Antoni Gołubiew BOLESŁAW Chrobry 3 Złe dni Już ranne górą jutrznie, dzień się na ziemi pocznie, światła uderzą włócznie, przepadnie wszystko mroczne. Niech strach się nocny skrywa, wina w niepamięć spływa i wszystko, czym w ciemności grzeszyła noc straszliwa. By świt, którego z ziemi czekamy - pochyleni – ze światłem wzeszedł rannym, z śpiewaniem nieustannym. ANONIM Z IX WIEKU Przekład Jadwigi Gamskiej-Łempickiej Część pierwsza ZAMYSŁ KSIĘDZA 1 Po wszystkich drogach księstwa pędzili gońcy. Spod kopyt końskich pryskało błoto. Pod- grodzie krakowskie widziało, jak zjeżdżali z góry zbitą ławą, ale już na dole podzielili się - jedni pędzili wzdłuż Wisły na północ, inni na drogę sądecką, inni na sandomierską, inni na kielecką, inni na poznańską. Gapili się ludzie z otwartymi gębami: wieluż to ich - tych goń- ców! Kmiecie wychodzący na tętent widzieli jeźdźca pochylonego nad końskim karkiem, podskakującego i opadającego, nawet głowy jeździec nie odwróci - jakby go gnali. Do bram grodów dobijali się ludzie z okrzykiem: „Od księdza, chyżo otwierajcie, psie krwie! do gro- dodzierżcy”. Po przesiekach, po wyboistych drogach, po groblach, na przełaj i na wprost gnali ludzie na koniach - byle prędzej, byle dolecieć, choćby koń miał paść potem z utrudzenia. Woda pluskała na brodach, dudniły dyle na mostach; na urwistych brzegach stawał konny, ręką machał, wołał przez szerokość koryta: „Ehej! migiem goń łódź na tę stronę” - w głosie niecierpliwość i pośpiech. Na stacjach jeno owsa dla konia dać, boki słomą wytrzeć, a człeka obudzić ledwo świt - ledwo pierwszy świt zaświeci na niebie! „Złe na was, kaj to pędzicie?” - „Pilna wieść od księdza - do Gniezdna... do Jomsborga... do Wrocławia... do Płocka...” - „Lelum, tyli świat... kiedyż to zajedziecie?” - śmiech w rozczochranych wąsach, wciąż ten niecierpliwy pośpiech w głosie, w ruchach, w spojrzeniu. - „Zamyślił co nowego ksiądz?” - Półprzytomne ze zmęczenia oczy: - „Wojnę zamyślił, jeszcze takiej wojny nie było” - i ledwo świt na konia i w skok... i w skok... - zadumane oczy odprowadzają malejącą plamę jeźdźca, zadumane usta mamią. - „A no... wojna, jakiej jeszcze nie było, lelum” - splunięcie od uroku i dwa rozstawione palce zaklinają wszystkie strony świata - północ i południe, wschód i zachód. A wszędy lecą gońcy, tętni księstwo pod kopytami koni, „wojnę zamyślił ksiądz z Niemcem, jeszcze takiej wojny nie było”... Woły stękały, wlokły grube pnie cisowe wyboistą leśną drogą. Rozwory były rozciągnię- te, dyle związane skręconym łykiem trzeszczały na przechyłach. Kmiecie podpierali kłonice, poganiali woły. Grotniki były osadą niewolną, włodarzył nią Chrząszcz. Najwięcej siedziało tu Weletów, ci najtęźsi byli do wyrobu łuków, kręcenia strun i majstrowania tułów. Luby na strzały robiły Prusy, a brzechwy strugały Pieczeniegi. Było trzech kowalów Niemców, ci groty kuli. Do Grotnik przyjechał Budziwoj, wołał Chrząszcza. Razem oglądali klecie ze strzałami powiązanymi w wiązki; łuki ze zwolnionymi cięciwami, wysokie na człeka, z palonego cisu, łuby z łyka i skóry. Budziwoj śpieszył, ledwo co zjadł i wypił, przed odjazdem rzekł do Chrząszcza: - Bacz, stary, ksiądz kazał podesłać ci ludzi, przywiodą ci dwudziestu a trzech. Nie żałuj ich, nynie strzały w ruch pójdą. Wiele ci trzeba wozów, by te, co masz, odstawić? - Dwie dziesiątki - zaburczał Chrząszcz. - Powiem w grodzie, wraz wyślesz powodem do Ślężan, do Wrocławia, Głogowa a Iłwy. A łuki poślesz na Poznań, ksiądz ma tam szczytników, tam trzeba łuki dać. Do każdego łuku daj tul, a łub z czterema dziesiątkami szypów. - Mało? - Bolko tak bajał: źle było dotąd, kiej woj był obciążony by wół. A i tak niewiele weźmie. Pójdzie łucznik w las, wypuści strzały, i w nogi. Chrząszcz się zaśmiał. - Ady... tak zawżdy bywało. - Przeto baje Bolko: za łucznikami pójdą wozy pełne strzał. A zaprzężone one wozy będą nie w woły... - Nie w woły? - huczał śmiechem Chrząszcz. - Nie... - Budziwoj stuknął pięścią w kolano - nie w woły. W konie będą one wozy za- przężone, iżby szybciej szły. A u każdego wozu, pójdą dwa otroki: one doniosą strzały łucz- nikom. - Hu hu hu!... Budziwoj znów trzasnął pięścią w kolano, był podniecony. - Tak tedy łucznikom nie trza się oglądać na szypy, jeno szyć a szyć. Taką to chytrość wymyślił Bolko. I rzekł mi Bolko: „Niechże robią strzały a robią i z całego księstwa ślą do grodów śląskich. Tamok gotowe wozy będą, te podciągną strzały łucznikom”. Tedy nie leńcie się, jeno róbcie strzały a róbcie, pomnijcie. Rzekł mi ksiądz: „Zapowiedz włodarzom moim, nie minie ich nagroda. Tak jakby w bitce pierwsi szli, a wrogów nabili mnogo, a w jeństwo nabrali”. Pomnijcie. - Hu hu hu! - huczał Chrząszcz. Do Emnildy przyleciał Mieszka, konno, ojciec kazał mu się pożegnać z madą. Wszedł by woj, w zbroi, wysoki, na barach głowa mała, jasna, jeszcze całkiem chłopięca. Błyszczały mu szare oczy. Podjął mać pod kolana, boćknął w rękę. Emnilda złożyła mu obie dłonie na ra- mionach, wyższy już był od niej, patrzyła nań przez śmiech i łzy. Nie wytrzymał radości, ob- jął ją, zakręcił by w pląsach. - Ojciec mi daje drużynę, ooo! - grało mu w gardle by mosiądz. Matka zaśmiała się krót- ko szczęśliwym, rwącym się śmiechem. - Mieszka... Odsunął się: - Bacz, matko, zbroja kolcowa. I szłom. A miecz! bacz, jaki miecz: normań- ski! Mówił mi piastun: „Jednym machem przerąbiesz i szłom, i czerep tym mieczem”. Miał ci go Skjóld, krewniak Olafa, syna Trygwy; Dzierżyk go przysłał ojcu po bitwie w cieśninie Swolden. Bajał mi Giez Ślizień: i ojciec lepszego miecza nie ma. A koń!... - już tylko śmiech grał w krtani chłopca. Emnilda przyciągnęła go do siebie, oplotła ramionami, trzymała w uścisku. Mieszka szeptał jej z bliska w twarz: - Ojciec dał mi drużynę... dwie ście, a dwie ście łuczników... Drużyna! Syn Odrzykonia ma źrebca od Piekuty, godny to koń. Skórek Swiradowic, syn Przemka, mój drug... Kupa Tu- rów i Nagodziców, i Starżów, i Starych Koni, i Toporczyków, i Obłołęków, i Gdalów. Dziek, Sobieborów syn, Sławnikowic. Oo! mąci! gońce lecą po całym kraju - Emnilda trzymała go wciąż w objęciach, szczęśliwe Izy spływały jej po policzkach. Na dworze parskały konie. - Długo ostaniesz tu? - Na Boga! Wraz mi jechać. Wtedy puściła syna, szybkim krokiem podeszła do skrzyni, wyjęła mały rożek kuty sre- brem, z dzbana nalała miodu. Z napitkiem tym szła do Mieszki, syn czekał, oczy miał rozsze- rzone ze szczęścia. Emnilda umoczyła usta w miodzie, drżącą ręką podała mu róg. Pił poże- gnanie rycerskie z oczyma utkwionymi w matkę. Prasnął pustym rogiem - jak ojciec - wtedy znów go uścisnęła. Przed zachodem patrzyła, jak odjeżdżał z kilkunastu młodymi jak on chłopcami. Serce jej biło szczęściem i trwogą. Wargi się poruszały, szeptała jakieś wyrazy. Stojący obok Warci- sław, nie odrywając oczu od chłopców, nie odwracając głowy, szepnął: - Będzie chrobry jako ojciec, prawy wojewoda. - Emnilda roześmiała się i prędko zrobiła znak krzyża na odżegnanie uroku. Połowa łodzi miała na dziobach czerwone pióropusze, połowa turze rogi. Obie drużyny jomsborskie siedziały wokół ognia przed wyprawą na Weletów. Bolko nakazał: „Zniszczyć ogniem i mieczem wybrzeża weleckie, iżby odechciało się psim chwostom poswatać się z Henrykiem przeciw mnie”. Obaj jarlowie - Sigwald i Dzierżyk - stali w blasku ognia; dwa miecze krwawo błyskały. Sigwald i Dzierżyk pełnym głosem zgodnie skandowali: - My, jarle wasze, wołamy: klnijcie się na prawa Jomsborga! Zamigotał krąg rogatych postaci. Ze wszystkich gardzieli ozwał się krzyk: - Klniemy się na prawa Jomsborga! - Ooo! - zawołali jarle - klnijcie się na wierność Bolesławowi, księdzu naszemu. Cicho szeptała drobna fala Dziewiny, pluszcząca na palach ostro - kołu. Też same wody, co przed dziesięciu laty, płynęły leniwym korytem delty Odrzanej; taż puszcza szumiała do- koła; też gardła wyły zawołania; ten sam wiatr unosił ku morzu groźny rytmiczny krzyk. Ale inna była przysięga, inaczej serca biły: - ...klniemy się na wierność Bolesławowi, księdzu naszemu... „Rozdepczę Jomsborg” - krzyczał Bolko idąc na Pomorze i tupiąc nogami. Nie rozdeptał Jomsborga, wziął sobie Jomsborg - twierdzę zbójów morskich. Goniec księdza przyleciał z Krakowa - długą drogę miał goniec aż do morza. Za ostrokołem Jomsborga płonie krąg - na wierność Bolesławowi, księdzu naszemu. Unger poczerwieniał, sapał mocno. Na wieść o idącej wojnie, konno, z kapelanem tylko, bez dworu przyleciał do arcybiskupa. Całą drogę biesił się - coraz większy ogarniał go gniew - myślał dotąd: skończyły, się już czasy Mieszki i bezsensownych bitek na pograniczu saskim. Ramię w ramię walczył Bolko z Ottonem przeciw pogaństwu Weletów; zdawało się: ujarzmią ten kraj. Nynie obmierzłe pogaństwo podniesie głowę, wali się w gruzy cały zamysł ujarz- miania żerców radgoskich. Wszystko przez grzech pychy Bolesława. Koń robił bokami, lecz stary biskup nie żałował ostróg. Każde wspomnienie Bolkowego posłania było dlań jak dźgnięcie ościenia. Gniew miotał biskupem, jak ongi - onej nocy po- znańskiej, gdy mu Zefrid przyniósł wieść o rozkazie wyłupienia oczu braciom przyrodnim Bolesława. Nie pozwolić! Nie dopuścić! Klątwę rzucić na kraj, samemu do Magdeburga ujść; albo do Romy. Gaudenty przyjął go z twarzą spokojną - wychudł jeszcze bardziej, zdało się, że czaszkę miał jeno obciągniętą cienką skórą, oczy w niej gorączkowo świeciły. Ledwo zasiedli, Unger, kręcąc krzyż w ręce, wykrzyknął: - Po całym księstwie lecą Bolkowi gońce: jednakie posłanie niosą! Gaudenty przymrużył oczy, wyrzekł z wolna: - Wojna. Na słowo to buchnął gniew Ungera. Przygotowywana misja u Lutyków nie dojdzie do skutku. Prusów, miast mieczem tępić a chrzcić, będzie Bolko na pomoc wzywał. Do poganina Swenda i siostry swej Świętosławy ponoć poselstwo wysłał, by judzić ich na Sasów. Na Cze- chy zęby ostrzy, na Ruś nasyła Pieczeniegów. Tamten dumny zamysł o następstwie cesarskim będzie przeprowadzany mieczem, a wżdy głupi to zamysł i pusty... - słowa sypały się gęste, gorące, zaciekłe; Gaudenty mrużył oczy, słuchał w milczeniu. Siedzieli na ławie we dworze Gaudentego - izba była goła, bez makat na ścianach, bez skrzyń i ozdobnych zydlów. Na łożu rogoża. Wielki krzyż na ścianie, jedna skrzynka na księ- gi i naczynia święte. U bocznej ściany długi stół z ławami, przy których arcybiskup co dzień gościł ubogich - kto by przyszedł do grodu z prośbą, z biedą, na sąd albo na wezwanie grodo- dzierżcy, mógł zajść do arcybiskupa, ogrzać się, zjeść czy wypić, przespać się i pomodlić. Unger, ilekroć tu był, wodził wokoło oczyma ze zdziwieniem i zgorszeniem - nie tak trza mieszkać księdzu Kościoła. Jego stacja była bogata, pełna tkanin i skór na ścianach, pełna mis srebrnych i dzbanów, skrzyń ze wszelakim dobrem, ludzi posłużnych i świątków. Gaudenty słuchał, milcząc wciąż, mrużąc oczy i zaciskając wargi. Unger się zasapał i naraz urwał w przykrym poczuciu, że mówi w próżnię. Odetchnął głęboko, przymknął oczy, otworzył je i - pochylając się ku arcybiskupowi - spytał: - Nie zamyślacie, panie, rzucić klątwy Kościoła świętego na kraj, który bezbożną rękę wznosi na pomazańca i króla? Gaudenty przestał mrużyć powieki, spojrzał bystro w oczy Ungera i z kolei on spytał: - Wasza-li to myśl, czy szepnięto ją wam z dworu Henryka? Różowa chmura pokryła czoło Ungera, biskup zamamlał wargami, skrzywił się i wybuchnął: - Pycha unosi Bolesława, śćmiło mu oczy, odkąd świętą włócznię dostał z rąk Ottona i złoty tron Karolowy. Z tego nie będzie nic... Ojciec Święty w Romie także boi się wyniesie- nia puszczańskiego księcia, nie dał mu nawet obiecanej nad Sklawonią korony, na Węgry ją posłał, Stefanowi. A cesarski diadem oddany został na wiek królom Germanii... tak ma być wedle Bożych zamierzeń; Otto nie miał prawa ich zmieniać i Bolesław nie ma prawa podno- sić na nie miecza. Sami tegdy powiedzcie: zali nie bezbożna to wojna z ojcem chrześcijań- stwa? Gaudenty wbił w Ungera swój wzrok krótkowidza: - A ja wam powiadam, że wszelka wojna jest bezbożna. „Schowaj miecz swój!” - powie- dział Jezus do Piotra. I jeszcze raz powiadam: wszelka wojna jest bezbożna. Unger zmarszczył się, spojrzał zdumiony na Gaudentego. - Jakże to? W głosie tamtego nacisk: - Wszelka. Wszelka bezbożna jest. - Jakże to? A z poganami? Zali nie święta wojna z poganami. Gaudenty oparł głowę o gołe belki, przymknął oczy, jakby lepiej chcąc widzieć, i rzekł: - Kiedym płynął z Adalbertem do Prusów, dał nam ksiądz Radbora z drużyną, by nas strzegli. Niewielka to była kupa, ale rzekł Bolko: „Jeśli zechcą bić was, siądziecie w łodzie i odpłyniecie. A one woje obronią was przed gwałtem”. Ale skorośmy przyjechali, rzekł Woj- ciech Radborowi: „Niosę Słowo ludowi tego kraju. Bierz ludzi i wracaj do Gdańska”, a Prusom głosił później: „Niesiemy wam mir, nie wojnę”. A przecie niechby powiedział sło- wo Bolkowi, dałby mu ksiądz nie trzydziestu wojów, ale trzy sta abo i tysiąc; ile by tylko chciał. I sam ksiądz poszedłby na Prusów. Wżdy Wojciech wolał pójść jeno z Boguszem a ze mną i krew rozlać, jako Romuald uczył. I to wam rzekę: nieprędko to pojmą ludzie, ale wszelka wojna jest bezbożna. Unger słuchał zdumiony. - Dlaczegóż tegdy mamy zwolić na oną? Naraz Gaudenty pokraśniał i niespodziewanie uniósł się gniewem. - A jeśli Gizyler abo który z biskupów Henrykowych radzi wam klątwę rzucić, czemuż sam nie rzuci? Czemu, pytam? Powiadam wam: nie Iza używać mocy niebieskich dla zwycięstw ziemskich i nie Iza łączyć spraw Kościoła Bożego z nędznymi sprawami królestwa ziemskiego. Nie pojmują tego ludzie nynie, ale ja pojmuję. Mam ci tu świątka, na którego wołają po pogańsku Kędziorek, iże znaku krzyża świętego nie umie. Ale przeklinać w imię Jezu Chrysta umie. Owóż źle robi, kto dla chwały ziemskiej przeklina w imię diabła, ale stokroć gorzej robi ten, kto dla chwały ziemskiej nadużywa imienia Jezusowego. I to wam powiem jeszcze: my po to tu jesteśmy, by ludzi wieść do Chrystusa; nie zaś, by wtrącać się w spory między możnymi tego świata. Dlatego wywyższył nas Pan i kazał żyć w świętości i w pogardzie spraw ziemskich. Unger słuchał bez tchu, zdumiony, wreszcie spytał niepewnie: - Co tedy czynić nam, gdy gońce księdza zwołują zbrojnych? Gaudenty wskazał palcem na krzyż. - Modlić się i prosić, by Chrystus poskromił złość w sercach ludzkich i by zwyciężył sprawiedliwy. Stary Pępik rzadko już chodził na rzekę, kości mu poskręcało od zimnej wody, na noc nacierał nogi wywarem z ziół, które mu białka zbierała, sypiać nie mógł, rwało go w lędźwiach, w kolanach, w stopach. Całe Rybaki dawały mu sprzęt naprawiać, taka dola starych: sieci wiązać i dziury zaciągać. Przysuwał się do ognia, latem wychodził na słońce, pokręconymi palcami łatał niewód, uwiązywał pływaki i grzęzidła, mruczał pod nosem, w kłakach rudawego zarostu tylko mu czerwony nos świecił; blade oczy leżały głęboko w workowatych oczodołach, iglicą nić ciągnął, wiązał węzły, rwącym się dyszkantem podśpiewywał zawsze tę samą, starą pieśń rybacką: Łado, płynie płoć, łado, płynie szczuka, łado, się spotkały, łado, łado, łado... Zmrużone oczy patrzyły w głąb życia i widziały to jedno - ciemną połyskliwą toń z płaskimi liśćmi grzybienia, po którym skacze kulik na długich nogach - chmary ważek zielonych i niebieskich u nadbrzeżnych krzaków - wirujące po gładkiej, twardej wodzie krętaki - pływak wędy, drgający i stający sztorcem, podcięcie i opór dużej ryby na żelaznym haku - srebrzystą łuskę płotki z czerwonymi płetwami i krągłym przerażonym okiem, zieloną, zapleśniałą szczupaka ostrą niby tarka łuskę okunia - rozwarte bezradnie pyski - skaczące ryby na piasku wybrzeża; jak pomni Pępik: całe życie upłynęło mu wśród ryb, taki był bieg jego życia, rybiego życia. Zaciągał węzeł, mruczał pieśń, od sieci szła woń ryb, szlamu rzecznego, zastałej zgniłej wody. Łado, płynie płoć, łado, płynie szczuka... Miał chatę na skraju rybackiego siodła, z obejścia widział dobrze rozlewiska rzeki i gród po tamtej stronie. Złazili się doń rybitwy, każdy robotę mu niósł - jesiotr rozdarł drygubicę albo półzamulona gałąź zaczepiła o więcierz - siadali w kucki przed ogniem, wystawiali czerwone łapy popękane od wody, stary Pępik nie odginał się od roboty, mamrotał do gromady: - Wiem ci to dobrze: podśmiewacie się ze mnie, przygłupka, że ino za rybą patrzę, a wędą ją ciągam. A wam gały wyskakują do grodu: co tam, jakie życie tam... w grodzie... a jakie wojów a świątków, a jakie księdza? i gadki bajacie wieczorami: jak tam jest... w grodzie. A ja na rybę patrzę, ryby znam i one mnie znają. A ot, bieda przyjdzie abo mąt jaki, włodarz nowego chce abo sieć popsuta czy jaz trza założyć, do Pępika dyrdacie: Pępik, radź. I dobrze wam radzę. A skąd ona rada u mnie? Z rybackiego umu ta rada. A no, poglądacie na prawo i na lewo, w gród i na komorników, a ja ryby patrzę, i ja wiem, a wy nie. Z każdej ono rzeczy mądrość możecie mieć, a każdy z innej: ksiądz z księstwa, woj z drużyny a broni, kmieć z ziemi, rybi twa z ryby. Patrzę ja na jesiotra, klenia, podustę, szczukę, a widzę wszystko: co w człeku jest i co jest w księstwie, i wszędy; jedno patrzeć trza umieć, ja ten um mam, wy nie macie, choć gały wytrzeszczacie a jęzorami mielecie. Onegdaj Wężyk przyleciał z grodu, gęba się mu aż trzęsie, wrzeszczy: „Mąt jakowyś w grodzie, trzech gońców do grododzierżcy przyleciało od księdza, a nowych kajś ślą, a pięć dziesiątków wojów poszło”. A kaj poszło, nie słyszał Wężyk, i co gońce przynieśli od księdza, i z czym nowych posłali. Kiej pytał w grodzie Wężyk, jak mu rzekli? „Co tobie do tego, ty ryby ciągaj, smard”, i tyle Wężyk wie. A ja do grodu nie chodzę i na ryby nynie mało chodzę, mołwią o mnie: „Stary już Pępik a pokręciło ji, już mu jeno sieci wiązać a dziury zaciągać”. A no, patrzę w sieć, jąż wiążę i widzę z sieci, co w siodle, i jakeście łowili, i że dureń Wężyk w karcze pod wodą wlazł, i że Kosy nie zdołał jesiotra omotać, poszedł mu jesiotr; a czyliżem chodził z wami na rzekę? I patrzę w sieci, widzę, co w całym księstwie i co ksiądz zamyśla, i rada księdza, chodem nie chodził do grodu i nie pytał, i nikt mi nie rzekł: „Co tobie do tego, ryby ciągaj, smard”. A wiem ci z onych sieci, że ksiądz wielką wyprawę myśli wieść i wojować myśli, a będzie wojna, jakiej nie było. Księdza rzecz wojnę wieść, a moja - ryby ciągać i sieci wiązać, ale wiem, że księdzu rybitwa potrzebny, a rybitwie ksiądz. Przyniósł włodarz nakaz: „Ryby ciągać, wiele ryb, ile mocy macie, dzień i noc ryby ciągajcie”. Taki nakaz z grodu przynieśli. I na słońcu suszyć kazali i wędzić w dymie, nic, jedno suszyć a wędzić, wielką moc ryb nasuszyć. Czyliżby na wielmożny zjazd w Poznaniu kazali rybę suszyć? Jazy by kazali stawić, do jam ryby wpuszczać, iżby na zjazd wielka moc była świeżych ryb. A kiej suszyć kazali, tyle suszyć jako nigdy, znaczy, dla drużyny ta ryba abo do grodu, jeśliby kto nań napadł. To i będzie wojna, a takiej nie było, nigdy tyle suszonych ryb nie chcieli; jedno świeżych. A z kim ona wojna? Nie z Czechami, boć przeciw Czechom nie nam by kazali ryby suszyć, jeno krakowskim; ani z Rusem, ani z Prusami; na Weletów, kiej szedł ksiądz nie raz, nie dwa, nigdy tyle ryby suszonej nie chciał; tegdy mołwię wam: z Niemcem chce wojować ksiądz, z tymże Niemcem, dla jegoż ciągalim ryby w Gniezdnie, kiej do truchła Wojciechowego przyszedł. Wiem ci, jaki ma zamysł ksiądz i rada księdza, a kto ja? rybitwa poznański i sieci nynie wiążę, bo mi ręce i nogi skręciło od wody. A no, mołwię wam, ryby patrzcie a węd, a sieci: cały świat obaczycie i księstwo. Już tam pewno ksiądz mołwił radzie: „A wygadacie komu, jaki zamysł mam, jęzory wam wydrę”, a ono ja swego patrzę, a wszytko widzę. Jedno patrzeć trza i um mieć, a u was urn rybi i byle co pokazać wam, zaraz łapiecie jak ryba robaka; a w robaku żelazo siedzi i was ułapi, ale mnie nie. Słuchali monotonnego mruczenia Pępika, który naprawiał im sieci, i dziwili się: stary więcej wiedział przy sieciach, niźli Wężyk wywiedział się w grodzie. Może i prawda, że tę oto wieść przynieśli konni do grododzierżcy: wielką wojnę z Niemcami zamyślił ksiądz. Wprawnym ruchem zaciągał Pępik dziury w sieciach, oddawał rybakom, którym włodarz księży przykazał: ryb nałowić ile mocy macie, wszystkie ryby suszyć na słońcu i solić, i wędzić w dymie, iżby nie zaśmiardła ryba i długo mogła leżeć. Pojmowali nynie: na wojnę ta ryba. Oddawszy posłanie w Wiślicy Kłąb nie zawrócił, jak mu kazano, wprost ku Krakowowi, szparkim krokiem poszedł wzdłuż rzeki. Nie dochodząc Orczycy skręcił w prawo, na przełaj przez puszczę. Stryj Pazur przyjął go ze zdziwieniem. Siedzieli w izbie, milczeli - O czymże mieli gadać? Białka dmuchała w żar, potem skubała przyniesione przepiórki. Koso zerkała na Kłąba - już teraz był prawdziwie komornikiem księdza. Pazur był zasępiony, czuł się nieswojo. Widzicie go, jak się wychytrzył, brataniec? Wiele to latek temu krył się Kłąb w jego chacie na sianie po zabójstwie. Ludka? Niewiele. I wtedy był w obcisłym kubraku komornika, ale to cudzy był kubrak. Potem się zbiegli z Latorosłką, córką Wojborową; myślał Pazur: nieszczęście będzie. A nynie... - koso spoglądał na Kłąba, nieswojo czuł się stary Pazur. Kłąb był naburmuszony, nie kleiła się gawęda. W pewnej chwili - już po wieczerzy - nachylił się Pazur do bratańca: - Możeś ty... - i zająknął się. Kłąb podniósł nań leniwe wejrzenie. - Możeś ty - marniał stryj - możeś znowu cosik napaskudził, schronu tu szukasz? - skrzywił się. Kłąb ruszył się niedbale: - Nie szukam... nie spaskudziłem nic naisto. - Cięgiem komornikiem jesteś? - Komornikiem. Stary poruszył wargami, ale zmilczał. Kłąb przeciągnął ramiona. - Pójdziem spać, stryju? - Pójdziem. Nazajutrz Kłąb ruszył w puszczę. Dzień był bez słońca, mgły leniwie się snuły po chojarach. Gałęzie zwisały ciężko, jakby przygięte wilgocią. Kłąb szedł po sprężystym mchu, rzeźwo mu było jak po kąpieli. Nie myśląc o tym zabrnął nad owo urwisko, kędy schodzili się z Latorosłką. Odszukał sosnę, ich sosnę. Położył się pod nią na wznak, dłonie zaplótł pod potylicę, w łopatki uwierał go gruby, pokręcony korzeń, węźlisty i twardy. Wzdłuż potrzaskanej kory patrzył Kłąb w górę - nad urwiskiem nisko zwisały gałęzie o twardych martwych igłach. Wtedy sypały żółtym pyłem kwietnym, pył ten osiadał na włosach, brwiach i rzęsach Latorosłki. Teraz sterczały nad chłopem brunatne szyszki. Przecie - prawda to! - trzymał ją w ramionach. Trzymał ją. Czuł jej ciepło. Jej krągłość czuł. Jej jędrną twardość czuł. Prawda to! Martwe igły miały szarozielony połysk, jakby były strugane z metalu. Szyszki, brunatne i twarde, nie sypały już żółtym pyłem, który - prawda to! - osiadał ongiś na rzęsach i brwiach. Kłąb wpatrywał się w pokręcone gałęzie sosenne - jakby konwulsje powykręcały drzewo. Gruby konar, czerwony i złoty, wyginał się w górę i w dół; odskakiwały odeń gałązki, załamywały się, rozszczepiały na dwie, by się rozsypać naraz w drobne pęczki igieł. Kora pękała tu i tam, żywą męką wyciekała z pnia żywica, zbierała się w lepkie krople. - Przecie trzymał ją w ramionach! Tu! Pod tą sosną! Och!... Wszystkie te lata odrętwiały był. Tępy. Durny. Jeździł, prowadził obozy, mierzył ziarno, pił, weselił się, śmiał się z włodarzami księstwa. Jakby kłam to - owo życie, owa ważność, owa wesołość i picie, ów rechot z włodarzami. Jakby nie on to wyczyniał, nie on - drugi ktoś... Kto? Czyliż myślał wciąż o Latorosłce w te lata?... Nie myślał przecie. A tkwiła w nim ta utrata jak oścień. I starczyło, że legł nad urwiskiem, pod drzewem, pod sosną, która sypała kiedyś żółtym pyłem, osiadającym na rzęsach i brwiach, by oścień ów ożył. Kłąb poczuł go - ten swój ból - nosił go przez wszystkie te lata, zatajony, nieodczuwalny ból żył w nim, rósł, aż wyzwolił się oto nad tym urwiskiem, pod pokręconą sosną, na tym miejscu, o którym zapomniał, a które trwało niezmienne w głuszy leśnej i czekało, aż Kłąb wróci. Przecie trzymał ją tu w objęciach i scałowywał jej z brwi i rzęs żółty pył. Prawda to! - tak było. I prawda to, że po latach smagnęła go w Gniezdnie okrzykiem: - Mogłeś mię, brać wtedy pod dębem orczyckim, kiedym wyszła do cię ostami raz. Wtedy uląkłeś się. - Prawda to: uląkł się wtedy. Kłąb siedział nad urwiskiem, pod sosną, przed nim szeroki kraj i rzeka w dole. Wszystko to prawda - nie ujdziesz ni prawdzie swej, ni męce - choćbyś komornikiem księżym został. Nie wiedział Kłąb, że z oczu toczą się mu powoli łzy, płyną po policzkach, spadają na suchy mech, porastający skraj urwiska. Pod wieczór wrócił do stryja. Znów siedzieli na ławie, milczeli. Stryj wciąż koso spoglądał na bratańca. Naraz Kłąb rzekł: - Przyszedłem k’wam prosić: dajcie mi topór a łuk, a sulice ze trzy... dobre. Pokłonię się księdzu, będę prosił: może do drużyny mię weźmie. K’wojnie idzie. Pazur podniósł wysoko brwi, sapnął: - Źle ci komornikiem być? Panem? Kłąb się skrzywił, jakby korę wilczego łyka zżuł. - K’wojnie idzie. Zbrzydło mi osep mierzyć, a obozy wieść. Pazurowa klasnęła w ręce: - Widzieliśta? Zbrzydło mu! Mąż syknął: - Cichaj - i do Kłąba: - Umuś się zbył. Usłużysz księdzu, grodowym komornikiem cię zrobi. Wielmożą ostaniesz. A w drużynie? Co ci to dam? Abo zbroję, abo konia? abo miecz? Między smardy cię pchną, co z pałkami na wici się schodzą. Umuś zbył się, mołwię, umuś się zbył. Kłąb!... Kłąb zęby zacisnął w złości, będzie to im bajał o sośnie sypiącej żółtym pyłem, o ościeniu drącym ciało w piersi, o białce książęcego kapelana? Eh! - K’wojnie idzie. Do drużyny chcę iść. Dacie to mi co, a nie... i tak najdę. - Dam - burknął Pazur ze złością - dam. Wiem już, jak potrafisz sam znaleźć. Dam, mołwię.. Ale powiem ci jedno: dureńeś. Nabity dureń. Kłąb trzymał dłonie zwieszone między kolana, plecy miał pochylone. Nie podniósł się na łajanie. Twarz stężała, jakby długi czas na mrozie siedział. W końcu mruknął: - Rankiem mi do Krakowa wracać, księdzu wciąż gońców brak, w drodze my nynie i w drodze. Sobiebor, syn Sławnika, zagarnął brodę garścią, pokręcił ją gwałtownie. Broda mu już zsiwiała i wąsy, i grzywa. Gdy jeszcze jechał z Libie do Ottona, nie znać było na nim siwizny. To te lata u Bolka... Kręcił brodą i dyszał szybko. Glawa rozszerzył kolana, wsparł się na nich, łypał rybimi oczyma. Sobiebor zmrużył powieki i naraz parsknął, iście jak koń. Wojna. Gońcy księcia przez cały kraj walą, wielka wojna. Nie obejdzie się wojna bez Czechów, wraz wszystko rosnąć zacznie, a chodzić w koło, by rozczyna w dzieży. Wieleż to lat gościł u Bolka, broda mu posiwiała! Wszystkie te lata judził na Czechów, iżby pobić Wrszowców, powrócić Sławnikowiców. Hej! popłynie krew Wełtawą, rzeką czeską. Nie strzymał radości Sobiebor - gońcy przez kraj walą! Wielka wojna - nareszcie! Porwał topór i naraz zaczął rąbać pniak, który mu służył za zydel. Leciały szczapy. Glawa, wsparty wciąż dłońmi na kolanach, pochylił się jeszcze bardziej do przodu, śmiał się bezgłośnie. Powierzyłby to kto - Czarnula, ta płaksa, ta mysz nakrapiana, mała piegowata Czarnula - rodziła co rok. Zrobiła się z tego jeszcze mniejsza i jeszcze bardziej płaksiwa, ale chłopcy byli zdrowi i silni, do ojca się udali. Rozrosła zaś i szerokobiodra Malina była bezpłodna jak uschnięta gałąź. Byłby ją Wit odesłał do ojca, ale Ksieniec żył ze starym Bieniem w przyjaźni, nie chciał go obrazić. Chodziła Malina do wieszczki, żelazo do łoża brała, nawet - w tajemnicy - nosiła zapaskę Czarnuli, piła macicznik i baczyła przez dłuższy czas, by nie wyjść na dwór przy księżycu, nawet za potrzebą nie wybiegała z chaty - wszystko na nic. Stary Bień też się tym gryzł niemało, bo to i jemu był srom, czekał wciąż, że mu dziewkę odeślą do chaty, burczał ha nią, aż gdy ją spotkał w lesie przy zbieraniu dzikich jabłek, odpasał się i sprał Malinę rzetelnie. I snadź pomogła ręka ojcowa lepiej niż one uroki i zamawiania, gdyż mało co potem obwieściła Malina Witowi, że krwawić ustała; tegdy pewno dziecko będzie. Dostała z kolei od męża, że o takich sprawach baje, co może ubożę podsłuchać, ale snadź i Wit nie utrzymał języka, bo wraz łaskawie zaczęto na nią patrzeć u świekrów; Ksieńcowa była niby sroga jak dawniej, ale gdy Malina dostała wymiotów przy wyrabianiu ciasta, świekra odwiodła ją w drugi kąt izby, dała się napić kwasu i kazała się położyć. Czarnula zachlipała: wobec niej nikt podobnych czułości nie okazywał. Ksieniec mało ziemię ruszał, po staremu las palii i pszono w popiół rzucał, lecz niewiele z tego miał sporu - w dobry rok trzy ziarna, w zły ledwo zbierzesz, coś wsiał; więc żył - jak i sąsiedzi - głównie z krów a owieczek i ze świń; buczyny a żołędzi było w okolicy tyle, że grabiami zbierali je w kupy; nadrzeczne łęgi, rzadko porośnięte krzakami, dawały stogi siana. Ksieniec był zamożny, synowie weseli, niczego im nie brakło. Prawda, Łubka, jak zabrał świątek, zwany Kędziorkiem, tak przepadł chłop; ale czekali wciąż, że wróci. Zdarzyło się, że stary Ksieniec ze Zwojem powiózł daninę do grodu - mięso wędzone, owcze skóry na kożuchy i miód. Wit ciosał nowe jarzmo na wołu i gwizdał. Opodal kulali się w piasku bratańce. Starszy podszedł do stryja, wypiął brzuch, spoglądał na robotę. W końcu spytał: - Co stłyj łobi? - Gwiżdżę. - Jak gwiżdże? - Jak drozd. - Kto to dłozd? - Ptak. - A ogon ptak ma? - Ma. Przed dom wyszła Malina z kobiałką - Wit patrzył na jej zgrubiałą sylwetkę, bezgłośnie się zaśmiał, spojrzał na bratańca i pchnął go wskazującym palcem w brzuch. Mały odskoczył śmiejąc się w głos, potem padł stryjowi na plecy, objął ramionkami szyję i zakrzyknął: - Pśto, klisiu, pśto! - Wit strząsnął go na ziemię, stal nad nim rozkraczony, patrzyli sobie w oczy, śmiali się obaj; mały wierzgał nogami. W tejże chwili usłyszeli głos Ksieńca, poganiający wołu. Wit wywrócił nogą małego na brzuch, potem ruszył powoli ku wrotom. Gdy je otwierał, dojrzał, że ojciec wraca bez brata. - A gdzie Zwój? - spytał zdziwiony. - W grodzie ostał. - W grodzie? Niespodzianie Ksieniec zatupał nogami: - Odjarzmiaj wołu. Chyżo. Wraz ci rzekę - zły był. Białki widziały z chałupy, jak ojciec z synem długo gwarzyli. Potem stary wyjął coś z wozu, poszedł za wrota. Po szybkim kroku Wita poznały, że niesie ważną wieść. Ledwie stanął w progu, krzyknął: - Matko, gotuj sakwę z jadłem, chyżo! Ksieńcowa plasnęła rękoma. - Coć, synku? - Wit sypał jednym tchem: - Ksiądz przysłał gońców do grodu, kazali z opola dziesiątek wojów wystawić. Na mnie padło. Ojciec poniósł nakaz do wsi... mało im drużyny, kmieciów bierą. Ja wezmę topór a łuk i wraz... - naraz zatknęło go. Ledwie przerwał, dobiegł go cichy, ostry krzyk Maliny: - Wit! - Cichaj, nie rycz. Pomnij - pogroził jej pięścią. W kącie chlipała Czarnula. Matka chwytała garnki, w pośpiechu, bez sensu, wszystko jej z rąk leciało. Świerki szumiały na Złotej Górze, obojętny powiew poruszał koroną puszczy od szczytu do podnóży; ptaki ćwierkały i burczały oba potoki. Jakąż nadzieję mogły mieć pogięte włochate stwory, pochylone nad skrzyniami z piachem? Jakie sny miały w krzywych budach, lada jak utkanych mchem, pełnych robactwa? Czyli zapominali we śnie o starym Kciuku, czyli marzyli jeszcze o misach pełnych mięsa, o piwie i kobietach? o łowach, o ziemi, o równo odchylających się skibach? Czyliż o woli marzyli? Budził ich z rana krzyk stróży, świerki czarno szumiały i burczały potoki. Jakąż nadzieję mieć mogli? Tego dnia szepty i urywane okrzyki biegały od skrzynki do skrzynki. Mało zważali na świszczący bykowiec. Na klęczkach, nie prostując pleców, wpatrywali się w książęcego gońca - wieść rozbiegła się migiem - jakby czyste, chłodne powietrze po długiej duszności. Może przewali się nad nimi nawala? Może bies porwie starego, okrutnego Kciuka? Może dadzą im w łapy ciężkie topory i każą mordować ludzi? Gorączkowe szepty tłukły się tego wieczora w budach na Złotej Górze. Duszne sny nie dawały spać spokojnie, ludzie rzucali się, przewracali z boku na bok i jęczeli przez sen. Zdawało się im, że parzą ich legowiska z mchów i suchego liścia. Stary Kciuk siedział bezsennie na ławie przed swoja chatą, słuchał gorączkowych słów gońca i medytował ponuro. Bugaj odczuwał przed mnichami z eremu ten sam lęk i wstręt i tę samą nienawiść. Nie oswoił się. Ilekroć zbliżał się do mniszego osiedla, ogarniało go wzburzenie. Nie pojmował tych ludzi, ich dziwacznych modłów w dzień i w nocy, ich milczenia, ich nędznego jadła, ich zaklęć i chóralnego śpiewu. Lecz tkwiło w nich jeszcze coś więcej, coś zaledwie odczuwalnego, jakaś obcość, odrębność i wrogość. Jakby byli zaprzeczeniem tej siły i dzikości, która stawała się najwyższym wyniesieniem Bugaja, pierwotnego zwierza puszczy i byli zaprzeczeniem samej puszczy, zaprzeczeniem ziemi, pulsującej spokojnym oddechem snu i życia; zaprzeczeniem ślepego żywiołu, tryskającego z nową mocą każdej wiosny. Za tę właśnie wrogość życia nienawidził Bugaj tych ludzi i lękał się ich; zdawało się, że była w nich jakaś siła - inna siła, wroga i wstrętna - która się mogła oprzeć sile Bugaja, mogła się mu przeciwstawić w dziwny, niepojęty sposób. Czyżby oparli się, gdyby na nich uderzył toporem? A jeśliby się oparli? Niesamowity lęk wstrząsał Bugajem. Chodził często do eremu - nie tylko z nakazu Bolka; nie tylko dla dostarczania mięsa, którego mnisi nie jedli, lub dla posług, których nie przyjmowali; zdarzało się, że stawał na skraju poręby, niewidoczny, czatujący zwierz, chciwymi oczyma wpatrywał się w życie za cierniowym płotem. Tak w mroźne noce zimowe ogląda wilk spod lasu dalekie ognie wsi; wciąga obcy i wrogi zapach; trwoży się, ale coś nie pozwala mu odejść; to coś każe mu stać i ślepić się, i węszyć, choć sierść mu się jeży na karku ze wstrętu i wściekłości. Czuje woń mięsa, woń krwi, która tryskałaby z rozdartych tętnic, opryskując mordę ciepłą posoką. Ale czujna bojaźń skowyczy w wilczym sercu: owe stwory, obce i wstrętne, mają moc wyższą niż kły, moc obrzydliwą i nienawistną. I Bugaj ucieka ze skraju poręby - jak wilk - w rodzimą puszczę. Tego dnia szedł przesiękiem swym pośpiesznym, giętkim krokiem. Dojrzał jednego z nich - ludzi z poręby. W nagłym odruchu stanął: przywarował. Patrzył. Był czujny, jednako gotów na skok lub na ucieczkę. Znał go - najmłodszy, sługa ich, młody chłop, wołają nań Krystyn. Nie obcy - swój, a nie swój - obcy. Wesoły zawżdy, psia mać! Szedł ścieżką, nie oglądał się. Wilczym krokiem pogonił za nim Bugaj. - Bywajcie w zdrowiu, panie. Spojrzały nań wesołe niebieskie oczy. - Z Jezu Krystem. - Szedłem k’wam - mruczy Bugaj czując, że go nienawiść dusi, ach! dziaknąć by między te wesołe oczy! - Szedłem rzec wam: ksiądz przysłał posłanie do was. Wojna. Lubek, zwany w eremie Krystynem, przystanął. Słuchał. - Wielka wojna. Drogą pędził posłaniec do Jomsborga, bajał małowiele: z Niemcem wojna. Owa! Kazał ksiądz dać wam znać, to i idę k’wam. Lubek zamrugał powiekami. - To chodźcie do Jana, on starosta nad nami. - Idziem. Szli obok siebie, milcząc. Drzewa szumiały sennie. Wiewiórka skoczyła z gałęzi na gałąź, fiknęła w powietrzu kozła. Naraz Bugaj poczuł to samo ssanie niepokoju, co wilk patrzący w mroźną noc na dalekie światła wsi. Jakże to? wielka wojna, a ci nadal ostaną tu śpiewać, pościć i umartwiać swe ciała? Nie wezmą toporów dłonie, nie pobiegną przed szeregiem wojackim, jako wieszczki? Wzdrygnął się na ten obraz białych mnichów, biegnących w rubież walki, skosił oczy na kroczącego obok Krystyna i spytał: - A wy... zali nie pójdziecie na oną wojnę? Lubek rzucił nań zdumione błękitne wejrzenie. - My?... I oto trzeba było Bugaja, dzikiego, ospowatego Bugaja, by Krystyn, Ksieńców syn, pojął to, czego nie nauczył go arcybiskup w Gniezdnie ni długie gawędy Jana, ni modlitwy i umartwienia. Kiedyś wykrzyknął lekkomyślnie: „Owa, mogę i Jezu Krystu służyć!” - więc służył równie pogodnie, jak wprzódy Gaudentemu, a jeszcze wprzódy Kędziorkowi, a na początku ojcu. Lecz teraz niespodzianie pojął: inna to służba. Nie taka jak tamte. Bo oto jest poza życiem, ponad życiem, i nawet go wici księdza nic nie obchodzą. On już jest nie ojców i nie Kędziorka, nawet nie Jana i jego braci w eremie: on jest już Jezusów... A Jezu Kryst kazał: „Nie zabijaj” - uczyli go tego. Więc nic mu, że ksiądz posłanie śle. Lecz że wszystko brał wesoło, przeto uśmiechnął się do Bugaja i przez śmiech rzekł: - Owa! Jezu Krystu służę, nikomu bolej - nie dostrzegł, że zatrzęsło Bugaja od ślepej złości. Szli dalej w zupełnym milczeniu. Gdy wreszcie Bugaj oznajmił Janowi posłanie księdza o tym, że wielka wojna idzie i że ksiądz radzi mnichom skryć się za wałem w Gniezdnie albo w Poznaniu, Jan odrzekł żwawo: - Wojami Chrystusa jesteśmy, a nie godzi się wojom uciekać przed kimkolwiek, niby przepiórce przed psem. Wyślę jeno do księdza Benedykta, którego ksiądz miał kajś słać: może mu nynie potrzebny poseł. Bugaj wracał z pieniącą się wściekłością, która mu rozsadzała żebra - nierozumna i ślepa. Ważyk, Dudków syn, sięgnął do drzwi i cofnął rękę; oblizał wargi, niepewnym ruchem podrapał się po czuprynie - bał się przenikliwego spojrzenia, jakim wojewoda Odrzykoń powita jego prośbę. Ale znowu przypomniał sobie ojcową broń, ogarnęła go niepohamowana tęsknota za tą bronią, za ojcem, zmarszczył brwi i pewnym ruchem pchnął dźwirze. Odrzykoń siedział przy stole, powoli, jakby z namysłem gładził swą łysą głowę od przodu w tył, przyciszonym głosem gadał do siedzącego naprzeciw Gza Śliźnia. Giez oparł zaciśnięte pięści na desce stołu, ramiona miał wyprostowane, tułów odchylony do tyłu i przechyloną głowę - nie spuszczał nieruchomego spojrzenia z drgających wąsów Odrzykonia. Na stole brzuchaty dzban i dwa kubki. Ważyk stanął u drzwi, niepewnie ruszył łopatkami. Jeszcze przed swym wstąpieniem do eremu Dudek wyprosił dla syna miejsce w drużynie - Gaudenty poszedł z tym do Stojgniewa, sprawa się oparła o księdza: ksiądz w on czas kazał wszystko donosić sobie o białych mnichach. Wezwał Dudka, chwalił go, obiecał zadbać o chłopca, oddał Ważyka wojewodzie pancernych, Odrzykoniowi. Ostatnią kowalską robotą Dudka była piękna broń dla syna; jeszcze w niewoli - w onej dalekiej Firency, a później u Sasów - wymarzył Dudek tę broń; na obczyźnie zdołał jeno nóż zrobić. Przed pójściem do eremu wykuł pełne uzbrojenie pancerne. Wypukły napierśnik zakończony siatką z kolców, spiczasty szłom, nagolenniki i ostrogi; do tego miecz hartowany na przemian wodą a olejem, z karbowanym jelcem i nabijaną srebrem, półokrągłą gałką. Ale cały kowalski um włożył Dudek w topór bojowy - można śmiało rzec, że nikt nie miał takiego topora; nawet ksiądz. Żeleźce wykuł Dudek długie i wąskie, ostrze wyciągnął ku dołowi, obuch zakończył ostrym szpicem; całą powierzchnię topora nabił srebrem wywijanym w liście i kwiaty, na środku żeleźca udał pędzącego jelenia - rogi miał jeleń złote, pięknie powykręcane. Nikt jeszcze wtedy nie wiedział, że tym toporem żegna się Dudek ze swą kowalską robotą - niejeden woj dawał kowalowi wielkie bogactwa za ową broń; na próżno. Dudek uśmiechał się tylko, głową kręcił, milcząc wklepywał srebrne wióry w nacięte żelazo, uchem łowił podźwięk metalu - goście ani się domyślali, ile rozradowania dawało Dudkowi każde stuknięcie młotkiem w tej ostatniej robocie jego życia. - „Nie, nie przedam tej siekiery nikomu, nie oddam, dla syna ją kuję, dla otroka.” - Wiedział, że gdy skończy kucie, przestanie być kowalem; dziwne to dlań było, niepojęte, trochę bolesne i trochę pociągające. Ważyk przybył do Gniezdna już po odejściu ojca w puszczę - taka była wola Dudkowa. Zgryzł się tym niemało: ledwo parę lat żył z ojcem, kiedy to został odjęty matce; mocno się podrużył ze swym wesołym tatką. Nynie sam został. Pokazano mu broń ojcową: pancerz, miecz i topór bojowy, pozwolono wziąć je do ręki. Oglądając te kowalskie dziwa chłopiec poczuł się ważny, wielmożny: widział zazdrosne spojrzenia wojów, sam Odrzykoń pogładził ciężką łapą żeleźce, mruknął: „Oho, nie lada jaka to broń. Nie ma drugiego kowala nad Dudka” - a potem zmarszczył brwi, burknął ze złością: „A nynie w puszczę polazł, dureń, jemu trza siekiery kuć, nie w cyrkwi piać, szkoda kpa”. Ważyk już widział siebie w pancerzu na koniu - niedługo jednak było jego radości. Łykał łzy, kiedy mu Odrzykoń rzekł, że broń weźmie Piekuta na przechowanie - nie nosić otrokowi pancerza. I oto znalazł się Ważyk w kupie niedorostków, gdzie nie poważano go ani trochę5 ganiano po konie na lęgi, ćwiczono w strzelaniu z łuku, w rzucaniu sulicą, w jeździe konnej - niejeden raz przez łeb chłopiec oberwał albo sromu się najadł. Tak minęła jesień i zima. Wiosna przyniosła wieści o wielkiej wojnie, po wszystkich drogach księstwa pędzili gońce, woje chędożyli broń i przyodziewę, latały gadki o wielkiej wyprawie na Sasów, zda się: powietrze dygoce z podniecenia. W tych dniach Ważyk myślał tylko o swojej broni - Odrzykoń widać całkiem o niej zapomniał, może wysłać go jak innych: z sulicą i łukiem; Ważyk aż zęby zacinał ze złości, jego chłopięca pyzata twarz pomroczniała, co dzień wieczór powtarzał zaciekle: - Łajno Odrzykoń, ani mu w głowie wola ojca. Rankiem pójdę k’niemu, powiem: dawajcie, wojewodo, zbroję, miecz a topór, moje one - ale rankiem opuszczała go śmiałość, odkładał wszystko do jutra. Teraz stał przed Odrzykoniem i strach go żarł - nie zdobędzie się na słowo. Łysacz odchylił się na zydlu, spojrzał na chłopca; jego głęboko osadzone oczy migotały dwiema kroplami błękitu. Uśmiechnął się. - Czego chcesz, Ważyk? Chłopiec mocno uszczypnął siebie w udo - na nie lada jaką śmiałość się zdobył; aż naraz lęk przeszedł mu w zuchwałość, spojrzał prosto w oczy Odrzykoniowi, zaszczekał: - Przyszedłem po moją broń, co mi ją ojciec ukuł. K’wojnie idzie. - Odrzykoń pogładził łysinę, w kątach oczu wesołość. - Azali myślisz zrazu pancernym ostać? - Ojciec mi ukuł broń - powtórzył z uporem Ważyk - dajcie mija. Odrzykoń poczerwieniał, wstał, podszedł do chłopca. Długą chwilę patrzył nań w zamyśleniu, wargami ruszał, widać - hamował się. W końcu mruknął: - Za wcześnie ci na taką broń. - Moja ona! - wykrzyknął otrok. - Twoja? Pewno, że twoja, nikt ci jej nie odejmie, nie bój się. Wżdy to mało. Taką broń niewiele kto w księstwie ma, trza ci dorosnąć do onej, wojackiego umu nabrać. Dał mi cię ksiądz, iżby woja z ciebie zrobić, durniu, dobrego woja: nie zaczyna woj od włożenia pancerza. Poczekaj. Mołwię ci jeszcze raz - głos Odrzykonia już gniewny - trza zasłużyć na oną broń. Kiej pokażesz wojacki urn, dam ci oną, wcześniej nie. Nynie nie wiem jeszcze, czy nie pogańbisz broni, takiej broni, nie Iza jej pogańbić - nogą tupnął. Ważyk stał z otwartymi ustami, czerwony, ze łzami w oczach. Odrzykoń wziął go za brodę, zadarł mu twarz do góry. - Widzisz ji, już się śluzami opipał. I taki zbroję chce włożyć, z pancernymi iść w rubież. Tfu! Nynie Giez ciągnie do Iłwy, dam cię jemu, pójdziesz z sulicą i łukiem... A tam... obaczym. - Czyj to otrok? - odezwał się Giez od stołu. - Dudków syn, nynie jego ojciec do eremu poszedł. Weźmiecie ji, a baczcie, czyli do broni dorósł: ksiądz kazał woja z niego zrobić, dobrego woja. Giez nalał sobie kubek, wypił; powiedział: - Jużem raz miał takiego, młodszy był, pędrak. Dzierżyk, wiecie. Chybki był chłop, prędzej pancernym ostał niźli ja. Trza jeno um mieć a chrobrość... - lekko stukał kubkiem o stół, zapatrzony we własną przeszłość. Odrzykoń powiedział niecierpliwie: - Idź już. Ważyk się pokłonił. Powoli wlókł się do szopy drużynnej. Było rojno, woje stali kupkami, gadali. Świeciło słońce, stado wróbli obsiadło strzechę, wesoły ćwierkot darł uszy. Ważyk czuł, że go pod powiekami piecze, a w piersi ściska żalem i bolesną, chłopięcą obrazą. Jarek po drodze z Gniezdna wpadł na pół dnia do ojca. Powiedział Białowąsowi: - Pomnicie, ojciec, oną siekierkę, kożuch i pas, com wam przywiózł od Weletów, kiedy mi ramię psie chwosty przebiły. Nynie nie taka wojna, nie takie wam dary przywiozę. Od Sasów a Bawarów, bają: złota u onych a srebra, a wszelakiego dobra, by u nas gliny. Lebioda ręce założyła na piersiach, patrzyła szczęśliwymi oczyma na syna. Spytała: - A otroczki jak?... wnęczki? Białowąs odwrócił do niej zagniewaną twarz: - Cichaj, głupia: wojackie tu gadanie. A ona swoje: wnęczki... wnęczki... - ale Jarek roześmiał się do matki: - Nic... rosną. Białowąs się żachnął. - Ot, gadajcie, gadajcie. Jeszcze was złe podsłucha. - Iii... Daleczko do Gniezdna. - Nie lelejaj! Licho na staje posłyszy. - Nynie wielka wojna idzie, przyniosę wam małowiele dobra. Oho! Ale... on pas, com wam od Weletów przywiózł... dajcie mi nynie. Dobrego pasa nie mam. Ojciec się skrzywił z niechęcią, podrapał się po czuprynie: - A kaj ciągniecie? - Do Iłwy, tam i ksiądz będzie, kupa wojów. Jakże? dacie on pas? - Dam... - zachrząkał Białowąs, nie miał już dawnej śmiałości do syna. Od zeszłego lata Pach często gościł w Ząbrzowym obejściu - stary człek ulubił mocnego, zwalistego Zabrza, rad u niego przebywał. Odkąd za poduszczeniem biskupów napędził go ksiądz, Pach włóczył się od wsi do wsi aż do podgórskiej puszczy; raz wraz brał kostur, torbę, Ząbrzowa białka dawała mu kilka podpłomyków albo parę garści prażonego żyta, Pach odchodził w swoją, sobie tylko znaną wędrówkę; ale ledwo się miesiąc obrócił na niebie, już był z powrotem. Lubili ludzie Pacha, latem pasł im bydło, wiodła się mu hodowla, krowy były tłuste i mleczne, woły silne i chętne do orki. Tamtej jesieni przysłał Bolko komornika do ich opola, kazał gród stawić przeciw Węgrom, całą zimę ciągały okoliczne siodła ciężkie tramy na ostrokół, woły wychudły, ludzie padali z utrudzenia, księdzowi wciąż pilili, śpieszyli, jakby pokrzywa piekła ich w środku. „Poganiaaaj, chyżo, chyżo!” - tylko to słyszano w całej okolicy. Kmiecie unosili drągami koniec ciężkiego pnia, podsuwali podeń krótkie sanki, wtóre sanki z drugiego końca, zaprzęgali parę wołów, ciągnęli pień na wzgórze, gdzie miał gród stanąć; wielkie kupy otrzebionych świerków, dębów, modrzewi leżały tam zrzucone byle jak - patrzyli na nie ze złością, wiedzieli: ledwie skończą wożenie, komornik każe im drzewo obrabiać, wał wznosić, kiedyż będą orać i siać, barci w lesie pilnować albo zwierza tropić? Pach zbierał kmieciów z całego siodła, schodzili się na obudowanym domami okólniku, gdzie rosły trzy lipy z wyciągniętymi na sznurach kłodami pszczelimi, pili brzozowy sok, słuchali monotonnego burczenia Pacha. Pach bajał im o Ziemomyśle i Mieszce, o dziadach i stolinach, o księdzu i świątkach Kyryi Krysti, o ciężarach, które znoszą, i o woli, którą ledwo pamiętają, a którą mieli, gdy wiec rządził. Kiwali ludzie głowami, Szysz biadolił: - Bieda, bieda, ludkowie, nie Iza orać ni siać, baczcie na ono słonko, pora z radiem w pole iść, a my będziem tramy ciosać, wał budować. A jesienią przyjdą komorniki księdza: „Osep dawaj”, całe ziarno zabiorą. A zimą korę suszoną a wrzos miel w żarnach, dzieci ci popuchną, białkom piersi poschną, bieda, bieda, ludkowie. Ząbrz przygryzł koniec wąsa, patrzył spode łba, burknął: - A no, nie zrobisz nic, wola księdza. Wesoła kolczasta gęba Pacha zmarszczyła się, jakby po piołunie: - Młodyś, Ząbrz, to nie pomnisz, ale ja ci pomnę i Szysz pomni. Drzewiej inakszy bywało, wola była wieców a starostów, nie księdza. Szysz pomni i ja pomnę. Wszystko złe, odkąd Mieszka Kyryi Krysti przywołał, obcych świątków sprowadził, nowy ład wwodził. Byłem ci przy księdzu; kiej na wyprawę pójdę, zawżdy wielka moc bydła a niewolnych; wżdy napędził mię ksiądz. Przyszedł doń biskup i pry: „Lichy pomiot z Pacha, trza nagnać ji, nie godzi się wieszczka trzymać, gdzie stoi znak Kyryi Krysti”. Napędził mię ksiądz, a widziałem ci, kiej napędzał: pod płótnem palce rozstawił, bał się, że urok rzucę. A ja rzekę wam: abo to moc księdza a jego świątków jest bez końca? Patrzcie na dąb: wielki jest a mocny, ziemi się trzyma; zda się, nie zwali ji nic. A przyjdzie drwal z toporem i zwali ji. Rzekę wam, że i ksiądz taki dąb, jeno drwala nie ma - małymi oczyma przewiercał ich, kulili się z dusznego niepokoju, nigdy im takie dumki nie przychodziły do głowy. Po wysokim wiosennym niebie płynęły białe obłoki, pszczoły niosły na nóżkach kulki złotego pyłku, powietrze było niby sok brzozy, słodkie a rzeźwe, w piersi budziły się nie zaznawane nigdy uczucia buntu, chęć zrzucenia jarzma, w które ich zakleszczono, że ani drgnąć. Pach marszczył kolczatą gębę, dukał: - Baczcie, rozlecieli się gońce księdzowe po całym księstwie: zamyślił ksiądz wojnę z Niemcem wieść. A wiecie, jak jest w czas wojny: jeno powód a przewoź, a stróża, a osep dwakroć większy, a narzaz trzykroć większy, a ludzi do drużyny daj, a wezmą one ludzie łup, to im pancerni z gardła wydrą; a ubiją kogo Niemcy, to go kruki i wrony odziobią, upiorem ostanie. Tfu! taki to przyszedł ład z Kyryi Krysti, wiedzcie. Ksiądz śle gońców po całym księstwie, myśli: pobije króla... - Pach urwał, spojrzał bacznie po kmieciach, patrzyli nań przerażeni, tępo, bez ruchu, naraz Ząbrz się zerwał, dychał gęsto, zapytał, z trudem łapiąc dech: - A co będzie, jeśli kroi... jeśli kroi pobije księdza? - Pach zaśmiał się, małe oczy zmrużył w dwie szparki, z kosmatej gęby wyszły słowa zmieszane ze śmiechem: - Dobrze, Ząbrz... śmiały kmieć z ciebie, Ząbrz, chocia drzewiej woli nie pomnisz. Jeśli pobije kroi księdza, tegdy wola nam. Spalim tegdy trzemy Kyryi Krysti, a świątkom po gardle... po gardle, psim synom. A na wzgórzu rozpalim stos... wiec zwołamy... a wola tegdy nasza będzie, nie księdza, starych w rodzie... a wieszczków... tegdy koniec będzie księdzu, a świątkom, a pancernym, a komornikom, a włodarzom. Koniec będzie! Pojmujecie to, co będzie, jeśli kroi pobije księdza? - Patrzyli nań gęstym mruganiem wytrzeszczonych oczu, mróz im chodził po karku na takie gadki, strach dusił w gardle. Szysz przesłonił dłońmi pomarszczoną długą twarz, zajazgotał: - Bieda, bieda, ludkowie, nie słuchajcie Pacha, zła to gadka. Usłyszy włodarz księży, jama nam abo topór. Zamyślił wojnę ksiądz, znak to, że trza tako. Trza tako. - Pach poczerwieniał, oczy mu zaświeciły zimnym blaskiem, zasyczał przez zęby, nienawiścią i złością: - Trza? Tak trza księdzu a biskupom, a świątkom, im to trza. Dla siebie zamyślił ksiądz, jako mu trza. A nam trza czego innego: zrąbać znak Kyryi Krysti nam trza, cyrkwie spalić nam trza, gardła poderżnąć trza, słyszycie wy mnie! Tamto księdzu trza, a to nam. - Gromada się przykurczyła, spoglądała dokoła niepewnie, wciąż im strach chodził po skórze; ale czuli jednocześnie oskomę, jakoby pożądanie czegoś, zatajoną nieświadomą chętkę - może to oskoma od soku brzozowego, którego się opili? Pewno od soku. Bezprym siedział na zydlu w sieni Radborowego dworu. Przez otwarte drzwi widać było konie, uwiązane do poziomej belki, wspartej na krzyżakach. Na obszernym majdanie kupa oszczepników pomorskich - w krótkich kożuchach bez rękawów, opalonych, z gołymi kołtuniastymi głowami. Gwar szedł z dziedzińca, parsk i tupanie koni, ktoś śpiewał pieśń monotonną i zawodzącą jak morze. Przez miesiąc czekał Bezprym woli ojcowej. Ze ściśnionym sercem, z nadzieją i lękiem. Radbor sam był u Bolka, przyskakał wczoraj wieczorem. Bezprym nie kładł się, czekał. Wyszedł z dworu na tętent, stał w drzwiach, ściskało go w gardle. Miesiąc się wysunął nad czarny grzebień puszczy, srebrzył długie pasma chmur. Morze szumiało. Radbor ciężko zeskoczył z konia, Bezprym nie zdążył wyjąkać powitania. Stary wkroczył do dworu, nie rzekł słowa do ulubieńca, minął go, w milczeniu wszedł do sieni. Bezprym zawrócił za nim, Radbor zrzucił szłom i płaszcz, wyciągnął zza pasa miecz i powiesił go na ścianie; schylił się nad ogniem, zacierał ręce. Bezprym patrzył w milczeniu wielkimi czarnymi oczyma. Radborowa wyniosła piwo i mięso, przyklękła, by ściągnąć skórznie mężowi. Stary, siedząc na ławie, podniósł ponurą twarz na wyrostka, burknął: - Co gały wytrzeszczasz? Nie widziałeś to mnie? Bezprym przełknął ślinę, nie odpowiedział. Radborowa mościła skóry na ławie. Stary siadł przy stole, mlaskał i siorbał, naraz z pełną gębą odwrócił się do otroka: - Góż, nie pytasz woli ojcowej? Bezprym zrobił krok, stał dalej pośrodku wielkiej sieni, wciąż milczał. Czuł, idk mu walił młot w piersi, aż słychać było w skroniach: buch buch, buch buch! W gardło mu lazła twarda, kanciasta gruda. Radbor nalał, jadł i pił. Bezprym otwierał usta, zamykał, wreszcie wykrztusił: - I co?... ojciec?... Radbor nie odwrócił oczu od jedzenia: - Po całym kraju gońce gnają. Wojna. Kazał mi brać drużynę, w pomoc iść. Bezprym żuł gęstą ślinę, jakby i on jadł. - A ja? Stary poderwał głowę, odwrócił się gwałtownie. Patrzył długo na chłopca, we wzroku żal i gniew. Szczeknął: - Ty?... - skrzywił się, zaklął. - Ty?... Tobie ojciec kazał ostać. Tak mi rzekł: „Młody jeszcze Bezprym, oddajcie go biskupowi Rajnbernowi, Radborze. Niechże pozna lepiej wiarę świętą, a pieśni niech go biskup uczy”. Myślę, chce z ciebie świątka zrobić - wstał, podszedł do chłopca, ujął go pod ramiona, zajrzał mu w czarne źrenice, wykrzyknął: - Świątka! Z ciebie! - puścił go, wrócił na miejsce, ciężko siadł. Bezsilna złość nim trzęsła. Nie spuszczał ciężkiego spojrzenia z Bezpryma. I znów wydał stłumiony okrzyk: - Z ciebie! Świątka! Bezprymie! Bezprym stał nieruchomo, oczu nie odrywał od Radbora. Waliło się mu całe życie, wszystkie nadzieje, spodziewania i dążenia. W jednej chwili wyrosła przed nim pusta, martwa ściana. Radbor się namarszczył, mruknął: - Ja cię nie odwiodę biskupowi, niechże mi twój ojciec głowę tnie. Lecz kiej odjadę, sam pójdziesz do Rajnberna, powiesz mu wolę ojcową. Idź spać nynie. Bezprym miał jeszcze jedno pytanie: - A... a Mieszka? Kły Radborowi błysnęły w krzywym uśmiechu: - Dostał drużynę otroków, na wojnę idzie. - Bezprym bez słowa opuścił sień. Nazajutrz siedział na zydlu, słuchał gwaru drużyny z dziedzińca, przyglądał się Radborowi, jak wybiera się w drogę. Stary oparł nogę na ławie, wiązał do nogi ostrogę z żelaznym szpicem na końcu. Wyprostował się, pachołek podał ciężką zbroję z lśniących łusek - Bezprym słyszał ich połyskliwy szelest. Stary zaciągnął sznurki kaftana, nałożył zbroję przez głowę. Rozświetlił się od razu i zogromniał. Pachołek wiązał z obu stron rzemienie. „Szłom” - burknął Radbor, ani razu nie spojrzał na Bezpryma. Wziął oburącz - starymi, pomarszczonymi garściami - wysoki hełm ze spiczastym końcem, obity brązem w gwiazdki i kółka; ostrze świeciło jak igła. Teraz Radbor wyglądał na olbrzyma, chrzęścił przy każdym ruchu. „Pas” - mruknął znowu, odebrał go z rąk pachołka, zapiął, podszedł do ściany, zdjął miecz, zapchał go za pas z lewej strony, z prawej zatkał cienki trzonek siekiery. Na godnej ścianie wisiała tarcza kraszona na czerwono; i tarcza była kuta brązem. Radbor zarzucił ją głęboko na lewe ramię. Pachołek trzymał złoty łańcuch rycerski, w kółko wetknięty sztylet - woj włożył go sobie przez głowę. Stał tak uzbrojony w pełni, teraz dopiero spojrzał na skulonego na zydlu Bezpryma. Wąsy się poruszały pod hełmem - stary powiedział twardym, chropawym głosem: - Kiej odjedziem, pójdziesz do biskupa, powiesz mu wolę ojca. Pomnij... - w oczach mu błysła groźba, lecz Bezprym nie rzekł słowa. Radbor mruknął jeszcze: Bywaj w zdrowiu... - jakby czekał na mowę chłopca. Nie doczekał. Odwrócił się i - chrzęszcząc - wyszedł na dwór. Teraz zerwał się Bezprym. Na krzyk Czciborowego wojewody oszczepnicy zbierali się w kupę, pancerni już byli na koniach, osiemdziesięciu lśniących mężów. Podprowadzono wierzchowca Radborowi. Woj oparł się obu rękoma na karku konia, obunóż skoczył z krótkiego półprzysiadu, przerzucił nogę, poprawił się na siodle, ujął powody, bez słowa zawrócił na południe. Kupa ruszyła jak falujące zarośla. Bezprym patrzył za nimi, wraz kurz ich zasłonił. Jeszcze słyszał okrzyk Radborowy z poprzedniego wieczora: „Ojciec chce z ciebie świątka zrobić! Z ciebie!” Ten okrzyk zrodził bunt w jego sercu, chyba ten okrzyk? Nie miał zbroi rycerskiej. Wdział kubrak łowiecki, pas nabijany, który dostał od ojca, topór i mieczyk dziadowy; łuk i strzały. Potem nachylił się nad skrzynią: leżały tam dwa sztylety - od ojca i od Nieluba. Był blady bardzo, gdy tak patrzył na one, nie wiedząc, który wziąć. Twarz mu spotniała, ruszał wargami, lecz nic nie mówił. Dwa noże - dwie drogi: z ojcem lub przeciw ojcu. Jezu Kryste! Ojciec chce go oddać na świątka. Nie! Bezprym pochylił się szybko, wziął nóż otrzymany w darze od Nieluba, zdecydowanym ruchem zarzucił sobie łańcuch na szyję. Wtedy wybiegł, złapał swego pasącego się konia, założył uzdę, rozpętał, osiodłał, jednym skokiem był na jego grzbiecie. Uderzył ostrogami mocno, do krwi. Koń wspiął się, skoczył długim szczupakiem. Bezprym zawrócił go w stronę, kądy pojechał Radbor. Gnał leżąc na końskim karku, blady, z czarnymi, świecącymi oczyma. Nie obejrzał się nawet za siebie - za tym, co zostawiał. Wieść, którą przyniósł do wojów poznańskich goniec Bolkowy, była jak oścień rybaka, gdy uderzy w gromadę ryb - zagotowało się w drużynie. Poszedł hyr po szopach i gospodach - przez następne dni będą pić na umór, jak zawsze przed wyprawą. Czekali na nowego grododzierżcę, z góry wiedzieli: nim się zjawi, nim rozgości, nim się rozejrzy, będą hulać do woli, jak w bezpańskim Poznaniu. Ujrzeli go z wieczora, gdy - podpici już - gotowali się do uczty, mięso piekło się na paleniskach, w garach buzowała kasza, żłopali z wielkich kadzi piwo i miód. Komornik grodowy, Więtek, zrazu chciał dać im codzienną strawę, piwa po kubku na gębę, miodu nic - ale obiegli go tłumem, pyskowali. Kierz pierwszy topór wyciągnął i wrzasnął: „W grochowiny cię zawiniem a na rzekę puścim”; gęby mieli złe i zawzięte, stali rozżartą, czerwoną ciżbą. Komornik spojrzał w ten pokraśniały, dziki tłum, strach go wziął, dał im parę kłód miodu. Wtenczas chwycili go, posadzili na trzech sulicach, obnosili po wale dokoła grodu, wrzeszcząc na jego cześć - Więtek przechylał ku nim pomarszczoną, wzdłuż i w poprzek twarz, w rozśmieszonych oczach trochę strach, trochę ważność, trochę gniew; wrzeszczał: - Puśćcie mię, sucze dzieci, uronicie z wału na kamienie, kości nie zbiorę. Po tom wam miodu dał, byście tak wydziwiali? - ale tam! Zgarniesz to w kupę rozbuchaną drużynę? Podnosili jeno z obu stron sulice, kiwali w prawo i lewo, że Więtek ledwo się mógł utrzymać, ryczeli pieśni, w końcu przynieśli go do szopy, kazali przepijać do każdego z osobna, a kiedy się pijany zwalił niby kłoda, wyłamali drzwi od składów, wynosili beczki i kadzie z piciem, wory z kaszą, połcie słoniny, kiełbasy i szynki - hoo! pohulają przed wyprawą. Na cały gród strach padł: rozochociły się woje, każdy dźwirze zawierał a okiennice, w grodzie pusto, mysz nie przeleci między domami - niedobrze jest leźć w oczy wojom przed wyprawą. Grododzierżcy nie ma, ich teraz władztwo w Poznaniu. Wyprawa... Pójdą na bitkę, na łup, na palenie siół, zabawią się z pojmanymi dziewkami, nażłopią się w zdobycznych grodach piwska, zaświecą w obcych ziemiach słupami pożarów, nabiorą zdobyczy i jeńców - dla nich wyprawa to łupieska chąsa, to wyjście z ciasnego grodu i codziennej nudy, to wola grabieży i mordu. Wyprawa... - dla nich ona, dla drużyny, dla pancernych, tarczowników, łuczników - skończyło się wszednie kwaszenie, nynie oni w lik idą, oni są najpotrzebniejsi, najważniejsi, pierwsi. Cały gród zataił dech - woje hulają przed wyprawą. Pod wieczór byli już dobrze podpici, a gotowali się na całą noc. Na chłopa wysoko płonęły stosy, których w innym czasie nigdy by im palić nie zwolono - cały gród może spłonąć; ale będziesz to gadał z pijaną czeredą! Przygnali kilka krów z podgrodzia, w łeb krowom, wraz sprawili, pieką na ogniskach, piją, wrzeszczą, ryczą pieśni, okładają się pięściami, śmieją się z gadek, oblewają się wodą i piwem, dolają się, weselą - ksiądz wyprawę zamyślił, wprędce zjedzie, powiedzie ich na Prusów, na Weletów, na Czechów albo na Rusów - co im? Nie ich wola - dokąd, księdza wola - ich wola: nynie się radować i hulać. Gród bucha! wojackim gwarem, świecił łuną ognisk, falował niepohamowaną ochotą. Wtedy to po raz pierwszy ujrzeli Ślepowrona, któremu ksiądz oddał Poznań po starym Gozdawie; Gozdawa przed miesiącem spadł na łowach z konia, rozbił o pień czaszkę, jak garnek, w trzy dni skończył. Ślepowron wjechał nie zauważony, stróża z wałów i wież zeszła zabawiać się z drużyną, piła i ryczała jak tamci; wrota zastał Ślepowron otwarte szeroko, wiedział już, na co trafił, twarz mu się skurczyła i zmalała w hamowanej, zimnej wściekłości. Dojrzeli go w blasku stosów - małego, krępego woja - jak stał milczkiem i patrzył. Miał kark, brodę, pół nosa i lewy policzek okryty oparzelizną - jakby go płomień polizał i zostawił nabrzmiałe, czerwone mięso - straszny był z tą krwawą gębą; oczyma błyskał spod rozrosłych brwi, istnych krzaków łoziny nad urwiskiem strumienia. Nie wiedzieli, jaki to człek do nich przyszedł - Bolko mówił o nim swej radzie, gdy wysyłał go do Poznania: „Jeśliby kamień wziął w garść Ślepowron, z kamienia by sok poszedł”. Kiedy gniewny był lub podniecony, mówić nie mógł, dusiło go, pluł urywane słowa, zimny strach padał wówczas na wojów: gęby nie odemknęli, powieką nie mrugnęli. Ksiądz zabrał go z Sandomierza, daleko z Sandomierza do Poznania, cóż mogli wiedzieć poznańscy, jaki to człek ze Ślepowrona. Skoro ujrzeli go, skoro poznali po trzymanym w ręku kiju ze znakiem księdza - krótkiej maczudze z węzłami sęków i guzów, ogładzonej od korzenia i okutej żelazem - szli ku niemu zwartą ławą, z krzykiem, z kubkami pełnymi miodu. Pierwszy podsunął się Czuwaj, kiwał się ździebko na nogach, odpił łyk z kruży napełnionej miodem, wyciągnął ją do Ślepowrona, ze śmiechem na pijanej gębie zaczął: - Witajcie nam, gospodzinie, przepijam do was... - Ślepowronowi gęba się jeszcze bardziej skurczyła, w czerwonej oparzeliźnie błysnęły zęby, jednym krótkim ruchem, bez rozmachu, trzasnął trzymaną w ręku buławą w krużę, glina się rozsypała na okruchy, miód oblał Czuwają i najbliższych; rozkrzyczana gromada zamilkła zrazu, jakby ją zamróz chwycił. Znieruchomiała. Karki zaczęły im pęcznieć, oczy błyszczeć, wargi rozchylać się z wściekłości; zda się - wraz skoczą na Ślepowrona, rozedrą go na sztuki; od razu ściana wrogości wyrosła między nimi, ale w tej chwili on ruszył na nich - mały, sękaty, z tą gębą pałającą surowym mięsem - buławę trzymał w garści półuniesioną, jakby sam jeden chciał uderzyć na pijany, rozwścieczony tłum - parł ich przed sobą. Cofali się mimowolnie zbitą, dyszącą ciżbą, tyłem, w tłoku. Wparł ich przez wrota do szopy, stanął w progu, wtedy pierwszy raz krzyknął, krzyknął z trudem, jakby słowo stanęło mu w gardle, wyrzucić go nie mógł: - Stróża! - Odpowiedziała mu sapiąca cisza, jabłko na szyi Ślepowronowi zadrgało, napęczniało, zda się, wyskoczy z szyi, usłyszeli zdławiony głos: - Stróża!... Stróża wałowa wraz do mnie! - Coś strasznego było w tym głosie, stróżnicy się już przepychali ku niemu przez tłum; nie patrząc na nich dusił z trudem: - Na wały... ścierwy... do wież... wrota zawrzeć... gród by rozgrodzony chlew... zeszliście z wału, ja wam... rankiem wszyscy, co mieli dziś stróże, przyjść do mnie... wen! - spod swych nawisłych brwi obrzucił znieruchomiały tłum zimnym, szybkim spojrzeniem. - Gdzie komornik?... Gdzie komornik grodowy?! - Stojący obok Włodek przełknął ślinę, burknął: - Pijany leży - na co usłyszał natychmiast: - Wszystkie ci zęby wybiję - i grododzierżca machnął buławą, Włodek rzucił się do tyłu, nurknął w tłum. Ślepowron nawet nie spojrzał za nim, buławą dotknął piersi najbliższego, zapytał: - Jak ciebie zwą? - zda się, nie słuchał odpowiedzi, zwrócił się do drugiego: - A ciebie?... Idźcie obaj, odnajdźcie go... komornika... wodą go zlać... otrzeźwić... dać go wraz do mnie... - oddech świstał mu w gardzieli - wy trzej... ogień wraz zalać... spalilibyście gród księdzu... ja bym wam... - Mrowie ich przeszło, patrzyli nań odurniali, bezwolni, ujarzmieni zupełnie. - Kadzie z piciem do składów... wraz... a mięso... całe żarcie... nic dzisiaj nie dostaniecie, głodni spać... a z rana... kiedy dur ze łbów wyjdzie... gotować broń... sulice a tarcze... ja wam!... - Odwrócił się gwałtownie, nie bał się stanąć plecami do gromady, poszedł w stronę księżej gospody, wówczas dojrzeli, że utyka lekko na prawą nogę. Ogarnął ich naraz nieprzytomny gniew, szaleństwo w tym gniewie, wybuchli wielkim krzykiem. Tamten nawet głowy nie odwrócił, kroku nie zwolnił. Gniew, jak w nich wybuchł od razu, tak od razu opadł, strach ich ogarnął, rzucili się spełniać nakazy, garści kaszy nie ukradli z garnków, jednego krążka kiełbasy nie ułamali. Nazajutrz od świtu chędożyli broń, naprawiali odzież, a przed stacją grododzierżcy czekała już stróża milczącą zbitą gromadą, pewna, że gniew Ślepowrona jest straszny, i czująca, że gniew ten jest zasłużony. Twarde życie zaczęło się dla wojów poznańskich. Grododzierżca w każdy kąt nos wsadził, każdy topór obejrzał, każdą wiązkę strzał; źle było, jeśli byle źdźbło leżało inaczej, niźli on chciał. Kazał wojom drabin nawiązać, na wał poznański się drzeć, stróża lała na nich wodę; był mroźny wiosenny ranek, drętwieli z chłodu, żaden nie śmiał tył podać, z drabiny zejść. Potem na wielkie łowy poszli, smardów na nagankę nie zwolił Ślepowron zegnać, wszystko sami robić musieli - i sieci zaciągać, i zwierza gnać, i bić go, i sprawiać, i wędzić a solić. Od pełni do pełni tak ich ganiał, co dnia, spania było mało, nie popili się ni razu, trzymał ich w garści, że drgnąć nie śmieli. Po miesiącu zgromadził ich, stanął przed nimi jak pierwszego dnia, z kijem w ręce, mały, krępy, z gębą niby z surowego mięsa, spod bujnych brwi patrzył bystro, milczał długo, w końcu zaczął po swojemu z trudem dusić słowa: - Ksiądz gońca mi przysłał... żebym mu... księdzu, mołwię... pięć dziesiątków pancernych słał... a pięć szczytników... Wojnę zamyślił ksiądz... A wiedzcie to... wojna... księdzowa to rzecz wojna... nie wasza... księdzowy to zamysł... A wy macie służyć księdzu, jak on chce... nie jak wy... jak on, mołwię... a zwoli wam ksiądz na co... abo z łupu co da... jego łaska. A nynie gotować broń... a odzienie... a sakwy... rankiem będę dziesiątki oglądać... konne i piesze... wybiorę. A baczcie... - swoim zwyczajem odwrócił się nagle i pokusztykał szybkim, utykającym krokiem. Rozsypali się pośpiesznie nakaz spełniać, zdumieni, zaskoczeni: inna to wojna idzie niźli poprzednie wojny, które dla nich ksiądz wszczynał, by łupu im przysporzyć, by woli użyli. Zaciskały się pięści w bezsilnej złości, ale... - nie będziesz przecie buntować się przeciw Ślepowronowi. 2 Odkąd - przed rokiem bez mała - na wieść o śmierci Ottonowej wstał Bolko z całozimowego snu przed ogniskiem, bies wszedł w księdza. Nigdy jeszcze dotąd tak go nie rozpierała wewnętrzna pasja, jak w onym czasie. Wiosna przyszła późna, ale gwałtowna, śniegi topniały od razu, wszędy huczały strumienie, rzeki wezbrały, waliły wściekłe i złe, drzewa i kra płynęły poplątane, bura woda biła w brzegi, ryczała rozjuszona. Taki był i Bolko onej wiosny - jakby pękły w nim lodowe okowy i potężny nurt wezbrał i rwał. Sam Piekuta jeździł po złoto na Złotą Górę, przejrzał wszystkie większe skarbce po grodach, zewsząd ściągał bogactwo do Krakowa. Któregoś ranka kazał Bolko rozesłać kobierce przed swym dworem na Wawelu, na kobierce te rozsypać owe wory złota, sztab złotych i srebrnych, świecących kamieni, pierścieni i zausznic, łańcuchów złotych, mis i czasz wysadzanych klejnotami, kowanych rogów i zdobnej cudnie broni. Kilkanaście kobierców zawalono bogactwem, cały gród zbiegł się podziwiać ono, myśleli: chce ksiądz nacieszyć się swą mocą. Dech zapierało z dziwu, serca biły, czoła potniały, usta ciężko łapały powietrze. Pachołki Piekutowe warowały jak psy; przewodził im Kłąb. - Siędzie se ksiądz, a będzie radował bogactwem - nie odrywali oczu od skarbów. Księdza nie było długo, w wielkiej sieni obradowała rada. Słońce się przechyliło za wieże katedry, gdy wyszli na ganek. Wszyscy - Bolko, arcybiskup Gaudenty z kapelanem swym Boguszem, pruskim towarzyszem wyprawy Wojciechowej; biskup krakowski Poppon i prezbiter krakowski Jakub, pomorski Rajnbern, wrocławski Jan, poznański Unger; kapelani biskupi; kapelan księży Zefrid, wojewoda księdza Stojgniew Wojborowic, pan krakowski Sulisław, komornik księży Piekuta, komornik krakowski Tomisław, Dobrosz Ostoja brat Pieczyraka, Sobiebor Sławnikowic brat Gaudentego, wojewoda pancernych Odrzykoń, wojewoda pomorski Radbor, piastun Bolkowy Wszebor, wojewoda szczytników Budziwoj, Zadora, Przemko Świradowic, młody księżyc Mieszka Bolesławowie. Czekali: siędzie ksiądz na karle, będzie się radował bogactwem. Nie siadł, nie radował się. Chwilę patrzył zadumany na one kobierce, po których złoto rozsypane było niby kasza. Kazał gapiów usunąć, został jeno z radą - stojącą w milczeniu. Ksiądz skinął ręką: - Wdała! Pisz! Piekuta! - znów stał milcząc, patrzył na kobierce; widać: dumkami był daleko. Gwałtownym ruchem nachylił się, ramieniem odgarnął kupę złota i - do Piekuty: - Dawaj worek. Pisz, Wdała. Leonowi, kapelanowi Henryka. Ugodziłem się z nim przez Hermana, będzie donosił mi wszystkie zamysły Henrykowe. To... - znów odgarnął kupę, dorzucił do niej kilka mis złotych i dzbanów - to... pisz, Wdała... dla onych, co chcą obrać Ekkeharda na króla Germanii. Ekkehard drug mój... niechże ostanie w miejsce Henryka, tak radziliśmy jeszcze z Ottonem. A cesarzem?... A cesarzem... insze dumki mielim, no!... pewno przepadły one dumki. Gdybyż jeszcze... - zaśmiał się krótko - ejże, niechby ostał Ekkehard! Bernard Saski mu rad... W Saksonii najmocniejszy Ekkehard. Trza przekupić Gizylera... iżby ten Ekkeharda poparł. Worek, Piekuta! Zwartym tłumem stała rada wokół kobierców ze skarbem, Bolko klęczał, raz wraz odsuwał kupę na bok. Większą lub mniejszą. Pachołki Piekutowe sypały złoto. Piekuta wiązał worki. Tuni sklejał oba sznurki woskową pieczęcią księcia. Bolko podniecał się coraz bardziej, krzyczał: - To dla Hermana Szwabskiego, iże takoż o koronie zamyśla... lepszy on niźli Henryk. Im więcej psów do jednej kości, tym warkot większy. Piekuta, syp. Pisz, Wdała. - ...dla Hecyla, komesa i palatyna Lotaryngii... - ...dla Heriberta... - ...dla Bernarda z Hildesheimu... - ...dla obu giermków Henrykowych... - ...dla... Zasapał się przy onej robocie. Skończył, wstał, patrzył na zmniejszoną do połowy kupę złota. Jakby dosłyszał głuchą ciszę. Podniósł wzrok, dojrzał oczy wlepione w puste kobierce, zaśmiał się im prosto w zdumione gęby: - Pół Germanii przepłaciłem, war tam będzie, war... A no! A żebyście pomnili ten dzień... - i zaczął im rozdawać podarki. Wrócił do komory z Piekuta i Wdalą, wyliczali mu, co jeszcze ostało po grodach. Do wieczora słuchał ze zmarszczoną brwią. Kazał sobie powtarzać, tarł potylicę dłonią, potem pytał o jantar, o konie, o zapasy żywności. W tym czasie wielkie łowy szły po borach śląskich - napominał, by nie ustawali, lecz solili mięso i wędzili; toż ryby. Łagiewniki wrocławskie a głogowskie, a krakowskie, a sieradzkie niech cebry robią a kadzie i odsyłają do grodów śląskich - z grodów tych się będzie żywiła drużyna. Ruszyć opola pograniczne ziemi Ślężan, niech powodem ziarno wożą. Gnać ludzi, nie żałować. Wpadnie chąsa którego z margrabiów, krwawymi łzami zapłaczą kmiecie; lepiej już przy wozach się pomozolić. Zmierzchało, gdy wstał. Wdała mrugał powiekami, Piekucie mięśnie chodziły po twarzy. Ksiądz kazał świece palić, jeść przynieść, wołać Budziwoja a Zadorę. Przyszli, gdy jadł, pośpiesznie i łapczywie. W prawej garści trzymał kość, obgryzał ją, potem szpik wysysał. Językiem zlizywał tłuszcz z wąsów. Nie przestając jeść, rzekł do Zadory: - Niedawnom objechał grody na brodach odrzańskich, wiele co kazałem tam naprawić. W Opolu mieli nowe wrota zrobić, rów pogłębić. W Warcie u Nysy klecie dziurawe, ciekną; nowe dachy ziemią przysypać od ognia. W Lignicy mało kłód a kamieni do obrony, garnki na war pobite, kozły trza nowe pobudować. W Krośnie studnia zamulona, woda tam gnije, z rzeki biorą; a kiej Niemce się ruszą, nie Iza będzie pod strzałami z kubłem latać, tfu! Do Głogowa mieli szypy z Grotnik przywieźć, toż do Iłwy; tamok wiele gniłych tramów u ścian, glina poodpadała, rów płytki, wieprze się w nim chłodzą. We Wrocławiu nic, dobrze wszystko, pięknego konia dałem tam Mojsławowi. A w Lubuszy nie byłem, poskakałem na Międzyrzecz i Poznań: trza obaczyć. Jedź, Zadora, bacz, czy aby wszystko naprawiono. Kiej który nie usłuchał abo się lenił, wolał mięso ćkać a miód siorbać, za łeb i do mnie; ja już mu umu dodam. Jedź, może już mnie nie najdziesz, wtedy Stojgniewowi zdaj. Siadaj, jedz przed drogą, starczy dla obu. W twoje ręce, Zadora!... Budziwoj! Zadora zjadł, wyszedł. Budziwoj siedział u księdza długo w noc, bajał o swym objeździe po siodłach łuczników, kowali, szczytników, szewców, skórników... Zostawił go leżącego na ławie, zapatrzonego w nikłe cienie pułapu, zadumanego głęboko. Wielki Wóz zadarł wysoko już dyszel do góry, stróża sennie łaziła wokół ostrokołu. Gozdawa spotkał Lisa, umawiali się na jutro: prześpią się krzynę, potem kopna do bartnika Głowacza, tamok postrzyżyny młodszego, popiją tęgo; bają, komornik Więtek będzie, przyjechał do księdza z Poznania. Senność ich morzyła i nuda. W tej ciszy usłyszeli człapanie koni, rozbudzili się całkiem. Ki bies się wlecze po nocy? Podsunęli się ku wrotom. Tam już kupa, wyglądają zza wrót i znad ostrokołu. W pysk daj, nie uwidzisz. Koń parsknął, tupot ustał. Dobiegł ich głęboki bas: - Eej! - Ej! - odkrzyknął Buzk. - Kto tam po nocy boki obija? - Otwierajcie! - Prześpij się na podgrodziu, baby tam krzepkie. Będziem tu wrota otwierać włóczykijom. - Otwieraj, psia... Chyżo! - Ktoś? - Do księdza. Mieli w tym czasie srogi nakaz: w dzień czy w nocy przyjedzie jaki posłaniec, choćby smard, wraz go do księdza dawać. Buzk się obrócił do swoich: - A no! ciąg, żywo! Ruszyli do drewnianego wału, który miał po obu stronach wprawione szczeble do uchwytu; naparli się kupą, ciężko skrzypnęły czopy brony, odchyliły się zawory, oba skrzydła rozwarły się ze zgrzytaniem. Jeźdźcy zadudnili po deskach, przejechali pod wieżą. Buzk trzymał rękę na kołowrocie, wbijał oczy w ciemność, spytał: - Ilu was? - Trzech - odrzekł tenże bas. - Wjeżdżajcie. Powoli zawarły się wrota, Buzk podszedł do przybyszów: - Bywajcie w zdrowiu. Skądeście? Głos się zawahał. - Do księdza... z Czech. - Z Czech? - Buzk się rozejrzał w ciemności. - Lis? Jest tu Lis? - Tutki. - Leć do Stanka, pytaj, chceli ksiądz wraz widzieć posłańców z Czech. - Do Stanka? Migiem... - Jeźdźcy nie złazili z koni, w ciemku się rozglądali wkoło. - Co to... on srogi trzem przed nami? - spytał bas. - Cyrkiew biskupia. - Oo... - i znów nieufna cisza wokół wrót. Bolesław wciąż leżał bezsennie, wciąż z tą skupioną, zadumaną twarzą. Świece płonęły. Stanko wsunął głowę, Bolesław zwrócił nań źrenice, spytał prędko: - Co tam? - Jakowyś ludzie z Czech. Chcą was widzieć. Bolko siadł, nogi podciągnął, zaplótł dłonie. - Wołaj ich wraz! Gdy weszli, ksiądz siedział w tej samej pozie, ale spuścił nogi od razu; spojrzał bystro. Skłonili się. - Ciebie znam - powiedział do najwyższego - ty jesteś Łebacz Szreniawita. Byłeś u mnie z bratem. A ci, kto zacz? - Wiercił ślepiami obu pozostałych. - Takoż bracia, wołają na nich: Koza i Czarny. - Cięgiem Wrszowcom służycie? - Wrszowcom. - Gadajcie. Wszystko dali Wrszowcy Szreniawitom, o czym by mógł woj marzyć. Mieli konie i broń, zbroje i ozdoby rycerskie; mieli poważanie na dworze, które wywalczyli męstwem w boju i zwartą jednością w kłótniach i sporach. Wszystko im dali Wrszowcy, jednego nie mogli im dać: Szreniawy; nie mogli zaspokoić żrącej ich tęsknoty za swojszczyzną, za starym domem z lipami dokoła, podpróchniałym i zapadłym, kędy zimą śnieg nawiewało, a wiosną błoto stało na toku; za polem, na którym młody brzeźniak się puścił, a gdzie ociec drzewiej pszono siał; za Smołuchą o grubych łydkach, która im kaszę warzyła, i za głupawym chłopem, Mamrem, który miód w okolicy podbierał i syte robił taką, jakiej nie uświadczysz w Czechach; za tym czymś, co tak słodko i miło pachniało w Szreniawie, pachniało, dźwięczało szumem drzew, trzaskiem ognia i ćwierkaniem świerszczy, świeciło i grało w oczach. Nie, tego wszystkiego nie mogli dać Wrszowcy Szreniawitom. A owa tęsknota rozrosła się tak bardzo, że przy niej zbrzydły Czechy, igry wojackie i uczty, bitki i wyprawy. Znienawidziły Pragę Szreniawity za to, że nie była Szreniawą. Służąc Czechom, wróciły na służbę do Bolka. I oto teraz trzej z nich omal nie wyparli tchu z koni, goniąc z wieściami. A wieści te były nie lada jakie. Bolesław siedział na podwiniętej nodze, z ręki do ręki przerzucał nóż. Łebacz opowiadał o oskopieniu Jaromira, na myśl o takiej zemście nad wrogiem roześmiał się głośno. Bolko zatrzymał nóż w prawej ręce, spojrzał na Łebacza; tamten się zająknął, śmiech w nim zgasł niby zdmuchnięty. Bolesław rzekł: - Wiem o tym, jak i to, że Koza uratował onego księdza. Dobrze zrobił Koza, ale nie bajaj byle czego, już o tym nam Władywoj bajał, kiej przyjechał do mnie z Ottonem. Jak tam było, gdy Rudego Bolka Czechy wygnały? Łebacz zmarszczył czoło na wspomnienie owej nocy. Była to noc wielkiego krzyku, biegania i klątw. Wtedy to odbywały się gody w biskupim domu - nowy biskup niepodobny do Wojciecha lubi wesołość i uczty. Był wysłannik od Ekkeharda do biskupa, pili tam i weselili się. Dwór Bolka był ciemny i cichy. U Wrszowców tłum cieniów cieśnił się na podwórzu. Ciapkały stłumione szepty. W całym grodzie ruch - niepokój trwał już od kilku dni, woje zbierali się w kupy, pili i klęli, szeptali. Chodziły gadki, że Rudy gotuje wielką rzeź; że ma wpaść na śpiących znienacka, mordować po szopach i kleciach. Hradczany były wciąż martwe, Bolko siedział kamieniem, jego ludzie warowali u wrót i przy ścianach; nie odkładano broni. Ludziska spoglądali na siebie po wilczemu, nikt nie był pewien drugiego, nikt nie wiedział, co będzie, kto się okaże wrogiem, kto się za kim opowie. Biskup hulał i pił z wysłańcem Ekkeharda. Czuło się groźbę - jakby z niskich chmur nad Pragą ta groźba - w ostatnich latach przyzwyczaili się ludzie do niepewności, ciągle rzezie i walki, i szczucie jednych na drugich. Zasmakowali Czesi w zmianach - wciąż im niepokój po kościach chodził: i nynie - dość Bolka Rudego! Dlaczego? Jak? Kogo chcą? - nikt nie pytał w Pradze o jutro. Chyba Wrszowcy... - Wrszowcom każdy zły - wykrzyknął Łebacz nienawistnie. Bolko znów przestał się bawić nożem, spojrzał spode łba, zapytał: - Co myślicie? Czego chcą Wrszowcy? Łebacz zaciął wargi, namarszczył się i burknął: - Chcą całe władztwo w księstwie sobie wziąć. A milczący dotąd Czarny wybuchnął: - Kto Wojciecha wygnał? Wrszowcy. Kto Libice zdobył, synów Sławnika wybił? Wrszowcy. Kto Udalryka w łaźni dusił? Wrszowcy. Kto Jaromira oskopił? Wrszowcy. Przed Wrszowcami Emma do Bawarii uciekła. Od Wrszowców uszedł Władywoj. Od Wrszowców uchodził i Bolko Rudy. Od Wrszowców uszedł Sobiebor. Póki nie wytrzebią Czech, nie uspokoją się Wrszowcy. Bolko przerzucił kilka razy mieczyk z ręki do ręki, potem wbił go podle siebie w lawę i opierając na nim dłoń spojrzał prosto w oczy Czarnemu. - Takie mają zamysły? - Takie. Zmarszczył na chwilę brwi. - A wy służycie onym? Łebacz spojrzał po braciach, a Koza beknął jak zawsze, gdy był podniecony. - Służymy. - Przeczże służycie? - wiercił ich wzrokiem. Koza się zmieszał, ale Łebacz rzekł śmiało: - Cóżeśmy mieli robić, ksze? Przedaliście nas... - Boście, ścierwy, kupców moich pobiły, księży mir złamały. Łajno psie! Głowy by wam trza zdjąć! Łebacz nie ugiął się przed gniewem księżym. - Toć i poseł wasz prawił w Pradze... Przemko. Cięgiem nam w oczy kolą. Co mielim robić, do drużyny chcielim... do was... a broni nie było. To i uderzylim na onych kupców. Wrszowcy nas przygarnęli. - I jak wam? - Owa! - Łebacz uśmiechnął się krzywo. - My tam woje. Niczego nam nie brak. - Czemuż tegdy nie służycie wiernie? - Rzekł nam Przemko: ksiądz łaskę wam wróci, do drużyny weźmie, Szreniawę odda. Srebro nam Przemko dał. My Szreniawity. A co nam Wrszowcy? Wilki. Bolko zaśmiał się z cicha, wstał, podszedł do Łebacza, uderzył go dłonią po karku. Powiedział: - Dobrze, Szreniawity. Jutro Piekuta dary wam da, a ja do drużyny wezmę. A no... tuszę, drugi raz miru nie złamiecie. W milczeniu pokiwali głowami, ale serca im skakały. Bolko siadł jak przedtem, wyrwał nóż z ławy, znów się nim bawił, kiwnął ku nim: - Bajajcie. Tak, była to noc niepokoju i gwałtu. Lecz zrazu wisiała cisza. Cienie się snuły po przełazach, dwór biskupa huczał wesołymi piosenkami. Księżyc skrył się za chmury, choć w pysk daj. Powoli gromadziły się cienie wokół Hradczan, zalegały gęstą, zbitą ławą. Cisza jak w listowiu boru, zda się, pnie tylko drżą. Szreniawity w ciasnym kręgu sług Wrszowcowych, szczęki ich bolą od zacięcia w naprężonym oczekiwaniu. Biskup, ścierwo, weseli się! Naraz od zamku krzyk, pojedynczy krzyk mężczyzny, jak krzyk puszczyka. Ktoś biegł po pochyłości z pochodnią, palące się krople smoły padały na ziemię. Bolko wiedział - wiedział, suczy syn - zwiózł na pochyłość stóg słomy; płonąca pochodnia spadła na słomę, ogień zwinął się w kłębek, potem buchnął wysokim słupem. Od razu stało się czerwono i jasno, ziemia drgała w blasku. Czarny dym świecił krwawą czerwienią. Strach nimi targnął. Z góry pędził już Rudy... ze swymi w zbrojach... na koniach. Wpadli na nich, roznieśli ich w mig, skoczyli w mrok: jakby w czarny płaszcz się owinęli. Wrszowcy ryczą, pędzą konie łapać, gonią. Kogo tam zgonisz w tej ćmie! - Bajali później, umknął Bolko Rudy do Lotaryngii, do Hecyla. A Hecyl ji za kark i w jamę. Gnije tamok Bolko... aż zgnije - i znów Łebacz zarechotał na myśl o doli Bolkowej. Bolesław spojrzał zimno na Szreniawitę, wycedził: - Ty nie szczekaj na onego. Posłałem ja już posła do Hecyla do Lotaryngii. I powiedział onemu poseł: „Zwól Rudemu do mnie jechać, a będę ci drugiem”. I zwolił Hecyl. Rudy jest już tu, a wy nie śmiejcie się zeń, jako że będziecie jeszcze służyć onemu, kiej chcecie mnie służyć. - Szreniawitom śmiech zamarł na wargach. Więc bajali o Władywoju, iże z Polski do Czech po wygnaniu Bolka Rudego pojechał. Wrszowcy go przyjęli, wielki wiec odprawili. Potem jedli i pili trzy dni. Nie wiedzie się Czechom z Przemyślidami. Władywoj za jednym patrzył - za piciem. A Wrszowcy jeszcze go judzili. Na zamku zamieszkali, całe władztwo w ręce wzięli. Władywoj pije - nikt go trzeźwym nie widzi. Wytoczy się za próg, rzyga w pokrzywy. Na Hradczanach gęśle słychać, Władywoj rozwalony w kącie śpi nad piwem. Zbudzi się, czerwonymi ślepiami powiedzie, kogo ujrzy, choćby sługę i smarda, woła i mołwi doń: „Przepij do mnie”, zwala się na ławę, czka i chrapie. Po całym dworze ludzi pełno, wszystko opite. Słoma leży po świetlicach, woje pokotem pospołu z psami. Dziewki dworskie śpią w pijanych uściskach z chłopami, wszędy kałuże i kał. Smród i zaduch, mdli. Śpiewaków się nazłaziło, stare dziady, kaprawe i zaślinione, nie do gęśli już im, do miodu a piwa. W południe dźwigają się z barłogów, dziewki niosą chlebowy kwas - i wraz do stołów. Wesele! Hu ha! Władywoj ulubil tłustą babę, bierze ją wpół, pląsa, potyka się, zwalają się w kąt. Otroki się tłuką po izbach, takoż pijane. Po całym dworze snują się Wrszowcy - oni jedni trzeźwi. Księstwo im w łapy lezie - samo. Jeszcze jeden taki ksiądz jak Władywoj, jeszcze drugi... Już się sprowadzili na Hradczany, już tu żyją, stąd rządzą Czechami, posłów ślą, daniny ściągają, po grodach swoich ludzi sadzą. Jeszcze rok, jeszcze drugi... - Nie udało się Wrszowcom, po pijanemu zmarł Władywoj, rozwalony na słomie w kącie izby. Bolesław rzucił nóż na ziemię, zerwał się z lawy: - Zmarł! - Po pijanemu zmarł na barłogu. - I co Wrszowcy? - Przez trzy dni kazali czcić Wladywoja wielką strawą. Piwa nawieźli do Pragi a miodu i mięsa... to samo jest na Hradczanach, jak za Wladywoja. - A Wrszowcy? - Bają: posłali Wrszowcy do Henryka po Udalryka. Jaromira bez mądów nijako na stolcu Przemyśla sadzić. Zamilkli. Stali we trzech, patrzyli, jak Bolesław schylony spogląda na swój uroniony nóż. Długo stali. Zaczęło się ćmić, dwie świece wypaliły się i zgasły. W końcu się Łebacz poruszył, chrząknął: - Ksze... Podniósł na nich wzrok, jakby się obudził. - To wy, Szreniawity... dobrze! Dobrze, Szreniawity, w poręście przyjechali. Licho z nimi, z onymi kupcami, coście ich bili. Dobrze. Jutro Piekuta wam da... nie pożałujecie. Idźcie, zdrożeniście. Skłonili się, Koza spytał: - Kiedy nam jechać do Pragi? Spojrzał na trzy cienie, zaśmiał się. - Możecie nie jechać do Pragi. Razem pojedziem. Gdy wyszli, Bolesław wołał Stanka: - Idź, budź Stojgniewa i Wdalę, niech przyjdą do mnie - przeciągnął ramiona - świec parę zapal - znów się przeciągnął, ziewnął szeroko. - Dość. Trza będzie wprowadzić Rudego do Pragi, niechże ukróci Wrszowców. Nie Iza pozwolić pokumać się Czechom z Henrykiem. 3 Skowronki śpiewały nad nieobeschłymi polami, z błękitu nieba lał się blask. Ziemia pachniała ciężką wiosenną wonią. Orali i rznęli glebę, skiby się równo odchylały. Wyganiali na pastwiska krowy, po krzakach dźwięczały piosenki. Śpiewały wierzbowe fujarki. Woły szły wolno, łopatki ruszały się im na grzbietach. Stopy grzęzły w lepkiej ziemi. Baby i kury grzebały się między chruścianymi płotami. Kogo nie powołano do grodu, wieczorem naprawiał sochy i płużyce, ostrzył radło, siadywał na przyzbie, siorbał piwo, patrzył, jak na siwym niebie ciągną klucze gęsi i łabędzi. Nie widzieli nic dalej poza obejściem, polem, kręgiem puszczy. Nie dręczyli się księstwem, nie znali zamierzeń Bolesława. Nie myśleli, nie zastanawiali się - wola księdza spadnie na nich jak grom. Nie dochodził ich tupot konnej drużyny, z którą wiódł ksiądz Bolka Rudego do Pragi. Nie słyszeli, jak nad Białą Skałą w Pradze zachrypiały rogi. Wojownicy bili w tarcze, ciżba krzyczała. Unosił się las rąk, wszystkie oczy zwrócone były ku górze. Kochan Wrszowiec patrzył spod nawisłych brwi, kły mu błyskały. Na podwyższenie wstąpił Bolko Rudy, odziany w lniane szaty Przemysława. Rogi zamilkły. Tłum się pochylił, oddawał cześć nowemu władcy. Bolko siedział na tronie, czerwone ślepia rzucały wkoło spojrzenia pełne niepokoju i szyderstwa. Po prawej stronie tronu stała drużyna polska, która wwiodła Rudego do Pragi. Świeciły kraszone szczyty, jak kolce jeża gęstwiły się spiczaste hełmy. Bolesław, oparty oburącz na mieczu, spoglądał na krzyczący tłum. Skowronki śpiewały nad polami. Przechodziły ciepłe deszcze wiosenne, wiatr wydymał obłoki jak wielkie płachty. Ziemia chłonęła wodę tysiącem ssawek. Sypali siewne ziarno w kosze, nie wiedzieli, że kędyś tam wiozą zwłoki cesarza Ottona do Akwizgranu; nie słyszeli szczęku bitek o insygnia cesarskie, ciągłych zamieszek i walk. Nie wiedzieli o nieustannych matactwach Bolesława, o jego układach z Henrykiem przeciw Ekkehardowi i z Ekkehardem przeciw Henrykowi. Nie wiedzieli, że Henryk obiecał Bolkowi Łużyce i Milsko, obwód Strzały, ziemie po Łabę i Salę, jeśli Bolko zarzuci plany Ottonowe. Nie słyszeli kroków swego księcia, gdy wędrował z kąta w kąt, po komorze, słał posłańców i rzucał złoto. Orali i siali, spoglądali w niebo, czy się chmury gromadzą na zachodzie i czy deszcz w nocy spadnie. Słyszeli, jak korzonki darni rwą się pod ostrzem radła i jak racice wołów ciapkają kleiście. Czyż mogli słyszeć granie rogów i trzask wyjeżdżającego rycerstwa? Czyż mogli słyszeć spieniony plusk granicznej rzeki Bóbr, gdy woje Bolkowi przejeżdżali bród na zachód? Czyliż mogli słyszeć ciężki tupot jego wierzchowca, niosącego tak znaczny ciężar? 1 bicie jego serca, pełnego dumy i poczucia swej mocy? I skrzyp wierzei poddających się miast - Budziszyna i Strzały? Hałas krótkiej bitki z Niemcami w grodzie miśnieńskim? I głos dzwonów witających księcia polskiego? Szelest nurtu Sali i Łaby, nad którymi cicho zalegli pancerni Odrzykonia i szczytnicy Budziwoja? I przysięgę lenniczą rycerzy niemieckich z ziem, które mieli w Miśni? I łopot chorągwi wręczanych przez ich księdza klęczącym przed nim lennikom? I pełne obaw okrzyki chorego arcybiskupa Magdeburga, Gizylera, na wieść, że tuż na południu stoją czaty polskie? I pełne ulgi westchnienie kmieci, których odjęto Niemcom? Widzieli co innego niż ich książę, na co innego patrzyli. Patrzyli na ziemię, niebo i wiosnę. Widzieli bociany brodzące po zalanych łąkach, powolne i rozważne, czarnobiałe, z czerwonymi dziobami. Patrzyli na tryskające z pąków liście i na lasy czerwone, fioletowe, brunatne, złotozielone. Patrzyli na zoraną rolę, brali grudki ziemi w rękę i rozcierali ją dwoma palcami, wąchali, ważyli w dłoni z głębokim namysłem. Słuchali tchnienia wiatru, wdychali zgniłe zapachy wilgotnego lasu, mszarów i pól, gdy Bolesław wytężał wzrok na odebrane od Heriberta insygnia cesarskie i na samozwańczą koronację Henryka - w Moguncji, nie w Akwizgranie. Moguncja? Akwizgran? Co mogli wiedzieć o tych miastach mieszkańcy puszcz i nadrzeczy? Do Krakowa przyleciał goniec, opryskał błotem Grudę, Pałubę i Okszę, podnieśli nań wzrok - i tyle tego. A goniec ów przyniósł wieść o koronacji w Pawii na króla Longobardów Arduina, margrabiego Iwrei. I wre ja? Pawia? Cóż mogli wiedzieć o tajnym układzie Bolesława z Hecylem Lotaryńskim? Wody opadły, w cichych łachach rzecznych zarzucali sieci, wyciągali je, ciężkie i trzepoczące srebrem. Ręce mieli śliskie, oblepłe rybią łuską. Bartnik Mamer siedział w kucki przed wierzbą, rozradowanym wzrokiem oglądał rojny oblot młodych pszczół, w oczach miał blask słońca, sączący się przez liście. A tegoż wieczora zbrojna chąsa wdarła się do Ekkeharda; margrabia odpoczywał po drodze, zerwał się, wołał pomocy; napastników była cała kupa, w mig zarąbali śpieszących z ratunkiem: rycerza Hermana i rycerza Adolfa; wrzask, wymysły i klątwy. Ekkehard skoczył z mieczem, trafiła go ciśnięta z dala włócznia, ostrze przebiło czaszkę, rozprysnęła się miazga mózgu - Ekkehard ciężko się zwalił na bok; ucięto mu łeb, obdarto z szat, napastnicy skoczyli rabować komnatę; na wrzask nadleciała Ekkehardowa drużyna - za późno: ten, który miał być królem niemieckim, leżał bez głowy, deptany chodakami pierzchających zbójów, w kałuży krwi. Odmieniła się dola Germanii. Polecieli gońcy do Henryka, do księcia saskiego Bernarda, do Bolesława polskiego, do Bolesława Rudego, do Gizylera. A przez wszystkie te dni Mamer rozradowanym wzrokiem śledził wiosenny oblot pszczół. Gotowało się w Niemczech. Dwóch konnych spotkało się na drodze, spode łba spoglądali na siebie, pochylali włócznie, uderzali konie ostrogarni. Kanclerz Ottona, Heribert, arcybiskup koloński, był więźniem Henryka. Grafowie i baronowie zwoływali rycerstwo, grały trąby. Na wielu zamkach pospuszczano chorągwie. Henryk ze Szwejnfurtu żądał księstwa bawarskiego. Henryk, biskup Wiirtsburga, prałat Bernard z Hildesheim, biskup albersztacki, Arnulf, knowali przeciw Henrykowi. Posłańcy wieźli wciąż złoto od Bolesława do Niemiec. Henryk Bawarski słał posłów do Stefana.Węgierskiego i do Kijowa. Grały trąby i drogi tętniły rycerstwem. Cóż oni mogli wiedzieć o tym wszystkim i jaki mogły mieć wpływ te wszystkie walki, knowania, zamieszki na przenikanie wody przez skórkę ziarnka, na pęcznienie skrobi, na tajemniczy rozwój zarodka, wypuszczającego blady kiełek ku górze i cieniuchny korzonek do dołu. Stając w ciche wieczory słyszeli, jak oddycha ziemia. A czy można jednocześnie słyszeć oddech ziemi oraz zgiełk świata? Nie wiedzieli, że w tej ostatniej chwili Bolesław wahał się między pokojem i wojną. Że w głębokiej rozterce wybrał pokój. Było to po zrękowinach jego córki, Regelindy, z bratankiem Guncelina, Hermanem, i po ostatecznym zawarciu z Guncelinem przymierza. Wtedy to Henryk ułożył się z Bolesławem, objął go, uściskał i obdarzył. A gdy Bolesław miał opuścić Merseburg, nasłano nań siepaczy. Czyż nie słyszycie szczęku mieczów, gwałtu bitki? Czyż nie widzicie odrąbującego się Bolesława, walczącego toporem Zadory, rzucającego się Przemka Swiradowica? Czyż nie doszedł was trzask wyłamywanych przez margrabiego Henryka wrót? Poprzez wyłamane wrota wywiódł margrabia Bolesława spod mieczów cesarskich - raz jeszcze stracili synowie Ody dziedzictwo ojcowe. Głośno łomotały kopyta koni wracającego oddziału polskiego. Nie słyszycie? A przecież łomot ten rośnie, napełnia kraj, dyszy wojną i mordem. Gońcy lecą po całym kraju. Czyliż to tylko zamysł Bolesława, czyliż sprawa jego drużyny, pancernych, tarczowników, stróży grodowej? Łomot idzie przez kraj. A wy słuchacie, jak skowronki śpiewają nad nieobeschłymi polami, jak korzonek rośliny drze się pod radiem, jak pszczoły brzęczą przy wiosennym oblocie, jak ciepły wiatr porusza gałęziami brzóz, jak ziemia oddycha. Łomot idzie przez kraj, przez was idzie ten łomot, przez wasze chaty, obejścia i siodła. Nie słyszycie? 4 Gdy przed dwudziestu z górą laty Zabój Tur otrzymał od Mieszki nadanie po wygasłym rodzie Kwęków na Śląsku, ledwo mógł je odnaleźć w szerokiej szumiącej puszczy. Zastał jedynie niewielką polanę, gdzie gmerała się rodzina Palucha, jedynego smarda, który pozostał na miejscu i siał kilka garści prosa, dwie krobie rży, trochę jęczmienia na piwo. Żył Paluch w starym domostwie Kwęków, zgniłym już niemal do cna, które się od północnej strony zawaliło całkiem, od południowej stało wykrzywione i koślawe, podparte gęsto brzozowymi kołami; wiatr chodził po izbie, lada jak utkanej mchem i zamazywanej wciąż gliną. Zabój Tur z drużyną spędził swą pierwszą noc po objęciu nowego nadania w tejże izbie na naciętych gałęziach - śmiał się potem, jakoby ludzie jego nie spali tej nocy, bojąc się, że się im cała chata zwali na łeb, przykryje wysoką mogiłą próchna; ale nie doszło do tego. Nazajutrz Zabój błądził po dawnych polach Kwęków; świeciło słońce, młody las się już tu puścił, brzeźniaki rosły gęsto, złociły się zielonym miękkim liściem, świeciły matową bielą giętkich pieńków znaczonych brunatnymi smugami - pachniało ostro i rzeźwo; zarośla maliniaku i ostrężyny, przetkane wysoką na chłopa pokrzywą, czepiały się odzienia, darły ręce i parzyły twarz - Zabój torował przejście toporem, badał rozległość dawnych pól, brodził po kolana w zielsku zarastającym wilgotne rozłogi; docierał do granicy starodrzewia, ręką macał tęgie pnie, ocierał spocone czoło, znów zawracał w gąszcz młodolasu. Płynęły tam dwa strumyki, przeskakiwały przez kamienie, przerzynały się przez miękkie osypiska; po wiosennym rozlewie zostawiły po obu swych brzegach niewielkie jeziorka, wypełnione wodą wgłębienia gruntu i wykroty drzew, kiśniejące jamy błota, mokre łączki - bielały te łączki od drobniutkich kwiatków konwalii, pachniały mocno. Zabój wrócił z obchodu późno, siwy zmierzch zalał już ziemię, przed domem Kwęka płonęło kilka ognisk, ludzie się kręcili, śmiali się, karmili konie i bydło, rzucając im nasieczoną trawę; w garach warzyła się kasza; Paluch stał w rogu swej śmiesznej, półzawalonej, podpartej - setką drągów chaty, oszołomiony patrzył na bujne, ruchliwe życie, które się znów wlało w głusz puszczy. Następnego już dnia siekli Zabojowi ludzie te młode wesołe brzeźniaki, maliniak i ostrężyny; Zabój pracował wraz z nimi, zaciekle, w mokrym gieźle, z podrapanymi rękoma. Rok po roku coraz dalej od domostwa Kwęków paliły się zsieczone, wysuszone w upale zarośla, biały dym leżał płaską chmurą nad pogorzeliskiem, potem woły darły ziemię radiem, ostrze raz wraz natrafiało na korzenie, wyciągało je na powierzchnię, rataj uchwytywał wydobyty koniec, wydzierał długi pokarbowany pęd podziemny; praca była ciężka, jarzma pękały, łamały się oja. Zabój wciąż pilił, ganiał ludzi, śpieszyło mu się; na miejscu białych brzózek, ostsężyny i pokrzywy miał w oczach zwid falujących pól prosa, rży, jęczmienia, owsa, konopi, lnu. Gdy wypalili - po latach - i zorali dawne pola Kwęków i dotarli do granic puszczy, Zabój z tą samą furią rzucił się na starodrzew, i jak wprzódy młode płonki, zaczęły się teraz walić pod siekierą stuletnie tramy, odwieczny, nie tknięty dotąd żelazem i ogniem las. Podpartą drągami sadybę Kwęków Zabój rozwalił zaraz pierwszego lata, spróchniałe belki spalił niby stos ofiarny wygasłego rodu. Wyrąbanym byle jak przesiękiem woły ciągały świeżo ścięte, ociekające żywicą bierwiona. Zabój budował na starym miejscu nowy dom, wielki, z sienią i komorami, z podcieniem wspartym na czterech słupach. Jeden z tych słupów miał nie dociosany, wystający sęk; kiedy parę lat później przyjechał do Zaboja brat, Władyboj, obejrzawszy dom, klecie, ostrokół i pola, stanął przed tym sterczącym sękiem, patrzył długo; potem kazał przynieść wysoki na pół chłopa pieniek, wlazł nań i zaczął wokół tego sterczącego sęka rzezać swym niewielkim ostrym nożykiem. Wyrobił dziób ptaka, nastroszone pióra, pierzaste uszy i dwoje wielkich, krągłych oczu, a niżej cały tułów i dwie nogi ze szponami zaciśniętymi na gałęzi. „Puchacz, puchacz” - krzyczeli z dołu patrzący, klaskali w ręce z dziwu i niezwykłej, niepojętej radości. Władyboj tak się tym rozochocił, że zabrał się do drugiego słupa, na którym udał łeb tura, pochylony niby w natarciu, z dwoma szerokimi rogami, z podłużnymi, przemyślnie wydłubanymi oczyma. Wyrzezał także rysia w skoku, a na koniec woja, całego okrytego szczytem, z samą jeno głową wyłażącą nad szczyt, w szłomie - zrazu poznasz: to woj dobrze zbrojny i skory do bitki; ostrze sulicy sterczało mu zza pleców. Te cztery rzezane słupy były największą ozdobą domu, radowały oczy, a jednocześnie wzbudzały strach, były żywe, miały swój kształt, własny kształt, patrzyły, niepokoiły człeka swym dziwem, ukazywały swą tajemniczą moc, a moc ta była mocą domu Zabojowego, chroniła go, odstraszała złe. Wszyscy też ludzie Zabojowi patrzyli odtąd na Władyboja ze czcią i lękiem, każdy pojmował, że stary Tur ma moc, by uroki rzucać, ludzi zaklinać w drzewo, a martwy tram ożywić. I tak cztery słupy podcienia Zabojowego warowały u progu jego domostwa, a baczyły pilnie, kto doń wchodzi... I być może mocy tych słupów zawdzięczał Zabój, że wiodło się mu wszystko przez lata następne. Zda się nie tylko pola i uprawiający je ludzie, nie tylko rozlana wokół puszcza, ale cała ziemia, cały kraj, ksiądz i księstwo - wszystko służyło zasobności, bogactwu, potędze domu Zabojowego. Za Mieszki wiele znaczyły Tury w księstwie, zasiadały w radzie i wodziły drużyny. Z każdej rady przywoził Tur coś od księdza - srebrną misę, kowany róg, miecz z głownią oplataną złotym drutem lub dziesiątek ostrzy do sulic, dziesiątek łuków i tułów z szypami, dziesiątek szczytów, szłomów i toporów - pełne uzbrojenie oddziału: Mieszka dbał o drużyny władyków; z każdej wyprawy przynosił Zabój łup, przyprowadzał konie, woły, wozy z dobytkiem i bronią, przede wszystkim niewolnych - ci budowali sobie chaty na skraju polany, potem rąbali i palili puszczę; coraz szerzej falowały pola Zabojowe zbożem, zieleniły się lnem. W upalnym kurzu żniw woły ciągały wozy wysoko ładowane snopami - pod przestraszone wołanie przepiórki: pitpilit... pitpilit... pitpilit... Komory Zabojowego domu zasypane były ziarnem, zawieszone motkami lnu i konopi, skórami zwierza, odzieżą, żelazem. Paluch sprawiał teraz pieczę nad tym całym dobrem, przesypywał zboże, by je przesuszyć, wsuwał po łokieć rękę w śliskie, żywe - niby łuska gadziny - siemię lniane, uciskał solone mięso w kadziach i przewieszał na przewiew pocące się połcie słoniny - zamyślał się nad bogactwem i rozrastającym się znaczeniem Turów i nad zapadającym się w ziemię, próchniejącym i wymierającym rodem Kwęków, któremu ongi służył. Puchacz, tur, ryś i woj na szczycie słupów czuwali nad rozłogimi polami, bogi domowe warowały pod progiem, w sosrębie, w ścianach, puszcza okalała dom i pola nieprzebytym szerokim wałem, zaostrzone tramy ostrokołu kłuły powietrze twardzizną smolistego drewna - bezpieczeństwo i bogactwo zdawało się niewzruszone i pewne; jak głaz. Toteż gdy ponad rzezanymi słupami przybił Zabój znak własnościowy Turów, strzałę przeciętą na krzyż dwoma poprzecznicami - znakiem tym znaczyły Tury broń i wszelakie ochędóstwo, klejmowały konie i niewolnych - wiedział, co robi: nie ma w całym księstwie siły, która by potrafiła zerwać tę strzałę, podeptać ją i pogańbić. Ilekroć wracał z pola, zanim obrzucił wzrokiem całe obejście i dom, musiał spojrzeć na ów sterczący w górę znak - znak jego władztwa nad porębą, jego znaczenia i potęgi. Gody małżeńskie Zaboja z Dargoradą, z możnego rodu Czarnych Kruków, odbyły się hucznie, zjazd był liczny - Tury słynęły z umiejętności urządzania zjazdów, o których było potem głośno i które przydawały rodowi znaczenia i ważności; sam Mieszka był na tych godach. Wtedy już zaczynało się łamać księstwo między tych, którzy wiązali się z młodym księżycem Bolesławem, a tych, co się więcej spodziewali od Ody i jej potomstwa. Stary Tur jeszcze kusztykał, lubo powłóczył już trochę nogami. Mieszka ugwarzał z nim z cicha, ciągnęli we dwóch miód, wspominali czasy młodości, wspólne bitki i pijatyki, chichotali pod nosem, spoglądając z kąta na rozhukaną, buchającą gwarem izbę biesiadną. Mieszka bajał o swych zamiarach, o podziale księstwa między synów, o Bolkowym przewodnictwie i o skrytej obawie, by przewodnictwo to nie skończyło się krzywdą przyrodnich - stary Tur pocił się z przejęcia, gadał prędko, zawsze zapluł się, kiedy go podrywało w środku, czerwieniał, na płaskim, szerokim czole wychodziły mu dwie sinawe żyły, pięścią bił w kolano, wybałuszał oczy; zduszonym do szeptu krzykiem zapewniał starego księdza, że wola jego święta, Tury zawsze będą mu służyć, że wszystkie możne rody zawżdy będą mu wierne - Mieszka, z głową wepchniętą w ramiona, z czujnym przygarbieniem pleców spoglądał spod nastroszonych brwi na zaślinione uniesienie Tura, pod szerokim wąsem miał pól zadowolony, pół drwiący uśmieszek. Na tychże godach Zabój uzyskał rozszerzenie nadania, prawo wody i lasu tak daleko, jak daleko zajdzie człek w ciągu połowy dnia - zdało się, że Tury osiągnęły największe znaczenie w księstwie, że wybiły się do rzędu najprzedniejszych rodów, że nikt ich nie ujarzmi. Podśmiewano się wprawdzie, że poswaćbiły się tury z krukami i że nie lada będzie pomiot z takiego parzenia się, ale trzej chłopcy Zabojowi - Skorosz, Darsk i Karsna - rośli jak tęgie byczki, a i dziewki zapowiadały się na rozłożyste i obiecujące jałówki; Paluch patrząc na tę rozbrykaną, wrzeszczącą, zdrową i ładną gromadę kiwał głową, mrużył oczy, mruczał pod nosem: - Ho, rozrosło się turze stado, nie będą po nich siodła rozwalać, by po Kwękach, parszywcach, zgniłkach. - Rad był Paluch patrzyć na rozrost i powodzenie, zbrzydło mu żyć w próchniejącym, wymierającym dworze, którego i sto drągów nie zdoła podeprzeć na długo. A przecie była jeszcze gałąź Władyboja, rosnąca na Podgórzu, i Zbygniewa na Kujawach; tylko stary Tur w rodowej Turczycy miał jedną jeno dziewkę, Jemiołkę - wszyscy to już wiedzieli: przewodnictwo w rodzie wraz przejdzie na Władyboja Piskorza. Żyło się na Zabojowej polanie w ciszy i bezpieczeństwie, niby na wyspie oblanej wokół jeziorem - puszcza odgradzała od świata, od zgiełku i niepokoju, zdała się nieprzebyta, nie kończąca się. Kiedy Zabój Tur wrócił do domu po klęsce Ody i jej synów, pewny, że Bolko będzie mścił, że będzie łby ścinał a dobytek rabował, skoro stanął przed rzeźbionymi słupami, przygryzając wąs i trąc w strapieniu potylicę, skoro obejrzał się po rozległych polach i po sinym pasku puszczy, usłyszał głosy synów pędzących konie do wodopoju i śpiew Skry, najmłodszej i najmilszej córy, jak wydzierała się na całe gardło: ...Hej, po rosie, po trawie, hej, za lasem i płem, biegała, śpiewała, modry wianek splatała prostowłosa dziewka, hej, czarnooka, białolica, krasna dziewka, hej! hej hej - heej!!! a echo odnosiło wykrzykiwane co sił zawołanie „hej!” dalekim, przytłumionym głosem - Zabój poczuł naraz ukojenie: kto go znajdzie w tej głuszy, tylko mu cicho siedzieć, nosa z polany nie wysadzić, na oczy się nie nawinąć; więc i siedział - orząc, siejąc, zbierając, hodując konie i bydło, bijąc zwierza w puszczy. Nieustannym cichym kręgiem toczyło się życie polany pod czujnym wzrokiem czterech słupów, chłopcy się rozrastali, córze nabrzmiewały piersi i zaokrąglały się biodra; upłynęło wiele czasu w zastałej ciszy, która gadała szumem drzew, szelestem kłosów pod wiatrem, rykiem bydła i okrzykami ludzi, nim Zabój zdał sobie sprawę: w tej ciszy butwiejć ród, rozrasta się, a butwieje, wyrzucone są Tury z życia w zaciszny, bezpieczny kąt; dalekie i niedostępne przelewa się bujne życie księstwa. Nie pomogły zjazdy rodowe, swaćbienia i gody, nurt życia wyrzucił Turów na płaski piaszczysty brzeg, niby pień wyrwany z korzeniem przez wiosenny przybór - mocny jeszcze, puszcza nawet świeże pędy, a od spodu pod wilgotną, śliską korą powoli i nieznacznie butwieje. I naraz zdała się Zabojowi wstrętna ta cisza, to odosobnienie i pełne bezpieczeństwo na samotnej polanie oblanej wokół nieprzebytą puszczą. Tej wiosny - jak co roku - skowronki śpiewały nad nieobeschłymi polami, z błękitu nieba lał się blask, ziemia pachniała ciężką wiosenną wonią, drzewa pęczniały od rozpierającej je żywi - jeszcze jeden obrót w niezmiennym obrocie płynącego czasu - a z wczesną wiosną jakby kto przebił wał puszczy odgradzający polanę od świata. Gdy Dargorada szła z rana do krów, przystawała spłoszona u rzeźbionych słupów, obrzucała szybkim spojrzeniem zabudowania, pola, daleki las, w niejasnej obawie, że coś się tu w nocy zmieniło; a niezmieniony, tak dobrze znany, że niedostrzegalny widok nie uspokajał jej, szła szybko, doiła z dziewkami gorączkowo, mleko strzykało o klepki wiader jakimś nowym, niezwykłym rytmem. Z obawą patrzyła na męża, który z nawyku tylko, leniwie, brał się do codziennej roboty, ganiał smardów, wrzeszczał - niedobrze było w tym czasie nawinąć się Zabojowi pod rękę. Zaczęli gońce latać - od starego Tura, od Władyboja - rytm dnia nie odmierzał już monotonnego nurtu, powszedniego mozołu, okrzyków oraczy poganiających woły, ryku bydła, kobiecych śpiewów przy warzeniu serów lub piwa, ale grał tym pośpiesznym tętentem koni, niosących wieści o sprawach dalekich i wielkich, szybkimi rozmowami i potajemnym szeptem, niespokojnym wędrowaniem Zaboja po domu, obejściu, polach - jakby mało miejsca miał Zabój na całej obszernej porębie. Gdy nocami się Dargorada budziła, wiedziała, że mąż leży na wznak, podłożywszy ręce pod głowę, że nie śpi, wpatruje się w ciemność, że dumki jego biegną tym nowym, niespokojnym rytmem; obracała się ku niemu, pytała, aby tylko rozbić dzwoniącą ciszę nocną: - Nie śpisz?... Odmrukiwał to tylko: - Iii... Miała ostre odczucie, że gdy tak leży koło niej - milczący i niechętny - jest daleki, nieobecny, jakby nic go nie obchodziły codzienne trudy i sprawy obejścia, jakby już oddał jej wszystką troskę o dom, dzieci, dobytek, a sam się zajął obcymi sprawami. I tej wiosny zdała sobie sprawę Dargorada, że nie są oddzieleni nieprzebytą ścianą od świata, że wezbrana fala powodzi wleje się wnet na porębę, maluczko, a poniesie ich wszystkich na burzliwym spienionym grzbiecie. Czekała - strwożona - tej fali, słysząc z dala szum przyboru. A kiedy na zmęczonym mokrym koniu przyleciał do nich Władyboj i kiedy zaścielała dlań stół, niosła chleb, mięso, piwo i kiedy witała szurzego, a ten podniósł ku niej swą małą twarz, w czarnych zaś oczach miał to samo roztargnienie, jakie widziała ciągle tej wiosny u Zaboja, pojęła Dargorada: stało się, powódź ich ogarnęła, koniec cichemu bytowaniu - albo fala wyniesie ich, albo wessie potężnym wirem na dno, zniszczy i rozproszy. Uczula kłucie w piersi, brak tchu, a jednocześnie wiedziała: nie cofną się Tury, trzeba im czegoś więcej niż za pługiem chodzić i zwierza bić - na rozstaju stoi ród Turów tak, jak stali już raz - w czas śmierci starego księdza Mieszki. Z dzikim łomotem serca dolewała mężczyznom piwa do kubków i słuchała opowieści Władyboja o wielkiej wojnie, jaką zamyślił Bolko wieść z cesarzem niemieckim, o zjeździe przednich wojów w Krakowie, o tym, że nie gnić Turom w puszczy, nie czekać, aż ich ksiądz sam wykopie z jamy, jak łowiec borsuka. Wiedziała: niby to radzą, niby ważą na obie strony i namyślają się, a rzecz już postanowiona i pewna: czas Turom wyjść z puszczy i odosobnienia. I nie zdziwiła się, gdy nazajutrz oznajmił jej Zabój - wesoły już i ochoczy - że ma pomóc gotować się mu do drogi - na wyprawę wojenną. Wszystkich mężów zdolnych do noszenia broni wziął ze sobą - pociągnęli gwarną, rozradowaną kupą, aż wsiąkli w daleką ścianę puszczy. Poręba ostała cicha i martwa, jakby całe życie z niej uleciało. 5 Tego lata wybuchł pomór na dzieci w okolicach Gniezdna. Dostawały czerwonych wyrzutów na ciele, paliła je gorączka, rzucały się i krzyczały, matki lulały je, aż w końcu maleństwa cichły, chłodniały; nad sinawym trupkiem rozlegało się zawodzenie kobiet. Z początku zaraza nie objęła samego grodu i powiadano, że to szczątki Wojciecha bronią od uroku. Ale w końcu zapadło dziecko na podgrodziu u garncarza Raczka i wnet w każdej chacie rzucały się na posłaniu malutkie rozpalone ciałka. Do Emnildy zajrzała białka Zefridowa. Księżna się odziewała, zaspała tego ranka, późno wróciła poprzedniej nocy. Otto wierzgał jeszcze w łożu gołymi nogami, Emnilda krzyknęła nań, aż nagle podeszła szybko do loża, ujęła głowę dziecka w obie ręce, przytuliła je do siebie gwałtownym, pełnym obawy ruchem. Latorosłka stała opodal, ręce miała spuszczone wzdłuż ciała, zabolało ją w środku na widok tego wierzgającego chłopca i tej obawy matki. Emnilda nie wypuszczając Ottona z ramion powiedziała pośpiesznie: - Wołaj no piastunkę i Czajkę, Adelajdo. Nie puściła chłopca, nim weszły obie babie. Wtedy Emnilda podniosła syna, ucałowała go, oddała w ręce Czajki. Mówiła spiesznie, jakby zadyszana: - Ubierz ji... daj mu kaszy. A pomnij: nie odejdź odeń, na dwór nie puść... iżby go wiatr nie zawiał, nie zapaliło słońce. Mołwią, od wiatru to a od słońca ona słabość. Stara piastunka Emnildy, Bogna, którą księżna przywiozła jeszcze od Dobromira, zawijała w chustę zioła. Emnilda owinęła szczelnie głowę i twarz, podniosła się żwawo. Powiedziała do Latorosłki i Bogny: - Pójdziem. Wyszły spiesznie, jak każdego rana. Nad podgrodziem świeciło słońce, już paliło. Niebo wisiało szare i martwe - noc nie przyniosła ochłody. Jeszcze tu i tam przez strzechy chat snuł się dym. Kupa bab kiwała się od jeziora z wiadrami, niewesoło szły. Emnilda przyśpieszyła kroku, by dotrzeć do nich na skrzyżowaniu dróg: dojrzały księżnę, postawiły wiadra, czekały. - Z Jezu Krystem - pozdrowiła je, nieco zdyszana. - Z Jezu Krystem. Patrzyły na nią milcząc, Kobuzowej zaczęły naraz łzy kapać, gęsto, jedna po drugiej. Emnilda spytała ją prędko: - Jakże wasz synek? Baba nie odrzekła, stała ze schyloną głową, łzy wciąż się lały po twarzy. Aż tu Kraska, najmłodsza z gromady, zachwiała się, jakby ją szyb przebił, siadła, nogi podciągnęła ku sobie, zaplotła ręce i jęła bić gęsto... raz po raz... głową po kolanach. Z gardła zerwał się jej krzyk, przeszedł w spazm, wołała przez te spazmy: - Pomarły... oba mi pomarły... Dadźboże! pomarły chudziątka... pomarły... a kwiczały... kiej prosięta kwiczały... Doloż, Dolo... pomarły... aaa... aaa... Baby już nie wytrzymały, zasłaniały twarze zapaskami, buchnęły spólnym płaczem, skomleniem, zawodzeniem. Emnilda siadła podle Kraski, objęła ją ramieniem, milczała. Kobieta przypadła jej do nóg, nieprzytomnie biła o nie głową. Słońce pełzło powoli, paliło. Bogna przysiadła w kucki, czekała w milczeniu. Twarz się jej zmarszczyła jeszcze bardziej, stara ruszała zapadłymi wargami, patrząc wokoło. Latorosłka się odwróciła, stała wyprostowana, bez ruchu, spoglądała na stado krów pasących się na nadjeziornych łąkach; niektóre się położyły, kilkoro otroków siedziało pod wielką rozrośniętą gruszą, coś tam bajali do siebie, śmiali się. Latorosłka czuła niby pieczenie głęboko w piersi; niby ściskanie - tam, gdzie serce bije. Zawiść ją żarła, zazdrościła oto tym skomlącym babom. Ich łez, ich rozpaczy, ich bicia łbem i darcia ziemi pazurami. Tracą, ale mają. Tracą, ale będą miały. Jakby spazm bólu zerwał się od mostka między żebrami, skoczył ku gardłu. Miała swego otroczka, prawda, trzy dni miała. Różowego, pomarszczonego, z piąsteczkami zaciśniętymi mocno, z paluszkami, z których skórka złaziła. Miała... Trzy dni wsadzała pierś w wiotkie ustka, nie ssał, słaby był. Ojciec ochrzcił go, gadał wiele... A potem? a teraz? Płaczą matki, rozpaczają, zaklinają. Ona nieczuła jest - drewno. Czyliż to ona śpiewała całe dnie w Orczycy, czyliż ona śmiała się, ledwo stary Wojbor łajać przestał, czy to ona tupotała do wrót na każdy tętent koni, czy ona płakała z tęsknoty, lubej tęsknoty dziewczyńskiej, gdy Stojgniew bajał bajbaje o świecie, czy to ona trzymała głowę Kłąba na kolanach i ona całowała go w usta? Czyliż przez nią płynął potężny strumień życia? A teraz stoi tu i, zazdrość ją piecze, że nie jest tą babą z podgrodzia, która łbem bije i ryczy, bo jej dwu chłopców pomarło. Pomarło. Iście. Ale trzeci biega zdrów, a choćby zasłabł - porodzi nowych dwu. I teraz: żal żre tamtej wątpia. Żyje tamta. A ona stoi odwrócona, na krowy patrzy, spokojna - iste drewno. Jezu Kryste, Panie mój!... Trzy dni sadziła cyckę w gębulę otroczka. Ledwie parę razy pociągnie - śpi. Niemocny był. Baby się wypłakały, wyżaliły. Stara Bogna ocknęła się pierwsza, burknęła: - Cichajcie, białki. Cóż, nie przemożesz śmierci. Cichajcie. Długa droga nam... - Na te słowa Emnilda się podniosła, baby się poderwały, garściami otarły twarz, brały wiadra, prosiły: - Zajdźcie, pani, obaczcie. Może ji żar odejdzie? - Zajdźcie... - Zajdę - obiecywała Emnilda. Wędrowała cały dzień, dobrze już po zachodzie zaszła do chaty Borsuka. Kleć pełna była bab, Borsukowa zległa, leżała już dwa dni, usta miała czarne, nie krzyczała; od czasu do czasu dochodziło z pęku słomy głuche stęknięcie. Czasem unosiła się na łokciach, patrzyła na ławkę, gdzie na kożuchu kwilił chory synek. Chłopa nie było, wyrzuciły go baby. Emnilda podeszła do położnicy, nachyliła się nad nią, kobieta chwyciła jej dłoń, gorączkowo przycisnęła do ust. Zachrypiała - pierwsza śpiewaczka była na podgrodziu, a tak jej głos zagasł: - Obaczcie, pani... małego... cościk z nim gorzej. Bez słowa podeszła księżna do ławy, wzięła chłopca, owinęła w lniany płat, zaczęła go lulać. Bogna z Latorosłką ostały u Mlaskoty. Emnilda przywołała pękatą Grudkę. - Daj no dzban z wodą. Główka dziecka była rozpalona, na policzkach i czole szkarłatne plamy, włoski wilgotne i zlepione. Dziecko kwiliło cicho, postękiwało. Emnilda gładziła mokre włoski - jak zawsze, gdy trzymała dziecko, odczuwała ścisłą z nim łączność; jakby to była gałązka wyrastająca z niej niby z pnia. Przygarnęła je mocniej do siebie i dalej lulała kiwając się całym ciałem. Myślała o Ottonie, ciągle o nim myślała, gdy obchodziła co dzień chaty podgrodzia i wsi okolicznych, patrząc na te małe, rzucające się w gorączce ciałka. O wszystkich swych dzieciach myślała, ale jakby daleką myślą, jakby dzieci te były jeno wspomnieniem, jakby oderwały się od niej, ostatecznie przerwały pępowinę. Adelajdę wysłał ojciec do Fuldy, miała tam zdobyć w klasztorze sztukę czytania modlitewnika, śpiewu i służby Bożej w tym, co przynależy kobietom; namówił bowiem Gaudenty Bolka, by książę założył klasztor dla białek na chwałę Jezu Krystu, Matce Bożej i świętym. Daleko Adelajda, a nynie k’wojnie idzie z cesarzem niemieckim. Oderwała się już od pnia matczynego Adelajda. A Regelinda? Dopiero niedawno odprawili zrękowiny z Hermanem, synem Ekkeharda, a bratankiem Guncelina. Emnilda jeździła wraz z mężem, obwiesiła się klejnotami, śmiała się, choć odrywano drugą gałąź od pnia. A Mieszka, ukochany syn, rosły i piękny, czyż nie oddarto go od niej, kiedy siedmioletniego oddawano piastunowi? I czyż nie pękła ostatnia więź, kiedy przepijała doń z kutego srebrem rożka? gdyż było to naprawdę ostateczne pożegnanie z matką syna, który odchodził w świat mężczyzn; w swój świat, dokąd mać nie wtargnie nigdy; najwyżej sam do niej się czasem wychyli - dorywczo i z pośpiechem - jakby do obcej. Jeszcze zostało tych dwoje - mała, zasmarkana, wrzeszcząca by sójka Świętosława i wierzgający oo rano gołymi nogami Otto. Pamięta dobrze tę noc. Leżała na wznak, z głową odchyloną do tyłu, dolatywały ją głośne okrzyki godujących, dolatywał ją śmiech Bolesława i cienki głos Bezpryma. Czuła gorzką zawiść w sercu - bała się, by Bezprym nie ubiegł Mieszki. Wtedy to przyszedł Otto i ojciec odprawił pierworodnego do Lednicy. Wkrótce już Bolko wynajdzie męża dla Świętosławy - księstwo to odrywało jej dzieci, dla księstwa poszła Adelajda do Fuldy, dla księstwa oddano Regelindę Hermanowi, dla księstwa przepijała do Mieszki z rożka, dla księstwa zabiorą jej wrzaskliwą Świętosławę - zostanie Otto, ostatnia gałązka na pniu jej życia. Jeszcze parę lat, a weźmie go piastun. Ostanie goła by pień otrzebiony. Mały na jej ręku poruszył się, zakwilił. Zwilżoną lnianą pakułą otarła mu czoło. Jeszcze ma ich, tych dwoje - Świętosławę a Ottona. Lecz przyszła oto czerwona zaraza - nie będzie dbała o dwór księdza. Zimny strach ścisnął jej serce - stanęło na tę chwilę trwogi. Mały się uspokoił, zda się, zasypiał. Położyła mu dłoń na policzku, poczuła: gorączka nagle spada. Wiedziała, co to znaczy. Wstała w popłochu, dobiegło ją stęknięcie Borsukowej, drugie stęknięcie, trzecie, ciągłe, przerywane stękanie, kobiety się zakrzątały. Emnilda stała w środku izby, ze stygnącym dzieckiem, śmiertelny lęk ściskał jej gardło, zda się - nie odetchnie. Od Borsukowej dobiegł cienki pisk noworodka. Wtedy to zdecydowała się nagle - Latorosłki ni Bogny nie było jeszcze - bez słowa, z dzieckiem na ręku skierowała się ku drzwiom. Przeprowadziło ją przerażone spojrzenie bab. Grudka podsunęła się ku niej, Emnilda - już w progu - pochyliła się do ucha starej: - Idę do Gaudentego... niech ratuje. A tak... - zająknęła się - ni jednego dziecka nie zostanie po chatach. Szła sama krętymi ścieżynkami pod zimnym migotem gwiazd. Śpieszyła. Kurczowo cisnęła dziecko do piersi, kołysząc je z lekka w ramionach, jakby się chciała bronić myśli, że trupa niesie. Krągły księżyc wysunął łeb zza puszczy, czerwony i zaspany; szybko otrząsał sen z twarzy, bielał. Przed Emnilda biegł wydłużony ruchliwy cień. Gród był czarny, jakby obrzucony torfową mazią. Emnilda, nie zważając na górę, biegła. Przed bramą stało dwóch ze stróży, skłoniło się. Wałek posunął się, szepnął: - Pani... Nie zatrzymała się chwili, jakby w lęku, że usłyszy coś, co ją pozbawi sił. Musiała je mieć, by ściągnąć Gaudentego do spraw ziemskich, by zmusić go do zaklęć, którym ulegnie niebo. Bez tchu wpadła do arcybiskupiego domu. Na wzór Wojciecha Radzym nie zamykał nigdy drzwi, można było doń wejść zawsze. Zrazu boczyli się ludzie, w końcu się wzwyczaili. Przychodzili prosząc, żaląc się, szlochając, bajając, jęcząc, trwożąc się i’mając nadzieję. Emnilda kolanem przycisnęła drzwi - ustąpiły. Gaudenty nalewał do rogu piwo dwom starym kmieciom, ci, pochyleni nad misą, jedli skwarzoną kaszę. Snadź nie widzieli nigdy Emnildy, nie podnieśli się, by ją powitać. Rzucili na nią wzrokiem, znów się pochylili nad misą, mlaskali wargami. W uniesionych barkach, w przygiętym karku jakaś nieswojskość, zawstydzenie - niedobrze się czuli w arcybiskupiej gościnie. Gaudenty odstawił dzban z piwem, spojrzał pytająco na Emnildę z owiniętym dzieckiem na ręku. Lewą ręką odrzuciła małemu płachtę z twarzy, bez słowa wyciągnęła oba ramiona, jakby podając Radzymowi swe brzemię. Arcybiskup cofnął się przestraszony. Dwie świece migotały z obu stron krzyża. Światło ich padało na twarz księżnej, była bardzo blada, pod oczyma miała czarne podkowy, drobne wargi drżały. Arcybiskup wyjąkał: - Czego chcecie ode mnie, pani?... Przez Boga, co mam uczynić z tym dzieckiem? To zewłoczek - szepnęła Emnilda i kurczowo przytuliła znów dziecko do piersi. Zachwiała się, jakby sił jej zbrakło. Gaudenty chwycił zydel, podsunął jej, siadła ciężko. - To zewłoczek - powtórzyła, głęboki smutek zadrgał jej w głosie. Obaj kmiecie wysunęli się zza stołu, wymknęli się milczkiem z izby. Zapadła głucha cisza. Gaudenty stał niepewnie, mrużył oczy, Emnilda znów zaczęła się kiwać do przodu, jakby lulając małego. - Przyszłam do was, panie... brońcie dzieci. Mrą. Wszędy mrą. Kraśna śmierć chodzi po chatach, dzieci bierze. Panie... trza złożyć obiaty Jezu Krystu, wielkie obiaty. Nową cyrkiew obiecać... dam na oną. Dzieci mrą... wy możecie... Zda się, jeszcze mocniej zbladła twarz Gaudentego. - Cóż mogę? - Połóżcie ręce na onych dzieciach, pójdźcie ze mną na podgrodzie, pokażę wam. Ręce połóżcie... - Jakże to? - Mówiliście, że Jezu Kryst rzekł, kiej do nieba szedł: „Moim imieniem czarty wyrzucać będziecie, węże będziecie brali; a gdybyście nawet jad pili, nijakiej szkody mieć nie będziecie; na chorych ręce kłaść będziecie, a dobrze będą się mieli”. Tegdy przyszłam do was i nie odejdę, aż pójdziecie ze mną. - Jezu Kryste, Panie mój... - wyjąkał biskup - Jezu Kryste... - teraz on się zachwiał, jemu sił zbrakło - Jezu Kryste! - już krzyk mu się zerwał z gardła. Odwrócił się do krzyża, ukląkł, schylił się, zaczął bić głową o ziemię. Emnilda patrzyła na skulony kształt Gaudentego, przypomniała się jej naraz Kraska, jak klęczała przed nią i biła głową o jej kolana. Czas płynął martwym strumieniem, znaczony głuchymi odgłosami uderzającego wciąż głową arcybiskupa. Była kobietą prostą i nieuczoną. Ale oddychała wielkim ładem świata, żyła z ludźmi, włączona była w potężny nurt życia - a więc nie tylko jedzenia i picia, snu i pracy, miłosnego obcowania i rodzenia, radości i cierpienia, lecz i tęsknot, własnej niemocy i ogromu przestrzeni - większej niźli przestrzeń międzygwiezdna - między człowiekiem a Bogiem. Więc pojęła rozpacz Radzymową, gdy tak klęczał i bił czołem o proch ziemi w poczuciu własnej niegodności. Jakiż człowiek zdoła zapełnić ową przepaść? Nikt. Sam jeno Bóg może to uczynić. Siedząc bez ruchu, podniosła oczy na krzyż. I pojęła wtedy, pojęła nie myślą - jakby całym swym jestestwem, prymitywnym instynktem, swoją mądrością człowieczą pojęła, co znaczyło, że Krystus począł się z Ducha Świętego i narodził się z Bogarodzicy. To sam Bóg przebył oną przepaść i odtąd już ona nie istnieje. Poczuła, jak ją ogarnia fala wzruszenia i uniesienia na myśl o miłosierdziu Boga. Tej nocy, gdy trzymała w ramionach zewłok dziecka, gdy patrzyła na startego w proch człowieka pod krzyżem, pojęła, jaką moc ma Miłość. I pod tym wrażeniem podniosła się z zydla - jakby obca siła ją dźwignęła - posunęła się ku krzyżowi, uklękła obok Gaudentego. Arcybiskup się odgiął, ale pozostał na klęczkach. Nie wymówili słowa modlitwy, nie zaśpiewali psalmu, nie czynili żadnego wysiłku. Mieli twarze wzniesione ku górze, a modliło się w nich coś poza nimi, co napełniło ich zrozumieniem i miłością - po brzegi - tak że się wylewało w nadmiarze ku temu krzyżowi świecącemu w blasku dwu płonących świec. Czymże jest czas, jeśli nie wypełnieniem pustki między jednym uderzeniem serca a drugim? między wyssaniem krwi z żył a wtłoczeniem jej w tętnice? Lecz oni, gdy klęczeli obok siebie pod krzyżem, byli poza czasem; uniósł ich wiew wieczności. Gdy wrócili na miejsce, na którym cały ten czas klęczeli, i gdy usłyszeli szum własnej krwi, uderzenia serca i rytm oddechu, zdało się im, że się przebudzili. Emnilda przycisnęła mocniej zawiniątko z dzieckiem do piersi, spojrzała prosto w oczy Gaudentemu - nigdy jeszcze nie widział arcybiskup u niej tak jasnego wejrzenia. Powiedziała głosem, w którym brzmiała pewność: - Położysz dłonie na dzieciach, Radzymie. Odparł jej równie pewnie, lecz spokojnie: - Nie godnym. Ale brat mój, Adalbert, ma miłość u Jezu Krysta. Poniesiemy rankiem wszystkie dzieci do Adalberta i jego będziem prosić o wstawiennictwo. Emnilda się podniosła od razu, bez słowa zawróciła do drzwi. Gaudenty zawołał: - Kądy idziecie, pani? - Odniosę zewłok matce. Borsukowej. Dopiero co porodziła. - Odeślijcie przez dziewkę. Pół nocy. - Nie, sama odniosę. Wzięłam go i odniosę. - Pójdę z wami. Uśmiechnęła się: - Chodźcie, panie. - Wyszli. Stróża otworzyła wrota bez słowa. Schodzili po pochyłości. Emnilda czuła, że jej barki i ramiona mdleją, trupek zaczął jej ciążyć. Z głuchym bólem myślała o oddaniu synka Borsukowej - nie, nikomu nie mogłaby tego powierzyć. Gaudenty sapał idąc obok niej, teraz dopiero zdała sobie sprawę, jak śpieszyła. Od rana nie widziała Ottona, co z nim? Ścieżka się wiła, wydłużała niepomiernie - sił zaczynało braknąć księżnej. Borsukowa spała. Gdy wracali, Emnilda potykała się ze znużenia. Gaudenty wsunął dłonie w rękawy, szedł pewnym krokiem. W połowie góry usłyszeli za sobą pośpieszny tętent: ktoś gnał do grodu na złamanie karku. - Pewno poseł od księdza - mruknął Gaudenty. Emnilda przystanęła, serce zabiło jej szybciej. A może on sam? Może Bolko? Będzie wiedział, co robić, będzie radził. Lekcej jej będzie znosić ten ciągły strach, co ssał żywą krew spod serca. Gaudenty jakby przejrzał myśli księżnej. - To nie ksiądz. Samojeden jedzie. Widzieli już jeźdźca, jak wspinał się pod górę na rosłym koniu. Skoro się przybliżył, spostrzegł ich, wstrzymał konia. - Kto idzie? Gaudenty zwrócił się do Emnildy: - To Sobiebor - i do jeźdźca: - Bywaj tu, bracie. Jeździec ruszył żywiej. Pochylił się z siodła i rzekł ze śmiechem: - Jeślibym cię nie znał, bracie, dumałbym, że za dziewką się wąkronisz. A i tu... białka - śmiech grał w głosie rycerza. - To Emnilda - powiedział sucho Gaudenty. Sobiebor zeskoczył z konia. - Bywajcie w zdrowiu, pani. Pozdrowienie wam niosę od Bolka. Oddychała szybko. - Gdzie ksiądz? Zdrówli? A wojna jak? - Zdrów. Wesół. Goduje. A wojna? - radość w nim grała. - Jeszcze mała to wojna. Ale idzie... idzie, by wielki wiatr po niebie. - Chodźmy - powiedziała nagle Emnilda. - Siądźcie na konia, pani. - Nie, pójdę. Bez słowa ujął ją pod biodra, podniósł, posadził na łęku. Wziął wierzchowca za uzdę, poszedł jak giermek. Gaudenty wyciągał swe długie nogi. - Rankiem zajdę k’wam, pani - rzekł jej na progu księżego domostwa. Skinęła tylko głową, nie myśląc, że w ciemności nie dojrzy pożegnania. Przystanęła w sieni, łapała dech - co dzień, gdy tak wracała, bała się wejść do swej komory. Gdy pchnęła drzwi, ujrzała, że ognia nie zgaszono. Przed jej łożem siedziała Czajka, na skrzyp się odwróciła. Po tym ruchu Emnilda poznała: stało się. Niepotrzebny już był szept Czajki: - Przed wieczorem piszczał, że gardło go boli. A nynie pali go żar. Księżna podeszła do łoża - Otto leżał na wznak, główkę odchylił, gdy oddychał, chrypiało mu w gardle. Włoski miał spocone, przylepłe do czoła. Przez wszystkie te lata poznali ludzie dobrze Sobiebora. Jego wysoką, żylastą postać, jego twarz śmiejącą się łatwo, pociągłą, z wielkim nosem Sławnikowiców; szybkie ruchy, ale nie tak gwałtowne jak Wojciecha. Poznali jego męstwo na wyprawach, jego zręczność na łowach. Słuchali często na godach jego śpiewek, gdy podpity odwalał się do tyłu i huczał tęgim basem, rytm wystukując dłonią, sam śmiał się najgłośniej z żartów. Wiedzieli, że lubił walkę i konie, i picie, i białki; prawy woj. Z wielkiego rodu był, ksiądz. A jednak coś było śmiesznego w tym przebywaniu w Polsce, coś dlań poniżającego. U Wojciecha - nie, u Gaudentego - nie, u Sobiebora - tak. Tamci takoż byli wygnańcami... A nie tak. Sobiebor śmiał się łatwo, pił, dziewki macał; miał swoją drużynkę, którą z Czech przywiódł; na wyprawy chodził, łup brał; szczodry był, nie żałował dobra. Ale wiedzieli: wciąż myśli o jednym - jak by to na Libice wrócić. Bez Libie - czymże był Sobiebor, syn Sławnika? I czuli tę jego niższość. Gaudenty od razu zobaczył u brata jakiś inny błysk w oczach, inny śmiech, jakąś większą swobodę i pewność. Sobiebor siedział w tejże izbie, gdzie się dopiero co arcybiskup ugiął przed żądaniem Emnildy, jadł i pił. Gaudenty spoglądał na tę twarz - jakby jej dwadzieścia lat ubyło. Sobiebor otarł palce ręcznikiem, wziął róg, napełnił go, nadpił, wyciągnął rękę do Radzyma: - Przepijam do cię, bracie - zdawał się być podniecony i przejęty. Gaudenty się żachnął. - Wiesz, że nie piję piwa. - Ech wy... mnichy wy... nie wiecie, jak żyć. Abo to Krystus zabronił pić piwa? Gaudenty krzyczał zawsze za takie mowy. Lecz w głosie, w zachowaniu Sobiebora był jakiś nowy ton, starszy brat zdawał się być rozbrykanym, nie pojmującym życia otrokiem. Rozbroiło to surowość mnicha. - Nie widzisz mi się dzisiaj starostą w rodzie - fałdy koło nosa pogłębiły się mu w uśmiechu. - Nie wyglądam na starostę w rodzie? A wżdy jestem starostą - wciąż zdawał się być swawolny i rozbrykany. - Bolko umie cię przyniewolić do picia. - Nie robi tego - odmruknął Gaudenty. - To ja cię przyniewolę. - Sobiebor zerwał się, chłopak, isty chłopak! Poskoczył do brata, chwycił go w żelazny uścisk, przycisnął róg do ust tamtego. - Pij! Ej! pij, mnichu, za pamięć ojca naszego, Sławnika! Pij! - Módl się za ojca naszego... - zaczął był Gaudenty, ale zaledwie otworzył usta, Sobiebor przechylił róg, parę kropli wlało się Gaudentemu do gardła, całą twarz miał oblaną i suknię. - Ha ha ha! - ryczał Sobiebor i bił się po udach, patrząc, jak brat twarz ociera. - Ha ha ha! Ejże, Radzym, ej! Nie można się było gniewać na tę radość. Gaudenty mruczał coś, ręką ocierał twarz, patrzył na Sobiebora, nie poznawał go. Spytał: - Co ci to? Innyś. Znów śmiech tamtemu zagrał głęboko w piersi. - Hoo! Obacz no! Dwóch nas jeno ostało... synów Sławnika. Tułali my się po obcych, a nynie: ja będę ksiądz na Libicach, a ty... Nabrał oddechu: - A ty w Pradze, skąd Wojciecha gady wygnały! Wykrzyknął to i siadł. Oddychał gęsto. Gaudenty patrzył nań oniemiały. - Duruś się napił? Sobiebor! - Duru? Nie piłem ci duru, chybaś nasypał do piwa. Nie piłem duru. - Co się stało? - Tłukłem się po cudzej ziemi, śmiali się ze mnie, gadali: „Liże Sobiebor Bolka, nie wyliże Libie”. A w Czechach coraz to nowe. I starego Bolka przeczekałem, i Udalryka z Jaromirem, Bolka Rudego, Władywoja i znów Bolka. Nie zapomniałem naszego grodu: wał, jakiego indziej nie ujrzysz, i wrota, i most. I dom Sławnika, i cyrkiew świętego Wacława, dom gościnny i drużynny. Stajnie, psiarnie i chlewy, klecie i składy, nie! nie uwidzisz indziej takiego grodu. Wygnały nas, psie krwie, braci nam pobiły. A nynie... Znów odetchnął, zaśmiał się, ale bez onej chłopięcej radości. - Teraz Wrszowcy leżą pomordowani wokół stołów, obrusy a chusty zalane miodem, psy się gryzą. Widzę ich: Kochana, rozwalonego na ławie, łeb mu rozrąbali toporem na pół. Wilk Wrszowiec rzygał krwią, chlustał krwią jak wieprz z wbitym w gardło nożem. Rudy własną ręką ubił zięcia, cały gród zlany krwią, krew pluska po wszystkich izbach, wszędy krew i krew: Wrszowców a Mirowiców, a wszystkich, co z Wrszowcami trzymali przeciw nam. Gaudenty patrzył rozszerzonymi źrenicami. - Co ty bajasz? Sobiebor już nie siedział, bracia stali naprzeciw siebie w najwyższym podnieceniu. - Bajam? Nie ja to bajam. Byli u Bolka Szreniawity, ci, którzy Wrszowcom służą i jemu, trzeci już raz tu byli. Ci bajali. A potem przygnali z wojami ci z Wrszowców, których Rudy nie wybił na onych krwawych godach; pod nogi Bolesława brali i prosili, by ratował. Bolko radę zebrał i mnie na nią wołał: przeciw Rudemu owa rada. Gaudenty mrużył powieki: - Wżdy Rudego Bolko wprowadził na tron i drużba między nimi. Znów ten zgryźliwy śmiech w gardle Sobiebora. - Drużba? Jak między wilkiem i łanią, między jastrzębiem i wróblem, między kotem i myszą. Nieszczera to drużba. Rudy musi Bolka słuchać, bo sam się nie ostoi. A jednocześnie z Henrykiem się wącha, co Bolkowi jakbyś żwirem w gębę: nie zniesie tego; bo on chce mieć regnum Sklawonii, władyków sadzać i ksiedzów, on władyka i pan. A przed sobą chce widzieć imperium. Gdy Bolko odwodził Rudego do Czech, poszedłem doń z prośbą, iżby nam Rudy oddał Libice. Wiesz, co mi Bolko rzekł? Rzekł mi: „Czekaj. Wwiodę cię nynie na Libice, osiedzisz się to tam? A Rudy to jedno pęk chrustu pod kocioł czeski. Obaczysz, wraz zakipi” - Sobiebor znów buchnął krótkim śmiechem. - I zakipiało. Lestek z Bolka. Gaudenty mrugał powiekami. - Nieszczera to drużba. Nynie Bolko ma Wrszowców i nas: całe Czechy ma. Potom przyjechał do cię, bracie. Dwich nas ostało, ale ja synów mam i drugów w Czechach mamy: starczy. Trza, by Bolko nie na Wrszowcach oparł się w Pradze, ale na synach Sławnika. Gaudenty wciąż mrugał powiekami, powiedział: - Kazałeś mi piwo pić, nie chciałem. Czemu nie chciałem? Bom przysiągł Chrystusowi wyrzekać się rozkoszy świata. Czyli myślisz, że piwa się wyrzekłem, a za chwałą synów Sławnika pogonię? Nie pogonię. Bo moje miejsce jest tu, gdzie leży ciało Wojciecha - nie powiedział Adalberta, lecz Wojciecha - i jego chwały szukam. Sobiebor milczał chwilę, jakby dobierał słów. Wciąż stali naprzeciw siebie, mocowali się w tym bezruchu. Sobiebor burknął: - Nie jesteśże synem Sławnika? Nie z naszegoś roau? Usłyszał: - Jestem. - A kiej ci nakazuję, jako brat starszy, któremu winieneś posłuszeństwo? - Nie winienem już ci posłuszeństwa, skórom przysiągł słuchać wyższego od ciebie. Znów stali i mocowali się wzajem. I znów ciszę przerwał Sobiebor. - Słuchaj no, Radzym, słuchaj mię. Bolko pójdzie do Pragi, w ten kocioł waru. Pójdzie, bo rzekł mi: „Wszystkie plemiona, co nie gadają mową Niemców, zbiorę w jedno. Sklawonię. Po co nam swaru szukać między sobą? I Czechy, i Morawce, i Łużyce, i Milczany, i Ślężany, i Chrobaty, i Mazowsze, i Polany, i Lubuszany, i Pomorcy, i Dziadoszany, i Wilki, i Sorby, wszystko będzie jedno. Jeden kraj. Tego i Otto chciał, i Wojciech chciał, to dla mnie gotowali imperium. A nynie Henryk idzie na nas z siłą wielką. To będzie jeden kraj, Dojmujesz ty mię, Sobieoor? Tegdy niechże spróbuje kto go ugryźć, ten kraj, niechże spróbuje. A dziś? My się gryziem jak psy, a król Germanii wszędy swego księdza tknie, swego biskupa a grafa, a margrafa, zewsząd ludzi bierze, w siłę rośnie, a my słabniem; że niby tylko germański król cesarzem może ostać. A Otto inaczej widział i k’temu trza pokazać siłę Sklawonii”. Prawdę rzekł ksiądz, abo nie? Gaudenty milczał. - Gadaj, Radzym, prawdę, abo nie? Gaudenty milczał. - Ja wiem - gniew poczerwienił twarz Sobieborową - wiem ci ja to. Nie wolno wam, mnichom, przeciw pomazańcowi królewskiemu iść. A rzeknij mi: wolno psu gryźć, kiej go wilk za gardło chwyta? Gaudenty mrugał powiekami, milczał. - Pójdziesz na Czechy? - krzyknął już Sobiebor. Gaudenty przyłożył wskazujący palec do piersi starszego brata. - A ja ci rzekę tak: radość ci, kiej Wrszowców rżnął Rudy jako owce. Radość ci, kiej krew chlupie na Hradczanach jak błoto. Wszystko to radość. A wieszli, co by rzekł Wojciech: przeklętnicy ci, co radują się z grzechu a zbrodni. I ty chcesz, abym szedł na Libice? Próżnoś do mnie jechał, Sobieborze. - To i Bolkowi rzeknij, że przeklętnik, nie mnie jednemu. Gaudenty jakby nie słyszał. Poniósł go nagły gniew. Wyciągnął pięść i zakrzyknął: - Przeklęta kraina czeska, przeklęta! Przeklęta przez swoje grzechy, przez pochucie swe i zbrodnie. Pomnisz, jako biskup Dytmar zmarł, jak biesów widział w śmierci, krakał z onych swych grzechów... z grzechów ludu czeskiego. Byłeś przy śmierci, pomnisz. „Jezu Kryste - krzyczał w śmierci - Jezu Kryste! Jakiż to lud! Sprośność i pochuci mu prawem, jedynym prawem. Potąd nic innego lud ten nie zna, jak tylko, co mu palec szatana w sercu nakreślił” - tak Dytmar krzyczał w śmierci. Pomnisz? - Pomnę - mruknął ponuro Sobiebor. - Pomnisz - głos Gaudentego świstał - pomnisz? I ja pomnę, nikt tego zgonu nie zapomni. Azali łgał biskup na łożu śmierci? Powiedz. Toż zaraz zbezcześcili Wrszowcy kościół Boży, Mladę w nim bijąc. Wojciecha wygnali. Libice spalili, braci naszych wybili. Udalryka w łaźni dusili, oskopili Jaromira. Co było na grodzie księżym za Władywoja: grzech jeno. Pijaństwo jeno a dziewki, a sprośność, a pochuci. Zapił się na śmierć ksiądz, tfu! gańba wieczna i potępienie. - Wrszowcy... - charknął Sobiebor. - Wrszowcy? Wszystkie takie, wszystkie z jednego pnia. Co palec szatana w sercu pisał, to umieją. Krew a zbrodnia, a pogańbienie świątyń, a podeptanie zakonu Bożego. Tfu! - porwał brata za szaty na piersi, przyciągnął go bliżej, sapał mu w twarz: - Grzech i zbrodnia w Czechach. Co mi gadasz: to i Bolko przeklętnik. Wyrwij jęzor swój za ono szczekanie. Toć ty nie o ład wojujesz, ty o Libice wojujesz, o bogactwo i władzę, chcesz nurzać się w pochuciach u siebie... Wrszowców chcesz pobić, i tyle. Więcej nic, Bolko! Bacz, co w Czechach, co tu. Jaki tu ład, jaki w Czechach? Czemuż z Bolkiem trzymam, nie z tobą, z swoim rodem, nad którym Boży gniew widno, gniew i pomstę. Z Bolkiem! Jezu Chryste! A ja ci rzekę: trzeba Czechom takiego bicza jak Bolko. Trzeba im nie Władywojapijańczuchy i nie Rudegookrutnika, nie Jaromira czy Udalryka, naszego Bolka im trza. Iżby powody w garść wziął, a ostrogami ukrócił i biczem. Chce Bolko na Czechy iść, niechże idzie. Wie Bolko, co robi, i Otto wiedział, włócznię świętą dając Bolkowi, i Wojciech wiedział: jemu oddać trza berło i miecz. A moje miejsce tu, przy Wojciechu, gdzie mię Piotr Święty i Otto, i Bolko posadził. Ot, co! Nie pójdę ja z tobą Libice wojować, w krwawe błoto, nie pójdę ja o nasze władztwo wojować, nie pójdę ni przeciw Wrszowcom, ni komu bądź. Kiej Bolko cię bierze, idź. A moje miejsce tu... dla mnie Gniezdno, nie Praga!... - nogą tupnął. Gwałtowny był jak wszyscy Sławnikowicy. Sobiebor patrzył na jego uniesienie, nie poznawał brata. Wyjąkał: - Próżnom tu jechał, widzę. - Próżno. Sobiebor gwałtownie odepchnął brata, odwrócił się do stołu, nalał w róg piwa, wychylił duszkiem. Nazajutrz Gaudenty w szatach kościelnych, w kłobuku i z laską biskupią szedł na podgrodzie. Jego świątki niosły zapalone świece, śpiewały głośno. Wdała kroczył z rozwartą księgą, Bogusz wznosił krągłą twarz ku niebu, Kędziorek, zwany po kościelnemu Andrzej, śpiewał najgłośniej, chciał, by go arcybiskup dosłyszał. Przodem niesiono krzyż, z obu stron krzyża szli w zbroi, z gołymi mieczami Warcisław i Sobiebor. Dwóch mężów niosło pochodnie. Dzwoniły dzwony. Dzień był nalany ciekłym zastałym żarem, pocili się w tym skwarze. Gaudenty schodził w podgrodzie, jeszcze w nim drgała żarliwość owej modlitwy z Emnildą. Przemogła go, większą miała od niego wiarę - białka. Szedł między chatami, przystając przed każdą, wtedy śpiew cichł. Z chat wychodziły kobiety, uprzedzone były. Na ręku niosły owinięte w płótno, kwilące dzieci; twarze zakrywały im od żaru. Starsze nieśli ojcowie, bracia, stryje. Gromadzili się za biskupem, ciżba rosła. I rósł gwar - wrzasków dziecięcych, kwilenia i płaczu, kaszlu i ciągania nosem, pojękiwań matek i burczenia ojców; głos dzwonu z grodu roztopił się w ogromie nieba, był czysty, rozsrebrzony. Gaudentemu przypomniały się słowa: „Paś baranki i owce moje” - radość i pewność przepełniły go po brzegi. Wielkim pochodem szli pod górę. Słońce paliło. W rozżarzone niebo unosiła się ciężka woń śpiewów, kaszlania i jęku. Jezu Kryste! Sobiebor szedł chmurny i zły, nie wiedzieć na kogo i za co. Warcisław raz po raz ocierał lewą dłonią czerwoną, spoconą twarz. Kędziorek wydzierał się w śpiewie co sił. Matki łkały krótkimi spazmami. Gaudenty z wzniesioną głową patrzył w niebo. Obeszli jeszcze gród - wokoło - i tu leżały dzieci. Dzwony biły już nad nimi ciężkimi kroplami metalu. Na końcu stanęli przed domem księdza, Emnilda wyszła z owiniętą głową, sama niosła Ottona na ręku. Ruszyli wprost do świątyni. Świece płonęły. Przez otwarte wierzeje wtłoczyli się gęstą ciżbą do środka, otoczyli grób. Trumna migotała srebrnymi blaskami. Gaudenty kląkł przed ołtarzem, zawołał: - Przyszliśmy do ciebie, Adalbercie, abyś bronił nas przed morem, a później wiódł nas do Królestwa Niebieskiego. Wstał gwałtownie, wziął dziecko z rąk najbliższej kobiety - białka załkała krótkim szlochem - położył na trumnie świętego, potem złożył ręce na rozpalonym czółku. Oddał dziecko, brał z rąk matek i ojców następne, kładł je kolejno na srebrnej trumnie. Wołał przy każdym: - Kyrie elejson! - Kyrylejson - skowytał tłum. Dzieci wrzeszczały. Ostatniego złożył Ottona, syna księdzowego. Chwilę patrzył na przestraszoną twarzyczkę małego, na wykrzywione usteczka, targnęła nim radosna pewność. Oddał syna Emnildzie, odwrócił się do tłumu, przeżegnał go szerokim ruchem ręki. Nie zachwiali się pod tym znakiem, nie spluwali, nie składali palców od uroku. Gaudenty - ogromny w swej złocistej szacie - wyciągnął prawą dłoń, zawołał: - Idźcie w spokoju, krześcijanie. Odejdzie zaraza od domów waszych. Odejdzie. A mówię to wam w imię Jezu Krysta. Gdy wyszli, położył się przed trumną, ręce rozłożył w krzyż. Sobiebor stał w progu, patrzył ponuro: pojął, jak daleko odszedł Radzvm od Libie i od chwały rodu Sławnikowiców. 6 Polanę wypełniał ciężki, nieruchomy upał. Jaskrawy blask raził oczy. Na południowym krańcu, gdzie rzeka się rozlewała w zastałe oparzeliska i kędy ciągnęły się płaskie łęgi, będące ongi kością niezgody między obu gałęziami rodu, Żarek Ślizień szerzył od rana popłoch wśród wodnego ptactwa. Krzyki, kwakanie, plusk, trzepot skrzydeł. Kaczki miały już młode, wodziły je między szuwarami. Pies rzucał się ciężko w gęstą wodę, bił przednimi łapami, wzniecał burzę chlupotu i szczekania. Kaczki, gęsi, łabędzie zrywały się, sunęły płaskim lotem nad tzcinami, próbowały odciągnąć napastnika od swych stadek i gniazd. Żarek chybocząc się na uginających się kępach, grzęznąc po kolana w bagnie, napinał łuk, puszczał strzałę; ptak naraz stawał w locie, przekręcał się, padał w dół bijąc skrzydłami; wówczas Żarek wybuchał śmiechem. Był przepełniony radością, wylewała się zeń ta radość, buchała. U pasa miał nawiązane ptaki, pies przypływał z jeszcze jednym w pysku, oczy świeciły mu przypaloną żółcizną; chłopak odbierał zdobycz, wyrywał z ciała strzałę, przytraczał ptaka; pies śmiał się szerokim rozchyleniem pyska, merdał ogonem. - Hop! - krzyczał nań łowiec wskazując dłonią kierunek. Powoli zbliżali się do nurtu rzeki, tam, gdzie grunt się wydymał w obły pagórek, spadający w koryto stromym urwiskiem; na stoku pagórka leżały kupy zwleczonych tu na rozkaz Piekuty tramów. Parę lat już leżały te tramy. Żarek wylazł z trzcin, przysiadł na pniu, suszył się; bezmyślnie obdzierał korę. Odpadała wielkimi płatami - sypało się brunatne próchno, całe drewno pożyłkowały korniki. Lubusza, ilekroć zabrnął w tę stronę, zawsze spluwał ze złością; zasadzał rękę za pas, długo spoglądał na bezładny stos drzewa; spomiędzy pni wyrastały pokrzywy, kiwały się na wietrze, górą latały pstre motyle. Lubusza miał mocną, grubą twarz, wielki nos, twardą brodę pod gęstwą wąsów; a ilekroć patrzył na kupę gnijących tramów, z szarych oczu wyzierał mu strach; nikły cień owego przerażenia, które owładło nim, gdy mu Piekuta powiedział - przed laty - że ma grodek na polanie postawić, tramy na grodek ściągnąć. Żelazną obręczą ściskał ksiądz polanę Śliźniów. O tej kupie butwiejących pni radził w dalekim Krakowie Bolesław z Sulisławem i Piekutą. Tenże sam upał zawisł nad grodem wawelskim, dusił. Stanko przyniósł kwas ostudzony w krynicy, szyja dzbana perliła się rosą. Aż zęby cierpły od zimnego napoju. Bolko zgarnął dłonią pot z twarzy i szyi, otarł rękę o gacie. Piekuta sapał, na głos księdza podniósł czujne oczy. - Trza się nam ubezpieczyć od Jomsborga. Czyli postawiłeś, Piekuta, gród u Wielkiej Drogi? Zanim komornik otworzył usta, ozwał się Sulisław swym suchym, kaszlącym basem: - Od Jomsborga, ksze? Przecie Jomsborg jest wasz. Dzierżyk tamok na stróży siedzi. Bolesław przeciągnął ramiona - jakby w znużeniu. - Iii... siedzi, pewnie! Ale w tej wojnie, co idzie na nas, trza mieć pewność chociaż od dwóch stron... niewiele nawojujesz we wszystkie strony. Jeśli z północy jeno Jomsborg i Szczecin nas broni, może nie starczyć Dzierżka z jego setkami. A Wielka Droga mami, aż pod Poznań można się Wielką Drogą zakraść. Trza zawałę zrobić na Wielkiej Drodze, a najlepsza zawała: gród. - Bolko wylał resztę kwasu z dzbana, wołał o więcej. - No jak, Piekuta, ze Śliźniowym grodem? Stoi? - Abo to Śliźnie sami postawią gród? Nie postawią. Kazałem im drzewo zwlec, całą tómę ciągali: wielka kupa pniów tam leży. Potem będą obrabiać tramy, rowy kopać a mocować, wżdy co zrobiliby sami: ostrokół a rów, jak za Ziemomysla. Nowego grodu nie postawią. - Kogo im poślesz? - Wielki chcecie postawić gród?... nie grodek? - Nie grodek... nie grodek, Piekuta. Trza zawalić zasiekiem Wielką Drogę, a szłaby chąsa od morza: zatrzymać. Nie grodek, Piekuta, gród: ściany na trzy chłopa i grube. Od bajora do rzeki rów. Szeroki. Brona, a nad nią trzem. I niemały ma być ten gród: wszyscy Śliźnie mają się w nim zmieścić. Poślij im Zmarska, ten postawi, niejeden gród stawił ojcu i mnie. Piekuta się skrzywił, spojrzał z troską na księdza. - Prawie gadacie, ksze. Zmarsk tęgi cieśla. Ale stary. Nogami ciąga, ślini się. A wiecie, ksze, Śliźnie to niby mieszka w boru. jeśli nie założycie mieszce kolca w nozdrza, nie powiedziecie ji. Śliźnie? Znam ci dobrze onych, białkę wziąłem z polany, potem byłem tamok ze dwa razy. Kto ich wie, Śliźniów, całkiem jakby nie byli w księstwie, nic nie pojmują. Kazać im kłody przez strumień rzucać, mamrocą, boczą się. Nie zdoła Zmarsk zapędzić Śliźniów do takiej roboty jak gród: niemała to robota. Bolesław uderzył komornika po kolanie. - Głupiś, Piekuta. Zmarsk dobry cieśla, choć stary, po co mu ze Śliźniami wojować? Niechże gród stawi. A Śliźniom trza posłać kcmornika, iże zajarzmi smardów. Masz takiego? Gadaj. Piekucie twarz zadrgała, zmalały mu czarne oczy. - Prawie gadacie, ksze, komornika na nich! Już ja bym im rady dał. A no, trza im posłać... - i zaciął się. Myślał głośno: - Juszka... nazbyt piwo lubi Juszka, zapije się żłopiryj. Dłotla... iii, wory z ziarnem wozić zdoła, aleć ze Śliźniami... Krobek... Niesuł... - naraz poderwał głowę, spojrzał bystro na Bolesława, zawahał się, i od razu: - Mam dobrego komornika na Śliźniów. - Kto? - Kłąb - a dojrzawszy obudzoną czujność księdza, sypał jednym tchem: - Wiem, że Zefrid szczekał na Kłąba, biegał Kłąb ongi do Latorosłki w Orczycy, świątek złość ma do smarda. Wżdy tęgi komornik z Kłąba. - Utrzyma Śliźniów? - On? - Piekuta zaśmiał się z cicha. - Żaden z komorników nie zdusi tak smarda jak Kłąb. Och!... ten umie wołać „poganiaaaj”, zna wleczenie, się powodem abo z robotą. Sam był smardem, dobrze wie, jak się lenić i jak lenia pędzić. Nynie do drużyny się pcha, żal takiego komornika z ręki puszczać, ale on cięgiem mi w oczy kłuje, wbił sobie drużynę w łeb, nie wyrwiesz mu tej dumki. Rzekę mu: „Postawisz w rok gród, ksiądz cię do drużyny weźmie i broń da”... już będą mu Śliźnie w ręku chodzić, nie bójcie się. Bolesław stuknął kubkiem o stół: - A no, to i ślij obu, za rok ma gród stać, a w nim grododzierżca, komornik i stróża. Będą wiedzieć Śliźnie, że i oni są w księstwie. - Dobrze. Wraz poślę obu, niedługo będą butwieć tramy na Śliźniowej polanie. Żarek leżał na kupie pni, grzał się w upale. Wciąż drżała w nim radość, napięte przeczucie życia. Jak to z łuku szyje - pęk ptaków przyniesie ojcu. Głęboko odetchnął rozgrzanym zapachem próchna i parującego błota. Nad stertą drzewa goniły się wciąż motyle, upał smalił. Żarek położył się na pniu, przymknął oczy, pod powiekami płynna czerwień. Lenistwo go ogarnęło, a mimo to słuchał wciąż drgającej w nim radości. Jak to strzela, żadnego ptaka nie chybił. Zaśmiał się cicho z tego rozradowania i siadł. Oczyma poszukał szczerby w ścianie lasu - Wielkiej Drogi. Nie wiadomo skąd przyszło doń wspomnienie Gza. Urzekł go stryj pierwszego zaraz dnia, kiedy to przyjechał do nich spod Jomsborga. Pachniał pot koński, chrzęściła zbroja. I te gadki, pachnące dalą. Odtąd tylko jedno ważne dla Żarka: łuk, sulica, topór. By wojowi - zbrojnemu i konnemu, by stryjowi. - Żarek! Drgnął, obudził się. Na dole stał ojciec. Włosy mu już siwiały, srebrzyły się w słońcu. Nachmurzony patrzył na zwalone pnie. Chłopiec ześliznął się. - Masz ptaki? - Cały pęk. - Dobrze, matka piec będzie. Ileś strzał utopił? - Ni jednej. - Ni jednej? - Nie. - No... - w głosie Lubuszy niechętny podziw. - No, dobrze strzelasz. Nie jak kmieć. Jak woj. Ostro zabiło w piersi chłopcu. - Ociec... - Co? - Lubusza się nasrożył. Powiedział: - Wybij to sobie ze łba, słyszysz? - Co, ociec? - Wiesz, wiesz dobrze, co. I ja wiem. Nie będzie nic z tego - stanął, nogą tupnął, w oczach upór. - Księża drużyna ci śmierdzi. Wiem. Nic nie będzie z drużyny. Nie puszczę. Szli milcząc, nachmurzeni obaj. Żarek podnosił w górę oczy, odmykał usta jak ryba. Milczał. Lubusza nachmurzył się jeszcze bardziej: - Iz dziewką nic... Widzicie ji, sysuna. Śliźnie ważny ród, stary ród. A ona co? przywłoka. Jej ojciec był klejmowany, pomnę dobrze, strzała przecięta na krzyż. Twój dziad zwolił im osiąść za rzeką, puszczę ciąć. A kiej Normany przyszły... był taki żar jak nynie, pomnę dobrze. Dziewanna śpiewała pieśń rodową, zwołała polanę. Przeszły Normany rzekę, my kamieniami w nich... kamieniami... Zwaliło się kilku, jakże. Wtedy to Kuternoga poszedł po pomoc, połamaniec nie wiedział, jaki to ród Śliźnie. Mieszka... Mieszka... - Lubusza pogardliwie wargi skrzywił. - Iii... sami pobilim zbójów, nie trza nam było Mieszkowej pomocy. Tu za rzeką, widzisz? Sami, Śliźnie - Lubusza przystanął, na chłopca spojrzały krągłe, łagodne oczy, teraz stwardniałe dumą. - Oćca mego zbóje ułowiły lścią, tegdy poszli my na nich przez rzekę... kupą. Giez w on czas łodzie im spalił. - Lubusza skrzywił się na moment - przegnalim gadów z polany. Oho, Śliźnie! A tamtych zza rzeki zbóje pobiły w mig, jedno białki z dziećmi uszły w puszczę. Ty chcesz brać dziewkę, jejże oćcu Norman rozwalił klejmowany łeb? Żyliście pobok tyle lat: co cię nynie sparło? Żarek mrugał gęsto. - Iście sparło. Co? Jak się to stało? Prawie gadał ojciec: tyle lat żyli podle siebie. Dziećmi byli, gdy w mgliste ranki wyganiali krowy na pastwisko. Całe dni byli razem na łęgach - z gromadą pastuszą - myszkowali po skraju puszczy, społem kąpali się w rzece. Ileż to razy łapał Żarek Kalinę za kostkę u nogi, wciągał do wody; plotła im wianki z kwiecia, w zamian chłopcy wpuszczali jej żabę za giezło - uciekała z wrzaskiem, żaba ruszała się pod płótnem; dołali się - rad był, że zawsze zwalił dziewczynkę na ziemię; ileż razy płakała przez niego. Żarek usiłował ją przypomnieć taką, jaka była wtedy - nie nazbyt to się udawało; nie przyglądał się w tamte lata dziewce, wrona na drzewie była od niej ważniejsza - zwłaszcza gdy się miało łuk w ręku. Kalina była cicha zawżdy - to pomni - nie rozwrzeszczana, ździebko lękliwa. Czasem tylko wpadała w złość - gdy ją ciągali za jasne, tak jasne, że prawie białe warkocze, kuksała ich wówczas i drapała. Ale uginała się przed byle słowem - rzadko śmiała się równie wesoło, jak reszta. Lubił ją, pewnie, jak lubił każdego z pastuszej gromady turlającej się po łęgach nadrzecznych. Aż tamtego ranka, gdy popłynęli na ryby - trzasło weń, jakby grom huknął. Jakże dobrze pomni Żarek to rano - było ciemno jeszcze - potknęła się wówczas przy wsiadaniu do czółna, złapał ją. Pracowali podle siebie, osękami wyciągali sznury, ramieniem czuł jej ramię, ani mu przez myśl nie przeszło, że za chwilę... Zerwała się jej ryba z haczyka, plusnęło, po wodzie poszły srebrne i zielone kręgi. Odwrócił ze złością głowę, ujrzał jej twarz tuż przed sobą, trochę przestraszoną. Jakby pierwszy raz zobaczył. Wielkie oczy, szeroko rozstawione, bardzo jasne w opalonej twarzy. W tych oczach i obawa, i drwinka, i ufność. Jakże to krzyknąć w te ufne oczy, ściobnąć złym słowem! Żarek poczuł w głębi chłodny strach - obawę przed tym, co nadchodziło. Stali bez ruchu na lekko chyboczącej się łodzi, wciąż z bliska patrzyli sobie w oczy. Jakby ich wodnica urzekła, zamarli. Już strach rozpłynął się w Żarku, trwał ledwo chwilę, ogarnęła chłopca ciepła tkliwość: tako się przestraszyła dziewka, że jej ryba wyśliznęła się z rąk. A no, co tam ryba - zapomniał, że zaledwie przed chwilą chciał łajać za oną! Ryba - zdała mu się śmieszna ta ryba, co poszła w srebrnozielonych kręgach; w oczach dziewki dojrzał wesoły, przekorny śmieszek i wraz - zapatrzeni wciąż w siebie - oboje parsknęli krótkim rozradowanym chichotem. Urwali w jednej chwili, ślepia dziewczynie się zmąciły, Żarek odetchnął głęboko, chwycił ją w twardy uścisk. Poczuł zapach potu zmieszany z wonią ryb, a jednocześnie ciepło, jędrną krągłość i opór, i poddanie się. Niezgrabnie pociągnął ją ku sobie, nie spuszczała zeń rozszerzonych oczu, chciał pocałować ją w usta, trafił na nos, potem na policzek i ucho. Poczuł, że go odpycha, posłyszał szept: - Puść! - gardło miała ściśnięte. - Ciągajmy prędzej sznury - chrypiało mu w piersi. Pracowali pilnie, nie odwracając głowy, bez słowa. Skoro wrzucili ostatnią rybę do saka, spojrzeli na siebie spłoszonymi oczyma i - tym razem oboje - chwycili się w objęcia. Przez długą chwilę trzymali się tak bez ruchu, słyszeli, jak im w piersi łomocze i świszczy szybki oddech. Gdy płynęli do domu, Kalina siedziała na dziobie, splatała kosy. Żarek wiosłował leniwie, na moment nie oderwał od niej oczu: raz po raz kraśniała pod tym wejrzeniem - czoło, policzki, szyja. Rzadko podnosiła nań wzrok, wtedy patrzyli na się długo, wpatrywali się, wyrywało się im coś z wnętrza - ostro, do bólu. Oddychali ciężko, jak w trudzie. Żadne słowa nie rzekło, słyszeli chrobot wody o czółno, plusk ryby, krzykanie ptactwa i własny przyśpieszony oddech. Żarek wodził po niej wzrokiem - jasne kosy, grube i ciężkie od wody, podłużny wykrój oczu, wesoły nosek, drobny uśmieszek u warg; niepokoił i radował ten uśmieszek. Żyli obok siebie tyle lat - od dzieciństwa - a jakby pierwszy raz ją ujrzał. Wzruszenie mieszało się w nim ze zdumieniem: to taka jest Kalina? tali dziewka, z którą razem krowy pasł i jagody zbierał? Tak, pierwszy raz ją widział - zadrgał w nim wewnętrzny radosny śmiech i zamarł w zapatrzeniu. Siedziała półobrócona, oglądał pod giezłem, jak bark przechodzi jej w twarde ramię, jak smukleje i kończy się kiścią dłoni; jak szyja sięga trójkątnym wgłębieniem między obojczyki, a niżej się pierś wypełnia dwoma wzgórkami: oglądał półwykręcenie w biodrach, gdy się przechylała do wody, i przygięcie podkurczonej nogi. Sarrr nie wiedział, że wodzi po niej oczyma, że ją tak po raz pierwszy ogląda, nie wiedział, na czym polega jej wdzięk, ten nowo odkryty czar, którego nie dostrzegał tak długo. Radość mieszała się z bólem, z tęsknotą i łaknieniem. Gdy dopłynęli, burknął nieswoim, zgrubiałym głosem: - Weź wiosła, poniosę sak - dawniej kazał jej zawsze ryby nosić, nie chciało mu się moczyć odzienia. Nie spojrzała nań, ale zaśmiała się z cicha. Co go sparło - abo to wie? Może te szeroko rozstawione oczy, może ta ufność, może ten śmiech niby plusk strumienia. Spojrzał na ojca, wzruszył ramionami: cóż może rzec - sam nie wie. Sparło go i już. Szli obaj ciężko, milczeli. W pewnej chwili Lubusza warknął: - Napędzę dziewkę. - Usłyszał zadyszany szept chłopca: - To i ja pójdę za nią... obaczycie. - Lubusza spojrzał zdumiony, podniósł pięść, rąbnął syna, aż chłopak się zachwiał. Odskoczył, w szarych oczach wzbierały łzy; pod okiem nabrzmiewający siniec. - Bijcie. Nie przymusicie mię. Nie przymusicie - krzyk przechodził w cienki jazgot. Twarz Lubuszy stwardniała, ni śladu przyrodzonej łagodności, głos świszczący: - Ty sysunie... ty pomiocie wiewiórczy... ty żabo... Pójdziesz za nią? Myślisz to, że nie wytropię cię, a nie zaćwiczę później. Ty śmierdzielu... Wszyscy Wyście uszli... ostawili polanę. Niech gnije dąb Śliźniów a groby dziadów, niech grzyb zeżre chaty. Jak Giez... psia mać Ślizień, taki on Ślizień, wywłoka. Uszedł ścierwo, a później przyjeżdżał... na koniu, psiamać... nadymał się. W zadku mam Gza... i księdza... i drużynę, słyszysz? Nie puszczę. A ruszy który? ubiję. Na śmierć ubiję. Nie dam się Śliźniom rozpełznąć, nie dam polany. Stał na rozstawionych nogach, pięści miał zaciśnięte. Podniósł głowę, oczy mu złagodniały. Przed nim łan dojrzałego żyta. Gęsto strzelała w górę słoma, zielonkawa od ziemi, wyżej szarozłota, błyszcząca. Ciężko chyliły się kłosy. Lubusza zerwał jeden, roztarł, wykruszył, zdmuchnął plewy z otwartej dłoni. Wsypał ziarna do ust. W oczach miał miękki blask. Niezdarnym ruchem wyciągnął rękę, przewiódł dłonią po kłosach. Nie odwracając głowy powiedział cicho: - Dojrzałe. Będziem zaczynać. Dadźbóg z nami. Źarek siedział na kupie zrzuconych z pola kamieni, brodę oparł na pięściach. Widział, jak przygarbione lekko plecy ojca się prostują. Lubusza głęboko zaczerpnął powietrza, poczuł zapach rozgrzanej w upale słomy, zapach żyta. Odwrócił się, ciężko przyczłapał do syna, głos mu drgał wzruszeniem: - Dureń... dureń jeś, Żarek. Widzisz: dobry przyszedł rok, będzie ziarno dla Śliźniów. Jutro zaczniem żniwo, pójdź, niechże matka piecze ptaki, niech się gotuje. Nabityś dureń... - w zwiotczałej twarzy cicha radość. Raz jeszcze obrzucił pole wzrokiem, poszli w zgodzie. Lato tego roku było upalne, czasem tylko burze chodziły stronami. Cała polana wyległa na pole. Chrzest zboża, ostrza błyskają. Sierp odgina kępkę żyta, lewa dłoń ujmuje szorstką garść słomy, żniwiarz płynnym ruchem przerzuca za siebie zżęty pęk; gdy skręca powrósło, wyprostowuje bolący krzyż - w oczach czerwone skry. Pachnie kurzem, słomą, żniwem. Monotonny ćwierk koników polnych. Krople potu kapią na spaloną ziemię, wsiąkają natychmiast. Pierwszy idzie Lubusza, żnie spokojnie i równo, szerokim przesiękiem wcina się w łan; za nim Dobracha, dalej ukośny rząd mężczyzn i białek. Pustać zajmuje czterdzieści sierpów, gęstą szczotką żółci się ścierń. - „Chleb, Dadźboże, chleb” - chłopcy stawiają snopy, śmieją się, pokrzykują. Z rozmachem osadzają starostę, wokół osiem snopów, na wierzch chochoła - długim wężem ciągną się kopice, niby baby w słomianych chustach, schylone ku południowi. - „Chleb zbieramy, chleb. Łado, łado, Dadźboże!” - rząd żniwiarzy schyla się głęboko przed każdą garścią zboża. Upał rośnie, spalony kark pali, w ramionach i w piersi omdlenie, w uszach stuk; pot oczy zalewa. Znad łanu dojrzał Lubusza dwóch konnych; jechali wolno, rozglądali się. - „Pewno Wielką Drogą na Jomsborg, będą stan brać” - pomyślał niechętnie; skinął na Dobrachę: - Prowadź żniwo... - założył sierp na ramię, poczłapał ku jeźdźcom. Tamci dojrzeli go, zatrzymali konie; gdy się zbliżał, pozdrowili życzeniem: - Na spór! - Bywajcie w zdrowiu - spoglądał niechętnie na obu, młodego i starca: nie w porę przyjeżdżają, odrywają od żniwa. Stary był drobny, krępy, marniał wargami. Oczka małe, głęboko osadzone, ledwo je widać, a wiercą jak para świderków; cała twarz posiekana w poprzek i wzdłuż gęściutką siateczką zmarszczek. W twarzy młodego niecierpliwość, zęby zacinają dolną wargę, oczy ciekawe biegają dokoła, widzą wszystko; szybko przeliczyły żniwiarzy, wróciły do Lubuszy, zetknęły się z jego zastraszonym wejrzeniem, starły się od razu z kmieciem. Głos metaliczny, władczy: - Wyście starosta Śliźniów? - Jam ci... - Ksiądz nas tu przysłał na polanę. Będziem gród księdzu stawiać, wielki gród. - Gród! - wykrzyknął Lubusza. Śliżnie, gapiący się znad nie dożętego łanu, widzą, jak Lubusza wyciąga rękę do góry, jak szerokim ruchem wskazuje na niwę, jak prostuje się i nogą tupie. Widzą - gniew miota cichym, łagodnym Lubusza, gniew wobec dwóch konnych i zbrojnych - księżych wysłańców. Porzucają sierpy, mimo woli się kupią do siebie, patrzą bez słowa. Lubusza krzyczy do obcych zdławionym gardłem: - Gród? Jaki gród? Był tu Piekuta, drzewo zwieźlim, dość... A nynie żniwo... sami widzicie. Jakże to my tak... od roboty. Nynie żniwo, zboże dojrzałe - i z rozdzierającą rozpaczą, na cały głos: - Żniwo! Młody odgarnął z czoła zwisającą czuprynę. - Widzę je, wasze żniwo. Białki będą żąć, otroki snopy stawiać. Męże pójdą do roboty... nakaz księdza. Lubusza plasnął dłońmi po udach, szyję wyciągnął, obejrzał się. Dojrzał zbitą gromadę Śliźniów, wróciła mu pewność. - Nie trza grodu Sliźniom. - A księdzu trzeba. - Księdzu? Niechże ksiądz niewolnych bierze, gród stawia. Nam do księdza nic i księdzu... - oblizał prędko wargi, wyrąbał: - I księdzu nic do Śliźniów! Czekał wybuchu gniewu, grożenia i wrzasku, zaciął się: nie ustąpi. Nie doczekał się. Stary jeno zamamlał szybciej wargami, zawiercił drobniutkimi źrenicami, młody stuknął po karku konia, niespodzianie dla Lubuszy zaniósł się śmiechem. Pewność grała w tym śmiechu, pewność i drwina, i naigrawanie się. Lubusza słysząc ten śmiech zaczął wewnętrznie się cofać, rozwiała się w nim zaciekłość; podniósł na obcego oczy - znowu przestraszone i łagodne - zamamlał ustami, całkiem jak stary Zmarsk. Kłąb znów klasnął po koniu, na spoconej szyi biało odbiła się jego dłoń; zawołał przez śmiech: - Później będziem mołwić, nynie wiedź nas do chaty, zdrożeniśmy i głodni; od spiekoty zaschło nam w gardle. I konie trza na paszę puścić - nie oglądając się na Śliźnia ruszyli obaj ku widniejącemu w dali obejściu; Lubusza powlókł się za nimi, głowę miał pochyloną, widział jeno pęciny koni i wiechy ogonów. Naisto, żelazną obręczą dusił ksiądz Śliźniów. W pewnej chwili odwrócił się, dojrzał stłoczonych żniwiarzy - gadali coś do siebie i wymachiwali rękami - krzyknął w duszącej go wściekłości i strachu: - Co stoicie, psia wasza... co stoicie! Do roboty! Żniwo!... - pięścią im groził. Rozsypali się po pustaci, sierpy zagrały. Czerwony żar skrzył się w nieruchomym powietrzu. Lubusza wrócił, gdy już słońce chyliło się ku zachodowi. Nie wziął sierpa, stał lekko przygarbiony, patrzył, jak pracują. Raz po raz zerkali ku niemu, nie śmieli przemówić. Dopiero gdy dożęli do końca pola, kiwnął dłonią. Skoro podeszli, przestraszyli się: twarz mu poszarzała, stała się sztywna, jakby zdrewniała; patrzył groźnie. Powiedział: - Z pola nie pójdziecie do chat. Zbierzecie się pod dębem, mam cosikwam rzec. Słyszycie? Dobek wykrzywił dziobowatą twarz, spytał: - Kto zacz one przywłoki? - Lubusza mruknął: Głupi - i odwrócił się. Odchodził wolnym krokiem. Starsi - Dobek, Kuwacz, Dobracha, Żywula - spojrzeli po sobie ze zdumieniań: całkiem stary Ślizień, ubity za rzeką przez Jomsborczyków. Taż twarda, ciosana gęba, toż pogardliwe spojrzenie, tenże ton i to samo słowo: „głupi”. Patrzyli za odchodzącym - jakby za Dziadem patrzyli. Gdy doszedł krańca pola, rozjazgotali się. - Widzieliśta? Odmieniło ji. - Jak pomnę... nigdy taki nie był. - Jak to patrzył - krzyczała Żywula - lelum, aże mi mrozem po karku przeszło. Całkiem Dziad, lelum, może Dziad wszedł w niego? Tfu! - obejrzała się, przykurczyła - może Dziad? Na zło nam taka zmiana, tfu! Jako to ślepiami wiercił spod białych kudłów, tfu! zapadnij się w ziemię, wąpierz... wąpierz... - Cicha j, głupia! - huknął Dobek. - Rozkrakała się jak przy smalona wrona. „Wąpierz, wąpierz...” - przedrzeźniał, aż przysiadał na swych koślawych nogach - raz was za pysk wziął, raz starostą ostał, a ony, wiera, jeno wydziwiać umią. Cichajcie, abo... Wieczorem pod dąb, a nynie do roboty, zachód blisko - bali się opryskliwca więcej niż Lubuszy, rozsypali się po polu. Wyciągały się rzędy kopie. Pod dąb schodzili się powoli, po jednemu, siadali w kręgu. Biała mgła słała się płasko po łęgach niby rozlane mleko. Nad ziemią zawisł cień, niebo gorzało. Wieczorny powiew mile chłodził spocone czoła i karki, ociężali byli od żaru całego dnia. Patrzyli na siedzącego pod dębem Lubuszę - wcielenie starego Śliźnia - strach ich brał. Gadali szeptem. Lubusza milczał, wodził tylko po nich „wzrokiem, odwracali oczy pod twardym Dziadowym wejrzeniem. Żarek, którego ojciec wcześniej zawołał z pola, by usługiwał gościom, półgłosem bajał siedzącym: - Ociec zrazu milczeli, gadał ten młody, stary gębą ruchał bez głosu. Srogi woj ten młody, oho! srogo krzyczał na oćca. Że Śliźnie zastała woda, że ksiądz toporem będzie Śliźniów bił, że gród trza stawić nad rzeką, że Śliźnie w jednym są księstwie... A ociec zaparł się by wół racicami, ni kroku. Aże młodemu gardło schrypło, dzban rozbił o stół. Potem jeść wołał, nażarł się do syta i spać poszedł na siano. Ociec... - Śliźnie... - doleciało od dębu. Żarek zmilkł, wyciągnęli szyje. Lubusza stał, usta otwierał, patrzył na krąg. Powiedział: - Żelazną obręcz zakłada ksiądz na kark Śliźniom - przez krąg przeleciał krótki szmer, ucichł. Lubusza rąbał słowo po słowie, jakby piasty drewna odwalał: - Żelazną obręcz... pojmujecie to, Śliźnie? Ksiądz chce gród stawić. A wiecie, co znaczy ten gród? Obręcz. Dotąd byli my wolne kmiecie, co nam księstwo i ksiądz? A nynie stanie gród... a w grodzie stróża... grododzierżca i opolny starosta. Jego już wola będzie... grododzierżcy, nie wiecu pod dębem, nie rodowego starosty. Małowiele, a cyrkiew postawią, Kyryi Krysti obiaty każą dawać, a dań, a powód, a narzaz, a ślad... odetchnienia nie będziecie mieli. Gadałem to wam: nie rąbać przesięku, nie dać rąbać. Przerąbali, a co k’wam Wielką Drogą przyszło? Niewola. Żelazna obręcz - i naraz wyciągnął ręce do milczącego kręgu, krzyknął: - Śliźnie!... Ponure milczenie. Cisza. Wieczorny powiew szemrze w liściach dębu. Niebo powoli gaśnie. Kuwacz miał rozstawione nogi, patykiem dłubał w ziemi, podniósł wąskie, wiecznie zmrużone oczy, zapiszczał: - A co zrobim, skoro nakazał ksiądz... Skoro komornika przysłał... Co zrobim? - Nic nie zrobim, naisto. Wola księdza. Przeleciał pomieszany gwar: - Wola księdza... Lubusza ruszył na nich spod dębu. Pierwszy raz w swoim życiu zaciekł się, on, co się cofał płochliwie przed byle oporem - choćby białki, choćby otroka. Nad głowami siedzących powiódł wzrokiem po polanie - mrok zapływał, las dokoła zlewał się już z polami, nie rozróżnisz granicy, od puszczy szła szumiąca ćma. Patrzyli na jego ciemną postać, mocną jak postać Dziada, nie wiedzieli, że nawet teraz, nawet w tej chwili czuje Lubusza w głębi lęk przed oporem gromady, lęk przed Kłąbem, lęk przed tym wszystkim, co przychodzi ku nim Wielką Drogą. Ale dusił w sobie ten lęk, wiedział: oto stoi na rozstaju. Na rozstaju stoją oni wszyscy - Śliźnie, polana. Ci dwaj, co nynie chrapią w jego własnej chacie, są posłami przemiany - koniec Śliźniom! I ponad lęk, ponad łagodną ustępliwość, ponad wstręt przed gwałtem wyrastało w nim poczucie, że trzeba się bronić. On jest starostą rodu, na niego patrzą dziady leżące wokół świętego dębu, jemu grożą pomstą, jeśli dozwoli zaprzepaścić ród. Wszystkie odczucia zlały się w nim w jednolitą bryłę, podniósł głowę, przemówił: - Słuchajcie, Śliźnie, słuchajcie mnie, rodowego starosty. „Wola księdza”, gadacie? A czyli spytaliście, jaka jest wola rodu, czyli ta sama, co księdza? Wola dziadów, tych, co trzebili polanę, co chaty stawiali, co pierwszą parą wołów zaorali świętą ziemię? Czyli spytaliście? A jeśli wam powiem, że wola dziadów nie ta, co księdza, co tegdy? Opryskliwy głos Dobka: - Jakaż to wola? - A taka... - Lubusza nogą tupnął - taka: nie puścić obcych na polanę. - Co ci, Lubusza? Wojnę będziem wiedli z księdzem? My kmiecie... - Tako i jest ono... my kmiecie. A wiecie, co prawił mi on Kłąb, komornik księdza? Kazał mi trzech mężów dać do drużyny... na zatracenie. Jakiś młody głos krzyknął z mroku: - Wżdy Giez poszedł do drużyny i nynie ważny woj z Gza, wielmoża. - Wielmoża... Wywłoka on Giez... cudzy, nie swój, nie Ślizień - rąbał Lubusza. - My kmiecie... Nam orać i siać, i zbierać. Nie wojować. - Ha ha ha... - Dobek zaśmiał się drwiąco - a chcesz wojny z księdzem. - Ale u siebie... doma. Doma, Śliźnie, pojmujecie? Zasiekiem Wielką Drogę zamknąć, nie puścić obcych na polanę. Mało to wojowali Śliźnie... na Ostrowiu, u Turzycy, na Wilczych Dzierżawach. Jomsborczyków pobiliśmy, owa! uciekły gady od Śliźniów. Mam święty topór z kamienia, nikt nie pobije nas, jeśli świętym toporem będziem polany bronić. Słyszycie? U siebie. Doma. Dobek zerwał się, krzyczał pełnym głosem: nie do Lubuszy, do gromady: - Nie słuchajcie go, Śliźnie, szczeka Lubusza. Jakoże nam wojować z księdzem, nie puścić na polanę. Przyjdzie ksiądz z drużyną, z łucznikami a szczytnikami, a z pancernymi na koniach: ni popiołu nie ostanie ze Śliźniów. Lubusza mruknął: - Nie przyjdzie. - Czemu to? - Wojnę zamyślił ksiądz. - Jaką wojnę? Wżdy wojował nie raz, nie dwa... - Nie taka to wojna, jakie wiódł wprzódy. Wielka wojna. Już mu nie starczy drużyna na oną; tak Kłąb bajał. Chce, iżby wszystkie rody ją wiodły. I Śliźnie. Teraz się poruszyli. - Śliźnie?... - Tako zamyślił ksiądz. A wżdy my kmiecie... co nam ona wojna, po co ona Śliźniom? Nam orać, siać i zbierać. Mało ludzi księdzu, bajał Kłąb, chce ksiądz Śliźniów zaprząc w jarzmo. I tu chce przywieść wojnę... na polanę. Dlatego i stawi gród, z grodu się mają bić Śliźnie za księdza. To i zebrałem was: nie dać budować grodu, spalić drzewa, wygnać Kłąba a Zmarska, Wielka Drogę zasiekiem zawalić, siedzieć na polanie, orać i siać. Pojmujecie? Zapadła cisza - tylko sapanie słychać. Ktoś mruknął w ciemności. „A no!”, ktoś zaklął. Lubusza się wsłuchiwał w tę ciszę, w to sapanie, w rzadkie pomruki, czuł, jak w nim opada pewność i upór, jak znowu ogarnia go lęk. Nie chcą Śliźnie bronić na polanie swej woli, nie zadrą z księdzem. W tejże chwili i on zdał sobie sprawę, że szczekał. Puste to było gadanie - nie porwać się Śliźniom na księdza. Koniec przyszedł na Śliźniów - wolny, puszczański ród. Już oni są w księstwie, powoli, nieznacznie wrośli w księstwo. Kiedy? jak? Zaczęło się od ucieczki Gza - raz jeszcze zapiekła się złość w Lubuszy na stryjecznego - a później Wielka Droga, wieści sączące się na polanę, przyjazd Piekuty... I nynie gród, jak kamień na grobie - zacisnęła się żelazna obroża. Koniec Śliźniom - Lubusza wyszedł z kręgu, powlókł się ciężko do chaty - jakby wór kamieni niósł na plecach. Za nim jazgotał krąg urywanymi narzekaniami, bezpłodnym żalem. - Wojnę zamyślił ksiądz. I nas w oną wojnę wciąga. - Po co nam ona... ta wojna? - My kmiecie. Nam orać i siać. - A księstwo?... Co nam księstwo? My kmiecie. - Daleka pono ta wojna. Z Niemcami. Abo widzieliśmy ich, onych Niemców, abo to byli na polanie? - Słuchajcie - wołał Dobek - nie wywiniem się. Nie nasza siła. Wola księdza. - Naisto... wola księdza. A nam niewola, tfu! - Żyłby Dziad, nie dopuściłby nigdy. Wydumałby co. Nim żył Dziad, nikt nawet nosa tu nie pokazał, siedzielim w puszczy, oralim i sialim. - A ten niemrawiec czego chce? Z księdzem zadrzeć. Głupek. - Naisto, głupek. Nazajutrz - ledwo świt - wszyscy męże pociągnęli na wzgórze, kędy tramy wprzódy zwlekali - gród stawić. Twardą ręką Kłąb ujął polanę, koniec powroza wetknął w rękę Zmarskowi - ten budował. Żarek leżał na wznak, głowę złożył na kolanach dziewczyny, patrzył na pochylającą się nad nim twarz z szerokimi białymi zębami, świecącymi zza rozchylonych warg. Opalona twarz była najmilsza mu, najmilsza... Naraz wyciągnął ramiona, zaplótł jej dłonie na karku, przyciągnął ją do siebie, przywarł ustami do tych wilgotnych warg; gdy pocisnął mocniej, poczuł chłodny ucisk, zębów. Wtedy puścił ją, zaśmiał się krótkim, głębokim śmiechem. Wykrzyknął rozradowany: - Ociec nie chcą słać po cię dziewosłębów, brać cię do Śliźniowej gromady. Owa! nynie muszą słać kogoś do drużyny... i mnie ślą. Wojnę zamyślił ksiądz. Wrócę wojem, nie będę oćca pytał. Kłąb mołwi, że sam ksiądz po cię dziewosłębów pośle, tak zawżdy robi dla swoich. Już się uśmiechała tymi najdroższymi wargami, choć jeszcze na rzęsach łzy jej wisiały. Szepnęła: - A jeśli ubiją cię? - Ubiją? - wykrzyknął i zerwał się na równe nogi. Teraz on patrzył na nią z góry, a ona podnosiła nań oczy pełne obawy i nadziei. - Ubiją? - powtórzył już ciszej i zadumał się. Przez źrenice przepłynęła mu mgła. - Ubiją?... - i z cichym rozradowanym śmiechem: - Jakże to mnie ubiją? Abo się dam? Ubić? - nie odrywała oczu od jego mocnej postaci ciasno owiniętej w płótno, gibkiej i jędrnej. I na usta spłynął jej uśmiech, ufny i pełen spokoju. Żarek się pochylił, ujął jej głowę w obie ręce i szepnął z bliska w twarz: - Jakże to ubiją? Jakże? Abo to kto na Śliźniowej polanie lepiej ode mnie z łuku strzela? abo sulicą rzuca? abo toporem tnie? abo biega? Jakże to mają mię ubić? - głęboki radosny śmiech grał w jego słowach, ożywiał je, dawał pewność i spokój. - Chodź - podniósł ją z ziemi - Kłąb na mnie czeka, puścił mię na małą chwilę. Chodź - ujął ją ramieniem za kibić, przytulił, szli złączeni uściskiem, zataczając się, w stronę gęstego stukania siekier obrabiających tramy na gród. Kłąb nie kazał Lubuszy pracować przy budowie - czuł złość do starego, spierało ji, by wsadzić dziadowi siekierę do garści, lecz nie mógł przecie pędzić do roboty starosty tak wielkiego rodu, jak Śliżnie, ale mężów pobrał wszystkich. Lubusza jednak przyłaził co dnia, siadywał na pniu, macał paluchami po drewnie, rzadko oczy podnosił; mimo to widział wszystko. Postarzał się przez te dni, przygarbił, zmarszczki u nosa pogłębiły się mu w dwie czarne fałdy, patrzył spode łba. Słowem się nie odezwał - patrzył. Łopaty grały Śliźniom w garściach, ludzie pracowali pilnie i szybko, czasem podśpiewywali. Kłąb stał nad nimi, popędzał jeszcze, chwalił, śmiał się, wołał: - Żaden gród nie rósł tak szybko jak Śliźniów gród. Isty grzyb po ciepłym deszczu. Tfu, Śliźnie ważny ród, nie lada jaki, a grodu nie mają, gańba Śliźniom. Indziej pół takiej gromady jak wasza, abo i ćwierć, gród ma, tęgi gród. Wojna idzie, wpadnie chąsa na polanę Śliźniów, co zrobicie? Kaj się schronicie? - któryś podniósł głowę, warknął: „W las”. Kłąb śmiał się: - W las? Zające się chronią w las, kiej psa poczują. Nie chronić się Śliźniom w las. Do grodu Śliźniom, a no, pośpieszajcie, kopcie, iżby wielka płaskość była, wszystkie Śliźnie muszą się w grodzie zmieścić z bydlęty a dobytkiem. Warczały łopaty, sypała się czerwona glina. Zmarsk kazał ściąć szczyt pagórka, zsypać na boki, stromiznę darnią pokryć, umocnić plecioną łoziną a kołami. Zmarsk nie chwalił Śliźniów, nie krzyczał na nich, nie pędził. Mamiącymi wargami burczał półgłosem, bez ustanku, jakbyś piach sypał: - A no, trza jeszcze równać, mało miejsca na wał... z tego boku kleć stanie, druga kleć, trzecia kleć... na woły, na siano, na ziarno, na dobytek, na broń... tutaj klecie a chaty, rzędem chaty tu staną, będą Śliźnie w grodzie nynie siedzieć... na trzydzieści kroków ta ulica, na trzydzieści tamta, a tu znowu klecie na skot... a urwisko trza zmocować, podmywa tu rzeka brzeg, osuwa się ziemia, a no koły trza wpędzić w dno, babę postawić, niech zabija palice, a miejsca mało jeszcze, szerzej trza kopać, na boki, cięgiem na boki... - Kłąb podchwytywał mruczenie starego, krzyczał do kopiących: - Szerzej, szerzej, kaj się tu pomieścicie, Śliźnie, gromada wielka... Kopcie, zachód blisko, jeszcze dziurę oną trza zasypać, a on garb zdjąć. Widzita, starosta wasz przyszedł, poźrewa, na wielkim grodzie będzie siedział starosta Śliźniów, oho!... - Lubusza patrzył spode łba, słowa nie mruknął., Drwale trzebili pnie, łuszczyli korę, na podłożonych bierwionach wtaczali drzewo na górę. Dziesięciu mężczyzn wpierało się w pień, nogi wbite w ziemię, plecy wygięte w łuk - pchają. „Eeep! razem! róóówno!” - ciężkie sapanie w piersi. Od strony rzeki już wał układali, rząd bierwion jeden przy drugim, sztorcem ku rzece, co dziesięć kroków sterczy w górę obrąbek konaru, jak hak przytrzymujący tramy układane w poprzek. Dzień po dniu wał rósł, zaginał się, pełzł dookoła. wzgórza, aż zamknął się w obręcz. Zmarsk burczał półgłosem, mamią - l cymi wargami: - ...nie Iza ostawić tak, obsunie się wał, trza tu tram z sękiem przywlec, oną tam w dole sosnę, wierzchowinę odciąć, sam odziemek... a ono za rzadko szczapy leżą, trza tu wetknąć drąg i tu wetknąć... ziemią zasypać końce, przyciśnie ziemia bierwiona, łacniej będzie na wał włazić... a tu dwa tramy podle siebie, a przyciosać, iżby przylegały jeden do drugiego... - Kłąb w mig podchwytywał słowa, krzyczał: - Dobek, a skoczcie no z kilkoma po oną sosnę, przywleczcie oną... Grzyb, ścisnąć tu, mocniej, mocniej... Kuwacz, podważcie drągiem ten tram, bp kiej wszystko się wam zwali na łeb, obaczycie tegdy. Hejże, żywo, Śliźnie, ruszcie się, społem, społem, ciągnijcie, eeeep! hoo!... Lubusza siedział na dole, oczyma mrugał. Wał rósł wolno, nieznacznie, świecił żółcizną drewna. Coraz był wyższy, już do piersi pracującym... do ramion... już im tylko głowy znad wału sterczą... Szeroki na osiem kroków, wielki, ciężki. Gniecie. Pola zebrały baby i otroki - udało się im: deszczów nie było. Zrudniały rżyska, rankami skrzy się rosa na źdźbłach pod chłodnym słońcem. Mgły się snują. Od rosnącego grodu stukanie, okrzyki, łoskot zabijanych pali. Baby zbierają po lasach orzechy, grzyby, dzikie jabłka, świnie żerują pod dębami. Wiatr niesie żółte liście, zaściela ziemię. Pachnie wilgocią, jesienią, chłodem. Wał wyrósł na wysokość dwóch chłopów, jeszcze rośnie. Siła bije od tego wału, nie zwalisz go, nie przebijesz. Lubusza patrzy, wargami rusza, milczy. Przygiął się - jakby go przygniótł swym ciężarem ten wał, nie zrzucisz ciężaru. Z każdym dniem, z każdą nową warstwą bierwion kładzionych w poprzek i wzdłuż, coraz bardziej się godził Lubusza z utratą wolności polany. Patrzył: oto przyszło do nich księstwo, ciężką stopą stanęło na polanie. A przecie zrazu chciał się Lubusza opierać - czemu chciał się opierać? księstwu? Co rano patrzyli Śliźnie na wał, gęsiego idąc do roboty - co rano uginali się mocniej przed księstwem, co rano widzieli wal wyższy, jakby przez noc rósł. Jakby nie ich ręce go wznosiły - jakby sama wola księdza. - Wojnę zamyślił ksiądz - po co im wojna? A wiedzieli teraz: choć niepotrzebna im ona, cudza wojna, księdza, nie ich, nie Śliźniów, nie polany - oni ją muszą wieść. Musiał Lubusza syna do drużyny słać - bo ksiądz wojnę zamyślił. Muszą oni gród wznosić, wielki wał, bronę i rów - bo ksiądz wojnę zamyślił. Będą musieli z tego wału odpór dawać - oni, kmiecie - wojów dzidami spychać, ukrop lać, bić się i ginąć - bo ksiądz wojnę zamyślił. Będą żyli nowym, obcym życiem, jakiego nie chcą - bo ksiądz wojnę zamyślił. Wojnę - po co im ona wojna? Ale cóż oni - wola księdza się liczy, tylko księdza. Nie Lubuszy, nie wiecu, nie dziadów, nie polany. Wola i zamysł księdza. A oni czym są - oni, Śliźnie? Czym są w księstwie? Z każdym dniem coraz wyżej wznosił się wał grodowy; i coraz dotkliwiej czuli Śliźnie żelazną obręcz na szyi. Żarek trzymał w garści płat lniany, niepewnie patrzył w nieruchomą twarz stryja. Wyszeptał: - Ociec dali, na dar dla was, stryju... - ale Giez się nie ruszył, świecił martwymi białkami, całkiem nieruchomymi. Dwoma paluchami ujął róg płótna, pocierał je poduszeczkami palców, jakby badał grubość tkaniny. Żarek, onieśmielony tym bezruchem i zapatrzeniem, powtórzył: - Ociec dali to... dla was... - Giez nie skłonił głowy, nie drgnął; tylko wciąż ów nieznaczny ruch palców. Wyczuwał nimi szurpatość przeplecionych nici, ów szary, codzienny trud kmiecy, trud wolego karku, trud brzozowego radła, trud ramion rataja, trud rwących len białek, trud ziemi. Siemię lniane się leje niby woda po zanurzonej dłoni, ścieka śliskie i żywe, by czarziele. Płótno! Białki, pochylone nad krosnami, pracowicie przeplatają nitki. Stara baba burczy babie gadki, grzeje dłonie u ognia. Dziewczęta przędą na wrzecionach, śpiewają. Na święte płótno to przędziwo. A wprzódy czeszą garście lnu, aż włókno będzie miękkie jak włos dziecka. I trzepią, międlą, suszą w łaźni - otroki gonią potem dziewczęta po zamglonych łąkach. Pod błękitnymi mgłami jesieni, pod żółtym okiem słońca ściele się len na rosistych łęgach u rzeki. U tej rzeki, gdzie ongi Śliźnie odparły napad Jomsborga. Giez opuścił spojrzenie na Żarka, zapytał: - Matka to tkała? - Matka - poderwał się chłopiec, lecz stryj znów znieruchomiał. Przez uchyloną skórę namiotu wpadał ukośny promień słoneczny, jasną plamą gorzał na płótnie. Żarek spojrzał na dłoń stryja ze złotym pierścieniem na środkowym paluchu, ciężką i nieporęczną jak kamienny młot Śliźniów; palce wciąż próbowały płótna. Za plecami grał mu stan - i to wojackie życie, to wspaniałe życie chłopiec wyczuwał całym ciałem, widział je, odwrócony, dygotał z podniecenia. Twarz stryja była wciąż martwa i zadumana. Był przecie dwakroć na rodzinnej polanie, dwakroć słyszał opowiadanie o szarym przędziwie życia kmiecego, dwakroć patrzył na tę zastałą wodę, z której się wyrwał w pogoni za Nordami. Lecz teraz dopiero, gdy próbował palcami płótna, odczuł ostro, jak odszedł daleko. Ponad głową Żarka spojrzał w obóz: chłopcy w gaciach jeno, bez koszul, wiedli konie z kąpieli, śmiali się i gadali. Bojowe rumaki szły twardo, z uniesionymi głowami, z ogonami sztywnie odstawionymi - aż tu było słychać ich ciężkie tupanie. Giez ujrzał swego źrebca, którego był zdobył na Weletach, ciepło mu napłynęło do piersi. Spuścił ciężki wzrok na chłopca, zapytał: - Czemuż dał ci ociec to płótno? Czego chciał? Płat lniany - największy skarb kmiecy - w darze przysłał. Jakże to rzec? - Żarek natężał pamięć: Lubusza niepewnie mrugał wtedy powiekami, dukał z namysłem: - Wola księdza... idziesz do onej drużyny, odchodzisz z polany... między obcych. A no... - zaciął się - szukaj tam... szukaj tam, mołwię, stryja. Proś ji... stryja, Gza, mołwię, Giez wielmożny woj u księdza... pancerny. Kiej na Prusów szli, on był wojewodą. Proś ji... płótno mu daj... on nam rodowy. Skrzywił się, zawsze się krzywił, gdy o stryjecznym myślał. Siedzieli pod budującym się grodem. Lubusza patrzył na rosnące ściany. Milczał. Aż niespodzianie głos mu zadrgał dumą: - Rodowy... Nasz... Ślizień. Żarkowi, gdy szedł przez puszczę, myślało się jakże jasno: „Powiem mu, stryjowi: Chcę do drużyny, Sasów bić, łup brać. Z łuku strzelam i biegiem, i sulicą kłuć zdołam. A ociec nie chcą dziewosłębów słać... kiej powrócę, może sam ksiądz... abo wy, stryju. Wdała dziewka... A ociec płótno wam w darze ślą, piękne płótno”. Jasno się myślało, a język skołowaciał przed ogromnym wojem o nieruchomej twarzy. Swojak to, stryj, a język skołowaciał. Podnosi Żarek bezradne, zastrachane oczy. I ujrzał: śmieje się stryj śmiechem bez głosu, ledwo otwartymi ustami, siatką zmarszczek u oczu, dwiema głębokimi fałdami, zaginającymi się owalem od nosa. Tylko mu pierś gdzieś w głębi drga. Jeszcze niedostępni ej szy - daleki, nie swój, nie rodowy - zdał się stryj w tym nieruchomym śmiechu. Hej, gdzie Śliźniom do Gza, gdzie im, gdzie ich kmiecym darom... Giez złożył naraz swą ciężką łapę na Zarkowym karku, chwycił go jak szczeniaka za szyję. - Chcesz wojem być? A no... zrobim z ciebie woja. Obaczym... Jest tu Ważyk, Dudków syn, będziesz z nim razem. A płótno ono połóż... niechże mam dar z polany... Och, jaki daleki był Giez, jak wielki i wspaniały. Był z tych, co grody wznosili - żelazną obręcz zakładali na kark Śliźniom. Śliźniom... Żarek podniósł głowę, na policzkach rumieńce, oczy błyszczą. Powiedział twardo: - Ociec kazali rzec wam, stryju, żeście nasz... rodowy... Ślizień. - Giez uważnie popatrzył na chłopca, jakby go teraz dopiero dojrzał. Rękę wciąż trzymał na szyi otroka, Żarek poczuł, jak stryj go przygarnia ciepłym, swojskim uściskiem. Usłyszał słowo wypowiedziane z głęboką zadumą: - Ślizień... Przed nimi grał wojacki stan, tupotały kopyta tabunu. Część druga WOJNA ROSŁA W LUDZIACH 1 Zwali go krótko Włodek i nikt nie wiedział, czy był Włodzibor, Włodzisław, Włodzimir, czy jakoś inaczej. Pomnili wszyscy: za Mieszki był taki jak nynie, za Ziemomysła jeszcze bojował. Leciwy był, ale krzepki. Ruszał się szparko, krok miał podrygujący i gwałtowny, mrukliwy był, słowa bez potrzeby nie rzekł. W głuszy zdziczał do reszty. Było to niby przejście do Czech przez góry, lecz po prawdzie tylko kozice tędy chodziły i ptaki latały. Las szumiał na górach. Gródek był samotny jak orle gniazdo, ni opola wkoło, ni chaty. Bogać tam: człek tu nie zajrzy przez rok, dziesięć dzikiej stróży w zawszonych kożuchach i stary Włodek, o którym nie wiedziano nawet, jak się zwie; pewno i on sam zapomniał. Tego lata przyleciał goniec od księdza, ledwo odszukał Włodków gród: ksiądz przyjadą na gody, łowy tu będą sprawiać, a godny gość będzie u księdza - Bolko Czeski. Żeby miód był i piwo, i chleb, i sól; mięsa przygotować i co trzeba do godów. Włodek zakręcił się w miejscu - skąd? Ale nazajutrz przyciągnęli wszystko smardy powodem. Włodek gród ochędożył, poszedł w las ze stróża na zwierza, przysposobił posłanie z mchów, czekał. Ciężki to był czas dla jego dzikusów. Dni kapały w czekaniu, księdza nie było. Jak wprzódy szumiały jedle, sunęły białe obłoki. Krzyczały jastrzębie i orły. Człek na wieży stał z rogiem, oczy się mu łzawiły z wysiłku: jeno czasem jelenia wypatrzył. Rozmyślił się ksiądz abo jak? I ponoć k’wojnie idzie, będzie to ksiądz godować i łowy sprawiać? Włodek tupał po grodzie, stawał przy bramie, wypatrywał: i on jeno rudy grzbiet sarny wypatrzył. Zaśby tam ksiądz w tę głusz jechał. Nie przyjedzie. Był ciemny wietrzny wieczór. Drzewa huczały konarami, wyła puszcza. Włodek ściągnął już kierpce, oparty plecami o ścianę drzemał, słuchał szumu na zrębach. Przez szum ten doszło go brzęczenie rogu, iste brzęczenie komara. Zerwał się, w ciemności za kierpcami macał, znalazł jeden, ręce mu latały, zniecierpliwił się, cisnął kierpcem w mrok, słychać było, jak plasnęło o ścianę. Boso wyskoczył na wieję, na wieży róg grał. Złożył dłonie przy ustach, zadarł głowę, wrzasnął: - Oo! Co tam? Wciąż róg grał. - Ooo! Co tam? Głuchyś, psie nasienie? Znowu róg jeno. - Ooo! Róg zacichł, z góry słowa, porwane przez wiatr: - Ogień... widzę... w dolinie. Ooogień! Rzucił się do środka wieży, jak wiewiórka drapał się po drabinie, wyskoczył na płaskość. Wiejaż tu była, wieją! Wykrzyknął: - Gdzie? - Owo tam... w dole. Oczy zapływały łzami od wichru. Wytężył je: migały czerwone skry. Daleko. - Drogę zmylili w ciemku... Szukają... Wiecheć słomy zlać smołą, na wieży palić. A podpalcie mi gród... obaczycie! W ciemności groził pięścią. - Słomę nieść. A kubły z wodą, zalejem w biedzie. Może ksiądz w ciemku drogi szuka. - Zaśby tam! - Stul pysk! Migiem! Ja ostanę. Z tej niecierpliwości chwycił róg, dął chrapliwym basem, choć go w dolinie nie dosłyszysz. Drżał z podniecenia. Wraz wciągnęli słomę, wodę, garnek z żarem. - Zapalaj! Wiatr porwał płomień, zakręcił, poniósł płonące kłaki. Czerwonym warkoczem zaświecił po niebie. Włodek wpatrywał się z natężeniem w skry w dolinie - pełzły wolno ku grodowi niby błyszczące żuki. - Ksiądz jedzie! - Zaśby tam! - Ksiądz, mołwię. - Wtyląhaję? - Milcz. Pal nowy wiecheć. Nad głową. Wyżej! Wyżej, smardy przeklęte! - Uuuuuhu! - ryczała burza. - Już są za Łysą Przełęczą. - Jeszcze słomy! A baczcie na strzechy, niewiele trzeba, by zgorzały. Ludzie gdzie? - Na strzechach. - Kubły mają? - Jakże by... - Pal! - Zzzz - krzyczał wiatr w zrębach. Ognie były już blisko. - Pod górę się pną. Może gasić? Trafią. - Pal! - Och! och! och! - skowytał wicher. - Dmij w róg! Byli już blisko, przez świsty doszedł ich odzew rogów. Włodek w mig się zsunął po drabinie, wpadł do izby, wzuł kierpce, jak podsmalony pobiegł do wrót. Przed grodem dziesięć pochodni, czerwone języki zwiewał wiatr w bok. Konie i woje. Włodek krzyczy: - Kto zacz? Huczący odzew: - Bolesław! - Wrota! - wrzasnął stary. Ze zgrzytem się rozchylały wierzeje. - Wjeżdżajcie! Załomotały kopyta, na białym koniu wielka tęga postać. - Gdzie Włodek? - Jestem, ksze. Bywajcie w zdrowiu. r Bolko zsunął się z konia. Spytał: - Nie ma nikogo tutki? Obcego? - Nii... - Pal dalej ogień na wieży... nie znaleźlibyśmy cię bez ognia. Gościa czekam. - Ksze, nieprzezpiecznie, sucho, wiatr. Jedna skra na strzechę pad - i nie... bieda! > - Baczże... Przewodnika mu posłałem, ale licho tam z przewodnikiem w tej ćmie. Pal ogień. I bacz! W rogi dmijcie. Pojąłeś? - Pojąłem, ksze. - Teraz wiedź nas do izby, jeść daj. Na godyśmy przyjechali. I powtórzył: - Na gody! Groźba straszna drgała mu w głosie, srogim, niewesołym. Włodek. pobiegł. Zawalili całą sień, cały gród, ciasno było. Dym z paleniska gryzł w oczy, nierówno migał. Dwóch ludzi obracało na rożnie pieczeń, goście pili piwo, zagryzali zimnym mięsem i plackami. Włodek patrzył spode łba, nie widywał podobnie wilczych godów. Pamiętał - za Ziemomysła - jak żarli i pili, jak kulali się z uciechy na ławach, jak za brzuchy się trzymali ze śmiechu, jak im śluzy szły z oczu. Pamięta tych wojów w kożuchach, we wścieklicach, z toporami - jakże ryczały te czerwone gęby, jak się weselili z furią, z szałem, z całej mocy. Gody!... - powiódł okiem wkoło. Ksiądz siedzi nadęty by ropucha, wargę zwiesił, pije, a zmarszczka nie schodzi mu z czoła. Wojewoda wąs kręci, patrzy bokiem. Sobiebor Sławnikowic oparł się na mieczu, oczyma jeno jak wilk błyska. Inni chlają bez gwaru, bez radości. Jakież to gody? Wiatr wyje po kątach, ogień migota. Dwu chłopów obraca pieczeń na rożnie. Gród zapchany ludźmi jak miech trocinami, a ledwo sapanie słychać. Tfu! - Włodek! Poderwał się - i jego ogarnął czar milczenia. Ślinę przełknął. - Słucham, ksze. - Ogień palicie? - Palim, ksze. - Dobrze. I tyle tego. Znów cisza, pełna wycia zawiei. HuuuL. Ksiądz oparł dłonie o kolana, pochylił się do przodu, jakby drzemał. Ale bary napięte, kark napięty, zda się: ma skoczyć nagle - jakby czeka na coś. Czeka?... Aha, ksiądz czeka na onego gościa. Miły pewno ten gość, skoro Bolko wyskoczył mu naprzeciw w taki czas. W taką głusz. - Włodek! - Słucham, ksze. - A jamy pod wieżą masz? - ksiądz wciąż siedział pochylony do przodu, z rękoma na kolanach, jeno głowę podniósł. - Jamy, ksze? Pogłębiła się zmarszczka na czole księdza. - Głuchyś czy durny? Nie pojmujesz gadania? Jamy, pytam, masz? - głos jak z lodu. - Mam, ksze. - Puste? - Puste. - Piwa daj. Znów siorbają w milczeniu, wiatr się szamoce na dworze, bije skrzydłami w ściany, ogień miga. Cóż ono za czekanie takie? Lelum! Staremu dzikiemu Włodkowi mróz chodzi po krzyżu. W milczeniu dwu ludzi obraca pieczeń nad ogniem. Świszczę wichura. Ksiądz oderwał jedną dłoń od kolan, wykręcił się na bok. - Włodek! Stary przełyka znów ślinę. - Słucham, ksze. - Wiele masz stróży? - Dziesiątek. - Kiej gość przyjedzie, wrota zawrzyj. Słyszysz? - Zawżdy tak. - Słuchaj. Wrota zawrzyj, bez nakazu. Twoi ludzie u ostrokołu staną, a kto by chciał wyjść, toporem ji w łeb. Nie pytać, jeno zrazu: toporem w łeb. Pojąłeś? - Pojąłem, ksze. - Idź, ludziom powiedz. Wyszedł skwapliwie, nie takich spodziewał się godów. Lelum! zdał sobie sprawę teraz: cieszył się na ów przyjazd, na weselisko. Na ów wiec wilczy się cieszył. Tfu! Tak go mierziła ta izba, że wydawszy nakazy nie wrócił. Oparł się o palisadę - wiatr go smagał - złymi oczyma wiercił mrok. Siedzą tam - za tymi ścianami - siedzą, psiamać! jak tłum upiorów. Wstrząsnął się. Zawierucha jeszcze się wzmogła, palisada dygotała. - Huuuu - niby wycie wilków. Siedzą tam - martwe widma - nad rogami z piwem, ani im krew szybciej się ruszy. Skamieniałe postaci w owym niepojętym czekaniu. Groza wieje z tego bezruchu, martwa groza. Czyliż czar padł na księdza a drużynę. Czekają. Na daleki dźwięk rogów drgnął. Wraz człek zeskoczył z wieży. Włodek pobiegł do księdza. - Jadą! - krzyknął. Bolko poderwał się gwałtownie. - Widziałeś? - Rogi słychać. - Dobrze. Pomnij, com ci rzekł - i raptem, jakby zdjęli z gromady czar, poruszyli się wszyscy. Bolko uniósł dłoń w górę i zakrzyknął: - A no! A hukniem no jaką śwarną pieśń. Gość jedzie. Co tu będziem by kruki siedzieć nad ścierwem, które wilki drą. O Siposzu, grodzie węgierskim... Włodek trzymał rękę na zaworze wrót, słyszał, jak za ścianą stado upiorów wyje pieśń pijanymi głosami. Iście gody to, każdy przyzna. Stary, okrutny Włodek poczuł, że mu się włosy jeżą pod szłomem. Bolko Rudy wjeżdżał we wrota. Ksiądz spotkał go w progu z rogiem w ręce. „W zdrowiu, bracie!” - ciężką dłoń położył Rudemu na ramię. - „W zdrowiu, bracie!” - wykrzyknął Rudy, oczy mu się zwęziły. Przyjął róg, wypił. Wszedł do sieni, ręce zatarł. - Bogu daję cię, bracie - pochylił się nad ogniem, ręce zacierał - Bogu daję cię! To ci noc i wieją, mołwię ci, drzewa trzaskają w boru. Gdyby nie twój zew, zawróciłbym. Gdyby nie miłość moja... - Miłość twoja?... - Do ciebie, bracie, do ciebie... Cóżeś miejsce takie na zjazd nalazł, w głuszy? Dziwożonom tu jeno pląsać - spod przymrużonych powiek nieufnie błysnął oczyma. Bolesław roześmiał się szeroko. Rozwalił się na ławie, odchylił się do tyłu, nogi wyciągnął, półleżał w tej swobodnej pozie. Włodek stał w progu, nie poznawał księdza: tenże to upiór, co tu siedział prawie pół nocy? - Łowy dobre tu - rechotał Bolesław - zwierza obfitość. Miejsce tu dobre... i tobie z Czech bliżej. Posadziłem cię na stolcu, przyjaźń mi zaprzysiągłeś... my nynie drugi. Rudy znów zatarł ręce, wciąż patrzył spod przymrużonych powiek. Drużyna jego, zbita w kącie, stała milczącą ponurą kupą. Patrzyli spode łba. Bolesław zwrócił się ku swoim: - My już tu godowalim i pilim pół nocy, a ony z wieją się darli. A no! przepijcież do drugów! a no! - i do ludzi przy ogniu: - Udźce dawajcie, gody!... Pieśń zawiedziemy, społem. Włodek stał przygarbiony w progu, patrzał, oczom własnym nie wierzył. Skądże ta wesołość, to bratanie się. Co mu Bolko rzekł? „Wrota zawrzyj, a twoi ludzie u ostrokołu staną, a kto by chciał wyjść, toporem ji w łeb. Nie pytać, jeno zrazu: toporem w łeb.” A przedtem o jamy pytał. Patrzy Włodek, jak się rozsiedli, jak żrą i piją, jak weselą się. Do dna - tak za Ziemomysła pili i godowali. Lecz Włodek wargi zaciął, patrzy ponuro: widział ich, tychże, jak siedzieli sztywni i milczący - stado upiorów. I znów mróz chodzi po krzyżu Włodka. Naraz Bolko uderzył Rudego po plecach, wykrzyknął: - Bajaj nam, jakoś gody sprawiał dla Wrszowców. Na tchnienie cisza padła na sień. Dzwoniąca cisza. Jakby krople ołowiu kapały. Rudy obrócił czerwoną twarz, przymrużył powieki. Powiedział nieswoim głosem: - Gody? Dla Wrszowców? Bolko plasnął się po kolanie, ze śmiechem: - Tęgoście godowali. Znów ta zupełna cisza, oczy tych w sieni obróciły się na obu, na roześmianego, rozwalonego Bolesława i na Rudego, któremu twarz ściemniała. Czech powiódł wzrokiem po całej izbie - w oczach lęk. Rosło w tej ciszy, w tym długim milczeniu straszliwe czekanie. Wciąż kapały ciężkie, ołowiane krople. Już wszyscy wiedzieli: niezwyczajna to będzie gościna. Świstały przyśpieszone oddechy. - Gody? - powtórzył ochryple Rudy. Zachlapali się krwią, nie miodem na owych godach. Krew chlustała z Wilka jak z wieprza, któremu nóż wbiją w podgardziel. Kochanowi łeb rozwalili toporkiem, siwe kłaki świecą srebrem i czerwienią. O ha! stoły poobalane, ławy z nogami w górę, dzbany w drzazgach, a na tym rumowisku ciała ludzkie twarzami w dół, ręce i nogi rozrzucone bezładnie, po tych skorupach i ciałach deptali wychodząc hurmem z izby - Rudemu twarz ściemniała na owe spominki, oczyma wodził po ciszy - w oczach tych lęk. Wieją śmieje się na zrębach domu, ogień miga. Bolesław leżał rozwalony, róg trzymał w łapie. Ale już mu głos zlodowaciał, syczał: - Piękneś gody sprawił na Hradczanach, słyszelim to. Później, bają, poselstwoś wysłał do Henryka: z poddaniem. A przeczżeś się klął, gdym cię z Hecylowego lochu wydobył, że się przeciw mnie z nikim nie zwąchasz. Kląłeś się. I zupełnie już cichym, jakby łagodnym głosem, raz jeszcze: - Kląłeś się. Rudy skulił się, bezradnym wzrokiem obleciał skamieniałą izbę - nikt nie patrzył na niego, wszystkie oczy wlepione w Bolesława. A temu twarz poczęła tężeć, twardnieć, godowe śmiechy spełzały z niej, rozwiewały się, gniew ją okrywał, czerwony, nieprzytomny gniew, rozdymający mu kark, węźlący bruzdy na czole i koło warg. I Bolesław powiódł wzrokiem po izbie, szybkim, bacznym spojrzeniem. Przy Rudym stał Stojgniew i Sobiebor. Ksiądz mrugnął naraz ku nim, nie samymi jeno oczyma, skrzywieniem całej twarzy. Obaj - jednocześnie - chwycili Rudego pod pachy, Czech targnął się, wyprężył, zabulgotało mu w gardle. W tejże chwili nad zbitą ciżbą uniosły się topory, błysnęły odbitym migotem płomienia. Pod pułap skoczył nagły wrzask, zakotłowało się. Topory spadły, krzyk, chrzęst, osunęły się trzy ciała. Bolko wrzasnął: - Zdajcie się z dobrawoli, Czechy! Z dobrawoli! Żywcem brać! - Wpadli woje zza drzwi, spletli się ramionami, wraz zbity kłąb przewracał się po ziemi, parę dziesiątków ciał, głów, rąk, nóg, sczepionych w kotłującą się masę - nie rozeznasz, kto z kim tu walczy, kto kogo dusi. Wrzask się urwał, sapanie, tupot nóg, czasem kwik lub rzężenie. Bolko uchwycił miecz, ale nie poszedł w to kłębowisko - stał nachylony, patrzył, lice czerwone i gniewne. Patrzył również - bez słowa - Bolko Rudy, zapchany w kąt, trzymany za wykręcone ramiona przez Stojgniewa i Sobiebora; wciąż bulgotało mu w gardle, oczy miał wysadzone na wierzch. - Zdajem się - jęły charczeć głosy w kłębowisku. Bolesław się wyprostował, powiódł wzrokiem po izbie. Jakby tchu mu brakło, wykaszlnął: - Włodek! Sznury! Chyżo! - i zaraz: - Przemko, obacz no na podwórzu, zali wykończyli tamtych? Wiązali Czechów za ręce i nogi, po dwóch, plecami do siebie, by nie mogli się zerwać, układali ich pod ścianą. Bolesław stał wyprostowany, wciąż wsparty na mieczu, ale blady już był; brwi wciąż miał nasrożone. W drzwiach ukazał się Przemko: - Skończone, ksze. - Dobrze. Wołajcie Rysia - i z brzękiem położył miecz na stole. Wszedł krótki, pękaty, w półkożuszku, za nim dwu innych. Ryś miał czoło niskie, twarz kwadratową, oczy blade, jakby martwe bielmo w tych oczach. Uginającym się krokiem podszedł do Bolesława. - Słucham, ksze. - Rób swoje - mruknął ksiądz, głową skinął w stronę Rudego. Nie spojrzał nań. Ryś wyjął zza pazuchy zakrzywiony hak, służący do wydzierania oczu. Rudy patrzył nań pilnie, gdy ujrzał żelazo, zakrakał. Dwaj ludzie Rysia wzięli jeńca od Stojgniewa i Sobiebora - nie opierał się. Włodek poczuł, że ma usta pełne śliny, dusiło go w tej izbie. Drzwi były uchylone, wymknął się; nikt go nie widział. Na majdanie świeciło ognisko, powiązani Czesi leżeli pod ścianami, płomień oświetlał wyciągnięte nogi. Drużyna księdzowa siedziała w kupkach, milcząc. Górą wiatr wiał. Na wschodzie błyszczał świt. Włodek stał twarzą do ostrokołu, patrzył nad piłą zaostrzonych pali w jaśniejące niebo. Powoli ruszał szczękami, żuł obficie wydzielającą się ślinę, zdrewniał całkiem. Gdzieś z tyłu głowy miał niejasne czucie tego, co się dzieje w izbie. Odwrócił się na bezładny krok wielu nóg. Wychodzili tłumem, pchali się, jakby gnał ich dziki, nieokiełzany strach. Ksiądz miał twarz zaciętą i srogą, ani śladu życia w tej zamkniętej twarzy. W bladej gębie wojewody złym blaskiem świeciły oczy. Sobieborowi dwie zmarszczki biegły od obu stron nosa. Ciżba wojów miała otwarte usta, zdawało się, że chcą zaczerpnąć powietrza. Było już jasno, niebem szły chmury w strzępach. Bolesław jakby z ulgą wystawił twarz na wiatr. Stał chwilę, patrząc bezmyślnie na ostrokół. Potem odwrócił głowę: - Włodek! - Słucham, ksze. - Włodek, Czechów weźmiesz w jamę, przyjdą tu po nich, odeślesz do Krakowa. O Bolesława... - spojrzał wprost w oczy Włodka - o Bolesława miej starunek. Słyszysz? - Słyszę, ksze. - Miej starunek, a kiej wy dobrze je, odeślesz takoż do Krakowa. A nam... - obrócił się do drużyny - nam na Pragę! Na Pragę! Włodek stał bez ruchu, patrzył, jak spiesznie oporządzają konie, skaczą na siodła. Jakby ich złe gnało z gródka. Wraz długim wężem spuszczali się z góry. Stary, okrutny Włodek stał długo we wrotach, patrzył za odjeżdżającymi. Starcze wargi szeptały: - Gody, psia mać! Gody! 2 Tak tedy mamy kulawego króla Germanii. Chwała bądź rycerzowi Bożemu, świętemu Jerzemu, który sprośnego smoka start, zdaje się, że wojenny to będzie władca. Skończy się też obmierzłe władanie Sasów, nynie Bawary górą. Raz jeszcze: chwała bądź świętemu Jerzemu! Oby Pan nasz, Jezus Chrystus, zniszczył to plemię jaszczurcze, a wraz z nim księcia północy, Bolesława, który nawet Sasów przewyższył swą przewrotnością, prawdziwy sługa piekielny. O co zawsze modły zanosić będziemy do najwyższego Boga, Maryi i wszystkich świętych zakonników, rycerzy i męczenników. Przy pomocy więc wielkich naszych orędowników przystępuję do tego pisania w dniu świętego Jana Chrzciciela, bardziej wierząc w pomoc niebieską niż we własne nieudolne siły. A piszę to nie spodziewając się nagrody ziemskiej i własnej próżnej chwały, lecz chcąc wynieść czcigodne dzieje klasztoru, który pod przewodnictwem świątobliwego starca, opata Jozuego, wydal już tylu godnych mężów. Mężom onym godzi się oddawać cześć na ołtarzach, że zaś do tego nie doszło dotąd, należy to przypisać intrygom i złości ludzkiej, która szczeka na pokorne sługi Boże, wiedząc, że nie odpowiedzą na szyderstwo mieczem. Mamy tedy kulawego króla Henryka. Powiadają też o nim, że jest na ciele chudziną i że kolki go trapią: co jest prawdą. Jednakże ułomność ciała jest tylko znakiem laski Bożej, gdyż dobrze jest, jeśli więzienie jest nikczemne, łatwiej się z niego wyrwać. Czymże zaś jest ciało, jeśli nie więzieniem duszy? Mówię to, nie by spostponować króla, lecz aby go wywyższyć; nie wykazać jego słabość, lecz jego wielkość; nie lżyć, lecz sławić. Wiele bowiem mógłbym świątobliwych czynów króla Henryka wymienić; a jeśli ograniczę się do paru, to dlatego jedynie, by szybciej przejść do właściwego wątku opowieści. Niemało bajano o świątobliwości poprzedniego cesarza, Ottona Rudego. Aleć czy może być prawdziwie świątobliwy ten, kto wywyższa półpogańskich władców barbarzyńskich krajów, jako to Stefana, króla Węgrów, a zwłaszcza Bolesława Polskiego, którego w szaleństwie swym widział ozdobionego diademem imperium christianitatis. Czyliż takie zamysły ma Henryk? Wznosi się on nad barbarzyńców, niby orzeł nad gołębie; i grozi im strachem. Tak więc umykają te wilki krwiożercze przed sprawiedliwym lowcem. Któż by opisał świątobliwość świętego męża? Czyjeż pióro tego dokona? Opowiadają o królu Henryku, że nade wszystko ceni koronę niebieską, całkiem lekceważąc ziemską. Najwyższym zaś jego pragnieniem jest poświęcić się służbie Bożej a stan mniszy wyżej ceni niźli dostojeństwo królewskie. Byłoby to najbardziej godne chwały, gdyby się był zwrócił do najświątobliwszego klasztoru, pozostającego pod łaską dobrego starca, Jozuego. Lecz snadż niecne intrygi przesłoniły bystry wzrok królewski, skoro się zwrócił do innego klasztoru, w mieście Verdun, którego nazwy, jak również’imienia tamecznego opata nie godzi się nawet wspominać. Tam to król Henryk prosił, by przyjęto go na nędznego braciszka zakonnego. Bają, na kolanach o tę laskę błagał, dając tym przykład pokory. Czyliż odmówi pyszny klasztor w Verdun rozkoszy posiadania w swym gronie króla! Opat przyjął od Henryka śluby zakonne, a później rozkazał jako zwierzchnik, głosem - bają - srogim i władczym, aby wracał na tron królewski, gdzie owocniej Kościołowi Bożemu służyć może niźli w celi klasztornej. Zniewolony posłuszeństwem, Henryk wrócił na tron, na którym panował z chwałą. Lecz największą jego chlubą było ustanowienie biskupstwa bamberskiego. Któż zdoła opisać synod we Frankfurcie, gdzie dzieło to zostało dokonane? Długim rzędem siedzieli arcybiskupi i biskupi we wspaniałej sali. Król Henryk leżał krzyżem przed nimi, w prochu i poniżeniu. Jakiż to widok? Jaki przykład? Jakie skruszenie pychy ziemskiej? Biskup frankfurcki podnosi króla i prosi go, by wyrzekł swe życzenie. Król klęcząc z rękoma wzniesionymi w górę, błaga synod o zgodę na ustanowienie biskupstwa. Lecz czyliż to w smak wielkim tej ziemi? Kapelan biskupstwa wiirtsburskiego powstaje. Głośnym krzykiem protestuje przeciw zbożnemu dziełu, jako prawom biskupstwa wiirtsburskiego uwłaczającemu. Co czyni król? Czy gwałt stosuje, czy groźby? Oto pada znów na twarz przed przeciwnikiem, ręce rozkłada na krzyż. Nie wstanie, aż uzyska zgodę. Cóż ma czynić biskup Wiirtsburga, pokonany świętą pokorą? Gdy on milknie, inni powstają. Król Henryk znowu pada na twarz, znów leży w prochu. Znów uzyskuje zgodę, lecz coraz to innych ma niechętnych. Lecz jakaż sila skruszy moc pokory? Zgoda zamienia niesnaski, miłość zamienia niechęć, wszyscy są skruszeni. W ten sposób pokonany godzi się synod na wolę króla. Dzwony biją, chóry śpiewają, synowie Chrystusa się modlą. Obyż nam Pan zawsze błogosławił w zgodzie i miłości. Chwała bądź Jezusowi Chrystusowi!... Jeżeli będziemy teraz opisywali spór cesarza z przybywającym od Romualda Brunonem, powstrzymamy się od sądzenia, czyli Henryk miał słuszność zawieszając swój gniew nad Lutykami do sposobniejszej pory, czy Bruno występując gwałtownie przeciw pomazańcowi, któremu winien był posłuszeństwo. Nie wydaje się nam słuszne orzekać w sprawach wielkich i świątobliwych mężów, lecz raczej trzymać się skromnie toku opowiadania. A działo się to w uroczystość Zmartwychwstania Pańskiego roku 1003... Bruno wracał wzburzony do swej celi. Młodym chudym ciałem wstrząsały dreszcze żalu i oburzenia. Dwóch giermków, rzucających kamieniami do wróbli, spojrzało nań, zaśmiało się; coś tam kpinkowali o mnichu, patrzyli za nim; ów wymachiwał gwałtownie ramionami, potrząsał głową, wydawał urywane okrzyki. Naraz przystanął, nieruchomo patrzył w ziemię; potrząsnął zaciśniętymi pięściami. Giermki trzymały się za brzuchy ze śmiechu - pewno podpił tęgo młody mnich. Zwrócił ku nim twarz - młodą, brzydką, pofałdowaną. Wokół wygolonej czupryny kosmyki jasnych włosów, sterczących by szczecina. Wykrzywiał twarz przy urywanych krzykach. Starszy z giermków, dusząc się ze śmiechu, podniósł dłoń, spojrzał w małe niebieskie oczy, zapytał: - Czyli mówicie co do nas, ojcze? - Nie godzi się! - krzyknął doń nieprzytomnie Bruno i znowu zamachał rękoma. Spojrzał na chłopca i raz jeszcze: - Nie godzi się... - okręcił się wkoło niby bąk podcięty batem. - Hańba to dla chrześcijaństwa! - Chudymi dłońmi chwycił giermka za ramiona: - Klęknijmy tu, bracie, módlmy się, by Bóg skruszył serce króla... by nie dopuścił do grzechu - i naraz pełnym głosem: - Poganie na chrześcijan!... Społem mieliśmy do pogan iść... ze Słowem... jak Adalbert! Teraz król wzywa ich w pomoc, obiecuje nietykalność obmierzłych praktyk... nie godzi się! - i raptem zawrócił ostro, pobiegł w tąź stronę, z której przyszedł. Obaj giermcy objęli się za szyje, kolki ich sparły od rechotu. Bruno wpadł do cesarskiego domu, wciąż wykrzykując niezrozumiale i wciąż wymachując rękoma. Tłok był w sali, cały dwór się tu zebrał, kanclerz, kapelan, arcybiskupi i biskupi, książęta i margrafowie, możni rycerze i księża, mnisi, giermki, paziowie. Brzęczał gwar i wesołość. Ernest i Otto, niefortunni wodzowie wyprawy włoskiej, opowiadali coś biskupowi Kwedlinburga; tamtemu się podbródek trząsł ze śmiechu. Długowłosy Ernest, w bogatych strojnych szatach, naśladował palcami prawej ręki bieg konia; w pewnej chwili koń się potknął, upadł na kolana, lewa ręka przedstawiająca jadącego rycerza skoczyła naprzód, rycerz fiknął kozła, machnął rękoma i nogami, rozpłaszczył się na ziemi. Biskup śmiał się cienkim chichotem, podbródek się trząsł mu jak galareta. Bruno przepchał się przez ciżbę, dopadł do królewskiej komnaty. Giermek zagrodził mu drogę, Bruno pchnął go, zabełkotał, uniósł kotarę, wtargnął do króla. Henryk stał z psałterzem w obu dłoniach, ale patrzył ponad księgę w szklane gomółki okna; promienie słońca złociły się zielonkawo w krągłych szybkach, na brzegach przełamywały się w tęczę. Na odgłos kroków król odwrócił głowę, niskie czoło zradliło się poprzecznymi fałdami. Zaciął wąskie wargi. Bruno przyskoczył doń, naraz się zatrzymał, cała twarz mu latała, wykrzywiał się. Nie skłoniwszy się krzyknął: - Nie godzi się, panie! Henryk prawie nie rozchylając warg wycedził: - Mówiliście mi to już. Słyszałem. Bruno gruchnął na te słowa na kolana. Porwał dolną część szaty królewskiej, przycisnął ją do czoła. Coś tam marniał niezrozumiale, chude łopatki schodziły się mu i rozchodziły, ciało wiło się niby ciało robaka. Henryk spoglądał z góry, w milczeniu, zastygły w nieruchomości. Znów wargi mu się prawie nie ruszyły: - Nie pojmuję was... Wówczas Bruno poderwał głowę, lecz się nie podniósł. Siadł na łydkach, odchylił się do tyłu i wzniósł oba ramiona. Palce mu się szponiasto rozwierały i zaciskały. - Nie godzi się... błagam was, panie! Nie godzi się... Sąli więksi nieprzyjaciele krzyża nad Redarów a Lutyków? Nie godzi się... pomazańcowi... z poganami. Bolesław chrześcijański jest książę... Jakby jeszcze bardziej zamknęła się twarz Henryka. - Chrześcijański?... Bruno znów wykrzywił gębę. - Chrześcijański! - krzyknął pełnym głosem. - Jeździliście doń z Ottonem, samiście widzieli. Cóż mam mówić! Przecie to pod opieką Bolesława znajdują się bracia moi z eremów Romualda. Przecie to, po złożeniu z nieprawnie posiadanej stolicy arcybiskupiej Gizylera, sam cesarz Otto zamierzał odrzucić koronę cesarską, zdawszy trud swój na Bolesława, iść osobiście do pogan, by zjednać ich dla wiary świętej. Takie plany miał Otto i Romuald. A wy... - zatrząsł wyciągniętymi ramionami - wy chcecie w przymierze wejść z poganami. Nie godzi się... W imię Jezusa Chrystusa! nie godzi się! Zamilkł i patrzył uporczywie w twarz cesarską. Tęczowe błyski z okiennych gomółek padały na tę twarz, rozświecając ją czerwono i pomarańczowo. To płonące nienaturalną czerwienią oblicze nie drgnęło. Ale słowa, padające z ledwo poruszających się warg, były gwałtowne, pełne żaru głębokiego przekonania: - Ach, wy... wy patrzący po wierzchu, jakże to łatwo was oszukać! Jakże łatwo! Chrześcijański? Czyli ten chrześcijański władca myśli służyć wierze świętej, czy wiarę tę zaprząc w służbę swej pysze? Obaczcie, co zostało z dzieła Ottonowego, z świętej jedności imperium christianitatis? Bo Otto, Sylwester, Romuald i Leon budowali imperium na siłach wiarołomcy: nie wolno w ręce władcy barbarzyńskiego ludu oddawać świętej włóczni, ani radować go obietnicą najwyższych w świecie dostojeństw. I wy, Brunonie, was również uwiódł ów mąż kłamliwy i podstępny. A jam po to rzucił celę klasztorną, by ukuć miecz na wszystkich, co na święte cesarstwo podnoszą świętokradczą rękę. I będę kuł ten miecz z takiego żelaza, jakie znajdę. Poganie, powiadacie? I na pogan znajdzie się radę... na końcu. Ale nie to jest ważne, z jakiego żelaza miecz ukuć, ważne jest, czemu ten miecz ma służyć. Odnowię święte imperium, ale postawię je nie na ułudach, jak chciał Otto, nie na dzikich siłach, postawię je na mocy Germanii. Lecz pierwej trzeba wzmóc tę jej moc. Bruno, wciąż odchylony, wciąż z wyciągniętymi ramionami, wykrzyknął: - Czyją moc? Zda się, jeszcze jaskrawiej zadrgała czerwień na obliczu Henrykowym, gdy odpowiedział twardo: - Germanii. Bruno znów chwycił kurczowo kraj szaty królewskiej. - Błagam was. Błagam was, panie, zawróćcie. Jeszcze czas, jeszczeście się nie sprzęgli z pogaństwem. Odprawcie poselstwo, ujednajcie się z Bolesławem, dozwólcie róść temu drzewu, co je zasadził Otto z Wojciechem. Nie mój urn sądzić o zawiłych sprawach tego świata, mój urn: nieść Słowo, nie zaś miecz... - głos miał Bruno błagalny, dłoń machinalnie gładziła szatę królewską. Henryk powiedział cicho: - Nie wasz urn... pewno to, nie rozumiecie nic. Nie odeślę poselstwa. Bruno się wyprostował na klęczkach, krzyknął: - Miałem zostać arcybiskupem z waszego ramienia... na misje. Lecz nie godzi mi się brać paliusz biskupi z rąk, które się pokalały przymierzem z poganami. Teraz dopiero Henryk drgnął, pochylił się nieco; jakby się zachwiał. Twarz mu okryła surowa zieleń. Wyszeptał: - Zuchwała jest mowa wasza. - Nie - wykrzywił się Bruno - zuchwałe są jeno wasze czyny, panie. - Henryk błysnął soczystym fioletem słonecznym. - Mam moc uwięzić was i skazać. - Macie! Cóż stąd? Skoroście się z pogaństwem sprzęgli, można się po was spodziewać... męczeństwa sług Chrystusowych. Można! Ale powiem wam: jeśli nie wyrzekniecie się złych zamiarów i nie odprawicie poselstwa pogan... ja... ja pójdę do Bolesława. Czeka mię brat Benedykt i inni bracia w eremie... Wolę jemu służyć niźli wam. Fiolet, błękit, zieleń, czerwień przeleciały przez oblicze Henryka. Cofnął się o krok - w cień. Uniósł dłoń w górę i wypowiedział swym cichym, zaciętym głosem: - Ejże, Brunonie, ejże! Ojciec Święty posłał was do mnie i mnie kazał wam słuchać. Ejże! kłujecie mnie w oczy, a sami chcecie dać przykład nieposłuszeństwa! Nie naznaczyłem was mym kapelanem, nie macie prawa sądzić mego sumienia. Wiem ci: chcielibyście rozszarpać to królestwo wespół z Bolesławem. A ten już wyciąga pazury po Czechy, wraz tchu nam nie stanie. Złotem przepłaca, może i was przepłacił. Pod tarczą planów Ottonowych będzie swoje władztwo budował, rozbijał całość imperium Christi. Jedna Germania może być ostoją tego imperium. Z Lutykami, czy bez, nie wasza to rzecz, lecz rozduszę tę pyszną ropuchę, tego wilka, tego gada. A was nigdzie nie puszczę... nie sam Romuald wejdzie do królestwa niebieskiego... i jego uczniowie. Z Lutykami trza mi się ujednać, inaczej Sasy za gardziel mię chwycą... - Sasy! - krzyknął przeraźliwie Bruno. - Pogan na własny lud! - przypadł czołem do posadzki, bił o nią. Henryk patrzył nań chwilę, półpochylony, na twarzy się mu odbiło coś niby wahanie. Wyciągnął już rękę, by dotknąć ramienia Brunona, ale cofnął ją zaraz. Stał zadumany. Tylko chwilę. Gdy swym kulawym krokiem obchodził zmiętą szmatę rozciągniętą na ziemi, twarz mu twardniała - jeśliby Bruno podniósł głowę, może by dojrzał, ile wysiłku kosztowało Henryka to krótkie starcie. Ale gdy król uchylił kotarę i kulał w stronę tronu, miał już oblicze chłodne, wargi zacięte. Na komnatę padła cisza, dostojnicy się gromadzili wokół króla wedle godności. Henryk rzucił okiem na kotarę, oczy mu się zmrużyły, skinął na kanclerza: - Rozkażcie, by wprowadzili wysłańców Redarów i Lutyków - głos miał spokojny i pewny. Tak więc przyjął król posłów Redarów i tych, co się zwą Lutykami, z łaskawością wielką wysłuchać raczył ich słów, wielkie obietnice im uczynił i, hojnie obdarowawszy, wesołych do domów puścił. Nie wiemy dokładnie, jakie były zamierzenia króla i czemu się naraził na gniew i oburzenie wielu książąt Kościoła i wielu świętych mężów, których tak zwykle poważał. Ale czyliż wypada nam sądzić pomazańca? Dość będzie, gdy powiem, że uspokoił tych, jak dotąd, buntowników słodyczą darów i przyjemnością obietnic; wrogów uczynił wielkimi przyjaciółmi; krwawych wilków zamienił na sforę wiernych sobie psów - a czyliż nie uczyniłby tego chętnie każdy lowiec, by jeno umiał? Króla zaś Henryka czekały właśnie wielkie łowy, tak wielkie, można rzec, jakich zapewne żaden władca od czasów wielkiego Karola nie sprawiał. Zdarzyło się bowiem, że krwi chciwy Bolesław podniósł bunt przeciw Henrykowi w wielu krajach cesarskich, udzieliwszy buntownikom posiłków w ludziach oraz wielu bogactw, którymi mogli oni opłacić rycerstwo. Najpierw więc Henryk ze Szwejnfurtu, którego za jego dumę słusznie zwą Pysznym, uniósł się grzeszną złością przeciwko królowi i panu, i rozpoczął walkę o dukat bawarski. A szły z nim zastępy Bolesława, bardziej podobne - bają - do dzikich wilków i niedźwiedzi niźli do rycerzy. Jakiż to widok, jakież łuny pożarów, jaki krzyk mordowanych mężów, jaki płacz kobiet, jakie kwilenie niemowląt? Dziki najeźdźca się sroży, krew się leje, bogactwo ginie, dzwony biją na trwogę, wierni chrześcijanie zanoszą modły o odwrócenie klęski. Wszystkie oczy zwrócone na królawybawcę. A jakby ten, którego niebiosa powołały ku obronie uciśnionych, mało jeszcze miał wrogów, nowi powstają buntownicy. Margrabia Marchii Wschodniej, Ernest, niecny syn Leopolda, który poprzednio słał posłów do krwawego psa, co zasiadł w mieście Krakowie niby w jamie, bieży w pomoc buntownikom. Toż samo czyni niecny brat króla, Bruno. Wreszcie zdradziecki Hecyl, pan Lotaryngii, kraju ludnego i bogatego, podnosi świętokradzki miecz na tego, który wraz włoży na skronie złotą koronę rzymską i żelazną Longobardów, zagarniętą nynie przez wiarołomnego Arduina. Czyliż mogą być większe niebezpieczeństwa, czyliż kiedy od czasów napadów madziarskich większa pożoga ogarnęła królestwo? Czyliżby jaki inny król podołał podobnym zadaniom? Lecz Henryk się nie waha, zwołuje rycerstwo, przywdziewa zbroję, gotuje się do walki, nie bacząc na mnogość nieprzyjaciół. I zaprawdę, czymże jest niecne szczekanie, skoro lew ryknie; i czymże kwilenie ptasząt, skoro orzeł zakracze? A słuszne jest przyrównanie głosu królewskiego do głosu lwa i krakania orła, jak to z dalszego ciągu opowieści jawnie się okaże. Obok dwaj mężczyźni kłócili się po niemiecku. Ktoś dalej nucił półgłosem piosnkę, nieznane słowa burczały chropawo i nieswojsko. Zabój Tur leżał na wznak na skórze, na lewym policzku i skroni czuł ciepło ogniska. Koń chrupał obrok, od czasu do czasu grzebał niecierpliwie nogą. Głuchy pogwar obozu był jak brzęczenie barci. Zabój Tur podłożył ramię pod głowę, obrócił się na bok i przymknął oczy. Czuł się nieswojo i obco. Był zły na Bolka, na Władyboja, na siebie... Zdobrawoli pojechał do Bawarii. Cudaczne obyczaje i stroje, orzą sochą niepodobną do naszej, szwargoczą cudacko, inaczej się odziewają, ni pogwarzysz z onymi, ni zaśpiewasz; piwo ma inny smak, mdły; puszcz takich nie uświadczysz jak doma - nudno. Prawda, łup godny, jak potąd, ale nie raduje ten łup. Zdobrawoli pojechał. Nie zdobrawoli - Władyboj namówił. Przyleciał na Śląsk, ledwo tchu z konia nie wyparł. Siedzieli w sieni Zabojowego domu. Władyboj oparł się na kolanach, pochylony nad bratem, gadał. Trza się wkraść w łaski księdza. Turom, inaczej co? - plasnął dłońmi o kolana - powoli butwieje ród. Jak dąb zwalony w bajoro. Wkoło to gadał a wkoło. Z Bezprymem się kumali w chwili podniecenia - łajno Bezprym, nieżrały otrok. Trza pojednać się z księdzem. I pojechał Zabój do Bolesława prosić, by ksiądz pozwolił mu z drużyną iść do Bawarii. Bolko przymrużył lekko oczy, zaraz potem zaśmiał się krótko, jakby koń parsknął. Powiedział: - A no, widzę, chcą Tury na gwałt z puszczy wychynąć. A no... jedź, zezwalam - kto tam wie, co migotało za szarymi oczyma księdza? jaki zamysł? jaka chytrość? Pojechał Zabój Tur do Bawarii z drużyną, wysłaną w pomoc Henrykowi Szwejnfurckiemu. Przewodził onej drużynie Dobrosz Ostoja. Henryk Szwejnfurcki wraz z posiłkami polskimi rozłożył się obozem u stóp góry zwanej Wildberg, czekali tu na wojska królewskie. Przynieśli bowiem gońce wieść, że król Henryk nadciąga z rycerstwem. Ech! rozbiją Henryka, wrócą do domu. Zabój się przewrócił na drugi bok, sen go nie brał. Wciąż ta obca, nieswojska piosenka burczała niedaleczko. Zbrzydło już, brr... Lecz opowiedzmy o niecnym uczynku Bolesława, księcia północy. Król Henryk bowiem przyjął hołd poddaństwa od Bolesława Rudego, księcia Czech, którego osadził Bolesław polski po śmierci Władywoja; mniemał bowiem, że będzie mu krewniak powolnym narzędziem. Ten jednak, pojmując naturalną zwierzchność, zwrócił się do króla o opiekę, której obietnicę otrzymał, jak również krainę Czeską i Morawy, jako prawowite lenno. Lecz czyliż przed czasem należy odkryć wszystkie zamysły wrogom? Pomiędzy jednym Bolesławem a drugim trwała nadal nieszczera przyjaźń, zjeżdżali się ze sobą niby bracia, na zjazdach tych ugwarzali i zapewniali się o wzajemnej miłości. Lecz czyż się miłuje zdradliwy ryś z ptakiem leśnym? Zdarzyło się, że zaprosił Bolesław polski księcia Czech na zjazd do pewnego nikczemnego gródka w górach. Tam przyjął go zrazu przyjaźnie, lecz serce jego pełne było syczących wężów. W czasie wesołej uczty mrugnął na swych zbirów, a ci, do takiej roboty przyuczeni i ochoczy, ułapili nieszczęsnego księcia czeskiego, oczy mu wydarli, wielu ludzi pobili, naigrawając się z powalonych nieprzyjaciół i tak do nich wykrzykując: „Czegóż jechaliście do nas? azali nie podobnie czynią wieprze, gdy im koryto podstawią, by do jadła wołając wbić nóż w gardziel? Tako i wy nierozumnie uczyniliście, wieprzom podobni!” Zaraz potem, uniesiony pychą, Bolesław z drużyną swą ruszył na Czechy, nigdzie nie napotykając oporu, owszem, witany gościnnie przez wiarołomny lud czeski, zwłaszcza że wraz z nim szły pewne rody czeskie, wprzódy skłócone ze sobą, nynie pogodzone w zbrodni. Prażanie otwarli swe wrota bez oporu, owszan pochlebiali jeszcze zdradzieckiemu Bolesławowi, że ich od okrutnika wybawił. A jest taki obyczaj u Czechów, prawdziwie barbarzyński, że się nowo obrany książę ubiera nie w purpurę i złoto, lecz w szaty wieśniacze ze lnu; a ma to być czynione na pamiątkę pierwszego ich księcia, który z nikczemnego był rodu i zwał się w barbarzyńskim języku Przemysł; a był on Przemysł poganin. Tedy ci, co przed prawdziwie przewrotnym Bolesławem umknęli z Pragi, opowiadają, że ów książę Bolesław wszedł na podwyższenie w onych szatach starodawnych i zasiadł na tronie; lud go zaś witał z radością, prawdziwie jako wybawcę; trzeba bowiem powiedzieć, że obrzydły już Czechom ciągłe zmiany włodarzy; i myśleli, iż Bolesław koniec temu położy. Złożyli mu przeto przysięgę na wierność - myślę - ze szczerym sercem. I wznieśli do góry prawice, jako chce ich obyczaj, i wydali trzykrotny okrzyk. Wtedy Bolesław rad, że dwa wielkie księstwa połączył w swym ręku, odszedł z pogodnym obliczem na ucztę. Lecz opowiedzmy teraz lepiej o weselszych wypadkach... Bolesław łapał uchem oddalający się krok. Trzasły gdzieś zamykane drzwi. Za cienkim przepierzeniem ktoś chrapał na całe gardło. Bolesław poczuł nagle, że nie położy się teraz. Że nie mógłby zasnąć. Oburącz pchnął okiennice, odetchnął świeżością ranka. Szarzało już, gdy wstali od stołów. Huczna była uczta jak nigdy. Ryczeli śmiechem, poczuciem mocy i zwycięstwa. Praga, Praga!... Drogi między domami kurzyły, gdy pędzili nimi na rozhukanych koniach. Bramy zastali otwarte, Praga witała ich wieńcami i zielonymi gałęźmi. Wszystek lud wywalił na ulice. Nie widzieli jeszcze takiego wjazdu: gród zajęty witał zdobywców bez strachu. Sobiebor i Wrszowcy wyskoczyli naprzód, witali Bolka na moście przed Wełtawą. Twarz Sobiebora poczerwieniała, zda się - jeszcze był ogromniejszy. Praga, wesoła Praga! O pale mostu bił nurt rzeki. Słońce świeciło na dachach. Bolesław nie patrzył na czerwonego Sobiebora, patrzył na ciżbę za nim - jakby chciał w oczy zajrzeć każdemu. Gęby rozwarte, oczy wlepione w tęgą postać na koniu. Sobiebor zeskoczył na ziemię, by otrok. Wziął za uzdę wierzchowca Bolkowego, z drugiej strony szedł Sławomir Wrszowiec, młodszy brat Kochana, ubitego przez Rudego; Bolkowi zdało się nagle, że oto wiodą go wbrew jego woli ku przyszłości, ku czemuś, czego uniknąć nie zdolen, ku przeznaczeniu, ku nieuniknionemu jutru. Jakby fala go niosła bez jego woli - oto wiodą jego konia za powody - ku wielkości? ku upadkowi? ku prawdzie czy złudzie? Gardła krzyczały, ręce machały gałęziami. Niebo było błękitne, słońce świeciło. Bolko wjeżdżał na Hradczany - Wielki Gród Przemyślidów. Pchnął okiennicę, odetchnął świeżością poranka. Jakże godowali ochoczo - jak nigdy. Sobiebor tańczył na stole między krużami, ryczał i wył, trząsł szpakowatą brodą, w końcu stół się wywalił. Zadora rżał swym końskim śmiechem. Stojgniew się rozparł łokciami, śpiewał hulaszcze piosnki, stukał nogami do taktu. Przemko hałasował i tupał, jakby był jeszcze w dawnej drużynie Bolkowej za Mieszki - przed piętnastu laty. Rozpierała ich ta radość - hulają oto na Hradczanach. Praga, Praga! Wesoła Praga! I jego rozpierała radość. Była to ślepa radość - nieświadoma i dzika - upojenie wilka, co przeciął gardło jelenia, napił się krwi i stał teraz chwilę nad olbrzymim ciałem, górą mięsa, oszołomiony niespodzianie łatwym zwycięstwem, odczuwający każdym ścięgnem swą moc i swoją wielkość, swe prawo w puszczy do królowania. Ślepa radość, dzika i nieświadoma. Z radością tą pili miód, z radością tą, migającą jeszcze przez zamroczenie, zwalili się na barłogi. Bolesław poczuł nagły, dziwaczny nakaz: nie Iza tak. Nie Iza się zwalać na ślepo! Pchnął okiennicę, wystawił spity łeb na świeżość poranka. Oparł się łokciami o ramę, wyparowywał zamroczenie. Patrzył bezmyślnie na ścianę przed oknem, mozolił się z bezwładem. Nie Iza tak! Czemu nie Iza? Nie Iza się zwalić bezmyślnie na barłóg, nie po to zagarnęło się Pragę. Po co? Wiedli go za powody na Hradczany. Czyliż nie wiodła go jakaś siła poza nim na Pragę? Po co tu jest? To z tego pijackiego zamroczenia owe majaki: zdało się mu naraz, że on jest poza sobą, poza tym wielkim cielskiem wpartym obu łokciami o ramę okienną, wypacającym odór opilstwa; że jest niby poza Pragą, poza Czechami, poza swym księstwem, poza jakimkolwiek miejscem; że spogląda na owego księcia, wdychającego chłód poranka, obco i obojętnie; że wszystkie zabiegi i walki, i mordy są jakowymś pełzaniem robactwa i bezrozumnym trzepotaniem jętek w ramach spraw większych i wyższego porządku; w porządku celów, o których cóż wie owo pijane cielsko zwalone pod oknem w nędznym kretowisku... na dumnym Wielkim Grodzie... w wesołej Pradze. Wysadził łeb w rześkość poranka, oddychał jego chłodem, oddychał owymi dalekimi majakami. Czemuż tu jest, u tego okna? Jakiż wicher go tutaj przyniósł? Czy przywiedziony był za powody - przez Sobiebora i Wrszowca? A czyliż Sobiebora i Wrszowca nie wlokła taż siła, co jego? Sobiebor Libice chciał odebrać, dawne znaczenie swoje i rodu. Wrszowcy - przed mściwą ręką Rudego ujść. A owa ciżba, co ich witała śmiejącymi się gębami i powiewaniem zielonych gałęzi? Cóż się kłębiło w piersi każdego z nich, co się kryło za tymi oczami, w które próżno usiłował zajrzeć Bolko, prowadzony - niby jeniec - na koniu? Czyliż wiedzieli oni - ta sfalowana masa ludzka - ku czemu powiedzie ich jutro? I czemu się śmiali, miast płakać? I jakaż świadoma siła drżała w rechocie Zadory, w pijackich śpiewkach Stojgniewa, w rozhukaniu Przemka Świradowica? Czyli było to jeno bezkształtne kłębowisko, posuwające się w nierozumnych drgawkach tu i tam, na południe i na północ, na Jomsborg czy na Pragę? Czymże byli w tym ruchu zalewającym świat szarymi, mętnymi falami? Bolesław się gwałtownie oderwał od okna, obrócił się, bezmyślnie patrzył w głąb ciemnej komory. Była obszerna, niska - rodowa komora Przemyślidów. Stało łoże wymoszczone suto, stół i zydle, trzy skrzynie z bogactwem. Na ławach, ustawionych wczoraj, leżały góry dani, złożonej mu przez Czechów: skóry zwierząt, makaty i sukno, złote i srebrne naczynia, zdobna broń, worki z pieniądzem, z obrąbkami kruszców, z jantarem, z drogimi kamieniami. Czyliż dla tego łupu tu przybył, dla tych skrzyń, zydlów i ław zawalonych dobrem? Czyli po to, by wyrwać Henrykowi broń z ręki? By dawny zwid urzeczywistnić?... Tak, po to!... Poczuł, że ssie go w piersi, że łaknie, że pożąda, że szarpie nim ów mdły łaskotliwy niepokój, jaki przeżywał już kilkakroć. Kiedyś stryk Czcibor śmiał się zeń i białkę mu przysłał, rybioustą Gunhildę. Mógłby i teraz białkę wziąć, wynaleźliby mu, młodą i przylepną... Lecz wie nynie: nie białki mu brak. Brak mu... zaciśniętymi pięściami obu rąk uderzył się po piersi. Nie białki, psiamać! Czego? czyliż więcej wiedział o sobie niż w owych pierwszych - jakże niepewnych jeszcze - dniach swego władztwa? Jedno wiedział, czuł jedno: ów zamazany tuman przed oczyma - zedrzeć! owe niezdarne obrazy - rozejrzeć! owe cele ukryte, co mu bulgotały w piersi niepokojem, gdy tu szedł - poznać! Czego tu szedł - poznać! Czego chce - poznać! Całą trudną prawdę władania przejrzeć i poznać! Tego chciał. Owładnęła nim dzika chęć ruchu, namiętna i gwałtowna. Ale stał bez drgnienia, z rękoma zwisłymi bezwładnie, patrzył wciąż w cień komory. Migotały mu urywki rozmów, które wiódł, twarzy, które widział, myśli, co go dręczyły. Z Wojciechem już gadał o tym. Wojciech wpierał weń niespokojne oczy, wykrzykiwał: - Niegodne one wieczne bitki między chrześcijańskimi książętami, a ciągłe walki możnych rodów ze sobą. Wszyscyśmy braćmi w Chrystusie, Panu naszym - Bolesław zmarszczył wtedy brew, poczuł na twarzy wiew Nowego; była to nowa myśl, nigdy przedtem o czymś takim nie słyszał. A kiedy indziej wykrzyknął sam, w ostrym sporze z Wojciechem: - Dziad mój miał jeno Kruszwicę a Lednicę, a Gniezdno. Później Poznań i Konin, i Ląd, i Łęczycę. Ojciec mój miał i Wiślicę, i Kraków, i Sandomierz, i Halicz, i Czerwień, i Czersk, i Płock, i Wrocław, i Głogów. Co mi Praga! Możeć jeszcze: może mój Mieszka dział otrzyma z Pragą. Wielkie księstwo od Jomsborga i Gdańska po Pragę! Wtedy krzyknął to w uniesieniu, lecz ślad tych słów pozostał. Walczył później z Prusami i Weletami, budował i sądził, a wszak przy różnych układach, przymierzach i zamysłach wracało to słowo, jak odbita fala: - Praga... A później Otto przyjechał do grobu Wojciechowego... Przy grobie tym Nowe starło się z Puszczą. Z mów Ottona, z mów Gaudentego, z mów Heriberta, z mów mnichów, Romualdowych uczniów, szedł nań wiew Nowego: oni widzieli wszystkie ludy chrześcijańskie jako jedno; w jedności wiary i miłości; był to ów wiew Nowego, który darł dziką puszczę duszy Bolesławowej. A w krypcie akwizgrańskiej, u trumny wielkiego Karola, Otto wyjawił swe zamysły. Ułożyli się tegdy... tak! Widział wkoło siebie czerwone gęby - żarły one i piły, i rechotały w poczuciu mocy i sytości. A przecie wszystkich ich rwał Nowy Wiew. Może tak trzeba? Wszyscy jednem w Chrystusie, Panu naszym. Wyrywał Nowy Wiew dęby z korzeniami z prastarej puszczy. Aż w czasie snu zimowego przyniósł Stojgniew wieść o śmierci Ottona. Na zamku Paterno na górze Sorakte niedaleczko Romy zamarło Nowe... A wraz potem kulawy Henryk potargał wszystko, co budowali potąd - ów nikły zwid jedności księstw i ludów. Gońce załomotały po księstwie pośpiesznym tupotem kopyt. Zapiekł się czarny gniew w sercu. Ciężka bryła mięsa wyprostowała się, bary się naprężyły, kark napęczniał. Z natężeniem wpatrywał się Bolesław w cień starej komory Przemyślidów. Jakże to było? Wichman natarł na jego ojca, margrabia Gero słał konnych i zbrojnych. Mieszka dojrzał kiedyś krzyż półzaczepiony na zbroi niemieckiej. Niemocny był ten krzyż w kurzu upalnego południa. Lecz Mieszka wywyższył go w swym księstwie. Teraz nastał nowy król. Kto on? Otto, czyli margrabia Gero?... Po co przyjechał tu Bolko? po owe ławy pełne dobra i skrzynie pełne skarbów? na ową ucztę, po której śpią chrapaniem? Po nikły zwid korony imperium christianitatis?... Nie, nie po zwid - jakże to krzyknął niedawno Sobieborowi? „Wszystkie plemiona, co nie gadają mową Niemców, zbiorę przeciwko Niemcom. I Czechy, i Morawiany, i Łużyce, i Milczany, i Ślężany, i Polany, i wszystkie jednym będą. Jeden kraj!” - Tak krzyczał? Tak. Czyli wiedział wtedy, co krzyczał? Czy wiedział?... Szybki oddech podniósł mu pierś, jakby zmęczoną biegiem i krzykiem. Patrzył w głąb ciemnej komory Przemyślidów - na zydle pełne bogactwa i skrzynie pełne skarbów. Nie, nie po to bogactwo tu przybył, nie po owe skarby. Nie po ułudny zwid nieć” isiężnego diademu. Jeden kraj! Gwałtowne wzruszenie tamuje dech. I Czechy, i Morawce, i Ślężany, i Polany... Jeden kraj! Oczy się rozszerzyły, jakby patrzyły z góry na ogromny szmat, na pola i puszcze. Ramiona się dźwignęły - wiedział już, czemu przybył do Pragi. Co mętnie czuł dotąd, teraz zobaczył. Henryk ma słać doń posłów z żądaniem złożenia hołdu z Czech, dostarczania wojska i daniny. Dał Ottonowi i dary, i ludzi. Inaczej widział Otto świat, innymi oczyma nań patrzył niźli Henryk. Dotąd Czechy były lennem cesarstwa. Nynie... Wzruszenie tamuje dech w piersi. Zza cienkiego przepierzenia dochodzi chrap drużyny. Sobiebor hopkał po stole, Stojgniew ryczał pijackie piosenki, Przemko tupał by źrebiec. Bolesław stał zapatrzony w ciemń izby - czyż oni wszyscy wiedzieli, po co przyszli do Pragi? Cóż oni wiedzieli o zielonych gałęziach w ręku tłumu, o roześmianych gębach. Cóż wiedzieli?... On - wiedział. Król Henryk, otrzymawszy wieść o zajęciu Pragi przez Bolesława, zniósł wszystko z przyzwoitą powagą i cierpliwością umysłu, przypisując swoim grzechom to, co się działo naówczas w jego państwie. Uznał za najstosowniejsze, nie okazując po sobie, co go boli, wyprawić posłów do Bolesława z oświadczeniem, że zgodzi się z jego wolą, jeśli Bolesław opanowaną przez się ziemię czeską według starodawnego prawa z ręki Henryka przyjąć i wiernie mu służyć zechce. Lecz czyż można niezbrojną ręką głaskać łeb krwiożerczego wilka? Iście piekielną pychą uniósł się Bolesław po tak wielkich nabytkach i dłoń łaskawie doń wyciągniętą kąsać zechciał. Przyjął posłów królewskich rozsiadłszy się na tronie zgoła jak król i samodzielny władca, otoczony licznymi dostojnikami, wśród których - co specjalnie boli serce prawdziwego chrześcijanina - byli również biskupi, mianowicie praski i krakowski, jak również liczni duchowni. A skoro posłowie, nie zrażeni tym jawnym objawem pychy, przedłożyli mu żądanie Henryka, odmówił im, oświadczając, że krainą czeską włada nie z łaski cesarza, lecz z własnego prawa, jako zdobywcy i krewnego Przemyślidów przez matkę Dobrawę; a wypada wtrącić, że matka jego była bogobojną niewiastą, lecz już starożytni opowiadają o pewnej kobiecie, że porodziła cudownym sposobem pochodnię miast dziecięcia; podobnie Dobrawa porodziła wilcze szczenię. Wówczas posłowie zagrozili księciu północy gniewem Henryka i wojną. Lecz czyliż spokojne upominania złagodzą złość dzikiego zwierza? Opowiadają owi posłowie, że Bolessław uniósł się nieprzystojnym gniewem. A zerwawszy się z tronu tupał nogami i krzyczał obrażliwie. I powiedział posłom te słowa pełne pychy: „Azali myśli król Henryk, że ulęknę się jego gróźb? że nie zdołam bronić księstwa, które zdobyłem? Żąda król Henryk, bym złożył mu hołd i przysięgę, że stawię się na jego dwór na każde wezwanie. A czyliż mogę mu wierzyć, skoro już raz nasłał na mnie zbójców? I żąda król rycerzy na wyprawy, a nadto 120 wołów i 500 grzywien srebra. Gdybyż król prosił o to jak Otto, będąc mi przyjacielem, nie odmówiłbym mu pomocy. Lecz król żąda tego ode mnie jako pan od sługi i jako zwierzchnik od podwładnego i grozi mi wojną. Powiedzcie tedy królowi: jeśli chce wojny, będzie ją miał”. Po takich słowach posłowie odeszli do króla, Bolesław zaś z pychą dalej panował w Pradze. Król zaś postanowił wpierw skończyć z buntownikami w cesarstwie i ruszył na Henryka ze Szwejnfurtu, który miał posiłki od Bolesława. Lecz czyliż może mierzyć się jastrząb z orłem? Jakaż to bitwa, jaki szczęk mieczów, jakie zwały trupów? Waleczne wojska królewskie rozbiły buntownika, który uciekł w sromocie do swych wspólników. Po onej krwawej bitwie postanowił król wnet uderzyć na innych zdrajców, potem dopiero upokorzyć Bolesława. Wziął na Henryku wielką zdobycz, a licznych jeńców włączył do swego wojska. I podążył na wrogów w wielkiej chwale i potędze. W bitwie tej wpadł Zabój Tur w niewolę cesarską i przymuszony został do służby Henrykowi. 3 - Niedosłyszalne są kroki wieczoru. Jeszcze słońce wisi wysoko, a już świeci miedzią. Jeszcze ręce pośpiesznie zagarniają zboże, sierp chrzęści po słomie, a już omdlenie w barkach i krzyżu. Powiew zamarł między liśćmi brzóz, przepadł w gęstwie gałęzi. Długie cienie tracą swą czarną barwę, zapływają smużkami fioletu i błękitu. Jeszcze krzyk koników polnych i świerszczy... Ale niebo - palące się na zachodzie - nad głową nasiąka srebrem, ciche i nieruchome, jak zamarznięta tafla jeziora. I naraz czujemy: chłód idzie od ziemi i od nieba, chłód na spocone czoło, na zgrzaną szyję, chłód odpoczynku i spokoju. W tym momencie - natężywszy ucho - możemy je dosłyszeć: niedosłyszalne kroki wieczoru. A tymczasem słońce się chowa za wzgórza. Goreją jeszcze palisady grodu, lecz niżej dachy są bure, a spod okapów sączy się lśniąca czarność. A gdy podniesiesz oczy, dojrzysz, że na srebrnym niebie świeci już kilka gwiazd. I może się komuś zdawać, że podobna cisza ma większą moc od każdej namiętności i że zdolna jest ukoić serca wszystkich ludzi na świecie. A jednak i w taki wieczór może się zdarzyć, że narodzą się zawiązki wielkich czynów, które przyniosą nie tylko błogosławieństwo spokoju, lecz równocześnie zamęt, nienawiść i łzy, lub że zarysują się wtedy mury gmachów, co - zdawało się - będą stać wieki. Cisza wieczoru może kryć tyleż namiętności, co gniew burzy i łoskot piorunów; jest ona nieraz tylko przesłoną walki, tylko pozorem ukojenia. Na Hradczany, na Pragę, na czeskie księstwo spłynęło błogosławieństwo przedwieczerza. Słońce świeciło miedzią, niebo było jak zamarznięte jezioro - srebrzyste i ciche. Ten wieczór dla wielu ludzi w Pradze - zarówno dla miejscowych, jak dla przybyszów - zdał się różnym od łańcucha wieczorów poprzednich. Jakby powiew swobody, jakby uśmiech życia. Rankiem książę Bolesław odjechał z Pragi. Wziął z sobą niewielki oddział rycerzy, a konie - biegnąc - migotały setką nóg; jeźdźcy się unosili jak woda falująca. Wiele oczu żegnało księcia, pomieszane uczucia kłębiły się jak dym. Wielka i ciężka postać Bolesława wyróżniała się wśród jeźdźców, jego źrebiec szedł ze sztywnie wyciągniętą szyją, z wypukłym błyszczącym okiem. Stojgniew i Sobiebor odprowadzili księcia na pół dnia drogi, wracali w krótkich szczupakach, pyląc na piaszczystej drodze. Słońce wisiało nad wzgórzem - leniwa tarcza miedziana - świecąc matowo. Czerwony blask owinął kraj czeski. Łebacz Szreniawita przeciągnął ramiona, jakby kleista smoła napełniała mu kości, powiódł wzrokiem po wojach mlaskających polewkę z glinianych misek; siedzieli na słomie, nogi mieli podciągnięte, łyżki ospale dzwoniły po glinianych dnach, twarze nalane bezruchem; gwaru nie usłyszysz, tylko siorb i sapanie. I w nich zastała się taż leniwa niechęć, taż smoła, tenże bezruch. Przez otwarte wierzeje sączył się w szopę czerwony blask, wąsy drgały w tym blasku, kraśniały czupryny, jakby tłum rudych gnomów rozwalił się na krwawej słomie; po obu stronach czerń, od oświeconego środka oddzielały ją płonące ogniem ściany. Tak, za długo już tu gnili w tym bezruchu. Za długo! niby kupa świerkowych gałązek, wysuszonych przez upał, kruszących się i smolnych - byle garść żaru ‘- jaki płomień, jaki słup ognia pod niebo! Zgorzałaby Praga! Bolesław się ciężko unosił na siodle, koń jego twardo bił kopytem, jeszcze ten grzmot mają w uchu. Słońce powoli zsuwa się między wzgórza niby w zapadlinę ziemi. Dno doliny nalało się czerwoną mgłą, oba skłony błękitne i żółte, u szczytu rdzawy półmrok odcina się od srebrnego nieba. Łebacz Szreniawita rzucił łyżkę do miski, drzewo brzęknęło o glinę matowym zniechęceniem całego wieczoru. Boruta leżał wyciągnięty na boku, podparty łokciem. Ledwie odwrócił głowę, wąskie oczy spotkały podniecony wzrok Szreniawity, pod kusymi wąsami szyderstwo. Ktoś tam w cieniu wstał, pokręcił się bezradnie, znów słoma zachrzęściła pod ciałem. Gozd gryzł niecierpliwie żółty wąs, jak uwiązany koń wędzidło. Świętek zaplótł palce obu rąk, dłonie wygiął na zewnątrz, wyciągnął ramiona, palce zatrzeszczały w stawach. Stojgniew z Sobieborem wracali w krótkich szczupakach. Wysoki Zamek gorzał jeszcze, niżej się czołgał mrok. Szczyty wzgórz obrysowane święcącym złotem. W tym mroku - w dole - pod lamowanymi światłem wzgórzami i srebrnym niebem, u stóp krwawego zamku płynęła rzeka. Woda była czarna, zielonawoczarna, z burymi refleksami. Koliste wiry zwijały się w ciche oka. Pod mostem, gdzie w chlupocie wody gniły brunatne słupy, przysiadło dwóch mężczyzn. Rzadkie kroki dudniły im nad głowami. Cień zamazał oblicza, tylko białka oczu błyszczały. Ściszone głosy spływały w szeleszczącą wodę. W domach po obu brzegach rzeki spoceni ludzie siadali do wieczerzy. W oczach mieli jeszcze blask upału i gęsty las słomy, po której tu i tam owijały się blade łodygi powoju; jeszcze słyszeli suchy chrzęst kładących się snopów. W izbie pachniało dymem, ciastem, odorem owiec, mlekiem, szmatami niemowląt. Ciężka woń kładła się sennością na ludzi. Życie płynęło jednakie, jak czarna woda Wełtawy. Ogień pryska iskrami. Rankiem odjechał Bolesław, widzieli trzydzieści głów końskich i trzydzieści błyszczących jeźdźców nad łanem zboża. Tupot kopyt i kurz. Dusze ich były jak woda, jak staw leżący na wznak z dłońmi splecionymi pod głową: widzi jeno rozżarzone niebo, wieniec trzcin i sitowia, pochylone w zadumie drzewa i mdło mu w upale, niezdarnie i miło w tym bezładzie - jakiż kamień rozpluszcze senną wodę? Szepty pod mostem na Wełtawie się urwały i oczy przykucniętych ludzi błysnęły mocniej. Jeden z nich uchwycił drugiego za ramię, ścisnął ile sił w garści, syknął: - Sobieborowi służysz, czyli Wrszowcom? - w tejże chwili dyle na moście zadudniły im nad głowami, zgłuszyły odpowiedź: dwa konie szły w krótkich szczupakach ku zamkowi. Sławomir Wrszowiec żachnął się i podszedł do strzelnicy. Wszyscy oni - Wrszowcy - zebrali się w górnej izbie na wieży hradczańskiej, nawet dzbana z piwem nie wzięli. W izbie nie było ani jednego zydla, ni jednej ławy. Zasiedli w krąg, plecami się opierając o ściany, nogi podciągnęli, jak kupa więźniów zakleszczonych w lochu. Krzidel Wrszowiec mruknął swym zgryźliwym wiecznie tonem: - Gdzie nam nynie... ech! nie możecie zapomnieć. A przecie koniec już naszym planom. - Sławomir nie odwrócił głowy od zapływającego granatowymi smugami podgrodzia. Matlacz zaczaj naraz mówić swą pośpieszną pogwarką, jakby groch sypał z korca. Sławomir słuchał z oczyma utkwionymi wciąż w Pragę. W dole zapadlina Wełtawy, nie widać w mroku mostu. Wyżej rozrzucone chaty rybaków i siodła wojowników. Gospody i szopy toną w sinym tumanie. Dalej obłe wzgórza pod jasnym niebem i ciemne plamy lasów. Matlacz siepał gęstym, jękliwym narzekaniem: - I co? Co macie z owego swego działania? Wygnaliście Wojciecha, i co? Wybiliście Sławnikowiców, i co? Nynie Sobiebor na Hradczanach, Libice już mu Bolesław oddał. Zaraz Radzym przyjedzie do Pragi. I co? zniszczyliście to Sławnikowiców? Co wam z tego przyszło - pytam? Źle było z Przemyślidami żyć, godności mieć, pierwsze miejsce? Wszystkich wygnalim. Nynie Bolesław zakleszczy wam szyje w kłody, ni drgniecie. Były inne rody, wyniszczyliście je, a co teraz? Teraz Stojgniew wojewodą w Pradze, a mało to przyszło wielmożów z Bolesławem? Ci będą władać. Co nynie my, Wrszowcy? Kochana ubili, Wilka ubili, wielu braci i krewniaków naszych pobili. A nynie Wrszowcy czym będą? Psiarzami abo sokolnikami, abo tarczownikami Bolesława. Nie tak li? Źleśmy od początku grali, na nic ta gra. Głupi ten, co przeciw wszystkim wojuje: i jego zwojują. Sławomir patrzył wciąż przez strzelnicę na gród i kraj. Zapływały Czechy mrokiem, ściemniało niebo. Czekał, aż któryś z rodu odezwie się, skoczy na Matlacza Ale cisza zalała izbę. Sławomir ciężko się odwrócił od okna, przed nim świszcząca oddechami ciemność. Więc naraz wezbrał w nim gniew na ową niemrawą gromadę, zaciekły gniew na swoich, który wybuchnął w zduszonym, twardym głosie: - Tak, Rudy wiedział, kogo bić... Jeśliby tu był Kochan, Wilk i ci inni, których Rudy porznął na godach... - głos mu ugrzązł gdzieś w gardle, jakby gałka ciepłego chleba, Sławomir zatchnął się, aż wybuchł chlupotem przekleństw, wymyślań, słów lżących i obelżywych, śmierdzących i obrzydłych: chlupocząca kloaka paskudztwa, którą wylewał na nich, na ich tchórzostwo i gnuśność. Gdybyż żył Kochan, Wilk i ci inni... Nie poruszyli się na obelgi i Sławomir urwał nagle; mięso warg zwarło się mu w twardą szramę, zamilkł i jakby się przepychał z tą ciemnością, aż począł rzucać im ciężkie jak glina bryły wspomnień: - Czym byli Wrszowcy przed trzydziestu laty? Rodem jakich wiele, a Sławnikowice byli rodem większym, bo sprzymierzeni z cesarzem, bo Wojciech był biskupem w Pradze, bogactwa mieli większe i siły więcej. Powiadacie: niceśmy nie zyskali na zgubie Sławnikowiców, trzeba się było z nimi ugodzić. A teraz co? Sobiebor na Hradczanach, Libice mu Bolesław oddał, a i Radzym przyjedzie brać biskupstwo praskie; albo swego biskupa tam posadzą. Tak szczekacie, czyli inaczej? Nie trza było ze Sławnikowicami zwady szukać? Gadajcie! Z ciemności napłynęły skwapliwe szepty: - Tak... Tak mówilim... Nie trza było... Sławomir odetchnął ze świstem: - Ja... ja jeden ostałem z tej kupy łajna, prawy Wrszowiec. Szkoda, że was Rudy toporem nie porąbał, bagno... bajoro śmierdzące. Szkoda... Nie wiecie, do czego Kochan was wiódł? Słuchajcie gadki o Kochanie Wrszowcu... Urwał na jedno mgnienie, a potem - wciąż z tą zduszoną gwałtownością w głosie: - Kochan Wrszowiec w on dawny czas tak rzekł: są księstwa, które tężeją i rosną, i są, które gniją. Gniją nynie Czechy. Są w Czechach Przemyślidy, są Wrszowcy, są Sławnikowice, są możne rody... Temu ostaną Czechy, kto rozbije wszystkich. Można by wszystkich od razu? Nie można. Przeciw komu mają grać Wrszowcy pierwej: przeciw Przemyślidom, czy przeciw Sławnikowicom? Urwał i uchem szukał odzewu w ciemności. Wyczuł: słuchali go. Póki słuchają - nie sapią tylko - trzyma ich w garści. A niełatwa to rzecz utrzymać Wrszowców w garści. - Książę Bolesław stary już był, już widać było: po nim tu ładu nie będzie... Wiele wron do jednej kości... A no! Kochan gadał: co będzie, skoro Przemyślidy się zjedzą? Sławnikowice zostaną, przy każdym księciu będą Sławnikowice rośli. Oni drugami cesarza, oni będą między potomkami Przemyśla a cesarzem. Im będziem służyć my, Wrszowcy. Na kogóż trza uderzyć? pytał Kochan. I odpowiadał: uderzyć trza nam na Sławnikowiców. A teraz rzeknijcie mi: prawie gadał Kochan, czy nie? Z mroku napłynął głos i Sławomir odczuł w nim brzmienie podniecenia: - Prawie gadał... Aa? prawie gadał? Pewnie, że prawie... Ale jak ugryźć Sławnikuwiców? Książę Bolko ugodził się z nimi, cesarz Otto był ich drugiem, Wojciech został biskupem w Pradze. Jak rozbić Sławnikowiców, od czego zacząć? Od Libie czy od Wojciecha? Wtedy to Mlada, żona Wilka, miłowała się z Hermanem, żakiem Wojciechowym. Kochan wiedział: nie trza uderzać w Wojciecha, trza odjąć mu białkę, śmiercią ją karać. Wedle obyczaju. Mladę schronił Wojciech w kościele. Wtedy to ruszyliśmy zbrojną kupą na biskupowy dwór, nie biskupa lżyć, nie na Sławnikowiców uderzać, jeno mścić swojej hańby, hańby Wilka Wrszowca. Zarąbaliśmy Mladę przed kościołem, a Wojciech uszedł z Radzymem do Rzymu. Pamiętacie? Pamiętali. To nocne wtargnięcie do kościoła, gdy biegli łomocząc, klnąc, świecąc pochodniami. Od progu wyrwał się krzyk kobiecy, leciał dalej, do ołtarza, gnali za nim. A potem Kochan Wrszówiec ciągnął ją za włosy przez kościół - wijący się krzyk - ciosy spadły na nią jak deszcz nawalny, jak rozjuszone szaleństwo, miażdżące martwe ciało Mlady o długich oczach w krwawe błoto. Opryskani byli juchą, gdy wracali, rycząc pieśni, do dworu. Pamiętali. Podnieceni słuchali gniewnego warczenia Sławomira: - Nie stało Wojciecha w Pradze... Ale stary ksiądz mądry był, wiedział: lepiej mu było mieć i Wrszowców, i Sławnikowiców niż samych Wrszowców. Mądrze myślał Bolko? Mądrze. Kazał nam ugodę zawrzeć z synami Sławnika. W on czas... pomnicie to?... zwołał nas Kochan i rzekł na wiecu: nie mogą Wrszowcy bić Sławnikowiców, może Rudy ich pobić. Książę już słaby, śmierć nad nim. A o stolec Przemysła drzeć się będą i Rudy, i Władywoj, i Emma z Udalrykiem a Jaromirem. Powiemy Rudemu: pobijesz Sławnikowiców, poprzemy ciebie po śmierci starego księcia. I skoro książę zachorzał, poszli nie Wrszowcy już, bo oni ugodę zawarli, poszedł Bolko Rudy z Wrszowcami na Libice. Pamiętacie to? Pamiętali. Krzyczeli wtedy na prośby libiczan, proszących, by wolno im było odświętować dzień swego patrona: „Większy nasz Bolko niźli wasz święty Wacław!...” Wlekli ich od ołtarza, bili na progu świątyni. Opryskani byli juchą, gdy wracali, rycząc pieśni, do domu. Pamiętali. Snadź taki był los synów Sławnika, że ginęli przed progiem kościoła. - Prawie wiódł was Kochan Wrszówiec w one dni? Milczycie? Milczycie? Sapiecie tylko? Ale wiecie, psiamać: Kochan Wrszówiec prawie myślał wtedy. Patrzcie, co dalej było... Urwai znów, wyczuwali jego podniecenie. - Nastał Bolko Rudy... Kochan Wrszówiec rzekł w on czas na wiecu nocnym u Wilka: trza nam iść z Rudym. Prawie rzekł, abo nie? Sapiecie? Prawie rzekł w on czas Kochan. A czemu prawie? Dlatego że Bolko okrutnik był i zbój. I wiedział Kochan, że wielu możnych odstąpi od Bolka a będzie broniło abo Władywoja, abo Emmy z synami. Tak było? Tak. A który najsłabszy był? Pomnijcie, jaki to gwałt był a rumor, jak się za łby brali wszyscy, jak każdej nocy trupy znajdowano w Wełtawie, a w dzień bitki nie ustawały. Wtedy to oskopilim jedno szczenię, drugie w łaźni dusilim, nie dodusilim. Czemuż to Kochan robił: by wzmocnić Rudego? Głupio robił? Nie głupio. Bo gdy Władywoj uszedł do Krakowa, a Emma uciekła z synami, wszystkie możne rody, co były przeciw Bolkowi za Władywojem, Emmą, Jaromirem a Udalrykiem, ostały same. I wtedy to starostowie ich przyjeżdżali do Kochana prosić, by Wrszowcy wstawili się za nimi do księcia. Pamiętacie i to? Tak, pamiętali. Pamiętali, jak łomotały konie u wrót, jak wchodzili ich odwieczni wrogowie - z darem, z pokłonem, z przymileniem na twarzy - jak Kochan przepijał do nich z kruż, gościnnie, uprzejmie, łaskawie. Małowiele później mieli trzy razy więcej siły, niźli miał Rudy. - I co wtedy zrobił Kochan? - Sławomir mówił coraz ciszej, a z coraz większą wściekłością. - Pamiętacie tę noc? Tę noc wygnania Rudego. Teraz Wrszowcy wyznaczali księcia. Rudy gnił u Hecyla w jamie, a Kochan posłał po Władywoja, nie po Jaromira. Głupio to było? Nie, to nie było głupio. Bowiem... pamiętacie, co był Władywoj? Czyj książę? Pijaków był książę, barłożników był książę, więcej nikogo. Kto władał w on czas na Hradczanach? Wrszowcy władali. Wrszowcy! Wykrzyknął to słowo na pełny głos. Izba już była nalana gęstą czernią, nic w niej nie dojrzysz. A przecie się kotłowało w niej podniecenie, przewalało się w ciemności i burzyło. W to zburzenie wpadło syczenie Sławomira: - Nijakiej już siły nie było w Czechach, jeno Wrszowcy. Gdy się Władywoj zatchnął niby wieprz, słalim po Udalryka, ten by już był nasz, w naszym ręku, nasz książę. Ni odetchnąć by nie mógł. Wtedy przyszedł z Krakowa Bolesław, przywiódł Rudego. Wiedział Rudy, kto mu wróg. Wtedy to pierwszy raz przechytrzono Kochana. I przyszła noc godów i rzezi, wybił Rudy pierwszych z rodu. I to - tę straszną noc - pamiętali: rzeź Wrszowców. Wtedy to pognali do Bolesława po ratunek, widzieli, jak niski smard darł oczy Rudemu. A potem już Bolesław nie dał Wrszowcom rządzić się w Pradze: sam rządził. W to podniecone sapanie sypnęło się,.niby groch, pośpieszne jazgotanie Matlacza: - I co, pytam, co w końcu ostało? Kto panem dziś na Hradczanach? Kogo ostawil Bolesław na włodarstwie? Wrszowców? A co robi tu Stojgniew i Sobiebor? Kto nynie górą? My? Wrszowcy? Czegośmy się to dowojowali? Co? - Aa... a wy myślicie, że to tak można Czechy wziąć jak stado przepiórek: sieć nastawić, a złapią się, to wasze. Na Czechy łowy... to nie na przepiórki, wy padłojady, stare baby! Chwycił Bolesław Czechy, trza mu z gardła je wyrwać. Ot, co winni Wrszowcy robić, nie jazgotać jak kury, na które jastrząb spadnie. Z czarnego kąta drwiący śmiech: - Aha! Bolesławowi z gardła wyrwać... Sławomir nogą tupnął: - A co wy myślicie... Wrszowcy! Tak, tak trzeba: Bolesławowi z gardła. Tak czy inaczej, a wyrwać. Taka teraz dla nas robota: wyrwać! Wyrwać, psiamać! W tej chwili gdzieś z kąta, z głębi, z mrocznej, gęstej masy, wyrwał się młody głos - głos zapału i wiary: - Ooo! Bolesławowi z gardła... I z nagła padła cisza na czarną izbę. Cisza - tylko sapanie słychać. Raz jeszcze wsłuchał się w to sapanie Sławomir. I dosłyszał: inne już to było sapanie niż z początku - czuć już w nim podniecenie, zaciekłość, gotowość. Poczuł stary, jak mu krew uderzyła do głowy, jak mu się gardło rozdęło triumfem: chwycił ich, chwycił swój ród, szalony ród, wilczy ród - nie na próżno powtarzało się w nim imię Wilka, zwierza, co żyje ciepłym ścierwem, co dusi i zabija, lecz umie być również zdradne, umie się skradać, przemykać i czekać; co jeno do kąsania jest stworzone. Gęste, pełne tajonego napięcia sapanie w nalanej czernią izbie: - Wydrzeć Czechy Bolesławowi z gardła... Wydrzeć!... - Ooa! - wykrzyknął Matlacz. - Radźcie, Wrszowcy, jak to uczynić, by nie powtórzyły się krwawe gody na Hradczanach. - Siły nie mamy nynie - burknął Krzidel. - Siłę ma Bolesław - przytaknął ktoś w mroku. - Pomnicie, jak go witała Praga: zielonymi gałęziami. Jak się radowała, że to już koniec. Koniec bójkom a rzezi, koniec nam: Wrszowcom. Że z Bolesławem ład przyjdzie na Hradczany i na Pragę - głos Matlacza był ponury i twardy. Sławomir już nie krzyczał, nie wściekał się, wiedział: to już rada, jak usunąć kłody spod nóg, jak przerąbać zasieki, które zwaliły na ich drodze wrogie siły. Nie jazgotanie to bab, nie puste sapanie zawodu - to narada mężów. Odwrócił się do strzelnicy, spojrzał na Pragę: spała w ciemni, jakby zalana czarną stojącą wodą spokoju i gnuśności. I zapatrzony w tę czerń zaczął mówić: - A no... prawda to... spotykali Bolesława z gałęziami w rękach i rykiem radości. Prawda to... I czekali spokoju a ładu w Pradze i na Hradczanach. Prawda to... A jeśli tego ładu nie będzie... jeśli woje Bolesławowi pójdą po podgrodziach, jeśli zahuczy tu wszystko a zapieni się niby potok na kamieniach? Jak myślicie: będą wierni Bolesławowi? Matfacz mruknął zniechęcony: - Bolesław trzyma za pysk swoją drużynę. Ni drgną. - Bolesław pognał dziś rankiem do obozu w Iłwie... posłałem już o tym wieść do Henryka. Nie stanie Bolesława, nie stanie spokoju w Pradze. - Jest Stojgniew, on utrzyma drużynę. - Utrzyma abo nie, obaczym to. A trza by odciągnąć Stojgniewa z Pragi, niechby pojechał na łowy, czy jak? Zachrapał bas Krzidla: - A no... zaproszę go do mnie... na Czarną Wodę. Zrobim wielkie łowy na łosia, piękne byki żyją na mszarach Czarnej Wody. A pokażę mu Czarną, może gody wypadną nad Czarną Wodą, nie zawadzi poswaćbić się Wrszowcom z Orczykami - Krzidel zarechotał nagle pełnym gardłem. Sławomir się odwrócił gwałtownie od strzelnicy: - Dobra to, wyrwiem jeszcze kłodziny spod nóg Bolesławowi. A na siłę jego jest siła: nie tak dziś, jak za Ottona, nynie w wojnie Bolko z Henrykiem. A u króla Jaromir i Udalryk. Posłałem dziś posłów do Henryka: Czechy nie chcą mieć księciem Bolesława, chcą Jaromira. Niechże przyjedzie oskopiony Jaromir: damy już sobie z nim radę - i przez mrok izby przetoczył się brylasty i twardy śmiech Sławomira. Wstawali spod ścian w podnieceniu i pośpiechu. Tak, niedosłyszalne są kroki wieczoru. I niedosłyszalnie spływa wieczór w noc, traci nikłe resztki światła i otula się płaszczem snu. Ciężkim, strudzonym snem spała Praga. Nie wiedziała, że tej nocy, nim księżyc wysadził łeb zza ściany lasu, przeważyły się dzieje Czech. W czarnej mrocznej izbie skończył się wiec Wrszowców. Po jednemu się wymykali z wieży, bacząc, by ich nie widziano. W szopie chrapała polska drużyna - nie byli utrudzeni, byli znużeni bezruchem, zawiedzeni w nadziejach na bitki i rabunek, byli niby kupa łapek świerkowych, wysuszonych przez upał, kruszących się i smolnych - byle garść żaru, zgorzałaby Praga. Woje czescy takoż spali - jakieś sny ich męczyły; jakie? - o tym tylko Wrszowcy wiedzieli. Ptaczek poczuł, że go ktoś ciągnie za rękaw, siadł, przetarł kułakiem oczy, usłyszał zduszony szept: - Wyjdź z szopy, mam ci coś rzec - poznał głos Matlacza. Zaciekawiony wstał, wymknął się z szopy, księżyc właśnie błysnął złotym rąbkiem nad lasem, pierwszym promieniem zaświecił nad Czechami. 4 Szeroko się rozlewała Czarna Woda. Dwór Krzidla gubił się w mszarach i rozlewiskach, nad płaskimi łąkami snuły się wieczorami mgły, białe w granatowiejącym zmierzchu; pokrzykiwała kurka wodna. Komarów tu było, komarów! - rojami się unosiły nad płaskocią, śpiewały cienko i żałobnie. Nudno było w grodzie, nudno i pusto, gdy mężczyźni pociągnęli do Pragi. Pastuchy wyganiali z rana bydło, pokrzykiwania i świst batów, ryczenie krów i bek cieląt, meczenie owieczek, nierówny, kleisty tupot racic - a potem cisza zwisła nad dworem, nad obejściem, nad pustacią i mszarem. Dobrą przywiózł Krzidel z Moraw, z rojnego gniazda, ciągły tam był tłok i hałas, gadki i pieśni, i śmiechy, i nie kończący się zjazd - aż naraz jakby kamień pluchnął w rozlewną, czarną wodę. Nuda. Z tej nudy zapewne, z tej ciszy i tęsknoty zaczęła Dobra wychodzić za wrota, wałęsać się po przesmykach i przejściach, po półwyspach porosłych marną, pokrzywioną brzeziną, moczącą gałęzie w wodzie. Trafnie przezwano tę wodę - była czarna, zdawała się smolista i gęsta. Nawet odbicie nieba było jakby przyprószone sadzą, czerń wyzierała zza błękitu, błękit był czarny, czarniawe odbicie obłoków. Dobra zawsze była wesoła, łatwo śpiewająca i śmiejąca się, skora do tańców i zabaw. Tu ścichła, zapadła się w siebie, zadumała się. Szeleściły szuwary pod wiatrem. Kaczki pluskały, hałasowały i kwakały - i ten gotujący się wrzask kaczy podkreślał tylko ciszę wiszącą nad bagnami. W zastałych łachach jaskrawą zielenią świecił gruby kożuch rzęsy wodnej. Tu i ówdzie żabiściek jaśniał nikłą bielą kwiatów, zagubione ostrowy żółciły się kaczeńcami, nad którymi dumała czapla, sennie zapatrzona w topiel. Zresztą mszar był zielony i bury - bury, rudawy i rdzawy - spomiędzy kęp mchu, sitowia i kwiecia przeświecały czarne oka wody. Mówiły nieraz baby - nie Iza chodzić po mszarach, nie Iza patrzeć w głąb Czarnej Wody. Urzeka Czarna Woda. Opowiadały gadki, jak wciągnęła woj a, iże się ru zabłąkał nocą; jak odebrała rozum staruchowi, który zamieszkał w szałasie na wydmie, żył ptactwem wodnym i pijanicami, aż zgłupiał z tych uroków i strachów, z urzekającej pustki i bezmiaru; jak Miłka poroniła nad wodą, gdy poszła wybijać płótna kijanką. Zrzędziły baby i kiwały głowami - na próżno; nie dziwiły się temu - nieraz mówiły w wieczornych gawędach, że nie ma siły, by zatrzymać męża czy białkę, jeśli pociągnął ich czar Czarnej Wody. Nie zatrzymały babie gadki i Dobrej, żony Krzidla. Była podówczas ciężarna, ze zgrozą kiwały baby głową, gwarząc o dziecku; jakie przyjdzie - z długą głową, z wodnistymi oczyma, o momoczącej mowie, o trzęsących się kończynach? Łatwo powiła Dobra dziewczynkę, nie krzyknęła nawet przy porodzie, wargi zacięła zębami, oczy jej wyłaziły z orbit - ni głosu. Dziecko było zdrowe i hoże, tylko dziw: czarniutkie, czarne oczki i włosy, gdy ojciec i mać byli jaśni, lnianowłosi. „Zapatrzyła się mać w Czarną Wodę” - szeptały baby przewijając skrzata. Matka po porodzie chorzała, przyjechał i odjechał Krzidel z drużyną, przewalił się gwar zjazdu i chrzcin, znów cisza padła na gród - Dobra wciąż leżała na posłaniu, baby przynosiły córkę do karmienia, nie mogła jej utrzymać, rychło pokarmu zbrakło, trzeba było dziecko poić mlekiem krowim zmieszanym z wodą. Mała cicha była, niewrzaskliwa, czarnymi ślepkami patrzyła na świat - kiwały głową baby. Matka czasem - raz na kilka dni - wychodziła przed gród, siadała przed wrotami, pustymi oczyma patrzyła na mszar i wodę. Po każdym wyjściu była słabsza, wciągała w siebie jad Czarnej Wody, coraz bledsza była - Czarna Woda wysysała z niej siły i krew - wkoło o tym szeptano we dworze. Aż wyssała - zgasła Dobra w nocy, sama, omotana urokiem złej wody. Dziecko przeżyło, rosło i nabierało sił. Dobrze biegało już, gdy Krzidel przywiódł drugą żonę do domu - macochą była twarda w pięści i pysku, niczym nie przypominała zmarłej, mocno wzięła w garść cały dom, baby, pastuchów i gospodarkę, wstawała do dnia, kładła się ostatnia, wszędzie wścibiła swój nos, do krów, owiec, drobiu, do przędziwa, słodu i pieczenia - ani wychynęła za wrota, nie chwycił jej czar Czarnej Wody. Pastuchy bali się jej nie mniej niż Krzidla, baby przestały pytlować jęzorami. Zabrała się też zrazu do pasierbicy, ale mała się wymykała spod rąk, nieuchwytna była, nie dawała się ująć. Gospodyni spędzała złość na dworkach, raz po raz ponawiała swe próby, mała stała przed macochą milcząc, z czarnymi zaczesanymi włoskami, zwisającymi mysimi ogonkami cienkich warkoczyków, blada i brzydka, drobna, niemal niewidoczna; lecz starczyło na chwilę wzrok odwrócić, znikała jak cień - próżno było nawoływać i szukać: przepadała. Skoro poczęły się sypać dzieci - co rok - synowie i córki, silni, jasnowłosi, krzykliwi, coraz mniej zwracano uwagę na małą - wołano na nią Czarna - smarkula żyła własnym życiem, odosobnionym od przyrodnich. Dom stal w głębi obszernego podwórca, w dwóch rzędach biegły chaty robów, obory, klecie i stajnie. Na okólniku, u studni, po przejściach i przełazach mrowiła się dzieciarnia. Od najmłodszych lat Czarna uciekała z domu, hasała z rówieśnikami, kulała się w piasku, chlapała w wodzie, goniła w rozwrzeszczanej zgrai między chatami. Klecie i, obory miały wspaniałe zakamarki do zabawy w chowanki. Ciągły wrzask się unosił nad czeredą. Po kałużach puszczali chłopcy łódki dłubane w korze, zaprzęgali żuki-gnojowniki do patykowych wozów; dziewczynki lulały kukły, ukręcone z mchów, trzcin i szmat. Wesołe i gwarne było dzieciństwo Czarnej - cichła i mroczniała, gdy musiała wracać do domu na jedzenie i spanie. Pomiędzy dzieckiem a własnym jej domem zaczęła wyrastać przegroda. Tylko wobec macochy i przyrodnich była Czarna nieufna i obca; tamci na nią patrzyli z niechęcią, odburkiwali na pytania, krzywdzili przy jedzeniu. Dziewczynka wymykała się z domu, skoro tylko się dało. Urosła, nabrała sił. Z chłopcami drapała się na drzewa po wronie gniazda i łaziła po dachach. Któryś jej łuk sporządził - strzelała do celu. Chłopcy też wyciągali ją za wrota - na Czarną Wodę. Zaczęły się bobrowania między szuwarem i łoziną, wicie wieńców z gorzkich kwiatów wodnych i strojenie się nimi, odszukiwanie przejść i przesmyków, polowanie na ptactwo. Czarna zasmakowała w tych wędrówkach, nie bała się samotności; gdy wyrostków zapędzono do roboty, ona nie zaprzestała włóczęgi. Próżno macocha łowiła długorękiego, długonogiego podlotka, próżno pędziła do krosien, do słodu i cedzenia piwa, do skubania wełny, do kraszenia nici, do tkania - dziewka zawsze umiała umknąć, przepaść bez śladu. Był zresztą pożytek z jej włóczęgi - kazano jej po mszarach zbierać zioła na leki, na jad do trutek łowieckich, na wytwarzanie farb do przędzy; robiła to chętnie. Dziw, jak prędko nauczyła się rozpoznawać zioła, wyszukiwać je i zbierać. Całe dni spędzała na mszarze, przesiąkła kwaśnym zapachem traw, mdłą wonią błota. Teraz przypomniały baby dawne gadki o Dobrej, znów załatały szepty o urzeczeniu płodu, znów przypomniano sobie o wciągniętym przez bagno woju, o zgłupiałym do cna staruchu, o poronieniu Miłki - przede wszystkim o urzeczonej pierwszej żonie Krzidlowej. Co było zrazu pustą gadaniną przy wieczornym przędzeniu, powoli przemieniło się w pewność. Któż chce żyć bliżej z urzeczonym? Wokół dorastającej dziewki powstawała przegroda niechęci i nieokreślonego lęku. Milkły rozmowy w gromadzie, do której się Czarna zbliżała. Otaczały ją podejrzliwe i nieufne spojrzenia. Dawni towarzysze zabaw zaczęli od niej stronić, czuli się skrępowani i nieśmiali. „Ma uroczne spojrzenie; jak mać” - szeptały baby. Przez długi czas Czarna nie zdawała sobie sprawy z tych gadek, aż kiedyś wypchnięto ją z tanecznego kręgu. Odchodząc słyszała okrzyki o wieszczycach i dziwożonach. Zrazu ogarnął ją gniew. Potem poczuła się sama na wielkiej pustaci Czarnej Wody. Całkiem niespodziewanie przyszło na nią to nieszczęście - płakała wiele. Odtąd nie tylko od niej uciekano, ale i ona uciekała od innych. Nie ze strachu - ze złości i urazy. Dziczała. Coraz lepiej jej było w zupełnej samotności zielonoburych bagien czy zarośli i lasów na suchych wyniosłościach. Gdy stykała się z ludźmi, zauważyła, że krępuje ich jakaś niezrozumiała bojaźń. Nawet macocha nie śmiała trzasnąć Czarnej w gębę, głupiała pod jej wejrzeniem, jakby było ono naprawdę uroczne; spluwała na odpędzenie złego, pędziła precz swoje dzieci, by się nie stykały z przyrodnią. To wytworzyło w Czarnej zgoła niedziewczyńską śmiałość, prawie zaczepność, podświadomie czuła swą władzę nad ludźmi. Mur niechęci między nią i resztą mieszkańców Czarnej Wody rósł i tężał. Była już w leciech, wysmukła i cienka, z małą, twardą piersią, z gładko toczonymi ramionami i dłońmi o długich palcach; na czarnych kosach nosiła wianek z traw błotnych, rzeźwo pachniała tymi trawami; w twarzy, białej jak twaróg, świeciły czarne oczy, o których gadano, że zdolne są rzucać czar, odmieniać ludzi i bydło. Gdy nuciła półgłosem - miała głos świeży i dźwięczny - szeptały baby, że śpiewa pieśń bagien, którą Woda ją nauczyła. I bajały po raz setny i tysiączny, jak to jej mać - ciężarna - łaziła po mszarach i jak wodnik obrosły zielonym włosem, z wodorostami na głowie i ramionach, z wyszczerzonymi zębami, spojrzał na nią rybim okiem i odmienił płód w ciężarnej. Gadki te dochodziły do Czarnej - może sama zaczynała w nie wierzyć? Na pewno zostawały w niej strzępy obrazów i bajań, jak szczątki porwanego wieńca; z tych wątków zaczynała sobie splatać nowy, uroczny wieniec. Chłopcy nie mieli do niej tej śmiałości, co do innych dziewcząt, żaden nie spróbował złapać ją w żarcie za pierś lub przycisnąć w komorze do ściany. Ojciec wezwał ją kiedyś do siebie, wziął pod brodę, zagadał był srogo, ale gdy go uderzyła wzrokiem, puścił ją nagle, zaklął i kazał iść precz z izby. Nie wiedziano też, co z nią robić, aż naraz zdarzyło się, że Bolko polski opanował Pragę, osadził w niej swego wojewodę Stojgniewa, sam zaś wyprawił się bić Henryka. Wtedy to wiec Wrszowców powziął uchwałę o losach Czarnej, córki Krzidla. Wieczorem - po nieudanym tropieniu łosia - ujrzała Czarna po raz pierwszy Stojgniewa, syna starego Wojbora z Orczycy. Trzy dni przedtem przyjechał Krzidel do swego dworu w Czarnej Wodzie. Kazał wraz wołać starszą córkę, powiedziano mu, że zbiera gdzieś zioła na mszarach. Skląi ich wtedy, posłał chłopców, by jej szukali, wraz sprowadzili do dworu. Zasępiony był i mrukliwy, garścią przejeżdżał po czuprynie, małe przenikliwe oczka wlepiał w żonę i synów, odpowiadał opryskliwie na wieści o gospodarstwie, o cielętach, o klaczy zarżniętej przez wilki, o połowie i suszeniu ryb, o bogactwie i stratach, o zaprawie synów w strzelaniu z łuku, o chorobie dwu dziewek niewolnych i o złamaniu nogi pastucha. Widać to było - nie myślał o sprawach domu i ludzi - myślał o Czarnej. Chmurzyła się macocha - a nuż urzekła pasierbica i ojca. Zaiste urzekła córka ojca. Bo gdy tylko sprowadzono ją z błot, wyrzucił Krzidel wszystkich z izby, został sam z pierworodną. Wciąż przegarniał palcami czuprynę, wiercił dziewkę oczyma. Spotkał śmiałe wejrzenie czarnych ślepi, zmarszczył się, skrzywił, jakby piołun gryzł, odwrócił wzrok, powiedział bezosobowo, patrząc w kąt: - Przyjedzie tu na łowy wielki woj Bolesława... - zerknął na stojącą przed nim córkę, nasrożył się: - Wieszli, kto jest Bolesław? - Wiem... rudobrody ksiądz praski, iże stryjów mych pobił - krwawa gadka dotarła w głusz nad Czarną Wodę, wzbudziła grozę. Krzidel się żachnął. - Ksiądz praski... ksiądz praski... - przedrzeźniał córkę. - Głupia dziewka! Wydarli temu księdzu oczy, w niewoli on nynie za rzeź na Hradczanach, za rzeź Kochana, Wilka i tych innych. My to wydarli oczy Bolesławowi, my, Wrszowcy - zły rechot zagulgotał mu w gardzieli; Czarna patrzyła nań bez mrugnięcia, bez zmarszczenia brwi. Krzidlowi się zdało, że córka drwi zeń, drwi z wszystkich Wrszowców, z ich mocy i ich znaczenia. - Wrszowcy! - krzyknął i zaciął się. Wówczas Czarna otworzyła po raz pierwszy usta: - A Bolesław? - spytała. - Bolesław? - zadumał się na chwilę Krzidel. - Bolesław? - powtórzył. Kimże jest ów Bolesław, czego chce, jak skończy? Aż całkiem niespodzianie, jednym spięciem myśli zdał sobie naraz Krzidel sprawę, że od śmierci starego księcia Bolka nie Jaromir i Udalryk walczyli o Czechy, nie matka ich, Emma, nie Bolko Rudy i nie Władywoj, nie Sławnikowice, nawet nie oni, Wrszowcy; nie, wszystkim tym suwał ktoś inny, ktoś inny był siłą Sławnikowiców i Władywoja, i Bolka Rudego, kto inny był przeciw Udalrykowi i Jaromirowi, i przeciw Wrszowcom. Pod przenikliwym spojrzeniem córki, w którym wyczytał szyderstwo, pojął Krzidel, że z chwilą śmierci starego księcia Bolka skończyły się Czechy; już nie Czechy grały, lecz o Czechy prowadzono grę. Jak to powiedział Sławomir na nocnym wiecu Wrszowców? „Są księstwa, które tężeją i rosną, i są, które gniją.” Prawdę powiedział Sławomir: gniją nynie Czechy i o Czechy to, o tę spuściznę po pierwszych Przemyślidach, idzie gra, idzie walka - od lat, od śmierci starego księcia Bolka. Ale nieprawdę powiedział Sławomir, że walkę tę prowadzą Wrszowcy, są oni jeno toporem w ręku tęższego drwala - i topór pewno myśli, że to on odłupuje trzaski z pniaka, że wióry to jego robota. Czarna nie spuszczała oczu z Krzidla, widziała, jak głowa się ojcu pochyla, jak ramiona mu opadają i kark się garbi, niby pod wielkim ciężarem. Tak, od śmierci starego Bolka kto inny gra o Czechy. I w nagłym błysku ujrzał Krzidel, kto to o Czechy walczy, kto używa tych wszystkich książątek czeskich, tych Jaromirów, Udalryków, Władywojów i Rudych, kto używa rodów czeskich - Wrszowców, Sławniknwiców i pomniejszych - w tym ogromnym zmaganiu się - o co? o Czechy, a może więcej niźli o Czechy; o wszystkie księstwa, które wyrosły i skrzepły, ochrzciły się i weszły w nowy świat tak jeszcze niedawno, w ciągu jednego czy dwu pokoleń. Już wiedział Krzidel, kto prowadził tę wielką bitkę o Czechy, o Czechy i o wszystkie księstwa mówiące tym samym językiem i mające ten sam obyczaj, bitkę bez wielkiego tłumu wojów, bez rycerzy na koniach i ciżby tarczowników, lecz rękami samych Czechów, rękami ich książąt i rodów, ich zawiścią, sporami i chucią władztwa, świątkami Jezu Krysta i grodami plemiennymi, bogactwem puszcz i pól - przecie i te dobra, o których bajała mu od rana małżona, te krowy, cielęta i byczki, te ryby suszone i kraszone płótna, całe to jego bogactwo zebrane we dworze Czarnej Wody - wszystko to było wciągnięte w grę, w wielkie zmaganie o Czechy. I oto walka ta, walka, którą do niedawna prowadzono skrycie i podstępnie, pod pozorem przyjaźni i braterskich zapewnień, teraz wybuchła pełnym płomieniem; widać - już nie można prowadzić jej skrycie, już ten luk się napiął tak mocno, że grozi pęknięciem. Krzidel Wrszowiec pod bacznym wzrokiem córki dojrzał prawdziwych zapaśników o Czechy i wiedział już, jak brzmią ich imiona - imiona księdza Polan i króla Niemców. Tak, to oni wojują o Czechy. A Wrszowcy? Śmieszna i mała jest gra Wrszowców w tym wielkim zmaganiu o Czechy. Oblizał zeschłe wargi, spojrzał na stojącą przed nim córkę. - Nie wiesz, kto jest Bolesław? Bolesław... - i znów się zaciął. Zaciął się, gdyż zwątpił do głębi w wiec Wrszowców, jaki odbyli w nocy na wieży hradczańskiej, zwątpił w mądrość swego starosty, Sławomira, zwątpił w Kochana i Wilka, zwątpił w słuszność tego okrzyku, który poruszył ich serca: „Wydrzeć Czechy Bolesławowi z gardła”. Wydrzeć? A jeśli wydrą, to dla kogo? Dla króla Henryka, iże tu władać będzie, jak będzie chciał. I zaśmiał się chrapliwie do siebie Krzidel Wrszowiec. Ale za późno było zmieniać to, co uchwalili zgodnie na nocnym wiecu. Czarna wciąż patrzyła nań upartym wejrzeniem, Krzidel się wyprostował, naburmuszył i zaczął pouczać córkę: - Bolesław jest to wielki ksiądz polański, ma on grody i wojów, on to oślepił Rudego na skargę Wrszowców. Służym my teraz wiernie onemu. A Stojgniew jest pierwszym wojem Bolesława, jego wojewodą i mieczem, siedzi nynie w Pradze na Hradczanach i włada Czechami, a Wrszowcy mu pomagają. Prosilim, iżby Stojgniew Wojborowic przyjechał do Czarnej Wody na łosie, a chcę, by obaczył ciebie a upodobał... a jeśli upodoba... możny on woj, Stojgniew... a nam miły... - Krzidel plątał się pod uważnym wejrzeniem córki, zdawało mu się, że Czarna go przegląda na wylot, że widzi jego zatajone myśli i plany, plany zguby Bolesława, Stojgniewa i wszystkich wojów polskich: czyżby te oczy były naprawdę uroczne, jak mówią baby? Nachmurzył się Krzidel, rzucił przelotne spojrzenie na córkę, dalej supłał z trudem: - Bacz... ochędóż się a uczesz... przywiozłem ci nową ciasnochę a sznur bisioru... a umyj się, żebyś bagnem nie śmierdziała o staje... może upodoba cię... Czarna przerwała mu przestraszonym okrzykiem: - Czego wy chcecie ode mnie? - Głupia... może przyśle po cię dziewosłębów... a weźmie cię... wielki to ród Orczykowie... przypodobaj się mu... bądź mu miła... dobrze życzą Wrszowcy Stojgniewowi i Bolesławowi, słyszysz? Patrzyła nań przerażona, rozszerzonymi oczyma, bez tchu. Ledwo zdołała wyjąkać: - Nie chcę ni Stojgniewa... ni dziewosłębów. Nie chcę od Czarnej Wody. - Krzidel wstał z zydla, zatupał, krzyknął: - Będę cię pytał! Co mam z dziewką robić, a jeszcze z taką? Mówią o tobie, żeś urzeczona, nikt się na ciebie nie pokwapi... nikt nie weźmie do rodowej gromady, taką... Może ten przywłoka... ten cudzy... nie zna cię, nie słyszał. Tfu! będę ją pytał... Dobra chcę dla Stojgniewa, to i daję mu ciebie - zaśmiał się i wyszedł. Patrzyła za ojcem na zatrzaśnięte drzwi - zdała sobie naraz sprawę, że ojciec nie mówił jej prawdy, że całkiem o co innego mu chodzi. Jak dziki zwierz puszczański odczuła zaciągniętą sieć, nie widziała jej wyraźnie, lecz czuła ją w pobliżu, czuła jej niebezpieczeństwo, ogarnął ją z nagła dziki strach, strach zwierzęcia przed omotaniem, przed skrępowaniem i związaniem, przed uwiedzeniem z rodzinnej kniei - z rozlewisk Czarnej Wody. Był w to wplątany w jakiś sposób ów Stojgniew Wojborowic - znienawidziła go od razu, od pierwszego zasłyszenia, jako nieprzyjaciela, jako ciemięzcę, jako przywłokę z cudzej, wrogiej ziemi. Jak to prawił jej ojciec? - mówią o niej, że urzeczona, nikt jej nie weźmie do rodowej gromady... chyba jeno ten cudzy, ten przywłoka, Stojgniew. Dla takiego już tylko ona, córka Krzidla? Patrzyła na zatrzaśnięte drzwi i zdało się jej nagle, że widzi onego Stojgniewa, cudzego, przywłokę. Widzi: mały i obrośnięty, kosmaty całkiem, wielka głowa kiwa się na boki, a oczy w tej głowie maleńkiemaleńkie, urągliwe i złe, a gęba wykrzywiona ślini się i zęby w niej żółte a zagięte. Ohydnie wygląda Stojgniew Wojborowic - powtarzała to imię, ohydne imię: Stojgniew Wojborowic, Stojgniew Wojborowic... Wielki to ród Orczykowie w polskiej ziemi. I przypomniały się jej wszystkie gadki, jakie bajały baby o wojach z polskiej ziemi, dzikich i strasznych; mołwią, krew piją z kruż, a do niedawna znaku krzyża się bali jak złego. I osobliwie przypomniała sobie gadkę o księżniczce Dobrawie, którą wydano za księdza z polskiej ziemi, Mieszkę. Piękna była Dobrawa, biała i silna, najpiękniejsza córa Bolka Srogiego. Przewiniła kiedyś Dobrawa, a ojciec woła ją i rzecze: „Takaś to? Nie chciałaś za możnego księdza w Pradze iść, oddam cię za niedźwiedzia z boru”. Próżno płakała Dobrawa, próżno srogiego ojca po rękach całowała, próżno wlokła się za nim po ziemi. „Cichaj - krzyczał ksiądz Bolko - oddam cię za niedźwiedzia, nic mi po tobie, przyjdzie po cię przywłoka i cudzy.” Przyjechali dziewosłęby do Pragi, oddał im Bolko Srogi Dobrawę. Jedzie, jedzie księżniczka przez bór, sosny się nad nią litują, świerki szumią, białokore brzozy płaczą: „Biednaś ty, księżniczko Dobrawo”. Przyjechała Dobrawa do polskiej ziemi. Widzi: gród stoi na wysokiej górze, a od grodu jedzie on, Mieszka - głowę kosmatą wdusił w ramiona, całą gębę wykrzywił, wyciągnął długie łapy, złapał nimi Dobrawę, na swego konia przewlókł, zakłapał strasznie zębami: „Mojaś już teraz, Dobrawo, oddał mi cię ojciec twój, Bolko Srogi, nie wypuszczę cię już z mych lap”. Trzy lata żyła u niego Dobrawa w poniewierce, w post mięso jadła, ciągał ją Mieszka do izby, gdzie krąg strasznych włochatych wojów śmiał się z niej i szydził. Po trzech latach dopiero uprosiła Mieszkę, by się ochrzcił z drużyną. Ale tam - co takiemu woda święta! Wciąż płakała Dobrawa za Pragą a Czechami, aż zeschła w tej żałości na wiór i zmarła w końcu. Lecz przedtem urodziła Mieszce syna Bolesława. Bolesława? Przecie to ten, co włada nynie w Pradze i co przywiódł ze sobą Stojgniewa Wojborowica. Po nią, po Czarną. Zda się, duszą dziewkę ciasne ściany izby - iść by jej na mszary, na Czarna Wodę. Uciekła z izby Czarna, wymknęła się za wrota, po raz ostatni ruszyła na długą wędrówkę - między zarośla brzeziny, między trzciny, bajora i pła. Owionął ją ciężki zapach bagien, mgły się słały po oparzeliskach, słońce wielkie, czerwone, bezpromienne staczało się na kraj pustaci. Kaczki się zrywały z błot i leciały ku polom, czajka krążyła niespokojnym lotem wokół jednego miejsca, krzycząc przeraźliwie, próbując od swego drobiazgu odegnać utajonego w trzcinach wroga. Czarna siadła pod wierzbą, splotła dłonie za kolanami, zadumała się. Kosy spadły na piersi, ciemnymi oczyma wodziła dokoła, wielka cisza i spokój płynęły od tej rozległej, płaskiej równiny. Czarna wiedziała przecie, że gadki babek są jeno bajbajami, ale szła od nich groza przed ową daleką ziemią i przed ludźmi, którzy stamtąd przychodzą. „Stojgniew Wojborowic, Stojgniew Wojborowic.” Krótką falą pluskała o brzeg Czarna Woda i oto z niej - zdaje się - wstaje ohydny stwór, mały i obrośnięty, kosmaty całkiem, wielka głowa kiwa się na boki, gęba wykrzywiona ślini się, świeci zagiętymi zębami, a oczy maleńkie, urągliwe i złe. Porwała się Czarna, po raz pierwszy uciekła z mszarów do dworu - między ludzi. Stojgniew Wojborowic! Zrobiła wszystko, jak jej ojciec przykazał, wyparzyła się w łaźni, wdziała nową ciasnochę, na szyję zarzuciła trzy sznury bisioru - dwa dawne i nowy, najpiękniejszy - uczesała się i włożyła wianek z kwiatów i zielska wodnego. Serce jej biło i parło do gardła, tchu brakło. Zimna nienawiść ją mroziła, spojrzenie miała złe. Aż wieczorem - po nieudanym tropieniu łosia - ujrzała Czarna po raz pierwszy Stojgniewa Wojborowica z Orczycy. Izba była oświetlona dużym, trzaskającym ogniem, błękitny dym się snuł ku górze, rozpływał się płasko nad głowami. Mężczyźni siedzieli na zydlach wokół ognia, pili miód z rogów, gadali, śmiali się. Krzidel płasko uderzał dłonią po kolanie, do złudzenia naśladował ciężki krok łosia. Sławomir Wrszowiec się rozwalił, spoglądał spod przymrużonych powiek, oczy jego były czujne, ani śladu w nich chmielu i wesołości. Jazgotliwą pośpieszną pogwarką paplał coś Matlacz. Cała kupa polskich wojów; niby ubrani tak samo, wyglądają tak samo jak Czesi, a z pierwszego rzutu oka poznasz ich: inni są. Wśród nich jeden siedzi bokiem do ognia, łokcie oparł na kolanach, gęba twarda jak wąski topór bojowy, czoło wypukłe, duży nos, pod wąsem silne wargi się śmieją, broda aż drga z wesołości; długa biała szrama biegnie mu przez czoło, przecina brew, policzek, ginie pod szyją - drapieżnie wygląda ta szrama, drapieżnie i wojacko, bezwzględnie. Od pierwszego rzutu oka poznała Czarna Stojgniewa Wojborowica, wiedziała od razu, który to z nich - ten z wypukłym czołem, wielkim nosem, pyskiem jak topór bojowy, przeciętym drapieżną wojacką szramą. Jednym długim spojrzeniem objęła Czarna tę twarz, tę mocną, piękną, wojacką twarz, to czoło, nos i tę szramę - i naraz jakby wielka fala chlusnęła na nią od dołu, oblała ją, ogarnęła i poniosła. Taki to jest ów Stojgniew Wojborowic, którego się bała? Taki to? Tchu jej zabrakło, a potem ciepła radość zalała Czarną, a jednocześnie poczuła wdzięczność, wdzięczność i czułość do tego woja z białą szramą od czoła do szyi, z okiem, w którym skacze odblask ognia - wdzięczność za to chyba, że jest taki właśnie, że w niczym nie przypomina zwidu, który wychynął ku niej z Czarnej Wody: mały i obrośnięty, kosmaty całkiem, wielka głowa kiwa się na boki, oczy w tej głowie maleńkie, urągliwe a złe, gęba wykrzywiona ślini się i zęby w niej żółte i zagięte - ohydny zwid Stojgniewa Wojborowica. Nie - widzi oto teraz - nie, to jeno zwid i czar Czarnej Wody, nie na próżno bajały baby: urzeka Czarna Woda. Ogarnęła Czarną chęć śmiechu, rósł jej wewnątrz ten śmiech, dobry i radosny śmieszek - a wszystko się zdało naraz inne, tak inne, tak radosne i takie wesołe - ach, jak wesoło trzaska ogień po szczapach i jak strzela wysoko żółtymi jęzorami i snuje dymem, jak się dym ten ściele pod pułapem wielkiej wesołej izby, ściele się miękko i przytulnie, i ludzie wokół ogniska weseli - i ojciec, i Matlacz, i Sławomir, i ci woje z polskiej ziemi, i on: Stojgniew Wojborowic. Czuje Czarna, jak serce jej szybko bije, jak się szeroko i radośnie oddycha, jak policzki ją palą, a oczy biegają wokoło i wszystko widzą. Jakby silny wiatr powiał i zniósł z niej tuman zadumy i smutku, zniósł uroki i czary Czarnej Wody. Wesoło się oddycha w tej izbie. Mężczyźni gadają o dniu nieudałych łowów na łosia, o tym, jak dwakroć widzieli cwałujące samce - buch buch! że tak wielki zwierz zdoła chodzić sobie lekko po mszarach, nie załamie się pod nim trzęsący się kożuch - przecie kędy łoś przejdzie, człek nie przejdzie, co tam człek! pies nie przejdzie! Jak próbowali podejść łoszę z małymi; wszystko na nic. - „Niezwyczajnym łowów na bajorze - śmiał się Stojgniew (miły miał śmiech, głęboki i męski, zda się, potok skacze po kamieniach) - ale i wy niezwyczajni, Wrszowcy, a wżdy wasza to dziedzina. Przyjedźcie do mnie, do Orczycy, sprawię wam łowy.” „Do Orczycy” - powtarza w myśli Czarna, miła jej ta nazwa, swojska, Stojgniewowa sadyba; jaka też może być ona Orczyca? - „Nic to, Stojgniewie - krzyczy Krzidel - widzieliście sami, zwierza tu moc. Rankiem powiodę was znowu na bajora, ubijecie sobie łosia, jeszczeście takich łopat nie widzieli, jakie tu noszą starce łosie, oho!” Stojgniew się śmieje tym swoim porywistym, potokowym śmiechem, pije miód, otwartą dłonią klepie Krzidla po plecach, woła: „Jużem cały dzień latał po błotach, jak drop z wyskubanym chwostem, i nie doszedłem zwierza. Już tam taki z was przewodnik, ha ha ha! dajcie no mi lepszego przewodnika”. - Czarna widzi, że wszystkim wojom tęgo się już z czupryn kurzy, weseli wszyscy i chmielni, widać i ją ten chmiel ogarnął, w głowie jej wiruje, w piersi śmiałość i chęć pokazania się - i oto, niespodzianie dla wszystkich, niespodzianie dla siebie samej, Czarna się zbliża do kręgu mężów i ona, dziewka, wykrzykuje pełnym głosem: - Ja was powiodę na łosia, Stojgniewie Wojborowicu! Nagła cisza na ten śmiały dziewczyński głos, znieruchomieli, wszystkie głowy obróciły się ku niej jak pociągnięte sznurkiem, na twarz Krzidla trysnęła krew, zalała mu policzki i kark, Sławomir zmrużył swe chłodne, złe oczy - i w ciszy tej jak kaskada grzmotu potoczył się porywisty śmiech Stojgniewa. - Ty mię powiedziesz na łosia? - krzyknął. - A któż ty jesteś, miła dziewko? Krzidel stuknął otwartą dłonią w kolano, złość go za grdykę chwyciła na głupotę Czarnej, na jej nieokiełzaną porywczość, o której wciąż mu bajała małżona, lecz się pohamował, przełknął ślinę, powiedział zduszonym głosem, samym jeno gardłem: - To moja córa, wołają na nią Czarna. Nie wie, głupia, że niedziewczyńska to rzecz wodzić wojów na zwierza, zna się to na tym? Chociaż Czarnej Wody nikt tak nie zna jak ona... Czarna odczuła od razu niechęć tryskającą ku niej - nie tylko od ojca, od wszystkich Wrszowców; zdali się zaskoczeni i przestraszeni, wszystkie oczy się skupiły na Stojgniewie: jak to przyjmie? Ale cóż ją to mogło obchodzić, widziała jasno, że woje z polskiej ziemi i on - Stojgniew Wojborowic - patrzą na nią rozbawieni i z upodobaniem; czuła to całą swą dziewczyńską mądrością: udała mu się. Patrzył na nią przez chwilę - pokraśniałą od blasku ognia, od swej śmiałości i od dwudziestu par męskich oczu wpatrzonych w nią, a może tylko od tego jednego spojrzenia, jednego i jedynego - wysoką i wiotką, w nowej mieniącej się sukni, z migającymi sznurami bisioru na śmiałej szyi, z wiankiem wodnych kwiatów na czarnych kosach, z tymi urzekającymi świecącymi oczyma; nie spuściła wzroku, patrzyła prosto w oczy woja o gębie przeciętej przez całą długość - drapieżne i otwarte. Przez długą chwilę wisiała głucha cisza przed rodzinnym ogniem Wrszowców, tylko tych dwoje, którzy znienacka się spotkali i odnaleźli od razu, spoglądało na się, jakby przykuci. Aż naraz Stojgniew klasnął dłonią w kolano, odwrócił się do Krzidla i huknął, a w głosie świeciły się mu i przelewały krople płynnego metalu: - Powiedziałem już, że nie chcę waszych przewodników po dniu dzisiejszym: nie doprowadzą mię do zwierza. Ale z córą waszą bym popróbował, jeśli zezwolicie. Czarna odczuła, że bardziej żądał, niż prosił, i nagle serce jej mocno zabiło - dumą z niego. Zwróciła oczy na ojca i dojrzała, że zamienił szybkie spojrzenie ze starym Sławomirem, potem uśmiechnął się krzywym, nieszczerym uśmiechem, rozłożył ręce i mruknął: - A no... skoro już nie ma dla was lepszych przewodników wśród Wrszowców, wiecie, jako miłują Wrszowcy was i Bolesława... niechajże wiedzie was córa moja przez Czarną Wodę - i znów zamienił błyskawiczne spojrzenie ze Sławomirem. Stojgniew po raz drugi uderzył po kolanie: - Dobra to. A teraz wiedźcie nas do stołów, głodniśmy po całym dniu wyciągania nóg z błota. A przewodnika weźmiem z sobą na gody, chyba że inne są obyczaje u Wrszowców - znów się zaśmiał pewnym siebie, żądającym i władczym śmiechem. Kiedy Czarna wróciła do swej komory - jeszcze przed zakończeniem tych hucznych godów - myślała, że nie zaśnie. Ręce zarzuciła za głowę, leżała na wznak, szeroko oddychała dusznym powietrzem małej izdebki - przez ściany słyszała hałas godujących, okrzyki i jurny śmiech męski; była pewna, że rozróżnia w dalekiej wrzawie ten jedyny śmiech, i śmiech ten odpowiadał w niej radosnym echem. Leżała na wznak z rękoma zarzuconymi za głowę i sama bezgłośnie się śmiała, zdało się, że huka w niej coś niby w kniei, huka i nawołuje, i śmieje się, i przelewa - i z tą wesołą wrzawą wewnętrzną zasnęła. Rozbudziła się późno w noc - przerażona - siadła ostro na posłaniu, była zupełnie trzeźwa, szeroko rozwartymi oczyma rozglądała się w gęstej ćmie, serce jej biło, skakało, waliło w skroniach - buch buch buch! Skądże to przerażenie i zimny pot, i walenie w piersi i skroniach? Lelum, skądże to? I naraz przypomniała sobie swój sen, okropny sen, to ten sen ją obudził. Jakże to było? Śniło się jej, że w kniei - poprzez gąszcz - dobiega do niej głośny śmiech Stojgniewa Wojborowica. I wie Czarna, że Stojgniew idzie ku niej, rozchyla ramionami leszczynę i młode brzózki i idzie, a idąc śmieje się i huka. A jednocześnie widzi Czarna, że Wrszowcy - Sławomir, Matlacz i ci inni - zaciągają między drzewami sieć, wielką sieć na grubego zwierza, a ojciec szturcha ją w bok i syczy nad uchem: „Słysz, Czarna, hukaj na Stojgniewa Wojborowica, hukaj, może cię upodoba, hukaj...” I Czarna huka w gąszcz, słyszy, jak Stojgniew jej odpowiada i śmieje się, i rozgarnia leszczynę a brzózki, i idzie ku niej: w sieć idzie. Czuje Czarna - chciałaby oto krzyknąć: „Zawracaj... uciekaj, tu sieć”, ale nie może tego zrobić, bezwolna jest, słyszy nad uchem syczenie ojca, głos jej zamiera i tym zamierającym głosem wciąż huka na Stojgniewa, wciąż go wabi... w sieć. I z tej męki, tego udręczenia i strachu obudziła się z biciem w piersi, z zimnym potem na czole i barkach. Siedząc tak w mroku komory i stuku własnego serca, przeżyła Czarna raz jeszcze wczorajszy wieczór - od tej pierwszej chwili, gdy zobaczyła twardą jak topór bojowy gębę Stojgniewa Wojborowica, gdy podjęła się podprowadzić go pod łosia, gdy patrzył na nią śmiejący się i - widziała to - z upodobaniem, gdy siedziała obok naburmuszonej macochy na godach, a izba się śmiała i huczała, i on się śmiał i huczał - najgłośniej, najmilej; zdawało się jej - oszołomionej i półprzytomnej - że niczego by nie chciała więcej, tylko zawsze tak słuchać jego wesołego śmiechu. Lecz teraz - w mroku - oglądała ten wieczór chłodnym wzrokiem, być może nauczona prawdą snu, i oto dostrzegła teraz wiele rzeczy, których nie widziała wczoraj. Przypomniała sobie owo bystre zamienianie spojrzeń ojca ze Sławomirem i owo przymilne a fałszywe sypanie słów Matlacza, owe zapewnienia i uściski - czuć było zdradę i podstęp w tej serdeczności, serdeczności Wrszowców! - Czyliż ślepy jest Stojgniew Wojborowic i jego drugowie z polskiej ziemi, że nic nie widzą? Przypomniała sobie gadaninę ojca, gdy mówił jej o gościu i zapewniał o wiernej służbie Bolesławowi i Stojgniewowi - wiernej służbie Wrszowców! Wówczas to już odczuła zdradę, odczuła zaciąganą sieć, która się śniła jej w nocy, jeno myślała - głupia! - że to na nią ta sieć, na nią z poduszczenia macochy, że Stojgniew miał być narzędziem jej zguby - wtedy to i znienawidziła go z całej duszy - głupia! głupia! - wtedy to zdał się jej był ten zwid, nie mogła sobie nawet przypomnieć, jak ten zwid wyglądał - zaśmiała się w ciemności w głos na wspomnienie, jak to myślała zrazu o Stojgniewie Wojborowicu. Ale zaraz śmiech jej się urwał - tak, nie na nią to sieć, nie ona jest zwierzyną. Stojgniew Wojborowic przyjechał na łosia, a nie wie, że na niego to łowy. Chcą go zgubić, może utopić w bagnie? Lecz nie, Bolesław by przyjechał - gdyby mu takiego woja, druga i wojewodę ubili, ni kłaka nie ostałoby z Wrszowców. Cóż więc myślą Wrszowcy, gdzie ta sieć? Chcą mu Czarną dać - tak prawił ojciec - czyliż to zguba dla Stojgniewa? Czyliż ona ma go zgubić? Uniosła ją fala ciepła - nie, nie będzie zgubą dla Stojgniewa Wojborowica. Zdała sobie naraz sprawę: co jej Wrszowcy, co jej ród własny i ojciec. Ona już należy nie do nich, dzikie ziele wyrosłe z Czarnej Wody, dziki ptak błotny, nurek albo kulik skaczący z kępy na kępę, ona jest jego, Stojgniewa Wojborowica, druga Bolesława, woja z polskiej ziemi. Opadła znów na posłanie, dłonie zarzuciła za głowę, patrzyła w mrok izby, przepełniona radością i strachem - aż na granicy błot niebo zaczęło bieleć mlecznym paskiem świtu. Tegoż ranka popłynęli samowtór ze Stojgniewem na Czarną Wodę. Stojgniew siedział z tyłu łodzi, bez plusku wiosłował małą łopatką - w skokach łodzi przy każdym pchnięciu wiosła Czarna odczuwała jego siłę; wzruszała ją ta siła, jak słabość dziecięcia. Przechyliła się do przodu, łódź rozcinała wodę z suchym chrobotem, czarna woda się uginała przed nosem łodzi w pogarbowany srebrzysty pagórek, uciekała ukosami na boki; dalej toń była bez dna. Pachniało głęboką wonią bagna, wonią duszącą, ostrą i mdłą, pociągającą i przykrą - a nad głębią i wonią szła ledwo dosłyszalna pieśń: szum trzciny pod nieuchwytnym powiewem, chlupot wody, uderzającej bez fali o brzeg, plusk ryby po szuwarach, klaskanie wodnego ptactwa budzącego się w gąszczu sitowia i przybrzeżnych traw, zamierający rechot żab. Biała mgła leżała gęstą chmurą nad Czarną Wodą, nie dojrzysz przez nią na długość łodzi, i Stojgniew - wciąż wiosłujący silnymi pchnięciami - dosłyszał rozradowany głos niewidzialnej przewodniczki: - Pogoda... pogoda... jak słońce wzejdzie, mgła spadnie. Wasz łoś pewny, Stojgniewie Wojborowicu. Zaśmiał się, miła była ta jazda z dziewką na zwierza, zawołał: - Nie boisz się uroku, gdy tak zapewniasz? Odpowiedział mu również śmiech: - Mołwią o mnie, że uroki rzucam. Nieprawda to, wiedzcie. Ale i uroków tu, na Czarnej Wodzie, się nie boję: swoja mi ona. Wżdy cichajcie, Stojgniewie Wojborowicu - nie przepuściła nigdy możności wymówienia tego miłego imienia - cichajcie, bo niedługo nam płynąć. Wraz ranny wiatr się zerwie, staniem pod wiatr, nie zwęszy was łoś; a mgłę wiatr zniesie. - Wiatr? - zdumiał się Stojgniew. - Nie zdaje mi się wiatr tego ranka. - Bo wam wiatr jeno wtedy, gdy drzewa wali. Kiedy bagna oddychają, to też wiatr, choć nie poczuje człek onego, chyba ja. Ale cichajcie już, bo pomyślę, żeście lepszy woj niźli łowiec, Stojgniewie Wojborowicu. - Widzę, że Krzidel dał mi nie tylko przewodnika, lecz i łowczego? - A wiecie, jakie prawo łowczego? trzonkiem sulicy po plecach nieposłusznego łowca. Uważajcie tegdy, Stojgniewie Wojborowicu. Wciąż to kołyszące się posuwanie w białym tumanie mgły, wciąż te odgłosy ranka na moczarach. Do Stojgniewa doleciał ściszony szept: - Zawracajcie, zawracajcie, Stojgniewie Wojborowicu - nawet w tym szepcie gra śmiech. I zaraz wysiedli z łodzi. Stojgniew szedł za dziewczyną po uginających się mchach, wraz skórznie mu przemokły, czasem się noga zagłębiała w wodę. - „Dokąd wiedzie mię ta czajka - myślał Stojgniew - zaraz utopi w bagnie” - ale ona szła przed nim pewnie, skręcała w prawo i w lewo, nie pojmował, w jaki sposób nie gubi się w białym mleku mgły. W pewnej chwili się zatrzymała, chwyciła go za kubrak, szepnęła: - Baczcie, tu rosną małe brzózki, przykucnijcie no. Niżej... niżej... Z obu stron topiel bez dna, nawet łoś nie przejdzie, tu jedyny wąski pas ziemi. Przy wschodzie słońca tędy mu droga, czekajcie. Przysiedli oboje, Stojgniew położył tuż pod ręką oszczep, podciągnął topór. Siedzieli podle siebie, wyczuwał ramieniem jej ramię, słyszał jej równy oddech - co za dziewka? nawet się nie zastracha, a wżdy łoś nie zając i ranny zatratuje i zgniecie rogami. Przez mgłę z szumem szły kaczki - całymi stadami. Gdzieś chruściel zawrzeszczał, ptak, który na nogach przed psem umknie w trawach. Mgła, dotąd nieruchoma, zaczęła się zwijać w długie pasy, raz po raz zwiewało ją na kilka kroków, znów zapływała, komary cienko śpiewały, na policzku można już było wyczuć lekki powiew. Świtało. Mgła zaczynała świecić, odsłaniający się przez pół mszar błyszczał szarą srebrzystością. Stojgniew poczuł, że Czarna nacisnęła ręką jego ramię, nastroszył się - teraz usłyszał i on: nierówne tępe człapanie po błocie, syk wody wyciskanej z mchów - ręką ujął oszczep, półprzypodniósł. Człapanie bliżej i bliżej, naraz Czarna pchnęła go lekko, mgłę znów zwiało, o dwadzieścia kroków dojrzał pochylony tępy pysk łosia i parę rozłożystych łopat - wtedy zerwał się. Zwierz był już cały widoczny. Stojgniew się odchylił i - przerzutem do przodu całego ciała - puścił oszczep. W tej samej chwili przez mgłę przedarł się czerwony promień słońca i na szarej, srebrzystej, purpurowej i liliowej mgle widać było dobrze, jak się łoś targnął w bok, przystanął, stęknął głucho, pochylił głowę, jakby patrzył na mchy u swych racic, potem wolno klęknął na przednie nogi. Oszczep do połowy wbity był w bok zwierzęcia. Prawdę bajały baby: urzeka Czarna Woda. Urzekła również Stojgniewa, wojewodę księcia Bolesława, iże włada nynie w Pradze na Hradczanach. Urzekła. Dzień w dzień wałęsał się Stojgniew po bagnach z Czarną, córką Krzidla Wrszowca, bił łosia, strzelał ptactwo z łuku albo płynął po prostu siecią strug, bobrował po komyszach i ostrowiach, piekł ubite mięso na ogniskach w lesie, wracał wieczorem zmęczony do dworu - prawda to: nie stronił wówczas od godów; albo i nie wracał, lecz spał u pasterzy w szałasie czy w zagrodzie myśliwskiej na skraju mszarów, może wprost w łodzi, pachniał błotem i dymem, we włosach miał suche liście lub siano. Gdy pytano go, jak mu się udał przewodnik, śmiał się, klepał po barkach, z rogiem w dłoni śpiewał dalekie wojackie pieśni o cierpkim zapachu obcości. Wrszowcy - Sławomir, Matlacz, Krzidel - siedzieli doma, milczkiem tiągnęli piwo i miód albo uradzali z cicha, posłańców słali kędyś, zasypiali w cieple przed ogniem, czekali - na co? nie wyrozumiesz takich gospodzinów. Tak, miło szły dni w Czarnej Wodzie u boku dziewki z wiankiem błotnych traw na głowie - wciągała Czarna Woda. Jakoś leżeli obok siebie na suchej wydmie pod sosnami, lenistwo ogarnęło nasycone ciało Stojgniewa, Czarna spała, umie przytulona do jego ramienia. Stojgniew patrzył na proste słupy drzew, na szumiące czarne korony, na matowe niebo; w pewnej chwili odwrócił głowę ku dziewczynie, ujrzał, że Czarna nie śpi już, wielkie oczy - nie widział nigdy takich oczu - wlepiła w niego, a w źrenicach strach, udręczenie i troska. Przycisnął ją ramieniem, przygarnęła się od razu, zapytał: - Co tak spozierasz na mnie? - Boję się. - Mnie się boisz? - O ciebie się boję. - O mnie? - aż siadł ze zdumienia. Ale ona się nie ruszyła, leżała z rękami zarzuconymi za głowę, szepnęła: - Ty się strzeż Wrszowców. - Wrszowców? Pijanie się najadłaś, abo co? Wrszowcy Bolesławowi służą. Jakże mu miała rzec? Że ojciec jej to samo mówił, ale ze zbyt wielkim naciskiem, niezwykłym naciskiem; że Matlacz nazbyt czule gościa ściska i nazbyt skwapliwie zapewnia; że Krzidel z Sławomirem zamieniają szybkie spojrzenia i tymi spojrzeniami gadają do siebie; że siedzą nynie przy ogniu cały dzień, miód i piwo ciągną, cicho coś uradzają; że sieć czuje i sieć oną śniła w nocy; że boi się, o głowę się jego boi, o najmilszą i najpiękniejszą głowę, przeciętą białą szramą - o tym wszystkim ma rzec? Jakiż mąż nie wyśmieje takich gadek, któż weźmie pod rozwagę czucia dziewki? Oczy jej napełniły się łzami, nie powiedziała nic, głowę tylko przytuliła do jego ramienia - Stojgniew ujrzał zdumiony, że plecy jej drgają. Niezręczną twardą łapą zaczął gładzić te plecy, wzruszony i nie pojmujący. Gdy podpływali tego wieczora do dworu, Czarna się odwróciła do Stojgniewa, niewesoły uśmiech wybiegł jej na wargi, szepnęła: - Znowu skrzyczysz mię, jak skrzyczałeś w końcu w lesie. Ale ja ci mołwię: ty się strzeż Wrszowców. Przed dworem stało parę koni, widać - dopiero co z drogi. Do Stojgniewa szedł Krzidel, kiwał się na boki, pod wąsem miał drwiący, zły uśmiech. Zapytał: - Dobrzeście pływali, Stojgniewie? - Dobrze. - Tom rad... rad... A do was jest poseł z Pragi. Stojgniew drgnął. - Z Pragi. Z czym? Dawajcie go tu. - Zaraz go przywołam. Prawił nam, że się wasi woje pobili z grodowymi. - A Sobiebor, któregom ostawił ładu strzec? - A no, nie wiecie? Sławnikowic. On już tam ma swój urn, nie tak wiernie służy wam jako my, Wrszowcy. Stojgniew poczerwieniał, ale naraz przypomniał sobie, co mu kiedyś Przemko o Sobieborze bajał przed wyjazdem do Pragi z poselstwem Wojciechowym - pohamował się. Krzyknął tylko: - Obaczym jeszcze. A konie gotujcie, zaraz do Pragi jadę. - Na noc?... Nie puścimy was - zamrugał powiekami Krzidel. Stojgniew parsknął: - Będę się was pytał... wraz konie gotujcie. Na noc jadę, a wy wszyscy ze mną. Po wieczerzy poszedł do Czarnej. Gdy całował ją pośpiesznie, patrzyła nań zalękniona. Wówczas powiedział jej: - Z Pragi przyślę dziewosłębów po ciebie. I wraz cię stąd zabiorę. Na te słowa ona się wspięła na palce, gwałtownie objęła go ramionami, przytuliła się - i Stojgniew usłyszał po raz trzeci to samo ostrzeżenie: - Strzeż się Wrszowców. 5 Powiedział Bolesław do rady w obozie iłwieńskim: - Obrócił nynie Henryk oczy na Czechy. Ejże, pokażemy mu, że i jego kraj nie jest bezpieczny. Pójdziem z chąsą na kraj Głomaczów za Łabą, spustoszym go, ludzi w niewolę uwiedzieni, bydło a dobytek weżmiem, grody podpalim, zboża końmi stratujem, niechże wie Henryk, że nie będziem go jeno czekać w Pradze. A nadto: dużo tu u Iłwy takich, co bitki nie widzieli a nie wiedzą, za jaki koniec brać topór: niewiele z nich pożytku będzie, skoro wielka wojna przyjdzie. A no, niechże obaczą wojnę, niech posmakują łupu, ludzi, broni, a dobytku, niechże nabiorą wojackiego umu. Zachrypiały o świtaniu rogi, zaruszało się w namiotach i szałasach, wiedzieli już: na wyprawę powiedzie ich ksiądz. Serca biły, śpieszyli się, omackiem szukali po ziemi, czy czego nie zapomnieli. Dziesiętnicy unosili w górę ręce z gałęziami, krzyczeli - jazgot wrzasku szedł nad obozem. Rogi chrypiały. - Gniezdno, Gniezdno, dziesiątki gniezdnieńskie. Gnida, Żagiewka, Łapa, Pinek, Chruściel, zbierajcie się, gady zatracone. - Ehej! Żaba, gdzie twoi, zebrani? - Ino! - Prowadź, psie nasienie, na kraj! Nie rozeznam w ciżbie. - Lulek, wziąłeś mój topór, ty gidzie! Kaj mój topór? - A no, obaczy stary, kiej mu konia przywiodę, a trzech niewolnych. - Ehej! na kraj, na kraj, psie krwie! Zmieszana, pstrokata ciżba głosów. Rwetes. Bolko stał rozkraczony przed namiotem, odwrócił głowę do Gza: - Widzisz, jak im z obozu wyjść? Toć gdyby Henryk był podle, mógłby z samego wrzasku zliczyć wszystkie dziesiątki. - Giez złożył dłonie koło ust, ryknął na całe gardło: - Cichajcie, smardy, nie zdołacie to cichcem z obozu wyjść? - ale jego wielki głos tonął we wrzawie, jak kamień puszczony w wodę. Słońce już świeciło nad mgłą, gdy długim wężem opuścili obóz u Iłwy. Przodem szli tarczownicy z grodów, dalej dwie setki pancernych, w ogonie bez ładu i składu ledwo rozbity na dziesiątki tłum kmieciów z polan i puszcz. Drapieżną chąsą walili na zachód zaświecić cesarzowi łuną wojny. Wartko ich pędził ksiądz - ni odetchnąć w pochodzie. Zrazu przedzierali się wzdłuż Kwisy, mokro tam było, bagnisto, konie grzęzły, ludzie ciągnęli się bez sił. Ale wraz wyszli w kraj górzysty - szeroko patrzyły oczy nawykłe do równi, do polan i mszarów. Jakiż to kraj: dech zapierało w piersi. Góry tu falowały, porośnięte świerkiem, ciemne i straszne, nieprzebyte. Wchodzili w długie doliny nalane granatowym światłem, z nielicznymi łysinami wypalonej puszczy, zasianymi jęczmieniem i owsem - lelum, jak orać na tych stromiznach? Środkiem doliny biegł wartki potok, szumiał, woda się rozbijała na pianę, bulgotała, gotowała się, kamienie w niej lśniły, polerowane do błysku, w czerwone, żółte, brunatne, czarne pasy. A z obu stron rozchylały się ściany gór, gęsto porośnięte świerkiem - jak zboże kłoniły się świerki pod wiatrem, przelewały się głęboką zielenią: biegały po nich szybkie cienie obłoków. Cisza była w tych górach, szumiało jednostajnie, ten szum i plusk potoku nakładały się na ciszę, potęgowały ciszę, zdawało się zasłuchanym uszom, że to cisza szumi. Gdy przewodnik wprowadzał ich w bór - przecie byli przyzwyczajeni do puszcz - serca im tężały. Po kolana brodzili w paproci, w krzakach borówek i czernic, w igliwiu i próchnie, brodate porostami pnie zlewały się w dali w szarą ścianę, drzewa się rozkraczały szeroko, mocno się trzymały płytkiej gleby - raz wraz głazy wytryskiwały z ziemi - wczepiały się w nią pazurami korzeni; górą szedł wciąż szum, jednostajny i mroczny szum gór. Ciągnęli niekiedy szczytami, ostrym jak piła grzbietem górskim, wtedy przed oczyma mieli dal; nie zwykli jej byli - wciąż sina, szara, popielata, przelewała się wszystkimi odcieniami błękitu i siwizny. Otoczeni byli dalą i powietrzem, nie wchłoniesz tego powietrza, nieskończona powietrzna przepaść, chybaby ptakiem nią lecieć - nad górami, nad szumiącym czarnym lasem, nad nalaną granatem doliną, nad burczącym potokiem. Stawali nad urwiskami, nad czarnofioletową ścianą skał, w głowach im się kręciło, ciągnęło ku przepaści i odpychało, dziesiętnicy krzyczeli: „Nie podchodzić, nie podchodzić do kraju, wraz wychynie ręka z przepaści, chyci człeka, wciągnie w głębinę” - cofali się wystraszeni. Nawet niebo było tu inne, obłoki niskie i szybkie, prędko biegały po błękicie, zgęszczały się, zniżały, Wzbijały się w ciemne, kosmate chmury, zapływały na szczyty, rozszczepiały się, spełzały w doliny, już były u twoich stóp - chmury! - już ogarniały cię mgłą, kładły się na twarz i oczy, zaczynały mżyć gęstym, dokuczliwym, przenikającym deszczem. Z rzadka mieszkali tu ludzie, chaty stały nad potokami albo na zboczach gór, osłonięte od wiatru, odwrócone plecami do wylotu doliny, kędy wieją szła zmiędzy szczytów. Inni ci ludzie byli, gibkim krokiem śmigali po skłonach, przeskakiwali głazy, wykroty i pnie, obrośnięci, owinięci w skóry, sczerniali od słońca, kurzawy śnieżnej, ostrej wiei. Skoro ujrzeli wojsko, umykali ku lasom. Kiedy Bolesławowi stawali na noc w dolinie, rozkładali setkę ognisk, na których przypiekali mięso, grzali wodę na polewkę, przy których hałasowali, śmiali się i gadali - góry dochodziły tuż, do skraju płomienia. Gdy się kładli wreszcie - nasyceni - słyszeli ciężki a cichy krok gór, szum kłonił się ku nim, otulał ich i straszył. Nie wiedzieć skąd się zjawiały w tych górach gadki, straszne baśni, opowieści o skrzatach żyjących po pieczarach, małych, brodatych, złośliwych, szkodzących ludziom, rzucających zarazę na bydło; o tlących w gęstwie węglach, przy których nie Iza się ogrzać, które niebacznego wędrownika, jeśli do nich podejdzie, ogarną błękitnym płomieniem, wciągną na stos i zapadną się z nim razem pod ziemię; o olbrzymach i stolinach, którzy drwalują w tych borach, a jednym cięciem siekiery zetną drzewo choćby najgrubsze; o wielkiej głowie ludzkiej, która się toczy po grzbietach górskich, a na kogo oczy jej spojrzą, trupem padnie; o rękach wywijających się z przepaści, długich i gibkich, chwytających śmiałków i ściągających ich w dół; i o władcy tych urwisk, siwym starcu z długą brodą z chmur, opasanym łykiem świerkowym, z kamiennym toporem w ręce, iże chodzi po największych pustkowiach i grzmi po nich: słyszeli ten grzmot nie jeden raz, nie dwa. Przez ten górski kraj - kraj szumu świerków, plusku potoków i kraku orłów - szła drużyna Bolkowa chąsą na ziemię cesarską. Aż wyszli wreszcie z gór i podeszli do pięknej rzeki, którą zwą Łaba. Tu z nich górski czar spadł, szli teraz szybko, drapieżnie i cicho - iście stado wilków, co zanim dojrzy zdobycz, już wietrzy łup i krew, gonitwę i rzeź. Twarze się im skurczyły, okrutne i złe, oddechy świszczały w piersiach, w gębie ślina, trzonki toporów a drzewca sulic pociły się w niecierpliwych garściach. Zebrali się w sobie - kiedyż wreszcie puści ich ksiądz na wolę? - zaświecą łuną w oczy cesarzowi, nie pożałują hubki a krzesiwa. Był wieczór, kiedy na tamtym brzegu ujrzeli Strzałę. Gród był dobrze warowny, z grubym na półtora chłopa wałem i z ostrokołem. Czerwone słońce wisiało nad nim w lekkiej różowej mgle, od grodu się słały długie liliowe cienie. Widzieli, jak strach padł w grodzie na ich widok, długo płochliwie zachrypiał róg, słychać go było tutaj, niby burczenie trzmiela; w otwarte bramy z pośpiechem wpędzano bydło, pchali się ludzie, kurz się kłębił i palił się w słońcu, z dalekim zgrzytem zapadły brony; przez rzekę leciały nikłe okrzyki; maleńkie cienie wojów, wyraziste na świetlistym niebie, kupiły się u ostrokołu, nad nimi długie włócznie służące do spychania drapiących się na wał napastników - ho! jakiego strachu napędzono strzałanom. Bolkowi ogarniali wzrokiem gród; jakby go mogli zdobyć samym patrzeniem, zęby im zgrzytały, oddechy przyśpieszone, oczyma się darli na ściany, na przyciesie i wieże, szukali szpar i załomów, kędy się palce zaczepią - mało było wśród nich takich, co dobywali już grodów, co znali smak wrzącej smoły i ukropu, gruchot belek staczanych na drabiny z wału, gęstwę pchanych w gębę włóczni, cienki gwizd strzał z łuków. Im się zdawało to tak łatwe: skoczyć, wkarabskać się na wał, przerąbać toporami częstokół; czują niemal - w ramionach drżenie pali, słyszą trzask odskakujących wiórów, w nozdrzach wierci zapach smolistego drewna; wpaść w środek grodu, rzeźbę tam czynić: na samą tę myśl wściekłość podłazi pod gardło, w gębie ślina, oczy się ćmią. Nad grodem wisiała czerwona kula słońca, paliły się obłoki i nasycona żarem mgła, czerwone smugi lśniły w nurcie Łaby - jakby już ogień huczał w zdobytym grodzie, łuną pożaru bił w niebo. Czyż się nachylił do zapatrzonego Kłąba: - Bogaty, widać, gród. Odda go nam ksiądz, zbogacim się. Kłąb zażuł wargami, nie spuszczając wzroku z grodu, odburknął: - Weź go wprzódy. - Czyż się zaśmiał: - Weźmiem, nie bój się. Młody woik o bladej twarzy i lśniących czarnych oczach wymknął się z gdańskiej dziesiątki, podsunął się do siedzącego na koniu Radbora, zachrypiał podnieconym piskiem niedopierzonego kurka: - Wraz ksiądz każe uderzyć? Radbor, zapatrzony nieruchomo w gród - jak wszyscy - nie spuścił wzroku, nie pochylił głowy: - Głupiś, Bezprymie, wżdy gród ten to posag twej przyrodniej, Regelindy; nie będzie ksiądz na ten gród uderzał. Ważyk, Dudków syn, który się był zaprzyjaźnił w pochodzie z Żarkiem Śliźniem, zwierzał się mu na ucho: - Mój ociec pierwszy kowal był w księstwie, wykuł wielki krzyż srebrny dla cyrkwi na podgrodziu krakowskim. Za ten krzyż wzięli mię do drużyny, chocia nie dali mi broni oćcowej; to ociec prosił za mnie - nienasycona, pełna tęsknoty miłość do ojca drgała mu w głosie. - Nynie ociec wielkim świątkiem Jezu Krysta. Wżdy ja wolę wojem być, och, uwidzisz, jako na ten wał polezę, jak ostrokół przeskoczę - słowa mu się rwały z podniecenia. Ale się na nic nie zdała ta gotowość drużyny: ksiądz posłał gońca do Strzały, że nie będzie grodu, który dał swej córce, niszczył ni palił, ni szkody żadnej jego mieszkańcom nie wyrządzi, żąda jeno, by mu bród pokazali przez Łabę, a siedzieli w grodzie cicho, posłów z ostrzeżeniem nie wysyłali, świateł na wieży nie palili. Tak się też stało. Wkrótce ze Strzały przyszło trzech przewodników, gród sam był cichy i ciemny, by wymarły. Z zawodem i żałością przyjęło wojsko rozkaz Bolkowy, odwracali oczy od wałów, gdy przechodzili pobok - dalej na zachód. Skoro późną nocą stanęli obozem, niewiele im spać pozwolono. Ksiądz podzielił dziesiątki na cztery oddziały, oddał je Budziwojowi, Radborowi, staremu Śliźniowi i swemu synowi, Mieszce. Kiedy dowódcy przyszli doń przed świtaniem - drużyny zostały za nimi we ćmie, podniecone i pewne, że teraz ich bitka nie minie - wyznaczył każdemu, dokąd ma iść, a w końcu powiedział: - Ja tu ostanę z setką pancernych, a jeśliby kto siłę znaczną napotkał, a rady nie mógł dać, niechże wraz przyśle konnego, pójdziem w pomoc. A ludzi bez potrzeby nie rżnąć, jeno wszystko, co żywię, zagarnąć z białkami a dziećmi i ku mnie gnać: wiele roboty doma czeka, rąk brak. A konie, woły, krowy i owieczki takoż gnać, jeno świnie wybić, nie będziem się nimi w odwrocie zabawiali; a ścierwa świńskie na wozy, jeść one będziem. Grody wszystkie popalić z obwarowaniem i wieżami, toż siodła i chaty, zdrowej belki nie ma tu zostać: niechże Henryk obaczy, że wojnę zaczął, nie wiem, będzieli mu smakować; niechże cała ta kraina jednym ogniem płonie, a płomień niech z dala będzie widać i dym, i krzyk ludzi niechże idzie po całej ziemi królewskiej. Po polach szeroką ławą przejechać a przejść, wszystko potratować, a będzieli gdzie jabłoń abo śliwa czy wiśnia, zrąbać one, iżby odetchnienia na tej ziemi nie było: pusta ma być ona, jak przeklęta. A zbierzem się wieczorem u grodu Cyryn, iże Giez Ślizień winien do tej pory wziąć. W ciemności rozległ się krótki rechot Gza: - Już tam jeno zgliszcza w on czas będą a trupy. - Bolesław spytał, niecierpliwość mu grała w głosie: - Pojęliście wszystko? - Wszystko. - Pomnijcie: wieczorem u grodu Cyryn. A wozy zegnać wszystkie, jakie najdziecie, łup będziem na nich wieźć. A nie rozochoćcie się i ludzi bez potrzeby nie rżnijcie: ludzi mi brak. Idźcie już. Gdy ciężkim tupotem odeszły cztery oddziały, ogarnęła go cisza szumiących drzew i ćwierkot budzących się ptaków. Bolesław siedział na rozesłanej skórze, założył ręce na kolana, odetchnął, powiedział głośno, choć nikogo przy nim nie było: - Zaczęło się. Blady pas świtu błyszczał już nad górami na wschodzie. Dzień był gorący, ni powiewu, żar spływał z nieba; całe ciało nalane upałem, pod przymkniętymi powiekami płynna czerwień, w rozgrzane policzki łaskoczą źdźbła trawy, koniki polne wrzeszczą rozradowane i nienasycone, ich cykcykcyk promieniuje upałem, potęguje ciszę słonecznego południa. Zboża stoją nieruchomo w ćmiącym blasku i cieple, w tysiącznych ziarnach mleczko twardnieje, wyodrębnia grudki skrobi, formuje się w twarde, sytne ziarno. W ramiona, piersi, uda, stopy sączy się upał, leniwy spokój, odpoczywanie. Wciąż wrzask koników polnych: cykcykcykcyk. I cisza - cisza skwarnego dnia, w którym zboże dojrzewa. Czyliż się trzeba było wyprawić aż w ziemie cesarskie, w kraj Głomaczów, przez szumiące góry i doliny pluszczące potokami, by od dwu lat mieć oto dzień leniwego odpoczynku? Czyż doma słońce nie smali, nie dojrzewa zboże, nie cykają koniki polne? Czy pod rodzimym słońcem nie odprężają się ramiona i uda? Bolesław słyszy zduszony szept Piekuty, wziętego na wyprawę dla liczenia łupu - zbójecka to przecie chąsa: - Ksze... dym widzę... wielki słup dymu za wzgórzem. Odruch niecierpliwości - nawet niecierpliwość leniwa w tym upale - powolne odwrócenie głowy. - Gdzie? Twarz Piekuty drgała. - Oo... w onej stronie... za onym wzgórzem! Niechętne dźwignięcie powiek. Bolesław widzi: słoneczność upalnego dnia, łan jęczmienia - słoma błyszczy w słońcu, skrzy się - wyżej wzgórze płowe, bure, rude, brzozowy zagajnik zwiędły w gorącu - ostre odcięcie się nieboskłonu, a na tle spopielałego w żarze nieba czarny słup: szeroką ławą bił w niebo dym. Bolesław się poderwał. Piekuta gęsto mrugał oczyma. - Hoo - powiedział Bolesław, zdumienie zadrgało mu w głosie - cóż to? Tam przecie Cyryn, Giez musiał uporać się z grodem. Prędko - Giez walny woj - przytaknął Piekuta. Bolesław podciągnął kolana, ręce spuścił między nogi, patrzył na dym. - Pomnę - zamyślił się - pomnę, otrokiem nieledwie byłem. Ojciec dał mi drużynę, wprawiał mię - urwał, wspomnieniem ujrzał krępą postać, ruchliwą i zawziętą, z głową wduszoną w ramiona, ze wzrokiem utkwionym uparcie przed siebie. Kiedyż to było? Dawno, a zda się tuż, wiele to dni przeciekło, dni i nocy, i spraw, i zmian, a przecie zdaje się, dopiero co wrócił z niewoli cesarskiej, od Ottona drugiego - ciżba ludu na błoniach przed Poznaniem, psy szczekały, dzwon bił i ojciec jechał naprzeciw na rosłym koniu, uściskał syna, spojrzał, pokręcił głową, rzekł: „Wielgi chłop, Wyrosłeś”, i dawny przyjemny strach przed ojcem. Kiedyż to było, azali prawda to: tyle dni i nocy, i spraw, i zmian? - Bolesław dalej bajał: - Przylazł tegdy rankiem staruch, chodzić nie mógł, mołwi: „Na Śliżniów napadła chąsa jomsborska”. Ojciec wołał mię i pry: „A no, powiedziesz dziś sam wojów, jomsborczycy napadli na Śliżniów, pomoc trza dać. A niechże wie Jomsborg: nie Iza napadać na moich ludzi, śmierć za to”. Rozbiłem ci w on czas chąsę jomsborska, utrupiłem ich jarla, zwał się Gorm. A po bitce przywiedli mi wielkiego kmiecia z pędrakiem, ci proszą mię: „Weźcie nas do drużyny, Bolesławie”. Ja w śmiech, jakbym każdego smarda w parcianym gieźle do drużyny brał, kto by orał, wszyscy by wojowali. Ale spodobał się mi on Giez, bo silny był, mołwię ci, Piekuta, tur nie chłop; małego chciałem do domu słać. Nuż mię prosić Giez za nim, mołwi, razem wojowali Nordów. W dobry czas trafił, wziąłem ich. Mały plątał się długi czas w drużynie, ciągły śmiech był ze smardzika. A nynie bacz, Piekuta: Giez jeden z pierwszych wojów w księstwie, Dzierżyk na włodarstwie w Jomsborgu siedzi, dobrze tam radzi, a Sigwalda na powrozie utrzymać niełatwo było. Widzisz, Piekuta: nie zgadniesz zrazu, co człek jest. Obaczyć trza. Piekuta ściągnął wargi: - Pomnę, niejeden w księstwie na wierzch poszedł, niejeden pod wodę. Giez prawy woj, silny a chybki, urn ma nie lada jaki, to i wypłynął. To wszystko: siłę mieć a urn. Ale Bolko myślał o czym innym, bo rzekł nagle: - A dziś puściłem po raz pierwszy mego Mieszkę na Mogilno: niechże się wprawia. Wartko dni cieką. - Piekucie się zdało, że ksiądz zasępił się lekko. Już się nie leżało leniwie i sennie, Bolesław patrzył osowiały na cichy kraj, zaczęła go parzyć siatka druciana - wziął na tę wyprawę leciutką zbroję, nie myślał się potykać z rycerstwem ni leźć pod walącymi się kłodami a kamieniami na wał - ta wyprawa to jakby jeden błysk miecza przed oczyma Henryka. Kiedy go niewiele później zagadnął Piekuta: „A wy nie ruszycie sami, ksze?” - Bolesław się skrzywił, burknął: - Ii... taka bitka. Toć i na łowy nie jadę na zająca... Niechże Mieszka się wprawia a one kmiecie, których ściągnąłem do Iłwy. A nie da kto rady, po pomoc przyśle, pojedziem. Ale tam... wolałbym nie jechać - Piekuta rzucił z ukosa szybkie spojrzenie na księdza, zrozumiał: o synu myśli. - Drugi dym - mruknął Bolesław - niewielki: chata to abo parę kleci. Słońce się już pochyliło, zaczęło wolno się staczać po niebie, ale upał wciąż wisiał nieruchomy, wciąż trwała wielka cisza, tylko koniki polne cykały zapamiętale: co im cesarstwo, one mają własne sprawy - skakać po źdźbłach i radować się blaskiem. Na nieboskłonie coraz więcej widać kłębów czarnego, złego dymu, buchał od razu, znać rzucano żar na wysuszone strzechy, unosił się szeroką, gęstą ławą, sięgał pół nieba; już gdzie nie spojrzysz - same jeno dymy; rozsnuwały się rzedniejące ku górze, bure i przezroczyste, zaciemniły soczystą barwę nieba; słońce poczerwieniało, zogromniało, utraciło świecącą grzywę promieni, spoglądało martwo, żarzyło się tylko. Groza szła od tych czarnych rozsnuwających się w górze dymów, od martwego słońca, od tego, co działo się tam - za tym widnokręgiem - od tego dzikiego przerażenia, które się tam przelewało, tego szaleństwa i zapamiętania, bólu, rozpaczy, żądzy i zaciekłości. Ani jeden głos tu nie doszedł - pod kępę drzew, gdzie przyczaiła się setka pancernych - ani jeden jęk, okrzyk napastnika czy wrzask chwytanej białki. Cisza. Natężysz słuch: tylko koniki polne cykają. Woje przerwali leniwe wylegiwanie się, gadki i śpiewy, siedzieli wszyscy, oczu nie mogli oderwać od buchającego czarnymi kłębami nieba. Napłynął daleki zapach spalenizny, słaby, rozpuszczony w powietrzu. Konie, które się pasły dotąd spokojnie, stawały, unosiły łby, kładły uszy po sobie, patrzyły przerażonym okiem, grzebały przednim kopytem. Bolesławowi twarz stężała, nasrożył się, z dłońmi splecionymi za kolana patrzył - jak wszyscy - na niebo. Piekucie cała gęba chodziła. W pewnej chwili Bolesław się zaśmiał krótkim, złym śmiechem. - A no, zaczęliśmy to bojowanie. Kupa popiołu Henrykowi ostanie, a stratowana ziemia. Zły czas przyszedł na Głomaczów. Jeszcze czekali. Słońce się zniżało, czerwieniało coraz bardziej, dzień ciemniał. Straszno się robiło ludziom. Bolesław wstał, kiwał się chwilę na miejscu, krzyknął: - Konia mi, dość tego czekania, nikt nie przyjedzie, snadź sprawili się wszyscy. A no, pojedziem do Gza... pod Cyryn. Skwapliwie dociągali popręgi. Ksiądz powiódł po kupie przekrwionymi oczyma, kazał się im rozsypać w ławę, powiódł jeźdźców przez ów skrzący jęczmień - prosto na Cyryn. Szerokim zdeptanym szlakiem zboża znaczyła się ich jazda. Ziemia ciężko jęczała pod kopytami, koniki polne cykały. W Cyrynie węgle dymiły jeszcze, na ziemnym wale sterczały kikuty palisady, dopalały się; snuły się od nich błękitne pasma, łączyły się wąskimi strumieniami z wiszącą u góry ciemną chmurą. Aż tu wierciła w nozdrzach spalenizna. Stan się rozłożył nie opodal u potoka, z dala widać było zbitą kupę niewolnych - plama pleśni na zdrowym ciele; dokoła siedzieli woje z toporem spuszczonym między kolana. Stado bydła a owiec, kilkanaście koni ze spętanymi nogami. Bezładnie rzucony łup - żelazo, tkaniny, dzbany, beczki, broń, wszystko zmieszane, widać: ładują na wozy - cały obóz wozów. Płonęły ogniska z ław, zydlów, belek, na wbitych ukosem żerdziach piekło się mięso; ludzie siedzący w kucki obracali pieczeń, by się nie przypaliła. Zgiełk. Skoro się zbliżyli, ujrzeli Gza na koniu, wiercił się między mrowiem, krzyczał, rękoma machał. Wrzask strażnika na wzgórzu, chrypienie rogu. Giez poderwał konia, obrócił się w miejscu, rozejrzał się, puścił się rysią ku Bolesławowi. Zdarł powody, aż koń się zarył w miejscu, dobrze ćwiczony był ten koń, Giez sapał chwilę, powiedział swą ciężką, powolną mową: - Jak widzicie, ksze, węgle tu jeno ostaną. Słabo się bronili, mgle tu chłopy, widać strach ich dusił, a gród nieprzysposobiony był; waru nie mieli, kamienie wraz wyrzucili, a od strony Łaby palisada zgniła: trzech wojów mi ubiły a kmieciów siedem. Niewolnych wzięli my cztery setki, a setkę wołów, a trzy setki krów w grodzie i dokoła, owiec kupa. A koni dwadzieścia i siedem, trzy źrebce bardzo wdałe a dwie klacze. Wozów pół setki, aleć koła u wielu słabe, kazałem zmieniać, nie dociągnęliby my do Odry, a te koła, co je zdejmą, na wozy weźmiem, jak się które rozsypie, zmienim je wraz, nie będziem wozów w drodze rzucać jak bywało. Dobra wszelakiego moc, osiemnaście mieczów bardzo śmigłych. Złota jeno trzy czary, a sześć rogów kowanych, srebrnych mis pięć a garść kabłączków, a bisioru, a pierścieni, a zapinek, w worku to, wraz dam Piekucie. Jantaru nie ma. Pewno poniektóry wsadził za pazuchę, jako bywa. Bolesław skinął głową: - Dobrze, Giez, rad jestem. Bardzo dobrze. Fala krwi napłynęła na policzki i czoło Gza, ale głosu nie zmienił, gdy pytał: - Pobitych na wozy kłaść abo tu grześć będziem? - Wojów kłaść, a kmieciów... - Bolesław się zawahał, potarł łeb: - Mało wozów masz? - Mało. Połowa kół na nic. - Kmieciów tu grześć... a krzyż stawić na grobie, krześcijańskie to wojsko. A no, dobrze, Giez. - A łup Piekuta nynie weźmie? - Czasu nie ma. Nocą pójdziem, już teraz gońce lecą, wojów skrzykują: dognają nas, połowa niewolnych w lasy uciecze. W dolinie jakiej na dzień staniem, tam Piekuta a komorniki łup rozdzielą. A jeść masz co? Głodniśmy. - Co nalazłem w beczkach, a ziarno, a mięso wędzone, kazałem brać. Świnie pobiłem, wszystkie kazałem piec, aby były gotowe, kiej przyjdą tamci; dumałem sobie: na noc zechcecie iść. A i niewolnym po kawałku ścierwa trza dać, inakszy zesłabną. W on czas w Prusiech wziąłem siedemdziesiąt trzech niewolnych, dowiodłem czterdziestu, reszta padła. - A no... to wiedź nas do onej świniny. - Piekuta spojrzał na Bolesława, widział, że ksiądz bardzo rad z Gza. Komornikowi zadrgały mięśnie na twarzy - nie przepomni tego, że Giez księdzu miły, dobrze się obłowi Giez na łupach. Ledwo zaczęli jeść, przyszedł pierwszy oddział - były to trzy dziesiątki od Budziwoj a z bydłem. A potem raz wraz kurzyły się drogi, szli z resztą na przełaj, przez pola, krowy ryczały, bek owiec, rżenie koni, krzyki ludzi, świst batów, przeraźliwie skrzypią koła u wozów, przekleństwa i śmiechy, płacz dzieci - już nie dosłyszysz ciszy pociemniałego przedwieczerza ni cyku koników polnych. Dymy przestały buchać, tu i tam cienka struga, zwiotczała i zszarzała, tylko na niebie ciężki tuman roztopionej sadzy, słońce się pali na tej chmurze czerwonawo, brunatnie, czarno i sino - długimi smugami: daleko widać ten tuman w krajach cesarskich. Woje się gromadzą w kupy, opowiadają ze śmiechem, dłońmi się uderzają po udach, gęby okopcone; w zmarszczkach, w kątach oczu, w nozdrzach i w uszach pełno sadzy, białka przekrwione, na rękach a kubrakach ciemne plamy krwi; śmierdzą potem, juchą, spalenizną: pohulali na tej wyprawie. Piekuta i jego komornicy gardło zdarli zapędzając ich do roboty, do zganiania bydła, do pilnowania niewolnych, do ładowania wozów a sprawdzania kół; jeno do pieczeni świńskiej i piwa pędzić ich nie trza, choć ten i ów podchmielony już, oczy mętne, wesołe, przysiadł, śpiewa. Dziesiętnik takiego końcem sulicy przez kark: „Pójdziesz, psi chwoście, beczki toczyć abo konie pętać” - rozzłoszczony wzrok, podnoszą się niemrawo, idą powłócząc nogami. Przy Bolesławie Budziwoj i Radbor, bajają mu, co robili, wiele jeńca wzięli a chat spalili, pokazują karbowane kije - każdy karb to człowiek albo woli łeb, albo koń; porządku w tym wszystkim nie ma, wiadomo: ledwie z grubsza zliczyli, tak siak, żeby się pochwalić, żeby swoją robotę wywyższyć. Widać: ksiądz słucha byle zbyć, zasępiony, zły - ejże, młody księżyc nie nazbyt się udał na tej pierwszej wyprawie, ostatni przyjdzie. Prawda to - miał gród wziąć a spalić, ale najlepszych wojów ksiądz mu dał, a pewnoć tam któremu przykazał, by zważał na otroka, a będzieli jaka bieda, znać dawał. Słońce dotykało już ziemi, gdy przyleciał chłopak od stróży: księżyc Mieszka idzie. Bolesław odkrawał kawał mięsa, jeść zaczął, ledwo burknięciem odprawił chłopca, głowy nie odwrócił. Woje w krąg, czekali - pierwsza wyprawa to wróżą, jaki ksiądz wyrośnie, jak woj i jaki władyka: chrobry a chytry albo niezguła. Wpędzali już w obóz zrabowane bydło i kupę ludzi, Bolesław wciąż jadł - gdzie mu lazło tyle mięsiwa? Mieszka zatupotał mocnym, pewnym krokiem, stanął przed ojcem, tamten kość obgryzał, pełną gębą zagadnął: - Cóż? - A no, wzięli my wedle Mogilna mnogo niewolnych a bydła, a łupu. Zegnałem to, kazałem Piekucie liczyć. Wszystko wokół tam stłamszone, nie poznasz kraju, wesoły był wprzódy kraj, nynie jeno czama ziemia. - A gród? - ksiądz rozgryzł z trzaskiem kość, szpik wysysał. - Mogilnianie wraz nadciągną tu z wozy a białkami i dziećmi a dobytkiem. Straszne było pytanie księdza, niby stęknięcie wściekłości: - Jak? Młody Mieszka stał prosto, głowa harda do góry, oczy pewne siebie, głos nadęty, ważny: - Prawiliście mi, ojciec, nie raz, nie dwa: „Pierwsza rzecz księdza drużyny swej bez potrzeby nie wytracić”. I prawiliście: „Dziesięciu niewolnych trza na jednego woja, a sto krów abo pięć koni bojowych”. Nie rzucaliście plewy na wiatr, ojciec. Przyszli my pod Mogilno, gród widzę tęgi, bierwiono na bierwiono, wał stromy. Z dala nas zoczyli, wrota zawarli, na wał i stróżują. A no, posła ja ślę pod sam wał z zieloną gałęzią, krzyczy im poseł: „Otwórzcie wrota, mogilnianie, przed wojami księdza wielkiego, Bolesława, a nie otworzycie, weźmiem wasz gród a wyrżniem was, psie chwosty, a białki i dzieci, gród spalim, jednej kłodziny nie ostanie. Mnogo nas, starczy na wasz zgniły gród, zdajcie się zdobrawoli”. Krzyczą do nas mogilnianie: „My wiemy, że Bolesław dobrym jest panem, z chęcią ji przeniesiemy nad tego, którego mamy. Tylko idźcie naprzód, a my z rodzinami naszymi a z całym dobytkiem wraz w ślad za wami przyjdziemy, a gród własnymi rękami spalimy, iżby wiedział Bolesław, jako miłują ji mogilnianie. Jeno wozy nam trza zładować, bydło zegnać, a białki i dzieci na wozy wsadzić”. Tako krzyczeli mogilnianie. Nieruchomym spojrzeniem patrzy na syna Bolesław, źrenica mu nie drgnęła. - Tegdy - bajał dalej Mieszka tymże samym ważnym, nadętym głosem - tegdy poszli my, Mogilno zostawiając na prawo. A zaszli my dalej, niźli kazaliście, ojciec, chaty popalilim, ludzi nabralim’, a bydła, a łupu i tu zegnalim, Piekucie kazałem to wziąć. Pytałem Piekuty: „Sąli już mogilnianie”, ten patrzy wilkiem na mnie i pry: „Nie ma jeszcze, naisto”, a gęba mu cała chodzi. Długo się grzebią mogilnianie... ale tylko ich patrzeć. Powoli, jakby z namysłem wstał Bolesław, w ręce trzymał jeszcze ogryzioną kość, kością tą cisnął w twarz syna. Nagły przestrach i zdumienie w młodej, zuchwałej twarzy. Ksiądz powiedział cichym, strasznym głosem: - Miecz mi daj. Drżącymi dłońmi wyciągnął Mieszka miecz, podał ojcu. Tenże cichy, zduszony głos, jakby z brzucha wychodzący: - Zbroję zdejmuj. Fala krwi na gębie otroka, łzy w oczach. Wyjąkał: - Ojciec! Bolesław już nie wytrzymał, krzyknął: - Zdejmuj! Drżące dłonie odpinały rzemienie, z chrzęstem spadła zbroja na ziemię. Myśleli woje: wyplazuje ksiądz syna. Ale ten rzeki już spokojnym, twardym głosem: - Pójdziesz do Piekuty, powiesz mu, żeby ci bicz dał. Będziesz woły do domu ze smardami gnał. - Ojciec!... - Będziesz woły gnał, słyszysz? Ty durny łbie, ty sysunie, ty kpie babi, ty czopie od starej beczki! Srom przez ciebie pada na mnie, na wszystkich wojów moich, na całe księstwo. Srom, słyszysz? Wraz nadciągną mogilnianie, aha! nadciągną, śmieją się tam za wałem z twojej głupoty, ty żabibiju, ty... Tobie świnie paść, nie wojów wodzić, pójdziesz z biczem za wołami. Wraz do Piekuty, słyszysz?... Mieszka powiódł wzrokiem po wojach półkręgiem stojących za ojcem, jakby u nich szukając ratunku, zobaczył szydliwe uśmieszki, zawrócił bez słowa; na trawie błyszczała porzucona srebrzysta zbroja. Budziwoj, który zawsze w oczy księdzu wszystko rąbał, mruknął: - Za srogo osądziliście ji, ksze. Trza było go mieczem zbić, toby dobrze było. A tak: za sroga to kara, nie przyuczony jeszcze. Toć i pies młody, kiej go na łowy wziąć, za gorącą ma krew i głupi jest... Bolesław odwrócił się ostro: - Ale pies młody za ostro na zwierza skacze, a ten zrobił tak jak pies, do którego pry mieszka: „Biegaj dalej ptaszki szczekać, ja ci sam do łowca pod topór pójdę”, a pies rad, że nie trza mu pod łapę niedźwiedzia leźć. Niechże wie otrok, że nie Iza sromu dopuścić na księstwo: hyr pójdzie po całej Germanii. Już tam mogilnianie rechocą z durnego otroka, nie bój się. - To pójdę jeszcze na noc z wojami, wraz się odechce smardom rechotać. - Nie, więcej niźli trzydzieści setek ludzi wzięlim za dzień dzisiejszy a bydło i wozy: trza to do dom wieść. Nie zaszkodzi otrokowi, kiedy z biczem się przejdzie za wołami. Niechże wie, że srogą płatę da ten, kto źle wojów wiódł. A nynie idźcie, porządkujcie łup, w nocy chcę ruszyć. - Widzieli, niewesoły ten dzień dla księdza, nie raduje go bogaty łup. Nie przypominali sprawnej drużyny wojackiej, gdy się zebrali do pochodu. Tylko pancerni jechali z tyłu w kupie, chronili odwrót, a niechby który z niewolnych zechciał w bok śmignąć, wraz by go na koniach dognali. Wszyscy piesi zajęci byli pilnowaniem, z górą trzy tysiące pojmanego ludu rozbili na pięć kup, otoczyli je woje z toporami, gnali; inni pędzili bydło, inni na wozach z łupem jechali siekąc woły witkami, inni konie wiedli, inni przodem szli, drogę przecierali, w dziury a wykroty walili kłody, kamienie, gałęzie, iżby wozy przejść mogły. Pomieszany gwar krzyków, nawoływań i klątw kłębił się nad pochodem - za nimi została stratowana, spalona i martwa ziemia Głomaczów, jeno koniki polne, rozpryskujące się w podskokach przed kopytami koni, ostały żywe, cykały wesołe i radosne, obojętne na płacz ludzi, na ich cierpienie i krew, na swąd spalenizny pod niebem, łunę wojny, którą zaświecił Bolko Henrykowi w odpowiedzi na jego wyzwanie. Zapluskała Łaba na brodzie, którym przeprawiał się pochód, zaszumiały drzewa pod tchnieniem nocy, na niebo wytoczył się księżyc, szedł między gwiazdy, mieniący się i obojętny. Wolno jak żółw wlókł się pochód objuczony jeńcami i łupem. W popłochu uciekały na zachód resztki ludzi ocalałych z pogromu, niosąc w sercach zgrozę, a w oczach błysk pożogi. W szerokiej kotlinie rozlało się na dnie czarne jezioro, odbijały się w nim rosnące na stokach gór smreki; dziko tu było, ponuro i niegościnnie. Nad jeziorem tym rozłożyło się wojsko Bolesławowe na odpoczynek a uporządkowanie zdobyczy. Bolesław obiecał nagrodzić tych, co się dobrze sprawili u Głomaczów, a Piekuta z komornikami mieli łup dzielić. Bezpieczni się tu czuli przed pogonią, zresztą o dzień drogi została w tyle setka pancernych z Budziwojem, mieli strzec obozu. Bili słabsze krowy a woły, wędzili mięso w dymie, iżby nie zaśmierdło - do domu jeszcze szmat drogi, a gąb do jedzenia dość. Mieli tu ze trzy dni stać, powili sobie szałasy z jedliny dla ochrony od rosy. Pasy poodpuszczali, skórznie pozrzucali, odparzone nogi moczyli w jeziorze: miły chłód napływał w ciało, przywracał rześkość i siłę. Już piosnki śpiewali o wyprawie. Poszli woje w krainę Głomaczów, Stratowali krainę Głomaczów – ejże, ejże! stratowali Głomaczów! Nad czarnym niegościnnym jeziorem, w którym się smreki odbijały, leciała pieśń: Popalili grodziska Głomaczów i zabrali dobytek Głomaczów – ejże, ejże! dobytek Głomaczów. Od porosłych świerkami stoków wielokrotnym echem odbijały się rozkrzyczane głosy: Śmiał się Bolko z krainy Głomaczów, płakał Henryk nad krainą Głomaczów, ejże, ejże! nad krainą Głomaczów! Ejże! - wesoła to była piosnka o dzikiej chąsie na kraj Głomaczów. Do namiotu Radbora wkradł się Bezprym, nie zastał starego woja, siadł na pniaku służącym zamiast zydla, podparł brodę pięściami, czekał. Wnętrzem jego targała radość, dzikie poczucie triumfu: widział przyrodniego brata, jak z biczem za wołami szedł; gdy który wół odchynął ździebko na bok, Mieszka gonił za nim, zapędzał do stada. Bezprym wiedział - całe wojsko wiedziało - za co ta kara; i jaki durny otrok z Mieszki - a ojciec zwolił mu wojów wieść. Na moment żal, gryząca gorycz zalała wyrostka: czemuż to on niemiły ojcu, a Mieszka - młodszy, a głupszy - dobry jest; Bezprym wiedział, że się jego matka nie udała ojcu, że ojciec nielubianą odesłał, a wziął Emnildę. I naraz żal się obrócił w jej stronę, w stronę matki - czemuż nie zdołała przypodobać się ojcu, nie przypochlebiła mu, nie ugłaskała, nocną pieszczotą nie zniewoliła, pewnoć krnąbrna była a twarda, a nieużyta, to i wygnał ją mąż. Bezprym wiedział, jaka była Emnilda, nie wiedział, jak wyglądały te noce, kiedy został poczęty; nie wiedział, że już na godach małżeńskich mierziła ojca sucha brzydka Węgierka - jego matka; że ściskało ojca ze złości, gdy sypali na młodych ziarnem; że kiedy ostali sami, ojciec, nie patrząc na matkę, krzyknął srogo: „Rozdziewaj się”, a potem nawalił się na nią, bo go chuć żarła; nie wiedział, że matka płakała nocami i z tymi zapuchłymi oczyma odjechała do swoich. Nie, tego wszystkiego nie wiedział Bezprym, nie pojmował boleści i goryczy matczynej - jakże podobnej do jego boleści i jego goryczy - gdy marniał skrzywionymi z obrazy i żalu ustami i ściśniętym gardłem: „Czemużeś nie upieściła ojca, nie ugłaskała, nie uradowała, czemuś nie ostała prawą małżoną, czemuś wyjechała na one Węgry, a mię ostawiła... samego”, wargi nie umiały wypowiedzieć tego żalu, który go rozsadzał - za samotne dzieciństwo przesiedziane za częstokołem Lednicy, w okręgu puszczy, podchodzącej pod gród, w ciasnocie i pustce, pod ręką mrukliwego Stanka; nie umiały wyrazić tej tęsknoty za miłością i ciepłem, za sercem matki i nadzieją ojca, za matczyną kołysanką i ojcowską szorstką troską, za wprawianiem w wojacki trud - raz jeno uczył go ojciec oszczepem ciskać, raz na gody wziął i dary dał, a potąd się żarzy w piersi wspomnienie tamtych chwil. A nynie musi się Bezprym kryć między smardami, pod obcym mianem, w ciągłej obawie, że go Radbor wygoni do Rajnberna, by się na świątka sposobił - a Mieszka, psia mać, ścierwo parszywe, smród, dureń, gid, churlęga!... I znów zła, gryząca radość zalała serce Bezpryma, gorzkie poczucie triumfu - otrok wciąż przywoływał sobie ten obraz przyrodniego, jak z biczem idzie za wołami, pieszo - a ma konia, jucha! - skazany za niezgulstwo i głupotę. - „Ha ha ha! - rechotał sam do siebie Bezprym, drwił i kpinkował - przyjdą wraz mogilnianie, tylko ich patrzeć”. A on, Bezprym, ubił wojaka z długachną włócznią, ubił go toporem, przez łeb, a zagarnął trzech niewolnych i konia, widziała to dziesiątka i Radbor widział - oto jaki lik z Mieszki, jaki z niego. Może przejrzy ojciec, może go przyzwie z powrotem i uzna go, przecie uznany jest, ojciec podniósł go, uderzył nim o próg i o sosrąb, przecie nie jest przywłoka, jeno syn... uznany syn... pierworodny... Zaciśniętą pięścią bił Bezprym w kolano - z tego żalu i złości, i obrazy, i żrącej ciężkiej goryczy, i nieradosnego triumfu nad pohańbieniem przyrodniego. Radbor przyszedł nieprędko; kiedy zobaczył chłopca, uśmiechnął się pod wąsami. Spytał: - Dawno siedzisz? - Dość! - Ej że, napytasz obu nam biedy, łażąc tak do mnie. - Niedługo już... Myślę do ojca iść. - Ciemię przygrzałeś w ogniu abo kłoda ci spadła na łeb? Widziałeś, co z Mieszka zrobił? Błysnęły czarne oczy Bezpryma. - Otóż to, Radborze, otóż to! Niemiły mu już Mieszka, widzi ojciec: do niczego on. Póki matki się trzymał za kieckę, na woja się patrzył. A poszedł pierwszy raz na gród, uląkł się. Radbor parsknął jak koń. - Zawiść przez ciebie to gada, Bezprymie, i oczy mąci. Nie uląkł się ci, jeno nazbyt chytry chciał być. Ej że, nadęli otroka w miech mogilnianie - błysnął zębami w śmiechu. Bezprym się żachnął, widać: zły był. - Kłaki to, uląkł się abo przechytrzył, aleć ojciec nań gniewny, woły mu kazał gnać. Widziałem ci onego księżyca z biczem, a mołwię wam, szedł jak prawy wolarz, aże łajnem odeń niosło. - Zaciekasz się w złości, to ci i na um uderzyło. - Ii tam... uderzyło... Ale dumam sobie tak: zły to ksiądz, iże na wroga uderza, kiej ten ma siłę a moc, dobry, kiej nie przemarudzi chwili, kiedy wróg słaby. Nynie słaby Mieszka, a ja woja ubiłem, a niewolnych wziąłem, a konia. Może się ojciec odsroży, a weźmie mię do siebie. Radbor zaczął się drapać w czuprynę, patrzył na chłopca, podziw mu błysnął w oczach. - A no... - mruknął z namysłem - a no... może i prawie gadasz? Może i prawie? Jako to gadasz? zły to ksiądz, iże na wroga uderza, kiej mocny, dobry, iże uderza, kiej słaby? - Naraz plasnął dłońmi po kolanach, roześmiał się. - Wżdy prawie gadasz, zły taki ksiądz, a dobry taki. Tak ci to jest. A nynie Mieszka nieluby, po owej Iści z Mogilnem, tak ci i jest. A ty ubiłeś woja z włócznią a niewolnych wziąłeś, a konia, prawda to, sam widziałem, prawda. Słuchaj no, Bezprym, może to i pora do ojca iść nynie, kiej Mieszka nieluby, a ty dobrze się biłeś. Hm, może i pora, prawie gadasz. Zły to ksiądz, kiej przemarudzi chwilę... jakeś to gadał? Bezprym poderwał się: - Wraz idę do ojca. - Radbor złapał go za przegub dłoni: - Czekaj no... „pójdę do ojca... pójdę do ojca” - przedrzeźniał. - Nikaj nie pójdziesz. Jeszcze mi tu każdy smród z dziesiątki będzie sam do księdza szedł. Ja pójdę... niech na mnie, starego, pierwszy gniew padnie. Bezprym podniósł nań wzrok, w oczach wdzięczność. - Pójdziecie? - Pójdę psia... a trza będzie durny łeb pod topór kłaść, rzekę mu tak: „Ksze, już mi teraz wszystko jedno, aleć Bezprym...” - i naraz się nasrożył: - Siedźże tu, głuptak, czekaj. Przyniosę ci wolę ojca. - Okręcił się, splunął, odchylił skórę namiotu i wyszedł. Bezprym znów siadł, znów podparł brodę pięściami, znów czekał. Czekał długo. Gdy Radbor podchodził do księdza, słyszał, jak Giez gadał: - Otrok to jeszcze, aleć dobrze na wał lazł, aże piszczał z ochoty. Mój wnuk, Ślizień, wołają nań Żarek - i głos Bolesława: - Tako na wał lazł? - Pry mi: „Stryju, dziewkę doma mam, ociec nie chcą mi jej dać. Może wy poślecie dziewosłębów abo ksiądz?” A mołwię wam, ksze, otrok to jeszcze, mleka z gęby nie zlizał. - Ho ho ho, ksiądz mu dziewosłębów... - śmiał się Bolko; Giez zawtórował ciężkim, brylastym głosem. Skoro Bolesław zoczył Radbora - wesół był nynie ksiądz, dobrze to! - zagadnął: - A ty, stary, takoż masz otroka, któremu się do dziewki ckni? - Radbor pokazał zęby w uśmiechu, dyszał trochę, ale rzekł śmiało: - I ja mam otroka, jakże... Co prawda nie dziewosłębów mu trza ni dziewki... Ale dziś nagradzacie, ksze, kto się dobrze bił, a łupu wiele wziął, a nie zesmrodził się ze strachu... memu otrokowi nie dziewki trza, waszej łaski mu trza. - Gadajże, Radbor, nagrodzę ji, cóż to za otrok?... - Ubił woja z włócznią, wziął niewolnych i konia: otrok. Tom i przyszedł ja po nagrodę dla niego. - Jakże się zwie? - Bezprym. Bolesław oniemiał. - Jak? - Bezprym, ksze. - Wżdy Bezprym u Rajnberna psalmy śpiewa. - Posłałem ci ji do Rajnberna, ale to syn wasz, ksze. Wziął kubrak łowiecki, pas nabijany, który dostał od was, topór i miecz dziadowy, i łuk, i strzały, i nóż, przyleciał do mnie, mołwi: „Na wyprawę mi iść, nie ze świątkami w cyrkwi śpiewać”. Tęgo się bił u Głomaczów, a nynie łaski waszej prosić chce. - Tu jest? - Tu - sapnął Radbor i widzi: źle stoi Bezprymowa sprawa. Skurczyła się twarz księdzu jak wilkowi, krew na nią trysła, patrzy na woja strasznymi oczyma: źle jest. Myśli Radbor: „Nie wyjdę z tego ni ja, ni ten dureń. W księdzu gotuje się złość, źle jest”. Bolesław miał już na gębie rozkaz: „Wojem chce być... przeciw mojej, przeciw ojcowej i księżej woli... bicz mu dać, jak Mieszce, niechże oba woły pędzą... syny moje”, ale się pohamował. Wykrztusił: - Wie kto o nim? - Nikt. - Słuchajże, Radbor: stary cap z ciebie, a durny kiej otrok. Nieee - przeciągnął - durniejszy jeszcze. Dać mu konia, a trzech wojów, niechże skacze do Lednicy a czeka tam na mnie. - Ksze... - zająkał Radbor. - Niechże skacze... - głos księdza gotuje się - niechże prędzej skacze precz stąd, aby mój gniew nie padł na niego... aby go nie starł - szedł na Radbora, żyły nabrzmiały mu na czole, kark napęczniał - a no, mam uciechę z mych synów na tej wyprawie, mam... A z tobą, stary, pogadam jeszcze... taki to słuch w moim księstwie? - Radbor z nagła zwinął się w sobie, jakby dźgnięty, pokłonił się niezdarnie, szybko poszedł - i nim gniew zaczął trząść. Bolko spojrzał na Gza, naburmuszył się. - Słuchaj no, Giez, a nie wygadaj mi się, że był tu Bezprym. Słyszysz. - Mam ci jęzor mocno uczepiony, ksze, nie wygadam. - Dobrze. Wołajcie mi Piekutę. Dla Piekuty te dni nie były odpoczynkiem: tyle łupu rozdzielić a zliczyć, a wolę księdza zgadnąć, a możnych nie obrazić - miał się nad czym głowić Piekuta. Mało wziął komorników, wśród wojów się natknął na Kłąba, który z jego zezwoleniem do drużyny poszedł, kazał mu przez te dni pomagać sobie. Znowu Kłąb komornikiem został, karby zacinał, a ludzi ganiał: umiał już to robić. Od owego układu, kiedy to stuknęli sobie dłońmi na zgubę Zefrida, Piekuta łaskaw był na Kłąba. Nynie powiodło się Kłąbowi: ubił niemieckiego rycerza konnego i w zbroi, wraz do Piekuty szedł, iżby mu ten łupu nie brał. Piekuta rzekł mu wtedy: - Pniesz się, pniesz, a no pnij się, wiem, do kogo się pniesz. Ale pomnij, że na drodze stoi ci ta kostropata wywłoka, nim go nie przewrócisz, nic z tego pięcia się. Pnij się, pnij. Ksiądz mi rzekł: „Ludzi, koni, złota, srebra, jantaru a bydła bez mego pozwoleństwa nie dasz nikomu. Broni, kiej kto nie ma, może brać po jednej, a to: miecza nie ma, może jeden miecz brać, szłomu nie ma, może szłom brać, szczytu nie ma, może szczyt brać, jaki zechce. A kto zbroicę sobie zdobył, konia nie odejmować mu, lepiej się człek bije, kiej wie, że pancernym może ostać”. To i tobie, Kłąb, nie będę zbroi brał a konia, wyżej będziesz, łacniej wyższego zgubisz, kiej zechcesz - twarz mu drgała zawzięcie i groźnie. Tak to Kłąb wracał do dom w pancerzu, szłomie, a na koniu i z mieczem u boku - rzadko kto po pierwszej wyprawie pancernym wróci. „Wszystko w życiu idzie z włosem Kłąbowi” - mówili o nim; on uśmiechał się jeno gorzko. Liczyli tedy łup a niewolnych, niemało było tego liku. Jeśli kto na kowalstwie się znał albo na kołodziej stwie, albo na szewiectwie, albo na łagiewnictwie, tego wydzielali osobno, taki na podgrodziu będzie siedział albo w podgrodowych siodłach; a kto łuki umiał robić albo szypy, tego miał Piekuta siać Chrząszczowi do osady Grotniki - broni mało i mało księdzu; a kto był z białka i z dziećmi, tego w puszczy osadzić, tamok rob winien las trzebić a palić, ziemię orać i w dani księdzu składać, co wyorze; a pojedynczych mężów znamienitszym rodom ksiądz da w nagrodę. W zbitej kupie stali jeńcy - zapadłe, poszarzałe twarze, zgarbione plecy, ręce drżą; białki pochlipują, niemowlęta kwilą na rękach matek - starsze czepiają się kiecek matczynych, w oczach ciche, bezdenne przerażenie: zaiste, wiele widziały dzieci przez te dni. Dla Piekuty jedno jest ważne: silny chłop albo chuderlawy, na kowalstwie się zna albo na kołodziejstwie, reszta - co mu tam... Któż w tym całym obozie nad jeziorem czarnym i złym, w którym się odbijają obłoki i obojętnie szumiące świerki, któż będzie patrzył w te zapadłe twarze, w te oczy wbite w ziemię, w serca przepełnione rozpaczą i przerażeniem. Cicho zaczaj się tamten dzień, wesołe słońce toczyło się po niebie, złotą grzywą sypało na świat blask i żar - tylko koniki polne cykały. Noc poprzednią przespali spokojnie w grodach, na podgrodziu, w siodłach i pojedynczych chatach, ani im w głowie było, że ostatnia to ich noc w rodzinnych domach, że wybuchła wojna Henryka z Bolesławem, co im wojna? - tyle co konikom polnym, skaczącym po źdźbłach. Rano przeciągali ramiona, drapali się w czupryny, spuszczali nogi; wychodzili za próg i patrzyli na blady pas świtu nad górami na wschodzie, wróżąc, jaki dzień będzie - gorący, czyli dżdżysty - i ani im w głowie, że Bolesław z polskiej ziemi puszcza na ich kraj cztery oddziały wojów, jak cztery sfory wściekłych rozjuszonych psów; ani im to w głowie postało, wyganiali bydło na paszę, białki szły po wodę albo syciły ogień na paleniskach. A potem dzień pożaru i krwi, i śmierci, i duszącego strachu, i gwałtu, i wrzasku, i płaczu - a później pędzeni byli w stadach, ludzie i bydło, i owce - w nieznany kraj, obcy i straszny. Tak, zdobywcy liczyli ich, lik karbowali na kijach, dzielili i oglądali, ale komuż w głowie zajrzeć w owe twarze, w oczy i w serca... Nie liczą się serca niewolnych. O tym straszliwym dniu drużyna Bolesława pojmowała tyle jeno, ile zawarło się w tej wesołej pieśni Poszli woje w krainę Głomaczów, stratowali krainę Głomaczów – ejże, ejże! stratowali Głomaczów. I bolej... nic. Szumią obojętne drzewa na stokach gór, w czarnej i złej wodzie jednako się odbijają świerki i obłoki. Także samo odbiły się twarze niewolnych, gdy ich zapędzono stadem, by pili z jeziora. 6 Obejście Dzierbołka rozrosło się przez te lata. Do domu przystawił piwowar dobudówkę, w środku zrobił sień, jak widział to w dworcu grodowym Warcisława - dziwowali się sąsiedzi, jak to się pnie Dzierbołek, jak się nadyma by ropucha: wielmożą chce ostać z tego piwa i śmierdzących łubek z czerwiem, abo co? Tłusta, czerwona, jakby wypucowana do czysta twarz Dzierbołka rozszerzała się w uśmiechu, gdy to słyszał, trzęsły się mu w cienkim dychawicznym chichocie obwisłe policzki i podbródek. Spraszał sąsiadów - kowala Kobuza, skórnika Rybitwę, kołodzieja Piasta a łagiewnika Stacha - przyjacielski człek był Dzierbołek, lubił z sąsiadami pogwarzyć, a że nie żałował dobrego chmielonego piwa, przychodzili doń chętnie; zwłaszcza w niedzielę albo święta, gdy pracować nie Iza. Z grodu się doń wymykał czasem świątek Kędziorek - po kościelnemu Andrzej - sadzili go w godnym kącie, poważali, jako że cześć robił domowi; zresztą Kędziorek był człek wesoły, cała gęba w śmiejących się zmarszczkach, nie krzyczał na nich - ot, by jeszcze jeden sąsiad. Dzierbołek lubił przy piwie gadać, bogactwo swe wychwalać, kupiecki um pokazywać - widzieliście ji, już kupcem się mienił piwowar. Tymczasem jaki dom wystawił - z sienią! - by grododzierżca Wardsław; Dzierbołkowi trząsł się podbródek i policzki na te pochwały. - Radostkę dałem Jarkowi - bajał piąty i dziesiąty raz - synowi Białowąsa a swakowi Warcisława... ho! ważny to woj Jarek Białowąsów, prędko pancernym ostanie. Nie zabrał białki do ojca, bo miło mu mieć ją tu, pod bokiem, kiej w grodzie stróże trzyma. A Żywulę dałem Jaszkowi, kulawy on, ale udały, wszystko zrobi: i chatę postawi, i wóz naprawi, i młotem, żelazo ubije, nie trza mi do Kobuza iść. - Wielki, czarniawy Kobuz śmiał się huczącym basem, głową kiwał. - Dobry chłop z Jaszka. A Bognę nie wiem jeszcze, komu dam, wiele kto mię nagabuje, obaczę. I owo syna nie mam, jeno córki, a dom mój pełny, rozbudować go było trza, boć Jarkowa białka z synami muszą mieć kąt, a Jaszko z Żywulą muszą mieć kąt, a ja z Bogną co robić mam, do sąsiadów się wpraszać? I patrzcie: jeden zięć wojem u księdza, onże swak Warcisława, przez niego dostęp do grodu mam, a nikt nie broni mi prawa wojom nosić, a tarżyć z nimi. A pomnę, jako to białka Stachowa kpiła ze mnie a kłamała, a palcem w oczy tkała: „Dobrze to - jazgotała - kiej woje łażą tu piwo twoje chlać. Bacz, jak u twojej dziewki brzucho zaokrąglało z onego piwa”. Ale ja swój um miałem, wiedziałem, że Jarek nie taki świszczykot, iże bobku dziewce da, a później pójdzie wronie gniazda podbierać. Oho! jam ci nie myślał wiele, wiedziałem ci: gody będą. Pomnę to, Radostka buczała po kątach, a ja jej rzekę: „Głupia ty, nie wiesz to, kto jest Jarek, Białowąsów syn, swak Wartka? Kiej ci zrobił brzuch, znaczy: małżonaś jego, przyjedzie tu święty mąż, Wojciech, chrzcić was będzie, a gody wyprawi; nie chce Jarek bez Wojciecha a chrztu brać cię za małżonę. Nie tąż, jeno czekaj”. - Goście kiwali głowami, pamiętali: zgoła inaczej w on czas było, biegał Dzierbołek do Wartka, jakby wiewiórczy ogon sobie przypiął, i zły był, a Jarek jeno boczkiem się przekradał do jego chaty i od płotu hukał na dziewkę: nie przyjechałby Wojciech, nie skleiłby Dzierbołek zięcia z córką; ale nie przeczyli. A Dzierbołek gadał i gadał: - Ej że, ważne gody wyprawił Wartko Jarkowi, a Wojciech chwalił na onych moje piwo i mołwił: „I w Pradze lepszego nie warzą”. A jakem tu przyszedł, nicem nie miał, jeno dwie wiązki chmielu... I pomnę to, prześmiewali się ze mnie ludziska: kto by żył samym piciem, kałdun mu napęcznieje, a blednica zeżre. A no widzicie... - szerokim ruchem ręki pokazywał bogactwo a dobytek - z czego to wyrosło: z piwa. Bo dumacie sobie pewno, jako piwo to jeno piwo. A piwo to nie jest jeno piwo, opowiem wam, co to piwo, a jaka jego moc. Słuchajcie tegdy o piwie... Tak, rozrosło się przez te lata obejście Dzierbołka. Przy pomocy Jaszka postawił piwowar kleć na czerw, drugą na słodzenie piwa - nie robił już tego doma, słód mu już śmierdział, w kleci warzył piwo, miał tam kamienne palenisko, a żelazny trójnóg na kocioł. Dziwny człek był Dzierbołek; każdy jedno robił: kołodziej piasty strugał, a obody giął, kowal żelazo kuł, garncarz glinę ugniatał, a temu zawżdy było mało - wiele gąszczu zostawało od piwa, rozdawał go wprzódy za kilka podpłomyków albo garść kaszy, wiadomo: i tak by wylał do rowu. Drapał się w łeb Dzierbołek, marszczył nos w tłustej twarzy i - patrzcie no! - zamyślił świnie trzymać. Ale tam! będą mu świnie w domu stać, skoro mu już i czerw a słód śmierdzi! - i świniom wystawił chlew, nie wszyscy mieli taką chatę, jaki był świński chlew u piwowara Dzierbołka. Kto przechodził tamtędy, słyszał pochrząkiwanie a czochranie się świń o ściany; i krowa stała w tym chlewie za ogrodzeniem, wszystkie one słód żarły. Oho, Dzierbołek! - niełacno znajdziesz drugiego takiego człeka. Bo oto raz po raz trzeba mu było od sąsiadów wóz a wołu brać i piwem częstować; kiedy jeździł po czerw, brał konia od Warcisława. Znudziło się mu. Był kiedyś w Gniezdnie Piekuta, komorę liczył a składy oglądał, przyniósł mu piwa Dzierbołek, gadali we trzech z Warcisławem przy piciu; cienko chichotał Dzierbołek, wytarźył klacz i wóz od Piekuty, bogać tam od Piekuty! Piekuta księży komornik był - od księdza wytarźył Dzierbołek klacz a wóz i, jak prawdziwy kupiec z obcych krajów, srebrem Piekucie płacił. Komornikowi twarz chodziła ze zdumienia, gadał do Warcisława: - Po całym księstwie jeżdżę, jeszczem takiego człeka nie widział jak ten miech łoju - plasnął Dzierbołka po tłustych plecach, tamtemu wypucowana gęba trzęsła się od głębokiego chichotu. - Po całym księstwie jeżdżę, wszyscy jeno księdzu dają, abo dar jaki ksiądz im daje z swojej łaski. A ten... - spojrzał z podziwieniem na tę jakby masłem wymazaną gębę - a Dzierbołek płaci księdzu. Mołwi mi ksiądz: „Źle będziesz z kupcami tarżył abo za wiele im dasz, abo gadać z nimi nie zechcesz, popamiętam ci”. Tom żadnego kupca nie przepędził, jak to za Sobiesława bywało, i nynie: dał Dzierbołek dobrą płatę za konia i wóz, to i przedałem mu, jakbym kupcowi przedał. Ale kto on? nie kupiec, piwowar gniezdnieński. Takiegom w całym księstwie nie widział. Wartko podpity już był ździebko, kiwał się na boki, zarechotał: - A brodaty kupiec z Kijowa kiej przyjedzie, nie chce już ze mną gadać, u Dzierbołka siedzi. A potem się żali, że ji Dzierbołek okpił. - Hi hi hi!... - trząsł się tłusty podbródek piwowara. Tak to Dzierbołek jeździł wozem zaprzęgniętym w klacz by księży człek - wszyscy podgrodzianie na wołach jeździli. Prawda, szkapa była stara i wyparszywiała, ale źrebiła się jeszcze; mawiał piwowar Dzierbołek: - Za trzy lata zięć mój, Jarek, syn Białowąsów, nie będzie pieszo latał, na koniu mu służyć w księżej drużynie. Inny wprowadziłby klacz do świńskiego chlewa, ale tego żarła chuć budowania, stajnię postawił; a miejsca w niej było na trzy konie. „Nic - prawił - przygodzi się w dobry czas”. - I tak cały okólnik miał zabudowany dokoła, że na płot niewiele miejsca ostało; a dawne to czasy, gdy przyszedł na Żuławy gniezdnieńskie z paru wiązkami chmielu? - dziesięć lat ledwo policzysz. Ale najbardziej zadziwił sąsiadów swymi wnukami - teraz dopiero zobaczyli, jak się wysoko piął Dzierbołek. Radostka Jarkowa rok po roku porodziła dwóch synów - chłopcy zdrowi byli, rośli szybko. Nowym chrześcijańskim obyczajem nie czekał Dzierbołek siedmiu lat z nadaniem imion, ledwo chłopcy biegali, orzekł, że chrzcić ich zaniesie do cyrkwi, a imiona nada; tak kazał im zawsze robić Gaudenty, nie wszyscy podgrodzianie go słuchali. Wtedy to zaczęto myśleć o imionach dla malców. Dzierbołek trzy dni po obejściu chodził, nos tarł, w końcu zachichotał do siebie, rękoma zaplaskał, szedł do grodu zięcia szukać. Była jesień, żółta mgła leżała płaską warstwą nad mokradłami Jelonka, Świętego i Bielidła, dalekie lasy roztapiały się w sinym, nieprzezroczystym powietrzu, dymy się słały, pachniało ostro przegniłym zbrunatniałym liściem, mokrą ziemią, bliską zimą. Gród się na górze rozwalił szeroko, bryła starego grodu gniotła długi jęzor włączonej jeszcze za Mieszki części podgrodzia, spełzającej nisko do podnóża góry; buro lśniły tramy dębowego wału, paliły się brunatną czerwienią, w tym zamglonym dniu zdawały się bliskie, wisiały nad całym podgrodziem. Dzierbołek westchnął głęboko - prawdę mówiąc, bał się ździebko Warcisława. Wolno, z sapaniem dźwigał swój brzuch pod górę, dojrzał schodzącego Jarka, skinął na niego ręką, przysiedli obaj na zasiekach broniących podejścia do wrót grodowych. Dzierbołek sapnął. Jarek widział, że oczy teścia okrągłe są i wesołe, jak zawsze, gdy teść nowe dziwo wymyślił. Woj zawiesił na błyszczącej twarzy pytające spojrzenie, Dzierbołek zachichotał z podnieceniem, zabulgotał: - Ejże, dumałem ci nad imionami twoich synów. Widzisz no, nie lada to rzecz imię wziąć: imię zdoła lepiej Dolę zakląć niźli on wieszczek, co na Zajezierzu świętym w dąbrowie siedzi, a stracha się, że mu Gaudenty tak zagrzeje w zadek, że skakać będzie kiej pliszka i ogonem potrząsać. Ty bacz, tobie Białowąs ważne rodowe imię dał, a no, i sam nie wiesz, jak wojem ostałeś, a Warcisław uznał cię za swaka; a uznałby to cię, jeśliby wołali na cię Chwost abo Smród? Nie chciałby Warcisław ze Smrodem się poswatać, wiem to. Bacz tegdy, chciałeś po ojcu chłopca Białowąsem zwać abo może drugiego Dzierbołkiem, hi hi hi! Dobre to imiona Dzierbołek abo Białowąs, ale myślę, twoim synom godzi się lepsze dać imiona. No i umyśliłem imiona dla twoich synów - urwał, spojrzał uważnie na chłopięcą wciąż jeszcze gębę zięcia, uderzył go po kolanie, zaśmiał się. - Bacz, Jarek, twoje syny wielmożami ostaną. Wiem ci, brałeś Radostnę, bo pucata a oczy ma wielkie kiej krowa, udała ci się, ale ociec jej um ma, nie kłamaj z oćcowego umu. A no, bacz, nazwiesz starszego otroka Wojciech - urwał, bo mu samemu tchu nie stało z wrażenia. Jarek patrzył nań przerażony, wyjąkał: - Wojciech? Księdzowe to imię. Ii tam, co próżne gadki bajać. Zechce to Gaudenty synowi chłopca ze stróży grodowej rodowe imię dać. Zesrożył się mały, tłusty, dobroduszny Dzierbołek. - Głupiś! głupiś by ten wieprz, com go kupił wczora od Wnyka. Głupiś jako kaczy ogon abo jak wiązka grochowin, słyszysz ty mię? Pewno, że Wojciech to rodowe imię, księdzowe imię. A nie słyszałeś to, jak Gaudenty bajał na gody w cyrkwi, czyj jest Wojciech? Całego księstwa jest, wszystkich krześcijan, skoro wszystcy wykupili jego zewłok od pogan. Wszystkich, słyszysz? Masz ty śmiałość przeciwić się słowom Gaudentego, iże święty jest mąż i sama mądrość kapie mu z gęby? Bluźnić zamyślasz, durniu? A Wojciechowi ulałem dwie świece z wosku, takich grubych świec żaden wielmoża nie ulał, wszystcy patrzyli na one, a Warcdsław mię chwalił. Tegdy słyszysz? Starszy otrok będzie miał imię Wojciech, a dobrze mieć takie imię, księdzowego rodu to imię a ważnego człeka u Jezu Krysta. A wtóry... - odetchnął głęboko Dzierbołek, znów plasnął po kolanie zięcia. - Bacz, Warcisław ci swak, z tego samego rodu. Jakże, jego dziad był bratem dziada twego ojca. Nie tak? Mołwię ci, głupiś jak kaczy ogon. Idź doń, boćknij ji w kolano, a proś: niechże wiedzie synów twoich do chrztu. Starszego imię będzie Wojciech, a młodszego... proś ji... Warcisława, twego swaka, niechże dozwoli młodszemu swoje imię dać: Warcisław. A ja parę łagiewek piwa mu przyniosę, dobrego, chmielonego piwa - odetchnął głęboko Dzierbołek, jakby wór jęczmienia z pleców zrzucił. Długo się jeszcze spierał Jarek, bał się z taką prośbą iść do Warcisława - pogoni go grododzierżca, a po karku nakładzie. W końcu się umówili: razem pójdą. Nie odkładając - na gorąco - poszli do grodu. Warcisław się zgodził nadspodziewanie gładko. Huczne odbyły się chrzciny - piwa nie brakowało. Dziwili się sąsiedzi - niejednego zawiść żarła - tym imionom a pięciu się Dzierbołkowemu. Piwowar się pysznił, wypinał wielki brzuch, podbródek się mu trząsł w chichocie. Bajał: - Nie każdy to może takie imię mieć: Wojciech abo Warcisław, oho! Wojciech to księdzowe imię, niewiele kto w księstwie może je nosić. A Warcisław z ważnego rodu, grododzierżca ji ksiądz zrobił, do rady wzywa. Ale on swak nam, wiadomo, Jarka, mego zięcia, sroka nie wygrzebała ani kotka nie poroniła. Po imionach jego synów baczcie, jaki to człek, Jarek. A imiona te: Wojciech a Wartko, pomnijcie, ważne to imiona, rodowe, oho! - zdawało się, że się rozpłynie Dzierbołek w tłustą plamę z tej dumy i tej radości. Od wyjazdu Ottonowego jakby się odsunęło księstwo od Gniezdna. Przez wszystkie te lata ksiądz przyjeżdżał ledwo dwa czy trzy razy, sądził, siedział kilka dni, wraz go kądyś gnało. Między siejbą a żniwem, między godami zimowymi a pierwszym deszczem wiosennym, między struganiem sani a gięciem obodów przychodziły wieści ze świata - z Poznania, z Krakowa, z Wrocławia, z Germanii a Romy - odchylali się na moment od roboty, słuchali tych poplątanych wieści - przez pół zrozumiałych - czuli jeno niejasno: rozrasta się księstwo; zdawało się im: i oni się rozrastają z księstwem. Te lata były wypełnione mozołem wszednich dni, odpoczynkiem świąt, żarciem, piciem i spaniem, miłością i bólami, urodzinami i śmiercią - co komu Dola przyniosła. Kiedy dziesiątki wychodziły z grodu, wiedzieli, że ksiądz o nowej wyprawie myśli, kiedy wracały przetrzebione i obciążone łupem, wiedzieli, że ksiądz raz jeszcze pobił swych wrogów - wrogów księstwa; jacy to wrogowie, ledwo słyszeli z imion a gadek - Welety, Czechy, Pieczeniegi abo Prusy. Nynie poszły dziesiątki do Iłwy, ponoć Niemca będzie bić księdz dla odmiany, bają, zmarł cesarz Otto, iże w Gniezdnie był - mały i chuderlawy - nynie królem jest Henryk, wywłoka a gad. A no, pobije ksiądz Henryka, co im - im obody giąć abo sanie strugać. Dzierbołek niedawno wrócił z objazdu zbieraczy czerwiu, odpoczywał na przyzbie, wesołymi oczyma patrzył na wnuków.- Wojciecha i Wartka - jak się kulali po ziemi. Dzień był wietrzny, naganiał obłoki; spoza grodu napływała poszarpana chmura, wysuwała długie czarne macki, łapała obłoki, zasnuwała niebo; gdzieś w głębokości błyskało i grzmot warczał. Wiatr się zakręcił, zaczął zwijać garsteczki kurzu i źdźbła słomy w szybkie, biegające lejki. Słońce pociemniało, groza ogarnęła świat. Gród się odcinał czarną szczerbatą masą od szarosinych chmur. Burza szła. Dzierbołek się skrzywił, zawołał na wnuków: - Ejże, dudki, do chaty! Wnet deszcz lunie - ale malcy przytulili twarze do szpar w płocie, wypatrywali coś od strony Gniezdna. Dzierbołek spróbował się osrożyć. - Słyszycie dziada, abo nie? Wraz wam tyłki posiniaczę, deszcz idzie - jakoż po dachu i po kurzu dziedzińca zabębniły rzadkie, wielkie krople; ale chłopcy nie odpłaszczyli się od płotu, zawrzaśli cienko: - Tata... tata idą... Dam ja wam tata - sapnął wstając Dzierbołek - tata Niemców walą, ja was tu będę walił - gdy był w pół dziedzińca, pies się zerwał ze szczekaniem, czyjaś ręka szukała we wrotach skobla, Dzierbołek podrobił żywiej, nad bramą ujrzał śmiejącą się twarz zięcia. Stanął, sapał ze zdziwienia: - Wróciłeś? Jużeś wrócił? Jakże tam? Radostka, Radostka, obacz no... mąż wrócił - w drzwiach stanęła pucata Radostka, w wielkich jasnych oczach zdumienie i radość, pędem przeleciała dziedziniec, minęła ojca, przypadła do Jarka, trzęsącą się z radości ręką głaskała go po ramieniu; obaj chłopcy czepiali się mu nóg. - A no... a no... wróciłeś w dobry czas - sapał śpiesząc do zięcia Dzierbołek - a no... mam ci świeże piwo, dobre piwo, dobrze chmielone. - Jarek się roześmiał i, ogarniając się od synów, wykrzyknął: - Dobra to. W gardle mam pył... tfu, jak niosło dziś piach w gębę. - Deszcz już dobrze siec zaczął, ze śmiechem zmykali pod dach. Przy jajecznicy i piwie opowiadał Jarek o chąsie na kraj Głomaczów. Radostka siedziała obok, miło jej było czuć ramieniem ramię mężowe, oddychała szybko, chciało się jej śmiać - ciemny rumieniec okrył pucatą twarz. Obie siostry przysiadły w kącie, oczy im wyłaziły z dziwu, dech zapierało; chichotały cichutko z podniecenia. Gęsto sapał Dzierbołek słuchając, jak czterema oddziałami stratowali kraj Głomaczów, ile to wzięli ludzi, koni, bydła, łupu. Parokrotnie wstawał, siadał, znów wstawał, ścierał pot z czoła, gęba się mu trzęsła, oczy wesołewesołe, patrzył raz wraz w otwarte drzwi: burza się wciąż przewalała na dworze, błyskało, grom ryczał, woda szumiała, wiatr zwiewał ulewę, deszcz bił ukosem. Dzierbołek się krzywił, jakby mu pilno było. Jarek zjadł jajecznicę, wylizał palcem michę, zluźnił pas, sięgnął po piwo. Zdziwił go niecierpliwy pisk Dzierbołka: - Tyle, prawisz, łupu przywieźli woje od onych Głomaczów? - Ho! - zaśmiał się Jarek - nie widzieliście tyle dobra. Ho! Pewno, większą część oddali my księdzu, ale i nam zostało. Niemałom to dał ojcu, a i tum przywiózł, na wozie przywiózł, w grodzie leży. Za kilka dni trza nam znowu na Poznań iść, ale zwolił ksiądz odwieźć to, co zrabowalim. - Trza mi zaraz do grodu, a tu sika, że nosa nie wytkniesz. - Jarek patrzył ze zdziwieniem na teścia, nie pojmował jego pośpiechu. Ledwo deszcz minął, Dzierbołek porwał się z ławy, wykrzyknął: - Do grodu mi... Dziewki - z przyzwyczajenia zawsze tak wołał na córki - wypłuczcie parę łagwi, piwem napełnijcie... onym mocniejszym, z wielkiej beczki... przyjdzie Jaszko, niechże niesie wraz do grodu, chyżo... chyżo... - cały tłuszcz mu się trząsł z tego pośpiechu. Jarkowi nie chciało się od żony, rozparł się wygodnie, ramieniem przygarnął Radostkę - szczęśliwą, czerwoną - burknął: - Co was tak goni... nie weźmie nikt mojego łupu, komornikowi go dałem... rankiem pójdziem, nynie zdrożonym, śpiący. - Ale Dzierbołek nie słuchał, zamachał rękoma, wykrzyknął: - Ao, w zadku mam twój łup, widzisz ji, struganego woja - Jarek się roześmiał szeroko, mruknął do Radostki: - A wżdy nie wytrzyma do ranka, pędzi go, jakby mu pies łydki obgryzał - i za odchodzącym teściem: - Powiedzcie komornikowi, iżby wam wydał, z Jaszkiem we dwu zniesiecie. Ale Dzierbołek nie zajrzał nawet do komornika. Od wrót grodowych zawrócił na prawo, szedł między wałem a gospodami księdza, mruczał do siebie, po łbie się drapał. Przed szopami drużyny przystanął, nastawił ucha: doszedł go skłębiony, gęsty gwar. Dzierbołek zachichotał. Wszedł do szopy, stanął w drzwiach: wesoły, tłusty, przymilny Dzierbołek. Dojrzał ich: rozwaleni na ławach, śmiejący się, gadający - gęby spocone, usta rozwarte - bez pasów, w giezłach jeno a w gaciach, boso, nogi zmęczone, pobrzęknięte. Na zalanych stołach misy z nie dojedzoną kaszą a puste rogi, muchy obsiadły resztki jadła i kałuże piwa, aż czarno od much. Łapa się kłóci z małym Żagiewką, siedzi czerwony, oczy wybałuszył jak śliwy, głębokim basem buczy przekleństwa, Żagiewką go doskakuje, przed nosem pięścią macha, zachłystuje się od krzyku - woje wkoło za brzuchy się trzymają ze śmiechu. W kącie stary Jętka w gęśle brząka, podśpiewuje pod nosem. Milej leży na wznak, ręce założył pod głowę, opowiada krzykliwym głosem - do Dzierbołka dochodzą urwane strzępy: - ...ja ją łaps! a ten gad na mnie... sczepili my się... wtedy to nadleciał... mołwię wam, jucha tryskała z mordy jak z rozbitego garnka... ejże! krzyczę... - Ha ha ha! - śmiali się z jakiejś gadki. Gdy zobaczyli tłustego gościa - niby beczkę na dwu krótkich obrąbkach - wraz się rozległy krzyki: „Dzierbołek... Dzierbołek... bywaj tu... a piwa przyniosłeś?” - lubili piwowara. Dzierbołek chichotał, tłustą twarz rozlewał w uśmiechach, ręce rozkładał: - Przydyrdaliście w dobry czas... słyszałemć, Jarek mi prawił, dobrzeście się obłowili na Głomaczach. Radem, radem widzieć was znów. - Za trzy dni dyrdać nam na Poznań. - To weselcie się w dobry czas, synkowie. A piwo wraz Jaszko przyniesie, dobre, chmielone piwo. Dacie mi byle co, bogaciście nynie... - Dobrze to, że piwo masz - krzyknął Kusz - ale napilibyśmy się miodu. Już nam od piwa Wartkowego zęby ścierpły, a kałduny napęczniały, wraz blwać piwem będziem. - Moim piwem nie będziesz blwać - Dzierbołek się zaperzył, ale wraz zachichotał. - A miodu chcecie? miodu? hm, miodu... Mam ci i miód, ale miód nie piwo... wiecie, jako miód sycić trza... trzy stągwie piwa daję za stągiew miodu. - Nie rób maślnicy z gęby - huczał Milej na całą szopę - i tak ci z niej masło ciecze... - Masło? Lepsze masło niźli co śmierdzącego, hi hi hi! - A za miód mamy co ci dać, ty pijawko końska. - Sławik wyskoczył na środek, zapiszczał: Dzierbołek, Dzierbołek – piwowar czy łoju worek?... - Hu hu hu! - toczył się śmiech po szopie. Gdy Jaszko się przywlókł z piwem, wywiódł go Dzierbołek przed szopę, przyparł do ściany, szybkim szeptem dyszał mu w ucho: - Dyrdaj no migiem w dół, zaprzęgaj klacz, a bierz parę czystych łagwi, leć do bartnika Szczygła, wiesz, iże pod lasem siedzi. A przywieź tu syty, słyszysz? Migiem, migiem. A będzie Szczygieł pytał, co dasz za miód, powiedz: „Już nie strachaj się, stary, Dzierbołek cię nie ukrzywdzi”. Lećże już - pchnął zięcia, sam się pokiwał z powrotem do szopy. Przy piwie powiedział im Dzierbołek: - Wiecie, jako czerw zbieram dla kupca z Kijowa. A daje mi on kupiec noże a bisior, a kabłączki, a sukno. Mnogo czerwiu każe mi dać za pordzewiały nóż. Macie wy nynie wiele dobra, wiem ci. A ja mam piwo i miód, ale licho tam piwo, miło mi ugościć was piwem w dobry czas. A piwo moje dobre. Słuchajcieże: mam ci i srebra małowiele, dał mi ono kupiec z Kijowa. Pokażcie mi wasz łup, wezmę to i owo, a wam dam piwa i miodu, moje piwo dobre, a trza będzie, to i srebra dam; lepiej wam srebro mieć w mosznie niźli wór łupu, co wam z łupu? A za srebro wszystko mieć będziecie: i odzież, i broń, i picie. Pokażcie, coście przywieźli. Ze śmiechem rozwiązywali łuby. Do późna siedział z nimi Dzierbołek, oglądał, w rękę brał, kłócił się, chichotał, po ramionach klepał, piwem a miodem przepijał, srebro pokazywał, dłoń do uderzenia nadstawiał. Raz wraz Jaszko odnosił nowe brzemię do domu, Dzierbołkowi gęba się pociła, rękawem ocierał, gadał i kupował. Kiedy wracał na podgrodzie, zataczał się z umęczenia. Długo nie mógł zasnąć tej nocy, kręcił się, postękiwał. Gdy rankiem wyszedł Jarek przed dom, ujrzał Dzierbołka i Jaszka przy zaprzężonym wozie. Zdziwił się. - Wyjeżdżacie? Wesołymi oczyma patrzył nań Dzierbołek. - A no, ostawaj z żoną w dobry czas: może trzeciego wnuczka doczekam, ckni mi się już, staremu. A mnie mus do Poznania, prawili mi woje w Gniezdnie: wiele łupu przywieźli poznańscy, więcej niźli tu. Wziąłem na wóz piwa a miodu, pojadę obaczyć ten łup. Ostawajcie w zdrowiu. Pięć dni nie było Dzierbołka. Jarek zbierał się już do grodu, przyszedł nakaz do Warcisława: ksiądz znów woła dziesiątki gniezdnieńskie. Żywula wleciała do izby, rozwarła gębę: - Tata w obejście wjeżdżają. Wesoło patrzył Dzierbołek na swojaków, ci aż gęby rozdziawili z dziwu: we dwa wysoko ładowane wozy przyjechał tata; a u drugiego wozu szedł drobny, zachudzony człek, piegowaty całkiem, przestraszonymi oczyma rozglądał się po obejściu. Dzierbołek karabskając się z wozu sapał: - Niemało przywiozłem dobra. I konia przywiodłem, nie próżnom wielką stajnię stawił. A wytarżyłem niewolnego, wiele roboty doma, nie wydołamy z Jaszkiem. Chytry chłop, dobry chłop, nada się. Wołają nań Kucza - zlazł, odsapnął głęboko, zatrząsł się zadowolonym, wesołym chichotem. 7 Kucza mówił o sobie, że się nazywa Kutkar, ale kto tam wymówi takie cudaczne imię. Człek był zręczny do wszelakiej roboty, ruchliwy, zmyślny; w kraju Głomaczów, dokąd przybył z zachodu, poduczył się słowiańskiej mowy, można się z nim było od biedy porozumieć. Rychło się oswoił z Dzierbołkową zagrodą, polubili go. Dzierbołek posyłał go z piwem do grodu - zważniał piwowar, nie chciało się mu samemu stągwi ciągać. I oto się zdarzyło, że dzięki robowi piwowara dowiedziała się Latorosłka o swoim mężu więcej niż w ciągu blisko dziesięciu lat małżeństwa. Zefrid przybył do Warcisława z polecenia księdza: Bolesław kazał mu objechać większe grody, wszędy wypytywać grododzierżców o najbardziej chrobrych i zmyślnych dziesiętników - którzy by głowy nie stracili, kiejby ich z całą setką w puszczę wysłać, a nie kicnęliby po zajęczemu, jeśliby siłę większą spotkali, niż sami mają. Warcisław nie lubił Zefrida, a teraz zły był, że mu najlepszych ludzi ksiądz wybiera, jak jaja z gniazda. Wrzeszczał na świątka, że nie jemu o wojach ma sprawę zdawać, że niech no Zefrid do Gaudentego idzie, ale nakaz był jasny. W końcu więc wydusił: - Zna ich ksiądz dobrze, to tych pięciu, com ich wysłał księdzu dwa razy: Chruściel, Pinek, Łapa, Gnida i Żagiewka, lepszych nie mam. I nynie ich ślę. A pierwszy będzie Chruściel, jemuż niech ksiądz każe odyńca samotniaka za brodę z kniei wywieść, wywiedzie - i Wartko buchnął grubym śmiechem, swą wielką łapą walnął Zefrida po kolanie, zawołał: - Naisto, wywiedzie. Pójdzie w las, chaps za brodę i wywiedzie. Ale wnet się zachmurzył, patrzył koso na Zefrida, jednym uchem słuchał nowin, które mu Zefrid przynosił, pomieszanych z chwaleniem porządków w Gniezdnie. - Ład u was, Warcisławie - słowa się sypały Zefridowi prędko, bez wysiłku - takiego ładu indziej nie widziałem. Kiej mię ksiądz spyta, który jest pierwszy grododzierżca w księstwie, powiem: Warcisław. Wartko poczerwieniał w pierwszej chwili, ale wnet się nadął. Rzekł z przekąsem: - Nim to powiecie księdzu, weźcie pierwej w gębę garść kamieni. Zefrid błysnął czarnymi oczyma: - Czemu to? - Żebyście nie mogli prędko gadać. Bobyście wysypali tych wszystkich, którym to obiecujecie... w każdym grodzie, gdzie jesteście... - i znów wyszczerzył w śmiechu swe rzadkie zęby. Zefrid lunął słowami by z beczki, ale twarz mu jeszcze zmalała: był zły. Zły był wciąż, gdy drobnym kroczkiem szedł w stronę domu, mruczał do siebie: „Obaczysz jeszcze, zapłaczesz przeze mnie, ty księży psie”, ale wiedział, że nieprędko dojdzie do tego. Nie wiodło się mu w ostatnim roku. Ksiądz coraz bardziej krzywym okiem nań patrzył, krzyczał nań za matactwa. Zaczęło się to chyba od tamtego szczekania na Piekutę, kiedy to Zefrid próbował utopić przed księdzem komornika; poszło o tego parszywca Kłąba - Bolko strasznie wówczas zwymyślał kapelana. Odtąd rzadko wzywał go do rady, czasem miesiąc świątek siedział na dworze, a jakby w eremie. Gniew w nim wzbierał - skryty, zaciekły gniew - Zefrid dusił go w sobie, gadał jak zawsze, ale mało go już słuchano; coraz częściej ludzie zaczynali się zeń naśmiewać, odchodzili w pół słowa. Zaciekał się: jeszcze się odbije, pokaże im, kto zacz Zefrid. Szedł wolno przez gród, głęboko zamyślony. Wojna się sunie ku nim. A no, w wojnie uda się mu przysłużyć księdzu, nynie ludzie w lik idą. Kogóż ma Bolesław: jeno takich wołów kiej Wartko abo cudaków jak Gaudenty. Reszta?... Stojgniew, Budziwoj, Tuni, Piekuta... aż się zatrząsł na wspomnienie pierwszego komornika, zacisnął drobne pięści. Już mu pokaże, tej ruchawej gębie... Gdy wchodził do domu, ujrzał jakiegoś człowieka, zdejmującego z pleców stągiew z piwem. Zefrid przyjechał do domu znienacka, piwa nie było, kazał Latorosłce posłać dziewkę do Dzierbołka, piwowar przysłał Kuczę. Zefrid stanął, patrzył, Kucza odwrócony był doń plecami; Latorosłka dała mu za przyniesienie kawał jęczmiennego placka i jajo - pokłonił się. Wziął stągiew, odwrócił się, wejrzeniem się spotkał z Zefndem - Latorosłka ujrzała naraz, że mąż jej zbladł, zmalał, skurczył się. Kuczy piegowata gęba zadrgała, otworzył usta, Zefrid kocim susem skoczył ku niemu, porwał go za ramiona, obrócił, wypchnął na dwór. Sam stał u zatrzaśniętych drzwi, jakby przez deski patrzył. Latorosłka spojrzała w okno, Kucza tkwił jeszcze przed domem, oglądał się, w głowę się drapał; splunął, wziął stągiew, powlókł się w stronę bramy. Do Latorosłki doleciał okrzyk Zefrida: - Ten... skąd tu? Widziała, że jest wstrząśnięty, że go ponosi. Przez cały czas, odkąd go znała, nigdy taki nie był - zawsze ukryty za gęstwą słów, panujący nad sobą, nieprzenikniony. Najgorsze niepowodzenie zagadywał - nieraz pytała siebie, jaki to jest ten jej mąż, jaki naprawdę? Mniemała, że zna go do głębi, do najtajniejszej jego myśli, ale on nigdy tej myśli nie zdradził przed nią, nigdy nie powiedział jej nic, nic nie pokazał. Teraz - gdy tak stał u zamkniętych drzwi - zdawało się, że Zefrid skręca się przed jej oczyma. Widziała: robi wszystko, by się opanować. I nagle wspomniała, jak przed kilku dniami odwiedzała wraz z Emnildą chorych w chałupach za podgrodziem; stanęła wtedy u chruścianego płotu. W ogrodzie baba gęsto dziobała motyką; ujrzawszy drużkę księżny odchyliła się, krzykliwie narzekała na biedę; wówczas na ostrzu motyki dojrzała Latorosłka przeciętą na pół glistę. Patrząc na wijącego się robaka pomyślała raptem o Zefridzie - sama riie wiedziała, skąd to na nią przyszło. Teraz się naprawdę wił vv męce, jakby go ktoś przerąbał. Otworzył usta, chciał coś mówić, wychrapał to tylko: - Daj mi piwa. Siadł przy stole. Latorosłka mu nalewała, patrzyła nań spokojnie, bez współczucia - tak się na kawał drewna patrzy. Naisto sama zdrewniała przez te lata. Lęgła się w niej jakaś gorzka radość, że oto widzi go - pierwszy raz - prawdziwego, jakim jest, żywego człowieka, który czuje coś, cierpi, boi się, skręca w męce. Zefrid pił, nalewał, pił, wreszcie zapytał po raz drugi, głos miał jeszcze lekko schrypnięty: - Ten skąd tu? - To człek Dzierbołków, piwowar kupił go kajś. Abo wiem... - Nie wiesz? - czarne oczy wlepione w nią, przenikliwe i wiercące. - Nie - wzruszyła ramionami. - Nie gadałaś z nim? - Nie. Pierwszy raz tu był. - Po podgrodziu łazisz... - dopytywał. - Nigdym nie zajrzała do Dzierbołkowego obejścia. Wiesz, że piwa nie piję. - Wiem... - przymknął oczy, przeciągnął ręką po czole. I naraz zagadał, po swojemu, po Zefridowemu, pośpiesznie i przymilnie - jak zawsze: - Wiem, wiem to dobrze, że wraz z Emnildą a tym cudakiem... z Gaudentym, chodzisz po podgrodziu, każdą wyparszywiałą sukę przygarniecie, nakarmicie i przyodziejecie. A wszystko to z uczenia Gaudentego, że chrześcijański obyczaj to karmienie ubogich, wdów a sierot. Dobrze to robisz, miła moja, rób tak i dalej. Ja ci pomogę. Niechrześcijański to obyczaj niewolnymi pomiatać, znam ci tego piwowara, Dzierbołka, wiem, że niesłodko mu służyć. Wykup tego... tego, co tu był z piwem, niechże Warcisław da mu znak, niechże gad idzie k’swoim... niech idzie. Srebra ci dam... - grzebał w pasie, wydobył mieszek, niemały, pękaty, ręce mu drżały, - Starczy tego srebra na dwóch... na trzech takich... daj no Dzierbołkowi tyle srebra, ile zechce. A nie gadaj z onym... z tym robem, niechże idzie na połamanie kulasów... - Latorosłka patrzyła czujnie na męża, widziała, że ten znów coś plącze, nie mogła się wyznać w tym człowieku, nie ufała mu. Zefrid nie zdołał się opanować, kręcił się na swym zydlu. Znów zagadał: - Chodźże z Emnildą na podgrodzie, nic nie mam przeciw onemu miłosierdziu. I nie dziw: musisz coś robić, skoro umarł ci jedyny syn, któregoś zrodziła. Latorosłka uczuła ostry ból, gniew ją porwał, tupnęła nogą: - Tego nie tykaj. - Jakże to, miła moja, nie Iza mi o synu naszym mówić? Odparła twardo: - Nie Iza. Podniósł się. Musiały w nim pęknąć wszystkie wiązania, nie umiał się już z niczym ukryć, nie gadał pustych słów, teraz każde słowo coś znaczyło. Latorosłka patrzyła na męża szeroko rozwartymi oczyma. Podjął z goryczą: - Tak. Kiedym przyjechał do was... do Orczycy, niechętnie na mnie patrzyłaś. Widziałem to, myślałem sobie: wzwyczai się. Nie wzwyczaiłaś się, jeszcze gorzej na mnie dziś patrzysz niż w on czas. Szepnęła: - Naisto. Mówił coraz gwałtowniej, coraz szczerzej: - Naisto, mołwisz... gorzka to wieść dla męża. To powiem ci i ja: w on czas w Orczycy, udałaś mi się. Ale jeślibyś inna była, z dziobami na gębie abo koślawa... i taką bym cię brał. Wżdy nie szuka się gładkiej dziewki, kiej się małżonę wybiera, gładkich dziewek można naleźć na kopy... bez swaćby. Kiej się o swaćbie myśli, patrzy się na ród a na korzyść, nie lada jaka to rzecz, z kim się to człek poswata. Twój brat najlepszy drug księdza, wojewoda. I kiej ciebie brat pytał, czy chcesz za mnie... zgodziłaś się. Ale i ty nie dlatego się zgodziłaś, że byłem urodziwy... - wybuchnął gorzkim śmiechem. Latorosłka odchyliła się szybko, na twarz jej biły rumieńce. Powiedziała gwałtownie: - Urzekłeś mię... urzekłeś. Nigdy ci tego nie daruję. Zdała mi się w on czas Orczyca ciasna i gniła, iście kupa próchna. Zdało mi się, że pokazujesz mi świat, nowy świat. Niewielem radości znalazła w tym świecie. Zefrid kiwał głową. - Urzekłem? Nie ja cię urzekłem. Świat. Ale teraz ci powiem: zrazu chciałem się ze Stojgniewem spokrewnić, z Orczykami. A później... później rozmiłowałem się w tobie, miła moja. Mierżę cię. Tak. A wieszli... ilekroć jechałem do Gniezdna, o jednym myślałem: oczy tobą uradować. Odparła gorzko: - Wolej byś radował oczy kim innym... nie ważnam małżona dla ciebie... - Po cóż to mówiła? nigdy nie wymawiała mu, ale pierwszy raz tak gadali do siebie, wprost, jak człek do człeka; teraz słowa same leciały jej z ust, nie wstrzymasz ptaka, który się z klatki rwie, bije skrzydłami o pręty. - Tobie trza innej białki, a wziąłeś dziewkę z puszczy... z zapadłego grodu, po co ci ona? Jednego syna ci narodziłam i ten zmarł. Wiesz, jaki jest obyczaj: trza napędzić taką, co nie rodzi. Czemu nie napędzisz mię; brata się boisz? Nic ci nie zrobi brat, obronię cię. - Inny nynie obyczaj, nie Iza napędzić małżony, choćby i nie rodziła. Z Gaudentym na podgrodzie łazisz, a tego nie wiesz? niewiele cię uczy Gaudenty... A ty mi w oczy nie kłuj... nie dlatego w łożu jak dziewka leżysz, że cię nie chcę. Zrazu tak nie leżałaś. Ale chuć mię żre, żebyś sama mię obłapiła jak małżona. A kiej leżysz by kłoda, złość mi, obraza, wszelaka ochota mię odchodzi. Dlatego rzadko cię bierę i syna nie masz. Latorosłka krzyknęła: - Myślisz sobie, że ja tążę za tym... z tobą. Ty... - szła ku niemu, jakby chciała uderzyć. - Milej by mi z gadziną w jednym łożu leżeć niźli z tobą... - Zefrid pobladł, oczy mu zaświeciły, zaciął swe wąskie wargi, na twarz wypełzła mu zimna, straszliwa nienawiść, zaczął mówić wolno, krótkimi zaciętymi zdaniami: - Z nie lada jakiego jesteś rodu, Wojborowa córo, wiem to. Z pierwszegoś rodu. Brat twój drugiem jest księdza, wojewodą. A dał mi cię na wiek... by jałówkę. Mojaś nynie, wiesz to. I Stojgniew wie. Oboje nienawidzicie mię, ty i brat. Tacy to i krewni z was... w kałuży byście mię utopili. Jak szczenię. Miłuję ja was... z wszystkich sił miłuję, kiej widzę, jakbyście to wy... oboje... ty i brat... jakbyście to wy mię... kiej szczenię... w kałuży... Przerwał mu ostry krzyk kobiety: - Nie kłam! - podeszła doń szybkim krokiem, chwyciła go za ramiona, potrząsnęła. - Nie kłam, Zefrid. Łeż wszystko, co gadasz, wiesz o tym. Nigdym ci nie rzekła, że cię miłuję. Alem małżona twoja... ty wiesz. A Stojgniewowi tyś szurzy. Żadne z nas... z Orczyków nie ugodzi cię... nie kłam... to ty... - Ja? a no... może i ja... Azali takie są twoje dumki, że wam wolno... wolno mnie, męża i szurzego, wolno cięgiem stopą gnieść by robaka? - Latorosłka przypomniała sobie wijącą się na ostrzu motyki glistę, mimo wzburzenia pomyślała: „Wżdy tym razem Zefrid prawie gada... ten pierwszy raz. Może nie Iza go tak by robaka... by glistę... kimkolwiek jest Zefrid, ten mój mąż”. - Spojrzała na wstrętną małą twarz: w oczach cierpienie, żywy, człowieczy ból, tym razem - mimo woli - dotarła do dna: strasznie tam było. Oddech mu świstał, powtórzył: - ...by robaka - i zaniósł się znienacka dychawicznym chichotem. To było nie do zniesienia, Latorosłka tupnęła nogą: - Przestań! Urwał od razu. Latorosłce zdało się, że w chichocie tym rozpłynęło się wszystko człowiecze, już nie był nagi jak przed chwilą, już parskał drwiną: - Dobrze, dobrze, miła moja. Śmiech mój cię mierzi... nawet śmiech. Aleś małżona moja, brat cię oddał, mojaś - stała tyłem do stołu, teraz oparła się obu dłońmi o blat, ujęła deskę w garście, wcisnęła w nią palce. Zefrid wciąż siedział przed nią na zydłu, patrzyła nań z góry. Mówił szybko: - Wykup no onego człeka od Dzierbołka, a puść go. I nie gadaj wiele, z piwowarem jeno a z Warcisławem. Nie mów, że to ja ci kazałem, mąż, jeno że chrześcijański obyczaj jest taki: więźniom dyby zdejmować. Będą cię jeszcze bardziej chwalić. - Ruszyła ramionami, Zefrid wciąż paplał: - I pomnij, że chrześcijański obyczaj: męża słuchać... onej gadziny. Wiesz o tym? - Wiem. I słucham. Wierną ci jestem małżoną. - Naisto, słuchasz, miła moja. A wżdy takoż ten jest chrześcijański obyczaj... nie wiem, czyli i o tym wiesz... że małżona, jaże miłuje męża swego, nie będzie knuć zdrady przeciw niemu. Wzgardliwie wykrzywiła wargi, wciąż się opierała o stół, słowa nie rzekła. - Wiem dobrze, jak mię miłujesz, miła moja. Złe są języki ludzkie, niejedno nagadają na białkę, co duma jeno o karmieniu biedoty a mężu swoim - przez drwinę przebijała mu wciąż gorycz, nie umiał jej utrzymać. - Ale ludzkie gadanie to pył, nie słucham onego. Wiem, że wykupisz niewolnego, nie będziesz z nim mołwić... - urwał naraz, zdał sobie sprawę: nie upilnuje jej, trzeba jej wszystko powiedzieć, wtedy może będzie milczeć, dla własnej czci milczeć będzie. Ale znienawidzi go jeszcze bardziej... ostatecznie! Zefrid sam nie wiedział, odkąd pożąda jej - nielubianej zrazu - białki, która jest jego prawą małżoną, z której mógł przecie korzystać co noc; a od której czego chce? miłowania? Żachnął się na własną głupotę, patrzył na nią z dołu, jakże zdawała mu się urodziwa, gdy tak stała oparta o stół, pochylona trochę do tyłu, wysoka i śmigła; w szerokiej twarzy gniewem świecą sine oczy, dumnie wydęte wargi natrząsają się z małego, pokracznego Zefrida, własnego jej męża. Kiedy zaś Kutkar wyszczeka wszystko przed nią... a tego się nie da uniknąć: tylko ona go może wykupić i precz wysłać, tylko u niej nikogo to nie zadziwi; ale po tym, czego sama się dowie... I naraz ściska Zefrida namiętne pragnienie powiedzenia jej wprost, użalenia się przed tą dumną żoną, może u niej znajdzie to, czego mu nikt w całym świecie nie dał: zwyczajne, człecze zrozumienie, kapkę współczucia, ciepłego ludzkiego dotknięcia ręką do ramienia. Zefrid wie, że mu żona poskąpi tego, że pchnie go wzgardliwym wejrzeniem. I naraz miga Zefridowi przed oczyma całe jego życie, jakby je w tym mgnieniu przeżył od początku po dzień dzisiejszy - jedno w tym życiu widział: takie wzgardliwe i dalekie spojrzenie, jakim go darzą sine oczy spod drwiąco uniesionych brwi. To już nie jest wstrząśnięcie i dziki strach, jak przy nagłym spotkaniu piegowatego Kutkara, to gryząca żywym ogniem udręka. Latorosłka widzi, jak oczy męża zapadają się w głąb, a na drobnej, brzydkiej twarzy udręczenie obitego szczenięcia, skarżącego się ledwo słyszalnym jazgotem: szczenię wie, że się nie użali nad nim nikt... nikt... i że za jazgot otrzyma zniecierpliwione kopnięcie, że winno zmilknąć; a nie może. I Latorosłka niespodzianie dla siebie, nie odrywając rąk od stołu, pochyla się do przodu, patrzy w twarz męża rozszerzonymi źrenicami, szepcze doń pierwszy raz jak do żywego, skarżącego się człowieka: - Zefrid? Co ci to? Opowieść Zefridowa wydziera się krzykliwym pośpiechem, małe oczy wlepione są w żonę, nie widzą jej, patrzą w siebie, w całe minione życie. Widzą pół zapadłą chatę tkacza i mężczyznę pochylonego nad krosnami, matkę przy ogniu, gromadę dzieciaków dziobiących w misce kiszoną lebiodę zasypaną mąką. Wesoła to gromada, stukają łyżkami, krzyczą, śmieją się. Tkacz przy krosnach cierpliwie przeplata nici, pod nosem mruczy śpiewkę, kaszle. Mały, czarny chłopiec przepycha się do miski, wtedy gromada naciera nań zwartą ławą, wali łyżkami po głowie, kopie go i szczypie. Bójka. Miska zlatuje ze stołu, skorupy pomieszane z lebiodą, tkacz zrywa się od krosien, wali czarnego chłopca - na ślepo, po brzuchu, po piersi, po głowie. Syczy: - Ja ci dam, ty bękarcie, ty diabli pomiocie... - Malec wrzeszczy na całe gardło: - Nie bijcie!... Nie będę... nie będę... Kiedy tkacz siada znów przy ramie z naciągniętą osnową, chłopiec szlocha; dzieciarnia otacza go kołem, śmieje się z rozmazywanej po twarzy krwi, płynącej z rozbitego nosa. Matka pochyla się niżej nad ogniskiem - nie śmie wziąć malca w obronę, sama niezbyt lubi czarnego pokrakę. - Czemuż nie urodziłem się synem tkacza... - wykrzykuje Zefrid. - Tkacza? - powtarza Latorosłka, pochylona nad mężem. Zefrid bucha stekiem przekleństw. Z ust się wydziera mu krakanie: - Heimo... Heimo... - z bezładnych słów ledwo można zlepić opowieść. Wzgórza naokoło doliny porosłe bukowym lasem, wyżej czarny bór świerków. Pod okrągłymi obłokami biało świecą urwiska. Na długiej dudzie gra pasterz kroczący przed stadem owiec. Górska rzeka omywa skałę, na skale wyniosły burg. W tym burgu siedzi pan Heimo, możny wasal duka Bernarda - niemal co dzień widziano go, jak cwałował po stokach z oszczepem - z gąszczu granie ogarów. Ujrzał kobietę myjącą w strumieniu zwoje wełny - unosiła silne ramiona, wyżymała przędzę, znów ją puszczała wzdłuż prądu, woda się rozbijała w lśniące bańki, bieliła się pianą. Kobieta była młoda i urodziwa - poddanka. Niedługie są ceregiele z poddanką, któraż się oprze zalotom wasala duka Bernarda. Na drodze wspinającej się do obejścia tkacza często klaskały kopyta czarnego konia, pan Heimo przechylał się przez płot, gadał łaskawie z chłopem, dał mu do utkania dwa płaszcze dziergane w złocisty wzór - dobrą płatę dostał tkacz za te płaszcze; jego kobieta wychodziła z chaty, stała w progu, osłaniając dłonią oczy od słońca, patrzyła na jeźdźca - obaj byli czarni: jeździec i koń. Przechodzący pasterz,- zwany Dadtak, kłaniał się nisko panu Heimo. Rycerz się śmiał, kazał staremu grać na dudzie, potem cwałował wzdłuż potoku, szeroko się huśtały kłęby jego ogiera, migały podkowy wyszlifowane na skale. Tkacz nie był silnym mężczyzną - wysoki, chudy - kaszlał często, pluł krwią. Ale żył jeszcze wiele lat i na każde wspomnienie pana Heimo bił żonę kościstą pięścią. Bił też czarnego malca, którego musiał znosić w chacie - uzyskał przecie za to od burgu prawo pasienia obu swych krów na stoku wzgórza tuż za trzema głazami; głazy te miały kształt ludzki, powiadano, że mieszkańcy gór i pasterze stawiali u ich stóp naczynia z kaszą i lali piwo do wgłębienia w ziemi. - W wiele lat później wypluł tkacz swoje płuca w lochu biskupa Lamberta, oskarżony o pogańskie ofiary i nie mogąc się oczyścić z zarzutu - wykrzyknął Zefrid, przy wspomnieniu wystąpiły mu na policzkach czerwone wypieki, oczy zaświeciły mściwie. Latorosłka - wciąż pochylona - nie spuszczała zeń wejrzenia, urzeczona była tą bełkotliwą opowieścią. Zefrid podniósł na nią ponury wzrok. - Od onych czasów nie wierzę w cześć żadnej białki... żadnej. Chociażby nie była małżoną tkacza, choćby pochodziła z wielkiego rodu... - Zefrid! - krzyknęła. - Jak śmiesz?! Uśmiechnął się urągliwie: - A z onym Kłąbem?... wiem, coś robiła w Gniezdnie, jak to latałaś po lasach. Cóżeście tam... orzechy zbierali? Poderwała się, chciała wyjść z izby, chwycił ją za przegub dłoni. Chwilę się mocowali. Patrzyła mu z bliska w oczy; Zefrid syczał: - Patrz... patrz, Wojborowa córo, znam to patrzenie. Także samo patrzyli na mnie synowie pana Heimo, bracia moi przyrodni, skoro ich ojcu spodobało się wziąć mię na dwór... Także samo patrzyła, jak ty nynie, Unga, do której przez mur łaziłem, póki mię psami nie poszczuto. I także patrzył pan Walterd, prezbiter kościoła Świętego Jana Chrzciciela, krewny pana Heimo, któremu posłano mię, iżby mię na świątka sposobił. Jenż wykrzyknął: „Nie wiecie to, że nie Iza synowi z nieprawego łoża wyższego święcenia dawać?” - ale pan Heimo jakoś tam przemówił do niego, zagroził mu czy przekupił, i uczył mię prezbiter Walterd; ciężka to była nauka. I także patrzyła na mnie dobra ksieni, pani Hathawi, dla której wodę nosiłem i drwa rąbałem. Tak patrzył mnich Bernard, którego nie mogły ułagodzić moje modły i posty; takem straszliwie marzł nocami w tumie Świętego Jerzego, gdy inni klerycy grali w kości i pili grzane piwo. O tak... patrz, patrz na mnie, miła moja, córo Wojbora, znam to patrzenie. A biskup Unger, który nic nie wiedział o mojej młodości, którego byłem kapelanem i dla którego szpiegowałem przez długie lata, matałem dlań i kręciłem... Kazał mi to robić, wżdy kiej przychodziłem do niego, patrzył na mnie, jak ty nynie patrzysz, miła moja. I twój brat Nielub, kiedym przymusił go, by za mną przemówił do Stojgniewa, tak na mnie patrzył. Splunął wtedy, gadem mię nazwał... gadem. Bo dobijałem się o ciebie, miła moja, o jego siostrę. Wżdy mógł się nadąć, nie dać cię, ale się uląkł małego, obmierzłego Zefrida. Uląkł się i przemówił, a później patrzył tak, jak ty nynie. A drugi twój brat, Stojgniew, wojewoda i drug księdza, mój szurzy, cięgiem tak na mnie spogląda. Och tak... zwyczajnym tego patrzenia, nie bój się, patrz tak na twego męża. Ale ja mam cię, nie puszczę cię z moich rąk, małżonaś bękarta Heimowego, którego tkacz bił, nie bacząc, gdzie bije, którego prezbiter Walterd cięgiem kłuł, że takiemu święcenia dać nie Iza... synowi białki niskiego rodu, nałożnicy i cudzej małżony. A wżdy nic to... nic to... i choćby się całe księstwo waliło, ja ostanę biskupem... zapłaczą jeszcze wszyscy, co tak na mnie patrzyli jak ty nynie, małżono moja, która wolej by z gadziną spać chciała niźli z mężem, och! - pianę miał na ustach, gębę w skurczach. Latorosłka wyjąkała: - Czemu mi mówisz to wszystko? Czemu? Komu mam mówić, kiej nie tobie, małżonie swojej. Wżdy miłujesz mię, wierna jesteś, nie knujesz zdrady. Wiem, nikt zdrady nie knuje, jeno Zefrid, mały, plugawy Zefrid, iże jedno umie: łasić się a matać, a przechytrzać, a dla siebie ciągnąć. A czegóż to się każdy dobija, komu, jeśli nie sobie służy? Dla kogo mata? Czemuż to Nielub gadowi siostrę dał... jak dziewkę niewolną, jak nałożnicę? Bo gród Ledarga spalił i bał się, bo chciał by starostą rodu i myślał cięgiem, że może starszy brat z rany, co mu ją Węgry zadały, sczeźnie. Czemuż to Stojgniew dał ciebie pokrace? Miał tam już jakoweś matactwa, a nie udały się, zęby na mnie szczerzy. Czego się dobija Kłąb, iże chce do łożnicy twojej wejść? Iżbyś ciągnęła go później za uszy przed Emnildą i bratem ze strachu, że rozgada, z kim Wojborowa córa się barłoży; czyli myślisz, że nie wiem, kto go wyciągnął z puszczy na komornika? A Piekuta, gad z ruchającą się gębą, za którego ja sam u Gaudentego prosiłem, po co się łaski księdza dobija, judzi a zabiega? Dlaczego to Unger nie chciał arcybiskupstwa w Gniezdnie, czy to ja gorszy ruźli on? A czego lazł Wojciech do puszczy pruskiej? Po męczeństwo? Ho... już ja znam te męczeństwa, to przelewanie krwi: każdemu miła własna krew, nikt nie chce jej darmo przelać. Myślał objąć, głuptak, całą ziemię pruską dla siebie, kiej go z Pragi wygnali, nad Prusami władać. A Gaudenty, a inni... znam ich wszystkich, od księdza do ostatniego smarda, wiem, co u każdego w środku siedzi, jaki podły zamysł, jaka przegniła dumka. Wżdy Zefrid gad, żmija, pokraka, bo tegoż się dobija co tamci. Nie plujcie na onego, bo jeszcze sobie śliną obryzgacie gęby, ani się obejrzycie, i nie wiada jeszcze, kto będzie na wierzchu. A wypłynę na wierzch, wieszli, co będzie? W on czas Zefrid będzie godny mąż, prawy świątek, w on czas nikt nie popatrzy tak na mnie, każdy pieściwie będzie mołwił i ty nie powiesz, że wolej byś z gadziną spała... - odetchnął, otarł garścią mokre czoło, dłonie jego robiły szybkie, nieuporządkowane ruchy, językiem oblizał wargi, powiedział naraz równym, spokojnym tonem: - I pomnijże, że nic ci nie przyjdzie, jeśli Kutkar mię obszczeka... i białkę moją obszczeka, i jej ród. Trza go po cichu, prztyk!... - palcami klasnął. - Pomnijże to, że nic ci z tego, jeśli przeciw mnie kiedy zagrasz. Powiedziała niegłośno, lecz pewnie: - Bądź spokojny, Zefrid: nie zagram ja przeciw tobie. Nigdy. - Zefrid popatrzył na nią cichymi, zmęczonymi oczyma i wstał. Zakręcił się po izbie, wyszedł. Latorosłka siadła na tym samym zydlu, załołożyła ręce za kolana, zadumała się głęboko. Nie były to określone dumki. Przelatywały przed nią obrazy z życia mężowego, jak je słyszała w tej porwanej, bezładnej opowieści. Taki jest Zefrid, to dlatego jest taki? Brak go przez całe życie gnębił, jaki brak? - tego nie umiała określić, czuła jedynie ten brak, począł jej dolegać, jakby ją samą gnębił. Był skręcony ten jej mąż od najmniejszych swych lat, rósł tak w skręceniu, aż wyrósł. I nagle pojęła, że od najmłodszych lat krzywdzono go, bito i deptano, bluzgano nań złością i szyderstwem, a złość ta, szyderstwo, matactwo, wżarły się weń - głęboko, do najgłębszego włókna, do samego dna. Aż się skurczyła na tę myśl, na ten obraz przeżartego przez próchno drewna, w którym jednej zdrowej żyłki nie ostało. Żadnej? - przypomniała, jak bluzgał jadem na wszystkich, nawet na Gaudentegn. nawet na Wojciecha. Nie wierzył nikomu, nikomu... Od nikogo się nie spodziewał niczego, prócz zła, prócz drwiny i podstępu, każdego podejrzewał i z każdym gotów był walczyć, każdego pogrążyć. Zimny dreszcz wstrząsnął Latorosłką. Poczuła tchnienie nienawiści, nienawiści i żalu do tych wszystkich, których wymieniał w swej opowieści - do tego pana Heimo i do tkacza z kościstą pięścią, do tej jego matki, do prezbitera Walterda i ksieni Hathawi, i mnicha Bernarda, i tych wszystkich, którzy wduszali Zefrida coraz głębiej w złość i zaciekłość, i szyderstwo. Nie pamiętała teraz, ilu z nich później Zefrid zło wyrządził - jeśli tylko mógł - ilu by chciał zło wyrządzić. I nie zdawała sobie sprawy z tego, że pierwszy raz tak na Zefrida patrzy i że się z nim łączy jakoś w swym współczuciu. Lecz ciągle miała przed oczyma obraz wijącej się glisty na motyce - i gryzło ją teraz, że nie umiała nigdy inaczej spojrzeć na męża jak na tę glistę. A jednocześnie gryzł ją nieutulony żal, że jest związana z takim człowiekiem na cały swój wiek - do tego wyrywała się z puszczy, dla tego rzuciła najpiękniejszego chłopa, ku temu dążyła z całej mocy?... - Siedziała z suchymi oczyma, trzymając się za kolana i kiwając do przodu i w tył, ale wewnątrz szloch nią szarpał, nie wiedziała już sama, nad czym i nad kim - nad Zefridem, nad sobą, czy nad własnymi dziewczyńskimi tęsknotami? Zefrid przyszedł aż na wieczerzę. Nie mówili wszak nic do siebie, nawet nie patrzyli sobie w oczy - za dużo było już między nimi gadaniny. Zefrid siedział przy stole, głodny był, jad! szybko i łapczywie, nie podnosił wzroku znad misy, był przykurczony, jeszcze mniejszy niż zwykle. Latorosłką mu usługiwała, w pewnej chwili powiedział do niej, wciąż nie podnosząc oczu, ale ze zwykłą przymilną drwinką w głosie: - Nic nie jesz, miła moja... Odpowiedziała sucho: - Nie głodnam - przez cały ciąg wieczerzy myślała tylko o jednym: jak zdoła się dziś koło niego położyć; nie zdoła. Za gardło ściskał ją wstręt, chłód w piersi. Na myśl, że po tym wszystkim, co rzekł, może sięgnąć po nią tej nocy, oblewała się zimnym potem. „Niechże nie tyka mię - myślała w popłochu - niech nie tyka, bo ji zaduszę w łożu.” - Czuła w sobie tę siłę, by go udławić. Sama była sponiewierana jego opowieścią, tym wszystkim, czego musiała wysłuchać i nad czym - wbrew woli swojej - musiała się użalić. W popłochu szukała wyjścia - nie znajdowała, to jedno wiedziała dobrze: nie starczy jej sił, by odeń uciec tej nocy. „Ale niechże nie tyka, nie tyka...” - powtarzała, zęby miała zaciśnięte. Te dumki nie opuszczały jej i po wieczerzy, gdy Zefrid zwolnił pas i pił - znacznie więcej pił tego wieczora, niż czynił to zwykle. Latorosłką skwapliwie mu dolewała, każda czarka piwa oddalała chwiię udania się do łoża; kołatała się w niej nikła nadzieja, że może Zefrid się spije i legnie jak kłoda, wtedy się będzie mogła położyć sama na ławie. Ale on w pewnej chwili odsunął jej rękę z dzbanem, wstał, przeciągnął się i powiedział: - Dość, Adelajdo, pójdziem spać. Zmęczonym - nie zataczał się ani trochę. Poszedł w stronę łoża, siadł ciężko. Dziki strach skoczył Latorosłce do piersi, tchu jej zbrakło. Zmąciło się w oczach, przez chwilę nic nie widziała. Przeszło. Ujrzała skulonego na łożu Zefrida i naraz zapomniała o sobie. Gdy się schyliła, by mu pomóc zdjąć skórznie, spojrzała ku niemu. Przez chwilę nieruchomo patrzyli sobie w oczy. Ozwała się niepodzianie dla siebie samej: - Naisto, nielekkie miałeś życie, Zefridzie - a on, nie odrywając od niej wzroku, powiedział głucho: - Nynie inaczej patrzysz na mnie, Adelajdo... - odwrócił szybko wzrok, jakby spłoszony. Zaraz się położył, przymknął powieki. Latorosłka zebrała statki ze stołu, przez chwilę się jeszcze rozglądała, co by tu zrobić. Nie znalazła. Spojrzała ukosem na męża - wciąż leżał na wznak z zamkniętymi oczyma. Zgarnęła węgle na palenisku, rozdziała się, wsunęła do łoża. Przebiegł ją lekki dreszcz, jak dalekie echo poprzedniego obrzydzenia. Zefrid się odsunął, zrobił jej miejsce. Leżeli podle siebie cicho, naraz Latorosłka zdała sobie sprawę, że wie, o czym mąż myśli; wie z pewnością. O jej słowach myśli, że wolałaby z gadziną w jednym łożu leżeć niźli z nim. Znów targnął nią ten suchy, wewnętrzny szloch. Leżeli długo, wiedzieli oboje, że nie śpią. Z całych sił odganiała Latorosłka ten obraz - podły obraz: wijącej się na motyce glisty. Wreszcie, zmęczona tym tarmoszeniem się ze sobą, zadrzemała. Gdy się rozbudziła - była głęboka noc - zdało się jej, że stało się coś strasznego. W pierwszej chwili nic sobie nie mogła przypomnieć. Aż usłyszała przyśpieszony oddech Zefrida - wszystko do niej wróciło. Musiała się poruszyć, bo zaraz dobiegł ją głos męża: - Nie śpisz? - Nie. - Chcę ci powiedzieć coś - szept Zefrida drżai hamowaną gwałtownością - muszę ci to powiedzieć. Wczoraj wzburzyłem się, nigdy się tak nie wzburzyłem, w najgorszych chwilach wiedziałem, co gadam, wiedziałem, że wszystko zdołam zagadać. Ale skoro zobaczyłem tego człeka, Kutkara, wzburzyłem się. Powiedziałem ci więcej, niżlim chciał. Latorosłka milczała. - Kiedym wyszedł od ciebie - mówił Zefrid tym gwałtownym szeptem - poszedłem za podgrodzie, ku lasowi. I myślałem o jednym, o jednym tylko: że nigdy ci nie przebaczę tego, com ci powiedział. Że wiesz. Nigdy. Tak jak nikomu nie przebaczę, kto wie. I muszę ci to jeszcze powiedzieć: sieć na ciebie motałem. Nikogom pewno nie nienawidził tak, jakem ciebie nienawidził w ten dzień. A wieczorem... - oddech Zefridowi stanął, przez chwilę mówić nie mógł - wieczorem dobro mi wyświadczyłaś. Jak wprzódy zła, tak nynie nigdy ci nie zapomnę tego dobra. - Dobro? - Latorosłka wykrzyknęła pełnym głosem. - Kiedym ci dobro wyświadczyła? - Wtedy - teraz Zefrid mówił powoli, słowo za słowem - kiedyś klęczała przede mną i skórznie mi zdejmowałaś. Powiedziałaś wtedy, że niełatwe miałem życie. I patrzyłaś wtedy na mnie inaczej niż zawsze, nikt nigdy tak na mnie w życiu moim nie patrzył. Użaliłaś się nade mną. Adelajdo, miła moja. Latorosłce zdało się, że tchu jej brak, że leci tyłem w czarną jamę, coś się w niej drze, żywe mięso, do bólu. Chciała wyciągnąć rękę, by pogłaskać męża po włosach, gdy poczuła, że Zefrid dotyka czołem jej nagiego ramienia. A jednocześnie poczuła, że ten mały, chytry człowieczek, który ją wyrwał z puszczy i zawsze ją mierził, ten lis sypiący puste słowa i matający wciąż przebiegłe plany, oparty na jej ramieniu płacze drobnymi, szczęśliwymi łzami. W gwałtownym porywie Latorosłka pojęła wtedy, jak mało trzeba dobra, by rozwalić nawet taką nieprzeniknioną skorupę, jaka okrywała jej męża, Zefrida. Nazajutrz Zefrid odjechał wczesnym rankiem - śpieszyło mu się. Nie mówili z sobą wiele, był taki jak zawsze, jeno mniej gadał. Na odjezdnym powiedział to tylko: - Bądź zdrowa, miła moja - zaciął konia, ani się nie oglądnął. Mało co później poszła Latorosłka na podgrodzie. Dzierbołek przyjął ją z radością, nie byle jaką cześć wyrządza domowi taki gość. Na ławach jeszcze leżała pościel, wołał wraz córki, kazał wszystko w mig powyrzucać do komory, stół zasłać, przynieść placków z miodem a piwa. Uwijał się po izbie, chichotał, jego tłusta twarz rozpływała się w uśmiechach. Latorosłka spoglądała w okno, gdzie przy rozebranym wozie majstrował niewolnik Dzierbołka, Kutkar; był ruchliwy, pracował chybko, w ruchach miał coś, co nieuchwytnie przypominało Zefrida. Dziewki Dzierbołkowe zastawiły stół i wyszły, od drzwi jeszcze zerkały na białkę Zefridową - wszyscy wiedzieli, że jest ona najbliższą drużką księżnej. Dzierbołek zacierał ręce, wiedział, że w mig się rozniesie, jakiego miał gościa, będzie pytlowania na miesiąc - bardzo lubił, kiedy go chwalono. Nalał piwa do kutego srebrem rożka, przepił, podał napój. - Bywajcie zawżdy w zdrowiu. - I wy... - uśmiechnęła się Latorosłka przyjmując rożek. - Widzę, że macie niewolnego - oczyma wskazała w okno. - Aa... - piwowar zachichotał - Kucza? Dobry chłop, Kucza, wszystko umie, wartki i chętny. U Głomaczów go wzięli, przywiodłem go z Poznania. - Coście dali za niego? Dzierbołek nadął się ze spiechu. - Inny by bolej dal, alem ja za pół grzywny wytarżył. I beczułkę miodu, ale syta była słaba, ledwo słodzona. - Odprzedajcie mi tego człeka. Twarz piwowara się ściągnęła. - Dobry chłop, chybki chłop. U mnie roboty wiele, potrzebny mi Kucza. Po co wam... do obsłużenia on na nic, nie nada się wam. - Podobał mi się. - Ii... nie dla was taki człek, dla piwowara tak, ale dla was... A mnie potrzebny bardzo, jeszczem się nim nie nacieszył. - Najdziecie innego. - Niełacno nynie o ludzi, nynie ludzi brak. Ksiądz cięgiem krzyczy o ludzi, wojom mało daje, jeno wielmożom. Kupiłem go... - Dam wam bolej. - Powiem wam, pani: po pijanemum go kupił. Na trzeźwo nikt by mi nie dał takiego człeka za pół grzywny. I za grzywnę go nie przedam i za półtorej... potrzebny mi Kucza. I za dwie bym nie przedał. - Dam wam trzy. - Ile? - oczy Dzierbołkowi wylazły - trzy grzywny za Kuczę? Za trzy grzywny, pewno... trzy grzywny. Ale... - i naraz się rozżalił - jeszczem się nim nie nacieszył... - tarł sobie nos w strapieniu. - Słuchajcie... - powiedziała ostro Latorosłka. Piwowar przestraszył się: nie byle z kim gada. Zmrużył swe małe oczka, zachichotał: - Dobrze, pani, dobrze. A no... kiej dajecie trzy grzywny srebra... żal mi Kuczy, ale dobrze... dobrze... - wyciągnął dłoń. Latorosłka uderzyła o nią lekko. Dzierbołek nalał piwa, przepił: - Na spiech - Latorosłka wypiła do dna. Wstała. - Będzie tu pewno półtorej grzywny - położyła mieszek na stole. - W domu mam srebro, a nie starczy, mam bisior a kabłączki srebrne, a klamry. Przyjdziecie, przeważym. - Dobrze, wraz. - Zdjął ze ściany brązowe wagi, wysypał na szalki sztabki srebra, na drugą położył odważniki. Ważył długo, zdejmował i wkładał, w końcu wręczył mieszek z resztą srebra Latorosłce. - Półtorej - rzekł. - Po drugie półtorej przyjdę wieczorem. - Dobrze. Pójdziem nynie do Warcisława. Dzierbołek krzyknął w okno: - Kucza! Pójdź no tu! - Niewolny odłożył siekierę, wszedł do izby. Dzierbołek powiedział mu: - To Zefridowa małżona, której nosiłeś wczoraj piwo. Kupiła cię. - Latorosłka ujrzała, że tamten pobladł, aż mu piegi zaświeciły czerwonym makiem. „Boi się Zefrida” - pomyślała. Powiedziała ostro: - Już cię kupiłam. Zbieraj się. - Wyszli. Warcisław zaświadczył kupno. Wtedy Latorosłka kazała Dzierbołkowi wyjść, zwróciła się do grododzierżcy: - Zaświadczcie no jeszcze, Warcisławie, że zwracam wolę temu człekowi, któregom kupiła. - Wartko wywalił na nią oczy, otworzył usta. - Prżeczże to robicie? - zdumiony drapał się w czuprynę. - Wola moja - odparła Latorosłka, ale widząc, że Warcisław spogląda na nią jak na urzeczoną, dodała z przymusem: - Taką obiatę złożyłam, że pierwszego roba, co go spotkam, wykupię i wolę mu oddam. Popadło na tego... Kuczę. Warcisław wciąż się drapał w czuprynę. - A no, nim mu włosy odrosną, dam mu znak, będzie mógł iść z nim kaj chce. Chociaż nynie wojna... może się zdarzyć, że go gdzie po drodze złapią, kij połamią, a samego w dyby wezmą. Wiecie, jako to jest z wojami, kiedy się przy rabowaniu rozochocą: nie utrzymasz ich łatwo. - Jego głowa w tym - odparła krótko białka Zefridowa wskazując wzrokiem na Kuczę. Tamten słowa nie rzekł, mienił się na twarzy. Gdy wyszli od Warcisława, Latorosłka skinęła jeszcze głową: - Pójdź do mnie. Zawahał się, ale poszedł. Wciąż milczał, słowa podzięki nie rzekł, patrzył spode łba. Latorosłka szła prędkim krokiem, o jednym tylko myślała: pozbyć się prędzej tego człeka, samej ostać. Kiedy weszli do izby, podeszła do pierwszego zydla, siadła ciężko, jakby po wielkim utrudzeniu. Chwilę patrzyli na się w milczeniu. Wreszcie Latorosłka rzekła cwardo: - Wolnyś. Możesz iść kaj chcesz. - Teraz dopiero Kucza wydusił: - Dzięki wam, pani. - Nic - Latorosłka mówiła gorączkowo - ale musisz iść wraz... nic nie popasać w Gniezdnie. Dam ci obrąbek srebra, dojdziesz. Kucza się nachmurzył. - Nikaj nie pójdę. - Jakże to? Masz iść... każę ci. Po tom ci wolę dała. Wiercił ją zielonymi ślepiami. - Słyszeliście, co grododzierżca mołwii. I kajże pójdę?... U Głomaczów sam popiół a węgiel. A tam, skąd jestem, nie Iza mi wracać. - Ty ktoś? - Ja?... - zawahał się. A potem strzelił ostro: - Jam cd brat waszego męża. Przyrodni. Och, niemało zła zrobił mi wasz mąż. - Latorosłka oddychała szybko: - Wżdy Zefrid dał ci wolę. - Zefrid? Zefridem się przezwał? Wprzódy inaczej się zwał, z prosta. A no, wiem ci, czemu wolę mi dał, nietrudno zgadnąć. - Jeśli wiesz... - Latorosłkę ogarniał strach i gniew: jakże to spełniła zlecenie Zefridowe? - jeśli wiesz, to i to wiesz, że ostać tutaj nie możesz. - Wiem. Ale wiem takoż, że ledwo mi z Gniezdna wyjść... niedaleczko ujdę. Tu w Gniezdnie broni mię grododzierżca... zaświadczył. A za Gniezdnem... Nie wychodzić mi z Gniezdna. - Jak śmiesz?! - krzyknęła Latorosłka. - Już ja znam tego... Zefrida. Od dziecka go znam. Nie pójdę z Gniezdna. - Z głodu tu zdechniesz. - Iii... jestem tkacz, nie zdechnę. Mowę waszą znam, nie zdechnę. Abo pójdę na powrót robotać do Dzierbołka, przyjmie mię. Latorosłka chwyciła za krawędź stołu, rozpaczliwie szukała wyjścia. Przez chwilę miała wir w głowie. Wstała, podeszła tuż do Kutkara, mówiła patrząc mu prosto w twarz: - Słuchaj no... słuchaj mnie dobrze. Jeśli chcesz, ostawaj w Gniezdnie. Ale pomnij... nikomu słowa nie rzekniesz, żeś znał Zefrida. Nic o Zefridzie, pojmujesz? Ni na trzeźwo, ni po pijanemu, nic! - uśmiechnął się krzywo, milczał. Latorosłka wybijała twardo: - Pomnij. I wiedz: jam ci najbliższa drużka księżnej, siostra wojewody. Pomnij. Słowo piśniesz, nie ochroni cię ni Dzierbołek, ni Warcisław - zdawało się jej, że ziemia się wali pod nią, ale nie złagodziła tonu. - Wbij to sobie w łeb, pomnij na jawie i we śnie. Pisniesz słowo... już znajdę na ciebie sposób. - Pewno, że znajdziecie - mruknął ponuro Kutkar. - Nie powiem nic. To wszystko? - Wszystko. Możesz odejść. Wówczas popatrzył na nią długim, przeciągłym wejrzeniem. Pokłonił się, wyszedł. Latorosłka cofnęła się parę kroków, znów ciężko siadła na zydel. - Oto w co wciągnął ją Zefrid, czyż inaczej nynie matała niż on? Długo siedziała1 bez ruchu, męczyło ją jakieś niejasne wspomnienie, zdawało się, że coś jej twarz oblepiło niby pajęczyna. Natężyła myśl, przypomniała: owo spojrzenie, które jej rzucił na odchodnym Kutkar. W tejże chwili zrozumiała, jak patrzono zawsze na Zefrida i co on czuł wówczas; chwyciła się za gardło - przecież i ona tak nań zawsze patrzyła. Ileż miał siły Zefrid, że mógł to wytrzymać - tyle lat - jeśli ona czuje się do cna splugawiona tym jednym spojrzeniem człowieka, któremu wróciła wolność. Tak, daleko zaprowadził Zefrid Latorosłkę - dziewkę z puszczy orczyckiej. Wciąż nie miała sił dźwignąć się z zydla. 8 Nad odnogą Odry, po moście wiodącym na wyspę zwaną Piasek zadudniły gwałtowne kroki - jakiś człek biegł co sił. Dwaj ludzie ze stróży niechętnie dźwignęli się z cienia, wzięli za trzonki sulic. Wyższy stróżnik krzyknął: - Kądy? Co ci tak spieszno? Stój! Biegnący zdawał się nie słyszeć wołania. - Stój! - dwie sulice się pochyliły do przodu. Człek stanął, zziajany był i czerwony, pot się mu lał po twarzy wielkimi strugami. Potoczył po strażnikach nieprzytomnymi oczyma, przez chwilę nie mógł złapać tchu. Aż naraz wrzasnął całym gardłem: - Niemce na gród walą! Tamci rozwarli gęby w zdumieniu. - Duruś się napił! Niemce? Kaj? Człek machnął ręką, wciąż łapał oddech otwartymi ustami. - Tamok. Po milczańskiej drodze. - Widziałeś? - Widziałem. Konni. Stróżnik odwrócił się do szopy stróżniczej, krzyknął: - Siępa! Pójdź no. Ten od rzeczy gada. - Z otwartych drzwi wyszedł tęgi, brzuchaty mytnik, pośpiesznie drobił krótkimi nogami, kiwał się przy każdym kroku. W tejże chwili dojrzeli jeszcze dwóch biegnących, ci z dala wołali: - Niemce... Niemce... - Wiedź go wraz do grododzierżcy - zasapał ciężko Siępa. Obejrzał się. Krzyknął: - Stróża! Od Grabiszyna, Muchoboru, Gądowa czerniały już kupy luda. Biegli w popłochu, pomieszani, z babami, z dziećmi - każdy niósł coś z dobytku. Tupot nóg i wrzask: „Konni!... - Chąsa wali!” Od łęgów cwałowały krowy, ryczały, pastusi w biegu smagali je biczami. Wszystko to w mig się zwaliło na most, zatkało go zbitym przepychającym się tłokiem. Oczy ludzkie, obłędne z przerażenia. Bydło przepiera, tratuje. Wrzask, zamieszanie. Coraz nowe tłumy sypią się w dzikim popłochu. Grododzierżcą Wrocławia był Mojsław, człek mały, szczupły, ale ruchliwy i kąśliwy - mówiono o nim, że osę przypomina; w drobnej twarzy świeciły mu jasnoniebieskie, uważne oczy. Kiedy trza było coś zrobić, nakaz wydać czy wojów gdzieś wysłać, wyskakiwał niby z procy, wszystko w grodzie od razu szło szybko i gładko; rozkazywał cichym, niefrasobliwym głosem, oczy się mu wtedy trochę mrużyły, a u warg się zjawiały dwie zmarszczki kpiącego uśmiechu: woje bali się więcej tego zmrużenia oczu i tego uśmieszku niż przewalającego się wrzasku innych grododzierżców. W jego małej dłoni najkmąbrniejszy człek miękł i ścichał. Mojsław był ulubieńcem księdza, niemal drugiem - co mało o kim można było powiedzieć. Siedział przy zasłanym stole z długim, szczapowatym biskupem Janem i komornikiem Piekutą. Biskup zacierał chude ręce ruchem, jakim się obmywa je w strudze; w jego ściągłej twarzy, pokrytej siwiejącą szczeciną, natężona uwaga i skupienie. Piekuta bajał obszernie o napadzie na kraj Głomaczów. Jan się krzywił i zżymał, widać: nie w smak mu przechwalanie się komornika o trzydziestu setkach jeńców, o bogatym łupie, o zupełnym zniszczeniu zrabowanej ziemi. Raz po raz chciał coś powiedzieć, otwierał usta, ale się mu nieśmiałość pojawiała w wąskich oczach - szybciej tylko zacierał ręce. Mały grododzierżca nie spuszczał przenikliwych źrenic z Piekuty - wnet wyskoczy ze skóry. Piekucie cała gęba drgała. Od rana czekali na Bolesława, który miał przyjechać z Głogowa. Toteż gdy doszedł ich tupot i urywane głosy, podnieśli się wszyscy trzej, a Mojsław mruknął: - Chodźmy do wrót. Ksiądz jedzie. Drzwi się otwarły, z hałasem wpadł mytnik Siępa z dwoma innymi, od progu krzyczał: - Niemce walą... konni! Juże są w Grabiszynie! Biskup Jan i Piekuta poruszyli się ku przybyszom, pytali bezładnie: - Niemcy? Skąd? Jak? Kto widział? - Mojsław usiadł prędko na zydlu, zebrał się w sobie, jego cichy głos zmusił wszystkich do zmilknięcia; pytał z lekko zmrużonymi oczyma, z drobnym uśmieszkiem u warg: - Kto widział Niemców? Siępa skosił oczy na gońca. Wykrzyknął: - Ten tu widział. - Mów ty! Widziałeś sam? - Widziałem. - Mnogo ich? - Oo... mnogo, mnogo. - Wiele? Setka? Dwie setki? Pięć? - Nie wiem. Dziesięć setek, dwadzieścia. Uciekłem. Mrowie ich wali od lasu. - Skąd wiesz, że Niemce? - Snopy zbierałem, słyszałem: nie mołwią, szczekają. - Słyszałeś? - Blisko byłeś? - Blisko. - Nie ujęli cię? Jakeś uszedł? Pieszo? - Pieszo. Biegłem. Konie mają zgonione, ledwo szli. - Dobrze - rzeki Mojsław, zmrużył oczy. - Siępa! Śpiesz na most, niech ludzie staną z toporami szczapy odrywać. Niech stoją gotowi, ale mi mostu nie znosić, aż każę. Ty - zwrócił się do stróżnika - leć na wieżę, w rogi dąć. Chybko! - już obu nie było. - Włodek! drużyna na wały, ejże! - odwrócił głowę do Jana i Piekuty: - Pójdziem i my na wieżę, obaczym. Wraz wyślę konnych na zwiad. Nie może to być, żeby Niemcy cichcem aż do Odry doleźli, nikt nam znać nie dał. Ejże, upił się ten człek, abo co? Idziem - szybkim krokiem poszedł do drzwi. Na dworze gwałt. Bieganina. Wraz kilku przypadło do grododzierżcy, krzyczą, nie rozróżnisz nic w zmieszanej gęstwie głosów, tylko porwane, pojedyncze słowa: „Niemcy... chąsa... konni... kupą walą”. - Mojsław szedł szybko swym drobnym, śpieszącym krokiem, po drodze kiwną! ręką na biegnącego woja: - Jaszczur, bierz swoją dziesiątkę, leć na błonia. Siodła weźcie, złapcie konie i ku Grabiszynowi skoczcie. Obaczcie, synkowie, kto to w gości k’nam jedzie. Resztę koni niech koniuchy w gród pędzą - a odwróciwszy głowę do pochylonego biskupa: - Widzicie, jaki tłok? Dziw, że nie pogubią gaci. Pójdziem na wieżę. Z góry mieli widok szeroki i rozległy. Skrzyły się ramiona Odry i wpadających do niej strug, wesoło zieleniły mnogie wysepki. Po ziemi biegły szybkie cienie obłoków. Od strony Muchoboru wolno pełznący wąż - skakały po nim nikłe błyski. Mojsław patrzył długo. - Dziw - odezwał się w końcu cienkim głosem. - To nie nasi. Ale nie więcej ich jak dwie setki. Nie najeżdżaliby Odry dwiema setkami. A może za nimi większa kupa ciągnie? Wżdy patrzcie: tak smoła cieknie z sosny, nie chąsa wali - potarł brodę palcami i powtórzył: - Dziw. Odwrócił się poczuwszy dotknięcie Piekuty. Komornik pokazywał ręką na drogę głogowską: biegło po niej dziesięciu jeźdźców - co koń wyskoczy. Mojsław wykrzyknął radośnie: - Bolko! Bolesław przybył jeszcze przed powrotem Jaszczura. Na moście wiodącym przez główne koryto Odry czekał go Mojsław, Jan i Piekuta Bolesław uśmiechnął się szeroko, wstrzymał konia, zahuczał: - Bywajcie w zdrowiu! Co tu? Rogi słyszałem z wieży. Mojsław się skrzywił w zakłopotanym uśmiechu. - Nie wiem, jako wam rzec, ksze. W dwie setki walą na nas Niemcy... - znowu uśmiechnął się niepewnie, drobniutkimi źrenicami patfzył wprost w twarz Bolesława. Tamten spojrzał zdumiony: - Dwie setki? Niemcy? Posłałem konnych naprzeciw, wraz wrócą - powiedział Mojsław, tarł sobie kark dłonią. Bolesław uniósł brwi do góry, patrzył przez chwilę nieruchomo na drobnego grododzierżcę, mruknął do siebie: - Guncelin dał mi znać, że Henryk jest w Bawarii... - aż naraz roześmiał się głośno, klepnął po udzie: - W dwie setki nie zajmą mi księstwa, a o wyprawie bym wiedział. Prowadź nas, Mojsław, do grodu. Przed stanem księdza czekał już ich Jaszczur z trzema obcymi. Jeden z przybyłych był mężem ogromnego wzrostu, z wesołym, otwartym obliczem; patrzył śmiało i pewnie, coś zuchwałego było w jego spojrzeniu. Na widok Bolesława zaświeciły mu oczy: - Oo - wykrzyknął - odnalazłem was! - Bolesław zawołał po niemiecku: - Margrabia Henryk! - A to brat królewski, Bruno - powiedział Henryk wskazując na towarzysza. Bolesław krótko spojrzał na szeroką, jakby obrzękłą twarz Brunona, na niewielkie, chytre oczy, spiczasty nos i wysunięty do przodu podbródek, powiedział ciepło: - Miło mi was gościć, panie. - Niewesoła to gościna - odmruknął ponuro Bruno. - Wygnańcami jesteśmy, nie gośćmi. - Bolesław spojrzał pytająco na Henryka, margrabia się roześmiał i rzekł tonem, jakby przynosił najradośniejszą wieść: - Rozdusił nas król, jak niedźwiedź dusi płast miodu. Teraz się sam sroży w Bawarii. Zgarnąłem, com mógł, pieszych i wozy odesłałem do Czech, a sam z dwustu konnymi przybyłem do was. Tuszę, że nie wyrzucicie gości za wrota - teraz można było dosłyszeć w jego wesołym głosie zatajoną gorycz. Bolesław zagryzł dolną wargę, spojrzał czujnie na obu gości, potem rzekł z lekkim przymusem: - A no, chodźcie do izby. Trza zjeść i wypić, odpocząć. Wprzódy do łaźni pójdziem, pewnie odparzeni jesteście po takiej drodze. Mojsław, łaźnia napalona? - Napalona, ksze. Czekaliśmy was. - Dobrze. A zajmij się wojami... - zawahał się, spojrzał na margrabiego - wojami... księdza Henryka i królewskiego brata. Żeby niczego im nie zbrakło. Razem z nimi będziem odtąd wojować - w oczach zaświecił mu przez mgnienie przebiegły i drwiący błysk. Mojsław odparł cicho: - Słucham was, ksze. W łaźni nic zrazu nie gadali. Łaziebnik lał wodę na rozpalone kamienie, para buchała białymi kłębami, rozpływała się pod pułapem. Ciała kąpiących się poczerwieniały, pociły się. Łaziebnik chłostał ich brzozową miotłą. Bolesław się przegiął na jeden bok, na drugi, wołał: „Mało, stary, chłoszcz mocniej, szoruj”. Bruno siedział na podłodze, nogi rozchylił, łeb miał spuszczony, milczał, dumał nad czymś głęboko. Margrabia Henryk z końskim rechotem wdrapał się na najwyższą półkę, rozkoszował się gorącem i parą, klepał się po udach i łydkach; gdy łaziebnik wlazł na górę, olbrzym przewrócił się na brzuch, stękał z zadowolenia pod razami. Potem chlustali się wodą, przyklepywali włosy, parskali i prychali. Otworzyli wreszcie drzwi łaźni, wypuścili gorąco, łaziebnik przyniósł naręcz suchej słomy, rozesłał, otroki postawiły na ławce stągiewkę chłodnego piwa i trzy kruże, wyszły z łaziebnikiem; drzwi się zatrzasnęły, zostali we trzech. Bruno wciąż siedział w tej samej pozie, milczkiem pociągał piwo. Margrabia leżał na brzuchu, z twarzą opartą na rękach, czerwony i świeży, dziwnie młodzieńczy mimo olbrzymiego cielska i węźlących się pod skórą muskułów. Bolesław się oparł plecami o ścianę, nogi podciągnął, dłuższy czas spoglądał milczkiem na gości. Żaden nie chciał pierwszy rozpocząć przykrej gadaniny. Skóra im parowała, piwo mile chłodziło, czoło jeszcze się pokrywało gęstymi kropelkami potu. Wreszcie Henryk przewrócił się na plecy, ręce zarzucił pod głowę i spojrzawszy szybko na Bolesława zaśmiał się z przymusem: - Kiedym wyłamywał dla was bramę w Merserburgu, nie myślałem, że tak szybko będę waszym gościem - ostatnie słowo wypowiedział z naciskiem. Bruno podniósł swe małe oczy, wydął wargi, zdawał się czekać na słowo Bolesława. Ksiądz szerokim zamachem klasnął Henryka po ramieniu: - Po co mi to przypominacie? Zawsze przecież byłbym rad gościć przyjaciela i sprzymierzeńca. I was, panie... - odwrócił się do królewskiego brata. Bruno sapnął głośno, potakująco kiwnął głową; aż naraz się ozwał niemiłym, skrzekliwym głosem: - Niejedna gościna dobrze się dla gości zaczyna, a źle kończy... - odetchnął; Bolesław patrzył nań nieruchomym spojrzeniem, nawet nie poczerwieniał, choć wiedział dobrze, że to przytyk do godów z Bolkiem Rudym. Henryk żachnął się na tę niezręczność Brunona, ale się nie poruszył, leżał wciąż, wyciągnięty. Bruno ciągnął: - Moglibyście mieć w nas zakładników do ugody z królem Henrykiem, ale niemało spodziewamy się po waszej wspaniałomyślności. - Nie myślę się układać z Henrykiem - odparł szorstko Bolesław. - Może napijecie się piwa: chłodne. Pili. Panowała przykra, napięta cisza. Margrabia oblizał szeroko wąsy, strzelił palcami, aż naraz zaczął opowiadać wesołym, beztroskim głosem o przegranej bitwie, zszedł na szczegóły, wspomniał jedno i drugie imię, gadał o tym, co ważne i nieważne, o nowych wypadkach i o starych bajdach - widać to: chciał zamazać niezgrabne odezwanie się królewskiego brata. - Przypadła nam dola jak Gerardowi, komesowi Alzacji - Henryk rechotał całym gardłem, Bruno spoglądał nań z ukosa, niezadowolony krzywił wargi. - Słyszeliście, jak to było z Gerardem? - Nie! - Bolesław patrzył uważnie, ledwo dostrzegalna zmarszczka ciemniała mu między brwiami. - Nie? - Henryk się klepał dłońmi po obrosłej piersi. - To najśmieszniejsza gadka w całej Germanii. Dostał Gerard od króla jakowyś komitat i wracając chciał złupić pewne miasto. Dopiero mieszkańcy w płacz. „Dajcie nam jedną noc rozejmu, byśmy mogli z białkami się pożegnać”. Gerard się śmiał i zgodził, mówiąc: „Niechże się polubią ostatni raz z babami, byle nam wrota rankiem otwarli”; bo sam wiedział, że sił ma za mało, by zdobyć ono miasto. Tymczasem kilku mieszkańców wybrało się do jego obozu niby dla umawiania się o poddanie, a w istocie dla przeglądu. Jeden z nich, znany z chytrości, isty lis, podsunął się bliżej, porwał zatkniętą przed namiotem komesa włócznię z chorągwią, co ją był Gerard dostał od króla jako godło lenne, i... w nogi; a wraz z nim jego drugowie. Widziało to wielu ludzi, ale nim złapali za miecze, tamci dunęli do miasta, bramy zawarli, sami na wały, by drwić z Gerarda. W całym grodzie krzyk i śmiech, radość wielka. Gerard słał posłów, a tamci jeno posłom gadają: „Niechże sam komes przyjdzie pod wał skamleć o swoje godło”. Co miał robić, poszedł. Ale najadł się jeno drwin, rzucali weń skorupami jaj, łupinami od rzepy i rozmaitym śmieciem. On stał cierpliwie, obiecywał im różne dobra, obiecywał i obiecywał, aż mu gęba wyschła od krzyku. A tamci tylko drwią i rzucają w komesa wszelakim paskudztwem. Nie poradził Gerard miastu, aż musiał odstąpić utraciwszy i lenno, i swe znamię rycerskie. Henryk przy końcu opowiadania buchnął wesołym, iście chłopięcym śmiechem, ale spojrzawszy na twarz Bolesława urwał od razu - Bolesław patrzył nań skupionym spojrzeniem, widać: nie do śmiechu księdzu; Bruno gryzł źdźbło słomy, wydymał wargi. Henryk od razu - bez przejścia - zaczął opowiadać o rozbiciu swych rot przez wojska królewskie; jego młodzieńcza twarz pomroczniała, w oczach już nie miał zwykłego zuchwalstwa, raczej zakłopotanie. i niepewność; raz po raz szarpał niecierpliwie wąs, gadał szybko, przechwalał się przewagami, przemilczał niepowodzenia. Bolesław nie spuszczał zeń nieruchomego spojrzenia, zmarszczka między brwiami coraz bardziej się mu pogłębiała. Bruno milczał, wciąż bawił się słomą. - Wszedł król do Bawarii - bajał Henryk - wraz dymy poszły ku niebu. W tym czasie Magan, dobry mój rycerz, napadł ze swymi ludźmi na skarbiec króla, zagarnął go i uszedł z łupem do Amertalu. Król za nim. Niemało dobra było w tym skarbcu: samych pierścieni czterdzieści siedem, trzy konwie złote, jedna wysadzana perłami, druga... - Mniejsza z tym - przerwał sucho Bolesław. - Macie ono bogactwo? Henryk zająknął się: - Nie. Król zdobył Amertal, ludzi wziął do niewoli... a niemało tam było waszych wojów... - spojrzał szybko na Bolesława, objął ramionami kolana, poczerwieniał - gród spalił do cna. Potem na Kreussen poszedł, tamem napadł na jego wojsko, wielu pobiłem, innych w jeństwo wziąłem, a koni niemało. Wielki strach padł na króla, radzili mu, by tył podał i całkiem z Bawarii ustąpił. Król się wahał, bał się, bo niemało w tej bitwie stracił, a mógł wszystko stracić... - Ale w końcu nie stracił - przerwał znowu Bolesław. - Nie! - wykrzyknął Henryk. - Nie stracił. Co prawda, nie rycerską sprawą, jeno przez kmiece języki. - Jakże to? - wyraźna drwina zadrgała w głosie Bolesława. Henryk spojrzał nań niepewnie: widać od razu, że ksiądz zły, że minęła jego beztroska gościnność, patrzy twardo, twarzą nie drgnie. Margrabia coraz bardziej tracił pewność siebie. - A no, schroniłem się w dolinie, miałem tam stanąć obozem, potem okrążyć króla i w bok mu uderzyć. Ale wypatrzył nas jakiś pastuch, doniósł królowi i jego samego podprowadził manowcami. Tylkośmy usłyszeli krzyk „Kyrie elejson”, jak wpadli na nas znienacka, w mig roznieśli mi obóz. Ledwośmy garść ludzi zagarnęli i uszli z walki, Ernesta król chwycił, wraz go uśmiercić chciał za zdradę, jeno go arcybiskup Willigiz wyprosił. Miasta moje brał król jedno za drugim. Co nam zostało? jeno ucieczka. Do was przyszliśmy i... - podniósł oczy, spotkał twarde wejrzenie Bolesława. - I?... - powtórzył ksiądz. - I co? - Przyszliśmy do was, jako do sprzymierzeńca. Cień uśmiechu zamajaczył w gęstwie Bolesławowych wąsów. - Jestem w wojnie z królem i mile was witam, margrabio. - W tej chwili ozwał się milczący dotąd Bruno: - Myślimy iść do Stefana Węgierskiego... żonaty jest z siostrą królewską i moją, najlepszym będzie pośrednikiem między królem a mną. - Chcecie do lochu iść abo głowę pod topór dać? - Stefan nie wyda nas. - A wy, margrabio? - Bolesław zwrócił się do Henryka. - I ja... - olbrzym się zająknął. - My razem. Bolesław ostro ściągnął brwi. - Myślałem... myślałem, że społem będziem wojować, więcej byście wywojowali ze mną, niż wyprosili ze Stefanem. Ale... wasza wola. Nie będę ja drugów siłą trzymał, skoro nie chcą... I pamiętajcie, margrabio: zawsze na mnie liczyć możecie. Zawsze! Henryk poderwał się, krew mu zalała policzki, uśmiechnął się szeroko. - Wiedziałem, do kogo jadę! - wykrzyknął i nadstawił dłoń do uderzenia. Bolesław stuknął w nią, ale nie puścił, uchwycił Henryka w twardy uścisk. Patrzyli sobie wprost w oczy. Henryk widział we wzroku Bolesława nieustępliwość, wydało się, że te wbite weń oczy napierają nań, trzymają go na uwięzi. - Ale - zaczął Bolesław serdecznym, przyjacielskim głosem - ale ludzi swych mi zostawcie. Na nic się nie zdadzą wam ci ludzie u Stefana, a jeśli wrócicie do króla, nie zostawi wam ich: włączy do swego wojska i na mnie powiedzie. Dam wam osłonę dobrą, bo nie godzi się, by tacy rycerze samowtór jechali jak zbiegowie, ale nie będziecie przecie wlekli wszystkich ze sobą. Henryk milczał, natomiast Bruno skrzekliwie się rozwrzeszczał: - Jakże to? Jakże to tak? Jeszcze trudniej będzie nam uzyskać przebaczenie królewskie, skoro się dowie król, że dwie ście mieczów przeciw niemu oddaliśmy, nie licząc wojów, co wprost na Czechy poszli. Nie może to być! Bolesław nie odwracając głowy i nie wypuszczając z uścisku dłoni Henryka warknął: - Posłałem wam bolej niźli dwie ście mieczów. Czy mam was pytać... w chwili klęski... o tamtych? - Bruno nie odpowiedział ni słowa, nadął się jeszcze bardziej. Henryk nie mógł oderwać wzroku od oczu Bolesława. Oblizał wargi, powiedział niepewnie: - Jest w tych setkach wielu pasowanych rycerzy. Jakże to mogę ich oddawać... by robów. Nie mogę. Bolesław drwiąco się zaśmiał: - Sam z nimi pogadam, nie wiem, czy chcą dziś iść pod rękę królewską. Twarda będzie dla nich ta ręka. Spytacie ich, niech sami stanowią o sobie. Nie darmo będą służyć. - Niechże tak będzie - powiedział Henryk. Poczuł mocny uścisk dłoni Bolesławowej - teraz dopiero ksiądz go puścił; roześmiał się wesoło i ochoczo - zmienił się w jednej chwili. - A no, nie koniec tej wojnie. Źle robicie, że do Stefana idziecie. Wiem, że wyprawę na mnie król gotuje, zagrodzę mu drogę. Ale wyście gośćmi moimi, choć z waszej woli na krótko: chcę, byście radzi byli z gościny. Ubierajmy się, a później na gody; zapomnicie o biedach, nabierzecie dufności. Boga mi: jeszcze odzyskacie swoje i mnie będziecie gościli. Był ożywiony i wesoły - jarą, zaraźliwą radością. Henryk wraz się ożywił, uśmiechnął się, w oczach znów mu zaświeciła zuchwałość. Bolesław otworzył drzwi łaźni, krzyknął do czekających pachołków: - Odzież dawać! Niech no który skoczy do Mojsława, idziemy wraz. Gody były nuczne, nawet Bruno się rozruszał i opowiadał Janowi śmieszne gadki o niedźwiedniku Ernesta i o tym, jak konie królewskiego podjazdu napotkawszy znienacka niedźwiedzia, poniosły w dzikim popłochu. Bolesław się rozochocił, kazał gęślarzy wołać, potem się siłacze dolali ze sobą i woje się wdrapywali na wygładzony słup z położonym na szczycie mieszkiem srebra; niemało było śmiechu, gdy jeden po drugim zsuwał się z połowy wysokości. Bolesław w międzyczasie gadał z niemieckimi wojami. I oni mieli tęgą popijawę, wrocławscy gościli ich suto, choć z dogadaniem się było niełatwo; ale tam! - przy piwie prędko się pokumasz i z niemową. Skoro Henryk - kiwając się trochę na nogach - pytał wieczorem, kto chce wraz z nim jechać na Węgry, z dwóch setek zgłosiło się zaledwie dwunastu. Opuścili Wrocław po czterech dniach. 9 Zwartym wałem dookoła księstwa stała puszcza. Zwały próchna, butwiejących poobalanych drzew, zielonych kożuchów mchu, bujnie rozrastającego się w wilgoci, grzybów i huby drzewnej leżały na pół chłopa wysoko. Ruczaje leśne i strugi rozlewały się w tych gnijących zwałach, wsiąkały w nie, zatrzymywane w biegu, tworzyły trzęsawiska i moczary, dymiły burą, śmierdzącą mgłą. W duszącym porywie do światła wydzierał się ku górze las. Splątane, przepychające się wzajem gałęzie drzew co rok rzucały nasiona - żołędzie, buczynę, ziarna z szyszek, pestki i jagody. Co roku wytryskały w górę młode roślinki, wiotkie i smukłe, spragnione światła, przysłoniętego gęstwą gałęzi i liści - zagajnik piął się między starodrzewiem, potomstwo walczyło z ojcami o prawo do oddechu i światła, o prawo do życia. Nieprzebytym obszarem zarastała kraj puszcza. Taka była palisada księstwa. Rzeki płynęły rozlewne i głębokie, zamulone gnijącym od setek lat liściem, igliwiem, zwalonymi w nurt drzewami, trupami ryb i zwierza. Wiosną wlewały się głęboko w puszczę, tworzyły bajora i łachy okryte grubym kożuchem rzęsy, topieliska bez dna, zawiłą sieć dróg, zatok, przepływów i bocznych koryt. Zacierała się granica między brzegiem a nurtem, woda wkraczała w ląd, a ląd mnogimi wyspami, kępami i mieliznami wchodził w rzekę; kilka pędów łoziny chwytało się ławy piasku, wraz zarastały ją i umacniały nikły pagórek, prąd zanosił śmieciem rzecznym odnogę, koryto się zwężało, woda nie mogła się w nim pomieścić, wlewała się w las, sączyła się między drzewami, przebijała sobie nową odnogę. Niełatwa to sprawa dojść do brzegu - nie istniały brzegi tych wolno płynących, zamulonych rzek. Takie były fosy oblewające księstwo. Tu i ówdzie na suchszych wyniosłościach był dostęp do rzeki, tu i ówdzie przecinał ją twardy, piaszczysty bród. Tędy chodził zwierz do wodopoju i wędrowali ludzie. Na ważnych szlakach ludzkie ręce przecięły puszczę, przetarły z lekka drogi, zasypały wykroty, skopały urwiste zejścia. Niby tchawice pełne powietrza przebijały te przesieki zwarty wał boru. Tędy szedł kupiec, tędy wędrowali świątki nowej wiary, tędy uciekały zbiegi, tędy posyłano gońców - tędy świat wlewał się w puszczę. Takie były wrota księstwa. Całe księstwo otoczone było palisadą puszczy, okolone fosami rozlewających się rzek i moczarów, z rzadkimi wrotami przejść, wiodącymi w szeroki świat. A świat przynosił nie tylko towary kupców, wieści o Nowem, żarliwe słowa o Kyryi Krysti - ze świata szedł również chrzęst broni, tupot kopyt opancerzonych wojsk, hałas mosiężnych trąb. Przyszedł rozkaz od księdza Bolesława: zawrzeć przed królem Henrykiem wrota księstwa. Od szarego, wełnistego morza wzdłuż Odry po Sudety i Las Czeski stanęli drwale z siekierami - las walić. Rytmicznie pochylały się plecy w przygięciach, przylgły do nich przepocone giezła - ze stęknięciem uderzali drwale w grube stuletnie tramy, jak złote skry pryskały drzazgi spod siekier. Łomot przez puszczę szedł, z głuchym trzaskiem pękających włókien pochylały się drzewa, z szumem leciały na dół gałęzie, tępym uderzeniem stękała ziemia, gdy tram łupnął. Spiętrzone jedne na drugie, pień na pień, poplątane stwoły, konary, gałęzie, zbita gęstwa zwalonych w bezładzie drzew tarasowała drogi, przejścia i przesmyki. Tak zawalił Bolesław zasiekiem wrota księstwa. Od wełnistego morza po Sudety i Las Czeski. 10 Minęło skwarne lato z przelatującymi po niebie burzami, zżółkły i sczerwieniały lasy, powiały jesienne wiatry gnące drzewa i sypiące liściem, przyszły deszcze i mgły, a bracia w eremie - wysoki Jan, niedoszły poseł Bolkowy Benedykt, Izaak, Mateusz i Krystyn - czekali wciąż na wysłanego do brata Brunona Barnabę, stęsknieni pozwolenia pójścia ze Słowem do pogan za Wojciechowym przewodem; tężały serca w tęsknocie i głodzie potwierdzenia sobą swej wiary, modlili się i pościli - Barnaba nie wracał, przepadł jak derkacz w trawie; nie zgonisz go nawet myślą, nie wiesz, kędy się obraca. Tego popołudnia mroźny wiatr rozdarł chmury, jednym szarpnięciem oczyścił pół nieba, zaświeciło małe, zimne słońce, posrebrzyło mnisze domki i cyrkiew w środku. Szła zima. I tego chłodnego popołudnia wiele ważkich spraw działo się w eremie, wiele węzłów się rozsupłało i wiele się rozjaśniło w zimnym, srebrzystym świetle. Jakby ku mroźnej śmierci szło. Brat Izaak - na którego podgrodzianie krakowscy wołali Żuraw - pokutę czynił przed Janem w cyrkwi eremowej; cyrkiew była mała - gdy z dalekiego opola przychodzili ludzie, przyuczeni do nabożeństwa w święta przez białych mnichów, niewielu się mieściło w cyrkiewce - może trzydziestu - reszta stała zbitym tłumem dokoła, łowiła uchem urywki pieśni, którymi zaklinali mnisi Jezu Krysta. Kilka sosen szumiało nad cyrkwią, ich czarny szum stapiał się z urywkami pieśni, na szumie tym ulatywała pieśń. Ludzie stali z obnażonymi głowami, robili znak Kyryi Krysti na czole, piersi i ramionach, wiedzieli: zlani są świętą wodą, krześcijanie są. Ale pomieszane w nich było Nowe ze Starem, jak nowa pieśń w cyrkwi z odwiecznym szumem sosen; nie rozeznasz już w tej gmatwaninie. Tego popołudnia brat Izaak pokutę czynił. Klęczał, wysoką swą, kościstą, wychudzoną postać przygiął, ciężko sapał w trudzie mówienia o sobie, o tym, co się w nim przelewało, burzyło, gniotło i wybuchało w te lata, odkąd uległ nagłemu porywowi i rzucił Dudkowi szalone słowa: „Bierz mię ze sobą. W puszczę”. Wiele się przełamało w Żurawiu w te długie, bolesne lata, aż dziw: tenże to człek, który w Krakowie na podgrodziu siedział, siekiery kuł, piwo pił i z babą spał? a myślał o tym jeno, czy węgla starczy do kuźni, czy bartnik Głowacz miodu przyniesie i czy Sławka dość nazbierała żołędzi a buczyny dla czarnej świni puszczańskiej, tuczącej się w kącie chaty; takie były dumki Żurawia na podgrodziu krakowskim. A nynie... Nynie inne są dumki Izaaka, mnicha w eremie puszczańskim. Jak dawniej czerwona ściana sosen świeci z czterech stron, jak dawniej w nozdrza wpada ostry jesienny zapach, jak dawniej szumią drzewa ciemnymi czubami; a jakby inaczej, przesłoniła je niby mgła, niby tuman – przez tę przezrocza zasłonę patrzy nynie Izaak na świat, który jest marnością i złem. Hej, świat... - czyliż przyszła kiedy Żurawiowi taka szalona dumka, że można się dołać ze światem, z tymi szumiącymi sosnami, z czerwoną ścianą lasu i z białym obłokiem śmiejącym się w słońcu, z brunatnym, wystałym, słodkim miodem, z białka, której się oczy w pieszczocie zasnuwały mgłą - były bławe i poddane - z opornym uginaniem się rozgrzanego do czerwona żelaza, z chrapliwą piosnką przy pracy, z własnymi ramionami tęskniącymi do przeciągnięcia się, z gębą, językiem, podniebieniem, szczękami i przełykiem, żądnymi soczystego, tłustego jadła, z powiekami i całym ciałem, pragnącym ciężkiego, bezwładnego snu. Hej, świat... Gdzież on jest - ów świat? - przecie jest wszędzie, jego własne, Żurawiowe ręce, ramiona, uda, oczy, nos, gęba, wątpia, jądra - wszystko, co odczuwa głód przeżywania, co łaknie i pożąda - wszystko to jest światem, winno być czymś obcym i wrogim, winno być nienawistne i pognębione; tak przecie uczył Jan, wysoki brzydki Jan, z dziobami na gębie i wypłyniętym okiem przykrytym czerwoną powieką, któremu nigdy ciepła, dobra pogoda nie schodziła z twarzy, jakby się zagnieździła w tych dziobach, w tym wypłyniętym oku, w tych fałdach koło ust, w całej wysokiej, przygarbionej postaci. I tenże wesoły Jan mówi im zawsze o świecie i ciele, że jest ono marnością i złem. - Tfu! - spluwał przez długie lata Żuraw i wątpia się mu wywracały ze złości. - „A ukochać trza jeno duszę dla Chrystusa” - mawiał Jan. Tej duszy właśnie nie mógł Żuraw przez długie lata namacać swymi twardymi kowałowymi palcami, jak mógł namacać szurpatą czerwoną sosnę i zimną twardziznę żelaza, i gładką miłą skórę bialki. Hej, dusza... Dusza i świat... Szarpało się długie lata w Żurawiu, co się szarpało?... - „To i jest ona dusza” - prawił mu Jan i oczy się mu śmiały do tego, co widział, a czego Żuraw nie mógł dostrzec w udręczeniu. - „To i jest ona dusza, jaże się dręczy między umiłowaniem świata a miłowaniem Chrystusa”. - Długie lata skręcało Żurawia ze złości na te gadki. Czemuż nie odszedł Żuraw, kowal robotny, iże miał swoją chatę i białkę, i kładziwo a młot, i wszelakie ochędóstwo? Czemuż nie odszedł, u złego licha? Tfu - czar padł jakowyś na Żurawia, czar, zaklęcie czy urok? Usidlał go Jezu Kryst, wziął we wnyki - to pojmował - nie rozerwiesz sieci. Patrzył Żuraw ponurym wzrokiem na braci w eremie - i na brata swego, na Dudka - cudaki to były, przygłupki abo takoż usidłani? Brat Jan - wielka sucha tyka, z tymi dziobami na śmiejącej się gębie i tym okiem przykrytym czerwoną powieką. Stary już był, siwe kłaki otaczały łysinę. Bają - księdzowego był rodu, woj z drużyny Piotra, króla grodu znacznego, Wenecji. Szalony był on Jan, iże rzucił gród a ród, a bogactwo, w puszczę poszedł, zje ledwo co, wodą popije, śpi mało, na karku ma kolącą szmatę - tfu! zapiekała się w Żurawiu krew na taką głupotę. Ale patrzył: nie on jeden był taki. Boć ono Benedykt, młody i śmigły, takoż wysokiego był rodu. Świątkiem był, mógł biskupem ostać, a lepszy mu post i pletń. A wżdy nie dwaj oni tacy: i Wojciech taki był, i Romuald, iże w Pereum w błocie śpiewa, a nikt nie pokutuje tak, jak on pokutuje. I Barnaba, i Bruno, i inni. A bają - i cesarz Otto, największy mocarz w świecie, miał takoż władztwo rzucić, a na pustelnię iść i do poganów. Jakże to?... Lecz może ci wszyscy nie zabiliby takiego klina Żurawiowi - wiadomo, przygłupki wszędy bywają. Nie, pewno by nie zabili klina, bajałby o nich Żuraw Sławce a sąsiadom po robocie, głową by kiwał a ramionami ruszał i śmiałby się z takowego otumanienia. Ale Dudek, nynie Mateusz!... Żuraw wiedział: Dudek nie był przygłupek. Prawda - oddali Miłą starzy Czarnemu, pobił Czarny Dudka niemal do śmierci. Wżdy nie koniec to był, mógł i Czarnemu radę Dudek dać, gdyby chciał, abo inną brać białkę - mało to dziewek chodzi z wiankiem? A kowal jaki był z Dudka, takiego kowala w całym świecie nie znajdziesz! Żuraw tążył ostrą, bolesną tęsknotą za uchwytem młota, za pryskiem skier od bitego żelaza, za tym wolno wyłaniającym się z niemrawej sztaby dobrym, miłym oku kształtem siekiery abo miecza, abo okucia na szczyt, abo grotu, abo... - zatykało Żurawia na samo wspomnienie. A Dudek ukuł krzyż do trzemu na podgrodziu krakowskim, jaki krzyż! - póki życia będzie Żuraw nosił w oczach ten srebrny krzyż i to półotwarcie ust Chrystusowych, to zwiśnięcie głowy i wykręcenie ciała. I oto Żuraw tążył za kuciem byle siekiery czy grotu, a Dudek nie tążył - raz wraz Żuraw zaglądał znienacka w oczy brata z utajoną nadzieją, że dojrzy w nich ową mgłę tęsknoty, a widział jedno w tych oczach: Dudek rad jest, że w puszczy siedzi, niby rob żyje, pokutuje i pracuje - na co? czemu? dla kogo? A kiedy Żuraw widział, jak Dudek śpiewa, niewidomie zapatrzony przed siebie, wtedy kowal pewny był: Dudek rad jest, że tu w puszczy zagrzązł. I to może trzymało Żurawia jak zębami, nie umiał nawięzów zrzucić. Ale żarła go ta męka, oczy mu wpadły, nos się wyciągnął, u warg zmarszczyła się skóra w dwie głębokie, gorzkie fałdy. I wciąż - mimo zaklęć, modlitw, pieśni, mozołu, pletni - tęsknił za światem, za tą czerwoną ścianą boru i trzonem kowalskiego młota, i swoją białka, którą rwałby nynie w duszącej go, ostrej chuci. Tęsknił, a nie odchodził - i trwał w udręczeniu. Aż raz - było to na schyłku zimy, gruboziarnisty śnieg przepojony był woda, siąkał nią przy każdym stąpnięciu człowieka, świat był szary, zamglony, sosny kapały wielkimi kroplami zbierającej się na kiściach wilgoci, wiatr pachniał dalą, budził w zwierzętach i ludziach chęć odmiany, nadzieję lepszego życia - wtedy to, w tym dniu niezapomnianym i cudownym, dniu przedwiosennego przebudzenia, przyszła na Żurawia chwila olśnienia: dnia tego pojął wiele więcej niźli w czas długiego słuchania zawiłych i trudnych bajań brata Jana; chociaż dzisiaj w czasie pokuty i ostatniego zmagania się z sobą, wiedział, że i wówczas nie pojął wszystkiego - ale jakiż człek może powiedzieć o sobie, że wszystko pojął; chyba Dudek. Wtedy to - pomni dobrze ten dzień - po zimie, kiedy czas dłuższy nie pracował rękoma, spojrzał Żuraw przypadkiem na swe dłonie: ogromne, sękate, kowalowe garście. I dojrzał zaraz, że u wierzchu dłoni, skąd palce wyrastają i gdzie nabite miał - zawsze, jak pamiętał - wielkie twarde nagnioty od trzymania mocno rękojeści młota kowalskiego, skóra się wzdęła i spękała, a gdy ją zaczął obgryzać, pod spodem widniał świeży naskórek - różowy i miękki. Żuraw jakby maczugą w łeb dostał - dech mu zaparło, gęsty pot okrył czoło grubymi kroplami; chłop starł go odruchowo i znowu patrzył na swoje łapy z oczkami miękkiej, różowej skóry. Zabrali mu w eremie wszystko, zabrali mu nawet jego gruboskóre garście kowala, już nie kowal on - mnich, świątek Jezu Krysta, złazi zeń z wolna dawny zewłok, dawna jego skóra, przemienia się nynie Żuraw w innego człeka, jakby niemowlęciem po raz wtóry został i świecił różowym, miękkim naskórkiem. Lelum, czyliż może być człek raz wtóry niemowlęciem, skrzatem karabskającym się pod stołem jak rak, zadziwionymi oczyma patrzącym na świat? Skóra na Żurawiu łuszczy się i złazi, czyliż wszystką skórę będzie miał nową, świeżą skórę dziecka? Przemienili kowala w eremie, ciało mu zamienili - poczuł się naraz, jakby odziany by! w nowe, obce ciało. Nicże w nim nie zostało z dawnego Żurawia? Nic? - patrzył ze zdziwieniem na swe ręce. Lecz jednocześnie poczuł z nieomylną pewnością, że gdyby mu czaremgusłem odmienili całe ciało - ręce, nogi, oczy i gębę - zostanie sobą, Żurawiem. Co w nim zostanie? I wtedy to zdało mu się naraz, że tymi nowymi palcami, o różowej i miękkiej skórze noworodka, namacał wreszcie... co? - duszę namacał? Jakby mu spadło zaklęcie z oczu - nowymi oczyma spojrzał na świat. I widział: świat jest niby ten sam, wilgotny i zamglony, pachnący ostro przedwiośniem, sosny kapią wielkimi kroplami zbierającej się na kiściach wilgoci. A jednak nie tenże to świat, który był przed chwilą, nie wypełnia sobą wszystkiego, nie zdoła wypełnić - mimo woli grzebał Żuraw paluchami, jakby chciał coś nimi wymacać. Hej, świat. Świat i dusza. Cichym, bezdźwięcznym śmiechem zaśmiał się Żuraw z tej nowej radości widzenia. Aż się ta radość rozlała w nim szeroko, jakby rzeka na wiosnę po nizinnych łąkach - Żuraw pojął, że nie tylko utracił wiele idąc tu, w puszczę, lecz i odnalazł. Wówczas to pierwszy raz pojął Dudka, że dobrze mu tutaj. Chodził do wieczora by pijany. A nazajutrz - jakby nic się nie stało. Znów szumiała swojsko czerwona ściana sosen, znów tęsknił kowal do podgrodzia, do Sławki, do młota kowalskiego. Zdawałoby się - jeszcze ostrzej, jeszcze boleśniej. Jak gdyby nic się nie odmieniło, jakby palce jego niczego nie znalazły w upartym wieloletnim szukaniu. I nigdy dotąd nie było Żurawiowi tak źle, tak dręcząco, tak boleśnie - nie do zniesienia - jak w te dni, które potem nastały. Chodził chłop niby błędny, słaniał się na równej drodze, na nikogo patrzeć nie mógł - nawet na Dudka - trzęsło go na widok tych wychudzonych postaci o błyszczących oczach i zapadłych policzkach. Wtedy to przyszła mu do głowy dzika dumka: - Czego tu siedzieć mam? Kto mię trzyma? Po raz pierwszy na tej głupawej porębie spłynęła nań jasna myśl: uciekać. Uciekać z tego eremu, od tych ludzi modlących się i poszczących, wstających w nocy, by śpiewać w cyrkwi pod cichym blaskiem gwiazd lub pod mrocznym wiatrem bijącym po dachu. Przecie go nikt nie zatrzyma, nikt go nie będzie gonił. Prosto, jak kamieniem rzucić, będzie walił na południe, ku Krakowowi. W tejże chwili tak jasno, tak barwnie, wypukłą, bliską zjawą stanęło przed kowalem podgrodzie krakowskie: góra, na górze ciężkie grodzisko, niżej szerokie lipy i topole, między drzewami bez ładu i składu kupa chat, tłoczą się chaty, rozpychają, obejście na obejście załazi, pomieszany tłum domów, pomieszane głosy sąsiadów, ludzi bliskich i swojskich, pomieszane zapachy - gnijących skór wyprawiaczów, spalenizny kowalów, świeżych wiórów łagiewników a kołodziejów, mokrej gliny garncarzy. W tym gąszczu pod lipą jego chata, przed chatą pień z pordzewiałym kładziwem. Baba wychodzi z chaty, nosem siąka za durnym chłopem, iże w puszczy się zaszył, oczy ma Sławka czerwone i zapuchnięte, nabrzmiałe od płaczu wargi. W tym widzeniu na odległość poczuł Żuraw smak tych nabrzmiałych ciepłych warg, zapiekło go, poczuł rwanie niby od mdłości, w lędźwiach mrowie żarzącej się chuci. Sławka - naczynie szatana... Ech, jakie tam naczynie, jego baba, z którą tyle lat spał, a zawsze była mu miła. Jakie naczynie?!... - umu się zbył abo wszyscy tu bez umu. Siądzie znów w swojej chacie, na kolanach miska, podle dzban z piwem, w uszach huczy jeszcze dźwięczny stuk żelaza. Plunął z wściekłością, teraz już wiedział: wróci do dom, k’swoim. I natychmiast poniosła go radość, ze śmiechem spojrzał na swe garście z obgryzionymi dziureczkami, zawleczonymi miękką, nową skórą - ech! nabije jeszcze sobie nagnioty na łapach, nie ma strachu. Był ranek, zza białych, rzadkich chmur przebijało się słońce, rozcieńczonym mlekiem zalewało świat. Żuraw się porwał - dość już tego gnicia w puszczy. Na żerdkach w szopie wisiało jeszcze dawne jego odzienie, pobiegł prędko - zasapany, jakby ciężar na plecach niósł; ale to było zasapanie radości, zrzucił Żuraw ciężar z karku, lekko mu, wesoło, wesołość ta rwie chłopa. Gdy wciągał lniane giezło - nie nosił nynie lnu, za miękki len dla mnichów w eremie, rozpieszcza obmierzłe ciało - poczuł nosem zastarzały zapach sadzy kowalskiej; aż zapiekł go ten zapach, targnął Żurawiem poryw nieokiełzanej woli. Na cyrkiewce zaćwierkał maleńki dzwoneczek - nie pójdzie już Żuraw do cyrkwi z braćmi śpiewać - jemu siekiery kuć dla księdza, siekiery, które spłyną juchą z rozrąbanych głów. Wciąż rwała Żurawia radość wyzwolenia, nie powie nikomu o odejściu - sęk ich jechał, śpiewaków eremowych! - nawet Dudkowi nie powie; opuściła go naraz wiara w brata, taki sam niedojda jak tamci, ale nie myślał długo o tym. Iść, iść prędzej przez las, przez szumiący, pachnący las - ręce mu drżały, gdy zawiązywał rzemień na brzuchu, ryczeć chciał z tej rozrywającej go radości. Z gorzką drwiną nad własną głupotą kopnął kupę zwleczonych łachmanów - znak jego otumanienia. Hej, heeeej!... Wyszedł przed szopę, raz jeszcze obrzucił wzrokiem polanę, cyrkiewkę, skąd dolatywał głos zgodnego śpiewu, osiem małych domków i chatę, w której zimą spali - zamarzliby na śmierć w małych domkach, pomni Żuraw, jak płakał Jan, że nie mogą żyć w tej północnej krainie, jako Romuald im przykazał, tfu! Marne klecie to, a Żuraw tyle lat bez potrzeby w nich siedział, ale koniec temu, koniec! Przy szopie wbita w pniak tkwiła siekiera, którą Lubek - zwany tu bratem Krystynem - drzewo dla mnichów rąbał. Żuraw wyciągnął rękę, złapał rękojeść, wyrwał siekierę - przygodzi się w czas wędrówki przez puszczę. Gibkim, nie mniszym, nie pokutnym krokiem poszedł kowal przez szerokość poręby. Cierniowy płot zagrodził mu drogę, wieleż to razy naprawiali go z Dudkiem, zaplatali najmniejszą szparę, iżby zwierz leśny nie obgryzał ogrodów eremowych - jednym skokiem przesadził Żuraw ten niewysoki płot - i wraz go otoczyły śmigłe sosny boru. Głębokim oddechem wolności odetchnął zbieg, dotknął ręką najbliższego pnia, jakby musiał utwierdzić samego siebie w tym, co widzi. Ejże, w wesołym gęstym lesie śmigają sosny ku górze, gałęziami szumią. Śnieg tu jeszcze leżał, osłonięty od słońca, tajał i zamarzał w twardą, zlodowaciałą skorupę, dobrze się szło po tej twardziżnie, czasem się śnieg załamywał pod nogą z suchym, wesołym trzaskiem. Wisiała nikła mgła, pachniała ostrą wilgocią. Pogłos szybkich kroków biegł po lesie, wypełniał jego pustkę. Z każdym krokiem dalej zostawała poręba i erem. I z każdym krokiem coś czepiało się nóg, coś zaczynało ciągnąć do tyłu - coraz mocniej. Mocniej i mocniej - z każdym krokiem. Jakby wlókł Żuraw za sobą niewód, a w niewód ten nabierały się szyszki, igliwie, grudki śniegu - coraz był cięższy. Jakby wlókł za sobą wszystkie lata w eremie, modlitwy i pieśni, długie dukanie brata Jana, pogodne spojrzenie Dudka, zadumanie Benedykta i gorliwość Barnaby, beztroski uśmiech jasnych oczu Krystyna, to wszystko, co niedawno namacał paluchami w owym niezapomnianym, cudownym dniu omglonego przedwiośnia, to, co odnalazł, własną duszę - ciężka jest dusza Żurawia, sto kamieni waży. I naraz cała nowo odkryta radość znikła, jakby wiatr ją zdmuchnął - może się snuje tam gdzieś między drzewami jak strzępy mgły? Żuraw wciąż szedł przed siebie, szedł z zimnym rozmysłem, zaciął się - nie wróci już do eremu - ale w jakiejś najtajniejszej głębi tkwiła w nim okrutna świadomość: niedaleko zajdzie. W pewnej chwili stanął, rósł przed nim wielki, pomarszczony dąb, rozlożyl pokręcone konary, strzyżyk siedział na gałęzi, jego radosne „czyk czyk czyk” odbijało się ostrym stuknięciem żelaznego młoteczka w zlodowaciałej piersi Żurawiowej. Chłop stał bezmyślnie przed pniem, ptak nastraszył się, furknął w gąszcz, dąb martwo ruszał nagimi gałęziami. Żuraw siadł bezmyślnie na zmarzłym śniegu, oparł się plecami o pień, patrzył na nie obudzony jeszcze do życia las, po którym snuły się strzępy - czego? mgły puszczańskiej? czyli jego niedawnej radości? Siedział długo, zdrętwiał z bezruchu i chłodu. Nie myślał, ale tkwiła w nim bezwzględna w swej bolesnej prawdzie wiedza: nie wróci już nigdy do Krakowa, nie ujmie kowalskiego młota, nie siądzie na ławie, z miską na kolanach i dzbanem piwa pobok, nie położy się spać ze Sławką w duszną, letnią noc. Dawne życie zapadło tym razem bezpowrotnie w przepaść; w przepaść bez dna. Dąb ruszał nad nim martwymi gałęźmi, po lesie snuły się strzępy mgły czy radości. Skoro pod wieczór dowlókł się do eremu, natknął się na wychodzącego z cyrkwi brata Jana. Wesoły mnich się nie zdziwił ani na jego widok, ni na jego przebranie, uśmiechnął się, powiedział żartobliwie: - Cóżeś to wrócił, bracie? Wilka napotkałeś w boru, co cię nastraszył? Co miał powiedzieć Żuraw o sobie? Co mógł? Podniósł zasępione oczy na dziobatą twarz, wymamrotał: - Zaiste, pewno to wilk. Pewno wilk mi zaszedł drogę i nastraszył. Znowu uśmiechnął się Jan. - Ten wilk, bracie Izaaku, czyliś go spotkał, czy nie, to był Chrystus. Wziął on duszę twoją za bary i zawrócił ją do eremu. Znów dusza! - ale teraz nie zatrząsł się Żuraw ze złości na te słowa. Podniósł oczy, nad ścianą sosen snuły się długie smugi, zachodzące słońce przelewało się w nich szkarłatem i złotem; powiedział z głębokim poddaniem: - Zaiste, to jest prawda. - Bratu Janowi zagrał w oku nagły błysk, zaświecił szkarłatem i złotem zachodzącego słońca. Chłodny powiew szedł od puszczy. A potem przyszły dni szare i puste, ale już się nic nie buntowało w Żurawiu, nie burzyło się, nie przelewało, przestał tęsknić i myśleć o Krakowie, o Sławce, o kładziwie, zdrewniał i zobojętniał, śpiewał w cyrkwi, pracował w ogrodzie, słuchał nauk Janowych, pościł i modlił się - obojętny i poddany wszystkiemu, co miało go spotkać. Przestał zaglądać w oczy Dudka i szukać w nich zwątpienia, zapomniał dni niepokoju, był niby śpiący mieszka w gawrze zimowej. Tak też myślał o nim Jan, gdy patrzył nań uważnym spojrzeniem jedynego oka: - Śpi nynie, ale obudzi się rychło. Pan nasz uprawił już tę glebę i obsiał. Ale to przebudzenie było za górami, nie widział nynie Żuraw sensu swego życia, modłów i pokuty. Bo dawniej wiedział, po co kuł: aby siekierę zrobić; i po co świnię tuczył: aby słoninę mieć; i po co piosnki śpiewał: aby radość życia wyśpiewać. Życie toczyło się prostą, wyraźną drogą, wiedział, ku czemu szło. Ale to życie?... to zastałe w bezruchu i bezcelu życie?... Ni komu co z niego, ni im. Puste życie. Miesiąc na niebie przybywał, prędko dzień z nocą się zrówna, bracia gotowali się do największego święta: śmierci Chrystusowej a powstania Ji z martwych. Żuraw znał one dzieje, nie spodziewał się czegoś nowego słyszeć, powtarzali je w eremie w koło a w koło. I nynie siedli przed chatą, był ciepły wiosenny przedwieczór, lepkie liście tryskały z pękających pąków, niosły świeżą wiosenną woń budzących się drzew - Żuraw nogi podciągnął, brodę oparł na kolanach, sennie słuchał spokojnego niskiego głosu Jana, który wiódł swą wielekroć powtarzaną opowieść. Jak wjechał Jezus do grodu znacznego, Jerozolimy, na ośle z długimi uszyma, a ludzi ogarnęła radość, śpiewali Mu i krzyczeli, kładli przed Nim gałęzie a płaszcze, iżby po gołej ziemi nie jechał. A później zebrali się na gody i zjedli barana, a Jezus służył swym uczniom, kiej smard, i nogi im mył. Wtedy to uczynił im z chleba Ciało swoje, a z wina Krew, iżby się posilili Jego Ciałem i Krwią. Potem poszedł na górę i modlił się, i bał się, bo wiedział, że śmierć idzie. A uczniowie Jego spali, budził ich, iżby byli z Nim razem, ale ich śpik morzył i dalej spali. Przyszli tam zbóje wielką chąsą, z mieczami, świecąc smolnym łuczywem, w on czas Piotr, pierwszy z Jego drużyny, napadł na zbójów i obciął jednemu ucho. Ale Jezus rzekł mu: „Schowaj miecz, schowaj miecz, Piotrze, bo kto mieczem wojuje, od miecza ginie”, i przykleił ucho zbójowi. I dał się wziąć onym. Wtedy poprowadzili Ji przed sąd, a sądzili Ji ludzie źli, a kiedy osądzili na śmierć, plwali Mu na gębę i bili pięściami po głowie w wielkiej złości. Zawiedli jeszcze Jezusa do Piłata, iże władał w on czas tym grodem, podbiwszy go wprzódy. Piłat chciał uwolnić Jezusa, ale się bał rozruchu, a była tam wielka ciżba ludzi. Wyszedł do nich i pry: „Mam ci tu w jamie zbója wielkiego, imieniem Barabasz; wiecie to, że jest on Barabasz mężobójcą a gwałcicielem, a rabusiem, wypuszczę go, będzie znów zabijał a gwałcił; kogo chcecie, Barabasza abo Jezusa?” Ale im złość zapiekła się w wątpiach i nuże krzyczeć na całe gardło: „Barabasza chcemy, Barabasza!” - „A z Jezusem co?” - pyta Piłat. - „Śmierć Mu!” - krzyczą. A wprzódy siekli Jezusa biczami, a włożyli Mu na głowę wieniec z cierni, a bili pałkami po wieńcu i kolce właziły Jezusowi w głowę; a były długie i ostre one kolce i spłynął Jezus krwią. Kazali wtedy nieść Mu ciężki krzyż z dębu na wielką górę, jąż zowią Golgota; i padał Jezus pod krzyżem z braku sił, wtedy kopali Ji, podnosili i dalejże w drogę! Aż przywlekli Ji na górę, rozdziali Ji, położyli na krzyżu, a gwoździami przybili Mu ręce i nogi do drzewa, wtedy krzyż postawili i wisiał Jezus na krzyżu długo, a umierał i umrzeć nie mógł. A pić chciał: wtedy dali mu pić żółć a ocet. A kiedy umarł, ziemia się trzęsła i grom walił, z grobów umarli wyszli, by płakać nad Nim. Wtedy oszczepem przebiły zbóje Jego bok i wylała się z boku krew z wodą. Uczniowie Jego zdjęli zewłok z krzyża i złożyli w grobie, gdzie leżał, póki z martwych nie powstał. Żuraw słuchał tej gadki zrazu dość obojętnie - znał ją dobrze - aż w pewnej chwili zakłuło go w środku, przez głowę przeleciała szybka dumka: po co zezwolił Jezus na to wszystko, co z Nim wydziwiali? Mógł przecie porazić zbójów, sam rzekł Piotrowi, kiedy ten skoczył z mieczem Ji bronić: „Czyli sądzisz, że nie mógłbym prosić Ojca Mego, a w mig by wystawił więcej niźli dwie ście pułków niebieskich?” Mógł, a nie chciał. Czemu nie chciał? I, jakby w odpowiedzi na te dumki Żurawiowe, rzekł Jan: - Dziw, jak wiele jest złości w świecie - przerwał i zamyślił się; dziobata twarz nie była nynie wesoła, tym razem w dziobach, w opuszczonej powiece i fałdach u warg zataiła się boleść. - Dziw zaiste, skąd aż tyle złości? - powiódł po milczącej gromadce jedynym swym okiem, nieme pytanie w tym oku. - Wżdy Jezus dobrze im czynił, ślepi widzieli, chromi chodzili, grzesznym winy odpuszczał, a urodził się, by najnędzniejsza wywłoka, na sianie, między bydlęty, iżby ludzi zbawić. I za oną miłość dali Mu ludzie bicz a cierń, a krzyż, a oszczep w bok, plwali na Niego a naigrawali się: czemu to tak? Skąd ta złość? - głos rósł Janowi, niemal z krzykiem wpierał w nich to samo pytanie: - Powiedzcież to: skąd ta złość? Aż taka nieludzka iście złość?... - na to Benedykt pochylił swój wypukły łeb, zaszeptał: - A w nas? Azali mało w nas złości? Już nie słuchał obojętnie Żuraw znanej gadki, poczuł udręczenie na te słowa Benedyktowe: „Azali mało w nas złości?” Cisza zaległa kupkę braci, wciąż napływała ku nim wiosenna woń lepkiego liścia, budzącego się życia, żółte słońce świeciło ciepło i łagodnie, od ziemi szedł rzezwy chłód. Żuraw podniósł bezradne oczy na Jana, ujrzał, że ten się już uśmiecha swym zwykłym spokojnym uśmiechem: - A owóż woła nas Pan, nie słyszycie to Jego głosu? Słuchajcie jeno. Wezwał nas, iżbyśmy towarzyszyli Mu, iżbyśmy wzięli na siebie trud Jego życia i Jego męki, iżbyśmy zwojowali złość w sobie. Byśmy jak On byli. A jeśli nie puszcza nas ciało, trza ugnieść ciało. Cóż rzekł Jezus na górze, kiej uczniów śpik morzył? Rzekł im: „Czuwajcie a módlcie się, iżbyście nie wpadli w pokuszenie. Wżdy dusza ochocza jest, ale ciało mdłe”. Ugniatajmy tedy ciało, iżby nas śpik nie zmorzył a iżbyśmy nie wpadli w złość, jeno iżbyśmy szli tam, kądy Jezus nas woła. A woła nas ku podjęciu trudu Jego życia, a mówienia o Nim tym, którzy nie znają Ji. Tedy, bracia, czuwajcie i módlcie się. A no, nic nowego nie powiedział Jan, nie raz, nie dwa to powtarzał. A jakby Żuraw nie słyszał wprzód takich gadek, jakby ta była pierwsza i jakby świat mu pojaśniał. Powiódł okiem po braciach - Janie, Benedykcie, Mateuszu, Krystynie - toć oni idą tam, kądy Jezus ich woła. A on, Żuraw, brat Izaak, azali to nie w nim zapieka się złość, niczym w zbójach? Jakby się czarna jama otwarła przed nim i zdało mu się, że w nią leci. Porwała go nagła żałość i w żałości tej wypełniło się mu ciałem to wszystko, co wprzódy było pustym słowem, pustą gadką, pomyleniem i głupot?. Ów erem i to życie, które wiódł, a którego nie pojmował potąd. Jak przez sen słyszał dalsze bajanie Jana - i teraz nie wszystko pojmował w tym bajaniu. Prawił Jan o misji wśród pogan i uczeniu ich Słowa rzekł: „Trza nauczyć ich życia, bo nie masz inszego życia, jeno w Chrystusie”. Nie pojmował Żuraw i nynie w pełni tych słów, bo jakże to: azali nie żył wprzódy w Krakowie, gdy był kowalem? Ale jakby się przechyliła w nim waga na drugą stronę: wprzódy wagę miało to tylko, co było z tego poprzedniego życia, a nowe, którego nie pojmował, nie ważyło nic. A nynie nawet to, czego nie pojmował, waży więcej, przechyla wagę. Wezbrał w nim głód, ostry gwałtowny głód, ale nie był to głód tłustego mięsa, chmielonego piwa, kucia nowej siekiery czy spania z białka. Nie, ten głód, nowy głód, dotyczył innych rzeczy, których Żuraw może nie znał dobrze w smaku, ale których pożądał. I w on czas, w ten drugi dzień wiosennego przebudzenia, w ten wieczór, gdy pachniały świeże liście i świeciło żółte ciche słońce, namacał Żuraw po raz drugi swą duszę. Wiedział teraz: to dusza była głodna. Po wieczornym śpiewaniu w cyrkwi, po śpiewaniu, przy którym wszystko się darło we wnętrzu kowala i łzy mu płynęły po czarno zarosłej gębie, nie wyszedł z innymi; jakby go ktoś za gardło chwycił i zatrzymał. Położył się na ziemi, ręce rozłożył, leżał tak, wstrząsany spazmem żalu złączonego z radością, nie rozeznasz w tym wszystkim - i wtedy to poczuł raz pierwszy, że wchodzi weń ktoś obcy i napełnia go. I pomyślał nie wiedzieć już który raz, że Jezu Kryst złapał go we wnyki i że nie puści; ale pierwszy raz była to dumka radosna i spokojna. Ciemniało już, gdy do cyrkiewki wszedł Jan - rozejrzał się, jakby kogoś szukał. Dojrzał Żurawia, podszedł doń, nie powiedział słowa, tylko położył się obok, tak samo rozkrzyżowawszy ramiona. Obaj wstali dopiero, gdy bracia przyszli jutrznię śpiewać. I po tym dniu - tym wtórnym dniu wiosennego przebudzenia - rósł wciąż w Żurawiu ów nienasycony głód. Dziwnie nikłe się mu zdało poprzednie kowalowe życie - nie dziwił się już Janowi, który wielkiego był rodu, a rzucił drużynę króla Wenecji, ni Benedyktowi, który biskupem nie chciał być, ni Dudkowi, który kowalstwem wzgardził. Widział w nich toż ssanie głodu, które sam czuł, stali się mu bliscy, tak bliscy jakby bracia, teraz dopiero pojął, jak wiele było w tym słowie: brat. - Jezu Kryste! a wżdy wszyscy ludzie są braćmi w Krystusie, Panu naszym, jeno ślepymi braćmi, prawdy nie widzącymi. To była nowa dumka, nikt mu tego nie powiedział, nie zdołałby powiedzieć na podgrodziu krakowskim; a dla dumki tej warto było do eremu iść. I obok owego głodu nowego życia, głodu oddania siebie niby obiaty dla Jezu Krysta, czuł równie ostry głód dawania Krystusa tym, co Go nie znają. Pamiętał dobrze swój pełen złości krzyk - jeszcze w Gniezdnie, gdy Dudek rzekł mu, że chce za Wojciechem iść: nie pojmował w on czas, co to znaczy. A nynie sam czuł ten głód, to ssanie głodu, sam czekał powrotu Barnaby, który poszedł po zezwolenie na misję; śmiech powiedzieć, ale rwała się Żurawiowi dusza - ta nowo odkryta dusza kowalowa - żeby iść i uczyć ludzi o Jezu Kryście. - Jezu Kryste, Panie mój! A obok głodu czuł Żuraw żal, straszny żal, rwący mu wnętrze za ową złość, która tyle czasu nim targała. Wiedział już teraz, czuł to: wołał go Jezu Kryst, a on się nań gniewał, złością parskał: toć jakby pluł na Jezusa a naigrawał się zeń. Tyle lat szarpał się w męce, jak to mu rzekł Jan: „To i jest ona dusza, jaże się dręczy między umiłowaniem świata a miłowaniem Chrystusa” - niegłupi był Jan, mądry bardzo, wiedział, co w człeku w samym środku siedzi. I Żuraw - nynie brat Izaak - spalał się w bolesnym pragnieniu odpłacenia Chrystusowi za ową dawną swą złość i zaciekłość. Tego popołudnia mroźny wiatr rozdarł chmury, jednym szarpnięciem oczyścił pół nieba. Brat Izaak przygiął swą wysoką, kościstą, wychudzoną postać, ciężko się zmagał ze sobą, by wypowiedzieć to wszystko, co się w nim przelewało, burzyło, gniotło i wybuchało w te lata, żarł go żal i poczucie niemożności zapłaty Chrystusowi. Brat Jan ręce skrzyżował na piersi, słuchał niezdarnych słów Izaakowych, czuł cichą radość na myśl, jak daleko zaprowadził Chrystus tego twardego kowala z krakowskiego podgrodzia. Zostawił go jeszcze w cyrkwi - ogromną, czarną, półprzygiętą postać - sam zaś wyszedł szukać Benedykta. Ujrzał go pochylonego nad sadzawką, gdzie ryby hodowali, jak wikliną umacniał grożący obsunięciem się brzeg; obok przysiadł w kucki Mateusz, zacinał końce patyków do wbijania w muliste dno. Jan podszedł do obu nie dostrzeżony, stał chwilę nad nimi bez słowa. Woda leżała martwa, szara i połyskliwa niby ostygłe żelazo, gęsta i ciężka; czasem urywająca się spod rąk Benedykta grudka ziemi staczała się i pluskała w staw, po którym biegły wygładzające się powoli zmarszczki; pachniało szlamem błotnym, wilgocią, nadchodzącą zimą; Jan patrzył na przygarbione plecy Benedykta - poprzez sztywny habit widać ich wychudzenie. Benedykt wbijał kołki i zaklepywał ziemię, szybko, wprawnie: jakby nic innego nigdy nie robił. A przecie w układzie ramion, w pochyleniu głowy znać było zawód czy zniechęcenie. Brat Jan przerwał milczenie: - Jutro dzień świętego Marcina. Benedykt uniósł się ostrym, niecierpliwym ruchem, ale nie powstał z klęczek, usiadł na podwiniętych łydkach, dźwignął wypukły, guza ty łeb, powiedział: - Tak. Dzień świętego Marcina. Rzekłem Barnabie, gdym wysłał go do Bruna, że ma wrócić przed świętym Marcinem. Nie wrócił. - Pewno nie odnalazł Bruna. - Miał czas. Jan przetarł palcem zdrowe oko. - Idzie zima. Skoro drogi zawieje, nie przedostaniemy się do Weletów. A tu... - Tu nic nie wysiedzimy, bracie Janie. Nie przyjdą poganie szukać nas do tego boru. Dobrze już znamy ich mowę, czas nam iść. Chrystus woła nas, a my tu rzepę sadzimy a ryby hodujemy w stawie. Po to nas Romuald wysłał, byśmy kmieciami ostali? Jan mrugnął parę razy okiem. - Bacz, byś nie buntował się przeciw woli Bożej. - Ja nie buntuję się, nie buntuję, nie... Niechże będzie błogosławiona ta wola, ona ci święta jest - Benedykt supłał słowa wolno, głosem cichym i równym, ale słowa te były prężne, były napięte, grała w nich głęboka i utajona namiętność, zaraz pękną tamy i rozleją się słowa szeroką, niepowstrzymaną falą. - Aleśmy szli tu... szli, by gotować się na misje... na głoszenie Słowa... na śmierć... Wiemy to, że Bruno pozwolenie ma, ale przepadł Bruno, mnie Bolesław nie puścił go szukać, a Barnaba nie wraca. A jeśli nie wróci... wojna teraz, niełatwo się w wojnie odnaleźć; ni nam iść, ni kogo słać. Po tośmy tu przyszli, by dalej iść, a nie Iza. Nie Iza płacić Bogu za grzechy ludzkie... za nasze grzechy! Nie Iza! Azali nie ma dla nas drogi, powiedzcie? - Benedykt oddychał ciężko. Ale nim Jan odpowiedział, odezwał się wesoło Mateusz: - Nie troskajcie się, Benedykcie, o drogę. Bóg wyznaczył nam drogę i powiedzie nas nią. I mołwię wam: rychło już nią powiedzie. Brat Jan łypnął zdrowym okiem: - Rychło, mołwisz? - Rychło - odparł Dudek, twarda pewność grała mu w głosie. Benedykt odwrócił doń twarz, patrzył nań chwilę w napięciu, naraz westchnął, pochylił się znowu nad obsuniętym brzegiem, zaczął zabijać kołki i ugniatać ziemię. Brat Jan uklął przy nim bez słowa, zabrał się do roboty. Mateusz czujnie spoglądał na obu, widział ich strapienie, chciał ich pocieszyć, nie wiedział jak: nie mieli dotąd pozwolenia na misje, nie mogli iść do pogan. Czyliż zawsze tak jest i tak będzie, że szukamy daleko tego, co mamy pod ręką? że łatwiej jest dostrzec odległy las niżli gałąź zwisającą nad głową? Pięciu braci w eremie puszczańskim myślało o dalekich Weletach, ani przez myśl nie przeszła im strażnica księża w wyrąbanym półkolu puszczy nad Wielką Drogą z czterema dzikimi wojami, którzy się kwasili w bezruchu i w wieloletnim nieróbstwie, w których dzika siła rosła i nie znajdowała ujścia, którzy nie mogli jej wyładować w łowach na zwierza, w bezpłodnych kłótniach i bójkach, w słuchaniu wycia wilków i kraku jastrzębi. Nie wiedzieli bracia w eremie, co rośnie obok nich, nie znali Klenia z wyłupiastymi oczyma ni bladego, długogłowego Chmielą, ni zezowatego durnia Poprószki, ni Bugaja, którego ospowata twarz mroczniała coraz bardziej, a wnętrze się zaciekało w ślepej, nierozumnej nienawiści. Wkrótce po swym wyniesieniu na komornika Piekuta nakazał wszystkim stróżnikom i mytnikom - tym, co siedzieli na drogach i przesiekach, na mostach, promach i brodach, na rozstajach i skrzyżowaniach szlaków - przychodzić do niego co rok, zdawać sprawę ze stróży - każda ziemia miała inny czas wyznaczony; Bugajowi wypadło chodzić do Gniezdna na dzień św. Wojciecha - w tym dniu wielki zjazd był w Gniezdnie, w cyrkwi uroczyste obiaty, później Gaudenty piwo stawiał w beczkach a rozdawał chleb, mięso i kaszę każdemu, kto by chciał. Na drugi dzień arcybiskup w płaszczu, kłobuku i z krzywulą w ręce szedł z wielką ciżbą i śpiewem w miejsce, gdzie wykupili ongi zewłok Wojciechowy od Prusów; tam kłaniał się Jezu Krystu a Wojciechowi, światki jego śpiewały a dymiły, potem wszyscy wracali do cyrkwi. Gwar się unosił nad Gniezdnem, kupcy zjeżdżali ze wszech stron, zdarzały się pląsy w kręgu, zabawy i gędźby, byli tacy, co mieszkę wodzili na kółku, i tacy, co z lasów i puszcz, z głuchych miejsc przybywali ze skórami albo płótnem, albo wszelakim zbieractwem leśnym - z orzechami, suszonymi jagodami, ziołami, grzybami nadzianymi na witki łozowe, przede wszystkim z miodem i woskiem, czasem nawet z jantarem - wszystko to zamieniali na ziarno albo na nóż żelazny czy siekierę, na sukno, ozdoby i klamry. Zjazd trwał przez osiem dni, a wciąż nowi ludzie walili do Gniezdna. W tym czasie Piekuta gadał ze stróżnikami, gęba mu latała, srogo patrzył, łatwo było oberwać od komornika po gębie. Wszystko chciał wiedzieć: czy strażnica dobrze obronna, czy ostrokół cały, czy na moście dziur nie ma, czyli młody las nie zarasta przesięków, czy myto odstawione do grodu - o byle łajno się pytał; a wiedzieli, że tu i tam przyjedzie wraz po zjeździe gniezdnieńskim, bieda będzie, jeśli co znajdzie inaczej, niźli mu bajali. Bugaj przed komornikiem stawał zawsze ponury, z pochylonym łbem, z zapiekłą złością. Piekuta świdrował go oczyma, nie lubił tego mrocznego woja, o którym wiedział - że w wieży siedział za gwałt w Skomikach. Powiedział mu kiedyś: - Ty bacz, Bugaj, nowy ład nynie, nie zamyśl drugi raz woli użyć, pomnij to: wisi topór nad tobą. - Bugaj zębami zazgrzytał, słowa nie rzekł. Przed dwoma laty Bugaj przyniósł z Gniezdna rudawego szczeniaka - wytarżył go za kilka skórek wiewiórczych i dwie wydrze. Szczeniak był zły - gdy go Bugaj sadził do worka, miał ręce pogryzione, a ledwo go wytrzasnął w swej strażnicy, pies zjeżył sierść, zawarczał, wraz chwycił zębami za skórznie. - „Hoo! - krzyknął wtedy Kleń - Bugaj przyniósł sobie druga takiego jak on sam.” - Bugaj wyszczerzył zęby w krzywym uśmiechu. Ale prawdę rzekł Kleń - druga sobie woj przyniósł. Podrużył się Bugaj z Wilkiem - tak nazwał swego psa. Brał go do lasu, razem gonili zwierza, razem żarli świeże mięso, jednako - zda się - warczeli na widok każdego człeka - głębokim, piersiowym charkotem. Pies się rozrósł, po roku był niemal jak cielak, w szerokim pysku świeciły oczy zielonkawym ognikiem; kiedy w warczeniu rozchylał wargi, czerwono błyskały nad zębami dziąsła. Podrużył się Bugaj z psem, kroku bez niego nie zrobił; gdy siedział w chacie, Wilk głowę składał na łapach, twardy ogon wyciągnięty jak kij, oczy wpatrzone w Bugaja. Woj drażnił się czasem z psem, chwytał go za luźną skórę na szyi, zbierał ją w garść, dusił, pies warczał, przekrzywiał łeb, jeśli zdołał chwycić dłoń człowieka, zaciskał zęby, nie przecinał skóry, ale na łapie nosił potem Bugaj okrągłe sine znaki; śmiał się z cicha patrząc na owe znaki. Był rad: dostał takiego psa, jakiego chciał mieć - isty wilk, półogłaskany, krwiożerczy i dziki. Kiedy słuchał cichego skowytu w nocy - posępnego i hamowanego - Bugaj radował się: taki pies zdołałby człowieka rozedrzeć, gdyby mu kazać. Jak gęsta smoła ciągnęły się dni w strażnicy - dni, miesiące i lata. Jednakie. W półsennym zakiśnięciu nie czuli, jak kapią chwile - chwila od chwili, dzień od dnia nie odcinał się niczym - a oto patrzysz: wiosna przyszła, ciepły wiatr powiał, śniegi stajały, liście okryły las - i już upały, skwar lata, zwiędłą, duszącą wonią pachnie powietrze, bzykanie much i świergotliwe cykanie świerszczy, słońce, ledwo się schowa, już różowi pas świtu na wschodzie. Prędko mijało lato. W szare jesienne dni Bugaj leżał na ławie, ręce zarzucał pod głowę, wsłuchiwał się w monotonny szept pluchy, z okapu padały strużki wody, ostrym klaśnięciem stukały w kałuże przed chatą, rozbijały szemrzącą jednostajność deszczu. Kleń się burkliwie ujadał w kącie z Chmielem, gruby Poprószka kiwał się nad dymiącym ogniem, pochrapywał i świstał przez nos. Aż któregoś ranka wicher uderzał w zręby ostro niby biczem. Bugaj wiedział, że to śnieżyca siecze ściany, zasypuje drogę, wznosi wielkie zaspy, niby skrzepłe fale na płaskości. Ciche kapanie dni. Grzali się przy ogniu. Pies leżał wyciągnięty, w zielonych oczach skry. Gdy im dowieźli piwa, upijali się, śmiali, uderzali się po karku, śpiewali, odbijali powietrzem. Gdy ubili zwierza, piekli mięso. Kłócili się. Wszy iskali. Na wiosnę ścinali młode pędy, zarastające Wielką Drogę. Jesienią rzucali gałęzie świerków w zakiśnięte kałuże. Czasem - rzadko - gościli gońca książęcego, gadali o księstwie, o grodach, o świecie. Potem znów cisza, znów swar/cnic się, znów mięso lub piwo, znów patrzenie w ogień, grzebanie prętem w żarze. Zbrzyzgłe, niemrawe bytowanie. Służba w strażnicy księżej. Półsen, półjawa, pólżycie. Ciągnąca się smoła dni. Gadali o dawnym życiu - w drużynie - tęsknili do tamtego życia. Kleń łypał śliwami oczu, białka miał zaczerwienione, drapał się w czarnym zaroście, przechwalał się: - U nas dziesiętnikiem był Kłyk. Gad był z Kłyka, suczy chwost, powsinoga. A gębę miał wielką jak jama. Nic, jeno z pyskiem latał do grododzierżcy na wojów, bali się ji wszyscy krom mnie, mołwię, co mnie Kłyk? Smród psi. Wtedym wiele piwa pił, choć trza było stróże na wale trzymać, całą noc chodzić. A mnie śpik mroczył, słomy naniosłem na wał i śpię. Tak jedną noc i wtóra, i cięgiem. Przyłazi Kłyk, wraz ryj rozwiera: „A ty taki siaki, ty smard, ty gid...” Drugi by się bał, a co mnie tam dziesiętnik, wielki szysz! Kiej nie wrzasnę na Kłyka: „Ty, mołwię, zatknij się, idźże bździć gdzie indziej, nie mnie pod nos”. A on Kłyk jeszcze bardziej gębę drze. Wtedym ja wstał, gęba w gębę, mołwię mu, a złość aże mnie spiera: „Ty bacz, Kłyk, nie pójdziesz wraz, zęby ci wybiję - mołwię onemu - ni jednego nie ostanie”. Tamten aże blady w złości, ale się przeląkł, poszedł. Wżdy naszczekał grododzierżcy, woła mnie grododzierżca, pry: „Ty suczy synu, tak i tak mołwił mi Kłyk”. A ja onemu: „Pijany był Kłyk, tak i tak, złość na mnie ma”. Nic mnie nie zrobił grododzierżca. Jest tam w grodzie ślepy kąt, wzięli my tam Kłyka, w pysk mu, z gęby krew chlusta, zęby lecą, a my walim ji w mordę a walim. Kleń podniecił się własną gadką, siadł, na policzkach czerwone plamy: - W mordę... w mordę... nos mu rozkwasili, płacze Kłyk, jęczy: „Puśćcie... puśćcie...”, my nic, jeno bijem. Potem gatki zeń zdjęli, w zad ji, gębę zatknęli i w zad - głos dygotał Kleniowi z podniecenia - spłynął krwią Kłyk. Kopali my ji nogami, później trzy dni leżał, wżdy odtąd zawżdy my spali na wale, nigdy Kłyk nic nie widział, spokój mielim. Potem przyszedł Góra, z Górą my tak samo zrobili i z drugimi: w mordę, w zęby, w tyłek... Chmiel obrócił się do Poprószki: - Obacz no, Klenia, łże tak, że dziw, jak mu nie odleci jęzor. Pewno to jego, Klenia, tak pobili, nim tu przysłali. - Hi hi hi - chichotał zezowaty Poprószka. Kleń się nadął, wykrzyknął: - Wy jedno wiecie: drapać się łapą od pcheł, a o ściany się czocnrać. Czekajcie, wraz was poczochram jak Kłyka - trzy dni kłócili się, czy Kleń rozkwasił mordę dziesiętnikowi, czy dziesiętnik Kleniowi. Po trzech dniach obaj wsiedli na Poprószkę, dojedli mu tak, że grubas do kleci spać uciekł, do mrozów tam siedział. lak mijały dni, tygodnie i lata, słoty i pogody, upały i mrozy. Zastałe życie czterech mężczyzn i psa w samotnej strażnicy u Wielkiej Drogi. Dopiero goniec księży, pędzący do Jomsborga z wieścią o wojnie, rozbił tę jednostajność. Wojna. Na pozór nic się nie zmieniło w strażnicy, wciąż bajanie i gadki, wciąż szum drzew z obu stron przesięku, wciąż pusta, biegnąca w świat droga. Tam, gdzie się droga zaczynała i gdzie się kończyła, tam się coś działo, zbierała się drużyna i ciągnęła w dalekie ziemie na rzeźbę i rabunek; lodzie napełnione wojami wypływały na morze, życie toczyło się wartko, prędkim pulsującym rytmem. A tu... Czekali - może ich powołają, wojów nynie brak, nie każą im dalej pustej drogi strzec. Czekali. Ale tylko wiatr chodził po przesięku, dni ciągnęły się dalej jak smoła. Nie gadali już o żarciu, hulankach i babach, gadali o bitkach, o rabowaniu, o pochodach, o dali - pachnącej, ciągnącej ich dali. Tu?... - wciąż ta cisza i pustka, a obok erem i dziwaczne, obce, niepojęte życie, puste śpiewanie, post i modły, bezruch jeszcze większy niż w puszczy. Spoglądali na erem - nie, tam nic się nie działo w tych ludziach, martwych ludziach. Nawet wojna nie poruszyła ich wcale, nawet wojna. Daleka była ta wojna, niedosłyszalna, przez długi przesiek Wielkiej Drogi nie dojdzie najsłabsze echo jej wrzawy. Drzewa szumią i komary śpiewają. A jednak weszła w nich wojna i to, co wojna niesie: dorastali do niej - do wojny. Do rzezi, do gwałtu, do rabunku. Biali bracia patrzyli na nich w niedziele i święta - wszyscy czterej musieli do cyrkwi na obiaty chodzić, mierziły ich te obiaty - na tych samych, co dawniej, wojów puszczańskich, ponurych, zamkniętych, niedostępnych. Nie na tych samych. W czterech stróżnikach Wielkiej Drogi powoli, niedostrzegalnie dla nich samych, rosła wojna. Przez wiele dni plucha chlupotała po dachu. Aż pod gardło podłaziła Bugajowi nuda, bezczynność, wilgoć wlewająca się z zewnątrz, jednostajny szum i pluskanie za ścianami. Mętnie myślał o Krasie zakopanej w puszczy, o dziadzie i babie - starym próchnie z ciekącymi oczyma i z niezgasłą chciwością w kątach zaślinionych warg - o srebrze, które widział, jak je Lubek - nynie Krystyn - oddawał wysokiemu Janowi, o wstrętnych, obmierzłych mnichach, o wieści, którą im przyniósł goniec pędzący do Jomsborga, o wojnie. Były to luźne i niepowiązane majaki. Ale - leżąc tak w bezruchu i słuchając deszczowego szmeru - czuł Bugaj, jak wszystko to, co mu się mętnie przewija po głowie, łączy się, jednoczy, wyrasta w jedno wspólne widzenie - Bugaj przeciągał się, przewracał się na drugi bok, oddychał szybciej. Czekał. Na co czekał? na chwilę, na znak, na poruszenie swej siły w piersi? Bugaj leżał na ławie, słuchał deszczu, słuchał tego, co w nim powoli, nieustannie rośnie. Tego popołudnia mroźny wiatr jednym szarpnięciem oczyścił pół nieba. Zaświeciło żółte, chłodne słońce. Bugaj wstał, zaciągnął pas, wyszedł z chaty. Stał chwilę, oślepiony blaskiem, kiwał się do przodu i w tył, wdychał zamróz idący od nieba. Świerki szumiały. „Trzeba drzewa urąbać” - przemknęło mu mętnie przez łeb, cały zapas spalili przez czas pluchy, teraz mokre drzewo będzie dymiło, a tyle razy gadał latem leniom, iżby drew przygotowali na jesień i zimę: iście zakwasili się wszyscy w tej budzie, trza się wyrwać, bo sczezną w bezruchu. W ten mroźny jesienny dzień rozigrały się dumki Bugaja, jeszcze nigdy nie dławił go tak bezruch, zamknięcie za ciasnym ostro - kolikiem strażnicy, przymusowe słuchanie swarów Chmielą, Klenia i Poprószki. Szedł między drzewami, szukał suchego pnia, gdzieś tu stał martwy świerk. Cienki lód na kałużach trzaskał pod stopami. Wilk się uganiał na skraju boru, w mroźnym powietrzu ostro dźwięczało jego poszczekiwanie. Bugaj odnalazł świerk, obszedł go, wybierał miejsce, skąd by najłatwiej mógł go zrąbać. Stojąc przed suchym drzewem zamruczał do siebie: - Cięgiem będziesz ino drzewo rąbał - i naraz się wyprostował, patrząc na martwy pień ujrzał jasno całe swe zgniłe życie, krew mu uderzyła do głowy, zawrócił, biegł; gdy wpadł do chaty, ujrzał trzech towarzyszy, jak zwykle kwaszących się między sobą - na nich skupiła się jego złość, oni byli najbliżej, pod ręką. Warknął zdławionym gardłem: - Cięgiem tu gnić będziecie by gnój woli? Bardziej na dźwięk jego głosu niźli na słowa poderwali ku niemu głowy. Kleń wybałuszył gały, zaskomlił: - Co ci to, Bugaj? Na pytanie to Bugaj poczuł, że wszystko, co w nim rosło przez tyle dni - bogać tam: przez lata, przez długie lata, odkąd puścili go z wieży - naraz wybuchło. Dość mu, nie zniesie dłużej tego barłożenia się, po co czekać, na co czekać? Jednym skokiem poderwał się ku tamtym, zamachał pięścią przed oniemiałymi gębami, zaryczał: - Co pytasz? Co pytasz, łajno psie?... Nie wiesz to? Osadzili nas w głuszy, byśmy zgnili tu na próchno, na gnój. Nynie k’wojnie idzie, a ty cięgiem będziesz tu komary pasać a na drzewa pluć, jako robicie: który plunie wyżej? Tfu! Wybałuszyli gały. Kleń mrugnął gęsto ślepiami, Poprószka trącił w bok Chmielą, jego zezowate oczy patrzyły - zda się - na wszystkich trzech, zamlaskał wargami, chrząknął: - Wściekł się Bugaj, abo co? Abo co, pytam - Chmiel pokiwał długą głową, namarszczył wąskie czoło, zachichotał cienkim dyszkantem: - Iii... Co jesień burzy się krew w bugaju... i naszemu snadź krowy brak. Czerwona mgła zapłynęła przed oczy Bugajowi, poczuł, jak mu targnęło wątpia do góry, w tym mgnieniu ujrzał porąbane czerepy trzech towarzyszy, ujrzał juchę tryskającą z głów, odetchnął głęboko, przygiął się, ręką złapał za żelazo topora, wyciągnął trzonek zza pasa. Ale nie uchwycił za rękojeść, stał, pot mu zmoczył od razu nie tylko czoło, lecz ramiona i barki, zbladł, oczy mu zapadły, wystąpiły wyraźnie cętki dziobów na twirzy, oddychał z trudem, jakby go kto za gardło dusił. Kleń, Chmiel i Poprószka zerwali się, patrzyli nań przerażeni, tak był zmieniony - Chmielowi długa głowa latała na boki, Poprószka oblizywał wargi - wszyscy trzej sapali ciężko, jak w utrudzeniu. Bugaj wciąż stał spocony i milczący z tymi ostro znacznymi dziobami na białej gębie: co się stało Bugajowi? - inny jest. Kleń pokręcił łbem, w grdyce dławiło go, zapytał schrypnięty: - Bugaj... co ci to? Bugaj namarszczył się, słowa nie rzekł. Odwrócił się, ciężkim krokiem wyszedł znów z izby. Na dworze oparł się plecami o zrąb chaty, bezmyślnie patrzył na las: był chłodny jesienny zmierzch, las świecił popielatym srebrem, matowym i martwym; niebo wysokie, zielonkawe, błyszczy na nim samotna gwiazda. Bugaj oddychał gęsto, strach go brał - przed sobą samym, przed tym, co działo się w nim w ten matowy, srebrny, zielonkawy wieczór? Co się to z nim stało, z Bugajem, z dzikim zwierzem puszczy? Oto pierwszy raz nie poniosła go na swym grzbiecie spieniona fala dzikości, przesłaniająca mgłą ślepia, pchająca go do bicia, do łamania, do roztrzaskiwania wszystkiego, co mu stanęło na drodze. Pierwszy raz nie był bezwolny i bezrozumny. Nie rozwalił łbów towarzyszom, durnym chłopom, na których się zwrócił jego gniew. I oto stojąc tak oparty o zrąb strażnicy i patrząc na popielaty las zdał sobie naraz sprawę: nie zgniła mu siła w ciemnicy kruszwickiej, rozrosła się, przeistoczyła, teraz dopiero ma ją Bugaj - swoją siłę - teraz dopiero trzyma ją, nie pozwala się jej nieść ślepą falą szaleństwa. Nie zginęła w nim dzikość, zaciekła nienawiść do Nowego, które go okiełzało, które go wzięło w kleszcze, które nie zwolib mu hulać po podgrodziach poznańskich, gdy taka była jego, Bugajowa, wola; które go zamknęło w wieży kruszwickiej - niby ryczącą burzę w skorupie orzecha; które wsadziło mu w łapę siekierę i kazało drogę przez las siec, iżby wozy mogły po niej jeździć z towarem od morza i gońce księdza mogli pędzić wyciągniętym kłusem, nie szukając ścieżek zwierza przez puszczę; które zmusiło go przez długie lata strzec tej drogi, tego przesięku wyrąbanego przezeń w jego puszczy, zmusiło gnić w zagubionej strażnicy, wycinać młode pędy brzóz i witki łozy zarastające drogę, być ochroną owych skrzypiących wozów i owych pędzących kłusem gońców książęcych; które wciąż przepływało przez niego, przez puszczę, przez dzikość, które ogarniało ją, które zagnieżdżało się w najbardziej pierwotnych zakątkach; które przyszło tu - w głusz - Wielką Drogą, wyrąbało porębę w lesie, zwaliło śmigłe czerwone sosny, pobudowało chałupy i cyrkiew obcego, wrogiego Boga, osiedliło się garstką białych mnichów, świerkało dzień w dzień malutkim dzwoneczkiem na cyrkwi, śpiewało obcym, nowym zawodzeniem przywłoków, zmieniało wydartą puszczy polanę w okolony cierniowym płotem ogród - w ogrodzie tym rosły nowe, nie znane tu rośliny i żyły hodowane w stawie złotobrzuche ryby. Głęboko oddychał Bugaj - nie, nic nie zatracił z swej dzikości i nienawiści, jeno po raz pierwszy uchwycił ją w garść, zdarł ją niby rozhukanego źrebca i zapanował nad nią. I pojął w tej chwili Bugaj, który całe swe życie tęsknił do siły, czym jest siła: opanowaniem. Pojął to głębokim odczuciem - czy po to musiał tyle lat w puszczy gnić, by to pojąć? Jasne się dlań stało, czemu nie chciał do drużyny iść, gdy im to Stojgniew raił, czemu nie zniewolił Krasy i czemu nie wziął jej gwałtem, gdy dziad i baba - stare próchno z ciekącymi oczyma - żądali odeń srebra, mnogo srebra, cały worek srebra; i czemu to dziś nie rozwalił toporem łbów trzem durniom; pojął, co szarpnęło nim w tył i okiełzało dzikość: oto już z dawna nosił ją w sobie, swoją siłę. Odkąd? - pewno od czasu wieloletniego zamknięcia w wieży kruszwickiej, tam to ogarnięto burzę puszczańską, zamknięto ją i opanowano. Bugaj czuł to: nie, nie zgniła jego siła, nosi ją w sobie, ma ją i użyje jej dzisiaj - wreszcie! - puści swą dzikość z uwięzi, na której tyle lat się szarpała. Radość zalała Bugaja, powoli zawrócił, ciężko niby mieszka wtoczył się z powrotem do chaty; powitały go trzy pary przestraszonych oczu. Wesołym rechotem zaśmiał się w te oczy, poczuł swą władzę nad towarzyszami, nie tę władzę, którą mu dał Bolko i Stojgniew osadzając go przy Wielkiej Drodze, ale tę, którą zdobyła mu jego obudzona Bugajowa siła. - No cóż - drwił w te zalękłe oczy - cóż to poźrewacie tak na mnie? Nie widzieliście to mnie, smardy? A wiecie to, jak bliska była was śmierć? Maluczko, a rozwaliłbym wam czerepy, by zgniłe jaja. Wiecie to, gady, dlatego i patrzycie na mnie tak, jak wróble na kota. Nie bójcie się. Poprószka oblizał wargi, Chmiel znów zakiwał długą głową, a Kleń, przełknąwszy ślinę, wykrztusił: - Dureńeś, Bugaj... - Dureńem? Możem i dureń. A wy mędrki. A skoroście medrki: dajcie no żarcia, a dzban piwa ciągnijcie z jamy. Skwapliwie zaruszali się wszyscy trzej. Wraz żarli mięso i siorbali z dzbana, piwo chmielone było, dobrze wystałe, szło do głów. Strach rychło się zmienił w wesołość, prześmiewali się z siebie, z Bugaja. Bugaj pił, patrzył na nich, w pewnej chwili rzekł: - Zgniewaliście mię, ścierwy. A wiecie to, czemu zgniewaliście? Prawiłem wam: k’wojnie idzie, a my tu siedzim nad pustą drogą, długo to bedziem siedzieć? Baczcie: nynie mięso nosicie świątkom na polanie, przejdzie lat małowiele, będziecie robami onych, ziemię im orać będziecie, a drzewo rąbać, stanie taki z pletnią w garści a przez kark cię, źle robotasz, małoś urąbał. Smardami ostaniecie. A nie chcielibyście to łbów rąbać miast drew, a łup brać miast pletni? Gadajcie: nie chcielibyście? - Owa! - wykrzywił się Kleń. - Niech no spróbuje świątek pletnią mię, niechże spróbuje! Kiedy siekierą mu między oczy dziaknę, obaczy... - A jeśli cię ksiądz da onym, co wtedy? - Nie da. Co ma dać? - Abo i da. - Ii... co by tam miał dawać?... - Głupiście - chichotał Poprószka - zechce ksiądz, to i da. Ale ja wprzódy w las ujdę abo ku Weletom. - Dobrze gada Poprószka - krzyknął Kleń - ku Weletom! - W las. Nie ułowi ksiądz w lesie. Nynie wojna, będzie to ksiądz myślał o gonieniu abo opolom nakaz słał. - Słuchajcie - huknął Bugaj w czerwone podpite gęby - co wam nakazu księdza czekać? Nynie k’wojnie idzie; nie gadaliście to z gońcem księdza? Gadaliście, dawno już leciał tędy goniec do Jomsborga. Baczcie, jako tu, na Wielkiej Drodze, cicho nynie: jeno wilk czasem przeleci z wiechą przy ziemi. Nynie wojna, a wojna to wola! Wola, pojmujecie? Chcielibyście łup brać? Chcielibyście, ja was znam. A u onych świątków widziałem wór srebra, a złote naczynia wszyscyśmy widzieli... w cyrkwi. Czemu nam służyć onym, wola nynie. Pójdziem popytać białych świątków, zali nie zechcą oddać srebra a złotych naczyń. Jak im toporem machniem nad głowami, zechcą, obaczycie. Nynie wola! Dymiło się już z podpitych łbów, oczy wesołe, pijane. Ryczeli jeden przez drugiego: - Wola nynie! - Machniem toporami nad głowami, a nie zechcą dać srebra i złotych naczyń: po głowach, sobaczych synów, po czerepie. - Dobrze mołwi Bugaj, dobry woj Bugaj, nie churlęga! - Zechcą, obaczycie - ryczał Bugaj. - Potem w las nam! Ku Weletom. - Nynie wola! Mała i ciasna była strażnica księża przy Wielkiej Drodze, nie pomieści rozbuchanej pijanej ochoty; nie pomieści dzikości Bugajowej. Bugaj zerwał się z ławy, nogami zatupał, oczy miał przekrwione, pokraśniałą gębę gęsto znaczoną dziobami, już mu znowu czerwona mgła legła przed oczyma, zawył: - Za topory! Na erem, na świątków Kyryi Krysti! - Na erem! - ryczały trzy gardziele. - Za topory! - Pijani byli i rozjuszeni. Pies się wydzierał, by iść za Bugajem, dostał kopnięcie w bok, woje zawarli wrota, podparli od zewnątrz. Po zamarzniętej grudzie ostro skrzypiały odchodzące kroki. Księżyc wschodził, zza czarnej krawędzi lasu świeciła srebrna poświata, bladła ku górze; niebo było wysokie i ciemne, jarzyło się gwiazdami. Mroźny powiew szedł górą. Pies siedział na tylnych nogach, pysk wyciągnął, uszy nastawił: jeszcze słyszał pośpieszny odgłos idących ludzi, czuł ich zapach. Doleciały półzatarte, podniecone słowa Klenia: „Tu przesiek”, burknięcie Bugaja i cienki chichot Poprószki. Potem cisza. Znów jedno słowo - dalekie i zamazane. Już tylko nikły wiatr ruszający gałęziami drzew. Cisza. Noc. Księżyc wysadził rąbek zza lasu, wynurzał się szybko. Pies wyciągnął przednie łapy, położył na nich pysk, zaskomlał. W kończynach, we wnętrzu odczuwał jeszcze podniecenie ludzi. Długi czas leżał bez ruchu, mięśnie miał napięte. Trzasła belka na mrozie, w głębi lasu zakrzyczała sowa. Znów zakrzyczała. Powiew słabł, księżyc z wolna płynął do góry. Gwiazdy były jasne, mrugały. Bezgłośnie przez świat szła noc. W pewnej chwili pies się nasrożył, zawarczał, kark się mu zjeżył. Poderwał się, okręcił kilkakroć w kółko, znów legł. Węszył - czuł mroźny zapach lasu i nocy. Znów zaskomlał. Zerwał się, pobiegł do chaty, drzwi były przymknięte, wsadził nos w szparę, otworzył. Biegał po kątach, węszył. Wskoczył na ławę Bugaja, położył się, przymknął oczy. Poprawił się raz i drugi, potem leżał cicho. Nie spał, uszy miał podniesione. Chata pachniała ciężką, miłą wonią ludzi, spalenizną, dymem. Było ciepło. Mysz zaczęła chrobotać w rogu, pies nie poruszył uszyma, nie drgnął, leżał przypłaszczony. Słyszał, że myszy biegają po podłodze, drobniutki, lekki szelest szybkich nóżek. Mimo to chata ziała pustką, wisiał w niej niepokój i zaczajony lęk. Pies bał się drgnąć, nieruchoma, zamarła bryła Nieprzerwanym cięgiem płynęły chwile. Naraz pies się naprężył, poderwał, ciężko zeskoczył na ziemię. W paru susach wypadł na dwór, jakby go gnało coś z chaty. Wyleciał w całym pędzie, na środku podwórza stanął w miejscu, stał na wyprężonych nogach, pysk, szyja, tułów, ogon wyciągnięte w jedną linię. Nozdrza się mu ruszały, węszył. Księżyc już stał wysoko, mały, biały, cienie kładły się czarnymi plamami na oszronionej trawie - krawędzie miały ostro zarysowane, między błyszczącą jasnością a cieniem nie było przejścia. Pies trwał tak dłuższą chwilę, naprężony. Potem znów usiadł na tylnych łapach, zadarł pysk w górę, z zaciśniętej gardzieli wydarło mu się długie, żałosne wycie. Drzewa stały nieruchome, gałęzie świerków srebrzyły się głęboką, czarną zielenią. Pies, prawie nie rozwierając pyska, zawył drugi raz i trzeci. Wielka Droga biegła jak srebrna rzeka płynąca przez puszczę od jednej wygwieżdżonej dali ku drugiej. W półkolistym wygięciu świecił ostrokół strażnicy, za ostrokołem dach. Strażnica wzniesiona jako znak księdza, jako władanie księstwa nad puszczą. Milcząca i zamarła stała w blasku nocy. Zza wrót dochodziło jękliwe zawodzenie psa. Cisza. Spokój nocy leśnej, ciszy leśnej. Czarne pnie drzew stoją nieruchomo, unoszą grube konary, obciążone gałęziami i igliwiem. Pomiędzy pniami kica zając, przysiada na skraju, unosi czujne słuchy. Cisza. Wybiega na otwartą przestrzeń, pomyka długimi susami, wpada w cień po tamtej stronie przesięku - przez moment błysnął jeszcze w przerwie między drzewami. Po chwili rudym ściegiem śmiga lis z nosem przy ziemi - po zajęczych śladach. Potem znowu niezmącony spokój lasu, powoli, bardzo powoli księżyc się przechyla ku drugiej stronie nieba, cienie coraz szerzej zikrywają dno przesięku, w końcu łączą się z mrokiem po tamtej stronie. Ciemnieje. Na tupot kroków pies leżący pośrodku podwórza zrywa się, sadzi do wrót, szczeka urywanym radosnym skowytem. Słyszy ich - czterech, idą ciężko, powoli, tupiąc głośno. Zgrzyta odejmowany drąg, pies rzuca się naprzód, chce się wspiąć Bugajowi do piersi - naraz odskakuje na kilka kroków, znów sierść mu się jeży na karku, w gardzieli głębokie, tłumione warczenie: od ludzi niesie mdłą, lepką, obca wonią. Nie zważając na psa wszyscy czterej wwalają się do chaty, milcząc siadają na ławach, sapią. Mimo mroku nie podnoszą głów ni oczu. Po długiej dopiero chwili mruknął Bugaj: - Ogień rozpalcie. Pili do rana, już ich odleciał strach, śpiewali, weselili się. Skoro się rozwidniło, rzekł im Bugaj: - Idźcie... lepiej tu nie zostawać. Mieliście ku Weletom iść. Uniesione do góry brwi, zdziwienie w oczach. - A ty? A ty, Bugaj? - Ja? - zaśmiał się krótko. - Ja? Już wy się o moją głowę nie bójcie, uniosę ją. Ale wy dyrdajcie, szybko dyrdajcie, nie żałujcie nóg: wraz opola na nogi postawią - zły uśmiech miał pod wąsami i w całej twarzy. Patrzył, jak zagarniali żywność i broń, jak wybiegali z chaty, jak szli szybko na północ. Równym przesiękiem świeciła Wielka Droga, trzy postacie malały, błękitniały w oddaleniu, już są jak łokieć, jak stopa, jak palec. Bugaj odetchnął, przeciągnął ramiona - i on zaczął się zbierać w drogę: pilno mu było. Dni Krasy płynęły równo niby woda w potoku; ciekły monotonnym rytmem ciągle tej samej pracy - czerw, woda, chrust, sadzenie i pienie w ogrodzie. Tyle że słońce wstanie w otoku mgły, czerwone i wielkie, z chmurą burzy na czole, albo deszcz będzie stukał po strzesze, albo wiatr przygnie brzozy w obejściu, zaszumi gałęziami. Czasem dumka przepłynie o Bugaju, o wielkim, silnym woju, z dziobami na krasnej gębie, z dzikimi oczyma, które łagodniały pod jej wejrzeniem. Monotonnym rytmem ciekły lata i dni, deszcz stukał i wiatr szumiał, sennie burczał dziad i burczała baba, sennie burczała woda w garnku pod trzaskającym ogniem, mdło pachniały łubki z czerwiem, czekające na kupca Dzierbołka. Zaplatała Krasa dłonie za kolana, patrzyła w trzaskający ogień, słuchała równego szmeru swego życia - czerw, woda, chrust - słuchała, jak krew płynie jej w żyłach, jak równo serce bije, jak się pierś jej unosi i opada w nieustającym oddychaniu - monotonnie i cicho płynie życie w zagubionej chacie puszczańskiej, tym samym rytmem, co słońca wschodzącego w otoku mgły lub z burzą na czole, co drzew wypuszczających liście wiosną i tracących je jesienią, co pszczół huczących w lipach, co żurawi lecących z klangorem po wiosennym niebie. Czegóż czekała Krasa w zagubionej chacie puszczańskiej. Bugaja? Jedynie Bugaja mogła czekać, tylko jego postawiło życie na zapomnianej ścieżynie między leszczynami o włochatych liściach, między białokorą brzozą, między mrocznymi świerkami, między dziadem i babą, między czerwiem, wodą i chrustem. Siedzieli wszyscy troje, polewka bulgotała w garnku, baba łubkę plotła, dziad drzemał. Krasa dłonie miała zaplecione za kolana, z natężeniem się wsłuchiwała w ciekące nieustannie chwile. Zaszczekał pies, ciężko załomotały kroki przed chatą. Krasa od razu poznała te kroki - tylko one rozbijały rytm jej życia. Ledwo ujrzała go w drzwiach, od razu wiedziała: stało się, przecięta została monotonna melodia jej dni. Zerwała się, oddychała szybko. Dziad się obudził, zamrugał zaczerwienionymi oczyma, patrzył na gościa, nosem ciągał. Bugaj szerokim krokiem podszedł do starych, w garści miał worek, z rozmachem postawił go na ławie; zabrzęczało w worku połyskliwym dźwiękiem. - Chcieliście srebra za Krasę - głos mu się rwał - macie więcej niż srebro: takich kruż nie widzieliście potąd - skłonił się ku dziewce, wziął ją za przegub dłoni. - Chodź. Nawet nie odwróciła głowy do starych, wiedziała: stało się, tym razem Bugaj przyszedł po nią, tym razem nie obroni się jego sile. Wyrwała dłoń, jęła wiązać w węzeł kilka szmat, dziad trzęsącym się, chciwym ruchem rozsupłał sznur, wyjmował świecące naczynia, ciekło mu z kątów warg, mruczał: „Bogactwo, bogactwo”. Baba się przytuliła ku niemu, wzięła złoty kielich, gładziła go - i oni nie odwrócili głowy do Krasy. Nie odwrócili nawet wtedy, gdy Bugaj chwycił ją po raz drugi za rękę, gdy wywiódł z chaty, nie widzieli, jak idą oboje wraz z psem przez polanę, jak przeskakują strumień, jak Bugaj rozchylił zwisające nisko gałęzie krzaków - jak znikli w zwanej ścianie puszczy. Jeszcze przez krótki czas słychać było poszczekiwanie psa myszkującego w gąszczu, aż i ono rozpłynęło się w dali. Część trzecia WESOŁA PRAGA 1 Rozsucilo się niebo nad Pragą. Deszcz bil ukosem, wybijał bąble na Weltawie, rzeka przybrała, była bura, szumiała przybrzeżną falą. Ziemia rozkisła, wszędzie stały kałuże, po kostki trza było brodzić w wodzie. Gęsto ściśnięte dachy grodu po tej i tamtej stronie Wełtawy lały strugami deszczówki, baby wystawiały kadzie, by nabrać miękkiej wody do prania i farbowania wełny. Równy szum wisiał nad Pragą, krople bębniły po dachach, po moście, po stromym zboczu góry, po kapuzach i kubrakach ludzi. Poprzez popielatą zasłonę gród na Białej Skale ledwo był widoczny, kontury miał zamazane, zlewał się niemal z niskimi chmurami. Zawsze istniał ostry przedział między Pragą a grodem na Skale: inaczej toczyło się w grodzie życie, innym podlegało prawom, dalekie i tajemnicze; jeśli kogoś wzywano do grodu, zawsze człek szedł tam z niepokojem, z lekkim gnieceniem w piersi, ze spotniałymi rękoma. I chociaż wchodził do grodu, widział tamto życie jeno po wierzchu, tylko w jednym niewielkim okruchu - podwórza zabudowanego dokoła zębatej linii wyższych i niższych domów, podpartych słupami ganków, po których chodziła straż, dworca księcia i wielkiej kamiennej cyrkwi, śpieszących ludzi, zbrojnych lub strojnych, z oczyma, które się nie zatrzymują na przybyszu z dołu, omijają go, niby rzecz w danym miejscu niepotrzebną i lada jaką, czasem jednej komnaty o ścianach zawieszonych czerwoną, zieloną, złotawą makatą, częściej stajni, którą trzeba było naprawić, szerokich końskich kopyt, które trzeba było podkuć, jakiegoś kawałka ściany, którą trzeba było podeprzeć; i tyle; i wszystko. Wracało się z grodu na dół z tym ułamkiem grodowej wspaniałości w oczach, z poczuciem grodowej inności i lepszości, bajało się o tych ułamkach z głuchym poczuciem, że tamto życie jest odrębne, nie tak zwyczajne, codzienne i znane jak w ciasnych uliczkach nadrzecznych. Tak, zawsze istniał ostry przedział między Pragą na dole a grodem na górze - i za Bolesława Srogiego, i za Pobożnego, i za Rudego, za Jaromira i Udalryka, za pijanicy Władywoja, za każdego, kto tam siedział - na Hradczanach. Chodzili tam wielmoże, biskupi i opaci, ważni przybysze z innych ziem i dalekich księstw, pierwsi woje i pierwsze rody - tam było ich życie, ich obyczaj, ich miejsce. Pojmowali to dobrze ludzie z dołu - do głowy im nawet nie przyszło, by mogło być inaczej. Tak było zawsze. Czy teraz, gdy na Hradczanach siedzi wojewoda z polskiej ziemi, jest inaczej? Przecie jest z nim Sobiebor Sławnikowic, a Slawnikowice byli zawsze z książęcego grodu albo z biskupiego dworu; przecie są z nimi Wrszowcy, a Wrszowcy zawsze się rozpierali na Białej Skale, mąt robili, służyli księciu lub zdradzali go; niby wszystko jest tak samo jak dawniej, a przecie jest inaczej,’inaczej! Cóż to im, kto włada Hradczanami, a z Hradczan włada Czechami i Pragą: Władywoj, Jaromir, Bolko Rudy czy wojewoda z polskiej ziemi, Stojgniew Wojborowic? cóż im - płatnerzom, kowalom, kupcom? Ludzie znad rzeki rzadko wznosili oczy na stromą górę, na gród, rozparty szeroko i wygodnie - bliżej było grodowi na Białej Skale do chmur niż do nich. Tym bardziej, gdy deszcz zakrył go popielatą przesłoną, gdy krople biły w oczy. Teraz przedział między grodem a domami jest jeszcze większy, teraz gród nie tylko jest daleki, ale i obcy. Wyczuwali to. Nie podnosili oczu, a czuli tę odległość, jakby przygarbionymi plecami, jakby ramionami, jakby potylicą. Dlaczego tak jest? Przecie niedawno zbitą ciżbą witali Bolesława, zgodnym wrzaskiem rozwartych gąb, machaniem zielonych gałęzi. Nikt ich nigdy nie pytał, kto ma władać Hradczanami, a przecie nie było to im obojętne. Dość mieli Władywojapijańczuchy, okrutnika Rudego, wiecznych mordów i matu: nieraz i im się przy okazji oberwało po karku. Z radością witali Bolesława, którego wiódł Sławnikowic i Wrszowiec za powody konia: może wreszcie obcy kupcy nie będą omijali Pragi, zasłyszawszy o bitkach na górze i nad rzeką; może przestaną się Niemcy panoszyć w Pradze; może biskup przestanie dusić dziesięciną, a każdy nowy książę nagradzać swoich wojów ich kosztem; może się skończą nieustanne naprawy grodu po każdej bitce; może wreszcie ład będzie. Krzyczeli i radowali się, gdy Bolesław zasiadł na stolcu w kmiecym stroju Przemyślidów. I co? Wrszowcy zbierali dań dla Bolesława Polskiego, a trza było karmić i poić drużynę polską obok czeskiej, a hulali polscy woje po zajazdach i kramach, niejeden Czech po łbie od nich dostał, o niejedną dziewkę wybuchła bójka, mąt był nie mniejszy niż dawniej; albo i większy. A Hradczany wciąż były daleko od domów nad rzeką, nie znikł dawny przedział, jeszcze się pogłębił: obcy siedzieli na Białej Skale, władali Czechami i Pragą, inaczej się ruszali, inaczej żyli, nawet pili i żarli inaczej. I nie wiadomo skąd do tych ludzi znad rzeki - płatnerzy, kowali i kupców - przyszło odczucie, że Przemyślidzi są swoi; mniejsza z tym, jacy byli - lepsi, gorsi? wiadomo: różnie w grodach się żyje - ale swoi. Swoi! Nowy przedział wyrósł między Hradczanami a Pragą, głębszy przedział, głębsza niechęć: odczucie obcości, odczucie cudzej siły, która zawładła Czechami. Rychło zapomnieli, jak to witali Bolesława machaniem gałęzi, wesołym krzykiem zbitej ciżby. 2 Hoo... hoo... hop! - glos leciał zagubionym, nieosobowym krzykiem, nie wiesz, kto go wydał; był obcy, nie czeski, drażniący. Mgła wisiała grubą, nieprzeniknioną warstwą, gęsta jak ciasto. Konie szły do wodopoju nierównym tupotaniem, koniarze krzyczeli przeciągle. Brzeg Wełtawy był tu płaski, ława piachu leżała na pięćdziesiąt kroków w głąb, z rzadka porośnięta była kępami łozy, pełna śladów końskich, pokryta zeschłym nawozem. Czując wodę tabun przyśpieszył kroku, truchcikiem podbiegały konie do brzegu, ostrożnie wchodziły w burą, szybko płynącą rzekę, stawały po pęciny w wodzie, pochylały łby, wąchały chwilę, piły. Wzdłuż całej łachy długim rzędem stały zwierzęta, podnosiły głowy, patrzyły w białą mgłę, żuły, z pysków kapały im krople, po chwili konie znów nachylały się do nurtu, potem odwracały się w miejscu, kiwając się w łopatkach, wychodziły na brzeg. Koniarze głośnym okrzykiem spędzali stado, gnali je w stronę grodu. Szeroko rozpełzły się domy Pragi u stóp Białej Skały, gdzie stały Hradczany, po tej i tamtej stronie Wełtawy aż do Lewego Hradca księcia Borzywoja; w wielu miejscach domy skupiały się w gromady, przy rzece stały gęsto, dach w dach, tworząc zawiłą sieć uliczek, przejść, przełazów. Siedzieli tu rękodzielnicy - kowale, szczytnicy, płatnerze, wyprawiacze skór, piwowarzy, cieśle, siodlarze, tkacze; kupcy mieli tu swoje składy przy pomostach u rzeki i wokół placu; gęsto stały spore gospody dla obcych; u samej rzeki gnieździli się rybacy. Mgła siadała już, gdy koniarze tabun pędzili przez gród, baby, idące z wiadrami do rzeki, z pośpiechem się usuwały na bok - konie zatratowałyby każdego, kto by stał na drodze stada. W wycięciu drzwi, w obramieniu okien widzieli prażanie zbitą masę łbów, grzbietów, kłębów końskich, migot tysiąca nóg, nierówny tupot huczał po całym podgrodziu, okrzyki koniuchów rozcinały ten monotonny łoskot rozpędzonych końskich kopyt. Złymi oczyma spoglądali ludzie na przepędzane zwierzęta - to konie wojów, którzy rozsiedli się na Hradczanach, którzy wzięli Pragę niby swoją i położyli na niej ciężką łapę. Serca biły głęboką, zatajoną niechęcią - sami nie wiedzieli dobrze, skąd ta niechęć, gdzie się lęgnie, jak wzrasta. Ale wiedzieli jedno o niej: rośnie ona, z każdym dniem rośnie. Ogarnia przybyszów, wszystko, co do nich należy - nawet te konie pędzone tabunem od wodopoju. Kopyta tupały, koniarze krzyczeli przeraźliwie - przez każde drzwi patrzyły przymrużone, pełne niechęci oczy. Wysoko nad Pragą wznosił się wał z ostrokołem, górowały wieże nad trzema bramami, dalej dachy, dworzec księcia, gdzie teraz siedzi wojewoda z polskiej ziemi, cyrkiew, szopy drużynne... Woje na Hradczanach budzili się, siadali, mrugali, palcami przecierali oczy, wyciągali ramiona, aż trzaskało w stawach, ziewali od ucha do ucha. Boruta się przewróci! na brzuch, kiwał obiema nogami, zrzędził: - Gorzej i gorzej żreć dają, wczoraj w kaszy więcej piasku było niźli ziarna, tfu! Zagarnęli my Pragę i co? Widziałem ci, kiedym zalazł do czeskich wojów: misy kopiaste, słoniny z wierzchu tyle, że kaszy nie widać, zalewają piwem, aż z nosa im ciecze. Powiedzcie: kto wziął Pragę, oni czy my? Zielonymi gałęziami machali, jakeśmy tu szli, ale to kozom zielona gałąź miła, nam kasza miła, słonina i piwo. Mołwię wam: trza by komornika uwiązać do końskiego chwosta, a popędzić konia, niechby gid sam gryzł piasek, a mnie dał kaszy - Boruta stuknął pięścią w kolano. Gomuła Szreniawita strzyknął przez zęby, zaśmiał się: - Obacz no, jaki zły. A wżdy spyskał wczoraj trzy michy tego piasku, aże mu kałdun napęczniał. - Boruta skosił swe złośliwe kocie oczy, błysnął zębami pod wyleniałym zarostem. - Baczcie - zasyczał - niedawno Gomuła niewolnym był, wtedy pszono z mierzwą jadł, jako wieprzom dają, nynie dobre mu wszystko, co zamieszają w korycie. Ale ja z Gdalów jestem, Gdale nigdy... - ujrzał, że Gomule krew się rzuciła do twarzy, chłop podskoczył, zajrzał Borucie w oczy, sinawe żyłki skakały mu na skroniach, charkną]: - Szczekasz? - Boruta kątem oka spostrzegł, że się ze słomy podnosi czterech braci Szreniawitów, obejrzał się, nikt mu w pomoc nie pójdzie, nie lubiła go drużyna; zmarszczył się, przeciągnął: - Iii... co mi tam, jakeście jedli w niewoli u kupców. Ale powiem wam: nynie jest w Pradze kupiec, któremu was ksiądz przedał. Widziałem ci ji w Poznaniu: długowłosy, ciemny na gębie, na głowie ma chustę w kraty. Onegdaj idę nad rzekę, patrzę: tenże sam, nawet tę samą chustę nosi. W pięciu otoczyli Borutę, pytają: - Widziałeś? - Mołwię wam. Spojrzeli po sobie, Czarny mruknął: - Trza nam będzie po gospodach pochodzić. - Zapomnieli już, że mieli złość do Boruty. Gomuła rzekł: - Pójdziem dzisiaj na piwo, Boruta, znam ci gospodę, dobre piwo tam dają. - Boruta głową skinął, uśmiechnął się drwiąco, oczy zmrużył. - Dobra, Szreniawity - ale nachmurzył się zaraz, nie lubił ustępować, złość mu ciągle wątpia żarła, ciągle gryzł kogoś, kpinkował a naśmiewał się; powiódł kosymi oczyma po szopie, wybierał. Świętek dopiero się zbudził, pięściami oczy przecierał, Boruta znowu uśmiechnął się krzywo, krzyknął: - Świętek, nie boli cię siedzenie, co? Pewno tam kawał mięsa wydarły ci psiska z tyłka, jakeś wyrywał? - Boruta ciągle się czepiał Świętka, przejść mu nie dał, wiedział to dobrze: nie dostanie od tamtego w zęby, może go gryźć. Świętek miał ze trzydzieści lat, a wyglądał wciąż jak niedorosły otrok, jak dziewka, z tą swoją twarzą niby czerwonym jabłuszkiem, z zadziwionymi oczyma - oczy miał wielkie, niebieskie, chłopięce oczy, nie wojackie. Śpiewki lubił, na rożku grał, drużynnych bitek unikał, na zaczepki nie odpowiadał. Gdy go raz Bolko zagadnął o konia, poczerwieniał, zamrugał powiekami, zająknął się, ksiądz się roześmiał wtedy, klepnął po ramieniu, zadrwił: - Trza ci będzie na posag, powiesz mi - Świętek omal nie rozpłakał się na to z zawstydzenia. Woje wstawali już, otroki niosły im kotły z polewką, każdy brał miskę, pchali się jeden przez drugiego, trącali się, klęli, rechotali; wraz siedzieli rzędem, michy dymiły parą, głośny siorb szedł przez całą długość szopy. Boruta przykucnął na progu, nogi podciągnął, miskę postawił na kolanach, opowiadał: - Poszedł wczoraj Świętek z Sobieborowego nakazu szukać psiarza: Sobiebor łowy zamyślił, kazał gotować psy. A tam płot, za płotem sfora, postał Świętek u płotu, podłubał w nosie, rozgląda się: nikogo nie widać, jeno psy... Za płotem chata. Krzyknął Świętek raz, krzyknął drugi raz, nikogo, psy się zleciały, warczą. Trza wejść za wrota, a tam psy. Trzęsą się nogi Świętka, trzęsą się gacie, przestępuje woj z nogi na nogę, zębami kłapie, sam jak pies, a psy sforą na niego, warczą przez płot: jak tu iść? Stracha się Świętek psów, ale bolej stracha się Sobiebora, jakże to rzec mu: „Ksze, psy szczekały, bałem się.” Otworzył wrota, gębę ci ma słodką, niby miodem namazaną, cienko do psów pry: „Ciuciu... ciuciu...” A psy, jak to psy, całą kupą na Świętka, obskoczyły ji, już nie gada Świętek cienkim głosem:”„Ciuciu... ciuciu...”, ryczy już w strachu: „Wen, wen, pójdziesz, psie nasienie, wen!”, a psy na niego. Świętek w kąt, zaparły ji w kącie, dopadają, hyc na płot Świętek, przystrzemiło ji tam, psy skaczą, raz wraz zębami za tyłek. Wrzeszczy woj, wyrwał nogę, przewalił się na tę stronę, pyskiem w kałużę, piach! rozprysło się czarne błoto. Potem przychodzi do mnie i mołwi słodkim głosem: „Boruta, miły mój, nie masz to igły?” A ja: „A na co ci igła?” A on: „Ciucie mię ozdarły, gatki mam w strzępach, wstyd”. - Woje tak się śmiali z gadki, aż rozlewali polewkę na piersi, trzęsącymi się rękami stawiali miski podle siebie, trzymali się za brzuchy, cała szopa ryczała jednym głosem: - Ha ha ha ha ha... - śluzy im z oczu ciekły. - Hej! - wykrzyknął Działosz. - Jak tam, Świętek? Ostre zęby mają praskie ciucie? - Świętek przechylił swą krągłą, czerwoną twarz nad miską, łopatki mu drgały, na okrzyk Działosza podniósł głowę, popatrzył nan długo bezradnym spojrzeniem, oblizał wargi, wyjąkał: - Pilnuj swego krzywego nosa, Biedula. - Boruta plasnął dłońmi po kolanach. - Dałem mu igłę - gadał mrużąc oczy - Świętek zdjął gacie, chciał szyć, wraz podskoczył, jakby na jeża siadł, szył stojąc, a sykał, ciągnąc nitkę by wąż. - Nieprawda! - krzyknął Świętek, poderwał się, drgały mu usta, policzki, broda; spojrzał na rozciągnięte w szydliwym uśmiethu wargi Boruty, zamroczyło go, z rozmachu puścił miskę, nie trafił, miska trzasła w sochę podpierającą strop, rozprysła się w drzazgi. Świętek rzucił się z pięściami za Borutą, tamten wyleciał na dwór, Świętek za nim, gdzieś go zgubił, Boruta zaraz wrócił sam, opowiadał: - Skoczyłem za węgieł, Świętek wyleciał, pognał przed siebie bez pamięci - jeszcze się śmiali z durnia. Szeroko, ważnie żyło się w Pradze, czuli to: pierwsi są w grodzie. Wchodząc do gospody, wraz się pchali na godne miejsca, prażanie musieli schodzić z ław, kupić się w kącie; huczały pieśni pachnące obcością i dalą - o Bolesławie, o Jomsborgu, o Siposzu węgierskim, o dziewce czarnokosej, o koniu rusym, o drużynie. Jak się któremu spodobała dziewka czeska, woj przystawał, szczypał ją w policzek albo brał pod brodę, śmiał się, tokował, nogami drobił, nie oglądał się, co myśli ojciec dziewki czy mać, czy nie ma w pobliżu chłopca, który już słał dziewosłębów. U kupców brali, co chcieli, płacili, co chcieli, a zdarzało się, że na swój krzyk kupiec pięść zobaczył przed nosem, aż zamilkł pod tą pięścią. Dobrze czuli się w Pradze - zdo bytym bezkrwawo grodzie - rozpierali się łokciami, byli pewni siebie, nadymali się. Czasem z wojewodą jeździli po kraju albo łowy sprawiali, przeważnie gnili w bezruchu, żywią im chodziła po kościach, gorąco napełniało ciała rozpasione jadłem i wylegiwaniem się na słomie. Jak mogli, uciekali z grodu - nad rzeką życie toczyło się bujniej, weselej, tam do białki można się dobrać albo piwem schlać. Działosz wylegiwał się na słońcu, pierwszy dzień pogodny po długim okresie pluchy, zdrzemnął się w cieple; gdy otworzył leniwe oczy i patrzył chwilę na niebo, poczuł suchość w ustach, pić mu się chciało. Siadł, ziewnął, zamyślił nad rzekę iść po piwo, zobaczył na wale Święt ka, który się oparł łokciami o szczyt palisady, patrzył przed siebie. Działosz zawołał: - Świętek! Niechętny ruch ramion, niechętne odwrócenie głowy. - Czego chcesz? - Chodź tutaj. - Mało ci przekpinek? Działoszowi kiedyś Lewart w bójce o białkę całą gębę rozkwasił, nos złamał, kość się zrosła krzywo, odtąd Działosz miai nos skręcony na lewo. Chłop był wielki, rozrosły, gruby, a z tym skrzywionym nosem jego mięsista twarz wyglądała płaczliwie. „Biedula!” - wołali na Działosza, zawsze sam z tego się śmiał, wesoły był człek, oczy mu w śmiechu malały w dwie wąziutkie szparki. Świętek spojrzał nań z góry, poczuł naraz, że Działosz nie jest mu przeciwny; zsunął się z wału, zręcznie zeskoczył z wewnętrznego występu, podszedł swym śmigłym krokiem. - Boruta uczepił się mnie kiej kierz psiego chwosta... - zaczął, Działosz wykrzywił się w śmiechu, zda się, cała twarz pojechała mu w lewo. - Śmiej się z tego - przerwał - wielki tam szysz Boruta. Abo to mnie nie kłuje i on, i inni. A i ty wołałeś na mnie rano: biedula. Biedula to biedula, nos mam krzywy, wżdy Lewart inszą krzywiznę ma przeze mnie: lik równy. - Łeż to wszystko, co szczekał Boruta - Świętek wytrzeszczał niebieskie oczy, złapał Działosza za guz spinający mu giezło - prawda to: wyparły mnie psy z ogrodzenia, ze dwadzieścia ich było, mołwię ci, wilki, nie psy. Alem ani przez płot nie skakał, ani mi gaci nie rwały, anim igły nie prosił, ani „ciuciu” nie wołał, ani tyłka mi nie pogryzły, chcesz, gacie spuszczę, pokażę - twarz miał czerwoną, łzy w oczach, nie baczył, że za takie gadki znów mogą go wziąć na języki. Działosz się roześmiał - gęba mu przy tym posmutniała - zawołał: - Cóż pytać po próżnicy... chodź lepiej w podgrodzie na piwo - ale Świętek zbyt długo żarł wewnątrz swą gorycz, nie mógł utrzymać słów, mocniej pociągnął guz Działoszowy, sypał jak z worka: - Abo to w bitce źle rąbię, abo to gdaczę jak gęś, abo to krzywo sulicą ciskam, we wronie gniazdo trafię zawżdy, nie wiem, czyli Boruta trafi. Na koniu w całym pędzie pokrzywę mieczem u korzenia utnę, na łowach niedźwiedzicę z małym sam zakłułem, a ta krzywa morda tnie mię cięgiem jak giez spoconego konia. Tfu! na taką parchatą jadaczkę - wciąż w nim rozżalenie kipiało, uspokoić się nie mógł. - Jeszcze spotkam ji, pokażę... woja będzie na śmiech podawał. A bacz, jak Czechy: każdy woj czeski sam mi z drogi zejdzie, nie proszony piwem przepije, cześć okaże. - Chodź - Działosz ciągnął go za rękaw. Poszli, ujrzeli tykowatego Gozda, zawołali nań. Wziąwszy się pod pachy schodzili z góry. Świętek jeszcze wargę w złości gryzł, odbić się chciał, ważność swoją okazać, tupał mocno, głowę do góry zadarł, nasrożył się, czuł, że wygląda godnie, groźny Bolkowy woj. Do grodu wlokło się z dołu kilku prażan, nieśli na drągach cebry z mięsem, trójka wojów waliła wprost na nich, nie przystanęła, nie przepuściła ludzi z brzemieniem. Czesi zeszli w bok, w tym miejscu rozlewała się kałuża, woje tupali przez nią, chlapali szerokim pryskiem. Świętek pociągnął stopę, zagarnął wodę, bryknął nogą wysoko, pluchnął na Czechów, czarne błoto zaczerniło się tamtym na lnie i na gębach. Wszyscy trzej wybuchnęli wesołym śmiechem: - Ha ha ha... - poszli nie oglądając się. Czesi, nim podjęli swe drągi, obcierali twarze, strząsali z rąk błoto, patrzyli długo za wojami; wargi mieli zacięte, oczy się im paliły zimnym blaskiem. Swiętek szedł wesoły, poczuł: ulżyło mu. Jakby zapomniał przekpinek Boruty - iii! niepotrzebnie się zgniewał, wiadomo, jaki ma język Boruta, wszystkich tnie. Ale przecie wiedzą woje, kto zacz Swiętek, nie bać mu się nikogo, nawet Boruty - poczuł naraz, że musi w dole odszukać Borutę, odgryźć się, na śmiech go podać. Boruta łaził ze Szreniawitami po wszystkich gospodach, szukali obcego kupca. Łebacz ruchał żuchwami. Czarny pogwizdywał przez zęby. Koza się swarzył o coś z Ulęgałką; Gomuła szedł z pochylonym wypukłym łbem, rozchylał wargi, kłapał zębami - jakby powietrze gryzł. Niebo, pogodne od rana, zachmurzyło się po południu, zaczęło mżyć rzadkim, drobnym deszczem. Ludzi na dworze było mało, pokryli się po izbach, domy stały gęsto, martwym bielmem patrzyły błony okien. W pewnym miejscu wąski przesiek przeciął linię domów, stanęli tu, spojrzeli w uliczkę: po ostatnich dżdżach rzeka płynęła wezbranym, spiesznym nurtem; pomost, pełny zwykle tłoku, gwaru, toczących się beczek i niewolnych z worami na plecach, teraz pusty, bale brunatne i oślizłe; łodzie uwiązane do pali pomostu kiwały się pod prądem, woda szumiała. Gomuła zażuł, znów jakby powietrze chwycił, mruknął do gromady: - Poczekajcie no tu, pójdę, wywiem się - skinęli mu głowami. Kupiecki zajazd był tuż - wielki czworograniasty dom. Stał szeroko rozparty, jakby zwierz przysiadły na czterech łapach. Z jednej strony wychodził na pomost i rzekę, tędy wnosili kupcy swe juki, które łodziami przywieźli. Z drugiej strony okap dachu opadał nisko nad ziemię, pod okapem koryto żłobu wzdłuż całej ściany, zawsze tu stały konie; i teraz trzy gryzły owies; dwa wozy zatoczone pod dach, człek owinięty w płachtę leżał na wozie, pilnował, trzonek topora sterczał mu zmiędzy kolan. Gomuła wszedł pod okap, przystąpił do wozu, trącił leżącego, tamten chrapał; trącił go drugi raz, leżący otworzył oczy, poderwał się, chwilę mrugał nieprzytomnie. Gomuła rzekł z przekpinką w głosie: - Śpisz. Można by konie założyć, a wywieźć wozy wraz z tobą. Dobry stróżnik z ciebie. Tamten się poderwał, włożył dwa palce w usta, by gwizdnąć po pomoc. Gomuła trzepnął go po dłoni, odrzucił rękę. Stróż mrugał oczyma, spytał: - Czego chcecie? - chwycił trzonek topora. Gomuła parsknął: - Nie macaj, smardzie, za toporem, dałbym ci i z toporem rady, nie bój się. Owa! Chciałbym rabować, budziłbym cię to? Głupiś! Człowiek na wozie mrugał gęsto oczyma, rzucał wzrokiem na strony, bał się. Zapytał, głos miał lekko schrypnięty: - Czego chcecie, panie? - Przychodzili tu kupiec... obcy... długowłosy, ciemny taki na gębie, na głowie ma chustę w kraty?... Widziałeś takiego?... gadaj! Stróż, wsparty plecami na worku, odmruknął niepewnie: - Może i widziałem... ciemny taki na gębie... a na głowie ma chustę w kraty. - Przychodzi tu? - Przychodzi. Gomuła sięgnął za pazuchę, wyciągnął lniany płat, położył stróżowi na brzuchu. - Weź... Napij się piwa za on len. A przyjdzieli kupiec, nie gadaj onemu, żem pytał o niego. - Co chcecie, panie, od kupca? - Ii... - Gomuła ruszył lekceważąco ramionami i naraz się nasrożył. - A tobie co, smard! Chcę, nie chcę, tobie do tego nic. A nie gadaj, słyszysz? - Dobrze, panie. Gomuła odszedł do swoich, pogadali chwilę, tamci poszli dalej, Gomuła ruszył do gospody - stróż patrzył za obcymi, mrugał, momotał pod nosem: - Niedoczekanie wasze... psie krwie... przywłoki - ledwo znikli mu z oczu, przerzucił nogi przez drabki wozu, zeskoczył, rozejrzał się dokoła, chyłkiem pobiegł wzdłuż domu, skręcił za róg, przepadł. Małowiele później mówił do ciemnolicego kupca w kraciastej chustce na głowie: - Pytał o was woj, z polskiej ziemi to woj, choć gadał, jakby był z Pragi. Ja go znam, wprzódy Wrszowcom służył, teraz do Bolesława przeszedł. Wąskie oczy kupca zwęziły się jeszcze bardziej. Stękał z trudem, słów mu brakło, głos miał skrzekliwy: - Z polskiej ziemi? woj? Jak go zwą? - Nie wiem. Ale słyszałem, że go z braćmi biskup praski z niewoli wykupił. - Allach!... - zaskrzeczał kupiec. - Miru tu nie ma. Nie pójdę do gospody. A ty nie gadaj onemu... wojowi nie gadaj, gdzie mnie znaleźć. Słyszysz? Masz tu... - wyciągnął z moszny przy pasie srebrny krążek, spróbował go w zębach, dał stróżowi kupieckiego domu. Gdy tamten był już na progu, kupiec krzyknął raz jeszcze: - Nie gadaj... słyszysz? - dłonią otarł wilgotne czoło, pomrukiwał pod nosem w cudacznej obcej mowie. Wielka izba kupieckiego zajazdu nabita była ludem. Ogień płonął na palenisku, było wesoło i ciepło. Biegnące dokoła ścian szerokie ławy, gdzie w nocy goście spali, zapchane ludem, z całej Pragi złazili się tu ludzie na piwo, trzymali kubki na kolanach, pili, gadali. Na beczce w rogu siedział Ludaczka, między nogami miał czop, podchodzili do niego, odczopowywał beczkę, do dzbana lało się brunatną strugą piwo, rechotali na ten widok. Ludaczka miał górną część głowy długą, małe oczy blisko siebie, wąski długi nos - wszystko to osadzone w sadle podbródka i w obwisłych policzkach - jakbyś tę wąską twarz wsadził z rozmachem w rozlewające się ciasto. Uśmiechał się jakoś szeroko, piętami stukał po beczce, piszczał cienko: - Pijcie piwo Ludaczki, ze wszystkich krajów kupce goszczą u mnie, piwo chwalą. Gdzie lepsze piwo znajdziecie, chyba na Hradczanach. - Na Hradczanach? - krzyknął wąsacz z wyłupiastymi oczyma, z sinym nosem, cały pokryty czyrakami. - Ehej! na Hradczanach. Wesoło bawią się na Hradczanach woje z polskiej ziemi. Gomuła odwrócił głowę, poznał go: Ptaczek, stary sługa Wrszowców z drużyny Krzidla. Gomuła chciał coś krzyknąć, zobaczył, że wszyscy się zwrócili do Ptaczka, kiwali głowami. Pijący przy beczce Hostilka - kowal, który mieszkał tuż u podnóża góry - odwrócił rozczochrany łeb, zęby wyszczerzył, warknął: - To Wrszowcy przywiedli Bolesława i wojów z polskiej ziemi. Hoo! pomnę dobrze, jak ich Rudy rżnął na Hradczanach, jak lecieli do Bolesława, niby przepiórki; tylko kurz ostawili na drodze. I pomnę to, jak wiódł Sławomir Wrszowiec za powody Bolesławowego konia, a z drugiej strony Sobiebor. A teraz Stojgniew pije piwo na Hradczanach, mają Wrszowcy to, czego chcieli. Coraz nowi ludzie wchodzili tu piwa wypić, pogwarzyć w kupie, ponarzekać. Woj w skórzanym kubraku, z mieczem u boku, rozwarł szeroko gębę: - Dumalim sobie: powiedzie nas Bolesław na Niemców, a wyżenie Niemców z Pragi, łupu przy nim nie zbraknie. A co nynie? Wojny nie ma, a będzie, to - gadają u nas - z Jaromirem, jenż chce wracać; a co my złupim, Bolesław swoim da. Już nas wyrzucił Stojgniew z szopy drużynnej, mamę klecie nam dał, a w szopie swoich trzyma, tam hulają, sucze syny, a pokaże się tam który z nas, łatwo zęby zostawi. Iii... mór by Wrszowców podusił, że Bolesława przywiedli. Za Rudego lepiej bywało, a nynie - gadają u nas - Rudy pustymi jamami na świat patrzy, a my, miast bić polskich wojów, służym onym. Tfu! moru by na Wrszowców, gadzie nasienie - towa warzysz z kaczą twarzą trącił w bok woja, zaszeptał pośpiesznie: - Cóżeś się rozgdakał, pijanyś abo durny? Będziesz to i na Bolesława pyskował, i na Wrszowców pyskował? Kiej ci gorącej smoły w gardło naleją, zmilkniesz wtedy. - Tamten się obrócił, ręce w bok, nogi rozstawił, brzuch wypiął, rozkrzyczał się: - Oho! pijanym? A może i pijanym? Abo już czeskim wojom i pić nie Iza? Co mnie Wrszowcy? łajno. A co Stojgniew? pył, ot co! Pojąłeś, kacza mordo? A ja chcę pić, widzicie to: już nam i pić nie Iza, czeskim wojom - zatupał nogami, czerwony, rozzłoszczony. - Pijanym? I co? Będę pić. Ejże, Ludaczka, pić daj, żłopiryju... pić, słyszysz?... - zatoczył się na ławę, siadł, sąsiedzi się rozsunęli, wraz woj nogi wyciągnął, ręce zaplótł na brzuchu, głowę o ścianę oparł, zachrapał; jak żyją, takiego chrapania nie słyszeli, pył się sypał z powały. Śmiali się zeń na wszystkich ławach. - To się zalał, pijacka pała. - Pono z Rudego drużyny, to i pyskował. - Wzięli ich nynie za powody, wędzidła w pysk, dość brykania po Pradze. - Czas był wziąć onych na sznur. - I ci nie lepsi. - Każdy będzie nam tu, nad rzeką, zęby rachował a skórę z karku zdzierał. Gomuła się nastroszył, już nie wypatrywał obcego kupca w kraciastej chustce na głowie, już jeno oczyma mrugał, na boki patrzył i słuchał: co im Bolko nakazał - jemu i braciom - w Pradze robić? za co obiecał Szreniawę oddać a do drużyny wziąć? Patrzeć mieli i słuchać, zwłaszcza, co Wrszowcy robią, co zamyślają, tak abo tak - wraz księdzu dawać znać. Gomuła pochylił się nad piwem, oczy mrużył, kiwał się, jakby spał w cieple, a napięty był i czujny: tyle lat w Pradze siedział, ileż to razy widział mąt, zamieszki i bójki w grodzie, nad rzeką i na górze, a zawsze zaczynało się pyskowaniem i piciem: mało to on sam z braćmi pyskował i pił, a później rabował i bił się. Go kupcy gdaczą, kowale i płatnerze, to pył; ale gdy woje gdaczą w Pradze, znak to, że wraz topory pójdą w ruch - wzwyczaili się prażanie toporem pokazywać swą złość, a zawżdy Wrszowcy w tym byli. Gomuła wstał, zatoczył się do Ludaczki, nalał sobie piwa, pił, słyszał, jak z tyłu Ptaczek się zaśmiał, stuknął kubkiem o ławę, skrzeczał: - Azali to Wrszowcy mąt nynie robią? Cóż teraz Wrszowcy, sami w gańbie żyją. Stojgniew Wojborowic do Czarnej Wody pojechał, przymusił Wrszowców, by mu służyli jak smardy, a Wrszowcy przecie pierwszy ród w Pradze. Woje jego po chatach latają, jeść i pić każą dawać, z dziewkami się gzią, a nie zwolisz takiemu: w łeb cię, ani obaczysz, jak rąbniesz potylicą o ziemię. Gadał mi woj z polskiej drużyny: „Dumie prażanie, zielonymi gałęziami nam machali miast odpór dać, a nynie jarzmo im nałożym, dobra Praga, wesoła Praga, cny to gród, bogaty, obłowim się na prażanach, każdy z wozem dobra k’swoim wróci; a ludzi w dyby pobierzem, a powiedziem, będą nam ziemię orać a skóry wyprawiać”. - Wokół Ptaczka zebrała się kupa, oczy złe, okrzyki i przekleństwa; Krzen zamrugał wyłupiastymi oczyma, twarz miał pokrytą czyrakami, czerwoną i spoconą, zakrzyknął: - Pijcie no piwo, przepijem do was, moje to piwo - tłusty Ludaczka zachichotał na swojej beczce, raz po raz wyciągał czop, brunatna strugą tryskało ciemne picie; Gomuła mrużył wciąż oczy, patrzył czujnie dokoła, milczał, wąs zagryzał. Głośny gwar huczał w izbie - do czasu, kiedy przyszli tu Szreniawity z Borutą po próżnym szukaniu kupca. Wwalili się do gospody z hukiem, cisza padła od razu, tylko sapanie słychać, sami jeno polscy woje hałasowali, pili, napełniali izbę głośną wrzawą. Gomuła się nie rozchmurzył, wciąż łypał oczyma, aż Boruta zwrócił nań uwagę. - Gomuła - burknął - własny jęzor połknąłeś? - Iii - przeciągnął Gomuła, wciąż siedział nadęty jak pęcherz. Następnego ranka Gomuła i Łebacz poszli do Przemka. Świradowic oglądał sokoły, które mu właśnie przysłał Sławomir Wrszowiec, Szreniawity powiedzieli krótko: - Wrszowcy wojów judzą przeciw księdzu. Przemko posadził sokoła na drążku, odwrócił się, zdjął rękawicę, brwi podniósł - na jego młodej, jasnej twarzy zdumienie: - Wojów judzą? Wrszowcy? - Ino... - Duruście się napili abo jak? Wrszowcy księdzu służą. - Gomuła się zaśmiał krótkim, drwiącym śmiechem: - Już my widzielim służby Wrszowcowe. Nie raz, nie dwa. Potem zawżdy mąt był, a ksiądz musiał z grodu na wygnanie iść. Czyli to był Rudy, czy Udalryk abo Jaromir. Jeno Władywoj zaćkał się piwem na śmierć. Niebieskie oczy Przemka zabłysły gniewem, twarz się nachmurzyła, pod szarym wąsem drwina. Z tą drwiną parsknął w stronę Szreniawitów. - Myślicie, że ksiądz to Rudy abo Jaromir, iże zwolił, by mu mada wycięli, abo nie doduszony Udalryk, abo pijanica Władywoj? Co? Durne dumki wam chodzą po głowie. Łebacz nasępił się. Gomuła targnął głową do góry jak koń: - Wyście to mówili nam ongi, pomnicie, kiedy to przyjechaliście do Pragi z poselstwem, iż byśmy patrzyli i słuchali, a będzieli co, wojna jaka abo mąt, dawali znać. Srebroście nam w on czas dali i później ksiądz dał, a Szreniawę obiecał zwrócić. To i nynie: mąt widzimy, a mąt ten Wrszowcy robią, nie ma księdza ni wojewody, to wam gadamy. A wasza rzecz słuchać abo i nie. Przemko roześmiał się szeroko, złość mu przeszła, szeroką łapą klepnął Gomułę po plecach. - Dobrze gadacie: waszą rzeczą gadać, moją słuchać abo nie. Ateście durnie. Strugał Rudy Wrszowców, ledwo nie dostrugał ich do ostatka, tak by było, jeśliby ksiądz Rudego za łeb nie wziął, nie oślepił, Pragi nie zajął. Czemuż by nynie mieli Wrszowcy przeciw księdzu judzić? Durnieście... ot i teraz Stojgniewa goszczą. Po co im przeciw nam judzić, jaki lik? Nijakiego liku w tym nie ma. - Obaj Szreniawity odeszli źli, przed odejściem Łebacz jeszcze wyburczał: - Nie znacie Wrszowców. - Przemko się na te słowa roześmiał, znów z pewną siebie, naigrawającą się drwiną. W trzy dni później przyleciał otrok z podgrodzia do Przemka z wieścią, że woje pobili się nad rzeką z grodowymi. Z bezładnej gadaniny i długich wypytywań wyciągnął Przemko tyle tylko: bijatykę rozpoczął Swiętek z kilkoro drugami, potem się już cała kupa kotłowała pomieszanym kłębem. Prażanie zaciukali Gozda i paru innych, Świętkowi przebili bok, skrwawił się chłop jak wieprz; Działosz ma rozszczepioną głowę, ledwo dycha, prażan także legła dobra kupa. Przemko wysłał pięć dziesiątek, żeby lad wprowadziły, ale nad rzeką było już cicho, ludzie się rozproszyli, siedzieli w domach jak szczury po norach. Wysłane dziesiątki przyniosły pobitych. Przemko zaraz wysłał gońca do Stojgniewa, który na dwór Czarnej Wody pojechał, sam chodził po sieni, pięścią bił po biodrze. Kiedy późno w noc wrócił Sobiebor z łowów, zrazu się pokłócili, a potem pili do nieprzytomności - i tak nic bez Stojgniewa nie uradzą. 3 Stojgniew bił ostrogami, szarpał powody, zmuszał konia do cwału, za nim sadzili Wrszowcy, dalej łomotały konie drużyny - lecieli na złamanie karku. Stojgniew się wściekał, sam nie wiedział właściwie, jaki bies go ukąsił, chciałby się oto bić, siekać mieczem, mimo szalonej jazdy zgrzytał zębami, pochylał się na karku konia, znów szarpał powodem i uderzał ostrogą. Noc była cicha, księżyc wisiał czerwony i wielki, czarne gałęzie drzew odcinały się ostrym konturem wyraźniej szym niż we dnie. Taką jazdą wprędce zgonili konie, które się zaczęły potykać, były spienione - nie dojdą jednym ciągiem do Pragi. Gdy Stojgniew zwolnił, Sławomir zrównał się z nim, zasapany był, dusił słowa między dechem a dechem: - Musimy popasać... pół drogi ujechalim... trza dać koniom odetchnąć... zgonione... nie wytrzymają. - Stojgniew odwrócił ściągniętą w złości twarz, wycedził przez zęby: - A no... stawajmy... Teraz jechali stępa. Skoro ujrzeli obejście kmiece, Sławomir spytał: - Tu? - Może być i tu - Stojgniew mówił nie odwracając głowy. Wjechali przez wywaloną bramę, chata była mała, pochylona; omszała strzecha świeciła w blasku księżyca. Pachołek Wrszowców podjechał konno do chaty, oszczepem zastukał w drzwi, głuchy pogłos poszedł dokoła; konie się nastroszyły, wyciągnęły szyje, stuliły uszy. Nikt nie wyszedł na łomot. „Ki licho?” - mruknął chłopak, zeskoczył z konia, wszedł do chaty - była tak niska, że się musiał zgiąć w drzwiach. Po chwili był z powrotem: - Nie będziecie mieli dobrej gościny, obejście puste. - Sławomir burknął: - Puste abo pełne, spocząć musimy - zlazł z konia, za nim inni, hurmem wwalili się do chaty; pachołek odpiął od siodła łuczywo, skrzesał ognia, zapalił, świecił w ciemności. Izba była niewielka, pięć kroków na cztery, pusta całkiem, tylko ścienne ławy stały po obu stronach: sadza na belkach świeciła w blasku łuczywa drobniutkim migotem; śmierdziało stęchlizną, zgniłą słomą i mierzwą, opuszczeniem. Sławomir zwrócił się do Stojgniewa: - Gnój tu... rozpalim ogień, spoczniem przed chatą. - Choćby w bajorze - warknął wojewoda. - A oprowadźcie konie... zgrzane. - Oprowadzimy, bądźcie spokojni - Sławomir mówił skwapliwie, prędko. - Wrszowcy dbają o Bolesława i o was. Usłyszał w odpowiedzi: - Już ja znam dbanie Wrszowców. Kiej robak dąb toczy, takoż oń dba. - Sławomir błysnął oczyma, pytał mało co później Krzidla: - Nie wiesz, co go użądliło? - Iii - przeciągnął Matlacz - zły pewno, że od Czarnej odjechał. Ale musisz mu prędzej ją dać, Krzidel, nie wiadomo, w co trafił, kiedy celował w łosia. - Krzidel namarszczył się, burknął: - Stul pysk. - Bacz! Ano... gadają o Czarnej, że uroczna... Kiej od czarów wyskoczy ci wnuk... obaczysz. - Rzekłem już: stul pysk abo ci toporem go zamknę, gniła ty gębo - Krzidel trząsł się z wściekłości. - Zapowiedziałem Czarnej: jeśli popuści onemu przywłoce, ubiję ją. I tak nic mi z tej córy, ale ona ma swój urn, nie bój się. Sławomir zaśmiał się sucho. - Wżdy lepiej nie czekać z tym. Ale się nie napieraj zbytnio, by nie zestrdsiyć ptaka. Jużem ja widział, jak tokował wszystkie te dni, a Wrszowcy i dla Orczyków nadadzą się na swaków. - Niewesoło 2H się zabrali do rozwiązywania sakw, jedzenia i picia: zawszeć gańbą było kupczenie rodową krwią, choćby nawet Czarna była naprawdę urzeczona, jak gadano. Stojgniew siedział na wysuniętej ze zrębu belce, ręce założy! za kolano, patrzył w ogień. Kiedy mu Krzidel przyniósł jadło, pognał go precz. Gotowało się w nim, wciąż nie wiedział, skąd to nań przyszło. Czy dlatego, że tak nagle musiał odjechać od Czarnej? Pewno dlatego. Co jej rzekł na odjezdnym? - że dziewosłębów przyśle. Wyrwały mu się te słowa nagle, bez chwili zastanowienia. Czarna... Pewno, miła była najstarsza córka Krzidla, urodziwa, gibka kiej drzewce łuku, twarda jak orzech. Gadają ponoć o niej, że urzeka - może i prawie gadają: te wielkie, czarne oczy są urzekliwe, skoro prześladują go potąd, te oczy, białe jak twaróg czoło, obramione czarnymi włosami, z wiankiem błotnych traw - nigdy takiego wianka nie widział na głowie dziewki. Przypomniał sobie, jak spał obok niej - ufnie doń przytulonej na suchych wydmach, w łodzi, w szałasach pastuszych, jak całował ją i pieścił, jak zarzucała mu ręce na szyję i patrzyła mu prosto w oczy - żadna dziewka nie patrzyła nań tak, jakby nie tylko on ją miał, ale i ona jego. Kiedy powiedział jej, że przyśle po nią dziewosłębów, ani się ucieszyła - czy wiedziała o tym cały czas, od tego pierwszego wystąpienia w sieni dworu Czarnej Wody, kiedy mu obiecała, że go powiedzie na łosia? Lelum! jakaż to dziewka? I Stojgniew patrząc w ogień wiedział o tym, że się związał z tą półdziką dziewką z obcej ziemi, z wielkiego wprawdzie, ale niemiłego mu, cudzego rodu, o której bajają, że jest odmieniona - związał się tak, jakby już słał dziewosłębów, jakby uderzył dłonią w dłoń Krzidla, jakby już było po swaćbie, jakby obsypani byli ziarnem, oblani wodą i oprowadzeni dokoła ognia. I dziw: była to dlań radosna dumka, tak radosna jak chyba żadna potąd - Stojgniew kiwał się całym ciałem, patrzył w płomień i czuł dotkliwy żal, że oto Czarna nie siedzi podle niego, nie opiera się ramieniem o jego ramię, nie patrzy wraz z nim w wysoki ogień, podsycany wyłamywanymi przez pachołków żerdkami z płotu. Tak, nie rzucił jej tych słów o dziewosłębach jakby garści plew pod wiatr, będzie prosił Krzidla o córkę, zapłaci mu wiano, wielkie wiano - kiedy z Bolkiem do Czech jechał, ani myślał, że po małżonę jedzie. Patrząc uparcie w ogień płonący przed opustoszałą kmiecą chatą czeską, ujrzał Orczycę: sczerniały ostrokół, żółte czaszki świecą pustymi oczodołami, wrota z drewnianą wieżą, stary, pochylony dom na środku okólnika, na okólniku kilka lip, pod lipami studnia i ławka u studni. Po raz pierwszy poczuł gwałtowną tęsknotę za rodowym grodem, o który mało co dbał, nie tak jak Nielub - brat jego ciągle o Orczycy gadał, a jemu grodem był każdorazowy stan księdza albo skórzany namiot, albo łupież rozesłana przy ogniu i siodło pod głową. - Orczyca? Stojgniew żył tylko dworem Bolka, wojnami, sądzeniem, budowaniem grodów - księstwem. Wcześnie go odszczepili od rodu, wtedy ponoć wrzeszczał i gryzł wojów, których po niego przysłał Mieszka, ale potem sprzągł się z Bolkiem całkowicie, klin w klin. Na krótko tylko wpadał do swego domu, nie bardzo wiedział, co ma robić w tej zakisłej, zapadającej w ziemię i próchniejącej Orczycy. Po prawdzie włodarzył Orczycą stary grzyb, Turoń, jako sam chciał - i na pewno włodarzył źle: ilekroć Nielub pyskował o tym starszemu bratu, Stojgniew się śmiał - i tak trwało. A oto teraz - patrząc w wysokie ognisko, raz po raz przesłaniane cieniami kręcących się pachołków - poczuł Stojgniew mocną, nierozerwalną więź z rodowym grodem, z tą spróchniałą, półzapadniętą Orczycą. Kiedyś ze śmiechem spytał go Bolko, dlaczego małżony nie bierze, przecie czas mu. Pewno, gdyby stary Wojbor żył, dawno by poswatał syna; ale skoro umarł, nie miał się kto tym zająć; ze stryjów nie żył już żaden, Stojgniew był teraz starostą rodowym, ale - musiał to rzec o sobie - marny był zeń starosta. Bolkowi odparł wtedy, że ma czas jeszcze - a lata ostatnie niewiele dawały możności swatania. Nigdy nie myślał o tym, że ród jego może zaginąć, zawsze będzie czas na zajęcie się rodem, zresztą jest Nielub. A Nielub? - Stojgniew raz mówił o tym z Nielubem. Po pijanemu złapał kiedyś Stojgniewa Dobrosz Ostoja, gdy obaj gościli u niego, ze śmiechem wskazał mu brata, który siedział podle średniej córki Dobrosza, wziął ją za rękę i bawił się jej palcami - dziewka się płoniła i bladła, błyszczącymi oczyma spoglądała w pochmurną, urodziwą twarz Nieluba. Dobrosz wtedy dłonią trzasnął wojewodę w łopatkę, zawołał: - Może nakarmim tych dwoje chlebem i serem, a zapijem zmówiny? - Stojgniew oddał Dobroszowi uderzenie, wykrzyknął: - A no... pogadam z durniem... widzi mi się, że starosta Orczyków będzie z młodszego pomiotu - obaj rechotali jeszcze długo i przepijali do siebie. Wieczorem, kiedy znalazł się w izbie, gdzie z bratem spali, powtórzył Nielubowi gadanie Dobroszowe. Wtedy dojrzał - nie pierwszy raz - w oczach Nieluba zimną, zaciekłą obcość, zda się, oczy brata były jak dwa szypy wysmarowane jadem. Głos młodszego się rwał, był syczący: - A kaj to nam... mnie i Dobroszowej córce... i synom moim żyć każesz? Stojgniew spojrzał zdumiony. - Jak to: kaj żyć każę? A Orczycą? - A ty? Nie myśliszże małżony sobie brać? Stojgniew ruszył ramionami. - Pewno... Bolko już gadał mi, ale tak idzie: wojna abo objazd, abo sądzenie, abo łowy: czasu brak. Wżdy w końcu trza i mnie będzie... po Puchale ostały dwie dziewki, Starogniewy stary ród i możny. Wżdy na innej grzędzie rośnie Dobroszowa płonka, a na innej Puchały, co ma gęś do wrony? Siedzieli obaj przy stole, Dobrosz ostawił im dzban z miodem, ciągnęli picie; Stojgniew nogi rozwalił, wyciągnął się, w głowie mu szumiało. Nielub ze stukiem postawił pusty kubek na stole. - Ejże - głos mu znowu zasyczał - nie zdaje ci się, że będzie nam ciasno obu w Orczycy? Stojgniew się zaśmiał, dłoń położył płasko, klepał po stole. - Pewno... Orczyca stary gród, ciasny. Dziadom naszym starczyła, aleć dziady siedziały w kniei, by ród niedźwiedzi, dobrze im było. Nynie nie to. Nasze dziady na jelenia łowy sprawiali, puh! wielka rzecz łowy, a koń padł, zaraz czerep sadzili na słupie, taka chwała była z każdego konia. A nam burza niestraszna na onym morzu, cośmy je wzięli, my weszli w nowy świat, pewno, że nam ciasno już w Orczycy. Był gród Ledarga, można ji było poszerzyć, tam byłaby nowa Orczyca. Ale zgorzał Ledargowy gród. Póki nie postawim nowego, trza nam w Orczycy się dusić, nie ma rady. - Stojgniew plasnął znów dłonią o stół, trafił w kałużę rozlanego miodu, ocierał sobie rękę o gacie, nie widział bladej, spotniałej twarzy brata. Podniósł ze zdziwieniem oczy na jego głos. - Słuchaj no, słuchaj mię, bracie. Wiesz ty, jak zgorzał tamten gród? Stojgniew uniósł nieco brwi. - Jak zgorzał? A no; pijani byliśmy wszyscy, pomnisz? Pewnośmy zostawili żar na palenisku abo Turoniowa baba... czy ja wiem jak, dość, że zgorzał. - Nie wiesz? To ja ci rzekę, jak. Ja rzuciłem ogień do kleci ze smołą. Stojgniew podciągnął nogi, przechylił się przez stół. - Ty? - aż zatkało go. - Ty? Nielub! Przeczżeś to zrobił? Takeś się spił? Nielub oddychał ze świstem. - Chciałeś przenieść tam Orczycę, pomnisz? - Naisto. - A ja... a ja nie mogłem zwolić, żeby Orczyca, gród Orczyków, była ruszona z miejsca. Pojmujesz to? - Niespodziewanie Stojgniew ryknął wesołym, gromkim śmiechem, przez śmiech ten, krztusząc się, gadał: - No! ziele z ciebie, ha ha ha! Gorzkie ziele... Dobrze, że ksiądz o tym nie wie, nikt nie wie, skórę by z nas zdarł. - Zefrid wie... - Ta gadzina z kostropatym pyskiem? Nic to, ten milczeć będzie, jakby mu smołą pysk zalepili. - Nielub się zmarszczył, przypomniał sobie, za jaką cenę obiecał Zefrid milczeć, skrzywił się. Starszy brat nalał miodu, wypił, obtarł wąsy garścią. - A no... sameś winien. Będziem nynie w ciasnym grodzie siedzieć. Milczeli długą chwilę. Stojgniew zaczął rozpinać kubrak, wstał, podszedł do łoża, półobrócony pytał: - Jakże? Mam słać dziewosłębów po Dobroszową córę? Nielub miał obie pięści zaciśnięte, oburącz w stół stuknął. - Ciasna Orczyca, mołwisz? Nie ciasna, pomieściliby się dwaj bracia z małżonami a dziećmi... i więcej się mieściło. Mnie ciasno w Orczycy... z tobą. - Ze mną? - Raz ci w oczy rąbnę, pojmiesz może tegdy. Stojgniewowi twarz się ściągnęła, zaciął wargi, poczerwieniał. Nielub myślał, że wraz buchnie gniewem; ale tamten powściągnął gniew, zaśmiał się - tym razem nieszczerze, przymuszonym, drewnianym śmiechem. Znowu siadł naprzeciw Nieluba, znów klepał dłonią po stole. - A no... jak chcesz. Ojciec ziemi zostawił dość. I niewolnych przywiedlim od Weletów, koni i krów, starczy. Pojedziesz po swaćbie do Orczycy, później nadzielę cię, ludzi dam, dobytku nie pożałuję, pobudujesz sobie grodek, będziesz żył. - Chcesz rozbić rodową wspólnotę? - Głupiś - głos Stojgniewa drżał hamowaną złością - głupiś jak dziurawy ceber, jak pień nieokorowany, jak woli zad. Wiesz, co by inny starszy brat, rodowy starosta zrobił na takie gadki? W gębę by dał. Trza umu uczyć, kiej go nie staje, wiesz, ty wyskrobku, ty kpie babi! - Nielub się skrzywił, szyderstwo mignęło mu w oczach. - Prawda to: starszyś. Pomnisz, jakeś do Orczycy przyjechał w on czas, kiej Mieszka pomarł? Pomnisz? Odmieńcem przyjechałeś, tylko z babami gadałeś. Wtedym pojął, co będzie z rodem, kiej ojciec pomrze. - I tyle lat nosiłeś to w sobie? - Tyle lat. A teraz gadam ci wprost: pewno, że trza w gębę za takie gadanie jak moje. Ale ty i tego nie zdołasz: w gębę dać. Stojgniew oparł się prawą ręką o stół, przesadził go jednym susem, z rozmachem trzasnął w pysk młodszego; charczał: - Masz... obacz teraz, czy zdolę, ty łajno krowie. Nielub obcierał krew sączącą się z nosa, nie wstał, podniósł nienawistny wzrok na pochylonego nad nim brata, któremu twarz się trzęsła, cedził zimnym, spokojnym głosem: - A wieszli, jak było, kiedym cię wiózł posiekanego wtedy przez Węgrów? Nie gadał ci twój szurzy, Zefrid, któremuś siostrę dal, abo Pach? Nie gadali? To ja ci rzekę: życzyłem ci, żebyś sczezł, bracie. żeby dc jucha uszła a gnój zżarł. Nie posłuchał mię żaden wąpierz ni strzyga... - Nielub się zaciął, błyszczącymi oczyma patrzył na brata; Stojgniew cofnął się o krok, przetarł dłonią zbielałą twarz, pot mu zrosił czoło, wyjąkał: - Nielub... - tamten wstał, chwiejnym krokiem podszedł do drzwi, u progu stanął, półodwrócony powiedział z zaciętością: - Zdradziłeś Orczycę... - chciał wyjść, Stojgniew skoczył doń, chwycił za ramię, przytrzymał, spytał zdławionym głosem: - Kaj idziesz, Nielub? - usłyszał dygocący głos brata: - Nie mogę spać z tobą w jednej izbie, mgło mi - wyrwał ramię, wyskoczył; głucho trzasnęły drzwi. Stojgniew wrócił do stołu, nalał miodu, wodził ręką po twarzy, niby w półśnie. Jak ostry cierń tkwiła w nim pamięć o onym wieczorze u Dobrosza Ostoi. Nadal - zdawało się - żyli ze sobą w zgodzie braterskiej, jeno nigdy nie gadali o rodzie i o małżeństwie; i nigdy już razem nie pojechali do Orczycy. Sam Stojgniew jeździł tam jeszcze rzadziej niż dotychczas, przebywał doma krótko, był zły i opryskliwy - Turoń kurczył się ze strachu, pocił się i kłaniał: nigdy dobrego słowa nie usłyszał. Na Nieluba starszy brat spoglądał nieraz w głębokiej zadumie, zacinał dolną wargę, marszczył się. Ale zawsze był pewien, że Nielub bzdurzył jak przygłupek. I dopiero teraz - siedząc w opuszczonym obejściu kmiecym, patrząc w ogień - przyznał naraz Nielubowi rację. Wyciągnął rękę i oparł ją o belkę, przewiódł dłoń na wyższą belkę i jeszcze na wyższą: wszędzie pod palcami łuszczyło się zbutwiałe drewno. Pamiętał zatęchły smród tej chaty, kiedy weszli; dach się wygiął w środku i zapadł, strzecha wyparszywiała, a resztki płotu łamią oto pachołki na ogień. Stojgniew poczuł ostry ból w piersi na myśl, że mogłoby tak być z Orczycą - palisada się osunie, dach zapadnie, studnia się zamuli i chwast obejmie panowanie nad ich rodowym gniazdem. W całym księstwie stoją nowe grody, w radzie śmieją się nieraz, że bies wszedł w Bolka, buduje i buduje - a Orczyca? Stojgniew uderzył pięścią w kolano, powiedział przez zaciśnięte zęby: - Nielub prawie gadał... - odetchnął głęboko: wie już, czego trzeba Orczycy. I w tejże chwili zobaczył Czarną tak żywo, jakby stała przed nim; wysoka, smukła dziewka o pociągłej jasnej twarzy, wielkich oczach i czarnych włosach, splecionych w grube kosy. Złączyła się w jego dumkach z Orczycą - Stojgniew zerwał się z belki, poszedł gwałtownym krokiem do trzech Wrszowców siedzących na ziemi, opartych plecami o ścianę chaty. - Słuchajcie no, Wrszowcy - zaczął, głos miał władczy i pewny siebie - wiem to ja dobrze, że nie tak trza robić, jako ja nynie robię. Ale nie znaczy to, jakobym lekce sobie ważył ród Wrszowców, wiem dobrze: Wrszowcy to pierwszy w Czechach ród po Sławnikowicach - na ostatnie słowa Sławomir poderwał się jak koń, kiedy go żgną szpicem ostrogi. - Ale i wy wiecie, kto są Orczyki w moim kraju: nie gańba to dla żadnego z rodów poswaćbić się ze sobą. A że nie zabiegam długo o córkę Krzidla, swata nie szukam, choć sam ksiądz nie odmówiłby mi swatania, ni dziewosłębów nie ślę, to dlatego jeno, że jest wojna: ksiądz wróci, może mię gdzie słać. Tegdy rzekę wam wprost, jakby kto oszczepem pchnął: przybijmy wraz zmówiny, w Pradze omówim posag i wiano, wraz przyślecie mi Czarną, swaćbę sprawim, a biskup zrobi chrześcijańskie złączenie. Ojciec mój pomarł, jam starosta w rodzie, to i pytać nikogo mi nie trza. - Tamci szybko spojrzeli po sobie, podrożyli się małowiele i tu, u tej rozwalającej się chaty, przybili zmówiny Czarnej, córki Krzidla Wrszowca, ze Stojgniewem Wojborowicem z Orczycy. Wraz też siedli na konie i dalej jechali do Pragi. Teraz Stojgniew prowadził ich stępa, kiwali się na siodłach, drzemali. Zrazu Wrszowcy próbowali jechać obok niego, zagadywali go, ale gdy odmrukiwał byle co, nadęli się i oni, cofnęli do tyłu; Matlacz burknął do Krzidla: - Ejże, niesporo będzie twej córze użyć się z takim. - Krzidel podniósł nasępioną twarz, w świetle miesiąca długie cienie kładły się mu od nosa wzdłuż policzków, wyglądał całkiem jak nastroszony kruk; nie odwracając głowy odburknął i on: - Nie zdaje mi się, by jaki mąż z poczesnego rodu chciał ją brać... nazbyt Czarną Wodą nasiąkła, małżona cięgiem kładzie mi w uszy, jako urzekła dziewkę Czarna Woda; z macią jej było tak naisto. A może i prawda, że do jej kolebki nocnica przyszła... - Krzidel splunął, oczyma na boki błysnął, zamilkł; po chwili Matlacz usłyszał, że stary pochrapuje. Stojgniew wiózł przez tę jasną noc swą ciepłą radość - już teraz nie mógł oddzielić myśli o Czarnej od wspomnień Orczycy; jakby się stary gród obudził do życia owej nocy. - „Ojciec byłby rad” - mruknął pod nosem. - „I Nielub” - skrzywił się na imię brata. - „I Bolko...” - Niespodzianie na wspomnienie księdza i druga prysła owa cicha i ciepła radość, Stojgniew poczuł, że zaczyna w nim znów rosnąć ta niepojęta złość, z jaką gnał pół nocy od Czarnej Wody, że znów go kąsa wewnątrz, że się podnosi w nim coś niby wielka spieniona fala; ale teraz nie uderzył konia ostrogą, nie poderwał go do biegu, dalej kiwał się sennie. Ta noc była dlań nocą zwidów i majaczenia, bo oto stanęła mu przed oczyma postać Bolka, jak wprzódy Czarnej; minę miał Bolko taką jak wtedy - przed tylu laty - gdy Wszebor przyniósł im wieść o śmierci Mieszki: twarz spokojna, na wargach uśmiech, ale w oczach szyderstwo, drwina i napięta nieufność; wiercił teraz tymi oczyma Stojgniewa, zda się, przegląda go na wskroś. „Tfu!” - Stojgniew splunął, przejechał po twarzy gwałtownym ruchem ręki, aż koń się nastroszył, poszedł nieco szybszym krokiem. Miesiąc już się obniżał nad czarny grzebień lasu, zżółkł, dokoła miał szeroką, lśniącą obręcz; nad polami przeszedł powiew, skądś dolatywał rechot żab, buczenie bąka. Stojgniew zapomniał całkiem o Czarnej, o zmówinach, o Orczycy, o rodzie - raz jeszcze księstwo przemogło w nim własny ród. Dumki mu teraz biegły szybko, jedna za drugą. Ileż to lat był z Bolkiem? - od owego ciepłego, słonecznego ranka, gdy ujrzał syna Mieszki spoza kożuchów tarczowników, wracającego z niewoli cesarskiej - więcej niźli dwadzieścia. Kim był dla niego Bolko? - wojewodą drużyny? następcą Mieszki? księdzem? - Nie, drugiem mu był, Bolkiem. Czemuż to Stojgniew rozwalił siekierą łeb Hugona w tamtą noc walki o władzę? czy dlatego, że był przeciw Odzie, Przybywojowi lub Odylenowi? Czym mu były te waśnie? - po prostu dojrzał, że się Hugo zamachnął nożem na Bolka, wtedy to poderwało nim, trzasnął siekierą. A później szedł wszędy za Bolkiem, czynił, co Bolko chciał, bił, kogo Bolko bił - jakżeby mógł inaczej. Nigdy inaczej nie myślał o Bolku jako o drugu, tylko o drugu. Teraz przybył z nim do Pragi, bo tak wypadło po oślepieniu Rudego. Bolko zostawił Pragę, gdy jechał, by powieść wojów na kraj Głomaczów. Komuż miał ją zostawić, jeśli nie jemu, drugowi i wojewodzie? Wciąż widział przed sobą szydliwe i nieufne spojrzenie Bolka, piekło go to spojrzenie. Czego to chce Bolko od niego? Przed dwudziestu laty bój czekał Bolka, każdy topór był mu potrzebny, każdy drug. A nynie? Nynie ma takie księstwo, jakiego nigdy nie miał - od Jomsborga i Gdańska po Pragę. W Pradze ostawił jego, druga i wojewodę. W tejże chwili obok Bolka stanęła Czarna - tych dwoje najbliższych mu ludzi. Czarna? Bolko sam gadał nie raz, nie dwa: małżony ci trza. Nagły bunt buchnął w Stojgniewie wysokim płomieniem: nic Bolkowi do Czarnej, nie jego rzecz. Nie jest Bolko ojcem czy starszym bratem, jeno drugiem, nic mu do rodu Orczyków; już prędzej Nielub - ten durny otrok, cięgiem gdaczący o Orczycy i rodzie - prędzej Nielub. Co z tego, że Stojgniew bardziej miłuje Bolka niż Nieluba, tak: bardziej go miłuje. Ale do Czarnej księdzu nic! Odetchnął, znów powiódł dłonią po twarzy, rozejrzał się. Księżyc zasunął się już do polowy za las, wielki, czerwony półkrąg; wciąż odgłos bąka, rechot żab; coraz silniejszy powiew chłodzi twarz. Daleko nynie Bolko, poszedł w niemiecką ziemię łuna wysoką zaświecić w oczy Henrykowi. Zdał się Stojgniewowi nie tylko daleki, lecz jakby obcy. Cóż mu, że Stojgniew dopiero co uderzył w nastawioną dłoń Krzidla, zmówił się z nim o Czarną? Cóż z tego, że przepełnia Stojgniewa ciepła, cicha radość, niby ta letnia noc? Co to znaczy dla wojny, dla władztwa, dla księstwa? Pierwszy raz - od dwudziestu z górą lat - pomyślał o Bolku nie jak o drugu, jak o księdzu o nim pomyślał. Drug będzie się radował wraz z nim, spije się na swaćbie, dary da. A ksiądz! Ksiądz! Jakby nagły błysk przeleciała ta nowa dla Stojgniewa myśl: Bolko jest ksiądz. Przecie zawszę to wiedział, ale teraz, jakby nowymi oczyma spojrzał: ksiądz. Toć to tak, jakby król, jakby cesarz. Ksiądz. Tchu naraz Stojgniewowi zbrakło, choć jechał wciąż stępa - jakże to? Przecie zawsze o tym wiedział. Lelum! A on, Stojgniew, jest przecie wojewodą księdza. W tym mgnieniu pojął, co znaczy ów szydliwy wzrok Bolka - Stojgniew nigdy o tym nie myślał, kto zacz wojewoda. Ksiądz i jego wojewoda. Przed odjazdem powiedział mu Bolko: „Bacz no, Gniewek, żeby w Pradze był spokój”. A on - wojewoda i drug - pojechał do dworu Czarnej Wody, dokąd go Wrszowcy zawieźli, i tam barłożył się z Czarną. Wrszowcy? W tejże chwili przypomniał ostatni uścisk Czarnej i słowa, które mu tchnęła w twarz: - Strzeż się Wrszowców. Bolko kazał mu spokoju strzec w Pradze. A teraz woje pobili się z grodowymi, zna tych wilków, widział już zamęt i gwałt, i topory czerwone od juchy, z przylepionymi na ostrzach włosami, i pijackie okrzyki a pieśni - zna to. „Ty się strzeż Wrszowców...” Czy dlatego wywieźli go Wrszowcy? - poczuł gorącą wdzięczność do Czarnej za tamte słowa, choć wtedy złajał ja. Zda się, aż tu - w tę cichą noc - dochodzi z Pragi gwar bitki - och, polecą łby pod toporem, łby drużyny, która nie strzymała bez gwałtu. Uciszone na krótko podniecenie buchnęło, Wrszowcy ujrzeli naraz, że Stojgniew się pochylił, ścisnął nogami boki źrebca, znowu poderwał go do tego oszalałego cwału. - Wściekł się - burknął obudzony z nagła Krzidel i podegnał konia. Załomotała cicha noc rozpędzonymi kopytami, bez tchu leciał Stojgniew do Pragi - ład toporem wprowadzać, wojów karać. Ale kiedy wrócił na Hradczany, zmienił zdanie. 4 Ludzie biegli sznurkiem, jeden za drugim, ze wszystkich stron. Zbierali się na placu, gdzie Przemyślidzi ogłaszali swoje nakazy, gdzie karano przestępców, gdzie wybuchał wszelki rozruch miejski. Plac otaczały gospody i składy, stał tam wielki gmach wietnicy; w środku dziedzińca Bolko Srogi postawił słup, tu chłostano winnych i sadzano ludzi w dybach. Czarną, ruchliwą masą zawaliła plac ciżba. Gęby podniecone, oczy błyszczące - głośny gwar unosił się nad dziedzińcem. Nikt nie wiedział, po co tu przybiegł, ale czuli to jasno: dość mają bitek po ulicach i przełazach, dość zamykania przed zmierzchem okiennic i sprawdzania co wieczora zawory, czy mocno trzyma; dość wieści o napadach na kupców, na kowalów i szczytników, na kmieci; dość matu, bijatyki, nieładu. Dość! Zbrzydło! A może nawet nie to: od śmierci starego księcia Bolka przyzwyczaili się prażanie do matu, bijatyk i wrzasku; ale ci woje z polskiej ziemi, gadający inaczej, uzbrojeni inaczej, z których każdy był tak ważny, jakby wszystkich Czechów w jeństwo wziął, zbrzydli prażanom. Obcy oni, cudzy. Mierzą. Dość! Nie bardzo wiedząc po co, lecieli ludzie ciurkiem na plac, gdzie falowała ciżba - przeciw obcym lecieli. Otroki z całego grodu powłaziły na drzewa i dachy, oblepiły je ciasno, wrzeszczą tam, gwiżdżą na palcach, dla nich radość taki tłok, coś się dzieje, rozprysła się jednostajność dni, pokazują palcami na tłum, śmieją się ze starych, życie się im mieni, ciekawe, różnorakie. „Hrrrr...” - unosi się bezkształtny gwar nad placem. U słupa skazańców na ziemnym podwyższeniu, dość wysokim, by widać je było z całego placu, siedzi człek; nogi ma zakleszczone w kłodę, nie może wstać. Cała Praga zna skazańca, to Bobek, złodziej złapany na licu nie raz, nie dwa razy. Bobek nie kradł nic, za co by go obwieszono albo rękę „obcięto - mały złodziej był z Bobka, włóczył się między domami, białki krzykiwały na niego, kazały mu wody przynieść, bydłu podesłać albo drew urąbać: robił za miskę polewki czy pół podpłomyka. A jak się dało - kradł. Pamiętają od lat - wieczny wrzask był o Bobka; sery baba wystawi do suszenia, nie obejrzysz się, jak Bobek pod płotem podlezie, pół sera ułamie; z ogrodów rzepę ciągał, koniom ze żłobów owies podbierał, wyjmował jaja spod kur - sypały się klątwy na Bobka; kiedy go pięścią umu uczyli, płakał, rudą gębę marszczył, klął się, że nigdy nic nie ruszy - puszczali go. W końcu mieli dość, poszli z żalem na Bobka do grodu, zbiesił się Sobiebor, który sądy sprawiał, kazał osiec Bobka przy słupie, na trzy doby zakleszczyć, raz w dzień jeść mu nosić - siedział Bobek z nogami w kłodzie, płakał, nosem siąkał, żalił się na pletń, na głód, na zimno. Teraz wielka ciżba zebrała się wokół słupa, widzieli zakleszczonego Bobka, zapomnieli o serach, owsie i jajach, o swych klątwach i wymyślaniu - Bobek był swój, przyzwyczaili się, że koło domów się kręci, ukradnie albo usłuży - jak się zdarzy. Pokrzywdziły Bobka przywłoki, obiły go, w kłodę wzięły - któż pamiętał w tym rojowisku, że sami się nań żalili; teraz czuli, jakby to ich zakleszczono przy słupie na głód i bicie. Widzi Bobek - otaczają go dokoła ludzie, patrzy na nich z góry, mruga powiekami, płakać przestał: czegóż to chcą od niego? - dziwi się. Faluje zbita masa tłumu, podniecenie wciąż rośnie, otroki krzyczą z dachów na widok wielkiego, niezgrabnego chłopa, który wskoczył na podwyższenie - toż to kowal Hostilka kowalskim młotem rozbija kłodę Bobka, podnosi go, obraca do tłumu, pokazuje plecy całe w czarnych strupach - śladach po biciu. - „Ooo...” - ryczy cały plac. Patrząc na pokiereszowane ciało Bobka ludzie czują, jakby to ich bito, jakby im pletnią poorano plecy, jakby Bobek był jednym z nich - kupcem, kowalem, szczytnikiem, lodziarzem, kmieciem... - „Ooo... ooo” - faluje krzyk, ciżba tłoczy się, uderza na podwyższenie, dziesiątki garści chwytają kamienie, wydzierają je z ziemi, ramiona wpierają się w słup, naraz wszyscy przypominają, że to Bolko Srogi kazał ten słup postawić, obcy wymysł, nie czeski, niemiecki wymysł. Otroki na dachach i drzewach gwiżdżą, głos tłumu się przelewa, coraz bardziej się równa, zaczyna skandować, jednym rytmem, jednym oddechem: - Wen... wen, przywłoki... wen... wen... - słup się chyli, pęka z trzaskiem, ci, co się wspięli na podwyższenie, sypią się w dół, krzyk rośnie, rośnie furia, w mig rozdrapują podwyższenie - zniszczyć, zdeptać znamię obcych w Pradze! Teraz się dopiero rozhuśtała masa ludzka. - Wen... wen, przywłoki!... - głos coraz większy, rośnie, ktoś wrzasnął nad ryk tłumu: - Na Hradczany!... na Białą Skałę!... - Jakby powódź zerwała tamę, szeroka fala ludzka chynęła ku zamkowi, zaczerniła się na stoku, z wielkim krzykiem parła ciżba na gród - wygnać z Pragi przywłoków z obcej ziemi! Bobka wypchali przed siebie, obok kowal Hostilka z młotem w ręku, a z drugiej strony płatnerz Mraweneczek z wielkim mieczem bez pochwy, by woj potrząsa bronią, usta rozwarte, wrzeszczy - cały tłum wrzeszczy, hucząca, przelewająca się wrzawa płynie ku grodowi, gęsta, czarna ciżba, tysiąc czerwonych gąb, tysiąc rozwartych ust, „ooo!...”, nieprzerwany, ciągły krzyk. Na czele drobi prędko Bobek, kroczy ważny; i on gębę rozwarł, i on wrzeszczy, rozgląda się na boki, nadaj się - ileż to razy Mraweneczek w pysk mu dał za złodziejstwo, ileż razy kopniakiem z chaty wygnał; a teraz Mraweneczek trzyma go pod ramię, wiedzie, w drugiej ręce miecz ma, macha mieczem. - „Ooo!” - wyje Bobek, aż rozpiera go poczucie, kto on zacz: całą Pragę za sobą wiedzie. Wszyscy biegną, drogi nie staje dla ciżby, drapią się po stromych skałach, podciągają się na rękach, śpieszą zasapani, spotniali. Tuż nad nimi gród, aż zatknęło ich z tego ogromu, gliniany wał w blasku słońca świeci czerwono, ciężkie tramy ostrokołu brunatne i szare; wisi nad tłumem ta masa grodu, przytłacza, gniecie. Ale Bobek z Hostilka i Mraweneczkiem lecą dalej, Bobek krzyczy grubym basem „ooo”, znów podchwytują ten krzyk, pędzą do wrót, ciężki biok wieży - w zmęczonych oczach drżą i falują grube belki zrębu. Jak przybór wody uderzają o wał i o wieżę, wrota w wieży otwarte, tłum wlewa się w ciemną gardziel, przed nimi półokrągłe wycięcie, jasna plama światła, grodowy dziedziniec obudowany wokół... i cyrkiew... i dworzec księży... krew bije do głów, podniecenie - nie przyszło im nawet na myśl się dziwić, że stróża wrót nie zawarła, że nie obsypała ich kamieniami i szypami, że nikt nie przeszkodził wtargnąć na Hradczany. Woje czescy lecą ku nim z mieczami i toporami, zsuwają się z wałów, ciżba się zwinęła, cofnęła, z tyłu parła ich masa ludzka, coraz się nowi wlewali przez wrota - woje nie biją w nich, mieszają się z tłumem, jeden krzyk idzie w górę, pomieszany, zasapany krzyk: - Wen... wen... wen, przywłoki z obcej ziemi... wen... - urwaną zadyszką oszalałego wrzasku szczeka tłum. Jakiś człek wskoczył na ganek wieży, wychylił się między sochami, złożył zwinięte dłonie wkoło ust, zawył: - Ooo! Na dworzec księdza! Ubić wojewodę z polskiej ziemi! - Ooo! - zaryczał jednym głosem tłum, zbitą masą lunął w stronę książęcego dworca. W tejże chwili usłyszeli krzyk od kamiennej cyrkwi. Na podwyższeniu stał woj bez zbroi, w szłomie, z mieczem w ręce. Woje czescy zaczęli krzyczeć: - Stojgniew... Stojgniew... Wojewoda... Tłum się zawahał, zbił się. Stojgniew trzymał miecz przed sobą, krzyczał w stronę szop drużynnych. Stamtąd posypali się woje jak pszczoły z pnia, szli na tłum, zaświeciły w słońcu topory, błysnęły ostrza oszczepów. Biegli równo, w płot, krzyczeli jednym gardłem: - Bolesław! Bolesław! Dziki strach targnął tłumem na widok tej ławy czerwonych tarcz z brązowym guzem świecącym w środku, tych spiczastych szłomów, nastawionych do przodu sulic, toporów błyszczących nad głowami, tych mord zajadłych i wrzeszczących. Woje czescy chcieli przeć naprzód, gdzie tam! - tłuszcza zniosła ich, zdusiła w twardy kłąb, parła ku wyjściu. Strach, co się działo w bramie, zbity, bezładny gąszcz ciał, żebra trzeszczały, tchu nie chwycisz, pchało się to wszystko w dzikim, nieprzytomnym popłochu - uciekać, uciekać! Poniektórzy się wdrapywali na wał, skakali bez pamięci w dół, łamali nogi i ręce. - „Aaa...” - strach huczał nad gęstwą. Woje polscy już doskakiwali, Stojgniew zaleciał im drogę, oczy szalone, tylko ta krecha na gębie mu świeci, usta ryczą: - Stać... stać, psie krwie! Żywych brać! - ręce z toporami opadły. Po całym zboczu czerniał rozproszony tłum, ludzie gnali wrzeszcząc, wywracali się, podnosili, inni deptali po nich; rozsypywali się po uliczkach, każdy o jednym myślał: do domu dolecieć, drzwi zawrzeć, kołem podeprzeć, cicho siedzieć. Wraz też stok był pusty, nie stało tam ni człeka, jeno zabici i ranni. 5 Dla Bobka jedno w życiu było ważne: jedzenie i picie. Trzy dni głodny pod słupem siedział, teraz zamknięto go na najwyższym piętrze - w małej komorze na wieży. Dziewięciu ich było, złowionych przy wrotach grodowych. Siedzieli po trzech w rzędzie, nogi mieli zakleszczone w kłody, otwory były małe, ledwo pokręcisz nogą. Bobek już przedtem miał odciśnięty tyłek, teraz przenosił ciężar ciała z pośladka na pośladek, ale oba były odbite; w plecach go rwało, krzyż bolał, kark miał drętwy, ramiona ciążyły. Ale wszystko to byłoby niczym, gdyby nie głód. To głód go dręczył, skręcał wątpia, w przełyku ssanie, gardło pełne śliny lub suche - na przemian - w gębie niesmak; przyniosą mu co do jedzenia, czy zagłodzą tu na śmierć? Siedzący obok kowal Hostilka ostawił doma kuźnię, kładziwo, młot i miech. Starszy syn pomagał ojcu, we dwu młotem bili. Młodszy w miech dmuchał. W domu dwie córki biegały koło garnków, a jeszcze jeden syn karabskał się po podłodze jak rak. Zimą żona Hostilki wleciała do przerębli, chorzała później do wiosny, wiosną przenieśli ją na żalnik. Niedawno słał Hostilka do Otryka Niemca po dziewkę. Otryk przystał na zięcia, wraz miało być swatanie. Miał o czym dumać zakleszczony na wieży kowal Hostilka - nie wiadomo, jak z nim będzie teraz - nie tylko brzuch mu dolegał a gniecenie kłody powyżej kostek i na łydkach. Z drugiej strony Bobka siedział gruby Mraweneczek - i temu różne dumki chodziły po głowie. Dzieci nie miał, pyskata, twarda w pięści białka utrzyma w czas jego nieobecności obu otroków, których płatnerz trzymał do pomocy - nic od niej nie wyniosą, by zamienić na piwo. Ale Mraweneczek obiecał skończyć na koniec lata dwie kolczugi dla możnego rodu z Ołomuńca, drut na kolce miał już przygotowany i nacięty, zaczął go już zaginać; a do kolczugi miał zrobić dwa kopulaste szyszaki z siatką na tył głowy i na twarz - Mraweneczek był jedynym płatnerzem w Pradze, który umiał takie szłomy wyrabiać, nabrał tego umu na Rusi. Umówił się też z kupcem frankfurckim, że weźmie od niego trzy miecze z gałką z rogu, pięknie rzezaną - zbogaciłby się na tych kolczugach a mieczach, nie o samym jeno brzuchu dumać płatnerzowi. Ale Bobek? Cóż miał Bobek - tylko brzuch. Podłożył sobie dłonie pod pośladki, dołem do deski, wędrował myślą po swym życiu - wędrował od żarcia do żarcia. Dobre życie miał Bobek - często jadł. Co ukradł, co dostał, co wyharował - różnie się zdarzało. Prawda to - kradł często. Jeszcze jak był u mąci, biegał do pasących się krów, wysysał im z cycek mleko - potem jazgotały białki, że zmora grasuje na pastwisku. Językiem, podniebieniem, gardłem przypominał Bobek ciepły, słodki smak mleka, a jednocześnie jak żywa stanęła przed nim mać z głębokimi bruzdami z obu stron nosa, z siatką zmarszczek u oczu, z poradlonym czołem; brud się jej wżarł w każdą fałdę skóry. Przykryta tylko podartą płachtą, która się jej odwijała u nóg, pyskata była, zadzierźysta. Mieszkali w półrozwalonej chacie pod Pragą, u samych krzaków nadrzecznych, mokro tu było, chlupało pod nogami: kożuch mchu, z wierzchu zielony, pod spodem rudawy i żółty, spełzał z dachu niemal na ziemię; drzwi skosiły się w lewo, cała chata się przechyliła, wyglądała jak rozkraczona, przykucnięta baba; w zadymionej izbie stała jeno ława przy ścianie, w środku rozrzucone kamienie paleniska, kilka szczerbatych garnków na kołkach - całe bogactwo. Ojciec Bobka? - a no, szukaj ojca wśród tych wszystkich, co do chaty łazili - otroków zwabianych przez mać, pijanych wojów z grodu, woźniców przyjeżdżających do Pragi z kupieckim towarem, pewno i niewolnych z kradzioną garścią zboża. Wieczorami krzaki szumiały pod wiatrem, chłopiec trząsł się, słyszał trzepot ptaków, którym gniazda podbierał, jaja wypijał. Mać go niekiedy tuliła, płakała, wyciągała kawał podpłomyka, prażone ziarno; kiedy indziej gnała go precz, przyzywała na niego wszystko złe, tłukła kościstą pięścią, morzyła głodem, wtedy szukał sam po kątach żarcia - czasem znajdował, czasem nie: od jedzenia do jedzenia wiło się dzieciństwo Bobka. Był już podipśnięty, gdy mać zległa; zrazu jęczała na słomie, potem ścichła. Wtedy Bobek się przestraszył, uciekł z chaty. Odtąd żył między ludźmi. I tak szło. Bobek wyciągał spod siebie obolałe dłonie, tarł je, znów na nich siadał. Łykał ślinę. Myślał o wszystkich swaćbach, na których żarł kaszę z mlekiem, pieczone mięso i chleb; o stypach, gdy ćkał, póki mu w gardle nie stanęło; o zamieszkach w grodzie - lubił te zamieszki, wesoło było, ludzie biegali, krzyczeli - zawsze wtedy coś mu pod rękę wpadło. Załzawił się na wspomnienie, jak to ksiądz Bolko wjeżdżał do Pragi, ciżba była straszna, wrzeszczała, i on wrzeszczał, wraz z innymi machał zieloną gałęzią; potem Bolko kazał wytoczyć cebry z piwem, a kilka wołów ubić i piec - tak się schlał wtedy Bobek, że nie wiedział, gdzie jest; gdy się nazajutrz obudził w pokrzywach, długo patrzył w niebo, mrugał, znowu zasnął. Teraz siedział z nogami w kłodzie, głodny - smakował śliną wszystkie te jadła długiego życia - ciepłe mleko z wymienia, cierpkie piwo i słodki miód, pachnące dymem prażone ziarno, kluski ze słoniną i kaszę z olejem, mięso, ser, jabłka, orzechy... Czegóż to nie jadł w życiu - wciąż smakował i wciąż łykał. - Czy przyniosą nam co do żarcia? - trącił, zadumanego nad córką Otrykową, Hostilkę. Kowal odwrócił doń swą trójkątną, szerokoczołą twarz, drobne usta skrzywiły się mu szyderczo, warknął: - Przyniosą ci, czekaj. Oni już wiedzą, co ci przynieść. Siedzą na dworcu a radzą: chleb nadziany słoniną a dzban piwa dla przygłupka abo polewka z wieprzowego podgardla. Uradzą, nie bój się. Radzili istotnie. Stojgniew chodził po izbie pośpiesznym, niecierpliwym krokiem. Siedzący przy stole Przemko wodził za nim wzrokiem, bezmyślnie ciągał sobie wąsy. Ciemniało. Krok Stojgniewa był coraz szybszy. Sobiebor poderwał się z ławy, ciężkim krokiem załomotał do drzwi; wrzasnął całym gardłem: - Światła! Wszyscy trzej wiedzieli: są bezradni. Bezradni wobec nakazów Bolka. Ksiądz odjeżdżając zapowiedział: „W Pradze spokój ma być, pojmujecie?” - Skinęli wtedy głowami, pojmowali - znaczy to, że mają cicho siedzieć, czekać. Siedzieli, czekali. Pili piwo i miód, Iowy sprawiali - Stojgniew dziewkę ułowił, Przemko z sokołami się uganiał, Sobiebor do Libie jeździł. Wojów trzymali na Hradczanach, nie zamkną ich przecie w szopie. Spokój - pewno to był spokój. Że się tam kilku pobiło w gospodzie, toż to nie mąt. Dopiero dziś rano był mąt, czuli to, wiedzieli - takiego to matu nie chciał Bolko. Skąd ten mąt, czemu? Władali Hradczanami i Pragą - nie władali: nie utrzymali Pragi w garści. Nynie siedzą i kwaszą się - co robić? Wszedł chłopak z dwoma kagankami, zapatrzyli się, jak wieszał je za ucho na ścianie. SoDieDor Dumnąi: - Przynieś no piwa. A zagrzej: zdrętwieliśmy w tej radzie. - Wkrótce we dwu z Przemkiem siorbali piwo, Stojgniew wciąż chodził. Cóż mogli mu jeszcze rzec? Kłócili się cały dzień. Takie to włodarzenie Pragą: kłótnie. Stojgniew przyskakał od Czarnej Wody z wielką gębą: chciał wraz toporem wojów karać, tych, co bitkę zaczęli. Wpadł na Przemka: którzy to woje? Świradowic ruszył ramionami: „Czy zliczę wszystkich? Swiętek zaczął, to wiem”. - „Dawaj wraz zbója!” - krzyknął Stojgniew. - „Przebity Swiętek, ani wie, dzień teraz czy noc, rzuca się; krzyczy, że prawy woj z niego”. - „A insi?...” - W tej chwili się wtrącił SoDieoor: - Wielka to rzecz, jeśli się woje pobiją po pijanemu. Dureń Przemko, wraz po wojewodę słał. - Świradowic skosił nań oczy: - Jakeście z łowów wrócili, inaczejście gadali. A Stojgniew jadąc do Czarnej Wody rzeki mi: „Wydarzy się co w Pradze, choćby łuk się złamał abo beczka z miodem pękła, wraz znać mi dawaj”. - Sobiebor wyszczerzył żółte zęby: - A no... - obu dłońmi plasnął po rozstawionych kolanach - pękła beczka, czerwony miód się polał... Anim myślał, że na taką wieść przyleci wojewoda, jakby go ukropem zlali. Stojgniew wbił w Czecha chłodny wzrok, powiedział z naciskiem: - Dla Bolka to więcej niźli beczka z miodem. - A wy we mnie ślepiami nie wierćcie - krzykną! Sobiebor - dawnom wyrósł z chłopięcych lat. Łado! Przeżyłem rzeź na Libicach, w zadku mam byle bójkę w psiej budzie. - Ejże... w psiej budzie - Przemko tarł czoło - pomnicie, coście gadali onegdaj: w Pradze zawżdy się tak zaczyna. Z niczego. Ale Sobiebor rozżarł się w kłótni, nie myślał już spokojnie. - Pewno, każdy początek podobny. Wżdy już nam nie zrobią nic. I koń bryka, nim mu żelaznej dudki w zęby nie wsuną. Pajcie mi jeno setkę tarczowników, zaraz taką dudkę im wsunę, że pójdą na postronku jak psy. Ja już znam Pragę, Praga to nie Libice. Stojgniew spojrzał na Sławnikowica - tamten rozwalony szczerzył umyślnie zęby - odwrócił się do Przemka, powiedział chłodnym tonem nakazu: - Popytasz dziesiętników, którzy to byli. Wraz sądy odprawię. Przemko się skrzywił. - Gniewek, nie Iza tak. Woje rozwścieczą się, wżdy i naszych pobili w onej bójce. Trzech pogrzebalim, Świętek i Działosz leżą bez ducha. Stojgniew wybuchnął: - Babaś... baba jeś, pojmujesz? Woje się wściekną, będę to baczył każdemu w gębę: rad mi, abp riie. Ą ci, co pobiji ich?... Będziesz skarżył w imieniu Bolka. - Kogo? - Wywiesz się. Wszyscy, co bili... pojmujeszli: księży rnir pogwałcony. Teraz i Przemko się obruszył. - Księży mir, mołwisz? - A ty coś dumał? Co Bolko rzekł: spokój ma być. - Przemko tarł czuprynę, prawda to, dobrze Stojgniew gada. Lecz jednocześnie buntował się - wojów mają sądzić, że się po pijanemu potłukli, kogóż to mają w drużynie: wołów czy byków? Nie nakażesz bykowi, żeby chodził jak wół. Ale gdy rzekł to Stojgniewowi, tamten powtórzył: - Mir księży. Nie było co gadać. Przemko wyszedł, by wezwać dziesiętników, za chwilę leciał z powrotem: - Wielka ciżba wali od rzeki, gród rozwarty - porwali się wszyscy trzej. Kiedy zebrali się po rozegnaniu tłumu, Sobiebor zadrwił Stojgniewowi w oczy: - Jakże? Będziecie teraz toporami w drużynach ład wprowadzać? - Stojgniew chodził z kąta w kąt pośpiesznym, niecierpliwym krokiem. Cały dzień zeszedł im na przepytywaniu o bitkę nad rzeką, Przemko siedział nachmurzony, Sobiebor drwinę miał w oczach, ruszał ramionami. Dawniej Stojgniew rozciąłby wszystko szybko - jak mieczem. Ale teraz zdawało się mu, że widzi wciąż szydliwe oczy Bolka - księdza oczy. Wciąż gnębiły wojewodę nocne dumki, dumki o księstwie. Zacinał w złości dolną wargę, ileż to razy w ciągu tego długiego dnia zrywał się z ławy, zdawało się, że wraz wybuchnie, ale się przemagał: siadał, pytał, słuchał. Męczyło go rozpaczliwie pragnienie rozsupłania tego kłębka, który się zaplątał w Pradze. Jak to jest, skąd ten mąt, co nynie robić? Sam sobie zdawał się głupi, a im dłużej słuchał tego całego bajania, tym był głupszy. Pierwszego sprowadzili Zdeba, dziesiętnika tarczowników. Stał przed nimi, ciężki, niezgrabny, na długiej szyi wyciągał rozczochrany łeb. Opowiadał: - Słyszę ci: wrzask. Włażę tam, baczę: Świętek, Działosz a Gozd biją się, rąbią, na nich kupa napadła, nimem przyskoczył, Świętkowi w bok dali, zwalił się chłop. Miałem zwolić, żeby Czechy biły nam wojów? To splunąłem w garść i z toporem na nich... Stojgniew popatrzył nań srogo: - Kto bitkę zaczął? - Abo ja wiem - Zdeb pokiwał kudłatą głową - mołwię wam, jakem szedł... A tu wrzask, patrzę: Czechy biją naszych. To ja, kiedy splunę w garść, za topór... I tak w kółko, Stojgniew pognał go precz. Wołali Borutę. Ten oczy kosił, gadał prędko. Stojgniew swoje: - Kto zaczął? - Czechy zaczęły. - Widziałeś? - Nie widziałem. Aleć ja ich znam, psich chwostów... Jako to nas komornik karmi? - Źle was karmi? - Kasza przez pół z piaskiem, mięso kiej łyko, piwo?... skisły gnój to, nie piwo... - Czemuś nie skarżył? - Sam rzekłem wieczorem komornikowi: „Z gęby ci maź zrobię, kiej jeszcze tak jeść dasz”. Rankiem świńskie mięso nam dał, tłuste i przerastawe, dobre mięso. - A jak z bitką? - Ważni oni, psie chwosty, kubka piwa żałują. Może tam Świętek pić chciał, abo ja wiem? - Nie wiesz? - Nii. Ale Czechy zaczęły, to wiem. Znam to czeskie ścierwo, ledwo je tkniesz, śmierdzi na staję. Stojgniew tarł czoło, marszczył się, zagryzał wargę. Podobnie bajali Jarowit, zwany Wilczur, i Radgost. Nie wyrozumiesz nic, Stojgniew się niecierpliwił, zniechęcał. Dopiero Gomuła Szreniawita mu rzekł: - To Wrszowcy judzą czeskich wojów. Stojgniew spytał porywczo: - Skąd wiesz? - Słyszałem, jak ich człek, wołają nań Ptaczek, judził na księdza - i Gomuła opowiedział, co w gospodzie słyszał, jak pyskowali na Bolka, na polskich wojów, jak Krzen piwem wszystkich poił, jak krzyczeli a wymyślali. Sobiebor krzyknął: - Wrszowcy? To może być. Znam ich, ten wilczy ród. Wyrżnąć Wrszowców, będzie mir w Pradze - krew mu zalała całą twarz, dławił się z wściekłości. Wojewoda krzyknął do Szreniawity: - Czemuś nie gadał wcześniej? - Gadałem Przemkowi - burknął ponuro Gomuła - ale jen wyśmiał mię. Stojgniew rzucił okiem na Świradowica, tamten siedział skrzywiony, bawił się nożem. Po wyjściu Gomuły, Stojgniew spytał porywczo: - Umuś się zbył? Przemko... - Możem i zbył się, ale jakże to: Wrszowcy nynie nam służą. Komu bolej mogą? Rudy ich rżnął, to i zdradzali go, ale my... - Sobiebor zaciskał pięści, zgrzytał zębami: - Wrszowcy... Wrszowcy... ich to robota, ja ich znam, łajno psie. Ze Sławnikowicami się pogodzili, a wraz na Libice poszli, gród spalili, braci moich pobili... - Dziw - Stojgniew zmarszczył czoło, tępo patrzył przed siebie. - Wołajcie mi Sławomira. Przyszedł Sławomir, rozsiadł się, spytał: - Na radęście mię wezwali? - Na radę, nie na radę... - gniew się palił w oczach Stojgniewa - gadają mi tu, że wasi ludzie wojów przeciw księdzu judzą. Sławomir poczerwieniał, popatrzył spode łba, głos mu się obniżył do chrypienia, tym chrypiącym głosem spytał: - Któż to tak gada? - Gomuła Szreniawita słyszał. - Aaa - przeciągnął Sławomir i naraz się zaniósł suchym, starczym śmiechem - aaa, Gomuła? Gomuła... Tak to... Byle woj będzie szczekał na wielki ród, na Wrszowców, a wy zaraz na sąd ich... Wrszowców. Może mi łeb zdejmiecie albo oczy wyłupitie? Gomuła... A ja wam rzekę... - w tejże chwili Sobiebor podskoczył, chwycił starego za ramię: - A jak z Libicami było? Stary popatrzył zimno na Sławnikowica. - Z Libicami? Dawno to było... Libice, wiele wody spłynęło Wełtawą. To Kochan tak wiódł Wrszowców, daleko ich zawiódł: nynie i on, i inni darń gryzą. Nabrali Wrszowcy umu, nynie wiernie służą. Myśmy się poswatali, Stojgniewie, a wy... wy na ród Krzidla nastajecie. - Stojgniew pokraśniał, zmieszał się, mruknął: - Jam ci jest wojewoda Bolesława... A Gomuła słyszał własnymi uszami. - Gomuła, tak. Tak, tak, służyli Szreniawity Wrszowcom, widzę nynie, jak im służyli, psie krwie. A teraz ja wam rzekę o Gomule: w Pradze jest nynie kupiec, któremu Bolesław Szreniawitów przedał, Gomuła szukał go z braćmi, mój człek ostrzegł kupca, iżby się ten ukrył: księży mir nynie w Pradze. Tak, tak... Gomuła, znam ci go tego Gomułę. A no! wywdzięczył się Wrszowcom Gomuła. - A gdzie sługa wasz, Ptaczek? - pytanie, by strzelenie z bata. Sławomir rzucił szybkie spojrzenie na Stojgniewa, zaraz spuścił powieki, uśmiechnął się niedostrzegalnym skrzywieniem warg. Zapytał: - Ptaczek?... Wiecie co o Ptaczku? - To ten, co wojów judził - głos Stojgniewa brzmiał mniej pewnie. - Ptaczek... Hm... ubili Ptaczka w bitce wasze woje. - A Krzen? - I Krzena ubili. - Dziw - wtrącił Przemko, patrzący pilnie na Wrszowca - dwóch ich słyszał Gomuła i obydwu ubili. Sąli zewłoki obu? - Pogrzebane. Ale rzekę wam: wiedział Gomuła na kogo szczekać. Bo ci dwaj świadczyć nie będą, kiej ubito obu. - To Szreniawity byli w onej bitce na dole? Sławomir się zaśmiał, klapnął dłonią o stół. - Źle pilnujecie swoich wojów, Stojgniewie, i wy, Przemko. Nie znacie jeszcze tych pięciu: Szreniawitów. Stojgniew zagryzł wargę, wahał się - może i prawie gada Wrszowiec: kto ich wie, Szreniawitów. Ani mu przez myśl nie przeszło, że pierwej słyszał Gomuła Ptaczka, potem dopiero była bójka. Spojrzał na Sobiebora, ale tamten siedział nieruchomo, patrzył między rozstawione kolana, milczał; Przemko znów bawił się nożem, w twarzy zniechęcenie. Stojgniew stuknął pięścią po kolanie: - Wżdy jakoś zaczął się mąt! Cóż siedzicie - wybuchnął - jak sowy w słońcu? Jakoś zaczął się mąt! A kiej jest mąt, musi być mąciwoda. Sławomirowi znów zadgrał uśmiech w kątach warg. Spojrzał na wojewodę, zaczął niemal wesoło: - Ja wam rzekę, Stojgniewie. Mąt... Nie znacie Pragi: tu zawżdy mąt był i będzie. Czyli to pierwszy raz? Gadają: „Wrszowcy, Wrszowcy”. A ja wam rzekę: Cóż Wrszowcy? Prawda to, przebijali się do znaczenia jak każdy ród. I co mają: połowę rodu wyrżnął ten ryży ryj. A mqi tu był przeciw każdemu: i przeciw nam, i Sławnikowicom, i Przemyślidom, przeciw swoim i obcym. Taka ci jest Praga. Mołwią: „Wesoła Praga” - i prawda to, wesoła ona ci jest. Zawżdy się tu warzy by w garnku. Sobiebor mruknął ponuro: - Tym razem Wrszowiec prawie gada. - Stojgniew chodził po izbie, a wciąż nie mógł rozgryźć orzecha: co to się stało, przecie jak wyjeżdżał do Czarnej Wody, spokój był. A w ciągu tych dni?... Od rana siedzi tak, pyta, ledwo jaki koniec sznura złapie w rękę, już mu się sznur dwoi i troi, nie można wyciągnąć niewodu. Tfii! otumaniło go, czy jak? Sławomir pogadał jeszcze i wyszedł. Stojgniew wciąż chodził. Musi przecie ten niewód wyciągnąć, wiedzieć, co ułowił w czasie władania Pragą. Nie może ksiądz wrócić do garnka z warem. Do wojewody - tak, do wojewody! - należy księży mir utrzymać. Nie starczy na Hradczanach siedzieć i czekać Bolka - trza zrobić coś. Zrobić. Co? Cały dzień zeszedł na tym dołaniu się z sobą i z dumkami. Pod wieczór wszyscy trzej rozeźleni byli: nie rada to, ale kłótnia. Było ciemno już, gdy Przemko zapytał: - A z tymi, co ciżbę wiedli tutaj na Białą Skałę, co zrobisz? Stojgniew siadł ciężko przy stole, oparł czoło na dłoniach - był znużony. Nie odwracając głowy do Przemka, powiedział: - Ano... trza i onych przepytać, może powiedzą co. Każ, niech sprowadzą ich tutaj, obaczym. Bobek cały ten dzień żył wspominkami żarcia. Prócz Hostilki i Mraweneczka siedzieli w wieży dwaj rybacy: ojciec z synem, chłopiec kupca Rzezacza i trzech wojów czeskich; ci - zakleszczeni w rząd - na przemian bądź się swarzyli półgłosem i przeklinali, bądź opowiadali sobie sprośne gadki, zaśmiewali się do rozpuku. Słońce się już przechyliło, świeciło przez wyrąb okienny długą rudą smugą, pełną wirującego kurzu. Usłyszeli kroki na szczeblach drabiny, stróża otwarła klapę w podłodze, wniosła kosze z jedzeniem. Pół dnia u wieży stały baby z podgrodzia - żony i córki więźniów - prosiły i jazgotały, podarki dawały: nie Iza morzyć głodem kowalów, płatnerzy, rybaków... Skoro zakleszczeni woje dojrzeli kosze, wraz gęby rozwarli, łajali stróżników. Zwalisty, tęgi chłop, siedzący z kraju, chwycił stróżnika za rękę, przyciągnął do siebie, wrzeszczał tamtemu wprost w gębę: - Cóżeśmy to... cudzy? prascy woje my, czyli krakowscy? Moglibyście sami, psie krwie, siedzieć tutaj, a my by was pilnowali. A jak się nam noga powinęła, jak nas Stojgniewowi złapali a zakleszczyli, to wy nawet kapki jedzenia nie dacie, śmierdziele! Stróżnik pokazał w uśmiechu szczerbaty rząd żółtych zębów. - Prawie gadacie, przyniesieni wam mięsa a piwa, nie będziecie z głodu mrzeć. - Jakoż wkrótce cala izba żuła, siorbała, mlaskała, trzeszczała gryzionymi kośćmi. Tylko Bobkowi nic nie przyniesiono - gęste łzy płynęły po brudnej, ogorzałej gębie; patrzył na boki, w dołku rwało go z głodu. Kiedy ujrzał, że kowal Hostilka ładuje do kosza nie dojedzone resztki, Bobek odwrócił doń pokorną twarz, w oczach błaganie, zaskomlił: - Dajcie no krzynę, Hostilka... w brzuchu wierci - suchym językiem oblizał wargi. Kowal czoło namarszczył, długą brodę zadarł do góry, spojrzał z wysoka. - Widzisz ji... złodzieja. Przez ciebie tu w wieży siedzę, ty psi pomiot, ty łajno sobacze. Przez ciebie... Kogom to od słupa odjął, co? A ty jeszcze do mnie: „W brzuchu wierci, daj.” Czy ja wiem, przyniosą to mi jutro jedzenie, abo nie?... będę ji karmił!... - Bobek słowa nie rzekł, łzy łykał, siedzący z prawej strony Mraweneczek zaśmiał się cienkim dyszkantem: - Na... zapchaj się - dał mu kawał półobgryzionej z mięsa skóry świńskiej ze sporym kęsem słoniny na końcu a kilka placków jęczmiennych. Bobek przyjął bez słowa, jadł, mlaskał, czuł, jak go sytość ogarnia. Kiedy jeszcze podchmielony woj czeski dał mu piwnego gąszczu z dna dzbana, niczego niemal nie brakło Bobkowi. Prawda, pośladki ma odbite, plecy bolą, nogi drętwe - ale tam! nie dzieje się mu krzywda na Hradczanach, z wielmożami pobok siedzi - z Hostilka, z Mraweneczkiem, z wojami: wszyscy oni za nim szli przecie, za Bobkiem, o jego krzywdę się upomnieć. Chciał im coś miłego powiedzieć, odwrócił się do Hostilki. - Silny z was człek bardzo, pewno nie ma silniejszego w Pradze - kowal popatrzył ze zdumieniem na Bobka, burknął: - Dureń. Był dobry mrok, gdy w podniesionej od dołu klapie znowu ujrzeli głowy stróży: bez słowa odrywano skoble z kłód, uwalniano ich z dybów. Któryś z wojów zagadnął: - Kaj to nas prowadzicie? - Niechętny głos stróżnika zabrzmiał ukrytą groźbą: - Do wojewody Stojgniewa. - Gruby Mraweneczek zaczął drżeć całym ciałem, obwisłe policzki trzęsły mu się jak galareta ze świńskich nóg; przymykał głęboko osadzone, małe oczy. Bobek - może po tym gąszczu piwnym, który mu z lekka szumiał we łbie - poczuł się naraz ważny, mruknął: - Oho... - z rozkoszą przeciągnął zdrętwiałe w bezruchu ciało. Ale skoro go wprowadzono do wielkiej izby, poznał w jednym z siedzących za stołem wielmożów Sobiebora, który go kazał osiec i na trzy dni przy słupie osadzić; wszyscy trzej wielmoże patrzyli nań srogimi, rozgniewanymi oczyma. Wówczas zrobiło mu się mdło - w kolanach słabość, w całym ciele gniecenie. Zrazu nic nie słyszał, dopiero własne imię obudziło go z drętwoty. To Mraweneczek gadał prędką, zadyszaną pogwarką: - Ja tam nie wiodłem nikogo... jać nie wiem, wojewodo... Ciżba biegła, ciekawość mnie sparła, to pobiegłem obaczyć. Ja nie... Jam ci jest płatnerz w Pradze, nynie dwie kolczugi robię a szłomy; nie ma w całych Czechach drugiego takiego płatnerza jak ja... To Bobek wiódł ciżbę za sobą, Bobka złapali na licu, jak kradł, kazał go ksiądz Sobiebor pletnią siec. Wyrwał się Bobek spod słupa... - W szybką gadaninę płatnerza wpadło ostre pytanie Stojgniewa: - Sam się wyrwał? Mraweneczek odwrócił głowę, już miał na ustach imię Hostilki, ujrzał wbite w siebie, znaczące spojrzenie kowala, zająknął się, szybko oblizał wargi, zapaplał: - Nie sam... kto go tam wie, Bobka, mało to w Pradze takich jak on: miecichwostów. - Bobek poruszył łopatkami, wyrwał się: - Kowal Hostilka najsilniejszy człek w Pradze. - Prawda to - zahuczał Hostilka - silnym. Na kowalstwie się znam, broń dobrą kuję... dla drużyny. A tego przygłupka nie pytajcie, kto go od słupa odjął: nie rozeznał w ciżbie. - Bobek obrócił na Hostilkę zdumione, zalęknione wejrzenie, Mraweneczek dalej sypał słowami: - Bobek rozeźlił się, że go osiekli, że osiekli go... dlatego i powiódł ciżbę. Wielki mir ma w Pradze Bobek, boją się go. Jego mać w chacie u rzeki siedziała, uroki rzucać umiała i on umie. On nie chrzczony. Wszyscy widzieli go na czole ciżby... jam ci... a kowal Hostilka... my jeno pobiegli obaczyć, tyle luda waliło na gród... to i my... Stojgniew wiele sądów odprawił, znał ludzi, wiedział, jak się to wymigują od topora i pletni. I teraz łże Mraweneczek i łże Hostilka, widać od razu. Ale tak w oczy łgać Bobkowi, a tamten nic? - Stojgniew spojrzał zdumiony na Bobka: niemłody już chłop, gęba ruda od słońca, pomarszczona w poprzek i wzdłuż, szerokie, jakby opuchłe wargi, rzadkimi kłakami sterczą żółte włosy na głowie, policzkach i brodzie, oczy wielkie, okrągłe, jasne, z zadziwieniem patrzące, odzież porwana i brudna. Jakże to: taki ciżbę wiódł na Hradczany? Bobek patrzy na gadającego wciąż Mraweneczka, uśmiecha się, głową kiwa. Uśmiecha się, bo widzi: dobry człek z Mraweneczka, choć go nieraz kopniakiem z chaty wyganiał. Ale w wieży placki mu dał a słoninę i teraz chwali go, baje, jak to on, Bobek, całą Pragę na Hradczany wiódł, jaki to on jest, Bobek, nie powsinoga, nie przygłupek, ważny człek w Pradze. I kiedy się Stojgniew zwraca do niego z pytaniem, a w głosie wojewody zadziwienie: „Tyżeś to ciżbę wiódł?”, Bobek zadziera jeszcze wyżej głowę, w pofałdowanej gębie radość i duma, odpowiada pewnym siebie, głośnym wykrzykiem: - Jam wiódł. Trzej wielmoże zamieniają między sobą zdumione spojrzenia, a siedzący obok Sobiebor pyta: - Przeczżeś to robił? Bobek odpowiada dumnie: - Wyście kazali mię pletnią bić, ksze, nie Iza mię pletnią bić. Zleciała się cała Praga na moją krzywdę, nie bić wam Bobka, nie sadzić przy słupie, wy przywłoki. Więcej nie słyszał nic, dostał pięścią między oczy, zatoczył się, któryś go pod pachy wziął, postawił. Przepytywanie szło dalej. Bobek jeno durnymi oczyma wokół wodził, słowa nie rzekł. Oprzytomniał dopiero w wieży, zakleszczony znów w kłodę, we łbie mu szumiało, rozpierał go gniew, przypomniał sobie, jak to było, naraz rozwrzeszczał się w ciemku: - Widzicie ich... przywłoki... bić będą, mnie po mordzie bić będą!... Kiej Mraweneczek mię kopnie, nic to, wolno mu, ale przywłoki... gady... - Poczuł uderzenie w plecy, jakiś głos warknął: - Cicho, ty świński ryju... - Bobek ścichł, skulił się, rozżalił się strasznie: i ci na niego, a przecie wiódł ich na Hradczany, szli za nim. Słyszał szepty Hostilki i Mraweneczka, siedzących teraz obok siebie: - ...nie zechcą najlepszego płatnerza utracić. - ...ni kowala. - ...to Bobek wiódł ciżbę... tak trza gadać, dobrze tak. - ...pyskował dziś... dobrze to... kto by myślał, że taki urn ma Bobek! - ...nie uwierzą. - ...uwierzą, ich urn, barani urn. Widziałeś to: uwierzyli. Durnie. - ...przygłupek wyciągnął nas? - ...tak nam gadać trza. Bobek, co komu z Bobka?... - ...może i tak. - ...dam mu jutro jeszcze słoniny, nie będzie przeciw nam pyskował. Bobek pochylił się do przodu, oparł twarz na dłoniach, zasypiał. Jeszcze słyszał pogwarki Hostilki i Mraweneczka - chwalą go, dobrzy ludzie Hostilka a Mraweneczek, jutro znowu słoniny dadzą, Hostilka od słupa go odjął - i chwalą: pierwszy raz chwalono Bobka w jego życiu. Woje chrapali w jeden głos, Bobek poczuł, że i jego śpik morzy, przygiął się bardziej, głowę złożył na skrzyżowanych ramionach; czuł ciepłą wdzięczność do Hostilki, do Mraweneczka, do całej Pragi, zdało mu się, że znowu wiedzie ich na Białą Skałę. W głowie się mu mąciło, zasnął, pogwizdywał przez sen. Stojgniew wciąż chodził po izbie, szybko mówił do Sobiebora i Przemka. - Nie wyrozumiesz ich... prażan. Prawdali to, że się za tego głupka ujęli? Ale i tamci tak gadali, i on... - Co uczynisz? - Jutro obaczym - powiedział z nagłą niecierpliwością Stojgniew i wyszedł z izby. Przez całą noc nie spał, leżał na wznak z ramionami zarzuconymi pod głowę, rzeźwymi oczyma patrzył w gęstą ciemność, przewracał się, klął, myślał. Dołał się z sobą: jak ma pełnić wolę Bolkową, jak mir w Pradze utrzymać? Leżąc tak w komorze, zamknięty, czuł - zdawało się - cały gród, całą Pragę, całe Czechy; nie myślał - czuł je ciałem, jakby skórą, całkiem jakby go Czechy przenikały na wskroś. Czuł w tej zamkniętej komorze, że się wkoło gotuje: nic to, że przegnał ciżbę, w ciżbie byli woje czescy, kupcy, rękodzielnicy, kmiecie - wszyscy. Wszyscy przeciw Bolkowi i im: drużynie Bolkowej. Za wojewodę wzięli sobie Bobka, durnia, przygłupka - zrazu przecie widać po nim, jaki to człek... Ejże, nikt nie wgada w Stojgniewa, że to Bobek ich wiódł. A jeśli nie Bobek, to kto? Kto? Mimo woli pchała się Stojgniewowi jedna myśl, jedno imię: Wrszowcy. Ale Wrszowców nie mógł ugryźć, nic przeciw nim nie miał. Wszystko jedno to - Wrszowcy, nie Wrszowcy - nie Iza zwolić, by księży mir naruszała ciżba, by woje czescy łączyli się z ciżbą. Muszą pojąć w Pradze, że nie Iza matu przeciw Bolkowi robić. Nie Iza! Zapomniał już, że miał w swojej drużynie toporem ład wprowadzać. Wina jego wojów zmalała - prawie gada Przemko: cóż wielkiego, jeśli się pobili po pijanemu, toć i doma to robią, wtedy plaśniesz kogo trza - i koniec. A tu mąt, wielka bitka, dobrze, że we śnie ich nie napadli. Teraz mus trzymać stróże w nocy przy polskich szopach - taki to mir? Obaczą jeszcze prażanie, że lepiej cicho doma siedzieć niźli mąt robić. Czuł, że rośnie w nim głucha zaciekłość - okrutna i bezlitosna; - „Przyjedzie Bolko, znajdzie mir w Pradze”. - Ale jeszcze nie był pewien, czy dobrze myśli, jeszcze się wahał: przewracał się po posłaniu, patrzył w mrok, nie mógł zasnąć. Ledwo zaszarzał świt, trząsł Przemka Świradowica. - Wstań, weźmiesz psy, kilkoro ludzi, przejedziem się na Iowy. W Pradze Sobiebor ostanie. Przemko usiadł, kułakami przecierał oczy. - Na łowy? - zadziwienie w głosie. - Mam buczenie w głowie, trza się przejechać. Wstawaj, mołwię - w głosie drgały mu twarde metaliczne bryłki. Słońce jeszcze nie wzeszło, na łąkach siadała płaska, twarda mgła. Jechali milcząc samopięt, za nimi psiarze prowadzili dwa dziesiątki psów. Powietrze było rzeźwe. Na twarzach czuli słaby powiew, okrągłe chmurki czerwieniały, przez czerwień się przetykały złote pasma, świeciły. Przemko podegnał konia. - Kądy pojedziem? - Pod wiatr - odburknął opryskliwie Stojgniew. Widać było: całkiem mu obojętne, dokąd jadą. Ludzie kiwali się na siodłach, niewyspani byli, ziewali szeroko. Świetlało, wstawał jasny, pogodny dzień. Minęli szerokie pasma pól, ciągnące się za Pragą, z rozrzuconymi osiedlami kmieciów - tu tylko zające kicały między łanem a łanem, ale psiarze nie spuszczali psów z powrozów. Dalej grunt był lekko falisty, długimi jęzorami wcinała się w kraj puszcza, na łęgach się zieleniły małe lasanki jak wyspy puszczańskie. Słońce już wzeszło na wysokość półtora chłopa, świeciło żółtym, miodowym blaskiem; mgły opadły nad samą ziemię, zwijały się w drugie pasma, rozpływały się, ginęły; wiatr tężał. Puścili psy, psiarz podprowadził je za wąski przesmyk lasu, poszczuł. Stojgniew z konnymi stał nad strugą płynącą przez połogie łąki, po lewej stronie miał niewielki, okrągły zagajnik. Dalekie, rozpuszczone w powietrzu, dolatywało ich hukanie naganiacza. Naraz jednym głosem wrzasnęły psy, Przemko odchylił się na siodle, mruknął: - Wszystkie razem... na grubą sztukę wpadły, to nie zając. Może żubr? Stojgniew miał twarz stężałą, dłonią osłonił oczy przed słońcem, patrzył wzdłuż strugi. Psy grały. Można było rozpoznać, że kołują, zwierz próbuje ujść lasem, idzie szybko, ujadanie się oddalało. Stali cierpliwie. Cienki, roztopiony w dali, falował głos nagonki. Rósł. W głębi, na prawo coraz mocniejszy wrzask, odczuwają go drżeniem całego ciała, zbliża się, rośnie - już rozróżnisz pojedyncze, zasapane psie głosy, głęboki, coraz szybszy ton gonu, nie z gardzieli ten ton, z głębi trzewi - och! och! och! och!... - już nie szczekają, szybko dyszą. Przemko ścisnął boki konia. - Na oko gnają... może bliżej podjedziem? - Stać! Wypędzą z lasu na gaj. Stąd nam bliżej, w gąszczu zwierz file pójdzie tak prędko, zalecim mu od przodu. - Jeleń! - zakrzyknął ktoś za nimi. Zwierz wypadł z lasu, nie dojrzysz z odległości migających badyli, zda się, płynie jeleń po strzępach mgły, sunie jak strzała z łuku, wieńce położył na grzbiecie, ostrym pyskiem tnie powietrze: Pędzi. Za nim sfora psów, naganiacze już z tamtej strony, gnają leżąc na końskich karkach, tylko grzbiety im podskakują - odetną jelenia od puszczy. Stojgniew i Przemko, trzej woje szarpnęli za powody, poszli zrazu w cwał, wiatr wył W uszach, oczy załzawione - za gaj, za gaj! Ziemia miga burymi i zielonymi płatami, tchu brakuje. Jeden za drugim przesadzili strumień, pędzili dokoła gaju. W gąszczu wściekły wrzask psów. O sto kroków od nich wyskoczył zmiędzy drzew jeleń, dojrzał ich czy poczuł, zawrócił, błysnął jasnym zadem, natknął się na wyjeżdżającego całym pędem naganiacza; złotą smugą błysnęło w słońcu ostrze oszczepu, jeleń targnął głową, koń musiał dostać końcem rogu, bo naraz rzucił się w bok, zwalił się ciężko, przygniótł jeźdźca. Psy dopadły, zwierz zawrócił raz jeszcze. Stojgniew był tuż, puścił oszczep. Jeleń się potknął, wyprostował, dwa psy zabiegły mu drogę, jeleń zamiótł przed sobą wieńcami, jeden z psów odskoczył, drugi potoczył się, zwinął w kłębek, zaraz się wyciągnął martwym, bezwładnym zewłokiem. W tej chwili dopadł Przemko, przechylił się, pchnął szerokim zamachem ramienia. Zwierzę zrobiło jeszcze parę kroków, znów się potknęło, ciężko padło przodem, potem na bok, głowę zadarło do góry, wspaniałe rogi leżały mu na grzbiecie. Jeźdźcy dobiegli, n ‘skoczyli z koni, patrzyli chwilę na jelenia, który bił jeszcze tylnym kopytem; w podłużnym, wielkim oku skakało przerażenie. Naganiacze trzonkami sulic odganiali rozżarte psy. - Wracamy - mruknął Stojgniew - po ścierwo wóz przyślę. A obaczcie no, co z tamtym, co to koń się pod nim przekulił. - Jechali stępa, konie dymiły, jeźdźcy czuli ostrą woń końskiego potu. Przemko zrównał się z wojewodą, ale tamten milczał; był chmurny. Dopiero gdy widać już było Pragę i oba grody, ściągnął powody, zaczął mówić do Przemka cichym, twardym głosem: - Witali nas machaniem gałęzi, psie krwie. A nynie myślą, że białki władztwo w Pradze wzięły. Obaczą pięść białki, wraz się ulękną. Pokażę ja prażanom mąt, nie chcieli po dobremu nas, zechcą po złemu. Postawisz trzy bramy na placu, każesz obwiesić na nich wszystkich dziewięciu, z tym ich zasranym wojewodą, Bobkiem. Obwiesić, słyszysz? Niech tak wiszą do pełni, na znak naszego władztwa. Niechże Czechy poczują stopę naszą na karku, kiej myślą, że tu będzie jak drzewiej: wola matu. A twarda będzie ta stopa, zajęczą pod nią Czechy. Przemko spojrzał na druga, słowa nie rzekł: twarz Stojgniewa się zaostrzyła, worki wisiały mu pod oczyma, oczy srogie, nieustępliwe, z obu stron warg zacięta, twarda zmarszczka. Stojgniew podegnał konia, poszedł drobnym truchtem wprost na Pragę. 6 Upał opadał. Trzy baby szły z grabiami na ramieniu, wydzierały się długim, śpiewnym zawodzeniem. Siano wysuszyły, od rana składały w stogi, teraz jeszcze mężczyźni muszą je nakryć. Od lasu ciągnął przedwieczorny, rzeźwy chłód, słońce wisiało niskie, łagodne i czerwonawe, przezroczyste powietrze migotało - jakby tysiąc żywicznych kropli świeciło pod niebem. Baby śpiewały, głos leciał płasko nad łąkami, gasł w oddaleniu. Najstarsza niosła niemowlę owinięte w len, dzieciak ufnie przytulił główkę do piersi matczynej, spał z otwartymi ustkami; włosy mu zlepił pot. Towarzyszki lekko gibały się w biodrach, krok miały prężny i młody. W barkach, w udach czuły znużenie, twarze spalone od słońca, chłód wieczoru mile muskał spocone czoła. Gdy dojrzały osiny i dachy zagrody, przyśpieszyły kroku. Na drodze kurzyło, dwaj chłopcy zaganiali z pastwiska bydło, młodszy zobaczył wracającą matkę, leciał na przełaj, wymachiwał witką. Ledwo podeszły do wrót, wraz się sypnęła dzieciarnia; obejście napełnił jazgot radości, wróble z furkotem uleciały na dach kleci, kudłaty pies wyskoczył zza węgła, ujadał: - Hau... hau... hau... - Mama... mama... - wydzierały się dzieci, spod giezłek czerwieniły się im krągłe kolanka. - Meee... mee... - przestraszone owce zbiły się w ciasną kupę między płotem a chlewem. - Aaaa... - rozpłakało się obudzone niemowlę. Na progu chaty siedział dziad, marniał bezzębnymi wargami. Przycinał rózgi do miotły, miał już cały pęk gotowy, zgarnął go, stukał uciętym końcem o ziemię, równał. Obczepiona u spódnicy dziećmi Stroużka uśmiechnęła się. - Będziecie młócić? Dziad podniósł na nią wesołe oczy. - Omłóciłem, moja upiekła dla was pierwszy tego roku chlebuś... głodneście. Teraz gumno trzeba obmieść... A synowie prędko wrócą? - Wraz... Jeno czapami siano okryją - powiesiły grabie na wbitych w ścianę kołkach, weszły do chaty. Uderzyła je mocna woń świeżego chleba. Miłka się roześmiała: - Oj, chleb, chleb... Mdli mię z głodu, nie wytrzymam. - Pieczywo leżało na ławie, okryte lnianym płatem, dziewka uniosła len, schyliła się, powąchała. - Och, och, och - chciała ułamać kęs, zełwa chwyciła ją za rękę, syknęła: - Umu się zbyłaś, pierwsza chcesz chleb łamać, dziadów obrazić? - Miłka padła na ławę, machała nogami, śmiała się: - Nie strzymam, wiążcie mię, nie strzymam... - starsze rozdmuchały ogień, stawiły garnki na palenisku, Stroużka złapała za wiadro, chciała lecieć po wodę, zapaski uczepił się jej młodszy synal, matka burknęła nań, posadziła na ławie, malec się rozbeczał; Miłka wyciągnęła doń ręce: - Chodżże do cioty... no, chodź. Stuk, stuk - weszła babka, gęsto stukała kijkiem, zgięta była przez pół, z obu stron twarzy siwe kosmyki, u warg dwie surowe zmarszczki. Zakrzyczała: - Miłka, co siedzisz, krowy nie dojone, trawy trza podrzucić. - Córka wzięła szkopiec ze ściany, cedzidło, obejrzała się jeszcze na chleb, westchnęła, wyszła. Stara stukała kijem po izbie, zrzędziła: - Krowy nie dojone, wraz kmiecie przyjdą z łęgów, a ta na ławie siedzi, nogami bryka, z durniem się bawi. Tfu! trza po plecach takiej - młodsza sneszka się odwróciła, pokazała rząd równych białych zębów: - Ej, nie swarzcie. Zrobim wszystko, nim chłopy wrócą - stara nie mogła się uspokoić: - Młoda... silna... a przyszła od grabienia, wraz na ławę... Krowy trza podoić, trawy dać, wraz kmiecie wrócą... - wciąż kijaszkiem uderzała w podłogę. Był dobry zmierzch, gdy usłyszały ciężkie kroki i śmiechy mężczyzn. Chropawy głos pytał: „Ociec, zmietliście?...” - potem zgrzyt zawieranych wrót, wraz wszyscy czterej - i dziad - wchodzili do izby. Schylali się, dotykali dłonią progu. Micha z mlekiem dymiła na stole, babka wzięła chleb z ławy, podała staremu, tamten - stojąc - przełamał pierwocinę na pół, ukruszył nieco, wsypał w ogień, resztę odłożył ostrożnie na stronę - dla dziadów. Drugą połowę łamał na kawałki, dawał każdemu z rodziny. Wraz też siedli, gryźli chleb, zapijali mlekiem. Na Czechy spływała noc. W każdej chacie ludzie siadali, jedli, zwalniali pasy, wyciągali nogi, spoczywali. Układali się na ławach, zasypiali. Zza lasów wysunął się księżyc, wolno się wspinał do góry. W opłotkach psy szczekały, ujadanie leciało po rosie, rozpływało się. Ledwo szeleszcząc o brzegi płynęła Wełtawa. Kraj czeski spoczywał cichym, spokojnym snem. 7 Twardą pięścią włodarzyłeś w Pradze, Gniewek. - Naisto twardą. Kiej odjeżdżaliście, jedno mi ostawiliście: żelazną rękawicę. - Na jedną jeno rękę. - Na obie. - Na obie? Czyliż żelazną rękawicą ułowiłeś sobie Czarną, córkę Wrszowców? - Jakże to? Nie mogłem małżony brać? - Mogłeś. Aleś dwie ręce miał: jedną w żelaznej rękawicy... dla mnie, wtóra miękką... dla siebie. - Och... łacniej dziewkę wziąć niźli gród. Innej trza ręki. - Pewno. - A chcielibyście, bym miękką ręką władał w Pradze? - Nie... Zły to władyka, iże miękką ręką włada. Ale coś zrobił żelazną rękawicą? Coś zdziałał? - Mir w Pradze zdziałałem. - Ej... - Jest nynie mir. Wybałuszali prażanie gały na onych wisielców. Ścichli odtąd, nynie pod ręką są mi niby owce. - Pod ręką... A odejmij no rękę: wraz wilcze kły wyszczerzą. - Wiedzą dobrze to: nie zdejmiem z nich ręki, ani ja, ani wy. - Prawie gadasz: nie zdejmiem. Ale widziałeś, jak było, kiedym pierwszy raz do Pragi wjeżdżał: witali nas, chcieli nas. Chcieli w jednym być księstwie. Ciżba wtedy była wielka, pomnisz? I nynie, kiej wjeżdżałem, ciżba stała. Jakby im gęby zaszyto: ni głosu. Łby spuścili, spod łbów patrzą, złość z nich patrzy. Tak samo Głomacze patrzyli na mnie, kiej pędziłem ich w jeństwo z babami i dziećmi. - Wielka ważność, jak smardy patrzą. Ich rzeczą ziemię orać, gnój rzucać, siekiery kuć, z obcymi tarżyć. Nie zadzierać im świńskich ryjów na was i na Hradczany. - Dureń jeś... nabity jeś dureń. Ze smardami woje czescy stali... drużyna. - Powiedziecie drużynę na Henryka, dacie im łup, będą wyć z radości na waszą cześć. Już ja ich znam... onych wszawych oszczepników a szczytników. - Póki do łbów nie wbiją, że ich ksiądz to Przemyślida, nie Lestkowic. - Smardy... gnój psi... - A wiesz, Gniewek, co czasem dumam? I smardy w lik idą. Oni takoż mogą topory w łapy wziąć, nie bój się: i smard zdoła toporem rąbać. - Ech, smardowe rąbanie... śmiejcie się z tego. Toć szli tu, na Białą Skałę... z toporami, a jakże. A ledwo zobaczyli moich wojów, tak dyrdali na dół, że więcej potratowali swoich, niźli my ich nabili. - Kto ich wiódł? - Licho wie... licho wie, mołwię. Widziałem tego ich wodza, obwiesiłem ji później na placu. Przygłupek był, mały złodziej, śmierdziel. Wołali nań: Bobek. Ja tam nie chciałem wierzyć, że to on prażan wiódł, ale pytałem: prawda, Bobek na czele szedł. - A kiej nie Bobek, nie złodziej, nie przygłupek powiedzie ich drugi raz na nas: czyli tak samo zawrócą, jak liście pod wiatrem? Tak dumasz? - Kto ich powiedzie? - Kto? Niejeden znajdzie się z takich, co zechcą. A ja ci rzekę: kiej ludziom złość w oczach się pali, kiej złość im ściska wątpia, to tak, jakbyś smolny chrust w kupę zebrał. Co jest chrust? kupa śmieci. A najdzie się junak, podpali chrust, wtedy co będzie? Zaświeci chrust wielkim ogniem, ciebie spali. - Dam junakowi w łeb, kiej będzie podpalał. Własną jego juchą zaleję pożar. - Kiej będziesz mógł dać. Kiej nie będziesz w tym czasie z innym się bił. Kiej on junak jest pod ręką, na boku... A jeśli przyjdzie znienacka, ogień rzuci i wraz tobie do gardła? Nie czas wtedy ognia gasić. - Pytam was: zali miałem miękką ręką władać, zwolić na mąt w Pradze? - Rzekłem już ci na to: nie pytaj. Nie pytaj mnie w koło a w koło. Ale i to ci rzekę: zgnoiłeś moje władztwo w Czechach. - Jakże to? - Nie chciałem Czech brać, chciałem Czechów na Henryka wieść. Kiej Czechy są z nami, nie pójdą Bawary na nas, bo im dzik czeski kłem da w bok, krwią zaleje. A żeby Czechy z nami szły, nie starczy ich żelazną rękawicą za pysk trzymać. Bacz, co nynie Henryk powie Czechom: „Durnieście, Czechy. Ja Udalryka a Jaromira dla was chcę, a wy wolicie żelazną rękawicę”. Jak myślisz, za kim pójdą Czechy: za mną, czyli za Henrykiem, kiej im tak powie? Chciałem, żeby Czechy były siłą moją, a nynie są one kłodą u moich nóg: nie Iza mi ruszyć się z Pragi, bo w plecy rąbną. - Już próbowali. - Nie zrazu... nie zrazu... Kiej przyszliśmy tu, machali gałęziami. Wiesz, co trza było zrobić, żeby szli z nami? Dać im to, czego oni chcą... Czechy. - Abo ja wiem, czego chcą. - To teraz ci rzekę: władanie to um, czego komu trza. To ten urn, Gniewek. Jak to na koniu jedziesz? Kiej koń się rozbryka, ty go powodami weźmiesz, żeby szedł równo; aleć kiej go nabijesz pod siodłem, a nie dasz koniowi co trza, co jemu trza, koniowi, daleko na nim zajedziesz? - Naisto, niedaleko. - Iz Czechami tak: odbiłeś je. Niedaleczko zajedziem na Czechach. - To co nam robić nynie? - Nynie?... - powtórzył Bolesław i urwał. Garścią potarł czoło, patrzył na druga pustymi oczyma. Stojgniew siedział bez ruchu, pięści miał zaciśnięte, oddychał z trudem. 8 Nigdy jeszcze chyba nie widzieli księdza tak wesołego jak tej zimy i wiosny. Raz jeden odjechał ich na krótko do Krakowa, zresztą kamieniem w Pradze siedział, godował, weselił się, na łowy jeździt, dary dawał swoim i Czechom - jakby zapomniał o wojnie, o księstwie, o Henryku, o przymierzach i posłach. Prawda - gońców często słał w różne strony, na spienionych koniach posłańcy przyjeżdżali do Pragi, zeskakiwali z wierzchowca, szli do księdza; Bolko zamykał się z nimi, słuchał, pytał, siedział wtedy bez ruchu, między brwiami rysowała mu się sroga, skupiona zmarszczka; dawał zlecenie twardo i sucho, jakby drwa rąbał. Ale kiedy wychodził z komory, gębę miał rozśmieszoną, już wołał o piwo. Ani razu rady nie zebrał. Sobiebor ciągle w oczy mu lazł, że chce do Libie jechać, żonę i synów sprowadzić z Pałuków - z włości nadanej mu przez Bolka między Notecią a Wełną - stary gród naprawić, ziemie swym wojom nadać, ład wprowadzić; aż ciemniała mu twarz z żądzy powrotu do ojcowej dziedziny. Bolesław się śmiał, gęba jaśniała mu ciepłą, życzliwą przyjaźnią, tylko w głębi źrenicy błyskała skra drwiny i chłodu; uderzał Sobiebora po ramieniu, wykrzykiwał: - Zdążycie, zdążycie, Sobiebor, źle wam w Pradze? Sławnikowic łykał zgęstniałą, słodką ślinę: - Ckni mi się bez Libie, ksze, tyle lat u was czekałem na powrót... tyle lat. Patrzcie: broda mi posiwiała. Byłem w Libicach: półspalone, gniją, wszystko od nowa trza stawić. Zwólcie jechać. - Bolesław się wciąż śmiał, nie słuchał, wołał: - Źle to wam w Pradze... z nami... z drugami waszymi? Nie połknę wam Libie, nie bójcie się. Ale jeszcze nie ma spokoju w Czechach, trza nam w kupie siedzieć. Chodźcie na miód, Sobieborze. - Pili potem do późna, gadki gadali, śmiali się, obejmowali, z chmielowym durem odchodziła Sobiebora na kilka dni tęskność za Libicami: wesoły był, hulał jak nikt, lubili go wszyscy - nawet Wrszowcy; zresztą kto ich przeniknie - onych Wrszowców, kto ich wie, jakie dumki po głowach im chodzą. Bolesław nieraz patrzył na nich spod oka, na moment cichł, zacinał wargi, potem podnosił kruż, wołał na całe gardło: - Przepijam do was, Sławomirze... Kiejście jechali po pomoc do Krakowa, myśleliście pewno, że będzie nuda na Hradczanach... przy mnie. A nynie jak za Władywoja, wesoła Praga, pijem, zaśpiewajmy no pieśń o Wrszowcach, wielkim rodzie czeskim. - Ze sczerniałych belek pułapu sypał się pył, gdy dwadzieścia gardzieli wyło pieśń o krwawym rodzie wilków, który jedno umie: gryźć a napadać, a drzeć, a gardła podrzynać. Woje śmiali się. Sławomir krzywił się nieco, oczy kosił, spoglądał na Bolka, w spojrzeniu pomieszanie i niepewność. Rozwalony u stołu Bolesław tak rechotał, aż śluzy płynęły mu po policzkach. Nachodzili Wrszowcy Stojgniewa, Przemka, nawet Sobiebora, zagadywali o zamysły księdza, przedkładali, że trza o wojnie myśleć, o Henryku, że Bolesławowi całkiem to z głowy wywiało, że nie wszystko jeszcze skończone; ale nikt nie wiedział, co myśli ksiądz - zdawało się: o niczym nie myśli. Zagadywali i Bolka, ale więcej było w tej gadaninie łowów niż wojny - i prawda: Bolesław w tym czasie ciągle się uganiał za zwierzyną, potem - niby otrok, którego po raz pierwszy wzięli do lasu - przechwalał się, jak to sarnę ustrzelił albo z sokołem rozbił stado łabędzi. Tym hałaśliwym, hulaszczym zgiełkiem spływały dni. Ze Stojgniewem Bolko raz jeden mówił o sprawach księstwa i Czech, od tamtej rozmowy tylko godowali razem, na zwierza jeździli, śmiali się. Kiedyś - dobrze byli podchmieleni, w izbie gorąco, gwarno, dwadzieścia gąb gadało jednocześnie - ksiądz uderzył druga po ramieniu: - Wysłałem cię do Pragi, a no... woja wysłałem. Ale nynie widzę, że babę wysłałem. - Stojgniew pobladł, chmiel mu uleciał z głowy, szybkim wzrokiem obrzucił godujących, obrócił oczy na Bolka, ksiądz niemal leżał piersią na stole, w całej twarzy czerwony, pijacki śmiech, oczy mrużą się mu w tym śmiechu. Stojgniew oblizał wargi: taką to chwilę obrał ksiądz, by łajać go za włodarstwo w Pradze? Na godach, przy ludziach... - Ha ha ha... - ryczał pijany Bolesław - babę wysłałem. Nynie wstyd mi, będą mi w oczy kpinkować a drwić: „W kiecce wojewodę masz, ksze, kieckę mu jeno dać miast zbroi abo starą miotłę miast miecza”. Krzyki ustały, kilkadziesiąt gąb zwróciło się do Bolesława, wpatrzonych weń kilkadziesiąt par oczu, cisza padła na salę; głośno stuknął przewrócony kubek. Bolesław wciąż leżał piersią na stole, wciąż się śmiał. - Sławomirze! - krzyknął do starego Wrszowca i podniósł kruż z miodem. - Sławomirze, winę muszę zapłacić wam za mojego wojewodę; pogańbił całe Czechy gańbiąc wielki ród Wrszowców. - Sławomir ruszył łopatkami, chciał się uśmiechnąć, zjeżyły się mu tylko wąsy, wzrok miał niepewny, latający; mruknął: - Czemu to... ksze... czemu mołwicie na Stojgniewa? Walny woj Stojgniew. Bolesław się odwrócił do Krzidla: - I wam trza mi winę płacić... i was mi wstyd za tego kieckarza. Słyszałem ci: pojechał łowić łosia, ułowił waszą dziewkę. A no... daliście mu ją, wielki to ród Orczyki. A dumam nynie, że krew was zalewa, żeście takiemu córę obiecali. Toć byle pies, kiej sukę zwęszy, leci za nią, a ten tyle czasu siedzi, a swaćba mu ani w głowie. Pewno strach go obleciał przed łożnicą, nie wie, co w łożnicy trza robić, to i siedzi cicho, może przepomną. Z wyglądu kogut z niego jak się patrzy, ale to zmokła kura. Tfu! Jednym rykiem zatrzęsła się sala. Stojgniewowi krew napłynęła do twarzy i on rozryczał się głośnym, pełnym ulgi śmiechem. Wszyscy szli doń teraz z rogami i krużami w rękach, zataczając się trochę i kolebiąc, przepijali doń, klepali go po ramieniu, życzyli, by się Orczyki rozsypali jak pole pełne rży. Przemko zdjął pierścień z palca, z brzękiem rzucił go przed drugiem, widząc to Sławomir zerwał łańcuch z szyi, ktoś guz oderwał z przyodziewy, wyciągali noże, oddawali kruże, wraz na stole przed wojewodą urósł stos darów - Stojgniew pił, śmiał się, klepał po ramionach i barkach, podniecony, szczęśliwy. Bolesław wciąż leżał piersią na stole, patrzył, oczy się mu zwęziły w dwie szparki, nie śmiał się już, w kątach warg zataiły się drobniutkie zmarszczki szyderstwa. Wstał, w izbie zahuczał mocny bas księdza: - A no, Gniewek, tyłeś dobra dostał, że bogacz jesteś. Ale i ode mnie pewnie czekasz daru - z krużą pełną miodu szedł ciężkim krokiem do Stojgniewa. Nazajutrz Przemko z dwudziestu wojami pojechał do Krzidla po Czarną - Wrszowcy jeszcze w nocy poskakali do Czarnej Wody - od razu gruchnęło po całej Pradze, że Krzidel daje córkę wojewodzie z polskiej ziemi. W chatach, w gospodach, w ulicach i zaułkach obgadywali tę wieść - zdumieni, zaskoczeni. - Już tam przydusili Krzidla, że córkę oddał: daliby to Wrszowcy swoją krew przywłoce... - Uwięzie ci ją daleko, a zechce napędzić: jak trafić dziewce k’swoim? - Iii... Orczyki możny ród. - Możny... Widzieliśmy oną możność na placu, kiedy Bobka obwiesił i tamtych. - ...psie nasienie... - ...gad przeklęty... - Uwięzie, gadacie?... Głupio gadacie. Już się on zębami trzyma Pragi, nie popuści. - Ejże, chwyć no zębami wierzch koła, trzymaj. - Jakże to? - Kiej się koło potoczy, bacz, co zostanie z zębów. - Aha... potoczy się koło... - Słuchajcie, przybył onegdaj człek z Niemiec, gada: Jaromir z wielką drużyną na Pragę wali. - Przyjdzie tam... - Słuchajcie... Gadki, pogwarki, szepty. Po uliczkach, przełazach, zaułkach. Nie poruszyła tak Pragi żadna swaćba, jak ta: nienawistnego wojewody. Chmurnymi oczyma patrzyły Czechy na przygotowania, wozy z piwem i miodem dla całego grodu, stada bydła, kotły, w których miano kaszę warzyć. Ale biedota była podniecona - sługi, pachołki, niewolni. - Gadają: wszystkim żreć dadzą a pić. - Trzy dni godować będziem. - Gadają: wszystkich więźniów z jam puszczą w te gody. - A Wrszowcy dobre wiano za córkę dostali. Hoo! wzbogacili się Wrszowcy na dziewce. - Gadają: Sobiebor obwiesił Bobka i tamtych, nie Stojgniew. - Gadają: Bolesław pójdzie po godach na Henryka, opuści Pragę. - Gadają: ujednał się z Jaromirem. - Z Udalrykiem, nie Jaromirem. - Gadają, że z Jaromirem. - A prawie: nie gorszy Bolesław niż Rudy czy Władywoj. - Abo i lepszy. - Ale Stojgniew obwiesił tamtych. - Czego leźli na Białą Skalę? Nie leźliby, nikt by ich nie ruszał. - Jeno woje polskie wszystkim mordy by rozkwasili; a obrabowaliby wszystkich; a wszystkie białki musiałyby synów nazywać: Przywłoczek abo Cudzyk, abo Chrobotek. - Same one latały za wojami, a tamtym co? Mają to pytać każdej: „Nie masz to kogo pogańbić śpiąc ze mną?” - Bo i prawie: sromu nie miały te, co w pląsy wokół ognia chodziły. - Ee tam! mojej żaden nie tknął, bo sam jestem, a że naweselę się na godach, to naweselę. A zdarzy się, że jakiej dziewce brzuch przyprawię, to na polskich wojów pójdzie. - Ha ha ha... Przez samą ciekawość chodzili na Hradczany oglądać przygotowania - wrota były otwarte, stróża miała nakaz wpuszczania każdego, kto by chciał wejść, całkiem jakby w dni sądu. Zbitymi kupami stali Czechy z podgrodzia, patrzyli spode łba, półszeptem gadali o gotujących się godach. Woje polscy kręcili się wszędzie, wylegiwali się kupami na wale, siedzieli tam ze spuszczonymi na dół nogami, prześmiewali się; niejedno ostre słowo doleciało do Czechów, ale były to raczej dobroduszne przekpinki: tu na górze, w blasku słońca i wobec przygotowań do powszechnej uczty, nie zdawali się przywłoki tak obcy i wstrętni; wielu z czeskiej drużyny z radością czekało weseliska, pijatyki, pląsów; Bolko zapowiedział wielkie zapasy drużynne na dziedzińcu grodowym - miały się one odbyć już po pokladzinach, przy blasku płonącej smoły - beczki stały dokoła a kadzie z wodą do zalewania ognia. Lecz jednocześnie pełzły po Pradze inne gadki - nienawistne i zaciekłe: tak to chce uczcić ksiądz wojewodę, który swych chłopów puszczał na grabież, a na placu obwiesił wojów i rękodzielników czeskich. Zacinały się wargi w wąską, nieubłaganą szramę, oczy patrzyły złe, gęby syczały wymysłami. Rozpadła się Praga na dwie części: na biedotę, łakomą każdej wyżerki a zabawy i woli, oraz na tych, co gadali z chłodną zawziętością: - Myślą, gady, że byle dać udziec barani i kubek piwa, można sznur nam na gardziel założyć i dusić by szczenięta. Kością w gardle stanie to jadło każdemu, kto je weźmie. Sypały się bezsilne przekleństwa. Trzeciego dnia przyleciało dwóch konnych z drużyny Przemka, cały gród napełnili wrzaskiem: „Jadą... jadą...” Wywaliło pół Pragi patrzeć na przyjazd młodej. Orszak już nadciągał, wszyscy konno, z krzykami, ze szczękiem broni; Przemkowi wymachiwali mieczami, przodem piszczki gwizdali na długich kościanych dudkach, opasły, z czerwoną twarzą bębniarz walił dwiema pałkami w kocioł - wielkim kłębem wrzawy toczył się pochód swadziebny. Od grodu jechał po pochyłości Stojgniew na białej klaczy, którą od Bolka dostał, był w kolczudze przetykanej złotem, w szłomie, z mieczem w dłoni, za nim pchał się kto żyw, wszyscy z godującymi krzykami, z hukaniem, śpiewem, gwizdaniem. Dwie ściany wrzawy zderzyły się ze sobą, nic nie rozróżnisz w tym zgiełku. Czarna jechała okrakiem, twarz miała zakrytą chustą, spod zasłony błyskała ciekawymi, rozradowanymi oczyma. Krzidel się kiwał na koniu, zdawał się nasępiony, nierad. Wieźli kołacz wielki jak koło od wozu. Stojgniew dopadł, starł się mieczem z Przemkiem, zgrzytnęło żelazo, konie przysiadły na zadach; wojewoda się przedarł przez gęstwę, chwycił Czarną pod pachy, przeniósł na swego konia; dziewka zarzuciła mu ramiona na szyję. Weselnicy podnieśli wielki krzyk radości i śmiechu. Ciżba gnała na Białą Skałę patrzyć, jak młodych będą sadzać na kożuchu, obsypywać ziarnem, włosy młodej ucinać i kłaść na głowę zawicie. Biskup czekał już na progu cyrkwi, zeskoczyli z koni, tłoczyli się w rozwarte podwoje; z chłodnego, pachnącego wilgocią wnętrza dochodził falujący śpiew świątków; błyskały palące się świece. Przez trzy dni huczała Praga weseliskiem i śpiewem. Na placu płonęły ognie, piekło się mięso, warzyła kasza. Pili na umór. Pod ścianami domów, w przełazach między chatami chrapali pijani; skoro się tylko zbudzili, siadali, przecierali pięściami oczy, zaraz szli na dalsza uciechę. Mało bitek było w one dni, tylko Kszyk poszczerbił dwóch chłopców czeskich i ktoś pobił do nieprzytomności Gomułę Szreniawitę; ale kilkakroć widziano, jak zwada już miała wybuchnąć, gdy podskakiwał włodarz, podsuwał pod nos woja znak księdza, uprowadzał go z sobą. W wielkim kręgu szli w pląsach wokół ognia rozpalonego na placu, bębny tak waliły, aż uszy puchły; klaskali w dłonie i ryczeli pieśni. Dopiero pod wieczór trzeciego dnia wrzawa zaczęła cichnąć; jeszcze nad nie dopitymi cebrami kiwały się najupartsze moczymordy. Rozłazili się już ludziska po chatach, czkali z nadmiaru picia, rozpasywali się, powtarzali najśmieszniejsze gadki, ziewali od ucha do ucha. Gród na Białej Skale ścichł, stróża znów zawarła wrota, znów zdały się Hradczany dalekie i niedostępne. W szopach drużynnych gwarzono jeszcze długo, omawiano zapasy, wspominano Bolka, który sam cały czas był na dziedzińcu, z wojami, z Czechami - pił, śmiał się, dary dawał, w kręgu pląsał - wielki, ciężki, niezgrabny - oczyma na wszystkie strony błyskał, trzymał tymi trzeźwymi mimo picia oczyma cały gród by sforę na sznurach; Wrszowcy, Sobiebor, Przemko, Stojgniew musieli mu towarzyszyć, zabawiać się z drużyną. Następnego ranka wezwał Bolko Stojgniewa: siedział, jeszcze nie odziany, w rozchełstanym gieźle, pił kwas chlebowy, palcem rozprowadzał na stole kałużę; miał twarz lekko nabrzękłą, worki pod oczyma, białka czerwone. Powiedział twardo, jakby dawał wojskowy nakaz: - Zawieziesz Czarną do Orczycy. Stojgniewowi zaschło w gardle. Wyjąkał: - Ksze... - Ksze? - Bolesław zaśmiał się niewesoło. - Odkąd wróciłem do Pragi, tak mnie wołasz: ksze. Dawniej inaczej wołałeś: po imieniu. Raz jeno powiedziałeś do mnie „ksze”, pomnę to dobrze. - Raz? - zdziwił się Stojgniew i zamilkł: przypomniał i on. Było to na owej uczcie, kiedy to Hugo próbował struć Bolka - Stojgniew stał wówczas za drugiem, z małym toporkiem w dłoni. Bolko odwrócił się doń, przepił, miał chłodne, złe wejrzenie. Wtedy to, pijąc ten zdradny róg, nie zdołał Stojgniew nazwać druga imieniem, powiedział doń „ksze”. A nynie... - Bolko... - wydusił z trudem, a potem z nagłym wybuchem: - Wżdy wiecie... wiecie... że ja... - Bolesław powiedział sucho: - Wiem, wiem, durny łbie... - przewiódł dłonią po twarzy, pociągnął kwasu. - Jutro powieziesz Czarną... - Myślałem odesłać ją z Nielubem. - Ciu... - Bolko się zaśmiał nieprzyjemnie - trzy noce z babą spałeś, już masz jej dość? Myślałem, żeś jurniejszy. Nie, sam powieziesz. - Stojgniew stał, oczy miał wbite w Bolesława, gniew nim targaj. Tak, wielkie gody wyprawił ksiądz swemu wojewodzie, dary dał bogate, piękną klacz i broń, i naczynia, i sukno, a teraz trza płacić za to - wygnaniem. Boć czym jest to odsyłanie go z Czarną, jak nie wygnaniem: nie chce go ksiądz mieć w Pradze obok siebie. - Słuchaj - Bolesław namarszczył brwi - odwieziesz małżonę do Orczycy. A później objedź puszczę od Czech do morza, kazałem zasieki rąbać w przejściach, drogi wszystkie zawalić: obacz, co z onymi zasiekami. A wyznacz łuczników na szlaki, niechże mają zapas strzał i wozy, i konie. Poślij ludzi Chrząszczowi do Grotnik, a każ staremu, żeby strzały strugał a strugał; nie przepomnij: grotów trza mu podesłać, ma on swoich kowalów, ale mało ich, nakaż po grodach, niech kowale groty kują. Grody śląskie obejrzyj. Miałem posła z Niemiec: latem wielki zbór w Merseburgu, biskupom kazał Henryk przywieść po pięćdziesiąt i po sto pancernych, a opatom po dwadzieścia i trzydzieści. Margrafy i grafy mają przyjść z oddziałami. Łodzie na Łabie już gotują. Z Merseburga może Henryk ciągnąć na Łużyce i Milsko albo na Czechy; myślę, raczej na Czechy pójdzie niż na Śląsk: ale i tu, i tam trza go czekać. Dumałem sobie: z Czechami zatrzymamy Henryka; ale nynie... - zaciął się, przygryzł wargę - nynie zgnojone moje władztwo w Czechach. A no, obaczym, jedź. A będziesz co wiedział, wraz gońca ślij: nie żałuj ni ludzi, ni koni. Pojąłeś? - Pojąłem - powiedział Stojgniew, głos miał stłumiony. Wiedział: już tam Odrzykoniowi wcześniej zarządził Bolko, co i jak trzeba ze Śląskiem robić. A on miał Pragę dzierżyć, iżby Bolko mógł zawsze odjechać, gdzie by chciał. Tak ułożyli wspólnie, a nynie... - Stojgniew się skłonił w milczeniu, zawrócił; Bolesław patrzył za odchodzącym, zadumany, nie miał drwiny w oczach, czoło zmarszczył; gdy stuknęły drzwi, żachnął się, znów sobie kwasu nalał. Wyglądał tak zawsze, gdy był sam. Nigdy dotąd nie widzieli księdza równie wesołego. Ale ledwo sam zostawał - w rodowej komorze Przemyślidów - ledwo zatrzasnął za sobą drzwi, wesołość ulatywała mu z twarzy; jakbyś świecę zdmuchnął. Siadał przygarbiony, posępny, ręce zwieszał między kolana, siedział tak długo. Albo chodził po izbie z kąta w kąt - gdy był małym chłopcem, widział nieraz swego ojca wędrującego podobnie po izbie przez całe wieczory - wtedy czuł zastrachanie, jakby się zetknął z niepojętym dziwem. Chłopięcym, bystrym wzrokiem widział, że się coś tam w ojcu kotłuje i kłębi, że ojciec - samotny zawsze - zmaga się z czymś, co jest większe i silniejsze od niego, że chodząc tak z wduszoną w ramiona głową, z nasępieniem na twarzy, z niecierpliwymi ruchami rąk, walczy w najwyższym natężeniu; albo - że szuka w mroku; albo - że toruje sobie drogę przez gąszcz zasieków i trudności. Wtedy - właśnie w czas tych samotnych wędrówek - - cdawał się mu ojciec wspaniały i wielki - chłopak nie wiedział nawet, na czym ta wielkość polega, ale czuł ją, dostrzegał. I dopiero po latach, gdy sam zaczął tak chodzić i dołać się, i szukać, pojął ojca. Pojął jego trud i jego rozterki, pojął jego bezradność i jego osamotnienie. Pojął, że nie człowiek jest wielki, jeno sprawy są wielkie, a człowiek jest wobec nich jak mech przed dębem. Że jedno mu tylko pozostaje: przejrzeć wielkość rzeczy i wielkość władania. Że on, ksiądz, wojewoda, władyka, tyle jeno wie, ile zdoła wypatrzyć w tym, co przed nim stoi, co go czeka, co żąda od niego, by podołał zadaniu. W tych dniach, gdy był tak wesół, że się wszyscy dziwili tej wesołości i beztrosce, temu chłopięcemu rozbrykaniu i niebaczeniu na jutro, ciągle wracał pamięcią do ojca. Zdawało mu się chwilami, że żyje nie własnym życiem, że to ojciec w nim żyje. Czasem, gdy wznosił róg i przepijał do Sobiebora czy któregoś z Wrszowców z prostą, sprośną gadką na ustach, zdawało się mu, że tak samo, tym samym ruchem i tym samym głosem przepiłby i przemówił Mieszka; że tak samo Mieszka umiał rechotać, po to, by zmylić i uśpić; by ukryć się za tym rechotem i rozbrykaniem, niby za niedostępnym wałem. Kiedy siedział teraz samotny, z pochylonym łbem i zgarbionymi plecami, wiedział, że tak samo musiał niejednokrotnie siedzieć ojciec, który podobnie nie umiał, nie pojmował i nie dorastał; ale tak samo jak on chciał pojąć i chciał dorosnąć, musiał pojąć i musiał dorosnąć. Chciał i musiał. Tak, daleko odszedł Bolesław od tych beztroskich dni, kiedy mniemał, jakoby wziąć władztwo w ręce to koniec - podczas gdy to był początek; kiedy mniemał, że władztwo to wola, jego wola - podczas gdy władztwo to mus; to wola cudza, wola księstwa, wola świątków, możnych, drużyny, stróży grodowej, kmieciów, kowalów, rybaków, kołodziejów, wola ostatniego smarda i ostatniego roba; to wola puszczy, zwierza dzikiego i chowanego, drzew, pól, mokradeł, wiatru, chmur i deszczu; to wola Henryka, Guncelina, Heriberta, Jaromira, Stefana, Swenda i tych wszystkich, co dokoła siedzieli - Niemców, Weletów, Czechów, Węgrów, Jaćwieży, Dunów i jeszcze tam kogo; to wola Jezu Krysta i dawnych bogów, których Mieszka wygnał, wola Ojca Świętego w Romie, wola cesarstwa rzymskiego i Ottonowych zamysłów, wola cyrkwi, w których ofiarę składają z chleba i wina, wola ksiąg i śpiewów, i rzeźb, postów, i karmienia ubogich, i ściągania dziesięciny. A przed tym wszystkim stoi on, Bolko, poprzednio zaś stał jego ojciec, Mieszka. Czymże jest ich wola - jego i ojca - wobec tej wielkiej woli księstwa, którym władają. I czym jest władanie: uleganiem cudzej woli czy narzucaniem swej własnej? Nie umiałby tych wszystkich dumek wypowiedzieć - ni komu, ni nawet sobie. Rosły w nim one, nawarstwiały się i gromadziły, gdy oto odnajdował w sobie samym swego ojca; gdy czuł go we własnych ruchach, we własnych rozterkach - przede wszystkim w swej zupełnej samotności. Miał wielu drugów, miał Emnildę i dzieci, miał drużynę, doradców, pomocników. Ale wobec nich wszystkich był jeden - ksiądz. Kogóż miał nad sobą - chyba jeno Jezu Krysta, jak uczył Gaudenty. Ale powie mu to Jezu Kryst albo poradzi? W księstwie on, ksiądz, jest sam, całkiem sam, nie ma nikogo. Dokoła przyjaciele i wrogowie - nie rozeznasz dokładnie. Weseli się z nimi na umór, do dna, bez reszty - by jednych uspokoić, a drugich uśpić. To tylko mu pozostaje, skoro się zagubił we władaniu. Siedzi teraz na skrzyni z rękoma między kolanami albo chodzi - jak ojciec - z kąta w kąt, dlatego że nie wie, co robić. Nie wie. Wziął Czechy. Tak. Wziął nie podbojem, sami wezwali go: taki był pierwszy krok do przeprowadzenia tamtych wielkich zamysłów - Praga. A choć w pełni nie dopuszczał tych dumek do siebie, jednocześnie próbował je spełniać. Dawno mógł Czechy zagarnąć, ale czekał, cierpliwy był. Doczekał się - rykiem radości go witali. Gdy teraz wracał do Pragi, gdzie się podziała ta radość? Ledwo wjechał między domy, poczuł, że idzie nań zamróz - z każdej chaty, od każdej kupy ludzkiej, od każdego przechodnia. Woje czescy zebrali się na stoku, ryczeli powitanie: tak skrzypią koła na osi, której żałowano dziegciu. Wrszowcy spotkali go gadatliwym uniżeniem, Sobiebor udanym śmiechem, Stojgniew i Przemko zakłopotaniem; tylko drużyna wyła jak zawsze - radośnie i beztrosko. A dalej?... Ileż razy stawiał sobie to pytanie. Po kilku dniach miał pewność: Czechy czekają tylko chwili, by powstać przeciw niemu. Trzymał ich tysiącem swoich oszczepów, tysiącem toporów, mieczów i szczytów, tysiącem uzbrojonych wojów, gotowych bić, byle skinął na nich. I to wszystko! Zdał sobie sprawę - siedząc tak samotnie w komorze Przemyślidów - jaka to mała siła te tysiąc oszczepów i toporów. Co nynie robić? Oddać Czechy, ot tak... bez niczego, zabrać się któregoś ranka i pójść do siebie? Nie Iza tak; sam nie wiedział, dlaczego nie Iza, ale nie Iza: byłoby to przekreśleniem wszystkiego, wszystkich rojeń i planów. Trzymać Czechy siłą? Na to mało tysiąca oszczepów i siekier - Henryk pomoc da, nie ujdzie ni jeden z tysiąca. Więcej ściągnąć - to z Merseburga runą Niemcy na Łużyce, na Milsko i ŚląsK, ze Śląska się rozleją pod Poznań i Kraków. Prawda - posłał pełne wozy bogactwa do Niemiec; przepłaceni - grafy i duki - obiecali mu wzniecić bunt w obozie Henryka - teraz mu tylko czekać. Ale wiedział, jak jest niepewne to czekanie, wiedział, że nie obroni Pragi - ni księstwa - kilku workami złota i jantaru a nienasyconą chciwością tych, którym płacił. Co dalej? Bolko, siedząc bez ruchu na skrzyni, szukał drogi, Którą by mógł pójść - nie znajdował tej drogi. Jakby w matnię do Czech wlazł. Weseli się - tak. To tylko mógł zrobić: weselić się. Tą jurną wesołością - bardziej niż tysiącem oszczepów - trzyma teraz Czechy. Nie było wesołości przed nim - był mąt, bitki, topór, szubienica. Jakby w podbitym kraju rządził Stojgniew. Bolesław jedno czuł niejasno, lecz pewnie: nie Iza okazać słabości. Nie Iza okazać, że Czechy to matnia; że uląkł się matu; że widzi możność utraty Pragi. Kazał mocno osadzić Morawy, Moraw nie puści z ręki. Ale Praga?... Beztroskim śmiechem księdza trzęsła się Biała Skała, z dworu księdza staczał się śmiech w szopy drużynne, z szop do stróży na wale, po stoku spływał w dół - na podgrodzie. Gromki śmiech jednego człowieka napełnił całą Pragę - siła była w tym śmiechu, pewność, beztroska. Z chwilą przyjazdu księdza drużyna poczuła wędzidło w pyskach: ani słowa nie rzekł im ksiądz, śmiał się z nimi, pił - z nimi i z Czechami, pospołu, po równo; a jakby powodami zdarł ich ksiądz, odeszła ich jara chęć bitek i awantur - odeszła wrogość do Czechów - razem jeździli na łowy, dołali się na dziedzińcu, gonili do mety, strzelali do celu - Bolesław rad sam wymyślał zabawy, dawał cenne dary zwycięzcom, swoim i Czechom. Rubaszny śmiech ujął Pragę żelazną rękawicą - mocniej niż topór i powróz. W cichych gadkach coraz częściej przeciwstawiano księdza wojewodzie - szumne gody sprawił Bolko wojewodzie, a potem nie stało w Pradze Stojgniewa,’ został gruby, śmiejący się, łaskawy Bolesław. Tysiąc oczu odprowadzało orszak Stojgniewa i Czarnej, tysiąc szeptów biegło po Pradze: - Widzicie? Pełen wóz dobra wywozi gad, po swaćbie... - Ale i sam jedzie, świńska morda. - Ostałby: nie uniósłby głowy, nie tylko dobra. - Wróci, nie bój się. - Nie wróci. Bajali polscy woje: na Śląsk posłał go Bolko. - Ale psy jego zostały. - Psy nynie czują psiarza, ani warkną. - Iii... psiarz nie lepszy od sfory. Obaczycie. Nie ufajcie przywłokom, wszyscy jednacy. - Pewno... Ale głównego nie stało, i to dobrze. Nie tak śmierdzi w Pradze, jak ścierwo to wyrzucili. - Pewno... Słyszał te wszystkie gadki - do najcichszej, szeptanej w ostatniej rozpadającej się kleci. Widział krecią robotę Wrszowców, bezmyślną jurność swych wojów, ślepotę Sobiebora, knowania biskupa. Po pijanemu gadał z każdym, z wojami, z Czechami, ze strażnikiem przy bramie, z kowalem, którego wezwał do zaklepania miecza, z kupcami, którym kazał makaty przynieść, nawet z niewolnymi, którzy obrzucali wał świeżą gliną. Wypytywał Przemka, Sobiebora, Wrszowców. Odtwarzał przebieg tych dni, kiedy wojował Głomaczów, a Stojgniew władał w Pradze. I wiedział dobrze: zapadła się mu ziemia pod nogami, nie wypełni jamy śmiechem, pijacką łaskawością, darami, gromadnymi igrami - pękł sznur, którym związał Czechy ze swym księstwem. Ciągle hulał beztrosko, z niezużytą, niewyczerpaną ochotą, mozolnie zasypywał jamę pod nogami - i wciąż gasła w nim wesołość, ilekroć został sam; chodził wtedy po izbie, w każdym swym ruchu, pochyleniu głowy, mruknięciu, czując ojca - jakby to Mieszka się w nim ruszał, garbił i mruczał. 9 Tak tegdy Henryk zebrał wojów, zęby na Czechów szczerzy. Widzieliście Bawarów a Sasów, jak chąsą walą? Jak niszczą, palą, zasiewy tratują, ludzi biją i biorą w jeństwo, później sprzedają kupcom z dalekich ziem? Kędy przejdzie chąsa zbójecka, tam jeno spalony step, czarna ziemia. Słuchajcie mię, woje czescy! Przyszedłem tu nie po to, by wziąć was i władać wami, przyszedłem, by wieść was na Niemców. Znacie ich, tych rudych wilków, rudych psów, wiecie, że patrzą jeno, co by zeżreć. Przysłał Henryk do mnie posłów, bym uznał go panem w Czechach, hołd złożył. Pognałem wen posłów. Od mego ojca, wielkiego Mieszki, chcieli tegoż: hołdu. Rzeki im Mieszka: „Wam do nas nic zasię” i pobił ich, słyszeliście? Jam ci syn Mieszki, bitnego a chytrego, siłę mam i bogactwa, nie żądał Henryk hołdu z mego księstwa; ale z Czech żądał hołdu. Ojciec mój był Mieszka, a mać Dobrawa, córka waszego Bolesława; on mi dziad, jego imię noszę. Przeto wzywaliście mnie, nie obcego, swego, iżbym was, Czechów, na Niemca wiódł. I powiodę, a nynie wysyłam was w góry, na zasieki a do grodów granicznych, przejść pilnować, nie puścić Niemców do Czech; tam i moi woje będą z wami. A przyjdzie Niemiec, w łeb go, wilka, psa, przywłokę, cudzego, zbója, kamieniem w łeb, kamieniem a toporem, a sulicą, a strzałą. Nie puścić Niemca do Czech. A złupicie co na nim, wasze będzie, a ja potem nagrodzę was, nie pożałuję, bogaczami będziecie; nie widzieliście dotąd tyle dobra, ile wam dam. Tak tegdy śmierć Henrykowi, Bawarom, Sasom i Frankom, śmierć Niemcom! Śmierć suczym synom! Śmierć! Zbici w kupę woje czescy patrzyli na wielką, grubą postać Bolesława - ksiądz stał na występie wału grodowego, machał zaciśniętą pięścią, czerwony był, rozzłoszczony. W miarę jak krzyczał, zaczynała i w nich złość wzbierać, zaciekłość przeciw Niemcom - prawda to: mocny jest Bolesław, mocniejszy niż jakikolwiek z władyków... Mać jego była córką Bolka Srogiego, prawda i to: swój on, nie cudzy, nie przywłoka, wzywali go... I to prawda: pobiją Niemców, łup wezmą, a Bolesław nie pożałuje... A Niemcy są zbóje, krwawe wilki, rude psy... W miarę jak Bolko krzyczał i pięścią machał, rosła w nich wojacka ochota, chciwość łupu. I gdy ksiądz urwał, spuścił pięść, potoczył po nich strasznymi, przekrwionymi oczyma, odwrzasnęli jednym gardłem: - Śmierć mu... gadowi! Śmierć Henrykowi! Śmierć! Śmierć! Bolesław patrzył z wału, jak setka schodziła z góry obładowana bronią i sakwami z jadłem, podnosząc tuman kurzu, świecąc płomykami oszczepów. Patrzył za nimi, aż znikli w dali i nierównościach gruntu, zlali się w jedno z zieloną i żółtą płaszczyną lasów i pól. Stal tak jeszcze długo, usiłował raz jeszcze ujrzeć wysłany oddział - jeden z licznych oddziałów czeskich, którymi obsadził granicę. Oczy się mu łzawiły z wysilenia - tylko falowanie lasów i plamy pól. Odwrócił się, zszedł z wału. Czesi szli zrazu bezładną gęstą kupą, potem się rozciągnęli w sznur. Smalił upał. Zrzucili szłomy, które się dyndały na rzemykach, ocierali pot, ciężko stawiali nogi. Gadali o Niemcach, odgrażali się. - Podusim rude robactwo, które pełznie na Czechy. - Gadają: Bolko pociągnie za nami, pomoc da. - Albo będzie weselił się w Pradze. - Iii... nie zając on, wilk. Chrobry. Obaczycie, jak knechty Henrykowi na brzuchach będą pełzali do domu. - Nie pożałuje Bolko łupu... nagrodzi. - A później w dyby weźmie a obwiesi jak tamtych. - Dureń jeś. O pół dnia drogi od Pragi stało pięć dziesiątków konnych pod Zadorą. Gródek był stary, szczerbaty, półzbutwiały. Zadora wyszedł ku Czechom, stał na szeroko rozstawionych nogach, mrużył świńskie oczy. Pytał, dokąd idą, kto ich posłał. Ozeźlili się ździebko, pokazali znak księdza. Za połogie wzgórza zatoczyło się słońce, na niebie świeciły krwawo obłoki. Któryś z Czechów mruknął: - Wiatr jutro... Setnik się zwrócił do Zadory: - Zezwólcie nocować w grodzie. - Zadora zrobił szeroki ruch ręką: - Gdzie? Gdzie, pytam? Nie widzicie? To nie gród, to grzyb, wszystko się w nim sypie. Klecie pełne wojów a pluskiew. A wam konieczny gród na noc? Może jeszcze piwa zagrzać a słomę pościelić lnem, co? Woje wy, czy tłuste kupce z białą skórą? Nie umiecie to w polu nocować, rosy się boicie? - zakwasił się koński łeb, Zadora, siedzący przez pół roku w tym zgniłym grodku. Setnik zwiesił wargę, nadął się, zahuczał grubym basem: - Iii... nie boimy się rosy. Ognie rozpalim nad strugą, rankiem dalej pójdziem... na Henryka. A wy gnijcie z robactwem w grodzie - gniew drgał nrj w głosie. Jak sznur paciorków migotał rząd ognisk w sinej mgle wieczoru. Olszyna znad ruczaju pachniała wilgotnym chłodem, komary śpiewały. W płaskich miskach prażyli ziarno, na wierzch kładli kawałki pachnącej, podjełczałej słoniny. Siedząc w kucki przy ogniu mruczeli pieśni, grzebali patykami w węglach. Brzeg tu był wysoki, suchy, każdy woj układał tarczę pod głowę, rozpasywał się, ściągał skórznie, owijał się kożuchem; broń kładli obok siebie po prawej ręce. Z wolna przygasały ogniska. Któryś miał z sobą gęśliki, brząkał; w dole ruczaj szemrał. Setnik oparł się na łokciu, słuchał gadki bajanej w ciemności: - ...wiecie, był ksiądz, który miał taki um, że znał mołwę każdego zwierza, wielkiego czy małego. Nie wiecie? Słuchajcie tegdy, skąd do tego umu doszedł. Przyniosła onemu księdzu stara babulka rybę w koszu; a ryba ona była jak wąż, długa i kręta. Mołwi babulka księdzu: „Kiej upieczesz oną rybę, a zjesz, pojmiesz każdego zwierza, wielkiego abo małego”. Uradował się ksiądz, mnogo płótna dał onej babulce. Woła ksiądz otroka, który mu służył, i pry: „Masz tu rybę, upiecz mi, a weźmiesz chociaż na język onej ryby, głowę ci zdejmę”. Otrok dziwi się i mołwi sam sobie: „Jakom żyw, takiej ryby nie widziałem, całkiem wąż, nie ryba. A jak to być może, żebym piekł, a na język nie wziął?” Upiekł oną rybę, wziął jedną ość i oblizał. Aż tu słyszy, bzyczy cościk pobok: „Gdzież to tak się napiłaś, aże na skrzydłach się kiwasz?” Obejrzał się otrok, nikogo nie ma, jeno muchy latają. Aż druga mucha bzyczy: „U kmiecia naprzeciw piwo rozlane na stole”, i wraz wszystkie muchy: „Piwo... piwo” - „Taka to ryba?” - mołwi otrok i niesie rybę księdzu. A ksiądz zjadł oną rybę i pry: „Konia osiodłaj, pojedziesz ze mną”. Osiodłali, pojechali. Słyszy otrok, jak jeden koń rży wtóremu: „Ho ho ho, bracie! Takim silny, żebym przez góry skakał”. A drugi rży: „Ja takoż bym skakał, ale na mnie stary grzyb siedzi; podskoczę, to zwali się grzyb na ziem”. „Ho ho ho - rży pierwszy koń - niechaj zleci. Dziury w ziemi tyłkiem nie wybije, nie bój się”. Otrok w śmiech, a ksiądz takoż słyszał, co konie mołwią, obejrzał się. Pyta zły: „Z czego się śmiejesz, ty taki siaki?...”, a otrok zląkł się i pry: „Iii... nic. Jedno tak mię sparło w środku, może to od kaszy, com się jej był objadł”. A ksiądz biczem po koniu, jadą dalej... Wolno pełzła setka wojów przez wesoły kraj czeski. Na polach stało zboże okryte chochołami, kopice wyglądały jak rząd bab pochylonych nad rżyskiem; spod nóg wyskakiwały koniki polne, trajkotka błyskała błękitnymi błonami. Co wieczór obłoki leniwie gromadziły się na zachodzie, zalegały niebo jak stado wielkich szarogranatowych smoków o czerwonych, zakrwawionych podbrzuszach; było parno, świeciła daleka błyskawica; ale zanim dotarli do Żatca, pogoda wytrzymała. W Żatcu stały dwie ście wojów Bolkowych, stróże trzymały. Ledwo roztarasowały się Czechy, przyszła burza, czerwonym ogniem świeciły błyskawice, huczał grom. Wichura rwała dachy, siekła ukośnymi strugami dżdżu. Mało spali tej nocy, rankiem wstali źli, klnąc siorbali polewkę. Gęsta plucha chlupała w kałużach, ziąb i wilgoć przenikały przez przyodziewy, woje tłumnie się pchali do ognia. Gdy polski grododzierżca kazał im zaraz ruszać, w zasadzce za zasiekiem zapaść, omal nie doszło do bójki z setnikiem; pyskowali, że oni będą w Żatcu siedzieć, polscy woje niech w las lazą. Kłócili się przez pół dnia, deszcz wciąż siąpił. W końcu grododzierżca przeparł, zabrali się skwaszeni, poszli za przewodnikiem. Musieli iść głębiej w góry, gruby mech nawilgł, przy każdym kroku siąkał wodą; górą czarny szum świerków, krak wron. Szli gęsiego jeden za drugim, nadąsani i źli. W poprzek wąwozu zwalone były drzewa w poplątany, bezładny kłąb, ani przejść; żółto błyszczały przekrojone pnie, pachniało ostro żywicą i mokrym igliwiem; niskie chmury wciąż siekły drobną, dokuczliwą mżawką. Jak tu ogień niecić, jak tu szałasy pleść? Nogi do kolan mokre, w skórzniach chlupie, skóra kożuchów nawilgła, oślizła i lepka. Klnąc zabrali się do rąbania młodych drzew, trzebili je, zaostrzone drągi stawiali pod kątem, jak szkielet dachu, wiązali łykiem, boki szałasów zarzucali gałęziami i mchem. Był dobry zmrok, gdy skończyli robotę, siedzieli pod leśną strzechą drżąc z zimna, bez ognia, gryźli placki i wędzone mięso, pienili się ze złości. Układali się na mokrych łapkach świerkowych, jeden przy drugim, z góry kapało wciąż; równy, nieustanny szmer pluchy. Przez następne dni wciąż lało. W szałasach tliły się marne ogniska, więcej dymiły niż grzały; woda musiała pół dnia stać na ogniu, nim zakipiała - pachniała potem smolnym dymem. Gdy smardy przyciągnęły z Żatca piwo, woje grzali je, siorbali ciepłe; ale i piwo nie dało wesołości. Klęli na pogodę, na chłód, na polskich wojów, siedzących w suchym grodzie. Żadnemu się nie chciało nawet głębiej w las pójść, poszukać samy czy jelenia. Akurat chlapanina ustała, było południe, chmury szły nad wąwozem szybko, porwane przez wiatr; raz po raz błyskało słońce, gasło, znów błyskało. Cała setka wyległa grzać się na tym przemijającym słońcu, suszyli giezła i gacie na wbitych w ziemię kołkach, każdy woj zawiesił skórznie, podeszwą do góry; cały las parował. Od zasieków dobiegło ich trzykrotne krakanie kruka, potem drugi raz i trzeci. Na hasło porwali się wszyscy, ledwo narzucili na siebie kożuchy, chwycili za broń, boso biegli do zwalonych drzew, drapali się na pnie i gałęzie, pokryli cały zasiek, jak mrówki ścierwo jakiejś zdechłej myszy; założyli strzały na cięciwy, czujnie spoglądali w głąb wąwozu. Z drzewa ześliznął się stróżnik, biegł do setnika: - Widziałem zbrojnego człeka... tam... za onym wykrotem. Słońce wciąż wyglądało zza chmur i wciąż się chowało, mokry las jaśniał żywą, niemal wiosenną zielenią, znów mroczniał. Oczy się łzawiły z wysiłku, nie było nikogo. Ale oto zza zwalonego świerka wyskoczył woj, rosły, w wielkim szłomie, z mieczem w lewej ręce; w prawej miał gałąź, machał nią nad głową. Dobiegło ich wołanie po czesku: - Nie strzelajcie... nie strzelajcie... sam jestem... - Podchodź - huknął nań setnik; woje naciągnęli lekko łuki. Tamten szedł śmiało, wciąż machał gałęzią. Gdy był o dwadzieścia kroków od zasieków, stanął, woje ujrzeli, że się śmieje. Doleciał ich dźwięczny, młody głos: - Swój, swój, od Jaromira, od Jaromira! Ej że, a puśćcie mię na zasiek, mam coś wam rzec. Mało co później cała setka otoczyła Jaromirowego wysłańca, poniektórzy znali go, klepali po ramionach, śmiali się z nagłą radością, nie wiadomo, skąd przyszła na nich ta radość. Posłaniec wołał na całe gardło: - Woje czescy, król Henryk nie chce Czech wziąć ni złupić. To nie on idzie, to Jaromir do was idzie. Jaromir Przemyślida! - Ooo... - zamruczał zdumiony krąg wojów. - Ledwo uszedł od Rudego Jaromir... a Henryk pomoc mu dał, sam za nim ciągnie, obiecał mu wyżenąć Bolesława. Kto zacz Bolesław? przywłoka, cudzy, gad... Przyjeżdżały już do nas posły z Pragi, bajały, jako tam włada. Ejże, będziecie to walczyć za Bolesława przeciw Jaromirowi? Ejże, siedzicie tu za zasiekiem z lukami, aby wojów czeskich bić i Henrykową pomoc? Czemu tak? Komu służycie? Czego chcecie? Aboście to przygłupki, abo psy, które lowiec szczuje na każdego zwierza? Jaromir do was idzie, z mirem, nie z wojną, wasz ksiądz, iść by wraz z nim na Bolesławowych przywłoków, gardła poderżnąć gadom, z broni obedrzeć. A Jaromir dary wam w Pradze da, nie bójcie się, a przestaną się przywłoki rozpierać na Hradczanach. Ciasnym kręgiem otoczyli woje Jaromirowego wysłańca, oczy im błyszczały, żuchwy latały, gęby czerwone, podniecone. Tylkotylko a wrzasną jednym gardłem, wielkim krzykiem - rozpierającej ich dzikiej, pełnej ulgi radości. 10 Po chąsie na kraj Głomaczów Jarek Białowąsów nie wrócił do drużyny. Gdy dziesiątki wychodziły z Gniezdna, Warcisław zawołał swego młodego krewniaka, kazał mu udać się do Piekuty; próżno Jarek pytał, czego komornik odeń chciał, Wartko zatykał gębę dłonią, krztusił się ze śmiechu - chłopak czuł w tym rękę swego teścia, ale pewności nie miał. Ruszył - jak mu kazano - w długą drogę, troszkę nadąsany i niepewny. Piekutę odnalazł w Krakowie, wpuszczono go do książęcego dworca. W niewielkiej izbie komornik wraz z paru otrokami zajęty był liczeniem skórek - wydrzych, kunich, bobrowych; chłopcy wiązali je w wiązki po dziesięć - wedle gatunku. Piekuta klęczał, ujrzawszy Jarka odchylił się, siadł na piętach, gęba się mu zaruszała, zmarszczył czoło, przypominał: - Widziałem cię... nie pomnę. Kto cię przysłał? - Warcisław. - Warcisław, aaa... Mołwil mi Wartko, że często przez cię posłanie słał. Konia nie odbijesz w pośpiechu? - Iii... co mam odbić? Jeździłem i do Poznania razy trzy, i do Jomsborga słał mię ksiądz. - Wiem... Dobrze. Gońcem księdza będziesz. - Gońcem? - Pójdziesz do Krętka, starosty gońców. Źrebca dostaniesz, miejsce do spania, będziesz czekał. Teraz gońców brak, najeździsz się. Jarek chciał coś odrzec, zbuntować się, wolał łup brać w drużynie, ale Piekuta nie słuchał. Odwrócił się do otroka, który trzymał w ręku kije - osobne dla skór bobrowych, osobne dla kunich, dla wydrzych, dla wiewiórczych, dla krecich - ostrym nożem karbował na kijach każdy dziesiątek; Piekuta mówił: - Dwie wiązki kunie... pięć wiewiórczych... bobrowa... jeszcze raz bobrowa... - podniósł oczy, dostrzegł kiwającego się na boki Jarka: woj miał twarz pochmurną, nadąsaną; komornik spytał: - Stoisz tu jeszcze? Jarek odetchnął głęboko. - Panie... - zaczął. Piekuta znów się odchylił, znowu usiadł na piętach, dłońmi plasnął po udach, popatrzył drwiąco. - Pewnie chcesz prosić, iżby cię w drużynie ostawić? - Naisto... Ostawcie mię w drużynie. - Gdzie jesteś? - W dziesiątce gniezdnieńskiej, u Chruściela. Na wyprawy chodzę i nynie dziesiątka poszła, mnie kazali... Warcisław kazali iść do was, a wy mnie... na gońca... Przerwał mu głośny śmiech Piekuty. - Rozpłacz się... no, rozmaz się, woju, chlipaj. Och, dureń, dureń... Wszyscyście durnie, nie pojmujecie: nowy ład idzie. - ...? - wywalone w zdumieniu oczy Jarka. - Ja wiem - Piekuta wciąż się śmiał siedząc na piętach - wy nie chcecie na gońców iść: co woj, a co goniec? Dla was jeden lik jest: wojem zostać. A bajał mi Wszebor, piastun księdza, jak to za Ziemomysła było: nikt wojem nie chciał być, kto zacz woj? Jeno kmieciem być, to jedno każdy chciał; orać a siać, a wpadnie chąsa, wtedy strzały strugać a topory ostrzyć. Nynie tyle umu macie, że wojem być lepiej niźli kmieciem. A ot, bacz na mnie, kto ja? komornik księży. I co? W niejednym ksiądz poważa mnie bardziej niżli wojewodę - Piekuta się nadął, cała twarz mu latała. - Bo nynie nowy ład. Mieszka, kiej chciał jaką wieść słać, wołał pierwszego woja, jaki się pod rękę nawinął, konia mu dawał, mołwił, dokąd ma jechać a z czym; i leciał goniec z posłaniem. Zrazu i Bolko tak robił. Ale poniektóry woj to tak jak wół dla pancernego, nieważny to koń z wołu. Bywał taki, co źle jeździł, konia odbił, a sam później przez miesiąc smarował sadłem starty zadek. A drugi posłanie przekręcił, abo nie temu oddał, do kogo był posłany. A drugi drogę zmylił, na czas nie doszedł. Nynie przebiera ksiądz i mnie raz rzekł: „Piekuta, na woja każdy się nada, kto jeno toporem dobrze macha, ale gońców przebieraj, jeden goniec może czasem więcej zrobić niż setka szczytników”. To i przebieram, a nynie gońców mało i mało. O tobie Wartko mołwił, żeś chybki a chytry: takich mi trza. Byłeś o konia dbał i posłanie w czas doniósł a nie przekręcił: szybko w górę pójdziesz. I pomnij: język trza za zębami trzymać, na trzeźwo i po pijanemu; bieda z takim, co posłanie wypapla. Rozgadał się Piekuta, Jarek stał, nie nabierał ochoty gońcem zostać. Co z tego, że księdzu gońcy nynie potrzebni, co tam gada Piekuta, jaki tam nowy ład? Wiadomo, że co goniec to goniec, a co woj to woj. Komornik snadź poznał to z nadąsanej miny Jarkowej, bo machnął ręką i burknął: - Co tam będziem wodę w maślnicy tłuc. Idź do Krętka, potem sam obaczysz. Jarek wyszedł ciężkim, obrażonym krokiem. Klął. Rychło jednak zmienił zdanie. Krętek wprowadził go dc szopy gońców, powitał Jarka głośny wrzask. Zaraz się wszyscy zebrali wokół nowego, kupa ciekawych twarzy, oglądali go, pytali, nawet macali mu barki, krzyż i uda. - „Jak się zwiesz?” - „W wiele dni doskaczesz do Gdańska, gadaj?” - „A wiesz, nynie gońce pierwsi w księstwie, ksiądz bez gońców jak bez rąk.” - „Ej, zapijem nowego druga, ejże! Jarek ci? Jest już u nas jeden Jarek, ale nie tu, w drodze nynie.” - Wraz gadki, bajania i żarty - Jarek szybko podrużył się z tą wesołą, rozbrykaną gromadą: więcej niźli połowa były to jednolatki, młodzi, silni, dumni... Wesołe życie wiedli, nieleniwe, wciąż w ruchu, w pędzie, z końca księstwa na drugi koniec; niejeden z nich bywał w obcych ziemiach, musiał przebijać się przez wrogów, umykać przed pogonią, unikać zasadzek, przechytrzać nasłanych zbójów, przechodzić przez oka dobrze nastawionej sieci. Nieśli wieści, których sami często nie pojmowali, nie mogli pojąć, które dla nich nie miały żadnego znaczenia; dla jednego człowieka w księstwie były ważne te wieści: dla księdza. Co mogli gońcy sądzić o słowach, które nieśli: „Henryk doliną rzeki Brenty przeszedł do kraju Longobardów, Arduin umknął mu z drogi i schronił się w swych posiadłościach”. Jedyną ich troską było wbić sobie w głowę te cudaczne imiona - Brenta czy Arduin - powtarzać je wciąż, by nie pomylić, a nie przekręcić posłania tak, jakoby Arduin przeszedł dolinę, a Brenta się skryła przed Henrykiem; i tylko. Cóż ich mogła obchodzić wieść, po której Bolesław chodził przez całą noc w komorze, tarł dłonią czoło, gryzł wargi i mruczał. Dla nich to było gonienie, noclegi coraz to w innym grodzie, stan coraz w innym miejscu, nagroda, której nigdy nie omieszkał im dać ten, któremu wieść przynieśli, poczucie, że za pazuchą noszą zamysły księdza, wojewody, grododzierźców, komorników, grafów, cesarza... W nocy budzili wielmożów, samego Bolesława, wchodzili do sypialnych komór, byli najważniejsi w księstwie. Nie upłynął dzień, a Jarek poczuł się tu swojakiem, nie żałował już ponurych towarzyszy z dziesiątki gniezdnieńskiej, ciągłej stróży, nudy sterczenia na wale, rzadkich wypraw, gdy pancerni zwalali na nich największy trud, a z łupu zostawiali ochłapy. Po południu prowadził go Krętek do stadniny, długo wybierał konia - Jarek dostał rosłego trzylatka, gorącego, półujeżdżonego, z dzikimi oczyma o białkach pociętych żyłkami krwi; źrebiec był zły, ledwo się dał ująć, kładł uszy, na szyi nabrzmiewały mu żyły. Gdy Jarek go dosiadł, koń odchylił głowę, próbował chwycić zębami nogę jeźdźca; Jarek zdarł powody, źrebiec rzucił się w bok, stanął w miejscu, przysiadł na zadzie, potem zrazu stanął dęba - niemało było tarmoszenia się, nim woj go opanował. Gdy szli do grodu, Krętek gadał: - Dobrze, utrzymasz go, zwierza... Trzymaj go krótko, ale nie ściągaj tak powodów, nie rwij; koń wie, że się strachasz, oho! dobry urn ma koń, to nie wół. A bacz, kiej cię poślą, nie zapędź go zrazu. Takiego konia łatwo zagrzać w pierwszy dzień, a potem choć go na plecy wwal a nieś: osłabnie. Każdego ranka będziesz objeżdżał konia, poznajcie się, odtąd razem służyć księdzu będziecie: ty i koń, po równi. Szopa, gdzie gońcy spali, miała dwadzieścia ław, wszystkie były zajęte. Ale raz po raz któryś dostawał nakaz, jechał z posłaniem - i już nie wracał. Pustoszały ławy i szopa. Teraz gońcy szli wciąż do Pragi, w której ksiądz siedział kamieniem. Nie było niemal dnia, by nie zatupotały kopyta na moście przez Wełtawę, by nie widać było człeka wspinającego się na spienionym koniu pod Białą Skałę, by stróża nie słyszała niecierpliwego okrzyku u wrót: - Goniec do księdza! Pierwszy przyleciał Brzęk - najszybszy goniec księstwa - oddał konia pachołkom, szedł nierówno do dworca, niemłody był, utykał lekko na lewą nogę: miał krągłą jak kula głowę, czerwoną, małą twarz i niecierpliwość w spojrzeniu. Bolesław jadł właśnie z drugami, ujrzawszy Brzęka wstał, poszedł do komory; Brzęk nie wołany, bez słowa, pokusztykał za nim. Szczelnie zawarły się drzwi za gońcem. Brzęk stał przed Bolesławem, mówił jednym tchem: - Stojgniew przesyła wam wieść, ksze, jaką ma od Guncelina: zbór w Merseburgu zakończony; jedno Bawary mają osobno iść, pono na Czechy. W Boruz pod Żytycami a u Niżan zgromadzili wielką ilość ludzi: przeprawiać się będą przez Łabę. Stojgniew pry, że na Łużyce uderzą. Drugi goniec znalazł księdza na dziedzińcu, gdy Bolesław próbował klaczy, którą chciał kupić od Węgrów. - Król Henryk w opactwie Niensburskim obiaty złożył: jeśli się mu powiedzie wyprawa na Sklawonię, wielkie włości da opactwu w Łużycach. - Nie ma ich jeszcze - zaśmiał się Bolesław i wskoczył na łęk. Zadora przysłał wieść z Żatca: - Wysłańcy Jaromira buntują wojów czeskich. Złapano jednego, kazałem mu jęzor uciąć, ale insi chodzą i judzą. Jarek Białowąsów dognał księdza na łowach z sokołami; mówił w gęstwie leszczyny: - Piekuta donosi, że odesłał złoto do Niemiec, jak kazaliście. Sam jedzie do Poznania, stamtąd do Gniezdna. Znów goniec od Stojgniewa: - Zebrałem wojów w grodach od Głogowa do Opola. Czy mam na Łużyce iść? Nieustanny tupot kopyt, coraz to nowy jeździec na zziajanym koniu: - Henryk przybył do Merseburga. Są z nim Tagino, biskupi sascy, żytycki, merseburski, spiski. Jaromir z czeską drużyną jest takoż. - Stefan Węgierski zbiera wojów. Słał posła do Kijowa. - Drogi rozkisły, rycerstwo niemieckie nie może iść szybko, grzęźnie. - Henryk idzie z wielkim wojskiem wprost na Łużyce. A zaraz potem: - Henryk myśli na Czechy się przemknąć. Łużyce ominie. I znowu: - Wszyscy w obozie Henryka gadają, że do zimy Henryk zawładnie Łużycami. - Wojewoda podsunął łuczników na łużyckie zasieki. Szczytniki zalegają przejścia. Sam z konnymi stoi z tyłu o dzień drogi, czeka. - Wszystkie drogi przez Las Czeski obsadzone Czechami. Zadora suli, iżby ksiądz z drużyną przyciągnął takoż, Czechów strzegł. Niepewni woje czescy. Henryk pewnie uderzy na Czechy. Dzień w dzień tupotali gońcy - Bolesław się wciąż bawił hucznie na Hradczanach. Pewnego mglistego ranka Jarek Białowąsów leżał na karku swego źrebca, gnał go, nie bacząc, że zajeździ konia na śmierć; na lewym ramieniu i na plecach rudniały wielkie plamy krwi - Jarek przerąbał się dopiero co przez pieszą dziesiątkę czeską, która go otoczyła; rosły, rudy woj chwycił za powody Jarkowego konia, warknął: - Złaź no, synku, nie trza ci do Pragi jeździć; ostaniesz z nami. - Jarek przechylił się, jakby miał skoczyć na ziemię, spojrzał przed siebie: lekko sfalowany kraj, na prawo rude rżyska, droga okala olszynę, dalej się wspina na wzgórze, niknie pod niebem; nisko nad rżyskiem lecą wrony, kraczą. Jarek namacał głownię, wyrwał miecz. Tym samym zamachem, nie odchylając się, puścił miecz na rękę trzymającą powody - zapamiętał tę dłoń, jakby się odbiła mu W oczach: porastały ją gęste czerwone włoski, spod odchylonego rękawa błyskała bielą nieopalona skóra; ostrze miecza zaświeciło matowo i spadło na przegub ręki, Tarek poczuł opór, zobaczył, jak się ruuy odchylił, zakiwał, upadł; na powodach wisiała wciąż zaciśnięta pieść, smużyła cienką, lepką strugą. Wrzask dziesiątki, Jarek wyprostował się zrazu, ściągnął powody - migają rozwarte, wrzeszczące gęby, wściekłe oczy, uniesione w zamachu ramiona z sulicami, pomieszane wszystko i bezładne; Jarek zatoczył mieczem, głęboko wbił ostrogi w boki konia, szarpnął powody, źrebiec zadarł przednie kopyta, runął na zagradzających przejście wojów, załomotał wzdłuż gaju po owej drodze uciekającej ku niebu; Jarek leżał na szyi konia, nieprzytomnie walił go płazem miecza po kłębie. Za nim wrzał pomieszany krzyk wściekłości i zawodu, niknął w oddali. Już za wzgórzem, gdy leciał przez otwarty kraj, Jarek poczuł, że mu tchu braknie; w oczach migały czarne cętki. Powoli ściągnął konia, wyprostował się, syknął z bólu. Ramię miał drętwe, puścił lejce, zasadził miecz za pas, chwycił za bolące miejsce zdrową ręką; gdy ją odjął, była czerwona i lepka. Nie wiedział, w której chwili go ranili, nic nie czuł w podnieceniu; także pod łopatką dolegał mu ból i lepiło się giezło do pleców. Zatrzymał źrebca, ale nie zlazł z łęku, bał się, że nie starczy mu sił wdrapać się na powrót; w uszach szum, jakby wciąż gnał całym pędem, raz po raz chwytał go zawrót głowy i mdłości. Zacisnął obie rany, ile zdołał, potem znów pognał konia. Skręcił do pierwszej chaty, we wrotach stał kmieć, patrzył przerażony na skrwawionego jeźdźca. Jarek zażądał schrypniętym, rwącym się głosem piwa albo miodu; kmieć przestąpił z nogi na nogę, zagadał: - Zejdźcie z konia... trza was obwiązać... krew z was ujdzie. Poleżycie na słomie dzień albo dwa, rany zaschną, wtedy pojedziecie. Jarek się mimo woli obejrzał za siebie, odparł z trudem: - Nie... mus mi jechać. Pić dajcie, a zaciśnijcie lepiej krew, by nie szła. Odtąd przy każdej chacie aż ssało go, by zejść, by się położyć, oczy zamknąć, odpocząć. „W głowie mąt, szumiało, wargi suche, ciałem wstrząsają dreszcze, piecze żar. Ale wiedział to dobrze: zejdzie, nie wpakuje się potem na siodło, nawet przy obcej pomocy. Od czasu do czasu zatrzymywał konia przy strumieniach, poił go i pasł na bujnej trawie. Potem znowu w skok. Wieść, którą niósł księdzu, musi doń dojść. Musi! Tak. Skończyła się czeska wyprawa. Henryk obszedł zasieki obsadzone przez polskich wojów, a Gniewin otworzył mu wrota. W Żatcu rzeźba taka, że po szczapach, którymi gród był wymoszczony, krew ciekła jak woda w czas wielkiej ulewy; polscy woje bronili się kupami, zaskoczeni znienacka przez Czechów, bili się po chatach, po przełazach, nawet na dachach. Wielki wrzask wisiał nad Żatcem. Czechów ogarnęło szaleństwo, rannych dobijali drągami, siekli na kawałki. Kilkunastu żywych uchronił Henryk, zamkną! w kościele, otoczył ich własna strażą; rozjuszony tłum chciał i tych dostać, nie zważając na straż i na świętość miejsca. Jeden krzyk szedł dokoła: „Śmierć przywłokom z obcej ziemi!” Jaromira obwołali księdzem, ryczeli ku jego czci, na wyłamanych z chaty drzwiach posadzili księdza, obnosili po grodzie; on sam zarąbał czterech jeńców, których przywleczono przed niego, wraz ze swymi wojami wyładowywali nienawiść i zemstę. Woje wyli: „Na Pragę! Na Pragę! Na gada!” Radowali się, jakby już Bolesława ubili. Drogi nynie stoją rozwarte, wraz Bawary i Sasy z Czechami runą na Pragę. - Nie, ta wieść musi dojść do Bolesława - Jarek zacinał zęby, mrugał powiekami, by widzieć przez mrok przesłaniający oczy, poganiał wierzchowca. Ten goniec nie tupotał przez Pragę jak inni, wlókł się na Białą Skałę niby żółw albo ślimak. Bajał księdzu wobec kilku wojów, poczuł jakby rąbnięcie toporem, gdy Bolesław na te straszliwe wieści rozrechotał się szerokim, wesołym śmiechem, zawołał: - Poszczerbionyś, to i gadasz od rzeczy, we łbie ci się mąci. Był u mnie dopiero co goniec od wojewody: Henryk jest na Łużycach, tam ze Stojgniewem się zmaga. Dobrze go tam Gniewek poszczerbił, nie łazić wieprzowi w cudzy ogród, ha ha ha ha... Czarny, szumiący wir ogarnął Jarka, chłopak się zachwiał, byłby upadł, ale podtrzymano go. Przez grubą mgłę słyszał śmiech księdza, szczęki mu ścisnęło, wnętrze rwie rozpacz, że nie może mówić, zadania spełnić, wykazać, jak kłamliwa jest wieść o Łużycach, że Henryk... Poczuł, jak leci głową w tył, leci bez końca, w bezdenną jamę, z oddali dochodzi go głos - straszliwy, pełen grozy śmiech rozradowanego z wieści Bolesława. Ostatnim błyskiem poczuł Jarek: nie nadał się na gońca, nie ostrzegł księdza przed nadchodzącym wrogiem - ścisk rozpaczy i strachu - i mrok - i cisza. 11 Krakowski dworzec był w całym księstwie największy i najwspanialszy. I dawny dom był obszerny, z wielką sienią a komorami, za Mieszki doczepiono doń nowe przybudówki. Bolesław kazał rozwalić stojące podle klecie na broń i narzędzia, na ich miejsce postawić długą na trzydzieści kroków szopę, w której godował z wojami; tu też zbierała się rada. Na piętrze leżały bogactwa księdza. Każdy, kto ujrzał to wielgachne, niezdarne domisko - niby brzuchatą babę obwieszoną dokoła dzieciakami - otwierał oczy z dziwu: całkiem trzem Kyryi Krysti albo nawet pomniejszy grodek nadgraniczny. Wewnątrz co niemiara izb, komór, przejść, zakamarków; wciąż tu coś przestawiano, przebijano jakieś drzwi, poszerzano jakąś izbę - można się było zabłąkać w tym domu, niby w lesie. A mimo to, skoro zjechał ksiądz do Krakowa, jeszcze brakło miejsca w wielkim i bogatym dworcu. W ostatnich latach bywało tu rojno i gwarno. Bolesław rzadko wyjeżdżał z Krakowa, pomału ściągali doń wszyscy najmożniejsi w księstwie, najwięksi i najpotężniejsi. Ksiądz tutaj knuł przeciw Henrykowi; tu plótł sieci, które zarzucał później w Saksonii, Bawarii, w Czechach, u Weletów i Obotrytów; tu ściągał ludzi z najdalszych krańców księstwa - świątków, posłów, komorników, wojów, gońców; stąd chciał ciągnąć za sznury niewodu, jaki zastawił na tych, co rozkruszali dziefo Ottonowe. Mimo że łoni wyjechał do Pragi, nadal miały iść przez Kraków wszystkie drogi tej wojny - wojny złota, chytrości i mieczów. Została w Krakowie rada, zostali pierwsi woje księstwa, została drużyna i gońcy. Ale powoli wszyscy się rozłazili, Kraków coraz bardziej pustoszał, pozostawał na boku. Woje szli do oddziałów - do Łużyc, do Iłwy, do Pragi; rada się rozsypała - w posłaniach, oględzinach, nakazach; drużynę rozesłano setkami i dziesiątkami w różne kąty - na północ, na zachód, na południe, gdzie było trzeba; gońcy łomotali po wszystkich drogach księstwa. Życie w Krakowie ścichło, zadrzemał gród - tylko dalekie wieści rozbijały senną ciszę. W wielkim dworcu siedział tylko grododzierżca Sulisław z kilkorem pachołków; głucho dudniły ‘roki po komorach a izbach. Aż przyjechał do Krakowa gość, którego - kazał Bolesław czcić i poważać, jako krewnego i księdza. Tym gościem był Bolko Rudy. Sulisław przyjął go, jak mu to goniec księdza nakazał; ze czcią i uległością. Dał ślepcowi ciepłą komorę - prawda, ciemną zdziebko, ale co takiemu po świetle! - miękkie i strojne szaty, otroka do posług; sadził go w godnym kącie, sam nakładał jadło i przepijał doń - zimny dreszcz chodził grododzierżcy po karku, gdy w pierwszych dniach ślepiec macał go koło brody, by sprawdzić, czy gospodzin pije, czy jeno zwodzi: ale po pewnym czasie zaprzestał tego. Gość był zrazu milczący, zamknięty w sobie, z czasem się rozgadał, brzęczał bez ustanku, śmiał się gorzkim, nieradosnym rechotem. Sulisławowi nieraz się włosy jeżyły na głowie, mięśnie na policzkach sztywniały, mróz go ściskał, gdy słuchał tych gadek i lego śmiechu. - Tak... tak... wielka to rzecz drużba, drużba między krewnymi. Bolko mi brat przez matkę, wyciągnął mię od Hecyla z lochu. He he he... miłował mię Bolko, sam ini to gadał, dobre to miłowanie bratowe, he he..! - na okolonej miedzianym wieńcem ogromnej twarzy ani śladu uśmiechu, z obu końców warg nieruchome czarne fałdy, tylko w gębie, w gardzieli, w piersi to suche: he he he... - Zaprosił mię brat na gody, na gody i wzmocnienie drużby, przyjął mię pieśnią, przepił dobrym miodem, jak wy przepijacie, Sulisławie, he he... A później oddał mię Rysiowi, iże podrużył się ze mną tak, jak nikt się nie podrużył, on mi dziś bliższy niźli Bolko, he he he... - Sulisław podniósł oczy na martwą twarz w otoku kędzierzawego zarostu, wzdrygnął się całym ciałem: zdało mu się, że dwie czerwone jamy patrzą. Krzyknął na chłopca: - Miodu nalej... nie widzisz, kpie, że rogi puste?! - i do gościa: - Napijmy się lepiej w dobry czas. - A no, napijmy się, gardło mi ostawił brat... i brzuch ostawił. A mógłby głowę od brzucha odjąć, wtedy by pociekło z szyi, co by gęba wypiła. Dobry brat, łaskę mi zrobił, głowę, gardło i brzuch ostawił, dufam, że mi jadu w miodzie nie dacie, nie zechcecie psuć dobroci księdza, he he... A może rozmyślił się ksiądz, pożałował swej łaskawości, może kazał dokończyć tego, co zaczął w grodku starego Wlodka? Sulisław wypił łyk miodu, w gardle mu zaschło: - Wżdy wiecie, ksze, kazał mi ksiądz podejmować was godnie, jako krewnego i gościa. Nie moja rzecz, co zrobił z wami ksiądz, moja rzecz służyć wam i czcić was. - He he he... he he he - wciąż ta nieruchoma maska ogromnej twarzy, w której świecą dwie czerwone jamy. - He he he... - Rudy zanosił się swym gardlanym śmiechem. - Kara? Kara za zdradę, za krwawe gody na Hradczanach... Tak rzekł mi Bolko, choć nie on sędzią nade mną i nie jego rzecz karanie. Tak... to kara za to, żem wyciął Wrszowców, ho! wesołe były praskie gody. Nynie służą Bolkowi Wrszowcy, wiernie służą, odwdzięczają się. Nic, niechże będzie spokojny Bolko, odwdzięczą się ci, którzy patrzyli na Rysiową robotę, dobrą robotę. Zaczął Bolko swoje władztwo w Czechach od godów, pewno goduje tam cięgiem... w wesołej Pradze... na Białej Skale... na Hradczanach, he he... Sulisław wpatrzył się w pusty róg zatknięty w otwór wywiercony w stole, słowa nie rzekł. Rano przelatywał przez Kraków goniec do Poznania, strach, co bajał ów goniec. Daleka Praga od Krakowa, Sulisław nigdy nie był w Pradze, o wszystko wypytywał gońca. Dwa grody stoją po dwóch brzegach Wełtawy, między nimi podgrodzie, most przez rzekę. Na Nowym Grodzie, który Czechy zwą Hradczany, siedzi ksiądz z wojami; goduje, weseli się, Sulisław natężył oczy, zda się widzi ogromną postać księdza w godowych szatach Przemyślidów, jak huczy śmiechem i pieśniami, jak przymusza do jedzenia i picia - zna dobrze księdza, nieraz widział jego rozpasane hulanie. Ale strasznie - bajał goniec - brzmi nynie śmiech księdza. Wielmoże siedzą wokół, skwaszeni i zwiędli. Wrszowcy jak czarne kruki nad padliną. Nasępiony olbrzym, Sobiebor, kręci w garści siwiejącą brodę, pije milczkiem. Świątki Bolesławowe szepczą między sobą, polscy woje starają się podjąć śmiech i pieśń - nie idzie im. Po istbicach hradczańskich toczy się samotny, straszny śmiech Bolesława, ksiądz nie widzi chmur, jakie nad nim zwisają, gromem grożą - on jeden nie widzi. Przyniósł goniec wieść o rzezi w Żatcu, o nastąpieniu Henryka i zdradzie Czechów, sam goniec był pokłuty jak sito, leciał przez ręce, ledwo go odcucono - cóż na to ksiądz? śmiechem powitał tę wieść. Śmiechem. Gadał, że Henryk na Łużyce poszedł, że Stojgniew zdrowo go pobił; a przecie nieprawda to. Kapelan biskupa Rajnberna mruknął kiedyś przy uczcie, że tylko patrzeć Niemców; ksiądz obrócił doń czerwoną twarz, spytał, co by świątek chciał. A gdy kapelan powtórzył, odwalił się ksiądz do tyłu, w boki się plasnął, zaryczał wielkim śmiechem: „Toć choćby jako żaby pełzli, już by tu byli. To jest najpewniejszy znak, że z onym Żatcem nieprawda; puścił gadkę Henryk, byśmy zmykali jak przepiórki”. Wrszowcy jeno cicho do siebie - myk myk - na księdza patrzą, krzyczą: „Prawie gadacie, ksze, dulę wam Henryk pokazał, a ci się strachają”, ksiądz wraz Sławomira objął, całował go, piękną czaszę dał. - „Największe drugi moi to Wrszowcy, wiem to dobrze” - krzyczał na całe gardło w wielkiej ciszy; bo wszyscy już wiedzieli, że Wrszowcy dwie gry wiodą - wszyscy, krom księdza. Nie trzeba rzucać suchej hubki do wody, by zwilgła; dość, że w powietrzu mgła. Tak było z Krakowem - nikt nie wiedział, skąd wieści nadchodzą - z wiatrem spływały czy z chmurami? Z rzadkich przejazdów gońców, od Stojgniewowych, od rannych, których przywieziono na skrzypiących wozach - nie wiadomo od kogo i skąd, dość, że wiedział Kraków wszystko o Czechach i Pradze. Ciężka trwoga zawisła nad grodem. Daleka była dotąd Praga, nieznana i obca, a teraz jakby to swój gród, Poznań czy Wrocław - jakby Praga leżała za miedzą, była tuż, jakby nie można żyć dalej bez Pragi. Tak się radowali z zajęcia Czech: któż teraz ugryzie Bolesława! A okazało się, że Czechy to bajoro, w którym ksiądz może utonąć razem z drużyną, i śladu nie zostanie. Strach jeżył włosy na głowie, zapierał oddech. Po pustym dworcu krakowskim tłukło się ślepe widmo ostatniego księcia czeskiego, od którego sami prażanie skamlali ratunku u Bolesława. Ślepiec miał długą szatę wiśniowego koloru, podbitą futrem, żółte skórznie sznurowane czerwonym rzemykiem, na szyi dźwięczał mu łańcuch; wspaniale strojny, snuł się po dworze z pachołkiem, któremu trzymał dłoń na ramieniu; chodził cicho, przystawał, nasłuchiwał; czasem mruczał do siebie, z piersi wydobywał mu się martwy, drwiący rechot; zdawał się wszystko wiedzieć, co w Pradze się dzieje, choć nikt mu wieści nie znosił. Zatrzymywał Sulisława, chwytał go za pas albo za kubrak, przybliżał twarz, rechotał: - He he he... A no, popróbuje Bolko władać Pragą. Wielu ma tam drugów: Wrszowców... Sobiebora... biskupa... He he he... Ponoć Jaromir wraca. Czechy nynie chcą Jaromira. Nie bójcie się: i Jaromir nie nacieszy się wesołą Pragą. Sulisław unikał Rudego; ale także go szukał - wtedy, gdy niepokój nie dawał mu czekać, gdy strach go brał o Bolka. Pewnego ranka grucnnęła wieść, że Bolesław był w Zatcu, że zginął w krwawej rzezi. Poprzedniego wieczora przylazło do grodu trzech tarczowników, przespali się, kajś dalej poszli. Obrośnięci byli, zawszeni, w porwanej przyodziewie. Jeden z nich kusztykał, drugi miał ramię obwiązane w szmaty, krew zakrzepła na płótnie czarnymi plamami; trzeci silny, rosły, z długą końską szczęką, z bezczelnymi oczyma. Coraz więcej się takich zaczynało kręcić, wypływali z oddziałów, pełzli w dzikie zakątki, w puszczę, w głusz - kędy ich ręka księdza nie pochwyci. Sulisław kazał łapać włóczykijów, stawić przed sobą, jeśli nie umieli się wytłumaczyć, nie wiedzieli, kto ich posłał i dokąd, znaku nie mieli - szli w dyby; potem już wiedział Sulisław, co z takimi robić, wolę im zabierał, staremu Kciukowi słał abo Chrząszczowi, abo kłody kazał ciągać na gród; ale ci trzej przeciekli grododzierżcy między palcami. Został po nich osad - by czarny szlam po powodzi - osad wieści o klęskach, o rzeziach, o śmierci księdza. Niby szczury biegały szepty po grodzie i podgrodziu, słyszysz je” wiesz, że są, że są wszędzie, że roją się, a nie wyłapiesz ich, nie wydusisz, nie zahamujesz rozmnażania, głębokiego, ukrytego podgryzania wszystkich węgłów. Gadali sobie ludzie na ucho, jak to w Żatcu - ważnym grodzie kajś tam... w górach czeskich - wpadli Czesi a Niemcy na naszych; we śnie ich zaskoczyli; rżnęli cięgiem, pół nocy, trupy leżały wysoko aż pod dach, z grodu płynął wielki krasny ruczaj krwi; ksiądz zaparł się w dworcu z najbliższymi, odbijał się przez cały dzień. Ale zbóje wleźli na dach, zerwali poszycie, walili w środek kamieniami i kłodami, strach, jaki ryk szedł z dołu; ksiądz dostał kłodą w głowę, upadł, wtedy zeskoczyli, posiekli ji na wióry, że zewłoka nie najdziesz. Kroi Henryk wjechał do Zatca na białym koniu, koń miał nogi czerwone po brzuch, wielka radość była w wojsku Henrykowym z śmierci księdza; a byli tacy wśród Niemców - grafy, margrafy i biskupy - których strach zdjął; bo dotąd Henryk miał miecz nad sobą: Bolesława. A nynie pohula w Bawarii, Saksonii i innych księstwach Germanii jako w Żatcu pohulał. A w Żatcu ostała cała drużyna, co szła na Pragę, ni jeden nie uszedł. I Stojgniew tam ostał, i gad Piekuta, i wszyscy możni woje, biskupy, cała rada. Nynie przylecą Niemcy z Czechami, takąż rubież zrobią w Krakowie, noga nie ujdzie. Nieuchwytne szczury biegały po grodzie i podgrodziu. Strach na wieść o śmierci księdza i wycięciu drużyny mieszał się ze złością: mało to było wypraw i wojen - z Weletami, z Węgrami, z Prusami - nową oto wojnę zamyślił ksiądz z Germanią i Czechami. Jesiorę w zadzie miał abo co, nie mógł doma usiedzieć, wyprawił się w cudze kraje. A tam wpadł w zasadzkę, jak zasmarkany otrok, drużynę wygubił, teraz wszyscy pod nóż pójdą przez nierozum księdza, przez oną jesiorę, co go kłuła. Tfu!j - spluwali ludzie, klęli, wspominali dawne czasy, dobre czasy. Sulisław wiedział o onych gadkach, gniew nim miotał, ale łatwiej dym złapiesz niźli ludzkie gadanie. Och! jakże to wymigali się odeń owi trzej, kędy przeszli - musieli swoich mieć w stróży, puszczono ich. Sulisław czuł, Je mu władztwo kruszeje w garści. Pod wieczór zwołał wojów przed dworzec, gadał do nich jak zawsze srogim, władczym głosem. Ponure gęby patrzyły na wysoką, suchą tykę o małej głowie, wąskich złych oczach, zaciekłych ustach, które krzyczały: - Był u mnie goniec od księdza... z Pragi. Goduje tam ksiądz, weseli się. A w Żatcu noga księdza nie postała, teył tam dziesiątek naszych wojów, tych we śnie zaskoczyli. Bije nynie ksiądz Niemców... wespół z Czechami. Ale ja ci wiem, smardy zatracone, łażą tu tacy, których zając spłodził z maciorą, ci chyłkiem śmigają k’swoim, bo im miecze a sulice śmierdzą. Widzieliście żabę? Wielką gębę ma żaba, wrzeszczy żaba tak, aże w uszach burczy. Ale jeszcze dłuższe nogi ma żaba, kiej w bajoro ucieka. A są tacy, co słuchają żaby wielkogębej, tacy są sami żabie syny, w błocie im siedzieć a rechotać, nie wojami być. Nie wiecie to, co z żabami robić? Kijem ich, kijem! Tegdy baczcie, będzie kto niby żaba kumkał, w zęby takiemu, wraz ścichnie. - Rozchodzili się milczkiem, stwardniali: skoro tak srogo krzyczy grododzierżca, musi być pewien siebie, nie ma strachu. On tam lepiej wie, do niego raz wraz goniec leci, a takich, co się chyłkiem przemykają k’swoim, znają dobrze: naisto, żaby to wielkogębe, dobrze o nich grododzierżca krzyczał. Ale Sulisław w wątpiach nie miał tej pewności, co w gębie. Sam bał się: a nuż... Po dworcu tłukło się ślepe widmo w wiśniowej szacie, Sulisława mierziły gadki z Rudym, a szukał ich: tamten - jedyny w Krakowie - znał Czechy i Pragę, wiedział, jakie tam życie. Sulisław się natknął na gościa niby przypadkiem, zamruczał: - Jestli taki gród w Czechach: Żatc? Rudy się wyprostował, wielki był, rosiej szy nawet od Sulisława i nie tykowaty, szeroki w barach, kupa mięsa i kości; na twarzy napięta czujność. - Żatc? Czemu pytacie o Żatc? Jest taki gród w Lesie Czeskim. - W lesie? - U podnóża, rzeka tam płynie. Las Czeski to góry... graniczne góry. Słyszeliście co? Sulisław milczał. Naraz z nieruchomej twarzy Czecha, z gęstwy czerwonego zarostu wypłynął szyderczy śmiech: - He he he... he he he... Żatc. Widzę, dobrze znacie grodki czeskie, Sulisławie. He he he... nijako wam gadać, co w onym Żatcu... momoczecie pod nosem. Cóż mnie... mnie te gadki już niepotrzebne, nie siądę na konia, nie polecę władztwo w rękę brać, jeśli wiatr powiał w moją stronę. Nynie na boku ja, ale śmiech patrzyć - powiedział to słowo z naciskiem - śmiech patrzyć, jak mój drug i brat zbiera owoc z tego, co zasiał. Żatc... pomnę dobrze ten gród, tamem spał, kiedym od Hecy la umykał. - Siądźmy, ksze. Ława tu stoi. - Żatc... he he he... Żatc... - mruczał Rudy sadowiąc się na ławie. Sulisław wpatrzył się w twarz jeńca: co tamten wie, co może wiedzieć? Próbował wyczytać jakąś myśl z tej szerokiej, martwej gęby - i naraz serce na moment mu stanęło: dostrzegł w tej twarzy wielkie podobieństwo do twarzy Bolesława. Mimo wielkich, czerwonych jam, mimo wieńca rozczochranej rudzizny. Siła była w tej twarzy, taż siła, co u Bolesława. Gęste, krzaczaste brwi zbiegały się nad mięsistym nosem, policzki płasko opadały ku brodzie, wargi twarde. Rudy zaciskał je raz po raz, tak samo jak Bolesław. I te czerwone jamy... gdyby ksiądz wpadł w ręce Henryka... - dreszcz przebiegł Sulisławowi po krzyżu, niemal gwałtem oderwał oczy od twarzy Rudego, patrzył na zastępującą drzwi luźno zwisającą makatę, którą Bolko nabył od kupca z Bizancjum; szkarłatną materię przetykało złoto, dwa piękne ptaki z długimi ogonami latały dokoła siebie, oczy miały z mieniących się kamieni; wspaniale odbijała makata od sczerniałych belek ściany. Co może wiedzieć Rudy? Szczury biegają po wawelskim grodzie, szare, nieuchwytne szczury. Może dobiegły do Rudego, może doleciały go szepty, może otroki nagadały? A może wie on... ryży ślepiec: bają, ślepcy mają inszy wzrok, dalej widzą, niźli oczyma dojrzysz - Sulisław się kręcił na ławie, nie umiał zacząć. Rudy wsparł się dłońmi na kolanach, siedział pochylony, ręce zgięte w łokciach, zdawał się z natężeniem słuchać dalekich, niesłyszalnych głosów. Sulisław przełknął ślinę, zadukał: - Jako myślicie, ksze... co w Czechach? Nie byłem ci nigdy w Czechach... nie znam kraju ni ludzi. Wprzódy latali gońce... nynie nic... cisza... ludzie gadają nie wiedzieć co... - urwał gwałtownie, bo posłyszał znowu owo nienawistne „he he he... he he he”; Rudy nadal siedział wsparty na kolanach, plecy mu nie drgnęły, gdy Sulisław urwał, ozwał się z drwiącą przekpinką: - Dawniej gońce latali, prawicie?... Latali, tak. Dobre wieści nosili gońcy, jak wieści są dobre, zawżdy wtedy gońców się śle. Ponoć witała Praga Bolka machaniem gałęzi... he he...ponoć zawiedli go całą ciżbą na Hradczany. Ech! - Rudy uniósł się, namacał Sulisława, klepnął go po plecach - nynie zbrakło księdzu gońców, zbrakło, co? he he... nynie jeno to wiecie, co pyski włóczykijów przyniosą. Nie cieszcie się, kiej zbrakło księdzu gońców, nie cieszcie się. Grododzierżca milczał. - Chcielibyście pewno, Sulisławie, żeby Bolko utrzymał Czechy? - Sulisław nic nie odpowiedział, wyrwał mu się tylko cichy okrzyk „oo!”, Rudy dosłyszał w tym krótkim okrzyku całą wierność, iście psią wierność, całą miłość woja do swego księdza; miłość zawżdy zawartą głęboko, o której może sam Sulisław nie wiedział. Ten ledwo dosłyszalny okrzyk ugodził ślepca niby cios włócznią, zazdrość i rozpacz, i pełna beznadziejność - wszystkie te pomieszane odczucia skłębiły się mu w piersi, wiedział: nikt w Czechach nie krzyknął takim cichym, niemal nieuchwytnym głosem na wieść o jego oślepieniu. Ten okrzyk przebił w nim skorupę drwiny, Rudy nie zarechotał swoim „he he he”, uniósł rękę, odnalazł ramię grododzierżcy, oparł dłoń, przybliżył twarz do twarzy, zapytał szeptem: - Sąli wieści z Pragi? złe wieści? Szept ten rozwiał nieufność Sulisława. Zaczął mówić prędko, jakby zadyszany: - A no... żadnej wieści nie przysłał mi ksiądz. Żadnej. Ale gadają... tfu! było tu onegdaj trzech tarczowników, ci bajali: ksiądz był w onym Żatcu, tamok zdrowo naszych porznęli, bajają, że i księdza tam... kłodą po głowie... ubili... - Sulisław zakiwał się całym ciałem na boki. Rudy nacisnął mocniej rękę. - Słuchajcie mię, Sulisławie - w głosie jego nie czuć drwiny - starzyście, stary woj, władacie jednym z pierwszych grodów w księstwie, a durniście jak mokre cielę. Pewno to, nie macie dobrych wieści, znak to, że źle idzie księdzu w Pradze: dobre wieści prędko biegną. Ale gdyby tak było, jak gadacie, już byście wieść mieli, woje parliby z Czech całymi kupami, głowy by unosili. Pojmujecie to sami: otrokom można bajać, że wybili ich do nogi, ni jednego nie ostało; już by wszystkie drogi czerniały od uciekających. Nie ma wieści od księdza, ni jego samego? Znak to, że mu ciężko, ale po staremu w Pradze siedzi, inaczej byście wiedzieli. A one gadki o Żatcu i o śmierci księdzowej Henryk puszcza: chciałby on matu w księstwie. A wie to on dobrze; niech no się powinie noga Bolkowi, wraz zachybocze się księstwo, wraz się zagotuje by garnek z warem, wraz się rozleci na części i wszyscy będą przeciw wszystkim, W to mu graj, Henrykowi. Sulisław poderwał się podniecony, czerwony, pięści zacisnął, zda się, skoczy z tymi pięściami na ślepca. Ryczał: - Co gadacie, co gadacie, ksze? Jaki mąt? Wszystcy pójdziem za księdzem - w kątach warg miał spienioną ślinę - nikt nie podniesie topora. Co durne gadki bajać, my nie Czechy, a ksiądz to nie wy... - urwał nagle, bo usłyszał znów nieodmienne „he he he”, tym razem Rudy nie śmiał się tak spokojnie jak zawsze, dygotał, trząsł się, twarz mu drgała, z gardła dobywał się wciąż drwiący rechot: - He he he... he he he... głupiście, Sulisławie, jak pień, jak kamień, jak połamana żerdź u płotu... he he he... he he... he he he... Sulisław zamilkł, załamał się wewnątrz, siadł ciężko. Może prawie gada Rudy, może on głupi jest, może księstwo powstanie przeciw Bolkowi, jak Czechy przeciw Rudemu?... Poczuł zamęt w głowie, przeciągnął dłonią po czole, ale ledwie pomyślał o takim, co by mógł na księdza nastawać, porwał go gniew: jeszcze ma ksiądz ich, wojów, drużynę - czerwoną rzeką polałaby się krew tych, co śmieliby przeciw księdzu... Jedynie gdyby jego nie stało, księdza, gdyby prawdą było, co o Żatcu bają - lodowaty sztylet przebił wnętrzności Sulisława. Woj podniósł oczy na makatę - wydało mu się, że w jednym miejscu napęczniała lekko, krzyknął srogo: - Kto tam? Zasłona poruszyła się wyraźnie, doleciał lekki stuk odbiegających stóp. Grododzierżca w jednej chwili się zerwał, skoczył za makatę, biegł po komorach i izbach, by złapać podsłuchującego; ale dworzec był pusty jak wymiótł. Mimo to Sulisław był pewien tego, co widział i słyszał. Zaprawdę, szczury latały po wawelskim grodzie. Szare, nieuchwytne szczury. 12 Wieść, którą z Poznania przysłał Gaudentemu Śłepowron, była niejasna i zagmatwana; coś o śmierci Sobiebora i wezwanie do Krakowa, gdzie ksiądz wszystko chce sam rzec arcybiskupowi. Ale kiedy wróci ksiądz z Pragi, jaki był koniec brata, co się w Czechach dzieje, tego głupawy otrok nie wiedział; strachał się i momotał. Gaudenty odprawił go, kazał kapelanowi przygotować konia na rano, sam wolnym krokiem poszedł do cyrkwi - do Wojciecha. Sobiebor nie żyje. Ostatni raz widział go Radzym tu - w Gniezdnie. Pokłócili się w on czas. Sobiebor radosny był, podniecony, na Libice wracał. Teraz z rodu Sławnika ostał on jeden, Radzym - prawda, w Pałukach siedziały syny Sobieborowe wraz z macią, Dziek był w drużynie młodego Mieszki, zostały odrośle rodu; ale Sobiebora już nie ma. Komuż mógł rzec Radzym o tej utracie - tylko Wojciechowi. Nikłym migotem zabłysła w półmroku srebrna trumna. Gaudenty ukląkł, chciał się modlić, ale myśl ciągle krążyła wokół Sobiebora, Libie, braci; a może dusza Sobieborowa odbywała swą ostatnią pąć do truchła świętego brata? Dzień w dzień - przez długie lata - klęczał arcybiskup u tej trumny, wygładził kolanami szurpatą płytę kamienną. Już nie potrafił myśleć o Wojciechu jak o bracie - Adalbert przesłonił całkiem Wojciecha. Nawet pamięć zawodziła - niby pamiętał brata, pamiętał jego twarz, ruchy, słowa; pisał o nim, o takim, jakiego znał, z jakim przez całe życie przeszedł, jakiego widział w ostatniej wędrówce przez puszczę pruską; nie wywyższał brata, nie ukrywał jego słabości i jego bojażni. Czuł, że wielkość Wojciecha była wielkością Boga, nie człowieka - i Boga czcił w swym bracie. To udręczone ciało, szarpane głosem miłości a niespokojne i słabe, przebite włócznią i wołające w ostatniej chwili strachem, posiadało nieskończoną moc Boga; słabość ciała skruszała, mocy Boga nie podołała włócznia w ręku dzikiego Prusa, moc ta objawiła się po klęsce pruskiej mnogimi znakami: wysłuchanymi modłami u trumny; krzewieniem się drzewa Chrystusowego, podlanego krwią męczeńską; korną czcią całego kraju, który się zrazu tak nieufnie odniósł do Wojciecha - śmiał się zeń i kpinkował za jego plecami. Ale dla siebie pragnął Radzym utrzymać obraz Wojciecha, jakiego znał, jakiego miłował. Coraz trudniej było taki właśnie obraz przywołać przed oczy. Wojciech teraz jawił się mu w całej wspaniałości męczeńskiej; w całej wielkości niebieskiej. Nawet szat dawnych nie nosił - skulony przed trumną Radzym widział Adalberta w stroju biskupim; w ornacie rozchodzącym się spod pach bujnymi fałdami; w płaszczu na ramionach i z łańcuchem na szyi; w wysokim kłobuku i z pastorałem w ręce. Nawet twarz - dawna, ruchliwa, mieniąca się twarz Wojciecha - skrzepła; widział ją taką, jaką miał brat po męczeństwie, gdy Radzym palcami, sztywnymi niby dwa kołki, zakrył mu oczy, gdy wystawiono świętego męża w trumnie na pokaz: twarz daleką ludzkim troskom surowością śmierci. Gaudenty korzył się przed tym obrazem, bił czołem w kamień albo kładł się krzyżem; widział w tym jeszcze jeden znak wywyższenia Wojciecha przez Majestat Boży, znak wyniesienia go ponad wszystkich ludzi, przemienienia go, jak przemienieni byli Eliasz i Mojżesz na górze Tabor, znak tego, że Radzym jest wprawdzie bratem Wojciecha w węzłach krwi, ale jest marnym robakiem w świętości i chwale. Wieść o śmierci „Sobiebora rozbiła to wszystko w puch. Zerwana ostatnia więź z Czechami, z księstwem libickim, z rodzinnym grodem. Gaudenty klęczy przed trumną na tejże wyszlifowanej własnymi kolanami płycie, ale nie widzi Wojciecha w ornacie i płaszczu - w blaskach Bożego Majestatu. Widzi go jako nieletniego otroka w licznej gromadzie braterskiej. Wojtek ma żółty kubrak przepasany rzemieniem, sznurowane skórznie dochodzą do pół łydki, świecą gołe kolana; smagła, ruchliwa twarzyczka, niebieskie oczy skrzą się z podniecenia. Bracia ciskają oszczepami do starej, krągłej tarczy zawieszonej na ścianie spichrza, raz po raz rozlega się gromki śmiech, gdy któryś wbije ostrze o dwa łokcie od celu. Stryk Borzywoj siedzi na schodkach ganku dworcowego, rzuca im drwiące przezwiska; siwe kosmyki sterczą mu spod czapy, pomarszczona twarz złośliwa i nadęta, dolna warga zwisa szyderczo - nie znosi ich, bo mu przypominają zmarłych w czas pomoru własnych synów; gdy nie zwracają na starca uwagi, ułamuje grudki zeschłego błota, ciska w bratańców. Słońce jasnymi plamami kładzie się na ścianie spichrza i na pokrytej końskim gnojem ziemi. Tak, Wojtek, zanim wyjechał do szkoły magdeburskiej, jedno tylko miał w głowie a na języku: wojaczkę. Jeśliby kto w on czas rzekł, że mnichem będzie, a dybiącego nań człeka z włócznią inaczej spotka niż mieczem, w oczy by takiemu parsknął; o sto staj był od myśli o eremie czy pokucie za grzechy; na dziewki rad patrzył, rwał się na uwięzi by źrebiec. Taki był - najgorętszy z wszystkich synów Sławnika. I jego właśnie wybrała ręka Boga. Przecie buntował się przeciw ślubowi rodziców, że go na świątka dadzą. Przecie wołał blużnierczo, że również jako biskup zdoła użyć konia, broni i kobiet. Jeszcze nawet po powrocie z Magdeburga weselił się światem, rad pił piwo i miód, rad śpiewał świeckie pieśni. Dopiero tamtej nocy - u łoża umierającego Dytmara - powaliła go pięść Boża; a skoro raz zawrócił do Boga, nie było wytrwalszego odeń łowcy miłości; dla ostatniej poćpiegi - jak choćby onej Mlady Wrszowcowej - gotów był biskupstwo rzucić, najmarniejszego smarda gotów po bratersku objąć ramieniem; kimże się Chrystus narodził - bogaczem czy smardem? Taki był Wojciech i taką drogą doszedł do puszczy pruskiej. Gaudenty wciąż się nie mógł oderwać od obrazu małego Wojtka, biegającego w żółtym kubraku, z gołymi kolanami, i od wspomnień dzieciństwa w Libicach; nozdrzami czuł zapach ojcowego grodu, różny w jakiejś nieuchwytnej barwie od woni wszystkich innych grodów; widział plamy słońca na sczerniałym drzewie, które się kładły trochę odmiennym blaskiem niż gdziekolwiek indziej. Teraz, kiedy Sobiebor nie żyje, kiedy Libice zostały już na zawsze stracone dla rodu Sławnika - Radzym wiedział o tym z całą pewnością, choć goniec Ślepowrona nic nie umiał powiedzieć, co się w Czechach dzieje - przerwała się łączność z minionymi dniami dzieciństwa; ostatnia więź została zerwana. Przez wszystkie lata arcybiskupstwa Gaudenty ani razu nie zatążył do Libie; nawet wtedy, gdy Sobiebor przyleciał doń z wieścią o wyprawie Bolesława na Czechy. Teraz - znienacka - do klęczącego u srebrnej trumny Radzyma bolesną tęsknotą wrócił rodzimy gród; wróciło własne dzieciństwo, o którym przecie dorosły mąż nie myśli, do którego nie wraca - czyż ptak może zatęsknić za własnym nieopierzonym pisklęctwem? A tymczasem... - wciąż ten Wojtek biegający w żółtym kubraku, z gromkimi okrzykami radości... Sobiebor, Spycimir, Pobrasław, Poraj, Czesław... - gromada jak się patrzy! Gdzie ona gromada? Pod srebrną trumną klęczy wychudły,’ podstarzały mnich, wyblakłymi oczyma w czerwonych od niewyspania obwódkach wpatruje się w zapadłą w niebyt krainę własnego dzieciństwa. Kraina ta wraca doń w całej swej krasie, w porywającej urodzie. Czyż życie może być aż tak piękne - dalekie, zapomniane, wzgardzone życie?... W przypływie niepomiernego zdumienia przeciąga arcybiskup dłonią po oczach - nigdy nie wiedział o takiej krasie i takiej urodzie... Nigdy! Wzgardził światem nie znając go. Wojciech znał tę urodę. I oto niby żywy staje mu przed oczyma brat, jak skacze na cisawego konia; źrebiec się niepokoi, drobi nogami, sierść na wyciągniętej szyi aż błyszczy, całe ciało napięte, w oku niecierpliwość; jeździec w żółtym kubraku uniósł się, poderwał wierzchowca - szerokie końskie kłęby, odstający lekko ogon, dwa kręgi uniesionych kopyt... kurz zakrył jeźdźca i konia; zebrani na ganku woje - i ojciec - zaklaskali z uciechy na widok, jak chłopak ugłaskał rozhukanego ogiera. Ojciec... Dwa worki pod śmiejącymi się oczyma, wesoła, hulaszcza twarz, cała w szerokich fałdach, tylko wokół warg rys twardości i dumy. Grzymisława, odziewająca najmłodszego, karmiąca go dymiącą kaszą - każdą łyżkę brała matka naprzód sama do ust, by sprawdzić, czy nie poparzy warg dziecka. Ciągłe ucieczki do starszych braci, nie zważających na malca - tylko Spytek lubił braciszka, sadzał go sobie na karku i cwałował wokół dziedzińca. Cały gród wrzał życiem, które się w nim przelewało ponad brzegi, ponad stromy wał z ostrokołem, które biło niepowstrzymaną, spienioną falą. Wojtek znał urodę tego życia, znał i wzgardził nią; tą wzgardą pociągnął młodszego brata, uwiódł go za sobą z niepowstrzymaną siłą, jak burza unosi spadłe liście. Czy to żal starego człowieka wobec srebrnej trumny? Żal spóźniony i bezpłodny, płynący z obudzonej tęsknoty? Zimny pot pokrył czoło Gaudentego - to pokusa szatańska, która dotarła poprzez mur wyrzeczenia się, umartwień, postu i modłów. - „Święty wojowniku Chrystusów, bracie mój, Adalbercie, módl się za swego niegodnego sługę, postawionego na straży twojej czci... Czemu migasz mi przed oczyma żółtym kubrakiem i gołymi kolanami, młodą, rozradowaną twarzą, okrzykiem pełnym namiętnej woli życia? Przecie poszedłem za tobą, naśladowałem cię wiernie i czciłem, skoro wziąłeś - za siebie i za mnie - brzemię wyrzeczenia się świata. Przecie nie buntowałem się nigdy przeciw tobie i zawsze szedłem twoją drogą; a gdy nie dane mi było w puszczy pruskiej umrzeć wraz z tobą, ruszyłem dalej sam, starając się z twojej drogi nie zbaczać, nie wątpiąc nigdy w słuszność twych postanowień, twych dążeń i twych chęci.” A teraz - na schyłku życia, gdy z drogi tej już zawrócić nie można, gdy ostatnia więź z dawnym życiem została zerwana - oto teraz rodzi się w duszy żal i bolesna tęsknota za urodą i krasą minionych dni; za urodą, której Radzym nigdy dawniej nie dostrzegał, za krasą, która zawsze była mu obojętna. Rozpłomienionymi oczyma wpatrywał się dotąd w krainy ukazywane mu przez brata po to, by teraz zatęsknić za tą, do której już nie ma powrotu. Azali odtąd będzie szedł drogą Wojciecha z tym bolesnym żalem w duszy? Drogą Wojciecha? Czyliż ktokolwiek może iść inną drogą niż swoją własną? choćby kogoś najbardziej miłowanego i czczonego? Nie, nikt nie ominie swojej, najbardziej własnej drogi - trzeba wejść na nią choćby na schyłku życia, choćby wtedy, gdy ciało już jest zmurszałe i wiotkie. Pewne to - już nie stanie się Gaudenty młodym chłopcem, już nie skoczy na rozhukanego źrebca, nie przeżyje życia po raz drugi, a całkiem inaczej. Wojciech wyrzekł się świata za siebie i za niego - za Radzyma, za ukochanego brata. Czy ktoś może się wyrzec za innego? czy można za innego wziąć brzemię, wziąć krzyż i ponieść ofiarę? Teraz dopiero pojął Radzym tajemnicę puszczy pruskiej, która darła w strzępy dusze ich obu - Bogusza i jego, Radzyma - gdy wracali wykupieni z niewoli. Wtedy to wyrwał się Boguszowi ów grzeszny, niechrześcijański okrzyk: - Czemuż nie ugodzili nas włócznią? Czemu nie ugodzili? Z nich trzech Wojciech był wtedy najsłabszy, zdawał się starty na proch. Czyż nie dostrzegli wówczas - patrząc z bliska na męczeństwo, nie tylko śmierci, ale i dni poprzednich - dłoni Bożej, która starła z Wojciecha wszystkie naleciałości, zbyteczny proch ziemski? Wojciech od dawna obrał tę drogę, wziął na się brzemię Chrystusowe, wyrzekł się wszystkiego dla miłości Ukrzyżowanego. On znal urodę życia i krasę życia - znał ją i odrzucił dla większej krasy i większej urody. Jego moc była nie jego mocą, była mocą Boga - dlatego był słaby, bo wszystko odrzucił; nawet moc swoją. Gdyby w żółtym kubraku i z gołymi kolanami nadal ciskał oszczepem do tarczy i źrebce ujeżdżał, gdyby został rycerzem i wojownikiem, gdyby nie oddał w ręce Boga nawet mocy swojej - oo! wtedy by śmierć powitał nieulękłym okiem; nie wołałby z trwogą do wszawego Prusa: „Czego chcesz ode mnie”, ale z dumą wojacką szedłby ku śmierci. Ale Wojciech nie chciał własnego zwycięstwa, chciał zwycięstwa Chrystusa - i Gaudenty od tamtej chwili, w której ciżba się pchała do wykupu truchła Wojciechowego od Prusów, widział ciągle znaki tego zwycięstwa. - Czemuż nie ugodzili nas włócznią? - tak, bluźnierczy i pełen pychy był tamten okrzyk. Czemu nie ugodzili? Jezu Chryste! - klęczącego arcybiskupa oślepiło zrozumienie. Już wiedział, dlaczego Bóg przyjął ofiarę Wojciecha, a ich ofiary nie przyjął. Wojciech szedł swoją drogą - i doszedł. Ale nikt nie może iść cudzą drogą, nikt! Nie można się wyrzec za kogoś - nawet źdźbła, nawet prochu. Gaudentego żal gniecie za urodą i krasą minionych dni - i oto on, towarzysz Wojciechowego życia i Wojciechowej wędrówki - stoi dziś u rozstajnych dróg; dziś słyszy to samo wezwanie, które Wojciech usłyszał w noc śmierci biskupa Dytmara. Czy zdoła się wyrzec żalu, wyrzec się krainy nieopierzonego pisklęcia, wyrzec się wspomnień o krasie minionych dni? Sobiebor odszedł. I dopiero teraz - na wieść o jego śmierci - pojął Gaudenty, jak bardzo nie miał prawa łajać starszego brata, który przyleciał doń bez tchu, w jasną noc księżycową, z rozsadzającą mu żebra radością, że wraca na Libice - do wytęsknionej krainy urody i krasy życia Czyli można się wyrzec żalu za tą utratą? Ponad siły człowiecze takie wyrzeczenie. Głupawy otrok strachał się i momotał, gdy arcybiskup wypytywał go o koniec Sobiebora - nie wiedział nic. Trzeba śpieszyć do Krakowa - naprzeciw śmierci brata i rodowego starosty. Jaka była ta śmierć? Póki była to naga wieść, nie powiążesz jej z człowiekiem, z tym barczystym, rozrośniętym wojem, o gębie twardej i dumnej, z wielkim nosem i białą wichurą brody, związanym wszystkimi włóknami z urodą życia. Jego śmierć? - nie ma jego śmierci, być nie może, tyle w nim siły i niepohamowanej żywi. Śmierć? - to słychać jeno brzęk pękniętego ogniwa w rodowym łańcuchu, zerwanie rodowej więzi. Sobieborze, starosto mój i bracie, czy to za tobą żal, za tą przerwaną więzią? Jaka była ta twoja śmierć, twoja własna śmierć? Wojciech przez całe życie szedł ku swojej śmierci, całe życie budował ją, w trudzie, w udręczeniu. Musiał tak właśnie skończyć, jak skończył. Musiał. A ty, Sobieborze? Twoja śmierć inna była, bo inna była droga twego życia. Tak, Sobieborze, śmierć nie jest czymś odmiennym od życia, jest zakończeniem życia, taka jest, jaka była droga człowieka. Każda śmierć, nawet przypadkowa śmierć pijaka w bójce karczemnej. A twoja, jaka była - cóż wiem o tobie, Sobieborze? Niby pchnięcie lodowego sztyletu, chłodne ściśnięcie w piersi na myśl, że może Sobiebor zginął w walce o Libice. Jakże radosna byłaby taka śmierć, jakże prosto szedł do niej Sobiebor przez całe swe życie. Znowu widzi Radzym ojcowy gród, wał rogaty od wykuszów, bury dach cyrkwi i ciężką wieżę. Woje w skórzanych kubrakach drą się na prostopadłą ścianę, biją się tam, na górze, Sobiebor rąbie w prawo, w lewo, błyska jego szeroki miecz. Kto go trafił? - może łucznik z gołymi ramionami, wychylający się z wieży, pewnie ten łucznik... Sobiebor odgiął się do tyłu, ramiona rozkrzyżował, wali się potylicą w dół, leży w rowie - w kupie pobitych ciał, potrzaskanych czerepów, zrąbanych tarcz. Na wale dalej kłębi się rąbanina... Taki powinien był być koniec Sobiebora, takie było jego życie - wojownika i księcia. Śmierć Sobiebora i śmierć Wojciecha - dwa życia i dwie śmierci... A moja śmierć, Radzyma? Klęczący przed świętymi szczątkami arcybiskup drgnął: sam siebie nazwał Radzymem; Radzymem, nie Gaudentym. Te dwa imiona to jakby imiona dwóch dróg: Wojciechowej drogi i Sobieborowej. Zdał sobie sprawę, że mimo kościelnego imienia, mimo arcybiskupiej godności, mimo mniszej szaty, mimo nieustannych modlitw, postów, umartwień, mimo wspólnej drogi z Wojciechem i dobrowolnej wędrówki w puszczę pruską - jego droga była bliższa Sobiebora niżli Wojciecha. „Czemuż nie ugodzili nas włócznią” - wiedział teraz: nie mogli ugodzić. Jego ciało nie mogło tu leżeć, w tej cyrkwi, obok srebrnej trumny Wojciechowej. O czymże to myślał, o czym marzył w skrytości - w skrytości tak głębokiej, że sam o niej nie wiedział. Aż się zwaliło w nim wszystko, niby trzem podgryziony od spodu przez zgniliznę i grzyb - jeno bezładna kupa spiętrzonych pni. Żal za krainą pisklęctwa, za urodą i krasą życia Sobieborowego i Sobieborowej śmierci? Teraz chwycił Gaudentego inny żal, żal stokroć dotkliwszy, żal z rozeznania siebie samego - tym razem zupełnego, do dna. Gaudenty rozkrzyżował ramiona, rozpostarł je na srebrnej trumnie; gorącym czołem czuł chłód metalu. Po pięknie gładzonej powierzchni toczyły się ku dołowi dwie strużki ciepłych, gorzkawych kropel. 13 Mieszka... Mieszkaaa... Dziek Sobieborów rozejrzał się ze zdziwieniem: dopiero co widział jasną czuprynę; widział na pewno. Tamten musiał słyszeć wołanie - gdzież się skrył? Dziekowi nie było do igrów w tej chwili: przyskakal z Pałuków na złamanie karku, skoro tylko doszła go wieść o ojcu - stryj mu przysłał tę wieść; ale w Gniezdnie chłopiec Gaudentego nie zastał. Kogóż mógł pytać - księżyc wszystko będzie wiedział, a kryje się przed nim by niedorostek. Dziek raz jeszcze krzyknął zniecierpliwiony: - Mieszka... Ni cienia... Powietrze złote od kurzu, na burych dachach kładzie się jesień błękitnawym nalotem. Gród, by wymieciony - pusty i cichy. Na tle nieba ostro się rysują cienie stróży - woj stoi wsparty na włóczni, ramię zgięte w łokciu, wysoki szłom zakończony ostrzem; inni chodzą tam i na powrót, spotykają się, gadają chwilę, znów się rozchodzą. Na rozsłonecznionej ścianie kupkami grzeją się muchy. Z rzadka opada żółty liść. Kroki głucho stukają po wyścielających ulicę szczapach - kajże się skrył księżyc? Dziek przebiegł między szopami drużyny - otwarte drzwi ziały czarną pustką - wypadł na plac grodowy, rozejrzał się: dworzec księdza, biskupa, w głębi gospody gościnne, bliżej ciężka bryła cyrkwi; w środku stoi trzem z grubych tramów wiązanych na zrąb, pełny - powiadają - broni, zbroi, szłomów, tarcz, szypów, odzieży, łyżew kościanych - wszelakiego sprzętu wojackiego. Gdzie się skrył Mieszka? - w dworcu go nie ma ni na wale, ni w szopach. Nie skrył się przecie w cyrkwi, co by tam robił? Zniechęconym krokiem powlókł się Dziek przed siebie, nie dostrzegł przyjaciela, który przycupnął za wieżą, skradał się dookoła, w miarę jak Dziek ją mijał. Przez cały rok - dzień w dzień - siedział Mieszka naprzeciw Tuniego, patrzył znad otwartej księgi w smagłą twarz mnicha, spotykał przenikliwe źrenice ostro patrzące spod czarnych brwi. Mieszkę zawsze strach brał przed tym spojrzeniem, jakby drobnymi by ziarnko maku źrenicami mógł mu się Tuni dowiercić do wnętrza; nic nie zataisz przed takim. Od pierwszej chwili Mieszka bał się Tuniego. Skoro ojciec oddał go w ręce mnicha, zaraz po wyprawie na kraj Głomaczów, przerażenie ogarnęło chłopca. Czy ojciec chce go świątkiem zrobić? Jak Bezpryma? Tuni był wysoki, chudy, ale żylasty, biała szata spływała zeń luźnie w sutych fałdach. Mocną dłonią wziął księżyca pod brodę, zadarł mu głowę do góry. Mieszka - wbrew chęci - musiał spojrzeć mnichowi w oczy: w tejże chwili znienawidził Tuniego i - ugiął się przed nim. Słuchał go następne dni, nie bardzo słysząc. Tuni dostrzegł to, pochylił się nad chłopcem, oparł mu dłoń na ramieniu, powiedział miękkim, niewolącym głosem: - Tyle cię obeszło, że musiałeś woły biczem pędzić? Azali myślisz, że jak ostaniesz księdzem, co innego będziesz robił? Całe życie będziesz gnał stado, kędy trza, a nie posłucha który byk, w bok się zerwie, będziesz go biczem zaganiał do stada. Bo kto zacz ksiądz, jak nie pastuch? I powiem ci, że nawet Pan nasz, Jezus Chrystus, nie na co innego k’nam przyszedł, jeno na pasanie. Tym powiedzeniem wziął chłopca, przykuł do siebie. Nie. Mieszka nadal nie lubił Tuniego. Ale mnich rzucił czar na otroka, nałożył nawiezy, których nie zerwiesz. Tuni miał śpiewny głos, dziwacznie, z obca wymawiał słowa, ale nie chropawo - miękko. Gadał, że książę wiele umu mieć musi, nie tylko mu mieczem machać a na koniu brykać. Mieszka siedział nachmurzony, słuchał, w pewnej chwili wykrzyknął: - A ojciec?... Przelotna zmarszczka między długimi brwiami, znów miękki głos: - Ojciec? Azali myślisz, że ojciec twój na to jedno ma um: na machanie mieczem? Mieszka wciąż siedział nadąsany, chmurzył czoło. Tuni rzekł: - Wżdy to ojciec kazał mi uczyć cię wielkiej mądrości ksiąg. - Pono ojciec chce mię na świątka sposobić - wybuchnął chłopiec. - Dlatego mię wam dał. - Na świątka? - ciągle ten zniewalający głos. - Powiem ci jedno: płony byłby świątek z ciebie. Już lepszy ksiądz... - Lepszy?... - przez nadąsanie przebił się słaby uśmiech i zaraz zgasł. - Wżdy ojciec odjął mnie już piastunowi. A kiej okpili mię, psie krwie, mogilnianie, zgniewał się na mnie. Zrazu... - chłopak się zaciął, oczy spuścił, ale ciągnął z uporem - zrazu na pastucha mię dał, a później wam... mnichowi. Kiepski to piastun dla księżyca... z mnicha. - Mieszka czuł wewnątrz ostre bryłki lodu, wciąż oczu nie śmiał podnieść, ale szczekał dalej: - Niepotrzebna mi ta mądrość... z ksiąg. Mierzi mię ona. - Nie znasz jej. - I nie chcę znać. Cóż to za mądrość... puh! - Wielka to mądrość, Boża to mądrość - głos Tuniego stwardniał, czoło okryła mu fala czerwieni - nie bluźnij onej. Mądrość ksiąg to odblask mądrości niebieskiej, jakoby blask słońca na fali jeziornej. Ejże! widzę to nynie, bardziej się nadajesz na wolarza niźli na księdza, nie rozeznajesz onej mądrości. Powiem to ojcu, niechże postawi cię na trzy albo pięć lat z biczem przy stadzie za takie gadki. - Mieszka pobladł, podniósł wzrok na rozgniewana twarz Tuniego i zaraz go spuścił, wyjąkał: - Nie gadajcie... Nie przeciwię się woli ojcowej. - Bacz... A za ono szczekanie na mądrość pokutę ci zadam, do pełni będziesz krzyżem w cyrkwi leżał. Nie zwolę na szczekanie przeciw Bogu. - Tuni wstał, rękę wyciągnął, gniew nim miotał na zuchwałość Mieszkową. Od tego dnia Mieszka rozdwoił się w sobie. Gdy był sam, biesił się, wściekał, klął, bił zaciśniętymi pięściami po kolanach, wargi zacinał, z oczu płynęły mu łzy bezsilnej złości. Buntował się przeciw woli księdzowej, sam sobie krzyczał, że pojedzie do ojca, wyrąbie mu w oczy, jako nie siedzieć nad księgami księżycowi. Nienawidził Tuniego, ksiąg, mądrości. Ale skoro tylko spotykał mnicha, skoro słyszał jego śpiewny głos i odpinał drżącymi jeszcze z rozżalenia palcami klamrę księgi - jego zawziętość rozwiewała się by mgła; tak, na pewno były to uroki ciemnolicego mnicha o kłującym spojrzeniu małych źrenic. Od słów, jakie Tuni doń mówił, od śliskiego, połyskliwego pergaminu, od równych rzędów liter szedł na Mieszkę zniewalający czar - chłopiec oddychał chłodnym i rzeźwym powietrzem, wzbudzającym nie znany dawniej głód; czyż zaspokojenie tego głodu było ważniejsze od konia i miecza? Mieszka poddawał się czarowi bez oporu, wchłaniał jadowity urok Tuniego. Mnich pokazywał chudym palcem znak w księdze, pół mówił, pół śpiewał: - Bacz ono na ten znak, jest to znak x. Od tego znaku trza zacząć, jako że kryje się w nim największe miłosierdzie Boże. A jest to znak pochylonego krzyża. I widzisz nad onym znakiem małego węża, jakoby gadzinę. Ten znak z wężem u góry oznacza Chrystusa Pana i czytasz go tak: Chrystus. Boć Chrystus na krzyżu wylał krew za grzechy nasze i twoje. A ukazuje nam to ów wąż u góry. Bo wąż to znak Chrystusowy. Kiej na pustyni synów Izraela gady napadły a żarły ich za grzechy, kazał Mojżesz wielkiego węża z miedzi postawić, i świecił wąż w słońcu, a kto na onego spojrzał, był zbawion od złych gadów; a ten wąż to był Chrystus, chociaż synowie Izraela tego nie wiedzieli, jeno sam Mojżesz. Ilekroć tedy spotkasz w księdze znak x z wężem na górze, skłoń głowę, bo staje przed tobą sam Chrystus. Tak, niepojęte czary zawierały grube księgi, spięte mosiężną klamrą. Ód tego dnia, ilekroć wzrok Mieszki padł na znak x z małą kreską wygiętą w kształt wężyka, przed oczyma stawał mu Jezu Kryst wiszący na krzyżu; kupa ludzi się naigrawa z umęczonego. I bolej jeszcze - jak długo o tym bajał Tuni: rozżarzony piasek, wielka ciżba i ów miedziany wąż; a wkoło pełzają gady, rzucają się na ludzi, wszyscy ręce wyciągają do onego świecącego węża, cisną się doń, chcąc dotknąć, chociaż nań spojrzeć; straszny krzyk kąsanej ciżby i radość uratowanych, i charkot tych, co nie zdołali głowy odwrócić, co umierają na tym rozpalonym piasku. A wszystko to utajone w małym znaczku x z wężykiem u góry - Mieszka tarł w zdumieniu czoło, mrugał. - A on znak czytasz vero, tylko dwie litery pisane: pierwsza i ostatnia - miękko faluje śpiewny głos mnicha. - Bo veritas wszystko zawiera od początku po koniec; a koniec jest nad początkiem. I kiedy patrzysz na on znak, wszystko w nim zawarte: to, co było, co jest i co będzie. I ty jesteś w tym znaku, młody księżyc, i możesz się w nim przeglądać niby w onej blaszce świecącej, co ją ksiądz kupił od kupców dla twej matki. Kiedy widzisz ten znak, pomnij, że się nic nie ukryje przed okiem Boga, choćbyś co zrobił w skrytości, w ciemni nocy albo w zamkniętej komorze. Wszystko, co zmieści w sobie czas od dnia stworzenia do. chwili, kiedy Chrystus Pan przyjdzie na obłoku - sądzić żywych i umarłych, wszystko zamknięte jest w tym znaku. Z zapartym tchem słuchał Mieszka, chudy mnich otwierał przed nim tajnie ksiąg. Z bojaźnią podnosił chłopiec oczy, widział pociągłą, ciemną twarz, szerokie łuki brwi, przenikliwe spojrzenie. Gdy tak patrzył i słuchał, nie buntował się, nie śmiał, był urzeczony i przepełniony bojaźnią. Już teraz nie krzyknąłby zuchwale: „Cóż to za mądrość taka... puh!” - głupi był, gdy tak krzyczał: nie lada jaka to mądrość. Tuni pokazywał palcem w księdze, śpiewał: - Widzisz te dwa słowa? Pierwsze to ira, drugie - patientia. Patrz na one: pierwsze jest krótkie, drugie rozciągło się by żmija. Ira to gniew, pojmujesz? A przedstawiają oną irę jako dziewkę z wyszczerzonymi zębami, onaż targa własne włosy w złości. Bacz, jaka mądrość w tych znakach: ira jest krótka i prędka, bucha, jakby garść żaru rzucił na suchą słomę. To i trza ją ostrogą trzymać a powodami, iżby nie poniosła by pożar: zły to ksiądz, który zwoli, by ira panowała nad patientia. A patientia to cierpliwość, widzisz, jak się wydłuża. Długo trza na patientię pracować, tak jakbyś obody giął. Bacz no: skręć obód raz dwa, prędko, jako to ira lubi: drewno ci w drzazgi pójdzie. A patientia zegnie najtwardszy jesion. Obacz, co ujarzmia wszelaki opór: ira, czyli patientia? Mieszka patrzył rozszerzonymi oczyma, coraz lepiej pojmował, dlaczego go ojciec oddał w ręce mnicha. Coraz wyżej też rósł ojciec w jego oczach. I coraz rzadziej bił księżyc z wściekłością w kolana, klął i pomstował. Świat, zaklęty w grube księgi spięte ozdobnymi klamrami, wciągał go, ogarniał i wiązał. Ira i patientia - Mieszka leżał długo wieczorem z otwartymi oczyma, nie mógł zasnąć. Nadal nienawidził Tuniego, bał się spojrzenia jego małych źrenic. Ale tylko z nim mógł przebywać - ilekroć spotkał innego człeka, choćby prostego woja, choćby podrostka, mrużył oczy, przemykał się chyłkiem, plecy mu się garbiły: a nuż ów człek widział go z biczem w ręce, idącego za stadem zrabowanych wołów; ilekroć wspomniał o chwili, gdy mu ojciec kazał rzucić pancerz i miecz, krew zalewała mu twarz, w oczach stawały łzy. W każdym spojrzeniu jedno widział: szyderstwo. Zapiekała się w nim niechęć do ludzi - czyżby zostawały mu same tylko księgi, przy których zapominał o gańbie? Powoli przylgnął do ksiąg, już teraz trudno żyć bez nich; jedno było tylko silniejsze od ksiąg: chęć pokazania ojcu, że zdoła spełnić jego nakaz, że jest dorosłym mężem, prawym wojem. Ale tego nie pokaże się u Tuniego. I tak rosły obok siebie: nowo zbudzona miłość do ksiąg i żądza pokazania przed ojcem swej mocy - Mieszka nie wiedział, co w nim było silniejsze. Nadal unikał ludzi, bał się ludzi. Płynął czas, przeszła jesień, zima i wiosna - przechylało się lato, żółte liście - krążąc - opadały wolno na dachy, szeleściły pod nogami. Porwane i niejasne wieści napływały do Poznania z dalekich Czech. Mieszka siedział naprzeciw Tuniego, księgę miał rozwartą, ale wciąż się mylił w czytaniu. W pewnej chwili złożył obie dłonie na kartach, podniósł spłoszone oczy, napotkał kłujące spojrzenie mnicha; Tuni miał ledwo widoczny uśmiech na drobnych wargach, rzekł: - Źle ci dziś idzie. Mieszka przygryzł usta. Starał się, by głos brzmiał obojętnie: - Powiedzcie, ksze, czyli... - zająknął się; opuścił oczy na swe dłonie i znów je podniósł: - ...czyli ojca mogą pobić... w onych Czechach? Spokojny, śpiewny głos Tuniego: - Każdego można pobić. Mieszka krzyknął: - I mego ojca? - Ojca twego również. - Jakże to może być?! - A no... - wciąż ten półuśmiech na wargach mnicha - niech nie idzie na lód, kto boi się upaść. Nie ten dobrze na łyżach jedzie, kto nigdy nie upadnie, ale ten, kto dalej zajedzie. Twój ojciec niejeden raz padał i wstawał. Ale widzę: nie idzie ci dziś czytanie. Pójdź, twoja mać przyjechała do Poznania, przywitaj oną. - Mać? - chłopiec się poderwał i zaraz zgasł. Tuni nie spuszczał zeń bacznych oczu. - Co ci to? - Nic... - i wyszedł w żółtość jesiennego dnia. Stanął, odetchnął głęboko: w ten rok przeżył więcej niźli przez cały swój wiek... Rozejrzał się, wolno ruszył przed siebie, chciał wejść na wał, spojrzeć na roztocz kraju. Między drużynnymi szopami ujrzał Dzieka, usłyszał wołanie: - Mieszka... Cofnął się w nagłym popłochu, skoczył za wieżę. Przekradał się dookoła, w miarę jak tamten ją mijał; wyjrzał zza węgła, śledził druga: Dziek - odwrócony - rozglądał się na prawo i lewo, jeszcze raz go zawołał. Mieszka stał przytulony do ściany, stukało mu w piersi i skroni: nie, Dziekowi, najlepszemu drugowi, nie spojrzy w oczy. Nie zdoła. Aż jeżył się na tę myśl, na wspomnienie poważnej zawsze, jakby surowej twarzy druga, jego drwiącego głosu i ostrego języka. Dostrzegł, że Dziek zniknął między kleciami; w trzech skokach był przy dworcu, przeleciał sień - była pusta - wpadł do własnej komory. 2S2 Nie pokaże dziś nosa - wciąż się dławił ze wstydu i wściekłości. Mać... Tak, uczciła go rycerskim pożegnaniem, najstarszego syna. Z kutego srebrem rożka przepijała... do poganiacza wołów przepijała. Wiedział, że w mieniących się - pawich - oczach matki zjawią się twarde błyski, ach! i mać - jak inni - uderzy go szyderstwem. Z łokciami na kolanach, z brodą opartą na pięści, siedział na swym tiosłaniu, nieruchomy - aż pienił się wewnątrz. Siedział długo - bez końca. Emnilda kilkakroć posyłała po niego, jnał otroków precz. Zaciął się. U warg miał zmarszczki uporu, wciąż chmurnie patrzył spod ściągniętych brwi. Nie wyjdzie z komory, aż mać odjedzie. Drgnął na skrzyp uchylanych drzwi. Spojrzał: w progu stała Emnilda, groziła mu palcem. Poderwał się. - Tak to?... - jakże miły mu jej głos, niski, dźwięczny - niewola ci przyjść do mnie? Do macierzy? Odburknął: - Nie do mnie przyjechaliście... co mam chodzić? - A jeśli ci powiem: do ciebie. Podniósł na nią oczy - nie było drwiny w jej spojrzeniu. Poderwało go, by skoczyć ku niej, przypaść do jej piersi, wypłakać się wwjej objęciu - pamiętał żywo ciepły, bezpieczny uścisk matki, który odgradzał od wszystkich bied, jakie go spotykały: od zębów psa wypadającego zza węgła, od drwiny starszych towarzyszy, od bóhi rozbitego kolana, od gniewu ojca. Wewnętrznym skurczem żachnął się na tę słabość - słabość nieźrałego otroka. Patrzył wciąż nieprzyjaźnie, wycedził przez zęby: - Doszły już do was pewnie gadki... złe to gadki. - Gadki! - wykrzyknęła Emnilda. - Nie są to puste gadki. Miejsca sobie znaleźć nie mogę. Gaudenty wyjechał, nie mam do - kogo pójść. Do ciebie przyjechałam... do najstarszego syna. Jakby go biczem smagnęła - schłodniał, kąsała go jadowita złość. - Iii... nic wam do tego, matko. - Mieszka! Co ty mówisz, Mieszka! - Nie pojmujecie ludzkich ozorów? Puste one gadki. - Mołwię ci: miejsca sobie nie mogę znaleźć. - Ech! - pogardliwie wykrzywił wargi, z całej swej rozżalonej miłości chciał ją zranić - ech! jakiego to miejsca sobie szukacie? Nie wiecie to, gdzie wasze miejsce: w babińcu. Nic wam do spraw wojów a mężów. Patrzyła nań szeroko rozwartymi oczyma, milczeli oboje, ciężko dyszeli. Chwiejnym krokiem podeszła do łoża, siadła, objęła syna ramieniem. - Mieszka... Synu mój... Wyrwał się szorstkim, nieprzyjaznym ruchem. Stał teraz przed nią, zwiesił łeb, przygryzał wargi; tak bardzo chciałby wypłakać przed nią swą gańbę, czuł to: spłynęłaby z łzami. Coraz mocniej zacinał się w ślepym uporze. Emnilda patrzyła nań w górę, Mieszka dojrzał pod oczyma matki dwa zwisłe worki; z obu stron siatka drobniutkich zmarszczek. Zdała się mu matka stara, bezradna, opuszczona. Jej rozżalone spojrzenie bolało, nachmurzył się jeszcze bardziej. Gdy teraz przemówiła, głos jej drżał. - Mieszka... takiś jak ojciec, całkiem taki - cóż mu mogłaby rzec milszego? - zacinasz się. Wieleż razy leżałam podle ojca, iże miotał się, jakby go w wątpiach gad żarł. Przytulałam doń twarz: nigdy mi słowa nie rzekł, a jeśli rzekł to jedno tylko: „głupia”. A wżdy ja... ja... - rozpłakała się. Mieszkę jakby kto pięścią w pierś stuknął. - Mąci... - A nynie... - patrzyła na niego, po policzkach wciąż się toczyły krągłe łzy - nynie i ty... jak ojciec. A jechałam do ciebie... do ciebie, Mieszka... miejsca sobie znaleźć nie mogłam. Puste to gadki, mołwisz? A jeśli nie puste? Co tegdy? - i naraz powstała, chwyciła go obu rękoma za ramiona, ścisnęła z całej siły, aż poczuł ból. Przestraszył się. - O czym mołwicie, matko? - O gadkach... o gadkach mołwię, durniu! - krzyknęła. Oczy jej obeschły, twarz sczerwieniała. - Moje miejsce w babińcu, co? A ja ci rzekę, jeśli nie tylko gadasz tak, jeśli tak myślisz, to twoje, nie moje miejsce w babińcu. Pojmujesz? Poderwał głowę: nie o pędzeniu wołów krzyczała tak matka. Inne to gadki. Jakby wiatr zwiał zeń nalot niechęci - jednocześnie z tym poczuł się małym, bezradnym chłopcem. Wyjąkał: - Gadki... - Ślepowron przysłał wieść Gaudentemu, że brat jego nie żyje. Sobiebor. Arcybiskup powiadomił Pałuki, sam do Krakowa poskakał. A potem - zaszlochała krótko - potem nadleciały do Gniezdna wieści o rzeźbie w Żatcu. I że w onym Żatcu ubili... - rozpaczliwie się przytuliła do Mieszki - ojca ubili. - Ojca? - wykrzyknął chłopiec. Ciężka cisza napełniła komorę. - Mołwiłam sobie... cięgiem sobie mołwiłam: puste to gadki. Ale, Mieszka... miejsca sobie znaleźć nie mogę. Ty mołwisz mi: moje miejsce w babińcu - znów krótki szloch - jakże to tak... w babińcu? Jakże? A jeśli prawda to... one gadki... on Żatc?... Jeśli naprawdę ojca... - pochyliła się do kolan, dłońmi zakryła twarz, plecy jej wstrząsało łkanie; Mieszka - sam zdrewniały - położył dłoń na drgających plecach matki, jąkał: - Cichajcie... cichajcie no... to jeno gadki... cichajcie... - Emnilda gwałtownie się odchyliła, twarz czerwona, krzyknęła: - A - jeśli prawda to? Wyprostował się. - Jeśli prawda?... - zapatrzy! się w ścianę komory: jakby nie było tej ściany; jakby wprost przed nim ogromny, płaski kraj, pola i puszcze, wolnymi skrętami płyną przez kraj rzeki, po wałach grodów tupoczą ciężkie kroki stróży, kupy wojów, drużyny, pancernych i szczytników, rozsypane siodła, wsie, osady - nibyś garść piasku rzucił: księstwo. Mieszka poczuł na barkach ciężar, zwalił się mu kamień na plecy, gniótł. Księżyc powtórzył: - Jeśli prawda?... - Gadałeś: nie k’tobie jechałam - Emnilda mówiła szybko, z wypiekami na twarzy - żebyś to wiedział, głuptak: k’tobie jechałam. Kaj miałam jechać, do kogo? Jeśli to prawda... Boże strzeż i Bogurodzica Dziewica!... ale jeślić to prawda... kto mi ostał? Ty jedno. Pojmujesz to? Mieszka! Chłopak prędko oblizał wargi, bryła gliny w gardle, w rękach i nogach chłód, w piersi strach przed tym krajem, który widział przed sobą - falujący - i duma, i siła. Wyprostował się, zadarł głowę. Aż naraz buchnęła w nim wdzięczność do matki, wdzięczność za te jej dumki, takie dumki; oblał go war, chłopiec przypadł matce do nóg, całował kolana, powtarzał przez łzy: - Matko... matko... - Emnilda miękką dłonią gładziła mu włosy. Patrzyła na pochyloną głowę syna, na usta spłynął jej cichy uśmiech, uspokoiła się: Mieszka podejmie ten trud, zdoła podjąć. Nie wykrzyknął prostego, dumnego słowa, przypadł do niej; oto żegna po raz ostatni swoje dzieciństwo. Uśmiech wciąż się jej błąkał na wargach, gdy syn się podnosił powoli, bez pośpiechu - gdy znowu usiadł obok niej, oczy miał stwardniałe, między brwiami krótka zmarszczka; całkiem ojcowa. - Nie siedzieć ci w Poznaniu... trza do Krakowa jechać. I ja myślę: puste to gadki. Wżdy... nie siedzieć ci w Poznaniu. Jest tu Dziek Sobieborów, chce cię widzieć. Niby powrotna fala - słaba już i zmalała - dawna niechęć do druga. - Czego chce ode mnie? - Sobiebor nie żyje - Emnilda mówiła teraz szorstko - i on chce do Krakowa... ale bacz, przyjechał pierwej do ciebie. A ty się dąsasz by zasmarkany pędrak. Dureń jeś, słyszysz? Wiem ci to dobrze: wszystko od onych wołów poszło, które ci ojciec kazał gnać. I rzekę ci jeszcze raz: dureń jeś, nabity dureń. Myślisz, że nie wiem, jak ludzi się boisz i w oczy strach ci im patrzyć? - Wiecie to? - Wiem. Myślisz: mać w babińcu siedzi, to jakby mysz w zaczopowanej beczce. Rok temu przyjechałam do Poznania, kiej tylko wieść mię doszła, żeś się speckał z mogilnianami. I było tak: speckałeś się. Cóż to myślisz, chwalić cię będę? Ale powiem ci, że się bolej speckałeś onym późniejszym dąsem. Myślisz, że ojciec twój ni razu się nie speckał, a obacz, jaki człek z twego ojca: do ramienia mu choćby dorośnij, starczy dla cię. Ale ojciec twój ni razu się nie dąsał i w oczy ludziom prosto patrzył. - Mieszka spojrzał na nią z wdzięcznością, choć wstyd go dławił. - Przyjeżdżaliście? Nie wiedziałem. - Nie dopuszczono mię do ciebie, Tuni nie dopuścił. Rzekł mi w on czas: „Wasz syn na księdza rośnie, Emnildo, nie trza pociechy księżycowi. Pewno, ciężka to rzecz dla niego, gryzie się. Niechże się gryzie... sam. Aż stwardnieje: twardość przygodzi się mu w zły czas. Nie wołajcie syna do siebie ni chodźcie do niego”. Prawie gadał Tuni, pojęłam to. Tegoż dnia pojechałam z powrotem do Gniezdna. - Tuni? Tuni wam tak powiedział? - w tejże chwili poczuł, że miłuje tego długiego mnicha z kłującymi oczyma i śpiewnym głosem. Uśmiechnął się: spadła zeń ta obmierzła, gniła, śmierdząca skorupa, która nalepła nań w czas pędzenia wołów. Spojrzał na matkę: Emnilda miała dalej stężałą twarz z workami pod oczyma i siatką zmarszczek z obu stron. Mieszka wstał. - Idziesz?- zapytała matka. - Trza mi odszukać Dzieka, razem poskoczymy na Kraków - w ruchach miał niecierpliwe podniecenie, podniecenie swego dziada i ojca. 14 Podgrodzizie krakowskie huczało codziennym gwarem. Lecz pomiędzy chaty, ocienione żółknącymi już lipami i topolami, wpełzał nieokreślony niepokój. Ludzie nie wiedzieli, stąd ten niepokój, niby ruda mgła, zasnuwająca uliczki i przejścia, ciasne odstępy między chatami, obejścia i podwórza, wciskająca się do kleci i chat, napełniająca wnętrze mrożącym chłodem. Czuli, że wisi nad nimi niepewność, codzienny trud nie jest już najważniejszy - najważniejsze jest jutro, zamazane i niejasne to jutro. Ludzie mówili ichszymi niż zazwyczaj głosami, płochliwie spoglądali sobie w oczy. Wieczorami zbierali się w grupki - pod kuźnią, pod cyrkwią, nad Wisłą - obgadywali wieści - brakło tych wieści, nic się nie. przesączy z grodu, jakby zaczopowany gród. Wiedzieli: ksiądz zamyślił wojnę z królem germańskim a Czechami, zajął - gadają - Czechy, pobił - gadają - króla, wielki łup - gadają - wziął, mnogo jeńca. Potem do Pragi pojechał, widzieli ten wyjazd: trzaskały kopyta koni, dumnie, pewnie siedzieli pancerni na łękach; przodem, w długich szczupakach, sadził przed nimi ksiądz. Zajął - gadają - Pragę, witały go Czechy - gadają - machaniem zielonych gałęzi. A nynie... nic, cisza. Co im do wojny i Czech: to zamysł księdza, im siekiery kuć i obody giąć. A oto z tej głuchej ciszy na nich to idzie niepewność, idzie strach, dusząca groza. Już ich to sprawa, nie tylko księdza, jak się tam obróciło... w onej Pradze. Cisza. Tylko gadki nie wiadomo skąd przyniesione - może z wiatrem jesiennym - latają po podgrodziu. Kowale, kołodzieje, piwowary podnoszą na gród niespokojne oczy - ciężki wał drewniany, obmurowany z dołu białym kamieniem. Widzą ramiona i głowy stróży chodzącej za ostrokołem, a na burej ścianie wału jakby żuk, jakby ogromna szczypawka, posuwa się wolno w dół i w górę, na prawo i w lewo. Ten dziwaczny stwór ujrzał także podjeżdżający do grodu Gaudenty. Arcybiskup ściągnął powody. Całą drogę z Gniezdna gnał bez pamięci, zamęczył konia i drużynę - śpieszył naprzeciw śmierci Sobiebora. Im bliżej był Krakowa, tym większy targał nim lęk, teraz zwolnił bieg konia. Za nim ciężko człapali obaj kapelani, Bogusz i Paweł, a dwaj chłopcy służebni; twarze mieli brudne od kurzu i potu, odzienie pokryte białym pyłem. Przewlekli się przez podgrodzie; przeprowadzani setką ciekawych oczu, wolno się pięli pod górę. Wał grodowy rozrastał się, ciążył nad nimi. Wapienna skała Wawelu straciła swój biały blask. Gaudenty spoglądał ze zdumieniem na tę wielką szczypawkę, pełznącą po nieomal prostopadłej ścianie wału; miała żółty grzbiet, rozwierała i zwierała parę szczypiec. Spełzała coraz niżej, byli o dwadzieścia kroków, gdy Gaudenty w pełznącym żuku rozróżnił swym krótkim wzrokiem kształt człowieka; stopami i palcami rąk złażący chwytał się szczelin między tramami, łapał za haki podtrzymujące belki od wysunięcia się pod ciężarem. Skoro ów człowiek ujrzał konnych, zeskoczył, szedł ku gościom. Przy każdym kroku kiwał się do przodu, garbił swą tykowatą postać - Gaudenty ze zdumieniem poznał Sulisława. - Bywajcie w zdrowiu, ksze - w głosie grododzierżcy radość z gościa. - Chwała bądź Chrystusowi - odparł Gaudenty - co robicie na ścianie, Sulisławie? - Poźrewałem, co trza naprawić, czy tram się gdzie nie wypsnął abo przegniły kloc nie puścił. Nie Iza się spuścić na smardów, im wszystko dobre, ścierwom. Radem, żeście przyjechali, ksze... pusty był Kraków, jednego gościa mielim, aleć na wilczą swaćbę taki gość... A nynie znów ściągają goście na Wawel, wczoraj młody księżyc przyleciał; na nic konia zajeździł. - A Bolesław? 2S7 Twarz Sulisława pomroczniała. Słowa nie rzekł, ramionami ruszył. - Macieli odeń jakie wieści? - Wieści? - powtórzył grododzierżca, poczerwieniał; nie zważając na godność Gaudentego, na świątków i nastawiających uszy chłopców służebnych, zaczął kląć. Jakby pod ziemię zapadł ksiądz z całą drużyną - ni znaku. Ledwo świt grododzierżca wybiegał na wał, wypatrywał pędzącego na koniu gońca. Przecie prawdę gadał przeklęty ślepiec, że wszystkich by nie wybili. Płaska mgła leżała nad Wisłą, rozlana w jezioro; na brzegu z tamtej strony sterczały dachy zatopionych wsi - Łagiewników, Skotników, pojedynczych osad kmiecych. Sulisław tupał niecierpliwym krokiem wzdłuż wału, przystawał, bił pięścią o zręby ostrokołu. Dzikie dumki chodziły mu po łbie - ściągnąć wojów, iść w pomoc księdzu; ale nie mógł zostawić Krakowa. Męczyła ta bezczynność, mierziła. Sulisław słał kilkakroć konnych po wieści - jakby w pło kamienie puszczał: żaden nie wrócił. Słońce szło w górę, mgła siadała, leniwie spływała w niższe miejsca, w koryto Wisły; wzrok biegł daleko, zwałem chmur kłębiły się na widnokręgu Karpaty. Była cicha pogoda przedjesieni. Brzoza sypała złotym śniegiem - Sulisław brał w zęby żółte listki, gryzł gorzkawe szypułki. Za podgrodziem, po rżyskach chodziły krowy z głowami ku ziemi; błękitnymi smugami płynęły pastusze dymy. W tej żółtej, sennej ciszy dziko łomotał niepokój Sulisława. To było najgorsze - ta cisza. Ale woj wiedział: źle się dzieje w Czechach, bardzo źle. Po rudych rżyskach, od zamglonej błękitnawej dali napływało ostre rozeznanie: wraz zaroi się wokół Krakowa. Sulisław był pewien: żaden goniec z wieścią nie przyjdzie, któregoś ranka usłyszą z grodu gwałt, ujrzą drużynę księdza odrąbującą się goniącym: chmara wrogów będzie waliła na przełaj, zapłoną wielkim dymem chaty, których strzechy sterczą wokół jak okiem sięgnąć. Był teraz pewien oblężenia Krakowa, darcia się obcych na wapienne skały, długiej, zaciekłej obrony. Być może ksiądz poleci na północ - po wojów, po pomoc. O Kraków ma się rozbić ta fala, co wali od zachodu. Kowale dostali nakaz: wszystką robotę rzucić, jedno groty do szypów kuć; garncarze - wielkie gary na ukrop lepić; cieśle - kłody nabijane kamieniem sposobić. Woły ciągnęły pod górę ziarno i siano, skotniki naprawiali klecie dla bydła, żeby je można było w mig spędzić. Wiedzieli ludziska, ile wszelakiego dobra było na Wawelu - nie na próżno grododzierżca zapełnia spichrze a klecie; strach przejął ludzi, posypały się gadki a szepty. Pod żółtymi chmurami woda Wisły była bura i gniewna. Krótka fala pluskała o brzeg. Pył się unosił w powietrzu, przesłaniał dal, przed oczyma wisiała nieprzenikliwa zasłona: co za nią? co w tej dali? co z niej idzie? Ludzie raz wraz latali nad Wisłę, stawali na brzegu., patrzyli przed siebie: niedaleczko zobaczysz. Nie mogli wytrzymać w chatach, dusiło ich. W niedzielne popołudnie pół podgrodzia wywaliło nad rzekę. Siedzieli z rękoma zaplecionymi przed kolana, z twarzami zwróconymi ku tamtej stronie, setka oczu wypatruje. Żółte chmury kłębiły się bez blasku, brudne i ciężkie, gniotły. Pałuba odetchnął głęboko, odwalił się do tyłu,’nie odwracając głowy do gromady, mruknął: - Najazd bliski, Sulisław gotują się na gwałt. Ze wszystkich stron skwapliwe potakiwania. - A ino... - Wał naprawia. Widzieliście: sam każdy tram obmacał. - Stróże podwoił. - A one groty, co je ku jem: na zwierzali one? na zające? Toboła naciągnęła silniej zawicie na popstrzone dziobami czoło, nie rozwrzeszczała się jak zwykle, spytała zalękniona: - Lelum! Kogo czekają? Niemców? Węgrów? Gruda potarł nos, swym cichym głosem szepnął - nie do baby, do gromady. - Czechów pono. Mak krzyknął: - W Czechach ksiądz nynie siedzi, trzyma w garści Czechy. - To i popuści - Gad odwrócił do Mąka rozeźloną gębę, wiecznie się swarzyli ze sobą. - To i popuści, mołwię... A pomnicie, jak było, kiej Czechy w Krakowie siedziały? - Tfu! nie urzeknij. - Zaklinajcie, zaklinajcie, obaczycie. Stary Oksza przykucnął, usypywał piasek w niewielki kopczyk, chichotał. - Nie bójcie się... ej, ludkowie, nie bójcie się. Już tam ksiądz grzeje w zadek Czechom, zdrowo grzeje... Nie bójcie się... Cni chi... - Głuptak - mruknął Pałuba, pochylił się, palcami wydłubywał z ziemi kamyki, rzucaf po jednemu w wodę. Na podgrodziu siedział w on czas Niemiec, którego trzymali tu, nie w Kowalach, żeby mieć go zawsze pod ręką - raz wraz trza było w grodzie coś naprawić, miecz zaklepać abo szłom okuć; dobry kowal był, tak i wołali nań: Sas, chociaż na imię miał Herman; niezgorzej już gadał, co prawda więcej szczekał, niż mołwił. Dojrzał kupę nad rzeką, podszedł, stał, słuchał, kiwał się na boki. Gdy Siepacz sypnął jak z kosza przekleństwami na Czechów, krzywy prześmiech przeleciał przez wielką twarz Sasa. Słuchał jeszcze, potem zaryczał głośnym śmiechem: - Ech wy... Czechy... Czechy... Co Czechy? Łajno krowie. Słuchajcie no: nie z Czechy bitka... z kroi, z kroi Henryk bitka. Czechy pobiłby ksiądz... króla nie zdoła pobić... nie ma jak pobić... Hoo! Spod nawisłych brwi patrzyły na kowala uważne oczy. - Nie pobić - szczekał kowal - słyszeli wy? Sasy, Bawary, Szwaby, Franki, Lotaryngi... Margrafy, grafy, rittery a biskupy, a opaty, hoo! wielki siła, wszyscy w żelazo... w zbroja, mołwię... a miecze długie, z konia biją... z rosły konia... lecą a biją, hoo! Chmara onych Sasów a Bawarów, a Franków, hoo! Czechy pobije ksiądz, a przyjdzie tu kroi, ot jak zrobi kroi Krakowowi... - stopą zgniótł kopczyk piasku usypany przez Oksze, rozrzucił go kopnięciem - ot, jako zrobi kroi, hoo! - i znów wybuchnął śmiechem: wyciągnął ręce, mięśnie się mu zwęźliły; ponuro patrzyli na Sasa. Milczeli. Oksza zachichotał: - Owa! Nagrzeje ksiądz w zadek i królowi, ho! Pałuba krzyknął ostro: - Zatknij pysk, głuptak - wstał, z rozmachem cisnął całą garść kamyków do wody, odwrócił się do gromady, zawołał: - Baczcie... Sulisław każdy tram w grodzie obmacał, widzieliście, jako to łaził? Każdy tram! A podgrodzie co? - zamilkł, otworzył gębę, stał tak, patrzył na nich, mrugał, znów wrzasnął: - A podgrodzie co? Ostrokół jak gęba szczerbatej baby, wozem wjedziesz - łopatki mu chodziły. - Słyszycie? Podgrodzia trza bronić, nie sam gród. - Cni chi chi... - śmiał się Oksza - trzem wybudowalim na podgrodziu dla Kyryi Krysti, to i ostrokół... i ostrokół... Mak podniósł małą jak pięść gębę, szczeknął: - Gdzie będziem mocować? Kto? Sasowi wciąż prześmiech latał po gębie: - Hoo! rozdusi kroi wasz ostrokół, obaczycie - siedzieli nasępieni, wciąż mieli wbite oczy w zasłonę kurzu przesłaniającą widnokrąg. Wiatr tężał. To zza tej zasłony szła na nich groza, za tą zasłoną coś się kłębiło, coś działo - nie wiedzieli co; ale jedno wiedzieli; doła się tam ksiądz z wielką siłą, nie zdoła jej, zebździ się - na nich się zwali nawała, oni zapłacą krwią, pożarem i wolą. Zaciskali zęby, nieruchomo patrzyli za Wisłę. Stała tam wysoka, biała ściana kurzu. Z obu stron wieży grodowej u wrót sterczały z wału dwa obrąbki konarów, grube jak udo męża; oba były pięknie wyrzezane. W Krakowie żyła stara gadka o latawcu, iże w jamie u Wisły żył, ludzi żarł; w długie wieczory zimowe, po obrządzeniu bydła, opowiadały ją baby snuiąc na wrzecionach nici. Płomień na palenisku migał czerwono i żółto, belki trzaskały na mrozie albo wiatr bił po ścianach, robiło się ludziom nieswojo, czuli wówczas wrogie siły świata, szkodzące wszystkiemu, co żywię. Wtedy to się najlepiej snuły bajdy długich gadek albo śpiewów mruczanych pod nosem. Czasem głośniejszy okrzyk zwiększał groźne miejsce opowieści, znali ją, ale zawsze im dech zapierało - z dziwu i strachu; miło łaskotał ten daleki strach, podkreślał zacisznośc chaty chronionej przez próg i domownice, wywyższał człowieka, iże słaby jest, wciąż mu się bronić a przechytrzać czyhające dokoła złe - a jednak zdoła to zrobić. Powtarzające się zawołania i powtarzające się cząstki opowieści podśpiewywali wszyscy, nawet mężczyźni strugający strzały, kręcący struny czy powrozy, plotący kosze. Snuła się gadka o smoku, gad zawisł nad Wawelem, nie dał nosa wychynąć z chaty, do grodu lazł, a mocny był, że i dziesięciu wojów nie dałoby mu rady. A przecie położyli gada chytrością a umem, zdechł gad opiwszy się wody, nynie każdy pędrak lata bez strachu nad rzekę, żaby na wodzie puszcza. Trzy dni się weselili w grodzie a na podgrodziu po śmierci latawca, obżarli się tak, że im kałduny pękały, a opili - że im z nosów ciekło. I kończyła się gadka radością, spokój przychodził po strachu, poczucie bezpieczeństwa i pewności. Zgromadzeni wokół ognia, pomrukiwali wspólnie zaklęcia - nie tylko jako dawne wspominki moru, który przyszedł na gada, ale jako urok na teraz, na co dzień, na każdy czas: Przepadaj, Licho i Zło, przepadaj na bajora i plesa, Łado, Łado, Niebożę, leży gad, smok, latawiec - po morze... po morze... He - eeej!... To „heeeej” biło wysokim głosem radości i triumfu. Gdy Mieszka dtawiał nowy wał na Wawelu, kazał z obu stron wieży wyrzezać smocze głowy, iżby brony strzegły. Gady miały otwarte pyski, szczerzyły wielkie zęby, w oczy wbito im brązowe gwoździe - świeciły tymi oczyma każdemu, kto do wrót podjeżdżał; strzegły grodu nie gorzej niż wał. W te dni niepokoju i nieświadomości jutra Sulisław często przychodził do nich, jakby się chciał chronić pod opiekę potężnych sił. Opierał się łokciem o tęgi obrąbek, palcami wodził po ostrych zrębach smoczej grzywy, tu obmyślał sposoby wzmocnienia grodu, tu gotował się do obrony. Żółtego popołudnia, kiedy się chmury przechyliły niemal do samego Wawelu, szczerzyły nad grodem złe zęby, a wiatr wznosił tumany białego pyłu, Sulisław dojrzał pełznącą pod górę kupę; ludzie szli wolno, widać to: niepewnie, lecz jednocześnie nieustępliwie; poznasz z dala: nie zawrócisz ich byle czym. Sulisławowi twarz pomroczniała, głęboka krecha gniewu zakrzepła między brwiami: pierwszy to raz się zdarzyło, że podgrodzie szło nie wzywane do grodu. Na twarzy Sulislawa twardym kantem zarysowały się ściśnięte szczęki. Nie ruszył się, czekał. Gdy się zbliżyli, rozróżniał już twarze - wodził od jednej do drugiej, wybierał. Długa, ściągnięta gęba Pałuby, jakby ktoś chwycił ją rozwartymi palcami i zgarnął do nosa i warg; spod grzywy błyskają ciemne oczy. Cicha twarz Grudy z czerwonym orzeszkiem nosa, z jasnym, zadziwionym spojrzeniem. Włochaty Oksza z nieodmiennym chichotem w rozczochranej siwiźnie. Mak z Gadem idą podle siebie, z dala widać warczą na się z zaciśniętych gardzieli. Gruby Siepacz i kuternoga Jętek, i bisiornik Momot. Za nimi zduszona, cisnąca się ramionami ciżba. Sulisław czekał bez ruchu, oparty łokciem o smoka, gad błyskał złotawym wzrokiem. Ludzie podeszli blisko, pokłonili się. Długi czas nikt słowa nie rzekł. Patrzyli na tych obu - na grododzierżcę i smoka - obaj byli dalecy i straszni, niedosiężni ludziom z niskich, zadymionych kleci i chat. Na piersi Sulisława świecił krągły guz, znak bogactwa i władzy. Smok wciąż szczerzył zęby, zda się - dość grododzierżcy poszczuć go na ciżbę, rzuci się gad, będzie rwał i zarzynał. Strach dławił słowa w gardle - tak, pierwszy to raz przyszli nie wołani do grodu. Wciąż milczeli, przepychali się oczyma. Gromada przeparła - Sulisław pierwszy przerwał ciszę, szczeknął: - Czegoście to przywalili? Ee? Zamrugali setką powiek, trącili się ramionami. Wciąż milczeli. Sulisław wodził wzrokiem od jednego do drugiego, zmarszczka gniewu wcięła się jeszcze głębiej. Nie podnosząc łokcia, wskazał palcem znad głowy smoka. - Gadaj, Pałuba. Czego chcecie? Cieśla przestąpił z nogi na nogę, chrząknął. Zagadał, głos miał ochrypły: - Widzim to, panie, najazd idzie. Gotujecie się, wał naprawiacie. Mnie przyniósł włodarz rozkaz od was: belki sposobić do zwalania na drabiny, wbijać w one belki kamień. Gotuję ci one belki. To i przyszli my... rzec wam... jakże to? jakże to? Najazd idzie... Widzieli: gniew grododzierżcę rwie, biesi się grododzierżca. Aż zbielała mu gęba. Zbili się ciaśniej w kupę, ale kroku nie zrobili do tyłu, nie spuścili oczu - tylko dychali szybciej. Myśleli: gniewem zaryczy Sulisław. Ale on mówił spokojnie, prawie cicho, tylko oczy jego patrzyły na nich jak oczy smoka. - Aa... ścierwa... Aa... łajno psie... Wam co? Najazd idzie? Nie wiem ci, czy idzie on najazd, ale może i idzie. Może i idzie - nogą tupnął, głos mu zaczął świstać. - A wy co? Czego tu przychodzicie? Wasza rzecz groty kuć a kłody gotować, a gród umacniać na mój nakaz. Iżby wszelaki najazd, wszelaka chąsa rozbiła zęby o wał grodu. Pojmujecie to, ścierwa?... Pałuba - zawsze milczący, którego nigdy nie widziano inaczej, jak pochylonego nad tramem - niespodzianie dla wszystkich, zapewne i dla siebie samego, powiedział twardo: - To pojmujemy... - otworzył usta, zamknął, naraz zrobił krok ku grododzierżcy i, patrząc mu prosto w oczy, warknął: - A podgrodzie? Teraz poruszyła się ciżba, zafalowała. I ona chynęła do przodu. Zerwały się pomieszane okrzyki: - A podgrodzie?... Prawie gada Pałuba: a podgrodzie?... Co z podgrodziem? - Wał się obsunął wiele gdzie! Tramy zgniłe! - Ostrokół zgnił! Jakiś głos z tyłu krzyknął cienko: - Wozem przez ostrokół wjedziesz... - Trza podgrodzie umocnić... ostrokół... wał... brony... - Ooo... Teraz już parli do Sulisława, otoczyli go. Nie znać już strachu w głosach - rozwścieczenie. Krzyczeli: - Abo się zmieścim wszyscy w grodzie?! Nie zmieścim! - Ludzie ujdą, a co z chudobą? Z bydlęty? Z dobytkiem? - Podgrodzia takoż trza bronić!... Nie sam gród jeno... - Nie sam gród - ciżba ryczała jednym gardłem. Sulisław plasnąt otwartą dłonią po głowie smoka. - Cichajcie, psia... Wątpia rwała mu złość: przyszli tu do niego - kupą! - umu go uczyć! Sulisława! Grododzierżcę! Chciałby oto pięścią rąbnąć Pałubę w ten jego ściągnięty pysk, zwalić go kupie pod nogi, podeptać smarda. Ale trzymało go jak zębami - co trzymało? Wiedział Sulisław: podgrodzianie prawie krzyczą, prawie. A ksiądz, gdyby tu był, co by rzekł? Sulisław wiedział, co by ksiądz rzekł: „Pałuba prawie gada”. To księstwo trzymało grododzierżcę jak wołu jarzmo. Ale nie strzymał złości na zuchwałość podgrodzia. Teraz nie mówił cicho, wylała się złość w wściekłym krzyku: - Aa... gady zatracone, bydło zawszone... Aa... Prawie gadacie, psie chwosty: trza podgrodzie umocnić. Ale wam się barłożyć chce jeno a piwo chlać a z babami się turlać! Ja was znam... smardy. Najazdu się boicie, tak? Wał się obsunął, ostrokół zgnił! A no, trza naprawić wał i ostrokół. Trza naprawić, psia mać, nie do mnie z pyskiem iść. Robotać trza, naprawiać. Teraz Pałubie ciężka zmarszczka przecięła czoło, wlepił oczy w Sulisława i takimże głosem, jak wprzódy tamten, szczeknął: - Kto? Sulisław bezdźwięcznie zaruszał wargami. Nie drgnął, wciąż dumnie opierał się łokciem o grzbiet smoka, a jakby się cofnął. Zapytał już bez wrzasku, samym jeno gardłem: - Jakże to: kto? Pałuba szczekał: - Kto? Abo tak kupą pójdziem? Każdy sobie? A kto tramy nowe ściągnie, skąd i czym? Kto ludzi spędzi: sami rok możem grodzić podgrodzie, nie ogrodzim! Kto uładzi taką robotę... może Oksza? - stary zachichotał cienko, rękoma plasnął. - Kto to zrobi? Gorąca fala krwi uderzyła Sulisławowi w twarz, oczy grododzierżcy błysnęły. Teraz dopiero zdjął rękę ze smoka - gad nadal szczerzył zęby i złowrogo błyskał oczami. Sulisław zrobił krok naprzód, uniósł rękę, myśleli: rąbnie pięścią Pałubę w pysk, z nóg go zwali za śmiałość. Zafalowali, cofnęli się o pół kroku. Ale Sulisław zerwał sobie guz z piersi, tkał go cieśli. Krzyczał: - Prawie gadasz, Pałuba... prawie gadasz. Masz tu guz, weź, psia mać! Prawie gadacie, trza bronić podgrodzia by grodu. Ludzi wam dam, psie krwie, a rankiem obejdziem wał. A zapędzę was do roboty, odetchnienia nie dam. A nad wami postawię... - zająknął się - ...Pałubę nad wami postawię, on dobry cieśla, ścierwo, wiem ci to; i szczekacz, ścierwo, ja mu dam za ono szczekanie... - plątał się, krzyczał i klął, widzieli: nie gniewny na nich grododzierżca, rad z nich. - A nynie wen! słyszycie? Będziecie ryje zadzierać a chrząkać na grododzierżcę? wen, ścierwy! - znów się cofnął, rękę położył na smoku, patrzył, jak się gromada mu pokłoniła - niezdarnie... niepewnie... - jak zawróciła i szła na dół, jak odszedłszy sto kjpków rozjazgotała się i rozgadała; rad był z gromady, dumny. Odetchnął, skrzywił się, znów zaczął kląć. - Że nie przyszła mi ta dumka o podgrodziu... ta prosta, durna dumka... psia mać! Och, smardy, smardy... już pokażę im, ścierwom... - smok wciąż łyskał za odchodzącymi złotawym spojrzeniem, wciąż zęby szczerzył. Nazajutrz w górze Wisły drwale zwalali drzewa, otrzebiali z gałęzi, wlekli je na wodę, wiązali płety: mieli tramy wodą do Krakowa spławiać. Sulisław obchodził z Pałuba wał podgrodzia, każdą dziurę oglądał, klął i rzucał się. Pałuba szedł za nim milczący, uważnym wejrzeniem mierzył grododzierżcę, gdy ten mu dawał krzykliwie nakaz, gdzie pale trza wbijać, gdzie skrzynie z ziemią stawić, gdzie kłody zaścielać na krzyż. Do wszystkich chat wokół Krakowa poszedł nakaz: siekiery naostrzyć, osadzić - z siekierami, motyką a łopatą na wał iść. Wielkim tłumem szły osady posłużne ku Krakowowi - na podgrodzie. 15 Zerwała się wreszcie przesłona: zaczerniły się drogi kupami wojów, ale nie była to obca chąsa, swoi walili ku Krakowowi, ci, co ich ksiądz poprowadził łoni na Czechy. Szli dziesiątkami i setkami, bez ładu i składu, zdarzało się, że pełzli po dwóch czy trzech; albo pojedynczo. Sulisław przyjmował ich szorstko, wyznaczał stan, włodarza, który miał im dawać jadło, piwo, słomę do spania, siano i ziarno dla koni. W Krakowie było znowu rojno - księżyc, Gaudenty, Poppon, Rajnbern, Stojgniew, Zefrid, Piekuta, kupa wielmożów i świątków - wszyscy wypytywali o wieści, wieści było teraz dość, po gardło. Już wiedzieli, co działo się w Pradze, jak się skończyło, słuchali ze złością na Czechów, sypali przekleństwami, odgrażali się. Ksiądz był jeszcze na Morawach, ale wrócił Przemko i Zadora, ci bajali o wszystkim, dzień po dniu, aż się dławili z wściekłości. Gaudenty wypytywał o brata, Dziek o ojca; Mieszka słuchał z zapartym tchem, z okrągłymi oczyma, z zaciśniętą zębami dolną wargą; Stojgniew chmurzył się, was targał; Budziwoj przeżuwał wieści jak wół paszę, błyskały mu ponure oczy; Zefrid, zwinięty w kłębuszek, wiercił opowiadających czarnymi ślepiami, mrugał, twarz mu się zrobiła maleńka, chytra i skryta - słowa do nikogo nie rzekł, wszystko gryzł w sobie; Bolko Rudy słuchał, milczał, tylko od czasu do czasu wstrząsało nim nieodmienne „he he he” - wzdrygali się na ten rechot, nie spoglądali w kąt, gdzie ślepiec siedział. Tak, wieści teraz mieli dość, jakby sami byli w Pradze, jakby widzieli własnymi oczyma. Płaską zapadlinę Wełtawy i dwa grody po obu brzegach spiętych mostem, wielkie podgrodzie między grodami. Na Hradczanach siedział Bolesław, do Lewego Hradca przenieśli się w ostatnich dniach Wrszowcy, zaparli się tam, mało kiedy nos wystawili z grodu; czekali, co będzie. Ksiądz wciąż był wesoły, wciąż się śmiał. Ze zgrozą wspominali ten upiorny śmiech - och! wolej by ich ksiądz mieczem siekł. Wiedzieli już dobrze - wszyscy! - nie usiedzieć im na Białej Skale, przepadła Praga. Jak? Dlaczego? - tego nie powie nikt. Siedzieli spokojnie i bezpiecznie, prawda - wiedzieli i to, że idzie Henryk z drużyną Jaromirową, patrzyli z przerażeniem na godujacego księdza: umu się zbył? Czemuż nie wyskoczy naprzeciw? Ani im w głowie wówczas nie postało, że ksiądz już machnął ręką na Czechy, już oddał Pragę; że nynie godując na Hradczanach - umacnia Morawy. Dopiero jak tam przybyli - na one Morawy - dojrzeli księdzową robotę; koślawego kołka nie przepomniał, grody wszystkie opatrzył, na wałach aż gęsto od wojów, chłopy dobrze zbrojne, zaprawione, rade w jednym z nami być księstwie. Nie usiedziałby ksiądz te pół roku w Pradze, pewno by Jaromir jednym zamachem i Morawy zajął. Ale w Pradze?... Zadora mrużył na wspomnienie swe małe oczy, Przemko stukał trzonkiem noża o ławę, inni klęli... Niby cisza i spokój, a przecie czujesz sznur na gardle; wżdy kto trzyma koniec sznura, nie zgadniesz. Ale okazało się, że ksiądz trzymał... - Zadora spojrzał po siedzących, wyszczerzył żółte zęby. Tak, nie zapomną tamtych ostatnich dni. Już nie udasz, że nie wiesz o nadciąganiu Jaromira i Henryka. Zadora się cofnął z zapluskwionego gródka, gdzie stróże trzymał, dopiero wtedy pojął, po co go ksiądz w oną dziurę wetknął: nie zaskoczyć Pragi, nie ma jak ominąć tej stróży; nie mógł ksiądz posadzić w takim miejscu głupawego setnika. Nakaz miał Zadora taki: będzieli szła wielka siła, gród ma podpalić, sam do Pragi skakać. Trafił do Pragi na gody, chciał bajać księdzu, ale ten jeno piwo weń lał i miód; tegoż wieczoru umknęli Wrszowcy do Lewego Hradca. - Z wielką siłą przyszedł Henryk? Ostoi się ksiądz onemu? - głośny szept Zefrida rozbił opowieść, przypomniał zebranym, że jeszcze nie koniec wojny. W Czechach się przewaliło, a co dalej? Woje się nastroszyli, spojrzeli po sobie, potem wszystkie oczy wlepiły się w Zefrida. Stojgniew, który dotąd gęby nie otworzył, słuchał nachmurzony, teraz poczerwieniał, pięścią o stół rąbnął, nawalił się na Zefrida: - Zamknij no gębę... abo ci ja ją zamknę... ropucho! Znam twoje durne dumki, co ci po głowie chodzą. Nie wiesz, czyli ostoi się ksiądz Henrykowi? To ja ci powiem: ostoi się ksiądz, co się nie ma ostać, owa! - znów pięścią stuknął. Zefrid błysnął ślepiami, posypały się szybkie słowa: - Cóżeś się tak zakokoszył, miły mój szurzy - położył nacisk na pokrewieństwo między nimi - wiem dobrze, jak miłujesz księdza swego i druga. Któż go nie miłuje? - szybkim wzrokiem obrzucił wszystkich, jednego po drugim, każdemu w oczy zajrzał. - I ja miłuję. Nie w same dobre dni go miłujem, i w złe... i w złe dni. A w Pradze przyszły na księdza złe dni, nie ostał się ksiądz w Pradze. Gadałem to zawżdy: nie Iza ufać psim chwostom, Czechom; baczcie no: i Wojciecha wygnały, i księdzów wyganiały, i przeciw Bolesławowi stanęły. A czyli to koniec? Koniec złym dniom? Czyli gorzej nie będzie, nie może być? Miłuję ci ja księdza, to i pytam, widzi mi się, że nie ostoi się ksiądz przed królem - jakby nie dostrzegał rozzłoszczonych gąb, jeżących się wąsów, odwrócił się do Gaudentego: - A jako wy myślicie, ksze? - Ja? - Gaudenty zmrużył oczy. - Wszystko jest w ręku Boga. - Oo... - powiedział prędko Zefrid i podniósł palec do góry - w ręku Boga. Nie bluźnijcie Bogu. Wielką moc ma król Henryk. Zły to woj, który nie patrzy siły wroga, jeno się jurzy a toKuje... Będzie nas ksiądz na radzie pytał, trza wiedzieć. Wiecie to sami: miłuję ci księdza nie mniej niźli mój szurzy, wojewoda. - Nie zważajcie na oną liszkę - burknął Stojgniew - zawżdy się wykręci. - Zefrid poczuł czyjeś uparte spojrzenie, odwrócił się, dojrzał wbite w siebie oczy Piekuty; zda się, jeszcze mocniej się zwinął pod tym czujnym wejrzeniem, przymrużył ślepia, przykurczył się, zmalał. Młody księżyc słuchał dotąd w milczeniu, gęby nie otworzył. Teraz krzyknął: - Wżdy miał ojciec pancernych, szczytników a oszczepników!... Czemuż nie puścił drużyny na gadów? - odetchnął. - Wielką siłę miał ojciec. Zadora ruszył ramionami. - Nie wiem... Radziłem to księdzu... nie wiem... - Przemko patrzył na swe zaciśnięte pięści złożone na stole. - Naisto niemała była nasza siła. Ale... nie znamy dumek księdza, nie wiemy, co zamyślił. Tak, nie znali tajemnicy komory rodowej Przemyślidów, nie widzieli długich wędrówek Bolesława z jednego jej rogu w drugi. Nie zdawali sobie sprawy, ile razy ich ksiądz liczył te oszczepy i miecze, szłomy i tarcze; siłę ich ramion i zaciekłość w bitce. Wielka siła - znał ją dobrze, swoją siłę. Wiedział, na ile jej starczy, i mierzył ją tak, jak tylko można ją mierzyć: siłą wrogów. A wtedy malała ona - bo przeciw swojej drużynie miał księstwo, cały kraj; ten sam kraj, który chciał wieść za sobą, a który obrócił się przeciw nim, ujął się za małym złodziejem, przygłupkiem, za Bobkiem, obwieszonym z ośmiu innymi na placu praskim. Och, zrobił Stojgniew mir w Pradze, ciszę i spokój. Bolko wsłuchiwał się w tę ciszę i wiedział: nie starczy mu siły na utrzymanie jej... choćby przez miesiąc. Już się nie buntowali, nie biegali na Hradczany, nie robili matu. W spokoju i ciszy - czekali. Wolno podpełzały do Pragi Henrykowe knechty, pancerni Udalryka i drużyna Jaromira. A w każdej chacie praskiej, w ostatniej dziurawej kleci leżał pod ręką topór - o jednym myślała Praga; nie wypuścić przywłoków do domu, niechże zostaną w Pradze, skoro tego chcieli. - Wielka siła! Nie starczy już tej siły nie tylko na utrzymanie Pragi, ale nawet na wyjście z Pragi: opadliby uchodzących, jak głodne wilki jelenia. Niechże siedzi ksiądz na Białej Skale, nie dobywać smardom grodu, przyjdzie na to Henryk z Jaromirem - ale nie wypuszczą przywłoków, tu im mogiła i stos. Tysiące nienawistnych oczu patrzyło co dzień na Białą Skałę i na czerwony wał: wleźliście wilki w paść, czekajcie tam na łowców; nie spóźnią się łowcy. Ale widzieli: Bolesław nie wie o niczym, goduje i raduje się, że wziął wielkie księstwo; póki się raduje, siedzieć im cicho w chatach, czekać. Gdyby zamyślił k’sobie dunąć, zerwaliby się tysiączną tłuszczą, ale tak?... Czekali. Zadora, Przemko i reszta bajali o tych dniach, gdy tkwili na Hradczanach by na ostrowiu; co dzień patrzyli z wału na Pragę, ech! co tam zobaczysz? strzechy jeno a strzechy. Po uliczkach kręcili się wysłańcy Jaromira, gotowali ludzi. Ksiądz znał imiona ośmiu władyków, którzy zasiedli w Pradze, ludzi podzielili, umówili, gdzie mają się kupić oddziały na znak - w ośmiu miejscach: pod Białą Skałą, na Lewym Hradcu, z obu stron mostu, na drodze ku Libicom, ku Litomiczycom, ku Litomyślu, na placu, gdzie obwieszono dziewięciu. A na Hradczanach stała stróża czeska, kleć o kleć z Bolkowymi - ci zacząć mieli. Czekali tylko na pomoc pod Udalrykiem, czekali na znak. Bolesław godowa! i hulał. - Kiej chodzilim po grodzie, żaden nie wiedział nigdy, czyli oszczepem nie dostanie w plecy - bajał Zadora; zebrani w wielkiej sieni krakowskiej słuchali tej gadki napiętą ciszą. - Kiedyśmy już uszli, pojęliśmy, że tamci warowali dzień i noc. Ksiądz wiedział o tym, my nie. Nie chciał ksiądz bitki przyjąć w Pradze, bał się. - Bał się?! - wykrzyknął Mieszka, gęba mu pokraśniała na śmiałość Zadorową. - Już ty nie broń ojca - mruknął Zadora - nie widziałeś go w Pradze. Zawżdy wiedzieli my, że niemało ma siły ksiądz, aleśmy w Pradze zobaczyli, ile jej ma. W Pradze... Bolej czasem trza siły, żeby nie przyjąć bitki, niźli walić kiej durny mieszka, iże z chojarami się doła. Bolej, pojmujecie? - Zadora obrzucił zebranych szybkim spojrzeniem, w świńskich oczach zdumienie; naraz trząsł pięścią w stół: - Bolej, słyszycie?.. Bolej! Nie pojmie tego, kto z nami w Pradze nie był. Łatwo to machać toporem, trudniej umem i lścią. Nie byliście w one dni w Pradze, to wam rzekę: nie naszymi toporami wyszedł ksiądz z matni i nas wywiódł, jeno swym godowaniem wywiódł. Oho! w Pradze poznaliśmy, jaki człek z księdza. W one dni na Hradczanach... - zadumał się Zadora nad własnymi słowami, nikt mu nie przerywał zamyślenia. - Pełzli Henrykowi i woje czescy pod Pragę, aż podpełzli: zasadzili się pod samym grodem w zasiekach. Już i nas strach brał, co rankiem będzie... A ksiądz zapowiedział wielkie gody, kazał Czechom cebry a beczki piwa i miodu nieść na Hradczany, całej drużynie obiecał picie a zapasy, a pląsy. Chętnie niosły Czechy ciężkie cebry, myślały: na pijanych napadną, porzną śpiących. Stoły gotowano w dworcu a w szopach, bito barany i woły, od rana piekły się udźce. Ksiądz skrzyczał rankiem setników czeskich, sklął ich, nogami tupał, obwieścił, że wen z grodu pójdą z wojami na czas godów; patrzyli nań krzywo, dumali sobie, jak to wrócą, jak czerwonym miodem się opiją - trza było widzieć te ściągnięte pyski; wyszli bez słowa, cóż, nie mogli sami bitki rozpoczynać. Wrota my zawarli, w on czas ksiądz zebrał nas i tak mołwił: „Słuchajcie mię, woje, jedno warr rzekę: kto chociaż kubek miodu przed wieczorem wychla, temu toporem łeb zdejmę. Pomnijcie to. Na gody czekacie, jeszczeście ta kich godów nie widzieli, jak dziś będą”. Dziwowali się wszyscy one mu nakazowi, ale żaden pyska nie umoczył: głowa każdemu miła. A z gęby księdza poznasz, że nie przepuści ksiądz żadnemu tym razem. Rankiem był goniec u księdza, musiał goniec wieść przynieść myślę, że od dawna ksiądz czekał na oną. - Od kogo był ten goniec? - spytał chrypliwym głosem Piekuta. On jeden z zebranych wiedział, ile złota wypłynęło z komór w ostatnim roku, ilu grafów, margrafów i świątków dostało wielkie dary. Zadora spojrzał zezem na komornika, zniecierpliwił się. - Abo wiem! Abo to gada ksiądz, od kogo posłanie ma. Otrok był niewielki, a piegowaty by raby sokół; kiedyś plątał się tutaj... przy Astry ku. - Muchomor! - wykrzyknął Stojgniew. Piekuta się uśmiechnął, gęba się mu zaruszała - dobrze objuczonego konia posłał był przed pół rokiem do pana Essiego z Hochwaldu; dziesięciu konnych strzegło skarbu, wiedli ze sobą wozy, w kupców się zabawiali. Migot drwiny przeleciał przez oczy Piekuty, ale komornik gęby nie otworzył, pary nie puścił. Słuchał. Słuchali z zapartym tchem o tych zamierzonych godach, o gotowości czeskiej, o Iści księdzowej. Słońce się wolno schylało do zachodu, gęstą żółcizną zalewało Pragę, świeciły rude belki domów, zielone od mchów strzechy; stróża na wale widziała gród oblany miodem; ni powiewu; ludzie jakby wymarli; ni jeden okrzyk nie rozbił tej zastałej ciszy. Na ogniskach dopiekały się ostatnie woły, łechtliwie pachniało mięsem. Skrzyp wytaczanych wozów, otroki zdejmowali koła, smarowali dziegciem osie, zakładali koła z powrotem, obracali je, wsuwali zatyczkę. Ruch i rwetes. Słońce dotykało widnokręgu, siekło czerwonym ukosem błękitniejącą i zszarzałą dolinę Wełtawy, gdy w grodzie wybuchł pierwszy gwar; sto gąb ryczało wesołą wojacką piosnkę, na te dalekie głosy ludzie nad rzeką podnosili głowy, uśmiechali się złym uśmiechem. Szeptali: - Wesoło godują... A no, zadziwią się świtaniem na koniec godów... Świtaniem... Dobrze ułożono ten napad. Nie w nocy, kiedy w ćmie niejednemu uda się umknąć, skryć się w mroku, przedrzeć się k’swoim. Żadnemu ujść nie Iza, niechże wszyscy ostaną... godowniki. Zgęstniałą śliną spluwali prażanie na myśl o ranku, aż dygotali z nienawiści. Wiedzieli: ledwo świt zagra trąbka pastusza... trzy razy. Na znak ma chwycić każdy za sulicę a topór czy miecz, lecieć na miejsce zboru. Wtedy to Oldrzych zwali się ze swoimi na Pragę, woje niemieccy, Jaromir... Zrazu na Hradczany. A na most wpędzą wielkie stado bydła - uda się Bolesławowi przedrzeć z grodu, to ugrzęźnie na moście, nie przerąbie się przez zasiek oszalałych wołów, nie przejdzie rzeki. Z grodu dochodziły dalekie okrzyki i śpiewy, huczne pieśni, ryczane jednym gardłem - ho! godują tam, weselą się. Nad rzekę spływał zmierzch, wolno zamazywał podcienia, występy dachów, potem okna i drzwi, potem całe ściany, domy i ulice. Czerwony wał Hradczan gorzał jeszcze krwawym blaskiem - z każdego obejścia patrzyły nań chciwe oczy, ludzie przeciągali ramiona, niecierpliwość się im zbierała w głęboką, twardą grudkę, zatajoną pod żebrami; po jednemu znikali w chatach, kładli się na krótki sen... do świtu. Z grodu na Białej Skale dolatywały wciąż odgłosy dzikiej hulatyki. Na dole ni jednego dźwięku, ni jednego światła - gęsta, przyczajona cisza. Zdawało się Czechom tej nocy, że się ostrza toporów muszą pocić kroplistą rosą, jak ich ramiona i czoła. Czekali świtania i potrójnego głosu trąbki pastuszej. W grodzie krakowskim słuchała rada gadki o nocy praskiej - z zapartym oddechem. - Setkę wojów postawił ksiądz u wału, ci piali, pokrzykiwali, na znak setnika ryczeli w godowym śmiechu. - Zadora potarł czoło pięściami, przymknął powieki, by lepiej widzieć tamtą noc. Ledwo zmrok zaczął zapadać, kazał ksiądz wylewać cebry z piwem i miodem, rozbijać beczki. Pod takt pieśni godowej lał się napitek szeroką strugą, zapach chmielu napełnił gród. Wały i wieże obstawione, mysz nie wyśliźnie się z grodu; stróża świeciła szczapami, machała płomieniem, z dala migotały te świetlne żuki, iście jak krąg taneczny z pochodniami: setka śpiewaków kończyła i zaczynała na nowo. Przysadzisty, pochmurny Mlaskot nakazywał: - A no... nynie wszyscy: „Hu ha!” A później ryknijcie jednym rechotem, nie żałujcie gardzieli. Pogłuszymy wszystkie ryby w Wełtawie. Do najdalszych krańców Pragi dolatywał pijacki hałas. - Hu ha! Hu haa... aaa... - echo nocne odnosiło okrzyk z powrotem, roztapiał się pogłos w śmiechu: - Ha ha ha ha ha... I zaraz strzęp dalekiej śpiewki: ...rozhulał się ksiądz w Siposzu, grodzie węgierskim, rozbrykał się źrebiec, rozwiał grzywę, zatupał kopytami... - Hoo ho! Hoo ho! Eeej! - Mlaskot tupał nogą, syczał: - Nie możecie to głośniej, ścierwy, głośniej a weselej. A no! jeszcze raz, całym gardłe, psie krwie... Pod ten godowy wrzask dzielili pieczone woły, nabijali sakwy mięsem, śmiali się w kułak: mądrze obmyślił ksiądz, chytrek ksiądz. Tam o tysiąc kroków, w gęstych chaszczach zataił się Oldrzych z drużyną, czeka na świt. Nie doczeka... Dziesiętnicy okrzykiwali dziesiątki, sprawdzali broń, przyodziewę, żywność - każdy musiał mieć wszystko gotowe. Wyprowadzano konie, pojono, siodłano, troczono. Wozy, którym nie żałował ksiądz dziegciu, szły cicho jak bełkoczące masło; wszystkie koła grubo owinięte szmatami a skórą: żaden sworzeń nie skrzypnął. Teraz i koniom obwiązywano kopyta - ejże! bezszelestnie mają wymknąć się z Pragi; jak stado szczurów. Patrzyli z wałów ku rzece - w głębokie jezioro ciemni i ciszy; warują tam. Jakże to? przemkną się im pod nosem - tyle ludą? Abo to koń nie parsknie, broń nie brzęknie? Mrowie biegało im od szyi do krzyża. Słyszeli półgłos Mlaskota: - Nynie połowa z was ryczy pieśń o onej dziewce, co kosy splatała, a wy z lewa bijcie się po udach, w ręce klaszczcie, a pokrzykujcie każdy sobie. A no... zaczynaj. Pod dziki wrzask wynoszono z dworca powiązane toboły z łupem, ze złotem, z makatami, futrami, jantarem, czarami, cenną bronią... Opustoszał dwór Przemyślidów, opustoszała rodowa komora. Bolko siedział na skrzyni, dłonie podłożył pod siebie - przygarbiony - patrzył nieruchomo. Raz wraz przylatywał woj. - Konie osiodłane i otroczone... - Wozy załadowane... - Mlaskot pyta: ma dalej ryczeć? Albo już ściszać z lekka, jak kazaliście? - Czechy, którzy zostali w grodzie, powiązani wszyscy... po dziesięciu. Gęby mają zatkane szmatami... nie krzykną. - Woje zgromadzeni już w setkach... czekają... - Stróża schodzi z wałów. - Gotowe, ksze... Koń was czeka. Czyli rozwierać wrota? Pustym wzrokiem patrzył Bolesław w ogołoconą komorę. Obdarł ją do cna - tak! A jakby siebie samego obdarł, jakby własne wątpia wydarł i załadował na wozy o zawiniętych w szmaty kołach. Jak ongi - po pierwszych godach na Hradczanach - pchnął okiennicę, z dworu chynęło rzeźwe zimno jesieni. Dolatywał pomruk zgromadzonej drużyny. Noc była ciemna, bez księżyca. Gwiazdy świeciły srebrnym piaskiem, mrugały. Bolesław oparł się na obramieniu okna: teraz już wszystko wiedział, z czym tu szedł, z czym chciał iść, a co przyniósł. Miecz, który ostrzył cierpliwie, obrócił się przeciw niemu. Tego ranka przyleciał goniec od Essiego z ostateczną odpowiedzią - nie udało się przekupionym przezeń panom niemieckim wzniecić buntu - Bolesław uśmiechnął się gorzko: domyślał się tego, było to jasne. Wielki zamysł Ottonowy, tak! - wielki zamysł: jedność całego świata, iże uznaje Jezu Krysta nad sobą - i on, Bolko, pan puszczańskiego księstwa, na czele onej jedności. Bolesław nigdy nie wierzył w pełni w szaleńcze zamierzenia cesarza, w one chłopięce rojenia - przez pół tylko pozwalał sobie o nich dumać: chciał z nich jeno jak najwięcej sporu wyciągnąć, siłę swoją powiększyć. A nynie popróbował na nie postawić, w ostatniej chwili, spróbował jeszcze wzniecić rozruch duków germańskich w obronie Ottonowego testamentum. Praga była początkiem - k’temu nie chciał przyjąć jej od Henryka jako lenno: on tylko był jej władcą i panem - nie Henryk. Teraz waga się miała przechylić: na tę stronę, abo na tamtą - obu im z Henrykiem o to samo chodziło i trzeba było do końca obaczyć, czyli to tylko zwid, tylko majaka. Do tej ostatniej chwili nie miał siły się cofnąć, nie miał siły zawrócić ze swej drogi. Naraził zwłoką siebie, drużynę, księstwo - ale nie mógł. Teraz już wiedział: nic nie zostało, wszystko spełnił. Opuszcza Pragę. Wiedział: z Praga opuszcza największy zamysł swego życia. Przypomniał sobie, jak to wystawił po tamtych pierwszych godach spity łeb w chłód poranka, wytrząsał zamroczenie. Za cienkim przepierzeniem ktoś wtedy chrapał na całe gardło. Tak, huczna była uczta jak nigdy. Ryczeli śmiechem, poczuciem mocy i zwycięstwa. Praga, Praga!... Sobiebor hopkał po stole, Stojgniew ryczał pijackie piosnki, Przemko tupał by źrebiec. Czyż oni wszyscy wiedzieli, po co przyszli do Pragi? Cóż oni wiedzieli o zielonych gałęziach w ręku tłumu, o roześmianych gębach, które ich witały radością? On wiedział - dufhy był w on czas swoim wiedzeniem. Teraz, patrząc w gwiaździstą noc i słysząc pomruk zgromadzonej do odejścia drużyny, pojął: nie starczy jemu wiedzieć... bez nich. Azali oni się liczą... smardy? A zgnoili mu Czechy - niewiedzą, durnotą, nieumem. Bolesław patrzył ongi w oczy witającego go tłumu, nie zajrzał w oczy idącej za nim drużynie, nic nie wyczytał z tych oczu. Nie tylko on szedł do Pragi, ale i oni. Tego umu on nie miał, ksiądz i wojewoda. - Odwrócił się od okna. Obdarta komora Przemyślidów. A wtedy pełna była - ławy zawalone dobrem, kopiaste skrzynie, założone stoły. To mu dali - w dani - i to tylko uwozi z Pragi. To tylko, co dostał, nic więcej. Czyli on - ksiądz - nie może brać wszystkiego, co zmieści się mu w garści? Tak, niewielką masz garść, Bolesławie, niewiele się w niej zmieści. Po pustych komnatach dworca ciężko załomotały kroki. Ktoś szukał księdza. Bolesław otworzył usta, by zawołać, ale się nie odezwał. Poznał te kroki - Sobiebor wie, gdzie go szukać. Kroki ucichły na progu, Bolko słyszał ciężki oddech, nie wydał głosu. Zza okna dolatuje głuchy gwar tysiąca zgromadzonych ludzi, czasem huknie jeszcze Mlaskot ze swoją setką. Komora się napełnia gęstym basem Sobiebora: - Wszystko gotowe, ksze... Można ruszać. - Dobrze. Idę już. Wrota rozwierać. Czy czopy pomazane dziegciem, by nie skrzypiały? - Pomazane... Wszystko. Koniec. Tylko ruszać im, dosiadać koni. Ale żaden z nich nie drgnął, sapią tylko. W ciemku starają się wzajemnie dojrzeć: głowa i ramiona księdza rysują się w jaśniejszym wycięciu okna, Sobiebor roztopiony w ćmie. Znów jego bas napełnia komorę: - Jeszcze chcę was prosić, ksze... O jedno... - Gadajcie. - Postawcie mię w tylnej stróży. - W tylnej stróży kazałem Zadorze iść. Chwila milczenia. - Mnie każcie. Bolesław zrobił trzy kroki przed siebie, sapanie tamtego tuż przed nim. - Słuchajcie, Sobieborze... czemu tak? Czemu tak chcecie? Niebezpiecznie iść w tylnej stróży, kazałem Zadorze obsadzić most, czekać, aż odejdziem kęs drogi. A wpadną na most: zatrzymać. Nie obejdzie się tam bez rąbaniny i łacno można zostać na onym moście. - To zostanę - oddech Sobiebora świszczący. Bolesław w ciemności złożył mu dłoń na barku, rzekł rzadkim u niego ciepłym głosem: - Nie wola mi wam odmówić, ale proszę was: jedźcie ze mną, jakeśmy uładzili - poczuł pod dłonią, że Sobiebor oddycha podnieconym zadyszaniem, jakby się zmagał z natężeniem sił. - Służyłem wam wiernie, ksze... Prawda to, nynie mogę wam rzec, sami to wiecie: judziłem was na Czechy, motałem tę wojnę, jakem mógł. Pomnicie, jakeśmy się to przemówili, kiedy Przemko jechał do Pragi z poselstwem Wojciechowym?... Ale służyłem wiernie, jak koń, jak pies wasz, jak wasz miecz. Mieliście mnie i moją drużynę, wszystkich wrogów waszych wojowałem, nie pytałem, jakie to wrogi: wasze wrogi były moimi wrogami. Nie takli? Służyłem wam, myślałem: wysłużę Libice. Co ja bez Libie? Śmieć. Pewno, daliście mi Pałuki. Ale pojmujecie: Pałuki to nie Libice. Sam jeno ostałem z synów Sławnika, nie liczę onego wysuszonego grzyba w mniszym odzieniu: już mu całkiem obojętne, kto Libicami włada; choćby i Wrszowcy. Ale ja... ja... Dech mu zaparło, zamilkł, oddychał ciężko. Gdy zaczął znowu, namiętność drżała mu w głosie: - Libice... nie pojmujecie tego. To jakby dla was Poznań, bolej niźli Poznań. Mnie tylko tam oddychać... w Libicach. Gnałem za wami źrebca na Pragę... do Libie gnałem. Tam mi życie i tam mogiła... nie w Pałukach... w Libicach. Bolko wciąż trzymał rękę na barku Sobiebora, jakby go obejmował uściskiem. Zagadnął: - A wiecie, czemuśmy stracili: wy Libice, ja Pragę i Czechy? - No? - Boście myśleli na Libice wrócić, by do drzewniego czasu. Boście Nowego nie pojęli: wiele się zmieniło wCzechach od czasu Bolka Srogiego i jego syna. - Eh! - Sobiebor parsknął jak koń -’ nie to. Gadałem Stojgniewowi: dudkę trza było na pysk Czechom założyć, żelazną dudkę. Bez dudki... macie nynie. - Zakładał dudkę Stojgniew. - Iii... taka dudka, dziewięciu smardów obwiesił. Jakby czerwono popłynęła Wełtawa, byłby mir w Pradze. Czerwono, mołwię! Jakby nie stało pomiotu Wrszowców, drugów Wrszowców, ich sług i swaków... ni jednego. Skończyć trza było to, co Rudy zaczął, eh! byłby mir w Pradze. - Wrszowcy? Łajno Wrszowcy. Nie stałoby Wrszowców, byłyby Mirowice abo inni... wszystkich nie wyrżniesz. Ej, Sobieborze, nie pojmujecie tego, nie pojmujecie. Nie wrócić już wam na Libice, czucie straciliście w ręku, nie zdołacie powodów utrzymać - Sobiebor targnął się do tyłu, strącił dłoń Bolesława, głos jego schłodniał, stał się nieprzyjemny i obcy. - Gadamy do siebie tak jak Prus z Weletem: nie dogadają się tacy. Eh, ksze... nie pora na takie gadki, dobrze je przy miodzie wieść, ale gody, co nas czekają, będą za huczne na bajanie. Jedno wam powiem: wiodłem was za powody na Hradczany, kiej wjeżdżaliście... ja, syn Sławnika. Przed wami wszedłem do Pragi, pierwszy. I mnie ostatniemu wyjść z Pragi, nie będę: myk, myk... w pierwszej dziesiątce. Wy wracacie, macie kaj wracać, ja nie. Dozwólcie mi iść w tylnej stróży... ksze... drugu mój! - ostatnie słowa wykrzyknął bolesnym błaganiem. Bolesław odrzekł cicho, niemal szeptem: - i Wasza wola. Dobrze, pójdziecie w tylnej stróży. Zadora pojedzie ze mną. - To ruszamy... północ dochodzi, czasu mało - Sobiebor miał głos niecierpliwy i jakby głodny. Zadora bajał później zebranym w sieni krakowskiej: - Wyszedł ksiądz z dworca, był z nim razem Sobiebor. Woła mnie ksiądz i pry: „Zadora, pojedziesz ze mną. W tylnej stróży pojedzie miast ciebie ksiądz Sobiebor”, głos miał Bolko twardy i zły. - Zadora odetchnął, burknął chmurnie: - Gdybym to ja szedł z tyłu, jak zrazu kazał mi ksiądz, nie bajałbym wam dzisiaj - znów przerwał, nie mógł jednym tchem ciągnąć opowieści. Bezszelestnie rozwarły się szerokie wrota. Pod nimi była Praga, niby jama ciemności. Czarna cisza ziała niepokojem - czy przejdą? Każdy dźwięk rósł im w uszach: wóz zaskrzypiał - jakby huk trąby; obwiązane miękko kopyta koni łomotały, aże ziemia jęczała. Dziesiątka po dziesiątce wychodziła spod wieży, wolno spuszczała się na dół. Każdy trzymał dłoń na ramieniu postępującego przed nim woja, by się nie potknąć, nie narobić hałasu. Szli na palcach, tysiąc ludzi, wozy, konie prowadzone przy pysku - a jeno lekki szelest, jakby człapanie po błocie, choć było sucho; dech zatajali. W piersi tylko waliło - buch! buch! - i w uszach. Zeszli na sam dół - zaczerniały ślepe ściany chat, dachy zasłaniały gwiaździste niebo.. Szli jak wąwozem. W każdym tłukła się jedna dumka - aby do mostu! Gdzieś dalej pies zaszczekał, odpowiedział mu drugi... i trzeci... rozwrzeszczała się Praga psim jazgotem: tym „hau hau hau” żegnała Praga Bolesława i jego drużynę. Dosłyszeli plusk rzeki, odetchnęli. Rozjaśniło się ździebko. W spokojnym nurcie odbijały się gwiazdy, mieli niebo nad głową i pod nogami... Mimo najlżejszych kroków głucho dudniły mostowe dyle, jak przytłumione bębnienie. Powoli, krok za krokiem pełzli na tamten brzeg, stąd już mieli otwartą drogę - na Morawy. Tę ciszę za nimi rozbił pośpieszny łomot kopyt. Ktoś gnał na koniu co sił, na złamanie karku. - Ta ta ta... ta ta ta... - w Pradze zrywał się pomruk, dobiegał zmieszany gwar. Aż mocny głos zaczął wrzeszczeć co sił, rozpacz i zawód w tym głosie: - Do broni... do broni, Czechy! Uciekają przywłoki, puste Hradczany, oszukali nas... hooo! Za topory..c»gońcie... gońcie... ho! Budźcie się, na most, na most! Nagły zmieszany wrzask, potem cisza, granie rogów. I zaraz tupot tysiąca nóg, tętent koni, wycie. Słychać pomieszane zawołania: - Jaromir! Jaromir! - Oldrzych! Oldrzych! - Na przywłoków, na gadów! - Huu... Wszystko rozpływa się we wrzasku. Od czoła uciekającej drużyny bas Bolesława: - Po koniach! Pieszy biegiem! Niewolnych biczami! - już się nie kryli, zadudniły kopyta i stopy w pośpiesznym pierzchaniu. Za nimi kotłował się wrzask: tylna stróża biła się na moście praskim, chroniła odwrót. Mój brat był na owym moście? - spytał ściśniętym gardłem Gaudenty. - Tak... - odparł opryskliwie Zadora - gadałem wam, ksze: w ostatniej chwili zmienił mię ksiądz. Obaj wyszli razem z dworca: ksiądz i wasz brat, musieli tak uradzić. Potem dognali nas konni krakowscy, których Sobieborowi przydzielono; cała setka. Odprawił ją, kiedy Czechy szły na nich, kazał gonić księdza. Ostał jeno ze swoją drużyną, niewielu ich było, trzydziestu, prawda: wszyscy konni i dobrze zbrojni, a most wąski. Zawrócił Sobiebor, skoczył na tamten brzeg, po moście ciężko dudniło. Krzyczeli swoje zawołanie, wchodziliśmy w lasy, jeszcze to zawołanie słyszelim. - Jakie to było zawołanie? - zagadnął jakiś głos. Zadora odparł: - Wołali: Libice, Libice! Gaudenty zmrużył oczy, zrobił szeroki znak krzyża, zaczął szeptać modlitwę. Tak, Sobiebor szedł całe życie swą drogą, taką miał śmierć, jakie życie. Śmierć woja, który jednemu namiętnie służył - jakże mógł z Czech uchodzić, drugi raz na wygnanie iść - do rodziny - do drugów - do Pałuk. Gaudenty poszukał wzrokiem Dzieka, chłopiec miał brodę opartą na pięściach, łokcie szeroko rozwalił na stole, po skurczonej, długiej, brzydkiej twarzy dwiema strugami lały się łzy; nie spuszczał zapłakanych oczu z Zadory. - Tak... - burknął Przemko, palcami zabębnił po stole - niewesoło się skończyło z Czechami... z Pragą. Psia mać! A tak się to gładko zaczęło, naisto, wesoła była Praga na początku. Dobry był początek... W tejże chwili drgnęli wszyscy: z ciemnego kąta sieni dobiegł ich drwiący, naigrawający się rechot: - He he he... He he he... He he...