Wiaczesław RybakOw GRAWILOT CESARZEWICZ SPIS TREŚCI Rozdział pierwszy SAGURAMO......................... 7 Rozdział drugi PETERSBURG........................ 29 Rozdział trzeci TURATAM........................... 58 Rozdział czwarty ZNOWU PETERSBURG................ 79 Rozdział piąty SYMBIRSK........................... 109 Rozdział szósty ZNOWU PETERSBURG................ 152 ' Rozdział siódmy SZTOKHOLM......................... 176 Rozdział ósmy ALWITZ..............................201 EPILOG.............................231 Rozdział pierwszy SAGURAMO Ojciec nie wyczuł zapachu i wypuścił Diabła na świat. Alfred Haushoffer, Moabit, 1944 1 Sprężysta masa ciepłego wiatru niespiesznie przesuwała się ku nam. Wszystko lśniło radośnie: niebieskie niebo, lesiste pasma wzgórz, niknące w zamglonej dali, odległe jasnozielone wstęgi dwóch rzek w dole i wyglądający jak zabawka, kanciasty, zakończony ostrym szpicem głaz majestatycznego Swieticchoweli, unoszący się lekko w powietrzu. I cisza. Żywa cisza. Tylko w uszach poświstuje przestrzeń, przesycona słodkim aromatem janowca. Głośno szeleści, falująca w podmuchach wiatru, biała, długa suknia Stasi. * Jak pięknie - powiedziała wstrząśnięta Stasia. - Boże, jak pięk-nie! Można by tu stać godzinami. Herakliusz z zadowoleniem prychnął w brodę. Stasia odwróciła się, delikatnie pogładziła koniuszkami palców szorstką, żółtawą ścianę świą-tyni. * Ciepła... * Słońce - powiedziałem. * Słońce... A w Petersburgu teraz deszcz, wiatr. - Znowu pogładziła ścianę. - Stoi tutaj półtora tysiąca lat i się wygrzewa. * Kilka razy doszczętnie ją zburzono - dodał Herakliusz. - Perso-wie, Arabowie... Ale odbudowywaliśmy ją - i w jego głosie zabrzmiała ta sama duma, co w stłumionym przed minutą prychnięciu. Jakby on sam, ze swoimi najbliższymi towarzyszami, odbudowywał te cuda, rozmiesz-czał rozgałęzione koryta rzek, rozstawiał palisadę gór na lewym brzegu Kury. * Herakliuszu Georgijewiczu, czy to prawda, że wysokość świątyni Dżawari - Stasia znowu pogłaskała dłonią wielką kamienną, szorstką ścia-nę, uznając ją już za starego przyjaciela - tak ma się do wysokości turni, na której się wznosi, jak głowa człowieka do jego ciała? Przeczytałam gdzieś, że właśnie dlatego tak harmonijnie wygląda z każdego miejsca do-liny. * Nie mierzyłem, Stanisławo Salomonowna - odpowiedział Hera-kliusz z godnością. - Ale tak twierdzą historycy sztuki. Skinęła lekko głową, ponownie zapatrzona w dal, i postąpiła krok przed siebie, ciągnąc za sobą niemal czarną na zalanych słońcem kamieniach plamę swojego krótkiego cienia. "Ostroż...!" - wyrwało mi się, ale po-wstrzymałem się w ostatniej chwili. Gdybym zdążył krzyknąć "Ostroż-nie!" albo tym bardziej: "Ostrożnie, Stasiu!" - mogłaby podejść na sam skraj przepaści i pomachać nóżką nad trzystumetrową otchłanią. Może by nawet skoczyła, kto wie? * Herakliuszu Georgijewiczu - nie odwracając się do nas, machnęła ręką w prawo, w górę biegu rzeki Aragwi - a tam, za zakolem... to jakieś ruiny, prawda? * Ruiny twierdzy Bebrisciche. To niezwykle piękne miejsce, Stani-sławo Salomonowna. Jest tam mnóstwo tak lubianego przez panią janow-ca, a powietrze doprawdy miodowe. Na pewno tam pojedziemy, ale innym razem. Po obiedzie albo nawet jutro. * Wątpliwe, czy po obiedzie - wtrąciłem. - Stasia jest przecież prosto z podróży. Do Dżawari zajechaliśmy po drodze z lotniska. Stasia odwróciła się, spojrzała na mnie trochę niechętnie szeroko otwar-tymi, pełnymi zdziwienia oczyma. * Wcale nie jestem zmęczona. Odwróciła się i rzuciła lekceważąco: * Chyba że masz inne plany na popołudnie... Znowu poczułem się - jak coraz częściej w ciągu ostatnich tygodni - jakbym był oddalony od niej o tysiąc wiorst. Niespiesznie szła wzdłuż skraju łąki a my, chcąc nie chcąc, podążali-śmy za nią. * Zlewając się, wcale nie szumią - stwierdziła, patrząc w dół. - I nie obejmują się. Gdyby się obejmowały, wyglądałyby tak - pokazała rękami idąc dalej. Jej ręce uniosły się wężowym ruchem, cała sprężyście wygięła się do tyłu. Moje serce zamarło, ciało pamiętało... - A one - spokojnie, bezdźwięcznie, bez najmniejszego plusku zanurzają się w sobie. Jak stare małżeństwo wierne sobie od wieków. Jak on to dziwnie widział. * I w dodatku Dżawari nigdy nie była klasztorem - z lekkim uśmie-chem dorzucił Herakliusz. * Jeśli poeta uznał to za niezbędne, to miał rację - natychmiast od-rzekła Stasia, nie dostrzegając, że przeczy nie tyle replice Herakliusza, ile swoim własnym, ostatnim słowom. - Jeśli poeta zobaczył w przydroż-nym kamieniu kolację, to możecie być pewni, że przyrządzi z niego wie-czerzę. * Ale to będzie przecież kolacja "na papierze", Stanisławo Salomo-nowna! * Jedna taka "na papierze" przetrwa tysiąc realnych. Herakliusz rozłożył ręce z żartobliwą pobłażliwością, uznając swoją porażkę - jakby go w ślepy zaułek zapędził celny, dziecięcy argument: "Przecież wróżki zawsze przybywają w porę!". * Polecę dziś przygotować tylko saciwi z papieru - powiedział za-myślony - i papierowe achaszeni... - puścił do mnie oko. Stasia, wyprzedzająca nas o krok, nawet się nie odwróciła. Nieco zbity z tropu Herakliusz pogładził brodę. * Chociaż obawiam się, że mój kucharz mnie nie zrozumie - wy-mamrotał. Ten długo oczekiwany tydzień rozpoczyna się jakoś nie tak, pomyśla-łem. Słoneczny, wolny od zajęć, beztroski tydzień... Przyleciałem wczoraj wieczorem, obaj z Herakliuszem właściwie nie spaliśmy: rozmawialiśmy, śmialiśmy się, pociągaliśmy młode wino i razem liczyliśmy gwiazdy, a ja - liczyłem jeszcze i godziny. Z samego ranka pognaliśmy z Saguramo na lotnisko, wtedy liczyłem już minuty. Mówiłem: "A teraz Staśka poruszyła lotkami", "A teraz wysunęła podwozie"; Herakłiusz zaś, rozwalony jak panisko na siedzeniu, niedbale jedną ręką kręcąc kierownicą, śmiał się co sil. Wolną ręką naśladował te powietrzne ewolucje. "Popatrz na to pikowa-nie!" Najwidoczniej Herakliusz także wyczul panujące napięcie. * Czasami sobie myślę - powiedział, najwyraźniej starając się je rozładować i wciągnąć do rozmowy Stasię - że rosyjska kultura minione-go wieku wiele straciłaby bez Kaukazu. Gdyby go odcięto, zostałaby wiel-ka, krwawiąca rana... * Nie wykrwawiłaby się - niedbale odpowiedziała Stasia - Mic-kiewicz, na przykład, pozostałby taki sam. Mało go wzruszały palmy i gha-zawaty. * No, może tylko Mickiewicz - ze sztucznie promienną miną przy-taknął Herakliusz. Widać było, że to go uraziło. - Jakże mogłem o nim zapomnieć! * Oczywiście, że Kaukaz wszedł w ciało i krew Rosji - włączyłem się pojednawczo. - I nie tylko w minionym wieku - także i w tym... Przecież to jedno z serc Rosji. * Boże, jakie kwiaty! - wykrzyknęła Stasia i pobiegła w dół po ła-godnym stoku, a długa biała sukienka załopotała za nią jak obłok, jakby w biegu strąciła puch z milionów dmuchawców. Porwie sobie o kolce tę modną szmatkę, pomyślałem, tu nie polskie, aksamitne łąki... Ale, rzecz jasna, nie powiedziałem tego głośno. * Sarna - powiedział Herakliusz, ścigając ją spojrzeniem, czy to z ironią, czy też z zachwytem. Najpewniej i z jednym, i z drugim. No i w końcu się zaczepiła. Szarpnęło nią tak, że prawie upadła. Jed-nak w sekundę później każdy rzekłby, że zatrzymała się dokładnie tam, gdzie zamierzała. * Niech się pani przyzna, Stanisławo Salomonowna - krzyknął He-rakliusz - w pani żyłach musi płynąć choć jedna kropla gruzińskiej krwi! Odwróciła się ku nam, prawie po pas zanurzona w ostrej trawie i pło-nących kwiatach. * We mnie tyle krwi zmieszano, że trudno to wyliczyć - zabrzmiał jej głos. - Ale urodziłam się w Warszawie. I jestem z tego dumna! * Rzeczywiście - wtrąciłem się. - I nosek taki... garbaty... * Zwyczajny żydowski nochal - ucięła i odwróciła się, połyskując śnieżną bielą pośród gorącej tęczowej piany zbocza, wystawionego na sło-neczne promienie. * Czy nie ma tu żadnych jadowitych stworzeń? - spytałem, starając się, by w moim głosie nie zabrzmiało zaniepokojenie. Herakliusz obrzucił mnie ponurym spojrzeniem i zaczął wyliczać: * Kobry, tarantule, karakurty... * Jasne - westchnąłem. Chwile milczeliśmy. Dzień dyszał żarem, pogwizdywał wiatr. Hera-kliusz wyjął papierosy, poczęstował mnie. * Dziękuję, w wakacje nie palę. * Pamiętam. Po prostu zdawało mi się, że teraz masz ochotę - wy-trząsnął długi papieros "Mtkwari" ze złotą obwódką przy filtrze. Chwycił go wargami, szczęknął zapalniczką. Gorący wiatr zdmuchiwał płomień. Zapalił się jednak. * Jeśliby nasza krew rzeczywiście miała się polać - powiedziałem * to tylko z powodu porywczości. * Jak to? * Sam do końca tego nie rozumiałem. Rzucić się całą chmarą, szybko osiągnąć cel i spocząć na laurach, to nasza specjalność. Tylko u nas mogło powstać przysłowie "Skoroś zrobił swoje - baw się za dwoje". Przecież pracy, jeśli jest to prawdziwa praca, a nie jednorazowy wyczyn, nie można wykonać, ona trwa i trwa. Ale nie u nas! Herakliusz z powątpiewniem pokręcił głową. * Nie, nie. Odbija się to nawet na naszym języku. Weź ich "milione-ra" i naszego "milionerzynę". Milioner to, sądząc po końcówce, ten, który robi miliony, ten, który robi coś z milionami. A milionerzyna to ten, który posiada miliony. To wszystko. W centrum uwagi znajduje się nię czyn-ność, lecz statyczny stan posiadania. Herakliusz zaciągnął się, w zamyśleniu przypatrując się spod przy-mkniętych powiek ośmiobocznej kopule świątyni. Wydawało się, że kopu-ła płonie złotym ogniem. Strząsnął popiół, postukując delikatnie środko-wym palcem w papierosa. Znowu pokręcił głową. * Po pierwsze, chodziło mi o rosyjską kulturę, a ty mówisz o rosyj-skim charakterze narodowym. To już inna sprawa. A po drugie, przyczy-na, dla której rzeczywiście może popłynąć krew, to, wybacz, przede wszystkim pretensjonalna potrzeba samobiczowania. Celowo wymyślasz inne, bezsensowne przyczyny, chociaż wiesz, że nie wytrzymają żadnej krytyki. Zgodnie z twoją logiką można by pomyśleć, że "deszczyk" to ten, który wyrabia deski, a nie mżawka. - Lekko klepnął mnie po ra-mieniu. * Trafiony - odrzekłem po chwili milczenia. - I zatopiony. Bez pudla! Dopadłeś mnie, i to w moim własnym języku! * Do ojczystego języka człowiek zbyt przywyka. Jeden Bóg wie, co może wpaść do głowy, gdy komuś dopieką kompleksy; z boku lepiej wi-dać. - Znowu się zaciągnął i spojrzał na mnie z ukosa, ale tym razem uważnie sprawdzając, czy nie nadepnął mi na odcisk.-Chociaż, co to oznacza-z boku... Jestem jedną nogą z boku, a drugą - od środka. Jak wielu w tym kraju. Teraz to ja dotknąłem dłonią jego ramienia. * Posłuchaj, Herakliuszu. Te góry, tam... * Te po lewej? * Tak, te, przez które przebiega tunel tyfliski... * Posłuchaj, Aleksandrze - wpadł mi w słowo tym samym tonem. * Kiedy król Wachtang Gorgasał, zmęczony polowaniem, zsiadł z wierz-chowca przy nieznanym źródle i postanowił obmyć twarz, zanurzył ręce w wodzie i zdziwiony wykrzyknął "Tbili"1. Stąd wzięła się nazwa miasta. Zapamiętaj to, proszę. Tbilisi, a nie Tyflis. * Wybacz. Dobrze, ale dlaczego złościsz się teraz na mnie, a w Pe-tersburgu, gdzie wszędzie, po dziesięć razy dziennie słyszałeś "Tyflis", sło-wem się nie odezwałeś? Wyrzucił niedopałek i starannie wbił go obcasem w suchy grunt, żeby nie został żaden ślad. * Ponieważ obcy mogą nazywać go nawet Phnom Penh. Ty nie jesteś obcy. Zrozumiałeś? * Zrozumiałem. * Dalej będziesz mówił "Tyflis"? * Amaze łaparakic ki ar szeidzleba\ * W żadnym wypadku... - bezwiednie przetłumaczył, po czym zro-bił tak głupią minę, że się roześmiałem. * Ho, ho! A ty co, mój drogi, uczysz się gruzińskiego? I jaki masz akcent! * Niestety, znam tylko parę zwrotów - przyznałem się. - Przed odlotem przejrzałem rozmówki. Jednak gdybym miał czas i zdolności - 1 Ciepła! (gruz.). daję słowo honoru - nauczyłbym się wszystkich języków. Czy pojechał-bym do Rewła czy do Wiernego, mówiłbym ich językiem. Mnie byłoby przyjemniej, a ludziom okazałbym szacunek. Ale... * Od takiego rozmachu głowa ci pęknie - us'miechnął się Herakliusz. * Prawdziwie rosyjski charakter: jak uczyć się języków, to wszystkich od razu. A jeśli nie wszystkich, to żadnego. W najlepszym razie - z każdego po wyrazie. Imperialna dusza... Uważaj na siebie. * Didad gmadlobt2. * Nie ma za co. * Ale chciałem cię zapytać... czy po tych górach można wędrować? Czy są ścieżki? Może jest zbyt stromo? Herakliusz powoli przeniósł wzrok na Stasię. Oddaliła się już od nas o pięćdziesiąt kroków. * Tak, mys'lę włas'nie o niej. * No, Stanisława Salomonowna, jak widzę, to wszędzie się przedrze. Odszedł ode mnie na krok i przesadnie sceptycznym spojrzeniem obrzucił mnie od stóp do głów. Uśmiechnąłem się. * Obrażasz mnie Herakliuszu, stary przyjacielu. Co prawda, po trzy-dziestce zaokrągliłem się tu i ówdzie, ale w młodości wspinałem się na lodowiec Uszby, a nawet na Pik Komunizma. * No, no, rzecz jasna! Jak mogłem zapomnieć! Żeby ortodoksyjny komunista nie odbył pielgrzymki na swoją Fudżijamę! * Mój drogi, co tu ma do rzeczy Fudżijama! - zacząłem się dener-wować. - Po prostu trudna, ciekawa trasa! A to, że większość chłopaków, którzy wspięli się jako pierwsi i nadali w dwudziestym ósmym roku nazwę szczytowi, była naszego wyznania, to już czysty przypadek. Zrządzenie losu! Zaśmiał się, białe zęby błysnęły wśród czerni brody. * Okazuje się, że jednak można wyprowadzić cię z równowagi -powiedział. -Przyznaję, że widząc, jak traktują cię niektórzy z tutaj obec-nych, pomyślałem sobie, że jesteś aniołem łagodności. Odwróciłem się, wzrok wbiłem w Mcchetę. Wzruszyłem ramionami. * Dlatego jest ci tak ciężko, bo wszystko zawsze bierzesz na poważ-nie - półgłosem rzekł Herakliusz. - Także ci, którzy są z tobą - wszyst-ko traktują zbyt poważnie. 2 Dziękuję bardzo (gruz). Znowu wzruszyłem ramionami. * A jak Liza? - spytał. * Wszystko w porządku. Wczoraj odprowadziła mnie prawie do trapu. * To dlatego przylecieliście różnymi rejsami? * W ogóle o tym nie rozmawialiśmy, ale Stasia pewnie uznała, że ktoś mnie odprowadzi. Dlatego wymyśliła sobie powód opóźnienia - żeby przylecieć dopiero dzisiaj... nawet nie powiedziała mi jaki. * A Pola? * Pola też mnie odprowadziła. Przez całą drogę opowiadała mi baj-kę o swojej wyspie. To już właściwie nie bajka, lecz cala powieść. Na jednej połowie wyspy mieszkają ludzie, którzy jeszcze potrafią trochę myśleć, ale tylko o tym, gdzie zdobyć pokarm, a na drugiej - ci, którzy już całkiem nie potrafią myśleć. "Dlaczego?!" - "Tatusiu, jak możesz tego nie rozumieć? Przecież Merlin dał im mnóstwo chleba i dlatego teraz zupełnie nie potrafią myśleć. Cała ludność wyspy od dawna głodowała i ludzie myśleli już tylko o jedzeniu!" Widzisz... To już nie bajka, a prawie cały traktat filozoficzny. * Ma jedenaście lat? * Prawie trzynaście, Herakliuszu. * Święty Jerzy, jak ten czas leci! A Liza... wie? * Czasami mi się zdaje, że wszystkiego się domyśla i machnęła na to ręką, skoro nie odchodzę. Wczoraj tak na mnie spojrzała... I tak spokojnie powiedziała: "Odpocznij tam jak należy, ale nie zapominaj o nas... Po-zdrów Herakliusza. Niech cię Bóg prowadzi". A czasami mi się wydaje, że się domyśla, ale odgania te myśli, nie wierzy. A kiedy indziej, że nic takie-go nie przychodzi jej nawet do głowy, ale jeśli się dowie, to mnie zabije na miejscu, i słuszn... * Cii... Bez pośpiechu zbliżała się zadowolona Stasia. Ogromny pęk kwiatów leżący na jej rękach wyglądał jak niemowlę. Matka Boska z Dzieciątkiem. A jeden z kwiatów, oczywiście, wetknęła sobie we włosy nad uchem, deli-katny, białoróżowy błysk światła pośród granatowoczarnych, wijących się loków. Przydałby się jej kapelusz, pomyślałem. Na takim słońcu z odkrytą głową... * Piękny kwiatek. Jak ci z nim do twarzy, Stasiu... Jak się nazywa? * I tak nie zapamiętasz - odrzekła i nie zatrzymując się przeszła obok nas. Szła wzdłuż ocienionej ściany świątyni, ku ścieżce prowadzącej w dół. Herakliusz zerknął na mnie i z dezaprobatą bezgłośnie mlasnął języ-kiem. Uśmiechnąłem się z nieszczerą wyrozumiałością: a niech jej tam, skoro już ma taki humor. Ale na duszy było mi ciężko. * Każda kobieta to bomba z opóźnionym zapłonem - cicho pocie-szył mnie Herakliusz, nachylając się w moją stronę. - Nigdy nie wiesz, kiedy znudzi się jej okazywanie poświęcenia i zechce zademonstrować nie-zależność. Ale to nic nie znaczy. Tak... - uśmiechnął się. - Najwyżej wybuch urwie nogę, nic więcej. Milczałem. Stasia nigdy nie okazywała przywiązania przy ludziach. Przed zejściem odwróciła się, ze zdumieniem spojrzała na nas spod oka. * A wy co? Chodźmy. Poszliśmy. Osesek bujał się setką różnobarwnych łebków. Na pożegnanie obrzuciłem spojrzeniem przejmująco piękną przestrzeń u stóp -jeszcze krok i wzgórze, na którym stała Dżawari, swą krzywizną zasłoni dolinę za naszymi plecami. Serce ścisnęło mi się z miłości do tej ziemi. Czy może istnieć nieodwzajemniona miłość? Herakliusz... jego przy-jaciele... "Moi przyjaciele są twoimi przyjaciółmi!" Skąd więc pojawiło się to przygnębiające uczucie, przesłaniające rażące światło południowego dnia - uczucie, że to piękno już nie jest moje, że widzę je po raz ostatni? Kto narzucił na mnie tę zasłonę czerni? To dziwne, ale byłem pewny, że nadciągnęła z zewnątrz, z nieznanych mi otchłani, że jest - obca... Zaczęliśmy schodzić. W przeciwnym kierunku, z ogromnego turystycz-nego autobusu, wspinali się nieprzerwanym szeregiem obwieszeni sprzę-tem wideo ludzie, ze wszystkich stron słychać było hiszpański. Ucieszy-łem się, udało nam się być przy Dżawari tylko we troje. Samochód Herakliusza czekał na poboczu, tam, gdzie go zostawiliśmy przed godziną - elegancki, śnieżnobiały kabriolet russo-bałt ze składa-nym dachem. Dach złożony, drzwi otwarte na oścież, kluczyki z burszty-nowym brelokiem w kształcie głowy Egle - Królowej Węży (najwidocz-niej podarek od jakiejś piękności znad Bałtyku) - z wyzywającą ufnością tkwią w stacyjce. To cały Herakliusz. Zresztą jego samochód na pewno znają wszyscy w okolicy. * Herakliuszu Georgijewiczu, czy mogę usiąść obok pana, z przo-du? * To będzie dla mnie zaszczyt, Stanisławo Salomonowna. Podała mi bukiet. * Proszę, weź. Tutaj się nie zmieści, zasłoni kierownicę. A jeśli poło-żę na siedzenie, to się rozleci. * Oczywiście, że potrzymam. To żaden kłopot. Z tym samym człowiekiem nie można się spotkać dwa razy, pomyśla-łem, samotnie rozsiadając się na szerokim tylnym siedzeniu. Dopóki czło-wiek żyje, zmienia się co sekundę, nawet jeśli tego nie dostrzega - mija tydzień, czy choćby tylko pięć dni, i już staje się inny. Spotykasz nie tego, z którym się rozstałeś, choć ma ten sam wzrost, te same nawyki i słabostki, ale sam - w gruncie rzeczy - jest już inny. Nie pamięta cię. Wszystko trzeba zaczynać od nowa. Ze mną dzieje się to samo. Ja przecież też żyję - a więc zmieniam się co sekundę. To nieuczciwe. Nie chcę! Ale czy udawanie siebie samego, tego sprzed pięciu dni, żeby nie ura-zić tego, z którym spotykasz się po pięciodniowej rozłące, jest uczciwe? Porządny człowiek powinien być zatem nieuczciwy, żeby skompenso-wać nieuczciwość świata. Jaki świat jest podły i nikczemny, skoro jest tak urządzony, że wrażliwy człowiek kłamie, a uczciwy - wali na odlew... Radosny, gorący wiatr, omijając przednią szybę uderza prosto w twarz. Na poboczach mienią się, jak w kalejdoskopie, rozlewiska kwiatów. Droga przed nami tańczyła sycząc jak żmija. Przepiękny, nieuczciwy świat. Herakliusz ostro zahamował przed bramą swojej saguramskiej daczy. Wyskoczył z samochodu i z galanterią otworzył drzwiczki Stasi. * Proszę. Potem, z uśmieszkiem, otworzył drzwiczki i mnie. Byłem zupełnie bez-radny z tym bukietem w rękach. * Proszę i pana. - Obiema rękami pchnął skrzydła ażurowych wrót. W mroczną czeluść ogrodu prowadziła łagodna ścieżka. * Serdecznie witam w schronieniu ubogiego Czuchońca. Zabawne, ale już nie pierwszy raz tak nazywa swoją rodową siedzibę. Nigdy nie zdecydowałem się zapytać, o co mu chodzi. Przypuszczam, że ten żart powstał dosyć dawno, kiedy narodziła się wieloletnia przyjaźń ksią-żąt Czawczawadze z baronami Mannerheim. Jej korzenie sięgają chyba lat trzydziestych. Swego czasu Herakliusz długo służył razem z Urcho. Urcho nigdy nie był mi specjalnie bliski, nigdy też nie udało mi się odwiedzić jego domu pod Wiipuri, ale sądzę, że gdyby się tak stało, Urcho przy bra-mie bez wątpienia zaprosiłby mnie do "ubogiej sakli", przylepionej do urwi-stego zbocza współplemiennych gór. Albo coś w tym rodzaju. Wreszcie cień. Dopiero w sadzie zrozumiałem, jak bardzo, przy całej swojej miłości do słońca, byłem nim zmęczony - z braku przyzwyczaje-nia. Nie było naprawdę chłodno, tutaj też powietrze było suche i nagrzane. Zapamiętale bawiło się liśćmi, błądziło między drzewami, chimerycznie mieszając ze sobą fale woni tak, że przechodząc obok oleandra czy jaśmi-nu nagle odczuwało się przez chwilę zapach glicynii, a obok glicynii nie-spodzianie napotykało się smużkę gęstego aromatu janowca. Chciało się usiąść na ziemi, oprzeć plecami o pień, na przykład tej pistacji, przymknąć oczy i wdychać, wdychać. * Pragnę zwrócić pani uwagę, Stanisławo Salomonowna, na to staro-żytne źródełko. Ma magiczne właściwości. Już ponad trzysta lat temu za-uważono, że każdy łyk jego wody ujmuje jeden grzech. * Oo! A ja jestem akurat taka spragniona! Muszę koniecznie się na-pić! Szybko podbiegła do wysokiej kolumienki z czerwonej cegły, we wgłę-bieniu której ledwie słyszalnie szemrał krystalicznie czysty płyn. Stanęła tak, by nie zachlapać sukienki, jedną rękę trzymając za plecami dla zacho-wania równowagi, drugą czerpała wodę. Piła długo. Żeby się nie przezię-biła... prosto ze słońca, a gardło ma słabiutkie, przecież ja wiem o tym najlepiej. Odwróciła się, wyprostowała i otrząsnęła dłoń. Twarz - szczęśliwa, oczy błyszczą, nieznany kwiatek lekko chwieje się w czarnych lokach. Jej podbródek lśni od wilgoci. ¦- Pyszna! I dwadzieścia siedem grzechów mniej na sumieniu! Czy można jeszcze, nie wyschnie? * Ile dusza zapragnie, Stanisławo Salomonowna. Widzę, że z pani wielka grzesznica. Albo chce pani pić na zapas, na przyszłość? Tylko niech się pani nie przeziębi. Jakby czytał w moich myśliach. Zresztą, może i czytał. Przecież to przyjaciel. * Wczoraj Aleksander też rzucił się pić z krynicy. - Herakliusz chy-trze spojrzał na mnie i puścił do mnie oko. - Ale potem szybko zrozumiał, że są tu napoje o większych walorach zdrowotnych. Stasia jak dziecko odchylała głowę, żeby z podbródka nie kapnęło na sukienkę. * Jeszcze piętnaście - znowu odwróciła się do nas, wycierając uśmiech-nięte wargi wierzchnią stroną dłoni. - Co? Nie ma nic zdrowszego. * A młode wina? - rzekł wyraźnie urażony Herakliusz. * Dziękuję, Herakliuszu Georgijewiczu, ale to nie dla mnie. Co się z nią stało? Nagle podeszła do mnie. Spojrzała spod brwi. * Czy można tutaj wziąć prysznic, Sasza? Zdążę przed obiadem? * Oczywiście. Zaprowadzę cię. W końcu znajoma nutka w głosie! Mój smutek zniknął, jakby go nigdy nie było. Zostało tylko oszołomienie: co to za ciemność mi się przywidzia-ła, z jakiej puszki Pandory się wzięła? Przecież wszystko jest w porządku. Jest wspaniale. Spokój, słońce. Oddychać... * Jak tu pięknie - powiedziała. * Tak. Wiedziałem, że ci się spodoba. Chodźmy. * Wiesz, o czym sobie myślałam tam, obok Dżawari? Czasami trzeba na własne oczy zobaczyć te wspaniałe miejsca, których czar wcześniej poznało się tylko ze słów poetów. Wtedy od razu staje się jasne, że wszyst-kie inne piękne rzeczy, o których czytamy - sumienie, oddanie, miłość -też nie są wymysłem. * A wątpisz w to czasami? Wzruszyła ramionami. * Tak samo jak ty. * No nieee... Uśmiechnęła się ze smutną, wybaczającą wyższością. * Gadaj tak innym, ja i tak wiem swoje. Stary wujek Rewaz, który jakby zszedł prosto z obrazu Pirosmanisz-wilego, siedział w wyplatanym fotelu w cieniu przy wejściu, wachlując się ostatnim numerem "Apollona". Widocznie na nas czekał, bo na nasz wi-dok od razu wstał. * Gamardiobat, madame! Gamardiobat, batono kniaź! * Dzień dobry, wujaszku Rewaz. "Rewaz" i "kniaź", dzięki jego wymowie, tworzyły niezgorszy rym. Szybko spojrzałem na Stasię - zauważyła? Może ten drobiazg będzie pa-sował do któregoś z jej epigramów. Zawsze odczuwałem wielką, pochleb-ną przyjemność, jeśli w jej wierszach znajdowałem echa wrażeń, których byłem autorem lub chociaż świadkiem. Ale nie, jej twarz była nieobecna. * Stanisława Salomonowna, wielki talent - powiedziałem. - Re-waz Wachtangowicz, wielka dusza. * Witam, Rewazie Wachtangowiczu. * Wejdźcie dom, proszę. Dom chłodno - mówił z silnym, obcym akcentem, ale ta nasycona słońcem wymowa była mi droga. Odsunął się, żeby przepuścić Stasię do schodków. Kiedy przeszła, nachylił się do mnie i rzekł półgłosem: - Przyszedł do pana telegram, batono. W koperta. Podał mi. * Dziękuję, wujku Rewazie. - Odsunąłem prawy łokieć i wujek Re-waz wsunął mi kopertę pod pachę. Przycisnąłem ją do boku, wciąż trzyma-jąc w rękach, jak uprzednio, stugłowe niemowlę Stasi. Wszedłem do domu. Tutaj, w naprawdę chłodnym przedpokoju, zdążyły się poznać beze mnie Stasia i księżniczka Termiko. Gruchały teraz w najlepsze. * Mężczyźni zawsze spieszą się tam, gdzie nie trzeba, i spóźniają tam, gdzie nie powinni - powiedziała księżniczka na mój widok. - Już wszystko wiem: jak nazywa się nasz gość, o Dżawari, oraz to, że potrzeb-ny jest prysznic. Ma pan wolne, Sasza. Tak. Stasia umiała być szybka, wiedziałem o tym z doświadczenia. * W takim razie pójdę na minutkę do siebie i chociaż ręce uwolnię. * Każę przynieść panu wazon z wodą. - Księżniczka wzrokiem do-świadczonego eksperta oceniła bukiet. - Dwa wazony. * Na razie połóż je ostrożnie - powiedziała Stasia, odwrócona do mnie plecami. - Jak wrócę, to sama się nimi zajmę. Rzuciłem bukiet na stół, rozerwałem brzeg koperty. Oczywiście papier rozdarł się nie tam, gdzie trzeba - moje zdenerwowane palce zbyt się spieszyły. Rzucający się w oczy nadruk "Księciu A.L. Trubeckiemu do rąk własnych" z trzaskiem pękł na pół. Tak myślałem, same liczby. Przez kilka sekund, zagryzając wargi, bez-myślnie patrzyłem na malutką, twardą karteczkę pokrytą sześcioma ko-lumnami pięciocyfrowych liczb, która wypadła z koperty. Potem wstałem. Otworzyłem szafę, z bocznej kieszeni marynarki wyjąłem wyglądający jak notes komputer-deszyfrator. Wsunąłem karteczkę w szczelinę i nacisnąłem palcami na niewidoczne punkty gniazd identyfikatora. Przez parę sekund identyfikator porównywał moje linie papilarne, skład potu... Następnie po ciemnej powierzchni po-płynęły szybko zmieniające się przypadkowe litery, chwilę plątały się i w końcu utworzyły tekst: "Po otrzymaniu niniejszego należy natychmiast wrócić stolica udział śledztwo nadzwyczajnej wagi. Zastępca ministra Bezpieczeństwa Państwo-wego Rosji I.W. Lamsdorf ". Odłożyłem deszyfrator. Pozbawiony kontaktu z moją ręką natychmiast wygasił tekst. Wstałem i powoli podszedłem do okienka wychodzącego na sad. Opar-łem się obiema rękoma o szeroki parapet. Słońce usunęło się stąd pewnie przed pół godziną, schowało za róg domu, ale parapet do tej pory był jesz-cze cieplejszy niż ręce. Stąd, z pierwszego piętra, ponad połyskującymi liśćmi dolina była widoczna na dziesiątki wiorst - można było dostrzec chyba wszystkie najważniejsze miejsca na ziemiach Kartli. No i odpocząłem sobie! No i nacieszyłem się ukochaną w raju. Upojny zapach kwitnącego pod oknem pittosporum od razu stał się mi obcy. Daleki jak wspomnienie. Nie, mimo wszystko muszę zapalić. Kręciłem się po pokoju w poszu-kiwaniu papierosów. W końcu je znalazłem. Znowu podszedłem do okna i wydmuchałem wstrętny dym w cudownie pachnącą przestrzeń. Słychać było jak na dole, za rogiem, po gruzińsku żartują sobie chłopcy, którzy nieśli bagaż Stasi z samochodu do domu. Mój drogi Iwan Wolfowicz! Skoro wysłał do mnie taki szyfrogram, musiało rzeczywiście wydarzyć się coś niezwykłego. Przecież widzieli-śmy się wczoraj rano. Iwan Wolfowicz, miętosząc swoje staromodne bo-kobrody, strosząc je wskazującym palcem, otwarcie, po przyjacielsku, za-zdrościł mi. "Cóż to za miejsca! Jaki język! Cinandali, kwareli, kindzama-rauli... każde słowo pełne najgłębszego sensu! Niech pan odpocznie, ła-skawco, niech pan odpocznie. Ma pan pełne prawo. Ta sprawa narkoma-nów z Tarbagataju zabrała panu pół roku życia". A teraz proszę... "Po otrzymaniu niniejszego..." Nie, figa z makiem. Mogliśmy przecież spędzić cały dzień na wyciecz-ce, do samego wieczora! A wujek Rewaz, nie doczekawszy się nas, mógł, na przykład, zasnąć. Zresztą, mało to rzeczy mogło się zdarzyć! Do rana się stąd nie ruszę! Ale jednak - coś się musiało stać. Nie chcę, nie chcę o tym myśleć! Już zapomniałem! Musiało to być coś strasznego... Zresztą jutro czy pojutrze - i tak będę musiał się pogrążyć w tej sprawie po uszy. * Aleksandrze, przyjacielu! - dźwięcznie krzyknął z dołu Herakliusz. * Podano do stołu! * Zmęczyłeś się, kochany. * Nie. * Zmęczyłeś. Całujesz z przymusem. * Nie, Stasiu, nie. * Przecież czuję. * Już nie chcesz? * Zawsze chcę. Najchętniej zawsze bym tak leżała. Ale ty odpocznij choć trochę. Jak delikatnie wymówiła to "choć". Warszawa. * Nigdzie nie zniknę, Sasza. * Ale ja zniknę. * Ty tak. Ale ja nie. Będę pod ręką, gdybyś mnie potrzebował. Nie kłamała. Ale nie mówiła też prawdy. Po prostu mówiła. Usiadła. Opuściła nogi na puszysty, pokrywający całą podłogę dywan. Z troską popatrzyła w okno. Przestrzeń drżała miodową mgłą. * Jak myślisz, było słychać, jak tutaj jęczałam? * Delikatnie powiedziane... - wymamrotałem. * Przecież się stęskniłam - wyjaśniła i wstała. Powoli podeszła do okna. Patrzyłem. Na pewno czuła moje spojrzenie, ale nie odwracała się. Szła powoli i pozwalała mi się napawać do woli. Prawie tańczyła. Spręży-sta, giętka, smagła - przez moment czułem się jak fakir z fletem, który zaklina z wszystkich sił... tylko kogo? * Nadchodzi wieczór - powiedziała i zamilkła, a ja cieszyłem swoje oczy. - Oczywiście w tej sytuacji nie pojedziemy do Webriscichy. * I tak miałem zupełnie inne plany na drugą połowę dnia. Nie odpowiedziała. Pewnie już nie pamiętała swoich ostatnich słów. * Ale jutro, z samego rana - powiedziała marząco, przerwała na chwi-lę. - Pomyśleć tylko, będziemy tutaj cały tydzień! Jestem ci taka wdzięczna. I nagle podniosła ręce, zakręciła się po pokoju. Granatowoczarne wło-sy rozsypały się połyskliwą falą, piersi kusząco podskakiwały. Znowu za-pragnąłem je objąć i ścisnąć w dłoni. * Jak dobrze! Jak dobrze! Jestem sz-cz-ę-ś-1-i-w-a! "Po otrzymaniu niniejszego..." Już nie pamiętam! Nie pamiętam! * Zrobiłaś wspaniały bukiet. * Co jak co, ale to potrafię. - Odwróciła się w moją stronę i trochę zadziwiona spojrzała na mnie spod brwi. Jakby to dla niej była niespo-dzianka, że patrzę na nią, a nie na bukiet. * Jak ty patrzysz... Dobrze. Jestem podobna do Lizy? Skurcz chwycił mnie za gardło. Przełknąłem ślinę. * Wcale. * A w łóżku jestem podobna? * Wcale. * Inaczej to czujesz ze mną i z nią? * Zupełnie inaczej. * Czy to nie wszystko jedno? * Nie. * Byłeś z nią szczęśliwy, dopóki nie wpadliśmy na siebie? * Ja i teraz jestem z nią szczęśliwy. I z tobą jestem szczęśliwy. Uśmiechnęła się z wyższością. * Powinieneś wyznawać islam, a nie komunizm. * Wtedy nie mógłbym pić wina. * Oj, jaka ja jestem głupia! - klasnęła rękoma. - Ja tu plotę, a chło-pisko, naturalnie, chce sobie jeszcze golnąć! Narzucę coś na siebie i pobie-gnę na dół. Na stole została jeszcze butelka. * Zbyteczna troska. * Żadna troska nie jest zbyteczna. Już starożytni głosili: szlachetna kobieta po zbliżeniu z mężczyzną powinna troszczyć się o ukochanego jak matka o dziecko, albowiem kobieta w zbliżeniu się rodzi, a mężczyzna umiera. Sportowcy też to zauważyli: po tych rzeczach u kobiet rezultaty się poprawiają, a u mężczyzn - pogarszają! * Jakoś przeżyjemy - odpowiedziałem, wsunąłem rękę w przerwę pomiędzy zagłówkiem łóżka a ścianą i wyciągnąłem prawie pełną butelkę achaszeni. Niech pan mi wybaczy, Iwanie Wolfowiczu, ale nic nie pamię-tam. Stasia zaśmiała się. * Napijesz się? * Nie. Upijam się tobą, to mi wystarczy. Nalałem sobie, wypiłem. Ostrożnie spytałem: * U ciebie wszystko w porządku? * W absolutnym. Nie bój się, to po prostu zdrowy styl życia. Przesta-łam też palić. * A co się stało? Zaśmiała się przebiegle. Pogłaskała jeden z bukietów. Bardzo lubiła, kiedy na nią patrzyłem, więc przechadzała się po pokoju - od szafy do ściany z kindżałami i szablami, od szabli - do ściany z rodzinnymi foto-grafiami. Potem do ogromnej, stojącej na podłodze wazy... Z włosów za uchem wciąż sterczała chwiejna, zapomniana łodyżka anonimowego kwiat-ka, naga i wilgotna. Nagość do niego nie pasowała, wgnietliśmy mu wszyst-kie płatki w poduszkę. * Tak mnie prosiłeś! Przytoczyłeś tak przekonujący argument! * Jaki? * Nie powiem. * Przecież już od pół roku tak desperacko cię proszę... * Ze mną jak z żyrafą. Zanim dojdzie do uszu... Nie bój się, Sasza. Najzwyczajniej pomyślałam sobie: jestem od niej starsza o cztery lata, trzeba porządnie zająć się sobą. Choćby tylko utrzymać się w formie. - I nagle wysunęła na sekundę koniec języka. - Przecież nawet nie wiem, jak ona wygląda! I Połcia. Pokazałbyś chociaż fotografie. * Po co ci to? * Przecież to bliscy. * Gdyby nie chodziło o ciebie, uznałbym, że się mizdrzysz. * To znaczy, że mam bezwstydnie wielkie uczucia. Czuję, że kocham cię bezwstydnie. * Trudno się z tobą rozmawia. Używasz takich sformułowań... * Ty panujesz nade mną, ja nad słowami. Wynika z tego, że panujesz nad słowami poprzez swojego namiestnika. Władaj milcząc, a mówić będę ja. Przysiedliśmy na parapecie, gołymi plecami zwróceni do zalanego ró-żowozlotą poświatą sadu. * Słowa... Przeklęte! Są wręcz stworzone do kłamstwa. Ludzie bar-dzo różnią się od siebie, każdy ma swoją miłość, swoją nienawiść, swój strach. A słów wszyscy używamy tych samych. Ten, kto je wymawia, ma na myśli nie tę miłość i nie ten strach, o których myśli jego rozmówca. Dlatego lepiej w ogóle milczeć o tych sprawach... albo mówić tylko po to, żeby przynieść radość komuś bliskiemu... A jeśli już na poważnie, to mó-wić wyłącznie o swojej miłości. Przecież dla tego jednego słowa trzeba pisać całą powieść, cały poemat. O, na przykład ja, kiedy leciałam -uśmiechnęła się - napisałam o tobie dwa wiersze. Co prawda, i tak nikt nie będzie wiedział, że są o tobie. * A ja? - spytałem głupio dumny z siebie. * A ty tym bardziej - znowu się uśmiechnęła. * Wyrecytuj, proszę. * Nie. * Wyrecytuj. * Nie, nie. Nie chcę teraz. Przecież im bardziej zatapiasz się w swoim rozumieniu danego pojęcia, tym bardziej oddalasz się od cudzego. Po co mam się od ciebie oddalać? Ty jesteś tu, obok. Rzadko się to zdarza. Nie-długo znowu gdzieś odlecisz, a wtedy je opublikuję. Wtedy je przeczytasz. Postawiła jedną nogę na parapecie, objęła ją rękoma. * Jakie cudowne powietrze głęboko odetchnęła. - Pospacerujemy jeszcze przed kolacją, prawda? I napijemy się wody ze źródełka. * Obowiązkowo. I przed kolacją, i przed snem. * Przed snem to będzie absolutnie koniecznie. "...Natychmiast wrócić stolica..." Nalałem sobie pełen kielich i wypiłem nie odrywając ust, do dna. Z kielicha pobudzająco zapachniało winnicami zalanymi oceanem słońca. * Na lotnisko przyjechałeś prosto z domu? * Dom... - słoneczny ocean rozlał się w moich żyłach. - Dom to miejsce, gdzie można nie udawać. Nie trzeba kontrolować słów. Można być zmęczonym, kiedy jest się zmęczonym, milczeć, kiedy zechce się mil-czeć i nie bać się przy tym, że kogoś się obrazi. Nie udawać ani przez sekundę, ani gestem, ani spojrzeniem... * Nigdy tak nie jest. * Pewnie tak. Dlatego nigdy nie miałem domu. * A może, po prostu, nigdy nie bywałeś w domu? * To nieczyste zagranie... * Sasza, nie chciałam cię obrazić! Jesteś najlepszy ze wszystkich, wiem o tym! Najzwyczajniej w świecie chcę być twoim domem... i jestem prze-konana, że udało by mi się. Ale jak pomyślę, że będziesz zaglądał do domu ze dwa-trzy razy w miesiącu, a pozostały czas spędzać będziesz w innym... a może i w trzecim - to tu, to tam będą pojawiały się u ciebie domy i będą opadały z ciebie, jak liście, usychające z braku twojej obecności... Och nie, nie trzeba. Mówię jakieś bzdury. Kapryszę. Nie słuchaj mnie. To dlatego, że się odprężyłam, jest mi za dobrze. Czy rzuciłbyś mnie, gdybym nie-spodziewanie urodziła twoje dziecko? * Nie, oczywiście, że nie - powiedziałem powoli. * Nie? Naprawdę nie? -jej głos zabrzmiał dźwięcznie, a twarz się rozjaśniła. * Głupie słowo - rzucić! Rzucić można granat... kamień. Ty jesteś moją rodziną. Byłbym z wami, ile tylko bym mógł. Ale, wiesz... byłbym już pęknięty, bo już nigdy nie czułbym się porządnym człowiekiem. * A teraz się czujesz? To był policzek. Cios poniżej pasa, tak uderzać potrafią tylko kobiety. Tak, nie mnie mówić o przyzwoitości. Z wielkim wysiłkiem, niczym mały kuter walczący z silnym przybojem, odstawiłem daleko kielich. W rajskiej ciszy ostro zadźwięczało szkło. * Niezbyt. Ale ponieważ dostarczam ci więcej radości niż goryczy -sama tak mówiłaś... * Tak, oczywiście, tak! To co? * W takim razie ma to choć jakikolwiek sens. * Ale wtedy będę miała jeszcze więcej radości, Sasza! * A dziecko? Przecież nie będę mógł poświęcić mu tyle uwagi, ile... na ile zasługuje. * Mnie też nie poświęcasz tyle uwagi, na ile zasługuję. I nikt nie mógłby powiedzieć, że wyrasta ze mnie niegrzeczna dziewczynka? Żywioł. Słowa. Zaledwie niesione wiatrem liście. Jeśli nadciąga hura-gan, liście muszą oderwać się i lecieć, ale ich lot nic nie znaczy. Znaczy tylko, że nadciągnął huragan. Huragan przeminie - liście opadną. Będzie durniem - nie, sadystą - ten, kto podchodząc do pływającego w błocie II listka, zacznie robić mu wyrzuty: "Już przecież latałeś, nuże, polataj jesz-cze, to takie piękne!" Więc rzeczywiście uczciwiej jest milczeć. Nie rzucać słów na wiatr, w milczeniu robić swoje, starając się w miarę możliwości nie szkodzić in-nym. * Staśka, sama nie wiesz, co mówisz. * To prawda, nic nie rozumiem - jestem tylko babą. Ale czy to nie będzie dla ciebie samca choćby pochlebstwem? Powiedz z ręką na sercu. Pokiwałem tylko głową. * Naturalnie, gdyby obeszło się bez kłótni i sporów - byłbym strasz-nie dumny. Wstała z parapetu, uśmiechnęła się. Powoli podeszła do mnie. * Nigdy nie zrobię nic wbrew twojej woli. Przysiadła u moich nóg, nachyliła się. Patrzyła niby urzeczona, jak drżąc nabrzmiewam pod jej spojrzeniem - i ona sama, bezwiednie zaczę-ła drżeć razem ze mną. * No, stało się - powiedziała niemal pobożnie. - Znowu mnie chcesz. Dotknęła mnie końcami palców. Potem przyklęknęła nade mną, do-tknęła piersiami. Potem ustami. Znowu odsunęła się, patrzyła. Rozpusz-czone włosy sięgały prawie do prześcieradła. * Przypomina mi pisklę jakiegoś drapieżnego ptaka. Bezbronne i po-żądliwe. Trochę podrosło - a już chce dziobać! A przecież samo nic nie może. Trzeba przylatywać do niego z daleka, nawet z bardzo daleka i kar-mić, karmić... Podniosła twarz. Oczy jej błyszczały. * Kocham cię, Stasiu - powiedziałem. * Będę przylatywać. Bez względu na odległość. Choć na dzień, choć na godzinę, na ile tylko rozkażesz. Będę, będę, będę! - Przesunęła końca-mi palców po rozchylonych spuchniętych od pocałunków wargach. - Chcesz tutaj? * Nie. Lepiej ofiaruj samcowi samicę. Jak szybka, giętka błyskawica odwróciła się do mnie plecami i opadła na bok - materac sprężyście zadrżał. Kłujący wicher włosów owionął mój policzek. * Tak? Spóźniliśmy się na telewizyjne wiadomości dokładnie o minutę. Kie-dy, niewinnie sobie żartując i poszeptując, zeszlis'my do bawialni, Hera-kliusz i Temriko siedzieli już przed telewizorem. Od razu zrozumiałem, że stało się coś strasznego. Herakliusz odwrócił się na dźwięk naszych kro-ków, miał szarą twarz. * ...o dziesiątej siedemnaście czasu petersburskiego - martwym gło-sem informował spiker. - Grawilot "Cesarzewicz" leciał z bazy Turatam, gdzie wielki książę Aleksander Piotrowicz przebywał w delegacji, do lot-niska Pułkowo. Okoliczności katastrofy jednoznacznie wskazują, że był to sabotaż... * Boże! - wyrwało się księżniczce. Osłupiałem. Od razu wszystko zrozumiałem - nawet to, że nie ma już dla nas ze Stasia ani ratunku, ani szansy. Spojrzałem na nią - słu-chała, wyciągając szyję, jak wcześniej przy źródełku, jej czoło zarysowa-ło się zmarszczkami smutku i cierpienia. Wyciągnąłem z kieszeni mary-narki deszyfrator z depeszą, dotknąłem palcami styków i włączyłem ekran. Przez sekundę czytała nie rozumiejącym wzrokiem, potem z prze-rażeniem zajrzała mi w oczy. * Dostałem to dzisiaj - rzekłem. - Miałem nadzieję odłożyć wy-jazd do jutra. Wzięła moją rękę z deszyfratorem, podniosła do ust i pocałowała. * Dziękuję za dzisiaj. Podszedłem do telefonu. Podniosłem słuchawkę, zacząłem wybierać numer. Za moimi plecami Stasia coś wyjaśniała gospodarzom - nie do-słyszałem co. * Kiedy będzie najbliższy łot do Petersburga? O dwudziestej drugiej pięćdziesiąt? * Zdążymy - wyjąkał Herakliusz. - Dowiozę. * Proszę zarezerwować jeden bilet... * Dwa! - rozpaczliwie krzyknęła Stasia. Odwróciłem się do niej z roztargnieniem. * Stasiu, może odpoczniesz jeszcze trochę na słońcu... Nawet nie raczyła odpowiedzieć. Odwróciła się do mnie tyłem. * Dwa bilety. Stanisława Salomonowna Każyńska. Aleksander Lwo-wicz Trubecki. Nie, nie Lewonowicz, po prostu Lwowicz. W ciągu pół godziny, rozumiem. Gmadłobt dachmarebisatwis3. Odłożyłem słuchawkę. O mało nie wyśliznęła mi się ze spoconych palców. Herakliusz podszedł do mnie. Położył ciężko dłonie na moich ramio-nach i silnie mną potrząsnął. W ciągu chwili bardzo się postarzał. * Znajdź ich i zabij - wychrypiał z nutą okrucieństwa w głosie. * Postaram się - odpowiedziałam. * Przygotuję wam kawę - cicho powiedziała Temriko. Już w samochodzie, pośród gwiaździstej pachnącej nocy - cieniutki, maluteńki sierp księżyca płynął tak spokojnie - gdy Herakliusz poszedł zamknąć bramę, Stasia spytała mnie: * Liza wyjdzie po ciebie? * Nie. Przecież nic nie wiedzą. * Dobrze. To znaczy, że będziemy mogli jeszcze pocałować się na pożegnanie. * Przyjdę, Stasiu! - gardło mi ścisnęło się z czułości i współczucia. Wiedziałem, że to nieprawda, że nikt do nikogo nie może przyjść dwukrot-nie. - Przyjdę! * Ja jestem twoim domem - odpowiedziała. W łagodnej ciemności to tu, to tam, urywanie podzwaniały cykady. 3 Dziękuję za pomoc (gruz.) Rozdział drugi PETERSBURG i Sieć zasilanych bateriami słonecznymi orbitalnych grawitato-rów przeniosła bryłę siedmiusetosobowego liniowca po krzywej balistycz-nej z Tbilisi do Petersburga w ciągu niecałej godziny. Po drodze prawie nie rozmawialis'my, wymienialiśmy tylko jakieś nie-istotne uwagi. "Chcesz usiąść przy oknie?" - "Wszystko jedno, i tak jest ciemno". "Zdążyłaś już trochę opalić sobie twarz, masz rozpalone policz-ki". - "Moje policzki są rozpalone z twojego powodu, Sasza". "Napijmy się jeszcze kawy, dobrze?" O nadchodzących wydarzeniach wolałem nie myśleć; głupio budować hipotezy śledcze przy całkowitym braku informa-cji. Dolatywały do mnie fragmenty wielu takich przypuszczeń: w kolejce do rejestracji, w kolejce do trapu - uszy mi więdły. Sąsiedzi szeleścili gazetami, tu i tam wybuchały przytłumione rozmowy o katastrofie. Nie próbowałem szukać spojrzenia Stasi, przypatrywałem się jej z boku. Sie-działa wpatrzona przed siebie i jakby skamieniała, jedynie obiema ręko-ma gładziła, pieściła, kołysała moją dłoń, przylepioną rozpaczliwie przez niewyczuwalną, białą tkaninę do ciepłej krągłości jej biodra. Dopiero kie-dy pilot odłączył grawilot od siły ciągu i sterując nim w trybie aerodyna-micznym zaczął podchodzić do lądowania, Stasia, która teraz także uni-kała mojego wzroku, nagle zaczęła recytować. Przy recytacji zmieniał się nawet jej głos - stawał się niski, zduszony, trochę ochrypły. Namiętny. Jak krzyk orlicy. To był glos jej jestestwa, tak jęczała w łóżku, a ja byłem dumny: wydawało mi się, że czasami potrafię dać jej takie szczęście, które dosięga pierwiastka jej egzystencji, osi obrotu koła jej losu -jej talentu. Niczym obowiązek wypełniam. Od tych serc ulatam, które kochałem. Od tych, które kocham. Stworzyła wiele tekstów, których podmioty liryczne były mężczyzna-mi. Pewnie tymi, z którymi była; domyślałem się, że miała więcej mężczyzn niż ja kobiet. Jeśli ten wiersz był jednym z tych napisanych dzisiaj, po drodze, to znaczy, że tak sobie mnie przedstawi. Zrobiło mi się ciężko na duszy -myliła się. Przy niej nie poczuwałem się do żadnego obowiązku. Pewnie ją po prostu wystraszyłem, zbyt często i ze zbyt wielkim pietyzmem wymawia-jąc słowa "obowiązek", "powinienem"... A jak się wściekała, kiedy za-miast powiedzieć "Chciałbym wieczorem przyjechać do ciebie", mówiłem: "Wieczorem muszę przyjechać do ciebie". Dla mnie były to tylko synonimy. Od jej serca nigdzie nie odlatywałem i nie mogłem odlecieć. Po prostu nie umiałem inaczej. Pisząc jako mężczyzna - portretowała tylko siebie. Stolica przywitała nas fatalną pogodą. Liniowiec znieruchomiał. Sta-sia wstała i narzuciła płaszcz. Był jeszcze trochę wilgotny. Jej bagaże też były trochę wilgotne - ten sam ukośny, chłodny deszcz, który rankiem nasy-cił je wilgocią, otaczał je i teraz, wieczorem, kiedy tragarz, pochrząkując i pokrzykując "ostrożnie!", przewoził walizki na postój taksówek. Deszcz to przycichał, to - podporządkowując się złośliwym i lekkomyślnym po-rywom wiatru - znowu wynurzał się z ciemności przenikającej nas na wylot. Uderzał falami, a niedawny gruziński nieboskłon wydawał się już tylko przelotnym tęczowym wybuchem, sennym przywidzeniem. Z rę-koma wsuniętymi w kieszenie taniego chińskiego płaszczyka, z roztar-gnieniem narzucając kaptur i nawet nie trudząc się, żeby zapiąć okrycie, Stasia w lekkich pantofelkach szła po lodowatej kipieli czarnych kałuż. * Stasiuniu! Żebyś tylko się nie przeziębiła! Jakby mnie nie słyszała. W oślepiającym blasku lotniskowych świateł jej twarz iskrzyła upiornie. Nie zaczekała na mnie. Nie pocałowaliśmy się na pożegnanie. Chociaż nikt mnie nie witał. Nad nami, od czasu do czasu, z ciężkim szumem podchodziły do lądowania grawiloty, ich s'wiatła pozy-cyjne ledwie przebijały się przez ciężkie od wilgoci powietrze. Przeładowa-liśmy z tragarzem bagaż Stasi, wsunąłem chłopakowi banknot ("Wielce wdzięcznym..."). Stasia bez słowa wsiadła do kabiny, milcząc zatrzasnęła drzwiczki i taksówka powiozła ją do skromnego mieszkanka, które wynajmo-wała już od roku na drugim piętrze porządnego domu na Kamiennoostrow-skim. A ja, dłonią ocierając wodę z twarzy, wróciłem do budynku dworca lotniczego i oddałem swój bagaż do przechowalni. Czułem, że niedługo znowu będę musiał lecieć. Z automatu zadzwoniłem do ministerstwa. * Halo? * Iwan Wolfowicz! O mało co nie wyrwało mi się machinalne "Dobry wieczór". Ledwie zdążyłem ugryźć się w język. * Słucham, proszę mówić! * Tu Trubecki. Jestem w Pułkowie. * Ach, laskawco, nie mogliśmy się pana doczekać! * Przyjechać od razu? * Tak, naturalnie, niech pan przyjeżdża. Niestety, dzień taki, że nie można nic odkładać. Teraz i ja skryłem się w kabinie samochodu. Z kieszeni przemokniętej marynarki wyciągnąłem kompletnie przemoczoną chusteczkę, wytarłem nią twarz, szyję, włosy. Światła latarni migotały w płynących po szybach strumyczkach, deszcz bębnił w dach. * Pałacowa. Przez ostatnie dwie godziny odganiałem od siebie jak muchy myśli o tym, co nadchodzi. Specjalnie starałem się nie słuchać dochodzących z prawa i z lewa urywków rozmów na temat nieszczęścia, a teraz gorącz-kowo zacząłem usuwać z pamięci - jak pył z dywanu - obraz delikat-nych rąk Stasi, jej martwy, pogrążony w dalekiej pustce wzrok. Wielki książę Aleksander Piotrowicz, lat trzydzieści cztery... Nadzwy-czaj porządny człowiek, utalentowany matematyk i świetny organizator. Marzyciel. Oficjalnie przewodniczył rosyjskiej części zespołu realizujące-go rosyjsko-amerykański projekt "Ares-97", a faktycznie był prawą ręką podstarzałego Korolowa. Łapał w lot każde słowo wielkiego konstruktora, był zawsze gotowy pomóc sprawie: i swoim moralnym autorytetem, i swo-imi wpływami we władzach. Kilkakrotnie zdarzyło mi się spotkać go na różnego typu oficjalnych i nieoficjalnych imprezach. Po tych przelotnych spotkaniach zawsze w sercu pozostawało ciepłe uczucie. Niezwykle, wy-jątkowo sympatyczny człowiek. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, żeby miał wrogów. Takich wrogów. Taksówka skręciła w aleję Zabałkańską. Młody kierowca kręcił kie-rownicą z roztargnieniem i coś, ledwie słyszalnie, ponuro sobie pogwizdy-wał. Migocząca s'ciana kropli przebijała się przez s'wiatła reflektorów. Od czasu do czasu pod oponami krótko i ws'ciekle syczały kałuże. "Ares-97". Od chwili, kiedy stało się jasne, że rakiety o napędzie ter-mojądrowym to sprawa odległej przyszłości, zdecydowano się kroczyć wypróbowaną już drogą, udoskonalaną na naszej planecie od końca lat pięćdziesiątych. Zaplanowano dostarczenie - zwykłymi, bezzałogowymi urządzenia-mi na paliwo płynne - na stacjonarne, heliocentryczne orbity w pustej przestrzeni pomiędzy orbitami Ziemi i Marsa dwóch serii mocnych grawi-tatorów, które, przy określonym, dokładnie wyliczonym rozmieszczeniu (powtarzałoby się okresowo tylko co półtora roku), zapewniłyby przemiesz-czanie się okrętów międzyplanetarnych o praktycznie nieograniczonym tonażu ze stałym przyspieszeniem dziesięciu metrów na sekundę. W ten sposób zupełnie zlikwidowanoby fazę bezwładności lotu, kosmonauci nie zetknęliby się ze zjawiskiem nieważkości ani z jego nieprzyjemnymi konsekwencjami, a czas przelotu skróciłby się z wielu miesięcy do - i to w najgorszym przypadku - kilku tygodni. Oprócz tego, umieszczając jednorazowo w przestrzeni łańcuch grawi-tatorów ciągu, problem komunikacji Ziemia-Mars można by było roz-wiązać raz na zawsze - a przynajmniej do czasu, kiedy pojawią się jakieś zupełnie nowe możliwości lotu, na przykład przełamanie bariery trójwy-miarowości metryki. Co półtora roku, bez żadnych dodatkowych kosztów, nie wypalając w i tak już zdewastowanej atmosferze nowych ozonowych dziur gazami odrzutowymi i minimalnie naruszając geofizyczną równo-wagę atmosfery (zjawisko to jeszcze nie do końca zbadano, ale już otrzy-mywano bardzo niepokojące rezultaty), stanie się możliwe, jeśli zajdzie taka potrzeba, wysłanie na Marsa statku z dwudziestoma, a nawet trzydzie-stoma pasażerami na pokładzie. Albo nawet całej eskadry, liczącej osiem do dziesięciu okrętów, co pięć godzin jeden. Niektórzy zapaleńcy już ma-rzą o kolonizacji czerwonej planety. Łańcuch pól ciągów powinien składać się z dwudziestu ogniw - dziesięć grawitatorow zapewni start z Ziemi i hamowanie przy powrocie na Ziemię, druga dziesiątka - hamowanie w drodze na Marsa i przyspieszenie przy starcie z Marsa. Jeśli weźmie się jeszcze pod uwagę, że po trzydziestu latach eksploatacji orbitalnej sieci grawitatorow żaden liniowiec nie uległ awarii podczas lotu w strefie ciągu, taki wariant ekspedycji wydawał się nie tylko bardziej ekologiczny i znacz-nie tańszy, ale także bezpieczniejszy niż jakikolwiek rakietowy. Nawet jeśli-by Livermoore lub Nowosybirsk wyprodukowały, jeśli uda im się to w koń-cu opracować, rakiety z napędem termojądrowym. Pierwszy lot zaplano-wano na wrzesień dziewięćdziesiątego siódmego roku. Realizacja projektu przebiegała z zachowaniem pełnej etykiety - ze wszystkimi możliwymi reweransami i ostentacyjnymi oznakami wzajem-nego szacunku państw-liderów; przestrzegano zasad przyjacielskiej współ-pracy z ceremonialną, dosłownie azjatycką grzecznością. Szliśmy łeb w łeb, grawitator w grawitator - kiedy my dawaliśmy jeden, oni też jeden. Przeciętnie co pól roku, ale niekoniecznie tego same-go dnia. My rozpędowy i oni rozpędowy. Oni hamulcowy - my hamulco-wy. Na pierwszą połowę lipca zaplanowano kolejny start rakiety transpor-towej - piąty i szósty grawitator z "ziemskiej" dziesiątki; datę należało jeszcze uściślić i uzgodnić z Amerykanami. Po dwumiesięcznym, nieprze-rwanym pobycie na tutaramskim kosmodromie, wielki książę wyrwał się na kilka dni do stolicy - żeby złożyć cesarzowi, Dumie i rządowi raport 0 gotowości rakiety... Trzeba natychmiast skontaktować się z Amerykanami i wyjaśnić, czy 1 u nich nie było prób dywersji lub zamachów. A może to jakiś ichni schi-zofreniczny patriota...? Bzdura. Ingerencja innych państw... Mamy wyrywkowe dane o istnieniu w Ja-ponii i w Niemczech kręgów oburzonych niewielkim - z ich punktu wi-dzenia - udziałem mocarstw w międzynarodowym projekcie stulecia. Ich zdaniem obniżało to prestiż ich narodów. Przeklęci nacjonaliści, niech ich szlag trafi! Dobrze, że jest ich niewielu i że zwykle nikt ich nie słucha. Swego czasu Niemcy silnie naciskali, żeby "w celu przestrzegania zasady zachowania pełnej równowagi udziałów wszystkich liczących się stron" wszystkie starty odbywały się z jednego, tego samego kosmodromu. Najlepiej - w jakimkolwiek nie zainteresowanym kraju. I w tym sa-mym momencie, z bezwstydną natarczywością, zaproponowali swoją bazę kosmiczną na morzu Bismarcka. Jakbyśmy już nie mieli dokąd wozić swo-ich materiałów - i my, i Amerykanie! Nie, nie. Jeszcze nie ma sensu stawiać hipotez. Niczym się nie różnię od tych jołopów, którzy nie mają żadnych informacji i bełkoczą o masoń-skim spisku oraz o tym, że Bóg za pychę pokarał człowieka, który zapra-gnął wznieść się na niebiosa. Słyszałem dziś coś takiego - patrzyłem na Stasię, czułem Stasię, ale usłyszałem. Koniec. Stasia jest już w domu, w cieple, na pewno już się wykąpała, położyła pod kołdrę z jakąś książką lub rękopisem albo na ekranie telewi-zora naprzeciw łóżka ogląda coś rozrywkowego - jak cudownie, kiedy można leżeć obok siebie, obejmując się, policzek przy policzku, i bezmyśl-nie szczęśliwie patrzeć na jakąś bzdurę... Wystarczy! Cokolwiek sobie o mnie teraz myśli-nie mam na to żadnego wpływu, choćbym gryzł własne pięści. A może zbyt wysoko siebie cenię? I wcale nie myśli teraz o mnie? Ale przecież - przed jakimiś pięcioma godzinami gardłowo, przeciągle jęczała pode mną... i potem tańczyła: jestem szczęśliwa! Ale - rankiem? Jak pogardliwie zachowywała się przez cały ranek, tam, przy Dżawari! Boże, czy tak rzeczywiście było? Czy rzeczywiście to było dzisiaj -upał, cykanie, błękitna przestrzeń? I ta największa tragedia - najbliższa kobieta zachowująca się zupełnie obco. Koniec, dosyć tego. Dojechaliśmy. Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwowego mieściło się w lewym skrzydle starego budynku Sztabu Generalnego. Pokazałem lekko zadzi-wionemu moim wyglądem - biała marynarka, jasnobłękitna koszula z roz-piętym kołnierzykiem, białe spodnie, białe letnie pantofle-kozakowi prze-moczoną przepustkę, wbiegłem po szerokich schodach na drugie piętro. Zupełnie jak miłionerzyna na pokładzie własnego jachtu. W moich panto-flach chlupało. Korytarze były puste, wydawało się, że budynek s'pi, co nie byłoby dziwne o tej porze. Ale po ledwo wyczuwalnych sygnałach, których, oczy-wiście, nie dostrzegłby nikt obcy, czułem, że tam, za zamkniętymi drzwia-mi roi się jak w rozwalonym mrowisku. To oczywiste. Nic podobnego nie wydarzyło się na Rusi od czasów hrabiego Pahlena. Co prawda, był kiedyś jeszcze Karakozow - psychicznie chory człowiek... Ach, jeszcze zakom-pleksiony Pestel - kwieciście i mętnie plótł o epireum, o carobójstwie dla ocalenia swobód narodowych... Ciekawe, gdyby pozostawić go sam na sam z Aleksandrem Pawłowiczem - czy rzeczywiście podniósłby na nie-go rękę? A może powierzyłby to swoim pańszczyźnianym - niby, ty Wańka, najpierw wypruj, na mój rozkaz, swoją kosą flaki pomazańcowi bożemu, a zaraz potem będziesz wolny... Ci marzycielscy antenaci tak nastraszyli Mikołaja Pawłowicza, że potem przez całe życie słowo "wolność" odbija-ło mu się czkawką... No, nie stało się to bez jego winy - sam prowokował takie zachowania: wyrzucał z aparatu państwowego co mądrzejszych, po-zostawiając tam jedynie bezwstydnych złodziei. O mało nie pogrążył całej Rosji... Sekretarz - zuch. Nawet okiem nie mrugnął, kiedy zobaczył takiego cudaka jak ja wśród tych surowych ścian. * Iwan Wolfowicz czeka na pana, panie pułkowniku. Proszę. I otworzył przede mną ciężkie drzwi. Lamsdorf wstał zza stołu, wyraźnie skrzypiąc idealnie wyprasowanym mundurem z grubej tkaniny. Wyszedł mi na spotkanie, wyciągnął obie ręce. Jego koścista, nadbałtycka twarz była żałośnie wyciągnięta. * Laskawco, wygląda pan jak południowiec... i cały pan mokry... Musi pan wybaczyć staruszkowi, że tak bezceremonialnie wyciągnął pana z kar-telskich gajów w naszą pluchę. Będzie pan kierował dochodzeniem. To nie ja pana wyznaczyłem - wskazał palcem w górę. - Są czynniki... To jest, proszę nie pomyśleć, o Boże - przeraził się na serio, że dopuścił się nie-taktu - jakbym ja sam panu nie ufał... Ale, czy ja nie wiem, jak pan się męczył całą wiosnę!... Jak czort przy kotle. Siadaj, gołąbeczku, tutaj. Za-raz włączę piecyk, podsuszy się pan. - Kaszląc, wytoczył olejowy piecyk zza chińskiego parawanu, który niejedno już widział, zasłaniającego kącik wypoczynkowy: stolik, elektryczny czajnik, pudełeczko z cukierkami. Ge-nerał był znany ze swojej namiętności do słodyczy. Włożył wtyczkę w gniazdko. - Nie chce pan herbatki? * Dziękuję, Iwanie Wolfowiczu, tak się objadłem u kniazia Herakliu-sza, że teraz przez dwa dni ani jeść, ani pić nic nie będę mógł. Lepiej przejdź-my od razu do sprawy. * Świetnie, a moi chłopcy to zuchy! Chociaż jeden dzień zdążyliście sobie urwać. Jaka szkoda, że kniaź Herakliusz tak wcześnie odszedł do cywila! * I tak ma dość problemów w gruzińskim parlamencie. * Tak, wyobrażam sobie... Ciepło tam? * Ciepło, Iwanie Wolfowiczu. * Wszystko kwitnie? * I to jeszcze jak! Gorzko westchnął, usiadł nie za stołem, ale w fotelu naprzeciw mnie. Założył nogę na nogę, niemiłosiernie ciągnąc za jeden z bokobrodów, tak że omal sięgnął nim do epoletu. W czarne, na pół zasłonięte ciężkimi za-słonami okno walił deszcz. * Do sprawy, mówi pan... Straszna sprawa, drogi Aleksandrze Lwo-wiczu, straszna... Nawet nie wiem, jak zacząć. Czekałem. Od piecyka powoli sączyło się pachnące kurzem ciepło. * O ósmej czterdzieści trzy cesarzewicz wyleciał z Turatamu. Był z nim jego sekretarz, profesor Korczagin, pan go znał... * Niezbyt dobrze. Konsultowałem się z nim tylko dwukrotnie. * No tak, no tak. Wtedy, gdy z naszego ramienia był pan w Komisji Państwowej. W sprawie awarii w Kramatorskiej Fabryce Silników Grawi-tacyjnych. Pamiętam, a jakże - popukał wskazującym palcem bokobro-dy, potem znów opuścił lewą rękę na ramię. - Lekarz, dwóch oficerów ochrony i dwóch członków załogi. Wszyscy - swoi, pewni, od wielu lat z cesarze wiczem... * Nikt się nie uratował? - spytałem głupio. Ciągle miałem jakąś wa-riacką nadzieję, wbrew wszystkiemu, co usłyszałem. Iwan Wolfowicz chrząknął. Spojrzał krzywo, obrażony na mnie. Wstał, założył ręce za ple-cy i przeszedł na ukos przez gabinet. Pod przetartym dywanem zaskrzypiał parkiet. * Łaskawco - wykrzyknął generał z cierpieniem, zatrzymując się przy stole - przecież spadli z wysokości trzech wiorst! Z trzech wiorst! No co pan, no?! Gwałtownie wysunął jedną z szuflad, wyciągnął plik fotografii i wró-cił do mnie. * Masz pan, napatrz się na szczątki! To zdjęcia lotnicze... Szybko przejrzałem fotografie. Tak, żadnej nadziei. Ziemia została naszpikowana odłamkami na głębokość prawie pięciu metrów. * Rozrzut odprysków ma kształt zbliżony do elipsy o wielkiej osi długości półtorej wiorsty. W dodatku nie tylko spadali, przecież był wy-buch, gołąbeczku! Cały sektor napędowy rozniosło w drobny mak! * To była bomba z mechanizmem zegarowym, czy też sprzężona z ja-kimś manewrem? Powiedzmy, przy pierwszym ruchu lotek - wybuch... * Ach, łaskawco - westchnął Lamsdorf i zabrał mi fotografie, wy-równał brzegi pliku i kilkakrotnie uderzył je brzegiem dłoń. - Czy teraz można się tego dowiedzieć? Zresztą, szczątki, oczywiście, będą jeszcze pieczołowicie zbadane. Ale, prawdę mówiąc, czy to jest takie ważne? * Na początek dobrze byłoby ustalić chociaż typ bomby, na przykład, czyjej była produkcji. * I pan się tym zajmie... Och, cóż ja, stary osioł! - nagle zadrżał. Wymachując paczką zdjęć, jakby dodatkową, przyśpieszającą płetwą, pra-wie skokiem wrócił do stołu, podniósł słuchawkę jednego z telefonów i ener-gicznie wybrał trzycyfrowy numer. Najwyraźniej wewnętrzny. * Lamsdorf niepokoi, zgodnie z poleceniem - wydukał głosem peł-nym winy. - Tak, nasz książę już przybył, ze dwadzieścia minut temu. Powoli wprowadzam. Tak jest, czekamy. Odłożył słuchawkę i westchnął z ulgą. * No, co tam jeszcze z tym... Do wybuchu doszło podczas wznosze-nia, rozrzuciło ich nieopodal Lodejnego Pola. Sześć minut później powin-ni byli włączyć siłę ciągu i przejść na lot aerodynamiczny... Zatem wybuch nie był związany z lotkami, czy z czym pan tam chciał, Aleksandrze Lwo-wiczu. Inna sprawa, że w Turatamie już coś znaleźli. Od momentu przed-odlotowej kontroli technicznej aż do startu, czyli przez około dwadzieścia minut, do jednostki teoretycznie miały dostęp tylko cztery osoby. Wszyscy to technicy lotniska, starannie dobrani. Jeden odpadł od razu - teoretycz-nie miał dostęp, ale z tej możliwości, można by rzec, nie skorzystał -pracował w innym miejscu. Potwierdza to pięciu świadków. Przez cały ranek doszli fo wy wał miejscową awionetkę poszukiwawczą po remoncie kapitalnym. Co się tyczy trzech pozostałych... Drzwi w końcu gabinetu otworzyły się łagodnie. Inne niż te, przez które mnie wpuszczono. Wszedł niewysoki, trzymający się wyjątkowo pro-sto, bardzo blady człowiek w cywilnym ubraniu, w żałobie. Na dnie jego oczu zamarł lodowaty, milczący ból. Podniosłem się, próbując stuknąć ob-casami mokrych pantofli. Wstyd za mój wyzywający urlopowy ubiór wy-ciskał mi łzy z oczu. * Witam pana, książę - cicho powiedział przybyły i wyciągnął do mnie rękę. Delikatnie ją uścisnąłem. Serce mi w piersi zamarło ze współ-czucia i cierpienia. * Panie - powiedziałem - dziś cała Rosja łączy się z wami w bólu. * To strata dla całej Rosji, nie tylko dla mnie - zabrzmiała cicha odpowiedź.-Aleksy był zdolnym i dobrym chłopcem... Był pańskim imiennikiem, kniaziu... * Tak, panie - tylko taką znalazłem odpowiedź. * Iwanie Wolfowiczu - rzekł cesarz, odwracając się nieco ku Lams-dorfowi - pozwoli mi pan przez pół godziny porozmawiać w cztery oczy z Aleksandrem Lwowiczem? * Rozumie się, Wasza Wysokość. Mam wyjść? * Nie trzeba. - Cesarz lekko uśmiechnął się samymi wargami. Oczy były martwe, przyćmione z bólu. - Wykorzystamy pańską zapasową po-czekalnię - wskazał mi gestem drzwi, przez które wszedł przed minutą. Tam doszło do małego zatoru, cesarz przepuścił mnie przodem - a ja, skonsternowany, o mało się nie potknąłem. Delikatnie wziął mnie za ło-kieć i stanowczo skierował pierwszego do drzwi. Nigdy nie byłem w tym pokoju. Okazał się niewielki - raczej scho-wek niż pokój; wzdłuż ścian mętnie migotały oszklone szafy z książkami. W oddalonym od zasłoniętego portierą, nękanego ulewą okna rogu pokoju stał niski, okrągły stolik z dwoma wyściełanymi fotelami i samotną, dzie-wiczo czystą popielniczką pośrodku. Stojąca lampa, w zamyśleniu pochy-lając nad stolikiem ciężki abażur, rzucała w dół żółty snop przyjemnego światła. Cesarz zajął jeden z foteli, gestem wskazał mi drugi. Chwilę milczał, porządkując myśli. Wyjął z kieszeni spodni masywną srebrną papierośni-cę, otworzył i wyciągnął w moją stronę. * Niech pan zapali, książę. Nie miałem ochoty na papierosa, ale odmowa byłaby nietaktem. Wzią-łem jednego, on drugiego, schował papierośnicę, podsunął mi ogień. Sam też zapalił. Jego palce lekko drżały. Przysunął popielniczkę - bliżej mnie niż sobie. * Czy u księżnej Jelizawiety Nikołajewny wszystko w porządku? -niespodzianie zapytał. * Dziękuję, wasza wysokość, dzięki Bogu. * A córka... Pola, jeśli się nie mylę? * Nie mylicie się, wasza wysokość. Mam szczęście. * Nie powiadomił ich pan jeszcze o swoim powrocie z Tyfusu? * Nie zdążyłem. * Możliwe, że na razie nie warto, na wszelki wypadek... A! - ze złością na samego siebie machnął ręką z papierosem i urwał. - To nie moje sprawy. To wy, profesjonaliści, obmyślacie, jak najlepiej osiągnąć sukces - zamilkł. * Zaproponowałem, żeby to pan, książę, pokierował śledztwem, z pew-nych powodów, które wyjawię trochę później. A tymczasem... Głęboko zaciągnął się, w zamyśleniu obserwując moją twarz wypu-kłymi, smutnymi oczyma. Przez stożek światła nad stolikiem, sennie prze-lewając swoje kształty, wędrowały ameby dymu. * Proszę powiedzieć, książę... Jest pan komunistą? * Mam ten zaszczyt, wasza wysokość. * Czy wasza wiara daje panu satysfakcję? * Tak. * Czy daje panu siły do życia? * Owszem, daje. * A jak odnosicie się do innych wyznań? * Z maksymalną przychylnością. Zakładamy, że bez wiary w jakąś wyższą wartość człowiek jeszcze nie zasługuje na miano Człowieka. Jest jedynie nadzwyczaj chytrym i bardzo żarłocznym zwierzęciem. Uważa-my, że im liczniejsze są wyznania, tym różnorodniejsza i bogatsza staje się paleta twórcza Ludzkości. Inna sprawa, w jaki sposób ta wyższa wartość wpływa na zachowanie się wyznawców. Jeśli wiara w boga, w naród, w ko- munizm, albo w cokolwiek innego, uszlachetnia, daje siły, by szczerze da-rować i wybaczać, to niech twój bóg, twój naród, twój komunizm będzie sławiony. Ale jeśli twoja wiara tak degeneruje wyznawców, że zmusza do gwałtów i grabieży, to twój bóg, twój naród, twój komunizm nic nie są warte. * No cóż, to bardzo wzniosłe. Czy nie zechciałby pan powiedzieć mi w dwóch słowach, na czym właściwie polega wasza nauka? Na to nie byłem przygotowany. Musiałem głęboko zaciągnąć się dy-mem, a potem, żeby zyskać dodatkową chwilę do namysłu, powoli strzep-nąć śnieżnobiały popiół do popielniczki. * Wasza wysokość, nie jestem teoretykiem ani teologiem... * Jest pan doskonałym pracownikiem i człowiekiem bezwarunkowo oddanym Rosji, i to wystarczy. Zawsze bardzo mało mnie interesował słowotok teologów, bez wzglę-du na ich przynależność wyznaniową. Teoretyzować można do woli, jeśli teoretyzowanie jest czyimś przeznaczeniem. Ale w codziennym biciu ser-ca każda wiara podsumowuje się w kilku najprostszych i najważniejszych słowach. * Słucham pana, książę. Odczekałem jeszcze chwilkę, dobierając słowa. Patrzył na mnie za-chęcająco. * Wszystkie zwierzęta społeczne tworzą określone normy zachowań, które mają zapobiec niczym nieuzasadnionemu szkodzeniu innym i zmie-rzają do zespolenia wysiłków we wspólnych działaniach. Normy te po-wstają całkowicie żywiołowo - tak przejawia się grupowy instynkt sa-mozachowawczy. Ludzka etyka, w każdej z jej odmian, jest wyłącznie kolejnym stadium komplikowania tych norm zgodnym z kolejnym sta-dium rozwoju danego człowieka. Jednak indywidualny, samolubny ro-zum, który pojawił się u człowieka z woli przyrody, stanął na drodze tym normom. Stąd pojawiła się potrzeba wspierania ich różnorodnymi, wykon-cypowanymi, sakralnymi autorytetami, pozostającymi jakby poza i ponad gatunkiem homo sapiens. Jednak, bez względu na to, jak bardzo autoryta-tywne było każde z boskich źródeł apelowania do dobra i współczucia, zawsze znajdowali się ludzie, dla których wezwania te były tylko pustym dźwiękiem, rytualną grą. Jednak zawsze pojawiali się też tacy, dla których sakralizacja czy rytualizacja etyki nie była konieczna: nie umieli za-chowywać się nieetycznie, organicznie nie znosili oszustwa, przymus był im obcy i budził odrazę... Oba zjawiska są rezultatem gry genów. Jeden człowiek ma talent do gry na skrzypcach, drugi do wyjaśniania problemów budowy atomów, trzeci do oszustwa, czwarty do czynienia dobra. Ale tylko dzięki tym "czwar-tym" w pełnej mierze wyraża się - genetycznie zaprogramowane - dą-żenie gatunku do samozachowania. Jestes'my przekonani, że wszyscy twórcy etycznych religii, w tej liczbie takich s'wiatowych wyznań jak buddyzm, chrześcijaństwo, islam należeli do "czwartej" grupy. Przecież, w istocie, ich żądania zawierają się w jednym integralnym postulacie: dobro bliź-niego jest ważniejsze od mojego. Albowiem ,ja", "mój" oznacza indy-widualne, egoistyczne ambicje, a "bliźni", wszystko jedno który, uosa-bia gatunek homo. Różnice zaczynają się dopiero na poziomie rytual-nym, tam, gdzie ten podstawowy biologiczny dogmat trzeba wpisać w kon-tekst konkretnej cywilizacji, konkretnej struktury społecznej. Jednak we-wnętrzny konflikt religii etycznych, ich wewnętrzna sprzeczność pole-gała na tym, że wyznania, aby potwierdzić swoją rację i zawojować masy, musiały w ten czy inny sposób zrastać się z aparatem przymusu - pań-stwem. W rezultacie zaczynały postulować wprowadzenie przymusu, a w konsekwencji w jakimś stopniu przekształcały się w swoje własne za-przeczenie. Każda religia starała się stać państwową, ponieważ w takiej sytuacji jej wrogowie okazywali się wrogami państwa, które posiada silny aparat przymusu, armię i policję. Ale równocześnie, w takiej sytuacji, religia musiała uznawać za swoich wrogów wszystkich przeciwników państwa. Pojawiała się nieuchronnie skaza etyki. Wybornie potwierdza to fakt, że im później pojawiała się religia - gdy struktury państwowe były już lepiej rozwinięte, okrutniejsze i silniejsze - tym więcej religia zawierała elementów "państwowych". Od buddyzmu, stosunkowo obcego temu zjawisku, poprzez chrześcijaństwo, pretendujące do władzy nad świec-kimi władcami, aż po islam, który stworzył cały szereg bezpośrednich teo-kracji. * Wyjątkowo logiczne - rzekł cesarz. Słuchał uważnie, trochę po-chylony do przodu i nie spuszczał swoich smutnych oczu z mojej twarzy. Słabo dymiły zapomniane papierosy. * My całkowicie wyrzekliśmy się wszelkich rytuałów. Absolutnie nie dążymy do zorganizowanego współdziałania z władzą świecką. W rzeczy-wistości apelujemy jedynie do tych, których nazwałem "czwartymi" - do ludzi o głęboko etycznej postawie. Na przestrzeni wieków właśnie im za-wsze żyło się ciężko, a i teraz nie jest im lekko. Przy wszelkich wstrząsach społecznych zupełnie nieświadomie przyjmują na siebie pierwszy cios, do końca próbując stać pomiędzy tymi, którzy chcą się wzajemnie powyrzy-nać. Dlatego najczęściej padają ofiarą obu stron konfliktu. Często wyglądają na słabszych i tacy się okazują, bardziej potrzebują pomocy w najprost-szych życiowych sprawach... Zbieramy ich, wspieramy wiedzą, wyjaśnia-my im ich rolę w życiu gatunku. Wpajamy poczucie dobra i uczymy umie-jętności przekształcania go w konkretne dobre zachowania. Staramy się także ułatwić i uczynić zaszczytnym upodobnianie się do tych ludzi wszyst-kim, którzy nie posiadają silnie zarysowanej dominanty zachowania, ale z pewnych przyczyn są do niej skłonni. To już niemało. * Czym zajmują się wasi... nie wiem, jak ich nazwać... teoretycy? * Och, mają sporo roboty. No, dla przykładu, łatwo jest powiedzieć: najważniejsze jest dobro bliźniego. Łatwo można też wcielić te słowa w ży-cie, kiedy jest się z bliźnim na bezludnej wyspie. Ale w naszym materiali-stycznym świecie, gdzie bliźni w każdej sytuacji przeważają nad jednost-ką, przed zwykłym człowiekiem co godzinę stają problemy wielokrotnie bardziej skomplikowane od tych, które rozwiązują matematycy w zada-niach z wieloma niewiadomymi. * Czyżbyście uważali za możliwe wypracowanie pewnych zasad? * Zasad - w żadnym razie. Ale psychologiczne rekomendacje -bezwarunkowo. Określone treningi, praktyki medytacyjne... Jednak, wa-sza wysokość, nie jestem w tym zbyt mocny, proszę mi wybaczyć. * Dobrze. - W końcu strząsnąl do popielniczki długi, biały słupek popiołu, który już uginał się pod własnym ciężarem. - Ale przegapiłem coś... Przecież komunizm powstał jako teoria ekonomiczna. * O! - lekceważąco machnąłem ręką. - To wina Europy, mocno ogłupionej przez materializm! Zresztą, zupełnie prawdopodobne jest to, że Marksowi - na początku - po głowie chodziły wyłącznie cudze kotły parowe i milionowe majątki! "Wybija czarna godzina dla kapitalistycznej własności. Wywłaszczymy wywłaszczycieli"! ... Nawiasem mówiąc, fakt, że komuniści wyparli się tej wulgarnej idei uspołecznienia własności i wznieśli się ku idei uspołecznienia interesów - to głównie zasługa komunistów z waszego państwa, panie. * Lenin... - ostrożnie, jakby próbując smak tego słowa, wyrzekł ce-sarz. * Tak. * Uspołecznienie interesów-brzmi to jakoś'... podejrzanie dwuznacz-nie. * Wybaczcie, wasza wysokość, ale nawet siowo "archanioł" staje się przekleństwem, jeśli wymawia je szatan. Problem w tym, żeby nie narzu-cać wszystkim jednej, wspólnej korzyści, a w tym, żeby każda indywidual-na "korzyść" brała pod uwagę interesy otoczenia. I równocześnie, żeby wszel-kie indywidualne interesy, całe ich spektrum, były równie ważne i godne szacunku dla wszystkich. To ideał, oczywiście... jak i wszystkie religijne wzorce. * W młodości czytałem jakieś prace Lenina, ale, szczerze mówiąc, książę, nie zainteresowały mnie, nie wciągnęły. Milczałem chwilę. * Zaryzykuję przypuszczenie, że wasza wysokość był wtedy bardzo młody i pewny siebie. Życie wydawało się wesołą hazardową grą, w której wszystkie asy były w pańskich rękach. * Możliwe - cesarz uśmiechnął się kącikami ust. - W innych oko-licznościach z przyjemnością porozmawiałbym o tym z panem, jest pan bardzo zajmującym rozmówcą. Ale najpierw skończmy z tym, co zaczęli-śmy. W zaprezentowanych przez pana tezach nie znajduję elementów reli-gijnych. To zupełnie rozsądna, całkowicie materialistyczna, bardzo huma-nistyczna nauka etyczna i nic więcej. Za kilka minut zrozumie pan, dlacze-go tak się tym interesuję. Niech mi pan powie jeszcze jedno. Czy u komu-nistów jest możliwy religijny fanatyzm i jakie formy może przyjąć, cho-ciaż sam komunizm, jak mi się wydaje, nie zawiera elementów religijnych? * Wasza wysokość, a czym różni się etyka religii od czystej etyki? Jedynie tym, że jej dogmaty opierają się na jakimś świętym autorytecie, jakiejś niedopowiedzianej prawdzie, która, w rzeczywistości, jest samym przedmiotem wiary. Wszystkie zaś pozostałe przepisy i nakazy wynika-ją z niej już całkowicie automatycznie. Dla nas świętym autorytetem jest gatunek ludzki. Nie udowodnioną tezą, w którą trzeba uwierzyć całym ser-cem, jest to, że gatunek ten zasługuje na dalsze istnienie. Przecież ta racja nie wynika logicznie z czegokolwiek. Nikt tego nie wypisał kometami na nieboskłonie. Ludzie zachowywali się i zachowują często tak, jakby im było wszystko jedno, czy narodzi się kolejne pokolenie, czy też nie. Pod-stawą takiego zachowania jest pogarda dla ludzi - tkwiąca często w pod-świadomości, częściowo dlatego, że wszystkie religie rozpatrują nasze ist-nienie jedynie jako wstępny, grzeszny etap życia wiecznego. Uwierzyć, że to grzeszne mrowisko jest najwyższą wartością, nie jest łatwo, a niektórym wydaje się to nawet wstrętne. To, co mówiłem uprzednio, było słowami rozumu, a to - skondensowane i najważniejsze - słowami z serca. Tym, o co prosiliście, wasza wysokość. Swojego rodzaju symbolem wiary. Ga-tunek ludzki chce dalszej egzystencji, a więc każde moje świadome działa-nie powinno przynosić komuś pożytek. Nie dotyczy to tylko dobroczynno-ści albo tępego składania samego siebie w ofierze. Skoro nasze skompliko-wane społeczeństwo dla swej pełnowartościowej egzystencji potrzebuje tysięcy różnorodnych form działalności, najlepiej mogę pomagać ludziom wtedy, kiedy możliwie najlepiej wykonuję swoje obowiązki. W ten sposób każdy mój sukces służy dobru ludzkości. I w żadnym razie nie wolno po-święcać ludzi, aby odnosić sukces. * Piękna wiara - wyrzekł cesarz. - Mógłbym, co prawda, dyskuto-wać o tym, czy grzeszne mrowisko jest najwyższą wartością - ale dysku-sja na temat prawdziwości aksjomatów... albo, powiedzmy nawet tak -prawd w równym stopniu możliwych do udowodnienia... to zajęcie dla złośliwych głupców, szukających przyczyny do sporów. * Dokładnie tak samo uważam. * Pan to na tyle interesująco i przekonywająco wyłożył... wszystko wydaje się tak naturalne i oczywiste, że i mnie już czas składać wasze przysięgi. * Byłbym szczęśliwy, wasza wysokość - rzekłem. - Ale obawiam się, że dla władcy Rosji to formalnie niemożliwe. Znowu lekko się uśmiechnął. * Słyszałem już o tym, że wasi towarzysze w przeważającej większo-ści są wspaniałymi ludźmi i pracownikami w najwyższym stopniu godnymi zaufania. Z radością widzę, że wpływy waszego wyznania stale rosną, albowiem jego pozytywny wpływ na wszystkie sfery życia kraju nie pod-lega dyskusji. Teraz już lepiej rozumiem dlaczego. I oto w czym tkwi pro-blem... Jego oczy skierowały się w dół, teraz unikał mojego wzroku. Pomil-czał i znowu otworzył papierośnicę, wyciągnął w moją stronę. Odmówi-łem ruchem głowy. Cesarz pomyślał chwilkę, zatrzasnął papierośnicę i scho-wał ją. * Iwan Wolfowicz już panu powiedział, że w kręgu podejrzanych od samego początku pozostawało tylko czterech ludzi. Jeden odpadł od razu. Innych dwóch już odnaleziono, przesłuchano i wypuszczono. Najprawdo-podobniej nie mieli z tym nic wspólnego. Jak mnie poinformowano, tuż przed katastrofą zauważono dziwne zachowanie czwartego... patrzcie, jaki zbieg okoliczności, według moich obliczeń, tak jak i pańskich, to czwarty. I właśnie ten czwarty zniknął. * Jak to zniknął? * Nigdzie go nie ma. Nie znaleziono go ani w pracy, ani w domu, ani w klubie... Nie wyjeżdżał z Turatamu. I wygląda na to, że nie ma go w Tura-tamie. A on... jest komunistą, Aleksandrze Lwowiczu. To wasz towa-rzysz. Splotłem palce. * Teraz rozumiem. * Proponuję panu, właśnie panu, poprowadzenie tej sprawy, gdyż wy-daje mi się, że pan może lepiej niż inni zrozumieć psychikę tego człowie-ka. Przeanalizować jego kontakty, znaleźć motywy... Bóg zresztą jeden wie, co jeszcze. Właśnie dlatego pozostawiam panu prawo do natychmia-stowego wycofania się z dochodzenia. Nikt nie będzie miał pretensji. Niech pan wraca do Gruzji, do domu, dokądkolwiek pan zechce. Zasłużył pan na odpoczynek. Jeśli pańskie sumienie nie pozwala panu na poprowadzenie dochodzenia, w którym od razu głównym podejrzanym okazał się wyznawca pańskiej wiary... * Pozwala - odparłem ostrzej niż chciałem. - Nawet więcej, to ja powinienem tę sprawę rozgryźć. Coś tutaj jest nie tak. Nie wierzę, żeby komunista mógł podnieść rękę na następcę tronu... Zresztą na jakiegokol-wiek człowieka! Przejmę śledztwo. * Jestem panu wdzięczny - rzekł cesarz i wstał. Zerwałem się. - Dziękuję panu jako osierocony ojciec - zrobił pauzę. - A za tarbagataj-skie śledztwo, biorąc pod uwagę uprzednie zasługi, minister przedstawił pana do orderu świętego Andrzeja Pierwozwannego. Kandydatura została już zatwierdzona przez Dumę, nominacja leży u mnie na biurku. * To dla mnie zbyt wielka godność - odparłem zdecydowanie. - Pierwszym kawalerem orderu był generał-admirał hrabia Gołowin, a jed-nym z pierwszych - sam cesarz Piotr... - Pozwoliłem sobie na uśmie-szek. - Bardzo wątpię, czy wszystkie moje przeszłe, a i przyszłe zasługi mogą być porównywane z czynami Piotra Wielkiego. * Kto wie - rzucił cesarz. - Ale ja poczekam z podpisaniem nomi-nacji do końca tego dochodzenia. - Specjalnie zrobił pauzę. - Żeby nie dekoncentrować pana ceremonią wręczania orderu... A teraz, Bóg z pa-nem, książę. Jest pan wolny. Było około trzeciej, kiedy wszedłem do swojego gabinetu. Zmęczenie już od dawna dawało o sobie znać, kręciło mi się w głowie: poprzednia, prawie bezsenna, wesoła noc, Dżawari i Saguramo, Herakliusz i Stasia, kindzmarauli i achaszeni... a potem, spazmatycznym zrywem, jakby ktoś kozacką szablą przeciął jaskrawą teatralną dekorację, znowu w MBP... i ta dziwna audiencja... Ile zmieściło się w tej jednej dobie! Ale błogosławiłem los za to, że śledztwo dostało się mnie. Coś tu się nie zgadzało. Zagotowałem trochę wody, zrobiłem sobie bardzo mocną kawę, sy-piąc do filiżanki cztery łyżeczki. Póki dymiący gęsty płyn studził się, by dało się go pić nie parząc ust, wypaliłem jednak jeszcze jednego papierosa. Siorbiąc kawę, tępo obserwowałem jak pełzną w powietrzu, wijąc się, prze-zroczystoszare taśmy dymu. Moja odzież już wyschła, a kawa rozgrzała mnie całkowicie. W gabinecie cisza napęczniała jak wata. Nawet deszcz ustał, z placu, przez okno nie dobiegał żaden dźwięk. Stasia z pewnością już śpi. Jeśli tylko znowu nie męczy jej, biednej, bezsenność. Chociaż to wątpliwe, dzisiaj miała tyle wrażeń. Nagle poczu-łem się, jakbym wpadł we wrzątek; przed zmęczonymi, wyschniętymi oczy-ma jaskrawiej od jawy wybuchł obraz: w miodowym świetle południowe-go wieczora muska swoje wiśniowe, trochę opuchnięte wargi: chcesz tu-taj? Telegram już leżał w deszyfratorze - aleja myślałem, że jeszcze cała noc przed nami. I oto ona - ta noc. Zielony czas na ekraniku stołowego, elektronicznego zegara równomiernie przeskakiwał z jednej cyfry na dru-gą. Trzecia dwanaście. Liza też na pewno śpi. Albo ja niczego nie rozumiem, a ona dawno już domyśliła się wszyst-kiego... Samotna, leży bezsennie, w myślach widzi mnie tam, w cypryso-wym raju, w objęciach innej. Aż strach rano zadzwonić. Oto mój cyprysowy raj! Nie wytrzymałem i mocno uderzyłem dłońmi w biurko. Dźwięk okazał się nierealnie głośny. Pola, rzecz jasna, śpi twardym snem. Jeśli tylko nie schowała się pod kołdrę z lampką i książką, jeśli tylko znowu nie psuje sobie oczu, łobuz! Ile razy, razem z Lizą, przyłapywaliśmy ją na tym! Wyjaśnialiśmy, na-mawialiśmy - nic, jak grochem o ścianę. Nagle zrozumiałem, że już za nimi zatęskniłem. Może teraz, zaraz po-jechać do domu? To niedaleko. Może się ucieszą. Przecież i tak do rana nie da się zacząć pracy. Nie da się. Niemożliwe. Niemożliwe, żeby zabójcą okazał się komunista. Nie wierzę. Coś jest nie tak. Na próbę dotknąłem palcami przycisk wybierania. I-wbrew moim wszel-kim oczekiwaniom - od razu odezwał się nieco zmęczony głos Kurakina: * Słucham. * Fiodorze Wikentyczu, mój drogi! Nie sądziłem, że pana zastanę... * Aleksandrze Lwowiczu! Jak to, nie sądził pan? Lamsdorf nic panu nie powiedział, czy co? Przecież kategorycznie zakazał mi się stąd ruszyć. Zadzwonił pod koniec dnia pracy i powiedział, że spodziewa się pana w każ-dej chwili, że z pewnością będę panu potrzebny. Niech pan śpi, rzekł, w naj-gorszym razie, ale za biurkiem. * No i jak, spał pan? * Właśnie zdrzemnąłem się na godzinkę - odkaszlnął. * No to świetnie. Niech pan zajrzy do mnie. Po minucie mój zastępca już wchodził do gabinetu. Twarz miał świe-żą, jakby przed chwilą nie spał skręcony na służbowym fotelu - kto po-wiedział, że zniesiono pańszczyznę? Mundur na nim wyglądał jak prosto spod żelazka, aż przyjemnie popa-trzeć. Nie to, co ja. Kurakin wszedł i nie wytrzymał, rzucił familiarnie: * Tak, widać że pana, książę, wyciągnęli z klimatu nieporównywal-nie przyjemniejszego niż nasz. * Za to wszyscy od razu widzą, jak się spieszyłem. Będziemy pro-wadzić dochodzenie w sprawie katastrofy "Cesarzewicza", gratuluję panu. * To znaczy, że wziął je pan? Wolfowicz mówił, że to jeszcze nie jest pewne. * Pewne. Niech pan siada, Fiodorze Wikentyczu, lepiej siedzieć niż stać. Szczególnie o takiej godzinie. Kontaktował się pan z BP w Lodejnym Polu? * Niejeden raz. * Zakończyli już zbieranie fragmentów? * Do ostatniej rozmowy - o dwudziestej pierwszej zero dwa... Akurat wtedy gruchaliśmy sobie ze Stasia, schodząc do bawialni. * ... nie zakończyli. Strasznie dużo mikroskopijnych kawałków, czasami trzeba wręcz przesiewać ziemię. A tam są jeszcze rzeczki, mo-czary... * Dobrze. To znaczy, niedobrze, rzecz jasna, ale wyżej nosa nie pod-skoczysz. Jutro, a właściwie dzisiaj, z samego rana trzeba skontaktować się z którymś z głównych konstruktorów i taktownie się dowiedzieć, czy sam silnik nie mógł, do diabła, wybuchnąć z takim efektem? No, choćby to była szansa jedna na milion, a nuż coś się tam przepaliło, przegrzało, nie zaskoczyło... * Lamsdorf już się kontaktował. Profesor Efraimson z katedry grawi-mechaniki politechniki przysięgał, że to absolutnie wykluczone. * Głowy naukowców są mądre, Fiodorze Wikentiewiczu, ale kwa-dratowe. Tu potrzebny jest praktyk. O! Sam skontaktuję się z Kramatorską Fabryką Silników Grawitacyjnych, powinni mnie tam jeszcze pamiętać, porozmawiamy szczerze. Dalej. Dobrze byłoby posłać jednego czy dwóch naszych ekspertów do szczegółowego zbadania odłamków. Niech znajdą resztki bomby. Czyja to bomba? Jakiej konstrukcji? Jeśli nie znajdą żad-nych śladów, to niech chociaż wyliczą, jakiego typu był wybuch, o jakiej sile... I to szybko! I wszystkie szczątki do nas, tutaj. Myślę, że będziemy się nimi zajmować nie jeden raz. * Zrozumiałem. * Jutro lecę do Turatamu. Tam już znaleźli coś interesującego, tak zrozumiałem Lamsdorfa. Jednak wszystko to przypomina zabawę w głu-chy telefon. * Kogo chciałby pan zabrać! Pomyślałem. * Zupełnie stępiałem na tym Południu. Lepiej najpierw wytypować grupę, która weźmie udział w śledztwie. Oprócz nich nikogo więcej nie weźmiemy. Powołamy, powiedzmy, cztery grupy. Pan jest moim zastępcą, więc pan nim pozostanie. Do żadnej z grup ani pan, ani ja nie wejdziemy. Zajmiemy się kierowaniem. Grupa "A" to będą eksperci, nasze centrum "mózgów". Specjalista grawimechanik, specjalista od materiałów wybu-chowych i... o, jeszcze jeden. Psychopatolog. Brwi Kurakina poruszyły się trochę. * Jak to? * Prawdę mówiąc, sam tego do końca nie wiem. Niech pan przejrzy listę lekarzy, specjalistów zajmujących się uzależnionymi, czy coś takie-go... Potrzebny nam ktoś, kto zna się na psychologii ludzi w stanie silnego pobudzenia oraz w hipnozie. To byłoby jeszcze lepsze. * Jasne - z powątpiewaniem rzekł Kurakin. * Trzej ludzie. Grupa "B", powiedzmy, też trzyosobowa. Będą ryć w archiwach, kartotekach, strzepywać z nich, kiedy będzie taka potrzeba, pył minionych lat. Grupa "C" - zwykli detektywi. No, oczywiście, nie zwy-kli, ale lepsi. Myślę, że dostaniemy zielone światło, dadzą nam każdego. Czterech ludzi. I grupa "D", powiedzmy, sześciu ludzi. Nasza obstawa. I im, w razie konieczności, przypadnie ewentualny zbrojny kontakt z wro-giem. Niech pan przygotuje składy imienne, Fiodorze Wikentiewiczu. A ja je przejrzę. Godzina panu wystarczy? * Spróbuję. * Niech pan się postara. Będę tutaj. * Proszę o zezwolenie na odejście. * Tak, rzecz jasna. A cóż to za wersal? Drzwi zamknęły się za nim i znowu jakby w uszy wetknięto mi po całym motku waty. Piekły mnie oczy i zaczęła boleć głowa - zapulsowa-ło, czy to pod potylicą, czy to pod ciemieniem... Najpewniej i tu, i tam. Za oknami nie przejaśniało się, chociaż dochodziła już czwarta. Jak to się czę-sto zdarza, zamiast białych nocy matka natura zaoferowała nam czarne chmury. Bardzo chciałem zadzwonić do Lizy. I do Stasi. I do jednej, i do drugiej. Po prostu dowiedzieć się, jak tam... Nie, najpierw do Stasi. O nią niepokoiłem się bardziej, mogła przeziębić się na lotnisku. Co ja tam chlapnąłem cesarzowi o trudnościach, które mają matematy-cy przy rozwiązywaniu zadań z wieloma niewiadomymi? Tak, rzeczywi-ście mi się udało - co na myśli, to na języku. Niewiadome. Nie, o takiej porze dzwonić do domu - zarówno do jednego czy do drugiego - to zupełnie niedopuszczalny wybryk. I zadzwoniłem do od-działu w Lodejnym Polu - tam z pewnością już ktoś nie śpi. Rzeczywiście nie spali, a nawet więcej, czekali na telefon ze stolicy. Zbiórkę szczątków rozerwanego grawilotu przerwano o dwudziestej trzeciej czterdzieści siedem. Tego, czego nie znaleziono, już nikt nie znajdzie, chyba że przypad-kowo - deszcz, rozmokła ziemia, podniósł się poziom wody na moczarach... Wszystko, co udało się odzyskać, z maksymalną ostrożnością złożono pod dachem, w poczekalni i w klatce schodowej Oddziału. Tamtejsi pracownicy nie próbowali sami analizować znalezisk, w oba-wie, żeby czegoś nie przegapić albo przypadkowo nie uszkodzić. Pochwali-łem ich i poinformowałem, że nie później niż w południe przybędą eksperci. Tak, o mało nie zapomniałem. To jest - zupełnie zapomniałem. Naj-pierw pomyślałem, a potem w całym tym rozgardiaszu zapomniałem. Zrozu-miałe właściwie, dlaczego. Nie wierzyłem w przydatność tej wersji dla śledztwa. Zdecydowałem się jednak dla czystego sumienia sprawdzić ją do końca. Licho nie śpi. Zadzwoniłem do działu szyfrów - mają tam całodobowe dyżury, nie tak jak w domu. Zresztą, dom posiada inne zalety. * Mówi Trubecki. Wiedzieli już, co to oznacza. * Do Karawajczuka, attache w Waszyngtonie. "Ściśle tajne. Pilne. Niech pan się postara, zarówno oficjalnymi kanałami, jak i wszystkimi in-nymi dostępnymi środkami, dowiedzieć się, czy nie dochodziło kiedykol-wiek, szczególnie ostatnio, do prób dywersji lub aktów terroru w strefie północnoamerykańskiej części projektu »Ares-97«. Czy FBI nie posiada danych o przygotowywanych aktualnie lub udaremnionych w przeszłości akcjach podobnego typu. Można nie kamuflować przyczyny naszego zain-teresowania: MBP Rosji, w związku z katastrofą »Cesarzewicza« spraw-dza wersję, zgodnie z którą pewne siły przeciwdziałają realizacji całości projektu. Centrum". Natychmiast zaszyfrować i wysłać. Na razie reszta w rękach Karawajczuka. Co mnie tak zaniepokoiło? Ślepa wiara w to, że towarzysz walki nie jest zdolny do przestępstwa - to, rzecz jasna, liryka. Chociaż nie wolno jej nie brać pod uwagę. Zakładać jednak, że jakiś człowiek, który kiedyś złożył przysięgę "całym swoim umysłem i swoimi czynami, w miarę sił i pojęcia, wspierać dobro gatunku ludzkiego...", może zabić bliźniego tyl-ko i wyłącznie, gdyby stracił rozum - to już przesada. Ale jeszcze było... Jak to powiedział cesarz? Jego "osobliwe zachowanie zauważono tuż przed katastrofą". Otóż to. Jakie zachowanie? Dlaczego Lamsdorf nie powie-dział nic dokładniejszego? Bzdura, bzdura. Dobrze, że nie powiedział. Trze-ba polecieć i zbadać samemu. Muszę jeszcze poczekać cztery godziny. Nie ma nic gorszego niż czekanie. A najbardziej przeszkadza to, że teraz nie mam co robić, a kiedy nadejdzie ranek, to znajdzie się tyle pilnych zajęć, że będę się musiał rozerwać: Liza, Stasia, Turatam, Lodejnoje Pole... Drzwi otworzyły się i do pokoju wpadł, machając arkusikiem papieru, radosny Kurakin. * Jest taki specjalista! - krzyknął, idąc wielkimi krokami w stronę biurka. Rozsiadł się, założył nogę na nogę i podał mi przez biurko arkusz papieru z rządkiem nazwisk. - Nawet dziwne, że od razu sobie nie skoja-rzyliśmy. To chyba z bezsenności. Z początku nawet poczułem się urażo-ny, pomyślałem sobie: takie zadanie, że choćbym głową o ścianę... Gdzie go szukać? Ale komputerek trzyma wszystko w swojej bezmózgiej pamię-ci. Waldemar Kruus, pamięta go pan? Odblokowywał pamięć ofiarom hip-noamnezji, które przewijały się w sprawie "Zombi". Jakbym mógł nie pamiętać, rzeczywiście dziwne, że od razu sobie nie skojarzyłem. Jeszcze się nie rozkręciliśmy... Kruus to znakomity psycholog. * Inna sprawa - zmienił ton Kurakin - nie rozumiem, dlaczego wydaje się panu potrzebny... w tym przypadku. Oto lista, proszę przejrzeć. * Już patrzę - odrzekłem, odczytując nazwiska. - Tak, "A" - do-skonale... Kurakin był wyraźnie zadowolony z siebie. Wykonał zadanie prawie kwadrans przed terminem. - "B" - zgadzam się. Zuch z pana, Fiodorze Wikentyczu. Rozkwitł. Z sennej obrzękłości policzków, którą zauważyłem u niego przed godziną, nie pozostał żaden ślad. - "C" - zgoda. Świetni chłopcy. "D"... stop. Tarasów?! * Co takiego? - zdetonował się Kurakin. Podniosłem twarz znad spisu. Tylko takich wpadek brakowało nam teraz, na samym początku! Nie chciałem, naprawdę nie chciałem urządzać awantury człowiekowi, które-go przed minutą zasłużenie chwaliłem, ale... * Przecież on jest buddystą! Major milczał, trzepocząc rzęsami. Wydaje się, że jeszcze nie zrozu-miał. * Kto panu dał prawo, majorze Kurakin, stawiać człowieka w sytu-acji, w której praktycznie na pewno będzie musiał wybierać pomiędzy nakazami związanymi z wymaganiami jego wiary a obowiązkiem służbo-wym, wynikającym z jego stosunku do konkretnej sprawy i do swoich ko-legów? Czy pan nie rozumie, do jakich urazów psychicznych może go to doprowadzić? Kurakin momentalnie zaczerwienił się jak rak. * Już nie mówię o interesie śledztwa. Tarasów to wspaniały detektyw, nie ulega wątpliwości, ale w przypuszczalnym kontakcie ogniowym z prze-ciwnikiem może zawieść. A to nie żarty! Biedakowi nawet czoło pokryło się potem. Oczy od razu zgasły, wy-glądały jak u śniętej ryby. * To moja wina, panie pułkowniku - powiedział zmieszany. * Takie drobiazgi mogą nas drogo kosztować. Ale sama kandydatura jest dobra, lepiej jednak przenieśmy go do "C". A na jego miejsce weźmiemy, na przykład, Wienię Libkina. Pamiętam go z Tarbagataju. Świetny chłopak. * Jest na urlopie - cichutko powiedział Kurakin. * Ja też przecież jestem na urlopie... No, niech tam. Niech pan sam wybierze kogokolwiek innego. Wienia też się zmęczył. Usiadłem, podparłem huczącą głowę obiema pięściami i czytałem dalej. Listę kończył Ramil Rachczijew. Znowu się uśmiechnąłem. Tym ma-jor chyba chciał mi zrobić przyjemność... A może jeszcze wczoraj, kiedy chłopak usłyszał, że powierzą mi śledztwo, zawczasu sam się wprosił? Starał się być zawsze jak najbliżej mnie i - przyznaję - sam czułem do młode-go krymskiego Tatara coś w rodzaju ojcowskich uczuć. Ojca Ramila, zna-nego oceanologa Fazila Rachczijewa, poznałem przed ośmioma laty. Oko-liczności zawarcia tej znajomości niezbyt sprzyjały rozwojowi subtelnych związków: ktoś z załogi "Witezia", wykorzystując to, że nauka nie zna granic i statek przybija do najprzeróżniejszych portów, przekazywał dane wywiadowcze - jak szybko dało się ustalić - irańskim służbom specjał-nym. Kiedy nastąpiliśmy łobuzowi na ogon, ten - sprawnie i z powodze-niem - postarał się skierować podejrzenia na Rachczijewa, ponieważ był jedynym muzułmaninem na okręcie. Nie dałem się jednak wpuścić w ma-liny. Zaprzyjaźniliśmy się potem z Fazilem, stałem się mile widzianym gościem w jego domu w krymskiej wiosce Otuzy. Błogo i z rozmarzeniem uśmiechając się do arkusika papieru, ścisną-łem głowę rękami. Przez trzy kolejne lata z Lizą i Połą spędzaliśmy u nich urlopy. Wynajmowaliśmy dwupokojowy domek z werandą, położony o pół wiorsty od morza, w malowniczej dolinie otuskiej, przy samym Karadagu. Jak przyjemnie było jeździć na "wysiedziane" miejsce, które szybko stało się już "naszym". Jechało się po szosie z Symferopola przez Karasu-bazar w kierunku na Teodozję, za Uzun-Syrtem trzeba było skręcić w lewo... A na każdym skrzyżowaniu przypieczeni słońcem krymscy Tatarzy prosto z ba-gażników swoich samochodów oferują na wyścigi lodowaty kumys i pach-nące, miodowe melony. Piękne morze, przyroda o zadziwiającej urodzie. Pływaliśmy wiosłową łódeczką - z piszczącą z zachwytu Polcią - do Diabelskich Wrót, o złotem migającej jutrzence wspinaliśmy się na Kara-gacz, do skał-Króli... Spotykaliśmy spokojnie wypływający zza Kik-Ałta-mu słoneczny dysk, a potem kąpaliśmy się w karadaskich zatokach aż do utraty sił... A wieczorami, kiedy już położyliśmy Poicie spać, uciekaliśmy z Lizą za miodową skałę, o dwa kroki od sioła, i tam - już w dzikim, scytyjskim stepie, wprost pod pachnącymi suchym piołunem gwiazdami - kochaliśmy się jak młodzi. A rankami Połcia jak pączek, taka natrętna - wtedy rzeczywiście była, delikatnie mówiąc "puszysta", dopiero teraz wyciągnęła się jak witka - skradała się do domu gospodarzy podpatry-wać jak znakomity oceanolog, podścieliwszy sobie pod kolana dywanik i odwróciwszy się twarzą na południowy wschód, gładząc niezbyt bujną bródkę, coś tam bezdźwięcznie szeptał i od czasu do czasu bił pokłony. Po powrocie wytrzeszczała oczy i głośnym jak grom szeptem opowiadała: "A wiesz, jak on robi? O, tak! A potem tak czołem - bum! Zupełnie nie po naszemu! A ustami cały czas bu-bu bu-bu! Bu-bu bu-bu! Tak ładnie! Tatu-siu, a ja, chociaż jestem już ochrzczona, czy mogę zostać muzułmanką?" - "Spytaj mamy". - "Mama?" - "Nie, nie możesz". - "Oj, jaka szko-da! No dlaczego nie można i jedno, i drugie jednocześnie?!" A wieczorami siedzieliśmy godzinami za długim stołem domu gospo-darza, pod sklepieniami z winorośli i raczyliśmy się. Róża Rachiczjewa dzieliła się sekretami kuchni tatarskiej, Liza - rosyjskiej i nadbałtyckiej; Fazil opowiadał o morzach, a ja o szpiegach. Kończący akurat szkołę, szybki i silny jak pantera Ramil słuchał, myślał i wybrał sobie mnie na idola. Jaki był szczęśliwy, kiedy po ukończeniu szkoły znalazł się przy mnie w Pe-tersburgu! A po długiej kolacji, po ułożeniu Połci spać, bieglis'my z Lizą po księżycowej ścieżce, by się wykąpać. A potem wprost na słynnych karada-skich otoczakach, albo nawet w wodzie... * Panie pułkowniku! Kurakin ostrożnie potrząsnął mnie za ramię. Poruszyłem się i wtedy moja głowa całkiem opadła spomiędzy rąk, które się rozjechały... * No? Co? * Panie pułkowniku, niech pan się obudzi! * Dzień dobry, Lizo. * Sasza, kochany! Dzień dobry! Skąd dzwonisz? Aż mi kolana zmiękły z ulgi. Padłem na krzesło, czując, że usta same zaczynają się uśmiechać. Najmilszy, uradowany, spokojny głosik. Wszyst-ko w porządku. * Wyobraź sobie, że jestem tutaj. Ale nie na długo. * Coś się stało? Zaniepokoiła się od razu, tak jak to zwykle najbliżsi. Nie odsuwają się, lecz przybliżają, jak tylko się da najbliżej. * Nie, głupstwo. Wpadnę do domu na godzinkę. Może nie pojedziesz dzisiaj na uniwerek... albo chociażby przełożysz godzinę? Liza latem prowadziła konsultacje z języków europejskich. Przez resz-tę roku wykładała na uniwersytecie. Zajęcie poważne, a ponadto przynosi-ło dodatkowe pieniądze. Zbędne pieniądze nie istnieją. * Postaram się. Zaraz zadzwonię do instytutu. I żadnego zbędnego pytania, rutyniara. * Jak Połcia? * Wszystko w porządku. Pisze nową bajkę! Na tych, którzy umieli myśleć tylko o jedzeniu, napadł wielkolud-żarłok... * Znakomicie. Dobra, nie będziemy gadać przez telefon. Na razie! * Jesteś' głodny? * Nie wiem, pewnie tak. * Zaraz coś wymyślę. Czekam! Zazwyczaj chodziłem do domu piechotą. Monumentalne zabytki z cesarską godnością i rezerwą-jak to na Północy - odpoczywały. Z wszyst-kich miast, które widziałem, taką aurą świecą tylko Petersburg i Sztok-holm. Szedłem przez plac Zamkowy pod oknami "pałacu rosyjskiego cara", jak to kiedyś napisał Aleksander Siergiejewicz, a potem do wyboru: albo przez most do Uniwersytetu i Akademii Sztuk Pięknych, obok ukocha-nych szczerbatych sfinksów, albo po nabrzeżu obok lwów do Synodu, albo przez skwer Admiralicji i plac Senacki, a potem znowu przez most - Mi-kołajewski. Potem, poklepując zamyślonego Kruzenszterna po postumen-cie, jeszcze kilka kroków w dół pompatycznym nabrzeżem i skręcałem w prawo, do niewielkiej, zadbanej willi na Szesnastej Linii. Ale teraz nie było czasu, wezwałem samochód. Kiedy już ją objąłem, nie mogłem się oderwać. Jasnowłosa, świeża, delikatna... nawet ostry drewniany krzyżyk spod jej szlafroka wbił się w moją pierś "po domowemu". Skryła twarz na mojej piersi i stała spokojnie, myślała na pewno o swoich biednych abiturientach, którzy przyjdą na do-datkowe zajęcia i ku swemu niezadowoleniu dowiedzą się, że zajęcia prze-niesiono na popołudnie. Słyszałem, jak bije jej serce, i sam straciłem dech. Przesunąłem dłoń w dół jej giętkich pleców, potem jeszcze niżej, silniej przyciskając jej ciało do swojego. Wydarzenia tej szalonej doby wycisnęły swoje piętno na wszyst-kim. Liza, posłusznie przylgnowszy do mnie biodrami, odchyliła głowę, podniosła poróżowiałą twarz, zaglądając w moje oczy i z zadziornie pod-kreślonym zdziwieniem spytała: * Co tam masz takiego twardego? Zbudzona nagłym hałasem, z drzwi korytarzyka prowadzącego do dzie-cięcego pokoju wysunęła się Pola. W lot pojęła sytuację i z piskiem stoczy-ła się po schodkach. Niedługo wzrostem dogoni mamę. Szeroko rozrzuciła szczuplutkie ręce i objęła nas oboje. Od najmłodszych lat bardzo lubiła, kiedy się obejmowaliśmy. Zawsze usiłowała się przyłączyć. Czasami na-wet sama zaczynała rozkazywać: "Co tak siedzicie jak brat z siostrą? No, obejmijcie się! Pocałujcie!" A kiedy my, ze śmiechem, dotykaliśmy się ustami, piszczała egzalto-wanie i zaborczo, z rozmachem wskakiwała nam na kolana, jedną ręką obejmowała mnie za szyję, drugą - mamę, i przysuwała ku nam swoją mordeczkę, żeby całować się a trois. * Tatuś przyjechał! Papcio! Kochany! A ja nie zdążyłam napisać baj-ki! Odpocząłeś już? * Tak, Połciu - odrzekłem. - Już odpocząłem. * Świetnie, mamusiu, prawda? Tak szybko. * Nawet się nie spodziewałyśmy - rzekła Liza. Miała szczęśliwą twarz. Stanęła na palcach i pocałowała mnie w nieogolony podbródek. Sygnał. Sygnał. Sygnał. Kolejny sygnał. Czyżby zdążyła już gdzieś wyjść? Mętna mgła setek przytłumionych rozmów i setek stąpających kroków wi-siała w ogromnej sali, od czasu do czasu przebijał ją syczący skowyt głośni-ków ogłaszających odloty. Niewzruszony doktor Kruus, trzymający w dłu-giej ręce niewielką walizeczkę, stał nieopodal i ciągle popatrywał na zegarek. Tracisz czas, do odlotu pozostało jeszcze osiem minut. Klimow i Gri-gorowicz z grupy "C" przysiedli na stopniu schodów prowadzących na pierwsze piętro i, gorączkowo gestykulując, o czymś dyskutowali. Trzask. * Stasiu, halo! Dzień dobry! * Sasza! - zmęczony, chory głos. - Boże, nie wolno tak! Całą noc nie spałam, czekałam, kiedy zadzwonisz... Masz ci los. * A ja, na odwrót, bałem się ciebie obudzić, myślałem że śpisz... * Już się wyspałam, uwierz. Wrogowi nie życzę. Gdzie jesteś? * Na lotnisku. Zaraz odlatujemy. Służbowo. * Na długo? * Dokładnie nie wiem, na kilka dni, nie dłużej. * Zdążyłeś pospać? * Tak, oczywiście. * Do domu zajechałeś? - pytanie troskliwe, a ton obcy. "Obowiązki wypełniam... z radością wylatuję..." Może ona wypełnia już obowiązki? Na pytanie zadane takim tonem można jedynie odpowiadać, że wszystko w porządku. * Wszystko w porządku. Byłem w domu, oczywiście. * Nakarmili cię? Przebrałeś się w suche ubranie? * Wszystko w porządku. A co u ciebie? * Nic ważnego. To mogło oznaczać, że wilgoć znowu zaatakowała jej oskrzela. Albo że jakiś tygodnik znowu opóźnia się z wypłatą, a w domu nie ma pienię-dzy. Lub cokolwiek innego. To bardzo znaczące słowa "nic ważnego", kie-dy tak sieje wymawia. Nie ma sensu pytać o szczegóły - nigdy nie powie. Pozostają jedynie męczące domysły, aż ból rozsadzi głowę, albo zlekce-ważyć to, ponieważ i tak w żaden sposób nie mogę jej teraz pomóc. Ale jeśli tak, pierwszy raz się zlekceważy, to potem - drugi, trzeci. I bliski człowiek stanie się obcy. A kiedy zacznie się dręczyć domysłami - raz, drugi i trzeci - to można oszaleć. Urozmaicony wybór. * Stasiu, zadzwonię od razu po powrocie. * Dzwoń. * Wiesz, nocą miałem nieprzepartą ochotę pojechać do ciebie... * Trzeba było przyjechać. Nabrałem powietrza. * Stasiu, na lotnisku tak ode mnie odeszłaś... * Zwyczajnie odeszłam, na nogach, Sasza. Już pewno czas na ciebie * jakby dojrzała ze swojego Kamiennoostrowskiego, że Kruus znowu skon-trolował godzinę, taktownie nie patrząc w moją stronę. Dał znak detekty-wom, ci wstali. Klimow narzucił na ramię rzemień jaskrawej młodzieżo-wej torby z namalowanymi na wydętym boku palmami i dziewczynami w bikini, a Grigoriewicz, poruszając ramionami, wygodniej umieścił na plecach staroświecki już plecak. Konspiratorzy. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Łzy bezsilności napłynęły mi do oczu. * Uważaj na siebie, Saszeńka, błagam - głucho powiedziała Stasia i odwiesiła słuchawkę. Rozdział trzeci TURATAM Upał. Falował wibrujący horyzont. Step nie jest jeszcze wypalony, nie stał się jeszcze martwobrązowy i pełen pyłu, ale już pojawiła się surowa żółć. Rozpalone, bladoniebieskie, przedwieczorne niebo; nie ma na nim ani jednego obłoczka, tylko ciemna kropeczka jastrzębia przelatuje przez zenit. Stąd, od Morza Kaspijskiego do Ałtaju, a poprzez Ałtaj do Mongolii i dalej, jeszcze dalej, niknąc jedynie na obrzeżach kontynentu, ciągnie się ten zachwycający, niezrównany, wywalcowany i wygładzony tysiącletnią słoneczną powodzią ocean traw. Wielki step. Kipiący przez dwadzieścia stuleci ogromny kocioł. Ile razy wylewał fale niszczące świat ludów osiadłych! Wielka kultura; nie tyle może ze względu na swe osiągnięcia - chociaż nie nam, wepchniętym w ciężkie skały nieruchomych domów, to osądzać - lecz bardziej z powodu swojej niepowtarzalności i długotrwałości istnienia. Jedzie car Hunów Attyla... Mniej więcej tędy - no, może trochę bardziej na południe - przeszli kiedyś ci, którzy na początek zalali krwią połowę Rusi, potem, wytrzymu-jąc fale odwetowej ekspansji, stali się Rusią: jakby drugą stroną jednego medalu, drogocennego medalu, jakim skąpa w nagrody historia dekoruje tych, którzy potrafili przeżyć. I zaadaptować się. Święta ziemia. W zamyśleniu odszedłem jak najdalej od pozostałych, wyczułem mo-ment, kiedy na mnie nie patrzono i przyklęknąłem. Szybko pocałowałem tę suchą i krzepką jak drewno ziemię. Wstałem. Od hangarów już mknął, podskakując na niewidocznych stąd nierównościach, dżip bez dachu. Już widać było naczelnika turatamskiej bezpieki pułkownika Bołcochojewa. Stał w kabinie obok szofera i podskakiwał razem z pojazdem. Jedną ręką uchwycił się przedniej szyby, drugą przytrzymywał czapkę. Powoli wy-szedłem im na spotkanie. Dżip podjechał i zakręciwszy ostro, stanął w miej-scu. Bołcochojew, wyciągając rękę, zeskoczył na ziemię. Wymieniliśmy uścisk dłoni. * Dzień dobry, Jachoncie Aldebaranowiczu. * Witam pana u nas, Aleksandrze Lwowiczu - przesunął czapkę, która najwyraźniej wcześniej była zbyt głęboko nasunięta, żeby jej nie zwia-ło. - Tak, Ibraj wylądował dokładnie tam, gdzie trzeba. Z tego samego miejsca włas'nie startował "Cesarzewicz". Do hangarów trzysta dwadzie-ścia metrów. Ciągnik, który wytoczył grawilot z miejsca postoju na plac, prowadził Usman Dżumbajew. Według jego własnych słów oraz zeznań pozostałych świadków - nie podchodził do aparatu. Wyprowadził ciągnik z garażu - o tam, z lewej, są nasze garaże - nie wychodził z kabiny. Po-czekał aż podczepią, wyciągnął na plac i poczekał, aż odczepią, także nie wychodząc z kabiny. Potem razem z technikiem Kiselenką wrócił do ga-rażu. Rozmawiając, niepostrzeżenie podeszliśmy do awionetki, która przy-wiozła nas z Wiernego. Przedstawiłem Bołcochojewowi swoich ludzi, któ-rzy ukryli się przed słońcem w cieniu niewielkiego, na pół oszklonego bu-dyneczku. * Jestem jeszcze potrzebny, Jachoncie Aldebaranowiczu? - spytał miody pilot, wysuwając się z kabiny. Bołcochojew pytająco spojrzał na mnie. Gestem nakazałem, żeby sam zadecydował. * Turatam leży trzy wiorsty stąd - rzekł Bołcochojew i machnął ręką w kierunku rozciągniętego w północnej części horyzontu, pływające-go we mgle masywu śnieżnobiałych bloków mieszkalnych. - Tam -pułkownik wskazał na południowy zachód - mieszczą się kapsuły starto-we, to dalej, jakieś siedemnaście wiorst. Ale, jak rozumiem, nie będziemy do nich jechać? * Na razie nie. * W takim razie, leć, gołąbeczku - powiedział Bolcochojew do pilo-ta. Ten skinął, machnął na pożegnanie ręką i schował głowę do kabiny. Paraboliczne odbiorniki na grzbiecie awionetki poruszyły się, ożywając, ustawiły się równolegle i awionetka bezszelestnie uniosła się w górę. Co-raz szybciej... jeszcze oślepiająco mrugnął odbłysk słońca, odbity przez którąś z szyb kabiny, i już stała się ciemną kropką, jak jastrząb - a potem zniknęła. * Niech pan mówi dalej, Jachoncie Aldebaranowiczu - poprosiłem. * Stiopa Czerwicznyj całe rano był zajęty na sąsiednim stanowisku, obok "Cesarzewicza" - kontynuował Bokochojew. - Trzeciego wróciła po kapitalnym remoncie nasza jedyna awionetka poszukiwawcza - "Jabł-ko", a Stiopa to taki pedant... Źle reagował jakiś sensor, kontakt zepsuł się, czy co, i on osobiście przeglądał całą instalację. Był bardzo blisko "Cesa-rzewicza". W hangarze jednak cały czas są ludzie. Inni technicy. W dodat-ku był tam ochroniarz, postawiony przy "Cesarzewiczu" po przeglądzie technicznym. Wszyscy przysięgają, że Czerwicznyj nie wychodził z sektora maszynowni "Jabłka". Po odlocie następcy tronu pracował tam jeszcze ze cztery godziny, nawet na obiad się spóźnił. No i w końcu - sam ochroniarz - Wardwan Nuriew. Dwadzieścia lat nieposzlakowanej służby. Z zeznań świadków - od czasu do czasu widzieli go technicy i robotnicy, którzy ciągle się tu kręcili - wynika, że bezpośrednio do grawilotu nie podcho-dził. Są, rzecz jasna, minutowe luki, ale wszyscy zgadzają się, że praktycz-nie przez cały czas był na oku. W dodatku przyszedł na służbę na pół go-dziny przed objęciem dyżuru, przeszedł przez punkt kontrolny z absolutnie pustymi rękoma. * Urządzenie wybuchowe mógł mu przekazać, na przykład, choćby ten Czerwicznyj. Mogło być wcześniej ukryte, powiedzmy, gdzieś w "Jabł-ku". Wystarczyło pół minuty... * Tak, tak też mogło być. Mamy wiele wersji, ale najbardziej wiary-godna wydaje się jeszcze inna. Jednak, jeśli pozwoli pan, Aleksandrze Lwowiczu, najpierw mam do pana pytanie. * Bardzo proszę, Jachoncie Aldebaranowiczu. * Czy fakt podłożenia bomby na "Cesarzewiczu" jest już absolutnie udowodniony? - Bolcochojew zaakcentował słowo "absolutnie". - Czy nie okaże tak, że my na próżno... * Dlaczego pan o to pyta, Jachoncie Aldebaranowiczu? Ma pan ja-kieś wątpliwości? * Jakby to powiedzieć... - wymamrotał ze skrępowaniem pułkow-nik, nagle podjął decyzję i wypalił: - Nie tyle wątpliwości, co po prostu w głowie się to nie mieści! Kruus ze zrozumieniem zacisnął wargi i odwrócił wzrok, ze smutkiem kiwając głową. Klimow kaszlnął, gryząc żółtymi zębami taniego papiero-ska o złowieszczym wyglądzie. Grigoriewicz, osłaniając oczy dłonią przed słońcem, obserwował jastrzębia unoszącego się w białym błękicie. * Rozmawiamy teraz o tym jak o czymś zupełnie normalnym... spra-wa jak sprawa... a ja czuję się jak w malignie, jak w koszmarnym śnie! Ot tak zabić pięciu ludzi bez powodu - i do tego, Aleksandra Piotrowicza! Przecież tutaj wszyscy go kochali... Może jednak, mimo wszystko, to nie-szczęśliwy wypadek? * Niestety, Jachoncie Aldebaranowiczu - odpowiedziałem. - For-malnie jeszcze tego nie potwierdzono, ale fizycy zapewniają, że silnik w żaden sposób nie mógł wybuchnąć. Rano specjalnie dzwoniłem do Kra-matorska, rozmawiałem z trzema inżynierami z Zakładów Silników Gra-witacyjnych. Wszyscy, co do jednego, twierdzą: nie. No, a co do samego faktu, moi ludzie o świcie wylecieli do Lodejnego Pola, żeby szczegółowo obejrzeć zebrane fragmenty statku. Spróbujemy od was do nich zadzwo-nić, może już coś ustalili. Bołcochojew przez chwilę milczał. * W takim razie idziemy do samochodu? - powiedział ponuro. - Jedziemy do hangarów? Powoli ruszyliśmy do dżipa. * Nie zmieścimy się - zauważył Klimow. * Tak, rzeczywiście - Bołcochojew zmylił krok. - Wybaczcie... oczekiwałem tylko pana, Aleksandrze Lwowiczu. Przekazali mi coś nie tak. * Chodźmy wszyscy na piechotę - zaproponowałem. - Po drodze zdąży pan opisać sytuację do końca. Bołcochojew przytaknął i oczekującemu w samochodzie szoferowi pokazał gestem ręki, że może odjechać. Dżip, cicho warczący na jałowym biegu, ryknął głośniej i ruszył z miejsca; ostro zakręcił, przechylił się i sprężyście podskakując pojechał do garaży. * Podejrzenia skupiają się przede wszystkim wokół Igora Fomicza Kiselenki. Jednak tylko dlatego, że on, w odróżnieniu od pozostałych trzech wymienionych przeze mnie, zniknął bez siadu zaraz po odlocie "Cesarze-wicza" - zaczął Bołcochojew. - Z drugiej strony, tylko on, dwukrot-nie w ciągu ostatnich minut przed startem, pozostawał właściwie sam na sam ze statkiem - ani ze statku, ani z ciągnika nie był widoczny. W han-garze sam zaczepiał dwie liny za dziobowe haki holownicze; tam, co praw-da, mógł go zobaczyć ochroniarz. Ochroniarz tak naprawdę nie obserwo-wał tej operacji, ale Kiselenko nie mógł tego wiedzieć. Przechodzący obok mechanik Guszczyn widział kątem oka, jak Kiselenko zajmował się drugą liną, ale nie zauważył w jego zachowaniu niczego podejrzanego. Przepyta-liśmy Guszczyna bardzo dokładnie. Zasadniczo najbardziej prawdopodobny moment podłożenia bomby to chwila, kiedy odczepiano liny. Trwa to dwie-trzy minuty i dookoła nie ma nikogo. Można na przykład przyłożyć minę magnetyczną gdziekolwiek przy rufie - zajmuje to sekundy, jeśli się wie, gdzie jej nie zagraża zerwanie przez prąd powietrza. Kiselenko bez wąt-pienia mógł wypatrzyć dogodne miejsce, to doświadczony technik. Rzeczywiście, wszystko to przypomiało koszmarny sen. W rozmo-wach co chwilę się przewijało: doświadczony technik, nieposzlakowana służba, sprawdzony człowiek, godny zaufania pracownik... Zresztą nie mogło być inaczej - Turatam! A tymczasem siedmiu całkowicie niewin-nych ludzi zginęło straszną śmiercią. A jak się teraz czuje wielka księżna Anastazja? Piękna, mądra, praw-dziwy przyjaciel. Zdarzyło mi się z nią raz zatańczyć, na ostatnim balu bożonarodzeniowym - jak ciągle szukała wzrokiem oczu męża! Jakby teraz się czuły Liza czy Stasia, jeślibym ja... A ja, gdyby coś się stało jednej czy drugiej? Jakie kruche jest ciało człowieka! Nawet pieszcząc je, można bezwied-nie sprawić ból; a co dopiero, jeśli ma się złe zamiary. Ile ta boska kropelka potrzebuje opieki, troski; ile oślepiająco pięknych uczuć i postępków wisi na włosku, w pełnej zależności od cieniutkiej skórki, od nic nie wartych brudnych blaszek na ściankach naczyń krwionośnych, od jakiejś tam mazi w stawach, od skrytej harmonii hormonów - trzeba stale chronić, chro-nić siebie wzajemnie. Pomagać i wybaczać, piastować jak chorych... przecież nikt nie jest odporny na tę chorobę - mamy ciało kruche jak muszla ślimaka. Ciało tak pragnące życia, jak zielony liść pożąda słońca. Najzwyczajniej w świecie chronić siebie nawzajem - inaczej nie można przeżyć! * A co to właściwie znaczy - zniknął? - spytałem. * Zniknął oznacza zniknął, i to wszystko - westchnął Bołcochojew. __Zaraz po odlocie poszedł na obiad - mieszka dość blisko, na pobliskim przedmieściu Turatamu. Ma do domu ze trzy minuty na piechotę z przy-stanku autobusu, który kursuje między lotniskiem a miastem. Dlatego obiady jadał zazwyczaj nie w stołówce, a w domu... I wtedy otrzymali-śmy wiadomość ze stolicy. Zanim rozkręciliśmy wszystko, minęła co naj-mniej godzina. Szukaliśmy to tu, to tam - Kiselenki nigdzie nie było. Wszyscy byli pod ręką, a jego, jak to u was na Rusi mawiają - jakby diabeł ogonem nakrył. Z pracy wyszedł, do domu nie dotarł. Pojechaliśmy na dworzec kolejowy, na autobusowy, na lotnisko pasażerskie... wszyst-kim kasjerom, wszystkim policjantom pokazaliśmy fotografie - nie, nie pamiętają. Oczywiście, to nic pewnego - mógł się prześlizgnąć, nie zapa-miętano go, albo uciekł autostopem, takie możliwości istnieją... Ale wszyst-ko to jakieś dziwne. I jeszcze w dodatku okazało się, że tego ranka, jak wykazała rewizja, przed wyjściem z domu do pracy zniszczył wszystkie dokumenty. * Jak to? - zdziwiłem się. * Spalił prawo jazdy - znaleziono kawałek nadpalonego dokumentu w popielniczce. Nad dowodem osobistym znęcał się, jakby oszalał - rwał po stroniczce i palii, orła na okładce wyciął nożem i też chciał podpalić, ale okładka się tylko zwęgliła, twarda... W tej samej popielniczce znajdowało się jeszcze bardzo dużo popiołu, ale nie można ustalić po czym. * To jak wszedł na lotnisko? * Widać zostawi! sobie przepustkę. * A nie próbowaliście znaleźć tej przepustki w mieście? W śmieciach, w koszach... albo najzwyczajniej, na jakimś chodniku, na schodach? * Przyznaję, że nie. * Idąc jego tokiem myślenia, zaraz po akcji powinien był pozbyć się tego ostatniego z tak mu nienawistnych dokumentów. Powiedzmy, od razu w autobusie rzucił pod siedzenie, może jeszcze obcasem przydeptał... albo wyrzucił do rowu na poboczu. Nie, myślę, że jeśli do rowu - to nie znaj-dziemy. Ale w autobusie może się udać, Jachoncie Aldebaranowiczu! I trze-ba przeszukać kosze na śmieci! Ten z powątpiewaniem pokiwał głową, za to Kruus z zadowoleniem zasapał i przytaknął. * Szukaliście go w szpitalach? * A jakże! Wszystkie trzy, każdą izbę przyjęć, przychodnię... nawet kostnice przeszukaliśmy. Nie ma. Nie było też żadnych wypadków, ani rozrób, potrąconego pieszego, zabójstwa, ani nieszczęśliwego wypadku. Od razu podejrzewaliśmy, że mogli go po akcji od razu zlikwidować. Ale nigdzie nic - nie ma nawet ciała. * Tak, rozumiem. No ale ja miałem na myśli coś innego. Czy jest tutaj, w Turatamie, szpital psychiatryczny? Bołcochojew ze zdziwieniem zerknął na mnie. * Nie. * A punkty pierwszej pomocy dla uzależnionych? Izby wytrzeźwień? * No jakże, razem siedem. Nie, nie, zdarzają się pijani... i narkotyki czasami przedostają się z Azji Środkowej. Czy pan sądzi, że Kiselenko, technik pierwszej rangi, po wysadzeniu w powietrze następcy rosyjskiego tronu z radości tak się zaprawił w najbliższej bramie, że nawet do domu nie dotarł... przez całą dobę nie może się obudzić? * Nie całkiem tak. Ale na razie, nie daje mi to spokoju. Przestępstwo, które wydaje się nie mieć motywu, niekoniecznie musi mieć nieznany nam motyw. Może rzeczywiście okazać się bez motywu. Za moimi plecami znowu rozległo się aprobujące chrząknięcie Kruusa. Bołcochojew z przerażeniem przejechał dłonią po twarzy. * Przegapiłem - przyznał się. - Nie przyszło mi do głowy. A prze-cież to zupełnie możliwe: Asłanow, który ostatni widział Kiselenkę, mó-wił, że był jakiś nieswój! * No, widzicie. Trzeba będzie bardzo szczegółowo przepytać wszyst-kich, którzy widzieli go w ciągu ostatniej doby przed katastrofą. I domow-ników. Ma rodzinę? * Żona i dwoje dzieci. * A więc i żonę. A ponadto - do hangarów było już bardzo blisko i chciałem skończyć z tą drażliwą dla mnie kwestią, dopóki byliśmy we trój-kę - powiedziano mi, że Kiselenko jest komunistą. * Tak. * Od dawna? * Dwanaście lat. * Kto przyjmował od niego przysięgi? * Altanases Erkinbekwa - w głosie Bołcochojewa dało się słyszeć szacunek, jeśli nawet nie nabożne uwielbienie. * Tutaj, w Turatamie? * Tak. * Musimy z nią porozmawiać. * To niemożliwe, Aleksandrze Lwowiczu. Umarła trzy lata temu. - Bołcochojew badawczo zerknął na mnie, widocznie zastanawiając się (po-jąłem to dopiero sekundę później), czy nie uznam tego, co próbował mi powiedzieć, za niezdarną próbę podlizania się "szyszce" ze stolicy -jemu, naturalnie, przekazano już, że emisariusz Centrali jest współwyznawcą podejrzanego - a potem zdecydowanie dodał: - Na pogrzebie były tłu-my, całe miasto uczciło ją jak świętą. * W takim razie trzeba będzie porozmawiać z obecnym zwierzchni-kiem turatamskiej gwiazdy - rzekłem niewzruszenie. Rozmowa urwała się. Ostatnie trzydzieści metrów przeszliśmy w mil-czeniu. Rozgrzany Kruus, człowiek Północy, nie mając już sił dalej uda-wać, cały czas wycierał twarz obszerną, lekko perfumowaną chusteczką. Bołcochojew otworzył przed nami drzwi skrzydła administracyjnego, spu-ścił wzrok i wymamrotał niewyraźnie: * A tak na marginesie... Kiselenko był abstynentem. W gabinecie dowódcy ochrony lotniska, gdzie czasowo się zainstalo-waliśmy, było stosunkowo chłodno; wentylator szeleścił i kręcił przezro-czystym, mieszającym powietrze śmigłem. Kruusa - w asyście jednego z miejscowych pracowników, młodego rotmistrza, Kazacha, wyraźnie uszczęśliwionego, że wypadło mu wziąć udział w dochodzeniu dotyczą-cym tak wstrząsającego przestępstwa - wysłałem do "żłobków". Grigo-riewicza - do domu Kiselenki, rozkazując, by obejrzał wszystko bardzo dokładnie - właśnie pod kątem poszukiwania innych śladów anormalne-go zachowania się podejrzanego. Spalone dokumenty bardzo mnie zanie-pokoiły. Klimowowi poleciłem zbadać miejsce pracy Kiselenki - w celu znalezienia jakiejkolwiek skrytki albo śladów przygotowania bomby. Trzej chłopcy Bołcochojewa ruszyli na poszukiwanie przepustki - nudna i pra-wie bezcelowa robota, ale nie wolno nam było zlekceważyć żadnego tro-pu. Gabinet opustoszał - zostałem sam z Bołcochojewem. Łapiąc z tru-dem powietrze, pytająco zerknął na mnie i rozpiął mundur, a chwilę potem i górny guzik koszuli. Usiadł naprzeciw wentylatora, pokręcił głową nad tymi wszystkimi problemami; przez chwilę wydawał mi się bliźniaczą kopią wentylatora -taka sama okrągła, płaska, zasępiona i dobra twarz. Tyle że od wentylatora wiało świeżością, a od Bołcochojewa - żarem. Wytarłem spocone czoło wierzchnią stroną dłoni, przysiadłem na skraju stołu obok telefonów, poło-żyłem rękę na słuchawce. * Chciałem pana jeszcze zapytać, Jachoncie Aldebaranowiczu... * Słucham pana, Aleksandrze Lwowiczu. * Prawdę mówiąc, jeśliby coś takiego miało miejsce, pan sam by mi o tym powiedział... Czy nie było żadnych prób dywersji w pracy albo... albo zamachów na specjalistów zatrudnionych przy programie "Ares"... * Na pewno bym powiedział - odparł Bołcochojew. - Mnie też to od razu przyszło do głowy. A jakby się zdarzyło, to wszystko niepewne, tak mi podpowiada całe moje doświadczenie. Kompletnie nic, Aleksan-drze Lwowiczu. Czysto. Wiedziałbym... Zresztą od razu rozmawiałem na ten temat z kierownikiem ochrony kosmodromu i z zuchami odpowiedzial-nymi za bezpieczeństwo naszych głównych specjalistów. Nic. Żadnych szantaży, podrzuconych listów, zamachów ani dywersji. To nie dotyczy "Aresa". * Szczerze mówiąc, ja też tak myślę - powiedziałem i podniosłem słuchawkę. Wystukałem na klawiaturze kierunkowy Lodejnego Pola, po-tem numer telefonu i od razu kod włączający ekranowanie linii. Pośrodku klawiatury zapaliła się zielona lampka, a w słuchawce cieniutko zagwizda-ło - to znak, że rozmowa idzie przez szyfrator i podsłuch jest wykluczo-ny. Udało mi się. Od razu podszedł Sierioża Staczyński z grupy "A". * Tu Trubecki. Co tam u was, Sierioża? Obejrzeliście? * Tak jest, Aleksandrze Lwowiczu, wszystko jasne, żadnych wątpli-wości. Dywersja. Tak. Na chwilkę zmrużyłem oczy. Właściwie nikt w to nie wątpił. I mimo wszystko Bołcochojew ma rację - to nie mieści się w głowie. Doznałem rozdwojenia jaźni: już od siedemnastu godzin zajmuję się przestępstwem, a w głębi duszy do tej pory nie mogłem uwierzyć, że to rzeczywiście przestępstwo, a nie nieszczęśliwy zbieg okoliczności. * Jesteście pewni? - wyrwało mi się mimo wszystko. Staczyński przez chwilę nie odpowiadał. * Panie pułkowniku, niech pan się nie zadręcza - powiedział deli-katnie. - Nie ma wątpliwości. * Jaka bomba? Czyja? Udało się coś ustalić? - zarzuciłem go pyta-niami. Ich ton był trochę zbyt ostry, ale zależało mi, aby nie sprawiać wra-żenia udręczonego. * Szczątki, rzecz jasna, są w okropnym stanie - odpowiedział Sta-czyński. - Przewieziemy je do Petersburga i zbadamy jeszcze raz w la-boratorium. Ale wstępnie stwierdziliśmy, że to bomba własnego wyrobu, domowej produkcji. Nabój z płynnym tlenem, zapalnik kwasowy, magnes, aerodynamiczna osłona. Genialna prostota. Takim czymś można wypra-wić na tamten świat nas wszystkich, jeżeli tylko taki wynalazek trafi do seryjnej produkcji. Była podczepiona pod lewym paraboloidem ciągu. W ułamku sekundy paraboloid zmiotło, grawilot od razu okręciło wzdłuż po-ziomej osi... ogólnie rzecz biorąc, to wszystko. * Jasne - rzekłem. Głos trochę mi się załamał, ostrożnie odkaszlnąłem. * Co? - nie zrozumiał mnie Staczyński. * Nic, Sierioża, to kaszel. Te nowiny zatkały mi gardło. Kiedy odlatu-jecie do Petersburga? * Za trzy godziny. Dopiero zakończyłem badanie. Zaraz zaczniemy się pakować, jak tylko skończymy, od razu wylatujemy. * Weźcie... Obejrzyjcie swój statek przed odlotem. * Tfu! Tfu! Tfu! W ten sposób to można zacząć się bać własnego cienia. Coś w rodzaju Nocy św. Bartłomieja, czy co? * Jeszcze jedno pytanie, Sieriożeńka. Ile potrzeba czasu, żeby umo-cować taki prezent na grawilocie? Staczyński chrząknął. * Dwie i pół sekundy. Sekundę, żeby wsunąć rękę za pazuchę albo w wiszącą na ramieniu torbę, sekundę, żeby wyjąć, i pół sekundy, żeby stanąć na palcach i zrobić "pac!" * Rozumiem - rzekłem znowu. - Dobrze... Jaka u was pogoda? * Bogu dzięki, że chociaż nie leje. A u pana? * A u nas leje się z nas - odpowiedziałem. - No, do zobaczenia. Jeśli w laboratorium wyjaśni się coś dodatkowego - dzwoń. Na razie nie wybieram się z powrotem. Odłożyłem słuchawkę i spojrzałem na spokojnie czekającego Bołcocho-jewa - mrużył oczy, podstawiając twarz pod podmuch z wentylatora; jego czarne i szczeciniaste włosy jeżyły się i tańczyły w strumieniu powietrza. * No tak - rzekłem. - Urządzenie wybuchowe, które złożyć mo-głoby nawet dziecko. Dobrze, że u nas tak mało jest dzieci z podobnymi skłonnościami. Nabój tlenowy i kwasowa kapsułka. Bołcochojew otworzył oczy i znowu z udręką pokiwał głową. Potem nagle otrząsnął się i trochę krzywo stawiając nogi - widocznie ścierpła mu noga - podbiegł do telefonu i chwycił słuchawkę. Odsunąłem się, żeby nie przeszkadzać. Bołcochojew wystukał jakiś krótki numer i, docze-kawszy się, kiedy tam ktoś podniesie słuchawkę, z temperamentem zaczął mówić po kazachsku. Odsunąłem się jeszcze dalej; tutaj już nie mógłbym powiedzieć, do diabła, nawet didad gmadłobt. Obrzydliwe uczucie - brak znajomości języka i człowiek od razu czuje się postronny i nieważny. Boł-cochojew zrobił przepraszającą minę i przy pierwszej okazji, przykrywszy mikrofon ręką, szepnął: * Pan wybaczy, Aleksandrze Lwowiczu, ale dzisiejszy dyżurny w ma-gazynie nie rozumie po rosyjsku. * Niech pan przestanie, Jachoncie Aldebaranowiczu. To nie on nie rozumie po rosyjsku, tylko ja nie rozumiem po kazachsku. Niestety. To ja do was przyleciałem. Bołcochojew uśmiechnął się lekko, już słuchając odpowiedzi. Potem coś jeszcze dodał, skinął i odłożył słuchawkę. Przez jakiś czas w milczeniu patrzyliśmy na siebie. * Nie dalej jak przedwczoraj Kiselenko odbierał z magazynu płynny tlen. Osiemnaście naboi. Na wczoraj planowano długotrwały stratosferyczny lot sondy ekologicznej "Ozon", to dla niej. * Trzeba zbadać los każdego naboju - rzekłem. - Czy nie mógł ktoś oprócz... * Sprawdzimy - odpowiedział Bołcochojew. Zamilkł. - Ale to on. On, Aleksandrze Lwowiczu. * Należy wyjaśnić, kto dał Kiselence polecenie pobrania tlenu i kiedy __znowu potarłem czoło. - Och, tak mi się zdaje, że to on... Niech pan mi przyśle świadków, Jachoncie Aldebaranowiczu. Najpierw tego, który wi-dział, że Kiselenko "jakby nie był sobą". Majster Asłanow zeznał, że przedwczoraj, to jest w przeddzień kata-strofy, spotkał Kiselenkę w punkcie kontroli przepustek. Widocznie wra-cał z domu po obiedzie. Stał przy wyjściu, już na terenie lotniska, i oglądał własną przepustkę, najwidoczniej dopiero co okazaną wartownikowi. Asła-now zażartował jeszcze - "Coś ty, nie poznajesz siebie na fotografii, sta-rzejesz się - czy tyjesz?" Kiselenko podniósł na niego oczy; były jakieś dziwne, zgaszone i nie rozumiejące, jakby technik nie poznał także Asła-nowa, swojego starego przyjaciela, niezastąpionego partnera do gry w do-mino. Dokładniej mówiąc - nie od razu poznał, ale z trudem sobie przy-pomniał. Asłanowa zaniepokoiła twarz Kiselenki - była zmęczona i albo okrutna, albo pełna goryczy. "Pomyślałem sobie, że co najmniej mu żona umiera" - rzekł Asłanow. Zresztą to wrażenie szybko minęło, Kiselenko opanował się. Jakoś' niewyraźnie się odgryzł - Asłanow nawet nie zapa-miętał dokładnie jak - ale między innymi powiedział niezrozumiałe, za-padające w pamięć zdanie: "Czy wszyscy powariowali, czy co...". Asła-now trochę się obraził; poprosił, żeby wyraźniej określił kto, ale Kiselenko widocznie już całkowicie doszedł do siebie, zaśmiał się, klepnął go po ra-mieniu i powiedział: "To ja o sobie". Potem poszedł do hangarów. Ogólna opinia o Kiselence jak najbardziej przychylna: świetny kolega, doskonały robotnik, prawdziwy komunista. Elektrotechnik Czonia stwierdził, że wieczorem tego samego dnia za-stał Kiselenkę w warsztacie, gdy coś toczył na tokarce. Oprócz niego w po-mieszczeniu już nikogo więcej nie było. Czoni, który wstąpił do warsztatu przypadkowo, w poszukiwaniu zagubionego notesu - znalazł go później zupełnie w innym miejscu, w stołówce - wydało się, że Kiselenko był zmieszany i zaniepokojony spotkaniem. Czonia o nic nie pytał, ale Kise-lenko sam zaczął się tłumaczyć: rozumiesz, powiedział, dla syna robię pre-zent na urodziny... Na marginesie mówiąc, urodziny synów Kiselenki przy-padają w listopadzie i w marcu. Ale w trakcie rozmowy Czonia tego sobie nie przypomniał - był zmartwiony zgubą i szybko odszedł. Ogólna opinia o Kiselence jak najbardziej pozytywna: takiego sprawiedliwego, zawsze gotowego do pomocy człowieka rzadko się spotyka. Jeszcze trzech świadków zeznało, że rano, przed katastrofą, Kiselenko wyglądał na bardzo zdenerwowanego. Jednak wtedy nie przypisali temu żadnego znaczenia - wszyscy byli w uroczystych nastrojach, świadomi, że zbliża się spotkanie z wielkim księciem, człowiekiem, którego, jak jesz-cze raz się upewniłem, wszyscy tutaj głęboko szanowali. Za to po powrocie z placu na ciągniku w Kiselence coś się zmieniło - jakby wyjęto z niego jakąś sprężynę, oglądał się, niezbyt dobrze pojmując, co tutaj robi, gdzie jest i czym się zajmuje. Reagował na najdrobniejszy hałas; a kiedy ktoś coś powiedział do niego niespodziewanie zza pleców - krzyknął ze strachu. Zresztą prawie od razu wyszedł. Na obiad, tak sądzili wszyscy. Ogólna opinia o Kiselence - jak naj-bardziej pozytywna. Wszystkie osiemnaście ładunków załadowano do zasilacza systemu regeneracyjnego gotowego do startu "Ozona". Start został odwołany z po-wodu bałaganu, który powstał w związku z katastrofą "Cesarzewicza". Ru-tynowa kontrola wykazała, że jeden z użytych ładunków jest pusty. Ładunki tlenowe instalował Kiselenko. Pokwitowanie na wydanie tle-nu podpisał kierownik służby meteorologicznej kosmodromu Sapgir. Loty tego rodzaju były na porządku dziennym: meteorologowie uważnie obser-wowali stan atmosfery na różnych wysokościach nad Turatamem, próbują jednoznacznie stwierdzić, czy starty wielkich pojazdów wpływają na nią destrukcyjnie, czy też nie. Około ósmej wieczorem pozwoliliśmy sobie z Bołcochojewem na prze-rwę; chcieliśmy wypić po szklaneczce kawy i zjeść kanapki. Ale nim zdą-żyłem podnieść szklankę do ust, spadły nam na głowę kolejne nowiny. Wrócili chłopcy Bołcochojewa i z dumą podali Jachontowi Aldebara-nowiczowi przepustkę Kiselenki. Znaleźli ją w jednym z autobusów kur-sujących między lotniskiem i miastem; znaleźliby wcześniej, ale jak na złość, dzisiaj ten autobus nie wyjechał w trasę, były jakieś problemy ze skrzynią biegów. Przepustka leżała na podłodze pod jednym z siedzeń, na wpół przykryta odstającą od metalowej podłogi gumową wykładziną. Była cała; najwidoczniej Kiselenko nie znęcał się już nad nią. Pijąc kawę, z bolesnym zdziwieniem przyglądałem się twarzy na foto-grafii - twarz zwykłego mężczyzny w średnim wieku, lekko wystraszona i napięta, jak to zwykle bywa na fotografiach w dokumentach służbowych, ze zmarszczkami krótkowidza w kącikach oczu, z niewielką brodawką na lewym policzku, z miękkimi, dobrymi ustami. I ten człowiek podłożył bom-bę pod lewy paraboloid? Nie rozumiem, myślałem, nie rozumiem. "Wszy-scy powariowali, czy co...". Nie rozumiem. I wtedy pojawił się Grigorie-wicz. Klimow, który nic nie znalazł, przyszedł jeszcze wcześniej i cicho siedział w kącie, przy otwartym oknie, sam na sam ze swoimi okropnymi papierosami. Grigoriewicz również niczego nie odkrył - żadnych dziw-nych przedmiotów, oprócz opalonych okładek dokumentów. Żona Kise-lenki, już nie na żarty przerażona zniknięciem męża i naszą działalnością, nie mogła sobie przypomnieć nic ciekawego - przynajmniej z naszego punktu widzenia. Co prawda w noc przed katastrofą Kiselenko prawie się nie kładł; zostawiła go w gabinecie, studiującego z niezrozumiałym smut-kiem pożyczony od starszego syna szkolny podręcznik "Współczesna hi-storia Rosji". Za każdym razem, kiedy przeczytał kawałek, z pewnym zdzi-wieniem podnosił oczy, poruszał ustami, a potem czytał dalej. Ale czy to coś nagannego? Poza tym zachowywał się jak zawsze. Był tylko bardzo zmęczony. Bardzo. Jakiś taki zmarnowany. Uznała jednak, że miał mnóstwo pracy w związku z odlotem następcy tronu i o nic nie pytała. Powiedział tylko jedno dziwne zdanie. Już wychodząc rankiem do pracy, w dzień katastrofy, cmoknął żonę w policzek i uśmiechnął się jakoś tak niezwyczajnie - okrutnie, i powiedział: "No dobrze. Odpowiem za was wszystkich, zadowolonych, siedzących z czystymi rączkami. Szkoda, że jego samego już nie dosięgnę". Kiedy spytała, o czym mówi - nie odpo-wiedział. Kiedy znowu wbiłem zęby w kanapkę, zadzwonił telefon. Bołcochojew odebrał, posłuchał i podał słuchawkę mnie. * Kruus - powiedział. * Trubecki - rzekłem do słuchawki. * Znaleźliśmy go. - Kruus ze zdenerwowania silniej niż zwykle roz-ciągał swoje kauczukowe estońskie samogłoski. - Przyjeżdżajcie, to pią-ta izba wytrzeźwień. Kiselenko jest w bardzo złym stanie. I najgorsze -zupełnie nie wiem, co się z nim dzieje. 3 Kiselenkę znaleziono około drugiej po południu na ulicy, niedaleko od przystanku autobusowego linii lotnisko-miasto, ale nie na tym, na któ-rym zazwyczaj wysiadał, ale o dwie ulice dalej; wydaje się, że swój przy-stanek po prostu przegapił. Widać w autobusie źle się poczuł, zaczął tracić rozum - ale jeszcze udało mu się wysiąść, dobrnął do wygodnej, ukrytej na brzeżku aryku, w cieniu wiązów, ławeczki i wtedy całkiem stracił przy-tomność. O której to się stało - nie da się dokładnie określić; Turatam -to miasto pracy, w ciągu dnia na ulicy rzadko kogoś można spotkać. Na Kiselenkę trafili dwaj gimnazjaliści wracający do domu po lek-cjach. Zawołali policjanta. Oto co zobaczył: na ławeczce siedział mężczy-zna, wpółleżąc na boku, z ust płynęło mu pasemko śliny, w powietrzu uno-sił się zapach alkoholu, spodnie mokre od moczu. Policjant uznał, że ten człowiek jest kompletnie pijany, tak że stracił ludzki wygląd. Wezwał "sprzą-taczy pijusów". Ci, choć sam przypadek był dosyć rzadki, specjalnie nie zastanawiali się nad sytuacją; odwieźli do "żłobka", zrobili płukanie żo-łądka, zastrzyk i położyli spać. Podczas transportu Kiselenko bredził coś pod nosem, ale kto się przysłuchuje pijakom w takich przypadkach? Co prawda młodszy z sanitariuszy zapamiętał niezwykłe - i z jego punktu widzenia głupie zdanie. Tylko dlatego zresztą zachował je w pamięci, bo było absurdalne. Niewyraźnie coś mamrocząc na temat, jak to się niezro-zumiale wyraził, "demogadów", Kiselenko nagle bardzo wyraźnie powie-dział: "Naród nie ma co żreć, a wam tutaj zwykłych panów mało, jeszcze carów sobie znowu napłodziliście...". Dwóch pozostałych nie potwierdziło zeznania młodszego kolegi, ale jeden niepewnie przytaknął: "Tak, o carze coś tam było, ale co dokładnie - nie zapamiętałem". Dopiero rano lekarze poważnie się zaniepokoili - Kiselenko nie od-zyskiwał przytomności; nie spał już, ale pozbawiony był świadomości, a od czasu do czasu dziko krzyczał. Zrobili analizy. Nie znaleziono śladu nar-kotyków, a ilość alkoholu w krwi była minimalna. Taka homeopatyczna doza nie mogła wywołać podobnego efektu. Pewnie, pomyślałem, Kise-lenko strzelił sobie pięćdziesiątkę dla kurażu przed samym zamachem albo tuż po nim. Dla odprężenia. Jednak nie udało mu się zrelaksować. Próbowano go postawić na nogi. Najpierw użyto podstawowych środ-ków, w rodzaju amoniaku, potem zastosowano skomplikowane, kombino-wane zastrzyki - wszystko przetestowano, i wszystko na nic. Ustalenie tożsamość nie powiodło się, gdyż nie znaleziono przy nim żadnych dokumentów, a kiedy lekarzen powoli zdali sobie sprawę, że to niezwykły przypadek, i chcieli skontaktować się z Komendą Miasta, aku-rat przyjechał Kruus. * Dla czystego sumienia powtórzyłem wszystkie badania - powie-dział Kruus, a ja wpatrywałem się w wyschniętą, pokrytą już siwą szczeci-ną twarz Kiselenki na poduszce. Była tak niepodobna do fotografii na prze-pustce... Jakby technik przeżył jakąś' katastrofę - okrutną, średniowiecz-ną wojnę, gdzie żywych obdziera się ze skóry, gdzie niemowlęta rzuca się w płomienie. Od czasu do czasu jego usta poruszały się bezdźwięcznie. Światło lampy, stojącej na standardowej szpitalnej szafce u wezgłowia, wy-cinało na twarzy tak ostre czarne cienie, że wyglądały jak rozpadliny. - Nic, czysto. Żadnych śladów psychotropów, halucynogenów, preparatów zwiększających podatność na hipnozę... W ogóle żadnych preparatów, oprócz tych, które podawano mu tutaj. Pamiętając pańską ad hoc wy-głoszoną hipotezę, próbowałem odblokować mu pamięć - wargi Kruusa lekko zadrżały. Wsunął rękę głęboko pod biały fartuch, wyciągnął chu-steczkę i wytarł twarz. Z chusteczki ulotnił się już zapach perfum. Dookoła unosiła się woń medykamentów, wilgotnej, kafelkowej posadzki, meczącego się w łóżku ludzkiego ciała, ale perfumami nie pachniało. - I wtedy, Alek-sandrze Lwowiczu, sam o mało nie wylądowałem na sąsiednim łóżku, i to na długo! * Co takiego? Kruus upchnął chusteczkę z powrotem. * Odzyskał przytomność. Otworzył oczy, usiadł na łóżku. Pamiętam, że zdążyłem się jeszcze ucieszyć, wszystko poszło świetnie, zaraz się cze-goś dowiemy... A wtedy on krzyknął: "Nie! Nie chcę! Przecież on żyje! Uśmiecha się do mnie!" Przyznam się panu, że takiej męki, takiej rozpaczy nie widziałem nigdy w życiu. Próbował zeskoczyć z łóżka. Z trudem utrzy-mało go dwóch sanitariuszy. Wtedy zaczął krzyczeć: "Zabijcie mnie!" I ja, częściowo ze strachu, a częściowo chcąc go jakoś uspokoić, stępić jego wyraźnie widoczne, chociaż dla mnie zupełnie niepojęte cierpienia, dałem mu zastrzyk nasenny. Na uspokajający, relaksujący sen. * Czy jego krzyki gdzieś zapisano? * Wszystko nagraliśmy na dyktafon. Znajdzie pan tam jeszcze jedno zdanie, które niewątpliwie uzupełni i ozdobi pański zbiór dziwacznych wy-powiedzi Kiselenki z ostatniej doby. Zasnął momentalnie, ale najpierw spał niespokojnie, rzucał się, jakby się z kimś bił. I nagle wyraźnie warknął: "Co ty, do kobiety też...! Omon, chuju, kogo ty bronisz? Oni, Judasze, Rosję sprzedają, a wy tutaj z pałkami!?" Potem jeszcze coś wymamrotał bezgłośnie - próbowałem odczytać słowa z ruchu warg, ale sensu nie uchwyciłem, I nagle tak po cichutku, bezradnie: "Sztandar, sztandar wy-żej... niech widzą, nasz czerwony...". I to wszystko. Aż zazgrzytałem zębami. "Cichutko", "bezradnie" - co tu się dzieje? Biedny, biedny człowiek! Jak to powiedział Herakliusz? "Znajdź ich i zabij". No i znalazłem. * Omon - powoli powtórzyłem nieznane słowo. * Nie wiem, co to znaczy - od razu rzekł Kruus. Diabeł mnie podkusił. * A co znaczy następne, wie pan? Kruus z godnością uniósł wargi. * Pf! Czy nie jestem Rosjaninem? - spytał, starannie naśladując ak-cent znad Wołgi. * No, dobrze, już dobrze Waldemarze Olgierdowiczu. Proszę mi wy-baczyć. Czy jest pan pewny, że wszystko wyraźnie pan usłyszał? * Kiselenko ma akurat akcent znad Wołgi, lepszy, niż ja teraz zade-monstrowałem. Nie ma żadnych wątpliwości. Dwa "o" i akcent na ostat-niej sylabie. * Może to jakieś słowo żargonu złodziejskiego? Trzeba będzie skon-sultować się ze specjalistami od folkloru kryminalnego... Chociaż, skąd technik Kiselenko mógłby znać takie słowa?.. * A może to imię? - zaproponował Kruus. - To byłoby bardzo szczęśliwie. Chociaż... - tak jak ja przerwał - dlaczego w takim razie po-tem pojawia się liczba mnoga: "z pałkami"? * A co by pan powiedział na papieroska, Waldemarze Olgierdowi-czu? - spytałem. * Chętnie. Mnie już to pomieszczenie trochę... - nie znalazł słowa, i nawet nie zmusił się, żeby dokończyć zdanie - i tak wszystko było jasne. * Ja sobie tutaj posiedzę - odezwał się Bołcochojew. W pokoju stało siedem łóżek, wszystkie były wolne, z wyjątkiem tego, na którym cierpiał w swoim niezrozumiałym zapomnieniu Kiselenko. Pułkownik splótł pal-ce, zgarbił się i siadł na sąsiednim łóżku smutny, jakby osierocony. * Może coś jeszcze mu się wyrwie. Wyszliśmy na korytarz. Minęliśmy lekarzy z minami pełnymi winy -jeden z nich od razu zanurkował w drzwi za naszymi plecami, by zmienić Kruusa. Przeszliśmy obok zapłakanej żony Kiselenki, niegdyś, jak można było dostrzec, pięknej, ale już bardzo zaokrąglonej mieszkanki Tadżyki-stanu. Kruus ścisnął usta i odmownie pokiwał głową w odpowiedzi na jej pytające, pełne rozpaczy spojrzenie. Izba wytrzeźwień był ukryta w głębi niewielkiego, ale ładnego i zad-banego skwerku. Rude światło ulicznych latarni tutaj nie docierało. Poszli-śmy za róg, żeby nie oślepiała nas jaskrawa lampa nad wejściem, i usiedli-śmy na ławeczce, w mroku, pod ogromnymi gwiazdami widocznymi na aksamitnym niebie przez prześwity we wzorzystych liniach gałęzi i liści pla-tanów. Kruusowi drżały ręce, podałem mu ogień. Zapłonęły pomarańczowe ogniki. Było cicho. * Programowanie hipnozą? - spytałem. * Rozumiem - powoli zaczął Kruus - że nie jest pan specjalistą, więc według pana wszystko na to wskazuje. Rzeczywiście, znamy takie przypadki, kiedy przestępcy, aby przeprowadzić jakieś krótkie akcje cu-dzymi rękoma, rękoma przypadkowych ludzi, na których nawet nie może paść podejrzenie, korzystali z tego barbarzyńskiego sposobu. - Zaciągnął się nerwowo. Ten ruch, tak kontrastujący z pozornym spokojem wypowie-dzi, najlepiej mówił o stanie nerwów doktora. - Jak się to robi? Najpierw poddaje się człowieka silnej, stałej presji psychicznej, zazwyczaj po uprzed-nim wprowadzeniu do jego organizmu preparatów ułatwiających tę opera-cję. Podają je w jedzeniu, napojach albo w aerozolu... Na przykład heksa-metylodekstralizerginobromki albo coś podobnego, nieważne. Ważne jest to, że ich ślady można znaleźć w organizmie jeszcze przez dwa-trzy tygo-dnie po wprowadzeniu - a ja ich u Kiselenki nie znalazłem. W dodatku jeszcze tydzień temu - sam mi pan to powiedział - nikt nie wiedział, że wielki książę zdecyduje się na lot do Petersburga. Dalej. O wymuszonym "rozkazie" człowiek nie pamięta i żyje sobie normalnie. Ale w określonym momencie, pod wpływem jakiegoś zawczasu wprowa-dzonego w program detonatora - słowa-hasła, widokówki z określonym widoczkiem, pojawienia się człowieka o określonym wyglądzie, a nawet charakterystycznego bicia zegara - znamy taki przypadek - na jakiś czas człowiek przekształca się w robota i wykonuje cykl konkretnych, ściśle zaprogramowanych działań. Jego zdolność do ich modyfikacji w zależno-ści od sytuacji jest minimalna. * Chce pan powiedzieć, że po to, aby Kiselenko skonstruował bombę tlenową, dokładnie taki typ bomby - przestępca powinien był to szczegó-łowo zaprogramować w jego podświadomości? * Absolutnie tak - skinął Kruus. * A to oznacza, że przestępca musiałby zawczasu wiedzieć, że w wi-gilię odlotu "Cesarzewicza" Kiselenko pobierze tlen z magazynu? * Niewątpliwie. * Ale decyzja o wystrzeleniu pilotowanej sondy "Ozon" zapadła kil-ka dni wcześniej niż dotarła wiadomość o odlocie cesarzewicza. * Widzi pan, znowu coś nie pasuje. Ale najważniejsze nastąpi teraz. Po wykonaniu programu - na przykład po przekazaniu komuś paczki, podłożeniu bomby, tak, bomby, były takie precedensy - "pionek" kom-pletnie nie pamięta, co zrobił i znowu normalnie żyje. I nawet jeśli docho-dzi do przesłuchań, zaprzecza wszystkiemu z całkowitym przekonaniem. Nie słyszałem o żadnym przypadku, żeby program konstruowano inaczej, bo dla przestępców to wariant najbardziej pożądany. Po odblokowaniu pa-mięci, jeśli się to uda - a mnie się zazwyczaj udaje - skromnie dodał Kruus - "pionek" przypomina sobie, co zrobił w stanie nieświadomo-ści, a czasami nawet przypomina sobie samą operację wywierania presji. Cho-ciaż znacznie rzadziej, tutaj wstawiane są najsilniejsze blokady... A w naszym przypadku, proszę zauważyć, wszystko jest na odwrót. Kiselenko na dobę przed przestępstwem sprawia wrażenie, jakby obudził się w obcym świe-cie. Wygląda na zupełnie trzeźwego, po prostu zdziwionego - a "pionek" na odwrót, sprawia wrażenie tępego, zautomatyzowanego, niczemu się nie dziwi. Potem Kiselenko szybko adaptuje się, dysponuje całą swoją pamię-cią i zachowuje się nie tylko w pełni świadomie, ale i, proszę o wybaczenie, twórczo - z przypadkowych materiałów, które nawinęły mu się pod rękę, konstruuje mechanizm wybuchowy. * A może mimo wszystko Sapgir czy ktoś z wyższych szefów admi-nistracji lotniska brał w tym udział? - podsunąłem bezradnie, zupełnie tracąc grunt pod nogami- Przecież oni wiedzieli o planowanym locie "Ozo-na"... Ale nie o rychłym starcie "Cesarzewicza", sam siebie otrzeźwiłem. O tym nikt nie wiedział. Wielki książę podjął decyzję o locie nagle -kiedy się zorientował, że może sobie pozwolić na parę wolnych dni. * Dalej - nie słuchając mnie, ciągnął Kruus. - Po wykonaniu zada-nia, zamiast o nim zapomnieć, wrócić do normalności, staje się jeszcze bardziej nienormalny. Właściwie znajduje się w stanie szoku, prawdopo-dobnie z powodu zrealizowania planu. Kiedy próbuję odblokować mu pa-mięć, zamiast wspominać swe przestępcze poczynania, on, sądząc po dzi-kim krzyku "Nie chcę! On żyje!", usiłuje stać się z powrotem dawnym, zwykłym sobą, dobrym i porządnym człowiekiem, który teraz nie może żyć z takim grzechem na sumieniu. Kiedy daję mu spokój, kontynuuje walkę nie wiadomo z kim, przebywając w jakimś iluzorycznym świecie. Co to za świat, nie można określić na podstawie tych kilku urwanych zdań, ale, za-pewniam pana, w ciele Kiselenki zamieszkał teraz ktoś inny. I z poprzed-nim Kiselenką toczy walkę nie o życie, a o śmierć. * Schizofrenia... - wymamrotałem. Kruus wzruszył ramionami. * A dokumenty? - przypomniałem sobie. - Dlaczego spalił doku-menty? * Co ja mogę powiedzieć? - znowu wzruszył ramionami psycholog. * Trzeba zawieźć go do Petersburga. Tam, mając wszystko pod ręką, spróbujemy dojść do sedna. I trzeba się spieszyć. On dosłownie gaśnie w oczach. W oddali rozległ się szybko narastający szum silnika. Zbliżające się światło reflektorów liznęło delikatną korę drzew - zielonkawe za dnia pnie, wyskoczyły z mroku jak martwobiałe widma i znowu znikły. Rzuci-łem niedopałek, wstałem, aby spojrzeć, kto przyjechał. Tak jak przypuszczałem, był to Grigoriewicz. Jadąc tutaj z lotniska, wysłałem go, aby porozmawiał o Kiselence ze zwierzchnikiem lokalnej gwiazdy komunistów. Rozmowa niczego nowego nie wniosła. Wspaniały człowiek, uczciwy, pedantycznie porządny, zawsze chętny do pomocy i obro-ny. Muchy nie skrzywdzi. Po śmierci Ałtanses Erkinbekowej Kiselenko był jednym z kandydatów na zwierzchnika gwiazdy Turatamu. Zabrakło mu kilku głosów. * Tak - rzekłem z ciężkim westchnieniem. - Nie ma tu więcej nic do roboty. Oczywiście, sprawdzimy i wersję z kierownikiem, ale... Dokto-rze, czy przelot nie zaszkodzi naszemu pacjentowi? Kruus długo szukał swojej chusteczki. W końcu ją wyjął. Wytarł usta. Potem czoło. * Nie mam pojęcia - odrzekł. Rozdział czwarty ZNOWU PETERSBURG 1 Kochałem ją całkiem inaczej. Była jak mała dziewczynka i z pew-nością taka pozostanie. Z początku długo ją kołysałem niczym dziecko, a ona lgnęła do mnie; ale w pewnych chwilach, jak to zawsze bywa, ta bezgraniczna męska władza nad delikatnym, sprężystym, radosnym, nagle przerywała s'luzy, i ja - kipiałem... a Liza już nie tylko była uległa -zachłannie nadstawiała się, przyjmowała mnie z okrzykami upojenia i roz-szerzała swoje skryte głębiny, starając oddać się tym bezgrzesznym odmę-tom całą duszą i jestestwem; a ja rzeczywiście umierałem na ułamek se-kundy... Wylecieliśmy nocą specjalnym rejsem, powoli doganiając słońce, i wy-lądowaliśmy w Pułkowie późnym wieczorem. Prosto z lotniska zadzwoni-łem do Stasi - nikt nie odebrał. Teraz, zanim wrócił mi oddech, pojawił się gryzący niepokój o nią - czy się nie rozchorowała? Gdzie może być o tak późnej porze? Czy telefon działa? Byłem szczęśliwy, że pojechałem na Wasilewski. * Kochany... * Co? * Wspaniały... * Tak, jestem taki. * Stęskniłeś się, czuję to. * Bardzo. * Jak mi się to podoba... * I mnie. * Jak mi się podoba wszystko, co ze mną robisz! * A jak ja uwielbiam robić to z tobą! * A może chcesz jeszcze cos' zjeść? Przecież nic nie jadłeś cały dzień! * Kocham cię, Lizo. * Boże! Jak dawno mi tego nie mówiłeś! * Czyżby? * Całe dwanaście dni! * A ty... * Kocham cię mocno - bardzo mocno. Z każdym dniem coraz sil-niej. Jeśli tak dalej pójdzie, około pięćdziesiątki stanę się po prostu biało-włosą brodawką gdzieś pod twoją pachą. Ponieważ nie mogę się od ciebie oderwać. * Nie chcę brodawki, chcę dziewczynkę. * A jak Połcia cię kocha! Wiesz, moim zdaniem, już trochę jak męż-czyznę. Boję się, że będzie jej bardzo trudno znaleźć sobie kogoś, kiedy przyjdzie jej czas. * Kiedy rodzice się kochają, dzieci kochają rodziców. * To prawda. Patrzy na mnie i kocha ciebie; patrzy na ciebie i kocha mnie... * Czy nie jest ci ze mną ciężko, Lizo? * Jestem z tobą bardzo szczęśliwa. Bardzo-bardzo-bardzo. Liście na wietrze. Ale czy liście są winne, że same nie potrafią latać? Któż będzie śmiał chwytać je w powietrzu i rzucać w błoto z okrzykiem: "Wasz lot to kłam-stwo, unosi was żywioł! To, że teraz latacie, nie oznacza wcale, że możecie latać zawsze...". Przez zasłony sączyło się skąpe szare światło. W jadalni, za niedokład-nie zamkniętymi drzwiami, miarowo tykał zegar. Na dole bezdennie ciem-niał dywan; lustra stały jak mgliste widma. Dom. Jej oddech łaskotaj moje włosy pod pachą - tam, gdzie chciała przyro-snąć. Niemal ułożywszy ją na sobie, obejmowałem obiema rękoma, bardzo mocno, prawie spazmatycznie - tak chciało się jeszcze mocniej, jeszcze bliżej. Jak zawsze po miłosnym akcie, na jakiś czas stawałem się - wbrew moim obyczajom - gadatliwy. Chciałem opowiedzieć jej wszystkie my-śli, wszystkie odcienie... choćby tylko te, które można. * ...Nigdy nie opowiadałeś tak dokładnie o swoich sprawach. * Ponieważ ta sprawa nie jest taka jak inne. Rozumiesz, ciągle myślę, że to nie był przypadek - wybrano właśnie jego. Taki porządny, taki uczci-wy, gotowy pomóc każdemu, kto został poniżony. Nawet w malignie dalej kogoś bronił, walczył o jakiś sobie tylko znany ideał. W tym sedno. Po prostu ten ideał przekształcił się w potwora. * Nie mogę sobie tego wyobrazić. * Ja też. Ale on, czuję to, wyobrażał sobie. To było dla niego rzeczy-wiste. Jakby ktoś odrobinę zmienił pewne akcenty w jego duszy - i od razu te cechy, które przywykliśmy, na szczęście zresztą, stawiać ponad wszystkim, stały się straszne. Wiesz, wcześniej sądziłem, że nie ma u czło-wieka cech całkiem złych albo całkiem dobrych. Bardzo dużo zależy od sytuacji. W pewnych okolicznościach podatność jest bardzo duża, a w in-nych - obróci się w swoje przeciwieństwo i przekształci w mazgaj-stwo i bezradną pokorność. Obie takie sytuacje mają takie samo prawo zaist-nieć. W pewnej sytuacji okrucieństwo jest równe okrucieństwu, a w innej właśnie będzie prawdziwym dobrodziejstwem. Wybacz, nie umiem jesz-cze sformułować tego jaśniej, myśli się rozpływają... Teraz pomyślałem, że wszystko jest nie tak. Sytuacje, kiedy dobroć staje się zgubą, a okrucień-stwo - ratunkiem, nie mają prawa istnienia. Jeśli świat przemienia dumę w butę, wierność w natręctwo, zaufanie w głupotę, pomoc w przemoc -taki świat powinien być przeklęty. Westchnęła. * Tak to już jest, Saszeńka. Wyłamujesz otwarte drzwi. Dobroć bez Boga to mazgajstwo, duma bez Boga staje się oschłością, pomoc bez Boga okazuje się przemocą... Uśmiechnąłem się i pogładziłem ją po głowie. * Sasza, czy ty naprawdę nie czujesz, że ja mam rację? * Kiselenko wcześniej też nie wierzył w Boga - i był wspaniałym człowiekiem. A potem nadal nie miał wiary - i stał się wściekłym psem. * Jeśliby wierzył w Boga, nie wpadłby w łapy diabła! * A ilu wierzących wpada, Lizo! I ilu ateistów nie wpada! W jadalni, przebijając spokojne tik-tak, zaburczal telefon. * Kto to może być? - ze strachem spytała Liza. - Prawie trzecia... A we mnie zamarło serce. Chociaż Stasia nigdy nie dzwoniła do mnie do domu, w żadnym wypadku nie zadzwoniłaby nocą. Pierwsza zwario-wana myśl, która przyszła mi do głowy, że cos'jej się stało. Nie, nie o nią chodziło. Dzwonił Kruus. * Proszę wybaczyć, że niepokoję - powiedział bezbarwnym ze zmę-czenia głosem - ale, jak pamiętam, rano składa pan raport w minister-stwie. Chciałem, żeby pan wiedział. Kiselenko zmarł. * Cos' jeszcze powiedział? - spytałem po chwili. * Ani słowa. Dobranoc. * Dobranoc, Waldemarze Olgierdowiczu. Dziękuję panu. Niech pan idzie odpocząć. Odłożyłem słuchawkę. * Cos' się stało? - bardzo spokojnie spytała Liza z sypialni. * Jeszcze jedno ciało nie wytrzymało dychotomii sprawiedliwości ludz-kiej i sprawiedliwości Szatana - rzekłem. * Co? * Lizo... Wybacz. Pozwolisz, że wyjątkowo... zapalę tutaj, w sypial-ni? * Oczywiście, Saszeńka - odpowiedziała natychmiast. Zatrzymała się. - Chociaż lepiej by było, żebyś tego nie robił, prawda? Uśmiechnąłem się wbrew sobie. Oto cała Liza. Moja kochana. * Tak, masz rację. Nie będę. * Chodź lepiej do mnie. Ja cię troszkę obliżę. Poszedłem do niej. Siedziała na łóżku, wyciągnęła się ku mnie; wyraź-nie na delikatnej, jedwabiście pobłyskującej w cieniu piersi ciemniał kan-ciasty drewniany krzyżyk. * Liza - to taka, która liże? - spytałem. * Ta sama. Usiadłem na brzegu. Objęła mnie od razu obiema rękoma. Cichutko spytała: * Zmarł, tak? * Tak. * Bardzo go żałujesz? Klap-klap-klap. * Bardzo. * Był zabójcą, Sasza. * Wpadł pomiędzy jakieś straszne tryby. Życie oddam, żeby dowie-dzieć się, co go tak zamęczyło. * Życia nie oddawaj - poprosiła. - Wtedy mnie zabijesz. * ...Dlatego wydaje mi się bezsporne, że natknęliśmy się na nadzwy-czaj operatywny, zupełnie nowy lub w każdym razie nigdzie nie stwier-dzony dotąd sposób oddziaływania na psychikę ludzką w przestępczych celach. Nie wykluczam, że z podobnymi przypadkami nasza jak i świa-towa praktyka już się spotykała, ale nie umiała ich zidentyfikować, ponie-waż, jak panowie widzicie, rozpoznanie jest w takich przypadkach nad-zwyczaj trudne. Obiekt presji nie staje się robotem. W pełni odczuwa swo-ją tożsamość, zachowuje wszystkie podstawowe cechy charakteru, ale jego postępowanie - zgodne z jego charakterem - ulega straszliwej deforma-cji. W dodatku, jeśli sądzić po przypadku nieboszczyka Kiselenki, zaraz po realizacji przestępczego czynu obiekt, który podległ presji - umiera. Na coś w rodzaju gorączki wywołanej szokiem psychicznym. Sam szok zaś powstaje, jak można sądzić, wskutek narastających spazmatycznych przeskoków psychiki między dwoma skrajnymi wariantami zachowań. W gruncie rzeczy, od momentu pojawienia się tych przeskoków człowiek jest już skazany. Oba warianty opierają się na najważniejszych, podstawo-wych cechach jego indywidualnego jestestwa; w tym samym czasie nie tylko wzajemnie się wykluczają, ale także, z punktu widzenia każdego z nich, alternatywny wariant wydaje się obmierzły, upodlający, świadczący o peł-nej, moralnej degradacji ,ja", o pełnym upadku społecznym. * A może jednak to tylko choroba? - spytał Lamsdorf. Ponury, roz-strojony, siedział za stołem na przeciwko mnie, podpierając głowę rękoma. Poprzez szpary pomiędzy palcami śmiesznie i żałośnie sterczały jego bo-kobrody. * Specjaliści zapewniają, że nie - odrzekłem. * Zagadkowa sprawa, panowie - odezwał się z kanapy minister. Sie-dział w rogu, założył nogę na nogę, palił fajkę. Przybył do ministerstwa wprost z lotniska - z powodu katastrofy "Cesarzewicza" musiał skrócić program ostatnich dni swojej australijskiej podróży. On także był ubrany niezgodnie z protokołem. - Zagadkowa i okropna. Czy ustaliliście kon-takty Kiselenki? * Zostawiłem ludzi w Turatamie - odpowiedziałem. - Razem z ka-zachskimi kolegami prześledzą ostatnie tygodnie życia Kiselenki. Co do minuty, może być pan pewny. Ale jednocześnie muszę powiedzieć, że nie-zbyt wierzę w pozytywny rezultat poszukiwań, że to cokolwiek da. * Dlaczego? - uniósł brwi minister. * Kiselenko żył bardzo zwyczajnie, całkowicie na widoku. Dom -praca, praca - dom... A, jeszcze stół na podwórzu - domino i nardy. W Turatamie praktycznie nie pojawiają się przypadkowi ludzie. * No, ale przecież ktoś go "przygotował"? Wzruszyłem ramionami. * Ktoś go "przygotował". * Jak pan interpretuje to zdanie... - minister wziął złączone stronice leżącego obok niego na kanapie raportu; mocniej ścisnął fajkę w kąciku ust, wolną ręką wyjął z kieszeni na piersi okulary o połamanych opraw-kach i podniósł do oczu. - "Szkoda, do niego samego już nie dosięgnę"? * Przypuszczam, że tak jak i pan, Anatoliju Fieofiłaktowiczu - od-rzekłem, starając się zachować beznamiętny ton. - Biorąc w dodatku pod uwagę, sam fakt znęcania się nad dokumentami, świadczący o nagle poja-wiającej się patologicznej nienawiści do domu panującego i jego symboli-ki, jestem skłonny przypuścić, że tym zdaniem Kiselenko wyraził swój żal z powodu niemożliwości wykonania terrorystycznego zamachu na najja-śniejszego pana. * Chroń nas Boże! - ze strachem wymamrotał Lamsdorf i przeże-gnał się. * Czy uważa pan, pułkowniku, że powinniśmy wzmocnić ochronę członków rodziny panującej? Z powątpiewaniem pokiwałem głową. * Nie wykryliśmy najmniejszego śladu systematycznie działającej or-ganizacji. * Wykryjecie, ale za późno! - wykrzyknął Lamsdorf. * Z drugiej strony - sam sobie odpowiedział minister i w zamyśle-niu pyknął fajką - jaka, do diabła, ma być ta wzmocniona ochrona, jeśli najwierniejszy człowiek może nagle stracić rozum i wypuścić w cesarza cały magazynek... * Pan, na przykład - podpowiedziałem. W milczeniu wpatrzył się we mnie. * Pan, człowiek zdecydowany i pryncypialny, aktywnie propagujący sprawiedliwość, a przy tym gorący patriota swojej rodzimej guberni kur-skiej - wyjaśniłem - nagle zauważył, że ostatnie z zaakceptowanych przez Dumę i zatwierdzonych przez cesarza edyktów ograniczają prawa kurskich chłopów. No, dla przykładu: kolejna linia przesyłowa energii elek-trycznej pójdzie nie przez Kursk, a przez Biełgorod. I w biełgorodskich wsiach energia elektryczna okaże się o pól kopiejki tańsza. Kierując się swoją pryncypialnością, wprost kipiąc od złości, na pierwszej audiencji podejdzie pan do cesarza i, wymieniając z nim uścisk ręki, milcząc, wy-strzeli mu kulę rozpryskową w brzuch. * Co pan wygaduje, książę! - wykrzyknął oburzony Lamsdorf. * Wybaczcie, Iwanie Wolfowiczu, nie przygotowywałem się, to im-prowizacja. Ale to, jak mi się wydaje, bardzo dobry przykład tego, co się stało z Kiselenką. * Tak, to dopiero sprawa •- po pauzie rzekł minister i kaszląc, z wy-siłkiem wstał. Przeszedł przez gabinet powoli, prawie potykając się. Wi-docznie długo siedział w fotelu liniowca Canberra-Petersburg. Lamsdorf z udręką kręcił głową. Minister jakiś czas przechadzał się tam i z powrotem, od czasu do cza-su wypuszczając z fajeczki sine obłoczki aromatycznego, miodowego dymu. Potem zatrzymał się przede mną. Wstałem. * Niech pan siedzi... Usiadłem. * Już nie mogę usiedzieć na miejscu, daję słowo... Co macie zamiar dalej robić? * Po pierwsze, rozpracować kontakty Kiselenki. Bez względu na to, co o tym myślę, to obowiązkowa procedura. O tym już mówiliśmy. Po drugie, chcę spróbować wychwycić analogiczne przypadki w przeszłości, jeśli takie były. Statystyka to wielka nauka. Może uda się trafić na coś, a może nawet ustalić jakieś regularności. Po trzecie, mam jeszcze jeden pomysł... na deser. * Co takiego? - spytał minister. * Nie dają mi spokoju majaczenia Kiselenki. Miały konkretny, wła-sny sens, tak naprawdę opisują pewien konkretny obraz. Z kimś walczy, broni jakiejś kobiety... z takim samym zapałem, z jakim by pan, Anatoliju Fieofiłaktowiczu, bronił swoich kurskich chłopów. Lamsdorf otworzył swój egzemplarz raportu, przebiegł wzrokiem jego treść. * Nieco dalej. Ostatnie słowa, które wymówił Kiselenko. - "Sztandar, sztandar wyżej. Niech go widzą, nasz czerwony" - gło-śno przeczytał Lamsdorf. - To? * Tak, to. * Należy przypuszczać, że miał na myśli czerwony sztandar? - uści-ślił minister. * Tak. Nie ma pan żadnych skojarzeń? * Przyznaję się, że nie. * Ja też się poddaję - rzekł Lamsdorf. - Chociaż to rzeczywiście może być ślad. W informatorze Hagelstróma... * Stop, stop, Iwanie Wolfowiczu. Problem w tym, że symbolika czer-wieni była szeroko wykorzystywana przez wczesnych komunistów wtedy, kiedy komunizm - protokomunizm, dokładniej mówiąc - próbował w róż-nych krajach przejąć władzę państwową. Wyrwać przemocą z rąk historycz-nie posiadających ją struktur. To było barbarzyństwo, rzecz jasna, choć wyni-kające z katastrofalnych warunków socjalnych w drugiej ćwierci minione-go stulecia... ale, jeśliby się to udało, wtedy komunizm by się skończył. Szybko wyjaśniłoby się, że im więcej przemocy propaguje wiara lub ruch społeczny, tym więcej elementów przestępczych wkrada się w szeregi jego adeptów, nieodwracalnie przekształcając całą grupę wiernych w przestęp-czą bandę. Albowiem im więcej przemocy stosuje się, by przeobrazić świat, tym bardziej wiara albo ruch stają się wygodnym narzędziem dla pewnych kręgów, usiłujących wykorzystać takie bunty dła własnych celów. * Gdzieś czytałem to zdanie... * No jakże, Iwanie Wolfowiczu! Przecież to obowiązkowa lektura na wydziale prawa! "Kto to są »przyjaciele ludu«", Władimir Uljanow. Pseu-donim religijny - Lenin. __Jego styl zawsze wydawał mi się przyciężki - blado uśmiechnął się Lamsdorf. * Od "Agni-jogi" także głowa trzeszczy - obraziłem się. * Do rzeczy, panowie, do rzeczy! - niecierpliwie rzucił minister. * Ale ja mówię na temat, Anatoliju Fieofiłaktowiczu. Pod czerwo-nym sztandarem, na przykład, bohatersko ginęli na barykadach tkacze z Lyonu w 1834 roku. Żadni przestępcy, pros'ci, sprawiedliwi, doprowadzeni nędzą do rozpaczy robotnicy. Były inne przykłady... I teraz, to nie wykluczone, istnieje pewne prawdopodobieństwo, że zachowała się jakaś' hermetyczna sekta, przestrzegająca nauki komunizmu w tej pierwotnej, dzikiej formie, która już po tylu latach zwyrodniała do końca... coś w stylu tych irlandz-kich fanatyków, którzy jeszcze w połowie naszego wieku wysadzali lon-dyńskie sklepy. Minister w zamyśleniu pykał fajeczkę, cały czas stojąc pośrodku gabi-netu, opierając jedną rękę o bok i marszcząc brwi. Za to twarz Lamsdorfa rozjaśniła się: * Jak to wspaniale, że cesarz właśnie panu powierzył to dochodze-nie! * Chciałbym mieć taką nadzieję - powiedziałem. Minister nagle podniósł sią i nadal marszcząc brwi podszedł do mnie zupełnie blisko. Znowu wstałem. Wziął mnie za łokieć. * Gdyby tak było, mogą wyjść na jaw okropne tajemnice - cicho i z naciskiem powiedział. - Pułkowniku, czy jest pan pewny...? Czy jest pan gotowy kontynuować śledztwo, czy też panu, jako komuniście... * Bardziej niż gotowy - odrzekłem. - To sprawa mojego honoru. Jeszcze przez sekundę pytająco patrzył mi w oczy, potem podszedł do kanapy i usiadł, znowu zakładając nogę na nogę. Ja też usiadłem. * Co pan zamierza przedsięwziąć dla zbadania tej wersji? - spytał. * Mam zamiar zwrócić się o konsultację bezpośrednio do szóstego patriarchy komunistów Rosji - odrzekłem zdecydowanie. Moi rozmówcy w milczeniu przez jakiś czas przetrawiali moje słowa. Potem Lamsdorf zapytał: * A czy to taktowne? * To nieuniknione. Jeśli niczego o nich nie wie - a sądzę, że nie wie * to, w każdym razie, lepiej od wszystkich innych jest w stanie wskazać mi ludzi, którzy mogą coś wiedzieć. W biurze patriarchy istnieje wydział łączności z zagranicznymi eparchiami. Żeby jego pracownicy udzielili mi informacji, potrzebna jest akceptacja samego patriarchy. Oprócz tego jest taki bogaty środek wymiany informacji, jak plotki, pogłoski i różnego rodza-ju wymysły. Z pewnością nie mogły nie trafić do uszu patriarchatu. * No cóż, nieźle pomyślane - rzekł minister. - Kiedy zamierza pan pojechać do Symbirska? * Mam nadzieję, że zdążę jeszcze dzisiaj. Albo jutro pierwszym po-rannym lotem o szóstej czterdzieści. Czas jest cenny. Coś mi podpowiada, że mamy go niewiele. * Niech Bóg panu pomoże, Aleksandrze Lwowiczu - rzekł minister i wyjął z kieszeni zegarek-cebulę, spojrzał na tarczę. Wstał. * Dziękuję, Anatoliju Fieofiłaktowiczu. Teraz ja mam do pana pyta-nie. Mam występować jako urzędnik MBP, czy też jako osoba prywatna, współwyznawca szukający okazji do rozmowy? Minister zamyślił się, wydało mi się, że trochę się zdenerwował. Wi-dać pytanie wydawało mu się zbyt bezpośrednie, na granicy nietaktu -chciał, żebym sam podjął wygodną dla rządu decyzję. * Lepiej jako osoba prywatna-niechętnie rzekł po długim, niegrzecz-nym milczeniu. - Rozumie pan... dziennikarze coś wywąchąją i poleci fala plotek. Znowu cesarskie służby specjalne wtrącają się w sprawy wy-znań. Będą zrzędzić w Synodzie, posypią się interpelacje w Dumie. Prze-cież oni tylko na to czekają! Udowadniaj potem człowieku, że nie jesteś wielbłądem. * Dobrze, Anatoliju Fieofiłaktowiczu, tak zrobię - powiedziałem. Zdecydowanym ruchem schował zegarek do kieszeni. * Do ceremonii żałobnej pozostało czterdzieści minut, a ja muszę jesz-cze się ogolić i przebrać. Iwanie Wolfowiczu, pan też idzie? * Tak, oczywiście. * W takim razie spotkamy się na dole. A pan, Aleksandrze Lwowiczu? * Ja wyrażę swoje współczucie ofiarom przyspieszając prowadzenie śledztwa - wyrzekłem. Nad Zajęczą Wyspą głucho brzmiały basy pożegnalnej salwy. Piskli-wie drżały szyby. Kondukt ciągnął się od Isakijewskiego soboru przez całe nabrzeże aż do końca mostu Troickiego. Przyjechała królowa Zjednoczo-nego Królestwa Wielkiej Brytanii ze starszą córką, piękną i powściągliwą w okazywaniu uczuć - plotka dawno temu uznała ją za kandydatkę na narzeczoną wielkiego księcia; przyjechał kronprinc Niemiec, niezbyt do-brze ukrywający pod stoicką maską wstrząs wywołany tragiczną śmiercią kuzyna - sam Wilhelm Fryderyk już nie miał sił, by opuścić pałac w Pocz-damie. Monarchowie skandynawscy przesuwali się jak garstka choinko-wych ozdóbek, trzymając się blisko siebie. Przewodniczący Ogólnochiń-skiego Zgromadzenia Przedstawicieli Narodowych z szacunkiem podtrzy-mywał pod łokieć Pu I - postarzałego, wyschniętego i podobnego do ko-nika polnego, okutanego po oczy mikado. Mimo wszystko zdecydował się nie powierzać obowiązku synowi i zaryzykował osobisty hołd zmarłemu. W ślad za nim podążali liczni królowie Indochin. Prawie wszystkie koro-nowane głowy świata, pochylone w smutku, niczym jedna rodzina posu-wały się tą trasą, którą zwykle chodziłem do domu. Chłostał ich surowy wiatr znad Bałtyku. Spoglądając na ekran stojącego w rogu gabinetu telewizora, najpierw wezwałem do siebie kierownika grupy "B" porucznika Papazjana. * Mam dla pana zadanie, Azerze Akopowiczu. A właściwie nie dla pana osobiście, ale dla całej pańskiej grupy. Razem wam będzie raźniej. Zróbcie dla mnie wyciąg ze wszystkich możliwych spraw kryminalnych według mniej więcej takiego kryterium: próby zabójstwa lub dywersji, także te, które się powiodły, przy nie w pełni wyjaśnionych motywach. W pierw-szym rzędzie szukajcie takch przypadków, kiedy przestępca po wykonaniu zadania tracił rozum lub zginął albo umarł w niewyjaśnionych okoliczno-ściach. * Jasne - skinął porucznik. Czułem, że rwie się do pracy: śledztwo sensacyjne, grupa istnieje już ponad dobę, a jeszcze nie otrzymała ani jed-nego zadania. - W jakim regionie? Smutno popatrzyłem na niego i milczałem. * W całej Rosji? - spróbował odgadnąć. * Na całym świecie - rzekłem. Gwizdnął cicho. - Ale w Rosji, rzecz jasna, przede wszystkim. * W jakim okresie? - sądząc po głosie, jego entuzjazm trochę przy-gasł. Znowu smętnie popatrzyłem na niego i milczałem. Twarz mu się wydłużyła.. Także milczał -już nie odważył się zgady-wać. * W ciągu ostatnich stu pięćdziesięciu lat - rzekłem w końcu. - Zanurzcie się w historię tak głęboko, na ile wystarczy godnej zaufania sta-tystyki. Poruszać będziecie się w porządku odwrotnym do chronologicz-nego: bieżący rok, zeszły rok, dwa lata temu i tak dalej. Słuchał uważnie, wyraźnie spoważniał. I wtedy, żeby już go dobić, niedelikatnie upewniłem się: * Wystarczy wam kilka godzin? * Pan chyba żartuje, panie pułkowniku! - wykrzyknął, aleja szybko wyciągnąłem rękę i uścisnąłem jego dłoń. - To wszystko, Azerze Akopo-wiczu, ja tylko żartowałem. Chciałem pana trochę rozweselić przed ata-kiem. Praca galernicza, świetnie to rozumiem. Nie spieszcie się, pracujcie dokładnie. Ale i nie przeciągajcie. Zaraz dam panu kopię swojego raportu w sprawie Kiselenki. Nie pozwolę panu wynieść go z gabinetu, przejrzy pan na miejscu. Wtedy pan lepiej zrozumie, czego szukam. I będzie pan sam przeprowadzał wstępną selekcję faktów, które wykopią pańscy chłop-cy. Ja nie mam na to czasu. Kiedy Papazjan, umościwszy się w rogu pokoju, z profesjonalną szyb-kością przeglądał raport, zadzwoniłem do działu szyfrów i spytałem, czy nie dotarła depesza od Karawajczuka. Dotarła. Jak należało oczekiwać, żadnych incydentów w amerykańskiej części projektu "Ares" nie było. Przy okazji Amerykanie z wyjątkową życzliwością podziękowali za ostrzeże-nie, obiecali wzmocnić ochronę zatrudnionych przy realizacji projektu osób i wyrazili nadzieję, że podzielimy się z nimi rezultatami dochodzenia, jeśli te wyniki, naszym zdaniem, dotyczyć będą w jakimś stopniu interesów Sta-nów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Na hipotezie "Ares" można było postawić krzyżyk. Papazjan, który po przeczytaniu raportu już całkiem spoważniał, zwrócił mi go i wyszedł, a ja ruszyłem do lingwistów. Tutaj także nie znalazło się nic pożytecznego. Słowa "omon" nie znał nikt. Komputerowa obróbka terminu wykazała, że najprawdopodobniej jest to skrót lub skrótowiec. Na krótko pojawiła się nadzieja - ale kiedy komputer zaczął wyświetlać nieskończoną liczbę wariantów odczytania skrótu, od zupełnie niewin-nych "osamotniony mąż ożywiony nadzieją" i "obrządek miarodajnego otumanienia narodów", do zupełnie absurdalnych, splunęliśmy z ope-ratorem, nie umawiając się. A jeśli jeszcze weźmiemy pod uwagę, że abre-wiatura mogła być w innym języku... Jednym słowem ten trop także pro-wadził donikąd. Wtedy wróciłem do siebie. * Cześć! Gdzie jesteś? * W pracy. * Już wróciłeś? * Jeszcze wczoraj. Po dwunastej próbowałem dodzwonić się do cie-bie z lotniska, ale nikt nie odbierał. * A, tak. Więc to jeszcze i ty dzwoniłeś? * Bylas' w domu? * Tak, leżałam plackiem. I, jak zawsze, telefon nie milkł ani na sekun-dę, a wstać, to lepiej od razu zdechnąć. Miałam bardzo trudny dzień, biega-łam cały dzień jak szalona. Szukałam, czy nie trzeba komuś drew narąbać. * Wybacz, ale nie rozumiem. * Roboty szukałam, Sasza, co tu jest do rozumienia. Potrzebuję pie-niędzy. * Stasiu - rzekłem ostrożnie - a może jednak mógłbym... * Wydaje mi się, że już rozmawialiśmy na ten temat - sucho urwała. * Lepiej do tego nie wracajmy. Pomocy finansowej nie przyjmowała w żadnej formie. Nawet, jak to się nazywa, na gospodarstwo. Ani jako pożyczkę. Uważała, że od innych może pożyczać, ale ode mnie nie. Mogła wygadać się przypadkiem, że w domu kompletnie nie ma nic do jedzenia, a natychmiast potem przygotować mi kró-lewski obiad czy kolację; sama zaś, siedząc naprzeciw, łowiła kawałeczki ze swojego talerzyka, informując mnie mimochodem, że pieniędzy niewiele jej zostało - na dwa dni, i jeśli jakieś "Nowe Słowo", na przykład, opóźni się z wypłatą honorarium, to będzie musiała zacisnąć pasa. Każdy kąsek stawał mi w gardle, chociaż zawsze gotowała sama i zawsze doskonale. Kiedyś spróbowałem po kryjomu wepchnąć pod papier na biurku bank-nocik dwusturublowy - rankiem, już na ulicy, znalazłem go w kieszeni palta. O mało się nie spaliłem ze wstydu. * No i jak - znalazłaś drwa? * Wyobraź sobie, że tak. Mam szansę na etat młodszego redaktora w dziale literackim "Rosyjskiego Żyda". I co ważne, nie będę musiała co-dziennie chodzić do pracy. Wystarczy, że wpadnę ze dwa razy w tygodniu, zabiorę teksty i mogę pracować w domu. * A co się stało, Stasiu? Dlaczego tak nagle zaczęłaś potrzebować pieniędzy? * Nadszedł taki moment. Trzeba zaoszczędzić na przyszłość. Nic cie-kawego do opowiadania, Sasza. I to wszystko. Zrobi aluzję do trudności - ale nigdy nie powie, na czym polegają. Kiedyś, kiedy ta rysa jej charakteru ledwo zaczynała się przejawiać - podczas pierwszych miesięcy znajomości nic takiego się nie zdarzało - wydawało mi się, że robi to celowo. Potem zrozumiałem, że inaczej nie może, że to cała ona. Oczywiście powinienem wiedzieć o tym, że jej życie nie jest słodkie jak miód, ale po co miałbym wiedzieć coś konkretnego? Przecież i tak nie mogę jej pomóc, a ona nie chce mi sprawiać kłopotów, sama da sobie radę... Czasami mi się wydawało, że spadam z lodowej ściany; czepiam się, próbuję utrzymać się, zdzierając paznokcie do krwi, i nie mogę - ślizgają się po wypolero-wanym pancerzu. * Przyjdziesz dzisiaj? * Bardzo bym chciał. * Kiedy? * Choćby zaraz. * Doskonale. Tylko wiesz, w takim razie będę miała do ciebie prośbę, wybacz. Wkrótce zwali mi się na głowę Janusz Kwiatkowski. Pamiętasz, opowiadałam ci. Redaktor z Łodzi. To nie ludzie, a potomkowie krokody-li! Rano dzwoni i mówi, że zaraz wylatuje. Ma tu jakieś sprawy w fundu-szu wsparcia literatur zachodniosłowiańskich, na jakieś trzy dni. Więc za-miast płacić za hotel, informuje, że zatrzyma się u mnie. Dzięki temu, my, starzy przyjaciele, w końcu będziemy mogli porządnie się nagadać. W li-stopadzie byl tu przejazdem, widział, że mam dwa pokoje... Będzie wie-czorem, wyobrażasz sobie? * Z trudem, ale tak. * Nawet nie zainteresował się, czy mogę czy nie. A ja teraz źle się czuję, a w domu pusto jak wymiótł. Nie mógłbyś kupić czegoś do jedze-nia? * Co za pytanie - rzekłem - oczywiście. Mogłabyś tak długo nie wyjaśniać. Wyjadę za godzinę. * Dziękuję, świetnie! I jeszcze jedna sprawa: masz klucze? * Oczywiście. * Mam teraz pamięć całkiem dziurawą, dlatego mówię, póki pamię-tam - zostaw je u mnie. Dam mu je na te trzy dni. Nie będę przecież siedziała przy drzwiach, czekała na jego dzwonek... * Jasne - rzekłem. - Czekaj na mnie. * Całuję. * Wzajemnie. Przeszedłem obok dyżurnego, burknąłem: "Będę za trzy godziny"; pra-wie pobiegłem, wściekle waląc obcasami o asfalt, do swojego samochodu. Kluczyki trafiły do startera dopiero za trzecim razem. Motor zamruczał, zawył. O mało nie zapomniałem włączyć kierunkowskazu. Zakręciłem w Milionową, przeleciałem obok pałaców, obok Pola Marsowego, wcisną-łem się nieskończonej długości potok samochodów jak żółw pełznących na południe po Sadowej. Właściwie te kołowe, benzynowe rupiecie to już anachronizm. Od dawna opracowuje się projekty przeniesienia indywidualnego trans-portu na siłę ciągu - nie potrzeba to tego dróg, benzyny, żadnego hałasu, żadnych spalin, szybkość w każdym otwartym miejscu sięgająca trzystu, czy nawet czterystu wiorst na godzinę. Ale wymaga to całkowitego odno-wienia parku maszynowego. W dodatku nadzwyczaj utrudni kontrolę ru-chu drogowego. I jeszcze automobiliści i drogowcy - wpływowe persony - stawiają opór, jak trzystu Spartan... Ponadto wymaga to jeszcze co naj-mniej pięciokrotnego zagęszczenia sieci orbitalnych grawitatorów. Też dro-go i kłopotliwie. A na razie - jeździmy, smrodzimy, spalamy drogocenne paliwa, przesączamy się w żółwim tempie poprzez kapilary transportowych magistrali. Przy Zamku Inżynierskim skręciłem ku Fontance i na nabrzeżu przy-spieszyłem. O ile pamiętałem, cztery lata temu miała szalony romans z tym Kwiatkowskim. Wprost nigdy niczego nie powiedziała, ale znając ją moż-na było się wszystkiego domyśleć z półsłówek. Dwa pokoje i co jeszcze! A ile łóżek? Chociaż w jadalni stoi otomana... Albo pościeli mu na chod-niczku przed drzwiami? Gdzieś całkiem blisko, z lewej strony, głośno zawył klakson i natych-miast zapiszczały hamulce. Ogromny cień autobusu, trzęsąc się, zawisł nad moim "rumakiem" i natychmiast przepadł gdzieś daleko z tyłu. Tfu, do czorta! Okazuje się, że przejechałem na czerwonym i nawet nie zauważyłem. Jak to się mówi - uchroniła mnie łaska boska. Starczy. Rozłościłem się na siebie. A kimże ja jestem? Może ma teraz ostatnią możliwość powrotu do tego, kogo do tej pory kocha? Zresztą, jeśli dowiadywałem się, że tego albo innego mężczyznę Sta-sia ceni, a tym bardziej, że kiedyś go kochała, taki człowiek od razu zyski-wał w moich oczach. Nawet nie widząc go ani razu, zaczynałem odnosić się do niego jakoś tak... po przyjacielsku. Zaczynałem bardziej szanować. Nie wiem, dlaczego. Z pewnością podświadomie uznawałem, że przecież nie kochała go bez przyczyny. Z pewnością było to uczucie podobne do tego, które Stasia odczuwała w Saguramo, pytając o Lizę i Połę. Nie wiem, czy mówiła to szczerze, czy tylko chciała sprawić mi przyjemność - och, oby tylko szczerze! "To prze-cież bliscy mi ludzie". Teraz po prostu zdenerwowałem się, ponieważ spa-dło to na mnie zbyt nieoczekiwanie. Przez ostatnią dobę przeżyłem za dużo stresów, o Stasię też się martwiłem - przecież prawie boso dreptała po zimnych kałużach... A później, nocą nie odbierała telefonu... zresztą, co tu owijać w bawełnę - oddalała się... Warto by poczytać w wolnej chwili, co ten Kwiatkowski pisze. Na pewno są przekłady na rosyjski. Tylko kiedy znajdę wolną chwilę? Opublikowałby jej coś, w Łodzi, w swojej... i zapłacił jak najwięcej... Ale na sercu ciężko. Kwaśno. Najpierw zajechałem na lotnisko i zabrałem pozostawione w prze-chowalni dwie najbardziej apetyczne butelki markowego aragwi, które podarował mi na pożegnanie Herakliusz. Nie zabierałem ich stamtąd wcze-s'njej - wiedziałem, że przydadzą się nam ze Stasia. I masz, przydały się... Pojechałem z powrotem. Boże, na pewno jest ze mną nieszczęśliwa! Czuje się poniżona, nie doceniana... Niech sobie będzie szczęśliwsza - beze mnie. Pragnę tylko aby było jej dobrze! Ale na sercu ciężko. Najbliższy supermarket - głupie słowo, nie cierpię go, ale już się przy-jęło, nawet nie znajdzie się już rosyjskiego odpowiednika. Zresztą, jak to kiedyś' napisał, zdaje się Żukowski: po co nam cudzoziemskie słowo "ko-lumna", kiedy jest przepiękne rosyjskie słowo "słup"? - to "Torżkow-ski". Przejechałem pod oknami Stasi, minąłem mosty i zaparkowałem. Cieszyło mnie, że chociaż tyle mogę dla niej zrobić. Drapieżnie i dumnie toczyłem swój druciany wózek po bezludnym la-biryncie między błyszczącymi ladami, zrywając z nich siatki z wykwint-nymi, wymytymi do czysta produktami: kartofle z Polesia, paczki z szynką i polędwicą z Połtawy, bałyki z Astrachania, słoiki z muromskimi piklami i solone bielaki z Wałdaju, duńskie marynowane minogi i ostre, chińskie przyprawy, kraby z Kamczatki i kalmary z Hokkaido, świątecznie wielo-barwne pudełka konstantynopolskich czekoladek i marcepany z Lubeki, słoneczne siateczki marokańskich pomarańczy i ciężkie, liliowe grona ta-dżyckich winogron... Tym wszystkim, co załadowałem na wózek, można było wykarmić aż do niestrawności pięciu wygłodzonych kochanków. Wystarczy jej na dwa tygodnie. Ale gdzieś na dnie potoku bezładnych myśli krążyło: niech tylko spróbuje oddać mi za to wszystko pieniądze... Niech tylko spróbuje... Zresztą, na pewno nie ma takiej sumy. Mnie samemu ledwie wystarczyło. * ...Sasza, ty zwariowałeś! - wykrzyknęła, ledwie otworzyła drzwi. Świeża, wypoczęta, pewnie właśnie wyszła z wanny; ciężkie czarne włosy związane były śliczną wstążeczką; lekka, rozpięta bluzka - piersi prawie odsłonięte; krótka obcisła spódniczka. Wystrojona kobieta... oczekuje go-ścia. Nawet dziwne, że w ogóle mnie poznała - zupełnie zniknąłem w gąsz-czu paczek, tak jak znika wśród ozdóbek choinka, ozdobiona z całkowi-tym brakiem smaku. * Przy tobie o to nie trudno - odgryzłem się. - Gdzie rozpakowć? Poszliśmy kuchni; prawie tańczyła po drodze i cały czas zadziornie obracała się ku mnie - po prostu buzowała w niej energia. Zacząłem wyj-mować produkty, a ona natychmiast sortowała swoją mannę niebieską: * Tak, to będziemy jeść razem z tobą... To też z tobą... Ziemniaki natychmiast wstawię... Jesteś głodny? * Nie, no co ty. * To dobrze... - otworzyła szeroko lodówkę, długo i dokładnie upy-chała słoiki i pudełka, mówiąc, prawie śpiewała: Nie jestem obca - wróciłam do domu, nie jestem kuchtą - nie trzeba mi chleba. Ja - twoja namiętność, twoja niedziela, twój siódmy dzień-z siódmego nieba... * Zdążyłeś zajechać na Wasilewski? * Oczywiście. * Jak Pola? * Wiesz, nawet jej nie widziałem. Jak przyszedłem, już spała, wycho-dziłem - jeszcze spała. * Liza? * Wszystko w porządku. * Dzięki Bogu. Wspomnienie nocy powolnym ognistym dreszczem przepłynęło przez moje ciało. * Stasiu, wierzysz w Boga? * Nie wiem... - zamknęła lodówkę i wyprostowała się, spojrzała mi w oczy. Jej oczy błyszczały czule, bardzo czule. Rzadko takie bywały. * Wierzyć i chcieć wierzyć - czy to nie jedno i to samo? * A czy kochać i chcieć kochać - to jedno i to samo? Uratować albo chcieć uratować - czy to jest to samo? * No tak, a ja już prawie całkiem uwierzyłam, że ty jesteś bogiem! A ty się uwziąłeś i udowodniłeś, że boga nie ma... A po co koniak? * Jak to po co? Przecież Herakliusz nam go podarował, niech więc czeka u ciebie. Może człowiek po podróży zechce się napić. * Zjeść to on zje, ale tego... nawet mu nie pokażę - wzięła w każdą rękę po butelce, zakręciła się po kuchni, szukając skrytki. Nie znalazła; postawiła butelki chwilowo, na stole. Koniak, jak gęste brązowe słońce, świecił się za szkłem. Zachciało mi się pić. * I cos'jeszcze - wyjąłem z ukrytej kieszonki klucze od jej mieszka-nia, których, prawdę mówiąc, nigdy nie zdecydowałem się użyć. Nosiłem je jako słodki symbol własności; skrupulatnie odłożyłem na lodówkę. Prę-dzej swoje uszy zobaczę niż je z powrotem! * Mój mądrala! A ja już zapomniałam... Pomożesz mi obrać ziemnia-ki? Zawahałem się. Przed minutą, kiedy patrzyła na mnie tak czule, mnie, głupcowi, wydało się przez chwilę, że jej ożywienie, jej wyzywający strój - to dla mnie. Przeceniłeś się, Trubecki, przeceniłeś. Zgrabnie wyciągnęła nożyk. * Chętnie, Stasiu, ale zaraz muszę wracać do pracy. Wybacz. Na jej twarzy odmalowało się prawdziwe rozczarowanie. * Przestań! Już wieczór, co tam zdążysz zrobić? Janusz będzie za półtorej godziny, poznam was; rzeczywiście, wtedy możecie napić się ra-zem. Zrelaksujesz się trochę. Masz bardzo zmęczoną twarz, Sasza. * A po co ja tu będę za trzeciego... To twój stary przyjaciel, kolega... Zerknęła na mnie z ciekawością - nóż w jednej ręce, obierka w drugiej. * Sasza, wydaje mi się, że jesteś o mnie zazdrosny. * Oczywiście. * To świetnie. A ja już myślałam, że ci wszystko jedno. Ułożyłem dłonie w udawane pazurzaste łapy, podniosłem nad nią i gło-sem Szer-chana przeciągle zaryczałem: * To moja zdobycz! Zgrabnie obracając ziemniak pod ostrzem, uśmiechnęła się i ja dosko-nale zrozumiałem jej uśmiech: to jest pytanie - kto tu jest czyją zdobyczą. * Nie bój się - powiedziała potem. - Jestem bardzo oddaną dziew-czynką. I w dodatku, zupełnie nie nadaję się do użytku. * Ozdobił się miesiąc rumieńcem? Tym razem odwróciła się do mnie z niezrozumiałym dla mnie zdziwie-niem; potem tajemniczo uśmiechnęła. * Prędzej już zbiesił się. Nie mam nastroju. * No, miejmy nadzieję - rzekłem. Stasia po prostu upuściła brzęczący nożyk i kartofel, który głucho ude-rzył o stół, i zaklaskała w dłonie: * Zazdrości! Saszka zazdrości! Na tę minutę czekałam półtora roku! Hurrra! Kartofel, kręcąc się i potoczył się ku brzegowi, ale zdecydował się nie spaść. Moim zdaniem energii życiowej Stasia miała całe mnóstwo. Biedna moja ukochana. Cały czas wiedzieć, każdego dnia pamiętać... "Na Wasi-lewski zdążyłeś zajechać? Nakarmili cię?" Poczucie winy ścisnęło za gardło. * No powiedz w końcu, jak ci się podoba moja nowa fryzura? Ład-na? Zatęskniłem za namiętnością i dreszczami - ale jeśli ją pocałuję, to mi odpowie pocałunkiem, a myślami będzie tam, na lotnisku. Będzie my-ślała o tym, że warszawski liniowiec już wypuścił podwozie... Teraz Ja-nusz podchodzi do postoju taksówek... * Bardzo mi się podoba. Jak wszystko pozostałe. Bardzo ci do twarzy w tym stylu "na dziewczynkę". * Po prostu lubisz dziewczynki. Dlatego się staram. Odwróciła się, podniosła ziemniak i nóż. A na moją duszę jakby ktoś wrzucił sto pudów - tak zaciążyło mi uczucie pożegnania na wieki. A mimo wszystko - tyle czułości... Objąłem ją, leciutko przycisnąłem plecami do siebie, zanurzyłem twarz w pachnące, czyste włosy: nałożona na gole ciało bluzka z wielkim rozcięciem przyciągała dłoń: wsunąć, potem z obojczyka w dół, ku piersi... Z trudem się powstrzymałem. * Trubecki, nie podlizujcie się. Przecież nie zdążę z kolacją. Nie mnie wołała. Po raz ostatni zacisnąłem palce na jej ramionach, pocałowałem w czoło - i puściłem. Koniec. * Dobrze, Stasieńko, już idę. Nie obrażaj się. * Szkoda. Wiesz, może przyjedziesz po pracy? Poplotkujemy... * Po co ci to? * No, może chcę się tobą pochwalić? Coś takiego nie przyszło ci do głowy? * Prawdę mówiąc, nie. Nie wiem, czym tu się chwalić. Moim zda-niem twoi przyjaciele uważają mnie za wzorcowego trepa - tępego z sen-tymentalizmu lub też sentymentalnego z tępoty. * Jakiś ty śmieszny! A jutro co robisz? * Lecę do Symbirska. Będę starał się o spotkanie z patriarchą komu-nistów. Skaleczyła się w palec. Jęknęła, wsunęła dłoń pod strugę wody - z roz-targnieniem odwróciła się do mnie. * A po co? * To koniecznie. Zegnaj, Stasiu. Zrobiła krok ku mnie, jak w Saguramo chowając ręce za plecy, żeby nie kapnąć ani na siebie, ani na mnie. Obrażona, udając dziewczynkę, wy-dęła wargi. * A objąć i pocałować? Objąłem i pocałowałem. U siebie - po części, żeby zająć czymś umysł, ale głównie z powodu obowiązków służbowych - bez specjalnego entuzjazmu spróbowałem bez-pośrednio na podstawie podręcznej bazy danych przetestować wstępnie swoją wersję wydarzeń. Rubryka "wczesne ruchy komunistyczne", klucz "kryminalne". A ekran wyświetlał zakurzone, znane teraz jedynie specjali-stom i beznamiętnym dyskom fakty i nazwiska. Francuscy bombiarze: trzask - wybuch - rzut pakunkiem w jadącego, na przykład z teatru, niewinnego urzędnika - i od razu byliśmy o krok bliżej sprawiedliwego systemu spo-łecznego. Bakunin. "To żaden problem wzniecić bunt w dowolnej wsi". "Rewolucyjnie inteligenci, wszystkimi możliwymi środkami stwarzajcie żywą, buntowniczą więź między odosobnionymi chłopskimi wspólnota-mi". Nieczajew. Zabójca, wyrodek. Sama nawet nazwa pisma, które zaczął wydawać za granicą, jest wielce znacząca: "Zemsta Ludu". Artykuł "Główne podstawy przyszłego ustroju społecznego", rok 1870: dajcie społeczeństwu, ile się da, a sami jedzcie jak najmniej; obowiązkowa praca (pod karą śmierci); wszystkie towary rozdziela pomiędzy pracującymi nikomu nie podlegający i w ogóle nikomu nie znany tajny komitet, kierując się wyłącznie najwyż-szymi wartościami... Oczywiście, snując te marzenia, w głębi duszy wy-obrażał sobie, że sam zostanie przewodniczącym tego komitetu. Bydlę. Wszystkie te mroczne sekty, wąskie jak wąwozy, do których nigdy nie zagląda słońce, jeszcze w latach siedemdziesiątych dogorywały w całej Europie i w Rosji. Przez jakiś czas małe ogniska tej zarazy tliły się jeszcze na Wschodzie, krzyżując się z nacjonalistycznym fanatyzmem i w rezulta-cie tworząc potworne hybrydy, ale stopniowo i tam wyginęły. Wygląda na to, że znowu trafiłem kulą w płot. Zadzwonił Papazjan i poprosił, żeby go przyjąć. Kazałem mu przyjść natychmiast. Odłożyłem słuchawkę i zapaliłem. Byłem w pieskim humorze. Kwiatkowski. Z pewnością już przyjechał. A Staśka jest taka piękna i taka... gotowa. A tutaj - jeszcze ci konstruktorzy nowego społeczeń-stwa, do których nawet mnie, komuniście, chciało się strzelać jak do wście-kłych psów, żeby nie kąsali ludzi. Niestety, taka chęć to straszny grzech, rzecz jasna - jak powiedziałaby Liza. No, oczywiście, nie strzelać - co to ja, Kiselenko, czy co? Najzwyczajniej w świecie trzeba ich leczyć, a na wszelki wypadek izolować. "Przyjaciele Ludu"... * No i co? Czyżbyście już skończyli? - spróbowałem kiepsko zażar-tować, kiedy porucznik wszedł. * Oczywiście, że nie. Wręcz przeciwnie. * Niech pan siada. Co się stało? Usiadł. * Pozwoliłem sobie trochę rozszerzyć zakres otrzymanego zadania * wypalił i zamilkł, wyczekująco patrząc na mnie. Milczałem, próbując zrozumieć. Nadzwyczaj dokładnie zgasiłem niedopałek w popielniczce, przydusiłem nim tlące się okruchy żaru. * W jaki sposób? * Rozumie pan - gorliwie zaczął wyjaśniać - materiał, który kazał mi pan przejrzeć, jest po prostu przerażający. Możliwe, że pana trochę za-hipnotyzował. Pomyślałem sobie: przecież nie wszyscy ludzie są tak zde-cydowani i pryncypialni jak nieborak Kiselenko. Nie każdy, nawet jeśli mu się pod sufitem klepki przestawią, od razu zdecyduje się na zabójstwo. I po-zwoliłem sobie przyjrzeć się mniej ciężkim przypadkom o podobnym cha-rakterze - napady rozbójnicze, chuligaństwo... * Ale to już rzeczywiście ogromna, piekielna robota. * Co prawda, to prawda. Ale za to dała już jakiś rezultat. Proszę popa-trzeć. W bieżącym i zeszłym roku - wyciągnął ku mnie arkusik z ponu-merowanymi faktami - zabójstw podobnych do naszego nie było. Ale zdarzały się drobniejsze incydenty. Dwa bezsensowne pobicia w Suchumi. Sześć zupełnie niezrozumiałych bójek w wioskach w moim rodzimym re-gionie, między Łaczynem i Chankendą. Absolutnie nie sprowokowana i po-zbawiona jakichkolwiek przyczyn napaść w biały dzień na policjanta na placu Maneżowym w Moskwie. Uważnie przeczytałem listę. Ciekawe... * Zuch z pana, poruczniku - rzekłem. Poczerwieniał z zadowolenia; w ogóle łatwo się czerwienił, prawie jak Liza. - Zuch. Na razie nie mam pojęcia, czy jest tutaj jakikolwiek związek z naszą sprawą, ale podobień-stwo rzuca się w oczy. * No tak! - ze wzburzeniem skinął Papazjan. - I najważniejsze, wszyscy sprawcy przestępstwa albo byli podpici, dlatego ich wyjaśnienia, że nic nie pamiętają i nie mogą wyjaśnić swojego postępowania, od razu przyjmowano za dobrą monetę albo utratę pamięci przypisywano, powiedz-my, uderzeniu w głowę. A potem już nikt nie analizował tych wydarzeń. * Ciekawe - powiedziałem już na głos. - A ponieważ działanie przestępcze nie było na tyle okrutne i nieludzkie jak w przypadku Kiselen-ki, to nie pojawiał się psychiczny szok kończący się śmiercią, złoczyńca pozostawał przy życiu. Pamięć zaś o nienormalnym zachowaniu najpraw-dopodobniej została wyparta do podświadomości. Bardzo ciekawe, do dia-bła! Jeśliby sprawdzić, czy zmienił się ich charakter, czy stali się bardziej choleryczni, chamscy, strachliwi... * Jeszcze jedna piekielna robota - z zachwytem powiedział Papazjan. * Nie, na razie nie zmieniajcie tematu. Kiedy zbierzecie już dosta-tecznie dużo interesującej statystyki, sprawdzaniem zajmą się inni. Konty-nuujcie tak jak zaczęliście - w rozszerzony sposób. * Tak jest! - Papazjan wstał. Pomilczał chwilę, a potem wstydliwie spytał: * Panie pułkowniku, a pan ma już jakąś hipotezę? * A pan? - spytałem, opierając się o oparcie krzesła, żeby wygod-niej było mi patrzeć stojącemu w twarz. * Tak jest! * A więc... * Nieznany nauce, zmutowany wirus! Poraża centra hamujące mózgu i chory zachowuje się agresywnie z drobiazgowych, śmiesznych dla nor-malnego człowieka powodów, a potem sam nie pamięta, co zrobił w chwili takiego półzaćmienia. Ale pozostaje potencjalnym przestępcą, ponieważ wirus nigdzie nie znika, dalej znajduje się w synapsach. Możliwe, że grozi nam epidemia. * Z pana jest rzeczywis'cie zuch, Azerze Akopowiczu! Brawo! * Pan idzie podobnym tropem? * Czego potrzeba, aby potwierdzić wersję o niedawnej mutacji i roz-szerzającej się epidemii? Pomyślał przez sekundę. * Najprawdopodobniej trzeba wykazać statystycznie, że podobne przy-padki z roku na rok stają się coraz liczniejsze, a jakiś czas temu w ogóle ich nie było. * No to ma pan wszystkie w ręku - westchnąłem. - Ja też mam własną hipotezę, Azerze Akopowiczu. Nie jest w niczym lepsza od pań-skiej. Opiera się na jednym, jedynym zdaniu Kiselenki... * Na jakim? - chciwie spytał Papazjan. * Wybaczy pan, na razie jeszcze nie powiem. Jest pan już wolny. Sprężyście się odwrócił i poszedł do drzwi. * Aha, jeszcze chwilkę! Zamarł i odwrócił się do mnie znowu. * Niech mi pan powie, zna pan takiego pisarza Janusza Kwiatkow-skiego? * Tak - ze zdziwieniem stwierdził Papazjan. - Właściwie to po-eta... Poeta i wydawca. * Dobry poeta? * Błyskotliwy. Tak samo dobrze pisze po polsku, litewsku i rosyjsku. Jest młody, ale to już nie wschodząca gwiazda, a sława w pełni rozkwitu. * Młody - to znaczy...? * No, nie wiem... Gdzieś w moim wieku. To znaczy, że jest młodszy od niej. I to sporo, o jakieś pięć-siedem lat... * O czym pisze? * Szczerze mówiąc, to ja nie za bardzo przepadam za jego wiersza-mi... Dla mnie zbyt mocno bije się w piersi, podkreśla wyższość katolicy-zmu. W ogóle polska łączka wydaje mu się najważniejsza na świecie. * No-rzekłem w zamyśleniu, boję się, że z głupkowatą nutką poucze-nia- im mniejsza polanka, tym droższa dla tego, kto na niej zbiera nektar. Papazjan uśmiechnął się. * Sam wiem o tym najlepiej... * A więc po prostu Kwiatkowski wychwala nie tę łąkę? Roześmialiśmy się z zadowoleniem. W pracy, pośród niekończących się rozbojów, napadów i zmutowanych wirusów, najwyraźniej brakowało nam przyjacielskich żarcików. Pewnie, żeby było ich dość, trzeba być poetą i wydawcą. * A po co to panu, Aleksandrze Lwowiczu? * Niegrzecznie popijać koniaczek z człowiekiem, którego w ogóle się nie zna, a jest jakąś znakomitością. * Ale ma pan znajomości! - z zawiścią westchnął Papazjan. Znajomość. No cóż, można to i tak nazwać. Krewny ze strony żony. Gestem odprawiłem porucznika: przybrałem skupiony wyraz twarzy, uda-wałem, że wystukuję coś na klawiaturze. A więc związała się z nacjonalistami. Mało mi było goryczy. Tylko żeby nie chlapnęła, głupia, że przyjaźni się z pułkownikiem rosyjskich służb specjalnych. Wtedy za nic w świecie jej nie opublikuje. Sądząc z późnej pory, już kończą jeść ziemniaki. Przechodzimy do procedur wodnych. Ciekawe, czy zdążyła schować koniak, czy też zapomniała? Albo nie miała zamiaru, tylko udawała? Bluzka z wielkim dekoltem na gołe ciało i wstążeczka w pachnących włosach. Nie ma nastroju... Zmutowany wirus, tak... No cóż, pomysł nie gorszy od innych. My, nawiasem mówiąc, na to nie wpadliśmy. Trzeba być chłopcem, żeby o czymś takim pomyśleć. A przecież przy sekcji zwłok Kisełenki takiego wariantu nie sprawdzano. Trzeba skontrolować, czy nie odnotowano jakichś orga-nicznych zmian w jego mózgu. Może powtórzyć sekcję? Ale przecież żona Kisełenki z pewnością już zabrała ciało. Biedna, biedna. Jeśli to wirus - to ja i Kruus w najbliższym czasie też mamy szansę stracić rozum. Ciekawe. Na przykład zaraz coś mi przeskoczy w głowie, i ja, wcale nie zmieniony ani fizycznie, ani charakterologicznie, stanę się bohaterem melodramatu. Wedrę się do Staśki, ze służbowego pistoletu roz-walę jej pegaza, a potem odciągnę ją za włosy... Ciekawe, czy to też odbierze jako pochlebstwo? Zaklaszcze w dłonie i krzyknie: "Zazdrosny! Hurra!"? Byłem zmęczony. Ceremonie pogrzebowe dawno się już skończyły, nabrzeże świeciło pustkami. Przemykające z rzadka samochody przelatywały obok z ogłu-szającym szumem, rozchlapując kałuże i zalewając chodniki pienistymi, kaskadami - trzeba było cały czas uważnie nasłuchiwać. Mroczna Newa płynęła do morza, w przeciwnym kierunku napierał gęsty wilgotny wiatr. Uderzał w twarz, uciskał na pierś. Na całym niebie pęczniały czarne ko-smate chmury, jedynie na wschodzie to rozwiewały się, to znowu pojawia-ły niebieskie otwory -jakby z daleka pokazując, jakie powinno być praw-dziwe niebo. Długo stałem pod gorącym prysznicem, potem pod zimnym. Później usiadłem w głębokim, przyjaznym fotelu w gabinecie; puszysty, ciężki jak żelazko, miękki Tymoteusz grzał mi kolana. Drapałem go za uchem, a on z zadowoleniem podnosił głowę, a wtedy drapałem go pod brodą i słucha-łem Połci. Umościła się na tapczanie pod stojącą lampą, podkuliła pod sie-bie jedną nogę, czytała mi swoją bajkę. I kto by pomyślał, jakie psycholo-giczne subtelności u tej smarkuli! Jeśli ja bym to napisał, to wielkolud bez wątpienia rozpocząłby od konfiskaty jedzenia tym, którzy już w ogóle nie myślą o niczym, tylko o konsumpcji wszystkiego gotowego. Nie, sprzeci-wiła się, przerywając czytanie, no jak ty możesz nie zrozumieć: wtedy za-częliby myśleć tylko o jedzeniu, i to byłby koniec. A ci, którzy już myśleli tylko o jedzeniu, zaczęliby myśleć o tym, jak się uratować, jak sobie po-móc - najpierw każdy myślał, jak pomóc samemu sobie, potem stopnio-wo zrozumieli, że pomóc sobie można tylko jednocząc się. Tak, żeby wszy-scy sobie pomagali nawzajem. Słuchałem i myślałem: piękna dziewczynka, podobna do mamy. Pierś już pęcznieje, Boże ty mój. Czyżby Połcia miała talent? Od tej myśli włosy stanęły mi dęba na głowie. Poczułem się dumny, a zarazem - przerażony. Czy chciałbym dla córki losu Stasi? Ciężki los. Chociaż są, rzecz jasna, pisarze, którzy mają jak u pana Boga za piecem - ale, moim zdaniem, nikt ich nie lubi. Oprócz tych, którzy z nimi piją na umór; a to także nie naj-przyjemniejszy los - takiego Poli nie potrzeba. Ciężkie, bezlitosne życie - również i dla tych, którzy są obok. Z pewnością to nie przypadek, że wśród literatów nie ma komunistów: nawet jeśli się jakiś znajdzie, to pisze fatalnie. Zagłaszcze kota na śmierć, wyświechtane morały i nic żywego. Na pewno dlatego, że tacy ludzie nie umieją zwykle stać się egoistami. Uczony, żeby odkryć coś nowego, wykorzystuje, na przykład, komputer i synchofazotron; inżynier, żeby stworzyć coś nowego, używa tablic i przy-borów do kreślenia - ale literat, żeby odkryć i stworzyć nowe, opiera się tylko na żywych ludziach. Nie ma żadnego innego sposobu, żadnej innej drogi. Nie ma innego przyrządu czy poligonu. Tak, jest błyskotliwym i sym-patycznym rozmówcą; tak, może wzruszająco, z oddaniem troszczyć się o ludzi, z którymi spotyka się raz na pół roku; tak, jest zdolny do zaska-kujących wybuchów samopoświęcenia - ale to tylko instynkt twórczy, który wie: inaczej nie wedrzesz się w duszę drugiego człowieka, a przecież trzeba go poznać, trzeba wzniecić płomienie namiętności, odczuć cudze emocje jak swoje, a swoje -jak powszechne. Żeby potem wyciągnięte z tego samopoświęcenia impresje zmacerowały się, przegotowały, i kiedyś zostały przelane na papier; a dziesiątki tysięcy obcych ludzi, czytając, od-czuwało przeszywające kłucia serca, żeby kiwali głowami: jak wiernie! jak dokładnie! A on, opity, wypełznie z ciebie, cierpiąc z powodu tego nagłego odosobnienia nie mniej niż ty... Ale wszystko jedno, wyrwie się z twej duszy bezpowrotnie, wyrwie się wśród krwi, ze strachem odrąbie wyciągnięte za nim w beznadziejnej próbie powstrzymania ręce. Pozosta-wi tego, dla kogo, wydawałoby się, żył, w popiele, opustoszałego i płaczą-cego. Tak jak dzisiaj Staśka mnie... Ale inaczej nie może. Taki zawód. * Papciu - cichutko spytała Połcia. Dopiero zauważyłem, że już od dawna milczy. - O czym myślałeś? * O tobie, córeczko - rzekłem - i o twoich poddanych. * Nie bój się - powiedziała, podchodząc. Usiadła na oparciu mojego fotela, położyła rękę na moim ramieniu. - Nie zrobię im nic złego. Po prostu trzeba ich jakoś zmusić, żeby poszli po rozum do głowy. No, przez jakiś czas będzie im ciężko, tak. Zaczęłam teraz drugą część. Wszystko skończy się dobrze. I za to dziękuję, pomyślałem. Drzwi uchyliły się, do gabinetu zajrzała Liza. Uśmiechnęła się, patrząc na tę scenkę. * Kochani chłopcy i kochane dziewczynki! Nie chcielibyście czegoś przekąsić? Sawielewna już nakryła do stołu. * Zechcielibyśmy - rzekłem i wstałem. * Zechcielibyśmy - powtórzyła Pola bardzo poważnie. Też wstała. Wzięliśmy się za ręce, powoli, jak dorośli, poszliśmy do jadalni za Lizą. Liza szła przed nami w długiej, luźnej sukni do pięt - talia osy ści-śnięta szerokim paskiem. Jasna masa jej włosów kołysała się w takt kro-ków. Polecę rano, pomyślałem. Nocą nic tam nie zrobię - będę siedział na lotnisku? Po co? Strasznie chciałem dogonić Lizę i szepnąć: "Wybacz... wybacz..." Często mi się to śniło: opowiadam jej wszystko, a Liza, tak jak to przyjęto u nich, chrześcijan, władzą daną od Boga odpuszcza mi grze-chy... Czasami, wydaje mi się, mruczałem coś przez sen. Czy coś usłysza-ła? Czy coś zrozumiała? Zjedliśmy kolację. Potem, rozmawiając na błahe tematy, wypiliśmy herbatę do obwarzanków z makiem. Po herbacie Pola wzięła tranzystor i poszła do siebie. Żeby łatwiej zasnąć, chciała - przed nadejściem snu -brodzić w radiowym eterze, a nuż trafią się tam jakieś modne brzdęki? Liza nalała nam po filiżance, później jeszcze po jednej. Umiała pić herbatę po "kupiecku", do siódmych potów - a ja "robi-łem" jej za towarzystwo. * Jaki piękny wieczór - powiedziała Liza. - Jaki piękny wieczór, prawda? Byłem pewny, że Pola dawno śpi. Prawdę mówiąc, mnie samemu zamy-kały się oczy; rozmiękłem, słabeusz. Kiedy nagle weszła do jadalni Pola w nocnej koszuli, nawet nie zrozumiałem, dlaczego się porusza jak ślepiec. Płakała. Płakała bezdźwięcznie i żałośnie. Próbowała coś powiedzieć - i nie mogła. Wytarła twarz dłonią, pociągnęła nosem. Siedzieliśmy jak skamieniali. * Papciu... - powiedziała gardłowo. - Papciu, zastrzelili twojego komunistę! * Co?! - krzyknąłem, wyskakując zza stołu. Filiżanka głośno ude-rzyła o spodek i wywróciła się, a mocna herbata, pachnąca miętą, popłynę-ła na obrus. Odbiornik stał na poduszce Poli. Spiker czytał: "... około dwudziestej pierwszej dwadzieścia. Jeden lub dwóch niezi-dentyfikowanych osobników, czatujących na patriarchę niedaleko wejścia do jego domu, oddało do niego kilka strzałów. Wyrwali teczkę, którą pa-triarcha niósł w ręku, i uciekli korzystając z ciemności i pustki na ulicy. Ofiara w stanie ciężkim została przewieziona do szpitala..." Żyje. Jeszcze żyje. Oby tylko przeżył! To nie mógł być przypadek. Prawie niemożliwe. Komu mówiłem, że mam zamiar skonsultować się z patriarchą? Ministrowi i Lamsdorfowi... I Stasi. To niemożliwe. To nie może być! To niemożliwe!!! Oszołomiony rozejrzałem się dookoła. Pola płakała. Liza, która też przybiegła, stała w drzwiach, trzymając dłoń przy ustach. * Muszę zadzwonić. Wyjdźcie stąd. * Papciu... * Wyjdźcie! - ryknąłem. Wymiotło je z pokoju, drzwi szczelnie się zamknęły. Chwyciłem za słuchawkę. U Stasi słychać było muzykę. * Stasiu... * O! Skąd dzwonisz? * Z domu. * A to cos' nowego. Czy to dobry znak, czy też wręcz przeciwnie? -miała zupełnie trzeźwy głos, to dobrze. Ale gdzieś obok mikrofonu głośno rozległ się ochrypły baryton, który niewyraźnie spytał "Kto to dzwoni?", był już na niezłej bani. Naturalnie, żłopie nasz koniak. Pewnie dorwał się już do drugiej butelki. "To mój mąż" - po rosyjsku powiedziała Stasia. Poczułem jakby palnik przeciął mi serce ostrym i twardym płomieniem. * A my tutaj, Sasza, siedzimy bez ciebie, wspominamy piękną, ro-mantyczną przeszłość, planujemy przyszłe prace... * Tylko postaraj się nie przesadzić z tym romantyzmem. * Nawet nie palę. Wyobraź sobie, weźmie ode mnie dla "Nie zginęła" cały wybór, z siedemset strofek! * Gratuluję. Stasiu, czy ty... * Chcę przybrać rosyjski pseudonim. Czy mogę użyć twojego nazwi-ska? * Pochodzimy z Giedyminowiczów. To byłoby pozerstwo, szczegól-nie w Polsce. Stasiu, posłuchaj... * A panieńskie nazwisko Lizy? * O to trzeba by ją zapytać. * A więc nie mogę - westchnęła. * Stasieńko, czy nikomu nie mówiłaś, dokąd zamierzam polecieć? * Nie, kochany - głos jej od razu spoważniał. - Coś się stało? * Jesteś pewna? * A komu mogłabym? Nawet nie wychodziłam, a z Januszem rozma-wiamy na zupełnie inne tematy. * A może przez telefon? * Z nikim nie rozmawiałam przez telefon - zaczęła się już złościć. * Słowo honoru, nikomu, Sasza. Dość tego. * No, dobrze... - mocno potarłem twarz dłonią. - W takim razie wszystko jest w porządku, wybacz. Czułem okropny, niewyobrażalny wstyd. Za to, co mi przyszło do gło-wy. * Stasiu... jesteś wspaniała. Dziękuję ci. * Sasza - powiedziała ze ściśniętym gardłem. - Sasza. Ja przecież nawet nie wiem, co o mnie myślisz. Czy ty mnie chociaż trochę kochasz? * Tak - odrzekłem bezgłośnie. - Tak, tak, tak, tak!! Zamilkła. * Słyszysz mnie? * Tak - powiedziałem głośno. - Tak. A, jeszcze jedno. Nie mów mu, kim jestem, ani gdzie pracuję. * Dlaczego? * To mogłoby przeszkodzić w publikacji. * Jakiś ty śmieszny - powiedziała znowu. - Co to ma do rzeczy? * No... - nie wiedziałem, jak to taktownie wyrazić. - Wydaje mi się, że już trochę przesadnie głęboko pogrążył się w problemach narodo-wościowych... * A ty co -jej głos ponownie zmienił się, znowu stał się ostry i wrogi * teraz będziesz sprawdzał wszystkich moich przyjaciół w swoich ak-tach? Znalazł się u was w jakiejś kartotece dla nieprawomysinych czy co? To podłe! - rzuciła słuchawkę. Stuk-stuk-stuk. Przesadziłem. Jakich to słów nauczyła się nie wiadomo skąd? "Nieprawomyślnych..." Lepiej by czytała mniej historycznej makulatury... Nie wierzę. To niemożliwe. Czyżby jednak przypadek? Takich przypadków nie ma. Znowu podniosłem słuchawkę. * O której jest najbliższy rejs do Symbirska? Rozdział piąty SYMBIRSK i r W pomarańczowej mgiełce świtu rozciągnął się pod nami Sym-birsk - między jasnym, jaśniejszym od nieba zwierciadłem Wołgi, nawet z tej wysokości szerokiej jak ocean, i tasiemką Swijagi, rozlewającej się równomierną serpentyną po pełnej wzniesień równinie prawego brzegu Woł-gi. Niewielkie, ale wielkie miasto. Kiedyś był wschodnią forpocztą linii czat, osłaniającej przesunięte za czasów Aleksieja Michajłowicza w tę stepową dal granice kraju. Zawsze wydawało mi się nieprzypadkowe, że właśnie tutaj, dwieście lat przed naro-dzeniem się pierwszego patriarchy komunistów Rosji, otrzymał kopniaka w tyłek pijany zbój Sieńka - wyparty z Persji, odepchnięty od Morza Kaspijskiego, watażka, który bez żadnych wyrzutów sumienia wymyślił, że skoro sprawy tak mu źle idą, to trzeba sobie pohulać po ojcowskich ziemiach, werbując wojsko obietnicami swobód i -jak wyraziłby się pew-nie jakiś Niecząjew-przyszłego sprawiedliwego ustroju społecznego: "Rżnij, kogo chcesz-wolność!" Ale nawet wtedy, przemoc nie zrobiła furory. Aura tutaj taka, czy co... Jeszcze jedno serce Rosji. Czasami wydawało mi się, że całe to rozległe jak kosmos państwo składa się z samych serc -bijących nieustannie, krzepko i zawsze z uniesieniem, czasami do taktu, a czasami wybijając się z rytmu. I teraz przemoc, okropna jak trąd, przeniknęła aż tutaj. Czyżby rzeczywiście zmutowany wirus? Nieważkim papierowym gołębiem siedmiusetosobowa masa wylądo-wała na betonie i zamarła o sto metrów od budynku dworca. Kiedy wyszli-śmy na świeże powietrze, na połowie nieboskłonu kwitła beznamiętna zo-rza. Długi rządek liniowych autobusów szybko wessał wylewające się z wnętrz-ności liniowca morze ludzi i z furkotem rozsypał się - któryś pojechał do Symbirska, któryś do Iszejewki, pozostałe jeszcze gdzie indziej. Do centrum Symbirska jechało się około kwadransa. Odesłałem grupę "D" do hotelu, gdzie czekały na nas pokoje, a sam przeszedłem się przez miasto, bezludne i nieruchome o tej porze. Na niebo wypłynął purpurowy dysk i śpiące domy omdlewały w różowym świetle; dymiła się nad gazonami skweru Karamzina różowa mgiełka, przesycona ciężkim zapachem przekwitniętych bzów. Ile pokoleń bzów przeminęło od czasu, kiedy spacerował tutaj wielki historyk? Wzruszająco niezgrabny jak cielę, długi dom, w którym urodził się autor "Obłomowa", uśmiechnął się do mnie topazowymi odblaskami sta-romodnych okien. Po byłej ulicy Strzeleckiej, teraz Lenina, obok należące-go do patriarchatu instytutu imperatywnej behawiorystyki przeszedłem na Stary Wieniec. Dalej już nie dało się iść - skarpa i bujny, oślepiający przestwór Wołgi. Lewe skrzydło instytutu, zbudowane w stylu dopasowanym do sąsied-nich, historycznych budynków ulicy, opierało się o dom Przybylowskiego, w przybudówce którego przyszedł na świat pierwszy patriarcha. Wszystko to było na wskroś rosyjskie, nie boję się wyświechtanego słowa - sakralne. Pierwszy patriarcha w zrealizowanej przez siebie zaskakującej trans-formacji dokładnie odgadł podskórny sens tak zwanej wiedzy "ekonomicz-nej", która tak wielu zawróciła w głowach. Jej cała zasadnicza część, w od-różnieniu od dostatecznie rozbudowanej części opisowej, zawierała się (jeśli wyrzekniemy się przepięknych, takich zrozumiałych i takich bezsensownych marzeń o kolejnym przyszłym, sprawiedliwym ustroju) w jednym zdaniu. Znajdujemy je od antycznych czasów na ustach wszystkich bandytów udających szlachetność i tym kupujących przychylność biedaków. Podtrzy-mywali tym ich nadzieje, aby, jeśli zajdzie taka potrzeba, odbierać im krew i chleb: weźmiemy tym, którzy posiadają, a oddamy tym, którzy nie mają. Rozumie się - w końcu był już wiek XIX! - idea skryta była w otocz-ce intelektualnych uników: to, co ekspropriowano u narodu; to, co uzyska-no w rezultacie niesprawiedliwości... Jakby, choć na sekundę opuściw-szy się z wyżyn teorii na naszą grzeszną ziemię i wspominając o ludzkiej naturze, można było sobie wyobrazić, że w krwawej gorączce ktokol-wiek jest w stanie i może dowiedzieć się, co uzyskano sprawiedliwie, a co nie. Myślenie będzie inne: kto posiada - ten nie ma racji. Tłum zawsze tak wrzeszczy, zaczynając od epoki pierwszych chrześcijan, od czasów reform Likurga, i nie ma w tym jego winy, to rzeczywiście najprostsze kryterium, zapewniające natychmiastowy rezultat analizy. W systemie binarnym "tak - nie". W tłumie wszyscy są równi i prości. Śpieszą się budować sprawie-dliwy ustrój, dopóki tłum żyje, dlatego muszą żądać działań szybkich, pro-stych i równych w odniesieniu do wszystkich. Kod dwójkowy - to maksi-mum komplikacji, na które może się wznieść tłum. Tak, początkowo koncentracja nieruchomości i środków następowała dzięki przemocy, grabieży, niesłychanemu zezwierzęceniu - ale kiedy ta faza się skończyła, a faworyci tysiącletniego wyścigu już się wyłonili, ła-mać im nogi na ostatniej prostej (i z takim samym zezwierzęceniem odbie-rać tym, którym kiedyś coś się dostało - nieważne kiedy i jak), oddając pieniądze, maszyny, miejsca narodzin, posiadłości oraz terytoria tym, któ-rzy teraz mają ich mało albo nie mają wcale, oznacza zmuszenie historii do zrobienia drugiego kroku w tym samym miejscu. Potem, całkiem możliwe, do jeszcze jednego i jeszcze jednego - do dreptania w miejscu. W ten sposób pobudza się społeczeństwo do kolejnych coraz szybciej następują-cych autooscylacji, podobnych do tych, które spowodowały śmierć Kise-lenki - a to może mieć tylko jedno zakończenie: kompletne rozbicie struk-tury molekularnej, całkowite wytrzebienie zarówno zwycięzców, jak i prze-granych. Jaka korzyść z tego wlewania octu do krwi współczesnym nie-szczęśnikom, drażnienia ich jak psów twierdzeniem, że odtwarza się histo-ryczną sprawiedliwość?! Historia nie zna sprawiedliwości, jak nie zna jej cała przyroda. Czy jest sprawiedliwa stała grawitacyjna? Czy niesprawiedliwe jest dryfowa-nie kontynentów? Nawet ludzie nie są sprawiedliwi i niesprawiedliwi; mogą być miłosierni i okrutni, szczodrzy albo skąpi, dalekowzroczni i zaślepie-ni, obojętni i zaangażowani, ale sprawiedliwość - to taki sam sztuczny twór orbitującego wśród abstrakcji rozumu jak gaz idealny, jak pierwiastek kwadratowy z minus jeden. Sięgnął po te formuły nauki, które nie niosły w sobie proskrypcji, od których - swego czasu - zaczynał każdy kolejny cesarz w Rzymie. Bez optymistycznych bredni o opartym na wspólnym władaniu przyszłym spra-wiedliwym ustroju, wyciągnął stamtąd długi jak tasiemiec łańcuch szyn, dźwigów, pługów, kotłów, korbowodów i kardanów, którym przeznaczone było stać się ogólnospołecznymi, i zamienił je duszą. Czy ludzie troszczą się o siebie nawzajem korbowodami? Kardanami?! Nawet gdyby parowóz miał z tysiąc prawnych właścicieli, realnie włada nim maszynista albo ten, kto stoi nad maszynistą z karabinem w ręku. Ludzie okazują sobie tro-skę i opiekę myślami i uczynkami, a jeśli dostatecznie wielu ludzi ciągle pamięta, że każda przemoc, każde popełnione oszustwo dla prywatnej ko-rzyści, czy każdy brak szacunku narażają na szwank istnienie całego ga-tunku ludzkiego, zmniejszając jego szansę wytrwania w takim niesprawie-dliwym, martwym, próżniowym, atomowym, radiacyjnym, bakteryjnym wszechświecie - jakaż to różnica, do kogo należy parowóz? Tak, ludzie są zdolni do tego w różnym stopniu; ludzie są różni. Ale lepiej jest wiedzieć, kto ile jest warty, niż zmuszać wszystkich, by pozoro-wali, że są altruistami, a tak naprawdę - po prostu udawali i tylko czekali na sygnał, żeby rzucić się sobie do gardeł... Tak, niektórzy ludzie zupełnie nie są do tego zdolni. Do tej pory czasami nawet strzelają do siebie... Po co, Panie, po co jeszcze do siebie strzelają?! Nie zauważyłem, kiedy przysiadłem na papierosa na ławeczce przed werandą. Tam teraz mieści się muzeum. A w samym domu Przybyłowskie-go już prawie od stulecia mieści się centralna instytucja patriarchatu. Stąd wczoraj wieczorem wyszedł szósty patriarcha i przez myśl mu nie przeszło, że nie dojdzie do swojego mieszkania. Po co oni strzelają? "Znajdź ich i zabij". Najwyższy czas. Przedstawiłem się, pokazałem legitymacje. Szybko zapinając górny guzik munduru, dyżurny wstał. * Czekają na pana, panie pułkowniku. Jeszcze wczoraj uprzedzili nas z ministerstwa. * Kto prowadzi śledztwo? * Major Usolcew. Pokój numer dziewięć. Usolcew był jeszcze młody, ale wąska, zamorzona twarz z drapieżny-mi oczyma od razu zdradzała doświadczonego i upartego śledczego. Jeśli już złapie ślad -już nie da się zbić z tropu. * W żaden sposób nie mam zamiaru wchodzić w pańskie kompeten-cje - powiedziałem na powitanie i dodałem jeszcze: - Nawet nie mam zamiaru pana kontrolować. Ta sprawa mnie po prostu interesuje. Mam podstawy, by przypuszczać, że jest powiązana z katastrofą "Cesarzewi-cza". * Ach tak - powiedział Usolcew. - W takim razie wszystko jest jasne. To jest, rzecz jasna, nie wszystko... Czy może pan uchylić rąbka tajemnicy, jakiej natury są te powiązania? * Jeśliby to ułatwiało poszukiwania zamachowca, powiedziałbym. Ale na razie nie chcę wprowadzać pana w błąd, proszę się nie obrażać. Wszyst-ko jest jeszcze bardzo mgliste. * Dobrze, panie pułkowniku, w takim razie zostawmy to - znowu zamilkł. - Napastników było dwóch. Życiu patriarchy najprawdopodob-niej nie grozi niebezpieczeństwo, ale stan jest bardzo ciężki. Do tej pory nie odzyskał przytomności. Pięć ran postrzałowych - to po prostu cud, że żadnej śmiertelnej... Proszę spocząć. Tam jest popielniczka. Jadł już pan śniadanie? Każę przynieść herbaty... * A pan już jadł? - uśmiechnąłem się. Ze skrępowaniem przesunął dłonią po rzadkich włosach. * Jadłem kolację o czwartej rano, więc w pełni mogę to uznać za śniadanie. * A ja przekąsiłem coś w grawilocie. Motyw? * Nie znamy motywu. Ach tak, pomyślałem. * Najpierw przypuszczaliśmy, że to jakiś nietypowy napad rabunko-wy, ale dwie godziny po napadzie teczka patriarchy została znaleziona na ulicy, pod krzakami na bulwarze Moskiewskim. * Była otwarta? * Tak, ale prawdopodobnie niczego z niej nie zabrano. Chociaż ją przetrząśnięto. Na jednym z dokumentów znaleźliśmy odcisk małego pal-ca. Teczkę odrzucono jakby w biegu albo z samochodu. Część papierów rozsypała się po ziemi. * Co było w teczce? * Nic interesującego dla złodzieja. Rękopis, nad którym pracuje pa-triarcha. Teczki personalne kandydatów na wakujące stanowisko kierow-nika laboratorium etycznego autotreningu przy patriarchacie - poprzedni kierownik laboratorium został wybrany na posła do Dumy. Zbiór adapto-wanych dla dzieci sag skandynawskich w tłumaczeniu Ulle van Ganena -sekretarz patriarchy zeznał, że patriarcha kupił antologię wczoraj na pre-zent dla wnuka. Bilans finansowy zakrystianina... * Możliwe, że bandyci przypuszczali, że znajdą tam coś bardziej war-tościowego, a przekonawszy się o pomyłce, pozbyli się dowodu. * To jedyne, co przychodzi mi do głowy. Ale komu o zdrowym umy-śle przyjdzie do głowy, że patriarcha nosi w teczce brylanty czy narkotyki? * A może napad był jedynie akcją polityczną? - spytałem. Usolcew wzruszył ramionami i odpowiedział: * Wyjątkowo niezdarną. * Czy możliwe, że był dziełem psychicznie chorego? Major pomilczał z nieobecną miną. * Tę wypowiedź, panie pułkowniku, tak wieloznaczną i zagadkową, traktuję jako związaną z informacjami, którymi pan najprawdopodobniej dysponuje, aleja nie. Nie mogę panu odpowiedzieć. * Panie majorze, źle mnie pan zrozumiał! ¦- powiedziałem, a sam pomyślałem: jaki zadziorny! - Chciałem jedynie dowiedzieć się, czy nie było ostatnio w mieście jakichś innych, mniej znaczących wydarzeń, zwią-zanych z niezrozumiałym wandalizmem czy nie sprowokowaną agresją. Możliwe, że to dzieło maniaka. Usolcew przez kilka sekund bacznie patrzył mi w twarz, a potem na-gle uśmiechnął się szeroko, jakby prosząc o wybaczenie za swój wy-buch. Z zawstydzeniem pomyślałem, że, nie daj Boże, mógł wziąć moje słowa o nie sprowokowanej agresji za aluzje do swego własnego zachowa-nia. Wcale nie chciałem go obrażać. Podobał mi się. * Nie przyszło mi to do głowy - przyznał się - ale najwidoczniej dlatego, że doskonale wiem, iż takich incydentów w mieście nie było. A co do maniaka, to... po pierwsze, było ich dwóch, a to byłby już wyjątkowo rzadki przypadek, żeby dwóch maniaków działało razem. Po drugie, napad nie był improwizacją, ale został zaplanowany. Z budynku patriarchatu do domu patriarchy nie ma na piechotę nawet pół godziny. Przy ładnej pogo-dzie, patriarcha, rozumie się, nie korzystał z samochodu. Napad przepro-wadzono w najbardziej dogodnym miejscu, na skwerze przylegającym do dzielnicy mieszkalnej, gdzie mieści się dom patriarchy. Tam jest ciemniej i bardziej odludnie niż w innych miejscach. Maniacy najwyraźniej już wcze-śniej wyśledzili, kiedy i jaką trasą chadza patriarcha. Zaczaili się także w nie przypadkowy sposób, a to oznacza, że najwidoczniej są profesjonalistami, a przynajmniej jeden z nich. Mówiąc te słowa Usolcew wstał, podszedł do stołu, wziął jeden z do-kumentów i przyniósł mi. To był plan sytuacyjny zrekonstruowany na pod-stawie zeznań nielicznych świadków - kto i gdzie stał, kto i jak się prze-mieszczał; czerwoną przerywaną linią narysowano wystrzały - było ich osiem; czerwonymi krzyżykami oznaczono miejsca, gdzie znajdował się patriarcha, kiedy pięciokrotnie został trafiony. Próbował jeszcze uciekać, potem czołgał się, grubym czerwonym krzyżykiem oznaczono miejsce, w którym znieruchomiał. Cały obraz tej rozpaczliwej, kilkusekundowej walki jednego bezbronnego i dwóch uzbrojonych wyraźnie stanął mi przed oczyma; współczułem mu całym sercem i ogarnęła mnie zimna nie-nawiść. "Znajdź ich i zabij". Tak, doskonale się przyczaili. Po pierwszym wystrzale patriarcha po-biegł wprost na drugiego napastnika. Od razu dosięgnęła go kula, która przebiła prawe płuco. Ale strzelali bardzo kiepsko. Bandyci - tak, ale nie zawodowi terro-ryści. Rzeczywiście, bardziej przypominało to rozbój niż akt terrorystycz-ny. Gdyby chcieli go zabić, zrobiliby to - zrozumiałem natychmiast. Tak, mogli pomyśleć, że jest martwy, ale nikt im nie przeszkadzał, nikt ich nie wystraszył. Czasu mieli pod dostatkiem; jeżeli ich głównym celem było zabójstwo, każdy z nich mógł przejść jeszcze kilka kroków i dobić leżące-go strzałem z bliska. A więc celem była kradzież. Jeśli była im potrzebna teczka, to po co ta strzelanina? Podejść, ogłu-szyć, wyrwać... najzwyczajniej psiknąć czymś w twarz, chwycić i w nogi! Poza tym, co spodziewali się znaleźć w teczce patriarchy komunistów, nieugięcie, chociaż nie tak ostentacyjnie jak mnisi chrześcijańscy, głoszą-cego zasadę ubóstwa? Zatem to jednak nie kradzież. Ciężko zranić, ale nie zabić; upozorować grabież, aby nas zastraszyć? Jednak Usolcew ma rację, można lepiej upozorować kradzież - rzucić teczkę nie w krzaki o dwa kroki od miejsca zamachu, ale choćby do Wołgi. Wepchnąć do środka parę kamieni - nikt by jej nigdy nie znalazł. A może potrzebne im były właśnie jakieś dokumenty? Przeczytali, do-wiedzieli się czegoś - i wyrzucili jak śmieć. Ale co? Sprawozdanie finan-sowe? Szczegóły biografii któregoś z kandydatów na kierownika laborato-rium? Zagmatwana sprawa.. Trzeba dokładnie przeanalizować wszystkie papierzyska. * Ekspertyza balistyczna? - spytałem. * Walter i makarow. Dwie kule trafiły w drzewa, jedna w ścianę odle-głego domu naprzeciw. Walter jest nam nieznany. Ale z tego makarowa trzy lata temu strzelano do inkasenta w Igarce. Sprawca siedzi, zażądałem akt jego sprawy. * A co z odciskiem palców? * Na dokumentach i na teczce, oczywiście, znaleziono mnóstwo od-cisków, ale wszystkie należą do współpracowników patriarchy. Większość do samego patriarchy. I jeden mały palec, który jest nieznany. W tym sen-sie, że nie wiemy czyj. Na teczce z aktami osobowymi. Ale nie wygląda na to, żeby ją otwierano - teczka najprawdopodobniej była sprawnie prze-szukana w poszukiwaniu czegoś innego. Przeglądał ją człowiek w ręka-wiczkach, najpewniej to on wyrwał teczkę - a drugi, sądząc po rozmaza-nym odcisku palca, szybko odepchnął kantem dłoni teczkę od siebie, o tak - Usolcew pokazał gestem - zaczepił przypadkowo małym palcem, mógł sam tego nawet nie zauważyć. * A więc jednak możliwe, że mimo wszystko chcieli znaleźć w teczce naszyjnik Marii Antoniny albo koh-i-noora, a natknąwszy się na efekty pracy pokojowej biurokracji, wyrzucili ją w pierwszym odruchu głębokie-go rozczarowania? * Właśnie tak. W naszym banku danych nie mamy tego odcisku. Ope-rator już pracuje nad innymi bazami danych. * Czy ktokolwiek widział napastników? * Widziano, jak dwóch mężczyzn wybiegło ze skweru zaraz po strze-laninie i zniknęło za rogiem. Potem rozległ się warkot odjeżdżającego sa-mochodu. Zdaje się, że nikt nie widział samego wozu. * Rysopisy? * Zrobiliśmy portrety pamięciowe obu mężczyzn. Ale są bardzo kiep-skie - była już noc. Niech pan podejdzie do monitora. Pierwsza twarz, która pojawiła się na ekranie, narysowana była dosyć prymitywnie: grupy cech charakterystycznych nie całkiem się ze sobą wią-zały; nic mi nie mówiła. Za to druga... Ta rozległa, szeroka i płaska gęba... Ta wielka kopa siwych, godnych jakiegoś genialnego profesora, członka Akademii, włosów, zaczesanych do tyłu... Serce podskoczyło mi do gardła, prawie pewny sukcesu uderzy-łem się dłonią w kolano. * Niech pan - powiedziałem, starając się, by mój głos brzmiał spo-kojnie - zażąda z banku danych Centrali portretu Beni Cyna i porównaj-cie je identyfikatorem. * Benia Cyn? - powtórzył Usolcew. * Tak. Moim zdaniem nikt na świecie nie wie, jakie jest jego otcze-stwo. W ostateczności - B. Cyn. * Stary koleś? - zapytał Usolcew, stukając palcami w klawiaturę. * Niewykluczone. Twarz na ekranie zmniejszyła się o połowę i przesunęła w lewo, a w pra-wej części pojawił się portret Beni. W lewym górnym rogu zamigotały cyfry, identyfikator na naszych oczach obliczał wiarygodność podobień-stwa; wyświetliło się "96.30", aleja i tak już wcześniej czułem: to on, on! Pewnie to samo odczuwa pies gończy, kiedy złapie ślad. Rosły, przystojny, bardzo męski - z punktu widzenia współczesnych Pazyfae, wariujących na widok byków. Ten wieczny, krzywy i wieloznaczny uśmieszek, poru-szający usta po prawie każdym, z trudem wydukanym, kulawym zdaniu: przecież my z tobą rozumiemy, o co idzie, ale po co mieszać do tego okrą-żających nas durniów? Taki syberyjski Luca Brazzi. Urodził się we Wła-dywostoku, karierę rozpoczął jako bramkarz w znanych na całym świecie przybytkach rozkoszy w Chanty-Mansijsku. Tam zauważyli go kurierzy tonkińskiego klanu narkotykowego; a kiedy z kolegami z Chin i Indochin rozbiliśmy klan, po raz pierwszy wpadł mi w oko. * On! - zachwycony wykrzyknął Usolcew. - Na rany boskie! Dzie-więćdziesiąt sześć i trzy - to on! Wściekła, drapieżna radość pościgu roznosiła mnie tak, że, muszę przy-znać, nie mogłem się powstrzymać od chwilowego pozerstwa - złożyłem ręce na piersi, odchyliłem się na oparcie fotela i powiedziałem: * No, a reszta - to już będzie tylko sprawa techniki, czyż nie tak? Wszystko okazało się śmiesznie proste. Po raz pierwszy w tej sprawie. Czterdzieści minut później, z pokładu liniowca, dolatującego do Już-nosachalińska oznajmiono nam, że stewardesa zaobserwowała w piątym salonie mężczyznę, podobnego do wyświetlanego w telewizji portretu. Li-niowiec ten leciał z Symbirska, od nas. Benia uciekał. Z kasy lotniska - kasjer nie zdążył się jeszcze zmienić - również nas poinformowano, że człowiek z okazanej fotografii kupił bilet dopiero na czterdzieści minut przed odlotem. Miało to miejsce prawie pięć godzin po napaści na patriarchę. Dlaczego Benia tak długo czekał? Gdzie jest ten drugi? No nic, niedługo wszystkiego się dowiemy. Szybko, szybko, szybko! Cały aż drżałem. To nie biedak Kiselenko, czyjś "pionek". To prawdziwy bydlak! Z niego wyciśniemy wszystko. Ten człowiek, powiedział kasjer, czegoś się bał. Oglądał się i kulił; taki wielki, okazały, a wyglądał, jakby chciał być niższy. Kiedy szedł od kasy do stanowiska odlotów, wepchnął się w sam środek tłumu: zazwyczaj lu-dzie, którzy ostatni trafiają do kolejki przy ladzie, zostają na końcu, a on cały czas próbował przepychać się tak, aby nie było go widać w tej kaszy, dlatego zwróciłem na niego uwagę... Bał się. Nas się bał? Czy też tam, u nich, mają swoje sprawy? Niedługo wszystkiego się dowiemy. Szybko, szybko! Benię wyłowiono dyskretnie i bezbłędnie. Wsiadł do taksówki, polecił jechać do portu - czyżby wybierał się do Japonii? Będziesz miał Japonię, będziesz miał wszystkie swoje Filipiny i Nan-sza-tsun-dao na dokładkę! * i trochę się odprężył. Baliśmy się, że może być, jak poprzednio, uzbro-jony i może z głupoty zacząć strzelać, dlatego zdecydowaliśmy się go wziąć jak najdalej od ludzi. Przegradzający szosę szlaban portowej wąskotorów-ki był spuszczony, szofer zatrzymał samochód, a zza obstawiających drogę jaskrawych reklamowych billboardów: "Z akwalungiem na Monieron!", "Na jachtach Parfionowa niestraszna żadna pogoda!", "Przepłynąłem cie-śninę La Perouse'a - a Ty?", jak spod ziemi wyskoczyli czterej z pistole-tami, celując w głowę Beni przez okna taksówki. Benia nawet się nie poru-szył, jedynie spochmurnial. Sam wyszedł z samochodu. Nie miał przy sobie broni. Po niecałej godzinie od przylotu do Jużnosachalińska Benia wyruszył już w powrotną drogę do nas. W kajdankach. Teraz można było albo pójs'ć na śniadanie, albo na obiad. * Trzeba zaraz wezwać świadków - powiedziałem, trzymając już łyżkę w ręce. * Witaj, Benia - rzekłem. - Ile wody już... * Ile wódy... - w odpowiedzi mrocznie zażartował wykidajło. * Siadaj. To major Usolcew. Matwiej Serafimowicz. To on będzie się bezpośrednio tobą zajmował. Jeszcze go nie znasz. * Bardzo mi miło - powiedział Benia i uśmiechnął się krzywo: rozu-miemy, że nie bardzo mi miło, ale nie ma sensu mówić o rzeczach oczywi-stych. * Ale najpierw ja zadam ci kilka pytań. Korzystając z praw starego kumpla... * Niech pan pyta... Zrobiłem pauzę. Był nieobecny, zbity z tropu, czy co? * No co, Benia? Odsiedziałeś za swoje tonkińskie narkotyki, wykrę-ciłeś się szczęśliwie ze sprawy napadu i kradzieży transportu diamentów i teraz do kolekcji potrzebna ci była mokra robota? * Nie rozumiem, o czym mowa, naczelniku. Nacisnąłem klawisz monitora - na ekranie wyświetlił się pamięcio-wy portret Beni. * Poznajesz? * Poznawać - to wasza robota... * Dobrze, będziemy bawić się w rozpoznawanie... Wszystkich pięciu świadków, których zeznania stały się podstawą do sporządzenia portretu pamięciowego, bez wahania wskazali na Cyna, sie-dzącego pośród sześciu pracowników lokalnego oddziału policji, podob-nych z wyglądu i budowy do Beni. * Co ty na to? * Patrzy pan na mnie, to oni na mnie pokazują. * Wylatywałeś stąd, Benia, kasjer cię rozpoznał. * Wcale tego nie ukrywałem... Przeniosłem spojrzenie na modne pantofle Beni. Operacyjni przeryso-wali ich podeszwy jeszcze w grawilocie. * Kamasze masz ekstra - podsunąłem Cynowi pod nos fotografię śladu obuwia ze skwerku, gdzie doszło do napadu. - Bieżniczek, wi-dzisz, kropka w kropkę taki sam jak za krzaczkiem, gdzie ukrywał się zabójca. Cyn nie dal po sobie znać żadnego zdenerwowania. Ukradkiem spoj-rzał na odbitkę, spuścił oczy. Kiedy przemówił, w jego głosie brzmiała harda beznadziejność: "Umrę, ale się nie poddam". * Jaki zabójca? Nie rozumiem o czym... A kamasze kupiłem w tutej-szym sklepie, w ciągu dnia. Za ladą stało ze sto pudełek z takimi samymi. * Durnia z nas strugasz, Benia. Kamasze są z Szanghaju, robota na zamówienie, tutaj takich nawet nie widziano. Na to nie znalazł odpowiedzi. Patrzył w podłogę i był wyraźnie zmar-twiony. * No, dobrze. Widzę, że trzy godziny lotu to dla ciebie za mało. Po-siedź sobie teraz w areszcie, pomyśl jeszcze ze trzy godzinki - udałem, że chcę nacisnąć przycisk wzywający konwojenta. * A sankcję prokuratorską, proszę o wybaczenie, pan ma? - markot-nie spytał. * Co ty, masz mnie za frajera? Do aresztowania na dobę nie potrzeba żadnej sankcji. * A potem? - ostrożnie spytał Benia. Jakaś dziwna była ta jego ostroż-ność. Rzekłbym nawet - bojaźliwość. * A potem - w natchnieniu wypuściłem próbny balon - jeśli nie bę-dziesz ze mną szczery, wypuszczę cię. Możesz iść, gdzie cię oczy poniosą. I wtedy dopuścił się niewybaczalnego potknięcia. Mrugnął. Przełknął ślinę. Psychofizjologia - odruchy Pawiowa, z tym mają kłopot wszyscy Cynowie na świecie. * Tak po prostu?! Bał się wyjść na ulicę. Wdał się w jakieś rozgrywki. Nie chciał przyznać się do zabójstwa, ale też, delikatnie mówiąc, nie ciągnęło go, żeby wyjść na wolność tutaj, w Symbir-sku. Najwyraźniej nie przed nami uciekał. * A niby gdzie? - spytałem prostodusznie. * Odwieźcie tam, gdzie złapaliście - wymamrotał z rozpaczliwą bez-czelnością. - A co, mam drugi raz płacić za bilet? Ja nie mam państwo-wych funduszy... * Wiesz, teraz to już kompletnie ci odwala - odpowiedziałem. - A przy okazji, co zamierzałeś robić na Sachalinie? * Jechać na Monieron, z akwalungiem! - płaczliwie wykrzyczał. - Tam ponoć tak pięknie... groty... * Co zrobić. Jeśli złapaliśmy cię bez powodu, specjalnie nie będzie-my tam wysyłać jeszcze raz policyjnego grawilotu, ale postąpimy sprawie-dliwie. Zrzucimy się z majorem na bilet dla ciebie. A pozostałe rzeczy to już sobie sam załatwisz. Sam pojedziesz na lotnisko, sam sobie kupisz bi-let... Ponuro milczał. Och, strasznie się bał, och, jak strasznie! Wtedy okazałem swoją słabość - skłamałem. Bardzo rzadko stosuję takie chwyty - to takie prymitywne, a może nawet bardziej zaszkodzić sprawie niż pomóc. Zresztą, to takie niesportowe. Zawsze pozostaje nie-przyjemny ciężar na duszy. Jakbym sam, z własnej woli, zrównał się z tymi mętami. Ale Benia wręcz się napraszał. Już prawie dojrzał, trzeba było tylko trochę poczekać. Nie chciało mi się czekać -jeśli się nie uda, splunie na mnie jak na kłamcę i prowokatora. I będzie miał rację, a ja dostanę to, co mi się należy. W dodatku rzeczywiście będzie trzeba go wypuścić wprost na ulicę, dokąd tak nie chce pójść, najwidoczniej nie bez przyczyny; więc lepiej go cho-ciąż w ten sposób ustrzec przed tą ulicą. Wezwałem konwojenta. A Usol-cew zagryzał wargi, ze złością i niezrozumieniem zerkając w moją stronę. Cyn już wstał, garbiąc się, odwrócił się do drzwi, żeby wyjść. I wtedy z prze-konaniem powiedziałem do jego pleców: * Wiesz Benia, patriarcha też cię rozpoznał. Błyskawicznie odwrócił się do mnie. * Więc żyje?! Usolcew nie wytrzymał - zaśmiał się pełnym głosem, nawet klepnął się dwoma rękoma po udach. Benia ze zdziwieniem popatrzył na niego, potem znowu na mnie; jego szeroka twarz stała się pąsowa. * Żyje, Benia, żyje. Słowo honoru. Czemu się tak przestraszyłeś? Nie masz na koncie mokrej roboty. Siadaj, porozmawiamy normalnie. Zdecydowanie zrobił krok wstecz. Odesłałem wzrokiem konwojenta. Benia zajął miejsce. * Jeśli rozmawiamy normalnie - powiedział bardzo zdenerwowany * jeśli normalnie... To on kłamie! Demagog! Wyśpiewuje słodkie pieśni, próbuje niby pogodzić wszystkich ze wszystkimi, a chce zagarnąć całą władzę absolutną dla siebie, zrobić dyktaturę! Gdyby nie ja... przecież je-stem najlepszym, najporządniejszym człowiekiem!... co wy byście beze mnie zrobili? Wierzycie mu! Ja tego nie mogę wytrzymać, przecież sam interesowałem się komunizmem w młodości, o mało nie złożyłem przy-siąg... Na czas połapałem się, że to wszystko jedno łgarstwo, po prostu ogłupiają naród. Odchyliłem się na oparcie krzesła. Byłem oszołomiony: wszystkiego bym się spodziewał, tylko nie tego! Jakby nagle pająk zapiał na swojej pajęczynie. * A ta teczka? - gorączkował się Benia. Nie udawał, nie grał, czuło się, że go odblokowało i mówi o tym, co go najbardziej boli, o świętości, o tym, czym nie miał się z kim do tej pory podzielić. - Nie mogłem zrozu-mieć, dlaczego stale chodzi z teczką. Dopiero trzeciego dnia mnie oświeci-ło: tam na pewno są pieniądze, kosztowności. Wysysa, wymusza codzien-nie od szeregowych komunistów - niby na jakieś ofiary, na potrzeby, na fundacje naukowe i jakieś programy socjalne... a sam, po cichutku, wie-czorami, kiedy wszyscy się już rozejdą, do domu taszczy! A tam - może pod jabłonkę, na lepsze dni. Albo do Szwajcarii przekazuje, na wypadek zagranicznych wyjazdów służbowych... * Benia - rzekłem, powoli przychodząc do siebie. Spojrzałem na Usolcewa: też siedział jak ogłupiały. - Benia, stary kumplu, czy tobie piątej klepki nie dostaje? Skąd ty znasz takie słowa? Demagog, dyktatu-ra, szeregowi komuniści... zagraniczne wyjazdy służbowe... Kto cię napu-ścił? * Wierzcie moim słowom - odpowiedział z przekonaniem. - Tak jest. Sam to zrozumiałem. * Kiedy to zrozumiałeś? * Od dawna tak mi chodziło po głowie... przez cały tydzień. A trze-ciego dnia nagle mnie olśniło! I jakoś tak, wiecie, od razu zrobiło mi się lżej, jakby cały świat stał się bardziej przejrzysty i zrozumiały. Widzisz, pomyślałem sobie, patriarcha, człowiek szanowany na całym świecie, po-ucza wszystkich - a taka świnia! Gorszy od nas, grzeszników! * Tak. A jakież to skarby znalazłeś w teczce? * To był mały niewypał - ze złością przyznał się Cyn. - Akurat tego wieczora niósł tylko papierzyska. Dlatego wpadłem. * Nie rozumiem - rzekłem. - Gdzie wpadłeś? W co wpadłeś? * A ze swoimi - niechętnie przyznał Benia. - Przecież jak to wy-szło? Byłem taki pewny, że namówiłem jednego kumpla do tej roboty... Samemu jakoś mi nie szło, nie wierzyłem, że patriarcha rzeczywiście cho-dzi bez ochrony. A mnie potrzebna była nie tylko teczka, chciałem też go ukarać! Może nie śmiercią, to już niech Bóg sądzi, ale porządnie! A mój kumpel, oczywista, kichał na moją ideologię, on chciał szmalu. W sumie, żeby go namówić, naplotłem mu banialuk, a u nas takich rzeczy się nie wybacza... Tak. Jeśli nagadał głupot kumplowi z takim przekonaniem jak teraz -każdy by uwierzył. * A gdzie twój koleś? * Kiedy zobaczył, że napadliśmy na golca - wściekł się. Prowadzi-łem samochód, a on mi lufę w bok: jedź tam, gdzie mi bzdury opowiadałeś, rozliczymy się. I byłby ze mną skończył, gdybym mu nie uciekł. Przyje-chaliśmy do domu jego wspólnika, już z bryki wysiedliśmy - dałem mu po łbie przed samym domem i w nogi! Teraz oni, myślę, szukają mnie bardziej niż wy... * A co ty tutaj masz za kolesi? - nie wytrzymał Usolcew. Zrozumia-łem jego niecierpliwość, najbardziej interesowały go sprawy powierzone-go mu rejonu, a wiadomość o tym, że pod nosem buszuje mu cała grupa, wyraźnie doprowadziła go do białej gorączki. Dziwię się jego cierpliwości - i tak długo wytrzymał. Benia mrugnął. Zerknął na Usolcewa. * Sam dokładnie nie wiem - powiedział ostrożnie. - Przyleciałem sam, myślałem, że trochę odpocznę. Tu przecież są komuniści, błogosła-wiony spokój... A kumpla spotkałem na ulicy. To jego wspólnik. Zmiana tematu rozmowy zbiła mnie z tropu, zgubiłem jakieś niesfor-mułowane podejrzenie. Banda - to bezwarunkowo ważna sprawa, bardzo ważna, ale coś ważniejszego przeleciało mi przez umysł i umknęło. Pozo-stała tylko obawa. * Nie ściemniaj Benia! * Choćbym miał z pierdla nie wyjść, panie majorze! * Adres? * To w Iszejewce. Ulica Zbożowa czterdzieści sześć. Taki jednopię-trowy domek, należy do handlarza warzywami Możejewa. Handlarz to on jest, tylko nie warzywami handluje... * A czym? * Wszystkim po trochu. Głównie chyba narkotykami. Czy zbyt łatwo ich nie sypie? Nie, chciałby naszymi rękoma wybawić się od nich, zabezpieczyć się w ten sposób - to się zdarza. Ale co mi chodziło po głowie? * Narysujesz plan domu? * Tylko nie powołujcie się na mnie, kiedy będziecie z nimi rozma-wiać. * Co za pomysł, Benia. * Dla mnie to najważniejsze. Pana pułkownika to już dawno znam... pan jest honorowy, swoich nie da skrzywdzić. A z panem, proszę wyba-czyć, dotychczas nie miałem przyjemności... * To już się do nas zapisałeś, "do swoich"? - uśmiechnął się Usolcew. * Współpraca to pozytywne zjawisko. Jesteśmy za pokojowym współ-istnieniem dwóch systemów. Major znowu zdębiał. * Czego?? Jakich systemów? Kręcąc w palcach ołówek i przygotowując się do rysowania planu, Cyn wykręcił się. * To z moich młodzieńczych, komunistycznych lat - pan i tak nie zrozumie. Tutaj znajduje się werandka... Usolcew pytająco spojrzał na mnie. Wzruszyłem ramionami. Co Benia teraz plecie za bzdury... * Z tej strony na parterze jest szes'ć okienek, a na pierwszym piętrze cztery... Rzeczywiście, założyć sobie bazę w Iszejewce, a nawet w samym Sym-birsku - to błyskotliwy pomysł. Mnóstwo należących do patriarchatu do-mów pątniczych, wiele prywatnych pensjonatów - nie zliczy się pielgrzy-mów, zarówno naszych, jak i zagranicznych; nowicjuszy, którzy jadą choćby jedno słowo zamienić z patriarchą przed złożeniem przysiąg; niezliczona ilość dziennikarzy, uczonych, i swoich, i spoza Rosji... Łatwo się ukryć. Nie, nie o tym pomyślałem. Benia przygryzł koniec języka, rysował starannie. Najprawdopodobniej już tam nikogo nie zastaniemy. W obawie, że znajdziemy Benię wcześniej i przyciśniemy go, oni - naturalnie - już dawno powinni się zmyć, bez względu na to, dla jakich celów zebrali się w tym domku Możejewa. Nie, to nie to. Benia podniósł na mnie oczy pełne winy. * Tylko bądźcie ostrożni - powiedział. - To przecież melina... punkt oporu, mówiąc po waszemu. Było tam ich trzech, a teraz - z pięciu... Okazało się, że było dwunastu. I nigdzie nie mogli odejść - trzymał ich towar, o którym Benia nic nie słyszał. W piwnicy domu, który nie był punktem oporu, tylko przeładunku, oczekiwała na dalszy transport rekordo-wa partia heroiny ¦- surowca dla Europy. Takiej ilości nie wywiezie się w walizce. Przygotowany kanał, z ochroną, ze wszystkimi dokumentami, za-bezpieczeniami, ulgami celnymi powinien był nazajutrz zadziałać. Jak ci ludzie przeklinali Benię, że wciągnął jednego z nich w głupią, nie przyno-szącą żadnej wymiernej korzyści sprawę, która w dodatku przybrała tak nie-oczekiwany obrót!! Co prawda, walnięty w ciemię specjalnie nie zwierzał się, jaką metodą Benio napuścił go na " golca"- nie chciał wyjść na durnia... O tym wszystkim dowiedziałem się później. Ponieważ pobity nie zgłosił się do żadnego punktu medycznego ani na pogotowie, ani do żadnego ze szpitali miejskich, najwidoczniej siedzi w domu - uznaliśmy z Usolcewem. Dom został szczelnie otoczony przez agentów operacyjnych z Iszejewki kwadrans po tym, jak Benia zaczął składać ze-znania. Ale Usolcew chciał jak najszybciej sam wszystko sprawdzić. Ob-serwować punkt przez cały dzień, dwa, a może trzy, wydawało mu się w powstałej sytuacji bezsensowne - a może Benia nakłamał i nie ma tam żadnej meliny? - i dlatego nie do wytrzymania. To już jego działka -ja prowadziłem dochodzenie w sprawie katastrofy "Cesarzewicza", a nie zama-chu na patriarchę. Ale kiedy, ws'ciekły na siebie za to, że do tej pory nawet nie słyszał o aktywnym, miejscowym handlarzu narkotykami, Usolcew stwierdził: * No cóż, ściągam swoją grupę. Odpowiedziałem: * Ja też. * A pan po co, Aleksandrze Lwowiczu? Z niejasnej obawy i wzburzenia stałem się nadmiernie wylewny. * Rozumie pan... tylko przy kobietach jestem kompletnym głupcem. Co mi powiedzą, w to wierzę. A tutaj wyczuwałem jakąś pułapkę, jakieś kłamstwo... ale jakie?... Nie mogę na to wpaść. A w takim razie lepiej być pod ręką. Zaczynało zmierzchać, kiedy dwa samochody podjechały na róg Zbo-żowej i Alei Kobiet, gdzie skupiły się prawie wszystkie najlepsze w Isze-jewce sklepy hipnotyzujące płeć piękną, i, nie skręcając w Zbożową, za-trzymały się. Po drodze przez radio zdążyliśmy otrzymać dodatkowe in-formacje: sam Możejew z rodziną tydzień temu wyjechał do wód, pozosta-wiając w domu tylko zarządcę i dwóch dziennikarzy, którzy przyjechali z Syberii - wynajmują mansardę. Mają szeroki krąg znajomości. Od mo-mentu rozpoczęcia obserwacji z domu nikt nie wychodził i do domu nie wchodził; czy jest ktoś w środku - nie wiadomo. * Na wszelki wypadek trzymaj się blisko mnie - poprawiając kabu-rę pod pachą, rzekłem do Ramila. Ten machinalnie skinął, wyraźnie pusz-czając moje słowa mimo uszu; oczy mu płonęły, policzki poczerwieniały - pierwsza poważna sprawa. * Po co pan ryzykuje? - niemal szeptem powiedział do mnie do-wódca grupy "D" Igor Sorokin. I dorzucił z szczerą bezpośredniością: * Ma pan już czterdziestkę na karku, nie ten refleks... Machnąłem ręką. Jakby diabeł mnie podkusił. Byłem w amoku. Operacja była jedną wielką, pochopnie podjętą głupotą. Od początku do końca. I chociaż aresztowaliśmy wszystkich, w tym i pobitego, oraz zgarnęliśmy cały towar - gdyby nie było pod ręką grupy "D", ochronia-rze wystrzelaliby połowę agentów Usolcewa, a może i więcej. Benia bez-wiednie wysłał nas do gniazda os. Zajęlis'my już pozycje pod oknami, na dzwonki do drzwi nikt nie odpowiadał. Dopiero po dłuższej chwili zarządca, niby zaspany, zaczął pytać, czego chcemy, i oznajmił, że gospodarz wyjechał. Uczciwy Usolcew pomachał przed nosem nakazem rewizji, a kiedy pierwsza piątka już we-szła do domu, nagle zrozumiałem, jaka myśl, zupełnie jak nie mogący się narodzić niemowlak, kręciła się i rozpychała piętami w mojej głowie. To nie był Benia. Rozmawiał ze mną sam diabeł. Ten sam - zmutowany wirus. Po pro-stu Kiselenko, człowiek porządny i dobry, nie wytrzymał rozdwojenia świa-domości, a przestępca Cyn zżył się łatwo z diabłem; nawet nie zrozumiał, że szatan nim owładnął. Wszystkie odruchy i nawyki diabła dla niego były naturalne, swojskie. Ale te brednie o skarbach szeregowych komunistów i absolutnej dyktaturze patriarchy z mrocznej otchłani wymawiały te same usta, które podpowiedziały zabójcy wielkiego księcia nonsensy o czerwo-nym sztandarze, o tym, że naród nie ma co jeść. Zamarłem, gdy mi się ta okropna myśl nasunęła. Idiota! Trzeba na-tychmiast jechać z powrotem, dręczyć Benię aż do kresu sil: kiedy go olśni-ło? Gdzie był? Kto był obok? Co jadł, co pił... I wtedy w domu rozpętała się strzelanina. Ramil, który obstawiał narożne okno, sąsiadujące z moim, rzucił się w stronę werandy. Smarkacz, gówniarz! Pomóc kolegom można jedynie wy-konując swoje zadanie, a nie biegnąc tam, gdzie mieli być inni... Z dzikim brzękiem rozleciało się okno - nie moje, Ramila. Z domu wyskoczył, z rękoma rozstawionymi na kształt krzyża na tle ciemnego nieba, uzbrojony człowiek. Ramił rzucił się z powrotem. Poślizną} się na wilgotnej od rosy trawie. Wyprostował się natychmiast, szybki i silny jak pantera, ale tak bezbronnie miękki, prawie płynny w porównaniu z martwą twardością metalu, która - czułem przez skórę - już wyciągnęła się lub wyciągała się ku niemu. Zdążyłem wystrzelić w odpowiedzi, zdążyłem z rozmachem skoczyć na Ramila; zdążyłem głową i ramieniem zbić go z nóg i odsunąć z tej niewi-dzialnej, cienkiej jak włos linii, na której w tej sekundzie nie wolno było znajdować się żywemu człowiekowi. W żadnym razie! I jeszcze zdążyłem pomyśleć, strasznie głupio: tak się czuje balonik, kiedy dotkną go płonącym niedopałkiem. Świat pęki. Ból był taki... Ból. Ból. Ból był taki, że wydawało mi się, iż to z jego powodu zapadła ciem-ność. To z jego powodu nie można się poruszyć. Gdyby nie ten ból, można by się obrócić. Szczególnie mocno bolało przy oddychaniu. Znowu trzepotał w ciemności pod opuszczonymi, przyrośniętymi na stałe do gałek ocznych powiekami bezgłowy gąsior. Nie mógł nawet pi-snąć, nawet dać znać, jak bardzo mu źle, jak go boli i jak się boi -jedynie bezsilnie łopotał szerokimi skrzydłami po ziemi, podskakując przy każ-dym machnięciu skrzydłami... ale o tym, aby odlecieć z tego okropnego, zalanego jego krwią podwórka, nie mogło być mowy. Wydawało mi się, że jestem dzieckiem i jestem chory. Grypa? Ospa wietrzna? Nie pamiętam... Gorączka, to na pewno. Bardzo wysoka gorączka. I ból. Ale mama jest obok. Czuję to nawet w ciemności. Jest obok i szepcze coś czule. A więc wszystko będzie dobrze. Wyzdrowieję. Trzeba tylko pocierpieć, przecze-kać. Mamusiu, tak mnie boli... daj pić... nie mogę oddychać, zdejmij ze mnie kamień. Łup-łup skrzydłami... Łup-łup powiekami. W pierwszej sekundzie światło wydało mi się nie-znośnie jaskrawe. W sali ledwo tliła się niebieska nocna lampka. Leżałem rozpłaszczo-ny; kroplówka w zgięciu łokcia, wężyk z tlenem przylepiony plastrem do górnej wargi. To z niego wieje wprost w nozdrza świeżym powietrzem. Ale obok siedzi nie mama, tylko Liza. Pobladła. Modliła się. Słyszałem, jak ze ściśniętymi piąstkami wręcz żąda czegoś od świętego Pantelejmo-na i jeszcze jakiejś Kseni... śmieszna. Pod oczami ma cienie, niebieskie jak nocna lampka. Pewnie długo już tak siedzi. Poruszyłem ustami i zachrypiałem. Krzyknęła: * Sasza! Znowu zachrypiałem. * Nie wolno ci mówić! Saszeńka, kochaniutki, proszę - leż spokoj-nie! Wszystko już dobrze! Trzeba tylko jeszcze trochę pocierpieć... Zachrypiałem. * Co ty chcesz, Saszeńka? Co mam zrobić? Poprawić poduszeczkę? A może chcesz siusiu? Jeśli tak - mrugnij! * Wybacz - wychrypiałem. Z jej oczu popłynęły łzy. * Wybacz - powtórzyłem dla pewności. Wybacz mi, że pod tymi przeklętymi oknami nawet nie pomyślałem o tobie. Nie wiem, jak to się mogło stać. Nawet nie przyszło mi do głowy, jak będziesz żyć beze mnie. Nawet nie pomyślałem o swoich obowiązkach wobec Poli, wobec ciebie... wobec Stasi, której nie znasz, ale z którą i tak tworzysz rodzinę... nie lubi tego słowa, ale na razie jestem jej potrzebny, mam wobec niej obowiązki, nic na to nie można poradzić... Pomyślałem tylko o tym chłopcu - tam, w Otuzie, gdzie nam z tobą i z Polcią było tak dobrze - on z błyszczącymi oczyma wieczorami słuchał jak zaczarowany na werandzie, pod gwiazdami, pośród winorośli, moich opowieści... * Kto to jest... Ksenia? - wychrypiałem. Uśmiechnęła się, pogłaskała mnie po ręce, poprawiła pościel... * Słyszałeś, tak? Jak wspaniale! Całkiem doszedłeś do siebie, kocha-ny! To bardzo godna kobieta, spodobałaby ci się. Święta Ksenia Petersbur-ska. Jej mąż zmarł niespodziewanie, nie ochrzczony, a więc nie mógł trafić do raju, ale ona, żeby wyciągnąć go z piekła, przebrała się za niego i zaczę-ła rozgłaszać, że to ona, Ksenia, umarła. Cały majątek rozdała biednym, długo jeszcze żyła bezgrzesznie - jakby zastępując swojego męża. Po-chowano ją u nas na Smoleńskim, o trzy kroki od naszego domu. Chcesz? Pójdziemy tam potem razem? * A ona... od czego jest? - spytałem i od razu zrozumiałem, że źle się wyraziłem, jakbym mówił o tabletce. Ale słowo z ust już wyleciało... * Od zdrowia, zgody pomiędzy małżonkami... * A Pantelejmon? Śmiała się i płakała. * Saszeńka, przecież to nie gabinet ministrów! Jeden od energii, dru-gi od transportu... Oni po prostu pomagają w potrzebie - a każdy wybiera sobie tego, z kim mu najlepiej się układają stosunki. O, mnie, na przykład, najprzyjemniej jest z Ksiuszą, ufam jej... Zza drzwi sali doniósł się hałas. Ostre krzyki. Kobiece głosy. Drzwi rozwarły się z trzaskiem, aż nie do wytrzymania głośnym w szpi-talnej ciszy i bólu. * Nie wolno, u niego już jest gość! - krzyknęła pielęgniarka, próbu-jąc dosłownie zabarykadować drzwi własnym ciałem, i zamilkła, z zakło-potaniem patrząc na nas. Nigdy się nie dowiedziałem, kto ze mną, jej zda-niem, już był. Z przygryzioną wargą, z bezradnie rozwartymi, oślepionymi światłem oczyma, odpychając siostrę ramieniem, do sali wpadła Stasia. Liza powoli wstała. Zapadła cisza. Dał się odczuć powiew świeżego powietrza; miałem wrażenie, że tro-chę szemrze. Serce mi załomotało, tak uderza bokser o worek treningowy - na przemian: seria kilku dzikich uderzeń, potem - pauza. * No więc... - wychrypiałem. Mamusiu, daj mi pić... * Skoro się spotkałyście - znaczy się, nadchodzi moja śmierć. Stały razem. I chociaż były do siebie zupełnie niepodobne, miałem wrażenie, że dwoi mi się w oczach. Przypominało to filmowy fotomontaż - bywają takie w niezbyt ambitnych komediach: jednego i tego samego aktora filmuje się jako dwóch braci. Wszyscy ciągle ich mylą, sami nie mogą niczego zrozumieć, czasami się kłócą i tak aż do samego finału, kie-dy bracia spotykają się w jednym ujęciu, podają sobie ręce i chichoczą. Tutaj nikt się nie śmiał. * To Jelizawieta Nikołajewna - wychrypiałem - moja żona. To Stanisława Salomonowna... także moja żona. * Wy-wybaczcie... - drżącym, całkowicie obcym głosem wydusiła z siebie Stasia, zawróciła w miejscu i, wystukując nierytmiczną, krótką serię obcasami po kafelkowej podłodze, wybiegła z pokoju. Przez chwilę Liza, z na pół otwartymi ustami - w swoim dziecinnym zdziwieniu - patrzyła za nią. Potem znowu skierowała wzrok na mnie. Usta jej zadrżały. Zdążyłem jeszcze zobaczyć, jak wybiegła obok skamieniałej pielęgniarki za Stasia. Przytomność odzyskałem w sali intensywnej terapii. Bolało mnie wszę-dzie. Łup-łup skrzydłami... Nie chciałem otwierać oczu. Liza była obok, słyszałem. A więc wszystko będzie dobrze. Dopóki milczę, dopóki leżę z zamkniętymi oczyma, zosta-nie tutaj. Ledwie słyszalnie, melodyjnie, obojętnie, szeptała coś tam swo-jego... Litania? * ...słaby i bezradny przyszedłem na ten świat, ale Twój anioł rozpo-starł świetliste skrzydła, chroniąc moją kołyskę. Od tej pory Twoja miłość świeci na wszystkich moich drogach, cudownie kierując mnie ku światłu wieczności... Miałem pięć lat. * ...Panie, jak pięknie gościć u Ciebie. Cała przyroda tajemniczo szep-cze; cała jest pełna łaski, ptaki i zwierz niosą znamię Twojej miłości. Bło-gosławiona matka ziemia z jej szybko przemijającą urodą, wzbudzając tę-sknotę za wieczną ojczyzną... Głos miała zdławiony, zachrypnięty. Pewnie długo płakała. * ...Przy świetle miesiąca i pieśni słowika milczą doliny i lasy w śnież-nobiałych ślubnych strojach. Cała ziemia - oblubienica Twoja, czeka na Swojego Nieskazitelnego Oblubienica. Jeśli Ty zioła tak odziewasz, to jak nas przeobrazisz w przyszłych wiekach zmartwychwstania, jak zalśnią ciała, jak zabłysną dusze! Chwała Tobie, Panie, któryś zapalił przed nami jasne światło wiecznego życia! Chwała Tobie, Panie, za nadzieję nieśmiertelne-go idealnego nieskazitelnego Piękna! Dzięki Ci, Panie, za wszystko - na wieki! Miałem pięć lat, kiedy latem w naszym podmoskiewskim majątku, wybrałem się w złą godzinę na gospodarskie podwórze. Czego ja tam szu-kałem, w co się bawiłem, fantazjując w samotności - nie pamiętam. Co za różnica. W pamięci pozostał tylko gąsior. * ...nie straszne życiowe burze temu, w czyim sercu błyszczy pło-mień Twojego ognia. Wokół niepogoda i ciemność, strach i wycie wiatru. A w jego duszy cisza i światło. Tam jest Chrystus! Czy miał trafić na nasz stół, czy też dla robotników - tego też nie wiem. Leżał na ziemi; krew już nie ciekła z niezgrabnego kikuta szyi - a ja, malutki, nawet nie zrozumiałem z początku, co z nim, z wielkim białym pięknym ptakiem się stało, gdzie jest jego głowa. Ale jeszcze bił skrzydłami... te skrzydła były wciąż takie mocne, takie szerokie, wydawało się, że na nich bez kłopotu można by dolecieć aż do słońca. Ale tylko trochę podskakiwał, kiedy szerokie, już zabrudzone, już wymazane piaskiem i krwią skrzydła biły o ziemię. Zamarł bezsilną pier-sią, jakby przygotowując się, koncentrując, a potem rozpaczliwie, ze wszyst-kich sił: łup-łup-łup! * Jak bliskiś, Panie, w dni choroby. Sam odwiedzasz chorych. Sam pochylasz się nad łożem cierpienia i serce raduje się Tobą. Pokojem obda-rzasz, Panie, duszę podczas ciężkich żali i cierpień. Zsyłasz, Panie, nie-oczekiwaną pomoc. Pocieszasz Panie, Tyś" miłość sprawdzona i zbawcza, ku Tobie wznosimy śpiew: Alleluja! Długo, jak przygwożdżony, stałem tam i z bezsensowną nadzieją pa-trzyłem: a nuż mu się uda? Potem uciekłem; przez cały dzień nikt nie mógł mnie uspokoić. "On nie może! - krzyczałem, dusząc się od łez; obawiano się ataku histerii, tak szlochałem. - On nie może!!" Nie rozumieli - a ja nie mogłem wyjaśnić, dla mnie wszystko było jasne - aż do granic kosz-maru. Zostało na zawsze. Moja kochana mamusia podsuwała mi, chcąc uspokoić i rozbawić, puchowe, miękkie, śmieszne, czarujące gąsięta: "Patrz, Saszeńka, jak ich dużo! Jak biegają! Jak jedzą! No, daj im okruszki! Cip-cip-cip! Chcesz, weź na rączki - gąsiątko nie boi się Saszeńki, Saszeńka jest dobry...". Płakałem rozpaczliwiej, już osłabiony, już bez krzyków, po-tem już tylko mamrotałem: "Żal mi. Żal mi ich wszystkich". * ...kiedy natchnąłeś mnie, by służyć bliskim, a moją duszę nagrodzi-łeś pokojem, to jeden z niezliczonych Twoich promieni padał na moje ser-ce i stało się ono świetliste niczym żelazo w ogniu. Chwała Tobie, zsyłają-cemu nam klęski i cierpienia, abyśmy byli wrażliwi na cierpienia innych! Chwała Tobie, Panie, zmieniającemu nasze życie czynami dobroci! Chwa-ła Tobie, który złożyłeś największą ofiarę we własnej Dobroci! Chwała Tobie, popierającemu każdy wzniosły poryw i czyn! Chwała Tobie, który wzniosłeś miłość ponad wszystko co ziemskie i niebiańskie! Chwała Tobie, Boże, na wieki za wszystko... Żadna istota na całym świecie nie mogła silniej niż ten gąsior chcieć odlecieć z koszmarnego miejsca, gdzie stało się z nim i nadal dzieje się coś niewyobrażalnego, spełnienie absolutnego cierpienia. Tak się starał! Łup-łup-łup! Łup-łup! Coraz słabiej... Całe życie, które jeszcze w nim było, modliło się o jedno: odlecieć! No, odlećmy, tutaj jest źle, boli, okropnie; tutaj w żadnym wypadku i w żadnych okolicznościach nie wolno zo-stać! Nie mógł. Nawet tak straszliwie tego pragnąc - nie mógł. Wtedy zrozumiałem. Ze wszystkimi jest tak samo. Z człowiekiem też. Człowiek może tylko to, co może, ani o włos więcej, ani o włos mniej. Siła woli nie znaczy prawie nic. Łup-łup-łup. Ile warte jest moje "przyjdę"? A ile warte są ich "ja - twój dom"? Jeśli groszowy kawałeczek ołowiu okazuje się silniejszy, ważniejszy niż wszystkie te płonące labirynty namiętności... i póki depczemy siebie na-wzajem w tępym i wyniosłym, czasami nie mniej zabójczym niż ołów dą-żeniu, by nadać swoim bliźnim bardziej nam odpowiadającą postać, ła-twiejszą do uchwycenia - on już odleci? Czy to możliwe? * ... rozbitego w proch nie da się odtworzyć, ale Ty, Panie, ożywiasz tych, u których wypaliło się sumienie, zwracasz, Panie, dawne piękno du-szom, które utraciły je bezpowrotnie. Dla Ciebie, Panie, nie ma nikogo niepoprawnego. Całyś, Panie, miłością... * Lizo - zawołałem. Jakby syczała przebita opona. - Lizo. Przerwała w pół słowa. * Jestem tutaj, Saszeńka - odpowiedziała łagodnie i spokojnie. Jak mama. "Gąsiątko nie boi się Saszeńki, Saszeńka jest dobry"... Tylko trochę ochryple. * Lizo. * Wszystko w porządku, Sasza. Nie myśl o niczym, nie denerwuj się. * Lizo. Rękę na twarz... Jej ciepła maleńka dłoń legła na moich zamkniętych oczach. * Niżej. Pocałować. * Potem, Sasza. Wszystko potem. Będziesz całować, kogo zechcesz, ile zechcesz. Wszystko będzie dobrze. A teraz leż spokojnie, kochany, na-bieraj sił. Kogo zechcesz. * Gdzie ona?.. * W hotelu... jest trochę słaba; umówiłyśmy się, że odpocznie po pod-róży, a potem mnie zmieni. Chociaż chciała bardzo już teraz, od razu. Ale nie mogłam tak po prostu odejść - zamilkła. Palce na moim czole lekko drżały. * Pewnie też by nie mogła. Bardzo cię kocha. Wiesz, to takie śmieszne * ona płacze na moim ramieniu, a ja na jej. Nigdy bym nie uwierzyła... * A co... co jej jest? * Nie, nie, nic groźnego. Nie denerwuj się. Zamilkłem. Poleżałem na bezsilnej piersi, żeby zebrać siły, a potem: łup! * Wezwać Kruusa. Benia jest opętany jak Kiselenko. Zbadać. * Nie rozumiem, Sasza. * Kruusa... wezwać. Z Petersburga. Wyjaśnię mu. * Kruusa? * Tak. Waldemar Kruus. Powiedz Sorokinowi. * Dobrze, Sasza. * Szybko. * Dobrze. * Ramil... cały? * Tak, Saszeńka. Rwie włosy z głowy, co pięć godzin przysięga na Allacha, że jesteś mu bliższy niż rodzony ojciec. Uważam, że połowa wszystkich sadów i ogrodów Krymu pracuje teraz tylko na ciebie. A tobie jeszcze niczego nie wolno jeść, biedaku. To nic, tymczasem to my, razem ze Stanisławą, będziemy sobie podjadać. Witaminy są potrzebne też kobietom. Mamusiu, zdejmij ze mnie kamień. To był ciężki i dziwny spektakl. Postronnym mogło się wydawać, że na pomoc Lizie przyjechała jej siostra. Liza, starając się zachowywać po-prawnie, siliła się na wesołość - usiłowała usuwać ciągle pojawiającą się sztuczność zachowania. Może dlatego, żeby jakoś się pocieszyć? A może - i mnie rozweselić? Najprawdopodobniej rozumiała, że mnie, kochane-mu łajdakowi, nie jest teraz zbyt słodko, kiedy leżę jak zabandażowany pień między nimi. Pamiętam, kiedy Stasia po raz pierwszy przyszła ją zastąpić. Wtedy znowu znalazły się obie razem, niemal dotykając się łokciami, przy moim łożu. Obie zmęczone, z jednakowo poczerwieniałymi i podpuchniętymi oczyma. Liza nagle łobuzersko uśmiechnęła się, zasalutowała dwoma pal-cami, po polsku -już nie wiem, na znak zgody, czy też na złos'ć Stasi... Pewnie sama tego nie wiedziała - i dziarsko zameldowała: "Grupa spe-cjalnego przeznaczenia w komplecie, panie pułkowniku! Jakie będą rozka-zy?" Nie od razu znalazłem odpowiedź; długo pracował mój mózg, otuma-niony środkami przeciwbólowymi, potem wychrypiałem, starając się tra-fić w jej ton: "Wyczyścić broń na połysk. Wstanę - sprawdzę". Stasia grzecznie i chłodno uśmiechnęła się; ale, Boże, jak śmiała się Liza z tego płaskiego, pseudokoszarowego żartu! Pamiętam, jak drugiego albo trzeciego dnia próbował przedrzeć się do mnie Kurakin, chyba w to-warzystwie Ramila. Liza wypychała ich: "Nie wolno! Dostęp do ciała do-zwolony tylko kobietom!" - mówiła z wisielczą wesołością i błagająco oglądając się na mnie przez ramię. Pamiętam, jak w trakcie jednej ze zmian opatrunków znalazły się w sali obie razem - Liza już przyszła, Stasia jeszcze nie wyszła; praktycznie odepchnęły pielęgniarkę i z jakąś' nadzwy-czajną delikatnością same obracały "na cztery ręce" moje chłodne, na pół martwe ciało. "Stasiu, proszę pomóc... aha, właśnie tak. Czy nie jest pani zbyt ciężko?" - "Ależ pani Jelizawieto Nikołajewna. W moim życiu zdarzało mi się podnosić znacznie większe ciężary" - odpowiedziała Stasia i dokładnymi, nienagannie szybkimi ruchami, w takcie na trzy, prze-pychała pode mną rozwijany motek bandaża. A kiedy ja, zgrzytając zębami z bezsilności, ledwie słyszalnie ryknąłem: "No co wy sobie wyobrażacie! ...Przecież jest personel!", Liza ze zdziwieniem spojrzała mi w oczy i po-wiedziała: * Bóg z tobą, Saszeńka, przecież nam jest przyjemnie. Nieprawdaż, Stasiu? * Prawda - odpowiedziała Stasia. Ty, Sasza, może tego nie wiesz - dodała Liza, wygładzając bandaż dłonią, żeby nie pozostała nawet najmniejsza fałdka, która mogłaby mnie uciskać - ale żony chcą być stale potrzebne swojemu mężowi. Przecież to prawda? * Co prawda, to prawda, Jelizawieto Nikołajewna. Stasia zaś na odwrót, zachowywała się przy mnie z bezosobową po-prawnością doskonale wyszkolonej siostry miłosierdzia, likwidując każdą aluzję do duchowej czy jakiejkolwiek innej bliskości. Kiedy Liza odcho-dziła, prawie nie rozmawialiśmy, ograniczając się wyłącznie do bezpiecz-nych zadań. Inna sprawa, że z Lizą też prawie nie rozmawialis'my, każde słowo wydzierało się ze mnie z trudem, z dzikim bólem. Rozpryskowa kula poszatkowała mi płuco i ujście tchawicy. Za to Liza szczebiotała za dwoje, w szczegółowy sposób opowiadając o pogodzie, o nowinach, o tym, co powiedział Kruus, o tym, co przysłali Rachczijewowie... jak oni na nas czekają w Otuzie, o tym, co powiedziała przez telefon Połcia, o tym, co powiedział w ostatnim przemówieniu przewodniczący Dumy Siergunien-kow, jak była ubrana najjaśniejsza pani podczas wczorajszego przyjęcia, transmitowanego na wszystkich programach... A Stasia milczała, jedynie wypełniała prośby i odpowiadała monosyla-bami na pytania, nie odrywając wzroku od jakiejś' książki czy rękopisu -wystarczyło, żebyśmy zostali we dwoje, a w sali pęczniała naprężona, wściekła obcość, którą Liza, rozpaczliwie usiłowała zlikwidować. Szyb-ko przestałem nawet prosić, pytać, próbować rozpocząć jakąkolwiek rozmowę. Nawet jeśli coś rzeczywiście było mi potrzebne, czekałem na Lizę lub pielęgniarkę. Stasi to milczenie, zdaje się, zupełnie nie denerwo-wało - szeleściła kartkami, siedząc w rogu w taki sposób, że nawet nie mogłem jej widzieć. Wtedy już zupełnie przestałem rozumieć, po co tutaj przyjechała. Chyba tylko po to, aby dać znać Lizie o swoim istnieniu. Oczywiście, myślałem, słuchając z zamkniętymi oczyma częstych szele-stów - czytała bardzo szybko - ta "podnosząca w swoim życiu znacznie większe ciężary", z pewnością już nie raz znajdowała się w podobnych sytuacjach. Być może - w odróżnieniu ode mnie i Lizy - czuła się jak ryba w wodzie. Tylko żeby nie obraziła jakoś mojej dziewczynki! - pomyślałem pew-nego razu. Wtedy opanował mnie nieznośny wstyd. Chciałem już nawet ją zawołać, a kiedy podejdzie, powiedzieć coś miłego - do jej odległego rogu nie udałoby mi się dokrzyczeć żadnego dłuższego zdania - ale w tej samej sekundzie chrząknęła pogardliwie i wymruczała, wyraźnie nie do mnie: "Czy tak można pisać... okropność!". I dalej milczałem. Za to "zaklinała" ból. Jakimś szóstym zmysłem odgadywała, kiedy nasilał się i stawał zupełnie nie do wytrzymania, odkładała lekturę, pod-chodziła w milczeniu, przysiadała na skraju łóżka i zaczynała "czarować". Energicznie dyszała, podnosiła swoje szczupłe silne ręce niczym kapłan-ka, wzywająca z nieba ogień, potem rzucała napełnione nim dłonie w stro-nę mojej obolałej piersi i albo lekko dotykała bandaży, albo wykonywała nad nimi skomplikowane passy... Nie wiem, czy pomagało to zabliźnić się ranom czy nie - ale w takich chwilach wydawało mi się, że odnosi się do mnie jak dawniej, że przyjechała jedynie po to, że nie umiała żyć w oddali ode mnie, i w ogóle - wszystko jakoś' się ułoży... Przecież, kiedy ludzie się kochają, wszystko musi się ułożyć!... Możliwe, że w tym kryl się cały sens tych czarów? Ból przy takich myślach tracił swoją zwycięską siłę; słabi, kulił się jak pożar stepów pod zbawczym deszczem. W stosunku do Lizy zachowywała się z wyszukaną grzecznością. Przez cały czas na wszelki sposób demonstrowała swoją podległą, drugorzędną pozycję. Liza w swoich próbach stworzenia tak niezbędnej dla normalnej regeneracji atmosfery nieprzymuszonego, domowego współistnienia -wyobrażam sobie, ile ją to kosztowało! - od razu zaczęła nazywać Stasię po imieniu; ta zaś przez trzy dni upierała się przy oficjalnych zwrotach. "Stasiu" - "Jelizawieto Nikołajewna"... Potem jednak poddała się, już zbyt raziła uszy - pewnie nawet jej samej - ta niezgrabność. Ale generalnie nic się nie zmieniło. Jestem pe-wien, że jeśli język rosyjski dałby jej taką możliwos'ć, Stasia rozmawiałaby z Lizą w stylu dalekowschodnich tradycji, gdzie - zgodnie z jedną z ty-sięcy chińskich ceremonii, nałożnica, bez względu na rzeczywistą różnicę wieku, zwraca się do głównej żony używając terminu oznaczającego "star-szą siostrę"; a sama, w konsekwencji, nazywana jest "młodszą siostrzycz-ką". "Czy nie zechciałaby pani starsza siostra napić się herbaty? Młodsza siostrzyczka rada będzie usłużyć...". Po rosyjsku, jeśli nie chce się już całkiem wygłupić, tak się nie mówi, ale Stasia i z naszego języka wycisnęła niemało, a Liza, z jej prosto-dusznym wysiłkiem nawiązania przyjaznych stosunków, nic nie mogła zrobić. Żelazna dama Stanisława. Gdybyśmy pozostali we dwoje, rzecz jasna, spróbowałbym jej coś wyjaśnić. Gdybym miał pewność, że wynika to tyl-ko z poczucia dwuznaczności jej położenia, z jej bezradności, z szacunku dla piętnastu lat, które przeżyliśmy razem z Lizą... Z niezrozumienia, że mnie, dziurawemu balonowi, sprawia fizyczny ból słuchanie tych języko-wych wygibasów... Gdybym tylko mógł wydawać głośniejsze dźwięki niż syczenie, wrzeszczałbym ile sił, kiedy ona pedantycznie i konsekwentnie poniżała się, wpędzając tym samym Lizę w osłupienie albo zmuszając ją do rumieńców wstydu. Ponieważ jednak ostatnio Stasia tak samo zacho-wywała się w stosunku do mnie, więc nie mogłem wykluczyć konsekwent-nej chęci zranienia mnie: pokazuje, że traktując ją tylko jako kochankę, jestem taki okrutny. I że więcej do tego nie dopuści. Jakby stała na stosie. To właśnie Stasia wprowadziła obyczaj wspólnego picia herbaty. Zda-je się, że było to na trzeci dzień... tak, właśnie wtedy przeszła z "Jelizawie-ty Nikołajewny" na "Lizę". Pojawiła się z pełnym termosem, z dwoma plastykowymi filiżankami i z jakimś skromnym, ale apetycznym, domo-wym wypiekiem. Wtedy zaczęła się ta "nowa tradycja". Teraz, zanim jedna zmieniła drugą na tym piekielnym, honorowym posterunku, siadały wcześniej w odległym rogu pokoju, poza moim polem widzenia, jadły morele od Ramila, chrupały jakieś niewinne smakołyki i po-pijały herbatę. Próbowałem podsłuchiwać, ale rozmawiały szeptem o czymś swoim, kobiecym, a po jakimś czasie nawet zaczęły - od czasu do czasu - wspólnie się śmiać. Pewnie mnie obgadywały. A może nie - czy je-stem pępkiem świata? Czasami czułem się osamotniony i obrażony -wydawało mi się, że już nie jestem potrzebny; tak - święty obowiązek i honorowy dług. Szóstego dnia, kiedy piły herbatę i Stasia powinna już była odejść, wstała, ale poszła nie do drzwi, a niespiesznie postukała obcasikami do mnie. Zatrzymała się, patrząc mi w twarz. Tak, jak z pewnością zawsze chciała - z góry. A ja na nią - z dołu. * Rozmawiałam dzisiaj z lekarzem prowadzącym. Wszystko w po-rządku, goi się błyskawicznie - rzekła. - A ja właśnie przeczytałam wszystkie rękopisy, które przywiozłam. Dlatego wracam do stolicy. Tutaj już nie jestem potrzebna, a tam czas zarabiać kolejne ruble. Spadło to na mnie jak grom z jasnego nieba. Nie tylko dla mnie -najwidoczniej, do tej chwili nie powiedziała też nic Lizie. * Kiedy? - spytała po chwili Liza z herbacianego kącika. * Za dwie godziny mam samolot. * Pomóc ci z bagażem? * No coś ty, Lizo, jaki tam u mnie bagaż. Nie denerwuj się, poradzę sobie bez problemu. * Nie należy sobie z tym żartować, lepiej weź tragarza. * Dziękuję bardzo, masz rację, tak zrobię. Zawahała się, schyliła się i pocałowała mnie wpółotwartymi ustami. Delikatnie, żeby nie poruszyć przeklętej rurki tlenowej, wciągnęła moje usta i przez kilka sekund wylizywała je tam, wewnątrz swoich: "Chcesz tutaj?"; potem odchyliła się i podniosła drżące powieki, sine powieki. Jak-by stała na stosie. * Proszę, Sasza, więcej tak nie rób - ochryple powiedziała. - Dbaj o siebie, prosiłam przecież. Jeśli ci na nas nie zależy, to pomys'1 chociaż o Połci. Milczałem. Nie mogłem przecież w odpowiedzi na coś takiego, zasy-czeć ochryple jak rozdeptana żaba. Otworzyła wiszącą na ramieniu torebkę; ze skupieniem czegoś w niej szukała. Wyjęła klucze, które oddałem jej przed odlotem. Przez moment jakby się jeszcze wahała - a może, żeby podkreślić wagę następnego ru-chu - potrzymała je w niezgrabnie wygiętej ręce, potem zdecydowanie, ale ostrożnie, bez najmniejszego brzęku, położyła je na nocnym stoliku u mojego wezgłowia. * To... Ciągle się boję, że mogłeś wtedy mnie źle zrozumieć. Zwra-cam właścicielowi. Może się jeszcze przydadzą. Będę potrzebna - przyjdź, zawsze się ucieszę. Odwróciła się i postukała obcasikami w stronę drzwi. Zniknęła z oczu, zamknąłem je. Stukot ustał. * Pani to też dotyczy, Jelizawieto Nikołajewna. Bardzo się cieszę, że się poznałyśmy. I - proszę mi wybaczyć. Ja nie... już... nie tak... Ja kocham. * Pani niech mi też wybaczy, Stanisławo Sałomonowna - odpowie-dział martwo spokojny głos Lizy. Drzwi otworzyły się i zamknęły. Minęło pewnie z pięć minut, zanim rozległy się powolne, miękkie ko-cie kroki Lizy. Przybliżyła się i poczułem jak ugięło się łóżko. Liza usiadła obok mnie. * Śpisz? - spytała szeptem. Otworzyłem oczy. Wydało mi się, że postarzała się o lata. Ale to było tylko zmęczenie - fizyczne i psychiczne. Pojechać razem na tydzień do Otuzy - od razu moja malutka znowu by rozkwitła... We troje, ze Stasia. Wtedy wszyscy byśmy rozwinęli płatki... * Wiecznym snem - odrzekłem. Jakby ją ktoś batem uderzył. * Nie żartuj tak! Nigdy tak przy nas nie żartuj!! Nie odpowiedziałem. Pomilczała, uspokoiła się. * Sasza... Kogo ty bardziej kochasz? * Najjaśniejszego pana i patriarchę komunistów - pomyślałem i wy-szeptałem: - Obaj są tacy różni i obaj absolutnie... niezbędni dla dobro-bytu państwa. - Zrobiłem przerwę na oddech. - Trzeciego dnia kochałem bardziej najjaśniejszego pana. Ponieważ zginął jego syn. A potem zacząłem bardziej kochać patriarchę... ponieważ go zraniono, a teraz... żal mi go. Swoim zmęczonym wzrokiem wypatrywała się w moją twarz. Jak ra-dar, omiatającymi kręgami. Jeden raz, drugi... * Brakuje ci we mnie gwałtownych namiętności - powiedziała. - Stałam się pewnie dla ciebie zwykłą kurą domową. * Gąsiątkiem - odrzekłem. Spróbowała się us'miechnąć. Całe to jej łobuzerskie ożywienie, cała ta psotnos'ć, dzięki której trzymała się nasza trójka przez ten cały tydzień, zniknęła jakby zwiana podmuchem wiatru. Bałem się nawet pomyśleć, co się z nią działo, kiedy zostawiała nas ze Stasia we dwoje, a sama, samotnie przebywała w pokoju hotelowym. * Za to ona popełnia grzech pychy - powiedziała. * Co prawda, to prawda, Jelizawieto Nikołajewna - wyszemrałem zduszonym głosem. Znowu spróbowała się uśmiechnąć - i znowu jej się nie udało. I nagle powoli i miękko, jak podcięta puszysta jodełka, zanurzy-ła twarz w mojej piżamie, na zdrowym ramieniu. Długie jasne włosy roz-sypały się po bandażach. * Nie, nie, Sasza, nie mów tak. Ona jest dobra, bardzo dobra. Nawet nie wiesz, jaka jest wspaniała. Jej ramiona zatrzęsły się. Łup-łup-łup. Tydzień później Liza odleciała do swoich studentów. Do tego czasu już sam mogłem jeść i chodzić do toalety. I kierować dochodzeniem. Kurakin nie pozostawił na Beni suchej nitki - na każdy z jego ośmiu dni pobytu w Symbirsku przed zamachem sporządzono dokładny grafik. Jednak nic z tego nie wyszło, nie znaleziono jakichkolwiek podejrzanych śladów. Co sprowokowało jego "zwierzenia" o kosztownościach w tecz-ce i całej reszcie, pozostawało tak samo zagadkowe jak po pierwszym przesłuchaniu. Nie spotykał się z żadnymi osobami, wśród których -choćby naciągając - można by podejrzewać obecność hipnotyzerów. Nie miał żadnych dziur w pamięci ani chwilowej utraty świadomości -nic. Kruus zameldował, że wszystkie próby wyszukania i odblokowania jakichś zamkniętych pod presją rejonów pamięci czy podświadomości Cyna poniosły klęskę. Nie było co odblokowywać, Benia był jeden i niepodzielny. Jednak równocześnie jego stwierdzenie, że w młodości interesował się komunizmem, nie znajdowało żadnego potwierdzenia. Rozpytywano lu-dzi, z którymi się stykał w swoich szczenięcych latach, przesłuchiwano jego pierwszych wspólników, przepytano wybitnych komunistów, do któ-rych mógł w tych latach zwracać się z prośbą o posłuchanie - żadnych śladów. A jednak Benia twardo upierał się przy swoim. Ale nie umiał wska-zać nikogo konkretnie. Nie to, że nie chciał, ale wyraźnie nie mógł. Kura-kin wściekł się i zbadał go wykrywaczem kłamstw. We Władywostoku? Tak, we Władywostoku. A może w Syktywarze? Albo w Chanty-Mansij-sku? Tak. Możliwe. W młodości, dawno. Nie pamiętam. Nie wiadomo skąd pojawiły się u niego i inne, nie znane wcześniej dziwactwa. Na przykład, na serio był przekonany, że mógłby rządzić lepiej niż car. Kierować państwem lepiej niż Duma czy rząd. "A cóż oni robią, durnie, łajzy - mówił z przekonaniem, pojawiając się na przesłuchanie ze świeżą gazetą w rękach. - Ja bym...". I z poważną, pewną siebie miną plótł jakieś brednie; w dodatku najczęściej następnego dnia nie pamiętał, co wygadywał poprzedniego ranka, i mówił coś zupełnie innego! Na przy-kład: temu po głowie, tamtemu w łeb... tak jak proponował, można było rządzić najwyżej jakąś niewielką bandą, a nie wielkim państwem. Skłócić wszystkich ze wszystkimi; tych, bez których się nie można obejść - ku-pić, pozostałych zastraszyć tym, że nigdy nie będzie ich kupował. Obiecy-wać jedno, a dawać coś innego, i to zupełnie nie tym... Nawet banda długo by takich rządów nie wytrzymała! Wcześniej nigdy nie zauważono u niego takiego zainteresowania poli-tyką. Jednak kilku ekspertów potwierdziło jego pełną poczytalność. Wyglą-dało na to, że w jego świadomości równocześnie pojawiło się kilka natręt-nych idee fix, które wszystkie, w sposób jak najbardziej organiczny, wkomponowały się w jego pierwotny intelekt. Potem przyleciał Papazjan i przytaskał ze sobą wręcz szaleńczych roz-miarów sterty statystyk. Rozgryzałem je przez kilka dni. Pojawił się cieka-wy i całkowicie niezrozumiały obraz. Na coś wyraźnie wskazywał - ale na co? Hipotezę o nowym wirusie-mutancie trzeba było od razu odrzucić -żeby ratować ją za wszelką cenę, trzeba by założyć, że wirus nie jest nowy, ale żyjemy z nim już dosyć długo. Jednak to wydawało się mało prawdo-podobne - mimo wszystko zostałby zauważony; jeśli patologia mózgu miałaby konkretny charakter, któraś z sekcji niechybnie by ją wykazała. Czyny przestępcze, podobne w swych podstawowych parametrach do dwóch wiarygodnie stwierdzonych przypadków - Kiselenki i Cyna, zda-rzały się od dawna i bardzo rzadko. Zazwyczaj sprawca pozostawał nie-wykryty albo przestępcę uznawano za niepoczytalnego, lub zostawał zwol-niony z braku dostatecznych dowodów. Czasami szybko po popełnieniu przestępstwa w niewyjaśnionych okolicznościach ginął, umierał czy zni-kał, zrywając w ten sposób wszystkie nici. Ale rozrzut przestrzenno-czaso-wy tego typu przestępstw nie był równomierny. Wyraźnie skupiały się wokół pewnych niejednorodnych węzłów przestrzenno-czasowych: niekiedy pra-wie zupełnie zanikały albo pojawiały się tylko w jakimś regionie - w ja-kimś określonym okresie czasu (od kilku tygodni do kilku lat) i nagle, w nie-wytłumaczalny sposób zgęszczały się, nie wykazując między sobą żad-nych zauważalnych związków. Albo nabierały, na dostatecznie długi okres czasu, charakteru rozległej epidemii, albo nawet pandemii. Było to diabel-nie interesujące. Na szczęście ostatnią pandemię dzieliło od naszych czasów ponad pół wieku. Można ją było - w przybliżeniu - datować na pierwszą połowę lat czterdziestych. Mimo to w ciągu minionych pięćdziesięciu lat ostre, liczące po sześćdziesiąt-siedemdziesiąt przypadków rocznie, epidemie wy-buchały to w jednym, to w drugim państwie. Pandemie najwolniej wyga-sały w Rosji, zazwyczaj kończyły się dopiero po ośmiu łatach od swojego apogeum, osiągniętego na przykład w Europie. Niepokoiło to, że po okre-sie cyklicznych wybuchów, które w ostatnim półwieczu pojawiały się ra-czej lokalnie - w Afryce, Indochinach, Azji Środkowej, Chinach, Amery-ce Środkowej - w ostatnich latach ta dziwaczna epidemia znowu zaczęła występować w naszym kraju, obejmując, nieraz na całe miesiące, od razu po kilka guberni. Sytuacja nie była w żadnym przypadku porównywalna z latami czterdziestymi, ale wyraźnie przewyższała wskaźniki z lat sześć-dziesiątych i siedemdziesiątych. Nie podobało mi się to. Sięgać głębiej, w kurz dziesięcioleci było trudniej. Nie było wtedy dokładnej i obejmującej wszystko statystyki; pozostawało mi jedynie skło-nić głowę przed nieznanymi i cierpliwymi pracownikami biura statystycz-nego MSW rok po roku przenoszącymi do pamięci centralnego banku da-nych wszystkie archiwa państwowe oraz, w miarę możliwości, dane z ca-łego świata. Nawet nie było zbyt pewne, po co to zrobiono - chyba tylko dla po-rządku. A teraz okazało się - pracowali specjalnie dla mnie. I tam, w tym pyle wieków, odkryto fakty wręcz złowieszcze. Pandemia w Rosji wyraźnie rozpoczęła się znacznie wcześniej niż w większości innych rejonów świata. Okazało się, że razem z Niemca-mi i częścią nadmorskich prowincji Chin, mój kraj był jednym z trzech silnych ognisk-rozsadników tej zagadkowej choroby, która potem rozlała się po całym świecie. We wszystkich trzech ogniskach gwałtowny wzrost wskaźników rozpoczynał się prawie równocześnie na początku lat trzy-dziestych. Wśród tych państw, i to mi specjalnie doskwierało, w ciągu pierwszych dwudziestu lat właśnie Rosja trwale dzierżyła palmę pierw-szeństwa, dopóki w końcu, w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych, zja-wisko znowu nie nabrało pandemicznego lub dokładniej, quasi-pandemicz-nego charakteru, przechodząc przez Eurazję z zachodu na wschód niczym burza. Potem epidemia zanikła. Izolowane i niezbyt istotne wybuchy w róż-nych prowincjach Chin, w poszczególnych guberniach Rosji, w pojedyn-czych państwach europejskich. Wybuch w Meksyku. W tym okresie Afryka i Ameryka Południowa pozostawały całkowicie białymi plamami - po prostu wówczas nie zbierano tam żadnych danych; zresztą akurat kompletnie mnie nie interesowały. Niepodważalne wydawało mi się ist-nienie trzech węzłów tajemniczego zjawiska: wschodnioazjatyckiego, środ-koworosyjskiego i środkowoeuropejskiego. Włas'nie środkoworosyjski i środkowoeuropejski węzeł dawały meta-stazy na Półwyspie Bałkańskim. Stosunkowo późno zaczął rozwijać się węzeł wschodnioazjatycki. Wygasł. Potem, w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, zaczęły wygasać oba węzły europejskie; wskaźniki sta-bilnie utrzymywały się na poziomie niższym niż w najbardziej spokojnych dla dwudziestego wieku latach siedemdziesiątych. W końcu, w siedem-dziesiątym siedemdziesiątym pierwszym roku ubiegłego wieku - doszło do drastycznego wybuchu w Europie Środkowej; jakby Francja i Prusy potarły o siebie krzemieniami swoich granic i rozrzuciły snopy iskier po całym kontynencie... I koniec. Jak nożem uciął. Wszystkie prześledzone przeze mnie (wśród rozpracowanych przez grupę Papazjana) pulsacje w dziewiętnastym wieku można byłoby z pew-nością uznać za mocno naciągane - niedostatki ówczesnej statystyki, luki w przenoszeniu danych z tego okresu do centralnej bazy danych, przedsta-wiały materiał jako niezbyt wiarygodny. Ale czy proces przebiegał tak, czy też trochę inaczej, to jeden fakt - moim zdaniem - był praktycznie nie-podważalny i bezsporny: to zjawisko, cokolwiek by sobą reprezento-wało, pojawiło się w historii ziemskiej cywilizacji nie wcześniej niż w 1869 roku i nie później niż w 1870 roku. Rzeczywiście, narzucała się myśl o wirusie... gdyby chociaż raz, w ciągu prawie stu trzydziestu lat, biologia i medycyna wspominały cokolwiek na temat infekcyjnych szaleństw! Jeśliby chociaż raz zaobserwowano kon-takty pomiędzy jednym chorym przestępcą a innym! Niczego takiego nie było. Szybko, jak najszybciej trzeba z tego wybrnąć. Kryminalne śledztwo nieuchronnie przekształcało się w badania naukowe, sprzeciwiać się temu byłoby bezmyślnością. Pod koniec lipca starałem się już - o ile to było możliwe -jak naj-więcej chodzić, najpierw po oddziale, potem po korytarzach całego Cen-tralnego Szpitala Symbirska, a w ładną pogodę wychodziłem na s'wieże powietrze, na niewielki, ale przyjemny skwerek na tyłach szpitala. Szybko zacząłem rozpoznawać twarze niektórych chorych, kłanialiśmy się sobie, krótko, ale uprzejmie rozprawialiśmy o pogodzie i o leczeniu; siedzieliśmy na ławeczkach pod szeleszczącymi topolami, to rozmawiając, to mil-cząc, z uśmiechem przysłuchując się dobiegającym z oddziału dziecięcego przenikliwym piskom, beztroskiemu śmiechowi, okrzykom zdrowiejących dzieciaków. "Na Marsa polecimy po obiedzie, a teraz pobawimy się w In-dian" - "Ee, tam z Indianami, wtedy trzeba do siebie strzelać!". Wykręci-łem się grzecznie od udziału w turniejach domino i szachów, wolałem so-bie znaleźć odludny kącik na słoneczku i czytać. Ponownie odczytywać listy od Lizy i Połci. Listy jak listy - spokojne i sympatyczne, jak popołu-dniowa herbatka. Liza ani słowem nie przypominała mi o tym, co tu się wydarzyło przed sześcioma tygodniami. Tylko raz jej się wyrwało - bez żadnej nienaturalności poinformowała mnie, że się stęskniła - pytała, czy nie chcę, by przyleciała po mnie w dzień mojego wypisu ze szpitala. Żeby-śmy mogli polecieć do Petersburga już razem. I nagle dopisała: "W ogóle, wszyscy tutaj na ciebie bardzo czekają, bardzo za tobą tęsknią". Można było wiele wyczytać z tego zdania. Stasia nie napisała do mnie ani razu. Właśnie tam, na skwerku, w końcu go spotkałem. Nie było w tym nic zadziwiającego - szpital był najlepszy w całej guberni, dlatego oczywi-ście obaj trafiliśmy właśnie tutaj. Dziwne było właśnie to, że tak długo się nie spotkaliśmy. Jechał powoli na wózku inwalidzkim w moim kierunku, wystawiając bladą twarz na promienie schodzącego z nieboskłonu słońca. Na pełnych policzkach leżały cienie rzucane przez okulary w grubej oprawie. Jedna z kul uszkodziła mu kręgosłup; wiedziałem, że najprawdopodobniej już nigdy nie będzie mógł chodzić. W rzeczywistości w jego sylwetce nie było niczego imponującego -gdzie mu do wymuszającej szacunek figury Beni! - po prostu bardzo bez-pośredni, dobry i uczciwy człowiek. Robociarz, a raczej zwykły chłop, do teraz nie umiejący pozbyć się miękkiej wymowy ze Stawropola, która na południoworosyjskim pachnącym stepie wniknęła w jego ciało i krew. W młodości próbował zająć się prawdziwą polityką, o mało nie zdecy-dował się zgłosić swojej kandydatury do Dumy - i, dzięki Bogu, nie zdecydował się! To nie była jego droga. On rzeczywiście, jak to określił Cyn, za bardzo chciał pogodzić wszystkich ze wszystkimi. Skrupulatnie, czasami ocierając się o śmieszność, wyszukiwał wspólne korzyści, które mogły połączyć strony sporu, takie, które mogłyby pogodzić kwestie spor-ne. Zawsze wzywał wszystkie zainteresowane strony do oczywistych, ale z trudem docierających do rozgorączkowanych głów, kompromisów. Za-wsze łagodnie apelował do głosu rozumu, do spokojnego zdrowego roz-sądku. Nic takiego nie udałoby się w Dumie, tam nie wszyscy są komuni-stami. Ale szacunek i miłość wzbudzał znacznie większy niż choćby sam przewodniczący Dumy, Siergunienkow. Nawet wyznawcy innych religii przysłuchiwali się jego słowom, prosili go arbitraż w sporach. Co robić -na Rusi marzycieli zawsze było i jest znacznie więcej niż ludzi racjonal-nych. Konkretna sprawa - to coś zawsze określonego, uchwytnego dla krytyki, mającego niedostatki; a marzenie jest idealne, nie ma sensu do-szukiwać się jego słabych punktów. Ten, kto spróbuje to uczynić - wy-stawi się na pośmiewisko; a ten kto potrafi znaleźć jakiś sposób, żeby swo-im marzeniem - choć na rok - zarazić wielu, pozostaje w historii na zawsze. * Dzień dobry, towarzyszu patriarcho. Zatrzymał fotel. Podniósł łagodną twarz, spojrzał na mnie z dołu. Jak ja na Stasię ostatnim razem. Palcami przesunął oprawkę, poprawił okulary. * Dzień dobry... * Pułkownik Aleksander Lwowicz Trubecki. * A jakże, a jakże! Już mi tu powiedziano o waszej misji. Pan prze-cież jest komunistą, czyż nie tak? * Tak jest. Wyciągnął do mnie rękę. * Dzień dobry, towarzyszu Trubecki. - Wymieniliśmy uściski dłoni. * Czy mogę w czymś pomóc? * Tak. I to bardzo. Chciałbym z panem porozmawiać. * Przysiądźmy. - Rozejrzał się w poszukiwaniu ławeczki dla mnie i zgrabnie podjechał swoim fotelem do najbliższej. Szedłem za nim - po jego lewicy, o pół kroku z tyłu. Usiadłem. Z zadowoleniem zauważyłem, że niedaleko od nas zatrzy-mało się, z ożywieniem o czymś rozmawiając, dwóch krzepkich, młodych chorych. To byli chłopcy Usolcewa, których od razu wysłał do szpitala, aby pilnowali, czy nic nie zagraża tutaj patriarsze albo mnie. * Jestem komunistą i bardzo wysoko stawiam interesy naszej wiary -zacząłem, zdenerwowany. - Ale jestem także rosyjskim oficerem i dobro ojczyzny nie jest dla mnie tylko pustym dźwiękiem. Moja obecna misja jest związana z dochodzeniem w sprawie zamachu na pana, ale to tylko jeden z fragmentów śledztwa, które prowadzę na osobiste polecenie cesa-rza. Zajmuję się katastrofą grawilotu "Cesarzewicz". Poprawił okulary. * Czy obie sprawy mają cos' wspólnego? - spytał. Wyraźnie moje słowa były dla niego niespodzianką. * Albo nic - albo wszystko. Mam włas'nie to wyjaśnić. Chcę popro-sić pana o radę, dlatego ośmielam się zapoznać pana, jeśli nie ma pan nic przeciw temu, z podstawowymi wynikami pracy, którą już zdążyłem wy-konać. Chciałbym tylko uprzedzić pana, że rozmowa jest poufna. Do za-kończenia śledztwa jest jeszcze bardzo daleko. * Rozumiem i w pełni oceniam stopień swojej odpowiedzialności. Słucham pana. Wprowadziłem go w sedno wydarzeń, kładąc nacisk na dziwaczną sta-tystykę, którą zebrała grupa "B". Kiedy skończyłem, patriarcha długo mil-czał, patrząc w niebo. * Wszystko to wygląda bardzo dziwnie - powiedział po długim na-myśle. - A nie przyszło wam do głowy objąć badaniami statystycznymi także pierwszą połowę wieku dziewiętnastego? Czy też to po prostu nie-możliwe ze względu na skąpy materiał? * Raczej to drugie. Papazjan zbadał, ja dalece to było możliwe, całe lata sześćdziesiąte. Nie ma ani jednego przypadku. Jeśli ten rezultat wyni-ka z defektów statystyki, to zagłębianie się jeszcze dalej w historię nie ma sensu. Dobór danych będzie zbyt przypadkowy i niepełny. A jeśli ten re-zultat jest nieprzypadkowy, a ja przychylam się do tej opinii, to takie po-szukiwania będą jeszcze bardziej nieracjonalne. * Co pan o tym myśli, towarzyszu Trubecki? * To, co mi przychodzi do głowy, wygląda na najczystszej wody fan-tastykę ¦- przyznałem się. - Ale pozostałe hipotezy, takie jak, na przy-kład, że mamy do czynienia z nie wy kry tym bodźcem infekcyjnej agresyw-nej schizofrenii, są jeszcze bardziej fantastyczne. W dodatku, w odróżnie-niu od mojej wersji, nie wyjaśniają wszystkich faktów. Poprawił okulary. Pokręcił się w fotelu - z lewej na prawo, jakby było mu niewygodnie siedzieć. * Niech pan kontynuuje, proszę. * Lata sześćdziesiąte zeszłego stulecia były okresem rozkwitu proto-komunistycznych ruchów terrorystycznych. Załóżmy, że wtedy pojawi-ła się tajna sekta podobnego typu. Załóżmy także, że z woli losu otrzy-mała do swojej dyspozycji do tej pory nie znany nauce sposób manipulo-wania świadomością człowieka. Powiedzmy - mówię to dla przykładu, chcąc jedynie wykazać, że są możliwe bardzo dziwne warianty - wy-czytano go w jakichś starodawnych tekstach orientalnych. Starożytni ze Wschodu byli bardzo biegli w wywoływaniu nienaturalnych stanów świadomości. Podówczas wśród radykałów można było spotkać ludzi bardzo dobrze wykształconych... Załóżmy, że ta sekta, starając się ukryć swoich nielicznych adeptów, zaczęła realizować akcje cudzymi rękoma, rękoma "pionków". Załóżmy także, że, jak należałoby oczekiwać, szyb-ko zdegenerowała się - stała się zwykłym ugrupowaniem bandyckim. Możliwe, że do tej pory określa swoją działalność jako walkę o sprawie-dliwość. Możliwe, że wyrodziwszy się, działa zupełnie chaotycznie. Jed-nak równie możliwe jest, że realizuje plan, którego celu jeszcze nie zna-my. * Ale w czym ja im przeszkodziłem? Przecież też jestem komunistą... * Uśmiechnął się. Zagryzłem wargi. Wyglądało na to, że mi nie uwierzył. * Dla nich - nie. Zamiast walczyć o obalenie władzy cesarskiej, pan walczy, i to nie bez sukcesów, o utrwalenie człowieczeństwa. Na swój spo-sób robi pan to, co robili i robią zawsze najlepsi z ludzi, chrześcijanie, muzułmanie czy wyznawcy innej religii. Zamiast obalać niesprawiedliwy ustrój, pan czyni go coraz bardziej i bardziej sprawiedliwym. A to już czy-sta zdrada interesów ludu! * Z pana, towarzyszu Trubecki, byłby świetny propagator tej sekty. Nie wierzył. * Już długo zajmuję się tym problemem, wczułem się w rolę. * Ale przecież, o ile pana zrozumiałem, strzelano do mnie z zupełnie innego powodu. * Starałem się wyjaśnić, towarzyszu patriarcho, że do pana strzelał "pionek". Psychika Beni Cyna, przy całej jego - udowodnionej przez psy-chologów - poczytalności, nosi ewidentne ślady starannie wyważonej, silnej i integralnej ingerencji. Właśnie te nowe manie, nadzwyczaj sprawnie i efektywnie nałożone na stare skłonności przestępcze, popchnęły go do tego głupiego przestępstwa. Nie znamy motywów prawdziwego zbrodnia-rza. Mówiłem o tym dosyć dokładnie. Uspokajająco położył mi rękę na kolanie. * Proszę się nie denerwować, towarzyszu Trubecki. Spróbuję okre-ślić moje stanowisko. Na razie nie przekonał mnie pan. Wszystko to wy-gląda wyjątkowo nieprawdopodobnie - w każdym razie, tak na pierwszy rzut oka. A oprócz tego... - Pokręcił się w fotelu, westchnął. - Oprócz tego, jeśliby do czegoś takiego rzeczywiście doszło, boję się, że mogłoby to bardzo zaszkodzić autorytetowi naszej wiary. Czy pan już przedstawił komukolwiek swoją koncepcję? * Wstępnie - ministrowi bezpieczeństwa Rosji i jego zastępcy. Niko-mu więcej, rzecz jasna. Patriarcha znowu westchnął. * To wyjątkowo porządni i życzliwi ludzie - dorzuciłem pospiesz-nie. * Trzeba mieć nadzieję, że nie rozniosą się plotki... * Jestem pewny, że nie. Pomilczał chwilę. * Nie mogę teraz, tak od razu, postawć własnej hipotezy, ale pańska wydaje mi się zbyt mało prawdopodobna. Niech pan się nie obraża. Jednak jestem gotowy pomóc wam w miarę swych możliwości. * W takim razie zadam panu kilka pytań. * Proszę. Otworzyłem już usta, ale zauważyłem, że ścieżką zbliża się do nas para starszych kobiet w szlafrokach. Doleciało do mnie: "Nie, nie, do mię-sa trzeba zawsze podawać pietruszkę. To jest smaczne i jak odświeża! A dla mężczyzn bardzo korzystne. Mój, jak pamiętam...". Oddaliły się, nie dosłyszałem końca zdania, ale obie nagle zaśmiały się beztrosko. W czymś były podobne do Lizy i Stasi, kiedy siedziały w kąciku her-bacianym. Patriarcha, mrużąc oczy ze szczerą sympatią, odprowadził je wzrokiem. * Czy pan, jako zwierzchnik komunistów Rosji, a faktycznie całego świata - słyszał cokolwiek o istnieniu albo o pojawieniu się kiedyś po-dobnej sekty? * Nie. * Choćby plotki... napomknienia, pogłoski? * Nie. * Czy są w patriarchacie ludzie, którzy zajmują się historią wcze-snych sekt? * Nie. Ze złości uderzyłem się pięścią w kolano. Na mój gwałtowny ruch bok odezwał się powoli gasnącym kłębkiem tępego bólu. * Na przełomie sześćdziesiątego dziewiątego siedemdziesiątego roku w Europie doszło do wydarzeń, które położyły kamień węgielny pod ten diabelski proces. Gdzie i jak mogę się dowiedzieć, co to było? Poprawił okulary. * Pańska wiara jest zaraźliwa... ale odrobinę pomylił pan adres. My jesteśmy praktykami i patrzymy w przyszłość. Dla mnie w ogóle komu-nizm zaczął się od Lenina... Ale wydaje mi się, że będę mógł panu pomóc. Kiedy zostanie pan wypisany? * Za tydzień, może półtora. * Stanowczo musimy spotkać się jeszcze raz. Wykonam kilka telefo-nów, a potem dam panu znać o rezultacie. Spróbuję poznać pana, towarzy-szu, ze swoim starym przyjacielem. Nazywa się Eryk Dirkshorn. Jest Szwe-dem i pracuje w Sztokholmie. Jest tam taka instytucja - Centralne Archi-wum Międzynarodówki Socjalistycznej. Potrzebne materiały, jeśli w ogó-le istnieją, mogą znajdować się tylko tam. Słuchałem, jeszcze nie wierząc w sukces. Zdjął okulary i zaczął je wycierać chusteczką do nosa; od tego zwykłego gestu zrobiło mi się ciepło na duszy. * Dzięki jego pomocy nie zapłacze się pan, nie będzie dla pana niedo-stępnych dokumentów. Są archiwa, z którymi tamtejsi pracownicy starają się nie zaznajamiać przypadkowych ludzi - mam nadzieję, że dzięki Dirks-hornowi nie będą pana zaliczać do tej kategorii. No, towarzyszu Trubecki, jeszcze raz... proszę pana - niech pan ostrożnie obchodzi się z informa-cjami, które uda się panu znaleźć. Jeśli się okaże, że ludzie, nazywający siebie komunistami... zachowują się tak nieprzystojnie - łagodnie powie-dział o zabójcach - może to wywołać na całym świecie bardzo silny od-dźwięk, który nie przyniesie nikomu korzyści. Z wyjątkiem właśnie takich radykałów. - Założył okulary i nagle uśmiechnął się bezbronnie. - Gdy-bym był politykiem, najpewniej uznałbym za swój obowiązek wobec współ-wyznawców przeszkodzić panu wszystkimi dostępnymi środkami. * Jeśliby pan był krótkowzrocznym i niezdarnym politykiem, tak by pan postąpił - odrzekłem. Żachnął się. * Pan uważa, że teraz wykonuję zręczny ruch polityczny? * Niewątpliwie. Ale czy wynika to z rozsądku czy z serca - to już inna kwestia. * Nawet mi to do głowy nie przyszło. Po prostu chcę panu pomóc... W miarę możliwości proszę mnie informować o postępach, dobrze? * Rozumie się, towarzyszu patriarcho - rzekłem i podniosłem się z ławki, wiedząc, że to koniec rozmowy. * To będzie potworne, jeżeli się okaże, że ma pan rację - rzekł ze smutkiem. * Mam zamiar działać z maksymalną ostrożnością, nie narażę wiary na taki cios - zapewniłem. Milczał. * Z swojej strony też będę miał prośbę. O dyskrecję. * A o co chodzi? * Niech o moim zadaniu wie jak najmniej osób. Pan, pański Eryk, skoro pan mu tak bezgranicznie ufa. I nikt więcej. A przez telefon proszę mówić ogólnikami. Jeśli jestem na właściwej drodze, a oni o tym się do-wiedzą, to, w odróżnieniu od pana, rzeczywiście będą przeszkadzać mi wszystkimi możliwymi sposobami. Natychmiast mnie zlikwidują. Spojrzał na mnie z jawnym przerażeniem. * Nąjstraszniejsze jest to, że prawie na pewno zrobią to rękoma czło-wieka, przy którym nawet do głowy mi nie przyjdzie zachowywać ostroż-ność. Który potem sam zginie - jak Kiselenko - męczeńską śmiercią. Rękoma przyjaciela albo... żony, albo... - zamilkłem, robiąc pauzę, i od-szedłem nie kończąc zdania. Rozdział szósty ZNOWU PETERSBURG i Jakby się właśnie wybierała do pałacu z oficjalną wizytą. Twarz radosna, wyrażająca przedsmak przyjemności; fryzura, makijaż, kolczyki, naszyjnik; surowa, skromna ciemna suknia do ziemi, idealnie podkreślają-ca łagodną kobiecość sylwetki - serce we mnie zamarło: czy właśnie dzi-siaj musi dokądś wyjść? Bez słowa objąłem ją i od razu dotykiem pozna-łem, że nigdzie nie wychodzi - pod sukienką nic nie miała. To mnie tak witała. * W końcu jesteś, Saszeńka - powiedziała i wcisnęła twarz w moje ramię. - Tak długo... Dlaczego nie chciałeś, żebym przyjechała? * Konspiracja - odpowiedziałem poważnie. Trochę się odsunęła, z trwogą zaglądając mi w oczy. * Żartujesz. * Wcale nie. Nawet nie wypisano mnie ze szpitala, według wszyst-kich dokumentów przeniesiono mnie na rekonwalescencję do sanatorium w Archyzie. To północny Kaukaz, bardzo odosobnione miejsce. A zgodnie z danymi kasy lotniczej w Symbirsku właśnie tam poleciałem. Niech mnie tam szukają, jeśli chcą. * Kto? * Ludożercy. * A więc będziesz siedział w domu? - nie umiała nawet ukryć swo-jej rados'ci. Silniej przycisnąłem ją do siebie. Biedna... Lepiej od razu. * Jutro wieczorem wyjdę jeden raz -jadę do Sztokholmu. Te słowa zdmuchnęły jej radość jak s'wieczkę. * Na długo? - spytała po chwili milczenia. * Na długo. Staliśmy jeszcze przez kilka sekund, obejmując się, ale była już jak martwa. * Kolacja czeka na stole, Sasza - powiedziała potem i łagodnie się wyswobodziła. * Wspaniale. Tylko szybko pójdę pod prysznic. Nie ma to jak prysznic w domu. To kran reaguje niedokładnie, to ciśnie-nie wody jest za słabe, to światło za ciemne, to niewygodnie odkłada się my-dło... Nikt nie wie, jak już zatęskniłem za domem! Prawie całe lato spędziłem w obcym mieście, w szpitalu... patrzyłem na liście za oknem, to trzęsące się na wietrze, to zamierające spazmatycznie w ciepłym bezwietrzu, to skaczące w górę i w dół albo zwisające pod ciężarem kropel deszczu - i myślałem: niedługo już opadną, a ja tutaj leżę... Patrzyłem, jak powoli pełznie po tera-kotowej, martwej podłodze złoty prostokąt słonecznego światła i myślałem: niedługo słońce ledwie będzie wysuwać się zza horyzontu, a ja tutaj leżę... Patrzyłem podczas golenia na swoją szarą twarz i myślałem: nieba-wem czterdziestka, a ja tu leżę. Bardzo gorąca woda, potem - bardzo zimna. Jak zawsze, z zadowole-niem jęknąłem, kiedy rozpaloną skórę nagle oblała prawie lodowata stru-ga. Stosunkowo niedawno odkryłem tę przyjemność; w dodatku wcześniej, kiedy wychodziłem z wanny, nie mogłem się uczesać - lustro zawsze było zapotniałe. Trzeba było najpierw je wytrzeć, ale i tak na szkle pozo-stawały rozmazane ślady wody. Teraz oprócz przyjemności i korzyści dla organizmu miałem jeszcze gotowe do użycia lustro, które zdąży się oczy-ścić, póki kręcę się pod chłodnymi strugami wody. Małe domowe przyjemności. Bez nich nic nie jest miłe i nic nie jest potrzebne. Zakręciłem kran, wyciągnąłem rękę po swój ręcznik; ostry, pachnący lawendą, ciągle jeszcze przesycony, wydawałoby się, blaskiem krymskiego słońca - Liza zawsze się na nim opalała. Nagle, z tyłu, łagodnie napłynęło zimne powietrze, jakby otworzyły się drzwi. Odwróciłem się; drzwi rzeczy-wiście się otworzyły. Liza, wyglądająca w swojej ceremonialnej sukni pośród intymnych migotań terakoty wyjątkowo nie na miejscu i dlatego jakoś szcze-gólnie ulegle, stała oparta ramieniem o futrynę, przyciskając piąstkę do ust. Ze strachem i współczuciem patrzyła na blizny na moim rozerwanym boku. * Boli? - łapiąc moje spojrzenie, cichutko spytała. * No coś ty, kochana. Już od dawna nie boli. Tylko swędzi. Wanna z długim, przeciągłym jękiem wessała resztki wody. * Dać ci szlafrok? - spytała Liza. * Nie. * Jeśli chcesz, wcale się nie ubieraj. W końcu się na ciebie napatrzę. Jesteś taki... antyczny. Zaśmiałem się ze ściśniętego gardła. Nawet nie uśmiechnęła się w odpowiedzi. Teraz patrzyła niżej. Wydawało mi się, że wiem, o czym my-śli. O tym, że ja bywałem nie tylko w jej wnętrzu. * Nie ma mowy - rzekłem. - Chcę dopasować się do ciebie. W sen-sie stroju. * Tylko nie zakładaj krawata-poprosiła i spojrzała mi w oczy. I lekko się uśmiechnęła, pierwszy raz od chwili, gdy powiedziałem o Sztokhol-mie. - Lepiej tak zwyczajnie, bez epoletów... * A ty niby? - oburzyłem się. Zamilkła i nagle poczerwieniała. Znowu uśmiechnęła się: * To zdejmuje się jednym ruchem. W śnieżnobiałym garniturze wszedłem do jadalni. Stół uginał się; wy-dawało się, że tutaj w jakiś cudowny sposób znalazło się wszystko to, co kupiłem dla Stasi przed odlotem do Symbirska. Doszedł tylko wielki bukiet róż pośrodku. I dwie butelki golicyńskiego szampana, chłodzące się w wiaderkach na końcach stołu. * To u nas dzisiaj święto? - spytałem. * Oczywiście, że święto. Władca zajrzał na godzinkę do domu. * A gdzie Połcia? * Na wsi, u krewnych. Serce znowu mi zamarło; pomyślałem, że specjalnie, w przewidywa-niu domowych wyjaśnień, oddaliła córkę. Potem dopiero skojarzyłem, że Połcia zawsze w sierpniu wyjeżdża do majątku. Mimochodem jej pozaz-drościłem. Rozległe podmoskiewskie równiny z tajemniczo kłębiącymi się na horyzoncie lasami; sad, uginające się pod ciężarem rumianych owoców jabłonie; zapach siana i łąki. Spokój. W dzieciństwie sam tam spędzałem wszystkie letnie miesiące. * No cóż, Lizko - rzekłem - oddamy się grzechowi obżarstwa? * Lud gotów do grzechu! - zameldowała i podświadomie, bezwied-nie, zasalutowała dwoma palcami, po polsku. Położyłem się, długo nie przychodziła. Myślałem, że się kąpie, ale kie-dy w końcu przyszła, stało się jasne, że wędrowała po domu albo po prostu siedziała gdzieś, na przykład w dziecinnym pokoju, i rozmyślała o swoich sprawach. O swoich - kobiecych sprawach. Zdjęła już biżuterię i prze-brała się. Nie udało mi się sprawdzić, czy rzeczywiście ten obcisły, błyszczący ciemny kokon zdejmuje się jednym ruchem. Spojrzała na mnie z poczuciem winy i zgasiła światło. * Dlaczego? - spytałem cicho. * Wstydzę się - równie cicho odpowiedział głos z ciemności. - Położę się, a ty, jeśli zechcesz, włączysz, dobrze? * Dobrze, malutka. Krótko i łagodnie zaszeleścił padający na dywan szlafrok. Usłyszałem jak odrzuciła swoją kołdrę, poczułem, jak się położyła - daleko ode mnie, na samym skraju łóżka, naprężona i wystraszona, jakby rzeczywiście zno-wu stała się małą dziewczynką. Chyba nawet drżała. * Co ci jest? - spytałem po chwili. Odpowiedziała cichutko: * Nie wiem... * Chyba całkiem zmarzłaś, Lizeńko. Jak chcesz, mogę cię trochę rozgrzać. * Chcę - wyszeptała. I kiedy podniosłem się, opierając na łokciu, dodała: * Bardzo chcę. Ogrzej mnie, proszę. Po drodze pociągnąłem za sznurek wyłącznika stojącej lampy. Ciepłe różowe światło rozjaśniło sypialnię; zobaczyłem, że Liza, przykryta po bro-dc, patrzy na mnie wielkimi wystraszonymi oczyma. Zanurkowałem pod jej kołdrę. Opuściła powieki; zacząłem ją rozgrzewać. Delikatnie, błagalnie gładziłem i całowałem ramiona, szyję, piersi, bio-dra, wzruszający trójkącik jasnych włosów, delikatnie i ledwie wyczuwal-nie pachnący dziewczyną - nie przeszkadzała mi w niczym i na nic nie reagowała. Ale teraz już kurczowo ściśnięta piąstka rozluźniła się, zaczęła częściej oddychać, teraz już rozgrzały się i rozkwitły sutki; ożyły mocno ściśnięte nogi; zgięła jedną w kolanie i uchyliła, otwierając się. Wtedy ob-jąłem jej biodra, łagodnie przysuwając je ku sobie, podnosząc i nachylając łagodnie, jak napełnioną eliksirem nieśmiertelności czarę... Z ulgą wes-tchnęła, kiedy wśliznąłem się w jej ciepło. Znowu pieściłem ją ostrożnie, leciutko, nieśmiało, nadal obsypując szyję, ramiona i usta dziecięcymi pocałunkami - teraz już zaczęła odpo-wiadać: z lekko obojętną, siostrzaną pieszczotą położyła mi na plecy dłoń, potem złowiła moje usta swoimi, podsunęła się, żeby mi było wygodniej - a kiedy po raz pierwszy jęknęła i po raz pierwszy wysunęła biodra mi na spotkanie, zerwałem się z łańcucha. Zmiąłem jej pierś dłonią - krzyknęła, przeturlałem się na nią - zno-wu krzyknęła, radośnie się rozwierając; wściekle wchodziłem i wychodzi-łem z niej, całkiem posłusznej i szczęśliwej z tego powodu, że jej -jak poprzednio - słodko jest być posłuszną... Wydaje się, że nawet krzycza-łem: "No, bierz mnie! Jeszcze, mocniej, dawaj! Masz, jeszcze raz!" Kie-dy w końcu wybuchnąłem, z niewyobrażalną siłą objęła mnie, jakby chcąc zamknąć mnie w sobie na wieki, rozgnieść swoje delikatne ciało moim - i z męką, prośbą i nadzieją zakrzyczała jak mewa doganiająca statek: * Mój! Mój! Mój!! Ze dwie minuty leżałem jak wyrzucona na brzeg meduza. Potem otwo-rzyłem oczy. Po jej policzkach płynęły łzy. * Lizo... * Milcz. Poleź na mnie po prostu i nic nie mów - Chlipnęła. - Boże, Sasza, jak mi z tobą dobrze... Przez jakiś czas nie ruszałem się, tylko moja ręka została na niej. Ale ona już się uspokoiła. Oczy wyschły, usiadła, objęła kolana ręko-ma, oparła o nie podbródek - widziałem jedynie jej czoło i błyszczące oczy. Patrzyła na mnie nie odrywając wzroku. Pewnie tak patrzą na ikony. * Kocham cię - powiedziała. - Uwielbiam cię i żyć bez ciebie nie mogę. Tak kocham cię karmić, rozśmieszać, rozmawiać z tobą... Tak ko-cham z tobą chodzić razem wszędzie, wszystko jedno dokąd. Tak ko-cham... - zamilkła, szukała słowa, i wybrała najpewniej najbardziej ordynarne i zwierzęce z tych, które mogła powiedzieć; widocznie chciała podkreślić, że staje się zwierzęca i nie wstydzi się tego, wręcz przeciwnie, jest tym zachwycona - dawać ci - i wtedy jej oczy znowu zwilgotniały. * Po prostu nie wiem, co robić. Milczałem. * Będzie miała dziecko, Sasza. Zamrugałem. Odruchy psychofizjologiczne, niech je szlag! Wszyscy Cynowie na świecie mają z nimi kłopoty. Oszołomiony uniosłem się na ręku, a potem spytałem jak głupiec: * Ze mną? Przez sekundę patrzyła, nie zmieniając wyrazu twarzy, a potem zanio-sła się śmiechem. Płakała i chichotała, nie od razu zdołała wykrztusić: * Sasza... kochaniutki... o to nie mnie powinieneś pytać! Też usiadłem. Teraz ja się zawstydziłem; zabarykadowałem pod koł-drą. Świat kręcił mi się przed oczyma jak karuzela. * Sama ci powiedziała? * Tak. * Kiedy? * Od razu. Pierwszego dnia, kiedy ją dogoniłam. Próbowałem zebrać myśli. Długo. I bezskutecznie. * Jak ty musiałaś tam cierpieć... * Bo cię kocham. * Boże, nocniki wynosiłaś'... Uparcie potrząsnęła głową * Bo cię kocham. * Dlaczego od razu mi nie powiedziałaś? * Bo cię kocham. Przesunąłem dłonią po twarzy, jakbym chciał zetrzeć pajęczynę zakle-jającą oczy. Ale nie udało mi się. * Nie zostawisz nas? * Jeśli mnie nie przegonicie - w żadnym wypadku. * A ich? Zamilkłem. * Jeśli oni mnie nie wygonią... * W żadnym wypadku - dopowiedziała za mnie. - Powiedz, czy miałeś' jeszcze inne kobiety równocześnie ze mną? * Liza, czy jesteś pewna, że chcesz to wszystko wiedzieć? * Tak, kochany. Może potem będę żałowała, ale skoro już zaczęliśmy * trzeba... skończyć. Miałeś po naszym ślubie wiele kobiet? * Wiele - to znaczy ile? * Dziesięć! - odważnie powiedziała. * No, to już zbyt wielki komplement... * Pięć. * Dwie. To jest, nie licząc Stanisławy. Z jedną trwało to bardzo krót-ko, osiem lat temu. Szybko zrozumiała, że dla niej się z tobą nie rozsta-nę, i odeszła. Chociaż, wydaje mi się, że nie chciała i bardzo ją to bolało. Ja też wariowałem... wiesz właściwie dlaczego? Dlatego, że przyczyniłem jej bólu i nie mogłem tego uniknąć. Pamiętasz, zamknąłem się sam w daczy i piłem przez trzy dni? * Pamiętam. Kiedy zadzwoniłam, podszedłeś... ledwie mogłeś mó-wić... ja tak strasznie się wystraszyłam, chciałam wszystko rzucić i przyje-chać, ale nie pozwoliłeś... a następnego wieczora wróciłeś. Taki zielony... A więc to było przez nią? * Tak. * A dwa tygodnie później pojechaliśmy pierwszy raz do Otuzy. Byłeś wesoły, bliski, troskliwy, dumny! * A jakże! Tam nam było tak dobrze. Widziałem, że tobie i Połci jest dobrze - dlatego podwójnie rozkwitałem. * A druga? Kto to i skąd?... * Wyjechała na trzyletni staż do Brazylii. Jest biologiem, zajmuje się ekosystemami wilgotnych lasów tropikalnych. Czasami piszemy do sie-bie, ale jak ona teraz mnie traktuje - nie wiem. * Tęsknisz za nią? * W zasadzie tak. Zwykle nie pamiętam o niej, ale czasami, niespo-dzianie, czuję, że czegoś mi brak. * Czy Stasia była już za jej czasów? * Nie. Rozminęły się o ponad rok. * Czy mi czegoś brakuje? * Lizo, bardzo cię kocham. * Wiem, kochany. Czy ty naprawdę myślisz, że jeślibym tego nie czu-ła, zaczęłabym tę rozmowę? Wiem. Ale to inna kwestia. Pewnie tak się zdarza, tak może się zdarzyć - kochasz, i w tym samym czasie ciągle odczuwasz jakieś niezaspokojenie, niedostatek czegoś. Czy nie wystarcza namiętności czy ciepła, czy okazywanego przy ludziach oddania... * Nie. Moim zdaniem, nie. * A wiec, ty najzwyczajniej w świecie nie możesz żyć tylko z jedną kobietą? * Oczywiście, że mogę! * Nie, nie odpowiadaj tak na gorąco. To nie taka rozmowa. Spytaj sam siebie. Spytałem. * Teraz sam nie wiem - rzekłem. * A kiedy ta... "tropikalna" wraca? * Pewnie wiosną. * A jeśli, na przykład, znowu będzie chciała być z tobą...? Nie odpowiedziałem. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Nikt do nikogo nie przychodzi dwa razy. Patrzyła teraz na mnie już nie jak na ikonę. I nie jak na człowieka. Nawet nie jak na łajdaka. Zresztą, jak na łajdaka to na mnie nigdy nie patrzyła... nie wiem. Tak patrzeć mogłaby na przybysza z innej galaktyki, ale nie na pełnomocnego przedstawiciela braterskiej potężnej cywilizacji, wychodzącego po szerokim trapie z wnętrza fotonowej rakiety, a na nie-zdarną istotę, nieprzystosowaną do ziemskich warunków, galaretowatą, któ-ra, żałośnie, cichutko pochrząkując i pohukując, nagle wypełzłaby, powiedz-my, zza sedesu - wyraźnie nie agresywna, ale absolutnie obca i nie na miejscu. * To... to znaczy, chcesz powiedzieć... że na wiosnę możesz mieć trzy kobiety na raz...? Milczałem. * Sasza. Jesteś wspaniały, dobry, uczuciowy, namiętny, śmiały, mą-dry... Wszystko to mogę z całym przekonaniem powiedzieć o tobie. Nie ma w tym nic zadziwiającego, że od czasu do czasu zainteresujesz się ja-kąś kobietą albo jakaś kobieta zainteresuje się tobą. Ale przecież... Sasza... Przecież ty nie możesz dla wszystkich być mężem! * Pewnie nie mogę - rzekłem. - Ale spróbuję. Raptownie odwróciła się. Położyła policzek na kolanach, tyłem głowy ku mnie; na biodro opadł długi, puszysty szal rozpuszczonych jasnych włosów. * Niech ci Bóg dopomoże - powiedziała. Milczeliśmy przez jakiś czas. * Lizo - szepnąłem. * Tak, kochany - odpowiedziała, nie odwracając się do mnie. Po tych słowach serce mi słodko zadrżało; na sekundę zapomniałem, co chciałem powiedzieć. * Powtórz jeszcze raz, jeśli ci to przeszkadza - poprosiłem. Podniosła głowę i uśmiechnęła się do mnie. * Tak, kochany. * Lizo. Posłuchaj... nie mam siły niszczyć czegoś żywego. Już dawno się o tym przekonałem: jeśli odchodzi jeden przyjaciel, to i pozostali stają się bardziej odlegli. To, co rzeczywiście umiera, samo opada, i niech tam, choćby to bolało, śmierć zawsze boli - ale... ja wiem, to także podłe, ale... nie wolno odrąbywać czegoś żywego! To właśnie dlatego ludzie stają się oschli, okrutni... zarówno ten, który odcina, jak i ten, którego odcinają. Wyobraź sobie: byłaś z człowiekiem przez dwa lata i nagle on ci mówi: odejdź. Dwa lata szczęścia w twojej pamięci przekształcają się w dwa lata kłamstwa. Życie staje się krótsze o cztery lata! * Boże, ale co ja mam robić, Sasza? Mam sama sobie powiedzieć: odejdź? Zamarłem. Ale znowu patrzyła na mnie łagodnie. * Nie licz na to. Nie podejmę za ciebie decyzji. * Ale, rozumiesz, przecież ja mogę wybrać... * Wiem przecież, co ty wybierzesz! Koniec! Ach, jeśliby można było się nauczyć wszystkich języków! Ile razy tu to mówiłeś! A skoro nie moż-na, można nie znać żadnego. Zdanie z jednego, zdanie z drugiego... Cały ty! Rosyjski książę... * Mówiłem tylko o językach cesarstwa - obraziłem się. - Z obcych trzy znam zupełnie dobrze... Nie wytrzymała - zaśmiała się; wyciągnęła się ku mnie, rozczochra-ła mi włosy. * Mój ty chłopczyku - powiedziała. - Jak o tym powiemy Połci? * Na razie, wcale nie powiemy - odpowiedziałem. - A, na przy-kład, kiedy skończy osiemnaście lat, zrobimy jej prezent: dowie się, że ma braciszka albo siostrzyczkę... * Ładny mi prezent - z powątpiewaniem powiedziała Liza. Pomil-czała. Potem niechętnie rzekła: * A tak na marginesie, to polubiły się. Ze Stanisławą. * Była tutaj? * Trzy razy. Zaprosiłam ją na herbatę, powspominałyśmy ciebie... Pokiwałem głową. * Z ciebie prawdziwa żona wojownika. No, i...? * W tym cały problem! - dobitnie powiedziała Liza. - Jest sympa-tyczna, żal mi jej, kocha cię żarliwie, a to uczucie, jak rozumiesz, znam sama... Och, nie wiem, co robić. A puścić cię swobodnie, abyś pasł się na polanie z dwoma - a może i trzema, święci pańscy! - z trzema kozami... Wszystkich pusty śmiech ogarnie! Spotkanie z Lamsdorfem zostało zorganizowane bez specjalnej kon-spiracji. Nie przeczyło jednak wersji, że leczę się gdzieś na Kaukazie. Iwan Wolfowicz, w przewidywaniu mojego potajemnego powrotu, w ciągu ostat-nich tygodni często zaglądał do Lizy - jakoby odwiedzając małżonkę kolegi, który został ranny podczas pełnienia obowiązków służbowych. Przy-jechał tak i tym razem, około dziesiątej rano. Mój dom już zawczasu na nowo wyposażono w czujniki antypodsłucho-we. Wczoraj wieczorem przywieziono mnie z lotniska wojskowego w szczel-nie zamkniętym furgonie pocztowym, który wprowadzono na podwórze. Ja i Ramil, przebrani za tragarzy, wnieśliśmy do domu wejściem kuchennym kosz prawdziwych krymskich kardynałów, prezent od Rachczijewa, przy okazji wykorzystany dla lepszego maskowania i uprawdopodobnienia sy-tuacji. Jeśli ktoś próbował zajrzeć do bramy przez okna, powiedzmy, domu naprzeciw - chociaż mieszkańcy byli poza wszelkimi podejrzeniami -mógł dostrzec jedynie przód dużej ciężarówki, podstawionej pod same drzwi, a w szczelinie pomiędzy podwoziem samochodu i asfaltem - nogi dwóch tragarzy i pełen kosz winogron. Tego, że do samochodu wróciła tylko jedna para nóg, z pewnością nie dało się dojrzeć pośród wieczornej mgły nawet przez lornetkę na podczerwień. Jeśli nieznani "szefowie" pionków wzięli mnie pod obserwację w Symbirsku, na mój ślad będzie im bardzo trudno teraz trafić. Przyjęliśmy Iwana Wolfowicza po domowemu, w purpurowej ba-wialni. Jej okna wychodziły na podwórze, co było bardzo cenne w tej sytuacji. Wyspaliśmy się i wypoczęliśmy. Liza po moim powrocie rozkwitła, mimo wszystko. Z tego powodu czułem się cholernie dumny i pochlebiony - siedzieliśmy obok siebie na kanapie i byliśmy żywą ilustracją do pio-senki "gołąbek i gołąbka nigdy się nie kłócą". W ciągu tych piętnastu lat rzeczywiście nie pokłóciliśmy się ani razu - o tym pomyślałem jeszcze w nocy, zanim zasnąłem. Było w tym pewne niebezpieczeństwo. Są pary, które prawie co tydzień są gotowe się rozwieść, ciągle wzajemnie oskarża-ją się o wszystkie możliwe grzechy śmiertelne, wykrzykując na dwa głosy najgorsze przekleństwa - i żyją sobie razem, nawet czerpią z tych co-dziennych awantur silę. Jakby się obmywali, oczyszczali w wyzwiskach. Co prawda w tych rodzinach wyrastają takie dzieci, że aż strach... Dla nas z Lizą jedno ostre albo nawet po prostu bez szacunku wypowiedziane zda-nie okazałoby się tak znaczącym, tak nadzwyczajnym wydarzeniem, że fatalnie odbiłoby się na naszych stosunkach rodzinnych. Wzniosłoby po-między nami mur wyższy niż dziesięć Staś. I czując to instynktownie, na-wet nie podnosiliśmy na siebie głosu. Wstałem z kanapy, wyszedłem na spotkanie Lamsdorfowi, objęliśmy się po bratersku. Przez kilka sekund w milczeniu łaskotał mój policzek swoimi bokobrodami, z nadmiaru uczuć lekko poklepywał mnie dłonią po plecach, potem odsunął się. * Cieszę się, że znowu widzę pana w dobrym zdrowiu! Cholernie się cieszę! Jak tam? Zupełnie zdrowy? * Całkiem dobrze, Iwanie Wolfowiczu, całkiem. Dzięki pana i Lizy modlitwom. * Nie tylko, łaskawco, nie tylko... * To oczywiste, że nie tylko - żartobliwie rzuciła Liza. Lamsdorf z pewnym zdziwieniem obrócił się do niej i wyjaśnił: * Cesarz wielokrotnie pytał o pana... Dzień dobry, Jelizawieto Niko-łajewna! Proszę wybaczyć staruszkowi, że nie z panią pierwszą się przy-witał. Przez cały ten czas strasznie się niepokoiłem o naszego huzara! Skłonił się ku niej, pocałował w rękę. * Napije się pan herbaty, Iwanie Wolfowiczu? * Nie, Jelizawieto Nikołajewna, właśnie zjadłem śniadanie. Niech się pani nie obrazi, ale statek odpływa wieczorem. Sądzę, że jedna doba to za mało, aby nacieszyć się sobą. Dlatego zajmować wam teraz czas, a macie go niewiele, to grzech śmiertelny. Wpadłem na krótko, w konkretnej spra-wie. Usiedliśmy, Liza jednak nadal stała. * Macie swoje sprawy, w takim razie zostawiam was samych - po-wiedziała i poszła do drzwi. Otworzyła je, odwróciła się, posłała jeszcze jeden uśmiech Lamsdor-fowi, potem mnie. I dokładnie zamknęła je za sobą. * Ależ ma pan żonę, Aleksandrze Lwowiczu! - rzekł Lamsdorf. - Szczere złoto! * Jakże bym mógł o tym nie wiedzieć? - odrzekłem. * A jak wypiękniała, odmłodniała po pańskim powrocie! Całą kon-spirację nam popsuje! A przecież nie można powiedzieć: wyglądaj na nie-szczęśliwą, bo wszyscy się domyśla! * Nie można tego powiedzieć - potwierdziłem. Chrząknął. * Ach, jakie to nieszczęście... znowu musi pan wyjechać. Niestety, nikt inny nie może się tego podjąć. Wątpliwe, czy patriarcha dopuściłby obcego człowieka do socjalistycznych archiwów. * Wątpliwe - zgodziłem się. - I trzeba go zrozumieć. * Co też i robimy - pokiwał głową Lamsdorf. Szarpnął bokobrody. * A więc, po pierwsze. Za wypadek należy się panu odszkodowanie -przelano na pański rachunek w Banku Narodowym półtora tysiąca rubel-ków... * Niech pan wybaczy, Iwanie Wolfowiczu, za co aż tyle? Za takie pieniądze mogę wymienić samochód! Już lepiej dajcie premię lekarzom z Symbirska! * A to niezła myśl. Pomówię z ministrem... Po drugie... - wyjął wielki portfel, rozmiaru liścia łopianu, jak magik zaczął wyciągać z niego papier za papierem. - Oto bilet na statek. Odpływa punktualnie o dziewiętnastej. Zdecydowaliśmy się wysłać pana morzem. To lepsze dla konspiracji i dla pańskiego zdrowia. Dwa dni nic nie zmienią, a morski klimat nadzwyczaj-nie panu posłuży, już skonsultowaliśmy się z lekarzami. Lepiej bym te dwa dni posiedział w domu, pomyślałem, ale głośno niczego nie powiedziałem, żeby nie zdenerwować Lamsdorfa. Widać coś tam sobie ubzdurali. Każdy dzień jest ważny - dlatego wyjeżdżam jak naj-szybciej, ale dwa dni nie opóźnią sprawy - dlatego morzem. Dobrze, klam-ka zapadła. Rzeczywiście, na lotniskach kontrola jest bardziej surowa. Więk-sze prawdopodobieństwo, że zostanę namierzony - jeśli mnie szukają. * Oto dokumenty. Teraz jest pan korespondentem "Prawdy". Aleksiej Nikodemowicz Czernyszew. Wybraliśmy pańską, komunistyczną gaze-tę, uważając, że wasze dogmaty i problemy wiary są panu dobrze znane i w razie potrzeby będzie pan umiał bardziej lub mniej profesjonalnie pod-trzymać rozmowę. * Mądrze - rzekłem. * Jak pan się przedstawi swojemu rozmówcy w Sztokholmie - to już pańska sprawa. Sam pan zdecyduje, biorąc pod uwagę umowę z pa-triarchą. Ale dla pozostałych lepiej utrzymać przykrywkę. Z redakcją uzgod-niliśmy, rozumieją nasze potrzeby. W ich dziale kadr znalazł się stosowny dokument - towarzysz A.N. Czernyszew, nieetatowy korespondent, od-delegowany przez redakcję do zapoznania się z archiwami Międzynaro-dówki Socjalistycznej w celu napisania serii artykułów - analiz histo-rycznych dla rubryki "Nasze korzenie". * No - rzekłem - jeśli hipoteza się potwierdzi, korzonki okażą się takie, że... hej! Lamsdorf zachmurzył się. * Im więcej o tym myślę, tym bardziej się boję. Kiedy czytałem pań-ski raport, włosy mi stawały dęba. Jeśli się okaże, że ma pan rację - to jak te gady nauczyły się tak kaleczyć ludzi?! Uch, już pewnie lepszy byłby ten wirus Papazjana. Na żywioł nic się nie poradzi, a na podstępy matki natury nie można się wściekać. Atu... Trzysta czterdzieści sześć niewinnych ofiar, zabitych w czterdziestym pierwszym roku! Trzysta osiemdziesiąt dwie w czterdziestym drugim! I to tylko w Europie! Jakieś potwory! * Dlatego chcę te potwory... - położyłem wskazujący palec na opra-ciu fotela i nacisnąłem. * Myśli pan, że pan jeden? W tym widzę nowe niebezpieczeństwo. Przecież przez nich zechcą przywrócić karę śmierci! Długo milczeliśmy, myśląc chyba o tym samym. Ten, wydawałoby się, tylko fizyczny termin - "reakcja łańcuchowa", który nagle pojawił się w mojej duszy, nadymał się jak kleszcz krwią, grożąc pęknięciem i ochlapa-niem domu, a nawet całego świata. * Nie wolno do tego dopuścić - rzekłem. - W żadnym wypadku! Lamsdorf westchnął. * Niech pan tam będzie ostrożny - poprosił. - Niech pan nie lezie pod kule bez potrzeby. * Za małą potrzebą - pod kule - zażartowałem. - A za dużą po-trzebą - z powrotem pod kule... Lamsdorf śmiał się do łez. Ale kiedy wytarł kąciki oczu, spojrzał na mnie z trwogą i współczuciem. * Dałbym panu ochronę - powiedział, kiedy już się wyśmiał. - Paru chłopaków, tak na wszelki wypadek, żeby tylko chodzili za panem i obserwowali... * Już o tym rozmawialiśmy przez telefon, Iwanie Wolfowiczu. ¦ - Uparty pan i dumny, łaskawco. Ciągle - ja sam, ja sam... * A co tu ma do rzeczy mój upór? Jeśli zacznie się coś poważnego, dwóch ludzi to tylko kamikadze. Jednemu, nawiasem mówiąc, znacznie łatwiej się zgubić... To po pierwsze. A po drugie i najważniejsze, jadę do Eryka jako osoba prywatna, przedstawiciel patriarchy. Jeśli zauważy, że mam obstawę... * Tak, łaskawco, tak. To rozsądne. Dlatego podporządkowałem się. * Znowu westchnął. - Ale serce boli. Chciałbym pana chronić. Tak... Co panu jeszcze mogę powiedzieć? Aha, tu kieszonkowe. Żeby nie musiał pan męczyć się z wymianą -już w szwedzkich koronach, sześćset tysię-cy. I w Sztokholmskim Narodowym ma pan otwarty rachunek jeszcze na dwadzieścia pięć tysięcy. Rachunek na hasło... * Po prostu obsypaliście mnie pieniędzmi! Po co? * Na wszelki wypadek, łaskawco, na wszelki wypadek. Choćby tro-chę. Jesteśmy bogatym krajem, możemy zatroszczyć się o swoich. Kto wie, jak długo będzie pan tam musiał przebywać. A zresztą, nikt nie wie... a nuż... * od razu zaplątał się w słowach, nie mając odwagi nazwać rzeczy po imieniu - może będzie potrzebna opieka lekarska. Przecież tam u nich wszystko za pieniądze. Rachunek, jak mówiłem, jest na hasło. Długo my-śleliśmy, jakie słowo wymyślić. A wtedy książę Herakliusz zadzwonił -niepokoił się, że nie wiadomo dlaczego dawno od pana nie ma żadnej wia-domości; no i wybraliśmy jako hasło "Swieticchoweli". Poczułem się jak w wieczornym saguramskim ogrodzie - ciepło i przy-jemnie. * Dziękuję - powiedziałem wzruszony. - Zrobiliście mi tym praw-dziwą przyjemność. * Miło to słyszeć. Przy okazji - niech pan daje o sobie znać. Woj-skowy attache w Sztokholmie został powiadomiony o misji korespondenta Czernyszewa... to jest, rzecz jasna nie o celu, ale o tym, że Czernyszewowi należy, w razie czego, udzielić wszelkiej pomocy. Prościej będzie utrzy-mywać łączność przez niego. Oto numer telefonu. - Pokazał mi świstek z numerem, potrzymał go chwilę przed moimi oczyma, potem przesunął wskazującym palcem po cyfrach, a one zniknęły. Pogniótł papierek, pokrę-cił w palcach i nie znajdując miejsca, gdzie mógłby go wyrzucić, wsunął do kieszeni. - To już wszystko. - Wstał. - Do widzenia, Aleksandrze Lwowiczu. * Do widzenia - odrzekłem. ¦ Kiedy Lamsdorf odszedł, znowu usiedliśmy na kanapie jak dwa gołąb-ki; Liza położyła głowę na moim ramieniu, i przez chwilę milczeliśmy. Niebo, dosyć jasne rankiem, pokryło się szczelną, szarą zasłoną, w bawial-ni zrobiło się ciemno. * Ile jeszcze mamy czasu? - spytała Liza. * Sześć godzin. * Znowu zabiorą cię w tajemnicy? * Tak. * Bardzo się o ciebie boję. * Niepotrzebnie. * Zostało nam jeszcze trochę szampana. Chcesz? * Chcę. Wstała, szybko wyszła do jadalni i wróciła, niosąc prawie pełny kieli-szek. Wziąłem, uśmiechnąłem się z wdzięcznością. Ledwie słyszalnie szu-miała piana. * A ty? * Nie, nie, pij. Wypiłem powoli. Wtedy wino załaskotało w nosie i zmarszczyłem się. Postawiłem kieliszek na dywanie obok kanapy. W żołądku łagodnie rozle-wało się ciepło. * Możesz zapalić... * Nie mam ochoty. Pomilczała. Potem powiedziała cicho: * To byłoby zupełnie nieludzkie, gdybyście się nie zobaczyli. Myślałem o tym samym. Ale zupełnie nie wyobrażałem sobie, jak to zrobić. W dodatku na samym dnie duszy podstępnie i stale kąsał mnie ja-dowity robak: czy można jej zaufać? Chociaż Benię, według jego zeznań, "oświeciło" o wiele wcześniej niż ja zaplanowałem wyjazd do Symbir-ska i wygadałem o tym Stasi, ale przecież to zeznanie mogło być "narzuco-ne" z zewnątrz. Pozostawało jakieś prawdopodobieństwo, że zamach na patriarchę został wywołany moją niespodziewaną chęcią rozmowy z nim. Niewielkie wprawdzie, ale wydawało mi się, że nie mogę ryzykować, nie uwzględniając takiego wariantu; zbyt wielka była stawka. Jednak nie dopuszczałem do siebie tej myśli. Już lepiej niech mnie zastrzelą w Sztokholmie. Żyć tak myśląc o kobiecie, którą się kocha, która nosi moje dziecko - to gorsze od śmierci. Właściwie to śmierć. Śmierć duszy. * Masz rację - odrzekłem. * Wiesz, jak zrobimy? - raźnie powiedziała. - Zadzwonię teraz do niej, zaproszę w gości. Bywała już tutaj, więc jeśli twoi ludożercy rzeczy-wiście śledzą dom, to nic podejrzanego nie zauważą. A ja - lekko wzru-szyła ramionami - gdzieś wyjdę na godzinkę czy dwie. Tak będzie do-brze? I znowu gardło ścisnęła mi gorąca obręcz. Patrzyłem już na nią jak na ikonę, z zachwytem i wdzięcznością, pomyślałem sobie, że jeśli choć włos spadnie z jej głowy albo rzeczywiście zdecyduje się odejść ode mnie - to koniec, ja umrę. * To już przesada, Lizo - powiedziałem. - Nie mogę... tak cię wy-korzystywać. * Boże, co ty za głupstwa wygadujesz? Jakie wykorzystywanie? Po prostu ci pomogę. To dla mnie największa przyjemność. Kiedy zmienia-łam razem z nią bandaże - czy to było wykorzystywanie? Cierpiałeś, a ja, jak umiałam, cię leczyłam. * Wtedy raniła mnie kula. Westchnęła i potem dodała w zamyśleniu: * Wiesz, to dla mnie też jak kula. * Ty też cierpisz. * Cierpię, ponieważ tobie jest ciężko, a ty ponieważ to ty dostałeś. Jest różnica? I w ogóle - zdecydowanie dodała, rumieniąc się -jeślibym ja, na przykład, w kimś się zakochała, to co, zachowywałbyś się inaczej? Ty, palacz, pijawka, kundel, nie pomógłbyś mi? * Nie wiem - rzekłem. * Aleja wiem. Znam cię lepiej niż wszyscy. Nawet lepiej niż ty sam. Wiesz, dlaczego? * Dlaczego? * Dlatego, że jestem bardzo uległa. Przy mnie zachowujesz się naj-bardziej naturalnie. Poczekała jeszcze sekundę, potem uśmiechnęła dodając mi odwagi i wsta-ła. Poszła do jadalni, do telefonu. Trzask... zastukały przyciski. * Stasia? Dzień dobry, tu... poznałaś? Tak, oczywiście... A? Niemoż-liwe! Dziękuję... Nie, nie, naprawdę nie mogę, lepiej zostaw sobie, tobie bardziej się przyda. Ach, przyszło spore honorarium. Wyszedł zbiorek? Gratuluję, z całego serca gratuluję. Od Saszy nie ma żadnych nowin, ale teraz był jego przełożony, powiedział, że przeniesiono go na rekonwale-scencję do sanatorium gdzieś na Kaukazie. Och, prawda. Ja też się stęsk-niłam. Lepiej, żeby był tutaj, my byśmy go szybciej wyleczyły. A jak się czujesz? - posłuchała, potem nagle się zaśmiała. - Nie denerwuj się tak, to normalna sprawa. Kiedy ja spodziewałam się Połci... Wstałem i przymknąłem drzwi. Siostrzyczki zamierzają rozgadać się na dobre. Za oknem zaczęło padać; płaska, jednolita zasłona niebios napęcznia-ła wilgocią. Dwa krzaczki bzu w rogu podwórka pociemniały i spochmur-niały. Pod jednym, napięty, z podniesioną przednią łapę, skamieniał Tymo-teusz z drapieżnie podniesionym do góry pyszczkiem - pewnie zauważył wróbla na gałęzi. Jak nie chce się odjeżdżać! Stuknęły drzwi. Odwróciłem się. * Będzie tutaj za czterdzieści minut. W milczeniu skinąłem. Zabrakło mi słów. * Wiesz, Sasza - powiedziała, jakby czuła się winna - co sobie pomyślałam? Ty lepiej wiesz, rzecz jasna, ale kiedy Stanisława przyjedzie, a ja szybko wyjdę, może to wyglądać dziwnie i... podejrzanie. Tylko nie pomyśl, że szukam pretekstu, aby zostać tutaj... - Przerwała. - Jeśli na-prawdę obawiasz się jakichś obserwatorów. * Jest taka możliwość. * W takim razie przywitam ją i po prostu odejdę sobie gdziekolwiek, jak najdalej, na przykład do gospodarczej przybudówki. A potem, kiedy wy... kiedy już będzie można, zawołasz mnie. Podszedłem do niej, położyłem dłonie na jej biodra i przyciągnąłem lekko do siebie. Przez jakiś czas patrzyliśmy sobie w oczy w milczeniu. Nie spuściła wzroku, tylko znowu się zaczerwieniła. * Uwielbiam cię, Lizo. Uśmiechnęła się. * Niczego więcej mi nie potrzeba. Kiedy rozległ się dzwonek, Liza poszła otworzyć. Siedziałem jak ka-raluch kryjący się przed światłem, bojąc się nawet w ciągu dnia przecho-dzić obok okien wychodzących na ulicę; Bóg wie, kto może siedzieć, na przykład, w okienku na poddaszu domu naprzeciwko z lornetką albo de-tektorem, podsłuchującym rozmowy z wibracji szyb okiennych. Bzdura! Niedługo zacznę uciekać przed własnym cieniem - ale ryzykować nie wolno, skoro już prowadziliśmy zakonspirowaną operację. Z przedpokoju dobiegały dwa ożywione kobiece głosy, na schodach rozległy się kroki i moje serce znowu, jakbym jeszcze ciągle znajdował się na szpitalnym łóżku, załomotowało jak pięści boksera bijące w treningowy worek: krótka szaleńcza seria ciosów i pauza, kolejna seria - przerwa... Przecież od tamtej pory nie widziałem ani nie słyszałem Stasi. Weszły. Stasia na mój widok skamieniała. * To ty.. * Ja. Tak, już dało się zauważyć po sylwetce. Zrozumiała moje spojrzenie i spuściła oczy. Potem gwałtownie odwró-ciła się do Lizy. * Dlaczego mi pani nie powiedziała? * Niech pani sama spyta Saszy - uśmiechnęła się i wzruszyła ramio-nami Liza. - Nasz mąż boi się jakichś ludożerców. Patrzyła na mnie nie odrywając oczu. * Znowu coś się stało? * Nie. Mam nadzieję, że się nie stanie. * Porozmawiajcie sobie - rzekła Liza - a ja pójdę wydać dyspozy-cje co do obiadu. Przecież zje pani, Stasiu, z nami obiad, prawda? I sama przypilnuję, żeby wszystko było na najwyższym poziomie. Rzadki gość w domu to jak władca - nie wolno dać plamy. Stasiu, będę długo zajęta. Wyszła i dokładnie zamknęła drzwi. * Jesteście po prostu idealną parą - powiedziała Stasia, po sekun-dzie milczenia. Staliśmy tak oszołomieni: ja pośrodku pokoju, ona przy samych drzwiach. - Dlatego jesteście organicznie niezdolni, by obrażać się lub żyć w niezgodzie... Uśmiechnąłem się. * Ja także jestem gotowa znieść wszystko, żebyśmy tylko byli razem * ale czasami, sama tego nie zauważając, zaczynam się złościć. A ty nie przywykłeś do tego w swojej oranżerii - od razu zamykasz się, odsuwasz mnie i gotowy jesteś mnie odprawić. Ale jestem głupia! * Żałujesz? Zerknęła na mnie trochę krzywo. * Ja? Wcale. Współczuję jej. Wcale mi ciebie nie żal, a tym bardziej siebie * Siadaj, Stasiu - wskazałem na kanapę, przy której stałem. Usiadła na jednym z krzeseł przy drzwiach, jak najdalej ode mnie. Nawet jej nie trzeba było od siebie odsuwać - sama się odsuwała. Przez chwilę stałem niezdecydowany, potem usiadłem daleko od niej. * Kiedy wróciłeś? * Wczoraj. * Na długo? * Mam jeszcze pół dnia. O siódmej odpływa mój statek. * Statek... Co się w ogóle dzieje? Otworzyłem usta, ale zimny, śliski robak znowu przypomniał o sobie. "Milcz, przecież nawet nie spytała, dokąd jedziesz!" Przywaliłem dra-niowi i powoli powiedziałem: * Płynę do Sztokholmu, do archiwum Międzynarodówki Socjalistycz-nej. Nawet pod cudzym nazwiskiem. Aleksiej Nikodemowicz Czernyszew, korespondent "Prawdy". Głęboko westchnąłem, odzyskując spokój po tym heroicznym - a dla przeciętnych ludzi śmiesznym - wysiłku. Ale gdyby mnie usłyszał Lams-dorf! Przecież za jednym zamachem zniszczyłem długotrwałe wysiłki wie-lu ludzi, starających się zapewnić maksymalne bezpieczeństwo mojemu zadaniu i mojemu ciału! Nagle, na wydechu, powiedziałem sam nie spodziewając się po sobie takich słów: * Tylko nie mów nikomu. * Przecież to oczywiste! - wypaliła. - Wystarczy mi ta awantura, którą urządziłeś przed odlotem do Symbirska! * Ja urządziłem ci awanturę?! - zdębiałem. * Nie musisz podnosić na mnie głosu. Oczy wis'cie, że ty. Przecież nie Kwiatkowski. Zamilkłem. Co tu można było powiedzieć. * Wypił cały nasz koniak - poskarżyła się. Uśmiechnąłem się. * Drobiazg. Nie wątpiłem w to ani przez chwilę. * Był bardzo zmarznięty! - Od razu stanęła w jego obronie, jak ko-kosz nad swoim kurczęciem. Jakbym był jastrzębiem. - W Warszawie był upał, przyleciał tylko w koszuli. Na pokładzie klimatyzacja źle działała, wszyscy zmarzli jeszcze podczas lotu. W dodatku w Pułkowie przemokli do ostatniej nitki. I co, miałam mu żałować? * Przecież nie protestuję - rzekłem. - Po to go przyniosłem, Sta-sieńko. Ona nagle z roztargnieniem przesunęła dłonią po twarzy. * O czym my rozmawiamy, Sasza... Znużony wzruszyłem tylko ramionami. * Mówimy o tym, o czym chcesz. * A ty o czym chcesz? * O tobie. Pomilczała chwilę. * Na długo? * Nie wiem. Sądzę, że tak. * A więc - westchnęła - będę cię witać już z dzieckiem na rę-kach. * Dziecikiem? - uśmiechnąłem się. * No... dziecko, dziecina... a jeśli pieszczotliwie, to - dziecik. Sama to wymyśliłam. * Od dawna?... * Pół roku minęło. Dawno. Kopie mnie ciągle, jak piłkarz. * Myślisz, że to chłopiec? * Chciałabym. Córkę już masz. Wystarczy... dziewczynek. * A dlaczego nic mi nie powiedziałaś? Szczerze zdziwiła się. * Jak to? Nie chciałam całkiem załamać Lizy, dlatego nie powiedzia-łam jej, że sam mi pozwoliłeś! Zapragnąłem papierosa. Któreś z nas zwariowało. Nagle przez głowę przeleciała mi okropna myśl: czy nie jest już czasem "pionkiem"? Jak Be-nia, bredzący o ciągotach patriarchy do władzy absolutnej... * Kiedy ci pozwoliłem? - spytałem spokojnie i złapałem się na tym, że, jak mi się zdaje, już prowadzę przesłuchanie. * No przecież w Saguramo! Byłam pewna, że wszystko zrozumiałeś! Od razu odpowiedziałeś - tylko na początku się trochę wahałeś, w kwe-stii porządności - a potem powiedziałeś: jeśli bez kłótni i sporów, to bym się ucieszył. A ja robię wszystko tak, jak powiedziałeś - ani kłótni, ani sporów. * Ale ty... - tylko tyle potrafiłem powiedzieć. A potem zapytałem, doskonale wiedząc, co odpowie, jeśli będzie uczciwa: * A jeśli bym się nie zgodził, czy to cokolwiek by zmieniło? Uśmiechnęła się, chwilę poczekała z odpowiedzią: * Nie. Milczałem. Jej twarz się wykrzywiła, nawet tupnęła nogą: * Mam trzydzieści sześć lat! Za miesiąc - trzydzieści siedem! Mam w końcu prawo urodzić dziecko kochanego człowieka?! * Masz. Ale co ze mną? Mam się powiesić, czy co? Przecież nie mogę się rozdwoić! Cokolwiek bym teraz zrobił - zawsze będę zdrajcą! * Do dzisiejszego dnia świetnie się "rozdwajałeś". A teraz co, strach cię ogarnął? W takim razie wygoń mnie od razu! Milczeliśmy. Udało nam się miłe spotkanie! * Szłam tutaj - nagle cicho powiedziała - i myślałam: czy uda mi się kiedyś jeszcze zaciągnąć cię do łóżka czy to koniec? Od razu oblałem się żarem. * A chcesz? - spytałem równie cicho . * Oto pytanie godne ciebie. Ja tu usycham z tęsknoty! * To czemu tak daleko siedzisz? - starałem się mówić możliwie naj-łagodniej, bałem się tylko, że po ledwie skończonej kłótni, może mi się to nie udać, albo - co gorsza - zabrzmi fałszywie. * Tu? - wykrzyknęła ze wstrętem. Znowu straciłem humor. Jak mi ciężko... Mowę mi odebrało, ale trze-ba jej było wytłumaczyć. * Stasieńko, moim zdaniem... Liza jest pewna, że tym się zajmiemy. * To już jej problem. * Tak nie wolno. Nawet jeśli ty teraz nie... - nie wiedziałem, jak to wyrazić. I nie dokończyłem. - W każdym razie, źle powiedziałaś. Prze-cież możemy znowu bardzo długo się nie widzieć, ona to rozumie. * Tego mi jeszcze brakowało, żeby twoja żona mi ciebie podkładała. Zacisnąłem zęby. "Opanuj się" - powiedziałem sam do siebie. Wziąłem się w garść. * W żadnym razie nie położę się do waszego małżeńskiego łoża! * Łoże, łoże! -już traciłem cierpliwość. Jedynie na co mnie jeszcze było stać, to na to, żeby nie podnosić głosu. - Stasiu, co tu ma do rzeczy łoże! - i już otwarcie szyderczo dodałem: * Chcesz, to możemy na dywaniku! Wstała. * Jaki z ciebie trudny człowiek - powiedziała i poszła do drzwi. - Nie odprowadzaj mnie. Przecież tu wszędzie dookoła wrogowie. Cała moja złos'ć od razu minęła. Pozostał tylko lęk o Stasię i smutek. Co ona wyprawia? Przecież rujnuje wszystko do końca! Czy właśnie tego chce? * Stasiu, a obiad?! - głupio krzyknąłem do jej pleców; drzwi szybko trzasnęły. Ze złością potrząsnąłem głową. Do diabła, nie zdążyłem nawet o nic spytać. Jak jej finanse? Jak zdrowie? Co z publikacjami, czy Kwiatkowski dotrzymał słowa? Przez telefon rozmawiały, wydaje mi się, o jakimś zbior-ku... Do diabła, do diabła, do diabła! Absurd! Od czego właściwie zaczął się ten spór? Kiedy przypalałem czwartego papierosa, ktoś cichutko zaskrobał w drzwi. Odwróciłem się jak użądlony. Czyżby wróciła? Boże, żeby tylko wróciła! * Proszę! - głośno rzekłem, już rozumiejąc, że to Liza. Dobrze to sobie wymyśliła: gdybyśmy byli w sypialni, najzwyczajniej w świecie nie usłyszelibyśmy jej. Wtedy po prostu by odeszła. Z całkowitą pewnością. Wyraźnie nie spodziewała się, że odpowiem. Dopiero po kilku sekun-dach z ożywieniem wbiegła do pokoju i łobuzerski, gościnny uśmiech na jej twarzy od razu zmienił się w grymas zmieszania. * A gdzie Stanisława? Oj, ile tutaj dymu!.. - prawie podbiegła do mnie. Spojrzała na salaterkę na konfitury, której użyłem jako popielniczki. * Świeci pańscy, czwarty! Co się stało, Sasza? Jesteś blady jak ściana! * Koniec, Lizko - rzekłem, znowu wkładając papierosa do ust. Ręce ciągle mi jeszcze drżały. - Możesz zatańczyć. Jednej kozy już jakby nie było. * A co, pokłóciliście się? - spytała z przerażeniem. Niezgrabnie rozgniotłem niedopałek w salaterce, pośród śmierdzących resztek poprzednich i skinąłem głową. Liza, przycisnęła piąstkę do pod-bródka, wstrząśnięta pokręciła głową. * Jest już w siódmym misiącu... a ciebie, być może, znowu niesie pod kule... Oj, głupcy, głupcy, głupcy... W tej samej chwili złapała mnie za łokieć i szybko powiedziała: * Sasza, nie denerwuj się tak, nie bierz tego do serca. Ona ma teraz taki okres. Kiedy byłam w ciąży, też przez cały czas się na ciebie obrażałam, z powodu każdej drobnostki. Tylko nie okazywałam tego. A ona ma inny charakter, nic na to się nie poradzi. Przywykła do wolności, do niezależno-ści. Urodzi i wszystko stopniowo się ułoży, przecież bardzo cię kocha, wiem to! * Zawróciła ci w głowie, Lizko - powiedziałem prawie ze złością. * Nie wierz jej. To przyszło z wiekiem. Zachciało jej się urodzić dziecko * nieważne z kim - a tu pod ręką znalazł się dureń. Nikogo oprócz siebie nie kocha i nigdy nie kochała... No, co tam z naszym obiadem? Obiecałaś smaczny obiad! Ze strachem wpatrywała się w moją twarz. Jakby mnie nie poznawała. Jakby wyrosły mi rogi i świński ryj zamiast nosa. * Teraz zrozumiałam do końca to, o czym mówiłeś w nocy... * Ach, w nocy mówiłem same głupoty! * Nie wolno tak! - wykrzyknęła boleśnie. - Ta noc była jedną z naj-szczęśliwszych w moim życiu! Być może nigdy dotąd nie byliśmy ze sobą tak blisko... A mówiłeś, że nie wolno niszczyć tego, co żyje... Ponieważ wtedy ludzie stają się okrutni i oschli. Nie bądź taki, Sasza - podniosła rękę i pogładziła mnie po twarzy. - Ona, wybacz, nic mnie nie obchodzi. Ale ty... lepiej już zdradzaj mnie codziennie, ale nie stań się kimś takim... Takiego bardzo szybko przestanę kochać. I co my wtedy z Polcią zrobimy? Rozdział siódmy SZTOKHOLM i Statek przekradał się fiordem. W żółtym świetle zachodzącego północnego słońca za rufą znikały leżące w wodzie wyspy koloru nieba. Duże - pokryte drzewami, lub mniejsze - skaliste, ozdobione pojedyn-czym drzewkiem lub dwoma pniami i jakąś', prawie obowiązkową, izdeb-ką pod nimi. Inne - całkiem puste. Te zupełnie maleńkie były nie większe od Żabek w Zatoce Koktebelskiej - zwykłe głazy, które wysunęły na po-wietrze pękate jak kapelusze grzybów, różowo-brązowe plecy. Miało się ochotę posiedzieć na każdej z nich - spuścić nogi nad wodę i rzuciwszy krótkie spojrzenie na otaczający świat, w roztargnieniu myśleć o wszystkim i o niczym. Głucho turkotały na wolnych obrotach dieslow-skie silniki; statek łagodnie przecinał gładką toń, a za nim, bardzo daleko ciągnęły się po jasnej, chłodnej powierzchni powoli rozpływające się zmarszczki. Nieopisane pierwotne piękno, chociaż wielkie miasto już nad-ciągało - zza lasu na prawym brzegu wyciągała się ku niebu obrączkowa-na iglica wieży telewizyjnej; świeciły się w płaskim blasku słońca rozrzu-cone pośród ciemnej zieleni nadbrzeżne wille i domki Lilla-Bartan. Mimo tych wszystkich oznak współczesnej cywilizacji, nowoczesny potężny okręt wydawał się nie na miejscu, bardziej pasowałby drakkar wikingów. Przed piętnastu laty jeden z moich przyjaciół, pisarz - z nim właśnie po raz pierwszy trafiłem w te strony (to on poznał mnie dwa lata temu, latem, ze Stasia) - rzekł: "Teraz rozumiem Peer Gynta. Tu można wziąć miecz i w milczeniu odejść na dwadzieścia lat. Tutaj można czekać przez dwadzie-ścia lat". Wtedy niezbyt dobrze pojąłem, co miał na myśli. Nie całkiem rozumiałem to nawet teraz, ale brzmiało pięknie. Dookoła wszystko było piękne - a pomiędzy dwoma pięknami zawsze można znaleźć związek, każdy z nas znajdzie swój. Okropnie, z całych sił, chciałem pokazać to Połci, Lizie i Stasi. Jedno piękno - drugiemu pięknu. Oto jeszcze jeden związek pomiędzy piękna-mi, już mój, prywatny; oprócz mnie nikt go nie zrozumie. Na dolnych pokładach kręcili się turyści, biegając od burty do burty poprzez szeroki jak boisko pokład rufowy; manipulowali - bezdźwięcz-nie dla mnie - aparatami i wideokamerami, popychali się, poszukując idealnego kadru. Stałem na górze, niedaleko od kominów - wibrowały potężnie i ryczały stłumionymi dźwiękami. Na mojej szyi kołysał się -jak u rasowego dziennikarza - "Canon", ale zapomniałem o nim. Nie chciało mi się ruszać. Kto patrzy przez obiektyw, dostrzega tylko ognisko-wą i sylwetkę, a ja chciałem oglądać Sztokholm. Kocham to miasto. Powolutku przepełzliśmy obok wysepki Kastellholmen, gdzie na cie-niutkim maszcie nad zamkiem z czerwonej cegły powiewał od bardzo dawna sztandar - zgodnie z tradycją należało go opuszczać, kiedy Szwecja pro-wadzi wojnę. Potem skręciliśmy odrobinę w lewo. Blisko lewej burty uka-zał się listek ślicznego mostu, dzielącego Zatokę Saltsjón od jeziora Melar. Na Starym Mieście, przy wjeździe na most, wznosił się surowy i dumny kamienny Bergandott; a dalej, za budynkami Wyspy Rycerskiej, podobny-mi do pałaców, wyskoczyła zza wysokich nadbudówek statku i wyraźnie zarysowała się w napiętej żółci niebios ażurowa Wieża Rycerska. Wszyst-ko to przypominało Petersburg - ale było jeszcze piękniejsze i bardziej zwarte, ponieważ wyspy na zalewie wznoszą się gęściej i są mniejsze; nie-które brzegi wysepek były niskie i płaskie jak u nas, ale gdzieniegdzie -wysuwały się w górę kamiennymi garbami - i budynki wznosiły się ku niebu. Pomyśleć tylko - żeby zbudować miasto, tak podobne do tego, wojo-waliśmy z nimi prawie ćwierć wieku. A oni z nami - żebyśmy go nie zbudowali. Średniowiecze... Przybiliśmy do brzegu w samym centrum, przy nabrzeżu Skeppsbron, prawie pod oknami zamku królewskiego. Tłum na pokładach powoli znik-nął we wnętrznościach statku, a ja bez pośpiechu rozglądałem się zauro-czony. Wypaliłem jeszcze papierosa na swoim szczycie. O mało co nie wyrzuciłem niedopałka za burtę, jak to robiłem na morzu, ale ręka sama zamarła. To byłoby to samo, co splunąć w twarz Madonnie Leonarda da Vinci. "Prawda" była na tyle uprzejma, że swoimi kanałami zarezerwowała dla mnie skromny, ale zupełnie wygodny dwupokojowy apartament w jed-nym z hoteli na Svea vagen, o dwa kroki od Sali Koncertowej, gdzie, jak mi kiedyś powiedziano, wręcza się nagrody Nobla. Zanim skończyłem roz-pakowywać bagaż i poszedłem pod prysznic, zaczęło się już zmierzchać. Woda bardzo gorąca, bardzo zimna. Wszystko wydawało się w porządku: krany czułe, ciśnienie dobre, a jednak nie to samo. Wytarłem się i ubrałem. Podszedłem do okna. Zapłonęły światła, dwo-ma szczelnymi potokami płynęły w przeciwnych kierunkach na dole ja-skrawe samochody. Zerknąłem na telefon. Nie, nie chciało mi się od razu dzwonić. Na statku trochę się odprężyłem, rejs zrobił mi aż za dobrze, rozleniwiłem się i w żaden sposób nie mogłem podjąć decyzji o rzuceniu się znowu w wir pracy. Wiedziałem", wystarczy zacząć i będzie to trwało bez końca. Zresztą, chyba nie należało dzwonić z hotelu. Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Chociaż na razie, dziennikarza Czernyszewa, według wszelkich oznak, nikt nie śledził. Zszedłem do pustawego baru. Grali kiepską muzykę, ale - na szczę-ście - niezbyt głośno. Nie spiesząc się, wypiłem filiżankę kawy, wypali-łem papierosa. Słodkie nieróbstwo... Wyszedłem na ulicę. Zawahałem się na moment i skręciłem w lewo, do słynnej Birger-Yarls-gatan. O ile dobrze rozumiałem, nazwano ją na cześć jarla Birgera, którego pokonał niegdyś święty książę Aleksander. Dobrze, że średniowiecze już się kończyło. Nie mógłbym żyć w tych czasach. Chyba, żebym przywdział habit. Ale i tam: katolicy, luteranie, prawosławni, staroobrzędowcy - a każ-dy z nich był bardziej cnotliwy niż pozostali... Na ulicy noszącej imię śmiertelnego wroga rosyjskiego świętego kupi-łem pamiątkowego banana. Powąchałem pachnącą ckliwą tropikalną wilgo-cią skórę; międzynarodowym gestem z uszanowaniem pokazując tonącemu wśród swoich owoców sprzedawcy kciuk - ten z udawaną dumą wysunął do góry szczękę i zadarł nos: no co, u nas tylko dobry towar! Rozstaliśmy się zadowoleni z siebie. Z bananem w ręku ruszyłem dalej. Ludzie, ludzie, ludzie... Ludzie przed witrynami, ludzie przy samocho-dach, ludzie przed straganami, ludzie powoli spacerujący, żujący gumę i nie żujący gumy, rozmawiający, s'miejący się... Nie, nasi ludzie są pięk-niejsi. Ale ich miasto jest czystsze. Jaśniej, porządniej. Monotonnie szumiąc i mrugając tysiącem czerwonych oczu, przesu-wał się obok mnie wieczorny samochodowy lodołamacz. Ulica wyprowadziła mnie na maleńki skwerek, na wyrost nazywany parkiem. Berzeli-park, bodajże. Minąłem go, znowu znalazłem się nad wodą. Zatrzymałem się. Właśnie w tym miejscu wybuchła moja miłość do Sztok-holmu. Przez te piętnaście lat nie ruszył się z miejsca mój żeliwny przyjaciel, którego kiedyś, o zmroku, w pierwszej chwili uznałem za żywego. Trzeba bardzo kochać swoją stolicę, żeby kochać ją bez przymusu i tak wesoło: w eleganckim centrum wielkiego miasta, serca północnego imperium, choć-by nawet tylko byłego, postawić czerwono-żółtą barierkę z napisem "Uwa-ga! Roboty!", rzucić na asfalt ciężką pokrywę luku, a pod pokrywę we-tknąć żeliwnego robotnika kanalizacji, z wysiłkiem otwierającego ją, tak że wydawało się, jakby wychodził z otworu w ziemi - o chudej, kościstej, ponuro wykrzywionej i podpitej twarzy. Tylko jedno lekko psuło wrażenie - stojąca obok tabliczka z napisem "Dowcip". Jakby bez tego wyjaśnie-nia ktokolwiek mógłby się nie domyśleć, że hydraulik jest żartem i ska-mieniał ze zdziwienia. Była w tym jakaś niewiara Szwedów w samych siebie. Miałem ochotę odwiedzić jeszcze Riddar-holmen, Wyspę Rycerską, ale niebo już przekwitało i nawet na zachodzie przez zimną zieleń zachodu słońca zewsząd napływał fiolet. Postałem nad wodą, wspominałem, jak z przyjacielem siedzieliśmy na cyplu tej samej wyspy. Przycupnęliśmy na ławkach amfiteatru na świeżym powietrzu - a nad ciemnym, wodnym przestworzem, powoli odbijającym światła miasta górował ciężki, kancia-sty bastion Ratusza. Obok, o dwa kroki od naszego brzegu, terkocząc ci-cho dieselkiem, słabo migocąc latarniami i jedynym kwadratowym okien-kiem, przepływał wiekowy kuterek o dziarskiej nazwie "Solaris Rex"... Ale mój nastrój już się zmienił. Czas do pracy. Zdecydowanie podszedłem do telefonu. Nie znam szwedzkiego; Eryk, jak powiedział patriarcha, nie znał rosyjskiego. Kiedy podniesiono słuchaw-kę i z tamtego końca odpowiedziano mi międzynarodowym "Halo", spyta-łem, starannie akcentując angielskie "r", żeby od razu dać do zrozumienia, w jakim języku przeprowadzona zostanie rozmowa: * Eric? Od razu zrozumiał z kim mówi. * Ee... * Good day, Eric. I am from Mikhail Sergeevich5. Dni odlatywały jak lis'cie na wietrze. Praca była żmudna i zupełnie dla mnie niezwykła. Eryk - małomów-ny, sympatyczny mężczyzna o fenomenalnej wiedzy w swojej dziedzinie - pomagał, w czym mógł, bez niego szybko bym się zagubił. Rzeczywi-ście wszystko okazało się dostępne i otwarte dla mnie, na pierwsze żądanie przysyłano kartoteki, dokumenty, pożółkłe, a nawet pokryte przezroczystą błonką zmurszałe listy, pokwitowania, dagerotypy... Ale co Eryk mógł zro-bić, jeśli ja sam nie wiedziałem, czego szukam? Idź tam - ale nie wiem dokąd... Całymi dniami siedziałem za terminalem JSI - pamiętam, kiedy tworzono Jedyną Sieć Informacji. Wtedy my, żółtodzioby, piliśmy za jej zdrowie i śpiewaliśmy "Oj, JSI mój, jesteś ty goj!". Grzebałem w czytel-niach albo w pracowniach archiwów, odszyfrowując stare pisma - po niemiecku, francusku; tonąłem w stertach nic nie znaczących dokumen-tów, zbieraninie faktów. Znowu wynurzałem się, uczepiony jakiejś nici, a potem nić się rwała albo prowadziła w ślepą uliczkę. Szukałem innej, wszystko po omacku, wymacy wałem ślady jak ślepiec, wszystko było nie-wyraźne. A dni leciały i tęskniłem za wszystkim. Któregoś dnia wydało mi się, że mnie śledzą - cały dzień sprawdza-łem. Krążyłem w splątanym jak jelita metrze; poszedłem do kina; zajrza-5 Dzień dobry, Eryku. Jestem z polecenia Michaiła Siergiejewicza (ang.) łem do restauracji. Wyglądało na to, że się pomyliłem. Wieczorem aż mnie ręce świerzbiły, by sprawdzić swój telefon - czy nie ma żadnych elektro-nicznych pluskiew, ale, naturalnie, nie miałem ze sobą aparatury - to rzecz rzucająca się w oczy. Przy pierwszej rewizji w pokoju hotelowym od razu by mnie rozszyfrowano. Zresztą, niech podsłuchują - przez cały czas i tak z nikim nie rozmawiam. Jednak moje nerwy były napięte, tego dnia dłużej niż zazwyczaj męczyła mnie bezsenność. Sprawa posuwała się zbyt wol-no. I czy w ogóle się posuwała? Czasami wydawało mi się, że jestem na fałszywym tropie, że zupełnie bezsensownie przejadam państwowe fundu-sze. Bardzo chciałem dowiedzieć się, czy Papazjan dalej zbiera statystykę, czy teraz dochodzi na świecie do przestępstw, analogicznych do ujawnio-nych przez nas - ale stąd było to niemożliwe. Poruszałem się we mgle. A liście rzeczywiście odleciały, popłynęły, chybotliwie drżąc, po ospo-watej od jesiennego wiatru wodzie ulicznych ścieków. Z nikim nie zawarłem znajomości, z nikim się nie spotykałem. Tęskniłem. Pracowałem. Z początku często wydawało mi się, że widzę w tłumie Stasię albo Lizę. Potem już coraz rzadziej. A później wcale. Nie mogłem nawet do-wiedzieć się, co u nich słychać - co robią, jak ich zdrowie... Piątego września wraz z Amerykanami wystrzeliliśmy kolejną parę gra-witatorów. Trąbili o tym we wszystkich stacjach radiowych, artykuły we wszystkich gazetach waliły po oczach. "Nowa faza globalnej współpra-cy..." Nikt nie zagrażał projektowi "Ares". Dowiedziałem się z gazet, że patriarcha wrócił do pracy. Udało się postawić go na nogi; znowu mógł chodzić - powoli, powłócząc nogami i co półtorej setki metrów przysiadając dla odpoczynku, ale - co najważniej-sze - nie pozostał przykuty do inwalidzkiego wózka, który tak dobrze zapamiętałem. Neurochirurdzy z Symbirska i z Petersburga odwalili kawał dobrej ro-boty, potem wyjechał na rekonwalescencję w przepięknym sanatorium "Bil-gja" na północnym brzegu Aszeronu... Większość gazet wyrażała sympa-tię dla patriarchy. Czasami, według mnie, zbyt egzaltowaną, nieprzyjem-ną dla normalnego człowieka - tak samo nieprzyjemną jak każdy inny objaw uczucia oscylującego na granicy histerii. Ale sprawa ta znowu wzubudzila gasnącą falę zainteresowania zamachem; gazety wszystkich orientacji politycznych przez kilka dni pełne były różnorakich hipotez. Pew-nego razu nawet przeczytałem o sobie. Wyraźnie antyrosyjska gazeta -nie pamiętam nazwy, ale za to pozostał mi w pamięci jej nakład: 637 eg-zemplarzy - poraziła swoich sześciuset trzydziestu siedmiu czytelników oświadczeniem, że zbrodnicze zabójstwo następcy rosyjskiego tronu zo-stało dokonane zgodnie z wolą patriarchy komunistów, ponieważ wielki książę swoją popularnością wśród ludu i pobożnością przyczyniał się do umocnienia prawosławia, a do tego komuniści starali się nie dopuścić. Sam zamach na patriarchę był odwetem rosyjskich służb specjalnych. Jako je-dyny dowód na te insynuacje przytaczano fakt, że "kontrwy wiadowca z bożej łaski, znany ze swojej drażliwości na punkcie honoru (?), pułkownik MBP Rosji książę Trubecki, prowadzący dochodzenie w sprawie zamachu na następcę tronu, po przypadkowym spotkaniu z patriarchą w Symbirsku podczas pobytu w górskim pensjonacie "Archyz" zniknął bez śladu. Ani jego żona, ani przyjaciele, ani kochanki nie mogą nic powiedzieć na temat miejscu jego pobytu". Kochanki. Tak, tak. Czyżby ci dranie napastowali swoimi pytaniami moich najbliższych? O mało nie porwałem gazety. Po-tem ponownie przeczytałem akapit. Jeżeli już nawet pismacy wyniuchali, że nie ma mnie w Archyzie, to prawdziwi agenci mogą wiedzieć znacznie więcej. Poczułem się nieswojo, byłem całkiem bezbronny. Pewnego razu spróbowała się ze mną niedwuznacznie zaprzyjaźnić ja-kaś Kubanka, czy też Meksykanka, która zatrzymała się w tym samym hotelu, w dodatku na tym samym piętrze. Kobiety dobrze wiedzą, co robić, żeby zbałamucić mężczyznę - nie zdążysz się zorientować, co się dzieje, a już odprowadzasz ją do baru, już zamawiasz dla niej likier, a ona niejasno uskarża się na osamotnienie, okrucieństwo świata. Mówi ci, jaki jesteś przy-stojny. Do końca życia mnie zapewne zapamięta jako impotenta czy pede-rastę. Jeśli w ogóle zapamięta. Następnego wieczoru spotkałem ją w barze z jakimś szejkiem-finansistą z Arabii. Mówiła mu to samo co mnie, chyba nawet tymi samymi słowami - a szejk lustrował ją błyszczącymi oczami, często i szybko oblizywał końcem języka, niby żądłem, swoje brązowe, pełne wargi; jego owłosione palce drżały z niecierpliwości, rozrzucając pierścieniami tęcze. Przez dłuższy czas Meksykanka mnie nie zauważała, a potem z gracją wskazała na mnie paluszkiem i powiedziała coś krótko i żartobliwie patrzącemu w moją stronę szejkowi; zaśmiali się z poczuciem pełnego wzajemnego zrozumienia. To bardzo głupie skojarzenie, ale przy-pominali mi w tej chwili Lizę i Stasię siedzące w herbacianym kąciku. Meksykanka miała bardzo zgrabne nogi. Stale je eksponowała. Najwyraź-niej ona też miała ochotę. Zamówiłem do pokoju litrową butelkę smirnoffa. Siedząc w ciemno-ściach i samotności, ponuro wypiłem dwie trzecie. Wyłączyłem się i za-snąłem w fotelu, ale obudziłem się chyba po paru godzinach, choć sam nie pamiętam kiedy, i dopiłem ją do końca. Rankiem Eryk, prawdziwy kolega, zaniepokoił się. Z trudem udało mi się otworzyć mu drzwi, ale rozmawiać, nie tylko po angielsku, ale nawet łamanym rosyjskim nie byłem w stanie. Byłem pijany jak bela - do-brze, że sam siebie nie widziałem i nie wiem, jak wyglądałem - zresztą nietrudno to sobie wyobrazić, mało to pijaków widziałem? Kiedy byłem trzeź-wy, zawsze chciałem ich tępić jak karaluchy - tak bardzo się ich brzydzi-łem. Małomówny Eryk w lot pojął sytuację; pomógł mi wrócić do łóżka, ułożył i okrył kołdrą. "Russian empire is a great country"6 - ponuro skon-statował, podrzucając na szerokiej dłoni pustą butelkę i spoglądając to na nią, to na mnie. Leżałem jak kłoda, szklanymi oczyma śledziłem jego po-czynania. Nawet mrugać nie mogłem: z otwartymi oczyma głowa kręciła się w jedną stronę, z zamkniętymi - w drugą; gdybym mrugnął, od razu zaczęłaby się kręcić w obie strony... W tym wrażeniu było coś okropnego, czego nie da się oddać słowami. Eryk wyszedł w milczeniu. Wrócił po pięciu minutach z brzęczącą stertą puszek piwa w rękach. * Russian is a great people - pocieszał mnie, jak umiał. Troskliwie podtrzymywał mi jedną ręką głowę, a drugą wlewał piwo z puszek wprost do ust - gęsty, ciemny, pienisty płyn. - Duke Trubecki is a real commu-nist...7. Po czwartej, a może piątej puszce z lekka oprzytomniałem. Łzy stru-mieniami popłynęły mi z oczu. Usiadłem na łóżku i zacząłem krzyczeć. "Eric! Oh, Eric! I love them!! I love both of them!!" - zapomniałem całą gramatykę. Rozmazywałem łzy pięściami, wymachiwałem rękoma jak Winnetou - wódz Apaczów, który potrafił samymi gestami, z natchnie-6 Cesarstwo Rosyjskie to wielki kraj (ang.) 7 Rosjanie to wielki naród. Książę Trubecki to prawdziwy komunista (ang.) niem, opowiedzieć współplemieńcom, jak uprzednio, za jednym zamachem, zdjął skalpy z pięciu bladych twarzy. * Catch me? I want fuck both!! !8 * Fuck both vodka and beer?9 - z zimną krwią upewniał się Eryk, nie poruszywszy nawet brwią. - OK...". I wyszedł, wracając szybko z kolejnymi pięcioma puszkami piwa. Nie wiem, co było dalej. Nie wiem, jak i kiedy odszedł. Obudziłem się około piątej. Spojrzałem na zegarek, długo nie mogłem skojarzyć, czy to piąta rano czy po południu; o mało nie wybrałem się na kolację. Potem jednak zwróciłem uwagę, że za oknem jest zbyt cicho. Głowa była niczym zimny kryształ. Pozostało tylko jedno pragnienie: na-tychmiast umrzeć. Było tak silne, że trudne do powstrzymania. Smutek i obrzydzenie do samego siebie tak przepełniały moją duszę, że była go-towa zaraz wybuchnąć: rzucić prawą rękę na lewą, paznokciami rozerwać na niej żyły. Samobójstwo abstynencyjne, niech będzie na wieki przeklę-te! W takim właśnie stanie połowa rosyjskiej inteligencji wyskakiwała z okien... Dobrze, że ja nie jestem inteligentem. Zapaliłem stojącą lampę; goły, pogrzechotałem puszkami, ale wszystkie, swołocze, były puste, do ostat-niej kropli wypróżnione. Wtedy usiadłem, zakładając nogę na nogę, obok stoliczka na gazety, w miękkim fotelu, zapaliłem. Patrzyłem ze wstrętem i nienawiścią na swoją skurczoną, mizerną, bezsilnie drzemiącą męskość. Walczyłem z dziką pokusą, aby porządnie chwycić i wyrwać to draństwo z korzeniami - żeby już nie męczyć więcej ani porządnych ludzi, ani sie-bie. Tak, czas dać im wszystkim wolność. Niech się zdecydują. Czyżby rzeczywiście "to" mogło dawać komukolwiek radość? Nie wierzę. I ni-gdy więcej w swoim życiu nie uwierzę. Jasny abażur lampy żeglował w powolnie płynących szarych strugach, wzdłuż ścian plamami zalegał mrok. Zza okien, od czasu do czasu, zaczy-nał dobiegać przelatujący szum przejeżdżających samochodów. Po piątym papierosie niebezpieczne dla życia i fizycznej całości orga-nizmu ostre krawędzie kryształu w głowie zaczęły się rozpływać i mięk-nąć. 7 Kocham je!! Kocham je obie!! Rozumiesz? Chcę pieprzyć obie!!! (ang.) 8 Pieprzyć wódkę i piwo? (ang.) Wtedy wstałem, wziąłem prysznic - najpierw bardzo gorący, potem bardzo zimny; dokładnie się ogoliłem, napełniłem po brzegi kawą i rześko wyszedłem na ulice Sztokholmu do archiwum, pracować. i W latach bezpośrednio poprzedzających zagadkowy przełom sześć-dziesiątego dziewiątego i siedemdziesiątego roku, chyba największą akcją radykałów była awantura, która weszła do historii pod nazwą "wyprawy Ła-pińskiego". W niej, jak w soczewce, skoncentrowała się cała bezmyślność i cała tragiczna absurdalność lewicowych ideałów tego okresu. Cały ich głu-pi, pozbawiony jakichkolwiek pozytywnych wartości nihilizm, zupełne wy-eliminowanie takich kategorii jak - na przykład - wartość życia ludzkiego. Akcja odróżniała się od większości innych, które - tak na prawdę -swoją istotę ograniczały do maniakalnie upiększonego wzniosłymi słowa-mi zbrodniczego gadulstwa. Zjednoczyła ludzi dążących do "sprawiedli-wego przyszłego ustroju społecznego ludu pracującego". Ci ludzie czynu zawsze wydawali mi się bardziej sympatyczni niż ludzie słowa; ale może lepiej byłoby, żeby popijając absynt ciągnęli dalej swoje puste dyskusje albo odwiedzali tanie prostytutki. Rozpoczęła się tak jak powinna u takich ludzi - od oszustwa, a skończy-ła tak, jak powinna była - krwią. Polska płonęła wtedy kolejny raz. Polacy rżnęli rosyjskich ciemężców. W odpowiedzi Rosjanie zaczęli wyrzynać zbuntowanych polskich "bandytów". Ponieważ w duszy Wielkorusa, rozle-głej niczym nasza przeklęta, od Dunaju do Anadyru, kraina, wszystko się znajdzie, rosyjscy humaniści zaczęli pomagać wyczerpanym, jak wtedy pisano, nierówną walką Polakom, nie tylko pieniędzmi i lekarstwami. Wspierali protest nie tylko petycjami i artykułami w gazetach, żądającymi od cesarza - dla uniknięcia rozlewu krwi i narastania wrogości - darowania wolności zachodnim rubieżom - wszystko to byłoby godne szacunku, wszystko to budziłoby tylko szacunek... ale i bronią. I osobistym udziałem. Z polskich okopów jeden po drugim zaczęli strzelać rosyjskimi kula-mi w rosyjskich żołnierzy rosyjscy bojownicy o sprawiedliwy ustrój, my-śląc, że trafiają w przegniły carat - jakby strzelając do ludzi, można trafić w coś innego niż ludzie. A im więcej pojawiało się tych energicznych, nienawidzących inteligenckiego gadulstwa o ulgach i darach, tym głupiej wyglądali ci, którzy okazywali realną, bezkrwawą pomoc. Tym łatwiej też można było uznać ich wielkoduszność i dążenie do kompromisu za zdradę. Doszło do tego w momencie, kiedy dopiero co ruszyła reforma rolna - od razu dwie trzecie omszałych carskich dworaków zaczęło wytykać Alek-sandrowi: Widzicie, najjaśniejszy panie, do czego prowadzi wolność! Za rządów waszego ojca nic takiego nie przyszłoby im do głowy! Po trzykroć ma rację Tocqueville: najniebezpieczniejszy moment dla zestarzałego ustroju politycznego nastaje wtedy, kiedy próbuje się on od-nowić. I jeszcze mówi się o sprawiedliwości historycznej! A - co więcej - o jej ustanowieniu bez użycia siły! Historyczna sprawiedliwość to jedynie coś, co przeciwstawia się za-bójstwom. A niesprawiedliwością jest coś, co je wspiera. Oto jedyny moż-liwy, sprawiedliwy trend - pozostałe skromnie nazywa się "polityką brud-nych rąk". Statek "Ward Jackson" wypłynął z Southampton 22 marca 1863 roku. Na pokładzie znajdowała się broń dla Polaków i stu sześćdziesięciu ludzi wielu narodowości, którzy z różnych przyczyn zdecydowali się wziąć udział w działaniach bojowych po stronie nieszczęsnych i zgnębionych. Na czele stanął pułkownik armii austriackiej Łapiński, z pochodzenia Polak. Był tam także niejaki Demontowicz, który wzorem jakobinów nazywał się ko-misarzem. Święci pańscy, jak powiedziałaby Liza! Załoga wynajętego przez Łapińskiego statku nie wiedziała ani dokładnie dokąd, ani po co płynie! Wielcy humaniści bełkotali jakieś bzdury, zamiast wyjaśnień, nawet nie myśląc o tym, że narażają niewinnych, nie wciągniętych w tę wielowieko-wą wojnę marynarzy na wszystkie niebezpieczeństwa wojennej awantury! 26 marca, tutaj, w Szwecji, w porcie Halsingborg, do zwolenników spra-wiedliwej walki o sprawiedliwy ustrój przyłączył się sam Bakunin - wi-docznie zdecydował osobiście nawiązać "żywą, buntowniczą łączność po-między rosyjskimi wieśniakami", tym razem za pośrednictwem polskich powstańców. Jednak w dwa dni później, już w Kopenhadze, czara przepełniła się, załoga statku w pełnym składzie - z Anglikiem Weatherley'em na czele - poznała cel rejsu i porzuciła statek. Miłośnikom wolności nie ujęło to zdecydowania; dzięki kolejnym kłamstwom wynajęto inną załogę, złożo-ną niemal z samych Duńczyków. Wtedy znów pojawiła się przeszkoda: wieści o manewrach "Ward Jackson" dotarły do Petersburga. Krwawy ca-rat znowu pokazał światu swoje bestialskie oblicze: zamiast nasłać zbój-ców albo wysłać na powitanie statku okręt wojenny floty bałtyckiej - na morzu, w pobliżu rosyjskiego brzegu - i jeśli nawet nie zatopić go z dział ciężkiego kalibru, a tylko aresztować wszystkich znajdujących się na po-kładzie, carat w najbardziej taktowny sposób skontaktował się z władzami Malmó, dokąd "Jackson" przybił 30 marca, z prośbą o internowanie stat-ku. Ale co to było za internowanie! Pozostawiono ich własnemu losowi! Demontowiczowi udało się na-wet uratować część uzbrojenia. 3 czerwca nieugięci bojownicy, na cze-le z Łapińskim, najęli szkuner "Emilia" i znowu popłynęli na spotkanie swojego sprawiedliwego ustroju. Tym razem, ich zdaniem, droga do niego biegła przez Litwę. Mieli nadzieję zorganizować tam nowe ognisko po-wstania. 11 lipca spróbowali wylądować w Zalewie Kurońskim - taką wtedy nazwę nosiło długie, wyciągnięte jezioro, oddzielone od Bałtyku Mierzeją Kurońską. Na Bałtyku był sztorm, z nim nie ma żartów nawet latem. Ale uzbrojonym marzycielom morze zawsze wydaje się tylko po kolana! Dwudziestu czterech ludzi utonęło dosłownie o wiorstę od brzegu, nie dotarli nie tylko do sprawiedliwego ustroju, ale nawet do piaszczy-stej plaży. "Emilia" z postrzępionymi żaglami skierowała się w końcu w podróż powrotną. Możliwe, że po starciu z tak "niesprawiedliwą" rze-czywistością, bojownicy zrozumieli, że skończyły się żarty: czas wznio-słych słów i gestów minął, zaraz za utopionymi mogą pojawić się zastrze-leni, a może nawet powieszeni... Taka perspektywa niezbyt im się spodo-bała. Zabijać, posyłać innych na śmieć w imię sprawiedliwego ustroju - to święty obowiązek, witany zawsze przychylnie. Zaś umierać same-mu - to już lekka przesada. Z trudem dociągnęli do Gotlandii, mniej wię-cej tak, jak ja wczoraj do drzwi pokoju hotelowego, kiedy zastukał Eryk, i 19 lipca szwedzki okręt wojenny odstawił ocalałych z powrotem do An-glii. Nawet nie było mi ich żal. Boże, gdyby chociaż wieźli bandaże i jody-nę - każdemu postawiłbym pomnik! Próbowałem sobie wyobrazić tych ocalonych. Jak oni, w oczekiwaniu na szwedzką korwetę, siedzą na na-brzeżu spokojnego, sennego Visby. Miasteczka jak zabawka, jak domek z pierników, pełnego nielicznych, pudełkowatych domków o stromych, żół-wiowych dachach, wbiegającego ulica po ulicy, jak stopień po stopniu schodków, na wysoki brzeg Gotlandii. Ze smutkiem patrzą na niebieskie, zimne nawet latem, dawno uspokojone po sztormie morze; na mewy, po-woli przecinające oślepiającymi śnieżnobiałymi kropkami lazur nieba, piją jakieś świństwo, i myślą... O czym? O czym mogli wtedy myśleć? Wyda-wałoby się, że to tak łatwo sobie wyobrazić, przecież jestem człowie-kiem i oni są ludźmi; oto nogi, oto ręce, jak rzekł Chrystus niewiernemu Tomaszowi - oto niebo, oto morze, o czym tu można myśleć? Ale w każ-dym z nich buszował syndrom Cyna - i nie mogę przeniknąć ich myśli, tak jak nie mogę przeniknąć myśli schizofrenika, który absolutnie popraw-nymi, oratorskimi zdaniami dowodzić: "Weźmiemy Półwysep Kolski, wsta-wimy w niego telewizor, będziemy kręcić sobie kulki z chleba - a zatem, wyrośnie nam Ilja Muromiec, czy nie?" Tak, strzelałem w swoim życiu. Nawet całkiem niedawno, żeby urato-wać Ramila. Konkretnego człowieka przed konkretnym zabójcą. Ale po-dejść do chłopaka, który jeszcze nie zrobił nic złego ani tobie, ani twoim bliskim; który teraz sobie myśli - i ma to wypisane na twarzy - o tym, czy obrodził u niego na ojcowiźnie owies, czy nie przerzedziła się strzecha na ojcowskiej stodole, z kim teraz zadaje się sąsiadka Paraszka i z histe-rycznym okrzykiem "Ty pachołku zgniłego reżimu!" albo "Krwawy wy-zyskiwacz!" pchnąć go bagnetem w brzuch? Nie mogę tego sobie wyobrazić. Metodycznie, zapominając o przemijającyh dniach, przekopywałem się przez życiorysy tych ocalałych "ludzi Wielkiej Sprawy" i dziwiłem się, napotykając fakty, świadczące o tym, że wszyscy oni byli zwykłymi ludź-mi. Chociaż od czasu do czasu porażały mnie jednak zdarzenia potwier-dzające pewne silne skrzywienia ich psychiki, świadomości, schizofrenia, czy co? Prawie wszyscy z nich po swojemu przeżywali to, co się zdarzy-ło; wielu próbowało wyciągnąć jakieś wnioski, ale najczęściej rezultaty tych analiz zdumiewały mnie jedynie - z powodu ich kompletnego, zło-wrogiego braku zrozumienia prawdziwych przyczyn porażki. Dwudziestego drugiego września wpadł mi w ręce list Piotra Stupaka, wysłany przez niego z Southampton do Halsingborga do, jak wtedy mó-wiono, "cywilnej" żony. Ten niedoszły zabójca miał, jak się okazuje, żonę; można więc było go kochać, i to jeszcze jak!... "Witaj, pączuszku! - pisał Stupak. - Pozostanę jeszcze w Brytanii, podleczę się i odpocznę trochę po naszym bałtyckim wojażu. Ale potem przyjadę już na zawsze, Zinulko. Jestem w paskudnym nastroju - nasza wyprawa okazała się wyjątkowo pechowa. Przez te porażki zacząłem jesz-cze bardziej gardzić rodem ludzkim. A szczególnie, nie obraź się - nami Rosjanami. Nie widzimy dalej niż koniec własnego nosa, własnego pępka, nie widzimy nic więcej. Choćbym zdarł gardło - nikt nie mnie słyszy i słuchać nie chce. W głowach tylko żonka i golonka, a w święta - knajpa i cerkiew. Jak ja tego wszystkiego nienawidzę! Ach, jeślibym miał tyle sił, aby tchnąć w tych śpiących ludzi święty ogień sprzeciwu wobec tego, jeśli można tak to nazwać, szczęścia! Żeby w żyłach ich wszystkich buzowała wściekłość, tak jak buzuje we mnie! Żeby nasi chłopi i rzemieślnicy nie tolerowali niezliczonych nie-sprawiedliwości, zwiesiwszy pokornie głowy, a odpowiadali na jeden wrzask - setką, na jedno uderzenie - tysiącem uderzeń! Żeby wielki cel wyzwolenia z odwiecznego jarzma kierował wszystkimi uczuciami, zmu-szał do zapomnienia o drobnomieszczańskim szczęściu, o zwierzęcej tro-sce o rodzinę i potomstwo! Duma, niezależność, godność własna, stałe dą-żenie do wolności - gdzie one się podziały? Ach, nauka, nauka! Jak jest wszechmocna w stwarzaniu nowych machin i jak bezsilna w tworzeniu nowego człowieka!" Podczas czytania pokiwałem nad tym głową i pomyślałem sobie, że normalna kobieta po otrzymaniu takiego listu powinna plunąć na tego au-tora i przez próg go więcej do domu nie wpuszczać... I wtedy poczułem zapach mojego diabła. Piotr Polikarpowicz Stupak. W sześćdziesiątym trzecim miał trzydzie-ści pięć lat. W pięćdziesiątym piątym z wyróżnieniem ukończył Uniwersy-tet Petersburski, wykazując się wybitnymi zdolnościami w dziedzinie nauk przyrodniczych. Ale kariera mu nie wyszła - Stupak nie mógł pochwalić się dobrym pochodzeniem, a ponadto chciał wszystkiego od razu. Tylko z powodu swoich zdolności. Nieżyciowy jak geniusz, tak zazwyczaj ma-wia się o podobnych ludziach, zapominając, że większość prawdziwych geniuszy, mimo wszystkich swoich rzeczywiście przykrych w codziennym obcowaniu osobliwości charakteru, wyróżnia się przychylnym stosunkiem do otoczenia i życzliwymi obyczajami. Nieżyczliwymi okazują się najczę-ściej ci ludzie, którzy niezachwianie przekonani o swoich możliwościach, w żaden sposób nie próbują ich wykorzystać, pogrążając się coraz głę-biej w nie mającą znaczenia walkę z każdym, kto ich zdaniem przeszkadza im rozwinąć skrzydła talentu. Dlatego właśnie sami, nieświadomie, pro-wokują tę walkę, czując w głębi duszy, że jeśli ona ucichnie, to znikną wszelkie oznaki geniuszu. Uogólniać, rzecz jasna, nie da się - ale jednak... Stupak wyraźnie uważał siebie za geniusza, nie jest wykluczone, że mógł nim być. Wyzna-wał osobliwą ideę: wszechświat jest kryształem. Ten pomysł pojawia się gdzieniegdzie od czasu do czasu nawet w naszych czasach, a to oznacza, że coś w nim jest. Chociaż ja, zwykły pracownik kontrwywiadu, nie je-stem w stanie pojąć co. Jednak, o ile wiem, Stupak pierwszy ogłosił tę ideę jako teorię naukową. Ponadto z niezwyczajną zręcznością, zupełnie rewolucyjną, wyciągał z tej, wydawałoby się czysto abstrakcyjnej idei, praktyczne wnioski: opie-rając się na prawie izomorfizmu kryształów można wyhodować wszech-świat wielkości arbuza czy kopuły Iwana Wielkiego - rozmiar zależy wy-łącznie od okresu krystalizacji. Wszechświaty będą absolutnie identycz-ne, przy czym im mniejszy wszechświat chcemy wyhodować, tym po-trzeba na to mniej czasu. Nasz wszechświat jest dlatego tak wielki, że ro-śnie od dawna. Moim zdaniem to kompletna bzdura, na poziomie Półwy-spu Kolskiego z telewizorem, ale bardzo spójna. Wyjaśnia nawet proces oddalania się galaktyk, chociaż o tym zjawisku Stupak nie mógł w żaden sposób wiedzieć. Rozmiar atomów, o których Stupak także nie mógł wie-dzieć z oczywistych przyczyn, z pewnością powinien był stanowić granicę minimalnych wymiarów krystalizowanej struktury - czyli kryształ nie może być mniejszy od atomów. Jeśli chcemy otrzymać wszechświat o roz-miarach pomarańczy, gwiazdy w nim powinny być znacznie mniejsze od atomów, a to już nie mieści się w żadne wrota albo ja niczego nie rozu-miem. Ale Stupak nie przejmował się podobnymi drobnostkami, jego inte-resowała sama zasada. Zamęczał wszelkie instancje ultymatywnymi żąda-niem: dać mnóstwo pieniędzy na doświadczenia. I przy tym jak zdarta, stara płyta, która się zapętliła, jednym krótkim tekstem wykładał swoją ideę: Wszechświat jest kryształem, w związku z prawem izomorfizmu krysz-tałów... Grzebałem w dokumentach przez tydzień, przeszukując poprzez JSI archiwa Petersburga - smutno i gorzko było stąd, ze Sztokholmu, wy wo-ływać na ekranie informacje z miasta, gdzie mieszkam, z uniwersytetu, obok którego przechodzę w drodze z pracy do domu, i przy tym nie mieć ani możliwości, ani prawa dać znać o sobie domownikom, dowiedzieć się co u nich słychać... Jednak w Petersburgu nigdy bym nie znalazł tego Stupaka. Próbowałem zrozumieć, jakie dowody na prawdziwość swojej koncepcji geniusz przytaczał albo, chociażby, jak wyjaśniał, po co mu Wszechświat wielkości arbuza. Bez rezultatu. Stupak nie zawracał sobie głowy takimi bzdurami. Wszechświat jest kryształem. W oparciu o prawo izomorfizmu kryształów można wyhodować wszechświat wielkości arbu-za czy kopuły Iwana Wielkiego. Dajcie mi dużo pieniędzy. Kropka. Wątpię, żeby nawet w naszych sytych i przychylnych dla rozwoju na-uki tłustych latach prezes Akademii Nauk albo chociażby minister do spraw energii atomowej, po wysłuchaniu honorowego, złośliwego i bezczelnego młodzieńca, który wcisnął się im na audiencję z takimi bredniami, dałby jakiekolwiek fundusze na taką działalność. A tym bardziej za czasów Mi-kołaja Pawłowicza! W czasach wojny krymskiej! Wtedy wielkie imperium nie umiało sobie nawet wyprodukować porządnego uzbrojenia - a co do-piero hodować wszechświaty! Och, Rosja... Siła akcji odpowiada sile reakcji. Zamiast spróbować chociaż przefor-mułować argumenty, przedstawić bardziej obrazowe fakty, jak to zrobiłby na jego miejscu każdy normalny einstein, czy austriacki czy żydowski; zamiast umotywować swój projekt jakimkolwiek, nawet najbardziej lip-nym motywem w stylu: chcę w kolbie wyhodować nowy wszechświat, żeby Ojczyzna nie ponosiła strat, kupując herbatę i kawę od dumnych Bry-tyjczyków, a można było ją otrzymywać prosto z kolby, stojącej na stole w rodzimym Torżku, stale i w nieograniczonej ilości - Stupak, wedle ówczesnej mody (dla prostoty i wygody dzielono świat na białe i czarne), obraził się na skostniały ustrój społeczny, carat. Plunął na swoje kryształy i zajął się działalnością antyrządową. I wte-dy wszystko potoczyło się szybko... Od razu Rosja stała się dla niego "za-pyziałą dziurą światowej cywilizacji". A Aleksander, który ledwo wstąpił na tron, stał się "krwawym tłumicielem nadziei narodu, który już w pierw-szych dniach swojej władzy przewyższył w nienawiści i okrucieństwie do własnego ludu swojego ojczulka-bękarta". I reforma rolna z jakiegoś po-wodu była nie czym innym niż "kolejną podłą pułapką despotyzmu, obli-czoną na skłócanie chłopów i mieszczan". Wtedy mój Stupak skierował swe kroki do Europy... Po zakończeniu awantury Łapińskiego, starannie podleczony w jed-nym z kurortów południowej Anglii, rzeczywiście wrócił do swojej pyza-tej Zinajdy Artiomowny Christoforowej. Gdzie ją po raz pierwszy, jak wy-raziłaby się Liza, "objął i pocałował", nie udało mi się wyjaśnić. Zresztą niezbyt się o to starałem, nie było to aż tak ważne. Znowu, jak w Symbir-sku, poczułem się nagle jak pies gończy, który złowił ślad - chociaż jaki to ślad, nikomu nie umiałbym wyjaśnić. Mimo iż Stupak obiecał w swoim liście, że wróci na zawsze, to po czterech miesiącach wykręcił nowy numer - zachowały się jego rachun-ki, opłacane zazwyczaj przez Zinulkę, służącą u jakiegoś helsingborgskie-go kupca galanterii. Z tych rachunków wynika, że nagle mocno zaintereso-wał się doświadczeniami chemicznymi, które przeprowadzał w domu - zno-wu popłynął do Anglii. Kręcił się wokół sławnych brytyjskich chemików, także tych z Towarzystwa Królewskiego, ale najwidoczniej nigdzie nie zna-lazł tego, czego szukał - a ja w żaden sposób nie mogłem zrozumieć, czego szukał - i za pieniądze żyjącego na granicy głodu "paczuszka" jesz-cze raz przepłynął morze i znalazł się w Niemczech. Podówczas Niemcy już wysuwały się na pierwsze miejsce w świecie w dziedzinie badań chemicz-nych. Gdzieś chyba sobie dorabiał - Zinulka w żadnym razie nie była w stanie sfinansować jego pięciomiesięcznych skoków z Berlina do Królew-ca, stamtąd do Hamburga, czasami do Monachium. W każdym z zachowa-nych listów do niej, jeśli nie w drugim, to już na pewno w trzecim zdaniu, pojawiało się bezwstydne, choć jemu samemu wydawało się najwidoczniej już zupełnie naturalne, żądanie pieniędzy."Puszku!" - pisał, chociaż z "pu-szystej" w owym czasie pozostała już tylko skóra i kości (widziałem jej podobiznę: trafiła na zdjęcie, na którym uwieczniono powierzone jej opie-ce odkarmione, zadbane, podobne do amorków dzieci odnoszącego sukcesy kupca galanterią) - "Profesor Mommsen okazał się czystej wody szarlata-nem. Pojechałem do Bremy zupełnie na próżno. Teraz znowu znalazłem się w skrajnej nędzy i cała moja nadzieja w Tobie, moja łapeczko. Ale udało mi się otrzymać absolutnie wiarygodną wiadomość, że doktor Raschke z Mo-nachium osiągnął ogromne sukcesy w tej dziedzinie, która nas tak intere-suje... "Czymkolwiek się ten Raschke zajmował, wątpliwe, żeby jego pra-ce mogły w takiej sytuacji aż tak bardzo interesować "paczuszka". Zrozumiałem to z ostatniego otrzymanego przez nią listu - i, ledwie pojąłem pierwsze zdania, poczułem jakby uderzenie w splot słoneczny. Przez dziesięć minut nie mogłem się skoncentrować, z beznadziejnym bó-lem i rozpaczą wspominając Stasię, całym ciałem odczuwając, jak jej teraz ciężko i próbując już nie zapomnieć, w najgorszym razie chociażby do końca roboczego dnia, dławiącego poczucia tego, że jestem temu łajdako-wi ideowo bliski. "Zinulka! Przysłałaś' mi jakieś' grosze i piszesz, że więcej nie mogłaś'. Piszesz, że więcej już nie będziesz mogła, ponieważ urodziłaś dziecko. Nie wiem, czy to moje dziecko czy nie moje; nie widzieliśmy się z tobą, łapeczko, bardzo długo, tak że wszystko mogło się zdarzyć - zresztą, to nieważne. Odbieram twój postępek jako zdradę. Służba wielkiej idei i nie-przejednana walka o ideały nadchodzącego wyzwolenia narodów żądają ode mnie wszystkich sił. Dotychczas zawsze dobrze to rozumiałaś, mam nadal nadzieję, że nie będziesz na mnie zła za to, że w przyszłości będę powstrzymywał się od wszelkich kontaktów z tobą. Ale uciesz się moją radością: w końcu znalazłem to, czego szukałem...". Ten list trafił do archiwum Międzynarodówki z archiwów policji. Han-dlarz galanterią, gdy zauważył zmianę figury guwernantki, wyrzucił "ła-peczkę" z hukiem na bruk. Za jakieś resztki oszczędności jeszcze potrafiła dotrwać do narodzin dziecka, urodziła, a potem, ledwo doszła do siebie, nie wymyśliła nic lepszego jak pójść na ulicę. Dwudziestoośmioletnia rosyj-ska idealistka w tej dziedzinie nie miała żadnego doświadczenia - z nie-wiedzy weszła w cudzy rewir i zabił ją nożem sutener, opiekun miejsco-wych dam. Co się stało z dzieckiem, wyjaśnić się nie udało. Siedziałem przygnębiony, tępo patrząc na kruche, drobne stroniczki, pokryte bladymi ściegami wyblakłego atramentu i liczyłem na palcach. Jeśli w końcu sierpnia - pięć, a więc pod koniec sierpnia - sześć... tak więc, dziewięć - w końcu grudnia. Do początku grudnia powinienem wszyst-ko zakończyć. Zdechnę, ale muszę zakończyć. I wrócić. Choć pokłóciliśmy się, choć nie chce mnie widzieć, niech już nawet nienawidzi! Choćby miała kogoś innego, choćby nawet zawsze był ktoś inny - trzeba być jak najbli-żej. Na wszelki przypadek. A może potrzebna będzie moja pomoc. Raschke. Raschke, Raschke, Raschke... Znowu, kolejny już raz, na jakiś czas zamieniłem archiwalne doku-menty na terminal. Nie mogłem do tej pory zrozumieć, czego właściwie szukał Stupak, ale kiedy odpowiedź wyświetliła się na moim ekranie, na-wet się nie zdziwiłem. Pomyślałem tylko z drapieżnym zadowoleniem: aha. Pewnie podświadomie niczego innego nie oczekiwałem. Otto Dietrich Raschke, młody, nadzwyczaj utalentowany chemik-or-ganik, pod koniec lat pięćdziesiątych był wschodzącą gwiazdą, proroko-wano mu świetną przyszłość. Ale po roku sześćdziesiątym drugim jego naukowa aktywność zamiera. Nie publikuje, nie uczestniczy w zjazdach i zebraniach naukowców. Nie podtrzymuje, a nawet wręcz zrywa wszyst-kie kontakty z kolegami. Koledzy obgadują go, znacząco mrugając do sie-bie: Raschke, który wyglądał bardzo obiecująco, okazał się blefem. Wstyd mu spojrzeć nam w oczy! A Raschke mieszka w taniutkim hoteliku w Monachium, z narodową punktualnością spaceruje przy każdej pogodzie od dziesiątej do jedenastej rano i od piątej do siódmej po południu po malowniczych nabrzeżach Iza-ry. Jasne oczy, młodzieńczy marzycielski uśmieszek - coraz częściej za-czyna wyjeżdżać do majątku Alwitz, pozostając tam na dzień, na dwa, a później nawet na tydzień. Majątek należał do jego mecenasa Klausa Hau-shoffera. Podczas jednego z wieczornych spacerów, w kwietniu siedem-dziesiątego roku, ginie w nie całkiem jasnych - lepiej byłoby rzec, zupeł-nie niejasnych - okolicznościach, nie wykluczających udziału czyjejś złej woli. Rok siedemdziesiąty. U mecenasa naukowców Haushoffera od dzieciństwa na twarzy nie widniał uśmiech marzyciela. Możliwe, że i w dzieciństwie tam się nie po-jawiał. Ta latorośl szlachetnego, starego rodu, była wpływowym magna-tem, okrutnym praktykiem i jednym z liderów militarystycznej partii przy dworze bawarskich Wittelsbachów. Po tym, jak w sześćdziesiąt szóstym roku Bawaria wystąpiła po stronie Austrii w jej beznadziejnym konflikcie z Prusami i razem z nią poniosła klęskę, Haushoffer utracił swoją pozy-cję i nawet popadł w niełaskę - ale pół roku później już znajdował się w Berlinie, rozmawiając poufale z Bismarckiem. Błyskawicznie przekształ-cił się w gorącego zwolennika germańskiego zjednoczenia. Od tego czasu, ponieważ w Bawarii rosły wpływy Hohenzollernów, rosły też wpływy Haushoffera. Gdyby Raschke pozostawił więcej opublikowanych prac, gdyby ofi-cjalnie ogłosił jakieś z dokonanych przez siebie odkryć, najpewniej prze-szedłby do historii nauki jako jeden z wybitniejszych biochemików. Od samego początku interesował go wpływ organicznych, najprzeróżniejszych typów reagentów na stan ludzkiej psychiki. Aha. Już czas zadrżeć z niecierpliwości, już czas zastygnąć z podniesioną przednią łapą, tak jak Tymoteusz pod bzem w dniu mojego odjazdu. Ale rzut na taśmę się nie udał. Po Raschkem prawie nie pozostało śladów -tylko plany, tylko szkice... Ale... Oto co napisał do mojego Stupaka - najwidoczniej w odpowiedzi na jakiś list, który albo się nie zachował, albo nie został odnaleziony: "Rzeczywiście, nie tak dawno zajmowałem się ekstrahowaniem tok-syn muchomorów, powodujących, według wszelkich danych, znane jesz-cze w starożytności zjawisko berserkyzmu. Wydawało mi się bardzo zaj-mującym stworzenie preparatu, który na jakiś czas, a - być może - na zawsze, przytępiłby w człowieku uczucie strachu. Jak to ulżyłoby, na przy-kład, w pracy straży pożarnej... albo ratowników wodnych? Lub wojowni-ków walczących o słuszną sprawę. Jednak, z powodu okoliczności nieza-leżnych ode mnie, musiałem przerwać prace i opuścić Getyngę...". Z tonu listu czuje się, że młodego chemika rozpiera duma ze swojego intelektu i ze swoich sukcesów, jednak czyjaś mocarna ręka zamyka mu usta. Oto co pisał dalej: "Pomysł likwidacji stymulatorów hamujących w du-szy ludzkiej i, można by powiedzieć, farmakologicznego wzmocnienia heroicznych pryncypiów natury człowieka, także, w zasadzie, nie jest wła-ściwie niczym niemożliwym. Najwidoczniej starożytnym narodom takie środki (naturalnego pochodzenia) były znane. Można by wytypować wy-stępujące podówczas w ich otoczeniu przedmioty i rośliny, pośród których należałoby odnaleźć podobny preparat. Główny problem polegałby jedy-nie na tym, jak go wyekstrahować, jak uczynić stabilnym, jak wzmocnić jego działanie. A przy tym, żeby był uniwersalny, aby ani jedna dusza nie mogła się oprzeć sztucznie nim wywołaną zmianą podstawowych warto-ści, nawet gdyby to była dusza, podobna do anioła Bożego...". Aha. To tak Stupak miał zamiar tchnąć "w śpiących ludzi boski ogień sprze-ciwu". A idea, zgodnie z którą już dawno doszłoby do rewolucji, gdyby ludzie nie byli tak silnie przywiązani do swoich drobnomieszczańskich ra-dości, do "żonki i golonki", nie baliby się rzucić w płomienie tego wszyst-kiego, a potem nawet samych siebie, utkwiła w głowie Stupaka jak gwóźdź. Oto co napisał do Bakunina, kolegi jeszcze z czasów bałtyckiego wojażu: "Michaile Aleksandrowiczu, druhu mój! Mówicie, że zorganizowaliście »Bractwo Intemacjonalne«, tajną bojową organizację anarchistów. Cieszycie się jak małe dziecię, w nadziei, że posłuży ona jako zapałka, której sądzo-ne jest podpalić stary świat. Nie posłuży, nie podpali, ponieważ nasze lu-dziki są obojętne i niezaangażowane, ponieważ żaden mężczyzna i żadna kobieta nie jest zdolny do odrzucenia w jedną sekundę wszystkiego, czym żyją serca prostaczków; do zapomnienia wszystkiego, oprócz wyrządzo-nych im krzywd, nie są gotowi na najmniejszą próbę despotyzmu odpo-wiedzieć miażdżącą pomstą. Dlatego sprawa rewolucji znajduje się w bez-nadziejnej sytuacji. Nie pomoże tu żadne bractwo, nie pomogą przemó-wienia. Pomoże, mój drogi, wielka nauka, która w końcu zacznie służyć najważniejszej sprawie...". Napisał to latem sześćdziesiątego czwartego roku, już w Monachium, już po wizycie u Raschkego. Niedługo potem nie można było ich z Rasch-kem rozdzielić, czasami nawet spacerowali razem. Młody chemik dla no-wego, po rosyjsku nieobowiązkowego przyjaciela nawet raz rozpoczął spa-cer nie o dziesiątej, ale za kwadrans jedenasta! Przyjaciel zaspał i nie przy-jechał na czas. Ten wstrząsający fakt zanotowała w swoim pamiętnika młoda Gerta Buchner, mieszkająca naprzeciw hoteliku Raschkego i obserwująca - ze swego okienka - jego codzienne poranne wyjścia. A we wrześniu sześćdziesiątego czwartego Raschke zabiera Stupaka ze sobą do Alvitz. Rok później Haushoffer, namawiając rząd Bawarii do użycia aktywnej polityki siły, a szczególnie do udziału w niechybnej, jego zdaniem, wojnie Austrii i Prus, wypowiedział w gabinecie ministrów, w obecności króla, wieloznaczne słowa: "Tak, to będzie jeszcze »stara« wojna. Ale przecież to nie będzie wojna ostatnia. I daję wam słowo, w nowych wojnach bę-dziemy mieć nowych żołnierzy. Żołnierze wroga staną się naszymi żołnie-rzami". A Raschke siedzi teraz w Alwitz prawie bez przerwy. I tam, do Alwitz, docierają z całych Niemiec jakieś dziwne ładunki: ciężkie metalowe kon-strukcje, potężne pompy, lokomobile i dynama, niezliczone chemikalia... Stupak też całymi tygodniami nie wyjeżdża z Alwitz, wyjątkowo tylko wyrywa się stamtąd, wyraźnie nie odczuwając niedostatku środków, i roz-bija się po całej Europie, odwiedzając komunistów. Próbuje dogadać się z Engelsem, ale ponosi porażkę. W papierach Stupaka znalazł się kawałek brudnopisu listu do nieznanego adresata: "Fryderyk jest tępy i pasywny. Człowiek, który zabiera się do pisania »Dialektyki przyrody«, niczego o niej nie wie. Człowiek, wzywający do obalenia siłą reakcyjnego ustroju, niczego nie wie o przemocy. Z Międzynarodówką nam nie po drodze". Za to, kiedy w siedemdziesiątym roku w Europie pojawia się Niecza-jew, spotykają się i momentalnie zostają najlepszymi przyjaciółmi. Nie-czajew w kilka tygodni później napisał do Bakunina: "Pietia mnie wprost oczarował. Jaka siła woli, jaki rozum, jaki rozmach! Opowiedział mi wiele rzeczy, które uznałbym za przepiękną bajkę, gdyby nie okazał mi dowo-dów. Szybko, bardzo szybko na całym świecie, nieoczekiwanie dla na-szych wrogów, w najprzeróżniejszych miejscach, zupełnie jak grzybki po deszczu, zaczną wyrastać nie znający strachu, nieugięci, bezlitośni i nie powstrzymywani wiarą w Chrystusa bojowcy! Pietia obiecał mi wielki ar-tykuł do »Zemsty Ludu«, gdzie niczego określonego, oczywiście, nie mó-wiąc, postara się natchnąć tą perspektywą słabnące szeregi naszych bo-jowców". Tego właśnie, najprawdopodobniej, Pieti nie należało obiecywać. Kie-dy pisano ten list, Pietia już zniknął. Bez śladu. W drodze z Lozanny do Monachium. W roku siedemdziesiątym. I w tymże samym siedemdziesiątym, na oficjalnych uroczystościach z okazji dnia urodzin syna i następcy tronu Karla Haushoffera, szczęśliwy ojciec na oczach dwóch dziesiątków niczego nie rozumiejących gości wło-żył w dłonie rocznego chłopaczka, spokojnie wytrzeszczającego oczka na świąteczny stół i z radości łaskawie puszczającemu z ust bąbelki śliny, niezgrabną, nie podobną do żadnej zabawki, żelazną szkatułeczkę. I chłop-czyk ścisnął ją pulchnymi anielskimi paluszkami, wsunął do ust, ale szka-tułka nie mieściła się, musiał ograniczyć się do gryzienia narożników. Sto-jąc z kieliszkiem szampana nad potomkiem, dumny i radosny magnat, któ-ry niczego nie objaśnił gościom (ani wtedy, ani później), rzekł: "Synu mój! Jesteś jeszcze niemowlęciem, ale już jesteś niepodważalnym władcą tej szkatułki. Kiedy urośniesz, zostaniesz niepodważalnym właścicielem szka-tułki większej i bardziej skomplikowanej. A kiedy staniesz się całkiem dorosły, wierzę, że ty będziesz niepodważalnym właścicielem całego świata. Piję za to!" I -jak rzekł - tak i natychmiast zrobił. Szkatułka. Pieniądze? Skarby? Gdyby powiedział "większej i cenniejszej", tak bym to zrozumiał. Słowo "cenniejsza" samo cisnęło na usta. Ale w liście jednej z obecnych na ceremonii dam, wysłanym przez nią do jej siostry, napisano dokładnie "bardziej skomplikowanej". Nie można się tak pomy-lić, przejęzyczyć. Sądząc z listu, to wyrażenie zadziwiło ją nie mniej niż mnie. Klaus Haushoffer żył jeszcze prawie dwadzieścia lat i przez cały ten czas nie opuszczał Alwitz nawet na jeden dzień. Goście bywający u niego w majątku - z latami zostawało ich coraz mniej -jednogłośnie twierdzi-li, że postarzały polityk wygląda na zmęczonego i wyczerpanego. Jakby cały czas na coś czekał. Siedzieliśmy na ławeczce amfiteatru na Wyspie Rycerskiej i nocne je-zioro Melar bawiło się kauczukowymi odbiciami świateł. Po tej stronie ciemnej, błyszczącej gładzi, na samym brzegu Kungsholmen, ciemnym, ciężkim cieniem wznosił się bastion Ratusza, wyciągający ku niebu krzep-ką łodygę głównej wieży. Wydawało się, że zaraz powinien, pociesznie prychając, przepłynąć "Solaris Rex". Wydawało się, że jeszcze nie znam Stasi i siedzący obok człowiek dopiero pozna mnie z nią po całych trzyna-stu latach; nawet z Lizą dopiero zaczynamy "obejmować się i cało-wać", a wszystko, co cudowne, dopiero przed nami. Wydawało się, że roz-mowa powinna dotyczyć rosyjskiej literatury, tego, że jest ona nieporów-nywalnie bardziej uduchowiona od jakiejkolwiek innej - dlatego rynek europejski nie rozumie jej i przyjmuje ją co godzinę, po łyżeczce do herba-ty. Popatrz - powinienem był powiedzieć, młody i głupi - nawet nie wiedzą, co to takiego miłość. Znają tylko seks i małżeństwo. W pierwszym najważniejszą rolę odgrywa rozmiar genitaliów, objętość biustu, technika wykonania i tak dalej. W drugim najważniejsze to uregulowanie stosun-ków majątkowych, szczególnie na wypadek śmierci lub rozwodu. I tak -ciągle! Piszecie o rzeczach im nieznanych! * Klamka zapadła - w rzeczywistości wypowiedziałem te słowa zmę-czonym głosem. Wymawiałem je już nie pierwszy raz. - Bilet mam w kie-szeni, rano wylatuję do Monachium. Nie potrzebna mi ochrona ani nowa legenda. Proszę tylko o przekazanie tych materiałów Lamsdorfowi. * Nieuzasadnione ryzyko, Aleksieju Nikodemowiczu - kolejny raz, także ze zmęczeniem, sprzeciwiał się attache. - Bez żadnego przygoto-wania i rozpracowania terenu - wprost do piekła... * Tego, że Alwitz jest piekłem, nikt jeszcze nie udowodnił. Ryzyko będzie znacznie większe, jeśli bez uzgodnienia z rządem niemieckim przy-gotujemy jakąś poważną operację na niemieckiej ziemi. To byłoby barba-rzyństwo. Do tego nie dopuszczę. Ale jeśli zaczniemy uzgadniać - ile czasu to nam zajmie! Nawet jeśli mi się uda przekonać cesarza, by skon-taktował się z kajzerem jak z członkiem rodziny - w najlepszym wypad-ku stracimy nie mniej niż tydzień. I to w najbardziej sprzyjających okolicz-nościach. W tak długim czasie wiele może się zdarzyć - od przecieku informacji do nowych zabójstw. W dodatku, przy wspólnych działaniach trzeba będzie z tym wszystkim - pomachałem w powietrzu elastyczną dyskietką - zaznajomić niemieckich kolegów. A tymczasem, nie wiem, na ile Alwitz może skompromitować wiarę, którą rozpowszechnia moja gazeta - a na przekazywanie takich informacji nie mogę się zgodzić. Nie, klamka zapadła. * Z jaką legendą zamierza pan... * Bez żadnej legendy. Tępa wy, ale dociekliwy dziennikarz wybrał na bohatera jednego z esejów historycznych anarchistę Stupaka. Odkrył, że w ostatnich latach życia Stupak wielokrotnie bywał w Alwitz. Czy nie znajdą się tam listy, wspomnienia, fotografie...? * Przecież za samo pytanie o Stupaka, jeżeli Haushoffer rzeczywiście go sprzątnął, to pana tam... * Niech pan nie kracze. Jak powiedziałaby jedna moja znajoma, stwa-rza pan trwałą wibrację pomiędzy wypowiedzianym ostatnim słowem a nad-chodzącym wydarzeniem i w ten sposób silnie zwiększa pan prawdopodo-bieństwo wystąpienia niepożądanego wariantu sytuacji. Należy mówić: wszystko będzie dobrze, wszystko będzie dobrze - i wtedy wszystko bę-dzie dobrze. - Zamilkłem. - A na taki przypadek... właśnie dlatego pro-szę o przekazanie całej zebranej przeze mnie informacji do centrum. * Niech pan wybaczy, Aleksieju Nikodemowiczu, ale... jeśli pan mimo wszystko... nie powróci? * Jeśli nie wrócę, to poszukiwanie metody rozwiązania problemu z Al-witz, nie będzie już moją troską - przerwałem. - Wrócę. Nie wyobraża sobie pan, ile mam jeszcze długów wobec dwóch bardzo pięknych, pełno-letnich osób i wobec dwóch zupełnie wspaniałych i nieletnich osóbek! W słabym świetle dalekich świateł miasta zobaczyłem, jak attache w odpowiedzi uśmiecha się bez przekonania. Od strony ujścia Barnus-viken, tam, gdzie wpada do Melar, doniosło się przybliżające się, ciężko chrypią-ce terkotanie. Obejrzałem się. Między nami i ratuszem, migocząc matowy-mi światełkami, powoli przemieszczał się stareńki kuterek. Przyjrzałem się - i nie uwierzyłem własnym oczom. Demonstracyjnie nie ukrywając radości, ani narodowości, podskoczyłem jak chłopczyk i wykrzyknąłem głośno, na pół wyspy: * Wszystko będzie dobrze! To płynął "Solaris Rex". Rozdział ósmy ALWITZ i Na rozwidleniu, tam gdzie autostrada prowadząca z Monachium na lotnisko wysuwa krótką odnogę do podmiejskiej rezydencji Wittelsba-chów, wyczułem "ogon". Spojrzałem za siebie, w lusterko, lekko przyha-mowałem swoje wynajęte bmw - lokalni patrioci w "Rent a car" już od trzech lat kupują tylko produkty Bayerische Motoren Werke i przyjezdnym oferują wyłącznie samochody tej marki; jadący za mną opel zbliżył się, a potem także zaczął zwalniać. Zjechałem na pobocze, samochód trochę przechylił się, zaszeleścił kołami po piasku, stanął. Wysiadłem z samo-chodu, prostując plecy i wyciągając w bok łokcie, jakbym przeciągał się po długim siedzeniu za kierownicą, stanąłem obok, o trzy kroki od bmw, z zadowoloną miną turysty ciesząc wzrok pożółkłym listopadowym pejza-żem Wyżyny Bawarskiej, ograniczonym z południa dalekimi stokami Alp, nakrytym chłodnym błękitem niebios i oślepiającymi, rozpływającymi się włóknistymi pasmami pierzastych obłoków. Opel niezdecydowa-nie przejechał obok; siedziało w nim dwóch mężczyzn; nawet nie spoj-rzeli w moją stronę, chociaż nie byłoby w tym nic dziwnego - prześli-znąć się obojętnym, ciekawskim spojrzeniem po jadącym przed nimi i na-gle zostającym w tyle samochodzie. Chłopcy, wydaje się, byli krzepcy. Zaczęło się. Zatrzymali się przede mną, nawet nie o sto metrów. No i co dalej? Obok, z krótkotrwałym szumem, od czasu do czasu przejeżdżały w obu kierunkach różnokolorowe samochody; przeważały, rzecz jasna, bmw. Dziwne, że nie wykorzystali wozu tej marki. Specjalnie stawiając moich "pastuchów" w głupim położeniu, bezczel-nie usiadłem wprost na suchej trawie na poboczu i bez pośpiechu zapali-łem, kontemplując okolicę. Rzeczywiście widok był przepiękny. Przednie drzwi opla, jak skrzydła motyla, rozwarły się równocześnie i "pastucho-wie", rozmawiając o czymś, wyszli na świat. Ten zza kierownicy - kawał prawdziwego osiłka. Jakoś tak bez po-wodu zabolał mnie zraniony w Symbirsku bok, chociaż dawno nie dawał znać o sobie. Wyczuł jesień? Albo zmianę pogody, zażartowałem sam do siebie, wyraziście oceniając gabaryty i możliwości szofera. A pasażer -widać od razu - intelektualista, "generator pomysłów". Ubrany surowo, nawet trochę niemodnie, w okularach w szylkretowej oprawie. Z Królewca, bez wątpienia. Albo z jakiegoś majątku nieopodal. Szofer kilkakrotnie kopnął czubkiem buta w lewe tylne koło, pokazując na nie obiema rękoma i coś tłumaczył pasażerowi; ten z niezadowoleniem potakiwał głową. Biedacy. Widać mają jakieś kłopoty z samochodem. Udają durniów. Albo może ja mam manię prześladowczą? Taki "ogon" można ze stupro-centową pewnością rozszyfrować w ciągu trzydziestu sekund. Dobrze, za-bawimy się. Dopaliłem papierosa, wyrzuciłem niedopałek do przydrożne-go rowu, wróciłem do samochodu i pojechałem dalej. Ze świstem przeje-chałem obok nich - szofer, który - kiedy dopalałem papierosa - zaczął czegoś szukać w bagażniku, natychmiast go zamknął, wciąż nie patrząc w moją stronę, a intelektualista spojrzał na mnie beznamiętnie. Pozbawieni konkretnego zajęcia, pełni humoru ludzie często są skłonni bez złych za-miarów poznęcać się nad swoimi bliźnimi, płatając im maleńkie, niepo-ważne, ale złośliwe figle - i ja tak zrobiłem: z wesołym uśmiechem po-machałem ręką intelektualiście i głośno krzyknąłem po rosyjsku: "Nie przej-mujcie się, chłopaki!". Przyspieszyłem gwałtownie do stu siedemdziesię-ciu. Opel, podskakując, szybko malał w lusterku. A więc jednak to mania prześladowcza... Nie. Przepuścili przed siebie przesadnie zadbanego nissana, zasłonili się nim przede mną i także przyspieszyli. Dziecinne sztuczki, nawet nie-zbyt się ukrywają. Tak dla porządku zachowują elementarne maskowanie, żeby nie wyglądać zupełnie głupio albo nawet dlatego, żebym na pewno ich zauważył. Czego chcą? Presja psychiczna? Głupi jestes'cie, chłopaki. Po szpitalnych dyżurach dwóch żon nic już nie robi na mnie wrażenia. Dobrze, bawimy się dalej. Wjechałem do Schwabing. Ulice zapchane były samochodami, obser-wować "ogon" tutaj było znacznie trudniej - ale nie, od czasu do czasu z tyłu migały znajome, zaokrąglone zielone plecki. Pojechałem bardziej ku wschodowi i szybko przeskoczyłem na Bogenhausen. I mój suseł za mną. Zatrzymałem się na okrągłym placu przed katedrą Frauenkirche - wspa-niały obrazek, co tu mówić, po prostu śpiewa wszystkimi swoimi liniami; ale prawdę mówiąc, nie miałem nastroju na podziwianie zabytków. W ostat-niej chwili przypomniałem sobie, że jestem korespondentem, wziąłem z tyl-nego siedzenia canona, wysiadłem z samochodu. Przyjaciel - miły "pa-stuszek" - zahamował po drugiej stronie placu. No, chłopaki, takie jest wasze przeznaczenie - cierpieć i czekać. Przez jakieś dwadzieścia minut kręciłem się wokół katedry, wpatrując się w wizjer aparatu i z niezadowo-leniem kręcąc głową - nie, to nie to, nie ten kadr; nie, zbyt ostro... Pstryk-nąłem ze cztery razy... Zielone plecki pokornie i w milczeniu, jak kobieta Wschodu, tęskniły w płynnym, dziurawym cieniu pod niemal wyłysiałymi wiązami. Byłem zadowolony, że ta zabawa przyniesie chociaż jakąś korzyść. Zanurkowa-łem do bmw i powoli podjechałem do Izary, wysiadając, kiedy tylko w oczy wpadło mi coś malowniczego - i znowu kręciłem się z aparatem, przyklę-kałem, pstrykałem... Na potylicy czułem ciężkie, ani na chwilę nie odklejające się ssawki spojrzeń. I jeszcze zdołałem rozbawić - a zresztą, co tu ukrywać - i pocie-szać siebie, bo to bezczelne i jawne prześladowanie jednak ciążyło rysując słodkie marzenie: siedzę sobie w zaciemnionej bawialni ze Staśkowym kornikiem na kolanie, a siostrzyczki jak dwie sikorki przysiadły na kanap-ce. Połcia, tak jak lubi, sama wkłada slajdy do rzutnika, a ja mówię, lekko kołysząc ciepłe maleństwo na nodze: "No, Połciu, teraz ten... Oto, najmilsi moi, Frauenkirche, piętnasty wiek, jaki gotyk! A oto, moje kochane, ko-ściół z siedemnastego wieku. Oto gliptoteka, czysty klasycyzm. A to -hotel »Otton«, nazwany tak w cześć cesarza Ottona Wittelsbacha, tutaj mieszkałem... I co, ciekawe?" Ciekawego macie mężczyznę, no nie? Rzeczywiście ciekawe - która pierwsza mnie skarci? Mam nadzieję, że chociaż nie Połcia... Zaparkowałem na prawie pustym parkingu przed "Ottonem", gdzie zarezerwowałem pokój. Hotel znajdował się w szalenie malowniczym miej-scu, na samym brzegu Izary, przy rozwidleniu, znowu pstryknąłem kilka zdjęć. Latem "Otton" najpewniej tonął w zieleni, ale teraz liście na dębach były już nawet nie złote, a po listopadowemu martwobrązowe; w podmu-chach wiatru ocierały się o siebie, trzeszcząc jak blaszane. Mój bagaż na pewno już znajduje się w pokoju -jeśli tylko gdzieś go nie przeszukują. Wszystko możliwe, po takim początku. A oto moje anioły, no gdzież ja mogę bez was... zatrzymali się o piętnaście kroków ode mnie, przy auto-macie z gazetami; gazetkę sobie musieli teraz kupić, moje skarbki... Znowu poruszyłem ramionami, przeciągając się i oglądając za siebie. Zabawne. Prawie na tym samym miejscu, przed stu trzydziestu laty, wzno-sił się hotelik, gdzie przemieszkał ostatni dziesiątek lat swojego krótkiego życia biedak Raschke. A właściwie dlaczego biedak? Zachciało mu się toksyn muchomora. Zagłuszyć uczucie strachu u walczących o słuszną spra-wę wojowników... Przypuszczam, że ten wojownik, który uderzył chemi-ka w potylicę, wziął go za portki i przerzucił przez parapet nabrzeża w lodo-watą Izarę, był absolutnie przekonany o słuszności swojego uczynku. Ale mimo wszystko, to nie Łapiński, nie Tkaczow, nie cesarz Mikołaj Pawłowicz. Jednym słowem - biedak. Nie ma już także śladu po tym domu, gdzie mieszkała i pisała swój pamiętnik, który tak mi pomógł, Gerta Buchner-już dawno go zburzono. Aby zrobić skwer przed "Ottonem". Jakie wielkie dęby zdążyły już tutaj wyrosnąć! Poszedłem do hotelu, machinalnie rzucając kolejne spojrzenie na "pa-stuchów"- prawie zgubiłem krok; chciałem ostentacyjnie ziewnąć, ale usta same mi się zamknęły. Intelektualista ze skupieniem wyjmował z automatu "Prawdę". Na jego wycelowanych we mnie plecach jakby płonęła neonowa reklama: "Widzisz? Kupuję »Prawdę«!". Potem -jeszcze lepiej. Natychmiast rozwinął gaze-tę, jakoby zagłębiony całkowicie w lekturze, niczego dookoła nie zauwa-żając, powoli ruszył w moją stronę. Widowisko było po prostu grotesko-we: szerokim jak żagle, ojczystym płachtom, z na wiorstę rozpoznawalny-mi czcionkami tytułu, nagle wyrosły długie pruskie nogi i szły wprost na mnie. Intelektualista prawie otarł się o moje ramię papierowym skrajem -ja osłupiały, odsunąłem się; a on, nadal usilnie wpatrzony w drugą kolum-nę, gdzieś' pomiędzy nagłówkami artykułów "Grymasy rynku" i "Niech roz-wija się hydroponika na Tajmyrze!", powoli, z napięciem przeszedł obok i wszedł w jedną z alejek skweru. Wyraźnie dawał mi jakiś znak - ale jaki? Że jestem zdemaskowany? Po co? Może to kolejny etap presji psy-chicznej? Niby śledząc lot sroki z miną znudzonego turysty, skierowałem wzrok w lewo, na okrągłe plecy opla. Osiłek skrzyżował ręce na kierowni-cy i położył na nich głowę, potylicą ku mnie. Ostentacyjnie drzemał. Zde-cydowałem się. Intelektualista, uparcie udając, że od rozwoju hydroponiki na Tajmy-rze zależy cała jego przyszłość, zdążył oddalić się ode mnie o siedemdzie-siąt kroków, prawie minął skwer na drodze ku alei okrężnej, z tej strony zielonej strefy otaczającej "Ottona". Skwer był bezludny; pierzaste obłoczki, które z taką przyjemnością obserwowałem przed dwiema godzinami, prze-kształciły się w jednolitą, zbitą masę, pokrywającą cały nieboskłon - sta-ło się ciemno i jakoś tak nieprzyjemnie... Ach, mój ty Boże, nieprzyjemnie ci nie z powodu zepsutej pogody, rzekłem sam do siebie, ten domysł dodał mi odwagi. Poszedłem za intelektualistą. A kiedy on, nie dochodząc na dziesięć kroków do alei Tirpitza, zatrzymał się, opuścił gazetę i odwrócił się, patrząc poprzez szylkretowe okulary wprost na mnie, pogładziłem się dłońmi - niewinny gest, jakbym sprawdzał, czy nie pogniótł mi się garni-tur, czy nie ma gdzieś fałd, ale profesjonalne oko od razu zrozumie, że demonstruję nieobecność broni w kieszeniach, pod pachami, wszędzie. On wyraźnie bez pośpiechu złożył "Prawdę" - prawie zgniótł ją, żeby zdążyć - i powtórzył moje ruchy. Ulżyło mi. Byłem gotowy na wszystko - sko-czyć w krzaki, uciekać zygzakami po alejce, zawalonej suchymi liśćmi... Z drugiej strony, co jemu -jest na swojej ziemi, nie jest sam - strzelą mi zaraz w plecy albo z tych samych krzaków wyskoczą i prysną w twarz jakimś świństwem; albo w ogóle... tchną we mnie jakoś "szlachetny ogień sprzeciwu wobec prostackich radości i nienawiści do »żonki i golon-ki«"." Podszedłem do intelektualisty i zatrzymałem się. Bardzo wyraźnie spy-tałem po rosyjsku: * Pan, jak mi się wydaje, chce mi coś powiedzieć? Skinął. * Tak - odparł również po rosyjsku. - Jestem zadowolony, że tak szybko i dokładnie mnie pan zrozumiał. Przepięknie władał rosyjskim. Akcent wcale nie silniejszy niż - po-wiedzmy - u Kruusa. * Słucham pana - powiedziałem. Poczekał chwilkę. * Czy mam honor rozmawiać z korespondentem gazety "Prawda" Aleksiejem Nikodemowiczem Czernyszewem? * Tak. Znowu pauza. * A może - z pułkownikiem Aleksandrem Lwowiczem Trubeckim? * Możliwe - odrzekłem obojętnie, a serce we mnie zamarło. Gdzie się tak wsypałem? Wyciągnął rękę i pocieszająco dotknął mojego łokcia. Nagle uśmiech-nął się do mnie. Na kościstej, wąskiej twarzy, prawie w połowie skrytej pod okularami, uśmiech okazał się - ku mojemu zaskoczeniu - bardzo łagodny i szczery. * Niech pan się nie przejmuje, pułkowniku. Nie popełnił pan żadnych błędów. W tym, że pana rozszyfrowaliśmy, nie ma za grosz pańskiej winy - westchnął. - W żaden sposób nie mógł pan wiedzieć, nie mogli wie-dzieć tego i pańscy mocodawcy, że willa Alwitz od dawna budzi nasze zainteresowanie, a monachijski węzeł JSI został przed wieloma laty wypo-sażony w niewielką automatyczną przystawkę. - Znowu westchnął, w tym westchnieniu wyraźnie zauważało się cień ulgi. Widocznie, wzywając mnie też się denerwował, a teraz powoli się uspokajał. Pewnie był zadowolony, że wszystko kończy się bez nieporozumień. * Kiedy tylko pojawia się w JSI pytanie zawierające słowa "Ałwitz" albo "Haushoffer", do odpowiedniego terminalu w Berlinie od razu jest przekazywana informacja o tym, jakie pytanie wysłano, skąd i co przeka-zano w odpowiedzi. Pierwszy sygnał otrzymaliśmy ponad miesiąc temu. Wystarczyło nam pięć tygodni, żeby dojść, kim jest Czernyszew, tak zain-teresowany Alwitz. Tym bardziej, że charakter pańskich pytań nie pozo-stawiał praktycznie żadnych wątpliwości, z jakim śledztwem są powiąza-ne. Interesować się sektami komunistów-asasynów mógł prawdopodobnie tylko człowiek zajmujący się jakimś aktem terroru w strefie współczesne-go komunizmu. Do diabła, zdolny chłopak! Rzeczywiście, domyślić się, że zajmują się tym dzisiejszym Haushofferem, było praktycznie niemożliwe. Ale właści-wie, z kim mam przyjemność? * Skoro chciał pan tylko porozmawiać, to po co obserwacja? - ostroż-nie spytałem. - Ja panu nerwy szargałem, pan mnie... Ścisnął usta, potem odpowiedział: * Tak, najwidoczniej jestem winny. Ale po prostu nie znalazłem inne-go sposobu, by dać panu znać, że wiem, kim pan jest i że chcę się z panem spotkać, a równocześnie, że nie żądam od pana spotkania. Jeśliby pan uznał za celowe uchylić się od tej rozmowy - nie narzucałbym się więcej. Przy-sięgam, nie mamy najmniejszej ochoty mieszać się do pańskiej pracy albo tym bardziej przeszkadzać w niej. Jeśli moje działania wydały się panu nietaktowne - szczerze proszę o wybaczenie. Pochylił trochę głowę. Prawie bez wahania wyciągnąłem do niego rękę. Potem pokazał mi legitymację z cesarskim orłem z koroną na okładce, i -już bez takiego napięcia - rzekł: * Jestem pracownikiem Czwartego Wydziału Zarządu Cesarskiej Służ-by Bezpieczeństwa. Heinrich von Krewitz. Rangą jestem panu równy. Ty-tuł mam trochę niższy, jestem baronem. * Prusy Wschodnie? - spytałem. * To widać? - odpowiedział pytaniem na pytanie, w jego głosie za-brzmiała spokojna duma. - Tak, zgadł pan. Tak... Może napijemy się piwa? Tutaj, całkiem blisko... * Proszę wybaczyć, baronie, ale tak długo nie wysypiałem się w Sztok-holmie, że podróż mnie całkowicie wyczerpała. Obawiam się, że teraz na-wet piwo jest dla mnie niewskazane. Niech pan nie uzna, na Boga, mojej odmowy za wyraz niechęci. * W takim razie jeszcze raz proszę pana o wybaczenie, książę. Ten nieprzyzwoity pośpiech, z którym sprowokowałem nasze spotkanie, obja-śnić mogę tylko tym, że obawiałem się, iż już dzisiaj spróbuje pan odwie-dzić Alwitz. A ja w żaden sposób nie chciałem przepuścić okazji do uprzed-niej rozmowy z panem. Czy nie ma pan nic przeciw spacerowi po parku? * Oczywiście, że nie. * Zajmę panu nie więcej niż pół godziny. * Jestem do pana usług, baronie. Powoli poszliśmy jedną z bocznych alejek. * Pan z pewnością więcej ode mnie wie o tym, co się działo i co się dzieje w Alwitz - zaczął baron. Przerwałem mu: * Daję panu słowo komunisty... słowo szlachcica, jeśli pan woli -nic o tym nie wiem! Chwilę poruszał wąskimi ustami. Nagły podmuch wiatru niespodzia-nie przyniósł mi delikatny zapach dobrej wody kolońskiej. * Jak pan uważa, w takim razie sformułuję to inaczej: pan domyśla się więcej. W moim posiadaniu jest tylko ta informacja, którą otrzymał pan z JSI - pan zaś dysponuje także tą, którą wyszukał pan w archiwach Mię-dzynarodówki Socjalistycznej, oraz tą, która, nie wiadomo w jaki sposób, skierowała pana dochodzenie na drogę poszukiwań historycznych. Prze-cież zupełnie nie jestem w stanie wyobrazić sobie, jakie to niestandardowe motywy pana skłoniły do takich badań... nie pytam pana o nic. Kiedy i o czym poinformuje mnie pan, czy w ogóle zechce się podzielić - zależy tylko od pana. * Boję się, że nie mogę o tym zdecydować wcześniej niż po zakoń-czeniu dochodzenia. * Byłem pewien, że właśnie tak pan odpowie. My wiemy już, że w willi Alwitz przed stu trzydziestu laty dokonano pewnego odkrycia. Nie wątpi-my również w to, że zostało ono wprowadzone w życie. Swego czasu do-kładnie analizowałem wszystkie rachunki Klausa Haushoffera, wszystkie zamówienia złożone przez niego w najróżniejszych fabrykach ówczesnych Niemiec, ale nie doszedłem do żadnych wniosków. Albo budował jakiś hermetyczny bunkier, najprawdopodobniej podziemny, albo laboratorium, gdzie mógłby syntetyzować bojowe środki trujące - w takim przypadku znacznie wyprzedził swoje czasy. Chociaż, Bóg świadkiem, trudno się tym zachwycać. Albo... no, nie będę męczył pana, te hipotezy nie są warte zła-manej kopiejki, jak mawia się w pana kraju. Tak czy inaczej, osiągnięto jakiś nadzwyczaj ważny rezultat, w przeciwnym razie Haushoffer nie po-zbywałby się swoich uczonych... Pan przecież także jest pewny, książę, że Raschke i Stupak zostali zlikwidowani na polecenie Haushoffera, kiedy przestali już być potrzebni. * Tak - przyznałem się - jestem o tym przekonany. * Tak na marginesie mówiąc, to rola Stupaka nie jest dla mnie zupeł-nie jasna - rzekł von Kreivitz. - Raschke chyba już od końca lat pięć-dziesiątych korzystał z przychylności Haushoffera, był całkowicie uzależ-niony od jego pomocy finansowej i pracował dla niego. * Ale to właśnie Stupak był twórcą idei i natchnieniem projektu, któ-ry okazał się w rezultacie na tyle poważny, że zmusił Haushoffera do zabi-cia uczonych. Proszę wybaczyć, panie baronie, ale niesympatyczne mi są takie eufemizmy jak "pozbyć się", "likwidować"... Morderca zabija -i koniec. * Ma pan rację. * Chronologia wydarzeń wyglądała mniej więcej tak: najpierw Haus-hoffer znajduje Raschkego, bierze go pod swoje skrzydła i izoluje od świa-ta naukowego. Co Raschke daje Haushofferowi? Próbuje pewnie zsyntety-zować preparat, który pozbawiałby człowieka strachu. * Tak, tak, właśnie ten temat zwrócił uwagę Haushoffera na Raschkego. * To samo przyciągnęło do niego Stupaka. Stupak, owładnięty ma-niakalną ideą wywołania rewolucji przez zwiększenie agresywności czło-wieka... * Ach, to tak? - nie wytrzymał von Kreivitz. * Pan o tym nie wiedział? Szybko uśmiechnął się: * Skąd? Niech pan będzie ostrożny, książę. Jeśli nie chce mi pan cze-goś powiedzieć, lepiej niech pan nie mówi niczego. Ja bardzo mało wiem. * Bzdura, baronie, bzdura. Jesteśmy kolegami. Jak rozumiem, oba-wiamy się tego samego. Stupak liczył na to, że Raschke zaopatrzy go w ko-nieczny preparat, ale Stupak miał własny plan, chemikalia Raschkego były dla niego pewnym nieodzownym, ale tylko komponentem. Przecież wła-śnie spotkanie Stupaka z Raschkem skrzesalo tę iskrę! Dokładnie po tym, jak obaj razem zaczęli bywać u Haushoffera, z Alwitz zaczęto składać za-mówienia, o których rozmawialiśmy! * Tak, tak to wygląda - zgodził się w zamyśleniu von Kreivitz. * I właśnie po zabójstwie obu uczonych Haushoffer z całą powagą zaczy-na mówić o władzy nad światem. * Więc pan też zauważył tę wypowiedź? * No, a jakżeby inaczej! * Co to za szkatułeczka, pańskim zdaniem, baronie? * Nie mam najmniejszego pojęcia. Zamilkliśmy. Wiatr się wzmagał; liście szeleściły na drzewach i ni-czym szczury pełzły po ziemi. * Jednym słowem, wracając do przerwanej rozmowy, baronie - cho-ciaż Haushofferowi najprawdopodobniej coś się nie udało albo wyszło nie tak, jak się spodziewał, to obaj boimy się, że twór Raschkego i Stupaka to zagrożenie dla współczesnego świata. * Zebrane przeze mnie fakty - odrzekłem - chociaż nie mogę, nie-stety, powiedzieć, jakiego są charakteru, potwierdzają te obawy. * Ach, to tak - po pauzie wyrzekł von Kreivitz. - Tym bardziej. W takim razie rzeczywiście zajmujemy się tą samą sprawą, książę. Ale przy wszystkich tych abstrakcyjnych - w każdym razie przy moim zaso-bie informacji - niepokojach, nie mamy żadnego prawnego pretekstu, żeby dokładnie przeszukać Alwitz albo przesłuchać mieszkającego tam Alberta Haushoffera, który jest człowiekiem chorym... no, a w każdym razie, bar-dzo dziwnym człowiekiem. * To prawnuk? * Niech pan sobie wyobrazi, że wnuk... Przed kilkoma laty, w rozpaczy, posunęliśmy się do takiej podłości jak tajna rewizja willi - wysłaliśmy naszych ludzi jako elektrotechników, zmieniających instalację elektryczną. * I nic? * Nic. Dom jak dom. Sypie się. * Podziemny bunkier? * Żadnych śladów. Co oczywiście nie oznacza, że go tam nie ma. Po prostu nie znaleźliśmy żadnych śladów. Agenci mieli bardzo mało czasu... Ale czasami wydaje mi się, że jestem po prostu maniakiem. Paranoikiem. * Nie mogę jeszcze teraz rozwiać pańskich wątpliwości, baronie, ale powtarzam, materiał, który zebraliśmy, raczej potwierdza pańskie dawne obawy niż je rozwiewa. * Dziękuję. Tak więc... Szedłem na spotkanie z panem z jedną propo-zycją, ale teraz mam już dwie. Zacznę od pierwszej. Jak rozumiem, pan ma niezbędny pretekst, żeby przeniknąć do Alwitz? * Nie najlepszy, ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. * Proszę wybaczyć... a, to przysłowie. Rozumiem. Jeśli wszystko się uda, to pan, miejmy nadzieję, wyjedzie z Alwitz z większym zasobem in-formacji niż obecnie. * Chciałbym w to wierzyć. * Czy mogę prosić pana, by zaznajomił mnie z tą uzyskaną wiedzą? * Baronie, doskonale rozumiem pańskie uczucia. Ale teraz jeszcze nie mogę panu dać jednoznacznej odpowiedzi. Wszystko będzie zależało od tego, czego dokładnie się dowiem. Von Kreivitz cichutko gwizdnął przez zęby. Kopnął jakąś gałązkę. * Chyba już się zorientowałem. Do Alwitz skierowało pana docho-dzenie w sprawie zabójstwa oraz jednej próby zabójstwa. I jedno, i drugie wygląda na akcję polityczną. Trafił pan tutaj dzięki biografii członka wczes-nokomunistycznej sekty asasynów. Pan sam jest komunistą. Obawia się pan, że uzyskana w Alwitz informacja stanowi zagrożenie dla pańskiej re-ligii. * Nie tylko się boję, ale wciąż ciężko przeżywam taką możliwość. * No cóż. To jest święte... W takiej sytuacji nie można nic powie-dzieć. Jedynie to, że jeśli po powrocie uzna pan za stosowne, by poinfor-mować cesarską służbę bezpieczeństwa o uzyskanych dowodach, będzie-my panu bardzo zobowiązani. * Daję panu słowo, że wezmę pod uwagę interesy cesarskiej służby bezpieczeństwa, baronie. * Dziękuję. Teraz druga sprawa. Przyznam się, że dopóki nie pozna-łem pana, książę, ten wariant nie przyszedł mi nawet do głowy. Załóżmy, że pan nie wyjdzie z bramy Alwitz. Jemu nie mogłem powiedzieć: "Nie kracz pan, nie twórz stabilnej wi-bracji...". Skinąłem tylko głową. * Załóżmy. * Jak mają się zachować pańscy ludzie ludzie w takim przypadku? * Nie mam tu żadnych ludzi. Coś drgnęło na twarzy von Kreivitza. * Idzie pan bez ubezpieczenia? - ostrożnie spytał. * Dziennikarz Czernyszew jako osoba prywatna w poszukiwaniu materiałów do swoich esejów może spokojnie odwiedzić Alwitz na własną odpowiedzialność i ryzyko. - Wzruszyłem ramionami. - Przygotowywać większą akcję bez negocjacji dyplomatycznych byłoby w najwyższym stop-niu nieetyczne wobec Niemiec i cesarza. Przez swojego attache w Sztok-holmie kategorycznie tego zakazałem. Oficjalne uzgodnienia zajęłyby zbyt wiele czasu, a możliwe, że lada dzień dojdzie do nowej zbrodni. Von Kreivitz przesunął po mnie badawczym spojrzeniem i beznamięt-nie rzucił: * Pan jest szlachcicem. * Stuprocentowym. * No, w takim razie, moja druga propozycja nabiera jeszcze głębsze-go sensu. Moglibyśmy uznać pana równocześnie za naszego wysłannika. W takim razie, jeśli nie odezwie się pan w ciągu, powiedzmy, pięciu... * Dziesięciu. * Czy to nie za długo? * Wydaje mi się, że w tym wypadku nie trzeba liczyć godzin. * Jak pan chce. W ciągu dziesięciu dni, my, po pierwsze, otrzymali-byśmy pożądany pretekst, aby jak należy przetrząsnąć Alwitz - w końcu to nie żart, zniknął człowiek, w dodatku obcokrajowiec, dziennikarz; a po drugie... lub... - i niespodzianie zawstydził się, nawet trochę zarumienił - a właściwie, po pierwsze... możliwe, że zdążylibyśmy panu pomóc w kłopotach. Mimowoli się uśmiechnąłem - odpowiedział mi też swoim bladym, jasnym uśmiechem. * Dziękuję i czuję się zaszczycony - rzekłem. - Jeśli pańskie peł-nomocnictwa wystarczą do zawarcia podobnej umowy, możemy uznać, że to nasza wspólna operacja. Na jego twarzy pojawiło się wyraźne zadowolenie. * W takim razie z mojej strony to wszystko - powiedział. - Bardzo się cieszę ze spotkania. * Ja także. I jestem panu bardzo zobowiązany. * Odliczać te dziesięć dni zaczniemy... * Od dzisiejszego wieczora. * Dobrze. Łatwo mnie znaleźć. Hotel "Otton", numer 236. * A ja mieszkam pod 235! - wyrwało mi się. Z absolutnie obojętną miną von Kreivitz rzekł: * Cóż za nieoczekiwany zbieg okoliczności. Uśmiechnąłem się i tylko pokiwałem głową. * A teraz, książę, pożegnam się. Pan z pewnością chciałby odpocząć, a ja muszę natychmiast zameldować Berlinowi o rezultatach spotkania, moi przełożeni czekają z niecierpliwością. Z całego serca życzę panu suk-cesu. * Postaram się nie zawieść zaufania, panie baronie. Wymieniliśmy silny uścisk rąk, potem von Kreivitz odwrócił się i wy-prostowany poszedł z niezgrabnie złożoną "Prawdą" w lewej ręce do swo-ich zielonych plecków. Przechodziliśmy kilka razy koło koszy na śmieci, ale on nie zdecydował się pozbyć gazety. Suche brązowe liście zasypujące alejkę rozlatywały się pod jego nogami. Żałowałem, że nie mam ze sobą aparatu fotograficznego. I tak, kochane moje, kontrwywiadowca Rzeszy Niemieckiej jest bar-dzo porządnym i miłym człowiekiem. Prawda, że to ciekawe? - Posiadłość Alwitz leży o trzydzieści pięć wiorst od Monachium, w pięk-nej, odosobnionej dolinie. Kiedy dojechałem na miejsce, już prawie za-padły ciemności. Wiatr dął w dolinie, niczym w rurze; trząsł suchymi miotełkami traw i ziół, szumiał, przedzierając się przez niemal nagie koro-ny drzew starego, zapuszczonego parku. Sama rezydencja nawet w gęstym zmroku listopadowego wieczora wyglądała na zaniedbaną i przypomi-nała pomarszczonego i nieogolonego starca. Niegdyś jednak niewątpli-wie dom był imponujący. Stary pies, kulejący na lewą tylną nogę, wylenia-ły i smutny, wyszedł z ciemności wprost w światło reflektorów i w milcze-niu obwąchał przednie koło. Ostrożnie, żeby przypadkiem go nie uderzyć, otworzyłem drzwi i wyszedłem. Nogi mi trochę ścierpły. Mimo wszystko zmęczyłem się przez te kilka miesięcy. Pół godziny za kierownicą, a już kurcz łapie mięśnie. Czas odpocząć. Szkoda, że lato się skończyło, a nad morze nie udało mi się pojechać. A jechać gdzieś na drugą półkulę - to chyba dla nas za drogo. Tfu, jakie tam morze - przecież niedługo Stasia będzie rodzić! Żeby tylko nie było kłopotów... Pies, strosząc wyliniałe uszy, błyskając wilgotnymi oczyma, obwąchał moją nogę i zawarczał. Szumiał wiatr. * No, spokojnie - rzekłem pokojowo. Pies podniósł głowę i ochryple raz szczeknął. Bez żadnej złości -najwidoczniej obojętnie powiadomił gospodarza o moim przybyciu. Na pierwszym piętrze zapalono światło. Stałem nieruchomo, pies też znieruchomiał. Zapadł zmrok i w ciemności wiatr mocno nacierał na twarz; od czasu do czasu słychać było suche postukiwanie niewidocznych gałęzi. Oświetlone okno otworzyło się, na rachitycznym balkoniku - nigdy w życiu nie odważyłbym się na niego wyjść, może w każdej chwili się ze-rwać - pojawiła się długa czarna sylwetka. * Kto tam? Znam niemiecki gorzej niż von Kreivitz rosyjski, ale mu-siałem przejść na niemiecki. * Chciałbym się spotkać z panem Albertem Haushofferem! - odpo-wiedziałem głośno, zadzierając twarz i podnosząc dłoń ku ustom. - Przy-jechałem ze Szwecji, żeby się z nim zobaczyć. W posiadłości nie ma tele-fonu i dlatego... * Nie ma i nie będzie - odpowiedziała sylwetka z balkonu. - Pro-szę poczekać, zaraz zejdę. Himmler, to swój. Ostatnie zdanie wyraźnie było adresowane do psa. Dziwaczne imię, pomyślałem, chowając ręce do kieszeni kurtki. Dłonie marzły mi na wie-trze. Zapaliła się lampa nad wejściem, oświetlając obłupane rzeźbione drzwi i wiodące do nich szczerbate schodki, wsparte pokrzywionymi metalowy-mi poręczami. Zazgrzytała zasuwa, jedno skrzydło drzwi z trudem się otwo-rzyło. Pies powoli wszedł po schodkach i zatrzymał się, obejrzał się na mnie. W białym, martwym świetle obwisłej lampy widać było jak porywy wiatru kołyszą resztkami odbarwionej sierści na jego plecach. W odsłonię-tych miejscach widać było nieprzyjemnie różową skórę. Mężczyzna wysunął się zza drzwi. * Co pan tak stoi? - spytał. - Proszę wejść. Zimno mi. Pośpiesznie poszedłem za psem. Mężczyzna był wysoki, chudy i przygarbiony. I bardzo stary. I bardzo do kogoś podobny, nie mogłem sobie przypomnieć do kogo. Wpuszczając mnie do domu, trochę się odsunął. O coś zaczepił nogą albo po prostu krzywo stąpił, o mało nie utracił równowagi. Zdążyłem podtrzymać go za łokieć. * Dziękuję - rzekł sucho. Pies pytająco patrzył na gospodarza z ze-wnątrz, wywalony język trochę drżał. - Chcesz posłuchać, o czym bę-dziemy rozmawiać? - spytał staruszek psa. - Stare przyzwyczajenie? Pies krótko, prosząco zapiszczał. * Chodźmy - zdecydował staruszek i pies od razu przestąpił próg. * Jestem Albert Haushoffer. Czym mogę służyć? W łagodnym świetle w przedpokoju nagle zrozumiałem, do kogo jest podobny właściciel Alwitz, od tego odkrycia ciarki przeszły mi po ple-cach . Starzec miał twarz Kiselenki. Nie, to nie znaczy, że byli do siebie podobni. Zupełnie niepodobni. Ale nie mogłem pozbyć się wrażenia, że to samo okrutne i długotrwałe nie-szczęście, po którym blizny dostrzegłem na twarzy umierającego technika w dalekim szpitalu w Turatamie, pozostawiło ślady również na długiej twa-rzy Haushoffera. Tyle że starzec potrafił przejść przez nie, zachowując roz-sądek. Albo chociażby jego część. Wspomniałem słowa von KreWitza. Tak, wła-ściciel posiadłości rzeczywiście był bardzo dziwnym człowiekiem, widać to na pierwszy rzut oka. Ale na widok czarnego popiołu cierpienia, który wgryzł się we wszystkie pory skóry, moje serce ścisnęło się ze współczucia. Tego człowieka nie mogłem okłamywać. * Pański akcent nie jest szwedzki - odezwał się Haushoffer. * Rosyjski - odrzekłem. * A to już jest ciekawe. Pies stał przy nodze gospodarza i pytająco patrzył na mnie. Staruszek także patrzył. Każdy z wysokości swojego wzrostu: pies z dołu, starzec z góry. * Trubecki, pułkownik MBP - rzekłem spokojnie, całkowicie świa-domy, że od tego, czy powiem teraz prawdę, czy też nie, będzie zależało wszystko. W tym także i moje życie. I - możliwe - że nie tylko moje. - Rząd niemiecki został powiadomiony o mojej wizycie u pana. Prowadzę śledztwo w sprawie kilku kuriozalnych przestępstw. W związku z tym mam do pana kilka pytań. Pies znowu otworzył paszczę, wywalił język i głośno, szybko wes-tchnął. Starzec bardzo długo patrzył na mnie w milczeniu i nie mogłem odgadnąć, co oznacza jego wzrok, dlatego byłem gotowy na wszystko. Czy on może, tutaj, wśród domowych ścian, zabić mnie tak, że nie zdążę niczego zrozumieć? Najpewniej - tak. Zabolał mnie bok. * Chodźmy - powiedział starzec. Poszliśmy w głąb domu poprzez cztery pokoje w amfiladzie, w każ-dym z nich staruszek na chwilę się zatrzymywał przy drzwiach i gasił świa-tło. Pies, stukając pazurami po parkiecie i od czasu do czasu lekko się śli-zgając, truchtał obok. W którym z tych pokoi nieboszczyk Klaus podaro-wał rocznemu ojcu tego starca zagadkowe berło niedoszłego panowania? Luksusowa zgrzybiałość... zgrzybiały luksus... Po rozpaczliwie piszczących, trzęsących się kręconych schodach we-szliśmy na pierwsze piętro. * Nie boi się pan po nich chodzić? - spytałem. * Ja już niczego się nie boję. * A jeśli coś przytrafi się któremuś z pańskich gości? * Tutaj nikt nie bywa. * A jeśli spadnie pański pies? Starzec zatrzymał się. Widocznie ta myśl nie przyszła mu do głowy. Spojrzał na psa: biedny Himmler, popiskując z napięcia, z trudem przenosił starcze ciało ze stopnia na stopień i patrzył na właściciela prosząco i z wyrzu-tem. * Panu byłoby żal mojego psa? * Oczywiście. * A co pan od niego chce? Wzruszyłem ramionami. * Nic. Po prostu - żal. Starzec ruszył dalej, warknąwszy: * Wchodzi tutaj po raz pierwszy od trzech lat. Przyszliśmy do pokoju z balkonem, na którym pokazał mi się na sa-mym początku. W kominku dogorywał ogień. Dookoła wielkiego, owalnego stołu cięż-ko rozparły się wytarte pluszowe fotele, miały po sto lat. Starzec gestem pokazał: * Niech pan siada. Portwein? Koniak? Wódka? * Kieliszek koniaku, jeśli można. Starzec odwrócił się do mnie, stojąc przy ciemnej szafie, która z otwar-tym skrzydłem drzwi wydawała się bezdenną, i nagle chytrze, młodzień-czo odezwał się po rosyjsku. * Niczego nie żal dla dobrego człowieka - wymówił z potwornym akcentem, ale w pełni zrozumiale. Pewnie tak samo ja mówiłem do Hera-kliusza didad gmadlobt. Kieliszek koniaku rzeczywiście był mi potrzebny. Byłem zmęczony i zmarznięty. Bardzo się denerwowałem. Ten starzec tak przypominał sze-fa zakonspirowanej bandy terrorystów, jak ja cesarza Azteków. Upiliśmy po łyczku. Łagodne, różowe światło stojącej na skraju stołu starodawnej lampy mieszało się - i nie mogło się zmieszać - z drgają-cym pomarańczowym blaskiem z kominka. Podwójne cienie legły na ścia-nach, jeden był nieruchomy, drugi nieprzyjemnie pulsował i pląsał. * Będę z panem zupełnie szczery. Jeśli czegoś nie dopowiem, to tylko dla zwartości opowieści - rzekłem. - Przestępstwa, którymi teraz się zajmuję, mają szereg wyróżniających je cech. Po pierwsze, brak motywu lub istnienie pseudomotywów. Po drugie, zawsze są związane z nagłym, niczym nie wyjaśnionym wzrostem agresywności przestępcy, przypomi-nającym trochę atak szału. Po trzecie... Treściwie, bez podawania nazwisk i nie powołując się na żadne kon-kretne fakty, wyjaśniłem staruszkowi przyczyny, dla których przyjecha-łem. Długo milczał, przesuwając w palcach dawno opróżniony kieliszek. Potem wymamrotał, patrząc w pustkę: * A więc jednak, mimo wszystko, wychodzą... Co za głupota! Milczałem, ale wewnątrz mnie zadygotały wszystkie nerwy. Haushoffer wziął butelkę i napełnił swój kieliszek po brzegi. * Za pana, panie Trubecki. * I za pana, panie Ha... * Nie, nie! Mnie to zupełnie nie dotyczy. Za pana. - Wypił do dna. * Pan jest pierwszym uczciwym pracownikiem służb specjalnych, które-go spotkałem w życiu. - Potarł kąciki załzawionych oczu małym palcem. * Bo tutaj przyjeżdżają tacy, od czasu do czasu... reperować instalację. Albo zamiast staruszka, który przywozi jedzenie, zjawia się odważny ofi-cer, który ubranie dostawcy po raz pierwszy zobaczył pięć minut wcze-śniej: "Pański dostawca zachorował, przysłał mnie"... A sam, kiedy ja roz-kładam zakupy po szafkach, przeszukuje przybudówki. Śmieszne i obrzy-dliwe. Obraźliwe. Dla człowieka, który przez dziewięć lat znosił prześla-dowania gestapo, te podstępy rajskiej policji... * Jakiej policji? - nie zrozumiałem. Zamilkł, naburmuszony. * Proszę wybaczyć. Przywykłem rozmawiać sam ze sobą. Używając słów, które są zrozumiałe tylko dla mnie. * Dlaczego rajskiej? Nalał sobie jeszcze. Ja wypiłem łyk. Trzymając kieliszek przy samej twarzy, powiedział: * No, rzecz jasna, że rajska. Pan przecież nie wie, kto i co żyje w raju. Pan ma swoje kłopoty, swoje problemy, swoje bolączki, nawet swoich prze-stępców - pan nawet pojęcia nie ma, że to wszystko... to raj. * Na razie pana nie rozumiem, panie Haushoffer - odrzekłem ostroż-nie. * No oczywiście. Niemniej jednak dopiął pan swego, jak mi się zdaje. Ojciec wiele razy mnie uprzedzał: jeśli Iwan zacznie coś robić na prawdę z całego serca - a tak właśnie oceniam pana działania - zawsze odniesie sukces. Zawsze. Ale fiihrer... - nie dokończył i jedynie niedbale, nawet pogardliwie, machnął w powietrzu dłonią. Zamilkł. - W końcu, niedługo już umrę, a nie mam dzieci. A jeśli "to" - dodał w zamyśleniu - rzeczy-wiście jest aż tak niebezpieczne... Niech pan decyduje o jego losie. Ja mó-wię pas. Milczałem. Nie wiedziałem, co powiedzieć, nie rozumiałem, o czym mówi, mimo iż rozumiałem wszystkie słowa. Nagle wyprostował się w fote-lu i beznamiętnie spytał: * Kocha pan swój kraj? Wtedy także się wyprostowałem. * Jestem rosyjskim oficerem! - boję się, że mój głos zabrzmiał zbyt ostro. Z chorym człowiekiem nie wolno tak rozmawiać. Ale Haushoffer tylko gorzko się roześmiał. * Brawo! - Wypił. - Takich właśnie oficerków Bela Kun setkami topił na Krymie, żywych... Na Krymie? Rosyjskich? Wyraźnie bredził. * Czy byłoby panu nieprzyjemnie zobaczyć swoją ojczyznę w, ła-godnie mówiąc, nieszczególnym oświetleniu? Wziąłem się w garść. Rzekłem: * Oczywiście, że nieprzyjemnie. * Pocieszę pana: my też tkwimy po uszy w łajnie. Ale nam lepiej się powiodło, to wy nas rozgromiliście. Zresztą, gdybyście rozgromili nas w pojedynkę, to byłby już koniec. Na szczęście, istnieli jeszcze sojuszni-cy... Inna sprawa, że w czyśćcu wszyscy są tak samo dobrzy. * Nie rozumiem pana nawet w połowie - przypomniałem mu cicho. Ocknął się - i znowu wypił. Odstawiłem kieliszek. Powiedział: * Tak, nie opowie się tego w dwóch słowach - zwolnił, jakby sobie coś przypominając, a potem rzekł okropnym rosyjskim: * Lepiej jeden raz zobaczyć, niż siedem razy usłyszeć. - Wziął bu-telkę za szyjkę, podniósł się. Pies, leżący u jego nóg, zerwał się gwałtownie. Głośno stuknęły pazury. * Leżeć, Himmler! - prawie krzyknął staruszek. Pies krótko pisnął, a potem posłusznie legł. Znowu szyby jęczały pod uderzeniami wiatru, od czasu do czasu wyła gdzieś szarpana porywami wichury rura kominowa. Starzec uśmiechnął się żałośnie. * Biedna psina. Nawet nie rozumie, jak paskudnie ją nazwano. Ale mnie sprawia to przyjemność. Jakbym w końcu to ja rozkazywał temu wie-przowi, a nie on mnie... Chodźmy. - Od razu poszedł z powrotem do schodów. Himmler cichutko szczeknął, ostatni raz próbując przypomnieć o sobie, ale starzec nawet się nie odwrócił. - Chodźmy! - powtórzył. Po tych samych rozlatujących się schodach zeszliśmy do piwnicy. Sta-rzec otworzył jedne z ciężkich drzwi, dotknął włącznika. Zapaliły się raa-towożółte lampy ciągnące się w prostej linii, prowadzące wzrok w dal, przez całą długość niekończącego się, zastawionego starymi meblami ko-rytarza. Czasami trzeba było się przeciskać, iść bokiem, żeby nie zaczepić o wystające nóżki krzesła, wrzuconego na rozwalone łóżko, albo o pordze-wiały klucz, bezsilnie wystający z dziurki zamka szuflady ogromnej ko-mody, pod którą, zamiast jednej z nóżek, były podłożone książki liczące po sto pięćdziesiąt lat... Doszliśmy do końca, do ślepej ściany. Starzec stanął nieruchomo; pewnie jeszcze się wahał. Później potrząsnął głową - nagle zrozumiałem, że właśnie teraz ostatecznie zdecydował się pozostawić mnie wśród żywych. * Ja też umiem być szlachetnym i honorowym - powiedział. - A w dodatku mam wrażenie, że właśnie na pana czekałem przez te wszyst-kie lata. Dziwnie, jakby tańcząc w miejscu, kilkakrotnie nacisnął na wielki ciem-ny owal - ślad sęka - znajdujący się na skraju jednej z belek, przyległej do ślepej ściany. Raz-raz... Raz-raz-raz-raz... raz... Raz-raz-raz... Ślepa ścia-na z nieoczekiwaną lekkością poruszyła się i odpełzla w prawo. Ukazało się niewielkie kwadratowe pomieszczenie, na suficie którego słabo żarzyła się półkulista matowa lampa. Ściany - jak mi się wydawało - były z żeli-wa; pionowymi szeregami ciągnęły się wydęcia nitów. * W zeszłym wieku niewiele potrafili z tego, co umiemy dzisiaj, ale jednego nie można im odmówić. To, co umieli, robili porządnie, na wieki. Proszę - starzec zrobił ręką gest, przepuszczając mnie przodem. Wszedłem do żelaznego sześcianu. Starzec wszedł za mną i znowu wybił rytm jedną nogą. Ściana niemal bezszelestnie zajęła swoje poprzednie miejsce, a nasza ciężka, żeliwna klatka powoli, trochę podrygując, w asyście dobiegającego do mnie z zewnątrz dudnienia, popłynęła w dół. Opuściliśmy się o jakieś siedemnaście-osiemnaście metrów. Klat-ka z szarpnięciem stanęła. Przez sekundę nic się nie działo, a potem jedna z jej ścian otworzyła się, z przykrym metalicznym zgrzytem obracając się wokół osi. Na zewnątrz już paliło się światło. Moim oczom ukazała się obszerna podziemna sala; ruszyłem za uśmiechającym się staruszkiem i znalazłem się na wąskim podeście, obiegającym salę w połowie jej wysokości -pomiędzy podłogą a sufitem. Niemal całą salę wypełniało stojące pośrodku żeliwne monstrum -ogromne, niezdarne i wyglądające zupełnie nonsensownie. Także przecię-te pionowymi szeregami linii nitów, okrążone niesamowitą plątaniną gru-bych i wąskich, prostych i zakrzywionych rur. Monstrum najbardziej przypominało do niewiarygodnych rozmiarów rozbudowany kocioł parowy. Na wiorstę wiało od niego cudami nauki z czasów Juliusza Verne'a. Tu, przy ścianie windy, podest znajdował się o dziesięć metrów od niego, ale z pozostałych trzech stron dotykał go całko-wicie, rozszerzając się dodatkowo. Wypełniały go tam jakieś niewiarygod-ne, prehistoryczne mechanizmy sterowania: manometry, dźwignie, rękoje-ści, gałki, a pryzmatyczne peryskopy dodatkowo upodobniały giganta do szkaradnej maszyny parowej. Od razu zrozumiałem, że widzę TO. Ta sama "szkatułka większa i bar-dziej skomplikowana", o której wspomniał przy gościach rozpierany ego-izmem i dumą Klaus Haushoffer. Staruszek spojrzał na mnie z przychylną ciekawością. * Dobrze pan nad sobą panuje, Trubecki - powiedział. - Ale mogę pójs'ć o zakład, że nie ma pan pojęcia, co to takiego. Nagle znalazłem rozwiązanie. * W tym urządzeniu czyni się ludzi agresywnymi. * Do diabła, prawie pan zgadł. Ale nawet pan nie jest w stanie wy-obrazić sobie skali i rozmachu. W tym urządzeniu zrobiono ludzi agresyw-nymi. Na zawsze. Chodźmy. - Ruszył po nieco chwiejnym, uginającym się w rytm kroków podeście. Poszedłem za nim. "Znajdź ich i zabij". Kogo? Tego zmaltretowanego przez życie, półszalonego staruszka? Kogo? Podeszliśmy do grubej, krótkiej rury pierwszego peryskopu. Haushof-fer z wyraźnym wysiłkiem zsunął z wizjera żelazną przesłonę i na ceglaną ściankę buchnął oślepiający promyk światła; w przebijającym ciemne po-wietrze promieniu płynęły, jak gwiazdy, pyłki kurzu. Na wygłodzonej twa-rzy Haushoffera ostro wystąpiły zmarszczki, białe odblaski padły na staro-dawne przyrządy. Mrużąc oczy, Haushoffer pociągnął ku sobie wiszącą na rozsuwanym, pałąkowym wysięgniku kasetę w kształcie dysku, ze zmien-nymi filtrami światła; poszukał i nałożył jeden z filtrów na peryskop. Osza-lały promień, bijący z diabelskiego "kotła", przygasł. * Proszę - powiedział Haushoffer, odsuwając się nieco od perysko-pu, podniósł do ust butelkę i wypił łyk. W czarnej, bezdennej przepaści wisiał okrągły, trochę rozmazany krą-żek ognia. Przez kilka sekund mrugałem oszołomiony oczyma - oko po-woli przywykało do ostrego światła - pamięć gorączkowo miotała się, próbując znaleźć jakieś skojarzenie... * A jeśli szerzej to trzeba tak... - powiedział Haushoffer, niezgrab-nie ściskając koniak pod pachą, obiema rękoma przekręcił szerokie koło zębate, otaczające tubus peryskopu. Krążek światła błyskawicznie się powiększył, przekształcił w kroplę. A daleko po jego bokach, w gęstej, niewiarygodnie gęstej, wydawałoby się bezgranicznej ciemności oko nagle dostrzegło prawie niedostrzegalne iskry. Dwie... trzy... Z pełnym niezrozumieniem spojrzałem na Haushoffera. * To... To... * System słoneczny, mały kryształ - ochryple powiedział Haushof-fer i znowu łyknął z butelki. Serce mi zamarło. Sekundę później paraliżujący jad popłynął w moich żyłach, moja ręka, leżąca na rurze peryskopu, bezsilnie zjechała z niego i obwisła. Jeszcze chwilę później jej śladem poszła i druga ręka. Poczułem, że muszę usiąść. * A więc jednak udało mu się?.. * Tak. Stupak hodował TO od sześćdziesiąt szóstego do sześćdziesią-tego dziewiątego. A potem już wszystko było całkiem proste. W ogóle sam pomysł jest prosty, jak a-b-c. Żeby przygotować konieczną dla zatrucia chociażby jednego miliona ludzi ilość preparatu Raschkego, cały przemysł chemiczny ówczesnych Niemiec musiałby pracować ponad siedemset lat. Ale jeśli planeta Ziemia ma promień osiemnastu milimetrów - Haushof-fer wskazał chwiejącą się butelką w stronę kotła, a potem, żeby już ten ruch nie poszedł na marne, podniósł butelkę do ust i wypił łyk - wystar-czy zwykłym fryzjerskim spryskiwaczem rozpylić w atmosferze jedną je-dyną kropelkę i sprawa gotowa. Ponieważ Stupakowi najbardziej zale-żało na obaleniu rosyjskiej monarchii, to naturalnie prysnął bezpośred-nio nad europejską częścią Rosji. No a potem wiatry, deszcze i przypływy rozniosły jad po całej planecie, rzecz jasna - w pierwszej kolejności po Europie... Pierwszym wstrząsającym rezultatem oprysku, różniącym ich historię od naszej, była wojna prusko-francuska i Komuna Paryska, to one dały ten początkowy wybuch w waszej statystyce... Ach, tak, przecież te wszystkie nazwy to dla pana puste dźwięki. No nic, poznam pana z ich historią. Zamilkł, jakoś tak bardzo współczująco i smutnie patrząc mi w twarz. Próbowałem uporządkować myśli. Masz ci tajną sektę! No, ale... * No, ale ja niczego nie rozumiem. * Zaraz, Trubecki, zaraz. Po prostu zastanawiam się, jak panu opo-wiedzieć wszystko najkrócej i najprościej. Chce pan? - Nagle wyciągnął do mnie butelkę. O mało nie odmówiłem, ale niespodzianie zrozumiałem, że strasznie chce mi się pić. W milczeniu wziąłem od niego koniak i wypi-łem potężny łyk. Sekundę później gorąca fala uderzyła w mój żołądek, jak dziewiąta fala o przybrzeżny kamień - nogi od razu przestały drżeć. * To nie było zwykłe stworzenie alternatywnego świata. Dla takie-go celu nie traciliby pieniędzy i sił. Tworzyli urządzenie, w którym mieli zamiar przerobić nasz świat. Tylko że, jak to zazwyczaj bywa, po stworze-niu urządzenia każdy z nich zapragnął wykorzystać je na swój sposób. Wyciągnął rękę w niemym żądaniu. Oddałem mu butelkę, wypił ły-czek. A ja, zaczynając po pierwszym oszołomieniu zauważać szczegóły, zobaczyłem nagle pod pulpitem dosłownie górę pustych butelek. * Tak więc kiedy Gorbieger w Niemczech zaczął twierdzić w latach dwudziestych, że Ziemia i Słońce mieszczą się wewnątrz lodowej kuli, żadnego kosmosu nie ma, a gwiazdy i galaktyki wymyślili żydowscy astro-nomowie, aby oszukać ludzi i wzbogacić się, już nie tak bardzo się mylił. Widocznie jakieś okruchy informacji wycisnął z mojego ojca... Dla nich - znowu wskazał butelką w stronę kotła i butelka ponownie zachęcająco zabulgotała; zamyślił się na chwilę, ale potem zdecydował się tym razem nie wypić - kosmos rzeczywiście nie istnieje. Po prostu ta diabelska sztu-ka przesyła im w odpowiedniej skali obraz tego, co otacza nas tutaj. Och, Trubecki, jak ja się śmiałem, kiedy amerykański "Pioneer" - te głuptasy wysłały go w głąb kosmosu z posłaniem do innych cywilizacji! - zaczął jak mucha o szkło uderzać o ścianki kotła. Mało brakowało, a zacząłby bzyczeć... Musiałem na siebie wziąć ten kłopot - zatroszczyć się o to, co przekazuje do Houston... - Haushoffer przypomniał coś sobie i tym ra-zem się zaśmiał, ale jego wypukłe oczka były pełne łez. * Można zobaczyć Ziemię w większym zbliżeniu? - spytałem. * Rozumie się. Trzeba tylko zmienić filtr. Peryskopy się poruszają... ale to potem, potem! - niecierpliwie wykrzyknął, zobaczywszy, że próbu-ję poruszyć gruby i masywny tubus. - Jeszcze się pan napatrzy. Słuchaj pan, Trubecki, przecież ja niedługo umrę. Może zapiszę panu Alwitz? Ze-chce pan - to odda je Rosji albo podaruje ONZ... albo będzie pan sam sobie grał tak, jak ja już gram od pó! wieku. To wciąga... - dorzucił w zamy-śleniu. Nie odpowiedziałem. Poruszył skórą na czole, zsuwając i rozsuwając zmarszczki; brwi poruszały się jak na gumkach. Widać już był trochę pod-pity. * Mają nawet inną mentalność techniczną - poskarżył się. - Na przykład, mogli odkryć grawitatory wtedy, kiedy i my - po pracach Ein-steina na temat pola. Ale im nawet nie przyszło do głowy szukać w tym kierunku. Powiem panu, dlaczego. Ponieważ wówczas wszystkie kraje po-winny posługiwać się wspólną siecią, jedną dla wszystkich. Nawet pod-czas konfliktów nikomu do głowy nie przyjdzie jej uszkodzić - sam ucierpi w takim samym stopniu co przeciwnik. A tam budują wielkie, ryczące, skrzydlate żelastwa, jedno cięższe i straszniejsze od drugiego, spalające ogromne ilości paliwa... od czasu do czasu spadają i grzebią niewinnych ludzi, wypalają przy każdym rejsie o - takie - pokazał rozsuniętymi długimi rękoma, o mało nie upuszczając butelki - martwe korytarze w tle-nie tworzącym atmosferę, nie osiągając nawet prędkos'ci tysiąca kilome-trów na godzinę - ale za to każda z nich lata sama! Nie zależąc od nikogo! Suwerennie!! Wyciągnął do mnie butelkę; przecząco kiwnąłem głową. Wtedy na-tychmiast napił się sam. * Potrafię sporo wypić - rzekł i oparł się wolną ręką o pulpit, wprost o jakieś cyferblaty o muzealnym wyglądzie - kropla w kroplę zegarki z epoki Ludwika XIV. - Niech pan się o mnie nie niepokoi. Pomilczeliśmy. Kącikiem oka zajrzałem do peryskopu. Kropla płonę-ła. Haushoffer odwrócił głowę i długo patrzył zamarłymi oczyma na ja-skrawoczarną, młotkowaną ściankę kotła. Nie rozumiałem jego spojrze-nia. Wydało mi się, że na chwilę zapomniał o mnie. * A wasze przestępstwa... Boję się, Trubecki, że tutaj z tym nic się nie da zrobić - cicho powiedział, dalej patrząc na kocioł. Butelka, w połowie opóźniona, krzywo wisiała w jego bezsilnie opusz-czonej ręce. * Można chyba tylko wypalić w diabły to pluskwowisko, o tam. To jest wentyl przewiewu, ja też jeszcze tego nie skojarzyłem... Milczałem. Nie chciałem przerywać toku jego myśli, bez względu na to jak bardzo byłby nieuporządkowany. Znał odpowiedzi na wszystkie moje pytania, ale nie wiedziałem, jakie pytania zadawać. * Człowiek jest tylko częścią krystalicznej struktury. Stosunkowo nie-wielką i najbardziej dynamiczną. Kiedy taki kryształek zaczyna szczegól-nie silnie wibrować, prawie na pewno wywoła rezonansową wibrację w izo-morficznym do niego krysztale. Stupak dowiódł tego teoretycznie, na tym opierały się ich rachunki. W krańcowym wypadku - mieli głównie na myśli śmierć w stresie - jeśli obok wibrującego kryształu znajduje się bliski (wedle stopnia podstawowych parametrów psychiki) analog, to ini-cjujący wibrację kryształek przekazuje wszystkie swoje właściwości temu, z którym wszedł w rezonans. Ponieważ opryskiwanie preparatem Raschke zapewniło człowiekowi w kotle niemal stałe przebywanie na granicy stre-su, przerzut indywidualności powinien zachodzić tylko w jednym kierun-ku - praktycznie wyłącznie od nich do nas. Genialny plan. Nagle przypomniał sobie o butelce. Taktownie, ale niezbyt zachęcają-co, wyciągnął ją ku mnie. Odmownie potrząsnąłem głową. Znowu potęż-nie łyknął. * Zasadniczy schemat był taki - wyrzekł, trochę się chwiejąc -w inkubatorze hoduje się ludzkość, znajdującą się, w rezultacie totalnej psychochemicznej obróbki, w stanie nieprzerwanej walki każdego z każ-dym, wszystkich ze wszystkimi. Pod dowolnym pretekstem, na każdym poziomie! Wszystkie, nawet najbardziej logiczne i przekonujące wezwa-nia do pokoju i współpracy, które wypowiadają poszczególne, nie podda-jące się obróbce psychologicznej indywidua - zawsze istnieje jakiś pro-cent ludności odporny na działanie określonego preparatu - pozostają bez odzewu, albowiem interwencja farmakologiczna sparaliżowała konkretne partie mózgów większości. A najbardziej przekonujące z tych apeli, na odwrót, od razu wykorzystuje się do prowokowania nowych konfliktów. Na przykład: żyjmy w przyjaźni. Żyjmy! I wszystkich, którzy nam w tym przeszkadzają - na szubienicę! Ty, jak widzę, nie chcesz przyjaźni? I ty? Na szubienicę! - Umilkł, ciężko oddychał. Na jego czole pojawiły się strumyczki potu. Wyraźnie odwykł od mówienia. I równie wyraźne było to, że chciał mówić. * W takich warunkach wibracja stresowa ginących kryształów staje się coraz częstsza, a w rezultacie coraz częstszy staje się przerzut zdegene-rowanych jestestw do nas. Tutaj, naturalnie, kontynuują swoje walki, albo-wiem ich świadomość jest już ukształtowana. Walkę, chociaż zupełnie nie wiadomo z kim. Z kimkolwiek, kto choć trochę przypomina tamtejszego przeciwnika. - Szybko łyknął. - Co prawda, możliwy jest odwrotny efekt. Stupak się go domyślał. Odkryłem go zupełnie niedawno, czytając ich ar-tykuły... Z inicjatywy tamtejszego Amerykanina Moody'ego modne stało się przesłuchiwanie ludzi, którzy przeżyli śmierć kliniczną. Spisywanie ich wrażeń. Niech pan sobie wyobrazi, wielu przypomniało sobie stan rezo-nansu ze swoim tutejszym bliźniakiem psychicznym. Najśmieszniejsze... * zachichotał i od razu łyknął - najśmieszniejsze jest to, iż myślą, że spotykają się z Bogiem! Nazywają go "istotą niosącą światło", "świetlistą dobrocią", i tak dalej. Tak się od nich różnimy, niech pan sobie wyobrazi! Nawet sobie nie mogą wyobrazić, że jedynie na chwilkę zlewają się ze sobą, odzyskują samych siebie, tylko - normalnych, nie zatrutych! Oto pan, zwykły... rosyjski oficer - rzekł patetycznie, z jawną ironią prze-drzeźniając mnie - ze swoimi kłopotami, problemami i niedostatkami. Ale jeśliby pański tamtejszy bliźniak, umierając, wpadł z panem w rezo-nans, a lekarzom udałoby się go przywrócić do życia, byłby pewny, że widział się tutaj chyba z samym Chrystusem! W bladym wianuszku róż... * z przerażającym sarkazmem dodał okropną ruszczyzną, a ja znowu, kolejny już raz, nie zrozumiałem, do czego robi aluzję. - Mówią, że po takich spotkaniach ludzie tam stają się lepsi... wynoszą coś stąd - wes-tchnął. - Wszystko w ogóle okazało się znacznie bardziej skomplikowa-ne, niż przypuszczali ojcowie-założyciele. A sądząc po pańskich słowach, Trubecki, może dojść do niecałkowitego zniszczenia, rozminięcia się i -co najważniejsze - wyparcia przez normalny kryształ narzucanego syste-mu wartości do podświadomości... O tym niewiele mogę powiedzieć. Do dzisiejszego wieczora byłem pewien, że jestem jedynym, który wyszedł stamtąd. Smutno i jakby z zawstydzeniem uśmiechnął się. * Stracono mnie w Moabicie w czterdziestym czwartym - przyznał się. Tak mogłaby się przyznać wstydliwa dziewczyna do miłości. Nie prze-rywałem. Zamilkł. - Himmler zdecydował, że ojciec jest zbyt niezależny, ma zbyt silny wpływ na fuhrera... Nie odważył się podnieść ręki na mojego ojca, ale wzięli mnie, żeby szantażować ojca, gdyby to okazało się ko-nieczne... A potem machina sama z siebie ruszyła. Ojciec nawet nie wie-dział, dowiedział się dopiero w czterdziestym szóstym! I popełnił samo-bójstwo... Ale tutaj się nie pojawił. Najwidoczniej nie znalazł analogu. Zabawne, przecież on sam był tutaj, był jeszcze w Alwitz. Urodzony w tysiąc osiemset sześćdziesiątym dziewiątym Karl Haushoffer umarł tutaj trzy lata później niż tam. Ale nie okazał się analogiem samego siebie. Nawet śmier-ci swojego małego kryształu nie odczuł. Możliwe, że kończąc ze sobą, ojciec był zbyt spokojny. Już dawno wszystko przeżył. Milczałem. * Nie podzielili aparatu, Trubecki! - wykrzyknął, i odrywając rękę od pulpitu, uchwycił mnie za ramię. - Tak zawsze jest wśród bandytów! Bez względu na to, jak wzniosłe słowa wygłaszają! To podstawowe kryte-rium! - pospiesznie łyknął z butelki. - Kiedy dwóch ludzi walczy o wy-sokie ideały, a te cele są od siebie różne... jeśli idee rzeczywiście służą niesieniu dobra, tacy ludzie zawsze znajdą kompromis. Zmusi ich do tego pragnienie, aby nie szkodzić innym! Ale jeśli zaczynają rżnąć się wzajem-nie, ponieważ każdy z nich uważa za prawdziwie wzniosły tylko własny cel - to oznacza, że ich cele są kłamstwem, oszustwem; a prawdziwy cel jest taki, jak u troglodytów: odebrać cudzy pokarm i wepchnąć go sobie do brzucha. - Złapał powietrze. - Raschke stwierdził, że otrzymał idealne stanowisko do testów. Nie pojął nawet, że te pyłki na dole - to ludzie. Że oni marzą i cierpią jak my. Chciał testować na całej planecie po kolei różne preparaty... Stupak uznał, że otrzymał fermę dla hodowli nieugiętych rewolucjoni-stów. Takich, dla których życie wrogów, a nawet przyjaciół grosza nie jest warte. Był pewien, że ginąc tam, na barykadach, od razu przejdą tutaj i dadzą popalić wyzyskiwaczom. No a dziadek... Uznał, że los podrzucił mu szansę objęcia władzy nad światem. Trzeba tylko urządzić rzeź. Trzeba tylko, żeby jak najwięcej ludzi tam - pokazał palcem w stronę kotła i, tracąc równowagę, znowu uchwycił mnie za ramię; zachwialiśmy się lekko obaj - umierało z takim samym okrzykiem na ustach "Heil Haus-hoffer!" Wtedy obudzą się tutaj z takim samym okrzykiem. Cóż prostszego - jeśli ma się stały kontakt z bliźniakiem siedzącym przed tym pulpitem! Jeszcze w czternastym roku młody generał, który otrzy-mał niegdyś od ojca w podarku malutką szkatułkę, wsławił się swoimi wojskowymi i politycznymi prognostykami. Niemcy przegrały. Ale Haus-hoffer już był sławny jako wielki mag. To on wyszukał i wyciągnął Hitlera. To on, nawiasem mówiąc, wymyślił jego swastykę... Ale pan pewnie nie wie, co to swastyka... * Symbol buddyjski - odrzekłem ostrożnie. - O ile mi wiadomo, na mapach nawet klasztory buddyjskie oznacza się swastyką. * Tak - w zamyśleniu powiedział Haushoffer. - Ojciec ogłupiał ich Tybetem, aryjskimi symbolami... Przecież nie mógł im powiedzieć, skąd rzeczywiście otrzymuje informacje! Wydawało się to nawet bardziej do-godne - do określonego momentu poddawać pionka-Adolfa przewrot-nym warunkom politycznych rozgrywek, a samemu trzymać wszystkie nici. Ale znowu nie wyszło. Informacja była, ale realna władza wyśliznęła się... W końcu oderwał się od mojego ramienia i niepewnie obróciwszy się na obcasach, stanął twarzą do kotła. Znowu oparł się o pulpit. Był pijany. Ale już wiedziałem najważniejsze: nie bredził. * I przecież nie tylko informacja-dodał i wtedy z przerażeniem i litością zrozumiałem, że do tej pory cierpi z powodu klęski ojca, a w konsekwencji i własnej. Jeśliby miał siły, jeśliby wiedział jak, rozpocząłby wszystko od początku. - Były także metody ingerencji... No, choćby sondy, za pomo-cą których śledzi się tamtejsze wydarzenia. Co prawda ostatnimi czasy za-częli je zauważać... uznają je - ponuro się uśmiechnął - za UFO. U-F-O! - z niezrozumiałego powodu wykrzyknął z tryumfem. - A wiesz dla-czego? - z goryczą pokręcił głową. - Dlaczego się nie udało? Ponieważ środek Raschkego zadziałał zbyt dobrze. Ty sobie nie możesz nawet wy-obrazić, Rosjaninie, jak bardzo ludzie tam się złajdaczyli, jak prymitywnie i podle starają się zagarnąć wszystko tylko dla siebie, do siebie, na siebie... Nawet Hitler nie potrafił ich do końca zjednoczyć, nawet Stalin - wszy-scy tylko szukali, gdzie by coś ukraść... Ach, przecież nie wie pan, kto to Stalin - trzęsącą się ręką przytknął do ust szyjkę butelki, ale nie trafił, strumyczek koniaku pociekł mu po podbródku. * Rosyjski oficer! - krzyknął z patosem i zachichotał. A potem od-rzucił do tyłu chwiejącą się głowę, znowu wypił, tym razem już bardziej szczęśliwie. Wytarł usta rękawem swetra. * Dlatego teraz już tylko się bawię, gram - powiedział, uśmiechając się do mnie. Mrugnął do mnie z pijacką chytrością. Przyłożył półotwartą dłoń do ust, tak ja uprzednio przy wejściu do domu, wybębnił grobowym głosem: * Nie wolno się ruszać. Nie wolno się bać. Do was mówi przedstawi-ciel galaktycznego humanoidalnego centrum... Opuścił rękę. Znowu z zawstydzeniem i skrępowaniem spojrzał na mnie poprzez zwisający poniżej nosa kosmyk rzadkich siwych włosów. * A czasami... - nagle z nienawiścią popchnął nogą stertę pustych bute-lek, a te potoczyły się z ogłuszającym brzękiem - czasami tak się urżnę przy pulpicie... Potem nawet nie pamiętam, co nawyrabiałem. Dowiaduję się po niewczasie tylko z sensacyjnych nagłówków gazet... Trójkąt b-b-bermudzki! * niezrozumiale powiedział, jakby przeklinał. I zamilkł. Tym razem zamilkł na długo. Patrzyłem na jego rozmiękczoną twarz ze łzawiącymi oczyma, było mi go żal. Już czas położyć go spać. Ale stał smętny i od czasu do czasu się chwiał. * Rosjanin. Weź TO. Może cos' wymyślisz. Bo mnie już chce się rzy-gać na ten inkubator płomiennych bojowników o wyzwolenie klasy robot-niczej, o ideały Lenina-Stalina, o czystość aryjskiej rasy, o samostanowie-nie małych, ale dumnych narodów, o demokrację, o amerykański styl ży-cia... Do głowy wpełzała mi wijąca się lodowata myśl, od której zatykało dech w piersiach. Znowu poczułem, że muszę usiąść. * Posłuchaj, Albercie - starałem się mówić spokojnie i bardzo wy-raźnie - a czy mamy gwarancję, że my obaj nie jesteśmy w kotle? Nie poruszył się. * Nazwałeś ich Czyśćcem, a nas Rajem. Ale przecież, gdzieś tam, z tego wynika - powinno być i Piekło! Albo oni są Piekłem, my Czyśćcem, ale wtedy... czy jest jeszcze coś wyżej? I w ogóle, dlaczego tylko trzy szczeble? Nie poruszał się. Już zacząłem sądzić, że mnie nie słyszy, że już usnął stojąc. Ale on gwałtownie, o mało nie przewracając się na plecy, podniósł szyjkę butelki, przytknął do ust, głucho łykając, dopił koniak do dna -a potem, biorąc szeroki rozmach, ze wszystkich sił rozbił butelkę o kocioł. Z ogłuszającym dźwiękiem butelka wybuchła w martwej ciszy podziem-nej sali, a odłamki, ostro stukając o przeszkody, rozleciały się na wszystkie strony. * Są głębiny - ochryple rzekł Haushoffer, z przerażeniem wpatrując się we mnie przekrwionymi oczyma - do których lepiej nie zaglądać. Zrozumiałeś, Rusku? Jeśli nie chcesz oszaleć. Śledztwo zostało zakończone. Nie znalazłem ich i nie zabiłem. I nie wiedziałem, jak przeciwdziałać nowym przestępstwom wychodźców z piekła. Ale nie mogłem decydować o losie kotła. Trzeba było wracać i bić na alarm... Ale nie wracałem. Miałem dziesięć dni. Pod kierownictwem Alberta siedziałem przy peryskopach, manipula-torach sond, ucząc się nieskomplikowanego systemu sterowania. Zagląda-łem, zaglądałem w tę głębinę. Powinienem był chociaż z grubsza pojąć ją, żeby mieć własne zdanie w przyszłych dyskusjach. Nie będzie wiele zna-czyć - nie więcej niż czyjekolwiek inne. Ale powinienem je mieć. Trzeciego dnia ta eksploracja doprowadziła mnie do wymiotów. Ale nie mogłem się oderwać. Boję się, że tamtejsi mieszkańcy odnoto-wali w tym okresie wyraźny wzrost aktywności UFO. Wstyd powiedzieć, ale nie wiedząc po co, cały czas szukałem siebie. EPILOG Dziad Wasilij, w odwiecznej, połatanej kurtce marynarskiej z jedynym guzikiem na watowanych, jakiegoś łagrowego kroju spodniach, jak zawsze siedział na ławeczce przed szkołą, palił samosiejkę i słuchał piskliwego tranzystora. * No, już wszystko, cholera! - przywitał mnie z dziecięcą radością. * Do chuja z Kaukazem! * A co takiego? - spytałem, spoglądając na zegarek. Do rozpoczęcia lekcji pozostało jeszcze ponad piętnaście minut; przysiadłem obok dziada, wyjąłem z kieszeni zaoszczędzonego przedwczoraj, pomiętego i sypiące-go tytoniowy pył "Rejsina", a dziad gościnnie dał mi przypalić od swojego - żebym nie tracił zapałki. Dobry człowiek. * A chuj ich wie - wyjaśnił, kiedy przypaliłem. - Irak czy ktoś w ra-mach pomocy humanitarnej sprzedał bombę atomową Azerbejdżanowi. Ormiaszki, rzecz jasna, sprawę wywąchały. Diaspora zrzuciła się i kupiła od Krawczuka z Ukrainy podwodną łódź z rakietami. Na helikopterach dowlekli ją, kurwa, do Worotan. Pływać tam nie może, płytko, ale leży po-środku rzeczki i porusza lukami. Tylko patrzeć, kurwa, a przypierdoli. Sze-wardnadze powiedział, że to wszystko, kurwa, brudne łapy Rosji... Próbowałem mocniej się zaciągnąć, ale tytoń wsypywał się do ust ze zwilgotniałego i rozmiękłego się papierowego końca. Musiałem kilkakrot-nie splunąć. * Palcem popychaj - poradził dziad, z zainteresowaniem obserwujący moje zabiegi. Z odbiornika płynęły wiadomości, czytane tępym pośpiesznym potokiem: "Sarajewo... Bośnia... kolejna krwawa akcja kolumbijskiej mafii... »Czerwoni Khmerowie« naruszyli zawieszenie broni... nowe ofiary w Soma-li... Angola... starcia na linii demarkacyjnej pomiędzy Czechami i Słowacją, są ofiary... nieulękła opozycja... kolejny wybuch konfliktów rasowych na Florydzie... pobicie imigrantów tureckich w Monachium... wysadzono auto-bus z obywatelami Izraela... kolejny wybuch w supermarkecie w Londynie..." Wiadomości. Podszedł Dimka, kierowca ostatniej ciężarówki w Wyryciu. * Cześć, inteligencja! - powiedział. * Cześć! - odpowiedzieliśmy chórem. * Wczoraj widziałem talerz - oznajmił Dimka, porządkując liczne zamki błyskawiczne na swojej kurtce. - O, tak niziutko przeleciał nad Oredżem i odleciał do Pitra. * Nie pierdol - surowo powiedział dziad. Jego oczy nagle zamarły, nawet szyję wyciągnął. - O, kurwa, znowu leci! Odwróciliśmy się. Od strony Leninowskich Rad, powoli walcząc z wia-trem, ślizgał się niewielki, czyściutki biały dysk. Właściwie nie dysk, prę-dzej coś w rodzaju dwuwypukłej soczewki. Na brzegu górnej wypukłości, ciasno, jeden obok drugiego, ciągnął się rządek ciemnych kręgów - może iluminatorów, może po prostu ozdób. * Ech! - gorąco rzekł Dimka. - Jebnąć by go stingerem! * Cholera ci w bok, kurwa, co, śpisz? Dimka zmarszczył się ze złości. * Eh, swój zamieniłem przed trzema dniami w Tosno na parę krów "Agdama". Pić się chciało - sił brakowało! * Wypiłeś? - z żywym zainteresowaniem spytał dziad Wasilij. * Jedną wypiłem, a w drugiej, pierdolonej, była woda! Jeśli spotkam tego biznesmena to mu jajca powyrywam! * Spotkasz go ty, oj-joj - wywarczał dziad. - Dwa razy w tym samym mieście się nie pojawiają. Talerz odleciał za zagajnik. Radioodbiornik obwieścił: "... przedyskutowano porządek dnia zjaz-du. W wielu kwestiach doszło do poważnej różnicy zdań i posłowie udali się na obiad, nie ustalając jednolitego stanowiska...". Zadzwonił dzwonek i wstałem, rzucając niedopałek. * Siejcie mądrość, dobroć, wieczność - rzekł Dimka - i przyjdą do was zza pieca karaluchy... Dobrego dnia, Alsanie Piotrowiczu. * I wam sześć stóp pod przednimi kołami - odpowiedziałem grzecz-nością na grzeczność. W szkole było pustawo. Tak, gdzieniegdzie biegała drobnica z młodszych klas - ale starszych dzieci było mało. Dziwne, że w ogóle ktoś jeszcze przy-chodzi. Każdy ma powyżej uszu swoich spraw. Jedni przedzierają się do Puszkina, Tosny, a nawet do Lubania, na bazary. Inni - już całkiem dorosłe ludziska, wyruszają na ryzykowne nocne rajdy po cudzych terytoriach w Puł-kowie: rąbnąć coś z magazynu albo z Oddziału Bagażowego lub, w najgor-szym wypadku, przechwycić furgon z chlebem. Jeszcze inni uczciwie od-pracowują swoje na rubieżu Redeżskim. Jaka tu może być nauka... Z toalety słychać było męczące brzdąkanie gitary i chóralny śpiew -dzieciaki zrobiły sobie repetycję, przygotowywały się do obchodów Dnia Niepodległości. Zatrzymałem się przez sekundę na schodku, przysłucha-łem się. Ach, znają tę ludową pieśń. Nazywa się "Smolny". Nie do końca aktualna, rzecz jasna - no, ale czego wymagać od smarkaczy, jeśli nawet wielka literatura nie wyszła poza ochrzanienie komuchów? Chłopaki roz-paczliwie starali się przekrzyczeć siebie wzajemnie, ale jakby specjalnie, nie trafiając w żadną nutę, znęcali się nad motywem z "Na naszej weran-dzie" Malinina: ...Przy waszym pałacu Wspomniałem o marksizmie, Przy waszym pałacu Śpiewałem "Międzynarodówkę". Przy waszym pałacu Marzenie o komunizmie Znowu ożyło we mnie - Jeeeebać wasz pałac! Poszedłem dalej. Potrzebują jeszcze wielu repetycji. Dzisiaj moja ósma "a" liczyła pięciu uczniów. Trzy dziewczynki i dwóch chłopaków. Masza Mjakiszewa, piękność, narodowa duma Wyrycia. Przez ostatnie kilka miesięcy paradowała w wyjątkowo oszałamiających ciuchach - markowe spodnie, kurteczka zawsze ściśle zapięta i obcisła. Wszyscy wiedzieli, że nie wydała na nie ani kopiejki. Masza pytana o źródło po-chodzenia ciuszków, skromnie uśmiechając się, odpowiadała: "Znalazłam". Rzeczywiście, znalazła je w sierpniu na plaży - jakaś oferma z Pitra, z tych ostatnich ogłupiałych wczasowiczów, nie wiedzących, jakie czasy nadeszły, zdecydowała się wykąpać w romantycznym odosobnieniu, rozu-miecie, w oparach jutrzenki... Masza zaczęła przymierzać spodenki, a głu-pią letniczkę, kiedy ta zbyt głośno się rzucała, po prostu utopiła. Tomik Chase'a, leżący pod kurteczką, zamieniła w Pawłowsku na parę podpasek, a szmatki zarekwirowała dla siebie. Tania Kokowcewa to najweselsza uczennica w klasie. Nie tak dawno podpatrzyłem, na ostatniej klasówce z algebry, że podpytywała sąsiadkę, ile będzie pięć razy siedem; w żaden sposób nie chciała uwierzyć, że aż trzydzieści pięć. Dopiero po sprawdzeniu u trzeciego - a właściwie u czwar-tego, ponieważ trzeci sam powątpiewał i wykazał rzadką w naszych cza-sach, uczciwość, nie biorąc na siebie odpowiedzialności za wynik - ki-wając głową ze zdziwieniem, zapisała w zeszycie rezultat. Ale za to wy-trzymała trzy aborcje, chyba bez żadnej większej szkody dla zdrowia. To godna zaufania koleżanka. Stella Jeszko - nie mogę o niej niczego powiedzieć, po prostu nicze-go. Nie usłyszałem od niej ani jednego słowa. Moim zdaniem to debilka, dziecię poczęte pod wpływem alkoholu. Przechodzi z klasy do klasy, otrzy-mując na świadectwach równiutki, homogeniczny, jeśli można tak powie-dzieć, rządek trójek. Przecież dwójek nie będą jej stawiać; co z nią potem zrobić? Zresztą - co z nią będzie i z trójkami? Co za różnica? No, są jeszcze bracia Gusiewowie. Poważne kafary. Jeden z nich - nie pamiętam już który - w zeszłym roku na lekcję przyszedł z makarowem. Otworzyłem usta, ale Wienia Gusiew, siedzący w pierwszej ławce w le-wym rzędzie ręce oparł łokciami o stół z tyłu, nogi wysunął w przejście między rządami, kurtka rozpięta i rozpierana krzepką klatą, leniwie mnie wyprzedził. * My, Alsanie Piotrowiczu, przyszliśmy powiedzieć, że więcej nie mamy zamiaru uczęszczać na pańskie lekcje. Milczałem. Potem usiadłem za stołem nauczycielskim i rzekłem: * Dobrze, jak chcecie. Dajcie mi w takim razie dzienniczki, od razu wstawię wam semestralne trójki i skończymy z tym. * Jaki pan słodki - powiedziała Tania. - Czy mogę pana pocało-wać? * Trochę później - odrzekłem. - Najpierw obowiązek, potem przy-jemność. Najpierw praca. Sądząc ze wszystkiego, byli przyjemnie zdziwieni moją uległością. Wydaje mi się, że przygotowali się do poważnej walki. Wstawiłem trójki, przepisałem do dziennika klasowego. Tania, uczci-wa dziewczyna, odbierając ode mnie dzienniczek, schyliła się, po przyjaciel-sku przycisnęła biust do mojego ramienia i głośno pocałowała w policzek. * Niech pan tylko potem zetrze pomadkę - powiedziała, wracając na swoje miejsce. * Niech na razie zostanie - odrzekłem. - Tak mi się bardziej podoba. Bez pośpiechu zaczęli się zbierać. Kotia Gusiew zarzucił na ramię rze-mień swojej przetartej torby marki "Puma". * Poczekajcie chwileczkę - powiedziałem. - Teraz, kiedy wszyst-kie formalności za nami i nie musicie oczekiwać żadnych podstępów z mojej strony, chciałbym was spytać: dlaczego? * Oj, na jaką cholerę nam... - zaczął Kotia, ale Wienia przerwał bratu. * Poczekaj, Kotia. Dupaś czy facet? - wyrzekł. - Ludzką rozmowę pyton proponuje. Znowu usiadł. Wtedy usiedli pozostali. * Któryś z wielkich, który konkretnie, to pan lepiej wie, powiedział: historia uczy jedynie tego, że niczego nie uczy. Jesteśmy skłonni uznać to stwierdzenie za prawdziwe. Szczególnie w tym dziwnym kraju, w którym nauczyciele historii i pązostałych naukowych komunizmów, z pokolenia na pokolenie otrzymywali pensję wyłącznie za to, że niczego nie wiedzieli, niczego nie umieli i tylko napychali głowy dzieciom banialukami. * Przeładowali makówkę! - potwierdził Kotia. * Jedną? - spytałem. Masza, najmądrzejsza, zrozumiała i zaśmiała się. Spojrzałem na nich. Co mogłem odpowiedzieć? Miał rację i jej nie miał. Mógłbym powiedzieć, że historia uczy wielu rzeczy prawdziwych -ale uczy tylko tych, którzy są zdolni się uczyć. Na przykład, że do tego, co teraz się dzieje, za żadną cenę nie należało dopuścić, przecież to samo działo się wcześniej. I zawsze kończyło się jednakowo - włas'nie krzyczący brak wiedzy historycznej polityków, porównywalny chyba jedynie z ich wyso-ką samooceną: "Jestem mądrzejszy od tych, którzy byli przede mną", roz-wiązuje im ich parszywe łapy. Ale dla piętnastolatków to, co się działo przez ostatnie pięć czy siedem lat, było jedyną znaną formą bytu. Lepiej czy gorzej, przystosowali się do niego; niszcząc ich przystosowanie, można było zgubić te młodziutkie istoty. Mógłbym napisać na tablicy podstawowe wzory, opisujące dynamikę spo-łecznych entropii i udowodnić w ten sposób, że im bardziej nieliczna jest społeczność, tym mniej posiada wariantów rozwoju. A zatem ma tym mniej-sze szansę na przeżycia. Ale dzieciaki słabo pamiętają, ile wynosi dwa razy dwa. I spytałem tylko: * Czego chcecie się uczyć? * Walki wręcz - Wienia natychmiast zaczął zaginać palce. - Już tym się zajmujemy, ale trzeba więcej. Niedawno poznaliśmy jednego po Afganistanie. On nas tresuje... Nie "uczy", nie "naprowadza", nie "trenu-je" - ale "tresuje". A historia? Kto powiedział: "Rzekłeś"? * Strzelania - Wienia zagiął drugi palec - też już próbujemy, ale katastrofalnie brak nam amunicji. * Trzeba nauczyć się minerki - zabrał głos Kotia. * I porządnie opanować seks oralny - z troską powiedziała Kokow-cewa. Kotia uśmiechnął się i z pobłażliwą wyższością powiedział: * A ty, Tatka, tylko byś się jebała. Szybko odwróciła się do niego, błysnęła zwycięskim uśmieszkiem. * Potrzebna jest, niestety, algebra - powiedziała Mjakiszewa - bo na bazarze każde bydlę nas oszuka - nawet nie zdążysz się zorientować. * Tak, chyba tak - w zamyśleniu zgodził się Wienia. * Myślisz, że to wystarczy do życia? - spytałem. * Do życia właśnie tylko to jest potrzebne. * To wystarczy tylko do śmierci, Wienia - rzekłem. - Tylko do śmierci. Na początku, możliwe, że nie twojej. Potem, wcześniej czy póź-niej, twojej. Wystarcza to tylko do przeżycia kilku chwil. * Naukowy komunizm już się skończył, Alsanie Piotrowiczu - od-powiedział Wienia. - W rzeczywistości wszystko jest prostsze. Kto wy-żyje - ten żyje. Innego sposobu na życie jeszcze nikt nie wymyślił. Wstał. Od razu podnieśli się wszyscy, z łomotem odsuwając krzesła. Jak prawdziwy lider, przepuścił pozostałych przodem, a kiedy byle jak przy-stosowany na klasę pokój opustoszał, znowu spojrzał na mnie i uśmiechnął się pocieszająco. * Niech pan się nie załamuje, Alsanie Piotrowiczu - powiedział. - My pana jako człowieka nawet szanujemy. Ale na pański przedmiot chce się tylko splunąć. Mój ojciec latem poszedł na demonstrację za ten zasrany ZSRR - tak mu dali po łbie "demokratyzatorem", że od razu odwalił kitę, ledwo zdążył powiedzieć: "Podnieś wyżej nasz sztandar czerwony, niech widzą..." A kto ma widzieć? Po co ma widzieć? Może Bogu w niebiesiech opowie, ale i to wątpliwe. Jeszcze pokręcił się przy drzwiach - porażające, ale on mi współczuł! Mimo wszystko rośnie z niego wspaniały chłopak. * Do widzenia - powiedział. * Do widzenia, Wienia - powiedziałem z sympatią. - Jeśli w na-stępnym semestrze zmienicie zdanie - ja, jak młody pionier, zawsze je-stem gotowy. * Coś pan, Alsanie Piotrowiczu! Zimą tu się zaczną takie rzeczy! * i wyszedł. Sądząc ze wszystkiego, była to prawda. Założyłem ręce za plecy i po-woli podszedłem do okna. W szarym świetle chmurnego późnego poranka, poprzez gołe gałęzie brzóz, z pierwszego piętra wyraźnie można było do-strzec ołowiane pasmo Oredża i pracujących na naszym brzegu ludzi. Ten obraz doskonale przypominał mi - znane z kronik filmowych - kadry pełnej samopoświęcenia pracy sowieckich kobiet na tyłach, w czterdzie-stym pierwszym. Rowy, nasypy, punkty ogniowe... W ciągu lata żelazne kohorty sowchozu "Leninowskie Rady", wsparte dwiema dziesiątkami czeczeńskich zawodowych zabójców, których dyrek-tor kołchozu najął w tak zwanym Sankt Petersburgu, obiecując oddać kon-trolowanym przez Czeczenię hurtownikom cały urodzaj kapusty sowcho-zu, tak napierali na naszych gwardzistów, że ci musieli się wycofać do rzeki. Wielka Rosja, a cofać się dalej już nie ma gdzie - oto już osiedle, własne domy za plecami. Ale jasne było, że jak tylko Oredż pokryje się lodem, ci z "Leninowskich Rad" spróbują sforsować granicę. Najpierw miodousty Gorbaczow zamiast podczas pierwszego kon-fliktu karabachskiego starać się bronić wszystkich, którzy bez względu na orientację polityczną potrzebowali ochrony, podjął rozgrywkę, licząc na to, że ta ziemia, kość niezgody dwóch państw, zawsze będzie zmuszała strony konfliktu do korzystania z pomocy Moskwy jako arbitra. Zademon-strował tym, że centrum - pozbawione swojego straszaka: wojny - za-czyna tracić sens istnienia i już do końca się zdegenerowało. Dlatego kto chciał, to brał. Potem stało się jasne, że państwo w najmniejszym stopniu nie odpowia-da za swoich płatników podatków. Zatem politycznie nie istnieje. Troszczy się tylko o siebie, jak najgorszy spekulant z podłego straganu; pozwala tylko wszystkim pozostałym ratować się na własną rękę. Nazwano to "długo ocze-kiwanym wprowadzeniem samodzielności ekonomicznej". Potem, dopóki Boria, wysadzając Miszkę, błagał wszystkich, żeby brali tyle suwerenności, ile tylko mogą, gospodarka rozsypała się całkowicie. Okazało się, że otrzy-mać cokolwiek można jedynie na drodze bezpośredniej wymiany towarowej. Dla takiego frontowego wariantu wymiany "w ciemno" trzeba jednak cokol-wiek posiadać. Najkrótszą drogą do posiadania tego, co jest pod ręką, jest sa-mookreslenie się regionu, aż do jego całkowitego oddzielenia się od państwa. A kiedy już wszyscy capnęli to, co zdążyli, zaczęli z infantylnie sady-styczną złośliwością jeszcze boleśniej szczypać swoich sąsiadów. I demon-strować swoją niezbędność: * Ano, spróbujcie się obejść bez naszych ziemniaków! * A wy zatańczcie sobie bez benzyny! * W mordę jeża wam, a nie drewno z naszego lasu, jeśli nas nie posłu-chacie! * Sewastopol budowali zaporoscy kozacy, jasne!? Na wszystkich poziomach rozpoczął się, rozkręcając każdego dnia co-raz silniej, niekończący się, czysto kolonialny podział świata. Historia... Kuląc się i nawet lekko postukując zębami z zimna - mokry wiatr przenikał pod kurtkę - poszedłem do domu. Wyraźnie zbierało się na śnieg. Już kilka razy padał i znowu tajał. Błoto, błoto, błoto... W domu też nie można było się ogrzać. Najwyżej można było dopić zaoszczędzone przed-wczoraj sto pięćdziesiąt gramów surogatu wódki z kiosku. Powoli przechadzając się po pokoiku i patrząc na wzdęte, odklejone na rogach tapety, pociągałem ze szklanki. Płyn był słodkawy i pobudzał do wymiotów. Zupełnie nie rozgrzewał. W domu było już zbyt pusto. Syn-żołnierz zginął minionej jesieni pod Ugliczem, kiedy partia imienia care-wicza Dymitra ogłosiła miasto stolicą i spróbowała wzniecić pucz. Były instruktor komitetu miejskiego w Jarosławiu Robert Nieczyporenko, teraz prezydent powiatu jarosławskiego, nie znoszący jakichkolwiek przejawów nacjonalizmu i separatyzmu na swoim terytorium, w zdecydowany sposób utopił pucz we krwi, rzucając do pierwszej walki, na rzeź - eszelon żoł-nierzyków. Żona odeszła przed czterema laty. Kiedy wykryto u niej tricho-monadię, orzekła, że to ja ją tym nagrodziłem. Bóg jeden wie, tego lata rzeczywiście pieprzyłem nudzącą się tutaj - razem z synem, szacho-wym geniuszem - inteligentną, niezamężną wczasowiczkę. Zdarzyło się to jakoś samo z siebie, ale kiedy poszedłem do lekarza, z wielkim trudem powstrzymując się od wymiotów (po usłyszeniu rozmów czekających na przyjęcie u lekarza młodzieńców i panienek), niczego u mnie nie znalezio-no. Jednak pokornie żarłem trychopol, od którego, nie wiadomo dlaczego, szaleńczo mi się chciało spać. Żona - wydaje się - trochę też się podle-czyła, ale po trzech miesiącach wszystko, oprócz wczasowiczki, się po-wtórzyło. Wtedy żona powiedziała mi wszystko, co się mówi w takich sytuacjach, zebrała moje manatki i wyrzuciła z mieszkania. Przepadły wtedy wszystkie moje archiwa, związane z ostatnią pracą naukową, którą próbowałem prowadzić. Najpierw, w przepychance, nie zabrałem ich. Potem, w nadziei, że wszystko się jakoś ułoży i dając mał-żonce czas na opamiętanie, nie spieszyłem się z ich odebraniem. Mnie, zadufanemu durniowi, wydawało się, że dopóki tam pozostaje coś mojego, choćby teczuszka, choćby pędzel do golenia, nie wszystkie nitki zostały zerwane. Kiedy zdecydowałem, że odczekałem dostatecznie długo, okaza-ło się, że tam jest już inny facet, a wszystkie moje rzeczy dawno wyrzuco-no... Zresztą, wielkie słowa: praca naukowa. Nie dla nauki, a dla siebie próbowałem odpowiedzieć na latami męczące mnie pytanie: dlaczego -mniej więcej stale dążący w kierunku ogólnej humanizacji - rozwój Eu-ropy i Rosji, nagle w latach siedemdziesiątych minionego wieku zdecydo-wanie się rozdzielił? Dlaczego pojawiły się potem coraz bardziej potworne wybuchy okrucieństwa, które zwieńczyła wojna, a z jej powodu - Paź-dziernik? Następnie, w konsekwencji Października powstała Tysiącletnia Rzesza, a kolejnym rezultatem stał się wyścig zbrojeń termojądrowych. Nawet wojny zaczęto prowadzić zupełnie inaczej, zabójstwa polityczne stały się inne. Nie strzelano już do żywego człowieka, a w symbol czegoś tam... Dosłownie tak, jakby diabeł zerwał się z łańcucha. Czy rzeczywiście wtedy znalazły się i spotkały, jak dwa odizolowane przewody, teoretyczna przemoc z książek marksistowskich i praktyczna siła na pół szalonych kryminalistów? Zetknęły się i zaczęły iskrzyć, pod-palając wszystko dookoła? Czy też, w związku z rozwojem demokracji, właśnie wtedy, po raz pierwszy w historii, znaczącą rolę społeczną zaczęły odgrywać szerokie masy z nizin społecznych? Wzrost ich znaczenia wy-raźnie był odwrotnie proporcjonalny do wzrostu poziomu ich kultury. Kie-dy poczuły swoją nową rangę, przestały naśladować elitę i poddały nisz-czącej krytyce jej podstawowe wartości. A także starannie wykorzeniły je z własnej świadomości. Wśród tych wartości były i takie, przez wieki kul-tywowane pojęcia jak honor, szacunek dla przeciwnika... Nie wiem. Odpo-wiedzi pojawiały się dziesiątkami, ale ani jedna nie była ostateczna. Historia... Do drzwi stanowczo zapukano. Nie dopijając, postawiłem szklankę na stole i poszedłem otworzyć. Za drzwiami stało dwóch krzepkich facetów w kurtkach metalowców i z fryzurami punków. Serce we mnie zamarło. I -bardzo głupio - aż do łez, żal mi było niedopitej wódki. Dopiją ją już oni. * Pan Trubnikow? - sucho i bardzo poprawnie wymawiając spytał jeden z met-punków. * Tak, to ja - słabo potwierdziłem. Drugi met-punk zachichotał: * Był Trubnikow, a jest Trupnikow! Pierwszy nie zwrócił na niego uwagi. Odsunął mnie, weszli. Pierwszy szukał czegoś w kieszeniach; drugi spacerował po mojej komórce. Do-strzegł szklankę; wziął, zamieszał, ze wstrętem powąchał i jednym hau-stem wlał sobie zawartość do gardła. Pierwszy nie zwrócił na to żadnej uwagi. W końcu wyciągnął swój notes i przerzucił kilka kartek. * Pan na lekcjach kilkukrotnie stwierdził, że w realizacji październi-kowego przewrotu w tysiąc dziewięćset siedemnastym roku, oprócz Ży-dów, Gruzinów i Łotyszów, brali udział także przedstawiciele narodowo-ści rosyjskiej? * Tak - rzekłem. - To fakt historyczny. On z żalem pokiwał głową. Splunął na palec i przewrócił kolejną kart-kę. * Wyrażał pan także powątpiewanie w możliwość zbudowania spra-wiedliwego ustroju społecznego w niepodległym Wyryciu? Tak wyrzekać się związków z bolszewikami i tak powtarzać najbar-dziej dzikie z ich sloganów... * Wyrażałem - potwierdziłem jak Giordano Bruno. Wepchnął notes z powrotem do kieszeni i wykonał ręką beznadziejny gest: no, jeśli tak, to już nic więcej nie trzeba. * Podnosi pan rękę na najświętsze wartości narodu - wyrzekł z ła-godną wymówką. - Podrywa pan jego wiarę we wrodzoną dobroć rosyj-skiego charakteru narodowego, jego przeświadczenie o świetlanej przy-szłości. Będzie pan musiał pojechać z nami. Wyszliśmy z domu. Z okien popatrywano, niektórzy nawet rozpłasz-czali nosy o szyby. Młoda matka, pokazując na mnie palcem, coś gorąco wbijała do głowy chłopczykowi, który od razu zapomniał o swoim pocią-gu-zabawce: widzisz, będziesz się źle zachowywał, to z tobą też tak bę-dzie. Podeszliśmy do ciężarówki. Dimka z błogością palił, siedząc na stop-niu ciężarówki; kiedy nas zobaczył, odwrócił się, starając się nie patrzeć na mnie, wstał, pstryknął niedopałkiem i wszedł do kabiny. * Na platformę - cicho rozkazał pierwszy met-punk. Na platformie usiadłem razem z drugim - tym, który żartował. Pierw-szy wsiadł do kabiny, do Dimki. Głośno wyjąc z wysiłku, ciężarówka zabuksowała i pojechała po roz-jeżdżonej drodze, rozchlapując fontanny błota i o mało nie przewracając się na szczególnie stromych koleinach. Na zakręcie szczodrze ochlapała ciotkę Awdotię, która, nadry wając się, wlokła po rozmiękłym, pełnym grud poboczu taczkę pełną pieniędzy - sądząc z kierunku, szła do piekarni. Zresztą zupełnie niepotrzebnie. Błoto sporymi krowimi plackami padało na zwalone nieporządnie na kupę paczki pieniędzy. * Awdotia! - krzyknąłem, przysuwając dłoń do ust. - Chleb skoń-czył się półtorej godziny temu! Klasnęła w ręce, jak podcięta usiadła na ziemi. Przyjechaliśmy na podwórze za wielką fermą świń. Zrozumiałem, że nie ma już nadziei. Zatrzymaliśmy się. Podszedłem do brzegu platformy, złapałem za bur-tę, ale żartowniś z tyłu cicho zawołał: * Ej! Puściłem burtę i wyprostowałem się, odwracając się do niego. On, uśmiechnięty, przywalił mi w ryj. Wypadłem przez burtę na głowę i najwi-doczniej na sekundę straciłem przytomność po uderzeniu potylicą o ziemię. Ocknąłem się. Pokręciłem się, próbując przewrócić się na brzuch. Udało się. Plując krwią, starałem się szybko wstać na czworaka, ale ręce ślizgały się w lodowatym błocie. Dokładnie pamiętam, jak błoto wciskało się po-między rozcapierzone palce. Wszystko płynęło i chwiało się przed moimi oczyma. Wtedy dostałem po żebrach. Pewnie z kopa. Światło zgasło i zno-wu na jakąś chwilkę skończyło się powietrze całego świata. A kiedy zno-wu mogłem oddychać i widzieć -już wpychali mnie do worka. Nie powie-dziawszy ani słowa, nawet nie próbując mi dowalić, utopili mnie w wygrze-banej jamie. I - już zatchnąwszy się w ciasnocie worka, zalewany wdzierającym się do jego wnętrza paskudnym łajnem - zrozumiałem w końcu, dlaczego świat, na którym przeżyłem prawie pół wieku, przy wszystkich reżimach i kobietach, był mi kompletnie obcy. W końcu jeszcze jeden bezgłowy gąsior wzleciał w swoje niebiosa. Opanowała mnie taka melancholia... Taka... Taka melancholia. Łup-łup-łup. No dokąd dalej? W moich ustach wybuchł nieznośnie odrażający smak kwaśnej wódki i ciekłego łajna. Usiadłem na łóżku, spuściłem nogi na dywan. Ze spazmatycznie kur-czącego się żołądka gejzer poleciał do ust; ledwie wytrzymałem i prze-łknąłem z powrotem. W sypialni było ciemno i bezbarwnie. Za szerokim weneckim oknem z połowicznie otwartymi okiennicami, lśnił szarym migotaniem grudnio-wy dzień. Wróciłem do "Ottona" wczesnym rankiem. Otwartym tekstem wysła-łem depeszę do MBP: "Śledztwo zakończone. Obawy nie potwierdziły się. Wszystko jest jesz-cze bardziej skomplikowane. Poważny problem dla światowego społeczeń-stwa. Żądam natychmiastowego zebrania Rady Bezpieczeństwa ONZ. Dla przyspieszenia procedury proszę zwrócić się do cesarza o poparcie. Tru-becki. Hotel »Otton«, Monachium, Cesarstwo Niemieckie". Potem wysłałem analogiczną wiadomość do patriarchy. Później poszedłem do von Kreivitza i, biorąc od niego słowo honoru, że będzie milczał, dopóki nie złożę raportu przed Radą Bezpieczeństwa, opowiedziałem o wszystkim. Von Kreivitz poświstywał przez zęby, potem z silnym, obcym akcen-tem powiedział: "To p-potworne" - i z wdzięcznością uścisnął moją dłoń, natychmiast też odszedł, żeby połączyć się z Berlinem i zaproponować poparcie inicjatywy Rosji o jak najszybszym zwołaniu posiedzenia Rady Bezpieczeństwa. Doszedłem w końcu do swojego pokoju, wziąłem prysznic - najpierw bardzo gorący, potem bardzo zimny - i poszedłem spać. W Alwitz prawie nie spałem - nie miałem czasu. Przez kilka chwil byłem dla Trubnikowa niosącą światło istotą. Obu-dziłem się w rozpaczy i melancholii. Ludzie, ludzie, co wy wyrabiacie... Zastukano do drzwi, wstałem. Przez sekundę wydawało mi się, że to met-punki. Od nagłego ruchu żołądek znowu wykonał salto. Narzuciłem szlafrok i wyszedłem z sypialni. Powiedziałem: * Proszę! Drzwi taktownie otwarły się tylko w połowie, służący hotelowy z sze-rokim uśmiechem rzekł, wsuwając w szczelinę głowę i tackę: * Korespondencja dla waszej wysokości! Wszyscy już wiedzieli. Z rozpędu podpisałem depeszę prawdziwym nazwiskiem. W ciągu trzech godzin, kiedy spałem, dzięki staraniom pocz-mistrzyni z westybulu, cały personel został powiadomiony, że w ich hotelu zatrzymał się incognito jako korespondent "Prawdy", rosyjski książę. * Dziękuję. Proszę położyć na stole - rzekłem, zapalając papierosa. Od dymu jeszcze silniej chciało mi się wymiotować. Pośpiesznie zgasiłem papierosa. Na stojąco zacząłem segregować pocztę. Tak, służba miała powody do ożywienia. Sam cesarz powiadamiał mnie 0 tym, że podpisał rozkaz o nadaniu mi orderu Andrieja Pierwozwannego. 1 dołączył kilka ciepłych gratulacyjnych zdań. Dodał także, że, mając cał-kowite zaufanie do mojego poczucia odpowiedzialności, nie oczekując wyjaśnień w kwestii szczegółów sprawy, już rozmawiał z premierem i prze-wodniczącym Dumy. We trzech skontaktowali się z sekretarzem general-nym ONZ, tak przekonywająco z nim porozmawiali, że obiecał zorganizo-wać posiedzenie Rady już pojutrze. "Cieszę się za pana - pisał patriarcha - i dołączam się do wszystkich gratulacji, którymi najprawdopodobniej już pana zasypano. Z niecierpli-wością czekam na pańskie wystąpienie w ONZ. Mam nadzieję, że wszyst-kie pańskie posunięcia, w tym i przyszłe, posłużą jako wzorzec etyki ko-munistycznej. Mam nadzieję na szybkie osobiste spotkanie". Potem nadszedł obszerny faks od Lizy; uznała, że może się nie ukry-wać i lepiej napisać otwarty tekst niż wysłać list, który dotarłby do Mona-chium nie wcześniej niż po dobie i mógłby do mnie nie trafić. Myślę, że ten faks wywołał szczególne zainteresowanie służby hotelowej. "Saszeńka, kochany, witaj, jak ja się cieszę! W końcu dotarło od ciebie pisemko, a my już się tak bałyśmy. Dziękuję Iwanowi Wolfowiczowi, że od razu do mnie zadzwonił. U nas tutaj także wielkie wydarzenie. Stanisła-wa nie donosiła ciąży, pierwszy poród, w dodatku w takim wieku (tylko nie uznaj tych słów za aluzję, że jest dla ciebie za stara) - i przedwczoraj urodziła bliźnięta, chłopczyka i dziewczynkę. Zatańcz i zadrzyj nos. Poród był dosyć ciężki, ale wszystko zakończyło się szczęśliwie. Wczoraj z Pol-cią odwiedziłyśmy ich. Takie śliczne! I, słowo honoru, strasznie do ciebie podobne, aż mnie zazdrość bierze. Sasza, a może my też zdecydujemy się na dziecko? Nie mam nic przeciwko temu. Ja chętnie. Dom ma cztery ściany, niech nas będzie czworo. Czy też czwartą ścianę już masz, tylko my ze Stanisławą o tym nie wiemy? Żartuję. Przecież o wszystkim mi po-wiedziałeś, nieprawda? Połcia tak poważnie próbowała opiekować się nie-mowlakami, zabawiać je. Patrzyła, jak Stanisława je karmi. Ale na razie, oczywiście, nie mówiłyśmy jej, że ty jesteś ojcem. Trzeba to wszystko ja-koś do końca pozałatwiać. Na przykład, co z ich nazwiskiem? A wiesz, co ta cudaczka wymyśliła? Nazwała je twoim i moim imieniem. Chcę, powie-działa, żebyście i w następnym pokoleniu byli nierozłączni. Jutro wypusz-czają ich do domu. Teraz, wybacz, więcej nie mogę pisać - pobiegnę do niej powiedzieć, że się odnalazłeś. Przecież też nie mogła sobie miejsca znaleźć. Pewnie zechce natychmiast wysłać ci parę linijek. Całuję, Saszeń-ka. Doczekać się nie mogę. Porozmawiać nie ma z kim, śnisz mi się cały czas. Nawet budzą mnie własne jęki. Wracaj jak najszybciej. Żona. P. S. Od tygodnia czeka na ciebie list z Brazylii. Położyłam go na środ-ku twojego biurka i codziennie zdmuchuję z niego kurz. Mam nadzieję, że to nie bomba?". Od razu, w następnej linijce, ale innym charakterem pisma - trochę krzywym, wyraźnie jeszcze drżącą ręką: "Sasza, kochany, witaj. Zawsze wiedziałam, że wszystko ci się uda i odniesiesz sukces. Dlatego ze wstrętem czasami patrzyłam, jak się dener-wujesz i konspirujesz. Zresztą, gratuluję ci - a ty pogratuluj mh~Jestem ci za nie taka wdzięczna. Na całe życie. Nigdy nie byłam taka szczęśliwa. No, może jedynie wtedy, kiedy mnie po raz pierwszy objąłeś i pocałowa-łeś. Nie, jednak to było mniej szczęścia... Wybacz mi. Czekamy". Najpierw napisała "Czekam", potem przekreśliła, dwiema liniami, do-kładnie tak, żeby łatwo było przeczytać to "Czekam", a u góry napisała "Cze-kamy". Uśmiechnąłem się, czując, że omal nie płaczę z nadmiaru tkliwości. Mimo wszystko jest z niej trochę pozerka. Czytałem i nudności słabły. Martwy Trubnikow powoli ożywał i sta-wał się mną. Co wy wyrabiacie ludzie... Przyjaciele... Panowie, towarzysze... Bra-cia i Siostry... Boże, nawet w tej szkatułce nie pozostały żadne słowa nie oplute, nie pachnące krwią! Z listem w ręku podszedłem do okna. Ozdobiona nabrzeżami, obramowana skwerami, płynęła Izara. W dali sterczały Alpy. Delikatny sierp księżyca ledwie zauważalnie mdlał na bla-dym niebie zimowego dnia. Niedługo pojawią się gwiazdy. Przepiękny, bezgraniczny, przyciągający s'wiat - a wy nie słyszycie jego zewu, umie-racie w tej przeklętej skrzyni! Chodźcie do nas! Przecież nie jesteście z natu-ry dziećmi Piekieł - jesteście dobrzy, troskliwi, śmiali, nawet czasami uczciwi, widziałem to! Jesteście tylko wszyscy zatruci, Boże, od Indianina z północnoamery-kańskiej prerii po duszmana z wyżyn Afganistanu! Wasz świat stoi na gło-wie; dlatego życie mija na próżno, a nawet gorzej - przynosi zło. Prze-cież docierają do nas tutaj, z waszego kosmosu, nie tylko maniacy -ale i Haushoffer czy Trubnikow... i niezliczeni inni, o których nawet nic nie wiemy. Tylko dlatego, że nie zaczęli zabijać, a żyli z nami, tak jak my zawsze żyliśmy. A to oznacza, że nie ma dla was niczego niemożliwego! Znowu zacząłem czytać list. Te słowa pełne oddania i miłości, takie różne u różnych ludzi, krzepiły we mnie pewność, tę jedyną, która daje silę żyć - boską pewność tego, że my wszyscy, w końcu, będziemy razem na długo, na zawsze. Będziemy bardzo długo żyć. Być może, jak zawsze zapewnia Liza -wiecznie. Jutro wychodzą. Posiedzenie Rady Bezpieczeństwa odbędzie się, w naj-lepszym wypadku najwcześniej pojutrze. Zdążę się przemknąć. Chciałbym już dzisiaj, oczywiście, porozmawiać sobie przy kieliszeczku z von Krei-vitzem, który okazał się wspaniałym człowiekiem. Ale tam mnie mocniej ciągnie. Gruby dywan tłumił kroki. Bezdźwięcznie, jak boski anioł, podsze- dłem do telefonu i podniosłem słuchawkę * Panien... pardon. Fraulein! burga? Kocham. najbliższy rejs do Peters- %siążf