Wilhelmina Skulska Sprawa nr 78/68 Książka i Wiedza Warszawa 1974 Nie szukajcie prawdziwych nazwisk, adresów, numeru celi więziennej! Tylko psychiatrzy z Oleśnicy i eksperci z Wydziału Kryminalistyki MO noszą w tej książce swoje własne nazwiska, Ale historia Wiesława Szwynera jest prawdziwa, oparta na dokumentach, cytowanych w ich dosłownym brzmieniu. Numer sprawy, chronologia, protokoły — nic nie zostało pominięte, nic nie zostało dodane. Nie liczcie na rebus kryminalny, którego rozwiązanie winno być niespodzianką. Zagadka leży w sferze przeżyć człowieka samotnego. Czy zabił? Jak to się dzieje, że człowiek skromny, łagodny, nieagresywny znalazł się poza nawiasem społeczeństwa? Miody, ciemnowłosy mężczyzna, ubrany w przyciasny drelich więzienny, milczał. Spoglądał uparcie na umundurowanych strażników, którzy zajęli pozycje przy drzwiach. Jakby więzień miał jakąkolwiek szansę wyjść, opuścić tę celę. — Panie Wiesławie! Proszę na mnie spojrzeć. Niech pan spróbuje odpowiedzieć mi możliwie wyczerpująco na jedno jedyne pytanie: jak to się stało, że przyznał się pan wtedy do popełnienia zbrodni?... A dziś, po pięciu latach milczenia, twierdzi pan, że jest niewinny? Mężczyzna nadal unika mojego wzroku. Skręca w palcach beret więzienny. Nieznaczny ruch zaciśniętych w wąską linię warg obudził moją nadzieję. Może wreszcie przemówi! Nie. Dalej milczy. Wbił wzrok w guziki zielonych mundurów, jakby z nich sobie wróżył. Próbuję z innej beczki: — Wiem! Nie ma pan zaufania do obcej osoby... Nie jestem w tej sprawie osobiście zainteresowana. Oto moja legitymacja! Nie stoi pan przed prokuratorem, sędzią. Nie pracuję w milicji! Jestem dziennikarzem. Mieszkam w Warszawie. Do niedawna nic o panu nie słyszałam. To pański ojciec... Wie pan, jak wciąż boleje... Znalazł mnie w hotelu, dzwonił, czekał. Dopiero wczoraj pożegnałam się z pana matką, siostrą. Matka wybiera się na widzenie, szykowała paczkę. Piekła ciasto, kiedy zapukałam do drzwi. Sama je przywiezie... Nic z tego. Jakby się zaparł, ogłuchł, oniemiał. A więc przyjechałam do Strzelec Opolskich dla przeprowadzenia rozmowy, której nie będzie? Przecież on sam o nią prosił... Ostatnia próba. Zwracam się do strażników: — Czy panowie pozwolą, że pozostanę z więźniem Wiesławem Szwynerem bez świadków? Wiem, że woleliby pozostać. Taki dziennikarz potrafi porozrabiać, przekręcić. Czego oni tam nie zrobią dla sensacji. A potem pisz na Berdyczów. Więzień odsiaduje spokojnie wyrok, nie sprawia kłopotu. Co się nagle stało? Nie zamierzam się tłumaczyć. Mam w ręku papierek zaopatrzony w podpisy i pieczęcie. Błogosławiona biurokracja. Ociągając się, zamykają za sobą drzwi. Nie wtrącałabym się w to spokojne, jednostajne życie, odgrodzone żelazną kratą, gdyby nie ojciec Szwynera. Na jego zaproszenie wdrapałam się na ostatnie pięterko małej, odrapanej kamieniczki kolejarskiego osiedla. Obok willowa dzielnica — Oporów: To ci, którzy wiedzieli, kiedy do Wrocławia przyjechać. Umieli wytargować willę za domek, pozostawiony w Złoczowie, Tarnopolu. Przed każdym domkiem samochód. Nie zaraz Fiat. Ale chociaż Trabant. W podziemiu garaż, to sól nie chwyci. Jak się należy. Szwynerowie przyglądają się codziennie zamożnym sąsiadom zza miedzy i wzdychają: świat był i jest podzielony. Nie żeby byli zawistni. I nie zgłaszają nadmiernych wymagań od życia. Gdyby nie Wiesław!... Nawet to nieszczęście z Anią jakoś by wytrzymali... Zebrali się wszyscy w kuchni. Na ścianie ręcznie haftowana makatka: kurczak pieczony, wyszywany niebieskimi krzyżykami. I podpis w kolorze różowym: „Smacznego!” W piecu się pali. Ciasto pięknie rośnie w brytfance. Koło okna siadł ojciec. Jest szanowanym w dzielnicy obywatelem. Kolejarz całą gębą. Choć już nie jest młody, pracuje: Żona nie lata po sąsiadach, nie strzępi języka, dba o gospodarstwo. Córka, atrakcyjna blondynka, przysłuchuje się milcząco rozmowie, karmiąc małego chłopczyka: — Mąż w pracy? — Szukam kontaktu, porozumienia. Taka młoda, łatwiej tę nić nawiązać... — Ona nie ma męża — mówi surowo ojciec. — To wszystko zaczęło się od Wiesława. Dramat na miarę współczesnego Szekspira. Kiedy brat dziewczyny został aresztowany, znalazł się „ustosunkowany” sąsiad, który zapewniał, że wyciągnie Wiesława z opresji. Zadatek pobrał od dziewczyny. Rodzice widzieli, co się święci, ale w takiej sytuacji, kiedy można ratować dziecko... Sąsiad ciągle przyrzekał, że lada chwila Wiesiek zapuka do drzwi. Przyjmowali go, karmili. Jak napisali w gazecie, że syn jest zabójcą i wszystkie te szczegóły, ohydne, nieprawdziwe, nie pokazał się więcej. Wyjechał na delegację służbową. Przedłużała się... Dziewczyna rozpaczała, ludzie gadali. Stary Szwyner chciał ratować dziewczynę z opresji. Odnalazł łobuza, próbował pertraktować. Wrócił niewesoły. Nie patrzył w stronę córki. No i w końcu wyjąkał: tamten nie chce się żenić z siostrą zabójcy. Żeby go ludzie wytykali?... Chowają teraz wnuka. — Może się jeszcze bieda naprawi... Co mam mówić w tej sytuacji? Nie chcieliby już teraz takiego zięcia. Nie naprawi się tego, nie zmieni. Zresztą kochają wnuka. Co on winien? Los się na nich uwziął. Jak mogli fałszywie oskarżyć ich Wieśka? Że przyznał się do popełnienia zbrodni? On się do wszystkiego przyznawał. Jak ktoś stłukł, wyjadł ze spiżarki — brał na siebie. To jest właśnie Wiesław. — Nie za dużo mówię? Słowa skierowane były do męża, jakby szukała potwierdzenia u głowy rodziny. To było widać od razu. Stary Szwyner rządził tym domem. — Proszę podać mi jak najwięcej szczegółów. Chciałabym wiedzieć, jaki on był, ten wasz Wiesiek? Był pierworodny, był najlepszy. Oddawał matce zarobione pieniądze. Jak coś sobie kupował, nigdy bez niej. Lubił się starannie ubierać. Jak dziewczyna. Patrzał w lustro, żeby krawat pasował do garnituru, wiązał kilka razy. Aż dziwne było, że taki dbały, czysty. Bo przecież robotę miał czarną, brudzącą. — Porządni ludzie nie mają szczęścia — przerwał żonie stary Szwyner. — Miałem pechowego chłopca... Mówili cały czas w czasie przeszłym. Jakby go już nie było na tym świecie. A przecież wystarczyło kilka godzin jazdy, żeby go zobaczyć, uścisnąć. — Był za dobry — kontynuował stary. — Nic mu nie wychodziło, bo nie miał tej bezczelności co inni. Jako suwnicowy trzy razy przepadł przy egzaminie. Przesunięto go na palacza. Nie protestował. Powiedział, że i tak dobrze. Z natury był nieśmiały. Kiedy ktoś z rodziny do nas przyjeżdżał, nie siadał do stołu. Chował się w swoim pokoju. Spał tam z bratem. Ten jest całkiem inny. Śmiały, wszystko wygimnastykuje. Widzi pani, co do dziewcząt... Bo o to pytali mnie, jego: Nie lubił dziewcząt, unikał ich. Nie chodził tak jak inni na randki, przed dom. Ale jak długo tak można. Szło mu na dwudziesty czwarty rok. Chcieliśmy mu pomóc. Zasługiwał na to. Radziliśmy się z sąsiadami, próbowaliśmy go wyswatać... Umówiliśmy się z tamtą rodziną, co i jak. Byli zgodni. Wiesiek miał pierwszorzędną opinię. O to teraz u młodych trudno. Powiedzieli, że przygotują kolację. Czekają... Trzeba było przekonać Wieśka. Na początku nie chciał się zgodzić. Ale był posłusznym synem. Wiedziałem, że w końcu pójdzie. Nie żebyśmy mu kazali. Przetłumaczyłem mu: dziewczyna jest porządna, nie pali papierosów, nie pije. Nie znosił dziewcząt, co kurzą. Jak taks przychodziła, wychodził z pokoju. No to matka wyprasowała mu koszulę, spodnie. Wyglądał... pani sama się przekona, jaki to przystojny chłopak. A więc już mnie mieli „w kieszeni”. Nie mieli wątpliwości, że pojadę do tych Strzelec. Wcale nie byłam taka pewna. Połączenie kolejowe kiepskie, przesiadka. W Warszawie czekała robota i własna rodzina. Czy bywają łatwe rodziny?... Szwyner wracał do nieudanej próby wyswatania Wieśka. — No to w końcu poszedł do tych ludzi. Jak wrócił, od razu wiedzieliśmy, że coś nie wyszło. Za krótko trwała ta wizyta. Zamknął się w pokoju i nie odzywał cały wieczór. Ale jak zobaczył, że matka się martwi, powiedział, że nic się nie stało, tylko żeby go już więcej nie namawiać... Moja stara poleciała do tych ludzi. Mieli wydatki, przygotowali kolację. No i ta dziewczyna... Co ona winna? Zapytałem, czy Wiesiek ich nie obraził, czegoś niestosownego nie powiedział? Wcale nie byli gniewni: syn był grzeczny, przyniósł nawet kwiatki. Zjadł, wypił, nie za dużo. Tylko nic nie mówił. Posiedział kwadrans i poszedł. Czy ich córka spodobała się?... No i co miałem odpowiedzieć? Czy człowiek jest tylko wtedy coś wart, kiedy jest z natury bezczelny, agresywny? Znają Wieśka w dzielnicy, wiedzą, że jest wzorowym synem. Kazali z niego brać przykład. Taki nie zabije... Szwynerowa nie może powstrzymać się od płaczu. — On tego nie mógł zrobić. Był bardzo wrażliwy. Widok krwi go przerażał... Ojciec — człowiek rozumny, gorliwy czytelnik prasy, szuka klucza, który uzasadniałby zachowanie się syna. Mówi: — Nie mieli dowodów, żadnych dowodów: Przyznał się, bo chciał mieć spokój. Jest z usposobienia depresyjny. Przecież ludzie przyznają się do winy nie popełnionej. Ile bywa omyłek... Musiał go ktoś namówić w areszcie albo się bał. Teraz, jak się uspokoił w tym więzieniu, chce mówić prawdę. Musi pani pojechać. Wysłuchać go! Drzwi się otworzyły. Ktoś wszedł do mieszkania. Sądziłam, że to brat Wiesława. — Nie! Karol wyjechał na Śląsk. Ożenił się. Ma już dwoje dzieci. — Zaraz po sprawie wyjechał — dodała matka. Mąż spojrzał na nią jakby ze złością. A może mi się zdawało? Zapytałam, czy Karol zeznawał na sprawie? — Nie! Miał prawo odmówić zeznań. Brata sądzono! — Jeżeli mógł mu pomóc? Starzy nie podjęli tematu. Dziewczyna wstała, oddała matce wrzeszczącego malca i powiedziała sucho, przekornie: — Wychodzę! Wrócę późno! Nie wiem dlaczego, zdecydowałam nagle, że mimo przesiadki pojadę jednak do tego więzienia w Strzelcach Opolskich... Pociąg odchodzi z dworca wrocławskiego o 6 z minutami. Bary mleczne jeszcze zamknięte. Na szczęście dworcowa kawiarnia otwarta. Będzie można napić się kawy. Wioski ekspres, biała marynarka kelnera. Stoi tyłem, rozmawia z bufetową, w lokalu pusto. Mam kwadrans czasu do odejścia pociągu. — Czy można prosić na stojąco o małą. czarną? Obleśna gęba odwraca się do mnie: — Na stojąco lubimy robić co innego... Kelnerka aż zachichotała: — Pani się śpieszy? Trzeba wsiąść do pośpiesznego. Tutaj się czeka. Stolik wolny, można usiąść... Niech to diabli! Może dadzą kawę u naczelnika więzienia... W Strzelcach Opolskich okazało się, że są dwa zakłady karne. Jeden dla chuliganów, złodziei, włamywaczy, wszelkiej „drobnicy”. I tam w pierwszej kolejności trafiłam. Szukają na liście Szwynera. Nie ma takiego. Kłócę się, bo wiem swoje. Wartownik pyta, ile dostał? — Dwadzieścia pięć lat?... To nie u nas! W drugim zakładzie. Tam siedzą zabójcy. — Umundurowany mężczyzna mówi te słowa poważnie, z odcieniem szacunku. Przy takich wyrokach to i żarty się kończą... Dwie ulice dalej taka sama brama. Naciskam dzwonek. — Pani do kogo? — Z Warszawy! — Wyciągam z torebki przepustkę. Wartownik sięga przez małe okienko po urzędowy papier. Ciężka brama powoli się otwiera. Mężczyzna uśmiecha się życzliwie, zaprasza do wnętrza: — Niech pani pozwoli z łaski swojej. Prosimy chwilę zaczekać!... Wersal, jak Boga kocham! I nawet kolorowo w tej bramie więziennej. Na sklepionych łukowo starych murach wywieszki: „Zawiadamiamy, że w klubie przy ulicy Dworcowej organizowane są dansingi w każdą sobotę od godz. 19. Zapraszamy miłośników tańca i życzymy dobrej zabawy!” A co, personel więzienny to nie ludzie jak wszyscy? Nie mają prawa do rozrywki, flirtu tylko dlatego, że ocierają się o ludzkie nieszczęście? A pielęgniarka na oddziale szpitalnym nie lubi się zabawić?... Jaki ten plakat w bramie wesoły: „Z wędką po piękno i przygodę”. Chłopiec i dziewczyna nachyleni nad wielką rybą, która szamocze się w sieci. Napis: „Wędka wprowadzi cię w piękny świat natury”. Czy w tej Odrze, tak zanieczyszczonej, mogą żyć ryby?... Już nie zdążę obejrzeć następnego plakatu. Otrzymuję przepustkę, otwierającą drugą z kolei bramę, która prowadzi w mniej piękny świat, do kraju odosobnionych, którzy nie będą go mogli opuścić przez długie, bardzo długie lata. Jestem w zakładzie przeznaczonym dla najcięższych z ciężkich przestępców. I tu znajdę Wiesława Szwynera. Mój rozmówca otrzymał dożywocie. Generalną uchwałą kara ta została złagodzona do 25 lat. Kiedy za Szwynerem zamknęła się brama więzienna, miał lat dwadzieścia cztery. Wyjdzie z tych murów na wolny świat, do ludzi, jako pięćdziesięcioletni mężczyzna: Kilka lat pracy... czy będzie do niej zdolny?... i na emeryturę. Do tego czasu należy spodziewać się wcześniejszych emerytur. Wróćmy jednak do momentu, kiedy pozostałam sama ze Szwynerem w więzieniu dla najgroźniejszych. Mimo próśb, zachęty nie chce usiąść. Wciąż patrzy w stronę drzwi. Coraz mniej szans na rozmowę, która otworzy jakąś furtkę, światło, coś wyjaśni. Cała ta podróż na nic. Wiem, że w hotelu czeka stary Szwyner. Jest na tym świecie margines nadziei dla każdego człowieka. Zawodnej nadziei. Uważam jednak, że mi się należy jakaś odpowiedź od tego trudnego partnera. Formułuję pytanie: — Co się stało dnia 12 stycznia 1968 roku, między 15.45, do której to godziny pan, jako podejrzany o zabójstwo Ireny Sobczak, uparcie twierdził, że takiej nie znał, nigdy jej nie widział i z nią nie rozmawiał, a godziną 16.30, kiedy po przerwie, trwającej trzy kwadranse, inspektor dochodzenia zanotował w protokole pana zeznania, rozpoczynające się od słów: „Znałem, spotykałem się wielokrotnie. To ja ją zabiłem!...” „Pękł” — mówią między sobą inspektorzy służby kryminalnej, dla których ta chwila jest kulminacyjnym punktem, ukoronowaniem ich pracy. Później sprawa idzie do prokuratora, do sądu. Jak w niezawodnej taśmie. Jeszcze jest szansa na odwołanie się do wyższej instancji. Rewizja nadzwyczajna! Ale to już nie jest sprawa pionu kryminalnego. Wypełnili swoje zadanie. Podejrzany sam się przyznał. Dochodzenie zamknięto. Sprawa poszła dalej ustalonym torem. A teraz nagłe, po pięciu latach, więzień przypomniał sobie, że jest niewinny? — Ktoś panu groził, krzyczał?... Może chciał pan kogoś osłaniać? Nie! Nikt mu nie groził. Tylko się bał. I już zdecydował skończyć z życiem. Ale nie zabił! Jego matka wie, że mówi prawdę. Bo on nie kłamie. Nikomu krzywdy nie zrobił. Jak kurę zabijali w domu, to uciekał. Proszę ludzi zapytać. Nawet ten brat zabitej... nie powiedział o nim złego słowa. Bo nie mógł powiedzieć. A przecież go znał. Lubili się... Trudno mu formułować zdania. Aż dziw! Mężczyzna jak się patrzy, przystojny, schludny — nawet w tym więziennym kitlu. I całkowicie nieporadny. Coś tam musi być... Jakaś cecha charakteru, osobowości?... Ale coraz mniej spotykamy ludzi całkowicie normalnych, których działanie, reakcje nie budzą zdziwienia, niepokoju. A może za dużo wiwisekcji w poszukiwaniu motywacji naszego działania? Życie jest jedno. Trzeba je przeżyć nie sprawiając bliźnim zbytnich kłopotów. Ten jest sprawcą cudzego nieszczęścia. Czy jednak jest? Niepokoi mnie zagadka tych trzech kwadransów. Co się zmieniło?... Milicja, wiadomo, ma swoje sposoby. U nas i na całym świecie. Sztuka prowadzenia przesłuchania oparta na znajomości psychologii drugiego człowieka — czy raczej patologii... Są metody i sposoby, żeby skłonić podejrzanego człowieka do zeznań. Nie myślę o szykanach natury fizycznej. Zresztą jaki bandzior przestraszy się uderzenia? Nie, to nie tak. Inspektor może, niby prestidigitator, wyciągać raz po raz z rękawa niespodzianki w postaci zaskakujących informacji. Szach, mat królowej! Jeżeli przeciwnik nie jest zanadto wyrafinowany — musi się w końcu zdradzić. Można mieć wystarczającą ilość dowodów rzeczowych i zagrać va banque. Odebrać szansę obrony! A może Szwyner doznał wyrzutów sumienia? Nie możemy negować istnienia takiej reakcji, znanej skądinąd z literatury i zaklasyfikowanej przez psychologów do grupy tzw. uczuć wyższych... Nie uwierzę w to! Został zatrzymany przeszło cztery miesiące po tragicznej śmierci tej dziewczyny. W międzyczasie pracował, zapisał się na kursy, urządził imieniny i zaprosił na nie brata zamordowanej. To nie sumienie go ruszyło! Zeznawał przecież w dniu 11 stycznia 1968 roku przez cały okrągły dzień. Mówił: „Nie znam dziewczyny. Na oczy jej nie widziałem”. 12 stycznia powtarzał tę swoją prawdę. Inspektor przesłuchujący go chciał już zrezygnować. Mieli po uszy tej sprawy Sobczak. Ale następuje przerwa na obiad. Czterdzieści pięć minut. Za chwilę Szwyner podpisze się pod gęsto zapisanym arkuszem protokołu i wyjdzie na oświetloną zachodzącym słońcem, znajomą ulicę Wrocławia. I nagle o 16.30 „pęka”. Przyznaję się do winy!... — Rozumiem! Przestraszył się pan indagacji inspektora, atmosfery pierwszego w życiu przesłuchania... Ale później? Był pan pod opieką lekarzy, w Oleśnicy. Opowiadał pan wielokrotnie wersję zabójstwa. Brał pan udział w eksperymencie. Opowiedział szczegół po szczególe przebieg tego wieczoru. Uzyskałam tyle, że wyprowadziłam z równowagi milczącego, upartego więźnia, który stał przede mną jak uczeń karcony przez nauczycielkę. Bełkotał jakieś słowa, nie patrząc w moją stronę. Zrozumiałam, że nie potrafi się wytłumaczyć. Chciał mieć spokój od świata. Wciąż powtarzał swoje: — To jest niemożliwe, żebym ja zabił. Niech pani zapyta kogokolwiek, sąsiadów, brata tej Ireny... Zamilkł. Patrzy w stronę drzwi. Wiem! Chciałby się znaleźć szybko po drugiej stronie, przejść długim korytarzem, usłyszeć za sobą brzęk oddziałowej kraty, uspokoić się w ciszy własnej celi. Rezygnuję!... Do pokoju zagląda rumiany pyknik z działu penitencjarnego. Ten jest na pewno wodzirejem sobotniego dansingu. A może jest odwrotnie? Może wygląda jak pyknik, a jest sfrustrowanym nieszczęśnikiem, jak ten więzień, który szuka spokoju?... Mnie też dziś niewesoło. Nie posunęłam się na krok naprzód. Nic nie wiem. Mniej aniżeli wtedy, kiedy przekraczałam próg zakładu karnego Strzelce Opolskie nr 1. O czym tu mówić? Zagadka została już rozwiązana przez służbę kryminalną. Prawidłowość jej rozwiązania potwierdził wyrok sądu. Sprawa jest zamknięta... To prawda. Ale czy nie bywają omyłki? Znane, opisywane w „prasie. Pamiętam pewną historię omyłki, opowiedzianą mi przez urzędnika nadzoru sądowego. Miał w swoich rękach tę historię, był świadkiem aktywnym naprawiania błędu, który zabrał niesłusznie zasądzonej siedem lat młodości... Ofiarą był mąż. Niedobre pożycie małżeńskie. Sąsiedzi wiedzieli o istniejącym trójkącie, gorszyli się i gorliwie, nie bez złośliwości, obciążali żonę nieżyjącego. Przed sądem stanęli oboje: żona i jej kochanek. Mężczyzna przyznał się do współudziału w zbrodni. Opisywał ze szczegółami pomoc, a nawet inicjatywę zbrodniczego czynu ze strony kobiety. A ona uparcie podtrzymywała wersję swojej niewinności. Skazano tych dwoje. A po siedmiu latach okazało się, że żona była niewinna. Kochanek kłamał, chciał ją pociągnąć za kraty. Dzielny prokurator, uparty człowiek, walczył siedem lat o uratowanie niesłusznie skazanej. I wygrał! Minęło jeszcze kilka lat. Zabójca, już niemłody człowiek, w obliczu śmiertelnie zagrażającej mu choroby, przyznał się do fałszywego oskarżenia. A jeśli ktoś był zainteresowany w tym, żeby pogrążyć Szwynera?... Zapytałam już bez większej nadziei... ot tak, żeby zamknąć kartę Strzelec Opolskich: — Czy mogłabym rozmawiać z wychowawcą oddziału, na którym siedzi Szwyner? Czekał na swego podopiecznego nudząc się na korytarzu. Odprowadzi go teraz na oddział i zaraz będzie do mojej dyspozycji. Czy mógłby wstąpić po drodze do sekretariatu, żeby podstemplowali moją delegację? Mogę zapomnieć!... Wrócił ze stemplem, grzeczny, wesoły, pełen dobrej woli... Jest sam bardzo młody. Ma lat 23. Skończył szkołę i kurs penitencjarny. Od kilku miesięcy zajmuje się wychowywaniem więźniów, tych najtrudniejszych. Ma rozwiązać zadanie, nad którym biedzi się bez większego powodzenia cały świat. Twierdzi zresztą, że najlepiej pracuje się z więźniami, którzy odsiadują długie wyroki. Najtrudniejsi są więźniowie młodzi, a już zdemoralizowani: brutalni, pozbawieni kultury. Wsadzają ich czasem do jednej celi z przestępcami gospodarczymi. To są ludzie obyci, grzeczni. W tym zestawie nie ma obawy infekcji. Chuligan nie pretenduje do roli fałszerza w księgowości. Oszust dewizowy nie przekwalifikuje się na włamywacza. Do rozmowy włączyli się dwaj bardziej doświadczeni i chyba starsi rangą pracownicy penitencjarni. Przynieśli sobie kawę, poczęstowali gościa. Zawsze to jakaś sensacja — przyjazd dziennikarza, i to ze stolicy. — Pani redaktor się śpieszy? A myśmy zaprojektowali na dziś spotkanie. — Na temat? Mają zapewne też swój plan zebrań. Jest sposobność do zaliczenia... — Chodzi o artykuł w tygodniku „Kultura”. Pod tytułem „Grypsera”. Pamięta pani? Artykuł został w naszym zespole krytycznie przyjęty. Czy można opierać swój sąd o stosunkach w więzieniu na relacji lokatora tych murów? Czy nie byłoby słuszniej skonfrontować opinię przestępcy z naszą?... Rzeczywiście napisałam taki artykuł. Po rozmowie z mężczyzną, który wyszedł z więzienia po odsiedzeniu kary. Dzwonią do mnie czasem tacy klienci. Pomogłam mu w znalezieniu pracy. Chciał się jakoś odwdzięczyć. Zaserwował mi wiązkę sensacji. Taka była jego prawda o więzieniu... Ale żeby do Strzelec dotarł artykuł opublikowany w literackim tygodniku? Okazuje się, że wiedzą, czytają. Nie wszystkie tygodniki, ale „Politykę”, „Kulturę” — zawsze. Co do „Grypsery” — odbieranie karze więzienia waloru resocjalizacyjnego wydaje im się niesłuszne i szkodliwe. Powiedziałam — może nie najuprzejmiej, kto z nas lubi być krytykowany — że skłonna jestem przyjąć zaproszenie na dyskusję, ale nie dziś. Przyjechałam w określonej sprawie do Strzelec Opolskich... Szwyner! Nic więcej o nim nie mogą powiedzieć. Jest ich czterech w celi. Trzech zabójców i włamywacz. Jeden zabił własną żonę. Drugi dla pieniędzy też zamordował. A Szwyner, wiadomo! Zabił na cmentarzu dziewczynę. I do tego nieletnią. Ten Wiesław jest inny aniżeli ta trójka. Tamci wciąż ze sobą rozmawiają. W dzień, w nocy. Opowiadają sobie nieskończoną ilość razy, jak to zrobili, dlaczego, z kim. Analizują wszystkie szczegóły raz po raz. Tylko on jeden milczy! Nie odzywa się. Prosi, żeby mu dali spokój. Mówi, że potrzebny mu jest spokój, żeby wytrzymać wyrok... Taki wyrok. Kończą się żarty, przymus udziału w „drugim życiu”. Jego nie zmuszą „za parówę”, za „cwynę”. Rozumie pani?... Zdarza się w więzieniu... mężczyzna do mężczyzny... jak do takiej na ulicy. — A opinia administracji więziennej o Szwynerze? — Nic mu nie można zarzucić. Posłuszny, cichy. Uczy się na szewca. Tyle że milczy. Nie wygląda na mordercę. Ale skoro się przyznał? Widać zabił. Nikt nie zainkasuje za frajer dwudziestu pięciu lat więzienia... Pani redaktor nie widziała tego filmu? No, tego filmu z wizji lokalnej. Czarno na białym... Pokazuje sam, jak zabił! Ulicą Świdnicką idzie młody mężczyzna. Ubrany w porządną jesionkę, kołnierz lekko podniesiony, w ręku gazeta. Jest ciemnowłosy, ostrzyżony na jeża, przystojny. Towarzyszy mu, nie odstępując na krok, w pewnej odległości — młody człowiek w towarzystwie wspaniałego owczarka alzackiego. Zatrzymują się przy barze „Tempo”. Mężczyzna w jesionce wchodzi do wnętrza. Udaje się najpierw do kasy, płaci. Otrzymuje resztę. Kelnerka podstawia pusty kufel pod złocisty, pieniący się płyn. Mężczyzna czeka, aż szkło napełni się piwem. Wypija je. Teraz wychodzi z baru, udaje się do kawiarni „Sezam”. Oddaje palto do szatni. Siada przy stoliku pod ścianą. Jest niespokojny. Spogląda na zegarek, na drzwi wejściowe. Ale nikt znajomy w nich się nie pokazuje... Kawiarnia jest wciąż pusta. Naprzeciw samotnego gościa ustawiło się pod ścianą pięć młodych kobiet. Ubrane w koronkowe bluzeczki, białe fartuszki. Gapią się na klienta, ale miny mają zakłopotane. Żadna do niego nie podchodzi, nie zapyta: „Co panu podać?”... Klient chwilę posiedział, potem widać się zniecierpliwił. Wstaje, idzie do szatni. Nakłada płaszcz, opuszcza lokal, kierując się do najbliższego postoju taksówek. Za nim, w pewnej odległości, gęstniejący tłum gapiów. Ludzie są ożywieni, szturchają się, przepychają jeden przez drugiego. Mężczyzna w jesionce nie odwraca głowy. Szofer wie, dokąd jechać. Na twarzy pasażera, kiedy wsiada do wozu, widać wyraz ulgi. I oto jesteśmy na terenie parku pocmentarnego. Ogołocone drzewa. Krajobraz zimowy. Dróżką idzie nasz brunet w towarzystwie młodziutkiej dziewczyny. Rękę położył nieśmiałym ruchem na piersi partnerki. Obejmuje ją. Mężczyzna jest słusznego wzrostu. Partnerka dużo niższa. Prawie unosi dziewczynę w powietrzu... Teraz stanęli naprzeciw siebie. Brunet mówi gwałtownie, namiętnie. Może ją kocha, a może czyni jej wyrzuty. Nagle uderza ją w twarz. Czemu bije dziewczynę? Ktoś jej broni, podbiega do tej pary. Chwyta w ramiona prześladowaną, biegnie z nią w głąb parku. Brunet goni porywacza. Potknął się o przeszkodę. Schyla się. Na ziemi leżała pusta butelka. Podnosi ją, ciska w kierunku uciekającej dziewczyny. Trafił. Porywacz wypuścił ją z rąk. Ofiara pada na ziemię. Leży nieruchomo. Ten drugi, co ją ratował, znikł, jakby się pod ziemię zapadł. Brunet nachyla się nad partnerką, którą przed chwilą pieścił. Teraz chwyta ją za gardło, dusi. Nieszczęsna nawet się nie broni. Mężczyzna zdejmuje z niej dżinsy. Nie takie „Riffle”, co można je nabyć w PKO na bony. Widać, że to teksasy z wrocławskiego cedetu. Taniocha! Napastnik szarpie te wiotkie spodenki, ale przeszkadzają mu botki na nogach dziewczyny. Zdejmuje je, odrzuca na bok. Poleciały na pobocze dróżki. Ściąga z niej majtki. Teraz spodniami owija szyję leżącej dziewczyny. Zaciska nogawki w węzeł, coraz mocniej i mocniej. Potem kładzie się obok niej. Ale zaraz wstaje, ucieka... Widzimy go na końcowym przystanku tramwaju, przy pętli na wrocławskich Krzykach. Spojrzał na ubranie, zauważył, że jest zabrudzone. W obłędnym pośpiechu czyści je za pomocą chusteczki zwilżonej śliną — plamy są na spodniach i marynarce... Czy zdąży? Bo już nadjeżdża tramwaj. Mężczyzna wskakuje w biegu. Tramwaj zakręca, znika nam z oczu. W parku pozostała dziewczyna. Leży nieruchomo, sztywna, szczerzy w uśmiechu idealnej białości zęby. A swoją drogą mogli wybrać mniej wesolutki manekin. Może nie znaleźli? Trudno podejrzewać kierownika cedetu o dowcip czy złośliwość po otrzymaniu od naczelnika wydziału kryminalnego MO listu następującej treści: „Zwracam się z uprzejmą prośbą o wypożyczenie manekina dziewczęcego, wysokości 150 cm, który jest potrzebny w prowadzonym śledztwie”. Z pewnością lepiej byłoby posługiwać się w eksperymencie żywą dziewczyną. Ale wątpliwe, czy pracowniczka milicji podjęłaby się odegrania takiej roli. Na przykład ta scena z podawaniem szyi mordercy... Szwyner może być wariatem, maniakiem. Nie! Nikt by się nawet nie odważył zaproponować... Co prawda z manekinem były pewne niewygody. Trzeba było podbiec, złapać lalkę, markować ucieczkę... Przecież brunet z pewnej odległości rzucił w nią butelką. Film odtwarza prawdziwy, autentyczny przebieg dramatycznego zajścia. — Koniec rolki — powiedział operator. I zaraz zapaliło się światło. Ekran błysnął plamą, od której odcinał się napis: „Wizja lokalna zabójstwa Ireny Sobczak przy udziale Wiesława Szwynera”. — Znam ciekawsze przypadki — mówi kpt. Gałecki. — Dziesięć lat pracy w wydziale kryminalnym. Co tydzień powieść. Na emeryturze spiszę to wszystko... — Pamiętam taką sprawę gwałtu... Ale dziewczyna została intacta — powiedział mały blondyn w cywilu. — Morderstwo miało tylko tło seksualne... Nie pamiętasz tej sprawy?... Skleroza w młodym wieku i tyle!... — Mówić o sklerozie w obecności Dadeja? — Bolek! Co ty tam robisz? Dr Dadej podniósł siwą głowę, pochyloną nad czymś w rodzaju rajzbretu. W pokojach, w których mieści się laboratorium kryminalistyczne — ciasno. Jest poniedziałek rano. Niedziela minęła spokojnie, nie pozostawiła remanentów. Tylko doktor medycyny kpt. Dadej, obstawiony różnymi chemikaliami, rozpina na stole coś, co wygląda jak kawałek dziurawego wojłoku szarego koloru. Umacnia szmatę szpileczkami, wygładza. Wojłok okazał się wycinkiem skóry nieżyjącego człowieka. Pogotowie stwierdziło śmierć na skutek rany. Denat nadział się na jakieś żelastwo. Ale Bolesław Dadej ma wątpliwości. — Czego można wymagać od lekarza z rejonu? Stwierdził śmierć, ranę i koniec. Nie ma nic do roboty. A dla mnie się zaczęła. Nie podoba mi się ten przypadek! — No i widzisz, jak te szare komórki u Dadeja pracują. Uczcie się, dzieci. On pamięta na pewno sprawę Szwynera. Pięć lat, kawał czasu... To ten, co z tą małą dziewczynką, na cmentarzu... Pani redaktor ma wątpliwości co do winy zabójcy? — Dziennikarzom płacą za to, żeby mieli wątpliwości — zauważył blondyn. — Pan major zetknął się z tą sprawą? Major Jan Długołęcki — humanista z zainteresowań — uważał, że sprawa Szwynera zmusza do zastanowienia. Dlaczego nagle się przyznał? Ten chłopak nie był zdemoralizowany. Dziewczyna nie miewała przygód... — Znam te świętoszki — westchnął blondyn. — Gdzie te dziewczęta z naszych pól? Może poczytacie sobie liścik chłopaczka, którego się głaszcze po głowie. Pozwoliliśmy sobie naruszyć tajemnicę korespondencji... Spojrzał na mnie i dodał: — List jeszcze nie trafił do skrzynki. Ujawniony w czasie operacji „Porządek”. Chodzimy po melinach, dworcach, wymiatamy brudy. Zatrzymaliśmy smarkacza. W kieszeni miał procę, dwadzieścia złotych, jedną gumę do żucia i nie wysłany list. Poczyta pani? Pomięta kartka papieru, dziecinne pismo: „Krzysiek! Przyjedź w niedzielę. Jest okazja przebić automacik. Skowron wczoraj przebił jeden w parku szczytnickim na ławce. Trochę piszczała, ale potem była zadowolona. W ubiegłą sobotę u Bolka był ubaw na całą noc. Migdaliliśmy się z damulkami. Było w dechę, możesz mi wierzyć...” — No i co z tego? — zapytał kpt. Gałecki. — Co ten głupi list ma wspólnego ze sprawą Szwynera?... Nie było tam innych dowodów poza przyznaniem się? — Spotykamy się z wypadkami przyznawania się do win nie popełnionych — powiedział major. — Musimy wtedy podejrzanemu udowodnić niewinność. Bolek! Pamiętasz sprawę szofera? Dr Dadej znajdował się na innej orbicie, bo właśnie w tym momencie wycinek skóry zaczął do niego „przemawiać”. Jeszcze godzina, pięć, a będzie miał pewność. Był dla nas stracony, przynajmniej na dzisiejszy dzień. Za to technik mechanoskopii — kpt. Semiczek — przypomniał sobie tego szofera i całą awanturę. To on wpadł na ślad przez te nożyczki, co leżą na stole u dra Dadeja. — Kiedy sprawa wpłynęła do komendy — zaczął opowiadanie major Długołęcki — wydawała się idealnie prosta: skradziono z worka pocztowego 130 tys. złotych. Bez trudności udało się ustalić, że z tego właśnie worka została zdjęta plomba i z powrotem zaciśnięta. Zatrzymano kierowcę wozu i konwojenta. Szofer przyznał się do winy. Ale samo przyznanie nie wystarczy. Musiał opisać, jak, czym, jakim narzędziem dokonał zdjęcia plomby. I relacja ta winna być wiarogodna, sprawdzalna, przynajmniej teoretycznie. No i okoliczności, w których popełnił przestępstwo. Szofer zeznał, że kiedy jechał ambulansem z transportem pieniędzy, nawaliło mu koło. Zatrzymali samochód i wtedy zdecydował się na kradzież. I rzeczywiście! Stwierdziliśmy, że przednia opona została zmieniona. Ale jakim narzędziem przeciął plombę? Tyle wiedział, że nie scyzorykiem. Ten brak pamięci u człowieka, który przyznaje się do winy, wzbudził wątpliwości. Minęło dopiero dwa dni od popełnienia kradzieży. Nie zapomina się tak szybko szczegółów. Na nosa ten szofer nie wyglądał na złodzieja. Opinię miał dobrą. Ale ktoś jednak skradł te 130 tysięcy. Szofer uparcie podtrzymywał wersję własnej winy. — Czymże on mógł otworzyć tę plombę? — zapytał wtedy i właśnie w tej pracowni major Długołęcki. Był już bardzo zły. Sprawy nas goniły. Nie mogliśmy się „wyrobić”. Spojrzałem po pokoju ze złością, a na stole leżały te oto nożyczki. Kpt. Semiczek, wówczas jeszcze porucznik, powiedział bezmyślnie, tak, żeby zmienić nastrój: — Uderz w stół! Nożyce się odezwą!.. Długołęcki wykrzyknął: — Nożyczki! Plombę otworzono nożyczkami, które musiały pozostawić jakieś odkształcenia na tej blasze... Nie znajdzie pani używanego narzędzia, które by nie miało własnych, indywidualnych cech mikrodeformacji... Odszukaliśmy te nożyce na poczcie. I człowieka, który ich użył. Nie był nim szofer. No więc prosimy go z „przechowalni”. Od nitki do kłębka. Przyznał się w końcu do... niewinności. A dlaczego nas wprowadził w błąd? Taką miał biedę, ludzką. Ma żonę i narósł między nimi konflikt. Już nie można się było dłużej męczyć. Chciał się powiesić. A tu los zesłał przypadek. Dwa lata odosobnienia i wszystko się ułoży. Może nie będzie chciała mieć męża kryminalisty. Może zgodzi się na rozwód? Nie można było dłużej żyć razem!... No i co? Musiał wrócić do żony. A już mu się zaczęło życie klarować... — A czy nie sądzicie, że w przypadku Szwynera mogła zaistnieć jakaś specjalna sytuacja? O ile wiem, żadnych innych dowodo w, poza jego przyznaniem, nie znaleziono? Major Długołęcki ani nie potwierdzał, ani nie zaprzeczał moim wątpliwościom. — Czy nie byłoby najlepiej przed wyciąganiem jakichkolwiek wniosków przejrzeć akta sprawy — milicyjne, kontrolne, sądowe?... Pani redaktor wie, gdzie znajduje się sąd we Wrocławiu? My jak w rodzinie. Gmach obok gmachu. W czworokącie. Geometryczna figura wymiaru sprawiedliwości. Nawet budynek zespołów adwokackich jakoś się wkomponował. Wszystko dla wygody klienta... Zapisała pani numer sprawy?. Wersja, w której sprawca wraca na miejsce zbrodni. Jest 14 września 1967. Nie zwracając uwagi na czerwone światło pedałuje ulicą Świerczewskiego niemłody mężczyzna w roboczym ubraniu. Staje przed budynkiem Komendy Milicji Obywatelskiej, mija bez słowa wartownika, zgłasza się do dyżurnego: — Mam pilny meldunek! — Wolno, bracie, spokojnie! — Ile to ludzi lubi byle czym zawracać głowę milicji? Na wszelki wypadek dyżurny przygotowuje długopis, pusty arkusz protokołu. Mężczyzna siada, zerka przez okno, czy mu roweru nie zwędzili, zeznaję: „Nazywam się Wacław Sujawa. Pracuję jako formierz w spółdzielni pracy odlewnictwa żeliwa. Jednocześnie posiadam działkę pracowniczą przy ul. Chrzanowskiego, odległą o 1500 metrów od zakładu, w którym pracuję. W dniu dzisiejszym, podczas przerwy śniadaniowej, o godz. 10.30, pojechałem na działkę w celu ujęcia na gorącym uczynku sprawcy kradzieży owoców i warzyw, jakie na działkach zdarzały się od kilku dni... Ponieważ moja działka znajduje się obok cmentarza przy ul. Kamińskiego, nie jechałem przez ulicę Chrzanowskiego, lecz Kamińskiego. O godz. 11.00 skończyłem reperować druty w ogrodzeniu, wziąłem rower i prowadząc go, szedłem alejką biegnącą równolegle do działek w kierunku łąki, w celu załatwienia potrzeby fizjologicznej. Po załatwieniu potrzeby szedłem z powrotem do mojej działki, ponieważ zdawało mi się, że ktoś właśnie teraz znowu rozplatał druty w mojej siatce. A jeżeli to uczynił, to tylko w celu kradzieży. Po upewnieniu się jednak, że wszystko jest bez zmian, zauważyłem idącego mężczyznę, który poszedł alejką w kierunku polanki, gdzie z lewej strony leżała jakaś nieruchoma postać. Czy to była kobieta, czy też mężczyzna, nie potrafię powiedzieć. Mogę natomiast podać rysopis tego przechodnia. Miał lat 18 do 20. Szczupły. Włosy czarne. Ubrany w czarny garnitur. Zachowywał się jakby niespokojnie. Więcej nic w tej sprawie nie mogę powiedzieć, bo zaraz wsiadłem na rower, żeby złożyć zameldowanie milicji...” Meldunek może być owocem wyobraźni podejrzliwego działkowicza. Ale zlekceważyć go nie wolno. Na teren cmentarza udaje się dwóch funkcjonariuszy. Zabierają ze sobą rowerzystę. Nastrój w miarę pogodny. Nie bardzo wierzą Sujawie... Mijają działki. — Panie władzo! Momencik! — Pan Wacław chciał jeszcze skoczyć do swojego ogródka. Ta dziura w ogrodzeniu chodzi mu po głowie, nie daje spokoju. — Pan zwariował — mówi milicjant. A jeśli to jest zawracanie głowy?... — Prowadź pan do tej alejki! Nie! Nic się Sujawie nie przywidziało. Jest trup! Jeden z milicjantów pozostał na miejscu. Już się gromadzą ludzie. — Proszę się nie zbliżać. Niczego nie dotykać! Działkowicz widzi, że drugi milicjant wsiada do radiowozu. Teraz się dopiero zdenerwował. Biegnie. — Panie! Rower u was zostawiłem. I kto mi da zwolnienie? Mnie tego nie uznają na słowo! — Siadajcie do wozu! — W czasie jazdy milicjant coś sobie przypomniał. Odwrócił się do Sujawy, który siedział w tyle: — Może jeszcze raz opiszecie tego mężczyznę? — Zabił? — pyta działkowicz i jest zadowolony, że będzie brał udział w rozwiązywaniu zagadki kryminalnej. Opowiada, jak był ubrany i że szedł właśnie tą alejką... Na teren parku pocmentarnego przyjeżdża ekipa operacyjna. Jest i pies milicyjny. Protokół z pierwszych oględzin rozpoczyna się prawie lirycznym opisem przyrody: „Idąc ulicą Kamińskiego do ulicy Żmigrodzkiej w kierunku północnym, od łuku tej ulicy biegnie alejka, przy której rosną drzewa liściaste. Kolejno licząc od ul. Kamińskiego: jesion, buk, jesion. Od strony zachodniej: dwa świerki... Miejsce to tworzy rodzaj polanki, zamkniętej trzema drzewami liściastymi. Cała polanka porośnięta jest gęstym i różnorodnym zielskiem. Z tej alejki, w zielsku o wysokości 30-50 centymetrów, widoczne są zwłoki płci żeńskiej. Leżą one na ziemi, skierowane głową w kierunku wschodnim. Głowa skręcona jest na prawy bark. Tułów prawie prosty, lekko łukiem wygięty w stronę lewą. Kończyna górna dotyka prawie tułowia. Ramię przyciśnięte do boku klatki piersiowej. Ręka oparta grzbietem o podłoże. Zwłoki ubrane są w amarantowy sweter z długimi rękawami. Halka biała milanezowa z koronką u dołu. Spodnie, tak zwane teksasy, drelichowe. Nogawka lewa okręcona dookoła szyi i związana z przodu na pojedynczy węzeł. Na serdecznym palcu lewej ręki widoczny jest srebrzysty pierścionek z czerwonym oczkiem: W rzucie brzegu górnego mostka leży rewersem zwrócony do podłoża swetra okrągły znaczek metalowy, przedstawiający kłosy stylizowane. Na ich tle dwie skomponowane litery z emalii czerwonej «AF». Znaczek ten zabezpieczono...” — Pani redaktor jest z pewnością zniecierpliwiona drobiazgowym opisem, obowiązującym technika dochodzenia — powiedział kpt. Gałecki. — Proszę się nie zrażać! I zapamiętać te okoliczności, jeżeli chce nam pani towarzyszyć w tej niesłychanie skomplikowanej podróży kryminalnej. Znaczek „AF” zadecydował o ostatecznym wyniku śledztwa. To nie znaczy, by inne szczegóły nie odegrały swojej roli. Nadal więc pozostajemy na tej romantycznej polance „zamkniętej trzema drzewami liściastymi”, gdzie kilku inspektorów, lekarz, technik kryminalistyki dokonują dokładnych, precyzyjnych oględzin zbrodni. Gapiów odpędzono. Nie sposób było w tych warunkach spokojnie pracować. A liczyła się każda minuta. Najważniejsze są pierwsze godziny. Kpt. Gałecki notuje: „W promieniu 60 cm od zwłok leżą różnej wielkości kawałeczki szkła, na których krawędzi przyczepiona jest nitka włóczki koloru amarantowego. W odległości 3,2 metra w tym samym kierunku znajduje się stłuczona część butelki koloru zielonego, od wina, na której przyczepiona jest etykieta: «Wino słodkie owocowe białe. Data produkcji: 7. IX. 67, 0,75 litra, cena 19 zł». Dziesięć kawałków szkła zabezpieczono do dalszych badań w kierunku ujawnienia ewentualnych śladów linii papilarnych. W odległości 3,5 metra od zwłok w stronę alejki ujawniono fragmenty śladu obcasa o szerokości 3,8 cm i długości 4 cm. Z pięciu śladów, przedstawiających wyraźne odciski, sporządzono odlewy gipsowe i oznaczono kolejnymi numerami od 2 do 6. Dalej, w tym samym kierunku, leży torebka damska. Jest otwarta. Widać w niej kalendarzyk kieszonkowy oraz kawałek wafla i chusteczkę do nosa. W odległości 50 cm od torebki leży słowniczek polsko-niemiecki w plastykowej” popielatej okładce o rozmiarach 5 na 8 cm. Słowniczek wydany jest przez «Wiedzę Powszechną». Na karcie pierwszej wypisane jest nazwisko...” — Można na chwilę przerwać? — zapytał kpt. Gałecki. — Wiem, że zastanawia się pani, po co było notować i sprawdzać wszystkie te ślady, skoro niektóre prowadziły do ślepej uliczki? Proszę jednak zauważyć: minęła dopiero jedna godzina od chwili, kiedy na skutek meldunku działkowicza przybyliśmy na miejsce tragicznego zdarzenia. Nic nie wiemy! Jeszcze nie znamy nazwiska dziewczyny. Zanim ruszymy cokolwiek z miejsca oględzin, musimy spisać, zabezpieczyć ślady. Taka „głupia” nitka na butelce wina może odegrać rolę najlepszego przewodnika... Niech pani zamknie na chwilę akta. Pozwólmy pracować wyobraźni! ...Kolor swetra dziewczyny był amarantowy. A na butelce zabezpieczyliśmy ślady papilarne opuszka palca, być może palca zabójcy. Butelka jest datowana. Wino z określoną datą zostało dostarczone jedynie do kilku sklepów. Inne po prostu nie zamawiały tego gatunku. Idziemy od sklepu do sklepu. W jednym z nich ekspedientka zapamiętała dwoje młodych, którzy o tej i o tej godzinie zakupili wino. Dziewczyna miała amarantowy sweter. Ludzie lubią zakochane pary, a w każdym razie zwracają na nie uwagę. Chłopiec zresztą mieszka w pobliżu sklepu. Sprzedawczyni mówi do koleżanki po wyjściu swoich klientów: „Nie każda ma takie szczęście. Fajnego chłopaka sobie znalazła!... Dobra rodzina ci Dobrowolscy” (czy inni Kowalscy). Niestety! Nie tak potoczyło się dochodzenie, o czym się pani przekona. Jest jeszcze sześć tomów, przeszło tysiąc stron protokółów. Długa droga... Tymczasem do akcji wkracza lekarz medycyny sądowej. Tak! Ten sam doktor Bolesław Dadej. Może nie był wówczas jeszcze siwy? Pięć lat i nie przespane noce robią swoje! Ekspert medyczny kryminalistycznego laboratorium komendy wrocławskiej MO ustala temperaturę zwłok, objawy stężenia pośmiertnego: Dowiadujemy się, że ofiara miała 150 cm wzrostu. Była smukłej budowy, zęby miała nie zepsute. Obrażenia, których doznała, świadczą o stoczeniu walki, Śmierć nastąpiła około 12 do 16 godzin temu. Narzędziem zbrodni mogła być rozbita butelka. Dr Dadej proponuje kontynuację oględzin oraz przeprowadzenia sekcji w Akademii Medycznej Wrocławia. Badania dokonane w Akademii wykazują obecność bardzo nieznacznego procentu alkoholu we krwi. Wszystko wskazuje na to, że charakter zbrodni był seksualny. Przyczyną nagłej śmierci — uduszenie przez zadzierzgnięcie. Przedtem jednak ofiara została zraniona, najpewniej butelką, która na skutek uderzenia uległa stłuczeniu. Sekcja wykazała prawidłowy stan trzustki, zaczerwienione migdałki. W czasie dokonywania sekcji okazało się, że na prawym jajniku dziewczyny wyrosła torbiel. Prowadzący sekcję lekarz — młody, przystojny brunet — zauważył, że torbiel w tym wieku jest zjawiskiem wyjątkowo rzadkim. Niestety tego rodzaju stosunkowo niewinne zwyrodnienia czasami zmieniają swój charakter, przekształcają się z dobrotliwych w złośliwe. Dziewczyna trafiłaby może za lat trzydzieści — klimakterium bywa okresem niebezpiecznym — na stół operacyjny. Kto wie, może wtedy będzie się mówiło w czasie przeszłym o klęsce raka?... Studenci, którzy asystowali lekarzowi, zaczęli okazywać pewne zniecierpliwienie z powodu przedłużającego się komentarza. Istotnie pora była późna, a on sam umówił się na ten wieczór z pewną miłą dziewczyną. Zakończył więc czym prędzej opis wyników sekcji. Za kwadrans orzeczenie lekarza medycyny sądowej wpłynie do wydziału kryminalnego i powinno posunąć o krok naprzód dochodzenie w sprawie zabójstwa Ireny Sobczak. Oględziny zostały dokonane. Identyfikacja zwłok nie przedstawia trudności. Na okładce słownika napisane jest imię i nazwisko ofiary, choć — kto wie — książka mogła być wypożyczona. Ale już do milicji dobija się rodzina dziewczyny. Zginęła im córka. Nie wróciła na noc. Czy nie odnotowano jakiegoś wypadku na jezdni? Mają niedobre przeczucia... Kapitan Gałecki spojrzał na młodszego, kolegę. — Do roboty! Rodzina, sąsiedzi. Musimy mieć zaraz wywiad. Może jeszcze prędzej!... Porucznik Poreda westchnął. To jemu przypada rola posłańca tragicznej wiadomości. Grupa operacyjna przystępuje do realizacji pierwszej wersji, którą sugerowała relacja Wacława Sujawy. Mogłaby ona nosić przydługi tytuł: „Sprawca, który zabił, wrócił na miejsce zbrodni”. Zwrócić uwagę na kolor garnituru! Szczegół ważny! Odegra rolę w dochodzeniu! Takie przypadki zdarzają się, i nie tylko w kryminalnych filmach. Fakt, że działkowicz widział następnego dnia po popełnieniu zbrodni w pobliżu zwłok mężczyznę w czarnym garniturze, może mieć znaczenie dla dochodzenia. Do akcji włączony zostaje pies milicyjny. Vide protokół: „Tropienie zostało rozpoczęte dnia 14 września o godz. 13. Po nawęszeniu nosem przez psa udał się on (rozumiemy, że chodzi o czworonoga — przyp. W. S.) do leżącego obok denatki słownika. Po obwąchaniu słownika pies poprowadził alejką. Po dojściu do ulicy Torowej pies wszedł do rowu z wodą, gdzie widoczne były ślady stóp. Stamtąd...” Jeszcze kilka ulic psiego spaceru i w końcu zwierzę gubi ślad. I mądrym zwierzakom zdarza się popełniać błędy. Ponieważ czworonogi pomocnik kryminalistyki wraca jednak dwukrotnie w pobliże jednostki wojskowej, została wydana dyspozycja sprawdzenia wszystkich przepustek wydanych na dzień 13 września. Tego dnia, zgodnie z opinią biegłych lekarzy, popełniona została zbrodnia. Każdy żołnierz, który opuścił poprzedniego dnia koszary, jest zobowiązany opowiedzieć się: gdzie znajdował się w godzinach wieczornych? Kto go o tej porze widział i czy może ten fakt potwierdzić? Wersja ta, trzeba powiedzieć, narobiła niemało kłopotu, i to nie tylko inspektorom wydziału kryminalnego. Pewien żołnierz opuścił koszary bez przepustki i nie chciał kompromitować dziewczyny. Sytuacja między młodymi była napięta. Dziewczyna domagała się decyzji, powoływała na swój stan... odmienny. Żołnierz zaś otrzymał anonim, że to nie on jest tym mężczyzną, który powinien poczuwać się do obowiązku. Autorka listu podała mu miejsce i godzinę spotkania i przyrzekła podać osobiście bliższe informacje. Na spotkanie przyszła najbliższa koleżanka narzeczonej żołnierza, rywalizująca o względy chłopaka. Wyśmiał ją i wrócił do jednostki z postanowieniem przyspieszenia terminu ślubu, a na drugi dzień już był przesłuchiwany. W końcu zmuszony był odtworzyć przebieg wieczoru. Uwolnił się od podejrzenia o zbrodnię, ale zarobił trzy dni aresztu za samowolne opuszczenie koszar. Przyjął tę karę jak dobrodziejstwo... A wersja, którą można by nazwać kryptonimem: „Jednostka Wojskowa”, została zamknięta. Misja por. Poredy, prowadzona równolegle z tropieniem śladów przez psa milicyjnego, figuruje na następnych stronach protokółu. Adres podany przez matkę ofiary prowadzi do dzielnicy robotniczej Wrocławia, na dalekie peryferie. Pośpiesznie zasięgnięta opinia o rodzinie denatki brzmi: „Z dotychczasowych ustaleń wynika, że są to ludzie spokojni, przeciętnie sytuowani. Strona moralno-etyczna nie budzi zastrzeżeń...” Wrocław to nie Londyn, chociaż jego patriotycznym mieszkańcom może się wydawać wielką metropolią. Wiadomości rozchodzą się błyskawicznie. Do Sobczaków dotarła już straszliwa wiadomość. Ojciec Ireny nie był w stanie iść do pracy. Jest zatrudniony w hucie, nie figuruje w statystyce absencji. Tłumaczy się, że musiał pozostać w domu ze względu na żonę. Inspektorowi Poredzie sprawia pewną ulgę to, że może mu pomóc wystawiając urzędowe zwolnienie. Pierwsze zeznanie ojca: Irena jest — przepraszam — była uczennicą VIII podstawowej. Średnio zdolna. Niezbyt pilna. Żadnych kłopotów wychowawczych nie sprawiała. Uczęszczała do kościoła oraz na lekcje religii. Raz jeden ją uderzył, bo spóźniła się wieczorem do domu. A może był wtedy „na żużlu”? Lubi wypić, ale nie często mu się to zdarza... Później okaże się, że uderzył Irenkę kilka razy. Konflikty były spowodowane niewielkim spóźnieniem dziewczyny w godzinach wieczorowych... Matka relacjonuje: „Pracuję jako sprzątaczka na poczcie. Mam czworo dzieci. Dwóch chłopców oraz dwie dziewczynki. Tego dnia, to znaczy wczoraj, moja córka Irenka wyszła o 7 z domu. Co córka jadła na śniadanie?... Nie wiem, co jadła, gdyż ja się udałam do pracy na poczcie. Kiedy wróciłam do domu, była już tam córka. Do obiadu podałam zupę pomidorową z ryżem. Nie, drugiego dania nie było. Tylko zupa. Moja córka Irena zapytała mnie, czy może iść na zakupy. Dałam jej 20 złotych. Udała się do sklepu, nie wiem którego, i przyniosła dwa kg chleba i margarynę. Potem wyczyściła rower na podwórku i przygotowała się do pójścia na naukę języka niemieckiego. Odprasowała sobie spodnie i o godz. 16 wyszła z domu, udając się do Młodzieżowego Domu Kultury, gdzie odbywały się kursy obcego języka. Ile mogła mieć przy sobie pieniędzy? Około 10 złotych. Prostuję: nie posiadała pewno żadnych pieniędzy, ponieważ tego dnia pożyczyła sobie od swojej koleżanki Marioli Różyckiej złotówkę. Jak była ubrana? W spodnie teksasy i sweter koloru amarantowego. Posiadała przy sobie następujące przedmioty: kolczyki złote w kształcie listka kwiatu polnego grochu. Pośrodku osadzony był koral. Na palcu nosiła pierścionek srebrny z czerwonym oczkiem. Nie! Nie miała żadnego chłopca, z którym się przyjaźniła. Zawsze po zajęciach w MDK, koło godz. 19, wracała do domu. W dniu wczorajszym o godz. 19.30 udałam się do pętli tramwajowej, gdyż myśleliśmy, że tym tramwajem przyjedzie córka. Czekaliśmy do 22. W nocy telefonowaliśmy do pogotowia... Irenkę trzymaliśmy w dyscyplinie, gdyż jak się zorientowałam, była skłonna ulec, szczególnie w propozycji pójścia do kina, ponieważ była kinomanką. Niejednokrotnie miała pretensje, że jej nigdzie nie puszczamy. Mówiłam, że dzieją się różne rzeczy. Odpowiedziała, że nie jest taka głupia i nie dałaby się nigdzie zaciągnąć. W dniu 13 września nie zauważyłam u mojej córki Ireny zmian w zachowaniu się lub jakiegoś podniecenia...” Pytanie o jadłospis obiadu, który Irena spożyła w dniu 13 września, nie jest przypadkowe. Ustalono przecież dokładnie i w sposób naukowy na sekcji, co dziewczyna spożywała przed śmiercią, co piła. Jeżeli znana będzie treść obiadu, można sobie postawić takie oto pytanie: czy między opuszczeniem domu a udaniem się na teren parku pocmentarnego dziewczyna nie wstąpiła do restauracji? Z tych nikłych śladów można by wydedukować, do jakiego lokalu skierowała swoje kroki. Czy był to bar mleczny, rybny, ciastkarnia? I dalej: każdy lokal gastronomiczny ma swoje dania, wyroby, specjały. W ten sposób istniałaby pewna, naturalnie niewielka, szansa odnalezienia miejsca, w którym dziewczynka się znalazła, i to prawdopodobnie z napastnikiem. Trudno bowiem było przypuszczać, żeby wstępowała sama do restauracji czy baru. W domu Sobczaków liczyła się każda złotówka. Niewykluczone, że gdy jadła z apetytem dorsza po grecku czy bigos — kelnerka zauważyła twarz mężczyzny, włosy, jakiś znak szczególny. Nadzieja słaba, wątła, ale może... W tym wypadku jednak porównanie posiłku domowego z wynikami sekcji nie wniosło nic nowego poza faktem wypicia przed zejściem — powiadają, że w lepszy świat — niewielkiej ilości alkoholu. Mógł to być jeden kieliszek wina... Mieścimy się wciąż w dacie 14 września; Jedna wersja zawiodła. Kierunki następnych? Żeby je wyznaczyć, należy zebrać jak największą ilość szczegółów, które pozwolą odtworzyć ostatni dzień życia Ireny Sobczak. Matka Ireny niewiele pamięta. Może jakieś drobne spostrzeżenia, najmniej znaczące? Próbowała sobie cokolwiek przypomnieć: „Kiedy córka wychodziła o godz. 16, kierując się do tramwaju, na ulicę Opolską, nie rozmawiałam z nią. Tylko mąż zwrócił Irenie uwagę, żeby za późno nie wracała. O ile pamiętam, miała na nogach skarpetki kolanówki oraz botki gumowe. Jaką bieliznę posiadała na sobie moja córka Irena, nie pamiętam. Jakie reformy, także nie jestem w stanie podać, bowiem nie byłam obecna w domu, gdy się ubierała. Pragnę dodać, że mąż, pracujący wtedy w ogródku, pytał Irenę, co ma za spodnie. Zwróciłam mu uwagę z powodu nierozpoznania tych spodni, które jej razem kupiliśmy. W zasadzie córka moja nie wychodziła w spodniach, jedynie wtedy, kiedy było zimno. Wkładała je za namową męża...” Brat Zygmunt, który odegra w tej sprawie niemałą rolę, trochę inaczej interpretuje sprawę spodni: „Po powrocie z pracy do domu dowiedziałem się, że siostra moja Irena chciała ubrać się w wyjściową sukienkę, ale ojciec jej na to nie pozwolił. W związku z tym prasowała sobie spodnie, aby w nie się ubrać, wychodząc z domu...” Irena podkreśla w rozmowach, że wybiera się do MDK! A więc może miała jakieś plany tego dnia? Piętnastoletnie dziewczęta wcześnie teraz dojrzewają. Ale inny świadek, który zeznaje za chwilę, zaprzeczy tego rodzaju przypuszczeniom. Okazało się, że kwadrans przed 16 Irena spotkała swoją najbliższą przyjaciółkę i sąsiadkę — Mariolę Różycką. Tę, co jej pożyczyła złotówkę. Dziewczynka zeznaje w obecności swojej matki: „Tego dnia widziałam Sobczak, jak czyściła rower i schowała go do piwnicy. Około 15.45 rozmawiałam z nią. Powiedziałam jej, że tego dnia, to jest 13.IX, nie pójdę na lekcję języka niemieckiego, ponieważ mam zbiórkę harcerską. Zaznaczam, że razem z Ireną chodziłam na lekcje języka niemieckiego do MDK, przy ul. Kołłątaja. W tym roku lekcje odbywały się dwa razy w tygodniu: o godz. 16.30 w środę i o 17.40 w piątek. Podczas gdy Irena czyściła rower, rozmawiałam z nią, lecz nie zwierzała mi się, że jest z kimś umówiona. Nigdy mi się również nie zwierzała, że ma jakieś sympatie. Będąc w MDK nigdy nie widziałam, aby Irena Sobczak przyjaźniła się z chłopcami. Zawsze po skończonej lekcji, która trwała 45 minut, przyjeżdżałyśmy razem do domu. Jeździłyśmy tramwajem linii 19”. Linia tramwaju została podkreślona przez protokolanta czerwoną kreską. Może właśnie na tej linii spotkała się dziewczynka ze swoim zabójcą?... Nie tracimy kontaktu z Ireną do 16. Do chwili, kiedy ojciec krzyknął za wychodzącą dziewczynką: „Nie wracaj zbyt późno”! Spróbujmy iść dalej śladem gumowych botków Ireny Sobczak tak długo, aż nie stracimy jej z oczu. Ubrana w płócienne porcięta, z tandetną torebką nylonową przewieszoną przez ramię, w tanich kolczykach w uszach i ze słownikiem polsko-niemieckim w torebce ruszyła dziewczynka w stronę pętli tramwajowej. Tam spotkała ją inna koleżanka — Zofia Santor, która wsiadła z nią do wozu tramwajowego. A więc jest żywa, cała, wiemy, co mówiła, jak się zachowywała. Irena, Zofia i jej mały brat przystanęli na pomoście tramwaju. Można swobodnie pogadać. Ten brat przysłuchiwał się rozmowom starszych dziewczynek. Będzie mógł składać zeznanie w sprawie zabójstwa Ireny Sobczak jako świadek. Irena nie była tego dnia specjalnie gadatliwa. Powiedziała, że jedzie na lekcję niemieckiego do MDK. Akurat wtedy Zofia zerknęła na zegarek. Była 16.25. Tramwaj przystanął. Irena pożegnała się i wysiadła. Zofia odprowadzała ją wzrokiem. I była zdziwiona, bo Irenka poszła w kierunku przeciwnym niż MDK. A mianowicie w stronę Dworca Głównego. Miała co prawda trochę czasu do rozpoczęcia lekcji. Był piątek. Powinna była trafić na Kołłątaja o godz. 17.40. Dlaczego Irena Sobczak nie poszła do MDK? Ale nie poszła na kurs tego dnia. Zofia Santor była prawdopodobnie ostatnim świadkiem, który rozmawiał z dziewczyną przed dramatem, który za kilka godzin się rozegra. Albowiem inny kolega — Andrzej Turek, który także uczęszcza na kursy języka niemieckiego — pamięta dokładnie, że kiedy czekał na rozpoczęcie lekcji, a był zapisany na następną turę, zaraz po Irenie, nie widział Sobczak pośród dziewcząt opuszczających klasę. Nikt inny nie spotkał jej tego piątku w MDK. Pytanie: z jakiego powodu, z czyjej namowy czy przymusu znalazła się Irena Sobczak wieczorem, około 22 — taką godzinę ustalił w ostatecznej ekspertyzie lekarz medycyny sądowej — na terenie pocmentarnego parku Karłowic? Co przeważyło strach przed ciężką ręką ojca?... Wersja „fryzjera”. Czyżby Fedecki był sprawcą Nadal nie ma potrzeby zrywania kartki z kalendarza. Jest wciąż 14 września! 26 inspektorów penetruje miasto w poszukiwaniu zabójcy. Pierwsze pytanie: kto w dniu 13 i 14 września na terenie miasta Wrocławia musiał korzystać z pomocy pogotowia ratunkowego?... Człowiek zraniony, skaleczony nie musi być sprawcą, ale może nim być. Przecież nikt się nie poddaje bez walki. Nawet słaba dziewczyna. Broni się, bije, drapie. Jeżeli w grę wchodziło szkło (stłuczona butelka), zranienia bywają niebezpieczne, mogą zmusić przestępcę do korzystania z pomocy lekarskiej. Lista pacjentów pogotowia była wcale pokaźna: złamanie kości nosa, tłuczone rany, podbiegnięcia — do koloru, do wyboru. Przypadek „podejrzenia na wyrostek robaczkowy” zabrzmiał w tym spisie optymistycznym akcentem. Wreszcie w trakcie tych poszukiwań natrafiono na ślad. Notatka służbowa oficera dyżurnego komendy brzmi następująco: „Przy przejmowaniu służby przekazano mi Fedeckiego Zbigniewa, który w dniu 14 września o godz. 9 rano obmywał się w WC Dworca Głównego. Był cały podrapany i pokrwawiony. Przyprowadzony jest podejrzany o dokonanie morderstwa na nieletniej dziewczynce”. Natychmiast przesłuchuje się Fedeckiego; Podejrzany zaklina się, przysięga, że nie znał żadnej nieletniej dziewczynki. Nie ma takich rzeczy w głowie. — Skąd są te podrapania, zranienia? Nie znajduje odpowiedzi na to pytanie. Gdzie mieszka? W Wolsztynie!... To co robi we Wrocławiu? W jakim celu przyjechał? Czy ma delegację służbową? Przecież pracuje... Nie może się uspokoić. Nie jest w stanie] odpowiedzieć na żadne z pytań. Nie wie bowiem, w jaki sposób znalazł się we Wrocławiu... Podają mu walerianę. Powoli odzyskuje równowagę. Kpt. Gałecki wyjmuje z szuflady pusty arkusz protokołu. Notuje zeznania podejrzanego: „Dnia 2 września zostałem wydelegowany wraz z grupą robotników naszego przedsiębiorstwa do dokonania próbnych wierceń na stacji w Bo Janowie, pow. Leszno. W zależności od pracy nocuję w wagonie kolejowym albo wracam do domu, tj. do Wolsztyna. W dniu 13 września wyjeżdżałem do pracy pociągiem o godz. 5.52 rano. Pracowałem do 14.30, na co mam wielu świadków. Później pojechałem do Leszna, gdyż tam mam znajomego, od którego chciałem pożyczyć pieniądze i ogolić się, bo zapomniałem zrobić to rano. Przyjechałem do Leszna o 15.10 i z kolegą Słupskim poszliśmy na piwo do restauracji kolejowej. Tam rozstaliśmy się i ja poszedłem na budowę przychodni lekarskiej, przy ul. Dworcowej, do kolegi Leona Sterny, który na tej budowie pracuje. Po krótkiej rozmowie z kolegą udaliśmy się do budki z piwem, gdzie również wypiliśmy po jednej butelce piwa 0,33. Wróciłem na wymienioną budowę i spotkałem znajomego nazwiskiem Markowski, który to znajomy szykował się do wyjścia. Sterna poszedł w inną stronę, a ja z Markowskim udaliśmy się do restauracji na kawę. Tam wypiliśmy po 0,5 litra wódki czystej i po dużej kawie ze śmietanką. W «Ratuszowej» przebywaliśmy koło pół godziny, po czym Markowski poszedł do domu, a ja skierowałem się do mojego przełożonego, Edmunda Chrobaty, celem pożyczenia pieniędzy. Była godzina 17. Chrobata pożyczył mi 200 zł, w dwóch banknotach po 100. I wtedy poszedłem do fryzjera celem ogolenia się. Zakład fryzjerski mieści się przy tej samej ulicy co CPN, tj. przy trasie prowadzącej do Poznania. U fryzjera byłem tuż przed zamknięciem lokalu. Znajdował się tam właściciel i jeszcze jeden klient. Usiadłem na fotel, gdzie zostałem ogolony przez jedną z pracownic. Po ogoleniu i zapłaceniu należności w kwocie 10 zł oraz dwóch złotych jako napiwku dla golącej mnie pracownicy zamierzałem opuścić lokal. W związku z tym jednak, że usłyszałem dyskusję między właścicielem zakładu a tym klientem, dołączyłem się do dyskusji, która była na tematy polityczne. W międzyczasie dwie pracownice wyszły z lokalu, a my pozostaliśmy w trójkę. W trakcie dyskusji kierownik oraz klient zaproponowali mi wypicie wódki. Zgodziłem się na ich propozycję i w trójkę zaczęliśmy pić. Była to wódka gatunkowa, nazwy nie pamiętam, w ilości pół litra. Ja pamiętam, wypiłem dwie kolejki w musztardówce. Od momentu wypicia drugiej szklanki straciłem przytomność i już nic nie pamiętam... Dnia 14 września o godz. 4.20 obudziłem się w wagonie jadącego pociągu, po czym uświadomiłem sobie, że jadę w niewłaściwym kierunku. Zauważyłem przy sposobności, że cały jestem poplamiony krwią. Ponieważ nie miałem lusterka i nie mogłem się sobie dokładnie przyjrzeć, na najbliższej stacji wysiadłem. Zrozumiałem, że najlepsze połączenie, jakie mogę mieć do pracy, to przez Wrocław, a następnie w kierunku Bojanowa. Do Wrocławia przyjechałem o godz. 7. Miałem kilka minut czasu do mojego pociągu. Poszedłem do toalety. Poprosiłem kobietę tam siedzącą o ręcznik i mydło. I wtedy popatrzyłem do lustra. Całą twarz miałem zawalaną krwią. Kiedy obmywałem te ślady, podszedł mężczyzna, pokazał mi legitymację i odprowadził mnie do komendy MO...” — Uwierzyła pani w zeznanie tego pijusa?... Mnie ono wydało się wiarogodne — powiedział kpt. Gałecki. — Nie stać go na wymyślenie takiej ilości szczegółów. Konfabulacja wymaga sprytu, wyobraźni. Ale byłem zobowiązany sprawdzić, czy Fedecki nie wymyślił tego fryzjera: I co robił po zamknięciu zakładu? Stracił w pewnym momencie pamięć? Dobra! A jeżeli znalazł się we Wrocławiu? Pijany? Może zaczepił piętnastoletnią Irenę? Skąd ta krew, zadrapania?... Służba kryminalna niczego nie mogłaby wykryć bez sieci ścisłej współpracy; Jeden telefon do Leszna. I oto rysuje nam się obraz drugiej połowy dnia „człowieka poczciwego”: Pracowniczka zakładu — Jadwiga Lotna — przypomniała sobie od razu tego klienta. To przez te dwa złote napiwku, które jej „dał. Warto być eleganckim. Mężczyzna ten, który prosił o ogolenie, nie sprawiał wrażenia pijanego. Za to szef sączył od rana „Pomorzankę”. Do opuszczenia przez nią zakładu nic się nie działo. Kiedy jednak na drugi dzień wróciła do pracy, blat stołu był stłuczony. Koleżanka z sąsiedniego sklepu słyszała odgłos awantury. Lotna przeczytała protokół, podpisała. Nie zawierzając pracowniczce zakładu, której zeznania mogą być nieobiektywne ze względu na widoczną niechęć do szefa, przesłuchany zostaje inny świadek — mieszkanka Leszna, Zofia Przyjemska, która zeznaje: „W dniu 13 września około 19 z minutami wyszłam z domu na ulicę Karasia, gdzie posiadam kurnik. Przechodząc koło prywatnego zakładu fryzjerskiego, znajdującego się na rogu ulicy Karasia i Narutowicza, zostałam zaczepiona przez mężczyznę nazwiskiem Stefan Bryl. Była dokładnie godzina 19.50. Bryl był w stanie nietrzeźwym i zaczął mi ubliżać słowami... Stwierdzam jednak, że o godz. 19.50 tylko dwóch mężczyzn piło w zakładzie fryzjerskim...” Z tego zeznania wynika, że koło godz. 18 Fedecki był już w pociągu i mógł być sprawcą zabójstwa. W związku z powyższym koledzy w Lesznie przesłuchują dalszych świadków. Przede wszystkim Stefana Bryła, który chcąc bronić kompana zeznaje, co następuje: „Sam wyszedłem z zakładu wraz z klientem Fedeckim, który wcale nie był zakrwawiony. To on właśnie zobaczył Zofię Przyjemską, podpatrującą ciekawie przez okno, co to się u fryzjera dzieje. Ubliżenie polegało na tym, że Fedecki jej powiedział: «Niech pani niczego nie przeoczy, wstrętny szpiegu!» A pęknięta szyba jest stąd, że w pewnym momencie dyskusji politycznej, cośmy się różnili zdaniem, właściciel zakładu uderzył w stół i... pękła szyba...” Sam właściciel zakładu, ob. Jan Kaczor, zeznał, że nic nie pamięta — ani Fedeckiego, ani Bryla, ani dyskusji politycznej, której nigdy nie prowadzi. Po prostu pustka, w której bulgocze „Pomorzanka”. Nadto Brył nieświadomie utrudnił sytuację swojego kumpla. Jeśli bowiem Fedecki nie został pokaleczony w trakcie awantury u fryzjera, musiał brać udział w jakimś konflikcie. Może to miało miejsce w parku pocmentarnym Wrocławia? W dodatku wrabia przyjaciela w sprawę o ubliżanie Przyjemskiej. Murowane kolegium!... Na szczęście znaleźli się świadkowie, którzy widzieli Fedeckiego z twarzą poranioną, krwawiącą, kiedy wsiadał do pociągu. Wraz z tym ostatnim meldunkiem z Leszna nadeszło orzeczenie eksperta medycyny — dra Dadeja. Opierając się na bezstronnym autorytecie nauki orzeka, że „otarcie naskórka u ob. Fedeckiego w punktach: a, b, c, d powstało od działania z małą siłą narzędzia względnie narzędzi tępokrawędzistych. Rana policzka jest rezultatem działania narzędzia ostrokrawędzistego, poruszającego się wzdłuż jego osi”. A więc jednak brzytwa! Kpt. Jerzy Gałecki, który sam nie pije, a więc z trudnością znosi klientów Monopolu Spirytusowego, wezwał „z przechowalni” Fedeckiego. Spojrzał na twarz, porżniętą na skutek „namiętnej dyskusji politycznej”, i powiedział krótko: „Szoruj stąd!” A ob. Fedecki, szczęśliwy, że się wyplątał ze sprawy, o Jezu, za zabójstwo, pobiegł truchtem przez planty nadodrzańskie do fryzjera. Musiał się ogolić przed pokazaniem się żonie w Wolsztynie. Czy jednak dojedzie?... Niedługo przyjdzie zamknąć dzień 14 września. Jeszcze krótka notatka służbowa. Inspektor Kolat pisze: „W dniu dzisiejszym z polecenia z-cy naczelnika wydziału (rozumiemy, że kryminalnego — przyp. W. S.) udałem się na ul. Kamińskiego w celu przeprowadzenia rozmów z mieszkańcami budynków znajdujących się w okolicy parku pocmentarnego Karłowic. Zabrałem ze sobą dzielnicowego KD MO Psie Pole, który zna dobrze tych ludzi. W rozmowie z lokatorami budynków ustaliłem, że na cmentarzu, gdzie znaleziono zwłoki Ireny Sobczak, schodzą się codziennie chłopcy i dziewczyny. Odbywa się tam picie wina, palenie papierosów, słychać krzyki. Ale w dniu 13 września mieszkańcy ci niczego podejrzanego nie zauważyli. Panował tego dnia zupełny spokój...” Dwie hipotetyczne wersje. Ale która się sprawdzi? Zerwana kartka z kalendarza. Mamy już 15 września. Pierwszy dzień po odkryciu zabójstwa, dzień najważniejszy, nie przyniósł rozwiązania nagłej śmierci nieletniej Ireny Sobczak. Niedobrze! Pozostawiono sprawcy czas, szansę, by otrząsnął się z szoku, którego doznaje prawie każdy zabójca, nawet najbardziej zdemoralizowany. Ale wstrząs związany jest z przeżyciem wizualnym, samym aktem napaści. Za kilka godzin, czasem prędzej, szok mija, instynkt samoobrony dominuje u psychicznie zdrowego człowieka. Napastnik wygrywa czas dla namysłu, wykorzystuje go — przynajmniej może wykorzystać — dla znalezienia sobie zasłony w postaci „alibi”. Może pojechać, zadzwonić do przyjaciela, ustalić, gdzie był, co jedli, o czym mówili... A więc nie mą co liczyć na szczęśliwy zbieg okoliczności. Zabójca nie pozostawił wizytówki w postaci niezawodnego śladu, nie zgłosił się dobrowolnie — i takie fakty mają miejsce. Trzeba wypracować plan dalszego działania. Naczelnik wydziału kryminalnego — tęgi, jowialny i znany ze znakomitego „nosa” — mjr Zenon Kowacz, prosi inspektorów na odprawę. Godzina 8 rano. Pokój pełen ludzi i dymu. Szurają, przynoszą krzesła, próbują załatwić jakieś zaległe sprawy, spotkania: Dzwoni telefon. Żeby to jeden. — Proszę się wstrzymać od palenia papierosów!... Major źle znosi niepowodzenia. A kto je lubi? Sprawa Sobczak nie może się znaleźć w kartotece „NN” — sprawcy nie znaleziono! Na krzesłach, oknie, przy stole rozsiedli się inspektorzy sekcji zabójstw. Notatnik, długopis w pogotowiu. Wiedzą dobrze o „polce”, która ich czeka. — Poproście panią Jankę! Wchodzi sekretarka. Jest niemłoda, nie zadbana. W konwencji książek kryminalnych sekretarki bywają fascynującej urody i elegancji, uczestniczą w śledztwie, a wdzięczny inspektor poślubia je na ostatniej stronie powieści. Nie mogę jakoś natrafić na podobny układ w naszej służbie kryminalnej. Pani Janka nie pretenduje do roli modelki, ale za to wie, że w wypadku zabójstwa musi wyprzedzać życzenia majora. Wchodzi do gabinetu i bez słowa rozdaje każdemu z obecnych spięte kartki maszynopisu. Plan strategiczny ścigania zabójcy Ireny Sobczak. W sztabie wydziału opracowane zostały dwie wersje. W ich ramach każdy z inspektorów otrzyma dla siebie specjalne zadanie. Plan wydaje się tak logiczny, że nic innego nie można by wymyślić. Oto jego pierwsza wersja: Zabójstwa Ireny S. mogła dokonać osoba znana jej osobiście, z którą od miesiąca lub nieco dłuższego czasu utrzymywała kontakt. Znajomość taką mogła nawiązać dziewczyna: a) w miejscu zamieszkania, b) na ulicy, c) w MDK, czyli w Młodzieżowym Domu Kultury, d) na półkolonii. Za powyższą wersją przemawiają następujące okoliczności: 1) W dniu krytycznym Irena S. pojechała na kurs języka niemieckiego, nie udając się jednak w kierunku MDK. 2) Udanie się w stronę Dworca Głównego może świadczyć o tym, że Irena, dysponując wolną godziną czasu, jeszcze przed rozpoczęciem kursu poszła na spotkanie z umówionym mężczyzną bądź spotkała tego znajomego przypadkowo w okolicy dworca. 3) Znalezienie jej zwłok w rejonie Karłowic wskazuje, że musiała się tam udać dobrowolnie z osobą jej wskazaną. A teraz uwaga, druga wersja: Zabójstwa Ireny S. dokonać mogła osoba nie znana jej bliżej, a poznana krytycznego dnia w okolicach Dworca Głównego Wrocławia. Za powyższym przemawiają wymienione niżej, a przypuszczalne okoliczności: 1) W dniu krytycznym w rejonie dworca PKP Wrocław dziewczyna, dysponując godziną czasu do rozpoczęcia kursu niemieckiego, została „poderwana” przez nieznanego mężczyznę, który musiał dokonać tej namowy, używając przekonujących argumentów. Skłoniły one I. S. do udania się z nim w kierunku Karłowic. 2) Wariant ten przewiduje posiadanie własnego lub pożyczonego samochodu. Jest możliwe, że mężczyzna pod jakimś pretekstem zwabił Irenę S. do wozu i wywiózł w stronę Karłowic. 3) Dziewczyna poznała przypadkowo osobnika, z którym, nie mając chęci na udział w kursie niemieckiego, udała się dobrowolnie na teren pocmentarny w dzielnicy Karłowice. Każda wersja, jej poszczególne warianty były znakomicie logiczne. Każda z nich mogła, ale nie musiała, odpowiadać faktycznemu przebiegowi tragicznego wieczora. Na końcu jakiej to drogi czeka na inspektora służby kryminalnej — zabójca? Człowiek nieszczęśliwy czy sadysta? Umierający co godzina ze strachu czy planujący dalsze przestępstwa przeciwko ludzkiemu życiu? Osobnik zdemoralizowany czy chory psychicznie? Jedno można było antycypować bez ryzyka omyłki: sprawcą był mężczyzna! Kobiety, i to na całym świecie, rzadko są zabójczyniami. Nie w tym jednak rzecz. Mimo że Irena Sobczak nie została zgwałcona, zabójstwo miało charakter seksualny. Winnym mógł być teoretycznie każdy osobnik płci męskiej, z którym Irena zetknęła się przypadkowo czy świadomie. Bagatela! Wrocław zamieszkuje około 250 tys. mężczyzn: Jeżeli nawet wyłączymy najmłodsze roczniki... Sytuacja w wydziale kryminalnym nie zapowiadała spokoju. Był to fatalny okres: W takim to czasie żony inspektorów mówią do dzieci: — Zejdź mi z oczu! A jeśli są mądre — nie każdy ma szczęście napotkać rozsądną kobietę — nie pytają mężów: — No i jak ci dzisiaj poszło?... Zabójstwo Ireny S. było trzecim z kolei w pechowej serii. W tym samym mniej więcej okresie zostały popełnione dwa morderstwa, które poruszyły opinię społeczną miasta. Zaginęła i nie odnalazła się wśród żywych piętnastoletnia Maria Dunka. Ofiarą homoseksualisty padł mały chłopak. Za dużo dramatów jak na jeden Wrocław. Wiadomo, miasto jest kotłem, w którym wymieszała się ludność ze wszystkich regionów kraju. Okoliczność sprzyjająca anonimowości, poczuciu bezkarności. Ludzie z jednej kamienicy nie znają się wzajemnie. Miasto wprawdzie zmieniło swoją twarz, i to kilka razy. Ci, którzy przybyli kiedyś w poszukiwaniu przygody, łatwych pieniędzy, awantury — dziś stanowią stateczną społeczność Wrocławia. Ale z kolei osobnicy z marginesu zaczęli zbyt często odwiedzać to miasto, i to nie w celach turystycznych. Miasto jest duże, w pobliżu granica, zawsze się znajdzie coś do roboty. Słowem — środowisko barwne, interesujące. Jednakże milicja nie może się zajmować studiami socjologicznymi. Musi wykryć przestępcę. Na biurku majora zadzwonił wewnętrzny telefon. Podniósł słuchawkę i z wyrazu twarzy można się było domyślić treści rozmowy czy raczej czyjegoś nerwowego monologu. Major Kowacz odłożył słuchawkę i powiedział prawie pogodnie: — Idę na górę. Warszawa dzwoni i pyta, czy nie chcielibyśmy, ażeby nam przysłali kogoś do pomocy? Niech to wszyscy diabli!... Wyszedł i nawet nie trzasnął drzwiami.1 Teraz można było zapalić. Inspektorzy ruszyli się z miejsc. — Co to, czy tylko u nas zdarzają się zabójstwa? — powiedział kpt. Gałecki. — Wiemy, na jakim świecie żyjemy. A jak się co zdarzy, zaraz nerwy... No dobrze! Opracuję wersję „podrywacza”. Już mi się rzygać chce od tych śliniących się starszych panów z wypożyczonymi samochodami... Matka mówi, że była posłuszna, nie zepsuta. Nie taka jak inne dziewczęta. Ale kto to wie? Najmniej własna matka!... Była podobno kinomanką: Tak twierdzi Sobczakowa. Co to znaczy kinomanka? Że do kina chodziła? Trzeba z nią porozmawiać! Ale zaczął od przesłuchania po raz drugi Marioli Różyckiej... Realizujemy wersję „podrywacza”. Pieszy? Zmotoryzowany? Dzieci z klasy Ireny trwały w stanie podniecenia. Szkoda było marzyć o normalnym prowadzeniu lekcji. Szczególnie dziewczęta. Przypominały sobie powiedzenia tej Ireny, jej znajomości, przyjaźnie. Wyolbrzymiały wagę szczegółów, być może, bez znaczenia, chociaż kto wie? Ciekawe, że w tym małym, dziecinnym światku straszna wiadomość nikogo nie przeraziła. Zdrowe, młode, wesołe, nie pogodzą się tak łatwo z faktem śmierci. Być może, wyobrażały sobie, że lada chwila Irena zjawi się w klasie: — A kuku! — Dorośli to zawsze coś wymyślą, nastraszą... Dzwonek na pauzę. Wybiegły z klasy i nie zwróciły uwagi na mężczyznę, który wyczekiwał kogoś na korytarzu. Ostatnia opuściła klasę wychowawczyni, obejmując ramieniem małą blondynkę. Szły w stronę okna. Tym razem inspektor rozmawiał z dziewczynką bez asysty jej matki. Okazało się, że poprzednim razem nie powiedziała wszystkiego, co wie o sprawie, i zgodziła się uzupełnić swoje zeznania: „Jednego dnia, a którego, to dziś nie pamiętam, kiedy wyszłyśmy obie z MDK, poszłyśmy w kierunku skrzyżowania ulicy Świerczewskiego i Kołłątaja. Zatrzymałyśmy się obie przy sklepie «Czerwony Kapturek», oglądając wystawę. W tym momencie doszedł nie znany nam osobnik, lat około 30, może 32. Twarz miał pociągłą, lekko piegowatą, nos spiczasty. Seplenił w mowie na literę «r». Ten osobnik zaproponował nam pójście do kina. Sobczak wyraziła z początku chęć, ale ja odeszłam. Po upływie około trzech minut przybiegła do mnie i powiedziała, że nie pójdzie do kina. Tego osobnika widziałam jeszcze dwa razy tam, gdzie poprzednio, lecz nie zaczepiał nas, tylko patrzył w naszym kierunku. Uważam, że gdybym go zobaczyła, mogłabym go rozpoznać...” Konsekwencją tej rozmowy jest notatka służbowa, dołączona do akt sprawy: „Za zgodą ob. Różyckiej zaprowadziłem w dniu 17 i 18 września córkę jej Mariolę na ulicę Świerczewskiego i w okolicę sklepu «Czerwony Kapturek». Chodziło o rozpoznanie mężczyzny, który proponował jej oraz nieżyjącej Irenie Sobczak udanie się do kina. Za drugim razem świadek wskazała na osobnika, który przechodził ulicą, mówiąc: «To ten!» Ponieważ świadek nie była pewna, poleciłem jej jeszcze raz dobrze się przyjrzeć, kiedy osobnik ten zatrzymał się przy budce z wodą sodową, co świadek uczyniła i po krótkiej chwili namysłu orzekła, że chyba to jest ten”. Mężczyznę wylegitymowano. Był to urzędnik biura geodezyjnego, który wracał po pracy do domu. Ponieważ z wyglądu nie przypominał „podrywacza” opisanego przez świadka, nie seplenił, literę „r” wymawiał prawidłowo oraz zaprzeczał, jakoby kiedykolwiek zapraszał wskazanego mu świadka do kina — inspektor wydziału kryminalnego nie widział potrzeby i możliwości dalszego przesłuchiwania pana geodety. Zresztą był to człowiek, który miał opinię dobrą, nigdy nie był na bakier z prawem. Wersja: „Sprawca, z którym znajomość Irena mogła nawiązać na ulicy”, skończyła się w końcu niepowodzeniem. A może „podrywaczem” będzie mężczyzna, którego dziewczynka znała, choćby z widzenia. Ktoś, kto mieszka w okolicy, zna rodziców lub krewnych? W tej nowej sytuacji kpt. Gałecki zdecydował ponownie nawiązać kontakt z rodzicami ofiary. Pytania, zadawane w sposób możliwie delikatny, dotyczyły mężczyzn zamieszkałych w pobliżu i nie cieszących się najlepszą reputacją. Chodziło o kierowców lub właścicieli prywatnych taksówek, którzy objawiali zainteresowanie młodymi dziewczętami. Czy któryś z nich nie odwoził raz lub więcej razy Ireny z MDK do domu? O ile pamięta, matka wspominała, że jej córka bardzo lubiła jeździć taksówką. Ze statystyk milicyjnych wynika, że wśród kierowców i taksówkarzy trafiają się osobnicy o wybujałej wyobraźni erotycznej. Wiadomo, że ludzie, którzy przekraczają barierę określaną jako norma seksualna — pchają się do zawodów, w których łatwiej o intymną okazję. Samochód, który pędzi nocą, wagon kolejowy... Ze statystyki światowej dotyczącej przestępstw seksualnych wynika, że wśród pracowników wagonów sypialnych spotyka się większy procent zboczeńców aniżeli w szeregu innych zawodów. W takich wypadkach można łatwo pomylić przyczynę ze skutkiem. Najczęściej bowiem określone cechy osobowości determinują wybór takiego zawodu, który stwarza pożądane układy i sposobności. Szkoda czasu na filozofię. Trzeba „przeczesać” to środowisko! Nie czas jednak na refleksje, kiedy przed kpt. Gałeckim otwiera się nowa ewentualność. Sobczakowa przypomina sobie kierowcę nazwiskiem Przybylski, który woził dwa razy ich córkę taksówką. Jest to człowiek żonaty, mieszkający w pobliżu ich domu. Jej nieżyjąca córka odwiedzała państwa Przybylskich kilkakrotnie. Kiedy w dniu 13 września dziewczynka nie wracała do domu, matka udała się do żony Jana Przybylskiego pytając, czy jej mąż, który wyczekuje w taksówce na gości przy Dworcu Głównym, nie widział czasem Irenki? Żona Przybylskiego odpowiadała niechętnie, może nawet wykrętnie. I co jeszcze: chociaż obie rodziny nie utrzymywały zbyt bliskich stosunków, Przybylski wraz z żoną i dziećmi zjawili się na pogrzebie Irenki. Ale od tego czasu unikali wszelkich spotkań... I właśnie w tym momencie kpt. Gałecki otrzymuje z komendy dzielnicowej MO wiadomość ważną dla dochodzenia. Oto jej treść: „W dniu dzisiejszym zgłosił się do mnie członek ORMO, który poinformował mnie, że jego żona w rozmowie z koleżanką, która z nią wspólnie pracuje, dowiedziała się, że przy ul. Marka 15 zamieszkuje ob. Jan Przybylski wraz z matką, która trudni się wyrobem koronkarskich obrusów. Kobieta ta zwierzała się, że jej syn, który posiada samochód, bardzo często nawiązuje kontakty z młodymi dziewczętami. Wie o tym, że wywozi te dziewczęta za miasto w celach intymnych. W okresie, w którym zamordowana została Irena Sobczak, również miał wozić jakąś dziewczynkę za miasto”. Kpt. Gałecki prosi do siebie inspektorów. Informuje ich o Przybylskim. Zdaje się, że natrafili na właściwy ślad. Trzeba jak najszybciej, nie wzbudzając podejrzeń zainteresowanego, sprawdzić alibi „podrywacza”, uzupełnić jego opinię szerszym wywiadem. Okazuje się, że opinia ta jest jednoznaczna. Sąsiadka Przybylskiego, ob. Borowicz, zaobserwowała, że Jan Przybylski przyprowadza do domu bardzo często młode dziewczęta. Pani B. zeznaje, że „o tym, co robi z tymi dziewczynkami, opowiada swoim znajomym po to, by wzbudzić podziw. Albowiem ma już koło pięćdziesięciu lat. Posiada samochód osobowy, którym posługuje się do uwodzenia dziewcząt”. Świadek potwierdza, że w okresie, kiedy zaginęła I. S., sąsiad woził dziewczynę osiemnastoletnią. Dodaje jednak, że mogła być nieco młodsza. Wersja: spotkała na ulicy znajomego mężczyznę, który wywiózł ją w stronę Karłowic itd. — personifikuje się w osobie Przybylskiego. Trzeba postępować konsekwentnie po tej linii. Dalsze zeznania świadków: Wiesława Z. — pracowniczka rejonowej zbiornicy złomu — zeznaje, że u Jana Przybylskiego mieszkały przez pewien czas dwie „kuzynki”, z których jedna miała najwyżej lat 15. Wiadomo jej także o przypadku, kiedy tenże usiłował zgwałcić pasażerkę taksówki, zamieszkałą w tym samym co właściciel taksówki domu. Pasażerkę odnaleziono. Opowiedziała ona przebieg zajścia, który został załączony do akt sprawy: „Nazywam się Maria Hodko i zamieszkuję w jednym domu z właścicielem taksówki, ob. Janem Przybylskim, W roku 1960 wyszłam za mąż za Marka Hodko. Przez dwa lata żyliśmy wspólnie z mężem. Jednak w dalszym okresie nastąpił trwały rozkład małżeński. W roku 1964, o ile pamiętam, był to Dzień Kobiet, zostałam zaproszona przez koleżankę Danutę Stocką i jej męża do restauracji «Klubowa». Wychodząc z domu spotkałam na podwórzu Jana Przybylskiego i zapytałam, czy mógłby mnie zawieźć do miasta, na co Przybylski wyraził zgodę. Wsiadłam do taksówki, ale on jechał labiryntem wąskich uliczek, których nie znałam. W pewnym momencie zauważyłam, że mijamy jakiś most, i wtedy zapytał, czy byłam kiedyś na cmentarzu Osobowickim, na co odpowiedziałam, że nie. Po chwili wjechał w jakąś wąską polną drogę i zatrzymał taksówkę. Powiedział do mnie, żebym przesiadła się na przednie siedzenie, a gdy odmówiłam, sam wysiadł z samochodu i usiadł koło mnie na tylnym. Zauważyłam wówczas, że Przybylski wygląda i zachowuje się jakoś nienormalnie. Był bardzo blady i na ustach miał pianę. Zaczął mi wykręcać ręce, próbując mnie obezwładnić, co mu się udało. Sięgnął drugą ręką pod spódniczkę, rozrywając mi reformy. Wtedy udało mi się otworzyć drzwi samochodu, tak że upadłam na trawę. Zażądałam, żeby Przybylski odwiózł mnie na MO. Wtedy on odwrócił samochód, do którego wsiadłam. W czasie drogi zaczął mówić, po co robię z tego tragedię, przecież nic mi się nie stało. Po przyjeździe pod «Klubową» wysiadłam z samochodu nie opłacając za kurs, ponieważ ze zdenerwowania zapomniałam o tym...” Przybylski, zatrzymany jako podejrzany o zabójstwo Ireny Sobczak, zeznaje nieco inaczej „na okoliczność próby gwałtu, dokonanej na obywatelce Marii Hodko”. Być może, ujawniam pewne szczegóły mechaniki pracy służby kryminalnej, ale rzadko kiedy przesłuchanie sprowadza się do bezpośredniego pytania-ciosu: „Czyś ty ukradł, włamał się, zranił?” Inspektor dochodzeniowy prowadzi rozmowę dyplomatycznie, chce wzbogacić swoją wiedzę o osobowości podejrzanego, stworzyć platformę normalnej rozmowy, nawet wymiany zdań, żeby w którymś tam momencie zadać drapieżne pytanie: — Co pan robił dnia... o godzinie...? Wstępne pytanie dotyczyło bocznego toru, pokrzywdzonej Marii Hodko, o której Jan Przybylski zeznaje, co następuje: „Postanowiłem sobie tego dnia pracować przez całą noc, żeby zarobić na święta. Wpadłem do domu przegryźć na jeden ząb i spotkałem w bramie Marię Hodko, która miała na nogach srebrne pantofle i powiedziała, że chciała właśnie zamówić taksówkę spod naszego domu do restauracji «Klubowa». Zapytała, czy mógłbym zrobić ten kurs. Nie byłem zadowolony, ale zgodziłem się, bo pasażerka mieszka w tym samym domu co i ja. W drodze zaproponowałem, abyśmy się przejechali, na co chętnie się zgodziła. W związku z powyższym zawiozłem ją do Osobowic, gdzie zamierzałem odbyć z nią stosunek płciowy. Maria Hodko, kiedy przybyliśmy na miejsce, powiedziała mi, że jest niedysponowana, i ja z tej przyczyny zrezygnowałem, odwożąc ją pod wymienioną restaurację. W tej sytuacji, chociaż straciłem czas i benzynę, nie pobrałem opłaty za taksówkę, a wymieniona nie wyrażała chęci zapłacenia za kurs... W uzupełnieniu do moich zeznań podaję dodatkowo: Miałem kilka przypadków zawarcia znajomości w ten sposób i odbycia stosunku w taksówce, gdyż kobiety same dość często narzucają się, kiedy wozi się je jako pasażerki. W czasie gdy żona moja pojechała do swoich rodziców, jeździłem jako kierowca u właściciela taksówki, bo wówczas jeszcze nie miałem własnej. Stałem na postoju, obok Dworca Głównego, kiedy podeszła do mnie kobieta z dziewczynką, która przyjechała z Legnicy. Kobieta ta poprosiła mnie, żebym jej pomógł znaleźć miejsce w hotelu. Ja zaproponowałem jej zamieszkanie u mnie, wyjaśniając, że moja żona wyjechała na urlop. Kobieta zgodziła się na moją propozycję, wobec czego zawiozłem ją do swojego mieszkania. Przebywała ona tam dwa dni i dwie noce. Nazwiska tej kobiety nie znam. Mówiła, że jest z Warszawy i że mąż jej jest ministrem, lecz żadnych bliższych danych nie podała mi. Dziewczynka, która jej towarzyszyła, była w wieku około 13 lat, lecz czy była to jej córka, czy też siostra (przypuszczalnie jest to nieletnia, o której zeznają sąsiedzi — przyp. W. S.) — nie pamiętam. Kobieta ta miała około 30 lat, była szczupła, wysoka, dobrze ubrana. Włosy miała blond. Przy sobie posiadała około 2 tys. złotych, o czym wiem, bo straciła te pieniądze, będąc u mnie, na wspólne libacje. Po dwóch dniach na moją prośbę przygotowała się do wyjazdu. Kiedy ja poszedłem po taksówkę, kobieta ta bez pożegnania się ze mną zabrała rzeczy i wyszła wraz z dziewczynką z mojego domu. Po przyjściu — taksówka biła na dole, czekając na kobietę — stwierdziłem w szafie brak sukni mojej żony, wiszącej w szafie, i drugiej, która leżała w walizce. Poprosiłem sąsiada — Ignacego Czałko, żeby podwiózł mnie na dworzec motocyklem, bo taksówka, zniecierpliwiona czekaniem, znalazła sobie innego pasażera i odjechała. Na dworcu odnalazłem kobietę z dziewczynką i odzyskałem sukienki mojej żony. Kobieta ta powiedziała mi, że suknie te chciała sprzedać, żeby kupić sobie bilet do Warszawy. Ja jednak suknie zabrałem, a w zamian dałem jej 200 złotych na podróż. Od tej pory tych osób więcej nie widziałem...” Przybylski został chwilowo zatrzymany w areszcie, aby nie ułatwiać mu zatarcia śladów zbrodni. Gdzie należało ich szukać? Rzecz jasna w samochodzie! Sam przyznaje, że taksówka służy mu nie tylko do pokonywania przestrzeni. Jeżeli popełnił morderstwo na terenie parku pocmentarnego, zawiózł tam Irenę Sobczak, w samochodzie mogły pozostać ślady, na przykład amarantowa nitka... Prokuratura wydaje postanowienie o powołaniu biegłego, „celem udzielenia odpowiedzi na następujące pytanie: czy w samochodzie znajdują się ślady związane z zabójstwem, które miało miejsce dnia 13 września 67 r.?” Tego rodzaju decyzja musi być oparta na uzasadnieniu, które w tym wypadku brzmi następująco: „W wyniku czynności operacyjno-śledczych przyjęto wersję, że sprawcą zabójstwa może być Jan Przybylski, właściciel taksówki zarobkowej, w związku z czym dokonanie oględzin samochodu uważa się za uzasadnione”. W międzyczasie trzeba sobie wyraźnie zarysować sylwetkę podejrzanego. Służą do tego celu rozmowy z ludźmi, którzy się z nim zetknęli. Rozdział pt. Jak cię widzą sąsiedzi. Przybylski jest człowiekiem brutalnym! Najbliższy — pan Stanisław Szymczak — palacz w fabryce maszyn i urządzeń spożywczych, oświadcza, że przypomina sobie niejeden wyczyn Przybylskiego. Wie także o fakcie wywiezienia Marii Hodko „w celach wiadomych”. Zeznaje: „O tym fakcie powiedziała mi moja córka. W tym czasie śmiałem się z J. P., że nie udało mu się z Hodko i chce zdobyć moją córkę. Wyjaśniam w tym miejscu, że Przybylski kiedyś powiedział, że musi moją córkę... Pewnego razu — niestety, nie przypominam sobie dnia i godziny — poszedłem do Jana Przybylskiego i zwróciłem mu uwagę, że niewłaściwie postępuje w stosunku do kobiet. W pewnym momencie tej rozmowy J. P. zdenerwował się, uderzył mnie w twarz i wybił mi ząb. Od tej pory nie utrzymuję z nim kontaktu...” Przybylski nie nocował w domu tego dnia, kiedy popełnione zostało morderstwo. Należało teraz dowiedzieć się, co robił podejrzany wieczorem i nocą z 13 na 14 września. A jeżeli był w domu, położył się zbożnie spać i świadkowie to potwierdzą? Ale żona Przybylskiego, Elżbieta, na pytanie, jak spędził jej mąż 13 i 14 września, wyjaśniła, co następuje: „Mąż mój w dniu 13 września 67 r. na kolacji nie był w domu, wrócił dopiero nad ranem 14 września tego roku. Nie było mi wiadome, w jaki sposób spędził wymienioną noc...” Coraz ciaśniej wokół podejrzanego. Człowiek żonaty, uganiający się za dziewczętami, brutalny i w dodatku nie spędził dramatycznej nocy we własnym łóżku. Zobaczymy, co sam nam o sobie powie. Jak zarysuje się jego osobowość przy najlepszej do tego okazji — kiedy opowie nam swój życiorys. Trzeba powiedzieć, że ludzie chętnie o swoim życiu opowiadają. Prawdopodobnie nikt zbyt często przeciętnego człowieka o jego życie nie pyta. A prawie każdy człowiek uważa, że w jego życiorysie były momenty niepowtarzalne, zupełnie wyjątkowe. ...W służbie kryminalnej nie ma czasu na snucie takich dywagacji. Mówi się krótko: teraz taśma numer 1, czyli życiorys. Inspektor ma przed sobą pusty arkusz papieru i tym razem o nic nie pyta — słucha i zapisuje. W tej opowieści o sobie może się podejrzany sypnąć, podać taki szczegół, który pozwoli go rozszyfrować prędzej czy później. Rzecz jasna, nie będzie mowy o znajomości z nieżyjącą Ireną Sobczak. Trzeba czekać z tą jedną, docelową sprawą do czasu zakończenia ekspertyzy taksówki, wyników porównania śladów linii papilarnych i odcisków butów, utrwalonych odlewem gipsowym na miejscu zbrodni. A jeżeli te wszystkie elementy potwierdzą podejrzenie?... Łatwiej rozegrać najtrudniejszą rozmowę, kiedy ma się szlemika w ręku. Właśnie w tym momencie kpt. Gałecki oczekuje u siebie wyników pracy ekspertów. Niecierpliwi się! Nareszcie ma szansę „namierzyć” sprawcę! Jeżeli wszystkie te i rozmaite inne klocki złożą się razem na rozwiązanie zagadki śmierci Ireny S. Chciałby już zakończyć tę sprawę. Wyjątkowo mu na tym zależy. Potrzebuje trochę czasu dla siebie. Idzie zima. Przyrzekł żonie, że zajmie się chłopcem, trzeba mu kupić sweter, buty. Żona mówi: „On się liczy tylko z twoim zdaniem. Jak ja z nim idę do cedetu — wybrzydza! Chłopcu potrzebny jest ojciec. Zaniedbasz własne dziecko, będzie się nim milicja zajmować...” Naturalnie przesadza. Dawniej taka łagodna, staje się coraz bardziej przykra. Nie chce zrozumieć, że jego praca ma swoją specyfikę. Bywają tygodnie spokojne, godziny pracy unormowane. Ale jak jest zabójstwo, kiedy liczy się każda godzina!... Żeby choć w domu interesowali się zagadnieniami kryminalistyki! Można by pogadać, czasem nawet poradzić się, kobiety miewają intuicję. Ale żona i syn nie chcą na te tematy rozmawiać. Mówią: Nie przynoś nam do domu atmosfery prosektorium. Wyłącz się!... Jak tu się wyłączyć, kiedy ta sprawa nurtuje, wraca. Wydaje się, że można by jeszcze i tędy, i gdzie indziej... A żona swoje. Że siedzi sama przy telewizorze. Nic na to nie poradzi. Ekspertyzy nie przyśpieszy. Nie zawsze można jej dokonać w laboratorium wojewódzkiej komendy. Trudniejsze zadania przekazywane są do Zakładu Kryminalistyki w Warszawie. A tam wpływają zamówienia z całej Polski. To nie wypiek bułeczek na akord. Chemia nie znosi pośpiechu. Biologia wymaga obserwacji. A więc znowu telefon do żony: — Przysięgam ci. Za dwa dni kończymy. Jak tylko przekażemy sprawę do prokuratora, zajmę się Jankiem! Zmiana oświetlenia osoby domniemanego sprawcy. Spójrzmy nieco inaczej na osobę Jana Przybylskiego! W międzyczasie Jan Przybylski „dojrzewa” w „przechowalni” — milicyjnym areszcie, do przesłuchania, które zadecyduje o jego losie, może o życiu. Zabójstwo nieletniej?... Podejrzany siedzi w pojedynczej celi, niepokoi się. Dlaczego go nie przesłuchują? O co chodzi? Wie, że zawezwą żonę, a ona go obciąży winą za wszystko, cokolwiek by się stało. Nie znosi go! Gdyby nie ta baba — tak mu się wydaje — nie latałby za dziewczętami, nie kumałby się z różnymi typami: Gdyby miał obiad na czas, bieliznę wypraną... Trzymała się go, póki miał zdrowie i własne zęby. Teraz chce się go pozbyć, żeby zatrzymać mieszkanie... Matka stara, długo nie pociągnie... Kiedy oni go tam wezwą, na górę?... Zgrzytnęły klucze w zamku, ale to była tylko kawa, pajdy chleba, marmolada... Jeść się człowiekowi odechciewa. I nawet nie wiadomo, o co im chodzi. O kogo? Ma się różne znajomości. Żeby wyłożyli kawę na ławę! Dopiero drugiego dnia przyszedł po niego milicjant. — Proszę ze mną — powiedział, a Przybylskiemu zaświtał promyk nadziei. Taki milicjant, co przychodzi wołać na przesłuchanie, dużo nie wie, ale głos miał dziś jakby łagodniejszy, nawet przyjazny. Kapitan Gałecki, zanim poprosi podejrzanego do swojego pokoju, raz jeszcze przegląda zebrany materiał. Wszystkie ekspertyzy świadczą... na korzyść Przybylskiego. Albo inaczej: nie świadczą na jego niekorzyść! Ślady linii papilarnych znalezionych na butelce oraz na innych przedmiotach w miejscu zbrodni nie odpowiadają jego własnym, pobranym przez eksperta daktyloskopii w chwili zatrzymania Przybylskiego. Odciski butów mówią, że sprawca zbrodni miał niewielkie stopy. Podejrzany właściciel taksówki to wielkie chłopisko, z dużą nogą. Koce i fartuch, zabezpieczone w samochodzie, poddane zostały działaniu promieni „V”. Nie ujawniły one ani plam krwi, ani białka. Również na innych przedmiotach nie stwierdzono śladów, które mogłyby wzbudzić podejrzenie. Co jednak najważniejsze: taksówka Przybylskiego była unieruchomiona na przestrzeni ostatniego tygodnia, obejmującego daty 13 i 14 września. Silnik został wymontowany i znajdował się w warsztacie. Przybylski nie informował o tym inspektora. Nie wiedział, że wiążą jego osobę z faktem zabójstwa córki Sobczaków. Pracownika laboratorium, dokonującego ekspertyzy, obchodzi tylko jego własne zadanie, obiektywny wynik naukowej analizy. Jeżeli jednak taksówka była nieczynna, Przybylski jako podrywacz nie ma atutu w postaci przejażdżki, podwiezienia, którym mógłby skusić dziewczynę, zaprosić do samochodu i wywieźć za miasto, na spotkanie ze śmiercią. Stawiało to osobę Jana Przybylskiego w innym świetle. W aktach pozostaje jego życiorys, wraz z historią seksualnych przygód wrocławskiego taksówkarza. Co mówił Przybylski o sobie? Ma lat 48, 6 klas szkoły podstawowej, pochodzi ze wsi. Ziemi mają mało, rodzina liczna, w wojsku zdobył zawód kierowcy. Zdecydował nie wracać na wieś. Państwo dało mu mieszkanie. Ożenił się i ma czworo dzieci, od 4 do 11 lat. A więc przekroczył normę modelu 2 plus 3. Jeździł na cudzej taksówce. Teraz jeździ na własnej. Z żoną pożycie układa się nie najlepiej. Wystąpił o rozwód. Mężczyźni bywają brutalni, kobiety zawzięte, kiedy ambicja ich zostaje urażona. Żona Przybylskiego powiedziała pół prawdy. Wiedziała bowiem aż za dobrze, gdzie spędził jej mąż noc z 13 na 14 września. Grupa Gałeckiego opracowuje dalej wersję podrywaczy-kierowców: szoferów albo właścicieli samochodów. Ludzi, którzy mają skłonności do zbyt młodych dziewcząt, którzy byli za tego rodzaju skłonności karani. Ranna odprawa, ale już nie u naczelnika. Zadania zostały rozdzielone. Grupa operacyjna kpt. Gałeckiego czeka w jego pokoju. Cztery kawy po polsku, to znaczy z fusami, oraz pytanie: — Co mamy dziś na warsztacie? — Czterech kierowców. Trzej zeznawali. Został jeden. Dziś do niego startujemy! — A tamci? Por. Kolat wyciąga trzy protokóły. — Zawracanie głowy! — Może byś mnie pozostawił ocenę? — powiedział kpt. Gałecki. Zły jak osa. Tyle pracy z tym Przybylskim... Wersja zdawała się „ciepła” i co wyszło? Por. Kolat zagląda do protokółów, referuje z wyrazem niesmaku: „Zatrzymany kierowca Jerzy Podemski podał na swoje alibi... nogę w gipsie”. Kolat spojrzał na kapitana z porozumiewawczym uśmiechem: Nie ma na co liczyć... Ciągnął dalej: „Sprawdziłem, że ten gips zdjęli mu 11 września, ale ledwo chodził. Miał dwie sprawy w kolegium o zaczepianie nieletnich, ale mówi, że już z tym skończył. Nie uznaje teraz dziewcząt poniżej lat dwudziestu. Jest poza podejrzeniem. Do 16 września nie jeździł taksówką”. — Tadeusz Pałuba ma lat 34. Pracuje w przedsiębiorstwie handlu meblami. Jest u nas notowany... w tym rejestrze. Zeznał: „Mam żonę i trzyletnie dziecko, ale mieszkam z mamusią, ponieważ moja matka nie lubi żony i małego dziecka, mówiąc, że nie znosi płaczu. W ubiegłym roku pracowałem w ogrodzie zoologicznym jako dozorca i karmiłem zwierzęta. W tym czasie przytrafił mi się taki przypadek, że jeden z chłopców posiadanym kijem bił słonia. Chłopiec miał około dwunastu lat. Ja kilkakrotnie zwracałem mu uwagę. Wreszcie wziąłem go za ucho i wyprowadziłem z ogrodu. Oskarżony zostałem c usiłowanie gwałtu i otrzymałem dwa lata więzienia, z których rok został mi darowany. Nigdy nie miałem do czynienia z nieletnimi dziewczynkami. Nawet ich nie lubię...” Kolat nie czekał na pytanie kapitana. — Sprawdziłem jego alibi. 13 wieczorem siedział z „mamusią” przy telewizorze. Byli też sąsiedzi, nie mają własnego... Że też taki gnojek kręci się po świecie!... Trzeci jest o key! Nazywa się Eugeniusz Stolarek, skończył liceum gospodarcze, nie pracuje w swoim zawodzie, jeździ „na taksówce” i ma 38 lat. A samochód kupił, bo odziedziczył po ojcu domek jednorodzinny i sprzedał go. Sprawdziliśmy i tę okoliczność. Zeznaje: „Jestem stanu wolnego, o żadne gwałty nie byłem nigdy podejrzany. Nie usiłowałem na siłę zdobywać kobiet ani sprowadzać do mojego mieszkania. Jeżeli byłbym skłonny, znalazłbym sobie kobietę i ją poślubił. Ale nie jestem jak dotąd zdecydowany. O zabójstwie dziewczynki nie wiem, bo gazet nie czytam. Dziewczynka, z którą mnie widują, jest córką brata. Ma chorą nóżkę po chorobie Heinego-Medina i trudno jej chodzić. Bardzo lubi jeździć taksówką, to ją wożę...” — Co do dziewczynki — sprawdziłem. Zwyczajnie porządny człowiek. Odzwyczailiśmy się od ich widoku. Jak tu się jeszcze kilka lat popracuje... Swoją drogą, skąd się taki wziął na naszej liście?... Okazało się, że wskazała go rodzina denatki. Kiedyś jadąc samochodem zaczepił Irenkę, którą znał. Trzeba było sprawdzić, a nuż... Sto razy chybisz, ale w końcu możesz trafić. Był jeszcze jeden na liście podejrzanych: Grzegorz Łuka. Zatrzymany w czasie przeczesywania dworca, nie mógł wyjaśnić, co robił 13 września w godzinach wieczornych. Co jednak ważniejsze — pytanie to wprawiło go w stan nerwowego podniecenia. Opinię miał fatalną, kartotekę jeszcze gorszą. Trzeba było na wszelki wypadek sprawdzić, co robił krytycznego wieczoru. — Zwijać go? — zapytał Kolat. — Po co? Przesłuchaj go i tyle! A jednak trzeba było zatrzymać ob. Łukę, a to z powodu jego przykrótkiej pamięci. Uprzedzony o odpowiedzialności itd., wyjaśnił: „Zamieszkuję we Wrocławiu od roku 1950, przy ulicy Jedności Narodowej, z moją nieślubną żoną Haliną, z którą mam syna lat sześć. Obecnie nigdzie nie pracuję, a utrzymuje mnie żona, która jest zatrudniona w szpitalu jako pielęgniarka. Co do dnia 13 września, to przypominam sobie, że spotkałem kolegę z zakładów mięsnych i poszedłem z nim do «Sezamu». On przywitał się z szatniarką, z którą wypiliśmy po 0,50 — przyniesione przez kelnerkę, a zamówione przez mojego kolegę. Potem ja udałem się na ulicę Świerczewskiego, do zakładu gry w koniki. A on poszedł też, ale nie wiem dokąd. Konkretnie to nie mogę wyjaśnić, co robiłem 13 września od rana, a także nie mogę podać mojego alibi, bo nie myślałem wtedy, żeby pamiętać, co i jak w którym dniu robiłem”. Jednak wieczór i noc spędzone w „przechowalni”, w której lepiej poinformowani towarzysze celi wytłumaczyli mu, co zdarzyło się w dniu 13 września, wpłynęły na znaczną poprawę jego pamięci. Następnego dnia zeznał: „W dniu 13 byłem w urzędzie zatrudnienia, przy ul. Sukiennice 10, żeby dowiedzieć się, czy nie ma dla mnie pracy kierowcy. Okazało się, że szukają szofera dla samochodu marki «Żuk». Kierownik transportu zapisał moje nazwisko i kazał się zgłosić nazajutrz. Na pośredniaku spotkałem kolegę Czesława, zamieszkałego na ulicy Kołłątaja, nazwiska nie znam. Jest to blondyn wysokiego wzrostu, z wyglądu przypominający profesora. Mówił mi, że także poszukuje pracy. Mogła to być godzina 12.00 Później poszedłem w kierunku PDT. Tuż przy wyjściu spotkałem kolegę Kowalskiego Romana, który, pamiętam, że posiadał w ręku parasol męski. Była wówczas 14.00 Pamiętam godzinę, ponieważ śpieszyłem się na wyścigi konne i spojrzałem na zegarek. Szybko udaliśmy się do restauracji «Centralna», gdzie wypiliśmy po jednym piwie, i następnie Roman poprosił mnie, żebym udał się z nim w celu odwiedzenia szatniarki w barze «Sezam». Tam byliśmy krótko, gdyż Roman gdzieś poszedł, a ja pobiegłem do totalizatora wyścigów konnych przy ul. Świerczewskiego. Były to pierwsze wyścigi w tym tygodniu. Nie grałem, bo nie miałem pieniędzy, ale głośno typowałem zwycięzców. I szkoda, że nie miałem gotówki, bo zawsze prawidłowo zgadywałem. Spotkałem tam znajomego majstra, zatrudnionego w cewkami, który jest zapalonym miłośnikiem koni, a nazywa się Jan Kumorka. Adresu jego nie znam. Około 18.45 opuściłem totalizatora i udałem się na telewizję do hotelu «Odra» przy ul. Rejtana, aby obejrzeć dziennik. W świetlicy hotelu spotkałem Cześka z ulicy Henryka Pobożnego. Po dzienniku zaczął się prawdopodobnie francuski kryminał, ale już go nie oglądałem, bo opuściłem świetlicę i udałem się sam w kierunku PDT, do tramwaju linii 8. Do domu przyjechałem około 21.00. Drzwi mi otworzyła teściowa, Ewa Jankowska. W domu nie zastałem żony, a teściowa moja powiedziała, że żona udała się do koleżanki. Udałem się tam i wróciliśmy wspólnie do domu... Prostuję! Przyszedłem sam, a po dziesięciu minutach wróciła żona. W domu przepłukałem sobie nylonową koszulę i w tym dniu więcej z mieszkania nie wychodziłem...” Grzegorz Łuka przedstawia fałszywe alibi. A więc co robił faktycznie w dniu 13 września? Na wszelki wypadek inspektor Kolat przesłuchał współuczestników „dnia jak co dzień” Grzegorza Łuki. Szczególnie ważna była wizyta u koleżanki żony, nazwiskiem Janina Kamola. Łuka twierdził, że odwiedził jej dom dnia 13 po godzinie 21.00, czyli o tej mniej więcej porze, kiedy dokonała się w parku pocmentarnym Karłowic zbrodnia. Okazało się, że podejrzany zrelacjonował ten dzień nad wyraz wiernie. Tyle że wszystkie te fakty, miłe spotkania, niewinne hazardy — miały miejsce nie 13 września, a dwa dni przedtem. Dokładnie w dniu 11 września 1967. Wezwano na przesłuchanie żonę podejrzanego, ową pielęgniarkę, pracującą w bardzo przecież trudnym, wymagającym jakiejś postawy moralnej, zawodzie. Kobieta ta cieszyła się dobrą opinią w swoim szpitalu. Zeznała: „Po urodzeniu syna Mariana, gdy dziecko miało około miesiąca, Łuka został osadzony w więzieniu, gdzie przesiedział się dwa lata. Za co? Nie wiem. Powiadają, że był oskarżony o paserstwo, ale nigdy mi się nie zwierzał. W marcu przyjaciel mój wyszedł z więzienia i wprowadził się do mnie. Podjął pracę jako kierowca. W ogóle to zmieniał często pracę, gdyż żadna nie sprawiała mu zadowolenia. Nie pamiętam dokładnie, w ilu zakładach pracował. Od pewnego czasu nie jest już nigdzie zatrudniony. Był zawsze nerwowy i na temat podjęcia pracy nie pozwolił sobie zwrócić uwagi. Raczej nie pił. Jeżeli, to rzadko i niewiele. Gdyby nie jego wstręt do pracy, to życie nasze układałoby się bardzo dobrze, gdyż do mnie i do dziecka odnosił się zawsze grzecznie, daleki był od wszelkiej brutalności. Seksualnie odpowiadaliśmy sobie nawzajem. Byliśmy oboje zadowoleni. Stosunki między nami odbywały się zwyczajnie, jak mówią — normalnie. Nigdy nie próbował nawet odbyć stosunku ze mną w inny sposób. Nie pozwoliłabym na to...” — Nasuwa się niewesoła refleksja — mówi inspektor Kolat. — Coraz więcej spotykamy takich związków: ciężko pracujących kobiet, które łączą swój los z nierobem. Utrzymują go, chwalą sobie „normalne stosunki”... Byleby nie pozostać samej! Kobieta ta sprawiła na nas bardzo dobre wrażenie. A wiemy, że oszukała nas. Było zaledwie kilka dni po zabójstwie w parku pocmentarnym i przyjaciółka tego nicponia Łuki musiała dobrze pamiętać, którego dnia była z wizytą u Janiny Kamoli. Zwłaszcza że wieczór ten upamiętnił się sprzeczką z przyjacielem czy, jak akcentuje — z mężem. Tego wieczoru bowiem nie wrócili razem do domu i w tym miejscu zeznań Łuka sprawiał wrażenie człowieka speszonego. Odtworzył wprawdzie dokładnie, godzina po godzinie, wydarzenia dnia 13 września, ale my wiemy, że miały one miejsce w 11 dniu tego miesiąca. Właśnie dlatego tak bardzo ważny jest czas w pierwszych godzinach czy dniach po stwierdzeniu przestępstwa. Sprawca nie zdoła sobie jeszcze przygotować zasłony, a świadkowie nie mogą zasłaniać się brakiem pamięci i są w stanie odtwarzać szczegóły, które z czasem ulegają zatarciu. W przypadku „pomylenia” daty przez Łukę brak pamięci nie mógł być przypadkowy. Wydarzenia były zbyt świeże, a kłamstwo podawane zbyt zgodnie przez pana Grzegorza i jego panią. Zwracamy się do pielęgniarki, mówiąc wyraźnie: — Wprowadziła nas pani w błąd. Jesteście w zmowie! Pani i jej przyjaciel sądziliście, że Kamola nie zapamięta daty, która dla niej najpewniej nie ma żadnego znaczenia. Ale teraz żarty się skończyły. Mąż jest podejrzany o zabójstwo Ireny Sobczak. Jego sprawę przekażemy do prokuratora. Będzie przez czas dłuższy na utrzymaniu państwa!... Kobieta błaga o zgodę na porozumienie się ze swoim mężem bez świadków. Por. Kolat chwilę się zastanawia. Normalnie by się nie wahał. Tyle ma się tej samodzielności, żeby działać zgodnie z własnym wyczuciem; Ale dochodzenia w sprawach zabójstw podlegają specjalnym regułom. Jeżeli ci dwoje są faktycznie w zmowie? Kobieta go w jakiś sposób kocha, będzie kryła nawet zbrodnię... Pielęgniarka wciąż prosi, żeby dać jej szansę. Jedna chwila rozmowy z Grzegorzem w cztery oczy! Przyrzeka, że wszystko się wyjaśni. Jeżeli otrzyma zezwolenie od porucznika, zapewnia, że jeszcze dziś, zaraz po spotkaniu z Grzegorzem, złoży szczere i wyczerpujące wyjaśnienia. Niech tam! Zaryzykujemy! Umundurowany funkcjonariusz milicji przyprowadza mężczyznę, bardzo zdenerwowanego. Pielęgniarka całuje Łukę w policzek, powodując tym u mężczyzny jeszcze większą konsternację... Pozostawiają ich samych w małej poczekalni. Milicjant mówi do inspektora: — Znalazła sobie kawalera. Nawet niebrzydka!... Funkcjonariusz wyczekuje przed drzwiami poczekalni, choć prawdę mówiąc wolałby być tam w środku, a inspektor wraca do swojego pokoju. Za chwilę puka do niego pielęgniarka. Mówi: — Ja już pójdę... Mój mąż prosi o przesłuchanie. Funkcjonariusz przyprowadza z poczekalni Łukę. W międzyczasie kobieta prosi o podpisanie przepustki. I może zwolnienie? Chociaż na dwie godziny. Miała być o siódmej w pracy, jest dziewiąta. Por. Kolat wypisuje na blankiecie zwolnienie na cały dzień: Niech sobie coś załatwi dla siebie, dla dziecka. I tak dzielnie dźwiga to brzemię... Wchodzi Łuka. Jakiś zmieniony, nieśmiały, delikatny. Chciałby się schować w mysią dziurę. Prosi, żeby go nie zaskarżać o fałszywe zeznania. Wie, że jest taki paragraf. Już nigdy nie będzie wprowadzał milicji w błąd. Ale co robił w dniu 13 września, w godzinach wieczornych? Był, no... nie ma co, powie. Był u pasera. Nie zastał go w domu. Czekał do 22.00, aż tamten przyszedł. Wszyscy go widzieli. Daje słowo, że mówi prawdę. Zamilkł. Porucznik Kolat nie zamierza wyciągać od Łuki słowa za słówkiem. Huknął: — Pospiesz się! Nazwisko! Adres? Nie rób ze mnie wiatraka! Podaje więc wszystkie dane, nie kryje, co zamierzał opylić. Nie jego szmalec. — W porządku. No to czyj? Musi teraz grzecznie i po kolei opowiedzieć, co i jak. Nie było żadnych wątpliwości, że był w tej sprawie pośrednikiem między złodziejem a paserem, jeżeli nawet sam nie brał udziału w kradzieży. Właściwie w grubszym włamaniu. — I w ten sposób — mówi por. Kolat, zaglądając za moimi plecami do akt sprawy Ireny Sobczak — wyszła nam jako, można powiedzieć, produkt uboczny, kradzież, popełniona u inż. G., właściciela pięknej willi na przedmieściu Wrocławia. A ten Łuka, swoją drogą, to cwaniak. Szare komórki pracują u niego prawidłowo. To ona mogła nam powiedzieć, co i jak. Ale wolał przyjść sam. Przyznanie dobrowolne liczy się w sądzie jako okoliczność łagodząca... Sprawdzamy na wszelki wypadek alibi u pasera. Ale zakładamy, że mówił prawdę. Nie omyliliśmy się! Inż. G. dzięki sfałszowaniu przez Łukę zeznania otrzymał z powrotem znaczną część skradzionych mu rzeczy. I nie na tym koniec. Paser został zatrzymany, złodzieje również. Okazało się, że Łuka rzeczywiście nie brał udziału we włamaniu. Należał do tego rodzaju przestępców, którzy sami unikają ryzyka, ale chętnie służą pomocą, nie żądając nawet wygórowanej zapłaty. Żeby im coś kapnęło!... Kiedy milicja po uzyskaniu nakazu rewizji znalazła u pasera nakrycia stołowe, ubrania inżyniera, funkcjonariuszy zastanowiły dwie książeczki pornograficzne i film tego rodzaju. Paser, z pozoru dobroduszny staruszek, nie wyglądał na kolekcjonera, który ma tego typu hobby. I pan G. musiał się gęsto tłumaczyć. Wprawdzie posiadanie takich „ciekawostek” jest jedynie sprawą gustu, ale film bywał wyświetlany na spotkaniach towarzyskich, a rozprzestrzenianie pornografii jest odpowiednio zakwalifikowane w paragrafie kodeksu karnego. I oto łańcuszek konsekwencji, które chwalili sobie nasi koledzy z innych sekcji. Ale nie my! Nie posuwamy się nadal „do przodu” w sprawie zabójstwa dziewczynki w parku pocmentarnym. Wersja: podrywacze starsi wiekiem, z samochodem, bez, zdemoralizowani, zboczeńcy seksualni — została wyczerpana. — Przesłuchaliśmy w tym wariancie trzydziestu kilku osobników — powiedział kpt. Gałecki. — Pani notuje słowo w słowo ich zeznania? Przecież czytelnik ma prawo pomyśleć, że to czysta fantazja... — Nie sądzę! Te typy, ich sposób życia, rozumowania, swoista moralność... Taki szofer, który uważa, że nie ma prawa inkasować „taryfy” od Marii Hodko... Tego nikt nie wymyśli! Do gabinetu zajrzał major Długołęcki — „filozof” wydziału kryminalistycznego. Okazja do pogawędki. Kapitan się zastanawia: skąd tyle tego barachła? Wiedzą przecież, jaki będzie epilog złodziejskiej przygody! — Mówimy wciąż o marginesie społecznym — zauważył major — jakby ta linia podziału była jednoznaczna. Tu margines, tam świat normalnych ludzi. A tak nie jest, chociażby dlatego, że ci z marginesu, którzy żyli na Łyczakowie lwowskim, warszawskim Targówku, wchodzą dziś, jako pełnoprawni lokatorzy, do nowych osiedli. Cocktail jak w mikserze. Nawiązane zostają stosunki sąsiedzkie, zaprzyjaźniają się dzieci, słownictwo zostaje wyrównane. Skąd się wziął ten knajacki język w naszym życiu codziennym? Słowa, które obijają się w celach więziennych? Pozytywne zjawisko likwidacji wrocławskich ruder szerzy tę zarazę. Najczęściej bywa tak, że jeden z członków rodziny decyduje się, nie bez wstrętu, iść do pracy. Po jakimś czasie otrzymuje M3. Za nim ciągnie familia. Być może, ten styk przywróci część ludzi z marginesu społeczeństwu świata normalnego... Tak go nazywamy. Ale działanie jest dwustronne. Społeczność marginesu jest barwna, będzie zawsze przyciągała słabych moralnie, psychopatycznych, dziewczęta, które ciągną za chłopcem. Ta pielęgniarka... Można tego rodzaju związki powielać. Kobiety pracujące, często wartościowe, łączą swoje życie z mężczyznami modelu Grzegorza Łuki. Innym przykładem jest rodzina Ireny Sobczak. Jeszcześmy jej dobrze nie poznali, ale z tego, co już wiemy, dziewczynka była chowana surowo. Nie ma nadmiernych wymagań od życia — skromna bluzka, spodenki krajowej produkcji. Oboje rodzice pracują. Ale Irenka bywa u Przybylskich. Te dwie rodziny się przyjaźnią. Przypatrzmy się naszemu taksówkarzowi. Żyje tak jak bardzo wielu ludzi z marginesu. Może to te kobiety winne, co uprawiają „miłość” w taksówce? Albo ta matka z córką, które przywiózł do domu. Jeżeli jeszcze nie jest, to będzie naszym „klientem” — nie mamy wątpliwości... Świat się zachwiał! A my byśmy chcieli przedzielić kordonem jednych od drugich, stworzyć antyseptyczny klimat dla zdrowych, a z tym marginesem nie bardzo wiadomo, co począć. Jesteśmy praworządni! Bez powodu nie można żadnego wycirusa trzymać pod kluczem. Trzeba kończyć miłą dyskusję Polaków. Fakt, że jeden rozdział sprawy o zabójstwo Ireny Sobczak został zamknięty. Następną wersję: „Zabójstwa I. S. mogła dokonać osoba znana jej osobiście, z którą utrzymywała dłuższy czas kontakt” — prowadził por. Poreda i jego operacyjna grupa. Strona akt 234 i następne. Osobowość dziewczynki jako punkt wyjścia w poszukiwaniu sprawcy. Wracamy do dnia 14 września. Pokój por. Poredy (dziś już kapitana Poredy). Trzech inspektorów oczekuje dyspozycji. Na stole przed porucznikiem leży lista uczniów klasy VIII szkoły nr 52. Jeszcze wczoraj, na piątej ławce pod oknem, Irena Sobczak próbowała rozwiązać zadanie matematyczne... Na liście figuruje 27 nazwisk. Ten spis wręcza porucznik — inspektorowi Grudzie. Jest to najmłodszy pracownik grupy operacyjnej. Szkołę jeszcze dobrze pamięta. — Radzę ci, pogadaj z wychowawczynią. One mają oko. Wiedzą czasem więcej niż matka... Nic o niej nie wiedzą! Była szara, niepozorna. Jak wiele innych... Por. Gruda udaje się do szkoły. Poszczególne grupy prowadzą równolegle działania operacyjne w tym samym czasie. Może por. Kolat akurat teraz rozmawia z Grzegorzem Łuką... Inspektor Gruda nie spodziewa się znaleźć mordercy wśród szkolnych kolegów Irenki, lecz informacje, które pozwolą mu uzupełnić obraz, osobowość ofiary — jako punkt wyjścia do poszukiwania napastnika. Wychowawczynię — panią Henrykę Gruszkową, znalazł porucznik w pokoju nauczycielskim. Jest „cała w nerwach”. Szkoła nigdy nie miała do czynienia ze służbą kryminalną. Co do I. S. wyjaśnia: „Znałam ją niezbyt dobrze, ale mogę powiedzieć, że żadnych trudności wychowawczych nie przedstawiała. W dniu dzisiejszym o 13.15 przerwałam lekcje, żeby zapytać, co się dzieje z Ireną, bo matka sygnalizowała o zaginięciu córki. Wolałam nie mówić dzieciom prawdy. Choćby dlatego, żeby się czegoś od nich dowiedzieć...” Por. Gruda spojrzał z pewnym uznaniem na tęgą, korpulentną postać nauczycielki, która ciągnęła dalej: „Pytałam, czy ktokolwiek i o której godzinie widział ją w dniu wczorajszym. Klasa milczała. Tylko Zosia Santor wstała z miejsca i powiedziała zdyszanym głosem, że spotkała Irenkę wczoraj w tramwaju. Dużo rozmawiały, a Irenka wspomniała, że jedzie na lekcję do MDK. Jednak wysiadła wcześniej, zaraz przy dworcu. Następnie zwróciłam się do klasy z zapytaniem, czy Sobczak nie chodziła z jakimś kolegą lub nie utrzymywała kontaktów bliższych z chłopakami? Nie mogłam zadawać drastycznych pytań. Przecież to szkoła podstawowa, jeszcze dzieci. Ale na moje wezwanie w sprawie kolegów jedna z dziewcząt poruszyła się na ławce. Znak, że ma coś do powiedzenia. Była to Janka Kozura. Powiedziała, że Irenka mówiła jej kiedyś o jakimś chłopcu, nie wymieniając jego imienia. W klasie podniosły się głosy. Mówili jeden przez drugiego, że ta Irena zmyślała, bo bardzo lubiła się chwalić. W tej sytuacji przerwałam indagowanie dzieci...” — Jak pan sądzi, poruczniku? Chyba nie było celu wdawać się z nimi w dyskusję, skoro niewiele wiedziały i mogły tylko skierować śledztwo na fałszywy ślad... Jednak pani Gruszkowa uważała za konieczne udzielić władzom śledczym pewnej pomocy. Uzupełniła więc swoje zeznania co do wypowiedzi dzieci następującymi informacjami: „W klasie, do której uczęszcza — przepraszam, uczęszczała — Irena, uczy się trzydzieścioro dzieci. Z tego 14 chłopców, reszta dziewczynki. W dniu 13 września wszyscy byli obecni na nauce oprócz Janka Szczypiora, który przedłożył zaświadczenie lekarskie. Był chory na znaczne czyraki, które nie pozwalały mu uczęszczać na lekcje. Wątpliwe, czy w czasie zwolnienia spotkał się z I. S... Co do Irenki, mogę powiedzieć tylko tyle, że była średnio zdolna i tak samo pilna. Z charakteru spokojna, grzeczna i dobrze wychowana...” Wychowawczyni pożegnała się z porucznikiem, zgarnęła ze stołu stos zeszytów do klasówek a na widok rozczarowanej twarzy porucznika dodała: — Ta Sobczak powtarzała V klasę. Dlatego była starsza od innych. A może ktoś z poprzedniej grupy lepiej ją zapamiętał? Byli to jej rówieśnicy... Może tam będzie pan miał więcej szczęścia! Zaczęto szukać byłych kolegów Ireny, którzy znajdowali się już poza szkołą podstawową. Skomunikowanie się z wieloma napotykało trudności. Niektórzy wyjechali z Wrocławia do internatów, szkół zawodowych. Okazało się, że żaden z absolwentów nie utrzymywał kontaktów z Ireną. Znowu niewypał! Każda z tych czynności dochodzeniowych pożera czas. A czas, który mija, utrudnia ściganie winnego. Por. Gruda zreferował sytuację kapitanowi. — Może byś porozmawiał jeszcze raz z tą Mariolą — zaproponował kpt. Poreda. — Dziewczęta lubią się zwierzać. Mariola, kiedy jej słów nie kontrolowało surowe spojrzenie matki, była skłonna coś niecoś o I. S. opowiedzieć. „O ile chodzi o bliższą sympatię, Irena sympatyzowała w tym roku z Ryszardem Wyrozemskim i jego bratem — Alkiem. Matka Ryśka pracuje na poczcie i roznosi telegramy. Tam również jest zatrudniona matka I. S... Irena mówiła, że była z Ryśkiem na randce w kawiarni, ale w jakiej kawiarni, tego nie mówiła. W lipcu br. powiedziała, że zerwie z Ryśkiem, bo jest za smarkaty. Co to miało znaczyć, tego nie wiem. I. S. powiedziała po pobycie na półkolonii, że ma powodzenie u chłopców. W czym to powodzenie objawia się, nic nie wspomniała. Razu pewnego Irena mówiła, że w domu swoim piła wino z kolegą brata — Gienkiem z Księża Małego i paliła wtedy papierosy. Czy więcej razy piła, o tym nie wspomniała. Czy ze swoimi sympatiami odbywała stosunki cielesne, tego też nie wiem. Nic mi na ten temat nie mówiła. Owszem, wiadomo mi jest, co to znaczy stosunek cielesny...” To ostatnie pytanie zostało zadane przed wynikiem sekcji, która wykazała w sposób niezbity, że dziewczynka „stosunków cielesnych” z nikim i nigdy nie utrzymywała... Być może jednak ten Rysiek ją napastował, broniła się, chłopiec przestraszył się, że opowie rodzicom... Zbrodnie bywają czasem spowodowane tragicznym splotem przypadków. I ten więc ślad musiał zostać sprawdzony. Por. Gruda udał się do matki I. S. Sobczakowa jeszcze raz podkreśliła, że córka jej nigdy nie wychodziła na miasto bez ich zezwolenia. „Znała synów mojej koleżanki, Ryszarda i Aleksandra Wyrozemskiego, ale te spotkania miały charakter przypadkowy”. Najpewniej matka Ryszarda i Alka — koleżanka z poczty, poprosiła, żeby nie wspominać o jej chłopcach, po co mają ich ciągać po milicji? Z tego rodzaju niedomówieniami stykamy się cały czas w sprawie o zabójstwo Ireny Sobczak, co utrudnia ściganie zabójcy. Por. Poreda nie podejrzewa tego Rysia, ale na wszelki wypadek sprawdza jego alibi na dzień 13 września: „Jestem uczniem szkoły mechanicznej. Ojciec mój pracuje w hucie. Na jakim stanowisku pracuje, nie wiem! Czasem przychodzi do domu w mundurze strażaka. Matka zajmuje się gospodarstwem i dorabia roznoszeniem telegramów. Mam trzy niezamężne siostry, które z nami zamieszkują. Jedna jest nauczycielką, druga szuka pracy, a najmłodsza kolegowała ze zmarłą Irenką. W domu z nami mieszka dziadek — ojciec matki. Jest on na rencie. Rodzina moja zajmuje mieszkanie na pierwszym piętrze, składające się z dwóch pokoi, kuchni i łazienki... W dniu 13 września o godz. 9 rano pojechałem do zakładów «Polar» na zajęcia warsztatowe. Przebywaliśmy tam do godz. 10 i było po zajęciach. Skontaktowałem się wtedy z kolegą Andrzejem Furtakiem i pojechaliśmy jedynką na rynek. Mogła być 11.30. Wspólnie udaliśmy się do sklepu «Chatka Puchatka», gdzie Andrzej kupił pocztówkę z dwiema melodiami, za 20 zł. Na jednej stronie była piosenka Czerwonych Gitar o nazwie: «Nikt na świecie nie wie, że się kocham w Ewie», drugiej zaś melodii nie pamiętam. Byliśmy w jeszcze jednym sklepie, zabawkarskim, przy ul. Mikołaja, i tam Andrzej kupił za 12 zł pocztówkę dźwiękową o nazwie «Przed pierwszym bałem». Następnie nie mieliśmy już żadnych pieniędzy i pojechaliśmy do domu. W domu odrabiałem lekcje. W międzyczasie przyszedł ojciec z pracy i usiedliśmy razem do obiadu. Po obiedzie przyszedł do mnie Andrzej Furtak i przyniósł mi książkę. Miał przyjść później po nią, ale nie przyszedł. O godz. 17 kolega Jurek Swotela wstąpił po mnie. Obaj wzięliśmy rowery i jeździliśmy do 18.30. Nie przypominam sobie, żeby ktoś nas widział. Po przyjściu do domu zjadłem kolację i wszyscy byli obecni z wyjątkiem najstarszej siostry, która może przychodzić później do domu. Oglądaliśmy film telewizyjny z serii Al Capone, nie przypominam sobie tytułu. Prostuję. Tytuł sobie przypomniałem, coś o browarze. O godz. 22-ej położyłem się spać”. Właśnie wtedy w parku pocmentarnym rozegrał się dramat, w którym jedna z dwóch osób stała się ofiarą. Powoli zarysowuje się nam obraz osobowości nieżyjącej dziewczynki, jej życia. Bardzo skromnego, prostego. Takiego, jakim był jej dom: solidny, uporządkowany, przestrzegający dyscypliny. Atrakcją były lekcje w MDK. Przy tej sposobności — ploteczki, spacery. Nie za długie, bo ojciec patrzył na zegarek. Mógł przylać! Kino jako wymarzona rozrywka. I raz w roku półkolonie. Ojciec w perspektywie obiecywał jej wyjazd do NRD. Mieli tam rodzinę. Bo rodzice jej poznali się w Niemczech, za okupacji. Sobczakowa, wówczas panna, została wywieziona na przymusowe roboty. Ojciec jest pochodzenia niemieckiego. Babka, ciotki żyją po tamtej stronie. Ale on wybrał sobie tu żonę — i Polskę. Nie narzeka, choć żyją skromnie. Teraz, kiedy syn Zygmunt zaczął pracować, można było nabyć produkty nowoczesnej techniki, która wzbogaciła ich życie: mają telewizor, adapter, płyty. Sobczak ze wszystkich dzieci najbardziej lubił chyba tę Irenkę. W jednym z zeznań — wracano wciąż do tego domu, by konfrontować zebrany materiał, uzyskiwać dodatkowe informacje — mówi: „Córeczka moja Irenka była dobrym dzieckiem, posłusznym. Była wesoła, lubiła muzykę, roboty ręczne”... Dziewczynka spotykała się z rówieśnikami na podwórku, na ulicy. Poznaliśmy ich dzień jak codzień. Środowisko nie tknięte żadną infekcją. I w tym przekonaniu umacniały nas adresy z kalendarzyka nieżyjącej dziewczynki: Były to osoby, z którymi I. S. utrzymywała listowne związki. W sumie sześć adresów i kilka zdjęć. Jeżeli poznała go za pośrednictwem korespondencji? Zawieranie i utrzymywanie latami kontaktów za pośrednictwem korespondencji to ciekawy przyczynek do poznania obyczajowości i charakterów łudzi młodych, ale często i starszych, którzy w ten sposób — jeżeli nie uda się inaczej — próbują wyjść z kręgu samotności, stworzyć sobie choćby pozory posiadania znajomych, przyjaciół, kontaktu ze światem. Są dziewczęta, chłopcy, a także i ludzie dorośli, którzy latami korespondują z nie znanym sobie osobiście adresatem, denerwują się, kiedy list nie nadejdzie w porę, nigdy nie zapominają o imieninach. W ten sposób unikają uczucia niedosytu, który jest udziałem człowieka omijanego przez listonosza. Kartka pocztowa w zielonej skrzynce zwiastuje niespodziankę. Nadzieja, choćby na pięć minut! Czy adresaci, z którymi Irena Sobczak utrzymywała regularną korespondencję, należą do rzędu tych nieznanych, którzy zaspokajają potrzebę utrzymywania kontaktów z ludźmi, tęsknotę za posiadaniem przyjaciół? A może będą więcej wiedzieli o nieznanej dziewczynce aniżeli jej najbliżsi, rodzina? Bywa i tak!... Niewykluczone, że adresat okaże się sprawcą zabójstwa. Jedno ze zdjęć podpisane było męskim imieniem: Zygmunt Gawlikowski. Trzy osoby spośród osób korespondujących z Ireną były to dziewczęta. Odpadają więc z listy podejrzanych, choć służba kryminalna wie najlepiej, jak często zdemoralizowane koleżanki podprowadzają swoje znajome czy napotkane na ulicy dziewczęta „pod gwałt”. Zapraszają do siebie na herbatkę, potańcówkę i nagle zza kotary, z drugiego pokoju wyłania się trzech, pięciu chłopców. Potem śmieją się z bitej, maltretowanej koleżanki. Niewykluczone, że w ten sposób mszczą się za swój własny los, za życie upodlone, które stało się ich udziałem. W tym jednak wypadku — żadna z dziewcząt nie była podejrzana. Ale też ani jedna spośród nich trzech nie umiała nic bliższego powiedzieć o nieżyjącej. Dwie z nich przekazały milicji skrzętnie zbieraną korespondencję. Trzecia nie przykładała do niej żadnej wagi. Po przeczytaniu wrzucała listy do kosza. Korespondencję z I. S. referował por. Gruda na codziennej odprawie. — Zostaw ją u mnie — powiedział porucznik Poreda. — Jeszcze dziś ją przejrzę. Położył na widocznym miejscu te kartki, listy, koperty, upstrzone rysunkami. Sam ma w domu dziewczynkę, której zamiłowanie do korespondencji przybiera rozmiary grafomanii. Wyszukuje adresy w młodzieżowych pismach, bierze je z radia i pisze w świat. A z wypracowań przynosi dwójki... Może nie ma żadnej bliższej koleżanki we własnej szkole? Ostatnio jest jakaś nieswoja. Trzeba będzie przyjrzeć się Ewce! Przyrzekł sobie, że zaraz po zamknięciu sprawy I. S. pójdzie z nią na lody, porozmawia... Tymczasem zaś przykazał porucznikowi Grudzie sprawdzić alibi chłopców, z którymi korespondowała Irena Sobczak... Jeden z nich nie widział denatki nigdy na oczy. Raz jeden przejeżdżał nocą przez Wrocław, ale nie wysiadł z pociągu. Otrzymał od niej zdjęcie, ale nie pokazywał go kolegom. Za młoda. Śmieliby się. Adres Ireny dała mu Mariola Różycka, która jest jego cioteczną siostrą. Drugi poznał Irenkę na wsi, u krewnych, było to kilka lat temu. Nigdy się więcej nie widzieli, ale posyłali sobie kartki na każde święto i imieniny. Było mu smutno, kiedy nadchodził Nowy Rok czy Wielkanoc, a on nie otrzymywał żadnych życzeń. Nawiązał przez wrocławski MDK korespondencję z kilkoma osobami i przesyłają sobie życzenia dwa razy do roku. Trzeci adres męski należał do ojca chrzestnego Ireny. Staruszek leżał w szpitalu, po operacji kamieni nerkowych. Nie doniesiono mu nawet o tragicznej śmierci chrześniaczki. Właściciel podpisanej fotografii był w wojsku. Ta okoliczność kazała uważniej zainteresować się postacią Zygmunta Gawlikowskiego. Mężczyzna w mundurze wojskowym wraca kilkakrotnie w różnych wersjach dochodzenia. Pies prowadził do jednostki wojskowej. Któraś z koleżanek twierdziła, że I. S. znała pewnego chłopca, który „służył”. Inspektor Gruda wybiera się z wizytą do Gawlikowskiego. Świadek zeznaje, co następuje: „Znam I. S. oraz inne dziewczęta z gry młodzieżowej, polegającej na wymianie pocztówek”. Adres I. S. dostał od innej koleżanki. Tamtej też na oczy nie widział. Czy podawał ich adresy innym kolegom? Nie! Przecież on sobie tę zabawę wymyślił. A zdjęcie wysłał Irenie? Wysłał, prosiła o nie... Por. Gruda otworzył teczkę, popatrzył na świadka, to znowu na zdjęcie — Co za głupi kawał?... — Pokazał fotografię Gawlikowskiemu. — Przecież to nie pan? Świadek jąkając się przyznał, że ściągnął fotkę najprzystojniejszemu z kolegów i posłał ze swoim podpisem. Nie przewidywał, że się kiedykolwiek z Ireną Sobczak spotkają. I tak też się stało. Bajeczka była dziecinna, ale chyba prawdziwa. Jednakże na wszelki wypadek przeprowadzono rozmowy z szefem kompanii, kolegami zajmującymi wspólną sypialnię. Dnia 13 września Gawlikowski nie opuszczał koszar. Porucznik Poreda przed opuszczeniem komendy przejrzał listy pisane przez I. S. do koleżanek. Nie wnosiły nic do sprawy, ale mogły stanowić przyczynek do odtworzenia sylwetki dziewczynki. Jeden z listów zaczyna się w ten sposób: „Droga Ewo! Za widokówkę, która mi się bardzo podobała, serdecznie ci dziękuję. Chciałabym z tobą stale korespondować. Ja mam piętnaście lat, mieszkam we Wrocławiu. Mam brata, który ma dużo płyt, ale tylko on sam je może nastawiać. W następnym liście napisz, kiedy obchodzisz imieniny, bo ja to 10 czerwca. Nie wiem, co jeszcze pisać. U nas nic się nie dzieje. A u ciebie? Pozdrawiam i proszę o przekazanie ukłonów twoim rodzicom. Czy tylko ze mną korespondujesz? Czy masz jakieś ciekawe adresy chłopców i dziewcząt? Bo ja nie bardzo...” W ostatnim liście do Ewy, a jest ich sporo, Irenka pisze: „Za list i kalkomanię dziękuję. Myślę, o tym, co by ci sprawiło przyjemność? Jak tam u ciebie w szkole? U mnie dobrze, ale nie za bardzo. Może słyszałaś w radio, że się zawalił dom we Wrocławiu, pięciopiętrowy? Z piątego do pierwszego piętra wszystko trzasnęło. Dziesięcioro robotników jest nieżywych. Tylko dwóch się uratowało. Poza tym nic ciekawego. Tak więc życzę wszystkiego dobrego tobie, twoim rodzicom i bliskim. Smacznego jajka i wesołego śmigusa. Irena”... A może poznała go na prywatce? Ale czy naprawdę się odbywały? W jakimś momencie prac inspektorów prowadzących wywiad o denatce obraz dziewczynki, o wdzięku jeszcze dziecinnym i niewyszukanych aspiracjach życiowych, został zachwiany. A mianowicie jedna z kursantek MDK — Jolka Romanowska, która była koleżanką I. S. — zeznała: „Irenka mówiła mi, że kilka razy była na prywatce w mieście i z jej słów wynikało, że urządzała także prywatki w domu. Na tych zabawach bywali koledzy jej starszego brata. Przeważnie tańczono, a nawet na jednej zabawie domowej paliła papierosy i piła wino. Ostatni raz widziałam I. S. w dniu 13 września. Wracałyśmy do domu Irena chwaliła się, że «chodzi» z chłopcem, który ma 19 lat i służy w wojsku. Bliżej jednak nic nie mówiła, gdzie służy i w jakim rodzaju broni...” Na okoliczność prywatek por. Gruda rozmawiał z bratem Ireny — Zygmuntem, oraz z jej ojcem. Zygmunt Sobczak powiedział nam, że pracuje jako ślusarz w Zakładzie Naprawy i Budowy Maszyn Drogowych. Zarabia 2000 złotych. Z tego połowę daje matce na swoje utrzymanie. Na osobiste wydatki pozostawia sobie 1000 zł oraz premie. Jeśli chodzi o prywatki, to Irena nigdy z nim na zabawie nie była. Nieraz urządzał prywatki u siebie w domu, ale bez udziału siostry. Ojciec obojga zeznał natomiast: „Nie jest mi wiadome, aby moje dzieci urządzały prywatki u siebie w domu lub chodziły na prywatki do kogoś innego. I nigdy nie było wypadku, aby którekolwiek z dzieci nie wracało do domu na noc...” Z wyjątkiem nocy z 13 na 14 września. — Zastanawialiśmy się — mówi por. Poreda — nad sprzecznością między zeznaniami ojca i syna: były w końcu urządzane te prywatki czy też nie? Brała w nich udział Irenka czy też z kuchni nasłuchiwała muzyki rozrywkowej? Ojciec, który uderza córkę za kwadrans spóźnienia po godz. 20 i nie dopuszcza myśli o prywatce — spotkaniu towarzyskim, które dorosły syn mógłby urządzić we własnym mieszkaniu. Co rodzice wiedzą o swoich dzieciach? Czego nie chcą wiedzieć? Rozdział między najmłodszym pokoleniem a ludźmi urodzonymi przed wojną — staje się coraz większy. Sobczak w swojej młodości nie słyszał o żadnych prywatkach. Pracował, jeżeli było gdzie, ciułał na ubranie, rower. W sobotę wieczór, po wypłacie, wstępował do bierstuby. Zygmunt upodabnia się do modelu młodego chłopca z roku 1974: płyty, tranzystor — towarzysz spaceru, magnetofon. Dziewczyna? Sprawa mniej ważna. Przyjrzyjmy się, w jaki sposób ten młody robotnik gospodaruje swoim zarobkiem. W tej skromnej rodzinie zatrzymuje na swoje wydatki połowę zarobku — tysiąc złotych — plus premie. Jego matka za nieco niższe uposażenie sprząta codziennie budynek poczty. Inspektor sprawdzał jego oszczędności na książeczce PKO. Nie oszczędza. Rodzice zaakceptowali istniejący układ. W sąsiednich domach, mieszkaniach jest podobnie. Są to dywagacje natury socjologicznej, które mają nam pomóc w ustaleniu osobowości Ireny Sobczak i w ten sposób naprowadzić na jakiś ślad. Może nim być na przykład środowisko, w którym znajdziemy sprawcę. Usiłowaliśmy sobie naszkicować prawdziwy, ewentualny styl życia denatki — mówi porucznik Poreda. — Trzeba było z góry założyć, że jej zwierzenia nie są pozbawione elementów mitomanii, przesady. Podobno kiedyś dobre wyniki w nauce, pochwały majstra dodawały splendoru. Dziś młodzi opowiadają, ile potrafią wypić. „Chodzenie” polega na współżyciu seksualnym. Skromność nie tylko jest staromodna, ale czymś wstydliwym. Wiele się zmieniło w przyjętych normach obyczajowych i dom Sobczaków nie jest wyjątkiem. Irenie imponował brat i jego koledzy. Nie zwracali na nią uwagi! A może właśnie dlatego zależało jej na powodzeniu u starszych chłopców? Relację o spacerach z „wojskowym” włączyliśmy do tego samego rozdziału. Nosiła zdjęcie Grabowskiego w teczce. To znaczy fotografię jego przystojnego kolegi. Wszystkie te kontakty sprowadzały się do wymiany widokówki, przelotnego spotkania w MDK. I to chyba wszystko. Wydawało się, że w otoczeniu I. S. nie znajdziemy sprawcy. Trzeba więc było i tę wersję zamknąć niepowodzeniem. Ale daleko jeszcze do wyczerpania wszystkich środków, którymi dysponujemy. Minęło zaledwie kilka dni od zabójstwa. Rozważamy dalszy plan ścigania. Swoją drogą był to fatalny dla mnie okres. Zapisałem się na zaoczne wyższe studia. Teraz bez dyplomu szkoda nawet marzyć o awansie. Zdawałem, właśnie we wrześniu, prawo karne. Trudno wymagać, by wspaniałomyślny los synchronizował daty zabójstw z terminami egzaminów. Całą noc wkuwałem ze skryptów, a po głowie chodziła mi ta sprawa i wciąż widziałem zwłoki dziewczynki leżącej na trawie. Ściganie wymaga skoncentrowania całej uwagi. Trzeba działać trzeźwo, z dystansem i nie włączać wyobraźni w momencie, kiedy potrzebna jest rozwaga. Mam w domu córkę w wieku Ireny... No i jak nietrudno się domyślić — nie zdałem tego egzaminu z prawa karnego. — Co robimy dalej? — zapytał mnie por. Gruda. — Jesteśmy wciąż „pod górkę”... Wtedy zdecydowaliśmy zwrócić się o pomoc do prasy i telewizji. Apelujemy do twojego sumienia! Pomóż w wykryciu zbrodni! W sąsiednim gabinecie urzęduje por. Edward Ofierski. Właśnie redaguje apel do prasy. Apel do wrocławskiego społeczeństwa brzmi: „Prosimy wszystkie osoby, które widziały dziewczynkę (powyżej umieszczone jest zdjęcie — przyp. W. S.) po godz. 16 w dniu 13 września br., o skontaktowanie się z Komendą Milicji, pokój... telefon...” Następuje rysopis, choć zdjęcie jest bardzo wyraźne. Drugi z kolei komunikat brzmi: „Wszystkie osoby, które przebywały dnia 13 września w jakichkolwiek okolicznościach w rejonie przyległym do byłego cmentarza niemieckiego przy ul. Kamińskiego w Karłowicach, względnie na cmentarzu, proszone są o zgłoszenie się do Komendy Milicji, pokój... telefon...” Na fotografii widzimy ładną dziewczynkę, ciemne faliste włosy, miła buzia, jeszcze dziecko, a już kobieta... Zdjęcie opublikowane zostało w prasie i ukazało się na ekranie telewizji tuż po dzienniku. — Teraz dopiero się zacznie — mówi por. Ofierski. To znaczy telefony, listy, ostrzeżenia. Trzeba rozmawiać, sprawdzać, wysłuchać. Wśród informatorów znajdą się histerycy, sensaci, ci, którym się okropnie nudzi... Okaże się, że kontakt z milicją miewa swoje uroki. Ale wśród tych fałszywych alarmów może trafić się jeden, z pozoru nieważny, ślad, czyjaś uwaga, obserwacja, którą nam ktoś zasygnalizuje nieśmiało, na „wszelki wypadek”, bo „przecież o niczym nie świadczy”. I ten sygnał, pomoc kogoś całkowicie postronnego, przypadkowo może pomóc w rozwiązaniu zagadki kryminalnej. Przypadek w tego rodzaju sytuacji bywa prawidłowością. Ktoś zanotował numer taksówki, która zatrzymała się w dniu 13 września przy parku pocmentarnym, wysadziła chłopca i dziewczynę, ale nie chciała zabrać pasażera w stronę śródmieścia. Pasażer, obrażony, zapisał numer, żeby złożyć reklamację, może nawet za pośrednictwem „Echa Wrocławia”, a to może przyczynić się do wykrycia sprawcy morderstwa. Na przykład ktoś mógł zauważyć w tramwaju, wracającym w nocy z 13 na 14 września z okolic parku — mężczyznę, który jechał na pomoście, bez marynarki. Trzymał ją zwiniętą pod pachą, mimo że wieczór był chłodny... Te spostrzeżenia, uwagi, obserwacje, zgłaszane w odpowiedzi na apel milicji — dyktowane często dobrą wolą, czasem złośliwością, chęcią zabłyśnięcia, zwrócenia na siebie uwagi — stanowią swoiste źródło wiedzy o życiu. Świadkowie: przypadkowi przechodnie — z różnych środowisk — opowiadają o sobie i swoich bliźnich. Życie bez makijażu, „jak leci”. Stosunki międzyludzkie, rodzinne, zawodowe... A więc inspektor Edward Ofierski oczekuje na wynik apelu prasowego. Porucznik jest mężczyzną przystojnym — wysoki, smagły, starannie ubrany. Kobiety, kiedy je przesłuchuje w charakterze świadków czy podejrzanych — próbują uśmiechem, kokieterią przebić się przez urzędowy pancerz. Skłonne byłyby do zwierzeń, jeśliby można w ten sposób pozyskać odrobinę życzliwości inspektora o wyglądzie gwiazdora filmowego. — Jesteś najlepszy do utrzymywania kontaktów — mówi por. Poreda. — Tobie wszystko powiedzą. — Mowa o kobietach. A to one zabiorą głos. No więc rozpoczęło się. W telefonie słychać miły, młody głosik. Nazywa się Grażyna Makowiecka. Zdaje jej się, że wpadła na trop mordercy. Kiedy może przyjść?... Wolałaby, żeby nikt jej nie widział, jak wchodzi do komendy. — Umówiłem się, że będę czekał o zmroku. Ściemnia się coraz wcześniej. Jest już koniec września. Przyszła młoda, ładna blondynka, 17 lat, nie więcej. Zadzwoniłem do wartownika, żeby ją wpuścił bez przepustki. Poczęstowałem ją herbatą, własną. Właściwie powinniśmy mieć reprezentacyjną. Nie wysłuchujemy tylko przestępców... Zeznawała przerywając co chwila z przejęcia: „W dniu 20. IX w godzinach popołudniowych moja koleżanka Alicja Szukańska opowiadała, że tego samego dnia około godz. 12 poszła ze swoją dobrą koleżanką — Wandą Dróżdż, na wzgórza, ale nie przypomina sobie, jakie. Siadły na ławce. Zobaczyły jakiegoś chłopca, który szedł z dziewczyną Kiedy ona odeszła, usiadł koło moich znajomych na ławce, mimo tego że go nie zachęcały. Zaczął rozmowę z obydwoma, ale szczególnie z Alicją. Chciał koniecznie zapoznać się. Kiedy nie chciała powiedzieć, jak jej na imię, chwycił ją za włosy i ciągnął. Krzyczała, więc puścił jej włosy, ale zabrał torbę z zeszytem i dowiedział się, jak jej na imię i nazwisko. Bo to było napisane na okładce. Chciał się koniecznie z nią umówić. Powiedział, że zajdzie po lekcjach do jej technikum. Ale ona nie chciała. Wtedy zaczął jej grozić, że jeżeli nie przyjdzie, stanie się z nią to samo, co z tą dziewczynką zgwałconą i uduszoną”. Jedno przypadkowe słowo może odegrać rolę decydującą. — Stop! Proszę przerwać na chwilę czytanie tych akt — powiedział porucznik. — Było to dla nas bardzo ważne, czy powiedział słowo „uduszona”? O gwałcie ludzie mogli mówić, choć nie miał miejsca... Ale rodzaj zadanej śmierci był znany tylko nam... i mordercy. Może jest nim ten chłopiec z „zielonego wzgórza”?... Choć było to od razu wątpliwe. Zabójstwo jest zbyt dużym szokiem, żeby morderca tak beztrosko je wspominał. Ale może być kolegą, powiernikiem sprawcy. Jeżeli znajdziemy chuligana, przez niego możemy dojść do przestępcy. Opowiadająca nie pamiętała jednak, czy padło takie słowo, czy też same sobie wydedukowały to „uduszenie”. Grażyna kończyła swoją relację: „Mimo niechęci Ali ten chłopak naznaczył jej spotkanie następnego dnia. Godz. 17, koło Hali Targowej. Powiedział, że ma dużo kumpli, to ją znajdą. On sam ma pseudonim «Globus». Może się o nim dużo dowiedzieć, bo mieszka na Karłowicach. Ale mówiła, że włosy miał niekrótkie i niedługie. Na policzku pieprzyk. Chwalił się, że nosi nóż sprężynowy i często go używa...” Trzeba było przesłuchać Alicję Szukańską. Miła, spokojna dziewczyna, z porządnej rodziny. Zeznawała mniej nerwowo niż jej koleżanka. Ów „Globus” powiedział rzeczywiście, że zrobi z nią to samo, co uczynił z dziewczynką w Karłowicach na cmentarzu poniemieckim. Podała nam też jego dokładny rysopis: włosy falujące, dość przystojny, z lewej strony brak trzonowego zęba, w okolicy dużego palca miał wytatuowany półksiężyc, na lewym policzku, w okolicy nosa, mała kropka wielkości ziarnka grochu. Ale o uduszeniu nic nie mówił. Wspomniał tylko, że przebywa często pod „Orbisem”. Por. Ofierski zapytał surowo, czy poszła na spotkanie. Powiedziała, że nie, ponieważ bała się gwałtu. A więc nie odstrasza uczennicy technikum, dziewczyny z nie zdemoralizowanego domu, tatuowany facet, który chwali się, że operuje nożem sprężynowym? — Świat się kończy, pani redaktor. Na wszelki wypadek wyszukałem tego ancymonka w naszym rejestrze. Sam się określił tatuażem jako złodziej kieszonkowy. Kropka wytatuowana na policzku świadczy o tym, że był używany w więzieniu jako obiekt „miłości”. Naznaczyli go znakiem hańby, aby żył w pogardzie do końca życia. Chafakterniacy nie czytają, jak widać, rubryk porad medycznych. Wiedzieliby, że dzięki osiągnięciom nowoczesnej medycyny można drogą operacji plastycznej — bez wielkich kosztów — usunąć tatuaż. A swoją drogą, poprosiłem do nas „Globusa”. Powiedziałem mu: „Żadnych” sztuczek. Dlaczego straszysz dziewczęta? A w dodatku zdradziłeś się, że popełniłeś w Karłowicach zbrodnię. Powiedziałeś im to w parku. Mamy świadków. Siadamy, piszemy protokół. Podtrzymujesz swoje słowa?” Był szczęśliwy, gdy stąd wyszedł. Pokornie przyrzekał, że już nigdy... Zamierzał się ustatkować, szuka pracy. Pożegnał się i wiem, że poleciał... wprost pod „Orbis”. Może napotka jakąś pękatą torebkę? Lada dzień go znowu zobaczymy. Jak tylko wyszła z komendy ta Alicja z „zielonego wzgórza” i złodziej podrywacz, zadzwoniono ze sklepu samoobsługowego. Przy telefonie czekała kierowniczka. Ma dla nas ważną wiadomość. Pracuje u nich od niedawna praktykantka, która mówi, że natrafiła na zabójcę tej dziewczynki. Czy ma się zgłosić do komendy? Poszedłem sam do tego sklepu. Przy okazji okazało się, że przywieźli pomarańcze. Był czas, że nie było o nie łatwo. Kupiłem kilogram. Niech w domu wiedzą, że się o nich troszczę. Płacę za owoce i w tym momencie zbliża się do mnie młoda, tęga dziewczyna w białym fartuchu. Ładna specjalnie nie była, ale śmieszna. Obejrzała mnie od stóp do głów i zapytała, czy można mi zaufać. Wie, że się naraża. Pociągnęła mnie na bok i szepnęła: „Nie przy ludziach!” Znalazła się i kierowniczka. Poprosiła nas do pokoju służbowego na zapleczu, a sama się usunęła. Sądzę, że ta dyskrecja kosztowała ją niemało samozaparcia. Zostaliśmy we dwoje. Wyciągnąłem z teczki arkusz protokołu, a dziewczyna zeznała: „Odbywam praktykę w sklepie spożywczym, samoobsługowym. Przypuszczalnie w miesiącu lipcu, przy kanale na Karłowicach, poznałam Elżbietę, Elkę, w towarzystwie chłopca około 18-19 lat. Ja znałam koleżanki tej Ełki i kiedy ona szła w ich towarzystwie, to mówiłyśmy sobie tylko «cześć» i to właśnie z tego tytułu poznałam Elkę. Dopiero później, kiedy otrzymałam zwolnienie lekarskie na trzy dni, spotkałam ją znowu, kiedy wychodziła od szewca, a raczej ze spółdzielni szewskiej, do której ja też daję buty. Bo tam jest taniej niż u prywaciarza, chociaż dłużej trzymają. Stanęłyśmy na ulicy Siemińskiego i w toku rozmowy Elka powiedziała do mnie słowami: «To ja ci powiem, tylko nikomu nie mów, że tę dziewczynkę, którą znaleziono na cmentarzu, zamordował chłopak z ulicy Dębickiego i na pewno go znasz, gdybyś go zobaczyła»... Nie jestem pewna, ale zdaje się, że Elka wymówiła imię: Andrzej. Ja osobiście w dzielnicy, którą zamieszkuję, chłopaków nie znam, gdyż nie mam czasu. Nadmieniam, że w sklepie, gdzie jestem na praktyce, przebywam w dziale samoobsługa, gdzie zwracam uwagę na klientów. Natomiast istnieje również stoisko cukiernicze, na którym jest już personel, który obsługuje klientów. Lecz ja nie mam z tym stoiskiem nic wspólnego. Ełkę, której nazwiska nie znam, mogę w każdej chwili rozpoznać. Lecz o tym, co mi powiedziała, boję się mówić jej w oczy, ponieważ obawiam się zemsty znajomych chłopców. To wszystko, co mi wiadomo w tej sprawie”. Podpisała „Danuta Koszałek”, zygzakiem, żeby nie można było odczytać. Nie posuwamy się naprzód. Trzeba przejrzeć listy, które nadeszły. Niektóre pocztą ekspresową. Pani Teresa Bogusz z ulicy Wincentego Pola przesłała nam pomiętą kartkę papieru, znalezioną przez jej dwunastoletnią córkę w dniu 13 września na cmentarzu przy ul. Kamińskiego, w pobliżu zwłok. Dopisała od siebie: „Mam sama młodą córkę. Daj Boże, żeby panowie znaleźli sprawcę...” Kartka była podarta, zamazana. Litery zachowane jedynie we fragmentach. Przekazaliśmy dokument do pracowni pisma. Ekspert pracował dwa dni. Z wielkim trudem odtworzył treść pisma, które zaczynało się od słów: „Szanowny panie! Proszę jutro przyjść na godz. 10 rano lub też dać mojemu pomocnikowi pieniądze. Z poważaniem Jan Wierzbowski. Zakład Krawiecki. Ulica...” Data, której odczytanie sprawiło najwięcej trudu, była: 24 sierpnia. Nie mogło więc to mieć nic wspólnego ze sprawą, która w dalszym ciągu nie posuwała się ani o krok naprzód. Cały czas jesteśmy „pod górę”. Nasi przełożeni czekają na wyniki. A my możemy tylko skrupulatnie sprawdzać różne wersje i ich warianty. I nie lekceważyć żadnego sygnału. Bo jeden z nich zaprowadzi nas ostatecznie do sprawcy. Znów wraca wersja „żołnierza”. Sprzedawczyni jednego ze sklepów ma dla nas ważną wiadomość: widziała kogoś w towarzystwie dziewczynki ze zdjęcia. Po kwadransie byłem na miejscu. Zostawiam kolegę przy telefonie. Zeznanie sprzedawczyni brzmiało: „Z uwagi na położenie naszego sklepu znamy większość naszych klientów, którymi są mieszkańcy najbliższej okolicy oraz żołnierze z pobliskiego garnizonu. W towarzystwie żołnierza, nazywanego przez kolegów Kajtek, widziałyśmy dziewczynkę, która została zamordowana. Rozpoznałyśmy ją na podstawie zdjęcia w gazecie. Żołnierz przychodził z nią do nas aż do połowy września. I nagle się więcej nie pokazał”. Trzeba było odszukać „Kajtka”. I był taki. Chodził we wrześniu z dziewczyną. Na imię miała Barbara. Zanosiło się na coś poważnego. Ale nagle ta Barbara obraziła się na żołnierza. Nie chciała go więcej widzieć. Musieliśmy znaleźć dziewczynę, doprowadzić do konfrontacji ze sklepową. Kiedy wkroczyliśmy do sklepu z „dziewczyną ze zdjęcia”, nie chciała wierzyć własnym oczom. Tym razem spełniliśmy chociaż pożyteczną misję. Barbara odwróciła się od swojego żołnierza, bo koleżanka naopowiadała jej o jego niewierności. Przysięgał, że na nikogo nie spojrzał. W drodze do sklepu nietrudno mi było zauważyć, że są już całkowicie pogodzeni... W komendzie kolega przywitał mnie wiadomością: czeka pewna kobieta z terenu Karłowic. Kręci się po korytarzu. Denerwował się: — Od rana jestem uwiązany do twojego telefonu... Prowadzę przecież swoją sprawę. Mój kolega zajmuje się oszustami. Fałszerstwa, wyłudzanie pieniędzy, kombinacje karciane. Bardzo ciekawa dziedzina przestępczości. Oszust jest z reguły człowiekiem bystrym, inteligentnym. Żeby „na niego wyjść”, trzeba iść tropem jego kombinatorskich skojarzeń, podpatrzyć jego sposób działania. Ale kiedy mamy zabójstwo, wszyscy muszą nam pomagać. Zielone światło dla czynności związanych ze ściganiem mordercy. Tak długo, aż sprawdzimy wszystkie wersje. W wypadku zabójstwa Ireny Sobczak dalecy byliśmy od realizacji planu wytyczonego nam na pierwszej odprawie u majora Kowacza. Zajrzyjmy do tego planu. Trzeci punkt pierwszej wersji brzmi: „Znalezienie jej w rejonie Karłowic wskazuje, że musiała się udać tam dobrowolnie z osobą jej znaną”. I przecież ta wersja w ostatecznym rachunku się sprawdziła. Krążyliśmy koło tych Karłowic. Dlatego sygnał z tej dzielnicy był dla mnie szczególnie ważny. Jeżeli I. S. jechała do kogoś czy z kimś do Karłowic, a może czyniła to nie po raz pierwszy, musiał dziewczynkę ktoś zauważyć. Tego wieczoru lub któregoś z poprzednich. Musimy przecież zakładać i taką ewentualność, że rodzice, brat, koleżanki — nic o niej nie wiedzieli. Że była kotem, który chodził swoimi drogami... Sygnały z „Karłowiczanki”. W kierunku tej dzielnicy udała się dobrowolnie I. S. Zadałem sobie pytanie: gdzie koncentruje się życie peryferyjnej dzielnicy miasta? Przede wszystkim w okolicy restauracji, baru, kawiarni. Mieszkańcy Karłowic nie jeżdżą — z wyjątkiem specjalnych okazji — do drogich lokali śródmieścia. Istnieją tam dwa atrakcyjne punkty życia towarzyskiego: „Karłowiczanka” — bar-kawiarnia, i restauracja „Rusałka”. Osoba, która do mnie za chwilę wejdzie, jest z całą pewnością gościem jednego z tych lokali. Powiesiłem na zewnętrznej stronie drzwi tabliczkę: „Przesłuchanie. Proszę nie przeszkadzać”. Będę miał spokój. Zaś do młodej kobiety, czekającej na korytarzu, powiedziałem: — Proszę bardzo. Właśnie na panią czekam. Wpisałem dane wstępne do protokółu. Moja rozmówczyni nie odznaczała się specjalną urodą. Kobiety nieładne mają często odmienny punkt widzenia na niektóre sprawy męsko-damskie. I ten rys psychologiczny muszę wziąć pod uwagę, kiedy wysłuchuję relacji Stanisławy Biegalskiej. „Jestem pracowniczką suszarni «Różanka». Do pracy poszłam w dniu 12 września o godz. 6 rano. W tym dniu, o godz. 18, uda łam się do restauracji „Karłowiczanka” na spotkanie z jednym chłopcem, który miał na imię Jerzy, a z którym przypadkowo po znałam się w tramwaju. Nazwiska tego Jurka i jego miejsca zamieszkania nie znam. Kiedy weszłam do restauracji, przy jednym ze stołów siedział Tadeusz Tuszyn i jego brat. W ich towarzystwie była młoda dziewczyna wyglądająca na lat piętnaście. Rysopis: twarz okrągła, włosy krótkie, z grzywką. Ubrana w czerwony sweter i buty bitelsówki, obcas grubszy. Piłam kawę i obserwowałam to towarzystwo, bo jak już raz wspomniałam, czekałam na mojego znajomego imieniem Jurek... Przebywałam w restauracji około kwadransa. W tym czasie Tuszyn i jego towarzystwo piło kawę. Innych napojów nie widziałam. Zachowanie wyżej wymienionych osób było bardzo wesołe i w pewnym momencie zobaczyłam, jak Tadeusz Tuszyn wsypuje do kawy tej dziewczynki jakiegoś proszku i kawa poczęła się pienić. Z tego tytułu bardzo się żywo śmieli. Po kwadransie podniosłam się i poszłam do domu. Towarzystwo zaś Tuszyna pozostało na miejscu. Nadmieniam, że dziewczynkę, w której towarzystwie siedział, widziałam po raz pierwszy... Dwa dni później tatuś powiedział, że na cmentarzu zostało zamordowane dziecko. Ja zjadłam obiad i z synkiem na wózku pojechałam prosto na cmentarz. Z odległości około 15 metrów widziałam leżącą dziewczynkę, jak przykrywano ją papierem. I przypomniała mi się twarz dziewczyny, którą widziałam dwa dni temu w «Karłowiczance». Mnie osobiście się zdaje, a raczej jestem pewna, że była to ta sama dziewczynka. Poznałam ją po twarzy i po włosach. Kiedy funkcjonariusz MO przykrywał ją, widziałam coś czerwonego i skojarzyłam sobie z tamtym swetrem. W sobotę, w dniu 16 września, ukazał się w «Słowie Polskim» komunikat, apelujący do mieszkańców Wrocławia, aby zgłosili się do komendy ci, którzy widzieli dziewczynkę. Podane było nazwisko i zdjęcie. Przypomniało mi się to cale zdarzenie z restauracji. Nie zgłaszałam się jednak od razu do milicji z obawy przed Tuszynem i jego kolegami. Kilka dni później spotkałam jego siostrę Teresę, która między innymi powiedziała mi, że jej brat znał tę dziewczynkę, która nie żyje...” Por. Ofierski zapytał, czy Jurek, jej kolega, widział także Tuszyna w towarzystwie tej młodej dziewczyny. Odpowiedziała, że nie widział, bo nie przyszedł na spotkanie. Pozostaje jej niewiele czasu na życie towarzyskie, bo ma na wyłącznym utrzymaniu 8-miesięcznego synka. Z opinii dzielnicowego wynikało, że Tuszyn był człowiekiem, którego życie odbiegało od przeciętnej normy, zamkniętej w kręgu spraw: praca, rodzina, rozrywka. Miał dość duży krąg znajomych na terenie Karłowic i uznaliśmy, że może być sprawcą albo „dobrym przewodnikiem”, który naprowadzi nas na właściwą wersję w dochodzeniu. Posłałem dwóch wywiadowców w rejon Karłowic. Niechże się czegoś dowiedzą o tym pasażerze, który, o ile się nie myliłem, uprawia jazdę przez życie „na gapę”. Znał go Kazimierz Szafrański — magazynier Wytwórni Filmów Fabularnych. Powiedział o nim, co następuje: Wiadomo mu jest, że Tuszyn robi w domu nocne lampki. Kiedy się szuka Tuszyna, zawsze jest w restauracji „Karłowiczanka”. Kiedyś zastał tam jak zwykle Tuszyna i zwrócił mu uwagę — nie po raz pierwszy — że nie jest to dla niego odpowiednie miejsce. „Wzrokowo stwierdziłem, że towarzystwo, w którym bywa, jest nieodpowiednie i że w końcu powinien iść do pracy. Powiedziałem mu to w oczy, na co Tuszyn mi odpowiedział, co następuje: do pracy nie może iść, bo teraz spotyka kolegów, którzy wiedzą, że nie pracuje, i zawsze mu coś postawią. A gdy będzie sam pracował, to on musi postawić, i dlatego woli, żeby pozostało, jak jest”. Nic więcej nie miał pan Kazimierz w tej sprawie do powiedzenia. W towarzystwie Tuszyna bywał w kawiarni „Karłowiczanka” niejaki Włodzimierz Sznuka — pracownik fizyczny. Jego sylwetkę kreśli nam jeszcze jeden bywalec lokalu — Lesław Kułakowski: „Poznałem Włodzimierza Sznukę w «Karłowiczance». Posiada on rzeczywiście skłonność do dziewcząt, z tym że pilnuje się, by dziewczyna nie była małoletnia. To znaczy, że zaczyna od pytania: ile masz lat? Jak mniej aniżeli szesnaście, pędzi i nie nawiązuje stosunku. Omawiany jest wyśmiewanym przez swoich kolegów z pracy, bo ma już pięćdziesiąt sześć lat, a młode dziewczyny są mu stręczone przez innych mężczyzn. Wiem nawet, że Sznuka ma znajomych, co mają samochody i korzystają z jego mieszkania. Jeden raz byłem u niego i widziałem tam dziewczynę koło 17 lat. Ktoś ją podwiózł samochodem. Później dowiedziałem się, że miał on nieprzyjemności o tę dziewczynę, bo byli u niego milicjanci i jej matka...” Poprosiliśmy naszych kolegów z dzielnicowej komendy Psie Pole, żeby odwiedzili pana Tadeusza w jego mieszkaniu. Funkcjonariusz KDMO udał się do Tuszyna celem przeprowadzenia z nim wywiadu oraz sprawdzenia alibi na krytyczny dzień września. W protokóle swym napisał: „W mieszkaniu zastaliśmy Tadeusza Tuszyna samego. Zażądaliśmy okazania jego garderoby, na co po pewnym ociąganiu pokazał nam garnitur koloru czarnego. Tuszyn powiedział nam, że «miał go przybrudzony», ale nie mówił, z jakiego powodu. Widziałem także jego półbuty czarne, przyniszczone, tzw. bitelsówki — nowoczesny fason...” Uwaga! Czarny garnitur! Była już o nim mowa. Przypomnijmy sobie, że Wacław Sujawa — ów rowerzysta i namiętny działkowicz, który pierwszy zobaczył ofiarę, mówił o mężczyźnie w czarnym garniturze. Ślad butów, zabezpieczony odlewem gipsowym w czasie pierwszych oględzin, wskazuje na fason właśnie bitelsówek. Może więc trafiliśmy na właściwy ślad? Ale Tuszyn podał, że dnia 13 września nie był w ogóle na cmentarzu. O godz. 17.10 udał się do „Karłowiczanki” na kawę z kolegami, których nazwisk, jak również imion nie zna. Jest człowiekiem uprzejmym, nigdy o takie rzeczy nie pyta. Mówią do siebie przezwiskami, jak: pan doktor, inżynier, magister. I każdy wie, o kogo chodzi. Z tymi kolegami złożył się na wino i kupili butelkę „pisanego patykiem” w sklepie samoobsługowym „Kokos”. Wino to wypił z kolegami i dziewczętami na wale rzeki Odry. Koledzy odeszli z dziewczętami. A on został sam i wrócił do „Karłowiczanki”, gdzie w towarzystwie trzech pań: Elki, Zosi i trzeciej, której imienia niestety nie zna, spędził czas do godziny 21-ej. Potem poszedł do innego lokalu, pod nazwą „Rusałka”, i tam widział go Stanisław Koral — parkieciarz, który zatrudniony jest w przedsiębiorstwie remontowo-budowlanym. Obaj prowadzili rozmowę do zamknięcia lokalu, a później ob. Koral odprowadził go do domu. Była godzina 24. Tuszyn oświadczył, że nigdzie nie pracuje, tylko otrzymuje rentę i zasiłki 132 z opieki społecznej. Stołuje się w „Karłowi czance”, bo jego mama nie prowadzi kuchni. Dziewczyna znaleziona w parku pocmentarnym została uderzona butelką wina za 19 zł, noszącego datę 7 września. „Wobec powyższego, udaliśmy się (z protokółu funkcjonariuszy milicji komendy Psie Pole) do sklepu «Kokos». W tym sklepie zostało stwierdzone, że jest w sprzedaży wino owocowe, cena 19 zł, datowane dnia 7 września...” I byłby może spokój z tym wesołym rencistą, gdyby nie fakt, że tę właśnie datę miała stłuczona butelka wina, znaleziona w pobliżu miejsca zbrodni. Byliśmy zobowiązani sprawdzić alibi podane nam przez Tuszyna. Późny wieczór, w których to godzinach zgodnie z opinią eksperta medycyny sądowej rozegrał się ów śmiertelny w skutkach dramat, spędził Tuszyn w towarzystwie parkieciarza. Trzeba było znaleźć Stanisława Korala, który zeznał: „Ostatni tydzień, do dnia 16 września, pracowałem od godz. 7 do 13. Czy w tym konkretnym dniu pracowałem dłużej — nie pamiętam. Za godziny nadliczbowe nam nie płacono, a tylko można było wykorzystać je w dniu następnym, w zależności od potrzeb pracowników. Pod wskazanym adresem zamieszkuję sam od dnia 18 marca br. Mieszkanie to, o metrażu 14 m, otrzymałem z wydziału kwaterunkowego MRN zaraz po wyjściu z więzienia, gdzie odbywałem karę 9 lat i 8 miesięcy za włamanie i kilka kradzieży”. Na pytanie co do Ireny Sobczak świadek zeznaje, co następuje: „W połowie miesiąca, ściśle mówiąc 12 września, otrzymałem pobory. W dniu następnym, to jest 13 i 14 września, posiadałem zwolnienie lekarskie. W dniu 13 września od godzin rannych przebywałem w restauracji «Rusałka» przy ulicy Trzebnickiej. Początkowo wypiłem około 300 gram wódki z jednym pracownikiem straży więziennej, imieniem Kazimierz, zamieszkałym... Następnie poszłem do fryzjera i wróciłem z powrotem do «Rusałki», gdzie pozostałem do wieczora. W tym czasie dosiadły się dwie kobiety, ale w starszym wieku. Kiedy wróciłem do domu, stwierdziłem, że zostałem okradziony z pieniędzy w kwocie 1400 zł oraz kury, którą kupiłem sobie za 82 złote. Co do dziewczynki znalezionej na cmentarzu, nie jest mi znana. Mogę stwierdzić, że pożegnałem się z ob. Tuszynem po 24-ej przed jego domem, gdzie wszedł do środka...” — Bardzo przepraszam panią redaktor... — porucznik sięgnął ręką do szuflady i wyjął sporą paczuszkę z kanapkami. Zabierając się do jedzenia westchnął: — Ludzie bywają różni, ale żyć muszą razem... Nie ma takiego podziału. Z jednej strony porządni, z drugiej — nasi podopieczni... Choćby w tej „Karłowiczance”. Przychodzą do kawiarni mieszkańcy z osiedla. Tuszyn — typowy pasożyt, Koral — recydywista po 10 latach więzienia, i młodzież, zakochane pary, koledzy z jednej kamienicy. Siedzą, stolik przy stoliku, przyglądają się sobie nawzajem... Wzorzec towarzyskiej rozrywki. Innej nikt im nie oferuje. A człowiek już taki się urodził, że szuka jeden drugiego... Pod ścianą Tadeusz Tuszyn z dziewczynkami, których imion nie zna, i żołnierz Kajtek z Barbarą. Dziewczyna ma zasady, jest wierna, oczekuje tego samego od swego chłopca. I ta nieszczęsna Stanisława B. z małym dzieckiem. Ciężko pracuje, utrzymuje ojca. Zazdrość w niej kipi, kiedy przygląda się wesołemu towarzystwu Tuszyna. Samej dziewczynie głupio siedzieć w kawiarni. To i umówiła się z pierwszym lepszym, z Jurkiem poznanym w tramwaju. Ale i on nie przyszedł... Albo taki dom Sobczaków. Ta dyscyplina, spoistość rodziny, skromność... Może właśnie dlatego Irenę nęcił wzorzec znany z kawiarni, z ulicy? Niewykluczone przecież, że przyglądała się z zachwytem Tadeuszowi Tuszynowi, kiedy fundował swojej kompanii w „Karłowiczance”. Ładny chłopak, 24 lata, wesoły. Należałoby sądzić, że dziewczynka lubiła starszych chłopców. Jej brat Zygmunt nie dopuszczał jej do swojej paczki... Nadal nie wiemy, czy bywała w tej dzielnicy. I właśnie w tej kawiarni. Ale musiała tu kiedyś być, zajrzeć. Bo jakim fatalnym przypadkiem trafiła na cmentarz, który znajdował się na drugim końcu miasta, daleko od jej dzielnicy, szkoły, rodzinnego domu? Może znała kogoś w Karłowicach? Przyjąłem jednak wersję: „Musiała udać się dobrowolnie...” itd. Trudno sobie wyobrazić dziewczynkę wiezioną przemocą przez ludne, oświetlone miasto. Wrocław to nie Chicago. Inspektor przerwał monolog. Z półki zastawionej fachową prasą, podręcznikami prawa i patologii zdjął termos i nalał sobie herbaty. — Pozostał do sprawdzenia jeszcze jeden sygnał z Karłowic: Roman Daszewski — pracownik transportu miejskiego, który po zapoznaniu się z treścią artykułu 140 § 1 K.K. (dotyczy składania fałszywych zeznań) Wyjaśnił: „Było to już na pewno po dniu 20 września, ponieważ w tym czasie otrzymałem podwyżkę i dlatego tę datę pamiętam. Stałem na ulicy Kamińskiego. Był to dzień powszedni. Godzina około 19. Ciemnawo na dworze... Gdy tak staliśmy, wybiegła z ulicy Roberta Kocha mieszkanka Karłowic, Alina Pokora, i krzyczała, że goni ją wampir. Zaczęliśmy się z niej śmiać. A ona na to: «Powiedziałabym wam coś» ale boję się, że wygadacie». Zapewniliśmy ją, że tego nie zrobimy. Wówczas oznajmiła nam, że wie, kto jest mordercą dziewczynki z parku pocmentarnego. Zrobił to zamieszkujący w pobliżu cmentarza Tadeusz Staroń. «Który to Staroń?» — zapytałem. Powiedziała, że ten, który mieszka na ulicy Chrzanowskiego. W dalszym ciągu mówiła, że Staroń jest zboczeńcem i jak odbywa z kobietami stosunki, to je bije, drapie lub dusi. Mówiła też, że żonę udusił czy zamordował, a później powiesił, żeby sfingować samobójstwo... Ja się wtrąciłem do rozmowy, że gdyby nawet tak uczynił, musiałby przecież pozostawić ślady. Alina Pokora powiedziała wtedy, że właśnie nie pozostawił, bo nosił rękawiczki. Kiedy ona poszła do domu, nie mówiliśmy już więcej o tej sprawie, tylko o filmie, który grali w naszym kinie, bośmy się chcieli wspólnie wybrać... Zgodnie z moimi wyjaśnieniami, podpisuję...” Następuje nazwisko, Alina Pokora z kolei zaprzeczyła stanowczo, jakoby ją miał gonić wampir. O Staroniu rozmawiali tamci. Mówili między sobą, że to on jest sprawcą mordu na cmentarzu. O tym człowieku wie znacznie więcej Tadeusz Balcerzak, który jest funkcjonariuszem MO, oraz Raszyński — imienia nie zna — bo Staroń mieszka u jego rodziny. Dramat w dniu 13 września rozegrał się pod oknami Staronia Co było robić, trzeba przesłuchać tego Franciszka Raszyńskiego, który — jak się okazało — był z zawodu wysoko wykwalifikowanym ślusarzem. Siostra jego uczęszcza na studium nauczycielskie, brat jest w technikum wodno-melioracyjnym. Cała rodzina żyje spokojnie, w poszanowaniu praw i ładu społecznego. Dlatego też styl bycia Staronia, z którym dzielą mieszkania, budzi w nich poważne wątpliwości. Raszyński nie ma we Wrocławiu żadnych znajomych i po pracy bywa zazwyczaj w domu. Nikt go nie odwiedza. Za to Staroń ma wielu znajomych, a zwłaszcza znajome. Przychodzą przeważnie pielęgniarki z pobliskiego szpitala i pewien lekarz. Staroń utrzymuje stosunki ze starszymi kobietami, w wieku od 25 do 30 lat. I sierżanta Balcerzaka nie wolno było ominąć. Co robi w towarzystwie tego Staronia? Milicjant nie był uszczęśliwiony indagacją. Podał, że zna Staronia od roku. Poznał go w Lidze Obrony Kraju. Przy sposobności wspomniał, że jest członkiem prezydium LOK w swojej dzielnicy. Staroń woził go kilka razy swoim samochodem „Skoda”. To prawda, że był z nim także na wódce, ale o jego życiu osobistym nic nie wie. — Trudno, żeby funkcjonariusz milicji żył w izolacji społecznej — powiedział inspektor Ofierski. — Skąd mógł wiedzieć, kim jest Staroń? Można mieć nieskazitelnie białe mankiety i zaszargany życiorys. Ale Tadeuszem Staroniem zajęliśmy się nie tylko z powodu jego życiorysu. Mieszkał w najbliższym sąsiedztwie cmentarza. Jeżeli jest właścicielem samochodu, mógł namówić dziewczynę do przejażdżki. Po prostu trudno sobie wyobrazić, że dziewczynkę zamordowano w sposób niedostrzeżony w pobliżu domów, w których jeszcze świeciło się światło. Kiedy została uderzona przez napastnika butelką, niewątpliwie krzyknęła, choć jeden raz. Uciekając musiała przecież wołać o pomoc, ktoś to musiał słyszeć. Może ktoś podszedł do okna? Bo okna były zapewne otwarte, był ciepły wrześniowy wieczór... Wezwany do komendy, Tadeusz Staroń nie okazywał zdenerwowania. Ma lat 41, zdrowy, przystojny, potężnie zbudowany mężczyzna. Ma wyższe wykształcenie, jest inżynierem mechanikiem. Do Wrocławia przybył w roku 1946, wprost z Donbasu. Rodzice umarli daleko od Polski. Nie wie, czyim jest synem. Wojna... Dobrzy ludzie zabrali go do kraju. We Wrocławiu pracował zarobkowo przy odgruzowaniu miasta. Od tej ciężkiej fizycznej pracy zaczynał, a jednocześnie zapisał się do szkoły średniej. Od 1950 pracował w kopalni „Konrad”, jako kierownik rachuby. Potem przeniósł się do Wrocławia i zaocznie zdał maturę, jednocześnie pracując. Rozpoczął studia na Politechnice Wrocławskiej, na wydziale mechanizacji rolnictwa, ale nie mógł połączyć pracy z nauką. Kilka lat popracował w rozmaitych instytucjach — jako kontroler techniczny, technolog — i wrócił na studia zaoczne. Wreszcie ukończył politechnikę. W sumie studiował dziesięć lat. Od 8 września 1967 r. rozpoczął pracę na stanowisku głównego energetyka. Odpowiadając na pytania zeznaje, że samochód marki „Skoda” sprzedał przed dwoma miesiącami, żeby kupić nowy. Na razie czeka. Co do nocy z 13 na 14 słyszał szczekania psa, raz i drugi. Odwiedziły go dwie panie. Są pielęgniarkami, pracują w pobliskim szpitalu. — A czemu pan nie wspomina o lekarzu? — zapytał por. Ofierski. — A skąd pan inspektor wie? Rzeczywiście był i lekarz — przyznał inż. Staroń, bardzo zdziwiony, że milicja jest tak znakomicie poinformowana. Nie przypuszczał zresztą, że w tym Raszyńskim wzbudza tyle niechęci i zazdrości... Owszem, były. dwie pary. Mała uczta z powodu awansu. Nastawili adapter, żeby stworzyć nastrój. A że było późno, zamknęli okno. Jeżeli ktoś krzyczał, nie mogli usłyszeć wołania o pomoc. Owszem, bywa w „Karłowiczance”. Przyjdzie się czasem z kimś spotkać. Co robił o godzinie 22 w dniu 13 września? To był właśnie ten wieczór. Goście bawili się znakomicie. Wypili, zjedli i opuścili jego dom dopiero po 2 w nocy. Trzech świadków może potwierdzić jego alibi. Sympatyczny ten Staroń. Tacy ludzie jak on zagospodarowywali kiedyś tereny złotego Klondike. A że lubił kobiety i wyróżniał wśród nich pielęgniarki? Dziewczęta w białych czepeczkach i fartuchach cieszą się powodzeniem. Mężczyźni liczą na to, że zawód pielęgniarki wybierają kobiety o miłym, łagodnym usposobieniu... Słowem, wieczór, choć może nie całkiem zbożnie spędzony, stanowił murowane alibi Staronia. Wersja dobrowolnego udania się I.. S. do Karłowic, z ewentualnym wstąpieniem do restauracji „Karłowiczanka”, została zakończona z wynikiem negatywnym. W takim stadium dochodzenia inspektorzy wydziału kryminalnego mówią: „jesteśmy wciąż pod górkę” — i chodzą po własnym mieszkaniu wściekli, kłócą się o spóźniony obiad czy zajętą łazienkę. Gdzieś trzeba wyładować ten stan napięcia i zdenerwowania... Jak dotąd ludzie: świadkowie, podejrzani, zboczeńcy, sensaci, gorliwi, zakompleksieni — nic nie wnieśli do sprawy. Może przemówią przedmioty martwe? Zostały znalezione i zabezpieczone na miejscu zbrodni. Znajdują się obecnie w laboratorium kryminalistycznym. Jedno piętro wyżej. Jeden z tych sześciu śladów może prowadzić do mordercy. Miejsce urzędowania majora Jana Długołęckiego. Pokoje laboratoryjne, mikroskopy, aparaty fotograficzne, ciemnia, ludzie w białych fartuchach. Nauka w służbie ścigania przestępcy. Jest i dr Bolesław Dadej. Opowiada o wczorajszej sprawie sądowej, w której występował jako biegły. Każdy przypadek jest w jego odczuciu wyjątkowy, niespotykany. Nieproszony, już rozpoczyna opowiadanie: — Wyobraźcie sobie, wypadek samochodowy... Dwóch pasażerów zginęło, wyrzuconych z samochodu na pobocze. Jeden z nich wpadł prosto na drzewo. Trzeci żyje, lekko ranny. Nim przyjechała milicja i pogotowie, wykaraskał się ze zgniecionego wozu. Winny katastrofy jest kierowca. Jechał z piekielną szybkością, nie pilnował prawej strony. Mężczyzna, który żyje, zostaje odwieziony do szpitala, na opatrunek. Przy sposobności pobierają próbę na alkohol. Jest: 0.9. Niewiele, ale jest... Problem był następujący: Kto siedział przy kierownicy? I trzeba na to pytanie odpowiedzieć. Ekspert techniczny i ja. Ekspertyza na podstawie doznanych obrażeń. Nie było to takie proste. Ten, który wyleciał na drzewo, został dwukrotnie uderzony: raz w samochodzie, drugi raz — o kikut starego drzewa. I wyobraźcie sobie, że denat przemówił w obronie żyjącego. Kierowcą był ten, który uderzył się o drzewo. Uderzenie pierwsze spowodowane było wgnieceniem kierownicy. Samochód wywrócił się dwukrotnie i wtedy prawdopodobnie wyrzucił nieżyjącego już człowieka na drzewo. Został jakby zabity po raz drugi. Pozostały przy życiu pasażer jest niewinny. Groziło mu dziesięć lat... — A czy przedmioty, które zostały zabezpieczone na miejscu zabójstwa I. S., przemówiły? Ranne pantofle w torebce... A więc wybierała się jednak do MDK. — Najgorsza robota była z butami... W laboratorium jakby umniejsza się wymowa strasznego czynu. Obraz dziewczynki, człowieka składającego się z krwi i ciała, zaciera się, schodzi na plan drugi, najważniejsze zaczynają być przedmioty, żyjące samodzielną egzystencją. Każdy ma swój własny życiorys. Przypominam, że na miejscu zbrodni znaleziono: bilety tramwajowe, torebkę, słownik, stłuczoną butelkę, ślady męskich butów, ślady linii papilarnych, znaczek z literami „AF”. Każdy z tych przedmiotów został opisany w aktach sprawy o zabójstwo I. S. Załączone zostały zdjęcia biletów tramwajowych, naklejonych na karton, fotografia rannych pantofli, tych najtańszych, które po tygodniu wyglądają jak szmatki. Znaleziono je w torebce dziewczynki. Pierścionek wygląda jak prawdziwa biżuteria, botki gumowe, pod botkami zdjęcie swetra. Czarno-białe. Kolor został uwzględniony w „legendzie”. Podpisano: „sweter koloru czerwonego, wełna, strona przednia”. Karta z fotografią odłamków szkła oraz pytanie: „Czy na zabezpieczonych kawałkach szkła po butelce od wina, zabranych z miejsca przestępstwa, jest pozostałość po winie?” Pytanie zadane jest ekspertowi pracowni biologicznej. Porównanie śladów butów nie daje żadnych rezultatów. Fotografia śladu butów. Pismo skierowane do odpowiedniej pracowni z prośbą o porównanie z obuwiem noszonym czy znalezionym u podejrzanych x, y, z. Dołączony jest rachunek eksperta (za wykonaną pracę) i opinia: „Stwierdza się, że wgłębione ślady, utrwalone odlewami gipsowymi, oznaczonymi nr 1 do 6, nie pochodzą od nadesłanych butów”. Linie papilarne. Jest ich 31, utrwalonych na przedmiotach znalezionych w miejscu zbrodni. Konkretnie na torebce, notesie, podręczniku, zdjęciach fotograficznych, które miała I. S. przy sobie. Pracownik laboratorium kryminalistycznego twierdzi, że ślady są czytelne i przedstawiają fragmenty nie ustalonych wzorów palców. Stwierdza ponadto, że kształt i cechy charakterystyczne niektórych śladów różnią się od śladów na odbitkach stanowiących materiał porównawczy. Materiałem tym były ślady pobrane od rodziny, Marioli Różyckiej, jej brata. To znaczy od osób, o których wiadomo było, że utrzymywały z denatką codzienne kontakty, a nie są podejrzane o udział w zbrodni. Odrzucenie tych śladów jako obiektu zainteresowania pozwala na wnikliwsze zanalizowanie pozostałych. Z 31 śladów — 6 nie należało do żadnej z osób znanych i sprawdzonych. Uwaga! Te sześć śladów, utrwalonych na zdjęciach, może, ale nie musi być śladami mordercy. Ponadto odbitki fotograficzne przedstawiają kawałek wafelka, znaleziony w torebce słownik i ów znaczek z literami „AF”. Nie zwrócono na niego z początku specjalnej uwagi, a zasługiwał na nią. I ostatnia ekspertyza: badania brudu spod paznokci, zabezpieczonego w dniu 14 września u ofiary. Ten brud może odegrać rolę bardzo ważnego, czasem decydującego dowodu oskarżenia. Może pomóc w zidentyfikowaniu napastnika. Wystarczy wyobrazić sobie moment napaści. W chwili zagrożenia życia każdy człowiek, choćby to była młoda, słaba dziewczyna — broni się. W jaki sposób mogła walczyć o życie 15-letnia I. S.? Krzyczała, drapała paznokciami twarz, ręce napastnika. Być może, pod paznokciem utrwalono ślad krwi z naskórka mordercy. Byłby to bardzo ważny dowód oskarżenia — poprzez porównanie grupy krwi w wypadku, gdyby któryś z podejrzanych nosił ślady zadrapań. Przekazano zachowane wyskrobiny do Zakładu Medycyny Sądowej Akademii Medycznej. Koperta wklejona do akt ma napis: „Brud spod paznokci denatki I. S., zabezpieczony na miejscu zbrodni”. Lecz eksperci biologii wkrótce wyjaśniają, że „nabłonki płaskie zrogowaciałe i białko ludzkie, znalezione w wyskrobinach, można wykazać w każdym brudzie spod paznokci. Jeżeli zaś chodzi o krew znalezioną pod paznokciem palca lewej ręki, zachowana została w tak małej ilości, że nie może służyć do przeprowadzenia badań grupowych”. To znaczy, nie pozwoli na odczytanie grupy krwi sprawcy. Zresztą nawet w najlepszym przypadku określenie tej grupy może być jedynie dowodem pomocniczym. Określona grupa krwi nie charakteryzuje jednego tylko człowieka, tego właśnie, którego ścigają. A więc przedmioty martwe, które mogłyby wystąpić w końcowej fazie sprawy o zabójstwo jako dowody rzeczowe — zawodzą. Nie wnoszą na razie nic do sprawy I. S. Jednak nie wolno z tej szansy rezygnować. Jeżeli zabezpieczonym materiałem, zbadanym przez ekspertów, posłużą się żywi ludzie, doświadczeni inspektorzy wydziału kryminalnego — być może, zmuszą je, by przemówiły. A jeśli po drodze kupili butelkę słodkiego wina? Znowu poranna odprawa. Samopoczucie nie najlepsze. Ciągle pracujemy w ciemno. Zdecydowaliśmy skoncentrować poszukiwania posługując się niektórymi przedmiotami zabezpieczonymi w dniu 14 września. Wzięliśmy na warsztat: wino, buty, wafelki, bilety tramwajowe. Odbywamy kilometrowe spacery. Poznajemy sprzedawców, kierowników sklepów, producentów obuwia, pracowników miejskiej komunikacji. Ludzie ci mają swoje własne sprawy i codzienne troski. Ktoś im przeszkadza, pyta, każe mobilizować pamięć, wytrąca z porządku codziennego dnia pracy. Będzie pani redaktor miała sposobność poznać tych ludzi. Okazja nie byle jaka dla dziennikarza. Ale my ścigamy sprawcę. I taki będzie kontekst naszych spotkań, gdy będziemy szli śladem przedmiotów martwych. Być może, stłuczka po butelce od wina okaże się dobrym przewodnikiem? Butelka zawierała słodkie wino, 0,75 litra. Data — 7 września. Zakładamy hipotetycznie: mężczyzna idąc do parku z dziewczyną kupił butelkę wina. Wypili ją wspólnie, o czym może ewentualnie świadczyć niewielki procent alkoholu we krwi stwierdzony w czasie sekcji. Gdzie wino zostało zakupione? Jeżeli spotkali się na” dworcu, to dokonali zakupu gdzieś na tej linii. Najpewniej w Karłowicach lub w sklepach niedaleko parku pocmentarnego. Mężczyzna nie kupiłby wina w śródmieściu. Obawiałby się wzbudzić niepokój tej młodziutkiej dziewczyny, prawie dziecka. Jednak gdy zgodziła się na spacer w odludnej okolicy... Jest sklep spożywczy tuż w pobliżu parku. Rozmawiamy z ekspedientką. Czy nie pamięta mężczyzny i dziewczynki (pokazujemy zdjęcie), którzy w dniu 13 września zakupili butelkę właśnie tego wina? — wskazujemy na półkę. Stoi ich jeszcze cały rząd. Datowane: 7 wrzesień. Niestety, ekspedientka ta 13 września nie pracowała. W sklepie była wówczas koleżanka, która mieszka — zgodnie z logiką organizacji naszego handlu — w zupełnie innej stronie miasta. Co było robić? Pojechaliśmy do niej. Pani Krystyna poświęciła swój wolny dzień na robienie generalnych porządków. Przerwała sprzątanie i ze szczotką w ręku — na głowie wypłowiała chusteczka — prowadziła z nami rozmowę. Kobiety nie lubią pokazywać się w takim stanie nawet funkcjonariuszowi milicji. Nie. Nie pamięta takiej pary. Wino „patykiem pisane” kupują młodzi, zabawiający się w tym parku, dosyć często. Już wielki czas, żebyśmy z tą smarkaterią zrobili porządek, a przede wszystkim oświetlili lepiej teren. Milicja powinna wiedzieć, co tam się wyrabia. Podziękowaliśmy za życzliwą radę i szukamy dalej. Zdobyliśmy fakturę, do jakich sklepów na interesującej nas trasie zostało wysłane wino tego gatunku, z tąże datą. Sklepów takich było piętnaście. Nikt spośród pracowników tych placówek nie pamiętał opisywanej przez nas pary. I prawdę mówiąc trzeba by niemałego szczęścia, żeby trafić na ich ślad. Mężczyzna mógł przecież wejść do sklepu sam. Dziewczyna krępowała się lub wolała oglądać sweterki w sąsiedniej witrynie. Zresztą sprawca mógł kupić butelkę dwa dni wcześniej, jeżeli zaplanował sobie wyprawę na cmentarz i gwałt, którego nie dokonał. Eksperci (16 godzin pracy) orzekli, że „cukier znaleziony na kawałkach szkła mógł, ale nie musiał być pozostałością po winie, gdyż przy takiej dużej powierzchni parowania (rozbita butelka) płyn wyparowałby w ciągu krótkiego czasu”. A więc mogła to być herbata w butelce od wina. Zresztą, być może, nie sprawca przyniósł ją na teren parku. I taka była ostateczna wersja dramatu. Minie sporo czasu, nim zostanie ustalona... Może wstąpili do sklepu, żeby zakupić kruche, znakomite wafelki? Wafelki. Znakomite, kruche wafelki. Sprawiły stosunkowo najmniej kłopotu inspektorom i w tym wypadku zdołano wyjaśnić sprawę do końca. Nie uprzedzajmy jednak, jaki był wynik żmudnych poszukiwań. Zakładaliśmy od początku, że Irena mogła kupować ulubione andruty w towarzystwie swojej sympatii, kolegi, który stał się sprawcą zbrodni na skutek dramatycznego rozwoju wydarzeń tego wieczora. Może widziano z nią tego mężczyznę w sklepie sprzedającym słodycze? Sprawdzono wszystkie punkty sklepowe sprzedające andruty tej firmy. Trafiono do producenta, żeby ustalić spis dystrybutorów. Były to Śląskie Zakłady Przemysłu Cukierniczego w Siemianowicach. Zakłady te wykorzystały protokół milicyjny do zareklamowania swoich wyrobów oraz poruszenia zagadnienia rozwoju produkcji. Stwierdzają, że „na artykuł ten istnieje bardzo duży popyt na rynku” i można by sprzedawać znacznie więcej andrutów, gdyby nie... i tu jest mowa o trudnościach technicznych. Nie ma złych okazji dla dobrego gospodarza. Ale nie warunki techniczne produkcji wafelków interesowały porucznika z sekcji zabójstw. Ustalono nowe zadanie: skontrolować sprzedaż andrutów we Wrocławiu na przestrzeni czasu od 1 do 13 września. A jeżeli denatka kupowała te andruty w sierpniu? Może leżały w kuchennej szafce i właśnie tego dnia I. S. zabrała je ze sobą, żeby urozmaicić sobie w ten sposób lekcję niemieckiego w MDK? 20 października, a więc już jesteśmy w następnym miesiącu kalendarza, przesłuchano sprzedawczynię sklepu nr 279. Placówka handlowa znajduje się naprzeciwko MDK. Sprzedawczyni pamiętała dziewczynkę pokazaną jej na zdjęciu. Przychodziła tu często. Kupowała dżem, pieczywo, margarynę. Wspominała ją mile. Zeznała jako świadek: „Pamiętam ją dlatego, że często miała już część zakupów zrobionych w innym sklepie. I zawsze mi ten fakt zgłaszała, zaraz po przekroczeniu progu, w sposób bardzo grzeczny”. Ostatnim razem ekspedientka widziała ją w dniu 6 września. Zakupiła za 3 zł andruty. A więc sprawa „zabezpieczonego wafelka” została wyjaśniona, nic nie wnosząc do śledztwa. Chyba tyle, że dodała szczegół uzupełniający osobowość ofiary. Było to dobre, spokojne dziecko. Teraz kolej na buty. Morderca kupił je zapewne w jednym ze specjalistycznych sklepów. Być może zresztą, bywał tam częściej? Wracamy chętnie do znajomego magazynu. Notatka z protokołu brzmi: „Inspektor wydziału kryminalnego udał się do Przedsiębiorstwa Handlu Obuwiem, gdzie udostępniono mu obejrzenie znajdujących się tam wzorców. Obejmują one wszystkie fasony obuwia, jakie dotychczas otrzymywał Wrocław. W wyniku przeprowadzonych oględzin tego obuwia, które miało miejsce przy udziale zastępcy dyr. WPHO — ob. Augustyna Z. — nie stwierdziliśmy, by kształt obcasów obuwia, znajdującego się we* wzorcowni, odpowiadał rozmiarom odlewów gipsowych, które okazałem. Rzeczoznawcy WPHO nie zastałem, ponieważ otrzymał wezwanie do sądu. Przeprowadziłem jednak na miejscu szereg rozmów. Okazało się, że mogą to być tak zwane bigbitówki. Ale młodzieży ten fason nie odpowiada, więc sobie prywatnie, u szewca podwyższa obcasy”. Bigbitówki czy bitelsówki, ale ślad odlewu gipsowego buta zawodzi. Następuje interesujący i dosyć długi wykład na temat obuwnictwa, które wygłosił kierownik działu kontroli. Ob. Edmund. P. stwierdza, że produkcją bigbitówek zajmują się prywatni producenci, którzy wyczuli koniunkturę rynkową. Ponieważ jednak on sam jest patriotą społecznej produkcji, oświadcza przy sposobności, co następuje: „Jak mi wiadomo, w bieżącym roku państwowy przemysł kluczowy również rozpoczyna produkcję tego typu obuwia”. Do oświadczenia dołączony jest spis 83 prywatnych zakładów rzemieślniczych. Opis tej wędrówki śladem następców wielkiego Kilińskiego zająłby zbyt dużo miejsca, choć nie byłby pozbawiony i momentów humorystycznych. Niektórzy rzemieślnicy skłonni byli sądzić, że pod pretekstem poszukiwań amatora bigbitówek na podwyższonym obcasie przeprowadza się zakamuflowaną kontrolę podatkową. Na koniec jednak znakomity mistrz wrocławski — Józef Przybylski, wydaje ostateczną opinię, w której stwierdza, że są to ślady butów młodzieżowych — tzw. bitelsówek, których w żadnym wypadku nie należy mylić z bigbitówkami. Są to buty produkcji prywatnej, a sądząc z długości odbitego śladu, który wynosi 24 cm — mógł to być but numer 39. I teraz, mając już pewne konkretne i miarodajne dane, można było przystąpić do poszukiwań w prywatnych zakładach. Żaden z nich nie przyznawał się do zrobienia tego właśnie buta, a więc tym bardziej trudno było wymagać, by właściciele przypomnieli sobie klienta, który go nabywał. Być może, sprawca kupował obuwie w Warszawie. Możliwe również, że ślad po obuwiu, utrwalony odlewem gipsowym, mógł pozostawić przypadkowy przechodzień. Park pocmentarny nie służył wyłącznie do popełniania przestępstw, chociaż to nie było pierwsze... Najwięcej nadziei wiązano z biletami tramwajowymi, znalezionymi w torebce I. S. Była to piekielna robota. Jeszcze dziś, kiedy inspektorzy wydziału kryminalnego wspominają sprawę tego zabójstwa, kojarzy im się to z niesłychanie skomplikowanym dochodzeniem w sprawie biletów tramwajowych. Było ich sporo. Za dużo jak na bieżące potrzeby. Może dziewczynka zbierała bilety tramwajowe? Należało to przypuszczenie potwierdzić albo odrzucić po skonsultowaniu się z rodziną I. S. Rozmowę poprzedziliśmy analizą biletów: Żeby wiedzieć, o co pytać. Należało sprawdzić serie, miejsca skasowania w okresie przynajmniej września. A więc zapoznaliśmy się z rozkładami jazdy, cedułami, rozliczeniami kasowymi, działaniem automatów. I co się okazało? Czytajmy uważnie. „Na skutek kontroli biletów udało się stwierdzić, że dwa kolejne bilety, o numerach 655136 oraz 655137, zostały wykupione i skasowane między godz. 17.58 i 18.32. Z biletów tych korzystały dwie osoby... Bilet z automatu nr 37181 został wykupiony w dniu 10 września w tramwaju linii 7, podczas kursu Krzyki-Karlowice, o godz. 6.32”. A więc jechała do Karłowic? Gdzie, skąd i do kogo? Dokąd wybierała się 10 września o godzinie 6.32 rano? Ojciec Ireny S. oświadczył, że jego córka nigdy do Karłowic nie jechała. Ciągle zakładał, że znał każdy jej krok. Oni sami w tej dzielnicy nikogo nie znają. W dodatku wyklucza, żeby Irenka w dniu 10 września wyszła z domu koło 6-ej rano. Wszyscy zwróciliby na ten fakt uwagę. Brat Zygmunt, z którym przyjdzie się nam jeszcze spotkać, podkreślił z całą stanowczością, że siostra zbierała jedynie znaczki i pocztówki. W Karłowicach nikogo nie znała. Nie wie, skąd się u niej wzięły te bilety. Po prostu tego nie rozumie. Jeszcze raz wracamy do dyrekcji MPK. Jak najbardziej autorytatywnie stwierdzają, że bilety, to znaczy sposób ich kasowania dowodzi, że pasażerka jechała, i to nie jeden raz, na linii Rynek-Karłowice i z powrotem. Miała w kieszeni te bilety, więc widać taki kurs odbywała. Rodzice stanowczo zaprzeczają. A my dalej jesteśmy w lesie... Rozmawiamy z konduktorami tych linii. Pokazujemy zdjęcie nieżyjącej. Kto jest w stanie zapamiętać twarz pasażera? Tłok, ludzie się pchają! Wysłuchujemy uwag, żalów, słów krytyki. I za to wszystko my, milicja, jesteśmy odpowiedzialni. Już nie mówiąc o sprawie zabójstwa Ireny Sobczak, które nie posuwa się ani na krok naprzód. Po dłuższych rodaków rozmowach wreszcie jedna z konduktorek — starsza już wiekiem kobieta, ob. Genowefa Kurek — rozpoznała młodą pasażerkę. Skłoniło to inspektora Wygodzkiego do spisania jej uwag w protokóle, w którym czytamy: „Dnia 13 września pracowałam na drugą zmianę. Rozpoznaję bilet sprzedany przeze mnie. Było to na linii idącej w kierunku Dworca Głównego. Godzina 21.45. Zauważyłam, że do mojego wozu wsiadła dziewczynka, która rzuciła mi się w oczy dlatego, że byłe bardzo późno, a ona była młodziutka. Jechała sarna...” W tym miejscu pokazano zdjęcie fotograficzne denatki. Świadek po pokazaniu fotografii oświadczyła, że rozpoznaje tę dziewczynkę, o której powyżej mowa. I w dalszym ciągu zeznaje: „Rozpoznanie moje opieram na tym, że pamiętam tę dziewczynkę, o której mowa, z rysów i ubrania. Była dokładnie tak samo ubrana, jak na zdjęciu, z tą tylko różnicą, że spod sweterka wychodził biały kołnierzyk, ok. 12 cm, który mógł być od bluzeczki. Dziewczynka ta zapłaciła za bilet normalny (?) i przeszła w stronę pomostu. Na tym samym przystanku wsiadła grupa mężczyzn, dokładnie nie pamiętam, ale było ich siedmiu czy ośmiu. Zwróciłam na nich uwagę, bo byli podobnie do siebie ubrani. Wszyscy mieli garnitury uszyte z aksamitu czy flauszu, w beżowym kolorze. Jeden z nich miał parasolkę z aksamitu w kolorze fioletowym, ściśle: fioletowym w kwiaty, na białym tle. Widać było, że gonili za tramwajem, żeby wsiąść. Stali na tylnym pomoście. Mężczyźni ci wysiedli przystanek przed tą dziewczyną albo razem z nią. Jak mi się zdawało, rozmawiali na jej temat, ale nie słyszałam dokładnie. Grupa tych mężczyzn wydała mi się dziwnie podejrzana...” — Tego nikt nie wymyśli! Jak z filmu... surrealistycznego. Siedmiu facetów we flauszach i jedna parasolka w kwiatki, nocą, w tramwaju wrocławskim? Jak odróżnić chorą wyobraźnię od rozsądnej chęci udzielenia pomocy w ujawnieniu sprawcy? Sprawdzać tyle szczegółów? — Tego bym nie powiedział... — por. Wygodzki zastanawiał się chwilę, czy podjąć dyskusję, ale w końcu powiedział: — Nie wydaje mi się, że przesadzaliśmy w sprawdzaniu szczegółów. Przeciwnie! Jeżeli prześladowała mnie wtedy jakaś myśl natrętna, a fala niepokoju nie pozwalała zasypiać bez relanium czy innej „farmakologii”, to była to obawa, że pominąłem jakiś detal, czyjś sygnał, ważny adres. Na przykład adres jednego z rzemieślników, którzy produkują bitelsówki — nie mylić z bigbitówkami na wysokim obcasie. Mogłem przecież pominąć jednego, ale tego właściwego... Wyobraźnia w nocy pracuje ze szczególną siłą. I widzę wyraźnie młodego mężczyznę, typ agresywny, bezczelny, który wchodzi do małego zakładu — a jest to ów pominięty adres — i zamawia sobie buciki. Rzemieślnik zwraca na klienta uwagę z powodu wyjątkowo małej, delikatnej stopy. W zestawieniu z wyrazem twarzy mężczyzny, jego arogancją w sposobie zachowania się — ten szczegół fizyczny skłania do zapamiętania wizyty. Szewc zapisuje w starym, pomiętym notatniku imię, nazwisko zamawiającego. Obrysował stopę, potargowali się chwilę i klient wyszedł... Zresztą może ten facet wcale nie zamawiał nowych butów, a tylko oddawał do naprawy stare? Nowe czy stare, ale ta kobieca noga i brutalna twarz zostawiły ślad w pamięci szewca. Podaje mi bez wahania jego adres. O ile ludzie bronią chętnie pijaka, a czasem nawet złodziejaszka, nie będą osłaniać mordercy! Udajemy się więc pod wskazany nam adres. Znajduję garnitur, który ktoś starał się oczyścić. Ubranie zostało oddane do pralni, ale znajdujemy nikłe ślady plam. Tego rodzaju szarpanina, która miała miejsce tamtej nocy, musi pozostawić jakieś ślady! Oczyścił je? Nic mu nie pomoże! Pracownia biologiczno-chemiczna naświetli materiał promieniami „V” i odczyta ślady, a nawet grupę krwi ze spranego materiału garnituru. No i jesteśmy „z górki”. Wprawdzie praca nasza jeszcze się nie zakończyła. Jeszcze trzeba przesłuchać niejednego świadka, zorganizować wizję lokalną, która potwierdzi zeznania sprawcy. No ale mam konkretne terminy, szansę, że lada dzień przekażemy sprawę I. S. — prokuratorowi. Odetchnę! Załatwię zaległe sprawunki, sprawy osobiste, spotkania. Umówię się na brydża — nareszcie mam z głowy!... Ale z marzeń trzeba wracać do realnego świata. Wariant trafienia na sprawcę poprzez odlew gipsowy obuwia zawiódł! I nie z powodu ominięcia jakiegoś adresu. Gdyby nawet taki przypadek miał miejsce, tyle było szumu w środowisku rzemieślników, że pominięty szewc, nie czekając na moją wizytę — zgłosiłby się sam. Zabójstwo nieletniej dziewczyny wywołuje oburzenie najbardziej obojętnego człowieka. Oto jest nasza praca! Musimy być przygotowani na tysiące niepowodzeń dla uzyskania jednego sukcesu. W tym rachunku nie liczą się przepracowane godziny nocy. To nie jest tylko kwestia obowiązku, funkcji; nie chcemy pogodzić się z faktem, że po świecie spaceruje, pije piwo i żartuje z dziewczętami mężczyzna, który zabił 15-letnie życie... A teraz wyjaśnienie w sprawie siedmiu mężczyzn w aksamitach z fioletową parasolką. Okazało się, że tacy rzeczywiście jechali tramwajem. Byli to chłopcy z zespołu muzycznego, którzy występowali w lokalu rozrywkowym w pobliżu dworca. Może nawet uganiali się za jakąś dziewczyną. Ale nie była to Irena. Musiała jechać w tym czasie w zupełnie innym kierunku, jeżeli znalazła się na terenie Karłowic. Z przedmiotów martwych pozostał jeszcze znaczek „na wgłębieniu szyjnym”, o którym mówi pierwszy protokół z oględzin na miejscu zbrodni. Znowu pokazaliśmy się w skromnym mieszkaniu rodziców dziewczynki. Że też nie możemy ich pozostawić w spokoju! Zapytaliśmy o znaczek. Nie! Nigdy takiego nie widzieli. Ich córka miała zwyczaj, że kiedy otrzymywała prezent, chwaliła się nim przed rodzicami, bratem. I tyle! Znaczek „AF” nie symbolizował żadnej polskiej organizacji, nie był wydany z okazji takiego czy innego święta. Być może, Irena otrzymała go od uczestnika zagranicznej wycieczki, bo i tacy odwiedzają czasami Młodzieżowy Dom Kultury? Przekazałem znaczek grupie inspektorów, którzy w tym czasie, kiedy my sprawdzaliśmy wersję „przedmioty martwe”, rozpracowywali MDK i środowisko z nim związane. Należało wziąć pod uwagę i tę okoliczność, że Irenka była najstarszą uczennicą w swojej klasie. Miała naturalny w tym wieku, nieco pogardliwy stosunek do młodszych od siebie dzieci. W MDK spotykała młodych, którzy wkraczali w trudny wiek rozwoju seksualnego. Niespokojni chłopcy i rozkwitające dziewczęta. Do tego rodzaju środowiska lubią wkręcać się rozmaici odchyleńcy. Szukają łatwych okazji do spotkań. Może w MDK ukrył się sprawca zbrodni? Pozostaje znaczek „AF”. Od kogo Irena mogła go dostać? Krąg, w którym dokonujemy eliminacji — zawęża się. Na szczęście! (Inspektorzy służby kryminalnej mawiają w tym stadium dochodzenia: „wchodzimy w etap wybiórkowy”. Wybiórka oznacza ograniczenie poszukiwań do określonego środowiska, w tym wypadku do grupy młodzieży, z którą I. S. spotykała się dwa razy w tygodniu na kursach języka niemieckiego. W międzyczasie sprawdzono, że MDK organizował półkolonie, na których przebywała czasem i młodzież z zagranicy, między innymi z NRD. Ponieważ Irenka znała język niemiecki lepiej od innych dziewcząt — rodzice jej mieli bliskie związki z ro — dziną zamieszkałą w Niemczech — wytypowano I. S. do uczestnictwa, a nawet aktywnego udziału w półkoloniach dla dzieci z Polski i z Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Tyle wiemy na razie o Młodzieżowym Domu Kultury. Wersję pierwszą: „zabójstwa I. S. mógł dokonać mężczyzna znany jej osobiście, którego poznała w MDK (punkt c)”, realizował nasz dobry znajomy — kpt. Jerzy Gałecki. Zakończył swoje pierwsze zadanie niestety z wynikiem negatywnym. Rozpoczyna następne! Nie można większej liczby pracowników komendy absorbować jedną sprawą, jakiejkolwiek by ona była wagi. Wrocław — trudne miasto, przodowało w tych latach w statystyce przestępczości, a długa droga „pod górkę” zniechęcała najwytrwalszych. — Jeszcze jeden wysiłek — zapewniał szef. — To już ostatni! Tęgi, jowialny major Kowacz ma ponoć znakomitego „nosa” do zabójstw. Ale i on osłabł w zapale. Cały sęk w tym, że dramat rozegrał się w środowisku moralnie zdrowym. Już wtedy byliśmy przekonani, że nie mógł być sprawcą osobnik notowany w kartotekach milicyjnych. „Wyszedłby nam” po tej eliminacji. Zabójcą mógł być człowiek, którego mało kto znał i który nigdy nie zahaczył o żaden z paragrafów K.K. Takie było nasze przeświadczenie. Przekonanie jest jednak sprawą prywatną, a działać trzeba nadal zgodnie z planem aż do sprawdzenia wszystkich wersji. Pozostał tylko Młodzieżowy Dom Kultury. Mariola Różycka, z którą przeprowadziliśmy jeszcze jedną, nie pamiętam, którą z kolei rozmowę, powiedziała stanowczo: „Nie! Irena nigdzie nie latała. Chodziła dwa razy w tygodniu do kościoła parafialnego przy ul. Swiętnickiej. I dwa razy do MDK. Tam instruktor imieniem Alan uczył ją tańczyć. Tylko te dwa tygodnie na półkolonii... — I tu dziewczynka westchnęła prawie żałośnie. Były to piękne dni w ich mało urozmaiconym życiu. Do kościoła nie było po co zaglądać. Być może, spowiednik I. S. był jedyną osobą poinformowaną o chłopcu czy może mężczyźnie, który jest sprawcą. Ale tajemnicy spowiedzi nikt nie jest w stanie naruszyć. Niewykluczone nawet, że spowiednik, gdyby morderca wyznał swój czyn, osłoniłby go, przekazując sprawiedliwość wyrokowi niebios. Myśmy jednak chcieli to rozliczenie przeprowadzić nieco prędzej i w naszej komendzie MO. Nie ma rady, trzeba przystąpić do ostatniej chyba z eliminacji. MDK! Młodzież, pracownicy, księgowi i wychowawcy. Szukamy podejrzanego, który mógł dokonać zabójstwa I. S. Coraz częściej zastępujemy imię dziewczynki inicjałami. Jej osoba przestaje żyć i w naszej wyobraźni. Staje się sprawą opatrzoną kryptonimem. Może ta Irenka — mała, ładna, wesoła — ożyje na chwilę w otoczeniu kolegów z MDK i owego instruktora Alana, z którym lubiła tańczyć? Na terenie takiego ośrodka mamy sposobność obserwować młodych, sposób nawiązywania stosunków koleżeńskich, miłosnych. Alan jest instruktorem, a więc wychowawcą młodzieży. Należałoby sądzić, że w związku, z nadprodukcją absolwentów wyższych uczelni — przynajmniej ich wydziałów humanistycznych — kadra kierownicza młodzieżowego domu składa się z pedagogów, psychologów, magistrów wf. Alan Luliński zeznaje jako świadek. A zaczyna swoją relację od przypomnienia okoliczności, w jakich został zatrudniony w MDK: „Otrzymałem od koleżanki list z NRD, w którym napisała, że przyjeżdża w odwiedziny do Wrocławia. W związku z tym poszedłem na dworzec, żeby ją spotkać. Tym samym pociągiem przyjechała grupa młodzieży z NRD. Było bardzo wesoło i razem z tą młodzieżą udałem się do MDK, gdzie mieli się zatrzymać. Dyrektor Domu Młodzieżowego zaproponował mi, żebym mu pomógł w rozlokowaniu przybyłych. Później zaś, kiedy już mieli swoje pokoje, a było to wieczorem, zapytał mnie, czybym nie pozostał jako instruktor w MDK. Wyraziłem na tę propozycję moją zgodę”. Alan jest z zawodu elektromonterem, co jednak nie wyklucza, że posiadł pewne umiejętności w zakresie tańca. Ale na ten temat wypowiada swoją opinię w protokole następny z kolei świadek — koleżanka I. S. z MDK, Bożena Gebert. Mówi, co następuje: „W czasie niepogody mieliśmy zajęcia świetlicowe, podczas których uprawialiśmy gry i zabawy. W czasie podobnych zajęć jeden z instruktorów, chodzi mi o Alana, uczył nas tańca seksualnego. Polegał on na tym, że dziewczyna trzymała ręce jak do modlitwy, a chłopiec chwytał ją za przeguby rąk. Krok taneczny mógł być różny: szybki, wolny i we wszystkich kierunkach. Irena często tańczyła z Alanem...” To ostatnie zdanie zostało podkreślone przez inspektora służby kryminalnej czerwonym ołówkiem. Nietrudno się domyślić, że w tym kierunku pójdą dalsze poszukiwania. Osoba Alana stanie się obiektem zainteresowania sekcji zabójstw. Zwłaszcza że inni pracownicy MDK powtarzają zgodnie: — O Irenie S. najwięcej mógłby powiedzieć Alan Luliński. Czy Luliński nie jest mężczyzną zdemoralizowanym, a może nawet zboczonym? Po cóż by bowiem, w jakim celu, dobry fachowiec wkręcał się do MDK, rezygnując z pracy zawodowej na rzecz gorzej płatnego zajęcia? To ciekawe! A czy Alan ma alibi na dzień 13 września? Ta data jest punktem wyjścia, choć coraz trudniej będzie egzekwować odtworzenie tego dnia. Od daty zbrodni minęło kilka miesięcy. Zbliżamy się do końca roku 1967. Przed decydującą rozmową, dotyczącą alibi, zbieramy pośpiesznie wiadomości o amatorskim a gorliwym instruktorze i nauczycielu tańca. Znała go ponoć dobrze uczestniczka półkolonii — Alicja Szymczak. Poprosiliśmy i ją na rozmowę, upamiętnioną protokółem: „Właśnie tego dnia, 13 września, wyszłam po zajęciach o godz. 18. Na portierni MDK siedział, milcząc, Alan. Kiedy mnie zobaczył, zaproponował, że odprowadzi mnie de tramwaju. Widziałam też Lulińskiego na wieczorku tańcującym...” — Z kim tańczył? — Ze swoją siostrą. „Zaznaczam, nawiązując do moich zeznań w dniu 18 (a więc zeznaje już po raz drugi — przyp. W. S.), że Alana Lulińskiego zauważyłam w dniu 13 września, jak wchodził do sali ćwiczeń, gdzie wraz z całym zespołem tańczyłam. Luliński stał na balkonie, przyglądając mi się dziwnym wzrokiem, po czym został wyproszony przez instruktorkę tańca klasycznego. Właśnie po tych zajęciach wyczekiwał mnie Alan na portierce. Kiedy zaproponował mi odprowadzenie do tramwaju, zgodziłam się. Była to z całą pewnością godz. 18.30. W trakcie tej drogi Luliński zapytał mnie, dlaczego nie chcę się z nim spotykać? Na to ja wsiadłam do tramwaju, a on poszedł. Nie wiem, w jakim kierunku”. Dopisano: „Protokół na tym zakończono, który po odczytaniu mi, jako zgodny z prawdą i sporządzony zgodnie z moimi zeznaniami, podpisuję”. Nazwisko... Luliński zeznaje także sam o sobie: „W czasie tańców, które miały miejsce w MDK, nie wyróżniałem I. S. spośród innych dziewcząt. A to z tego powodu, że dobrze nie tańczyła i była zbyt niska dla mnie... Co do przebiegu dnia 13 września, od godzin popołudniowych mogę podać: Spotkałem Alicję Szymczak, która ćwiczy w zespole tanecznym. Prosiła mnie, żebym popatrzył, jak ona ćwiczy, bo bardzo liczy się z moim zdaniem. Nie miałem czasu, ale nie wypadało odmówić. Wszedłem na balkon, ale zaraz zwróciła się do mnie instruktorka tańca, mówiąc, żebym wyszedł na korytarz, to sobie trochę pogadamy, co też uczyniłem... Kiedy opuszczałem MDK, przez portiernię, szła też Alicja Szymczak w moją stronę. Zapytała, co teraz robię. Powiedziałem, że umówiłem się w domu. Kawałek drogi do tramwaju szliśmy razem z Alicją, później musiałem skręcić na prawo i pożegnałem się... Tego wieczoru, dnia 13 września, byłem w domu i nie wychodziłem. Widziała mnie matka, siostra i kuzynka, które też zostały wieczór w domu. Ja «trzaskałem» prztyczki do kontaktów, żeby sobie dorobić...” I wychodził jakoś na swoje. A może w tym MDK było po prostu zabawniej niż w warsztacie, choć rozkwitające dziewczęta bywają czasem kłopotliwe... Nie koniec jednak z MDK. Inspektorów niepokoi jeszcze jedna postać związana z Młodzieżowym Domem Kultury. Jeden z pracowników administracji sygnalizuje milicji, co następuje: „Przychodzi tu do nas osobnik o nazwisku Jerzy Krasiński i mówi, że boi się milicji, gdyż dopuścił się kilku wykroczeń i jest poszukiwany”. Okazało się, że przebywał on cały czas w mieście, ale 13 września wyjechał nagłe poza Wrocław, nie wiadomo w jakim kierunku! A więc recydywista, który dramatycznego dnia ucieka z miasta. Udajemy się do rodziny Jerzego K. Ojciec podejrzanego uchyla się od odpowiedzi. Nic go postępowanie syna nie obchodzi. Nie jest w stanie udzielić żadnych wyjaśnień. A więc może trafiliśmy na prawdziwy ślad? Sprawa Jerzego K. wyjaśnia się błyskawicznie. Podejrzany okazał się stałym pacjentem przychodni psychiatrycznej, oraz okresowym — szpitala dla umysłowo chorych w Lubiążu. Odnaleziony wreszcie u własnej ciotki, w uroczym domku podwrocławskim, obrośniętym malwami, zeznaje, co następuje: „Od dziewięciu lat chodzę do klubu MDK przy ul. Kołłątaja, gdzie uczestniczę w programach rozrywkowych. W czasie przerw przebywałem na leczeniu szpitalnym... Owszem, przypominam sobie wypadek, kiedy uprowadziłem dwie dziewczynki, których nazwisk i imion dziś nie pamiętam. Dziewczynki te były w wieku około dziesięciu lat. Pamiętam, że zawiozłem je rowerem na cmentarz przy ul. Borowskiej i tam przetrzymałem od dwóch do czterech dni. Utrzymywałem je z własnej renty. W klubie MDK przebywam w godzinach popołudniowych. Jestem tam znany przez całą dyrekcję. Utrzymuję kontakty towarzyskie z dziećmi w wieku 12, 13, 14 lat...” Dlaczego tak nagle, bez uprzedzenia rodziców, wyjechał dnia 13 września z Wrocławia?... Wyjaśnia i tę okoliczność: „Pojechałem do ciotki, gdyż jestem przewrażliwiony i wydawało mi się, że matka chce wezwać pogotowie, które zabrałoby mnie znowu do Lubiąża”. Zaprzecza, jakoby był człowiekiem chorym. To bliźni chcą się go pozbyć. Ta nieuzasadniona podejrzliwość w stosunku do otoczenia jest właśnie jednym z objawów psychicznej choroby. I trudno mu się właściwie dziwić, że raźniej się czuł w Młodzieżowym Domu aniżeli w szpitalu, i do tego psychiatrycznym... Przy sposobności sprawdzono informację odnośnie udziału Jerzego K. w działaniach przestępczych. Rzeczywiście figurował w kartotece milicyjnej. „Drobna rybka”, ale dokuczliwa, wciąż przypominająca o sobie. Kary więzienia nie można takiemu zaaplikować. Jest człowiekiem chorym. Stale trzymać w szpitalu? Nie ma właściwie powodu ani miejsca. No i co z takim zrobić?... Z takimi! Krążą między szpitalem a komendą milicji. W międzyczasie „opiekują” się małymi dziewczynkami. Na początku 1973 roku, kiedy wróciłam do sprawy zabójstwa I. S., w związku z czym przebywałam we Wrocławiu, dowiedziałam się przypadkowo, że Jerzy K. nadal bywa w MDK, zaś kierownictwo domu szczerze jest zmartwione, że jakiś dziennikarz z Warszawy zgłasza zastrzeżenia w stosunku do miłego wariata, który doprawdy tym dziewczynkom wywiezionym na cmentarz przy Borowskiej — nic złego nie zrobił. A przecież trzeba przewidzieć i taką ewentualność, że obecny, stosunkowo niegroźny stan niepokoju psychotycznego wybuchnie nagłe groźnym płomieniem. To fakt, że w sprawie zabójstwa Ireny Sobczak Jerzy K. jest niewinny jak łza. Penetracja na terenie MDK została zakończona. Żadnych nici prowadzących do kłębka nie znaleziono. Pozostał do sprawdzenia epizod pobytu Irenki na półkolonii w Srebrnej Górze. W trakcie tego pobytu odbyła się wycieczka, w której brały udział polskie dzieci, w tym i Irena S., oraz młodzież przybyła z NRD. Istniała obawa, że eliminacją zostanie objęta także Srebrna Góra. I znowu: starsi panowie podrywający dziewczęta, ludzie z marginesu społecznego, zboczeńcy, restauracje, dworzec!... Nikt już tej inicjatywy — na szczęście — nie podjął. Poszukiwania zbliżały się do końca. Major Kowacz, z którym przyjdzie dziennikarzowi warszawskiemu rozmawiać pięć lat później — a jest już wówczas pułkownikiem, pracownikiem służby kryminalnej, o którym jego koledzy, nie tylko wrocławscy, mawiają: O! Ten to ma „nosa”! — powiedział wówczas: — Był to moment, kiedy sądziliśmy, że sprawa zabójstwa I. S. zostanie lada chwila zamknięta z wynikiem negatywnym... dla nas i sprawiedliwości. Zabójca pozostawał na wolności... Jak wiadomo, nawet w przypadkach „NN” nigdy się zupełnie nie rezygnuje. Nie mówiąc już o takich doświadczeniach, kiedy sprawca zostaje ujawniony przy okazji następnego z kolei przestępstwa. Mamy także zwyczaj wracać do nie zakończonych spraw działów w naszej pracy... W każdym razie wówczas to ja zdecydowałem, że nie powiększamy środowiska eliminacji o mieszkańców Srebrnej Góry. Dosyć! Inspektor naszego pionu — był to chyba wtedy por. Poreda — pojechał na kilka godzin do Srebrnej Góry, żeby krótką rozmową z pracownikami obozu, jeżeli ich zastanie na miejscu, zamknąć ostatni protokół. Prawdopodobnie nie pamiętali już Irenki. A jeżeli nawet, to znowu wróci refren o miłej, ładnej dziewczynce, która się gdzieś tam plątała. Nawet tyle mu nie powiedziano! Ale przy sposobności wyjaśnił sprawę owego znaczka „AF”, który nie pozwolił nam zamknąć wariantu pt. „przedmioty martwe”. Okazało się, że taki znaczek nosili młodzi Niemcy, którzy byli uczestnikami obozu. Być może nawet któryś z tych przybyszy podarował jej ów znaczek? Znowu nasiadówka u naczelnika. — Jak wyglądamy? — zapytał major Kowacz. Nie oczekiwał odpowiedzi. Wszyscy, którzy realizowali rozmaite wersje sprawy o zabójstwo I. S., są obecni, ale milczą. — Proszę nie palić! — powiedział major surowo, jakby dając do zrozumienia, że fiasko dochodzenia bynajmniej nie oznacza prawa do naruszania dyscypliny, która obowiązuje na odprawie. Kpt. Gałecki wyrwał się: — Bywają przypadki „NN”. Ale po takiej pracy? „Namierzaliśmy” się tyle razy. I ciągle to samo. Tango nie z tej operetki. „Zwijać”, żeby wypuszczać? Gdyby natrafić na jedną „cieplejszą” wersję... — Panowie nie umieją mówić po polsku? Major był w podłym humorze. Reszta w nie lepszym. Por. Poreda, znany ze swego umiarkowanego optymizmu na każdą pogodę — dziś nie zgłaszał żadnych propozycji. Porucznik Ofierski — najmłodszy w tym gronie — bąknął: — A może jednak ten znaczek? Panowie! Sprawcą może być któryś z tamtych chłopaczków... Podarował jej fikuśną haleczkę. Taką miała na sobie. Zapisałem treść metki... — Zajrzał do notatnika i wyrecytował swoją fatalną niemczyzną: — „Vorsicht beim waschen und bügeln” — Mówi się bügeln... ciągnąć trzeba to „i”, wymawiać, jakbyś chciał gwizdać. A halką nie zawracaj nam głowy. Handel zaimportował większą partię „pod choinkę”... — Kpt. Gałecki wyciągnął z pękatej teczki protokół. Czytał głośno: „W okresie 3-16 lipca moja córka Irenka przebywała na półkoloniach. Wówczas wychodziła codziennie z domu o 7 rano. O ile wiem, na koloniach przebywali także młodzi Niemcy z Bautzen, po naszemu Budziszyn. Córka nigdy nie informowała mnie, żeby któryś z mężczyzn przejawiał w stosunku do jej osoby zainteresowanie...” — Co z tego? — zauważył major. — Co wiedzą rodzice o własnym dziecku?... Ofierski ma rację. Tyle włożonej pracy! Zastanówmy się nad wersją młodych chłopców z Budziszyna. Czy żaden z nich nie wrócił tu we wrześniu? — Sprawdziłem tę okoliczność — szybko odpowiedział kpt. Gałecki. Miał, prawdę mówiąc, dosyć tej zabawy. — Nikt się nie pokazał... — Ale utrzymywali kontakt korespondencyjny — wtrącił por. Ofierski i brzmiało to jak zaproszenie do walca. Chęć do poprowadzenia nowej wersji... Znowu cisza! Major chwilę rozważał i powiedział tak głośno, jakby sam siebie chciał przekonać: — Poprowadzimy wersję znaczka. I koniec na tym. Zamykamy sprawę I. S. Musimy zaryzykować jeszcze tę szansę. Któryś z kolegów niemieckich mógł dać jej ten znaczek. Może nawiązała się między nimi przyjaźń? Właściwie niewiele o tej dziewczynce wiemy. Każdy człowiek ma jakąś indywidualność. Czyżby była taka szara? Nie miała żadnych przeżyć, sekretów? A może zwierzyła się z nich obcemu chłopcu? Dziewczęta prędzej otworzą się przed obcym niż przed rodzoną matką. Zdarza się, że ktoś opowiada o swoich najintymniej szych przeżyciach osobie spotkanej przypadkowo w wagonie kolejowym, na wczasach... — Major napisał coś szybko na kartce i poprosił panią Jankę. — Trzeba to przepisać. W dwóch egzemplarzach. Wystarczy! Za chwilę wróciła, kładąc na stole krótki maszynopis. Były na nim dwa zdania: „1) Ustalić, w jakim okresie, kiedy i przez kogo oraz w jakich okolicznościach i z jakiej okazji wydany został znaczek okolicznościowy «AF». 2) Przeprowadzić rozmowy z wszystkimi osobami, które zgodnie z załączonym wykazem przebywały gościnnie w Młodzieżowym Domu Kultury. Pokazać im zdjęcie denatki. Zapytać, jakie wiązały ich z nią stosunki? Opinia ich o I. S. oraz który z nich i w jakich okolicznościach podarował jej pamiątkowy znaczek”. Tekst zawierający te zadania przechodził z ręki do ręki. Nikt się nie odezwał, nikt nie przerywał milczenia. Major czuł, że zespół jest zmęczony, nieprzekonany o potrzebie rozszerzania eliminacji na nowe środowisko. No bo tak, a nie inaczej należało rozumieć nowy plan. Ale on sam był najmocniej przekonany o potrzebie tego kroku. Powiedział łagodniej niż zwykle: — Widzicie... w takim chłopcu, który u siebie, w swoim mieście jest bezkonfliktowy, mogą się na obcym gruncie wyzwolić ukryte kompleksy, namiętności... A dlaczego mamy tyle kłopotów z migracją? Przecież u siebie, na wsi nie kradł, nie gwałcił... Młodzież, która przyjechała na kolonie, była tu obca. Nic nie znaczący uśmiech dziewczyny mógł ktoś poczytać za zachętę... Trzeba z nimi porozmawiać. — W każdym razie nie ja — powiedział por. Poreda. — Uczę się angielskiego, a po niemiecku ani be, ani me... Kpt. Gałecki spojrzał na kolegę z ironią: Zgłupiał? Nie rozumie, że trzeba będzie uruchomić kolegów ze służby kryminalnej w Bautzen? Zorganizowane zostaje spotkanie przedstawicieli wydziałów kryminalnych polskiej milicji i niemieckiej policji w Zgorzelcu. Współpraca międzynarodowa w tej dziedzinie daje czasem znakomite wyniki. Inspektorzy niemieccy wyjaśnili, że znaczek został wydany w czerwcu na terenie okręgu drezdeńskiego, przez młodzieżową organizację sportową „Arbeit Freispiele”, z okazji święta pracy młodzieży. Inspektorzy służby kryminalnej NRD zobowiązali się do przeprowadzenia niezbędnych ustaleń, zawartych w pytaniach, które im wręczono. Przedstawiciel wrocławskiej komendy MO opowiedział w skrócie o dotychczasowej eliminacji. Niemiecka policja kryminalna świetnie rozumiała impas, w którym znaleźli się ich polscy koledzy. Major Kowacz, żegnając się w Zgorzelcu, zaapelował jeszcze raz o pomoc. Trzeba próbować, choć nie wiąże z tym wielkich nadziei. Upłynęło już tyle czasu. Jesteśmy już w roku 1968. Z NRD nadchodzi w krótkim czasie przesyłka zawierająca wypowiedzi z Bautzen. W załączonym liście niemiecka policja kryminalna stwierdza, że „zbadano sprawę znaczka «AF» skrupulatnie i ustalono, że każdy młody chłopiec czy dziewczyna, którzy posiadali wyżej wymieniony znaczek, mieli prawo zabrać go ze sobą do Wrocławia i obdarować tam swoją polską koleżankę, kolegę”... Komisariat Bautzen po przeprowadzonych rozmowach komunikuje, że dziewczynka pokazana na zdjęciu została przez dzieci niemieckie zapamiętana, a to z tego powodu, że wygłosiła na pożegnanie mowę w ich języku. Mówią o niej różnie. Chłopcy przyjaźnie. A dziewczęta lubią mieć za złe, choć nie mają jej nic do zarzucenia. Oto wypowiedzi trzech chłopców, które mogą mieć jakieś znaczenie dla dochodzenia: „Wychodziła z MDK w towarzystwie instruktora Alana”. (Jak wiemy — znajomość bez znaczenia!) „Czekał na nią mężczyzna w wieku lat 50-ciu. Był dziwnie niespokojny. Mówił dobrze po niemiecku”. (To był ojciec, który był bardzo przywiązany do dziewczynki i obawiał się jej wieczornych powrotów do domu. Mówił po niemiecku, bo jest Polakiem pochodzenia niemieckiego). „Zbyt łatwo nawiązywała znajomości”. Taki jest chyba styl, moda młodzieżowa. I. S. — zgodnie z ogólną opinią — nie należała do dziewcząt zbyt śmiałych, zaczepnych. Z dalszych zeznań chłopca wynika, że on sam ma pewne trudności w zawieraniu nowych znajomości. A więc żal do innych, których podejrzewa o łatwe sukcesy... Zresztą inny chłopiec — Heinz — wydaje odmienną opinię o Irenie S., pisząc: „Sie hat sich mit jedem unterhalten und alle Spiele mitgemacht”. A więc rozmawiała z każdym i uczestniczyła we wszystkich zabawach. Ktoś napisał, że lubiła starszych chłopców. Tego rodzaju opinia powtarza się w wielu zeznaniach, także polskich kolegów I. S. Jedno z dzieci oddało zdjęcie pamiątkowe. Może przyda się dla wykrycia sprawcy? Na fotografii jest Alan, dwaj niemieccy chłopcy oraz dziewczynka wyglądająca na dziecko. To Irena Sobczak. Jakiś Klaus przekazał policji kartkę pocztową otrzymaną od polskiej koleżanki. Na pocztówce widoczek i podpis dużym, dziecięcym pismem: „Grüss aus Wrocław sendet Irena”. Ważne dla śledztwa zeznanie. To ono zadecyduje! Wszyscy uczestnicy wycieczki do Wrocławia byli bardzo przejęci wiadomością o strasznej śmierci polskiej koleżanki i przypominali sobie rozmaite szczegóły pobytu na kolonii, spotkań i rozmów, które, być może, przydadzą się w rozwiązaniu zagadki kryminalnej. Peter S. — miody, piętnastoletni pionier — zeznaje, co następuje: Kiedyś widział, że Irenę odwiedziło w MDK dwóch dorosłych chłopców. Jeden z nich miał chyba 24 lata. Wzrostu mniej więcej 1.80. Sprawiał wrażenie silnego. Włosy miał ciemnoblond, prawie czarne, przystrzyżone na jeża. Mówił, że pracuje czy będzie pracował na parowozie. A ten drugi, młodszy, wyglądał na 18 lat. Zatrudniony był przy maszynach matematycznych. Ten starszy nosił niebieski garnitur i był wesoły, otwarty. A ten młodszy raczej przeciwnie, milczał. Inspektorzy z Bautzen pytali innych uczestników kolonii, czy ktoś jeszcze może widział w towarzystwie dziewczynki ze zdjęcia dwóch chłopców, których opisuje Peter, lub przynajmniej jednego z nich? Nie! Nikt inny spośród niemieckich pionierów nie widział opisanych chłopców w towarzystwie dziewczynki ze zdjęcia. Zeznanie o dwóch chłopcach będzie determinowało dalszy przebieg śledztwa, przesądzi o jego wynikach. Dochodzenie będzie prowadzone w ściśle określonym kierunku, z myślą o tej jednej jedynej szansie „wyjścia na sprawcę”. I dlatego autorka książki, a właściwie komentator prawdziwej historii kryminalnej, proponuje, by czytelnik utożsamił się z inspektorem służby kryminalnej, sam poprowadził dalsze dochodzenie i zapamiętał wszystkie pro i contra, które będą się mnożyć, spiętrzać. Już zaistniała pierwsza sprzeczność! Czy rzeczywiście sprzeczność? Notujemy: Peter — ów świadek z Budziszyna (Bautzen), stwierdził, że starszy ze spotkanych chłopców — jak wyniknie później, będzie to właśnie Wiesław Szwyner — sprawiał wrażenie wesołego, otwartego chłopca. Drugi, młodszy — był milczący, ponury. Nikt, ani rodzina, ani sąsiedzi, koledzy, lekarze, nie charakteryzują Wiesława Sz. jako osobnika wesołego. Wręcz przeciwnie! Wszyscy zwracają uwagę na jego ponure usposobienie, wygląd człowieka zamkniętego w sobie. Natomiast brat Szwynera (bo to on miał wraz z nim odszukać Irenę S. w MDK) był wówczas chłopcem o wyjątkowo pogodnym usposobieniu. Można by też krytycznie odnieść się dc szczegółów określających wygląd starszego chłopca, zaobserwowanych przez Petera: „Włosy ciemnoblond, prawie czarne”. Więzień ze Strzelec Opolskich jest zdecydowanym brunetem! Nikt by jego włosów przymiotnikiem „dunkelblond” nie określił!... A z drugiej strony, czy można od 15-letniego chłopca wymagać tak ścisłej relacji, i to po upływie kilku miesięcy? Mógł mu się pomylić młodszy chłopiec ze starszym, ich wygląd, sposób zachowywania się. Nie wpadło mu wówczas do głowy, że jego informacja zaważy, zadecyduje o wyniku śledztwa! Nie uprzedzajmy jednak dalszej chronologii wypadków. Na razie jesteśmy w Bautzen! Inspektorzy niemieckiej służby kryminalnej kończą rozmowy w środowisku uczestników kolonii we Wrocławiu. Pada pytanie: kto podarował znaczek „AF” dziewczynce pokazanej na zdjęciu? Nikt sobie takiego faktu nie przypominał. I przypomnieć nie mógł! Gdyby nie wierzyć w przeznaczenie, można by mówić o ironii losu, bowiem sprawa wyglądała następująco: W jednej z rozmów, która będzie miała miejsce po zakończeniu „epizodu” w Bautzen, już na terenie Wrocławia, pewna uczestniczka kursu niemieckiego i półkolonii, w których brała udział Irena, zeznała, co następuje: „W czerwcu przyjechali do Wrocławia samochodem pracownicy Domu Pioniera w Bautzen i jeden z nich podarował mi odznakę taką samą, jaką pokazano mi w milicji. Irenę S. poznałam w lipcu na półkoloniach, gdzie obie byłyśmy uczestniczkami. Z tego powodu jeździłyśmy razem na basen. Pewnego razu urwał się Irenie guzik w bluzce, przy kołnierzyku. Było to na terenie basenu. I wtedy ja jej dałam odznakę, która nie bardzo mi pasowała, żeby sobie mogła nią spiąć bluzkę pod szyją...” Jeżeli odtworzymy bieg wydarzeń, należałoby westchnąć nad rolą przypadku w życiu ludzkim i... kryminologii. Gdyby bowiem Irena nie zgubiła głupiego guziczka, a jej koleżanka nie musiałaby użyczyć jej znaczka w charakterze broszki — Peter z kolei nie miałby okazji do podzielenia się z policją swoją obserwacją o dwóch odwiedzających półkolonię chłopcach. A więc nie znaczek „przemówił”, tylko przypadkowa obserwacja Piotra — po niemiecku Peter — do której w dochodzeniu doszło się po niesłychanie skrupulatnej eliminacji. Śledztwo potoczy się teraz błyskawicznie. Nareszcie „z górki”!... — Przedtem jednak trzeba było wdrapać się na trampolinę, żeby odbić się do skoku w głęboką wodę — powiedział kpt. Gałecki. — Musieliśmy znaleźć owych dwóch chłopców, o których wspominał Peter. Znalezienie ich nie oznacza bynajmniej „wyjścia” na sprawcę. Mogli to być z równym powodzeniem koledzy Ireny. Należało ich w każdym wypadku przesłuchać, a więc odnaleźć!... Zastanawialiśmy się, czy nie pokusić się wraz z tym Piotrem o odtworzenie portretu chłopców lub przynajmniej jednego z nich. Ponieważ o tym, który ponoć pracował przy maszynach matematycznych, mówił Peter dosyć niepewnie, skoncentrowaliśmy uwagę naszych inspektorów na drugim chłopcu, już mężczyźnie, którego niemiecki chłopak opisał dokładniej. Można by, za pomocą laboratorium kryminalistycznego i jego plastyka, odtworzyć przypuszczalny portret pamięciowy podejrzanego... Właściwie wciąż nie mamy prawa mówić o człowieku podejrzanym. Dlaczego ktoś, kto zajrzał pewnego popołudnia do MDK, powiedział Irenie „dzień dobry”, wymienił dwa słowa z przybyszami — ma być koniecznie sprawcą? Na nasze życzenie? Bo nam się eliminacja przeciąga? Przecież mógł to być znajomy, sąsiad, kolega sąsiada. Choćby syn pracownika poczty, na której zatrudniona jest matka dziewczyny? Że nie zgłosił się czytając apele milicji umieszczone w prasie? Mógł uważać, że to spotkanie w MDK nie wniesie niczego do sprawy. Na razie nie wolno niczego przesądzać. Trzeba ustalić nazwisko tego człowieka. Wyjaśnić jego związki z I. S. Sprawdzić alibi! Jeżeli się uda... po tylu miesiącach. Można zapomnieć, co się robiło pewnego dnia, o pewnej porze... pół roku temu. Najprostsza droga to rozpocząć poszukiwania przez brata Ireny. Powiadają, że dziewczęta wygrywają los na loterii życia, jeżeli mają starszego brata. Najlepiej kilku! Do braci wpadają koledzy, posiedzą, pogadają, a któryś z nich zerknie na siostrę. Po jakimś czasie może zdecydować, że chciałby ją oglądać codziennie, np. przy śniadaniu... Kpt. Gałecki zdecydował, że do Sobczaków uda się inspektor Ofierski. Należy mu się. To on forsował „wersję znaczka”. Porucznik powiedział pod nosem, co myśli o tego rodzaju nagrodach, ale głośno nie odważyłby się sarkać. W wydziale kryminalnym panuje dyscyplina. Inaczej pogubiliby się po drodze. Na przykład po drodze tak szerokiej eliminacji, jaka była prowadzona w sprawie o zabójstwo Ireny Sobczak. — U Sobczaków nie ucieszą się twoim widokiem — powiedział kapitan. — Musisz ich zrozumieć! Mają po uszy naszych wizyt. Starają się zapomnieć... a my naszymi pytaniami, samą obecnością w ich domu wprowadzamy element niepokoju w życie tej rodziny. Ale co robić? Może to już ostatni raz? I nie sugeruj żadnych podejrzeń, naszych hipotez. Pytasz o ewentualnego kolegę Zygmunta i tyle! Nie znajdziemy go, to trudno! Zamykamy sprawę na „NN”. A jeśli nawet ustalisz nazwisko... Człowieku! Ile razy wersja wydawała się „ciepła”, już, już „gorąca”. A tu nic. Lepiej ostrożnie, nie licz na sukcesy... Po tej rozmowie por. Ofierski zastanowił się, na jakim gruncie będzie mu najwygodniej rozmawiać z bratem nieżyjącej? W domu? Gałecki ma rację! Dosyć nachodzono tych nieszczęsnych rodziców. Tragedia, która nawiedziła ich dom, powoli schodziła na drugi plan wobec codziennych, trudnych problemów życia starzejących się ludzi. Minęły cztery miesiące, prawie pięć. Jeden ze świadków — a przewinęło ich się o wiele więcej aniżeli liczba osób występujących w dziennikarskiej relacji — Jan Kuryło, kolega Zygmunta, który go odwiedził w styczniu 1968, nic nie wiedząc o śmierci Ireny, zeznał, co następuje: „Przyszedłem do Zygmunta i wówczas powiedzieli mi, że zmniejszyła się im rodzina, nadmieniając, że młodsza córka została zamordowana. Pokazali mi jej portret oraz wycinki z prasy. Powiedzieli, że pokazane było jej zdjęcie w telewizji...” Dlatego, a także z innych względów, por. Ofierski wolał rozmawiać z Zygmuntem na neutralnym terenie. Czekał na niego pod zakładem. — Piwko? — Znowu mam zeznawać? — Tym razem, krótko! — zapewnił go oficer i okazało się, że nie miał racji. — Chodzi o to, czy nie przypomina pan sobie pewnego kolegi, a może znajomego ojca, który pracuje na kolei, może przy parowozach albo jako maszynista? Nie pamiętał. Zdołał już uciec od koszmaru tej sprawy i związanych z nią rozmów. W końcu jednak przypomniał sobie, że na Klecinach ojciec znał jakiegoś kolejarza. Tam ich pełno mieszka. Trzeba zapytać ojca, bo ten człowiek jest już na rencie. — Nie! To nie chodzi o starszego człowieka. — Por. Ofierski opisał chłopca na podstawie relacji Petera. A więc włosy na jeża, niebieski garnitur... Nie znaczy, że ten, o którego pyta, jest od razu podejrzany. Może być na przykład świadkiem i pomóc w doprowadzeniu dochodzenia do końca. Sprawca musi być ujęty i ukarany!... — Pan jest bratem Ireny! — zaapelował porucznik. — Dajmy spokój! Nie jestem mściwy... Niech jej ziemia lekką będzie. Ale przypomniał sobie, że latem ubiegłego roku — jesteśmy w 1968 — poznał na obozie kolegę, który pracował na parowozie, ale teraz już tam nie jest zatrudniony. — Jak się nazywał? — Wiesław Szwyner! To był taki dziwny chłopak. Zjawił się nawet raz u mnie... Porucznik bardzo go przeprasza, ale musi go zabrać do komendy. „Wie pan, taki mam fach. Wszystko muszę zapisać. Inaczej wyleciałoby mi z pamięci. No, ostatni raz!...” — I to też nie było prawdą. Bo stało się tak, że musiał jeszcze kilkakrotnie zeznawać w sprawie Wiesława Szwynera. Pierwszy raz pada nazwisko Szwynera. I teraz będzie nam towarzyszyć do rozwiązania zagadki kryminalnej. W komendzie, w zacisznym pokoju porucznika, chronionym wywieszką „Przesłuchanie!”, Zygmunt Sobczak wyjaśnił: „Na obozie mieszkaliśmy wspólnie z Rogalskim, Szwynerem i jeszcze kilkoma chłopakami, których nazwisk nie pamiętam. Z całej naszej szóstki najspokojniejszy był Szwyner, który jest człowiekiem raczej małomównym i nieśmiałym. Przez okres pobytu na obozie nabrał do mnie zaufania i chyba przywiązał się. Wolał iść na kajaki, kąpać się, spacerować ze mną aniżeli z kimkolwiek innym. Do dziewcząt był nieśmiały i nigdy sam rozmów nie wszczynał. Nigdy mi się też nie zwierzał, czy miał jakąś dziewczynę. Powiedział, że dziewcząt się wstydzi, ponieważ jest starszy (miało to znaczyć najpewniej: starszy, ale jeszcze niedoświadczony — przyp. W. S.)... Nigdy nie mówił, że zna moją siostrę Irenkę. Wspomniałem mu, że mam dwie siostry, ale nie zauważyłem, by Szwyner zainteresował się tym, co mówię. By zareagował nieco żywiej... Nigdy nie otrzymywał korespondencji ani jej nie wysyłał... Zaprosiłem Szwynera i Rogalskiego do siebie w pierwszych dniach września (a więc na kilka dni przed morderstwem I. S. — przyp. W. S.). Kiedy weszliśmy do naszego domu, Irena była w tym czasie w kuchni, do której drzwi były otwarte. Ona nas nie widziała. Ale myśmy, to znaczy ja, Szwyner i Rogalski, powiedzieli siostrze: «dzień dobry!» i weszliśmy do pokoju. W pokoju przebywaliśmy 10 minut, gdyż puszczaliśmy taśmę magnetofonową. W międzyczasie do pokoju weszła siostra Irena, lecz po co, dziś już nie pamiętam. Po czym zaraz wyszła. Po jej wyjściu któryś z nich, ale nie pamiętam, który to był — zapytał mnie, kto to jest. Odpowiedziałem, że moja siostra. Następnie wyszliśmy z mieszkania i udaliśmy się w stronę pobliskiego sklepu na piwo. Po tych odwiedzinach siostra moja Irena nigdy nie pytała o Szwynera. Nie interesowała się, kto to jest... Tydzień po pogrzebie mojej siostry spotkałem Szwynera przed barem «Tempo» przy ul. Dworcowej we Wrocławiu. W rozmowie Szwyner zapytał mnie... prostuję: to ja zapytałem Szwynera, czy słyszał o wypadku z mcją siostrą. Powiedział, że słyszał z komunikatu w telewizji, i zapytał, czy już jest po pogrzebie i czy było na nim dużo ludzi...” Uwaga! Szwyner widzi Irenę. Nie wita się. Jeżeli ją znał?... Do pokoju wszedł kpt. Galecki. Wziął do ręki protokół. Zapytał Zygmunta: — Jak to było z tym przyjściem Rogalskiego i Szwynera w odwiedziny. Raz tylko byli? — Tak, panie kapitanie! Zygmunt pamiętał Gałeckiego z pierwszych dni po zamordowaniu siostry. Miał do niego zaufanie, tak bez powodu. Rozgadał się: — To było właśnie po pobycie na obozie. Mówiłem panu porucznikowi. Zbliżyliśmy się do siebie. Trochę mi było żal tego Szwynera. My na zabawę, a on do namiotu idzie kimać. Taki chłopak. Strasznie spokojny:.. Ale wtedy ta wizyta u mnie trwała nie dłużej aniżeli kwadrans. Do pokoju weszła moja siostra Irena w celu zabrania czegoś, ale nie pamiętam, czego. Ona z moimi kolegami nie rozmawiała i oni do niej nie powiedzieli ani słowa. Irena po zabraniu tego czegoś, nie pamiętam, czego, zaraz wyszła... Kiedy razem opuściliśmy mieszkanie... wtedy, we wrześniu, to poszliśmy kupić piwo w sklepie przy ul. Tarnogajskiego. W tym sklepie piwa nie było, wobec czego któryś z nas zaproponował kupno wina. Na powyższą propozycję wyraziliśmy zgodę. Zakupiliśmy jedną butelkę wina owocowego, białego, za 21 zł i udaliśmy się na łąki, w pobliże rzeki. Wino wypiliśmy tylko ja i Rogałski, gdyż Szwyner nie chciał go pić... Jeszcze co do napoi — widać chciał wyczerpać temat, żeby mu dano spokój — to Irena lubiła ajerkoniak. Piła go kilka razy do roku z okazji świąt. Mieliśmy również w małej ilości wino własnej produkcji, które przy okazji piliśmy wspólnie. Alkoholu — mówię o mojej siostrze, która nie żyje — nigdy nie piła!... — Panie Zygmuncie! To bardzo ważne! Proszę sobie przypomnieć, co mówił Szwyner na waszym spotkaniu po śmierci siostry pana? — Było to w październiku. Spotkaliśmy się przy kasie w barze „Tempo”. Ale każdy przyszedł oddzielnie, z miasta. Piwa nie było, więc udaliśmy się w stronę Dworca Głównego. Wypiliśmy po jednym piwie i zjedliśmy sałatkę śledziową na zewnątrz, żeby być na powietrzu. W czasie drogi na dworzec Szwyner pytał mnie, czy to prawda, że moja siostra została zabita, gdyż czytał o tym w prasie, pytając jednocześnie, czy to nie żyje ta, którą widział wtedy u nas w mieszkaniu. — I to wszystko? Więcej razy nie spotkaliście się?... Może pan odpocznie. Godzina przerwy?... — Nie, nie trzeba. Chciałbym wyczerpać temat. Zapomniałem o tym Szwynerze. Tak małośmy się znali... Ale zaprosił mnie kiedyś, było to już w listopadzie ubiegłego roku, na imieniny. Mnie i Rogalskiego. Z powodu tej znajomości na obozie. Był wtedy w domu brat Wiesława. Na imię mu Karol. A kiedy wszedłem, słyszałem, jak Wiesiek powiedział do brata: „To jest ten chłopak, co jego siostrę zamordowali na Karłowicach”. Na horyzoncie nowy Wiesiek. W dodatku nosi buty na podwyższonym obcasie! Należało jeszcze rozpracować osobę drugiego kolegi z obozu — Rogalskiego. Czy to nie on był wtedy w MDK? Nie było żadnej pewności, że to był Szwyner! Informacji o Rogalskim udzielił jego krewny, u którego mieszkał. Chłopak pochodził ze wsi. Wprowadzał się w miasto... Pan Zbigniew Markowski, właśnie ten krewny, charakteryzuje Rogalskiego, który ma na imię także Wiesław, w sposób następujący: „Mimo że krewny, nie był to chłopak w moim guście. Ubierał się modnie, lecz niegustownie. Nosił spodnie tak zwane dzwony. Buty kupował u prywatnego szewca i tylko na wysokim, i do tego podwyższonym obcasie. Jeśli chodzi o uczęszczanie do lokali, nie zaglądał do śródmieścia. Bał się trochę miasta... Zainteresowań nie posiadał żadnych. Lubił towarzystwo dziewcząt. Oglądał chętnie filmy telewizyjne. U dziewcząt miał nawet powodzenie...” — Pamiętam dobrze — mówi kapitan Gałecki — jak ten Markowski zeznawał. O dziewczętach mówił takim tonem, jakby się dziwił, co im się w tym Wieśku podoba? A więc mamy dwóch chłopców o tym samym imieniu, którzy, być może, wniosą jakieś niespodziewane a nowe elementy do sprawy Ireny S.? Jednym z nich jest Szwyner. Pochodzi z robotniczej rodziny, żyjącej od wielu lat w mieście. Rodzice jego są w swojej dzielnicy, na Klecinach, szanowani. Ich syn cieszy się także dobrą opinią, dba o jej utrzymanie. Zeznania brata denatki — Zygmunta, mówią o tym, że Wiesław Sz. nie przejawia brutalnych uczuć. Nie pije, a więc alkohol nie wyzwala w nim zamiarów agresywnych. Jest spokojny. Ma charakter. Kiedy koledzy wraz z nim udają się na łączkę dla wypróżnienia butelki wina „patykiem pisanego” — odmawia udziału w, skromnej zresztą, popijawie. Nie lubi napić się albo zabawiać jak inni. Ma odwagę zostać sam w namiocie, kiedy koledzy na obozie udają się na potańcówkę... No i Wiesław Rogalski! Pierwsze pokolenie na miejskim bruku. Dopiero co wypasał krowy albo pomagał przy żniwach. Być może, teraz swój kompleks niższości wiejskiego chłopca kompensuje najnowszym fasonem bitelsówek na specjalnym, podwyższonym obcasie. To właśnie odlew takiego obuwia został zabezpieczony na miejscu zbrodni. Jednak zdecydowaliśmy rozpocząć nowy etap dochodzenia od realizacji „wersji Wiesława Szwynera”. Diabli wiedzą dlaczego? Rogalski był blondynem. Ten Peter mówił o ciemnych, prawie czarnych włosach... Szwyner pracował kilka lat temu na kolei. Uczęszcza na kurs obsługi lokomotyw spalinowych. Wygląd jego odpowiada sylwetce zanotowanej w pamięci pioniera niemieckiego. Jeżeli to nie on, trudno! Jeżeli ten Szwyner jest poza podejrzeniem, jeżeli nie potrafi nam nic nowego o Irenie S. i jej kontaktach powiedzieć... Trudno! Będziemy przynajmniej pewni, że sprawdziliśmy wszystkie sygnały. Poprosiłem do siebie por. Ofierskiego. — Proszę sprawdzić alibi Szwynera na dzień 13 września. Trzeba z nim porozmawiać. Ustalić życiorys, otoczenie. Sprawy seksu... Co wam zresztą będę opowiadał! Nie wierzyłem w jakąkolwiek szansę realizacji tej nowej wersji. Tyle miesięcy! Gdyby nawet był sprawcą?... Już dawno zorganizowałby sobie niezachwiane alibi. Jedyna nasza nadzieja to ujawnione na miejscu zbrodni ślady. Jeżeli przedmioty martwe „przemówią”... Odlew gipsowy butów? Może akurat ten Wiesław będzie miał małą, prawie kobiecą stopę? Ślady linii papilarnych? Ślady na garniturze?... Z tymi to klops. Mógł je już sprać, i to po kilka razy... Odczytałem podobny tok myśli z twarzy porucznika Ofierskiego. Wiedzieć — to jedno. A drugie — trzeba wykonać zadanie. W dodatku uzgodnione z majorem. Powtórzyłem bardziej surowo, aniżeli zamierzałem: — Nie dyskutować! Musimy doprowadzić sprawę do końca!... — Co prawda dawno już nie czułem się tak zmęczony... Jeżeli pracował na nocnej zmianie, jego udział zostałby wykluczony! W przedsiębiorstwie zatrudniającym Szwynera pracują na trzy zmiany. Może Wiesław zatrudniony był w dniu 13 września na nocnej zmianie? W takim przypadku jego udział w zbrodni jest wykluczony. Nocna zmiana rozpoczyna się o godz. 20, a kończy o 6 rano. Murowane alibi. W takim przypadku weźmiemy „na warsztat” Rogalskiego. Raz-dwa sprawdzimy jego zeznania i zamykamy sprawę! Będę moim wnukom opowiadał o tej eliminacji! Por. Ofierski wsiadł do radiowozu. Było ciepło, przytulnie, za oknami pędzącego wozu straszyła śnieżna zawierucha. Inspektor drzemał i wymarzył sobie tę trzecią zmianę dla Szwynera. Pracował w nocy. To murowane! Takiego frajera dają zawsze na nocną zmianę... Zatrudniony jest, jak poinformowali przez telefon, jako palacz. Nie może odejść na chwilę od pieca. A co dopiero jechać z dziewczyną na teren parku pocmentarnego? Zresztą jest wartownik, portier, musieliby go widzieć. Czemu jednak, z jakiego powodu zmienił pracę na gorszą? Z zeznań Zygmunta Sobczaka wynika, że chłopiec jest wartościowy, solidny. Po prostu wyjątkowy egzemplarz. Dlaczego ten ma być mordercą?... Przy okazji zanotujmy: czynności dochodzenia jako przyczynek do poznawania prawdziwych realiów życia codziennego zakładu produkcyjnego, rodziny, kamienicy. Tym razem rzecz się rozgrywa w przedsiębiorstwie zatrudniającym Szwynera. Inspektor zwraca się do administracji z zapytaniem, czy Szwyner był w pracy dnia 13 i 14 września. A jeżeli tak, to na jakiej zmianie? Zaraz odpowiedzą, tylko muszą w „sposób naukowy” sprawdzić. Odczytują obecności i absencje na podstawie karty pracy. Jest! Codziennie, regularnie odbijany na zegarze — specjalnie zainstalowany automat — rozkład zajęć. Przeglądają karty z 13 i 14 września 1967. Godzina rozpoczęcia pracy przez palaczy, a było ich trzech, wybita jest przez zegar: 5.48. Zakończenie o 13.57. Porucznik jest zdumiony. A więc wszyscy palacze pracują na jednej zmianie, rannej? A co później? Piec gaśnie, czy sam utrzymuje wysoką temperaturę? Coś to nie tak! Inspektor rozmawia z mistrzem zmianowym, który wyjaśnia: „Jak mi wiadomo, wspomniani trzej palacze podzielili między sobą obsługiwanie powierzonego im pieca na dwunastogodzinny dzień pracy, mimo że harmonogram przewiduje zmianę co 8 godzin. Ułożyli sobie jednak ten plan inaczej. Na kartotekach figurują odnotowania zegara rozpoczęcia pracy o 5.48. Ale nie jest to prawda, żeby o tej porze trzech palaczy rozpoczynało pracę przy obsłudze pieca. Wybijanie tej godziny związane jest z taką okolicznością, że w miesiącu wrześniu portierka kończyła pracę około 14 i następne zmiany nie miały dostępu do zegara kontrolnego. System taki stosowany był od kilku lat. Jedyne prawidłowe rozeznanie może nastąpić po rozmowie z trzema palaczami...” Przypomniałam por. Ofierskiemu, że dane z kartoteki, dotyczące zmianowości w tym konkretnym przedsiębiorstwie, składają się na sprawozdawczość centralną. Ale rzetelność danych statystycznych nie interesowała porucznika. Jego zadanie służbowe zostało utrudnione. Fikcyjna sprawozdawczość przekreśliła możliwość skontrolowania godzin pracy robotników, a więc i Szwynera. Jeżeli był winien, pamiętał dzień 13 września jak żaden inny, ale nie chciałby go odtworzyć. Jeżeli zaś był niewinny, miał prawo w roku 1968 zapomnieć, jak spędził, co robił w ciągu jednego z nic nie znaczących dni ubiegłego roku! Na szczęście jeden z palaczy był w stanie pomóc służbie kryminalnej, wyjaśniając: „W dniu 13 września nie przypominam sobie, kto i na jakiej zmianie pracował. Ale można to obliczyć, gdyż pamiętam, że 18 września udałem się do stacji krwiodawstwa, a więc w tym dniu musiałem pracować na rannej zmianie”. Opierając się na kolejności zmian wyliczono, że w dniu 13 września Wiesław Szwyner powinien był zjawić się na rannej zmianie, a więc pracował od 8 rano do 18. Palacz kolega Szwynera zeznaje w dalszym ciągu: „Nadmieniam, że w trakcie pracy nie można pieca opuszczać na dłużej aniżeli pół godziny. Jest to bowiem piec parowy. W okresie września nie przypominam sobie, żebyśmy między sobą robili jakieś zmiany dotyczące godzin pracy...” A co robił Szwyner krytycznego dnia po godzinie 18? Na to pytanie nie znalazł odpowiedzi. Wyjąkał niewyraźnie, że był z bratem, czy że brat wie... Zatrzymaliśmy obydwóch jednocześnie, do wyjaśnienia. Za godzinę mogą być w domu, opowiedzieć rodzicom o nieporozumieniu! Prawdę mówiąc po czterech miesiącach trudno pamiętać, jak spędziło się wyrywkowy dzień czy wieczór... A jednak Wiesław zachowywał się w sposób, który budził nasze podejrzenie. Próbował coś przekazać swojemu bratu Karolowi w sprawie tego alibi, że się na niego powołuje. Próbę tę zauważył funkcjonariusz milicji i zasygnalizował nam. Starszy ze Szwynerów płakał, kiedy szedł schodami na przesłuchanie. Dlaczego miał płakać, jeżeli nie miał nic na sumieniu? Trzeba było wersję Wiesława Szwynera wyjaśnić do końca. Tylko Karol wrócił tego dnia na Kleciny! Szwyner zeznaje jako świadek. Nie zna, nie widział, nie miał powodu zabić! Następnego dnia 11 stycznia — Szwyner zeznaje od rana do nocy. Wciąż jako świadek! Wszystko, co mówi, brzmi niesłychanie logicznie. Przebiegu dnia 13 września nie pamięta. Pamięć ma w ogóle nie najlepszą. Dlatego musiał objąć niżej zaszeregowaną pracę. Dopiero teraz kończy kurs na maszynistę. Co do I. S., nie znał jej, nie spotykał. Raz jeden był u jej brata. Było to w pierwszych dniach września. Jakaś dziewczyna co prawda kręciła się w kuchni. I jeszcze druga. Gdyby je znał, przywitałby się. Był wtedy pierwszy raz w życiu u Zygmunta. Poznał go przecież dopiero na obozie. To było 3 czy 4 września. A 13 I. S. została zamordowana. Czyżby między 4 a 13 mógł się między nim a dziewczyną nawiązać taki węzeł, żeby chciał zabić?... Mogą się o niego zapytać. Za dziewczętami nie gania. Całe swoje życie ciężko pracuje, a pieniądze oddaje do domu. Wyobrażam sobie stan psychiczny tego człowieka, któremu wypowiedzenie kilku zdań sprawiało zawsze trudność. Wyłączał się najczęściej z każdej rozmowy, bał się obcych ludzi. — Teraz miał mówić cały dzień! Powtarzać, wracać jeszcze raz do tematu. Nie zapomnieć wątku! Mówić o jednej sprawie po kilka razy. Można oszaleć! I rozumiem por. Poredę, kiedy przesłuchiwał podejrzanego po kilku miesiącach dochodzenia. Inspektor był w tym momencie jedynym rzecznikiem okrutnie zamordowanej dziewczyny. Nie dano jej przeżyć życia. Jakiekolwiek by ono było — ludzie trzymają się go spazmatycznie. Ale nie Szwyner, o czym przekona nas następny dzień przesłuchania. Do godziny 15.45 podtrzymuje wersję: nie znam, nie widziałem. A po 45 minutach przerwy w zeznaniach rozpoczyna o godz. 14.30 słowami: „Przyznaję się, że Irenę Sobczak znam od m-ca lipca 1967 roku. Co do dnia 13 września, wyjaśniam: Pracowałem tego dnia do godz. 18. Ponieważ zakład mój znajduje się koło domu, w którym mieszkam, udałem się do siebie, ażeby się przebrać i udać na spotkanie z Ireną. Jak pamiętam, umówiliśmy się na przystanku przy ul. Świdnickiej, o godz. 19. Na przystanku jednak Ireny nie było. Żeby nabrać śmiałości do rozmowy z I. S., udałem się do baru «Tempo», gdzie jednorazowo wypiłem trzy kufle piwa a 0,5 1. Po wyjściu z baru «Tempo» spotkałem Irenę na przystanku i zaproponowałem jej pójście do kina. Ona odmówiła mi. Wobec czego zaproponowałem jej udanie się do kawiarni «Sezam», na co się od razu zgodziła. Weszliśmy więc do «Sezamu» na pierwsze piętro, gdzie było już dosyć dużo gości, ale znaleźliśmy wolny stolik w środkowym rzędzie, gdzieś w połowie sali...” Następuje przerwa w zeznaniach. Do jutra! Nikomu teraz się nie śpieszy. Sprawca został „ustalony”. Strzał w dziesiątkę. Teraz łatwiej o wspaniałomyślność. Kończy się operacja „ścigany”, rozpoczynają czynności dochodzenia. Trzeba „popracować” z podejrzanym, żeby prokuratorowi przekazać sprawę jako tako uporządkowaną. Dnia 12 stycznia 1968 roku — Wiesław Szwyner w dalszym ciągu zeznaje przeciwko sobie. „W kawiarni «Sezam» przebywaliśmy od godz. 19.30 do 21. Po wyjściu z kawiarni zaproponowałem I. S., że odwiozę ją do domu taksówką. Prostuję: zaproponowałem jej przejażdżkę taksówką, na co ona zgodziła się. Udaliśmy się w stronę postoju, na róg ulicy Komandorskiej i Świerczewskiego. Stała tam «Warszawa» starego typu, numeru rejestracyjnego ani bocznego nie pamiętam. Przypominam sobie, że powiedziałem do szofera, żeby jechał do Karłowic, w pobliże cmentarza. W samochodzie ja siedziałem obok kierowcy, a I. S. z tyłu. Kierowca zawiózł nas pod cmentarz i zatrzymał się... Pamiętam, że zapłaciłem za kurs 20-30 złotych. Po wyjściu z samochodu taksówkarz odjechał, a my z Ireną udaliśmy się na cmentarz. Już wówczas na dworze było ciemno. Idąc na cmentarz robiłem Irenie wymówki, że nie chce ze mną chodzić. Tak że doszło między nami do sprzeczki. W toku tej sprzeczki Irena powiedziała mi, że nie będzie ze mną chodzić, i zaczęła wyliczać mi moje wady, których obecnie nie pamiętam, i oświadczyła, że ma innego chłopaka. Pamiętam, że wówczas odczułem chęć odbycia stosunku. Zacząłem więc prosić Irenę, żeby mi się oddała, czego ona kategorycznie odmawiała. Mimo to chciałem wziąć ją silą i próbowałem zdjąć z niej spodnie. Jednak Irena broniła się, bijąc mnie rękoma i kopała nogami. Ja w dalszym ciągu starałem się ją zdobyć. Uciekała, krzycząc, w głąb ciemnego cmentarza, w bok od ścieżki, na której staliśmy. Wówczas ja wpadłem w złość i uderzyłem ją w okolice głowy — kułakiem. Irena zachwiała się i zaczęła uciekać krzycząc «ratunku» albo «pomocy». Wtedy ja zacząłem ją gonić i potknąłem się o jakiś przedmiot, a była to butelka, i uderzyłem nią Irenę w okolicę głowy. Lecz jak to zrobiłem i gdzie ją uderzyłem, tego nie pamiętam. Po kilku uderzeniach Irena upadła na ziemię. Wówczas odrzuciłem od siebie butelkę, chwyciłem Irenę za gardło obiema rękami i zacząłem ją dusić. Następnie ściągnąłem jej spodnie i reformy i chciałem odbyć z nią stosunek. Jednak nie odbyłem, bo mi odeszła chęć... Wówczas nachyliłem się nad ciałem Ireny i ogarnął mnie strach, więc uciekłem do tramwaju. Prostuję — na przystanek tramwajowy, zostawiając ciało na miejscu swego czynu. Przypomniałem sobie, że przed próbą odbycia stosunku wziąłem spodnie i zawiązałem jej na szyi w jeden węzeł, który silnie zacisnąłem, żeby mieć pewność uniknięcia odpowiedzialności karnej. Na przystanku tramwajowym zauważyłem, że mam pobrudzone krwią oba rękawy i przód marynarki oraz spodnie na nogawkach z przodu oraz koszulę na kołnierzu. W tym dniu byłem ubrany w garnitur w niebieskie prążki, krawat w białe paski, półbuty czarne na niskim obcasie. Po stwierdzeniu plam krwi na ubraniu starałem się je wytrzeć posiadaną przeze mnie gazetą oraz śliną. Wsiadłem do tramwaju linii 7, potem przesiadłem się do 17 i dojechałem na Kleciny. Do domu dotarłem około 12 w nocy. W domu ubranie schowałem, a następnego dnia wyczyściłem proszkiem «Ixi» i ciepłą wodą, używając do tego szczoteczki”. W tym miejscu przesłuchanie przerwano i po odczytaniu Szwyner je podpisał. Nazwisko... Jak łatwo jest zabić! Wiesław Szwyner, zapytany później przez prokuratora, dlaczego popełnił tak straszne przestępstwo — milczał. Nie rozumiał swojego czynu, samego siebie. Prokurator jednak powtarzał pytanie, próbował wyegzekwować odpowiedź — sądzę, że nie tylko z zawodowego obowiązku. Ten siedzący przed nim młody mężczyzna różnił się od innych, którzy zajmowali jego miejsce po drugiej stronie prokuratorskiego stołu, oskarżeni o najcięższe z przestępstw. Wreszcie Szwyner przemówił: „Zaznaczam, że poprzednio, przy innych spotkaniach, nie proponowałem nigdy I. S. odbycia ze mną stosunku ani w inny sposób nie próbowałem tego stosunku odbyć. Dlaczego w dniu 13 września zacząłem się do niej dobierać, nie jestem w stanie bliżej wyjaśnić. Niemniej wydaje mi się, że wpłynęło na to, co się stało, moje podejrzenie, że ona z innymi chłopcami takie stosunki utrzymuje...” Niewykluczone, że taka jest prawda Wiesława Szwynera. Był zawsze nieśmiały, samotny. Nie miał wzięcia u dziewcząt. Musiał bardzo z tego powodu cierpieć, zastanawiać się: właściwie dlaczego? Przecież jest przystojny, dobrze ubrany, pracowity i solidny. Nie używa ordynarnych, wulgarnych słów... Należałoby sobie jednak zadać pytanie: czy określenie „solidny” stanowi w środowisku młodzieżowym komplement? Szwynera nie stać było na uogólnienia. Wydawało mu się, i takie jest prawo każdego człowieka, że jego przypadek jest specjalny, całkowicie odmienny. Bo przecież inni chodzili z dziewczętami. Był pewny, bo w tym przekonaniu umacniali go koledzy, że każda „utrzymuje stosunki”. Nie z nim! Wciąż bał się, że go odtrącą. Młoda Irena nie przerażała go tak jak te starsze, wymądrzone, obyte. Ale i ta mała, niepozorna Irenka jego nie chciała!... Przyjmując wersję winy Szwynera, należałoby sobie dopowiedzieć pewne oczywiste prawdy: dramat rozgrywa się w czasach, w których nastąpiło zachwianie tradycyjnych norm współżycia, wypróbowanych z gorszym czy lepszym skutkiem przez stare społeczeństwo. Obrzydziliśmy młodym kanony moralności mieszczańskiej dokumentnie i nawet nie bez racji. Kreowany jest nowy wzorzec, nowy fason życia, którym zafascynowani są w jakimś stopniu zarówno ofiara, jak i sprawca... Irena nie była zdemoralizowaną dziewczyną. Oględziny lekarskie położyły kres wszystkim plotkom, które po zabójstwie — określonym jako zabójstwo na tle seksualnym — krążyły po mieście. Kontynuując wątek osobowości Wiesława Szwynera, trzeba powiedzieć, że był chłopcem wyjątkowo skromnym, wyśmiewanym przez swoich kolegów za wstrzemięźliwość. Miał obsesję swojej odmienności. Chciał być taki jak inni. A nie potrafił. Czy był przekonany, że Irena jest łatwą dziewczyną? Miał prawo tak sądzić, skoro ona, nie ciesząc się tak zwanym powodzeniem, bo nawet Alan nie chciał z nią tańczyć, taka była mała, nieefektowna — opowiadała mu wtedy na cmentarzu, że chodzi z innym chłopcem. Uważała widocznie, że taki fakt się liczy, dodaje splendoru, podnosi walor dziewczyny... I te cechy, odwiecznie dziewczęce czy kobiece, w warunkach dżungli moralnej mogą prowadzić do niejednej katastrofy. Obiecanki, cacanki... zachęty i ucieczki. Czy Irena nie zdawała sobie sprawy, że nocna wyprawa na cmentarz jest zachętą? Że mężczyzna, jeśli jest prymitywny, nieprzystosowany, mógł potraktować ten nocny spacer po alejkach ciemnego parku jako obietnicę? Nie zawiózł jej tam przecież na siłę. Wystarczyło jedno słowo, by taksówkarz zawrócił! Nowoczesna kryminologia powołała do życia nową gałąź wiedzy — wiktimologię. Studium o zachowaniu się ofiary, która czasami prowokuje swoim zachowaniem sprawcę, wyzwala w nim agresję. We Francji dyskutuje się o konieczności powołania instytutu wiktimologii. Wydaje się, że należałoby częściej mówić na ten temat, może nawet z ekranu telewizji. Nie prowokować złego losu! Tego rodzaju teza czy jej popularyzacja może mieć znaczenie prewencyjne, może ostrzegać potencjalne ofiary agresji. Błędy popełnione przez ofiarę nie umniejszają jednak winy sprawcy. I tylko ta wina będzie się liczyła, kiedy sąd wyda wyrok na Wiesława Szwynera. Tymczasem jednak, zanim Szwyner zajmie miejsce w sali sądowej, na ławie oskarżonych — muszą zostać dokonane podstawowe czynności dochodzenia. Przesłuchanie w pokoju kapitana Gałeckiego trwa. — Na temat okoliczności poznania Ireny Sobczak co mógłby nam pan powiedzieć? Nie pamięta dobrze. Bardzo mu jest trudno mówić. Ale wie, że nie dadzą mu milczeć, że będzie musiał często siadać przed rozmaitymi biurkami, w różnych pokojach i mówić, przypominać sobie, odpowiadać na pytania. Były to czynności, które nigdy nie przychodziły mu łatwo. A teraz? Wie, że kiedy już zaczął mówić, a ci mężczyźni w mundurach czy bez, należący do zupełnie innego świata, będą mu zadawać pytania, nalegać — nie uda mu się schronić w milczenie. Nie ma drogi odwrotu. Wie, że będzie musiał męczyć się do końca. — Na tym etapie dochodzenia — powiedział mi pięć lat później Szwyner — byłem przekonany, że czeka mnie śmierć. I ta myśl przynosiła mi ulgę! Kpt. Gałecki przygotował czysty arkusz, napisał datę 12 stycznia 1968. Czeka cierpliwie. Podejrzany mówi: „Idąc od strony arkadów chodnikiem, obok «Orbisu», natknąłem się na samotnie spacerującą dziewczynę, która na oko wydawała mi się, że jest w wieku 16, 17 lat. Przystąpiłem więc do niej i zagaiłem z nią rozmowę. Dziewczyna ta odwzajemniła mi się też rozmową i po jakimś czasie przedstawiłem się jej, że mam na imię Wiesiek, a dna mnie, że Irenka. W trakcie tej rozmowy zaproponowałem następne spotkanie, na które się zgodziła. Na tym następnym spotkaniu dowiedziałem się, że nazywa się Irena Sobczak i mieszka na Ciążynie, ale nie przypominam sobie ulicy. Przypominam sobie natomiast, że mówiła o szkole, ale raczej zawodowej. Tym razem spędziłem z nią dwie godziny i dałem jej do poznania, że chciałbym z nią chodzić. Jak się zorientowałem, zgodziła się na moją propozycję. Wówczas umówiliśmy się na trzecie spotkanie i udaliśmy się po krótkiej naradzie do baru «Tempo». Tam zjedliśmy po jednym ciastku, do tego wypiliśmy kawę. Treści rozmowy nie pamiętam, ale wiem, że dowiedziałem się od Ireny, że ma rodziców i troje rodzeństwa. Wtedy to powiedziałem jej, że jadę na obóz szkoleniowo-wypoczynkowy i przez dwa tygodnie nie będę we Wrocławiu. Z tych względów nie umówiliśmy się, licząc, że jakoś się spotka my po 1 września. Ja sam wyjechałem na obóz i tam poznałem Zygmunta S., który jak się okazało, był bratem Ireny. W czasie pobytu w Łagowie, gdzie był obóz, ani też później nie zwierzałem się Zygmuntowi i innym kolegom, że znam Irenę i z nią chodzę: Zwierzyłem się jedynie mojemu bratu Karolowi w czasie, kiedy był na urlopie wypoczynkowym z wojska”. — Może zrobimy przerwę? Jutro będzie pan dalej zeznawać... — Wie pani redaktor — powie mi kilka lat później kpt. Gałecki, siedząc na tym samym stołku, bogatszy o pasmo siwych włosów i jeden stopień służbowy — kiedy podejrzany siada naprzeciw mnie, żeby zeznawać, każdy... może poza psychopatą, jest cichy, taki malutki. Ale ja wiem, znam bestię! Ujawnił się w swojej brutalnej osobowości, kiedy na ciemnej uliczce podszedł do dziewczyny z żyletką i powiedział łagodnie: „Po co cię matka-ziemia nosi? Zaraz się dowiesz. Zaznasz szczęścia za darmo”. Zbije, zgwałci i zabierze ostatnie dziesięć złotych... I kiedy tak tu siedzi skromnie, na brzeżku krzesełka — nie do mnie z taką mową!... Jednakże przypadek Szwynera był inny. To nie jest łobuz. Ten człowiek nie chciał tego zrobić! Nie dawał sobie rady z życiem... Ale zabił! Musi odpowiadać! Następnego dnia przesłuchiwał Szwynera por. Poreda. Przeczytał tekst poprzednich zeznań i zapytał: — A jak tam było z wizytą w MDK? Proszę nam to dokładnie opowiedzieć! „Na stosowne pytanie przesłuchującego wyjaśniam, że podczas drugiego spotkania z Ireną dowiedziałem się, że ona uczęszcza do MDK we Wrocławiu, przy ul. Kołłątaja. Nie pamiętam, w którym dniu — po drugim spotkaniu z I. S. — udałem się do MDK. Pamiętam natomiast, że byłem tam dwa, do trzech razy. Będąc w MDK stwierdziłem, że faktycznie przebywa tam grupa dziewcząt i chłopców z Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Widziałem salę języków obcych, zespołów muzycznych i tanecznych, salę telewizyjną i modelarską oraz pracownie modelarskie. Irenę Sobczak spotkałem na parterze, w towarzystwie chłopców i dziewcząt niemieckich. Będąc w towarzystwie Ireny, prowadziłem rozmowy z chłopcami niemieckimi, jak też oni ze mną, na różne tematy. Porozumiewaliśmy się w ten sposób, że oni znali trochę język polski, ponadto Irena znała język niemiecki i tłumaczyła niektóre zdania. W takiej dyskusji Niemcy interesowali się zabytkami Wrocławia, natomiast ja obyczajami, warunkami pracy i zarobku w NRD. Opowiedziałem, że mam zamiar skończyć kurs maszynistów silników spalinowych i że już się rozpoczął, ale było za mało kandydatów, więc został rozwiązany. Opowiedziałem też, że poprzednio pracowałem na kolei, jako nastawniczy. Imion tych chłopców w tej chwili nie pamiętam...” Jednakże samo przyznanie się, jakkolwiek ważne, nie zamyka dochodzenia. Znają takich! Przyzna się w wydziale kryminalnym, przed inspektorem, bo chce mieć spokój! A na rozprawie sądowej wstanie i powie: Bujda! Nic podobnego!... Sąd wydaje wyrok na podstawie wymowy dowodów rzeczowych, zeznań świadków i pracownicy wydziału dochodzeniowego są zobowiązani przygotować materiał, „dopiąć” śledztwo, by prokurator miał dostateczny materiał do wygłoszenia mowy oskarżycielskiej. W tym kierunku pracowali inspektorzy, pracownicy laboratorium, eksperci przez długi okres czasu. Zostały zachowane odlewy gipsowe odcisku butów, ślady linii papilarnych, garnitur niebieski, ten sam, w którym widział Szwynera mały Peter S. Są kursantki z MDK, uczennice szkoły nr 52, które towarzyszą Irenie przy każdym jej kroku. Sam oskarżony, bo już nim teraz jest, zeznaje, że dwa razy spotkał Irenę w towarzystwie koleżanek i odeszła od nich na moment, żeby z nim porozmawiać. Był z Ireną w „Sezamie”. Widziały go kelnerki. I szofer „taksy”, która zawiozła ich na ten przeklęty cmentarz. Jaka jest wymowa martwych przedmiotów i żywych, zabierających głos świadków w sprawie o zabójstwo I. S.? Na garniturze nie znaleziono plam ani śladów po plamach! Decyzją wydziału kryminalnego znaleziona garderoba, ów garnitur koloru niebieskiego, który miał na sobie Wiesław Szwyner w dniu 13 września, zostaje przesłany do Zakładu Medycyny Sądowej przy Akademii Medycznej Wrocławia. Prośba o zbadanie śladów krwi ludzkiej i określenie jej grupy. Ekspert biologiczno-medyczny może przeprowadzić tego rodzaju analizę i po oczyszczeniu zabrudzonych miejsc! Odpowiedź eksperta brzmi następująco: „Na nadesłanych dowodach rzeczowych nie wykazano obecności śladów krwi. Nie stwierdzono również śladów jej spierania, z wyjątkiem koszuli non-iron, na której śladów nie dałoby się stwierdzić...” A więc pierwsza sprzeczność! Wiesław Szwyner opowiada na wizji, jak to zaraz po dokonaniu zabójstwa biegnie w stronę tramwajowej pętli, spostrzega na garniturze plamy krwi. Zatrzymuje się w zaciemnionym zakątku, sczyszcza ją gazetą. W domu, znacznie później, starannie i kilkakrotnie sprał plamy proszkiem „lxi”. A jeżeli na niebieskim garniturze stwierdzono drogą naukową nie tylko brak plam, ale i śladów po ich usuwaniu? I nauka nie zawsze jest doskonała. Może więcej szczęścia będą mieli eksperci przy ujawnianiu śladów linii papilarnych? Badanie linii papilarnych nie wniosło nic nowego. Laboratorium Kryminalistyki Komendy Wojewódzkiej MO bada linie papilarne Wiesława Szwynera i jego brata (ów kolega, z którym ponoć — zgodnie z zeznaniem niemieckiego pioniera — podszedł Szwyner do Ireny w MDK). Wynik badania: „Na podstawie przeprowadzonych badań stwierdza się, że ślady linii papilarnych utrwalone na fotogramach (tu wymienione są liczby porządkowe) nie pochodzą od osób, których odbitki linii papilarnych palców i dłoni dostarczono”. Chodzi o odbitki linii papilarnych Wiesława oraz Karola Szwynera. W tym wypadku nie ma mowy o sprzeczności. Siady linii, utwierdzone na fotogramach, były pobrane z torebki, słownika polsko-niemieckiego, z potłuczonych odłamków butelki. Tych przedmiotów nie musiała dotykać ręka sprawcy. Mogła — ale nie musiała! Na przedmiotach stanowiących własność dziewczynki mógł pozostawić ślad opuszków palców zarówno nauczyciel z MDK, jak i koleżanki ze szkoły. A wino z pustej butelki, której użył Szwyner jako narzędzia zbrodni — wypił ktoś inny. Pozostał ślad linii papilarnych anonimowego amatora wina „patykiem pisanego”. Mało to takich? Szwyner nie nosi bitelsówek, nie uznaje podwyższonego obcasa. Odlewu gipsowego butów nawet nie porównywano. Szwyner jest silnym mężczyzną, o dużej stopie i w dodatku nosi obuwie wyłącznie na płaskim obcasie. Sprawa butów nic nie wnosi do sprawy. Ani za, ani kontra. Gdyby odlew gipsowy pasował do buta Szwynera, byłby to posiłkowy dowód przeciwko sprawcy. Jednak w przeciwnym wypadku — a o takim mowa — nie wolno zapominać, że miejscem zabójstwa był park, ulubiony park spotkań i spacerów. Wilgoci we Wrocławiu więcej aniżeli gdzie indziej, spulchniona ziemia utrwala odcisk obuwia każdego przechodnia. Na „rykowisku” nigdy tej pary nie spotkano! Teraz przemówią świadkowie. Korowód znajomych zarówno ofiary, jak i agresora. Ludzie z rozmaitych środowisk. Najbardziej miarodajni są koledzy i koleżanki. Mówią o Irenie, że lubiła się przechwalać powodzeniem. Opowiadała, że chodzi na filmy dozwolone od lat 16-tu i że zna wielu chłopców. Pokazywała zdjęcia nawet tych, których nie znała. Przypadkowo trafiła na fotografię i chwaliła się, że to jej znajomy. W tych rozmowach nie padło nigdy imię czy nazwisko Szwynera! Koleżanki I. S. przypominają sobie pewne wydarzenie, utkwiło im ono w pamięci. Pewnego razu w Wesołym Miasteczku podszedł do Ireny nieznany chłopiec i zdjął jej z oczu słoneczne okulary. Dziewczęta wyjaśniają, że jest to modna forma młodzieńczego flirtu: zabieranie pierścionka, broszki i żądanie w zamian „okupu”. Na temat tej zaczepki zeznaje kilka koleżanek — świadków incydentu. Nieznajomy chłopiec zwrócił ich uwagę, został zapamiętany. Kiedy inspektor pokazał im fotografię ciemnego, ponurego chłopca, powiedziały zdecydowanie: Nie! To nie ten! Zresztą był to rok 1967. Irena nie znała wówczas Szwynera. Każdy ze świadków potwierdza, że I. S. była otwarta, szczera, wszystkim o wszystkim opowiadała. Na „rykowisku” (deptak wrocławski w pobliżu „Orbisu”) każdego znają. Irena bywała tam, przechodziła nie jeden raz dziennie. Ani jeden świadek spośród bywalców „rykowiska” nie łączył osoby I. S. z młodym mężczyzną, który odsiaduje karę w Strzelcach Opolskich. A jednak ten fakt, że nikt nigdy nie widział tych dwoje razem — zastanawia! Nie mieli powodu do ukrywania spotkań, skoro sprowadzały się do wypicia wspólnie kawy, spaceru? Nikt nie podejrzewa — nawet w mowie oskarżycielskiej — Szwynera o morderstwo z premedytacją, co kazałoby mu utrzymywać znajomość z Ireną w tajemnicy. Swoją drogą, dzieją się czasem rzeczy — nie tylko u Szekspira — które się nikomu nie śniły. Istnieje taka ewentualność, która nazywa się przypadkiem. Zbieg okoliczności mógł sprawić ujawnienie tej znajomości, jak i odwrotnie — ukrycie jej przed otoczeniem: Bo jakże inaczej tłumaczyć sobie zachowanie się Szwynera i Ireny, kiedy spotkają się w domu, u Sobczaków? Jeżeli go znała, czemu nie powiedziała: „dzień dobry” czy „sie masz”?... Wiesław Sz. odwiedził Zygmunta Sobczaka jeden raz, z początkiem września. Z uzasadnienia wyroku dowiadujemy się, że zabójca spotkał się wiele razy z I. S. od lipca. W czasie tej jedynej wizyty w domu Sobczaków Irena była w kuchni. Drzwi do pokoju były otwarte i w pewnym momencie dziewczynka weszła do pokoju, w którym siedział jej brat z kolegami. Nie przywitała się z Wiesławem Sz. Ani on na nią nie spojrzał. Stwierdza ten fakt zarówno Zygmunt, jak i obecny wtedy Rogalski. Tego rodzaju gry uprawiają wyrafinowane bohaterki książek Tołstoja, Prousta. Ale Irena, dziewczyna otwarta, chełpiąca się każdą znajomością? Czy nie powiedziałaby zwyczajnie, młodzieżowo: „Cześć, Wiesław! Sie masz”? Chyba, że bała się brata. Może powiedziałby ojcu, że siostra chodzi z jakimś starszym chłopcem? A jeżeli Wiesław ją prosił, żeby nic nie mówiła w domu? Miała piętnaście lat!... Dlaczego nie udała się do MDK? Kogo czy czego szukała na Dworcu Głównym? Dnia 13 września, godz. 15.45, rozmowa na schodach w domu Sobczaków. Mariola Różycka prosi Irenkę, by usprawiedliwiła ją na kursach niemieckiego. Jest dziś bardzo zajęta. Nie może jechać do MDK. Dziewczynka przyrzekła to zrobić. Zabrała ze sobą ranne pantofle, ponieważ dyrektor młodzieżowego domu dbał o czystość budynku. A więc wybierała się na lekcję niemieckiego? Gdyby nawet była umówiona ze swoim przyszłym mordercą na godz. 19 (pracował do 18! Umyć się, przebrać, dojechać do śródmieścia) — zdążyłaby spokojnie zaliczyć kurs, który trwał 45 minut. Dlaczego jednak zamiast do MDK skierowała swoje kroki w stronę Dworca Głównego? Było to pytanie, na które dziennikarz, wracający raz po raz do sprawy Szwynera, nie mógł sobie odpowiedzieć. I przecież inspektorzy sekcji zabójstw w pierwszej fazie działania operacyjnego krążyli wokół dworca i jego stałej klienteli. Dworce bywają ulubioną „poczekalnią” dla rozmaitych typów żądnych przygody. Pociągi, pociągi, a z wagonów wysiadają dziewczęta z małych osiedli, ze wsi — naiwne, w każdym razie nie przystosowane do życia w dużej aglomeracji. Epilogi spotkań dworcowych nie muszą być tragiczne, ale bywają niewesołe. Także i miejskie dziewczęta, te skromne, rozsądne, przyciąga magnes „teatru dworcowego”. Przyjazdy, pożegnania. Coś się dzieje!... Może Irenka z tego powodu zajrzała na Dworzec Główny? Żeby się pogapić? W MDK nudno. A brat sam się bawi, jej nie dopuszcza do towarzystwa. Dziewczynka pokręciła się w poczekalni i spóźniła na lekcję niemieckiego. Wielka sprawa! I tak lepiej znała ten język od koleżanek. Nie dowiemy się, co robiła I.S. między godz. 16.30 a 19! Nikt nam dziś na to pytanie nie jest w stanie odpowiedzieć!... Za to przebieg wieczoru opowiada szczegółowo, w rozbiciu na kwadranse i minuty — sam Wiesław Szwyner, który już niczego nie ukrywa. A więc wieczorem, w dniu 13 września, na którymś z kolei spotkaniu, zajęli stolik w kawiarni „Sezam”, Szwyner i Irena Sobczak... Kelnerki tej pary nigdy w „Sezamie” nie widziały! Przesłuchano w charakterze świadków pięć kelnerek zatrudnionych w tym lokalu. Każdej z nich pokazano trzy zdjęcia rozmaitych kobiet i mężczyzn. Wśród sześciu odbitek była fotografia Ireny i Szwynera. Teraz kelnerki odpowiadają kolejno na pytania porucznika Poredy: Czy mogą wskazać jednego z mężczyzn, który był w kawiarni w dniu 13 września i zajął stolik w towarzystwie jednej z dziewcząt, widocznych na jednym z przedstawionych zdjęć?... Każda z kobiet zastanawia się dłuższą chwilę. Nikt nie chce ukrywać mordercy, ale i przyczynić się do skazania niewinnego człowieka, a przecież całe miasto mówi o zabójstwie w parku pocmentarnym... Odpowiadają jedna po drugiej: nie, nigdy takiej pary w „Sezamie” nie spotkały. Z tych sześciu zdjęć nikogo nie rozpoznają. I do końca przesłuchania żadna z kelnerek nie może sobie przypomnieć Szwynera jako swego klienta! Chociaż później jedna z nich... Ale było to już w dniu wizji, jakiś czas po pierwszym przesłuchaniu. Wizja lokalna. Kelnerki stoją pod ścianą, ubrane w fartuszki i czepeczki. Szwyner siedzi przy jednym ze stolików. Nie widać kajdanek na rękach. Widocznie mu zdjęli, ponieważ współpracuje lojalnie w dochodzeniu. Siedzi sobie wygodnie na krześle, przystojny, ciemny. Gość jak gość! — Przyjrzyjcie się — mówią inspektorzy kelnerkom. — Może któraś z pań obsługiwała tego klienta w dniu 13 września ubiegłego roku? Zaprzeczają! Wreszcie jedna z kobiet przypomina sobie tego ciemnego mężczyznę. I właśnie ona, gdy sięgnięto wstecz, obsługiwała stolik, który jako „swój” wskazał Szwyner na wizji. Krystyna N. pamięta tę twarz. Szwyner bywał czasem w kawiarni. Czy jednak tego dnia, o którym mówią panowie z milicji? Tego nie pamięta! Jedno wie z pewnością: nigdy nie widziała tego klienta w towarzystwie dziewczyny zademonstrowanej na kilku zdjęciach. Zresztą jej fotografia była publikowana także w prasie. Zwróciłaby uwagę pani Krystyny, gdyby dziewczynkę spotkała choć przelotnie. We wrocławskim „Słowie Polskim” ukazuje się komunikat prokuratury, apelujący do kierowcy taksówki, który w dniu 13 września, w porze wieczornej, zawiózł na cmentarz karłowicki młodego mężczyznę i dziewczynę. Jedyny świadek oskarżenia! Twierdzi, że woził tę parę do parku. Przesłuchano wielką liczbę kierowców. Strach pomyśleć, ile to pracy, ile protokółów! Przy wysokich cenach miejskich hoteli i braku pokoi — odludne peryferie służą w porze letniej jako lokale zastępcze. Ludzie muszą się gdzieś kochać. Zresztą w jakim celu jadą wieczorową porą do parku? Kogo tam kierowcy nie wozili! Starych, młodych... starego z młodą dziewczyną i sporo kobiet niemłodych z młodymi chłopakami. Ten ostatni układ staje się coraz modniejszy: Żywotność starzejących się pań przerasta biologiczne szansę rówieśników mężczyzn. Kierowcy, jak i fryzjerzy, to kopalnia wiadomości o życiu... Jeden z szoferów pamiętał, że wymienionego dnia woził mężczyznę w wieku lat 30, ubranego w garnitur ciemny beż (?). Ten pasażer zajął miejsce obok niego, a jego partnerka siadła z tyłu. Nie wie, czy była ubrana w spodnie, czy też w spódnicę. Ludzie ci wyglądali na skłóconych, a mężczyzna wręcz groźnie... Kierowca taksówki jest jedynym świadkiem oskarżenia! Ale i w jego zeznaniach są pewne sprzeczności: wszyscy świadkowie zwracają uwagę na wyjątkowo dziecinny wygląd ofiary. Miała wzrostu 148, a twarz dziecka. Jeśli kierowca obawiał się tego pasażera, a tak zeznaje, czemu zawiózł go i pozostawił na ciemnym cmentarzu w towarzystwie młodziutkiej dziewczyny? Jeśli się bał, dlaczego po odwiezieniu pasażerów nie zawiadomił milicji?... Przypuśćmy jednak, że kierowca nie był człowiekiem o rozwiniętym poczuciu odpowiedzialności społecznej. Czy jednak nie zwróciłby uwagi na dziecinny wygląd Irenki? W zeznaniu mowa jest „o partnerce, która usiadła w tyle wozu”. Znajdzie się jeszcze niejedna sprzeczność: para ta, zgodnie z zeznaniami szofera taksówki, była skłócona. Czy Irena, „skłócona” z Wiesławem, niechętna mu, a jednocześnie obawiająca się ojca, który karał bezlitośnie córkę za każde spóźnienie, jechałaby o godz. 21 na odległy cmentarz? I drobne niedokładności: kierowca twierdzi, że pasażer pozostawił zapłatę na siedzeniu. A Szwyner zeznaje, że dał szoferowi pieniądze do ręki i nawet otrzymał jakąś resztę w bilonie. Na rozprawie kierowca, patrząc na ławę oskarżonych, zeznaje: „Tak! To jest ten mężczyzna, który jechał ze mną. A w każdym razie podobny!”... Będzie to jedyny świadek oskarżenia, sumując zeznania istot żywych i wymowę przedmiotów martwych. Jedyny poza Szwynerem, który uparcie oskarża sam siebie! Teraz zorganizowana zostaje wizja lokalna. Kręcą film, w którym Szwyner zagra rolę mordercy. Tego rodzaju metoda stosowana jest przez prawie wszystkie służby kryminalne świata. Jest sprawdzianem, czy zeznanie stanowi logiczną całość, mieści się w ramach miejsca i czasu... Pobyt w kawiarni, jazda taksówką. To Szwyner ma wskazać kelnerkę, która mu podawała kawę, szofera, który ich wiózł na cmentarz. I czyni to posłusznie. Oskarża wciąż sam siebie. Zastanawiałam się niejednokrotnie, dlaczego Szwyner, który już niczego dla siebie nie oczekiwał, godził się na udział w wizji? Na spektakl dla gapiów. Na błysk aparatów fotograficznych. Na powtórzenie chronologii zajścia, które nawet dla brutalnego mordercy jest szokiem. Wydaje mi się, że w pewnym momencie pragnienie spokoju nie pozwala mu na sprzeciw. Niech będzie, jak chcą! Nie bronił się już do końca, do momentu, kiedy znalazł się w Strzelcach Opolskich. Przedtem jednak czekało go jeszcze kilka ważnych, decydujących przystanków. U prokuratora przyznaje się do winy! Podpisuje to wyjaśnienie... 8 kwietnia przesłuchanie przed rozprawą sądową. Ostatni dzwonek! Przywieziony z więzienia śledczego, siada przed prokuratorem. Może teraz zmienić zeznania, powiedzieć, że żył w stressie, choć może użyłby innego słowa. Że zeznawał nieprawdę! Nie zabił!... Ale Szwyner składa krótkie oświadczenie: „Nawiązując do składanych już uprzednio przeze mnie wyjaśnień w sprawie postawionego mi zarzutu, w dniu dzisiejszym potwierdzam w całości złożone w tej sprawie wyjaśnienia...” Prokurator pyta — rozstrzyga się teraz sprawa następnego z kolei ludzkiego życia — czy oskarżony nie ma nic do dodania, uzupełnienia? Szwyner zastanawia się i składa dodatkowe wyjaśnienie treści następującej: „Właściwie wyjeżdżając z Ireną Sobczak taksówką 13 września na cmentarz w Karłowicach nie miałem żadnego celu na myśli. Po prostu chciałem się przejechać i wrócić później z nią autobusem. Do zajścia na cmentarzu w tym dniu doszło przypadkowo; Sprowokowało je moje zachowanie się wobec niej, jej stosunek do mnie, niechęć, opór, wymówki, no i że od pewnego czasu obserwowałem niezbyt przychylne ustosunkowanie się. Podejrzewałem, że z powodu innego chłopca...” Kończy wyjaśnienie słowami: „Dziś zdaję sobie sprawę z tego, że pozbawiłem życia młodą dziewczynę. Żałuję tego”. Niewykluczone, że te ostatnie słowa ktoś mu podsunął, może nawet współwięzień czy ktoś ze straży? Wiadomo przecież, że oskarżony winien okazać skruchę. Rodzina na swoich Klecinach przeżywa straszne dnie i tygodnie. Żyjący ze skromnego uposażenia do 15 każdego miesiąca — a później jakoś to będzie — pozbawieni pomocy dobrego syna, wykosztowują się na adwokata. 19 kwietnia pan mecenas Julian M. — człowiek niemłody, doświadczony — odwiedza Szwynera w więzieniu. Ma przed sobą trudnego klienta. Nie można od niego wydusić słowa. Milczek! Tak go przezywali koledzy. Później powie, że myślał wtedy tylko o śmierci. Pan mecenas pyta, czy chciałby przejrzeć akta? Takie jest prawo oskarżonego. Nie chce! Nie zamierza niczego zmieniać! Podpisuje oświadczenie: „Podtrzymuję moje wyjaśnienia w całości, z ponownego przeglądania akt rezygnuję”. Sprawa została zamknięta. Szwynerowi grozi duża kara. W takich wypadkach przeprowadza się badania zdrowia psychicznego. Dla ludzi chorych są łóżka szpitalne, a nie więzienne cele. Jeżeli nie są w stanie ponosić odpowiedzialności... Badania przeprowadzają dwaj znani psychiatrzy z Oleśnicy: dr Jadwiga Kozarska i dr Mieczysław Dworski. Oleśnica jest malowniczym miasteczkiem, położonym w pobliżu Wrocławia. Odznacza się między innymi tym, że posiada więzienie, które jest szpitalem. Jeżeli ktoś woli inaczej, może mówić o szpitalu, który stanowi jednocześnie więzienie. W tym szpitalu-więzieniu znajdują się osobnicy, którzy omijają większym lub mniejszym zakrętem paragrafy kodeksu karnego, a objawiają pewne odchylenia od normy psychicznej. Nie chodzi tu o psychotyków, coraz rzadziej — nawet w języku ludowym — nazywanych wariatami. Pacjentami Oleśnicy są psychopaci, charakteropaci, ludzie sprawiający trudności światu i sobie. Jakiś przypadek w wieku przed niemowlęcym, głupia różyczka czy grypa ciężarnej matki, źle przeprowadzony kleszczowy poród (na szczęście dziś już zaniechany), a istota dwunoga, która ma szansę przeżyć prawie wiek, jest skazana, czy może. być, na dokonywanie kradzieży, gwałtów, a czasem znowu na dokonywanie dzieł wielkich czy nawet genialnych. Mechanizm zależności deformacji charakteru i usposobienia od uszkodzeń fizjologicznych stanowi nadal problem zarówno dla neurofizjologii, jak i genetyki. No i w związku z powyższym kręcą się w więzieniu-szpitalu Oleśnicy pacjenci kryminaliści i gwoli prawdzie nikt nie wie, co z takim zrobić. Szansa wyleczenia tych ludzi jest żadna! Według przyjętych kryteriów nie są ludźmi chorymi. Mówi się o psychoterapii, to znaczy o próbie pogodzenia ich z życiem poprzez rozmowy. A kiedy pacjent jest bardzo niespokojny, lekarz aplikuje mu łagodny neuroleptyk. Kto ich dzisiaj nie bierze? W tej chwili wielkie ośrodki badań na świecie zajmują się etiologią, szukaniem przyczyn, dla których jeden człowiek rodzi się psychopatą, a drugi jest „w normie”. Badają ilości, proporcje chromosomów i na pewno za ileś tam lat odkryją przyczynę tego kłopotliwego zdeformowania osobowości czy charakteru. Do dziś jednak, jeżeli nawet dr Kozarska stwierdzi u więźnia psychopatię — sąd nie potraktuje go łagodniej. A w ogóle nie lubią ich na świecie, mimo że bywają wśród nich jednostki genialne. Wolimy jednak ludzi przeciętnych, którzy nie dokonywają samouszkodzeń ani prawą ręką nie sięgają uparcie do lewego ucha. Szwyner nie może liczyć na taryfę ulgową w ocenie jego czynu. Wiesław Szwyner nie jest psychopatą. W Oleśnicy będą go obserwować, rozmawiać z nim, oceniać jego stan psychiczny, poziom inteligencji. Nie będzie to interesujący pacjent dla dr Kozarskiej. Byłam w Oleśnicy, poznałam ciekawszych pacjentów tego szpitala. Niespokojnych i niepokojących, ale inteligentnych, czasem nawet wybitnie. Szwyner jest bardzo przeciętnym człowiekiem. Porządnym, spokojnym chłopcem, któremu trudno było żyć. Zgodnie z wymaganiami postępowania sądowego szpital w Oleśnicy wydaje charakterystykę oskarżonego. Brzmi ona następująco: „W rodzinie nikt psychicznie i nerwowo nie chorował. Wiesław był w dzieciństwie spokojny, grzeczny, ustępliwy. Powtarzał klasy. W szkole nie bił się z chłopcami. Mówili o nim, że nie ma inicjatywy, obojętny, małomówny. Został skierowany do badania psychologicznego. Zalecono naukę w szkole normalnej. Podjął pracę w betoniarni, ale po weryfikacji został usunięty i objął pracę palacza. Jedyną rozrywką jego był sport. Na zabawy nie chodził. Był nieśmiały ł przeważnie pozostawał w ponurym nastroju. Wolny czas spędzał w domu. Alkohol pił, ale rzadko. Źle go tolerował. Nie interesował się dziewczętami. Nigdy nie miał dziewczyny. W tej dziedzinie czuł się nieszczęśliwy. Miał o to pretensję do losu. Lubił oglądać telewizję. Przeważnie filmy przygodowe. Nie lubił miłosnych. Przykładał wagę do ubierania się. Łatwo wzruszał się do łez. Bardzo był przywiązany do rodziców... Już w czasie spotkań lipcowych z Sobczakówną całowali się ze sobą, przy czym dziewczyna nie broniła się przed tymi pieszczotami. Podobała mu się. Chciał ją zdobyć dla siebie. Myślał, żeby mieć z nią stosunek i wtedy ona będzie bardziej przywiązana. Denatka mówiła mu cały czas, że ma skończonych lat 16. Proponując jej przejażdżkę, miał na myśli rozmówić się na temat, jak to będzie dalej, bo w kawiarni nie było atmosfery. Ale już w kawiarni przyszło mu na myśl, żeby rozmówić się i mieć z I. S. stosunek. Udając się na cmentarz, nie brał pod uwagę użycia siły”. Teraz następuje orzeczenie sądowo-psychiatryczne: „U badanego Wiesława Szwynera nie stwierdza się obecnie i nie ma podstawy do przyjęcia, by cierpiał on uprzednio na chorobę umysłową lub niedorozwój psychiczny. Nie wykazuje zaburzeń w sferze życia seksualnego. Badaniu poddaje się chętnie. Kontakt słowno-emocjonalny nawiązuje łatwo. Uwaga nie zaburzona. Przez cały czas badania siedzi z opuszczoną głową. Wypowiedzi są zborne, wyczerpujące. Przy poruszaniu tematyki seksualnej staje się mniej produktywny. Wniosek: Wiesław Szwyner nie cierpi na takie dolegliwości, które by znosiły lub w znacznym stopniu ograniczały jego zdolności rozpoznania tego czynu i pokierowania swoim postępowaniem...” Słowem: nie będzie taryfy ulgowej w ocenie czynu przestępczego Szwynera! 30 kwietnia 1968. Rozprawa sądowa! Z samego rana Szwyner otrzymuje cywilne ubranie. Ten sam niebieski garnitur, jeszcze raz wyczyszczony. Ma wyglądać przyzwoicie. Wyraz poszanowania dla osoby sądu. Na sali będzie z pewnością fotograf ze „Słowa Polskiego”, może nawet ktoś z prasy centralnej. Sprawa narobiła sporo hałasu. Ale w końcu znaleziono sprawcę. A więc nie ma winy bez kary! Ludzie gromadzą się na kilka godzin przed zapowiedzianą rozprawą. Nie wszyscy zmieszczą się na sali. Są tacy amatorzy, że przesiedzą od początku do końca, choćby rozprawa trwała kilka dni. Nie wtedy, kiedy sądzą za kradzież czy za oszustwo, alimenty. Nuda... Ale zabójstwo? Na takiej sprawie nie ma miejsca na drzemkę... Ciekawe, czy wpuszczą telewizję? Sąd tego nie lubi. Może chociaż fragment... Ci dziennikarze z telewizji lubią czasem pokazać i publiczność. Można potem siebie na małym ekranie zobaczyć. Fajnie!... Ale teraz uwaga. Nie pchać się! Zaraz wprowadzą tego zabójcę! W tym czasie, kiedy ludzie przygotowują się do nie lada sensacji, Wiesław Szwyner pod opieką dwóch umundurowanych milicjantów wsiada do karetki więziennej. Jazda w kierunku śródmieścia. Stara, znajoma ulica Świerczewskiego. Kanał na Odrze. Ludzie spacerują, prowadzą dzieci do szkoły. Może wśród tych przechodni są jego rodzice, którzy śpieszą do sądu? Karetka więzienna zwalnia biegu. Gmach Komendy Wojewódzkiej MO, sąd... Wszystkie gmachy w tym kwadracie są do siebie podobne. Styl prusko-niemiecki, ciężki, czerwona cegła, z pewnością klinkier. Budowa solidna, na stulecia. Projektodawcy nie mogli przewidzieć korekty historycznej. Ale kto by teraz miał sumienie burzyć te szkaradzieństwa architektury? Karetka zatrzymała się, zazgrzytał hamulec. Dają znak Szwynerowi, że musi wysiąść z wozu. Próbuje to opóźnić, jeszcze parę sekund zwłoki, ale wie, że nie ma dla niego ucieczki. Będzie musiał godzinami spowiadać się od początku, od tego spotkania na „rykowisku” do momentu, kiedy oczyszczał gazetą plamy krwi na garniturze, który ma obecnie na sobie. Więzień wysiadł, przekracza bramę sądu, wstępuje na schody prowadzące do sali na pierwszym piętrze. Za chwilę rozpocznie się epilog dramatu pt. „zbrodnia i kara”. Szwyner zajmuje miejsce z prawej strony, na ławie oskarżonych. Przy nim z obu stron usiedli milicjanci. Ścisnęli go między sobą jak w imadle. Jakby się obawiali, że im ucieknie... Naprzeciw oskarżonego — ława obrońcy. Tęgi pan mecenas i młoda, kurnosa aplikantka. Widzi siebie wygłaszającą mowę obrończą. Jedna mowa w takiej sprawie i już się ma nazwisko. Tymczasem trzeba asystować. Ale patron już niemłody, minie rok, dwa... Mogłaby przejąć jego klientelę. W zespołach adwokackich? Szkoda marzyć!... Jest i prasa. Tylko miejscowa. Mało to sensacji w Warszawie? Zasuwać do Wrocławia przy tych skromnych dietach? Przy stole sędziowskim wszyscy w togach, poza młodą protokolantką. Siedzi sobie na takim ważnym miejscu w kwiecistej, letniej sukience. Cudowna wiosna wrocławska. Jak się tylko wyjdzie nad Odrę, na planty... Świadkowie wydają jednoznacznie dobrą opinię! Wstaje prokurator, wyjmuje z teczki akta, notatniki. Jeszcze raz nerwowo przerzuca kartkę za kartką. Za chwilę odczyta z emfazą akt oskarżenia. Nie darmo powiadają: sąd — teatr życia. Niektórzy w tym „teatrze” są po raz pierwszy w życiu. Wiesław Szwyner nie patrzy w stronę ław dla publiczności. Nie jest w stanie wytrzymać spojrzenia starego ojca, płaczu matki... Jacyś ludzie kręcą się, dają sobie znaki, zmieniają miejsca. Woźny zaraz dopilnuje, żeby był spokój. Miał i tak utrapienie z młodymi dziewczętami, które się pchały na salę. Nieletnim wstęp wzbroniony. Chociaż, być może, wymowa sprawy z punktu widzenia wiktimologii mogłaby być dla koleżanek Ireny pouczająca. Poruszenie, sala zafalowała i nagła cisza. Wracamy do dramatu, do owej nocy, w której pozbawiono życia nieletnią Irenę Sobczak. Akt oskarżenia rozpoczyna się słowami: „Dnia 13 września, we Wrocławiu, działając w zamiarze pozbawienia życia nieletniej Ireny Sobczak, sprowadzonej podstępnie w godzinach wieczorowych na teren byłego cmentarza w celu zmuszenia jej przy użyciu siły, przemocy do poddania się czynowi nierządnemu... spowodował jej śmierć przez uduszenie...” Dalszy ciąg znamy aż za dobrze. Tyle razy został opowiedziany ustami najbardziej miarodajnej osoby — oskarżonego. Nie trzeba go powtarzać. Sąd przystępuje do przesłuchania świadków. Są w trudnej sytuacji. Wysłuchali aktu oskarżenia, ale nie mogą sobie zestawić obrazu straszliwej zbrodni z osobą Szwynera, jago umiarem, spokojem. Są pod wrażeniem aktu oskarżenia, gdzie czyn Szwynera — tak jest i być musi — został opisany, wyeksponowany na plan pierwszy. Ale przysięgają przed obliczem sądu i gwoli prawdzie wszyscy, nawet brat zamordowanej, i mówią o oskarżonym tylko dobrze, występują wyłącznie w jego obronie. Dyrekcja przedsiębiorstwa, w którym był zatrudniony, stwierdza, że Wiesław Szwyner był uprzejmy, koleżeński, zdyscyplinowany i sumienny. Strona etyczno-moralna wymienionego pracownika nigdy nie budziła ich zastrzeżeń. Przewodniczący zespołu sędziowskiego prosi na salę świadka w osobie inspektora dzielnicowej komendy MO. Tacy nie stosują taryfy ulgowej w ocenie przestępcy. Ale z wywiadu dzielnicowego wynika, że Szwyner cieszył się w swojej kamienicy i osiedlu dobrą opinią. Czas po pracy spędzał z reguły w domu. Nigdy nie kierowano wniosków w jego sprawie do kolegium orzekającego. I jednostka wojskowa (odbył służbę, jak i jego koledzy) podaje, że był kilkakrotnie wyróżniany, może tylko mało energiczny... W tym momencie rozprawy — a zbliża się południe — dr Kozarska, biegły sądowy w dziedzinie medycyny, zgłasza wniosek o „umożliwienie przeprowadzenia u oskarżonego badań psychometrycznych. Badania te pozwolą uściślić stopień stwierdzonych przez nas ograniczeń w sferze jego intelektu”. Okazuje się, że tego rodzaju badania można jeszcze przeprowadzić w dniu dzisiejszym. Wobec powyższego sąd przychyla się do wniosku biegłych psychiatrów i orzeka przerwę w rozprawie do dnia następnego. Na sali sądowej ruch, nastrój napięcia opada. Niektórzy okazują wyraźne zadowolenie z tej przerwy. Aplikantka mecenasa M. ma okazję, by wpaść do fryzjera. Wieczorem umówiła się z pewnym mężczyzną. Przystojny, elegancki, ale niewykluczone, że jest na bakier z prawem... Prawnika, nawet w mini-spódnicy, tak łatwo się nie oszuka! Ale właściwie dlaczego nie miałaby się po prostu podobać? Przecież nie zapraszałby na kolację, weekend?... Pobiegła czym prędzej do fryzjera. Nie wszystkim ta przerwa w obradach dogadza. Wujek nieżyjącej przyjechał aż z Łodzi. Musiał postarać się o zwolnienie z pracy. Jakoś wydostał świadectwo od zakładowego lekarza. Nie za darmo, choć nie zapłacił grosza. Ale ma zobowiązanie. I będzie się musiał „uiścić”... Transakcje wiązane, jako powszechnie zaakceptowana baza współżycia. Jest jeden człowiek na sali, którego wniosek biegłych psychiatrów wprawia w rozpacz. To Szwyner! Był już w Oleśnicy. Lekarze, ludzie w białych fartuchach zadawali mu pytania — intymne, zmuszająca do rozważenia problemów własnego życia, o których nie chciał myśleć. Znowu go wezmą w obroty! Będą pytali i egzekwowali odpowiedź. Po co to wszystko? Żeby już raz był koniec! W pracowni psychologicznej są rozmaite urządzenia. Niektóre sprowadzamy z zagranicy. Każde z urządzeń ma swego konstruktora o sławie światowej. Badania według metody Ravena. Punkty Weksłera. Wiesław Szwyner musi grzecznie układać jakieś klocuszki, przesuwać symbole na kratkowanym papierze, wypełniać rubryki testów. Automatyczne maszyny psychologiczne pozwolą wyważyć obiektywną ocenę: w teście Ravena udało się Szwynerowi uzyskać 12 punktów, u pana Wekslera skala słowna wynosi 70 punktów, bezsłowna — 73. Koniec badań! Nie komentując wymowy tych punktów, trzeba przewidzieć, że gdyby Szwyner nie wplątał się w żaden dramat kryminalny — miałby minimalną szansę zdobycia tytułu naukowego czy nawet stopnia technicznego. Jak wiadomo jednak, nie sami ekonomiści czy inżynierowie tworzą wartości naszego życia. Potrzebne są ręce do pracy. A te ręce uczciwie pracowały od wczesnych lat młodości... Pani psycholog sformułowała swoją opinię na piśmie, wystawiła za jej sporządzenie rachunek i przekazała jedno i drugie wysokiemu sądowi. W orzeczeniu czytamy, że: „Wiesław Szwyner był pozytywnie ustosunkowany do badania. Próby testowe rozwiązywał wolno. Tam, gdzie liczy się czas, wyniki są niskie. Gdy pozostawia się badanemu dłuższy czas do rozwiązania prób testowych, wiele z nich udaje mu się rozwiązać. Myślenie na poziomie przeważnie funkcjonalnym, abstrakcyjne mało rozwinięte. Wnioskowanie i antycypacja na niskim poziomie”. Opinia została włączona do akt. Co do rachunku, podejrzewam, że upłynie jakiś czas, zanim pani psycholog zainkasuje, bardzo zresztą skromną, sumę za swoją pracę. Nie ma powodu, by sąd był jedyną w kraju instytucją wolną od biurokracji. Słowem, wszystko w swoim porządku. Dwaj umundurowani funkcjonariusze milicji odprowadzą więźnia do aresztu, gdzie zostało wystawione zapotrzebowanie na dodatkowy obiad. W międzyczasie woźna uprzątnie salę sądową przed jutrzejszą sesją, klnąc na publiczność, która rzuca papierki po cukierkach na podłogę. Aplikantka mecenasa M. spotka się za godzinę ze swoim nowym znajomym, który zwróci uwagę na twarzowe uczesanie pani mecenas. A wujek nieżyjącej dziewczyny zakupi pół litra gatunkowej (gdzie, u licha, podziała się czysta?) i pójdzie z wizytą do krewniaków. Sobczakowa wysupła swoje oszczędności i przygotuje zagrychę. Życie płynie swoją koleją. Jak potwornie samotny jest człowiek, którego nawiedziła katastrofa! I będzie nim Wiesław Szwyner, kiedy spotka się drugiego dnia rozpraw ze swoim ojcem, który wystąpi jako świadek. Najpierw zezna biegły psychiatra, stwierdzając, że pewna ociężałość umysłowa oskarżonego stanowi wprawdzie odchylenie, niedobór w zakresie jego psychiki, ale mieści się jeszcze w granicach szeroko pojętej normy. W miejscu przeznaczonym dla świadków staje ojciec oskarżonego. Straszna sytuacja dla niego i jego syna. I wstyd przed ludźmi! A jest to wzgląd, który liczy się w rodzinie Szwynerów. Jeżeli ich syn, siedzący teraz na ławie oskarżonych, popełnił tę zbrodnię, to nie wykluczam, że impulsem do zbrodni był strach, żeby się ktoś nie dowiedział o tym, iż uderzył dziewczynę, chciał ją siłą przymusić, zranił. I ten impuls mógł go pchnąć do tragicznie konsekwentnej próby ukrycia swego czynu. Ojciec zeznaje nie patrząc na swojego pierworodnego syna: „Mój syn w wieku szesnastu lat dostał się dzięki moim znajomościom do przyzakładowej szkoły przy ul. Rychtalskiej. Sam fakt, że nie potrafił sobie nigdy sam zaradzić i coś załatwić, świadczy o jego bezradności. Mam pięcioro dzieci, ale z ręką na sercu mogę powiedzieć, że ten był najspokojniejszym chłopcem. Widząc jego wysiłek, chciałem, żeby skierowali go do pracy na nastawniczego. Chroniłoby go to od wojska. Ale on mi oświadczył stanowczo, że chce iść do wojska. Poszedł na szkołę podoficerską i ukończył ją ze stopniem starszego szeregowca. Pięć dni po wyjściu z wojska już zaczął pracować. Był domatorem. Zaznaczam, że syn mój nie mógł popełnić takiego czynu. Był chłopcem wrażliwym i ja oraz bardzo wiele osób przekonani jesteśmy o jego niewinności. Musiał się załamać w czasie śledztwa. Był zawsze bezradny wobec otoczenia. Nigdy nie usłyszałem od niego głośniejszego słowa. Wiedząc, że nam trudno utrzymać czworo młodszych dzieci, pracował w godzinach nadliczbowych, cichy, dobry, wyrozumiały. Nikomu nie wchodził w drogę. Muszę go bronić, bo on sam nie potrafi tego uczynić...” Jeśli nie potrafi, wyręczy go obrońca. Zorganizowanie pomocy adwokackiej jest niemałym wysiłkiem dla tej skromnej rodziny. Najpierw zwrócili się do znanego, ponoć energicznego adwokata, ale odradzono im. Nie jest dobrze widziany! Z jakiego palca ktoś wyssał tego rodzaju opinię — nie wiadomo. A w ogóle obrońcy nie przepadają za sprawami, w których oskarżony jest człowiekiem mało efektownym, nikomu nie znanym, anonimowym obywatelem tego świata. Co innego głośny skandal, sprawa znanego aktora, wielkiego cwaniaka! Cichy, milczący Szwyner? Broni się i takiego człowieka, Każdy wykonuje swój zawód... I ja także! Notuję moje spostrzeżenia nie po raz pierwszy. Coraz mniej jest namiętnych, nie oglądających się na kuluary sądowe obrońców. A przecież żył kiedyś i bronił: Hofmokl-Ostrowski, Rettinger, Wacław Barcikowski... Obrońca Wiesława Szwynera — mec. Julian M., nie wykorzystuje nawet drobnego procentu argumentów, które mogłyby służyć obronie. Sprawa, w której żaden dowód nie świadczy o popełnionym przestępstwie — poza przyznaniem się oskarżonego i zeznaniem szofera taksówki o „podobnych pasażerach” — mogłaby być nie lada gratką dla utalentowanego obrońcy. Sądzę, że mec. Maślanko czy de Virion, gdyby znaleźli się na tej sali jako słuchacze, opuściliby ją szybko dla bufetu, który znakomicie obsługuje klientów, a mieści się w budynku zespołów adwokackich, naprzeciwko sądu... A jednak z okazji jednego z następnych pobytów we Wrocławiu przyjdzie mi nieco skorygować opinię o panu mecenasie. Powtarzam: nieco! Po pięciu latach refleksja przeważa nad stanem emocjonalnym. Ale wówczas, na sali sądowej, brak energii, namiętności w koncepcji obrony musiał rzucać się w oczy! Wiesław Szwyner, jak słusznie zauważa jego stara matka, nie umiał nigdy bronić swojej osoby. Jest to ważny przyczynek do pełnego zarysowania sylwetki oskarżonego. Jego nieprzystosowanie do życia, w którym jednostka staje niejednokrotnie naprzeciw trudnościom — u Szwynera wywołuje z reguły odruch ucieczki, reakcję bierną. Chęć zachowania spokoju jest silniejsza aniżeli instynkt samoobrony. Żyje w dżungli trudnych, bo międzyludzkich stosunków. Stoi dziś przed wielkim zagrożeniem. Powiedzmy sobie otwarcie: przegrał życie! Powinien i mógłby się bronić. Nie czyni tego! W pewnym jednak momencie, kiedy ataki i zarzuty wydają mu się niesprawiedliwe w stosunku do jego osoby, zbyt surowe — próbuje wycofać się, chociażby częściowo, ze złożonych w śledztwie samooskarżeń. A więc zeznaje, to znaczy wyjaśnia wysokiemu sądowi, że nie zamierzał jadąc na cmentarz odbyć „na siłę” stosunku z dziewczyną. Ta myśl przyszła mu dopiero do głowy, kiedy uderzył ją w twarz... Opierając się na psychologii, literaturze pięknej i na zwykłym, ludzkim doświadczeniu, uważamy, że wyjaśnienie to jest całkowicie logiczne. Przecież w wielu wypadkach chęć zbliżenia rodzi się na skutek konfliktu, jest próbą znanego sposobu „pogodzenia się w łóżku”. Jednakże prokurator kwestionuje to wyjaśnienie. Żąda od Szwynera konsekwencji: „Czy oskarżony zamierza wycofać słowa wypowiedziane na przesłuchaniach, utrwalone na wizji?” Pytanie skierowane jest do człowieka siedzącego na ławie oskarżonych i tylko on może na nie odpowiedzieć: — Tak było jak na wizji! Ale za chwilę dodaje, a wypowiedź jego warta jest zanotowania: — Ja sobie wyobrażałem tak, jak pokazałem na wizji, że tak było! Sąd udaje się na naradę. Wraca. Przewodniczący odczytuje wyrok. Kara dożywotniego więzienia! Jednocześnie sąd orzeka zwrot mienia w postaci sweterka, gumowych botków, rannych pantofli — rodzinie oraz zniszczenie takich oto dowodów, jak dziesięć kawałków szkła z butelki po winie, dwóch andrutów połamanych oraz gipsowych odlewów śladów butów. A także biletów tramwajowych, choć nie zostały skasowane. Adwokat — mecenas Julian M., odwołuje się od tej decyzji do Sądu Najwyższego, podając jako uzasadnienie fakt, że „jedynym dowodem przemawiającym za uznaniem winy oskarżonego o popełnienie zbrodni zabójstwa było jego przyznanie się w toku śledztwa, jak i na rozprawie sądowej”. Sąd Najwyższy zatwierdza decyzję instancji wojewódzkiej, podając w konkluzji, że „oskarżony należał do niebezpiecznych przestępców i konieczne było trwałe zabezpieczenie przed nim społeczeństwa poprzez zastosowanie kary eliminacyjnej”. Jest i uzasadnienie tak surowej decyzji: „Kara wymierzona oskarżonemu jest surowa, jednak mimo surowości nie może być uznana za rażąco surową... Sposób dokonania zbrodni przez oskarżonego ujawnił u niego ujemne cechy charakteru, jak bezwzględność, brutalność i okrucieństwo. Oskarżony wykorzystał zaufanie Ireny Sobczak, wprowadził ją w stan odurzenia alkoholowego, wywiózł w odludne miejsce, następnie będąc sam w zawinionym stanie nietrzeźwości, co stanowi ustawowo okoliczność obciążającą... zaczął w sposób bezwzględny realizować swoje egoistyczne cele”. Jest styczeń 1969. Nowy kodeks karny znosi generalnie karę dożywotniego więzienia, zamieniając ją na 25 lat pozbawienia wolności. Od tej strony książki-dokumentu rozpoczyna się mój własny wątek, dziennikarski wtręt w sprawę o zabójstwo Ireny S. Datuje się od wiadomości, która nadeszła drogą nie całkowicie formalną. Z małej notatki wynikało, że w Strzelcach Opolskich znajduje się pewien więzień, nazwiskiem Wiesław Szwyner. Przyznał się do zbrodni, której nie popełnił. Światowa historia kryminalistyki zna niejeden taki wypadek. I z naszych, polskich doświadczeń można by też coś niecoś dorzucić. Przejrzałam akta sprawy. Szereg okoliczności zastanawiał. Porozumiałam się z rodziną skazanego. Ojciec Szwynera podtrzymywał wersję niewinności syna. Zwróciłam się do Ministerstwa Sprawiedliwości o przepustkę, która otworzyła przede mną bramę więzienną zakładu w Strzelcach Opolskich. Rozmawiałam ze Szwynerem. Relacjonuję to spotkanie na wstępie. Wciągałam się w tę sprawę coraz głębiej i coraz bardziej osobiście. Odtworzyłam przebieg śledztwa z bogatej dokumentacji i osobistych relacji. A w grudniu 1972 odwiedzam znajomą komendę wrocławską, jej wydział kryminalny, żeby znaleźć ostateczną odpowiedź na nurtujące mnie pytanie: kiedy Szwyner mijał się z prawdą? W sądzie? Czy w rozmowie z dziennikarzem?... Ileż jest zagadek kryminalnych, które splątały się w węzeł nie do rozwiązania? Trzeba rozmawiać z ludźmi, którzy zajmowali się bezpośrednio dochodzeniem, dokonywali ekspertyz, wywiadów i wizji lokalnej! Strach pomyśleć, jaki liczny, wielki zespół specjalistów pracuje miesiącami, by sprostać odpowiedzi: winny? niewinny? Czy ich spotkam? Mogli rzucić posady, przenieść się do stolicy, wyjechać za granicę, ba — zmienić specjalizację. No i mają prawo nie pamiętać chronologii wypadków sprzed pięciu lat! Zarezerwowanie pokoju hotelowego w „Monopolu” przez komendę MO powoduje grzeczne, ale ostrożne zachowanie się portiera. Nie wita się z wchodzącą do kawiarni córą wrocławskich nocy, choć dziewczyna przyjaźnie mruga. Teraz szybko śniadanie, kawa, coraz droższa, i wizyta w komendzie. Ulica Świerczewskiego, wały nadodrzańskie. Jestem na miejscu. I są wszyscy, jakby na umówionym spotkaniu po latach. Zmienili pokoje, piętra, czasem naszywki. Jest kapitan Gałecki i major Kowacz. Już nie major, a pułkownik. — Czy mogłabym prosić o rozmowę? W starej sprawie... — Jutro będzie na nocnym dyżurze. Okazja, żeby spokojnie porozmawiać... W planie „zaprogramowałam” sobie ponadto spotkanie z obrońcą Szwynera i psychiatrą — dr Kozarską. Lekarz ma jednak odmienne spojrzenie na ludzkie nieszczęścia aniżeli inspektor dochodzenia... Telefonuję do Oleśnicy. Pani doktor ma dyżur w poradni. Ale po południu będzie na odczycie w Zakładzie Medycyny Sądowej. Temat? Przestępstwa seksualne młodzieży. Właściwie jak raz „pod moją sprawę”!... Stary budynek, w którym mieści się zakład. Wchodzę w towarzystwie pracownika komendy. Na sali zajęli miejsca psychiatrzy, psycholodzy, lekarze medycyny sądowej. Od czasu do czasu wchodzi na salę znajomy inspektor służby kryminalnej. Sojusz nauki z życiem... W pierwszych rzędach zasiadła dr Kozarska, obok dr Dworski. Skorzystałam z zaproszenia na odczyt, poszukując lekarzy z Oleśnicy, ale nie wypada przeszkadzać. Głos zabrał referent. We wstępie prelegent zasypał zebranych tytułami książek autorów angielskich, francuskich, cytował jak z rękawa źródła. Ale w sumie o problemie z punktu widzenia polskiej medycyny sądowej dowiedziałam się niewiele. Inny autorytet naukowy, tym razem z dziedziny kryminalistyki — wysunął rewelacyjną tezę o konieczności uświadamiania młodzieży od dzieciństwa. Opowiedział zebranym, jak to sam wytłumaczył swojej córeczce problemy seksu na przykładzie poczciwych czworonogów. Dla wprowadzenia pogodnego nastroju prelegent wsparł swą wypowiedź anegdotą z życia: jak to po lekcji uświadamiającej zjawił się w mieszkaniu pewien stolarz, który miał zreperować uszkodzony mebel. A miał spore brzuszysko. Wprowadzona w procesy biologiczne córeczka prawnika zapytała ojca, czy pan rzemieślnik nie zamierza urodzić dziecka... Sala przyjęła ten głos w dyskusji z uśmiechem aprobaty, najpewniej ze względu na stanowisko naukowe dowcipnego taty. Ktoś jednak zaalarmował, że jest tych gwałtów zbiorowych za dużo jak na znakomity wiek dwudziesty. Wypowiadano się na temat moralności. Największą pewność siebie zachował lekarz, który jest znany we Wrocławiu ze swoich skłonności homoseksualnych. Jeśli jest się człowiekiem przystosowanym do życia w społeczeństwie, skłonność ta nie musi pociągać za sobą konfliktów z prawem... Wreszcie udało mi się dotrzeć do dr Kozarskiej: — Czy mogłabym prosić o rozmowę w sprawie Wiesława Szwynera, który przebywał w Oleśnicy na obserwacji? — Nieciekawy typ — odpowiedział za panią dr Kozarska jej kolega, pan doktor Dworski, i pożegnali się, uważając rozmowę za skończoną... Spotkałam kiedyś bardzo interesujący „typ” chłopca w Oleśnicy. Pisał piękne wiersze. Miał niewielki wyrok za kradzież. Był zdecydowanym psychopatą. Do dziś mam w pamięci bluzę więzienną czy szpitalną, zapiętą na nie te guziki, co potrzeba, skarpetki opadające do kostek, każda w innym kolorze. Powiedział mi, że chce zdawać maturę i dzięki pomocy Państwowego Wydawnictwa Naukowego przesłałam mu do Oleśnicy pełny zestaw książek. Otrzymałam po pewnym czasie list, ale bez stempla więziennego. Pisał, że miał z powodu książek i korespondencji z dziennikarzem mnóstwo przykrości. Rezygnuje zarówno z nauki, jak i kontaktów. Przyrzeka jedynie, że będzie pisał wiersze. Musi pisać!... Nie spotkałam nigdy, a minęło dobrych kilka lat, jego nazwiska w prasie literackiej. A bo to redaktorzy lubią psychopatów? Następnego ranka odszukałam zespół adwokacki, do którego należy mecenas Julian M. Zespoły mają swój budynek, pokoje do przyjęć, kawiarnię. Po troszku, ale się bogacimy. W kawiarni grzeczna obsługa, można zakąsić. Nawet flaki serwują. I wcale smaczne! W przerwie rozprawy obrońcy wpadają tu na skromny posiłek. Czasem dosiądzie się klient, klientka, jeśli są „z towarzystwa”. Ci skromniejsi, z „rządzącej klasy”, czekają w poczekalniach biura zespołów. Nie stać ich na wyrównywanie różnicy między stawką oficjalną, obowiązującą za społeczną pomoc adwokacką, a rynkową wartością pracy utalentowanego obrońcy. Stary Szwyner powiedział, kiedy spotkałam go wczoraj, wyczekującego godzinami w holu starego hotelu wrocławskiego: „gdyby on miał innego adwokata...” Ciekawe, co mi pan mecenas dzisiaj powie, jeżeli zjawi się na umówione spotkanie? Przy stolikach wrocławska adwokatura. Na pewno narzekają, że nie ma teraz ciekawych spraw. Kiedyś Gorgonowa... Ale jak się znalazł we Wrocławiu profesor, który otruł żonę, i to w perfidny sposób, całe miasto się trzęsło od plotek i nikt nie chciał uwierzyć w winę sławnego profesora... Argumenty służby kryminalnej były żelazne i potwierdziły się w miażdżącym akcie oskarżenia, sporządzonym przez prokuratora. Ale plotki przetrwały do dziś! Od pewnego stopnia drabiny społecznej człowiek jest nieskazitelny!... Siadam przy wolnym stoliku. Ciekawe, jak w tym tłoku rozpozna mnie obrońca Wiesława Szwynera? Po pewnym czasie podchodzi wysoki mężczyzna i przedstawia się: mecenas Julian M. Jest człowiekiem niemłodym, wybiera się na emeryturę. O sprawie Szwynera mówi z niechęcią. Nie dziwię się. Sławy mu nie przysporzyła. Dlaczego nie wykorzystał wszystkich argumentów, a było ich niemało, w obronie Szwynera? Ale nie dla zadania tego pytania starałam się o spotkanie, które ma dla mnie decydujące znaczenie. To przecież mecenas Julian M. jest, być może, jedynym człowiekiem, który zna prawdę. Wie, czy Szwyner jest winny, czy też nie umiał, nie chciał się bronić lub osłaniał kogoś innego? Przecież musiał się raz otworzyć, jak czyni to nawet małża, kiedy czuje się bezpieczna? Rozmowa miała miejsce w cztery oczy i z pewnością nie jeden jedyny raz? Mecenas zasłania się — i ma do tego najzupełniejsze prawo — tajemnicą zawodową. Chciałby nic nie powiedzieć, ale jednak przyjaźnie pożegnać się z dziennikarzem. Dowiedziałam się w międzyczasie od adwokatów z palestry warszawskiej, że pan Julian jest doświadczonym, uzdolnionym obrońcą. A więc?... W końcu mówi: — Obrońca sam nie może zmienić biegu rzeki. Sprawa leżała w jego własnych rękach. To on by musiał chcieć i umieć się bronić. Nie był do tego zdolny! I nie zamierzał walczyć o siebie. Gdyby chociaż mnie pomógł w swojej własnej obronie. Także nie! Chciał mieć spokój. — A brat Szwynera? Dlaczego nie widać go w tej sprawie? Przejrzałam kilkakrotnie akty: materiał milicyjny, sądowy. Ani jednego zeznania tego chłopca, z którym ponoć widział Peter Wiesława Szwynera w MDK! Pamięta pan mecenas? Był to punkt wyjścia, jedyny ślad, który zaprowadził do sprawcy! Mecenas Julian M. energicznie mieszał dawno już rozpuszczony cukier w szklance napełnionej nietkniętą herbatą. — Widzi pani redaktor... Nie mogę mówić wszystkiego. Nie mam prawa. Sekrety adwokackie... podobnie jak tajemnice lekarskie. Brat Wiesława Szwynera odmówił zeznań na rozprawie sądowej. Jako najbliższy krewny skorzystał z tego prawa. Rodzina i sam oskarżony nalegali, żeby nie mieszać Karola „w to wszystko”... Jeśli nie brat Szwynera był w MDK, to kto? Kilka miesięcy później otrzymałam list z domu Szwynera. Była to odpowiedź na moje zapytanie. Ojciec skazanego pisał: „W związku z zapytaniem uprzejmie informuję, że syn mój Karol nic nie wiedział w tej sprawie, ponieważ w tym czasie był w wojsku”. Nic nie rozumiem! W MDK Peter spotyka dwóch chłopców, którzy przyszli w odwiedziny do Ireny S. Byli to ponoć bracia Szwyner. Jeżeli tak, to odmowa zeznań ze strony Karola potwierdza winę jego brata! Jeżeli zaś ten brat był w wojsku, nie korzystał tego dnia z urlopu lub ze zwolnienia — ktoś inny musiał towarzyszyć Szwynerowi. Najważniejszy świadek obrony lub oskarżenia! Czemu nie było go na sali sądowej? Wiadomo skądinąd, że Peter nie mógł sobie przypomnieć dnia, w którym poznał „braci Szwyner”. Spotkanie to musiało mieć miejsce w czasie pobytu dzieci z Bautzen we Wrocławiu. Czy na tej ściśle określonej przestrzeni czasu pokazał się Karol choć na kilka dni czy jeden dzień u rodziny? A jeśli nie, kto towarzyszył Wiesławowi? Brat czy ktoś obcy? Przecież Bogiem a prawdą — nikt inny, żadna osoba z żyjących nie widziała Wiesława Szwynera w towarzystwie dziewczyny, z którą, jak zeznaje sam — widywał się, bywał w kawiarni, spacerował w pobliżu „rykowiska”! Mecenas Julian M. traci w końcu zawodowy spokój. Wyrzuca z siebie pośpiesznie, nerwowo: — Niechże pani zrozumie! Pytałem go, dlaczego nagle przyznał się po tych trzech kwadransach? Może ktoś go nastraszył, uderzył? Stanowczo zaprzeczył! Chciał mieć spokój, żeby móc wrócić do celi! Pożegnałam się z panem mecenasem w przekonaniu, że świat należy do spryciarzy, cwaniaków. Taki by się wybronił!... Za to pułkownik Kowacz pamiętał sprawę Szwynera, jak i wszystkie inne, z którymi zetknął się przechodząc kolejne szczeble służby kryminalnej. Niezawodna pamięć! Zapis jak w magnetofonie Grundiga. Opowiada mi sprawy z lat pięćdziesiątych i przypomina sobie, jak był ubrany sprawca... A więc siedzimy w pokoju dyżurnego. W komendzie cicho, maszyny do pisania nie turkocą, na korytarzach wygaszono światła. Nareszcie spokój! Sprawy bieżące koncentrują się w pokoju dyżurnego oficera. Wygodne, miękkie fotele, pachnąca kawa. Wyjmuję notatnik z pytaniami. Zbliżam się do końca mojej pracy. Wiem znacznie więcej aniżeli na początku, kiedy to otrzymałam list, który zakładał niewinność Wiesława Szwynera. Ale wciąż nie potrafię sobie odpowiedzieć na podstawowe pytanie: zabił czy jest niewinny?... Jeśli adwokat nie rozwiał moich wątpliwości, wierzę w doświadczenie pułkownika. Nie mają w tej sprawie sobie nic do wyrzucenia. Przeprowadzono wyjątkowo trudną eliminację. A więc może otrzymam teraz jedno dodatkowe wyjaśnienie, które przekreśli wszystkie moje wątpliwości, pozwoli rozwikłać zagadkę i zakończyć ten dziennikarski reportaż. Pułkownik nie denerwuje się. Tyle czasu minęło od tej sprawy. Pięć lat! A każdy dzień w komendzie przynosi zagadnienia, zagadki! Przypomina sobie dokładnie okoliczności ujęcia sprawcy zbrodni popełnionej w parku pocmentarnym. Spróbuje odpowiedzieć na moje pytania. Do pokoju ktoś zapukał. Wchodzi elektryk z wielką drabiną i pękiem żarówek. Kazali mu zmienić na silniejsze... Bardzo mi ten majster nie na rękę w planowanej rozmowie. Ale pułkownik zaprasza go do środka. Dziennikarka pobędzie i wyjedzie do Warszawy, a oświetlenie jest zdecydowanie niewystarczające. — Niech pan da 150 volt najmniej — mówi do elektryka, a 3o mnie: — Możemy spokojnie rozmawiać, pani redaktor!... — Panie pułkowniku, pan zna sprawę. Jeździł pan sam do Zgorzelca. Pamięta pan ten moment krytyczny, kiedy byliście w kompletnie martwym punkcie po tej piekielnej eliminacji? Ale mnie się to wszystko nie trzyma kupy!... Powtarzam moje wątpliwości, spisane, uszeregowane w punkty. A więc kolejno: Dowody rzeczowe zawiodły. Ani jeden „nie” przynależy” do Szwynera. Nikt ze świadków nie widział nigdy sprawcy z Ireną! Szwyner zeznaje o rozmowach na mieście, kiedy zaczepiał Irenę, przebywającą w towarzystwie koleżanek. Gdzie jest choćby jedna z nich? Ta wizyta u jej brata, kiedy między młodymi istniała zwykła znajomość, przed próbą nawiązania intymniejszego stosunku. Czemu wówczas nie przywitał się z Ireną? Niech mi pan powie, pułkowniku, czy gdyby Szwyner popełnił tę zbrodnię, to czy chłopak o jego osobowości, człowiek nieśmiały, lękliwy — zaprosiłby po śmierci dziewczyny jej brata na swoje imieniny? Po co? Żeby sobie ten straszny dzień, który minął bezkarnie, przypomnieć? Jeśli sam nie był zbyt rozsądny, brat jego, Karol, jest inteligentnym chłopcem. Ponoć on jeden wtajemniczony był w znajomość Wiesława z Ireną. Przynajmniej tak twierdzi sprawca. Czy w tej sytuacji rozsądny brat nie powiedziałby Wiesławowi: po co zapraszasz do nas Zygmunta? Trzeba się od tej rodziny trzymać z daleka! Dlaczego Szwyner przyznał się po trzech kwadransach przerwy obiadowej, skoro cały poprzedni dzień twierdził, że jest niewinny? Czy nie chciał kogoś bliskiego uchronić? Może szedł świadomie na zatracenie za cudzą winę? — Nie mamy wątpliwości, że Szwyner jest sprawcą — powiedział pułkownik i w tym momencie elektryk wyłączył światło. — Jedna chwilka — powiedział — tu chyba jest spięcie! Dwa razy po 150 volt nie wytrzyma... — Był sprawcą tej zbrodni — powtórzył pułkownik i nawet nie mogłam odnotować wyrazu jego twarzy, kiedy mówił te słowa, bo elektrykowi nie udało się znaleźć przyczyny spięcia... — Opieram się na zapisie pamięciowym tej historii. Minęło jednak pięć lat — westchnął mój rozmówca. Spróbujemy podyskutować punkt po punkcie: Dowody rzeczowe zawiodły! Ale nikt nie zakładał, że ślad linii papilarnych, odcisk gipsowy obuwia musiał „przynależeć” do Szwynera. Zabezpieczamy każdą szansę, która może doprowadzić do sprawcy. Ale nie musi! Odcisk buta, owej bitelsówki, mógł należeć do zabójcy. Jego pech, nasze szczęście... Ale niewykluczone, że tą samą dróżką, między „brzózkami a świerkiem”, szedł pół godziny przed pojawieniem się naszej pary na cmentarzu jakiś obojętny dla sprawy przechodzień. Nie widziano sprawcy w towarzystwie tej dziewczynki? Jeżeli jednak Irena była wychowywana w atmosferze surowej dyscypliny, jeżeli obawiała się ojca, nawet brata — czy pokazywałaby się w towarzystwie znacznie starszego od siebie chłopca? Może z tego samego względu, kiedy zobaczyła Szwynera we własnym mieszkaniu (wizyta na zaproszenie brata!) — nie przywitała się, obawiając się rodziny. Przypuszczalnie ta młoda dziewczyna przeżywała rozterkę. Wiedziała, że inne dziewczęta chodzą z chłopcami. Imponowało jej to. Ale może nie Szwyner był tym chłopcem, z którym chciała się pokazać na „rykowisku”? Zaproszenie na imieniny brata swojej ofiary? Rozumiem pewne wątpliwości. Ale czy ten sam wzgląd, jak obawa, strach, prześladujący sprawcę, nie może prowokować chęci odbycia rozmowy, zasięgnięcia wywiadu, informacji z domu Sobczaków? Chciał wiedzieć, czy śledztwo trwa, o kogo pytają, co wiedzą?... A w ogóle życie nie układa się według logicznej konsekwencji szczegółów... No i dziękuję panu bardzo — powiedział pułkownik w stronę elektryka, bo nagle zapaliło się jaskrawe światło żyrandola. — Dałem mocniejszy bezpiecznik — pochwalił się majster, zabrał drabinę i spojrzał w moją stronę nieprzychylnie. Kręcą głowę pułkownikowi jakąś przebrzmiałą historią. Może by się choć trochę zdrzemnął? Czeka go całonocny dyżur... O spaniu nie mogło być mowy. Teczka papierów do podpisu czekała na stole. Ale ja nie zamierzałam kończyć rozmowy: — Panie pułkowniku! Chciałabym wyjść z tego gabinetu całkowicie przekonana o tym, że moje; wątpliwości są bezpodstawne. Niech mnie pan zrozumie! — Nie wszystkie sprawy są do siebie podobne... — Pułkownik chciał uraczyć gościa jeszcze kawą, ale z dzbanka wylały się same fusy. Jest człowiekiem wyjątkowo uprzejmym, a w dodatku ma słabość do ludzi filmu, teatru i prasy. Niejeden kłopot sprawili mu ci pasażerowie, ale swoich sympatii nie zmienił. Wiem, że mi poświęci tych kilka godzin i kawę świeżą zaparzy... Kiedy siadamy znowu przy stoliku, ciągnie dalej: — Mówiłem o naszych trudnościach. Rzecz jasna, trafiają się w naszej praktyce zagadki kryminalne, które, jak to powiedzieliby dziennikarze, na jeden odcinek nie starczą. Sprawa zabójstwa Ireny Sobczak była skomplikowana, wyjątkowo trudna. Rozgrywała się w środowisku ludzi prostych, porządnych, małżeństw skonsolidowanych, wśród młodzieży pracującej, uczącej się. Ale psychologią zajmował się specjalista. My mamy określone zadania i w tych ramach naszego działania i naszych kompetencji sprawa Wiesława Szwynera była i jest prosta. Prowadziliśmy pracochłonną eliminację, która pozwoliła nam „wyjść na sprawcą”. Podejrzany mężczyzna przyznał się do winy. Przeprowadziliśmy wizję lokalną. To wszystko! Przekazaliśmy sprawę prokuratorowi. Jeżeli ktoś od nas zajdzie na salę sądową, to tylko z ludzkiej, zwykłej ciekawości... Ale sąd położył zapewne na wadze Temidy: z jednej strony wiele niejasnych okoliczności, a na drugiej szali oświadczenie osoby podejrzanej o zbrodnię. Gdyby Szwyner przyznał się jeden raz, u nas, w wydziale kryminalnym — można by mieć wątpliwości. Pierwsze w życiu zetknięcie z milicją, aresztem... Inni zatrzymani... Nastrój paniki. Wyobraźnia podsycona strachem. Nie każdy inspektor jest łagodnego usposobienia. Może się zdarzyć, że podejrzany przyznaje się do przestępstwa, a później odwołuje swoje zeznania. Jest to rzadki wypadek, który źle świadczy o pracy inspektora służby kryminalnej.. Jeżeli już nie zaufanie, to zrozumienie, że nasze błędy muszą wyjść w przysłowiowym „praniu” — na rozprawie sądowej czy jeszcze u prokuratora — wyklucza lekkomyślne zamknięcie dochodzenia... Ale jak pani wie, podejrzany powtórzył kolejno swoje zeznanie na wizji lokalnej, u prokuratora, w szpitalu — lekarzowi oraz swemu adwokatowi, który by zadziałał w interesie klienta i swoim, gdyby widział jakąkolwiek szansę. Jeśliby Szwyner powiedział swojemu obrońcy, że jest niewinny i będzie podtrzymywał swoją prawdę na rozprawie sądowej, to przecież mecenas Julian M. przyjąłby całkowicie inną linię obrony! Proszę mi wierzyć. Nikt nie stosuje takiej samobójczej taktyki! I najważniejsze: skąd Szwyner mógł znać taką ilość szczegółów? Opisał, jak była ubrana Irena. Gdzie pili kawę. Czym jechali na cmentarz. A jak mógł odtworzyć chronologię wieczoru 13 września, gdyby nie był sprawcą? — Mógł! Jeżeli dyskutujemy na kruchej bazie hipotez, mógł jak najbardziej! Jaką mamy pewność, że Szwyner i Irena byli w kawiarni „Sezam”? Zakładamy fakt tego pobytu tylko na podstawie zeznań: podejrzanego, oskarżonego, skazanego, słowem — tylko samego Szwynera. Przecież kelnerki nigdy tej pary nie oglądały. Jeśli zaś mowa o szczegółach ubrania, wyglądu... Całe miasto huczało plotką. Przecież jeden z pierwszych świadków — dziewczyna sensatka, mówi wyraźnie o uduszeniu spodniami. Na miejscu zbrodni, w parku pocmentarnym oglądały nieżyjącą dziewczynę tłumy gapiów. Z kolorowej fotografii nie było trudno odczytać kolor sweterka. Rysopis dziewczynki podawany był w telewizji. Jeżeli ogłoszenie, dane w celu odszukania szofera taksówki, brzmiało: kto wiózł mężczyznę w towarzystwie dziewczynki dnia 13 września, o takiej to i takiej godzinie w kierunku Karłowic... Wiadomo, przynajmniej z podręczników psychologii czy patologii oraz wielu przypadków, odnotowanych w światowej kryminalistyce, że można dokładnie odtworzyć historię zbrodni na podstawie zasłyszanych informacji, strzępków rozmów, plotek. Na podstawie samo przyznania się ludzi chorych psychicznie można trafić do właściwego sprawcy. Wystarczy iść śladem źródła informacji, z których czerpała „natchnienie” wyobraźnia psychotyka!... A czy nie jest możliwe, że ktoś, komu zadają tysiące pytań, przyzwyczaja się do myśli, że zabił. Adaptuje, zapisuje trwale we własnej pamięci film, którego nie przeżył. I powtarza nieprawdziwą wersję, ponieważ już nie może, nie ma wytrwałości ani zdolności, sprawności intelektualnej, żeby obronić inną wersję? Przypomnę panu fragment rozprawy... Szwyner próbuje zmienić zeznania. Prokurator pyta surowo, niezadowolony z tej nagłej komplikacji: — Czy oskarżony zamierza wycofać słowa wypowiedziane na przesłuchaniach, utrwalone na wizji? — Tak było jak na wizji — przyznaje oskarżony. I dodaje: — Ja sobie wyobrażałem tak, jak pokazałem na wizji, że było... — A teraz, pani redaktor, proszę zastanowić się nad inną wersją: Szwyner nie może przeżyć myśli o hańbiącym czynie! Nawiedza go rozpacz, wyrzuty sumienia w stosunku do rodziny, którą pogrążył w nieszczęściu. Siostry, brat, rodzice... Wie, jak ojciec dbał o opinię. Jak układają się teraz ich stosunki z sąsiadami, ekspedientką w znajomym sklepie? Wobec siebie i środowiska lżej mu zaadaptować wersję własnej niewinności. Mało to omyłek na świecie? Można we własnej pamięci zamazać obraz przeżytego wieczoru. Uczyć się owego kłamstwa przez tyle bezsennych więziennych nocy, aż zniknie prawdziwy obraz wydarzeń na rzecz fikcji. Ojciec na widzeniu przyjmuje wersję o niewinności syna z ulgą. Wcale niewykluczone, że sam mu ją podsunął. Stary Szwyner wraca ze Strzelec Opolskich, mówi do sąsiadów: Teraz wiem, jak było naprawdę! Syn mój nie popełnił tego czynu. Sąsiedzi potakują: gdzieżby pan Wiesiek mógł skrzywdzić młodą dziewczynę? Zawsze wierzyliśmy w jego niewinność... Łatwiej jest przetrwać więźniowi z legendą skrzywdzonego — rodzicom lżej żyć, czekając na ofiarę pomyłki. Czy taka wersja nie wydaje się pani redaktor bardziej prawdopodobna? Wiem! Istnieje taka możliwość, że wbrew zdrowemu rozsądkowi, prostej logice rozumowania — Szwyner, którego nikt nigdy nie widział, nie spotkał z Ireną Sobczak, mógł znać dziewczynę! Ludzie idą sobie naprzeciw jedną ulicą. Wystarczy różnica kilku sekund, odwrócenie uwagi atrakcyjną wystawą sklepową, ażeby wspólny spacer tych dwoje uszedł uwagi koleżanek Ireny. Kelnerka z „Sezamu” za dużo ogląda twarzy, by zapamiętać jedną z tysiąca par. Jakie tajemnice ukrywała 15-letnia, posłuszna córka Sobczaków? Była jeszcze dzieckiem, ale już kobietą. Nie na darmo wąż jest odwiecznym symbolem kobiecości!... BARDZO TRUDNA ODPOWIEDŹ! SZUKAŁAM WERSJI PRAWDZIWEJ. I SĄDZĘ, ŻE NIKT POZA SZWYNEREM NIE ZNA PEŁNEJ PRAWDY. ŚWIADEK MIARODAJNY, A JEDYNY — IRENA SOBCZAK, NIE ŻYJE!... Redaktor techniczny Elżbieta Przedpełska Korektor Zofia Bulisz Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza „Prasa-Książka-Ruch” Wydawnictwo Książka i Wiedza”, październik 1974 r. Wyd. I. Nakład 50 000+350 egz. Obj. ark. wyd. 8,6. Ob], ark. druk. 16,5 (10,6) Papier druk. m/jł. kl. V, 65 s, 92X114 cm Oddano do składu 10.1.1974 r. Podpisano do druku w październiku 1974 r. Druk ukończono w listopadzie 1974 r. Łódzka Drukarnia Dziełowa Łódź, ul. Rewolucji 1905 r. nr 45. Zam. nr 667/A/74. C-3. Cena zł 18. Osiem tysięcy dziewięćset dwudziesta szósta publikacja „KiW Wilhelmina Skulska Sprawa nr 78 / 68 5