Andrzej Falkiewicz POLSKI KOSMOS 10 esejów przy Gombrowiczu 2 W oczekiwaniu na coś, co by w końcu nasunęło się, zapanowało „Życie to ruch. Jeśli nie mogę dać ruchu, nie mogę dać życia. Zauważcie, że mam na myśli ruch prawdziwy, nie zaś sugestię ruchu, jaką daje malarz szkicując np. skaczącego konia. Porównajcie pod tym względem barwę i linię ze słowem. Słowo rozwija się w czasie, to jak pochód mrówek, a każda przynosi coś nowego, nieoczekiwanego” (w Dzienniku 1957–1961). Ruch słowa przenika w rytm zdań, przesądza interpunkcję, dyktuje rozmieszczenie pytajników, trzykropków, wykrzykników. Ruch języka narzuca sposób opowiadania, udziela się materialnym elementom przedstawionej rzeczywistości – „łysina najeżdża stół, wzmocniona błyskiem binokli sarkastycznych” (w Kosmosie).W narracji przeważają obrazy mobilne, a chyba próżno szukać we współczesnej literaturze przykładów tak niestrudzonej ruchliwości jak ta, którą demonstrują bohaterowie Gombrowicza. „A to więc Rączką machnie; a to oczkiem strzeli; to znów gałki z chleba podrzuca, to szklaneczką brzęczy, to paluszkiem drobi, a tak pośród tych figielków swoich jak Indor między Wróbelkami... i śmiechem hucznym wita własne figle swoje!” (w Trans–Atlantyku). Motoryka nie tylko określa, lecz i konstruuje bohaterów. Najpierw pojawia się ruch – ruch pojawia się po to, żeby mógł zjawić się bohater: Indor stwarzany przez Wróbelki swoich figli. Ruchliwi bohaterowie tworzą ruchome układy, kombinacje nieobliczalne, które kulminują skandalem. Skandal staje się przyczyną nowej serii działań – która prowokuje nowy skandal. I znowu budzi ruch. Z którego pojawiają się nowi bohaterowie, i znowu ruchliwi. Tak ruchliwi jak pacjenci w poczekalni u dentysty albo podróżni na dworcu kolejowym. Ale to jeszcze zbyt mało, aby tym stwierdzeniem określić dzieło Gombrowicza. Trzeba pytać dokładniej. Jakie są rodzaje ruchu, jakie zasady tej ruchliwości? Zasada pierwsza. Świat składa się w kształty migotliwe: „w rozgardiasz liści, gałązek, plam świetlnych, zagęszczeń, rozziewów, parć, skosów, uchyleń, zaokrągleń, diabli wiedzą, w przestrzeń plamistą, która nacierała i umykała, ucichała, narastała, bo ja wiem co, utrącała, rozwierała” (w Kosmosie). Ile tu czasowników, czasownikopochodnych, trybów niedokonanych, słów nazywających działanie, kształt, kontury, kierunek! A my dzisiaj, my współcześni, oddychamy z ulgą. Nasza wrażliwość jest pochodną wciąż wzrastającego tempa. W bytowaniu codziennym, na sali kinowej, w teatrze, w książkach szukamy zwiększonej ilości bodźców, i ta zwiększona ilość bodźców wynagradza nam w pełni niedostatki „niejasnych” wydarzeń, „braku sensu” w utworze czy w świecie, niedostatki „źle opowiedzianych” fabuł. Zasadą pierwszą jest nieustanny ruch własny materialnych elementów przedstawionej rzeczywistości. Ale i oto zasada druga. Zasada „bo ja wiem co”, „diabli wiedzą”. Zasada, dzięki której tak ruchliwe otoczenie udziela swojego ruchu własnego obserwatorowi – i każe jemu, już wprowadzonemu w ruch, oglądać świat w taki oto sposób: „usta nad ustami, ptasi drut, kurczę i wróbel, mąż i żona, komin za rynną, wargi za wargami, usta i usta, drzewa i ścieżka, drzewa i droga” (w Kosmosie). Ruch otoczenia udziela się obserwatorowi – i on z kolei wnosi do już ruchliwej rzeczywistości własne reakcje, wnioski, ruch własny. „Dokąd ty zdążasz, ławko? / Ku czemu przesz, jak szalona? W co? [...] O, wszystko, wszystko, wszystko, drzewa i kamienie / Domy i kościół, ziemia, niebo, wszystko / Jak koń galopujący” (w Operetce). Ruchliwa rzeczywistość stworzyła sobie ruchliwego partnera. Ruchliwe elementy przedstawionej rzeczywistości (pierwsza zasada), ruch ten udzielony obserwatorowi, a więc i ruchliwy narrator–obserwator (zasada druga). A oto jak ruch własny obserwującego przenika w ruch zastanego układu: „widok ten jakby mnie nożem pchnął (a tu piętę do góry zadziera) bo przecie to towarzysz mój (a tu chusteczką zamachał), to mój poplecznik (w dłonie klaska, kolanami strzela) z którym ja chodziłem (dalejże palcami przebierać) więc na to pozwolić nie mogę aby on mnie przed ludźmi takie hece robił (na trąbce papierowej trąbi). Do stolika tedy na powrót się skierowałem” (w Trans–Atlantyku). Ta 3 ostatnia decyzja stała się przyczyną jednej z wielu Gombrowiczowskich katastrof. Stała się przyczyną Pojedynku Bez Kul – skandalicznego pojedynku, który pozostał nie rozstrzygnięty. Ruch uderzył na ruch, rytm zderzył się z rytmem – i w konwulsjach zastygł. Co, przełożone na sytuację społeczną, towarzyską, daje kombinację bezwyjściową, konflikt nierozwiązalny – owocuje typowo Gombrowiczowskim „skandalem”. Ruch przeciwbieżny, przeciwstawny, samosięunieszkodliwiający, który nie prowadzi do rozstrzygnięć. „Ruch ogromny nieruchomy” (w Kosmosie). Zasada pracowitego bezruchu. Wszystkie sytuacje w utworach Gombrowicza budowane są na takiej przeciwstawności. Narrator Trans–Atlantyku zostaje uwięziony przez Bractwo Kawalerów Ostrogi, ale w momencie gdy członkowie Bractwa już, już mają bezbronnego Szpikulcem rozszarpać, jemu także zostaje Szpikulec przytwierdzony. „Ucieczki ani zdrady żadnej nie próbuj, bo ci Ostrogę zadadzą, a jeżelibyś choć najmniejszą chęć Zdrady Ucieczki w którym z towarzyszów twoich spostrzegł, jemu Ostrogę masz wrzepić. A jeślibyś tego zaniedbał tobie ją wrzepią. A jeśliby ten, kto tobie Ostrogę wsadzić ma, tego zaniedbał, jemu niech inny Ostrogę wsadzi”. To, co mogło i miało spełnić się krwawo, zastyga w martwym grymasie. Ta sama zasada obowiązuje nie tylko w sytuacjach, również na niższych poziomach utworów. Np.: „gdyś tu się został, to idźże zaraz do Poselstwa, albo i nie idź, i tam się zamelduj, albo nie zamelduj, bo jeśli się zameldujesz lub nie zameldujesz, na znaczną przykrość możesz być narażonym lub nie narażonym” (w Trans–Atlantyku). To, co dzieje się w powyższym zdaniu, może zostać pokazane jeszcze lapidarniej – może być wyrażone ukierunkowanymi przeciw sobie zbitkami pojęć, takimi np., jak „dziewiczość wyuzdana”, „nieśmiałość brutalna”, „bezwstydny wstyd”, „zimny żar”, „stulenie wybałuszone” (w Kosmosie). Albo bywa także wyrażane obrazem. „Jakiś duży robak, zdaje się skorpion, wylazł ze szpary w podłodze, przyglądał mi się czas jakiś... a potem ni stąd ni zowąd zwinął się w kłębek i zastrzyknął sobie wszystek jad z odwłoka” (w Zdarzeniach na brygu Banbury). Skorpion, który samosięunieszkodliwił. Ruch samosięznoszący. Henryk, który (w Ślubie) samosięzaaresztował. Towarzyskie „skandale”, które prowadzą do sytuacji bezwyjściowych. Ukierunkowane przeciw sobie zbitki pojęć, z których każda znaczy, znaczy coś na pewno, ale znaczy... co?! O właśnie: kąsające pokąsane. Ta ostatnia figura może być pomocna dla zrozumienia mechanizmu Gombrowiczowskiej parodii. O parodii autor wypowiadał się chętnie, usłużnie podsuwał ją krytykom jako jedną z zasad, którymi rządzi się jego twórczość. „Mój teatr parodiuje Szekspira”, „u mnie forma jest zawsze parodią formy” (w Rozmowach z Gombrowiczem Dominika de Roux), a gdyby wierzyć wszystkim jego deklaracjom, to i w Kosmosie parodiował wątki Pana Tadeusza. I oczywiście te przedrzeźnienia w twórczości Gombrowicza są. Dziwna to jednak parodia, w której „autor” (jego zamiar parodystyczny) znajduje się i po stronie parodiowanego, i po stronie parodiującego. Można by mówić o „totalnej parodii”, o „parodii na wylot” – gdyby w ogóle na gruncie sztuki zamiar taki, usuwający spod nóg sam grunt sztuki, mógł zostać zrealizowany i odczytany. Istota zabiegu daje się rozumieć inaczej. Ruch poczęty z jednego krańca uderza na ruch biegnący z krańca przeciwnego; chodzi o to, żeby każdej prawdzie, którą z dzieła można wysnuć, odpowiadała jej własna kontrprawda; żeby każdy wniosek znalazł swój kontrwniosek, każde twierdzenie swoje zaprzeczenie. Chodzi o to, żeby ostrzem unieruchomić ostrze: „ostrzem” parodii – ostrze „parodii”. A powstaje w ten sposób nie parodia, lecz dzieło bezpieczne przed krytykami – dopuszczające niemal nieograniczoną liczbę możliwych interpretacyj, możliwych prawd, z których każda jest właśnie tylko możliwa, lecz żadna nie jest konieczna. Przy żadnej nie opowie się autor, w żadnej z nich nie ma „autora”; żadnej też nie zaprzeczy. Jego artyzm przede wszystkim to ma na celu, żeby dzieło pozostawić w chwiejnej równowadze: tak wyważyć kierunki ruchu w dziele, iżby pozostało ono na zawsze w zawieszeniu. 4 Ta zasada jest wcielana w konstrukcję utworów Gombrowicza bardzo konsekwentnie. Także poprzez posłużenie się u ich wejścia lub wyjścia takim chwytem, który nawet tę, już i tak wieloznaczną, wypowiedź usiłuje podważyć. Ferdydurke kończy się zdaniem: „Koniec i bomba / A kto czytał, ten trąba!” – dowcipnym grymasem, który chce unieważnić kilka tysięcy zdań poprzednich. Oczywiście unieważnić po to, żeby wpisać w utwór jeszcze jeden, jeszcze i ten „wynik remisowy”. Akcja opowiadania Przygody zaczyna się w roku 1930, ale jej konsekwencją jest czyn bohatera dokonany w 1918! I oto: data, która przestawia wejście i wyjście utworu; która ujmuje w nawias, o właśnie – unieruchamia, samounieszkodliwia niezwykle żywy w tym utworze rytm przygód. To, co wydawało się biec docelowo, d o k ą d ś – zostaje zamknięte w symetryczny ornament. Trzecia zasada ruchu w tym dziele: zasada figur symetrycznych, symetrią unieruchomionych. Ruch uderza na ruch, pewien rytm zderza z pewnym rytmem – i zastyga w „iurniulkę prasowaną w mopsa pod żelbetem” (Trans–Atlantyk). A artyzm autora, jego biegłość w sztuce sprawiają, że czytelnik musi się dopatrywać w tiurniulce znaku tajemnicy. I obraca ją na różne strony – i odczytuje z niej różne prawdy. Taki hieroglif, którego cechą jest to, że można doczytać się w nim bardzo wielu rzeczy. Jak się wydaje, dopiero te zamknięte w sobie hieroglify są zgłoskami alfabetu Gombrowicza (i to niezależnie od tego, jak wysoko byśmy oceniali jego dar realistycznej obserwacji i co byśmy mniemali o jego przygotowaniu intelektualnym). Dopiero te hieroglify, te rozbudowane i wieloznaczne figury swojej sztuki, nie zaś poszczególne sądy czy obserwacje, autor byłby skłonny uznać za swe wypowiedzi. W czym nie jest ani dziwaczny, ani zupełnie oryginalny – raczej właśnie pozostający w zgodzie z prądami artystycznymi epoki. Epoki, która uważa wieloznaczność dzieła sztuki, wielość jego możliwych percepcyj, za wartość pierwszą i samoistną. Można by przedstawić całą listę współczesnych sztuk, rodzajów artystycznych, dzieł, kierunków, które widzą swoją rację bytu w tym, że samym swoim ruchem ewokują polifonię, budzą „głosy”, „sensy”, „prawdy” – choć przecie nie obstają przy żadnej, ba, „nie znają” ich; i właśnie dzięki temu, właśnie „nie znając”, prowokują do wciąż nowych odczytań. Ale jak taki świat, składający się z elementów wieloznacznych, lecz nieciągłych, interesująco rozbudowanych, lecz w sobie zamkniętych – w sobie zamkniętych, więc nie zakładających żadnego między sobą kontaktu – może funkcjonować? Lub też: jak z elementów takich powstaje dzieło sztuki? No bo gdybyśmy porzucili na chwilę całościowe konstrukcje już gotowych utworów Gombrowicza, gdybyśmy zapomnieli o Ferdydurke, Ślubie, Trans–Atlantyku, Kosmosie i cofnęli się do momentu, w którym autor je pisał – to trzeba by spytać o zasadę, według której utwory jego się rozwijają. „Ale co to, co to? Co to za głos, rozgłos? Dopieroż patrzę: tańczą wszystkie pary! Oj, dziś, dziś, dziś! Tańczy też Ignac, z panną Tuśką tańczy [...]...aż dziwią się starzy... aż mu poklask dają... Ale co Przytupnie, to ktoś mu tam Tupnie, a tyż co Podskoczy, to jemu kto Skoczy... i nie kto inny to był, tylko Horacjo, który pannę Muszkę wziął do tańca, a już tak szparko wywija, zawija, że mu dansyrka furczy, furczy, furczy! Więc tyż to we dwóch wywijają, przytupują, obracają, to w prawo to w lewo Wywijają, aż panny jak frygi! Oj tańcują, tańcują! I co Ignac skoczy, Horacjo Podskoczy, co Horacjo łupnie, Ignac tupnie tupnie, gdy jeden zakręci, to drugi Wykręci i tup, łup, łup i buch i bach buch, i bach bach buch bach. Buchbach, Buchbach, Buchbach, bach bach, buch, buch, Buchbachem tańcują!” (w Trans–Atlantyku). I oto jest! Czwarta zasada ruchliwości w tym dziele: r y m y. Najpierw Józio w Ferdydurke odczuwa „lęk nieistnienia”, „niepokój nieżycia”. Ten twór nijaki i wątpliwy – tak wątpliwy, iż wydaje się, że lada chwila zniknie – dopiero zrymowany z kimś podobnym, z sobą–dzieckiem w wieku szkolnym; dopiero umocniony tym rymem, zaczyna pisać powieść. Powieść własną, „identyczną ze mną, wynikającą wprost ze mnie”, lecz... Zrymowanie ze szkolnym uczniem pociąga za sobą rym następny: w pokoju zjawia się gimnazjalny belfer Pimko. A jeśli belfer, to i uczniowie! I oto Józio, mimo swoich lat 5 trzydziestu, zostaje posłany do szkoły i zakwaterowany na stancji u inżynierostwa Młodziaków. Rymując zieloną gałązkę z łechczywymi dowcipami inżyniera, rymując profesora Pimkę z uczniem Kopyrdą zalecającym się do Pensjonarki – doprowadza Młodziaków do „rojowiska na podłodze”. Zrymowany z kolegą Miętusem uwalnia się od szkoły, ucieka z miasta, lecz grzęźnie w domu swej ziemiańskiej rodziny na wsi. I znowu, „bra...tając się”, rymując się z parobkiem Walkiem – doprowadza mieszkańców dworu do „plaskaniny, packaniny i przewalania się w kupie”; kończy wątek ziemian w Ferdydurke tak samo, jak zakończył wątek postępowych mieszczan. Rymowanie się osób, przedmiotów prowadzi do rymowania się sytuacyj. Nie inaczej w Trans–Atlantyku. Narrator, zrymowany na przyjęciu w ambasadzie z pederastą Gonzalem, zaczyna chodzić razem z nim – i dopiero to sprawia, że akcja powieści może się zacząć. To stało się przecież przyczyną Pojedynku Bez Kul, nie rozstrzygniętego – któremu odpowiada wątek Bractwa Kawalerów Ostrogi, zrymowany z sytuacją Pojedynku i nie rozstrzygnięty również – któremu znowu odpowiada ostatnia sekwencja w estancji Gonzala, gdzie narrator usiłuje rymować Horacja i Ignaca po to, by ten zabił Ojca; by Synczyzną Ojczyznę pokonać (jeszcze jeden rym: słowny i myślowy!) – lecz wbrew własnym intencjom rymuje ich w śmiech, w nierozstrzygnięcie: „I dopiroż od Śmiechu, do Śmiechu, Śmiechem Buch, Śmiechem bach, buch, buch Buchają!..” Nie inaczej w Ślubie – gdzie Henryk, zrymowany z Władziem, rymuje się z domem swoich rodziców, który, zrymowany z Pijakiem, staje się... karczmą, która, poprzez Pijaka rymowanego z Dostojnikiem, zostaje zrymowana w dwór królewski; w Ślubie, którego trzy akty są trzema rymami sytuacyjnymi. Biesiadą karczemną, udaremnioną wejściem Dostojnika (akt I), spostponowanym przez Pijaka balem dworskim (akt II), weselnym przyjęciem z okazji ślubu, który się nie odbył (akt III). A oto paroksyzmy rymu w Kosmosie. Rymowanie słów („berg” – „bemberg”), osób (narrator zrazu rymowany cicho z Fuchsem, potem, głośniej, z Leonem Wojtysem, który rymowany z Jadeczką, która... zrymowana z Księdzem etc.), ale zwłaszcza – rymy czynności, przedmiotów. Usteczka Leny – usta Katasi. Powieszony wróbel – powieszony patyk – powieszone kurczę. Trzy powieszenia – trzy kamyczki, trzy trawki, trzy guziczki. Wskazujące na dyszel – który kieruje do Katasinego pokoiku, gdzie: wbita igła, wbita stalówka, wbity pilnik, wbite agrafki, młotek! I nagle: Kulka wbijająca coś, oszalała – inne wbijanie jak łomot z wnętrza domu, stowarzyszające się z tamtym; dobijanie się narratora do drzwi Leny, bezskuteczne – inne jego „dobijanie się” do Leny po świerku, bezskuteczne równie (mąż jej wtedy czajnik pokazywał). Z tego powodu narrator dusi kota, wiesza kota – a wynikiem powieszenia tego (czwartego już!): wycieczka... podczas której wiesza się Ludwik. Palec narratora w ustach Ludwika – usta Jadeczki – usta Księdza – usta Katasi – usteczka Leny. Pięć ust – pięć powieszeń: „ja myślałem wróbel Lena patyk Ludwik krzaki wisi wiszą usta Lena sam tam czajnik kot patyk płot...” To przecież upiorny żart. Niezasłużona przykrość wyrządzona czytelnikowi! Ten świat, tak niewątpliwy już – tak niewątpliwie rymowany myślą narratora i dzięki rymom jego myśli przeniknięty „sensami”, który rozpływa się na powrót w cieczce słownej, znika w częstochowskich rymach! Podobnie rozprzęga się, tak pomysłowo przedtem zrymowana, akcja Pornografii, podobnie akcja Ślubu, Trans–Atlantyku, Ferdydurke. Każdy z utworów Gombrowicza grzęźnie w sytuacji nijakiej, nie przynoszącej rozwiązania, w sytuacji – jak zwykli ją nazywać narratorzy – „skośnej”. „Sytuacja nie miała osi – nie miała diagonali – nie można było znaleźć komentarza do tej sytuacji” (w Ferdydurke). Dlaczego? Dlaczego w opowiadaniu Szczur mówi się o „prostolinijności” zbira Huligana, „który zwykł był dopadać swych ofiar w linii prostej” – i przeciwstawia mu „sciszenie, które, rzec można, jest główną złodziejską cechą naszych czasów”? Dlaczego powieści Kosmos patronują nadcięte krzywo usta Katasi; dlaczego tyle „skośnej i nie wyjaśnionej bliżej męki 6 skosu psychicznego / udręki bocznej, zwichnięcia, skrętu, kiksu” w Ferdydurke; dlaczego „wszystko było jak ugodzone skosem” w Pornografii? Co znaczą te „umyki” „skosy”, „boczne truchty”, „uślizgi”? Pewne wyjaśnienia dać może postępowanie profesora Syntetologii z Filidora dzieckiem podszytego w Ferdydurke – postępowanie naukowca, który „działał nie tyle logicznie, ile analogicznie”. Profesor ów usiłował dokonać syntezy nie poprzez zrozumienie i przekomponowywanie poszczególnych elementów rzeczywistości, lecz drogą sumowania ich według zewnętrznych podobieństw lub według ukrytych analogij. Nie tyle r o z u m i a ł, co – r y m o w a ł świat. Wychodząc z założenia, iż „naturą rządzi pewna analogia”, uznał, że „działanie per analogiam dużo jest pewniejsze” – nieustannie poszukiwał bliskich lub odległych współbrzmień. Owocem jego pracy była rzeczywistość pozbawiona osi, składająca się z wciąż tych samych tworów analogicznych, w czym – jak komentuje narrator – „zawierała się jej moc, lecz także jej słabość”. Każdy z elementów tego dzieła jest „pozbawiony sensu” – dlatego nie można doń znaleźć komentarza. Po to, by go „skomentować”, trzeba go sparzyć z elementem innym. A para ta – znowu „pozbawiona sensu” – domaga się następnej pary, i następnej. Kiedy, z braku odpowiednich elementów, dana seria się wyczerpuje, wówczas nastaje sytuacja bezsensowna, której nie da się zrozumieć. Sytuacji takiej można tylko umknąć „ruchem nielegalnym”. Trzeba przystąpić do budowy następnej serii w nadziei, że ona spotka się z tamtą; że się z tamtą serią, unieruchomioną, zrymuje i rymem ją „uruchomi”. Pierwsza seria rymów w Pornografii bezwyjściowo prowadzi do „chłopca”, więźnie w Młodym. Odpowiada jej następna seria rymów i następna sytuacja bezwyjściowa: konieczność zabójstwa Siemiana, sprawa akowskiego spisku. Tu następuje trzecia seria, kolejny „umyk”: rymowanie Heńki z Karolem, Karola ze Skuziakiem – co prowadzi do bezsensownych zabójstw Wacława, Amelii. Które mogą zostać „skomentowane” tylko następnym rymem: bezsensownym zabójstwem Skuziaka, dokonanym przez Fryderyka. Dokonanym po to – tak mówi Gombrowicz w Rozmowach – „żeby zupa była smaczniejsza”. Pojawia się czwarta seria, seria zabójstw; koniec powieści, ciąg dalszy w Kosmosie. Usteczka Leny – usta Katasi: bezwyjściowa sytuacja dwojga ust... z której wyprowadza seria powieszeń; wyczerpanie się serii, nowe śledztwo i seria układów trójkowych, prowadząca do pokoju Katasi, tu: seria przedmiotów wbitych – seria wbijania, dobijania się rymowana w całym domu, w wyniku której narrator wiesza kota (ponowne nawiązanie do serii powieszeń!), a wynikiem powieszania... wycieczka, podczas której wiesza się Ludwik; palec narratora w ustach Ludwika (rozerwanie bezwyjściowej sytuacji dwojga ust), seria ust; koniec powieści. Ale na końcu dzieła zawsze pozostanie rym: „jeden więcej rym w tym poemacie – rym dla rymu, bez żadnego innego uzasadnienia” (w Rozmowach). Bohaterowie działają sparzeni, powielając nawzajem własne czyny i gesty. I dlatego działania te – zamiast doprowadzić do czegoś, co nazywamy „sensem” (kulminacją, rozwiązaniem intrygi) – prowadzą bohaterów w sytuacje bezsensowne, „ugodzone skosem”. Na końcu dzieła zawsze pozostanie rym, który powinien zostać z czymś następnym zrymowany: każda analogia domaga się następnej. W tym tańcu para biegnie za parą; w tym tańcu par nie jest możliwa żadna zbiorowa figura zamykająca spektakl. Wynikiem działań analogicznych profesora Syntetologii nie jest „sens”, nie jest spełnienie – lecz seria, p r a w i d ł o w o ś ć, której ewentualnie odpowiada jakaś prawidłowość inna. Którą ewentualnie trzeba by dopiero znaleźć, posługując się tym samym „bocznym truchtem”. Co się tutaj stało? Dlaczego inne postępowanie nie jest możliwe? Gombrowicz w swej diatrybie wymierzonej w malarzy, mówiąc o skaczącym koniu, nie docenił współczesnego malarstwa. Które nie tylko przecież daje sugestię ruchu na płótnie, 7 lecz może się posłużyć dekompozycją stabilnych kształtów, przyjętych jako punkt wyjścia (tak np. w kubizmie), wprowadza do obrazu elementy ruchome (np. mobile Caldera). Nie docenił chyba również sztuki impresjonizmu, która wciąga obserwatora w interakcję, zaprogramowując fizjologiczne reakcje jego oka w rozkładzie plam barwnych; sztuki, która obecność odbiorcy w dziele zaprogramowuje tak rygorystycznie, iż on nie jest już widzem, lecz staje się partnerem obrazu, partnerem wnoszącym w rzeczywistość dzieła reakcje własne. A co dopiero mówić o sztuce informelu – gdzie wewnętrzna wibracja zdekomponowanych elementów na płótnie, przeniknięta wibracją obserwującego oka, rozhuśtanego wibracją tamtą, tworzy coś, co nie jest już obrazem, nie jest nawet „przedmiotem”, lecz jest czystym ruchem: ruchem bez substancji, która zostaje w ruch wprawiona. To coś nie jest c z y m ś, lecz dopiero czymś s i ę s t a j e. Dramat bez personae dramatis; widowisko, owszem – ale widowisko bez aktorów. „Nieskończoność pustki wrącej, grzmiącej, wypryskującej, nie do rozróżnienia, nie do uchwycenia, stworzonej z wirów i odmętów, takiej samej tu i tam i jeszcze dalej i jak najdalej, na darmo wzrok wytężam do bólu, nic nie można zobaczyć, za ścianą nocy przelewało się wszystko bez wytchnienia, tonące i roztapiające, wiedziałem, że za ciemnością tam w dole jest tylko bezkształt i ruch, przede mną tylko przestrzeń nieistotna, w górze zaś niebo rozgwieżdżone rojem niezliczonym, nie do rozróżnienia, nie do uchwycenia... A jednak wytężałem wzrok. Ale nic. I zresztą czyż miałem prawo widzenia, ja, też odmęt w tym odmęcie, niepamiętny, zgubiony, rozbełtany pasjami, bólami, których nie znałem, jakżeż można po dwudziestu z górą latach być tylko przelewającą się wodą, przestrzenią pustą, nocą ciemną, niebem nieobjętym... być ślepym żywiołem, nie móc dojść w sobie do niczego” (w Dzienniku 1961–1966). Powracam do pierwszej i drugiej zasady ruchliwości dzieła Gombrowicza; szerzej – współczesnej sztuki. Po jednej stronie mamy rzeczywistość bezwzględnie i bezwarunkowo ruchliwą, po drugiej – bezwzględnie ruchliwego, pobudzanego olbrzymią ilością bodźców zewnętrznych obserwatora. „Z jednej strony – świat wewnętrzny Henryka deformuje świat zewnętrzny: jemu to wszystko śni się, on jest sam [...] Ale, z drugiej strony, to świat zewnętrzny narzuca się Henrykowi” (z przedmowy do Ślubu). Ruchliwość obu członów opozycji sprawia, że granica między zewnętrznością i wnętrzem, między obiektywnym i subiektywnym, między światem i świadomością zaciera się. Pojęcia (twór umysłu) umykają, zmierzają ku rzeczom (właściwość świata) – rzeczy ku swoim obrazom (twór umysłu). Skoro nie można posłużyć się pojęciem, trzeba posłużyć się obrazem – choć każdy obraz (w tej chwiejnej sytuacji umysłu i świata, chwiejny) pociąga za sobą konieczność egzegezy i apologezy, prowokuje wywód pojęciowy, rodzi nowe pojęcia, które znowu domagają się objaśnień, a w braku tych objaśnień, w wypadku niemożności udzielenia ich – na powrót rodzą obrazy. Myśl rodzi obraz, obraz rodzi słowo, słowo rodzi myśl, myśl znowu domaga się obrazu – nie ma sposobu wzajemnego odgraniczenia ich, nie ma możliwości powstrzymania tego procesu: „wszystko dzieje się jednocześnie, wszystko współpracuje, teoria z praktyką, myśl z namiętnością, życie z wartościowaniem i rozumieniem życia, żądza osobistego sukcesu z wymogami stwarzającego się utworu, wymogi utworu z uniwersalną prawdą, pięknem, cnotą, nie ma nic, co by królowało nad resztą, wszystko jest funkcjonalne” (w Rozmowach). Człowiek–siedlisko myśli, jedyna istota zdolna komentować rzeczywistość, przestaje być pewny własnego istnienia: „jakiś kompromis pomiędzy światem zewnętrznym a wewnętrznym” (w Ferdydurke). Nie bardzo już wiadomo, czy to „zewnętrzność jest tym zwierciadłem, w którym przegląda się wnętrze” (jak w Zdarzeniach na brygu Banbury), czy odwrotnie. Nie bardzo wiadomo, co należy do „akcji zewnętrznej”, co do „wewnętrznej”, co zdarzyło się „naprawdę”, a co się „śniło”. Każda rzeczywistość obiektywna jest skażona elementami subiektywnego, a każda subiektywność (skoro jako subiektywność zostanie 8 nazwana, skoro zostanie przypisana określonemu podmiotowi) jest zarazem powrotem do zewnętrzności, ponowną obiektywizacją. U Gombrowicza: „Od początku wszystko to było moje, a ja... ja byłem taki właśnie jak wszystko” (w Zdarzeniach na brygu Banbury). Nie ma już zewnętrznego i wewnętrznego, jest tylko osmoza, wzajemne ich przenikanie. Artysta nie jest w stanie orzekać ani o człowieku, ani o otaczającym go świecie. Nie może poznać ani granic Ja, ani granic tego, co Ja otacza. Jedyna sprawa, o której wobec swej niewiedzy ewentualnie mówić mógłby – i mówi niekiedy – to ta niewiedza. W Dzienniku: „Jeżeli szczerość nie jest mi dostępna, jedyna dostępna mi szczerość polega na wyznaniu, że szczerość jest mi niedostępna”. W Rozmowach: „Kim jestem naprawdę i w jakim stopniu w ogóle jestem . [...] Nie zdobyłem się na nic więcej, jak tylko na taką odpowiedź: nie wiem, jaki jestem naprawdę, ale cierpię, gdy mnie deformują. A więc wiem przynajmniej, kim nie jestem. Moje ja, to tylko moja wola, żeby być sobą, nic więcej. Nędzny paliatyw! Jeszcze jedna formuła!”. Lecz przecież sztuka (to po stronie obrazu), jego sztuka i sztuka w ogóle, a i myśl także (to po stronie myśli i pojęć), jego myśl i myślenie w ogóle, muszą być przecież możliwe! Każde nowe zjawisko domaga się nowego języka – i ten nowy język wreszcie powstaje. „Lena podskakiwała i chwiała się wraz z furką, ale nie było to ważne, w ogóle nic nie było ważne w powolnym znikaniu jakim jest jazda, byłem pochłonięty, ale czymś innym, to coś nie miało ciała, było stosunkiem szybkości, z jaką przewijały się przedmioty bliższe do powolniejszego przesuwania się przedmiotów dalszych, a także tych, bardzo dalekich, prawie stojących w miejscu – to mnie pochłaniało. Myślałem, że w czasie jazdy rzeczy ukazują się tylko, żeby zniknąć, rzeczy są nieważne, a też nieważny krajobraz, jedyne co pozostaje, to ukazywanie się i przepadanie. Drzewo. Pole. Nowe drzewo. Mija. Byłem nieobecny. Zresztą (myślałem) prawie zawsze jest się nieobecnym lub raczej nie w pełni obecnym, a to wskutek naszego ułamkowego, chaotycznego i prześlizgującego się, niecnego i podłego obcowania z otoczeniem” (w Kosmosie). Jaki to język? Język skierowany na f u n k c j ę, nie na s u b s t a n c j ę. Język przystosowany do wyrażania funkcyj, interakcyj, wzajemnych stosunków między zjawiskami, a nie umiejący orzekać o ich „istocie”. Język, który interesuje się raczej relacjami niż zjawiskami: raczej s t a w a n i e m s i ę c z e g o ś niż c z y m ś. Raczej percepcją bytów niż bytem jako substancjalnością. I raczej ruchem, który warunkuje powstawanie sądów, niż samymi sądami. Ruch bez substancji, która może być w ruch wprawiona. Nie wydaje się, aby warto w tym miejscu mówić o realizmie czy jego braku i przywoływać pojęcie mimesis, natomiast pomocne może być przywołanie Arystotelesowskiej filozofii substancji. Może należałoby powiedzieć, że sztuka dawna wychodziła od substancji i, poprzez formę, do substancji dochodziła, zaś punktem dojścia sztuki naszych czasów jest dzianie się, działanie. Skoro bowiem granice między człowiekiem i światem, między podmiotem i przedmiotem, między jaźnią i rzeczami są płynne, to znaczy to tyle, że są tylko relacje form, a nie ma substancji, nie ma „bytów” rozumianych jako substancjalność. Skoro nie ma substancji – bo nie dostarczy jej i współczesna nauka, której język wykazuje te same cechy co język sztuki współczesnej (i może nie bez kozery w Ferdydurke znaleźli się naukowcy, profesorowie Syntetologii i Analizy); skoro nie ma takiej substancji, to i nie ma gruntu do rozważań ontologicznych. A więc i metafizyka nie jest możliwa – a więc i filozofia substancji tej nie dostarczy. A skoro nie można wyjawić substancji (bo jej nie ma), sztuka będzie precyzyjnie nazywała działania, ale nie będzie umiała nazwać skutków tych działań. Nie będzie w stanie dać gotowego obrazu świata, jej żywiołem pozostanie dzianie się, ruch, będzie stroniła od układów statycznych, od prawd niezmiennych. I to na razie jest dla nas ważne: ta cecha języka jako języka – a nie to, czy żyjemy w świecie gotowym lub niegotowym. To jest ważne, że nie umiem wyrażać prawd 9 jednoznacznych, a nie to – czy umielibyśmy w nie wierzyć. Ważne są właściwości naszego języka, a nie właściwości „naszej natury”, „człowieczeństwa” czy „świata”. Artysta, który nie umie mówić o świecie, zajmuje się światem w człowieku: percepcją świata przez ludzi (właśnie o tym traktuje Kosmos!). Nie będąc pewny własnego istnienia, mówi nie o człowieku, lecz o stawaniu się człowieka. „Nie w pełni obecny”, zawsze obcy, obcy sobie i obcy wśród ludzi, nie mówi o ludziach, lecz o powstawaniu „ludzkiego”. Narrator Gombrowicza? Ani jednostka, ani społeczeństwo; ani osobny, ani zespolony; ani samotny, ani solidarny: „lęk nieistnienia, wsobny prześmiech”. Wiemy o nim zawsze tylko tyle, iż nie może istnieć bez pomocy z zewnątrz. Dlatego pojawiają się nowi bohaterowie; i każdy z nich jest ważny – ale każdy z nich jest ważny jedynie względem drugiego i ze względu na innych (jak Lena w Kosmosie: „potężna w swoim efekcie, ale w sobie żadna”). O nim samym niczego określonego nie da się powiedzieć, liczy się tylko funkcja, którą pełni w określonej sytuacji. „To jest tak, jakby wszyscy razem wyznaczali każdemu z osobna jego miejsce, jego «głos» w orkiestrze” (w Dzienniku 1957–1961). I to jest tak, jakby każdy z osobna powoływał do istnienia wspólny kształt (co w warunkach niemal laboratoryjnych pokazuje Ślub!). I jest tak, jak gdyby można pokazać powstawanie tego kształtu, ale o samym kształcie – ,,o kościele ludzkim” – niczego określonego nie dało się powiedzieć. Mówiąc o świecie, orzekamy o człowieku, mówiąc o człowieku, orzekamy o świecie; zawsze ten drugi człon opozycji okazuje się na tyle decydujący, że o nim właśnie – i tylko o nim – trzeba mówić. Dylemat, który rozstrzyga język Gombrowicza, przypomina nieco dylemat współczesnej fizyki – która określa prędkość cząsteczki lub określa jej współrzędne, lecz nie umie określić prędkości cząsteczki i współrzędnych jednocześnie. Ale bo też fizyka dzisiaj – jak każda dzisiejsza nauka – jest wiedzą funkcjonalną. Język jej wyraża funkcję, a nie opiniuje o „istocie”, nie umie wiedzieć o substancji. T o c o ś n i e m i a ł o c i a ł a. Nie miało ciała; które stanowiłoby nie tylko przedmiot, ale i gwarancję prawdziwości poznania. Zabrakło wiary czy wartości, które nadałyby naszemu poznaniu pewność i umożliwiły scalenie poznawanego świata. „Akcent położony przez współczesność na wytwarzaniu wiary dowodzi właśnie, że wiary gotowej zabrakło” (w Dzienniku 1953–1956). Słusznie. Akcent współczesnych położony na wartościach – to napięcie między bytem i powinnością we współczesnym myśleniu filozoficznym, powrót czy odrodzenie się aksjologii – dowodzi właśnie, że wartości nie mamy. Akcent współczesnych położony na poznaniu – ów hermeneutyczny przełom dokonany przez filozofów i naukowców, ów podziwu godny namysł nad naturą najprostszych aktów ludzkich – dowodzi, że poznania swego nie jesteśmy pewni. Dlatego, że tak wiele wiemy o wytwarzaniu wiar, o naturze własnego poznania i czynnikach warunkujących prawdę – język nasz nie jest zdolny do wyrażania wiary, pewności i prawdy. I odwrotnie: dlatego tak wiele wiemy o wytwarzaniu wiar, o poznaniu i czynnikach warunkujących prawdę, że język nasz przestał być zdolny do ich wyrażania – nie umie wyrazić tego, co zawsze dotychczas stanowiło oparcie dla myślenia. Możemy wiedzieć lub wierzyć, możemy rozumieć lub mieć, możemy posiąść wiedzę o poznaniu lub pewność poza poznaniem – ale nie możemy posiąść obu członów jednocześnie. Elementy zewnętrznego świata w dziele Gombrowicza (np. zielona gałązka w Ferdydurke)? Ważne; ale ważne nie ze względu na nie same, ponieważ o nich niczego nie umiemy powiedzieć – ważne ze względu na to, co za ich pośrednictwem zostanie powołane w „ludzkim”. Wspólny kształt? Tak; jest skutkiem i wypadkową wszystkich działań wszystkich pojedynczych ludzi w tym dziele – skoro już jednak kształt ten powstał, znajdzie się cały po stronie zewnętrzności, zaczną mu przysługiwać te same jakości, co innym elementom zewnętrznego świata: żaden z jego współtwórców nie potrafi wejrzeć w jego „istotę”. Stanie się ten kształt równie nieprzenikliwy, jak kamyczki i patyki na pierwszych kartkach Kosmosu: r z e c z y s ą n i e w a ż n e, a t e ż n i e w a ż n y k r a j o b r a z, j e d y n 10 e, c o p o z o s t a j e, t o u k a z y w a n i e s i ę i p r z e p a d a n i e. I teraz oczywiście można by „akcję” Kosmosu powtórzyć... i powtórzyć znowu. „Sens” tego? Na te zmagania można patrzeć dwojako. Można w nich widzieć tylko sprawność poruszania się w obszarze współczesnej kultury; ekwilibrystyczną umiejętność manipulowania nieskomplikowanymi (gdy już są poznane) prawami jej geometrii ku podziwowi czytelników i zmyleniu krytyki. Ale można również zobaczyć w tych zmaganiach nieustannie ponawiane pytanie o skompletowanie Bytu. Można za tą Gombrowiczowską wywodliwością wszystkiego ze wszystkiego, za potoczystością paralel i umiejętnością wytwarzania niepokojących interpretatora hieroglifów, dostrzec zarysy całości nie istniejącej – można domyślać się wiary w totalność świata, której język dzisiejszy nie jest w stanie sprostać. W tym drugim wypadku każdy z elementów tego dzieła, funkcjonalnie przystosowany do gry z czytelnikami i uczestniczący w tej grze, będzie jednocześnie zdawał sprawę z podstawowego braku. Będzie świadczył o wierze – anachronicznej lub nie – o której trudno orzec, czy jest tylko wyrazem nostalgii za czymś minionym, czy zadaniem, które stoi przed współczesną myślą. Sztuka Gombrowicza wyraża uczucia człowieka dzisiejszego, który zaczyna rozumieć, że „człowieka” zabrakło. Który zrozumiał, że zarówno „człowiek”, jak i „świat” – te pewniki kiedyś apriorycznie dane i stanowiące podstawę wszystkich późniejszych operacyj myślowych – dziś są tworzone (czy też: każdorazowo bywają stwarzane) we wzajemnym kontakcie. Jego sztuka wyraża strach istoty ludzkiej pomieszczonej we współczesnym świecie – który, jeśli można tak powiedzieć, nie jest niczym innym, jak chwiejną równowagą prowizorycznych konstruktów: nie ludzi, lecz wytworzonych w procesie poznania „poznających podmiotów”, i nie rzeczy, lecz powoływanych każdorazowo dzięki poznaniu „przedmiotów poznania”. To, co wydaje się być oczywistością we współczesnym śwatopoglądzie naukowym (a nie trzeba się tu powoływać aż na mechanikę kwantową; wystarczy poczytać Strukturę rewolucji naukowych Kuhna); to, co na gruncie filozofii stawało się jasne już od czasów Kanta, a stało się oczywiste np. w Althusserowskim marksizmie – to, że zarówno przedmiot poznania, jak i poznający podmiot są wytworami procesu poznania i dopiero w procesie poznania zostają ukonstytuowane, „wyprodukowane” („poznanie jest produkcją” – powiada Althusser); to, zobaczone oczami artysty, staje się kataklizmem. Zobaczone oczami człowieka, który (z racji uprawianego zawodu) zmuszony jest widzieć sam i wiedzieć sam, i weryfikować w s o b i e, i mówić o d s i e b i e, w liczbie zawsze pojedynczej, rodzi przeświadczenie, że wszystko, czym dotychczas zajmowała się sztuka, skończyło się. Tak zobaczone, staje się problemem moralnym, nabiera zabarwienia etycznego. N a s z e u ł a m k o w e, c h a o t y c z n e i p r z e ś l i z g u j ą c e s i ę, n i e c n e i p o d ł e o b c o w a n i e z o t o c z e n i e m. Jak się wydaje, Gombrowicz przeświadczenia tego nie wysnuł z fizyki, bo fizykiem nie był; i nie wysnuł ze sztuk plastycznych, bo, jako się rzekło, malarstwa współczesnego nie docenił, nie rozumiał; wysnuł je, sądzę, przede wszystkim ze współczesnego stanu nauk społecznych, gdyż jemu – myślącemu „towarzysko”, zajmującemu się wyłącznie światem ludzkim i konstruktami, które w tym świecie pomiędzy ludźmi powstają – właśnie ta wiedza była najbliższa. Jako świadectwo można przywołać Dziennik, w nim np. liczne zapisy poświęcone marksizmowi; ale myślę, że i Dziennik, zwłaszcza zaś sądy Dziennika wyłożone explicite, nie dają świadectwa pełnego. Myślę, że Gombrowicz ustosunkował się do tej wiedzy i zmagał się z nią całą swą późną twórczością. Na przekór owym „15 minutom poświęconym marksizmowi” w Przewodniku po filozofii w sześciu godzinach i ćwierci, jaki w 1969 wygłosił dla przyjaciół. Właśnie w tej wiedzy – w pracach marksistowskich (o których w Dzienniku wzmiankuje), w poglądach autorów z kręgu ,,Temps Modernes”, w poglądach lewicujących krytyków francuskich spod znaku nouvelle critique (których znajomością w wywiadach się przechwala, ale które częściowo znał przecie!) – znalazł sądy zadziwiająco 11 bliskie swych własnych odczuć, znalazł egzemplifikacje zadziwiająco podobne do zdarzeń przedstawionych w swych utworach. Wcale się nie mylił pisząc (w liście do Artura Sandauera, wg „L'Herne”): „mam siebie za osobę dość bliską, pod pewnymi względami, heglizmowi i marksizmowi”. I twierdzę, że dopiero nauki społeczne uświadomiły mu problem poznania tak, jak go następnie wyraził w Pornografii, a zwłaszcza w Kosmosie. Jemu – w uczuciu popłochu uciekającemu od obrazu do obrazu, od sytuacji do sytuacji, od jednej hipotetycznej wartości do drugiej wartości, hipotetycznej, który wreszcie staje wobec „małpy wykrzywiającej się w próżni” (w Pornografii), wobec wciąż i wciąż rozpadającej się rzeczywistości Kosmosu, wobec czarnej dziury kosmosu, która nie stwarza oparcia. Wniosek może się wydać paradoksalny i brzmi następująco: Gombrowicz jest tym współczesnym pisarzem polskim, którego twórczość została najgłębiej przeniknięta marksistowskim rozumieniem świata. Wszystko, nad czym w swej twórczości się zastanawia i co na użytek swych utworów powołuje, może być rozumiane jako próba uporania się z tym obrazem świata, jaki implikuje m.in. współczesny marksizm. Samotnicza próba samotniczego uporania się... zgoda. Dzieło może przystać na bezkształt. Przekonuje o tym zjawisko informelu, happeningi. Dzieło może przystać na bezkształt, ryzykując wszakże, że zawsze znajdzie się ktoś, kto mu statusu dzieła sztuki – szerzej: statusu konstrukcji celowo stworzonej przez człowieka – odmówi. Bo przecież w każdym zdarzeniu ulicznym, w przypadkowych układach gałęzi, ba, nawet w zacieku na suficie – jeśli tylko zechcę – znajdę tę samą polifonię, zdobędę tyleż informacyj, co w tamtym dziele. Odbiorca wobec zacieku na suficie – człowiek, który wobec zacieku na suficie zechce stanąć w sytuacji odbiorcy – spędzi nad nim czas równie ciekawie. Lecz jeśli stanąć nie zechce... to jak go przekonać, czym go zmusić? Estetyka zacieków na suficie (pamiętne ich opisy w Kosmosie!). Jak z tych zacieków budować kosmos, jaką na nie zarzucić sieć, żeby je przymusić do uczestniczenia w k o n s t r u k c j i? Można przekazywać odbiorcy nie pojęcia – statyczne, ostro obrysowane; przyszpilone w swych definicjach – tylko k i e r u n k i. Nie plamy o ustalonym konturze, zastygłe raz na zawsze w danych granicach, lecz sugestie plam. Można wyjawiać mu nie sądy, nie prawdy, nie dokonania swe, lecz i n t e n c j e – intencje myśli, obrazów, rzeczy, gnane z jednego miejsca w drugie, z jednego znaczenia w inne; intencje, które domagają się dopiero spełnienia. I można pokazać odbiorcy, jak to spełnienie jest ze zdania na zdanie, z sytuacji na sytuację odraczane. Ale w jaki sposób udzielić mu wiary, że spełnienie takie jest w ogóle możliwe? Jak go przekonać, że jego trud poznawania utworu będzie opłacalny? A więc nie tylko estetyka; lecz i... aksjologia? religia? – religia plam na murze, połamanych patyków, zacieków na suficie. Skoro granice między człowiekiem i światem, między jaźnią i rzeczami są płynne, skoro nie można wyjawić substancji (bo jej nie ma), pozostaje jedno wyjście: trzeba tym ostrzej i radykalniej wyjawiać samą zasadę konstrukcyjną dzieła. Zasadę tego dzieła sztuki, które właśnie powstaje – zasadę każdego dzieła sztuki – zasadę każdego ludzkiego tworu. Tą zasadą jest binarność: zasada „tak–nie”, zasada wyłączonego środka, dwuwartościowa logika, przeświadczenie, że każdemu sądowi odpowiada sąd przeciwny. (Czy to wrodzona zasada umysłu? Nie umiem odpowiedzieć, ponieważ nie rozumiem słowa „wrodzona”. Ale wystarczy rozumieć, że zasada ta jest bardziej ekonomiczna niż inne, aby rozumieć, że człowiek z niej zrezygnować nie może). Binarność jest cechą wszystkich konstrukcyj tworzonych przez ludzi, jest warunkiem naszego bytowania w świecie i warunkiem rozumienia świata. 12 Ale to wtedy, kiedy „świat jest”. A kiedy „nie ma świata”, „nie ma substancji?”. Wtedy oczywiście nadal świat jest i my nadal w tym świecie bytujemy lecz gdybyśmy chcieli swoje miejsce w nim określić i je wyrazić, nie znajdziemy dla tego celu odpowiedniego języka. Wtedy wychodzi na jaw ta prosta prawda, że sztuka współczesna i współczesna myśl nie tylko podlegają pewnym rodzajom ruchliwości, ale – że same są ruchliwością i są ruchliwością samą. Ruch jest środkiem, za pomocą którego wyrażają, ale ruch jest także tym, c o wyrażają. Tylko będąc ruchliwe umieją mówić, ale objawiają sobą tylko ruch: mówią jedynie o ruchliwości – swojej własnej? człowieka? otaczającego go świata? Zapytane tak, umieją orzec jedno tylko: że „to” jest ruchliwe. W Kosmosie: „Wielki rozhowor zdarzeń, nieustających fakcików, jak rechot żabi w stawie, rój komarów, rój gwiazd, chmura mnie zawierająca, mnie zacierająca, ze mną płynąca”. Pytane o szczegóły, przymuszone w mniej lub bardziej pomysłowych analizach do sprecyzowania sądu, dopowiadają, j a k „to” jest ruchliwe, w j a k i s p o s ó b się porusza. Lecz nie będą umiały określić bliżej tego „to”, tak jak i nie będą w stanie dociec przyczyn ruchliwości „tego”: nie umiejąc określić tego „to”, nie są w stanie dociec przyczyn jego ruchliwości. Pytane o przyczynę, dopowiedzą następny rym, potwierdzą raz jeszcze prawidłowość znaną: wskażą na ruch własny. Wtedy jako oparcie pozostaje sama binarność: jedynym pewnym gruntem działalności twórczej staje się zasada konstrukcyjna ludzkich wytworów – zasada, która kiedyś pozwalała poruszać się po ziemi nieznanej, sama staje się gruntem. Z faktu, iż człowiek myśli i tworzy „binarnie”, należy wyciągnąć wnioski ostateczne. W Ferdydurke: „Przeciwnicy z ducha stanęli naprzeciwko siebie, Filidor ukłonił się anty–Filidorowi, anty–Filidor zaś Filidorowi [...] sytuacja miała tę właściwość, że każdemu ruchowi Filidora musiał odpowiadać analogiczny ruch anty–Filidora”. Z każdej dwoistości, niekonsekwencji (uczuć, myśli, doświadczenia...) trzeba wyciągać wnioski ostateczne. Każdą niezborność (uczuć, myśli, doświadczenia, poznania, działania...) należy zobaczyć w ten sposób, aby ona stała się zborna. W każdej niezborności należy zobaczyć i wyodrębnić te siły, które, przeciwstawione sobie, zamkną ją w układ symetryczny: tą symetrią zostanie scalona. Np. z faktu, iż uczuciowość ludzka wykazuje cechy ambiwalencji, należy wysnuć wniosek, że w psychice działają dwie grupy sił – i trzeba siły te nazwać. Jak nazwać, to mniej ważne (np. psychoanaliza zna różne nazwy; bytują przecież obok siebie różne, wykluczające się wzajemnie doktryny psychoanalizy); ważne jest to, że są to siły zawsze przeciwbieżne – i że tą ich przeciwbieżnością dany system, właśnie jako system, zostaje uporządkowany, scalony. I ocalony. Tak powstają poszczególne ogniska jasnego myślenia, wewnętrznej logiczności; figury symetryczne; oksymorony. I każde z nich się łudzi, iż jest modelem – i oczywiście jest modelem, ale modelem takim, który kieruje uwagę przede wszystkim na siebie, na własną doskonałość: w swej trosce o wewnętrzną doskonałość staje się w końcu modelem nagiej binarności. Jest nie tyle i nie przede wszystkim techniczną pomocą w poznaniu, co przejawem charakterystycznej i koniecznej – w braku innego oparcia koniecznej – ideologii modelowania, teorii modelowania, r e 1 i g i i modelu. Powstają jakieś wartości trzecie, zerowe, same sobą unieruchomione, które swym wewnętrznym ruchem uniezależniają się od innych takich wartości, jakie oczywiście mogą – mogą – mogą, wciąż mogą powstawać. Powstają poszczególne modele „doskonałego świata”, twory wewnętrznie spójne, lecz zdolne wyjawić jedynie zasadę swej spójności, własną doskonałość. I może zdolne wyjawić jeszcze coś... jakąś „tajemnicę”? Więc może jednak zdolne do kontaktu... nie, nie z rzeczywistością, lecz może ze „społecznie uwarunkowaną rzeczywistością poznania”, ze „samowolnie, lecz w sposób konieczny wytworzonym przedmiotem poznania” (jak by może powiedział Althusser); może zdolne posłużyć stworzeniu innej takiej, lecz doskonalszej niż one, konstrukcji? Kto to wie! Oglądane z 13 zewnątrz, „tajemnicy” swej nie wyjawią; a tylko oglądane z zewnątrz mogą być oceniane pod kątem p r z y d a t n o ś c i. W Kosmosie: „Kot jakby przesunął mnie z jednej strony medalu na drugą, w tamtą sferę, gdzie działy się tajemnice, w sferę hieroglifu”. Kto to wie? Domniemywa tak narrator, przebywający wewnątrz opowieści, a nie autor znajdujący się na zewnątrz, który opowieść komponował; autor wie co innego. A i narrator domniemywa tak jedynie wtedy, kiedy przebywa wewnątrz wydarzenia (kiedy j e s t sprawcą powieszenia kota, sprawcą hieroglifu!). Po to jednak, by „świat zrozumieć”, będzie musiał sferę hieroglifu opuścić. Znajdzie się na zewnątrz: z elementów pozbawionych znaczenia (także z własnych czynów, już teraz pozbawionych znaczenia) będzie budował całość, na którą może przystać. Jak to pokazuje tworzony przez niego kosmos i stworzona przez niego opowieść. W „rzeczywistości” tak tworzonej, w myśli tak powstałej nie sposób odróżnić labiryntów pozostawionych przez poszukiwaczy od ornamentów, które sporządzają dekoratorzy. I właśnie dlatego, że odróżnić nie sposób; że nie ma gruntu, na którym można wartościować – trzeba wszystkie te elementy (labirynty, ornamenty, hieroglify, tajemnice, humbugi) scalać. Trzeba z nich stworzyć całość, która (być może) okaże się mniej niejasna niż one. Trzeba je scalić w... (?), w „nowy paradygmat” (?), w „społecznie uwarunkowaną rzeczywistość poznania” (?), w „historycznie zmienną rzeczywistość doświadczenia ludzkiego” (?), w „ogólną zasadę zmienności zasad” (?), w „ponadczasową zasadę działania umysłu” (?); trzeba z nich stworzyć „świat”. Jaki to „świat”? Odpowiedziałem już: świat rymowany. Izomorfizując i izostruktując zjawiska, łączymy je ze sobą. Scalamy zjawiska pochodzące z różnych dziedzin i poziomów; nawlekając je na sznur zewnętrznych podobieństw albo ukrytych powinowactw wewnętrznej ich budowy. Umiemy utożsamiać źdźbło w oku własnym z belką na drodze i belkę na drodze ze źdźbłem w oku – jeśli tylko kształt źdźbła i belki wyda się nam podobny (a nieustanne doskonalenie metod oglądania źdźbła i belki sprawi – że wyda się podobny). Tak postępując, spostrzeżenie, oczywiste w jednej dziedzinie, przymierzamy do dziedziny innej, odległej, i do następnej odległej dziedziny: dzięki czemu „wspinamy” je na dowolnie wysokie piętro uogólnienia. Dlaczego staje się to możliwe? Staje się to możliwe (jeśli uwidocznienie tego wniosku tutaj jest w ogóle potrzebne) dlatego, że nie zakładamy w zjawiskach obecności substancji. Dlatego, że nie zakładamy w zjawiskach obecności substancji, możemy porównywać ich funkcje – możemy ze zjawisk stwarzać „świat”, nie określiwszy uprzednio samych zjawisk (obojętne, czy zjawiskami tymi będą fakty materialne, czy twory umysłu, czy też łącznie – fakty materialne i twory umysłu). Dotyczy to zarówno pracy artysty, jak postępowania naukowego; może być stwarzane tak, jak pokazuje to w swych utworach Gombrowicz (w czym jego twórczość jest sensacyjnie wybitna!) lub może powstawać z paralel takich, jakie tworzą strukturaliści i semiologowie; może być trudną sztuczką iluzjonisty, popisem kuglarza wysokiej klasy, lub może być rewelatorską syntezą; może respektować rygory takie lub inne, rygory sztuki czy rygory nauki – we wszystkich wypadkach trucht jest podobny. Właśnie tak rymuje się słowa w wierszu: scala się utwór poetycki posługując się podobieństwem brzmień, izofonią, a dopiero potem zwraca uwagę na znaczenia słów (jeżeli w ogóle zwraca się uwagę). Jak się wydaje, dziś rymy w poezji skończyły się, ale w myśli naszej rymy grają decydującą rolę. (I może właśnie dlatego, że rymujemy naszą myślą świat, nie rymujemy słów naszej poezji!) Tak postępując, posługując się ciągami rymów, potrafimy przynitować Katasiną agrafkę do mgławicy Andromedy. Cóż jednak z tych rymów? Porównując wyłącznie funkcje, „sklejając” funkcje, zaczepiając zjawisko o zjawisko funkcjami, możemy opiniować jedynie o funkcji – i w ten sposób (odkrywając po drodze wiele ruchów swoistych, poznając pewne funkcje właściwe tylko danemu zjawisku) odkrywamy to, cośmy byli już wiedzieli na początku. Odkrywamy porządkującą zasadę 14 ludzkiego umysłu, którą jest binarność, lub odkrywamy wieczne prawo życia – ruch. Entuzjaści zobaczą w tym, co odkrywamy „po drodze”, wystarczającą nagrodę, jedyne powołanie człowieka, pesymiści uznają to za niewystarczające, będą głęboko rozczarowani – a ja nie będę umiał (a i też wcale nie chcę) ich godzić. Jaki to świat? Świat specjalistów. W tym świecie jestem zawsze dyletantem i wszystko, co znam, znam niedokładnie. Ze wszystkich osiągnięć tego świata – pośrednio – korzystam, wszystkie jego niebezpieczeństwa – mnie także – zagrażają. Ale nigdy nie zrozumiem, gdzie źródło sukcesu, i nie dowiem się, jak uniknąć groźby: ponieważ nie umiem rozeznać (rozebrać, obłaskawić, zniszczyć) poszczególnych ośrodków wyspecjalizowanej myśli n a i c h w ł a s n y m g r u n c i e. Ja, inni, wszyscy. Jako wieczysty niefachowiec nie powinienem w ogóle móc opiniować wyspecjalizowanej myśli; ale jako człowiek muszę zaświadczyć o świecie, w którym żyję, i świadczę o nim – w taki sposób czy inny. Np. podejmując tę a nie tamtą pracę zawodową, np. porzucając ten świat i tworząc sobie świat własny (w albumie znaczków pocztowych?), np. zapisując to, co tu teraz zapisuję. „Nadchodzi chwila, w której teoria staje się osobistym wrogiem” (w Dzienniku 1957–1961). Wobec specjalistów zapatrzonych we własne reguły gry, obciążonych „twardą wiedzą”, jestem jak mucha wobec słonia. Mucha wobec słonia to rzecz śmieszna ale tylko dopóty, dopóki nie trzeba fruwać albo chodzić po suficie. A ja pofrunąć muszę! Muszę pofrunąć – i właśnie w tym celu... w celu tym... zacząłem np. sporządzać Dziennik. I tu niespodzianka. Bo jeśli będę pracował wytrwale, a zdolności moje na to pozwolą – sporządzając Dziennik, wkrótce sam stanę się fachowcem; fachowcem w tej wąskiej, wytyczonej sobie dziedzinie. Stanę się specjalistą od takiego to a takiego typu perswazji, umiejącym tak a nie inaczej zestawiać słowa, tak a nie inaczej „rzucającym czytelnika na kolana” – i te moje umiejętności fachowe mogą się stać przedmiotem obszernej monografii. Więc to, co o świecie naszym zostało powiedziane wyżej, jest prawdą, ale przecież nie całą prawdą. Cała prawda na tym polega, że każdy z nas jest specjalistą (w jakiejś, choćby bardzo wąskiej dziedzinie) i każdy z nas musi być laikiem (co mu pozwala żyć w świecie specjalistów). Każdy z nas jest entuzjastą (w tym miejscu, gdzie jest specjalistą, i w tym momencie, kiedy nim jest; w tym malutkim momencie, kiedy sporządza swój hieroglif, kiedy wiesza, swego kota) i każdy z nas jest pesymistą, „łaknącym sensu” (kiedy patrzy na świat oczami laika, kiedy staje wobec hieroglifów cudzych, wobec zupełnie dlań niezrozumiałych „powieszeń”). Jaki to świat? Świat, w którym logika poszczególnych części nie znajduje przedłużenia w logice całości; w którym ściśle binarnej zasadzie, organizującej poszczególne ośrodki wyspecjalizowanej myśli, nie odpowiada podobna zasada, organizująca całość. Ten świat, owszem, jest logiczny, ale jego logika jest skupiona w enklawach: m a t a k z i a r n i s t ą b u d o w ę, że każda nie–logika w pustce między enklawami może funkcjonować. I właśnie ta nie–logika otoczenia skłania fachowców do coraz radykalniejszych rygorów, do jeszcze ostrzejszych reguł własnej gry. Wewnętrzna logika systemów, coraz bardziej napinana logika poszczególnych ośrodków wyspecjalizowanej myśli, jest bowiem jedynym sposobem wyraźnego zaistnienia w takim świecie. (Jest oparciem w morzu bezwładu – i ekspiacją. Metodolog Jerzy Kmita dokonuje ekspiacji m.in. i za ten tekst, który tutaj powstaje: tak w średniowiecznych klasztorach modlili się mnisi za grzechy świata). Od dyletantyzmu, który jest warunkiem nawiązania kontaktu ze światem specjalistów – do specjalizacji, która jest sposobem istnienia w tym świecie. Specjalizacja naukowca umożliwia wyciągnięcie ostatecznych wniosków z przyjętych założeń myślowych i obrysowanie 15 własnego systemu wobec nie–logiki otoczenia i logiki systemów innych. Specjalizacja Instytucji umożliwia zgromadzenie wszystkich dostępnych, środków i umiejętności, w celu zapewnienia Instytucji absolutnej przewagi nad niezinstytucjonowanym lub zinstytucjonowanym inaczej. Specjalizacja artysty umożliwia doprowadzenie zastanego języka sztuki do ostatecznych konsekwencyj, co pozwala zaistnieć wobec tych, którzy go do ostatecznych konsekwencyj doprowadzić nie umieli. Tak powstają wciąż nowe dziedziny „fachu”: coraz mniejsze ośrodki coraz bardziej specjalizowanej myśli. Stworzono je dla nas, powinniśmy umieć je wykorzystać. Ale jest coraz trudniej wykorzystywać tę coraz bardziej specjalizowaną myśl; ten proces wymaga coraz śmielszych zastosowań intelektu. Pozorny paradoks: w imię nieubłaganej logiki części wykraczamy poza logiczność, tworzymy „logikę” wyłącznie na ten użytek, logiki „jednorazowe”, własne. W imię binarności poszczególnych systemów wykraczamy poza binarność (niektóre z tych wykroczeń zostają ponownie zamknięte w system – i stają się przyczyną nowych wykroczeń). I oto droga powrotna: od specjalizacji która jest sposobem istnienia poszczególnych dziedzin „fachu” – do odstępstw od specjalizacji i logiki, które są warunkiem korzystania z innych dziedzin „fachu”. Poszczególne języki tego świata są wewnętrznie spójne, formułowane są z troską o stworzenie metody. Metoda jest dzisiaj glejtem do umysłu czytelnika, a jeszcze przedtem – glejtem do wydawcy. Tako rzecze Saussure (lingwistycznie), tako rzecze Huizinga (ludycznie), tako rzecze Eliade, tako rzecze Jung (mitami, archetypicznie), tako rzecze McLuhan, tako rzecze Lem (cybernetycznie), tako rzecze Lupescu (logiką wielowartościową), tako rzeką logicy z Leydy (logiczno–intuitywnie), tako rzecze Lévi– Strauss (strukturalistycznie), tako rzecze Bachtin (karnawałem), tako rzecze Chomsky, tako rzecze Lacan (generatyw–nogramatycznie, psycholingwistycznie) tako rzecze Barthes (nie wiem, jako), tako rzecze Bense (matematycznie). Lecz wszystkie te konstatacje, te teoretyczno–poznawcze struktury, tak przecie ściśle trafne na własnym gruncie, funkcjonują jednocześnie: w tym samym świecie, w tym samym czasie, w tych samych głowach. I stwarzają w nich rzeczywistość równie niespójną jak ta, która stała przed oczami świętego Jana piszącego Apokalipsę. Przeświadczenie o zasadniczym rozdźwięku między jego czasem a naszymi „czasami ścisłości” jest mylne. Anioły Jana z Patmos i anioły Karpowicza, „anioły co zszywali ciągle swoje zdanie rozdarte do stóp” (w Odwróconym świetle), nie różnią się aż tak bardzo. Przebywając w więzieniach systemów wewnętrznie spójnych, w których „wszystko konieczne” – zawsze możemy wychynąć na zewnątrz. A nawet musimy na zewnątrz wychynąć – po to, by poznać inne wewnętrznie spójne systemy. Z miejsca, w którym „wszystko konieczne”, wychodzimy w świat, gdzie „wszystko możliwe” – i zanurzywszy się w nie–logice, znajdując w niej anarchizujące pocieszenie, znowu wracamy do miejsca, w którym „wszystko konieczne”. W ten sposób odradzamy się i pomnażamy wiedzę. Odradzamy się pomnażając wiedzę. Pomnażamy wiedzę, mnożąc pojęcia. Mnożymy pojęcia, mnożąc metody oswajania zjawisk. Od mieszkańców epok dawnych – religijnych – jesteśmy mniej szczęśliwi o naszą „wszystko–konieczność”, ale jesteśmy wolniejsi o tę „wszystko– możliwość”. Posługując się analogiami, utożsamiając rzeczy i ich obrazy, utożsamiając obrazy i pojęcia, pojęcia i rzeczy, dzięki nieubłaganej logice nadając wywodowi własnemu tok nieodparty, i nadając odejściom od tej logiki znamię nieuchronnej konieczności; operując trzykropkiem, dwukropkiem, średnikiem, nawiasem, cudzysłowem... możemy doszydełkować się w każde miejsce, przyszydełkować każdą „prawdę” prawdy do każdej prawdy „prawdy” (i jeszcze, wiedząc o świecie co wiemy – a skoro w ten galop wyruszyliśmy, to wiemy przecie! – nie umiemy nie być dumni z własnych umiejętności: Wyższa Szkoła Jazdy). Mówi Hermann Broch (w eseju Das Böse im Wertsystem der Kunst): „Im bardziej Ratio, tym gwałtowniej zarazem Irratio”. Dokończę jego myśl: im bardziej Ratio (w wyłączonych 16 enklawach wyspecjalizowanego myślenia), tym gwałtowniej zarazem Irratio (poza enklawami; więc tam, gdzie my się musimy znaleźć, stając w o b e c nich). A wszystko to (jeszcze jeden paradoks!) dzieje się w imię scalenia świata i ładu naszego myślenia. W opowiadaniu Gombrowicza Bankiet jest ciekawa postać Gnula. Król, ale i drobny łobuz poniżany przez królewską radę, zdemaskowany przez otoczenie, zaczyna uciekać: „Król uciekał środkiem ulicy, a w odległości kilkunastu kroków pędził kanclerz, pędził bankiet i bal. I oto arcygeniusz tego arcystatysty znów ujawnia się w całej arcysile swojej – albowiem SROMOTNA UCIECZKA KRÓLA STAJE SIĘ ATAKIEM JAKIMŚ i już nie wiadomo, czy to KRÓL UCIEKA, czy też KRÓL PĘDZI W PRZESTRZEŃ NA CZELE BANKIETU! [...] Działa ozwały się na zamku. I król zaszarżował!” Zmuszony do ucieczki, zamienił się w inspiratora ATAKU. Może to być autobiograficzna przypowieść o człowieku, który przeżył inne życie niż to, do którego został przysposobiony, lub przypowieść o artyście, który stworzył inne dzieło od tego, które przedsięwziął (będę jeszcze o tym człowieku i artyście mówił). Ale może to być także przypowieść o naszym myśleniu – które narzuca światu inne rygory, niż chcemy; którego intencje bywają wywracane na nice. W imię scalenia świata wychodzimy poza binarność (poszczególnych ośrodków jasnego myślenia). Ale to wyjście jest „wyjściem poza kulturę”, może poza kulturę wyprowadzić – ponieważ kultura jest zawsze układem binarnym; ponieważ jej zadaniem jest pogodzenie tego, nad czym panujemy, i tego nad czym nie panujemy, lecz zapanować musimy (ludzkie– nieludzkie, światło–ciemność, ruch–materia itd.). Ucieczka od kultury jest ucieczką od binarności. Każda ucieczka od binarności może wyprowadzić poza kulturę. Może wyprowadzić poza kulturę – i czasami wyprowadza (jak tam ostatnio te wyjścia nazywano: Rasą? Ziemią? Krwią? Zakorzenieniem? Instynktem? Naturą?). Ostatnie lat kilkadziesiąt przekonuje, że nie są to płonne obawy teoretyka–geometry, lecz niebezpieczeństwa realne. Myśl nasza jest świadoma tych niebezpieczeństw. Powiem nawet więcej: została porażona tą świadomością. To stąd wziął się ten gust do „antynomij” w naszych czasach (antynomii poznania i działania, jednostki i społeczeństwa, powinności i bytu... jakich jeszcze?), do „ambiwalencji” (uczuć, woli, działań), do „dialektyczności” (zawsze w znaczeniu dychotomii, równego podziału, doskonałego wyważenia „w zero”). To dlatego ufamy raczej własnym rozterkom, a nie wierzymy własnym decyzjom – patrząc na kij, zawsze myślimy o jego drugim końcu. Obraz własny, jaki w ten sposób stworzyliśmy na swój użytek, jest ambiwalentny i dwoisty, jest konsekwentnie dwuznaczny i dwuważny. Przypomina Gombrowiczowskie „parodie na wylot”, o których mówiłem. I przypomina te świetne, budowane w poetyce absurdu i absurdalnie śmiałe angielskie bajki dla dzieci. Za sprawą przekroczenia zwierciadła albo pokręcenia gałeczki od łóżka rzeczywistość wypada z wiązań, mieszają się czasy, ludy, obyczaje, języki, Londyn frunie ku niebu – ale dzieci rano budzą się... i znowu widzą skrzydlate lwy stojące przed British Museum. I nie należy się dziwić, bo tamta gra działa się, owszem, ale po drugiej stronie jawy, w lustrzanym odbiciu jawy, through the looking glass. „Istota sztuki?” Każda epoka stwarza „istotę sztuki” dla siebie – zgodnie z rodzajem własnych pragnień i własnych lęków. „Istota bytu?” Są epoki które uznały – i uznały trafnie – że nie mają prawa o istocie bytu wyrokować. „Istota człowieka?” Każda epoka znajduje swoją „istotę człowieka” – na miarę potrzeb własnych. Wiek XX : jego „istota sztuki” – „istota rzeczywistości ludzkiej” – „istota człowieka”. Pierwsze: ambiwalencja tropiona i egzemplifikowana na wytworze. Drugie: ambiwalencja tropiona i egzemplifikowana jednocześnie na wytworze i na wytwórcy. Trzecie: ambiwalencja tropiona i egzemplifikowana na wytwórcy, w psychice ludzkiej (rozumianej 17 osobniczo lub rozumianej zbiorowo). Każdy z systemów, powstałych w którejś z tych podgrup, konsekwentnie binarny, ma swoją binarnością uniemożliwić wyjście poza binarny układ kultury. Każdy z systemów powtarza z osobna gest unieruchomienia niestabilnego układu, chce się katastrofie sprzeciwić: w tym geście unieruchomienia wyrażają się nasze pragnienia, lęki i potrzeby. I każdy z tych stabilnych i stabilizujących systemów jest (będzie, bywał; może być) początkiem nowej serii „skosów” czy „skoków”. A m b i w a l e n c j a t r o p i o n a n a w y t w o r z e. Nie „co”, tylko „jak” – taki punkt wyjścia. Nie to jest przedmiotem zainteresowania, co wytwórca poprzez wytwór chciał osiągnąć (powiedzieć, zdobyć, zniszczyć), tylko – jak swój wytwór wytworzył. Nie cel, któremu wytwór ma służyć, lecz konstrukcja wytworu. Nie „co” dzieło mówi, tylko najpierw – jakie elementy zostały użyte, jakimi środkami dzieło się posługuje: „jak” mówi, „jak jest zrobione”. A oczywiście zawsze „zrobione jest tak” – tak wytwórca swój wytwór musi wytworzyć, żeby ten wytwór trzymał się kupy i nie rozsypał się. Te wiązania konstrukcyjne (sztuczne niekiedy, obce, nierzadko wprowadzone później, często nie przez samego wytwórcę) stają się przedmiotem badań (wcześniej „najpierw”, a teraz „w ogóle”); stają się jedynym przedmiotem badań, zostają uznane za istotę wytworu. Wymogi konstrukcyjne wytworów sprawiają, że istota (czy prawda) wytworu znaleziona tą drogą jest zawsze ambiwalentna, dwuważna. Taką istotę (czy prawdę) można a nawet należy przedstawić jako układ zamknięty w sobie, „wyważony w zero”. Powstaje tą drogą świat spokojny. Świat składa się z wytworów, a prawdy zawarte są w wytworach całkowicie i nie dybią na zewnątrz. Rzeczywistość staje się „tekstem”; może zostać przeczytana. „Przeczytana” – przez naukowców różnych dyscyplin, lecz także przez samych wytwórców, więc np. przez artystów... „Mais oui, mais oui, je suis informé (...) vous pouvez me croire, j'ai lu parci, par1á, un peu de Gremais, Bourdieu, Jakobson, Macherey, Ehrmann, Barbut, Althusser, Bopp, Lévi–Strauss, Saint–Hilaire, Foucault, Genette, Godelier, Bourbaki, Marx, Doubrowski, Schucking, Lacan, Poulet, et aussi Goldmann, Starobinski, Barthes, Mauron et Barrera” (Gombrowicz w „auto–wywiadzie” J'etais structuraliste avant tout le monde, „L'Herne”; a cytuję po francusku, bo wydaje mi się, że to właściwy język). Tak powstają sprzężenia zwrotne pomiędzy specjalistami różnych dziedzin i poziomów, którzy typem swych lektur wzajemnie się w swych lekturach inspirują. W pracach badaczy zawarte są pewne, mniej lub bardziej wiarogodnie formułowane sugestie dotyczące konstrukcji wytworów, i te sugestie z kolei katalizują aktywność wytwórców; których nowe wytwory staną się przedmiotem następnych analiz badaczy. Dzięki temu mechanizmowi sprzężeń zwrotnych historia współczesnych działań artystycznych jest w coraz większym stopniu historią owych „sugestyj”, historią coraz szybciej kolejno po sobie stosowanych kluczy– katalizatorów. A jeśli sztuka tak tworzona przypomina wirującą karuzelę, której każde siodełko wraca po jakimś czasie na dawne miejsce – i której jedyną możliwą do przyjęcia zasadą ruchu jest to, że każde siodełko wraca po jakimś czasie na dawne miejsce – też można się nie przerażać. Dysponujemy bowiem rzutnikiem, który pozwala ten ruch wyświetlić na największe tło – tak, żeby błędne koło sztuki stało się kołem świata. A zatem, po drugie: A m b i w a l e n c j a t r o p i o n a i e g z e m p l i f i k o w a n a j e d n o c z e ś n i e n a w y t w o r z e i n a w y t w ó r c y. Np. Nietzscheańska idea „wiecznego zwrotu”, Powrotu Światów – ten gigantyczny tygiel, w którym wszystko wciąż od nowa i wciąż w tych samych kształtach i kolejności się odradza. Rzeczywistość, znajdująca się na szczytach, strącona w otchłań; otchłań wyniesiona na szczyty – i znowu wracająca na swe miejsce dawne. Albo „rzeczywistość skarnawalizowana” Bachtina – karnawał ludowej zabawy, karnawał Rabelais'go, mennipea Dostojewskiego; karnawałowy śmiech zawarty w konstrukcjach, strącający na dno najwyższe zwieńczenia świata, poniżający wartości i autorytety, i w ten sposób „przeciwstawiający się jednostronnej, ponurej, zrodzonej z lęku 18 powadze oficjalnej” (M. Bachtin, Problemy poetyki Dostojewskiego). Tak. Tylko że najpierw musi się coś znajdować na szczycie, żeby móc to (w karnawałowej zabawie, w czasie wyłączonym albo w porywie metafizycznego szaleństwa) strącić na dno. Najpierw trzeba mieć coś niewątpliwego, potem można podawać w wątpliwość. Jeżeli chcę dla kawału ubrać marynarkę podszewką na wierzch, muszę mieć marynarkę. „Karnawał”, „filozofia karnawału” zakłada obecność autorytatywnych punktów odniesienia, autorytatywnych i skrystalizowanych ocen; jeśli ocen takich nie ma, zamienia się w niekosztowną grę karnawałowymi konwencjami. Muszę najpierw mieć trwałe wartości, muszę wierzyć im i w nie, aby móc ich działanie (w czasie wyłączonym) zawiesić. A jeśli wartości takich nie mam, nie stanę się uczestnikiem karnawału; w najlepszym razie będę uczestnikiem Tanga Mrożka, a najpewniej – bezinteresownym kpiarzem. Rozumiem Bachtina, ponieważ w świecie Rabelais'go takie wartości były, były i w świecie Dostojewskiego. Ale kiedy czytam „od Śmiechu, do Śmiechu, Śmiechem Buch, Śmiechem bach, buch, buch” (w Trans–Atlantyku) – nie rozumiem. Nie wiem, co począć z tą erupcją humoru bijącą ponad ironię, ponad humor. Zbyt usłużnie ten śmiech wypięty do interpretatora, zbyt ostentacyjnie „elementarny” i właśnie „Rabelaisowski” – żeby jego intencje nie były podejrzane. Co mógł śmiech taki w sytuacji Gombrowicza burzyć? Co w naszej sytuacji burzy? Albo Witkacy i jego „śmiech poza pojęciem życiowego komizmu i tragizmu”? Albo „humor zniszczenia” Artauda; jakiej instytucji współczesnej, poza bliżej nieokreślonym „teatrem psychologicznym”, zagrażał? Nasz obraz świata – świat, który zbudowaliśmy dla siebie – składa się z wytworów. Prawdy – wszystkie prawdy nasze – zawarte są w tych wytworach bez reszty; zawarte są bez reszty, ponieważ ich przedmiotem jest funkcjonalna wiedza dotycząca konstrukcji wytworów. Ten świat – zrozumiały na poziomie technik wytwarzania, przezroczysty i podatny na badanie technik wytwarzania – pozbawiony jest zasady łączącej całość wiążącej poszczególne techniki. Dlatego nasza „filozofia karnawału” jest pusta: bez wartości, których działanie mogłoby ulec zawieszeniu, bez autorytetu, który mógłby zostać podany w wątpliwość. Nie mamy „góry”, którą można by sprowadzić „na dół”. Jest to nowa jakość, sytuacja radykalnie nowa, która decyduje o specyfice naszego myślenia. Jesteśmy nie tyle dotknięci brakiem celów (działania), ile raczej dotknięta brakiem czegoś, co w imię realizacji tych celów musiałoby zostać zakwestionowane. A wyjścia z tego stanu rzeczy są dwa, obu już próbowaliśmy: „dadaizm” i „pozytywna rewolucja” („pozytywna” – w znaczeniu: nie negująca, taką rewolucją nienegującą był np. faszyzm). Śmiech uprawiany dla śmiechu, przekłuwanie wszystkiego za pomocą wszystkiego, bezinteresowne zniszczenie – lub posłużenie się skalą i formatem znanych z przeszłości zabaw karnawałowych do ustanowienia tego, co w wiekach dawnych zabawy te usiłowały podważyć: do ustanowienia Autorytetu. „D a d a i z m”. Np. podkłada się bomby na poczcie i czeka, czy bez poczty nie będzie gorzej lub lepiej. Np. kradnie się w wielkich magazynach i sprawdza, czy będą nadal funkcjonować lub nie funkcjonować. Ale funkcjonować będą – będą! – nie mam nawet pewności, czy ich właściciele, przyzwalając na kradzieże, nie pozbywają się w ten sposób posezonowych bubli. To wszystko dzieje się na poziomie techniki działania, a nie w sferze wartości – ponieważ nie można wątpić w coś, co zostało już ostatecznie podane w wątpliwość. Ponieważ nie można podkładać wątpliwości pod coś, co zostało już ostatecznie podane w wątpliwość – kładzie się trotyl pod urządzenia techniczne. Czyli – niszczy właśnie to jedno miejsce, które jeszcze pozostaje niewątpliwe. Tylko techniki w tym świecie są niewątpliwe (wszelkie techniki, również artystyczne, metodologiczne...); tylko technika jest niewątpliwa i dlatego ona musi stać się celem ataków. „Dadaizm”, czyli „parodia na wylot” – której usiłuje się dokonać, usunąwszy sobie najpierw spod nóg grunt, na którym parodia może zostać dokonana. 19 „P o z y t y w n a r e w o 1 u c j a”. Na przykład... Najpierw szło o to, żeby wytwarzając zaspokoić swe potrzeby, potem to dążenie do zaspokajania potrzeb ulega odwróceniu: przybiera postać „produkcji dla produkcji”, a konsumpcja staje się czynnikiem wtórnym, potrzebnym jedynie po to, żeby móc produkować – tak zobaczona, staje się „obowiązkiem człowieka kulturalnego”, „patriotycznym obowiązkiem” (czym jeszcze mogłaby się stać w przyszłości...?). Lub też... Najpierw idzie o to, żeby urządzenia instalowane przez człowieka nie zniszczyły naturalnego środowiska, potem środowisko naturalne staje się celem w sobie i d1a siebie: Natura, Natura naga, nie tknięta ręką ludzką, staje się pozytywnym programem (znane... znane naszym czasom, ale jeszcze nie wyczerpane, nie doświadczone do końca). Albo... Wartościom estetycznym nie wystarcza już mglista formuła sztuki dla sztuki, poszczególne dziedziny artystyczne dążą do pełnej autonomii („czysta poezja”, „Czysta Forma”, „tylko teatr” dzieło sztuki jako „object d'art.”) – i w tym dążeniu do pełnej autonomii dokonują znamiennego odwrócenia: postulują działania artystyczne, które wcale nie muszą zaistnieć, aby zostać spełnione („object”, „świat” jako dzieło sztuki; np. „sztuka konceptualna”, „niemożliwa”; np. Artauda „Teatr Okrucieństwa”, np. „Mountain of Flame” Grotowskiego). W swym dążeniu do pełnej autonomii, zagarniając po drodze wszystkie dostępne możliwości znaczeń, przybierają postać „pozytywnej rewolucji”. Tę samą postać przybierają postępowe (postulujące postęp) doktryny czasu. Sekty parareligijne widzą sposób naprawy świata w „czystej miłości”, ruchy młodzieżowe szukają ratunku w „Wyzwolonym Erosie”: „Liebe an sich”, „Sex an sich” stają się metodą naprawy urządzeń społecznych i strukturami teoretyczno–poznawczymi. Jesteśmy w tym szczęśliwym (czy nieszczęśliwym) położeniu, że idąc w przyszłość wychodzimy od nic – wychodząc od nic, niczego nie musimy burzyć. Pozbawieni przeciwnika, nie musimy tworzyć teoryj walki: zaczynamy od finału, widzimy od razu – i wszystkie naraz – ostateczne cele. A taki sposób wychodzenia w przyszłość może być groźny – jak się to już niejednokrotnie okazywało. Jest jedynym sposobem nam dostępnym, jedynym sposobem działania w naszej sytuacji – ale sposób ten może być groźny, ponieważ jest zespolony dzisiaj z pewnym specyficznym obrazem człowieka. Spójrzmy zatem na obraz człowieka, jaki na własny użytek – i na użytek owej przyszłości – uprawiamy. A zatem, po trzecie: A m b i w a l e n c j a t r o p i o n a i e g z e m p l i f i k o w a n a n a w y t w ó r c y. Nasz obraz naszej świadomości. Starając się określić świadomość mamy zawsze na myśli jej zaćmienia i wahania. Nie umiemy mówić o decyzji, ponieważ akt decyzji jest dla naszych oczu przysłonięty rozterką, która decyzję poprzedza. Przykładów nie trzeba szukać daleko. Jednym z najczęściej przez współczesny teatr stosowanych zabiegów inscenizacyjnych jest łączenie dwu lub więcej postaci dramatycznych w jednej osobie (granych przez jednego aktora). Łączenie to przebiega nieodmiennie w myśl następującej zasady: jeśli ja, Cezar chcę czegoś, to przydaje mi się Brutusa, który tego nie chce; jeśli ja, Anioł, pragnę Dobra, to przydaje mi się Diabła, który mnie obezwładni. Dzisiejszy widz odbiera połączenia takie jako „sensowne” tylko wtedy, gdy postacie montowane są przeciwbieżnie, kontrapunktowo. W myśl tej zasady oglądamy siebie oraz „wzbogacamy” i „wysubtelniamy” osobowości, które przekazała nam przeszłość: w teatrze, w sztuce w ogóle, w podziwu godnych wysiłkach współczesnych hermeneutów, w głośnych manifestach antypsychiatrii. Jest z nami podobnie jak z narratorem Kosmosu – nie to wydaje się ważne, że poszedł wreszcie jakąś drogą, ale to ma być istotne, że się przedtem chwilę zastanawiał, z której strony ma ominąć kamień leżący na łące; a zastanawiał się tak pomysłowo i uważnie, że w tym zastanowieniu odpoznał całą filozofię swego utworu, który już prawie był stworzył. Oglądamy siebie tak, jak narrator Pornografii widział Fryderyka: „świadomość jego dlatego była tak dręcząca i nieobliczalna, że on sam nie odczuwał jej jako światło, tylko jako 20 ciemność – była dla niego żywiołem równie ślepym, co instynkt”. Co zresztą – to ważne! – niczego nie wyjaśnia: raczej właśnie to samo koło w tym samym kole zamyka. Jak się wydaje, o takim widzeniu człowieka zadecydowała psychoanaliza (lub też: jest ona najznamienniejszym symptomem tego widzenia). Np. Freudowski model mechanizmów napędowych – dwie grupy sił, które powodują ludzkim postępowaniem: popęd życia i popęd śmierci, Eros i Thanatos. Libido rodzące życie, usiłujące włączyć świat zewnętrzny w konstelację Ja – i skłonności samobójcze, instynkt agresji, pęd do samozagłady, działające w kierunku przeciwnym. Jedną ręką przygarniamy świat do serca, drugą gwałtownie go odpychamy; jedną częścią osobowości skłaniamy się ku Wszystkiemu, drugą – chcielibyśmy żyć samotnie (tu znowu można by przytaczać narratorów powieści Gombrowicza, także narratora Dziennika...). Freud mówi w tym miejscu o równowadze – przywołuje m.in. przykład archaicznych rytów ofiarnych, gdzie śmierć człowieka nie tylko zaspokajała instynkt agresji grupy, ale była również przez samą ofiarę odczuwana jako wywyższenie: wywyższenie w dobrowolnie złożonej daninie miłości. Wiedza bardzo ciekawa, „dialektyczna”, owszem – i „wycieniowana” – tylko co z niej wynika? Freud mówi o równowadze. Ja powiedziałem przedtem o konsekwentnej binarności poszczególnych ośrodków jasnego myślenia, która prowadzi to myślenie do „wyważenia w zero”. A wyjścia z tego stanu rzeczy zawsze są dwa; o nich już też mówiłem. Freud głosi „pierwotną jedność walczących przyczyn, których skutkiem jest jasny fakt świadomości”. Należy bacznie przyjrzeć się temu twierdzeniu, ponieważ w nim właśnie zawarta jest dwuznaczność i dwuważność jego nauki. Póki psychoanaliza zajmuje się „pierwotną jednością walczących przyczyn”, jest próbą racjonalizacji czynnika irracjonalnego, usiłuje wprowadzić ład w niepokoje współczesnego świata. Ale kiedy zaczyna się zastanawiać nad pobudkami ludzkiego działania, odsłania swoje drugie oblicze: staje się uniwersalnym sposobem rozumienia zjawisk, z pomocą którego wszystko można wytłumaczyć, lecz niczemu nie można zapobiec. Oglądana z jednej strony – jest jednym z wielu wyłączonych ośrodków współczesnej logiki (Lacan mówi o „panlogicznym wszechświecie Freuda”); jest tym miejscem, w którym dokonał się najciekawszy przełom teoretyczny ostatnich lat. To właśnie dzięki psychoanalizie stał się możliwy ów hermeneutyczny wysiłek odkrywania mechanizmu najprostszych aktów ludzkich: patrzenia, słuchania, mówienia, czytania. To właśnie Freudowski obraz świata umożliwił powstanie panlogicznych systemów Lacana, Althussera, Derridy, Foucaulta, Deleuze'a. Ale ta sama psychoanaliza, obejrzana z drugiej strony, okazuje się kataklizmem, który wszystkie zachowane dotychczas ośrodki logiki usiłuje podmyć. Ambiwalentyzując człowieka – i rozszerzając tak obszar jego psychiki – przyczynia się do irracjonalizacji tego, co dotychczas było racjonalne. Jak wszystkie współczesne ośrodki jasnej myśli, psychoanaliza jest gestem unieruchomienia niestabilnego układu: swą budowę i swe pojęcia zawdzięcza chęci unieruchomienia katastrofy. Dostrzega w świecie żądzę bezkształtu, groźbę zniszczenia, na które przystać nie chce. Nie chcąc przystać, stara się nadać im pozycję możliwie najbardziej hermetyczną, To, co w świecie nieobliczalne, bezkształtne i niszczące, wprowadza w obszar psychiki, umieszcza w enklawie „podświadomości” czy „nieświadomości”, obwarowuje cenzurą i w ten sposób poddaje rygorom struktury i kształtu. Tak postępując zamyka Ratio i Irratio współczesnych w system binarny, opatruje pieczęcią kultury. To właśnie z takim systemem, tak oglądanym – i jakże inspirującym dzisiaj, gdy jest tak oglądany! – mają do czynienia współcześni hermeneuci. Jest wszakże i drugie spojrzenie. Psychoanaliza, przystając jednocześnie na Ratio oraz Irratio, jest dziś może jedyną w pełni rozbudowaną, wykończaną w szczegółach teogonią. Uwzględniając w rachunku i wprowadzając w obręb swej struktury teoretyczno–poznawczej także te siły, które nie są dla nas zrozumiałe, pełni funkcję, jaką kiedyś pełniły religie. Wystarczy skorzystać z tej, z takiej jej lekcji – wystarczy, zignorowawszy Ratio, przystać na 21 Irratio psychoanalizy – żeby znaleźć się tam, gdzie tak często dzisiaj znajdujemy się: poza binarnym układem kultury, poza „ortodoksją” dwuwartościowej logiki... lecz bez tego bieguna porządkującego uczucia i myślenie, który oferowały niegdyś religie. Irratio, przyjęte jako przesłanka, staje się koniem trojańskim wprowadzonym w naszą myśl. Co wtedy pozostaje? Pozostaje dokonanie następnego gestu unieruchomienia – np. takiego gestu, jakiego dokonał Gombrowicz w swym psychoanalitycznym opowiadaniu Przygody, przestawiając daty wejścia i wyjścia akcji. Albo też... innego gestu, takiego np.: Człowiek, który zrozumiał, że człowiek jest niejasnością, niekonsekwencją, grą sprzecznych sił, może dowolnie mnożyć pojęcia określające ludzką rzeczywistość. Człowiek, który zrozumiał, że we współczesnej wiedzy jest więcej pojęć niż zjawisk określanych przez te pojęcia – może dowolnie igrać pojęciami. Człowiek, który zrozumiał zasady tego postępowania; który poznał metodologiczną grząskość „twardej wiedzy” – może dowolnie igrać metodami poznawania zjawisk. Człowiek, który zrozumiał, że człowiek nie jest aż tak skomplikowany, jak mu się to dzisiaj wydaje; że rzeczywistość ludzka jest prostsza, niżby na to wskazywała ilość pojęć określających zjawiska i ilość metod poznawania tych zjawisk – może dowolnie według wymogów własnego dzieła przekonstruowywać ludzkie sensorium, noosferę, „świat”. Tym tropem postępując upewni się w swej cynicznej dowolności łączenia wszystkiego ze wszystkim – w swym cynicznym, lecz koniecznym, dążeniu do scalania świata, skoro nie zostało mu dane poznanie żadnego z jego fragmentów. „Myśl o ruchu po ustalonej linii, przeszywającym, stanowczym, wydała mi się rozkoszniejsza od szklanki zimnej wody” (w Kosmosie). Będzie mówił ten człowiek przy tym... – och, bo może się nie ograniczyć do literatury, może nie skorzystać z jej pojemnych i lotnych słów; będzie mówił np. o poniechaniu anachronicznych gwarancyj poznania; o nowej konstrukcji przedmiotu poznania, którym jest sama nasza myśl poznawcza, już obecna w naszych dokonaniach; o rewolucji poznania, dokonywanej w samym poznaniu: o nowych intencjach wnoszonych do lektury – albo nazwie to jeszcze inaczej. Ale co pozostaje człowiekowi, który zrozumiał całą cyniczną wolność tego ostatniego? Milczenie? Powrót do boskiej niekonsekwencji proroctw Apokalipsy (jemu, który w swej działalności duchowej szybuje swobodniej od świętych proroków?)? Czy też... – czy też stworzenie następnego systemu wewnętrznie spójnego? Tak objawia mu się w każdej chwili dwuznaczny status człowieka we współczesnym świecie: status entuzjasty i pesymisty, specjalisty i laika. W Kosmosie: „[...] wieszanie zaczynało wzbierać w tym upale, bez jednej chmurki, i nie było to tak zupełnie od rzeczy iść w gąszcz, do wróbla, żeby zobaczyć, jak wisi – to samo z siebie się nasuwało, mnie błąkającemu się przecież w oczekiwaniu na coś, co by w końcu nasunęło się, zapanowało”. Nie mogąc dojść „ruchu po ustalonej linii, przeszywającego, stanowczego”, izomorfizujemy zjawiska. „Myśląc analogicznie”, posługując się paralelami, budzimy rytm. I znowu wygaszamy ten rytm, przeciwstawiając mu inny rytm, przeciwbieżny: „symetryczna męka analogii i analogiczna męka symetrii” (w Ferdydurke). Symetria i rytm, przeciwstawność i paralelizm: dwie najbardziej widoczne cechy współczesnej kultury. Rytm zwijany w symetrię, w symetryczny ornament, w hieroglif. I hieroglif, ornament, symetria na powrót rozwijane w rytm: w hymn. Hymn zwijany w aforyzm – i aforyzm rozwijany znowu w hymn, w rapsod, w slogany: w „rymy”, w „melodię nasilaną przez powtarzanie”, w „łoskot Pustego Galopu” (u Gombrowicza ). To, co ludzi łączy, przybiera postać symetrii (ceremoniał, emblematy, sztandary). To, co ludzie muszą wiedzieć, aby móc żyć – co w i e d z ą n a t e r a z – rozwija się rytm: w slogan. A cel lub raczej należy powiedzieć – obietnica, do której ten rytm prowadzi, jest 22 znowu symetryczna: zamknięta w harmonii, w „harmonii sfer”. Dwie znamienne cechy współczesnej kultury – i dwie jej osie: pionowa oś tajemnicy i pozioma oś postępu. Ta pierwsza najbardziej przypomina średniowieczną drogę ku transcendencji (polegającą na rozszyfrowywaniu i uwidacznianiu zawartych w świecie symboli). Ta druga jest pozostałością nowożytnej wiary w postęp, której apogeum przypada na wiek XIX (wyznającej rozmaite wartości ale stawiającej ruch, dynamiczność ponad nimi). Obie, jak je tu zobaczyłem, przypominają pewien rysunek Teilharda de Chardin – który wykreśliwszy trzeci wektor te dwie wiary, w Boga i w postęp, połączył. Pierwsza z wiar zakłada istnienie rzeczywistości raz na zawsze dokonanej – jest siłą, która skłania do działalności poznawczej, do przenikania umysłem tajemnicy danych i niezmiennych praw (praw rozwoju, przemiany). Druga zakłada rzeczywistość nieobliczalną, świat w stadium ciągłych narodzin – jest siłą, która skłania do czynu; która w miejsce p o z n a w a n i a stawia t w o r z e n i e praw. I jak można te dwa obrazy świata – świat jako rzecz gotową i świat jako zadanie stojące przed człowiekiem – pogodzić ze sobą? Pogodzić we własnym życiu, w myśleniu i działaniu (bo nie mówię o zgodności graficznej, na rysunku)? Z jednej strony – rzeczywistość przedukształtowana, kształt i cel (rozwoju, przemiany) dane na początku. Z drugiej – potęga chcenia, która zakłada, że świat można zmienić, że można go kształtować świadomym wysiłkiem. Tym dwu sprzecznym obrazom świata odpowiadają dwa sprzeczne przeczucia naszych czasów. Mamy przeczucie końca (sztuki, naszej cywilizacji, przyrody), a jednocześnie sporządzamy wstępy – każde nasze działanie w naszym odczuciu jest „wstępem” (do nowych dziedzin wiedzy, do dalszego porządkowania materiału, do dzieł sztuki, które dopiero nastąpią, do przebudowanej świadomości, do nowego człowieka etc.). Słuchając pociech współczesnego humanizmu dowiadujemy się, że poznawanie ostatecznych i niezmiennych praw życia jest najwyższą powinnością ludzką; tylko to bowiem – i tylko tak rozumiane – może nadać „sens” ludzkiemu istnieniu. Ale dowiadujemy się również, że wiara w możność naprawy świata i przebudowy ludzkości jest warunkiem człowieczeństwa; ona dopiero nadaje godność działaniom, które człowiek podejmuje – jest gwarancją godności człowieka. Słuchamy tradycyjnych pociech humanizmu i łagodnie godzimy się na sprzeczność. Jak bowiem można, stojąc na gruncie laickim, te dwa rodzaje powinności ze sobą pogodzić? Po jednej stronie – wyniosła bezradność wysublimowanych prawd umysłu, siły porządkujące, które przy wszystkich swoich intelektualnych rygorach (a może właśnie dzięki tak konsekwentnemu ich stosowaniu) wykazują wiele cech bezinteresownej gry; które należą do tej samej sfery czystej fantazji i wyzwolonej z praw życia kombinatoryki, do której należą działania szachowe. Siły, które w swej do ostatecznych granic prowadzonej konsekwencji stają się grą gry, mową mowy, lekturą lektury, metodą metody, poznaniem poznania. Po drugiej stronie – zachłanna przedsiębiorczość, która w imię odległej, a często i urojonej, przyszłości odrzuca porządkujące rygory. Efektowne oskarżenia techniki, wiedzy, „szwindlu”. Walka młodej i niezinstytucjonowanej „wspólnoty” ze „społeczeństwem”, które zniewala (np. „Gemeinschaft” kierujące się przeciw „Gesellschaft” w programach ekspresjonistów). Ekstatyczne rojenia o niczym nie zmąconej szczęśliwości pierwotnej: komunia człowieka z Żywiołami, z Naturą. Marzenia artystów o człowieku wyzwolonym w Erosie, połączonym z bliźnimi zakonem miłości; marzenia artystów, którzy poszli ścieżką przetartą uprzednio przez filozofów i socjologów. Zainteresowanie się ideologów prymitywnymi wspólnotami i mitami tych wspólnot; ideologów, którzy poszli ścieżką już przetartą przez antropologów i etnografów. I wszystko to – funkcjonujące jednocześnie: w tym samym świecie, pod tą samą datą, w tych samych głowach. Logika sąsiaduje z intuicją, jasne myślenie sąsiaduje z myśleniem mrocznym, z wierzeniami i wskazaniami higienicznymi dawnych wieków i kultur. Samotnym i samotniczym poszukiwaniom sensu towarzyszą namiętne marzenia o poszukiwaniach 23 gromadnych, poetyckie rojenia o powszechnej krucjacie. Obok skłonności zachowawczych pojawiają się tendencje rewolucyjne w skali tak totalnej, że postulowana rewolucja umyka w sferę estetycznych fantazyj. W tym samym świecie, pod tą samą datą, w tych samych głowach: dwa sprzeczne dążenia. Jedno zmierza do uporządkowanego obrazu świata, do życia poddanego rygorom symetrii, drugie – do rzeczywistości nieobliczalnej, nacechowanej wszystkimi możliwościami. Tylko mały krok dzieli to, co stało się superracjonalne od irracjonalizmu. Nic nie powstrzymuje człowieka stojącego na gruncie superracjonalnego od zanegowania tej kultury, której tak kurczowo się uchwycił. Właśnie dlatego, że uchwycił się jej – jej jednej, ostatniej wartości, jedynego ładu i jedynego gwaranta ładu, który sam sobie musi wystarczyć – tak kurczowo. Można by się sprzeciwić diagnozie powyższej mówiąc, że ludzie zawsze tak działali. Można by powiedzieć, że postęp ludzki jest funkcją specyficznego „podziału pracy”: zawsze okazywał się być wypadkową ludzkiego porządkowania i ludzkiej skłonności do bałaganu. Ależ tak. Tylko że w naszym świecie właśnie zabrakło tego „podziału pracy”. Ci, którzy zmierzają do uporządkowanego obrazu świata (w tych chwilach, kiedy zmierzają), osiągają rzeczywistość nieobliczalną, potęgując bałagan; ci zaś, którzy bałagan postulują (którzy poprzez bałagan usiłują siebie albo ludzkość wyzwolić), ustanawiają porządek, często złowrogi porządek. Ci, którzy chcą uwolnić życie z rygorów, dochodzą do „harmonii sfer”: do rzeczywistości poddanej zasadom hierarchii i symetrii. Ci, którzy chcą porządkować świat, stają wobec małpy wyczyniającej swe grymasy w próżni, znajdują czarną dziurę przenikniętą kosmicznym rytmem. Uzbrojeni w tę mądrość, bogatsi o doświadczenia poprzedników, znajdując w historii najnowszej pociechę oraz pouczenie, nauczyliśmy się posługiwać tym instrumentem: instrumentem współczesnej kultury. Ergo. Jeżeli nie mogę zdobyć się na spełnienie, to przecież zawsze potrafię pokazać, jak spełnienie to jest w dziele moim – ze słowa na słowo – z twierdzenia na twierdzenie – z sytuacji na sytuację – z utworu na utwór – odraczane. I zawsze będę umiał zdobyć się na tyle ostrożności albo pozostanie mi tyle dobrego smaku, żeby musieć wielosłowie wygasić; żeby zwinąć swój hymn w zgrabny aforyzm. A każdy taki aforyzm – każdy taki hieroglif dwuznaczny i dwuważny – może być i bywa początkiem następnej serii... odroczeń. Hymn zwijany w aforyzm – aforyzm znowu rozwijany w hymn; i zwijany w aforyzm. I znowu... „Mógłbym, na przykład, ująć piekło jako «ciągłość» lub uczynić zeń coś «ziarnistego»” (w Dzienniku 1961–1966, zapis z 16 X 1966). 24 Zamknięcie w sobie, skazanie na siebie, ach wsobność! Swoje! Ni to, ni owo: „piwo nie piwo, bo, choć piwo, winem chyba zaprawione; a syr nie syr, owszem syr, ale jakby nie syr. Dalej pasztety owe chyba Przekładańce, a jakby Precel jaki lub marcepan; nie Marcepan jednak, a może Pistacja, choć to i z wątróbki” (w Trans–Atlantyku). Niedo–, nie dość: „niedojrzali”, „niedostateczni”, „niedorośli”, „niewyrobieni”, „nierozwinięci”. Albo pół–: „półdorosłość”, „półdojrzałość”, „połowiczność”, „gmin półinteligentów”, „święcenia półświetne”, „pośledni”. Albo mało–, albo drobno–: „drobni drastyczni urzędnicy”, „małostkowe sądy drobnych urzędników”. Albo dwu–: „dwoiści", „dwuprawdziwi”, „dwuznaczni”. I sposób rysowania człowieka w tym dziele, bohaterowie – ich konsystencja: „szczur urodzony z czarnego samca i białej samicy... szczur neutralny” (w opowiadaniu Pamiętnik Stefana Czarnieckiego), „to, co u ojca było zręcznie maskowane tuszą oraz duszą, u niego nieporządnie porozkładane leżało na wierzchu” (w opowiadaniu Pampelan w tubie), „zewsząd wyłaziły mu części ciała, pojedyncze części” (w Ferdydurke), „ta tymczasowość, która istniała po to, aby przestać być czym jest, która siebie samą zabijała” (o Heńce w Pornografii). Same wydarzenia – np. perypetie Gonzala w Trans–Atlantyku, który mężczyzną będąc, coraz to w Krowę, w Kobitkę się przemienia, żeby znowu do mężczyzny wrócić. Homo – hetero – homo: „tam Tryptyk pod Wazą, ówdzie na Kandelabrze Dywan, Fotel na Krzesełku, z Maszkarą Madonna... i Burdel, Burdel, Burdel, a już bez żadnego wstydu jedno z drugim parzy się jak popadnie”. Na tak niepewnym gruncie wszystko może się zdarzyć. „Otóż już powiedzieć miałem Gonzalowi, żeby dał spokój z gadaniem takim, bo Niemożliwa Rzecz... gdy Pies duży wilczur przyszedł się łasić i jak baran beknął; ogonem myrda, ale ogon szczurzy”. Świat, sztuka, myśl, język, pojedyncze słowa – jak estancja Gonzala (przypomina się też dworek Hipolita w Pornografii) – zostają naznaczone wszystkimi możliwościami. W takim świecie to już nie tylko wszystko można, ale nawet trzeba wszystko powiedzieć. Zajmowałem się Gombrowiczem ruchliwym. Zajmę się teraz pisarzem wszystkomównym. Tropił niedookreślenia w sobie – własną niedorosłość czy niedopłciowość, własną niepewność w grze towarzyskiej, niewyraźne usytuowanie swojej rodziny w hierarchii społecznej – i znajdował ulgę w tym, że to samo niedookreślenie mógł odnaleźć w świecie, w innych ludziach. I tropił niedookreślenia świata, innych – rozlazłość najbliższego otoczenia i rozlazłość Polski przedwojennej, kulturalną młodszość lądu południowo–amerykańskiego niezdarnie starającego się doróść do dorosłej Europy, niepełność współczesnych form towarzyskich, przejściowość współczesnych ustrojów społecznych, niepewność artystów i filozofów wobec zjawiska kultury, nigdy nie dość mądrych w porównaniu z tym, co robią sami, i tym, co stworzyli poprzednicy; wówczas swoje własne niedookreślenia musiał brać za rodzaj szczególnego przywileju, który pozwala widzieć jaśniej otaczającą rzeczywistość. Tak powstała dialektyczna gra między własnym „niedo–” i „niedo–” świata i między obu tymi „niedo–” i „niedo–”, które zostało wyrażone Gombrowicza dziełem. Niech o tej grze zaświadczy najpierw materiał słowny jego sztuki. W s p a n i a l e r o z m a i t a k o l o n i a z ł o ż o n a z b a r d z o p o d e j r z a n y c h o s o b n i k ó w: źródłosłowy dziecinne („pupa”, „papum”); słowa niepewne („eroto– nieeroto”), niedokształtowane, nierozwinięte („łepete...”, „pierożasiaaa”, „mmme”); słowo zakorzenione w tradycji, o bogatych koligacjach historycznych, arystokratycznych („żeby się imieniowi polskiemu krzywda nie stała”); słowa plebejskie („gęba”, „zupa z koński kiszki i koci szczyny”); słowo wykwintne („przyjemniej jeść przy leśnym graniu”); Słowa z Dużej Litery; słowa (w nawiasie); słowo wielokrotne („Chodzę, Chodzę, Chodzę i Chodzę, a już tak Chodzę i Chodzę i Chodzę”); słowa–skosy („uślizg”, „wyślizg”, „uskok”, „umyk”, „wywichnąć”); słowo wkiwnięte, wsobne („wkiwnięte”, „wsobne”); wsysające („wysysające”); i już–prawie–nieznaczące słowa („przepadupcium, zapadupcium”, 25 „dowcipusium”, „powielachnum”); i zupełnie nieznaczące, kręcące się wokół osi własnych, niczego poza sobą nie oznajmiające („berg”, „Ferdydurke”); słowo–śmiech, samo brzmienie śmiechu, puste („buch–Bach Bach Bach”), albo już tylko sam ruch warg, języka („putumu bataklana”, „gulugulu”) – a to nas prowadzi (jak wiele innych... jak większość pokazanych tu przykładów) do pokoiku dziecinnego, każe myśleć o dziecku, o b j a w i a D z i e c k o. Twierdził Potiebnia, że w wewnętrznej formie słowa, w wewnętrznej organizacji i ukierunkowaniu pojedynczego słowa zawarta jest już forma dzieła, jego mechanizmy, jego „ideologia”. O dziecku i dziecięcości sam Gombrowicz mówił chętnie, „dzieckiem podszycie” uważał (słusznie) za jedno z najważniejszych odkryć swej wczesnej twórczości, nie oszczędzając siebie w sensie całkiem prywatnym, narażając się na śmieszność tropił dzieciństwo w swojej osobie; to raczej sprawy znane. Ale nie wiem, czy zauważono, że dziecięca jest przede wszystkim ta metoda, którą Gombrowicz–pisarz zastosował w swej grze ze światem. Polega ona na powtarzaniu; na powtarzaniu i bagatelizowaniu; na pomniejszaniu przez powtarzanie. Dziecięctwo polega na umyku w dół, ponieważ dziecko nie umie inaczej poradzić sobie z tym, co go przerasta. Kładzie „to samo na to samo”; powtarzając zjawiska przedrzeźnia je – i w tym przedrzeźnieniu znajduje sposób bycia wobec tego, nad czym nie może zapanować. Reakcja „to samo na to samo” jest najbardziej właściwa dziecku, więc nie należy się dziwić, że dziecko staje się nikczemne nikczemnością swego otoczenia. „Dziwny odór bezprawia przenikał wszystko... niedostateczność, niepełność stawała się w tych warunkach jakąś elementarną potęgą” (w Pornografii). Podobnie w Ferdydurke. Kiedy narrator umieszczony przemocą w szkole spostrzega, że zrobiono mu dziecięcą „pupę” przy pomocy narodowej tradycji, przeciw temu zdziecinnieniu, przeciw szkole i narodowej tradycji buntuje się. Kultowi wieszczów przeciwstawia swoją „autentyczność”: własne niedookreślenie, „dzieckiem podszycie”. Broniąc się przed światem, który pomniejsza i udziecinnia, znajduje dziecięctwo. Nie on jeden zbuntował się w ten sposób. Pierwszym kierunkiem myślowym i artystycznym, który wszczepił „dziecko” europejskiej kulturze, był romantyzm – a kto wie, czy spośród wszystkich manifestacyj romantycznych najkonsekwentniej „dzieckiem podszyty” nie był właśnie romantyzm polski. „Dzieckiem w kolebce kto łeb urwał Hydrze / Ten młody zdusi Centaury!” – motywy dziecięce, dziecięco– ludowe, dziecięcość wielu bohaterów dramatów romantycznych składają się na zjawisko raczej wyjątkowe na tle ówczesnej sztuki europejskiej. Okres formowania się naszej literatury narodowej sprawił, że wparliśmy sobie tę dziecięcą anarchię za miarę wartości: w niej ujrzeliśmy swe „arcydzieła”, znaleźliśmy polską „miarę arcydzieł”. W ten sposób spełnił dość wcześnie rolę infantylizatora kultury, zaspokoił w nas tę potrzebę dziecięctwa, już specyficznie dwudziestowieczną, którą na Zachodzie zaspokajały kolejno psychoanaliza, ekspresjonizm, ruch dada, surrealizm, coraz nowe manifesty buntu przez te zjawiska inspirowane. Arcydzieła są po to, żeby się im sprzeciwiać – więc też nieraz w Polsce twórczości romantycznych wieszczów się sprzeciwiano. Nie jest to jednak przypadek, że pierwszym pisarzem, który sprzeciwił się romantycznym wieszczom naprawdę skutecznie, był Witold Gombrowicz. Skutecznie zbuntować się przeciw romantyzmowi mógł tylko ktoś o wielkich ambicjach, i mógł dopiero ten, który na miejsce dziecięcości romantycznej wniósł swoją własną i nową koncepcję „dziecka”; własną, a jednak bliską temu, co działo się w myśli i sztuce światowej. Właśnie ta z pozoru drobna okoliczność zastąpienia dziecka z Godziny myśli i Ody do młodości innym dzieckiem, dużo bliższym sztuce współczesnej i naszym czasom, zadecydowała o artystycznym zwycięstwie Gombrowicza wśród Polaków. Czytelnik, który u wieszczów romantycznych znajdował całość ludzkiego doświadczenia, a w antyromantycznych diatrybach pisarzy późniejszych poznawał tylko cząstkowe rewindykacje, 26 w tym dziele obcuje z czymś kompletnym – z czymś kompletnym i jego własnemu doświadczeniu bliskim – co może tamtą całość zastąpić. Kiedy narrator Ferdydurke, nie umiejąc obronić się przed zastaną tradycją i wpajanymi mu w szkole miarami artystycznymi, powtarza je opatrzone grymasem prześmiewcy; kiedy na uciążliwe dla siebie zachowanie otoczenia reaguje dziwaczną inwersją (czy parodią) tegoż zachowania – to, umykając jak dziecko zjawiskom w dół, posługuje się na własny i oryginalny sposób tą metodą, którą od czasów Alfreda Jarry posługiwała się awangarda sztuki światowej. Kiedy narrator Trans–Atlantyku, świadom klęski wrześniowej, rozumie tę klęskę bardzo szeroko, nie jako klęskę określonego kraju, lecz jako kryzys pojęcia, i zużytemu pojęciu Ojczyzny przeciwstawia „Synczyznę”; kiedy wierze Ojców przeciwstawia młodzieńczą spontaniczność, dziecięcą zdolność adaptacji do nowych warunków życia – i kiedy raz jeszcze, drastyczniej, powierza tę samą prawdę Pornografii – to znowu jego myślenie zbiega się z najciekawszymi, najbardziej symptomatycznymi przejawami współczesnej myśli i sztuki. „Syn bez Ojca, Syn Samopas, Syn rozpętany!” – porównywano niejednokrotnie tę prawdę Gombrowicza z twierdzeniami Herberta Marcusego; podobieństwo jest bezsporne, i nie zmyli nas to, że Gombrowicz od niego się odżegnywał. „Oto nowe zadanie ludzkości: nadać pierwszorzędność owemu podrzędnemu słowu chłopiec, do wszystkich oficjalnych ołtarzy dobudować jeszcze jeden, na którym stanąłby młody bóg gorszości, niższości, nieważności, w całej swojej, związanej z dołem, potędze” (w Dzienniku 1953–1956). Jak się wydaje, jeszcze bliżej z twórczością Gombrowicza kontaktują tezy Erica Hoffera głoszącego, że człowiek jest jedynym wiecznie młodym, zawsze niedojrzałym stworzeniem Ziemi – jedynym dyletantem pośród zwierząt–specjalistów, który swą wynalazczość zawdzięcza właśnie temu, że nigdy nie jest na tyle dorosły, aby móc się dobrze wyuczyć fachu. Współcześni buntujący się myśliciele widzą w młodości i gorszości, w „dzieckiem podszyciu” sposób na wyprostowanie ścieżek świata, postulują sposoby działania, które – by się posłużyć słowami Pornografii – „jak wiśnia na cienkiej gałęzi, dostępne są jedynie lżejszemu”. Postulują czyny, same w sobie bez głębszego znaczenia, których celem ma być wyzwolenie człowieka. Marzą o uleczeniu ludzkości drogą wewnętrznego wyzwolenia, „odblokowania” jednostki: właśnie temu celowi ma służyć dziecięco bezwstydna swoboda życia erotycznego, temu celowi ma służyć spontaniczne reagowanie na wydarzenia, reagowanie nie przesądzane zastanymi wzorcami kultury i dotychczasowymi normami współżycia – a zdrowie może się stać udziałem tylko tych, którzy jeszcze tak reagować potrafią: młodych. Tego rodzaju myślenie nie było obce ani narratorowi Trans–Atlantyku, który w homoseksualnym rozbudzeniu Ignaca widział sposób na wyzwolenie go spod wpływu ojca i Ojczyzny, ani narratorowi Pornografii, przeciwstawiającemu akowskiej okupacyjnej konspiracji swobodny związek dwojga kilkunastolatków. Ten ostatni – mówiąc o „czynach popełnianych na sobie samym, na pozór bezsensownych, które jednak potrzebne są człowiekowi po to, że go w pewien sposób określają [...] i wskutek tego odurzają do tego stopnia, iż prawie zatraca się ich obiektywne znaczenie” – jest całkowicie świadomy wyzwolicielskiej natury takich czynów i nie tylko sposobem myślenia, ale nawet sposobem formułowania sądów spotyka się z Herbertem Marcuse. Można by teraz zapytać, dlaczego Pornografia zakończyła się krwawo i w dodatku opacznie? Dlaczego naiwnie spontaniczna wynalazczość dziecięcego działania i myślenia („Lekkość! Lekkość uskrzydlająca!”), która tak sprawnie funguje w buntowniczych doktrynach – wcielona w kontestację, zastosowana praktycznie – doprowadziła do krwawego goszyzmu, do przemocy i gwałtu? Dlaczego młodzieńczy kult spontaniczności przeradzał się w „ideologię narkotyku”? Dlaczego ta (bez ironii) młodzieńcza twórczość znajdowała rozwiązania stare i nienawistne? 27 Jak się wydaje, dwuznaczność „dziecka” we współczesnej kulturze polega na tym, że jest ono walką z zakorzenieniem (we własnym domu, warstwie społecznej, klasie, kraju, strefie kulturowej) p r o w a d z o n ą w i m i ę z a k o r z e n i e n i a. Oczywiście: w imię zakorzenienia we własnej, osobniczej przeszłości – ale przecie także (co jest prostym przedłużeniem poprzedniego) we własnej przeszłości preosobniczej, w przeszłości tych, którzy zrodzili, w przeszłości własnego szczepu, w przeszłości gatunku, i w jeszcze dalszej przeszłości, w przeszłości tego, co zrodziło nasz gatunek, w przyrodzie. Gdyby trzeba szukać na tę dwuznaczność dowodów, dostarczyć ich może psychoanaliza – ta podstawowa opcja za „dzieckiem” i „dziecięcością” w kulturze współczesnej. Ewolucja myśli psychoanalitycznej (np. od wczesnego, „osobniczego” Freuda do „archetypicznego” Junga) wskazuje, że granice wymienionych przeszłości są płynne i przenikają się. „Dziecko” – to znaczy być zrodzonym przez matkę, córkę kobiety; być zrodzonym przez Krew. „Dziecięctwo” jest najbardziej retroaktywną częścią doświadczenia osobnika i wspólnego doświadczenia. A przy tym „dziecięctwo” jest bezradne – bezradność stanowi jego konstytutywną cechę, jest ona niejako wkalkulowana w jego ideę. Nie należy dziwić się więc, że w spontanicznie wynalazczych i spontanicznie wolnych działaniach dziecka nieuchronnie nadejść musi moment, w którym ono odwoła się do czegoś, co ma najbliżej: do ciała rodziców, do swego ciała, do instynktu i mechanizmów biologicznych. W tym momencie inspirowany przez psychoanalizę bunt współczesnego intelektualisty (a mogą być nim zarówno tezy Marcusego, jak wywody Junga o „plemiennej naturze człowieka”, czy wywody późnego Sartre'a o „wyzwalającej roli gwałtu”) spotyka się z prymitywnym pragnieniem „rdzenności” manifestowanym przez grupy etniczne, z archaicznymi wierzeniami i działaniem odruchowym. Tu następuje radykalne uproszczenie obrazu świata. Gwałtowne wypróżnienie – jako skutek nieograniczonej spontaniczności i chęci powiedzenia wszystkiego. Posłużę się słowami narratora Trans–Atlantyku: „W mów rozmów odmęcie, w lamp nieżywym lśnieniu ja jak przez teleskop na wszystko patrzałem i wszędzie Obcość widząc, Nowość i Zagadkę, jakąś szarością i nikłością zdjęty, ja domu mego, Przyjaciół i Towarzyszów moich wzywałem” (podkr. moje A. F.). Uczucie proste i zrozumiałe. Nie należy się dziwić, że człowiek współczesny – w swoim myśleniu i wyrażaniu myśli pozbawiony punktów oparcia szuka czegoś, co najgłębiej w nim złożone. Chce się uchwycić „tego, co rdzenne”. Szuka najprostszych uczuć, najprostszych tytułów wspólnoty, ponieważ wie, że tylko one – elementarne uczucia, prymitywne tytuły wspólnot – mogą się jeszcze stać podporą. Większość tu odnajduje spokój i możność działania. Natomiast myśliciel – człowiek, którego zawodem jest produkowanie myśli – i artysta – produkujący dzieła sztuki – będą musieli ponownie swój obraz świata wzbogacić. Kiedy u Gombrowicza Polak wyzwala się z anachronicznego stosunku do własnej polskości i zamierza być człowiekiem nowoczesnym, wyraża swe uczucia tak: „A płyńcież wy, płyńcież Rodacy do Narodu swego! Płyńcież wy do Narodu waszego świętego chyba Przeklętego! Płyńcież do Stwora tego św. Ciemnego, co od wieków zdycha, a zdechnąć nie może! Płyńcież do Cudaka waszego św., od Natury całej przeklętego, co wciąż się rodzi, a przecież wciąż Nieurodzony! (...) Płyńcież do Szaleńca, Wariata waszego św., ach chyba Przeklętego, żeby on was skokami, szałami swoimi Męczył, Dręczył, was krwią zalewał, was Rykiem swym ryczał, wyrykiwał, was Męką zamęczał, Dzieci wasze, żony, na śmierć, na Skonanie sam konając w konaniu swoim Szału swojego was Szalał, Rozszalał!” (w Trans– Atlantyku). Czym różni się takie pragnienie nowoczesności od owej polskości dawnej? Ten sam koszmar wyobrażeń o ojczyźnie co w popowstaniowych poezjach, te same obrazy co w Grottgerowskich cyklach, którym kilka pokoleń Polaków zawdzięcza swe pierwsze dziecięce urazy i najwcześniejsze lęki. To samo komedianctwo, ten sam krój uczuciowy. Te same 28 słowa, archaizowane ku pokrzepieniu serc, nobilitowane historią, co w powieściach Sienkiewicza, Kraszewskiego. Oczywiście u Gombrowicza inne jest unerwienie tych słów. Zacytowany fragment napisany został przecież przede wszystkim po to, aby ten bogoojczyźniany lament przedrzeźnić. Chwilami jednak – czujemy to w całym utworze – narrator posługuje się obcym sobie stylem, aby wyrazić swoje tkliwe uczucia do kraju, przyjmuje cudzy, „Grottgerowski” punkt widzenia dla zamanifestowania własnej tęsknoty i solidarności z ojczyzną: dla wyrażenia tego, czego inaczej, „nowoczesnym będąc człowiekiem” i Europejczykiem, nie mógł czy nie chciał wyrazić. Jest chyba omawiany tekst jeszcze czymś więcej – zawiera pewne elementy oryginalnego stylu, tego, o którym narrator mówił w Ferdydurke: „mojego własnego, takiego jak ja, identycznego ze mną, wynikającego wprost ze mnie, suwerennie przeprowadzającego własną rację”. W zacytowanym fragmencie Trans–Atlantyku można się więc dopatrzyć pewnych elementów parodii czegoś, na co piszący przystać nie chce, pewnych elementów stylizacji, która umożliwia intymne wyznanie w sposób bezpieczny, wyjawienie spraw, jakich piszący nie umie w swej sytuacji duchowej wyjawić wprost; i można się w tym fragmencie dopatrzyć pewnych znamion wielkiego stylu – rygoru podporządkowanego nadrzędnej wartości, która organizuje całe dzieło. Tą nadrzędną wartością byłaby oczywiście walka o „autentyczność”, jak to wielokrotnie autor deklarował w swych utworach i głosach do swych utworów. Ale ponieważ zacytowany fragment jest po trosze tym wszystkim, więc i nie jest niczym tym w szczególności – ani przede wszystkim parodią, ani przede wszystkim stylizacją, ani owym wielkim, „suwerennym” stylem. Ponieważ twórczość Gombrowicza jest po trosze tym wszystkim – więc żaden z zaproponowanych wyżej terminów w całości do niej nie przystaje. Zdaniem Gombrowicza, wielki styl jest funkcją niezmierzonego bogactwa i można go rozpoznać po tym, że w swym bogactwie nie daje się jednoznacznie określić, umyka wszelkim definicjom. Jedynym eksploratorem i rewelatorem tego bogactwa jest autor. Zdaniem Gombrowicza, cechą nieodłączną wielkiego stylu jest najwyższa samowiedza, pełna autorska świadomość. „Wielki styl posiada własnego swego mistrza ceremonii, a także wykładowcę i komentatora, [...] Wszak ten, który mówi o sobie per «ja», musi z konieczności tyle niedopowiedzieć, o tyle sfałszować – a ten, kto by siebie potraktował per «on», i próbował opisać się z zewnątrz, też operowałby cząstką prawdy” (w Dzienniku 1957–1961). Tym się tłumaczy, albo raczej – tak tłumaczy autor konsekwentną niekonsekwencję swego dzieła: zawsze ambiwalentną budowę wszystkich wyrażonych tu prawd, sobowtórową naturę postaci, rozdwojenia narratorów swych utworów i rozdwojenia narratorów glos do tych utworów (np. trzecia osoba wprowadzana w Dzienniku, np. Rozmowy – ten uniwersalny bryk z Gombrowicza, napisany przez „mistrza ceremonii, a także wykładowcę i komentatora”), wieczną rozbieżność i niepewność elementów, z jakich tworzeni są bohaterowie, i zawsze niepewną (niedookreśloną, wieloraką) materię słowną, która składa się na tę prozę. Mnie się jednak wydaje, że wielki styl obywa się właśnie bez tych autokomentarzy i przepołowień – a niewątpliwa samowiedza autora i te przepołowienia narracji, którymi on się szczyci, pozwalają zrozumieć, dlaczego wielkiego stylu nie stworzył. Wielki styl literacki, jak go rozumiem, jest rygorem podporządkowanym jakiejś naczelnej wartości, rygorem organizującym całe dzieło, który jednocześnie jest zbieżny z usiłowaniami i rygorami innych reprezentatywnych dzieł danego czasu. Dopiero tak mogłaby powstać wspólna płaszczyzna, na której zjawiałyby się własne i oryginalne „style” autorskie, poszczególne dzieła mieszczące się w ramach jednego stylu. Dziecięco–obronna, „prześmiewcza” gra ze światem, jaką przyjęła literatura dwudziestowieczna, jest zaprzeczeniem wspólnej płaszczyzny, kieruje całą uwagę na siebie, na swoistość (czy „autentyczność”) dzieła i osoby jego twórcy, we własnej swoistości znajduje jedyną godną uwagi wartość i dlatego głównym przedmiotem swego działania uczyniła komentowanie własnej swoistości (czy „autentyczności”) – a potęga tego widzenia 29 procesu twórczego jest tak wielka, i wydaje się tak oczywista, że my dzisiaj nie potrafimy myśleć o sztuce inaczej jak o narracji przepołowionej, jak a napięciu, rodzącym się między nieprzezwyciężalnymi przeciwieństwami. „Teoria z praktyką, myśl z namiętnością, życie z wartościowaniem i rozumieniem życia, żądza osobistego sukcesu z wymogami stwarzającego się utworu, wymogi utworu z uniwersalną prawdą, pięknem, cnotą. Nie ma nic, co by królowało nad resztą” (w Rozmowach). Jesteśmy tak pewni swej definicji artyzmu, iż zdajemy się nie wiedzieć, że artysta może podjąć grę ze światem na innej zasadzie – np. na zasadzie kompensacyjnej: może próbować wnosić w dzieło te elementy, których, jego zdaniem, nie dostaje rzeczywistości. Powracam do narracji przepołowionej. Stefan Czarniecki, tytułowy bohater opowiadania Gombrowicza, pół–Żyd i pół–ziemianin, jest dzieckiem dwu Krwi. Nie chcąc przystać na jedną z nich (co by mu uniemożliwiało „autentyczność”, co by go sprowadziło, jego zdaniem, na poziom niższy niż ten, który reprezentuje obecnie), musi przystać na obie – a to z kolei staje się przyczyną komplikacji uczuciowych, zmusza go do nieodpowiedzialnych i, co gorsza, nieskutecznych wystąpień. Gdzie tkwił błąd? Błąd tkwił w tym, że był dzieckiem dwu Krwi, że widział dwie Krwie – że nie znalazł ani w sobie, ani w świecie takiego miejsca, z którego mógłby ich nie zobaczyć. Tak (przy wydatnej pomocy otoczenia) zmodelował dla siebie świat, więc – o, potęgo modelu! – z modelu tego wynikało i to, co mógł w swej grze ze światem światu przeciwstawić. Wszystko wzajemnie się przedrzeźniało, tak jak przedrzeźniały się Krwie rodziców, więc nie pozostało mu nic innego, jak przystawienie następnego krzywego lustra, jak dokonanie jeszcze jednego grymasu prześmiewcy. Podobnie narrator Trans–Atlantyku walczący o własną „autentyczność”: z taką uwagą oglądał świat, który mu „siebie– autentycznego” uniemożliwiał, iż w końcu rzeczywistość zatryumfowała nad nim – nie potrafił przeciwstawić jej nic innego jak wybuch śmiechu, jak przekornie dziecięcy umyk w dół. Aż sam stał się tym, przed czym usiłował uciec. Owszem, i nadal wydawało mu się, iż uważnie ogląda świat, ale ten świat był już tylko projekcją jego potwarczego spojrzenia. Np. rzeczywistość społeczna, przedstawiona w dziele Gombrowicza. Chłop czuje się chłopem, „biorąc po gębie” (w Ferdydurke), a staje się klasą traktując dziedzica nogami (w Operetce); pan się we własnej pańskości utwierdza „waląc po gębie” lub zjadając na kolację Bolka Kalafiora (w Biesiadzie u hrabiny Kotłubaj). Tak powstają dwie sfery wyłączone, lecz względem siebie symetryczne. Sfera pańska, „na wysokościach”, „z fukami i fumami jak karetą”, wsparta o świat wartości „co z głębi samy dmie, Boże!” i zasmarkana, „ciumkająca”, „gmyrająca paluchami” sfera chłopska; „lokaje czyszczą w dole, państwo rozmawiają w górze” (w Operetce). W Ślubie Ojciec–karczmarz zostaje królem i na powrót karczmarzem, a w jego ustach słowu arystokratycznemu towarzyszy słowo plebejskie: „dumna pańskość wujaszka wyrastała wprost z podściółki chamskiej, z chamstwa czerpała swe soki” (Ferdydurke). Słowo „syr” w ustach wujaszka–ziemianina łączy sobą obie warstwy społeczne i mówi o wspólnym rodowodzie wyznawanych wartości. Symetria. Tamta rzeczywistość staromodna, więc i – odpowiadająca jej – rzeczywistość nowoczesna: felietonowe i higieniczne nowatorstwo Młodziaków w Ferdydurke, rozczytanych w Boyu i Wellsie, głuchych na chłopsko–pańskie otoczenie wsi okolicznych, a otwartych na Nową Myśl, na Epokę Walki, Walkę w Epoce, na Semafory, Anteny i Śmigło. Sfera „rouge'u i mydła Majola”, postaciowana w osobach wyświeżonych inteligentów, w miodowych parach rozprawiających o kąpieli i prysznicu. „Smuga toaletowego zapachu”, nowy ośrodek wartości, jakże błyszczący i postępowy w kraju, gdzie – by się posłużyć słowami Ferdydurke – „nie tyle Smęt i Dola, ile Niezguła z Niedojdą po polach snują się i jęczą”. Dwie rzeczywistości symetryczne względem siebie, i dlatego równie infantylne: nowoczesna i staromodna. Ale nowoczesność nie jest jedyną reakcją, do jakiej prowokują „Niezguła z Niedojdą”. Kiedy w Trans–Atlantyku poczciwina Grzegorz dochodzi do wniosku, że „Natura Polakami 30 wzgardziła”, postanawia „Natury wrogość zgwałcić i odmienić”. Organizuje terrorystyczne Bractwo Kawalerów Ostrogi, zamknięte w sobie, równie głuche na otaczający świat, jak tamta rzeczywistość nowoczesna, ale i ogłuchłe na Nową Myśl, czym znowu przypomina pańsko–chłopską rzeczywistość staromodną. I oto nowy (lecz stary) sposób działania, stare (lecz nowe przecie!) Słowo z Dużej Litery – nowa sfera. „Tu – starzec–powstaniec, łzy i błogosławieństwo. Ówdzie – mobilizacja, pożegnanie młodych małżonków, ówdzie – chorągwie, mowa, wybuchy entuzjazmu” (w Pamiętniku Stefana Czarnieckiego). Siemian z Pornografii: kawalerzysta, kresowiak i „szeroka natura” – ale to „braterstwo”, w którym on uczestniczył, zimne, „zimne jak lód”. Tomasz z Trans–Atlantyku: „twarz sucha, omszała, głos także omszały” – „Hej, ciemny bór, ciemny pradawny!”. Pradawny, może – ale teraz już i Nowy, i oto jak celnie rażący w felietonowe nowatorstwo Młodziaków i w rezonujących pół– Żydów, jak celnie rażący w ziemian, którzy – przypomina się Hipolit z Pornografii, te jego denerwujące podwójne kwestie! – też zostali napoczęci zębem analizy. „Otucha wstąpiła w lekarzy. Honor wyjrzał zza chmur i uśmiechał się słodko do ludzi” (w Filidorze dzieckiem podszytym). Symetria: dzięki niej zawsze znajdziesz jakieś dawne (lecz i przyszłe przecie) wyjście. Powiedz mi, za czym opowiedzieć się nie chcesz, a ja ci powiem, za czym będziesz musiał się opowiedzieć. Takie jest tło... odwieczne, albo łagodniej – zastane, i dopiero na tym parodystycznie zobaczonym tle zjawiają się arywiści: ludzie uczuciowo nie powiązani z żadną ze sfer, którzy usiłują realizować jakieś cele osobiste. W ślad za nimi zjawiają się cudzysłowy. Ludzie ci działają dla własnych celów, ale nie mówią we własnym imieniu; posługują się cudzymi słowami, cudzymi punktami widzenia; ich narzędziem jest stylizacja. Stylizacja – czyli pomost sensu, niechby i złudnego, pomiędzy sferami, których ani zespolić, ani wzajemnie wykluczyć się nie da; jedyny sposób tchnięcia w ten obcy człowiekowi świat ludzkiego ciepła i, co ważniejsze, jedyny sposób urządzenia się w tym świecie; ale również – czynnik potęgujący pozorność otaczającej rzeczywistości, uniemożliwiający rozróżnienie „cudzego” i „mojego”, utrudniający rozumienie słów, rozeznanie celów, punktów widzenia, stanowisk. Pedantycznie wzniosłe wywody drobnomieszczanina Piędzika w Biesiadzie u hrabiny Kotłubaj, wykwintem swym przypominające enuncjacje Mannowskiego Feliksa Krulla, ale dybiące przecież nie, jak tam, ku artystokracji pieniądza, lecz ku rodowej arystokracji – dążenie anachroniczne, a jakże oczywiste w narodzie tak bardzo obezwładnionym przeszłością, i dlatego tak bardzo podszytym „pańskością” jak nasz; nieśmiałe dada– pacyfistyczne i dada–rewolucyjne stylizacje narratorów opowiadań Pamiętnika z okresu dojrzewania i Ferdydurke – ta ostrożność jakże zrozumiała w kraju, który zawsze dopiero co Niepodległość odzyskał; nieco może już śmielsze, lecz nadal wstydliwe, wyznanie Trans– Atlantyku i Pornografii, za którymi w ślad zjawia się chłopiec i „zjawia się (chłopiec)”: zjawiają się słowa (w nawiasie), zapewniające konieczny dystans do tej zdrożności; nieprzejednanie klasowa i klasowo nieprzejednana stylizacja Józefa–Hufnagla w Operetce: „Nadzieje moje, walki i zwycięstwa, Proletariatu bój tysiącletni.:.” – deklaracja niewątpliwie odważna w świecie tak bardzo podszytym „pańskością” i tak bardzo przeszłością obezwładnionym jak ten, jakkolwiek, proszę zwrócić uwagę, złożona na balu maskowym itd., itp. W taki sposób – i tym tonem – opowiedziana została w dziele Gombrowicza rzeczywistość społeczna. Lecz gdzie znajdował się obserwator („autor”? „pierwsza osoba?”)? Oczywiście – i zgodnie z prawdą – znajdował się wśród literatów. Narratorem większości utworów Gombrowicza jest ktoś piszący; i nie tylko piszący, także Witold (w Pornografii i Kosmosie) lub Gombrowicz (w Trans–Atlantyku). I nie tylko Witold Gombrowicz jest narratorem; również autorem tych powieści jest ten sam człowiek, który w Dzienniku propagował nowy stosunek do kultury i w prostowaniu ścieżek sztuki widział jeden z celów pisarskiego powołania: z uwag Gombrowicza o kulturze i artystach zamieszczanych w przedmowach do 31 własnych utworów i ze „słów autorskich” przypisanych narratorom tych utworów można by złożyć osobną sporą książkę, komplementarną wobec Dziennika. Piętnował wyobcowanie środowisk twórczych, nienawistną sobie „artystyczność”, śmieszyły i oburzały go kapliczki poetów i malarzy, zamknięte klany, towarzystwa wzajemnej adoracji skupione wokół wybitnych indywidualności – ale to, co wiemy o nim prywatnie i co czytamy w Dzienniku i Rozmowach, wskazuje, że nie miałby nic przeciw temu, aby stworzyć własną kapliczkę; że na własną „artystyczność”, owszem, przystawał. Patrzał z przerażeniem na wyrafinowanie współczesnej muzyki, na ezoteryczny język współczesnej poezji, gromił wydelikacenie światopoglądu dzisiejszego twórcy, który w problemach artystycznych widzi nie tyle środek, ile cel własnego działania: „Porzućcie zatem owo cackanie się ze sztuką, porzućcie – na Boga! – cały ten system wydymania jej, wyolbrzymiania” (w Ferdydurke). Jakże słusznie! Ale przecież... ale przecież on sam „dziwolążył się ze słowostworem” – już pobieżny rzut oka na materiał słowny jego sztuki każe w niej widzieć przede wszystkim zabawę dla wytrawnych erudytów i wnikliwych fachowców. Postulował literaturę prostą, zwyczajnie i po prostu ciekawą, mającą zabawić i zainteresować czytelnika – ale przecież nie czuł smaku powszedniości, zabrakło mu tej odrobiny zainteresowania dla elementarnych spraw życia będących udziałem wszystkich ludzi, które zawsze w sztuce cechowało Największych. „I był – jak mówi narrator Pornografii o Fryderyku – złym psychologiem, gdyż za wiele miał inteligencji i wyobraźni – w jego rozszerzonym widzeniu człowieka mogło zmieścić się wszystko”. Nigdy nie przypuszczał, że dla jego własnej, najintymniejszej postawy pisarskiej ważne może być to, że matka kocha swe dziecko, albo że mieszczuch kupuje szafę „zrobioną na wysoki połysk”. Owszem, manifestował zainteresowanie dla literatury trzeciorzędnej, opublikował nawet pod pseudonimem sensacyjnie brukową powieść Opętani, w Rozmowach wspomina o powieści „świadomie złej”, którą napisał i zniszczył – ale to zawsze był ten rodzaj zainteresowania, jakim wysubtelniony esteta darzy cyrk albo zabawę ludową. Delikatessy, delikatessy – jego i nasze. Walczył o „autentyczność” – swoją i polskiej kultury, chciał w literaturze naszej zająć to miejsce, które kiedyś zajmowali Mochnacki i Brzozowski. Podobnie jak Witkacy w Niemytych duszach tropiący „węzłowisko upośledzenia”, mówił o kompleksie niższości naszej kultury. „Dante? – Krasiński! – Moliere? – Fredro! Newton? – Kopernik! – Bach? – Moniuszko!” (w Pamiętniku Stefana Czarnieckiego). Postaciował ten kompleks w osobach monstrualnych belfrów, w Pimce, Bladaczce, egzemplifikował go twórczością polskich pisarzy (by przypomnieć znakomite analizy–pamflety w Dzienniku, dotyczące Żeromskiego, Wyspiańskiego, Sienkiewicza). Dalej twierdził, że ten Pimko–nacjonalizm jest dopiero jedną stroną zjawiska; drugą, groźniejszą przeszkodę na drodze do autentyczności widział w e u r o p e j s k o ś c i naszej kultury. Pisał o Polakach, że bardzo są „europejscy”, i właśnie przez swą „europejskość”, przez to uleganie Europie, wyobcowani we własnym kraju – i dlatego prowincjonalni. Przezabawne przyjęcie z czarno ubranym pisarzem w Trans–Atlantyku, ogromna ilość miejsca poświęcona w Dzienniku denerwującym cechom „wyższej” kultury latynoamerykańskiej (której ówczesnym najwybitniejszym reprezentantem – Borges) byłyby niezrozumiałe, gdyby nie fakt, że te same przejawy niższościowego upośledzenia odnajdywał wśród Polaków. „Ale tych problemów, tych chorób sekretnych stylu naszego i postawy naszej nie odkryje nam lektura ksiąg przeszłości (gdyż kultura nasza na marginesie rozwijała się naszego losu) ani też nie odnajdzie ich w cudzoziemskich krainach – tylko we własnym sumieniu” (w Liście do ferdydurkistów). Wszystko to jakże słuszne! Ale przecież... przecież... Oglądam opasłe tomisko wydane przez „L'Herne”, poświęcone Gombrowiczowi – i czyżbym się mylił, że jest w nim coś wstydliwego? Obok poważnych prac krytycznych te odwieczne Rodaków waśnie wystawione na pokaz ku zbudowaniu, a i rozczuleniu Obcych, te namaszczone przyczynki argentyńskich i francuskich Przyjaciół, cała 32 ta argentino–franco–polska alliance skupiona na Nim, spadkobiercy... czy tak? naszej kultury narodowej, a przecież również... tak? prekursorze europejskich prądów umysłowych; i ta Jego aż bezsporna wielkość poświadczona (choć i nie poświadczona) kilkunastu słowami Michela Foucaulta, którego nazwisko wybito wersalikami na okładce. I czyżbym się mylił, że na takim układzie tomu zaważyła osobowość autora, że jest na nim ślad odciśnięty jego twórczością? „Stylizacja Gombrowicza”. Narrator Pornografii, działający w nieznanej autorowi rzeczywistości okupacyjnej, jest rodem z międzywojnia: jest literatem, który w rzeczywistość okupacyjną wnosi „ducha byłych kawiarń, Ziemiańskiej, Zodiaku czy Ipsu”. Jest więc w sposób oczywisty stylizowany – odczuwa swój styl jako coś obcego i sam o tym mówi, że nie umie swego stylu tamtego z tym nowym, okupacyjnym pogodzić. Choć i stylizowany nie jest – boć przecie wszyscy wiedzą, że ani narrator, ani jego twórca rzeczywistości okupacyjnej nie znali, ich wiedza o Polsce urwała się w 1939, właśnie na „duchu byłych kawiarń”. On chciałby się czytelnikowi jako „stylizowany” przedstawić – właśnie dlatego wciąż oświadcza, że to, czym mówi, i to, czym czuje – język, jego myślenie, jego krój uczuciowy – należą do przeszłości. Tymi słowami odcina się niejako od autora, który – tak należy rozumieć ten zabieg – gdyby tylko zechciał, mógłby posłużyć się językiem, myśleniem, uczuciowością teraźniejszą. Można jeszcze od biedy uwierzyć zabiegowi temu w Pornografii, ale kiedy na pierwszej stronie Kosmosu czytam o Fuchsa „spojrzeniu wysmarowanym apatią”, to tym wykwintnie literackim słowem, nieco myszką trącącym, czuję się przeniesiony wraz z narratorem na przedwojenne Krupówki, w towarzystwo literatów z „byłych kawiarń”, lecz jednocześnie wiem, że autor nad słowem tym w całości nie panował. Nie panował po prostu dlatego, bo nie znał żywego języka, jakim dziś mówi się w Warszawie czy Zakopanem. Jest to „stylizacja” podobna tej, jaką „zastosowała” Nałkowska w Dzienniku czasu wojny: podziwiam tę dzielną kobietę, która w czasie wojny utrzymywała się sprzedając papierosy, a jednak nie mogę się nie uśmiechać, kiedy czytam o okupacyjnej „rozmowie pośród rozmaitych błysków intelektu”. Ale różnica między Gombrowiczem i Nałkowską polega na tym, że on chciałby, abym uwierzył, że to „słowo wykwintne” i wszystkie inne słowa – zostały w jego pisarski rachunek wkalkulowane. Chcąc, abym uwierzył, podsuwa mi szczególnego, przez siebie spreparowanego „Gombrowicza” – podsuwa mi zbudowany z rozmyślną, ostentacyjną dezynwolturą obraz siebie–pisarza. Pisarz zazwyczaj posługuje się stylizacją wtedy, kiedy w sposób bezpieczny chce wyrazić to, co niebezpieczne lub dlań wstydliwe. Pisarz może się także posłużyć stylizacją tam, gdzie nie ma niczego do ukrycia. Taka stylizacja, nazwijmy ją – bezkonfliktowa, jest łatwym sposobem porozumienia się „autora z ambicjami” z krytykiem, który zazwyczaj tych ambicji poszukuje; jest autorskim sygnałem: „uwaga! tu wielka sztuka!”, przesłanym krytykowi ponad głowami i gustami czytelników. Ale autor może również chcieć, żeby jego własne dzieło było od niego samego obszerniejsze – tu rodzi się pokusa posłużenia się stylizacją w odmienny, bardziej perfidny sposób. Taki autor nie jest, jak tamten, bezkonfliktowym imitatorem, który potulnie przejmuje aktualnie obowiązujący kod, łatwo przez współczesnych rozpoznawalny „język wielkiej sztuki” po to, żeby „zostać artystą”. Owszem, podobnie jak tamten, i on nie umie wydostać się poza współczesną sobie świadomość sztuki i poza struktury społeczne, w których tkwi – lecz w odróżnieniu od tamtego jest w pełni świadomy swojej niemocy i wie, że nie może nie przystać na zasób słów, pojęć, myśli, wierzeń, jaki go otacza. Nie mogąc nie przystać na te ograniczenia, ulega im – ale ulega w taki sposób, żeby wobec nich wydać się wolny, obszerniejszy od nich. „Ja chciałem być czymś wyższym i bogatszym od kształtu!” (w przedmowie do Trans–Atlantyku). On, w pełni świadomy „więzień cudzego grymasu, cudzego oblicza”, wobec „cudzego grymasu, cudzego oblicza” kapituluje – ale kapituluje nazbyt ostentacyjnie. Chce, żeby to „nazbyt” zostało zauważone i podało w wątpliwość sam akt kapitulacji. 33 Ten właśnie mechanizm pozwala zrozumieć zabiegi, jakich Gombrowicz dokonuje na tworzywie językowym. On, uformowany przez kraj anachroniczny, na domiar złego wyrosły pośród ziemiańskich wujów i ciotek – zamiast trzebić pańsko–chłopskie geny i gamety swego języka – zrozumiał, że wystarczy je pokazać w pełnym blasku. Wystarczy przecież bogoojczyźniany sarmatyzm i zaściankowe zadufanie „przeciwstawić” nowoczesnemu światu – aby już samym tym, jakże ostentacyjnym i świadomym, „przeciwstawieniem” po stronie nowoczesnego świata się opowiedzieć: „a niech tam, a jazda! Jezus Maria! Chryste Miłosierny! Matko Boleściwa!”. Można dostrzegać w jego języku uniesienia wieszcze i kazania sejmowe, słowa Paska i Sienkiewicza, i Rzewuskiego – ale i nie można nie zauważyć, że autor „nowoczesnym będąc człowiekiem” z rozmysłem przywoływał ich anachroniczną dawność, że użył ich z wyrachowaniem. I że właśnie o to autorowi chodziło, aby jego wyrachowanie zauważyć. On, debiutujący w środowisku – zrozumiał – prowincjonalnym, którego „europejskość”, będąca odpowiedzią na anachroniczną sytuację kraju, była tamtej lustrzanym odbiciem; on, częściowo przecież także ukształtowany przez tę umowną „Europę”, gdzie rysy zapamiętane z dawnych wojaży i wzbogacone o rysy kilku świeżo poznanych dzieł literackich tworzyły kontynent, którego nie ma na żadnej mapie – on taki „Zachód”, taką „Romę”, takie „Alpy”, taki „Paryż” przyjął. I – o Mistrz Mistrz! – jak mądrze znowu w tym akcesie przesadził. „Cher ami... Imaginez que vous rendiez visite á Fréderic Nietzsche en Engadine” (w wywiadzie przeprowadzonym przez Françoisa Bondy, „Ľherne”) – oto co się nazywa: pokonać przeciwnika jego własną bronią. Uformowany przez ludzi, jak ich nazywa, „artystycznie pretensjonalnych”, których samozadufanie było funkcją samozadufania elity społecznej kraju – on, funkcja tej funkcji – na ich samozadufanie i pretensjonalność przystał; lub raczej – nie przystać nie mógł. I oto jak chytrze kazał wierzyć, że właśnie o to mu idzie, aby czytelnik jego pretensje zauważył: zarzucał literatom przecież nie to, że są pretensjonalni, ale że swoją pretensjonalność starają się ukryć – „albowiem ukrywanie pretensji jest błędem stylu” (w Ferdydurke). Piętnował ich zamknięty w sobie artyzm – wyrafinowanie, do którego „artysta zmusza artystę” – ale walka jego polegała na tym, że słowo ich wykwintne przelicytowywał wykwintem; że chciał być bardziej artystowski niż oni. Wyrafinowane pomówienie sztuki o wyrafinowanie; artystowska krytyka artystostwa; słowo wykwintne w odpowiedzi na wykwint słów; słowa anachroniczne w odpowiedzi na anachronizm; sarmackość przeciwstawiająca się sarmatyzmowi; egocentryzm artysty jako odpowiedź na wyobcowanie środowiska artystycznego; dezintegracja społeczna, która prowadzi sztukę do gabinetu luster; i wydelikacenie, wysublimowanie środków wyrazu współczesnej sztuki, które, jako odpowiedź, prowokuje najwyższą samoświadomość artysty – oto sekret licytacji, którą w swym dziele zastosował Gombrowicz. Odpowiedź poniżej własnych możliwości, umykanie rzeczywistości w dół, skoro te możliwości nie wydają się być wystarczające dla znalezienia się powyżej rzeczywistości i zatryumfowania nad nią. Ta dziecięco–prześmiewcza postawa wobec świata określiła niemal w całości świadomość współczesnej sztuki. Dziecięca bowiem jest nie tylko metoda, którą w swej grze ze światem przyjęliśmy, polegająca na stosowaniu kolejnych przedrzeźnień; i z dziecięctwa wiedzie się nie tylko to, co w swej grze ze światem możemy światu przeciwstawić (własne niedookreślenie, bezradność, „dzieckiem podszycie”). Dziecięca jest sama zasada, na jakiej świat przyswajamy. Jest ona pochodną bezradności i polega na p r z y s w a j a n i u w s z y s t k i e g o; wszystkiego tego, czego nie rozumiemy, nad czym nie umiemy intelektualnie zapanować – i na przyswajaniu właśnie dlatego, iż nie umiemy nad tym zapanować. Tak przecież postępują dzieci: chcąc zadomowić się w świecie, muszą nie zrozumianą (więc wrogą sobie) rzeczywistość przyjąć do wiadomości, a następnie przetłumaczyć ją na 34 system spójny; przynajmniej na system spójny, skoro nie mogą w niej jeszcze zobaczyć systemu znaczącego – to ich pierwsze zadanie myślowe. „Tłumaczą” obcą sobie rzeczywistość na system spójny po to, żeby w przyszłości, w miarę swego dojrzewania, ze systemu spójnego móc wytworzyć system znaczący. W tym celu przymierzają nieznane do znanego, niezrozumiałe „rymują” ze zrozumiałym, już przyswojone „odnoszą” do tego, co właśnie chcą sobie przyswoić. Większość operacyj intelektualnych, jakich dzieci na tym pierwszym etapie poznawania świata dokonują, dotyczy więc nie rzeczywistości, tylko własnych konstrukcyj myślowych budowanych obok rzeczywistości – własnych, niekiedy zabawnie opacznych wyobrażeń o świecie. Stąd ta ogromna rola dziecięcej fantazji jako czynnika zastępującego wiedzę, ułatwiającego poruszanie się w niewiadomym; stąd swoista „kosmogoniczność” dziecięcego myślenia, umożliwiająca tworzenie spójnych rzeczywistości z elementów, które jeszcze nie zostały same w sobie poznane; stąd paradoksalna „kreacyjność” dziecięcych wyobrażeń, ignorujących przyczynowo–skutkowe uwarunkowania faktów, a mimo to potrafiących z tych faktów wytworzyć konstrukcje „oswojone”. Dzieci są najbardziej konsekwentnymi protodialektykami: dokonują tylko pierwszej części operacji myślowej, gromadzą jeszcze niezborne elementy świata – po to, aby w miarę osobniczego rozwoju móc je rozeznać (czyli przezwyciężyć) na ich własnym gruncie i dokonać scalenia. Ta protodialektyczność stanowi podstawowy wyróżnik współczesnej myśli. Poprzestajemy na gromadzeniu niezbornych elementów (które w naszych oczach przybierają postać rozwartych przeciwieństw, nieprzezwyciężalnych przeciwieństw jako „niezbywalnej cechy” ludzkiego świata!) – ponieważ nie dysponujemy dzisiaj zasadą myślenia, która by umożliwiła rozeznanie tych elementów na ich własnym gruncie i w efekcie likwidację przeciwieństw. Nadajemy niezbornym elementom otaczającego nas świata status rozwartych przeciwieństw – i w ten sposób „tłumaczymy” wrogą nam (bo nie zrozumianą) rzeczywistość przynajmniej na system spójny. Świat, jaki nas otacza, „połowimy” różnorako „nieprzezwyciężalnymi przeciwieństwami” – i tym modelujemy go, porządkujemy. Ale i dlatego właśnie stoimy wobec swego porządku bezradni. Poprzestajemy na biernej rejestracji niezrozumiałych gestów, wzajemnie niesprowadzalnych do siebie elementów; ograniczamy się do gromadzenia nieprzezwyciężalnych – zdaniem naszym – przeciwieństw, wzajemnie do siebie niesprowadzalnych twierdzeń, a wysiłek myślowy, jaki w związku z tym podejmujemy, ma na celu nie, jak można by oczekiwać, rozeznanie ich, nie zrozumienie ich samych w sobie, tylko zapewnienie maksymalnej spójności systemowi (dziełu sztuki, konstrukcji naukowej), w którym przeciwieństwa zostały zawarte. Skoro bowiem przeciwieństwa rejestrowane w naszych systemach zobaczyliśmy... musieliśmy zobaczyć jako istniejące obiektywnie i obiektywnie nierozwiązalne, przeto i musieliśmy przyjąć, że nasza metarefleksja – refleksja mająca za przedmiot same te systemy – jest najgłębszym poznaniem. Stąd swoista „autokreacyjność” naszej sztuki („kreacyjność” w znaczeniu szerszym, niż się przyjmuje zazwyczaj), stąd „kosmogoniczność”, „samosięustanowczość” naszego myślenia – sztuki i myślenia, które same w sobie znajdują własny przedmiot, same siebie czynią obiektem swej przenikliwości. Nieubłagana logika albo usilne dążenie do wewnętrznej spójności (np. artystyczne dążenie, które chcąc być zaprzeczeniem logiczności, jest właśnie pochodną nieubłaganej logiki) realizowane w każdym poszczególnym sądzie: (a zatem, a zarazem) realizowane w systemie (w dziele sztuki, w konstrukcji naukowej), którego dany sąd jest częścią; (a zatem, a zarazem) realizowane w myśleniu, które system inspirowało; (a zatem? a zarazem?) realizowane w świecie... Nie. W tym miejscu łańcuch logiczny urywa się. Myślenie skierowane wyłącznie na siebie, mające na uwadze swą wewnętrzną doskonałość, dochodzi wreszcie do punktu, w którym wszystko, co się pomyślało, jest możliwe w porządku myślenia, ale nic z tego w świecie nie jest już konieczne. 35 „Sam – samopas – samograj” (w Pornografii): te słowa mogą posłużyć za lapidarną formułę drogi, którą przebył współczesny myśliciel i artysta. I tylko niekiedy spoza tej samobieżnej myśli, spoza sterylnych przeciwieństw ustanawianych na najwyższym diapazonie myślenia, wyzierają kły i pazury. „Jestem jak w ciemnym lesie, gdzie cudaczne kształty drzew, upierzenie i jazgot ptaków wabią i śmieszą dziwną maskaradą, lecz z głębi dochodzi daleki ryk lwa, kłus bawołu i skradający się krok jaguara” (w Zdarzeniach na brygu Banbury). Lekcja Gombrowicza. Był, jak i my wszyscy dzisiaj – którzy chcielibyśmy widzieć siebie jako buntowników, lecz dysponujemy w myśleniu jedynie zasadą adekwatności i konwergencji – człowiekiem zgodnym i uległym. Zawsze potrafił się bardzo głośno sprzeciwiać, żeby po cichu zgodzić się. Tak utożsamiał się kolejno ze wszystkim, co go otaczało. Przystał (przedrzeźniając) na samoograniczenia ziemiańskiego środowiska, z którego się wywodził (gdyż zobaczył w nich tworzywo swego pierwszego tomu opowiadań). Przystał (przedrzeźniając) na polską zaściankowość (którą uwiecznił w Ferdydurke). Przystał (przedrzeźniając) na dawną polskość, tak mu podobno obmierzłą (cóż to za szlagier ten Trans–Atlantyk!). Przystał na samoograniczenia te po to, żeby móc się znaleźć w wieży z kości słoniowej „byłych kawiarń”, w samoograniczonym środowisku artystów. Podpatrywał jego styl bycia i manifestowania siebie, jego retorykę, doskonalił się w samoograniczeniach literatury – żeby otworzyć sobie okno na szeroki świat. Wyruszył w świat i zobaczył w nim samoograniczenia: wieże z kości słoniowej z zakratowanymi lub niezakratowanymi oknami. „Demistyfikował”, „demitologizował” jego mity i mistyfikacje, ale ta działalność w jego dziele prowadziła zawsze do powstawania automitów i automistyfikacyj. Im odważniej w Dzienniku piętnował pozorność kultury, tym bardziej sam Dziennik umieszczał wewnątrz niej. Proszę porównać dwa pierwsze tomy Dziennika, jeszcze niezwykłe, jeszcze będące spojrzeniem z zewnątrz, spojrzeniem arywisty nawiązującego kontakt z rzeczywistością we własnym imieniu i skutecznie poszukującego wyjść własnych (jakie przenikliwe uwagi o polskiej kulturze w Dzienniku 1953–1956!, jakie rewelatorstwo myślowe i artystyczna wspaniałość Dziennika 1957–1961!) – z Dziennikiem 1961–1966, z owym Journal Paris–Berlin, już całą gębą „kulturowym” i „europejskim”, „Gombrowiczowskim”, a niemal już „Borgesowskim”, mogącym liczyć na łatwy ogólnoświatowy sukces wydawniczy. Im wyraźniej zdawał sobie sprawę z „niecnego i podłego” naszego obcowania ze światem (jak mówi w Kosmosie), tym bardziej rzeczywistość przedstawiona jego utworów (np. rzeczywistość Pornografii i Kosmosu) stawała się nikczemna. Im gwałtowniej piętnował samoograniczenia współczesnych, tym bardziej własny jego język stawał się podobny do języka, z którym chciał się zmagać. Pozory ruchu w dziele j a k o o d p o w i e d ź na ruch pozorny świata. Estetyzująca „wolność wyobraźni”, „doskonałość artystyczna snu” j a k o o d p o w i e d ź na poczucie bezsiły, na „powszechną niemożność”. Rozlazłość (udana, odegrana) narracji, która „dziwoląży się ze słowostworem”, j a k o o d p o w i e d ź na daremne próby uporządkowania rzeczywistości. Słowo nieczytelne, bełkot j a k o o d p o w i e d ź na bełkot, który nas otacza. Gwałt dokonywany na czytelniku – te pokraczne makaronizmy Ferdydurke, Trans–Atlantyku, „bąble i wypryski słowne” Kosmosu owe „słowa wielokrotne” Gombrowicza, cztero– i więcejkrotne, urażające przyzwyczajenia czytelnicze – j a k o o d p o w i e d ź na „gwałt przez uszy”, jakiemu jesteśmy poddawani. „Dowcipusium”, śmiech j a k o o d p o w i e d ź na miałkość i śmieszność (nie zamierzoną) słów do nas kierowanych, które mają przekonywać. „Dzieckiem podszycie” j a k o o d p o w i e d ź na udziecinnienie nasze, na „upupienie”. Ta sama pełna adekwatność i konwergentność – „p o w i e 1 a c h n u m” – na wszystkich poziomach dzieła. Jesteśmy dzisiaj skłonni wierzyć, że są to jedyne odpowiedzi, jakich artysta może udzielić; że właśnie na tym – i tylko na tym – musi polegać jego gra ze światem. Świadczy o tym m.in. 36 nasze rozumienie pojęcia „realizmu” w literaturze – zarówno wtedy, kiedy, znużeni bierną reprodukcją otaczających nas elementów rzeczywistości, marzymy o wyrażeniu w dziele siebie samych, „siebie całych”, jak i wtedy, kiedy bywamy namawiani do „pozostawienia świadectwa czasów”, do włączenia w obszar kultury wszystkich przejawów społecznego bytowania. W swej chęci „pozostawienia świadectwa” – świadectwa „siebie całych” i własnej „codzienności” – stajemy się wypadkową tego, czego pragniemy, i tego, na co nie chcemy przystać; tego, z czym usiłujemy walczyć, i tego, w imię czego walczymy. Właściwym nam sposobem bycia w świecie jest inwentaryzowanie. Sporządzamy bierne wykazy, wyczerpujące „spisy z natury”. Z nich budujemy swoje wytwory; utożsamiamy z nimi własne myślenie (które warunkuje powstanie wytworów) i siebie samych jako nosicieli tego myślenia. Stopień naszego utożsamienia się z wytworami jest miarą naszego „realizmu”. Takie np. fragmenty Kosmosu: „Słowa różnorodne, tu, tam, «albo orzeszki te takie słonawe», «jeszcze by nie, weź pan i spokój» «prawo, jedzie, nie ustępuje», «czyj?», «wczoraj wieczorem»... narastał gąszcz i myślałem, że gąszcz toczy się nieprzerwanie, byłem w toczącej się chmarze, gdzie wciąż co innego na wierzchu, któż by spamiętał, objął, tyle, tyle [...] zapachy, herbata dopijana... i jak to Kulka mówiła «moja córka», Boże, zagłębienie za tym korzeniem, bo ja wiem, mydło w pokoiku Katasi, kawałek mydła, albo czajnik [...] albo żaba, co z tą żabą, gdzie się podziała, kawałek sufitu poharatanego i te mrówki tam, przy drugim drzewie, na drodze, i róg, za którym byliśmy, Boże, Boże, Kyrie Elejson, Chryste Elejson, tam, drzewo, na tym cyplu i miejsce tamto za szafą, a ojciec, moje z ojcem przykrości, druty płotu rozgrzanego, Kyrie Elejson... [...] «odgarniali z musu aż do nich»... «nad–bystrzyckie okolice»... «na drugim piętrze, proszę ja kogo»...”. Pewnie wydawało mu się, że patrzy na świat nieuprzedzonym okiem realisty i że, gdyby tylko zechciał, mógłby z takich rozmówek zbudować krytycznie mieszczańską powieść. Wiedział, że tonie, i wcale tych jego „Kyrie” nie należy odczytywać z przymrużeniem oka – lecz wydawało mu się, że zatapia go rzeczywistość. Nie zauważył, że jego gra dzieje się po drugiej stronie. Męczył się (w Kosmosie) „zagęszczeniem słów jak na brudnej tapecie” – ale sam nie przebywał już po stronie tapety, lecz właśnie w języku, w „zagęszczonym słowie”. Jaki to język? Język świadomy własnej niemocy, a nawet chwilami własną niemocą się zabawiający. W sztuce Gombrowicza poczuciu bezradności wobec świata niemal zawsze towarzyszy estetyczne samozadowolenie, które się wyraża „poetyzacją” języka. Proszę zwrócić uwagę, w jakich miejscach pojawiają się dowcipne „poetyckości” Trans–Atlantyku i Ferdydurke, proszę zwrócić uwagę na kontekst licznych i ciekawych inwersyj językowych Kosmosu. Podobnie zabawowym elementem w prozie Gombrowicza jest mistrzowsko udana bezradność opisów rzeczywistości. Np. w Kosmosie: „walało się tu sporo rzeczy, kawałek zgiętej blachy, patyk, drugi patyk, tektura podarta, patyczek, był też żuk, mrówka, robak nieznany, szczapa i tak dalej”. Np. w Trans–Atlantyku: „Miasto jak miasto. Domy jedne wysokie bardzo. Drugi nisko stoi”. To wszystko bardzo zabawne. Choć przecież takimi słowami nie przemawia ani proste umiłowanie świata, ani chęć naprawy świata, ani konkwista – zaborczość wobec rzeczywistości. Czym to wytłumaczyć? Czym wytłumaczyć bezradność współczesnego myślenia i wyrażania myśli, „protodialektyczność” naszych operacyj intelektualnych? Najsłuszniej byłoby powiedzieć, iż jest myśleniem, k t ó r e g o d o k o n u j e m y n a s o b i e. Podobne owym „czynom właściwym młodości” (w Pornografii), „popełnianym na sobie” – których „obiektywne znaczenie się zatraca, a które jednak potrzebne są człowiekowi po to, że go w pewien sposób określają”. Gdybyśmy w zacytowanych słowach Gombrowicza słowo „młodość” zastąpili słowem „ludzie” – gdybyśmy to, co on mówił o Młodych, zechcieli odnieść do całej ludzkości – to otrzymamy formułę myślenia, jaką nam pozostawił 37 humanizm. Zgodnie z wiarą humanistyczną, człowiek staje się miarą wszechrzeczy i kierunkiem wszechrzeczy – tym samym jednak zostaje pozbawiony oparcia w czymś, co znajdowałoby się na zewnątrz: w czymś powyżejludzkim (tu na przeszkodzie stoi laicyzm; konsekwentny humanizm może być tylko humanizmem laickim) lub poniżejludzkim (temu się sprzeciwiają ideały humanizmu). Wszystko, co człowiek odpoznaje, projektuje, dokonuje – odpoznaje, projektuje, dokonuje na sobie. Biorąc ludzkość za punkt wyjścia, za drogę i za cel – pozbawiliśmy nasz świat miejsca zewnętrznego. Tego miejsca, do którego moglibyśmy się odwołać w swoim „człowieczeństwie”; z którego moglibyśmy obejrzeć własne dążenia i w którym kumulowałyby się ludzkie osiągnięcia. Świat taki, nie znajdujący na zewnątrz punktu odniesienia, nie jest zdolny do arbitrażu – nie śmie przesądzać o celowości, przydatności, godziwości, „etyczności” (i niech nas nie mylą wysokie słowa, namaszczone dyskusje!) żadnego ze swych przejawów. Nam, pomieszczonym w tym świecie, nie pozostaje nic innego, jak ze wszystkim, co nas otacza (a czym już i tak jesteśmy!), się utożsamić. Stać się tym, więc „stać się sobą”, „sobą autentycznym” – oto droga „autentyczności” w skali gatunku. Jak narratorowi Kosmosu, pozostaje nam „zwrot do wewnątrz [...] zamknięcie w sobie, skazanie na siebie, ach wsobność! Swoje!” Nic, co ludzkie, nie jest nam obce. Ponieważ jednak istnieją tylko „rzeczy ludzkie”... Etc. Tak rozumiany humanizm (ale jak może być rozumiany inaczej?!) równa się najbardziej konsekwentnemu narcyzmowi. Ludzkość pochylona nad własnym odbiciem, szukająca tożsamości, chcąca „odnaleźć siebie” i tonąca w tym, co jej przekazuje własną jej twarz. Narcyz pojedynczy – skupiony wyłącznie na sobie członek współczesnych społeczeństw; „wyemancypowana jednostka” szukająca wzbogacenia, przyjemności, „potwierdzenia siebie” – jest już skutkiem tamtego wielkiego zapatrzenia, tamtego pierwszego narcyzmu: współczesnego narcyzmu gatunku Człowiek. Moraliści dzisiaj, bezskutecznie namawiający jednostkę do ekspensów i uczestnictwa, zdają się nie dostrzegać, iż wysnuwa ona prawidłowe wnioski ze wspólnie wyznawanej wiary. Myśl, której dokonujemy na sobie i dla siebie. Jedynie słusznym, nie dającym się w żaden sposób podważyć celem, jaki może zostać w tym świecie sformułowany, jest nieustanne bogacenie tego świata. Każda rezygnacja, niepełnia, niekompletność musi być uznana za błąd myśli – ponieważ stoi w sprzeczności z jedynym celem, jaki może być tutaj sformułowany. To samo dotyczy wszelkich prób podania w wątpliwość czy choćby tylko obejrzenia z zewnątrz formuły tego świata. Próby te stają się „błędem w sztuce myślenia” i nawet nie muszą być odpierane w dyskusji – są bowiem sprzeczne z podstawowym założeniem, z jedynym możliwym ruchem tego świata: ruchem ku wnętrzu. Wewnętrzne bogactwo każdego poszczególnego jest koroną, jest najwyższym przywilejem, jaki ten świat może ofiarować – ale (i właśnie dlatego) nieustanne pomnażanie człowieczeństwa jest pierwszym obowiązkiem każdego poszczególnego i wszystkich razem. Nic nie może ograniczyć bogacenia – bowiem jest to jedyny cel. Człowieczeństwo, humanitas, jest jedynym – ale i zawsze obecnym w całości, niepodzielnym! – zadaniem człowieka. Tylko ku temu zadaniu człowiek działa samotnie i zrzesza się w mniej lub bardziej zinstytucjonowane wspólnoty. Wciąż zagrożony „utratą człowieczeństwa” (bowiem „człowieczeństwo” musi być pełne, kompletne, albo nie ma go w ogóle) stoi zawsze wobec czegoś, co go przerasta, czemu nie może ani wewnętrznie, ani zewnętrznie sprostać. Każdy człowiek, każdy układ społeczny, jaki zawiązuje się w takim świecie; każde zjawisko, które w takim świecie zostaje powołane – powołane ku swemu bogaceniu się, staje się samo sobie celem i samo sobie gwarantem słuszności wytyczonego celu. Każdy taki układ „wsobny”, ześrodkowany na sobie, staje się jedynym (lecz i wystarczającym) argumentem, który przemawia za utrzymaniem i bogaceniem układu. Przed każdym z układów stoi to samo zadanie: włonienia, „wkiwnięcia” wszystkiego, co ludzie stworzyli – to znaczy Wszystkiego. 38 Powstaje formuła świata o bardzo wielu środkach (każdy układ jest „środkiem świata”), a l e o n i g d y n i e p e ł n e j t r e ś c i. Każdy, każde (społeczne, indywidualne), postawione z osobna wobec Wszystkiego, jest zawsze, wobec Niego „niedo–”, „nie dość”: niedokształtowane, nie dość obecne, nie dość mądre; bezradne wobec swego jedynego zadania i bezradne wobec innych (osobników, wspólnot) to samo zadanie wypełniających. Każdy układ bezradny wobec tego, w czym jest pomieszczony, i wobec innych takich układów; każdy z ludzi bezradny wobec drugiego i wobec układu, który ich mieści, i bezradny wobec innych układów, i wobec całości, w której wszystkie układy są pomieszczone. O ile jednak „wsobność”, samozamknięcie wielu układów nie jest ostateczne (np. układy modyfikują się ewolucyjnie lub rewolucyjnie, np. są możliwe przejścia od jednego stolika w kawiarni do drugiego, z jednej grupy społecznej do innej), o tyle to Największe, czyli wszystko, co stworzyli ludzie, czyli Wszystko – stanowiące jedyne zadanie tego świata, i to najmniejsze, poszczególna istota ludzka – stanowiąca ostateczny cel tego świata, są w sobie zamknięte szczelnie, „sobą zaszpuntowane”, samoudaremnione w swym bezwzględnym, bezwarunkowym „swój do swego po swoje”. To Największe i to najmniejsze stanowią przypadek bezradności, „nieskuteczności”, „nonrésistance” absolutnej. Więc ta bezradność (bezradność trybunałów, potępień, dyskusyj naszych), ta bezradność człowieka i nieskuteczność jego działań – tak różnorako i dowcipnie wyjawiająca się w dziele Gombrowicza – nie jest „wadą”, nie jest dającą się usunąć usterką naszego myślenia; bezradność została wkalkulowana w jego ambicje, w jego wysokie cele. Jest jego konstytutywnym czynnikiem. Kosmos – ta powieść, jak ją określa autor, „stwarzająca się sama, podczas pisania” – przedstawiająca to Największe, to Wszystko, jako wytwór człowieka, i pokazująca narratora przerażonego Tym, uwikłanego w To i napuchłego głosami Tego, jest może jedynym utworem w literaturze światowej, który powyższe równanie precyzyjnie przeprowadził. Właśnie to przede wszystkim mówią tak liczne w tym utworze słowa i rzeczy „wkiwnięte”, „wsobne”, „osobne”, „osowiałe”, „skazane na siebie”, „zamknięte na klucz”. Mówią o naszym uwięzieniu; o naszym – każdego z nas poszczególnego – usytuowaniu wobec tego, cośmy stworzyli i co tworzymy razem. Lecz przecież – to zupełnie oczywiste – bytujemy w czymś zewnętrznym; w czymś, co nami nie jest. Co więcej, od sposobu naszego bytowania w tym i rozeznania tego zależy nie tylko nasze powodzenie, lecz także – w coraz większym stopniu – nasza możliwość przeżycia lub śmierć gatunku. Ta okoliczność wyjaśnia fakt z pozoru niezrozumiały, iż w tym wyłącznie ludzkim świecie – budowanym przez ludzi dla ludzi i weryfikowanym jedynie aktami ludzkimi – większość naszych zainteresowań kieruje się na to, co w istocie swej nie jest ludzkie. Swej myśli możemy dokonywać jedynie na sobie, lecz przymuszeni koniecznością, zagrożeni we własnym istnieniu, wierzyć musimy, iż dokonujemy jej na tym, co nas otacza: na nie uprzedzonej naszym myśleniem, nie przenikniętej jeszcze ludzkimi sensami rzeczywistości. Im zupełniej jesteśmy wchłaniani przez własne konstrukcje intelektualne, tym bardziej musimy działać w poczuciu posiadania niezależnego punktu widokowego, który pozwala osądzać i organizować rzeczywistość. Świadczy o tym nikła rola zainteresowań humanistycznych w naszych czasach, a burzliwy rozwój fizyki, biologii, innych nauk przyrodniczych. I właśnie ten burzliwy, uwieńczony praktycznymi sukcesami rozwój dyscyplin niehumanistycznych zasiał w nas wątpliwości, odsłonił luki naszej dotychczas niezachwianej wiary w „wyłącznie ludzki” sens świata. Właśnie rozległość tego w istocie swej nieludzkiego zrodziła w naszych czasach nowy kształt pytania o istotę ludzkiego, zrodziła nie spotykane dotychczas napięcie refleksji o człowieku. Kazała raz jeszcze przypatrzyć się podstawom naszej humanistycznej wiary i stała się przyczyną tego, co zwykliśmy określać jako kryzys humanizmu. 39 To, co w filozofii stawało się jasne od czasów Kanta; to, co jest pierwszym warunkiem współczesnego światopoglądu naukowego – a z czym dotychczas łagodnie się godziliśmy lub po prostu nie dostrzegaliśmy tego – nagle uderzyło nas z całą oczywistością. Wszystko jest nasze, lecz my jesteśmy tym. Poznajemy, organizujemy, zbieramy i gromadzimy informacje – lecz nie potrafimy rozstrzygać, czy myśmy to posiedli i odcisnęli na tym swoją twarz, czy też to nas posiadło i na nas odcisnęło grymas własny. Jesteśmy informacją i kanałami informacyjnymi, i sposobem przechowywania informacji. Jesteśmy tymi, którzy mają być organizowani, ale jesteśmy i samą zasadą, która organizację umożliwia. Wyjaśniamy coraz nowe własne tajemnice, lecz jesteśmy też jedynym kluczem do swych tajemnic. Rozmyślamy o własnym istnieniu, ale istniejemy tylko w tym, co myślimy. Doskonalimy metody poznawcze, lecz doskonaląc je wiemy, że jesteśmy jednocześnie gwarancją i przedmiotem własnego poznania... To wszystko, nagle zrozumiane, staje się katastrofą, kataklizmem. Rodzą się gorączkowe usiłowania przezwyciężenia kryzysu humanizmu (czy przezwyciężenia humanizmu), naukowe próby przystosowania do refleksji o człowieku środków i metod stosowanych w nieludzkim, histeryczne postulaty nowej organizacji organizmów społecznych (jeśli słowa „histeryzm”, „histeria” dają się odnieść do myśli społecznej i o ile histeria tłumaczy jej prymitywizm, jej – niekiedy – terroryzm i zbrodniczość). Usiłowania te nie są przecież czymś niespodzianym. Wciąż pochłaniający, szukamy możliwości wypróżnienia się; jest tylko jeden sposób na obstrukcję. Mając humanitas, człowieczeństwo za jedyne zadanie, zajęci wyłącznie wzbogacaniem go, chcemy powstrzymać ten proces. Ale człowieczeństwo jest albo obecne w całości, w maksymalnym wymiarze, albo nie ma go w ogóle: chcieć ograniczyć człowieczeństwo, to znaczy zdradzić je. Takie ukształtowanie ideału sprawia, że każde zgłoszenie wątpliwości wobec jakiegoś fragmentu jest równoznaczne z podaniem w wątpliwość całości naszego dorobku. Każda próba częściowej redukcji zagraża całej kulturze. W rzeczy samej nie da się zrozumieć kultury współczesnej, jeśli się jej nie zobaczy jako nieustannego ciągu repulsyj i ekspulsyj, kolejnych napełnień, „wkiwnięć” i następujących po nich gwałtownych wypróżnień – redukcyj tak radykalnych, że muszą pociągać za sobą społeczne paroksyzmy, a wcielne w wytwory duchowe wywołują uczucie zdumienia lub pobudzają do śmiechu (ileż tej niezamierzonej śmieszności w egzstencjalizmie Sartre'a, w konstrukcjach „nowej krytyki”; a czy śmiech nie jest najwłaściwszą reakcją na cierpienia, jakich doświadczają fizycznie i psychicznie redukowani bohaterowie Becketta?). Kataklizm, któremu uległa myśl współczesnych, pozwala zrozumieć to, co stało się w sztuce. Wyjaśnia, dlaczego minimalizm Becketta i Genetowskie czy Gombrowiczowskie doznania nierzeczywistości, poczucia braku prawdy w człowieku i świecie, musiały się stać udziałem współczesnej sztuki. Gombrowicz dopiero w ostatniej swej powieści, w Kosmosie, zobaczył problem człowieka jako dramat poznawczy, jako (nie boję się tego słowa) tragedię poznania. Dopiero ostatni jego narrator, spostrzegłszy, iż człowiek „rysuje” na niebie figury gwiazdozbiorów i obserwując niebo odpoznaje tyIko to, co sam był w nie włożył, zobaczył w tym nie tylko osobistą katastrofę – lecz także kryzys humanistycznej wiary. Ale różnorakie skutki tego kryzysu towarzyszyły jako impulsy sztuce Gombrowicza od początku. Jego dzieło zrodziło się z naszej trwożnej myśli. Jest „winny”, ponieważ jest rewelatorem. Jest rewelatorem, ponieważ jest „winny”. 40 Znak widomy tego, czego nie widziałem Gombrowicz (o Schopenhauerze): „Po Kancie wszyscy filozofowie chcieli zajmować się rzeczą w sobie. [...] Człowiek jest także rzeczą. A więc skoro jestem rzeczą, powinienem w swej intuicji poszukiwać mego absolutu, tego, czym jestem w istocie”. (O Heglu): „Jego naczelna myśl, że podmiot jest związany z przedmiotem, zależny od przedmiotu, że jeden nie może istnieć bez drugiego”. (O Sartrze): „Człowiek w swej wolności wybiera siebie, wybierając swe wartości. W konsekwencji człowiek jest odpowiedzialny za swoje Ja, lecz jest odpowiedzialny także za świat, ponieważ «wybierać się», znaczy wybierać świat” (Guide de la philosophie en six heures un quart, „L'Herne”). Gombrowicz w ostatnim zapisie Dziennika z 1969: „Najgłębsze rozdarcie człowieka, jego krwawiąca rana, to właśnie to: subiektywizm – obiektywizm. Podstawowe. Rozpaczliwe. Relacja subiekt – obiekt, czyli świadomość i przedmiot świadomości, jest punktem wyjściowym myślenia filozoficznego. [...] Ten bagatelny problemik, ta maleńka trudność, dominuje całą kulturę współczesną” (Varia). Był czas, kiedy myśląc o człowieku nie potrzebowano uwzględniać w rachunku świata zewnętrznego. Pisano traktaty o świecie albo pisano traktaty o duszy ludzkiej. Pisano traktaty o ludzkiej duszy – ta dusza nie była samoistna, zawsze bywała pomieszczona w czymś obszerniejszym, wiedziano o tym – ale kontaktowano ją nie ze światem i nie z innymi duszami, lecz z jakąś istotą (Bogiem, Absolutnym Rozumem, Duchem Dziejów), w której wszystkie cechy duszy znajdywały swe siedlisko. Spostrzeżenie, że świat zewnętrzny przyczynia się do kształtowania człowieka – spostrzeżenie dokonane równolegle i niezależnie przez różne dziedziny wiedzy – stało się przyczyną głębokiej rozterki. Posiłkując się językiem psychologii oraz analogiami filozoficznymi i teologicznymi usiłowano tę rozterkę racjonalizować. Myśl o człowieku stała się d u a l i s t y c z n a, świat rozpadł się na podmiot (subiectum) i istniejące poza nim przedmioty. Momentem zwrotnym jest Kartezjańskie cogito. Odtąd dualizm stał się źródłem i osią filozofowania. Osobliwością wszystkich tych (osiemnasto–, dziewiętnasto–, a i dwudziestowiecznych) racjonalizacyj było to, że stosunki panujące między podmiotem i przedmiotem nie były nigdy rozstrzygane jednoznacznie, a granice między nimi nie musiały być wytyczone. Nie musiały być wytyczone – ponieważ sam fakt zakwalifikowania czegoś do klasy podmiotów lub klasy przedmiotów zależał jedynie od kierunku patrzenia (np. dla siebie jestem nieobjętym podmiotem, ale inni odbierają mnie jako przedmiot; jako przedmiot przydatny lub uciążliwy, którym można się posłużyć lub przed zakusami którego należy się bronić; a ja godzę się z tym spojrzeniem, lecz godzę się z nim tylko warunkowo – i właśnie po to się godzę, żeby móc znowu powrócić do spojrzenia przysługującego klasie podmiotów; do spojrzenia, które „utwierdza mnie w sobie”, ponieważ uprzedmiotawia innych). I tak, każdy podmiot, jako podmiot, uczestniczył w wyższej istocie – jakakolwiek była jej nazwa (np. w „człowieczeństwie”, w „humanitas”, w „ludzkiej tajemnicy”) ale, jako część świata przedmiotów; był zarazem wytworem i stawał się zależny od otaczającej rzeczywistości . W ten sposób powstał współczesny światopogląd humanistyczny. Na gruncie tego światopoglądu formułowano różnorako „sens życia” i formułowano wiele celów działania – ale warunkiem ich realizacji (lub tylko utrzymania ich sensowności) było utrzymanie wyżej opisanej dwoistości świata. W dualizmie podmiotu–przedmiotu leży bowiem główna racja istnienia humanizmu. On z jednej strony chce ustrzec podmiot od „urzeczowienia”, chce bronić podmiot przed zakusami przedmiotów; ale z drugiej strony stara się ustrzec świat przedmiotów przed obojętnością, zabiega o aktywny stosunek człowieka do otaczającej go rzeczywistości. W wypadku gdy poda się w wątp1iwość byt jednego z dwóch członów, ten gmach wzniesiony w ciągu paru ostatnich stuleci – i wszystkie programy w nim ufundowane, cele i „sensy” – upadną. 41 Musi się wtedy stać coś podobnego do tego, co działoby się w teologii, gdyby zechciała być konsekwentnie monistyczna. Twierdzenie, że Bóg jest wszystkim i cały wszechświat stał się tożsamy z Jego Duchem, oznacza jednocześnie, że materia stała się Bogiem. Takiego świata już nie trzeba opatrywać przymiotnikami, nie trzeba rozstrzygać, czy on „materialistyczny”, czy „idealistyczny”; niezależnie od punktu wyjścia, wszystkie metafizyki. Jedni mają ten sam punkt dojścia. Podobne niebezpieczeństwo zagraża światopoglądowi humanistycznemu. Nie miał racji Sartre mówiąc, iż „egzystencjalizm jest humanizmem” – ponieważ kierując całą uwagę na określenie „bytu dla siebie”, doprowadził do unierzeczywistnienia drugiego członu opozycji, „bytu w sobie”, który jest tworzywem i warunkiem istnienia świadomości; bez którego „byt dla siebie” nie mógłby istnieć. I mają rację ci, którzy konstrukcjom nowej humanistyki, widzącym w świecie jedynie problem narzędzi tworzonych przez ludzi, zarzucają „antyhumanizm” – ponieważ świat w którym istnieje tylko podmiot, tylko ludzka myśl poznawcza, jest jednocześnie światem świadomości całkowicie urzeczowionej. Nie jest ważne, czy materia ulega „spsychizowaniu”, czy też świadomość zostaje „urzeczowiona” – obie ewentualności likwidują podstawową dla naszego obrazu świata opozycję przedmiotu i podmiotu. Jeśli nie widzimy dzisiaj (wyjąwszy nielicznych hipochondryków) w sprzecznościach tych katastrofy, jeśli wobec nich nie odczuwamy niepokoju, to dlatego, że odwykliśmy od rozważań ontologicznych i zapomnieliśmy smaku teologii. My uciekamy od teologii i metafizyki; i może właśnie dlatego uciekamy, żeby nie musieć zobaczyć tych sprzeczności jako katastrofy myślenia – uciekamy ku programom społecznym. Lecz tu napotykamy te same problemy, z którymi kiedyś zmagali się teologowie i metafizycy. Każde wejrzenie w (konkretnego, pojedynczego) człowieka – każde dostrzeżenie podmiotu jako czegoś zamkniętego, „ukończonego”, jako zrea1izowanego celu – uniemożliwia proces społeczny. Każde wejrzenie w proces społeczny – który będąc zawsze nie ukończony, otwarty, pozostaje czymś nadrzędnym wobec tych, którzy go realizują – uniemożliwia pojedynczego człowieka. Oto prawdziwa treść tego, co kryje się współcześnie pod łatwym i uspokajającym mianem „humanizmu”. Wzrost ludzkiego poznania, wzrost techniki komunikowania, wzrastająca ilość ludzi – i dostosowujące się do tego stanu rzeczy ustroje polityczne – sprawiają, iż doświadczamy tych sprzeczności w sposób wcale nie abstrakcyjny, na własnej skórze. Biorąc pod uwagę wymogi procesu społecznego, nikt nie może nie zanegować w jakiejś chwili praw przysługujących jednostce. Ale też nikt nie może zrezygnować z roli obrońcy jednostkowych praw, gdyż właśnie jednostka ludzka jest tym, dla kogo i w imieniu kogo postuluje się postęp, rozwój. Istota wszystkich znanych nam widzeń procesu społecznego polega na mniej lub bardziej pomysłowym swataniu dwu wymienionych niemożliwości. Owszem, powstały i powstają różne doktryny, doktryny te głoszą rozmaite programy, różnorako formułują swe cele, w różny sposób usiłują zaspokoić dążenia człowieka; lecz mają wspólnego wroga. Jest nim monizm, na który – z uwagi na dotychczasowe przemyślenia, z uwagi na takie a nie inne ukształtowanie języka, lub z uwagi na przesądy językowe – nie mogą przystać. W tej sytuacji niezbyt już szczerych sporów i solidarnie, choć z trudem, utrzymywanej równowagi prawdziwie nowe słowo przynosi literatura. I to wcale nie ta, która chciała nowe słowo znaleźć; nie ta, opowiadająca się za postępem, „zaangażowana po stronie”, po stronie już istniejących programów – lecz właśnie ta, która kurczowo upierała się przy słowie starym; ta, której intencje były najbardziej zachowawcze, by nie powiedzieć – reakcyjne. Staroświecki artysta, na przekór napierającej oczywistości, broni autonomii swego świata wewnętrznego; wbrew wszystkiemu i wszystkim, wierzy w wyłączność własnej osoby. Wbrew wszystkiemu i wszystkim, nawiązuje do dawnych epok wiary – wiary w Boga lub wiary w niepodzielną Jednostkę Ludzką. Jest bowiem obojętne, czy podejmie swój wysiłek mając na uwadze osobną i nieśmiertelną duszę darowaną przez Stwórcę, czy biorąc za punkt wyjścia renesansowego, wyemancypowanego Człowieka. Żałosny egocentryk, zapatrzony w 42 prawdy przeszłe, chroni się w swoje dzieło. Lecz to dzieło jest także częścią nienawistnej rzeczywistości, w nim znowu napotyka te same prawa, które nękały go w życiu. Więc nie pozostaje mu nic innego, jak wziąć na siebie trudny obowiązek „przekonania” wszystkich elementów dzieła, wszystkich jego „instancyj”, do własnej prawdy. „Solum ipso” tak, by nie pozostało w nim nic obcego, by nie było niczego poza moim duchem. Moja jaźń staje się jedynym reżymem dzieła – reżymem (przedstawionego) świata: „wziąłem pióro i napisałem tytułem wstępu Poniedziałek – Ja. Wtorek – Ja. Środa – Ja. Czwartek – Ja. I ujrzałem, siebie w opozycji najostrzejszej ze wszystkimi tendencjami powojennymi które wyklęły «ja». To «ja», zostało ekskomunikowane przez Kościół, jako niemoralne, przez Naukę, jako sprzeczne z obiektywizmem, przez Marksizm, przez wszystkie prądy epoki, domagające się od człowieka, by wzgardził tym swoim egoistycznym, egocentrycznym, przestarzałym, antysocjalnym «ja». Zewsząd rozlegały się surowe upomnienia: jesteś niczym, zapomnij o sobie, żyj innymi! Gdym moje «ja» po raz czwarty napisał, poczułem się jak Anteusz ziemi dotykający! Grunt odnalazłem pod nogami! Utwierdzić się w tym «ja» wbrew wszystkiemu, z maksimum bezczelności” (w Rozmowach). I oto pisarz, który kategorycznie sprzeciwił się unifikującym zakusom współczesnego świata. Gombrowicz mówi tylko we własnym imieniu, nieustannie podkreśla swoją odrębność, wszystkie swe utwory organizuje wokół Pierwszej Osoby. Ta Pierwsza Osoba jest zawsze świadkiem opisywanych wydarzeń, a wydarzenia charakteryzowane są jedynie poprzez funkcję, jaką wobec niej pełnią. Pierwszą Osobą Dziennika (co oczywiste) jest sam autor. W opowiadaniach i powieściach jest nią narrator–Icherzähler: Józio w Ferdydurke, Gombrowicz w Trans–Atlantyku, Witold w Pornografii i Kosmosie. Odpowiednikiem narratorów Gombrowiczowskiej prozy są w dramatach bohaterowie autorscy. W Iwonie Książę – którego niefortunna decyzja małżeńska ogniskuje intrygę. W Ślubie Henryk – „śniący”; śniący akcję i pozostałe osoby dramatu. W Operetce Fior – twórca balu i mistrz ceremonii; „Mistrz Fior”, który wbrew kolejności ukazywania się postaci na scenie znalazł się na pierwszym miejscu w spisie osób. „Precz. Odstąpcie od tej trumny. Niech ja przystąpię. Niech ja się zbliżę do niej, ja Fior”. Wszystkie Pierwsze Osoby utworów Gombrowicza cechuje szczególna drażliwość na punkcie własnego Ja. Powołane po to, żeby się sprzeciwić zakusom świata zewnętrznego, działają zawsze w liczbie pojedynczej. „Mnie po diabła co Sartoriusz powiedział, gdy Ja Mówię” (w Trans–Atlantyku). Lecz właśnie ta drażliwość każe im zwracać baczną uwagę na to, przez co własne Ja bywa zagrożone. Jest to paradoks Gombrowiczowskiego człowieka: im bardziej zajmuje się sobą, tym lepiej rozumie, „że nie możemy zniknąć, że musimy być wystawieni na widok, choć nie chcemy, chociaż nie możemy, że ktoś inny może nas wystawić i uczynić za nas z nami to, co jest ponad siły nasze” (w opowiadaniu Szczur). Im usilniej człowiek Gombrowicza zmierza do pełnej suwerenności, tym bardziej czuje się „w Ludziach, jak w ciemnym zagubiony Lesie” (w Trans–Atlantyku). W tym dążeniu do umocnienia wewnętrznego Ja powstaje świat ludzki: „Nie chcę Natury, dla mnie Naturą są ludzie” (w Ferdydurke) – i powstaje świat w całości międzyludzki, zewnętrzny: „Między nami wytwarzają się siły, natchnienia i bóstwa / A my zataczamy się” (w Ślubie). Pierwsza Osoba, tak uwikłana w bliźnich, przypomina oko kamery – zawsze 43 łypiące na zewnątrz. Jej opowieść, która miała być tak bardzo własna, dotyczy zawsze czegoś obcego i narzuconego – dotyczy tego, co kamera w świecie zewnętrznym zdołała zarejestrować. Paradoks – ale czy naprawdę paradoks? Rozdęte Ja narracji Gombrowicza doprowadziło do odkrycia społeczeństwa. Paradoks ten wyjaśnia wiele osobliwości jej języka. Wbrew subiektywnym dążeniom bohaterów, dla których słowo jest sposobem wyodrębnienia się i zapanowania na innymi, ich słowo wyraża ludzi poroztwieranych, poprzenikanych sobą wzajemnie (np. w Trans–Atlantyku: „ja jego wam sobie zgodzę, on tobie mnie drapał będzie”). Język, który miał być narzędziem zdobywcy, otwiera się bezradnie na świat zewnętrzny (np. w Kosmosie: „mnie uderzyło wyślizgującym się zimnym nieforemnym buch w usta precz won siatka z nogą skręcone wykręcone i cisza głucha cisza jama nic”). Język Gombrowicza powiadamia, że życie wewnętrzne bohaterów jest wytworem międzyludzkiej gry, ujawnia społeczny rodowód ich „duszy”. Można rozważać ten paradoks w dwu skalach. Jako szczególną cechę osobowości autora (liczne świadectwa jego nadwrażliwości towarzyskiej w Dzienniku i w Rozmowach). I jako naturalny kres współczesnego indywidualizmu. Gdyby nie było innych przyczyn, ta jedna wystarczyłaby: myślenie indywidualistyczne musiało zginąć, ponieważ przedmiot jego wiary – indywiduum – został unicestwiony przez wnikliwe spojrzenie, kierowane wyłącznie na pojedynczego człowieka. W obu skalach mechanizm jest podobny. Pierwsze Osoby, zapatrzone wyłącznie w siebie, chcą dobrze o sobie mniemać. Po to, by dobrze mniemać o sobie, muszą szukać potwierdzenia siebie w oczach bliźnich. Gdyż w świecie „zbudowanym przez ludzi dla ludzi” nie ma innej ucieczki, „gdyż przed człowiekiem uciec można tylko w objęcia drugiego człowieka” (w Ferdydurke). Każda ich myśl, w momencie gdy się rodzi, jest już przełamana, przymierzona do cudzej świadomości; jest wychylona ku innym i niepewna przyjęcia, jakie jej inni zgotują. Każda ich myśl jest dialogiem i przyczynia się do tego wielkiego dialogu, jakim jest społeczne życie ludzi. Każde ich, nawet intymne, pragnienie wydaje się być skutkiem jakiejś zewnętrznej mediacji, zdaje się wynikać z nadrzędnej konieczności współzawodniczenia. „Kto wie, czy mężczyzna... w ogóle może się zakochać w kobiecie bez współudziału, bez pośrednictwa... Być może, mężczyzna nie odczuwa kobiety inaczej, jak tylko poprzez innego mężczyznę” (w Ślubie). Być może dążenia człowieka – które jemu samemu wydają się „prawdziwe”, „spontaniczne” – muszą zostać mu udzielone z zewnątrz, przez rywala (pośrednika? mediatora?), przez „kogoś drugiego”. I oto: każdy jest niby sam – samotny – samoistny, tyle że prowadzi nieustannie głośną albo cichą rozmowę z ludźmi. „... ty, nawet wtedy gdy jesteś sam, udajesz że jesteś sam, ty wciąż tylko (Powiedzmy to szczerze tutaj, w tym właśnie miejscu, w tej chwili) Udajesz siebie samego Nawet przed samym sobą [...] Recytuję tylko Mą ludzkość! Nie, ja nie istnieję Nie jestem żadnym «ja» , ach, ach, poza mną Poza mną ja się tworzę, ach, ach, o bezdźwięczna Pusta orkiestra mego «ach», co z próżni Mojej dobywasz się i w próżni toniesz! O deklamatorzy! (Z furią wyrzućmy to słowo, z sarkazmem) Co pełną gębę macie moralności I odpowiedzialności (Szyderczo 44 Złośliwie wykrzywmy się, machnijmy ręką) Daremne wasze książki, filozofie I artykuły, przemowy, systemy” (Ślub) Henryk w swym monologu chce definiować zjawisko w skali światopoglądowej, ale ciekawszy od samej definicji jest ten autoinstruktaż w nawiasach i pojawiające się w ślad za nim cudzysłowy. One to właśnie odsłaniają dialogową naturę jego pozornie monologowej wypowiedzi. Tu „dramat dzieje się między tym, kto krzyczy, a własnym jego krzykiem” (z Przedmowy autora do Ślubu). Dramat dzieje się między lustrem a tym, kto się w lustrze przegląda; między rozmaitymi minami, które człowiek na siebie przywdziewa; między poszczególnymi rolami społecznymi (pisarza, człowieka, mężczyzny, przyjaciela...), które pełni. Ilekroć człowiek Gombrowicza znajdzie się sam, pojawia się obok niego jakaś druga obecność. Ta druga obecność – ten nieodłączny, wciąż osądzający partner dialogu – jest dalszym ciągiem gry towarzyskiej, którą on, nawet w samotności, musi prowadzić. Niegdyś umieszczano tę drugą obecność w Niebie albo w prawach przyrody; tutaj – jest ona substytutem społeczeństwa, nie ma w sobie niczego tajemniczego. Jest pamięcią dawnych starć z ludźmi, które jego, jego dzisiejszego, ukształtowały – pamięcią czynów, jakich na nim się dopuszczono i jakich on dopuścił się na bliźnich. „Bo przecież nikt nie brzydzi się sobą” (w Pornografii) i nikt do siebie nie gada – to jest zawsze jawna lub ukryta interakcja z ludźmi. Warto przeanalizować pod tym względem Dziennik; Dziennik – gdzie przedmiotem i podmiotem narracji jest przecież sam autor. Okazuje się bowiem, że nie ma jednego narratora Dziennika, a wielu, którzy przebywają ze sobą w ciągłym swarze. Wymieniam dla przykładu kilku: artysta niesyty pochwał, starzejący się dandys, snob opętany herbarzem, filozof– kosmopolita, Polak walczący o jakość polskiej kultury, krytyk zajmujący się twórczością Gombrowicza. „Tuż przy mnie, a może we mnie, lub naokoło mnie szedł ktoś identyczny i tożsamy, mój – we mnie, mój – ze mną” (w Ferdydurke). W pierwszej scenie Ślubu na tle fragmentów zrujnowanego kościoła stoi samotny Henryk. „A może nie jestem sam, kto wie, co jest za mną, może na przykład, może coś... ktoś tu z boku...” – i oto z ciemności wyłania się Władzio. Nie Bóg, nie Anioł, nie sumienie; drugi człowiek – który przy bliższym oglądzie okazuje się być przyjacielem Henryka, świadkiem lat jego młodości. To, co zdarzyło się kiedyś między młodzieńcami, jest prehistorią i psychologią. A ten zjawiony na scenie Władzio stanowi już część osobowości Henryka – jest jego częściowym sobowtórem. Podobnie warunkiem opowiedzenia Ferdydurke jest rozszczepienie Józia na drugą postać (w której ten rozpoznaje siebie–dziecko w wieku szkolnym). Podobnie głównym zabiegiem konstrukcyjnym Pornografii jest Fryderyk – udoskonalony, rozbudowany sobowtór narratora. Podobnie warunkiem rozpoczęcia narracji Kosmosu jest Fuchs, tym razem – cząstkowy, szczątkowy sobowtór Witolda. Podobnie w Iwonie – warunkiem zadzierzgnięcia akcji jest Cyryl, „przyjaciel” i „rywal” Księcia. W Ślubie obok Henryka zjawia się emanacja jego myśli i uczuć, jego niegdysiejszych wstydów i młodzieńczych urazów. Między Henrykiem i Władziem toczy się teraz rozmowa – lecz rozmowa ta, ze słowa na słowo, staje się coraz ostrożniejsza, coraz bardziej banalna. Swobodny dialog myśli i uczuć byłby możliwy w samotności. Skoro jednak samotność bohatera musi zostać złamana, skoro jego myśli i uczucia zostały ucieleśnione w postaci Władzia, dalszy dialog między nimi musi się odbywać według praw świata zewnętrznego. Według reguł gry międzyludzkiej, jakie w świecie zewnętrznym obowiązują. W tej grze najbardziej niebezpieczne – bo najbardziej jednoznaczne – jest słowo; zaś spomiędzy wszystkich jednoznacznych słów najbardziej jednorazowe, nie pozostawiające 45 żadnego odwołania, jest słowo mówione w cztery oczy. Ta wrażliwość towarzyska zmusza do cenzury własnych tekstów, stwarza potrzebę słów zdawkowych. I dlatego tak często rozmawia się ze znajomymi o pogodzie; dlatego mowa ludzka – obok zwrotów, za pomocą których się mówi – zawiera także zwroty, za pomocą których się milczy. Dlatego – obok kosztownych wyznań – tyle krygowania się i minoderii w Dzienniku. „Mówienie było nam wzbronione [...] a ta ostrożność w y w o ł y w a ł a z n i c o ś c i j a k ą ś t r z e c i ą o b e c n o ś ć” (w Pornografii; podkr. moje A. F.). O właśnie! Przemilczając to, czego nie można powiedzieć w towarzyskiej rozmowie (a wszystkie rozmowy, jakie prowadzimy, są „towarzyskie”, bo nawet literatura, ponieważ zwraca się do ludzi, jest towarzyską rozmową); więc przemilczając to, czego nie można słowem wyrazić, świat pisarski Gombrowicza rozmnaża się we wciąż nowe (przedrzeźniające, uwznioślające, cząstkowe, szczątkowe lub rozbudowane) sobowtóry Pierwszej Osoby. To, czego nie można powiedzieć, może być wyrażone poza słowem, może być przetłumaczone na gesty i sytuacje. Tak wyłania się w Ślubie „trzecia obecność” – wyłania się to, co między Henrykiem i Władziem nie zostało powiedziane: dwuznaczny stosunek bohatera do swej ziemiańskiej przeszłości i pełne napięcia, zagrożone wstrętem i zazdrością, kontakty z jego byłą narzeczoną, Manią. Widzimy dwór rodziców przemieniony w karczmę i Manię w postaci karczemnej dziewki. Do izby wtacza się Pijak, który sprzymierza się z Henrykiem w plugawieniu rodzinnego domu. Obecność Pijaka wywołuje pojawienie się następnych Pijaków, awantura przekracza dopuszczalne granice – i wtedy dochodzi do głosu to, co znowu nie chce być słowem wyrażone: dochodzi do głosu ta lepsza, „synowska” cząstka uczuć bohatera. Na scenę wkracza Dostojnik, za nim Dostojnicy. Teraz z nimi Henryk się utożsamia, klęka przed Ojcem, „czyni go Królem”. Król przyrzeka synowi ślub królewski z Manią... itd. Pierwszy aktor, drugi, trzeci, dziesiąty. „Gdy ludzkie sprawy / W słowach nie mogą się zmieścić / To mowa pęka” (w Operetce). Mowa pęka – i wyłania z siebie nowe osoby dramatu. Narrator Ferdydurke, po nieudanej próbie rozmowy z sobą–dzieckiem, ucieka w literaturę, chce powierzyć swe wyznania kartce papieru. Ponieważ jednak nie jest możliwe wyrażenie siebie – tylko siebie – w utworze literackim, w jego pokoju zjawia się monstrualny Pimko ze swą pamięcią kulturowego dziedzictwa literatury. Wiedzy tej narrator nie chce przyjąć – i oto zjawia się nowoczesna Pensjonarka: jej „brak przesądów” i gołe łydki mogą od kulturowego dziedzictwa uwolnić. Ale na dłuższą metę ten reżym nowoczesny równie jest uciążliwy jak reżym staromodny – dlatego zjawia się Miętus. Miętus chce być wcieleniem naturalności, jednak przy bliższym oglądzie naturalność jego okazuje się taką samą pozą, „gębą”, jak tamte. Doskonalszym wcieleniem naturalności jest Parobek; tak, jego naturalność jest naprawdę naturalna – jest naturalna, lecz niema. Cóż więc pozostaje piszącemu? Już odpowiedziałem: pozostaje ucieleśnienie tego, czego nie da się wyrazić słowem. Gombrowicz debiutował w roku 1933 tomem opowiadań Pamiętnik z okresu dojrzewania. Pierwszy swój dramat, Iwonę księżniczkę Burgunda, opublikował dopiero dwa lata później. Lecz dramaturgiem był od początku – w momencie gdy zaczął pisać. Nie znam drugiej twórczości prozatorskiej tak poprzenikanej mechanizmami właściwymi dramaturgii jak proza Gombrowicza. Dramatyczność polega przecież m. in. na tym, że sytuacje psychiczne są uzewnętrzniane i ucieleśniane – że nie są przekazywane wyłącznie słowem, lecz że są rozpisywane na sytuacje międzyludzkie, symbolizowane obrazem; obrazem scenicznym. Jest to mechanizm nieco podobny do tego, który działa w marzeniu sennym. W tym sensie można powiedzieć, że dramat posługuje się zawsze (w mniejszym lub większym stopniu) językiem onirycznym, symboliczno–obrazowym – językiem w którym doświadczenie wewnętrzne bohaterów wyrażone jest tak, jak gdyby było doświadczeniem zmysłowym; jak gdyby było czymś, co czynimy, lub czymś, czego inni dopuszczają się na nas. Takie są wymogi sceny. I takim też 46 językiem z niezwykłą konsekwencją posługuje się zarówno dramaturgia, jak proza Gombrowicza. Narrator Trans–Atlantyku klęka przed Ministrem Kosiubidzkim, komuś wypadły z kieszeni karasie, Józio w Ferdydurke wsypuje popiół do kompotu i zjada go wobec zdumionych Młodziaków – a dzieje się tak, ponieważ każde drgnienie ich psychiki, każda niezrealizowana intencja jest tłumaczona na sytuację obiektywną, „towarzyską”. Zauważył tę osobliwość już przed kilkudziesięciu laty Artur Sandauer: „To przeniesienie wnętrza na zewnątrz, to realizowanie praw osobistych na terenie społecznym jest podstawą całej mitologii Gombrowiczowskiej; jeśli Bladaczka pokazuje Gałkiewiczowi fotografię żony i dziecka, by go wzruszyć i nakłonić do zachwycania się Słowackim, to nie czyni on tego, co czyniłby w rzeczywistości, lecz tylko to, co myśli, realizuje siebie [...] Akcja jest mentalna, jak we śnie: dzieje się wśród fantomów psychicznych, którym nadano ciało” (Stanowiska wobec...). Myśli, uczucia i zamiary pokazane są jako czyny (w tym sensie można mówić o psychologicznym rodowodzie lub onirycznym charakterze Gombrowiczowskiej groteski). Mimo żywej akcji i wielu zamieszanych w nią osób, jedyną treścią tej twórczości jest bowiem świat wewnętrzny głównego bohatera. Zarówno proza, jak dramaty Gombrowicza są rozpisanym na postacie i głosy, u d r a m a t y z o w a n y m Ja Pierwszej Osoby. „Od początku wszystko to było moje, a ja... ja byłem taki właśnie jak wszystko” (w opowiadaniu Zdarzenia na brygu Banbury). Tak; lecz w tym wyznaniu wraca dawna sprzeczność. Bo jeśli Pierwsza Osoba jest tylko łypiącym na zewnątrz okiem kamery, to jej lęki, obsesje, pragnienia – o których tak pomysłowo czytelników powiadamia – nie są przecież jej intymną własnością, lecz zostały jej z zewnątrz udzielone. Jej opowieść o życiu wewnętrznym można porównać do projekcji filmu – który wprawdzie musiał zostać gdzieś utrwalony na światłoczułej kliszy, lecz którego tworzywem jest świat zewnętrzny. I co pozostaje człowiekowi, który tę sprzeczność dostrzegł? „Jedyna szczerość mi dostępna polega na wyznaniu, że szczerość jest mi niedostępna” (w Dzienniku 1957–1961). Jeżeli nie mogę wyrazić swojej prawdy własnej, bo takiej „prawdy własnej” nie ma – pozostaje mi opowieść o dążeniu do własnej prawdy. Opowieść o własnym procesie twórczym. Opowieść o napisaniu lub niemożności napisania utworu, który zamierzało się napisać. Dla wnikliwego czytelnika ten bliski związek Pierwszych Osób Gombrowicza z problemami twórczości artystycznej jest oczywisty. Akcja Ferdydurke zawiązuje się tylko dlatego, że Józio przystąpił do pracy nad utworem literackim. Witold w Kosmosie, Witold w Pornografii, Gombrowicz w Trans–Atlantyku są pisarzami – i jako pisarze mówią przede wszystkim o trudnościach opowiedzenia świata (więc i tej historii, którą mają opowiedzieć). Henryk w Ślubie śni – „śni” akcję i pozostałe osoby sztuki. Jest bohaterem dramatu, ale pełni również funkcję dramaturga. Nie byłoby celowe rozstrzygać, jak dalece jego przykre wspomnienia mają źródło w biografii twórcy, natomiast z całą pewnością można rzec, że perypetie sceniczne Henryka mówią o perypetiach autora w pracy nad sztuką pt. Ślub. Dramat powstaje na oczach widza za sprawą bohatera–dramaturga, który jest cieleśnie obecny w dziele. Zawsze ten sam dramat w stadium narodzin. Wszystkie utwory Gombrowicza przedstawiają chaos z trudem skupianych i znów rozpadających się elementów. Pierwsze Osoby występują zrazu w roli śledzących (np. sędzia śledczy w Zbrodni z premedytacją), którzy usiłują zrekonstruować i wiernie opowiedzieć stan faktyczny. A jeśli to okazuje się niemożliwe, śledzący zmieniają się w sprawców – stają się dramaturgami, którzy sami wydarzenia konstruują. Tak sędzia śledczy „skonstruował” zbrodnię. Tak Witold w Kosmosie, obezwładniony nieprawdopodobnym zbiegiem powieszeń, wieszając kota, świat uporządkował. Tak Witold i Fryderyk w Pornografii, za pomocą perwersyjnych inscenizacji, doprowadzili gasnącą akcję powieści do dramatycznego rozwiązania (nb. wygłaszając przy 47 okazji wykład o Młodym Teatrze i aktorstwie „nowej fali”). Tak Fior w Operetce, aranżując bal, zaaranżował scenerię dramatu – a nawet (on, dramaturg obecny w dziele, ale i krawiec en vogue!) miał zaprojektować stroje, w których dramat został odegrany. Jaki dramat? Jaka jest ta uniwersalna sytuacja dramatyczna, poprzez którą autor się wypowiada? Większość gwałtownych wydarzeń u Gombrowicza ma miejsce podczas ceremonialnych posiłków lub jest ich wynikiem. W wyniku uczty ginie Władzio w Ślubie, Amelia w Pornografii, Ludwik w Kosmosie, Bolek Kalafior w Biesiadzie u hrabiny Kotłubaj, tytułowa Iwona. Ceremonialne posiłki są tutaj zawsze „początkiem końca” – by wymienić karczemną biesiadę, bal, weselne przyjęcie w I, II, III akcie Ślubu, nieustającą kolację Kosmosu, bal w Operetce. W Ferdydurke higieniczny obiad nowoczesny jest początkiem końca Młodziaków, ziemiańska biesiada – początkiem końca ziemiańskiego świata. Bal. Bankiet. Piknik. Cercle. Biesiada. Uczta nieustająca. Uczta jest najbardziej dramagenną, czy może – jedyną dramagenną (rodzącą konflikty i umożliwiającą dramatyczne spełnienie) sytuacją w tym dziele. Można powtórzyć za Pornografią: „Obiad ten... zamazany, a podszyty dynamiką ukrytą, obfitujący w crescenda nieokiełznane i przenikający sprzecznymi sensami, niejasny niczym tekst wpisany w tekst”. Obiad ten – ciągnie się przez całą twórczość Gombrowicza i skupia wszystko, co dzieje się między ludźmi. Więc co się dzieje między ludźmi? Zacznę od kuchni. Mimo wyraźnie manifestowanego zainteresowania narratorów i bohaterów dla spraw jadłospisu, nie wydaje się, żeby byli oni smakoszami. Nieważny jest dla nich smak i substancja odżywcza potraw; potrawy stają się interesujące dopiero poprzez to, co za ich pośrednictwem zostaje powołane. Sernik w Pornografii mówi o rodzinnym charakterze podwieczorku, burgund, roznoszony przez lokai w Ślubie, nie mówi o połysku wina i dojrzałym bukiecie, lecz o randze przyjęcia – a potrawka z kury w ostatnim zdaniu Kosmosu nie oznacza wcale białego mięsa, żółtka i cytryny, oznacza tylko powrót narratora do poprzedniej, nudnawej egzystencji. Nikt nie jest tutaj gourmandem zapatrzonym we własny przewód pokarmowy – je się zawsze „dla innych”. Inżynierowa Młodziakowa gryzie z pewnym poświęceniem chudą pieczeń i w ten sposób ustanawia na oczach Józia nowoczesny styl życia – „styl sportowy, któremu siekane mięso jest zbyt łatwe”, wycelowany zarówno w arystokratyczne wydelikacenie, jak i w tłustawą miękkość mieszczańskiej kuchni. A znowu arystokraci wyszukanym doborem potraw potwierdzają własną wyniosłą pozycję. „Cóż by się stało, gdyby nie te wszystkie niuanse, rzekłbym, subtelności odcienie i półtony, ten szyfh mistyczny, niezhozumiały dla niewtajemniczonych, któhym sfeha wyższa izoluje się od sfehy niższej” (w Operetce). A znowu Kuleczka w Kosmosie swoją tłustą i pożywną sztuką kulinarną manifestuje ciepło i spoistość dawnej rodziny. W tym świecie je się tak, jak się istnieje – wobec innych. Je się zawsze wobec innych – i przeciw czemuś. Tak wuj Konstanty w Ferdydurke dobiera sobie szynki przeciw porozumieniu Parobka z Miętusem. Tak w Biesiadzie: wydaje się przyjęcie przeciw zakusom gminu, który usiłuje wedrzeć się do zamkniętego grona – i czy można bardziej dosadnie wyrazić tę prawdę, jak konsumując w czasie kolacji Bolka Kalafiora? Tak w Iwonie – gdzie karasie są tylko narzędziem mordu, a potrawą jest Iwona. Bowiem nie tylko dlatego wydaje się uczty, że pewni ludzie godni są zasiąść do nich; także dlatego, że zawsze jest ktoś, przeciw komu trzeba je wydać. W tym świecie je się po to, żeby we własnych oczach – i w oczach innych – potwierdzić swą przynależność do grupy wybranej. Każda grupa społeczna, etniczna, zawodowa, każda klika i koteria stwarza swój „szyfr mistyczny” (może być nim trochę kminku wsypanego do mięsa albo biały kołnierzyk), który ją we własnym odczuciu wywyższa, „czyni artystokracją”. Ponad wszystkie grupy pozostałe i kosztem wszystkich grup pozostałych. Dopiero tak 48 wywyższona grupa staje się społecznością – eliminując niepowołanych, broni się przed falami znajdującego się na zewnątrz morza. Uczta jest najbardziej widowiskowym wyrazem tego obcowania ludzkiego. Uczta–Forma, uczta–konwenans. Uczucia jej uczestników można określić słowami, których narrator Pornografii użył, aby oddać uczucia uczestników akowskiego spisku: „Sieć, która wszystkich nas spowijała, wiążąc ze sobą, lecz zarazem czyniąc nas obcymi sobie [...] Każdy mógł powiedzieć tyle tylko, ile było mu wolno – reszta to było dolegliwe, ciążące milczenie”. Właśnie od takiego uczucia – od zaznania „zimnego braterstwa” konspiracji – zaczyna się misja Pierwszej Osoby. Zajmuje ona pozycję graniczną – między uczestnikami uczty i ofiarą. Nigdy nie solidaryzuje się w pełni z tymi, którzy mają zostać zjedzeni (na przeszkodzie stoją często bariery społeczne), lecz jednocześnie życie własnej sfery obserwuje z takiego dystansu, który sprawia, że narzuconą sobie Formę odczuwa szczególnie dotkliwie. Pierwsza Osoba nie umie się przystosować do środowisk i zjawisk, w których, owszem, niegdyś żyła – do rodzinnego domu (w Iwonie, Ślubie), do ziemiaństwa i do inteligencji (w Ferdydurke), do polskości (w Trans–Atlantyku), do europejskości, europocentryzmu, do europejskiej kultury (np. w Dzienniku). Nie mogąc się w tych rzeczywistościach pomieścić, chce je zniszczyć – usiłowania te stanowią główny przedmiot narracji. Jakże jednak niekonsekwentnie swe działania podejmuje – i jak niekonsekwentnie opowiada o nich! Henryk w Ślubie brata się z Pijakiem. Józio w Ferdydurke brata się z Miętusem, który „bra...ta się” z Parobkiem. W Pornografii ze Skuziakiem brata się Fryderyk, narrator Dziennika błąka się wśród mieszkańców dzielnicy Retiro, a Książę w Iwonie wprowadza do domu rodziców twór tak dziwny, jak tytułową bohaterkę. Domyślamy się, że podkładają w ten sposób materiał wybuchowy pod bastiony Formy. Dalszy rozwój narracji wykazuje jednak, że Pierwsza Osoba gotowa jest każdej chwili swych pomocników zdradzić i przyznać wielosłowną rację ludziom, przeciw którym chciała wystąpić. O czym świadczy np. los Iwony. O czym świadczą liczne polemiczno–apologiczne diatryby Dziennika. Nie mogąc się pomieścić w zastanej Formie, Pierwsza Osoba wie tyle, że coś się nie zgadza – ale wcale nie jest pewna, w co należy ugodzić. „W pustce grzmotów bębna tego owoc zabójstwa dojrzewa i tylko nie wiadomo: Synobójstwo czy też Ojcobójstwo?” (w Trans–Atlantyku). Ilekroć trafia na przejawy wspólnego bytowania, Pierwsza Osoba nie ustaje w pomysłach, aby tę uładzoną rzeczywistość doprowadzić do wijącego się na podłodze kłębowiska. Tak kończy się wątek Młodziaków w Ferdydurke i tak kończy się w Ferdydurke wątek ziemian. Tak w Ślubie. Henryk wydaje bal zaręczynowy, na którym demaskuje fałsz własnej gry, łamie konwenanse, obraża gości. Po czym: „HENRYK : [...] A teraz co? Co teraz trzeba zrobić, wielki szambelanie, ażeby przyjęcie to stało się normalnym dworskim przyjęciem? SZAMBELAN (obwieszcza): Cercle. Cercle. Cercle”. Sytuacja uczty, naruszona wybrykiem Pierwszej Osoby, wraca do punktu wyjścia. Lokaje wnoszą wino porto, Szambelan i Kanclerz chylą się przed Henrykiem–Królem. „Cercle. Cercle. Cercle” – jak zanikające kręgi na wodzie po wrzuceniu kamienia. We wszystkich utworach Gombrowicza ta sama niekonsekwencja – to nieustanne rozbijanie i odbudowywanie sytuacji uczty. Henryk bezczeszczący dom rodzinny, aby potem wynieść go do godności królewskiej; wynoszący rodziców do godności królewskiej, aby 49 wtrącić ich do więzienia a samemu ogłosić się władcą; ogłaszający się Królem i zaraz podważający własną „królewskość”, aby znowu do niej wrócić. Henryk rozbijający „absolutne monarchie” (jakiekolwiek one są) – Henryk, czyniący to wszystko, aby stać się samemu „absolutną monarchią”. No tak, ale Henryk nie stanie się „absolutną monarchią”! Ta sama konieczność, która każe mu powoływać rozmówców, sprawia, że ci usamodzielniają się i zaczynają działać przeciw niemu, niezależnie od jego woli. W pewnym momencie grozi nawet bohaterom, że może zbudzić się i oni znikną. Ale przecież nie budzi się – nie może się zbudzić, bo już w pierwszej scenie napotyka (a czytelnik wraz z nim) założenia autorskie, które sprawiają, że musi on logicznie rzecz doprowadzić do końca i „samosięzaaresztować”! Niekonsekwencja Gombrowicza. Wszyscy jego narratorzy i bohaterowie autorscy, będąc nieodrodnymi dziećmi tej a nie innej epoki, usiłując sprzeciwić się unifikującym zakusom współczesnego świata, czynią wszystko, aby spotęgować swoją indywidualność. Lecz gdy tylko zaczynają „nagromadzać się w sobie”, pojawia się jakieś drugie, zewnętrzne spojrzenie, które ich rozprzęga. „Nagromadzeni w sobie”, rozpadają się na własne sobowtóry – i w t e j g r z e s o b o w t ó r ó w g i n ą. Giną wraz z własnymi pragnieniami, wraz z godnymi pochwały i zaaprobowanymi przez autora dążeniami swego czasu. Chcieli być „tylko sobą”, swoimi przewodami pokarmowymi, właścicielami osobnych ciemni – „ustanawiali jednostkę”. Lecz zobaczyli społeczeństwo. Zobaczyli wytworzone w procesie społecznym formy wspólnego bytowania, którym trzeba się podporządkować. Dramat Gombrowicza (w tym węższym, literaturoznawczym, i w tym szerszym znaczeniu) powstaje dlatego, że Pierwsza Osoba nie umie zrealizować celu, do realizacji którego została powołana. Ta niekonsekwencja sięga samego sposobu patrzenia na świat. Autor ostentacyjnie manifestuje zainteresowanie człowiekiem, ba, s o b ą – lecz przecież w swych powieściach i dramatach nie zajmuje się wcale ludźmi; zajmuje się rekwizytami i sytuacjami. Nie mówi o wytwórcy, tylko o jego wytworach. Nie interesują go dążenia i pragnienia ludzkie, tylko n a r z ę d z i a, k t ó r y m i l u d z i e d l a i c h r e a l i z a c j i s i ę p o s ł u g u j ą. Listek sałaty, który przecina dyskusję (w Kosmosie), jest ważniejszy od meritum dyskusji. Prawdziwymi bohaterami jego utworów są stroje i potrawy, bale i przyjęcia; nie ich uczestnicy. O tak, ci są wielomówni i skorzy do zwierzeń – a autor cierpliwie ich kłopotów wysłuchuje. Lecz zawsze ma do powiedzenia o swych bohaterach tyle: „To tak jakby wszyscy razem wyznaczali każdemu z osobna jego miejsce, jego głos w orkiestrze” (w Dzienniku 1957– 1961). Fascynuje go Forma, towarzyski szyfr, ceremoniał; nie zajmuje się pojedynczym „głosem”. Ta sprzeczność między przesadną uwagą, jaką autor expressis verbis darzy każde indywiduum, a sposobem oglądania człowieka – od zewnątrz. „Obiad ten... niejasny”. W ten sposób „niejasne” są również deklaracje samego autora. Np. w przedmowie do Trans–Atlantyku: „mam na oku (jak zawsze) wzmocnienie, wzbogacenie życia indywidualnego, uczynienie go odporniejszym na gniotącą przewagę masy”. W Dzienniku 1953–1956: „Wierzę w nadrzędność istnienia zbiorowego (...) nie traktujcie mnie, jak gdybym był samoistną duszą w kosmosie – droga do mnie wiedzie przez innych ludzi”. W Dzienniku 1961–1966: „Jak to jest z tym płodzeniem? Czy płodność kobiet odbiera płodność duchowi? [...] Czy istnieje jakiś stosunek między ilością ludzi a osobowością, morderczy?” W Dzienniku 1957–1961: „Człowiek jest dynamizowany ludźmi, nimi wywyższony, spotęgowany. [...] Moje ujęcie człowieka, jako istoty stwarzającej się w związku z innymi, konkretnymi, ludźmi, pchało mnie zawsze w stronę wszelkiego, ściślej zadzierzgniętego, obcowania”. O niekonsekwencji mówi także – i już niejako poza autorem – pewien ciekawy trop jego twórczości. Mianowicie częsty wybór środków komunikacyjnych (okrętu, batyskafu, balonu) jako miejsca odosobnienia. Bohater Przygód zostaje „uwięziony” w wystrzelonym pocisku – 50 który musi dolecieć d o k ą d ś, jest zanurzany pod wodę w szklanej kuli – która musi wypłynąć na powierzchnię, potem szuka schronienia ponad ludźmi, w balonie – który nawet po najdłuższym locie musi opaść na ziemię. W Przygodach, w Zdarzeniach na brygu Banbury miejscem takim jest okręt – okręt zamknięty, „trans–atlantyk” wyizolowany na morzu, lecz przecież muszący dobić do brzegu i o t w o r z y ć s i ę. Bardzo zabawnie wyraża tę niekonsekwencję zasada stosowania Dużych Liter w Trans– Atlantyku – gdzie inicjalne wersaliki zbiorów takich jak Kultura, Tradycja, Ojczyzna („Męstwo, Honor, Bój ukażą, a tyż Waleczność niezmierzoną...”) wywołują jako odpowiedź wielką literę narratorskiego Ja („Ja Mówię!”), a znowu wielkie Ja działających postaci staje się przyczyną powstawania nowych zbiorów pisanych z Dużej Litery (by przypomnieć argumenty Grzegorza, które kazały mu powołać Bractwo Kawalerów Ostrogi, oraz stan ducha, który skłonił narratora do powołania Synczyzny). A oto oba kroje Dużych Liter Trans–Atlantyku w grze wzajemnej, w interakcji: „człowiek ludźmi przymuszony, w ludziach jak w ciemnym zagubiony Lesie. Otóż to Idziesz, ale Błądzisz i postanawiasz co, planujesz, ale Błądzisz i niby tam wedle woli swej układasz, ale Błądzisz, Błądzisz i mówisz, robisz, ale w Lesie, w Nocy”. Stąd wahania Pierwszych Osób, ich niestrudzona ruchliwość, ich marzenia o działaniu „przeszywającym”, „w linii prostej”; ich nieustanna chęć wyrwania się, ucieczki – która tak często skłania narratora Trans–Atlantyku do wyróżniania wersalikami (jeszcze jeden aspekt stosowania Dużych Liter!) słów określających czynności, ruch, kierunek. Ale w tym świecie ucieczki nie ma. To, co najbardziej wspólne, więc każdemu z osobna obce, Cudze, przyczynia się do napięcia tego, co najbardziej Własne, Poszczególne – a to najbardziej Swoje, najwyłączniej Własne, jeśli się je tylko ujawni i nazwie, już staje się Cudze, obce samemu twórcy. Co w tym dziwnego – zapyta czytelnik; czy nie tak właśnie powstaje Kultura, Tradycja, Ojczyzna? I czy nie tak rodzi się sprzeciw, który je wzbogaca? Większość krytyków będzie skłonna widzieć w tej wzajemnej grze osobności i uczestnictwa, manifestowanej przez Pierwszą Osobę, przejaw odwiecznej kondycji ludzkiej, na którą człowiek został skazany swoją naturą; właśnie w ten sposób twórczość Gombrowicza była najczęściej dotychczas oglądana. Inni krytycy będą chcieli być mniej naiwni, nie będą śmieli orzekać o naturze człowieka – i dlatego zobaczą myślenie Gombrowicza historycznie, będą się starali odkryć w nim przede wszystkim te mechanizmy (przeświadczenia), którym podlega myśl współczesna. Rację mogą mieć zarówno jedni, jak drudzy – i z pewnością i jedni, i drudzy mają część racji. Powinni jednak zauważyć w dziele Gombrowicza takie miejsce, w którym myślenie wychodzi z błędnego koła. Zrozumiawszy bezwyjściowość świata bohaterów i Pierwszych Osób powinni zauważyć, że dzieło Gombrowicza traktowane jako całość stwarza jednak możliwość wyjścia. Jak się wydaje, błąd dotychczasowych odczytań twórczości Gombrowicza polegał na tym, że krytycy na ogół trafnie wychwytywali w niej decydującą rolę Formy, ceremoniału, „szyfru mistycznego” w stosunkach międzyludzkich, ale odczytywali najpierw to, co bohaterom było nieprzyjazne – widzieli w Formie najpierw czynnik niepożądany, który ludzi różnicuje, który jednych nad drugich wywyższa, a nie chcieli czy nie umieli wysłyszeć całej wiedzy autora. Nie dostrzegli, że Gombrowiczowska Forma jest przede wszystkim tym czynnikiem, który ludzi – ludzi jako gatunek – łączy. Oczywiście: inna makatka wisi u hrabiny Kotłubaj, inna w mieszkaniu Kalafiorów; innych zwrotów używają filmowcy, innych chłopi; co innego jada się w Warszawie, co innego w Delhi; inaczej przystoi ubierać się starszej pani, inaczej młódce; inaczej witają się Eskimosi, inaczej Anglicy. Ale dla zrozumienia istoty zjawiska najważniejsze jest to, że ludzie muszą się j a k o ś powitać, muszą się j a k o ś odezwać, muszą być j a k o ś ubrani, muszą j a k 51 o ś mieszkać. Potrawy też muszą być j a k o ś doprawione i j a k o ś podane – bo nie samymi kaloriami i białkiem żyje człowiek. Można czytać ciekawe rozprawy o tym, że jedni jedzą mrówki surowe, a znowu inni pieczone, i zastanawiać się nad powodami, dla których mężczyźni szczepu takiego to a takiego malują sobie członek fioletową farbą – ale może przedtem należałoby zapytać, dlaczego wszyscy jesteśmy j a k o ś p o m a 1 o w a n i ? Zapytać o tę prawdę, która wszystkich nas ponad wszystkim – łączy. Pytanie to wskazuje na konieczność polemiki z Lévi–Straussem – z uczonym, który bardzo ostro zobaczył interesujący mnie tutaj aspekt człowieczeństwa. Zobaczył – lecz zaraz go porzucił; porzucił tajemniczą sferę ceremoniału, gdyż zaczął szukać wyjaśnienia tajemnicy ludzkiej w e w n ą t r z tej sfery. W pieczeni wieprzowej z kapustą widzi przeciwieństwo Natury i Kultury; tu zaś problem polega przede wszystkim na tym, że potrawy zostały ładnie rozmieszczone na talerzu i będą tak a nie inaczej – zawsze z zachowaniem pewnego „rytuału” – konsumowane. Lévi–Strauss, wybitny przedstawiciel myśli współczesnej, odkrywa mechanizm ludzkiego myślenia, którym jest dychotomia, oksymoron. Mnoży w nieskończoność pary przeciwstawnych pojęć. Lecz przeoczył podstawową prawdę człowieka, która się z dychotomij, z antynomii wyłamuje. Mówiąc językiem semantyki. Forma, ceremoniał ludzki – czyli trwały (względnie trwały) zespół elementów (przedmiotów, słów, gestów), które pośród licznych znaczeń (magicznych, metafizycznych, estetycznych, etycznych) niosą jeszcze i to pierwsze podstawowe znaczenie, że są atrybutem człowieczeństwa. Oczywiście, poszczególne ceremoniały, poszczególne części ceremoniału ludzkiego są wyróżnikami określonych grup społecznych, etnicznych, zawodowych, określonych płci i przedziałów wieku (i tak zobaczone potwierdzają dotychczasowe ustalenia krytyków) – ale wszystkie one razem zaspokajają potrzebę czegoś nieuchwytnego, czego nie da się zdefiniować, a co język potoczny niekiedy odsłania: „żyć po ludzku”, „po bożemu”, „żyć elegancko”, „żyć jak człowiek”. To myślenie ma tylko jeden biegun. Powtarzalność ceremoniału, cykliczna nawrotność pewnych czynności rytualnych (niekoniecznie religijnych), a także trwałość poszczególnych form ceremonialnych i fakt, że na miejscu form obumarłych występują formy nowe – wskazuje, że człowieczeństwo nie jest czymś danym człowiekowi raz na zawsze. Ludzie muszą się wciąż w swej „ludzkości” utwierdzać, ich życie społeczne polega na nieustannej walce z entropią, brudem, rozpadem o „ludzki poziom”. Narzędziem w tej walce jest właśnie – tworzona w procesie społecznym – Forma. Jej ofiarą... tak, padają i zawsze będą padali ci, którzy się do aktualnie wyznawanego „poziomu” nie dostosują. Uczta funkcjonuje w świadomości powszechnej jako symbol wspólnoty, symbol ludzkiej lub bosko–ludzkiej komunii. A przecież nawet Ostatnia Wieczerza została wydana przeciw Judaszowi. Była m.in. sposobem pozbycia się osoby niepożądanej, środkiem represji. Albo to straszne przyjęcie z Przypowieści, wydane przeciw temu, który wszedł bez szaty godowej. I co należy tutaj pomyśleć: czy współczuć odtrąconemu, czy uznać racje Gospodarza? Tym, którzy łamią obowiązujące normy współżycia, którzy ignorują aktualnie wyznawany „ludzki poziom” – brudasom, bałaganiarzom, mordercom, niekiedy też, omyłkowo, odkrywcom – będzie podawany na tej uczcie chleb ze sosem. A my oczywiście możemy chcieć być ptakami i wielosłownie o tym marzyć – ale pozostaniemy częścią świata ludzi. „Podobni małpie, która by wykrzywiła się w próżni” (w Pornografii). Gdyby nawet „małpę” i „wykrzywiła” położyć na karb złego humoru narratora, to i tak pozostaje jeszcze ta próżnia i idące od niej zagrożenie: „Było to szczególne drażnienie się nasze, gdzieś, w galaktyce, ludzka prowokacja w ciemnościach, dokonywanie dziwacznych ruchów w otchłani”. Przeciw tej próżni – a chyba nigdy nie była ona tak ostateczna i ogromna jak dziś – wydajemy swą ucztę. Wydajemy ucztę – i zasiadamy do niej w poczuciu, że zostaliśmy 52 Wybrani. A ten nasz sąd może być skutkiem błędnej optyki, może być tylko złudzeniem gatunku – ale jest to jedyne złudzenie, które pozwala żyć. Bo „być człowiekiem” to znaczy „żyć elegancko”; tyle mądrość ludu. A Gombrowicz? „Być człowiekiem to znaczy być aktorem – być człowiekiem to znaczy udawać człowieka – być człowiekiem to «zachowywać się» jak człowiek, nie będąc nim w samej głębi – być człowiekiem to recytować człowieczeństwo” (w Dzienniku 1957–1961). Nie uległ zdaniu ludzi bardzo młodych, którzy zawsze swe świadome życie zaczynają od tego, że chcą za wszelką cenę burzyć formy (nie bez kozery odniósł się nieufnie do zajść majowych 1968 roku). Formy oczywiście są burzone i będą burzone – ale przecież nie dlatego, że można się obyć bez nich! Nie dał się zastraszyć epitetem konserwatyzmu lub gorszymi epitetami. A przeto – sądzę – nie należy umieszczać jego twórczości na osi „Natury” i „Anty–Natury”, „autentyczności” i „zakłamania”, na której umieściła ją poprzednia generacja krytyków. To przeciwstawienie dzikusa i cywilizacji, surówek i pieczystego – tak płodne niegdyś, tak bardzo „zachodnie” i romantyczne – jest mało tutaj przydatne. Gdzie to zostało u Gombrowicza powiedziane, że Bóg jest „mniej prawdziwy” od Młodego? Że Syn jest „bliższy Natury” niż Ojciec – czyż młodzi w Pornografii nie wyczyniają na swój użytek wcale skomplikowanych grymasów, własnych pokoleniowych rytuałów? Dlaczego śmiech w Trans–Atlantyku ma być „prawdziwszy” od powagi – czyż źródłem obu nie jest ten sam aparat uczuciowy? Chętnie wierzę, że analiza (np. w Filiodorze dzieckiem podszytym w Ferdydurke) przyczynia się do burzenia przestarzałych form, skostniałych sposobów bycia, ale nie rozumiem, dlaczego ma być zaraz „naturalniejsza” od syntezy; myślenie indukcyjne i myślenie dedukcyjne są przecież funkcjami tego samego umysłu – i jako takie są w równym stopniu „naturalne” lub równie „anty–naturalne”. Chętnie wierzę, że strój jest ludzkim wytworem, ale mam wątpliwości, czy ludzka nagość (np. nagość Albertynki w Operetce) przywodzi na myśl dziewiczą dżunglę. Bo może łatwiej kojarzy się nam z Galerią Ufizzich lub z występami w „Folie Bergere”? Wszystko, cokolwiek bohaterowie Gombrowicza między sobą wyczyniają – i jakkolwiek by się do siebie wykrzywiali – zmierza ku temu, by prowokować sensy w rzeczywistości; która nawet nie może być „bezsensowna”, bo nic o sensach nie wie. Ich prawda nie jest ani „naturalna”, ani „anty–naturalna”; nie da się jej pojąć poza interesami gatunku – jest tylko i po prostu l u d z k a. Brzmi ona tak: ludzie bytują społecznie, a społecznością stają się pod warunkiem wytworzenia swoistego sposobu bycia, właściwego im ceremoniału. Owszem, ten ludzki ceremoniał, oglądany oczami jednostki, może się wydać czymś nieprawdziwym, „sztuczną inscenizacją”. Tylko czy to spojrzenie jednostki jest zasadne i prawomocne – skoro jednostka nie może żyć poza społecznością? Gdzież te czasy, kiedy człowiek „był sobą”, przestając dostrzegać cokolwiek poza sobą? Gdzież te dawne, dobre czasy, kiedy „stawał się prawdziwy”, zrzucając dwurzędowy garnitur i podejmując samotną wycieczkę na tratwie? Zrzuca czarny garnitur i zakłada połatane dżinsy. Wydaje się sobie prawdziwszy – a przecież jest tylko modniejszy; a przecież spod presji ludzkiego ceremoniału się nie wyzwolił. Ceremoniał pozostanie tym jego językiem najbardziej elementarnym, pierwotniejszym od intelektu i języka słów. Najpierw Forma – inscenizacja – teatr (w tym najszerszym, ale i potocznym rozumieniu) konstytuuje Człowieka, ludzi, a dopiero potem człowiek – za pomocą języka słów porozumiewa się z innymi, powołuje wartości, wycieniowuje swe poglądy, może zgadzać się z czymś lub nie zgadzać. Mówi o tym sposób widzenia świata i konstrukcja utworów Gombrowicza. Zwróciłem uwagę na swoiście dramaturgiczny mechanizm ucieleśniania tego, co „nie mieści się w mowie”, pokazałem bardzo swoisty dla twórczości Gombrowicza sposób uobrazowywania czegoś, czego nie da się wyrazić słowem, co „nie chce być słowem 53 wyrażone”. Otóż takim największym ucieleśnieniem, czy uobrazowaniem, jest w tym dziele „wspólny kształt” (w Ślubie, Dzienniku) – Forma – ceremoniał, jaki między sobą wytwarzają ludzie. I dlatego, gdybym miał zdefiniować tę twórczość najbardziej lapidarnie, posłużyłbym się takim oto tekstem z Dziennika 1953–1956: „Taniec brzuchów, taniec rozbawionych łysin, taniec zwiędłego oblicza, taniec spracowanej, zwykłej codzienności, która tu hulała przy święcie, taniec szarości i nieforemności [...] Wyglądało, jak gdyby oni postanowili siłą zdobyć i posiąść Piękność, Żart, Elegancję, Wesołość i oto, puściwszy w pląs defekty swego ciała i całą swoją przyziemność, wytwarzali wspólnie kształt roztańczony, rozbawiony... do którego nie mieli prawa, który był właściwie uzurpacją. Ale to szaleńcze domaganie się wdzięku, dochodząc do maksymalnego napięcia, wydzierało nagle ów znak życia melodii, tych kilka szczęsnych tonów, które, spływając na taniec, przez jedną chwilę go uświęcały – po czym znowu następowała dzika, ciemna, głucha, Boga pozbawiona, współpraca roztrzęsionych, sobą porwanych ciał. A więc taniec stwarzał muzykę, taniec gwałtem zdobywał melodię i to wbrew niedoskonałości swojej! Na widok tej myśli doznałem jakże głębokiego wzruszenia – gdyż ze wszystkich myśli świata, ta właśnie była dla nas, dzisiaj, najważniejsza, nam najbliższa [...] Ku tej idei – że taniec stwarza muzykę – parła ludzkość wszystkimi drogami swoimi, ona stała się natchnieniem i metą mojego czasu, ku niej i ja dążyłem po spirali, coraz ciaśniejsze zataczając kręgi”. Proszę przeczytać jeszcze raz uważnie: „N a w i d o k t e j m y ś l i d o z n a ł e m...”. W tym urywku zdania, w tym „przejęzyczeniu” zawarte jest już to wszystko, czego ludzie mogą po wspólnie „wytańczonym” kształcie oczekiwać, i zawarte jest to, czego Gombrowicz oczekiwał od teatru. Od teatru czy „teatru” w tym szerokim i dalekim, potocznym rozumieniu. Idzie o to, żeby pewne prawdy wyrwać z toku dyskursywnego i sprawić, żeby stały się w i d o c z n e. Wszyscy bohaterowie tego dzieła mówią – mówią i nie mogą się porozumieć; nie mogą się porozumieć wzajemnie, ale i sami z sobą nie mogą się porozumieć. A dotyczy to nie tylko wciąż wahających się narratorów prozy, nie tylko niekonsekwencyj głównych bohaterów dramatów, lecz także – nieustannego swaru, jaki panuje w Dzienniku. Cała bezwyjściowa prawda tego dzieła, wszystkie sprzeczności, z którymi bezskutecznie zmaga się autor – to wszystko, o czym dotychczas pisałem i co (słusznie? niesłusznie?) usiłowałem pokazać jako przejaw bezwyjściowego myślenia epoki, nazywając protodialektyką, myślą dokonywaną na sobie etc. – to wszystko zawarte jest w słowach. A jednak, jak się teraz okazuje, możliwość decyzji w tym dziele istnieje, jest związana z czymś widocznym i „wytańczonym wspólnie” – z czymś widocznym, co stanowiłoby punkt odniesienia dla słów, dla dyskursywnej myśli zawartej w słowach. Możliwość decyzji istnieje w... nazwijmy to tak, w pozasłowiu. Proszę przeczytać rozmowę Henryka i Władzia w III akcie Ślubu (ss. 191–201, Dramaty w wydaniu krakowskim), oto jej zakończenie: „HENRYK: Czekaj, czekaj, stań tutaj obok mnie [. . . ] I ręce opuść. Teraz ja do ciebie Podchodzę i tutaj staję przy tobie i starszą Mą rękę na twój kark zakładam młodszy. Zimno! Chłodno, nieprawda? Ja ciebie dotykam MÓJ DROGI WŁADZIU... Nie, nie, to jest zbędne... ten wstęp jest niepotrzebny... TY MUSISZ SIĘ ZABIĆ, BO MNIE SIĘ TAK ZACHCIAŁO. Odpowiedz teraz to, co wiesz. WŁADZIO: Dobrze. JEŻELI CHCESZ, TO BARDZO CHĘTNIE. HENRYK: 54 BĄDŹ OBECNY NA ŚLUBIE MOIM I GDY BĘDZIE TRZEBA ZABIJ SIĘ NOŻEM TYM (daje mu nóż)”. To przecież brzmi jak próba stworzenia nowego obrządku... religijnego. Naciągnięte? Nieprawdopodobne? Nawet to, że scena ma się zakończyć krwawo, chce być pewnie nawiązaniem do dawnego, starszego obrządku. Albo inne takie momenty w dziele Gombrowicza – ten zawieszony wróbel w Kosmosie (zawieszony?!), zawieszony wróbel jako jedyny warunek zorganizowania świata („koleiny, grudy, obcasy, nogawki, kamyczki, liście, wszystko w ogóle przypadło naraz do tego wróbla, jak tłum na kolanach, a on zakrólował, ekscentryk”). Albo ta ręka kelnera z „Café Querandi” w Dzienniku 1957–1961: „tamta, tam pozostawiona – jak p u n k t o d n i e s i e n i a – błysk daleki w nocy, latarnia morska!” I jeszcze ołtarz: „Próba budowania... Próba (nieudana, jak zawsze, jak wszystkie) wzniesienia tam dalej, ołtarza, jakiegokolwiek, z czegokolwiek, w byle jakim miejscu” (Dziennik 1957– 1961). Tak zobaczona, jest ta twórczość czymś w rodzaju zmagania się ceremoniałów – tą „walką na miny” z Ferdydurke – w której ceremoniałom dotychczasowym ma być przeciwstawiony jakiś ceremoniał nowy; jest zmaganiem, w którym wielu dotychczasowym formom, wielu „szyfhom” – i dlatego że wielu, więc powołującym osobne tajemnice, umacniającym poszczególne koterie i klany – ma być przeciwstawiony jeden „szyfh”... jednoczący. Ani mniej, ani bardziej „prawdziwy” od tamtych; podobnie „naturalny” lub tak samo „nienaturalny”; w tym samym stopniu „ludzki” albo równie „nieludzki” – i równie łatwo wymykający się tym określeniom. Pisarz chroni się w swoje dzieło, bierze na siebie trudny obowiązek „przekonania” wszystkich elementów dzieła do swej prawdy. Zagrożony we własnej istności, powiela siebie w swych bohaterach, „rymuje się” – rymuje się w sobowtórach. „Solum ipso” – tak by nie pozostało w dziele nic obcego, by nie było niczego poza moim duchem. I dopiero poniewczasie spostrzega, że właśnie teraz utracił wszelkie oparcie; że utracił nawet to, co z łaski współczesnych doktryn miał był dotychczas. Bo jeśli wszystko jest moje – to znaczy, że niczego nie mam. Jeśli stałem się wszystkim i jestem we wszystkim – to znaczy, że w ogóle nie jestem. Zabrakło tego czegoś, czemu mógłby się przeciwstawić, wobec czego mógłby s t a ć s i ę k i m ś – kimś odrębnym, osobnym, własnym. Każdy z jego narratorów i bohaterów, będąc nieodrodnym dzieckiem jego ducha, żywi to samo pragnienie, musi przebiec podobne zakole myśli – i „ginie” podobnie. Każdy marzy o ż y w y m ż y c i u, chciałby być w ł a s n ą s u b s t a n c j ą. Chce być duszą świata, a jeśli nie duszą świata, to przynajmniej „duszą towarzystwa” – i właśnie dlatego, że wszyscy chcą i wszyscy muszą, żadnemu to nie wychodzi. Nie zna innego życia jak życie wśród ludzi, ale wszystkie jego kontakty z bliźnimi mają na celu utwierdzenie siebie we własnej substancji duchowej. W ten sposób, stając się cały funkcją swego naczelnego pragnienia, staje się funkcją międzyludzkich kontaktów. „Napompowuje się boskością” (indywidualnością, inteligencją, urokiem osobistym, władzą), ale „napompowuje się” zawsze na cudzy koszt. A oszustwo musi się wydać natychmiast, ilekroć bohaterowie zetkną się z sobą oko w oko: właśnie to jest przyczyną ich drażliwości na punkcie własnej osoby, i towarzyskich karamboli, jakie wciąż powodują. Gdyby szukać porównań, podobny mechanizm rządzi twórczością Dostojewskiego. Jego bohaterowie są tak „wzajemnie zadłużeni”, że katastrofa, skandal następuje zaraz, ilekroć znajdą się razem. Upiorne zebrania towarzyskie Dostojewskiego, tak podobne do rozbijanych uczt i wijących się na podłodze ludzkich kłębowisk Gombrowicza, wyjawiają ten wstydliwy status bohaterów. „System. System odbić, prawie zwierciadlanych” – tak mówi Gombrowicz w Dzienniku o postaciach Dostojewskiego i sumieniu Raskolnikowa – „Jest to szczególne 55 sumienie, powstające i wzmagajace się między ludźmi, w tym systemie odbić – gdy jeden człowiek przegląda się w drugim” (Dziennik 1957–1961; wszystkie cytaty z Dziennika poniżej pochodzą z tego tomu). Bohaterowie Dostojewskiego giną – giną fizycznie, wpadają w obłęd lub „nawracają się” (to znaczy zapierają się swych dotychczasowych duchowych treści). Narratorzy i bohaterowie Gombrowicza giną lub muszą ze swych dążeń zrezygnować. Mogą zostać ocaleni jedynie pod warunkiem, że zechcą pomóc instancji autorskiej w realizacji jej celu, w poszukiwaniu wyjścia. Bowiem to, co powiedziałem o autorze, o jego bohaterach i narratorach, i tworzonych przez nich sytuacjach, dotyczy także – i dotyczy zwłaszcza – stworzonej przez pisarza konstrukcji artystycznej. Postaci Gombrowicza i Dostojewskiego poszukują „własnej prawdy”, a ich autorzy chętnie poszukiwaniom tym kibicują i wiele o nich mówią. W gruncie rzeczy wiedzą już jednak, że bohaterowie niczego nie znajdą. Michaił Bachtin, wybitny znawca twórczości Dostojewskiego, zdaje się wiedzieć o tym również: „Bohater Dostojewskiego ma świadomość całkowicie zdialogowaną: nieustannie skierowana na zewnątrz, bada w napięciu siebie, kogoś drugiego, trzeciego. Poza tym żywym obcowaniem z sobą i z innymi, bohater jakby nie istnieje” (w Problemach poetyki Dostojewskiego). Tak wyłania się całościowa konstrukcja świata, który jest funkcją rozmowy. Tylko że właśnie w tym świecie – w takim świecie – nie bardzo jest z k i m i nie bardzo już k t o ma rozmawiać. Wszyscy jego mieszkańcy żyją intensywnym życiem – lecz mogą tak żyć tylko wobec innych, przeglądając się w cudzych oczach. Każdy znajduje jedynie oparcie w pozostałych, każdy jest u każdego zadłużony – a l e g d z i e ź r ó d ł o k a p i t a ł u ? Jest to konstrukcja samobójcza. Lub może dzieło oszusta, przypominające swą zasadą głośną kiedyś w Petersburgu oszukańczą aferę, znaną pod nazwą „lawiny rowerowej”. Wszystko, co zostało tu powołane po to, aby zaświadczyć o własnej prawdzie pisarza – co miało być jedynym tytułem pewności jego świata wewnętrznego – trzeba by dopiero ufundować na czymś pewnym. Na czymś pewnym, więc na czymś r ó ż n y m od autora, który właśnie dopiero tym procesem poszukuje pewności. Ufundować – n a c z y m? Mówi Kiryłow, bohater Biesów: „Prawa naszej planety są kłamstwem i szatańską farsą. Po cóż więc żyć? Powiedz, jeżeli jesteś człowiekiem? – Lecz niech pan pozwoli. A jeżeli pan jest bogiem? A jeżeli skończyło się kłamstwo i domyślił się pan, że całe kłamstwo pochodziło od dawnego Boga? – Zrozumiałeś wreszcie! A więc można było zrozumieć, jeżeli zrozumiał nawet taki człowiek jak ty! Czy rozumiesz teraz, że zbawienie wszystkich jest w zrozumieniu tej myśli? Kto ją wyjaśni? Ja! Nie rozumiem, jak mogli dotychczas ateiści wierzyć, że nie ma Boga, i żyć dalej! Uświadomić sobie, że nie ma Boga, i nie uświadomić sobie jednocześnie, że się samemu jest Bogiem – to nonsens. Inaczej bowiem trzeba koniecznie zabić siebie. Gdy to już będzie uświadomione, samobójstwa staną się niepotrzebne, gdyż zacznie się życie w najwyższej chwale. L e c z t e n j e d e n, t e n p i e r w s z y, m u s i k o n i e c z n i e z a b i ć s i e b i e” (podkr. moje A.F.). Kiryłow w Biesach popełnił samobójstwo, ale np. Raskolnikow, bohater Zbrodni i kary, nawrócił się: przystał na prawdę Ewangelii, na nieśmiertelną Duszę darowaną przez Boga – a burzliwe koleje życia bohatera stały się, za sprawą autorskiego Epilogu, przypowieścią, pouczeniem dla współczesnych. Lecz w świecie Gombrowicza – w tym świecie po– Kartezjańskim i „po–Kiryłowskim” – w którym Henryk, bohater Ślubu, staje się sam sobie Bogiem, takie nawrócenie się nie jest już możliwe. Mówi któraś z postaci Pornografii: „Wie pan, ja właściwie nie wierzę w Boga [...] Ale ja chcę, żeby Bóg istniał. Chcę – to ważniejsze, niż gdybym był o jego istnieniu przekonany”. Nieprawda! Chcenie to czy przekonanie – przekonanie wewnętrzne – wyrażone w świecie, w którym dopiero poszukuje się tytułu pewności życia wewnętrznego; i wyrażone przez bohatera, który jest jednym z elementów poszukującej konstrukcji; i wyrażone w pierwszej osobie liczby pojedynczej w dziele, które 56 ma dopiero autora w pierwszej osobie liczby pojedynczej utwierdzić – nie zasługuje na wiarę. Nie można bowiem ustanawiać tytułu pewności na czymś, o istnieniu czego chciało się siebie przekonać, „A swoją drogą ów r e f 1 e k s... ten r e f 1 e k s... to sumienie zwierciadlane, z odbić... ależ to przecież podobne; do ustanowienia sobie ręki gdzieś tam, na zewnątrz, poza... jakby mocą refleksu...” (w Dzienniku). Mowa tu o ręce kelnera z „Café Querandi”, która miała stać się materialnym – więc widocznym i pewnym – punktem odniesienia dla własnej rozterki. W tym egocentrycznym, wyłącznie ludzkim i poszukującym uwierzytelnienia świecie każde przekonanie wewnętrzne – nie tylko przekonanie o istnieniu Boga, także przekonanie o własnym przekonaniu – musi być oparte na czymś pewniejszym niż to przekonanie, musi zostać poparte czymś pozajednostkowym, pozaczłowieczym i już nawet nie psychicznym. Taka jest intymna geneza poszukiwań Gombrowicza w późnym okresie jego twórczości, ale także jego wcześniejszych zainteresowań Formą, konwenansem, formami bycia, rekwizytami i modelami sytuacyjnymi. Właśnie dlatego, że sam swego istnienia nie był pewny, bardziej interesowały go materialne uwarunkowania ludzkich dążeń, „refleksy” dążeń, niż te dążenia i sami ludzie. Choć przecież przez wiele lat nie zostało to w jego twórczości powiedziane wyraźnie, wyjawione wprost. Potrafił o tym opowiedzieć dopiero w Dzienniku, na przełomie lat 1959/60, w rewelatorskich zapisach z Santiago del Estero, które sam określił mianem „metafizycznej burzy”. A już uwagę narratora Kosmosu przykuła „burza ryczącej materii” – rzeczywistość nieludzka, niepsychiczna. „A ja takim już stałem się czytelnikiem martwej natury, że mimo woli badałem, szukałem i rozpatrywałem, jakby tu było co do odczytania [...] przede mną ogródek, drzewa, ścieżki, przechodzące w plac z kupą cegieł aż po mur, niepomiernie biały, tylko że tym razem wszystko to ukazało mi się jako znak widomy tego, czego nie widziałem”. Ku temu właśnie rodzajowi pewności skłania się autor Dziennika we wspomnianych zapisach. Oto jeden z najbardziej, moim zdaniem, godnych uwagi tekstów tu pomieszczonych : „Szedłem ścieżką przez dużą polanę w lasku santiageńskim, teren zdaje się przeznaczony na zabudowania, porosły rzadką trawą, z białymi łysinami piasku, nieciekawy – posuwałem się z wolna, zamyślony patrząc pod nogi, a słońce już zaszło – przechodziłem obok rumowiska złożonego z cegieł porzuconych i szczątków maszyn i skrzyń – gdy wtem ścieżka wzbiła się nieco pod mymi stopami, niewiele, trochę tylko, w następstwie lekkiego wzdęcia się gruntu i zaraz opadła. To wystarczyło. Poczułem, że ziemia z dołu uderzyła we mnie falą, doznałem jej falowania, jej niespodziewanej, utajonej prężności. Stój! Co to?! Czy ścieżka ożyła? Czy ziemia ożyła? Stój, stój, na Boga, czy to możliwe, żeby rzeczy stały się żywe... ależ w takim razie t y m u s i a ł b y ś n i e o d w o ł a l n i e s t a ć s i ę m a r t w y m p r z e d m i o t e m ! Jak to? Jak to? Trzy kamyczki na ścieżce przykuły mój wzrok, jeden obok drugiego... czy nie jest możliwa inna interpretacja kosmosu, w której ich martwota stałaby się życiem, a moje życie śmiercią? Nie, precz z tym, to zbyt naciągane, to fantastyczne, ale – posłuchaj – gdyby oprócz świata żywego i świata martwego istniał jakiś trzeci świat – trzecia zasada – och, o której nam się dotąd nie zamarzyło, zapewniająca aktywność przedmiotowi, przetwarzająca przedmiot w podmiot?” (w Dzienniku). „Lecz ten jeden, ten pierwszy, musiałby koniecznie zabić siebie”. Musiałby „nieodwołalnie stać się martwym przedmiotem” – stać się martwym przedmiotem w trojakim sensie. On, który wszystkie swe nadzieje umieszczał w duchu, w duchowości, w ludzkiej rzeczywistości psychicznej – właśnie w imię tych nadziei musiałby przystać na fizyczność jako czynnik, który duchowość warunkuje. On, który wszystkie swe ambicje wiązał ze sobą, z osobą, z osobowością własną – musiałby przystać na coś obszerniejszego od siebie, wobec czego osobowość dopiero może zaistnieć; musiałby przystać na zbiorowość jako warunek osoby. On, który w obłędnej grze ambicyj własnych przywłaszczył sobie wszystko, i już nawet nie wiadomo, czy procesem tym „uprzedmiotowił ducha”, czy „uduchowił 57 wszechświat” – musiałby przystać na jakąś rzeczywistość z tego procesu wyłączoną, tym procesem nie tkniętą, która stanowiłaby element pewności, punkt oparcia dla tego, co w grze jego ambicyj zostało rozpławione i udaremnione. Skoro bowiem dotychczas wyznawał świat duchowy, i ten świat duchowy, nobilitując, zaprowadził go w błędne zakole myśli, wpędził w bezradność – to może właśnie fizyczność jest tym warunkiem poruszenia. Skoro myśl jego, przez kilka stuleci operująca na poziomie wyemancypowanej jednostki, usiłowała bezskutecznie określić status jednostki – to może należy ten poziom myślenia porzucić i zasady ustanawiającej jednostkę ludzką szukać gdzie indziej. Skoro wszystko, czym żyje, o czym myśli, jest „mu immanentne”, właśnie i tylko: immanentne, bo już nawet nie dające się rozróżnić na przedmiot i podmiot, na materię i ducha; i dlatego że nie dające się rozróżnić, nie pozostawiające mu żadnej ucieczki, żadnej nadziei – to może powinien zacząć zmierzać teraz do jakiegoś bardziej uporządkowanego obrazu świata do przyjęcia (niechby i par hypothese) jakiejś rzeczywistości „ekscentrycznej” (jak „ekscentryk”, powieszony wróbel w Kosmosie), ustanawiającej nieprzekraczalne granice. We wszystkich tych miejscach rodzi się „trzecia zasada”. „Trzecia zasada” – „oprócz świata żywego i świata martwego”, oprócz świata psychiki i świata materii, które to światy, za sprawą naszych operacyj myślowych, nie są już ani w całości martwe, ani zupełnie żywe. Ta „trzecia zasada” jest jedynym możliwym zwornikiem artystycznej konstrukcji stworzonej przez Gombrowicza. („Jak jemu się budowało sumienie! [Raskolnikow]. Jak mnie się ta ręka buduje!” – w Dzienniku). Jest to prawidłowy, ostatni i ostateczny wniosek wysnuty z rzeczywistości rozumianej jako system kontaktów, wydobyty ze świata, który jest właśnie i tylko funkcją międzyludzką. W takiej rzeczywistości nie ma niczego trwałego, twardego, obrysowanego wyraźnie; owszem, są relacje, stosunki wiążące zjawiska, ale nie ma samych zjawisk. Jest akcja, lecz nie ma aktorów – są interakcje między czymś i czymś, które nawet nie jest już „czymś”, bo nie można tego zobaczyć, zmierzyć, zrozumieć, dookreślić, wyczerpać. Rzeczywistość taka domaga się uporządkowania i uwierzytelnienia – uwierzytelnienia substancją – niechby i nawet wytworzoną sztucznie. Warunki te spełnia „ołtarz” (słowo wielekroć w Dzienniku użyte). „Ołtarz” jako twór materialny, więc trwały – trwalszy od lotnych (i jak lotnych!), lecz ulotnych procesów psychicznych. I „ołtarz” jako coś, wobec czego staje się razem; jako coś intersubiektywnie zrozumiałego i tak samo rozumianego przez wszystkich, nie mogącego ulec rozproszeniu w poszczególnym intelekcie (różnym nieco od innych), w poszczególnym aparacie uczuciowym (różnym przecie od innych aparatów uczuciowych) – „ołtarz” jako w i d o c z n e, jako myśl, „n a w i d o k k t ó r e j” wszyscy doznają podobnie. I „ołtarz” jako coś, co mnie przewyższa. Trzeba tylko... Trzeba tylko, abym ja, ja sam i dobrowolnie, mógł uznać to za wyższe ode mnie. I aby każdy inny, z osobna i dobrowolnie... Właśnie. „Gorzko mi się to pisze... bo nie wierzę, aby kiedykolwiek dokonał się we mnie ten skok w ograniczenie. Kosmos nadal będzie mnie pochłaniał” (w Dzienniku). Gombrowicz w swych ostatnich utworach przeczuł świat uwierzytelniony, wolny od dotychczasowej rozterki. Będąc człowiekiem raczej nieskłonnym do wiary, doskonale rozumiał konstrukcję świata, w którym wiara jest możliwa. Wystarczy przecież znaleźć dla otaczającego chaosu jakiś punkt odniesienia, jak powieszony wróbel, jak ręka kelnera, aby tym aktem chaos uporządkować. Wystarczy zawarować jakieś miejsce „transcendencji”, „ekscentryczności”, aby stworzyć tym biegun dla ludzkich uczuć i myśli. „Ołtarz” miał być hipotezą i hipostazą tego bieguna. Mniemał Gombrowicz słusznie, że Bóg, religia, uczucia wyższe, wartości bywają zawsze zapośredniczane w czymś trwałym i widocznym – tak trwałym i widocznym jak to, co sam znalazł. Tylko że właśnie... Dotychczas bywały tak zapośredniczane, ale nikt jeszcze dotychczas tego zapośredniczenia nie zobaczył jako ich jedynego warunku. Bo może są tam zapośredniczone i żywe dopóty, dopóki tego ich 58 zapośredniczenia, „ołtarza”, nie zobaczy się jako jedynego warunku wiary, tak jak on zobaczył? Czy to poznanie sprawy samej sprawy nie uniemożliwia? Wychodząc od strony intelektu, i posługując się intelektem, zrozumiał potrzebę Boga i uczuć religijnych, nie zaznawszy samych uczuć. Dlatego zrozumiał za dużo i powiedział za dużo. O d d a ł z b y t w i e 1 k ą p r z y s ł u g ę z a g u b i o n e m u ś w i a t u. Dał prawidłową odpowiedź na pytanie, którego jedynym brakiem jest to, że ono nie może być postawione. Przeczuł potrzebę wiary, ale zrozumiał tę potrzebę tak wyczerpująco i jasno, iż sam stał się pierwszą ofiarą swego wyczerpującego rozumienia, oddaną chaosowi, napowrót wydaną niewierze. „Wszystko to dlatego, że jesteś rozgarniętym chłopcem. Dlatego nie ma idiotyzmu, który by był dla ciebie niejadalny... inte1igencja i wyobraźnia oddają cię głupocie, gdyż nic już nie jest dla ciebie dość fantastyczne... i stoisz na ścieżce, jak uwiedziony nagle głupstwem, które za tysiąc lat – za tysiąc lat, och, ty synu tysiącleci – gotowe stać się czymś pokrewnym prawdzie” (w Dzienniku). 59 Jakaś skłonność do składności... jakieś parcie ku sensowi Spór Sprawcy i Śledzącego w dziele Gombrowicza. We wczesnych utworach Śledzący i Sprawcy występują na przemian. Narrator Przygód, doświadczający szykan ze strony Murzyna, narrator Zdarzeń na brygu Banbury, uczestnik okrutnego rygoru, jaki panuje na statku, są tylko Śledzącymi. Podglądają świat i opowiadają o tym, co zobaczyli, czego doznali. Narrator Ferdydurke (sypiąc popiół do kompotu, umieszczając gałązkę w ustach żebraka), narrator Zbrodni z premedytacją („wytwarzając” zbrodnię) stają się chytrymi Sprawcami: opowiadane wydarzenia są ich dziełem. W utworach późniejszych rzecz komplikuje się. Narrator Trans–Atlantyku uczestniczy w dziwnych wydarzeniach na pampach Argentyny, ale nie bardzo już wiadomo, czy i do których wydarzeń on (również) się przyczynił. Henryk, bohater Ślubu, jest bezwolnie uplątany w koszmar senny, ale jest przecież także Sprawcą – świadomym sprawcą swego „snu”. Jeszcze ciekawszy będzie przypadek Pornografii, która ma dwóch narratorów (bowiem Fryderyk piszący listy do Witolda, opowiadający i komentujący w nich wydarzenia powieści, jest również narratorem). Otóż Witoldowi w Pornografii przysługują przede wszystkim funkcje Śledzącego, zaś Fryderyk jest Sprawcą. Jak sądzę, to zmaganie się Śledzącego i Sprawcy, ta dwoista funkcja narratora wobec wydarzeń, jest wyrazem dwu różnych oglądów świata – i wyrazem dwu różnych powinności sztuki, wynikających z tych oglądów – a przede wszystkim, gdyż o to mi głównie idzie – jest wyrazem dwu różnych koncepcyj sztuki samego Gombrowicza. Jeżeli kształt świata został dany, powinnością sztuki jest poznanie, jest poznawanie i wyrażanie tego Kształtu – a powinnością narratora jest śledztwo. Jeżeli natomiast świat wiecznie się staje, powinnością sztuki jest uczestnictwo we wciąż stającym się dramacie rzeczywistości – a powinnością narratora jest sprawstwo: kształtowanie świata, sprawianie wydarzeń. W pierwszym wypadku chodzi o poznanie czegoś, co już jest; w drugim – o stworzenie tego, czego jeszcze nie ma. Gdybyśmy, zamiast pojęciem „kształtu”, posłużyli się pojęciem „celu” – trzeba by powiedzieć, że ambicje śledcze sztuki wyrażają chęć poznania celu (a z tego musi wynikać, że cel został dany), zaś ambicje sprawcze sztuki są równoznaczne z dążeniem do celu (a z tego może, choć nie musi, wynikać, że cel jest formułowany w procesie dążenia). Ale dlaczego w późniejszych utworach Gombrowicza komplikuje się ten spór, dlaczego mąci się obraz świata? Dlaczego najbardziej niejasny status (Śledzącego? Sprawcy?) przysługuje ostatniemu narratorowi stworzonemu przez Gombrowicza, Witoldowi w Kosmosie? Zdaniem Antoniego Libery („Kosmos” Gombrowicza: wizja życia – wizja wszechświata, „Twórczość” 1974 nr 5) w Kosmosie daje się odczytać materialistyczno–deterministyczną wizję bytu: „wizję, którą powieść objawia, chętnie kojarzę z wizją kosmosu Laplace'a”. I dalej, wyjaśniając swą interpretację, pisze Libera: „jeśli jednym z najbardziej elementarnych zjawisk natury jest to, iż elektron znajdujący się w polu przyciągania protonu zaczyna wokół niego krążyć, to wszystko inne, c a ł a r e s z t a, musi stanowić tylko monstrualne rozwinięcie tego fenomenu, musi być misternie rozbudowanym gmachem następstw lub też łańcuchem wariacji na ten sam temat. Chciałoby się rzec, iż owa «cała reszta», jest jak gdyby w zjawisko krążenia elektronu wpisana, że zakodowano ją w nim...”. Otóż to: zakodowano. Nie jest to błędne sformułowanie Libery. Raczej coś, czego Laplace (bardziej w tej chwili astronom–matematyk niż metafizyk) nie domyślał. Przystając na materializm chciał opowiedzieć się za światem ruchliwym lecz całkowicie zdeterminowanym, ale zakładając wewnętrzne zdeterminowanie tego świata, musiał przystać na Kształt (funkcję, kod) wpisany weń przedtem. Tym samym otworzył jedno z klasycznych pytań teologii. Bowiem materia może być j e d y n i e m a t e r i ą pod warunkiem, że jej cząstki pozostaną względem siebie niezdeterminowane: oto dlaczego współczesna nauka nie może 60 przystać na koncepcję kosmosu Laplace'a, dlaczego współczesny fizyk skłonny jest przyznawać elektronom „wolną wolę”. Natomiast deterministyczny materializm zawsze odsyłać nas będzie do „prawa” (zakodowanego w materii), do „celu” (znowu: zakodowanego w materii), nawet gdyby ostatecznym „celem” był bezruch. W wariancie deterministycznym materia staje się podmiotem materii. I tylko dlatego można nie zapytywać, kto „prawo” i „cel” zakodował. Tak; ale tym samym powracamy do niewyjaśnionej (i właściwie nie wymagającej już wyjaśnienia) natury bytu, do ciągnącego się od czasu gnostyków sporu monizmu z „ortodoksyjnym” dualizmem. Lecz czy my rzeczywiście, wraz z Kosmosem, powracamy do gnostyków? Czy Kosmos objawia nam rzeczywiście naturę świata; czy rozstrzyga problem ontologiczny – czy też zajmuje się problemem percepcji świata, problemami poznania? „Gwiazdzistość nieba bezksiężycowego – niesłychana – w tych wyrojeniach wybijały się konstelacje, niektóre znałem, Wielki Wóz, Niedźwiedzica, odnajdywałem je, ale inne, mnie nie wiadome, też czaiły się jakby wpisane w rozmieszczenie głównych gwiazd, próbowałem ustalać linie, wiążące w figury... i to rozróżnianie, narzucanie tej mapy, zmęczyło mnie nagle, przerzuciłem się na ogródek, ale i tutaj zmęczyła mnie zaraz wielość przedmiotów, takich jak komin, rura, załamanie rynny, gzyms muru, drzewko, albo i trudniejszych, będących kombinacją, jak na przykład skręt i niknięcie ścieżki, rytm cieniów... i niechętnie zaczynałem też tutaj szukać figur, układów, nie chciało mi się, byłem i znudzony i niecierpliwy i kapryśny aż uprzytomniłem sobie, że to, co w tych przedmiotach mnie przykuwa, bo ja wiem, przyciąga, to «za», «poza», to to, że jeden przedmiot był «za», drugim, rura za kominem, mur za rogiem kuchni, jak... jak... jak... Katasine wargi za usteczkami Leny, gdy Katasia podsuwała popielniczkę z siatką drucianą przy kolacji nachylając się nad Leną, zniżając wargi...” (Kosmos). Jest rzeczą zastanawiającą, że autor, który w swych poprzednich utworach odżegnywał się od przyrody, od „Natury” – pisarz, dla którego jedyną rzeczywistością była rzeczywistość ludzka – w Kosmosie spraw ludzkich z przyrody nie wyłącza, zaczyna uważnie oglądać rozgwieżdżone niebo i źdźbła trawy. Do czego potrzebna mu była w tym jednym wypadku (jeśli nie liczyć wcześniejszych przygotowań w Dzienniku i Pornografii) ta c i ą g ł o ś ć b y t u? Dlaczego on, zawsze odżegnujący się od problemów metafizycznych – on, który w rysowanym pod koniec życia „drzewie filozoficznym” za pień i źródło nowoczesnej filozofii uznaje Kierkegaarda! – zafundował sobie naraz całą metafizykę? Jak sądzę, właśnie dlatego, że był już ostatecznie zmęczony problemem bytu, metafizyką, „Naturą”. Od początku swej drogi twórczej uwikłany w spór Śledzącego i Sprawcy, chciał rozstrzygnąć podstawowy problem poznania. „Jak to jest, że, urodzeni z chaosu, nie możemy się nigdy z nim zetknąć, zaledwie spojrzymy, a już pod naszym spojrzeniem rodzi się porządek... i kształt” (w Kosmosie). „Co za mania: wpatrujesz się w kulę szklaną, w szklankę wody, a nawet tam coś ci się z niczego wysnuje” (w Dzienniku 1961–1966). Oglądając kontury Wielkiej Niedźwiedzicy narrator Kosmosu doszedł do wniosku, że linie jej nie wynikają z „planu przyrody”, lecz że są „wkładem” człowieka. Przecież proste: to jedno ze „zjawisk, któreśmy rozpętali działaniem” (Kosmos). Przecież proste i każdy się z tym zgodzi: nie przyroda, lecz człowiek (obserwując niebo) „rysuje” na niebie figury gwiazdozbiorów. Zapytawszy, czy struktury są cechą właściwą bytów, czy też człowiek, przystępując do działalności poznawczej, byty „strukturalizuje” – narrator Kosmosu odpowiedział, że ta udzielająca sensu strukturalizacja jest wkładem człowieka. Tym samym pozbawił się ostatecznie możliwości rozstrzygania o naturze świata, lecz w zamian dotarł do źródła, które „naturę świata”, zgodnie z aktualnymi potrzebami poznawczymi, każdorazowo powołuje. Przypadek detektywa, który, śledząc, s p r a w i a przedmiot śledztwa. Nasz przypadek? 61 Czyż nie dopuszczamy możliwości, że strukturalizacje, udzielające sensu, są wkładem badaczy? My, dla których determinizm metafizyczny (jak w ogóle metafizyka) jest coraz trudniejszy do przyjęcia, zaś determinizm metodologiczny staje się coraz bardziej konieczny. My, którzy tworzymy wiedzę ś c i s ł ą, i właśnie w imię jej ścisłości – w imię logicznych i matematycznych roszczeń nauki – musieliśmy zajmować się światem m a t e r i a 1 n y m. O tak, my już rozumiemy, na czym polegała pomyłka Laplace'a (który utożsamił porządek metodologiczny z porządkiem metafizycznym), rozumiemy, że warunkiem materialności świata jest właśnie jego wewnętrzne niezdeterminowanie. Warunkiem logicznego i matematycznego zdeterminowania metody jest indeterminizm przedmiotu poznania: i to jest jedyna nasza racja – och, już nie „metafizyczna”, nie „ontologiczna” – racja np. Heisenberga przeciw np. kosmosowi Laplace'a. Nasza metoda s t w o r z y ł a t o, c o m o ż n a n i ą b a d a ć. „Taka metoda” stworzyła „taki świat”. Mówi Kilpatrick: „Jako istoty ludzkie chwytamy tylko te «całości», które mają jakiś sens dla nas jako istot ludzkich. Istnieje nieskończenie wiele innych «całości», o których niczego się nie dowiemy” (The Nature of Perception). W Kosmosie: „Na jeden znak, przypadkiem odczytany, ileż mogło być niezauważalnych, zaszytych w naturalnym porządku rzeczy”. I czyż te znaki, dotychczas nie zauważane, nie mogłyby zostać odczytane za pomocą „innej metody”; czyż ta „inna metoda” nie stworzyłaby nam „innego świata”? Co jednak takie rozważania znaczą dla samego Gombrowicza? Co stanie się, kiedy autor, wiedząc to, czego dowiedział się w Kosmosie, zacznie badać stosunki międzyludzkie, poznawać społeczeństwo; kiedy tę zasadę poznawczą – zasadę poznawczą jako „zasadę zasad” – przeniesie na swój dotychczasowy przedmiot obserwacji? Otóż tym spojrzeniem – niby to zagubiony w oderwanych problemach epistemologii – autor Kosmosu u c z y n i ł S p r a w c a m i w s z y s t k i c h s w y c h d a w n y c h Ś l e d z ą c y c h, spór między Sprawcą a Śledzącym ostatecznie rozstrzygnął na korzyść Sprawcy. I właśnie tylko po to, żeby dla siebie dokonać tej wolty, ten jeden raz, w Kosmosie, autor spraw ludzkich z „Natury” nie wyłącza! Ta pozorna dobroduszność narratora, z jaką w Kosmosie „stara się nie wpływać na nic, nie mieszać się... żeby eksperyment wypadł obiektywnie”. Te jego „holmesady” w pokoiku Katasi, w ogrodzie, na niebie... Czyż wreszcie w jednym z najwcześniejszych swych opowiadań, w Zbrodni z premedytacją, Gombrowicz nie pokazał sędziego śledczego, który „konstruuje” przestępstwo – i czy potrzebny jest tutaj cudzysłów? W Pornografii: „Co za chemia! Jak wszystko się łączy! To jeszcze niewyraźne połączenia, ale już widać że istnieje skłonność w tym kierunku...” W Kosmosie: „Przypadek zatem? Owszem, ale jakaś skłonność do składności [...] jakieś parcie ku sensowi”. Wiadomo, kto w Pornografii stał za śmiercią Wacława. Ale czy należy mieć jeszcze wątpliwości, kto był sprawcą śmierci Ludwika w Kosmosie? Powiedzieć, że sprawcą był Witold, to by znaczyło – dać się zwariować; ale przyjąć, że wszystkie zbiegi okoliczności w utworze stały się same, bez jego współudziału, to by znaczyło – nie rozumieć świata. Po prostu: jedno ze „zjawisk, któreśmy rozpętali działaniem”. Tak, ma rację autor, kiedy mówi, że „Kosmos jest powieścią, która sama się stwarza podczas pisania” (w Rozmowach). Kosmos sam stwarza się podczas pisania – ponieważ opowiada o bezinteresownym łowcy wrażeń, który w istocie jest Sprawcą. Tę drogę Śledzącego–Sprawcy wyraża w niezwykłym skrócie autorski bohater Operetki, Fior. Najpierw Fior–projektant mody, bezradnie usiłujący nadążyć za duchem czasu („Jakąż nogawkę mam zaprojektować?”), potem Fior–konferansjer Historii, który ducha czasu rozumie („Szaleni! Moda na świata bezdrożach!”), potem Fior–twórca ducha czasu, Fior– Historia („Każdy swoje sobie śni, a Mistrz z tego wykuwa posąg przyszłych dni”). W ostatniej scenie Operetki i w perypetiach narratora Kosmosu zawarte są, jak sądzę, jeszcze dalej idące przeczucia; już próbowałem o nich mówić. Artysta nie jest naukowcem i 62 przysługuje mu przywilej niepokojenia umysłów w różnoraki sposób. Sprowadzać obie te upiorne przypowieści (o „upiornej prostocie arcydzieł późnego wieku” mówił Herman Broch) wyłącznie do roli wypowiadacza sądów o wysokim już stopniu racjonalizacji, do roli ilustratora pewnych przeświadczeń wysnutych z rozwoju współczesnej nauki, widzieć w nich tylko opowieść o posłuszeństwie „świata” wobec aktualnie wyznawanej i uprawianej „metody” – to by znaczyło: nie w pełni rozumieć dzieło sztuki. Wiem, że w Kosmosie i Operetce zawarte są dalej idące przeczucia, ale boję się ich wyjawiać. Może na przykład... konieczność „uczłowieczenia” nawet tych „całości”, które nie są i nie będą nigdy dostępne naszemu doświadczeniu, czyli – jednak i na przekór – powrót do metafizyki? Może na przykład... Boję się. Jestem krytykiem, więc chciałbym poznawać twórczość artystyczną w jej specyficzności – ale jestem krytykiem, więc jestem nie dość artystą. Zawsze mi zagraża śmieszność. Przytoczę pewien list, który niedawno otrzymałem: „Zapewne spostrzegł Pan pewien «brak równowagi» w mojej myśli, brak równowagi – który jest skutkiem wychylenia w przyszłość. Pan rozumie? Przyszłego nie możemy sobie wyobrazić, zawsze będziemy sprowadzać je do choroby umysłu albo do czegoś, co przeszłe. I niepotrzebnie starał się mnie Pan uchronić przed lekturą Schizofrenii Kępińskiego, te sprawy są mi o s o b i ś c i e znane. To, przyzna Pan, wyjaśnia wiele z mojego myślenia. Ale wszystkiego nie wyjaśnia. Najciekawsze są daty. Dwa razy mnie «kropnęło» i oba razy w przełomowych dla naszej części świata momentach historii – obu historycznych komunikatów wysłuchałem ogłuszony młotkami elektrycznymi (elektrowstrząsy). I teraz pytam Pana całkiem serio, czy to był zbieg okoliczności? A jeśli, jak wierzę, nie był, to pytam całkiem serio – czy taki facet, facet pozostający z sytuacją dziejową w związku (zrobiono ostatnio wiele, abyśmy pozostawali z sytuacją dziejową w związku!), pytam, czy taki facet nie może sam z siebie zdziałać czegoś w skali obu tych przełomowych momentów? To się Panu wyda śmieszne, nawet wysoce niesmaczne, a jednak... Czy nasza wiedza – wiedza akademicka – oparta jest na lepszych przesłankach? Jestem na tropie odkrycia, że oparta jest nawet na gorszych. Ta mathemata: uprawiamy wiedzę na podstawach matematycznej ścisłości. Nasza metoda: pilnujemy, żeby drugie twierdzenie wynikało z pierwszego na zasadzie logicznego wynikania. Ale pytam Pana – która logika (bo już jest ich wiele), jaka matematyka (bo każdy matematycznie uzdolniony umysł, choćby dla żartu, może własną stworzyć)? Staje się oczywiste, że «taka nie jest nasza metoda», ale upieramy się przy «takim świecie». Otóż zrozumiałem, że «nie taka metoda» (bo my się z niej nie wydobędziemy, nie wydobędziemy się z radosnej twórczości właśnie w zakresie p o d s t a w nauki) musi stworzyć «nie taki świat». Już go Panu, nie bacząc na dobre obyczaje, wyznałem. Stoimy u progu nowego idealizmu. Jak ten paroksyzm będzie wyglądał, jeszcze nie umiem sobie wyobrazić”. Tyle. Trudno przesądzać, trudno w takiej skali wyrokować – tym bardziej trudno, że (poza wiarą autora) brak w jego liście jakichkolwiek przesłanek. Oczywiście, pozostaje jeszcze medycyna. Zdaniem cytowanego już Libery, mówiącego o impotencji i onanizmie Gombrowicza, „wszelka metafizyka ma onanistyczną naturę”, zdaniem np. Kępińskiego – schizofreniczną. Mnie ta natura – kliniczna – metafizyki nie pasjonuje. Owszem, można przyjąć za Liberą, że „gdyby nie pewne dyspozycje Gombrowicza, to nie powstałby Kosmos”, można się też zgodzić, że uprawianie metafizyki wymaga pewnych szczególnych dyspozycyj. Ale zrozumieć metafizykę można tylko na gruncie metafizyki. To stwierdziwszy, swój dotychczasowy tok rozważań porzucam. Nie jestem filozofem i nie jestem znawcą „duszy”. Nie szukam sensu świata w człowieku i nie szukam człowieka w autorze. Nie mówię o człowieku, który nazywał się Witold Gombrowicz. Ciekawi mnie dzieło Gombrowicza, ściślej – najbardziej ostateczna intencja tego dzieła. Interesuje mnie ta jedna sprawa osobnika nazwiskiem Gombrowicz dla wiedzy o 63 literaturze najważniejsza: D 1 a c z e g o p i s a ł? C ó ż w t y m s p o s o b i e s p ę d z e n i a ż y c i a, j a k i w y b i e r a p i s a r z, t a k i e g o c i e k a w e g o? Są różne koncepcje dzieła literackiego i różne – wynikające z nich – odpowiedzi na to pytanie. Jedni sądzą, że istotą literatury jest prawda i tropią w niej umiejętność stwarzania iluzji świata. Inni twierdzą, że istotą literatury jest kłamstwo i widzą w niej zdolność tworzenia kreacyj od rzeczywistości niezależnych. Są tacy, którzy sprowadzają literaturę do funkcyj przedstawiających – badają to, co dzieło ma do powiedzenia o świecie przez siebie przedstawionym. Są inni, którzy ją sprowadzają do funkcyj interwencyjnych, apelatywnych – badają nie dzieło, lecz to, co autor chciał powiedzieć od siebie czytelnikom. Są tacy, którzy sprowadzają literaturę do funkcyj ekspresywnych – badają to, co dzieło ma do powiedzenia o osobowości swego twórcy. Jeszcze inni sprowadzają literaturę do funkcji estetycznej – kładą sztukę u stóp ołtarza, który nazywa się Pięknem, i sprawdzają, jak dzieło mieści się w estetycznej normie, w aktualnie obowiązującej liturgii. Wszystko to jest słuszne; jest i tak, i tak, i tak, i tak. Lecz może być np. ... jeszcze inaczej. Jeśli tylko to „jeszcze inaczej” – własnym słowem, własną myślą – uda mi się przekuć w koncepcję równą tamtym. Jeśli tylko (kreacją, iluzją, ekspresją, umiejętnością przekonywania, pięknem wywodu etc.) sprawię, że moja koncepcja zostanie przyjęta. Właśnie to – ta m o ż n o ś ć s p r a w i e n i a – jest dopiero pełną i najprostszą odpowiedzią na postawione wyżej pytanie. Dla twórcy naprawdę fascynujące w literaturze jest to, że ona pozostawia ślady. Wiele spraw mnie boli, więc chciałem o nich powiedzieć. W wielu miejscach mnie świat uraża, więc szukam ulgi. Patrzę na swoje dzieciństwo i chciałbym je ocalić od zapomnienia. Nie umiem pomieścić się w życiu, więc tworzę w wyobraźni świat własny. Napisałem to wszystko – i oto spostrzegam, że to, co napisałem, jest piękne: stałem się twórcą „rzeczy pięknych”. Tak mogę siebie zażywać z wielu różnych stron. Dzisiaj najbardziej oczywisty jest ten krój, ten cel działań literackich, za lat dwadzieścia najbardziej oczywisty będzie cel inny, krój inny. Bezwzględnie pewny jest tylko fakt, że dzisiaj, dnia 23 października 1974, piszę, a za lat kilka czy kilkanaście mnie nie będzie; że dzisiaj, dnia 31 grudnia 1968, oglądam swoją postarzałą twarz w lustrze, a następnego Sylwestra może już nie doczekam. Szkoda mi siebie. Nie znam żadnego wybiegu, ale i nie mogę uwierzyć, żebym miał bez reszty zniknąć. Spośród różnych dostępnych mi sposobów spędzenia życia wybrałem więc ten, który wydał mi się możliwie najciekawszy i który, sądzę, możliwie najskuteczniej pozostawi ślad po mnie. Spośród kilku dostępnych mi dziedzin działania wybrałem literaturę. Jeśli wybrałem dobrze i uprawiałem dobrze, moje dzieło stanie się przedmiotem rozmaitych interpretacyj. I wszystkie one – łudzę się – będą w jakiejś mierze trafne. Ale moja koncepcja – koncepcja „dzieła w braku innej możliwości przetrwania” – pozostanie nienaruszona. Sam fakt, że musicie się tym dziełem zająć, jest już jej skromnym potwierdzeniem. A r t y s t a. Czy chodzi tu tylko o artystę i czym on się różni od innych? Pewnie tym, że jest bardziej od innych zakłamany. Człowiek bierze pierwszy raz kredkę do ręki – i milknie zafascynowany śladem, który pozostawił: oto spostrzegł, że działanie może trwać poza działaniem. Szuka przyjemności, szuka rozkoszy, ale i szuka czegoś, co tę rozkosz przetrwa. Czytam Kama Sutrę, nową biblię „Playboya” – i zaczynam rozumieć, dlaczego dwa rozdziały tej książki (O drapaniu paznokciami, O gryzieniu), mówią wyłącznie o pozostawianiu widocznych znamion na ciele kochanka. Dla własnej wygody zbudowałem domek z ogródkiem, lecz oto umieram: do ostatniego tchu wydaję dyspozycje dotyczące sprzedaży siana i reperacji dachu – i w takiej chwili jestem bliski najwyższej miary człowieczeństwa, bliższy Exegi monumentum, niżby się wydawało filologom. „Nie wszystek umrę, wiele tu ze mnie zostanie poza grobem” – tego wystarczy, żeby człowiek zachował godność. Ale myśmy uwznioślili człowieka i pięknie go zakłamaliśmy. Żaden artysta nie przyznaje się dziś do swych (niskich?) pobudek, zna dziesiątki wybiegów, które jego powołanie czynią „ładniejszym”, „istotniejszym”. Sztuka nasza mąci przedsiębiorczym gospodarzom obraz 64 świata. W poczuciu bezkarności powołuje coraz nowe majaki. Dlatego przeoczyła jedynie warty uwagi majak. Każde działanie ludzkie chce być skuteczne. Działanie skuteczne to działanie takie, które pozostawia trwałe ślady. A prostota i siła mojej myśli polega na tym, że każdy ślad jest zarazem śladem c z y i m ś. Wybrałem literaturę, ponieważ sądzę, że ona zapewni mi trwanie w innych; ponieważ to hipotetyczne trwanie słodzi mi wiedzę o własnym nieistnieniu. (Och, gdybym szukał „doraźnych korzyści”, z pewnością pokierowałbym swoją sztuką inaczej!). A skoro tamto było marzeniem moim, marzenie to skazuje mnie na zewnętrzne, na rzeczywiste, na mierzalne; marzenie to skazuje nas, wytwórców, na wytwory. „O deklamatorzy! (Z furią wyrzućmy to słowo, z sarkazmem) Co pełną gębę macie moralności, I odpowiedzialności! (Szyderczo Złośliwie wykrzywmy się, machnijmy ręką) Daremne wasze książki, filozofie I artykuły, przemowy, systemy I racje, definicje, obserwacje Natchnienia, uniesienia, objawienia wobec Wobec tej masy dwóch miliardów ludzi Co między sobą się tłamszą w wieczystej I ciemnej, dzikiej, niedojrzałej rui... Daremnie mucha wasza brzęczy wokół nosa Czarnozielonej otchłani (niech śmiech mój dyskretny I ludzkoludzki śmiech mój, prywatny i cichy Nieokreślony oraz niezbadany Odezwie się w tej chwili...) Gdy wy wciąż postawy Jakieś tam przyjmujecie My tutaj się szczypiemy po naszemu Pod krzakiem losu naszego”. (Ślub) Mówmy spokojnie. Wszystkie filozofie życia, jakie poznałem, rozmijają się ze mną. Uznając człowieka za siedlisko ducha, widzą jego godność i wielkość j e g o m e t ę, w doznaniu duchowym. A ja jestem praktykiem ducha – technikiem ducha – i wiem: doznania duchowe są mi potrzebne po to, żebym mógł pozostawić ślad po sobie. On dopiero jest moją metą, jest spełnieniem życia. Jestem technikiem ducha i wiem, ile doznanie duchowe byłoby warte bez takiego spełnienia. Bo czyż inaczej bym się trudził (od tysięcy lat) artykułując myśli, wytwarzając powieści, eseje? Przecież siadłbym sobie w kątku i – podobnie jak ci biedni, skołowani chłopcy, i te biedne ich dziewczyny – łechtałbym „duszę” chemikaliami. Moje doznania duchowe, moje życie wewnętrzne jest dopiero przez ślad, który pozostawia, nobilitowane. Technicy ducha, nie oszukujmy siebie i nie oszukujmy innych. Warto urodzić tylko taką myśl, która ma przyszłość; którą ludzie podejmą i rozwiną. I tylko po to warto rodzić myśli. Nie pomoże rozbuchana frazeologia humanizmu, nie pomogą dialektyczne próby przystosowania jej do nowych warunków, przekuwania kategoryj „indywidualnych” w „zbiorowe” – tu wcale nie o to chodzi. Nie chodzi o to, j a k człowiek ma to zyskać, lecz – c o zyskuje? Życie pojedyncze, które nie musi mieć innego sensu poza samym sobą? Życie zbiorowości, które ma na celu przysporzenie dóbr wewnętrznych każdemu poszczególnemu? Ależ ja z tego sensu i z tych dóbr dziś już rezygnuję. To są kiepskie żarty – owszem nie 65 pozbawione pozorów wygody i nie pozbawione walorów propagandowych. Oferujecie mi tylko żetony, tylko umowne, wymienne nagrody w tej grze, którą nazywam swym życiem. Jestem stworzeniem nieograniczenie plastycznym (plastyczność struktur społecznych i plastyczność mojej kory mózgowej), do każdego luksusu (zewnętrznego i wewnętrznego) łatwo się przyzwyczajam, lecz i bez niego mogę się obyć. Na dobrą sprawę tylko zdobywanie luksusu, nie sam luksus, może mnie zabawić i tylko brak czegoś, co miałem był przedtem, może mnie zaboleć. Na dobrą sprawę powinniście więc tworzyć nie naukę o wartościach lecz naukę o zdobywaniu wartości – ale i ona, ta Nowa Nauka g... mnie będzie obchodziła, j e ś 1 i d o j e j p o w s t a n i a s a m s i ę n i e p r z y c z y n i ę. Nie będziecie umieli udzielić mi nagrody, bo ja od nikogo nagród nie oczekuję. Boicie się mnie, nie zawsze wiecie, jak postąpię, więc chcecie z a s p o k a j a ć; stąd te frazesy. To nie ja oczekuję nagrody; sam chcę nagród udzielać. Gdyż zrozumiałem, że tylko dawanie może nie być kiepskim żartem. „Ja” mam być celem waszych działań? Moje ręce, moje nogi, mój mózg, moje myśli, uczucia, popędy – to są moje narzędzia, które pozwalają mi umieścić się w świecie. Ale to zarazem – ja cały. Jestem własnym narzędziem. Jestem narzędziem – to znaczy: nie stanowię bytu pełnego. Objawia mi się to każdej chwili tym, że jestem niesamowystarczalny. Po to, żeby utrzymać się w świecie, muszę oddziaływać na rzeczywistość – szukać w niej swego przedłużenia, szukać dla siebie protez. Po to, żeby utrzymać się w świecie, w jakiejś mierze podporządkowuję sobie świat, ludzi – w jakiejś mierze czynię z nich własne narzędzia. J e s t e m n a r z ę d z i e m, k t ó r e s t w a r z a n a r z ę d z i a. Na tym upływa moje życie i tu skupiają się wszystkie moje ambicje. Im doskonalszym będę narzędziem, tym większa będzie moja zdolność stwarzania narzędzi – doskonalszych. „Non omnis moriar” – a zatem: jestem narzędziem własnego przetrwania. Owszem, mogę siebie oglądać z wielu różnych stron i będę wielu różnymi zjawiskami po kolei; a1e razem – jestem najpełniej, jestem przede wszystkim tym. Przykrego i bolesnego dowodu na to dostarczają mi inni: oni przecież tak mnie oglądają – jako narzędzie dla zrealizowania celów własnych. Nie bez przykrości dowodów na to dostarczam sobie sam: bo i ja tak oceniam innych – jako narzędzia dla zrealizowania moich celów. Jestem majstrem, kierownikiem, redaktorem, pisarzem chcącym uczestniczyć w życiu współczesnych, więc muszę nieustannie taksować ludzi i zjawiska – kiepskim byłbym fachowcem, gdybym nie potrafił trzeźwo ocenić ich przydatności dla celów, które zamierzam osiągnąć. I wiem, że inni mnie majstra, kierownika, redaktora, autora też taksują w ten sposób – taksują moją sprawność, moją zdolność wytwarzania narzędzi. Oto jedynie żywa, prawdziwa dla każdej szerokości geograficznej treść ich – ich i mojego – humanizmu. Znam różne półprawdy, którymi mógłbym innym mile zacienić obraz świata. Znam też różne pociechy, którymi mógłbym się od taksującego spojrzenia innych uchylić. Ale ja to spojrzenie przyjmuję. Co mnie do tego skłania? Duma. Duma nie pozwala mi przyznać, że to, co byłem zamierzył, już zrealizowałem. To, co byłem zamierzył, duma każe mi przerzucić w przyszłość, w cudze ręce. Co jeszcze mnie do tego skłania? Nadzieja. Wierzę, że dopiero inni w pełni mnie zrealizują. Dlatego wystawiam się na sądy i kaprysy innych. Czy tak trudno zrozumieć? Każdy jest rodzicem, więc myśli o dzieciach. Żaden byt nie jest kompletny, każdy szuka swego dopełnienia. Chcąc siebie zrealizować w pełni, oddziałuje na rzeczywistość – a z tego zetknięcia powstaje nowe narzędzie. Ono dopiero (tak to się teraz wydaje!), oddziałując na rzeczywistość, stworzy byt pełny. Ale narzędzie jest tylko rodzicem narzędzia. Każdy przyrząd ginie w tym, co go udoskonaliło, każda teoria rodzi swoją replikę, każda Ewangelia stwarza swych wyznawców. Między nimi znajdą się na pewno heretycy, którzy napiszą nową Ewangelię. Żaden byt nie jest kompletny – tylko Byt j e s t. Takiego bytu nie trzeba już opatrywać przymiotnikami, nie trzeba go nawet wyróżniać dużą literą. Jest tylko jeden byt jawny, odkryty – o którym niczego nie muszę się dowiedzieć. 66 I tu mój punkt niezgody z dzisiejszymi metodami badań, operującymi hierarchiami, lawinami bytów; z dzisiejszą koncepcją „struktur”. One widzą lawinę bytów, która składa się na Byt; ja widzę lawinę przyczyn – wir, który nie stwarza oparcia. W tym świecie, unarzędziowionym, nie ma już miejsca dla rozważań ontologicznych. „Wejście” i „wyjście” jest poza możnością rozumienia, poza możnością artykułowania. Dopiero za tę cenę mogę podążyć drogą twórcy. Jeśli podążę i droga moja będzie ciekawa, „wejście” i „wyjście” nie przykują mojej uwagi. Lecz jeśli ustanę, „wejście” i „wyjście” przysłonią mi świat, odbiorą sens wszystkiemu, co dotychczas czyniłem. Jeśli jakiś akt ludzki, jakieś działanie skontaktuję bezpośrednio z nazwijmy to tak – Absolutem, jeśli jakieś narzędzie oderwę od tego, na co bezpośrednio ma oddziałać, to w tym oderwaniu stanie się ono światem dla siebie, stanie się pozornym problemem, na rozwiązywaniu którego spędzę życie. Jeśli zgubię z oczu bezpośredni cel własnego działania – sam stanę się pozornym problemem dla siebie: stanę się własną Tajemnicą. Oto jedna z przyczyn współczesnego wielosłowia. Ci, którzy chcieli r o z u m i e ć świat, mogli oglądać tajemnice; ci, którzy muszą świat p o r u s z y ć, będą poprzestawali na problemach technicznych. Skąd? Dokąd? Po co? – nie wiem. Nie wiem, skąd bohaterowie wychodzą (ze snu?), nie wiem, dokąd idą (w śmiech?). „Koniec i bomba / A kto czytał, ten trąba” – tak w Ferdydurke, tak zawsze u Gombrowicza. Taka jest prawdziwa treść Gombrowiczowskiego „zmysłu parodii”: wyraz jego desintéressement dla metafizyki. Tylko za cenę zatarcia „wejść” i „wyjść” (jest to warunek rozpoczęcia i warunek zakończenia wszystkich utworów Gombrowicza!) można zrozumieć ludzi w interakcji, można zrozumieć ich działania jako działania sprawcze – i tylko za tę cenę można podjąć działania sprawcze. Ten świat nie uwierzytelniony, bez „wejść” i „wyjść”, jest pustym i nędznym światem; niewiele w takim świecie można doznać – i takiego świata nie żal zmieniać. Brak „zmysłu do metafizyki”, brak „wyższych uzasadnień”: cena, którą płacę dzisiaj za skuteczne działanie. Ten „brak wyższych uzasadnień” ulega oczywiście dalszej obróbce, podlega racjonalizacji – i ona to sprawia, że zawsze jakieś „godne człowieka” cele działania się pojawiają. Ale teraz nie o celach mówię – nie o formułowanych społecznie celach działania – tylko mówię o sobie. Jestem narzędziem – zawsze w sensie dwojakim. „Jestem narzędziem” – czyli: zostałem stworzony i ukształtowany bez mojego przyzwolenia. Jestem wytworem określonych warunków, ślepym sługą sił i zjawisk, które istniały przede mną i istnieją poza mną. „Jestem narzędziem” – czyli wykonuję cudze polecenia. Za ich wykonanie przyznawane mi są nagrody lub jałmużna. Będąc (zawsze) cudzym narzędziem, odzyskuję godność dopiero wtedy, kiedy w czymś lub kimś znajdę swoje przedłużenie. Jestem sługą, czuję się zniewolony – lecz będzie trwało to dopóty, d o p ó k i z c z e g o ś l u b k o g o ś n i e u c z y n i ę w ł a s n e g o n a r z ę d z i a. Świat mi ulega, widzę siebie inaczej. „Jestem narzędziem” – to znaczy pozostawiam ślady, ślady własne. I to jest moja meta, w tym moja radość, moja nagroda. Być może przyczyniłem się także do usprawnienia warunków życia, wzbogaciłem sztukę albo stworzyłem płodną w przyszłości myśl – być może, ale tego przecież nie doczekałem. Dla mnie pozostaje tylko ta przewaga dłuta wobec drewna. Wulgarny akcjonizm, aktywizm? Och, pewnie nie przystałbym na taki akcjonizm, aktywizm, gdybym za nim nie dojrzał światła. Tego światła, którego mi brakuje w waszych obietnicach. Im narzędzie doskonalsze, tym większa jego zdolność wytwarzania narzędzi. Człowiek – klasa społeczna, grupa etniczna, wspólnota wyznaniowa, formacja intelektualna – chcąc podporządkować sobie rzeczywistość, stwarza narzędzia: narzędzia, systemy narzędzi w końcu tak doskonałe, że podporządkowują sobie swego wytwórcę; że „czynią narzędzie” z 67 człowieka. Nie znaczy to jednak, że staje się wtedy bezradny: jego unarzędziowienie, „urzeczowienie” (by się posłużyć znanym terminem) nigdy nie jest zupełne. Człowiek jest narzędziem zawsze w sensie dwojakim; jest jednocześnie wytwórcą i gotowym wyrobem – więc na system narzędzi, który go ukształtował, może oddziałać dwojako. Jest jednocześnie wytwórcą i wytworem – a kierunek jego działań społecznych, jego „poglądy polityczne” zależą od tego, czy czuje się najpierw wytworem a potem wytwórcą, czy też najpierw wytwórcą a potem wytworem. Historia świata, historia ewolucji i rewolucyj, jest na pewno historią zmagań grup etnicznych, klas społecznych, wspólnot wyznaniowych, ale zawsze i przede wszystkim jest sporem wytwórców, potencjalnych wytwórców z gotowymi wyrobami. W dziejach ludzkich nie ma, nie było, nie będzie sytuacyj bez wyjścia, ponieważ człowiek każde swe marzenie, każde swe dążenie osobiste, którego w sytuacji danej nie umie ziścić, może wymienić na skuteczne działanie. Podmiot, świadomość jednostkowa, która ulega „urzeczowieniu”, tym samym łączy się z l u d ź m i, ze świadomością zbiorową, ze zbiorowością ludzką – ona to przecież konstytuuje „rzeczy”, przedmioty. To, w czym tak skwapliwie widzimy dzisiaj niewolę, stanowi właśnie o sile człowieka. Człowiek każde swe „pionowe” (podmiotowe) dążenie może rzutować „poziomo” – w przyszłość. Właśnie w swym unarzędziowieniu – w swej p u s t c e w e w n ę t r z n e j – pozbawiony możliwości indywidualnego spełnienia się (którym jest Bóg albo Kultura), łączy się z innymi, podobnymi sobie. Łączy się w zbiorowość, staje się „przedmiotem pośród przedmiotów”, lecz w zbiorowości odnajduje zawsze tę siłę, która prowadzi w nową sytuację społeczną. Nie jest nigdy na tyle gotowym wytworem, żeby nie mógł pomyśleć siebie jako wytwórcy. I, jako wytwórca, będzie poznawał swoje dzieciństwo kulturowe nie po to, żeby się „napełnić”, żeby się spełnić, ale po to, żeby się dowiedzieć, w jaki sposób wygrać nie można. W jaki sposób j u ż wygrać nie można. Zdarza się jednak, że to, co mają mu do zaoferowania aktualnie stosowane systemy narzędzi, wydaje się tak atrakcyjne albo tak potężne, że on w strachu lub podziwie (a najczęściej – w strachu i podziwie) staje wobec tego bezradny. Traci wszelką nadzieję zmiany, poszukuje więc takich systemów myślowych, które mogą go z jego własnym więzieniem – z jego samouwięzieniem – pogodzić. Chce zostać przekonany, że już nic zrobić się nie da, albo – że nic zrobić nie trzeba. W tych martwych punktach historii pieszczoszkiem myślicieli jest samotny człowiek. Każda myśl o przydatności czegoś dla kogoś lub kogoś dla czegoś; każde myślenie o określonych przyczynach, które powinny wywołać określone skutki, staje się nieprzyzwoite. W domu powieszonego rozmawia się o wszystkim innym, ale nie mówi się o postronku. Nasz dom; nasza – moja – sytuacja dzisiejsza. Wszystko wokół „myśli” i „czyni się” samo. Dla nas pozostaje poznanie. Poznanie świata, który jest najszczęśliwszy (albo najbardziej nieszczęśliwy) z możliwych. Poznanie gotowych wyrobów, poznanie tego najbardziej gotowego wyrobu, jakim jest dziedzictwo kulturowe. Wiedza, która odsłania coraz nowe tajemnice, ale zupełnie pomija te problemy, których rozwiązywanie bywa w naszej mocy. „Potężny człowiek” jest „potężny” jako ludzkość, a bezsilny jako członek społeczeństwa. „Kulturalny” pracownik jest „człowiekiem kulturalnym” w domu, a pracownikiem w biurze: wiedza, którą się posługuje, nie pozwala na rozumienie tych dwu sfer życia jednocześnie. Wiedza ta nie jest częścią jego życia i jego życie nie jest już częścią tej wiedzy. Im zupełniej jej oddany, im głębiej przenikający umysłem podsuwane mu problemy, tym bardziej skazany na nierozumienie społecznego kontekstu, w którym jest pomieszczony. Wynikiem tego etapu rozwoju myśli jest zjawisko samobieżności (samoświadomości) aktualnie stosowanych systemów narzędzi – samobieżność (samoświadomość) „myślenia”, „noosfery”, „sensorium”, „episteme”, „nauki”, „techniki”, „władzy”, „polityki”, „kultury”, „języka”. Na tym etapie rozwoju myśli każdy system narzędzi tworzy swoistą strukturę, której tajemnicę można poznać albo poznawać. Każda poznana tajemnica wyłania z siebie 68 nieograniczone możliwości, które można okiełznać jedynie tworząc nową strukturę. I każda nowa struktura – każda następna racjonalizacja – umacnia i wzbogaca już istniejące systemy narzędzi. Więc czy należy się dziwić, że wokół nas tyle bytów, tyle tajemnic? Przecież kiedyś nawet w szpilce odkrywano nieskończoność. Zamknięciem średniowiecza – koniecznym skutkiem „etapu samobieżności” średniowiecznych doktryn – były rozważania o Aniołach na czubku szpilki; na początku nowego etapu stoją maszyny latające i pompy Leonarda. Rewolucji przemysłowej XVIII wieku towarzyszyły poematy Blake'a i ezoteryczne systemy, które powstawały w całej Europie; można powiedzieć, że one były jej koniecznym skutkiem. Tak; tylko że drogę wyjścia z tego pierwszego świata techniki samobieżnej znalazła ekonomia Smitha i Marksowska filozofia działania i poznania. Lecz dla nas pozostało poznanie. Dzisiaj, kiedy słyszę o „jedności działania i poznania”, muszę się z tym zgodzić, jak zawsze – lecz nie umiem rozstrzygnąć, czy rozmawiałem ze sprzymierzeńcem, czy z wrogiem. Chciałbym jeszcze dowiedzieć się, co jego zdaniem jest koroną tego procesu: działanie czy poznanie? Najpewniej odpowie, że poznanie. Rozumiem; on mówi właśnie to, co ludzie pozbawieni sensu świata i celu działań chcieliby usłyszeć. Powie, że nasz świat jest jeszcze ludziom nieprzyjazny, ale że wspaniały rozwój nauk w tym świecie może stać się sam sobie celem. Będzie mnie łudził „radością artysty” i „ciekawością myśliciela”. Wystarczy, żeby człowiek aktywnie włączył się w procesy poznawcze, żeby się twórczo przyczynił do rozwoju jakiejś gałęzi wiedzy... Chwileczkę. Po to, żeby wypełnić sobie życie, mam „wytwarzać poznanie”? A dlaczegoż to (doskonaląc rękę w operowaniu piórkiem i opanowawszy techniki typograficzne) nie mógłbym sobie wytworzyć np. czterocentowej Guyany? Moje hobby tyle warte dla mnie, co dla ciebie twoje hobby! Że taka samotna radość nigdy nie będzie pełna? Rozumiem; mam badać wszechświat po to, żeby znaleźć sobie ciekawe zajęcie, ale najgłębszą satysfakcję mam znajdować w tym, że moje ewentualne odkrycia ewentualnie stworzą ciekawe zajęcie następcom; mam „wytwarzać poznanie” które „posłuży poznaniu”. Poznawajmy zatem w solidarnej sztafecie poznania. Ale dlaczego w takim razie nie mógłbym napisać wielotomowej rozprawy o odmianach i typach biletów kolejowych? Bo może to, co mam do powiedzenia o biletach kolejowych, okaże się na tyle ciekawe, że innych zainteresuje i skłoni do działań poznawczych – że im „wypełni życie”? Hobby za hobby, „obiekt poznania” za „obiekt poznania”. Posłużyłem się tutaj celowo argumentami nieładnymi, ale bo wydaje mi się, że to, co mówią nam dzisiaj o celu życia, jest też niezbyt ładne. Owszem, poznanie mogłoby stać się celem – pod jednym wszakże warunkiem: g d y b y ś m y mieli pewność, że istnieje jedna tylko, ostateczna, raz na zawsze dana, formuła świata. Gdyby istniała taka ostateczna formuła świata (jak np. istniała w Kabale), byłby możliwy jeden, bezwarunkowo wiarogodny – więc solidarny – ciąg poznania, który zbliża do Prawdy. Lecz jeśli nie ma takiej formuły świata...? O, wtedy powstają konstrukcje myślowe – być może w danej chwili konieczne – konieczne dla praxis, lecz wymienne. I właśnie te konstrukcje, ja, późny wnuk, namawiany do poznawania, a nie umiejący uwierzyć w skuteczność własnych działań, wymieniam sobie na czterocentową Guyanę. Jeśli humaniści dzisiaj łudzą mnie ideałem poznawczym, „poznaniem jako celem życia”, a jednocześnie dopuszczają możliwość, iż „nie ma ostatecznej formuły świata” – to popełniają błąd myślowy, postulują coś, co trzeba określić mianem błędnej poznawczości (jak „błędne koło”). Podsuwają wygodne argumenty, przemawiające za utrzymaniem obecnego stanu narzędzi. Chcą się sprzeciwić uruchomieniu lawiny przyczyn i skutków. Będą straszyli „miotłą Czarnoksiężnika”, której nie da się zatrzymać. Choć przecież miotła Czarnoksiężnika wciąż działa. Wytwarza dzisiaj coraz nowe „obiekty poznania”, wytwarza także kolorowe 69 samochody i lakierowane puszki konserw, które mają mnie przekonać o zasadności tych „obiektów poznania”. Ich zdaniem mam „wytwarzać poznanie”. Mam „wytwarzać poznanie”, ponieważ (jednak wiedzą, że) nie mogę nie wytwarzać. Chcą mi zaszczepić tylko trochę bezwładu, ponieważ wiedzą, że bezwład jest niemożliwy. I jeszcze przy tym przywłaszczają sobie za darmo – czemu nie? – dawne dumne słowa. Potrafiłem oprzeć się pokusie ich stylu. Nie ja unarzędziowiłem człowieka, nie ja utraciłem podstawy poznawczości. „Wina” moja w tym, że w takim świecie żyję i nie staram się mówić, iż mam do dyspozycji inny świat. „Wina” moja w tym, że wyruszam w drogę z pustymi rękoma i nie każę wierzyć, iż posiadłem był złote runo. Powiedzą, że w działaniu mogę się mylić. Tak, mogę się mylić działając – ale mogę także mylić się unikając działania. Mogę się mylić słuchając tych, którzy mnie namawiają do działania – ale mogę się również mylić słuchając tych, którzy mi radzą, abym działania poniechał. Historia zna tragiczne pomyłki wynikłe z postulatów aktywizmu, ale zna równie tragiczne pomyłki polegające na poniechaniu. Dlaczego widzą dzisiaj tylko jeden rodzaj niebezpieczeństw? Nie zastraszajmy się nawzajem miotłą Czarnoksiężnika. Jeśli muszę innych do działania zmuszać (b o m u s z ę, jestem na to skazany), to przecież w ostatecznym rachunku ode mnie zależy decyzja, k u c z e m u będę zmuszał. Jeśli muszę słuchać ludzi, którzy mnie do działania zmuszają (b o m u s z ę, jestem na to skazany), to przecież w ostatecznym rachunku ode mnie zależy decyzja, k o g o będę słuchał. Jeśli muszę wytwarzać (b o m u s z ę, jestem na to skazany), to przecież w ostatecznym rachunku ode mnie zależy decyzja, c o będę wytwarzał. Świat nie jest Platońską Akademią Nauk i nie jest miotłą Czarnoksiężnika; jest poligonem moich chceń. „Ja chcę”. Tak doszedłem do sedna. „Na koniec sam, ja sam, bez nikogo i niczego poza mną, sam w ciemności absolutnej... więc dotarłem do ostateczności mojej, osiągnąłem ciemność! Gorzki kres, gorzki smak dotarcia i gorzka meta!” – to wobec klęski mszy świętej (w Pornografii). To samo wobec klęski każdej sprawy, w którą wierzyłem. Wszystko po kolei okazywało się nie moją własnością. Uczucia i pragnienia, które tylko sobie przypisywałem, były wspólne. Myśli, które chciałem przypisać sobie, też nie były moje. Ich źródło odnajdywałem zawsze w gotowych wyrobach, które już i na mnie czekały. Świat jest zaludniony gotowymi wyrobami. Każdy wyrób jest tkliwym grajkiem, który chce mi grać do ucha. Wprawdzie mogę go wysłuchać (tak radzą moi adwersarze). Mogę, ale na pewno nie muszę – n i e m u s z ę, a więc m o g ę. I tylko to „mogę” jest niezbywalnie moją własnością. Chcę się dowiedzieć, co mogę? Ażeby dowiedzieć się tego, muszę odcisnąć własny ślad, muszę go dotknąć w otaczającej mnie rzeczywistości. Ja, „ja chcę”, ja–cały – jestem własnym narzędziem. Tylko pragnienie skutecznego działania jest złożone we mnie – osobniku. Źródła wszystkich pozostałych pragnień trzeba szukać nie tu; nie tu, gdzie go dotychczas szukałem. Ilekroć dochodzę do „spraw wyższych”, „czysto ludzkich”, „ludzkich najbardziej” – trafiam na prefabrykaty, na gotowe wyroby, które są zawsze własnością wspólną. Tylko chęć odciśnięcia śladu – o d c i ś n i ę c i a w ł a s n e g o ś l a d u n a w s p ó l n y m – jest moja. Lecz ona tłumaczy wszystko tamto pozostałe – tłumaczy, dlaczego powstają gotowe wyroby; dlaczego historia świata toczy się tak, jak się toczy; dlaczego toczy się historia. Ten ślad swój odcisnąć mogę jedynie w o b e c l u d z i (ponieważ oni jego trwanie będą weryfikowali); a zatem – mogę go odcisnąć jedynie w l u d z i a c h (w ich świadomości; w tym, co do ich świadomości dotrze); a zatem – muszę go sporządzać d 1 a 1 u d z i (sporządzać rzeczy potrzebne im i przyjazne, bo tylko takie do wiadomości i świadomości zechcą przyjąć); a zatem – działać mogę jedynie p o p r z e z 1 u d z i (wchodząc z nimi w różnorakie układy, podporządkowując ich sobie, ale też podporządkowując się ich żądaniom i oczekiwaniom). Po to, żeby zrobić użytek z tego, co jest jedyną niezbywalnie moją 70 własnością, muszę zaprzeczyć sobie. Zaprzeczyć własnej samoistności. „Jestem jak głos w orkiestrze, który musi dostroić się do jej brzmienia, znaleźć miejsce swoje w jej melodii; lub jak tancerz, dla którego nie tyle jest ważne co tańczy, ile to, by złączył się z innymi w tańcu. Stąd ani myśl moja, ani uczucie, nie są naprawdę wolne i własne; myślę i odczuwam «dla» ludzi aby zrymować się z nimi; doznaję spaczenia w następstwie tej najwyższej konieczności” (w Dzienniku 1953–1956). Tak działam: od świadomości jednostkowej – która poznawszy organiczną swą nietrwałość, zmierza do całości intersubiektywnych, usiłuje się schronić w świadomości grupy, np. w świadomości „koterii literackiej” – która, poznawszy ograniczoną i nietrwałą skuteczność swych dokonań, zaczyna rozumieć, że może się zachować tylko w czymś znacznie obszerniejszym i trwalszym, że może się „przechować” tylko w jakiejś większej świadomości zbiorowej, w świadomości formacji intelektualnej – klasy – narodu – cywilizacji – ludzkości. Tak działam – aż do tych instalacji (jak „kultura”, „religia”, „ideologia”, „rytuały”, „ceremoniał”, „konwenans towarzyski”, „konwencje artystyczne”), które przechowują świadomość zbiorową. I właśnie wobec tych instalacyj, które świadomość zbiorową przechowują – znowu staję ja sam, samotny twórca. Jako artysta mogę przecież marzyć o tym, że na te instalacje (a poprzez nie – na świadomość zbiorową) oddziałam w pojedynkę. Nie twierdzę, że oddziałam – lecz twierdzę, że marzenia takie, formułowane w sztuce i realizowane na gruncie sztuki, nie są bynajmniej czymś szalonym. Tak – ...aż do śmieszności, która zawsze artyście zagraża. Aż do Wielemira Chlebnikowa, Przewodniczącego Kuli Ziemskiej. Aż do latarni ulicznych, które samoczynnie zapalały się na widok Tadeusza Peipera. Aż do zorzy polarnej nad Paryżem, którą Pan Bóg zapalił Słowackiemu w dniu imienin Salomei. Aż do tańca Zaratustry, aż do ręki Gombrowicza (w Dzienniku 1953–1956, ss. 281–282 wydania krakowskiego). Ręka, którą ten „wstrzymał” – a potem znowu „uruchomił” – burzę! I ta komiczna ostrożność, z jaką pisze, że trzeciego gestu ręki nie próbował. „Z obawy”. Słusznie. Ja bym też nie próbował. Z obawy, że burza mojej ręki nie posłucha. Ale nie po to się tymi śmiesznostkami zajmuję, żeby współczuć pisarzom w ich chorobach zawodowych, ani po to, żeby spowiadać się z własnych chorób. Artysta, sadzę, nie jest wcale w swych rozbuchanych ambicjach sprawczych odosobniony. Owszem, w sposób przesadny, przerysowany czuje to, co czują wszyscy. Samotny człowiek, sądzę, stoi zawsze wobec tego problemu; staje twarzą w twarz wobec świadomości zbiorowej – i w tym starciu (n i e m y m i och, beznadziejnym!) zaczyna rozumieć, że jego godność ludzka zależy od tego, czy będzie umiał na świadomość zbiorową oddziałać. On, manipulowany, może odzyskać godność jedynie wtedy, gdy poczuje się manipulatorem, twórcą. Chce być... Przewodniczącym Kuli Ziemskiej – czy tak? Otóż sztuka dzisiaj, zamiast robić swe odwieczne minki skromnisi „ku zbudowaniu odbiorcy”, powinna mu, sądzę, powiedzieć cynicznie i szczerze o własnych ambicjach. Może na styku tych dwu pragnień – pragnienia Nieśmiertelności i Potęgi, które jest jednym z konstytutywnych czynników zawsze obecnych w sztuce, i n i e m e g o pragnienia wszystkich ludzi powstanie coś trzeciego, co stanie się wielką grą czy sztuką przyszłości? Jak ten paroksyzm będzie wyglądał, jeszcze nie umiem sobie wyobrazić. Ktoś jednak powinien mieć odwagę i zacząć. Proszę wybaczyć osobiste wyznanie. Wydaje mi się, że zawsze niedostatecznie czułem. Wprawdzie ze wszystkich obowiązków, które określają „normalność”, wywiązywałem się „normalnie”... Właśnie tak: wywiązywałem się z obowiązków, ale niedostatecznie znam radość, jaką ludzie w ich wypełnianiu znajdują. Nie umiem też wartościować doznań: co może mi dać filiżanka Orange Pekoe, co może mi dać orgazm; czy więcej dla mnie znaczy przebywanie w gronie bliskich, czy brylowanie wśród obcych; czy wolę patrzeć na płótno 71 Moneta, czy na ładną dziewczynę? Proszę nie współczuć, znam „miłość”, „sztukę”, znam „grono przyjaciół”, „jestem mężczyzną”, lubię dobre wina, „umiem zjeść” – tyle że za mało mi stąd... że mogłoby mi stamtąd przybywać więcej. Skąd wiem? W dzieciństwie jakoś ciekawiej się zapowiadało, było bardziej obiecujące. Z poczucia braku – z braku lepszego zajęcia – zostałem pisarzem. I znowu powtórzyło się to samo. Gdy słuchałem „dusz wrażliwych” mówiących o tym, co może im dać literatura, musiałem myśleć o szwindlu, o zbiorowym samooszustwie. Mnie niczego poza pracą literatura nie dała, cieszyłem się dobrym wykonaniem roboty. Niewątpliwie jestem człowiekiem kulturalnym i niewątpliwie jestem pisarzem – ale musiałem dla siebie na nowo rozstrzygnąć, co to znaczy: „mieć kulturę”, „posiąść kulturę”? Czy kulturę posiadają ci, którzy przyjmują na klęczkach; którym dostarcza ona możliwie największej ilości „wysokich” przeżyć – czy też ci, którzy nie poczują wobec niej skrępowania? Czy mechanizm jakiś posiedli ci, którzy go kontemplują w onieśmielonym podziwie, czy ci, którzy umieją go naprawić i na powrót złożyć? Rozstrzygnąłem: rzeczy, myśli, pojęcia, wartości mają różnych właścicieli, ale najpełniej należą do tych, którzy potrafią je udoskonalać. Wtedy zrozumiałem, że moja psychofizyczna... – tak, chyba ułomność – może być nie tylko kalectwem. Znamienne wyznanie narratora, otwierające akcję Pornografii: „Pamiętam (i nie jest to bez znaczenia dla wypadków, o których dalej będzie mowa) górującym uczuciem była czczość...”. Stąd spisek ten: z poczucia braku. Z poczucia braku zacząłem knuć spisek – i zacząłem knuć przypowieść o spisku, który doprowadził do określonych (metaforycznie w utworze nazwanych) skutków. A to już nie jest osobiste wyznanie. Gdyż zrozumiałem, że czczość jest dzisiaj nie tylko moim udziałem. Innym też dzieciństwo więcej obiecywało, niż świat dorosły może dzisiaj ziścić. 72 Najbardziej fascynująca z piękności świata Mówi narrator Pornografii: „W tym zawierało się szczęście – i duma – cóż za duma! – i coś więcej jeszcze, coś jak wódka – że oni w porozumieniu z nami, za naszym podszeptem i bodaj z jakiejś konieczności służenia nam tak się narażali – i tak się skradali! – do takiej zabierali się zbrodni! Było to boskie! To było niesłychane! W tym kryła się najbardziej fascynująca z piękności świata! Ja, leżąc w łóżku, po prostu szalałem na myśl, że my, z Fryderykiem, byliśmy natchnieniem tych nóg”. Groźne? Owszem, groźne. Zginął Wacław (w Pornografii). Groźne w tym sensie, że może ulec w y c z ł o w i e c z e n i u, może prowadzić do rozpadu, zniszczenia, entropii. To zawsze powinno skłaniać do ostrożności, ale nie powinno stać się powodem przemilczeń. Nie można się skazywać na nierozumienie. Dzieło sztuki, utwór literacki – czym jest? „Organizacją znaków”, „tekstem”? Tak, tym jest niekiedy także, do jego funkcyj należy także oznajmianie; ale najpierw, ale przede wszystkim – czym jest? Jest narzędziem. Jego pierwszym pragnieniem (jeśli wolno antropomorfizować) jest skuteczność – i poprzez to pragnienie skutku, poprzez chęć p o z o s t a w i e n i a ś 1 a d u, dzieło sztuki łączy się ze wszystkimi innymi wytworami ludzi, z ludzkim światem. Najpierw się łączy, a dopiero potem – poprzez swój częściowo znakowy, częściowo nastawiony na oznajmianie charakter – różni. Ale nawet to, co sztukę spośród innych wytworów lub, patrząc inaczej, spośród innych dziedzin aktywności ludzkiej wyróżnia, nie polega przede wszystkim na jej „tekstowości”, na jej znakowym charakterze. Najważniejsze wydaje mi się to, że w sztuce każde pojedyncze indywiduum (jeśli pozostawia) pozostawia ślad inwariantny. Jako Gombrowicz mam pewność, że, chociaż moją Pornografię będą odczytywali na różne sposoby, nikt nie zmieni jej zapisu; za zapisem niniejszym zawsze będę stał ja. Jako Einstein wiem, że moja teoria zostanie zmodyfikowana, przekształcona. Wytwory artystyczne (więc m.in. dzieła literackie) są narzędziami, którymi posługuje się – i dzięki którym się przechowuje – pojedyncze indywiduum. „Każde dzieło sztuki ma dwa oblicza. Jest bezinteresowne, powstaje z czystej kontemplacji, ale jest też tworem ambicji, żądzy wywyższenia się, artysta domaga się, aby go uznano; a jeśli nawet jest bezinteresowny i czysty jak łza, to przecież i owa czystość sprzyja powodzeniu dzieła i jest narzędziem osobistej ekspansji” (w Rozmowach). Działam po to, żeby wywołać określone skutki. Każde moje działanie musi więc zakładać p r o j e k t w ł a s n e g o ś 1 a d u; czyżby twórczość artystyczna nie musiała go zakładać? Owszem: każde dzieło chce być możliwie najbardziej zamknięte, „doskonałe”; lecz dziełem, dziełem sztuki, staje się dopiero wtedy, gdy ze swego zamknięcia potrafi przerzucić iskrę – jeśli energię swoją przerzuci w świat zewnętrzny. Dzieło sztuki musi więc „myśleć” i „rozstrzygać”; musi rozstrzygać (mniej lub bardziej świadomie; bezosobowo lub osobowo, za przyzwoleniem autora), jakimi kanałami winna przeskoczyć ta iskra, i na jaki wycinek rzeczywistości winna przeskoczyć – musi zakładać projekt własnego śladu. Ranga tego projektu stanowi o randze (także) artystycznej dzieła. Sztuka zaczyna się tam właśnie, gdzie kończy się sztuka. Znika z własnego pola widzenia, ilekroć zechce zdać sprawę ze swych ostatecznych celów. Ilekroć usiłuje znaleźć dla określenia siebie słowa największe, mówi nie o sobie. Ale to nie powinno dziwić. Skądinąd przecież wiadomo, że w dziele sztuki musi znajdować się „coś, co jest żywe” – i dopiero „to żywe” wszystko to, co „kunsztowne” w sztuce, porusza. Bez „czegoś żywego” „kunsztowność” sztuki staje się kiczem, nadużyciem estetycznym (kicz jako t y l k o sztuka, „sztuka czysta” – tak rozumiał zjawisko kiczu artystycznego Herman Broch). Na czym więc może polegać owo tylekroć wyczekiwane, tylekroć przeklinane, a zawsze w dyskusjach żywe – „życie” sztuki? Przecie nie na fakcie, że rzeczywistość, znajdująca się poza dziełem, 73 warunkuje powstanie dzieła – ta prawda (byle dostatecznie szeroko rozumiana) jest oczywista; ale dotyczy także kiczu artystycznego. Nie. „Życie” sztuki polega na uświadomionym przeczuciu, że sztuka może się spełnić jedynie poza rzeczywistością sztuki, poza sferą estetyczną. Istota artyzmu kryje się w tym, co jest nie tylko artyzmowi właściwe; co jest wspólne wszystkim ludzkim usiłowaniom i dokonaniom. Lecz czy, na Boga, trzeba to tłumaczyć pisarzom? Ludziom, którzy zawsze i na różne sposoby zabiegają o miejsce dla siebie; którzy wdziękiem, uporem, smacznymi komunałami o wolności, pozami proroków, pozorowaną skromnością prostaczków, pozorowaną wyniosłością mędrców wyrąbują dla siebie miejsce w fachowych podręcznikach, czy choćby tylko – poczesne miejsce na łamach czasopism. Przecież ludzie ci nie muszą nawet wiedzieć o projekcie śladu zawartym w dziele, w swej doraźnej życiowej krzątaninie zazwyczaj nie o dziele myślą; każdy z nich i tak sporządza projekt własnego śladu – dla siebie. Zabiega o mandat w Akademii Literatury, chce dostać się na Listę Wielką Nagród, chce być Sumieniem tych, którzy znaleźli się poza listą nagród, ze względów taktycznych poważa Tych, ze względów taktycznych nie zgadza się z Tamtymi, chce dotrzeć swym dziełem i osobą (i osobą!) do jakiegoś szacownego grona, do określonego stolika w literackiej kawiarni, do gabinetu tego czy innego tłumacza, do tej czy innej antologii... – no ale powie mi przy tym, że kultura, której swe siły poświęcił, jest nie tylko targowiskiem i nie tylko działaniem; że jest również skarbcem. Słusznie. Powinien jednak zauważyć, że z tego skarbca wciąż się jakieś precjoza wyrzuca. Każda epoka roz1icza się z poprzednią, czyniąc (z grubsza słuszny) rachunek i wyrzucając poza obręb kultury olbrzymie połacie „artystycznych dokonań”. Jakie to dokonania? Przede wszystkim te – raz na zawsze – „dokonane”. Te, których celem było „dzieło sztuki”; których jedyną ambicją była „chęć stworzenia dzieła” – przypadek różnego autoramentu manieryzmów. Te dzieła, które nie wykazały chęci odciśnięcia śladu. Następne epoki znów wprowadzają do tamtego rachunku poprawki – i znów pewne dzieła usuwają ze skarbca. Jakie dzieła? Przede wszystkim te, których projekty własnych śladów przestały być dla współczesnych interesujące. Przestały być interesujące – bądź dlatego, że zostały już zrealizowane, bądź też dlatego, że rzeczywistość rozwinęła się w innym kierunku niż ten, który wytyczały projekty ich śladów. Inne zaś dzieła ponownie się do łask przywraca. Jakie? Te – których projekty własnych śladów (wykorzystane już kiedyś lub dotychczas nie wykorzystane) znowu mają szansę realizacji. Do łask przywraca się bowiem n i e t y l e s a m e d z i e ł a, c o p r o j e k t y i c h ś 1 a d ó w – rewindykacje zawsze przecież dotyczą tych dzieł, w których ocknęło się „coś, co jest żywe”. Taki to skarbiec. Już prędzej – bank projektów. Gdybyśmy „skarb ogólnoludzkiej kultury” pocisnęli jak gąbkę, tak żeby zostało nam tylko to, co dla nas, teraz, naprawdę ważne – w ręku zostanie nam tylko to, co może odcisnąć swój ślad na współczesnej nam rzeczywistości. No ale jesteśmy „kulturalni”, „istotni”, „poszukujący Wiecznej Istoty” (mówię bez ironii), więc pociskamy gąbkę niezbyt mocno, a wszystkie prawdy tego rodzaju formułujemy bardzo ostrożnie. Może więc inaczej – i prościej; przyjąwszy punkt widzenia artysty: skoro byłem na tyle cyniczny, że usiłowałem poznać zasady tej rozgrywki mojej z... z... Z „Mocami”, z „k... Naturą” (w Pornografii)? Z Naturą która, zresztą tu (w Pornografii) funguje niezupełnie zgodnie z powszechnie przyjętym znaczeniem terminu, funguje bardzo szeroko, obejmując wszystkie moje przeszłe, teraźniejsze i przyszłe uwarunkowania... No, po prostu – zasady rozgrywki mojej z krytyką i publicznością literacką (w Dzienniku, we włączonych później uzupełnieniach do Ferdydurke, gdzie jeszcze?), z czytelnikiem (Dzienniku 1957–1961, patrz ss.151–157 wydania krakowskiego)? Albo najszerzej, zwyczajnie – z ludźmi? W Ferdydurke: „Nie znam innej Natury, dla mnie naturą są ludzie”. I to nie tylko ci, którzy teraz mnie czytają , także ci, którzy potem czytać mnie będą, i ci, którzy 74 mnie już nawet nie będą czytać, ponieważ będą odkrywali ślad mój w... i już nawet nie będą odkrywali, chociaż ślad ten... Po prostu – idzie o przyszłość w ludziach. Jeszcze prościej – o przyszłość. Dzieło ma tylko przyszłość dla siebie; teraźniejszość to moment zapisania – wszystko inne jest przyszłością. Skoro więc byłem na tyle cyniczny, że uświadomiłem sobie zasady tej rozgrywki mojej z Przyszłością (duża litera z Dziennika 1953–1956), to „czysto artystyczne” aspekty dzieła (poznawszy je, nauczywszy się nimi posługiwać) mogę już zlekceważyć. Powinienem zobaczyć dzieło swe jako potencjalną lawinę przyczyn i skutków. Znam inne spojrzenia na literaturę, mówiłem, i wszystkie tamte szanuję; ale one nie mogą mi przysłonić faktu, że każdy element każdemu w moim dziele służy, a wszystkie te elementy razem... A wszystkie te elementy razem – więc i każdy z nich po kolei – powinny służyć Przyszłości. Zaraz, bo to jeszcze brzmi zbyt ładnie, za bardzo przypomina postulaty „ludzi kulturalnych” i „obrońców Człowieka”, a ja chcę być szczery. Wszystko w dziele moim p o w i n n o s ł u ż y ć t e m u, ż e b y d z i e ł o m o j e z a i n s t a l o w a ć w P r z y s z ł o ś c i. Och, dzieło to ma rozmaite aspekty, wyraża rozmaite dążenia, marzenia, przeczucia. Ale żeby dążenia te, marzenia i przeczucia stały się w ogóle znane czytelnikom – po pierwsze: dzieło moje musi trwać. Dzieło sztuki jest grą z Przyszłością – w tym znaczeniu, że stara się stworzyć dla siebie Przyszłość, w której będzie mogło rozkwitnąć (rozkwitać). Wszystkie jego elementy są podporządkowane głodowi trwania. Jestem w sytuacji bilardzisty, który rozważa hipotetyczne tory na zielonym suknie i możliwe karambole – ale ma tylko jedną kulę, którą może pchnąć, i jedno rozstrzygnięcie, które zapewni wygraną. Dlatego muszę wiedzieć, jak wymierzyć w bandę. Pisząc swe dzieło, muszę wiedzieć, dla kogo piszę? Kto – chcę – żeby je wpierw przeczytał? Czy wyrafinowany krytyk, który swój gust narzuci „literacko wyrobionej” pub1iczności, a ta z kolei – „mniej wyrobionej”? Czy też powinienem się zwrócić do pewnych kręgów „mniej wyrobionych” – w nadziei, że one i tak zmuszą krytyków i badaczy, żeby mnie wpisali... na Parnas. Lecz czy w ogóle – „na Parnas”? Czy to jest ta upragniona stacja? Mogę przecież wymierzyć dzieło swe „bliżej sztuki” lub „bliżej życia”. Mogę bardziej dotyczyć „historii literatury” lub bardziej dotyczyć „historii powszechnej”, co się czasami lepiej opłaca. Czyli, w tym drugim wypadku, mógłbym liczyć na dostanie się do Panteonu Ludzkości... no, drogą okrężną. I w jaki sposób – rozstrzygnijmy i to jeszcze – mógłbym trwać w Panteonie? Bo w Panteonie są figuranci i są szare eminencje. Wielcy i Najwięksi. A ich potomni albo czczą martwe pomniki, albo bezimiennie wykorzystują myśli, które pozostały żywe. Rozgłos, „publicity” pisarza? Niekiedy warunkiem sprawienia czegoś jest właśnie brak rozgłosu. Myślałem często (w Ślubie, Pornografii, Kosmosie, Operetce) o satysfakcji tych, którzy działają na drugim planie – gdyż to oni właśnie, i tylko oni, cały pierwszy plan świata, oficjalny, mogą brać za plan marionetek. Powolny tym, którzy w odpowiednim momencie potrafią uchwycić odpowiedni sznurek. Co mi bardziej przystoi: jawna godność czy ukryta funkcja? Satysfakcja szarych eminencji jest satysfakcją najwyższego rzędu – dostępną, jak sądzę, zwłaszcza dwu kategoriom istot: ludziom pysznym i wyrafinowanym, którzy zrozumieli, że ich nie czeka już od bliźnich żadna radość, i tym, którzy czują się najbardziej skrzywdzeni i poniżeni. Tu moja samotna wiedza spotyka się z powszechnie zrozumiałym doświadczeniem społecznym; pycha spotyka się z pokorą. Ponieważ jestem artystą (a nie tylko komiwojażerem własnych wyrobów, kłaniającym się temu lub owemu uprzejmiej kapeluszem), część swej wiedzy przekazuję własnemu dziełu. Tym samym porządkuję je: sprawiam, że ta bezładna lawina przyczyn staje się organizacją przyczyn. Przecież proste. Pisząc, każdym słowem rozstrzygam, co mi przypadnie w udziale; i co c h c i a ł b y m, żeby mi w udziale przypadło. Dzisiaj od świadomego wyboru zależy już pewnie 75 niewiele – ponieważ dzieło moje, sporządzane przeze mnie od lat kilkudziesięciu, rozstrzyga za mnie: „to, co napisałeś, dyktuje ci ciąg dalszy” (w Ferdydurke). Zależy – jak sadzę – to trochę więcej składności myśli (mile widzianej w antologiach), czy trochę więcej polotu słowa (zawsze mogącego liczyć na uznanie nieprofesjonalistów); to trochę spokoju (dla IBL– u), to trochę bałamuctwa (przydatnego może dla poruszenia młodych umysłów; pomyślmy i o tych, którym na imię Niepokój)... Mówiłem: organizacja przyczyn. Więc i hierarchia celów, które zamierzam osiągnąć – pamiętając przecie, że cel ludzkiego działania jest jeden. Wszystko we mnie jest podporządkowane głodowi trwania. Wszystkie moje teraźniejsze, przeszłe, przyszłe rozgrywki z ludźmi muszą temu głodowi posłużyć. Wśród ludzi zajmujących się dzisiaj w Polsce literaturą jest przynajmniej dwóch moim intuicjom bliskich – Andrzej Kijowski i Edward Balcerzan. Kijowski: „Pisałem, że pisarz szuka przede wszystkim posłuchu [...] I z tej pychy, z tej naiwności (niechby była nawet ironiczna), z tej utopii [...] rodzi się dopiero styl, który nie jest sposobem określenia siebie wobec publiczności (tak postępują tylko prymitywni kabotyni), ale sposobem zatajenia intencji ukrytych pod pozorami obiektywnej myśli czy opowieści” (Żądanie niemożliwości, „Tygodnik Powszechny”). Tak; tylko że Kijowski, powierzając wiedzę swą czy raczej intuicję felietonom, chętnie mówi o tym, co szlachetne, a łatwo mu przemilczeć to, co (jednak) jest cyniczne. Uprawiając krótkie formy gładko stwierdza, że coś jest „niemożliwe”; nie musi się zajmować techniczną realizacją niemożliwego. Balcerzan: „«Przyszłość» zawiera brakujące «teraźniejszości» warianty odczytań, zakłada więc nie znany dzisiaj, inny, nowy krąg odbiorców. Zawiera nadto nieobecne dzisiaj i prawdopodobne jutro oddziaływanie tekstu na nowych autorów. P r z e d m i o t przeniesiony w przyszłość wykorzystuje możliwości w tworzeniu dla siebie p o d m i o t u” (Kim jest badacz literatury współczesnej, „Odra” l971 nr 7–8). Trafność ostatniego zdania. Proszę jednak zwrócić uwagę, że jesteśmy cały czas na gruncie tekstu („warianty odczytań”) i myślimy o „nowych autorach”. Jak sądzę, Balcerzan jest bardzo wyczulony na transcendencję literatury, lecz boi się transcendencji; boi się każdej transcendencji, więc także przyszłości. Ponieważ jednak wie, że dzieło tylko w przyszłości może się spełnić, stara się rozegrać tę „przyszłość” wyłącznie na gruncie literatury: w postaci sztafety dzieł literackich. Na przekór wiedzy człowieka i intuicjom pisarza (swe najciekawsze utwory poetyckie poświęcił problemowi skuteczności słowa), jako badacz stara się nie porzucać bezpiecznego terenu ontologii tekstu, chce ratować pozory „czystej wiedzy” o literaturze. Choć przecie wie, że nie ma tej „czystej wiedzy”. Jeśli tylko do rozważań o sztuce wprowadzimy kategorię „przyszłości”, dzieła stają się modelami swych (licznych, rozmaitych) transcendencyj. Zanim zapytamy, j a k (jak dzieło jest zrobione), musielibyśmy wiedzieć, p o c o. Czym zatem miałaby się zająć owa „czysta wiedza”? Do której usilnie zdaje się zmierzać autor znakomitego eseju O Gombrowiczu, Jan Błoński. „Gombrowicza nie da się określić, złapać za rękę: można co najwyżej uchwycić ruch, którym umyka on określeniu” (O Gombrowiczu, „Miesięcznik Literacki” 1970 nr 8). Błoński stara się przekazać obraz pisarza „igrającego wszystkim i ze wszystkimi”, obraz twórczości sprowadzonej wyłącznie do funkcyj metajęzykowych – której jedynym celem jest uniezależnienie się od cudzego osądu. Której istotą jest gra, umyk, a nie to co za nimi się kryje. Lecz przecież to znalazł! „Zrozumieć dialektykę odrzucenia i przyswajania, to zrozumieć Gombrowicza naprawdę. Gombrowicza należy oceniać, chwytając zasadę, w myśl której sam się dialektycznie przekształca”. Biorąc za punkt wyjścia swej analizy Dziennik – tę bardzo osobistą glosę do pozostałych utworów – odkrył za dziełem osobowość twórcy. Bo czymże innym może być ta „zasada”, w myśl której autor sam się przekształca? To odkrycie Błońskiego jest cenne. Jego esej, wbrew własnym założeniom, udowodnił, że nie ma „literatury czystej” i „czystej wiedzy” o literaturze. Ilekroć wydaje się nam, że 76 poznajemy „dzieło w sobie”, tylko dzieło, mamy do wyboru dwie możliwości: zająć się czymś, co jest wcześniejsze niż dzieło (więc splotem warunków ekonomicznych, kulturowych, metafizycznych, w których dzieło powstawało; więc osobowością jego twórcy), lub możemy zająć się tym, co jest późniejsze niż dzieło – „przyszłością”, którą dzieło sztuki dla siebie projektuje. W obu wypadkach może się nam wydawać, że badamy dzieło– universum, lecz my badamy przyczyny: przyczyny, którym dzieło zawdzięcza swe powstanie; lub dzieło–przyczynę, za sprawą której ma coś powstać. Mniemamy, że właściwą nam dziedziną jest ontologia, że rozpatrujemy „byty pełne” – lecz poruszamy się wyłącznie na poziomie techniki działania. W obu wypadkach – na przekór różnicom światopoglądowym, które nas dzielą; świadomie lub nieświadomie – rozpatrujemy przydatność i skuteczność narzędzi. Nikt nigdy „tutaj i teraz” nie potrafi obejrzeć dzieła sztuki – ponieważ w sztuce nie ma „teraz” i nie ma „tutaj”: sztuka jest poligonem chceń, które mają być zrealizowane gdzie indziej i kiedy indziej. „Teraz i tutaj” w sztuce jest zawsze odblaskiem czegoś, co istniało przedtem; i jest zawsze projektem czegoś, co ma zaistnieć potem. Mój sprzeciw wobec dzisiejszych metod badania literatury polega na zrozumieniu, że jeżeli nie uczynimy przedmiotem swych badań „przyszłości” dzieła, to będziemy zajmować się wyłącznie – chcąc tego czy nie – jego „przeszłością”. Jeżeli nie zechcemy rozeznać tej rzeczywistości, którą dzieło sztuki chce powołać do istnienia, to skazujemy się tym samym na badanie rzeczywistości, której dzieło sztuki zawdzięcza swe powstanie. Rozumiem powody, które krytykom i badaczom kazały operować „wyłącznie na poziomie tekstu” – lecz nie podzielam szacunku dla wyników ich pracy. Rozumiem, że musieli uwolnić się od zmurszałego już pojęcia „realizmu” – od takiej metody badania i wartościowania, która kazała przyjmować, że dzieło sztuki jest tym doskonalsze, im bardziej jest „realistyczne”; że jest tym więcej warte, im lepiej odzwierciedla... własny rodowód. Lecz nie podzielam szacunku dla wyników – ponieważ to, co w rewelacjach współczesnej krytyki i literaturoznawstwa jest inspirujące, także traktuje o tym, co w dziele zostało odzwierciedlone (konwencje artystyczne, zasady langue, które wyraża parole–dzieło...). Co za pomysłowość argumentacji, mającej wykazać możliwość przeprowadzania badań „wyłącznie na poziomie tekstu”. I jaka oszałamiająca łatwość późniejszego odnoszenia wyników tych badań do najrozmaitszych zjawisk, które są wobec dzieła zewnętrzne; łatwość, która wydaje się być nagrodą za początkowe wyrzeczenia, a która jest właśnie ich zaprzeczeniem. Łatwość odnoszenia dzieła do osobowości autora, do wybranego aspektu tej osobowości; łatwość odnoszenia dzieła, ba, całych zespołów dzieł, epok artystycznych do dowolnej obsesji (wybranej z bogatego repertuaru psychoanalizy; wybranej z wybranego fragmentu wybranej doktryny psychiatrycznej, w czym celują zwłaszcza badacze? krytycy? francuscy); łatwość odnoszenia wybranego elementu dzieła lub całego dzieła, lub zespołów dzieł, lub epok artystycznych do wybranych fragmentów myśli filozoficznej, estetycznej, religijnej, do wybranego aspektu określonych sytuacyj społecznych, ekonomicznych (któż z nas jest bez winy?)... I któż potrafi to wszystko podsumować? Chyba tylko tak: zawsze widzieliśmy dzieło–skutek, nigdy dzieło–przyczynę. Skoro jesteśmy skazani na rzeczywistość; skoro wszystkie majaki nasze (takie jak sztuka, filozofia, religie) tylko temu zawdzięczają swą wartość, że znajdują punkt odniesienia w nadziejach, przeczuciach, oczekiwaniach ludzi; skoro pisząc słowo „ulewa”, muszę myśleć o ulewie, która kiedyś zmoczyła mi głowę, albo o ulewie, która dopiero mi głowę zmoczy – to i nie uwolnię się od pojęcia „realizmu” w myśleniu o literaturze; muszę zastanowić się, na czym mógłby polegać ów „realizm”. Jestem skazany na rzeczywistość, ale wiem, że żaden byt nie jest kompletny. Jestem skazany na cząstki (Bytu), „wiem, że stanowicie część Ludzkości, której ja także jestem częścią, oraz że częściowo uczestniczycie w części, części czegoś, co także jest częścią i 77 czego również jestem częścią w części, wraz ze wszystkimi cząstkami i częściami części, części części części części części części części części części części części. . . ” (w Ferdydurke). Części te mogę zrozumieć albo z punktu widzenia czegoś, co je do istnienia powołało, albo z punktu widzenia tego, co za ich sprawą zostanie powołane do istnienia. W tym drugim przypadku świadomie oceniać będę przydatność i skuteczność narzędzi. Nie mogę poznać narzędzia bez wiedzy o tym, czemu ono ma służyć: bez znajomości celu, dla jakiego zostało stworzone, i bez wiedzy o środowisku, na które ma oddziałać. Tylko takie narzędzie uznam za przydatne i skuteczne, które „przysparza bytu”; które wraz ze środowiskiem, na jakie bezpośrednio oddziałuje, ma szansę stworzenia bytu doskonalszego, kompletniejszego, niż był przedtem. Stąd konieczność wiedzy o bezpośrednim środowisku narzędzia. Nie mogę wypowiadać się o przydatności łopaty znalezionej na Marsie, jeśli nie będę znał twardości marsjańskiego gruntu. Nie mogę oceniać słuszności decyzji polityka, jeśli nie poznam kontekstów, w których decydował. Nie mogę wyrokować o przyszłym losie dzieła sztuki, jeśli nie będę wiedział, czego chcą, na co czekają, czego boją się ludzie współcześni; jeśli nie zrozumiem dzieła jako o d p o w i e d z i n a i c h p y t a n i e. We wszystkich wymienionych przypadkach punktem oparcia jest nie badany obiekt, lecz rzeczywistość znajdująca się poza nim. I oto (nieuświadamiana) wielkość i nędza humanistyki: pretekstem naszych badań jest dzieło sztuki, ale rzeczywistym przedmiotem tych badań są nadzieje, pragnienia, lęki i oczekiwania ludzkie. Ze ścisłością („bliską matematycznej”) badamy „konstrukcje znakowe”... i za ich pomocą mówimy to, co powiedzieć chcemy – a zawsze chcemy powiedzieć to, co ludzie chcieliby usłyszeć, na co właśnie czekają. Założenie „narzędziowego” charakteru dzieł nie jest wprawdzie jeszcze gwarantem etyczności humanistyki, ale może ją uchronić przed dowolnością twierdzeń. Każde narzędzie musi spełnić wobec rzeczywistości te same warunki. Mówiąc inaczej, musi być „realistyczne” – to znaczy: przydatne, przystosowane do środowiska, na które bezpośrednio ma oddziałać. W tym sensie – pisarz podejmować może tylko „realistyczne decyzje”: musi przecież brać pod uwagę rzeczywistość, w której chce uczestniczyć, musi się odwołać do ludzi sobie współczesnych. W przeciwnym wypadku dzieło jego zginie z powodu materialnego niezabezpieczenia tekstu. Dzieło jego jest tym bardziej realistyczne, im bardziej okaże się potrzebne odbiorcom – im będzie bliższe upragnionej przez nich przyszłości. Zwycięstwo (artystyczne?) polega na tym, że dzieło tę upragnioną przyszłość ludziom uświadamia i w ten sposób ją współtworzy. A potem, gdy już dzieło zostaje przez współczesnych przyjęte? O, potem będziemy mieli do czynienia z coraz większymi, lecz coraz bardziej hipotetycznymi całościami (nigdy niecałkowitymi): otwiera się tu szerokie pole dla fantazji i domysłów. Można zaryzykować twierdzenie, że dzieło sztuki jest tym większe, im większy obszar ludzkich nadziei, przeczuć i oczekiwań ogarnia i zaspokaja; że jest tym bardziej realistyczne, im dłużej będzie współuczestniczyło w ludzkich decyzjach. Co z tego wynika dla badaczy? Wynika, że literatura w mniejszym niż nam się wydawało stopniu odzwierciedla to, co było, a w większym niż nam się wydawało stopniu jest ukierunkowana w przyszłość. Jest „nazwaniem”, które zmierza do stworzenia czegoś, co jeszcze nie zostało nazwane. Jest taką „organizacją znaków”, która chce dopiero stworzyć to, co mogłaby „oznaczyć”, na co mogłaby „wskazać”. I dlatego należy, sądzę, spojrzeć inaczej na „przeszłość”, którą literatura w sobie „przechowuje”. Dzieło powstaje nie po to, żeby „ocalić od zapomnienia” świat, który przeminął, lecz po to, żeby „ocalić od zapomnienia” osobowość swego twórcy. Artysta nieustannie (świadomie lub nieświadomie) musi dokonywać selekcji. Ze swej osobowości, ze swej p r z e s z ł o ś c i, wykorzystuje to tylko, co może mu zapewnić trwanie – to, co go 78 zainstaluje w przyszłości: coś, co nie zostało jeszcze powiedziane, co będzie ochoczo przez ludzi przyjęte. Ostatecznym celem literatury nie jest więc „ocalanie od zapomnienia”, lecz powołanie do życia światów, które jeszcze nie istnieją: tylko za cenę oryginalności można ocalić osobowość. To, co braliśmy dotychczas za świadomie utrwalaną w dziele wiedzę o jego rodowodzie (i co oczywiście jest również wiedzą o rodowodzie), jest przede wszystkim – wiedzą narzędzia o środowisku, do którego zostało przystosowane; raczej wiedzą o teraźniejszości i przyszłości, niż pamięcią przeszłości. Każde narzędzie zawiera w sobie przecież taką „wiedzę”; badając konstrukcję narzędzia, poznajemy, owszem, warunki, w jakich narzędzie powstało, ale dowiadujemy się przede wszystkim o cechach materiału, na który ma oddziałać, i celu, który może osiągnąć. I oto twórczość literacka: j e s t s k o m p 1 i k o w a n y m p r o c e s e m w s z c z e p i a n i a n a r z ę d z i w i e d z y o t e r a ź n i e j s z y m s t a n i e ś r o d o w i s k a i (p r a w d o p o d o b n e j) p r z y s z ł o ś c i. Narrator Pornografii mówi o Fryderyku: „Niepojęte: siebie on jak konia swego traktował! Ten strach jego, blady, spotniały, drżący, tak ostateczny w nim, był tylko koniem, na którym on galopował... do młodych kolan i rąk!”. No oczywiście; jeśli już w ten galop wyruszył, czymże innym mógłby się posłużyć? Jego wiedza, doświadczenie, pamięć – p r z e s z ł o ś ć jego – jest tym zespołem umiejętności, które pozwalają umieścić się w świecie, ale to zarazem: on cały. Tylko sobą może się posłużyć. W swej rozgrywce z niewiadomym światem, zawsze młodym – zawsze p r z y s z ł y m – nie ma niczego poza własną przeszłością. „Wlokę za sobą przeszłość jak mglisty ogon komety” (w Rozmowach). „Ja” to pamięć własnego dzieciństwa (którego nie wybierałem), to pewien zespół umiejętności (które mi podsunięto), to pewien krąg wyobrażeń o sztuce (zdobyty w mniej lub bardziej przypadkowych lekturach i rozmowach), to pewien system reguł i praw (które zastałem). „Ja” to starość trzydziesto–, czterdziesto–, sześćdziesięcioletnia – i „Ja” to kłębek dziwacznych emocyj, które mnie przykuwają do chwili bieżącej. Z tego – ach, niepociągającego! – miejsca muszę skoczyć w czas przyszły. Tak, wiem: „brzydota może być spożytkowana przez piękność” (w Pornografii). Trzeba tylko oswoić przypadek, jakim się jest samemu. Oswoić przypadek – czyli nadać sens temu, co dotychczas było „bez sensu”, celowo posłużyć się tym, co dotychczas istniało „bez celu”. Trzeba postawić wszystko na jedną kartę (bo jest tylko jedna karta) – całą swą przypadkową fizyczność i całą swą przypadkową psychiczność trzeba utożsamić z czasem, w którym się żyje. Wtedy nawet „piersiowa gorączka” Słowackiego – „piersiowa gorączka”, z której Kleiner tak ładnie wyprowadzał trzykropki i rwany rytm ostatnich utworów – będzie zapowiadała rwanym oddechem Wiosnę Ludów. Nb. jak dziwnie Gombrowicz, wyrywający się wciąż ku młodości, wyprorokował sobie w Przygodach i w Brygu Banbury... swój Trans–Atlantyk: „przez jakie to seledyny i ku jakim to fantastycznym archipelagom sunie statek niesiony tym podwodnym prądem?”. On, zawsze wyrywający się ku młodszości i przyszłości, jak tajemniczo „wyprorokował” sobie swymi morskimi przygodami wczesnych opowiadań tę nieodwracalną w skutkach podróż, która rzuciła go w odmęty Trzeciego Świata, do Argentyny... gdzie dojrzała jego sztuka. Nb. jak tajemniczo Gombrowicz, skłonny nieco do pieniactwa i jurysprudencji, „wyreżyserował” sobie swą dzisiejszą recepcję w Polsce... gdzie stał się wielki, zanim został poznany. A dlaczego oczywistym aluzjom do sił faszyzmu i perypetyj europejskiej myśli między wojnami w opowiadaniu Zdarzenia na brygu Banbury odpowiadają analogiczne siły w osobowości narratora? Dlaczego niezgulstwo i niedokształtowanie Polski przedwojennej w Ferdydurke jest opowiadane (i zapisane!) przez człowieka, który czuł się również niedopieczony, niedokształtowany? W literaturze „pofreudowskiej” oglądaliśmy do znudzenia postępowanie bohaterów przez pryzmat sił ukrytych w ich podświadomości; siły te musieliśmy brać za motor wydarzeń – za 79 czynnik, który kształtuje fabułę i konstrukcję. Proszę zwrócić uwagę, że ja mówię o odniesieniu przeciwnym. Najbardziej obiektywne, powszechnie sprawdzalne – najbardziej niezależne od świadomości – obszary świata w tajemniczy sposób „rymują się” z intymnym życiem bohaterów i autora. Jakimż np. dziwnym utworem jest Kosmos – którego akcja mówi o tym, że bezosobowe, „nieludzkie” układy zdarzeń i przedmiotów w niezwykłych zbiegach okoliczności coraz oczywiściej odnoszą się do osoby narratora. Aż stają się mu posłuszne. W tym miejscu krytycy i badacze będą skłonni mówić o „kreacji artystycznej” i „samotematyczności” – o utworach, które „stwarzają się same podczas pisania”; o „bezinteresownej kreacji”, która powołuje do istnienia w sztuce światy samowystarczalne, samoswoje, własne. Otóż sądzę, że należy spojrzeć inaczej nie tylko na „przeszłość”, którą literatura „przechowuje”; należy spojrzeć inaczej także na „kreację”. Jedna z dziwniejszych cech twórczości Gombrowicza, jedna z najbardziej stałych osobliwości jego sztuki: r y m y. Już o nich mówiłem. Rymowanie osób, przedmiotów, słów, sytuacyj. W tym Gombrowiczowskim piętrzeniu sobowtórów, w grach symetryj i analogij, w osobach (przedmiotach, słowach, sytuacjach), które „odsyłają do” innych osób (przedmiotów, słów sytuacyj), można przeczytać bardzo wiele spraw skomplikowanych, ale można w tym także zobaczyć pierwsze pragnienie każdego artysty. On chce z m u s i ć ż y c i e d o r y m u z w ł a s n ą s z t u k ą. Chce tak uderzyć „buch” w piłkę (w Trans–Atlantyku), żeby życie „Bach” odpowiedziało. To, co przedtem odczytywałem jako przejaw bezradności (Gombrowicza i naszej) wobec świata, chcę teraz zobaczyć jako wysnuty z tamtej bezradności wniosek. Wniosek jedynie możliwy, psychologicznie zrozumiały. Rymy w Kosmosie. „Zbiegi okoliczności”. Przesłuchajmy je raz jeszcze. Wargi Leny – wargi Katasi. Powieszony wróbel – powieszony patyk – powieszone kurczę. Niemożność powiązania serii powieszeń i serii ust – a wynikiem tej niemożności: wycieczka... podczas której wiesza się Ludwik. Palec narratora w ustach Ludwika – usta Jadeczki – usta Księdza – usta Katasi – usteczka Leny: „ja myślałem wróbel Lena patyk [...] Ludwik krzaki wisi wiszą usta Lena sam tam czajnik kot patyk płot droga Ludwik ksiądz mur kot patyk wróbel kot Ludwik wisi patyk wisi wróbel wisi Ludwik kot powieszę – Lunęło. Luźne, gęste krople, podnosimy głowy, lunęło, woda zaczęła walić, wiatr się zerwał, popłoch, każdy pędzi pod najbliższe drzewo, ale chojary przeciekają, ociekają, kapie, woda, woda, woda, włosy mokre, plecy, uda, a tuż przed nami w ciemności ciemnej, przerywanej tylko błyskami zrozpaczonych latarek, ściana prostopadła wody spadającej i wtedy, w świetle tych latarek, widziało się jak leje, spada, i strumienie, kaskady, jeziora, ciurka, sika, chlupie, jeziora, morza”. Utwór kończy się ulewą, która została przygotowana, „spowodowana” cieczką słowną narracji. Powiecie teraz, że głowy wasze suche. To Lena dostała anginy, lecz wy – nie zostaliście zmoczeni. Pozwólcie tedy, że odpowiem wam przypowieścią: „buch–Bach!”. Czy sądzicie, że mógł na ziemi bytować artysta, który o tym rymie nie pomyślał? On, który zawsze przecież najpierw rymować musi własną sztukę z życiem – Bach–buch – czy mógłby nie pomyśleć o rymie odwrotnym? 80 Symetryczna męka analogii i analogiczna męka symetrii Ewolucja myśli... raczej: ewolucja dzieła Gombrowicza. Czyli to, czego krytyk – dawszy się uwieść jego „jednolitością” – zazwyczaj nie dostrzega. Pisząc Pamiętnik z okresu dojrzewania, Ferdydurke, Ślub, Trans–Atlantyk Gombrowicz znajdował się niewątpliwie pod urokiem myśli Freuda, niezmiernie go fascynowała „doskonałość artystyczna snu”. Jeszcze w Dzienniku powie: „Nic w sztuce, nawet najbardziej natchnione misteria muzyki, nie może mierzyć się ze snem”. Chodzi tu oczywiście o sny w ogóle, ale chodzi przede wszystkim – o jego sny. Jest artystą i wie, że nie może być skromny: musi zadziwić ludzi, „rzucić ich na kolana”. Rozwija więc swój pawi ogon, senny – bo we śnie, zdaniem Freuda, najpełniej przejawia się własne Ja. I tak w barwach, grotesce, koszmarach, w jakże artystycznych deformacjach, w grze cieni, w sennej grze sobowtórów, wyjawia czytelnikom własny, niepowtarzalny proces twórczy, swoją niepowtarzalną osobowość. To śmieszne mówić o rozdętej pysze autorskiej, że jest „bezinteresowna” – a jednak ten pierwszy okres twórczości Gombrowicza był bezinteresowny w tym sensie, że autor, oczywiście, interesował się dalszymi losami swego dzieła i przecierał mu drogę do czytelnika, l e c z n i e i n t e r e s o w a ł s i ę d a l s z y m i i m p l i k a c j a m i d z i e ł a. Wystarczy przecież – tak mniemał – stworzyć znakomite dzieło sztuki, „wyrazić siebie”, żeby „narzucić się ludziom jako osobowość” (w Dzienniku). Proszę zwrócić uwagę, że osobowość, która w ten sposób chce się spełnić w innych, jest również „bezinteresowna”. A owszem, czeka łapczywie na wrażenie, jakie w innych wywoła – ale n i e i n t e r e s u j e s i ę, c z y i n a i l e, i w j a k i c h w a r u n k a c h w r a ż e n i e t o b ę d z i e t r w a ł e. Jest „bezinteresowna”, bo naiwna. Można o niej powiedzieć to, co Baudelaire powiedział o dandysie i dandyzmie (w Dziennikach intymnych i w artykule Malarz życia współczesnego): „Dandys musi żyć i spać przed lustrem. [...] Dandyzm jest to przede wszystkim rodzaj kultu samego siebie [...] jest to przyjemność zadziwiania i dumna satysfakcja, że się nigdy nie jest zadziwionym [...] Zawsze mi się wydawało, że to ohyda być człowiekiem użytecznym”. Otóż w ten sposób bezużyteczna chce być każda „czysta sztuka” – każdy świadomy swych racji estetyzm. Estetyzm chce być bezużyteczny ponieważ (wierzy, że) nie musi sobie organizować niczego, co mu zapewni trwanie. To prawda, sztuka mogłaby nie rozstrzygać tych problemów – pod jednym wszakże, dwuczłonowym warunkiem: g d y b y ś m y mieli pewność, że istnieje jedna, raz na zawsze dana formuła świata; i g d y b y ostatecznym zadaniem sztuki było poznanie. Gdyby istniała ta raz na zawsze dana formuła świata, byłby możliwy jeden, bezwarunkowo wiarygodny ciąg poznania, do którego i sztuka powinna się włączyć. W takim wypadku trwanie sztuce zapewniałyby zawarte w niej cegiełki „czystego”, „absolutnego” poznania. W takim też wypadku osobowość artysty mogłaby się narzucić ludziom wprost i raz na zawsze: tą swoją częścią, która się łączy z ostateczną formułą (z „duszą”) świata. Nie musiałaby sporządzać dla siebie „projektów”, mogłaby pozostać naiwna. Lecz jeśli nie ma takiej formuły (o czym w czasach lichej wiary wiedzą przecież wszyscy)...? Jeśli artyści i teoretycy dzisiaj interesują się wyłącznie „czysto estetycznymi” lub „metajęzykowymi” aspektami sztuki, a jednocześnie chcą „myśleć po laicku” – „nie wierzą w Boga” – to tym samym postulują b ł ę d n y e s t e t y z m, postulują „tylko styl”, jałową grę „stylu”. Postulują w sztuce odpowiednik owej b ł ę d n e j p o z n a w c z o ś c i we współczesnej aksjologii i współczesnych filozofiach życia. Przypadek np. Witkacego. Zamiast przywołać słowa Teofila, powiedzieć: „Boże, jakiś Ty wspaniały, nigdy dość pięknych słów dla Ciebie!” – Witkacy swą teorią mówił, m u s i a ł mówić: „Jakież to wspaniałe co stworzyłem, sam nie byłbyś, Boże, piękniejszy!”. W czasach 81 lichej wiary to niebezpieczeństwo błędnego estetyzmu czai się za każdą Czystą Formą, za każdym „stylem”, za każdym postulatem formułowanym w kategoriach estetyki. Gombrowicz – kierując się w swej twórczości coraz wyłączniej na własną niepowtarzalność; na to co w osobowości jego wyjątkowe, szczególne, „nieejdetyczne” – niebezpieczeństw błędnego estetyzmu uniknął. Czyhało na niego inne niebezpieczeństwo. „Nowoczesnym będąc człowiekiem”, nie wierząc w Boga, był skłonny początkowo wierzyć, że sam jest Bogiem. Proszę się nie śmiać – w naszych czasach samoubóstwienie jest dla artysty jedynym czystym wyjściem. Jest tym ostatnim wnioskiem ze współczesnego indywidualizmu, który tylko w sztuce może być wysnuty. Przypominam (Biesy): „Uświadomić sobie, że nie ma Boga, i nie uświadomić sobie jednocześnie, że się samemu jest Bogiem – to nonsens”, nie będę już przytaczał Sade'a, nie będę cytował Ślubu. Właśnie tylko artysta może się tak pomylić – ponieważ społeczna natura jego działań nie jest wcale oczywista w ten sposób, jak społeczna natura działań inżyniera, naukowca, piekarza. Można teraz, sądzę, zrekonstruować „ideologię” Gombrowicza z wczesnych zapisów Dziennika, która towarzyszyła pierwszemu okresowi jego twórczości. Chciał być „wyższy od sensu” – od każdego sensu który chciał i mógł wyrazić. I mądrość, i artyzm pozostawały nadal cnotami, ale cnotą najwyższą miała być – zdolność przemiany, nieustanna zdolność przekraczania własnej mądrości i własnego artyzmu. Formułował jakieś myśli – ale formułował po to, aby je porzucić. Myśli zostawały, lecz jego w nich nie było – on sam był już Parodią swych myśli, prześmiewcą tych, którzy je przyjęli w dobrej wierze. Posługiwał się zastanym językiem sztuki, zastanymi formami i konwencjami – ale posługiwał się po to, aby pokazać, że się w nich nie zmieścił. Pozostawały opowiadania, powieści, dramaty, eseje, parodie, lecz jego w nich nie było – on sam był już Parodią swych parodii, esejów, dramatów, powieści, opowiadań. Tworzył „własny styl” – ale tworząc zdradzał go; zdradzał po to, by powiedzieć, że jest „bogatszy od własnego stylu”. Bardzo przekonywająco przedstawił ten mechanizm Jan Błoński we wspomnianym już eseju O Gombrowiczu. Tak powstawało dzieło–kalejdoskop. Dzieło, które przedstawia świat znany – ale przedstawia po to, aby oznajmić, że samo znajduje się ponad przedstawianą rzeczywistością. Dzieło, które podsuwa czytelnikowi wszystkie swe możliwe interpretacje – ale podsuwa wiedząc, że każda z nich i tak stwarza przesłanki dla interpretacji następnej, obszerniejszej. Pozostaje czysty ruch, sama ruchliwość. Skąd to poczucie bezkarności i bzpieczeństwa? W jakich warunkach taka „transakcja z czytelnikiem” staje się możliwa? Staje się możliwa wtedy, gdy autor siebie samego – siebie całego – położy na szalę. I to jest ta intymna tajemnica debiutu i pierwszego okresu twórczości Gombrowicza: t a j e m n i c a j ę z y k a, k t ó r y c h c e b y ć w y r a z e m o s o b o w o ś c i, a l e k t ó r e g o r u c h j e s t n i e z a l e ż n y od ś w i a t a – tajemnica Kiryłowa z Biesów i de Sade'a. Artysta, jak nowy Proteusz, stwarza nieustannie swoje repliki, wydobywa z siebie coraz nowe głosy–sobowtóry – które bezlitośnie kasują to, co powiedział był przedtem. „Pisarz” manipuluje sobą, „człowiekiem”, bezlitośnie i bezwzględnie. „Pisarz” to ten, który obraca kalejdoskop; „człowiek” – to to, co znajduje się w kalejdoskopie. Tylko jedno wyznanie czyni Pisarz swym dezorientowanym czytelnikom: pokazuje, j a k porusza kalejdoskopem, „wyjawia własne procesy twórcze”. Trafnie mówi o tym Zdzisław Łapiński w eseju „Ślub” w kościele ludzkim („Twórczość” 1966 nr 9). Ale p o c o, po co kręci ten kalejdoskop? O właśnie! Na to pytanie – Gombrowicz sądził, że nie musi odpowiadać. Chciał stać się Konstrukcją, która zawarła w sobie wszystkie pochwały, jakie by można jej przydać, i wszystkie zarzuty, jakie można przeciw niej wytoczyć. Michaił Bachtin w Problemach poetyki Dostojewskiego, analizując monologi (w istocie mikrodialogi) niektórych postaci Dostojewskiego, dochodzi do wniosku, że jedynym ich celem jest uniezależnienie się od cudzego sądu. To, co wyznaje nam Człowiek z lochu czy spowiadający się Stawrogin, nie 82 jest ważne; ważna jest tylko ta potencjalna obecność cudza, ta ukryta rozmowa z potencjalnym czytelnikiem – r o z m o w a, k t ó r e j p r z e d m i o t e m m a b y ć w ł a ś n i e t a r o z m o w a. Gdyby istniał jakiś Pan Bóg, i ten Pan Bóg sporządzał dla siebie projekt – Jego projekt tak musiałby wyglądać. Byłby tym i tylko tym – i byłby raz na zawsze dany. Byłby to projekt jednostopniowy: perpetuum mobile. Dość blisko tego wniosku o samoubóstwieniu współczesnego artysty znajdował się Artur Sandauer, kiedy, omawiając ewolucję prozy narracyjnej XX wieku, wprowadził termin „autotematyzm”. Artysta tworzy Boską Konstrukcję, wyposaża dzieło swe w Boskie prerogatywy – ale jeśli obdarzony jest nadto pewną otwartością, dociekliwością, pewnym „instynktem społecznym”, musi zrozumieć, że prerogatywy te obowiązują i rażą tylko na gruncie jego własnego dzieła; że obowiązują i rażą... w „języku”, gdyż właśnie tym, i tylko tym, była jego Konstrukcja. Krok poza, spojrzenie z zewnątrz – i Boska moc szybuje w pustkę. Okazuje się być tylko inną – i wielokroć kosztowniejszą – wersją błędnego estetyzmu. Staje się estetyzmem na wywrót. Michaił Bachtin określa konstrukcje takie mianem b ł ę d n e j n i e s k o ń c z o n o ś c i; to trafny termin. I tu, i tam, każdy element dzieła „odsyła” do innego elementu dzieła, każdy element służy każdemu, lecz wszystkie te elementy razem wskazują tylko na siebie: „odsyłają” do wnętrza dzieła – dzieła sztuki czystej, albo do wnętrza myśli, którą artysta, tworząc to dzieło, stworzył – myśli pustej. I tu, i tam – w swej czystej sztuce albo w pustej wiedzy, w ostateczności własnego „stylu” albo w dowolnościach „języka” – artysta pozostaje niezwyciężony. W ten sposób niezwyciężony jak zapaśnik, który nie dopuszcza do zwarcia z przeciwnikiem. Och tak, on wie dużo o „metajęzyku”, który jest warunkiem porozumienia, wie, co na temat „metajęzykowych funkcji literatury” ma mu do powiedzenia Roland Barthes i Nowa Krytyka – tylko że on właśnie nie znajduje powodu, dla którego miałby się z kimkolwiek porozumieć. Ma s p o s ó b, lecz nie ma p r z e d m i o t u porozumienia. Chciał siebie zrealizować w pełni, czy może w Pełni – lecz zrozumiał jej nazwy: błędna poznawczość, błędny estetyzm, błędna nieskończoność. To pewne, że żadna twórczość nie obywa się bez kosztów własnych, ale nie warto ponosić aż takich kosztów. Co mu pozostało? Może przebyć w przeciwnym kierunku tę drogę, którą przebyli Kiryłow, Sade i inni demaskatorzy świata lichej wiary. Powinien w całości i do kresu zaaprobować ich drogę po to, by ją przebyć w kierunku przeciwnym; zbyt daleko już zaszedł w swym pragnieniu Boskości, aby móc skorzystać z pociech współczesnego humanizmu – który aprobuje tych demaskatorów tylko częściowo i idzie wraz z nimi tylko do pewnego miejsca. Co mu pozostało? Pozostało mu najprostsze odwołanie się do świata, pozostała mu – chęć pozostawienia w świecie własnego śladu. Nb. działanie, Czyn, skuteczność, chęć pozostawienia śladu nie były nigdy i nie mogą się stać same w sobie wartościami – ale zawsze były jedyną drogą do wartości; właśnie to mu pozostało. Artysta który nędzę własnej Boskości zrozumiał, może być jedynie pomysłodawcą pomysłu, który spełnia się... pomysłem, który znowu spełnia się... pomysłem... Który spełnia się kaleko. Nb. to, co staje się Pełnią, ginie? Przypomina się metempsychoza. Nb. tym „bytem pełnym” chciała być moja czysta sztuka i pusta wiedza? „NIEPEŁNOŚĆ – PEŁNIA, oto klucz! Boże wielki! Ty jesteś Pełnią! Ale tamto piękniejsze od Ciebie i ja Ciebie wyrzekam się niniejszym” (Pornografia). Nb. tylko to, co niedoskonałe, może mieć ciąg dalszy? „Człowiek jest rozpięty pomiędzy Bogiem i Młodym” (w Rozmowach). To, co w nim z Boga, chce trwać – ale tyIko to, co w nim młode i głupie, niekompletne, niedokonane, może go przedłużyć, więc trwanie umożliwia. 83 Tu chcę zwrócić uwagę na ewolucję wszechobecnego wątku młodości w dziele Gombrowicza, na metamorfozy Młodego. We wczesnych utworach Młody to ten, który „podszyty dzieckiem”; Młody, „niedojrzały”. Młody z punktu widzenia czegoś, co go do istnienia powołało: „Oczy niebieskie po matce, nos ojca, podbródek typowy po Pifczyckich” (w Ferdydurke). Młody z punktu widzenia PEŁNI (tradycja, kulturowe dziedzictwo, ród, rodzina), która go do istnienia powołała i która go, młodszego, przedrzeźnia. W utworach późniejszych Młody to ten, który niekompletny, NIEPEŁNY, więc szukający PEŁNI, szukający spełnienia. Młody z punktu widzenia czegoś, co za jego sprawą zostanie powołane do istnienia – i dlatego Młody, że zostanie do istnienia powołane. Młody, czyli przyszły. Młody „bodaj z jakiejś konieczności służenia” (w Pornografii). Miejscem przełomowym twórczości Gombrowicza zdaje się być Ślub: Henryk wraca do domu „dzieckiem swoich rodziców”, lecz w miarę narastających rozczarowań... dojrzewa? – nie! pozostając niekompletnym, niedokonanym, zaczyna działać. Podporządkowuje sobie pozostałe osoby dramatu, zmierza do określonych, zamierzonych przez siebie skutków: „TY MUSISZ SIĘ ZABIĆ, BO MNIE SIĘ TAK ZACHCIAŁO” – mówi do Władzia WERSALIKAMI. O tej zmianie kierunku kontaktów ze światem mówi także zakończenie opowiadania Bankiet, opowiadania pisanego w okresie pracy nad Ślubem i dziejącego się w identycznej scenerii: „SROMOTNA UCIECZKA KRÓLA STAJE SIĘ ATAKIEM JAKIMŚ i już nie wiadomo, czy to KRÓL UCIEKA, czy też KRÓL PĘDZI W PRZESTRZEŃ NA CZELE BANKIETU!”. Twórczość, która była dotychczas skomplikowanym systemem uników, zamienia się w ATAK (znowu te WERSALIKI!) – pozornie jednolita (wielu krytyków funduje swe analizy na tej jednolitości), rozpada się na dwa etapy. PEŁNIA – NIEPEŁNOŚĆ, oto klucze do nich. Większość wczesnych utworów Gombrowicza – Przygody, Zdarzenia na brygu Banbury, Ferdydurke, Trans–Atlantyk (wyjąwszy dramat Iwona) – zamyka się bezkrwawo, „niczym się kończy”. Ślub i Pornografia kończą się zabójstwem – u wyjścia tych utworów jest krew; jest bezsporny, „zawiniony” przez narratora i głównego bohatera, skutek. I chociaż nie wiadomo czemu zabójstwa te mają służyć, chociaż wyjście akcji jest nadal rozmazane – i może właśnie szczególnie dlatego – ta bezsporna skuteczność działań bohaterów jest znamienna. Krew jest oczywiście, jak się domyślamy, tylko metaforycznym i bardzo widowiskowym nazwaniem skutku (takim językiem posługuje się przecież sztuka!) – ale może być także nazwaniem prawdy bardziej kłopotliwej: ponieważ przemoc jest jedyną rękojmią, jedyną rzeczywistością stojącą za dowolnościami języka, jest czynnikiem determinującym każdy „język”. Niejasne? Może i lepiej. Może nie zawsze trzeba powiedzieć wszystko. Tyle: ta krew musi być także rozumiana jako ostrzeżenie, samoostrzeżenie. Bo tylko to, co w człowieku niekompletne i niedoskonałe, może go przedłużyć i zmierza ku pozostawieniu śladu. Tak; lecz właśnie dlatego wszystko, co zamierzył, spełnia się kaleko i och, jakże często spełnia się opacznie! Artysta – ten zawsze szczególny przypadek wysilonego człowieczeństwa – powinien o tym wiedzieć. Spełnia się kaleko lub opacznie – ponieważ spełnia się w innych i może się spełnić tylko poprzez innych. I zawsze poprzez Młodych. Więc jeśli chcę, żeby ta zabawa „w podaj dalej” – ta zabawa, która jest moim życiem – nie zakończyła się obcym mi grymasem, muszę nieustannie sporządzać przypisy do swego hipotetycznego trwania w innych. Muszę się stać swoim własnym krytykiem, teoretykiem, ideologiem, prorokiem... kim jeszcze? Muszę nieustannie sporządzać projekty dla siebie, projekty własnego śladu. A każdy taki projekt, biorąc pod uwagę społeczny sposób jego spełnienia, jest już projektem społecznym. Nikt, sądzę, nie rozstrzygnie, ile Gombrowicz zawdzięcza swej pracy dramaturga. Można zaryzykować stwierdzenie, że pisanie dramatów było dla niego nie tylko przygodą literacką, 84 poznawaniem nowego gatunku artystycznego, lecz wypływało także z wewnętrznych konieczności jego myślenia. Dramat jest najprostszym modelem ludzkiego życia; jest modelem ludzkiego życia, ponieważ projektuje działanie. Formułuje przecież zawsze cele, które mają zostać zrealizowane poza rzeczywistością samego dramatu i które mają zostać zrealizowane społecznie. Dramat jest projektem, który ma być realizowany na scenie. Nadawca–autor tworzy dzieło, które trafia do reżysera–odbiorcy. Odbiorca–reżyser staje się nadawcą, tworzy dzieło teatralne – i ono dopiero... nie, jeszcze nie. Reżyser, twórca dzieła teatralnego, musi je najpierw tak zaprojektować, żeby stwarzało możliwości nadawcze odbiorcom–aktorom. Tylko taki reżyser jest przecież „dobrym reżyserem”, który „umie aktora poprowadzić”, umie wykorzystać jego zdolności twórcze; który umie sprawić, że aktor stanie się nadawcą. A tym łatwiej dobremu reżyserowi to przychodzi, im w wystawianym dramacie „lepiej są napisane role” – im lepsze możliwości nadawcze stwarza aktorom dany dramat (praktycy teatru znają dramaty– samograje i dramaty niesceniczne). Dzieło teatralne, które nie daje aktorom możliwości twórczego wyżycia się, jest zazwyczaj dziełem martwym. Z winy reżysera lub z winy dramaturga dzieło takie nie dotrze do widowni. Ale nawet najgorszy dramaturg, pisząc swój najgorszy dramat – lecz marząc o wystawieniu go na scenie – stwarza p r o j e k t p r z y n a j m n i e j d w u s t o p n i o w y. Czy rozumiecie radość towarzyszącą powstawaniu takich projektów? Czy wiecie już, że dramaty powstają i będą powstawać – nawet w czasach, gdy teatr uparcie powtarza, że ich nie potrzebuje? Pisanie dramatu to przedsmak tego, co w każdym życiu ludzkim jest – czy ja wiem – „demiurgiczne”, „demoniczne”. Dramat, wystawiony w teatrze, jest już spełnieniem – jest jednym z tych niewielu przypadków, kiedy człowiek widzi swój pomysł (swój projekt) odciśnięty natychmiast i bezpośrednio w ludziach: w aktorach. Oczywiście pisarz chce, żeby to był „pomysł dobry” – to znaczy: zaakceptowany przez widzów; taki pomysł, który odciśnie się także w ludziach na widowni. Sporządza projekt dwustopniowy – lecz marzy już o stopniach dalszych. Łowi uchem oklaski, ukradkiem zerka na twarze – chce, żeby go chwalono. Lecz chciałby, żeby chwalono go za j e g o pomysł, chce odcisnąć w ludziach ślad własny. Dlatego sporządza podpórki dla siebie – przypisy do swego hipotetycznego trwania. Tym najczęściej sporządzanym przypisem są wyczerpujące didaskalia. Jakże jednak, niestety, często przez reżysera pomijane! Słowa dramaturga – i te, które padają na scenie, i te, które stanowią do sceny komentarz; i te, które stanowią komentarz do komentarza – zawsze mogą być zlekceważone. Naprawdę pewni swego trwania w teatrze są tylko ci, którzy potrafili stworzyć dla siebie azyl poza słowem. Naprawdę pewni są tylko autorzy „samograjów” – od Moliera, Geneta do Fleursa i Caillaveta. Ci, którzy wypowiadają się poprzez znakomite i nowe sytuacje dramatyczne – ścisłe jak obręcz i przestronne zarazem. Nie ci, którzy podsuwają piękne słowa... Tylko ci w teatrze mogą trwać, którzy stwarzają aktorom atrakcyjne i nowe sytuacje nadawcze. Lecz nawet oni, autorzy „samograjów”, nie są wolni od dalszych pytań. Cóż z tego, że mój dramat wystawiony będzie, kiedy mnie już nie będzie; cóż z tego, że dzięki mnie jacyś ludzie wyhasają się na scenie – jeśli ich harce nie zostaną przyjęte przez widzów? Ale dajmy na to, że zostaną przyjęte – że widzowie dzięki mnie wzruszą się lub uśmieją. W jaki sposób zostaną przyjęte? Widzowie wzruszą się lub uśmieją, a po przyjściu do domu najpewniej zapomną: nie pozostawię w nich śladu. To przykre. To przykre, bo ja nie jestem aż tak bezinteresowny – brzydzi mnie każda praca nieskuteczna, wykonywana na próżno. Pisarz nie jest „bezinteresownym pracownikiem” – więc prorokuje dalej. Widzowie wzruszą się lub uśmieją, a po przyjściu do domu zapomną; zapomną wszyscy – może z wyjątkiem kogoś jednego, kogo „sztuka moja wzbogaci”. „Wzbogaci” – czyli stworzy mu 85 nieco lepsze możliwości nadawcze. Ten jeden najpewniej zostanie artystą – i ja w jego sztuce (także) trwać mogę. Np. mogę współstworzyć nowy kierunek artystyczny – i tego powinno mi być dość. Nie, nie dość! W żadnym wypadku ta droga sztuki nie może być uznana za zwycięstwo – ponieważ nić mojego trwania, zawiązana w ten sposób, w każdej chwili może się zerwać. Wystarczy przyjąć, że ten jeden zagubi się na manowcach błędnego estetyzmu lub błędnej nieskończoności – i oto zginąłem: znalazłem się z moim całożyciowym wysiłkiem w sytuacji człowieka, który dźwigał kamienie w Oświęcimiu. Och pewnie, może się zdarzyć; może się zdarzyć jeszcze mniej – ale to przecież nie jest n a t u r a 1 n e! A zatem pomówmy o „naturalnym” dążeniu sztuki. W przyrodzie naturalne jest to, co żyje, i to, co ginie; ale w działaniach ludzkich 1 u d z k i e jest tylko to, co służy życiu. Warto mi rodzić tylko takie myś1i, takie dzieła, które życiu posłużą. Warto mi w teatrze mówić tylko to, co ludzie po przyjściu do domów podejmą i rozwiną; nie to – co po przyjściu do domów zapomną. A zatem staram się wiedzieć, jakie myśli ludzie zechcą podjąć i rozwinąć, a jakich – podjąć i rozwinąć nie zechcą. Ubiegam ich gusty, staram się mówić im to, czego jeszcze nie znają, lecz na co właśnie czekali. Muszę przewidywać; tak przewidując, określam warunki przyszłego życia i tym samym przyczyniam się do powstania nowej sytuacji nadawczej społeczeństwa. Do powstania nowej sytuacji nadawczej, na którą ludzie czekają zawsze – a w czasach, kiedy sztuka „mierzy na Parnas”, czekają szczególnie niecierpliwie. Sytuacja nadawcza, stworzona przeze mnie aktorom, o której myślałem dotychczas jako o celu działań dramaturga, jest tylko jednym ze środków, które umożliwiają mi osiągnięcie jedynego celu, do którego zmierzam. Tylko wtedy mogę być pewny swego trwania, jeśli utrafię w przyszłą sytuację nadawczą społeczeństwa, jeśli ułatwię inkubację tej przyszłej sytuacji nadawczej; jeśli – mówiąc nieco patetycznie – potrafię służyć przyszłemu życiu. Głoszę nadejście Człowieka „imieniem czterdzieści i cztery”, ale On pojawić się może tylko w określonej sytuacji, określonym, innym niż dzisiejsze, społeczeństwie. O którym muszę coś wiedzieć; które muszę sobie wyobrazić. Mówiłem: muszę sporządzać dla siebie projekty społeczne. A każdy taki projekt implikuje jakieś idealne społeczeństwo przyszłości! O s o b o w o ś ć w ł a s n ą m o g ę n a r z u c i ć l u d z i o m t y l k o w f o r m i e p r o j e k t u i d e a l n e g o s p o ł e c z e ń s t w a; nigdy – jako Proteuszową zdolność przemiany; nigdy – jako bezinteresowną grę; nigdy – jako kalejdoskop. I jeśli chcecie, w tym stwierdzeniu zamyka się nędza i wielkość każdego życia ludzkiego. Nie jestem „bezinteresownym pracownikiem” – więc zawsze interesują mnie o s t a t e c z n e implikacje tego, co stworzyłem. I chroń nas, Boże, przed „bezinteresownymi pracownikami”. Wszystko to nie jest tak bardzo nowe. Badacze od dawna wiedzieli o funkcjach interwencyjnych czy apelatywnych literatury, badali nie samo dzieło, lecz to, co ono chce przekazać czytelnikom. Nowe kierunki w nauce o literaturze również starają się uwzględnić tę sytuację artysty–człowieka – zajmują się coraz wnikliwiej „strategią przekazu”. Ale, zajmując się „strategią przekazu”, zostawiają w domyśle jakąś resztę – coś, o miało zostać przekazane: „treść”, „istotę” przekazu. W odczuciu artysty nie ma tej reszty; tej prawdy czy Prawdy, czy Sprawy, której dzieło miało posłużyć. Jego dzieło wyraża tylko chęć trwania – wszystkie prawdy czy Prawdy, czy Sprawy, które pisarz zgrabnie zamyka w słowa, są wobec tej chęci wtórne. Dla obserwatora z zewnątrz dzieło rozpada się na c o i j a k; na treść i na strategię podania treści – i dlatego zawsze będzie skłonny do wikłania się w zastawione przez autora pułapki; i dlatego zawsze w końcu uwierzy w to, co mu autor do wierzenia podał. Dla pisarza własne dzieło jest w całości jednolitym, choć niekiedy bardzo skomplikowanym, narzędziem własnej chęci trwania. Jestem człowiekiem, a zatem: nie chcę umrzeć – oto „istota” mojego „przekazu”. We wszystkich swych poczynaniach twórczych jestem egoistą – a o tym, co warty jest mój egoizm, zadecyduje przyszłość. Mój egoizm warty jest tyle, ile warty jest stworzony przeze mnie projekt idealnego społeczeństwa, społeczeństwa przyszłości. I jeśli chcecie, dotyczy to 86 każdego egoizmu: każdego działania, jakie ludzie świadomie podejmują. I jeśli chcecie, jest to w y ł ą c z n i e l u d z k a p o s t a ć p r z e j a w i a n i a s i ę i n s t y n k t u s a m o z a c h o w a w c z e g o. Artysta – ten zawsze szczególny przypadek wysilonego człowieczeństwa – doświadcza jej w całym bezwstydzie. Uprawia sztukę słowa, lecz obok niej – i często poza nią – sporządza w swym dziele projekt owego hipotetycznego społeczeństwa, które słowo jego podejmie. Ma jakąś wizję społeczności, pośród której dzieło jego rozkwitnie i będzie trwało. I tyle tylko. Wystarczy przecież działać jedynie w służbie własnego dzieła, żeby stać się rzecznikiem określonej sytuacji społecznej – sytuacji, w której to dzieło zostanie powszechnie przyjęte. O deklamatorzy! Co pełną gębę macie moralności i odpowiedzialności, i altruistycznych obietnic – „literaci”, frazesowicze – cóż wiecie o nadziei? Jest tylko jedna droga nadziei, jedno wyjście z aktywizmu, z filozofii akcjonistycznej, której nie mogłem nie przyjąć. J e ś l i d o b r z e ż y c z ę s w e m u d z i e ł u , m u s z ę d o b r z e ż y c z y ć p r z y s z ł y m p o k o 1 e n i o m – i to jest gwarantem wciąż wstępującej drogi gatunku. Jeśli jestem artystą świadomym, w swoim własnym (małym?) interesie muszę znaleźć się w awangardzie dziejów, będę budował – dla siebie! – idealne społeczeństwo przyszłości. Czy będę budował z powodzeniem, to już inna sprawa. Mówmy jednak o dziełach wielkich. W każdym z nich można wyłuskać projekt idealnego społeczeństwa. To „Jeruzalem świętego Jana”, o którym mówi Bukary w Samuelu Zborowskim – to „Jeruzalem”, które niewyraźnie majaczy w dziele, lecz które ma zostać wzniesione poza dziełem. I co ciekawsze – niekiedy zostaje wzniesione. O dziełach Rabelais'go, Szekspira, Racine'a dziś mówimy banały – mówimy o rozpadzie średniowiecza i rodzącym się światopoglądzie humanistycznym. Mówimy banały – ponieważ ten światopogląd stał się faktem społecznym. Ale przecież nie był nim w momencie, kiedy dzieła te pisano! Co ciekawsze – dopuszczamy nawet możliwość, że one do powstania faktu społecznego się przyczyniły. Lecz kiedy tę samą możliwość odnosimy do dzieł sobie współczesnych, sprawa wydaje się dziwaczna, niesmaczna, „groźna” – i wysoce nieprawdopodobna. Czynimy co najwyżej pewien wyjątek dla „dzieł zaangażowanych” – „zaangażowanych po stronie”; dla dzieł, które (w dobrej lub niedobrej wierze) przechwytują już istniejące projekty idealnych społeczeństw, i te projekty, wielosłowne i formułowane „na czysto”, zawsze szlachetne i zawsze czytelne, podają za własne. Cóż zatem wiemy o sztuce? „Ten nowy świat, który ujawnia się tutaj, nie jest z góry wiadomy, nawet autorowi, dramat jest jedynie próbą artystycznego dotarcia do rzeczywistości, którą kryje Przyszłość. To sen o epoce, wyrażający męczarnie naszej współczesności, ale też sen wyprzedzający epokę, usiłujący odgadnąć...” (Dziennik 1953–1956). Autor formułuje swój projekt „na brudno” bo sam dobrze go nie zna; lecz nawet te miejsca, które jemu rysują się wyraźniej, usiłuje ukryć. Nie chce, żeby go łapano za słowa. „Ten nowy świat”, który literatura przeczuwa, nie powinien stać się przedmiotem krytyki dzisiaj. Istotną cechą konstrukcji narzędzia literackiego jest jego umkliwość, unikowość. Literatura ugina się; ustępuje przed splotem zawsze nieprzewidzianych warunków, przed zarzutami Przyszłości, których przecież nie umie ubiec. Są to elementarne zasady gry nadawczej – warto jednak o nich współczesnym przypomnieć. Ale jest jeszcze jeden powód „niejasności” – powiedziałbym: konstytutywny – o którym trzeba powiedzieć najpierw. Znamienne, że cytowany fragment Dziennika stanowi komentarz autora do jego własnego utworu, i znamienne, że utworem tym jest dramat (Ślub). W dramacie (już choćby z uwagi na techniczne możliwości sceny, z uwagi na niemożność operowania makrocałościami, tłumem) znacznie rzadziej mówi się o świecie expressis verbis, a częściej operuje się modelem, kilkuosobowym „przykładem”, „przypowieścią”; rzadziej niż w innych gatunkach literackich mówi się wprost, a częściej wypowiada się... czy ja wiem, za pomocą metafory, szyfru. W 87 ogóle praca dramaturga (już choćby z uwagi na konieczność przekazania jej wykonawcom – aktorom) w znacznie mniejszym stopniu polega na konstruowaniu warstwy słownej, a w znacznie większym stopniu na czymś, co przypomina nakręcanie mechanizmu. Dramaturg wypowiada się pokazując ludzkie konflikty; a te oczywiście mogą być pochodną słów, ale mogą też słowo wyprzedzać. W tym drugim wypadku mógłby nawet dać słowo w pacht wykonawcom, pozostawić je wynalazczości aktorów (przekonuje o tym np. „słowopędna” intryga commedii dell arte, np. „słowo–pędny”, uniwersalny konflikt sceny i widowni w Młodym Teatrze lat 60–tych i 70–tych, który umożliwiał wykonawcom „pisanie na scenie”). Dramaturg wypowiada się nie poprzez przede wszystkim słowo, lecz przede wszystkim – poprzez sytuacje dramatyczne. A te dzieją się często zamiast słowa (akcja pantomimiczna), poza słowem (np. „znaczące pauzy”; np. „wzajemne spojrzenie” w sytuacjach dramatycznych tworzonych przez Geneta), przeciw słowu (kiedy „gest słowu kłamie”, kiedy sytuacja kłamie słowu). Dobrze zbudowana sytuacja dramatyczna może się oczywiście posłużyć również szermierką słowną, ale w istocie swej jest zawsze – by sparafrazować Pornografię – „wybuchem niemym, z cichą treścią nieznaną, dyskretną, skwapliwą”. Np. Murzyni stają naprzeciw Białych ubranych „w białe maski nałożone tak, że wokół każdej widzi się szeroki pas czarnej skóry” – to wszystko: na tym wzajemnym, demaskującym spojrzeniu zasadza się sytuacja dramatyczna w utworach Geneta. Dramat jest już w tym staniu naprzeciw siebie. Np. bal, bankiet, cercle, biesiada, uczta; i ten jeden (narrator, główny bohater), należący do towarzystwa, znajdujący się w kręgu, lecz muszący ten krąg rozbić – oto sytuacja dramatyczna, stworzona przez Gombrowicza. Dobrze zbudowana sytuacja dramatyczna jest tym czynnikiem, który utwór uorganizowuje – na niej wszystkie działania bohaterów, a także ich myśli, ich prawdy, ich słowa są rozpięte. Dobrze zbudowana sytuacja dramatyczna zawsze słowo wyprzedza – także w tym sensie, że tylko wtedy, gdy aktorzy zrozumieją sytuację dramatyczną, będą wiedzieli, co i jak mają mówić. Sytuacja dramatyczna jest czymś podobnym do mitu (który wyprzedza myślenie); do mitu w rozeznaniu współczesnych badaczy. Ale należy, sądzę, rozróżnić operowanie starymi, dawno skatalogowanymi mitami od chęci stworzenia nowego mitu. Wyrażać siebie starymi mitami to to samo, co posługiwać się wysłużonymi sytuacjami dramatycznymi (przykład dramaturgii unaocznia, jak często oba pojęcia występują zamiennie). Znaleźć nowy mit – to znaczy: znaleźć nowy kształt, kształt przyszłego myślenia. A znaleźć – nową sytuację dramatyczną? No właśnie. Który z dramaturgów nie chciałby znaleźć nowej sytuacji dramatycznej! I który z artystów nie marzyłby o kształcie przyszłego myślenia! Lecz udać może się to tylko tym, którzy mają odwagę zakwestionowania świata, w którym żyją, i prawd, w jakich zostali wychowani. Ci, którzy myślą zachowawczo, którzy starają się utwierdzić siebie w twardej wiedzy albo w starej wierze, zawsze w końcu – na przekór swym nowatorskim ambicjom – będą skazani na wysługiwanie się starymi („uwspółcześnionymi”) mitami, starymi („wypróbowanymi”) sytuacjami dramatycznymi. Dlaczego? Dlatego, że stare mity (a także „wypróbowane” sytuacje dramatyczne) są „prawdziwe”, wyrażają prawdy o człowieku. A tu idzie o odwagę stworzenia czegoś, co jest „prawdziwsze od prawdy”. (Bo: są fakty oczywiste, przed którymi ludzie się bronią – i takie fakty „bywają zapominane”, stają się n i e z a i s t n i a ł e. I są fakty, które ludzie przyzywają – i takie fakty muszą się zjawić, chociaż są o b i e k t y w n i e n i e m o ż l i w e. Jeśli ludzie chcą tego, każdy dowolnie nieprawdopodobny element może zostać włączony w obręb zbiorowej świadomości. Jeśli nie chcą – nawet „oczywiste” i „rzeczywiste” elementy bywają usuwane poza zbiorową świadomość. W tym procesie formowania i formułowania świadomości zbiorowej ludzkość jest wszechmocna: zbiorowy szaleniec, który „sprawia” tylko to, w co 88 chce wierzyć. Owszem, zrozumiały niekiedy w p o r z ą d k u t w a r d e j w i e d z y, a nawet poprzez prognozy naukowe; ale najpełniej dający się zrozumieć w p o r z ą d k u u r o j e ń, np. przy pomocy dowcipów o wariatach). (Nb. O czym to świadczy? Przecież nie o przewadze ducha nad materią, tylko o przewadze ducha nad duchem. O przewadze woli – „zbiorowego chcenia”, „ideologij”, „wishful thinking” – nad „obiektywnymi ustaleniami”; o przewadze nadziei nad naukową dokumentacją). Trzeba zrozumieć, że nasze przeświadczenia, nasz sposób myślenia, nasze, współczesne nam, struktury kulturowe są takie, ale mogłyby być inne. Nie każde inne – to wydaje się nieprawdopodobne, jesteśmy zdeterminowani biologią, a także warunkami kulturowymi, któreśmy już byli wytworzyli; które są w nas i które są nami – lecz j a k i e ś i n n e. Tak – z takiego dystansu, przyjąwszy takie założenie – artysta może patrzeć na kulturę. Tak oglądając kulturę, stara się niekiedy wyobrazić sobie te j a k i e ś i n n e jej struktury. Nie umie ich dookreślić – nie stać go na taką genialność, na taką genialność nie stać nikogo – a też i nie chce ich dookreślać. Tak dookreślone, wyjawione dyskursywnym językiem, przyjęłyby postać paranoiczną, odbiorca nie mógłby z nimi takimi nawiązać kontaktu. Czegóż więc chce, co robi? Przede wszystkim stara się zaintrygować ludzi i udzielić im swojej nieufności do tego, co ich otacza, a co mogłoby być inne. Udzielić nieufności właśnie dlatego – że mogłoby być inne. Jego działalność jest intryganctwem w dziedzinie struktur kulturowych i zwraca się tylko do tych odbiorców, którzy dadzą się zaintrygować. Do tych odbiorców, którzy byliby skłonni choćby na chwilę podać w wątpliwość to wszystko, czym sami są. Z myślą o nich – o pokrzywdzonych, o niepewnych, o niespełnionych – „nakręca swój mechanizm”, sporządza swój, w miarę niejasny i w miarę lapidarny, kształt. Dla innych – dla tych, którzy stoją pewnie na gruncie danej im kultury – jest... no tak, jest idiotą. Oglądany przez nich, jest obiektywnie i naprawdę idiotą. Któremu przyszłość jakimś swoim fragmentem może przyznać rację. Albowiem jest idiotą, stoi na przeciwnym biegunie mądrości i prawdy – ale jest idiotą, który poznał mechanizmy, jakimi rządzi się świadomość zbiorowa. Tak, tak, „człowiek myśli”, „człowiek rozstrzyga”, „człowiek myślą ujarzmia rzeczywistość” – i to wszystko naprawdę, cudzysłowy nie oznaczają ironii. Ale od czasu do czasu musi siebie samego ujarzmić. Po to, żeby ujarzmić siebie, żeby siebie na nowo zdefiniować (jako jednostkę; jako grupę; jako płeć; jako klasę; jako naród; jako ludzkość), posługuje się zawsze podobnym i zawsze „prymitywnym” knyfem. Obojętne, jak ten knyf nazwiemy, ponieważ i tak nie potrafimy go zrozumieć, rozeznać. „Rozumiemy” tylko swoje dawne, zużyte autodefinicje, tylko stare i już nieprzydatne sposoby samoujarzmienia; one stają się „prawdą” – są już częścią naszej rzeczywistości. Nowa autodefinicja wydaje się oczywista – więc może być nie dostrzegana. I jest nie dostrzegana, dlatego o niej mówię. Zdaniem większości współczesnych badaczy, mitologie się przeżyły, czyli – należy je rozmontować, rozkręcić. Niech rozkręcają, niech produkują swoje wielosłownie logiczne traktaty, ale wiem, że im się to nie uda. Już dziś widzę to niewielkie koło, które ich myśl zatoczy: człowiek wyzwolony, uwolniony od „Irratio”, od autorytetu – same przywileje. A potem okaże się, że ma nie tylko przywileje, ale i obowiązki. I oby los dobry nie zmusił tych logicznych myślicieli do roli działaczy – do egzekwowania obowiązków! Oby los dobry zesłał nam jakiś łatwy, atrakcyjny, powszechnie przyswajalny stereotyp – łatwość, atrakcyjność, powszechność tego nowego stereotypu, j e g o s i ł a n i s z c z ą c a s t a r e s t e r e o t y p y, może być właśnie tym, co nas uratuje. Przecież, na Boga, jestem artystą – więc będę się o to kusił! Po fizykach rozbijających atom, po biologach, odkrywcach kodu DNA, artysta też chce zapukać do drzwi Stworzenia. Portret Guevary? Trzeba poszukiwać takiego „portretu Guevary”, który okaże się sprawniejszy od udokumentowanych diagnoz ekspertów wojny i komputerów sztabowych; który będzie „mądrzejszy” od tych portretów, jakie dotychczas oglądano. Stereotyp można 89 pokonać stereotypem, mit można zniszczyć nowym mitem, mitologię mitologią – niestety albo na szczęście: tak działa człowiek. Ci logiczni myśliciele już prawie sami o tym wiedzą i najbliżsi skutecznemu działaniu – najwierniejsi powołaniu swemu – są wtedy, kiedy „mówią obrazowo”, kiedy zestawiają swe ryzykowne mozaiki, swe „strukturalistyczne” analogie. Wiedzą? To, co decyduje o postępowaniu człowieka, co wyznacza przestrzeń ludzkich celów, nie leży w sferze dyskursu: czy daje się męczyć za Chrystusa, czy daje się męczyć za Naród, czy kupuje pastę do zębów. Więc ja nie chcę (żeby już było jasno), ja też nie chcę męczyć się za Chrystusa, męczyć się za Nibelungów, za Dziady, nie po to piszę, żeby komuś oliwić broń albo ostrzyć szablę. Nie chcę być również namawiany na pastę do zębów. I właśnie dlatego przyglądam się postępowaniu dramaturga. Dramaturgowi dane jest bezpośrednie rozumienie zjawiska uległości myśli i semantycznej podrzędności słowa. „Nakręcając swój mechanizm” może, lecz nie musi, posłużyć się słowem. Choć przecie dla jego „przechowania”, z uwagi na technikę zapisu, w pewnym stopniu słowem się posługuje. „Chciałbym wiedzieć, jaki jest właściwie zasięg słów? / Jaki jest mój zasięg?” – pyta Henryk w Ślubie. Lecz Henryk się pomylił; to, czego dokonuje w Ślubie, wskazuje, że nie o zasięg słów mu idzie. Dramaturgowi dana jest od razu – niejako za darmo – ta wiedza, do której prorocy, buntownicy, wieszcze dochodzą tylko niekiedy i dochodzą stopniowo, w wyniku przykrych rozczarowań. Ta wiedza, o której wprawdzie pracownicy słowa marzą, lecz którą dzisiaj posiedli praktycznie jedynie technicy reklamy i propagandy. „Trzeba znać starą k... wie pan o kim myślę? [...] Jeśli Ona naciśnie z boku czymś takim niespodziewanym, nie trzeba protestować, opierać się, trzeba posłusznie, potulnie zastosować się, f a i r e b o n n e m i n e. . . ale wewnętrznie nie popuszczać, nie trzeba tracić z oczu n a s z e g o celu, w ten sposób aby Ona wiedziała, że jednak mamy inny, w ł a s n y cel. Ona bywa z początku w swoich interwencjach b. stanowcza, zdecydowana etc. ale potem przestaje ją to interesować, folguje i wtedy można po kryjomu wrócić do własnej roboty i nawet wtedy można liczyć na pobłażliwość...” (Pornografia). Wie pan, o kim myślę? R z e c z y w i s t o ś ć . Stosunki dramaturga z rzeczywistością są zresztą od samego początku bardzo nieproste. Dramaturg, który chciałby in crudo na scenie pokazać świat – zgoda: pokazać in crudo swoją wiedzę o świecie – musiałby mieć za scenę cały świat. Choć przecie w swych esejach, dziennikach, wyznaniach może pisać „o całym świecie”. Dramaturg z konieczności posługuje się paralelą, analogią. Musi zrozumieć świat, musi dokonać na potrzebę własnej sztuki podstawowego rozstrzygnięcia ontologicznego – lecz buduje sytuacje do tego świata symetryczne. W Ferdydurke: „Zasadą jest tu pewna analogia i dlatego będę działał nie tyle logicznie ile analogicznie”. Słowo to dziedzina logiczności; słowa przylegają do myśli, lecz nie przylegają do świata. Dramaturg musi operować podobieństwami struktur i kształtów, bardzo rzadko korzysta z luksusu mówienia wprost. Każde słowo przez niego zapisane, każdy zaprojektowany przez niego gest czy obraz „dzieją się” na dwóch płaszczyznach: odnoszą się do tego, co ma dziać się na scenie, i odnoszą się do jego wiedzy o świecie. Prawdy, które wyraża dramaturg, są z konieczności „zaszyfrowane”. Muszą bowiem posłużyć „życiu scenicznemu”, scenie – i muszą służyć temu, co autor chciał opowiedzieć aktorom i widzom o życiu poza sceną, o życiu. Cała bieda z tym, że im lepiej dany element służy „życiu scenicznemu”, im zupełniej wchodzi w „porządek estetyczny sztuki”, tym zarazem trudniejszy jest do rozszyfrowania. Jeszcze raz Ferdydurke: „Sytuacja była symetryczna i w tym zawierała się jej moc, lecz także jej słabość”. Oto problem, z którym zmaga się dramaturg: tylko „dobry dramat” zostanie na scenie wystawiony; ale tylko to w dramacie jest dla autora ważne, co widzowie i aktorzy wyniosą z niego w swoje życie poza sceną. Problem: c z y i n a i 1 e jego „dobry dramat” okaże się 90 także „dramatem skutecznym”. Problem dotyczący przecież każdej sztuki, która na to miano zasługuje; tyle tylko, że dramaturg zmaga się z nim jako z czymś dotykalnym, twardym, dalekim od abstrakcji. On jeden jest najbliższy poznania przedsłownej, obrazowo–słownej natury myślenia. Dramaturg pokonuje bowiem pewien próg, którego inni artyści pokonywać nie muszą. Pisząc dramat w celu wystawienia go na scenie, t w o r z y d z i e ł o, k t ó r e g o j e s z c z e n i e t w o r z y. Dramaturg ś n i dzieło (tak jak Henryk „śni” w Ślubie). Jego opowieść nie rozwija się linearnie, przy wszystkich pozorach składności nie jest przyczynowo powiązana. N i e j e s t l i n e a r y z a c j ą g o t o w e j s t r u k t u r y – ponieważ struktura taka nie istnieje; owszem, powstałaby, gdyby spełniły się oczekiwania dramaturga, gdyby dramat został na scenie wystawiony. Ale „na razie” jego opowieść nie jest logiczna. „Na razie” między tą opowieścią a oczekiwanym skutkiem (dziełem teatralnym) zachodzi tylko jakaś paradoksalna analogia. Po to, żeby mój dramat był warty wystawienia na scenie, muszę zaproponować aktorom dobrą sytuację nadawczą, muszę im stworzyć jakąś atrakcyjną i nową sytuację dramatyczną. Bo tylko wtedy zechcą mój dramat wystawić. A zatem wypowiadam się nie tyle poprzez myśli i słowa, co poprzez tę sytuację. Która jeszcze „nie znaczy”?... nie w pełni „znaczy”? Przecież to reżyser i aktorzy mają dopiero wnieść w nią swoje życie, swoje doświadczenie! Oczywiście przesadzam, bo dramat służy także do czytania. Ale to pewne, że dobry dramat to jest dramat taki, który – uwaga! – „wzbogaca się na scenie o nowe znaczenia”. A zatem – tworzę konstrukcję, która ma się dopiero znaczeniem wypełnić! I tak poznane przeze mnie zasady porozumienia, przekazywania informacji przestają mi wystarczać. Jak każdy człowiek, chciałbym móc porozumiewać się z ludźmi „myśl w myśl”, „słowo w słowo”, „usta w usta” – lecz jako dramaturg wyrażam siebie za pomocą sytuacyj dramatycznych. Między sytuacją dramatyczną a tym, co chcę powiedzieć ludziom; między sytuacją nadawczą, którą stworzyłem aktorom, a nową sytuacją nadawczą, którą chcę stworzyć społeczeństwu, „na razie” zachodzi tylko jakieś paradoksalne podobieństwo. „Na razie” oba te człony są wzajemnie niezbieżne. Jakich zasadzek, jakich ogniw pośrednich musiałbym użyć, żeby je z sobą połączyć? Ja przecież tylko śnię Przyszłość. Jakaż to chytrość mogłaby sprawić, żeby z mojego snu wybiegła iskra? Szkoda, że Nowa Krytyka z Rolandem Barthesem nie musiała odpowiadać na moje pytania. Budują mi pomnik – piramidę. Od dołu ku górze układają warstwami wszystkie „znaczące” elementy mego dzieła. Układają różnie te warstwy i te elementy i różnie je nazywają, ale zawsze idzie im o to – od znaczeń najprostszych (?), (od poziomów narracji najniższych?) do znaczeń najbardziej skomplikowanych (najbardziej kompletnych?), do najwyższej pozycji stylistycznej?, najwyższej instancji myślowej?, czyli tam, gdzie tylko Ja Mówię (Ja–w–Dziele?) – i wyżej jeszcze, gdzie Prawda Wyższa, nawet Mnie nie znana (choć i Moim głosem wyrażona); Mnie nie znana, a jednak dostępna tym, którzy uważnie, wraz z przewodnikiem całą piramidę przejdą po schodach. Niewątpliwie coś w tym jest. Lecz gdybym chciał posłużyć się demagogią, powiedziałbym, że budują mi Piramidę, ponieważ sami żyją w społeczeństwie hierarchicznym. Budujecie Pomnik Mój – na wzór swych instytucyj, które przeklinacie (choć przecie i Umacniacie – nawet poprzez te „analizy”). Lecz może... pozwólcie, że na chwilę pomieszam to, co nazywacie „przedmiotem badań psychologii twórczości”, z tym, co nazywacie „przedmiotem badań teorii literatury”, bo może... nie „instancje”, lecz „szyfry”... nie „znaczenia”, lecz „chcenia”? I nie „instancja najwyższa”, która jak arbiter na szczycie rozstrzyga – tylko... Przyczajone Ukryte Czekające na tych, którzy Znajdą. „Cel jego, jego nieznane zamierzenie, przeszywało rozgałęziony układ alej i ścieżek, drzew i klombów” (tak w Pornografii). Jeśli kształt Przyszłego rozeznałem trafnie, jest w mojej mocy zbudowanie czegoś, co będzie kształtem podobnym. Każda moja myśl o Przyszłości jest snem tylko, ale zawsze chce 91 być snem paradoksalnie analogicznym. Jeśli dobrze wyśniłem spektakl (teatralny), dam (w swoim dramacie) ogólny zarys tego, co wyśniłem – a to aktorom stworzenie spektaklu umożliwi. Jeśli trafnie rozeznałem przyszłe pragnienia ludzkie, jest w mojej mocy stworzenie kształtu, w którym te pragnienia pomieszczą się i rozkwitną; jest w mojej mocy przyczynienie się do ich inkubacji. I oto jedyne moje dążenie, jedyne usiłowanie: i z o m o r f i a. Stworzyć kształt tak lapidarny, że prawie niemy, któremu ludzie słowa i myśli domyślą, i który ubiorą w ciało. Kształt izomorficzny wobec przyszłej sytuacji nadawczej społeczeństwa. Tylko za pomocą tego kształtu mogę osiągnąć Przyszłość. Czy myślisz, że mi braknie dokumentów Na intromisją do takiego grodu, Jeśli spokojną?... A jeśli na czele Chcę wjechać z mieczem mojego narodu I sztandarami następować śmiele, Szablami rąbiąc owe perły święte, Myślisz, że świętych zabraknie mi szabel? A jeśli zechcę sam i bez karabel, Tylko przez pieśni ogromne, natchnięte Pioruny, co mi kruszą całą duszę, Kruszyć te bramy – myślisz – że nie skruszę? A jeśli do tych bram... pozamykanych Płynie się łodzią po krwi pościnanych I z wielkim żaglem się otwartym wchodzi, Myślisz, że zbraknie mi krwi albo łodzi? A jeśli piorun mię w bramie uderzy, Myślisz, że po mnie zabraknie pacierzy I łez... Nie będzie klątew?... To Jeruzalem... – lecz niekoniecznie: tym pewniej poza dziełem realizowane, im wyraźniej w dziele widoczne. Czasami głośne huki zawodowych proroków mijają bez echa, a niewyraźne napomknienia stają się faktem społecznym. I czy nie na tym polega jedyna m o r a 1 n o ś ć literatury, jej e t y c z n o ś ć? Najskuteczniejsze w niej, najbardziej pomocne ludziom jest to, co najcichsze: najskuteczniejsze to, co... ukryte. Może moralność literatury na tym polega, żeby w niej ludzie „sami znajdywali” – i wtedy jest ta pewność, że nie znajdą zbrodni? „Myśli, które na stopach gołębia przychodzą, kierują światem” – napisał Fryderyk (Fryderyk?!) Nietzsche. Niestety zepsuł później cały efekt tego aforyzmu, kiedy już na stronie następnej wyznał, że sam „filozofuje młotem”. (I przecież nie po to mówię, żeby się przechwalać swoją, żal się Boże, mocą – lecz żeby wam opowiedzieć wasze własne wybiegi i zakusy, żeby wam unaocznić chytrą potęgę ludzkiej woli). Pierwszą zamkniętą przypowieścią, która zawarła wiedzę Gombrowicza o działaniach sprawczych, jest Pornografia; nie przypadkiem właśnie ten utwór tak często cytuję. I nie przypadkiem ten utwór wywołał tyle nieporozumień (np. lekceważący sąd Artura Sandauera, np. „powieść pikarejska” Michała Głowińskiego). Ale przedtem był Ślub; ta pamiętna scena „nakręcania mechanizmu” w Ślubie (ss. 195–201 Dramaty, wydanie krakowskie), kiedy to Henryk skłania Władzia, aby ten uczynił według jego woli. Warto się przyjrzeć postępowaniu Henryka. 92 Najpierw ważne jest to, że Henryk stara się ł a d n i e z a a r a n ż o w a ć akcję. Postawiwszy się w roli estetyzującego aranżera, może do woli suflować swemu partnerowi gesty i słowa („Wyobraź sobie, że się uczysz na pamięć wiersza”). Ta „czysto artystyczna” troska o zestrojenie gestu ze słowem, słowa z wręczanym rekwizytem... Później ważne jest to, że w wywodach Henryka zjawia się kategoria przyszłości („Czy nie myślisz, że za lat tysiąc ludzie będą rozmawiali ze sobą inaczej, niż my dzisiaj?”). Przyszłość ma pogodzić „normalnego” Władzia z „anormalną” sytuacją, w którą jest wrabiany i – to ważne, to uspokaja! – przyszłość ta wciąż jeszcze dotyczy sztuki, sfery estetycznej („Wiele jest takich melodii, których śpiewnik nasz dzisiejszy nie obejmuje. Cóż ci szkodzi powiedzieć na próbę te słowa? I głowę pochyl”). Potem ważne są te wątpliwości czy „wątpliwości” Henryka, które sprawiają, że granica między sferą estetyczną i innymi sferami zaciera się: „Z jednej strony wiem, że to co się tu zdarza jest niepoważne, nieodpowiedzialne [...] Z drugiej biorę to niezwykle poważnie i czuję się tak, jakbym ponosił ostateczną odpowiedzialność za wszystko [...] Czuję się tak, jak gdybym, udając coś, naprawdę to coś wywoływał i jakbym każdym moim słowem i czynem zaklinał coś i stwarzał coś... coś potężniejszego ode mnie”. Dla postronnego obserwatora (dla widza) wciąż jeszcze wydaje się pewne, że uczestniczy „w sztuce”, w sytuacji „czysto artystycznej”, lecz Władzio – ten jeden, który został w sytuację wrobiony – już nie wie, w czym uczestniczy („Wyobraź sobie, że jesteś kapłanem, który wymawia formułę jakiegoś zaklęcia”). Następnie ważne jest, że Henryk, bohater znajdujący się w dziele i znajdujący się na scenie, realizuje to samo, co dramaturg znajdujący się poza dziełem i poza sceną. Wiele pochlebnych i wiele niszczących sądów o Ślubie już wygłoszono. Jedno wszakże zdaje się nie ulegać wątpliwości: że w tym bezpośrednim związku dramaturga z głównym bohaterem Ślub pozostanie utworem wyjątkowym. Henryk działa jak dramaturg: stara się dobrze zaaranżować sytuację dramatyczną, dba o zestrojenie gestów, słów, rekwizytów, i dba o zestrojenie sytuacji scenicznej z własną wiedzą czy „wiedzą” o świecie (która ma pozyskać Władzia). Henryk... „Hitler” („«Boskość» Henryka dokonuje się poprzez opanowanie innych ludzi, jak boskość Hitlera” – w Rozmowach). Scena ta będzie mieściła się w sferze estetycznej, w „porządku sztuki” dopóty, dopóki związki łączące Henryka z dramaturgiem nie zostaną przez widzów odkryte. Lecz jeśli – zostaną odkryte? O, wtedy widzowie poczują się „wrobieni w sytuację” tak samo, jak poczuł się wrobiony Władzio. „...Hitler wprowadza całą grupę swoją w stan wrzenia, czyni ją, jako zespół, straszniejszą, przewyższającą pojemność każdego z tych ludzi. Każdy, nie wyłączając wodza, jest przerażony. Grupa wchodzi w wymiar nadnaturalny. Ludzie ją stanowiący tracą panowanie nad sobą. Teraz już nikt nie może się cofnąć, bo nie są już w «ludzkim», tylko w «międzyludzkim», czyli w «nadludzkim». Zauważmy, że to wszystko bardzo jest podobne do teatru... do udawania... [...] ale gra wywołała rzeczywistość i stworzyła fakty” (w Dzienniku 1957–1961). Jeszcze raz: Ślub nie jest utworem wyjątkowym w celu, który zamierza osiągnąć; i nie jest nawet wyjątkowy w środkach, które mają do celu doprowadzić. Wyjątkowy jest w tym, że tak otwarcie mówi o środkach, którymi sztuka dla realizacji swych celów się posługuje. Henryk jest dramaturgiem–w–dziele. Podobnie dramaturgami–w–dziele są narratorzy Pornografii i narrator Kosmosu. Tak, właśnie dramaturgami – a nie np. pisarzami. W czasach, kiedy sztuka „mierzy na Parnas”, nie bardzo już wiadomo, kto to jest pisarz i co zamierza osiągnąć, natomiast zawsze jeszcze wiadomo, co to jest sytuacja dramatyczna; i wiadomo, że dobrym dramaturgiem jest ten, kto umie pomyśleć konflikt i przekonywająco go rozstrzygnąć. Tak; i właśnie narratorzy Pornografii i Kosmosu – a nie np. narrator Ferdydurke, który wiedział wprawdzie dość dużo o konfliktach dramatycznych i ich rozstrzyganiu, ale chciał zostać pisarzem („zaczynam pisać pierwsze stronice dzieła mojego własnego, takiego jak ja, 93 identycznego ze mną, wynikającego wprost ze mnie; dzieła suwerennie przeprowadzającego własną rację...”). Tak; i właśnie narratorzy Pornografii i Kosmosu – a nie np. narrator Trans– Atlantyku, który chciał rozstrzygnąć konflikt śmiechem, współuczestniczył w rozstrzygnięciu... no, pozornym. Witold o Fryderyku : „Wyraźnie było widać szwy jego gry, on ich nie ukrywał. Ale też było widoczne, ile go to kosztuje, jak n a p r a w d ę blednie i drży” (Pornografia). Nic dziwnego, musi przecież osiągnąć naraz dwa cele: chce zachować swój dotychczasowy status towarzyski, status „bezinteresownego artysty” – i musi „załatwić interes”. Musi mieć „czyste ręce” – lecz chce pozostawić ślad. Jego sztuka – jak każda sztuka, która na to miano zasługuje – „dzieje się” na dwóch płaszczyznach: na płaszczyźnie estetycznej dzieła i na płaszczyźnie społecznej. Jego sztuka – jak każda sztuka – jest jawną konspiracją (np. w przeciwieństwie i na przekór „tajnej konspiracji” akowskiej, o której tyle w Pornografii). Nie roztkliwiajmy się nad wieloznacznością, nad polifonicznością dzieła sztuki. Tak, to prawda, sztuka wieloznaczy, ponieważ taki sposób „załatwiania interesów” nie jest prosty i nie jest łatwy; ale z tego nie wynika, że sztuka chce wieloznaczyć, że ku „polifonii” zmierza. Sztuka jest szyfrem i – jak każdy szyfr – zanim wyjawi swe wniebogłosy, musi zadbać o dwa głosy: musi mieścić się w przyjętym systemie szyfrowym i musi precyzyjnie wyrażać to, co zostało zaszyfrowane. Musi przylegać do jakiejś przyjętej (niechby nawet „obalonej”, „odrzuconej”) konwencji artystycznej – i musi przylegać do oczekiwanych przez artystę skutków. (Ale i to prawda: żyjemy dzisiaj pośród olbrzymiej masy dzieł, które właśnie są budowane tak, jak tego chcą teoretycy polifonii – poprzez nawarstwianie konwencyj, tradycyj, etc. Każde z nich jest „mądrzejsze od swego twórcy”, i dlatego – zbyteczne). Nie, ja nie chcę wieloznaczyć. Jako artysta muszę m o ż l i w i e n a j b a r d z i e j p r e c y z y j n i e d w u z n a c z y ć: chcę być zawsze c o m m e i l f a u t – i zawsze chcę uczynić w świecie p o d ł u g w ł a s n e j w o 1 i. „Polifonia” zjawia się dopiero przy badaniu poszczególnych elementów artystycznego szyfru. O których nigdy nie wiadomo, czy bardziej mają służyć estetyce dzieła, czy bardziej – sprawom życia. Witold o Fryderyku: „Lecz jemu słowa służyły tylko do zatajenia... czegoś innego. Czego? Czego? (...) Każde słowo Fryderyka, podobnie jak każdy czyn jego, tylko na pozór odnosiły się do tego, do kogo były kierowane”. Fryderyk do Witolda: „Pisane w tajemnicy także przed nami, tj. spalić papier i z nikim nie omawiać, nawet ze mną. [...] Po co drażnić – kogo czy siebie?”. Są między Witoldem i Fryderykiem sprawy takie, o których tylko można napisać, takie, o których pisać nie wolno, lecz można sobie powiedzieć, i takie, które mogą być tylko pokazane, zainscenizowane w pantomimie: „dialog chytry, gdzie kłamstwo służy prawdzie, prawda – kłamstwu”. Jakże niepewni swoich działań są narratorzy Pornografii! Bo tu jest sprawa podstawowa – podstawowa dla tego wszystkiego, co człowiek kieruje do ludzi. W tym, co człowiek kieruje do ludzi, odbywa się bezlitosny proces selekcji: w obręb świadomości zbiorowej mogą zostać włączone tylko te jego projekty, te usiłowania, które nie stoją w sprzeczności ze „zbiorowym interesem”. To w usiłowaniach dramaturga, co jest przeciwne „zbiorowemu interesowi”, musi ulec eliminacji. Jego usiłowania stają się przedmiotem doboru naturalnego. Nic zatem dziwnego, że Fryderyk, aranżując swą pantomimę na wysepce w parku – na wysepce jak na scenie – dał przy okazji „wykład o nowym teatrze”, mówił o „sztuce, która powinna wydobyć to tylko, co zawiera się już potencjalnie w aktorach, jako w ludziach żywych”. Nie, w niczym nie przypominał Widzącego Przyszłość. „Muszę powiedzieć o tym co mówię: nic z tego nie jest kategoryczne. Wszystko jest hipotetyczne... Wszystko jest uzależnione – dlaczegóż miałbym ukrywać? – od efektu jaki wywoła. Ta cecha określa całą moją produkcję pisarską. Próbuję rozmaitych ról. Przybieram różne postawy. Nadaję moim 94 przeżyciom przeróżne sensy – a jeśli któryś z tych sensów zostanie zaakceptowany przez ludzi, utrwalam się w nim” (w Dzienniku 1953–1956). Mówiłem już: zawsze staram się powiedzieć ludziom coś, na co właśnie czekali, lecz czego jeszcze nie znają. Gdyż tylko to ode mnie przyjmą. Jakże jednak spokornieliśmy od czasów tego kosmicznego kauzyperdy (w Samuelu). Jakże spokornieliśmy zrozumiawszy prosty sekret doboru naturalnego, sekret zbiorowej świadomości. I jak spuściliśmy z tonu ostatnio. My, tak przywiązani do swego Ja, mówiąc do ludzi staramy się ukryć własne Ja. Jak spuściliśmy z tonu pamiętając o owej strasznej (wspomniałem)... pomyłce. Słusznie. Ta pomyłka musi skłaniać do ostrożności (bo cóż jest „zbiorowy interes”?), lecz ta pomyłka nie powinna nam zamącać obrazu świata. P o n i e w a ż g o ł y m o k i e m m o ż n a z o b a c z y ć t y 1 k o p o m y ł k i, a nie widzi się tych olbrzymich obszarów zbiorowej świadomości, które w ten sposób ludziom przez ludzi zostały udzielone. Autor tworzy jakichś narratorów, narratorzy inscenizują jakieś „gry”, organizują określone okoliczności, w określonych okolicznościach wypowiadają jakieś słowa – i słowa te mogą, lecz nie muszą znaczyć tego, co znaczyłyby w okolicznościach innych. Zdarzenia są wypadkową działań poszczególnych ludzi, którzy różne słowa w różny sposób zrozumieli. Każde zdarzenie ukazane bywa zamiast czegoś, czego nie można lub czego nie umie się powiedzieć, spoza tych opacznie użytych (czy rozumianych?) zdarzeń (znaków?) wyłania się jakaś akcja, nie zawsze, nie w całości zrozumiała nawet dla narratorów (lecz kto to konstatuje? ja?); nie w całości zrozumiała nawet dla autora, dla mnie („wydobyć to tylko, co zawiera się już potencjalnie w...” w...), akcja, oś fabuły „jako znak widomy tego, czego nie widziałem” (w Kosmosie), „jak blask tęczy nad wirem wodnym” (w Pornografii) – by posłużyć się także przenośnią. Poszczególne zdarzenia dzięki szczęśliwym (?...lub raczej nieszczęśliwym?) zbiegom okoliczności (??), nakładają się na siebie, tworząc jakąś fabułę, szyfr ostatni i wierzę... „Trzeba współdziałać w Hipa akcji podziemnej. Nie zdradzając, że nasza akcja podziemna jest inna. Niech pan zachowuje się, jakby pan tkwił w walce narodowej, w AK, w dylemacie Polska–Niemcy, jakby o to chodziło... gdy naprawdę chodzi aby HEŃKA Z KAROLEM. Ale tego nie można objawiać. Tego nie trzeba zdradzić przed nikim. O tym ani mru–mru. Nikomu. Nawet do siebie. Nie trzeba tego podsuwać – proponować. Cicho! Niech samo się robi... Potrzeba odwagi i uporu, bo musimy po cichu upierać się p r z y s w o i m choćby to wyglądało na lubieżne świństwo. Świństwo przestanie być świństwem, jeśli przy nim się uprzemy!” (w Pornografii). Ś m i e s z n e? Dość oczywiste, że udzielając tych Przestróg, Odkryć i Życzeń Moich m ó w i ę. W Ślubie i zwłaszcza w Pornografii starałem się wyjawić, j a k mówię. A teraz trzeba by ustalić, do kogo mówię i – przede wszystkim – zrozumieć, k t o mówi? (Gdyż ten rozbudowany system „instancyj”, „narratorów”, „głosów” jest nie tylko upokarzający dla autora, ale i, sądzę, metodologicznie wątpliwy). Mówi intrygant. Sam przeciw światu, tak samotny we własnej pracy, jak nigdy samotny nie jest inżynier, piekarz, naukowiec – gdzie ma szukać wzorów działania? W praktykach porywaczy samolotów? W podręczniku tupamaros; partyzantki miejskiej? W benzynie i zapałkach – w efektownym samospaleniu, które zawsze można wziąć za przejaw choroby umysłu? A może w Izbie Gmin czy Izbie Lordów? Intryganctwo jest jedyną metodą skutecznego działania, dostępną samotnym i słabym. 95 Lecz musicie to stwierdzenie przyjąć na wiarę. W kronikach ludzkości zapisywane są manifestacje głośne, bo tragiczne, i manifestacje głośne, bo puste. Kroniki działań intrygantów – skutecznych działań dostępnych słabym ludziom – nikt nigdy nie napisze. Choć przecież to one – mniej lub bardziej solidarne działania mniejszych i większych intrygantów – decydują o kształcie świata. „Kościół ludzki” (w Ślubie). Kim jest intrygant? Odpowiedziałem: to człowiek, który skutecznie działa (w świecie). I intrygant to człowiek, który zawiązuje intrygę (w sztuce). Intrygant jest warunkiem f a b u 1 a r n o ś c i (świata i sztuki), jest człowiekiem prawdziwie dramatycznym. Przypominam: bal, bankiet, cercle, biesiada, uczta; i ten jeden, znajdujący się w zaklętym kręgu, ale usiłujący i (niekiedy) umiejący krąg rozbić – tak u Gombrowicza. Trudność wyobrażenia sobie takiego człowieka dzisiaj jest przyczyną afabularności prozy współczesnej i niedramatyczności współczesnego dramatu (tak np. u Witkacego, gdzie tylu „silnych ludzi” „działa”, „dokonuje zabójstw”, lecz zabici wstają i akcja wraca wciąż do tego samego punktu). Niemożność wyobrażenia sobie współcześnie człowieka, który skutecznie działa, jest także przyczyną, że większość badaczy literatury uchyla się od badania fabuł (również dzieł dawnych) i przedkłada nad nie „struktury”, „systemy”, „konstrukcje”; lub jeśli już przystępuje do badania fabuły, to rozumie przez nią „formułę” fabuły (więc np. wspomniana już „pikarejskość” Głowińskiego). Fabuła jest „niesmaczna” dzisiaj i człowiek prawdziwie dramatyczny jest „niesmaczny”; trzeba dużej odwagi nie tylko, żeby nim być, ale – żeby o nim pisać. Niemożność wyobrażenia sobie takiego człowieka współcześnie (i w świecie) sprawia, że stanęliśmy w martwym punkcie: nie umiemy wyobrazić sobie przyszłości. A zatem – już samo pokazanie takiego człowieka (w sztuce) jest dzisiaj czynem ważnym. Mówi Jurij Łotman: „Struktura świata stanowi wobec bohatera utworu system zakazów i hierarchię nieprzekraczalnych granic. Może to być na przykład «linia» oddzielająca dom od «lasu» w baśni czarodziejskiej, żywych od umarłych w mitach, szlachtę i gawiedź, bogactwo i nędzę i tak dalej. Postacie, przypisane do któregoś z tych światów, są pod względem fabularnym nieruchome. Przeciwstawia się im (jednego najczęściej) dynamicznego bohatera. I on właśnie posiada zdolność przezwyciężania granic, które dla innych postaci są w ogóle nieprzekraczalne: będąc istotą żywą, bohater taki udaje się do królestwa cieni; chłop zakochuje się w dziedziczce; nędzarz staje się bogaczem i tak dalej. Przełamanie zakazu jest znaczącym elementem zachowania się bohatera, stanowi zdarzenie. W związku z tym, że podział przestrzeni fabularnej, na dwie części jest podziałem najbardziej elementarnym (najczęściej spotykamy się bowiem z hierarchią zakazów o różnym znaczeniu i wartości), przekraczanie granic–zakazów realizuje się przeważnie nie w postaci aktu jednokrotnego – zdarzenia, lecz w postaci całego szeregu zdarzeń – to jest fabuły” (Fabuła w filmie, „Dialog” 1974 nr 4). To prawda, w fabułach dawnych wielkie role przypisywano herosom. Ale nie każdy może być – i nie w każdych czasach można być – Ilją Muromcem. Nie przypadkiem Gombrowicz w swych utworach wielkie role każe pełnić ludziom podejrzanym. Lista jego narratorów i głównych, autorskich, bohaterów w dramatach, to lista ludzi zwyczajnie – i już bez cudzysłowu – niesmacznych. W czym podobny do innego, Większego Jeszcze, pisarza. W powieściach Dostojewskiego najbardziej eksponowane miejsce zajmują intryganci różnego kroju. W momencie gdy przestajemy zajmować się „konstrukcją”, „poetyką” wypowiedzi Dostojewskiego, a zajmiemy się badaniem poszczególnych fabuł, zawsze trafiamy na człowieka, który „nici wydarzeń trzyma w ręku”, odkrywamy w a r u n e k f a b u ł y. A jest nim najczęściej postać w rodzaju Smierdiakowa w Braciach Karamazow czy Piotra Wierchowieńskiego w Biesach – ktoś, kto umie innymi posłużyć się bez ich wiedzy; intrygant. Jak działa intrygant? Intrygant to człowiek, który różnym ludziom obiecuje różne rzeczy po to, żeby osiągnąć własny cel. Zwierzchnikowi przyrzeka wierność, jego domniemanemu 96 Następcy – poparcie, swym kolegom i poplecznikom – wdzięczność w wypadku, gdy sam zostanie Zwierzchnikiem. Zdemaskowanie intryganta nastąpiłoby wówczas, gdyby wszyscy ci ludzie w zgodzie usiedli i szczerze opowiedzieli sobie, co który usłyszał od osobnika I. Niekiedy się to, owszem, zdarza, ale zdarza się tylko w przypadku intryg motanych przez osobników I niezbyt zręcznych. Zmyślny intrygant kieruje swe obietnice do ludzi, którzy z tych czy innych względów nie mogą się spotkać – i kieruje je w sposób taki, że ci ich sobie wzajemnie nie wyjawią, nawet gdyby się spotkali. I oto „polifonia”: w życiu (i w dziele) intryganta jest wiele głosów. Dla każdego przeznacza coś miłego (lub nawet niemiłego), ale mówi o tym językiem tylko dlań zrozumiałym. Głupiemu powiada „w sposób głupi”, mądremu – „w sposób mądry”, dojrzałemu – „dojrzale”, młodemu – „młodo”. Do „krytycznych” mówi „krytycznie”, do fanatyków Sprawy – jak fanatyk. A tak, bo i programy społeczne, które głosi expressis verbis, mogą być tylko wybiegiem, zasłoną dymną, która maskuje prawdziwy cel. A kiedy już technikę wielu głosów opanował, rzadko tylko posługuje się innymi środkami, jakie stoją jeszcze do dyspozycji intryganta. A to: fałszywym pomówieniem (które ma skłócić powierników), „podbijaniem bębenka”, czyli „małą prowokacją” (która, podjęta przez rozmówcę i rozgłoszona wszem wobec, może rozmówcę wyeliminować z gry), fintą (która ma zmusić do obrony nie tam, gdzie się właśnie atakuje) etc. Między sobą i każdym swym rozmówcą intrygant wytwarza szczególną komitywę, która chroni jego sprzeczne obietnice przed niepowołanym uchem. Przemawia do różnych ludzi różnymi językami – i języki te nie mogą spotkać się z sobą, nawet gdyby spotkali się ludzie. Zmyślny intrygant wie, że k a ż d a o b i e t n i c a p o w i n n a z n a l e ź ć s w ó j w ł a s n y j ę z y k. Ergo. Do badacza mówię w sposób skomplikowany – daję mu to, na co czekał. Ale tuż za jego plecami rozmawiam ze swymi braćmi po piórze – albowiem my, artyści, wiemy, co sądzić o badaczu. Do czytelników, znudzonych komplikacjami współczesnej literatury, przemawiam w sposób zabawny – albowiem tylko my znamy ten stan beztroski, ten „boski idiotyzm”, któremu sztuka powinna służyć. A tuż za ich plecami szepcę do Młodych – albowiem my jedni wiemy, co warty jest świat, który dla nas stworzono. Do ludzi przerażonych rozwojem nauki mówię „po ludzku”. Do specjalistów, strukturalistów, egzystencjalistów etc. – mówię z pewną rewerencją dla ich specjalistycznego języka. Wiem bowiem, że każdy człowiek – jak bardzo by dzisiaj ów człowiek „zwyczajnie ludzkiej prawdy” nie wyglądał – jest także specjalistą. Jest specjalistą, który pracuje we wspaniałym pałacu idei (i wtedy do niego mówię), lecz spędza noce w ruderze (i wtedy też do niego mówię). Odwołuję się więc nie tylko do różnych grup adresatów, ale i do różnych stanów psychicznych adresata, do różnych chwil w jego życiu. Albowiem znam Ją; znam twoją moją – naszą – Francę. Albowiem do was mówię, m o i w s p ó ł c z e ś n i. Ale tuż nad miejscem, które po was pozostało, porozumiewam się z Przyszłym Czytelnikiem. I Jemu powiem: jesteś tym portem, o którym marzyłem. Wybacz mi, że tyle myśli poświęcam życiu, którego nie znasz – nie uśmiechaj się, zrozum, musiałem jakoś do Ciebie dopłynąć. Wszystko tamto wiem, nieistotne dla nas obu – potrzebne mi było jedynie po to, żebym mógł znaleźć się przy Tobie. Moich współczesnych (a sądzę, że nie są oni tak bardzo różni od Twoich) do przechowania tego tekstu – do decyzji uruchomienia linotypu – skłoniły tylko te drobne aluzje do ich najbardziej ulotnych kłopotów. Kłopoty, na szczęście, są już poza mną. Nareszcie uspokojony, Tobie daję... (...) wypieszczoną pod sercem. No cóż, sztuka jest zawsze tym miejscem, w którym rendez–vous wyznaczają sobie teraźniejszość i przyszłość. Każde dzieło sztuki, które na swe miano zasługuje – mówiłem – jest nosicielem określonego projektu społecznego, zawiera w sobie przyszłościową utopię (nawet gdyby ta utopia miała polegać – bo i tak się zdarza – na powrocie w przeszłość). Przyszłość jest zawsze obecna w teraźniejszości dzieła. Trochę oryginalności, odkrywczości 97 jedynie w tym, że sztuka moja jest nie tyle miejscem spotkania, co s p o s o b e m p r z e m y c e n i a – sposobem przemycenia nowej, przeczutej przeze mnie wiedzy o człowieku w społeczeństwie pod pozorami starej wiedzy. „Przewozić najaktualniejszą kontrabandę takimi landarami, jak Trans–Atlantyk, lub Pornografia, to mi odpowiada!” (w Rozmowach). Ergo. Którzy spragnieni słowa o Polsce, poznają Sąd mój – mój np. stosunek do rodowej arystokracji, do inteligentów, i do was, prowincjonalni artyści. Którzy Tradycji spragnieni, odkryją we mnie Naród – moje tragiczne Uwięźnięcie w Tradycji Cudacznej św. naszej. Którzy chcą polityki i dowcipu, och, uśmieją się i popolitykują. Przenikliwszy czytelnik poczyta sobie o... – o moim np. onanizmie lub skłonności do chłopców. Badacze powierzchni, np. ci, którzy „stylizacjom” poświęcili swą myśl, znajdą stylizację; pokopią głębiej, to i na parodię trafią – na moje „mennipeje”, „Paski”, „Panów Tadeuszy”, „ku pokrzepieniu serc”, „powieści wiejskie”. Ten, który „karnawału” wygląda, zatańczy na karnawale, Górę z Dołem połączy (albo nie połączy). Smakosze i łakomczuchy – zasiądą na Uczcie, jaką na ich cześć wydałem: a) będą się przysłuchiwali rozmowom o konwenansie towarzyskim i moich, ach, zmaganiach z Formą; b) przysiądą do jadłospisu i z samej jakości spożywanych potraw będą rozumieli, jak się Natura w Kulturę przemienia. Psychologowie – poznają wszystkie zakola osobowości mojej i rozpowiedzą o (częściowych, szczątkowych, rozbudowanych, udoskonalonych, parodiujących...) sobowtórach; stworzył, powiedzą, „zwierciadlaną konstrukcję” albo: „lubił przeglądać się w lustrze” (co zresztą można sprawdzić na sporządzanych przez przyjaciół fotografiach). Moraliści–eschato–logowie – oznajmią o Naszym Życiu, które pozbawione wewnętrznych treści, gdyż oni (myląc psychologię z eschatologią, przedrzeźniając swą myślą zacne metody psychologii) właśnie tę Katastrofę muszą we mnie odnaleźć. Jeszcze bardziej przenikliwi przyszli badacze – odkryją może i ten mechanizm, który kazał mi przed czytelnikiem najgwałtowniej wypierać się tego, czego najbardziej pragnąłem („Cóż tedy wyznawał – anarchię czy prawo?”). Czegóż tedy Chciał: wspólnoty („Moje ujęcie człowieka, jako istoty stwarzającej się w związku z innymi, konkretnymi, ludźmi, pchało mnie w stronę wszelkiego, ściślej zadzierzgniętego, obcowania”) – czy osobności („Ujawnić, zalegalizować ten drugi biegun odczuwania, który każe jednostce bronić się”)? Ten naj naj naj najbardziej przyszły badacz może i zrozumie, że moja gra z ludźmi nie toczyła się w nieskończoność, nie da się zawojować przekornym analitykom (jak niedźwiedzie na polowaniu z nagonką – wychodzą prosto pod lufę!). Wszystko tamto – powie – jest tylko systemem obronnym, który On wzniósł wokół Własnego Przesłania... Lub bardziej bezosobowo powie – jest systemem obronnym, jaki dzieło Jego wzniosło wokół projektu własnego śladu. Gombrowicz – powie – przypomina mi Słowackiego w Raptularzu. I przypisze Mi jego słowa: „Oberwałem się ze wszystkiego, zostało tylko ziarno”. Tylko że... Tylko że teraz wyjawić trzeba to „ziarno”. Bo tu są dwie sprawy. Pierwsza: odkryć i zdefiniować projekt własnego śladu, zawarty w dziele, jako „projekt idealnego społeczeństwa” i uczynić z tego „projektu” zasadę porozumienia artysty z ludźmi. Druga: zrozumieć, na czym polega ów „projekt” w danym, konkretnym przypadku. 98 Coś wydusić z siebie, skok, inspirację, ideę To pewne, że w twórczości Gombrowicza ów projekt własnego śladu zawarty w dziele, który w istocie jest projektem idealnego społeczeństwa – ów „projekt” sam w sobie, sam „projekt” – już także jest ziarnem, jest częścią przesłania. W tak niefabularnym i niedramatycznym świecie jak nasz pokazanie artysty jako nosiciela społecznego projektu – pokazanie człowieka, który c h c e i u m i e na ludzi oddziałać – jest samo w sobie czynem ważnym. Jeśli o mnie idzie, ten aspekt twórczości Gombrowicza zafrapował mnie, olśnił. Jemu zawdzięczam najwięcej własnych myśli, które ze zmiennym powodzeniem starałem się tutaj formułować. Chciałem zachować dla czytelników przede wszystkim własne olśnienie. Ono bowiem wydaje mi się szczególnie potrzebne nam, którzy zapomnieliśmy m ó w i ć – to znaczy nie tylko wydawać słowa, a1e również wierzyć, że słowa dotrą dokądś i coś spowodują. W świecie, w którym obieg myśli i słów zdaje się być zamknięty, zrozumienie, że dotychczasowe środki naszego obcowania z ludźmi były znikome i że możliwe jest obcowanie inne, inaczej i głębiej wdzierające się w jaźń ludzką, budzi nadzieję. Dlatego zajmowałem się fenomenem zbiorowej świadomości, sekretem naturalnego doboru prawd przez tę świadomość, starałem się określić ów perfidny knyf demonstrowany przez Henryka w Ślubie, intryganctwo narratorów Pornografii. To, co jeszcze przed dwudziestu, trzydziestu laty brzmiało cynicznie, co było synonimem „nieludzkości” i kazało myśleć o „odczłowieczeniu”, mnie, dzisiaj, wydaje się przesłaniem nadziei, warunkiem zachowania ludzkiego oblicza świata. I, jak sądzę, nie jestem w swych przeczuciach odosobniony. To, co wiem z pobieżnych lektur o dzisiejszym stanie humanistyki, o konstrukcjach współczesnej lingwistyki, socjologii, „nowej krytyki literackiej” (z którymi tutaj usiłowałem polemizować... którym może poświęciłem za mało miejsca, ale przecież zajmowałem się nimi uważnie!), zdaje się moje przeczucia potwierdzać. My wszyscy razem, rozmaitymi językami, różnym tonem, wyrażamy tę samą intuicję, która jest zawarta i w dziele Gombrowicza. („Och, och, zezwólmy, by sparzenie mej osoby z nomenklaturą już zanadto wyświechtaną spłodziło cudactwa, które same się pożrą” – w Dzienniku 1961–1966). No można by się bronić zwracając uwagę, że na tym głównie polegał i jego sposób wyrażania myśli. Ale chyba powinienem mówić o sobie. Wszystko, co myślę, każdy wniosek, jaki wysnuwam, jest j e d n y m z, jednym z wielu wielu możliwych. Mówię to, lecz mógłbym powiedzieć co innego, myślę tak, ale mógłbym myśleć inaczej. Wszystko, co mnie otacza, daje asumpt do myślenia, podsuwa mi nuty, według których śpiewam – ale nic nie przesądza tego jedynego dźwięku, tej jednej myśli, która byłaby pomyślenia warta. Pisząc o Gombrowiczu starałem się pokazać, jak tonął w świecie zalewany zastanymi językami, lecz przecież dotyczy to i mnie samego, mógłbym to powiedzieć o mnie. Co jest Prawda? Nie wierzę w nic (bo nawet w siebie przestałem wierzyć), topię się w bogactwie, jakie dla mnie zgotowano i usiłując mówić o tym, jeszcze sam to bogactwo pomnażam. Mówiącemu o sprawach dziejących się w tak ogromnej, tak bardzo przerastającej go skali, a jednocześnie tak intymnych, w tak wielkim stopniu tyczących i jego samego, nie pozostaje nic innego jak tworzenie ciągu wykładni wzajemnie się dopełniających, względem siebie komplementarnych. (Nb. na tę konieczność zwrócił mu uwagę język współczesnej fizyki... gdyż właśnie i przede wszystkim mechanika kwantowa... przyjąwszy zasadę komplementarności etc.). Powinien umieć stworzyć konstrukcję taką jak oko musze, złożone z tysięcy soczewek oddzielnych, etc., z których każda, nieco inaczej, widzi to, co widzą pozostałe. Tylko że... niestety. Niestety albo na szczęście. Człowiek nie umie być tak rozrzutny i cierpliwy jak natura. I dlatego, że nie jest ani rozrzutny, ani cierpliwy, jego myślenie nie umie być niepraktyczne. W jego (pozornie oderwanym, pozornie toczącym się w 99 nieskończoność) myśleniu nieuchronnie nadchodzi ten moment, kiedy będzie m u s i a ł d o j ś ć d o w n i o s k u. I oto świat Gombrowicza: „stwórczy”, „sprawczy”. Taką jego naturę najpełniej wyraża Henryk w Ślubie. „Nowoczesnym będąc człowiekiem”, chcąc zachować suwerenność, sam z siebie usiłuje wysnuć zasadę organizującą siebie samego i sceniczną rzeczywistość. Tak wpada w pułapkę swej dialektyki. Usiłując być bezwzględnie, bezwarunkowo świadomy wszystkich pobudek własnego działania, nie może dowieść niczego, czego by sam przedtem nie wiedział. Po to, aby móc czegoś dowieść – aby samemu sobie móc udzielić „ślubu” – musiałby umieć stanąć sobie na głowie. I oto myśl jego: k o n i e c z n a, 1 e c z n i e m o ż l i w a. Konieczna – gdyż każdy jego trzeźwe rozumowanie przyjąć musi. A niemożliwa – gdyż nikt myślący trzeźwo rozumowania tego przyjąć nie może. „Błąd” jego myśli polega na tym, że w jego myśli brak jest błędu – brak uczucia, brak wiary, nadziei, miłości, brak „zabobonu”, intuicji, instynktów. On wszystko w sobie potrafi skomentować, wszystko prześwietla swą jasną świadomością. Powiada np., że „Ojciec to taki sam urząd jak król”. Otóż nie taki sam, tu Henryk – „zapomniawszy” o synowskich uczuciach – się „myli”. I właśnie dzięki tej „pomyłce”; dzięki takim „pomyłkom” – za cenę rezygnacji z niejasnych uczuć, z uprzednich przeświadczeń, z wierzeń nie dających się weryfikować umysłem – jego myśl jest tak bezwzględnie, bezwarunkowo jasna i stwórcza. Cóż jednak z tego, skoro nie będzie chciał jej przyjąć ani autor sztuki, ani w nią nie uwierzą widzowie. Wszystko, cokolwiek Henryk kieruje w którąkolwiek stronę, czy mówi o (koniecznym) wyzwoleniu się z Formy, czy o (koniecznej) uległości wobec Niej, czy o swym (bezwzględnym) pragnieniu osobności, czy o (bezwzględnym) swym dążeniu w „międzyludzkie” – jest właśnie takie: konieczne, a jednak niemożliwe. Chciał stworzyć Mit Suwerennego, Bezwzględnie Dialektycznego Człowieka, lecz realizował go za cenę pewnej „pomyłki”, pewnego przeoczenia czy świadomego oszustwa. Myśleniu jego zabrakło „tajemnicy” – zabrakło czynnika, który byłby od tego myślenia (i od myślącego podmiotu) niezależny. Henryk utożsamia nowoczesność z pełną świadomością; uwierzył, iż potrafi dociec wszystkich pobudek własnego myślenia i działania. Przeoczył nie tylko synowskie uczucia (od wczesnego dzieciństwa niejako „wdrukowane” w dziecko). Uwierzywszy w swą przenikliwość, zapomniał o wielu innych czynnikach, które jego świadomości się wymykają, o ogniwach myślenia zastanych, „zadanych” mu, pomyślanych już przedtem przez innych. Ale po co mówić o Henryku, skoro w ten sposób „mylił” się często sam Gombrowicz. Np. wtedy, kiedy dyskutując z marksizmem i kolektywnymi tendencjami naszej naukowej epoki, przeciwstawiał im sztukę, s w o j ą sztukę, suwerennie własną: „sztuka jest «czymś najbardziej osobistym» [...] jest «własnością najbardziej prywatną, jaką można sobie wyobrazić» [...] sztuka to osobowość, to «ja» ... Spróbujcież wyznawcy kombinatów i kołchozów, powiedzieć Szopenowi, że sonata h–moll nie jest jego. Lub że on nie jest sonatą h–moll i to w sposób najbezwzględniejszy, najdzikszy” (w Dzienniku 1957–1961). Lecz przecież – dywagując w tymże tomie Dziennika o ewolucji form muzycznych i konieczności rozwoju muzyki w tym a nie innym kierunku – tym samym odmawiał Szopenowi tej wyłącznej własności sonaty! Lecz przecież – mówiąc w Dzienniku i Rozmowach o zależności swej sztuki od sztuki poprzedników – zaprzeczał owemu „najbardziej prywatnemu” rodowodowi swej własnej sztuki. Idące tropem tych wyznań prace krytyczne (myślę tu przede wszystkim o pracach Michała Głowińskiego Komentarze do „Ślubu” i Parodia konstruktywna) wyjawiają tę kulturową zależność twórczości Gombrowicza w sposób zupełnie oczywisty. 100 „Moja literatura jest oparta na wzorach klasycznych. Ferdydurke jest poniekąd parodią opowiadania filozoficznego w stylu wolterowskim. [...] Pornografia nawiązuje do dobrodusznej polskiej «powieści wiejskiej». Kosmos jest po trosze kryminalnym romansem. Mój teatr parodiuje Szekspira, a ostatnia moja sztuka utrzymana jest w formie operetki. [...] Pisząc Ślub zapatrzony byłem w Hamleta i Fausta (...) Trans–Atlantyk rodził mi się poniekąd jako Pan Tadeusz a rebours. Ten poemat Mickiewicza, też na emigracji pisany sto lat temu z górą, arcydzieło naszej narodowej poezji, jest afirmacją polskości z tęsknoty poczętą. W Trans–Atlantyku pragnąłem przeciwstawić się Mickiewiczowi” (w Rozmowach) – co zrobić z tym wyznaniem autora? Czym się różni to jego „przeciwstawienie” od sprzeciwu naukowca wobec cudzej teorii, której elementy wykorzystuje on we własnej konstrukcji? Czyż działania artystyczne nie są nacechowane tym samym „kolektywizmem” co myślenie naukowe, i czy i tu i tam nie są zawarowane tylko te same znikome obszary dla autonomii twórcy? Co począć z tym światem zawsze „zadanym”, zawsze już „pomyślanym przedtem”? Jaki warunek musi być spełniony, aby w świecie tym mógł pojawić się sprawca? Gombrowicz tak skutecznie potrafił przekonać czytelników o swej równowadze wewnętrznej – tak łatwo zasugerował ich ludzkimi rozmiarami swego „Montaigne'owskiego świata” – że mało kto zauważył, jak stromą w istocie i niebezpieczną drogę podjął w swej twórczości. Początkowo z uczuciem pełnej satysfakcji (pour expliquer sa individualité unique), potem z uczuciem złośliwej satysfakcji (pour épater le bourgeois culturel), później ze wzrastającym przerażeniem – roztajemniczał świat i, pozbawiając świat tajemnic, po kolei wytrącał sobie spod nóg wszystkie punkty oparcia. Moim zdaniem, poprzez ten osobisty dylemat należy odczytywać to, co w Dzienniku 1961–1966 mówi „de publicis”. O Niemcach: „co przygniata, gdy się ma do czynienia z nimi, to świadomość, że tu gra się serio: oto naród bynajmniej nie wtórny, a idący w pierwszej linii, więc posuwający się właściwie na oślep, nie naśladujący, a stwarzający, dziewiczy, bo zapuszczający się na tereny dziewicze. Tu nie wie się, czym się będzie, ani nawet czym się może, lub nie może, być. [...] Ich własna treść nie dająca się wyrazić, to opanowanie, mające charakter szaleństwa, ta ludzkość, będąca wstępem do jakiejś ludzkości przyszłej, niewiadomej, ich «funkcjonalność» [...] zdolność do urzeczywistniania, wsparta na nicości”. O zobaczonej na nowo Europie: „nie spotkałem nikogo kto by nie był funkcją, kółkiem w maszynie, wszystkie życia były wzajemnie uzależnione, a genialność – zdobywcza, szalona – porzucała człowieka, aby stać się niepojętą wibracją mas ludzkich, rozpędzonych”. Mówiąc o języku Gombrowicza, skierowanym wyłącznie na wyrażanie funkcyj, pokazałem w dziele to, co autor dzieła zauważał w świecie. Ale – rzecz znamienna – on również sam oglądał w ten sposób własną twórczość. W Rozmowach np. chętnie godzi się z definicją jednego z krytyków, który nazwał opowiadania zawarte w Ferdydurke „tryumfem Funkcji nad Ideą”; mówi o ideach, które „stają się pretekstem dla samej rozkoszy działania”. I dalej, o swych bohaterach: „Człowiek poddany międzyludzkiemu jest jak kawałek drewna na wzburzonym morzu [...] przeniknięty ludźmi, poprzez formę, aż do rdzenia, jest potężniejszy od siebie i sobie nieznany, drogi jego, nieprzewidziane, otwierają się same i on nieraz dosłownie «nie wie co się z nim dzieje». Jest funkcją napięć powstałych w przypadkowych, zmiennych, układach”. W otaczającym go świecie i we własnym dziele zauważał tę samą „zdolność do urzeczywistniania, wspartą na nicości”, tę samą rzeczywistość, zawsze względną, która co rusz powoduje osobiste kryzysy (on, „zrównoważony”, ileż o nich mówi!) i zagrożoną kryzysem kultury. Z którego rozległości i niebezpieczeństw zdawał sobie sprawę. I właśnie to jego rozeznanie było, jak sądzę, przyczyną tego, co niektórzy krytycy określają jako „flirt z faszyzmem”. W Dzienniku 1957–1961: „Wyzwalam na papier mój kryzys myślenia demokratycznego i czucia uniwersalnego, bo nie mnie jednego – wiedzcie – nie mnie 101 jednego, jeśli nie dzisiaj, to za dziesięć lat napadnie chętka, żeby mieć świat ograniczony i Boga ograniczonego. Proroctwo: demokracja, powszechność, równość nie będą w stanie was zaspokoić”. Gombrowicz i faszyzm – trudno, zdawałoby się, o większe nieporozumienie. A przecież, a jednak!. Gombrowicz całym swoim myśleniem i wszystkimi mechanizmami swego dzieła wyrażał kryzys zachodniej kultury – dlatego musiał spotkać się oko w oko z faszyzmem, musiał „rozumieć” zjawisko, które było najpełniejszym i najgroźniejszym ucieleśnieniem tego kryzysu. Ocierał się o to samo niebezpieczeństwo; w tamtym zbrodniczym ucieleśnieniu odnajdywał jakąś cząstkę siebie. Dotykał faszyzmu jak bolącego zęba. A na użytek swych krytyków uczynił takie oto uspokajające zapewnienie: „Nie róbcie ze mnie taniego demona. Ja będę po stronie porządku ludzkiego (i nawet po stronie Boga, choć nie wierzę) aż do końca moich dni; także umierając” (w Dzienniku 1957–1961). Cóż jednak to zapewnienie mówiące o „ludzkim porządku” znaczy, skoro przedtem, w swym dążeniu do pełnej suwerenności, musiał od siebie odepchnąć wszystkie zabezpieczenia, które dotychczas ludzki porządek gwarantowały; skoro – powołując na użytek swej twórczości Mit Nowoczesnego, Bezwzględnie Stwórczego Człowieka – musiał dokonać w swej autorskiej mikroskali tego samego odepchnięcia, którego w makroskali dokonała zachodnia, laicka kultura. Myślę nie tylko o odepchnięciu Mitu Ukrzyżowanego, Mitu Największej Miłości, będącej zabezpieczeniem etycznym dla naszych poczynań (o którym Gombrowicz wyrażał się z szacunkiem a myślał z nostalgią), ale także o upadku następnego mitu, Mitu Ludzkiej Osoby, stanowiącej najwyższą wartość laickiego świata, mitu, który musiał paść pod naporem krańcowej świadomości europejskiej. Na miejscu osoby pojawił się „twór międzyludzki, nieznany i nieuchwytny” (w Rozmowach), a pojawił się przecież nie tylko u Gombrowicza. Niebezpieczeństwo, zrodzone w spekulacjach filozofów i w badaniach naukowych, po raz pierwszy dało znać o sobie w terrorze Rewolucji Francuskiej, w terrorze Rozumu. A najpełniejsze wnioski z tamtej sytuacji filozoficznej wysnuł nie kto inny, jak markiz de Sade. On właśnie, odrzuciwszy zabezpieczenia przekazane tradycją, dążąc do pełnej suwerenności, opowiedział się po stronie nagiego instynktu, po stronie Krwi; okazał się w tym prekursorem romantycznego „powrotu do natury”. On właśnie, a nie wzajemnie się pożerający i zaprzeczający sobie przywódcy Rewolucji; de Sade, a nie ci teoretycy społecznej wolności, nie mogący się pogodzić w kwestii radykalnego uszczęśliwienia ludzi, wysnuł prawidłowy wniosek. W momencie, kiedy pod naporem Rozumu padają wartości – kiedy ludzka świadomość, wyzwolona z normatywów, staje się całkowicie w o 1 n a – więc d o w o 1 n a – Krew (natura, biologia, instynkt, żywioł...) okazuje się jedyną pewną rzeczywistością, stojącą za dowolnościami kultury, jej „języków”. Oczywiście, nadal są możliwe częściowe ograniczenia świadomości, miłe zacienienia, ładne słowa, chwilowe zaćmienia Rozumu. Ale kiedy myślimy jasno, musimy wiedzieć, że Krew jest ostatnią instancją, czynnikiem determinującym każdy „język”. Jest jedynym uwarunkowaniem ludzkiej kultury, ponieważ jest nami, nami najgłębiej, nami... którzy jesteśmy „dzieckiem podszyci”. Krew jest ostatecznym uwarunkowaniem każdego z nas poszczególnego (w jego dzieciństwie) i nas wszystkich razem (gdyż przyroda, natura, instynkt jest „dzieciństwem” naszego gatunku). To właśnie zostało zapisane w romantycznym przeciwstawieniu Natury i Kultury. Może na tle tego łatwiej będzie zrozumieć niekonsekwencję Gombrowicza – jego poszukiwanie „autentyczności” i jednocześnie tę gwałtowną nieufność, którą w nim budziły najprostsze uczucia i elementarne funkcje życiowe. Romantyzm stworzył jedyną nam dziś dostępna alternatywę Kultury: Naturę. Przynajmniej od czasów romantyzmu żyjemy w permanentnym kryzysie kultury i przynajmniej od czasów romantyzmu usiłujemy „z Kultury się wyzwolić”; dlatego wciąż z tej romantycznej 102 alternatywy musieliśmy korzystać. Jeśli nie chcieliśmy (bośmy nie mogli) żyć w Kulturze, uciekaliśmy w Naturę. Jeśli nie chcieliśmy (bo ciążyła nam, Forma) żyć we dworze, uciekaliśmy do Parobka, „bra... taliśmy się” z Walkiem. Większość perypetyj europejskiej myśli od czasów romantyzmu zamykała się w tym; i perypetie myśli współczesnej także jeszcze w tym zamykają się bez reszty (np. wtedy, kiedy idąc za przewodem Lévi–Straussa, w pieczonym i surowym odnajdujemy „ludzkie” i „naturalne”); i nasze marzenia dzisiejsze (kiedy np. myślimy o „ucieczce w przyrodę”, kiedy, wychodząc od słusznego postulatu ochrony środowiska, dochodzimy do ideału Natury Czystej, nieskażonej cywilizacją)... to marzenia te także jeszcze zamykają się w romantycznym przeciwieństwie Kultury i Natury. I kiedy wieszcze romantyczni mówili o Narodzie, i kiedy my o narodzie myślimy; i kiedy faszyzm dokonywał swych zbrodni; i kiedy myśliciele faszyzmowi najdalsi okazywali się faszyzmowi najbliżsi; i kiedy uciekamy od uniwersalistycznych systemów, od wielkiego myślenia, w którym siebie nie potrafimy odnaleźć, a znajdujemy swe drobne życie jako jedyną pewność – zawsze uciekaliśmy od Kultury w Naturę. Bo nie było, bo nie ma innej alternatywy. Nie ma innej alternatywy; a 1 e c z y j e j b y ć n i e m o ż e? Pytanie biorące się z takiego oto stanu ducha; przytaczam fragment Dziennika 1957–1961, w którym ten stan ducha został przypisany Lechoniowi: „...teraz musisz coś wydusić z siebie, skok, inspirację, ideę, coś niespodziewanego i niebywałego, żeby wytrącić Historii inicjatywę!”. Witold w Kosmosie, zrozumiawszy swą stwórczą „boskość” – zdawszy sobie sprawę, iż rozpad rzeczywistości, z którym tak beznadziejnie się zmaga, został zawiniony przez jego własną krańcową świadomość – postanawia dokonać jeszcze jednego aktu stwórczego: wiesza kota i potęgując serię „powieszeń”, aktem tym sprawia, że zawieszony wróbel staje się punktem odniesienia, organizuje świat. To akt nielojalny wobec rzeczywistości, nieprawdziwy, świadomie skłamany. „To akt nielojalny i perwersyjny, bo stanowi przeskok ze świata wewnętrznego w zewnętrzny, to jakby osaczanie siebie samego. Ale jest w tym jakaś głęboka konieczność duchowa” (w Rozmowach). Stwórca, niepewny swej „boskości”, dostrzegł konieczność zapośredniczenia jej w czymś zewnętrznym, w miejscu wyłączonym, do którego jego własna myśl, wszystko umiejąca podać w wątpliwość, nie miałaby przystępu. Zrozumiał potrzebę pośrednictwa między człowiekiem i ludźmi, między sobą i światem. Ale ta konieczność zapośredniczenia „boskości” ludzkiej poza ludźmi, w miejscu wyłączonym, które dzięki temu... albo i nawet nie dzięki temu, a jedynie poprzez swe własne – zewnętrzne – usytuowanie, staje się [...]; w miejscu transcendentalnym... transcendentnym, które się staje [...] „Nowoczesnym będąc człowiekiem”, powołując na użytek własny i swych czytelników Mit Nowoczesnego, Bezwzględnie Stwórczego Człowieka – w swym dążeniu do krańcowej świadomości, odpychając od siebie wszystkie gwarancje myślenia – Gombrowicz brnął ze wzrastającym przerażeniem w swój roztajemniczony świat... i w pewnym momencie zauważył, że B ó g w y n i k a z e s t w o r z o n e j p r z e z n i e g o k o n s t r u k c j i. Konsekwentnie roztajemniczając świat, sam pozbawił się tajemnicy i dlatego nie mógł skorzystać z pociech, jakie niesie tradycja, z oparcia, które inni znajdują w „mitach”, „archetypach” kulturowych. Skłaniał się ku dowodom, ku przewodom myślowym quasi– matematycznym, technicystycznym, opartym na widzeniu techniki międzyludzkich kontaktów. Bóg, którego odnalazł, ma właśnie taką naturę. Pożegnawszy się ostatecznie z Bogiem, jak wyznaje w Dzienniku, około 13–15 roku życia, odnalazł Go ponownie jako „konieczność duchową”; jako ostatni wniosek dający się wysnuć z d o w o 1 n o ś c i naszego myślenia. Przekonany o dowolności kultury („...umieszczenie nasze w kosmosie staje się, czym jest w istocie, mianowicie czymś bezdennie niepojętym, a więc zawierającym możliwość w s z y s t k i e g o” – w Dzienniku 1957–1961) i przekonany o dowolności poczynań własnych 103 („...albowiem w miliardach ewentualnych przyczyn zawsze znajdzie się uzasadnienie każdej kombinacji” – w Kosmosie); przekonany o dowolności, a więc zwątpiwszy w prawo – stojąc, jak każdy człowiek, wobec śmierci – poczuł się zagrożony całkowitym nieistnieniem, nicością bezwzględną. Dlatego pragnął odcisnąć ślad, ślad s w ó j, marzył o skutku natychmiastowym, namacalnym; i tu właśnie [...]. [...], ależ tak. Jak i my wszyscy. Zagrożeni nieistnieniem, pragniemy siebie przekazać... chcemy odcisnąć ślad. To pragnienie bezpośredniego, natychmiastowego skutku, ukryte za naszymi dzisiejszymi marzeniami, za naszym dążeniem do „pomnażania wewnętrznego bogactwa” – tchórzliwie ukrywane pod frazeologią humanizmu – raz po raz daje znać o sobie aktami gwałtu. To pragnienie skutku, które w istocie jest pragnieniem wartości... Ale to pragnienie wartości nie znajduje się w nas samych (my już „wyrośliśmy ze średniowiecza”, nie jesteśmy „naiwni”!), znajduje się nie w nas samych, lecz w naszych konstrukcjach; odnajdujemy je nie w sobie, tylko w niedramatycznym i niefabularnym świecie, który jest tworem naszej myśli. „To nie ja sam, lecz to co ze mną się dokonuje, domaga się Boga, ta potrzeba czy też konieczność nie jest we mnie, tylko w mojej sytuacji” (w Dzienniku 1953–1957). Człowiek bezwzględnie i bezwarunkowo stwórczy; jego nieuchronne pragnienie natychmiastowego skutku, który musi go przekonać, który ma go utwierdzić w roli sprawcy – jeszcze w Ślubie i Pornografii to wystarczało za całe przesłanie. I konieczne w Kosmosie dopełnienie tego pragnienia skutku. Bardzo abstrakcyjna prawda, do której można dochodzić rozumowaniem technicznym albo rozumowaniem bliskim matematycznemu, ale którą odczuwa się także na własnej skórze. Tylko Bóg może być zwieńczeniem rzeczywistości, rozumianej wyłącznie jako system kontaktów. Jedyne możliwe zwieńczenie konstrukcji, którą tworząc swe dzieło stworzył – zwieńczenie Mitu Nowoczesnego Człowieka. Tyle się głowił nad wytrąceniem Historii inicjatywy, poszukiwał „czegoś niespodziewanego”, jakiegoś skoku, inspiracji, idei – aż zrozumiał, że ów skok, inspiracja, idea już od dawna są udziałem jego myśli; że zostały zawarte w jego drodze. To zrozumienie byłbym skłonny rekonstruować (nie jego słowami i własnym zespołem pojęć) w ten sposób. Człowiek posiada organy wewnętrzne, składające się z białka i wody, ale poza tym posiada kulturę. Kultura jest najważniejszym „organem zewnętrznym” ludzkości, którego impulsom podlega każdy osobnik. Rola kultury polega na tym, iż godzi ona wodno– białkową cielesność osobnika z wytworami ludzi, zawsze kolektywnymi, realizowanymi poza cielesnością wodno–białkową. Dlatego kultura jest zawsze układem binarnym. Jej zadaniem jest utrzymanie w równowadze nieprzezwyciężalnych przeciwieństw, obojętnie jak je nazywano kiedyś i jak je będziemy nazywali (światłem–ciemnością, duchem–materią, ludzkim–naturalnym...). W każdej epoce „miejscu ludzkiemu” w kulturze, miejscu kolektywnych wytworów ludzkich, odpowiada – stosowne mu, s y m e t r y c z n e do niego – „miejsce nieludzkie”. Każda epoka znajduje dla siebie inne „miejsce nieludzkie”, ponieważ inaczej ogląda swoje – ludzkie – wytwory. Ta symetryczna męka analogij jest przyczyną ewolucji kultury. Niewierze człowieka średniowiecznego we własne siły, „ciemności” ludzkich dokonań, odpowiadało nieludzkie „światło” Bożej Mądrości. Renesansowej i oświeceniowej wierze w rozum ludzkości, zdolny do przyswojenia jedynej Prawdy, odpowiadała głucha „materia”. Z jeszcze bardziej egzaltowaną, romantyczną wiarą w „ducha”, przenikającego wszystkie tajemnice, korespondowały ślepe „instynkty natury”. „Miejscu ludzkiemu”, w którym objawiała się jednoznaczna i konieczna Prawda, odpowiadało „miejsce nieludzkie”, które było miejscem chaosu i ślepych sił przyrody: Natura ze wszystkimi swoimi nie podlegającymi rachunkowi możliwościami jako biegun krystalicznej i koniecznej Prawdy. No i Natura pozostała nadal naszym jedynym „miejscem nieludzkim”; pozostała jedynym „miejscem nieludzkim” – chociaż nasze „miejsce ludzkie” w 104 ostatnich kilkudziesięciu latach uległo gwałtownej, zasadniczej przemianie. My już nie mamy swej Prawdy, przestaliśmy wierzyć w Prawdę jedyną i jednoznaczną, obcujemy z wielu prawdami naraz, topimy się w niezliczonej liczbie przewodów komplementarnych, z których każdy jest właśnie możliwy tylko, lecz żaden z nich nie jest konieczny. Jeśli więc nasze usiłowania opuszczenia „miejsca ludzkiego” w ostatnich kilkudziesięciu latach kończyły się tragicznie (np. faszyzm) albo śmiesznie (ileż np. tej niezamierzonej śmieszności w naszym dążeniu do wspólnoty, polegającym na obłapianiu się ciał)... – jeśli kończyły się i kończą tragicznie lub śmiesznie, to nie należy się dziwić. Nie należy się dziwić, ale trzeba wiedzieć, że naszemu obecnemu „miejscu ludzkiemu” powinno odpowiadać jakieś zupełnie, zasadniczo inne „miejsce nieludzkie”. Miejscu naszemu, w k t ó r y m w s z y s t k o m o ż 1 i w e, musiałaby zostać przeciwstawiona Wielka Jednia, Jedna Konieczność. Stworzyłem (w znaczeniu: przeczułem, wiem) nową alternatywę Kultury. „Sto lat temu litewski poeta wykuł kształt polskiego ducha, dziś ja, jak Mojżesz, wyprowadzam Polaków z niewoli tego kształtu” (w Dzienniku 1953–1956). Mówi Polak i mówi przede wszystkim do Polaków, ale przecież nie tylko o Polakach mówi – chociaż im ta niewola dzisiaj szczególnie ciąży. Symetryczna męka analogij, męka kultury, i analogiczna męka symetrii, męka twórców wciąż jeszcze trwa, a Natura nadal święci swoje tryumfy; dlatego słowa moje dalekie są od jasności, mniej jasne, niżbym chciał. A jednak! Znalazłem nową alternatywę Kultury. Bóg jest tą alternatywą. Ludzie wciąż jeszcze chcą popełniać błędy, których ucieleśnieniem był faszyzm. Ale ja wiem, że już nie popełnią tych błędów, ponieważ znalazłem (w znaczeniu: przeczułem, wiem) nową alternatywę Kultury. Tak zakończył się w myśleniu naszym „romantyzm”. Będą mi jeszcze romantyzmem wykłuwali oczy, będą mnie dyskontowali Wieszczami i Brzozowskim, będą ze mną dyskutowali o personalizmie, o wspólnocie, o sprzężeniu jednostki i zbiorowości. Będą to dyskusje wciąż owocne... ale już nieistotne dyskusje. A co trzeba powiedzieć ludziom? Biały gołąb, „powieszony wróbel”... daję ci go. Jako rekompensatę za [...]. W zadośćuczynieniu krzywd [...] i krzywdy [...], zawinionej również przeze mnie; za to moje [...] i za [...], także moje. Za wszystko złe, co ludziom wyrządziłem. 105 Cel jego, jego nieznane zamierzenie W gruncie rzeczy ty po prostu nie znasz drugiego człowieka. Brak ci tej jakiejś ciągłości uczuć, która pozwala się zbliżyć. Kontakty przy stoliku, a potem papier; i zawsze „ja”, zawsze chodzi o „ciebie” – wszystko, co masz. I teraz, kiedy to mówię, już ci błysnęły oczy – już jesteś gotów do odegrania następnej komedii. Bo ty po prostu nie znasz możliwości drugiego człowieka, możliwości człowieka. Masz piękną koncepcję książki – wszystko, co masz. Inni też może nie mają, wiem, ale są przynajmniej skromniejsi. Dokonujesz „cudów” stylu – wypuczenie nad własną możność. Dokonujesz „cudów” myśli – wypuczenie nad cudzą możność. Jesteś cholernie inteligentny, ale mało mądry; im cholerniej inteligentny, tym mądrzejszy mniej. Im przenikliwiej rozważasz naszą francę dzisiejszą, tym bardziej się pozbywasz mądrości, którą człowiek, żyjąc, ma z siebie. I co? Grasz dalej. Chcesz skromniejszych wyśmiać. Wiesz przecie – wiesz? – że ludzie z uporem toczą swoje skromne sprawy i boją się, żeby im co nie spadło na głowę. A i tak spadnie – niepotrzebne twoje ryzyko (bo to jednak ryzyko, uwierz!), i tak spadnie na każdego po kolei. Wiesz? Naprawdę wiesz? Więc może tylko trochę współczucia potrzeba. I trochę mniej odwagi w wygłaszaniu sądów. Chodzi o to, żeby przynajmniej nie ranić p r z e d t e m. A ty jesteś szermierzem – stare kawały, corrida. Najbardziej znośny dla innych, kiedy byłeś egoistą – kiedy dbałeś o własną wygodę. Lecz pracowałeś. Bóg. Ptak. Światło. Alleluja. Przebywając wciąż w chłodzie, sugestywnie–zimnoświadomie, eksponując świadomie własne stany zmęczenia, euforii, aberracji, pewności; zimnoświadomie grając wszystkimi naraz stanami ducha – wpierałeś chimerę. „Punkt najwyższy, punkt królujący – hosanna! – i jakim cudem ten punkcik daleki zapanował jak wystrzał armatni, a odmęty, zamęty legły mu u stóp?” (w Kosmosie). Tako rzeczesz czy tako tańczysz? Nie było ci dobrze na ziemi, zgoda. Ze wszystkimi w sporze i zawsze na krańcach myślenia. Nie chciałeś przyznać, że twój dorobek życiowy jest bliski zera. Wolałeś „intrygantem” intrygować. Tancerzu! A przy tym – Polakiem jesteś. Jak mawiał o Polakach Witkacy: „dobre początki bez odpowiednich końców”. Szturmowałeś bastion myśli, wiedzy, wiary tak, jak twoi ziomkowie szturmowali Samosierrę i Monte Cassino. Szarża ku podziwowi świata. Polacy to śmiały naród (bez ironii), ale wiesz, jak wygląda polski Faustus? Jest nim Twardowski. Faustus na kogucie. Och, jakim ty Polakiem jesteś. I co? Grasz dalej. Zmierzasz do puenty. Graj. Byłoby n i e 1 u d z k i e – znasz to słowo? – przerwać ci w tym miejscu. Nadal sprawny? Tylko widzisz, ludzie może mają już potąd sprawności, może chcieliby teraz uściskać konia. Obruszasz się. Zawsze chciałeś błyszczeć, a tamto jest proste. Każdy może zrobić. Mierzyłeś wyżej, w Mit Nowoczesnego Człowieka. Stworzą Go ludzie inni od ciebie, bardzo inni. Więc im twoja... pomyłka posłuży. Pamiętasz tę wędrówkę przez miasto z ojcem poparzonej dziewczynki w Dzienniku 1957– 1961? Wówczas byłeś blisko: „Ból! To tylko ważne – ślepia okrutne Bólu w tej czarnej studni – ból, boli! – ten palec bezlitosny przemieniał wszystko, czego się dotknął, w rzeczywistość [...] ach, ja z byle czego haftowałem moje arabeski głuche, nieme, ślepe i one byłyby takie niewinne, gdyby nie boli, boli, ból, ból, ból, boli! – dziecka, podtrzymującego moje sny!”. Ale potem Kosmos potoczył się dawną koleiną, stworzyłeś następną zabaweczkę niemą, zabawkę ni to Pawłowa, ni Heisenberga, a w zapisie Dziennika z 16 X 1966 na zadany sobie temat „ból urzeczywistnia” to tylko miałeś do powiedzenia, że słowa Dantego cię zabolały, więc on stał się dla ciebie „kimś rzeczywistym”; tak spłaszczyłeś. 106 Pamiętasz tę zranioną sukę na pampach w Dzienniku 1957–1961? Wielka proza, lepsza chyba od Kosmosu. Powinna się znaleźć w wypisach szkolnych! A pamiętasz te żuczki na plaży, o których w Dzienniku 1957–1961 się mądrzysz, lecz kilka z nich przecie obróciłeś? Twoje ostatnie słowo. Nie było ci dobrze na ziemi, a jednak te żuczki obróciłeś. I cierpienie tamtego ojca otwarło cię na świat. O tym jednym warto mówić. Niewiele? Skąd to wiesz? Z jakiego miejsca? Przecież nie mamy (jeszcze?) „ekscentryka”. 107 Cel jego, jego nieznane zamierzenie przeszywało rozgałęziony układ alej i ścieżek, drzew i klombów „Proszę Wysokiego Sądu! Panie Prokuratorze! Przeczuwam, że to się niedobrze skończy! Coś niedobrego Pomiędzy mną a światem i jeżeli nie uda mi się rozładować Jeśli nie uda mi się w porę temu zaradzić – krew się ukaże I wszystko trzaśnie! Wszystko diabli wezmą! Wszystko ulegnie stopniowo strasznej zagładzie. Boże, Boże, Boże, o gdybym śmiał, gdybym miał prawo wywołać Ciebie z nieskończoności, ale mi nie wolno...” Te słowa mówi Witold, bohater odnalezionej niedawno sztuki Gombrowicza Historia, pisanej w roku 1951. Słowa wyrwane są z kontekstu utworu – i to utworu istniejącego jedynie we fragmentach, będącego jakimś pierwszym zarysem Operetki – dlatego nie chcę z nich wyciągać wniosków dotyczących duchowych perypetyj autora, jego uczuciowej rozterki itp. Może tylko jeden wniosek nie wprost, dotyczący twórczości. Gombrowicz jest tym dwudziestowiecznym pisarzem polskim, który w swych utworach najwięcej razy użył słowa „Bóg” (w samych tylko opublikowanych fragmentach Historii słowo „Bóg” pojawia się dwudziestokrotnie). To jeszcze także nie świadczy o rozterce, nie jest wystarczającym dowodem kryzysu duchowego i może nawet nie powinno być argumentem w rozważaniach krytyka – jednak spostrzeżenie tutaj zapisuję. Nabiera ono przejmującego wyrazu w powiązaniu z pewnym zapisem Dziennika. W Dzienniku 1953–1956, utworze pisanym bezpośrednio po Historii, więc chronologicznie najbliższym cytowanemu fragmentowi, autor mówi: „Moja potworność wzrasta, moje stosunki z naturą są złe [...] Stopniowe oddalanie się moje od natury, a także od ludzi, w ostatnich latach”. I dalej: „Istnieje możliwość Boga jako środka pomocniczego, drogi–mostu wiodącego do człowieka. [...] Wystarczy przyjąć, że człowiek musi egzystować w ramach swojego gatunku, że natura w ogóle, natura świata, dana mu jest przede wszystkim jako natura gatunku ludzkiego, że przeto współżycie z innymi ludźmi wyprzedza jego współżycie ze światem. Człowiek jest d l a człowieka. Człowiek jest w o b e c człowieka. Więc mit Boga absolutnego mógł powstać, ponieważ ułatwiał człowiekowi odkrycie drugiego człowieka, zbliżenie się do niego, zespolenie. Przykład: Weil. Czy ona chce łączyć się z Bogiem, czy też poprzez Boga z innymi ludzkimi egzystencjami? Czy kocha się w Bogu, czy też, poprzez Boga, w człowieku? Czy jej odporność na śmierć, ból, rozpacz rodzi się z jej związku z Bogiem, czy z ludźmi? Czy to, co ona nazywa łaską, nie jest po prostu stanem współistnienia z innym (ale ludzkim) życiem? A więc tamto «Ty» absolutne, wieczne, nieruchome byłoby tylko maską, za którą kryje się doczesna ludzka twarz. Smutne, naiwne, a jakże wzruszające... taki skok w Niebiosa po to, aby przeskoczyć o dwa metry z własnego ja na cudze?” W tym ciekawym wyznaniu najciekawsza i najbardziej znamienna wydaje mi się ta ściśle przez autora określona odległość, która dzieli własne i cudze Ja. Dlaczego „dwa metry”, a nie „dziesięć”, dlaczego „metry”, a nie „centymetry”, dlaczego nie po prostu „parę metrów” lub „centymetrów”? Skąd się wzięły w tych niewymiernych przestrzeniach psychicznych, w których za pośrednictwem Boga i Niebios dzieje się sprawa człowieka z ludźmi, te dokładnie odmierzone dwa metry? Jest to ostatnia odległość, z której człowiek z człowiekiem może się nie zetknąć fizycznie; najmniejszy dystans, w którym nie jest przez drugiego zagrożony w cielesnej intymności. Nawet gdyby zechciał i wyciągnął rękę ku wysuniętej ręce tamtego, to ich dłonie nie złączą się, będzie je dzieliło kilka centymetrów powietrza. Nawet gdyby zechciał – ale skoro umieścił siebie w kole o precyzyjnie odmierzonym promieniu, to z pewnością nie zechce. Zagwarantował sobie miejsce, w którym pozostaje nietykalny, „nietykalny jak król” (tak w Ślubie). To miejsce ma swój wymiar przestrzennie nieokreślony, 108 duchowy, ale ma również wymiar konkretny, ma swój sens dosadny i dosłowny. Nie grozi mu „dutknięcie Palicem” ani dotknięcie palcem. Może natomiast dotykać sam siebie, wkładać sobie pokarm do ust, przeglądać się w lusterku. Może również spokojnie czytać książkę, pewny, że nikt nie spojrzy mu przez ramię, sporządzać notatki, wiedząc, że nikt wbrew jego woli ich nie pozna. Jest i druga ważna właściwość tej wybranej przez autora odległości. Jest to optymalna odległość, z jakiej człowiek może drugiego obserwować. Już nie ulega złudzeniom zbyt bliskiej perspektywy wykoślawiającej twarz, „po pikasowsku” przesuwającej oczy, a jeszcze nie traci rysów twarzy; jeszcze nie traci rysów twarzy, a już widzi całą postać, może śledzić gesty rąk, nóg, zachowanie ciała. A skoro przyjął wobec drugiego właśnie ten dystans, to z pewnością będzie go oglądał po to, żeby, słuchając słów jego, móc precyzyjnie odczytywać intencje, w porę przejrzeć jego grę i dostosować do niej własne postępowanie. W tej wydzielonej sobie przestrzeni jest bezpieczny, jest samowystarczalny („od najwcześniejszego dzieciństwa [...] byłem samowystarczalny”, w Dzienniku 1953–1956) i jest w całości nastawiony na maksymalnie poprawną percepcję świata. Dumny ze swego umiarkowania, ze „skłonności do średnich temperatur” ze swego „niebycia niczym za bardzo” (tamże). W całości nastawiony na maksymalnie poprawną percepcję, akumulujący dane, a zarazem tak się wobec świata ustawiający, żeby nic z zewnątrz nie mogło jego, osoby, naruszyć. Zawsze usiłujący „być sobą”, dążący do „rozluźnienia”, namawiający innych do „rozluźnienia” i „bycia sobą”. Przechadzający się po fabrykach współczesnej kultury, gdzie w białym żarze wykuwa się myśli, i kosztujący tej lub owej, jak w sadzie kosztuje się gruszki. Ta, owszem, smakuje mi, tamta trochę mniej. Wszystko, co Gombrowicz powołuje w swym dziele, przybiera właśnie taką postać. Przybiera postać układów percypujących – ukonstytuowanych tą nadrzędną funkcją, nią indywidualizowanych, za jej pomocą wyłączonych z otoczenia. Czy chodzi o konstytucję grup ludzkich, artystycznych klik i arystokratycznych klanów, które ze znajomością rzeczy i gorzkim humorem opisywał; czy o konstytucję poszczególnych osób, bohaterów jego utworów; czy o Montaigne'owski krój człowieka, którego przyzywał i propagował w Dzienniku. W tych wszystkich przypadkach poznajemy rzeczywistości „wewnętrzne”, „wsobne”, kusobne – przyswajające z zewnątrz i dążące do tego, żeby być tylko sobą. Na przykład pani Amelia i jej dom Ruda w Pornografii – „wyjątkowo wewnętrzny”, jak mówi narrator. „Trudno określić, na czym to polegało. Podobne jak u Wacława, ale głębsze chyba, poszanowanie istoty ludzkiej”. To samo poszanowanie – dodajmy – które autor Dziennika manifestuje w swych diatrybach broniących prywatności człowieka. Ale już we wczesnych Zdarzeniach na brygu Banbury zjawia się taki łakomy żarłacz, który może posłużyć za uniwersalną figurę tych kusobnych, percypujących układów – wszystko pożerający żarłacz, któremu kuchcik okrętowy rzucał po kolei części ubrania, potem sam skoczył do jego paszczy, a ten, wciąż niesyty, pożarł sam siebie, wraz z kuchcikiem w swym brzuchu. Przypominają się słowa mające wyrazić największe katusze piekła, które Gombrowicz „poprawiając” Danta wpisał do Boskiej komedii: „Przeze mnie droga do krainy, która / Bezdenna, wiecznie otchłań swoją ściga” (w Dzienniku, zapis 16 X 1966). Jak to?! Coś konstytuuje się w trudzie, umacnia własną „wewnętrzność”, a wreszcie pożera siebie samo? Czy po to powołuje się coś do istnienia, żeby to przestawało istnieć? Dalej pytajmy. Dlaczego tak smutny los spotkał w Pornografii „wyjątkowo wewnętrzny” dom Rudę i jego gospodarzy Amelię i Wacława, których cechowało godne przecież pochwały poszanowanie ludzkiej istoty? Dlaczego Gombrowicz w całym swym dziele ukazuje czytelnikowi heroiczną drogę dążenia do „autentyczności”, a z przekąsem mówi o „metafizycznym karpiu w sosie w ł a s n e g o w y r o b u [...] albowiem właściwym żywiołem tego ducha jest j e g o w ł a s n y s o s” (mając na myśli Simone Weil, w Dzienniku 1953–1956; podkr. moje A.F.)? I jeszcze. Skoro najwyższą wartością tego dzieła 109 jest prywatność człowieka, to dlaczego tak obrzydliwi są bohaterowie, którzy swą prywatność najpełniej manifestują? Dlaczego tak bardzo obmierzli są na przykład bohaterowie Kosmosu: „ta świnia” Jadeczka („ona jak siebie wącha, to jej nie brzydzi”), Ksiądz „gmyrający paluchami”, Leon Wojtys, który swoje „rozkosznisium” znajdywał w sobie i doświadczał na sobie? A obmierzli w ten sposób są przecież nie tylko bohaterowie utworów Gombrowicza; także ich narratorzy. Oni właśnie dlatego tak wnikliwie swych niesmacznych bohaterów opowiadają, bo ich cechy z obrzydzeniem odnajdują w sobie; odnajdują z obrzydzeniem w sobie i swe obrzydzenie demonstrują ostentacyjnie wobec czytelników. Dlaczego? Skoro pierwszym obowiązkiem Gombrowiczowskiego człowieka jest swobodne przyswajanie sobie tego, co mu jest smaczne i potrzebne – to dlaczego sztuka Gombrowicza tak obsesyjnie posługuje się obrazami pochłaniania obrzydliwości? Pewien marynarz z Banburego spożywa szczurze ogony podane na talerzu jak makaron, żarłacz pożera sam siebie, Alicja z opowiadania Dziewictwo chce wypić pomyje i marzy o zjedzeniu ochłapów ze śmietnika, śpiącej Maryśce, narzeczonej Huligana, do otwartej jamy ustnej pakuje się szczur, szczur tytułowy, Iwonie więzną w gardle ościste karaski, narrator Kosmosu wpycha palec do odemkniętych ust wisielca itd. Wprawdzie funkcja tych obrazów w kontekście utworów jest jasno określona, ale wszystkie one razem – razem właśnie – mówią coś więcej, same przez się znaczą. Pytajmy jeszcze. Skoro najwyższym dobrem człowieka jest jego osobowość, to dlaczego każdy ruch ku sobie, który interioryzując świat w osobie ludzkiej osobowość konstytuuje, może się wydać autorowi dziwaczny lub obrzydliwy? Jest taki bardzo ciekawy zapis w Dzienniku 1953–1956 mówiący o stojącym na balkonie przyjacielu, który gestami zapraszał autora, „wkiwywał go do siebie”, wkiwywał świat do wnętrza – „już nie kiwnął, a tak jakby wkiwnął! [...] wtem widzę, że znowu wkiwnął się i wkiwnął się w siebie jak w butelkę”. Natężenie, z jakim autor obserwuje kusobne gesty przyjaciela i mówi o „wkiwnięciu”, zasługuje, sądzę, na uwagę. Jak się wydaje, zdrożna jest sama czynność przyswajania; każdy ruch ku sobie jest wartościowany ujemnie, budzi wstręt opowiadającego. Chyba to przede wszystkim – i najpierw – wyraża ohydna „śmierć szczura w ustnej jamie Marysinej” i połykane paskudztwa; tym również tłumaczą się tak liczne u Gombrowicza słowa i rzeczy „wkiwnięte”, „wessane”, „wsobne”, „skazane na siebie”. Najpierw są wyrazem prywatnej obsesji człowieka – najpierw w sposób bolesny mówią o tym, jak widział siebie, kim sam był i być nie chciał – a dopiero potem za ich pomocą pisarz opowiada o ludziach i świecie. Obrysował koło o dokładnie odmierzonym promieniu, zagwarantował sobie przestrzeń, w której mógł się poczuć suwerenny – i z tej prywatności usiłował uczynić główne posłanie swej sztuki. Ale gwałtowność z jaką jego dzieło wydobywa na jaw wszystkie obrzydliwości samotniczego bytowania (postaciowane w samogwałcie, samobójstwie, samosiępożarciu, samozaaresztowaniu), wstręt i wstyd, które autor poprzez swych narratorów usiłuje przerzucić na czytelnika, mówią akurat coś przeciwnego. Tu jest moment prawdy w dziele – to jedno miejsce, w którym sztuka Gombrowicza traci swą zamierzoną, nieprzenikliwą dla czytelnika „spójność”. Moment prawdy, który wyjaśnia nie jakieś oderwane osobliwości jego sztuki, nie jakieś drobne okoliczności uboczne towarzyszące jej powstawaniu, ale rozszyfrowuje sam jej s p o s ó b a r g u m e n t a c j i i pozwala zrozumieć tropy, w jakich autor zamyka swe sądy o świecie. Jeszcze raz spójrzmy na Ślub. Henryk powołując rzeczywistość utworu powołuje tym pewną przestrzeń psychiczną, która ma zapewnić mu suwerenność, wznosi wokół siebie mur obronny chroniący przed gwałtem, jakiego mogą dopuścić się bliźni. Widomym znakiem psychicznego gwałtu jest „dutknięcie Palicem”. Najpierw za sprawą Pijaka doświadcza go Ojciec, potem posługuje się nim Henryk, a wreszcie „dutknięcie” zaczyna zagrażać i jemu, temu najbardziej autorskiemu spośród bohaterów dramatu. A zagraża mu nie tylko „dutknięcie”, ale i „dutkn... dutkn...ięcie” – z tym samym trzykropkowym zawieszeniem 110 które, w przypadku „bra...tania się z Walkiem” w Ferdydurke, wyrażało tyleż strachu przed zdrożnością, co chęci spełnienia; nie tylko zagraża, ale i staje się czymś pożądanym. I oto Ślub, który miał bronić prywatności bohatera; utwór powołany ku obronie jednostki ludzkiej, mający uchronić przed gwałtem, jakiego na niej dopuszczają się inni, jest także – i jednocześnie – g o r ą c z k o w y m d o m a g a n i e m s i ę t e g o g w a ł t u. Nie tylko Ślub; całe dzieło Gombrowicza. „Należy odczuć kosmiczne zaiste znaczenie, jakie dla człowieka ma człowiek, należy wyobrazić sobie co następuje: jestem zupełnie sam na pustyni; nigdy nie widziałem ludzi, ani nie domyślałem się, że inny człowiek jest możliwy. Wtem ukazuje się w polu mego widzenia istota analogiczna, a jednak nie będąca mną, ta sama zasada wcielona w obce ciało – ktoś identyczny a jednak obcy – i ja doznaję jednocześnie cudownego uzupełnienia i bolesnego rozdwojenia. Ale nad wszystkim góruje objawienie: stałem się nieograniczony, nieprzewidziany dla siebie samego, pomnożony we wszystkich możliwościach swoich tą obcą, świeżą a jednak identyczną siłą, która zbliża się do mnie” (w Dzienniku 1953–1956). „Dutknięcie Palicem”, sprowadzające władcę do poddanego, które rozgrywa się w wysokich rejonach ducha, w niewymiernie psychicznej przestrzeni jaźni, ale także (rzecz dzieje się na scenie!) zwykłe dotknięcie palcem, dotknięcie, które łamie moją cielesną intymność i umożliwia zbliżenie się do kogoś, zespolenie z kimś. Zespolenie duchowe? Fizyczne? Któż śmiałby oddzielać to, co duchowe, od tego, co fizyczne, w pojęciu z e s p o l e n i a. W Dzienniku 1957–1961 jest taki zupełnie wyjątkowy, odosobniony zapis, zamykający wędrówkę autora? narratora? przez miasto z Simonem, ojcem umierającej dziewczynki; sytuacja w zatłoczonym pociągu: „Simon znów się ruszył – czy też w nim się ruszyło – i rzuciłem się do ucieczki – ale w tej ciasnocie mogłem co najwyżej kurczowo odsuwać się od niego – i tak, odsuwając się całym ciałem, właziłem na inne ciało – miękkie. Był to grubas. Ogromny, ciepły, którego twarzy nie widziałem, któremu z przerażenia właziłem w jego spoconą, nieporadną, zasromaną miękkość, w otyłość cichą chyba, upokorzoną – poczciwą , o elastycznych miejscami wypukłościach, ale gościnną, choć duszną. O, cóż to był za zakątek!... w którym powoli zagospodarowywałem się, zadomawiałem... w cieple koszuli jego grały jego poty, ten dzisiejszy i ten wczorajszy, zmieszane z zapachem wanilii, w kieszeni miał notes, na podszewce naszywka z napisem SMART, koszula była w jednym miejscu załatana. Było tu cicho i dobrze, o sto mil od tamtego... palącego... problemu, w ogóle tamto nie było tu do pomyślenia, to było coś zupełnie odmiennego, inna kraina, wytchnienie i spokój... na drugim końcu świata. Na koniec! Odpoczywałem. Było mi błogo”. – Wiem, że to literatura i że to jest „dobrze napisane”. Ale kiedy zna się twórczość Gombrowicza i rozumie te olbrzymie przestrzenie myślowe i fizyczne, które przebył – żeby To odnaleźć; ach, nie odnaleźć nawet (bo grubas ów się poruszył i narrator znowu spłoszony uciekł), nawet nie odnaleźć, ale móc o czymś takim pomarzyć i To zapisać. Słusznie Gombrowicz powiada, że współżycie z ludźmi, wyprzedza nasze współżycie ze światem – sposób obcowania z ludźmi określa typ i rodzaj kontaktów z rzeczywistością. To, czego nie potrafił zrealizować dla siebie w życiu – marzenie tak proste, tak właśnie elementarne, że prawie nie sposób o nim wprost mówić – przybiera w jego utworach kształt bardzo skomplikowany. To, co w jego życiu nie zostało spełnione, w jego dziele przybiera postać rozhukanych przeciwieństw myślenia – i przeciwieństwa te orzekają już tylko o dziele, sztuce i świecie. Stroił swe ukryte niespełnienie w paliatywy zbyt łatwe, w efektowne oksymorony, we wymyślne sofizmaty. Przeciwieństwo między dumną „samowystarczalnością” i obrzydzeniem, jakie budzi każde „swój do swego po swoje”; między demokratycznym szacunkiem dla osoby ludzkiej i „wdzieraniem się w cudzą jaźń zamkniętą”; między potrzebą pozbycia się Formy i potrzebą Formy; między nagością i strojem... nie będę powtarzał wszystkiego, co już pisałem. 111 Najłatwiej było mu beatyfikować te sprzeczności własnego myślenia jako pierwszy przywilej, niemal święty obowiązek sztuki („trzeba jeszcze raz powiedzieć, nie można na to położyć dość nacisku: sztuka rodzi się ze sprzeczności”, w Rozmowach) i też skwapliwie z tej możliwości beatyfikacyjnej korzystał („wszystkie sprzeczności dają sobie we mnie randez– vous – spokój i szał, trzeźwość i pijaństwo, prawda i blaga, wielkość i małość”, w Dzienniku 1953–1956). Marzyć się wstydził; był zbyt współczesnym literatem, żeby się kusić o artystyczny wyraz dla marzenia, i zbyt dobrze wychowanym człowiekiem, żeby móc mówić o intymnym niespełnieniu; wypowiadał się poprzez wymyślne figury, tworzył sztukę. A nad olbrzymim oksymoronem, jakim jest dzieło Gombrowicza obejrzane w całości, jeszcze jeden wielki – ostatni już – oksymoron. Szukał poczucia bezpieczeństwa w innym człowieku, bezpiecznej przystani „o sto mil od tamtego... palącego... problemu”, miejsca, w którym „w ogóle tamto nie było do pomyślenia”. No ale nie znalazł tego miejsca; czuł się i pozostał samotny. I dopiero tak czując, zrozumiał, że musi zbawić siebie, tylko siebie – już nie wraz z najbliższymi, bo właśnie nie miał ich, nie wespół z grupą, do której należał, bo nie należał do żadnej z grup. Stojąc sam wobec kosmosu, cierpienia i śmierci, zrozumiał, że musi zbawić siebie jednego – a to znaczy: zbawić siebie wraz z całym gatunkiem. Tak pojawił się „Bóg”. „Potrzeba uwierzenia” stała się koniecznością – i to nie potrzeba uwierzenia „w cokolwiek”, w coś, co mogłoby w dalszej obróbce, za sprawą obcujących ze sobą ludzi, przybrać postać wspólnego celu działania nadającemu sens każdemu poszczególnemu życiu, tylko właśnie potrzeba uwierzenia w „Niego”, gdyż jest tylko jedna nazwa pewności obejmująca wszystko, wszystkich i naraz, jedna tylko szansa zbawienia gotowa od zaraz do użycia, nie wymagająca uprzedniej obróbki między ludźmi – jedna szansa uzyskania sensu natychmiast, która przybrała Jego Imię. Niezależnie od faktu, czy Imię to będzie wymówione naiwnie, czy też zostanie przedtem obwarowane zastrzeżeniami „nowoczesnego umysłu”. Wcale nie o umysł chodzi; jest coś bardziej pierwszego w człowieku, które to warunkuje. Umiejętność dostrzegania ostatecznych aspektów Bytu i skłonność do rozstrzygania problemów w skali metafizycznej zdaje się być warunkowana niemożnością widzenia problemów drobnych, rozumienia elementarnych doświadczeń, które są codziennym udziałem ludzi. Ten, kto rozstrzyga o pragnieniach ludzkości w tej skali, w skali gatunku i potrafi utożsamiać się z nimi, prawie na pewno nie rozumie pojedynczego człowieka. A nie rozumie go, ponieważ nie umie [...], ponieważ w nim samym nie ma [...]. Być może jego wielkie rozstrzyganie jest tylko inną nazwą tej nieumiejętności rozumienia i nieumiejętności współżycia. Bardzo skomplikowaną nazwą; bardzo skomplikowaną postacią nieumiejętności zbliżenia się do drugiego, analogicznego okazu. Ten fenomen tłumaczyłby, dlaczego o eschatologicznie rozumianych celach ludzkości i spełnieniu procesu dziejowego najchętniej i najbardziej twórczo rozprawiają ludzie – no tak, ludzie w jakiś sposób źle rozwiązani wewnętrznie, okaleczeni od środka. Fenomen ten wyjaśniałby także treść obrazu, który staje na końcu posłania; tłumaczyłby, dlaczego treścią tego obrazu jest zawsze (różnorako formułowana i osiągana w różny sposób) wspólnota – owa ludzka, bosko–ludzka czy ludzko–boska społeczność. A zatem te ich wielkie rozstrzygnięcia byłyby tylko gigantycznymi transmisjami umożliwiającymi pokonanie znikomej odległości, jaka dzieli człowieka i człowieka. „Taki skok w Niebiosa po to, aby przeskoczyć o dwa metry z własnego ja na cudze?” Tak to, tak. Ta odpowiedź – paląca!, paląca, bo swym psychologicznym wścibstwem usiłująca podać w wątpliwość wszystkie ostateczne cele, jakie się pojawiły i jakie jeszcze będą śmiały się pojawić, unieszkodliwiająca je już tutaj, teraz, jak źle opowiedziane i złym opowiedzeniem spalone dowcipy, odpowiedź uczciwa, ale okrutna, i przecież także zbędna, perfidnie podważająca to, co jeszcze się chciało i musiałoby powiedzieć; uczciwa, ale uczciwie nietrafna z pisarskiego punktu widzenia... 112 Ta odpowiedź mówi o potrzebie wiary; lecz mówiąc o p o t r z e b i e, właśnie samą wiarę uniemożliwia. Oczywiście można nadal referować dialektycznym językiem problem „wytwarzania wiary”, spokojnie orzekać o warunkach, w jakich „wytworzenie wiary” staje się możliwe, można dochodzić Boga rozumowaniem quasi–matematycznym albo technicystycznymi przewodami myślowymi, biorącymi za punkt wyjścia technikę międzyludzkich kontaktów, ale tak „wytworzony” Bóg nie dotknie tego, co w człowieku najbardziej pierwsze. Tak „wytworzony” Bóg może zaspokoić tylko potrzebę pisarskiego warsztatu. Umiejętność uwierzenia w coś, sposób dochodzenia do wiary, jest jedną z tajemnic lub jedyną tajemnicą człowieka – ale nie można rozgarniać tajemnicy. Mógł sobie autor nadal rozumować w Dzienniku 1953–1956 (myśląc o swej siostrze Renie?): „Ojciec tej pani zapewne wierzył po prostu – bez wstępnych zabiegów. Lecz ona, aby uwierzyć, musi naprzód «chcieć wierzyć», wiara w niej staje się wysiłkiem” – ale cała ta t e c h n o l o g i a w i a r y, zapoczątkowana w Ślubie, dopowiadana w Kosmosie, wciąż na nowo, i wciąż inaczej uzupełniana w Dzienniku, nie była w stanie zmienić niczego w jego o s o b i s t e j sytuacji. Zatoczył wokół siebie krąg o odmierzonym promieniu i nie potrafił przez siebie zarysowanego kręgu opuścić – to znaczy wejść w krąg cudzy, zaznać cudzej intymności. I nie mógł też czy nie chciał wprowadzić nikogo w swój krąg wyznaczający prywatną granicę – to znaczy nie umiał... „Miłość została odebrana mi na zawsze i od samego zarania, ale nie wiem, czy dlatego, że nie umiałem znaleźć na nią formy, właściwego wyrazu, czy też nie miałem jej w sobie. Nie było jej, czy ją w sobie zdusiłem?” (w Rozmowach). Tak właśnie. Idzie o wyraz. O znalezienie formy na miłość czy raczej – i najpierw – o odrzucenie takiej formy, w której miłość nie może żyć i rozwijać się. Mój pierwszy błąd nie polegał na samolubstwie. Nie polegał na braniu siebie za pępek świata i rozdymaniu swej francy Ja – tylko na zwracaniu tego, co robiłem, do określonych, wpierw rozeznawanych przeze mnie adresatów (najpierw rozeznanych, rozeznawanych, po to, żeby w ogóle móc się zwrócić). Teraz wiem, że trzeba mówić do kogoś aż tak równego sobie, do prawie mnie, wobec którego ta franca nie musiałaby się i nie śmiała objawić. Mówisz tylko do kogoś, kto umie to przyjąć. Rada brzmi jak kazanie niedzielne, ale nie jest kazaniem niedzielnym. O kształcie tego, co mówisz, decyduje ten, do kogo się zwracasz. „Formą i treścią” dzieła jest nie autor, lecz adresat. Substancją sztuki jest adresat. Swobodnie możesz mówić tylko do kogoś równego sobie. Adresat poniżej autora lub adresat ponad autorem jest przyczyną niespokojnego, kurczowego procesu mówienia (tworzenia, działania). W obu wypadkach wstydzisz się swego Ja i dlatego własne Ja wypuczasz: „skurcz Gombrowicza”, „błąd Gombrowicza”. Przyczyna, która zastawiła mi drogę do wielkości. Która uruchomiła moją sztukę, lecz drogę do wielkości jej zastawiła. Wielka sztuka rodzi się inaczej, jakby z innego uczucia. Bo jak ktoś ma takie ambicje, to mu już tylko pokora przystoi. Jak ktoś ma takie ambicje, to już nie myś1i o efekcie osoby, tylko zwyczajnie mówi z chęcią powiedzenia czegoś, co poznał, lub wydaje mu się, że poznał, już nie licząc na dalsze implikacje i bez rachuby na wysokie notowania własnego dzieła, dzisiejsze albo przyszłe. Mówi do kogoś jednego, do swego prawie sobowtóra, który wie to to i to, co i on, ale może jeszcze nie wiedział tego i tego, i wtedy tamten mu to i to mówi, a on tamtemu, jemu, mnie może uwierzy, skoro to to i to wiedzieliśmy razem, może uwierzy i może wykorzysta w skali, którą uzna za potrzebną czy niezbędną. A on, jeden, ja, już nie walczy o te kilkaset stron, które by tu czy gdzie indziej mógł napisać, tylko po prostu żyje, czeka – przy takich ambicjach, jeśli uda się nawet wyskoczyć z okna, to nie uda się spaść na ziemię (próbowałem, próbowałem trzy razy). (Dlatego nie spadam na ziemię, bo już, teraz, znajduję się w całości po tamtej stronie tekstu – po tamtej, po której ty czytasz). (Albo jak inaczej to uczucie nazwać?) 113 Znalazłem drogę do mniej wysilonego mówienia (tworzenia, działania), przeczułem sposób uniknięcia siłowych działań. Kiedyś musiałem z bardzo wielu ludźmi walczyć. Dzisiaj rozumiem, że mogę niewielu ludziom – ale na pewno – pomóc. Niczego z tego, co miałem był dotychczas, nie straciłem. Rozpoznaję w sobie znane mi cechy, elementy, ale jakby ich wektory się poprzestawiały. Co było dotychczas rozchwiane i raziło (och, zawsze w moich dobrych, w tylu dobrych moich intencjach!) na boki, teraz biegnie prosto. Ale już nie moje, nie jako „moje”. Wyplułem swoje Ja teraz nieskończoność rodzi się poza mną. Mnie nie ma, więc wszędzie mam dom. Mnie nie ma, więc nie mogę zostać oszukany. Mnie nie ma, więc nie muszę nikogo przemóc, przewyższyć. A jednak – to nie jest tak, że ja „otwarłem się na świat”, że świat i ludzie przeze mnie przepływają. Świat i ludzie otwarli się przede mną. Ale mnie nie ma – niczego nikomu i niczemu narzucić nie chcę. Ze spokojną ciekawością patrzę na to, co się przede mną otwarło – i daję mu jemu jej to, na co czekało; co chciało, żeby mu jemu jej dać. (Nie ma żadnej wspólnoty, Całości, bo wszystko jest dla mnie p o k o 1 e i – jest, kiedy j e s t, potem ze spokojnym roztargnieniem to porzucam; i właśnie w tej samej chwili coś innego się przede mną otwiera, co innego dla mnie j e s t). Ale mnie nie ma – nie ma mnie, bo n i e c h c ę, niczego nie chcę. Jest prosta życzliwość dla tego, co wchodzi w moje pole widzenia (a jeśli tamto z mego pola widzenia wyszło, ta sama życzliwość dla czegoś następnego, co w moje pole widzenia wchodzi; pogoń za tamtym byłaby „zobowiązująca” dla tamtego, wprowadzałaby w niepokój tamto i mnie). Jest czysta radość, radość zawsze dawania – i dziwnym, trudnym do zrozumienia sposobem, jest to moja radość (tę radość dawania dawniej przeczuwałem, ale nie wyobrażałem jej sobie tak). Wszystko jest dla mnie wymienne – ale ja wymieniać czegoś na coś nie chcę; bo w ogóle nie chcę. Po... och już nie mówmy, po ilu latach odkryłem oczy ludzkie, w które teraz spokojnie patrzę. Nie dla siebie, chociaż sprawia mi to przyjemność. Nie dla tego drugiego, chociaż właśnie teraz temu drugiemu mogę skutecznie pomóc. Nie jest to stan chorobowy – o czym przekonuje mnie łagodna skuteczność moich działań; ale ja już nie chcę skutku, niczego nie chcę. Nie jest to stan zaćmienia umysłu – bo właśnie teraz najpełniej rozumiem to, co robiłem dotychczas, w jaki sposób swoim ówczesnym niepokojem zapracowałem na obecny spokój. O ile mogę wierzyć swojemu rozeznaniu procesów psychicznych, nie jest to stan, który może być zawrócony. Chociaż pewnie wyjdą na jaw różne trudności (np. konflikty między sobą–tamtym i sobą–tym), które będę w t e k s t a c h rozwiązywał. Bo trzeba dla uczciwości powiedzieć, że ja się wciąż trzymam własnych tekstów. Rozważane „od tego końca kija” – od strony tekstów – to, z czego się tutaj zwierzam, może być tylko specjalnym rodzajem autoterapii piszącego, który oto znalazł sposób łatwiejszego pisania. I jest to oczywiście również tym. Ale jest nie tylko tym, nie jest tym przede wszystkim. Wydaje mi się, że nie dlatego doszedłem do swego obecnego stanu, żeby łatwiej pisać. Tu się tylko sprawdziło, że „dobre rozwiązanie” – jeśli to jest rzeczywiście rozwiązanie dobre – jest rozwiązaniem problemu na wszystkich płaszczyznach i we wszystkich miejscach: w przecinku, który właśnie postawiłem, i na najdalszych, mnie nie znanych krańcach wszechświata. I zostało podjęte to rozwiązanie ani dla tego przecinka, ani z myślą o najdalszych, mnie nie znanych krańcach. I dlatego właśnie, że tak przeze mnie podjęte, było rozwiązaniem „dobrym”. (Choroba naszej sztuki: że kłamie. Kłamie nie dlatego, że człowiek „z natury skłonny jest do kłamstwa”, tylko dlatego, że źle przymierza się do adresata. Wszystkie jej boje dzisiejsze, większość „polifonij” – ich źródłem jest „adresat”. Te boje zabierają dzisiaj sztuce – a także innym wyrazom myśli i uczuć, których jeszcze nie śmiemy nazwać sztuką – większość energij potrzebnych po to, żeby ze spokojnym roztargnieniem móc mówić prawdę.) (Ze spokojnym roztargnieniem, dla nikogo. Dla nikogo określonego. Nie muszę realizować zaplanowanych gier, mogę nie przebywać na obszarach, na których nie czuję się pewnie. Nie 114 znam w pełni ani siebie, ani tego, co właśnie wykonuję, więc mogę nie wiedzieć, co mnie i temu jest potrzebne. Czynnik, który dotychczas uważałem za przeszkodę, może się okazać tym jedynym, dla mnie i mojej pracy najkorzystniejszym. A kiedy tak na niego spojrzę, on niemal zawsze okazuje się korzystny. Bezinteresowna przysługa, wyświadczona komuś „kosztem” własnych zajęć, może się stać impulsem i podsunąć rozwiązanie, którego dotychczas nie przeczuwałem. Ale o tym nie muszę wiedzieć wyświadczając przysługę; nie dlatego wyświadczam). (Wyjście, jak mi się wydaje, zarówno chrześcijańskie, jak ateistyczne, zarówno europejskie, jak dalekowschodnie – bo jest tylko jedno wyjście. Wciąż na nowo i w różnych językach formułowane). Jedno „wyjście”, jeden program, wobec którego my zachowujemy tylko w o l n o ś ć n a z y w a n i a. „Pełny człowiek”? Może powinien być programem, ładnie się słyszy. Ale cóż robić: o „pełnym człowieku” gadają zawsze dyletanci, a o „pełnym człowieku” marzyć (i nawet o tajemnicy i Bogu marzyć) pozwalają milionom jedynie wielcy, zimni fachowcy. Ci sami piękni na skoczni narciarskiej, ci sami piękni na księżycu, ci sami piękni piszący książki. Ci którzy dążą do specjalizacji, a nie ci którzy dążą do „pełni”. „Człowiek plus człowiek, człowiek pomnożony przez człowieka, człowiek w związku z drugim, konkretnym człowiekiem, ja w związku z tobą i nim”? Tak, to chyba brzmi trafniej. Nikt nie jest od drugiego lepszy: zawsze spotykają się dwa tak samo rozwiązane aparaty uczuciowo–myślowe – i ta tożsamość rozwiązania jest nadrzędna, niezależna od jakości i typu myśli i uczuć znajdujących się w aparatach. Jeśli podejdziesz do drugiego z pełnym zaufaniem, on ci także pełnym zaufaniem musi odpłacić; jeśli z niepełnym, odpłaci niepełnym; za agresję odda agresją, przyjaźnią za przyjaźń. Tak rozwiązany jest mechanizm człowieka d l a człowieka, człowieka w o b e c człowieka (autora w o b e c czytelnika). Nikt nie jest lepszy od drugiego; ale silniejszy jest ten, który drugiemu może skuteczniej pomóc. To jest jedyna siła człowieka wobec człowieka (nie zajmuję się teraz tymi instalacjami, poprzez które ludzie działają na człowieka i człowiek działa na ludzi). I właśnie przede wszystkim z myślą o tej sile należy być fachowcem. „Człowiek plus człowiek”. A jednak obok nich poza nimi – poza nimi każdymi dwoma – staje się coś, co jest trwalsze od nich. Dla pozostałych, dla innych, dla przyszłych liczy się to trwalsze – to, co tamtych dwóch (dwojga, dwie) przetrwało. W przypadku każdego innego gatunku nie byłoby wątpliwości, czym powinno być to trwalsze; w przypadku każdego innego gatunku nie byłoby wątpliwości, że chodzi o samca, samicę i potomstwo. W przypadku gatunku Człowiek są wątpliwości. Te wątpliwości usiłuje rozstrzygać kultura. Także z myślą o niej należy być fachowcem. 115 Niczym tekst wpisany w tekst Chcę stworzyć najdoskonalszą wykładnię dzieła Gombrowicza. Zabieram się do roboty i widzę, że wokół mojego zamierzenia robi się ciasno. Kazimierz Bartoszyński, Jan Błoński, Ludwik Flaszen, Michał Głowiński, Maria Janion, Jerzy Jarzębski, Konstanty Jeleński, Helmut Kajzar, Wojciech Karpiński, Andrzej Kijowski, Antoni Libera, Zdzisław Łapiński, Andrzej Mencwel, Czesław Miłosz, Konstanty Puzyna, Artur Sandauer, Krzysztof Wolicki, Wojciech Wyskiel, Adam Zagajewski, Jean–Marie Benoist, François Bondy, Zdravko Malić, Maurice Nadeau, Georges Sebbag, Jacques Volle, inni. W ich pracach mogę zlekceważyć to, co jest usystematyzowanym zbiorem samokomentarzy autora, lecz muszę brać pod uwagę ich wnioski, ich pomysły interpretacyjne. Mogę wyłączyć z własnego rachunku prace tych krytyków, najczęściej młodych, którzy chcieli po prostu swoją obecność przy modnym dziele zadokumentować, ale muszę się liczyć ze spojrzeniem starych wygów, z ich precyzyjnie umkliwymi sądami i błyskotliwym słowem. A tu jeszcze trzeba by uwzględnić te prace, które w najbliższym czasie powstaną. Już teraz znam dwu albo trzech ludzi, którzy dotychczas o twórczości Gombrowicza nie wypowiadali się, a których ewentualna wypowiedź może mojej wypowiedzi zagrozić. Muszę się liczyć, muszę się liczyć. Zwiduje mi się taki obraz: szeroko rozwarte pyski prac krytycznych – ta, która rozwarta najszerzej, wchłonie pozostałe. Udaję uczestnika Platońskiej Uczty, ale jest mi pisana kolacja Poloniusza. Czy to Poloniusz zje kolację, czy też – jego na kolację zjedzą? Albo potrafię połknąć ich wszystkich, albo zostanę „zjedzony”, włączony do cudzego rachunku. Jeszcze raz mam stoczyć tę tylekroć mi znaną walkę na uogólnienia: nikt nie rozumie nikogo, każdy scala – każdy każdego włącza w swój świat – każdy uwzględnia w rachunku wszystkich – każda jego myśl ogląda każdą myśl obcą – każda myśl zastrasza każdą myśl – każda myśl pożera każdą – każdy chce mówić językiem każdego – każdej dyscypliny – i każdej myśli; każdy każdego zapisuje w swym notesiku. Idzie tylko o to, czyj notesik przetrwa. Mówiąc poważnie – nędza i wielkość zawodu krytyka polega na tym, że poprzez analizę dzieła można udowodnić wszystko; można tak spreparować i uhierarchizować materiał oraz wynikające zeń wnioski, że z dzieła wydobędzie się każdą prawdę, która może posłużyć każdej sprawie. A jest to tylko część tej olbrzymiej półmistyfikacji, jaką stanowią nauki humanistyczne. Nie ma analizy bez poprzedzających analizę intencyj, nie ma więc i być nie może „obiektywnej humanistyki” – ci, którzy ją postulują, już mają w zanadrzu własną prawdę o człowieku! I dlatego postulują, bo mają tę prawdę; najpierw mają prawdę o człowieku, a dopiero potem obiektywną metodę, która prowadzi do jej odkrycia. Przykłady. Michaił Bachtin w Problemach poetyki Dostojewskiego stara się określić Dostojewskiego „powieść polifoniczną”, w której żadne miejsce nie jest autorsko uprzywilejowane i każda postać ma widnokrąg własny, niezależny od widnokręgu autora. Zdaniem Bachtina, Dostojewski musiał stworzyć tę a nie inną konstrukcję, ponieważ wierzył, „że w każdym człowieku jest coś takiego, co tylko on jeden może wyrazić”. Ta wspaniała książka nie mogłaby jednak zostać napisana, gdyby Bachtin w swej analizie nie zatrzymał się w momencie, w którym rozpoczyna się badanie poszczególnych fabuł, ich mechanizmów dramatycznych. Gdyby postąpił krok dalej, musiałby znaleźć zwornik fabuły, to miejsce uprzywilejowane, „autorskie” – tego bohatera, który nici wszystkiego trzyma w ręku (Porfiry w Zbrodni i karze, Myszkin w Idiocie, Piotr Wierchowieński w Biesach, Smierdiakow w Braciach Karamazow). I kiedy unieruchomiony przez Bachtina mechanizm powieści Dostojewskiego zacznie funkcjonować – okaże się, że w tym świecie każdy chce sobie podporządkować każdego, lecz tylko jedna postać umie się posłużyć pozostałymi jak własnym narzędziem. Tą postacią jest „dramaturg w dziele”. Tak, właśnie „dramaturg” – bo 116 utwory Dostojewskiego są być może również największymi dramatami, jakie w XIX wieku powstały. Okaże się więc, że w przenoszeniu ich na scenę jest więcej słuszności, niż mogłoby to wynikać z lektury książki Bachtina. Powtarzam – wspaniałej książki. Inny przykład. Praca Theodora Adorno o Wagnerze opublikowana w „Neues Forum” 1971 nr 215. Autor konfrontuje program artystyczny Wagnera, „ideologię zdrowia, tężyzny i komunikatywności”, z dociekliwą analizą środków muzycznych użytych do jego realizacji – konfrontuje po to, żeby dojść do wniosku, że „schyłkowość” Wagnera, manifestowana w materiale dźwiękowym, zwraca się przeciw sile, której służyć ma jego sztuka. Jestem pod wrażeniem metody, rozumiem i pochwalam intencje – ale przecież muszę pamiętać, że są to właśnie intencje. Dlaczego rozluźnienie systemu tonalnego u Wagnera (które doprowadzić miało w przyszłości do powstania muzyki dodekafonicznej) ma być wyrazem dekadencji, oznaką słabości? Można tak przewartościować historię muzyki i tak ukierunkować własną metodę, żeby zobaczyć w tym dowód siły. Można. Jeśli tylko to „można” uwierzytelni się dowodem równie świetnym, jak dowód Adorna. Proszę mnie zrozumieć. Nie chcę podawać w wątpliwość pracy ludzi, których intencje są mi bliskie. Ale przecież nie mogę nie widzieć całej nędzy ich – ich i mojej – profesji. Na każdym wytworze ludzkim można udowodnić każdą prawdę o człowieku. Podziwiam wyniki analiz krytycznych, aż dech mi czasami zapierają „nieodparte wnioski” – lecz przecież nie mogę nie wiedzieć, że są one jedynie wynikiem odpowiedniego przygotowania zawodowego autorów... i ich pomysłowości. Najbardziej twórczy stan swego ducha krytycy nazywają ciekawością, zaś własną pracę zwykli nazywać dążeniem do prawdy, która ma ciekawość zaspokoić. Chcą, żeby ich podziwiano jako ludzi dociekliwych, lecz rzeczywistym ich tytułem do chwały jest pomysłowość. Są jak małe dzieci, które otwarły książkę i wierzą (lub każą wierzyć), że z niej czytają: wolą udać umiejętność przyswajania tekstu, niż przyznać się do wynalazczości. To porównanie jeszcze kuleje – zakłada bowiem, że za plecami dziecka może się pojawić ktoś starszy, kto książkę odczyta. Przystałbym na obecność starszego, ale moje wątpliwości budzi samo istnienie – sposób istnienia – książki. Współczesny krytyk stara się naukowo udokumentować własną dociekliwość i tę wiarę w dociekliwość własną narzuca artyście. „Epoka nasza nazbyt przenikliwa, wszystkie listki figowe powiędły” – mówi któryś z bohaterów Iwony. Artysta, który w moc analizy krytycznej uwierzył, mógłby wprawdzie zaprzestać tych swoich wdzięcznych i kluczących ruchów tancerza, mógłby zaprzestać ich wiedząc, że dociekliwość krytyka i tak potrafi go unieruchomić i rozebrać. Ale nie, on już się w grę uwikłał. Im bardziej wierzy w dociekliwość współczesnych, tym więcej przywdziewa kolorowych piór, tym wymyślniejsze są jego figury taneczne, które mają dociekliwych oszukać. Ba, gdybyż to wiedział! Gdyby rozumiał, w jak różny sposób – i w jak różnym sensie – krytyk tekst „stwarza”! Gdyby rozumiał, że marzeniem krytyka wcale nie jest dociekliwość, że wcale nie o rozebranie i unieruchomienie badanego obiektu mu idzie. Wielkość i nędza krytyki polega na tym, że krytyk może przywdziać własne pióra i odtańczyć tekst (taniec) własny. Własny, ale tańczony w imieniu autora. Jego barwnym upierzeniem jest zespół swoistych (choć nie zawsze konsekwentnie stosowanych) reguł interpretacyjnych. Jego tańcem jest metoda. I mówiąc jeszcze poważniej – w humanistyce nazw jest więcej niż zjawisk. To, co bierzemy za ruch umysłowy, za ścieranie się postaw, jest w znacznej mierze tylko igraniem nazwami. Inaczej niż nauki przyrodnicze, których regułą jest dążenie do celu drogą najprostszą, humanistyka sporo wysiłku poświęca właśnie na to, żeby zmierzać do celu drogą skomplikowaną – ponieważ uproszczenie przewodu badawczego (biorąc pod uwagę jego przedmiot) jest już aktem ujemnie wartościującym. Badacz–humanista – ten, który bada, lecz zarazem część przedmiotu własnego poznania; część z całością własnego poznania s o 1 i d a r n a – nie mogąc przystać na reguły poznania naukowego, imituje je; imituje poznanie, 117 mnożąc nazwy. Nawet najbardziej obiektywny badacz musi w wynikach swych badań ten postulat solidarności uwzględnić. W przeciwnym wypadku wyroki wykonywane są natychmiast i nieodwołalnie. To w humanistyce, co dotyczy całego gatunku, a co nie uwzględnia jego roszczeń w zakresie Dumy, Miłości, Honoru; to, co nie pozostawia człowiekowi nadziei na Przyszłość lub Niebo, bywa przemilczane i zapomniane. I tak powinno być, na tym polega samoobrona ludzi. Np.: „W każdym człowieku jest coś takiego, co tylko on jeden może wyrazić” – subiektywnie jest to prawdziwe; obiektywnie jest to nieprawda... lecz jest to bardzo piękna nieprawda, na którą powinniśmy przystać. No tak, ale trzeba zrozumieć: solidarność człowieka z gatunkiem Człowiek jest naturalną i nieprzekraczalną granicą „ścisłości” nauk humanistycznych. Być może, na gruncie humanistyki wczorajszej ten problem nie mógł jeszcze być postawiony. W ówczesnych badaniach był spory margines dowolności, na którym bezkarnie funkcjonowała lada brednia, ale był też obszar regulowany jednolitą metodą. Co więcej – metoda ta, wiodąca się z pozytywistycznego myślenia, nie zajmowała się samą wypowiedzią, tylko siecią przyczyn, które wypowiedź określają. Badano nie utwór literacki, lecz warunki, w których utwór powstał; lub badano nie utwór, lecz – w wariancie „biograficznym” – historycznie ukształtowaną osobowość autora. Metoda ówczesnego teoretyka była w ogólnych zarysach zgodna z postępowaniem badawczym XIX–wiecznego historyka. „Zbadać pieczeń” znaczyło dla obu: znaleźć elementy, które się na nią złożyły, zrekonstruować przepis kulinarny. Problem wyłonił się wówczas, kiedy humanistyka – idąc za przewodem nauk technicznych i przyrodniczych – zaczęła badać „wewnętrzną naturę” wypowiedzi; kiedy zamiast rekonstruować przepis, zaczęła poszukiwać „pieczystości pieczystego”. Teoretyk literatury, przystępując do dzieła, stara się wziąć w nawias całą swą uprzednią wiedzę (o autorze, epoce, o gatunkach literackich), jego uwaga skierowana jest teraz na metodę. Krytyk (mający zawsze mniej do „zapomnienia”, a więcej do „odkrycia”) postępuje podobnie. Załóżmy, że warunki te w jakiejś szczęśliwej chwili badacz czy krytyk spełni – ale nie może, będąc człowiekiem, wyodrębnić ludzkiej wypowiedzi z potoku ludzkiego doświadczenia: nie może pomyśleć wytworu bez wytwórcy i nie może pomyśleć towaru bez nabywcy. To, co bierze za „wewnętrzną naturę” wypowiedzi, krzyżuje się u niego w każdej chwili – i w każdej chwili inaczej – z jej ludzkim (społecznym, historyczno–literackim, filozoficznym, psychologicznym, psychogłębiowym, mitycznym) rodowodem. Bada nie naturę wypowiedzi, lecz siebie–wytwórcę–pisarza lub siebie–konsumenta–badacza. To, co bierze za własną, „obiektywną” metodę, jest wyrazem szczególnych i niepowtarzalnych cech jego osobowości. I to jest przyczyną, że w humanistyce, zapatrzonej we współczesne nauki techniczne i przyrodnicze, metoda rozmnożyła się w szereg „metod”, które nie mogą się wzajemnie spotkać i zesumować, z których każda jest dla siebie jedyna i doskonale udokumentowana, a których istota polega na tym, że każda z nich inaczej (i mniej lub bardziej jawnie) krzyżuje „teraźniejszość” dzieła z jego „przeszłością” i mechanizm odbioru dzieła z samym dziełem. Prawdziwe drugie przyspieszenie humanistyki w dobie rewolucji naukowo–technicznej. W miejsce dawnych „pomysłów interpretacyjnych” pojawia się pomysłowość metodologiczna. Igranie nazwami wciąż jeszcze przynosi profit, ale bardziej zyskowne staje się igranie metodami poznawania zjawisk. Każda interpretacja jest prawomocna, ponieważ może się wylegitymować własną metodą. Każda metoda jest owocna, ponieważ legitymuje się niebłahymi osiągnięciami. Ci, którzy głoszą „obiektywną humanistykę”, w najlepszym razie tworzą nową metodę i stają się powodem następnej dyskusji metodologicznej. Ci, którzy wieszczą zmierzch humanistyki, sporządzają akt zejścia... tworząc metodę. Z metody tej wyłaniają narzędzia... narzędzia zawsze łakome, które, zgodnie z rodzajem własnego głodu... stwarzają teksty. 118 Pół biedy, jeśli idzie o badacza, który umie poprzestać na małym. W jego przypadku to nowe spojrzenie może się okazać równie płodne, jak płodne było swego czasu spojrzenie pozytywistów. Ale w oczach krytyków i „po krytycku” myślących badaczy to nowe spojrzenie zamienia się w proste narzędzia... proste narzędzia składają się w skomplikowane maszyny... w nieobliczalne maszyny, zdolne produkować seryjnie, zawsze doskonale uwierzytelnione, zawsze pewne swoich racji nadzieje, oczekiwania, przewidywania... humbugi. Więc po co? Przeczytałem wiele z tego, co dotychczas o Gombrowiczu napisano. I chociaż do lektury nie przystępowałem z pustymi oczami, chociaż wnosiłem do niej własne intencje, większość twierdzeń, z którymi się zetknąłem, muszę uznać za prawomocne. Dlaczego nie mógłbym, jak Sandauer, zobaczyć w twórczości Gombrowicza męczącej dialektyki „polskości, która wygnana drzwiami, powraca oknem”, ba – rozszerzyć tę dialektykę na całą „przeszłość” w osobowości autora? Albo – rozszerzyć tę dialektykę, lecz odnieść ją do tego, co przychodzi z zewnątrz, do „teraz”, przed którym „przeszłość” autora się broni, lecz jednak je asymiluje – i tak, jak Błoński, uchwycić się zasady tej asymilacji? Mógłbym też wyjść od Rosseau'owskiej Natury, którą Jean–Marie Benoist dostrzegł w słudze koszykowej z opowiadania Na kuchennych schodach, i stąd poprowadzić Gombrowicza na najwyższe, już zawrotne piętra Kultury. Lub widzieć w twórczości Gombrowicza, jak Jerzy Jarzębski, równoległość „akcji niższej”, rozgrywanej na terenie ciała, i „akcji wyższej”, w sferze znaczeń kulturowych, i jeszcze – mógłbym wzbogacić tę równoległość o moją wiedzę dotyczącą perwersyj seksualnych, domyślając jej religijne, metafizyczne i społeczno–polityczne rodowody; wzbogacić o homoseksualizm (jak Sandauer; tylko ostrożniej), o panseksualizm (jak Błoński; tylko poważniej, już w wymiarach – czy ja wiem – „hinduskich”, kosmicznych), o onanizm: onanizm z podręcznika seksuologii, onanizm w świecie współczesnej reklamy i propagandy, onanizm w Biblii. A dlaczego nie mógłbym zobaczyć w twórczości Gombrowicza modelowej sytuacji pojedynczego istnienia, które broni się przed światem, jak zobaczył Kijowski; albo – modelowej sytuacji podmiotu wobec innych podmiotów; wciąż stwarzającej się sytuacji autora wobec tworzywa i wobec dzieła, jak zobaczył Łapiński? Czyli – widzieć w twórczości Gombrowicza „dzieło udałe”? Lub „nieudałe”? Jak sam to kiedyś pokazałem na przykładzie Ślubu; jak Mencwel to udowadniał na Kosmosie? Można i tak. I właśnie dlatego to pytanie – czy warto? Czy warto podejmować trud udowodnienia wyższości własnej konstrukcji krytycznej nad pozostałymi – skoro wiem, że każdy, kto będzie dysponował wystarczającą ilością czasu, pewną sprawnością kory mózgowej i odpowiednim przygotowaniem zawodowym, może uczynić to samo z moją? Tyle się muszę nałykać cudzych mądrości po to, żeby zarekomendować własną koncepcję jako jedynie możliwą, a przecież i tak mnie zjedzą: kilkanaście godzin lektury, trzy godziny porażenia moją przedsiębiorczą inteligencją, osiem godzin snu, kilkadziesiąt godzin pracy – i oto zostaję umieszczony w innej, jedynie możliwej konstrukcji. Konstrukcji, kolacji. Ślęczę nad pracami Foucaulta, z których połowy nie rozumiem; opleciony subtelną wiedzą Rosjan, Czechów, Francuzów, tą pajęczą siatką dowodów, w której wszystko możliwe, choć już nie dla mnie możliwe, bo znajduje się powyżej mojego przygotowania zawodowego i chyba także powyżej, lub obok, moich możliwości intelektualnych; i jeszcze kryguję się przed czytelnikiem, czy warto mi pisać o Gombrowiczu, choć przecież wiem, że pisał będę – po co? Żeby... „wyrazić siebie”? Ależ tak, tu jest cień łaski. Nareszcie cień łaski. Filozof kultury, antropolog, religioznawca, językoznawca, teoretyk literatury, krytyk znajdują różne racjonalizacje własnego działania – ale nie mogę zaprzeczyć, że działają także po to, żeby „wyrazić siebie”. Zafascynowani i podnieceni przedmiotem poznania, podparci i spiętrzeni tym, co nazywają własną metodą, pod pozorami obiektywnych praw, które odkrywają – głoszą siebie. Ale nie są przecież lirykami; nie obnażają duszy, nie wystawiają na pokaz swej „wewnętrznej prawdy” – 119 wyjawiają z siebie to tylko, co ma szansę stać się prawdą powszechną; artykułują tylko tę część własnej prawdy, która może stać się Prawdą Przyszłości. Doskonałość metody? Rzecz nie tylko i nie najpierw w doskonałości metody, lecz w kierunku i jakości prognoz. Różnice między dziełem Marksa i dziełem Hegla są wprawdzie olbrzymie, ale polegają te różnice przede wszystkim na kierunku prognoz, a dopiero potem na odmienności metod... poznawczych. Dlaczego od razu tego nie powiedziałem? Przecież język krytyki – język, którym się posługuję – powinien mi to podpowiedzieć. Ideałem krytyki jest „obiektywność”, ponieważ jej marzeniem jest oddziałanie powszechne, ale jej poetyki (postulująca, interwencyjna, profetyczna, normatywna...) świadczą o tym, że ona w łatwe i naiwne ziszczenie swego marzenia nie wierzy; że termin własnego ziszczenia odracza. Wie, że może zakotwiczyć się tylko w przyszłości. Tak, słusznie. Niegdyś zajmowała się genezą dzieła lub osobowością autora – czyli próbowała zakotwiczyć się w tym, co jest wcześniejsze od dzieła. Dziś interesuje ją samo dzieło, chce badać jego „teraźniejszość”. Myśli sprawniej, dokonuje odkryć bardziej błyskotliwych niż kiedyś – ale jej dzisiejsze perypetie wskazują, że zakotwiczona jest słabiej. Nie jest łatwo zakotwiczyć się w tak wątłej, w tak wątpliwej chwili, jak „teraz”. Więc balansuje nieustannie, mieszając „przeszłość” i „teraźniejszość”, krzyżując synchronię z diachronią w różny sposób i w rozmaitych proporcjach, a jeśli wreszcie uchwyci ową „czystą synchronię”, do której zmierzała, to taka synchronia rozciąga się jej w Wieczne Teraz dawnych teologij (np. „Wielki Czas” Bachtina), musi zakładać istnienie Doskonałego Autora (np. „episteme” Foucaulta) i Doskonałego Oka (lecz niby dlaczego ma być nim badacz?). Powołuje „mity” i „archetypy”, poszukuje uniwersalnych „a priori”, zerka w stronę nauk technicznych i przyrodniczych, podpiera się językiem logiki i prawami matematycznymi, lecz równie chętnie wysługuje się językiem poezji – a wszystko to czyni po to, żeby nie musieć dokonać odkrycia, że jedynym pewnym portem krytyki jest przyszłość. Praca krytyka polega na uporczywym uzgadnianiu oszustw własnych z powszechnie przyjętymi, historycznie uwarunkowanymi – więc „przyzwoitymi” – sposobami interpretacji. „Prawa” i „prawdy”, które krytyk odkrywa, są wygodnym uroszczeniem mającym ukryć fakt, że produktem jego pracy są zręcznie i ostrożnie ukuwane frazesy. I tylko jedna sprawa nie może mu być obojętna: dalszy los tych frazesów w odbiorze społecznym. Nietrafnie wybrany, źle ukuty frazes ginie; frazes dobrze wybrany, sformułowany szczęśliwie, znajduje swój ciąg dalszy – staje się prognozą. Większość operacyj myślowych, których krytyk dokonuje, dotyczy więc nie samego dzieła, tylko przyszłej sytuacji społecznej, w której jego myśl o dziele będzie funkcjonować. Niestety, nie jest aż tak potężny, aby mógł według swego widzimisię stworzyć sytuację przyszłą albo się sprzeciwić powstaniu sytuacji niepożądanej. Może natomiast próbować wnieść swoje własne, osobiste racje, racje teraźniejsze, w tę przyszłą sytuację. Jeśli sytuację przyszłą rozeznał trafnie, jeśli swoje racje przekuł w melodyjny dla przyszłego ucha frazes – o, wtedy! Wtedy może własną myślą na przyszłe życie oddziałać. I to jest jego wygrana; wygrana pewnie nieduża, za to jedyna możliwa. Jeśli tak potrafi wygrać, każde nadużycie słowa, każda nieuczciwość metody zostaną mu wybaczone. Jeśli nie wygra – jego oszustwa i nadużycia, jego jasne lub niejasne intencje zostaną wraz z nim zapomniane. Dopiero teraz znika z jego twarzy niedobry uśmiech; teraz myśląc o literaturze, może zaprzestać powtarzania najgorszego z najgorzej ukutych frazesów – frazesu „bezsilnego słowa”. 120 SPIS RZECZY W oczekiwaniu na coś, co by w końcu nasunęło się, zapanowało Zamknięcie w sobie, skazanie na siebie, ach wsobność! Swoje! Znak widomy tego, czego nie widziałem Jakaś skłonność do składności... jakieś parcie ku sensowi Najbardziej fascynująca z piękności świata Symetryczna męka analogii i analogiczna męka symetrii Coś wydusić z siebie, skok, inspirację, ideę Cel jego, jego nieznane zamierzenie Cel jego, jego nieznane zamierzenie przeszywało rozgałęziony układ alej i ścieżek, drzew i klombów Niczym tekst wpisany w tekst