Alojzy Jirásek SKALAKOWIE Powieść historyczna z drugiej połowy XVIII w. KSIĘGA PIERWSZA SALVA GUARDIA I ZBŁĄKANI Na zaśnieżonej drodze pod lasem zatrzymali się dwaj jeźdźcy. Padał gęsty śnieg. Mroźny wiatr rozwiewał ogony i grzywy rumaków, które pochylając głowy mrużyły oczy. Jeździec z lewej strony, stanąwszy w strzemionach, spoglądał badawczo przed siebie. Jego towarzysz wtulił głowę w kołnierz wielkiego płaszcza. Nie łatwo było wśród zamieci dojrzeć coś w okolicy. Na prawo od jeźdźców wznosiło się skaliste zbocze, porosłe borem, przykrytym teraz białą warstwą śniegu. Po lewej ręce, na skraju wąskiej drogi podgórskiej, szeleściły tęsknie suche liście, które ostały się jeszcze dotąd na krzach bukowych. Droga biegła nad głębokim jarem, ponad którym sterczały w dali zalesione szczyty. W dole szumiała głucho rzeczka. Mróz nie zdołał dotychczas spętać lodem jej wartkich fal. Martwo i cicho było dokoła. Jednostajny szum niewidzialnej wody dodawał martwocie dnia zimowego jeszcze więcej smutku. — Na próżno się rozglądam, Wasza Wysokość. Nie widzę nic. Ale jeżeli mnie pamięć nie zawodzi, wkrótce po-winniśmy dojechać do wsi — rzekł podróżny jadący po lewej stronie, opuszczając się znowu na siodło. Jego Wysokość zaklął mrukliwie, targnął wodzami swego konia i ruszył naprzód, za nim jego przewodnik. Konie brnęły w głębokim śniegu, który lgnął im do kopyt. Padające gęsto płatki szybko zakrywały ich ślady. Tu i ówdzie stały przy drodze osiki i jarzębiny. Z ich gałęzi na widok jeźdźców ciężko zrywały się wrony. Podróżni bodli ostrogami konie, które ruszywszy kłusem, po chwili znowu ustawały. Były zmęczone. Zjechali ze wzgórza w dół. Dalej droga znów wiodła w górę, by zboczyć wzdłuż skraju czarnego lasu. — Zagroda! — krzyknął przewodnik wyciągając nagle rękę w stronę, gdzie ukazały się ciemne zarysy strzechy. Niebawem ujrzeli koronę rozłożystego drzewa, a potem i drugą strzechę. — Nareszcie! — mruknął podróżny jadący na prawo ł ściągnąwszy srodze swego gniadosza pomknął wprost w stronę zabudowań. Przewodnik pędził za nim. Wkrótce zatrzymali się przed dwoma budynkami. Pierwszy z nich była to nędzna chata szczytową ścianą zwrócona do wąskiej drogi. Drugi okazał się stodołą. Budynki te, wzniesione równolegle do siebie, łączyła murowana, sklepiona brama. I bramę, i dachy pokrywała gruba warstwa śniegu. Była to zagroda. Drogę wjazdową również zasypał śnieg. Jeźdźcy przebili się przez wysoką zaspę i znaleźli się przy bramie. Wrót nie było. Zatrzymali się pod starą lipą, która rozpościerała nagą swą koronę pośrodku dziedzińca. Przewodnik krzyknął głośno. Padał śnieg, a w gałęziach zawodził wiatr. Zawołał po raz wtóry. Nikt się jednak nie odezwał, a gościnny gospodarz nie zjawił się na progu. Przewodnik poprosił drugiego jeźdźca: — Niechże Wasza Wysokość raczy poczekać pod oknem. Ja tych chamów postawię na nogi! — Poczekaj, zostaw tę przyjemność mnie! — Zeskoczył z siodła oddając wodze przewodnikowi. Wydobył długą, wąską szpadę i ruszył ku budynkowi. Ostrogi jego kawaleryjskich butów zadzwoniły na progu. Kopnął wrota i znalazł się w ciemnej sieni. W końcu namacał drzwi. Zatrzymał się w niskiej, ponurej izbie, której ciemne, zbite z okrąglaków i niebielone ściany zakopcone były dymem. Mrok zalegał izbę. W izbie nie było żywej duszy. Jeździec, strząsnąwszy śnieg z płaszcza i z trójkątnego, lamowanego srebrem kapelusika, rozglądał się dokoła. Wielki piec w kącie był zimny jak śnieg leżący na dworze. Pod oknem stał stary stół, wsparty na szerokich krzyżakach pokrytych karbami różnego kształtu. Pośrodku izby znajdowała się stara kołyska pomalowana w dziwne kwiaty. Na półkach widać było kilka próżnych glinianych garnków. — Hołota! Plemię nierobów! — mruknął gniewnie jeździec i splunąwszy ruszył szybko ku wyjściu. Krocząc przez ciemną sień, natknął się na drzwi, które ustąpiły lekko pod naporem jego ciała. Miał przed sobą mroczną oborę. Nie powionęło nań ciepło, nie powitało go porykiwanie bydła. Obora była pusta i wyziębła. Odwróciwszy się na pięcie, wybiegł na dziedziniec. Jego towarzysz spojrzał nań bystro, jakby chciał zadać mu pytanie. — Szelmy! Gospodarstwo puste! Porzucili je i uciekli! — wołał pan już od progu. — Czy dotrzemy do wsi? — Tak, Wasza Wysokość, sądzę, że już w niej jesteśmy. Tak, ta hołota zbiegła. Byłem tam — ciągnął przewodnik wskazując na stodołę. — Wszystko jak wymiecione. Nie ma ani źdźbła. Rzucili gospodarstwo. Pomógł następnie swemu panu, który wepchnął już szpadę do pochwy, dostać się na siodło i sam wskoczył na swego wronego. — Pojedziemy trochę dalej, może szczęście nam lepiej dopisze — dorzucił. Wyjechali z dziedzińca. Nikt nie wychylił się z kryjówki, w której może schronił się przed zbrojnymi jeźdźcami po to, aby teraz z uśmiechem zadowolenia patrzeć, jak znikają. Powiał wiatr i zasypał świeże ślady koni. I na dziedzińcu, i w budynkach panowała cisza. Martwa ta cisza przemawiała jednak, krzyczała. Chłop wraz ze swoją rodziną opuścił chatę, w której się urodził, w której od niepamiętnych czasów mieszkali jego przodkowie. Dom rodzinny stał się dlań więzieniem, grunt ojcowski — miejscem kaźni. Musiał pracować pod grozą batoga na cudzym polu, a zapłatą dla niego były ława i drewniany kozioł, na których wymierzano mu chłostę. Panowie pili jego krew, a kosztem jego potu urządzali biesiady. Na dobitkę nadciągnęła jeszcze szarańcza: tu żołdacy cesarscy, a ówdzie Prusacy grabili wsie czeskie gnębiąc mieszkańców. Jeszcze nie zdołano usunąć smutnych następstw wojen ubiegłego stulecia, gdy oto zwaliły się nagle na ludzi okropności wojny siedmioletniej. Chłopu nie pozostało nic prócz gołych ścian, a i te często palili żołnierze. W dodatku domagano się od niego, by płacił kontrybucję. Porzucał więc ziemię. „Plemię nierobów!"... Jeźdźcy znaleźli się wprawdzie we wsi, ale zniszczonej. Świadczyły o tym sterczące kominy i stosy opalonych belek pokrytych śniegiem. W odległości jakichś stu kroków od zagrody, z której wyjechali, dostrzegli trzy pogorzeliska. Zapadał zmierzch. — Piękną drogę znalazłeś! — odezwał się z niechęcią jeździec do przewodnika. — Gdzie przenocujemy? Chyba w tej pustej, zimnej izbie? — Wasza Wysokość, niewątpliwie dojedziemy do jakiejś zamieszkałej chaty. Pozwalam sobie zauważyć, że na pewno nie wszyscy chłopi pouciekali z gospodarstw. Pan znowu ukrył głowę w kołnierzu płaszcza. W miarę jak gęstniał mrok, mróz przybierał na sile, wiatr obrócił się i coraz ostrzej dął prosto w oczy podróżnym. Jechali w dalszym ciągu drogą wiodącą pod górę. W mroku zimowego wieczora nie zamigotało ani jedno czerwone świa-tełko, które mogłoby ich zaprowadzić do zacisza ciepłej izby. Po chwili pan zatrzymał się. Stracił nadzieję, że zdołają znaleźć jakąś zamieszkałą chatę. Jazda w mroźną noc nie pociągała go. Chciał zawrócić i przenocować pod dachem opuszczonego domostwa. — Zawróć — zaczął niechętnie, lecz zaraz przerwał. Przewodnik drgnął i pochyliwszy się ku przodowi, zwrócił głowę w lewo, nasłuchując. W ciszy wieczornej płynęły tony poważnej pieśni. Jeźdźcy słyszeli głos kobiecy i alt dziecięcy. Zdawało im się także, iż z głosami tymi mieszają się głębokie, głuche dźwięki płynące z krtani mężczyzny. Słów nie można było rozróżnić. Spojrzawszy w górę zauważyli grupę starych drzew sterczących ku szarym chmurom. — Hej, naprzód, tam śpiewają! — Pan gnał już pod górę na swym gniadoszu. Za nim pędził jego towarzysz. Stanęli w pobliżu drzew. Za nimi ukazały się budynki podobne do tych, które odwiedzili poprzednio: stodoła, chata, pośrodku brama. Przed zagrodą rosło kilka lip. Chata była nędzna i pochylona. W oknach ciemno. W tym posępnym budynku jednak rozbrzmiewał śpiew. Poza zamkniętymi wrotami rozległo się wściekłe ujadanie psa. Jeźdźcy bez namysłu podjechali do bramy. Przewodnik zastukał mocno. II PODZIĘKOWANIE ZA GOŚCINĘ Śpiew umilkł, a pies szczekał jeszcze głośniej, biegając po dziedzińcu za wrotami. Przewodnik jął się znowu dobijać i krzyczeć, by otworzono. — Kto tam? — odezwał się nagle ktoś z wewnątrz. — Nie pytaj, tylko otwieraj, chamie! — wołał władczo i natarczywie przewodnik. Przedtem rozmawiał pokornie po niemiecku z Jego Wysokością, teraz natomiast, mówiąc po czesku, dawał folgę swemu rozdrażnieniu. Wrota zaskrzypiały. Jeźdźcy wjechali na podwórze. Przewodnik Jego Wysokości zeskoczył szybko z siodła i trzymając gniadosza swego pana rzucał rozkazy staremu, zgarbionemu chłopu, który uspokajał dzikiego, kudłatego psa. — Gdzie masz izbę? Zaprowadź konie do stajni! Młody pan brnąc po śniegu domagał się ciepłego mieszkania. — Prowadź konie, prędko. Cóż to, sam tu jesteś? Czy nie ma tu kogoś, kto by zaprowadził nas do świetlicy? Starzec odwrócił się, a dostrzegłszy na progu chłopca, na którego nikt do tej pory nie zwrócił uwagi, przywołał go. — Zaprowadź miłościwych panów do świetlicy, zapal łuczywo i mnie także przynieś światło do stajni. Przewodnik poprosił pana, aby udał się za chłopcem dodając, że on sam dopilnuje jeszcze koni. Ująwszy wodze pańskiego wierzchowca, powiódł go do obory, którą od izby mieszkalnej dzieliła tylko sień. Stajni nie było. Po chwili zjawił się chłopiec trzymający w ręku płonące łuczywo smolne. Jego blask oświetlił ciemną oborę i ludzi czekających przed drzwiami wraz z końmi. Chłop ostrożnie wprowadził znużone wierzchowce, przywiązał je i rozsiodłał. Przewodnik Jego Wysokości doglądał wszystkiego. Chłopiec wetknąwszy płonące łuczywo w szczelinę drewnianej ściany przyglądał się z zaciekawieniem obcemu człowiekowi w ciemnym płaszczu, zerkając na konie, na siodła i uździenice błyszczące od srebrnych okuć. Był bosy. Ciemne włosy spadały mu na czoło, pod którym płonęły roziskrzone oczy. Twarz jego była śniada i wychudzona. Miał na sobie tylko grubą koszulę i wypłowiałe porcięta. Rozległo się głuche porykiwanie. Obcy dopiero teraz zauważył stojącą w kącie wynędzniałą krowę o zjeżonej sierści. — Tak — zauważył, gdy chłop rozsiodłał konie — teraz podściel im i zasyp owsa. — Nie mam co podesłać, miłościwy panie. — A to co? — zapytał obcy wskazując na stos słomy, który dostrzegł w drugim kącie obory. — Tym, dopraszam się łaski, karmimy naszą Krasulę. To już ostatek. Wkrótce i słomy nam zabraknie. — Kłamiesz! Podściel prędko, bo inaczej... — Panie miłościwy, tylko jedna krowa nam została. Wszystkie inne nam zabrano albo zdechły. I ta już długo nie pożyje... A przecie daje nam trochę mleka. Bieda, miłościwy panie... — Tylko mi się nie opieraj, stary wygo. Idziesz, czy... — tu pokorny przewodnik śmignął trzymanym w ręku biczem. Starzec odwrócił się powoli i westchnąwszy ruszył. — Nie wolno zabierać słomy Krasuli! — odezwał się dźwięczny głos dziecięcy. Obaj mężczyźni spojrzeli zdumieni na chłopca, który zagrodził starcowi drogę. Starzec struchlał. Obcy podniósł rękę i chciał uderzyć malca. — Miłościwy panie, przecież to głupi! — zawołał starzec, po czym ciągnął surowo, choć cicho: — Jerzyku, puść, mówię ci! Chłopiec zwiesiwszy głowę ustąpił. Starzec nachylił się nad słomą, po czym, wyprostowawszy się znowu, spojrzał na obcego. W jego wzroku wyczytał raz jeszcze rzucony poprzednio rozkaz, rozesłał więc słomę pod pańskimi końmi. — Jeszcze grubiej! — polecił obcy. Chłopiec wyszedł. Nie mógł patrzeć na to, jak się pod pańskie konie ściele paszę nieszczęsnej Krasuli zwracającej ku nim swe wielkie oczy. — A teraz zasyp im owsa i napój je! — Panie miłościwy, nie mam im co dać. Było tu tylko trochę słomy dla Krasuli, a tę przecież musiałem... — Nie wykręcaj się, stary łotrze! Już ja sam znajdę... Wyrwał łuczywo ze szpary i pośpieszył do sieni, przystanął przed wielką skrzynią stojącą przy ścianie. Oderwał wieko i wyrzucił kilka pustych worków. Ukazała się pod nimi warstwa otrąb. W kąciku leżała czarna jak ziemia, poślednia mąka. — A to co? — zapytał przewodnik chłopa, który poszedł za nim. Wskazał przy tym palcem na otręby i mąkę. Oczy mu błysnęły, a na wargi wypełzł wstrętny uśmiech. Starzec podniósł białą głowę. Oczy pod siwymi brwiami błysnęły gniewnie, ale opanował się. Odrzekł głucho i z udanym spokojem: — To nasza żywność, miłościwy panie. To nasze ostatnie zapasy. Gdy się wyczerpią, nie będziemy mieli chleba. — Wykręcasz się tylko na wszystkie sposoby, bo nie chcesz nic dać pańskim koniom. Zbierz mi to zaraz i wsyp do żłobu! — Miłościwy panie, tylko to nam zostało. „Miłościwy pan" rozkazująco skinął ręką. Płaszcz jego rozchylił się. Na ciemnej kurcie zajaśniały srebrne galony. — Żołnierze zabrali nam wszystko: bydło, zboże i paszę. Nie ma skąd wziąć, miłościwy panie. 2le jest. Cierpimy głód. Nic nie pomogły błagania. Stary chłop musiał spełnić wolę „pana", którego uważał za jakiegoś dostojnika. Nie mógł myśleć o oporze, gdyż jako jedyny mężczyzna w domu, i do tego starzec, miał przeciwko sobie dwu innych, uzbrojonych. „Pan" udał się do świetlicy zapowiadając, iż przyjdzie sprawdzić wykonanie rozkazu. Chłopiec przemknął się do obory, do dziadka, który karmił konie swych gnębicieli. Pogłaskał wynędzniałą krowę. Na konie i na ich uprząż nie mógł już patrzeć. Z początku podobały mu się bardzo. Nigdy jeszcze nie widział równie pięknych. Uździenice i siodła były tak wspaniałe, że chłopcu rozjarzyły się oczy. Teraz odwrócił się od nich ku krowie, która łapczywie chwytała jęzorem źdźbła słomy spod żłobu. — Pójdź, Jerzyku, pójdź — rzekł do wnuka starzec drżącym głosem, skończywszy przykrą pracę. — Boże, Boże... — westchnął, a oczy jego wzniosły się ku górze. Wszedłszy do sieni usłyszeli głuchy, słaby ryk Krasuli. Chłopiec drgnął i spojrzał na dziadka, który zwiesił głowę. — Idź do Maryni — szepnął po chwili do wnuka — i powiedz, żeby się nie pokazywała. Potem wróć! — I wszedł do świetlicy. III KRONIKA RODZINNA Gospodarstwo, w którym jeźdźcy znaleźli nocleg, we wsi i w okolicy nosiło nazwę „Na Skałce". Miano to zawdzięczało swemu położeniu. Szczytową ścianą zwrócone było do wąskiej drogi górskiej. Zbocze góry, na którym stały zabudowania, opadało stromo ku bystrej rzeczce tworząc ostre urwisko pokryte gęstymi krzewami, wśród których gdzieniegdzie rosły nawet drzewka. Teraz śnieg pokrył je całe. Tylko pośrodku sterczała ciemna skała, koło której rozpostarł korzenie czarny świerk. Gałęzie jego uginały się pod ciężarem śniegu. Obok skały, od gospodarstwa aż do rzeki, wiła się jak wąż wąska ścieżyna, po której chodzili tylko mieszkańcy zagrody. Na wiosnę i w lecie zakrywały ją ciemne chwasty oraz gałęzie krzewów i drzew. Niewielu ludzi z okolicy wiedziało o niej. Na małej łączce, ciągnącej się nad urwiskiem wzdłuż wijącej się rzeczki, stała tuż nad wodą niepozorna chata. Stary jawor i ciemne olszyny osłaniały ją w lecie gęstym listowiem. Ściany jej nie bieliły się wśród ciemnej zieleni, a w oknach nie załamywały się złote promienie słońca. Słomiana strzecha zapadła się i pokryła zielonym kobiercem mchu. Niebielone ściany powyginały się od starości. Tylko w porze, gdy jaskółki budowały gniazda, drzewa szeleściły, trawnik zdobiły kwiaty, a rzeka szumiała — tylko wtedy było tu wesoło. Teraz panowała wszędzie pustka. Chatka stała wśród śniegów, opuszczona i zapomniana. Gospodarze ze „Skałki", do których należała, nie dbali o nią. Gospodarstwo „Na Skałce" było również przez pewien czas opuszczone. Zdarzało się bowiem w Czechach, że chłopi uciekali ze swoich gospodarstw. Prześladowania za wiarę — ewangelicką lub husycką — oraz rabunki, których dopuszczali się cudzoziemscy czy krajowi żołnierze cesarza i pańskie pachołki, wypędzały rolników z domów i gruntów rodzinnych, a nawet wciskały im do rąk broń przeciwko ciemięzcom. W roku 1627 zagroda „Na Skałce" stała pustką. Jej dzierżawca nie mógł wypełniać powinności pańszczyźnianych i nie miał pożywienia ani dla żony i dzieci, ani dla bydła. W jesieni następnego roku na gospodarstwie zjawił się mieszkaniec. Z początku nikt nie wiedział, skąd przybył. — Wyniesie się wkrótce — mówili do siebie nieliczni sąsiedzi pozostali w ludnej kiedyś wsi. Ale nie wyniósł się. Nad „Skałką" unosił się w dalszym ciągu dym, wieczorami zaś widać było światło w oknach. Objęcie przez nowego mieszkańca zaniedbanego, opuszczonego gospodarstwa było czynem bohaterskim. W owych czasach chłop małorolny, jeśli go pan przenosił na większe gospodarstwo, czuł się nieszczęśliwy. W takich razach chłop zaklinał pana na Boga, żeby zlitował się nad nim i osadził na gruncie innego gospodarza. Nowy chłop na „Skałce" nazywał się Jur Skalak. Sąsiedzi dowiedzieli się wkrótce, że nie jest to jego prawdziwe nazwisko i początkowo nie dowierzali mu. Mimo to jednak zdobył sobie posłuch i poważanie i stał się pierwszym w gromadzie. Nie ukryło się przed ludźmi wiejskimi, że na początku 1628 roku Jur Skalak brał udział w buncie chłopskim w Opoczyńskiem. Niewyćwiczeni i źle uzbrojeni chłopi wkrótce ulegli panom, którzy wezwali na pomoc generała cesarskiego, srogiego Don Martina Huertę. Ten zdobył gród Nove Mesto na Morawach wraz z zamkiem, w którym zabarykadowali się chłopi. Rozpędził ich. Przywódcę ujęto i straszliwie ukarano. Akta sprawy Jura Skalaka znajdowały się w protokołach dochodzeń karnych na zamku opoczyńskim. Zapiski o tym — w księdze rodzinnej Skalaków. Same sprawozdania nie różniły się od siebie, choć zachodziła między nimi sprzeczność w oświetleniu sprawy. Protokół opiewał, że Jur Skalak wraz z bratem swym Mikołajem „lud do buntu nakłaniał i że crimen laesae majestatis popełnił, i że był zbójcą przeciwko zwierzchności występującym, który pospołu z innymi rebeliantami do twierdzy i grodu Novego Mesta się wdarłszy, gród ograbił i w najwyższym stopniu splądrował". Na okładce starej księgi, drogiej całemu rodowi Skalaków, syn Mikołaj zaznaczył, że ojciec wraz ze wzburzonym ludem powstał przeciwko zwierzchności. Za to go rannego pojmano, uwięziono i wraz z bratem jego Mikołajem i innymi straszliwie ukarano. Brata jego Mikołaja łamano kołem, jego jednak ułaskawiono i złagodzono mu karę: obcięto mu uszy, a na plecach wypalono piętno. Uciekł z Opoczyńskiego i osiadł w dobrach nachodzkich we wsi Ż. na gospodarstwie „Na Skałce". Chociaż oszpecony i naznaczony wypalonym piętnem, zyskał sobie szacunek sąsiadów. Potomkowie jego, dziedzice nazwiska, utrzymali się na „Skałce". Duch pradziada przechodził z ojca na syna, każdy z nich zaś czerpał siły i otuchę z księgi, która była skarbem i tajemnicą rodu. Przyszły okropności wojny trzydziestoletniej, nastało nowe stulecie, lecz rozlewowi krwi nie było końca. Wsie w gromadzie. Nie ukryło się przed ludźmi wiejskimi, że na początku 1628 roku Jur Skalak brał udział w buncie chłopskim w Opoczyńskiem. Niewyćwiczeni i źle uzbrojeni chłopi wkrótce ulegli panom, którzy wezwali na pomoc generała cesarskiego, srogiego Don Martina Huertę. Ten zdobył gród Nove Mesto na Morawach wraz z zamkiem, w którym zabarykadowali się chłopi. Rozpędził ich. Przywódcę ujęto i straszliwie ukarano. Akta sprawy Jura Skalaka znajdowały się w protokołach dochodzeń karnych na zamku opoczyńskim. Zapiski o tym — w księdze rodzinnej Skalaków. Same sprawozdania nie różniły się od siebie, choć zachodziła między nimi sprzeczność w oświetleniu sprawy. Protokół opiewał, że Jur Skalak wraz z bratem swym Mikołajem „lud do buntu nakłaniał i że crimen laesae majestatis popełnił, i że był zbójcą przeciwko zwierzchności występującym, który pospołu z innymi rebeliantami do twierdzy i grodu Novego Mesta się wdarłszy, gród ograbił i w najwyższym stopniu splądrował". Na okładce starej księgi, drogiej całemu rodowi Skalaków, syn Mikołaj zaznaczył, że ojciec wraz ze wzburzonym ludem powstał przeciwko zwierzchności. Za to go rannego pojmano, uwięziono i wraz z bratem jego Mikołajem i innymi straszliwie ukarano. Brata jego Mikołaja łamano kołem, jego jednak ułaskawiono i złagodzono mu karę: obcięto mu uszy, a na plecach wypalono piętno. Uciekł z Opoczyńskiego i osiadł w dobrach nachodzkich we wsi Ż. na gospodarstwie „Na Skałce". Chociaż oszpecony i naznaczony wypalonym piętnem, zyskał sobie szacunek sąsiadów. Potomkowie jego, dziedzice nazwiska, utrzymali się na „Skałce". Duch pradziada przechodził z ojca na syna, każdy z nich zaś czerpał siły i otuchę z księgi, która była skarbem i tajemnicą rodu. Przyszły okropności wojny trzydziestoletniej, nastało nowe stulecie, lecz rozlewowi krwi nie było końca. Wsie znikały tak, że nie można było określić miejsca, na którym stały. Chłopi porzucali swe gospodarstwa, a ich synowie, brani do wojska jak niewolnicy, kładli głowy na dalekich polach bitew. Ród Skalaków wytrwał na „Skałce". Skalakowie znosili cierpliwie wszystkie trudy poddaństwa i utrapienia wojen pruskich. Zdawało się, że nie ma w nich już siły i odwagi ich praojca, że okrutna niewola przytępiła ich umysły. Legenda o bohaterstwie pierwszego Skalaka przestała krążyć wśród mieszkańców wsi. Na potomków jego nie patrzano już jako na przedstawicieli rodu obrońców wsi. Jedynie prawość, dobroć i znajomość sztuki pisania utrzymały się w tym rodzie. Tym Skalakowie wybijali się zawsze nad wszystkich sąsiadów. Najstarszym z nich w ostatnich latach wojny siedmioletniej był Jerzy. Był to ten sam, który odebrał pożywienie ostatniej swej krowie, by podesłać resztkę słomy pod pańskie konie. On to również wsypał do żłobu resztki mąki i otrąb, jedynego pożywienia swojej rodziny. Gospodarzył wraz z jedynym synem, który ożeniwszy się, wkrótce owdowiał. Matką dla małego Jerzyka, odważnego chłopca, który tak dzielnie ujął się za Krasulą, stała się wtedy młoda ciotka Maria, siostra jego ojca. Tego wieczora ojca Jerzyka nie było w domu. Po południu zatrzymała się pod „Skałką" gromadka zabłąkanych huzarów Festeticza, którzy zmusili młodego gospodarza, żeby ich zawiódł do Broumova. Wśród zamieci musiał biec obok koni węgierskich kawalerzystów, których dowódca płazem szabli przynaglał go do pośpiechu. IV ZAŚPIEWAJCIE NAM JAKĄŚ PIEŚŃ!... Stary Skalak wszedł do izby, w której jeden z podróżnych siedział przy stole przysuniętym do wielkiego pieca. Drugi zaś, ten, który ograbił starego chłopa z resztek żywności, stał opodal nie zdjąwszy jeszcze płaszcza z ramion. Drewnianych ścian świetlicy nie dotknął nigdy pędzel umaczany w wapnie. Powała z belek była ciemna i okopcona. Na prawo od drzwi stała staroświecka półka, o której poprzeczki opierało się kilka prostych misek. Na ścianach nie było żadnych ozdób ani obrazków. Podłoga przypominała udeptane klepisko. Niskie okna zamykały od zewnątrz okiennice. W pobliżu stołu stał czarny drewniany świecznik, w którym tkwiło płonące łuczywo sosnowe. Wierzchołek jego żarzył się czarniawo w płomieniu, a gasnąc skręcał się i czerniał. Szeroki, ciepły płaszcz Jego Wysokości rozwieszony był na żerdkach wetkniętych nad piecem, tworząc baldachim nad młodym podróżnym. Gdy tylko zjawił się stary Skalak, przewodnik polecił mu rozpalić ogień. Chłop nałożył do pieca suchego chrustu i podpalił go łuczywem. Wyschnięte drzewo zajęło się w mgnieniu oka płomieniem. Przewodnik wydobył ze swego płaszcza zawiniątko. Gdy je rozwinął, ukazał się spory kawał pieczeni. Skalak musiał przynieść glinianą miskę, na której przewodnik położył jedzenie i podał swemu panu. Młody podróżny mile był zaskoczony tą wieczerzą. Stary chłop, oparłszy się o ścianę za piecem, patrzył na przybyłych. Stary Skalak poznał w przewodniku przybocznego strzelca księcia pana, który teraz także zdjął płaszcz. Często widywał tego „pana" na zamku nachodzkim, wzywany tam przez rządcę na przesłuchanie. Poznał tę ciemną twarz z szerokim nosem i małymi, szarymi oczkami. Strzelec miał ze trzydzieści lat z okładem, był wysoki i szeroki w barach. Z postaci i oblicza przypominał raczej żołnierza. Ilekroć odpowiadał swemu panu, twarz jego przybierała wyraz pokory i niewolniczej służalczości. Siwe oczy jaśniały oddaniem, a grube wargi rozciągały się w słodkim uśmiechu, ukazującym dwa rzędy wielkich, białych zębów. Młodego pana, siedzącego za stołem z twarzą zwróconą w stronę pieca, Skalak nie znał. Sądził, że musi to być jakiś dostojny gość panów na zamku. Wnioskował tak z pełnego szacunku zachowania się strzelca i z odzienia pana. Nieznajomy twarz miał piękną, szczupłą, o delikatnej, bladej cerze. Nad pozbawionymi wyrazu oczyma rysowały się łuki ładnych brwi. Pod orlim nosem i na brodzie nie pojawił się jeszcze meszek zarostu. Włosy zakrywała mu biała peruka z warkoczem. Był smukłej i wątłej postaci. Miał na sobie obcisłą kurtę z delikatnego sukna ciemnoczerwonej barwy, okrywającą haftowaną kamizelę, która sięgała do wąskich bioder. Obcisłe spodnie z jeleniej skóry i buty ze srebrnymi ostrogami, sięgające aż po kolana, okrywały mu nogi. Strzelec odpasał panu wspaniałą szpadę i postawił ją w pobliżu stołu. Młody jeździec miał może ze siedemnaście lat, wyglądał jednak starzej. Był to Józef Parille, książę Piccolomini de Villa Nuova, przyszły z łaski Bożej książę świętej Rzeszy Rzymskiej, wojewoda Amalfi, pan na Nachodzie, Statiani i Porronie. Młody książę jął z wielkim apetytem pałaszować zimną pieczeń. Józef Piccolomini, którego ojciec wezwał był do siebie ze stolicy na pewien czas, powziął zamiar przejechania z zamku nachodzkiego do Kostelca, w pobliżu którego, jak słyszał, kwaterował pluton dragonów. Popołudnie było dość pogodne. Młody książę pozbawiony towarzystwa nudził się ogromnie we wspaniałych pokojach zamku nachodzkiego, chciał się więc rozerwać trochę wycieczką, by zabić czas w towarzystwie oficerów. Wkrótce zjechał z głównego traktu i skręcił na nisko położoną, na wpół zawianą śniegiem drogę polną. Przyboczny strzelec pozwolił sobie zwrócić uwagę młodego księcia na to, że nie jadą właściwą drogą, ten jednak stanowczo wskazał ręką kierunek. Uparł się jechać właśnie tą drogą i był przekonany, że nie zbłądzi. Mógłby rzeczywiście dojechać tam, dokąd zamierzał, jakkolwiek nakładając znacznie drogi, ale niebo pokryło się szarymi chmurami, co zmyliło młodego księcia. Zerwała się zadymka. Wiatr pędził tumany śniegu prosto w oczy jeźdźców. Jechali długo. Znaleźli się wreszcie pod lasem na drodze, która zaprowadziła ich do zburzonej na poły wioski Ż. leżącej w odległości godziny drogi od miasteczka. Dzień się skończył, nastał wieczór, zbłąkani znaleźli schronienie na „Skałce". W zamian za gościnę ograbili mieszkańców ubogiej chaty, zabrali im chleb i paszę, a sumienie ich milczało przy tym. Strzelec księcia nie znał uczucia litości, toteż błagalne słowa starego Skalaka nie trafiły do jego serca. Byli przecież u wiejskich chamów stanowiących własność księcia. Stary Skalak stał przy piecu dorzucając raz po raz drzewa do ognia. Twarz miał zasępioną. Niekiedy zerkał na nieznajomego młodego pana, który coraz to odkrawał kawałek pieczeni i jadł z pośpiechem. Od dawna już wieśniak nie widział takiego pożywienia. Pomyślał o swojej rodzinie i o wynędzniałej krowie. Spojrzawszy na małego wnuka, który stał w pobliżu, poczuł, że serce zalewa mu gorycz. Wiedział, że lada chwila do izby i do obory wpełznie niepożądany gość... głód. Mały Jerzyk przyglądał się obcemu, strojnemu panu, w końcu jednak oczy jego zatrzymały się na misce z pieczenią. Zaczęło mu burczeć w żołądku. Odwrócił wzrok i ujrzał zasępione oblicze dziadka. Gdy starzec znowu pochylił się nad ogniem, szepnął mu ostrożnie: — Dziadziu, Maria chce się ukryć w olszynie. — Poczekaj jeszcze chwilkę. Młody książę zaspokoiwszy apetyt skinął na strzelca, aby usiadł i zjadł resztki. Ostatki pieczeni znikły wkrótce w szerokich ustach zgłodniałego sługi. Skalak usłyszał, że młody pan pyta go o coś, nie znał jednak języka niemieckiego. Wkrótce potem dowiedział się, o czym mowa, gdyż strzelec, odwróciwszy się nagle, zapytał starego wieśniaka: — To wyście śpiewali, zanim tu przyjechaliśmy? Chłop patrzył przez chwilę na książęcego strzelca, a potem odrzekł spokojnie: — Tak, miłościwy panie. Razem z wnukiem śpiewaliśmy nabożną pieśń. — Tylko wy dwaj? Zdawało nam się, że słyszymy także kobiecy głos. Zadając to pytanie strzelec przyglądał się bacznie Skalakowi. — Miłościwy pan wziął prawdopodobnie głos Jerzyka za kobiecy. To jeszcze dziecko. Twarz chłopa była spokojna. Mogło się wydawać, że mówi prawdę. Strzelec znowu zagadał coś po niemiecku. Młody książę kiwnął głową i polecił mu przygotować łoże. Po męczącej jeździe na mrozie i wśród zamieci, teraz, gdy znalazł się w ciepłej izbie, zaczynała go ogarniać senność. Strzelec wydał odpowiednie polecenia Skalakowi, a następnie zapalił łuczywo i wyszedł ze świetlicy, aby się przekonać, jak opatrzono ulubionego gniadosza księcia i jego własnego wronego. Młody Piccolomini spojrzał na chłopa, który usiłował zasłać jak najwygodniej stare, proste łoże. W oczach szlachcica zamigotała pogarda. Westchnął głęboko, zerknąwszy na nędzne legowisko. Było czystsze wprawdzie, niż się tego spodziewał, przypomniało mu się jednak wspaniałe łoże z bogatym baldachimem na zamku nachodzkim. Ziewnął i wyciągnął się niedbale, na ile tylko pozwalał na to twardy zydel. Potem znów podniósł powieki i spojrzał baczniej w stronę pieca. Dostrzegł tam wbitą w siebie parę wielkich, ciemnych oczu, które nie wyrażały ani sympatii, ani podziwu. Rzecz dziwna jednak — nie odwrócił się pogardliwie od wiejskiego chłopca, który przyglądał mu się tak uporczywie. W tej chudej, śniadej twarzy nie wyczytał niemej trwogi ani bezmyślnego zachwytu, z jakimi się spotykał wyjeżdżając niekiedy na wieś. Strzelec znowu wszedł do izby. Oczy błyszczały mu dziwnie. Spojrzał na chłopca, który właśnie słał drugie łóżko. — Wszystko w porządku, Wasza Wysokość. Prócz tego przekonałem się, że chłop kłamał. Nie śpiewał sam z tym smykiem. Wasza wysokość nie raczył popełnić omyłki. Rzeczywiście razem z nimi śpiewała kobieta. — Jak to? — zapytał szybko Piccolomini prostując się na stołku. — Ten stary łajdak ma urodziwą córkę. Choć widziałem ją tylko przez mgnienie oka, wydaje mi się, że jest bardzo piękna. On ją ukrywa. — Mów szybko! — Gdym wszedł do obory, usłyszałem za sobą skrzypnięcie drzwi. Obejrzałem się. Chociaż łuczywo słabym tylko blaskiem oświetlało sień, zdołałem dostrzec, że otworzyły się drzwi jakiejś komory obok świetlicy. Wtedy właśnie zobaczyłem piękną twarz dziewczęcą. Znikła jednak błyskawicznie. — Naprawdę była piękna? — Wydaje mi się, że bardzo. Senność opuściła księcia zupełnie. Jego pozbawione wyrazu oczy rozgorzały. Nęciła go ta „mała przygoda", jak to określał w duchu. Że dziewczyna może być piękna, nie wątpił. Widywał już piękne dziewczęta wiejskie. — Mówisz, że w sąsiedniej komorze? — zapytał gorączkowo, wstając. — Pozwalam sobie ostrzec Waszą Wysokość, aby raczył być ostrożny. Tym tu nie można wierzyć... Niech książę pan weźmie łaskawie łuczywo i rzuci okiem na swego konia... tuż obok drzwi do świetlicy. Ja tymczasem będę tych tutaj trzymał w szachu. Książę Piccolomini wziął łuczywo i wyszedł. Chłop, który patrzył na obcych nieufnie, teraz spojrzał za księciem ze zdziwieniem. — Prędzej, prędzej, ściel łóżko. Musisz to zrobić, zanim miłościwy pan wróci z obory, żeby mógł zaraz położyć się i odpocząć. Ale jak ty się do tego zabierasz? Gdzież mógłby na tym zasnąć? — wołał strzelec polecając Skalakowi, żeby drugie łoże przesłał od nowa. — Tak, wezgłowie musi być wyżej. Hej, smyku, zaczekaj! — krzyknął na Jerzyka, który zwrócił się ku drzwiom. Sprytny chłopiec dostrzegł mrugnięcie dziadka, zawierające rozkaz: — Wyjdź za tym obcym! — Jerzyk zatrzymał się. — Daj mi wody. Starzec prześciełał z pośpiechem łóżko. Jerzyk podając wodę obcemu panu wpił w niego swoje dziwne ciemne oczy. Zaraz potem ruszył znów ku drzwiom. — Dokąd uciekasz, smarkaczu? Czy nie możesz pomóc? Weź tę szpadę, co tam stoi, i połóż ją na półce. Skalak często spoglądał ku drzwiom, a wreszcie pochylił głowę, jak gdyby nasłuchiwał. Lecz w tej samej chwili zabrzmiał donośny głos strzelca: — Tutaj tą szpadę, tutaj! Hej, a to co? — zawołał, wyciągając jakiś przedmiot podobny do deseczki, który leżał na półce. Położył go na stole. Na deseczce naciągnięte były struny. — Aha, cymbały! — I przejechał palcami po strunach, aż zadźwięczały głośno. — Jęczą i biadolą, ale od muzyki nie stronią! Pójdź, chłopcze, zagraj! — Nie umiem! — Jerzyk spojrzał pytająco na dziadka. — Tak? To ty zagraj, stary! — Także nie umiem, miłościwy panie. Starzec pochylił głowę. Strzelec uderzył w cymbały, aż struny wydały fałszywy, dziki dźwięk. — Kłamiesz! Do czego byłyby ci w takim razie potrzebne cymbały? Graj! — To mój syn umie trochę grać na nich. — A od ciebie się nauczył. Zagraj, żeby mi w tej porze sprawić trochę uciechy. Zagraj i zaśpiewaj. Przecież słyszałem, że ładnie śpiewasz. Masz głosik taki cieniutki jak panienka! — Strzelec śmiał się na całe gardło ze swego dowcipu. Twarz chłopca drgnęła. Strzelec znowu uderzył w cymbały, tym razem mocniej. Dźwięk strun jednak nie był w stanie zagłuszyć odgłosów dochodzących z zewnątrz. — Niech miłościwy pan wybaczy! — zawołał Skalak rzucając się ku drzwiom. — Ho, ho, poczekaj tylko. Skoro nie chcesz grać, to musisz mi powiedzieć coś o tej śpiewaczce — książęcy sługa zagrodził mu drogę. — Niech pan mnie puści! — zawołał chłop stanowczo. Wyprostował się, a oczy mu zapłonęły pod krzaczastymi brwiami. — Cofnąć się! — huknął donośnie. — Ty się cofnij, drabie! — wrzasnął strzelec. Zerknąwszy błyskawicznie na drzwi zauważył, że chłopiec znikł za nimi. W sieni zabrzmiał głuchy okrzyk. — Puścić! — krzyknął jeszcze raz chłop i skoczył ku drzwiom. Lecz strzelec dopadł go. — Złodzieje! Chcecie mi zagrabić dziecko! Żeby was... Obaj mężczyźni zmagali się ze sobą. Strzelec odepchnął Skalaka od drzwi, ten jednak po chwili przyparł znowu do nich swego przeciwnika. Bijąc się zawadzili o stół, który się pochylił. Potem wywrócili stołek. Z zewnątrz znowu dobiegł krzyk. Słychać było krótkie, gwałtowne oddechy walczących i klątwy strzelca. Cymbały spadły ze stołu. Struny zajęczały. Dźwięk ich zmieszał się z wołaniem o ratunek. V OSTATNI PICCOLOMINI Jerzyk wybiegł do sieni. Przeczuwał, że chodzi tu o jego ciotką, która od chwili, gdy przed zagrodą ukazali się jeźdźcy, musiała ukrywać się w komorze. Czuł, że obcy nie przynoszą nic dobrego. Nie wiedział, w jaki sposób mogliby skrzywdzić młodą kobietę. Widocznie jednak chcieli to zrobićskoro się ukrywała. Poczuł do nich od razu nienawiść. Potem jeden z nich sponiewierał dziadka i zagrabił paszę Krasuli. Teraz Jerzyk usłyszał dochodzący z komory krzyk ciotki i ujrzał, że dziadek walczy ze strzelcem. Wyśliznął się tedy ze świetlicy jak łasica i pobiegł prosto do obory. Tam jednak było ciemno, młody pan nie poszedł więc dojrzeć koni. Jerzyk przebiegł przez sień i nacisnął klamkę drzwi do komory. Nie drgnęły, gdyż ktoś od wewnątrz opierał się o nie. Zakołatał, lecz nikt się nie odezwał. Nasłuchiwał przez chwilę. Usłyszał jakąś niewyraźną rozmowę, w której nie rozróżniał znanego sobie głosu ciotki. Lęk ogarnął chłopca. Zawołał ciotkę po imieniu. W odpowiedzi usłyszał tylko jęk.Groziło jej zatem niebezpieczeństwo. Naparł znowu na drzwi, które, zamykane tylko na zaworę, zazwyczaj ustępowały nawet pod naciskiem dziecięcej ręki. Teraz były jak z żelaza. Jerzyk pobiegł po dziadka, otworzył drzwi świetlicy i skamieniał. Płomień łuczywa chwiał się na . wszystkie strony, jakby pragnąc odwrócić się od widoku nierównej walki, którą toczył starzec z silnym mężczyzną. Jerzyka odeszła odwaga. Widział, że dziadek cofa się, pada i podnosi się znowu. To doprowadziło malca do przytomności, przywróciło mu głos w ściśniętym gardle. — Dziadusiu! — krzyknął. Usłyszawszy ten głos starzec poderwał się i zaczął się bronić z nową siłą. Chłopcu przybyło ducha. Chciał pomóc dziadkowi, z komory jednak znowu dobiegł jego uszu hałas i krzyk. Chłopiec odwrócił się błyskawicznie, odsunął rygiel u drzwi wiodących z sieni na dwór i stanął na progu. Była noc zimowa. Niebo się przejaśniało. Na ciemnym jego granacie migotały gwiazdy. Dokoła panowała martwa cisza. Mroźny wiatr wiał od strony ciemnych lasów. Chłopiec rozejrzał się. Dostrzegł sterczące czarne kominy spalonych zabudowań. Sąsiedzi mogliby byli udzielić pomocy, ale z ich gospodarstw pozostały tylko popioły. Nigdzie blasku, nigdzie płomyka, nigdzie znaku życia... Nie dostrzegł również nigdzie powracającego ojca. — Ratunku, ratunku, ratunku! — krzyknął. Nasłuchiwał przez chwilę. Wiatr niósł jego głos. Dźwięki przebrzmiały bez echa w mroźnej dali. Wszystko to stało się w mgnieniu oka. W budce obok drzwi zaskowyczał pies. Tylko on zrozumiał Jerzyka. Chłopiec skoczył szybko ku niemu. — Pójdź, pójdź... — dyszał gorączkowo, odwiązując wiernego przyjaciela i pędząc z nim z powrotem do sieni. Dziadek walczył jeszcze wciąż ze strzelcem księcia. — Nie dajcie się, dziadusiu! Spieszę wam z pomocą! — krzyczał Jerzyk. Skierował się jednak ku drzwiom komory, bo i stamtąd dochodził łomot. Naparł na drzwi, na które szczekając rzucał się raz po raz poszczuty Cygan; Ręce chłopczyny i ataki psa nie wyważyły ich jednak. Wówczas przyszła nagle Jerzykowi do głowy szczęśliwa myśl, żeby uwolnić dziadka, a potem razem z nim wedrzeć się do komory. Strzelec usłyszał szczekanie psa. Zorientował się, że przybył mu nowy wróg, wytężył więc siły i potężną ręką schwycił broniącego się rozpaczliwie starca. Jeszcze jedno szarpnięcie, ostatni opór słabej ręki i Skalak jak nieżywy zwalił się z nóg w pobliżu półki. Strzelec zwrócił się w stronę drzwi. Odzież miał w nieładzie, porozrywaną w wielu miejscach. W czasie walki peruka z warkoczem spadła mu z głowy i leżała podeptana na ciemnej podłodze izby. Twarz i kark nabiegły mu krwią. Oczy miał wytrzeszczone. Krótkie, szybkie oddechy wznosiły jego wzburzoną pierś. W sieni słychać było wściekłe ujadanie psa i głos Jerzyka. Strzelec opamiętał się, wyciągnął błyskawicznie szpadę, co od dawna już bezskutecznie próbował uczynić. Chciał wybiec z izby. Wtem wpadł do niej kudłaty Cygan, a za nim Jerzyk. Zaskoczony strzelec cofnął się przed wielką bestią. Skoczywszy ku piecowi, bliżej drzwi, krył plecy i opędzał się przed nacierającym na niego psem. Jerzyk podbiegł ku leżącemu na podłodze dziadkowi, schwycił jego rękę i pochylił się nad bladą, pomarszczoną twarzą starca. — Dziadusiu! Dziadusiu! — wołał. Uniósł siwowłosą głowę dziadka. Zdawało mu się, że starzec umiera, jął więc wołać go znowu i dźwigać, jak gdyby chciał go podnieść. W izbie rozlegało się gwałtowne ujadanie Cygana i przekleństwa opędzającego się strzelca, który klnąc wrzasnął na Jerzyka, żeby uspokoił psa. Jerzyk jednak nie słyszał tego. W owej chwili zapomniał nawet o ciotce. Jego dziadusiowi groziło niebezpieczeństwo... W sąsiedniej komorze wetknięte w szpary łuczywo oświetlało podobnie smutną scenę. Książę Piccolomini wszedł niespodzianie i bez przeszkód do izdebki, której drzwi nie miały zamka. Za progiem zatrzymał się zdziwiony. Pośrodku komory stała wysmukła dziewczyna otulając ramiona starą chustką. Była to Maria, najmłodsza z dzieci starego Skalaka, ciotka Jerzyka. Piccolomini widział już dużo piękności wiejskich, zniżył się do wielu z nich, nigdy jednak dotychczas nie spotkał dziewczyny takiej jak ta, którą teraz odkrył w ciemnej komorze. Krucze, na poły rozplecione warkocze spadały jej na ramiona. Twarz miała pobladłą. Ujrzawszy młodego księcia przeraziła się. Wpiła ciemne oczy w blade, piękne oblicze nieznanego pana. A on wyczarował uśmiech na delikatnych wargach. Zadrżała jak liść osiki. Stała tak przed nim przez chwilę w milczeniu. Książę zapomniał od razu o trudach drogi. Niechęć do spędzenia nocy pod dachem wiejskiej chaty znikła. Pożerał oczyma okrągłe kształty dziewczyny. Czuł, jak fala miłego gorąca wzbiera mu w żyłach. Uśmiechając się podszedł do dziewczyny. Zaczął przemawiać do niej słodko w obcym języku, przeplatając swą mowę pochlebnymi słowami czeskimi, nielicznymi, jakich się nauczył. Osłupiała Maria nie wyrwała nawet ręki, którą uchwycił. Gdy jednak chciał ją objąć, czarne jej oczy zapłonęły gniewem. Wyrwała się z chciwych ramion młodocianego rozpustnika. Rozdrażniony jej oporem, chciał ponownie porwać ją w ramiona. Krzyknęła wzywając pomocy. Broniła się usiłując dostać się do wyjścia. Żwawa dziewczyna wiejska, zahartowana pracą i trudami, zmagała się z młodym księciem, który zagrodził sobą drzwi. Rozległo się stukanie. Zabrzmiał znajomy głos małego Jerzyka. Zaszczekał gwałtownie wierny Cygan. Potem głosy te oddaliły się i tylko głucho dobiegały z dala. Książę, ogarnięty żądzą, nabrał sił. Znowu porwał w objęcia dziewczynę. W tejże chwili jednak zatoczył się, odepchnięty od drzwi. Widział, że się rozwarły gwałtownie i że dziewczyna wypadła przez nie boso, tylko w sukience i koszuli; widział, jak wionęły w powietrzu ciemne, rozplecione włosy. Odzyskał przytomność i skoczył za dziewczyną. Przebiegła przez sień i wypadła na dziedziniec w mroczną noc. Biegnąc, książę nie zauważył nawet, że w świetlicy walczy jego strzelec. Wściekłość targnęła sercem młodego księcia. To dziecko wsi miało odwagę bronić się przed nim, odepchnąć go od drzwi, jego, pana, który nigdzie nie spotkał się z podobnym oporem! Mniemał, że chłopi mają piękne córki jedynie po to, by panowie mogli cieszyć się nimi. Tymczasem ta wiejska dziewka podniosła na niego rękę, pokonała go! Wypadł z chaty, bez kapelusza, w pogoni za Marią, aby ją ukarać... Wołanie Jerzyka odniosło skutek. Trwożny głos chłopca doprowadził starca do przytomności. Otworzył oczy i westchnął głęboko, jak gdyby budząc się z ciężkiego snu. Podniósł się. Raptem Cygan zaskowyczał boleśnie i padł na ziemię krwawiąc silnie, a strzelec ryknął: — Jeżeli się ruszysz, stary grzybie, to cię ubiję jak tego psa! I pogroził mu szpadą. W sieni rozległ się żałosny krzyk Jerzyka: — Nie ma jej! Nie ma Marii! Stary Skalak chwycił kurczowo szpadę, którą ujrzał na półce, ścisnął w prawicy groźną broń, lecz oto mignęła mu w oczach stal broni strzelca. Szpada wymierzona w Skalaka zawisła nagle w powietrzu, jak gdyby ręka książęcego sługi skamieniała. Na zewnątrz rozległy się ciężkie kroki i zabrzmiał mocny głos: — Już idę! Już idę! — A zaraz potem zadzwonił radośnie głosik małego Jerzyka: — Tata! Tata! Stary wieśniak odwrócił się szybko ku drzwiom. Do świetlicy wtargnął jak burza mężczyzna wysokiego wzrostu, w kożuchu i w baraniej czapie. Rozejrzał się błyskawicznie. Zanim osłupiały sługa książęcy zdążył zebrać zmysły, wytrącona szpada wypadła mu z ręki. Stal zadźwięczała pa-dając na podłogę. Za nią zwalił się sługa książęcy; poraził go tęgi cios zadany sękatym kijem. — Mikołaju! — krzyknął stary Skalak. Jerzyk tulił się do ojca. — Co się tu stało? — zawołał młody gospodarz. — Mój Boże, Maria! — zawołał starzec. — Pójdź, pójdź prędko! Imię to wyjaśniło Mikołajowi wszystko. Pojął od razu, że jego siostrze grozi niebezpieczeństwo. Schwyciwszy płonące łuczywo pośpieszył za Jerzykiem. W komorze, do której wpadli, nie było nikogo. Ławka była wywrócona, a kilka poduszek leżało na ziemi. Mikołaj wybiegł z izdebki przyświecając sobie łuczywem. Dziadek i wnuk podążyli za nim. Na progu chaty zatrzymali się. Czerwony blask padł na śnieg i na widniejące na nim ślady. — Tu, tu bosa stopa! — krzyknął Jerzyk. — Maria biegła tędy! — Pognał do komory, gdzie wzuł szybko stare skórznie i narzucił na siebie kurtkę. Stosując się do rozkazu ojca przyniósł zapas łuczywa. Maria pobiegła przez dziedziniec za zabudowania. Po drodze stary Skalak w krótkich słowach opowiedział wszystko synowi. Byli już poza obrębem gospodarstwa. Zatrzymali się w pobliżu urwiska. Aż tu doprowadziły ich ślady. Mikołaj zapalił kilka smolnych łuczyw. Czerwony ich płomień chwiał się pod mroźnym oddechem nocy. Blask padł na stromą, białą ścianę i przepadł w gąszczu. Z dołu dochodził głuchy szum rzeczki. Mikołaj rozglądając się pochylił się nad ścieżką wiodącą w dół, do samotnej chatki. Przypuszczał, że siostra chciała tędy uciec, by ukryć się w olszynie. Lecz na pokrytej śniegiem dróżce nie było widać śladów. Przeraził się. Czyżby nieprzytomna ze strachu siostra pomyliła się i zabłądziła... Poświecił. Tak. Tu, po prawej stronie, śnieg jest zdeptany... Ukląkł i oparłszy się na rękach, nachylił się głęboko. Dojrzał w śniegu rysę spadającą w dół. Końca jej nie mógł dostrzec. — Tu! — rzekł głucho, wskazując kresę na śniegu. — Niech ojciec poczeka tam, przy ścieżce, a ty, Jerzyku, poświeć! Stary Skalak chciał z nim iść, syn jednak nie pozwolił na to. Zsuwał się ostrożnie po pokrytym lodem i śniegiem zboczu, chwytając się rękoma sterczących nad śniegiem łodyg i krzewów. Dziadek i wnuk widzieli jak pełznie, grzęźnie w śniegu i znowu posuwa się ostrożnie. Teraz przystanął i pochyla się. A teraz przedziera się przez krzewy w prawo, żeby dotrzeć do ścieżki. Oto coś niesie. Zbliża się. Chwyta się krzewów. Światło łuczywa dosięga go już... Trzyma w ramionach Marię! Stary wieśniak zadrżał. Nie mógł zapanować nad sobą. Pobiegł na spotkanie syna, podał mu dłoń i sam porwał Marię na ręce. — Na Boga żywego! — jęknął — Szybko, szybko do domu! Rozkazuję! — Wystraszony Jerzyk kroczył na przedzie z płonącym łuczywem, obaj zaś mężczyźni nieśli za nim jego ciotkę. — Do komory! — zawołał starzec, gdy wnuk chciał skręcić do ciepłej izby. Położyli Marię na łóżku. Była tylko w koszuli i spódnicy, śmiertelnie blada, ze zsiniałymi wargami. Członki miała stężałe. Ciemne włosy spadały jej na białą szyję. Wydawało się, że powieki, zakończone długimi, czarnymi rzęsami, na zawsze już zakryły ciemne oczy. Teraz dopiero największe przerażenie ogarnęło małego Jerzyka. Ciotka jego leżała jak martwa nie otwierając oczu i nie mówiąc ani słowa. Wybuchnął płaczem. Ojciec i brat czynili wszystko, by ją przywrócić do życia. Żaden z nich w tej chwili nie pomyślał o obcych, którzy byli sprawcami tego nieszczęścia. Jedyną ich myślą było, aby Maria odzyskała przytomność. Silny Mikołaj wykonywał sprawnie rozkazy doświadczonego ojca. Przyszedł we właściwej chwili. W połowie drogi do Broumova huzarzy Festeticza puścili go, pośpieszył tedy z powrotem na „Skałkę". Wiedział, że w tych czasach, nawet gdy największa groza minie, nikt nie może się czuć bezpieczny. Wiedział również, że stary ojciec nie potrafi obronić rodziny i gospodarstwa. Pobiegł do domu krótszą drogą, przez szczyty. Zaskoczyła go noc. Szare chmury znikły. Wypogodziło się. Zaczął brać mróz. Noc była cicha. W taką porę dźwięk rozchodzi się daleko. Mikołaj widział już zarysy drzew na „Skałce". Wydało mu się również, że widzi na szczycie światło. Zdziwił się. Przypuszczał, że wszyscy są już od dawna pogrążeni w głębokim śnie. Palenie światła do późna w noc było nieroztropnością. Nagle zatrzymał się. Wydało mu się, że słyszy krzyk. Jął nasłuchiwać. Wiatr rzeczywiście donosił do jego uszu przenikliwe głosy. Ogarnęło go złe przeczucie. Przyśpieszył kroku zatrzymując się tylko od czasu do czasu, by nasłuchiwać przez chwilę. Dotarło doń ujadanie psa. Ruszył biegiem. Im bardziej zbliżał się do „Skałki", tym wyraźniej dochodził stamtąd hałas. Przeczuwał już, dlaczego tak długo palono tam dziś światło. Spocony i zdyszany dotarł do zabudowań. Przypuszczał, że wtargnęli do nich wałęsający się żołnierze, zwolnieni z szeregów. Ścisnął mocniej ciężki kij dębowy i nie zatrzymując się pędził wprost do izby. W pośpiechu nie dostrzegł młodego Piccolominiego, który biegł za Marią. Dziewczyna wkrótce znikła księciu z oczu. Mróz ostudził jego wzburzoną krew. Zniewieściały młodzik poczuł się źle bez płaszcza i kapelusza. Dostał dreszczy i już miał wejść do ciepłej świetlicy, gdy nagle zaskrzypiał śnieg i rozległy się ciężkie, szybkie kroki. Piccolomini usunął się w cień. Ujrzał wysokiego mężczyznę w kożuchu i baraniej czapie., Dzierżył on w ręce sękaty kij, jak gdyby ruszał do walki. Książę pojął, że to odsiecz dla starego chłopa. Widząc, że utracił już przewagę, zląkł się. Nawet gdyby miał przy boku szpadę, którą przez zapomnienie zostawił w świetlicy, prawdopodobnie bałby się także, Przeszedł go dreszcz. Obcy mężczyzna nie zauważył go jednak. Piccolomini odetchnął, chciał zajrzeć do wnętrza chaty. W oświetlonym oknie ujrzał wyprężoną rękę. Strach pozbawił go rozsądku. Wpadł do obory. Skuliwszy się w ciemnym kącie, odetchnął pełną piersią. Słyszał hałas i głosy, wśród nich jednak nie było głosu strzelca. Czyżby ta ręka, która mignęła w oknie, zadała cios... Zadygotał. Hałas się zbliżał, rozbrzmiewał w sieni. Książę przypuszczał już, że obaj rozwścieczeni chłopi wtargną do obory, żeby go zamordować. Stał cicho jak trusia. Ale nie, głosy ucichły. Przemknęły jak burza. Długo panowała cisza. Młody Piccolomini już chciał się zdobyć na odwagę i podejść ku drzwiom, aby wyjrzeć, co się dzieje, lecz kroki i głosy zbliżyły się znowu, zmierzając w stronę komory, a potem z powrotem zapanowała cisza. Teraz jednak... O zgrozo! Drzwi otworzyły się cicho. Do obory wpadł czerwony blask oświetlając zziębniętą krowę. Książę zdrętwiał i zbladł jak płótno. — Wasza Wysokość! — zawołał ktoś cichym głosem, Piccolomini wyprostował się. Ujrzał swego sługę bladego, w rozdartej w wielu miejscach szacie, zbroczonego krwią. Trzymając w prawej ręce łuczywo, lewą okrywał jego płomień tak, iż światło tym ostrzej padało mu na twarz. — Dzięki Bogu, że znalazłem Waszą Wysokość. Musimy uciekać. Nie jesteśmy tu pewni życia. Ten zbój... Ale prędko, póki on cuci tę tam dziewkę — mówił strzelec gorączkowym szeptem. — Niech książę pan, proszę, raczy potrzymać światło. Książę spełnił jego życzenie, a strzelec jął z największym pośpiechem siodłać konie i zakładać im kute srebrem uździenice. Po ciosie, który Mikołaj mu wymierzył, był jeszcze jak pijany, ale strach dodawał mu sił. Konie były osiodłane. Książę trząsł się. — Płaszcz, płaszcz... — szeptał. — Ech, do pioruna! — Strzelec zapomniał się do tego stopnia, że zaklął w obecności swego pana. Złościł się, że nie zabrał płaszczy ze świetlicy. Odwrócił się, aby znowu wśliznąć się tam. Nagle Krasula zaryczała, a gdy otworzył drzwi, ktoś wyszedł z komory. Strzelec stanął na progu jak skamieniały. Zabrakło mu tchu w piersiach. Nie był w stanie wybełkotać słowa. Ujrzał, że nie ma już dla nich możliwości ucieczki. — Aha, tu jesteś, rabusiu! — wrzasnął Mikołaj Skalak, którego na widok obcych znów porwał gniew. — Precz! — zagrzmiał. Twarz nabiegła mu krwią i zacisnęły się pięści. VI SALVAGUARDIA Noc zimowa. Lasy umilkły. Wszystko ucichło i stężało na mrozie. Tylko gwiazdy mrugały. Po wąskiej drodze podgórskiej, biegnącej wzdłuż skraju lasu, posuwał się w kierunku wioski Ż. jeździec. Ciemny jego wierzchowiec stąpał cicho. Odgłos kopyt zwierzęcia zamierał w sypkim śniegu. Jeździec ubrany był w długi, biały płaszcz, którego kołnierz osłaniał mu prawie całą twarz. Z olster na przodzie siodła sterczały kolby dwu długich pistoletów. Od lewego ramienia ku prawemu bokowi jeździec miał przewieszony rzemień, na którym kołysał się karabin gwałtownie obijający się od czasu do czasu o łęk w tyle siodła. Do lewego boku jeźdźca przylegała wielka manierka zawieszona na pasie skrzyżowanym z pasem karabina. Na placach czerniała ładownica przymocowana do rzemienia, który przytrzymywał karabin. Płaszcz nie zakrywał całkowicie długiego, prostego pałasza. Koń pochyliwszy łeb stąpał bez pośpiechu, ale równym, pewnym krokiem. Choć mroźny wiatr zrywał się od czasu do czasu, jeździec nie przynaglał zwierzęcia do pośpiechu wielkimi ostrogami przypiętymi do kawaleryjskich butów. Przeciwnie — pochylał się nad nim, gładził je i rzucał mu kilka słów. Rozumne stworzenie strzygło uszami i przyśpieszało kroku. Jeździec znowu wsuwał ręce w rękawy, a twarz wtulał aż po sam nos w kołnierz płaszcza, pozostawiając wodze zawieszone wolno na końskiej szyi. Niekiedy zadźwięczała szabla uderzając o ostrogę, lub stuknął karabin o łęk i znów nastawała cisza. Jeździec nie rozglądał się dokoła. Ze zjawisk natury docierały do jego świadomości jedynie burza lub pogoda, upał lub mróz. Właśnie w taki trzaskający mróz wysłano go z rozkazem do Broumova. Dosiadając konia i wyjeżdżając przed wieczorem z miasteczka K. zaklął z cicha, ale potem ogarnęła go rezygnacja. Był żołnierzem, a żołnierz musi znać posłuch. Przed świtem rozkaz musiał znaleźć się na miejscu przeznaczenia, wysłano go tedy jako znającego okolicę. Przywykł do posłuszeństwa i żywił przekonanie, że bez niego świat w ogóle nie mógłby istnieć. Przecież wszyscy ludzie nie mogą rozkazywać. Baltazar Użdian, żołnierz pułku dragonów cesarzowej Marii Teresy, często myślał w ten sposób. Lubił wojaczkę, urodził się w obozie wojskowym, a ojciec jego, jak opowiadano, był wachmistrzem huzarów. W obozie żyło się wesoło, gorzałki nie brakło, jeżeli niekiedy dokuczała nuda, wynajdywano we wsi jakąś czarnooką dziewczynę, a gdy zagrała trąbka, wskakiwano na konie i rąbano nieprzyjaciela. Kiedy indziej, w czasie takich jazd jak dzisiejsza, Baltazar nucił sobie po cichu jedną z tych piosenek, których nauczył się przy ogniskach obozowych i w karczmach. Dzisiaj jednak ten przeklęty mróz... Nagle podniósł głowę. Wydało mu się, że obok niego wyrosły wielkie cienie. Obejrzał się. Czarne kominy spalonych domostw przy drodze sterczały ku niebu, a spod śniegu wyzierały resztki ścian i osmalone belki. Baltazar zatrzymał się. Inny dragon cesarzowej na jego miejscu nawet nie rzuciłby na to okiem. Pomyślałby w duchu: — „A no, cóż robić? Wojna..." Ale Użdian obrzucił pogorzelisko przeciągłym spojrzeniem, obejrzał się na opuszczone gospodarstwo i nie wzruszył ramionami. Znał wszystkich ludzi, którzy tu dawniej mieszkali. Zbiegli oni, gdyż ich zagroda zniszczała. Bóg raczy wiedzieć, gdzie tułają się teraz. Ruszył przez wieś kłusa; znalazł się na wzgórzu. Tu stanął. Między drzewami, nie opodal na zboczu, zajaśniało czerwone, migotliwe światełko, zabłysło niby błędny ognik i znikło. O tej porze takie zmienne światło.... Tedy... Czuj duch! Dragon pochyliwszy się nasłuchiwał pilnie. Wydawało mu się, że usłyszał huk, który nagle ucichł. Już chciał popędzić konia, aby wjechać na owo zbocze, gdy oto światełko ukazało się znowu, tylko większe i w innym miejscu. Nie skakało już, lecz posuwało się na pewnej wysokości niby krwawa gwiazda. Sunęło teraz wzdłuż zabudowań, znanych Użdianowi, dla którego okolice te nie miały tajemnic. Nad urwiskiem ognik zniżał się. Dragon patrzył przez chwilę w tamtą stronę nasłuchując, lecz żaden dźwięk nie dotarł do jego uszu. Ścisnął kolanami swą gniadą klacz, której nie trzeba było popędzać ostrogami, i ruszył kłusem ku zboczu. Gdy znalazł się na nim i zbliżał się do zabudowań, ujrzał nagle znowu migotliwe światełko. Równocześnie usłyszał podniesione głosy. — Oj, stara, coś się tu dzieje. Prawdopodobnie grasuje jakaś banda pruskich rabusiów. Pośpiesz się, staruszko, pośpiesz! — zagadał do swego konia i targnął wodzami. Dobre zwierzę, jak gdyby rozumiejąc, puściło się ostrym kłusem. Wkrótce dragon znalazł się przed bramą, zakołatał. Po chwili zastukał silniej po raz drugi, lecz nikt się nie odezwał. — Ho, ho! Nie słyszą albo nie mają czasu! Zobaczymy, czy tej twierdzy nie da się wziąć szturmem! Wyprostował się w siodle, zerknął na pistolety i karabin. Ruszywszy spod bramy dojechał do rozłożystych drzew i znalazł się przy szczytowej ścianie budynku. Dotarł do okien i pochylił się na koniu, aby zajrzeć do izby. Rozejrzał się w oka mgnieniu i zorientował się, co się dzieje. Natychmiast uderzył kilkakrotnie prawą ręką w ramę okna z taką siłą, że aż drewniana ściana starej chaty zatrzeszczała. — Hejże, cóż tam znowu? Mikołaj Skalak, który właśnie rzucił się na książęcego strzelca, zatrzymał się na odgłos niespodzianego łomotania. Rozwścieczony chłop osłupiał i spojrzał ze zdumieniem w stronę okna, spoza którego dochodził ten głos. Strzelec, przyskoczywszy do okna, wrzeszczał: — Ratunku! Chcą nas tu wymordować! Na pomoc! Tutaj! Tutaj! — I wyrwał okno. Na zewnątrz widać było ciemne kształty konia i biały płaszcz jeźdźca. Żołnierz pochylił się tak, że przy blasku padającym z chaty widać było ciemne, ogorzałe oblicze, roziskrzone oczy i wielkie wąsy. Skalak otrząsnął się już ze zdumienia i podbiegł szybko do okna, aby znowu rzucić się na strzelca. Dostrzegłszy jednak dragona zatrzymał się. — „Salakvarda"! — krzyknął. — Nie pozwólże nam marznąć, Mikołaju, i otwórz. Resztę jakoś załatwimy! Strzelec opuścił ze zniechęceniem głowę, a z piersi wydarło mu się westchnienie. Przypuszczał, że ma do czynienia ze swoim wybawcą, tymczasem okazało się, że żołnierz cesarzowej zna się z tym chamem. — Tylko mi się rusz! — pogroził mu Mikołaj odchodząc. Strzelec widział, jak jeździec w białym płaszczu skręca do bramy pod drzewami. Za oknem nie było już nikogo. A gdyby tak... Obejrzał się. Czarne, harde oczy były w niego wbite jak haki. Jerzyk stał przy drzwiach. A tam w kącie ta blada twarz... Podreptał ku ławie, na którą osunął się Piccolomini. Zimno, strach i inne silne wrażenia pokonały wątłego, zniewieściałego szlachcica. W sieni rozległ się brzęk ostróg i głosy. Do izby weszli Mikołaj i Baltazar Użdian. Żołnierz był wysoki i barczysty. Wchodząc do świetlicy musiał w drzwiach pochylić głowę, którą teraz prawie dotykał powały. Odwinął kołnierz. Ukazało się niemłode, opalone, pokryte zmarszczkami oblicze z wielkimi wąsami. Młody Skalak w drodze opowiedział pokrótce dragonowi o wszystkim. Twarz jeźdźca była surowa, a jego czarne, płonące gniewem oczy wpiły się w strzelca. Zauważywszy jednak młodego księcia, zdumiał się i mimo woli wyprostował jak struna, jakby się znalazł przed oficerem. Cała surowość i gniew znikły mu z twarzy. Mikołaj wytrzeszczył na niego oczy. Na jego twarzy malowało się pytanie: — Czy to możliwe? Młody chłop, widząc pełną szacunku postawę Użdiana, przeląkł się w pierwszej chwili. On, poddany chłop, ośmielił się prześladować księcia, swego pana... — To Jego Wysokość książę Piccolomini — rzekł z szacunkiem Baltazar zwracając się do Skalaka. — Pośpieszcie mu prędko z pomocą, bo zemdlał. Mikołaj stał z głową pochyloną; jak gdyby targany sprzecznymi uczuciami. Dostrzegł szyderstwo w twarzy strzelca. Szare jego oczy wyrażały dziką radość i pewność zemsty. — Czemu stoisz jak baran, ty buntowniku! — huknął na Mikołaja. — Spiesz zaraz z ratunkiem! Ale Mikołaj podniósł przekornie głowę i nie rzekłszy ani słowa wyszedł z izby. W komorze stary Skalak siedział przy łóżku na niskiej, malowanej skrzyni. Głaskał czoło Marii, która ocknęła się już z omdlenia. Przykrył ją wszystkimi pierzynami, które znalazł w komorze, a Jerzyk właśnie narzucał jeszcze na nie starą chustę. Z poduszek wyzierała tylko blada twarz dziewczęcia, obramowana ciemnymi, rozpuszczonymi włosami. — Gdzie jest Mikołaj? — spytała cichym głosem. Mikołaj właśnie wszedł. Twarz miał posępną, przesłoniętą chmurą troski. Spojrzał smutno na swoich... Młody książę ocknął się. Przez chwilę rozglądał się dokoła nieprzytomnie, gdyż nie mógł pojąć, skąd wzięła się postać w białym płaszczu. Jego sługa oznajmił mu z radością, że są uratowani i opowiedział wszystko w krótkich słowach. Piccolomini chciał zaraz wyjeżdżać. — Noc jest mroźna, a Wasza Wysokość raczy się czuć do pewnego stopnia osłabiony. Strzelcowi nie chciało się już ruszać tej nocy. Sądził, że pod opieką dragona będą mogli tu odpocząć. — Pojadę do domu. Ten żołnierz będzie nam towarzyszył. — Wasza Wysokość — rzekł Baltazar łamaną niemczyzną, stając na baczność — przed świtem muszę być z rozkazem w Broumovie. Ale tu w pobliżu jest przy drodze jeszcze jedno gospodarstwo. Tam będzie bezpiecznie. — A gdzie są tamci?! — zawołał nagle Piccolomini przypominając sobie o buntowniczych chłopach. — Są tutaj, w pobliżu. — Przyprowadźcie mi ich tu zaraz. Ty zapędzisz ich na zamek — polecił Baltazarowi. — Wasza Wysokość, jadę z depeszą. Ci ludzie do rana nie uciekną. — Ale rano, Wasza Wysokość, chłopi muszą ich ująć i odprowadzić na zamek. Baltazar spojrzał na strzelca, jak gdyby chcąc przebić go na wylot tym krótkim spojrzeniem, lecz sługa książęcy nie zauważył nic. — Ty się tym zajmiesz! — oświadczył książę. Strzelec przypiął swemu panu szpadę, otulił go w wielki, ciemny płaszcz, a potem sam jął się ubierać. Tymczasem Baltazar miał wyprowadzić konie. Dragon nie poszedł jednak wprost do obory. Skręcił w prawo i znalazł się w słabo oświetlonej komorze. Skalakowie siedzieli przy łóżku w milczeniu, z głowami zwieszonymi. Jerzyk trwożnie przenosił wzrok z dziadka na ojca. Gdy zabrzmiał dźwięk ostróg i mignął biały płaszcz, Maria spojrzała z przerażeniem ku drzwiom. — Nie bójcie się, to ja jestem, Baltazar, „salvaguardia". Uścisnął rękę staremu gospodarzowi i popatrzył ze współczuciem na Marię. — Poznajesz mnie, Marysiu? — zapytał łagodnym szeptem. — Lepiej ci? Dziewczyna skinęła głową. Z kolei zwrócił się do mężczyzn. — Musicie przed świtem zniknąć. Nie ma rady — rzekł głucho. — Wiemy — odparł Mikołaj. — Zróbcie to, gdy my stąd wyjedziemy. — Po cóż przyjechałeś, Baltazarze? —- Na szczęście dla ciebie. Cóż by ci z tego przyszło, gdybyś pana ukatrupił? Takie sprawy nie przechodzą tak gładko jak nasze rozrachunki. Ale i tak pamiętaj o tych tutaj, bo ta kukiełka jest mściwa. Dokąd zamierzacie się udać? — Sami jeszcze nie wiemy. — Tylko zaraz. Chyba się wkrótce spotkamy. Słyszysz, ci tam są już gotowi. Niech was Bóg ma w opiece. — Głos starego dragona brzmiał serdecznie i szczerze. Wcisnął Mikołajowi do ręki sakiewkę z kilkoma srebrnikami. Zbliżywszy się do Marii, żeby jej podać rękę, odpiął manierkę, w której było trochę wina, i rzucił ją na pierzynę. — To na pokrzepienie. Zostańcie więc z Bogiem! Niech wam się dobrze powodzi! Ściskali mu serdecznie prawicę. Małego Jerzyka przeoczył w pośpiechu. W komorze zapanowała przygnębiająca cisza. Dochodziły do niej odgłosy kroków, brzęczenie ostróg i rżenie koni. Mikołaj podszedłszy do okienka ujrzał, że trzej jeźdźcy wyjeżdżają z bramy. Jechali drogą pod górę. Mikołaj spojrzał na usiane gwiazdami niebo, a pięść jego zacisnęła się. Wydało mu się, że cały świat jest niepotrzebny, a Bóg... Jak sprawiedliwy Bóg może do czegoś podobnego dopuszczać? Siwowłosy jego ojciec złożył ręce. W cichej komorze głębokie westchnienie zabrzmiało jak bolesny jęk. — Musimy stąd iść, musimy... porzucić gospodarstwo! VII DAREMNE POSZUKIWANIA Pierwszy promień światła dziennego, który wpadł tego ranka do niskiej izby na „Skałce", nie obudził już jej mieszkańców, nie ujrzał starego gospodarza klęczącego przy oknie. Zbłądził ku ubogiemu łóżeczku, nie zakłócił jednak, jak kiedy indziej, snu Jerzykowi: łóżeczko było puste. Żwawa gosposia Maria nie szczękała krzesiwem, aby klęcząc przy palenisku rozpalić ogień. Na „Skałce" panowała cisza. Na oknach mróz pozawieszał wzorzyste, białe firanki. Izba była zimna. Tu leżał wywrócony stołek, tam stał stół odsunięty ze swego miejsca, z ławy zwisała zapomniana najwidoczniej chustka, a na łóżku nie było pierzyny. Mieszkańcy opuścili gospodarstwo, zbiegli jak setki innych rodzin wiejskich. Na ciemnej podłodze przy piecu rdzawa plama — krew! Tam toczono walkę. Tu walczył pies. Znikł, pozostał tylko ten ślad jego dzielności i wierności. Odeszli wszyscy w noc zimową. Zdawało się jedynie, że żal wygnańców wypełniał chatę. Na „Skałce" było smutno. Ciszę przerwano tylko na krótko. Wczesnym rankiem, niby pies gończy tropiący zwierzynę, wpadł strzelec książęcy. Towarzyszyło mu kilku chłopów. Zepchnął ich do roli siepaczy, którzy mieli związać swych sąsiadów i odprowadzić ich na zamek. Biegał po zabudowaniach, szperał wszędzie — od strychu po piwnicę — klął, wymyślał i szalał. Ale ani on, ani chłopi nic nie znaleźli. Wściekał się na nich, że należą do zmowy, przesłuchiwał ich i wypytywał, przeszukał wraz z nimi całą wieś i zaśnieżone pogorzeliska, nie znalazł jednak nikogo. Drużyna jego dziwiła się, że rodzina Skalaków przepadła. Znowu wrócił na „Skałkę" i raz jeszcze przeszukał wszystko. W oborze leżała Krasula, która doświadczyła na sobie wielkiego gniewu książęcego sługi: uderzył ją z taką siłą, że poderwała się z bólu; nie zdążywszy jednak stanąć na nogach, zwaliła się znowu na gołe klepisko. Tymczasem zaczął padać śnieg i wkrótce znikły pod nim ślady koni i ludzi pozostawione ubiegłej nocy. Śnieg zasypał także odciski bosych stóp i podeszew męskich butów ciągnące się aż ku urwisku nad rzeczką. W imieniu księcia pana strzelec rozkazał wójtowi wsi, aby wytropił buntowników z gospodarstwa „Na Skałce" i w ciągu trzech dni doprowadził ich dla ukarania do zamku nachodzkiego. Zagroził mu, że jeżeli tego nie uczyni, spotka go najwyższa niełaska i surowa kara. Wójt i pozostali chłopi nisko się kłaniali. Ten przytrzymał konia, ów podał strzemię, a wszyscy znowu pokłonili się panu z zamku, który zadarłszy dumnie głowę odjechał w stronę obejścia, gdzie przebywał młody książę. Piccolomini wsiadł następnie do chłopskich sań wysłanych pierzynami, zaprzężonych w czwórkę chudych koni. Wieśniak zaciął batem konie, które ruszyły kłusa. Za saniami pędził strzelec. Do wierzchowca jego przywiązany był gniadosz księcia. Dopiero teraz chłopi nałożyli czapy na obnażone głowy. Odetchnęli. Niejeden spojrzał gniewnie za ginącymi w zadymce postaciami. Potem rozeszli się po chatach. Nikt nie podniósł zaciśniętej pięści. Na „Skałce" zapanowała znowu martwa cisza. Chłopi, pozostali we wsi, mówili wiele o tym, co się zdarzyło u Skalaków; że jednak nikt nic pewnego nie wiedział, snuto tylko przypuszczenia i zgadywano. Nazajutrz po południu przyjechał do wsi Baltazar Użdian. Skierował się wprost do wójta. Tam dowiedział się, jak wielkie wysiłki podejmował strzelec, jak prowadził śledztwo i jak się wściekał. Słysząc to stary dragon raz po raz mruczał niezbyt pochlebne uwagi pod adresem książęcego sługi. Wójt skarżył się i biadał obawiając się panów z zamku. — Eh, kumotrze, czy warto lamentować? Ani wy, ani ten pański pies nie odnajdzie ich. Czy myślicie, że zostali tu gdzieś blisko, żeby wam wleźć w ręce? Nic się nie bójcie, kumie, i powiedzcie tym gryzipiórkom tam, na zamku, że Skalaków nie ma w dobrach nachodzkich. Wójt wytrzeszczał oczy. — No, no, chyba rozumiecie? Czybyście zostali, gdyby chodziło o waszą skórę? Jechałem dzisiaj z Broumova i pod Policami słyszałem, że w D. widziano tułaczą rodzinę. Nie dziwiono się temu. Wypytywałem o nią. Opisano mi ją. Byli to Skalakowie. Głowę bym dał, że to byli oni. Mogą sobie zażądać od zarządu dóbr polickich wydania Skalaków. To cię nie obchodzi. Tutaj jednak nie ma ich co szukać. To im powiedz — Baltazar gładził długie wąsiska. Wójt odsapnął. Dragon pozostał aż do zmierzchu, po czym osiodłał konia i odjechał, choć wójt zapraszał go na nocleg. Ściemniło się. — Ten im to załatwi. Niech teraz sobie tropią — mruczał stary żołnierz jadąc stępa z powrotem ku Kostelcowi. Gniada jego klacz powoli wspinała się na szczyt góry. Zboczył z drogi w prawo i zatrzymał się na pustym dziedzińcu „Skałki". Przed bramą szumiały smętnie stare drzewa. Baltazar podjechał aż pod zabudowania i zawołał głośno: — Mikołaju! Mikołaju! Salvaguardia! Nikt jednak nie odezwał się na to wołanie. Nikt nie wyszedł. Baltazar krzyknął raz jeszcze, ale znowu na próżno. Po chwili zawrócił konia i odjeżdżając pomyślał ze smutkiem: — Biedacy. Dokąd uciekli? Gdzie się błąkają? Klacz jego poczuwszy ucisk łydek jeźdźca ruszyła kłusa. Baltazar skierował się znowu ku Kostelcowi. Rodzina Skalaków zapadłą jak kamień w wodę nie zostawiając po sobie śladu. Któryż zresztą z wieśniaków miałby jej gorliwie szukać? Współczuli jej skarżąc się przy tym na własną nędzę poddanych chłopów. Doszli zgodnie do wniosku, że Skalakowie schronili się prawdopodobnie na dole, w „olszynach", w owej nędznej chałupinie, która należała do gospodarstwa. Nic jednak nie świadczyło o tym, że tak jest istotnie. Wójt nie próbował się tam dostać ani niebezpieczną drogą przez urwisko, ani okrężną przez zasypaną śniegiem dolinę. Rad był, że o kryjówce tej mało kto wiedział. Nie chciało mu się wcale wieść sąsiada na tortury na zamek, a może nawet i przed Sąd Okręgowy do Hradca nad Łabą. Wytłumaczył się tak, jak mu powiedział Baltazar „salvaguardia". Wszystko to wyklarował pokornie i uniżenie panu strzelcowi, który wymyślał, pienił się i groził. W końcu jednak kazał wójtowi odejść. Pożegnał się nie mniej uniżenie i dopiero znalazłszy się poza obrębem murów zamkowych, na drodze do domu, uśmiechnął się ironicznie na myśl o panach. — Niechże ich sobie szukają — mruknął pod wąsem. Przyniósł do wsi nowinę, że młody książę pan rozchorował się. Widział, jak po schodach biegł do pokojów księcia otyły doktor zamkowy w wielkiej peruce i w okularach na czerwonym nosie. W ostatnich dniach stycznia 1763 roku śnieg padał prawie bezustannie, zasypując wszystkie drogi. Chłopi musieli je oczyszczać. Z zamku nachodzkiego nie nadszedł już żaden rozkaz dotyczący zbiegłych Skalaków. Wójt odetchnął. Niby błędny ognik przebiegła w tym czasie po okolicy wieść radosna. Tak często już się pojawiała i tak często znikała jako nieprawdziwa! Znękani wieśniacy nie chcieli jej już dać wiary. Podobno pochodnia wojny gasła... Ale tym razem wiadomość ta nie była błędnym ognikiem, który mignąwszy znika. Władze potwierdziły ją i ogłosiły. 15 lutego 1763 roku zawarto pokój w saskim zameczku myśliwskim, Hubertsburg pod Dreznem. Kraj odetchnął. Ale czad po wygasłym ogniu czuło się wszędzie. Podpisy na traktacie nie usunęły strasznych następstw walk. Ziemie pograniczne, zwłaszcza okolice Nachodu, niemało ucierpiały w czasie wojen pruskich. I teraz jednak, gdy działania wojenne ustały, utrapieniom nie było końca. Większa część wojsk, które dotychczas stały obozem na Śląsku, wracając stamtąd przeciągała przez włości nachodzkie. Przez długi czas kwaterowali wówczas we wsiach huzarzy. Koniec wojny stał się dla poddanych równie uciążliwym jak jej początek. Żołnierz kwaterujący u chłopa był panem, butnym gospodarzem. Poddani musieli zaspokajać wszystkie potrzeby przeciągających wojsk, dostarczać im żywności i podwód. Podobnie jak w czasie wojny, bardzo wielu chłopów porzuciło wtedy gospodarstwa. Panowie, nie chcąc tracić dochodów, musieli zniewalać ludzi do osiedlania się na zaniedbanych, opuszczonych włościach. VIII NOWY GOSPODARZ We wsi Ż. chłopi znowu opatrywali narzędzia. Śniegi zniknęły ze stoków i wierzchołków gór. Wilgotny wiatr zapowiadał wiosnę. Chwytali za pługi z większą niż dotychczas chęcią. Wiedzieli, że w tym roku brutalni żołdacy nie podepczą i nie wykoszą im zasiewów, aby nakarmić nimi konie. Tylko jedna posępna chmura podobnie jak i w innych latach — wisiała im nad głowami. Była to pańszczyzna, która wiosną 1763 roku jeszcze bardziej dawała się we znaki niż kiedykolwiek. W oborach mieli wieśniacy mniej bydła niż dawniej. Konie, krowy i nierogacizna stały się łupem wojsk albo padły od zarazy i głodu. Jak wykonać wszystkie prace na pańskich gruntach, jak obrobić pola? We wsi było kilka opuszczonych i zaniedbanych gospodarstw, których posiadacze musieli kiedyś wykonywać ciężkie prace pańszczyźniane. Panowie, nie chcąc ponosić strat, zmuszali wieśniaków do odrabiania pańszczyzny za sąsiadów, którzy porzucili zagrody. — A cóż będzie ze „Skałką"? Czy i o niej mamy myśleć? — pytał wójta z niezadowoleniem kum Duchacz. — Będzie z nią kłopotu niemało: trzy dni w tygodniu odrobku na pańskim z parą zwierząt. O Skalakach jakoś dotychczas nic nie słychać? — Nic. Przepadli jak kamień w wodą, Bóg wie gdzie. — Takiej posiadłości panowie nie zostawią pewnie bez gospodarza. — Pytanie tylko, czy znajdą kogoś, kto by na nią miał chęć. — Będzie miał niełatwe początki. W gospodarstwie wszędzie jak wymiótł: ani cielęcia, ani kłosa, ani żadnej rzeczy, która jego jest. Przez pewien czas zdawało się, że rzeczywiście zagroda po Skalakach nie będzie miała gospodarza. Nie zjawił się nikt, by objąć ją, podobnie jak w 1628 roku. Ale gdy drzewa zaczęły puszczać pąki, gospodarstwo „Na Skałce" ożyło. Któregoś popołudnia na początku maja wjechał na podwórze zagrody „Na Skałce" wóz ciągnięty przez parę koni. Z kozła, a właściwie deszczułki przybitej poprzecznie do wozu, zeskoczył niemłody już woźnica. Drugi mężczyzna, który siedział w tyle, jął zrzucać z wozu leżące na wierzchu wiązki słomy i siana. Potem wskazał towarzyszowi oborę. Woźnica zaniósł do niej wiązkę słomy, a następnie wprowadził konie. „Skałka" leżała daleko od innych gospodarstw, nie zjawili się więc ani ciekawi sąsiedzi, ani nawet ich dzieci. Mężczyźni na „Skałce" wydobywszy spod słomy kilka pełnych worków wnieśli je do chaty, po czym zrobili to samo z sianem i słomą. Woźnica wszedł do świetlicy i położył na ławie przy piecu zdjęty z wozu wielki tobół. Blaski popołudniowego słońca drgały na ciemnej podłodze i na ścianach. Z zaniedbanego, zarosłego trawą ogródka pod oknami, dochodził wesoły śpiew ptaka rozbrzmiewający dziwnie rzewnie w tej posępnej, cichej izbie. Wszystko pozostało w niej nienaruszone od owej pamiętnej nocy, kiedy rodzina Ska-laków musiała ruszyć w szeroki świat. Tylko kurz i deszcze zabrudziły okna. W kątach i pod powałą szarzały wielkie pajęczyny, na których siedziały spokojnie ciemne pająki. Stół stał dotychczas na tym samym miejscu, na które przesunięto go w godzinie walki, a z ławy zwisała jeszcze zapomniana chustka. Od owej nocy nikt prawdopodobnie nie przekroczył progu tej izby. Przybysz stał przez chwilę w zadumie, po czym westchnąwszy rozwiązał tobół i jął z niego wydobywać i rozkładać różne przedmioty potrzebne w gospodarstwie: młotek, siekierkę, świder i gwoździe. Później przyniósł wiązkę słomy, którą rozesłał i wyrównał na łożu. Raz jeszcze wyszedł na podwórze i wrócił ze zdjętym z wozu mniejszym tobołkiem. Był to biały, wielki płaszcz, z którego sterczała metalowa pochwa szabli. Płaszczem tym nakrył łóżko jak kołdrą, a nad nim zawiesił na gwoździach ciężki pałasz kawaleryjski. Obok niego umieścił pistolet z żółtymi okuciami, który także wydobył z płaszcza. Ozdoby te niezwykle wyglądały na zmurszałej ścianie wiejskiej chaty. Widok ich nie zdziwiłby jednak tego, kto by spojrzał na wielką, marsową postać właściciela tej broni. Choć odziany częściowo jak rolnik, był to niewątpliwie żołnierz. Świadczyły o tym jego wygląd, krok i mowa. Nowym gospodarzem na „Skałce" był Baltazar Użdian. Pracował pilnie przez całe popołudnie tak przesuwając i ustawiając wszystko w izbie, aby można w niej było zamieszkać. Towarzysz jego pomagał mu dzielnie wykonując krótkie rozkazy, wydawane na sposób żołnierski. Baltazar wyszedł ze świetlicy, aby rzucić okiem na konie. Stary kawalerzysta nie mógł zaznać spokoju, póki nie zatroszczył się o swoją Mioduszkę. Dawny wierzchowiec, pozbawiony siodła, musiał przyzwyczajać się do niewolniczego chomąta wiejskich koni. Mioduszka miotała się, gdy po raz pierwszy nałożono na nią chomąto zaprzęgając ją do wozu. Baltazar współczuł serdecznie klaczy, wolał jednak tak „poniżyć" wierną towarzyszkę ciężkiego życia żołnierskiego, niż rozstać się z nią. — Widzisz, Mioduszko, zostaniemy już tutaj — mówił do konia, głaszcząc go. — Choć nie będzie nam już tak dobrze jak dawniej, będziesz dostawać teraz więcej owsa — dorzucił nasypując jej paszy do żłobu. Kiedy wyszedł na podwórze, ściemniało się już. Zapadał tchnący spokojem, wilgotny wieczór wiosenny. W sieni powitał nowego gospodarza czerwony blask domowego ogniska. Parobek Baltazara rozpalił je pod płytą stojącą przy okapie komina w sieni w pobliżu wylotu pieca. Gotował skromną wieczerzę. Gdy Baltazar podszedł bliżej, jego towarzysz podał mu cymbały znalezione w kącie świetlicy. Był to instrument, na którym stary Skalak miał grać wesołe pieśni na żądanie butnego strzelca. Może Skalakowie w pośpiechu zapomnieli o nim, a może nie mogli go zabrać. Baltazar znał ten instrument i słyszał już kiedyś jego dźwięki, gdy stary Skalak i jego syn grali na nim. Przypomniała mu się znowu nieszczęśliwa rodzina, o której myślał wchodząc po raz pierwszy do izby. Teraz chyba ani ojciec, ani syn nie zagraliby dla rozrywki na cymbałach. Nie przyniosłyby im pociechy w nieszczęściu. On, którego przyjmowali tak gościnnie, stał się gospodarzem porzuconej przez nich z musu posiadłości. Po wieczerzy Baltazar wyszedł raz jeszcze z chaty wraz z towarzyszem i pod starymi lipami zapalił krótką, drewnianą fajeczkę. Przygotował „ordre de bataille" na dzień następny. Jako roztropny gospodarz, wyznaczał pracę sobie i parobkowi. Było mu dobrze pod szumiącymi koronami starych lip. Dźwięki trąbki nie wzywały go do udania się na spoczynek, nie było też obawy, że surowy rozkaz wyrwie go z twardego snu. Rozgadał się o tym wiedząc, że parobek jego, Waniek, jako znający się na rzeczy były żołnierz, będzie słuchał go pilnie. Służył on przez osiemnaście z górą lat w pułku piechoty noszącym nazwę „Wolfenbüttel" i wiedział nawet, przez ile miesięcy i tygodni w ciąga tych lat osiemnastu nosił karabin. Baltazar cenił go, jako starego żołnierza, mimo to jednak nie mógł oprzeć się pysze: sam był kawalerzystą z krwi i kości, toteż uważał się za coś lepszego od piechura i spoglądał na niego trochę z góry. Był już późny wieczór, gdy weterani wrócili do chaty. Baltazar raz jeszcze zajrzał do obory do Mioduszki, po czym znużony wyciągnął się na biednym, zasłanym słomą łóżku. Waniek zrobił sobie posłanie na podłodze przy kominie. Wkrótce potem w ciemnej izbie rozległo się chrapanie obu weteranów. Gdy Baltazar przyszedł na świat w zgiełku obozu wojskowego, matka jego na pewno nie przypuszczała, że powiła przyszłego, spokojnego wieśniaka. Była przekonana, że dała życie zuchowi, który kiedyś polegnie od kuli nieprzyjacielskiej. Po zakończeniu wojny siedmioletniej znaczną część żołnierzy armii austriackiej zwolniono z szeregów. Jednym z najstarszych w pułku dragonów był Baltazar Użdian. Służył już od 1735 roku i zestarzał się w wojsku. Był pewien, że nie rozstanie się nigdy z szablą i koniem, że umrze mężną śmiercią żołnierza. Teraz dano mu arkusz papieru z opisem całej przebytej przez niego drogi żołnierskiego życia. Chwalono go jako dobrego, dzielnego wojaka, a w zakończeniu polecano go wysokiej zwierzchności. Polecenie to wpisano na wyraźny rozkaz starego pułkownika, który lubił Baltazara. Prócz niego podpisali dokument rotmistrz i młodziutki hrabia, porucznik szwadronu Baltazara, z którym wiarus podzielił się kiedyś w obozie wojskowym ostatnim kęsem czarnego chleba. Stary dragon patrzył tępo na arkusz papieru odrywający go od wiernej Mioduszki. Długo stał w stajni żegnając się z ulubionym wierzchowcem, który w krwawej bitwie pod Lysą ocalił mu życie. Zapłakał wtedy po raz pierwszy od czasów dzieciństwa. Smutny i przygnębiony przybył do zamku nachodzkiego, gdzie służył u księcia jeden z jego towarzyszy obozowych. Baltazar nie miał na świecie żadnego krewnego. Ów sługa książęcy był mu najbliższy, do niego tedy udał się po radę. Druh jego poszedł z prośbą do rządcy, aby udzielił Baltazarowi jakiejś pomocy. W chwilę później wezwano starego wiarusa do kancelarii. Rządca oznajmił mu, że książę pan daje mu gospodarstwo we wsi Z., zwane „Na Skałce". Stary żołnierz zdumiał się ogromnie, dlaczego to przypomniano sobie właśnie o tym gospodarstwie. Z początku wahał się, czy ma przyjąć ten dar, ale potem, gdy przyszło mu na myśl, że dzięki temu będzie mógł przecież zatrzymać Mioduszkę, i gdy mu obiecano, iż z początku otrzyma pomoc i będzie na pewien czas zwolniony od pańszczyzny, wyraził zgodę. Baltazar pośpieszył zaraz do Kostelca, w którym stał jeszcze jego pułk. Prosił i błagał o swego konia, ofiarowując za niego całe swe skromne oszczędności. Znano go i lubiano w pułku, toteż zdołał dopiąć swego. Mioduszka zarżała radośnie na widok swego byłego pana. Z polecenia władz zamkowych wydano mu w nachodzkim dworze najpotrzebniejsze rzeczy i przydzielono mu Wańka. W taki sposób Baltazar Użdian stał się gospodarzem na „Skałce". Na dole, we wsi, zapanowało wielkie zdziwienie, gdy nazajutrz z zagrody na górze wzbił się w czyste powietrze prosty słup dymu. — To prawdopodobnie włóczędzy — mówili sąsiedzi. — Widocznie nocowali tam. Wójt wraz z dwoma sąsiadami udał się na „Skałkę". Zdziwieni zatrzymali się u wrót pod lipami. Ujrzeli na podwórzu wóz z zaprzężonym doń koniem. Drugiego konia jakiś nieznajomy człowiek wyprowadzał właśnie z obory. Z sieni wyszedł pochylony mężczyzna. Stanął na progu. Rozglądał się. Dziwny ten człowiek miał na zaczesanych do tyłu włosach baranią czapę, był odziany w zniszczoną kurtkę wojskową i w szerokie chłopskie spodnie wpuszczone w wysokie kawaleryjskie buty. — Rany Boskie! — „Salakvarda" — ach! Wieśniacy otworzyli usta ze zdumienia. Baltazar szedł im na spotkanie. — Witam was, sąsiedzi — rzekł ściskając im ręce. — Przyszliście do mnie, zanim zdołałem przyjść do was, proszę was tedy, byście mnie przyjęli za sąsiada. — Tak? Więc zostaniesz na „Skałce"? Patrzcie, patrzcie... Ale w jaki sposób to się stało?... Baltazar opowiedział im pokrótce o wszystkim. Dziwili się, kręcili głowami i kiwali nimi niemało. W końcu wójt rzekł z westchnieniem: — Szczęść Boże, ale wątpię, czy będzie ci tu lepiej niż w wojsku. Jeszcze nie wiesz, co to znaczy być wieśniakiem. Gdybyż to jeszcze była ziemia wolna od pańszczyzny, to co innego. Ale tak... — Wola boska. Sąsiedzi odeszli, a Baltazar z Wańkiem pojechali do nachodzkiego dworu po resztę rzeczy, które im dano na zagospodarowanie. IX ŻYCIORYS BALTAZARA UŻDIANA Sąsiedzi siedząc w karczmie długo rozmawiali o nowym gospodarzu w zagrodzie Skalaków. Sądzili, że Baltazar umie tylko wywijać szablą i że znojna praca na roli wkrótce mu się sprzykrzy. Ale omylili się. Waniek służył we dworze, toteż teraz stał się nauczycielem swego pana, który przyzwyczajony w wojsku do trudów i wysiłków, nie zrażał się niczym. Zwolnienie od obowiązku pracy na pańskich gruntach było dla niego wielką wygodą i ulgą. Jakże często słyszał naczekania sąsiadów! Gdy tylko następowała pogoda a nadchodził czas orki i wiosennego siewu, przybywał do nieszczęśliwych pańszczyźnianych chłopów goniec z zamku i wzywał ich do pracy na pańskim nie zważając, czy własną ziemię zdołali już obrobić. Baltazar z Wańkiem nie mogli oczywiście zaorać i obsiać całego pola po Skalakach. Nie starczało im na to ziarna ani potrzebnego sprzętu. Stary dragon pocieszał się jednak myślą, że później nadrobi to, czego w pierwszym roku osiągnąć nie zdołał. Łatwo przywykł do nowego trybu życia i był zeń zadowolony. Gospodyni nie była mu potrzebna. I on, i Waniek, jako starzy kawalerowie, byli przyzwyczajeni do prostej strawy, którą gotowali sobie sami. Waniek zajmował się gospodarstwem domowym i doił dwie krowy, podczas gdy gospodarz troszczył się o pole. Pomagał im wyrostek, syn biednego wyrobnika ze wsi, przyjęty do służby jako pastuszek. Baltazar Użdian uważał okolice Nachodu za swoje strony rodzinne, chociaż przyszedł na świat w obozie pod Temeszwarem. Chłopi ze wsi Ż. znali jego życie i losy. Matka jego pochodziła ze wsi Olesznicy pod Czervenym Kostelcem. Była służącą we dworze. W niezwyczajny sposób stała się mężatką. Baltazar chętnie ją wspominał. Mawiał, że jest do niej podobny. Była wysokiego wzrostu, miała czarne włosy i ciemne, ogniste oczy. Ojciec Baltazara porwał ją ze dworu w Olesznicy. Stało się to tak. W poranek niedzielny, gdy właściciel majątku i jego żona udali się do kościoła, Katarzyna została w domu sama. Właśnie wyszła na próg, aby nakarmić drób, gdy nagle mignął przed bramą mundur kawalerzysty i zalśniła szabla. Zanim dziewczyna, która bała się wyuzdanych żołnierzy, zdążyła rzucić się do ucieczki, nieznany jeździec wpadł na dziedziniec. Zawołał na nią, żeby dała mu wody do picia. Z lękiem przyniosła huzarowi garnuszek wody, lecz on rzuciwszy go na ziemię pochwycił dziewczynę. Nim zdołała się obejrzeć, była już na koniu. Jeździec trzymając ją mocno przed sobą, uspokajał ją i śmiał się z jej lamentu. Daremnie krzyczała, daremnie się broniła. Gospodarz zdziwił się bardzo nie zastawszy w domu Katarzyny. Ludzie widzieli ją z huzarem na koniu. Litowali się trochę nad nią, ale że była sierotą, nikt nie zatroszczył się o jej los. Huzar, który przejeżdżając koło Olesznicy wstąpił przypadkiem do dworku,zawiózł swoją zdobycz do obozu. Podówczas nie było to czymś niezwykłym. Za pułkami ciągnęło zawsze i wszędzie sporo kobiet, przeważnie latawic i nierządnic. Wśród takiej czeladki znalazła się niedoświadczona Katarzyna. Opowiadała później synowi, ile się wtedy napłakała. Wyrażała przy tym zdziwienie, że się nie zamartwiła na śmierć. Próby ucieczki nie zdały się na nic. Wojsko pomaszerowało w dalekie, obce strony. Mąż jej był Słowakiem. Pokochał Katarzynę i z początku obchodził się z nią tak czule, jak tylko pozwalała mu na to szorstkość huzara. Później jednak zaczął grać w karty i pić. Wtedy dopiero los doświadczył najsrożej jego żonę. Pułk huzarów znalazł się na Węgrzech w armii księcia Eugeniusza, który wyruszył na Turków. Gdy w roku 1716 wojsko oblegało Temeszwar, Katarzyna powiła w obozie Baltazara. W rok potem książę Eugeniusz, pragnąc zakończyć uciążliwe, dwumiesięczne oblężenie Belgradu, natarł w nocy na wały tureckie. Zawrzała straszna bitwa. Wojska pławiły się we krwi przez całą noc aż do świtu i przez ranek dnia następnego. Choć Katarzyna oswoiła się już z okropnościami wojny, tej nocy w wielkim strachu stała przed namiotem patrząc w stronę, gdzie w jakimś piekielnym tańcu przewalały się tłumy żołnierzy. Wiedziała, że ta bitwa będzie miała rozstrzygające znaczenie. Wojsko tureckie nadciągnęło z odsieczą oblężonej załodze. Głód i zaraźliwe choroby trapiły obóz cesarski. Drżąc tuliła swego synka do wzburzonej piersi. Działa i rusznice grzmiały w ciemnościach tak, aż ziemia się trzęsła. Ognie wystrzałów migotały jak błyskawice. Katarzyna czuwała przez całą noc, modląc się w trwodze do Boga, by ocalił jej męża i dał zwycięstwo armii cesarskiej. Do obozu zaczęto znosić rannych. Zgiełk bitwy na przemian to ustawał, to wzmagał się. Noc zbladła. Na wschodzie pojawiła się biała smuga. Rannych było coraz więcej. Adiutanci na spoconych rumakach uwijali się między obozem a linią walk. Zagrały trąbki, zawarczały bębny. Ostatnie rezerwy z obozu ruszyły w bój. Wystraszone kobiety opatrywały rannych. Wyglądało na to, że Turcy biorą górę nad armią cesarską. Słońce wstało. Rześkim powietrzem poranka wstrząsnął ogromny wrzask tysięcy gardzieli, krzyk radości: „Zwycięstwo!" niósł się po wszystkich oddziałach wojska cesarskiego. Radosnym echem odbił się w obozie. Burza cichła. Zamierał huk dział i trzask rusznic. Książę Eugeniusz zwyciężył. Twierdza belgradzka poddała się. Mury, fosy i pola dokoła fortecy nasiąkły ludzką krwią. Nowy dzień ujrzał tysiące bladych, zmasakrowanych trupów. Wśród nich leżał z rozciętą głową wachmistrz huzarów Użdian. Nie było mu sądzone wrócić do żony. Baltazar nie miał poznać swego ojca. W dalekim, obcym kraju, wśród wojennej wrzawy Katarzyna została wraz z synem sama, opuszczona. Ileż łez wylała, ileż wydała westchnień! Choć mąż poniewierał nią niekiedy, wraz z nim zginął ojciec nieszczęsnego niemowlęcia i jedyny żywiciel. Pomyślała o ojczyźnie. Przytłumiona tęsknota za nią rozgorzała jak płomień. Choć ją zatrzymywano, choć wielu obiecywało jej złote góry, ruszyła odważnie przez nieznane ziemie do swego kraju. Po trudach długiej podróży znalazła się wreszcie znowu we wsi rodzinnej. Ludzie nie mogli z początku poznać wysokiej kobiety o wychudłej, opalonej twarzy, zwłaszcza, że przyszła do Olesznicy z małym chłopczykiem na ręku. Powróciła tam znowu na służbę. Ledwie Baltazar podrósł, musiał pomagać matce. Zmarła, gdy miał szesnaście lat. W rok potem znikł ze wsi. Ludzie mówili, że wstąpił do wojska. — W jego żyłach płynie huzarska krew! — dodawali. O młodości swej Baltazar nie opowiadał nigdy. Uważał, że drobne i niegodne uwagi wydarzenia z tego okresu nie mogłyby zaciekawić jego słuchaczy, towarzyszy broni i chłopów we wsi Ż. Opisywał tylko ważniejsze przygody, które przeżył lub o których opowiadała mu matka. Natomiast nad swym życiem wojskowym rozwodził się z ochotą, szeroko, niekiedy wpadając nawet w rozwlekłość. Pod tym względem miał zdumiewająco dobrą pamięć. Przedstawiał dokładnie i z najdrobniejszymi szczegółami liczne kraje świata, które odwiedził i poznał. Wiedział doskonale, gdzie i co jadł i pił, gdzie zgubił fajkę i zaopatrzył się w nową lub gdzie i kiedy podkuł konia. Mając lat siedemnaście Baltazar rozpoczął służbę wojskową w pułku piechoty księcia Piccolominiego. Wtedy przekonał się, że życie żołnierskie różne jest od tego, o którym słyszał i marzył. Podówczas służba w wojsku trwała od osiemnastu do dwudziestu lat. Młodzika, który przebywał w szeregach cztery czy pięć lat, starzy, posiwiali weterani, dźwigający na barkach drugie dwudziestolecie służby, uważali za rekruta. Baltazar narzekał na lata spędzone w pułku księcia Piccolominiego. Przekształcił się wreszcie z rekruta w prawdziwego żołnierza, który nie pozwala, by towarzysze dmuchali mu w kaszę. Oficerowie szlacheckiego pochodzenia byli niedoświadczonymi młodzikami, liczyli często zaledwie po szesnaście lat. Baltazar i Waniek skarżyli się. na nich twierdząc, że prostego szeregowca uważają oni za bydlę, a nie za człowieka. Mówiąc o nich stary żołnierz zatrzymywał się zawsze przy każdym z osobna. O każdym wiedział bowiem bardzo wiele. — Oh, pieskie było życie u tych „Piccolonów" — mawiał skracając w ten sposób nazwisko książęce. — Bo zważcie jeno sami: w czterdziestym trzecim zdezerterowało 150 żołnierzy, a jednego odprawiono za pomocą prochu i ołowiu; w czterdziestym czwartym zbiegło 262 ludzi, a rozstrzelano sześciu, w roku czterdziestym piątym zaś podziurawiono kulami pięciu, a uciekło 260, przy czym wśród nich znalazłem się także i ja. W ten sposób pozbył się znienawidzonych „piechociarskich kamaszy". Wałęsał się czas jakiś, używając złotej wolności, a potem wstąpił do dragonów. Służba w pułku dragońskim podobała mu się. Zamiast kamaszy dostał wysokie buty kawaleryjskie. Dostał także obcisłe spodnie i krótką, białą kurtę z niebieskimi wyłogami i z wywiniętymi, haftowanymi niebiesko naramiennikami. Z jakąż dumą siedział na swym wronym koniku w trójkątnym, czarnym kapeluszu, nasuniętym zawadiacko na ucho! Wojny pruskie nie pozwoliły jego pułkowi na zagrzanie miejsca. Losy wojny miotały nim tak, że walczył to tu, to tam, zwłaszcza na Śląsku i na północno-wschodniej granicy Czech. W czasie wojny najwięcej ucierpiały tereny włości nachodzkich. Albo wysysały z nich wszystkie soki wojska cesarskie, albo w częstych najazdach ograbiali je i niszczyli Prusacy. Wioska Ż. była wystawiona na największe utrapienia. Mieszkańcy jej w ostatecznej rozpaczy zwrócili się do rezydującego na zamku rządcy dóbr nachodzkich z prośbą o ochronę wojskową, czyli „salvaguardię", która mogłaby ich bronić przed rabunkami i gwałtami. Rządca, tknięty litością, wyjednał dla gminy Ż. taką ochronę, czyli gwardię, wydzieloną ze straży przedniej wojsk wracających ze Śląska. Składała się ona z kilku konnych. Wśród nich był i Baltazar Użdian, który stanął kwaterą na „Skałce". Ujmował się on dzielnie za wieśniakami powierzonymi jego opiece i oddał im mnóstwo usług, wtedy, gdy wojska cesarskie pobite na głowę 4 czerwca 1745 roku pod Ostrzyhomiem i Hohenfriedbergiem uciekały na złamanie karku przez góry do Czech, wlokąc ze sobą mnóstwo markietanek i latawic. Baltazar jako „salvaguardia" pełnił swój obowiązek sumiennie. Jak tylko mógł bronił mieszkańców wioski Ż., swych rodaków, przed wszelkimi gwałtami wojsk cesarskich. Chłopi byli mu wdzięczni za to. Zwłaszcza rodzina Skalaków przywiązała się do dzielnego żołnierza. „Salak-vardę" albo w skrócie „kvardę" znały wszystkie dzieci, które nie bały się wcale wąsatego, wysokiego mężczyzny. A gdy wreszcie otrzymał rozkaz powrotu do pułku, wszyscy smucili się i serdecznie ściskali mu ręce. W oczach wielu zabłysły łzy. Szedł na wojnę. Baltazar rozstał się na długo ze stronami, z których pochodziła jego matka. W tym czasie był wiele razy w ogniu, wiele razy o krok od śmierci. W bitwie pod Kolinem w 1757 roku zastrzelono mu wiernego wronego, a nieprzyjacielska kula ugodziła go w ramię. Wojska cesarskie ścigały ustępujących na Śląsk Prusaków. Po Kolinie Lysa! W grudniu pod wsią Leuthen w pobliżu Lysy Fryderyk II pobiwszy wojska cesarskie wziął do niewoli 20.000 żołnierzy i zdobył 134 działa. Około 6.000 ludzi poległo. Nad bitwą tą Baltazar Użdian rozwodził się szerzej niż nad innymi. Wymyślał i klął na generałów, dopóki nie doszedł w opowiadaniu do chwili, w której, otoczony przez nieprzyjaciół, miał się dostać do niewoli. W tym miejscu oczy zaczynały mu błyszczeć, a mowa jego stawała się płynniejsza i bardziej ożywiona. Wspomniał, jak jego nowy koń zdobyty w bitwie pod Kolinem. ułatwił mu przedarcie się przez pierścień wrogów i ocalił go swą rączością. Była to właśnie jego Mioduszka. Ze szwadronu, w którym służył Baltazar, pozostało przy życiu tylko trzydziestu ludzi. Niedobitki wojsk cesarskich wycofały się pośpiesznie do Czech. Szczęśliwy zbieg okoliczności zaprowadził Baltazara do wioski Ż. Teraz nie mógł już osłaniać swych gospodarzy przed wybrykami brutalnego żołdactwa. Za usługi, które ongi jako ,,salvaguardia" wyświadczył Skalakowi, odwdzięczono mu się obecnie. W bitwie pod Leuthen został ranny. Poza tym dwie dawne rany, zaleczone byle jak, otworzyły się znowu. Na „Skałce" otoczono go troskliwą opieką. Podówczas wsie leżące na pograniczu ziem czeskich zamieniły się na szpitale. Przebywało w nich mnóstwo rannych żołnierzy. Zapanowała straszna nędza. Lud wiejski, i tak obarczony nadmiernie wszelkiego rodzaju ciężarami, musiał pielęgnować chorych żołnierzy nie mając na to ani środków, ani miejsca. Żołnierze, opatrywani niedbale, pozbawieni lekarstw i dobrej strawy, masowo umierali. Szczególnie kiedy minęła ostra zima, stajały śniegi i nastały pierwsze dni wiosny, zarówno ranni jak i pielęgniarze marli jak muchy. Od wsi do wsi ciągnęła zaraza, tam zaś, gdzie się pojawiła, śmierć zaczynała kośbę. Cień jej padł także na „Skałką"; pozbawił ją roztropnej gospodyni; młoda małżonka Mikołaja umarła. Wracający już do zdrowia Użdian bardzo przejął się tym wypadkiem. — Pocóż ja, stary chłop, zostałem na świecie? — pytał. — Mnie Bóg każe jeszcze żyć na nim, a taką zacną kobietę zabiera do siebie? Wreszcie wstał z łoża i mógł zaglądać znowu do swojej Mioduszki. Wkrótce potem osiodłał ją i podziękowawszy stokrotnie swym dobroczyńcom wrócił wraz z innymi żołnierzami do armii. — Wątpię, czy się z nim jeszcze zobaczymy! — mawiał stary Skalak, ilekroć rozmowa zeszła na Baltazara Użdiana. A we wsi, zwłaszcza zaś na „Skałce", wspominano starego gwardzistę bardzo często. Nie trzeba opisywać dalszych jego losów. Były to losy żołnierza w czasie wojny. Męczące marsze, często dokuczliwe pragnienie i głód, niewygody obozów wojskowych i kwater w chłopskich chatach, niezwykle surowa dyscyplina, wrzawy bitew, kalectwo i śmierć na polu walki są przecież udziałem każdego żołnierza. Wszystkiego tego z wyjątkiem śmierci zaznał do syta gwardzista Baltazar. Pod koniec wojny siedmioletniej znalazł się znowu w Czechach, w swoich stronach rodzinnych. O tym, jak się spotkał ze Skalakami, była już mowa. Taki oto jest życiorys starego dragona Baltazara Użdiana, znanego pod przezwiskiem „salakvardy". Teraz był gospodarzem. Nie jeździł już nocami po nieznanych okolicach na ulubionej Mioduszce. Obchodził teraz swe pola krocząc po miedzach zarosłych trawą i pachnących macierzanką. Siew wzeszedł. Kłosy dojrzały. Upalne słońce pozłociło je. Baltazar z Wańkiem zwieźli do stodoły pierwsze zbiory. Lato minęło. X »SKAŁKA« ODŻYWA Pod lipami na „Skałce" siedzieli na omszałej ławie dwaj weterani, obecnie już rolnicy, Baltazar i Waniek. Stary gospodarz zauważył, że jego parobkowi zgasła właśnie drewniana fajeczka i podał mu nabity tytoniem woreczek z świńskiego pęcherza. Sam puszczając w czyste powietrze obłoczki dymu, zapatrzył się na drogę łagodnie schodzącą w dół, w stronę wsi. Pusto było na niej. W popołudnie niedzielne cisza rozpostarła się nad całą podgórską okolicą. Waniek nabił fajkę, rozżarzył kawałek hubki w fajce gospodarza, po czym przyłożywszy płomień do swojej jął również puszczać gęste kłęby dymu. Rozmowa, przerwana na chwilę, nawiązała się na nowo. Nieprzerwanym jej przedmiotem były, jak zwykle, wojna i spór o piechotę i jazdę. — Cóż to za przyjemność brodzić w czasie marszu po błocie i wdychać kurz, że aż człowiek język na brodę wywiesza... Na koniu, to co innego! Siedzę sobie na siodle jak pan. Nie mam na sobie żadnych ciężarów prócz szabli i karabina. Resztą niesie mi konik — chwalił się gwardzista. — Tak, tak, konik! Ale gdy zmęczeni dotrzecie do celu, musicie konika nakarmić, napoić i oczyścić, podczas gdy piechur może położyć się od razu. — Musi się położyć, bo wali się z nóg, hahaha! A ile głodu często się nacierpi! Cóż może ze sobą zabrać? Tyle, ile zdoła udźwignąć. Jeżeli weźmie więcej, musi wyrzucić po drodze. Wiem coś o tym, bo ciągle przybiegali do nas „kamasznicy" — piechociarze i skamłali: — Rodaku kawalerzysto, dajcie kawałek chleba! — Co więcej, widziałem, że po marszach mieli nogi spuchnięte jak banie, a krew płynęła z nich ciurkiem. Końskie nogi są cenniejsze od złota! Baltazar machnął ręką. Wpadł już w ferwor. Pociągnął kilka razy mocno z fajeczki, okazało się jednak, że zgasła, kiedy ją w czasie rozmowy przełożył do lewej ręki. Splunął i przejechał sobie ręką pod nosem, jakby chciał pogładzić wąsy. Zapomniał, że ich już nie ma. Zgolił je przekształcając się w wieśniaka. Waniek, przyznając gospodarzowi w duchu zupełną rację, chciał przekornie rzucić jeszcze jakieś zastrzeżenie, gdy Użdian powtórzył po raz wtóry: — Końskie nogi są cenniejsze od złota! — Ale w chwili, gdy otwierał już usta, by odeprzeć ten atak, zauważył, iż spod cienia rozłożystych drzew wysunęła się mała dziewczynka. — Patrzcie, gospodarzu, macie gościa! Dziewczynka wyglądająca najwyżej na lat dziesięć zatrzymała się przy pniu starej lipy, jak gdyby bojąc się posunąć dalej. Wzrok małej spoczął lękliwie na mężczyznach siedzących na ławie. Choć była już jesień, miała na sobie bardzo lekkie odzienie. Biedniutka sukienka okrywała jej wątłe ciało. Główkę miała odkrytą. Zdobiły ją bardzo miękkie, jasne włosy. Bose nóżki były pokryte kurzem, co świadczyło, że dziewczynka przebyła dzisiaj wielki kawał drogi. Stary gwardzista rzucił bystre spojrzenie w stronę lipy, przy której stała dziewczynka, i zawołał: — Zbliżże się, mały skrzacie! Głos jego brzmiał nie bardzo zachęcająco. Widocznie władczy ten ton przestraszył małą, gdyż zbliżała się do obu mężczyzn z wahaniem i powoli. — Tylko się nie bój. Pójdź, pójdź, dziewczynko — zachęcał ją Waniek. Usłyszawszy te słowa dziewczynka podeszła szybciej. — Skąd jesteś? — wypytywał Baltazar. — Z Olesznicy. — Hm, z Olesznicy! — mruknął stary żołnierz. W pamięci jego odżyły od razu wspomnienia przeszłości. Łagodniejszym głosem zapytał: — Czyja jesteś? — Bartoniów. — A co tu robisz? — Chodzę po prośbie. Prosta odpowiedź niewinnego dziecka wzruszyła Baltazara. W tych trzech słowach najlepiej przedstawiła ciężkie położenie, w którym znalazła się nie z własnej na pewno winy. Stary żołnierz przypomniał sobie, że i on będąc chłopcem stawał przed cudzymi drzwiami, aby wyżebrać kawałek chleba, którego biedna matka nie mogła mu dostarczyć w dostatecznej ilości. — Od Bartoniów — mruczał pochyliwszy głowę jak gdyby w chęci przypomnienia sobie tego nazwiska. A potem pytał dalej: — Nie masz na świecie nikogo? Żebrzesz sama? Pytanie to sprawiło dziewczynce przykrość. Bródka zaczęła jej drgać. Rozpłakała się. — Mama umarła mi przed tygodniem, a tatę wzięli do wojska — odrzekła ocierając łzy chudą rączyną. — Cóż to za psy ci werbownicy! — zaklął Baltazar zwracając się do Wańka, który choć milczał ograniczając się do potakiwania głową, pierwszy zaczął myśleć o tym, w jaki by sposób pomóc małej. Zauważył, że wargi jej mają odcień ciemnosiny. — Widocznie biedactwo zaspokajało w lesie głód czarnymi jagodami — pomyślał. — Chce ci się jeść, prawda? — zapytał. Dziewczynka zwróciwszy ku niemu wielkie, zalane łzami oczy, skinęła głową. Waniek odszedł. — Pójdź, usiądź sobie tu, obok mnie — rzekł Baltazar. — Nie chciałabyś zostać u nas? Dziewczyna spojrzała mu prosto w oczy. — Muszę iść z babcią! — odpowiedziała. — Gdzie masz babcię? — zmarszczył czoło Baltazar. — Tam siedzi, pod lipą — wyciągnęła rękę dziewczynka zeskakując z ławki. Waniek przyniósł właśnie kawał czarnego chleba. — Zaprowadź mnie do babci — polecił Baltazar. Poszli. Waniek szedł za nimi. Pod przydrożną lipą siedziała, a raczej leżała kobieta. Obok na ziemi spoczywało ubogie zawiniątko i kij leszczynowy. Dziewczynka wyprzedziła obu mężczyzn, uklękła przy kobiecie, wskazała jej idących. Staruszka uniósłszy się z trudem, oparła się plecami o pień drzewa. Baltazar, który kończył właśnie prowadzoną w niezwykle poważnym tonie rozmowę z Wańkiem, zatrzymał się przy dziewczynce i jej babce. Ujrzał bladą twarz, na której zarówno czas, jak troski i bieda wyryły mnóstwo zmarszczek. Staruszka miała oczy wpadnięte i zgaszone. Nędzne jej odzienie, po wielekroć naprawiane, było pokryte łatami. Nędzarka... Żebraczka... Babka i wnuczka jadły łapczywie podany im chleb. Dopiero gdy nasyciły głód, Baltazar zaczął wypytywać staruszkę. Szybko się porozumieli. Pochodziła z Olesznicy, ze wsi, którą stary „salvaguardia" uważał za rodzinną. Przypomniał sobie tę kobietę, żebrzącą dziś, a którą przed laty znał jako młodą dziewczynę. Miała teraz około sześćdziesięciu łat. I ona przypomniała sobie syna huzara. Pamiętała, że w bardzo młodym wieku wstąpił do wojska. Teraz nie byłaby go wcale poznała. Dziwiła się wszystkiemu, co jej opowiedział o swym życiu i życzyła, by Bóg dał mu szczęście. Tu jednak przypomniała sobie własny los i lamentując przedstawiła pokrótce stojącym przy niej mężczyznom swoją niedolę. Miała po mężu chatynkę, w której wraz z jedyną córką wiodła nędzne życie. Z córką ożenił się uczciwy, młody chłop, którego jednak rozłączono z nią po czterech latach pożycia. Pruscy werbownicy uprowadzili go gwałtem. Nigdy już nie wrócił do żony. Zbliżał się wieczór. — Dokąd idziecie? — zapytał Baltazar kobietę. — Gdzie oczy poniosą — westchnęła. — Nigdzie nie mamy oparcia. Z naszej chatki wypędził nas głód. Spojrzawszy na las, ku któremu chyliło się słońce, poprosiła Baltazara, żeby nie odmawiał im jednorazowego noclegu, ponieważ czuje się za słaba, żeby tego dnia wędrować jeszcze dalej. — I tak byłbym was nie puścił — odpowiedział weteran. I ruszył z Wańkiem w stronę domu. Za nimi kusztykała staruszka. Wnuczka szła obok niej trzymając się jej spódnicy. W izbie zjadły z mężczyznami wieczerzę, a gdy się ściemniło, Waniek zrobił im na podłodze posłanie. Baltazar jeszcze długo siedział pod bramą, paląc swą drewnianą fajeczkę. Księżyc stał już wysoko nad czarną ścianą lasu, gdy Użdian postanowił udać się na spoczynek. Wszedłszy do świetlicy zauważył, że wszyscy już śpią. Wzrok jego zatrzymał się na małej Liduszce śpiącej twardo w ubraniu na słomie. — Posłużyła ci, chudziaczku, ciepła strawa! — pomyślał w duchu weteran. — Taka mała, a tak już ją los doświadcza! Buzia jej się zaróżowiła... Biedna stara będzie z niej miała pociechę!... Przy wieczerzy napomknął był ze śmiechem, że ona jest już babką, a on jeszcze starym kawalerem. Teraz myśl ta wróciła bezwiednie, lecz weteran nie uśmiechnął się. Jest starym, mrukliwym żołnierzem, który nie ma na świecie nikogo. Stał przez chwilę nad śpiącą Liduszką, po czym machnął ręką. Przeżegnawszy się legł na łożu i wkrótce zasnął mocno. Gdy obudził się rano, ujrzał Bartoniową siedzącą na słomie. Liduszką jeszcze spała. Waniek był już na nogach i wkrótce potem przyniósł garnek mleka, które zamierzał ugotować. Wziął do ręki krzesiwo, żeby rozpalić ogień, gdy Bartoniową uprzedziła go. Wieczerza i spokojny sen pokrzepiły ją, poza tym pragnęła odwdzięczyć się gospodarzowi jakąś usługą. Nie pozwoliła więc Wańkowi rozpalić ognia. Sama ugotowała mleko oraz sprzątnęła świetlicę i sień. Baltazar wróciwszy z podwórza był mile zaskoczony. Liduszką kręciła się już koło kuchni pomagając babci. Gospodarz zaprosił obie na śniadanie. Gdy potem Bartoniową wzięła tobołek i dziękując zbierała się do odejścia, zatrzymał ją na progu: — Cóż, stara, nie mielibyście chęci zostać u nas? Staruszka wytrzeszczyła oczy. Z początku wzięła to za żart. Później poczęła tłumaczyć, że jest stara, że byłaby tu tylko ciężarem nie mogąc należycie wypełnić wszystkich obowiązków. W końcu płacząc z radości wyraziła zgodę. — Niechże wam Bóg zapłaci, gospodarzu, za wszystko, co robicie dla tej dziewczyny, biednej sieroty! — Chcesz tu zostać, Lidko? — zapytał Baltazar dziewczynkę. Uśmiechając się radośnie, skinęła główką. Dnia tego stary „salvaguardia" był niezwykle wesół. Pogwizdywał chodząc po dziedzińcu, a gdy czyścił w oborze zgrzebłem miłą Mioduszkę, jął nucić ulubioną swoją piosenkę wojskową o tym, jak to leży żołnierz pod dąbrową z rozpłataną na pół głową, wrony stoi obok niego, grzebie nóżką, żałuje go. Na „Skałce" były znowu kobiety. Można to było zaraz poznać. Przedtem dom przypominał obóz wojskowy: nie. było w nim ani ładu, ani składu, a niekiedy panował nawet wielki nieporządek. Choć Bartoniowa była niemłoda, umiała pracować. Odzyskała siły i przy pomocy Liduszki godnie zastępowała gospodynię. Mężczyźni byli zadowoleni z jej gospodarki. Usługiwała im i dzięki niej mogli sobie pozwolić na wiele wygód, których przedtem nie znali. Pogrążony w cichej zadumie dworek ożył. Dobrym duszkiem, jasnym promykiem ozłacającym szarzyznę jego tła stała się Liduszka. Policzki jej zaróżowiły się. Opalenizna zeszła z liczka. Roześmiana i rozśpiewana rozweselała wszystkich, nie wyłączając starego gwardzisty, któremu zawojowała serce. W domu było mu teraz weselej i milej. Do tej pory kochał najbardziej Mioduszkę. Ale oto, sam o tym nie wiedząc i nie myśląc, pokochał to dziecko tak, jak żadnego innego człowieka na świecie. W żaden sposób nie mógł zdać sobie sprawy, jak to się stało, że jakby rodzony ojciec przywiązał się sercem do dziewczynki. W pewne pogodne popołudnie Waniek wyprowadził z obory Mioduszkę. Baltazar stojąc z Lidką na środku podwórza, zagwizdał na klacz. Roztropne zwierzę ruszyło ku niemu kłusem, a zbliżywszy się stanęło na tylnych nogach jakby chcąc oprzeć przednie na ramionach pana. Liduszka krzyknęła i zaczęła uciekać sądząc, że Mioduszka spłoszyła się. Baltazar śmiał się serdecznie wołając uspokajająco za dziewczynką. — Nie idzie ci to już, Mioduszko. Starzejemy się, starzejemy! Dawniej stawałaś lepiej. A no, cóż robić... Hej, dziewczyno, pójdźże tutaj! Liduszka, widząc, że koń stoi spokojnie z głową zwróconą ku gospodarzowi, podeszła. Drobną rączką głaskała sierść Mioduszki. Stary dragon uniósłszy dziewczynkę posadził ją na koniu. Z początku bała się i chciała zeskoczyć, ale gdy Mioduszka, posłuszna rozkazowi Baltazara, szła wol-nym krokiem, mała uspokoiła się. Weteran miał uciechą. Dziecko przestało bać się konia i od tej pory zanosiło mu i dawało do jedzenia z rączki wszystko, co mogło zdobyć. Z gospodyni byli zadowoleni wszyscy, ale najwięcej Waniek, który nie musiał już doić krów i prać. Tak mijała jesień. Liduszka wypędzała ze „Skałki" na pastwisko małe stadko. Otuliwszy się ciepłą chustą siadała na miedzy śpiewając lub przyglądając się górom i dolinom. Nawlekała na nić czerwone jak korale jagody jarzębiny i rwała ostatnie kwiatki rosnące wśród traw. Jaskółki uleciały już ze wsi. Dziewczyna widziała, jak w zimnym powietrzu wysoko pod niebem ciągną na południe wielkie klucze bocianów. Na tej wysokości była zazwyczaj sama. Pasterze ze wsi paśli bydło w dolinach albo niżej na zboczach. Mimo to nie przykrzyło jej się. Potem przestała wyganiać bydło. Zmrok zapadał teraz wcześniej, a w lodowate wieczory wiatr świstał kołysząc nagie korony drzew. Stopniowo ziemia stwardniała i okryła się białym płaszczem. Śnieg zawiał drogi. Mieszkańcy „Skałki" byli osamotnieni. Rzadko kiedy zawitał do nich ktoś ze wsi. Rzadko na podgórskiej drodze pojawiał się jakiś pojazd lub wędrowiec. Mimo to nie nudziło się im. Nie było w zagrodzie dobrobytu, ale nie groziła jej także nędza. Wieczorami Baltazar wraz z pozostałymi domownikami siadali przy stole. Waniek zapalał łuczywo, Bartoniowa przędła, pastuch pomagał jej, a gospodarz z Liduszka przy boku opowiadał o swoich przeżyciach. We wspomnieniach tych z Czech przenosił się na Węgry i do Turcji, a stamtąd znowu do Czech. Bawił słuchaczy opisywaniem przedziwnych wydarzeń. Lidka cieszyła się naprzód na myśl o wieczorach. Żywa wyobraźnia malowała jej żołnierzy dziwnych narodów, bitwy i burzliwe noce, a gdy na dworze wicher zajęczał w koronach drzew, tuliła się do „stryjka". Najwięcej wzruszyło ją opowiadanie o matce Baltazara, zwłaszcza jej ciężkie przeżycia pod oblężonym Belgradem i jej droga powrotna do Olesznicy, opisana szczegółowo przez „salvaguardię". Przejęła się także ogromnie opowieścią o tym, jak w bitwie pod Leuthen rącza Mioduszka uchroniła rannego stryjka od niewoli. W takie wieczory „salvaguardia" często się zamyślał, wstawał i ciężkim krokiem przechadzał się po świetlicy. Potem stawał przy oknie i wpatrywał się w czarną noc. Pewnego razu, gdy wiatr na dworze dął niezwykle silnie i rzucał w okna tumany śniegu, Użdian westchnął głośno: — Biedni Skalakowie! Liduszka nie dała mu spokoju, dopóki jej nie powiedział, kim są Skalakowie. — Byli tu przed nami. Ta zagroda należy do nich. Ale panowie wypędzili ich stąd i nam ją podarowali. Ileż posypało się pytań i uwag! Stary dragon natrudził się niemało, żeby tę ciekawość zaspokoić. Tego wieczora Lidka już się nie śmiała. Myślała o tułaczej rodzinie, dziadku, młodej córce i małym chłopcu. Widziała, jak brną przez śniegi w ciemną noc, jak dziki wiatr przegania im nad głowami czarne chmury, a oni daremnie wbijają oczy w ciemności, by ujrzeć jakieś światełko. KSIĘGA DRUGA SKALAKOWIE I W OLSZYNACH Dzielny dragon stał się roztropnym gospodarzem. Baltazar Użdian był teraz prawdziwym, skrzętnym wieśniakiem, przywiązanym całym sercem do ziemi, której mu miłościwy książę udzielił, zwolniwszy go na czas pewien od prac pańszczyźnianych, dostarczania podwód i wszelakich innych powinności, ciężkim brzemieniem przygniatających poddanych chłopów. Jak to było zaznaczone w „urbarzu" , gospodarz na „Skałce" miał wraz z parą sprzężaju pracować na pańskich gruntach przez trzy dni w tygodniu, a prócz tego w okresie od św. Jana do św. Wacława każdy członek rodziny winien był raz w tygodniu stawać do całodziennych robót bez sprzężaju. Zaorał i obsiał pole we właściwym czasie, a plonom jego groziły jedynie grady i deszcze. Sąsiadów jego dręczyły tymczasem rozkazy rządcy lub ekonoma ogłaszane przez pachołków. Baltazar mógł im często pomagać zarówno w orce jak i w żniwach. Robił to chętnie. Przywilej jego budził zawiść, ale jego uczynność zjednała mu serca wszystkich chłopów. Dziwnym zbiegiem okoliczności mieszkańcy „Skałki" leżącej wyżej niż wieś wybijali się zawsze ponad innych wieśniaków. Osobliwa ta wyższość przeszła ze Skalaków na Baltazara. Był żołnierzem i „salvaguardią", wioski Ż., przeżył wiele i nauczył się czegoś, a prócz tego, choć w ciągu roku mało co zdołał oszczędzić, był zamożniejszy od reszty chłopów. Gdyby w owych czasach wolno im było obrać któregoś ze swoich sąsiadów wójtem, niewątpliwie obraliby Użdiana. Jego „Skałka" nabrała ponadto nowego rozgłosu. Zaledwie Małgorzata, babka Liduszki, zadomowiła się trochę u niego, ludzie ze wsi w dolinie i z całej okolicy jęli się do niej zgłaszać po pomoc i radę. Jej nieboszczyk mąż był „piśmienny", prócz tego zaś znał się na lekarstwach i umiał leczyć niektóre choroby, zwłaszcza te, które trapiły bydło domowe. Małgorzata nauczyła się od nieboszczyka wielu rzeczy. Umiała nawet zamawiać brodawki, wrzody i wysypki oraz zażegnywać nieszczęścia. Często płacono jej za to, a ona przeznaczała pieniądze na wiano dla wnuczki. Wręczała je gospodarzowi, który kupował za nie ulubionej swej Lidce wstążki, piękne chustki lub inne części odzienia. — Ho, ho — rzekł Waniek, gdy stojąc z gospodarzem w pewien ranek niedzielny przed zagrodą, przyglądał się Lidce idącej do kościoła — kto by powiedział, że tak się zmieni w ciągu tych sześciu lat, które tu spędziła na „Skałce". Widzę to jeszcze tak, jakby to było dzisiaj, jak stoi tam, pod lipą, obdarta, spalona, z wargami powalanymi czarnymi jagodami. A teraz jest już prawie panną na wydaniu, wysmukłą niby ta brzózka, co rośnie przy naszej łączce. A jak wdzięcznie stąpa! A stary Baltazar zdjąwszy czapkę z głowy uśmiechał się i gładził siwe włosy. Jakoż rzeczywiście upłynęło już sześć lat od dnia, w którym Małgorzata z Lidką zawitały do starej chaty. Od tego czasu zmieniło się wiele, bardzo wiele. Baltazar był dotychczas czerstwy i w pełni sił, ale głowa mu posiwiała, a na czole i na twarzy przybyło zmarszczek. Jego Mioduszka była nadal potulna i wierna, nie mogła już jednak stawać na tylnych nogach, by kłaść przednie na ramionach swego pana. Małgorzacie służył pobyt w majątku weterana. Gospodarzyła i krzątała się, choć czuła ociężałość w nogach i starość dawała jej się we znaki. Waniek w dalszym ciągu sprzeczał się z gospodarzem, wygłaszając pochwały piechoty przeciwko wychwalanej przez niego jeździe. Najprawdziwszą jednak opinię wyraził wówczas, gdy patrząc w niedzielę na Lidkę rzekł: — Ho, ho, kto by to powiedział! W tym wypadku stary Baltazar przyznał mu chętnie rację. Wyrosła, piękna, wyręczała prawie zupełnie babkę w gospodarstwie, a w chacie za jej współrządów było coraz weselej. Schludnością i wdziękiem przypominała jaskółeczkę. Wszystko zaś w domu było przy niej takie, jak ona. Liduszka stale śpiewała przy pracy. Jej czysty alt wzruszał starego stryja Baltazara, zwłaszcza gdy mu śpiewała, jak to leży żołnierz pod dąbrową z rozrąbaną na pół głową... Na dobre ucieszył się jednak dopiero wówczas, kiedy odezwały się struny starych cymbałów Skalaków, które dotychczas wisiały nieme na ścianie. Jakiś wędrowiec przyszedł na „Skałkę" i znalazł tam przytułek. Zatrzymał się u Użdiana na pewien czas. Za dnia wychodził w okolicę, pod wieczór jednak wracał do chaty odwdzięczając się za gościnność śpiewem i grą na cymbałach. Zauważywszy, że żywa Liduszka przejawia pełne zapału zamiłowa-nie do muzyki, nauczył ją uderzać w metalowe struny instrumentu. Ileż było radości i zdziwienia, gdy dziewczyna, wtórując sobie po raz pierwszy na cymbałach, zaczęła śpiewać miłym głosem ulubioną piosenkę żołnierską stryja! Baltazar, stojąc na środku izby pochylił głowę, machając prawą ręką jak gdyby do taktu. W końcu jął po cichu wtórować piosence. Później Lidka, ćwicząc się już sama, znacznie wydoskonaliła swoją grę. W popołudnia niedzielne zwykle znikała zabierając cymbały. Już w czasie pierwszej wiosny, którą spędzała na „Skałce", wykryła ścieżynę wiodącą po zboczu wśród krzewów w dolinę. Schodząc nią wówczas stanęła na polance ukrytej w dole wśród gęstych drzew. Ku wielkiemu zdziwieniu znalazła tam opuszczoną, pustą chatkę stojącą nad brzegiem szumiącej rzeczki. I w tę niedzielę, kiedy to Waniek patrząc na Liduszkę wyrażał swój zachwyt w słowach: — Ho, ho, kto by to powiedział... — dziewczyna jak zwykle wzięła po południu cymbały i pobiegła w stronę urwiska. Stryj i Waniek spali na trawniku pod lipami, a babka, uciekłszy ze świetlicy przed upałem i muchami, usiadła na schodach prowadzących na strych i poczęła w nabożnej modlitwie przesuwać między pomarszczonymi palcami ziarnka różańca. Przebiegając łąkę rozciągającą się poza obrębem gospodarstwa weszła Liduszka na wąską ścieżkę, którą chwasty i krzewy zakrywały prawie zupełnie. Niebo było jasnoniebieskie. Tylko w oddali, nad lasami i pasmem gór, wyrastało drugie pasmo oślepiająco białych gór — obłoków. Panowała cisza. Liście paproci u stóp skał nie poruszały się. Cienie drzew i wysokich, żółtych kwiatów dziewanny leżały nieruchomo na ziemi. Nad urwiskiem Liduszka przystanęła i położyła na trawie cymbały. Policzki jej zaczerwieniły się jak jabłuszka. Młoda pierś oddychała szybciej niż zwykle. Opierając się o szarą skałę, na której czerniał młodziutki świerk, wpatrywała się w zamyśleniu w krajo-braz tchnący świątecznym spokojem. U stóp jej kwitły czerwone dzikie gwoździki, pomieszane z niebieskawymi dzwoneczkami. Skromna macierzanka napełniała wonią powietrze. Od czasu do czasu bzyknęła mucha. Z doliny dochodził do uszu głuchy szum rzeki. Długo stała tak, jak gdyby pogrążona głęboko w marzeniach, a właściwie nie myśląc o niczym określonym. Odeszła ją chęć do śpiewu. Jakiś nieznany smutek ścisnął jej serce, jak gdyby coś straciła lub coś niemiłego miało ją spotkać. Wtem z jakiejś ciemnej kryjówki wymknął się wietrzyk i wszystko nabrało natychmiast innego wyrazu. Gałęzie świerka poruszyły się swobodnie, a rosnące na zboczu drzewa i zioła wraz z ich cieniami zaczęły drgać. Liduszka ocknęła się. Trzymany w ręku instrument Skalaków przypomniał jej nieszczęsnych zbiegów. Aż tu, do tej skały, biegła tamta biedna dziewczyna ścigana przez obcego pana... Baltazar nigdy nie powiedział Liduszce jej imienia... To tu odnalazł ją brat. Z wyrazem powagi na twarzy zeszła na dół. Kamienista, twarda ścieżka, miejscami tylko zarośnięta trawą, znikła spod jej nóg. Stała na miękkim kobiercu małej łączki, która rozciągała się pod samym urwiskiem. Przepływająca rzeczka zataczała łuk; w cieniu drzew gęsto zarastających jej brzegi panował miły chłód. Pod urwiskiem, opierając się tylną ścianą o skałę, stała mała chatka należąca do gospodarstwa „Na Skałce". Była kryta słomą, którą przyciemniły czas i niepogody. W wielu miejscach zielenił się na niej pięknie gładki mech niby aksamitna ozdoba strzechy. Ściany drewnianej chatki były niebielone i wypaczone od starości. Niskie drzwi, do których prowadziły dwa kamienne stopnie, wychodziły na rzekę, podobnie jak dwa małe okienka. Inne dwa wycięte były w ścianie szczytowej dachu. Dróżka prowadząca ku drzwiom była zupełnie prawie zarośnięta trawą, która zieleniła się również pomiędzy ka-miennymi stopniami. Drewniane okiennice umieszczone po zewnętrznej stronie okien kiedyś były pomalowane na czerwono, deszcz jednak zmył ich barwę pozostawiając tylko brunatne miejsca, na których widać było ślady namalowanych ongiś nieudolnie kwiatów. Na prawo od drzwi, przy samej chatce, wznosił się wysoko stary, ogromny jawor. Szmer jego liści i świergot jaskółek gnieżdżących się pod okapem strzechy ożywiały pusty dom. W odległości dwunastu mniej więcej kroków od drzwi zieleniła się łąka, przez którą płynęła rzeka. Na jej brzegu rosły stare, gęste olchy, których olbrzymie, szeroko rozgałęzione korony rozpościerały się wysoko ponad dachem chatki. Między ciemnymi ich pniami rosły bujne wierzby i małe krzewy olszynowe. Dziki chmiel szukał sobie wśród nich drogi wijąc się po pniach drzew albo zwisając z krzewów nad przezroczystą wodą. Zielone to obramowanie okalało całą polanę przylegając na krańcach do stromego urwiska i łącząc się tam z gęstwiną krzewów i drzew. Liduszka wkroczyła do tego cienistego zakątka, w którego ciszy szmer liści drzew, śpiew ptaków i szum rzeki brzmiały jak muzyka. Stanęła na miękkim, pokrytym kwiatami trawniku niby łania w głębi leśnej. Odetchnęła głęboko. Chłodny wietrzyk, który chwiał lekko czubami i gałęziami drzew, owiał jej białe czoło. Usiadła następnie na kamiennych stopniach przed drzwiami, kładąc cymbały na trawie. Podparła główkę dłonią i poczęła rozglądać się po okolicy. Zdawało jej się, że jest zupełnie odcięta od świata. Widziała przed sobą tylko drzewa, przez które przedzierały się niekiedy blaski promieni słonecznych odbijających się od fal rzeki, nad sobą zaś czyste niebo i płynący po nim w dali biały obłoczek. Nie dostrzegła nic więcej, gdyż wszystko, co znajdowało się dalej, oddzielone było zieloną zasłoną. Po chwili, położywszy sobie na kolanach cymbały, ujęła w ręce dwie pałeczki i uderzyła. Struna zadrżała i zadźwięczała cicho. Dźwięk zamarł wkrótce niby brzęczenie odlatującej pszczoły. Zabrzmiał ponownie pod nowym uderzeniem, połączył się z drugim dźwiękiem i oto cicha, pełna zadumy muzyka popłynęła po cienistym zakątku. Grająca nagle przerwała. Wydało jej się, że woda w rzece zaszumiała głośniej, jak gdyby natrafiając na jakąś przeszkodę. Potem gałęzie krzewów na brzegu poruszyły się gwałtownie, jak gdyby ktoś wychodził z wody na brzeg. Lecz wiatr znów powiał silniej i Liduszka uspokoiła się. Po chwili odłożyła instrument i pchnąwszy lekko przymknięte drzwi wbiegła do chatki. Ilekroć Lidka przychodziła do „olszyn", a robiła to zawsze, gdy czas jej na to pozwalał, odwiedzała prostą i zaniedbaną izbę chatki. Coś ją ciągnęło do tej niewielkiej, prawie pustej świetliczki. Pod oknem stał w kącie stary stół, wzdłuż ściany ciągnęła się długa, niemalowana ława bez oparcia, a przy pokrytym grubą warstwą sadzy kominie stała osobliwa skrzynia, na której wieku i bokach wymalowane były dziwne kwiaty i ptaki. Jasne promienie słońca wpadały do smutnej izby i drgały na jej ciemnych ścianach. Ale cóż to?! Nagle zabrzmiała cicha, słodka muzyka! Liduszka zadrżała. Chciała wybiec, aby zobaczyć, kto to przed chatą wydobywa z instrumentu tak miłe dźwięki, zamiast tego jednak stała jak wryta nasłuchując. Do uszu jej dochodził przytłumiony głos męski. Pięknemu śpiewowi towarzyszyły dźwięki cymbałów: Miłością nieskończoną Tyś, Boże mój! Bądź stale mą obroną, wciąż przy mnie stój! Na ścianach izby padające z zewnątrz cienie i światło migotały jak w wiejskim kościółku, gdy przed jego oknami kołyszą się korony rosnących na cmentarzu lip. Lidka słu-chała tając oddech w piersiach. Takiej pieśni nigdy jeszcze nie słyszała. Ucichła muzyka i urwała się pieśń. Lidka zwlekała jeszcze przez chwilę, potem jednak wolnym, ostrożnym krokiem wyszła z chatki wysuwając najpierw głowę, by zobaczyć nieznanego śpiewaka. II ŚPIEWAK Na kamiennym stopniu przed drzwiami chatki siedział młodzieniec, najwyżej osiemnastoletni. Trzymał na kolanach cymbały pochylając się nad nimi, jak gdyby chcąc obejrzeć je troskliwie. Liduszka, zatrzymawszy się na progu, oparta prawą ręką o drzwi, patrzyła ze zdumieniem na nieznajomego młodziana. Nie bała się. Była tylko zdziwiona. Twarz miał wychudłą i ogorzałą. Pod lamowaną czarnym barankiem czapką widać było ciemne włosy, z tyłu krótko przystrzyżone. Odzienie jego było bardzo proste i biedne. Składało się z kurtki z szorstkiego sukna nieokreślonego koloru, gdzie niegdzie już połatanej, z krótkich spodni z niebielonego, grubego płótna i prostej koszuli, lekko rozchylonej pod szyją. Stopy miał bose. Położył cymbały na trawie i obejrzał się. Wzrok jego spotkał się ze wzrokiem młodej, wysmukłej dziewczyny, która przyglądała mu się uważnie. Nie zaczerwienił się ani nie zmieszał. Jego ciemnobrązowe, prawie czarne, pełne ognia i blasku oczy odniosły zwycięstwo nad oczyma Liduszki. Zaczerwieniła się bezwiednie i już chciała się od- wrócić, aby znowu wśliznąć się do izby, gdy pytanie nieznajomego zatrzymało ją i opamiętało. — Mieszkasz tu? — zapytał. Nie słyszała dotychczas podobnego głosu. Tak nie brzmiał ani głos stryja, ani Wańka, ani żadnego mężczyzny we wsi. Był głęboki, a jednak nie szorstki. Zabrzmiał jak struna. Tak, to na pewno on śpiewał przedtem tę pieśń. — Nie, jestem z zagrody na górze! Ostatnie słowa wypowiedziała mimo woli krótko i z rodzajem dumy. Nieznajomy uśmiechnął się. Ujrzała przy tym jego białe jak śnieg, zdrowe zęby. — Wiem, ze „Skałki" — rzekł. — Ze „Skałki". Skąd wiesz o tym? — Cymbały są stamtąd. — Skąd je znasz? Nieznajomy zmarszczywszy czoło odpowiedział: — Widziałem je, jak wisiały tam na ścianie. — Że też ja cię nie widziałam... Ale ty umiesz tak pięknie grać i śpiewać... Zagraj coś i zaśpiewaj! Młodzieniec znowu spojrzał na nią tak mocno jak poprzednio i Liduszka ponownie spuściła oczy. Gdy spojrzała na niego, kładł właśnie cymbały na kolanach, uśmiechając się przy tym dziwnie, jak przedtem. Uderzył w struny. Zaczął grać. Jakże szybko biegały pałeczki po strunach! Cymbały huczały, pokrzykiwały radośnie, swawoliły... Dzikie, wesołe dźwięki rozlegały się dokoła, chcąc jak gdyby wciągnąć wszystko w wesoły wir, grzmiały i znów dokazywały hulaszczo, aż wreszcie wysokim tonem zakończyły ten żywiołowy taniec. Muzyk położywszy ręce na cymbałach spojrzał na Liduszkę. Na wargach jego pojawił się raz jeszcze dziwny uśmiech, lecz znikł prędko. Z twarzy pięknej dziewczyny można było wyczytać, że wesoła, żywiołowa muzyka nie wywarła na niej żadnego wrażenia. W uszach jej brzmiała jeszcze pobożna, wzruszająca pieśń. Oczy dziewczyny poważne, prawie surowe, utkwione w osobliwego grajka, mówiły o tym wyraźnie. — Podobało ci się? — zapytał. — Dlaczego to zagrałeś? Przecież przedtem... Nie dokończyła. Zrozumiała, że zagrał on ten dziki utwór rozmyślnie tylko po to, żeby ją podrażnić. Po raz wtóry nie chciała go już prosić, zamilkła więc. Nieznajomy patrzył na nią w dalszym ciągu, w oczach jego jednak nie było już, jak poprzednio, wyrazu złośliwości. Powoli odwrócił głowę i ujął pałeczki. Struna zadrżała. Odezwał się cichy dźwięk. Zdawało się, że to nie te same struny i nie ten sam muzyk. W czystym powietrzu miłego zakątka zabrzmiał przytłumiony śpiew. Przyjemnie było słuchać tego męskiego głosu: Miłością nieskończoną Tyś, Boże mój! Bądź stale mą obroną, wciąż przy mnie stój! Skończywszy pieśń nieznajomy młodzieniec otarł sobie ręką czoło i wstał. Twarz miał poważną, a nawet smutną. — Masz tu cymbały. Czyś zauważyła w prawym rogu u góry literę „S"? — O tak. Oznacza prawdopodobnie nazwisko „Skalak", bo te cymbały należały kiedyś do Skalaków. — Hm, do Skalaków... Skalaków? — usiłował przypomnieć sobie młodzieniec. — Słyszałem kiedyś to nazwisko. Jeden ze Skalaków chciał zabić książęcego strzelca z zaniku. Tak, tak. Dlatego musieli uciec. Już wiem. — Zabić? Chyba nie. Chciał ukarać strzelca księcia za to, że ich gnębił. — Podobno byli buntownikami. — Gdyby cię ktoś prześladował, broniłbyś się czy nie? Ci biedacy przeszli wiele, a kto wie, co teraz przeżywają! Czarne oczy młodzieńca wpiły się w zarumienioną twarz Liduszki. — Hm, przeszli wiele... — powtórzył za nią. — A któż teraz nie cierpi? Zarówno wyrobnik, jak biedny komornik, jak i chłop. Wszyscy cierpią. Czyż wielu chłopów nie uciekło z gospodarstw? Czy nie słyszysz narzekań i biadań? Czy nie musicie odrabiać pańszczyzny, pracować przez wiele dni na cudzych polach, aby swoje uprawić dopiero wtedy, gdy nastanie deszcz i wiatr? A za to wszystko ponoszą winę władze i panowie. Skalak powinien był wówczas zabić tego pana z zamku, bo wtedy wszyscy mieliby... Nie dokończył. Ręka jego, wyciągnięta jak gdyby w chęci zadania ciosu, opadła. Tylko oczy gorzały mu w dalszym ciągu. — Co ty mówisz?! — skarciła Lidka nieznajomego, który, choć tak groźne słowa wygłaszał, podobał jej się mimo wszystko, gdy tak stał przed nią wyprostowany i pełen zapału. Żaden z chłopów we wsi w dolinie nie był taki jak on, choć byli lepiej od niego odziani. — Gdyby cię ktoś prześladował, broniłabyś się czy nie? — odrzekł młodzieniec powtarzając słowa Liduszki. — Ale po co o tym mówić? — machnął ręką. — Trafiłem do tej chaty przypadkiem. Czy mogę do niej zajrzeć? — Nikt tam nie mieszka — odpowiedziała Lidka. Nie czekając na dalsze jej wyjaśnienia nieznajomy wszedł do izby i stanął za progiem. Liduszka stała w sieni za jego plecami, w otwartych drzwiach. Zdawało się, że świetlica bardzo interesuje obcego. Zanim się spostrzegła, nieznajomy odwrócił się i wybiegł z chatki, jak gdyby nie widząc stojącej przy drzwiach dziewczyny. Mignął jej w oczach jak błyskawica. Gdy się opamiętała i wybiegła za nim, ujrzała, jak szybkim krokiem idzie przez trawnik ku rzece, niosąc jej cymbały pod pachą. Przerażona i zdziwiona przystanęła, ale zaraz jednak zaczęła biec za nim krzycząc: — Poczekaj! Cymbały! Poczekaj! Stanął na brzegu przy gęstych krzewach. — Cymbały są moje! Moje! — zawołał trzymając instrument wysoko nad głową. Znikł w zaroślach. Liduszka dobiegłszy do olszyn usłyszała głośniejszy szum, plusk i bełkot wody, jak gdyby ktoś po niej brodził. Gęste krzaki skryły młodzieńca przed jej oczyma. Przepadł jak kamień w wodzie. Wystraszona i zaskoczona dziewczyna rozsuwała gęste gałęzie krzaków, ręce jej jednak były za słabe. Stała jak posąg patrząc w stronę rzeki w nieśmiałej nadziei, że chłopiec wróci jeszcze odnosząc ulubione cymbały. Co to za człowiek? Tak pięknie śpiewał i z takim zapałem mówił... To prawda. Ale potem grał tak jakoś dziko i uśmiechał się złośliwie. To niewątpliwie szczwany lis! Mimo wszystko w sercu Lidki współczucie dla niego brało górę nad gniewem. Śpiewał o „miłości nieskończonej", a w chwilę potem zabrał jej instrument, który stryj tak lubił... Ostatnie złote zorze przetkane purpurą przezierały spoza gałęzi drzew. Słońce chyliło się ku zachodowi. — Liduszko! Lidko! — zabrzmiało z góry. Dziewczyna drgnęła. Poznała głos stryja. Złote smugi światła znikły z łączki. Mrok otulał olszyny. W opuszczonej chatce ściemniało się. Na górze, na „Skałce", rozlegały się siarczyste przekleństwa. To stary gospodarz błogosławił po dragońsku nieznanego złodzieja cymbałów. III BIEDACY W odległości godziny drogi od wioski Ż., w pobliżu B., wsi leżącej wysoko w górach, znajdowało się samotne, małe gospodarstwo. Nędzna chata i stodoła zbudowane były z drzewa. Nie opodal budynków, na zboczu małej, porosłej trawą kotlinki, na dnie której wiodła droga z zagrody do wsi, zielenił się brzozowy gaik. Następnego ranka po owej niedzieli, kiedy nieznany młodzieniec przywłaszczył sobie cymbały Lideczki, w brudnej izbie nędznej chaty rozległy się jęki. Słońce jeszcze nie wzeszło, w niskiej świetlicy mrok powoli ustępował światłu dziennemu. Na grubo ciosanych stołach leżała porozrzucana odzież. Łóżka były już puste, ale nie zasłane. Niezamożni mieszkańcy nie mieli nad łóżkami baldachimów, które podówczas często można było znaleźć nawet w wiejskich chatach. W mrocznym kącie przy piecu nad staroświeckim, szerokim łożem wznosiły się jedynie cztery słupki, na których spoczywał drewniany daszek. Nie spływały z niego jednak w dół kwieciste zasłony. Na osobliwym tym daszku leżało trochę starej odzieży i stały buty z wysokimi cholewami. Na łożu leżał przy ścianie mały, czteroletni chłopczyk w brudnej koszulce z grubego płótna. Na opalonych policzkach dziecka kwitły zdrowe rumieńce. Jego tłuste, gołe nóżki spoczywały na niebieskiej kołdrze. Obok chłopczyka leżał starzec. Rzadkie, białe włosy opadały mu na pomarszczone czoło. Twarz miał wychudłą, a oczy głęboko wpadnięte i bez blasku, Koścista, wyschła ręka, na której można było policzyć sine żyły, bieliła się obok nóżek chłopca. Starzec oddychał ciężko. Gwałtowny jego kaszel często rozbrzmiewał w świetlicy. Przy łożu na malowanej w kwiaty skrzyni siedziała kobieta odziana tylko w giezło. Rozplecione włosy spadały jej za ramiona. Wyglądała na lat czterdzieści. Zapadłymioczyma patrzyła z troską na nieszczęśliwego, chorego starca. — Lepiej wam, ojcze? Nie będziecie mogli wstać, prawda? — zapytała patrząc z lękiem na jego usta. Poruszył nimi, jak gdyby chcąc przemówić, ale przeszkodził mu ostry kaszel. Starzec pokręcił tylko przecząco głową. Kobieta zwiesiła nisko głowę i złożywszy ręce jak do modlitwy wyszeptała: — Boże, Boże, gdzie się podziejemy? Po chwili starzec zapytał szeptem z wysiłkiem: — Czy Franciszka jeszcze śpi? — Poszła przynieść trawy. Pewnie już karmi bydło. — A kto będzie robił na pańskim? — Nie wiem. Nie ma nikogo, kto by pomógł nam zebrać owies. Jest już przejrzały i czas najwyższy. Tymczasem Franciszka musi iść na odrobek. Ekonom odgrażał się już nawet. A cóż ja tu sama poradzę... O Boże! — Ojcze, w taki sposób nie da się tego zrobić — zaczęła po chwili. — Lepiej będzie, jeżeli zostawimy na po... — Nie mogła dokończyć. Starzec poruszył się i westchnął głęboko. — Każdej z moich sąsiadek jest lepiej. Ach, czemu Bóg powołał do siebie Antoniego! Nieszczęśliwa wieśniaczka miała powód do rozpaczy. Niedawno umarł jej mąż. Był zdrowy i silny, nagle jednak rozchorował się i po upływie dwóch dni leżał już w trumnie. Została sama mając do pomocy tylko osiemnastoletnią córkę Franciszkę. Mały synek nie mógł się na nic przydać. Siedzący u nich na dożywociu starzec, ojciec zmarłego męża, zastępował syna. Dopóki sił mu starczało, gospodarzył. Siły jego jednak wyczerpały się wkrótce. Nadmierny wysiłek zwalił go z nóg. Stało się to w okresie żniw. Z kawałka pola zwieźć mieli właśnie do stodoły skromne plony, aby żywiły ich ubogą rodzinę do przyszłej wiosny. Nie mieli jednak pieniędzy i nie mogli nająć nikogo do pomocy, a gdy już czas naglił, przyszedł z zamku rozkaz wzywający do roboty na pańskiej ziemi. Na małej posiadłości biednej wdowy ciążył obowiązek dostarczenia w tygodniu trzech dni pracy bez sprzężaju. Pan rządca połączył obowiązek pracy z dwóch tygodni. Osoba wysłana z gospodarstwa na robotę miała przez sześć dni z rzędu zbierać książęce zboże. Wdowa była bezradna. Zmartwienie pozbawiło ją trzeźwości myśli. Bała się panów z nachodzkiego zamku. Błagała ich o wyrozumiałość płacząc i lamentując. Oświadczyli łaskawie, że poczekają jeszcze tydzień. Teraz, po upływie tego czasu, nie wolno jej już zwlekać. — A może sąsiad Klima? — zapytał chory chłop szeptem po chwili smutnego milczenia. — Dzisiaj także odrabia pańszczyznę. Już w sobotę pomógł nam zwieźć trochę zboża. A poza tym i jego snopy leżą jeszcze na polu. — Nic nie pomoże. Franciszka musi iść. Da sobie chyba radę przez tych sześć dni. A mnie się może do jutra polepszy, a wtedy... — Kaszel przerwał mu znowu mowę. Wieśniaczka wyszła z chaty. Przed drzwiami spotkała zdrową, silną dziewczynę z ciemnymi oczyma. Była to jej córka Franciszka. — Przyniosłaś już trawy? — Nakarmiłam bydło. — Dziaduś mówi, żebyś poszła... — Odrabiać pańszczyznę? — zapytała córka smutno i przeciągle. Matka tylko kiwnęła głową. — Cóż robić, ktoś z nas tam musi iść. Ja pójdę na nasze pole, a mały niech zostanie przy dziadku. Córka milczała. Weszła do sieni, w której na starej skrzyni leżał sierp. Wzięła go i zarzuciła na siebie chustę. Matka zawiązała chleb do chusteczki. Ze zwieszoną głową i węzełkiem w ręce córka zabierała się w drogę. — Dokąd to, dziewczyno, dokąd? — odezwał się nagle dźwięczny głos. Franciszka przystanęła na progu, spoglądając ze zdziwieniem na nieznajomego młodzieńca, który rzucił jej to pytanie. Był to wysmukły chłopiec, biednie odziany. Pod pachą miał cymbały. — Na odrobek. — Aha, na odrobek. Nie ma w waszym domu mężczyzny? Poczekaj chwilkę! Podszedłszy bliżej zapytał gospodyni, dlaczego nie wysyła parobka. Wieśniaczka opowiedziała mu wszystko. Po chwili namysłu młodzik oświadczył: — Nie ma co, musisz iść. Poszedłbym zamiast ciebie, ale ty z matką nie zrobisz w domu tyle, co ja. Idź. Ja wam. skoszę owies, a jeżeli się da, to i sprzątnę. Obie kobiety patrzyły na nieznajomego ze zdziwieniem. — Nie mam wam czym zapłacić — rzekła wieśniaczka. — Kawałek chleba macie chyba. I te cymbały mi przechowacie. — Niechże ci Pan Bóg da zdrowie! — dziękowały serdecznie matka z córką. Franciszka raźniej teraz ruszyła do pracy. Słońce wschodziło. — A teraz żywo, matko. Jeżeli macie, to dajcie mi skibkę chleba, a potem hajda na pole. Kobieta pośpieszyła do świetlicy. Nieznajomy z „olszyn" wszedł za nią. Położywszy cymbały na półce w kącie, zbliżył się do łoża, na którym spoczywał starzec. Wieśniaczka wszystko mu już pokrótce opowiedziała. Stary cichym głosem jął dziękować młodzieńcowi. — Skąd jesteś? — zapytał. — Z Batniovic. Chłopczyk leżący obok dziadka obudził się. Tarł piąstkami czarne jak jagody oczka i spozierał ze zdziwieniem na nieznanego gościa. W międzyczasie wieśniaczka przyniosła chleb i mleko. Młodzik zabrał się do jedzenia z wielkim apetytem. Nasyciwszy głód poprosił o kosę. — Zostańcie z Bogiem — rzekł do starca. Chory westchnąwszy odpowiedział: — Szczęść Boże! — Słuchaj dziadka, malutki. Matusia wróci w południe do domu — młodzik uśmiechnął się do chłopczyka i chwyciwszy kosę ruszył wraz z wieśniaczką na pole. — Pogoda dopisuje. Przed południem moglibyśmy owies zżąć. — A po południu związać w snopy — dodał młodzieniec krocząc ochoczo po ścieżce prowadzącej na pole wdowy, które rozciągało się na zboczu góry pod wielkim lasem. IV W LESIE Tegoż dnia popołudniu rozlegały się w lesie nad polem wdowy strzały, huczne i wesołe okrzyki, szczekanie psów i dźwięki trąbek myśliwskich. „Panowie" polowali. Wyrwano sędziwy las z jego zadumy. Trzaskały suche gałązki na ziemi pokrytej suchym igliwiem, porośniętej mchem i krzewami. Gałęzie małych drzewek zakołysały się i na porębę wpadł jeździec na gniadym koniu. Zatrzymawszy się przyłożył do ust zakrzywiony róg, wydął policzki, a w ciemnym lesie rozległa się fanfara. Jeździec popędziwszy konia znikł po chwili w borze. Wkrótce potem rozległy się głosy i kroki i na karczowisko wyszła gromada chłopów, którym przewodził jeden z łowczych księcia nachodzkiego. Wieśniacy ci wychudli i przeważnie biednie odziani uzbrojeni byli w pałki i kije. Wysoki, ociężały łowczy o czerwonej twarzy, od której odcinały się rażąco jasnożółte włosy, ostrym głosem wydawał nagonce krótkie rozkazy. W myśl tych poleceń chłopi rozstawili się w wielki łańcuch. Łowczy po usłyszeniu hasła rozmieszczonych naprzeciwko myśliwych, gwizdnął przeraźliwie. Na rozkaz ten chłopi ruszyli wolnym krokiem. Wkrótce znikli wraz z łowczym w lesie, ale donośne stukanie kijami i pałkami w pnie drzew, okrzyki i pohukiwania świadczyły o tym, co robią. Płoszyli zwierzynę dla swoich panów i ich gości. Zaledwie naganiacze i łowczy znikli, na porębę wjechał inny jeździec. Piękny, rasowy siwek miał uździenicę bogato okutą. Jeździec przybrany w trójkątny kapelusik, pod którym bielała modna peruka z warkoczem, był młodzieńcem o słusznej postawie. Na pięknym pasie opinającym jego ciemną kurtę wisiał drogocenny kordelas myśliwski. Na nogach miał obcisłe spodnie z jeleniej skóry i wysokie czarne buty ze srebrnymi ostrogami. Przystanąwszy na porębie przez chwilę nadstawiał ucha w stronę, z której dochodziła wrzawa nagonki. Potem dawszy siwkowi ostrogi pomknął w przeciwną stronę po wąskiej ścieżce biegnącej lasem w dół. Kilkakrotnie jeszcze przystawał nasłuchując, a następnie kłusem przebywał polanki i chaszcze, dopóki nie znalazł się na skraju lasu. Przed nim rozciągała się zielona łąka otoczona dokoła ciemnym borem. Na krańcach jej odcinały się jak srebrne nitki od ciemnej szaty białe, strzeliste pnie brzóz. W głębi od posępnego tła świerków i jodeł odbijały jasną zielenią korony potężnych buków. Na przeciwległym skraju łąki stały w pobliżu siebie trzy sędziwe dęby, podobne do olbrzymich braci. W cieniu ich bielał wspaniały namiot. Młody myśliwy rozejrzał się przezornie dokoła, spiął konia ostrogami i pocwałował przez łąkę ku namiotowi. Zatrzymawszy się w dość dużej odległości od dębów, zeskoczył z siodła i wprowadził siwka w gąszcz, gdzie przywiązał go do gałęzi. Potem ostrożnie, cicho ruszył w stronę namiotu. Bujna trawa tłumiła odgłos jego kroków. Zimne oczy młodzieńca rozgorzały dziwnym ogniem. Przystanął u wejścia, odsunął delikatnie zasłonę i zajrzał do wnętrza. Po czym wśliznął się bezszelestnie do namiotu i spuściwszy zasłonę, pochylony, jął przyglądać się pożądliwie damie, która spoczywała na sofie pokrytej miękkim kobiercem. Dama pogrążona — jak się zdawało — w spokojnym śnie, dzięki wdzięcznej pozycji, którą przybrała, wyglądała interesująco i powabnie. Upudrowane, wysoko, zręcznie zaczesane włosy odsłaniały piękne białe czoło. Powieki, nad którymi mocną linią rysowały się łuki brwi, zdobiły długie, ciemne rzęsy. Z lekka zadarty nosek nadawał całej twarzy wyraz filuterny i pełen miłej kokieterii. Spoza różowych, lekko rozwartych usteczek bielały zęby jak perełki. Młody myśliwy widział na wpół odkryte, śnieżnobiałe piersi i białą rączkę przyciśniętą do serca. Spod sukni wyglądała nóżka. Ozdobny trzewiczek z wysokim obcasem zsunął się z niej na trawę. Młoda dama oddychała szybko. Na policzkach jej płonęły rumieńce. Blada twarz młodego myśliwego również okryła się gorącą czerwienią. Płonącymi oczyma pożerał wdzięki śpiącej damy. Podszedłszy cichutko bliżej, pochylił się jeszcze bardziej, jak gdyby zamierzając wycisnąć na wargach damy gorący pocałunek. Ale nagle wyprostował się. Dama rzuciła się niby spłoszona łania i usiadłszy na sofie spojrzała ze zdziwieniem dokoła. Potem zerwała się na nogi i spuszczając powieki na piękne, błękitne oczy, ukłoniła się młodemu myśliwemu. Ujął ją delikatnie za rękę prosząc, by usiadła znowu i darowała mu, że przerwał jej sen. — Zabłądziłem w lesie — mówił słodkim głosem po francusku nie puszczając przy tym pulchnej rączki ponętnej panny. — Przypadkiem znalazłem się naprzeciwko namiotu na brzegu lasu, musiałem więc wstąpić tutaj, żeby się przekonać, czy opuściła już panią choroba, której nabawiła się pani przed polowaniem, na nieszczęście, a teraz... na szczęście dla mnie — dodał szeptem z uśmiechem. — Dziękuję Waszej Wysokości. Sen mnie pokrzepił. — O, niewątpliwie! Wyczarował na liczku pani takie zachwycające róże... — Wasza Wysokość, gdyby myśliwi... — zaczęła i urwała młoda filutka uśmiechając się obłudnie. — Ach, okrutna! Ale czy naprawdę czuje się pani zupełnie dobrze? Czy nie ma nic niepokojącego? — szeptał w upojeniu książę ściskając mocniej jej rączkę i przysuwając się do niej. — A cóż doktor?... Dopiero teraz przypomniałem sobie o nim... Starał się chociaż? — Czy ma stanąć przed obliczem Waszej Wysokości, żeby wydać orzeczenie? — zerknęła szelmowsko na zarumienioną twarz młodego księcia. — Proszę spojrzeć: odpoczywa po trudach tam pod dębem — wstała śmiejąc się. Książę wykorzystał tę sposobność. — Niech pani zostanie — szepnął i przytulając ją lekko do siebie znowu posadził na sofie. W tej chwili zabrzmiał za namiotem róg myśliwski. Książę drgnął. Po twarzy przeleciała mu chmura gniewu, lecz szybko się opanował. — Szukają mnie. Wielka szkoda, że muszę już iść. Lecz zanim to uczynię, pragnąłbym zadać pani pytanie. W ciągu ostatnich dwu wieczorów nie słyszałem lubego śpiewu pani... — W parku wchłaniam piękno pogodnych wieczorów. Tak tam uroczo... — O tak. W cienistej altanie przy posągu Diany najlepiej się marzy albo... słucha zwierzeń — dorzucił uśmiechając się. — Muszę zdradzić pani pewną tajemnicę, muszę otworzyć przed panią swoją duszę i uciec się do pani o pomoc. Dzisiaj wieczór będzie pewnie piękny. Wysłucha mnie pani? Oczy młodego księcia nie schodziły ze ślicznej twarzyczki panny. — Wysłucha mnie pani? — błagał tkliwym szeptem. Róg zagrał znowu, tym razem już blisko. — Nie zechce pani, żebym odszedł stąd z rozpaczą w sercu. Czy wolno mi mieć nadzieję? Poczuł, że rączka, którą tulił do serca, oddała mu uścisk. Ujrzał, że powabne usteczka panny uśmiechnęły się. — Jakże jestem szczęśliwy! Dziś, przy posągu Diany! — szepnął i ucałowawszy gorąco białą rączkę wybiegł z namiotu. Panna zbliżyła się do wejścia i odchyliwszy rąbek zasłony wyjrzała za młodym, urodziwym księciem. Była to panna von Strerewitz, towarzyszka hrabiny Katarzyny Frankenberg. Hrabina przebywała właśnie w odwiedzinach na zamku nachodzkim, który wraz z włościami po jej ojcu, Wawrzyńcu Piccolominim, dziedziczył Jan Pompejusz, ojciec księcia Józefa Parille. Książę Józef opuściwszy namiot wsiadł na swego siwka i ruszył w kierunku jeźdźca, który zatrzymał się na łące. Jeździec ten, strzelec księcia, na jego widok spiął gniadosza, po czym zatrzymując się przed panem, zerwał z szacunkiem kapelusz z głowy. Przed chwilą, widząc jak jego pan wychodzi z namiotu, uśmiechnął się dziwnie. Teraz twarz jego, choć ułożona w grymas uniżoności, nie wyrażała obawy, mimo iż młody książę spozierał na niego gniewnym okiem. Panna von Strerewitz ujrzała, jak obaj jeźdźcy ruszyli cwałem przez łąkę. Minąwszy namiot i stojący samotnie dąb wjechali do lasu. Tam młody Piccolomini zobaczył doktora zamkowego. Leżał w cieniu dębu, w pobliżu stolika zbitego z grubo ciosanych desek, na którym stało kilka butelek. Doktor spał odpoczywając po trudach. W pobliżu w krzakach chrapał jego służący. Na widok krępej, odzianej w czarną aksamitną kurtę postaci doktora książę uśmiechnął się. Wielki brzuch konsyliarza, opięty haftowaną w pstre kwiaty i sięgającą aż do tłustych ud kamizelą, wznosił się nad murawą niby mały pagórek. Na piersiach, na białym gorsie koszuli, leżały oprawione w czarną kość okulary, które spadły doktorowi z czerwonego nosa. Tuż przy prawej ręce błyszczał w trawie szklany kieliszek. W tłustej dłoni ściskał srebrną tabakierkę. Kapelusz wraz z wielką peruką spoczywał w pobliżu głowy. Gdy tylko pozwalała na to droga, książę jechał przez las cwałem. Strzelec nie opuszczał jego boku. Hałas nagonki nie dochodził już ich uszu. Jęli przecinać w poprzek prze-rzedzający się zwolna ciemny las. Wreszcie ujrzeli spoza drzew porębę porośniętą młodymi drzewkami. Strzelec wskazał ręką na prawo. Młody Piccolomini ruszył w tym kierunku. Sługa jechał drogą położoną niżej. W ten sposób od punktu, gdzie się rozdzielili, zaczęli posuwać się wzdłuż ramion trójkąta, którego podstawą była poręba. Książę mknął jej brzegiem, w cieniu lasu. W końcu znalazł się w pobliżu polnej drogi wiejskiej, za którą rozciągała się smuga lasu. Zatrzymał się obserwując uważnie drogę. Dokoła panowała martwa cisza. W gorącym powietrzu migały tysiące much, które dokuczały siwkowi. Koń daremnie potrząsał głową i opędzał się ogonem. Książę z wysiłkiem utrzymywał w miejscu narowiste zwierzę. Było duszno i parno. Naraz ciszę przerwał przeciągły, bekliwy dźwięk trąbki myśliwskiej. Po wąskiej, wyschłej drodze szła szybko Lidka. Kurz pokrywał jej bose nogi. Miała na sobie zieloną, kusą sukienkę z czarnym gorsetem, przez rękę przewieszoną białą zarzutkę, a na głowie zawiązaną chustkę, która ocieniała jej twarz. Wystraszyła się jak sarna zaskoczona przez myśliwego, gdy książę wysunąwszy się z lasu zatrzymał przed nią konia. Mówił do niej w języku, którego nie rozumiała. Twarz jej wyrażała zdumienie i przerażenie. Nawet gdyby pojęła co mówi, nie zdołałaby dać zaraz odpowiedzi. Jeździec starał się, żeby go zrozumiała. Wskazał ręką na las i wymieniał nazwę wioski mieszając do pytania kilka słów czeskich. Wreszcie dziewczyna pojęła, o co mu chodzi. Pytał, czy przejedzie przez las do wioski P. Wskazała mu kierunek. Prosił ją, by zaprowadziła go do lasu. Po chwili namysłu odwróciła się i poszła w stronę boru. Jeździec jechał powoli za nią. Wkrótce objął ich chłodny cień drzew. Przystanęła. Chusteczka spadła jej na ramiona. Książę ujrzał zarumienioną, świeżą twarz urodziwej szesnastoletniej dziewczyny, smukłej i wiośnianej niby młode drzewko. Książę nakła-niał ją, by poszła z nim jeszcze dalej. Gdy jednak wskazała z powrotem na drogą, jak gdyby chcąc powiedzieć, że sporo jej jeszcze ma do przebycia, jął ją zachęcać, uśmiechając się łagodnie, żeby usiadła obok niego na koniu. Dziewczynę ogarnęły równocześnie zawstydzenie i niepokój. Oczy nieznanego jeźdźca błyszczały dziwnie. Spokój, który przedtem malował się na jego twarzy, teraz znikł. Błyskawicą przeleciała jej przez głowę myśl o nieszczęśliwej córce Skalaka. Sama nie wiedziała, dlaczego właśnie w tej chwili o niej myśli. Chciała się odwrócić, by uskoczyć w krzaki i jak łania ratować się ucieczką, gdy nagle ręka młodego jeźdźca uchwyciła jej ramię. Przyciągnął ją do siebie. Krzyknęła broniąc się. Książę jednak brał górę nad słabą dziewczyną. Namiętność dodawała sił rękom lubieżnego młodziana. W objęciach Piccolominiego Liduszka unosiła się już w górę. Biała chusta zatrzepotawszy jak śnieżne skrzydło padła na zielony mech. Raptem mignęła z boku silna, śniada ręka, trzymająca mocno zaostrzony kij, którego ostrze, jakby pchnięte uderzeniem młota, wbiło się w zad konia. Nieszczęśliwy siwek zarżał boleśnie, wierzgnął i pomknął w dzikim galopie. Gałęzie szeleściły i trzaskały. Kapelusz spadł w krzaki. Pochylony jeździec trzymał się końskiej grzywy. Liduszka opadła na białą chustę jak nieżywa. Ocknąwszy się po chwili ujrzała tego samego młodzieńca, który w olszynach śpiewał jej i grał, a potem ukradł cymbały. Był odziany tylko w koszulę i spodnie. W ręce trzymał kij zbroczony krwią rasowego wierzchowca. Lidka zaczerwieniła się nagle, pośpiesznie uporządkowała odzież i potargane włosy. Młodzieniec nie spuszczał z dziewczyny czarnych, posępnych oczu. — Tyś ranny! — krzyknęła Liduszka na widok krwi na obnażonej jego ręce. — Żałują, że to tylko krew książęcego konia — uśmiechnął się gorzko. — Czy on cię zna? — zapytał po chwili. — Myślę, że nie. — A ty go znasz? — Także nie — odpowiedziała przyciszonym głosem. W tej chwili opuściła ją wrodzona rezolutność. — Był to nasz miłościwy władca, młody książę pan — zaśmiał się młodzieniec. Liduszka spojrzała na niego bojaźliwie. — Dokąd idziesz? — zapytał ją znowu. — W stronę Turova, wolałabym jednak wrócić do domu. — Nie, do domu wrócić nie możesz. Idź dalej swoją drogą, tylko szybko. Polowanie odbywa się w drugiej stronie lasu. Idź ciągle prosto, dopóki nie dojdziesz do studzienki. Stamtąd udaj się ścieżką prowadzącą w dolinę. Później trafisz już sama. Dziewczyna bała się iść dalej, ale słowa nieznajomego młodzieńca dodały jej odwagi. Wierzyła mu. Posłuchała jego rady. — Bóg ci zapłać! — rzekła serdecznie. — Nie ma o czym mówić. — Jak cię wołają, żebym wiedziała... — Nie mam imienia — odpowiedział nieznajomy. A widząc, że twarz Liduszki posmutniała, dodał: — Nazywaj mnie Jerzyk. Jak gdyby nagle sobie przypomniawszy, zapytała z troską w głosie: — Ale jeżeli ci panowie cię złapią? Jerzyk uśmiechnął się lekko i odparł: — Idź już, idź, i o nic się nie bój. Czas już. Bóg z tobą. — Podał jej rękę i znikł. Odeszła, wkrótce jednak zatrzymała się, aby oglądnąć się za Jerzykiem. Nie ujrzała go już. Szybko ruszyła w drogę. Po chwili wydało jej się, że słyszy z boku jakiś szelest w zaroślach. Przelękła się, nie dostrzegła jednak nic. Wkrótce znalazła się przy studzience, nad którą wystrzelał wysoko ciemny świerk. Na jego omszałym pniu wisiał nieudolnie namalowany obrazek Panny Marii. Liduszka przeżegnawszy się pobiegła zboczem góry w dół. Gdy znikła, Jerzyk zawrócił. Uciekał przez las aż do wiejskiej drogi. Dotarłszy do niej przystanął i nasłuchiwał. Do uszu jego docierał z oddali chaotyczny zgiełk, krzyki i dźwięki trąbek. Roześmiał się. Potem przemknąwszy jak zając przez lasek za drogą znikł pod jakąś starą sosną. Kiedy wybiegł na pole rozciągające się pod lasem, nie miał już w ręku okrwawionego kija. Przy wozie zaprzężonym w chudego konia czekała niecierpliwie wdowa. — Myślałam, że już nie wrócisz. — Eh, kiedym pił wodę ze studzienki, spotkałem polujących panów i dlatego się spóźniłem. Chwycił lejce i począł powoli zjeżdżać w dół. Wdowa szła za nim ciesząc się, że jeszcze przed deszczem dowiezie zboże do domu. V BURZA Nim jednak Jerzyk i wdowa dotarli do drogi pod lasem, usłyszeli w górze, na skraju boru, wrzawę i krzyki. Dwaj jeźdźcy krążyli wśród drzew, a kilku pieszych ludzi — pomiędzy którymi byli i chłopi, biegało — jak gdyby czegoś usilnie szukając. — Stańcie! Poczekajcie! — krzyknął ktoś na nich po chwili donośnym głosem. Polem pędził ku nim w cwał jeździec z drużyny książęcej. Wdowa tak się przeraziła, że nie mogła odpowiadać „panu" na pytania. — Czy przed chwilą nie widzieliście kogoś wybiegającego z lasu? — Nie, miłościwy panie. — Od dawna jesteście na polu? — Ja od rana, a matka przyszła po południu. — Czy nie widzieliście więc, żeby ktoś, jakiś podejrzany człowiek, krążył po lesie lub wybiegał z niego? — Nie, miłościwy panie. — Skąd jesteście? — Z odludzia w Martinovie, proszę łaski pana. Jeździec, mruknąwszy coś pod nosem, zawrócił konia i pognał w stronę lasu. Jerzyk wyprostowawszy grzbiet uśmiechnął się pogardliwie, po czym targnął lejcami i ruszył wozem. — Cóż to się stało? — dziwiła się wieśniaczka. — Skądże miałbym wiedzieć? Ale wy chyba wiecie, że panowie za byle głupstwo depczą człowiekowi po piętach. Zbliżał się wieczór. Na zachodzie gromadziły się chmury. Było parno, — Jeszcze przed nocą będzie burza — przepowiadała wieśniaczka. — Dzięki Bogu, że uda nam się jeszcze dowieźć zboże do domu. Niedługo potem wóz ze zbożem stał w stodole, a wieśniaczka rzucała kluski na mleko. Wkrótce jednak odłożyła warząchew i podbiegła do okna. Wzywał ją stojący obok Jerzyka synek, który nie spuszczał oczu z kotlinki pod gajem brzozowym. Wieśniaczka ujrzała niezwykły widok. Głębokim wąwozem pod lasem nadciągały dwa wozy myśliwskie. Otaczała je piesza i konna drużyna łowiecka. Na pierwszym wozie siedziały trzy damy; wśród nich znajdowała się panna von Strerewitz, której zdrowie znowu się pogorszyło. Na drugim wozie siedział młody książę Józef Parille Piccolomini z obandażowaną głową i ręką oraz tłusty doktor zamkowy. Za wozem prowadzono rannego siwka. Zerwał się gwałtowny wiatr, rozwiewając płaszcze jeźdźców i ogony koni. Orszak znikał z oczu. Droga w wąwozie zbaczała w prawo. Spoza wysokiego brzegu wąwozu widać było już tylko głowy kilku jeźdźców, ale wkrótce znikły i one. Jerzyk nadal w zamyśleniu wyglądał oknem. Gospodyni musiała dwa razy przypominać mu o wieczerzy, nim wreszcie zasiadł do niej. Wiatr zawył na dworze i naparł dziko na ściany chaty. Drzewa chwiały się. Rozległ się grzmot. Ledwie dokończyli wieczerzy, zerwała się niezwykła burza. Rodzina na martinovskim odludziu zaczęła się modlić. Do izby, w której się ściemniło, wiatr przynosił ze wsi tęskne dźwięki sygnaturki odpędzającej burzę. Ciemności rozdzierały jaskrawe, oślepiające błyskawice. W okna bił deszcz. Wkrótce rozległ się szum mętnej wody: jak rwący potok spływała ze szczytu góry. — Jezusie, panowie nie zdołali ujść przed burzą — mówiła gospodyni do teścia. — No, Franciszka jest pewnie we dworze... Bóg z nami! Ojcze nasz, któryś jest w niebie... — modliła się zapalając gromnicę. Jerzyk dostrzegł w mroku, że od lasu pędzą dwaj jeźdźcy. Zaledwie znikli w ciemnościach, przebiegło za nimi kilka postaci. Ludzie ci gnali do pobliskiej wsi drogą przez wąwóz pod gajem brzozowym. Chroniąc się w miarę możności przed ulewą, osłaniali głowy ściągniętymi z pieców kurtami i biegli zakapturzeni, aż wreszcie także przepadli w ciemnościach. Jerzyk wiedział, iż ci, których właśnie dostrzegł, należeli do drużyny ścigającej zuchwałego sprawcę napadu na młodego księcia. Zmęczeni i przemoknięci wracali z pustymi rękoma. Strzelec znalazł swego pana leżącego pod drzewem prawie bez przytomności i potłuczonego. W chwili, gdy wsadzał pana na swego gniadosza, nadbiegli ludzie z orszaku myśliwskiego, których sprowadził widok błąkającego się na łące, spłoszonego konia księcia. Złapali go w pobliżu namiotu. Panna Strerewitz usłyszawszy hałas zapomniała o swej chorobie i wybiegła zobaczyć, co się dzieje. Na widok zakrwawionego siwka krzyknęła i zataczając się wróciła do namiotu, gdzie padła na sofę. Wkrótce potem przyniesiono także jeźdźca. Doktor, wyrwany z błogiego snu, orzekł, że rany są bardzo lekkie, niemniej jednak polowanie przerwano. Wszczęto przygotowania do powrotu na zamek. Tylko dwaj strzelcy wsiadłszy na konie poczęli wraz z chłopami z nagonki ścigać sprawcę. Daremnie. Siedział on bezpiecznie w martinovskim odludziu, patrząc przez okno w ciemną noc, pogrążony w myślach. — Co ci jest? — zapytała go gospodyni. — Niech Bóg ma w opiece tych, którzy teraz są w lesie albo w szczerym polu — odrzekł. — Masz słuszność! Ojcze nasz, któryś jest... — modliła się. Chłopiec powtarzał za nią pacierz. Wargi starca poruszały się bezgłośnie. Jerzyk wstał i życzył im dobrej nocy dodając, że idzie położyć się na strych. Na „Skałce" również czuwano. Stara babka przy blasku gromnicy odmawiała modlitwę o odwrócenie piorunów, myśląc ze strachem o wnuczce. Baltazar Użdian, na pół odziany, siedział na łóżku i grzmiał tak prawie jak burza na dworze. — Sam diabeł ci podszepnął, żebyś ją tak późno wysłała po te zioła. Burza złapała ją, w lesie albo w polu. O, do pioruna, ale trzasnęło! — mruczał nasłuchując. — Taka burza to za wiele nawet na starego kawalerzystę, a cóż dopiero mówić o takim chuchrze! VI MATECZNIK W czasach, gdy się to wydarzyło, do włości nachodzkich należało wiele rozległych i starych lasów. W pobliżu granicy tych dóbr i posiadłości klasztoru polickiego ciągnie się wielka puszcza, której część znana jest w okolicy pod nazwą „Matecznika". Pomiędzy górskimi szczytami, porosłymi ciemnym lasem, znajduje się tam wąziutka dolina. W okresie, o którym opowiadamy, Matecznik, dziki i pusty, był po prostu rozległą gęstwiną między stromymi urwiskami. Mało w nim było dostępnych ścieżek. Tego wieczora, gdy nad martinovskim odludziem i okolicą rozszalała się groźna burza, w Mateczniku nastał sąd boży. Nieprzebity mrok ogarnął wąską dolinę. Deszcz lał strumieniami. Wicher huczał w borze, wywracając suche lub słabsze drzewa. Częściej niż trzask padających drzew rozlegał się huk piorunów. Wezbrany potok szumiał i kipiał w ciemnościach rozpryskując się o kamienie. W miejscu, w którym dolina była tak wąska, że podnóża gór tworzyły brzegi potoku, poprzez gęste zwisające nad nim chaszcze przebijał czerwony blask. Padał on z małego okienka nędznej chaty kryjącej się w głębokiej szczelinie zbocza góry, jak gdyby umyślnie, by nikt jej nie dostrzegł. W ubogiej izbie płonęło łuczywa wetknięte w szparę ściany. Przy grubo ciosanym stole siedział zgrzybiały, zgarbiony staruszek. Włosy miał białe jak śnieg, a twarz pokrytą siecią zmarszczek, oczy jednak nadawały całemu jego obliczu wyraz łagodności i spokoju. Każdy, kto by ujrzał tego staruszka przez okno, bez wahania zapukałby do drzwi i poprosił o nocleg. Niewątpliwie jednak rozmyśliłby się, gdyby spostrzegł rosłego męża o ogorzałej twarzy, który rozwieszał na ścianie przemoczony płaszcz. Twarz tego człowieka była posępna. Wąskie wargi pod orlim nosem miał mocno zaciśnięte. Spod gęstych brwi wyzierały szare oczy. Był to Mikołaj Skalak, były posiadacz „Skałki", który wraz z ojcem, siostrą i synem ukrył się na tym pustkowiu uchodząc przed pańskim gniewem. Owej nocy, gdy zbiegli, idąc za radą „salvaguardii" nie zważając na mróz, pędzili przez śniegi niby szczuta zwierzyna. Wycierpieli wiele, a najwięcej przeszła chora Maria. Zanim osiedli w tej chatce, ukrywali się w sąsiednich włościach. Wierny Cygan nie towarzyszył im w tej uciążliwej i smutnej wędrówce. Zdechł z ran, które odniósł w walce ze strzelcem. Bieda i nędza natomiast nie opuszczały ich. Cierpienia ich były niewypowiedziane. Gdy pierwsze śniegi stopniały, a lasy zazieleniły się znowu bujnie, nieszczęśliwą Marię powaliła choroba. Skonała w ramionach ojca. Odtąd brat jej stał się jeszcze posępniejszy i bardziej małomówny. W cichej kryjówce upływały lata. Nie były one wolne od niebezpieczeństw i licznych trosk. — Myślałem, że w czasie takiej burzy nie wrócisz — zagadnął stary Mikołaja. — Zatrzymałem się w lesie. Panowie dzisiaj polowali. Byli już blisko od nas. Przyszedł tu ktoś z tamtej strony i opowiadał, że chciano zabić młodego księcia. — I nie zabito go? — Nie. Cios padł na jego konia. Hm, szkoda! — Mikołaju! — zawołał karcąco starzec. — To przecież ten sam, który nas wypędził ze „Skałki". Ten sam, który zgubił Marię. Ten, który... — Dosyć. Zemsta jest moją — mówi Pan. Mikołaju, podaj mi Biblię. Barczysty Mikołaj wykonał rozkaz posłusznie jak dziecko. Podszedł do kąta, gdzie odsunąwszy ubogą szafkę, wyjął z podłogi deskę i wyciągnął ze schowka pod nią wielką, grubą księgę. Rozłożył ją na stole. Stary Skalak zapaliwszy nowe łuczywo poprosił syna, żeby zaczął czytać. Wedle starego rodzinnego zwyczaju co wieczór, a jeżeli to było możliwe, to i rankiem odczytywano potajemnie urywek Pisma świętego. Nikomu obcemu nie wolno było zobaczyć księgi, którą przechowywano jak największy skarb. Odziedziczono ją po przodku, owym „chłopskim oficerze". Udzielała stale jego potomkom pociech i rad. Przechowywali i ukrywali ją niby bezcenny klejnot. W równym stopniu, w jakim czcili tę księgę, trwali niezłomnie przy wierze swych ojców. Nigdy nie przestali być członkami husyckiej gminy wyznaniowej, żyli w myśl jej zasad i dzięki temu wybijali się ponad wszystkich sąsiadów. Wobec ludzi musieli utrzymywać, że wyznają wiarę katolicką. Mikołaj pochyliwszy się nad księgą zaczął czytać. Nagle rozległo się kołatanie do drzwi. Mikołaj wyprostował się. — To nie Jerzyk — rzekł patrząc pytająco na ojca. — Idź otworzyć tylko księgę... Syn wstał w milczeniu. Po chwili szafka stała znów nad tajną skrytką. — Kto tam? — zapytał w sieni niechętnie. — Otwórzcie, proszę — odezwał się za drzwiami słaby głos. Zasuwa drewniana skrzypnęła. Do izdebki weszła dziewczyna. Stary Skalak stanąwszy na środku świelicy przyglądał się badawczo nieznajomej. Była przemoczona. Rozczochrane, wilgotne włosy przylgnęły jej do czoła. Sukienkę miała rozdartą w kilku miejscach i lekkie zadraśnięcia na nogach. Była to Liduszka. Spoglądając nieśmiało rzekła błagalnym tonem: — Zabłądziłam w tym wielkim lesie. Proszę was, udzielcie mi gościny do rana. Oblicze Mikołaja złagodniało. Stary Skalak poprosił ją, żeby usiadła. — Macie coś do zjedzenia? — zapytał Mikołaj. — Zostawiłem dla Jerzyka, ale on już nie przyjdzie. Ta resztka stoi na palenisku. Dziewczyna siedząca ze zwieszoną głową na ławie drgnęła usłyszawszy imię „Jerzyk". — Skąd jesteś? — zapytał stary Skalak. — Idę z 2. — Z Ż.? Tak? — spojrzeli po sobie obaj mężczyźni. — A w jakiż sposób zabłądziłaś aż tutaj? — Idę w stronę Turova po zioła dla babki. Wyszłam po południu i zatrzymałem się w b-skim lesie... — Tu się zająknęła. — Potem niedaleko studzienki zaskoczyła mnie burza. Szłam w ciemnościach, dopóki nie zobaczyłam światła tutaj. — Widziałaś w b-skim lesie, jak polowali panowie? Podobno chciano tam zabić księcia. Czy to prawda? — zapytał Mikołaj. — On nie chciał zabić księcia — rzekła ze stanowczością w głosie — tylko spieszył na ratunek!... — Umilkła. — Kto taki? Komu spieszył na ratunek? — spytał gorączkowo Mikołaj. Liduszka zaczerwieniła się. Rada nie rada musiała opowiedzieć wszystko. Kilkakrotnie przy tym zapadała w milczenie. Oczy Mikołaja zapłonęły dziwnym ogniem. Zacisnął pięści. — Biedna dziewczyno! — westchnął stary Skalak. — Ale, Mikołaju, podajże już jedzenie! — Wręczył dziewczynie garnuszek mleka i kawałek chleba. Podczas gdy jadła, zdjął z drabinki sukienkę, chustkę i trochę bielizny. — Biedna Maria... — westchnął znowu w zamyśleniu. Potem wskazując na odzienie dodał: — Przebierz się w to, dziewczyno. Do rana twoje sukienki wyschną. — Wyszedł z izby razem z Mikołajem. Liduszka przebierając się słyszała, że naradzają się szeptem. Rzuciła okiem po izbie. Ściany gołe, niebielone. Na żadnej nie było obrazka. Gdy się ubrała, starzec i Mikołaj weszli znowu do świetlicy. — Jesteś pewnie zmęczona. Idź spać i nie bój się wcale. Bóg jest wszędzie. Odzienie rozwieś sobie porządnie... Tak... A teraz pójdź ze mną. — Wziąwszy do ręki łuczywo staruszek ruszył naprzód. Liduszka życzyła Mikołajowi dobrej nocy. On jednak, siedząc przy stole z głową ciężko opartą na mocnej dłoni, nie odpowiedział. W sieni stary Skalak rzekł wskazując na drabinkę: — Wejdź tędy, a na strychu zrób kilka kroków po polepie i zakop się w sianie. Innej pościeli nie mamy. — Bóg wam zapłać. Dobranoc! — Kiedy indziej, spojrzawszy na siebie, wybuchnęłaby śmiechem: suknia była za długa, wszystko na niej wisiało. Gościnny starzec odszedł. Otoczyły ją ciemności. Macała rękoma dokoła siebie, dopóki nie wyczuła siana pod nogami. Zanurzyła się w to miękkie, wonne łoże. Chciała się pomodlić. Zaczęła odmawiać Ojcze nasz. Wargi jej poruszały się, ale do głowy cisnęły się inne myśli. Iluż dziś doznała wrażeń! Puściła się w drogę po zioła, które miała tylko jakaś stara kobieta mieszkająca pod Turovem. Przygoda w lesie, polowanie, książę, Jerzyk — wszystko to przemykało jej przez głowę. Potem przypomniała jej się straszna droga przez las, kiedy po długim, niebezpiecznym błąkaniu się ujrzała blask padający z okna samotnej, ukrytej chatki. Słyszała, jak w dolinie huczy w ciemnościach woda. Dążyła ostrożnie ku światłu. Przedarła się przez chaszcze i stanęła przy małym okienku. Ujrzała łagodną twarz starca. Mikołaj siedział plecami do okna, nie mogła więc dostrzec jego oblicza. W izbie usłyszała imię „Jerzyk". Dowiedziała się, kim był jej obrońca. Niewątpliwie należał do rodziny Skalaków. Usłyszała imię „Maria", które znała z opowiadania stryja. Tak. Jest u Skalaków. Ma na sobie sukienkę nieszczęśliwej Marii. Ale gdzie jest Maria? Widocznie umarła. A mały chłopiec, Jerzyk, wyrósł na młodzieńca i stał się jej obrońcą. — Nie mam imienia — powiedział do niej w lesie. Tak, nie śmiał zdradzić swego nazwiska. Gdzie może być teraz, w czasie tej burzy? I czy go nie tropią? Znowu zaczęła się modlić, wargi jej jednak poruszały się coraz wolniej. Po ulewie, która ją zmoczyła, tak było przyjemnie w suchym odzieniu... Miękkie siano tak pachniało... Usnęła modląc się za Jerzyka. VII TUROV We włościach nachodzkich, nad wsią Rokietnikiem wznosi się zalesiona góra Turov, Lud z okolic Rokietnika opowiada sobie o Turovie to samo, co się w całych Czechach mówi o Blaniku. Do Turova właśnie śpieszyła Liduszka. Gdy się ocknęła z pokrzepiającego snu, szarzało dopiero. Przeżegnawszy się zlazła z drabinki. Dopiero wtedy przekonała się, że jest już biały dzień. W sieni i w izbie panowała cisza. Wyszła przed drzwi. Las był znowu pogrążony w spokoju. Tylko - potok pod chatą szumiał głośniej niż zwykle. Zbiegłszy do niego umyła sobie twarz. Poróżowiała, oczy jej nabrały blasku. Czuła się swobodna i lekka jak ptaszek, który gdzieś w pobliżu śpiewał wesoło. Potem weszła do świetlicy. Cisza panowała w niej nadal. Mikołaj już dawno poszedł do pracy. Na ubogim łożu spoczywał stary Skalak. Blada twarz starca zdradzała cierpienie. Mimo to powitał dziewczynę łagodnie i wskazał jej stojące na palenisku śniadanie: garnuszek mleka i kawałek chleba. Zapytał ją, skąd jest i dokąd idzie. Zapomniał, że powiedziała mu to już wczoraj. — Idę po zioła dla babki. Są jej potrzebne, a u nas nikt takich nie ma. — Jak się twoja babcia nazywa? — Bartoniowa. — Hm, nie pamiętam. To wyście przeprowadzili się do Ż.? — Jesteśmy na „Skałce", u Użdiana — wyjaśniła Liduszka jakoś nieśmiało, spozierając bojaźliwie, a zarazem z zaciekawieniem na starca. Wczoraj w obecności Mikołaja nie powiedziała tego, choć miała chęć dowiedzieć się, czy rzeczywiście jest gościem Skalaków i co oni myślą o stryju, który gospodarzy tam, gdzie przedtem włodarzyli oni. Stary chłop drgnął i zwiesiwszy głowę westchnął głęboko. W tej chwili wydał się Lidce bledszy niż przedtem. Zrobiło jej się żal nieszczęśliwego starca. Po chwili znów westchnął głośno. Dziewczyna poruszyła się jak gdyby chcąc do niego podejść i zapytać, czy mu czegoś nie trzeba. — Nie, dziewczyno, nie ruszaj się. Stój, jak stałaś — poprosił starzec podnosząc się z wysiłkiem. — Widzisz, kiedy patrzę na ciebie, wydaje mi się, że widzę nieboszczkę Marię. Była trochę wyższa od ciebie, ale ta sukienka przypomina mi ją. Złożywszy blade ręce patrzył długo zgasłymi, głęboko wpadniętymi oczyma na dziewczynę odzianą w szaty jego córki. — Dosyć już, dosyć — wyszeptał po chwili — bo wzrok mnie mami. — Widoczne było, że nie mógł sobie dać rady z wzbierającym uczuciem. — Przebierz się, dziewczyno. Lidka ukrywszy się w kąciku wdziała na siebie swoje suche już odzienie. Gdy ją teraz starzec ujrzał, zdawało się, że zapomniał o córce. — Co robi Użdian? — zapytał. — Znałem go. Czy dobrze mu się powodzi? — Zdrów jest. Czy mam mu od was coś powiedzieć? — On już o mnie zapomniał — uchylił się od odpowiedzi Skalak. Zakaszlał i opadł znowu na łóżko. Lidka po chwili jęła mu dziękować zbierając się do odejścia. — Syn poszedł już do lasu, a ja nie mogę cię odprowadzić. Ale idź ciągle wzdłuż potoku, a gdy wyjdziesz z lasu, przejdź przez łąkę i ścieżkę na zbocze. Tam już zobaczysz Rokietnik i Turov. Znalazłszy się na dworze dziewczyna przystanęła i obejrzała się na chatkę. W szczelinie skalnej, za gęstymi krzewami i drzewami prawie nie było jej widać. Lidka ruszyła w drogę: szła wąskim brzegiem potoku. Powietrze było czyste i wonne. Zarzuciła na ramiona białą chustę, gdyż w lesie panował jeszcze poranny chłód. Biegła sprężyście jak sarenka, to chwytając się zręcznie pnia drzewa na wąskim brzegu, to znów przeskakując przez kamienie. Brzegi zieleniły się paprocią i szczawiem. W ciemnym lesie, rosnącym na skałach, szumiał wiatr. Od czasu do czasu odzywały się ptaki. Miejscami gęste krzewy rosły nad samym potokiem tak, iż brzeg stawał się niemożliwy do przebycia. Lidka musiała wdrapywać się na stok góry i zbaczać trochę, by po chwili znowu zejść do potoku. Nie zwracała prawie uwagi na otaczający ją ciemny, smutny bór. Duchem nadal przebywała w chatce, przy jej mieszkańcach. Teraz stary, chory Skalak leży sam, bez opieki. Wnuk jego Jerzyk pomaga obcym ludziom nie wiedząc o chorobie dziadka... A oto dochodzą z lasu głuche, twarde huki... To Mikołaj prawdopodobnie haruje tam jako drwal albo smolarz. Kto temu jest winien? Po raz pierwszy w życiu poczuła, że w sercu jej wybucha uczucie, które zalewa duszę goryczą. Czyż tylko panowie mają prawo do życia na świecie, a pozostali ludzie znaleźli się na nim jedynie dlatego, by tamci mogli się pastwić nad nimi i męczyć ich? Dlaczego panowie korzystają z tylu praw i wygód? Ujrzawszy nędzę Skalaków dopełniła sobie smutnego obrazu. Słyszała biadania sąsiadów i opowiada-nia o katuszach poddanych. Znała los Skalaków i sama wczoraj poznała, kim jest pan. Obejmujące potok zbocza jęły się rozsuwać coraz bardziej. Widać już było w całości pogodny nieboskłon, po którym przepływały białawe chmurki. Lidka stanęła wkrótce na skraju lasu. Rozejrzała się po dolinie. Tu i ówdzie między drzewami stały chatki. Na dalekim widnokręgu siniały w jasnym powietrzu góry kłodzkie. Lidka zwróciła się w lewo i jęła iść brzegiem lasu w stronę urwistego zbocza. Do Turova było blisko. U stóp tej góry, w biednej chatce, mieszkała staruszka, która, podobnie jak stara Bartoniowa, zajmowała się leczeniem. O tej samej porze na szczycie Turova w cieniu potężnych starych buków odpoczywał Jerzyk. Obok niego leżały cymbały. Ze zwiniętej kurtki młodzieniec zrobił sobie poduszkę. Czapka spadła mu z głowy. Wietrzyk muskał jego zuchwałe czoło poruszając ciemne pukle włosów. Spał. Daremnie wdowa nazajutrz po burzliwej nocy szukała na martinovskim pustkowiu młodzieńca, który pomógł jej w potrzebie. Znikł o brzasku zabrawszy niespostrzeżenie swój instrument. Zmierzał w stronę Rokietnika. Dlaczego szedł na Turov? Przeczuwał, że się tam z kimś spotka. Chciał się dowiedzieć, co się działo w czasie burzy z tą, o której myślał na martinovskim odludziu. Jerzyk nie chował się jak inni synowie chłopów. Nigdy nie używał życia jak oni. Już w dzieciństwie poznał jego trudną stronę. Pamiętny wieczór na „Skałce" pozostawił w jego duszy niezatarte ślady. Kochał nad wszystko swoją rodzinę. Widział jej udrękę i poniżenie. Od tej pory znienawidził w głębi serca sprawcę tej niedoli. W żyłach krążyła mu wrząca, gwałtowna krew ojcowska. Zbiegli na odludzie. Musieli znosić skrajną nędzę. Młoda ciotka Maria, która zastępowała mu matkę, zmarła. Śmierć jej obciążała sumienie księcia. Patrzył na nieszczęśliwego, marnie-jącego dziadka i na zgnębionego, poniżonego ojca. Rósł samotnie jak drzewo w lesie. Gdyby łagodny i spokojny dziadek nie wywierał na niego wpływu, byłby zapewne zdziczał i stał się krnąbrny. Stary Skalak jednak, trzymając się ściśle zasad swej wiary, umiał znosić mężnie cierpienia i odpuszczać winy. Jerzyk widział nędzę swojej rodziny, poznał nędzę wszystkich poddanych chłopów i wczuwał się w nią. Nasuwało mu to do głowy dziwne myśli, podobne tym, które nurtowały jego ojca. Dziad zdał się na wolę Bożą, ale Mikołaj odstąpił od słów Pisma świętego, domagając się zemsty za siebie i swoich. Syn skłaniał się do jego przekonań. Niemały wpływ wywarły na to okoliczności. Jerzyk nie miał kolegów ani przyjaciela, nie zakosztował nawet tych przyjemności, które są udziałem nawet najbiedniejszych dzieci na wsi, wyrósł na leśnym pustkowiu. Pomagał ojcu w pracy, potem chodził do pracy do wsi, ale nigdzie nie wstąpił na stałą służbę. Pracował i pomagał, jak mógł. Odziedziczył bystrość myśli Skalaków. Duch jego okrzepł pod wpływem cierpień i ciężkich doświadczeń. Znalazłszy się w Turovie przez czas długi badał wzrokiem dolinę i drogi. W końcu zmorzył go sen, bo ubiegłej nocy nie spał prawie wcale. Na górze i w lesie panowała cisza. Jasne promienie słońca padały na pnie drzew i na poszycie lasu, na którym blaski i cienie igrały ze sobą. Bór stał nieruchomo. — Jerzyku! Skalak! — zabrzmiał mu głos nad uchem. Dźwięk tego imienia obudził go. Zerwał się na nogi i obejrzał się. Tuż obok niego stała zarumieniona Lidka. Świetliste włosy niby złota aureola okalały jej jasne czoło. Biała chusta opadająca z jej ramion na piersi związana była w lekki węzeł. — Lidko! — zawołał zdziwiony Jerzyk. Po chwili przyglądając jej się badawczo zapytał spokojniejszym już głosem: — Znasz moje nazwisko? Skąd wiesz, że nazywam się Skalak? — Znam. Twój dziadek i ojciec mieszkają w Mateczniku, prawda? — Mieszkają. Ale... Chyba zabłądziłaś tam wczoraj? — Przenocowałam u was. — I powiedzieli ci, jak się nazywamy? — Nie, ale się domyśliłam. Wydało mi się, że tak się nazywacie. Po chwili zapytała cicho: — Czy Maria umarła? Młodzieniec kiwnął głową. — A dlaczego nie przyszliście nigdy do nas, na „Skałkę"? W głosie jej brzmiał wyrzut. Jerzy milczał. — Dlaczego gniewacie się na stryja? Tak często was wspomina, tak wam współczuje i pragnie was gorąco odnaleźć... On nie jest temu winien, że książę dał mu to obejście. Gdyby go nie wziął, osadzono by tam innego rolnika. — Tak, ale udzielono mu ulg w odrabianiu pańszczyzny i hojnie zaopatrzono na początek za to, że uratował księciu życie. — On chciał tylko ocalić was, a gospodarstwo przyjął nie jako nagrodę. Kiedy mu powiem, że was odnalazłam i coś ty dla mnie zrobił... — Nie powiesz mu tego — przerwał jej gwałtownie Jerzy. — O tym, co zrobiłem, nie wolno mówić nikomu, nawet twemu stryjowi. Gdy Liduszka spojrzała na niego zdumiona, dodał: — Nie wolno. Jeżeli powiesz, będę żył w ciągłej niepewności. — Nie będę więc mogła nawet napomknąć o was? — Nie, Lidko, nie wspominaj o nas. Ojciec surowo mi zabronił. — Ale dziaduś myśli inaczej. — Nie mogę... Poczekaj, gdyby coś zaszło, znajdę cię przecież, choćby w „olszynach". Liduszka zwiesiła smutnie głowę. — Tak się cieszyłam, że sprawię radość stryjowi, opowiadając mu o was, że was odwiedzimy i że coś wam z waszego, aby wam trochę ulżyć... — nie dokończyła i umilkła znowu. Jerzyk patrzył na dziewczynę stojącą przed nim z opuszczoną głową. Nie było to takie samo spojrzenie, jakie rzucił na nią po raz pierwszy w „olszynach". Na ustach jego nie pojawił się również ten sam uśmieszek, co wówczas. — Nie jesteś taka, jaką cię sobie wyobrażałem — rzekł. — A więc i na mnie się gniewałeś? Znałeś mnie? — O, widywałem cię we wsi dość często. Nie zauważyłaś mnie. Stawałem przy ogrodzeniu cmentarza i przyglądałem ci się, jak wystrojona szłaś do domu. Byłaś z naszego gospodarstwa. Nie wiem dlaczego, ale... — śmiały Jerzyk nie dokończył. Po chwili zaczął znowu: — Widywałem cię często i w „olszynach". Zdawało mi się, że jesteś dumna. Chciałem cię ukarać. Wtedy przyszedłem do „olszyn", żeby ci zabrać to, co ci sprawiało przyjemność, cymbały. Ale wówczas o mało... — i umilkł znowu. Chciał powiedzieć: — o mało nie odstąpiłem od swego zamiaru. — Już wówczas jej słowa, pełne współczucia i dobrego serca, wywarły na nim wrażenie. Duma wzięła wtedy górę nad tym wrażeniem. — Masz tu cymbały — dodał po chwili. — Sama widzisz, że miałem prawo je zabrać, ale lubisz je, więc weź je sobie. — Nie wezmę, choćbyś mi do nich dodawał talary! — zawołała żywo Lidka. — Zostaw je sobie, zostaw, Jerzyku. Zagrasz na nich dziadkowi, a może rozweselisz i ojca. Ale chyba przyjdziesz kiedyś zagrać i do nas? — spytała raptem uśmiechając się. — Przyjdę — odrzekł jak gdyby w zamyśleniu Jerzyk biorąc instrument. Mucha usiadła na strunie i odleciała po chwili. W ciszy leśnej zabrzmiał cichutki, łagodny dźwięk. — Jerzyku, czy jesteś pewien? — pytała Lidka. — Wiesz, wczoraj... Młody Skalak uśmiechnął się. -— Chyba gdybyś ty mnie wydała. Oni nie zdołają tego wywęszyć... Ale coś ty potem przeżyła... Myślałem o tobie. Cóż to była za burza! — O, błąkałam się długo i także myślałam o tobie. Niepokoiłam się, gdzie cię zastał ten dopust boży. Jerzyk chciał jej opowiedzieć, jak rozmyślał o niej na martinovskim odludziu, nie mógł jednak wykrztusić ani słowa. Zamilkli oboje, milczenie to jednak świadczyło, że serca mają przepełnione tym, czego wyrazić nie można. Śniada twarz Jerzyka pokryła się rumieńcem. Serce biło mu gwałtownie. Zdawało mu się, że śni. Czegoś podobnego nigdy dotychczas nie przeżywał. Nagle jednak zacisnął pięści, a oczy mu zapłonęły. — Co ci jest? — spytała gorączkowo Liduszka. — Gdy patrzę na ciebie i widzę, jaka jesteś piękna, przypomniałem sobie tego łajdaka w książęcej mitrze. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę z tego, co byłby zrobił. — Nie myśl o tym, Jerzyku. To już przeszło. Lepiej zagraj! — O, gdybym mógł zagrać tak, aby obudzić tych tutaj — wskazał na ziemię — to bym im powiedział, kto nas najbardziej prześladuje. Czyż nie jest już najgorzej, jak tylko być może? A oni ciągle pogrążeni są we śnie! — Kto, Jerzyku? — Nie wiesz tego? Ludzie mówią, że w tej górze, tu, pod naszymi stopami, jest ukryte święte wojsko. Od pradawnych czasów śpią tu rycerze. Święty Wacław jest z nimi. Nikt ich dotychczas nie widział poza starym kowalem ze wsi w dolinie. Podobno w którąś Wielkanoc podkuwał konie tych świętych rycerzy. Nie wie, którędy wszedł do wnętrza góry i którędy potem wyszedł z niej na świat. Nieznany człowiek zawiązał mu oczy i był jego przewodni-kiem. I dopiero po powrocie do domu kowal dowiedział się, że rodzina go już opłakała. Przebywał wewnątrz góry przez cały rok i dzień jeden, choć mu się zdawało, że upłynęła tylko jedna doba. Do worka, w którym niósł podkowiaki, nasypano mu suchych liści. Wyszedłszy z góry wysypał je na ziemię, ale kiedy w domu rzucił ze złością worek na podłogę, coś w nim zabrzęczało. Było tam kilka dukatów. Mówią, że przy studzience pod lasem, w zielonej kotlinie, jest wejście do tej góry. Nikt jednak tamtędy jeszcze nie wszedł. W niektóre poranki niedzielne podobno dochodzą z wnętrza góry dźwięki cichej muzyki i głuche odgłosy bębnów. Liduszka słuchając tego opowiadania usiadła. — Gdy kiedyś spadną na naszą ojczyznę największe nieszczęścia, z góry wyruszy święte wojsko ze świętym Wacławem na czele i przepędzi naszych nieprzyjaciół, a wówczas znowu będzie dobrze w Czechach — zakończył Jerzyk wzdychając. Po chwili zapytał: — Czy ojciec był w domu, kiedy odchodziłaś? Czy pytał cię, czyja jesteś? — Nie pytał mnie. Nie było go w domu. Był tylko dziaduś. Opowiedziała mu wszystko. — Biedny stary! — westchnął Jerzyk. — A więc znowu chory... Muszę już iść, Lidko. Patrz, zejdziesz na dół tędy, do tamtej chaty, a potem trzymaj się stale drogi prowadzącej przez wieś. Ludzie ci powiedzą, jak trzeba iść dalej. Muszę wrócić do dziadusia. Zostań z Bogiem. Pewnie zobaczymy się wkrótce. Uścisnąwszy jej rękę zarzucił kurtkę na ramię i wziąwszy cymbały odszedł. Wkrótce znikł w gąszczu. Nie wyobrażał sobie, że człowiekowi może być tak ciężko odchodzić. Obejrzał się kilkakrotnie, ale nie zobaczył już Lidki. Szedł szybko, gdyż od chatki w Mateczniku dzieliła go dobra godzina drogi. Lidka siedziała jeszcze przez chwilę na tym samym miejscu. Odszedł tak szybko, że ledwie zdążyła mu powiedzieć: Z Bogiem!... Dziwny chłopiec... Nieszczęśliwy chłopiec... Idzie do tej ponurej chatki w bezludnym lesie. Jakże tam jest smutno! W uszach jej dźwięczało jeszcze jego opowiadanie. Rozejrzała się po milczącej, cudownej górze i zadrżała z tajemnej bojaźni. Gdyby tak nagle spoza któregoś krzaka wyszedł rycerz w zbroi, przybrany jak święty Wacław... I gdyby za nim ukazali się pozostali rycerze... Ale góra milczała, a z lasu nie doszedł do jej uszu ani szczęk broni, ani donośny dźwięk surm bojowych. Słońce, dochodząc do szczytowego punktu swojej drogi, wypędziło cień pod buki. Palące jego promienie padły na Liduszkę. Wziąwszy węzełek zaczęła schodzić z tajemniczej góry przez las, aż w końcu znalazła się na równej drodze. Wyszedłszy niedługo potem od baby zielarki przyglądała się temu miejscu, o którym krążyło tyle podań. A gdy wracała do domu, zdawało jej się, że sama przeżywa bajkę. VIII ŚMIERĆ Na „Skałce" powitano Liduszkę z radością. Nawet surowy, szorstki Baltazar zdobył się na czułość, głaskał wychowankę po policzkach i znowu mruczał, czemu to babka wysłała ją samą w nieznane okolice. Lidka musiała opowiadać. Wypytywano głównie, gdzie ją zaskoczyła burza i jak się przed nią ukryła. Bartoniowa drętwiejąc z wrażenia żegnała się krzyżem świętym, a stary dragon zaciskając pięści przerywał opowiadanie przekleństwami, gdy Lidka wspomniała o niebezpieczeństwie, które jej groziło. — Więc to tak było? Szkoda, że go nie ubił! . — Myśmy tu już także słyszeli — wyjaśniła babka — że chciano młodego księcia zabić na polowaniu. — A kim był ten chłopiec, który cię ocalił? — zapytał stryj. — Nie wiem — odpowiedziała Liduszka czerwieniąc się. — Znikł zaraz potem, jak się ukazał. Sądzę jednak, że był to ten sam, który mi cymbały... — Nie dokończyła. Stary gwardzista krążył po izbie ze zwieszoną głową.Wspominał o Marii Skalakównie. Już druga dziewczyna z tej zagrody? Młody książę! Wkrótce ma objąć rządy... Wtedy nastaną ciężkie czasy... — Nie widziałaś tego chłopca? — zapytał znowu, zatrzymując się przed Lidką. — Nie widziałam — odparła po chwilce, jak gdyby zastanowiwszy się nad odpowiedzią.. — Znikł tak, jak się zjawił. Użdian zawrzał gniewem na księcia Piccolominiego. Wątpić należało, czy dzielny żołnierz pamiętałby teraz o tym, że młody rozpustnik jest księciem i czy by bronił go jak niegdyś przed niebezpieczeństwem. Zamach na ukochaną wychowanicę wrył sobie głęboko w pamięć... Nastała chłodna jesień. Ptaki odleciały, liście opadały z drzew, w zimnych już promieniach słońca migotały pasma „babiego lata", a na łączce w „olszynach" kołysał się pod podmuchami wiatru jesiennego zimokwit. Smutno było w opuszczonej chatce nad rzeką. Zielone wciąż jeszcze olszyny i migocące w promieniach słońca poprzez liście fale rzeczki przypominały piękne dni lata. Ścieżka na urwistym zboczu góry była już pokryta szeleszczącymi liśćmi barwy żółtej i czerwonawej, mimo to jednak Lidka często po niej chodziła. Przesiadywała na kamiennym stopniu przed drzwiami, z rękoma złożonymi na łonie. Wpatrywała się w zamyśleniu w dal. Z twarzy jej znikła dawna żywiołowa radość. Często podchodziła do olszyn i rozgarniając ich gałęzie, badała wzrokiem okolicę. Jakiś głos wewnętrzny nakazywał jej odwiedzać tę samotnię. Ilekroć tam śpieszyła, była przekonana, że ktoś na nią czeka, albo że przyjdzie do niej. Przesiadywała na kamiennym stopniu nucąc niekiedy melodię pieśni, choć w pamięci utkwiły jej tylko pierwsze słowa: Miłością nieskończoną Tyś, Boże mój! — Przyjdę! — powiedział na Turovie. I nie przyszedł. Zaraz w pierwszą niedzielę po tym wydarzeniu wracając z kościoła szukała wzrokiem Jerzyka przy murze cmentarza, ale go tam nie ujrzała. Trapiły ją myśli o nim, jego dziadku i ojcu. Nadchodzi zima, a oni w tej norze... Nawet w lecie w niej smutno... A ten nieszczęśliwy staruszek!... Dlaczego Jerzyk nie chciał, żeby powiedziała o nim „stryjowi"? Czy duma skłoniła go do tego? Ale przecież można im będzie pomóc bez ich wiedzy. Bezustannie prawie myślała o tym, aż wreszcie postanowiła powiedzieć o miejscu pobytu Skalaków stryjowi, który tak często o nich wspominał. Tego samego wieczoru, gdy Liduszka powzięła to postanowienie, w samotnej chatce w Mateczniku znajdowali się stary Skalak, Mikołaj i Jerzyk. Mrok gęstniał coraz bardziej. Od dnia, w którym dziewczyna opuściła to odludzie, stary Skalak nie wstał już z łoża. Sędziwy wiek oraz udręki duszy i ciała przemogły jego siły. Wiądł i gasł w oczach. Im bardziej słabł, tym troskliwszą opieką otaczali go syn i wnuk. U Skalaków uczucia rodzinne były zawsze silne. Wygnanie i utrapienia dodały im jeszcze mocy. Ojciec z synem miłowali gorąco łagodnego staruszka. Posępny, pozornie szorstki Mikołaj żył tylko dla swojej rodziny. Teraz stary ojciec leżał powalony niemocą i nie było nadziei, że wróci do zdrowia. Przed wieczorem Mikołaj wróciwszy z pracy siadł przy łożu, na którym drzemał chory ojciec. Jerzyk, zmęczony czuwaniem i usługiwaniem choremu, spał twardo w kącie izby. Wysoki, ogorzały mężczyzna złączywszy ręce na kolanach wpatrzył się w twarz śpiącego starca, na którą padał blask łuczywa, wetkniętego w ścianę. Zapadłe źrenice tonęły w cieniu głębokich oczodołów, twarz o wystających kościach policzkowych była blada, na skroniach i czole rysowały się sine żyły, a krew uciekła zupełnie z warg. Mikołaj długo przyglądał się starcowi, który oddychał ledwie dosłyszalnie. Przez głowę przeleciała mu myśl ponura i smutna. Może już umiera? Leży przecież bez ruchu ze znękaną, bladą twarzą, ze skostniałymi rękoma pokrytymi siecią nabrzmiałych, sinych żył!... Lecz stary Skalak ocknął się i uśmiech ukazał się na jego twarzy. — Śniła mi się twoja nieboszczka matka — rzekł. — Przyszła tu odświętnie ubrana i mówi do mnie: „Pójdźże. Maria już czeka!"... Idę już, idę... — dodał szeptem. — Ale co będzie z tobą i Jerzykiem? Moi biedacy! Nazajutrz po południu Jerzyk siedział nad potokiem. Rzadko teraz wychodził z chaty, gdyż pielęgnował dziadka i czuwał przy jego łożu. W tej chwili pobiegł myślą do tajemniczego Turova. Często teraz wpominał tamte chwile i zawsze widział stojącą przed sobą zarumienioną Liduszkę. Czy też ona myśli o nim? Cieszył się już wyobrażając sobie, że gdy dziaduś wyzdrowieje, w co wierzył mocno, będzie mógł rozstać się na krótko ze staruszkiem i skierować pierwsze kroki za rzeczkę, do samotnej chatki. Pogrążony w myślach nie zauważył, że ojciec wróciwszy dziś wcześniej z pracy przystanął obok niego. — Ty tutaj? — zapytał syna. — Dziaduś śpi. — Pójdź, spakujemy się. Jutro wyprowadzimy się stąd. — Jerzyk wytrzeszczył oczy. — Nie można zostawić dziadusia w tej ciemnej, niezdrowej dziurze. Znalazłem i wynająłem kąt na wsi, w Rokietniku. Dziś jeszcze tam się przeprowadzimy. — A dziaduś? — Przeniesiemy go jutro. Udali się do chaty. Dziadek już nie spał. — Jeżeli chodzi o mnie, nie musicie się przeprowadzać — rzekł, gdy Mikołaj oznajmił mu o swym zamiarze. — Czuję, że wkrótce już stąd odejdę. — Po chwili powiedział do syna siedzącego przy łóżku: — Mikołaju, w razie, gdyby nadeszły ciężkie czasy, wstąp na „Skałkę" do gwardzisty. Chętnie wam pomoże. Pogódź się z tym światem — ciągnął po chwili dalej. — Wszystko jest dobre, co Bóg postanowił. Wszystko zmieni jego wszechmocna ręka. Zakaszlał tak gwałtownie, że musiał umilknąć. Mikołaj podtrzymywał mu siwą głowę. W izbie ściemniło się. Mikołaj zapalił łuczywo. Stary Skalak położył kościstą rękę na ciemnych włosach wnuka, jak gdyby błogosławiąc mu. — Zachowaj naszą wiarę. Nie opuszczaj jej nigdy. Pewnie doczekasz lepszych czasów. Niewymowny lęk, podobny do przeczucia zbliżającej się śmierci, ogarnął chłopca. — Przeczytaj mi coś — odezwał się starzec. Mikołaj wstał, wyjął z tajemnej skrytki Biblię husycką, otworzył ją i zaczął czytać Psalmy Dawidowe, pełne ufności i oddania Bogu. Czytając od czasu do czasu spoglądał na ojca. Nagle, odłożywszy szybko księgę, pochylił się nad starcem, który w znużeniu zamknął powieki, jak gdyby zasypiając. — Idź się położyć, Jerzyku. Ja będę czuwał. — Zostanę tu z wami. Nie chce mi się spać. Ojciec z synem siedzieli przy łożu milcząc. Serca mieli ściśnięte. Ogarnął ich skryty lęk. Na izbę padł cień śmierci. Nad śmiertelnym łożem panowała smutna cisza. Mikołaj i jego syn zerwali się nagle. Przypadłszy do łoża pochylili się nad starcem, na którym kołdra poruszyła się gwałtownie kilka razy. — Dziadusiu! — krzyknął przerażony Jerzyk. Ale dziaduś już nie słyszał. Zasnął na wieki. W świetlicy rozległ się bolesny płacz. W dwa dni później Liduszka i jej stryj szli przez las Matecznika. Dążyli do chatki Skalaków. Dziewczyna powiedziała stryjowi o wszystkim, nawet o spotkaniu z Jerzykiem w Turovie. Musiał jej przyrzec, że na razie będą potajemnie pomagali Skalakom. Poprowadziła go przez Matecznik wzdłuż potoku aż do chaty. Była pusta. Na próżno nieśli koszyk. Widać było, że mieszkańcy wyprowadzili się. „Salvaguardia", zły i zafrasowany, siadł na progu chatki. Długo czekał i nawoływał. Odpowiadało mu tylko echo. Wreszcie, gdy mrok jął zapadać, ruszył wraz z dziew-czyną w drogę powrotną do domu pozostawiwszy koszyk w izbie na kominie. Nie mógł się powstrzymać od wytknięcia swej ulubienicy: — Nie mogłaś powiedzieć mi wszystkiego wcześniej? Bóg wie, dokąd ich losy zagnały. Lidka sama robiła sobie z tego powodu wyrzuty. Gnębiło ją to niemało. Ale przecież Jerzyk zakazał jej mówić! Nieszczęśliwy chłopiec! Dokąd się udał? Gdzie się błąka niby tropione zwierzę? Czy dziaduś umarł? Smutna była droga powrotna z Matecznika na „Skałkę". IX ŚNIEGI I DESZCZE Liście opadły z sędziwych lip rosnących na „Skałce". Ziemia zastygła. Zanim spadły śniegi i zasypały drogi, Użdian raz jeszcze wybrał się do Matecznika, żeby odnaleźć Skalaków. Zastał jednak ich chatkę tak samo cichą i pustą jak wówczas, kiedy odwiedził ją wraz z Lidką. Daremnie zasięgał języka we wsi w dolinie i gdzie tylko mógł. Lidka, jeśli jej tylko czas pozwalał, chodziła w każdą niedzielę do wiejskiego kościółka, ale na próżno rozglądała się tam za Jerzykiem. Kiedyś dostrzegła za krzakiem przy murze cmentarnym śniade oblicze i wpatrzone w nią czarne, płonące oczy. Skoro jednak przystanęła, znikła twarz, która wprawiła w drżenie jej serce. Sprawiło jej to ból. Doznała uczucia zawodu. Dlaczego jej unika? Czy nie dba o nią? Czy może nienawidzi jej nadal dlatego, że ona jest na „Skałce" i że ma ładne sukienki? Przez całą niedzielę była zamyślona i smutna. Czy to był rzeczywiście on, czy też przywidziało się jej tylko? Później nie mogła już chodzić ani do kościoła, ani do „olszyn". Nastała zima tak sroga, że nawet stara Barto-niowa i gwardzista nie pamiętali podobnej. Śnieg pokrył zbocze nad „olszynami". Droga do wsi była teraz nie do przebycia. Jeśli Baltazar zaprzęgał niekiedy konie do sań, aby dotrzeć do wsi, musiał zabierać ze sobą łopatę i przekopywać zawianą drogę. Kilka razy w ciągu tej zimy Liduszka jeździła ze stryjem do kościoła, stale jednak spotykał ją zawód. W jaki sposób zresztą mógłby Jerzyk przebrnąć przez takie zaspy śnieżne? Ścieżki w górach były zawiane, a drogą w dolinie można się było posuwać tylko z wielkim trudem. Poza tym Bóg jeden wiedział o miejscu jego pobytu. Co wieczór pamiętała o nim i jego rodzinie w modlitwach. Minęło Boże Narodzenie, styczeń i luty. Zima nie łagodniała. Śniegu napadało w górach i w dolinach na łokcie. Chatki u stóp gór i w lasach zginęły w nim zupełnie. — Niech nas Bóg strzeże od powodzi! — mawiała babka na „Skałce" wyglądając oknem, gdy dziki wiatr rozpędzał padający gęsto śnieg. — Biedni chałupnicy i komornicy! — wyrażał współczucie gospodarz. — Do wiosny zjedzą wszystko, co posiadają, a co poczną potem? — W ten sposób wieśniacy zjedzą zasiewy wiosenne — rozważał Waniek. — Co zasieją? I co się stanie z oziminami? Przecież te masy śniegu zniszczą je. — Oczywiście. Niech nas Bóg ma w opiece. Nadchodzi chudy rok! — dodał Baltazar kiwając siwą głową. Obawy ich spełniły się. Minął luty i nadszedł marzec, a śniegi nie topniały. Wieśniacy uważają dzień świętego Józefa za pierwszy dzień wiosny. W roku 1770 zerwała się dnia tego taka zawieja, jakie bywają tylko w grudniu i w styczniu. Mieszkańcy okolic Nachodu położyli się do łóżek pełni obaw. Całą noc nie spali. Wczesnym rankiem obudziła ich szalona wichura. Przez kilka dni dziki wicher huczał w górach i w dolinie pędząc przed sobą olbrzymie kłęby śniegu, który nie przestawał padać z zachmurzonego nieba. Zdawało się, że cała okolica pogrąży się i zginie w olbrzymiej kurzawie. Później uciszyło się trochę, lecz był to tylko odpoczynek natury przed jeszcze większym i wścieklejszym atakiem. Biała zasłona śniegu, wzdymana wiatrem, łączyła ziemię z niebem, a kiedy opadła, przygniotła wszystko straszliwym swym ciężarem. Ptactwo ginęło w powietrzu i padało martwe na białe płaszczyzny pól. Dzikie zwierzęta, nawet tchórzliwe zające, uciekały z niegościnnych, pustych głębi lasu i szukały osiedli ludzkich, aby zaspokoić głód. Ludzie liczyli dni w nadziei, iż wreszcie spoza szarych chmur wyjrzy gorące słońce. Nadeszły pierwsze dni kwietnia, a zima panowała jeszcze. — Chyba nigdy nie przeminie I — biadali. Gospodarze zaś ze smutkiem spoglądali przez okna na puste pola. — Straciliśmy chleb — mówili. — Żyta przepadły. Jakoż przepadły rzeczywiście. Pod koniec kwietnia śniegi stajały. Rwące potoki szumiały dziko w lesie i na zboczach gór. Rzeczka wylała. Topniejący pod wpływem ciepła śnieg zasilił rzeki i wyrządzał nowe szkody. Zasiewy jesienne uległy zniszczeniu. Stało się to, czego obawiali się wieśniacy. Śniegi zniszczyły doszczętnie oziminy. Pozostały jedynie zasiewy jare. W porze, kiedy w poprzednich latach siew wschodził i zaczynał się zielenić, w tym roku rolnicy dopiero zabierali się do pracy w polu. Wzdychając wyciągali narzędzia: pługi i brony. Wówczas przyszedł do wsi pachołek z zamku wzywając chłopów do robót pańszczyźnianych. Okrutna natura uspokoiła się wprawdzie, ale tyrania dawała znak, że czuwa. Wieśniacy wyjeżdżali na pańskie pola. Kto miał za mało bydła, do pługa lub brony zaprzęgał sam siebie, swoją żonę lub dorosłe dzieci. Należało wykorzystać chwilę, w której przyroda ochłonęła nieco z gniewu. Chłopi obsiali rolę, jak mogli, jak im zapasów starczyło. Smutny był widok rozległych łanów, na których winno było zielenić się bujne żyto. Zagony czerniły się. Z rzadka tylko jaśniały na nich zielone plamy. Jare zasiewy wzeszły i zazieleniły się kołysząc pod podmuchami łagodnego wietrzyka. Słońce zajaśniało znowu na jasnym niebie napełniając serca rolników nową nadzieją. — Dzięki Bogu! Coś się może uda, jeżeli Pan Bóg da pogodę! Ale zanim nadeszły żniwa, zanim chłopi zwieźli zboże do stodół, spadło na nich nowe nieszczęście. Słonko znowu schowało się za chmurami, które pokryły niebo i deszcze drobne albo ulewne jęły zraszać bezustanie rozmokłą glebę. Gdy w końcu ustały, chwycił niespodzianie przymrozek i powiał wiatr zimny jak na jesieni. Potem znów się ociepliło. Słońce, przebiwszy się przez duszne opary, rozgrzało powietrze, aż czarne chmury wysunęły się zza lasów i rozpętała się straszna burza. Chłopi żegnali się krzyżem. O żniwach nie mogło być mowy. Zboże pokładło się; pozostawione zbyt długo na pniu porosło i zmarniało wskutek ustawicznych deszczów. Ziarno podrożało niebywale. Zanim nadeszła zima, wysokie ceny zboża stały się klęską biednego ludu. Po bitwie hieny ludzkie obdzierają trupy i rannych na pobojowisku. W czasach nędzy i drożyzny ograbiają ubogi lud inne jeszcze hieny — lichwiarze. Powiększyli oni swe zapasy skupując zboże, gdzie się dało. Już wskutek tego cena jego poszła w górę. Wielu rolników znęconych zyskiem sprzedało zbywające im korce pocieszając się, że przyszły rok wynagrodzi im ten ubytek ziarna. Na „Skałce" nie było jeszcze na razie tak źle. Chociaż zapasy Baltazara skurczyły się wielce, pomagał sąsiadom, jak mógł. Mimo to starczyło mu na przeżycie zimy i na siew wiosenny. Rzecz prosta, Bartoniowej nie wolno już było piec placków ani babek. Trzeba było wydzielać oszczędnie nawet czarny chleb owsiany. Z chatek i mniejszych zagród dochodziły podówczas westchnienia i biadania. X DROŻYZNA Zima roku 1771 nie była tak ostra i długotrwała jak poprzednia. Śniegi znikły dość wcześnie, ale zima pozostawiła po sobie pamiątki: lodowate wiatry nie odeszły w ślad za odzianą w biały całun matką. Pozostały i broniły wiośnie dostępu. Zdawało się, że powietrze i ziemia toczą ze sobą walkę. Zanosiło się na pogodę, słońce świeciło przez jeden dzień, ale znów potem przez kilka dni panowały chłody. Wiosna daremnie usiłowała zrzucić pęta, w których trzymała ją zima. Ziemia cierpiała. Zapasy ziarna, które pozostały jeszcze ludziom, znikły w czasie zimy. Zboże drożało z dnia na dzień. W końcu żądano za korzec dwanaście złotych. Była to podówczas wielka suma dla ubogich chłopów. Musieli płacić za ziarno dwanaście razy więcej niż zwykle. Wszak w jesieni 1769 roku można było dostać korzec żyta za złotego. Skąd mieli biedni chałupnicy wziąć tyle pieniędzy? Wkrótce, nawet gdy ktoś chciał zapłacić tę wygórowaną kwotę, nie otrzymywał już zboża. Kartofli nie było. Głód zapa-nował w chatach i zaczął się wkradać także i do większych gospodarstw. Gdyby wzeszły oziminy, widok ich byłby krzepił serca biednego ludu nadzieją. Pocieszano by się słowami: — Po żniwach! Po żniwach! — Takiego wesołego okrzyku jednak nie mógł wydać nikt patrząc na nieszczęsne pola, które po mrozach trapiły teraz deszcze, padające z ołowianych chmur. Na wsie padł posępny cień smutku. Stary Baltazar Użdian zeszedł ze strychu. Waniek, który stał na środku izby, spojrzał na niego z zaciekawieniem. — Źle jest, chłopcze — mruknął stary dragon. — Sądzę, że będziemy musieli bardzo skąpić sobie jedzenia, żeby nam go nie zabrakło zupełnie. Sprawdzałem zapas zboża. Mamy już niewiele. — Pomyślcie, gospodarzu, dwanaście złotych! Dwanaście za korzec! To straszne! A ten złodziej, młynarz na łęgach, chce czternaście! — Ma na sprzedaż? — Udaje, że nie ma. Biada stary łotr, lichwiarz! Ale wiem, że po czternaście sprzeda. — Idź zaprzęgać. Pojedziemy do niego. — Ależ, gospodarzu, po czternaście złotych! — Jutro będzie po piętnaście. Zaprzęgaj! Waniek wyszedł poza obręb gospodarstwa, gdzie pod lipami pasły się na nędznej murawie trzy konie, wśród któ- rych była i Mioduszka. Schudły bardzo, ponieważ brakło paszy. Podobnie jak i bydło domowe cierpiały one głód. Baltazar wszedłszy do komory otworzył stojącą w kącie starą, malowaną skrzynię. Na dnie, pod odzieniem, leżała sakiewka, do której weteran składał zaoszczędzone pieniądze. Przyniósł trochę grosza z wojska, a później, będąc wolny od pańszczyzny i nierozrzutny, zdołał w urodzajniejszych latach odłożyć coś niecoś do woreczka. — Zostań z Bogiem, Lidko! — żegnał się z wychowanicą, która wyglądała oknem. Wyrwana z zamyślenia, odwróciła się szybko. Na wargach jej ukazał się uśmiech blady i niepewny. — Dziewczyno, dziewczyno, coś ci jest. Nie podobasz mi się! — Ależ nic mi nie jest, stryjku. — Zbadam ją, czy nie jest chora na suchoty — odezwała się siedząca przy kuchni babka. — Dobrze, dobrze. Przyjadę po południu. — Wóz na podwórzu zaturkotał. Stryj i Waniek odjechali. Znikli już dawno, a Liduszka ciągle patrzyła za nimi... W ciągu ostatniego roku zmieniła się bardzo. Żywe rumieńce przybladły na jej liczku. Wesołość i figlarny uśmiech znikły z niego. Cera stała się niezdrowo blada. — Nie wiem, co to jest. Nie wiem — kręciła głową stara Bartoniowa. — Choć nie jest jej tak dobrze jak przedtem, ale przecież nie cierpi biedy. To na pewno jakaś dolegliwość wewnętrzna. — Kilkakrotnie badała, czy jej wnuczka nie ma suchot. Nie miała. Drugi rok już Lidka nie słyszy o nim! Bóg wie, gdzie on jest i jakie ma kłopoty. Teraz, gdy nastała ta nędza, na pewno jego ojcu i jemu jest bardzo ciężko, biedakom... Wspominała ich prawie przy każdym kęsie. Ale dlaczego się nie pokazuje? Niewątpliwie nie dba o nią. Gdyby choć trochę myślał o niej, musiałby po upływie takiego czasu zjawić się kiedyś. Znowu gorycz zalała jej duszę. Dlaczego więc ona go wspomina? Postanawiała sobie nie raz nie myśleć o nim, zaledwie jednak wyszła na podwórze i spojrzała na drogę wiodącą do urwiska i do „olszyn", zamiar ten pryskał jak bańka mydlana. Tego dnia, gdy Baltazar Użdian udał się do młyna na łęgach, Jerzyk Skalak dążył do martinovskiego odludzia wyszedłszy z tego samego lasu, w którym kiedyś polował książę Piccolomini. Dwudziestoletni obecnie młodzieniec ogromnie zmizerniał. Miał na sobie nędzne, znoszone odzienie i szorstką koszulę. Śniada twarz wychudła jeszcze bardziej, a nad pięknym czołem wiły się ciemne kędziory, których już od dawna nie dotknęły nożyce. ' Na martinovskim odludziu wiele się zmieniło. Bieda grasowała tam w najlepsze. Choroba i nędza zabiły staruszka, który siedział był w chacie na dożywociu. W mrocznej izbie na tym samym łożu, na którym umarł teść, leżała ciężko chora gospodyni. Przy wezgłowiu stała blada, wychudła jej córka patrząc mętnymi, zaczerwienionymi od nocnego czuwania oczyma na oddychającą z trudem nieszczęśliwą matkę. Niekiedy wyglądała przez okno na drogę pod brzozowym gajem albo pocieszała braciszka siedzącego w kąciku przy piecu. Biednemu chłopczynie, który dawniej był tłuściutki i miał rumieńce na policzkach, teraz zgrzebna koszulka okrywała chude, kościste ciałko. Chłopiec popłakiwał cichutko, a gdy przestawał, wołał żałośnie: — Franko chleba! Jestem głodny! Strapiona dziewczyna mogła pocieszać go tylko słowami: — Cicho, cicho! Janek wkrótce wróci i przyniesie chleba od stryja z Rtyni. Poczekaj jeszcze trochę! — Ciągle mi to mówisz, a mnie się tak chce jeść... — I mnie także — mogłaby dodać dziewczyna, ale zamiast mówić uspokajała znowu chłopca. Janek, o którym wspomniała Franciszka, był jej narzeczonym. Był to biedny sierota. Rodziców stracił w chłopięcych latach. Sieroty po poddanych chłopach musiały służyć panom aż do osiągnięcia pełnoletności. Zwierzchnicy opiekowali się nimi z wielką dla siebie korzyścią. Stanowiły one w tym czasie ich własność. Janek był parobkiem w dworze książęcym. Miał teraz dwadzieścia dwa lata i chciał się żenić. Wybrał sobie Franciszkę z martinovskiego odludzia. Matka jej dawno już wyraziła na to zgodę, ale sprzeciwiał się temu surowy rządca, który nie chciał stracić dobrego robotnika. Janek słyszał, że stary teść matki Franciszki umarł i że na odludziu w Martinovie źle się dzieje. Na pogrzeb nie wolno mu było pojechać. Stawiano wtedy przy dworze nowe budynki gospodarskie. Musiał zwozić belki. Lecz dowiedziawszy się, że rodzina nieszczęśliwej wdowy wpadła w nędzę, pewnej niedzieli zbiegł ze dworu. Szczupłe zapasy, które przyniósł, wkrótce znikły. Sąsiedzi ze wsi nie mogli udzielić pomocy, udał się więc do Rtyni, gdzie wieśniaczka z odludzia martinovskiego miała bogatego krewnego, wolnego od pańszczyzny, kmiecia Nyvlta. Już przedtem dał jej trochę zboża i mąki. Był to mąż stateczny i uczynny. Pomagał ludziom ze swojej wsi i z wiosek okolicznych, jak mógł. Od niego to i Franciszka oczekiwała dzić pomocy. Janek, widząc nędzę ukochanej i jej rodziny, zapomniał o dworze i o służbie u księcia. Już od trzech dni gospodarzył „na odludziu" starając się o wszystko. Płacz małego chłopca ucichł. W drzwiach ukazał się oczekiwany z utęsknieniem Janek. Dziecko krzyknęło radośnie, ujrzawszy węzełek w jego ręce. Franciszka podbiegła i jęła witać swego chłopca. Zerknęła przez okno na podwórze, gdzie przed progiem stały taczki. Były puste. — Tylko to? — zapytała z zawodem w głosie. — Tylko to. Starczy na kilka dni, a potem może Bóg da... — odrzekł Janek i rozwiązawszy węzełek położył na stole dwa bochenki czarnego chleba z otrąb i owsianej mąki. Chłopczyk zaczął łapczywie zajadać kawałek chleba, który podała mu siostra. — A to dla matusi — wyciągnął Janek z kieszeni woreczek ciemnej mąki. Franciszka porwawszy krzesiwo prędko rozpaliła ogień. Jedząc z apetytem kawałek czarnego chleba postawiła na kuchni garnek z wodą, by ugotować zupy chorej matce. — A ty, Janku, jadłeś? — zapytała z troską o niego. — Jadłem w domu wójta Nyvlta. Wezmę sobie później. Boże, cóż to za nędza! Przed młynem na łęgach stoją tłumy ludzi. Proszą i błagają, żeby im młynarz sprzedał trochę pośledniej mąki lub otrąb. A ten nienasycony chciwiec odstępuje za drogie pieniędze kurz zmieciony z całego młyna! — A Rychetskiemu już się wyczerpały zapasy? — Jakże się miały nie wyczerpać? Dopóki mógł, pomagał, bo to człowiek poczciwy i szczodry. Takim należałoby powierzać zarząd książęcych śpichlerzy. — Przecież stara księżna kazała je otworzyć i wydawać zboże tytułem pożyczki. — Hm, kazała, ale urzędnicy robią, co im się podoba. A co będzie, kiedy młody książę zacznie gospodarzyć! — Młody książę? — Jeszcze w tym roku po żniwach. Mówiono we dworze, że przejmie rządy w całych włościach. — Mój Boże, dwór, Janku... Już tak dawno jak stamtąd uciekłeś... Nie zdążyła dokończyć. Przed chatą rozległy się kroki. Do izby wszedł wójt, któremu towarzyszył rajca z pobliskiej wioski. Za nimi kroczył muszkieter książęcy. Wójt i rajca pozdrowili obecnych w świetlicy. Spojrzeli na chorą, na Janka, a potem na siebie, jak gdyby pobudzając się nawzajem. Wreszcie wójt nasunąwszy czapkę na ucho podrapał się w głowę, chrząknął jakoś nieśmiało i rzekł: — Aha, jest tutaj... Szukają cię!... — Obejrzał się na muszkietem. — Pójdziesz ze mną! — warknął pachoł ostro. Franciszka zadrżała. — Jestem tu potrzebniejszy niż we dworze — oświadczył Janek. — Nic mi do tego. Zbieraj się i chodź! Matka, która usnęła przed powrotem Janka, obudziła się. Domyśliła się natychmiast, o co chodzi. — Proszę was, nie wyrządźcie mu krzywdy — jęknęła. — Zginęlibyśmy, gdyby nie on... Sąsiedzi spojrzawszy ze współczuciem na wdowę spuścili oczy. — Prędzej, prędzej! — naglił muszkieter. — Już tam we dworze wyrównasz swoje rachunki. Franciszka zalewając się łzami także jęła prosić, by nie krzywdzono Janka. Biedak był posłuszny. Uściskał ręce przyszłej teściowej i Franciszce. Sąsiedzi wyszli, radzi, że pozbyli się niemiłego obowiązku. Przed chatą Janek prosił ich jeszcze, żeby się zaopiekowali nieszczęśliwą rodziną. Franciszka płacząc stała przy oknie i patrzyła w stronę brzozowego gaju, dokąd zmierzał Janek idąc jak zbrodniarz przed muszkieterem. — Oni go będą dręczyć! Ukarzą go! — załkała zakrywając twarz fartuchem. — Boże, nie opuszczaj nas... — szeptała blada wieśniaczka składając chude ręce. Drzwi się otworzyły. Do świetlicy wszedł Jerzyk. Kobiety poznały go, chłopczyk — nie. — Przechodząc koło waszego domu chciałem się dowiedzieć, jak wam się powodzi. Chętnie bym wam pomógł, ale teraz to nie tak łatwo. Zabrałbym się do pracy, nigdzie jej jednak nie można znaleźć. Kto robi, musi jeść, a chleba nie ma. Franciszka zaproponowała mu, żeby sobie ukrajał kawałek czarnego chleba. Jerzyk pokręcił głową. — Nie jestem głodny. Wy go zjedzcie. Byliście u Rychetskiego? — To od niego ten chleb. Jest to już ostatek. Zapasy skończyły się i u niego. — W takim razie już nie wiem... — nie dokończył. — Jeden Bóg może pomóc! — westchnęła boleśnie chora kobieta. Na drodze pod brzozowym gajem zaturkotał wóz. Jerzyk wyjrzawszy oknem rzekł prędko: — Nie bójcie się. Na razie jest po biedzie. — Wybiegł z chaty. Pędził w stronę gaju, wołając: — Poczekajcie! — Wołał tak do Użdiana, który wraz z Wańkiem wiózł z młyna trochę zboża i mąki. Dopędziwszy ich prosił Baltazara, żeby mu dał worek mąki na chleb. Stary dragon wytrzeszczył oczy. — Dla kogo? — zapytał. — Tam, w tej chacie na odludziu, ludzie umierają z głodu. — Hm, i my prawdopodobnie umrzemy wkrótce taką samą śmiercią. Ile mąki chcesz? — Potrzeba mi dla całej rodziny. — Młynarz na łęgach ma jeszcze mąkę. — Ci tutaj nie mają pieniędzy. — A kimże ty jesteś? Nie z tego odludzia? — Jestem... Jerzyk Skalak. — Do pioruna! Nie mogłeś powiedzieć tego od razu? Aj, aj, więc to ty wtedy w lesie... Do kroćset! Kto by to pomyślał! Ten cały książę... Lidka... Ale się Lidka ucieszy! Jedziesz ze mną. Hajda na wóz! A co porabiają ojciec i dziadek? — Dziaduś umarł. — Zmarło mu się... Ale... — Proszę was, ojcze, dajcie tym nędzarzom mąki na chleb! Baltazar bez namysłu spełnił jego życzenie. Włożył worek czarnej mąki na barki Wańkowi, który niechętnie ruszył z nią w stronę chaty na martinovskim odludziu. Jerzyk poszedł za nim, żeby oznajmić, kto podarował mąkę i pożegnać się z mieszkańcami chatki. Matka i córka dziękowały ze łzami w oczach. Siedząc potem na wozie Jerzyk musiał zaspokoić ciekawość Użdiana. Opowiedział mu zwięźle o przeżyciach i losach swojej rodziny. „Salvaguardię" wzruszyła relacja o śmierci starego Skalaka. — Nacierpiał się biedaczysko co niemiara! A jednak — dodał po chwili — lepiej mu jest tam teraz... Bo co by musiał "dzisiaj przeżywać... A ojciec? Jerzyk wyjaśnił, że po śmierci dziadka przeniósł się z ojcem za Rtynię i że mieszkają tam do dzisiaj. — Przyszedłem, żeby się przekonać, czy rzeczywiście jest tu tak źle, jak mówiono u nas... Przemilczał wiele. Nie wyjawił, że przez cały ten czas ojciec i on błąkali się po wsiach nocując przeważnie w lasach, że ojciec wysłał go w te strony rozmyślnie i że on z radością zastosował się do rozkazu surowego, posępnego rodzica, gdyż miał wreszcie spotkać się z tą, której drogiego liczka nie widział już od tak dawna. Słońce chowało się za las. Lidka stała pod lipami wyglądając na drogę. W blaskach zachodu widać było na niej kłęby kurzu. W zaczerwienionych od zórz obłokach pyłu ukazał się ktoś, kto spojrzawszy na nią sprawił, iż serce jej zaczęło bić gwałtownie. Koła zaturkotały. Konie stanęły. Stryj zeskoczył z wozu jak młodzik i zawołał wesoło: — Chodź, Lidko, chodź! Przywiozłem gościa! XI MIŁY GOŚĆ Lidka zaczerwieniła się i radośnie oszołomiona stanęła przed Jerzykiem. Stary dragon uśmiechał się i zapomniawszy się, znowu chciał podkręcić sumiastego wąsa, którego już nie nosił. Na palenisku trzaskał ogień. Stara Bartoniowa przyrządzała dla wybawcy ukochanej swej wnuczki sutą jak na owe czasy wieczerzę: jaja i polewkę. Lidka kręciła się jak wrzeciono. Nigdy jeszcze dotychczas nie była taka zwinna i zręczna jak tego wieczora. Baltazar poszedł do koni, a potem na strych. Jerzyk został w świetlicy — sam. Biedny chłopiec siedział w izbie, w której przyszedł na świat. Była ona wciąż taka sama jak dawniej. Tam wielki piec, przy którym sługa księcia toczył walkę z dziadkiem... Tutaj nieszczęśliwy starzec upadł... A tam krwawił wierny Cygan... Jerzyk, pogrążony w myślach, wstał bezwiednie, wyszedł do sieni i zboczył do komory. Stanął pośrodku. Zmierzch już zapadł. Przez małe okienko wpadały skąpe resztki światła dziennego. Ujrzał stare, malowane w kwiaty łóżko, a na ścianie nad nim przylepiony obrazek, okolony wiankiem ze świeżych kwiatów. W tej izdebce spędził kiedyś z ciotką, ojcem i dziadkiem ostatnie chwile w tym domu. Na myśl o tym ścisnęło mu się serce. Baltazar i Jerzyk długo siedzieli po wieczerzy. Starego żołnierza dziwiła bystrość umysłu młodzieńca. Rozmawiali o biedzie i nędzy, o głodzie i o pańszczyźnie. Lidka przysłuchiwała się siedząc w kącie. — Niezadowolenie panuje już w całych włościach — rzekł Baltazar. — Źle jest, ale będzie jeszcze gorzej, gdy nowy książę obejmie rządy. Uroczystości mają się odbyć za tydzień. — To dobrze, że powszechnie panuje niezadowolenie — odrzekł Jerzyk. Baltazar spojrzał na niego ze zdziwieniem. — Bóg jeden wie, co to za lud — ciągnął młodzieniec. — Męczą go i dręczą, a on wszystko znosi. Gdyby ludzie dzisiaj byli tacy jak w dawnych czasach, nie byłoby tego. — Tak sądzisz? Dzisiaj nic by nie zwojowali. A co mają począć? — Zmusić panów do ustępstw, Przez chwilę panowała cisza. — Chłopcze, chłopcze, jesteś młody, masz więc gorącą krew. Ja, gdybym był na twoim miejscu, także myślałbym podobnie. Ale co tu można zrobić... — Myślicie więc, że nic byśmy nie wskórali, gdybyśmy wszyscy... — Ba, ba, Jerzyk, gdyby wszyscy, to tak. Ale czy to nastąpi? Co za myśli przychodzą ci do głowy? — Ach, gdybym mógł wcielić je w czyn!... Nikt nie występuje w naszej obronie. Bóg nie będzie czynił cudów przez wzgląd na nas. Musimy pomóc sobie sami. — Nie myśl o takich rzeczach, Jerzyku. Sam się już nad tym niekiedy zastanawiałem, ale z tymi ludźmi niczego nie dokonasz. Oto pułk dragonów miałby większe znaczenie od tysięcy chłopów. Gdyby go tak mieć... Na podwórzu rozległy się kroki. Wszedł wójt ze wsi w dolinie. Wyjaśnił, że wraca prosto z Nachodu i że się tu zatrzymał po drodze. Zresztą i tak musiałby tu wstąpić. Utyskiwał na kłopoty, jakie sprawia mu sprawowanie urzędu wójta. — Ciągle trzeba składać jakieś sprawozdania albo wysłuchiwać skarg — mówił — a jeżeli coś się stanie we wsi, skupia się na mnie. Pan rządca stale mi grozi aresztem, sąsiedzi zaś, cóż na to poradzić, mój Boże, narzekają na niego. Czyż miałbym na własnych sąsiadów?... To się po mnie nie pokaże. A teraz pomyślcie tylko, za tydzień odbędzie się na zamku uroczystość. Młody książę pan przejmie rządy od starej księżny. Święto będzie nie lada! — A ludzie umierają z głodu... — mruknął Baltazar. — A no, kumie, umierają. Ale cóż począć. Ma się stawić kilku z nas konno z każdej wsi. My, wójtowie, z „prawem". A poza tym — dobrze, że nie zapomniałem — co najmniej po dwie druhny z każdej wsi. Lidka drgnęła. Jerzyk, który siedział dotychczas ze zwieszoną głową, spojrzał na ukochaną dziewczynę. — Druhny... — ciągnął wójt. — Skąd je wziąć? W innych czasach byłoby ich wiele, jak kwiatów, ale ile po wojnie zostało w całej wsi? Zastanawiałem się nad tym przez całą drogę i naliczyłem tylko dwie. Byłyby cztery dziewczyny, cóż, kiedy — pożal się Boże — Dorotka Javorova dorobiła się. Musiała iść na służbę do dubeńskiego dworu. Wpadła w oko panu rządcy. Wróciła, a sukienki są na nią za ciasne. Magdusia Sukova również. Ta znowu żali się na, pana sekretarza z kancelarii. Mój Boże, co to za czasy! Moja dziewczyna jest jeszcze niedorostkiem, pozostają tedy tylko Marysia Pasztialkova i... — zakończył z wahaniem — wasza Liduszka. — Liduszka nie pójdzie — oświadczył Baltazar. — Wiedzcie, kumie, że wszystko dla was zrobię, ale nie to. Posłuchajcie, dlaczego. Liduszka wybiegła z izby, a Baltazar opowiedział pokrótce wójtowi o zamachu na cześć Liduszki. Nie zdradził przy tym, że wybawcą dziewczyny był Jerzyk i nie wskazał na niego, musiałby bowiem ujawnić, kim on jest. Wójt nie zauważył dotychczas młodzieńca siedzącego w ciemnym kącie. — To co innego — rzekł. — Ale sami widzicie, jaki mam kłopot, sąsiedzie. Muszę mieć co najmniej dwie druhny. Książę nie zauważy jej zapewne wśród tylu innych. A wy nie będziecie musieli wsiadać na konia, choć prowadzilibyście nas najlepiej. — Akurat! Ja miałbym jechać, żeby przed nim paradować! — Możecie towarzyszyć Liduszce. Zginie w tłumie. Gdyby nie poszła, miałbym nieprzyjemności i dochodzenia, — Kto czuwa nad tym wszystkim? — Pan sekretarz kancelarii zamkowej. — Nie przyboczny strzelec? — On także, bo przecież jest przy księciu. — Liduszko! — Dziewczyna weszła. — Pójdziesz jako druhna? — Nie, stryjku. Baltazar nie uciekł się do rozkazu, tylko jął wraz z wójtem nakłaniać dziewczynę, a ona słabnąc w oporze i nie dostrzegając sprzeciwu ze strony Jerzyka, w końcu przyrzekła im niechętnie, że pójdzie. Zadowolony wójt wyszedł. — Nie bój się, Ja będę przy tobie — pocieszał Baltazar Lidkę. — Musimy to zrobić dla sąsiada. — Ja także tam będę... — szepnął Jerzyk do dziewczyny. Był już późny wieczór. Mieszkańcy „Skałki" poszli spać. Nastała noc chłodna i bezchmurna. Na niebie skrzyły się gwiazdy. Około północy ciemna, zwinna postać, okrążywszy po cichu „Skałkę", skręciła do sadu, na który wychodziło okienko komory ongiś Marii Skalakówny, a teraz Lidki. Ostrożny nocny przechodzień, Jerzyk, przystanął przy tym okienku. Lecz zanim się spostrzegł, ktoś dotknął jego głowy. Była to Lidka, która w tej chwili wychyliła się z okienka. Rozplecione włosy spływały jej na ramiona. — Lidko! — zawołał przytłumionym głosem Jerzyk, zdumiony radośnie. — Nie śpisz. — Nie mogę. A gdzieś ty się błąkał? — Byłem w olszynach. — Tak późno?! Nie możesz zapomnieć, Jerzyku. — Nie mogę. I nie mogę przebaczyć. Wiesz przecie... — Co chcesz zrobić?! Jerzyk milczał przez chwilę, jak gdyby się namyślając, a potem odpowiedział: — Sam jeszcze nie wiem, ale tak być nie może. — Jerzyku, boję się!... — Moja ty! — Ujął ją za rękę. Pocałował Lidkę. Nie wiedział, jak się to stało. Nie wiedział, czy on ją przycisnął do piersi, czy ona przytuliła się do niego sama... Liście rosnącej przed komorą jabłoni szemrały cicho. Poprzez rozłożystą jej koronę mrugały złote gwiazdy. Z doliny spod urwiska dobiegał głuchy szum rzeki. Stali tak przez chwilę w milczeniu nie mogąc wymówić słowa. Ale teraz byli już zupełnie pewni, że się kochają. Jednak nie powiedzieli sobie tego. Jerzyk odszedł szczęśliwy. Lidka długo jeszcze stała przy okienku upajając się miłą nocą letnią. Stary ,,salvaguardia" był również zadowolony, choć tylko we śnie. Marzyło mu się, że siedzi w pełnym uzbrojeniu, w nowym mundurze dragońskim na bujnym koniu, Mioduszce. Oto wyjeżdża z podwórza na paradę. Widzi, jak stara Bartoniowa patrzy na niego z podziwem i jak Liduszka klaszcze w ręce. Słyszy, jak Waniek kiwając głową mruczy: — Bądź co bądź ta kawaleria, w tym jednak coś jest... XII RYCHETSKI Nazajutrz Jerzyk wracał drogą prowadzącą do książęcego lasu w kierunku Matecznika. Baltazar nie chciał go puścić ze „Skałki", a Liduszka smutnie zwiesiła głowę, gdy obstawał przy swoim zamiarze powrotu do domu tłumacząc się, że musi spotkać się z ojcem. Na nalegania starego przyjaciela przyrzekł, że wkrótce przyjdzie znowu i że przyprowadzi ojca, za którym stęsknił się ,,salva-guardia". Młodzieniec szedł lekkim krokiem po polnej drodze. Słońce po długiej przerwie przypiekało znowu. Było duszno i parno, co wskazywało, że grozi burza. Smutny był widok pól leżących odłogiem albo porosłych karłowatym żytem. Nastał już lipiec, a zboże niskie i wątłe stało jeszcze na polach. Pogoda i pańszczyzna utrudniały sprzątnięcie skąpych darów ziemi. Znalazłszy się pod lasem Jerzyk skręcił nagle w inną stronę. Szedł teraz polnymi ścieżkami, aż dotarł do drogi, wiodącej ku traktowi. Z westchnieniem spoglądał na ludzi, którzy tu i owdzie na pustych polach stali pochyleni nad ziemią, jak gdyby czegoś szukając. Wiedział, że ci wychudli biedacy szukają perzu, aby zmieszawszy go z pokrzywami, sparzyć wodą i jako tako zaspokoić głód. Wieś była jakby wymarła. Na skraju ujrzał cichą, opuszczoną zagrodę. Nawet kurczątko nie pojawiło się na podwórzu, którego brama była szeroko otwarta. Wieśniak porzucił swoje gospodarstwo i poszedł w świat jako żebrak. Przez drogę przeszła, zataczając się, staruszka. Spędzała ostatnie lata życia na dożywociu. Młody gospodarz uciekł, a ona została w skrajnej nędzy. Szła do sąsiada, aby prosić go o kawałek chleba. Z niektórych chat dochodził do uszu Jerzyka żałosny płacz dzieci. Widział, jak za płotem w sadzie małe i większe dzieci zbierały owoce spadłe z drzew i pochłaniały je żarłocznie. Twarzyczki tych nieszczęśliwych istot były chorobliwie blade. Wiele z nich miało wzdęte brzuszki. Wiedział, że zaspokajały one głód, aby zaraz potem rozchorować się i umrzeć. Tu i ówdzie rozlegał się łoskot. Ludzie mełli korę drzewną, aby zmieszać ją z otrębami lub z kurzem z młyna i upiec czarne, niestrawne podpłomyki. Jerzyk i o tym wiedział dobrze. Podobnie, jak w tej wiosce, działo się bowiem i w innych. Okrutny głód zmuszał ludzi do chwytania się dziwnych sposobów. Rwali pokrzywy i wykopywali korzonki, po czym, sparzywszy je, jedli łapczywie. Każda izba w którejkolwiek chatce czy większej zagrodzie wyglądała strasznie. Jerzyk szedł śpiesznie przez wieś. Gdzieniegdzie ludzie zamykali drzwi w przypuszczeniu, że poprosi ich o kęs chleba. Znalazłszy się na polach za wsią, odetchnął z głębi piersi. Wkrótce jednak przybył do innej wioski, w której zastał taki sam, jeśli nie smutniejszy obraz. Przy drodze leżały lub siedziały skulone postacie o bladych, chorobliwie opuchłych twarzach, odziane w nędzne, podarte łachmany, wyciągając do biednego młodzieńca kościste ręce. Na ten widok nawet kamienne serce drgnęłoby z litości. Jerzyk odwrócił głowę, żeby nie patrzeć na tych znękanych ludzi, nie zaglądać im w mętne, znieruchomiałe, zapadłe oczy. Było już prawie południe, gdy znalazł się na drodze prowadzącej z Nachodu do Rtyni. Wdrapawszy się na wysoki brzeg wąwozu, którym biegła droga, rozejrzał się wokoło. Niżej, przy białym kamieniu, dostrzegł w rowie skuloną postać. Skierował się ku niej. Był to jego ojciec. Lśniące, czarne ongi jego włosy siwiały już. Twarz również bardzo się zestarzała. Zapadłe oczy były nieruchomo wpatrzone w przestrzeń. Wargi miał mocno zaciśnięte. Doznawszy dawniej wielu krzywd od swych panów, przed którymi ciągle musiał się ukrywać, do tej pory żył przeważnie w lasach, w biedzie i nędzy. Zamknął się w sobie, stał się nieufny i unikał ludzi. Bezustannie myślał o jedynym zadaniu, jakie mu pozostało do spełnienia — o zemście i odwecie. Stary ojciec bezustannie odwodził go od tych myśli. Przez wzgląd na niego Skalak hamował się. Ale teraz ojciec leżał w grobie, a Mikołaj był sam, wydany na łup swoich dumań. Poświęcił im się całkowicie. — Długo czekaliście? — zapytał Jerzyk. — Przyszedłem przed chwilą. Więc jak? — Najpierw posilcie się. — Młodzieniec wyciągnął z kieszeni skibę chleba, którą Baltazar dał mu na drogę. — Co mówił „guardia"? — Pozdrawia was. Macie odwiedzić go jak najprędzej. — Tak... Hm... Ale czy o tym z nim rozmawiałeś? — Rozmawiałem. Nie do pomyślenia. Mówił, że teraz to niemożliwe, bo na tych ludziach niesposób polegać. — I on taki sam jak wszyscy — westchnął Skalak pochmurniejąc. — A jak tam jest? — zapytał po chwili. — Bardzo źle. U niego jeszcze ujdzie. Przyszedł tam także wójt, który nakłaniał go do wzięcia udziału w uroczystościach u księcia na zamku. — A on? — Wzbraniał się, ale wreszcie poszedł na rękę wójtowi. Pośle na uroczystość dziewczynę, którą ma na wychowaniu. Będzie tam druhną. — Ma wychowanicę? Ona tam będzie druhną? Tak, żeby książę pan mógł sobie wybrać którąś z tych panien! — uśmiechnął się zjadliwie Mikołaj. Jerzyk zaczerwienił się. — Więc nic z tego — ciągnął jego ojciec. — Wiedziałem o tym! Lud nie umie sobie pomóc. Modli się tylko i biada, choć Bóg nas opuścił. Mówił tak z goryczą w głosie, ilekroć bowiem słyszał narzekania ludu, oświadczał: — Dlaczego znosicie wszystko cierpliwie? Pomóżcie sobie sami. Uderzcie na panów! — zawsze przerażali się tych słów, a Mikołaj odwracał się od tchórzów zniechęcony. — Hej, hej, Skalakowie! — zawołał ktoś z bliska. Ojciec z synem spojrzeli w stronę, z której dochodził głos. Stał tam zwrócony do nich i wsparty na lasce niewielkiego wzrostu mężczyzna w sile wieku, odziany w granatową kurtkę. Podszedł bliżej i zatrzymał się. Twarz miał wyrazistą, nos orli i pełne życia oczy. Odzienie, choć proste, świadczyło, że jest to jakiś zamożniejszy wieśniak. — Szczęść Boże, Rychetski — pozdrowił go Mikołaj. — Nad czym tak radzicie? — zapytał Rychetski. — 2le jest, kochany Mikołaju, a znikąd nie widać pomocy. Mam tylko jedną nadzieję. Za pięć dni odbędzie się ta uroczystość, jak wam chyba wiadomo. Przyjedzie na nią niewątpliwie któryś z panów cesarskiego dworu. Mam zamiar poprosić go o posłuchanie i przedstawić mu wszystko. — A pan rządca wsadzi cię do więzienia. — Mnie, kmiecia wolnego od pańszczyzny? U takiego pana chyba znajdę zrozumienie! — Jak u nich wszystkich — uśmiechnął się Mikołaj. — Poproście, to zobaczycie. Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko... — Ładnie byś sprawę w ten sposób załatwił. Teraz nie czas na porywanie się na nich. — Poczekaj na odpowiedni czas, aż będzie jeszcze gorzej — odrzekł zgryźliwie Mikołaj. — Nie ma już na co liczyć. Umywam od tego ręce. — Wstał. — Dokąd idziesz? — Do lasu — odpowiedział Mikołaj. Rychetski kręcił głową stroskany. Jerzyk szedł obok nich milcząc. Rychetski był wójtem w Rtyni. Odziedziczył po przodkach odwieczny majątek, wolny od powinności pańszczyźnianych, przechodzącą z ojca na syna „rychtę", czyli wójtostwo. Znano go powszechnie jako Nyvlta, ale jeszcze bardziej jako Rychetskiego, od owej „rychty". Cieszył się poważaniem w całej okolicy jako człowiek prawy i roztropny. Choć utrapienia, które spadały na gmin, nie dotyczyły go bezpośrednio, gdyż na jego posiadłości nie ciążyły obowiązki pańszczyźniane, zawsze był obrońcą biednego ludu. Nie podlizywał się rządcy, aby być jego ulubieńcem. Ilekroć zachodziła potrzeba, występował otwarcie, śmiało broniąc sąsiadów. Był „piśmienny", oczytany, toteż nie pozwalał się zbyć byle czym w kancelarii. Chłopi darzyli go pełnym zaufaniem. Ze Skalakiem znał się od lat. Po drodze opowiadał mu o czynionych na zaniku nachodzkim przygotowaniach do uroczystości ku czci młodego księcia, który miał przejąć rządy we włościach: — Wszystko tam powywracane do góry nogami. Panowie z kancelarii biegają jak opętani. Przyjechali już także niektórzy goście, sami młodzi hrabiowie w haftowanych kurtach i mundurach. A co za przygotowania! Ile zwierzyny zwieziono już z książęcych lasów! — A lud umiera z głodu — dorzucił Mikołaj. Wkrótce ujrzeli Rtynię na wpół zakrytą przez bujnie rosnące drzewa. Na skraju wsi stał kościółek z drewnianą dzwonnicą i cmentarzem, a przed nim kamienny posąg króla Dawida. Kazał go wyciosać jeden z przodków Nyvlta Rychetskiego, pełniący funkcję urzędnika dóbr nachodzkich. Naprzeciwko kościółka, przy drodze, między licznymi, roz-łożystymi lipami sterczał łamany dach wielkiego drewnianego wójtostwa. Rychetski zapraszał Skalaków, żeby wstąpili, ale Mikołaj skierował się wraz z Jerzykiem do Matecznika, do chaty, w której skonał ojciec. Tam usiadł w izbie, teraz już pustej zupełnie, i oparłszy łokcie o kolana, ukrył twarz w spracowanych dłoniach. Często ostatnio tak się zamyślał, dziś jednak siedział bez ruchu niezwykle długo. Jerzyk, który krzątał się koło wieczerzy, dziwił się temu i kilka razy spoglądał z zaniepokojeniem na ojca. Zdziwił się zaś jeszcze bardziej, gdy ojciec, nagle otrząsnąwszy się z zadumy, oznajmił mu, że obaj pójdą do zamku, żeby popatrzeć na uroczystości książęce. Potem, ująwszy syna za rękę, rzekł do niego z zachmurzoną twarzą: — Przyrzeknij mi, Jerzyku, że zachowasz naszą wiarę, że nigdy nie zawrzesz zgody z panami i że się im nie poddasz. Przyrzeknij to... — Przyrzekam — powiedział oszołomiony Jerzyk. Zmieniona twarz ojca i jego żądanie zatrwożyły go. — Pamiętaj o tym — odezwał się znowu Skalak. — I nie zapomnij o grobach ciotki i dziadka oraz o tych, którzy ich i nas tak skrzywdzili. Zdumiony Jerzyk bezwiednie zapytał ojca, co mu jest. Mikołaj nie odpowiedziawszy na pytanie syna kazał mu iść spać. Jerzyk położył się i po dłuższej chwili zasnął, ojciec jego natomiast czuwał modląc się do późna w noc. XIII NA ZAMKU Zamek nachodzki, słynna ongiś siedziba panów Smirzickich, a obecnie własność rodu Piccolominich, ożył znowu po długiej przerwie. Na uroczystość objęcia rządów przez młodego księcia Józefa Piccolominiego zjechali się liczni goście. Dnia 5 sierpnia 1771 roku obwieścić miano jego pełnoletność. Równocześnie matka, owdowiała księżna Małgorzata Katarzyna, miała uroczyście przelać na niego władzę i powierzyć mu zarząd dóbr. Stajnie zamkowe ledwie mogły pomieścić konie, które przywiozły zaproszonych. Na wszystkich dziedzińcach roiło się od służby i osób, które przybyły w orszakach dostojnych gości. Wiele z nich z konieczności zamieszkało chwilowo w mieście. Józef Piccolomini przyjechał przed dwoma dniami z Wiednia z młodą małżonką, Marią Krystyną księżną Caraccioli. Prócz licznych przedstawicieli szlachty czeskiej obecni byli goście z Wiednia z podkomorzym dworu na czele. Reprezentował on cesarzową Marię Teresę. Przybyła również pani hrabina Frankenberg, ciotka młodego księcia, ze swą towarzyszką, panną von Strerewitz. Wkrótce po pamiętnym polowaniu młoda dama musiała rozstać się z zamkiem i parkiem, gdzie przy posągu Diany w przytulnym wnętrzu strzyżonej altany bukowej szybko płynęły piękne chwile w objęciach młodego księcia. Hrabina wróciła wówczas do Wiednia. Obecnie, po dłuższym czasie, panna von Strerewitz powróciła do zamku nachodzkiego w wielkiej karecie, przy boku swej pani, ciesząc się bardzo na myśl o uroczystości. Wiedziała, iż młody książę ma młodą, piękną żonę. Przypuszczała, że jest pod jej urokiem. Wesołej i zalotnej pannie nie psuło to jednak nastroju. Będą tam przecież goście, młodzi, pełni życia panowie, będą świetne stroje i zabawy. Służba zamkowa z wielkim pośpiechem zdobiła zielenią i kwiatami bramy i wejścia, gdyż nad lasem, rozciągającym się niedaleko od zamku, gromadziły się gęste, groźne chmury. Lokaje biegali na wyścigi po dziedzińcach i szerokich schodach. Puste zazwyczaj i pogrążone w ciszy sale rozbrzmiewały głosami życia. Znów po nawoskowanych parkietach krążyli panowie w jedwabnych pończochach, w aksamitnych, haftowanych frakach i białych perukach. Znów rozlegał się szelest jedwabnych trenów dostojnych dam, którym towarzyszyli kawalerowie szczebioczący słodko po francusku i niemiecku. Obca mowa dźwięczała w miejscu, które ongi stanowiło własność Jerzego z Podiebrad, panów Smirzickich i Trezków. Uroczyste i hojne przyjęcie trwało do późnego wieczora. Dań było mnóstwo. Przy perlącym się winie wznoszono z zapałem toasty. Nikt nie zwracał uwagi na błyskawice i grzmoty. Gdy goście udali się do swoich pokoi, rozszalała się burza. Deszcz lał jak z cebra. Kilku młodych panów pozostało w salonie obok antycznej sali. Opróżniali dzielnie butelki starego wina. Oczy im już płonęły, a twarze nabiegły krwią. Bawiono się niewymuszenie. Nastrój był niebywale ożywiony. Najwięcej werwy wnosił markiz d'Herbois, zaprzyjaźniony z księciem Piccolominim. Książę bawił w tej chwili w innej części zamku. Założywszy nogę na nogę, markiz opowiadał wesołe anegdoty z życia dworu francuskiego. Od czasu do czasu opowiadanie jego przerywał głośny śmiech słuchaczy, a potem znowu rozlegał się brzęk kielichów, któremu towarzyszyły żartobliwe toasty. — Nie mógłby pan tego opowiadać pannie von Strerewitz — uśmiechnął się młody hrabia Kolloredo. — Ha ha, dlaczego by nie? Bardzo by ją to zainteresowało. — W takim razie szkoda, że tego nie słucha. Przypuszczam jednak, że wynagrodzi sobie szkodę czytając Contes moraux.—Czytuje Marmontela? — Ach, to ślicznie! Oczywiście w łóżku? — O tym wam prawdopodobnie powie później d'Herbois — zaśmiał się głośno baron Pilnitz, stary kawaler olbrzymiej postawy, rotmistrz dragonów. — Tak, zauważyłem. Jakże panu zazdroszczę, d'Herbois! — Zaiste. Ma pan ogromne szczęście. Przede wszystkim to, że książę się ożenił. — Ten wzgląd nie wchodzi w rachubę. Obaj niewątpliwie byliby szczęśliwi. — Słysząc to wszyscy wybuchnęli głośnym śmiechem i wypili toast na cześć „miłości". Markiz d'Herbois uśmiechał się znacząco. Za oknami rozległ się silny grzmot. Wiatr zawył na dziedzińcach starego zamku. Cisza na chwilę zapanowała w salonie. — Piękna zapowiedź jutrzejszej uroczystości! — Ach, biedna panna von Strerewitz na pewno drży ze strachu. Jakże jej współczuję! — zarżał śmiechem potężny rotmistrz. — Śpi zaś właśnie w pokoju księcia Jana — dodał z uśmiechem młody Kolloredo. — Księcia Jana? — spytało kilku biesiadników równocześnie. — Cóż to za pokój? — O, to przedziwna historia, fantazja na temat duchów, ukuta w oparciu o rzeczywistość przez głupich lokai. — Niechże ją pan opowie, panie hrabio. W czasie grzmotów i wycia wichru chętnie się słucha takich historii — nalegał rotmistrz. — A czy nie popełnimy niedyskrecji w stosunku do gospodarza? — zapytał markiz d'Herbois. — Bynajmniej. Historia ta jest znana powszechnie. Zresztą jesteśmy tu sami. Niestety, nie pamiętam jej dobrze. Wyleciało mi z pamięci wiele szczegółów tego, co mi opowiedział uczony doktor Silesius. — Panowie, nie dopuśćmy do tego, by ominęło nas tak ciekawe opowiadanie. Przypuszczam, że zgodzicie się, abym kazał zawołać doktora. — Obudźcie tę uczoną sowę! — śmiał się rotmistrz. — Oczywiście Silesius nie będzie opowiadałz taką swadą jak pan, d'Herbois, ale... — i młody Kolloredo wydał lokajowi rozkaz, by sprowadził doktora. Po chwili wtoczył się do salonu otyły medyk w ogromnej peruce, pozostawiwszy w przedpokoju przemoczony płaszcz: musiał ze swego mieszkania przejść przez podwórzec zamkowy, by się tu dostać. Opuszczając swój pokoik klął siarczyście, teraz jednak kłaniał się w pas „wysokourodzonym" arystokratom pytając, jakie są ich życzenia. Podchmieleni pankowie poczęstowali go winem, które wypił z chęcią, po czym dowiedziawszy się, czego odeń chcą, jął snuć opowieść przeplatając ją gęsto słowami i całymi zdaniami łacińskimi. Uczony doktor Silesius miał zamiłowanie nie tylko do medycyny, ale i do genealogii, zwłaszcza rodziny książęcej. Jaśnie wielmożna hrabina Frankenberg lubiła go, bo znał na pamięć cały rodowód Piccolominich i ich krewnych. Sięgnął tedy w opowiadaniu w przeszłość znacznie głębiej niż należało i dopiero gdy rotmistrz zwrócił mu uwagę, wpadł in medias res. Książę Wawrzyniec Piccolomini, syn Franciszka, wykładał doktor, pojął za małżonkę dostojną Annę Wiktorię, hrabiankę Kolovrath-Libstein, z którą miał pięcioro dzieci. Najstarszym z nich był syn Jan Wacław, którego najmłodszą siostrą była Katarzyna, późniejsza hrabina Frankenberg. Jan Wacław martwił swych rodziców. Już od najmłodszych lat był dziwakiem. Chętnie przesiadywał w fosie zamkowej, w odległych korytarzach i pokojach lub w starej bibliotece. Jeszcze chętniej jednak podążał potajemnie do lochów, w których — według Kolda — przetrzymywał swoje ofiary, zwłaszcza kobiety, z Żampachu i Nachodu, lub wdrapywał się na wieżę przeciskając się przez niskie, straszliwe celki więzienne. Był małomówny i uparty. Gdy dorósł, zaczął podróżować. Z wędrówek po świecie wrócił taki sam, jakim był. Przejawiał okrucieństwo i dzikość. Często zamykał się w sali, w której wisiały portrety antenatów, między innymi Albrechta Valdsteina. Nie kochał nawet łaskawej swej matki. Nie dowierzał jej. Ludzie szeptali sobie na ucho, iż matka zamierza go zgładzić, by młodszy brat Norbert mógł przejąć po nim dobra. Było to jedyne możliwe do przyjęcia wyjaśnienie jego dziwnego zachowania się wobec własnej matki. Nie dowierzał nikomu. Zauważywszy kiedyś, że ochmistrz dworu książęcego Jungblut wychodzi z komnaty jego matki, rzucił się na niego i o mało nie pozbawił go życia. Mówiono, iż rzeczywiście dostaje ataków szału i że matka musiała poczynić odpowiednie kroki. Jęły krążyć wersje, że do zamku zjedzie komisja okręgowa dla zbadania, jak się przedstawia stan rzeczy. Książę Jan Wacław prawdopodobnie również potajemnie się o tym dowiedział, gdyż coraz częściej szukał samotności, zmizerniał, schudł, rzadko wychodził i wyjeżdżał, ilekroć zaś to czynił, przekonywał się, że ludzie unikają go, bo się go boją. Gdy potem wracał do zamku, srożył się niebywale. Wystraszona, pobita przez niego służba słyszała, jak książę gorączkowo krąży po sali mówiąc coś głośno do siebie. Przybyła w listopadzie 1720 roku komisja okręgowa uznała księcia Jana Wacława za obłąkanego i powierzyła tymczasowo zarząd jego włości matce, która na rozkaz komisji kazała zamknąć syna w jednej z komnat, pod strażą. Do towarzystwa dodano mu dwu jezuitów. Jan Wacław, któremu odebrano wszelką broń, z początku zachowywał się spokojnie. Z rzadka tylko zrywał się jak gdyby w przystępie szału, biadając i przeklinając, tak iż mnisi musieli wzywać służbę na pomoc. Raz jedynie zdołał im się wymknąć. Wówczas drżącej ze strachu służbie rozkazał szaleńczo, aby wytoczyła działa na wały i ostrzeliwała z nich zamek. Zaraz potem jednak, jak gdyby rozmyśliwszy się, nagle umilkł i wpadł w głęboką, tępą zadumę. Po tym wydarzeniu przez kilka miesięcy zachowywał się znowu spokojnie, aż w roku 1721 wpadł w szał. Równocześnie rozszalały się niebiosa. Działo się to po północy, nad ranem dnia 17 kwietnia. Około godziny trzeciej mieszkańców zamku wyrwała ze snu okropna burza, która wywołała powszechną zgrozę. Burza zerwała się wskutek trzęsienia ziemi. Miasto Nachod, zamek i cała okolica drżały w posadach. Zdawało się, że nadszedł koniec świata. Psy wyły, a bydło ryczało, tak iż strach ogarnął nawet najdzielniejszych ludzi. Jezuici obudzili się i jęli szukać powierzonego ich opiece księcia. Bełkocząc psalmy i modlitwy pobiegli wiedzeni przeczuciem do sali rodowej. Drzwi jej były otwarte na oścież. Panował w niej prawie zupełny mrok. Pod portretami przodków stał książę Jan Wacław. W blasku błyskawic widzieli wyraźnie jego wysoką, wychudłą postać odzianą w ciemną szatę. Wpatrywał się z natężeniem w rozszalałe żywioły, wyciągając ręce ku niebu. Od czasu do czasu słyszeli jego błagamy głos rozlegający się wśród burzy: — To nie moja wina! Zemsta... Ród... Zdrajcy! Dochodziły do nich jedynie te pojedyncze słowa. Księża bali się wejść do sali, wezwali tedy służbę. Na szczęście księżna matka bawiła podówczas poza zamkiem. Burza szalała bezustannie i gdy stary sługa widząc nieszczęśliwego swego pana w niebezpieczeństwie wbiegł do sali, by go wyprowadzić, padł na posadzkę rażony piorunem, który właśnie w tej chwili uderzył w ogromną komnatę. Podbiegli inni dwaj słudzy, by podźwignąć starca, lecz pioruny uderzyły znowu raz po razie, wytrąciły im z rąk trupa i zwaliły ich z nóg, a potem przepadły gdzieś w korytarzu. Księża jak gdyby w zamroczeniu opierali się plecami o ścianę, słudzy zaś rzucili się do ucieczki lub w niemej grozie padali plackiem na podłogę. Zdawało się, że pioruny zawzięły się, by zburzyć zamek. Jeszcze siedem ich raz po razie uderzyło w wysoką, okrągłą wieżę zamkową. Książę Jan Wacław klęczał w sali rodowej w milczeniu, bez ruchu, jak posąg, z wychudłymi rękoma skrzyżowanymi na piersiach i z twarzą zwróconą ku niebu. Rano burza ucichła. Wieża była straszliwie poszczerbiona. Pioruny obiegłszy wiele komnat zniszczyły w kuchni naczynia, w aptece wszystkie butelki, w starej zbrojowni mnóstwo broni, a na pagórku zaś żelazne rury wodociągu. Sędziwy sługa nie żył, dwaj jego towarzysze byli ciężko poparzeni, kuchcik porażony gromem, który ugodził w niego pod wieżą, kiedy biegł przez dziedziniec, wszyscy zaś śmiertelnie wystraszeni. Żywiołowy gniew natury nie tknął jedynie księcia Jana Wacława. Tak opowiadał doktor Silesius młodym arystokratom. Na dworze szalała burza. Sinawy blask błyskawic często rozjaśniał salon. Siedzieli w milczeniu. — A co się w końcu stało z księciem? — padło równocześnie pytanie z kilku stron. — Od tej pory nikt już nie wątpił, że jest furibundus, to znaczy obłąkany. Choć niekiedy się wydawało, że ma zdrowy rozum, gdyż mówił dosyć do rzeczy, zawsze jednak wplótł w końcu do swoich wywodów jakieś fabulae, raz wesołe, pobudzające do śmiechu, to znowu ponure. Zdarzało się także, że w ciągu całych tygodni nie wyrzekł ani słowa. Błąkał się po korytarzach jak cień, aż wreszcie któregoś ranka znaleziono go w sali rodowej, leżącego pod portretem ojca. Nie żył. Z matką nie pogodził się do śmierci. — A propos, doktorze, w którym pokoju mieszkał? — W korytarzu na prawo. W tej chwili gości tam panna von Strerewitz. Przedpokój zajmowali jezuici. Pilnitz spojrzał na d'Herbois. — Obiło nam się także o uszy coś o jakimś duchu. — Ach, nobilissime, to są brednie lokajów i pokojówek — uśmiechnął się gruby doktor. — Niech je pan jednak powtórzy... — Gdzieś daleko uderzył piorun. — Mówią, że w czasie burzy, o północy, tak właśnie jak dzisiaj, cień księcia Jana krąży po korytarzach, a w końcu znika w sąsiedniej sali rodowej, z której potem odzywa się jego lament i rozdzierające serce biadanie. — Ech, to rzeczywiście brednie. Pijcie, panowie! — nawoływał rotmistrz. Trącili się z nim kielichami, ale już nie tak hałaśliwie. Tylko d'Herbois dzielnie dotrzymywał mu pola. Młodzi pankowie powoli poddawali się znużeniu. Skoro tylko jeden z nich wstał, reszta poszła jego śladem. W salonie pozostali jedynie pijany rotmistrz i doktor. Goście księcia kroczyli śpiesznie do swoich pokoi. Każdemu z nich towarzyszył lokaj z zapalonym kandelabrem. Arystokraci życzyli sobie nawzajem dobrej nocy i szybko znikali za drzwiami wyznaczonych im komnat. Zamek pogrążył się w ciszy. Tylko z salonu dochodził brzęk kielichów i śmiech rotmistrza. O północy doktor bełkotał już coś bez związku i zsunął się z fotela na posadzkę. Pilnitz, który trzymał się lepiej od niego, wstał i potknąwszy się o bryłę cielska w długiej kamizeli ozdobionej haftowanymi kwiatami, w towarzystwie służącego ruszył chwiejnym krokiem do swej sypialni. Światła pogasły. Po chwili i doktor zataczając się podążał do swego mieszkania. Na korytarzu natknął się na jakąś ciemną postać. Mrucząc coś po łacinie, poszedł po omacku dalej. Kroki jego ucichły wkrótce. Ciemna postać zatrzymała się przed drzwiami pokoju, w którym ongi mieszkał nieszczęśliwy książę Jan Wacław Piccolomini. Ciemna postać, markiz d'Herbois, zapukała w sposób umówiony. W buduarze młodej, pięknej księżny Marii Krystyny płonęły światła na nocnym stoliku przy bogatym łożu, nad którym był rozpięty baldachim z drogocennej materii. Młoda księżna siedziała w rozkosznym negliżu na brzegu łoża. U nóg jej klęczał książę Józef Parille Piccolomini. Tuliła się do niego wdzięcznie jak synogarlica, a on okrywał gorącymi pocałunkami śliczną żonę. Zimne jego oczy płonęły znowu. Na twarz wypełzł mu rumieniec płomiennej namiętności. Na dworze panowała ciemna, burzliwa noc. Deszcz lał strumieniami. Gwałtowny wicher kołysał krzewy, które siekły gałęziami zapomniany grób biednej dziewczyny wiejskiej, Marii Skalakówny. O tej godzinie pod strzechą nędznej chaty w Mateczniku przy blasku łuczywa siedział Mikołaj. Twarz miał bladą i posępną. Modlił się i rozmyślał o swojej zemście. XIV UROCZYSTOŚĆ Na poniedziałek piątego sierpnia 1771 roku przypadało święto Matki Boskiej Śnieżnej. Wczesnym rankiem okolice zamku nachodzkiego zatrzęsły się od huku moździerzy. Ten i ów szanowny mieszczuch wytknąwszy dostojnie głowę z okna i zerknąwszy na niebo rzekł: — Patrzcie, kto by to pomyślał... — I wdziewał na siebie długi surdut odświętny, a na głowę kapelusz trójkątny. Wszyscy śpieszyli w stronę wzgórza zamkowego. W dawnych czasach zbocza jego były nagie. Tu i owdzie tylko zieleniły się na nich krzewy. Dziś jednak wzgórze przedstawiało widok odmienny od codziennego. Grało pstrokacizną barw. Cóż za tłumy ludzi ściągnęły na nie! Wielu martwiło się, iż burza zepsuje uroczystość; zanim jednak nastał ranek, niebo wypogodziło się, a po burzy wszystko tchnęło świeżością. Jasne słońce żarzyło się na błękicie nieba. W jego promieniach na liściach krzewów i płatkach kwiatów krople wody iskrzyły się jak diamenty. Ciekawi, których nie brakło, przykro byli zdziwieni ujrzawszy wartowników przy bramie zam-kowej od strony Nachodu. Dwaj muszkieterzy nie wpuszczali za jej obręb nikogo. W tłumie można było dostrzec także Mikołaja i Jerzyka Skalaków. Mikołaj miał na sobie odzienie odświętne, które ongi nosił jeszcze na „Skałce". Trudno go było poznać. Jerzyk nie zmienił codziennego ubioru. Ojciec widząc, iż tą drogą nie dostaną się do zamku, pociągnął syna za rękaw, dając mu znak, by udał się za nim. Poszli szczytem wzgórza i okrążywszy zamek znaleźli się po jego zachodniej stronie. Na drodze wiodącej do zamku panował niezwykły ruch. Urzędnicy zamkowi ustawiali pochód. Miał go otwierać oddział jeźdźców. Byli oni odziani odświętnie i siedzieli na chudych, okiełzanych koniach. Za jeźdźcami stała kapela nachodzka, a dalej było widać panny z miasta w wiankach na głowach i białych sukienkach, druhny z gmin wiejskich, starszyznę miejską z Nachodu i Czeskiej Skalicy, z osad Upicy i Hronova, oraz wójtów i ławników ze wszystkich wsi należących do włości księcia Piccolominiego. Jeszcze dalej cisnęły się tłumy ludu, aby przyjrzeć się z bliska całemu pochodowi, który zamykała znowu drużyna jeźdźców wiejskich. Mikołaj poszukał zaraz wzrokiem Rychetskiego. Znalazł go. Nyvelt toczył żywą rozmowę z wójtami, którzy pilnie przysłuchiwali się jego słowom. Każdy z nich trzymał w ręku spowite w białą chusteczkę, zadzierzgniętą na węzełek, tak zwane „prawo", oznakę władzy wójtowskiej. Mikołaj odwoławszy Rychetskiego na stronę poprosił go, by mu umożliwił wstęp na dziedziniec zamkowy. — To nic trudnego, Mikołaju. Wyglądasz dzisiaj na jakiegoś wójta lub ławnika gminnego. Przyłącz się do nas. — Zaraz. Pomówię jeszcze z Jerzykiem. Stał on opodal raz po raz spozierając na Lidkę, którą dostrzegł w tłumie. Dzieliła go od niej dość duża przestrzeń. Nie mógł docisnąć się do niej i nie chciał tego zrobić. Zauważył również głowę starego Baltazara. Z Lidką postanowił spotkać się dopiero po uroczystości, na razie zaś czuwać nad nią z daleka. Jakże była piękna! Główką jej zdobił naczółek. Jasne włosy zwinięte były w pukle przeplecione tasiemkami, które na ciemieniu tworzyły kokardą umocnioną ozdobną szpilką. Pogodne białe czoło okolone miała bladoróżową, długą, spływającą na plecy wstęgą. Strome piersi opinał bogato haftowany gorsecik, dar stryja z lepszych czasów. Rękawy śnieżnobiałej koszuli były krótkie i bufiaste. Na ramionach szeleściły szarfy czerwone, niebieska zaś wiązała na plecach sznury białych szklanych korali. Zielona, czarno obramowana spódniczka, szeroki fartuszek, białe pończochy i płytkie, lamowane trzewiczki dopełniały jej stroju. Głos ojca wyrwał Jerzyka z zachwytu. Na przedzie zabrzmiała już muzyka. Pochód ruszał. Mikołaj ująwszy prawą rękę syna mówił z wyraźnym pośpiechem. Jerzykowi wydawało się, że głos jego drży. — Jerzyku, nie zapomnij o tym, coś mi przyrzekł wczoraj. Pamiętaj. Jeżeli dziś wieczorem nie wrócę do Matecznika, nie czekaj na mnie... Rozumiesz mnie chyba. Chciał dodać coś jeszcze, lecz rozdzielił ich potok ludzi. Uścisnął rękę syna i pośpieszył na tyły pochodu, by stanąć wśród wójtów. Zdziwiony Jerzyk dostrzegł, iż ojciec obejrzał się na niego raz jeszcze. Potem znikł w tłumie. Ale to spojrzenie! Ojciec był blady, patrzył smutno i tak jakoś dziwnie... Zrobiło mu się ciężko na sercu. Przeczuwał, że ojciec powziął jakiś zamiar. Postanowił śledzić go; chciał przecisnąć się bliżej, lecz tłum porwał go ze sobą. Kapela grała, dokoła rozlegały się gwar i krzyki tłumu, w dali grzmiały . moździerze. Pochód przeszedł przez bramę, przez pierwszy i drugi dziedziniec, na trzecim zatrzymał się, by się odpowiednio ustawić. Jerzyk ciągle, choć bezskutecznie, szukał oczyma ojca. Uczestnicy pochodu ustawili się półkolem na dziedzińcu, gdzie obok kaplicy znajdowały się schody wiodące do małego podwórza pod okrągłą, wysoką basztą. Trzeba było przechodzić tamtędy, chcąc się dostać do komnat zamkowych. Pochód nie pomieścił się na pierwszym dziedzińcu i zajął również sąsiedni. Panował ogromny tłok. Na próżno służba zamkowa i jeźdźcy usiłowali powstrzymać tłum. Każdy chciał przyjrzeć się księstwu i gościom, gdy będą szli do kaplicy na uroczyste nabożeństwo. Starszyzna z miast i miasteczek, wójtowie i rajcy gminni wkroczyli przez mniejszy podwórzec do zamku. Schody były pokryte kobiercami. Wszystko lśniło. Wszędzie było pełno kwiatów. Na korytarzu, w pobliżu sali zwanej obecnie salą Piccolominich, czekali urzędnicy książęcy z rządcą na czele. Kamerdyner we wspaniałej liberii meldował wszystkich po kolei. Wkroczyli do przestronnej sali, na której ścianach wisiały portrety wszystkich wybitniejszych członków rodu książęcego. Na podwyższeniu we wspaniałym fotelu obitym czerwonym aksamitem siedział młody książę. Przed chwilą przyjął życzenia dostojnych gości. Obecnie miał przyjąć hołd poddanych. Książę, w białej peruce na głowie, odziany był w ciemnoniebieski, srebrem haftowany frak z wąskimi rękawami zakończonymi koło przegubu rąk koronkowymi mankietami. Szyję zdobił mu biały żabot. Od żółtawej, długiej, również srebrem haftowanej kamizeli odcinał się gors białą, owalną plamą. Obcisłe spodenki sięgające tylko do kolan, białe, jedwabne pończochy i trzewiki ze srebrnymi sprzączkami dopełniały stroju. Przy boku błyskała wspaniała szpada ze złotą rękojeścią. Młody, piękny książę miał twarz lekko pobladłą. Po jego prawicy, nieco niżej, siedział ochmistrz dworu cesarzowej, a za nim przyboczny strzelec księcia trzymał berło na czerwonej poduszce. Po prawej i lewej ręce księcia siedzieli półkolem w kosztownych fotelach jego krewni i dostojni goście. Rządca na czele urzędników stanął przed tronem książęcym, złożył trzykrotny, głęboki ukłon, po czym wyrecytował na cześć młodego księcia mowę powitalną, polecając siebie i swych podwładnych łasce dostojnego pana. Józef Parille skinął miłościwie głową, po czym urzędnicy cofnęli się do tyłu. Przy stopniach pozostał tylko rządca. Z kolei kłaniając się podeszli ojcowie miast, wójtowie i radni gminni. Burmistrz Nachodu, w wielkiej peruce, w imieniu wszystkich przedstawicieli samorządów gminnych wygłosił uroczystą mowę, którą zakończył następującymi słowy: — Całą nadzieję w opiece Waszej Jaśnie Oświeconej Książęcej Mości i w Jego łasce pokładając, w najgłębszej pokorze szczerze życzym Mu od Boga, który powołuje książąt do Swej chwały, samych upragnionych pociech serca, stałego zdrowia tudzież błogosławieństwa Bożego zarówno w świętym potomków dziedzictwie jak i w niewiędnących nigdy kwiatach dobrych uczynków po wszystkie dni życia, aby słynny ród książęcy nigdy nie zaginął, lecz aby imię jego w pamięci narodów z pokolenia na pokolenie przechodziło i trwało na wieki. Czego wiernopoddańczo życząc oraz łasce i stale trwającej przychylności Waszej Jaśnie Oświeconej Książęcej Mości i Jego życzliwości pokornie się polecając, pozostajemy Waszej Jaśnie Oświeconej i Dostojnej Książęcej Mości uniżonymi i posłusznymi poddanymi! Położywszy „prawo" u stóp nowego księcia, ślubował mu w imieniu mieszczan „posłuszeństwo, wierność i poddaństwo". Gdy skończył, rządca w imieniu księcia zwrócił mu „prawo". Teraz, kłaniając się głęboko, wysunęli się naprzód przedstawiciele władz miejskich Czeskiej Skalicy, Upicy i Hro-nova oraz wójtowie wszystkich gmin. Złożywszy również swoje „prawa" u stóp książęcych, ślubowali nie tylko „posłuszeństwo, wierność i poddaństwo", lecz także „ludzkie" wykonywanie obowiązków, i przyjąwszy następnie od rządcy znaki swej godności, cofnęli się w głąb, składając ukłony. Ochmistrz dworu cesarskiego powstał i wziąwszy od przybocznego strzelca berło książęce podał je młodemu księciu w imieniu Jej Cesarskiej Mości, po czym zrobiwszy kilka kroków naprzód, zawołał donośnie: — Wiwat Józef książę Piccolomini! Na dworze zabrzmiała huczna fanfara. Grzmot moździerzy wstrząsał szybami w oknach. Goście powstali, a zgromadzeni urzędnicy, chłopi i mieszczanie zawołali po trzykroć: — Wiwat! Znowu rozległy się fanfary i huk moździerzy oraz ogłuszające dźwięki kapeli, okrzyki ludu na dole, na dziedzińcu zamkowym: — Wiwat! Wiwat!... W sali milczał tylko Rychetski, na dziedzińcu zaś Baltazar Użdian, który stojąc w pobliżu Lidki, marszczył gniewnie czoło. Jerzyk niecierpliwie i w napięciu czekał na coś, nie zwracając uwagi na okrzyki i sam ich nie wznosząc. — Teraz już pójdą! — rozległo się wśród tłumu. — Już idą!... — Gwar i hałas powstały znowu. Popychano się i tłoczono stając na czubkach palców. Chciano widzieć ciemięzców w całym ich majestacie. Idą! Kapela znów zabrzmiała, za zamkiem jęły grzmieć moździerze, a lud wrzeszczał, co tchu starczyło: — Wiwat! Hoch! Szli panowie w drogocennych, haftowanych szatach: książę, ochmistrz dworu cesarskiego, hrabiowie i baronowie, damy z upudrowanymi, wysoko zaczesanymi włosami, we wspaniałych, pięknych, różnobarwnych sukienkach. Muszkieterowie i służba zamkowa mimo wysiłków nie byli w stanie powstrzymać naporu tłumu. Powstał tłok jeszcze większy. Książę kiwając łaskawie głową i uśmiechając się do ludu zbliżył się do kaplicy. Nikt nie zauważył, że nagle wzniosła się w górę błyskawicznym ruchem jakaś ręka; w promieniach słońca zalśniła stal. Zaraz jednak zabrzmiał przeraźliwy okrzyk, rozległy się wołania i wybuchła wrzawa, po czym powstało ogólne zamieszanie. — Książę zabity! Książę nie żyje! — powtarzano sobie w tłumie z ust do ust. Największy chaos panował przy wejściu do kaplicy. Tłum kołysał się tam i przelewał jak wzburzona fala. Jerzyk, który przedtem całą siłą ramion usiłował przepchać się ku przodowi, usłyszawszy wieść o morderstwie zbladł jak ściana. Błyskawicą przemknęły mu przez głowę słowa ojca. Przed oczyma mignęła jego blada twarz, na której rozlany był wyraz dziwnego smutku. — Puśćcie mnie! — krzyknął i jął łokciami torować sobie drogę do kaplicy. W pobliżu jej drzwi dostrzegł zbite kłębowisko ludzi. Byli to słudzy książęcy, straż leśna, wśród nich zaś stał górujący nad nimi wzrostem mąż w chłopskim odzieniu. Był tam również przyboczny strzelec młodego księcia. Jerzyk, rzuciwszy okiem w tamtą stronę, skamieniał. Jego ojcu nakładano kajdany, Opodal szlachta skupiła się dokoła księcia, którego badał doktor Silesius. Wystraszone damy wychodziły z kaplicy, do której schroniły się po wybuchu zamieszania. Książę nie był ranny. Strzelec, podszedłszy do rządcy, podał mu długi nóż. — Tym usiłował ten łotr dokonać zamachu! Mikołaj Skalak, nie zwracając uwagi na to, że słudzy księcia biją go i szarpią, odwrócił się w stronę, z której do uszu jego dobiegł okrzyk. Pchnięto go jednak potężnie, zwalono z nóg i zaczęto wlec w głąb zamku. Po drodze spadały nań ciosy, szturchańce i grube obelgi. Prowadzono go przez dwa dziedzińce na trzeci, gdzie znajdowało się więzienie dla zbuntowanych chłopów. Jak przedtem obiegły tłum słowa: — Książę zabity! — tak teraz wszyscy zaczęli powtarzać nazwisko: — Skalak... Baltazar Użdian i Liduszka usłyszeli je również. — Jezus Maria! — zawołał głucho „salvaguardia". — Lidko, idź za bramę i poczekaj na mnie na wzgórzu zamkowym. Ja tymczasem popatrzę, co się tu dzieje. Pobiegł za tłumem, lecz Lidka nie odstępowała go. Zbierało jej się na płacz. — Skalak! Skalak! — wołano wszędzie. — Chciał go zabić.Już go pojmano — mówiono do-koła. Przypomniała sobie, o czym kiedyś mówił Jerzyk. — Boże, to on... — szepnęła w najgłębszej trwodze. Książę, któremu potrzebny był odpoczynek, wrócił do komnat. Towarzyszyła mu większość gości. W kaplicy tymczasem brzmiała uroczysta muzyka. Ksiądz w licznej asyście odprawiał sumę, a po niej zaintonował donośnie: — Te Deum laudamus! — składając dzięki niebu za łaskawe ocalenie dostojnego pana... Znalazłszy się przed wejściem do więzienia Mikołaj Skalak odwrócił się nagle. Do tej pory w milczeniu i cierpliwie znosił wszystkie udręki, lecz nagle zwróciwszy się twarzą do ludu, który gnany ciekawością napłynął aż tutaj, zawołał grzmiącym głosem: — Pragnąłem was uwolnić! Twarz miał bladą, włosy rozwichrzone, odzienie w nieładzie i w kilku miejscach rozdarte, a na czole krew. Wszyscy zdrętwieli patrząc ze zgrozą na tego skatowanego człowieka. Nie wyglądał jak pospolity morderca, tylko jak męczennik. Ujrzano, że przeciska się ku niemu jakiś młodzieniec, że usiłuje dotknąć tej prawicy, która podniosła się na księcia... Widziano, iż Skalak pochylił się ku niemu, lecz w tejże chwili szarpnięto go, w czarnym otworze mignęła raz jeszcze blada, zakrwawiona twarz, po czym drzwi zatrzasnęły się głucho. Jerzyk, który padł na kolana, patrzył martwo na drzwi, które oddzieliły go od ojca. Ktoś dotknął ramienia młodzieńca. Nie obejrzał się — Jerzyku! — usłyszał za sobą cichy głos. Użdian podźwignął go. Obok stała Liduszka płacząc. „Salvaguardia" wyprowadził go przez bramę z zamku. Znaleźli się na tej samej drodze, z której rano wyruszył uroczysty pochód. Przy drodze rósł lasek. Stary dragon zaprowadził do niego młodego Skalaka. Jerzyk padł na mech i zasłonił twarz dłońmi. Posępny Baltazar stał nad nim. Liduszka patrzyła na ukochanego oczyma pełnymi łez. Użdian jął namawiać Jerzyka, żeby poszedł wraz z nimi na „Skałką", zdawało się jednak, iż chłopiec nie słyszy jego słów. Nagle zerwał się i zaciśniętą prawicą pogroził starej baszcie zanikowej, którą było widać spoza drzew. Twarz miał bladą, lecz oczy płonęły mu dziwnym ogniem. Zanim Baltazar się spostrzegł, Jerzyk znikł mu z oczu. Na próżno pobiegł za nim i wołał go po imieniu. Mroczny i smutny wracał na „Skałkę". Liduszka ze ściśniętym sercem szła obok niego. XV PROCES Po tym sądnym dniu zapadła noc. W zachodniej części zamku nachodzkiego, przy bramie, znajdowały się lochy więzienne, których okienka wychodziły na porosłą trawą fosę. Przy samym murze, w półleżącej postawie, siedział Jerzyk z gołą głową zwieszoną na piersi, prawą ręką oparty o ziemię. Noc była pogodna i cicha. Nad lasem świecił jasny księżyc. Na całym niezmierzonym nieboskłonie migotały gwiazdy. W ciszy nocy letniej rozbrzmiewała dobiegająca z zamku muzyka. Grano menueta. Jerzyk był prawie nieprzytomny. Wpatrzył się w zakratowane okienko w górze, widział jednak tylko srebrną poświatę miesięczną na czarnej kracie. Odczekawszy aż ucichną kroki wartownika, który krążył za bramą, zawołał półgłosem: — Tato!... Tato!... Nie odpowiedział mu nikt. Z zamku nadal dobiegały dźwięki wdzięcznej melodii. Panowie tańczyli, weselili się i wznosili toasty na cześć cudownie ocalonego miłościwego księcia... Jerzyk spojrzał na usiane gwiazdami niebo. W tej chwili przyszła mu do głowy myśl podobna do tej, która dręczyła jego ojca, kiedy miał uciec ze „Skałki". Młody Skalak pragnął tylko raz jeszcze zobaczyć ojca. Co się z nim stanie? Na co go skażą? Słyszał, jak ludzie mówili, że na śmierć. Książę podniósł zbrodniczo rękę na jego ciotkę. Wskutek tego Maria umarła. Gdyby ojciec wniósł przeciwko księciu skargę, niewątpliwie spotkałaby go za takie zuchwalstwo surowa kara. Dzisiaj chciał sam wymierzyć karę za siebie, za nieszczęśliwych chłopów, a ludzie mówią, że będzie skazany na śmierć... — Pamiętaj! — powiedział ojciec. Teraz wiedział, o co mu chodziło. O, będzie pamiętał!... I inni będą także pamiętali! Podniósł głowę. Twarz miał bladą. Tylko oczy świeciły mu gorączkowym blaskiem. Wpatrzył się w pogodną noc, w pokryte gwiazdami niebo. Choć nie ma sprawiedliwości i nie ma prawa, sprawiedliwa zemsta będzie wymierzona! Z zaniku wciąż dochodziły dźwięki wesołej muzyki i hucznych fanfar. Grajcie! Tańczcie!... Leży oto w rowie jak robak, jęcząc przy kracie, za którą przebywa jego drogi, umęczony ojciec... Znów ujrzał jego bladą twarz pokrwawioną przez pachołków książęcych. Zacisnął pięści. Postawią go przed sądem i wydadzą skazujący wyrok! Jerzyk zasłonił twarz dłońmi i padł na wilgotną trawę. Bezsennie strawił noc pełną męki. W takich to chwilach lęgną się straszne myśli... Nazajutrz zaprowadzono Mikołaja do kancelarii. Spisano sprawozdanie z jego buntowniczej przeszłości, przy czym głównym, choć fałszywym świadkiem był przyboczny strzelec księcia. Z całego zajścia sporządzono obszerny protokół. Mikołaj odpowiadał zwięźle i spokojnie. Przyznał, że chciał zabić księcia. Zakuto go w kajdany i wsadzono na wóz, by zawieźć go do Hradca nad Łabą, do Sądu Okręgowego. Strzelec księcia także tam pojechał. Na gościńcu za Nachodem ukazał się nagle biednie odziany młodzieniec. — Jerzyku! — zawołał serdecznie Mikołaj. Syn pobiegł za wozem. Strzelec zatrzymał konia i kazał woźnicy stanąć. — To także pisklę z tego czartowskiego gniazda. Stój, chłopcze! Zwiążcie go i wrzućcie na wóz! W Hradcu odłączono syna od ojca. Mikołaj Skalak był spokojny. Zdawało się, że jest obojętny na wszystko, że zatracił wrażliwość. Umarł już dla tego świata. Jedynie myśl o synu zmuszała jeszcze jego serce do żywszego bicia. Śledztwo trwało krótko. Nie mógł wyprzeć się swego czynu, nie usiłował też wcale przeczyć. Tylko syna bronił twardo, twierdząc uporczywie, że Jerzyk nie jest współwinny, o czym zresztą sędziów wkrótce przekonał. Wreszcie ogłoszono wyrok. Były w nim obszernie wymienione wszystkie szczegóły; przypomniano, że Mikołaj Skalak już niegdyś dopuścił się przewiny wobec zwierzchności, co zaliczono jako okoliczność obciążającą, podobnie jak i to, że knuł przeciwko panom spiski. Wyrok przytaczał artykuły prawa, które naruszył, przede wszystkim zaś artykuł 73 Constitutionis Criminalis Theresianae, oznajmiając, że za to wszystko oskarżony zostaje skazany na karę śmierci przez powieszenie. Mikołaj zaledwie lekko drgnął, lecz Jerzyk zbladł śmiertelnie i padł na ławę sądową. Mikołaja odprowadzono do więzienia, a jego syna wypuszczono na wolność. Nie chciał iść prosząc, by zostawiono go przy ojcu. Wyprowadzono go siłą... Na „Skałce" zapanował teraz najgłębszy smutek. Aż tutaj dotarła ze stolicy okręgu wieść, że Mikołaja Skalaka za bunt i usiłowanie zabójstwa skazano na śmierć. Baltazar Użdian wpadł w zadumę. — Ach, że też wówczas nie pozwoliłem Mikołajowi udusić tego psa! — mruknął uderzając się ręką w czoło. Lidka szlochała rozpaczliwie. Baltazar jął wypytywać pilnie, kiedy odbędzie się egzekucja. Dowiedziawszy się, na dzień przed jej terminem wziął laskę, zawinął bochenek chleba w chustkę i ruszył w drogę do Hradca. Bartoniowa usiłowała go zatrzymać, ale Lidka podtrzymywała go w zamiarze. — Babski rozum jest głupi! Pójdę, bo przecież nie mogę zostawić tam tego chłopca samego. Biedak jest opuszczony jak grusza w polu! I poszedł. Jerzyk przesiadywał teraz stale na stopniach schodów prowadzących do sądu. Spędzał tam w upale letnim długie, smutne godziny. Wychudły, biednie odziany młody wieśniak zwrócił na siebie uwagę wielu ludzi i wzbudził współczucie. Pamiętali go z sali sądowej. Synowskie oddanie wzruszyło serca. Zlitowali się w końcu nad nim nawet urzędnicy i puszczali go codziennie na krótko do ojca. Ostatnie chwile, które spędzali razem w mrocznym więzieniu, były bolesne i wstrząsające. Tylko jeden jaśniejszy promyk padł na te posępne chmury. Było nim postanowienie powzięte przez Jerzyka. Gdy szeptem zwierzał się z niego ojcu, ponure oblicze Skalaka rozjaśniało się trochę. Wreszcie nadeszło z Wiednia zatwierdzenie wyroku. Ustalono dzień egzekucji. Nadszedł fatalny ranek. Przed więzieniem zgromadzili się mieszkańcy miasta i olbrzymi tłum ludzi z okolic, by przyjrzeć się strasznemu widowisku. Na rynku woźny sądowy ogłosił, że „gdyby się w czasie egzekucji zdarzył jakikolwiek wypadek, gdyby pękł sznur i tak dalej, nikomu pod utratą gardła nie wolno podnieść ręki na kata albo pachołków jego, tym mniej zaś na skazańca i urzędników lub dopuścić się jakichś ekscesów czy wybryków." Baltazar Użdian przepchał się aż do bramy gmachu sądu. — Mikołaju! — zawołał do skazańca, gdy go wyprowadzano. — Mikołaju, nie martw się o Jerzyka! — dodał prędko stary dragon. Odpowiedziało mu spojrzenie pełne wdzięczności. Wsadzono skazańca na wózek. Ksiądz usiadł obok niego. Dojechali na miejsce kaźni za miastem. Z miasta dochodziły żałobne dźwięki dzwonu pogrzebowego. Mikołaj spojrzawszy na podwyższenie, na którym siedzieli sędziowie, ujrzał stojącego w pobliżu przybocznego strzelca księcia. Drgnął i mimo woli zacisnął pięść. — Ten człowiek i jego pan zabili moją siostrę i mego ojca, a nadal zabijają... — Wtem na wydany szybko rozkaz warknęły bębny. Ich łoskot zagłuszył słowa Mikołaja Skalaka, który na rusztowaniu mówił zwrócony twarzą da strzelca. Sługa książęcy zaczerwienił się jak burak, stracił zupełnie rezon i cofnął się za sędziów. Jerzyk ze złożonymi jak do modlitwy rękoma patrzył na ojca, a potem odwrócił się i ukrył głowę na piersi starego dragona, który wyprowadził nieszczęśliwego chłopca z miejsca kaźni. Bębny warczały. Dzwon pogrzebowy umilkł. Serce Mikołaja Skalaka przestało bić... Wojsko odmaszerowało. Sędziowie i widzowie odeszli. Miejsce kaźni opustoszało. Słońce zaszło. Zapadł cichy wieczór letni. Na szubienicy, w pobliżu której krążyła straż, kołysało się ciało Mikołaja, człowieka z rodu „buntowników". Ostatni członek tego rodu siedział opodal. Daremnie Baltazar Użdian nakłaniał Jerzyka, żeby poszedł razem z nim na „Skałkę". Syn chciał być obecny na pogrzebie ojca. Przyrzekł tylko, że wracając z Hradca wstąpi do domu weterana. Nad wieczorem trzeciego dnia kat zdjął z szubienicy ciało straconego. W pobliżu lasku czekał już wykopany grób. W nim, w cieniu wolnego lasu, ostatni Skalak złożył zwłoki nieszczęśliwego ojca. Nastał wieczór. Gwiazdy zaczynały ukazywać się na niebie. Lasek szumiał. KSIĘGA TRZECIA BURZA I ŚCIEMNIA SIĘ Lidka co chwila wybiegała z chaty, żeby wyjrzeć na gościniec. Tego dnia stryj miał powrócić. Słońce zaszło za ciemny bór, a on nie nadchodził. Sercem dziewczyny targał lęk i niepokój. Miała nadzieję, że ze stryjem przyjdzie i Jerzyk. Tymczasem nie było nawet Baltazara, który mógłby jej przynajmniej powiedzieć, co się dzieje. Położyła się do łóżka, lecz nie mogła zasnąć. Późną nocą ktoś zakołatał do wrót. Zanim babka się obudziła i Waniek zdążył wstać, Lidka wybiegła już na dziedziniec. — Kto tam? — To ja! Był to głos stryja. Otworzyła błyskawicznie. Wrócił sam. Waniek i Bartoniowa czekali już w świetlicy. Przynieśli mu coś do jedzenia. Widział po ich twarzach, że chętnie zasypaliby go pytaniami. Przy blasku łuczywa opowiedział zwięźle o wszystkim. Bartoniowa i Lidka płakały, Waniek siedział w milczeniu ze zwieszoną głową. — A chłopiec? — zapytał. — Został przy ojcu. Chce go pochować. Minął dzień, drugi i trzeci, a Jerzyk nie przychodził. Upłynął tydzień, potem drugi, lecz o synu nieszczęsnego Mikołaja nie było słuchu. „Salakvarda" wypytywał ludzi, nikt go jednak nie widział. Żałowano powszechnie Skalaków, zwłaszcza biednego ojca. „Pragnąłem was uwolnić!"... Słowa, które Mikołaj rzucił ludowi na dziedzińcu zamkowym, krążyły od wsi do wsi. Wszędzie inaczej je sobie tłumaczono, w końcu jednak uznano, że Skalak był nieszczęśliwą ofiarą i że miał dobro ludu na celu. Wielu dopiero teraz zrozumiało to, co im mówił w czasie swoich wędrówek. Tak, miał słuszność. I wielu zastanawiało się nad radami, których wówczas udzielał Mikołaj. Teraz usłyszano w dodatku, jak mężnie umierał, jak jeszcze na rusztowaniu powiedział strzelcowi i panom słowa prawdy. Baltazar opowiadał o tym we wsi w dolinie. Stamtąd wieść rozeszła się błyskawicznie po okolicy. Dokądkolwiek Użdian przyszedł, wszędzie musiał opowiadać, co też zresztą czynił nie dając się długo prosić. Zawsze przy tym dawał upust swemu rozgoryczeniu w mocnych, dragońskich słowach: — Gdyby każdy z nas był Mikołajem Skalakiem, nasza dola byłaby inna! Ten pies, strzelec księcia, który już tyle sadła zalał nam za skórę, jest sprawcą wszystkiego! Nienawiść do strzelca wzmogła się jeszcze bardziej, gdy usłyszano o nagrodzie jaka go spotkała. Mianowany został rządcą dworu pchovskiego, a ochmistrz zamkowy dał mu córkę za żonę. Wesele odbyło się ogromnie uroczyście. W okolicach Nachodu opowiadano, że Rychetski z Rtyni, który umiał gadać z panami, prosił o posłuchanie u ochmistrza dworu cesarskiego z Wiednia, chcąc go nakłonić do wstawienia się u cesarzowej za uciskanym ludem. Napisał wzruszającą suplikę, ale na próżno. Nie dopuszczono go przed oblicze ochmistrza, gdyż młody książę nie życzył sobie tego. Osobliwie witali mieszkańcy panowanie młodego księcia. — Toż to będą rządy — mówili. — Niech nas Bóg ma w opiece! Pięknie się rozpoczęły, nie ma co mówić. A jak nam zamierza polepszyć dolę, widać z tego, że nie dopuścił Rychetskiego ani do tego pana ze dworu cesarskiego, ani do siebie. — Ci dwaj jak zaczną ciągnąć wóz w jednym chomącie, książę i ten łotr, nowy rządca... Zmiłuj się, Boże! Muszkieterowie będą mieli mnóstwo pracy, a dla batoga, aresztu i ławy do bicia nastaną złote czasy! Takie opinie wygłaszał lud. Młody książę Piccolomini rzeczywiście nie dopuścił do siebie Rychetskiego. Rozgniewał się bardzo na chłopów, którymi gardził. Młoda księżna nie musiała prosić go zbyt gorąco, by opuścił ten smutny zamek, w którym nie był pewien życia. Wcześniej niż zwykle wyjechał do Wiednia. Nastała zima, smutna i sroga pora roku, zwłaszcza dla mieszkańców odciętych od świata wsi górskich w dobrach nachodzkich. W tym okresie czasu wielu biedaków wspominało nieboszczyka Mikołaja Skalaka f słowa, które głosił. Na „Skałce" także było smutno. Stary „salakvarda" już się nie kłócił z Wańkiem o pierwszeństwo jazdy. Częściej teraz stawał przed osowiałą Mioduszką, wzdychał: — Końskie nogi są cenniejsze od złota! Prawda, że w wojsku było lepiej, Mioduszko? — i głaskał wierne zwierzę. II »SKAŁKA« ODRABIA PAŃSZCZYZNĘ Śniegi stajały. Krążyły różne wieści o pomocy, która ma być udzielona chłopom, lecz nie znajdowały one potwierdzenia. Zapanowała straszliwa nędza. Niebo wypogodziło się. W czystym powietrzu znowu rozdzwoniły się skowronki. Drzewa i krzewy pod „Skałką", na zboczu nad „olszynami", wdziały nową szatę. Tylko w sercu Liduszki nie zagościła wiosna. Stojąc na skale nad rzeką nie nuciła już wesołych piosenek jak dawniej. Gdy po raz pierwszy zeszła ścieżką na dół, do samotnej chatki, zbierało jej się na płacz. Była tu dawniej taka szczęśliwa śpiewając pieśni i słuchając szumu drzew i dźwięków cymbałów... Odszedł Jerzyk i oto wszystko przeminęło i przepadło. Nie słyszała o nim przez całą zimę. Teraz jest już wiosna, pod strzechą chatki jaskółki lepią już gniazda, a on nie przychodzi... Przyrzekł, że przyjdzie, i nie dotrzymał słowa. Widocznie coś mu się stało... Ogarnął ją lęk. Wróciła znowu śpiesznie do zagrody. Stał tam przy furtce stryj śledząc wzrokiem muszkietera książęcego, który oddalał się gościńcem. — Czego chcą znowu? Zaiste nic dobrego! — mruczał. I miał rację. Nazajutrz przed południem wychodził już z kancelarii, od pana rządcy. Schwyciwszy laskę, którą zostawił był przed drzwiami, ścisnął ją w garści kurczowo i o mało nią nie pogroził. Twarz i szyja starego dragona poczerwieniały z gniewu. Oczy mu błyszczały. Na końcu korytarza przystanął i odwróciwszy się w stronę, w której leżała kancelaria, popatrzył groźnie. Dopiero potem nacisnął baranią czapę na siwą głowę i zbiegł po. schodach, — Ho, ho, ,,salakvardo", dokąd tak pędzicie? Na widok Rychetskiego Baltazar zatrzymał się.—Eh, uciekam, żeby nie strzelić głupstwa i nie napluć tym tam w oczy! — wskazał kijem na kancelarię — Tylko nie tak ostro i ciszej, bo ściany tutaj mają uszy. Chętnie pogawędzę z wami, kumotrze. Poczekajcie, aż wrócę od rządcy. — Poczekam! — odrzekł weteran biegnąc znowu po schodach, podczas gdy wójt rtyński szedł do rządcy. Użdian krążył po dziedzińcu rzucając posępne spojrzenia spod zmarszczonych brwi. Nyvlt Rychetski bawił w kancelarii dość długo. — Cóż wam się stało? — zapytał, wróciwszy. — Chodźcie, chodźcie! W tym książęcym gnieździe wszystko mnie mierzi. Powiem wam, gdy już będziemy w szczerym polu. Gdy wyszli z zamku, stary dragon jął opowiadać. Gwałtowne jego ruchy świadczyły, że znowu ogarnęło go wzburzenie. — Rządca wezwał mnie na dzień dzisiejszy. Przyszedłem na czas, ale musiałem czekać z górą godzinę. Nareszcie raczył mnie przyjąć. Wezwano mnie do kancelarii- w której zastałem go razem z sekretarzem, wiecie, z tym chudym, zezowatym. Zapytał mnie: „To ty jesteś Baltazar Użdian?" „Tak, to ja".„Dostałeś z łaski miłościwego księcia anno 1763 posiadłość w Z., zwana „Na Skał-ce?". Milczałem, bo to „z łaski" wcale mnie się nie podobało. Takich „łask" nam udziela! A ten mizerny gryzipiórek znowu z góry na mnie: „Dostałeś, czy nie?" Kiwnąłem głową. „Cóż to, nie umiesz mówić, ty wiejski durniu?" — nachmurzył się. Rządca przysłuchiwał się. Widząc, że sekretarz wpadł w gniew, rozzłościł się także. „Ty lotr!", ryknął, bo chyba tylko tyle umie po czesku. Do pioruna, ja, stary dragon, miałem tam tego wszystkiego dosyć! „Salvaguardia" splunął. — Dalej, dalej, kumotrze! — zachęcał go Rychetski. — Krótko mówiąc, ten skryba oświadczył mi w imieniu pana rządcy, że... że muszę zacząć odrabiać pańszczyznę, Baltazar przystanął. Rychetski spojrzał na niego pytająco. — Przecież wiecie, kumie — ciągnął Użdian — że gdy mi dawali tę posiadłość, uwolnili mnie od pańszczyzny i od wszystkich ciężarów pańszczyźnianych, prócz kontrybucji, na dziesięć lat. Teraz kradną mi z tego okresu całe dwa lata. Teraz gdy jestem w najgorszym położeniu, gdy panuje taka nędza, kiedym wpadł już w długi, mam zacząć odrabiać pańszczyznę. — A co wyście na to powiedzieli? — Że to nie tak zostało ustalone. Prosiłem, żeby pan rządca raczył pamiętać, że przyrzekł mi zwolnienie od robót pańszczyźnianych do roku 1774, teraz zaś mamy dopiero 72. Sekretarz powtórzył mu to, a potem jął wrzeszczeć do mnie, gdzie to mam napisane, niech mu to pokażę czarno na białym i że książę pan tak sobie życzy. Odpowiedziałem, że ustaliliśmy to tylko ustnie, że wierzyłem w to, co zostało ustalone. A on do mnie, że jestem starym łajdakiem, rzezimieszkiem! Wtedy, do pioruna, straciłem panowanie nad sobą i rzekłem, że widzę, iż nawet umowa na piśmie nie zostałaby dotrzymana. Szkoda, że nie widzieliście, co się wtedy działo. Sekretarz groził, że wezwie pachołków, a rządca darł się: „Ty lotr!" Potem pokazali mi drzwi, a jutro już muszę jechać do plhovskiego dworu... Stary „salvaguardia" ,odetchnął głęboko. — Szczerze mi was żal, kumotrze, ale nie ma na to rady. Nie warto z nimi zadzierać. Ale może dałoby się to... Słuchajcie. Teraz spadło to i na wasze barki. Widzicie, wszędzie panuje taka nędza i głód, wszędzie drożyzna i zaraza. Umiera trzy razy więcej ludzi niż w innych latach. A poza tym ta pańszczyzna... U księcia nic nie wskóramy. Mam pewien pomysł, lecz muszę się poradzić kilku roztropnych sąsiadów. Z niektórymi już rozmawiałem. Wszyscy przyrzekli, że przyjdą. Z Batniovic, ze Slatiny, z Czervenej Hury, z Żernova, Studnic, Slavikova... Przyjdźcie z wójtem w niedzielę do mnie, do wójtostwa. Pogadamy. Panowie nie pomagają nam i nie pomogą. Musimy pomóc sobie sami. — A co zamierzacie zrobić? — Poczekajcie do niedzieli. — Ba, najlepiej by było uderzyć na nich i... — Stary dragon odwrócił się w stronę zamku i pogroził mu sękatą pięścią. — Nie wolno nam działać porywczo. Tego chwycilibyśmy się w ostateczności. Więc przyjdziecie? — Na pewno.I przyprowadzę wójta. Przeszli jeszcze razem kawałek drogi, a na rozstaju, podawszy sobie ręce, rozstali się, dążąc do swych wiosek. W starej czaszce siwego „salvaguardii" kłębiły się dziwne myśli. Już ongi, służąc w wojsku, zastanawiał się niekiedy nad stosunkiem poddanych do panów, ale przesądy mąciły mu trzeźwość myśli i nie pozwalały na zdrowy osąd. Teraz jednak był chłopem. Poznał nędzę ludu i niesprawiedliwość panów, których zaczął nienawidzić za to, że prześladowali Skalaków. Wskutek tego wyzbył się resztki szacunku, jaką miał dla nich, i dobrego o nich mniemania.. To tak dotrzymują danego słowa? Dlaczego tak z nim postąpili? Dziś już na „Skałce" nie powstrzymałby Mikołaja, jak w ową noc zimową, kiedy był „salakvardą". Dnia tego objawił Baltazar w domu zły humor. — To się dopiero zaczyna. Przyczepią się do mnie jeszcze i o coś innego — mruczał. — Ale niech spróbują!... — dodał groźnie. Nazajutrz wczesnym rankiem, kiedy Waniek zaprzęgał, żeby pojechać na robotę do dworu, Baltazar siedział przy stole, wsparłszy siwą głowę na spracowanej, twardej dłoni. Waniek wyjechał z podwórza powoli, jakoś smutnie, nie trzaskając nawet z bata. III W WÓJTOSTWIE W pobliżu kościółka we wsi Rtyni leży duża posiadłość znana w okolicy pod nazwą „rychty", wójtostwa. Była to majętność wolna od pańszczyzny. Jej właściciel nie był obowiązany do pracy na gruntach książęcych. Korzystał z różnych swobód i przywilejów, które potwierdził jeszcze król Jerzy z Podiebrad. Tu mieszkali dziedziczni wójtowie, którzy mieli prawo sprzedaży trunków, wolno im było bowiem pędzić w domu gorzałką trzy razy do roku. Jeśli chodzi natomiast o piwo, to na uroczystość świętego Jana i na odpust mogli je kupować, gdzie chcieli, poza tym jednak byli obowiązani nabywać je w browarze upickim. Wójtostwo było podówczas wielkim budynkiem drewnianym, zwróconym frontem do drogi, która wijąc się biegła ze szczytu wzgórza aż do wsi. Nad powałą budynku wznosiły się dwie strome strzechy przegrodzone drewnianą rynną, do której ściekała woda deszczowa. Na poprzecznej desce pod okapem strzechy widniał zakończony pobożnym wersetem wyraźny napis informujący, kto postawił , budowlę. Dokoła wielkiego dziedzińca stały budynki go- spodarcze i szumiały rosochate lipy. Za drogą na pagórku stał kościółek, obok niego zaś wznosiła się górująca nad wsią dzwonnica drewniaka na okrągłej podmurówce kamiennej. „Rychta" była zabytkiem dawnej wolności. Od dawna mieszkali w niej Nyvltowie Rychetscy. Teraz był tu włodarzem Antoni Nyvlt, który w powszechnej niedoli ujmował się za cierpiącymi sąsiadami. Nędza ani pańszczyzna nie doskwierały mu osobiście, nie doznawał też ucisku, mimo to jednak zastanawiał się nad tym, jak usunąć zło ogólne. W wyznaczoną niedzielą przybyli z pobliskich wiosek zaproszeni do wójtostwa najprzedniejsi chłopi. Obok wielkiej świetlicy drewnianej ze staroświeckimi sprzętami znajdował się alkierz. Zasiedli tam sąsiedzi na naradę. Twarze, przeważnie wychudłe i pokryte zmarszczkami, były zatroskane. W pobliżu Rychetskiego siedział Baltazar Użdian. Zabrał ze sobą Liduszkę, chcąc rozerwać trochę smutną dziewczyną. Nim wszedł do alkierza, poznał ją z córką Rychetskiego, trochę od niej młodszą. Czeladź i dziewczęta poszły do pobliskiego kościoła na nieszpory, mężczyźni zaś, zamknąwszy drzwi, rozpoczęli obrady. Tylko gospodyni pozostała w wielkiej świetlicy, odmawiając przy oknie różaniec. Na dworze było pogodne popołudnie wiosenne. Lipy szumiały cichutko. Od czasu do czasu z dala dochodziły do wójtostwa przytłumione dźwięki organów. W alkierzu było gwarno. Z początku rozbrzmiewał tylko głos Rychetskiego, potem Użdiana, a później odezwały się inne. Wśród obradujących zapanowało ożywienie. W kościółku na górze klęczała Lidka powtarzając pobożnie za księdzem słowa litanii. Organy zagrały. Lud zaczął śpiewać, a dziewczyna słała do nieba modlitwy za tego, który dawniej bywał tu prawdopodobnie ze swym ojcem. Śpiew przebrzmiał, Lud wychodził z kościoła. Ba-ruszka Rychetskich trąciła klęczącą jeszcze Lidkę w ramię, wzywając ją do odejścia. Przy drzwiach przystanęły. Przed nimi zebrał się tłum dokoła kogoś, kogo nie było widać. Ludzie tłoczyli się Z gwaru i hałasu dobiegały śmiechy i uwagi widzów. Wreszcie zdołały się przepchać tak, że mogły zobaczyć człowieka, który skupiał na sobie uwagę wszystkich. Miał na sobie bardzo nędzne, pokryte licznymi łatami odzienie. Przy lewym boku zwisała osobliwa, stara torba. Na czarnych, kędzierzawych włosach prawie nie było widać kapelusza, gdyż przeróżne kolorowe obrazki, kokardki, świecidełka i pióra zakrywały go niemal zupełnie. Lidka, usłyszawszy głos dziwnego tego człowieka, zadygotała. — Wariat! Biedak! padło mu na umysł! —słyszała dokoła siebie. Dotychczas był do niej odwrócony plecami. Słuchajcie, słuchajcie!... Gada coś osobliwego! — Przecież Pana Boga nie ma w domu. Zapomniał o was... ha ha... zapomniał. A wy go szukacie? Poczekajcie... Hej, ty młódko, będziemy mieli odpust. Przyjdzie na niego pan rządca. I pan sekretarz kancelarii także. Urządzimy na ich cześć ucztę. Złapiemy w lesie zajączka, a wy robicie masło, więc chyba będziecie mieli maślankę. Niechże przyjdą do nas. Mamy wszystkiego w bród. Ja wypędzę od was głód, bo mieszkam właśnie w zamku. Lidka drżąc jak liść osiki przepychała się przez tłum, żeby zobaczyć twarz obłąkanego. — Ech, jesteście smutni! Hej, panowie muzykanci, zagrajcie nam coś wesołego! — Skoczył zwinnie ku figurze stojącej w pobliżu, przed cmentarzem, i schwyciwszy leżące tam cymbały, usiadł na stopniach cokołu. — Jerzyk!... — stwierdziła w myśli Lidka, blada jak ściana. Patrzyła w osłupieniu na nieszczęśliwego wariata. On zaś, położywszy cymbały na kolanach, uderzył w struny i zaśpiewał: Myślę sobie, że tu coś zarobię! — Ichu, „deseczkę"! Zatańcz sobie, czeladko, zatańcz! — zawołał, przerywając na chwilą śpiew i muzykę, a potem znów zanucił: Kocur na zameczku tuczy się kiszeczką, a my?... Ichu, ichuchu! Nagle rozległ się rozdzierający serce płacz, a w tłumie ktoś krzyknął boleśnie: — Jerzyku! Wszyscy spojrzeli ze zdziwieniem na Lidkę. Dziewczynie w pierwszej chwili krew zastygła w żyłach i serce przestało bić z przerażenia. Teraz jednak ból wybuchł jak wulkan w głośnym lamencie. Jerzyk zerwał się ze stopni posągu i zrobił szybko kilka kroków, nagle jednak zatrzymał się i jął z natężeniem przyglądać się dziewczynie. Wymizerowana twarz pobladła mu na chwilę. Potem przeniósł wzrok na tłum. Wszyscy przelękli się tego nieruchomego spojrzenia. Podszedł powoli do płaczącej dziewczyny i podał jej rękę. — Niech cię Bóg pocieszy w twoim smutku! Ja także urządzałem pogrzeb, dziewuszko! Ciągle z natężeniem wpatrywał się w Lidkę, która nie dotknęła jego wyciągniętej prawicy. — Biedak myśli, że i jej ktoś umarł tak samo jak jemu. Był obecny na egzekucji swego ojca. Nic dziwnego, że zmysły mu się pomieszały — mówili stojący dokoła świadkowie tej sceny. — Jerzyku, nie poznajesz mnie? — pytała Lidka, nie mogąc opanować bólu i patrząc oczyma pełnymi łez na młodego Skalaka. — Także urządzałem pogrzeb i do grobu wrzuciłem gałązkę rozmarynu. Ale nikt tego nie widział. Nie widzieli nawet panowie, bo gdyby byli widzieli, zagrabiliby mi ją. A w tym roku grabież będzie taka, jak jeszcze nigdy. Obedrą was ze wszystkiego do naga, potem na zamku bę-dzie grała kapela, a wy będziecie chodzić wzajemnie na wasze pogrzeby. Kocur na zameczku tuczy się kiszeczką, Ichu... Głos mu się załamał. Schwyciwszy cymbały jął się przepychać przez zdziwiony tłum, który cofał się bojaźliwie przed obłąkanym. Biegł prosto do wójtostwa. Nad głową kołysały mu się pióra i dziwaczne błyskotki, a spod nich wysuwały się czarne, kędzierzawe włosy, które rozwiewał wiatr. — Biedak! — współczuli mu ludzie. — To wszystko panowie mają na sumieniu. — Ba, mają nie tylko to. — Kocur z zameczku odebrał mu rozum. — Tuczy się kiszeczką, a my przymieramy głodem. — W tych bredniach obłąkanego jest jednak ziarno prawdy. — Niech to Bóg osądzi! — Gdzie przebywał dotychczas? — Podobno w brzozowym gaju. — Może. Jeżeli nie był tam, to na pewno w okolicy. Od dnia egzekucji nie pokazał się tutaj. — Niech nas Bóg ma w opiece. Źle jest, kumotrze... Rozchodzili się kiwając smutnie głowami. Przed kościołem zapanowała taka sama cisza jak na pobliskim cmentarzu. Lidka stała przez chwilę jak skamieniała. Jakież to spotkanie!... Tak długo tęskniła za Jerzykiem, a oto okazuje się, że jest obłąkany, że stracił z żalu rozum. Na naleganie Baruszki poszła do wójtostwa. Nie wiedziała, jak tam zaszła. Strugi łez spływały jej po twarzy... Na wójtostwie w alkierzu panowało ożywienie. Obrady sąsiadów rozpoczęły się od narzekań. Każdy biadał, że się zadłużył, że zarówno u niego jak i w całej wsi panuje nędza, że ludzie umierają od chorób i z głodu. — Tak to jest, sąsiedzie, u ciebie i u was, tak u mnie i u nas, wszędzie — mówił Rychetski. — Wszędzie gorzej, niż było jeszcze rok temu. Jeżeli tak będzie nadal, zginiemy wszyscy albo będziemy się nawzajem okradali i za-bijali. Dlatego zeszliśmy się tutaj, żeby się naradzić nad sprawą pomocy. Musi ona nadejść szybko, jak najprędzej. Kto nam jej udzieli? — Sami nie możemy sobie pomóc. — Chyba panowie... Wielu wymieniło spojrzenia pełne powątpiewania. Użdian skrzywił się. — Ha, moglibyśmy jeszcze spróbować i tego. — Jak wam wiadomo, prosiłem o posłuchanie — zauważył Rychetski. — Nie dopuszczono mnie. — Hm, poradźcie, wójcie. Wy się najlepiej na tym znacie. Rychetski wyraził swoje zapatrywania: — Potrzeba zapasów zboża i mąki. Musimy je mieć jak najrychlej. Potrzeba pieniędzy i ulg... — ...w odrabianiu pańszczyzny! — odezwały się liczne głosy. — Właśnie. Tak, tak... Ale czy książę da nam to? — A czyż tylko książę istnieje? — zapytał Rychetski. — Czy nie ma dworu i cesarzowej? Zdumieli się i wytrzeszczyli oczy. — Do dworu? Do cesarzowej, kumotrze? — rzekł po chwili jeden. — Wątpię, wątpię — kręcił głową drugi. Jak przypuszczał Rychetski, większość przyjęła bez uznania propozycję, gdyż była ona sprzeczna z prawem. Jeżeli chłop pańszczyźniany chciał wnieść zażalenie, musiał skierować je na ręce swego pana i czekać na odpowiedź przez czternaście dni, jeśli zaś pana nie było w domu, to przez sześć tygodni. Jeżeli zażalenie jego nie zostało załatwione, mógł skierować je do władz okręgowych, od ich decyzji odwołać się do guberni, a dopiero od niej do panującego. Każdy, kto z pominięciem którejś z instancyj odwołałby się bezpośrednio do panującego, miał być surowo ukarany. „Poddanym zezwala się wnosić na piśmie zażalenie za pośrednictwem kogoś odpowiedzialnego, lecz w sposób należyty, przy czym autor pisma nie ma z tego powodu po-nosić przykrych następstw. Gdyby natomiast skargi za niesłuszne i nieprawdziwe uznane zostały, wówczas autorowie pisma i oszuści podlegają wielkim karom cielesnym, a nawet odpowiadają życiem. Autor pisma winien być przy wnoszeniu każdej skargi na piśmie wymieniony z nazwiska i podpisany". Takie podówczas obowiązywały przepisy. Większość zgromadzonych w obawie przed odpowiedzialnością i karami, była zdania, że trzeba podjąć jeszcze jedną próbę u księcia. Rozmowa ożywiła się, wyrażano różne zapatrywania, uczestnicy narady przerywali sobie nawzajem, odchodząc od przedmiotu. Przeciwko wysłaniu deputacji do dworu w Wiedniu występował zwłaszcza Rzehak ze Slatiny. Stary dragon popierał dzielnie pogląd Rychetskiego. — Idźcie, idźcie! Wypędzą was jak psy albo nawet wtrącą do więzienia jako buntowników. Idźcie, krzyczcie, a zobaczycie. Na dworze możemy się poskarżyć, bo cesarzowa jest dobra. Wiem to od czasu, gdym jeszcze służył w wojsku... — Ech, co tam — przerwał mu Rzehak — i tak wam tam nie sięgną zaraz do skarbca i nie wypłacą milionów. Czternaście dni czasu przeżyjemy, a przynajmniej będziemy pewni... — Wy przeżyjecie, bo macie dużą posiadłość. Wam nie jest źle. — Co takiego?! Ja wiem, dlaczego wam tak bardzo na tym zależy! — A dlaczego?! — zerwał się gwałtownie z miejsca „salvaguardia". Rychetski uspokajał Użdiana i Rzehaka. Powstał taki gwar i hałas, że nie słychać było nawet głosu wójta. Drzwi alkowy otworzyły się i na progu stanął Jerzyk. Ozdobiony błyskotkami kapelusz zsunął na tył głowy, a cymbały postawił przy nogach i oparł je o drzwi. Za nim stała zdziwiona wójtowa, która daremnie usiłowała go zatrzymać. Hałas ucichł. Wszyscy patrzyli ze zdumieniem na młodzieńca. — Czego chcesz? — zapytał najbliższy szorstko. Jerzyk ukłonił się głęboko. — Całuję uniżenie rączki, panie rządco! Niektórzy uśmiechnęli się. Inni spozierali na młodzieńca z osłupieniem. Użdian i Rychetski, którzy stali w głębi alkierza, wyprężyli się, żeby ponad głowami zgromadzonych rzucić okiem na osobliwego przybysza. — Panie rządco, niech pan pozwoli, abym przeczytał waszmość panu, zacnemu panu, maleńką suplikę. Bardzo źle mi się powodzi... — To wariat... Kim jest ten człowiek? — Jezus Maria, to Skalak! — zagrzmiał „salakvarda", wstrząsając się ze zgrozy. Teraz poznali go wszyscy, gdyż wszystkim był znany już z samego nazwiska. — Syn Mikołaja... — szeptano, patrząc ze współczuciem lub z ciekawością na Jerzyka, który szukał czegoś w kieszeniach nędznej swej kurtki. W końcu wyciągnął kawałek zmiętego papieru. Ale Baltazar opamiętał się już i podbiegłszy do niego położył mu rękę na ramieniu. — Jerzyku, co ty robisz? Gdzieś był tak długo? Jerzyk wbił w niego oczy i uśmiechając się niepewnie, odpowiedział: — Proszę uniżenie, jestem z daleka. Mam jeszcze dziś wrócić do domu i dlatego muszę przeczytać suplikę. Twarz Baltazara sposępniała. — Nie poznajesz mnie, Jerzyku? — spytał Rychetski. — Byliście w Hradcu wówczas, gdy bito tam w dzwon pogrzebowy. — Myśli o ojcu. Tak to już jest... — Przeczytaj nam więc tę suplikę. Jerzyk uśmiechnął się, ale ten uśmiech zabolał Użdiana. Młody Skalak zaczął czytać: „Wysoko urodzony, wielce szanowny, zacny Panie Rządco włości nachodzkich! Niech nam Pan najłaskawiej wybaczyć raczy, że ośmielamy się niegodnym swoim pismem zabierać Mu czas. Uniżenie na litość Boską prosimy i błagamy, aby nam Pan w tych sprawach raczył być pomocnym." Dalej prośba opisywała niedolą dwu chłopskich rodzin, które cierpiąc wielką nędzę i głód nie mogły wywiązać się ze swych powinności pańszczyźnianych i błagały, by ich zagrodom innych gospodarzy przydzielić raczył, w przeciwnym bowiem razie musiałyby je opuścić. „Dlatego z całą uniżonością na Boga prosimy i błagamy, aby nam Pan w dobrotliwości swojej pomógł. My zaś zobowiązujemy się zarówno sami jak i w imieniu swych żon i dziatek, że wstając z łóżek rano i kładąc się do nich spać wieczorem będziemy się odwdzięczali naszymi niegodnymi modlitwami, aby Wszechmogący hojnie zdrowia i błogosławieństwa tudzież najdłuższego panowania całemu rodowi książęcemu, a po tym życiu żywota wiecznego udzielić raczył." — Znam tę suplikę! — zawołał Mytyska z Lipego. — Kazali ją sobie napisać Matiena i Hajek z naszej wsi. — I wręczyli ją? — zapytał Rychetski. — Tak, ale nic nie wskórali. Przecież Matiena jeszcze siedzi. Coś podobno powiedział w kancelarii, a tymczasem... — Tymczasem słyszycie, sąsiedzi, jak to wygląda! Proście, błagajcie, piszcie prośby takie jak ta i co w zamian otrzymacie? — zawołał Rychetski. Jerzyk z supliką w ręku stał w milczeniu przy drzwiach z oczyma wbitymi w ziemię. Uwaga wszystkich prócz Użdiana na chwilę odwróciła się od niego. — Chcecie jeszcze prosić tych na zamku? Jeżeli o mnie chodzi, nie zrobię w tamtą stronę nawet kroku. Wiem, że wszystko nic by nie pomogło. Liczba stronników wójta rosła. Ci, którzy jeszcze się wahali, przyłączyli się do większości, tak że wreszcie Rze-hak machnął z niezadowoleniem ręką i mruknął: — Róbcie sobie, co chcecie. — A kto pójdzie do Wiednia? — Rychetski! — krzyczeli wszyscy. — Pójdę, sąsiedzi. Ale nie mogę wybrać się sam. Potrzeba jeszcze co najmniej dwu ludzi. — Salakvarda! On zna się na tym! Baltazar skinął w milczeniu głową. Jerzyk stał ciągle z głową zwieszoną. Tylko na chwilę podniósł ją i spojrzał nieśmiało na zgromadzonych. Wreszcie postanowiono, że trzecim będzie Bartoń ze Slatiny. Rzehak nie przyjął wyboru. — Sąsiedzi, muszę także wręczyć cesarzowej coś na piśmie — oznajmił Rychetski — jakąś suplikę. Kto ją ma napisać? — Ty! Ty! Ty! — krzyczano. — Najjaśniejszej pani? — zawołał nagle Jerzyk Skalak. — Podobno długo nie było jej w domu. Proszę was, pozdrówcie ją i powiedzcie, że mam się dobrze. Kupię jeszcze Hradec i poślę jej w darze coś z uczty, którą potem wyprawię... O, to tutaj, ha ha! — I wyszarpał z kieszeni jakiś czarny przedmiot, upieczony z trocin, mielonej kory i otrąb, który nazywano „chlebem". — Oto nasza prośba! — krzyknął „salvaguardia" schwyciwszy chleb i wznosząc go wysoko do góry. — Wręczymy ją najjaśniejszej cesarzowej! Niech się przekona! Wrzawa potakiwań przerwała mu. Wszyscy bez zastrzeżeń wyrazili zgodę na taką suplikę. Ale zaraz potem zwrócili się do Jerzyka, któremu Rychetski przyglądał się badawczo. Młody Skalak, któremu blady uśmiech wypełzł na wargi, mówił jednostajnie i szybko: — Księciu zachciewa się Marii... Ale ja jeszcze muszę kupić wobec tego Hradec, Pragę i Wiedeń, a potem prze-stawić piec i wepchnąć do niego jego druha, tego strzelca. A on wtedy zaśpiewa pieśń weselną: Gdzie ty, gołąbeczko, latała, latała, żeś wszystkie piórka rozsiała, rozsiała? zanucił cichutko. Wszyscy umilkli. Baltazar w roztargnieniu znów chciał podkręcić wąsa i westchnął. W wielkiej świetlicy rozległ się płacz. Na ławeczce przy kominie siedziała Lidka zasłaniając sobie dłońmi oczy. Jerzyk drgnął. — Jerzyku, pójdziesz ze mną? — zapytał nagle Użdian. — Pójdę, ale dopiero wtedy, gdy kazanie się skończy. Ale co to?! Nie widzicie?! — zawołał nagle, wskazując palcem na coś za oknem. — Ha ha, padajcie na twarze, niemrawcy! Dlaczego stoicie? On tu jest! Jest tutaj! Schwyciwszy cymbały, wybiegł przed dom, nie słysząc, że Lidka go woła. Gościńcem jechał kocz, zaprzężony w dwa wrone konie, a na nim siedzili pan rządca dworu plhovskiego, były strzelec księcia i jego żona. Za nimi jechał konno pan sekretarz kancelarii. Chłopi widzieli, jak Jerzyk wybiegł na drogę. Dostrzegli, że uderza w struny cymbałów i że coś śpiewa. Potem pobiegł za koczem, który znikał w tumanie kurzu. IV »CHŁOPSKIE OJCZE NASZ« Uchwała zapadła zgodnie z życzeniem Rychetskiego. Za kilka dni deputacja miała się wybrać do Wiednia, do cesarzowej, aby prosić ją o zmniejszenie brzemienia pańszczyzny oraz o prędką pomoc z uwagi na to, że na wsi panują głód i nędza. Chłopi, śledząc wzrokiem uciekającego Jerzyka, podbiegli do okien. Gdy znikł na drodze, przeszli wszyscy do wielkiej świetlicy. Współczuli młodzieńcowi i rodzinie, tak ciężko prześladowanej przez los. Dziwiono się, skąd się tu wziął. Od dnia egzekucji Mikołaja Skalaka zaginął wszelki słuch o jego synu. Sąsiedzi rozeszli się późno po południu. „Salvaguardia" opuścił wójtostwo ostatni. Spozierał współczująco na Lidkę, która z oczyma zaczerwienionymi od płaczu gotowała się do drogi. Staremu dragonowi, nie posiadającemu doświadczenia w sprawach serca, rozjaśniło się w głowie. — Dlatego bywała taka zamyślona! — stwierdził. — Biedactwo. Przyprowadziłem ją, żeby się trochę rozerwała, a tu... Ona go kocha, a on dostał pomieszania zmysłów....— Jego pokryta zmarszczkami twarz zachmurzyła się. W tej chwili Rychetski wezwał go do alkierza. — Kumie Baltazarze, co myślicie o Skalaku? — zapytał go szeptem. Użdian spojrzał na niego ze smutkiem. — Cóż mam myśleć? Myślę, że spotkało go wielkie nieszczęście. — Sądzicie, że on jest naprawdę obłąkany? — Cóż wam przychodzi do głowy... — Poczekajcie, dopóki nie wrócimy z Wiednia. Potem prawdopodobnie powiem wam o tym coś więcej. Na razie milczcie. Za trzy dni zgłoście się do mnie. Użdian i Lidka wracali do domu w milczeniu. Zapadał spokojny wieczór wiosenny. Białe mgły snuły się po dolinie. Wysoko na niebie ukazała się jasna gwiazdka, jedyna, samotna. Lidka przystanęła nagle, patrząc w stronę lasu, który czerniał na krańcu zbocza. Zdawało jej się, że na jego brzegu widzi ciemną postać mężczyzny, a w sercu coś jej mówiło: „To on!" Od lasu powiał wietrzyk. Doniósł do cichej okolicy górskiej dźwięki strun metalowych i męskiego głosu: Miłością nieskończoną... Baltazar nasłuchiwał. W tej chwili obok niego rozległ się szloch. Lidka rzuciła się starcowi w ramiona i oparła główkę na jego piersi. — Jerzyku! Jerzyku! — zawołał „salvaguardia". Postać znikła w mroku leśnym. — Uspokój się, gołąbeczko — mówił dragon do dziewczyny gładząc jej włosy. — Słyszysz przecież, że teraz śpiewał rozumnie. Przejdzie mu to po pewnym czasie. Lidka przestała płakać, tylko raz po raz oglądała się na las. Śpiewał tę znaną, piękną pieśń... Może nie zdaje sobie sprawy, że ją śpiewał... Może uczynił to w... — dziewczyna zadrżała, dokończywszy w myśli: „obłędzie"... Tej nocy nie zmrużyła oka. Na trzeci dzień Baltazar wyruszył w drogę do Wiednia. Zabrał ze sobą tobołek z żywnością. Trochę pieniędzy wło-żył do kieszeni długiej kamizelki z niebieskiego sukna, na której były wyszyte czerwone kwiaty. Połyskiwały na niej, podobnie jak i na długim, odświętnym surducie, liczne „brymburaki", wielkie guzy mosiężne. Przelawszy na Wańka obowiązki gospodarza, rozstał się ze „Skałką". Smutno tam było. Lidka nie śpiewała już więcej. Babka nie wiedząc, co jest tego powodem, daremnie usiłowała rozweselić wnuczkę. Dziewczyna przysłuchiwała się obecnie z zaciekawieniem wiadomościom, które znosili liczni żebracy i wędrowne baby. Opowiadali o Jerzyku Skalaku, że chodzi od wsi do wsi, gra na cymbałach, śpiewa dziwne piosenki, lży panów i podburza przeciwko nim. Pewnego dnia usłyszała, że rządca plhovski kazał go pojmać i odprowadzić na zamek. Przybyła jej nowa troska i żałość. — On jest obłąkany — myślała — a teraz będą go tam dręczyć za słowa, które wypowiada nieświadomie. Jerzyk rzeczywiście trafił na zamek. Stało się to tak: na „pańskim" polu, należącym do dworu plhovskiego, pracowali chłopi pańszczyźniani z kilku wsi okolicznych. Było ich wielu, gdyż wielki był to szmat gruntu. Doglądał ich karbowy z batogiem w ręku. Działo się to wczesnym rankiem, rządca więc nie nadszedł jeszcze. Karbowy miał z „czeladką" nie mało kłopotów. — Darmozjady, lenie! — wymyślał bezustannie. — Na swoim to byście pracowali, aż by wam pęcherze wyskakiwały na łapach, ale tu... Czemu tam gapisz się, niemrawcze?! — I rzemienie batoga spadły ze świstem na plecy szczupłego wyrostka, który czując się zmęczony, przerwał pracę na chwilę. Gdy tak karbowy grzmiał na jednym końcu pola, na drugim robotnicy jęli pracować wolniej. Właśnie Jerzyk przechodził obok nich. Znali go, wiedzieli o jego niedoli, więc wołali współczująco: — Dokąd idziesz, Jerzyku? Uśmiechając się odpowiedział im pytaniem: — Czy mam wam zagrać? — Nie czekając na odpowiedź, usiadł na miedzy, położył cymbały na kolanach i uderzył w dźwięczne struny. Chłopi udawali tylko, ze pracują. W rzeczywistości pilnie się przysłuchiwali. W czystym powietrzu wiosennym zabrzmiał dźwięczny głos Jerzyka: Ojcze nasz! Spojrzyj, jakżeśmy trapieni, przez siepaczy złych więzieni, Ojcze nasz! Przerwali pracę. To, co śpiewał Jerzyk, wnikało im prosto do serc. Płacząc czekamy na Ciebie. Pomóż nam Ty, coś jest w niebie: już nie w stanieśmy znieść męki, już grabieżczej łupem ręki — chleb nasz powszedni! — Chleb nasz powszedni!... — powtórzył Jerzyk i zakończył smutnym akordem, patrząc na swoich słuchaczy. — Znam tę pieśń, znam! — zawołał siwowłosy wieśniak. — To „Chłopskie Ojcze nasz"! Słyszałem ją od dziadka. Już wtedy było im tak źle. Ale ten chłopiec nie zaśpiewał całej! Struny zadźwięczały znowu. Bat nam zawisł nad plecami... Ma spaść jutro — prosim sami: — Daj nam dziś! Ciągle nasze brzmi błaganie: — Nie bij nas już więcej, panie, odpuść nam! Nie dajże się dręczyć, chłopie, temu, który krew twą żłopie — złap za cepy, naostrz kosy i precz wypędź pańskie osy! — Tego tam nie ma! — zawołał sędziwy chłop. — Skąd to temu wariatowi przyszło do głowy? To jest... Ale nie dokończył. Po miedzy z drugiego końca rozległego pola biegł karbowy. — Sokolik już leci! Uciekaj, Jerzyku, uciekaj! Zbije cię! — krzyczeli chłopi. Jerzyk wstał, lecz nie ruszał się z miejsca. — Do roboty, gamonie, szelmy, niedojdy! A ty... — namarszczył się na Jerzyka. Młodzieniec drgnął gwałtownie. Oczy mu się zaiskrzyły, lecz nagle ukazał na twarzy głupawy uśmiech. — Coś ty tu śpiewał? Zasłużyłeś za to... Jeszcze ośmielasz mi się tu śmiać?! Ach, ty... — i rzemienie batoga spadły ze świstem na plecy Jerzyka. Chłopiec, rzuciwszy cymbały, skoczył jak ryś na pachołka, powalił go twarzą na ziemię, wykręcił mu rękę i wyrwał z niej batog. Na plecy szalejącego ze złości karbowego posypały się razy jak grad. Wszystko to stało się w mgnieniu oka. Chłopi nie śpieszyli z pomocą swemu dozorcy. — Boże, spraw, aby dał mu jak najwięcej! — wyrażał każdy z nich w duchu życzenie. Uśmiechnąwszy się porozumiewawczo do siebie, patrzyli z zadowoleniem na to, co się rozgrywało. Karbowy daremnie usiłował się wyrwać i przywoływał ludzi, aby „sprali tego kpa". Nikt się nie poruszył. — Niech spróbuje, jak bolą uderzenia, skoro je raz już dostaje. Dotychczas rozdawał je tylko... — szeptano. Pod wzgórzem rozległ się tętent. Wkrótce ukazał się koń, na którym siedział pan rządca, były strzelec księcia. Jerzyk przestał wreszcie bić. Obejrzawszy się, dostrzegł, że z wysokości siodła z gniewem przygląda mu się rządca. Obydwu im zapłonęły oczy. Karbowy zerwał się na nogi i w kilku słowach opowiedział o wszystkim. Rządca szalał jak burza. Nie zsiadając z konia, obsypał chłopów stekiem wymyślań i klątw. — Zwiążcie go i do ciemnicy z nim! Kiedy posiedzi na „międlicy", spokornieje jak baranek! — Przecież to wariat! — ośmielił się powiedzieć stary wieśniak. — Ha, wariat! My wiemy dobrze, co tkwi w tym łotrze. Umie dobrze udawać. Dalej na zamek! Karbowy kazał iść Jerzykowi. Zjawił się i gumienny. Obaj mężczyźni, wziąwszy młodzieńca między siebie, po-pędzili go do zamku. Chłopi ze współczuciem spozierali za śpiewakiem. Rozchodząc się wieczorem po pracy, robotnicy prosili starego wieśniaka, żeby im powiedział, jak brzmi owo „Chłopskie Ojcze nasz". — Jest to pieśń, która zawiera w sobie wszystko. — A jak on ją zaśpiewał? — Zdaje mi się, że o tych cepach, to dodał już od siebie. — Widzicie, niby wariat, a dodał to! — I miał rację. — Tak, ale jak się do tego zabrać? Rzeczywiście nie ma już innej rady. — Ale mu wsolił! — Szkoda, że rządca tak wcześnie przyjechał. — I on powinien był dostać. — O tak. Poprzedni rządca był łotrem, ale ten jest i złodziejem. — Nie tylko złodziejem. Wieść o tym wydarzeniu rozeszła się po okolicy. Wszędzie zaczęto uważać Jerzyka za bohatera. Zbił na kwaśne jabłko karbowego spełniając powszechne potajemne życzenie. Uczynił to ujmując się za wszystkimi. Zastanawiano się nad tym. — Wszyscy winniśmy tak zrobić. — Ale nie jesteśmy wariatami... — Pod tym względem postąpił bardzo rozsądnie, poza tym zaś... — Na zamku nie chcą wierzyć w to, że jest wariatem. — A no, tak, bo to, co zrobił, było roztropne. Biedaczysko!... Sympatie wszystkich były po stronie młodego Skalaka. Jego tymczasem wtrącono do ciemnicy. Potem zaprowadzono go do kancelarii i przesłuchiwano stawiając mu osobliwe pytania. Na próżno. Znów wtrącono go do lochu więziennego, w którym torturą usiłowano wydobyć z niego to, czego nie zdołano się dowiedzieć przez zadawanie pod-stępnych pytań. Jerzyk wycierpiał niemało. Przez trzy dni morzono go głodem. Wsadzono go na drewnianego osła z ostrym grzbietem. Lecz on albo milczał, albo uśmiechał się tylko. Niekiedy także mówił coś lub podśpiewywał, były to jednak dziwne słowa i niezwykłe dźwięki. — Więc jak z nim jest? — pytał rządca plhovski swego przełożonego z zamku. — Trzeba go wypuścić. Nie mógłby tak udawać. Niewątpliwie brak mu piątej klepki. — To szczwany lis. Sądzę, że byłoby warto zasięgnąć rady doktora. Tak się stało. Wezwano uczonego doktora Silesiusa, który wsadziwszy na czerwony nos wielkie okulary, rozpoczął badanie. Kręcił ciągle głową tak mocno, że aż warkocz peruki podskakiwał mu w tyle. Bełkotał mądre zdania łacińskie. — Homo vesanus, sed non-furibundus... Tak, tak. Spokojny obłąkaniec, non periculosus. Jerzyka wypuszczono na wolność. Zwrócono mu cymbały. Wziąwszy je, opuścił prędko zamek nachodzki. Jakże jednak się zmienił w ciągu tego tygodnia, w którym dręczono go w siedzibie książęcej! Twarz miał chorobliwie bladą. Oczy płonęły mu gorączkowym blaskiem. Chwiejnym krokiem szedł ścieżkami polnymi w stronę głębokiego lasu, do Matecznika. V W MATECZNIKU Upłynęły trzy tygodnie, a Baltazar Użdian nie wracał na „Skałkę". Lidka często wyglądała na drogę, nikogo jednak nie widziała. Panowała piękna pogoda. Niebo było jasne, powietrze czyste, rozedrgane od śpiewu skowronków. Na polach kołysały się bujne zboża wróżąc obfite żniwa. Ludzie z nadzieją w sercach oczekiwali ich niecierpliwie. Lidki jednak nie cieszyły już nawet kwiaty na łąkach. Niekiedy płakała, przebywając samotnie „w olszynach". Ludzie w okolicy opowiadali, jak panowie na zamku postępują z Jerzykiem. Później słyszała, że go wypuszczono. — Wyglądał podobno jak męczennik — twierdzono na podstawie opowiadań tych, którzy go spotkali. Ten i ów miał go zapraszać do siebie, lecz Skalak dążył dokądś daleko, aż wreszcie znikł w lasach. — Niby spłoszona zwierzyna — dodawano. — Teraz już chyba nie wróci do ludzi, bo będzie się ich bał. — Milcz, dziewczyno. Gdy wrócę z podróży, będę pewnie mógł powiedzieć ci coś więcej o Jerzyku!... — Te słowa, które stryj wygłosił przed odejściem z domu, ciągle wra-cały jej na myśl. — On nie wygląda na prawdziwego wariata — słyszała wracając w pewną niedzielę z kościoła. A Jerzyk rzeczywiście uciekł, właściwie zaś dowlókł się niby szczute i ranne zwierzę do głębokiej, ciemnej gęstwiny leśnej i do zaszytej w jej głębi chatki, w której rodzina Skalaków ukrywała się przez czas tak długi. Był w Mateczniku. Wszystkie doznane niedawno cierpienia i niezwykłe napięcie ducha osłabiły jego ciało. Opuszczały go siły. Błyszczącymi gorączkowo oczyma wpatrywał się tępo w jeden punkt. Czuł, że głowa mu płonie, a całe ciało trawi żar. Luźne myśli w dzikim wirze krążyły mu po głowie. Widział w wyobraźni swych bliskich żywych, słyszał ich słowa, potem grzebał dziadka. Później przed oczyma stawało mu straszne narzędzie — belka szubienicy i ukazywał się ojciec. To znów stał przed kościółkiem w Rtyni i śpiewał. Śmiano się z niego, wyrażano mu współczucie. Przypomniał sobie scenę spotkania z Lidką. Słyszał znów jej głos, patrzył na nią, ale był oddzielony od niej swym obłędem. Gdy doszedł do tej granicy, jego umiejętność udawania i siła woli zaczęły odmawiać mu posłuszeństwa. Mimo wszystko jednak przemógł się wówczas, uciekł przed nią. Teraz unikał jej i postępował jak obłąkany. Wspominał, jak wzięto go na męki. Widział loch więzienny i okropne narzędzia. W półmroku czerniały: kłoda, „międlica", drewniany osioł z ostrym grzbietem, katowskie „skrzypeczki" i drabina... Później nastała ciemność zupełna. Gorąco stało się niemożliwe do zniesienia. Chciał się podnieść i uciec, ale zwalił się z nóg z osłabienia. I wówczas poczuł na czole miłe dotknięcie. Pełna dobroci, miłości i współczucia blada twarz młodej dziewczyny pochyliła się nad nim. — Liduszko! — krzyknął. — Poznaje mnie! — zawołała radośnie dziewczyna. Domyśliła się, że Jerzyk przebywa nie gdzie indziej, tylko w Mateczniku. Stryj nie wracał. Nie miała dalszych wiadomości o ukochanym. Postanowiła przekonać się sama. Poszła znaną już drogą w głąb rozległego boru. Znalazła pustą chatkę, a w niej nieszczęśliwego Jerzyka. Młody Skalak rozpoczął bohaterską walkę. Początki były ciężkie. Panowie na zamku, nie wiedząc o tym, torturowali swego najzajadlejszego wroga. Puścili go. A oto jak anioł-stróż zjawia się Liduszka.... Tęsknił za nią, lecz dotychczas nie mógł pójść do niej. Widział przed rtyńskim kościółkiem, jak bardzo była wstrząśnięta. Opanował się jednak wówczas, zebrawszy wszystkie siły. Teraz zaś ona ukazała mu się nagle. Przypuszczał, że to przywidzenie. Ale nie! Czuł jej rękę na swoim czole, patrzył w jej oczy pełne miłości... — Rozumiesz mnie? — zapytał. — Rozumiem — potwierdziła nie pojmując jednak właściwego sensu pytania. — Ale tyś chory, Jerzyku. Nie możesz tu pozostać. Wstań i pójdź ze mną, jeżeli możesz. — Dokąd? — Do nas, na „Skałkę". Nie bój się. Chodź, Jerzyku! Nie zdołał się oprzeć. Wstał. Poszedł za nią. Posuwali się doliną przez las, często się zatrzymując. Osłabienie brało nad nim górę. Lidka podtrzymywała go. Była to długa, męcząca droga. Na skraju lasu Jerzyk upadł i zaczął bredzić. Lidkę ogarnął strach. Rozglądała się dokoła za ratunkiem, ale nie było żywej duszy. W pobliżu jest wieś. Mogłaby pobiec po pomoc, lecz on może uciec Bóg wie dokąd. Przemawiała do niego czule. Nie słyszał jej. Plótł o takich dziwnych rzeczach, że dziewczynę przejmowały dreszcze. — Przecież nie jestem wariatem. Nie uciekaj. Poczekaj... I znowu mówił o szubienicy, o zamku i o panach. Na drodze pod lasem ukazał się jakiś człowiek pchający taczki. Jęła przywoływać go pełnym głosem. Wreszcie obejrzał się i zatrzymał. Kiwała na niego ręką. Przybiegłszy, patrzył bojaźliwie na chorego. — Skalak, wielki Boże, co mu jest?! — Jest ciężko chory. Pomóżcie mi zawieść go do wsi. — Chcesz go tam zostawić? — Stamtąd pewnie ktoś zawiezie go na wozie na „Skałką", Znacie go chyba. Błagam was, pomóżcie mi. Nie możemy przecież tak go tu... — Czy go znam? Biedak pomagał nam, a sam teraz... — i umieścił na taczkach Jerzyka, który ucichł. Musieli przystawać często, gdyż Jerzyk miotał się niespokojnie. Z wielkim trudem dowieźli go do wsi. Człowiekiem, który w przełomowej chwili przybył Lidce z pomocą, był młody Janek z odludzia w Martinovie. Wtedy gdy oderwano go gwałtem od biednej rodziny, nie ominęła go we dworze surowa kara. Odcierpiawszy ją, musiał wykonywać prace cięższe niż przedtem. Wreszcie, po osiągnięciu połnoletności, wydostał się z ciężkiego poddaństwa, Pospieszył wprost do martinovskiego odludzia, gdzie był tak bardzo potrzebny. Miał już w tym roku pobrać się z Franciszką, gdy stale chorująca matka jej zmarła, pokonana przez nędzę i zgryzoty. Właśnie szedł po trumnę dla niej do najbliższej wsi, w której mieszkał stolarz. Po drodze spotkał się z Lidką i Jerzykiem, o którym wiele opowiadano w domu. We wsi patrzono na Jerzyka z obawą, w przypuszczeniu, że jest furiatem. Wreszcie jeden z chłopów, który znal dobrze Użdiana, zaprzągł konia do wozu wysłanego słomą. Położono na niej chorego. Lidka przysiadła obok Jerzyka. Babka i Waniek zdziwili się ogromnie, gdy dziewczyna w takich okolicznościach wróciła do domu. Jerzyka zaniesiono do komory, tej samej, w której po owej pamiętnej nocy leżała chora jego ciotka. Młodzieńcowi pogorszyło się. Stracił przytomność. Stara Bartoniowa wykorzystując bogate swoje wiadomości przygotowywała i przynosiła lekarstwa. Wnuczka jej prawie nie odstępowała od łoża chorego. — Spójrz na tę dziewczynę — mówiła stara do Wańka. — Dziwię jej się. Nawet mnie by tak chyba nie pielęgnowała. — Jeżeli człowiek kogoś kocha, zrobi dla niego wszystko — Gdyby nawet wyzdrowiał, to co z tego. Przecież jest obłąkany! — westchnęła staruszka. W pogodną noc Lidka siedziała w komorze przy Jerzyku. Ze zmęczenia głowa opadła jej na pierś. Drzemała. Nagle za oknem ukazała się jakaś twarz. Ktoś zapukał lekko w szybę. — Lidko, śpisz? Liduszko! Wyrwana ze snu, krzyknęła cicho ze zdziwienia i wybiegła czym prędzej. Stary „salakvarda" powrócił. VI NAGRODA DLA DEPUTACJI Trudy deputacji nie były daremne. Największe wrażenie wywarła jej suplika z trocin, mielonej kory i otrąb, którą nazywano „chlebem". Była niezwykła, nieoczekiwana i podziałała na dwór. Kawałek tej mieszaniny powiedział wszystko. Resztą dodały mało wymowne, lecz brzydzące się kłamstwem usta chłopów. Wszyscy padli przed cesarzową na twarz. Syn jej, Józef, obecny na posłuchaniu, wypytywał o wiele rzeczy. Jego łagodność i łaskawość rozwiązała usta Baltazarowi. Opowiedział o wszystkim, co gnębi lud wiejski, zwłaszcza o pańszczyźnie. — Ach, ta pańszczyzna! — powtórzył cesarz kiwając głową. Z audiencji w pałacu cesarskim chłopi wracali uradowani. Przyrzeczono im pomoc. — Cóż byśmy mieli, gdybyśmy postępowali według rady Rzehaka? — rzekł Rychetski. — Tak. Mieliście rację, kumotrze. Nędza w Czechach, zwłaszcza w okolicach górskich, była bardzo wielka. Syn cesarzowej sam przybył do Czech, by się o niej przekonać — i zdrętwiał. Ujrzał półnagich, obszarpanych nędzarzy, mieszkających w biednych chatynkach, umierających we wsiach z głodu, a w szpitalach od zarazy. Chcąc przyjść im z pomocą, kazał natychmiast wydać mąkę z magazynów wojskowych. Zniósł przywilej cechu piekarskiego. Od tej pory każdemu było wolno piec chleb. Zaczęto zwozić żyto i ryż z Węgier i Austrii, a nawet pszenicę aż z Sycylii. Lud błogosławił młodego następcę tronu. „Salakvarda" był zadowolony. Rychetski kiwał głową. — To już jest coś. Teraz jeszcze tylko ta pańszczyzna. Głód przeminie, ale stara udręka odżyje. Pańszczyzna jest wrzodem. Jeżeli zalepią go tylko jakimś plastrem, będzie gorzej. Członkowie deputacji ogromnie urośli w oczach całej okolicy. — Widzicie, Rzehak, gdyby was posłuchano, co byśmy mieli? — mówiono do chłopa ze Slatiny. — Nie mów „hop!", póki nie przeskoczysz! — odpowiadał uśmiechając się krzywo. Jakoż w istocie sprawa nie była jeszcze wygrana. Baltazar Użdian siedział przy łożu chorego Jerzyka. Biedny młodzieniec dotychczas majaczył w gorączce. Stary dragon był posępny, gdyż Bartoniowa powiedziała mu tak, by Lidka nie słyszała: — Nie wiem, czy chłopiec z tego wyjdzie! — Śmierć byłaby chyba dla niego lepsza — myślał w duchu gospodarz — jeżeli sprawa przedstawia się nie tak, jak mi ją w drodze z Wiednia przedstawiał Rychetski. Tak. Potomek Skalaków zdolny jest do zrobienia czegoś takiego. Do chaty wszedł wójt ze wsi, wracający z zamku nachodzkiego; oznajmił Użdianowi, że jutro o godzinie dziewiątej rano ma się stawić w kancelarii zamkowej. — A o co chodzi? — zapytał prędko Baltazar. — Czy ja wiem? Miałem wam tylko to powiedzieć. Zostańcie z Bogiem! — odrzekł i wyszedł. — Ani chybi, tylko o deputację im chodzi, tym przeklętym... — zamruczał gospodarz. Nazajutrz rano stanął na dziedzińcu zamkowym. Przy drzwiach kaplicy ujrzał Bartonia ze Slatiny, a ledwie zdążył wymienić z nim pozdrowienie, nadszedł Rychetski. — Do kancelarii? — Tak. Wy również? — To o ten Wiedeń chodzi. — Ach, ci... Ale nie damy im się. — Sąsiad Rzehak śmiał się ze mnie: „Dostaniesz teraz za tę deputację! Nie mówiłem ci?" — Nie zważajcie na to, co ten głąb plecie! Chodźmy! Nie czekali długo. Przyszedł pan rządca i rozpoczęło się przesłuchanie. Niejaki pan Franc siedząc przy stoliku, spisywał po niemiecku protokół, który dyktował mu rządca. Chłopi nie wypierali się. Rychetski odpowiadał za wszystkich. — Było nam źle, książę nam nie pomagał. Nie chcąc umrzeć z głodu, poszliśmy i wyprosiliśmy pomoc. Nie ubliżyliśmy tym dostojnemu księciu. — Co takiego?! Nie ubliżyliście?! Ach, wy... wy... — i tu potop wymyślań spadł na głowy przesłuchiwanych. Pan rządca łajał ich zarówno po czesku jak po niemiecku, najwięcej oburzając się na Rychetskiego. Ale wójt rtyński nie mrugnął nawet okiem. Nie kulił się, nie zginał grzbietu i nie prosił o przebaczenie. To rozjuszyło rządcę. Użdian i Bartoń zachowywali się podobnie jak Rychetski. — Łotry! Łotry! — wrzeszczał rządca. — Laszek! Laszek! Z przedpokoju wszedł muszkieter Laszek, który tam czekał. — Laszek! Ławę do bicia! Prędko! Po. chwili pachołek postawił na środku kancelarii ławę, a sam stanął przy niej, dzierżąc gruby pręt leszczynowy w wyćwiczonej prawicy. — Kładź się, łotrze! — rozkazał rządca Rychetskiemu. Wójt poczerwieniał. Wszystka krew uderzyła mu do twarzy, a z oczu strzeliły płomienie gniewu. — Co takiego?! Mnie na ławę? Mnie, wolnego od pańszczyzny kmiecia z Rytni? — ryknął takim głosem, że aż pisarzowi pióro wypadło z ręki. — Na ławę! Kładź się! — darł się rządca. — Poważ się tylko mnie ruszyć, parszywy drabie! — huknął Wójt i kopnął ławę z taką siłą, że wyleciała z trzaskiem do przedpokoju. Pachoł zrobił ruch, chcąc rzucić się na Rychetskiego, zanim się jednak opatrzył, Nyvlt złapał go za kołnierz i potężnym kopniakiem w zadek wyrzuci! go w ślad za ławą. — Ja mam swoje prawo! Poważcie się podnieść rękę na mnie, wolnego! — grzmiał! Rychetski stojąc wyprostowany na środku kancelarii z obliczem rozognionym uniesieniem. Rządca nie posiadał się z wściekłości. Nic podobnego nie zdarzyło mu się dotychczas nigdy. — Poczekaj, łotrze! — zasyczał. I cały swój gniew zwrócił przeciwko Użdianowi i Bartoniowi. — Do lochu ich! Laszek opamiętawszy się wpadł znowu do kancelarii, a po chwili przybiegło kilku innych pachołków zwabionych hałasem. Rzucili się na Bartonia i Użdiana. Rychetski westchnął. — Nie mogę wam pomóc — rzekł głucho. — Ale nie dajcie się! — To się rozumie — odpowiedział stanowczo „salakvarda". — Powiedzcie o tym u nas. — Wyprowadzono ich. — Jeszcze się zobaczymy! — pogroził rządca Nyvltowi. Wójt rtyński, nie raczywszy się nawet obejrzeć, kroczył za aresztowanymi. Nie był poddanym. Chronił go przywilej przywiązany do jego godności. Gdy Baltazara i Bartonia prowadzono przez dziedziniec do lochu więziennego, spotkał ich rządca plhovski, były strzelec. Poznał „salakvardę" i uśmiechnął się z szatańską radością. — Ha ha, panie dragonie, czy przyjdzie jakaś deputacja, żeby cię wyciągnąć? — parsknął głośno. „Salvaguardia" zacisnął pięść. Na „Skałce" zapanował wielki niepokój. Dobrze się stało, że smutną wiadomość przyniósł jej mieszkańcom rozsądny Rychetski. Gdyby dotarła innymi drogami, wywołałaby niewątpliwie znacznie silniejszy wstrząs. Nyvlt zdołał trochę pocieszyć Bartoniową, Lidkę i Wańka, ale nie mógł wypłoszyć całkowicie troski z ich serc. Smutny i ze zwieszoną głową wracał do Rtyni. — Tak się nic nie da zrobić — rozważał. — Im dalej, tym gorzej... — I mimo woli przypomniał sobie o nieboszczyku Mikołaju Skalaku. Lidka miała nowe zmartwienie. Aresztowano jej kochanego stryja. Wiadomość o tym rozeszła się wkrótce po całej okolicy. — Bito ich w więzieniu. Rządca się zemścił... — Lud znowu złorzeczył panom. Dręczyli tych, którzy ujęli się za poddanymi. „Salakvarda", Bartoń i Rychetski byli na ustach wszystkich chłopów w dobrach nachodzkich i zdobyli sobie powszechne współczucie. Tylko Rzehak ze Slatiny oświadczył: — A nie mówiłem? Mają za swoje. Z panami nie warto zadzierać! Po upływie tygodnia aresztowanych wypuszczono. Użdian, stanąwszy na wzgórzu za murami zamku, pogroził dumnemu gmachowi: — Poczekajcie! Kiedym był dragonem, nigdy mi się to nie zdarzyło, a teraz, na stare lata, biliście mnie na ławie jak rekruta?! Jeszcze poznacie dragona! Gdziekolwiek się ukazał, wszędzie pozdrawiano go i zatrzymywano. Sympatie chłopów były po jego stronie. Gniew na panów i nienawiść do nich, które dotychczas żarzyły się jak iskry, teraz wystrzeliły płomieniem. VII KSIĘGA RODZINNA Żniwa skończono. Dopóki trwały, gospodarz na „Skałce" zaznał pańskiego gniewu i niezadowolenia. Rządca plhov-ski wysilał się, żeby dać odczuć Baltazarowi całą zależność chłopa pańszczyźnianego. Postępując tak, w zgodzie był z wolą swego zwierzchnika, równocześnie zaś mścił się sam na starym wieśniaku. Nie mógł zapomnieć owego wydarzenia na „Skałce". Że jednak pogoda w tym roku dopisała, Baltazar nie poniósł w zbiorach wielkiej szkody, choć musiał pracować przede wszystkim na pańskim polu. Wszystkie doznane przykrości zakarbował sobie w pamięci. Nienawiść jego wzrastała. Cierpienia, które znosił zarówno on sam jak i cały lud, zmieniły go. Nie machał już ręką i nie mawiał jak dawniej: — Ja tego nie zmienię! — ilekroć przyszła mu do głowy myśl: — Dlaczego oni, dlaczego panowie są wszystkim, a pozostali ludzie niczym? Dlaczego większość ludzi musi pracować w pocie czoła na tych kilku? — Snując teraz dalej wątek podobnych rozmyślań, pytał się: — Co z tego wyniknie? Tak dalej być nie może, ale w jaki sposób to zmienić? Częściej teraz głaskał Mioduszkę i mawiał do niej: — Popatrz, koniku, jakich dziwnych czasów doczekaliśmy! Prawda, że w wojsku było lepiej? Niech to wszyscy diabli!... Martwił się także o Liduszkę i Jerzyka. Dziewczyna bezustannie pielęgnowała chorego. Smutno było teraz na „Skałce". Cymbały Jerzyka odpoczywały w kącie, a w chacie nie rozlegały się piosenki, chyba że stara Bartoniowa zaśpiewała czasem z rana jakąś pieśń pobożną. W domu weterana zrobiło się weselej dopiero wczesną jesienią. Dni były jasne i słoneczne. Zdawało się, że lato nie chce się skończyć. W tym też czasie Jerzyk odzyskał przytomność. Wracał do zdrowia. Lidka zaczęła płakać, kiedy młody Skalak, odzyskawszy zmysły, po raz pierwszy spojrzał na nią i uśmiechnął się. Na jego twarzy nie było nawet śladu obłędu. Z jego powrotu do zdrowia cieszyli się na „Skałce" wszyscy, najwięcej zaś Liduszka i Baltazar, który pamiętając o przyrzeczeniu danym nieboszczykowi Mikołajowi, uważał się za ojca osieroconego młodzieńca. Jerzyk rozmawiał wyłącznie w obecności jego i wiernej Lidki. Oboje w bojaźliwym napięciu przysłuchiwali się jego słowom, przypuszczając, że będzie mówił bez związku. Ale on mówił spokojnie i rozsądnie. Pewnego dnia zapytał: — A księga? — Jaka księga, Jerzyku? — Pismo święte. Dziewczyna przeraziła się, ale szybko odzyskała równowagę. Miał niewątpliwie na myśli księgę, którą ojciec jego czytał wówczas, gdy ona zabłądziwszy w lesie w czasie burzy, trafiła do Matecznika. Nic nie wiedziała o niej. — Prawdopodobnie jest w Mateczniku. Jerzyk był zaniepokojony. — Kiedy się czułem tak źle, zostawiłem ją chyba na stole. Nie wiem... Może ktoś przyszedł... — Nie bój się. Gdy byłam w chacie, nie widziałam tam księgi. Widocznie ją schowałeś. — Być może, ale gdybym... — Jerzyk powiedział, gdzie Biblia jest ukryta. Nazajutrz Lidka przyniosła ją. Jerzyk uśmiechnął się, błogo i dziękował gorąco dziewczynie. Jakież to były piękne chwile! W pogodne popołudnia dziewczyna, siedząc przy łóżku, czytała starą księgę husycką, która leżała przed nią na małym stoliku. Jerzyk nie spuszczał oczu z liczka Lidki, zarumienionego z zapału. Baltazar, jeśli mu czas pozwalał, również przysłuchiwał się czytaniu, podziwiając w duchu i chwaląc Liduszkę. Niekiedy Jerzyk przenosił spojrzenie na błękitną pręgę gór i na płynące nad nimi białe obłoki. Widać je było z małego okna, przed którym krzewy malin chwiały się lekko. Wówczas wpadał zazwyczaj w zamyślenie tak głębokie, że tylko miły głos Liduszki docierał do jego świadomości. Baltazara brała chętka wypytania go o sprawy z niedawnej przeszłości, szczególnie o smutny stan jego umysłu, ale widząc, że młodzieniec nie odzyskał jeszcze zupełnie zdrowia, milczał. Jerzyk zaczął wstawać z łóżka i przechadzać się. Po raz pierwszy wyszedł z domu w pewne popołudnie niedzielne. Lidka towarzyszyła mu. Skierował się w stronę „olszyn". Dziewczyna perswadowała mu, że zejście na dół jest męczące. — Daj pokój. Mam wielką chęć odwiedzić ten zakątek. Po chwili znaleźli się na trawniczku przed starą chatą. Czas zniszczył ją jeszcze bardziej. Wiatr oderwał jedną z okiennic, która wisiała jak złamane skrzydło. Dróżka i kamienne stopnie zarosły trawą. Olszyny były jeszcze soczyście zielone. Tylko liście jaworu zżółkły. Jerzyk usiadł na stopniu. Milczeli oboje. Gdy po chwili Lidka spojrzała na Jerzyka, zauważyła, że chłopiec ma oczy pełne łez. — Dawno nie widziałem tych stron, pomyślałem więc teraz o swoich i o tobie. Tobie zawdzięczam to, że tu siedzę... — I przytulił jej główkę do swojej piersi. — Pamiętasz? Tak to dziwnie, żeśmy się tutaj spotkali, a teraz po tak długim rozstaniu jesteśmy tu znowu razem. Gdybyśmy mogli nie rozłączać się już więcej... — A czy musimy? — zapytała Lidka smutno. — Co najmniej na pewien czas. — Nie myśl teraz o tym. Lepiej przeczytam ci coś. Szkoda, że nie wziąłeś cymbałów. Mógłbyś zagrać, jak wówczas, tylko nie hulaszczą piosenkę, lecz tę o „Miłości nieskończonej"... Zamilkła na chwilę, a potem spytała cichutko: — Jerzyku, czy to ty śpiewałeś wtedy pod lasem, kiedyśmy ze Rtyni... — To ja śpiewałem. Ale o tym pomówimy kiedy indziej, Liduszko. Gdzie masz księgę? Czy czytałaś to, co jest w niej zapisane na pierwszej stronie i na okładkach? — Chciałam przeczytać, ale nie mogłam przesylabizować starego pisma. Jerzyk wziąwszy od niej Biblię jął czytać zapiski poczynione piórem na okładkach i na pierwszym arkuszu grubego papieru. Były one pisane różnym charakterem pisma i najwyraźniej w różnych okresach czasu. To, ca pradziad rozpoczął, wnuk prowadził w dalszym ciągu, a prawnuk jeszcze tego dokończyć nie zdołał. Było to archiwum Skalaków, kronika ich rodzin. Zawierała same tylko smutne wydarzenia. Jerzyk czytał o prześladowaniu husytów, o powstaniu w Opoczeńskiem i o strasznych karach, które spadły na zbuntowanych chłopów. Lidka skamieniała. Słuchała ze złożonymi rękoma, tając dech w piersiach. — Mój Boże — westchnęła — i to wszystko za wiarę? — Za naszą wiarę, ewangelicką —uśmiechnął się cierpko. — A ja słyszałam, nawet babka mi o tym mówiła, że ewangelicy wcale nie są chrześcijanami — rzekła nieśmiało. — Zarzucano nam znacznie gorsze jeszcze rzeczy. I dzisiaj też to możesz usłyszeć każdej chwili. — Zaczął mówić jej o Braciach Czeskich i o swojej wierze. Przed oczyma Lidki otwierał się nowy świat. — Zastanów się nad tym — zakończył Jerzyk — i przekonaj się. Wstał i wszedł do chatki. Musiał odwiedzić kąty, w których ukrywali się jego przodkowie; tu w czasach prześladowań przechowywali swoje święte księgi i tu on sam jako chłopiec znalazł wraz z najbliższymi schronienie. Pogrążył się w zamyśleniu, z którego wyrwało go głębokie westchnienie. Lidka stała obok niego smutna i z rosą łez na rzęsach. Wziął ją w ramiona. Na progu świetlicy ukazał się stary Baltazar Użdian. Stał w milczeniu, a promyk radości błąkał mu się po twarzy. Zaróżowiona Lidka wyrwała się z objęć Jerzyka. Na wezwanie, żeby ich zostawiła samych, pierzchnęła z chatki jak sarenka. Baltazar mógł pomówić z Jerzykiem w cztery oczy. VIII OBŁĄKANY — NA DWORZE Przez chwilę milczeli obydwaj. Wreszcie Baltazar odezwał się: — Gdybyś wiedział, ile ta dziewczyna nacierpiała się przez ciebie... — Wiem, ojcze. I nie zapomnę o tym. — Teraz już zdaję sobie sprawę, dlaczego była taka smutna, zwłaszcza wówczas, w Rtyni, biedaczka! Czy jesteś już zdrów, Jerzyku? — Tak, ojcze. Wkrótce będę mógł was opuścić. — Opuścić? Dlaczego? Czy nie podoba ci się u nas? — Chodzi nie tylko o to. Czy pamiętacie, o czym rozmawialiśmy wówczas, kiedy byłem u was przed uroczystością na zamku nachodzkim? — Ba, oczywiście. Dzisiaj... Dzisiaj bym się już nie wahał. Nic się jednak nie da zrobić. — Każdy z nas musi się do tego przyczyniać i robić, co można. Dlatego odejdę. Wezmę swoje cymbały. — Chyba nie masz zamiaru znowu wariować...? — zapytał z obawą w głosie Baltazar. — Panie ojcze, wam mogę się zwierzyć: innego sposobu nie ma — westchnął Jerzyk. Użdian zamyślił się. A więc przeczucie nie zawiodła Nyvlta. Teraz sam Jerzyk mu to potwierdził. — Jerzyku, Jerzyku... — rzekł kręcąc głową. — Doprawdy nie wiem... Ale powiedz mi, jak to wówczas było w Rtyni? — Dowiedziałem się, że się tam macie spotkać. Od chłopca, który wniósł prośbę na zamek, przepisałem ja i potem wam przeczytałem. Widzicie, jakich niewolników robią oni z ludzi, a jednak... — Czy przypuszczasz, że się to zmieni? — Musi się zmienić, jeżeli każdy z nas będzie bronił wszystkich. Dlatego właśnie muszę odejść, żeby innym otwierać oczy. — Odłóż to do wiosny. W Wiedniu przyrzeczono nam, że sprawa pańszczyzny będzie załatwiona. — Ach, długo byśmy czekali na załatwienie jej przez nich. Sami musimy sobie pomóc. — Zważ jednak, że panowie domyślą się w końcu, że nie jesteś... — Doktor zamkowy uznał mnie za wariata — uśmiechnął się gorzko Jerzyk. — Każą cię pojmać. — Byłem tam już raz. A tatuś umarł za tę sprawę na szubienicy. Na te słowa nie mógł już stary Użdian znaleźć odpowiedzi. Zbliżała się zima, gdy Jerzyk opuścił rodzinną posiadłość, „Skałkę". Lidka płakała w komorze. Zanim odszedł, rzekł do niej: — Nie lękaj się, choćbyś słyszała o mnie nawet dziwne rzeczy! — A do Baltazara rzekł: — Proszę was, ojcze, wiecie o wszystkim, więc pocieszajcie się. Zresztą i tak wkrótce wrócę, żeby odpocząć u was i nabrać sił. — Tylko przyjdź jak najprędzej, przyjdź — zapraszał go serdecznie gospodarz. — To dopiero chłopak! — mru-czał udawszy się do koni. — Nieodrodny potomek Skalaków! Niechże mu Bóg da zdrowie! Nastała zima. Choć śnieg zawiał drogi, na szczyt góry, na „Skałką", docierały z okolicy różne wieści. Zwięźle dałoby się wyrazić je tak: — Pomyślcie tylko, Jerzyk Skalak po torturach na zamku rozchorował się. W domu Użdiana, który wziął go do siebie, wrócił do zdrowia. Już podobno mówił i postępował rozsądnie. Stary „salakvarda" ogromnie się z tego cieszył. Ale pewnego dnia Jerzyk zobaczył w kącie swoje stare cymbały. I jak gdyby rzuciły na niego urok... Znowu go wzięło. Znów wariuje. Schwycił cymbały, zaczął grać i śpiewać, i tak chodzi teraz od wsi do wsi. Ale sam diabeł siedzi w tych cymbałach. Jerzyk oszalał ponownie, rzuciwszy na nie tylko okiem, teraz jednak gra na nich zupełnie jak człowiek przy zdrowych zmysłach. Ten instrument musi być zaczarowany. Człowiekowi cierpnie skóra, kiedy słucha tej muzyki. — I znowu śpiewa? — Jeszcze jak! „Chłopskiego Ojcze nasz" już się od niego wszyscy nauczyli. Każdy je śpiewa. Ale przyznać trzeba, że to jest pieśń wyrwana człowiekowi prosto z serca. — O, ten Skalak umie śpiewać! Niekiedy aż boki można zrywać... O panu rządcy, o muszkieterze i w ogóle o wszystkich na zamku. — Bóg wie, gdzie się tego wszystkiego nauczył. — Sam sobie chyba układa te piosenki. — Bo pewnie. Skądby je miał brać? Ale to osobliwy wariat. — Rzeczywiście osobliwy. Gdyby od czasu do czasu nie plótł dub smalonych, człowiek mógłby myśleć, że sam Bóg nam go zesłał. — Ten wariat ma lepsze oczy od nas. — I dobre serce. — To, co dostaje od ludzi, prawie wszystko rozdaje. I pomaga innym w pracy. W Radechowie pracował przez kilka dni u chałupnika za darmo. Stary musiał iść do dworu młócić, żona z czeredką dzieci została w domu, żeby , cierpieć biedę, a ten wariat pośpieszył im z pomocą. Tak mówiono po wsiach o Jerzyku. Rozważniejsi kręcili przy tym głowami i wskazując na czoło, oświadczali: — Ma on tu swój rozum, ma! Zima, choć tęga i ostra, nie przyniosła wielu chłopom ulg w odrabianiu pańszczyzny. Chałupnicy i ci, którzy byli obowiązani do stawania do robót pieszo, musieli i teraz, w zimie, pracować w pańskich dworach. Od brzasku do zapadnięcia zmroku młócili zboże. Często musieli to robić nawet przy świetle łuczywa. Za dzień takiej ciężkiej, męczącej pracy płacono im siedem graj carów! A gdy nadchodziła sobota, nie otrzymywali całego zarobku, gdyż pan rządca przeważnie strącał im połowę nędznej zapłaty pod pozorem, że jeszcze nie uiścili kontrybucji lub że winni są za zboże. Rządca plhovski nie zadowalał się nawet połową i zagrabiał jeszcze więcej. Daremnie chłopi prosili i płakali. Okrutny ten człowiek był nieubłagany i wypłacał im tylko drobną część krwawo zapracowanej płacy. Wszędzie wymawiano jego nazwisko z przekleństwem. Na „Skałce" było znowu smutno. Dziwne wieści o Jerzyku doszły do uszu Lidki. Baltazar mógłby ją pocieszyć, nie zdradził jej jednak wszystkiego. Uważał za tajemnicę to, co mu Jerzyk w zaufaniu przed odejściem ze „Skałki" powiedział o swym obłędzie i o swoich zamiarach. Stary oświadczył tylko Lidce: — Nic sobie z tego nie rób, dziewczyno. On jest zdrów na umyśle, zdrowszy nawet od nas. Musi tak postępować. — Dlaczego musi? — zadawała sobie pytanie. Często i długo rozmyślała nad tą sprawą. Pociechę znajdowała w Biblii, którą Jerzyk powierzył jej opiece. Nadeszło Boże Narodzenie. W noc księżycową Lidka wracała z Wańkiem ze wsi, z pasterki. Mróz był tęgi. Gwiazdy iskrzyły się. Stary żołnierz i młoda dziewczyna szli prędko, żeby się rozgrzać. Za wsią, pod starymi jawo-rami, zwolnili kroku. Raptem z ich cienia wystąpił Jerzyk z cymbałami na ramieniu. Lidka krzyknęła ze zdumienia. Skalak radośnie ściskał jej rękę. — Ha, to jej sprawił uciechę — mruczał Waniek brnąc prędko po chrupkim śniegu w stronę „Skałki". — Ci młodzi mają gorącą krew — myślał. — Gotowi przestać na mrozie całą noc. Ale gdyby każde z nich musiało w pojedynkę stać na warcie, nie czuliby się tak dobrze! Jerzyk z Liduszką szli za nim wolniejszym krokiem. — Długo nie pamiętałeś o nas, Jerzyku. — Myślałem o was bezustannie, ale... — Gdybyś wiedział b wszystkim, co ludzie mówią o tobie... — Domyślam się tego. Ale to się skończy kiedyś. — Ach — westchnęła Lidka — ale kiedy? — Kiedy dokonam tego, co do mnie należy, A potem... Potem... — umilkł. — Jakże się o ciebie boję! Jakie ty właściwie masz zamiary? Domyślam się trochę, ty jednak nie masz do mnie pełnego zaufania. — Przypomnij sobie, coś mi powiedziała w „olszynach" i na Turowie. Wiesz, ileśmy wycierpieli. Za to będzie wymierzona zemsta. Poza tym chcę, by ludzie byli ludźmi, a nie niewolnikami. Stanęli na wierchu, z którego widać było całą górską okolicę. Wszędzie leżał śnieg. — Spójrz, Liduszko, na te wioski. Nie ma w nich ani jednej chaty, w której przebywaliby szczęśliwi ludzie. Teraz śpią, ale jutro, gdy się obudzą, będą żyli w biedzie i nędzy albo wśród trosk i ciężkiej pracy. A kto wie, jak śpią... Na próżno przy tym biadają i modlą się. A tam — wskazał w stronę, gdzie w dali było widać basztę zamku — tamci mają wszystkiego w bród, hulają, wyrzucają pieniądze garściami i wylegują się na puchowych piernatach. Wszystko to wyciskają z umęczonego ludu. A czyż nie są, jak i my, ludźmi śmiertelnymi? Za to, że bronił siebie i chciał ująć się za wszystkimi, ojciec mój musiał iść na szubienicę. Powinniśmy odpuszczać winy naszym winowajcom, ale tamtym nie wolno odpuszczać. Oni nie darują, gdyż nie wiedzą, co to uczucie. Nie mają serc i dlatego musi ich spotkać kara Boża. Widzisz, gdy ludzie w tych wioskach, w całym państwie przejrzą na oczy i zaczną wołać: — Postępujcie zgodnie z prawem! — ten dumny zamek nachodzki i wszystkie inne zamki zadrżą w posadach, a panowie przekonają się, że nie jesteśmy ślepi i głupi, że jesteśmy ludźmi. Tego chcę, do tego przykładam ręki wierząc, że Bóg mi pomoże. Musimy rozpocząć sami. Policzki i oczy młodzieńca gorzały. Porwana tymi słowami, Lidka nie mogła oderwać oczu od jego płonącej twarzy. Tak miałby mówić obłąkany?! Ścisnęła mu rękę szepcząc: — Niech cię Bóg ma w opiece i doda ci sił! Nie będę już na myśl o tobie płakała. Będę się modliła za ciebie... W Nowy Rok Baltazar i Rychetski spotkali się w Nachodzie. — Jakże tam Jerzyk, Baltazarze? — Tak jest z nim, jak przypuszczaliście. Nie jest obłąkany. Warn mogę to powiedzieć. — I wyjawił mu wszystko. — Hm — kiwał Rychetski głową — to krew Skalaków. Napracuje się niemało. A kto wie, może to będzie niepotrzebne. Podobno na dworze zastanawiają się już nad zniesieniem pańszczyzny, a potem... — Dajcie spokój, kumotrze. Jakże możecie w to wierzyć? — Gdyby tak nie miało być, to nie wiem... Czy Jerzyk jest u was? Od czasu, kiedy pomógł nam dając tak dobrą radę, nie pokazał się u mnie. — Wybiera się do was. Jutro prawdopodobnie go zobaczycie. Obaj wieśniacy wyszli z kąta, w którym stali, i przysiedli się do reszty sąsiadów kłócących się o coś przy wielkim stole w karczmie. Gdy ich ujrzano, rozległy się okrzyki: — O, są tu Rychetski i Użdian! Pewnie go tam widzieli! — Kogo? — Księcia pana. — Owszem, widzieliśmy — potwierdził Baltazar. — Wracaliśmy właśnie z cesarskiego pałacu. O mało nie najechał na nas. Kłusował na pięknym siwku obok niemniej pięknego powoziku, w którym siedziała jakaś hrabina. Wszystko na nich lśniło! — Wierzę. Ta hrabina, to podobno nie jego żona. — Oczywiście. Cudza. Ale u panów tak już jest. — A no, tak. Mówią, że w tym roku przyjedzie do nas wcześniej. — To niczego nie zmieni. Jego urzędnicy będą z nas zdzierali skórę, jak zawsze. Do niego nie można się odwoływać. — Najlepiej byłoby chyba, gdybyśmy zrobili tak, jak nam obłąkany Jerzyk w naszej wsi radził. Opowiadał nam, że był w Porzuczy, Slavikovie, w Lipem, Slatinie — słowem wymienił wszystkie wsie w dobrach książęcych. Wszędzie tam podobno chłopi porozumieli się ze sobą i postanowili, że nie będą odrabiali pańszczyzny. Twierdził, że rzeczywiście nie poszli. Śmiał się przy tym do rozpuku, mówiąc, że na zamku najpierw złoszczono się na nich i obsypywano ich przekleństwami, a potem uderzono w prośby. Nic to jednak nie pomogło, bo ze wszystkimi chłopami na raz nie umiano dać sobie rady. Ha ha, cóż za wariacki pomysł! — Miał rację, kumotrze — odezwał się „salakvarda". — Gdyby chłopi zrobili to w całych włościach książęcych i w całej monarchii, to zobaczylibyście, co by się działo. — Jak mi Bóg miły! Niechże tego wariata zobaczę. Gdzie on teraz jest? — Włóczy się od wsi do wsi. Zawsze znajduje nocleg w jakiejś chacie. Ludzie go bardzo lubią. — Najczęściej bywa na odludziu w Martinovie. Czuje się tam jak u siebie w domu. Po świętach Bożego Narodzenia Jerzyk opuścił „Skałkę". Rozstanie nie było teraz takie smutne jak poprzednie. Odszedł, żeby znów błąkać się po dobrach książęcych, udzielać rad ludowi i podburzać go. Minęła zima, nastała wiosna, bujne zboża falowały już na polach, a książę nie przyjeżdżał z Wiednia. Piccolomini i młoda jego małżonka zamierzali początkowo przybyć do Nachodu wczesną wiosną. Poczyniono już wszystkie przygotowania. Nagle jednak poseł przywiózł wieść, że książę pan zjedzie później. Od posła tego panowie urzędnicy dowiedzieli się, dlaczego młody książę tak długo siedzi w Wiedniu. Zdrętwieli i nie chcieli wierzyć własnym uszom. Później jednak uprzytomnili sobie, że jest już sierpień, a skoro księcia nie ma do tej pory, to widocznie wiadomość jest prawdziwa. Nad wieczorem w parku książęcym rozmawiano wyłącznie o tym. Pańszczyzna ma być zniesiona! Obecnie podobno dwór wiedeński zastanawia się nad tym, czy uwolnić od niej chłopów zupełnie, czy tylko częściowo. Urzędnicy znów nie chcieli w to uwierzyć. Nie byli w stanie wyobrazić sobie, jakby wyglądało życie bez pańszczyzny. Myśl, że chłopi mogliby być wolni, że nie musieliby bać się dworu, napełniała ich przerażeniem. A w Wiedniu rzeczywiście myślano o zniesieniu poddaństwa. Skargi i prośby docierały nawet do tronu. Nie można było puścić ich mimo uszu ani zamknąć oczu na całą nędzę. Za przykładem zeszłorocznej deputacji z dóbr nachodzkich wiosną 1773 roku przybyło przed oblicze monarchini wiele deputacji chłopskich ze wszystkich krańców państwa. Wszystkie biadały i błagały o pomoc. Ludzie bezstronni i sprawiedliwi potwierdzili ich słowa. Rozpo-częły się narady. Maria Teresa opowiadała się za zmniejszeniem ciężarów przygniatających stan chłopski, syn jej Józef zaś był zdania, że należy znieść je zupełnie. Na przeszkodzie temu stała jednak potężna szlachta. Zniesienie lub złagodzenie pańszczyzny byłoby naruszeniem jej przywilejów. Szlachta jest uosobieniem przywileju. Naruszenie go lub częściowe zniesienie traktuje jako zamach na siebie. Dlatego stawia stanowczy opór. Książę Piccolomini pozostał w Wiedniu, aby również bronić swych włości. Rokowania przeciągały się. Zaczęła się jesień. Wówczas to rozbity został prawie zupełnie główny wróg mas ludowych, zwłaszcza gminu wiejskiego, sojusznik szlachty, jezuici. Z gmachu kolegium praskiego już się wyprowadzili. Kilka jego cel przerobiono na kancelarię, w której miały być opracowane ulgi dla ludu. W tych komnatach powołana do życia komisja miała zmienić i uregulować stosunek poddanych do panów. Jezuici zostali wypędzeni z kraju, ale szlachta pozostała. Trzymała się zwarcie i postępowała jednomyślnie. Zebrała się, aby się naradzić nad sposobami obrony. Wybrano deputację i wygotowano memoriał. Do deputacji należał także młody książę Piccolomini. Praw człowieka bronili mężowie, o prostych nazwiskach, odziani w ubogie siermięgi, przeciwnikami ich zaś byli ci, którzy posiadali wielkie włości i długie szeregi przodków oraz piastowali godności dworskie i ziemskie. Łatwo było odgadnąć, jaki będzie koniec walki. Panowie utrzymywali, że prace pańszczyźniane, wykonywane przez poddanych, są nierozdzielną częścią dóbr odziedziczonych po przodkach lub nabytych za pieniądze, a więc w sposób legalny, i wpisanych do hipotek ziemskich. Jej Cesarska Mość w czasie koronacji zobowiązała się pod przysięgą do zachowania wszelkich prerogatyw i przywilejów nadanych szlachcie i potwierdzonych przez królów czeskich. Wykazywali, że nowe porządki przy-niosłyby krajowi więcej szkód niż korzyści. Wolny chłop nie miałby tyle pracy co dotychczas. Rozporządzając większą ilością wolnego czasu, marnowałby go. Jego przełożeni ponieśliby wskutek tego wielkie straty. Nadzór i karność niezbędne są poddanym. Zwolnienie od ciążących na nich obowiązków połączone będzie z ich szkodą. Tak bronili się panowie. Wieść o tym dotarła szybko do dalekiego zakątka nachodzkiego. Wszystkie wsie obiegła radosna nowina, że straszliwe brzemię ma być zwalone z bark ludu. Jedni nie chcieli w to wierzyć, inni zaś w zbytniej ufności krzepili ducha rojeniami o lepszych czasach. Tylko rozważni kręcili głowami, mówiąc: — Nie wiem, co o tym sądzić! Cesarzowa i królowa Maria Teresa nie ustąpiła tak łatwo szlachcie, domagając się od niej, by zgodziła się na zmianę stosunków łączących ją z poddanymi. Szlachta, która w przeszłości wykazywała nie tyle dbałość o obronę praw i dóbr królestwa, ile raczej o zdobycie przychylności dworu, tym razem pozwoliła sobie na opozycję, gdyż chodziło o własną jej skórę. Jerzyk na czas pewien przerwał swoją działalność. Nie łatwo było poruszyć lud, który w długiej niewoli stępiał, stracił odwagę i wiarę w siebie. Teraz zabłysnął przed nim błędny ognik — nadzieja. Zapatrzył się w nią i pobiegł za nią, wierząc w pomoc „z góry". Wielu już podnosiło w obecności urzędników głowy i zdobywało się na opór słowny. Urzędnicy mścili się zacieśniając wbrew prawu jarzmo pańszczyzny. Nienawiść ludu do nich wzrastała. Jesień i zima upłynęły. — Stanie się to na wiosnę! Na wiosnę! — Porozumienie już osiągnięto. Cesarzowa ujęła się za nami! — Górą nasi! Już po pańszczyźnie! — mówiono wszędzie. Tylko Jerzyk milczał. Nie ufał i nie wierzył „panom". Zastanawiał się nad tym, co będzie dalej. — Nadzieje ludu będą zawiedzione — myślał. — Prawdopodobnie wstrząśnie nim to, a wtedy nastanie odpowiedniejsza pora do działania. Częściej teraz bywał na „Skałce", gdzie pomagał w pracy. Przesiadywał także na martinovskim odludziu. Na młodych małżonkach Janku i Franciszce mógł polegać zupełnie. Do zamku nachodzkiego dotarła wieść, że książę przyjedzie pod koniec kwietnia. Śniegi stopniały. Nastała upragniona wiosna. IX »GENERALE« Rozpoczęła się praca w polu. Jak dawniej tak i w tym roku rządcy wydawali chłopom rozkazy stawiania się do robót na pańskich gruntach. Komornik lub komornica byli obowiązani do wykonywania prac pieszo przez dni 13. Chałupnik uiszczający 53 grajcarów kontrybucji musiał pracować przez 26 dni, chłop płacący do 2 złotych — stawać pieszo do robót przez 1 dzień w tygodniu, płacący 7 złotych — przez 2 dni, ponad 9 złotych — przez 3 dni. Kto płacił kontrybucji mniej niż 14 złotych, winien był wraz z jednym zwierzęciem pociągowym przepracować 3 dni w tygodniu, płacący ponad tę sumę, ale mniej niż 28 złotych — z parą zwierząt przez 3 dni, a poza tym w okresie od św. Jana do św. Wacława wysyłać na roboty jedną osobę pieszo. Kto płacił poniżej 42 złotych, tego obowiązkiem było przepracować z parą zwierząt 3 dni w tygodniu i w wyznaczonym czasie na tyleż dni dostarczać jednej osoby pieszo. Płacący więcej niż 42 złote wysyłał na pola książęce dwie pary sprzężaju przez 3 dni w tygodniu, a prócz tego w czasie od św. Jana do św. Wacława 1 osobę pieszo do robót przez 3 dni w tygodniu... Wiosną 1774 roku znowu zwalono to brzemię na barki ludu, który cieszył się już myślą, że wreszcie będzie od niego uwolniony. Nadzieja ta skłoniła wielu chłopów do zwlekania lub nawet do odmowy wykonywania prac pańszczyźnianych. Odpowiedzią na to były lochy więzienne i dokument, który wywołał powszechne wzburzenie umysłów. Było to „generale" wydane 21 kwietnia. Na zamku panowie urzędnicy przyjęli z radością tę ustawę, która postanawiała, iż do chwili ukazania się ostatecznego zarządzenia wszelkie powinności należy wypełniać po dawnemu. Pokazali ją wójtom zwracając ich uwagę na słowa „po dawnemu" i polecając im zapoznać we wsiach wszystkich z najwyższym tym prawem. Wywieszono je ponadto w kancelarii. Wielu chłopów chodziło tam, by się naocznie przekonać. Tak. Było tam wyraźnie wydrukowane: „po dawnemu", a więc jak poprzednio, jak dotychczas... Był to straszny zawód. Jedni zwieszali smutnie głową, inni zaś zaciskali pięści. Tylko nieliczni nie stracili jeszcze nadziei i pokazywali palcem słowa: „do chwili ukazania się ostatecznego zarządzenia". — Kręcą! Czy nie rozumiecie tego? Posmarowali nam to miodem, żebyśmy mogli łatwiej przełknąć. Widocznie nie znacie jeszcze panów!... — Podobno cesarzowa miała dobre chęci, ale panowie na dworze zepsuli wszystko. — A nasz Piccolon, jak mówią, najbardziej przeciwstawiał się zniesieniu pańszczyzny. — Dlatego w zeszłym roku nie przyjechał do dóbr. — Szkoda, że Skalak nie zabił go wówczas. — Uważa nas za bydło. Podobnie mówiono nie tylko we włościach nachodzkich, ale i w innych okolicznych majątkach. Lud był rozgoryczony. Baltazar Użdian usłyszawszy o nowej ustawie uderzył pięścią w stół i nie chciał wierzyć. Nagle usłyszał tętent konia na drodze. Wyjrzawszy spostrzegł jeźdźca mknącego w galopie gościńcem między lipami. Nie poznał go. Liduszka wpadła do świetlicy. — Kto to był? — zapytał, dopiero teraz zwracając uwagę, że dziewczyna jest czerwona jak burak. — To ten plhovski rządca — odrzekła ocierając sobie twarz fartuszkiem. — Cóż to, rozmawiał z tobą? — Zobaczył, że niosą wodę, więc przystanął i zawołał mnie. Podeszłam, choć niechętnie... Wziął mi z rąk dzbanek i pił, ale ciągle patrzył na mnie tak, że aż dreszcz po mnie przeszedł. Potem zapytał mnie, czyja jestem i czy tu służę, a w końcu uśmiechnął się, powiedział: — Dziękuję panience! — i uszczypnął mnie w brodę zimnymi, kościstymi palcami. Brr!... — Łajdak! — zagrzmiał Baltazar. — „Skałka" mu nie służy! Niech o tym pamięta, jeżeli nie chce boleśnie się o tym przekonać! — dokończył groźnie. W niedzielne popołudnie sierpniowe zebrało się aa wójtostwie w Rtyni kilku najznamienitszych chłopów z wiosek należących do dóbr nachodzkich. W obradach brał również udział Jerzyk Skalak, który porzucił zarówno swoje cymbały jak i maskę obłąkańca. Uczestnikom tego zebrania mógł się ukazać w prawdziwej swojej postaci, gdyż miał do nich pełne zaufanie. Zawarł z nimi znajomość w czasie swych wędrówek i zwołał ich za zgodą Rychetskiego. Teraz, po ukazaniu się „generale", łatwo zdołał przekonać Nyvlta i pozyskać go dla swoich zamierzeń. Mając wójta po swojej stronie, Jerzyk był pewien powodzenia, Rychetskiego bowiem znano i poważano w wszystkich włościach. Baltazar Użdian siedział w kącie milcząc. Właśnie skończył przemawiać, przy czym znowu wpadł w gniew. Zawiadomił mianowicie zgromadzonych, że rządca plhovski kazał mu przysłać dziewczynę, którą wychowuje na „Skałce", do dworu, gdzie będzie niańką. Stary gospodarz wiedział, jakie zamiary ma pan rządca wobec „niańki". Długo jednak poczeka, zanim zobaczy Liduszką we dworze. Raz już wyrwano ją z sideł. Drugi raz na to jej nie narazi. Nie da jej, choćby mu miano za to odebrać „Skałkę". Wieść ta najbardziej rozdrażniła Jerzyka. Zabrał głos i oświadczył, że nadeszła ostatnia, odpowiednia chwila na udzielenie pomocy ludowi. Opowiedział o wszystkich udrękach chłopów. Dość napatrzył się ich i nasłuchał w czasie swych wędrówek. Tu żadne środki pokojowe nie pomogą. Im bardziej lud będzie cierpiał, tym większe ciężary będą na niego nakładane. Lud musi się zdobyć na opór, zwłaszcza teraz, kiedy na dane hasło pójdą niewątpliwie jeśli nie wszyscy chłopi, to przynajmniej znaczna ich większość. — Zbierzemy się wszyscy, ze wszystkich wsi, z całego księstwa, pod zanikiem, uzbrojeni, i zażądamy porachunku. Oznajmimy, że dopóty nie będziemy płacili i odrabiali pańszczyzny, dopóki oni nie zawrą z nami układu. A jeżeli użyją gwałtu, my również będziemy mieli broń — zakończył Jerzyk. — Nie wolno nam iść z bronią — sprzeciwił się Rychetski. — Zapowiemy, że nie będziemy chodzili na roboty. Muszą z nami zawrzeć układ. Ale bronią nie wolno nam się posługiwać. — A jeżeli oni uderzą na nas? — Wówczas będziemy się bronili. — Tylko czy wszyscy z nami pójdą? — zapytał jeden z wieśniaków. — Zmusimy ich. A poza tym przyjdą nam z pomocą i inni — odparł Jerzyk. — Kto taki? — Chłopi z dóbr polickich. Za górami, w Niemczech, we włościach broumovskich także już wre. — Ha, to już coś znaczy! Kiedy mielibyśmy zacząć? — Zaraz — odrzekł Jerzyk. — Trzeba kuć żelazo, póki gorące. Opowiedzieli się przeciwko temu zarówno Rychetski jak i pozostali chłopi z wyjątkiem Baltazara, który milczał. Nyvlt był zdania, że trzeba poczekać jeszcze przez pewien czas, czy słowa „generale": „do chwili ukazania się ostatecznego zarządzenia" staną się rzeczywistością. Na razie trzeba prowadzić rokowania z chłopami z dóbr polickich. — Możemy rozpocząć je zaraz — odpowiedział Jerzyk i wyszedł z izby. Po chwili wrócił w towarzystwie człowieka, który dotychczas siedział pod lipami przed domem wójta. — Oto Dostał z Machovskiej Lhoty. Powie wam wszystko lepiej ode mnie. Dostał, wysoki, chudy mężczyzna z płonącymi oczyma usiadł i jął opowiadać o niezadowoleniu, które panuje wśród ludu w okolicach Polic, a zwłaszcza Broumova, gdzie Czesi mieszkają wśród Niemców. Chłopi zamierzają już chwycić się gwałtu. — Gdybyście i wy byli na to zdecydowani, byłoby i dla was, i dla nas lepiej. Dwaj zawsze zdołają zrobić więcej niż jeden. Wnioski jego przyjęto z ochotą. Rychetski dodał jednak, że tak ważnej sprawy nie można wszcząć zbyt pochopnie. Trzeba ją rozważyć. Dlatego należy jeszcze trochę poczekać. — Dobrze — odrzekł Dostal. — Poczekamy. Tymczasem zasięgnę języka i porozumiem się z Niemcami, których mam pod bokiem. Łatwo nam już będzie potem omówić resztę. — Możecie zwierzać się ze wszystkiego Jerzykowi Skalakowi, który będzie pośrednikiem między nami — zaproponował Nyvelt. Dopiero wracając po zebraniu z Baltazarem na „Skałkę", Jerzyk wszczął rozmowę o Lidce i o rządcy. — Co mamy począć? — zagadnął Baltazar. — Dziewczyna nie może iść do dworu. — Biedaczka nie wie jeszcze wcale o tym. Nad wieczorem przyszli na „Skałkę". Na podwórzu panowała martwa cisza. Jerzyk zdziwił się, że Lidka nie wy-biega, aby ich powitać, jak to zawsze czyniła. — Cóż to, chyba nie poszli wszyscy do wsi w dolinie? — dziwił się też gospodarz. Wkroczywszy do świetlicy stanęli zdumieni. Kilka wywróconych stołków leżało na podłodze, stół był odsunięty ze swego zwykłego miejsca, a w kącie przy kuchni siedziała stara Bartoniowa płacząc. — Co się stało?! — krzyknął Baltazar tknięty złym przeczuciem. Na widok gospodarza staruszka zaczęła szlochać głośno, jęcząc: — Nie ma jej! Nie ma jej! — Kogo? Lidki? — wypytywali gorączkowo obaj mężczyźni. — Lidki — załkała staruszka. — Uprowadzili ją. — Co takiego?! Uprowadzili?! — krzyknął ,,salvaguar-dia". — Przestańże płakać i mów, co się stało! — rozkazał. Dopiero po dłuższej chwili Bartoniowa uspokoiła się na tyle, że mogła udzielić wyjaśnień. Po południu Waniek udał się do wsi, a Lidka siedziała na dworze, pod lipami. Wtedy właśnie zjawili się dwaj nieznani mężczyźni, z których jeden wyglądał na pachołka zamkowego. Wydali oni Lidce polecenie, żeby poszła z nimi do dworu. — Dziewczyna uciekła do świetlicy. Broniła się. Ja jej także pomagałam, jak mogłam. Pachołkowie jednak obstawali przy swoim, twierdząc, że Lidka jest sierotą, nie ma rodziców, aż do osiągnięcia więc pełnoletności należy do swych panów. Stawiała opór. Mnie odepchnęli do tego kąta. Nie mogłam się już podźwignąć i musiałam patrzeć, jak mi zabierają moją Lidkę i uprowadzają na służbę do dworu. O mój Boże! — zaszlochała znowu. Baltazar i Jerzyk zdrętwieli. Starego dragona ogarnął taki gniew, że jął gwałtownie krążyć po izbie i kląć głośno. Nagle stanął i huknął: — Gdzie jest Waniek?! Niech siodła Mioduszkę! Ja im pokażę, do kogo ta dziewczyna należy! — Dokąd się wybieracie, ojcze? — zapytał Jerzyk z chmurą na czole, nie ruszając się z miejsca. — Dokąd? Oczywiście do dworu. Muszę odebrać Liduszkę, a jeżeli... — Ja także myślałem już o tym, ojcze. Ale tego nie można zrobić. — Tak? Piękny z ciebie mężczyzna! A podobno bardzo ją... Jerzyk, choć bardzo przejęty tym, co się stało, zachował jednak rozwagę. Jął tłumaczyć Baltazarowi, że we dworze wystawiłby się tylko na pośmiewisko, a może nawet na baty, Liduszce zaś jedynie by zaszkodził. Długo musiał tłumaczyć staremu dragonowi. Wreszcie Użdian, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, usłuchał jego rady. — Ale co mamy robić? Przecież nie możemy jej zostawić w tej jaskini grzechu i hańby! — Nie martwcie się o to. Ja ją przyprowadzę. Warn nie wolno ruszyć palcem. Na „Skałce" jednak nie byłaby bezpieczna. Zaprowadzę ją do martinovskiego odludzia. W tym zakątku nie zdołają znaleźć jej prędko, a potem... Bartoniowa, wciąż płacząc, prosiła, żeby nie zostawiali Lidki we dworze, gdyż dziewczyna by się zamartwiła. — Moje złote, jedyne dziecko! — rozpaczała. — Jeszcze dzisiaj Liduszka dowie się, że chcemy jej pomóc w nieszczęściu i że postaramy się uwolnić ją jak najprędzej. — W jaki sposób? — Zostawcie to mnie. Z czasem dowiecie się o tym. A teraz bądźcie zdrowi. Wieczór zapada, a do plhovskiego dworu jest spory kawałek drogi. Nie dopuszczę do tego, żeby Liduszce spadł włos z głowy, albo... — źrenice jego zapłonęły, a zaciśnięta w pięść prawica uniosła się w górę- Wyszedł pośpiesznie. X SIEROCA SŁUŻBA. — POCZĄTEK Choć nastała już jesień, książę Piccolomini nie wyjechał jak w lata poprzednie do stolicy. W tym roku przybył z opóźnieniem na zamek, chory i wyczerpany. W spokojnym zakątku górskim wrócił powoli do zdrowia i odzyskawszy siły chciał zażywać, dopóki się da, uciech wiejskich. Zamierzał urządzić wielkie polowanie i rozesłał szlachcie okolicznej liczne zaproszenia. Zbliżało się południe. Józef Parille Piccolomini, wstawszy tego dnia późno, odsunął właśnie filiżankę, z której małymi łykami pił czekoladę. Zameldowano mu jego byłego strzelca, obecnie rządcę plhovskiego. Książę przyjął go bezzwłocznie. Wypytawszy o różne rzeczy, rzekł w końcu: — Co słychać nowego? Wiedział, że rządca przyszedł do zamku niewątpliwie z jakąś nowiną. Były strzelec jął opowiadać, jak dowiedziawszy się przypadkiem, gdzie jest dziewczyna, którą książę spotkał na polowaniu przed trzema laty, a o której prawdopodobnie jeszcze pamiętać raczy, zabrał ją do siebie, do dworu. Książę ze zdziwieniem spojrzał na rządcę, który wyjaśnił z kolei, w jaki sposób zawładnął dziewczyną, zasłaniając się pozorem prawa. Pozwolił sobie napomknąć, że prawdopodobnie babka dziewczyny lub gospodarz ze „Skałki" będą domagali się wydania jej, a może nawet przyjdą w tej sprawie do Jego Wysokości. — A czy jest tak samo piękna jak wówczas? — zapytał Piccolomini. — Chyba jeszcze piękniejsza, proszę Waszej Wysokości. Róża w pełnym rozkwicie, najpiękniejsza, — Dobrze. Niech przyjdą — uśmiechnął się książę. — Przypomnij mi o niej, ale dopiero po polowaniu, rozumiesz? W tej chwili na dziedziniec zamku wjechało z turkotem kilka powozów. Służba podbiegła do największego i najwygodniejszego z nich, by pomóc wysiąść dwu damom. Jedna z nich była stara, poważna, z zimną i dumną twarzą, druga młoda i piękna. Była to siostra księcia Piocolominiego, która przybyła wraz z ciotką ze stolicy. Przyjechała na uroczystości i zabawy wcześniej, niż zapowiedziała, pragnąc sprawić niespodziankę bratu i szwagierce, młodej księżnej. W tej samej także chwili przygalopował do zamku posłaniec konny z miasta okręgowego, Hradca nad Łabą, i zeskoczywszy ze spoconego konia, pobiegł wprost do kancelarii, gdzie wręczył rządcy paczkę dokumentów. Rządca, odpieczętowawszy ją, znalazł wewnątrz duży plik papierów wydrukowanych na wzór patentów. Wziął pierwszy z brzegu, wpatrzył się bacznie i ze zdziwieniem w dokument, a potem spojrzał z osłupieniem na pisarzy. Rządca czytał szybko wiersze druku. Widać było, że treść jego wywarła na nim wielkie wrażenie. Potem rzucił z gniewem papier na stół i krążąc po kancelarii, jął kląć i wymyślać. Uspokoiwszy się wreszcie trochę, wziął papier i poszedł do księcia. Młody Piccolomini właśnie wrócił od gości. Był w pogodnym nastroju. — Co mi pan przyniósł? — zapytał uprzejmie rządcę. Milcząc i kłaniając się głęboko, rządca podał młodemu swemu panu otrzymany dokument. Anemiczna twarz Piccolominiego zachmurzyła się. Przeczytawszy papier, upuścił go na stolik. — Co mam począć, proszę Waszej Wysokości? — Do kroćset!... Niech pan przyjdzie jutro! — zbył go krótko książę. Rządca wyszedł. Tymczasem w kancelarii panowie pisarze przeglądali otrzymane dokumenty. Treść wszystkich była jedna i ta sama, większość była wydrukowana w języku czeskim. Było to przesłane przez rząd krajowy regulativum, ustawa, według której należało tymczasowo wyznaczać chłopom prace pańszczyźniane. Jeśli chodzi o prace ze zwierzętami pociągowymi, władze nie wprowadziły do nich prawie żadnych zmian, prace piesze jednak zostały zmniejszone do połowy. — A więc jednak! — westchnął pan sekretarz. — To jeszcze nic w porównaniu z tą uwagą na dole! — zauważył drugi pisarz i przeczytał, że chłopi, odrabiający pańszczyznę, „mogą zawierać z panami umowy co do sposobu wykonywania swych powinności". Dalej było tam polecenie wywieszenia tego regulativum we wszystkich kancelariach oraz rozesłania po jednym jego egzemplarzu do każdej wsi w dobrach. — I my to mamy tym chamom dać do przeczytania? — „...mogą zawierać umowy" — przesylabizował raz jeszcze z powagą drugi pisarz. — Czy tamci, w górze, powariowali?! — zawołał rządca jeszcze w drzwiach kancelarii, widząc skamieniałe twarze swoich podwładnych. Liduszka żyła w niewoli w plhovskim dworze. Gdy ją uprowadzono z kochanej „Skałki", była jak nieprzytomna. — To zemsta, która właściwie spaść ma na stryja — pomyślała. — Ale jeżeli powzięto w stosunku do mnie jakieś zamiary? — zadrżała. Przyprowadzono ją do rządcy. Wytłumaczył jej, dlaczego znalazła się we dworze, dodając, że powinna tu być już od dawna, gdyż jako sierota należy do swoich panów. — Ale przecież ja nie jestem sierotą. Mam babkę, a stryj Użdian uznał mnie za córkę — zaprzeczyła dzielnie. — Każdy mógłby tak o sobie powiedzieć. Bądź rada, że tu jesteś. Lepiej ci tu będzie niż na „Skałce". Zaprowadził ją do swojej żony. Miała się opiekować ich dzieckiem. Pierwszą noc spędziła Liduszka bezsennie w komorze, którą jej wyznaczono. Okienko było zakratowane. Widziała przez nie tylko skrawek dziedzińca i wysoki mur okalający teren dworu. Słyszała szczęk zasuw i zamków. Zamykano drzwi i wrota. Później rozległo się szczekanie psów spuszczonych z łańcuchów. Biegały po dziedzińcu. Straszni to byli stróże... O ucieczce nie mogło być mowy. Miała tu służyć przez całe trzy lata! A jeżeli rządca ma w stosunku do niej jakieś zamiary?... Przypomniała sobie, jak uszczypnął ją w podbródek, ujrzała znowu jego błyszczące oczy i zadygotała. Na dworze wiatr szumiał w koronach drzew. Nagle... co to?! Lidka, przylgnąwszy do okna, nasłuchiwała tłumiąc oddech w piersi. Za ścianą w mrokach nocy rozległ się Śpiew: Miłością nieskończoną Tyś, Boże mój! Bądź stale mą obroną, wciąż przy mnie stój!... — To on! Jerzyk! — krzyknęło jej coś radośnie w duszy. Wyprostowała się gwałtownie, jak gdyby chcąc wybiec mu na spotkanie. Psy zaczęły ujadać jak szalone i biegać dokoła muru. Śpiew zabrzmiał znowu, a po chwili ucichł. Lidka stała na środku komory ze złożonymi jak do modlitwy rękoma. Serce biło jej jak młot. — Przyszedł, żeby mi dać znać, że myślą o mnie!... — szeptała. Upływały dni. Lidka pełniła służbę. Widziała, że podczas gdy parobcy i dziewki dworskie ciężko pracowali, ona piastowała tylko na ręku dziecko pana rządcy, kołysała je i pomagała jego żonie w drobnych pracach domowych. Widziała, że czeladź spoziera na nią dziwnie i unika jej. Rządca również zdawał się nie zwracać na nią uwagi. Lidka dostrzegła jednak, że niekiedy przygląda jej się dziwnie. W takich chwilach czuła się tak, jak wówczas na „Skałce", gdy podawała mu wodę. O „Skałce" nie słyszała ani słowa. Tęskniła za nią ogromnie, na próżno jednak czatowała na jakąś sposobność ucieczki. Po wielu dniach zabłysnął jej promyk nadziei. Gdy w pogodne popołudnie pod kasztanami na dziedzińcu nosiła na ręku dziecko rządcy, podeszła do niej stara szafarka i szepnęła: — Jerzyk i twoi ze „Skałki" pozdrawiają cię. Dziewczyna w pierwszej chwili przestraszyła się i zarumieniła z radości. — Nie bój się — mówiła dalej staruszka. — Nie zostaniesz tutaj. Tymczasem ja będę czuwała nad tobą. Uważaj jednak, żeby nikt się o tym nie dowiedział. Odeszła prędko. Zdumiona Lidka spoglądała za staruszką, która znikła w głębi dworu. Chciała krzyknąć na nią, zadać jej kilka pytań, opamiętała się jednak. Myślała o tym wydarzeniu przez cały dzień. Było jej weselej na duszy, widziała bowiem, że bliscy nie zapomnieli o niej. Jerzyk przekonał się wkrótce, że nie łatwo jest dostać się do dworu. Bliższych wiadomości zasięgnął na odludziu w Martinovie. Janek znał dokładnie życie we dworze, gdzie służyła jego ciotka, stara szafarka. Od niej to młody Skalak dowiedział się, jak się ma Lidka, i upewnił, że nie doznała żadnej krzywdy. Wieść tę zaniósł na „Skałkę" i uradował nią bardzo starego Baltazara i Bartoniową. Za pośrednictwem Janka dotarło do Lidki owo miłe zlecenie, które tak ją zdziwiło. Jerzykiem miotały teraz sprzeczne uczucia. Zabrano mu przemocą ukochaną dziewczynę. Co począć? Czy miał najpierw dążyć do uwolnienia jej? Pracę nad rozpoczętym dziełem trzeba było jednak prowadzić dalej bez zwłoki. Krew w nim kipiała na myśl, że brutalny rządca może pozbawić czci tę umiłowaną, czystą dzieweczką. Długo i często zastanawiał się nad tymi sprawami. Siedział właśnie, myśląc o tym, w pewne popołudnie pod lipą na skraju drogi wiodącej do Rtyni. Ukrył twarz w dłoniach, na które opadały mu z czoła długie, czarne kędziory. U stóp jego leżały cymbały. Po polach hulał zimny wiatr jesienny. Skalak znów myślał o Lidce i o swoim posłannictwie. Myśli wirowały mu w głowie niby muszki w upalny dzień nad rzeką, nie mógł jednak znaleźć wśród nich właściwej, przewodniej. W tej chwili ktoś dotknął jego ramienia. Podniósłszy głowę Jerzyk ujrzał Dostala z Machovskiej Lhoty. — Ach, dobrze, że was widzę. Chciałem już zajść do was. — Zapomniałeś już prawie o mnie, ale wiem dlaczego. Pojmano ci w sidła synogarlicę. — Wiecie już o tym? Musimy więc zacząć. — Z tego powodu? — I tak, i nie. Czas już najwyższy. Książę dotychczas bawi na zamku. Zima wkrótce się skończy, może więc wyjechać. Tymczasem on powinien być tu wtedy, gdy będziemy działać. — Możemy zacząć. U nas to się prawdopodobnie powiedzie. — Ale Rychetski odkłada wszystko ażdo wiosny, a wiecie przecież, że Nyvelt ma największy mir i że wszyscy oglądają się na niego.—Hm, to źle. Popełniająbłąd — powiedział Dosta] z uśmiechem. — Zmusimy go, kumotrze. Mówicie, że u was można by było zacząć. Zacznijcie więc. To zmusi i naszych do działania. Szkoda — ciągnął żałośnie — że tak właśnie będzie. Zawsze marzyłem o tym, że my pierwsi zaczniemy. Gdy nasi usłyszą, że lud w dobrach broumovskich i polickich powstał, ruszą się. Wiem, że powstaną i wyroją się jak pszczoły, a wówczas rozważny Rychetski nie będzie się wahał. Pójdziemy tam — mówił z coraz większym uniesieniem — do dumnego zamku i... — tu zamilkł na chwilę — wywalczymy wolność dla siebie i dla niej także! — W jaki sposób? — W jaki? Otoczymy dwór. Musi nam ją wydać, a jeżeli tego nie uczyni... — Jerzyk zerwał się i stał wyprostowany przed Dostalem. — Dlatego musimy zacząć jak najprędzej. Kto wie, co się stanie do wiosny. Zanim zaś nadejdzie pora pracy w polu, wszyscy już musimy być wolni od pańszczyzny! — Tak. Dobrze mówisz, Jerzyku. Sądzę, że nawet Rychetski nie będzie się wahał. Czytał już chyba to nowe zarządzenie regułativum. — Regulativum? Dostał opowiedział Jerzykowi o tym dokumencie i przytoczył mu dosłownie jego treść. Młody Skalak zdumiał się. — Prace pieszo zmniejszają do połowy i pozwalają na zawieranie umów z panami — mruknął po chwili, nie spuszczając wzroku z cymbałów. — A chcieli przecież w ogóle znieść pańszczyznę. Do połowy... To niemożliwe! — zawołał nagle gwałtownie. — Oszukują nas. To niemożliwe! Takie załatwienie sprawy nie pomoże nikomu. Nasza dola nie. polepszy się prawie wcale. A mówili, że chcą zupełnie znieść pańszczyznę! — powtórzył. — Wiecie co, Dostal? W tym wszystkim kryje się oszustwo. — I ja tak myślę. Chodźmy do wójtostwa. Jerzyk, wziąwszy cymbały, ruszył wraz z Dostalem polną drogą w stronę staroświeckiej siedziby wolnych kmieci z Rtyni. — Możemy zawierać z panami umowy. Tak, będziemy je zawierali! — zawołał Jerzyk. — Będziemy je zawierali, tylko przy tym nie opuścimy ani grosza i nie cofniemy się ani o krok! Na pagórku pod lipami zastali Rychetskiego i wójta bat-niovskiego. — Jak na zawołanie! — zawołał z daleka Nyvlt na widok przybyłych. — Chodźcie, chodźcie! Doskonale, żeśmy się tu zeszli. Nie na próżno wyglądałem na drogą — ściskał serdecznie dłonie Dostalowi i Jerzykowi. W wielkiej izbie starego wójtostwa było pełno ludzi. Na ławach przy ścianach i za stołami siedzieli wieśniacy w różnym wieku. Wielu stało pośrodku świetlicy rozprawiając żywo. Gdy Rychetski wprowadził do izby Dostala i Jerzyka, gwar wzmógł się. Byli tu zebrani wójtowie ze wszystkich prawie wsi w całym księstwie. Dziś, w niedzielę, przybyli na zamek, gdzie przeczytali owo regulativum, które wywołało zamęt w ich głowach. Nyvelt wskazał na Dostala i Jerzyka. — To ten obłąkaniec. Przecież go znacie. To Skalak. Teraz wiecie już, jaki to by! wariat, i widzicie, czego dokonał! To syn Mikołaja! — Syn Mikołaja, który chciał nas uwolnić! — Cześć pamięci starego Skalaka! — zawołał stary siwowłosy wójt podając Jerzykowi prawicę. Za nim szczerze i serdecznie uczynili to wszyscy pozostali zebrani. Zaczęto rozprawiać o dokumencie, który każdy wójt otrzymał dla swej wioski. Rychetski, rozłożywszy swój egzemplarz, czytał jeszcze raz. — „Zawierać umowy"... Patrzcie, to dziwne — zauważył wójt radechovski. — Tak, zawrzemy umowę — dodał Rychetski. — Jaką? — zapytało kilku zebranych równocześnie. Nyvlt przedstawił gotowy plan. Na dane hasło wójtowie z ludźmi ze swych gmin zejdą się w umówionym miejscu, a połączone zastępy udadzą się na zamek i zmuszą panów do wszczęcia rokowań. — A jeżeli ktoś nie będzie chciał iść? — To trzeba go zmusić — zawołał Jerzyk. — Nie robimy tego dla siebie, tylko dla wszystkich, wszyscy więc muszą iść! — Z każdej zagrody przynajmniej jeden człowiek — zaproponował Nyvlt. Wniosek jego przyjęto jednogłośnie. — Wszystko dobrze, kochani sąsiedzi — rzekł wójt z Żer-nova, drapiąc się za uchem — i ja jestem za tym. Ale co będzie, jeżeli książę nie będzie chciał rokować z nami i wezwie przeciwko nam wojsko z Hradca? Przecież my właściwie chcemy zrobić rebelię. — Czy to jest rebelia, jeżeli domagamy się tego, do czego mamy prawo? — odparł młody Skalak. — Czy my nie jesteśmy takimi samymi ludźmi jak i panowie? Czy mamy być ich niewolnikami i pracować na nich w pocie czoła? — Nawet bydlę się broni, jeżeli je bijecie — dodał Nyvlt. — A poza tym, kto wie, jak to naprawdę jest z tym patentem — ciągnął Jerzyk. — Wszak pamiętacie dobrze, że na dworze cesarskim chciano znieść pańszczyznę. Panowie jednak, głównie zaś nasz, pokrzyżowali ten plan. Tak mówiono. Nawet ten patent jednak przynosi pewne ulgi. Dlaczego panowie mieliby nam je przyznawać, jeżeli w sporze z dworem o zniesienie pańszczyzny wzięli górę? W dodatku jeszcze ta zgoda na prowadzenie przez nas z nimi układów w sprawie prac pańszczyźnianych i na zawieranie obustronnych umów! Jestem w porównaniu z wami młodzikiem, sąsiedzi. Jesteście znacznie bardziej doświadczeni ode mnie, sądzę jednak, że i wam wydało się to dziwne. Ten patent jest sfałszowany. Cesarz niewątpliwie podpisał jakiś inny, w kancelarii jednak ukryto go, a nam dano to na odczepne. I my mielibyśmy się tym zadowolić? Przez chwilę panowała cisza. Wszyscy patrzyli na młodzieńca, który, stojąc na środku wielkiej świetlicy, trzymał regulativum w prawicy wzniesionej nad głową. Dostal i Rychetski kiwali głowami. Powstał gwar, potem wybuchła wrzawa. — Ma rację! — Dobrze mówi! Mnie się też tak zdawało! — rozległy się w izbie głosy. Teraz zabrał głos Rychetski. Wyjaśnił, że zebrani nie chcą rebelii i że to, co zamierzają zrobić, nie będzie żadną rebelią. Nie chcą niszczyć, grabić i zabijać. Domagają się tylko swego prawa. Nie chcą nikomu wyrządzić krzywdy, ale i sobie takie nie pozwolą jej wyrządzić. Wskazał, że po-dobnie dzieje się nie tylko w dobrach nachodzkich, ale i wszędzie indziej. Dostal, wysunąwszy się naprzód, jął opowiadać, jak jest we włościach polickich i broumovskich, po czym zaproponował, żeby chłopi z tych trzech majątków połączyli się. Propozycję tę wszyscy przyjęli z ochotą. Nyvlt radził, aby każdy wójt użył w swej wsi całego wpływu dla przekonania ludu. Ustalono hasło. Drobny spór powstał przy omawianiu sprawy terminu. Jerzyk domagał się, jeśli to się okaże możliwe, bezzwłocznego rozpoczęcia działań. Przeciwko niemu wystąpiła większość poważnych sąsiadów, a wśród nich i Rychetski. Postanowiono raz jeszcze zejść się w wójtostwie w Rtyni. — Tak, tu się zejdziemy. Tu jest najodpowiedniejsze miejsce. Tu będzie wydawał rozkazy nasz przywódca — zauważył młody wójt zbecznicki. — Tak, nasz przywódca! Rychetski jest naszym przywódcą! — zawołał wójt porziczski. — Niech żyje nasz przywódca! — zawołali z uniesieniem chłopi. — Dobrze, kochani sąsiedzi, ale musicie stać przy mnie, zwłaszcza ci tutaj! — Rychetski ujął za ręce Dostala i Jerzyka stojących przy jego boku. — Będziemy stali! Będziemy! — wołali wszyscy. — Bóg nam pomoże, bo nasza sprawa jest słuszna i święta! W tej chwili drzwi rozwarły się gwałtownie. Do izby wkroczył pośpiesznie Baltazar Użdian. Policzki miał zaczerwienione z wysiłku. Przy drzwiach zatrzymał się. Radosny gwar i wrzawa powitały weterana, którego lubili wszyscy. Rychetski i Jerzyk podeszli do niego. — Naradzacie się? — zawołał Baltazar. — Ciągle się naradzacie? Przestańcie wreszcie gadać i chodzić. Ja was poprowadzę! Jak długo jeszcze będziemy się zastanawiali?! Ja mam dla was tylko jedną radę: pójdźmy, dopóki nas nie zgniotą i nie zamorzą głodem! — Co się stało?! — pytano ze wszystkich stron. — Co się stało? Przecież wiecie dobrze: okradają, nas i zdzierają z nas skórę. Mnie zagrabili nawet córkę, a gdy domagam się wydania jej, robią ze mnie, siwowłosego człowieka, pospolitego durniał Tu opowiedział, że już po raz trzeci był u księcia ze skargą na rządcę, który uprowadził Lidkę. Za każdym razem zbywano go niczym i wyznaczano mu inny dzień posłuchania. Dziś powiedziano mu bez ogródek, żeby nie trudził więcej księcia. Ten nie chce go przyjąć, ponieważ rządca postąpił zgodnie z prawem. — Przyszedłem po radę i pomoc — ciągnął dalej. — Równocześnie chcę wam, Rychetski, ze swej strony powiedzieć, że sprawa tych z zamku już dojrzała do rozwiązania. Jeżeli chcecie, sąsiedzi, znoście prześladowanie nadal. Ja już na to nie pozwolę! Jeżeli mi nie pomożecie, sam będę domagał się sprawiedliwości, choćbym miał przy tym ponieść śmierć! Nie będzie mi ona straszna, bo przez trzydzieści lat służąc w armii często zaglądałem jej w oczy. — Wszyscy jesteśmy z wami! — wołali chłopi. Uchwalono więc, że skoro tylko Dostał da znać, wszyscy co prędzej zejdą się w Rtyni. Jerzyk spojrzał porozumiewawczo na Dostala, który skłonił lekko głowę na znak, że pojął, o co chodzi. — Wówczas ustalimy szczegółowo, co i jak. Na razie niech każdy w swojej wsi robi, co będzie mógł. — Tak nam dopomóż Bóg! — rzekł siwowłosy wójt. Wszyscy powtórzyli za nim te słowa z zapałem. — Gdyby coś zaszło, wszystkich was zawiadomię za pośrednictwem Jerzyka — powiedział Rychetski. — Tymczasem, sąsiedzi, podpiszcie się, że obstajecie przy tym, co tu jest napisane, i że na wszystko się zgadzacie — dodał wyciągając z szuflady stołu papier, atrament i pióro. — Wy najpierw, jako przywódca! Rychetski złożył swój podpis. — Podpiszcie za mnie. Ja będę inaczej pisał, jeżeli zajdzie potrzeba! — zawołał Baltazar i gdy Rychetski napisał jego nazwisko, nakreślił nad nim trzy krzyżyki. Chłopi jeden po drugim umieszczali swoje nazwiska lub stawiali krzyżyki na rozłożonym na stole arkuszu. — A cóż wy, Rzehak, chcecie być ostatni? — zawołał Dostal zwracając się do wieśniaka ze Slatiny. — Po co się pchać? Miejsca jest dosyć — odparł spokojnie Rzehak, mrużąc oczy. — Podpisane! — zawołał po chwili Nyvlt i wziąwszy do ręki dokument czytał, iż zebrani słowem i przez podanie ręki zobowiązują się stać przy sobie wiernie, aby bronić uciskanego stanu chłopskiego. Ten chłop, którego nazwisko Rychetski odczytywał, występował i podawał mu rękę. Tak uczynili wszyscy. Na dworze rozległ się tętent kopyt końskich. Wieśniacy ujrzeli przez okno jeźdźca w brunatnej kurcie aksamitnej, migocącej od złota. Kłusował on przy boku damy siedzącej na pięknym siwku. — To siostra księcia. — A ten mężczyzna? — To któryś z gości zamkowych. Podobno mają zjechać się licznie na zapowiedzianą jakąś uroczystość. — My także będziemy mieli uroczystość! — huknął Jerzyk. — Patrzcie, toż to on we własnej osobie! Był to rzeczywiście książę, który w pewnej odległości od siostry jechał powoli w towarzystwie strzelca drogą prowadzącą ku lasowi. — Wracają z przejażdżki. Ale spójrzcie tylko, jak on wygląda! Twarz księcia była chorobliwie blada. — Wiecie co, Baltazarze, gdybyście obaj mieli stoczyć walkę, siedząc na koniach, to wątpię, czy on by dał wam radę! — rzekł jeden z wieśniaków zwracając się do starego dragona. XI BURZA Ziemię ściął mróz i spadły śniegi. Na zamku panowała cisza. Uroczystość, do której czyniono przygotowania, trzeba było odwołać. W lasach dóbr nachodzkich nie zabrzmiały wesołe dźwięki rogów myśliwskich, szczekanie psów i okrzyki myśliwych. Goście nie zjechali się. Książę zachorował, był w złym humorze. Czując się słaby nie opuszczał komnat zamkowych i nudził się. O podróży do hałaśliwej stolicy nie można było myśleć. Nuda i pustka rozpierały się we wspaniałych salach starodawnego gniazda panów Smirzickich. Wkrótce jednak zaszło coś, co wyrwało księcia z apatii i dostarczyło mu rozrywki. Nie był to jednak rozkoszny uśmiech tancerki, panny Sale, tylko potężny i straszny głos ludu. Regulativum wzburzyło lud. W całym księstwie chłopi zastanawiali się głęboko nad treścią dokumentu, zwłaszcza nad nową uwagą końcową, i rozważali, co mają czynić. Poważani przez wszystkich wójtowie dorzucali swoje uwagi. We wszystkich wsiach panowało ogromne poruszenie. Zdawało się, że to brzęczą pszczoły na wyroju lub zer- wał się wiatr zwiastujący burzę. Ucisk, zawiedziona nadzieja i wreszcie częściowe ustępstwo rozogniły niebywale umysły w całym księstwie. Wystarczyłoby teraz tylko uderzenie pioruna, znak jeden, aby wszystko runęło jak burza. Tępy spokój i uległość znikły. Powszechny wir porywał je natychmiast tam, gdzie się jeszcze przejawiały. Rozprawy nad treścią dokumentu stawały się coraz częstsze i dłuższe. Powierzchnia, kiedy indziej martwo spokojna, wyraźnie falowała. Jerzyk Skalak mało teraz chodził po wsiach, by śpiewać i grać na cymbałach. Natomiast często krążył obecnie między Rtynią i Machovem. Był łącznikiem między Rychetskim i Dostalem. Stare wójtostwo, siedziba „przywódcy", ożyło. Często odwiedzali je ludzie z sąsiednich wiosek, którzy porozmawiawszy i poszeptawszy z Nyvltem, znikali prędko. W gospodach i karczmach kipiało. Rozmawiano wyłącznie o ukrytym dokumencie. — Prawdziwy, ze złotym podpisem cesarzowej, znajduje się na zamku. Panowie ukrywają go. — I nie wydadzą go nam. — Gdyby to uczynili, powiedzieliby przez to: „Już nie będziecie odrabiali pańszczyzny. Nie mamy prawa wydawać wam rozkazów". — Do pioruna! Tak właśnie powinni byli zrobić! Ukrycie dokumentu jest kradzieżą, rabunkiem! — Odbierzemy sobie to, co do nas należy! Wkrótce odbyło się w wójtostwie w Rtyni drugie zebranie. Uczestnicy jego rozchodzili się ściskając sobie ręce ze słowami: — Do zobaczenia przed zamkiem! Zaraz potem w księstwie nachodzkim zaczęły krążyć pisane ręcznie kartki. Wójtowie posyłali je od chaty do chaty. Chłopi czytali: „1. Niech się nikt nie poważy odrabiać pańszczyzny za zapłatą lub darmo. 2. Każdy ma zrobić zapas chleba na trzy dni i oczekiwać nie rozbierając się nawet w nocy. 3. Gdyby odezwał się wielki dzwon, wszyscy mają podążyć tam, skąd dźwięki będą dochodziły. 4. Gdyby jacyś gospodarze uciekli ze swych zagród, wolno je ograbić i spalić." We włościach polickich kartki te rozpowszechniał Dostal. — Hejże, na panów! — zakrzyknął ten i ów. — Na Boga, co się to będzie działo?! — wyrażali obawę bojaźliwi i kobiety. — Pójdziemy odebrać patent ze złotym podpisem! — mówiono, mając na myśli prawdziwy dokument, który rzekomo cesarzowa podpisała złotym inkaustem. — I nie będziemy już odrabiali pańszczyzny! W takich chwilach rozlegały się dźwięki cymbałów, a Jerzyk śpiewał: Nie dajże się dręczyć, chłopie, temu, który krew twą żłopie — złap za cepy, naostrz kosy i precz wypędź pańskie osy! Tak stale teraz kończyły się jego pieśni. Mógł już zrzucić maskę. Jak na skrzydłach biegł od wsi do wsi i wszędzie śpiewał „Chłopskie Ojcze nasz" z takim właśnie zakończeniem. Wielu chłopów porzuciło już pracę, wielu popijało gorzałkę z radości. — Hej, hej! Będziemy wolni! Burza winna była wybuchnąć nagle, nieoczekiwanie, winna była zaskoczyć. Nie można było jednak ukryć objawów ją zapowiadających. Wieści o tym, na co się zanosi, docierały aż do zamku i wywoływały przerażenie. Rządca drętwiał. — Łotry... Łotry! — powtarzał, szukając oczyma Laszka, który siedział na pamiętnej ławie w przedpokoju kancelarii, z prętem leszczynowym przywieszonym do boku. Teraz rządca nie mógł już wydać mu rozkazu: — Laszek! ławę! — Takich Laszków musiałoby być więcej, musieliby posiadać przy tym nie pręty leszczynowe, lecz inne uzbrojenie. Gniew pana rządcy wzrastał. Wówczas właśnie pewnego dnia wśliznął się pokornie do kancelarii Rzehak ze Slatiny. Owijał słowa w bawełnę i kołował mrugając siwymi oczyma, wreszcie jednak jął opowiadać. Właściwie nie opowiadał, tylko napomykał. Zadowolony rządca nalegał na niego niecierpliwie, by mówił otwarciej. Wreszcie zrozumiał, o co chodzi Rzehakowi. Przyrzekł mu więc najpierw udzielenie ulg w odrabianiu przez niego pańszczyzny, a później nawet zupełne jej zniesienie. Wówczas chłop powiedział wszystko. Zdradził. Położył na stole jedną z tych kartek, których mnóstwo krążyło w księstwie. Rządca przeczytawszy ją zbladł. — Przecież to spisek! — zawołał zrywając się z fotela i krążąc nerwowo po kancelarii. — A kiedy ma się to zacząć? — zapytał zatrzymując się nagle przed Rzehakiem. — Nie wiem, miłościwy panie. Dnia jeszcze nie wyznaczyli. Chowają go w tajemnicy. — A. kto go chowa? — Hm... Rychetski, Użdian, Dostal i ten obłąkany Jerzyk Skalak — rzekł Rzehak po krótkiej chwili namysłu. — Łotry... Każę ich natychmiast uwięzić! — Nie radziłbym tego robić, miłościwy panie. Pogorszyłoby to tylko sprawę, bo rozdrażniłoby lud jeszcze bardziej. — Potem zaczął prosić, by miłościwy książę pamiętał o nim; ponieważ zaś naraża się dla niego na wielkie niebezpieczeństwo, będzie wdzięczny, jeżeli jego nazwisko nie zostanie ujawnione. Chytry wieśniak tak rozumował: — Jeżeli powstanie się uda, to dobrze, a jeśli się nie powiedzie, uniknę kary i dostanę nagrodę... — Przemykał się z powrotem do Slatiny, nie wiedząc, że jest śledzony. Książę zbladł i zadrżał, gdy mu rządca doniósł o wszystkim.. Opamiętawszy się, jął gorączkowo wydawać rozkazy, by poczyniono przygotowania do drogi. Chciał wyjechać już nazajutrz. Uczony doktor Silesius ośmielił się odradzać mu to. Książę był niezdrów i podróż bardzo mu mogła zaszkodzić. — Co robić? — pytał bojaźliwie książę. — Nie jest jeszcze tak źle, Wasza Wysokość. Wezwiemy -wojsko. — Tak. Właśnie to chciałem zaproponować — rzekł rządca. — Niech Wasza Wysokość raczy utrzymać to w tajemnicy przed damami — zauważył Silesius. Administrator kazał starannie zasięgać języka w okolicy. Wiadomości nie były takie złe, nie były jednak również uspokajające. Zbadawszy je, rządca wydał polecenie, by posłaniec konny z zamku ruszył do Hradca nad Łabą. Na dziedzińcu zamkowym zaroiło się od służby. Robiono przygotowania do wyjazdu. Książę nie czuł się bezpieczny w swej siedzibie. Nie mógł już w niej przebywać. Było dopiero wczesne popołudnie, lecz zmrok już zapadał. Niebo pokryło się ołowianymi chmurami, które zapowiadały wielką zamieć. Wiatr gwizdał w nagich koronach drzew na „Skałce". Ogień trzaskał w piecu. Bartoniowa, siedząc obok na ławie, patrzyła z lękiem na siwego gospodarza. Usta jej szeptały bezwiednie modlitwę. Baltazar Użdian stał pośrodku izby. Na głowie miał wysoką baranią czapę. Zatrzymał się przy drewnianym świeczniku, w który było wetknięte zapalone smolne łuczywo rzucające krwawy blask na ogorzałą twarz dragona. Wielką jego postać otulał stary płaszcz wojskowy, który niegdyś był biały. Oglądał ciężki pałasz, który zabrał ze sobą z wojska. W latach ostatnich przechowywał go w skrzyni jako miłą pamiątkę podobnie jak i płaszcz. Teraz badał palcem ostrze broni, która w przeszłości oddała mu tyle usług. Wytarł ją następnie rękawem i z trzaskiem wsunął do pochwy. Bartoniowa drętwiała z przerażenia. Gospodarz odziany w biały płaszcz i trzymający szablę w ręku w blaskach łuczywa wydawał jej się straszny. W milczeniu i z powagą przypasywał broń. Siedzącej przy piecu staruszce zbierało się na płacz. Wiedziała, że coś wisi w powietrzu, że w ostatnich czasach przychodziło na „Skałkę" wielu nieznajomych ludzi i że gospodarz zaklinał się, iż nie zostawi Lidki we dworze. Teraz szedł po dziewczynę z bronią w ręku! Waniek wszedł do świetlicy. — Gospodarzu — zameldował — Mioduszka już osiodłana. Baltazar wyszedł przed chatę, stała tam Mioduszka z chłopskim siodłem na grzbiecie. Twarz starego dragona rozpogodziła się. Podszedłszy do ulubionego konia, poklepał go po szyi. — Hej, Mioduszko, jeszcze jedna batalia nas czeka! Odpowiedziało mu wesołe rżenie. Widocznie biały płaszcz i brzęk szabli przypominały koniowi dawno minione czasy sławy żołnierskiej. Mioduszka bardzo się zestarzała. Miała już chyba ze dwadzieścia lat, nogi zesztywniały jej i wątpić należy, czy dzisiaj szybkością biegu ocaliłaby swego pana, unosząc go jak niegdyś z krwawej rzezi. „Salvaguardia" jednym ruchem znalazł się na siodle. Zdawało się, że w niego i w jego wierzchowca wstąpiło nowe życie. Stary dragon wyprostował się, jak gdyby jechał na paradę. Szabla zadzwoniła. Mioduszka, strzygąc uszami, znowu zarżała wesoło. Bartoniowa, stojąc w oknie, kreśliła na piersi znak krzyża, Waniek zaś, który dotychczas poprawiał jeszcze popręgi, cofnąwszy się o kilka kroków od konia, zapatrzył się w swego pana; mimo woli wyrwało mu się z ust: — A jednak co kawaleria, to kawaleria! — Zostańcie z Bogiem! — rzucił na pożegnanie Baltazar i ścisnąwszy konia kolanami, wyjechał z podwórza. — Jedźcie z Bogiem! — krzyknął szczerze Waniek i zamierzał dodać: „gospodarzu", lecz słowo to w takiej chwili uwięzło mu w ustach. Mioduszka chciała pobrykać trochę, nie była jednak do tego zdolna. Zdobyła się tylko na to, że wolnym kłusem ruszyła z podwórza. Waniek i Barto-niowa śledzili wzrokiem postać jeźdźca w białym płaszczu, dopóki nie znikł za lipami. Tego dnia, nieco wcześniej nim „salvaguardia" w pełnym uzbrojeniu wyjechał na Mioduszce, po zaśnieżonej drodze z Hronova do Rtyni cwałował jeździec. Koń był ciężki, pociągowy, a jeźdźcem był chłop. Nieco później od strony Hronova do Nachodu pędził inny jeszcze jeździec. Na zamku nachodzkim panowała pozorna cisza, lecz po korytarzach biegali lokaje i urzędnicy. Rządca krążył po kancelarii, od czasu do czasu wyglądając przez okno lub wysyłając któregoś z podwładnych na zwiady. Gdy wysłany wracał, rządca zapytywał: — Nic nie widać? — Stale padały odpowiedzi przeczące. Dzisiaj bowiem Rzehak miał przynieść jakieś pewniejsze wiadomości. Zdradziecki chłop od dnia, w którym wręczył rządcy kartkę, był dość częstym gościem na zamku. Przynosił wiadomości. Dziś jednak nie przybywał. A rządcy dziś właśnie bardzo zależało na rozmowie z nim. Nie wracał również goniec wysłany do Policy, który miał w administracji dóbr polickich zbadać, jaki nastrój panuje wśród tamtejszej ludności i w ogóle jak tam rzeczy stoją... Rychetski także wychodził raz po raz na wzgórze w pobliżu swej majętności i rozglądał się po okolicy. Wreszcie ujrzał na białym gościńcu ciemny punkt zbliżający się szybko. Po chwili przed wójtem rtyńskim stanął jeździec na spoconym koniu. — Więc jak? — spytał szybko Rychetski. — Dobrze. Już zaczęli. Obaj ruszyli w stronę wójtostwa. Goniec opowiadał: — Okoliczni Niemcy na terenie rozległych włości broumovskich już się ruszyli. Chłopów prowadzili wójtowie z Szonova i Ruprechtic. Spalili dwór pański w Dietrzicho-vicach. W zamieszaniu, jakie powstało, nie wiadomo jeszcze, w jaki sposób zajął się ogniem kościół szonovski, który spłonął wraz z plebanią. Rychetski machnął ręką z niezadowoleniem. — Cóż oni sobie myślą, na Boga?! Źle się zaczyna. Goniec ciągnął dalej: — U nas, w dobrach polickich, wybuchło to dzisiaj. Otoczono klasztor, tak że urzędnicy nie mogli wyjść. Dostal na czele tłumu wdarł się do kancelarii i domagał się wydania ukrytego patentu cesarskiego. Wskoczył na stół i wygłosił przemówienie przeciwko urzędnikom w imieniu ludu domagając się wolności. Urzędnicy opierali się i nie chcieli zastosować się do jego woli. Wtedy Dostal wybiegł na balkon i jął przemawiać do ludu. Wybuchła ogromna wrzawa i powstało zamieszanie. Lud był rozwścieczony, groził i zamierzał już uderzyć na klasztor, gdy przerażeni urzędnicy wygotowali wreszcie pismo. Udzielili w nim ludowi wolności, zobowiązali się do zniesienia pańszczyzny. — Chwała Bogu! — I wy musicie zacząć, zaraz, jeszcze dziś! — Z Bożą pomocą. Tymczasem wieść o przyjeździe gońca z Polic rozeszła się po wsi. Do wójtostwa zbiegli się chłopi witając wesołymi okrzykami radosne nowiny. — A więc w imię Boże! — Hajże na panów! — Do Nachodu! Na zamek! Rychetski polecił jednemu z parobków wsiąść na konia i jechać prędko do P. Tam czekał już Jerzyk, który miał ich poprowadzić. Dzień zgasł. Zapadał zmrok. W całej wsi panował niezwykły ruch. Ludzie biegali od chaty do chaty. Na drodze widać było gromady żywo rozprawiających chłopów. Młodzież zbierała się, uzbrojona w grube pałki i topory. Nagle wszyscy umilkli. Rozległy się dźwięki dzwonu. Nie był to Anioł Pański. Wszyscy spojrzeli na drewnianą wieżycę kościoła. Bito tam w wielki dzwon na alarm. Później zaczęły bić wszystkie dzwony. Dźwięki ich niosły się po dolinie. Z otwartych okien dzwonnicy padał blask kilku płonących pochodni. W blasku tym widać było Rychetskiego. Na dole rozległ się krzyk, który biegł od chaty do chaty. Rychetski zauważył, że w mroku, za wsią, w polu, zaczęły migotać płomienie. — To na Czarcim Kopcu — wyjaśnił jeden z sąsiadów stojących na dzwonnicy. Czarci Kopiec leży między Rtynią i Batniovicami. Nazwa pochodzi od osobliwego jego położenia. Kopiec ten stoi samotnie wśród pól niby podłużna mogiła, na której szczycie jest niewielka równina. Wedle legend ludowych to rozgniewany diabeł rzucił tu owo wzgórze. — To batnioviczaki! — Słyszeli i widzieli umówiony znak! — Na pewno będą tu wkrótce! Jakoż po chwili przycwałował goniec z pobliskich Ba-tniovic. Zatrzymał się przed wójtostwem. Na jego widok Rychetski zszedł z dzwonnicy. — Zauważyliśmy — meldował goniec. — Macie poczekać, dopóki nie przyjdziemy. Czekamy na ludzi ze Svatoniowa. — Czy wszyscy z waszej wsi pójdą? — zapytał Nyvlt. — Wielu nie chce, ale zmusimy ich. Noc zapadła zupełnie, lecz w długiej wsi Rtyni panował ruch. Tłumy niezadowolonych chłopów czekały tylko na znak i na przybycie sąsiadów ze Svatoniowa. Tegoż dnia nad wieczorem z karczmy w P. dobiegał niezwykły hałas. W niewielkiej, mrocznej izbie zebrało się wielu ludzi. W gęstych kłębach wypełniającego ją dymu, migotała mała lampka, która rzucała na twarze gości słaby blask. Pili, ćmiąc krótkie fajeczki i rozmawiając głośno. Niejednemu piwo rozgrzało już krew. Prawie wszyscy mówili o ukrytym przez panów patencie cesarskim ze złotym podpisem i o własnej nędzy. Od czasu do czasu dobiegał z któregoś z kątów śpiew, który jednak tonął wkrótce w ogólnym hałasie. Jerzyk krążył między grupami zebranych. Ludzie dziwili się ogromnie, że tak nagle odzyskał zdrowe zmysły, wkrótce jednak dowiedzieli się, jak było naprawdę. Skalak, stojąc na środku izby, kpił z „dzielności" chłopów: — Bo zważcie tylko: taki gryzipiórek pastwi się nad nim, zamknie go w lochu i każe mu dać w skórę prętem leszczynowym, a gdy chłopek wyjdzie z ciemnicy, całuje łapę miłościwemu panu. Dopiero znalazłszy się na wzgórzu za zamkiem grozi pięścią, ale ukrytą w kieszeni! Jedni roześmiali się, ale byli i tacy, którzy zaczęli walić pięściami w stół. — Zobaczymy! — krzyczeli. — Na własne uszy słyszałem, że chłopi zamawiają nabożeństwa na intencję, żeby miłościwi panowie udzielali ulg przynajmniej w pieszo odrabianej pańszczyźnie! — A patent cesarski? — zawołał ktoś. — Patent leży na zamku w zamknięciu! — odparł Janek. Jerzyk uderzył w struny cymbałów. Wszyscy umilkli na chwilę. Kazał mi do wojska iść nasz nachodzki książę pan. Do wojska mnie wzięto, kajdanami spięto i wartownik jest mi dan! Struny ucichły. Stary chłop, siedzący w kącie w milczeniu, podniósł głowę i nasłuchiwał pilnie. Na pomarszczonej jego twarzy odbiło się wrażenie, które pieśń ta na nim wywarła... Cymbały odezwały się znowu i Jerzyk zanucił: Czyż nie rzekłem przed tygodniem, że żołnierzem będę? Skorom już w kajdanach, bardzo cienko przędę... Użyli przemocy, wzięli mnie wśród nocy. Płaczą, lamentuję, bo nie mam pomocy. Stary wieśniak oparł pomarszczone czoło na dłoni i załkał: — O mój Janeczku! Janeczku!... — Biedny stary. Wzięto mu syna, jedynaka. Na dwadzieścia lat... Nie zobaczy go już więcej. — Mój Janeczku! — wołał starzec. Piosenka wzruszyła go i obudziła w nim zadawniony ból. Tatusiu mój złoty, pokornie was proszę, wykupcie mnie z wojska za ostatnie grosze! Jam syn wasz rodzony, jeden przecie... Czy też wykupicie swoje dziecię?... Starzec podniósł głowę. Wypłowiałe jego oczy były zalane łzami. — O, wykupiłbym go, wykupiłbym — zawołał — ale sam przymieram głodem! — To ten plhovski rządca mu tak zrobił! — Wielu z nas ma on na sumieniu! — Dolski także zaśpiewałby z nami, ale jęczy w lochu więziennym. — Rządca go tam wtrącił. Cymbały zabrzmiały głośniej. Nikt nie zauważył, że jeden z sąsiadów ze wsi P. i dwaj jacyś obcy ludzie wyszli z izby. Wszyscy byli pod wrażeniem śpiewu Jerzyka i współczuli staremu wieśniakowi. Smutno i żałośnie było każdemu na sercu. Lecz oto cymbały zabrzmiały znowu: Nie dajże się dręczyć, chłopie, temu, który krew twą żłopie — złap za cepy, naostrz kosy i precz wypędź pańskie osy! zaintonował donośnie Jerzyk, a Janek jął mu wtórować: Nie dajże się dręczyć, chłopie... Pieśń trafiła do wszystkich serc. Wszyscy śpiewali ją potężnie i z zapałem, aż drżały ściany drewnianej świetlicy. Na środku izby stał stary, wychudły chłop. Nie śpiewał, lecz jego zapadnięte oczy płonęły dzikim gniewem. Chudymi rękoma machał w stronę, w której stał dwór plhovski. Siwe włosy rozwiały mu się nad czołem. Krzyczał drżącym głosem: — Na tę bandę panów! Na tę bandę! Nagle na chwilę zapanowała cisza. Na dworze rozległ się poważny dźwięk dzwonu. — Hasło! — krzyknęli wszyscy. — Na bandę panów! — zawołał Janek, a za nim nieszczęśliwy ojciec. — Po patent ze złotym podpisem! — Po wolność! — huknął Jerzyk. Na dworze dzwon bił ciągle. Do jego dźwięków dołączyła się wrzawa. Chłopi zbiegali się. Nagle za oknami karczmy mignął biały płaszcz, w sieni zabrzęczała szabla i do izby wkroczył wysoki mężczyzna w baraniej czapie. Rozległy się wołania: — Salakvarda! — Ciasnym kołem otoczono Baltazara Użdiana. — Na ciemięzców! —- zagrzmiał stary dragon. — Chodźcie! Nacierpieliśmy się już aż za wiele! — Na panów! Na panów! Przed karczmą zatrzymał się drugi jeździec. Zeskoczywszy z konia wbiegł do izby. Poszukał wzrokiem Jerzyka i rzekł do niego: — Rychetski kazał cię zawiadomić, że w dobrach polickich wybuchło dziś powstanie. Nasi otoczyli klasztor i wymusili od panów pismo znoszące pańszczyznę! — Pańszczyzna zniesiona! Rewers ! — I my chodźmy po niego! — Na zamek! Po patent! — Nie na zamek! Najpierw do plhovskiego dworu! — krzyczał stary wieśniak. — Tak, tam się zatrzymamy, sąsiedzi! — wołał Jerzyk. — Rządca plhovski najbardziej nas dręczył! Za mną, przyjaciele! Wszyscy! Z krzykiem wybiegli z karczmy. Baltazar wskoczywszy na konia, ruszył na majdan. Wszyscy poszli za nim. Ze wszystkich stron zbiegali się ludzie, powodowani gniewem, ciekawością lub tylko obawą. Byli wśród nich i uzbrojeni. Jerzyk z Jankiem, wójtem i kilku zaufanymi zbierali ludzi i formowali szeregi. Jeśli brakło któregoś z sąsiadów, sprowadzano go siłą. Wzburzeni chłopi z wielkim krzykiem i śpiewem wymaszerowali ze wsi. Na ich czele jechał Baltazar Użdian, ,,salvaguardia". Krwawy blask pochodni padał na niego, na Jerzyka, wójta i na starego wieśniaka, który kroczył obok nich. Za nimi ogromny tłum sunął do plhovskiego dworu. Ów jeździec, który przyjechał z Policy, a potem z Hro-nova ruszył do Nachodu, był to goniec książęcy z zamku nachodzkiego. Zbliżając się do wsi usłyszał krzyki, hałas i bicie w dzwony. Zdrętwiał. Domyślił się, że i tu lud już się zbuntował. Ogarnął go strach. Zawróciwszy konia, puścił się zawianą śniegiem polną drogą. Droga ta, choć była znacznie dłuższa, również mogła go zaprowadzić do zamku nachodzkiego. Koń zapadał się w zaspy. Daremnie jeździec pobudzał go do szybkiego biegu. Dopiero późną nocą zatrzymał się przed bramą zamku. Drżąc z zimna pobiegł do mieszkania rządcy, który zbladł usłyszawszy nowinę. Ochłonąwszy nieco, pośpieszył do księcia, by zawiadomić go o wszystkim. — Wyjeżdżamy! Wyjeżdżamy! Natychmiast! — rozkazał książę, który wyjazd swój wyznaczył poprzednio na dzień następny. Gotowe do drogi wozy stały już na dziedzińcu. Józef Piccolomini stracił zupełnie głowę pod wpływem strachu. W zamku zapanował popłoch. Garderobiane małżonki książęcej i siostry jego płakały drżąc ze przerażenia. Dostojne damy wydawały chaotyczne rozkazy, które służba równie chaotycznie wykonywała. — Ach, dlaczegóż wojsko nie przyszło?! Co się stało?! — biadał rządca krążąc nerwowo po pokoju. Tej nocy nikt na zamku nie zmrużył oka. Laszek sprawdził osobiście, czy bramy i furty są dobrze zamknięte. Skłoniła go do tego myśl o odwecie, który mógłby go spotkać za leszczynowe „dary", tak obficie udzielane przez niego chłopom w przeszłości... W plhovskim dworze panowała cisza. Dziewki i parobcy spędzali wieczór w izbie czeladnej. Po zaśnieżonym dziedzińcu, otulony w kożuch, błąkał się rządca oglądając zamki i zasuwy. Cisza panowała dokoła. Światła pogasły. Rządca był przezorny. Zdawał sobie sprawę, że panuje powszechne wzburzenie umysłów i że zamieszki mogą wybuchnąć niespodziewanie. Przystanął i spojrzał w stronę okna swego mieszkania. Bił z niego słaby blask. W ciepłej izbie siedziała tam przy kołysce jego synka Liduszka. Żona jego wyjechała dziś do swych rodziców pozostawiając dziecko pod opieką troskliwej niańki. Czas upływał Lidce smutno jak w więzieniu. Śledzono ją na każdym kroku, nie wolno jej było ani wydalać się, ani rozmawiać z czeladzią. Tylko stara szafarka szeptała do niej od czasu do czasu słów kilka. Było to dla niej pociechą. Staruszka przynosiła jej zawsze znak życia od Jerzyka, który za pośrednictwem Janka pocieszał ukochaną i przyrzekał jej rychłe uwolnienie. Od staruszki usłyszała Lidka także, że we wsiach coś się dzieje. Bała się o Jerzyka, mimo to jednak modliła się, by Bóg pobłogosławił jego planom. Marzyła o tym, by młodzieniec mógł wreszcie zaznać spokoju, a lud ulgi w strasznym położeniu. Rządca nie skrzywdził jej dotychczas nawet słowem. Dnia tego wyszedł przed wieczorem. Pozostała z dzieckiem sama. Ogarnął ją dziwny lęk. Zamyśliła się. Odruchowo co pewien czas dotykała ręką kołyski, aby utrzymać ją w ruchu. Myślała o „stryju", babce i Jerzyku. Dziecko zaczęło płakać. Na próżno je uspokajała. Zaczęła śpiewać. Podświadomie nuciła piosenkę o tym, jak leży żołnierz pod dąbrową z rozrąbaną na pół głową. Rządca wracając do swego mieszkania spojrzał raz jeszcze w stronę izby czeladnej. Okna były ciemne. — Śpią — mruknął. — Wszyscy śpią... — Mylił się. Nie spali. Wszedłszy na korytarz swego mieszkania dostrzegł blask bijący przez szparę komórki, w której sypiała stara szafarka. Otworzywszy niespodzianie drzwi, ujrzał staruszkę siedzącą przy stoliku z twarzą zwróconą ku oknu. — Na co się jeszcze gapisz? — nachmurzył się. — Nie mogę zasnąć, miłościwy panie. Modlę się za dusze w czyśćcu. — Zgaś światło i kładź się do łóżka. Staruszka wykonała jego rozkaz. W ciemnościach słyszała, jak rządca odchodzi stąpając po cichu. Książę ciągle chorował. Nie można było dostarczyć mu obiecanej rozrywki i dostać za to nagrody. Jutro wyjedzie, Bóg wie, kiedy powróci. Zapomni. A ona jest taka piękna! Rządca dziwi się sam sobie, że jeszcze dotychczas nie stracił głowy. Nie udał się do swego pokoju. Skierował kroki w stronę świetlicy, w której było dziecko. Otworzywszy cichutko drzwi wsunął się do izby i zamknął je za sobą. Lampka, paląca się na stoliku, rzucała blask na Liduszkę drzemiącą na małym krześle. Rządca zaczerwienił się. Oczy mu zapłonęły. Ujrzał krągłe, obnażone ramię ślicznej dziewczyny. Chusteczka zsunęła się Lidce z ramion, widział więc białą szyję i jędrne piersi. Przeszedł go dreszcz. Skradając się cicho jak lis do śpiącej dziew-czyny, pochylił się nad nią i wpił się ustami w jej szyję. Lidka zerwała się na nogi. Spozierała dokoła ze zdumieniem, jak gdyby ocknąwszy się ze złego snu. Krzyknęła i jednym skokiem znalazła się za kołyską. Namiętność zaślepiła rządcę. Zaczął na przemian strofować dziewczynę, to znów pochlebiać jej i składać przyrzeczenia. Lidka, drżąc, przez chwilę stała w milczeniu, z płonącymi policzkami. Rządca znów zaczął ją atakować. — Proszę się nie ruszać! — krzyknęła Lidka. — Jak panu nie wstyd własnego dziecka?! — Ha, ty jaszczurko! — krzyknął namiętnie, goniąc dziewczynę, która uskoczyła w bok. — Nie ujdziesz mil Nim się jednak spostrzegł, porwała jego dziecko, które zaczęło kwilić. — Precz ode mnie, albo...! — Uniosła dziecko na rękach w górę. — Kładź mi dziecko do kołyski, bo inaczej... — Proszę wyjść! — Śmiesz stawiać mi opór, dziewko?! Dawaj dziecko! — wrzasnął rozwścieczony rządca rzucając się na dziewczynę, by wyrwać jej z rąk swego synka. Dziecko płakało i krzyczało. Lidka, ogarnięta obawą o nie, ustąpiła. Zaślepiony gniewem ojciec rzucił dziecko na łóżko i jął gonić niańkę, by ją ukarać. Lidka skoczyła ku drzwiom... Były zamknięte na klucz. Podbiegła do okna. Rządca rzucił się za nią. W tej chwili na dworze rozległ się gwar jak gdyby zbliżającego się wielkiego tłumu. Rządca skamieniał i nasłuchiwał przez chwilę z wystraszonymi oczyma i otwartymi ustami. Wrzawa dochodziła coraz wyraźniej. Psy nie szczekały. Co to?! Na korytarzu rozległy się kroki... Zatrzymały się przed jego mieszkaniem... Słychać było wiele głosów, wśród których rządca rozpoznał głos starej szafarki. — Tu go nie ma. Tam chyba jest. — Tu jest! Tu jest! — krzyczała Lidka. — Spisek! Zdrada! — ryknął rządca. Chciał rzucić się do drzwi, lecz wrzawa zbliżała się ku nim. Pozostało tylko okno. Dziecko płakało. Na korytarzu rozległy się głosy. Ktoś łomotał już do drzwi. Z dala dochodziła jeszcze większa wrzawa, nadciągając niby burza. — Zatrzymaj go, Lidko! Nie puszczaj go! Idziemy ci na pomoc! — wołała szafarka. Rządca opamiętał się. — To wy tak... — zasyczał i podbiegł do okna, chcąc przez nie wyskoczyć. — Stój! — krzyknęła Lidka, usiłując zatrzymać go. — Wywalcie drzwi! On chce uciec! Drzwi zatrzeszczały od potężnych uderzeń. Ogarnięty strachem rządca rzucił się na niańkę. Dzielna dziewczyna niedługo mogła stawiać opór rozwścieczonemu mężczyźnie. Ciężka pięść spadła jej na głowę z taką siłą, że osunęła się nieprzytomna na ziemię. Szyby w oknie zabrzęczały. Rządca jednym skokiem znalazł się na dziedzińcu... Znikł. Przed dworem rozległ się krzyk przeciągły i donośny jak grzmot. Tłum zbuntowanych chłopów zatrzymał się przed bramą. Nie trzeba było oblegać dworu i zdobywać go. Czeladź dzięki wpływom Jerzyka i pomocy starej szafarki współdziałała z wieśniakami. Brama otworzyła się;. Krwawy blask padł na zaśnieżony dziedziniec i na budynki. W świetle pochodni widać było Baltazara na koniu. Za nim z wielkim krzykiem tłum walił jak rzeka. Rozlegał się wrzask: — Rządca! Rządca!... Dawajcie siepacza! Siepacza! — Zatłuczcie na miejscu tę dziką bestię! — zahuczał jakiś głos. To wołał stary wieśniak, po czym niby młodzik pobiegł w stronę mieszkania rządcy. Uprzedził go Jerzyk, który pędził co tchu, by jak najprędzej ujrzeć Lidkę. W sieni natknął się na starą szafarkę.—Gdzie jest?— wykrztusił. — Tam! Skalak wbiegł do izby, którą wskazała mu szafarka. Na ziemi pod oknem leżała Lidka. Kilka kobiet ze dworu usiłowało ją ocucić. Młodzieniec krzyknął dziko i ukląkł na podłodze przy dziewczynie, wołając ją po imieniu. Otworzyła oczy. W tej chwili pochylił się nad nią także stary stryj w białym płaszczu żołnierskim. Głaskał ją po głowie, przemawiając czule. Zaniesiono ją na łóżko. Tymczasem w całym dworze rozlegały się donośne krzyki i wrzawa. Światła migały jak błędne ogniki. Chłopi biegali po pokojach krzycząc, wrzeszcząc, burząc i niszcząc wszystko, co było mieniem rządcy lub księcia. — Rządca! Rządca! — padały dzikie okrzyki. — Rządca! Gdzie jest ta bestia?! — zawołał stary wieśniak wpadając do świetlicy, w której na łóżku siedziała Lidka. — Ha, to jego bachor! — wrzasnął jak szalony. — Dawać go tu! Z braku ojca bierzemy jego syna! Nam także zabierają synów! Dawać tu brzdąca! Zdrętwiała z przerażenia Lidka nie mogła zrobić ruchu. — Nie ruszajcie dziecka! — krzyknęła. — Odejdźcie, sąsiedzie! To niemowlę nie wyrządziło wam krzywdy! — zawołał surowo Baltazar. — Ha ha, brońcie tego pańskiego pomiotu! Utrzymujcie go przy życiu! — Nie wolno wam ruszać tego dziecka! — Dajcie mi rządcę! — Dam wam! Pójdźcie! — krzyknął Jerzyk. — Stryju, zostańcie tu na chwilę. Przyślę tu Janka, który zaprowadzi Liduszkę na odludzie do Martinova! — I wybiegł z izby. Chłopi niszczyli wszystko, co wpadło im w ręce. Jeden z nich znalazł w mieszkaniu rządcy kilka butelek wina. Inni natychmiast wtargnęli do piwnicy, otworzywszy ją przemocą. Wydostali z niej wszystkie trunki. Wynieśli wino, wytoczyli antał piwa, rozpoczęła się dzika biesiada. Na korytarzach i w izbach przy świetle łuczywa i latarni pito na zabój, wrzeszcząc i śpiewając. Jerzyk znalazł Janka na czele tłumu, który przeszukiwał dwór. — Pod oknem widać miejsce, gdzie zeskoczył. Uciekł przez tylną furtę. Dalej jednak ślady są już zadeptane — oznajmił młody wieśniak. — Uciekł w pole! Nie do zamku! — krzyknął starzec. — Za nim! — popędził ku tylnej furcie. Na rozkaz Jerzyka Janek udał się do Liduszki. Młody Skalak wybiegł przez furtę. Za nim pospieszył „salvaguardia" wraz z kilku ludźmi. W ręce starego dragona lśniła goła szabla. Widział, jak stary chłop z P. biegnie po śniegu z pochyloną głową. Szukał śladów. Księżyc wzeszedł. W jego blasku wyraźnie widać było na śniegu głębokie odciski stóp człowieka, który uciekał prosto w pole. Po chwili Jerzyk zatrzymał się wskazując strome, krótkie zbocze, na którym czerniał lasek. — Tam! Tam! To on! — zawołał ruszając z miejsca pędem. — Chce się dostać do lasu i okrążając go, do zamku! Ale poczekaj, nie ujdziesz nam! Pomknęli co sił w nogach. Nie było to zadanie łatwe, bo śnieg był głęboki. Zapadali się, zgrzali i pot oblewał im twarze. Jerzyk wyprzedził ich znacznie. Za nim biegł starzec, któremu pragnienie zemsty dodawało sił młodzieńczych. Ale i rządcy trudno było uciekać. Zbocze było urwiste, zbiec zaś na dół nie miał odwagi. Co chwila grzązł w śniegu lub ześlizgiwał się o kilka kroków wstecz. Do lasu było jeszcze dość daleko. Za plecami słyszał już głosy tych, którzy go ścigali. — Tym razem nie ujdziesz cało, jak wtedy na „Skałce"! — krzyczał Jerzyk. — A „salakvarda" już nadchodzi! — zawołał szyderczo Baltazar. Po chwili zaś dorzucił: — A czy potem przyjdzie deputacja? Była to odpowiedź na ironiczną uwagę rzuconą przez rządcę na zamku w chwili, gdy Użdiana prowadzono do lochu więziennego. Widzieli, że rządca zbliża się do lasu. Już podbiegł do krzewów, już się ich chwytał i dzięki temu uciekał szyb-ciej. Wpił właśnie ręce w gałęzie jakiegoś krzaka i wyprostował się. Nagle noga mu się ześliznęła i zaczął się staczać ze zbocza w dół. Na dole rozległy się radosne okrzyki. Rządca jednak zatrzymał się schwyciwszy się innego, rosnącego samotnie krzewu. Znów stanął wyprostowany i odwrócił się, by pobiec wzdłuż stoku. — Stój! — zagrzmiał Jerzyk, który podbiegał już do niego z twarzą zaczerwienioną z wysiłku i z pałającymi oczyma. — Poczekaj jeszcze, chamie! — wrzasnął rządca. Podniósł prawicę. „Salvaguardia" ujrzał błysk ognia. Huk targnął ciszą nocną, Jerzyk zwalił się w śnieg. Chłopi podbiegli do niego. — Za nim! Za nim! — wołał młody Skalak. Biała ziemia zabarwiła się krwią na czerwono. Stary dragon krzyknął dziko. Zdawało się, że nie jest już tym samym starym weteranem. Mknął za uciekającym rządcą jak strzała, aż biały płaszcz rozwiewał się za nim. Huknął drugi strzał. — Masz za swoje — odsapnął Baltazar przystając. Nie było już widać ciemnej postaci uciekającego. Rządca padł na śnieg. Użdian, odwróciwszy się, wetknął za pas starą dragońską krócicę. Skierował się w stronę Jerzyka, ale młodzieniec, podtrzymywany przez dwu wieśniaków, zbliżał się już ku niemu. — Muszę go zobaczyć — rzekł. — Bóg wam zapłać, stryju — dziękował dragonowi. Chłopi obstąpili rządcę leżącego na ziemi,. Krew tryskała mu z rany, zabarwiając dokoła śnieg. Zachrypiał, zaskomlił, ujrzawszy nad sobą ciemne postacie wieśniaków. Wił się w kurczach i charczał. Krew rzuciła mu się ustami. Drgnął jeszcze kilka razy, po czym znieruchomiał. — Zdechł jak pies! — mruknął stary chłop patrząc na trupa swego ciemięzcy. — Dobrze wycelowałem! — zauważył Baltazar pochylając się nad zwłokami. — A jak ty się czujesz, Jerzyku? — Dobrze, dobrze... — odparł cicho młody Skalak blednąc. — Któż mógł wiedzieć, że ma pistolet... Baltazar doświadczoną ręką opatrzył Jerzykowi jak się dało ranę na prawym ramieniu. — A teraz do dworu. Tam zrobimy to lepiej! — A co z tym tutaj? — zapytał jeden z chłopów. — Co z tym? Niech skostnieje na mrozie! — odpowiedział starzec. Ruszyli. Użdian podtrzymywał Jerzyka. Księżyc oświetlał drogę i czerniejące na śniegu zwłoki rządcy. Jerzyk, znalazłszy się we dworze, zaraz począł wypytywać o Liduszkę. — Odjechała z Jankiem. Zaprzęgliśmy konie do sań. Skalak odetchnął. Musiał położyć się na łóżku rządcy. Baltazar, powiedziawszy starej szafarce, co ma przygotować do opatrzenia rany, czuwał przy łożu rannego młodzieńca. Zastanawiał się nad ostatnim wydarzeniem. — Polała się krew, on sam ją przy tym przelał. — Smutne początki, stryju — przerwał mu Jerzyk. — Wszystko będzie dobrze, bylebyś ty mógł stanąć na nogach. — Trzeba będzie wstać zaraz. Czy wysłano gońca do Rtyni? Użdian, wezwawszy jednego z wieśniaków, zapytał go o to. — Tak — odrzekł chłop. — Postąpiliśmy, jak kazaliście. Daliśmy mu dobrego konia. Jest tam już pewnie. Miał powiedzieć o wszystkim i zawiadomić ich, żeby rano byli na zamku. Wiadomo nam, że tryniacy byli przygotowani. Po północy ruszyli w drogę. Krzyki we dworze wzmogły się. To starzec obwieszczał pijanemu tłumowi, co się stało z rządcą. Objawom radości nie było końca. XII »PLAMA RZĄDÓW« Tej nocy nikt chyba nie spał w księstwie nachodzkim. Zaledwie w jednej wsi przestawano bić w dzwony na alarm, zaczynano w drugiej. Złowróżbne dźwięki biegły od wioski do wioski i wszędzie budziły ludzi. Wtajemniczeni mężowie zaufania, którzy brali poprzednio udział w naradach w wójtostwie rtyńskim, zrywali się z łóżek i zwoływali wieśniaków. Chłopi zbiegali się, by iść po patent, który był poręczeniem wolności. Wielu bojaźliwych i tchórzliwych wahało się i próbowało ukryć. Zmuszono ich jednak do przyłączenia się do reszty; kto zaś sprzeciwiał się, ponosił szkodę na swym mieniu. Tłumy zbierały się. Celem ich wędrówki miał być zamek nachodzki. Wczesnym rankiem oddział złożony z trzystu z górą ludzki posuwał się drogą prowadzącą ze Slatiny do Nochodu. Było jeszcze szaro. Na czele jechali konno wójtowie z Havlovic, Marszova i Libnietova. Między końmi dwu pierwszych jeźdźców biegł ze zwieszoną głową jakiś wieśniak. Ludzie maszerowali nie w ordynku, lecz luźną kupą. Krzyki i głośne rozmowy rozbrzmiewały wśród zimowego poranka. Piechurzy, kroczący za jeźdźcami, rozmawiali o człowieku, który jako jeniec wędrował między końmi. Był to wójt ze Slatina, Wacław Rzehak. Wymyślano mu od zdrajców. Nyvlt, któremu Jerzyk i Dostal zwrócili na niego uwagą, polecił Bartoniowi śledzenie go. Toteż jego wędrówki na zamek zostały wykryte. Przechytrzono chytrego lisa. Gdy wszyscy gotowali się do marszu na zamek, Rzehak ukrył się. Znaleziono go jednak. Gniew i nienawiść sąsiadów znalazły upust. Rozwścieczeni wieśniacy sponiewierali go już we wsi, a teraz prowadzili jak złoczyńcę. „Przywódca" Rychetski wraz z innymi gospodarzami mieli go osądzić przed obliczem całego okolicznego ludu. Tłum dotarł już do Lhotek i znalazł się pod krzyżem, w pobliżu zamku. Jeźdźcy zatrzymali się. — Myślę, że jesteśmy pierwsi — odezwał się wójt z Navlovic. — Hm, powinniby już być. Ale słuchajcie, kumie... Cicho! Uwaga! Z daleka doszła do ich uszu wrzawa. — Już idą! To rtyniacy! — Słyszysz, Rzehak, wójcie? Idą i żaden z nich nie stawiał oporu. Tam mają innego wójta, niż ty byłeś! — wygrażał swemu wójtowi jeden z chłopów stojący w pobliżu niego. — Tamten tak nie męczy ludzi, jak ty nas męczyłeś. Gdybyś ty, łotrze, był rządcą, to byś... — nie dokończył i zdzielił go kijem. — Kiedy trzeba było zedrzeć z nas kontrybucję, to beształ nas jak pachołek książęcy! — dorzucił inny chłop i wymierzył Rzehakowi dalsze dwa uderzenia. — Masz tu, zdrajco, za to, żeś nas chciał sprzedać! — Kiedy pańszczyzna będzie zniesiona, sam jeden będziesz ją odrabiał. Daję ci zadatek! Razy sypały się na ciało sponiewieranego wójta, który kulił się i uchylał przed ciosami. Nadciągnął drugi, o wiele większy oddział chłopów i chałupników. — Hola ho! — krzyknęli. Slatiniacy i ich towarzysze z innych wsi odpowiedzieli im tak samo. Nowy zastąp składał się z mieszkańców Kostelca, Rtyni, Batniovic i Trubijova. Nadszedłszy ujrzeli sponiewieranego Rzehaka. — Kto to jest? — Zdrajca! — Więc jednak znalazł się taki? — Niestety. Wśród nas. Kto mógł, bił teraz wójta ze Slatiny. Daremnie błagał i jęczał, daremnie wypierał się i zaklinał. Biadanie jego zagłuszyła wrzawa rozgniewanego ludu, W końcu umilkł i straciwszy przytomność, padł na śnieg u stóp krzyża. Na próżno Rychetski usiłował uspokoić rozwścieczonych chłopów. Przestali go bić dopiero wtedy, gdy zwalił się z nóg. Wójtowie zjechali się na koniach. Reszta otoczyła ich kołem. — Czy wiecie, sąsiedzi — wołał Rychetski, nie zsiadając z siodła — że dwór plhovski jest w naszej mocy? Dziś w nocy przybył stamtąd goniec. Jerzyk Skalak i Użdian „salakvarda" są tam. — A rządca? — zapytał ktoś. — Gdy goniec wyjeżdżał, jeszcze go nie pojmano. Ukrył się. Ale znaleziono go na pewno. — A więc dalej! Na zamek! — odezwały się głosy. Rychetski jednak oznajmił, że chce coś jeszcze powiedzieć. Wszyscy uspokoili się i słuchali. „Przywódca" jął tłumaczyć chłopom, co mają robić i jak postępować. Zaklinał ich, żeby zachowali powściągliwość i nie krzywdzili nikogo, nawet urzędników. — Idziemy tylko po wolność — mówił. — Jeżeli dadzą nam ją na piśmie, to dobrze, jeśli zaś nie, postąpimy z nimi inaczej. Gdybyśmy jednak skrzywdzili kogoś, mieliby podstawę do wezwania pomocy prawa przeciwko nam. Wyciągnąwszy z kieszeni na piersiach jakiś papier, uniósł go wysoko nad głowę i zawołał: — Tu jest spisane wszystko, co nas gnębi i czego się domagamy. Żądamy wydania patentu cesarskiego nakazującego zniesienie robót pańszczyź-nianych, zniesienia tych robót i płac, dopóki wszystko nie ułoży się należycie. — Zabrzmiała pochwalna wrzawa. — Muszą to podpisać dzisiaj, albo... — Dalej! Dalej! Tymczasem Rzehak odzyskał już przytomność. Znów musiał stanąć między końmi dwu jeźdźców posuwających się na czele pochodu. Połączone teraz w wielki tłum oddziały ruszyły. Rozwidniało się. Na zamku po długiej i bezładnej krętaninie przygotowano się wreszcie do drogi. Blady książę, otulony w futro, wsiadł wraz z doktorem Silesiusem do wygodnej karety podróżnej. W drugim powozie siedziała siostra młodego Piccolominiego z swą szwagierką, w dalszych zaś pojazdach — służba. Każda z obu karet książęcych była zaprzężona w cztery konie. Towarzyszyło im trzech strzelców książęcych i kilku innych dzielnych pachołków jadących konno. Wojsko dotychczas nie nadciągnęło. Orszak wyjechał z zamku, którego bramę ponownie mocno zamknięto. Rządca wracał do swego mieszkania pełen troski. Zostawiono go tu samego, nie dając mu żadnych wskazówek. — Jeżeli będzie już bardzo źle, niech pan poczyni ostatecznie jakieś niewielkie ustępstwa! — powiedział jedynie książę na pożegnanie. Rządca zamku drżał ze strachu. Jeżeli wszyscy się zbuntują, co będzie mógł zrobić? Nawet oddział wojska, jeżeli nadciągnie w porę, nie zdoła się oprzeć rozwścieczonemu tłumowi. Pod wpływem przerażenia fantazja malowała mu najstraszniejsze i najkrwawsze sceny. Widział już zamek w płomieniach i rozwrzeszczany tłum otaczający jego samego i pastwiący się nad nim. Takie same chwile grozy przeżywali jego podwładni. Pojazdy książęce posuwały się powoli. Droga była zawiana śniegiem i niepewna. W półmroku trzeba było jechać bardzo ostrożnie. Książę niecierpliwił się. Taka jazda wydawała mu się zbyt powolna i ospała. Nie śmiał nawet wyjrzeć przez okno karety. Kulił się w jej kącie, otulony futrem. Każde zatrzymanie się powozu napełniało go lękiem. Nasłuchiwał, czy nie rozlegnie się grzmiący krzyk rozwścieczonych chłopów. Z dala doszły do jego uszu dźwięki dzwonów. — Co to? — zapytał doktora. — O tej porze dzwonią prawdopodobnie na Anioł Pański. Tylko że biją w dzwony w jakiś dziwny sposób. — Na alarm... — wyszeptał książę. Nagle drgnął. Z dala dobiegała do wnętrza karety głucha, przeciągła wrzawa. — Słyszy pan, doktorze? — To, zdaje się, las szumi... Znów zapanowała cisza, w której rozlegały się tylko zgrzyt kół, skrzypienie śniegu i głos woźnicy poganiającego konie. — Czy już daleko odjechaliśmy od zamku? — spytał po chwili książę. Doktor wyjrzał oknem. —Jeszcze go widać, Wasza Wysokość! — Mon Dieu... — jęknął książę. Zbliżyli się do lasu, nie zdążyli jednak wjechać do niego. — Stójcie! —rozległ się przed pojazdami grzmiący krzyk. Książę zbladł. Doktor wyjrzawszy stwierdził, że drogę zagrodził wielki tłum chłopów. Na jego czele widać było kilku jeźdźców. — Ognia! Książę nie zdążył jeszcze dokończyć tego rozkazu, gdy już huknęło kilka strzałów. Dwaj chłopi osunęli się, na śnieg. Dokoła rozległy się pełne gniewu okrzyki. — To książę pan jedzie I — Puśćcie go! — odezwały się głosy. — Właśnie jego nie puścimy! — zawołali inni otaczając orszak. W tyle, za pojazdami, zerwała się znowu wielka wrzawa. To pędził jeszcze jeden wielki oddział, który zdawał się ścigać uciekającego księcia. Przewodził jeździec w białym płaszczu dragońskim, Baltazar ,,salva-guardia". Przy jego boku jechał Jerzy Skalak. Do dworu plhovskiego dotarła wieść, że książę opuszcza zamek. Troskliwy Baltazar nie zdołał utrzymać w łóżku rannego Jerzyka. Młodzieniec wsiadł na konia i na czele oddziału chłopów, wybranych z tłumu, który zajął dwór plhovski, puścił się w pogoń za panami. Skalak miał twarz białą jak śnieg leżący dokoła, lecz oczy płonęły mu gorączkowym blaskiem. Czarne kędziory wysuwając się spod czapki rozwiewały się na mroźnym wietrze. Nie czuł bólu i nie pamiętał w tej chwili o swojej ranie. Pragnął tylko stanąć oko w oko z wrogiem i zemścić się na nim. Udało mu się dopędzić go. Zaspy obok pojazdów książęcych były udeptane przez chłopów, którzy ciągnęli na zamek. Jerzyk z Baltazarem zatrzymali się przy karecie księcia. Damy dygotały z trwogi. Drzwi karety otworzyły się z trzaskiem i zdrętwiały ze strachu książę ujrzał ogromną postać w białym płaszczu i młodzieńca, który przyglądał mu się płomiennymi, czarnymi oczyma. Doktor zaczął tłumaczyć lękliwie, że to jest miłościwy książę pan, należy więc... — Wiemy o tym — odparł Jerzyk. — Wasza Wysokość, jestem Jerzyk Skalak! Co prawda, byłem jeszcze chłopcem podówczas, gdy książę raczył odwiedzić „Skałkę". Udzieliliśmy Waszej Wysokości gościny i noclegu. Zapłata była piękna. Moja ciotka umarła z pańskiej winy. Stary dziadek, wypędzony z zagrody, zmarł z nędzy i zmartwienia. Ojca mego za sprawą księcia powieszono. Ja musiałem udawać obłęd, pozostało mi jednak jeszcze tyle rozumu i siły, ile ich potrzeba do wywarcia zemsty. — Furibundus... — bełkotał doktor. Książę, który rozumiał czeską mowę, drżał. Teraz był już pewny, że nie wyjdzie cało z rąk szaleńca. Zerknął lękliwie w prawo i ujrzał obok siebie małżonką i siostrę. Zwiesił głowę. — Czego chcesz? — wybąkał. — To jeszcze nie wszystko. Moją narzeczoną usiłował książę zbezcześcić w czasie polowania, wtedy gdy wymierzony przeze mnie cios ugodził pańskiego konia. Ale prześladowania dotknęły nie tylko nas. I ci także, których tu pan widzi, zaznali ich za pańskim zezwoleniem, w pańskich dobrach. Podobnie było z tysiącami innych. Domagali się sprawiedliwości od pana, od pańskich urzędników, nikt ich jednak nie chciał wysłuchać. —- A w dodatku więziono nas i bito jak smarkaczy, jeżeli szukaliśmy sprawiedliwości gdzie indziej! — wtrącił Baltazar. Dokoła rozległy się burzliwe potakiwania. — A gdy wreszcie gdzie indziej zlitowano się nad nami — ciągnął Jerzyk — niedola nasza bowiem wprawiła ludzi w osłupienie, kiedy wydano patent uwalniający nas od ciężarów, pan, który sprzeciwiał się temu, zatrzymał ten patent i przemilczał go, choć był to patent z podpisem naszej cesarzowej! — Patent! Domagamy się wydania nam patentu! — krzyczano dokoła. — Moglibyśmy się zemścić, ale chociaż jesteśmy pospolitymi chłopami, nie zrobimy tego. Domagamy się jedynie tego, co do nas należy. Pan ma niewątpliwie patent przy sobie. — Nie mam żadnego patentu. Żaden patent nie został wydany. — Łże! — wrzasnął ktoś. — Przeszukajmy wozy! Ledwie padły te słowa, wieśniacy rzucili się na książęce toboły podróżne i jęli przeszukiwać je skrzętnie. Doktor powtórzył po księciu pod przysięgą, że żadnego patentu nie wiozą ze sobą i że żaden nie został przysłany na zamek. Zbuntowani chłopi jęli się niepokoić i przejawiać coraz większą nieufność. Padały już groźby. — Przysiągł, że patentu nie widział na oczy — wyjaśniał Jerzyk ludowi, — Wszystko jedno. Ale my musimy mieć albo patent,, albo to, co on zawierał. Niech nam da na piśmie zwolnienie od pańszczyzny. — Tak! Tak! — krzyczeli wieśniacy. Książę skierował ich do rządcy. — To łajdak, a poza tym sam nie ma prawa nic zrobić! Wydane przez niego zwolnienie od pańszczyzny nie byłoby ważne! — wołano. — Niech mu pan wystawi pełnomocnictwo. Wówczas będzie mógł w pańskim imieniu udzielić zwolnienia — zaproponował Baltazar. Wniosek ten znalazł powszechne uznanie. Książę wzdragał się, lecz czuł, iż w chwili tego strasznego niebezpieczeństwa musi powziąć postanowienie. Wiedział, że w przeciwnym razie chłopi użyją wobec niego przemocy lub zawloką go z powrotem do zamku. Wyjął tekę i wystawił administratorowi pełnomocnictwo upoważniające go do swobodnego pertraktowania z poddanymi. To chłopów zadowoliło. Z tłumu wystąpił zakrwawiony wieśniak. Za nim posuwał się drugi, podtrzymywany przez dwu towarzyszy. — A my co? — zawołali. — Pańska służba to zrobiła, za pana sprawą! — mówił Jerzyk. — Ci ludzie są niewinni i mają rodziny. Książę podał im drżącą ręką woreczek dukatów. — Weźcie to za wyrządzoną wam krzywdę! — rozkazał Jerzyk. Doktor Silesius jął prosić, by pozwolono już jechać im dalej, bo mróz bardzo szkodzi Jego Wysokości i damom. — Czy mamy ich puścić? — zapytał Jerzyk tłumu. — Mamy już słowo księcia i jego pismo. Resztę załatwimy na zamku sami — orzekli wieśniacy. — Niech sobie jadą! — Na razie więc załatwiliśmy nasze rozrachunki... Ale ja jeszcze nie Dostalem odszkodowania za wszystko, co wycierpieli dziadek, ojciec, ciotka i moja narzeczona. Wezmą je sobie teraz sam. Książę zbezcześcił młodą dziewczynę, siostrę mego ojca. W zamian wezmę siostrę księcia! — zawołał zbliżając się do księżniczki. Książę targnął się i ruszył z miejsca, jak gdyby chcąc pospieszyć siostrze z pomocą. — Precz I — huknął Jerzyk. — Kto się poruszy, zginie na miejscu! Za mną, piękna księżniczko! Pokochamy się, zabawimy! Młoda dama krzyknęła. Uskoczywszy w bok przed Jerzykiem, tuliła się do swego brata, który sięgając po rękojeść szpady, oglądał się na służbę. — Ani kroku! Pani jest moja! — zawołał Jerzyk, zbliżając się do dziewczyny. — Łaski! — jęknęła. — Ja cię nie skrzywdziłam. — Moja ciotka również nie wyrządziła księciu krzywdy. Była tylko piękna. To było całą jej winą. Ale lubieżny brat pani... Oko aa oko! Stryju, niech jej stryj to opowie. Baltazar w kilku zdaniach wyjaśnił jej po niemiecku, czego dopuścił się książę. Księżna zasłoniła sobie rękami twarz. Księżniczka drżała jak osika. — Co ty robisz, Jerzyku? — dziwił się Użdian. — Zostawcie mnie! — odrzekł młodzieniec obejmując księżniczkę. Wyrwała mu się z uścisku i krzyknęła: — Brońcie mnie! Książę i jego pachołkowie, okrążeni przez chłopów, nie mogli nic począć. Ale Jerzyk przystanął nagle i spojrzał z pogardą na księcia. Nastała chwila strasznej ciszy. Wreszcie Skalak odezwał się głucho. — Idźcie sobie. Niech Wasza Wysokość zapamięta, w jaki sposób mści się chłop! — Dalej na zamek! — Hola! Hola ho! — huknęli radośnie chłopi z pełnych piersi. Jerzyk i Użdian wskoczyli na konie. Książę padł jak nieżywy na miękkie siedzenie karety. Głowa zwisła mu na piersi, w których szalało całe piekło. Cham, ordynarny parobek wiejski, tak go poniżył i znieważył! Tłum wieśniaków posuwał się dalej drogą wiodącą do zamku. Wiedli go jeźdźcy z Baltazarem na czele, który trzymał pod płaszczem pismo księcia. Obok niego jechał w milczeniu Jerzyk. Znać było po nim, jak jest wzburzony. Myślał o drogich zmarłych, zwłaszcza o ojcu. Jechali tak przez czas pewien, dopóki nie ujrzeli wieży starego zamku. Z dala dobiegła przytłumiona wrzawa. Potem ukazało się wzgórze pokryte tłumami ludzi. Było ich tam mrowie. Chłopi jęli znów krzyczeć z radości i wywijać nad głowami obuszkami i siekierami. Choć rządca zamkowy przez całą noc nie zmrużył oka, wszystko to wydawało mu się złym snem. Był jak oszołomiony. Któż mógł pomyśleć, że ci sami chłopi, którzy dawniej byli posłuszni jak baranki i drżeli ze strachu, mogą zbuntować się przeciwko swoim panom! A jednak wszystko to było rzeczywistością. W nocy słyszał bicie w dzwony, a wczesnym rankiem gdzieś blisko rozległy się przeciągłe, grzmiące okrzyki. W towarzystwie kilku urzędników wdrapał się na wysoką, okrągłą basztę i z ganku, trzymając się wykutego z piaskowca słupa, rozejrzał się po zaśnieżonej, górskiej okolicy. Na jednym z wierzchołków ujrzał gęstą ciżbę. Dostrzegł kilku jeźdźców, kije i pałki. Po drugiej stronie, na innym wzgórzu, zauważył podobne zjawisko. Na dole, w mieście, ludzie obudzili się. Oszołomieni i przestraszeni mieszkańcy biegali po rynku i ulicach. Rządca zamkowy zszedł z wieży. Zaraz potem doniesiono mu: — Dwór plhovski został zdobyty. Wszystko, co w nim było, uległo zniszczeniu. Pod lasem znaleziono na śniegu zastrzelonego rządcę! Rządca zamkowy zbladł. Nie wyszeptał nawet zwykłego swego: „Łotry"... Pierwszy tłum dotarł już do bram zamku. Wkrótce potem napłynął drugi. Po chwili na drodze od Skalicy rozległ się nowy hałas. To nadciągały dalsze zastępy chłopstwa. W mieście zapanowało przerażenie. Zamykano sklepy i drzwi. W okolicach miasta panował niezwykły ruch. Wszędzie roiło się od ludzi o różnym wyglądzie i rozmaicie odzianych, lecz pochodzących wyłącznie ze wsi. Powietrze zimowego poranka drżało od wrzawy i krzyków. A nowe gromady przybywały bezustannie. Tłumy otoczyły zamek ze wszystkich stron. Dokoła Rychetskiego zgromadzili się wójtowie wsi, przeważnie na koniach. Zbierało się zgromadzenie, przed którym miał się odbyć sąd. Oskarżonym był wójt ze Slatiny, Wacław Rzehak. Na próżno wykręcał się i zaprzeczał. Świadkowie wykazali jego winę. Bartoń śledził go bardzo gorliwie. Wieśniacy byli rozdrażnieni. Chcieli wymierzyć Rzehakowi karę chłosty. Rychetski sprzeciwił się temu. Wyznaczył karę pieniężną, którą przyjęli i pozostali wójtowie. Potem wyłoniono deputację, która miała się udać na zamek. Na jej czele stanął Rychetski. Stary dragon znajdował się również wśród tych, którzy mieli rokować z rządcą. Gdy zażądali wpuszczenia do zamku, otworzono przed nimi furtę. Laszek, otwierając ją, ukłonił się dość głęboko ,,panom wieśniakom". Jerzyka nie było wśród wchodzących. Walczył jak mógł z osłabieniem, które go jednak w końcu przemogło. Pod Nachodem o mało nie spadł z konia. ,,Salvaguardia" zauważywszy to zaniósł młodzieńca przy pomocy innych chłopów do pobliskiego domku, gdzie położono go na łóżku. Otrzymana rana przykuła młodego Skalaka do łoża. Otrząsnąwszy się z zamroczenia, zmusił Baltazara, który chciał pozostać przy nim, do udania się na zamek. Rządca przyjął deputację uprzejmie. Zaklinał się, że patentu cesarskiego, którego od niego domagają się delegaci, na zamku nie ma, że w ogóle takiego dokumentu nie przysłano. Z gotowością otworzył szafy i dał wieśniakom da przejrzenia księgi patentowe. Rychetski przeglądał je długo, nic jednak nie znalazł. Wówczas Baltazar wyciągnął z zanadrza swój atut: — Skoro patentu tu nie ma, każemy go sobie napisać. Oto pełnomocnictwo księcia. Rychetski również wydobył z kieszeni swój papier. Odczytał projekt układu, który administrator miał podpisać. Rządca przeraził się, wymawiał się i kręcił, twierdząc, że na własną rękę w obu tych sprawach działać nie może. Użdian podsunął mu pod nos pełnomocnictwo księcia. Rządca wzbraniał się w dalszym ciągu. Deputacja zaczęła grozić i zbierać się do odejścia. Wtedy sługa książęcy zatrzymał wysłanników i zaczął z nimi rokować. Tłumaczył pojednawczo, że stawiają za wielkie wymagania, że gdyby on je zaspokoił, książę poniósłby zbyt wielką szkodę. Wreszcie jął prosić, by umowa obowiązywała tylko da czasu przybycia komisji królewskiej. Rychetski, zastanawiając się nad tą propozycją, odszedł wraz z towarzyszami na stronę, by się z nimi naradzić. — Jeśli chodzi o patent, to im nie wierzę — zauważył jeden z wójtów. — Na pewno ukryli go dobrze. — Ale zarząd włości polickich także nie wydał go naszym, tłumacząc się, że żadnego patentu nie otrzymał. — A co ma znaczyć warunek, dotyczący komisji? — Prześle ją dwór cesarski. A on jest nam życzliwy i nie wystąpi przeciwko nam. Książę będzie musiał iść na ustępstwa. — Ba, zobaczycie, czy pójdzie na nie. — Co jednak tamci powiedzą na to? — zapytał jeden z delegatów wskazując na okno, spoza którego dobiegała wrzawa tłumów. — Powiemy im o tym. — Najpierw jednak pogadamy z rządcą o umowie — oświadczył Rychetski. Tak się też stało. Rządca wszelkimi sposobami bronił się przed zupełnym zniesieniem pańszczyzny. Spór trwał długo. Gdyby w zamku nie było rozważnego Rychetskiego, rządca niewątpliwie zostałby pobity i rokowania spełzłyby wskutek tego na niczym. Nyvlt jednak uspokoił wszystkich, zwłaszcza Baltazara. — Tymczasem napiszmy umowę. Przeczytamy ją potem ludziom przed zamkiem i zobaczymy, co na nią powiedzą. Po chwili deputacja stanęła przed tłumami, a Rychetski wszedłszy na podwyższenie zaczął przemawiać do chłopów. Oznajmił im, że patentu ze złotym podpisem nie znaleziono, choć przeszukano wszystko. Oświadczył, że żadnego patentu znaleźć nie było można, ponieważ, jak się zdaje, w ogóle nie został wydany. Wspomniał przy tym o zapewnieniach, które pod tym względem złożyli książę i rządca. — Patent! Patent I Oszukano nas! Patent! — krzyczeli wieśniacy. Wójt rtyński jednak mówił w dalszym ciągu. Wyjaśnił, że brak patentu można będzie zastąpić układem i rozwinąwszy arkusz papieru czytał donośnym głosem: „Wszystkich sąsiadów Gminy Rtyni Zarząd Dóbr zawiadamia niniejszym pismem, że aż do przybycia CesarskoKrólewskiej Komisji każdy zobowiązany do robót pańszczyźnianych poddany nie ma żadnej innej powinności, jak tylko z jednego osiedla roboty pociągowe parą koni w ciągu jednego miesiąca przez dzień jeden wykonywać, roboty pieszo zaś w okresie całego roku z jednego osiedla przez dni sześć, a takie chaty, które nie posiadają roli, wykonywać mają przez dni dwa. Przy tym potwierdza im się również, że o cesarsko-królewskim patencie, który do dóbr nachodzkich miał być przysłany, nic tu nie wiadomo, ani takowego tu nie posiadamy, jeśli zaś poddani chcą, wszystkie księgi patentowe mogą im być dane do przeczytania. Ustaje takoż aż do przybycia wspomnianej CesarskoKrólewskiej Komisji uiszczanie wszelkich opłat pańszczyźnianych, o które też Zarząd Dóbr ze swej strony upominać się nie będzie. Zresztą gdyby lud pod jakimkolwiek względem czuł się uciśniony, ma to wnieść na papier i do Zarządu Dóbr skierować, za czym wszystko wyrównane będzie. Dan na zamku nachodzkim Roku Pańskiego 1775"... Zdania o tym układzie były różne. Wielu nie dowierzało mu i domagało się patentu, choć dokument odczytany przez Nyvlta dawał im prawie wszystko, czego pragnęli. Jakąż stwarzał różnicę między tymi powinnościami, które odtąd miały na chłopach ciążyć, a brzemieniem dźwiganym przez nich dotychczas! Rychetski nakłaniał wieśniaków do przyjęcia takiego rozwiązania. Lękliwsi, których zmuszono do przybycia na zamek, wyrażali głośno swoją zgodę. Inni byli umową zachwyceni. — Bierzcie, co wam dają! — wołali. — Zanim wezwą wojsko i rozpędzą was na cztery wiatry! Liczni chłopi mieli jeszcze różne życzenia. Cieszyli się, że się zemszczą na panach urzędnikach, domagali się tedy usunięcia niektórych z nich. W końcu jednak znaczna większość opowiedziała się za układem w takim brzmieniu, jak proponował Rychetski. — Każda gmina otrzyma podobny dokument! — oznajmił i zszedłszy z podwyższenia, udał się wraz z pozostałymi delegatami do kancelarii, gdzie przygotowano dokumenty. Groźna chmura usuwała się z widnokręgu. Twarze chłopów rozpogadzały się. Groźby i przekleństwa nie padały już więcej. Zamiast nich słychać było wesołe pogwarki i ochocze okrzyki. — Niech nam dadzą odszkodowanie za trudy! — zawołał ktoś w tłumie. — Natychmiast podchwycono to słowo. — Odszkodowanie! Odszkodowanie! I pod tym względem rządca poszedł na ustępstwo. Na dziedzińce zamku wytoczono beczki piwa i wódki i rozpoczęła się wesoła biesiada. — Mamy wolność! — Pańszczyzna skończyła się! — Prawie jakby się skończyła, bo cóż znaczą te drobne powinności, do których jeszcze jesteśmy zobowiązani! — Hej! Ach, Rychetski, kumie Rychetski, niech wam Bóg da zdrowie! — I chłopi gromadzili się dokoła roztropnego wójta rtyńskiego, trącając się z nim kuflami i szklanicami. — Dziękujcie nie mnie — odpowiadał Rychetski — tylko im — tu wskazywał na Użdiana i innych wójtów — a przede wszystkim Jerzykowi Skalakowi. — Tak, tak! Jerzyk! Skalak! — rozległy się radosne okrzyki. — Gdzie jest? Dlaczego tu go nie ma? — Rządca plhovski postrzelił go. Leży w domu pod Nachodem — wyjaśnił Baltazar. Wesoły gwar wzmagał się. Laszek nie pokazał się w obawie, żeby wieśniacy nie przypomnieli sobie o jego zasługach. Rychetski i Użdian opuścili zamek i udali się na dół, do miasta, do Jerzyka. Było już popołudnie. Przy łóżku chorego siedziała Lidka. Nie chciała jechać do ustronia w Martinovie. Pragnęła zobaczyć i pocieszyć babkę. Na „Skałce" nie zatrzymała się jednak długo. Jerzyk i stryj byli w zamku. Daremnie babka zatrzymywała ją. Udała się sama do Nachodu i tam się dowiedziała o tym, co zaszło. Przeraziła się usłyszawszy, że Jerzyk jest ranny. Pośpieszyła do niego. Uśmiechając się witał ukochaną. — Wszystko się już skończyło, jak mi się wydaje — dobrze dla nas. Teraz, Liduszko, mogę myśleć o tobie. Teraz już jesteś wyłącznie moja... Chcesz być moją? Dziewczyna z płaczem chyliła się ku narzeczonemu, który wyciągał do niej ręce. Do izby weszli Rychetski i Użdian. — Jak stoją sprawy? — zapytał gorączkowo Jerzyk. Rychetski opowiedział mu o wszystkim. Skalak zamyślił się. — Więc myliliśmy się myśląc, że patent jest na zamku? — rzekł. — A jaka jest treść układu? Nyvlt przytoczył mu ją. — Dzięki Bogu i za to — westchnął Jerzyk. — Zrobiliśmy, co leżało w naszej mocy. Szkoda, że nieboszczyk ojciec nie doczekał tej chwili! — Duch jego jest dziś z nami — odpowiedział z powagą Baltazar. — Stryju, byliście mi ojcem, bądźcie nim i nadal. Przygarnęliście Lidkę, teraz więc uznajcie nas oboje za swe dzieci. — Już dawno to postanowiłem. Niech wam Bóg błogosławi! Lud opuścił wreszcie zamek. Tylko w mieście i na wszystkich drogach okolicznych do późnej nocy rozbrzmiewały jeszcze hałasy. Wszędzie chłopi radowali się wywalczonymi ulgami i wolnością. Baltazar Użdian wynajął sanie, na których położono Jerzyka. Lidka usiadła obok niego. Na „Skałkę" zajechali późną nocą. Bartoniowa i Waniek powitali ich z wielką radością. Gdy wszyscy zeszli się w starej izbie, ciężar spadł im z serc. Twarz Baltazara pojaśniała... Nazajutrz o brzasku przed zamkiem nachodzkim zatrzymali się jeźdźcy. Był to pluton Naundorfskiego Pułku Huzarów. Taki był początek buntu chłopskiego, który Maria Teresa „plamą rządów" swoich nazwała. Tak samo jak w księstwie nachodzkim, lud cierpiał i we wszystkich innych włościach. Wszędzie panowało wzburzenie umysłów wywołane zwłaszcza przez ostatnie regulativum i przez przekonanie, że panowie zataili prawdziwy patent cesarski znoszący pańszczyznę. Zaledwie burza w księstwie nachodzkim nieco przycichła, wybuchła druga w sąsiednich okolicach Novego Miesta i Opoczna. Posuwała się coraz dalej jak szalejący pożar. Wkrótce w całym okręgu hradeckim rozlegał się krzyk zbuntowanych chłopów. W innych dobrach rebelia była gwałtowniejsza niż we włościach nachodzkich. Wieśniacy gromadzili się i werbowali sobie zwolenników stosując przymus. Ciągnęli od wsi do wsi, od jednego szczytu górskiego do drugiego. Zatrzymywali się na nich, wrzeszcząc ile tchu w piersiach starczyło, jak gdyby pragnęli wszystko co żyje porwać do walki. Panowie w zamkach i dworach drżeli ze strachu przed tymi rozwścieczonymi zastępami uzbrojonymi tylko w kije i siekiery. Bunt szerzył się. Do powstańców przystawały różne żywioły, ludzie marzący jedynie o grabieży i łupie. Nie było jedności, nie było wodza, który wziąłby w karby rozszalałe tłumy. Był to żywioł, rwący potok, który w miarę jak płynął z wielkim szumem coraz dalej, słabł też coraz bardziej. Trzeba było tylko stawiającej opór przeszkody, aby rozprysły się jego fale. W dodatku łożysko tego potoku rozwidliło się. Jedna z odnóg przebiegała przez okolice Podiebrad. Zbuntowani chłopi nieoczekiwanie prędko znaleźli się przed murami Pragi. Szli na oślep, musieli więc przegrać. Pod Pragą pojmano około stu pięćdziesięciu wieśniaków. Czterech z nich powieszono: Józefa Czernego w Libni, drugiego jego towarzysza w Roztokach, trzeciego przed Bramą Oujezdską, a czwartego przed Wyszehradzką. Nie lepiej wiodło się tłumom chłopskim i w dobrach bydżowskich, przez które biegła druga odnoga potoku. W Chlumcu stała niewielka załoga wojskowa, która po krótkiej walce pokonała wieśniaków i wpędziła ich do jeziora. Stąd powstały smutne przysłowia: „Powiedzie ci się jak chłopom pod Chlumcem" i „Z grobli do stawu". Niebezpieczeństwo minęło. Panowie, usadowiwszy się znowu mocno w siodle, jęli karać okrutnie swoich poddanych. Lochy więzienne od nowa zapełniły się ludźmi, a pachołkowie i muszkieterowie mieli pełne ręce roboty. Wymierzali oni chłopom na rozkaz panów „na śniadanie" pięćdziesiąt plag, „na obiad" dwadzieścia pięć i tyleż „na dobranoc". W zakończonych porażkami starciach pod Pragą i Chlumcem brało udział tylko niewielu chłopów z księstwa na-chodzkiego. Zadanie przywódców ruchu w tych włościach polegało jedynie na uwolnieniu ludu od dręczącej go zmory pańszczyzny. Ci zaś wieśniacy, których ogarniała chętka dopuszczania się jakichś gwałtów, przerazili się usłyszawszy, iż na zamku jest wojsko. Rządca opamiętał się. Układ był już podpisany i znajdował się w rękach chłopów, ale wojsko przyszło, choć z opóźnieniem, i stało w zamku. Rządca był zdania, że nie ma potrzeby dotrzymywać danego chłopom słowa, zwłaszcza iż dopuścili się oni wielkiej zbrodni przeciwko swemu panu. Rychetski sposępniał na wieść o nadejściu wojska. Wkrótce też kazano mu rozpowszechnić wśród chłopów obwieszczenie: „Każdy, kto będzie stawiał opór wojsku, ma być bezzwłocznie pojmany, a w razie potrzeby przebity lub zastrzelony". — A więc wojsko przyjdzie do wsi. O, to źle! — westchnął. Wylękła żona prosiła go, żeby uciekał, gdyż panowie prawdopodobnie nie omieszkają go ukarać. — Bynajmniej — odrzekł dzielny Nyvlt. — Nie zrobiłem nic, co by było sprzeczne z prawem. Układ mam w ręku. Widocznie panowie boją się jakichś nowych gwałtów. Ale Użdian jest w niebezpieczeństwie, gdyż zastrzelił ich rządcę. Tego mu nie darują. Muszę iść na „Skałkę". XIII »SALVAGUARDIA« WALCZY PO RAZ OSTATNI Baltazar zamyślił się głęboko usłyszawszy, że na zamek przyjechali huzarzy. Gdy mu wójt podał do wiadomości rozkaz władz, zaklął: — Tak zamierzają dotrzymać słowa! — Jerzykowi i Lidce nie powiedział o tym wcale. Rana młodego Skalaka była dość niebezpieczna. I w tym wypadku przydały się wiadomości starej Bartoniowej. Wnuczka jej pielęgnowała troskliwie swego narzeczonego czuwając nad nim z niepokojem i czułością. Znów czytywała mu w pochmurne dni i w długie wieczory zimowe Biblię husycką. W takich godzinach gospodarz przysiadał się również do łóżka rannego, ale można było zauważyć, że nie słyszy słów Pisma. Głowę miał pełną trosk. Do uszu jego doszły wieści o burzy, która rozszalała się w kraju. Wkrótce potem w pewne przedpołudnie zjawił się na „Skałce" Rychetski. Wszyscy witali go radośnie. Tylko Baltazar miał przeczucie, że wójt rtyński przybył z czymś niezwykle ważnym. I nie mylił się. W komorze Nyvlt po-dzielił się z gospodarzem swoją obawą. — Tego nie przebaczą ani wam, ani Jerzykowi. Musicie się ukryć obaj. — Ale gdzie? Dokąd jechać z rannym? — To gardłowa sprawa, kumotrze! Baltazar zamyślił się. Po chwili odrzekł: — Macie rację. Bóg zapłać, że pamiętaliście o mnie. I ja to przeczuwałem, nie przypuszczałem jednak, że sprawa wygląda aż tak źle. Strzeliłem do niego, bo on chciał mnie zabić. Broniłem się. — Tego nie wezmą pod uwagę. Powiedzą, że zamordowaliście go. — O mnie już mniejsza. Głównie chodzi o dziewczynę i o tego chłopca. — A czy chcielibyście, żeby wasza siwa głowa huśtała się na szubienicy? — Szubienica... — mruknął „salvaguardia". Gdy Rychetski odchodził, odprowadził go i szedł z nim kawałek drogi. — I wy także uważajcie, wójcie. Oni i wam nie darują... — Nie martwcie się o mnie. Życzę wam wszystkiego dobrego. Zostańcie z Bogiem! — Niech was Bóg ma w opiece! Pozdrówcie swoich w domu i sąsiadów! Obaj mężczyźni uścisnęli sobie serdecznie ciężkie prawice, nie przeczuwając, że robią to już po raz ostatni. Baltazar wrócił do domu pogrążony w myślach. Było południe. Zasiedli wszyscy przy stole, czekając tylko na Wańka, który poszedł na strych po siano. Po chwili rozległy się na schodach niezwykle szybkie jego kroki. Baltazar wybiegł z izby. — Gospodarzu — mówił gorączkowo Waniek — żołnierze jadą... Prosto do nas! Widziałem ich przez okienko na strychu. Są pod górą. — Pod górą... Ilu? — spytał szybko weteran. — Nie wiem dokładnie. Zdaje się, że sześciu. — Biegnij, wyciągaj sanie i zaprząż do nich Mioduszkę i wroną! Natychmiast! — rozkazał grzmiącym, stanow-czym głosem Baltazar. Twarz rozpogodziła mu się w jednej chwili. Wbiegł do izby jak młodzik. — Lidko — krzyknął — ubieraj się. Musimy wyjechać. Znieś gunicę i kożuch dla Jerzyka. Zabierzemy go ze sobą. I wy gotujcie się zaraz do drogi, Bartoniowa! Dziewczyna zbladła i przez chwilę z przerażenia nie mogła ruszyć się z miejsca. — O nic nie pytaj, tylko rób, co ci kazałem! — rzucił stary. — Co się dzieje, stryju? — zapytał zdziwiony Jerzyk. — Huzary jadą, żeby nas złapać — wyjaśnił Użdian, narzucając płaszcz na ramiona. Potem przypiął do boku szablę i nabił dwa pistolety. Bartoniowa odchodziła od zmysłów ze strachu. — Jezus Maria! — jęknęła. — I co teraz będzie?! — Ubieraj się! — huknął Baltazar. Znów był żołnierzem, więc komenderował. Lidka usłyszawszy, jakie im niebezpieczeństwo zagraża, opanowała lęk. Jerzyka i stryja miano pojmać! Ta myśl dodała jej sił. W mgnieniu oka ubrała się i odziała babkę. — Liduszko, zabierz Biblię na sanie! — poprosił Jerzyk. Wyniosła ją przed chatę, gdzie Waniek już czekał. —Jaka szkoda, że mam ranną rękę i nie mogę pomóc! — biadał Jerzyk. — Oprzyj się, tak — rzekł Użdian. Wyprowadził go z chaty i posadził na saniach. Bartoniowa umieszczono obok niego. — Waniek, uciekaj i ukryj się gdzieś. Na saniach już nie ma miejsca. — Zostanę tu gospodarzu. Zatrzymam ich. — Dobrze. Lidko, siadaj na przednim siedzeniu! Zostań z Bogiem, Waniek.Jedziemy w stronę granicy. Wiesz chyba, co masz robić. — Niech was Bóg prowadzi! Bartoniowa płakała. Jerzyk skinął Wańkowi głową na pożegnanie, a Liduszka podała mu rękę. Baltazar, stanąwszy z tyłu na płozach, targnął lejcami i zakrzyknął na konie. — Żegnaj, „Skałko"... — mruknął wyjeżdżając z podwórza i oglądając się na zagrodę. Ujrzał wiernego Wańka spoglądającego za nimi. Obrzucił wzrokiem drogę. Nie było na niej widać nikogo. Wszystko dokoła nich uciekało wstecz błyskawicznie. Drzewa i krzewy migały tylko w oczach. Wyrywane podkowami grudy lodu leciały koniom spod nóg uderzając powożącego Baltazara. Lidka musiała się odwrócić. Babce zaparło dech w piersiach. Użdian bezustannie poganiał konie, które niby kłute przez bąki mknęły jak wicher drogą zniżającą się ku dolinie. Kiedy indziej Liduszka bałaby się takiej jazdy, teraz jednak spoglądała tylko ciągle na Jerzyka, pytając co chwila, czy nic go nie boli i czy wygodnie mu siedzieć. Młodzieniec pocieszał Bartoniową, pytając od czasu do czasu, czy Biblia nie spadla z sań. Baltazar nie zwracał uwagi na nikogo z siedzących na saniach. Wciąż popędzał konie i oglądał się za siebie. Na razie jednak jeźdźców nie było widać. Tak dojechali po krótkim czasie do wsi. Stara Bartoniową jęła prosić, by ją tu zostawiono. Liduszka opierała się tej chęci babki, Bartoniową jednak nie ustępowała. „Salvaguardia" słysząc ten spór doszedł do wniosku, że Bartoniowej nic nie grozi i że lżej będzie im jechać dalej. — Zostawię was u sąsiada Kropaczka. Powiedzcie mu, żeby nie puścił pary z ust. Po pewnym czasie przybądźcie do nas. Damy wam znać o sobie. Nic się nam nie stanie. Zresztą Lidka może tu zostać z wami. Dziewczyna drgnęła i spojrzała lękliwie na Jerzyka. — Nie, niech lepiej jedzie. Kto by pielęgnował Jerzyka? — zauważyła staruszka. Dojeżdżali już do zagrody Kropaczka. Baltazar zatrzymał sanie tylko na krótką chwilę, by Bartoniową mogła wysiąść. Widziała potem przez łzy, jak sanie zaraz za zagrodą skręciły w pole. Przygnębiona weszła do chaty, w której przywitał ją serdecznie Kropaczek, bliski znajomy Użdiana, Do bramy „Skałki" ktoś zakołatał mocno. Waniek, przeszedłszy powoli przez dziedziniec, otworzył. Ujrzał siedmiu jeźdźców o marsowym wyglądzie. Byli to huzarzy z Pułku Naundorfskiego. Spytali o gospodarza. Waniek odrzekł, że wyjechał, ale wkrótce wróci. Dowódca wszedłszy do świetlicy zapytał o młodzieńca, który tu podobno przebywa. Najwyraźniej miał na myśli Jerzyka. Waniek zaprzeczył, jakoby znał takiego młodzieńca, dodając, że na „Skałce" z pewnością go nie ma. Huzar klął siarczyście i groził, ale Waniek obstawał przy swoim twierdzeniu. Dowódca rozkazał czterem żołnierzom zsiąść z koni i przeszukać zagrodę. Sam zajrzał do stajni. Była pusta. Jeden z huzarów zwrócił jego uwagę na świeże ślady płóz prowadzące od zagrody w kierunku wsi. — Zwietrzył nas! Jazda za nim! Czterej żołnierze zostali w zagrodzie, a dwaj pozostali wraz z dowódcą popędzili cwałem do wsi. Waniek spoglądał smutno za nimi. — Diabelska kawaleria! — mruczał. — Pędzą jak szatany! Gdyby im Bóg odebrał rozum przynajmniej na tyle, by się zatrzymali do zapadnięcia zmroku, to potem mogliby szukać wiatru w polu aż do samych gór. Ach — odsapnął — śnieg zaczyna padać! Zrywała się zadymka. Wiatr pędził przed sobą coraz gęstsze kłęby śniegu. Czterej huzarzy wrócili do izby, klnąc. Przeszukali każdą dziurę i szparę, ale nie znaleźli nic. Wezwali szorstko Wańka, żeby dał im jeść i pić. Przyniósł ochoczo wszystko, co było w chacie. Wyciągnął nawet z piwnicy baryłeczkę gorzałki, którą powitali radosnymi okrzykami. Odpasali szable i siadłszy przy stole, zaczęli jeść żarłocznie. Potem zapalili krótkie fajki i jęli pić... „Salvaguardia" skręcił w pole. Droga była mało wyjeżdżona, lecz za to bezpieczniejsza. Kierował się ku gra-nicy królestwa czeskiego, pragnąc dostać się tam do znanego sobie miasta nadgranicznego. Do miasta tego jednak trzeba było jechać przez dobre dwie godziny, a w czasie niepogody jeszcze dłużej. Żyło tam kilku znajomków i jego i rodziny Skalaków. Baltazar często oglądał się za siebie. Nie było widać nikogo. W duchu dziękował Bogu, że zrywa się zadymka. Nagle jednak targnął lejcami, gdyż dostrzegł w dali za sobą ciemny punkt, a po chwili i drugi. — Lidko, spójrz w tamtą stronę. Co dostrzegasz? — zapytał, chcąc się przekonać, czy dobrze widzi. — Zdaje mi się, że nas gonią! — odpowiedziała wystraszona. Nie myliła się. Wkrótce stwierdzili, że są to jeźdźcy, huzarzy. Zbliżali się coraz bardziej. Śmigłe konie przebywały przestrzeń prędzej od koni ze „Skałki". Słychać już było okrzyki. Było ich trzech. Po chwili jeden z nich odłączył się od towarzyszy i pognał półkolem przez zawiane pole, jak gdyby chcąc wyprzedzić zbiegów i zajechać im drogę. Znikł w zadymce. — Jerzyku, uważaj na drogę. Znasz ją dobrze. Nie powinniście zabłądzić. Pojedziemy do Kończin, a stamtąd na Stroużne. Lidko, masz tu lejce i kieruj końmi, jak ci Jerzyk będzie mówił. Uważajcie tylko na drogę. Nie oglądajcie się za siebie. Pochylcie głowy. Przysiądź się do Jerzyka. Skulcie się. Baczność! — A wy, stryju? — spytał Jerzyk. — Cicho mi bądź i słuchaj moich rozkazów! — polecił gospodarz. Konie szły już powoli, zmęczone złą drogą. — Popędź konie, Lidko! — Nie mogą iść prędzej! — Ach, z górą dwadzieścia lat... Leuthen, Leuthen! — mruknął dragon „salvaguardia". — Mioduszko! Mioduszko! — krzyknął. I stary, wierny koń znów ruszył kłusem. Był już najwyższy czas. Jeden z jeźdźców dopędzał sanie. Słyszeli wyraźnie jego okrzyki: — Stać! Stać! Na saniach panowało milczenie. W tej ciszy usłyszał Jerzyk za sobą trzask odciąganego kurka krócicy. Potem szabla zadzwoniła o płozę. I znów słychać było tylko szelest płóz sań i pogwizdywanie wiatru, który pokrywał konie i ludzi cienką warstewką śniegu. Baltazarowi twarz zaczerwieniła się już od mrozu. Śnieg przylgnął mu do krzaczastych brwi. Opierając się plecami o półkoszek sań, nie spuszczał jeźdźców z oka ani na chwilę. Ci ostatni wezwali jadących do zatrzymania się po raz wtóry i trzeci. Jeden z huzarów był już bardzo blisko. — Popędź konie, Lidko! Mioduszko! Hej, Mioduszko! — zawołał Użdian. Zanim jednak przebrzmiały te słowa, huknął strzał i jeden z zaprzężonych do sań koni zwalił się z nóg. W chwili gdy padał, zagrzmiał drugi strzał, z sań. Koń huzara, wspiąwszy się wysoko, runął na ziemię, przygniatając jeźdźca. Baltazar, zeskoczywszy błyskawicznie z sań, przeciął wydobytą z pochwy szablą postronki uprzęży i wskoczywszy znowu na płozy, rozkazał: — Jazda dalej! Mioduszka została sama, ciągnęła jednak, jak mogła. Mimo to sanie posuwały się wolniej niż przedtem i przestrzeń między nimi i drugim huzarem malała coraz bardziej. Słychać było jego dzikie okrzyki, którymi nakłaniał swego konia do pośpiechu. Wkrótce znalazł się w niewielkiej odległości od uciekających i strzelił. Lidka zadrżała i przytuliła się do Jerzyka; kula gwizdnęła tuż koło głowy Baltazara. — Stryju, na Boga! — zawołał Jerzyk, który przeżywał ciężkie chwile. Musiał oto siedzieć bezczynnie, nie mogąc pomóc starcowi, który z takim poświęceniem bronił jego i Lidki. Znowu rozległy się strzały. Druga kula huzara chybiła. Baltazar wysłał trzecią kulę ze swej krócicy. Zaraz potem huzar żachnął się, pochylił na siodle i spadł z rumaka, który zatrzymał się nad nim. — Ci już nie zrobią nam krzywdy. Ale umieją jechać jak wcielone diabły. — Stryjku, nic wam nie jest? Nie trafili was? — z niepokojem pytali równocześnie Jerzyk i Lidka.! — Dotychczas nie, kochane dzieci. Ale nie widzę tego trzeciego... Było ich przecież trzech. — Zatoczył koło, żeby nam przeciąć drogą. Widocznie wpadł w jakąś zaspę. — Licho wie. Jedziemy dalej. Gdy przebędziemy ten wąwóz, będzie już dobrze. Tam zaczyna się las. Zapadał mrok. W jego szarzyźnie majaczyły czarne zarysy lasu. Nad nim niby olbrzymie cienie wznosiły się szczyty górskie. Droga biegła w dół, wijąc się wzdłuż stromego, pokrytego śniegiem zbocza. Padał coraz gęstszy śnieg. Wiatr wzmagał się. Znużona Mioduszka biegła ciężkim kłusem. Chcąc jej ulżyć, Użdian zeskoczył z płóz i biegł za saniami, nabijając w biegu pistolet. — Hura! — rozległ się nagle okrzyk nad głowami zbiegów. Drgnęli wszyscy troje. Wysoko nad sobą, na zboczu, ujrzeli w mroku i zadymce ciemne postacie konia i jeźdźca. — Na lewo! — krzyknął Baltazar wskakując na płozy. Chciał skręcić z drogi w pole, żeby się oddalić od jeźdźca. W tejże chwili zabrzmiał huk wystrzału. Mioduszka wspięła się i uskoczyła w bok. — Źle jest... — mruknął Baltazar wyciągając szablę, gdyż nie zdążył nabić krócicy. Domyślił się, że wierny koń jest ranny. Ale Mioduszka nie zwaliła się w śnieg. Biegła dalej, choć zostawiała za sobą krwawą smugę na śnieżnej bieli. — Stójcie! — wrzasnął huzar. Widząc, że koń nie pada, wycelował starannie i wystrzelił po raz drugi. Przyglądał się bacznie uciekającym, nikt jednak na saniach nie poruszył się. — Przekleństwo! — złorzeczył ścigający. Widział już teraz, iż zbiegowie mu umkną. Rozejrzał się dokoła. Towarzysze broni znikli. W mroku i zadymce wszelki ślad po nich zaginął. Zbocze było zawiane śniegiem, nie mógł więc zjechać na dół. Chciał przeciąć uciekającym drogę, nie znając jednak okolicy, opisał zbyt wielki łuk. Zrozumiał, że zanim zjedzie z góry okrężną drogą, będzie za późno. Zresztą został sam, a w lesie, ku któremu zbliżały się sanie, nie byłby bezpieczny. Właśnie w tej chwili uciekinierzy znikli mu z oczu. Przepadli w mroku czarnego boru. Szarpnął ze złością wodzami i zawrócił. Dojechał do drogi, którą posuwał się poprzednio. Tam natknął się na rannego towarzysza, który wróciwszy do przytomności podążał do wsi. Znaleźli i trzeciego kamrata. Leżał dotychczas pod zastrzelonym rumakiem. Wyprawa i pościg skończyły się żałośnie. Dotarłszy do „Skałki" ujrzeli kolegów swoich zupełnie pijanych. Dwaj z nich chrapali na ławie, a dwaj pozostali wrzeszczeli nieprzytomnie. Dowódca zagrzmiał: — Gdzie jest ten drab, który otworzył bramę? Bełkocąc i rozglądając się tępo spity huzar odrzekł: — Jest tutaj... Wyszedł. Wańka nie było. Przepadł bez śladu... Dopiero pod lasem, gdy już po huzarze nie było ani widu, ani słychu, Baltazar wepchnął szablę do pochwy. Nagle poczuł ostry ból. Po białym płaszczu spływała mu gorąca krew. Krople jej padając na śnieg łączyły się z czerwonymi plamami, które pozostawiała za sobą wierna Mioduszka. „Salvaguardia" był ranny. Gdy kula dosięgła go, oparł się mocniej o sanie i stał tak mocno z gołą szablą w garści w przypuszczeniu, iż huzar może mimo wszystko zdobyć się na odwagę i napaść na nich. Krew płynęła mu z rany. Sanie zatrzymały się. — Jedź dalej! — rozkazał starzec, przyciskając ręką ranę na piersi, by zatamować upływ krwi. Nie chciał, żeby Lidka w takiej chwili spostrzegła, że jest ranny. Dziewczyna jednak nie posłuchała go. — Jezus Maria! — krzyknęła boleśnie. Ujrzała krew. Drżąc przysunęła się do stryja. — Daj mi chusteczkę i jedź. Nie możemy się zatrzymywać, dopóki Mioduszka może ciągnąć, w przeciwnym bowiem razie utkniemy w środku lasu. — Stryjku, stryjku złoty! — łkała dziewczyna. Jerzyk uniósł się i patrzył z przerażeniem na swego wybawcę. — Siadajcie na sanie, zaklinam was na Boga! — Dobrze. Zobacz, gdzie raniona została Mioduszka. Lidka skoczyła ku koniowi. — W szyję! — Natrzyj jej ranę śniegiem. Ja tymczasem zrobię sobie opatrunek. — Siadłszy na saniach, jął obwiązywać mocno pierś chustką. Mimo że czuł gwałtowny ból, nie westchnął nawet. Zacisnął tylko zęby. Jerzyka również piekła rana, więcej jednak bólu sprawiała mu myśl, że musi siedzieć bezczynnie. Lewą ręką pomagał jak mógł starcowi, nie zwracając uwagi na ostre bóle, które przeszywały go przy każdym ruchu. Mioduszka zachowywała się niespokojnie, kiedy zaś zimny śnieg dotknął jej rany, wierzgnęła z bólu tylną nogą. Lidka, obmywszy jej ranę, jak się dało, obwiązała ją chustą wziętą z sań. — Ciężko ranna? — zapytał Baltazar. — Chyba nie. Lidka, wziąwszy lejce do ręki, cmoknęła na konia. Sama brnęła po głębokim śniegu przy saniach. Jerzyk szedł obok niej. Wiatr zasypywał śniegiem krwawe ślady. Nastała czarna noc. Droga była zła i zawiana śniegiem. Baltazar „salvaguardia" leżał w milczeniu na saniach. W starej jego głowie jęły się rodzić dziwne myśli. Przez chwilę spozierał przed siebie, na Mioduszkę. Czuł, że serce mu się ściska. — Biedaczka... Ocaliła nas troje. A pod Leuthen!... A więc kule huzarskie nie ominęły nas... Ale ja, dragon, i mój koń nie daliśmy się! Rachunek był uczciwy. Nie mamy się o co martwić... Lepsze to niż stryczek. Kończymy już naszą służbę. Wkrótce trąbka zagra nam apel wieczorny... Odejdziemy z Bogiem, spokojni, że ci dwoje ocaleli. — Stryjku — usłyszał słodki głos Lidki. — Bardzo was boli? — Nie, dziewuszko. Nie jest tak źle. A gdzie Jerzyk? — Idę za wami. Jak my się wam odwdzięczymy? — Nie ma o czym mówić. No, pozbyliśmy się huzarów na dobre. Chyba zejdę już z sań, żeby biednej Mioduszce nie było tak ciężko. — Nie wolno wam się ruszyć! Lidka nie czuła mrozu. Brnęła przez śnieg, nie zwracając na nic uwagi. Droga szła pod górę. Gdy wyjechali na szczyt wzgórza, Jerzyk krzyknął: — Światło! Przez rzedniejące drzewa lasu przebijał czerwony blask. — Dzięki Bogu. To już Stroużne. Po kwandransie byli już pode wsią. — Tu, na brzegu, właśnie w tej zagrodzie mieszkają Halinowie! Lidka zajechała przed bramę. Po chwili wrota zaskrzypiały i zbiegowie wjechali na podwórze. Byli ocaleni. XIV NA OBCZYŹNIE— POWRÓT W owych czasach okolice Stroużnego były o wiele bardziej czeskie niż dzisiaj. Obecnie nad granicą naszego królestwa jeszcze tylko w kilku wsiach rozbrzmiewa język czeski. Przetrwał, mimo że tłumi go twarda ręka rządu pruskiego. Do tych kilku wiosek górskich należy Stroużne rozciągające się na zboczu skalistej góry o podłużnym szczycie. Jest to Bor, góra mająca prawie tysiąc metrów wysokości. Przed nim wznosi się mniejsza góra, ściśle z nim złączona, o wierzchołku w kształcie małego płaskowzgórza. Na równinie, wśród szarych głazów piaskowcowych, bieli się kilka biednych chatek — wioska Bukovina. Stroużne leży w kotlinie. Na wiosnę i w lecie jest to zakątek bardzo miły. Większość mieszkańców wioski stanowią ewangelicy. Rodzina Skalaków miała wśród nich niejednego dobrego znajomego. Należał do nich i Jakób Halina, u którego Baltazar, Jerzyk i Lidka znaleźli schronienie. Przyjął ich po bratersku i zaopiekował się rannymi, jak tylko mógł. Bezzwłocznie nałożono opatrunek Baltazarowi, którego rana była głęboka i niebezpieczna. — Jest to rana śmiertelna — szepnął Użdian do Haliny. Rana Jerzyka również zaczęła się jątrzyć. Nad Tanem wiatr ucichł i śnieg przestał padać. Gdy pierwsze promienie słońca, które wstało późno, wpadły do izby Haliny, oświetliły smutną grupę. Na łożu oddychając ciężko leżał stary „salvaguardia" z pobladłą twarzą. W kącie stał ze zwieszoną głową smutny Jerzyk. U wezgłowia stryja siedziała Liduszka, na której przybladłym liczku malowała się głęboka boleść. Halina podszedłszy do chorego pochylił się nad nim, by usłyszeć jego słowa. — Oni nie są tu zupełnie bezpieczni. Wyślij ich dalej w góry. Myślę, że chyba długo już nie pożyję. Nie chciałbym umrzeć z dala od nich. — Tak mówił stary dragon głosem cichym, lecz pewnym. Nie jęczał i nie skarżył się na nic. Po chwili zapytał o Mioduszkę. — Nie chce jeść. Stoi smutna, ze zwieszonym łbem. — Tak, tak. I jej służba już się skończyła. Poprzedniego wieczora, gdy z trudem dotarli do zagrody Haliny i wprowadzili klacz do stajni, podszedł do niej i pogłaskał ją. Mioduszka zarżała głucho. Nie zobaczył jej już więcej. W taki sposób stary dragon pożegnał się ze swoim wiernym koniem. Źle się stało, że Użdianem nie mógł zaopiekować się lekarz. W pobliżu mieszkał cyrulik, sprowadzanie go jednak było niebezpieczne. Inny znajdował się daleko, a drogi były złe. Zresztą stary dragon wyraźnie oświadczył, że nie życzy sobie tego, dodając: — Wiem, że nikt mi już nie pomoże. Lidka nie odstępowała łoża weterana. Po południu stan jego pogorszył się. — Ma już sześćdziesiąt lat, wątpię więc, czy wytrzyma — szepnął Halina do swojej żony na osobności. Baltazar skinął na Jerzyka. — Oddaję ci Lidkę. Wiem, że ją kochasz. Zaopiekuj się nią i jej babką. Ponieśliśmy porażkę, ale słuszna i święta sprawa zakończy się naszym zwycięstwem. Niekiedy gnębiła mnie myśl, że nie poniosłem śmierci na polu bitwy, teraz jednak dziękuję Bogu, że tak właśnie kończę życie. Umieram za dobrą sprawę, a wy niewątpliwie doczekacie lepszych czasów. Tego, co prawe, nikt zgnieść nie zdoła. Kochajcie się i niech was Bóg błogosławi! Lidka szlochała rozpaczliwie. Jerzyk, pokonany przez niemy ból, padł na kolana przy łożu. Przez całą noc młody Skalak i dziewczyna czuwali u wezgłowia ukochanego stryja. Użdian kilka razy zapytał o Mioduszkę. Jerzyk wychodził i wracał z wiadomością, że biedne zwierzę leży. Stan rannego pogarszał się coraz bardziej. Nie chciał nic jeść. Dręczyło go jedynie wielkie pragnienie. Przez cały ten czas nie wydał jednak ani jednego jęku. Rano złożywszy ręce wpatrywał się przez chwilę w powałę. Wszyscy milczeli widząc, że się modli. Potem poprosił, by pochowano go w płaszczu wojskowym i z szablą przy boku. Pistolety dragońskie zostawił na pamiątkę Jerzykowi. — Kiedyś wrócicie przecież do swoich. Pozdrówcie Rychetskiego, babkę i Wańka. Więc jednak nie w ziemi rodzinnej... Westchnął. Westchnienie to wyrwała mu z piersi myśl, że spocznie na wieki z dala od swoich. Później uspokoił się znosząc cierpienia tak mężnie, jak tylko on to umiał. Trzeciego dnia, o wschodzie słońca, skonał. Jerzyk Skalak zamknął powieki tych szczerych oczu, które tylekroć zaglądały śmierci w twarz. W prostej trumnie, spowity w biały, zbroczony krwią płaszcz, leżał Baltazar Użdian „salvaguardia", były dragon pułku Marii Teresy, a później dzielny bojownik o prawa ludu. Ciężka szabla kawaleryjska błyszczała przy jego boku. Twarz miał spokojną. Przyszedł najwyższy rozkaz zejścia z tego świata, więc Baltazar usłuchał bez szemrania. W dniu pogrzebu nagle zjawił się w domu Halinów Waniek. Opowiedział, jak uciekł od pijanych huzarów i jak się ukrył. Zatęsknił za zbiegami, podążył więc za nimi aż tutaj. Starej Bartoniowej przyrzekł, że przyjdzie po nią, gdy się dowie, gdzie jest Baltazar, Lidka i Jerzyk. Skamieniał, gdy zaprowadzono go do komory, w której spoczywał jego gospodarz. Gdy kreślił krzyżyk na jego zimnym obramionym siwizną czole, łzy stanęły mu w oczach. Powiedziano mu, czego Baltazar dokonał i jak umierał. — To był żołnierz! To był dopiero kawalerzysta! — westchnął ocierając twardą ręką łzy płynące z oczu. . W górskim, ustronnym kącie cmentarza stroużneńskiego, nad którym Bor wznosi skaliste swe czoło, Baltazar Użdian „salakvarda" znalazł odpoczynek po licznych wyprawach i osobliwych przygodach. Mioduszka nie o wiele przeżyła swego pana. Wiele się mówi o wierności psów, które zdychają na grobach swych panów. Nie mniej wiernym zwierzęciem jest koń. Leży żołnierz pod dąbrową z rozrąbaną na pół głową, wrony stoi obok niego, grzebie nóżką, żałuje gol Mioduszka nie jadła owsa ani siana, które jej podtykano. Halina mówił, że ilekroć ktoś wchodził do stajni, odwracała łeb i spoglądała smutno. — Czeka na stryja — twierdziła Lidka. Gdy wstąpił uprzednio do niej, zarżała boleśnie. Od owej nocy, kiedy Baltazar przemówił do niej kilka słów jakby na pożegnanie i pogłaskał ją, nie ujrzała już swego pana. Rankiem drugiego dnia po pogrzebie znaleziono ją w stajni nieżywą. Jeszcze tej samej zimy do cichej wioski górskiej dotarły smutne wiadomości. Władze ścigały najwybitniejszych przywódców „buntu i rebelii". Nazajutrz po ucieczce Użdiana Rychetski słysząc o tym, jak ścigano starego dragona, zaczął się zastanawiać nad ukryciem siebie. Teraz był już pewien, że panowie z zamku nie przebaczą i jemu. Zanim jednak zdołał wprowadzić swój zamiar w czyn, huzarzy z Nachodu otoczyli wójtostwo. Nie zdążył się opatrzyć, gdy do izby wtargnął porucznik dowódca plutonu, i celując z pistoletu do Nyvlta, wezwał go do poddania się. Cóż miał bezbronny począć. Związano go jak złoczyńcę, rzucono na wóz i zawieziono do Hradca Kralovego. O Dostalu mówiono, że zdążył zbiec w porę, nikt jednak nie wiedział, gdzie przebywa... Zanim stopniały śniegi, rana młodego Skalaka zagoiła się prawie zupełnie. A gdy drzewa jęły puszczać pąki, duchowny ze Stroużnego pobłogosławił związek małżeński Jerzyka i Liduszki. Na ślubie obecna była babka narzeczonej Bartoniowa, którą Waniek przeprowadził tu także. Wesele Wańka i Haliny było ciche i proste. Stara Bartoniowa z początku krzywiła się na myśl, że jej wnuczka wychodzi za mąż za ewangelika, później jednak pogodziła się z tym faktem. Poznała ludzi ze Stroużnego, a wcześniej jeszcze poznała przecież Jerzyka, którego tutaj przyjęto do gminy wyznaniowej. W tym dniu uroczystym wspominano co chwila i ogromnie serdecznie nieboszczyka ,,salakvardę", na którego mogile zaczynała już kiełkować pierwsza trawa. Młodzi małżonkowie żyli w ukryciu, zachowując wszelkie ostrożności. Doszły ich słuchy, że Użdian i Jerzyk są poszukiwani. Żaden jednak ze Stroużniaków nie zdradził młodego Skalaka. Przeniósł się on do Bukoviny, w której w ciągu lata postawił sobie chatkę. Babka Liduszki przeniosła się do dzieci. Waniek również nie chciał rozstać się z nimi. Żyli biednie, lecz w spokoju i cichym szczęściu. Jerzyk i Waniek sporządzili dwa warsztaty tkackie, na których wyrabiali płótno. Waniek od czasu do czasu wyruszał odważnie na zwiady i zawsze przynosił jakąś nowinę. Kiedyś oznajmił, że Ry-chetskiego wywieziono z Hradca do Pragi, gdzie — jak mówią ludzie — siedzi w więzieniu na Malej Stranie. Młody Skalak wypytywał gorączkowo, jaka jest dola ludu i czy zniesiono pańszczyznę, w odpowiedzi jednak słyszał stale mało pocieszające wiadomości. — Cesarzowa wysłała generała Wallisa — opowiadał kiedyś Waniek. — Ma on stłumić wszelkie bunty. Zagroził wszystkim rebeliantom, przenosi się z włości do włości, zwołuje urzędników i chłopów i odczytuje im patent dotyczący robót pańszczyźnianych. Ach, nie jest to ten patent ze złotym podpisem! Przynosi chłopom pewne ulgi, ale niewielkie. — A co na to lud? — Milczy. Musi milczeć, bo jest zastraszony. — Zawiedliśmy się, zawiedli... — westchnął Jerzyk. Ale wkrótce potem Waniek przyniósł lepsze wiadomości. W dobrach skarbowych cesarzowa zniosła pańszczyznę i zamieniła ją na opłaty pieniężne. Zabroniła również panom polowania na chłopskich gruntach, a tym samym niszczenia zasiewów. Później usłyszeli, że Rychetski po długim, męczącym śledztwie wrócił do domu, skazano go jednak na odrabianie przez dwa lata pańszczyzny. — Jego, który był od niej wolny zupełnie! — westchnął Skalak. — O, gdybyż panowie mieli w piersiach serca choć trochę podobne do jego serca!... A co porabia Dostal? — Ukrył się przed nimi tak, że nie mogą go znaleźć. Upłynęło sześć lat. W roku 1781, u schyłku lata, stanęli w głębokim lesie, w Mateczniku nad potokiem mężczyzna i kobieta. Było to w niedzielne przedpołudnie. Młody człowiek, rozejrzawszy się dokoła, rzekł: — Wszystko tu zarosło. Pójdziemy tamtędy. Ruszył. Za nim posuwała się młoda jego towarzyszka. Zatrzymali się w nędznej chatce w pobliżu potoku. — Nikt tu po nas nie mieszkał. Dróżka zarosła. Biedna chatka, rozpada się! Już nikogo nie może osłonić przed burzą i deszczem. Stanęli na progu mrocznej, pustej izby. — Tu siedział dziaduś, tam ojciec, a tam ja nocowałem, — A tu umarł dziadek. Chatka rozpadnie się. Dobrze, że takich bud nikt już stawiać nie musi, by się w nich ukrywać. Jaka szkoda, że oni obydwaj nie doczekali już tych czasów! Młoda para poszła potem przez las i znalazła się w polu. Szła ścieżkami i miedzami. Było już popołudnie, gdy ujrzała „Skałkę", którą przejął młodszy brat Kropaczka. Para stanęła przed nowym gospodarzem. Patrzył przez chwilę na przybyłych, aż wreszcie zawołał: — Lidka! Skalak! Przyjął ich z radością i ugościł. — Tak, Jerzyku, gospodarzę tu, gdzie kiedyś włodarzył twój ojciec i twój, Lidko, stryj „salvaguardia". Biedaczysko! — Szczęść ci, Boże. Myśmy przyszli tylko popatrzeć ma nasze stare gniazdo. Podczas gdy mężczyźni rozmawiali, Lidka wyszła z chaty, zbiegła po stoku na dół i znalazła się „w olszynach". Chatka była już całkiem zgrzybiała. Tylko drzewa szumiały tak samo jak przed laty i krzewy dokoła porozrastały się. Siadłszy na kamieniu, utonęła w zadumie. Wkrótce stanął obok niej Jerzyk. Wspominali oboje dawne lata. Gdy wrócili do zagrody, gospodarz zrobił im miłą niespodziankę, kładąc na stole stare cymbały. — Cymbały! — zawołał radośnie Jerzyk. — Przebolałem już ich stratę. Gdyśmy uciekali, zostawiłem je tutaj. — Weź je sobie, To te same, na których grywałeś, kiedyś był obłąkany. — A no tak — westchnął Jerzyk. — Szkoda tylko, żem niewiele dokonał udając wariata. Dziękuję wam, kumo-trze. Na razie zostawię je u was. Dziś muszę jeszcze wstąpić do wójtostwa w Rtyni. Wieczorem tego samego dnia mile zdziwiony Nyvlt ściskał ręce nieoczekiwanych gości. Zestarzał się bardzo od czasu, kiedy go widzieli po raz ostatni. Skalak opowiedział o wydarzeniach, które rozegrały się po wymuszeniu mandatu na zamku, o ucieczce, o śmierci stryja Baltazara i o swoim życiu. — Waniek osiwiał. Babka ledwie już chodzi, ale zachowała jeszcze trzeźwość umysłu. Jest nas teraz więcej, bo mamy synka i córeczkę. W ciągu tych lat powodziło nam się, dzięki Bogu, dość dobrze, ale tęskniliśmy. Sądzę jednak, że teraz będziemy już mogli wrócić. Cesarz wydał „patent tolerancyjny", luteranie i kalwini mogą już swobodnie wyznawać swoją wiarę, zamierzam więc powrócić i sądzę, że jako kalwin nie będę ukamienowany. Przyszedłem zasięgnąć waszej rady w tej sprawie. — Rządca umarł. W czasie naszego powstania najadł się strachu, ale potem znowu dobrze mu się powodziło. Tył coraz bardziej, aż w końcu krew uderzyła mu do mózgu. O tobie z czasem zapomniano. Dostal ma już od trzech lat święty spokój. Wrócił w dwa lata po ucieczce, nie ominęła go jednak kara. Tyle tylko, że była łagodniejsza od mojej. — Wiem, bo niekiedy przychodził z Lhoty do mnie, do Bukoviny. Ale wy przecierpieliście wiele. — Ha, wola Boża. Nie cierpiałem na próżno. Nasze poczynania nie poszły na marne. Mimo wszystko dziś ludowi jest lepiej niż dawniej. I władze są dla niego przychylniejsze. Ciężary pańszczyźniane są jeszcze dość duże, nie można ich jednak nawet porównywać z tymi, które dźwigaliśmy dawniej... Z czasem Bóg da, że wszystko to minie. Musi przeminąć. Nie może tak zostać. Wątpię tylko, czy my tego doczekamy. Mimo wszystko nie powiodło się księciu panu. Uszedłszy cało odgrażał się, że wywrze straszną zemstę, tymczasem nic nie wskórał. — Podobno od tamtej pory nie pokazał się w dobrach. — Nie pokazał się. Zachorował. Teraz zaś, jak słychać, używa życia w stolicy. Jeden ze strzelców jednak, który był u niego, mówił mi, że książę wygląda jak mara. Dodał, że nie chciałby być na jego miejscu, choćby dawano mu nie tylko księstwo nachodzkie, ale i drugie jeszcze takie dobra. Tak, Jerzyku, wróć. Pomogę ci, jak będę mógł. Skalak uścisnął wójtowi rękę. Nazajutrz Jerzyk i Lidka wrócili do swej wioski górskiej. Młody Skalak zabrał ze „Skałki" ulubione cymbały. Sprzedał chatkę i jął gotować się do przeprowadzki. Gdy liście zaczęły opadać z drzew, Jerzyk z żoną przewieźli skromne swe mienie do wioski pod górą Turovem. Tam Skalak wraz z rodziną osiadł w jednej z chat. Przed opuszczeniem Stroużnego Jerzyk i jego żona udali się na cichy cmentarz, do grobu ukochanego stryja. — Tu śpi wasz dziaduś — rzekła ze wzruszeniem Lidka do dzieci. Oczy miała pełne łez. Baltazar „salvaguardia" został sam, często jednak biegły do jego niskiej mogiły pełne wdzięczności myśli młodych... Dzieci dobrze rosły Jerzykowi Skalakowi na pociechę. Wychowywał je na porządnych ludzi. — Święta sprawa zwycięży, bo jest słuszna. Nikt się nie zdoła temu przeciwstawić — powtarzał im słowa nieboszczyka Baltazara. — Ludzie będą sobie równi i wolni. Prawdopodobnie doczekacie tych czasów. Trudy i troski były stałymi gośćmi w chacie Skalaków, ale panowały w niej również spokój i zadowolenie. ZAKOŃCZENIE Stałem na balkonie zamku nachodzkiego. Pode mną szumiały smętnie ciemne modrzewie i białe brzozy. Poprzez kwitnące bzy, które pokrywają całe zbocze wzgórza zamkowego, przezierała na poły zburzona, okrągła wieża głodowa. Przeszedłem już przez sale i rozległe korytarze zabytkowego zamku. Myślałem o zdarzeniach, które się tu rozegrały i o legendach opromieniających stary ten gmach blaskiem poezji. Teraz rozpościerała się przed mymi oczyma piękna okolica górska. W głębi, na granicy, rozciągały się góry z Borem na czele, bliżej zalesione wierzchołki, a między nimi miła dolina pometujska. W dolinie i na zboczach pracowali chłopi ze swą czeladką. Pracują oto spokojnie i prawdopodobnie niewiele wiedzą o cierpieniach, które tu znosili ich przodkowie. Wnuk zapomina o troskach dziadka. Duszę moją wzruszyły udręki ludu. Widziałem jego nędzę i niedolę; usłyszałem tu, w tej wielkopańskiej siedzibie, bolesne westchnienia. Był to obraz szary, namalowany smutnymi barwami. Od posępnego jego tła tym jaśniej jednak odbijała promienna myśl o wolności. Była to walka o prawa ludzkie, obrona dręczonego przed ciemięzcą. Sto lat! Ojcowie cierpieli. Potomkowie ich zaznali już wolności. I na nich jednak ciążą obowiązki wobec narodu. Mają być jego trzonem i jego potęgą. Niechże stale pamiętają o tym!