SPISEK XIZORA Dla Andrew Slaca, Mary Mayther Slac i Gary 'ego Slaca ROZDZIAŁ DZIŚ... Równolegle do wydarzeń Powrotu Jedi Strach to pożyteczna rzecz. Była to jedna z najważniejszych nauk, jakie mógł poznać łowca nagród. A Bossk uczył się tego właśnie teraz. Przez okno kokpitu „Wściekłego Psa" widział wybuchy, które rozdarły na ogniste strzępy poczerniałej durastali tamten statek -„Niewolnika I" Boby Fetta. Jednocześnie ogłuszył go wybuch szerokopasmowych zakłóceń statycznych, dochodzących z komlinka jak elektromagnetyczny jęk śmierci. Przenikliwy, wielooktawowy dźwięk wylewał się z głośników „Wściekłego Psa" przez dobrych kilka minut, dopóki ognista apokalipsa nie pochłonęła ostatniego obwodu na pokładzie statku Fetta. Wreszcie, gdy już mógł słyszeć własne myśli, Bossk spojrzał w pustą przestrzeń, tam, gdzie jeszcze przed chwilą znajdował się „Niewolnik I". Na tle zimnego, rozgwieżdżonego nieba tylko kilka strzępów rozżarzonego do białości metalu powoli przygasało w stłumioną czerwień, oddając żar próżni. On nie żyje, pomyślał Bossk z dziką satysfakcją. Nareszcie. Wszystkie atomy, które składały się na ciało świętej pamięci Boby Fetta, także dryfowały teraz w przestrzeni, nareszcie nieszkodliwe. Zanim przeniósł się na własny statek, Bossk zdołał na pokładzie „Niewolnika I" zainstalować tyle detonatorów termicznych, żeby z wszystkiego, co tam żyło, pozostały wyłącznie popioły i paskudne wspomnienia. A więc jeśli wciąż odczuwał lęk, jeśli żołądek wciąż ściskał mu się na wspomnienie mrocznej, przesłoniętej wizjerem twarzy Boby Fetta, musiała to być całkowicie irracjonalna reakcja. On nie żyje, nie ma go... Ciszę panującą w kokpicie „Psa" zakłóciło ledwie słyszalne piknięcie pochodzące z panelu kontrolnego. Bossk spojrzał w dół i stwierdził, że teletransponder wychwycił w najbliższym sąsiedztwie obecność drugiego statku. Jeśli wierzyć koordynatom, jakie pojawiły się na ekranie, musiał on siedzieć na karku „Wściekłego Psa". W dodatku był to statek znany jako „Niewolnik I". Profil ID pasował idealnie. To niemożliwe, pomyślał oszołomiony Bossk. Serce na krótką chwilę zamarło mu w piersi, po czym niepewnie podjęło pracę. Przed eksplozją odczytał ten sam profil ID z drugiej strony swojego statku i obrócił „Wściekłego Psa" akurat na czas, aby ekran wypełniła ogromna kula eksplozji. Nagle zdał sobie sprawę, że nie widział samego „Niewolnika I". A to znaczy, że... Bossk usłyszał inny dźwięk, jeszcze cichszy, dochodzący z innego miejsca statku. Ktoś jeszcze tam był. Czujne zmysły Trando-szanina zarejestrowały molekuły innego stworzenia, krążące po zamkniętym obiegu wentylacji statku. Bossk wiedział, do kogo należą. On tu jest. Krew w żyłach Bosska zamieniła się w lód. Boba Fett... Bossk czuł, że jakimś cudem wyprowadzono go w pole. Eksplozja nie pochłonęła ani „Niewolnika I", ani jego pasażerów. Nie miał pojęcia, jak się to Fettowi udało, ale się udało. A ogłuszający wrzask elektroniczny, który wypełnił kokpit, wystarczył, aby ukryć wtargnięcie Boby Fetta na pokład „Wściekłego Psa". Hałas trwał dość długo, aby Fett zdążył wedrzeć się do włazu i uszczelnić go za sobą. Z głośnika na sklepieniu kokpitu odezwał się nagle głos, który nie należał ani do Bosska, ani do Boby Fetta. - Dwadzieścia sekund do detonacji - oznajmił chłodny, pozbawiony emocji głos autonomicznej bomby. Tylko największe modele miały takie obwody ostrzegawcze. Strach rozpuścił lód w żyłach Bosska, który wyskoczył z fotela pilota i zanurkował w korytarz za swoimi plecami. W pomieszczeniu ze sprzętem awaryjnym „Wściekłego Psa" rzucił się na zawartość jednej z szafek, rozdzierając ją uzbrojonymi w pazury łapami. „Pies" już niedługo pozostanie statkiem; za kilka sekund — odliczanie trwa — zmieni się w rozżarzone stalowe odpadki, otoczone mgłą szybko rozpraszających się gazów atmosferycznych, dokładnie tak samo jak to, co omyłkowo wziął za statek Boby Fetta. Bossk nie przejmował się teraz tym, że za chwilę jego statek nie będzie w stanie naprawić własnych systemów podtrzymywania życia. Gadopodobny Trandoszanin upchnął kilka najpotrzebniejszych rzeczy w samouszczelniający się otwór zniszczonej, często używanej torby ciśnieniowej. Za chwilę systemy nie będą miały już żadnego życia do podtrzymywania, bo z kapitana statku pozostanie kilka strzępków zakrwawionej tkanki i kości, szybko stygnących w zimnej próżni. Już mnie tu nie ma, pomyślał Bossk, zarzucając na ramię pasek torby, i rzucił się w kierunku włazu. - Piętnaście sekund do detonacji - poinformował Bosska spokojny, przyjazny głos dochodzący z centralnego korytarza „Psa". Trandoszanin rzucił się w kierunku kapsuły awaryjnej. Wiedział, że Boba Fett włączył autonomiczne obwody głosowe bomby tylko po to, żeby mu dokuczyć. - Czternaście... - nie ma lepszego sposobu motywacji myślącego stworzenia niż taki bezcielesny głos oznajmiający zbliżającą się zagładę. - Trzynaście... czy wziąłeś pod uwagę możliwość ewakuacji? - Zamknij się - warknął Bossk. Nie było sensu przemawiać do termicznych materiałów wybuchowych i obwodów zapłonowych, ale jakoś nie potrafił się powstrzymać. Pod śmiertelnym lękiem, który przyspieszył bicie jego serca, kryła się mordercza wściekłość. Każde jego spotkanie z Boba Fettem kończyło się tak samo. Czyżby nie można było tego uniknąć? Ten śmierdzący, zdradziecki łotr... Strzępy i odłamki po poprzedniej eksplozji bombardowały zewnętrzną pancerną powłokę „Psa" jak rój maleńkich meteorytów. Gdyby w tym wszechświecie panowała jakakolwiek sprawiedliwość, Boba Fett już by teraz nie żył. Mało tego, byłby rozbity na atomy. Furia i panika wypełniające serce Bosska ustąpiły miejsca zdumieniu. W biegu torba ciśnieniowa rytmicznie uderzała o jego pokryte łuską plecy. Dlaczego ten Boba Fett ciągle wraca? Czy naprawdę nie można go zabić tak, żeby raz na zawsze pozostał martwy? - Dwanaście... To nieuczciwe. Nie miał nawet okazji wyciągnąć się w fotelu pilota ani doznać ciepłego poczucia satysfakcji, słodkiego spokoju, jak zwykle, gdy wreszcie unieszkodliwi wroga. A Boba Fett zawsze był jego głównym przeciwnikiem. Bossk stracił już rachubę wszystkich upokorzeń, jakich od niego doznał. Bywało przecież, że działał razem z Fettem, a i tak zawsze to on okazywał się stroną przegraną. Kiedy wpatrywał się w wąski wizjer hełmu Fetta, wyczuwał grymas triumfu na twarzy ukrytej pod mandaloriańską zbroją. Przy jednej z takich okazji, gdy pracował z Boba Fettem, miał go zabić jeden z tajnych agentów Bosska. To, że mu się nie udało, stanowiło kolejny dowód na to, jak okrutnym i bezdusznym miejscem jest wszechświat. Jak dawno, dawno temu powiadał stary Cradossk, jego ojciec, zanim Bossk go zamordował: „Nikt nigdy nie pomaga własnemu zabójcy, nawet jeśli powinien...". - Jedenaście - oznajmiła bomba. Nie ma czasu na użalanie się nad sobą. Bossk wyrzucił z głowy wszelkie myśli poza instynktem samozachowawczym. Serce zaczęło mu szybciej bić na widok włazu do kapsuły ratunkowej, który znajdował się dokładnie przed nim. Bossk jedną ręką poprawił na plecach torbę ciśnieniową, drugą zaś desperacko wyciągnął w kierunku kontrolek wejściowych z boku włazu, który wciąż jeszcze znajdował się o kilka metrów od niego. W tej części „Wściekłego Psa" nie było żadnego poprzecznego korytarza, z którego Boba Fett mógłby wyskoczyć i trafić go strzałem z blastera. Wciąż jeszcze miał szansę, żeby wyjść z tego cało. - Dziesięć... Czubek pazura Bosska uderzył w wielki czerwony przycisk, w który celował. Właz kapsuły otworzył się z przenikliwym sykiem, odsłaniając sferyczną, ciasną kabinę. Przez cały czas będzie musiał siedzieć niczym poskładany, z kolanami przy twarzy. To lepsze niż śmierć, szybko przypomniał sobie Bossk. Wrzucił torbę do środka i sam wgramolił się do kapsuły. - Dzie... - Syk zamykającego się włazu uciął bezlitośnie pogodny głos bomby. Bossk sięgnął obok torby i wcisnął przycisk wystrzelenia kapsuły. Mocno wcisnął się w krzywiznę hermetycznie zamkniętej skorupy. Ciasnota tego miejsca podsunęła mu poniżające wspomnienie innego dnia, kiedy również uciekał przed Boba Fettem w kapsule awaryjnej. Nie potrafił się go pozbyć. Na zewnątrz kapsuły słyszał stłumione brzęki i zgrzyty, gdy maszyneria „Psa" ustawiała kapsułę w pozycji do wystrzelenia. - No, szybciej... - zachrypiał Bossk. Urządzenia przechodziły przez kolejne etapy programu z denerwującym spokojem. 10 Wreszcie ciche klikanie przeszło w wizg i skrobanie. Kapsuła zadygotała, jakby nie miała zamiaru opuszczać „Wściekłego Psa". Bossk nigdy przedtem nie korzystał z tej kapsuły; kiedyś nawet chciał ją wystrzelić jako niepotrzebny balast. Jego trandoszańska natura zawsze skłaniała się raczej ku temu, aby pozostać na polu walki i bić się, niż uciekać. Jednak wprowadzenie do równania Boby Fetta sprawiało, że wynik okazywał się nagle zupełnie inny. Ta kapsuła miała przynajmniej iluminator. Przez maleńki otwór, wielkości zaledwie dłoni, Bossk zobaczył rozgwieżdżone niebo. Widocznie śluza „Wściekłego Psa" otworzyła się wreszcie. Uzyskał pewność, gdy wgniotło go gwałtownie w klapę włazu. To potężny odrzut wypchnął kapsułę w przestrzeń, daleko od statku. Gwiazdy zawirowały w okienku, gdy kapsuła przechyliła się na bok. Bossk owinął ramiona wokół torby i zacisnął kły, usiłując opanować mdłości spowodowane ruchem pojazdu i twardą kulą strachu, jaką wciąż czuł w żołądku. Zacisnął powieki, zastanawiając się, do ilu zdążyła odliczyć bomba. Nie wiedział, czy już jest bezpieczny. Zależało to od tego, jaką ilość materiałów wybuchowych Boba Fett zdołał wnieść na pokład „Wściekłego Psa" i z jaką prędkością kapsuła przemierzała teraz przestrzeń. Eksplozja bomby wciąż jeszcze mogła zmyć kapsułę jak planetarny przypływ, tyle że nie wody morskiej, a ognia. Szpony Bosska zacisnęły się w pięści. Wyobrażał sobie siebie, ugotowanego w kapsule niczym jajko pieczone w ognisku. Zaraz, zaraz... przyszła mu do głowy inna myśl. Boba Fett miał dość instynktu samozachowawczego, by uciec z pokładu „Wściekłego Psa", jak tylko ustawił mechanizm zegarowy bomby. A zatem jego statek „Niewolnik I", ten prawdziwy „Niewolnik I", a nie atrapa, która emitowała ten sam profil ID, wciąż jeszcze musi być w pobliżu. W pobliżu i w zasięgu potężnej eksplozji. Bossk odetchnął lżej i rozluźnił ramiona trzymające torbę ciśnieniową. To proste obliczenie odrobinę złagodziło nieco strach, jaki ściskał mu wnętrzności. Nie uruchomiłby bomby, która zabiłaby także i jego, pomyślał. W ciasnocie kapsuły ratunkowej nagle odezwał się głos: - Pięć... Bossk momentalnie otworzył oczy. Znów przycisnął torbę do siebie, strzelając oczami na prawo i lewo. - Cztery - odezwał się znajomy, spokojny głos bomby. Paradoksalnie strach sprawił, że głos, który zabrzmiał teraz w głowie Bosska, był równie spokojny. To jest tutaj, pomyślał. Boba Fett umieścił bombę wewnątrz kapsuły ratunkowej. 11 - Trzy... Trandoszanin poczuł przypływ adrenaliny. Odrzucił od siebie torbę, która wcisnęła się we wklęsłą ściankę kuli. Pazurami darł wnętrze kapsuły, usiłując znaleźć urządzenie wybuchowe. Taki drobiazg, nie większy od pięści, wystarczy, żeby zmienić jego i otaczający go metal w luźne atomy. Ona musi tu być, myślał nerwowo. Musi gdzieś tu być... Wyrywał garściami obwody z niewielkiego panelu kontrolnego kapsuły, nie zważając na gorące iskry kąsające go po twarzy. Przewód powietrza, wyrwany z gniazda, syczał i wił się przed nosem Bosska jak zdychający wąż. Pękate cylindry i wygięty panel modułowy urządzeń pomocniczych kapsuły waliły go po ramionach i piersi, gdy klnąc, wyszarpywał ze ścian wszystko, na czym zdołał położyć szpony. - Dwa... Spokojny głos dochodził z niewielkiego błękitnego sześcianu, który Bossk trzymał w dłoniach. Już wiedział, że to bomba. Była przytwierdzona do kratki płuczki powietrznej kawałkiem najzwyklejszego kleju, który jeszcze nie zdążył wyschnąć. Bossk rozglądał się gorączkowo, którędy wyrzucić ją z kapsuły. Nie było takiej możliwości. - Jeden... Przestrzeń wewnątrz kapsuły była tak ograniczona, że Bossk nie mógł nawet wyprostować ramion na całą długość. Przekroczył leżące wokół szczątki, odwrócił wzrok — choć to i tak nie miało znaczenia — i wcisnął bombę w drugą ścianę kapsuły, koło maleńkiego okienka. I nic się nie stało. Wciąż żył. Powoli spojrzał na niebieski sześcianik, który wciąż przyciskał do wklęsłej ściany kapsuły. Urządzenie milczało, jakby zabrakło mu słów. Zacisnął je w garści i podniósł do oczu, żeby mu się dokładniej przyjrzeć. Jeden z narożników sześcianu pękł. Bossk ostrożnie wsunął koniec szpona w szparę i odchylił go. W środku nie było nic, a przynajmniej nic, co mogłoby wyglądać na ładunek. Zajrzał uważniej do pustego wnętrza. Jedyną zawartość sześcianu stanowił zminiaturyzowany głośnik i kilka programowanych obwodów głosowych. Bossk z odrazą odrzucił niebieską kostkę. To wcale nie była bomba. Nie słyszał też eksplozji z zewnątrz, a więc prawdopodobnie 12 nie było ładunku również na pokładzie „Wściekłego Psa". Gdyby nie dał się ponieść panice i nie opuścił „Psa", gdyby stanął twarzą w twarz z Boba Fettem, mógłby raz na zawsze załatwić porachunki ze swoim wrogiem... no i nie stracić statku. Bossk zastanawiał się, gdzie teraz jest. Jego łokcie ocierały się o ściany ciasnej kabiny, która stała się jeszcze mniej wygodna z powodu wirujących po niej resztek obwodów i części. Przynajmniej wyglądało na to, że nie uszkodził niczego ważnego. Wciąż miał powietrze do oddychania, a obwody nawigacyjne kapsuły wydawały się nie uszkodzone. Same nastawiły się na Tatooine, najbliższą zamieszkaną planetę; jej znajomy obraz wypełnił już iluminator. Wkrótce kapsuła pogrąży się w atmosferze i wyląduje na powierzchni planety. Prawdopodobnie gdzieś na pustkowiu, ponuro pomyślał Bossk. Zdaje się, że takie już jego szczęście. Z drugiej strony, Tatooine składała się głównie z pustkowi, a zatem szansa na cokolwiek innego była niewielka. Gdy tak wiercił się wewnątrz kapsuły, Bossk poczuł nagle, że zawartość torby wpija mu się w bok. Przynajmniej udało mu się wynieść parę rzeczy z „Wściekłego Psa". Cennych rzeczy. Pocieszał go fakt, że strach nie zdławił w nim innych instynktów. Naturalna trandoszańska chciwość pozostała nienaruszona. A czy uda mu się skorzystać z tego, co uratował - cóż, to się zobaczy. Podniósł niebieską kostkę, tę fałszywą bombę, która teraz wreszcie milczała. Teraz, kiedy tak przyglądał się niewielkiemu przedmiotowi, spoczywającemu w zagłębieniu szponiastej dłoni, czuł, że zaczynają nim targać zupełnie odmienne uczucia. Odwieczny gniew, który odczuwał zawsze, kiedy myślał o Bobie Fetcie, odżywał w mrocznej głębi jego serca. Co innego wypłoszyć Bosska z własnego statku: strategiczna ruletka, godna mistrza, za którego uważał Fetta cały wszechświat; ale włożyć ten gadający gadżet do kapsuły ratunkowej tylko po to, żeby doprowadzić uciekającego do szału... To już czysty sadyzm. Bossk zgniótł pusty niebieski sześcian i odrzucił go za siebie. Otoczył kolana łuskowatymi ramionami i oparł na nich podbródek. W miarę jak obraz Tatooine w iluminatorze nabierał ostrości, myśli Bosska stawały się coraz mroczniejsze i bardziej mordercze. Następnym razem, ślubował w duchu. Bo będzie następny raz... I wprowadził kolejną pozycję na długą listę upokorzeń, naznaczonych imieniem Boby Fetta. Od dawna hołubił tę listę w sercu. 13 ROZDZIAŁ - Pozwoliłeś mu odejść. Neelah odwróciła się od iluminatora kokpitu „Niewolnika I". Po drugiej stronie szyby kapsuła ratunkowa, unosząca łowcę nagród Bosska, skurczyła się już do świetlnego punktu zagubionego pośród gwiazd, a potem znikła za krzywizną planety, na którą leciała. - Stwierdzasz fakt oczywisty - odparł Boba Fett. Okryte rękawicami dłonie poruszały się po układach kontrolnych przed fotelem pilota. - Cóż, ja też nie rozumiem - odezwał się Dengar, który stał w progu kokpitu. Twarz lśniła mu jeszcze potem od niedawnego wysiłku. Trzeba było przenieść mnóstwo towaru ze statku do wystrzelonego modułu towarowego, i to w wielkim pośpiechu. - Ten bydlak próbował nas zabić. - Nie nas - poprawił Fett. - Mnie. Według wszelkiego prawdopodobieństwa Bossk nawet nie wiedział, że jesteście na pokładzie. Neelah nie czuła się przez to ani trochę lepiej. Wydarzenia zaczęły następować po sobie bardzo szybko - za szybko, jak na jej gust - jeszcze zanim statek Boby Fetta podniósł się z Morza Wydm na Tatooine. Szybki, funkcjonalny „Niewolnik I" spłynął z nocnego nieba niczym powiększony symbol potencjalnej zagłady, w samą porę, aby zgnieść pod rozpaloną dyszą rakietową jednego z dwóch ludzi, którzy ją trzymali. Dengar i Fett wyskoczyli, siejąc zniszczenie strzałami z miotaczy. Boba Fett podczas strzelaniny ani na chwilę nie stracił zimnej krwi. Dla niego to żaden pro- 14 blem, mruknęła do siebie Neelah. To właśnie on przesłał sygnał do „Niewolnika I", krążącego na orbicie nad ich głowami. A zatem wiedział, co się święci. Po prostu nie uznał za stosowne poinformować o tym swoich partnerów. O ile wciąż jeszcze nimi jesteśmy, pomyślała Neelah. Z ramionami skrzyżowanymi na piersi po kolei przyglądała się obu łowcom nagród. Dengara nietrudno było rozszyfrować — pewnie zdołałaby nawet zawrzeć z nim jakąś umowę, a on prawdopodobnie by jej przestrzegał. Zwłaszcza gdyby widział możliwość wyciągnięcia z tego zysków. Wiedziała nawet, po co mu są potrzebne pieniądze: Dengar opowiadał jej o swojej narzeczonej, kobiecie imieniem Manaroo, i o swoich marzeniach, żeby uzbierać mnóstwo forsy i raz na zawsze pożegnać się z fachem łowcy nagród. Mądry facet, zdecydowała. A przynajmniej na tyle mądry, żeby wiedzieć, że towarzystwo kogoś takiego jak Boba Fett to niebezpieczna sprawa. Z tego, czego się do tej pory dowiedziała, wynikało, że współpracownicy Fetta żyli prawie tak samo krótko jak jego wrogowie. Za to Fett — o ile mogła to stwierdzić — równie dobrze mógł być nieśmiertelny. Przeżył już upadek w czeluść gardzieli tej bestii Sarlaka, czyhającej na dnie Wielkiej Jamy Karkun. Neelah znalazła go z ciałem prawie dosłownie rozpuszczonym przez wydzieliny trawienne Sarlaka; dla każdego innego oznaczałoby to śmierć. Boba jednak przeżył, a całe zdarzenie zahartowało go jeszcze i uczyniło bardziej przerażającym. Takie już moje szczęście, zdecydowała Neelah. Zachowała nieprzenikniony wyraz twarzy, obserwując, jak Fett manewruje statkiem. Jej los znalazł się nagle w rękach jednej z najtwardszych istot we wszechświecie, której nie zatrzymają ani groźby, ani przemoc... ani cielesna pokusa. W pewnym sensie lepiej było jej nawet w pałacu Jabby, gdzie była jedną z tancerek jego trupy. Tam przynajmniej wiedziała, że uroda i wdzięk, a także zamiłowanie Jabby do tych właśnie cech, pozwoli jej przeżyć. Przez jakiś czas, dopóki Jabbie nie znudzi się jej ciemnooka uroda albo dopóki nie przyjdzie mu do głowy, żeby rzucić ją na pożarcie swojemu ulubionemu rankorowi, tak jak uczynił to z tą biedną twi'lecką dziewczyną Oolą. Przymknęła oczy, z trudem opanowując drżenie na wspomnienie potwornych krzyków dziewczyny, pomruków i powarkiwań rankora oraz ohydnej radości Jabby na widok sceny, jaka rozegrała się w zasłanej kośćmi czeluści u stóp jego tronu. Kimkolwiek byli ci, którzy 15 go wreszcie pokonali — Dengar powiedział jej, jak się nazywali: Lukę Skywalker i księżniczka Leia Organa, co zresztą niewiele jej mówiło - wykonali kawał dobrej roboty, uwalniając wszechświat od tego ohydnego, olbrzymiego ślimaka. Neelah nie ośmieliła się nawet przypuszczać, że tamci wrócą również jej przeszłość — mroczne, pogrążone w cieniach wspomnienia tego, kim była i co się z nią działo, zanim wylądowała w pałacu Jabby. Trudno było tego oczekiwać również od Boby Fetta. Profesja łowcy nagród miała tylko jeden cel: dostarczać drogocenne jednostki towaru najhojniejszemu oferentowi. Czy towar ten miał nadzieje, lęki i myśli, czy też wszystko to zostało usunięte przez dogłębne skasowanie pamięci — to nie miało większego znaczenia. Skoro Boba Fett utrzymywał Neelah przy życiu — w końcu wyrwał ją z pierwszej linii ognia i zabrał na pokład „Niewolnika I" tuż przed odlotem - mogła przypuszczać, że zrobił to z myślą o swoim zadaniu, a nie z troski o jej życie. Właśnie tego muszę się dowiedzieć, przypomniała sobie Neelah. Co on będzie z tego miał. Od odpowiedzi na to pytanie zależało bowiem nie tylko jej przetrwanie. Miała nadzieję, że będzie to również klucz do rozwikłania wszystkich innych tajemnic, łącznie z jej prawdziwym imieniem. Przerwano jej niewesołe rozmyślania. - Wciąż jeszcze nie powiedziałeś nam, dlaczego pozwoliłeś zwiać tej kreaturze Bosskowi — zauważył Dengar. Boba Fett spojrzał przez ramię na łowcę nagród, stojącego w progu kokpitu. - Znasz jego nazwisko? - Rozpoznałem profil ID, odczytany, kiedy do niego podchodziliśmy. Według moich ostatnich informacji „Wściekły Pies" wciąż jest statkiem Bosska. - Poprawka - wtrącił Boba Fett. - Był statkiem Bosska. - Masz zamiar go rozwalić? — Dengar skrzywił się i lekko potrząsnął głową. - Nie wiem, czy to taki dobry pomysł. Miałem w przeszłości okazję zetknąć się z Bosskiem. Potrafi być paskudny, jeśli się postara. - To się rozumie samo przez się. - Neelah została na pokładzie „Niewolnika I", obserwując, jak Dengar obsługuje kontrolki luków transferowych pomiędzy obu statkami. W wizjerze zdalnej kamery luku pochwyciła przelotny obraz Bosska, uciekającego przed zjawą swojego dawno pogrzebanego wroga, który nagle zmaterializował się na pokładzie „Psa". Doznała nawet pewnej satysfakcji na widok 16 paniki potężnego Trandoszanina. Jednocześnie rozpoznała łuskowa-tą, pełną kłów gębę widywaną w czasach, kiedy przebywała w pałacu Jabby. Bossk był tylko jednym z wielu nędzników i wykonawców przynoszącej zysk przemocy, którzy przychodzili i odchodzili ze służby zabitego Hutta. Za każdym razem, kiedy natykała się na niego, wnętrzności ściskał jej lodowaty strach — gadzi wzrok, jaki kierował na nią i inne tancerki, mówił o żądzach, których spełnienie pozostawiało rozbryzgi krwi i połamane kości. - Miałem więcej doświadczeń z Bosskiem niż ty. - Głos Boby Fetta pozostawał spokojny i niewzruszony. - Znamy się od bardzo dawna. Wierz mi, nie boję się jego zemsty. - Dobrze ci mówić — burknął Dengar. — Może ty sobie z nim poradzisz. Ja tam drżę na myśl, co się stanie, jeśli to mnie się dobierze do skóry. Ten gość raczej nie słynie z pobłażliwości i wspaniałomyślności. Kiedy się budzi rano, od razu ma apetyt na odgryzanie głów. - Potrafię się nim zająć. Już to kiedyś robiłem. - W głosie Boby Fetta zabrzmiała nuta rozbawienia. — Dopóki będziesz się mnie trzymał i dopóki przetrwa nasza współpraca, którą uzgodniliśmy, tak długo nie masz czym się przejmować. Zgadzasz się ze mną? Wyraz twarzy Dengara mówił Neelah, że kres zmartwień łowcy nagród wciąż jest bardzo odległy. Musiała jednak przyznać, że słowa Boby Fetta brzmiały bardzo realnie i nie miały w sobie nic z przechwałek. Wyprzedzał Bosska o całą długość, nawet wtedy, gdy wszyscy wreszcie wspięli się do wnętrza „Niewolnika I" i zatrzasnęli za sobą właz. - Ten statek zaraz wybuchnie - oznajmił Fett. - Ktoś załadował nam na pokład potężną porcję materiałów wybuchowych. - Co? — Dengar wytrzeszczył oczy na drugiego łowcę nagród. - Skąd o tym wiesz? Boba Fett postukał się w hełm i wyjaśnił: - Mam tu system alarmowy podłączony do układów zabezpieczających, które wpiąłem w sieć obwodową statku. Nikt nie wejdzie ani nie wyjdzie z „Niewolnika I" bez mojej wiedzy, nawet jeśli pozostaje w trybie automatycznego czuwania. Komputer dokonał już analizy i odczytu widma molekuł w powietrzu. Gdzieś tutaj jest kupa paskudnych, ale skutecznych materiałów wybuchowych, które ktoś podłączył do zdalnego zapalnika. Znalezienie ładunku nie zajęło im dużo czasu. Obwody czujnikowe „Niewolnika I" dokonały już pierwszego, pobieżnego 2 - Spisek Xizora przeszukania całego statku, zawężając możliwe miejsce złożenia obcej masy gdzieś za główną konstrukcją wspornikową. Boba Fett szybko zlokalizował bombę, wydobył ją i załadował do modułu towarowego. Neelah trzymała nad głową latarkę, kierując jej światło na przestrzeń pomiędzy durastalowym ożebrowaniem powłoki, kiedy Boba Fett i Dengar obluzowywali ładunek. Potem wywlekli go na środek podłogi. Przed pozbyciem się modułu Boba Fett wprowadził do jego układów zasilających niewielki aparacik, który przyniósł ze sobą z kokpitu. - Co to? — zapytała, wskazując na urządzenie. - Nadajnik nakładki ID - odparł Boba Fett. Zamknął luk modułu towarowego i wyprostował się. — Zaprogramowany kodem identyfikacyjnym „Niewolnika I". Wyłącznie na krótkie zasięgi, bez poziomów trwałego kodowania, które pozwoliłyby mu przejść przez prawdziwą kontrolę ID. Wystarczy jednak chyba, żeby zmylić naszego nieproszonego gościa, który zostawił tu tę paczuszkę, i to dokładnie na tak długo, jak będzie trzeba. Reszta była prosta. Zaledwie wystrzelili moduł towarowy z pokładu „Niewolnika I", jego obwody nawigacyjne skierowały go w stronę drugiego statku. Boba Fett wyłączył silniki własnego pojazdu i cofnął go, by utrzymać dokładnie w cieniu modułu towarowego, który wciąż zdążał do celu. Kiedy Bossk wcisnął zapalnik, eksplozja pozwoliła Bobie Fettowi włączyć silniki na pełną moc i zrównać się ze „Wściekłym Psem". Dostał się do jego wnętrza i przygotował własny zestaw niespodzianek, zanim drugi łowca nagród zorientował się, co jest grane. Cała ta błyskawiczna strategia była dla Neelah dość oczywista. Ale to było wtedy, a nie teraz. - Wciąż nie rozumiem — rzekła głośno — dlaczego nie zabiłeś Bosska, czy jak on się tam nazywa, zamiast tylko go postraszyć. - To proste. - Boba Fett nawet się nie obejrzał, nie przerywając korygowania współrzędnych położenia „Niewolnika I". -W tej chwili cały wszechświat uważa, że nie żyję. A przynajmniej ta jego część, którą obchodzi los łowców nagród. - Fakt - wtrącił Dengar. - Kiedy przyjechałem do Mos Eisley, całe miasto aż się trzęsło od plotek, jak to wpadłeś w gębę Sarlaka. - Przypuszczałem, że właśnie tak będzie. - Fett wprowadził jeszcze kilka liczb. - Nieraz korzystnie jest przez jakiś czas pozostać martwym. A przynajmniej żeby inni myśleli, że tak jest. 18 — Więc dlaczego wypuściłeś Bosska? On wie, że żyjesz! — Neelah nie wierzyła własnym uszom. - Czy to nie przewraca całej tej szarady do góry nogami? Jak tylko ten typek dotrze do Mos Eisley, rozpaple całą historię każdemu, kto zechce go słuchać. — Nie, nie zrobi tego — Boba Fett pokręcił hełmem. — Nie znacie Trandoszan tak dobrze jak ja. To bardzo egoistyczny gatunek, w tej dziedzinie przewyższają ich tylko Huttowie. Oni jednak są znacznie sprytniejsi od Trandoszan. Bossk jest przynajmniej na tyle inteligentny, że widzi, jakie korzyści płyną dla niego z powszechnego przekonania o mojej śmierci. Teraz, kiedy wypadłem z gry, wielu będzie go uważać za najlepszego łowcę nagród w tym biznesie. Zaczną napływać zlecenia odszukania i zabezpieczenia towaru, a jego pycha na tym skorzysta. Dla niego zawsze była to główna motywacja. Jeśli kredyty nie wpadną do mojej kieszeni, co mnie to obchodzi? Oczywiście, pomyślała Neelah. Postanowiła jednak trzymać buzię na kłódkę, przynajmniej tym razem. — Dla Bosska to sprawa ambicji — ciągnął Fett. — Lubi być rozpieszczany i chwalony, a jego wrogość w stosunku do mnie wynika przede wszystkim z przekonania, że jakimś cudem pozbawiłem go przywództwa Gildii Łowców Nagród. Tego mi nie wybaczy. Ale choćby mnie nienawidził do szpiku kości, na pewno nie zacznie rozpowiadać na prawo i lewo, że wciąż żyję. Zrobiłby z siebie głupca. Kiedy już dotrze do Mos Eisley, i tak będzie się musiał nieźle napocić, żeby wyjaśnić bywalcom kantyny, dlaczego stracił „Wściekłego Psa", którego miał od bardzo dawna. Na pewno nie wyzna nikomu, że został z niego wypłoszony jak biituiański zając błotny. — Rozumiem. - Dengar powoli skinął głową, przeżuwając to w myśli. Oparł się ramieniem o framugę wejścia do kokpitu. — A zatem nic nie tracisz, wypuszczając Bosska na wolność. Co jednak zyskujesz? Czy warto pozostawiać przy życiu takiego wroga, żeby wciąż mieć go na karku? — To proste: zyskuję bardzo przekonujący dowód mojej śmierci. We wszechświecie może być jeszcze kilka izolowanych sektorów, które nic nie wiedzą o tym nieszczęśliwym wydarzeniu, i na pewno są istoty, które z przyjemnością dowiedziałyby się czegoś więcej na ten temat. A ja muszę teraz załatwić parę spraw, co mogłoby niechcący zapoczątkować plotki, jakobym wciąż jeszcze żył. Lepiej, żebyśmy mieli w rezerwie Bosska. Mos Eisley to tygiel plotkarzy, gdzie przewijają się wszystkie szumowiny zamieszkanych 19 światów. Na pewno chętnie posłuchają jego opowieści o tym, jak bardzo jestem martwy. Mimo woli Neelah była pod wrażeniem. Myśli o wszystkim, przyznała niechętnie. Nic dziwnego, że wydarł sobie pazurami drogę na szczyt sławy jako łowca nagród. Stos krwawych trupów, jaki po sobie pozostawił, także musi być imponujący. - Zapomniałem o jednym — zafrasował się Dengar. — Pewien drobiazg może zrujnować cały ten piękny plan. Wszyscy w galaktyce wiedzą, że „Niewolnik I" jest statkiem Boby Fetta. Skoro tylko zauważą go mieszkańcy innych systemów, zaczną podejrzewać albo nawet nabiorą pewności, że wciąż żyjesz. I wciąż pozostajesz w kursie. - Cieszę się, że mój partner nie jest głupcem. - Głos Boby Fetta był wolny od sarkazmu. - No więc co z tym zrobisz? - zapytała Neelah dziwnie pewna, że łowca nagród ma już gotową odpowiedź na to pytanie. - To też nic trudnego. - Boba Fett oderwał od sterów okrytą rękawicą dłoń i zatoczył nią półkole. - Dengar ma absolutną rację, uważając, że ten statek zdradza mnie i mój plan... ale tylko wtedy, kiedy znajduję się na jego pokładzie. Opuszczony „Niewolnik I" to całkiem inna historia. Jeśli zostanie znaleziony pusty i dryfujący, wtedy nawet najbardziej inteligentne istoty dojdą do jedynego logicznego wniosku, że naprawdę nie żyję. Statek potwierdzi tylko to, co już wcześniej słyszeli. „Niewolnik I" jest dla mnie tak cenny, że nie wypuściłbym go z garści, gdybym nie był trupem. A przynajmniej tak uważa większość żywych istot. Neelah skinęła głową: dla niej miało to sens. - Jednak będziesz potrzebował statku - zauważyła. - Stąd do miejsca, gdzie chcesz się znaleźć, raczej nie dojdziesz na piechotę. - No to świetnie się składa, że mamy do dyspozycji drugi statek. — Fett spokojnie wskazał na przedni iluminator kokpitu, gdzie, zawieszony w przestrzeni pośród gwiazd, unosił się „Wściekły Pies". -Oczywiście nie dorównuje wyposażeniem i możliwościami mojemu... - żaden statek nie jest w stanie mu dorównać... ale wystarczy. Bossk nie był w końcu takim złym łowcą nagród, żeby nie zebrać przyzwoitej kwoty na przyzwoity system. — Fett lekko wzruszył ramionami. — Po paru niewielkich przeróbkach świetnie się nada do naszych celów. Po przełamaniu starego profilu ID i zastąpieniu go nowym nikt nawet nie pozna, że to statek Bosska. Nikomu nie przyjdzie do głowy, że podczas gdy właściciel „Psa" przebywa na 20 Tatooine, jego statek znajduje się o wiele lat świetlnych stamtąd. Dzięki temu uzyskamy potrzebną nam anonimowość. - To chyba wyjaśnia, dlaczego po prostu nie wysadziłeś go w powietrze razem z załogą na pokładzie. - Jednak nie wyjaśniało reszty zagadek, które wciąż jeszcze nurtowały Neelah. — Ale po co tyle tajemnic? - No właśnie - poparł ją Dengar. - Twoja reputacja jest przecież twoim największym atutem. Wiele istot wiedząc, że jesteś w coś zamieszany, po prostu odwraca się na pięcie i ucieka. Jeśli z tego zrezygnujesz... jeśli zrezygnujesz ze swojej tożsamości, będziesz musiał zaczynać od zera i za każdym razem zdobywać wszystko w pocie czoła. Boba Fett okręcił się razem z fotelem pilota, odwracając się od sterów. Obrzucił każde z nich po kolei spojrzeniem zza mrocznego, wąskiego wizjera. - Powinniście uważać się za niezwykle uprzywilejowanych -rzekł powoli. - Nie mam zwyczaju tłumaczyć się byle komu z moich metod. Teraz jednak mam partnera i to wymaga z mojej strony pewnych ustępstw. A co do ciebie — wskazał na Neelah i pokiwał głową w głębokiej zadumie - nie przeszkadza mi, jeśli słuchasz moich rozmów z Dengarem. Ale nie miej złudzeń. Ocaliłem cię i zabrałem ze sobą nie bez powodu. Neelah wytrzymała jego spojrzenie, czując, jak wzbiera w niej coraz większy gniew. - To znaczy? - Sama się wkrótce dowiesz. Na razie jednak jesteś mi potrzebna. To ci musi wystarczyć. Pewnie, pomyślała. Do momentu, aż przestanę ci być potrzebna. A co wtedy? Ten moment mógł nadejść w każdej chwili. Neelah zdecydowała już, że będzie na niego przygotowana. Boba Fett może sobie być najgroźniejszym łowcą nagród w całej galaktyce, niezależnie od tego, czy uznano go za nieboszczyka, czy też wszyscy wiedzieli, że żyje, ale jeśli mu się zdaje, że ona będzie tak po prostu czekać, aż zrobi z nią to, co uzna za stosowne dla swoich planów... ...to się grubo myli. Twarz Neelah wyglądała jak maska bez wyrazu, podobnie jak twarz jej rozmówcy. Jeszcze nie wiedziała, jaką to niespodziankę przygotuje dla Boby Fetta, ale jej mózg pracował już pełną parą. - A co do konieczności zachowania tajemnicy... 21 Przez chwilę sądziła, że w jakiś sposób zajrzał do jej umysłu i wyczytał to, co chciała ukryć. A potem nagle stwierdziła, że udzielał po prostu odpowiedzi na zadane wcześniej przez Dengara pytanie. - Pewne sprawy lepiej załatwiać w ciemności - dodał Boba Fett niskim, ponurym głosem i odwrócił się z powrotem do układów kontrolnych kokpitu. Milczący obraz „Wściekłego Psa" w przednim iluminatorze zbliżał się powoli. — Zbyt wielu pragnęło mojej śmierci. Niektórzy wychodzili z siebie, żeby spełnić to pragnienie. To prawda. W pamięci Neelah wciąż żyły wspomnienia Morza Wydm na Tatooine, wstrząsanego wybuchami nalotów bombowych. Pamiętała furię nieznanych sił — nieznanych jej — które próbowały zniszczyć Bobę Fetta za wszelką cenę. Siły te wciąż jeszcze czaiły się pośród gwiazd. - Zobaczymy, jak im się to spodoba... - głos Boby Fetta zniżył się do mrocznego, groźnego szeptu. - Kiedy martwi powracają... ROZDZIAŁ Nowiny przechodziły z jednej strony galaktyki na drugą, z zimnej pustki przestrzeni ponad najdalszymi, najbardziej opuszczonymi planetami znanymi istotom rozumnym aż do jednego z najwspanialszych ośrodków władzy i bogactwa Imperium. A tam, gdzie były władza i bogactwo, nieuchronnie czaiły się intrygi, konspiracja i oszustwa. — Żyjemy we wszechświecie kłamstw — powiedział Pan Kuat. Jedną dłonią gładził jedwabiste futro spoczywającego na jego piersi felinksa. Zwierzątko przymknęło oczy w błogiej nieświadomości. Słowa pana nie miały dla niego żadnego znaczenia. Szczęśliwe stworzenie, pomyślał Kuat. - Wdychamy kłamstwa i wydychamy zdradę, jakby stanowiły nieodłączną część atmosfery. - Sir? - Fenald, szef ochrony Kuata, stał obok, w pobliżu ogromnych ekranów widokowych prywatnej sali audiencyjnej. Widać było przez nie doki budowlane i zaplecze projektowe Zakładów Stoczniowych Kuat, rozciągające się daleko w kierunku nieskończonej spirali gwiazd. Całe pokolenia rodu Kuat najpierw tworzyły, a następnie przekształcały korporację w przemysłowego giganta. Na obrzeżach Zakładów Stoczniowych Kuat frachtowce składały surowce ściągnięte z innych systemów gwiezdnych. Surowce te następnie przekuwano w statki i broń dla imperialnej floty. Wielopoziomowy dysk budynku korporacji obracał się powoli wokół własnej osi, odmierzając czas krążowników i niszczycieli nastroszonych lufami, z których nikt jeszcze nie strzelał. Wzmocnione blachy przyspawane były do konstrukcji nośnych, a ruchome palniki laserowe dawały więcej światła niż wątłe słońce pośrodku orbity byłej planety. 23 Kuat zauważył reakcję szefa ochrony. Swoją uwagę wypowiedział po długim, pełnym melancholii milczeniu. Żaden wyżej postawiony pracownik Zakładów Stoczniowych Kuat, nawet z najciaśniej-szego kręgu zaufanych - i dobrze opłacanych - wspólników, nigdy nie odważył się przerwać jego głębokiej medytacji. Nieraz jednak pomagało, gdy ktoś zaczynał myśleć na głos. Oczywiście, w obecności zaufanych słuchaczy. Instynktowna lojalność szefa ochrony wzmacniana była solidnym wynagrodzeniem. Nic, co zostało powiedziane, nie wyjdzie poza ściany tego sanktuarium, troskliwie oczyszczonego z wszelkich ukrytych urządzeń podsłuchowych. - Ta odrobina geniuszu, którą posiadam - odezwał się wreszcie Kuat — pochodzi od mojego ojca i wszystkich wcześniejszych przodków. Fenald uśmiechnął się blado. Słyszał już takie słowa. - Pan inżynier jest zbyt skromny. - To lepsze niż nadmiar pychy. - Wiedział, że wszechogarniająca pycha będzie tym, co zgubi jego wrogów. Był taki falleeń-ski książę o ambicjach niemal dorównujących Imperatorowi Pal-patine'owi, którego ognista ścieżka pośród gwiazd zakończyła się śmiertelną katastrofą. - Ale jak już mówiłem, ten odziedziczony geniusz dotyczy czegoś więcej niż projektowania i produkcji statków wojennych. - Gdybym miał robić tylko to, myślał Kuat, życie byłoby pasmem rozkoszy. Ale dla mnie, tak samo jak dla mojego potomstwa, życie nie jest takie proste. - Sir? - Nawet w czasach starej Republiki musieliśmy liczyć się z intrygami politycznymi. -Kuat podrapał felinksa za spiczastymi uszkami i powiódł wzrokiem po półkolu ekranów. -1 z konkurencyjnymi firmami projektowymi, które chciałyby zająć pozycję Zakładów Stoczniowych Kuat, najważniejszego producenta sprzętu wojskowego w galaktyce. Zawsze tak było — powoli skinął głową. — Ale teraz, pod rządami Imperatora Palpatine'a, stawki, o jakie gra się w tych skomplikowanych, nie kończących się rozgrywkach, stały się śmiertelnie poważne. Każdy nasz ruch na szachownicy obejmującej wszystkie zamieszkane światy może być fatalny w skutkach... nie tylko dla jednego człowieka, ale nawet dla najpotężniejszych korporacji. Niewiele mnie obchodzi mój własny los, ale kiedy pomyślę, że Imperator mógłby zagarnąć Zakłady Stoczniowe Kuat tak samo, jak zagarnął tyle innych światów i istot w galaktyce... - zamilkł na chwilę, by powtórzyć w duchu swoje bolesne ślubowanie. 24 To się nigdy nie zdarzy, obiecywał sobie Kuat. Już raczej wolałbym ujrzeć Zakłady Stoczniowe Kuat, moją spuściznę i pracę całych pokoleń Kuatów, zniszczone i zrujnowane, niż pozwolić, aby wpadły w łapy Imperium. - Obejrzał się na szefa ochrony. — I to też nie jest pusta obietnica — dokończył. — Jestem tego w pełni świadom, panie inżynierze. — Fenald skłonił głowę na znak zgody. — Sam nadzorowałem niezbędne czynności i zapewniam, że wszystkiego dopilnowałem. Jeśli kiedyś przyjdzie taki czas... nie będzie już Zakładów Stoczniowych Kuat, które Imperator mógłby zagarnąć. Słowa Fenalda niosły pewną smętną pociechę. Co można zbudować, można również zrównać z ziemią, pomyślał Kuat. Te same zdolności, które wkładał w budowę statków wojennych Imperium, wykorzystał do zniszczenia doków, w których te statki budowano. I tu Kuat doznał wizji: nie zobaczył wprawdzie serii zaprogramowanych, wysokotermicznych eksplozji, które zmienią Zakłady Stoczniowe Kuat w dymiące ruiny, ale to, co będzie później, gdy poskręcane durastalowe resztki ogromnych dźwigów i suwnic wystygną do temperatury zbłąkanych atomów w otaczającej je próżni. Systemy podtrzymywania życia stoczni, chroniące ją przed próżnią i twardym promieniowaniem reaktorów zasilających, również legną w gruzach. Pośród zgliszczy nie pozostanie ani jedno żywe stworzenie. Ogarnie ich wściekła apokalipsa. Pracownicy i służba Zakładów Stoczniowych Kuat i ich właściciele, wszyscy umrą przy swoich stanowiskach pracy, aż po ostatniego operatora tokarki karuzelowej. Z samego Kuata zostanie tylko zwęglony zewłok, spoczywający przed rozdartą szachownicą ekranów, które jeszcze niedawno ukazywały całe jego królestwo. To będzie pomnik, mauzoleum dla niego i jego przodków, którzy również nosili nazwisko Kuat. Żyjący obserwatorzy z innych światów spojrzą w gwiaździste niebo i zobaczą cień katastrofy przesłaniający niebo, kreślący na horyzoncie mroczny hieroglif. Ten symbol minionej chwały nie będzie wymagał tłumaczenia na obce języki. - Dziękuję ci za wierną służbę - powiedział Pan Kuat. - Wiele to dla mnie znaczy. - Cieszę się, że to uspokaja pana inżyniera. - Szef ochrony Zakładów Stoczniowych Kuat stał z rękami założonymi do tyłu. W jego oczach lśnił blask szczerej wiary, odziedziczony po przodkach tak samo jak tytuł. - Czas wprowadzenia w życie naszych 25 planów nigdy nie nadejdzie, wierzę w to szczerze. Nasi wrogowie na próżno spiskują, Zakłady Stoczniowe Kuat i tak przetrwają. - Doceniam także twoją wiarę. - Kuat sam chciałby mieć taką pewność. Imperator i jego nie kończące się machinacje stanowiły tylko część kłopotów. Rebelia skomplikowała wszystko; było tak, jakby szachownica z dwuwymiarowej przekształciła się w trójwymiarową. Zakłady Stoczniowe Kuat nie podlegały nikomu z wyjątkiem samych siebie, nie miały też innych ideałów niż własne przetrwanie i niezależność. Były jak państwo w państwie. Czy to państwo, które otaczało korporację, miało być starą Republiką, czy Imperium, które ją pokonało, czy wizją uniwersalnej wolności, którą Rebelianci pragnęli powołać do życia, dla Kuata było całkowicie obojętne. Czy zapanuje Imperator Palpatine, czy Leia Organa i Lukę Skywalker, przywódcy sił, które symbolizowali -Kuat pragnął tylko mieć pewność, że Zakłady Stoczniowe pozostaną ze zwycięzcą w przyjaznych, a co najmniej neutralnych stosunkach. Ktokolwiek zwycięży, będzie potrzebował krążowników i niszczycieli oraz wszelkiego innego przerażającego sprzętu, niezbędnego do prowadzenia wojen międzyplanetarnych. - Rebelia... - rozmyślał na głos Kuat. - Nawet jeśli Rebelianci potrafią stworzyć nową Republikę, rządzącą się sprawiedliwością i harmonią wszystkich myślących istot galaktyki, lepszą nawet niż poprzednia, pewne aspekty natury ludzkiej i nieludzkiej nie ulegną zmianie. - Tak przemawia mądrość, panie inżynierze. Omawiał już kiedyś te sprawy z szefem ochrony. Zachłanność antagonistów i coraz to nowe nieporozumienia będą wymagały zaangażowania sił porządkowych. A to oznacza potrzebę broni oraz możliwości jej dostarczania na wielkie odległości. Osławiona Gwiazda Śmierci nie była projektem Zakładów Stoczniowych Kuata — zabronił swojej organizacji startować w przetargach choćby na jej podsystemy, co było całkowicie zrozumiałe. - Nie tylko mądrość, ale i spryt - odparł Kuat. Powtarzał sobie w myśli jedną z nauk, które przekazał mu ojciec: „Siła i terror dokonają tego, czego nigdy nie dokona rozsądek i zrozumienie". Rodzina Kuat prowadziła ten interes od bardzo dawna, niezmiennie dostarczając instrumenty dla siły i terroru. Niechęć do angażowania się w jakikolwiek aspekt budowy Gwiazdy Śmierci nie miała nic wspólnego z moralnością, lecz pochodziła z czystego wyrachowania. Bogactwo i siła Zakładów Stoczniowych Kuat miały 26 źródło w budowie statków wojennych, a Gwiazda Śmierci — gdyby spełniła nadzieje imperialnych admirałów - mogłaby spowodować koniec popytu na tak kosztowne i przynoszące zyski zabawki. Tylko głupiec kala własne gniazdo, tylko samobójca pomaga je zniszczyć. Kuat dowiedział się o zniszczeniu Gwiazdy Śmierci w Bitwie o Yavin z ulgą, zabarwioną pewną dozą mściwości. Skoro Imperium rozpoczęło budowę drugiej, jeszcze większej Gwiazdy Śmierci, należało wnioskować, że admirałowie niczego się nie nauczyli. Szybkość nie była aż tak ważna w porównaniu ze zwrotno-ścią. Możliwości hiperprzestrzenne Gwiazdy Śmierci nie wystarczyły, aby przeważyć szalę zwycięstwa w walce; wystarczyła przewaga liczebna przeciwnika. Wyprodukowanie Gwiazdy Śmierci, tak potężnej i niezniszczalnej, by zrekompensować brak możliwości manewru, było po prostu niemożliwe. Szef ochrony pozwolił sobie na lekki, pełen zrozumienia uśmieszek. - Spryt zwycięża tam, gdzie mądrość jest bezsilna, panie inżynierze. — Właśnie. — Ta zasada, stara jak świat, powstrzymywała go przed zaproponowaniem usług Zakładów Stoczniowych Kuat Rebe-liantom. Prawdziwy spryt wymagał zimnej krwi, zimniejszej niż krew płynąca w żyłach wszystkich gadzich gatunków w całej galaktyce. Kuat zauważył tę cechę u Imperatora, ale co z Rebeliantami? Przejrzał wszystkie raporty, składane przez siatkę szpiegowską Zakładów Stoczniowych Kuat: kompendium szczegółów, faktów, plotek, mitów, słowem wszystkiego, co można było wygrzebać na temat przywódców Rebelii, zwłaszcza zaś Luke'a Skywalkera, który stał się obsesją zarówno Imperatora, jak i jego głównego adiutanta Lorda Vadera. Kuat dowie się jeszcze, jaka jest ich prawdziwa natura. Cały ten idealizm go przerażał. Właśnie przez to zginęła stara Republika, a Palpatine doszedł do władzy. A teraz opowiadają, że Lukę Skywalker został rycerzem Jedi. Czy może być coś głupszego? Przodkowie Kuata napatrzyli się do syta, jak honor i poświęcenie, wiara w rzeczy większe niż to, co mogą zagarnąć dłonie śmiertelnika, giną stopniowo wraz ze wzrostem potęgi Imperatora. Zagłada, która pochłonęła całe słońca, pogrążając świat w cieniu. Tajemnicza Moc, obiekt wierzeń Jedi, zdawała się bezsilna wobec istot takich jak Va-der, który zrobił z niej mroczny oręż, zdolny pożreć jego duszę pomimo całej siły, z jaką dzierżył losy galaktyki. Lepiej ufać maszynom, pomyślał Kuat, i siłom, które można zobaczyć, poczuć 27 i zmierzyć. Ta prosta metoda pozwoliła przetrwać Zakładom Stoczniowym Kuat. Przynajmniej dotychczas... - A jednak... - mruknął Kuat. - A jednak uwierzyłbym, gdybym mógł. — Panie inżynierze? Uświadomił sobie, że Fenald zagląda mu w twarz, usiłując rozszyfrować ledwie słyszalne słowa. — Nie zwracaj na mnie uwagi. Felinks poruszył się w kołysce ramion Kuata, mrużąc lśniące zielone ślepia. Jego zwykłym marzeniom o ciepłym kątku i pełnym brzuszku na razie nic nie zagrażało. Dla małego stworzonka był to cały świat. Jemu jest łatwiej, pomyślał Kuat. Gdyby sam miał się kierować tylko własnymi pragnieniami, nadziejami i lękami, łatwiej byłoby podejmować właściwe decyzje. Ciężar prowadzenia Zakładów Stoczniowych Kuat, spoczywający na jego barkach, własny los, który także musiał dźwigać, odpowiedzialność za życie tak wielu istot, zależne wyłącznie od jego posunięć w tej grze, od sojuszy, jakie zawierał z niesprawdzonymi sprzymierzeńcami, od śmiercionośnej nienawiści wrogów, których ukryta siła obejmowała swoim zasięgiem całą galaktykę... Uśpiony felinks poruszył się w jego ramionach, jakby wyczuwając problemy gnębiące jego pana. Pogładził łebek zwierzęcia, uspokajając je, by na nowo pogrążyło się w beztroskiej drzemce. Zaopiekuję się tobą, obiecywał mu w myśli Kuat. Tak czy inaczej, wygrana czy przegrana. Stojący obok Fenald odwrócił się na chwilę; przycisnął palce do ucha i z uwagą słuchał szeptu implantu umieszczonego w małżowinie. — Rozszyfrowano i przeanalizowano raport, panie inżynierze — opuścił wreszcie dłoń. — Zewnętrzne stanowiska wywiadowcze otrzymały potwierdzenie od swoich źródeł, których współczynnik niezawodności wynosi ponad dziewięćdziesiąt procent. - Doskonale. - Kuat tego się właśnie spodziewał. Niezmiennie powtarzał, że nie interesują go plotki i bezpodstawne spekulacje. Wyłącznie chłodne, rzetelne fakty, dokładne doniesienia o ruchach innych graczy w tej grze, pozwolą mu właściwie sformułować własne strategie i gambity. — Szczegóły? - Statek, znany jako „Niewolnik I", zarejestrowany na nazwisko łowcy nagród Boby Fetta, znaleziono dryfujący na orbicie wokół planety Tatooine... 28 — Kto go znalazł? — To było ważne. Kuat wiedział, że ponad atmosferą Tatooine zebrała się ostatnio wielka flota imperialna, czekając prawdopodobnie na akcję ratunkową ze strony Sojuszu Rebeliantów. Teraz flota imperialna już znikła z sektom - gdyby było inaczej, nalot bombowy Kuata na Morze Wydm na Tatooine musiałby zostać odwołany. Mimo wszystko istniała możliwość, że Marynarka Imperialna pozostawiła za sobą kilka statków rozpoznawczych. - „Niewolnik I" został znaleziony przez rutynowy patrol Sojuszu Rebeliantów. - Pamięć szefa ochrony Zakładów Stoczniowych Kuat wspomagana była modułem organizacji danych i pamięci pętlicowej, sterowanym ledwie widocznymi drgnieniami mięśni twarzy. — Już od pewnego czasu Imperium pozostawia kontrolę nad tym sektorem Sojuszowi, prawdopodobnie z powodu niewielkiego znaczenia strategicznego. Może się to oczywiście zmienić, kiedy dostarczymy Flocie Imperialnej nowe posiłki. Analiza sytuacji, jakiej dokonał Kuat, była taka sama. Tatooine znajdowała się na skraju galaktyki, daleko od ważnych i wysoko rozwiniętych sektorów tworzących jądro Imperium. Gdyby nawet Palpatine odpuścił sobie całą tę strefę, poniósłby niewielką stratę militarną i gospodarczą, przynajmniej na krótką metę. Pozostawienie jednak sektora w rękach Sojuszu z pewnością da wrogom Imperatora możliwości rozwoju i wygodne zaplecze strategiczne na całą resztę kampanii. Wcześniej czy później statki i żołnierze Imperium będą musieli otoczyć sektor i przywrócić kontrolę, Imperium nie mogło tolerować tej szybko rozprzestrzeniającej się zgnilizny na swoim ciele. Co więcej, Kuat wiedział, że nowe narzędzia przeznaczone do ewentualnej śmiertelnej ofensywy buduje się w dokach Zakładów Stoczniowych. Pozostawała jeszcze sama osobowość Palpatine^, jeśli tak można było nazwać charakter zdominowany przez nieogarniony egoizm i mroczne siły, którymi władał Imperator. W pewnym sensie można było się nawet spierać - i Kuat robił to nieraz podczas nocnych rozmów z szefem ochrony - czy Imperator Palpatine jako taki w ogóle jeszcze istniał. Kuat słyszał historie o poświęceniu Palpatine'a na rzecz czegoś, co określał ciemną stroną Mocy. Ścisłego umysłu Kuata nie interesowało, czy naprawdę istnieje tajemnicze pole energetyczne, pulsujące pod samą tkanką wszechświata. Jednak jako psycholog samouk, jakim się stał z własnej woli, i intrygant polityczny, jakim stać się musiał, przykładał 29 do tego wielką wagę. Moc mogła istnieć wyłącznie w umysłach Imperatora i kilku innych niezniszczalnych wyznawców starej religii, takich jak Darth Vader, ale już samo to czyniło ją dość realną, aby przyciągnąć uwagę Kuata. Spotykał się już kilkakrotnie twarzą w twarz z Imperatorem i Mrocznym Lordem Sithów, reprezentując korporację w czasie negocjacji, od których zależała jej przyszłość. W ciągu ostatniego takiego spotkania odniósł nieprzyjemne wrażenie, że fizyczne ciało Imperatora, jego zakapturzona, wykrzywiona postać, stało się tylko pustą skorupą, wyżartą od środka przez Moc, z której Palpatine czerpał energię psychiczną. Malutkie oczka, zatopione głęboko pod pomarszczonymi powiekami, wydawały się Kuatowi otworami maski noszonej przez istotę od dawna pozbawioną człowieczeństwa, z której uszło już całe życie, ustępując miejsca wszechogarniającej żądzy i głodowi władzy nad wszystkimi istotami, jakie jeszcze poruszały się i oddychały z własnej woli. Ten twór wciąż jeszcze nazywał się Imperatorem Palpatine; przemawiał niezmiennie tym samym złośliwym, drwiącym językiem, ale jego słowa były słowami istoty nie tyle martwej, co uosabiającej samą Śmierć, Moc pożerającą energię życia i czerpiącą z niej pokarm. Kuat przypomniał sobie swoje wrażenia z ostatniego spotkania z Imperatorem: poczuł się wtedy głęboko obrażony, nie tyle jako żywa istota, co jako człowiek interesu, najwyższa inteligencja jednej z najpotężniejszych korporacji w całej galaktyce. Skąd weźmie klientów? Głównym problemem była wizja przyszłości Palpatine^: Imperium, gdzie jedyną liczącą się siłą będzie jego słowo i wola. Takie państwo nie nadawałoby się do niczego pod względem handlowym. Jaki będzie cel istnienia i zabiegów Zakładów Stoczniowych Kuat lub jakiegokolwiek innego wielkiego producenta galaktycznego? Po co projektować i tworzyć produkty i dostarczać je na jedną lub na tysiąc planet, skoro na tych planetach nie będzie nikogo, kto mógłby je kupić? Kuat lepiej niż ktokolwiek inny zdawał sobie sprawę z niszczycielskiej siły statków wojennych, jakie jego firma budowała dla Floty Imperialnej. Jeśli bowiem ambicje Imperatora i jego obsesja uniwersalnej władzy zwyciężą, jeśli uda mu się odwrócić zagrożenie ze strony Sojuszu Rebeliantów, będzie to oznaczać zniszczenie pewnej liczby niegroźnych, a przy tym nieźle prosperujących światów; potencjalnych kupców, jeśli nawet nie bezpośrednio wyrobów jego korporacji, to produktów firm, z którymi już robił interesy. 30 Imperator pokazał już, że nie zależy mu na utrzymaniu galaktycznej bazy odbiorców, gdy usankcjonował użycie przez nieodżałowanej pamięci Gubernatora Tarkina pierwszej Gwiazdy Śmierci do zniszczenia planety Alderaan. Kuat wpadł wtedy w pasję: miał nie zrealizowany kontrakt z lokalnym rządem Alderaanu na pomocniczą flotę obserwacyjno--zwiadowczą i orbitalne stacje celne, a wszystko za niezłą sumkę, która miała wpłynąć na konto Zakładów Stoczniowych Kuat. Jednostki miały właśnie opuścić doki konstrukcyjne stoczni i udać się na Alderaan w otoczeniu flotylli dostawczej, kiedy Kuat dowiedział się, że port przeznaczenia tych statków został obrócony w garstkę zwęglonych odłamków dryfujących w przestrzeni. Tę stratę niemal w całości musiał odpisać od zysków korporacji. Odzyskał tylko niewielką część, kiedy rozebrał nie dostarczone statki i dostosował ich niektóre elementy, aby móc je wmontować w następne zamówienie imperialnych krążowników. Przez jakiś czas rozważał, czyby nie przedstawić imperatorowi Palpatine'owi faktury za straty poniesione przez Zakłady Stoczniowe Kuat, ale ostatecznie zdecydował się nie kusić losu. Lepiej pozostawić parę braków w księgach, niż robić sobie wroga z największego z pozostałych klientów. Nawet teraz, po odejściu księcia Xizora, na dworze Pal-patine'a nie było zbyt bezpiecznie. Różne intryganckie grupki nieustannie konfrontowały się ze sobą i lepiej było nie dawać dodatkowej broni do ręki wrogom korporacji. - A więc Sojusz Rebeliantów przechwycił statek Boby Fetta. -Kuat powrócił do teraźniejszości. Poważniejsze problemy, które musiał jeszcze przemyśleć, poczekają trochę na ostateczne rozwiązanie. - Czy zostało potwierdzone, że to naprawdę „Niewolnik I"? Było to dobre pytanie. Historia Boby Fetta roiła się od sytuacji, kiedy łowca nagród podstawiał podobny statek na miejsce swojego, bardzo charakterystycznego pojazdu. Jak na kogoś, kto zajmował się głównie czerpaniem korzyści ze śmierci innych istot, Fett miał wyjątkową smykałkę do pozorowania własnego zgonu. A może takiego talentu właśnie należało się spodziewać - Kuat nie był pewien. Dla łowcy nagród życie i śmierć były towarem - o różnej wartości handlowej, zależnie od potrzeb rynku. Boba Fett, tak jak każdy z jego kolegów, równie chętnie dostarczał trupa, jak żywego zakładnika, jeśli mógł wyciągnąć za to tyle samo. Przy takiej postawie nie mogło dziwić, że nawet własna śmierć stawała się kwestią strategii i negocjacji. 31 Szef ochrony skinął głową. - Nasze źródła w Sojuszu twierdzą, że tym razem nie ma mowy o oszustwie, przynajmniej jeśli chodzi o tożsamość przechwyconego statku. Odczytano numery subkodu na układach regulatora tarcz silników. — Postukał się w skroń, gdzie były ukryte implanty. — Podano je w wiadomości, którą właśnie otrzymałem, i natychmiast przekazałem je do sprawdzenia do naszego wydziału rejestracji. Są zgodne z oryginalnym paszportem budowy „Niewolnika I". - To załatwia sprawę. - Kuat osobiście nadzorował projekt i montaż statku Boby Fetta. Niektóre instalacje, wykonane na zamówienie, wciąż stawiały „Niewolnika I" na pozycji najnowocześniejszego z jego wyrobów. Profil ID, sygnał przekazywany z jednego statku na drugi, zawierał tylko nazwę i dane o przyporządkowaniu i dawało się go podrobić - nie było to łatwe zadanie, ale wykonalne przy pewnym poziomie determinacji i umiejętności technicznych. Ani Imperium, ani żaden z klientów Zakładów Stoczniowych Kuat nie wiedział, że każdy statek opuszczający ich doki konstrukcyjne miał wbudowaną na stałe procedurę dostępu do komputera pokładowego - właśnie w tym celu. Dla Boby Fetta przeróbka subkodów regulatora „Niewolnika I" oznaczałaby ryzyko katastrofalnego stopienia się rdzenia. Nie byłoby wtedy statku, który można by niewłaściwie zidentyfikować. Ergo, był to statek Fetta i żaden inny. - Czy nasze źródła przekazały jeszcze inne informacje na temat statku? Może coś o ładunku? Przeczący ruch głowy. - Nic poza tym, że był pusty. Siły Sojuszu, które znalazły „Niewolnika I", wciąż jeszcze go badają. - Niczego nie znajdą - odparł Kuat. - Jakim sposobem może pan być tego taki pewny? Boba Fett był wplątany w różne sprawki, których powodzenie zależało od utrzymania tajemnicy. - Szef ochrony założył dłonie za plecami. -Wydawało mi się oczywiste, że na statku można będzie znaleźć pewne... intrygujące ślady przeszłości Fetta. - O, pewnie są tam, bez dwóch zdań. - Kuat wzruszył ramionami i pogłaskał zwierzątko wtulone w jego ramiona. — I można by je znaleźć... gdyby się wiedziało, gdzie ich szukać, gdyby się miało choćby najlżejsze pojęcie, czego się szuka... i odpowiednią motywację, żeby szukać. Ale wśród Rebeliantów nie ma ani jednej osoby zdolnej do przeprowadzenia takiego śledztwa. Rebelianci 32 weszli w krytyczne stadium walki z Imperium i nie wygląda na to, aby kryzys miał się wkrótce skończyć. Nie będą tracić cennego czasu na przeczesywanie statku martwego łowcy nagród... a przynajmniej uważanego za martwego. Moralnie to dla nich nie do przyjęcia. - Kuat z politowaniem pokręcił głową. - Flota imperialna z całego serca gardzi łowcami nagród i innymi półkryminalista-mi, ale Rebelianci są pod tym względem jeszcze gorsi. Jeśli uważasz, że jesteś lepszy, bardziej cnotliwy i uczciwszy od swojego przeciwnika, łatwo możesz wpaść w pułapkę samozachwytu. -Kuat sam nigdy nie miał takich problemów: czuł się świetnie na każdym poziomie moralności, od gwiazd po rynsztoki, jeśli tylko miało to pomóc w przetrwaniu Zakładów Stoczniowych Kuat. Mógł handlować z każdym, jak świadczyły jego interesy z Imperatorem Palpatine'em i jego admirałami. - Rebelianci przepatrzą z grubsza statek Fetta - dodał - i będą próbować się go pozbyć najszybciej, jak to możliwe. - Oczywiście. - Szef ochrony powoli skinął głową, przetrawiając w myśli niezwykłą mądrość swego zwierzchnika. — Wyobrażam sobie, że dostaną za niego dobrą cenę. Biorąc pod uwagę, jak kosztowne było to cacko od samego początku, wartość znaleziska może być całkiem spora. Niejeden łowca nagród zechciałby mieć go na własność. - Możliwe — zgodził się Kuat. Szef ochrony wiedział, co mówi. Kiedy Boba Fett zamówił u nich budowę i wyposażenie statku, zażądał wprowadzenia pewnych dodatkowych, kosztownych szczegółów. Księgowi Zakładów Stoczniowych Kuat zażądali zapłaty z góry, zanim jeszcze zespawano szkielet konstrukcji statku. Parametry projektowe, których zażądał Fett, wznosiły naukę - i sztukę — budowy małych statków na najwyższy poziom, o jakim Kuat do tej pory tylko ledwie marzył, szkicując proste koncepcyjne rysunki w wolnych chwilach, zanim jeszcze projekt przyoblekł się w rzeczywiste kształty. Żądanie zapłaty z góry miało dwa powody, niezależnie od wewnętrznej potrzeby Kuata, aby zbudować taki statek. Pierwszy powód to czas i koszty wybudowania prototypu, przetestowania oraz wykończenia pewnych komponentów silnika i układu sterowniczego statku, od zera do produktu końcowego. Uprawiając tak niebezpieczny zawód, klient mógł równie dobrze zginąć, zanim „Niewolnik I" byłby gotów do opuszczenia doków. Samo to wystarczyłoby jako podstawa do zażądania płatności przed rozpoczęciem budowy. Druga przyczyna leżała w samej naturze 3 — Spisek Xizora ukończonego statku. Każdy pojazd, zaprojektowany na tak skrajne parametry, mógł zabić pilota w czasie dziewiczego lotu, gdyby przesterowane silniki wymknęły się spod kontroli i rozdarły dura-stalową konstrukcję jak zleżałe płótno. Lepiej zainkasować zapłatę, zanim klient się zabije. Ale tak się nie stało. Kombinacja umiejętności pilotażowych Boby Fetta i geniuszu projektowego Kuata przyniosła „Niewolnikowi I" sławę — i trwożliwy respekt — w całej galaktyce. Aby osiągnąć odpowiedni efekt psychologiczny, statek nie musi być wielki i potężny jak imperialny krążownik bojowy - albo jak Gwiazda Śmierci. Szef ochrony stanął u boku Kuata i uniósł brew. - Uważałem, że to prawie pewne — mruknął. — A przetarg na takie cacko pewnie będzie zażarty. - Byłby... gdyby potencjalni kupcy wiedzieli, że statek na pewno jest w porządku - Kuat pozwolił sobie na blady uśmieszek. -Oczywiście, istotom rozumnym często przychodzą do głowy interesujące pomysły. Zwłaszcza kiedy idzie o kogoś takiego jak Boba Fett... może nawet jeszcze bardziej teraz, kiedy mówi się o nim „nieboszczyk Boba Fett". Łowcy nagród i im podobni mają swoje głupie przesądy, lęki i podejrzenia... nie wszystkie zresztą bezpodstawne. Powszechnie wiadomo, że Boba Fett zamontował w swoim statku mnóstwo systemów zabezpieczających. Tylko szaleniec uznałby, że śmierć właściciela spowoduje ich wyłączenie. Jedną sprawą jest kupienie używanego statku, ale kupno śmiertelnej pułapki to coś zupełnie innego. - Właśnie. — Szef ochrony skinął głową. — A gdyby w odpowiednich kręgach nagle pojawiły się plotki o nieprzyjemnych niespodziankach, jakie mogą spotkać nowego właściciela „Niewolnika I"... - Cena spadłaby w dół na łeb na szyję. - Felinks w ramionach Kuata zamruczał, jakby i on był zadowolony z takiego obrotu sprawy. - A kiedy spada cena, spada również zainteresowanie takim towarem... tak działa psychologia wszystkich istot rozumnych. Jeśli coś ich nie interesuje, przestają się tym zajmować. - Co by znaczyło, że kiedy Rebelianci wreszcie wystawią „Niewolnika I" na sprzedaż po pobieżnym przeglądzie — zauważył Fe-nald — wtedy nie tylko będzie można kupić statek po bardzo okazyjnej cenie, ale również w miarę dyskretnie. - No właśnie. - Kuat w dalszym ciągu obserwował przygotowania do startu w głównym doku konstrukcyjnym. - Niech jeden 34 z naszych kooperantów przyjrzy się temu... może jakiś dostawca części, ale uważaj, żeby nie miał wyraźnego powiązania z Zakładami Stoczniowymi Kuat. Przekaż odpowiednie fundusze z mojego osobistego konta operacyjnego, żeby mogli sfinalizować sprzedaż, kiedy to będzie możliwe. Niech ich główny negocjator możliwie jak najszybciej skontaktuje się z Rebeliantami i sprawdzi, czy przyjmą ofertę wstępną. W ten sposób statek może nie pojawić się nawet na otwartym rynku i nie będziemy musieli się zajmować innymi zainteresowanymi. — A kampania plotek na temat niebezpieczeństw związanych z kupnem statku Boby Fetta? — Należy je rozpuścić natychmiast, aby jak najszybciej dotarły do wszystkich punktów galaktyki. Musi wyglądać na to, że rozchodzą się z Tatooine, to znaczy z miejsca, gdzie statek został znaleziony. Upewnijcie się, że plotka dotrze do wszystkich sektorów kontrolowanych przez Rebeliantów. Im szybciej nabiorą pewności, że „Niewolnik I" to towar pozbawiony wartości, tym chętniej zaakceptują wstępną umowę kupna-sprzedaży. Mamy chyba kilku agentów na nasłuchu w Mos Eisley? Szef ochrony potwierdził skinieniem głowy. — Właśnie wprowadziliśmy do portu nową zmianę. — Znakomicie - rzekł Kuat. - Mogą zaczynać rozpowszechnianie. Niech ludzie do zadań poufnych w naszym dziale public relations wymyślą jakieś podejrzane szczegóły na temat pokładowych systemów obronnych „Niewolnika I"... może na przykład historyjkę o grupie badawczej Rebeliantów, która wyleciała w powietrze zaraz po otwarciu głównego włazu. Jeżeli Rebelianci wystawią statek na sprzedaż, potwierdzą w ten sposób podejrzenia. — A zanim zakończy się kampania plotek, będą gotowi oddać statek pierwszemu kupcowi, który się nawinie. — Nie interesują mnie szczegóły transakcji. Za krzywizną ekranów widokowych dobiegały końca przygotowania do startu. Kuat obserwował ostatnią kontrolę i grupę inspektorów, która właśnie schodziła z krążownika, wciąż jeszcze oplecionego linami i ciśnieniowymi kopułami konstrukcyjnymi. — Jedyne, co mnie interesuje, to nabycie „Niewolnika I" wraz z zawartością, i to jak najdyskretniej. Kiedy nasz kooperant uzyska tytuł własności statku, trzeba będzie przewieźć go do Zakładów Stoczniowych Kuat w pancernym transporterze towarowym. Nikt poza służbami ochrony stoczni nie ma prawa o tym wiedzieć. 35 — To może być trudne do zorganizowania, panie inżynierze. — Fenald wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby. - Flota Imperium ustawiła patrole przechwytujące kontrabandę na niemal wszystkich szlakach nawigacyjnych stąd do Tatooine. Kontrolują drobiazgowo nawet nasze normalne dostawy materiałów. Przeprowadzenie całego transportera z ukrytą zawartością będzie wymagało niezłego sprytu. Słowa szefa ochrony nie zaskoczyły Kuata. Wiedział już o opóźnieniach powstałych w dokach konstrukcyjnych z powodu interwencji Floty w planowe dostawy niezbędnych materiałów. Zakłady Stoczniowe Kuat musiały już przesunąć daty dostaw kilku zleceń Imperium. Ale ponieważ była to wina kilku nadgorliwych admirałów Palpatine'a, Kuat unikał wszelkich kar umownych — przynajmniej na razie. Nie zmieniało to jednak istniejącej sytuacji, co wskazywało na to, że te długotrwałe kontrole cieszyły się do pewnego stopnia aprobatą Imperatora. Jeszcze jedna zagrywka psychologiczna - Imperator wiedział doskonale, że Zakłady Stoczniowe Kuat nie prowadzą żadnych interesów z Rebeliantami, ale zlecone rewizje pozwolą sądzić podwładnym Palpatine'a i każdemu spoza dworu na Coruscant, że korporacja jest podejrzana. Trudno było powiedzieć, co Palpatine zamierzał w ten sposób osiągnąć, zwłaszcza że powodowało to opóźnienia w niezmiernie potrzebnych uzupełnieniach w jego flocie. Z każdą upływającą standardową dobą Rebelia rosła w liczebność i siłę. Czy zniszczenie reputacji Zakładów Stoczniowych Kuat i nadszarpnięcie lojalności ich właściciela warte były takiego poświęcenia? Kuat odpowiedział sam sobie: „Tak, jeśli Palpatine zamierza zniszczyć lub przejąć korporację". Pasowało to do znanej żądzy władzy Imperatora. Nie wystarczy być wiernym sojusznikiem takiego szaleńca: może wreszcie w realizacji starannie wykalkulowanych planów Imperatora nadszedł czas, kiedy najwięcej satysfakcji sprawia mu niszczenie najbliższych sobie. Imperator nie potrzebuje sojuszników, lecz niewolników. Może powinienem przejść do Sojuszu Rebeliantów, myślał Kuat. I zabrać ze sobą moje zakłady. Ta pokusa nachodziła go już wcześniej. Czy była jakaś alternatywa? Nawet jeśli Zakłady Stoczniowe Kuat pozostaną głównym wykonawcą sprzętu militarnego dla Imperium, niezbędnym dla zaspokojenia ambicji Imperatora, jaka nagroda czeka Kuata za wierną służbę? Prawdopodobnie taka sama jak wszystkich szturmowców i admirałów: unicestwienie, wchłonięcie, zredukowanie do bezwolnego 36 instrumentu Palpatine'a. Śmierć bez dobrodziejstwa niebytu, życie, w którym każdy atom ciała staje się cząstką więzienia, w jakie przeistoczył się wszechświat. I tylko jedno powstrzymywało Kuata od przekazania Zakładów Stoczniowych Kuat zaprzysiężonym wrogom Imperium. Było to podejrzenie, że Imperator Palpatine właśnie tego od niego oczekuje. Wszystkie dotychczasowe działania mogły być pomyślane tak, aby popchnąć Kuata w ramiona Sojuszu Rebeliantów. Na dworze Palpatine'a wciąż jeszcze istniały siły, które dążyły do zniszczenia niezależności Zakładów Stoczniowych Kuat. Dopóki żył książę Xizor, mógł szeptać swoje kłamstwa do ucha Palpatine'a i ostatecznie go przekonać. Gdyby zatem Kuat uczynił najmniejszy choćby gest w kierunku Rebeliantów, mogłoby to stanowić dla Imperatora wystarczające usprawiedliwienie, aby przypuścić zmasowany atak na Kuat, a w końcu poddać potężne zasoby techniczne i materialne korporacji bezpośredniej kontroli militarnej. I to byłby koniec Zakładów Stoczniowych Kuat. Pokolenia wiedzy inżynierskiej zginą ostatecznie wraz z Kuatem, zamieniając się w parę pod laserowym promieniem wysłanym przez szturmowca... - Możesz mieć rację. - W czym, panie inżynierze? - W sprawie dostarczenia „Niewolnika I", kiedy nasza filia zdoła go wykupić od Rebeliantów. — Rozważając niebezpieczne interesy prowadzone z Imperium, Kuat nie mógł uciec od bardziej bezpośrednich kłopotów. W jego delikatnej i niepewnej sytuacji nie może zostać przyłapany z tak konkretnym dowodem kontaktów z rebeliantami. Byłoby to fatalnym błędem. Wrogowie Zakładów Stoczniowych Kuat zrobią, co mogą, aby nadać sprawie jak najgorszy obrót. -Lepiej byłoby poszukać jakiejś dalekiej filii, gdzie będzie można przechować „Niewolnika I". Grupa inspekcyjna może się tam udać i obejrzeć statek. Musimy tylko zrobić wszystko, aby nie dało się ich zidentyfikować jako pracowników Zakładów Stoczniowych. Szef ochrony skinął głową. - To się da załatwić, panie inżynierze. - Zajmij się tym. — Kuat pogładził felinksa po szyi, czubkami palców wyczuwając zadowolone mruczenie zwierzęcia. — Na razie to wszystko. W biurach kierownictwa Zakładów Stoczniowych Kuat nie stosowano wymyślnych i służalczych rytuałów rodem z dworu 37 Palpatine'a. Fenald obrócił się i wymaszerował z pomieszczenia. Jego kroki rozlegały się echem, gdy szedł po matowej metalowej podłodze. Kuat pozostał sam, wyglądając przez segmentowe okna. Wypowiedzenie na głos myśli pomogło je uporządkować; było tak, jakby oglądał schematy przewijane na wysokiej rozdzielczości ekranach systemu CAD. Szef ochrony Zakładów Stoczniowych Kuat był pozbawiony wyobraźni, ale dokładny. Kuat wybrał go i umieścił na tym stanowisku z tych właśnie powodów oraz niezłomnej lojalności wobec żywiącej go korporacji. Nie trzeba było przypominać Fenaldowi, jak ważne jest zdobycie statku Boby Fetta — a właściwie jego odzyskanie, ponieważ statek został wybudowany tu, w Zakładach. Nie chodziło tu o szczególną wartość samego statku, ale o to, co wciąż jeszcze mógł zawierać. Nieważne, czy Boba Fett żył, czy nie. Kuat w głębi ducha czuł się tak samo jak po bombardowaniu Morza Wydm na Tatooine. Wtedy miał wrażenie, że Boba Fett zdolny jest umknąć przed każdą siłą, która spowodowałaby śmierć mniej doskonałej istoty. Nawet jeśli to nieprawdopodobne zdarzenie nastąpiło i Boba Fett istotnie zginął, istniało duże prawdopodobieństwo, że na pokładzie „Niewolnika I" pozostały dowody niebezpiecznej konspiracji, w którą uwikłał się łowca nagród. Dowody, które prowadziły do Zakładów Stoczniowych Kuat. To było prawdziwe niebezpieczeństwo, którego należało za wszelką cenę uniknąć. Jeśli Fett zniszczył robota towarowego, ponuro dumał Kuat, albo jakoś się go pozbył... to może jesteśmy bezpieczni. Boba Fett był wyjątkowo inteligentny i na pewno zdawał sobie sprawę z wartości materiału, jaki znalazł się w jego posiadaniu. Mógł pozbyć się go, zanim pozostawił „Niewolnika I" na orbicie wokół Tatooine. Gdyby jednak ten wielki, niezgrabny robot istniał jeszcze, a razem z nim schowki kryjące urządzenia szpiegowskie i dane, które czekały na odszyfrowanie i przeanalizowanie... wówczas Zakłady Stoczniowe Kuat znalazłyby się w nie lada kłopotach. A wszystko z powodu holograficznego nagrania napaści imperialnych szturmowców na samotną farmę wilgoci na Tatooine... i zapachu fero-monów najpotężniejszego przestępcy galaktyki, przywódcy organizacji Czarnego Słońca. W myślach Kuata pojawiła się twarz księcia Xizora z jego fioletowymi oczami i zimnym, ironicznym uśmieszkiem. Był to nieprzyjaciel, którego Zakłady Stoczniowe Kuat powinny się bać 38 jeszcze bardziej niż Imperatora Palpatine'a. Śmierć Xizora nie wyeliminowała niebezpieczeństw, z którymi musiała zmierzyć się korporacja. Zadumę Kuata przerwał rozbłysk flary sygnałowej - cienki strumień białego światła, który wzniósł się ponad dokami budowlanymi. Oderwał na chwilę dłoń od felinksa i dotknął miniaturowej klawiatury na przegubie. Obwody sterujące filtracją przesłony czasowej ekranów widokowych uaktywniły się, wchodząc w synchronizację z sygnałem krótkiego zasięgu wysyłanym przez mikromi-gawki implantowane w rogówki Kuata. Przez ułamek sekundy ekrany pociemniały, po czym znów nabrały przejrzystości, gdy skoordynowały się oba systemy optyczne. Poprzez próżnię dzielącą doki i wysokie ekrany biur Kuata nie mógł przedrzeć się żaden dźwięk, ale ognista fiara wystarczyłaby, żeby zbudzić i przerazić uśpionego felinksa. Kuat nie miał ochoty, aby spanikowane zwierzę pazurami wydzierało sobie drogę do wolności z jego ramion. Pod podbródkiem wciąż jeszcze miał białawą, cienką bliznę z ostatniego razu, kiedy się to zdarzyło. Ostatnia flara sygnałowa, tym razem czerwona, przecięła gwiaździste niebo nad zakładami. Oznaczało to, że personel stoczni opuścił dok, w którym czekał ukończony właśnie krążownik bojowy Imperium, wciąż jeszcze owinięty cumami i płachtami montażowymi. On nie musiał dawać żadnego sygnału — od tej chwili wszystko toczyło się automatycznie. Pojedynczy wtopiony bezpiecznik katalizował łatwopalne składniki płacht; tlen uwięziony w fałdach materiału w zupełności wystarczył na chrzest ogniowy, oczyszczający z wszystkiego, co nie było hartowaną durastalą. W ciągu kilku sekund krążownik otoczył się chmurą płomieni, które paliły się równo, ponieważ wobec braku atmosfery nie istniał tu efekt konwekcji. Okrywające statek płachty zmieniły się w wielkie, postrzępione arkusze popiołu, które same rozsypywały się w nicość wraz z gasnącym żarem. Krążownik gwiezdny uniósł się z doku; doskonała broń, oczyszczona i zahartowana przez ogień. Resztki popiołu, wyciągnięte na zewnątrz siłą znikającego płomienia, podryfowały wzdłuż szyby. Kuat stał, tuląc w ramionach wciąż uśpionego felinksa, a powidok płomieni pod jego powiekami powoli zmieniał barwę. ROZDZIAŁ 4 - Wiesz, jak się pilotuje coś takiego? Boba Fett spojrzał przez ramię na drugiego łowcę nagród, który stał w przejściu do kokpitu „Wściekłego Psa". - Są pewne trudności - odparł powoli, bez widocznych emocji. - Ale można je pokonać. Oderwał dłonie w rękawicach od wyraźnych wgłębień na pulpicie sterowania. - Trandoszańskie interfejsy operatora są dość prymitywne, ale konfiguracja statku jest właściwie standardowa. Zapewniam cię, że poradzę sobie ze wszystkim, co potrafiły wielkie pazury Trandoszan. Pewnie, pomyślał Dengar. Znów oparł się o framugę, obserwując, jak Boba Fett dokonuje ostatnich poprawek nawigacyjnych. Miał już nieraz okazję zetknąć się z Trandoszanami, włączając w to poprzedniego właściciela tego statku. Żadne z tych spotkań nie należało do przyjemnych. Bossk zawsze miał reputację histeryka, nawet w czasach Gildii Łowców Głów, kiedy prawdopodobnie miał mniej problemów. Wejdź mu w drogę, a masz dużą szansę na to, że odkręci ci głowę niczym pokrywę kanistra z awaryjnymi racjami żywnościowymi. Właśnie do tego najlepiej się te szpony nadawały, a nie do sterowania szybkimi pojazdami gwiezdnymi. Za to Boba Fett potrafił nie tylko dokładnie wykończyć przeciwnika, ale także obsługiwać sprzęt nawet najbardziej skomplikowany, począwszy od wszelkiego rodzaju pojazdów międzyplanetarnych po swoją mandaloriańską zbroję. Dengar wycelował palec w układ komunikacyjny kokpitu. 40 - Co się stanie, jeśli ktoś rozpozna ten statek i będzie chciał pogadać z Bosskiem? Możemy natknąć się na jednego z jego starych kumpli, który rozpozna „Psa". - To prawda - przyznał Fett. Opuścił wzrok na pulpit sterowniczy. — Ale tam, gdzie się udajemy, nie będziemy mieli wielu okazji, aby natknąć się na koleżków Bosska. On przeważnie kursował w tych samych okolicach Galaktyki i tam był dobrze znany, a nawet cieszył się pewnym szacunkiem. I to mu odpowiadało. Nigdy nie wykazywał wielkiej inicjatywy w rozszerzaniu działalności na nowe terytoria. - Skoro tak twierdzisz... — wzruszył ramionami Dengar. — Mam wrażenie, że to chyba jego strata, nie? - Może i tak. - Boba Fett wstukał do komputera nawigacyjnego kolejny zestaw współrzędnych. - A może dlatego Bossk wciąż jeszcze żyje. Takie stworzenia jak on powinny się pilnować. Tak? A co ze stworzeniami takimi jak my? - pomyślał Dengar i przyłapał się na tym, że wbija wzrok w tył hełmu Boby Fetta, zastanawiając się, co się tam dzieje, jakie plany i ukryte pomysły tkwią w głowie łowcy. Nie pomogło, że widział już Bobę Fetta bez charakterystycznego mandaloriańskiego hełmu - prawdopodobnie jeden z niewielu mógłby się tym pochwalić, jeśli nie liczyć byłej tancerki Neelah. Przez cały ten czas na Tatooine, kiedy to oboje skakali wokół Boby Fetta, starając się utrzymać go przy życiu po jego ucieczce z bebechów Sarlaka, Dengar ani trochę nie zbliżył się do rozszyfrowania istoty, której życie uratował. Niedobrze, jeśli wziąć pod uwagę, że właśnie w tej chwili jest partnerem tego najbardziej przerażającego łowcy nagród w całej galaktyce. Boba Fett sam mu to zaproponował, a Dengar skwapliwie przyjął propozycję — może zbyt skwapliwie, jak się nad tym dobrze zastanowić. Po co on się w ogóle na to godził? Głównym powodem uwikłania się w ten układ była chyba chęć szybkiego zarobienia dużej forsy. Spłaciłby wtedy ciążący na nim od wielu lat pokaźny dług i poślubił swoją ukochaną Manaroo - gdyby jeszcze na niego czekała i gdyby udało mu się do niej wrócić w innej postaci niż spalone laserem szczątki. Brak kontaktu z nią był dla Dengara istną torturą. Ta miłość objawiła mu się w całej pełni dopiero niedawno, tuż przed opuszczeniem Tatooine na pokładzie „Niewolnika I". Dengar skontaktował się wtedy z Manaroo; polecił jej zabrać statek „Karzącą Rękę" i wraz z nim ukryć się w bezpiecznym miejscu. Wywiązała się aż 41 za dobrze z tego zadania: teraz Dengar nie miał pojęcia, w której części galaktyki Manaroo może się znajdować, nie mógł się też z nią porozumieć. Uzgodnili, że dopóki Dengar będzie przebywał z Boba Fettem, trzeba unikać kontaktów Manaroo z nim. Zbyt wiele istot hodowało w duszy szczerą nienawiść do Boby Fetta, zbyt wiele mogło skorzystać na jego śmierci. Gdyby ktokolwiek się dowiedział, że partner Fetta jest związany duszą, sercem i losem z istotą płci żeńskiej, mógłby ją wykorzystać jako słaby punkt w jego zbroi, jako drogę dotarcia do samego Fetta. Manaroo stałaby się celem dla wszystkich szumowin w całej galaktyce, a choć wystarczająco silna i sprytna, by uciekać lub walczyć, nie mogła opierać się wiecznie, a Dengar nie był w stanie chronić jej na odległość. Ta myśl dręczyła Dengara nieustannie i to ona właśnie najpoważniej wpłynęła na jego decyzję. Nawet jednak tak problematyczna ochrona ukochanej drogo go kosztowała. Pewnego dnia będą znów razem - ale tylko wtedy, jeśli obojgu uda się przeżyć i jeśli się odnajdą. Za dużo było tych „jeśli": mnożyły się one w duszy Dengara w miarę, jak mijały dni w towarzystwie Boby Fetta. Życie łowcy nagród było już przedtem wystarczająco niebezpieczne - dlatego właśnie Dengar chciał zmienić zajęcie. A teraz, myślał ponuro, przeniosłem się w sam środek jeszcze większego niebezpieczeństwa. Dotychczas wystarczało mu szczęścia i umiejętności, by przynajmniej utrzymać się przy życiu. Ale też dotąd nie miał do czynienia z tajemniczymi siłami, które dokonały zmasowanego nalotu bombowego wprost na jego głowę, jak to się stało na Tatooine. Ktokolwiek to zrobił, nie miał zamiaru go zabić; prawdopodobnie ścigając Bobę Fetta, nawet nie zauważyłby jego śmierci. I na tym właśnie polegał problem przebywania w towarzystwie kogoś takiego. Fett miał w sobie coś, co pozwalało mu przeżyć nawet w najbardziej morderczych sytuacjach. Nawet Sarlak nie zdołał go zabić. Tym gorzej dla wszystkich innych, pomyślał Dengar. Jeśli nie sięgasz jego poziomu, to tak, jakbyś już był martwy. I po co to wszystko? - A więc - zagadnął znowu, próbując uzyskać jakieś pożyteczne informacje — jeśli nie lecimy tam, gdzie bywał Bossk... to właściwie dokąd się wybieramy? Boba Fett nawet się nie obejrzał. - Wolę, żeby każdy wiedział tylko tyle, ile musi. A tego na razie nie musisz wiedzieć. 42 Dengara poczuł lekką urazę. - Myślałem, że jesteśmy partnerami. - Bo jesteśmy. - Dłonie Fetta błądziły po kontrolkach. - Uważam się za związanego umową, którą zawarliśmy. - Ładne mi partnerstwo, jeśli to ty podejmujesz wszystkie decyzje - z trudem wykrztusił Dengar. - Zdawało mi się, że mamy równe prawa. Chyba się pomyliłem. Tym razem Boba Fett obrócił się razem z fotelem pilota. Zimne, puste spojrzenie wąskiego wizjera hełmu spoczęło na Denga-rze, który poczuł w gardle ołowianą bryłę. - Prawdopodobnie nie zrozumieliśmy się do końca. - Bezbarwny głos Boby Fetta robił większe wrażenie niż wybuch gniewu. — Jeśli jednak nadal chcesz uważać, że jakimś cudem jesteśmy sobie równi, z przykrością muszę cię wyprowadzić z błędu, partnerze. Nie ma takiej możliwości, to w ogóle nie do pomyślenia. Przynajmniej nie w zawodzie łowcy nagród. - Cóż... — strach zmroził wnętrzności Dengara, pochłaniając całe ciepło krwi. Czarne spojrzenie Fetta zdawało się wgniatać go w podłoże, jakby był pluskwą pod stopą tamtego. - Właściwie nie oto mi chodziło... - Doskonale. Nie chciałbym uważać, że pomyliłem się w ocenie wartości mojego partnera. — Głos Boby Fetta wciąż był równie spokojny i równie groźny. — A znaczymy dla siebie bardzo wiele, Dengarze, i to nie tylko dlatego, że tam, na Morzu Wydm, znalazłeś mnie i uratowałeś mi życie. Nie zaproponowałem ci partnerstwa z czystej wdzięczności. Zapewniam cię, że takie uczucia są mi obce. Jak i wszystkie inne, pomyślał Dengar. Poczuł, że zaczyna oblewać się potem. Już żałował, że podjął z łowcą nagród dyskusję na ten temat. - Możemy być dla siebie wzajemnie bardzo użyteczni - ciągnął Boba Fett — i jest to jedyna podstawa partnerstwa, jaką znam. Oczywiście, jeżeli uważasz, że w grę wchodzi coś innego... Dengar wlepił wzrok w wizjer hełmu, jakby zahipnotyzowany spojrzeniem ukrytych za nim oczu. Umysł miał zupełnie pusty. - Może powinniśmy pomyśleć o rozwiązaniu naszego partnerstwa. Czy tego właśnie chcesz? Dengar potrzebował czasu, aby zmusić się do odpowiedzi: - Nie - potrząsnął głową. - Wcale nie tego chcę... 43 - Moja rada brzmi: zastanów się, czego właściwie chcesz. -Fett pochylił się lekko do przodu w fotelu pilota, zbliżając hełm do twarzy Dengara. — Jeśli nie będziemy partnerami, nasze stosunki mogą ułożyć się całkiem inaczej... Bawi się ze mną, pomyślał Dengar. Odkrycie, że Boba Fett jest jednak zdolny do odczuwania emocji, a przynajmniej do okrucieństwa, nie przyniosło mu ulgi. Podniósł ręce zwrócone dłońmi do góry, jakby w geście kapitulacji. - W porządku. Jestem całkiem... zadowolony z obecnego stanu rzeczy. Pokierujesz sprawami, jak zechcesz, nie mam nic przeciwko temu. Fett milczał przez chwilę, po czym przytaknął ledwie dostrzegalnym ruchem hełmu. - Doskonale — rzekł cicho. — Teraz już nie będzie nieporozumień. - Oczywiście - zgodził się Dengar. Stwierdził, że znowu może oddychać. Fett znów odwrócił fotel pilota w kierunku pulpitu. - Ja podejmuję decyzje, a ty je wykonujesz. Dengar spojrzał na niego zaskoczony. - A właściwie... co miałbym robić? - Kiedy przyjdzie czas, będziesz miał mnóstwo do roboty. Tymczasem przestań się tym zamartwiać. Odpręż się. Jasne, pomyślał Dengar. Myślisz, że tak można na zawołanie? - Ciesz się spokojem i ciszą- dodał Fett, nie przerywając wprowadzania poprawek nawigacyjnych. - Dopóki możesz. Tam, gdzie lecimy, pewnie jeszcze nieraz za tym zatęsknisz. - W porządku — Dengar wycofał się z przejścia. — Ty tu rządzisz. - Mniej więcej - odparł Boba Fett. - Idź na dół i powiedz Neelah, żeby się przypięła. Ty też to zrób. Za kilka minut planuję skok w nadprzestrzeń. Dengar wolał nie pytać o cel podróży. Koordynaty, które Boba Fett wstukał do komputera nawigacyjnego, wydawały się nie podlegać żadnej dyskusji. Prawdziwe partnerstwo, nie ma co. Dengar odwrócił się i podszedł do drabinki wiodącej do ograniczonej do niezbędnego minimum części pasażerskiej „Psa". Niedługo statek wyskoczy w jakimś odległym sektorze galaktyki, tak zapadłym, że nawet Trandoszanin Bossk nigdy by tam 44 nie zajrzał. Uspokajało to Dengara mniej więcej w takim samym stopniu jak rezultat jego partnerstwa z Boba Fettem. Zaczął schodzić po drabince, ale jeszcze raz odwrócił głowę i spojrzał w kierunku kokpitu. Fett pochłonięty był całkowicie swoimi zajęciami i wydawało się, że na dobre zapomniał o obecności partnera. Jasne, pomyślał Dengar. Gdyby dotąd miał jakiekolwiek wątpliwości co do natury partnerstwa z Boba Fettem, teraz pozbył się ich całkowicie. Tak czy owak... Zaczął schodzić w dół. Podeszwy jego butów dzwięczały rytmicznie o metalowe stopnie drabinki. Neelah nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała. A raczej podsłuchała, bo podłączyła się do wewnętrznych systemów komunikacyjnych „Wściekłego Psa" przez główny pulpit w części pasażerskiej statku. Ciasne pomieszczenie urządzone było zgodnie z trandoszańskim gustem: ściany pokryte ciemnymi gobelinami i stos cienkich mat do spania. Gobeliny były przywiązane na rogach tasiemkami, żeby zapobiec ich unoszeniu, gdyby zawiodła sztuczna grawitacja statku. Wszystkie przedstawiały krwawe sceny wielkich bitew, zaczerpnięte z trandoszańskiej historii i legend. Nawet teraz, gdy Neelah dłubała przy urządzeniach komunikacyjnych po to, aby podsłuchać rozmowę Dengara z Boba Fettem, dziękowała losowi, że prawowitego właściciela statku nie ma na pokładzie. Zadowolenie jednak minęło, jak tylko usłyszała, o czym była mowa w kokpicie. Przeraził ją sposób, w jaki Boba Fett potraktował Dengara za to tylko, że zadał proste pytanie o cel ich podróży. Ten mięczak jest do niczego, pomyślała z pogardą, słysząc słowa Dengara. Gdyby przyszło co do czego i gdyby musiała się rozstać z Boba Fettem - a wszystko wskazywało na to, że prędzej czy później tak się stanie - taki sprzymierzeniec jak Dengar nie na wiele jej się przyda. Fett bez większego trudu byłby w stanie wyeliminować ich oboje. Teraz było dla niej zupełnie jasne, dlaczego Dengar chce zerwać z profesją łowcy nagród. Po prostu nie ma do tego ikry, westchnęła, współczująco kręcąc głową. Ikry i oczywistego braku emocji, jakimi mógł się pochwalić Boba Fett. Już niech lepiej Dengar odwiesi broń na kołek, odrzuci nędzne resztki ambicji i osiądzie 45 na jakiejś zapadłej planecie ze swoją ukochaną Manaroo, zanim go zabiją albo zanim się całkiem rozsypie ze strachu. Teraz, kiedy podsłuchała rozmowę Dengara i Boby Fetta, Neelah miała już własną teorię co do dalszego przebiegu spraw. Muszę wszystko zrobić sama, doszła do wniosku. Dokądkolwiek leci „Wściekły Pies" i cokolwiek ich tam czeka. Musi nawet zadbać 0 uratowanie życia własnego i Dengara — brak uczuć w głosie Boby Fetta wskazywał, że łowcy niezbyt zależy na ich przeżyciu. Dengar może dał się nabrać na te bzdury o partnerstwie, ale ona nie. I nie wyraziła na nie zgody. Jeśli o nią chodziło, wciąż była wolnym strzelcem i jedyną skórą, o jakiej całość musiała dbać, była jej własna. Główny problem polegał jednak na tym, że nie wiedziała, czyja naprawdę jest ta skóra. Nie znam nawet mojego prawdziwego imienia, myślała z goryczą. Musi je poznać, a także wszystko, co się z nim wiąże: historię, przyjaciół, wrogów; wiedzieć, kogo może poprosić o pomoc i otrzymać ją, a kto poderżnąłby jej gardło w sekundę, gdyby tylko wiedział, że cała i zdrowa umknęła z planety Tatooine. Miała pewne podejrzenia, poskładane bardziej na podstawie rozumowania niż rzeczywistej informacji. Ktokolwiek ulokował ją w pałacu Jabby, tego należało się strzec. A może niejednej istoty, tylko kilku? Może to cały spisek, kombinacja mrocznych sił, które się przeciwko niej sprzysięgły? Pewnie mieli swoje powody, aby wyczyścić jej pamięć, wy-kasować z mózgu całą przeszłość, przebrać za zwykłą tancerkę 1 zamknąć w fortecy jednego z największych łajdaków na wszystkich znanych światach. Być może Jabba wiedział, jaka tajemnica kryje się za jej obecnością w pałacu, ale teraz to i tak nie miało znaczenia. Jabba nie żył i wszystkie sekrety, jakie ukrywał ten odrażający ślimak, umarły wraz z nim. Z przeszłości pozostało jej właściwie tylko jedno wspomnienie, które oparło się procesowi kasowania pamięci. Nawet nie wspomnienie, lecz obraz. Żadnego głosu, żadnych słów, żadnych, nawet najbardziej fragmentarycznych danych. Ten, kto dokonał kasowania, był wyjątkowo dokładny. Być może lepiej byłoby dla niej, gdyby i ten ostatni strzęp informacji również został jej odebrany. Obraz, który przechował się w zniszczonej pamięci Neelah, przedstawiał twarz. A raczej nie twarz. Maskę. Obraz wąskiego wizjera hełmu Boby Fetta, ukrywającego pod twardym, nieludzkim spojrzeniem żywą twarz... 46 Widziała tę zamaskowaną twarz w pałacu Jabby. Już wtedy ten widok napawał ją lękiem i gniewem. Neelah czuła, że łowca nagród nie tylko pilnuje Hutta, choć właśnie do tego został wynajęty - Jabba był jednym z niewielu stworzeń w galaktyce, które miały dość pieniędzy, by pozwolić sobie na usługi Boby Fetta -lecz również realizuje jakiś własny plan. Przychodził i wychodził z pałacu w niewiadomym celu, choć zawsze można było liczyć na to, że będzie pod ręką w chwili kryzysu. Tak było na przykład w chwili, gdy księżniczka Leia Organa, przebrana za ubeskiego łowcę nagród, żądając nagrody za doprowadzenie Wookiego, podsunęła mu pod nos uaktywniony detonator termiczny. Boba Fett momentalnie uniósł rusznicę laserową do pozycji strzału, choć pozostali ochroniarze w tym samym czasie rzucili się do ucieczki. Wtedy nikt nie zginął, choć nie stało się to z powodu zaniedbania ze strony Boby Fetta. Jabba wypłacił nagrodę i przebrana księżniczka wyłączyła detonator. Gdyby stało się inaczej, z pałacu Jabby pozostałyby wyłącznie ruiny i zgliszcza. Neelah była jednak pewna, że Boba Fett przeżyłby zagładę. Zawsze uchodził z życiem, nieważne, ile stworzeń ginęło wokół niego. Co dziwniejsze, czuła, że ona także by nie zginęła, cokolwiek by się stało. Niechby ogień pochłonął wszystko, pomyślała. Ona wyszłaby cało, nietknięta, wyniesiona w bezpieczne miejsce przez... Bobę Fetta. Kogóż by innego? Nie wątpiła też, że takie właśnie było znaczenie szczególnego zainteresowania, jakim obdarzał ją Boba Fett w pałacu Jabby. Nie potrzebowała wiele czasu, żeby zorientować się, co się święci. Za każdym razem, gdy łowca nagród wracał ze swoich tajemniczych wypraw, zwracał osłoniętą hełmem twarz wjej stronę, jakby chciał się upewnić, że jest bezpieczna, cała i zdrowa. Nie było to łatwe zadanie w tak krwawym miejscu jak ten pałac, gdzie każdy łotr i nędznik pochwalał zamiłowanie Jabby do zadawania cierpienia innym stworzeniom. Jabba nie mierzył swojego bogactwa wyłącznie liczbą kredytów spoczywających w mrocznych lochach skarbca, lecz również miarą cierpień i śmierci, jakie zadawał... i jakimi się rozkoszował, niczym wijącymi się żywymi kąskami, które wpychał maleńkimi rączkami do ogromnej, pozbawionej warg paszczy. Podwładni Jabby przeważnie pracowali u niego za niewielkie pieniądze - co Huttowi bardzo odpowiadało - lecz w zamian mogli bez przeszkód dawać upust swoim okrutnym upodobaniom. 47 Biedna Oola, jedna z najładniejszych tancerek w pałacu, była zarezerwowana dla Jabby. Symbolem tego był cieniutki łańcuch, na którym ją trzymał. Nie dla mnie, pomyślała Neelah, dotykając dłonią twarzy. Pod palcami czuła zagojoną już bliznę po ranie zadanej piką jednego z gamorreańskich strażników, gdy próbowała uciec. Nawet gdyby stępione żelazo nie rozorało jej wówczas skóry na szczęce i policzku, nigdy nie miałaby tej delikatnej, kruchej urody co Oola. Przy sadystycznych upodobaniach Jabby do oglądania piękna okrutnie rozszarpywanego na krwawe strzępy przeciętna uroda była dla Neelah błogosławieństwem przez cały jej pobyt w pałacu. Widywała piękniejsze od siebie kobiety rzucane na żer ulubionemu rankorowi Jabby, słyszała ich krzyki dochodzące krótko z wnętrza jamy, podczas gdy rozentuzjazmowane sługusy Jabby tłoczyły się wokół kraty, najwyraźniej radując się widokiem jatki tak samo jak ich pan. Istniała jednak jeszcze inna przyczyna długiego życia Neelah w grubych ścianach pałacu Jabby. Pierwsze przebłyski podejrzeń szybko przerodziły się w całkowitą pewność. To on, myślała. To Boba Fett. Znów podniosła wzrok, spoglądając w kierunku kokpitu „Wściekłego Psa". Z ukrytym pod hełmem łowcą nagród łączyła ją niewidzialna więź. Ta sama tajemnicza więź łączyła ich przedtem w pałacu Jabby. Pomiędzy nią, zwykłą tancerką, a najgroźniejszym, najbardziej szanowanym łowcą nagród w całej galaktyce nigdy nie padło ani jedno słowo- przynajmniej tak jej podpowiadała zniszczona pamięć — a jednak już wtedy wiedziała, że Boba Fett nad nią czuwa. Wiedziała zatem, że nie może jej się stać żadna krzywda - a przynajmniej nie ta najgorsza. Życie w pałacu Jabby pełne było licznych i bardzo wymyślnych przykrości, które sprawiały, że wraz z innymi tancerkami nieraz zastanawiała się nad tym, czy szybkie zwolnienie z pracy via pieczara rankora nie byłoby jednak najlepszym wyjściem. W pewnym momencie jednak Neelah zorientowała się, że ona nie ma takiego wyboru. Miała strażnika... lub kogoś w tym rodzaju. Uważna i milcząca obserwacja Boby Fetta nie obejmowała wyłącznie jego huttyjskiego pracodawcy. Co by się stało, gdyby Jabba zechciał rzucić mnie na pożarcie rankorowi? — leniwie zastanawiała się Neelah. Dobre pytanie, nawet jeśli śmierć Jabby uczyniła je retorycznym. Podejrzewała, że odpowiedź zależała od tego, jakie znaczenie miała dla łowcy nagród. Czy uważał ją za tak ważną, że zdecydowałby się dla niej 48 wtrącić w rozrywki Jabby? Tak ważną, że w razie potrzeby podniósłby laserową rusznicę i wycelował w obwisłą, szeroką gębę Jabby, nakazując mu grobowym głosem, aby zostawił Neelah w spokoju? Nie była tego pewna nawet teraz. Boba Fett rozgrywał jakąś skomplikowaną grę, w której wartość pionków na planszy zmieniała się równie szybko, jak sytuacja strategiczna. W każdym razie zainteresowanie, jakie jej okazywał w pałacu Jabby, na pewno nie wynikało z miłości. Fett zapewnił — a ona mu uwierzyła z całego serca - że życie innych istot nie ma dla niego najmniejszego znaczenia. Nawet jeśli przewoził twardy towar, jak określano w fachowym slangu łowców nagród zakładników z wyznaczonymi cenami za ich głowy, przeżywali oni taką podróż wyłącznie dlatego, że ci, którzy wykładali kredyty za ich schwytanie, z reguły więcej płacili za żywy towar niż za martwy. A ile ja jestem warta? - to pytanie prześladowało ją bez przerwy. Tyle, co każdy towar. Jej wartość dla Boby Fetta, przyczyny, dla których tak bardzo zależało mu, aby przeżyła w pałacu Jabby - do tej pory jeszcze nie umiała sobie tego poskładać w jedną całość. Gdyby miał interes w tym, żeby ją utrzymać przy życiu — a na pewno miał ku temu jakieś swoje powody - niekoniecznie musiały one być korzystne również dla niej. Pojawiło się jeszcze jedno, o wiele bardziej niepokojące pytanie. Co się stanie, kiedy te powody przestaną istnieć? - zastanawiała się Neelah. Kiedy jej życie przestanie mieć jakąkolwiek wartość dla Boby Fetta, nie należy się spodziewać, że łowca nagród zachowa ją przy sobie z czystego sentymentu. Dla Jabby była wyłącznie tancerką - nie miała wątpliwości, widząc, jak pionowe źrenice jego oczu zwężają się na jej widok z tą samą złośliwą, destruktywną żądzą, jaką w jego oślizłym sercu wzbudzały wszystkie piękne przedmioty. Boba Fett nie pozbędzie się jej dla przyjemności, jaką sprawiłoby mu oglądanie cierpienia innej istoty, lecz dla zimnych, twardych kredytów. Neelah nie uważała, żeby taki układ był lepszy. Tak czy owak, skończę jako zwłoki, stwierdziła z goryczą. Oczywiście, możliwe było jeszcze inne wyjście. Mało prawdopodobne, ale lepsze niż tamto. A jej podobało się o wiele bardziej. Ktoś skończy jako nieboszczyk, ale na pewno nie ja... — pokiwała głową w zadumie. Nie musiała robić zbyt wiele. Jeśli kiedyś przyjdzie moment ostatecznej konfrontacji, wynajmie tego najlepszego łowcę nagród 49 4 - Spisek Xizora w całej galaktyce, tę maszynę do zabijania, której wszyscy się bali. Wynajmie go, a potem usunie. Tylko że to nie będzie takie łatwe. Dziwna rzecz, ale mimo małych szans powodzenia już się na to cieszyła. Bieg myśli Neelałi przerwał brzęk czyichś butów na drabince łączącej ładownię przywłaszczonego przez nich „Wściekłego Psa" z kok-pitem. Neelah rzuciła się zamknąć panel dostępu do obwodów komunikacyjnych, ale z ulgą stwierdziła że to tylko Dengar schodzi w dół. - Niezła robota - rzuciła. Skrzyżowała ramiona na piersi i obrzuciła go spojrzeniem. — Bardzo ładnie. Pozwoliłeś, żeby cię podeptał i rozsmarował na podłodze, nie ma co! Dengar zeskoczył z ostatniego stopnia. - O czym ty mówisz? - Chodź tutaj. - Nie obchodziło jej, czy Dengar się dowie, że podsłuchiwała ich rozmowę w kokpicie. Kciukiem wskazała na odsłonięte okablowanie i niewielkie urządzenie podsłuchowe, które znalazła w szafce z częściami zamiennymi i włączyła w obwód. — Słyszałam wszystko, co mówiłeś. I wszystko, co ci odpowiadał Boba Fett. - Neelah powoli pokręciła głową. - Nie powiem, żebym była wstrząśnięta do głębi. W każdym razie nie tobą. Dengar powoli wypuścił z płuc zbyt długo wstrzymywany oddech i opadł ciężko na metalową ławeczkę pod ścianą ładowni. - To twardy klient. — Ramiona łowcy nagród zgarbiły się w klasycznej pozycji klęski. — Ten facet mógłby być równie dobrze zbudowany z durastali, od skóry po serce. Jeśli je w ogóle ma. - A czego się spodziewałeś? Dengar wzruszył ramionami. - Pewnie tego, co dostałem. - Ty idioto — mruknęła Neelah. — To znaczy, co właściwie chciałeś osiągnąć? Jakie miałeś plany, kiedy zaczynałeś rozmawiać z Fettem? - Plany? - twarz Dengara przybrała nieobecny wyraz. - Teraz chyba nawet nie umiałbym ci powiedzieć. - Świetnie. - Głos Neelah aż ociekał pogardą. - Prawdopodobnie idziemy na pewną śmierć, a jedyny sprzymierzeniec, na którego mogłabym liczyć, jest kompletnie odmóżdżony. - Hej - łowca nagród wyprostował się gwałtownie. - Myślisz, że łatwo coś wydobyć z Boby Fetta, to sama spróbuj! Poczekam tu na ciebie i popatrzę, jak spełzasz z tej drabinki! 50 - Spokojnie. Przepraszam, w porządku? - Jakby było jej mało własnych problemów, teraz jeszcze musiała przejmować się zranionymi uczuciami tego przewrażliwionego typa. Przypomniała sobie, że Boba Fett nie miał żadnych wrażliwych punktów. Dlaczego Dengar nie może być taki sam? - Słuchaj — powiedziała. — Musimy się trzymać razem: ty i ja. - Dlaczego? - Dengar spojrzał na nią podejrzliwie. - Co ja z tego będę miał? To znaczy z tego, że będę się ciebie trzymał. Już mam jednego partnera, Bobę Fetta. To znacznie więcej warte niż stowarzyszanie się z kimś takim jak ty. - Doprawdy? — Z trudem powstrzymała gorzki uśmiech rozczarowania. - I dlatego byłeś tam na górze z Boba Fettem? Omawialiście wasze plany... jak prawdziwi partnerzy — znów pokręciła głową. - Mogłabym to zawrzeć w jednym zdaniu: są partnerzy i partnerzy. A ty zdecydowanie należysz do tych ostatnich. - Tak? To znaczy do jakich? - Jednorazowego użytku - odparła. - Tak samo zresztą jak i ja. Tyle tylko, że ja nie mam żadnych złudzeń. — Zatoczyła ręką krąg, wskazując rozmaite fragmenty urządzeń, zwisające ze ścian ładowni statku. - Widzisz to wszystko? Kiedyś należało do kogoś innego. Tamten łowca nagród... - Bossk. Tak się nazywał - skinął głową Dengar. - I masz rację: to był jego statek. Wszystkie urządzenia kontrolne i uchwyty miały kształt odpowiedni raczej dla stworzenia obdarzonego pazurami niż dla hu-manoida. Niektóre urządzenia, które Neelah musiała obejmował obiema dłońmi, zapewne zginęłyby w jednej łapie Bosska. - I popatrz, co mu się przytrafiło. - Neelah ruchem głowy wskazała kokpit na górze. — Zobacz, co z nim zrobił Boba Fett. Jasne, że to było łatwe, przynajmniej dla niego. A ten Bossk... słyszałam o nim, to też był twardy klient. Trandoszański łowca pojawił się kilka razy w pałacu Jabby, kiedy pracowała tam jako tancerka; słyszała, jakie opowieści o nim krążyły. Wynikało z nich, że Bossk wprawdzie nie był geniuszem, ale okrucieństwo i upór zastępowały wszelkie braki pod czaszką. - A Fett i tak zdołał go przekręcić w tył i w przód, i jeszcze na lewą stronę i wysłać do domu na piechotę. - Masz rację, to wymagało sporo talentu - zgodził się Dengar, opierając dłoń o zimną durastalową ścianę za plecami. - „Wściekły Pies" był dumą i radością Bosska. I czymś jeszcze więcej: jego 51 bronią, sposobem na życie. Nie sprzedałby tego statku za żadne pieniądze. - Widocznie Boba Fett ma swoje sposoby na ubijanie interesów - uniosła jeden kącik warg w pozbawionym wesołości uśmiechu. - Tym gorzej dla osoby po drugiej stronie. I tym gorzej dla ciebie. - Co masz na myśli? - Daj spokój - odparła. - Nie bądź większym głupcem, niż naprawdę musisz. Nie widzisz tego? Ta mała konferencja w kokpi-cie powinna ci uzmysłowić, na czym polega twoje partnerstwo z Boba Fettem. Jeśli dałeś się nabrać na ten numer z partnerami, jesteś jeszcze gorszym idiotą, niż to się wydaje na pierwszy rzut oka. Twarz Dengara zachmurzyła się groźnie. - Mocne słowa jak na kogoś, kto nie ma w galaktyce ani jednej przyjaznej duszy. A to się jeszcze zobaczy, pomyślała Neelah. O ile wiedziała, nawet mimo zrujnowanej pamięci, mogła mieć przyjaciół, i to potężnych, którzy zrobią dla niej wszystko... i były ich legiony. Może właśnie w tej chwili jej szukają. Jeśli uważają, że wciąż żyję, pomyślała. Wszystko zależało od tego, jakie okoliczności doprowadziły ją do ugrzęźnięcia na tak zapadłej dziurze jak Ta-tooine. Była to myśl, która nieustannie zaprzątała jej umysł. Teraz nie miała jednak dość czasu, żeby ją rozpamiętywać. Miała ważniejsze sprawy na głowie. - Przepraszam, nie jesteś idiotą. - Te proste słowa trąciły głęboko ukrytą cechę charakteru Neelah, która przetrwała nawet kasowanie pamięci. Nie pasowały do niej: to inne istoty miały ją przepraszać, czy miały rację, czy nie. Czuła, że taka jest właściwa kolej rzeczy. Jednak teraz sytuacja, w jakiej się znalazła, wymuszała całkiem inne metody działania. - Musisz zrozumieć. - Neelah usiadła obok Dengara na wąskiej ławeczce, która z trudem mieściła ich oboje. Ramieniem i udem opierała się o niego, a ciepło ich ciał mieszało się przez grube, funkcjonalne ubrania. - To ważne - dodała, spuszczając wzrok, żeby spojrzeć mu w oczy. — Ty i ja musimy trzymać się razem. Jeśli chcemy przeżyć. Dengar cofnął się, mierząc ją podejrzliwym spojrzeniem. - Ja przeżyję - rzekł po chwili milczenia. - Potrafię się sobą zaopiekować... do tej pory przynajmniej mi się to udawało. 52 - Teraz to co innego — odrzekła cicho, ale z naciskiem. — Sytuacja jest inna niż wszystko, w co kiedykolwiek byłeś zamieszany. - Może - wzruszył ramionami. - Ale jeśli masz obawy, co się z tobą stanie, to wyłącznie twój problem. Mam dość własnych na głowie. Neelah poczuła przemożną chęć, żeby złapać jakiś porządny kawał złomu i mocno przyłożyć w zakuty łeb temu głupiemu brutalowi. Jej mięśnie naprężyły się, ale zdołała opanować impuls. - Słuchaj - powtórzyła. Pochyliła się bliżej i położyła dłoń na kolanie Dengara. - Nie chodzi wcale o twoje przeżycie, stawka jest całkiem inna. Jasne? Gdybyś troszczył się wyłącznie o zachowanie w całości własnej skóry, znalazłbyś już sposób na to, żeby się stąd ewakuować i to tak daleko od Boby Fetta i ode mnie, jak to tylko możliwe. I byłoby to bardzo mądre posunięcie z twojej strony. Dengar w dalszym ciągu spoglądał podejrzliwie. Nie cofnął się jednak przed jej dotknięciem. To już był postęp. A przynajmniej tak się Neelah wydawało. - Jasne, że mądre — zgodził się Dengar. - Ale ty dążysz do czegoś, prawda? Chcesz ułożyć sobie nowe życie z Manaroo. Miała mnóstwo czasu na Tatooine, kiedy oboje z Dengarem czuwali nad nieprzytomnym Boba Fettem, powoli przychodzącym do siebie po ranach, jakie odniósł w bebechach Sarlaka, by usłyszeć o nadziejach i marzeniach Dengara na przyszłość. Przyszłość, która miała przynieść mu małżeństwo z ukochaną Manaroo i porzucenie niebezpiecznego zajęcia łowcy nagród-jednak pod warunkiem, że uda mu się zebrać wystarczającą kwotę, by spłacić długi i rozpocząć nowe życie u boku Manaroo. A jedynym sposobem, w jaki mógł to osiągnąć, było podjęcie największego z możliwych ryzyka. Musiał nie tylko pozostać na razie łowcą nagród, ale jeszcze związać się z najbardziej przerażającym i zdradzieckim przedstawicielem tej profesji w całej galaktyce. Neelah widziała doskonale pułapkę, w jakiej znalazł się Dengar. Boba Fett mógłby rzeczywiście stać się jego sposobem na porzucenie zawodu łowcy nagród i drogą w jasną, świetlaną przyszłość, jaką pragnął zbudować dla siebie i Manaroo. Ale Fett mógł również być pułapką bez wyjścia: siecią spisków i intryg, z której można uciec tylko poprzez śmierć - śmierć Dengara. Być może wróci do swojej ukochanej jako nieboszczyk. 53 - Nie możesz zaufać Bobie Fettowi - powiedziała Neelah, przysuwając twarz do twarzy Dengara. — Jego nic nie obchodzi szczęście twoje i Manaroo. - Nie oczekuję czegoś takiego z jego strony - sztywno i ostrożnie odparł Dengar. - Jest biznesmenem. - Gdyby tak było naprawdę, bylibyśmy bezpieczni. Ale on jest kimś więcej. - Neelah postukała palcem wskazującym w kolano Dengara. - Partnerstwa z prawdziwymi biznesmenami na każdej planecie zawiązywane są codziennie, tak się prowadzi interesy... - Czyżby? - Dengar wydawał się rozbawiony jej słowami. -Wydajesz się wiedzieć o tych sprawach bardzo dużo jak na kogoś, kto nie ma innych wspomnień niż praca tancerki w pałacu Hutta Jabby. - Nie trzeba mieć wspomnień - odparła - żeby wiedzieć, jak się to robi. W przypadku Dengara nawet nietknięta pamięć niewiele pomagała. - Musisz tylko być sprytny i słuchać. Daj spokój, przyznaj się, gdyby Boba Fett był zainteresowany posiadaniem partnera, na pewno związałby się z innym łowcą nagród. - Na przykład? - Praktycznie z każdym - wzruszyła ramionami Neelah. -Mógł złożyć ofertę Bosskowi. Na pewno przeszliby do porządku dziennego nad dzielącymi ich różnicami, gdyby oznaczało to dla nich dobry interes. Sam mówiłeś, że tylko to interesuje Bobę Fet-ta. A Bossk podobno jest najtwardszym i najokrutniejszym łowcą nagród w galaktyce, oczywiście po Bobie Fetcie. Ta dwójka stworzyłaby niepokonaną drużynę. - Oczy Neelah zwęziły się w szparki, gdy obserwowała reakcję Dengara na swoje słowa. - Z czego się śmiejesz? - Przepraszam... - wzgardliwy uśmiech pozostał na twarzy Dengara. - Ale taka ignorancja po prostu mnie bawi. Może dla ciebie brak pamięci nie jest żadną przeszkodą, ale dla innych jest. Istnieje wiele istot rozumnych, zwłaszcza wśród łowców nagród, które wiedzą więcej o życiu osobistym Boby Fetta niż ty. Neelah poczuła gwałtowną wściekłość. Nie pierwszy raz przeżywała to uczucie. Może i była inteligentniejsza od Dengara, może nawet od Boby Fetta, ale wciąż znajdowała się na straconej pozycji. Muszę domyślać się rzeczy, które oni już wiedzą, zauważyła 54 nie po raz pierwszy. Galaktyka, która otaczała ich w tym maleńkim bąbelku skradzionego statku, była ogromna. Neelah miała mnóstwo białych plam do wypełnienia informacjami, zanim dorówna poziomem największemu ignorantowi z najbardziej zapadłej dziury wszechświata. Ukradli mi nie tylko pamięć, myślała z goryczą. Ukradli moją zdolność... moje możliwości przetrwania. Był to jeszcze jeden powód, żeby przeciągnąć Dengara na swoją stronę, przynajmniej na jakiś czas. Mogła go wykorzystać zarówno jako sprzymierzeńca, jak i źródło informacji, dopóki sama nie będzie w stanie odnaleźć i dopasować brakujących części, jakby układała wewnątrz czaszki prymitywną, dwuwymiarową układankę. Wiedziała, że poszłoby jej łatwiej - nie trzeba być geniuszem, by na to wpaść - gdyby Dengar nie miał już swojej Manaroo. To bardzo komplikowało sprawę, a zwłaszcza wykluczało niektóre rodzaje strategii, jakich Neelah mogłaby użyć, aby przeciągnąć go na swoją stronę. To musi być prawdziwa miłość, stwierdziła. Przekonywała się o tym coraz bardziej — im więcej słyszała o planach Dengara na temat wspólnego życia z Manaroo, gdy już uda mu się odejść z zawodu łowcy nagród i pozbyć się ciążącego na nim długu. Oczywiste uwielbienie Dengara dla tej kobiety - w końcu specjalnie wysłał ją jak najdalej, aby uchronić od niebezpieczeństwa -budziło w Neelah zazdrość i frustrację. W pałacu Jabby znajdowała sposoby — musiała je znajdować — by uczynić życie łatwiejszym. Sposoby, przy których wykorzystywała swoją fizyczną atrakcyjność. Nie każde męskie stworzenie w tej jaskini nieprawości reagowało na kobiecą urodę niepohamowaną żądzą zniszczenia jej w możliwie najbardziej krwawy sposób. Niektórzy z podwładnych Jabby byli niemal żałosni, gdy gorliwie zabiegali o najsłabszy uśmiech Neelah czy którejkolwiek z tancerek, przekupując je jadalnymi kąskami zwędzonymi w pałacowej kuchni. Jeszcze lepszą łapówką była ochrona przed zakusami co bardziej krwiożerczych mętów, zatrudnianych przez nie-świętej pamięci Jabbę. Neelah wprawdzie szybko zdała sobie sprawę z czujnego spojrzenia Boby Fetta, ale mimo to była wdzięczna za każde dodatkowe zabezpieczenie, jakie udało jej się wycyganić od wielorasowej służby pałacowej. Teraz jednak, kiedy potrzebowała tego bardziej niż kiedykolwiek, była sama. I to właśnie ją frustrowało. Już się zorientowała, 55 że nie ma szans zastąpić nieobecnej Manaroo w uczuciach Denga-ra. O ile to w ogóle możliwe, był bardziej zakochany w swojej narzeczonej teraz, niż kiedy statek Boby Fetta „Niewolnik I" wzniósł się z Morza Wydm na Tatooine. I jeszcze bardziej pragnął zorganizować dla nich wspólne życie w jakimś zacisznym zakątku galaktyki, z dala od melin i siedlisk zbrodni, do których był przyzwyczajony. Manaroo już odmieniła jego życie, tak czy inaczej. Neelah to widziała. Nawet z daleka od pokładu „Wściekłego Psa" stanowiła niepewny element kalkulacji Neelah. A co gorsza, chociaż twardo postanowił zakończyć działalność jako łowca nagród, Den-gar wciąż jeszcze miał w sobie dość okrucieństwa najemnika, aby wszystko utrudnić. Jeśli dojdzie do wniosku, że to lepiej dla niego i Manaroo, pozbędzie się mnie w ciągu kilku sekund, myślała Neelah. A zatem sztuczka polegała na przekonaniu Dengara, że droga do przyszłości i wymarzonego życia z ukochaną wiedzie wprost przez plan Neelah. Miała już nawet pomysł, jak zagnieździć tę ideę w jego umyśle. A zatem starannie panowała nad gniewem, który tlił się w jej sercu niczym iskra rzucona w suchą hubkę. Przynajmniej na razie. - I tu mnie masz - powiedziała, modulując odpowiednio głos. -Oczywiście, są sprawy, w których ty się orientujesz, a ja nie. Nawet przedtem... zanim mi to zrobili— dotknęła czubkami palców skroni — na pewno wiedziałeś takie rzeczy na temat Boby Fetta, o jakich ja nigdy nawet nie słyszałam. To dlatego, że żyłeś w tym świecie. Jego świecie. - To prawda - Dengar skinął głową na znak zgody. - Bardziej to jego świat niż czyjkolwiek inny. Boba Fett go takim uczynił, krok po kroku. Gdyby zechciał... gdyby to odpowiadało jego osobistym planom... mógłby przejąć cały przemysł łowców nagród, zamiast zadowalać się zadaniami, które przyniosą mu najwięcej kredytów. Ze starej Gildii Łowców Nagród pozostało jeszcze parę niedobitków, ale to nic w porównaniu z jej poprzednią świetnością. Zanim ją zniszczył... rozbroił niczym tanie urządzenie astronawigacyjne... Boba Fett mógł osobiście stanąć na czele Gildii, gdyby chciał sobie tym zawracać głowę. - Mówiłeś mi coś na temat Gildii Łowców Nagród zaraz po tym, jak Boba Fett pozbył się Bosska - Neelah pogrzebała w pamięci i znalazła przelotną wzmiankę o Gildii, coś, czego właściwie nie warto było pamiętać... a przynajmniej do tej pory. - Mówiłeś... 56 coś o Bossku. I o Gildii. Że niesnaski pomiędzy Bosskiem a Fet-tem ciągną się już od bardzo dawna. - Pewnie - odparł Dengar, opierając się o ścianę. Wydawał się rozbawiony jej próbami sięgania po informacje z przeszłości. -Ale to żaden sekret. Wszyscy o tym wiedzą... a przynajmniej ci wszyscy, którzy interesują się życiem łowców nagród. — Uśmiechnął się szerzej. — Wiesz, nie każdego to obchodzi. Łowcy nagród to nie są najbardziej popularne istoty w galaktyce. A to jeszcze jeden dobry powód, żeby rzucić ten fach. Cholernie trudno jest wykazywać dobrą wolę, jeśli wszyscy wokoło gorąco ci życzą, żeby cały twój gatunek upiekł się w laserowym ogniu. Nie musisz mi tego mówić, pomyślała Neelah. Zadawała się z łowcami nagród od niedawna, ale już miała z nimi same problemy. - A zatem ta sprawa między Boba Fettem a Bosskiem ma już swoją historię - Neelah w napięciu obserwowała Dengara, który siedział obok niej, jakby mogła wyczytać z jego twarzy jakieś dodatkowe informacje. - Czy to coś osobistego? Dengar roześmiał się. - Można to tak nazwać. Można powiedzieć o tej dwójce rozmaite rzeczy i wszystko to będzie prawda. A przynajmniej te naj-gwałtowniejsze sprawy. Bossk ma do Boby Fetta urazę, która wystarczy na całe parseki, a ostatni numer z wymanewrowaniem go z własnego statku... cały ten wstyd... na pewno nie poprawi sytuacji. Jeśli Bossk nienawidził Fetta do tej pory, to teraz zionie ogniem, możesz mi wierzyć. — Dengar potrząsnął głową— Teraz widzisz, jakim twardzielem jest Boba Fett. Gra w bardzo niebezpieczną grę, pozwalając, by umknął mu wróg tak twardy i zdeterminowany jak Bossk. Trzeba naprawdę ufać swoim zdolnościom, żeby się choć trochę nie zdenerwować obecnością mordercy, który krąży po galaktyce z twoim nazwiskiem na pierwszym miejscu listy spraw do załatwienia. - Cóż, to jego problem, nie nasz. - Neelah zmarszczyła brwi, usiłując powiązać jeden kuszący fragmencik informacji z drugim. Niemożliwe, brakowało jej wciąż jeszcze zbyt wielu elementów. Elementów, od których może zależeć jej plan... i własne życie. -Słuchaj, musisz mi powiedzieć... Dengar obejrzał się na nią i uniósł jedną brew. - Co mianowicie? - Powiedz mi wszystko. - Neelah nie mogła powstrzymać błagalnego tonu. - Wszystko, czego nie wiem. 57 - To może zająć trochę czasu. - No dobrze, w takim razie tylko o Bossku i Bobie Fetcie. -Desperacko chwytała się wszystkiego, każdej informacji o przeszłości. Jeśli jej własne życie, wszystko, co się wydarzyło przed pałacem Jabby, było dla niej tajemnicą, mogła przynajmniej dotrzeć do prawdziwych historii tych, którzy ją otaczali. Klucz, który otworzyłby przed nią wszystkie mroczne sekrety — a przynajmniej niektóre, ukryte za zimnym, mrocznym spojrzeniem wizjera hełmu Boby Fet-ta - wart byłby dla niej bardzo wiele. Może wszystko, myślała. - Niektóre sprawy już znasz. - Dengar wykonał niezdecydowany gest, bardziej odnoszący się do punktu w czasie niż w przestrzeni. — Wiesz, z czasów, kiedy byliśmy na Tatooine. To prawda. Przez te wszystkie bezczynne godziny, kiedy czekali na zmartwychwstanie Boby Fetta, miała dość czasu, aby wypełnić część białych plam. Przynajmniej tych, które odnosiły się do historii Boby Fetta i Gildii Łowców Nagród. Boba Fett wciąż był taki sam -jak nieśmiertelny, niezmienny twór - ale Gildia uległa wielu zmianom. Pozostały z niej tylko nędzne resztki po rozpadzie, który był skutkiem skomplikowanych konspiracji i spisków. Konspiracji, w których centrum stał zawsze Boba Fett. Między łowcami nagród rozpętała się prawdziwa wojna i nie wszyscy ją przeżyli. A jeśli o którymś z nich można było powiedzieć, że tę wojnę wygrał, był nim właśnie Boba Fett. Dengar z upodobaniem snuł wojenne opowieści. Wyczuwała w jego głosie podziw. Podziw dla Boby Fetta, dla bezlitosnej skuteczności jego działań i planów. Skuteczności i okrucieństwa, na jakie Dengar nigdy nie potrafiłby się zdobyć. Nic dziwnego, że dał się nabrać na ten gambit z partnerstwem, myślała Neelah. Nawet bliski śmierci, na pół strawiony przez Sarlaka, leżąc na nagich skałach Morza Wydm Tatooine, Boba Fett potrafił zgłębić prymitywną psychikę swej ofiary. Zgłębić i wykorzystać do własnych celów. A to już było dla niej troszkę trudniejsze. Przynajmniej do tej pory. Wiedziała jednak, że cokolwiek Dengar jej powie na temat Fetta, o jego wcześniejszych manewrach w wojnie między łowcami nagród, ujawni jej równie wiele szczegółów na temat samego siebie. A to jej całkiem odpowiadało. W ten sposób dowiem się wiele o nich obu, pomyślała. I gdzieś w tym zamieszaniu znajdzie coś, z czego będzie mogła skorzystać... - Masz rację - powiedziała na głos. - Znam część tych historii. Dzięki tobie. A co z resztą? 58 Dengar przez chwilę przyglądał się jej w milczeniu, po czym powoli skinął głową. - Dobrze - oparł się o ścianę. - Sądzę, że mamy czas. Choć wszystko zależy od tego, dokąd się wybieramy, prawda? - Boba Fett nie powiedział tego ani mnie, ani tobie. - Neelah rozsiadła się wygodnie i skrzyżowała ramiona na piersi. — A zatem równie dobrze możesz zacząć. Zobaczymy, dokąd dojdziemy. Na twarzy Dengara pojawił się półuśmieszek. - Może właśnie dojdziemy do najlepszego momentu... Wszystkie są najlepsze, pomyślała Neelah. O ile dostanę to, czego chcę. Słuchała historii, którą snuł siedzący obok niej łowca. ROZDZIAŁ ...I WCZORAJ tuż po wydarzeniach Nowej Nadziei — Nigdy tu nie byłem — powiedział emisariusz Gildii Łowców Nagród. — Choć, oczywiście, opisywano mi to miejsce wiele razy. - Jakże mi pochlebia, że byłem mimowolnym świadkiem tej uwagi. - Kud'ar Mub'at złożył wzdłuż tułowia kolejną parę chity-nowych, porośniętych szczeciną nóg. - Być tematem rozmów w kuluarach intryg i potęgi galaktyki... co za radość! Złożone soczewki pajęczarza z rozbawieniem przypatrywały się, jak emisariusz Gildii usiłuje uniknąć kontaktu z włóknistą — i żywą- strukturą sieci. Głupie stworzenie, pomyślał Kud'ar Mub'at, bez trudu ukrywając odczuwaną wesołość, by nie pojawiła się na wąskiej, trójkątnej twarzy. Pajęczarz miał nad niemal wszystkimi innymi rozumnymi istotami Galaktyki nie byle jaką przewagę: potrafił czytać w ich myślach tak łatwo, jak prymitywne arkusze danych pisane atramentem na papierze, podczas gdy jego własne emocje i kalkulacje pozostawały zakryte maską tajemnicy. Kud'ar Mub'at podejrzewał, że właśnie dlatego tak lubił mieć do czynienia z łowcą nagród Boba Fettem. W hełmie madaloriań-skiej zbroi, z maską zaopatrzoną jedynie w wąski wizjer, Fett stanowił dla niego nieustające wyzwanie do rozszyfrowania i manipulacji. Godny przeciwnik, dumał pajęczarz. Nawet jeśli jego przeznaczeniem było przegrać, uwikłać się w większą, niewidzialną, nie do pokonania pajęczynę... — Musisz mi wybaczyć, jeśli się wydaję nieco... zakłopotany. - Emisariusz nazywał się Gleed Otondon: jego gospodarz nie potrafił określić, z jakiego niegościnnego, nędznego i zapadłego 60 świata pochodził, ale bez wątpienia świat ten produkował na końcu łańcucha pokarmowego potężnych i doskonale wyposażonych tubylców. Emisariusz składał się z muskułów obleczonych w skó-rzastą powłokę i z najeżonej rogatymi wyrostkami czaszki z trąbką. Zakończone szponami dłonie drgały mu na kolanach. Ledwo się mieścił na gościnnym krześle w pobliżu gniazda-tronu Kud'ara Mub'ata. Jeszcze raz spojrzał na gęsto splecione włókna wznoszące się nad jego głową. - Jest pan pewien, że to miejsce jest szczelne? - zapytał. - Mój drogi i drogocenny Gleedzie, porzuć swe lęki! - Gdyby w repertuarze emocjonalnych reakcji pajęczarza znajdował się wybuch śmiechu, Kud'ar Mub'at mógłby się nie powstrzymać. — Wprawdzie lęk ten jest usprawiedliwiony, ale zapewniam cię, że całkowicie zbędny. Obawy gościa prawie go obrażały, choć pajęczarz tę akurat reakcję zatrzymał dla siebie. Dał znak jednemu ze swoich zawiązków, którego rolą była obsługa ciała. Zawiązek stanowił miniaturową wersję jego własnej pajęczej postaci, ba, wręcz część centralnego systemu nerwowego pajęczarza - podobnie jak żywe włókna i nitki sieci, częściowo zmodyfikowani kuzyni, których Kud'ar Mub'at uprządł z własnego, najgłębszego wnętrza. - Sprawdzę jednak... dla spokoju mojego wielce szanownego gościa. Gleed Otondon skulił się, jakby próbując ukryć się we wnętrzu swej skorupy, kiedy wezwany zawiązek popędził, ciągnąc za sobą białawo lśniące włókno tkanki połączenia nerwowego. Wskoczył czujnie na wyciągnięte odnóże Kud'ara Mub'ata. - Słucham, słucham? - zawiązek wydawał się wcieleniem usłużności. Był jednym z ulubionych tworów pajęczarza, choć jego manieryczne podskoki zaczynały powoli być denerwujące, podobnie jak powtarzanie całych słów, skutek błędu w konstrukcji obwodów głosowych. - Co mogę dla ciebie-ciebie zrobić-zrobić? -Kud'ar Mub'at odnotował sobie w najgłębszym segmencie kory mózgowej, aby wyeliminować tę wadę u następcy tego zawiązku, gdy ten zostanie na powrót wchłonięty. - Coś-coś mogę-mogę? Sklepione ściany centralnej komnaty sieci wydawały się przesuwać i unosić, w miarę jak wszystkie zebrane tu zawiązki dorzucały różne poziomy wspólnej świadomości do dyskusji, jaka się toczyła pośród nich. Włókna nerwowe sieci przeniosły informację, jak ważne były takie spotkania. Gleed Otondon, usadowiony pod 61 gronem zwisających w dół zawiązków, skulił się na sam widok tej gorączkowej, wszechogarniającej krzątaniny. - Proszę o raport statusu. - Kud'ar Mub'at ostentacyjnie wydawał polecenia zawiązkowi zwisającemu z jego wyciągniętego odnóża. To był spektakl przeznaczony dla oczu gościa: pajęczarz nie miał zwyczaju okazywać grzeczności stworzeniom, które stanowiły część jego ciała w takim samym stopniu jak własny segmentowy odwłok. — Biorąc pod uwagę ciśnienie atmosferyczne w naszym ukochanym domku... czy wszystko jest jak należy? Zawiązek milczał przez kilka sekund, jakby swoim mikroskopijnym systemem nerwowym komunikował się po kolei z pozostałymi zawiązkami sieci, opiekującymi się biostrukturą i podtrzymaniem homeostazy. Ich bezdźwięczna wymiana zdań wywoływała mrowienie we wnętrzu procesorów dotyku centralnego rdzenia Kud'ara Mub'ata. Przez moment wyczuwał splecioną tkankę zewnętrznej powłoki sieci, jakby jego miękkie ciało rozdęło się nagle do granic postrzegania sensorycznego. W dryfujących pomiędzy zimnymi punkcikami gwiazd grubych jak liny splotach sieci tkwiły świetnie działające fragmenty różnych maszyn i statków. Były to jedyne elementy, których pajęczarz nie utkał osobiście, lecz przyswoił i wcielił do swojego rozpostartego organizmu, traktując jako zapłatę za tę czy inną wymyślną intrygę. Przyłapani na ucieczce dłużnicy byli z reguły usuwani przez jeden z okrągłych punktów wyjściowych sieci, żeby sobie sami radzili w próżni najlepiej, jak potrafią; w tym momencie Kud'ar Mub'at tracił całkowicie zainteresowanie ich osobami. Pajęczarz uważał, że kolekcjonowanie fragmentów martwych ciał jako trofeów, jak to czynią gadopodobni Trandoszanie, jest obrzydliwe i nieprzyzwoite. — Doświadczamy normalnego spadku ciśnienia. — Jeden ze zwinnych zawiązków głośnikowych przejął raport od swojego kuzyna konserwatora zewnętrznej sieci, wciąż siedzącego na pajęczej nodze Kud'ara Mub'ata. Głośnik się przynajmniej nie jąkał; zwisał za to o kilka zaledwie centymetrów od głowy Gleeda Oton-dona. Emisariusz obserwował go z wyraźną odrazą. - W czasie przyjmowania gości i transferu towarów z przycumowanych statków generacja ciśnienia atmosferycznego wzrosła o dwa poziomy w ciągu dwóch kolejnych jednostek czasowych, zgodnie z obowiązującym rozkazem dotyczącym procedur przerwania obwodu. Zawiązek głośnikowy zamilkł na kilka sekund, zbierając dalsze dane z zewnętrznych sensorów. Był właściwie tylko ustami do 62 artykulacji i strunami głosowymi — nie miał dość własnej pamięci, żeby przechować więcej niż kilka zdań naraz. - Wewnętrzne ciśnienie sieci znajduje się obecnie na poziomie dziewięćdziesięciu pięciu procent objętości optymalnej, za godzinę osiągnie poziom stuprocentowego optimum. - Widzisz? Widzisz? - Kud'ar Mub'at machnął odnóżem. Pajęczarz mówił szybko, żeby gość nie zdążył się zastanowić i skomentować użycia liczby mnogiej przy słowie „statki", które wypsnęło się głośnikowi. Tak się zawsze kończy, jeśli nie daje się swoim podwładnym dość mózgu do samodzielnego myślenia, pomyślał Kud'ar Mub'at i głośno dodał: — Nie ma się czym martwić. - Jeśli pan tak twierdzi__— emisariusz Gildii Łowców Nagród wydawał się tylko częściowo uspokojony. Prawdziwe troski, jak zwykle, pozostały udziałem Kud'ara Mub'ata. Samo życie jest ciężarem, dumał pajęczarz. Kusiło go, aby zaprojektować i stworzyć zawiązki sieci mające tyle kory mózgowej, aby były zdolne do niezależnego działania i myślenia. Zdjęłoby to poważny ciężar z mnogich barków pajęczarza. Ale przy okazji zdjęłoby mi głowę z karku, upomniał sam siebie. Kud'ar Mub'at otrzymał tę sieć w spadku jako dziedzictwo po śmierci - a właściwie po zamordowaniu - poprzedniego pajęczarza, który ją stworzył. Może nie było to całkiem właściwe - chociaż Kud'ar Mub'at nigdy nie czuł się ani trochę winny — ale jednocześnie nie miał zamiaru popełnić tego samego błędu, jaki popełnił jego własny twórca. - Ależ tak, właśnie tak twierdzę. - Kud'ar Mub'at wykonał coś w rodzaju wdzięcznego ukłonu na wzór rasy humanoidalnej, rozstawił szeroko dwie z wieloprzegubowych nóg i pochylił się do przodu, nisko skłaniając wielooką głowę. Przeniesienie środka ciężkości ciała pajęczarza uniosło na moment z żywego gniazda białawy, drgający odwłok. Wklęsły zawiązek westchnął i skoncentrował swoją minimalną inteligencję na zadaniu dopompowania poduszkowatych pęcherzy. - Dokonuję wszelkich starań, aby moi wielce szacowni goście cieszyli się wygodą. Nawet jeśli to nie ułatwia prowadzenia interesów, wciąż czuję się do tego zobowiązany, bo jestem zaszczycony twoją obecnością. - Daj spokój. — Zakłopotanie emisariusza przekształciło się w gniew. Gleed Otondon opanował się wyraźnie widocznym wysiłkiem woli. - Poinformowali mnie o stylu twojej mowy różni pochlebcy - spojrzał na niego nieufnie zwężonymi ślepiami. - Na mnie to nie działa. 63 Akurat, pomyślał Kud'ar Mub'at, starannie kryjąc satysfakcję. Przecież już zadziałało! Tak czy owak... - Jestem pewien - przemówił kojącym tonem - że nie powiedziałeś tego nieprzyjażnie. Ale oczywiście, jeśli jest inaczej, mnie to także nie przeszkadza. Staram się dostosowywać, mam nadzieję, że to zauważyłeś. — Pajęczarz usadowił się z powrotem w miękkich objęciach zawiązku gniazdowego. — Czy mogę cię poprosić o niewielką, nic nie znaczącą grzeczność? Jeśli wybaczysz mi na moment, chciałbym odbyć króciutką konferencję z moimi maleńkimi poddanymi. Szczegóły, drobnostki, ale kłopotliwe. Żadne z licznych oczu Kud'ara Mub'ata nie miało powiek, ale ich jasne, paciorkowate powierzchnie pokryły się cieniutką mgiełką, gdy pajęczarz zmienił ogniskową. Podwinął odnóża, jakby wycofał się w głąb siebie. Jeden z jego najmniejszych tworów, zawiązek optyczny niewiele większy od kciuka humanoida, wyglądał spoza plątaniny włókien strukturalnych sieci. Obnażone włókno nerwowe, białe jak pajęczyna, przekazało wyraźny obraz emisariusza Gildii do kory mózgowej pajęczarza. Gleed Otondon wydawał się prostacki i zakłopotany, wyraźnie poirytowany nawet tak krótkim opóźnieniem w przystępowaniu do interesów. Niech sobie trochę dojrzeje, zdecydował Kud'ar Mub'at. Pełna świadomość pajęczarza przeniosła się już poprzez połączone włókna nerwowe do dalszej części sieci. I do innego gościa. — Wyglądasz inaczej — zauważył trandoszański łowca nagród. — Zmieniłeś się od ostatniej mojej wizyty w sieci. — Ach, mój drogi i wielce szacowny Bossku - właściciel i twórca sieci, pająkowaty pajęczarz Kud'ar Mub'at, uniósł jedno odnóże w geście ciężko zapracowanej mądrości i żalu na miarę galaktyczną. — Wciąż jesteś pełen życia i wigoru młodości. Czyż nie mam racji? Podczas gdy ja... Koniuszki maleńkich pazurków na końcu odnóża postukały w chitynowy segment skorupy egzoszkieletu tuż pod trójkątną twarzą pajęczarza, w miejscu, gdzie znajdowałoby się jego serce, gdyby miał budowę humanoida lub choćby gada. — Jestem już stary i znużony. Tak jak twój ukochany ojciec Cradossk, niech jego pamięć na zawsze pozostanie w skarbcu gwiazd. 64 — No tak, stary jaszczur już się nie zestarzeje. Na pewno. — W pokrytej łuskami piersi Bosska rozjarzyła się iskra satysfakcji. Kości jego ojca, przeżute i oczyszczone z mięsa, spoczywały w komnacie trofeów Bosska. Mógł się teraz radować i medytować nad nimi, ilekroć przyszła mu na to ochota. Dobrze mu tak, pomyślał Bossk, zgrzytając kłami, jakby smakując na nowo wspomnienie o swoim przodku. U Trandoszan śmierć była karą nie tylko za starość i znużenie, lecz także za wchodzenie w drogę kolejnym pokoleniom... to znaczy Bosskowi. Gdyby jego ojciec Cradossk nie uczepił się tak kurczowo przywództwa Gildii Łowców Nagród, może sprawy nie przybrałyby dla niego tak smutnego obrotu. Chociaż... ponowne przetwarzanie protein i innych składników własnych przodków było czczoną od dawna tradycją ich gatunku. Wstyd byłoby jej nie kontynuować, nawet gdyby Cradossk uprzejmie przekazał przywództwo Gildii swojemu spadkobiercy Bosskowi. - To był twardy stary jaszczur - powiedział na głos Bossk. Przeciągnął językiem po krawędzi złamanego kła. - Pod każdym względem... - Głęboka jest czeluść mojej pamięci - rzekł pajęczarz - ilekroć wspominam twojego ojca Cradosska. Wiele interesów z nim prowadziłem. Zapewniam cię, że wiele z nich było korzystnych, i to dla obu stron. — Wierz mi, wiem wszystko na ten temat. — Bossk skrzyżował ramiona na piersi, trącając łokciem jeden z pistoletów laserowych w olstrach. — Sam maczałem palce w wielu takich interesach. W tych zyskownych... i tych niezyskownych... - Cóż ja mogę powiedzieć? - dwa z odnóży Kud'ara Mub'ata uniosły się w dość udatnej imitacji wzruszenia ramion. - Żyjemy w niebezpiecznej galaktyce. Biedne stworzenia z nas, rozpaczliwie walczące o życie. Nie wszystko zawsze idzie zgodnie z planem, mam rację? To szczera prawda, posępnie zadumał się Bossk. Już od dawna pielęgnował w duszy pragnienie... nie, więcej, najdroższe marzenie... że kiedy przejmie Gildię Łowców Nagród ze słabnących szponów ojca, odziedziczy silną i zjednoczoną organizację, którą bez trudu rozbuduje w półlegalną siłę dominującą nad wszystkimi zamieszkanymi światami. Mogła być większa niż potężny syndykat zbrodni Czarne Słońce, tym bardziej że Gildia miała możliwość działania po obu stronach imperialnego prawa. Wielcy władcy zbrodni, tacy jak Hutt Jabba, wynajmowali łowców nagród, ale 5 - Spisek Xizora to samo, za pośrednictwem swoich licznych podwładnych, robił też Imperator Palpatine. W tym sensie łowcy nagród zawsze działali jako usankcjonowani przestępcy do tego stopnia, że ich klienci albo się tym nie przejmowali, albo przymykali oko na metody, jakich używano, aby dostarczyć towar. Skoro tylko robota została zrobiona... — pomyślał Bossk. Co za genialny układ... dopóki istniał. Trandoszanin zadumał się gorzko. Naprawdę genialny... Bossk powoli pokiwał głową. Dopóki Boba Fett wszystkiego nie schrza-nił. Nie dla siebie - dla całej Gildii Łowców Nagród. I co najgorsze, dla Bosska. — Wydajesz się rozgoryczony — zauważył Kud'ar Mub'at, gnieżdżąc się naprzeciwko miejsca, gdzie siedział Bossk. — I tak niefortunnie melancholijny. Jakże mnie to zasmuca! Może lepiej będzie, jeśli przestaniemy rozgrzebywać przeszłość i uwolnimy się od tych kolczastych wspomnień, które kaleczą nasze wrażliwe łona. - Łatwo ci powiedzieć - warknął Bossk. O ile mógł się zorientować, nic nie mogło się wbić w kulisty brzuch pajęczarza na tyle mocno, aby upuścić mu krwi. A smak własnej krwi mógł prawie poczuć, jakby wypełniała mu pysk. W naturze Kud'ara Mub'ata leżało wykorzystanie problemów, jakie przytrafiły się Gildii Łowców Nagród, dla własnych celów, choć Bossk nie bardzo umiał sobie wyobrazić, jakie korzyści mógł osiągnąć pajęczarz. Był jednak pewien, że tak się właśnie stało. Nic dziwnego, że pająkowaty stwór był teraz taki uprzejmy: wiodło mu się dobrze, tak jak zawsze zresztą, podczas gdy Bossk i Gildia... Ściśle mówiąc, nie była to ta sama Gildia Łowców Nagród. Już nie. Ale to głównie robota Boby Fetta, tragiczny rezultat wpuszczenia go do Gildii. Był to najlepszy przykład starczego uwiądu, jakiemu uległ stary Cradossk, skoro dał się złapać na tę sztuczkę. Bossk od samego początku podejrzewał, że Boba Fett nie ma czystych intencji. Okazało się, że jego podejrzenia były słuszne: wynikiem wstąpienia Fetta do Gildii Łowców Nagród okazało się rozbicie organizacji na dwie części, z których żadna nie była tak silna jak oryginalna Gildia, a obie frakcje walczyły ze sobą w najlepsze. Jedna z nich — Prawdziwa Gildia, jak się sama nazwała — prowadzona była przez starszych, którzy należeli do rady rządzącej poprzednią Gildią, skupionej wokół ojca Bosska, Cradosska. Na drugą frakcję składali się głównie młodzi członkowie Gildii, którzy zbyt długo dusili się pod powolnym i coraz mniej efektywnym przy- 66 wództwem starszych łowców i teraz skorzystali z zamieszania spowodowanego przez Bobę Fetta jako okazji do dokonania wyłomu i utworzenia nowej organizacji. Bossk związał swój los z tą drugą grupą, Komitetem Zreformowanej Gildii. Był to komitet wyłącznie z nazwy: przywództwo grupowe skończyło się wraz z przejęciem przez młodego Trando-szanina stanowiska szefa. Teraz była to skuteczna, jednoosobowa dyktatura, dokładne odzwierciedlenie tego, czego Bossk zawsze oczekiwał od pierwotnej Gildii Łowców Nagród po śmierci jego ojca, Cradosska. I stanie się taką, poprzysiągł Bossk. W galaktyce nie było miejsca dla dwóch rywalizujących organizacji łowców nagród: jedną z nich trzeba było zniszczyć. Kiedy ta sprawa zostanie załatwiona — a Bossk uruchomił już mechanizm zmierzający do osiągnięcia tego celu - Komitet przyjmie z powrotem nazwę Gildii Łowców Głów. Jednej i jedynej... Zajął się już usunięciem przeszkód na drodze do kontroli Komitetu: ciała niektórych młodych łowców nagród pojawiły się nagle w umyślnie podejrzanych miejscach, co miało ilustrować konsekwencje sprzeciwiania się jednoosobowemu stylowi władzy Bosska, opartemu na ostatnim ogniwie łańcucha pokarmowego. A jeśli kilku - właściwie sporo - obecnych członków Komitetu Zreformowanej Gildii zdecydowało, że bezpieczniej będzie przyczepić się do dawnej, krzepkiej Prawdziwej Gildii, Bossk nie uznał tego za większą stratę dla swojej organizacji. Ani dla jego planów. Komu oni są potrzebni? Bossk już dawno zdecydował, że lepiej mieć przy boku mniejszą liczbę łowców nagród, pod warunkiem że są to ci najtwardsi i najbardziej żądni krwi i kredytów. Na tym właśnie polegał problem starej Gildii Łowców Nagród, błąd, którego Bossk nie zamierzał powtarzać, kiedy już zakończy kampanię przejęcia i stanie na czele organizacji, która od dawna powinna być jego prawowitym dziedzictwem. Po prostu w starej Gildii było zbyt wielu łowców nagród. Sama ich liczebność powodowała zmniejszenie jednostkowych zysków, a całą organizację czyniła powolną i nieskuteczną. Nic dziwnego, że prywatny, niezrzeszony łowca, taki jak Boba Fett, potrafił sprzątnąć im sprzed nosa ich akcje. A jeszcze mniej dziwi, że kiedy Boba Fett wystąpił o członkostwo w Gildii Łowców Nagród — i został przyjęty przez tego starego durnia Cradosska i jego zespół doradców - zdołał w mgnieniu oka rozbić organizację na drobne fragmenty. Tamci członkowie Gildii, myślał Bossk, nie mieli szans 67 dorównać szybkości Boby Fetta. Dali się nabrać na gładką mowę — wszystkie te bzdury o planach na świetlaną przyszłość, kiedy będą razem pracowali - i ponieśli za to karę. Stara Gildia Łowców Nagród była jedynym miejscem, gdzie niektórzy z nich - a może nawet większość — miała szansę przetrwania. Bez niej byli trupami. Wśród tych, którzy przyłączyli się do frakcji Prawdziwej Gildii, znajdowało się kilku, których Bossk nie miał zamiaru dopuszczać do restytuowanej Gildii Łowców Nagród. Miał wobec nich inne plany i umieścił ich na osobnej liście, którą przechowywał we własnej głowie. Zanim wszystko załatwi, wiele trupów pojawi się w odpowiednich miejscach, gdzie znajdą je odpowiedni ludzie. Paru można będzie rzucić do nieoświetlonej sieni kantyny w Mos Eisley, na tej zapadłej dziurze — Tatooine. Zwłoki dawnych łowców nagród posłużą jako skuteczny komunikat do wszystkich zainteresowanych: to Bossk prowadzi biznes i stoi na jego czele. Wszystkie stworzenia galaktyki - czy to podwładni Imperatora Palpatine'a, czy przestępcy popierający Czarne Słońce, niezależni łowcy hut-tyjscy i członkowie Sojuszu Rebeliantów — jeśli zechcą prowadzić interesy z Gildią Łowców Nagród, będą musieli gadać z Bosskiem i przyjąć jego warunki. A warunki dla wszystkich bez wyjątku będą ciężkie - korzystne i wygodne tylko dla Bosska. O tym już zdecydował. Na razie jednak miał na głowie inne sprawy. Wysiłkiem woli przerwał te bezsensowne, choć przyjemne marzenia. Będę miał jeszcze dużo czasu na takie rzeczy, pomyślał, po chwalebnym spełnieniu wszystkich moich planów i pomysłów. W komnacie pamięci Bosska znajdzie się mnóstwo nowych kości - łącznie z kośćmi jego największego rywala, Boby Fetta. A najpiękniejszym trofeum będzie jego rozwalona czaszka, oprawiona w ten hełm z mandalo-riańskiej zbroi z czarnym wizjerem. Na razie jednak, jeśli wszystkie te plany mają zaowocować, Bossk musi się zająć bieżącymi sprawami. Nieważne, jak nieprzyjemne są okoliczności i jak niemiłe stwory, z którymi musi rozmawiać. Wysoki głos Kud'ara Mub'ata przeciął marzenia Trandoszanina. - Proszę, nie czuj się żadną miarą zobligowany do pośpiechu - rzekł pajęczarz. - A przynajmniej nie z mojego powodu. Jako twój pokorny sługa będę czekał, aż uznasz za stosowne działać. - Taak, jasne. - Bossk skupił spojrzenie pionowych źrenic na przycupniętym przed nim arachnoidzie, który zwinął pajęcze 68 odnóża pod bladym pęcherzem odwłoku. Zaczął się zastanawiać, czy istnieje jakiś sposób, by włączyć Kud'ara Mub'ata do swoich planów. Wydrążony egzoszkielet pajęczarza byłby ozdobą jego kolekcji trofeów. Kud'ar Mub'at obserwował... i był zadowolony. Najbardziej zaufany twór pajęczarza, zawiązek księgowy imieniem Bilans, doskonale sobie radził z trandoszańskim łowcą nagród Bosskiem. Bilans zajmował się teraz wieloma sprawami: zakres odpowiedzialności tego zawiązku rozszerzył się znacznie w stosunku do zadań, do jakich stworzył go Kud'ar Mub'at. Proste przeżuwanie cyferek i nadzorowanie przypływów i odpływów kredytów w kasie sieci... cóż, Kud'ar Mub'at powinien był wiedzieć od początku, od kiedy uprządł tkankę mózgową Bilansa z własnej tkanki neuronowej, że zawiązek ostatecznie będzie właśnie taki, a nie inny. Całkiem jak ja, pomyślał Kud'ar Mub'at z nieuchronnym odcieniem rodzicielskiej dumy. Zimny i wyrachowany, i taki rozkosznie perwersyjny. Perwersja była niezbędna, jeśli trzeba było prowadzić dwa razy więcej interesów, niż może ogarnąć jedna istota. Nawet stworzenie tak uniwersalne i wielozadaniowe jak arachnoidalny pajęczarz ma swoje ograniczenia. Poza tym istniały jeszcze dodatkowe problemy z dzisiejszą parą gości: gdyby którykolwiek z nich dowiedział się, że Kud'ar Mub'at prowadzi również rozmowy z drugim, pajęczarz miałby poważne kłopoty. Gleed Otondon reprezentował tu interesy Prawdziwej Gildii, lojalistycznej frakcji rozbitej Gildii Łowców Nagród, Bossk zaś... Bossk reprezentuje przede wszystkim siebie, pomyślał Kud'ar Mub'at z wewnętrznym zadowoleniem. Wszystko, co mówił, było pożytecznym fałszem, zarówno dla Trandoszanina, jak i każdego stworzenia, które ubijało z nim interesy. Członkowie Komitetu Zreformowanej Gildii może i dali się nabrać, ale nie Kud'ar Mub'at. Bossk był istotą bezlitosną i ambitną, tak samo jak jego ojciec Cra-dossk, dopóki sędziwy wiek nie uczynił go powolnym i naiwnym... i nie zadał mu śmierci szponami własnego potomstwa. Wykorzystując przesył neuronowy z zawiązku optycznego usadowionego w jednej z mniejszych komór sieci, Kud'ar Mub'at mógł podglądać Bosska... i samego siebie. To ostatnie również było pożyteczną fikcją, choć Bossk z pewnością nie zdawał sobie 69 z tego sprawy. Jakiś czas temu, lata lub może dekady standardowych jednostek czasowych, pajęczarz zrzucił zewnętrzną skorupę, ale nie pozbył się tej pustej repliki własnej postaci. Kud'ar Mub'at uznał, że opróżniony egzoszkielet może mu jeszcze posłużyć do innych celów. Uprządł nawet nieco tkanki nerwowej i najprostszych włókien mięśniowych, co pozwoliło mu przekształcić dawną skorupę w łatwą do sterowania replikę własnej osoby. Maskarada była skuteczna, ponieważ sprytny zawiązek księgowy Bilans zdołał dostać się do skorupy i podłączyć do synaptycznych punktów receptorowych włókien neuronów, udając w przekonujący sposób swojego stwórcę, oryginalnego Kud'ara Mub'ata. Łącznie z moim kwiecistym językiem, stwierdził Kud'ar Mub'at. Cóż za zdolny uczeń! Wyrachowana natura pajęczarza na moment nabrała ciepłego blasku uczucia. Było to zjawisko całkowicie mu obce w normalnych warunkach. Symulowany Kud'ar Mub'at, skorupa z zawiązkiem Bilansem w środku, grzecznie przeprosił naburmuszonego Trandosza-nina. W chwilę potem prawdziwy Kud'ar Mub'at poczuł łaskotanie świadomości zawiązku, coś w rodzaju szarpnięcia łączącego ich włókna neuronowego. „Dobra robota" - Kud'ar Mub'at skierował swe myśli w stronę zawiązku. - „Udało ci się całkiem nieźle oszukać tego łowcę nagród". „Nie zasłużyłem na twoją pochwałę" — odpowiedział Bilans z uroczą skromnością. - „To było łatwe. On po prostu chce wierzyć w to, co słyszy. Moje słowa to tylko twoje myśli wypowiedziane innymi ustami". „Ale odegrałeś swoją rolę z chwalebną zręcznością". - Kud'ar Mub'at nigdy nie marnował podobnych pochwał na inne zawiązki — byłoby to niczym chwalenie jednego ze złożonych oczu w głowie o kształcie odwróconego trójkąta albo jednej z wielostawo-wych nóg czy innej części własnego ciała. W końcu tym właśnie były zawiązki: sztucznie stworzonymi przedłużeniami istoty samego pajęczarza. Traktowanie w ten sposób małego księgowego świadczyło dobitnie, jak odmienny od innych zawiązków w sieci był Bilans i jak bardzo polegał na nim Kud'ar Mub'at. W chitynowej klatce piersi Kud'ara Mub'ata wezbrało kolejne uczucie, tym razem żalu. Będzie mi go brakowało, doszedł do wniosku. Tę myśl zawsze bardzo starannie chronił przed zawiązkiem. Kud'ar Mub'at nie miał najmniejszego zamiaru pozwolić, 70 by Bilans odkrył, jaki planuje dla niego los. Pajęczarz zdecydował już, że dni zawiązku księgowego są policzone; nieważne, jak bardzo stał się ważny i potrzebny. Już sam fakt, że Bilans tak się rozwinął i nabrał takiego znaczenia, stając się najcenniejszym tworem Kud'ara Mub'ata, przypieczętował jego przeznaczenie. Bilans rozwinął już większą inteligencję i niezależną wolę niż wszystkie inne zawiązki sieci razem wzięte — tylko dzięki temu mógł się podjąć tak trudnego zadania, jakim było udawanie Kud'ara Mub'ata z wnętrza pustej skorupy. W odległych zakamarkach pamięci Kud'ara Mub'ata, jeszcze zanim on sam stał się największym w galaktyce kombinatorem, koordynatorem i pośrednikiem między kryminalnym i półkrymi-nalnym elementem z różnych światów, kryło się wspomnienie czasów, kiedy nabierał równie wielkiego znaczenia dla interesów swojego poprzednika, arachnoidalnego pajęczarza, który stworzył go jako zwykły zawiązek. Poprzednik ten marnie skończył, popełniając błąd, którego Kud'ar Mub'at poprzysiągł sobie nigdy nie powtórzyć: pozwolił jednemu ze swoich tworów stać się niezależnym i zbyt inteligentnym. Usługi takiego zawiązku były oczywiście bardzo cenne i wygodne, ale niewarte ceny możliwego buntu, rebelii i morderstwa. Ojcobójstwo jest być może normalnym obyczajem u niektórych gatunków, nieuniknionym elementem przejścia od jednego pokolenia do następnego -według wszelkich danych tak na przykład działo się u Trandoszan. Kud'ar Mub'at nie miał pojęcia, czy tak samo jest w przypadku pajęczarzy, bo jedynym innym znanym mu przedstawicielem tego gatunku był jego poprzednik, który go stworzył i który został następnie przez Kud'ara Mub'ata zamordowany i wchłonięty. Akty te wydawały się dość naturalne — a przynajmniej łatwe i przynoszące satysfakcję - ale wtedy, gdy to Kud'ar Mub'at ich dokonywał. Czasami jednak, w czasie mrocznego, milczącego dryfowania sieci pośród gwiazd, w krótkich przerwach wolnych od zaprzątających myśli interesów, pajęczarz pozwalał sobie na zastanowienie, czy nie jest przypadkiem wyjątkiem, odstępstwem od naturalnego porządku rzeczy. Być może jego poprzednik po tysiącleciach istnienia poczuł się nagle zmęczony i stary, więc stworzył i przygotował sobie następcę odznaczającego się wewnętrzną gotowością do buntu, zabijania, pożerania i uzurpatorstwa. Może nie był to bunt, lecz spełnienie. Myśl ta nie zaprzątała umysłu Kud'ara Mub'ata, raczej dawała mu iskierkę nadziei, którą ukrywał 71 głęboko. Może Kud'ar Mub'at mógłby zaufać malutkiemu zawiązkowi księgowemu imieniem Bilans, nawet gdyby ten stał się naprawdę mądry i niezależny... może nie musiałby niszczyć tego drogocennego i najwartościowszego ze swoich tworów, pochłaniając jego materię i tkając nowy zawiązek księgowy, który i tak nigdy nie byłby w stanie zastąpić kochanego Bilansa. Kud'ar Mub'at szybko otrząsnął się z tych myśli; nie po raz pierwszy zresztą. Nie mogę na to pozwolić, uznał. Takie myśli nie były zimnymi, wyrachowanymi kombinacjami, dzięki którym osiągnął swoją obecną pozycję; realną, choć ukrytą siłę i wpływy. Kud'ar Mub'at wiedział, że wszelkie uczucia, nawet te skierowane ku najwierniejszym sługom, stanowią pułapkę. Pułapkę, w której poruszenie sprężyny jest równoznaczne z jego śmiercią. Lepiej on niż ja, zdecydował Kud'ar Mub'at. Chociaż pajęczarz był połączony włóknami neuronowymi z każdym ze swoich zawiązków, nie uważał ich za części własnej istoty. Kud'ar Mub'at obserwował swój stary egzoszkielet z punktu widzenia dyndającego luźno zawiązku optycznego. Drobniutki kształt Bilansa, niczym zminiaturyzowana wersja jego własnego twórcy, był zaledwie widoczny - i to tylko wtedy, jeśli się wiedziało, gdzie patrzeć - przez lśniące skupisko fasetkowych oczu skorupy. Jakie to smutne, myślał Kud'ar Mub'at. Inteligencja prowadzi do zdrady. Zawsze tak było, zarówno w sieci, jak i w całej otaczającej ją ogromnej galaktyce. Jednak zamiar unicestwienienia księgowego należy na jakiś czas odłożyć. Było to niezbędne i bynajmniej nie wynikało z osłabiających ducha uczuć: na tym etapie skomplikowanych planów dotyczących Boby Fetta i niedobitków dawnej Gildii Łowców Nagród pomoc małego Bilansa wciąż była konieczna. Kud'ar Mub'at wiedział, jak niebezpieczną grę prowadzi. Gdy pionki na planszy przybierają postać Trandoszanina Bosska, skutki każdego wykrytego zdradzieckiego posunięcia są nieuchronnie śmiertelne i to w możliwie najbardziej nieprzyjemny sposób. Bossk nie wiedział -a już głowa Kud'ara Mub'ata w tym, żeby się nigdy nie dowiedział - iż Boba Fett nie jest jedynym łowcą nagród, zamieszanym w rozbicie starej Gildii. Plan nie pochodził zresztą od Kud'ara Mub'ata; został mu narzucony przez szarą eminencję wszystkich kombinatorów i podwójnych graczy, księcia Xizora. Falleeński szlachcic był istotą całkowicie odmienną od naiwnego Bosska. Zarówno Falleenowie, jak i Trandoszanie byli istotami gadopodobnymi o jednakowo zimnej krwi. Jednak krew Tran- 72 doszan rozgrzewał ich gorący temperament: kiedy mieli do wyboru zapewniony sukces spisku i katastrofalną w skutkach przemoc, istoty takie jak Bossk niezmiennie opowiadały się za tą drugą możliwością. Książę Xizor i wszyscy Falleenowie mieli lodowate usposobienie, którego nic nie było w stanie rozgrzać - emocje kipiące w innych istotach, czy to żądza, czy przemoc, dla precyzyjnego i bezlitosnego umysłu Xizora były wyłącznie narzędziami. Dlatego Kud'ar Mub'at tak bardzo cenił sobie prowadzenie z nim interesów. Kiedy Xizor zagościł w sieci, przedstawiając mu plan zniszczenia Gildii Łowców Nagród, Kud'ar Mub'at dostrzegł w nim nie tylko wspólnika w biznesie. Xizor byłby również godnym przeciwnikiem po drugiej stronie planszy. Ten tutaj jednak... Przez centralny rdzeń Kud'ara Mub'ata przemknęła ta myśl i minęła dłuższa chwila, zanim pajęczarz zorientował się, że nie była ona owocem jego własnego umysłu. „Ten tutaj jednak jest za łatwy..."- brzmiały niewypowiedziane słowa Bilansa. Zanim Kud'ar Mub'at przyszedł do siebie po chwili zaskoczenia, upłynęło trochę czasu. Myśli zawiązku księgowego całkiem nieproszone przeniknęły do jego własnych. Nigdy wcześniej się to nie zdarzyło. W dodatku te myśli stanowiły odpowiedź na wewnętrzne rozważania Kud'ara Mub'ata na temat różnic pomiędzy Tran-doszanami a Falleenami. A przecież analizując kontrast pomiędzy Bosskiem a księciem Xizorem, nie skierował swoich myśli na szlaki neuronowe sieci, w kierunku zawiązku ukrytego w porzuconym egzoszkielecie pajęczarza. Podsłuchiwałem sam siebie, pomyślał Kud'ar Mub'at i nagle zaczął się zastanawiać, czy zawiązek przechwycił i tę myśl. Kud'ar Mub'at powstrzymał się od myślenia, wypełniając swój umysł całkowitą pustką. Przez kilka chwil tylko czekał i obserwował, pozwalając, aby obraz z zawiązku optycznego wypełnił chwilową próżnię w jego świadomości. „Co mam teraz zrobić?". To Bilans przemówił znowu, a jego słowa odbijały się w rdzeniu Kud'ara Mub'ata równie wyraźnie, jak jego własne myśli. Łowca nagród Bossk siedział w komorze sieci, naprzeciw osłaniającej zawiązek skorupy, nieświadom toczącej się właśnie milczącej rozmowy. Od chwili gdy zawiązek księgowy, udający Kud'ara Mub'ata, przeprosił łowcę nagród Bosska, minęło zaledwie parę sekund. 73 Biorąc jednak pod uwagę niecierpliwą naturę Trandoszan, nierozsądnie byłoby kazać mu czekać dłużej. Kud'ar Mub'at odzyskał dość pewności siebie, aby odpowiedzieć czekającemu Bilansowi. „Kontynuuj negocjacje - przekazał poprzez nici neuronowe łączące go z zawiązkiem. —Najwyraźniej zyskaliśmy zaufanie Tran-doszanina dzięki doskonałości twojej maskarady". Kud'ar Mub'at przemawiał umyślnie pozbawionym emocji i opanowanym tonem, tłumiąc wszelkie oznaki niepokoju czy podejrzliwości. „Jeśli to dla ciebie takie łatwe, tym lepiej". Odpowiedź zawiązku cechował ten sam brak emocji. „Jak sobie życzysz - pomyślał Bilans. - Tak mądrze mnie pouczyłeś". Przez następnych kilka sekund Kud'ar Mub'at obserwował komorę sieci przez zawiązek optyczny. Przebrany Bilans podjął na nowo grę pochlebstw wobec Trandoszanina Bosska. Pajęczarz zachowywał własne myśli tylko dla siebie, odcinając się od włókien, które mogłyby przenieść je do zawiązku księgowego lub jakiegokolwiek innego, który stworzył. Postanowienie, jakie podjął w sprawie dalszych losów Bilansa, jeszcze się umocniło. Załatwię to, kiedy tylko skończę swoje interesy z Gildią Łowców Nagród, zapewnił się w duchu Kud'ar Mub'at. Definitywnie. Pajęczarz pozwolił, aby jego świadomość popłynęła znów w kierunku wysuniętych włókien neuronowych sieci i skoncentrował się na własnym ciele. Znów uświadomił sobie istnienie otaczającej go głównej komnaty, gdzie pozostawił w oczekiwaniu Gleeda Otondona, emisariusza Prawdziwej Gildii. Lepiej się ubezpieczyć, niż potem żałować. - Najwyższy czas - burknął Gleed Otondon, gdy pajęczarz podniósł głowę i zamrugał licznymi oczami. - Nie mam nieskończonej ilości standardowych jednostek czasu na zmarnowanie! - Przepraszam ogromnie. Szalenie mi przykro. — Kud'ar Mub'at usadowił się wygodnie w przyjaznym, cicho wzdychającym gnieździe. Wykonał kolejną imitację humanoidalnego ukłonu, pochylając przed gościem wąski trójkąt głowy. - Wierz mi, że jestem więcej niż zaszczycony twoją obecnością, panie. - No to spróbujmy sprawę podsumować. - Kwiecisty język pajęczarza wywołał na kanciastym pysku Otondona kwaśną minę. — Tak naprawdę mamy do załatwienia tylko jedną podstawową kwestię. I to całkiem prostą. Jesteś z nami czy nie? - Słucham uprzejmie? - Kud'ar Mub'at rozłożył szeroko dwa przednie odnóża. - Jakie jest dokładne znaczenie terminu „z nami"? 74 Nie chciałbym sugerować, że twoje słowa nie są dla mnie krystalicznie jasne, ale... - Wypchaj się. - Gleed Otondon był w oczywisty sposób zirytowany. - Wiesz, jaka jest stawka. Z Gildii Łowców Nagród powstały dwie frakcje, a ostatecznie pozostanie tylko jedna. Prawdziwa Gildia postanowiła, że zrobi wszystko, aby to ona przeżyła. - Ależ oczywiście — odparł Kud'ar Mub'at z czymś w rodzaju uśmiechu na trójkątnej twarzy. — Przetrwanie to taka urocza cnota. Praktykowałem ją przez cały czas mojej egzystencji. - Więc będziesz chciał ją dalej praktykować, założę się. - Gleed Otondon nachylił się do przodu, a jego twarde spojrzenie odbiło się w fasetkowych oczach pajęczarza. - A najlepszym sposobem na to jest opowiedzenie się po naszej stronie. Prawdziwa Gildia nie będzie przyjazna dla tych, którzy nie pomogą jej zjednoczyć z powrotem Gildii Łowców Nagród. Ci renegaci z Komitetu Zreformowanej Gildii już są martwi. I to samo spotka każdego, kto się z nimi zanadto zaprzyjaźni. - Otondon przechylił głowę na bok, przyglądając się uważnie siedzącemu naprzeciwko pajęczarzowi. -W jak bliskich jesteś stosunkach z Bosskiem i jego bandą? - Mój drogi Gleedzie - Kud'ar Mub'at wykonał krótki gest uniesionymi w górę przednimi odnóżami. - Rozumiem teraz właściwą naturę twojego pytania, ale i tak jestem nim cokolwiek zaskoczony. Podejrzliwość to dobra cecha, a w waszym fachu z pewnością konieczna, ale nigdy wcześniej nikt nie podejrzewał mnie o to, że jestem durniem. Doskonale wiem, jak się mają rzeczy w tej galaktyce. - Tak właśnie mi się zdawało. - Uśmiech Otondona, odzwierciedlający nadzieję braterskiej konspiracji, był jeszcze brzydszy. -Naprawdę nie jesteś durniem, co? Ale ty może jesteś... - pomyślał Kud'ar Mub'at. Wolał nie wypowiadać tego na głos. - Nie osiągnąłem tak podeszłego wieku i wpływowej pozycji, dokonując złego wyboru przyjaciół i sojuszników. - Pajęczarz po-stukał o siebie pazurkami na końcu przednich odnóży. - A zatem ty i pozostali z Prawdziwej Gildii... głęboko żałuję, że nie mogę powiedzieć tego każdemu z nich z osobna... możecie zachować absolutną pewność, że pod tym względem naprawdę jestem „z nimi", jak się raczyłeś wyrazić. Więzy przyjaźni i niezmierzony podziw, jaki żywię dla tak szacownych łowców nagród jak członkowie Prawdziwej Gildii, w naturalny sposób wywołują u mnie tę 75 reakcję. Chciałbym jeszcze skuteczniej rozwiać wasze wątpliwości w tej materii. To również dobry interes, mój drogi Gleedzie. -Pajęczarz znów złożył odnóża wokół otulonego poduszkami odwłoku. - Interes, który chciałbym kontynuować w przyszłości, równie korzystny dla obu stron, jak był do tej pory. - Nic nie wiem o obu stronach — burknął emisariusz Prawdziwej Gildii. — Zawsze mi się wydawało, że do twoich kufrów wpływa więcej kredytów niż do naszych. - Jakże głęboko mnie ranisz, mówiąc takie rzeczy! - Kud'ar Mub'at opadł łagodnie w miękkie objęcia gniazda, by jeszcze podkreślić swoją zgrozę. — Może nadejdzie taki szczęśliwy czas, kiedy odniesiemy wreszcie nieuchronne zwycięstwo nad tymi młokosami, prawdziwa Gildia Łowców Nagród zostanie odtworzona w pełnej chwale, my zaś będziemy mogli wspólnie zasiąść nad naszymi księgami i dojść do finansowego porozumienia. - Głos pajęczarza stawał się coraz łagodniejszy. - Jeśli czujesz, że doznałeś jakiejś rażącej niesprawiedliwości... osobiście, ty i ja, możemy na ten temat porozmawiać... prywatnie. Otondon podrapał się po długim podbródku. - Masz na myśli łapówkę? - Och, cóż za ordynarne słowo, nie sądzisz? - Kud'ar Mub'at potrząsnął głową. - Wolę nazwać to sposobem, aby uczynić naszą przyjaźń... tylko pomiędzy tobą a mną... jeszcze bardziej satysfakcjonującą niż do tej pory. No i oczywiście, w imię tej przyjaźni, gdybyś miał wrócić do swoich braci z Prawdziwej Gildii, których interesy tak doskonale reprezentujesz, i zapewnić ich o gorliwości, z jaką chciałbym podtrzymać wspólny interes... - Jasne, jasne, rozumiem, o co ci chodzi... - Otondon powoli skinął głową. - Ale nie zrobię niczego podobnego, jeśli to nieprawda. Zwłaszcza ten kawałek o tym, jak bardzo chcesz pozostać z Prawdziwą Gildią i nie masz nic wspólnego z Bosskiem i tą bandą z Komitetu Zreformowanej Gildii. - Ależ, mój drogi Gleedzie, taka jest prawda! - pajęczarz uniósł jedno z przednich odnóży w dramatycznym geście. - Przysięgam. Absolutnie i bezwarunkowo. - Zwinął odnóże z powrotem, owijając nim odwłok. — Nie jest to materia, w której byłbym zdolny do udawania. - No, niech to lepiej będzie prawda - posępnie odparł Otondon. - Nie warto poświęcać życia na to, żeby powiedzieć członkom Prawdziwej Gildii, że jesteś z nami, a potem pozwolić im 76 dowiedzieć się, że zrobiłeś z nas balona. Nie należymy do tych łowców nagród, którzy nagradzają głupotę. Tym gorzej dla ciebie, smętnie pomyślał Kud'ar Mub'at. Gość pajęczarza dobrze odegrałby swoją rolę, gdyby tak było naprawdę. - Bądź pewien, mój najdroższy Gleedzie, że powiązania pomiędzy mną a Prawdziwą Gildią... i Gildią Łowców Nagród, skoro znów przywrócimy ją do życia, cechuje absolutna wyłączność i wzajemne korzyści. Masz na to moje słowo. - To bardzo dobrze. - Otondon z satysfakcją skinął głową. -Wiesz... od początku mi się zdawało, że uda nam się dobić interesu. Była to najprostsza forma negocjacji: mówienie dokładnie tego, co ktoś chciał usłyszeć. Część Kud'ara Mub'ata prawie pragnęła, aby wszystko było takie proste. Szczerze mówiąc, większość była właśnie taka. Dopiero gdy pajęczarz usiłował przechytrzyć kogoś takiego jak książę Xizor i Boba Fett, gra stawała się zarówno niebezpieczna, jak i interesująca. I to się właśnie podobało tej drugiej części jego osoby, która sprawiała, że warto było żyć. Pajęczarz już dość długo przebywał w dryfującej sieci odziedziczonej po zamordowanym poprzedniku. Budował skomplikowane powiązania i zawiłe, samonapędzające się intrygi, zanim jeszcze narodziły się stworzenia, z którymi dziś rozmawiał. A kiedy mija tyle czasu, poszukiwanie godnego przeciwnika staje się obsesją. Dlatego Kud'ar Mub'at po prostu musiał zaangażować się w intrygę mającą na celu zniszczenie Gildii Łowców Nagród. Nie tyle dla zysku, który gromadził się w skarbcu pajęczarza — choć i ten był nie do pogardzenia - ale dla przyjemności i dreszczyku gry. No i z powodu przeciwników. Kud'ar Mub'at nie potrafił przejrzeć księcia Xizora, który przyszedł do sieci z pomysłem intrygi i ukazał ją licznym oczom pajęczarza. Był w stanie przejrzeć go aż do samego Imperatora Palpatine'a, gdzieś daleko na planecie Co-ruscant. Pociągano za sznurki równie delikatne i misternie skomplikowanie powiązane, jak jego sieć, a nie wszystkie z nich znajdowały się w rękach Xizora. Falleeński szlachcic uwielbiał niebezpieczne gry - w końcu nie wspiąłby się na sam szczyt syndykatu zbrodni o nazwie Czarne Słońce, obejmującego swoim zasięgiem całą galaktykę, gdyby nie miał upodobania do ryzyka i umiejętności układania takich gambitów. Kud'ar Mub'atbyłtakże świadom, jak głęboko nienawidził i nie ufał Xizorowi Lord Vader, odziana w czarne szaty ręka Imperatora. Wystarczyłoby, aby Falleeńczyk 77 wykonał jeden fałszywy ruch, a każde podejrzenie, jakie Vader zasiał w umyśle Palpatine'a, znalazłoby swoje potwierdzenie - co skończyłoby się fatalnie dla Xizora. Kiedy grywasz w takie gry i o takie stawki, myślał Kud'ar Mub'at, nie możesz się skarżyć na to, co się z tobą stanie, jeśli przegrasz. W swoim maleńkim sercu, ukrytym pod chitynową skorupą, Kud'ar Mub'at współczuł biednemu, maleńkiemu zawiązkowi księgowemu, Bilansowi. On nigdy nie będzie grał na takim poziomie, nigdy nie rozwinie twardych talentów gracza. Niezdolny do jakiegokolwiek buntu wobec swojego stwórcy, tak jak Kud'ar Mub'at zbuntował się przeciwko swemu poprzednikowi, nie miał najmniejszego pojęcia o tym, czym ryzykuje. I może nigdy się nie dowie: gra i samo jego istnienie skończą się, zanim się obejrzy. Były to przyjemne myśli, ale interes należy doprowadzić do końca. Kud'ar Mub'at znów zwrócił uwagę na siedzącego przed nim emisariusza Prawdziwej Gildii. - Jestem pewien, że twój czas jest cenny, mój drogi Gleedzie. -Pajęczarz wysunął dwa odnóża przed siebie. — Znacznie bardziej niż mój, który uważam za dobrze spędzony, jeśli poświęcę go takim gościom jak ty. Mając to w pamięci, czy rozstajemy się wreszcie w doskonałej zgodzie i harmonii? Interesy twoje i innych członków Prawdziwej Gildii są identyczne z moimi, przynajmniej jeśli chodzi o mnie. — Może nie całkiem identyczne — odparł Gleed Otondon — ale mogą być zbliżone. — Ach, jak to mądrze powiedziane. Mam nadzieję, że teraz już bez wahania będziesz mógł wrócić do swoich towarzyszy z Prawdziwej Gildii i przekazać, że ich przyjaciel i wspólnik w interesach, Kud'ar Mub'at, jest, jak to mówisz, „z nimi". — Może — wzruszył ramionami Otondon. — Jeszcze lepiej będzie, jeśli załatwimy również tamtą drugą sprawę. Wiesz, tę sprawę z łapówką. - I znowu to brzydkie słowo! - Spomiędzy pierzastych otworów wydechowych wydobyło się ciężkie westchnienie. - Ale wiem, co masz na myśli. W końcu to ja podniosłem tę kwestię, choć uczyniłem to nieco bardziej delikatnie. Uśmiech Gleeda Otondona wyrażał czystą chciwość. - Gdybyśmy się tym zajęli już teraz, tak, abym miał jakiś namacalny dowód... wtedy myślę, że poszłoby jak po maśle, no nie? 78 - Och, tak. Ależ oczywiście. - Czubkiem jednego szpona Kud'ar Mub'at podrapał się po trójkątnej twarzy. Żądanie emisariusza, aby przekazać kredyty ze skarbca sieci do jego kieszeni, istotnie sprawiało pajęczarzowi pewien kłopot. Sprawy finansowe zwykle załatwiał jego zawiązek księgowy, Bilans, ale akurat w tej chwili Bilans był zajęty wcielaniem się w Kud'ara Mub'ata i siedział w starym egzoszkielecie pajęczarza. Trandoszański łowca nagród Bossk nie miał pojęcia, że prawdziwy Kud'ar Mub'at w tym samym czasie prowadzi negocjacje z jednym z jego nieprzyjaciół z Prawdziwej Gildii. Kud'ar Mub'at zaś nie miał najmniejszego zamiaru kończyć tej maskarady. Ryzykował, że i Bossk, i Gleed Otondon wpadną w morderczą wściekłość i rzucą się nie na siebie wzajemnie, ale na Kud'ara Mub'ata. - W istocie — powiedział pajęczarz po chwili milczenia — jestem ogromnie zakłopotany, ale w tej chwili nie mogę spełnić twojego jakże rozsądnego żądania. - Co? - warknął Gleed Otondon i zachichotał drwiąco. - Chyba żartujesz. Wszyscy wiedzą, że siedzisz na kredytach. - Przykro mi, ale tak nie jest - Kud'ar Mub'at powoli pokręcił głową. Zawiązki zgromadzone wokół niego zbliżyły się, niczym żałosne sierotki, szukające schronienia przed zimnym wiatrem. Zwróciły oczka ku twarzy Otondona. — Nie wszystkie moje przedsięwzięcia poszły tak gładko jak te, w których moje skromne możliwości połączyłem z możliwościami waszej profesji. Dlatego tak gorąco pragnę znowu zadzierzgnąć więzy wzajemnie korzystnej współpracy z prawdziwymi spadkobiercami tradycji Gildii Łowców Nagród. W galaktyce jest tak wiele nieuczciwych, podłych istot, a ja jestem tylko pokornym pośrednikiem, pomocnikiem przy prowadzeniu interesów angażujących różne strony... i tak łatwo mnie odrzeć z tego, co mi się słusznie należy... - pajęczarz czubkiem szpona otarł kilka z paciorkowatych oczu, choć łzy były w jego przypadku fizjologiczną niemożliwością. — A ja mam tyle wydatków — koniec szpona powędrował w kierunku stłoczonych zawiązków. - Doprawdy... utrzymanie takiego miejsca to wydatek bardziej medyczny niż inwestycyjny. - Oszczędź sobie — emisariusz Prawdziwej Gildii z odrazą spojrzał na arachnoidalne stworzenie. — Jeśli chcesz się uskarżać na biedę, to wybierz sobie kogoś innego. — Otondon zaczął zapinać mosiężne haftki okrycia. - Nie chce mi się tego słuchać. Ale 79 nie zapomnij — wstał z miejsca i groźnie pochylił się nad pajęczarzem - że masz u mnie dług. - Dług honorowy- zaskrzeczał Kud'ar Mub'at, cofając się przed groźnie wyciągniętym palcem Otondona. - Każdą standardową jednostkę czasu rozpocznę od przypomnienia sobie tej właśnie sprawy. — Noo, ja myślę. — Otondon wyprostował się i rozejrzał dokoła. Jego ramiona prawie dotykały sklepionych, włóknistych ścian komnaty. - Jak się stąd wychodzi? Muszę wracać do Gildii. Na pewno na mnie czekają. Kud'ar Mub'at wysłał jednego z wewnętrznych zawiązków przewodników, by wskazał Otondonowi drogę do głównego obszaru doków. Po drugiej stronie sieci znajdowało się jeszcze jedno, mniejsze lądowisko. Tam stał zacumowany „Wściekły Pies", statek trando-szańskiego łowcy nagród Bosska, bezpiecznie ukryty przed wzrokiem Gleeda Otondona. Kiedy Bossk skontaktował się z Kud'arem Mub'atem, żądając spotkania, by omówić wspólne interesy, pajęczarz wmówił mu, że powinien to zrobić potajemnie — twierdził, że potężne siły, których istnienie sugerował, lecz nazwy nie wymienił, obserwują sieć oraz przyloty i odloty gości. To wystarczyło, aby przekonać Bosska do zastosowania takiej procedury podejścia i lądowania, aby nie zorientował się, że emisariusz Prawdziwej Gildii przybywa do sieci prawie w tym samym czasie. Gleed Otondon został nabrany w ten sam sposób i równie łatwo. Nie opuszczając swojego gniazda w głównej komnacie sieci, Kud'ar Mub'at podłączył się znów do neuronowego wejścia zawiązku optycznego, z którego korzystał wcześniej. Natychmiast ujrzał podejrzliwą minę Trandoszanina Bosska równie wyraźnie, jakby był razem z nim w tamtej komnacie zamiast przebranego zawiązku księgowego Bilansa. - Co to? - Bossk obrócił głowę, wsłuchując się w jakiś odległy dźwięk. Kud'ar Mub'at, siedzący po drugiej stronie wydłużonego jedwabistego włókna neuronowego, ostrożnie zmienił pole widzenia zawiązku optycznego, aby widzieć również opuszczony egzoszkielet pajęczarza. — Słucham uprzejmie? — z wnętrza skorupy przemówił głos identyczny z głosem Kud'ara Mub'ata. Zawiązek księgowy Bilans rozpostarł dwa przednie odnóża egzoszkieletu w geście zdziwienia. - O czym raczysz mówić? 80 - O tym, co słyszałem... przed chwilą. — Nozdrza pokrytego łuskami pyska Bosska rozszerzyły się, jakby w przetworzonym powietrzu sieci wywęszył jakieś zdradzieckie molekuły. - Jakby startował jakiś statek. W próżni kosmosu otaczającej dryfującą sieć hałas niewielkich silników startowych statku Gleeda Otondona nie byłby słyszalny, ale zewnętrzne włókna strukturalne sieci przeniosły dość wibracji spowodowanych odłączaniem zawiązków cumowniczych, by czuły słuch Bosska zdołał je wychwycić. Lekki dreszcz strachu poruszył chitynowym ciałem Kud'ara Mub'ata. Jeśli Bilans, ukryty w wylince pajęczarza, straci refleks, Bossk bez trudu dojdzie do wniosku — zresztą słusznego — że sieć miała jeszcze innego gościa. - Tak, rzeczywiście tak to brzmiało, prawda? Kud'ar Mub'at zacisnął wszystkie odnóża wokół gniazda. - Ale to oczywiście coś innego - ciągnął dalej Bilans. - No bo jakim cudem...? W polu widzenia zawiązku optycznego, zwisającego ze sklepienia mniejszej komnaty, Bossk zwrócił spojrzenie wąskich, gadzich oczu w kierunku skorupy z ukrytym w niej Bilansem. - No to powiedz - syknął - dlaczego to nie miałby być statek? - To proste - odparł grzecznie zapytany. - Mój drogi Boss-ku, jedynym powodem, dla którego jakakolwiek istota rozumna przybywa do mojej nędznej sieci, jest chęć prowadzenia interesów ze mną. Jestem ogromnie wdzięczny za te wizyty. Ale widzisz mnie teraz przed sobą, prawda? I było tak przez cały czas, jaki spędziliśmy razem, bardzo zresztą dla mnie przyjemny i pożyteczny, czyż nie? Nie mógłbym raczej prowadzić poważnych dyskusji o interesach z żadną inną istotą, ponieważ przez cały czas ofiarowałem ci moją niepodzielną uwagę. - Jedna para odnóży egzo-szkieletu uniosła się w parodii ludzkiego wzruszenia ramion. - Więc po co ktoś miałby tu przylatywać? Doprawdy... nie łudzę się, aby mój dom miał inne zalety, które mogłyby przyciągać tu gości. Bossk zmrużył oczy jeszcze bardziej z wyrazem głębokiej nieufności. Łuski na jego czole zbiegły się pośrodku, a mózg pod nimi usiłował uporać się z tym problemem. - No więc co to było? - To tylko proces usuwania śmieci z mojej sieci. - Skorupa, sterowana przez Bilansa, powoli pokręciła głową. - Jakie to żenujące, Q 1 6 - Spisek Xizora dyskutować w towarzystwie o kanalizacji i podobnych rzeczach! Niestety, mam te same problemy porządkowe co wszystkie inne statki, wędrujące przez otwartą przestrzeń. Pewne produkty odpadowe należy usunąć, a dla higieny lepiej jest uczynić to odpowiednio szybko, aby otaczająca nas strefa nawigacyjna pozostała wolna od... nazwijmy to... obrzydliwego towarzystwa. — Trójkątna twarz wylinki, replika twarzy Kud'ara Mub'ata, rozciągnęła się w lekkim uśmiechu. — Doprawdy, mój drogi Bossku, nawet statki Floty Imperialnej Palpatine'a robią dokładnie to samo. — Taaak... - przytaknął Bossk powoli. - Chyba masz rację. Niezupełnie, mruknął do siebie Kud'ar Mub'at. Pajęczarz był pełen podziwu dla historyjki, jaką zawiązek księgowy właśnie uczę-stował gościa, ale prawda była taka, że sieć całkowicie przerabiała tworzącą ją materię. Kud'ar Mub'at miał instynktowny wstręt do wypuszczania ze szponów bodaj najmniejszej cząsteczki, jaka kiedykolwiek znalazła siew żywej strukturze sieci. Ale jak długo Tran-doszanin daje się nabrać, prawda nie ma wielkiego znaczenia, przyznał w duchu. Gdy Bossk wreszcie opuścił sieć, a „Wściekły Pies" został uwolniony z zawiązków cumowniczych w bezpiecznym odstępie czasu po starcie poprzedniego gościa, Kud'ar Mub'at zaczął zachwycać się zręcznością i pewnością siebie, z jaką jego twór rozwiał podejrzenia łowcy nagród. — Doskonała robota — pochwalił, usadowiony bezpiecznie w swoim pneumatycznym gnieździe. Uniósł zawiązek księgowy, który przycupnął na zakrzywionym czubku jednego z przednich odnóży. W odległej komnacie opuszczony egzoszkielet znów był tylko nieruchomą podobizną fizycznego kształtu pajęczarza. - Poradziłeś sobie z tym Trandoszaninem w sposób, który napawa dumą twego twórcę. — To tylko interesy. — Bilans nie okazywał zakłopotania komplementem. - Jeśli wykazuję w tym kierunku jakieś zdolności, to dlatego że wszystkie interakcje pomiędzy istotami rozumnymi można zredukować do kwestii kredytów, wydatków i debetów. -Jedno z odnóży zawiązku księgowego zakreśliło w powietrzu kształt zera. - Sumuj i dziel. — Dziel i rządź. — Oczywiście „rządzenie" było w tym wypadku nieco przesadzoną figurą retoryczną. Kud'ar Mub'at w zupełności zadowalał się wyższą od średniej stopą zysku. - To zawsze najlepsza rada. 82 Kud'ar Mub'at wypuścił zawiązek księgowy, który podreptał na swoje zwykłe miejsce spoczynku, ukryte głęboko w wewnętrznych korytarzach sieci. Jeśli pajęczarz nie będzie ostrożny, jego prymitywne serce może znowu zmięknąć dla tej mniejszej repliki samego siebie. Pomoc zawiązku pozwoliła mu osiągnąć bardzo wiele: trandoszański łowca głów Bossk odszedł przekonany o tym samym co jego przeciwnik Gleed Otondon, to znaczy, że Kud'ar Mub at i jego perwersyjne intrygi są po stronie jego części starej Gildii Łowców Nagród. Niech sobie w to wierzą, pomyślał pajęczarz. Kiedy przekonają się, że jest inaczej, będzie za późno, żeby cokolwiek na to poradzić. A kto wygra bitwę — Prawdziwa Gildia czy Komitet Zreformowanej Gildii — to doprawdy nie miało większego znaczenia. Jak długo zwycięstwo będzie po stronie Kud'ara Mub'ata... Pajęczarz podwinął odnóża i zaczął medytować, jaki powinien być jego następny krok w tej intrydze. ROZDZIAŁ - Oto raport, Wasza Ekscelencjo. Książę Xizor, rozparty wygodnie w inteligentnym fotelu w swojej prywatnej kwaterze, wyciągnął rękę, aby wziąć podany usłużnie przez lokaja pojedynczy arkusz flimsiplastu. Lokaj wsadził srebrną tacę pod pachę i wycofał się wśród ukłonów. Falleeński książę zdążył zresztą zapomnieć o jego istnieniu, zanim jeszcze zamknęły się za nim wysokie, bogato rzeźbione drzwi. W chwilach takich jak ta Xizor wolał być sam. Nie po to, aby zachować tajemnicę - salę tronową otaczali poddani, którzy z czystego strachu lub lojalności byli równie zaangażowani w organizację Czarnego Słońca, jak on sam - lecz po to, by bezsensowne gadanie nie zakłócało toku jego myśli. Istoty pochodzące z innych planet i odmienne genetycznie służyły wyłącznie przyjemnościom lub zyskowi. Xizor mógł sobie pogratulować, że swego czasu udało mu się znaleźć sposób, aby te dwa cele ze sobą połączyć. Fallee-ńskie feromony wywierały potężny wpływ na samice prawie wszyst-kich rozumnych gatunków w galaktyce. Wystarczyło to w zupełności, aby zaspokoić apetyty Xizora, więc rozkoszował się bez przeszkód łatwymi podbojami. Jeśli przy okazji uwiedzenia wysoko postawionej pani dyplomatki, czy to ze starej Republiki, czy nowego Sojuszu Rebeliantów, jednocześnie udało mu się pchnąć do przodu sprawy Czarnego Słońca lub własne, tym lepiej. Kiedy jednak uzyskał wszystko, czego żądał, ten sam zimny uśmiech przemykał po jego twarzy o ostrych rysach, a głęboki fiolet gadzich oczu znikał za drwiąco przymrużonymi powiekami, kiedy jednym gestem pożegnania dawał do zrozumienia, że miłosne opę- 84 tanie jego partnerki już go nie interesuje. Falleen najchętniej przeżywał swoje podboje seksualne we wspomnieniach, niczym trofeum umieszczone w labiryncie korytarzy zamkniętych pod zielonkawą skórą czaszki. Chociaż jednak falleeńska psychika ogólnie charakteryzowała się gadzim chłodem, miała w sobie jednak jeden gorącokrwisty element. Pod tym względem ten gatunek podobny był do Trando-szan, jeśli pominąć paskudne, łuskowate ciało i wielkie zębiska. Bo w przeciwieństwie do Trandoszanina Falleen, tak jak Xizor, obnosił się z wyniosłą elegancją, podkreśloną jeszcze delikatną strukturą kostną. Elegancja stanowiła równie dobry powód legendarnych możliwości seksualnych, co potężne feromony, emanujące z jedwabistej skóry. Oba gatunki łączyło tylko jedno: wiecznie nienasycony głód. U Trandoszan głód ten koncentrował się we wnętrznościach. Ich więcej niż skromnie rozwinięte mózgi służyły jedynie zaspokojeniu najbardziej podstawowych funkcji prymitywnie mięsożernego organizmu. Zwyciężyć wroga to znaczy go zjeść. My, Falleenowie, jesteśmy jednak pod tym względem trochę subtelniej si, myślał Xizor. Dalsze rozkosze będą musiały poczekać, bo w tej chwili miał coś innego do roboty. Na powierzchni flimsiplastu właśnie zaczęły się wyraźnie formować słowa. Wydzielane feromony, choć stanowiły cechę charakterystyczną dla całego gatunku, różniły się u różnych Falleenów na tyle, że mogły stanowić klucz kodujący dla urządzeń zabezpieczających. Reakcja chemiczna zachodząca we włóknach flimsiplastu mogła zostać zainicjowana wyłącznie czubkami palców księcia Xizora. Uniósł arkusz, ustawiając go w wygodnej odległości od oczu. Był to raport jednego z jego poruczników organizacji Czarnego Słońca, Kian'thara nazwiskiem Kreefah. Vigo Kreefah, jeśli użyć honorowego tytułu, który zdobył w ciągu długiej i wiernej służby, był zawsze lojalny, niekiedy sprytny i często gwałtowny. Miał doskonałe źródła informacji umiejscowione w całej galaktyce. Kian'tharańskie więzy rodzinne i feudalne były tak skomplikowane - proces reprodukcji wymagał przekazywania zapłodnionych jaj przed narodzeniem przez trzy pokolenia nie spokrewnionych ze sobą klanów — że osoby z zewnątrz nie miały najmniejszej szansy zorientowania się we wszystkich poziomach pokrewieństwa na ich rodzimej planecie. Jednocześnie cały gatunek miał myląco uczciwe twarze, które znacznie ułatwiały im 85 zdobycie zaufania innych istot rozumnych. Tak też postępowali wszyscy krewniacy Kreefaha na poziomie subalfa, którzy zdołali się wkręcić do różnych instytucji finansowych, obsługujących nie całkiem uczciwy galaktyczny biznes. Biznes ten obejmował również działalność arachnoidalnego pajęczarza Kud'ara Mub'ata jako pośrednika pomiędzy łowcami nagród a ich klientami. Agenci Kre-et'aha składali mu regularne raporty, nie przepuszczając żadnej, nawet najmniejszej informacji, jaka przewinęła się w zasięgu ich wielosoczewkowych oczu. Książę czekał niecierpliwie właśnie na ten raport. Zażądał, aby źródła Kreet'aha sprawdziły i zdobyły pewną wiadomość. Lubił wiedzieć, czym zajmują się inne istoty rozumne, zwłaszcza jeśli informacje na ten temat zostały skradzione wprost sprzed ich nosów... o ile je mieli. Xizor doceniał zwięzłość i spójność tych raportów. OBIE FRAKCJE GILDII ŁOWCÓW NAGRÓD POROZUMIAŁY SIĘ Z KUD'AREM MUB'ATEM. OTONDONA Z PRAWDZIWEJ GILDII I BOSSKA Z KOMITETU ZREFORMOWANEJ GILDII WIDZIANO W SIECI. Jakież to intrygujące, pomyślał książę Xizor. Nowiny wcale go nie zaskoczyły. Co więcej, potwierdzały doskonałość jego własnych planów i umiejętność dokładnego przewidywania, co zrobią w danej chwili inni gracze. Jemu pozostało tylko zdecydować, jaki będzie kolejny ruch. Od chwili zapoznania się z raportem Vigo Kreet'aha do pełnego zrozumienia jego znaczenia przez Xizora minęło zaledwie kilka sekund. Subtelne feromony wydzielane przez jego ciało zaczęły teraz zupełnie inaczej działać na chemikalia zawarte w arkusiku flimsi. Cały tekst znikł nagle, pochłonięty przez płomienie zżerające samozapalające się włókna. W jednej chwili raport zmienił się w kupkę czarnego popiołu w dłoni Xizora. Nie przeszkadzał mu palący żar; traktował to jako kolejną próbę samokontroli. Szkolenie wojownika uodporniło go na o wiele większy ból. Zanim jeszcze płomienie zgasły zupełnie, zmiął resztki płonącej kartki, rozcierając je na proch. Wiadomość, jaką zawierała, została teraz bezpiecznie usunięta z wszechświata. Prawie usunięta. Jej treść przetrwała w pamięci księcia Xizora i jego zaufanego porucznika Vigo Kreefaha. Wiedza stanowiła siłę, zwłaszcza zaś wiedza o sprawach tajnych. O tajemnicach innych istot. A kiedy informacja zawierała coś interesującego lub ważnego 86 dla Imperatora Palpatine'a, to miała jeszcze większą moc. To wstyd, aby ją pomniejszać, dzieląc się sekretem z inną osobą, pomyślał Xizor. Tajemnice miały własną energię; każda kolejna rozumna istota włączona do ich kręgu rozmieniała tę energię na drobne. Nawet Vigo Czarnego Słońca, taki jak Kreet'ah, któremu podobno interesy organizacji leżały na sercu równie mocno, jak jego władcy. .. no cóż, Xizor będzie musiał podjąć w tej materii strategiczną decyzję. Oczywiście, będzie to decyzja personalna. Lojalność Kreefaha była w kręgach Czarnego Słońca przysłowiowa... ale wybijający się talentem młodzi żołnierze z radością przyjęliby taką możliwość awansu. Gdyby na szczycie pewnego dnia pojawił się wakat... Xizor otrząsnął z dłoni resztki popiołu: czarne płatki, prawie pozbawione ciężaru, spoczęły łagodnie na fałdach jego płaszcza. Przez kilka następnych sekund ważył istnienie Vigo Kreefaha na czułej wadze swoich myśli - i podjął decyzję. Kreef ah będzie żył, przynajmniej jeszcze przez jakiś czas. Niezachwiana lojalność poddanego zasługuje w końcu na jakąś nagrodę — można w zamian za to zapewnić mu jeszcze trochę życia i oddechu. Poza tym Xizor miał jeszcze parę innych spraw do rozważenia, związanych z tym, czego dowiedział się z raportu Kreefaha. Powieki fioletowych oczu zwęziły się niemal w szparki, gdy obracał w myślach tę informację, jakby oglądał każdą po kolei fasetę pięknego, choć trującego klejnotu. W jego prywatnym skarbcu, obok załadowanych skarbami kufrów Czarnego Słońca, spoczywały pojemniki ze szlachetnych metali, bezpiecznie ukrywające najrzadsze z zielonych diamentów. W galaktyce były i inne klejnoty, jeszcze rzadsze i jeszcze piękniejsze - w końcu diament to tylko kawałek węgla. Te jednak wystarczyło potrzymać w dłoni nie dłużej niż przez pół minuty, aby otrzymać śmiertelną dawkę promieniowania radioaktywnego. I dlatego właśnie były dla Xizora tak cenne. Od czasu do czasu ofiarowywał w darze jeden z nich swej aktualnej kochance, gdy uznał, że jej rola się skończyła, ona zaś była odmiennego zdania. Oczywiście, nie wręczał jej tego sam -maleńkie pudełeczko przesyłał przez posłańca, bez którego można się obyć, a który był również na tyle usłużny, aby zawiesić klejnot na platynitowym łańcuszku wokół pięknej szyi damy. A potem, w odpowiednim czasie, pewien zaufany sługa Czarnego Słońca, włamywacz z doświadczeniem w pracy z niebezpiecznymi materiałami, 87 przynosił z powrotem diament, który spełnił już swoje zadanie, pozostawiając na miejscu urodziwe zwłoki. Książę Xizor pomyślał sobie, że niektóre cenne informacje są podobne do tych toksycznych kamieni z jego kolekcji. Ogromnie pożądane, równie niezaprzeczalnie użyteczne, lecz czasem zabójcze dla swoich posiadaczy. Truizm na miarę galaktyczną - najlepszymi powiernikami tajemnic są trupy. Falleeńczyk powoli skinął głową. Jego dłonie spoczywały bezwładnie na poręczach inteligentnego fotela. On również był zagrożony dzięki posiadaniu tak cennej informacji. Imperator Palpatine zdawał się nieświadom faktu, że jeden z jego najbardziej zaufanych popleczników jest jednocześnie przywódcą największej organizacji przestępczej w całej galaktyce, choć Lord Vader wspominał o swoich podejrzeniach, i to nieraz. Ale Palpatine na pewno wie, ponuro pomyślał Xizor. Nie mógł uwierzyć, aby Imperator, który wiedział prawie wszystko, co działo się w galaktyce, nie domyślał się czegoś takiego. Pewnie ma swoje powody, aby tego nie okazywać, myślał. Imperator Palpatine był mistrzem subtelnej strategii: być może pozostawienie na jakiś czas wolnej ręki Czarnemu Słońcu służyło jakiemuś szczególnemu celowi. Gdyby teraz, w takich czasach, zdecydował się na konfrontację z organizacją przestępczą tej miary, znalazłby się w najgorszej z możliwych sytuacji politycznej i militarnej. W wojnie na dwa fronty nawet Imperium, wraz ze wszystkimi swymi zasobami, mogłoby okazać się za małe, by jednocześnie zwalczać Czarne Słońce i Sojusz Rebeliantów. Palpatine nie mógł pozbyć się Xizora z dworu, nie mógł też nie okazać mu choćby pozorów zaufania, jeśli nie chciał zadrzeć z Czarnym Słońcem. Z tego wynikało, że Palpatine lepiej wyjdzie na tym, jeśli zostawi Xizora w spokoju... przynajmniej na razie. Ale Xizor nie był takim głupcem, aby czuć się całkowicie bezpiecznie. Wystarczy jedna mała niedyskrecja z jego strony - i cała galaktyka dowie się, że jest przywódcą Czarnego Słońca, a wtedy Imperator będzie musiał działać, niezależnie od kosztów. Kontrola Palpatine'a nad jego dominium nie była jeszcze na tyle silna, aby ryzykować udowodnienie, że Imperium hoduje zdrajców na własnym łonie. On wie, myślał Xizor, ale inni nie wiedzą. To bardzo ważne. Nie chodziło tu o oszukanie Palpatine'a, lecz o utrzymanie w nieświadomości całej galaktyki, i w tym właśnie celu należało dopilnować, aby nie znalazły się żadne powiązania pomiędzy Vigo Kreet'ahem i jego siatką szpiegowską a ostatecznym odbiorcą ich informacji, to znaczy księciem Xizorem. Gdyby udało się prześledzić wędrówkę informacji od źródeł Kreefaha do organizacji Czarnego Słońca, trudno byłoby nie zauważyć związku pomiędzy księciem Xizorem a Czarnym Słońcem, nawet bez wyraźnych dowodów. Sam Imperator być może zignoruje je, tak jak je ignorował dotychczas. Ale inni - na przykład Sojusz Rebeliantów — niekoniecznie. I to właśnie może być przyczyną, dla której Imperator Palpatine w końcu będzie musiał zacząć działać ze skutkiem natychmiastowym i śmiertelnym. Xizor wiedział, że do utrzymania wszystkiego w tajemnicy może nie wystarczyć zachowanie anonimowości. Ogniwo łańcucha, które prowadzi do niego, należy zniszczyć, zamienić w parę, jak pod działaniem promienia lasera. Zdecydował już, że Kreefah będzie dla niego bardziej użyteczny żywy niż martwy, a zatem należy wyeliminować inne ogniwo. Może się tym zresztą zająć sam Kreefah: Vigo Czarnego Słońca może bez trudu załatwić nagłe zniknięcie kilku własnych źródeł informacji. A potem już tylko pozostanie sprawa odbudowania przez Kreefaha jego siatki szpiegowskiej w szeregach Sojuszu Rebeliantów i postawienia kilku dodatkowych barier pomiędzy nimi a Czarnym Słońcem. Kłopotliwe, ale nie niemożliwe. Xizor odnotował już sobie w pamięci, jakie instrukcje powinien przekazać Kreef ahowi. Nie spodziewał się, aby Kian'thara-nin miał jakieś obiekcje. W końcu to tylko standardowa procedura operacyjna. Standardowa... i znajoma. A nawet dość przyjemna, pomyślał Xizor z uśmieszkiem błąkającym się w kąciku ust. Tylko dlatego żałował, że oszczędził życia Kreefaha. Musiał sobie odmówić przyjemności zabicia go. ROZDZIAŁ Przychodzi taka chwila, gdy cel jest już namierzony, broń wycelowana i trzeba tylko przycisnąć kciukiem przycisk wyzwala-cza. Boba Fett miał w swojej karierze wiele takich momentów, wystarczająco dużo, aby nie odczuwać żadnej reakcji fizjologicznej, przyspieszonego pulsu, wstrzymania oddechu pod ciemnym wizjerem hełmu, strużki adrenaliny w żyłach ciała obleczonego wmandaloriańską zbroję wojenną... Wciąż jednak pozostawało uczucie satysfakcji, niemal uduchowiony żar w najczulszym miejscu jego osoby. Po to właśnie żył, po to, a nie dla kredytów, jakie przynosiła mu ta ciężka praca. W kokpicie „Niewolnika I" okryte rękawicami dłonie Boby Fetta poruszały się szybko po układach nawigacyjnych. Szybkość statku była już ustawiona na maksimum; ciąg robionych na zamówienie i bardzo kosztownych silników produkcji Mandal Motors wzrastał w kierunku przeciążenia. Konstrukcja nośna „Niewolnika I" dygotała od delikatnej wibracji, rozmywającej kontury mierników i wskaźników pod palcami Fetta. W iluminatorze kokpitu, na tle nieruchomego morza gwiazd, widać było ślad silników statku, który ścigał. Jest dobry, pomyślał Fett z urazą. Ale nie dość dobry. Ścigany statek, Łowca Głów Z-95 Incom Corporation, doskonale się nadawał do takich właśnie pogoni na dużej prędkości i do manewrów unikowych. Ten konkretny model został wyposażony w dodatkowe pomieszczenie pasażerskie, rozciągające się od poszerzonego kokpitu wzdłuż całego kadłuba. Niezgrabna dobudówka w normalnej atmosferze spowodowałaby ujemny efekt aerodynamiczny, ale w próżni nie miała większego wpływu na szybkość 90 statku. Boba Fett wiedział, kim jest pilot: niezrzeszony sabotażysta łowów nazwiskiem N'dru Suhlak, dzieciak, którego wylano z Bazy Myśliwców Tierfon, należącej do Sojuszu Rebeliantów, bynajmniej nie z powodu braku umiejętności pilotażu, lecz za wyjątkowy brak subordynacji. Doświadczenie i przeszkolenie, jakie Suhlak zdobył, przebywając w towarzystwie takich asów przestrzeni jak Jek Po-rkins i Wes Janson, plus jego własne, naturalne zdolności — w galaktyce są cechy, z którymi po prostu trzeba się urodzić - szybko wyniosły go na szczyty wybranej specjalizacji. A specjalność była niełatwa i wymagała niemałej zręczności. Sabotaż łowów polegał na bezpiecznym przetransportowaniu i odstawieniu twardego towaru, po jednym stworzeniu na transport. Suhlak twierdził, że jest w stanie przewieźć dowolną istotę rozumną, za której głowę wyznaczono nagrodę - czyli w żargonie łowców nagród „twardy towar" - z punktu A do punktu B, nie dając się złapać, niezależnie od osoby, która tego towaru pożądała. Wielkie gadanie, pomyślał Fett, wprowadzając kolejną mikro-poprawkę kursu, aby pozostać na ogonie Z-95. Chłopak udowodnił, że ma pilotaż we krwi, zwiewając sprzed nosa nawet tym niewielu łowcom nagród, dla których Boba Fett miał bodaj cień szacunku. Łowca nagród IG-88, robot, został załatwiony tak błyskawicznie, że procesory optyczne wewnątrz jego durastalowego łba nawet nie zdążyły zarejestrować statku Suhlaka mijającego przygotowaną zasadzkę. Większość innych łowców nagród, zanim jeszcze Gildia rozdzieliła się na dwie główne frakcje, przyjęła za generalną zasadę, że statku Suhlaka nie należy gonić, ponieważ jest to strata czasu, paliwa... i życia. Nie wszystkie manewry ucieczkowe Suhlaka opierały się wyłącznie na szybkości. Boba Fett wprowadził komendę wymuszenia, kierując energię większości zbędnych funkcji „Niewolnika I" do układu chłodzenia głównego silnika napędowego. Gdyby w klatkach pod kok-pitem znajdowały się żywe istoty, zginęłyby od uduszenia w ciągu kilku standardowych jednostek czasowych. „Niewolnik I" nie miał dziś jednak żadnych pasażerów, ani dobrowolnych, ani przymusowych. Statek Fetta czaił się w cieniu rzucanym przez zdemontowane i zniszczone myśliwce gwiezdne wiszące ponad toksyczną atmosferą planety Uhltenden: wszystkie systemy napędowe czekały w gotowości na znak, że pokazał się Z-95 Suhlaka. A kiedy się pojawi, rozpoczną się łowy. 91 N'dru Suhlak miał albo dużo szczęścia, albo sporo rozumu, skoro do tej pory nie zdążył jeszcze wejść w drogę Bobie Fettowi. Przewożony przez niego towar znajdował się po prostu poniżej progu zainteresowania Fetta. Pozwalał chłopakowi szaleć tak długo, jak długo nie miało to wpływu na interesy Fetta, ponieważ był to doskonały sposób, aby Suhlak stał się zbyt pewny siebie. Wszelkie błędy w ocenie własnych umiejętności — lub szczęścia — w przypadku konfrontacji z Boba Fettem były fatalne w skutkach. Właśnie popełniłeś ten błąd, bezgłośnie szepnął Fett pod adresem statku Suhlaka pędzącego przez pustkę przed jego dziobem. Jedną rękę w rękawicy trzymał w pogotowiu na układzie kontrolnym hipernapędu „Niewolnika I". Komputer nawigacyjny nie podał jeszcze żadnych danych astrogatorowi, ale układy śledzenia i komputer celowniczy były gotowe do startu. Jeśli Suhlak popełni jeszcze jeden błąd i wprowadzi Z-95 w nadprzestrzeń, po powrocie w normalny wymiar stwierdzi, że ma na karku „Niewolnika I". Nikomu jeszcze nie udało się uciec przez Boba Fettem tak tanim kosztem. Musi wiedzieć, że to ja, pomyślał Fett, i że siedzę mu na karku. Hełm mandaloriańskiej zbroi skłonił się lekko, gdy jego właściciel zaglądał w iluminator. Skinienie było oznaką satysfakcji i podniecenia: pogoń i nieuchronne pojmanie sprawi mu teraz jeszcze większą przyjemność. Z-95 nagle znikł z pola widzenia. Dłoń Fetta skoczyła w stronę przełącznika hipernapędu, zatrzymując się o ułamek sekundy przed jego włączeniem. Sygnały układu śledzącego jeszcze się nie rozjarzyły czerwienią. On wciąż tu jest, pomyślał Boba Fett i pochylił się do przodu w fotelu pilota, wizjerem hełmu niemal dotykając przedniego iluminatora kokpitu. Jego ocena umiejętności Suhlaka podskoczyła o jeden punkt. Manewr był bardzo zgrabny i Boba Fett spotykał się z nim po raz pierwszy. Gdyby choć na chwilę dał się nabrać i wykonał skok w nadprzestrzeń, to zanim z powrotem sprowadziłby „Niewolnika I" do tego sektora, Suhlak wyprzedziłby go o odległość nie do nadrobienia. A jeśli nawet nie doszłoby do tego - Fett nawet nie myślał 0 takiej możliwości, bo nigdy się to jeszcze nie zdarzyło - na pewno pokonanie takiej przestrzeni wymagałoby bardzo dużo czasu 1 energii. A to uderzyłoby bezpośrednio w jego zyski —jedyną rzecz, na której zależało Fettowi. Szybko przesunął wzrokiem po panelu wskaźników układu śledzenia i przestawił regulację przesłony liniowej z bliskiego na 92 daleki zasięg — jedyną rzecz, na której zależało Fettowi. Układy detekcji ciepła i promieniowania nie zarejestrowały nagłego wzrostu profilu emisji Z-95 Suhlaka. Gdyby wykonał jakiś ostry zwrot od poprzedniego kursu, detektory wyłapałyby potrzebny w tym celu dodatkowy ciąg silnika, nawet gdyby pilot był w stanie ukryć widzialny rozbłysk. Zagadka nagłego zniknięcia N'dru Suhlaka wraz z twardym towarem, jaki wiózł na pokładzie statku, zaintrygowała Bobę Fet-ta, ale było to zainteresowanie zimne i racjonalne. Nie przejmował się-jeszcze- czy uda mu się rozwiązać zagadkę na czas, by dopaść uciekającego sabotażystę, czy nie. Jeśli tam jest, a musi być, znajdę go... - uznał. Nie wystarczy przelecieć w pobliżu miejsca, gdzie ukrył się Z-95. Boba Fett wyciągnął rękę i zdławił ciąg głównego silnika. Delikatna wibracja konstrukcji „Niewolnika I" ustała natychmiast. Statek raptownie zmniejszył prędkość. I to go uratowało. Boba Fett zobaczył nagle, że jedna z gwiazd widocznych w górnej części iluminatora zamigotała, znikła na chwilę i zaraz pojawiła się znowu w tym samym miejscu. Bez udziału świadomości, całkiem odruchowo jego ręka skoczyła od regulatorów mocy do silników wstecznego ciągu. Płasko rozpostarta dłoń uderzyła w regulator, dając całą wstecz. W ułamek sekundy później „Niewolnik I" uderzył w niewidzialny obiekt, którego obecność Fett zaledwie zdołał zauważyć. Uderzenie wyrwało go z fotela pilota i rzuciło na łukowaty pulpit sterowniczy kokpitu. Plecami uderzył w przejrzystą trans-paristal iluminatora. Zderzenie było tak silne, że ból przeszył mu czaszkę i oślepił na chwilę. Gdyby wciąż miał na plecach broń, którą nosił zawsze poza statkiem, ostre krawędzie zmiażdżyłyby mu kręgi szyjne, pozostawiając go sparaliżowanego i bezradnego wobec wszystkiego, co jeszcze może się wydarzyć. Ból ustąpił częściowo, a zaćmione krwią pole widzenia Fetta rozjaśniło się nieco. Na obrzeżach świadomości słyszał wysokie, zawodzące wycie alarmów kolizyjnych „Niewolnika I". Pionowa, skierowana rufą w dół pozycja robocza jego statku — wyloty silników znajdowały się po przeciwnej stronie kadłuba niż zaokrąglona kopuła kokpitu - sprawiła, że to właśnie przedni iluminator przyjął na siebie główny impet zderzenia z niewidzialną przeszkodą. Niewidzialną lub zauważoną zbyt późno, aby zapobiec kolizji. Boba 93 Fett wciąż pamiętał przelotny obraz podejrzanie migoczącej i znikającej na chwilę gwiazdy. Przynajmniej zdążył na czas włączyć wsteczny ciąg. Twardość transparistali miała swoje dokładnie określone granice; musiała mieć, aby zachować odpowiedni wskaźnik przezroczystości pozwalający na jej stosowanie w budowie iluminatorów. Gdyby „Niewolnik I" poruszał się choć trochę szybciej, obła powierzchnia zewnętrzna kokpitu zostałaby strzaskana niczym szklane jajo. Boba Fett znalazłby się wówczas w obłoku krystalicznych odłamków, oddychając próżnią. Sztuczna grawitacja statku wciąż działała. Zdołał przeczołgać się do fotela pilota, z którego tak brutalnie wyrwało go zderzenie, i usiąść. Alarm wciąż wył, aż dzwoniło w uszach. Oznaczało to, że „Niewolnik I" traci wewnętrzną atmosferę. Fett obrzucił wzrokiem iluminator nad pulpitem sterowniczym. Transparistal nie miała najmniejszej rysy, ale widocznie kolizja była dość silna, aby poluzować fragment połączenia międzywarstwowego spajającego przezroczystą płytę z otaczającą ją durastalą kadłuba. - Uruchomić sekwencję spawania awaryjnego - powiedział. Procedura ta była jedną z nielicznych czynności komputera pokładowego uruchamianych głosowo. Fett przewidział, że w sytuacji, kiedy stanie się ona potrzebna i gdy czas zazwyczaj nagli, może nie być w stanie dosięgnąć układów kontrolnych. Szybko podał współrzędne konstrukcyjne przeciekającego odcinka spoiny ilumi-natora: każdy milimetr „Niewolnika I" był precyzyjnie odwzorowany w pamięci Boby Fetta tak wyraźnie, jakby patrzył na oryginalne rysunki projektowe. - Inicjacja nagrzewania natychmiast -dodał. Przez ciemny wizjer w kształcie litery T czuł falę ciepła emanującą z rozgrzewających się obwodów ułożonych w powłoce otaczającej iluminator. Chwilę później durastal w okolicy przecieku nabrała barwy najpierw czerwonej, a potem rozżarzonej bieli. Krystaliczna struktura metalu na chwilę stała się ciągliwa - tyle tylko, aby uszczelnienie wokół transparistali ułożyło się na nowo. Alarm kolizyjny umilkł, gdy tylko strata atmosfery ograniczyła się do kilku molekuł naraz z sykiem uciekających w przestrzeń, a potem ustała zupełnie. Cały proces naprawy trwał kilka sekund. „Niewolnik I" był jak żywy organizm, zaprojektowany z myślą o tym, aby sam się uzdrawiał. Boba Fett czuł proces gojenia we własnych zakończe- 94 niach nerwowych, jakby każda rana w powłoce statku była raną odniesioną przez niego samego. Istniała tylko jedna rzecz, która była mu bliższa, ba, stanowiła wręcz przedłużenie jego własnego ciała: uzbrojenie, które nosił. Stanowiło ono taką samą część jego organizmu i instrumenty wypełniające jego wolę, jak własne ręce. Utrata choćby kilku sekund w pościgu za N'dru Suhlakiem i jego ładunkiem była irytująca. A powód opóźnienia— banalna pułapka — sprawiła, że twarda jak durastal determinacja Boby Fet-ta stała się jeszcze twardsza i zimniejsza. Mechanizm pułapki rozszyfrował bez trudu. W przestrzeni przed dziobem „Niewolnika I" unosił się płat transparistali o zmodyfikowanej masie i właściwościach optyczno-filtrujących. Jego postrzępione krawędzie rozciągały się dalej niż na szerokość kadłuba. Suhlak musiał go zwędzić z pierścienia odpadów transportowych krążących wokół orbity Uhltendena. Boba Fett przypomniał sobie, że pośród wraków krążących po orbicie znajdowało się również kilka statków dostawczych, których portem przeznaczenia były doki konstrukcyjne Zakładów Stoczniowych Kuat. Istniała szansa, że przewoziły one wysoko specjalizowane materiały do produkcji powłok pancernych i że Suhlak skorzystał z ich zawartości, aby wymyślić plan ucieczki. Spolaryzowana optycznie transparistal nie została opracowana dla celów obserwacyjnych, lecz do powlekania zbrojonych kadłubów ciężkich niszczycieli i krążowników floty imperialnej oraz do kamuflażu taktycznego. Transmitowane przez nią światło mogło być kierowane poprzez wewnętrzny system przekaźników danych optycznych z jednej strony statku na drugą, skutecznie przenosząc je ponad kadłubem, niewidoczne dla każdego obserwatora z zewnątrz. Była to dość prymitywna forma symulowanej niewi-dzialności, ale o niezwykle ważnym znaczeniu strategicznym. Na-notechniczne przekaźniki danych optycznych mogły być również zaprogramowane na odfiltrowanie określonych danych wizualnych, takich jak obecność innych statków... lub pędzącego Łowcy Głów Z-95. Obraz przekazywany przez polaryzowaną transparistal przedstawiał odległe gwiazdy znajdujące się po drugiej stronie bariery... i nic więcej. Boba Fett zrozumiał, że właśnie w ten sposób N'dru Suhlak zdołał zniknąć mu z pola widzenia, podczas gdy profil cieplny i radiacyjny małego stateczka wciąż był rejestrowany przez systemy śledzące „Niewolnika I". Doskonała... no, prawie doskonała pułapka. Przed śmiertelnym uderzeniem w niewidzialną barierę ocalił 95 Bobę Fetta tylko jego błyskawiczny refleks i równie błyskawiczna reakcja silników ciągu wstecznego. Pozostała jeszcze tylko drobnostka - należało złapać Z-95 Suh-laka, który wyprzedzał go teraz jeszcze bardziej niż poprzednio. Ale czy na pewno? Boba Fett był najlepszym spośród łowców nagród nie tylko z powodu znakomitych umiejętności posługiwania się bronią. Znajomość psychologii stanowiła nie mniej istotną przyczynę jego sławy. Fett potrafił się mniej więcej domyślić, jak działa umysł Suhlaka, choć nigdy nie spotkał się z nim twarzą w twarz. Spryciarz, pomyślał, sięgając do pulpitu sterowniczego. Ale nie dość sprytny, żeby chronić własny tyłek i wiać, póki jeszcze czas. Po kilku szybkich poprawkach wysunął hak cumowniczy „Niewolnika I". Zaostrzone końce obcęgowatego wysięgnika wczepiły się w ogromny płat polaryzowanej transparistali. Fett pchnął dźwignię kontrolnąjak najdalej w bok, jednocześnie rozluźniając uchwyt. W przednim iluminatorze zobaczył, jak odległe gwiazdy zaczynają migotać, po czym znowu stają się jasne i wyraźne, gdy postrzępiony arkusz grubego jak zbrojenie i przejrzystego jak szkło materiału przesunął się w bok. Otóż i on. Na wprost, dokładnie przed dziobem „Niewolnika I", Boba Fett ujrzał sylwetkę Z-95 Suhlaka. Znajdował się znacznie bliżej niż przedtem, kiedy go gonił, a jego potężne silniki trwały w trybie gotowości. Suhlak obrócił statek, kierując go w stronę odwrotną do wektora, wzdłuż którego poruszał się do tej pory. Teraz miał doskonały widok na zderzenie „Niewolnika I" z barie-rą-pułapką, którą ustawił na jego trasie. I znakomity punkt obserwacyjny, by zobaczyć śmierć Fetta wskutek zderzenia. Tyle tylko, że nie wszystko poszło zgodnie z planem, pomyślał Fett. Suhlak nie miał już dokąd uciekać. Z tej odległości nie był w stanie wymanewrować statku tak, aby obrócił się wokół osi, uruchomić silników sterujących i ruszyć pełną prędkością, zanim „Niewolnik I" go dopadnie... Boba Fett otwartą dłonią uderzył w regulator mocy silników własnego statku. Z-95 rósł w iluminatorze, coraz bliższy i bliższy, niczym cel na strzelnicy pod szkłem powiększającym. Pierwsza kolizja stanowiła bardzo przyjemny spektakl. N'dru Suhlak uśmiechnął się do siebie, wyobrażając sobie, jak sławny 96 łowca nagród koziołkuje w kokpicie własnego statku pochwyconego w niewidzialną pułapkę. Druga kolizja była wspaniała. - Widziałeś? - Suhlak odwrócił się od iluminatora Łowcy Głów i zaprezentował pełen satysfakcji uśmiech swojemu jedynemu pasażerowi. — To tyle, jeśli chodzi o twojego niepowstrzymanego, bezlitosnego prześladowcę Bobę Fetta. Siedzący obok Twi'lek Ob Fortuna, dawny majordomus w kwaterze głównej Gildii Łowców Nagród, nachylił się bliżej ku przezroczystej krzywiżnie iluminatora. Oczy Twi'leka, jaku wszystkich samców jego rasy, były zazwyczaj na wpół ukryte pod powiekami, co doskonale pasowało do szybkich, ukradkowych spojrzeń. Teraz jednak były wytrzeszczone ze zdumienia. - Ja... nigdy nie sądziłem, że coś takiego będzie możliwe... -Jedna z bladych dłoni o długich palcach wysunęła się, by zawisnąć o centymetr od wklęsłej powierzchni transparistali. - Zniknął... zupełnie... Suhlak uśmiechnął się szerzej, wreszcie wybuchnął chrapliwym chichotem: - Powiedz to jeszcze raz. Sam również zwrócił wzrok w kierunku iluminatora. Skłębiony żar eksplozji przygasał, ale wciąż jeszcze był dość jasny, by spowodować automatyczne włączenie ochronnych osłon przeciw-świetlnych, pokrywających krzywiznę transparistali. Bez tych osłon zarówno pilot, jak i jego płatny pasażer zostaliby oślepieni. Ale warto by było, pomyślał Suhlak. Prawie warto. Widok resztek, które niedawno jeszcze były statkiem Boby Fetta, „Niewolnikiem I", zżeranych przez nieposkromione płomienie, i strzaskanych przez kolizję silników był niemal namacalny, jak fala żaru przesączająca się z próżni i opromieniająca uśmiechniętą twarz Suhlaka. - Jak to zrobiłeś? - zdumienie zabrzmiało w głosie Oba Fortuny. - Przecież to niemożliwe. - Nie ma rzeczy niemożliwych - odparł N'dru Suhlak. Uśmiech na jego twarzy zmienił się w ironiczny grymas. - Chyba że zaczniesz wierzyć w swoją własną mitologię. A wtedy rzeczywiście wszystko staje się jakby trochę trudniejsze... przynajmniej jeśli to ja jestem w pobliżu — skinął głową w kierunku iluminatora. - Od początku wiedziałem, czego się można spodziewać ze strony Boby Fetta. Ktoś taki zawsze wyobraża sobie, że on jeden posiada mózg. To znaczy prawdziwy mózg. Więc kiedy wpada 97 7 - Spisek Xizora w pułapkę, a potem się z niej wydostaje, wydaje mu się, że to jedyny atut, jaki miałeś w rękawie. - Ale... - Czoło Oba Fortuny zmarszczyło się od trudu myślenia. Ciężkie, mięsiste bicze podwójnych ogonów głowowych twi'leckiego samca przetoczyły się na bok, gdy przechylił głowę. — Uderzył w ten arkusz polaryzowanej transparistali, który mu podsunąłeś, ale zdążył na czas włączyć silniki wsteczne, więc nie uszkodził statku... - Właśnie. - Suhlak z urazą potrząsnął głową. Twi'lekowie mieli talent do rozwalania czaszek i podlizywania się silniejszym istotom rozumnym, ale wszystko inne stanowiło dla nich zbyt duży wysiłek. — Po prostu tego nie rozumiesz, co? Nie był to jedyny arkusz transparistali o wytrzymałości klasy zbrojeniowej, jaki mu podsunąłem. Posłuchaj... Boba Fett już nie żyje, ale to nie znaczy, że go nie doceniałem. Wiem, że miał dość inteligencji i refleksu, by uchronić się przed zderzeniem... przynajmniej za pierwszym razem. Dlatego ustawiłem drugi arkusz transparistali, ale nie wprowadziłem żadnych danych do odfiltrowania. W ten sposób Fett zobaczył nas tutaj, zawieszonych w przestrzeni, jakbyśmy siedzieli i czekali, żeby nas sobie wziął. Nie wytrzymałby, żeby nie dodać gazu i nie rzucić się w naszą stronę... i tak się też stało. Przy tej prędkości masa arkusza transparistali wystarczyła, by zamienić jego statek w kupę złomu i stopić rdzenie silników, powodując wybuch. Założę się, że w tej chwili nie pozostały nawet dwa atomy słynnego Boby Fetta, które jeszcze trzymałyby się razem. - To... to bardzo sprytne. - Ob Fortuna spojrzał na niego wytrzeszczonymi oczami. - Nigdy nie przyszłoby mi do głowy nic tak... ostatecznego. - Jasne, jasne. - Obleśne pochlebstwa Twi'leka były ostatnią rzeczą, o jakiej marzył Suhlak. - Pamiętaj tylko o tym. Wtedy chętniej mi zapłacisz. - Ach, przecież to sama przyjemność. Nawet jeśli chciałem tylko uciec przed BobąFettem, a nie wyeliminować go całkowicie. - Ważne, że zadziałało - Suhlak wzruszył ramionami. - Nieraz wystarczy zdać się na prędkość... a nieraz musisz sam trochę ruszyć głową. Poza tym... usunięcie kogoś takiego jak Boba Fett stanowi dobrą reklamę dla kogoś mojej profesji. Nigdy nie zaszkodzi, jeśli wszyscy uważają cię za najlepszego. - Ognisty obłok poświaty w iluminatorze prawie zgasł. Po statku Boby Fetta nie zostało ani śladu. Eksplozja zmieniła w parę każdy, nawet najmniejszy 98 odłamek. — Wystarczy — ocenił Suhlak, sięgając do układów sterowniczych Z-95. - Wynosimy się stąd. Mam jeszcze inne sprawy do załatwienia. W takich chwilach marzył, aby jego statek był przynajmniej tej wielkości, co statek Boby Fetta, i miał wydzielone miejsce dla towaru. Większość łowców nagród w ładowniach swoich statków instalowała specjalne klatki, gdzie towar mógł być przechowany bezpiecznie i oddzielnie aż do samej dostawy. Aby jednak przegonić statek łowcy nagród, potrzebny był pojazd mniejszy i lżejszy. Stara Z-95 nie miała tak lekkiej i zwięzłej konstrukcji jak X-skrzy-dłowce — myśliwce gwiezdne T-65, które je wyparły, dlatego można ją było łatwo zmodyfikować. Wystarczyło pozbawić statek ciężkiego uzbrojenia i osłon oraz rozszerzyć pomieszczenia pasażerskie — w końcu nie wszystkie istoty były tak oszczędnie zbudowane jak humanoidzi. Nawet po wygospodarowaniu dodatkowego miejsca w rezultacie okazywało się zawsze, że pasażerowie - czy też towar, bo Suhlak zaczai powoli przyswajać sobie slang łowców nagród — i tak wciąż przesiadywali w ciasnym kokpicie Z-95. Jak ten Twi'lek, myślał Suhlak. On naprawdę działa mi na nerwy. Znosząc te ośli-złe, wazeliniarskie odżywki, a do tego szczurzy uśmiech Oba Fortuny, Suhlak miał ogromną ochotę chwycić w garść podwójne, sflaczałe głowogony i przylepić je taśmą ciśnieniową do ściany, żeby choć przez chwilę nie majtały mu się pod nosem za każdym razem, gdy próbował sterować. No, ale już niedługo będę go miał na karku... — pomyślał. Suhlak przygotował główny silnik Z-95 i sięgnął do regulatorów kompensacji wektora. Gdy tylko Łowca Głów znajdzie się bezpiecznie poza sektorem, będzie mógł spokojnie wykonać skok w nadprzestrzeń. Podniósł wzrok na iluminator i dłoń zamarła mu nad układami kontrolnymi, a oddech uwiązł w gardle. - Co to jest? - Ob Fortuna za jego plecami wydał z siebie przerażony pisk. Blada dłoń Twi'leka uniosła się obok skroni Suh-laka, wskazując w iluminatorze majestatyczną sylwetkę unoszącą się tuż przed dziobem Z-95. - To jest... statek Boby Fetta- Suhlak wypowiedział te słowa jako proste stwierdzenie faktu. Jednak serce podskoczyło mu prawie do gardła, kręgosłup zaś zdrętwiał ze strachu. - On nie zginął. 99 Dowodem prawdziwości jego słów był lekki obrót, jaki wykonał „Niewolnik I", statek, stanowiący bodaj taki sam symbol Boby Fetta jak jego mandaloriańska zbroja z czarnym wizjerem. Wydawało się, że zawisł pionowo w przestrzeni, z obłą krzywizną kok-pitu dokładnie pośrodku wydłużonego owalu kadłuba, oflankowa-ną dwoma działami laserowymi. Ich czarne, groźne otwory spoglądały wprost na Z-95. Działa były zablokowane w celu. Dwa promienie pulsującej energii uderzyły w Łowcę Głów. Iluminator wypełnił się białym żarem ich uderzenia: mały stateczek podskoczył od impetu strzałów. Oślepiony N'dru Suhlak poczuł, że leci do przodu, wypada z fotela pilota i z rozpędem ląduje na twardym ciele swojego pasażera. — Nie róbcie nic głupiego — odezwał się z komunikatora zamontowanego w pulpicie sterowniczym trzeci głos. Głos Boby Fetta. Trudno byłoby go nie rozpoznać, nawet w wąskiej wiązce transmisyjnej z jego statku. - Masz coś, co jest mi potrzebne. Przyszedłem, żeby to zabrać. - Całkowity brak emocji sprawiał, że głos był jeszcze bardziej onieśmielający. - Teraz. Oszołomiony Suhlak stwierdził, że powoli wraca mu zdolność widzenia. Oparł dłoń o pozbawioną mięśni klatkę piersiową Oba Fortuny i uniósł się do pozycji pionowej. Złapał się fotela pilota i zmusił ciało, aby powlokło się do pulpitu sterowniczego Z-95. — Co... co masz zamiar zrobić? — Twi'lek wydawał się bliski paniki. — To, co powiedział ten gość. — Suhlak wyłączył główny silnik. - Nic głupiego. Sabotażysta wyglądał mniej więcej tak, jak sobie to Fett wyobrażał. Dość szczupły, ciemnowłosy, ubrany w kombinezon Bazy Myśliwców Tierfon, z którego oderwano wszystkie insygnia. Ostre rysy twarzy Suhlaka wyrażały chciwość, a w tym momencie również brak entuzjazmu. - Mam taką zasadę - oznajmił Boba Fett - że nie wtrącam się do interesów prowadzonych przez inne istoty. Z wyjątkiem sytuacji... - stał w otworze rękawa transferowego, zamiast wciskać się do i tak zatłoczonego kokpitu Z-95 Suhlaka- ...kiedy to oni wtrącają się w moje sprawy. — Nie życzę sobie twojego wykładu na temat praktyki w moim własnym fachu- westchnął N'dru Suhlak z ostentacyjnym znużeniem. 100 — Nie życzysz też chyba sobie, żebym cię zabił. Choć miałbym na to wielką ochotę. - Boba Fett przed zejściem ze statku zabrał swój zwykły arsenał. Nie zaprzątał sobie głowy celowaniem z miotacza czy choćby sięgnięciem po broń większej mocy. Wystarczyła sama ich obecność, milcząca i onieśmielająca. — Wierz mi, to byłby wyłącznie interes. Nic osobistego. Chłopak nawet nie odpowiedział. Pas ze standardowymi pistoletami laserowymi Floty Imperialnej zwisał z wystającego kątownika konstrukcji nośnej Z-95. Znajdował się w zasięgu ręki, ale Suhlak stał nieruchomo, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, opuszczoną głową i wściekłym błyskiem w oku. Dobrze, pomyślał Boba Fett. Chłopak nie jest całkiem głupi. — A skoro już mowa o interesach... — łowca nagród zwrócił się do drugiej istoty rozumnej w kokpicie Z-95. Twi'lek Ob Fortuna przylgnął plecami do ściany, unosząc dłonie do twarzy w kon-wulsyjnym błagalnym geście. - Mamy ze sobą pewne sprawy do omówienia. — Ja... nie wiem, o co ci chodzi — dłonie Oba Fortuny splotły się ze sobą, niczym ślepe, bezwłose zwierzątka. — Jestem tylko pyłem pod podeszwami twoich butów. Tylko biednym... i w tej chwili bezrobotnym... sługą tych, którzy mieli prawdziwą siłę. Już od chwili, gdy umarł szanowny pan Cradossk... — Poprawka. Cradossk nie umarł. Zabił go własny syn, Bossk, a potem zajął się zwłokami w sposób, w jaki robią to Trandoszanie. Ciałem Twi'leka wstrząsnął dreszcz. Nawet skrzywiony Suhlak jakby nieco zbladł na wspomnienie trandoszańskich praktyk dynastycznych. W tym momencie ogryzione do białości kości Cra-dosska ze śladami kłów spoczywają na honorowym miejscu w komnacie trofeów Bosska. — Cóż... - na twarzy Oba Fortuny pojawiło się coś w rodzaju przymilnego uśmiechu. Podniósł puste dłonie spodem do góry. Ruch ramion uniósł zwisające w dół mięsiste głowogony. - Nie możesz mnie winić o to, że szukam innego miejsca. Bardzo długo byłem majordomusem Cradosska. Nie potrafiłbym teraz pracować dla jego syna, to byłoby dla mnie zbyt przerażające. — To całkiem rozsądne tłumaczenie. — N'dru Suhlak również wzruszył ramionami, choć bez takich emocji. — Może daj chłopu spokój, co? Spojrzenie spod czarnego wizjera było zimne i twarde. Tak samo na pół zapomniane legendy opisywały mandaloriańskich 101 wojowników, dawno temu pokonanych przez rycerzy Jedi. Boba Fett doskonale wiedział, jakie wrażenie wywiera na innych istotach ten mroczny wzrok - równie dobra broń, jak ta, która zwisała mu z pleców. — Tobie już dałem spokój — rzekł cicho do sabotażysty. — Przecież żyjesz. Jeszcze. Suhlak oparł się o fotel pilota. Obejrzał się na Oba Fortunę i powoli potrząsnął głową. — To był mój najlepszy skok. — Ale... - panika przesłaniała wszelkie inne uczucia w oczach Twi'leka, wpatrzonych wBobę Fetta. — Musisz zrozumieć... — Bardzo dużo rozumiem — odparł Fett. — Nie w tym problem. Wiem już, że żaden z was nie chce pracować dla Bosska. Nic mnie nie obchodzi, kto chciałby pracować dla kogoś takiego. Interesuje mnie tylko, dla kogo jeszcze pracowałeś, pozostając w służbie Cra-dosska. Skóra na głowogonach Oba Fortuny stała się spocona i przezroczysta. Resztki koloru odpłynęły mu z twarzy. — Ale... ale to wariactwo. To kłamstwo! — Skierował desperackie spojrzenie na Suhlaka, jakby spodziewał się znaleźć w nim sojusznika. - Byłem całkowicie lojalny względem Cradosska! Przysięgam! — Lojalny... tak, ale na swój własny sposób, jak każdy Twi'lek zresztą. — Boba Fett nie musiał się ruszać ze swojego miejsca, by przygwoździć Oba Fortunę do ściany Z-95. — Mniej więcej tyle było tej lojalności, ile można kupić za kredyty. Czyjekolwiek kredyty - skierował spojrzenie wizjera w stronę Suhlaka. - Ile ci zapłacą za dostarczenie tego towaru? - Użył terminologii łowców nagród, choć w tym przypadku nie miało to sensu, ponieważ za głowę Oba Fortuny nikt nie wyznaczył nagrody. Suhlak zmierzył go zimnym wzrokiem. — Wystarczająco dużo. Tym razem Boba Fett zrobił krok w przód. Sięgnął do małej kieszonki przy pasie i wyjął kilka kredytów. Wcisnął je w dłoń Suhlaka. — Masz — rzekł. — Uważaj towar za dostarczony. Suhlak przyjrzał się kredytom. — Wydaje się trochę mało - mruknął. - Wiesz, co mam na myśli? Upłynęło kilka sekund, zanim Boba Fett odpowiedział. 102 — Masz nadmiar zimnej krwi — wycedził. — To nic złego, jeśli się wie, w jaki sposób zarabiasz na życie. Mogę nawet czuć pewien podziw, ale pozwól, że udzielę ci rady. - Fett wrócił na swoje miejsce przy luku transferowym prowadzącym do „Niewolnika I". -Nie próbuj tego ze mną. — Nie! — przeraźliwy krzyk przerwał Bobie Fettowi w pół słowa. Resztki opanowania Oba Fortuny ulotniły się nagle. Z twarzą zniekształconą przez strach rzucił się na drugą stronę kokpitu Z-95. Jego ciężkie głowogony unosiły się nad obleczonymi w opończę ramionami. Szponami palców sięgnął... nie, nie w stronę gardła Boby Fetta, lecz po miotacz przy pasie, zwisającym w pobliżu fotela pilota. Gwałtowny ruch rzucił go głową na pierś Suhlaka; obaj wylądowali na pokrytej metalową kratą podłodze kokpitu. Suhlak kopniakiem uwolnił się od ciężaru Oba Fortuny i odpełzł jak najdalej, osłaniając się uniesionym ramieniem. Ob Fortuna podniósł się na klęczki i zaczął nerwowo majstrować przy nieznanej broni. Dłonie o długich palcach owinął wokół rękojeści; lufa drgała konwulsyjnie, celując we wszystkich kierunkach po kolei. Zanim zdołał znaleźć spust i wystrzelić, od ścian kokpitu odbił się dziwny, syczący dźwięk. Twi'lek jęknął z bólu-jakaś siła wyrwała mu miotacz z dłoni. Broń zwisała teraz na pojedynczej, cienkiej lince biegnącej od przegubu Boby Fetta do niewybuchowej rakietki, którą wystrzelił łowca. Cofnął wyciągnięte ramię, jednocześnie wciągając linkę ukrytym kółkiem. Miotacz wyprysnął spod nosa spanikowanego Oba Fortuny równie szybko, jak się dostał w jego posiadanie. Boba Fett zręcznie chwycił broń. - Niezbyt mądry gest - zauważył. Co prawda widząc, jak przerażony Twi'lek poci się i zwija, tego właśnie należało się spodziewać. Fett wyplątał miotacz z linki i rzucił w kierunku Suhlaka. Chłopiec zdołał podnieść się do pozycji siedzącej i obiema rękami złapał broń. - Pilnuj go - poinstruował Boba Fett. Wiedział, że Suhlak ma przynajmniej tyle rozumu, żeby siedzieć cicho i nie prowokować kolejnego pokazu jego umiejętności. Ob Fortuna, skulony w skowyczący kłębek, przywarł do najdalszej ściany kokpitu. Jego blada twarz lśniła od potu, głowogony pozostawiały mokre, oślizłe, podobne do ślimaczych ślady na przedniej części szaty. Jęczał i daremnie próbował zwinąć się jeszcze 103 ciaśniej, gdy Boba Fett podszedł do niego i sięgnął w dół. Chwycił go za kołnierz szaty i postawił na nogi. - Idziemy - rzekł i zawrócił w kierunku luku transferowego, wlokąc za sobą Fortunę. - Dokąd... — dłonie Oba Fortuny przylgnęły do przedramion łowcy. - Dokąd idziemy...? - To cię już doprawdy nie powinno obchodzić. - Przepchnął Twi'leka przez właz w kierunku „Niewolnika I", czekającego na drugim końcu rękawa. Ob Fortuna potknął się, lądując na czworakach. - Zatrzymaj się. Boba Fett usłyszał to polecenie zza własnych pleców. Skierował w tę stronę spojrzenie ciemnego wizjera. Ujrzał N'dru Suhla-ka stojącego pośrodku kokpitu Z-95, z miotaczem wycelowanym w otwór włazu, a przy okazji wprost w Fetta. - Co jeszcze? - Boba Fett stanął nieruchomo. - Nie widzisz? - Suhlak uśmiechnął się krzywo. - Zawaliłeś. Teraz zrobisz to, co ja ci każę. - Niby dlaczego? - Ponieważ... - na twarzy Suhlaka widniał zadowolony uśmieszek- ...jeśli tego nie zrobisz, wywiercę ci dymiącą dziurę dokładnie pośrodku brzucha. Boba Fett potrząsnął głową. - Nie tą zabawką, chłopcze. — Wyciągnął przed siebie dłoń w rękawicy, na której leżało ogniwo energetyczne, zręcznie wyjęte przed chwilą z miotacza. — Jeśli nie zrobiłem z siebie głupca za pierwszym razem, nie zrobię tego i za drugim. - Pewnie masz rację. - Suhlak spojrzał smętnie na bezużyteczną broń i opuścił rękę. Podniósł wzrok na łowcę nagród. — Odpowiedz mi tylko na jedno pytanie. - Byle krótkie. Straciłem tu już za dużo czasu. - Jak to zrobiłeś? - Suhlak wydawał się naprawdę zainteresowany. - To znaczy... dlaczego nie zginąłeś? - Po prostu - odparł Fett. - Wiedziałem, że będzie tam latał jeszcze jeden kawałek zbrojonej transparistali. Najlepsze pułapki, jakie zastawia sprytny gnojek, taki jak ty, zawsze mają dwa zestawy szczęk. Dlatego zanim uderzyłem w transparistal, wykonałem statkiem zwrot o sto osiemdziesiąt stopni, aby jego główne silniki celowały dokładnie w płytę. Włączyłem je na maksymalny ciąg, podrzuciłem wysokotermiczny ładunek wybuchowy i skoczyłem 104 w nadprzestrzeń, zanim eksplodował. — Pozbawiony emocji głos Boby Fetta sprawiał, że wydawało się to łatwe. - Podczas gdy ty oglądałeś to, co zostało, mój statek wrócił do realnej przestrzeni po drugiej stronie. A potem musiałem już tylko czekać. — Hmm... — Suhlak, usadowiony wkokpicie własnego statku, z uznaniem skinął głową. — W takim razie to dlatego chyba puszczasz mnie wolno. Żebym opowiadał każdemu, kogo spotkam, jaki z ciebie twardziel. - Mów im, co chcesz. Nie potrzebuję reklamy. Pozwalam ci odejść swoją drogą tylko z jednego powodu. — To znaczy? Boba Fett wrzucił do kokpitu Z-95 ogniwo energetyczne. Mały przedmiot ze szczękiem potoczył się po podłodze. - Jesteś po prostu najlepszym sabotażystą łowów, jakiego znam, przynajmniej od jakiegoś czasu. A jeśli jesteś najlepszy teraz... to nie muszę się martwić, że będziesz się wtrącał do moich spraw w przyszłości. — Może — cicho odrzekł Suhlak. — Następnym razem będę jeszcze lepszy. - No to wtedy będę się martwił. Boba Fett jednym palcem wcisnął podkładkę kontrolną na rękawie zbroi. Właz transferowy podniósł się i zatrzasnął, oddzielając hermetyczną śluzą Z-95. Odwrócił się, czekając, aż rękaw odłączy się i wsunie z powrotem w niezbyt odległy kadłub „Niewolnika I". Twi'lek Ob Fortuna zaoszczędził mu fatygi. Boba Fett znalazł go z kawałkiem cienkiej linki, która wyrwała mu miotacz, zaciśniętym wokół szyi i mocno zadzierzgniętym jego własnymi dłońmi. Wyraz przerażenia, który zastygł w otwartych oczach martwego stworzenia, był niemym świadectwem, że wolał samobójstwo niż to, co - jak sobie wyobrażał - mogło go spotkać z rąk porywacza. Bobie Fettowi to nie przeszkadzało. Był to jeden z tych niewielu przypadków w jego praktyce, kiedy ofiara łowów była więcej warta martwa niż żywa. Wiedział za dużo, myślał Fett. Zwłaszcza o tym, co działo się za kulisami rozłamu w Gildii Łowców Nagród. A jak każdy Twi'lek Ob Fortuna po prostu za dużo gadał. Teraz już nie będzie. Jeśli chodzi o martwego Fortunę, pozostała jeszcze tylko jedna sprawa do załatwienia. Inne istoty rozumne, o wiele potężniejsze, niż kiedykolwiek mógłby się stać ten roztrzęsiony, oportuni-styczny twi'lekiański majordomus, będą na pewno zainteresowane 105 milczeniem na temat pewnych spraw. I będą chciały dowodu, że milczenie to zostanie zachowane. Boba Fett wyjął z kieszeni zbroi narzędzia i ukląkł obok wciąż ciepłego ciała. Pozostawił sztywniejącego trupa Oba Fortuny w rękawie transferowym. Po powrocie na pokład „Niewolnika I" wrzucił do szafki w magazynku szczelnie zamkniętą torbę, którą miał ze sobą, i wspiął się po drabince do kokpitu. Usadowiony w fotelu pilota, nacisnął przycisk przedmuchania śluzy powietrznej rękawa. Szybkie uderzenie sprężonego powietrza powinno wystarczyć, aby wysłać zwłoki w próżnię na tyle blisko statku Suhlaka, aby ten mógł po raz ostatni dokładniej przyjrzeć się zwłokom — nawet z kokpitu. Fett znów nacisnął przycisk uruchomienia głównego silnika, kierując się poza sektor. Jednocześnie wstukiwał współrzędne do następnego skoku. Miał jeszcze parę interesów, które musiał załatwić, zanim skończy zadanie. Zawsze miał kilka spraw do załatwienia. ROZDZIAŁ Pewnego dnia, myślał książę Xizor, pewnego dnia zobaczymy się twarzą w twarz. Albo tu, albo na Coruscant, w sali tronowej samego Imperatora, czy w jakimś smętnym, odległym kącie galaktyki... ale ten moment na pewno nadejdzie. Po raz ostatni. A potem mała wojna, śmiertelna i osobista, pomiędzy nim a Darthem Vaderem, Mrocznym Lordem Sithów, wreszcie dobiegnie końca. Tak czy inaczej. Ruszył wysoko sklepionym korytarzem pałacu. Zmierzch słońca Coruscant rzucał pod ostrym kątem promienie krwawego światła na bogato inkrustowaną podłogę pod stopami Xizora. Z każdym krokiem pojedynczy, nie spleciony warkocz czarnych jak noc włosów, sczesany w tył z nagiej czaszki, spływał mu na szerokie ramiona niczym lśniąca żmija. Xizor skupił myśli, bo zbliżał się do potężnych drzwi sali tronowej Imperatora. Problemy dominium - zarówno Imperium Pal-patine'a, jak i Czarnego Słońca Xizora - były rozliczne i pilne, tym bardziej że na scenę wkroczył bezwstydny Sojusz Rebeliantów. A teraz Xizora wezwano na audiencję przed oblicze najwyższej władzy galaktyki —zasuszonego, starego człowieka. Gdyby nie oczy, głęboko osadzone w posępnej, pooranej zmarszczkami twarzy - równie zimne i rozkazujące, jak fioletowe oczy Xizora - ktoś, kto spotkałby go w jakimś mrocznym zaułku stolicy imperialnej na Coruscant, nigdy by nie pomyślał, że Imperator jest kimś więcej, niż tylko żebrakiem w czarnym płaszczu. Lecz raz spojrzawszy w te oczy, tak doszczętnie pozbawione wszelkich wyższych uczuć, Xizor mógł zrozumieć, w jaki sposób dawny 107 senator Palpatine dosiadł i okiełznał najpotężniejsze z imperiów zbudowanych na gruzach starej Republiki. Gdyby ambicje Xizora miały jakiekolwiek granice - słabość lub głęboko skrywane uczucie - wydarłby je z siebie, biorąc przykład z Imperatora. Xizor nie miał pojęcia, czy mistyczna, wszechogarniająca i wiążąca wszechświat Moc, o której mówili Imperator i Darth Vader, była prawdziwa — nie potrafił więc uwierzyć w nią bardziej niż we własną siłę i spryt. Ale ciemna strona Mocy była siłą, której istnienie mógł poświadczyć. Widział ją w oczach wyzierających spod czarnego kaptura Imperatora, niczym podwójne studnie grawitacyjne, które mogą pochłonąć i zmiażdżyć ducha słabszej istoty. Wysokie, rzeźbione w skomplikowane wzory drzwi rozsunęły się przed Xizorem. Po raz kolejny znalazł się w obecności czarnej siły. - Xizor... - prosty tron Imperatora obrócił się, a osłonięte kapturem spojrzenie i pozbawiony humoru uśmieszek wąskich warg zwróciły się ku centralnej części zimnej, pustej komnaty. Odwieczna, zdawałoby się, postać była głęboko wciśnięta w siedzenie, jakby ciężar jej myśli i planów przytłaczał ją do rdzenia planety. — Znajduję przy tobie więcej radości, niż można znaleźć przy tchórzliwych poddanych. Sala tronowa była pusta, ale czuło się w niej czyjąś obecność. Nie obracając głowy, kątem oka Xizor dostrzegł mroczne widmo. Holograficzny obraz Lorda Vadera, niematerialny, lecz przytłaczający, zajmował miejsce przy jednej ze ścian sali. Xizor zwrócił wzrok ku Imperatorowi. - Czynisz mi zaszczyt swoją pochwałą, mój panie. Kącik bezkrwistych ust Palpatine'a wykrzywił się w złośliwym uśmieszku. - Nie chwalę cię, Xizorze. Tak jak i inni moi słudzy ani mnie nie zaskakujesz, ani nie rozczarowujesz. Zawsze spodziewam się głupoty i niekompetencji i stwierdzam, że moje oczekiwania nie są nadaremne. Złośliwy język Imperatora był czymś normalnym. Xizor już do niego przywykł, choć słowa wciąż parzyły jego hardą duszę. Pewnego dnia, starcze... Jego myśli, ukryte głęboko w zakamarkach mózgu pod nagą czaszką, stanowiły milczącą i starannie ukrywaną obietnicę. Ani twoja drogocenna Moc, ani twoi słudzy nie będą w stanie cię ocalić, obiecał sobie. Na razie jednak należy kontynuować pokaz służalstwa. 108 - Jeśli cię zawiodłem, mój panie — Xizor opuścił głowę — pozwól wyrazić, jak bardzo tego żałuję. Holograficzny obraz Lorda Vadera odezwał się nagle: - Nie daj się zwieść tej istocie. - Pasma wizyjnych zakłóceń przesuwały się wzdłuż czarnej postaci, która uniosła jedno holo-graficzne ramię, palcem wskazując na Xizora. — Jego słowa są wytworne, jak zawsze, ale równie puste, jak jego niedotrzymane obietnice. - Odważne słowa, Lordzie Vader - Xizor pozwolił sobie na błysk wściekłości w oczach. - Zwłaszcza jak na kogoś, kto już dawno temu obiecał Imperatorowi, że Sojusz Rebeliantów zostanie zniszczony. Rebelianci zdają się drwić sobie z obietnic, jakie złożyłeś swojemu panu. Gdyby Darth Vader znajdował się teraz fizycznie w sali tronowej, słowa te mogły kosztować Xizora życie. Wiedział, w jak niebezpieczną grę się wdaje, widział wyraźnie reakcję ciemnej postaci, ciemną szatę wzdymającą się niczym przesłaniająca słońce burzowa chmura, spojrzenie zza czarnych soczewek hełmu rażące jak błyskawica. - Pozwolę sobie ostrzec księcia... - w słowach Vadera zabrzmiał złowróżbny i głęboki ton. Jego chrapliwy oddech transmitowany z mostka „Egzekutora" był równie głośny. Właśnie niedawno objął w posiadanie ten nowy statek flagowy, który zastąpił poprzedni — „Niszczyciel". Groźba mrocznych mocy na tle otaczającego go arsenału wydawała się jeszcze potężniejsza. - Twoją niewczesną gwałtowność usprawiedliwiają częściowo młodość i brak doświadczenia, ale moja cierpliwość zaczyna się pomału wyczerpywać. Xizor poczuł ucisk na gardle, jak gdyby niewidzialna dłoń zaciskała się na jego krtani, odcinając dopływ krwi i powietrza do mózgu. Nie był pewien, czy to sobie wyobraża, czy może głęboko ukryta słabość dopuszcza do przesączania się w jego myśli bezro-zumnego strachu, czy też moc Vadera może sięgać tak daleko. Niejednokrotnie miał już do czynienia z niezaprzeczalną siłą mrocznego lorda, jego umiejętnością wyciskania na odległość życia z istot, które Vader uważał za gorsze od siebie. Zdenerwować go, nie wypełnić jego polecenia lub w jakikolwiek sposób popsuć mu plany znaczyło ryzykować bardzo nieprzyjemną śmierć przez uduszenie. Przed oczami Xizora zaczęły się pojawiać i łączyć czarne plamy, pierwsze oznaki braku tlenu. Niewidzialny uchwyt wydawał 109 się teraz niezaprzeczalnie prawdziwy, niczym pięść na gardle, unosząca mu w górę podbródek i dźwigająca ciało na palce stóp. Upływ czasu, mierzony biciem serca Xizora, spowolnił się, a potem zatrzymał zupełnie. Zwykle na tym etapie interweniował Imperator, jakby przywoływał do nogi psa obronnego. Być może tym razem pozwoli, aby to potrwało aż do śmiertelnego zakończenia. Poprzez ciemność wypełniającą umysł i czaszkę Xizora przebiła się jedna myśl: „Nie zostałem tu wezwany na audiencję u Imperatora, lecz na egzekucję... Moją własną egzekucję..." Ciemność rozdarła nagle czerwona fala wściekłości, wznosząca się z głębi istoty Xizora. Wściekłości — i żądzy życia. — Cierpliwość... — książę Xizor z trudem zdołał przecisnąć to słowo przez obręcz zaciskającą się na jego gardle. Wysiłek sprawił, że zakręciło mu się w głowie, a otaczająca go sala tronowa nagle wydała się zamglona. - Cierpliwość jest cnotą... za którą nagroda... - Był bliski całkowitej utraty świadomości. Wiedział jednak, że jeśli się podda, umrze. — ...jest dla Imperium... — Dobrze powiedziane, Xizorze. — W głosie Imperatora Pal-patine'a, ledwie słyszalnym w czarnej mgle, zabrzmiała nuta rozbawienia. - Bądź pewien, że inne moje sługi uważam za jeszcze bardziej kłopotliwe niż ty sam. Twoje drobne rozrywki nużą mnie, Vader. Puść go. Ucisk na gardle Xizora — wyimaginowany lub realny — znikł, jakby pękł sznur szubienicy. Z trudem zdołał utrzymać się na nogach, gdy pięść podtrzymująca dotąd jego ciężar ulotniła się nagle. Książę utrzymał się jednak w pozycji pionowej samym wysiłkiem woli, wciągając w płuca powietrze i odrzucając ramiona w tył. Pozwolił, by jego twarz zamarła jak nieruchoma maska, ukrywająca falę nienawiści zarówno do Vadera, jak i Imperatora. Wystarczająco irytujące było już to, że igrali z nim, używając intelektualnych zagadek czy tajemniczej Mocy, którą obaj władali po mistrzowsku. Lecz dać się tak poniżyć Vaderowi, autorowi eksperymentu z bronią biologiczną, która kiedyś zabiła setki tysięcy Fal-leenów na ich własnej planecie... a ta jatka objęła również własną rodzinę Xizora, jego rodziców, wujów i ukochane potomstwo... Xizorowi wydawało się, że każdy haust filtrowanego powietrza imperialnej sali tronowej pali mu płuca niczym opary kwasu. — Twoja wola, mój panie - przemówił znów Vader. Hologra-ficzny obraz wyprostował się, krzyżując ramiona na piersi. - Choć 110 oddałbym przysługę Imperium, gdybym na zawsze usunął księcia Xizora z dworu. - Możliwe, możliwe, Vader - uciął Imperator niedbałym gestem bezkrwistej dłoni - ale to ja będę decydował, kiedy to się stanie. A do tego czasu nie życzę sobie sprzeczek pomiędzy moimi sługami. Kłócicie się ze sobą, podczas gdy Rebelia rozkwita. — Poorana zmarszczkami twarz sposępniała. — Czy ja naprawdę muszę się wszystkim zajmować osobiście? - Tylko wtedy, kiedy zabraniasz mi walczyć w twoim imieniu, mój panie - Xizor rozłożył ręce dłońmi do góry. - Każdy atom mojej istoty jest na twoje rozkazy. - Jakże miło byłoby w to uwierzyć, Xizorze. Ale nie jestem aż takim głupcem. — Imperator wykonał szybki gest, przerywając hologramowi Dartha Vadera, zanim ten zdążył oznajmić swoją aprobatę. - Całkowita lojalność kogoś o twojej perwersyjnej naturze i wygórowanych ambicjach byłaby cudem poza zasięgiem Mocy. Nawet bez Mocy twoje serce jest dla mnie całkowicie przejrzyste. Nie jesteś tak pozbawiony egoizmu, jak chciałbyś mi wmówić, Xizorze. Jeśli chcesz zobaczyć, jak Imperium osiąga swoją ostateczną chwałę, jak jego panowanie nad galaktyką staje się pełne i całkowite, twoje pragnienie powodowane jest głównie własną żądzą chwały i mocy. Wiążesz swoje ambicje z Imperium, ponieważ wiesz, że to najlepszy sposób na ich spełnienie. Xizor spoglądał w oczy Imperatora. - Nie zaprzeczę temu, mój panie, ale czy wierny sługa nie powinien zostać wynagrodzony za wszystko, co czyni w imieniu swojego władcy? Imperator odwrócił tron, słuchając słów Xizora. Chwilę wyglądał przez wysoko sklepione ekrany widokowe, za którymi widać było rozpostarte imperialne miasto i rozgwieżdżone niebo poza nim. Potem zwrócił się znowu w stronę Xizora i holograficznej podobizny Vadera. - O, tak, zostaniesz sowicie wynagrodzony, tego się nie obawiaj. - Ręce Palpatine'a spoczywały na poręczach tronu jak martwe. -Kiedy zmiażdżymy Rebelię, kiedy unicestwimy tych wszystkich, którzy mi się sprzeciwiają, ci, którzy mi służyli, zostaną nagrodzeni największą ze wszystkich nagród: będą mieli okazję dalej służyć mnie i Imperium. Do czasu, aż złamią cię wiek i trudy tej służby, a mnie już na nic się nie przydasz. Taka jest moja lojalność wobec tych, którzy na nią zasłużyli. 111 Xizor raz jeszcze skłonił głowę. - Niczego więcej nie pragnę, mój panie. - Pragniesz czy nie, to nie ma znaczenia. Nic nie ma znaczenia oprócz mojej woli. Nie podnosząc głowy, Xizor spojrzał kątem oka na obraz ho-lograficzny Dartha Vadera. Nawet z takiego oddalenia, gdy jego wróg nie był fizycznie obecny w pomieszczeniu, czuł pogardę i podejrzliwość mrocznego lorda. On wie, pomyślał Xizor. Wie, ale nie potrafi tego udowodnić. Może zresztą nie miałoby to znaczenia, gdyby Vader zdołał czegoś dowieść. Wszystkie jego oskarżenia o zdradę nie były nic warte wobec pokrętnej strategii Imperatora, który udawał, że wierzy w oddanie falleeńskiego księcia. Słowa „Czarne Słońce" padały z ust Vadera przy innych okazjach - przynajmniej tak informowali Xizora jego szpiedzy na dworze - a Imperator zbywał je jednym gestem kościstej dłoni, jakby nie było to niczym więcej niż strzępkami plotek i kłamstw. Ale czy Palpatine wie, że ja wiem? - zastanawiał się Xizor. Jeśli Imperator myślał, że Xizor da się nabrać na jego szaradę, to z nich dwóch on jest większym głupcem. Chodziło o to, kto kogo pierwszy przyłapie. Organizacja przestępcza Czarne Słońce, kontrolowana przez księcia Xizora, miała własne plany rozwoju i dominacji galaktyki, jakby stanowiła cień rzucany przez Imperium. Wszędzie, gdzie sięgnie Palpatine, sięgnie również Czarne Słońce. A Imperator jest stary i coraz bardziej to widać. Sławetna Moc, czymkolwiek jest, nie zdoła utrzymywać go przy życiu wiecznie. A wtedy Czarne Słońce wychynie z ciemności jako samodzielna potęga i obejmie Imperium jak swoje, jak skarb wyjęty z bezwładnych palców Palpatine'a. Jeśli jest coś, czego naprawdę nauczyłem się od tego starego, myślał książę Xizor, to to, że ambicja jest tak nieskończona jak sam wszechświat. Była to lekcja, która bardzo się Xizorowi spodobała. Potrafił wytrzymać wiele drobnych, mało znaczących poniżeń z rąk Palpatine^ i Vadera, aby ujrzeć dzień, w którym wykorzysta te nauki. Cierpliwość, umiejętność kontrolowania gniewu i żądzy zemsty, była jedną z największych sztuk walki. I najtrudniejszą do opanowania: Xizorowi wystarczyło tylko spojrzeć na holograflcz-ną podobiznę Lorda Vadera, stojącą w sali tronowej Imperatora, by dłonie zaczęły mu się zaciskać w pięści. Pewnego dnia, powiedział sobie książę. A do tego czasu trzeba patrzeć i czekać. 112 - Będzie, jak zechcesz, mój panie. — Xizor podniósł wzrok i popatrzył Imperatorowi prosto w oczy. - Może teraz - przemówił obraz Dartha Vadera - Imperator raczy określić jakość usług księcia Xizora. Nie tak dawno temu Xizor powiedział, że ma wielkie plany zniszczenia Gildii Łowców Nagród, a wtedy wszystkie korzyści popłyną do Imperium. - Obraz Vadera spojrzał z pogardą na falleeńskiego księcia. - Z pewnością do tej pory plany te przyniosły już pewne owoce. Czy były one równie niematerialne, jak lojalność księcia? - Doskonale, Lordzie Vader - Imperator pokiwał głową z aprobatą. - Odczytujesz moje pragnienia, to cecha oddanego, cennego sługi. — Wzrok Palpatine'a nabrał ostrości, gdy przeniósł się na Xizora. — A ty? Twoja przemowa była bardzo... ciekawa. Przedstawiłeś nam plan tak pełen pychy, że dałem ci swoje pozwolenie, by wprowadzić go w życie. Byłbym rozczarowany, gdybym usłyszał, że nie poczyniłeś żadnych postępów w zniszczeniu organizacji łowców nagród. A jednak... - oczy Imperatora zwęziły się w szparki; wyglądały jak cięcia noża w pomarszczonej skórze. — Otrzymuję bardzo sprzeczne raporty dotyczące efektów twoich planów. - Zwrócił się do drugiej postaci w sali tronowej. - Czyż nie tak, Lordzie Vader? - Dokładnie tak to wygląda, mój panie - w chrapliwym głosie Vadera zabrzmiała nuta triumfu. — Wcześniej już sugerowałem ci, mój panie, byś nie tracił swojego cennego czasu i energii na te daremne, bezsensowne pościgi. Rebelia musi być naszym priorytetem: wzrasta w siłę, podczas gdy książę Xizor uszczupla nasze siły w krucjacie, która nic nam nie da, nawet jeśli zakończy się zwycięstwem. - Opanuj swój gniew, Lordzie. Znalazłeś się niebezpiecznie blisko kwestionowania mojej mądrości, atakując zalety planu Xi-zora. Uznałem, że jest dość intrygujący, kiedy po raz pierwszy nam go przedstawił, uważam więc, że twoje protesty opierają się raczej na gniewie i zazdrości niż na prawdziwej analizie strategicznej. Vader nie odpowiedział, ale Xizor dostrzegł, że hologram ze-sztywniał lekko w fałdach czarnej szaty. Oznaczało to, że Imperator trafił w czuły punkt. - Może różnica pomiędzy mną a Lordem Vaderem polega na tym - grzecznie odezwał się Xizor - że ja nie wątpię w bliskie zwycięstwo Imperium nad Sojuszem Rebeliantów. Uważam więc, 8 - Spisek Xizora że warto jest zwrócić uwagę na zarządzanie Imperium, skoro jego panowanie ma stać się niezaprzeczalnym faktem. Zauważył, że te słowa spodobały się Imperatorowi, bo słaby uśmieszek uniósł jeden kącik ust Palpatine'a. — Widzisz, Vader? — Imperator machnął ręką w kierunku księcia Xizora. — Dlatego właśnie władam Mocą lepiej niż ty. Bez pewności nie może być prawdziwej potęgi. Nie wystarczy próbować zniszczyć Rebelię, trzeba to zrobić. Holograficzny obraz Vadera stał nieruchomo, chłostany językiem Imperatora. — Mówisz o różnicach pomiędzy mną a księciem Xizorem. Jest jednak jeszcze jedna różnica, którą należy wziąć pod uwagę. Jest to różnica pomiędzy dziecinną wiarą a rozumnym przygotowaniem. Nawet admirałowie floty imperialnej, wierzący wyłącznie w sztuczki techniczne w rodzaju Gwiazdy Śmierci, też wiedzą, że muszą walczyć i niszczyć Rebeliantów, zanim dokona się zwycięstwo Imperium. To nie był dobry ruch, pomyślał Xizor z mieszaniną niedowierzania i satysfakcji. Zawsze wiedział, że Darth Vader uważa gładkie komunały dyplomacji za coś niegodnego siebie. Pomimo niezaprzeczalnej lojalności wobec swego pana wciąż jeszcze potrafił go rozgniewać. A tym razem udało mu się na pewno, bo twarz Imperatora pociemniała z gniewu. — Nawet dziecko — rzekł Palpatine niskim, złowróżbnym głosem — powinno wiedzieć, że szaleństwem jest sprzeczać się z kimś takim jak ja. Uważasz się za mądrzejszego, co, Vader? Wciąż narzucasz mi się ze swoimi niechcianymi radami, chociaż ostrzegłem cię przed konsekwencjami. — Czynię to, mój panie, nie po to, aby ci się sprzeciwić, lecz... — Milcz! — To jedno słowo trzasnęło w powietrzu sali tronowej niczym tnący koniec pejcza. — Wiem lepiej od ciebie, jakie są twoje intencje! - Dłonie Imperatora zacisnęły się na poręczach tronu. - Twoje myśli są dla mnie jak otwarta księga o słowach zapisanych tak wielkimi literami, że nawet idiota by je odczytał. Pozwoliłeś, by twoja nienawiść do księcia Xizora zawiodła cię na niebezpieczne tereny, gdzie życie nieposłusznego sługi jest tylko zabawką, którą mogę zmiażdżyć. — Imperator uniósł szponiaste dłonie, zaciskając zakrzywione palce w sztywną, kościstą pięść. -Nie jesteś dla mnie aż tak użyteczny, abym musiał tolerować tę niesubordynację. 114 Rozkoszując się poniżeniem swojego wroga, Xizor obserwował, jak holograficzny obraz Dartha Vadera stoi niczym czarna skała na brzegu miotanego sztormem morza, w milczeniu znosząc uderzenia fal. Kiedy jednak gniewny strumień słów Imperatora umilkł, obraz Vadera przykląkł na jedno kolano, a okryta czarnym hełmem głowa pochyliła się w geście poddania. — Jak sobie życzysz, mój panie — głos przekazywany wraz z obrazem pozbawiony był wszelkich uczuć. — Uczyń ze swoim sługą, co zechcesz. - Wszystko w swoim czasie. - Głos Palpatine'a brzmiał gniewnie, jakby uznał przeprosiny Vadera za ledwie zadowalające. — Do tego czasu wciąż jeszcze jesteś dla mnie coś niecoś wart. Wygrałem, pomyślał Xizor. Przynajmniej tę rundę. Nie musiał nawet nic robić, aby sprawy potoczyły się tym torem, wystarczyło tylko pozwolić, aby arogancki Lord Vader sam sobie wykopał grób. Mroczny Lord Sithów był tak przyzwyczajony uważać inne istoty rozumne za gorsze od siebie, że najmniejszy nawet opór wytrącał go z równowagi. To właśnie doprowadziło go do wypowiedzenia tak niemądrych i gwałtownych słów pod adresem Imperatora. Jego jedyną metodą działania jest atak, zauważył Xizor. Jeśli wojownik nie posiada umiejętności strategicznego wycofania się i przeczekania burzy, nie żałując czasu, należy to uznać nie za jego cnotę, lecz wadę. Jak długo Imperator Palpatine jest o wiele silniejszy od Va-dera, nietrudno wymanewrować tego ostatniego tak, by padł ofiarą gniewu swojego pana. A to odwróci jego uwagę ode mnie, myślał zadowolony Xizor. Jeśli Vader popadł w niełaskę, choćby na krótko, był to zawsze pewien awans dla jego przeciwników. Była tylko jedna rzecz, o której Xizor nigdy nie mógł zapomnieć: takie chwilowe wyniesienie zawsze drogo kosztowało. Jeśli przedtem Darth Vader czuł do niego wrogość, teraz wzrosła ona wielokrotnie. Xizor był świadkiem poniżenia Vadera, widział tego dumnego ducha miażdżonego pod podeszwą buta Imperatora - a to oznaczało, że podpisał na siebie wyrok śmierci... gdyby Vader miał okazję go wykonać. A Xizor wiedział teraz, nawet lepiej niż przedtem, że Vader poświęci temu zadaniu jeszcze więcej sił. Od pełnego zaangażowania się w dzieło zniszczenia Xizora mogłaby go odwieść tylko jedna rzecz: rosnące zagrożenie dla Imperium ze strony Sojuszu Rebeliantów. Jeśli Rebelię uda się zdławić - a Xizor czuł, że istnieją na to duże szansę - wówczas, cokolwiek się zdarzy, Xizor będzie miał do pokonania doprawdy potężnego wroga. 115 Ta perspektywa jakoś go nie niepokoiła. Będę gotów, myślał, oglądając się na klęczącą nieruchomo podobiznę Vadera. Myśl o tej ostatecznej konfrontacji - tak długo odkładanej i tak niecierpliwie oczekiwanej - sprawiła, że krew zaczęła mu żywiej krążyć w żyłach. Imperator Palpatine przerwał rozmyślania Xizora: - Dość tych kłótni! — Wycelował w Xizora kościsty palec. — Nie wyobrażaj sobie, że potrafisz ukryć przede mną swoje myśli. Pochlebiasz sobie, jeśli sądzisz, że dałem się nabrać na twoje wybiegi, Xizor... albo jeśli wydaje ci się, że nie znalazłem żadnych racji w krytycznej opinii Lorda Vadera o twoich planach i działaniach. Obiecywałeś rozbicie Gildii Łowców Nagród i nieustanny dopływ takich sług, jakich Imperium najbardziej potrzebuje: sprytnych i prężnych najemników, którzy zajęliby miejsce tępych nieudaczników, jacy mnie obleźli. - Palpatine pochylił się do przodu w swoim tronie, wpijając zimne, świdrujące spojrzenie w stojącą przed nim postać. - Przychodzą do mnie rozmaite raporty, dotyczące postępów twojego spisku przeciwko Gildii. Ale wynik wydaje mi się cokolwiek... niejasny. Co na to powiesz, książę? Xizor skłonił głowę i znów spojrzał w te pozornie martwe oczy. - Wyjaśnienie jest dość proste, mój panie. - Rozłożył ręce. -Kampania przeciwko Gildii Łowców Nagród nie zakończyła się jeszcze. Pozostało wiele do zrobienia... - I zawsze tak będzie — przemówił holograficzny obraz Vade-ra. — Te plany są skazane na niechlubną klęskę. Imperator posłał Vaderowi ponure, ostrzegawcze spojrzenie i znów zwrócił się do Xizora. - Nie przypominam sobie - powiedział - abyś mówił cokolwiek o etapach spisku. Kiedy składałeś mi propozycję, sprawa wyglądała na zupełnie prostą. Wystarczy tylko wprowadzić znanego łowcę nagród Bobę Fetta do Gildii, a ona sama rozwiąże się z własnej i nieprzymuszonej woli. - Twoja pamięć jest bardzo dokładna, mój panie - Xizor twierdząco skinął głową. - Wyznaję mój błąd. Nie przewidziałem, co się potem wydarzy w Gildii Łowców Nagród. - To znaczy...? Ty już wiesz, staruchu. Xizor był pewien, że Imperator bawi się jego kosztem. - Gildia Łowców Nagród nie rozpadła się całkiem. Rozdzieliła się na dwie rywalizujące frakcje, Prawdziwą Gildię i Komitet 116 Zreformowanej Gildii. Ta ostatnia jest pod kontrolą łowcy nagród Bosska, syna ostatniego przywódcy Gildii, Cradosska. - Rozumiem. - Dłonie Imperatora spoczywały nieruchomo na poręczach tronu. - Raporty, które do mnie dotarły, donosiły, że to Bossk zabił Cradosska. — Tak istotnie było, mój panie. Imperator uśmiechnął się nieprzyjemnie. — Wygląda na to, że ten łowca nagród Bossk jest właśnie takim typem, który uważałeś za najbardziej odpowiedni do służby Imperium. Bezlitosny i ambitny, prawda? — To cechy wrodzone, mój panie — wywatowane ramiona szaty Xizora uniosły się lekko. — Ale żeby być doskonałym instrumentem twojej woli, potrzebny jest jeszcze spryt. - Taki spryt jak twój, bez wątpienia. Xizor oddał mu uśmiech. - Nie mogę zaprzeczyć tak ewidentnej prawdzie. - Tak samo jak nie możesz zaprzeczyć, że stara Gildia Łowców Nagród nie rozpadła się na pojedynczych osobników, z których moglibyśmy wybierać najlepiej nadających się do naszych celów - zauważył Imperator. - Pokazałeś, że potrafisz przyznać się do błędu, dlaczego zatem nie wyznasz, że twój plan okazał się klęską? Nie widzę wielkiej różnicy pomiędzy dwiema gildiami, jakie mamy teraz, a jedną, którą mieliśmy wcześniej. Właściwie to nawet utrudni nasze interesy z tymi istotami. — Nie jest to żadna klęska, mój panie — Xizor pozwolił, aby jego głos zabrzmiał żarliwym uczuciem. — Pojawiły się nieprzewidziane trudności, więc należy je pokonać. - O mało nie dodał, że sam Imperator nie przewidział Rebelii, ale pohamował się na czas. Po co doprowadzać do wściekłości kogoś, kto ma władzę nad twoim życiem i śmiercią? - I zamierzam to zrobić. — A więc mamy kolejny wielki plan — przemówił ze wzgardą holograficzny obraz Dartha Vadera. - Wymówki ukrywające niepowodzenia. Kiedy się pracuje z tobą, nie widać ich końca. - Rozważ raczej własne klęski, Lordzie Vader. - Xizor nie miał już nic do stracenia, mógł więc załatwić mrocznego Lorda ciętą ripostą. Złość Vadera nie mogła już być większa. - Ja przynajmniej mam metody, by zmienić chwilową klęskę w trwałe zwycięstwo. A ty? Holograficzny obraz Vadera stał z rękami skrzyżowanymi na piersi. Pamiętając o krótkiej smyczy - teraz jeszcze krótszej - na 117 jakiej trzymał go Imperator, powstrzymał się od odpowiedzi na prowokację. — Jakież to metody, Xizor? Książę obejrzał się na Imperatora. — Bardzo proste, mój panie. Gildia Łowców Nagród nie jest już tym, czym była. Jednym ciosem przepołowiliśmy ją na dwie zwalczające się frakcje, pałające wzajemną morderczą nienawiścią. Jeśli łowcy nagród kiedykolwiek udawali coś w rodzaju braterstwa, ta fikcja została rozwiana na zawsze. Teraz należy tylko zakończyć proces rozbicia. Każdy łowca nagród musi zwrócić się przeciwko wszystkim innym, niezależnie od frakcji, do której aktualnie należy. Nie mogą mieć żadnych wspólnych interesów... tylko wspólną wrogość. — To może być celem - odparł Imperator - ale nie jest metodą. Nie odpowiedziałeś na moje pytanie, a ja zaczynam się niecierpliwić. Powiedz mi teraz, jak zamierzasz rozbić te dwie frakcje na pojedyncze składniki. Xizor bez zmrużenia oka wytrzymał spojrzenie Imperatora. — Wykorzystam jedyną cechę, jaka rządzi tymi istotami i przede wszystkim sprawiła, że postanowiły one zostać łowcami nagród. Potężna, ogarniająca całą galaktykę siła - Xizor zawahał się na moment, aby osiągnąć zamierzony dramatyczny efekt - to chciwość — dodał. — To wszystko załatwi. Uśmiech Imperatora stał się jeszcze bardziej nieprzyjemny. — Mądrze i sprawiedliwie jest obracać naturę istoty przeciwko niej samej. Moja władza opiera się głównie na takiej taktyce. — Palpatine pokiwał głową. - Chcę posłuchać szczegółów tej operacji, książę Xizorze. Wtedy Xizor zrozumiał, że wygrał kolejną rundę gry. Zanim jeszcze skończył wyłuszczać swój plan Imperatorowi, był pewien akceptacji. Dostanie pozwolenie na realizację kolejnego etapu planu. A jak długo Imperator będzie uważał, że te plany są przewidziane wyłącznie dla jego korzyści... no i dla korzyści Imperium... tym lepiej. Wkrótce się przekona, jaka jest prawda, pomyślał Xi-zor. Wtedy jednak będzie za późno. — A co ty na to powiesz, Lordzie Vader? — Imperator przeniósł spojrzenie na holograficzną postać po drugiej stronie sali tronowej. - Odnoszę wrażenie, że twoje milczenie nie oznacza entuzjazmu dla planu sugerowanego przez księcia Xizora. 118 - Znasz moje myśli, panie. - Podobizna Vadera stała sztywna i nieruchoma. - Nie widzę potrzeby, aby powtarzać własne słowa. Ale jeśli pragniesz je usłyszeć, niech i tak będzie. Ten plan księcia Xizora, podobnie jak poprzednia porażka, to strata czasu i energii. Powinieneś raczej zwrócić uwagę na prawdziwe problemy Imperium. - Tego się spodziewałem - znużonym głosem odparł Palpa-tine. — Potwierdziły się moje podejrzenia, że zazdrościsz wszystkim moim sługom. - Imperator wyciągnął dłoń w stronę Xizora. -Zajmij się realizacją swojego planu w stosunku do niedobitków Gildii Łowców Nagród. Ale zapamiętaj, Xizorze: klęska nie jest już dla ciebie wyjściem. Możesz tylko odnieść sukces... lub zginąć. Xizor skłonił głowę. - Tak, mój panie. Rąbek ciężkiej szaty zatańczył wokół jego butów, gdy odwrócił się od posępnej, wiekowej postaci na tronie. Ruszył w kierunku wysokich drzwi sali tronowej władcy całej galaktyki. Przez cały czas, nawet wówczas, gdy przemierzał wysoko sklepione korytarze, czuł na karku spojrzenie Vadera niczym koniuszek wibroostrza, czekający tylko na okazję, by zadać śmiertelne pchnięcie. ROZDZIAŁ DZIŚ - Opowiadasz tak, jakbyś tam był. - W ciasnej kajucie na pokładzie „Wściekłego Psa" Neelah skrzyżowała dłonie na piersi i sceptycznie spojrzała na siedzącego obok towarzysza. - Skąd miałbyś wiedzieć tak dokładnie, co dzieje się w pałacu Imperatora Pal-patine'a? - Są sposoby - odparł Dengar. Siedział na metalowej kracie podłogi, plecami oparty o ścianę. - A skąd wiesz, że nie byłem tam z nimi, z Imperatorem, Darthem Vaderem i księciem Xizo-rem? - Nie pozwoliliby ci wejść. - Neelah oparła się o belkę konstrukcyjną za plecami. - Tyle przynajmniej wiem na pewno. Było mnóstwo innych rzeczy, jakich nie wiedziała. Dengar musiał jej to wyjaśnić; inaczej historia, którą jej opowiadał, o sporze pomiędzy trandoszańskim łowcą nagród Bosskiem a Boba Fet-tem po prostu nie miałaby sensu. Kim był Imperator Palpatine, a nawet Darth Vader, istota znana jako Mroczny Lord Sithów -o tym wszystkim miała niejakie pojęcie, zanim jeszcze Dengar zaczął opowiadać. Neelah dobrze nadstawiała uszu, póki była jedną z tancerek na dworze Jabby Hutta. W takim miejscu, gdzie niezmiennie panowała atmosfera gniewu i wzajemnych złośliwości, kłębiły się także niezliczone plotki na temat polityków i władców galaktyki. Większość istot rozumnych znajdujących się w pałacu, od najnędzniejszych podkuchennych po najemników najwyższej klasy, szukała tylko sposobu, jak tu uszczknąć co nieco z łańcucha kredytów i potęgi, który zdawał się łączyć ze sobą gwiazdy niczym niewidzialna sieć. Lojalność wobec jednego — jakiegokol- 120 wiek — pracodawcy była tylko jeszcze jednym towarem, który można było kupić i sprzedać za odpowiednią cenę, podobnie jak wszelkie inne jednorazowe usługi. A zatem tematem numer jeden rozmowy we wszystkich barakach, korytarzach i piwnicach było to, kto aktualnie jest na wierzchu, a kto na dnie, komu udało się wkręcić bliżej centrum dworu Imperatora, a kto przeszedł do Sojuszu Rebeliantów, kto był na sprzedaż dla najwyższego oferenta, a kto zginął. Omawiano wszystkie plany i manewry, które i tak kończyły się promieniem lasera przez głowę. Nielojalność może i była bardziej zyskowna w tym wszechświecie, ale też miała swoją cenę. - Dobrze, dobrze — mruknął Dengar. — Nie było mnie tam. Ale były inne istoty; dwór Imperatora pełen jest podsłuchiwaczy i wścibskich, tak samo jak pałac Jabby. - Neelah opowiedziała mu, ile się dowiedziała w tej pozbawionej okien fortecy na Tatooine. -Jeśli nie słuchasz, nie przeżyjesz... tak urządzone są te miejsca. Nie chodzi nawet o szpiegów, choć jest ich zawsze wszędzie pełno. Niektórzy donoszą do Rebeliantów, inni do Czarnego Słońca. .. tak jak to leży w naturze wszystkich istot rozumnych. Ja też wiedziałem, jak szeroko należy rozwieszać uszy, no wiesz... -Dengar kciukiem wskazał w kierunku pokładu nawigacyjnego i kok-pitu. - Może nie jestem aż takim łowcą nagród jak Boba Fett, ale mam przynajmniej kilka niezbędnych umiejętności. I mam swoje wtyczki na dworze Imperatora i w Czarnym Słońcu... niektóre oficjalne, przekazujące rzeczy, które chcą, abyś wiedziała, a niektóre takie, które słychać tylko w pomieszczeniach dla służby. - I ufasz im? - Neelah uniosła brew. - Nie bardziej niż muszę. - Dengar wzruszył ramionami. -Za niektóre informacje zapłaciłem... hej, to wydatki służbowe... i te przynajmniej miewają jakąś dozę prawdopodobieństwa. Jeśli cię zabiją, ponieważ uwierzyłeś w coś, co ci powiedzieli, to zwykle nie wrócisz, żeby kupić więcej informacji. A są rzeczy, które możesz potwierdzić nie tylko z jednego źródła... nawet jeśli mają związek z kimś, kto nie żyje, na przykład z księciem Xizorem. Przy prowadzeniu organizacji przestępczej napotykasz jeden problem: zawsze znajdzie się kilka niezbyt uczciwych istot, które dla ciebie pracują i wiedzą wszystko o twoich interesach. Więc kiedy już cię nie ma, chętnie opowiedzą to i owo za parę kredytów. - Na twarzy Dengara pojawił się półuśmieszek. - Jak sądzisz, dlaczego osoby takie jak ja tak chętnie spędzają czas w brudnych dziurach 121 w rodzaju kantyny w Mos Eisley? Nie chodzi o żarcie, a już na pewno nie o tę kocią muzykę, którą tam uprawiają. Nie do takich miejsc jak to chodzi się, aby posłuchać informacji. Po prostu i zwyczajnie. Miej uszy otwarte, a dowiesz się mnóstwa ciekawych rzeczy. — Skoro tak twierdzisz... — Neelah nie była pod specjalnym wrażeniem. O ile mogła stwierdzić, Dengar był zdecydowanie zbyt ufny. Pewnie to dobrze, myślała, że już rzuca ten interes. Mimo to wciąż była nie wiedzieć czemu przekonana, że cała historia - a przynajmniej ta jej część, którą słyszała do tej pory - jest prawdziwa. Nagle przyszła jej do głowy niespodziewana, niepokojąca myśl: „A może ja już znam część tej historii", z dawnych czasów, z życia, które zostało jej skradzione, które należało do niej, dopóki nie wyczyszczono jej pamięci i dopóki nie została zamknięta jak niewolnica w pałacu Jabby Hutta. Gdyby to była prawda, to znaczy, że była kimś zupełnie innym niż tylko zwykłą tancerką i potencjalnym żarciem dla rankora. Ale o tym też wiedziałam, stwierdziła nagle. W głębi ducha, tam, gdzie w otaczającej ciemności żarzyła się jeszcze nieśmiertelna iskierka ognia, była całkowicie pewna, że jej prawdziwa tożsamość ma ogromne znaczenie, znaczenie większe niż sieć kłamstw, która ją otaczała. Wiedziała to, zanim jeszcze stwierdziła, że Boba Fett czuwa nad jej bezpieczeństwem w pałacu, pilnując, aby nie przydarzyło jej sienie strasznego... a przynajmniej nic ostatecznego. Dziwna, kręta droga sprowadziła ją do tego miejsca, gdzie czekał ją inny los... jeśli zdoła go odnaleźć i zatrzymać wyłącznie dla siebie. Wszystko, co jej odebrano, cała osobowość, którą wykaso-wano, niczym imię zapisane na arkuszu flimsiplastu i wrzucone do ognia, zredukowane do rozsypującego się popiołu... albo je odnajdzie, albo zginie, próbując to zrobić. Jakimś cudem, nieważne jakim, pozwalało jej to zachować zimną krew wobec ukrytej pod hełmem postaci w kokpicie „Wściekłego Psa". Boba Fett nie mógł jej nic zrobić poza tym, że ją zabije; ale ona już przecież przeżyła inną śmierć, dawno temu. Śmierć, która zabrała jej tożsamość. - Możesz mi wierzyć albo nie - mówił Dengar. - To mi nie przeszkadza. Ale usłyszysz tę samą historię od mnóstwa istot w całej galaktyce. Teraz, kiedy wszystko się skończyło... mówię o wojnie między łowcami nagród... to już żadna tajemnica. - Dengar znów wskazał brodą na znajdujący się nad ich głowami kokpit. - Boba Fett już się tym zajął. 122 - Pomógł rozprzestrzenić te opowieści... oto ci chodzi? Po co miałby to robić? - Wszystko, co może wzbogacić jego reputację, uważa za doskonały pomysł. Wywinął się cało z tej wojny łowców nagród, i to walcząc przeciwko paru niezłym przeciwnikom. — Dengar położył dłoń na piersi. — Zrobił na mnie wrażenie. Coś w tym jest, że różne istoty, łowcy nagród albo i nie, kiedy stają nos w nos z Boba Fettem, od razu padają na twarz i udają trupa. Nie ma sensu umierać naprawdę. Jeśli poprzedza go taka legenda, to mu oszczędza mnóstwo czasu i wysiłku. Neelałi uznała, że to rzeczywiście ma sens, choć wiele pytań w dalszym ciągu pozostawało bez odpowiedzi. Jeśli Boba Fett widział jakąś korzyść w budowaniu wokół siebie famy niezwyciężonego, korzystał z otaczających go mitów jako broni przeciwko innym stworzeniom, to gdzie jest kres tego procesu? Wygodne kłamstwo lub przesada posłuży jego celom równie dobrze, jak prawda, a jeśli już przyjmie się taką możliwość, to nie można ufać żadnej historii o nim. Niczemu, czego nie mógłby udowodnić własnymi czynami. I to jest cały problem, przyznała Neelah. Jeśli źle odgadniesz, będzie cię to kosztować życie. - I co się wtedy stało? - Dziewczyna usiadła z powrotem naprzeciwko Dengara. - No, gadaj... przecież historia nie kończy się na tym. Słuchała jego opowieści przez cały ten czas, który „Wściekły Pies" spędził, podążając przez przestrzeń ku niewiadomemu celowi. Straciła poczucie czasu, nie wiedziała, ile minęło standardowych godzin. - Nie wiem, czy mam ochotę opowiadać ci to wszystko. - Dengar pogrzebał w części magazynowej „Wściekłego Psa" i znalazł pusty worek po towarze. Zwinął go w prowizoryczną poduszkę. —Zwłaszcza jeśli będziesz sceptycznie kręciła na wszystko nosem. Po co? Daj sobie spokój, pomyślała Neelah. Zrozpaczona podniosła oczy do góry. Pewnego dnia, jeśli ta podobno rozumna istota go dożyje, spadnie na kark kolejnej kobiecie, swojej przyszłej żonce, Manaroo. Neelah wcale jej nie zazdrościła. - Już dobrze — z trudem hamowała wściekłość. — Dobrze, przepraszam. — Miała ochotę powiedzieć mu znacznie więcej, i to tak, żeby zabolało. - Wierzę w każde twoje słowo. Na razie, obiecała sobie. Zanim jednak „Wściekły Pies" dotrze do miejsca, gdzie wiózł ich Boba Fett, potrzebowała bardziej 123 konkretnych informacji. Nie była pewna, czy znajdzie to, czego jej trzeba, w skomplikowanej historii wojny pomiędzy łowcami nagród, ale na razie była to jej jedyna poszlaka. - Może jednak skończysz to, co zacząłeś, i opowiesz, co było dalej? - Może później. - Dengar wyciągnął się na podłodze, wsadzając pod głowę zwinięty worek. — Jestem wykończony — zamknął oczy. — A poza tym... nie mam ochoty zdzierać gardła opowiadaniem starych historii niewdzięcznym smarkulom. Zwłaszcza sarkastycznym. Zwężonymi w szparki oczami spojrzała na Dengara, który już spał albo udawał, że śpi. Szybki kopniak w głowę albo go obudzi, albo rozłoży na dobre. Ależ mnie to korci, pomyślała wściekła. Przywołała resztki samokontroli i postanowiła działać inaczej. Rzuciła ostatnie miażdżące spojrzenie na śpiącego Dengara, po czym odwróciła się i ruszyła w górę drabinki wiodącej do kokpitu. Słyszał, jak ktoś wspina się po drabince z dolnej części statku. Nie musiał odwracać się od układów nawigacyjnych „Wściekłego Psa" — wystarczyło mu posłuchać odgłosu kroków na szczeblach drabinki: wskazywały, który z pasażerów wchodzi na górę. Dengar stąpałby bardziej ciężko. - No i gdzie jesteśmy? - tak jak się tego spodziewał, głos, który odezwał się za jego plecami, należał do kobiety, Neelah. - Wciąż w samym środku niczego? A może już zbliżamy się do tego tajemniczego miejsca przeznaczenia, do którego podobno zmierzamy? W jej głosie brzmiała wyraźna irytacja. Boba Fett odwrócił wizjer od iluminatora i spojrzał przez ramię. - Jak to dobrze - rzekł z wystudiowaną łagodnością - że w najbliższym czasie nie zamierzasz brać się za robotę łowcy nagród. Dla nas cierpliwość nie jest wyłącznie cnotą, jest koniecznością. Jeśli się pospieszysz, możesz skończyć w całej galaktyce kłopotów. - Postaram się o tym pamiętać. - Neelah stała w wejściu do kokpitu, a w jej ciemnych oczach lśnił ledwie powstrzymywany gniew. - Schowam tę zasadę na pamiątkę razem z innymi darmowymi radami, jakich wszyscy mi udzielają. Skoro to wszystko, co mogę tu dostać... - spochmurniała jeszcze bardziej - ... tu i wszędzie indziej, jeśli o to chodzi. Kobieta wyglądała na niezadowoloną, ba, rozjuszoną. Boba Fett stwierdził, że transportowanie twardego towaru, to znaczy istot rozumnych, za których głowy wyznaczono nagrodę, miało 124 same pozytywne strony. Tamtych przynajmniej można wrzucić do klatki, pomyślał. I nigdy nie było kwestii, kto tu rządzi, nie tylko w ważnych sprawach, ale nawet w najdrobniejszych szczegółach. Z Neelah sytuacja nie była taka oczywista. Prawdopodobnie będzie potrzebował jej współpracy. Nawet wtedy, kiedy była tylko tancerką w pałacu Jabby Hutta, zachowała pewną dumę i wyniosłość, które wynikały z jej poprzedniej wysokiej pozycji społecznej. Zostały jej wpojone tak głęboko, że nawet dokładne zatarcie pamięci nie zdołało ich usunąć. A zatem jeśli teraz się na niego obrazi, przeciągnięcie jej z powrotem na swoją stronę może wymagać sporego wysiłku. Klatka niestety odpada, uznał Fett. Musiał przy tym brać pod uwagę również inne, nie mniej ważne czynniki. Neelah zaczęła składać razem pozostawione jej fragmenty wspomnień. Dengar zrelacjonował mu już, o czym mówiła w jaskini na Tatooine. Były to rzeczy, których znaczenia Dengar nie podejrzewał... ale Fett owszem. Nil Posondum, pomyślał Fett. Pamiętała to nazwisko. Nie był tym wcale zaskoczony. Dawny księgowy, który stał się twardym towarem w klatce transportowej „Niewolnika I", był kluczem do wszystkiego, co spotkało Neelę. Jeśli połączy ten fragment wspomnień z enigmatycznym komunikatem, jaki Posondum wydrapał w metalowej podłodze klatki, rozwiąże za jednym zamachem wiele tajemnic, dotąd przed nią ukrytych. Boba Fett nie był na to przygotowany, a przynajmniej jeszcze nie teraz. Wydrapana wiadomość już nie istniała, poza obrazem przechowywanym w bankach danych komputera pokładowego „Niewolnika I", które teraz zostały przeniesione na „Wściekłego Psa". Obraz i informacja zawarta w tej wiadomości były bezpiecznie zamknięte i niedostępne. I tak miało jeszcze przez jakiś czas pozostać. Tymczasem jednak miał przed sobą rozeźloną kobietę. - Szkoda, że masz już dość dobrych rad — rzekł Boba Fett. — Właśnie miałem ci udzielić jeszcze jednej. - Taak? - Neelah oparła się o framugę i sceptycznie uniosła brew. - A cóż to za rada? - Prosta. Uspokój się. Mamy do przebycia długą drogę, a po drugiej stronie może się zdarzyć dosłownie wszystko. Odpocznij, dopóki jeszcze możesz. - Och... - Neelah powoli skinęła głową, jakby przetrawiała to w myśli. - Naprawdę? Tym się właśnie zajmujesz? Mam odpocząć? - wydała z siebie krótki, pogardliwy śmieszek. - Jedynym 125 momentem, kiedy widziałam cię odpoczywającego, była chwila, gdy leżałeś nieprzytomny, wyrzygany przez tę bestię Sarlaka. Jeśli myślisz o takim odpoczynku, to niezbyt mi się to podoba. Gdyby był do tego zdolny, komentarz kobiety pewnie by go ubawił. - To nie był odpoczynek, tylko umieranie — odrzekł. I pewnie skończyłoby się to jego śmiercią, gdyby pozostał tak, leżąc na pół strawiony w gorących piaskach Morza Wydm Tatooine... gdyby nie ona i Dengar. Zawdzięczanie czegokolwiek, a co dopiero własnego życia, innemu stworzeniu było dla niego całkowicie nowym doświadczeniem. Jak spłacać takie długi? Wciąż zastanawiał się nad tym problemem. Gdyby nie brał tego pod uwagę, na pewno byłby mniej miły dla pasażerów na pokładzie „Wściekłego Psa". - Może - w zadumie odparła Neelah. - W końcu nie wiem, co takie stworzenie jak ty uważa za „odpoczynek". Mam wrażenie, że najbardziej odpowiada ci zabijanie innych istot. - Nie tak bardzo, jak otrzymywanie za to zapłaty. Neelah zamilkła na kilka chwil. Boba Fett odwrócił się znowu w stronę pulpitu sterowniczego kokpitu i dokonał kilku nowych obliczeń nawigacyjnych. Dokładnie jak przewidywał, dawny statek Bos-ska nie był ani tak nowoczesny, ani tak dobrze utrzymany jak jego własny „Niewolnik I". Potrzebował dłuższej chwili, żeby się przyzwyczaić do tego bałaganu, który zresztą w dalszym ciągu go irytował. Stwierdził, że to nic dziwnego, iż Bossk nigdy nie zdołał wspiąć się na wyżyny profesji łowcy nagród: Trandoszanin próbował widocznie zastąpić staranne planowanie i inwestycje w sprzęt bezwzględnością i brutalną siłą. To nigdy nie działa powiedział sobie Boba Fett. Bezwzględność i siła są potrzebne, zgodą ale nie wystarczą. Kobiecy głos wdarł się w tok jego myśli. - Może potrafiłabym odpocząć, gdybym mogła otworzyć ci głowę. Boba Fett nawet się nie obejrzał. - A co to niby ma znaczyć? - To, co słyszałeś. Chciałabym rozpołowić ten twój hełm, jakby to była skorupka jajka - prawie wypluła z siebie te słowa. -Szkoda, że nie skorzystałam z okazji, kiedy leżałeś na łożu śmierci. Mogłam wtedy rozwalić ci czaszkę i może wydobyć z niej wszystko, co chciałabym wiedzieć. O sobie. - Może wcale nie chciałabyś tego wiedzieć. - Fett leciutko wzruszył ramionami. - Może by ci się to nie spodobało. 126 - Bardzo chętnie podejmę takie ryzyko. Wolę to, niż pozostawać w nieświadomości - odparła. - Nie martw się. Wkrótce się wszystkiego dowiesz. Głos Neelah stał się nagle złowróżbnie spokojny. - Wolałabym nie czekać. Udało jej się go zaskoczyć. Boba Fett wyciągnął rękę nad pulpitem, żeby dosięgnąć monitora, umieszczonego niewygodnie wysoko. Poczuł lekkie, prawie niezauważalne pociągnięcie za pas z wyposażeniem, stanowiący część jego mandaloriańskiej zbroi bojowej. Ten sygnał wystarczył, aby Fett obrócił się błyskawicznie wraz z fotelem i spojrzał na Neelah. Ale ona już odskoczyła z powrotem do włazu. Podniosła miotacz, który udało jej się wyciągnąć z pochwy przy pasie Boby Fetta. Trzymając broń obiema rękami, skierowała lufę dokładnie na środek czarnego wizjera hełmu Fetta. - Nie żartowałam - powiedziała. Lekki uśmieszek w kąciku ust świadczył ojej intencjach. — Kiedy mówiłam, że chciałabym ci rozwalić głowę. Ciekawe... ile takich strzałów wytrzyma ta puszka? Jak ci się zdaje? Boba Fett odchylił się w tył w fotelu pilota. - Gratuluję - rzekł. Większą część uzbrojenia schował w bezpieczne miejsce, aby rozmaite elementy jego przenośnego arsenału nie przeszkadzały mu w ciasnym kokpicie. Niewielki miotacz był jedyną bronią, jaką zatrzymał przy sobie. Wskazał ją gestem. Broń nawet nie drgnęła w uchwycie Neelah. - Niewiele istot zdołałoby wykręcić mi taki numer. Wziąć mnie z zaskoczenia to naprawdę osiągnięcie. - Łatwizna — skrzywiła się Neelah. Musiał przyznać, że zabrała mu broń z zaskakującą zręcznością. A może nie aż tak zaskakującą: z tego, co wiedział o jej pochodzeniu, o tym, kim była, zanim znalazła się w pałacu Jabby jako tancerka ze skasowaną pamięcią, takie umiejętności nie były właściwie niczym niezwykłym. Była w końcu kimś więcej niż zwykłe dziecko arystokracji; nie wolno mu o tym zapomnieć. - Może i tak - przyznał. - Co nie znaczy, że to był dobry pomysł. Możesz być dosyć szybka, ale wierz mi, to nic w porównaniu ze mną. Zanim przyciśniesz spust tej zabawki, będę już koło ciebie, a moje ramię przydusi ci gardło. A potem sprawy mogą się potoczyć jeszcze mniej przyjemnie dla ciebie. 127 - Chętnie zaryzykuję — wzruszyła ramionami. — Co mam do stracenia? Nie chcesz mi powiedzieć tego, co ja chcę... co muszę wiedzieć. Jeśli jednak oddam jeden dobry strzał, będę miała tę satysfakcję, że nie dostaję odpowiedzi z ważnego powodu. Pomyśl tylko, jako nieboszczyk będziesz miał świetną wymówkę. BobaFett obliczył już dokładnie odległość pomiędzy sobą a nią, dokładny kąt, prędkość i kierunek ruchów niezbędnych do odzyskania broni. Mógłby to zrobić i nawet nie zostać draśnięty tym jednym strzałem, jaki dziewczyna zdoła oddać w ciągu tych kilku mikrosekund. Lepiej jednak, żebym nie musiał tego robić, myślał. I tylko z jednego powodu: strzał na ślepo w ciasnej przestrzeni kokpitu mógłby wyrządzić poważne szkody. Nawet teraz „Wściekły Pies" nie był w takim stanie, w jakim powinien, ale była to zasługa niechlujstwa poprzedniego właściciela. Gdyby strzał uszkodził tylko konstrukcję statku - bo nie zdołałby przebić powłoki -Fett mógłby to naprawić, ale jeśli trafi w pulpit sterowniczy, prześledzenie i załatanie nieznanych obwodów może zająć dużo czasu. A czas był akurat luksusem, którego mu teraz brakowało. Musiał zająć się swoimi interesami, i to dość daleko stąd. - Już kiedyś byłem bliski śmierci - rzekł Boba Fett. - Nie mam wielkiej ochoty powtarzać tego doświadczenia. Neelah uniosła miotacz nieco wyżej, spoglądając wzdłuż lufy na cel. - W takim razie lepiej zacznij gadać. - Chyba nie... — Boba Fett wykonał przeczący ruch głową. — Nie sądzę. - Co? - kobieta zmarszczyła brwi. - Co masz na myśli? - To proste - Boba Fett machnął dłonią w jej stronę. - Masz tyle samo do stracenia co i ja. Zabij mnie, a nigdy nie dowiesz się tego, co chcesz wiedzieć. Przechyliła głowę na bok i spojrzała na niego uważniej. - Może jeśli nie będziesz mi stał na drodze, potrafię wydobyć prawdę od kogoś innego. - Może. - Boba Fett znowu wzruszył ramionami. - Ale jeśli się mylisz... i jeśli tylko ja wiem cokolwiek na temat twojej prawdziwej tożsamości... wtedy załatwisz jedyną osobę, która może ci udzielić odpowiedzi. Jesteś pewna, że chcesz zaryzykować? Przez kilka następnych sekund Neelah zdawała się rozważać tę możliwość. Potem opuściła miotacz. 128 - Chyba jednak nie. - Dalej miała wściekłą minę. - Zdaje się, że wykręciłeś się sianem. - Jeszcze mi za to podziękujesz. - Wyciągnął rękę. - Wezmę to, jeśli pozwolisz. Neelah potrząsnęła głową. - Jeszcze mi się może przydać. Patrzył w ślad za nią, gdy z miotaczem u boku schodziła po drabince do ładowni statku. Przynajmniej wie, czego chce, pomyślał. Problem w tym, czy uda jej się to zdobyć. Odwrócił fotel pilota z powrotem w stronę pulpitu sterowniczego. Miał własne problemy, z którymi musiał się uporać. Kuksaniec w żebra obudził Dengara. Zamrugał i szybko przeszedł w stan pełnej świadomości, choć nie wolnej od zaskoczenia, gdy stwierdził, że spogląda prosto w lufę pistoletu laserowego. - Czas zacząć gadać - oznajmiła Neelah. Wycelowała broń wprost w jego czoło. - Chcę usłyszeć całą historię. 9- ROZDZIAŁ C WCZORAJ - Musisz przyznać, że to przyjemne miejsce na spotkanie -rzekł Bossk. Podobało mu się własne poczucie humoru. Z jedną szponiastą łapą na rękojeści miotacza przyglądał się, jak Boba Fett wodzi wzrokiem po osypujących się szczelinach i suchych powierzchniach klifów dawnego basenu morza. Oceany Gholondreine-Beta zostały wyssane do ostatniej molekuły słonej cieczy i przeniesione przez flotę potężnych imperialnych frachtowców na orbitalną stację katalizy wokół Coruscant. Czynnikiem motywującym nie była tu ekonomia - przetransportowanie takiej ilości wody statkiem było znacznie kosztowniejsze niż jej wyprodukowanie - lecz kara. Nadbrzeżne i we-wnątrzlądowe państwa nie dość szybko — przynajmniej zdaniem Imperatora Palpatine'a— wyzbywały się ostatnich niedobitków, dochowujących wierności starej Republice. Teraz, pod żarem pozbawionego chmur nieba, po wyschniętych ulicach pustych miast tańczył jedynie kurz. Sąsiednie planety tego sektora dostały cenną lekcję poglądową, że na polecenia Imperatora należy reagować. Skorupa jakiegoś od dawna martwego stworzenia morskiego zachrzęściła pod podeszwą buta Boby Fetta. Jego statek, „Niewolnik I", stał o kilkaset metrów dalej. Kokpit z transparistali błyszczał w świetle słońca, którego promienie zdołały przeniknąć do środka podmorskiego rowu tektonicznego. Pęknięcie w skorupie wysuszonej planety było tak głębokie, że w ciągu standardowej jednostki czasowej zapadnie tu niemal całkowita ciemność. To Bosskowi nie przeszkadzało. Interes, jaki miał zamiar ubić ze swoim rywalem Boba Fettem, nie powinien zająć zbyt wiele czasu. 130 - W porządku. - Boba Fett zakończył inspekcję miejsca, jednocześnie sprawdzając odczyty na przedramieniu mandaloriańskiej zbroi bojowej. Światełka wskaźników powoli zmieniały kolor z czerwonego na żółty, a potem na zielony, gdy wieloczujnikowe systemy wczesnego ostrzegania „Niewolnika I" zakończyły przeczesywanie okolicy w poszukiwaniu ukrytych pułapek i zasadzek. Bossk pozostawił swój statek w powietrzu, w stanie gotowości, ale po drugiej stronie rowu, tak aby pokładowe uzbrojenie nie wzbudziło podejrzeń drugiego łowcy nagród. - Nie jest tu co prawda tak intymnie, jak można by sądzić -rzekł Fett. Dłonią w rękawicy zatoczył krąg, wskazując na otaczające ich klify, których osypujące się zbocza górowały nad huma-noidalnymi postaciami w dole. - Odbieram sygnały rozmaitych organicznych form życia. Bossk zarechotał krótko i chrapliwie. - Nie sądzę, żebyśmy musieli się nimi przejmować. - Ściągnął z ramienia rusznicę laserową, oparł ją o biodro i wypalił na maksymalnej mocy w zbocze, pod którym stali. Strzał roztrzaskał suchy kamień, zasypując dno rowu białawym pyłem i odłamkami. - Sprawdź sobie. Czubkiem buta trącił stertę gruzu. Spomiędzy wyszczerzonych, ostrych jak igły kłów podobnego do stonogi stworzenia rozległ się ostry syk. Zwierzę skręcało się i rozkręcało do długości prawie metra; jego żółte oczy lśniły wściekłością, aż wreszcie rzuciło się gwałtowanie i owinęło wokół kostki Bosska. Zanim zdążyło zatopić zęby w jego łydce, łowca zrzucił je kolbą rusznicy. Drugie uderzenie przepołowiło stwora; dwa osobne kawałki wiły się w ostatnich konwulsjach, rozlewając wokół zielonkawe osocze. - Milutkie maleństwa, nie? Nawet do jedzenia się nie nadają. Smakują jak przerobiony olej przekładniowy. Boba Fett nie odpowiedział. Zwrócił spojrzenie czarnego wizjera na powierzchnię klifu. To, co do tej pory zdawało się nieruchome i pozbawione życia, teraz lśniło i pulsowało w monotonnym blasku słońca wijącym się ruchem, niczym robaki w gnijącym ciele. Strzał z miotacza obudził kłębowiska wielonogich stworzeń, które wypełzały z otworów wyżartych w miękkim, osypującym się kamieniu. Echo wystrzału wystarczyło, aby obudzić również stworzenia gnieżdżące się po drugiej stronie rowu. Przez chwilę zbocza po obu stronach Bosska i Boby Fetta kipiały rojem wijących się ciał i głodnych, żółtych ślepiów. 131 - Standardowa procedura operacyjna Imperium. - Boba Fett nie okazał najmniejszego śladu zdziwienia, gdy oświetlił blaskiem odbitym od hełmu kolejny kłąb wijących się istot. - Zwłaszcza wtedy, gdy Imperator ma zły humor. Te istoty nie są częścią fauny planety; to wyprodukowana w laboratorium hybryda ithoriańskich korzeniowców, genetycznie przystosowanych do życia w warunkach zerowej wilgotności. Martwe stworzenie pozostawiło na bucie Bosska czarną smugę. Pochylił się i starł ją szponem kciuka. - Imperium je tutaj sprowadziło? - wyprostował się, mierząc wzrokiem kipiący mu nad głową kamień. - Co to za specjał? - To żaden specjał - odparł Boba Fett. - Wydzielają biotok-syny o okresie rozpadu molekularnego liczonego w setki lat. Poziomy skażenia stają się wreszcie tak wysokie, że one same padają ofiarą. Do tego czasu jednak cała skorupa planety zostanie przeżarta ich wypełnionymi trucizną kanałami. Światy otaczających systemów przyjęły uchodźców z Gholondreine-Beta, ale ci uchodźcy nie wrócą na rodzinną planetę jeszcze przez wiele tysiącleci. Imperator już o to zadbał. Bossk poczuł lekkie mdłości, jakby miał w ustach kawałek wielonogiego stworzenia. Mam nauczkę, pomyślał ponuro. Sama myśl, że ktoś umyślnie wyhodował stworzenie nie nadające się do spożycia, mocno go zirytowała. Filozofia trandoszańska zalecała spożywanie innych żywych istot, z własnymi przodkami włącznie. Był to punkt honoru i życiowy cel Trandoszan. Czysta mściwość, jakiej chętnie oddawał się Imperator, również niezbyt Bosskowi odpowiadała. W końcu nawet gady częściej oddają się gorącej, niszczycielskiej, ale i szlachetnej wściekłości. - Wciąż chcesz gadać o interesach? - Boba Fett był wyraźnie rozbawiony widokiem zniesmaczonego Bosska. — Wyglądasz tak, jakbyś chciał tu zostawić zjedzony lunch. - Nie martw się mną- warknął Bossk. - Posłałem po ciebie z pewnego ważnego powodu. Mamy szansę zrobić na tym sporo kredytów. Potężny interes. Nie widział Boby Fetta w jego realnej postaci od czasu, gdy razem przebywali w głównej siedzibie Gildii Łowców Nagród. Gildia właśnie zaczęła się rozpadać niedługo potem, jak Bossk zabił swojego ojca, Cradosska. Od tamtej pory był zbyt zajęty zatrzymywaniem w swojej frakcji młodszych łowców nagród, żeby zwracać uwagę na to, gdzie się podziewa Boba Fett. Mimo to nabrał 132 podejrzeń, gdy Fett zniknął z siedziby starej Gildii dokładnie tak, jakby zakończył zadanie, które polecono mu tam wykonać. Od tego czasu Bossk słyszał tylko plotki. Szeptane relacje twierdziły, że to właśnie Boba Fett jest odpowiedzialny — i to świadomie — za rozbicie Gildii Łowców Nagród. Bossk nie bardzo mógł sobie wyobrazić, po co Boba Fett miałby to robić. Jeśli to jednak prawda, to wyświadczył mi przysługę, pomyślał Bossk. W przeciwnym razie jego ojciec, Cradossk, żyłby jeszcze i wciąż odgrywał swój cyrk, on zaś, Bossk, dalej czekałby na swoją szansę. — O jakich „nas" mówisz? — Boba Fett skrzyżował ramiona na piersi. — Już raz miałem przyjemność z tobą pracować. To więcej niż mam w zwyczaju. Reputacja samotnego wilka, jaką cieszył się Boba Fett, była dobrze zasłużona i to dlatego Bossk był tak zdumiony, że Fett pojawił się na spotkaniu Gildii Łowców Nagród, prosząc o przyjęcie w jej szeregi. Potem Boba Fett udał się wraz z Bosskiem i kilku innymi członkami Gildii — Zuckussem i robotem IG-88 — na wspólną wyprawę. Fett przyprowadził nawet jeszcze jedną istotę: żywe, chodzące działo laserowe imieniem D'Harhan. Ten towar był naprawdę twardy - większość grupy uznała się za szczęściarzy, uchodząc z życiem ze świata Pancernych Hurtów, zwanego Okrąglakiem. Wyszło tak, że dla D'Harhana był to koniec zabawy. Świadczyło to dobitnie, że stowarzyszanie się z Boba Fettem niekoniecznie było dobrym pomysłem. Bossk przysiągł sobie, że nigdy już nie będzie tego nawet brał pod uwagę. Istniały sytuacje, w które Boba Fett pakował się chętnie i z własnej woli, ponieważ drań był pewien, że wyjdzie z nich cało. A jeśli nawet pociągało to za sobą śmierć wspólnika z dawnych czasów, takiego jak D'Harhan, dla Boby Fetta była to cena, której nie wahał się zapłacić. Czas — i chciwość — osłabiły jednak znacznie decyzję Bosska. Za dużo kredytów, żeby je tak zostawić, uznał. Dostał jednak nauczkę, że nie powinien wybierać się z Boba Fettem na takie wyprawy: trzeba zawsze pilnować tyłów. Łatwiej będzie się pilnować, kiedy zostaną tylko we dwóch zamiast w całej grupie. — Daj spokój — rzekł Bossk. — Czy nie możemy spróbować pogadać jak przyjaciele? - Łuskowate pyski Trandoszan nie były przystosowane do żadnego rodzaju uśmiechu, a zwłaszcza przymilnego. 133 Bossk był równie niezdolny do wyrażania jakichkolwiek pozytywnych uczuć, jak gdyby nosił mandaloriański hełm Boby Fetta. -Ostatnim razem wyszło nam całkiem nieźle. - Wtedy tak nie uważałeś - głos Fetta był bezdźwięczny i pozbawiony emocji. - Z tego, jak się zachowywałeś podczas całej akcji na Okrąglaku, mógłbym wnosić, że to ostatnia twoja wyprawa w grupie. — Zmieniłem zdanie. — Bossk nie miał w zwyczaju namawiać kogokolwiek do czegokolwiek. Wolał groźby lub brutalność... albo jedno i drugie. Niestety, szansę na to, że z Boba Fettem można coś wskórać tymi metodami, właściwie nie istniały. — Poza tym... pewne zadania są po prostu za trudne dla jednego łowcy. — Mów za siebie. Bossk podejrzewał, że Boba Fett wie, o co mu chodzi. Plotka o tym akurat twardym towarze rozniosła się pocztą pantoflową pośród łowców nagród z prędkością bliską nadświetlnej. - W porządku - powiedział. Postanowił, że porzuci wszelkie pozory przyjaznego nastawienia. To po prostu nie działało. Powinienem był wiedzieć, pomyślał ponuro. Ten facet zawsze miał jaja z durastali. - Przejdźmy zatem do interesów. Jestem prawie pewien, że ty i ja możemy dać sobie radę... jeśli będziemy współpracować. Albo możemy iść pojedynczo i wrócić jako trupy. — Już ci raz powiedziałem — Boba Fett nawet nie pofatygował się wzruszyć ramionami. — Mów za siebie. Bossk poczuł, że oczy zwężają mu się w szparki, a kręgosłup sztywnieje z gniewu. Z trudem pohamował nieodpartą chęć, aby rzucić się na tamtego, szponami mierząc wprost w gardło. Właściwie powstrzymało go tylko jedno: wiedział, że gdy jeszcze będzie w powietrzu, zarobi dziurę w brzuchu na wylot, wypaloną przez laserową rusznicę Fetta, i że wyląduje u jego stóp już jako nieboszczyk. - To załatwia sprawę. - Po co sobie w ogóle zawracam tym głowę, pomyślał Bossk. Całe to spotkanie było czystą stratą czasu. Boba Fett stosował się wyłącznie do własnych zasad. - Ty pójdziesz swoją drogą, a ja swoją. Zobaczymy, kto zginie pierwszy. Okręcił się na pięcie i ruszył w stronę „Wściekłego Psa". Wyschnięty rów tektoniczny powoli zaczął pogrążać się w cieniu, gdy bladawe słońce Gholondreine-Beta przesunęło się w kierunku zachodu. Na okrytej mrokiem ścianie rowu lśniły żółte oczy stono-gowatych stworzeń. 134 - Czekaj - odezwał się za jego plecami głos Boby Fetta. Bossk obejrzał się przez ramię, zezując na tamtego. - Co jest? - Nie powiedziałem, że nie pójdę z tobą na tę wyprawę. -Ostry jak brzytwa cień padał ukośnie pod stopy Fetta, który stał nieruchomo pośród pustych, martwych skorup dawnych mieszkańców morskich głębin. — Przedstawiłem ci tylko fakty dotyczące naszego układu. Podmuch zimnego wiatru przetoczył się przez cały kanion, przenikając łuskowate ciało Bosska aż do samych kości. Trandoszanin powolnym skinieniem głowy odpowiedział Fet-towi. - No to lepiej omówmy resztę — wskazał ruchem głowy „Wściekłego Psa". - Równie dobrze możemy pogadać na moim statku. Boba Fett potrząsnął głową. - To nie jest dobry pomysł. - O co chodzi? — Bossk poczuł się urażony, że tamten nie przyjął zaproszenia. — Nie mam zamiaru zastawiać na ciebie pułapki. Chciałem tylko pogadać o interesach. - Przecież ci wierzę - Boba Fett ruszył już powoli w stronę własnego statku. - Ale nie do końca. Poza tym - zatrzymał się i zwrócił w stronę Bosska ukrytą za wizjerem twarz — chciałem ci coś pokazać. Coś, co może cię zaciekawić. Właściwie czemu nie? — pomyślał Bossk i ruszył za Fettem. Praca z nim uczyła go ciągle nowych przejawów wrogości. Wnętrze „Niewolnika I" było dokładnie takie, jak zapamiętał Bossk z czasów wyprawy na Okrąglak. Rozejrzał się dokoła, z wyraźnym niesmakiem wodząc wzrokiem po ścianach i klatkach. Boba Fett utrzymywał swój statek w takim stanie technicznym, że Bossk uważał to za osobistą obrazę. Czuł się tak, jakby zwiedzał oddział chirurgiczny na statku szpitalu Floty Imperialnej, gdzie każda powierzchnia odarta była do nagiego metalu i wysterylizowana. Bossk był zdania, że wnętrze statku łowcy powinno stanowić odzwierciedlenie jego charakteru; że każdy aspekt jego osobowości przesącza się w konstrukcję aż do dysz silników i układów sterowania. Był dumny z tego, że spacerując po pokładzie „Wściekłego Psa", czuł się jak we wnętrzu własnej czaszki. Ale biorąc na rozum, myślał, uśmiechając się w duchu, może to jest właśnie osobowość Fetta. Tylko biznes - kredyty i towar, 135 i żadnych namiętności, żadnych prawdziwych przyjemności czerpanych z gwałtu i terroru, jakie stanowią zwykle część zawodu łowcy nagród. Co za marnotrawstwo... - Siadaj - Boba Fett wskazał mu ławkę obok jednej z klatek. Sam usiadł naprzeciwko. — Chcesz znaleźć tego szturmowca renegata, zgadza się? Przynajmniej z takim typem jak Boba Fett, co nie uznaje niczego innego niż biznes, nie marnowało się czasu. - Zgadza się - odparł Bossk. - Taka robota wpada raz w życiu. Było to grube niedopowiedzenie. Po ogłoszeniu nagrody w oficjalnym paśmie emitowanym z pałacu imperialnego na Coruscant kwota oferowanych kredytów została uznana za błąd w transmisji; wydawało się, że do rzeczywistej kwoty dodano zbyt dużo zer. Za tyle kredytów mógłbym sobie kupić małą, nieuprzemysłowioną planetę - gdyby Imperium wystawiało takie planety na sprzedaż, marzył wtedy Bossk. Obie frakcje starej Gildii Łowców Nagród, Zreformowany Komitet i te stetryczałe stworzenia nazywające siebie Prawdziwą Gildią, natychmiast skontaktowały się z centrum informacyjnym Imperium, prosząc o wyjaśnienie, jaka jest prawdziwa kwota oferowanej nagrody. I dowiedziały się, że nie było błędu w transmisji. Suma podana w pierwszym komunikacie była prawdziwa. Efekt, jaki ta informacja wywarła na każdym po kolei łowcy nagród, w każdym zgniłym zakątku wszystkich portów kosmicznych i w kwaterach dowództwa obu frakcji Gildii, był elektryzujący. Kiedy trzeba zwrócić na coś uwagę istoty myślącej, zachłanność potrafi zdziałać cuda. To było jak położenie szponów na pozbawionym osłon generatorze mocy, i to tym największym, zdolnym ponieść w nadprzestrzeń nawet imperialny krążownik. Bossk czuł, że każda łuska na jego ciele jest jak naelektryzowana. To by wszystko załatwiło — taka była pierwsza myśl, jaka pojawiła się w głowie Bosska. Schwytanie imperialnego szturmowca renegata, za głowę którego Imperator Palpatine obiecał kolosalną nagrodę, w ostateczny sposób dowiodłoby - zarówno w oczach Bosska, jak i każdej istoty myślącej w galaktyce - kto jest najlepszym łowcą nagród. Imperator na pewno nie dałby tylu kredytów za łatwe zadanie. Akurat ten szturmowiec nie był jednym z radosnych głupków, co to nie zdejmowali palców ze spustu, a zdolni byli wyłącznie do zbiórki w szeregu, nieskomplikowanych aktów terroru oraz wykonywania rozkazów dowódcy. Trhin Voss'on't 136 był jednym z dowódców na samym szczycie hierarchii szturmowców imperialnych, dowódcą sił uderzeniowych elitarnego batalionu Oddziałów Strategicznych. Był - dopóki nie wziął na muszkę miotacza całego personelu imperialnego niszczyciela gwiezdnego i nie porwał statku wraz z grupką wybranych wspólników, zaledwie wystarczającą, by wypełniać funkcje załogi. Z początku spekulacje dotyczące motywów, jakie kierowały Voss'on'tem, koncentrowały się głównie wokół możliwości jego zdrady na rzecz Sojuszu Rebeliantów. Niszczyciel i jego całe uzbrojenie, bazy danych kodów i starannie zabezpieczana technologia imperialna — wszystko to miałoby zostać przekazane jako uzupełnienie rosnącego arsenału Sojuszu. Teorii tej jednak szybko zaniechano, kiedy okazało się, że niszczyciel został porzucony w dryfie w nie zamieszkanym sektorze nawigacyjnym pomiędzy systemami gwiezdnymi, ze zwłokami wsporników Voss'on'ta na pokładzie. Najwyraźniej zostali ofiarami egzekucji wykonanej zgodnie z wszelkimi zasadami standardowych metod dyscyplinarnych szturmowców imperialnych, to znaczy pojedynczym strzałem z miotacza w tył czaszki. Niszczyciel został odarty ze wszystkiego, co można było upłynnić szybko i z zyskiem. Części głównych silników wyposażone na poziomie molekularnym w odpowiednie numery kodowe zaczęły się pojawiać w różnych nielegalnych transakcjach niemal natychmiast, ale wcześniej przeszły przez niemożliwy do prześledzenia łańcuch paserów i międzysystemowych handlarzy złomu. Uzyskane za nie kredyty pozwoliły Voss'on'towi dokonać niemożliwego, to znaczy zniknąć bez śladu. - Moim zdaniem - Bossk pochylił się do przodu, jakby chciał wstać z miejsca w głównej ładowni „Niewolnika I"- Voss'on't planował ten ruch już od dłuższego czasu. A kiedy wszystko zostało odpowiednio przygotowane, po prostu go wykonał. - To oczywiste — odparł Boba Fett. — Nikt nie ucieka z niszczycielem imperialnym bez przygotowania. - Należy się tylko zastanowić, dlaczego on to zrobił. - Bossk jednym szponem podrapał się po pysku. - Jeśli nawet zarobił jakieś kredyty na tym złomie ze statku, wszystko musiał utopić w ucieczce. Żeby tak zniknąć, trzeba opłacić kupę istot, a drugie tyle załatwić albo zlecić ich usunięcie. A Voss'on't musiał pozbyć się niszczyciela po kursie dziesięciu decykredytów za kredyt rzeczywistej wartości - nie wygląda to na zyskowny interes, który mógłby go ustawić na całe życie. 137 Boba Fett niedbale wzruszył ramionami. - A co nas obchodzi, po co to zrobił? Może miał już dość siedzenia pod pantoflem Palpatine'a. Wiele istot w tej galaktyce tak właśnie myśli. Inaczej nie byłoby żadnej Rebelii. Liczy się tylko to, że jemu się udało... a Imperator zapłaci, żeby go dostać z powrotem. - Tak, ale musisz chyba wleźć mu do głowy, żeby go teraz wyśledzić. - Bossk pracował nad tym problemem pełną parą swoich skąpych możliwości intelektualnych. Prawie czuł, jak jego pokryte łuską czoło marszczy się z wysiłku. - To znaczy, że motyw może być dla niego ważnym czynnikiem. - Może twoim zdaniem — Fett pozostał niewzruszony. — Ale nie dla mnie. W twardym towarze liczy się tylko cena, jaką chcą za niego zapłacić. Wszystkie inne czynniki zawsze pozostają te same. Chodzi o wyśledzenie towaru, schwytanie go, przekazanie i zainka-sowanie nagrody. Jeśli zaczniesz się zastanawiać, co ten towar myśli, utrudnisz sobie robotę. - Mroczne spojrzenie wielkiego łowcy, a raczej wizjera mandaloriańskiego hełmu, który stał się jego nieodłączną częścią, padło na Bosska. - Dlatego ty jesteś na jednym poziomie zawodu łowcy nagród.... a ja na całkiem innym. Biorąc pod uwagę łatwopalny temperament Bosska, nawet jego samego zdziwił fakt, że poniżająca uwaga Boby Fetta nie wywołała gniewnej reakcji. Może się czegoś od niego nauczę, pomyślał Bossk. Może Fett ma rację; może to on za dużo myśli. Całe to ruszanie rozumem tylko przeszkadza mu być dobrym łowcą nagród. To właśnie jest mój problem, myślał. Mam w sobie zbyt wiele z intelektualisty. - A więc robimy ten interes? - Bossk oparł się o ścianę za ławką. — Inaczej byś ze mną tak nie rozmawiał, nie? — Bardzo był z siebie dumny, że udało mu się tak szybko zorientować. — Ty i ja stworzymy grupę... partnerstwo... i razem ruszymy za tym szturmowcem. Jak to on się... Trhin Voss'on't, zgadza się?- Bossk z nadzieją spojrzał na drugiego łowcę. Boba Fett skinął głową. - Ale to będzie pojedyncza akcja. Nie spodziewaj się niczego trwalszego. Mam już dość sprzymierzania się z innymi. Dlatego nie pęka mi serce, że Gildia Łowców Nagród się rozpadła. A to był już kolejny temat do dyskusji. Bossk uznał jednak, że zniszczy świeżo zawarty sojusz, jeśli o nim wspomni. Poza tym... nawet jeśli Boba Fett umyślnie przyczynił się do rozpadu Gildii, 138 czy to ważne, jakie powody nim kierowały? Nie ważniejsze niż powody, jakie kierowały Voss'on'tem, gdy mordował szturmowców. Już się czegoś nauczyłem, ucieszył się Bossk. Minimalistycz-na postawa, jaką przejął od Boby Fetta, cudownie wszystko upraszczała, ograniczając obawy do absolutnie podstawowych spraw, takich jak wibroostrze wbite w nie osłonięte ciało. — Zaczekaj no chwilę — w umyśle Bosska nagle pojawiło się podejrzenie. — Nie lubisz stowarzyszać się z innymi łowcami nagród... sam to dopiero co powiedziałeś. - Spojrzał na Bobę Fetta nieco uważniej. - Więc dlaczego jesteś teraz ze mną? Aż tak się boisz tego gnojka Voss'on'ta? — Nic z tych rz&CTy — odparł Boba Fett. — Strach to uczucie, dla którego mam pewien szacunek, gdy je widzę u innych istot. Jest bardzo pożyteczny, bo można go użyć przeciwko nim. Zakłóca ich procesy myślowe, a wtedy łatwo padają ofiarą paniki, zachowują się bezładnie i nielogicznie. A wtedy możesz nimi kierować jak bydłem w stadzie. - Fett zniżył nieco głos, jakby właśnie odczytywał inskrypcje na grobie swojej ofiary. Pokiwał powoli głową i ciągnął dalej: - Ale poza tym nie mam osobistej świadomości istnienia tego uczucia. We mnie go nie ma. - Nie odpowiedziałeś mi na pytanie. - Bossk nie miał zamiaru dać się zwieść skomplikowaną retoryką. - Dlaczego się zgodziłeś pracować ze mną? - Odpowiedź jest prosta - Fett wyciągnął ku niemu obciągnięty rękawicą palec. — Akurat teraz mogę mieć z ciebie pożytek. To zadanie jest inne niż wszystkie. Nic podobnego nigdy wcześniej nie pojawiło się na rynku. Taki towar potrafi znacznie więcej, niż tylko bawić się w chowanego i uciekać. Umie się również bronić. Voss'on't ma wszystkie umiejętności wojskowe, które nabył w szeregach Oddziałów Strategicznych. Ma wyszkolenie, doświadczenie, broń... i na pewno jej użyje. To nie jakiś wystraszony księgowy, kryjący się w zapadłej dziurze na zapadłej planecie. - A więc mnie potrzebujesz. - Bossk był zachwycony. Boba Fett, najpotężniejszy łowca nagród w całej galaktyce, sam się do tego przyznaje! - Hmm... — Tego nie powiedziałem. Powiedziałem, że jesteś pożyteczny. — Boba Fett skrzyżował ramiona na napierśniku zbroi. — Mogę sprowadzić tego Voss'on'ta całkiem sam. To żaden problem. Mogłoby mi się to nawet spodobać. Nieczęsto się zdarza takie wyzwanie. Ale łatwiej mi będzie z partnerem. To kwestia strategii: 139 gdziekolwiek ukrywa się Voss'on't, z całą pewnością spodziewa się, że upomną się o niego łowcy nagród. Musi być świadom, że Palpatine wyznaczył nagrodę za jego głowę. Spodziewa się też, że z tej okazji łowcy nagród będą tworzyć spółki i sojusze. - Boba Fett znowu zniżył głos. — Spodziewa się tego po wszystkich łowcach nagród... z wyjątkiem jednego. A tym jednym jestem ja. - I uważasz, że to jedyny sposób, aby wziąć Voss'on'ta z zaskoczenia? - Nie - Boba Fett pokręcił głową. - Są inne sposoby. Ale żaden z nich nie sprawi, że do tego stopnia zaniecha ochrony. Trzeba sprawić, aby myślał, że to on rozgrywa grę, że to on ustala stawki. To jego słaby punkt: jest przyzwyczajony do rozkazywania. A władza wśród imperialnych szturmowców jest absolutna, no i łatwo się do niej przyzwyczaić. Pozostali szturmowcy, którym Voss'on't wydawał rozkazy, gotowi byli w razie potrzeby oddać życie. Taki rodzaj lojalności ma niszczycielski wpływ na tok myślenia istoty rozumnej. Powoduje u takiego osobnika wiarę, że cały wszechświat jest na jego rozkazy. Kiedy mądre istoty mówią, że absolutna władza ma niszczycielską moc, mają na myśli nie tylko kwestię moralności. Ma ona również wpływ na inteligencję. - Czekaj no - Bossk zmarszczył brwi, próbując wcisnąć słowa partnera w twarde ramy własnego mózgu. - Dopiero mówiłeś, że nie ma potrzeby zastanawiać się, co się dzieje w głowie towaru, który ścigasz. - Bo nie ma - odparł Boba Fett. - To nie psychologia, tylko polowanie. To wszystko. Nic mnie nie obchodzi, dlaczego towar zachowuje się tak, jak się zachowuje, ale biorę pod uwagę jego zachowanie, reakcje i ruchy. Spędziłem więcej czasu niż ty w miejscach takich jak pałac imperialny czy siedziba Jabby. Moje usługi są tam cenione i dobrze opłacane. - Głos dochodzący spod ciemnego hełmu brzmiał posępną pewnością siebie. — Widziałem to samo u admirałów floty imperialnej, u Jabby Hutta i Imperatora Palpatine^. To, co w ich rękach zaczyna jako narzędzie, jako broń, kończy jako rak toczący ich mózgi. A wtedy ich pochłania. I stają się łatwą zdobyczą. Bossk wyprostował się na ławce, czujnym okiem zezując na Fetta. Może jemu uczucie strachu było obce, ale w głębi wnętrzności Bosska pojawiło się dziwne uczucie niepokoju. - Może masz rację- rzekł Bossk. - Ale nie sądzę, aby ktokolwiek w najbliższym czasie obalił Imperatora Palpatine'a. 140 - Doprawdy? — głos Boby Fetta był jak zwykle pozbawiony wyrazu. - Ja bym się o to nie zakładał, ani w jedną, ani w drugą stronę. Sojusz Rebeliantów ma w swoich szeregach zbyt wielu niepoprawnych optymistów, żeby stanowić jakiekolwiek zagrożenie dla Palpatine'a. - W każdym razie... może właśnie dlatego Voss'on't stał się renegatem. Żeby to samo nie przydarzyło się jemu. - Jeśli tak jest naprawdę — odparł Boba Fett — to znaczy, że jest sprytniejszy i bardziej niebezpieczny, niż sądziłem. - Więc jaki masz plan? - Ta dziwaczna rozmowa zaczynała działać Bosskowi na nerwy. Przez chwilę miał wrażenie, że dura-stalowe ściany statku Fetta zaciskają się wokół niego. — To znaczy, mówię o wszystkim innym oprócz utworzenia zespołu, czego się nikt po tobie nie spodziewa. - To proste, jak wszystkie najlepsze plany. Nie tworzymy zespołu. - Nie chwytam. - Teraz Bossk był naprawdę zbity z tropu. -No to o czym rozmawiamy? - Rozmawiamy o tym, co chcielibyśmy, żeby Voss'on't sobie pomyślał na temat naszych planów - odparł Boba Fett. - Och, oczywiście, stworzymy zespół... bo w tym zadaniu jesteśmy wspólnikami, to oczywiste... ale ty najpierw musisz mnie zdradzić. Kiedy już namierzymy Voss'on'ta, kiedy dowiemy się, gdzie się ukrywa, wtedy wpakujesz mi nóż w plecy. - Chyba żartujesz — Bossk wymownie spojrzał na drugiego łowcę. - Żartujesz, co? - No, nie bierz tego dosłownie. Chcę tylko, żebyś skontaktował się po kryjomu z Voss'on'tem. Zaoferujesz mu przejście na jego stronę i pracę dla niego. To stary chwyt pośród kryminalistów: najlepszym sposobem przełamania czyjejś linii obrony jest pozwolić mu sądzić, że dla niego zdradzasz kogoś innego. Bossk potrząsnął głową. - Widzę w tym planie pewne słabe strony, i to już od samego początku. - Spodziewał się czegoś lepszego; czyżby na tym kończyły się możliwości strategicznego myślenia Boby Fetta? - Po pierwsze jak mam go przekonać, że w ogóle chcę dla niego pracować? Ostatnia grupa, która chciała dla niego pracować, skończyła z dziurami w głowach. Byłbym idiotą, żeby włazić w drogę komuś z takimi papierami, chyba że mam skłonności samobójcze. - Nie mówię, że masz powiedzieć Voss'on'towi, że mu ufasz. Jasne, że mu nie zaufasz. Bo niby dlaczego? - tłumaczył dalej 141 Boba Fett cierpliwie i spokojnie. — Będzie wiedział, że pilnujesz swojego tyłka przez cały czas współpracy z nim. I tak samo powinien wiedzieć, że potrafisz o siebie zadbać. Jesteś w końcu doświadczonym łowcą nagród i nieraz już bywałeś w niebezpiecznych sytuacjach. Pamiętaj, że załoga, która pomogła mu sprzątnąć niszczyciel imperialny, prawdopodobnie mu ufała. Dlatego mógł ich spokojnie załatwić. Zapłacili za głupotę własnym życiem. Dlatego ty i Voss'on't będziecie doskonale wiedzieli, czego się wzajemnie po sobie spodziewać. Będziecie mogli ubić interes jak prawdziwe istoty biznesu. - W takim razie pozostaje jeszcze drugi problem — odrzekł Bossk. — Mogę się zorientować, czego on ode mnie chce... żebym tak załatwił sprawę, że ty skończysz martwy, a on nie trafi jako twardy towar do jednej z twoich klatek. - Bossk wskazał szponia-stym kciukiem w kierunku konstrukcji z metalowych prętów po drugiej stronie ładowni. - Voss'on't nie chce się znaleźć w łapach Imperatora. Ale co ja z tego będę miał? Co takiego reprezentuje sobą ten Voss'on't, że będzie mi się opłacało z nim wiązać? Tak jak powiedziałeś, prawdopodobnie wydał już większość kredytów ze sprzedaży złomu, na który porozkładał imperialny niszczyciel. - Voss'on'towi na pewno zostało mnóstwo rzeczy do zaoferowania. Nie są to żywe kredyty, to pewne, lecz jego własny rodzaj towaru. Czy ty rzeczywiście sądzisz, że Imperator Palpatine chce go z powrotem? I że ta ogromna nagroda, jaką za niego wyznaczył, to wynik zranionej dumy albo czegoś takiego? Imperator nie angażuje się uczuciowo w związki ze swoimi szturmowcami. Oni są dla niego tylko narzędziami, a jeśli jedno się zepsuje, no to trudno. Jest ich dość, żeby wypełnić luki w szeregach. Jeśli Palpatine tak bardzo chce dostać w swoje ręce Voss'on'ta, musi być po temu jakaś inna przyczyna. Voss'on't mianowicie ukradł coś więcej niż tylko imperialny gwiezdny niszczyciel. Zwinął również bazy danych kodów wszystkich załóg Oddziałów Strategicznych Imperialnych Szturmowców. Właśnie to jest to, co Imperator tak bardzo chce odzyskać. - Kody? - Bossk spojrzał na Bobę Fetta z niedowierzaniem... i z rozczarowaniem. — O to cały ten szum? A co jest takiego ważnego w kodach operacyjnych? Przecież można je zmieniać właściwie co chwila, jeśli już wpadną w niepowołane ręce. W całym Imperium bez przerwy łamie się jakieś kody zabezpieczeń. - Bossk potrząsnął głową. - Imperium musi tylko rozesłać do wszystkich 142 jednostek militarnych sygnał odwołania i anulowania kodu, a potem przekazać zaszyfrowaną i zabezpieczoną transmisję z kodami zastępczymi. Może to i skomplikowana procedura, ale tańsza niż ta nagroda, którą wyznaczył za Voss'on'ta Palpatine. - Zgoda, procedura właśnie tak wygląda. - Boba Fett lekko pochylił się do przodu. — Dla wszystkich jednostek wojskowych Imperium... z wyjątkiem grup Oddziałów Strategicznych. Jednostki te, tak samo jak ta, do której należał Voss'on't, nie są w ciągłym kontakcie z ośrodkami komunikacyjnymi Imperium. Oddziały Strategiczne są głęboko utajnione... po to zostały powołane. Kiedy wyruszają z misją, zwłaszcza w odległy sektor galaktyki, mogą podróżować bardzo długo, zanim ponownie skontaktują się z jakimkolwiek ogniwem łańcucha dowodzenia, jaki mają nad sobą. Są prawie niezależnymi jednostkami i dlatego jest ich w Imperium tak mało. Dlatego nie mogą odebrać sygnału odwołania i anulowania kodów od swoich zwierzchników na tyle szybko, żeby to miało jakieś znaczenie. Muszą używać oryginalnych kodów, tych, z którymi zostali wysłani... a są to te same kody, które zabrał ze sobą Trhin Voss'on't. Teraz Imperium próbuje je odzyskać, a dla Palpatine^ to wystarczy, by ustanowić taką nagrodę. - Teraz rozumiem. - Sytuacja powoli stawała się dla Bosska coraz jaśniejsza. - Rozebranie niszczyciela na złom potrzebne było tylko po to, aby Voss'on't mógł zdobyć kredyty na ucieczkę. Prawdziwe bogactwo tkwi jednak w bazach danych kodów. - Właśnie - potwierdził Boba Fett. - Voss'on't będzie próbował je spieniężyć. Może albo sprzedać je z powrotem Imperium, albo odszukać Sojusz Rebeliantów i sprawdzić, ile oni mogą mu zapłacić. Jest pod silną presją czasu. Im dłużej zwleka z dokonaniem transakcji, tym mniej te kody są warte. W miarę jak kolejne Oddziały Strategiczne będą kończyć zadania i wracać do rodzimej bazy, można je będzie wyposażać w nowe kody operacyjne. Na razie jednak Voss'on't ma w swoich rękach dość cenny towar. Jeśli uda mu się uniknąć schwytania, a przy tym zdoła dobić interesu, będzie urządzony na całe życie. Za takie kredyty może sobie kupić każdą ochronę, jakiej będzie potrzebował. Jednak musi jeszcze przeprowadzić samą transakcję... i przeżyć do tego czasu. Bossk skinął głową. Czuł lekkie podniecenie. - I tu wchodzimy my... - Właśnie. Stanowię dla niego spory problem. Właściwie jestem jedynym łowcą nagród, którego Voss'on't naprawdę się boi... 143 - Czekaj no — z oburzeniem zaprotestował Bossk. — A co ze mną? - Daj spokój, spójrz prawdzie w oczy. - Boba Fett podniósł dłoń w rękawicy, jakby chciał ułagodzić partnera. - Mam odpowiednią opinię i wszelkie możliwości, żeby tę opinię potwierdzić. A ty nie. Bossk ponuro wymamrotał pod nosem wiązankę trandoszań-skich przekleństw. - Masz jednak na tyle dobrą reputację - ciągnął Boba Fett -aby można było sobie wyobrazić, że zechcę z tobą pracować. Możemy łatwo przekonać o tym Voss'on'ta. A kiedy już w to uwierzy, będziemy mieli otwartą drogę. Jeśli jesteś ze mną, równie dobrze możesz mnie wystawić do wiatru. Wszyscy imperiami wojskowi mają bardzo kiepską opinię o łowcach nagród. Voss'on't przełknie tę historię momentalnie. Powiesz, że za cząstkę jego zysków ze sprzedaży kodów możesz sprawić, że nie będę zdolny wtrącać się w jego plany. A on w to uwierzy. Bossk pokiwał głową powoli i w zadumie, przetrawiając szczegóły planu. - Jak go przekonam, że będę mógł zrobić coś takiego? Że potrafię cię powstrzymać przed jego schwytaniem? - Najprostsza rzecz pod słońcem. - Boba Fett rozłożył okryte rękawicami dłonie. — Zabijesz mnie. - Co? — Bossk wytrzeszczył oczy na siedzącego naprzeciwko łowcę nagród. - Czy to ma być żart? - Ja nie żartuję - odparł Boba Fett. - Nawet kiedy nie pracuję. Taki właśnie jest plan. Zajmiesz się problemem numer jeden Trhina Voss'on'ta. Wyeliminujesz mnie, a przynajmniej on tak będzie uważał. Wtedy straci czujność i odsłoni swoje wrażliwe punkty. Taki bezbronny stanie się łatwym łupem. Bossk instynktownie odsunął się od okrytej hełmem twarzy, jakby nagle się zorientował, że stoi tuż nad przepaścią. Przywarł plecami do chłodnej durastalowej ściany. W głowie krążyły mu mroczne podejrzenia. Co on wie? Zawiłe operacje mózgu we wnętrzu mandaloriańskiego hełmu były dla Bosska tak samo niezbadane, jakby odbywały się po drugiej stronie tej nagiej planety. A jednak czuł, jak spojrzenie Boby Fetta przenika go na wskroś, wdziera się do wszystkich jego sekretów, jednego po drugim. Siłą woli otrząsnął się z tego uczucia. Stajesz się paranoikiem, skarcił się. Nie ma sposobu, aby Boba Fett odgadł, jakie są jego 144 własne, tajemne plany. On jest zwykłym, śmiertelnym stworzeniem, tak samo jak ty, wmawiał sobie. Nagle, jakby ktoś przekręcił klucz w ukrytym zamku, Bossk sięgnął do najgłębszego jądra swej istoty i uwolnił czysty, typowy trandoszański gniew. Gdyby jego ojciec, Cradossk, żył jeszcze, wstydziłby się, widząc, jak jego potomek pozwala się poskromić innej żywej istocie, nawet jeśli jest to osławiony Boba Fett. Pionowe źrenice oczu Bosska zwęziły się jeszcze bardziej. Gniew przesączał się przez jego żyły, napinając potężne mięśnie. Bossk zdecydował nagle, że to nieważne, czy Boba Fett wie o jego własnych planach, jakie zamierzał zrealizować, kiedy już powiedzie się wciągnięcie Trhina Voss'on'ta w pułapkę. A wtedy będzie miał dla Fetta parę niespodzianek. Ten pyszałek może sobie myśleć, że jest sprytny, ale tym razem Bossk był pewien, że to on będzie górą. - Więc od czego zaczynamy? - Fala gniewu przyniosła ze sobą równie potężną falę niecierpliwości. Bossk był już zmęczony gadaniem i chciał działać. - Jak mam sprzedać tę bzdurę Voss'on'towi? - Po pierwsze — wyjaśnił Boba Fett — będziemy potrzebowali pewnego konkretnego dowodu, że jesteś gotów zabić swojego partnera. Musi to być dowód, który sam Voss'on't uzna za wystarczający. Inaczej nigdy nie zdobędziesz jego zaufania. Trzeba załatwić coś takiego. Bossk nie rozumiał, że ktokolwiek mógłby wątpić w mordercze instynkty Trandoszanina. Jego gatunek wielokrotnie demonstrował swoje gwałtowne upodobania w całej galaktyce. I jestem z tego dumny, pomyślał. Zresztą kto by nie był? - Co masz na myśli? Chyba że... - kącik zębatego pyska Bosska uniósł się w karykaturze uśmiechu. - ...że planujesz, żebym cię zabił tu i teraz? — Pokiwał głową, jakby mu się ta myśl bardzo spodobała. - To mogłoby się udać. - Już ci mówiłem, że nie żartuję. — Zza ciemnego wizjera hełmu wydobywał się wzrok o sile promienia lasera. - Byłbym wdzięczny, gdybyś i ty zachował odpowiednią powagę. - Okay, okay, przepraszam - Bossk uniósł w górę obie dłonie, jakby chcąc osłonić się przed ciosem. - No to co robimy? - Potrzebujemy dowodu... porządnego dowodu, że naprawdę potrafisz zdradzić swojego partnera. Musimy zatem mieć jeszcze jednego partnera tylko w tym celu, aby stał się dla nas tym dowodem. - Jeszcze jeden partner? - nasrożył się Bossk. - Nie mam wielkiej ochoty wprowadzać do interesu jeszcze jednej osoby. 145 10- Spisek Xizora — Nikogo nie wprowadzamy. Tym się już zająłem. — Boba Fett wstał z ławki. - Chodź tutaj. Powiedziałem, że mam ci coś do pokazania. Coś, co na pewno uznasz za interesujące. Bossk poszedł za nim do szafek po drugiej stronie ładowni. W milczeniu przyglądał się, jak Boba Fett wprowadza sekwencję szyfrową na klawiaturze obok kwadratowych drzwiczek szafki. Zamigotało czerwone światełko i drzwiczki otwarły się, odsłaniając rodzaj szuflady. - Popatrz sobie na to - Boba Fett ujął róg płachty okrywającej jakiś nieregularny, duży przedmiot. - To jest dowód, którego potrzebujemy. - Pociągnął za płachtę i odsłonił to, co znajdowało się pod spodem. — Co u... — zaskoczony Bossk wytrzeszczył oczy na postać leżącą w szufladzie twarzą do góry. - Przecież to Zuckuss! - Owadzia twarz o ogromnych, wypukłych jak gogle oczach i skręconych rurkach oddechowych była mu równie znana, jak jego własna. Obejrzał się na Fetta. - Co mu się stało? Nazwisko Zuckussa, wypowiedziane na głos, nie spowodowało u istoty leżącej w szufladzie żadnej widocznej reakcji. Okrągłe, szkliste oczy wciąż wpatrywały się w górę, w metalowy sufit ładowni. - To proste - odparł Fett. - Część planu, jak wszystko inne. Potrzebowaliśmy martwego łowcy nagród, kogoś, o kim mógłbyś powiedzieć Trhinowi Voss'on'towi, że był również członkiem naszego zespołu. Dostarczyłem ci go zatem. Pozbawiony emocji głos Boby Fetta zdumiał Bosska. Ten sukinsyn jest naprawdę chodzącym biznesem, pomyślał. Nic dziwnego, że znalazł się na samym szczycie profesji. - Czy on nie żyje? - Bossk pokazał palcem na nieruchomą postać. - Naprawdę nie żyje? — Sprawdź sam. Bossk pochylił się niżej nad nieruchomym obiektem w szufladzie. Nie żałował Zuckussa - litość była kolejnym uczuciem całkiem obcym Trandoszanom - ale jednocześnie odczuwał coś w rodzaju żalu, widząc go w takim stanie. Pomiędzy łowcami nagród nie marnowało się czasu na przyjaźń czy inne czułostki, ale Zuckuss stanowił część grupy w akcji na Okrąglaku. Wtedy sprawy przybrały tak parszywy obrót, że Bossk chętnie by zabił Zuckussa... ale tego nie zrobił. A kiedy pomyślał sobie, że Boba Fett zrobił to wyłącznie w ramach wyrachowanych przygotowań, jako część planu schwytania szturmowca renegata... nie, to mu cał- 146 kiem nie pasowało. Zabić w gniewie to jedno, to nawet szlachetne i prawe... ale uczynić to w sposób tak pozbawiony emocji jak Boba Fett... Taki czyn to przejaw czystego zła. Tak, zrozumiał nagle Bossk. Rzadko, jeśli w ogóle, zastanawiał się nad sprawami moralności. Tak, właśnie o to chodzi. A teraz on też stoi tutaj, on, wspólnik Boby Fetta. Wnioski, jakie można było z tego wysnuć, nie były przyjemnym materiałem do rozmyślań. Automatycznie, nie chcąc zdradzać swoich myśli, zaczął sprawdzać, czy Zuckuss naprawdę jest martwy. Dotknął szyi leżącego w miejscu, gdzie naczynia krwionośne były najlepiej widoczne, ale nie znalazł pulsu. W filtrowanych otworach aparatu oddechowego, w miejscu, gdzie zewnętrzne rurki zapętlały się w kierunku piersi, nie widać było żadnego śladu oddechu. To ostatnie odkrycie przekonało Bosska bardziej niż cokolwiek innego. Kiedy Zuckuss żył jeszcze, najbardziej irytującą jego cechą był właśnie nieustający, cichy syk wdechu i wydechu. Już więcej nie będę musiał go słuchać, pomyślał Bossk. - Rzeczywiście nie żyje. — Bossk wyprostował się, kończąc oględziny zwłok. — Jeśli chciałeś pokazać Voss'on'towi, że łowcę nagród można zabić, to rzeczywiście masz na to doskonały dowód. Potrzebna jeszcze była historyjka, która udowadniałaby, że to sam Bossk zabił Zuckussa. On sam wolał chwalić się rzeczywiście popełnionymi zabójstwami. To nasunęło mu kolejne pytanie: - Jak go niby miałem zabić? Wydaje się całkiem w dobrym stanie... to znaczy, biorąc pod uwagę okoliczności. Zazwyczaj, kiedy my, Trandoszanie, dobieramy się komuś do skóry, to naprawdę widać. - Powiesz Voss'on'towi, że go udusiłeś. - Boba Fett pokazał na twarz nieboszczyka. — Przy tych zewnętrznych rurkach oddechowych to całkiem łatwe. Bossk spojrzał na Bobę Fetta. Pewnie on tak właśnie zrobił, pomyślał. Po prostu: na zimno i skutecznie. - A dlaczego miałbym to zrobić? Jaką opowieść dołożysz do tych zwłok? - Tak jak powiedziałeś wcześniej: nie masz ochoty dzielić się kredytami z większą liczbą partnerów niż to absolutnie konieczne. Puściłem już w obieg plotkę, że Zuckuss do nas dołączy. Do tej pory powinna już dotrzeć do uszu Voss'on'ta. Kiedy go wyśledzimy, a ty z nim porozmawiasz, będziesz mógł mu opowiedzieć całą resztę. - To znaczy? 147 - Że nie masz ochoty dzielić się kredytami z nikim innym, to znaczy również ze mną. - Boba Fett znów wystukał kod na klawiaturze i szuflada zamknęła się, zabierając ze sobą martwe ciało Zuckussa. - I w związku z tym wykombinowałeś sobie, że lepiej wyjdziesz na tym finansowo, jeśli sprzedasz mnie Voss'on'towi, zamiast pracować jako mój wspólnik. W końcu — Fett zwrócił się twarzą do Bosska — nie jestem sławny z uczciwości i niezawodności, raczej z innych rzeczy. Mam rację? Bossk przez dłuższą chwilę zastanawiał się, czy Boba Fett przypadkiem nie łamie swojej żelaznej zasady, że w interesach nie żartuje. Jeśli to miał być żart, wydawał się równie niemiły, jak widok martwego ciała Zuckussa. Ale ugrzęzłem, pomyślał Bossk, spoglądając w mroczny wizjer hełmu Boby Fetta. Zaczął się zastanawiać, jak głęboko. - Masz... - rzekł powoli. - Wydaje się, że masz rację... - No to załatwione. - Boba Fett wprowadził sekwencję sterującą na klawiaturze rękawa mandaloriańskiej zbroi. Po drugiej stronie statku otworzył się właz niczym wielka źrenica. — Jesteśmy partnerami. Na zewnątrz noc wypełniła już suchy rów tektoniczny na dnie tego, co kiedyś było obejmującym pół planety oceanem Gholon-dreine-Beta. - To co, mamy plan? - Tak— skinął głową Bossk. — Rzeczywiście mamy... Przez całą drogę do „Wściekłego Psa", czekającego po drugiej stronie rowu, czuł na sobie żółte oczy stunogich istot czyhających w swoich dziurach wywierconych w klifach, które górowały w ciemności jak wieże. Bossk wiedział, że to tylko igraszka wyobraźni, ale prawie słyszał, jak się z niego śmieją. ROZDZIAŁ 11 To bardzo łatwe, myślał Bossk. Prawie zbyt łatwe... Jak gdyby coś takiego w ogóle było możliwe. Trandoszański łowca nagród poczuł przypływ bezbrzeżnego zachwytu. Siedział przy rozchwianym stole, przytrzymując szponami wyszczerbiony gliniany kubek. Cokolwiek czuł, na pewno nie miało to swojego źródła w zawartości kubka. Kwaśny trunek podczas picia na chwilę znieczulił mu język za kłami. W tej spelunie drinki były mocne i do tego paskudne. - Możemy zabrać go od razu - warknął pod nosem. - Dlaczego po prostu nie pójdziemy i tego nie zrobimy? Siedział przy stole zupełnie sam. Głos, który odpowiedział na to pytanie, brzmiał głęboko wewnątrz jego ucha. Trandoszanie nie mieli zewnętrznych uszu jak większość humanoidów. Mikroskopijny implant został wszczepiony w niewielkim otworze szczeliny usznej za pomocą czubka igły chirurgicznej. Urządzenie to stanowiło jeszcze jeden element przygotowań do wykonania zadania. - To nie takie proste - mruknął głos Boby Fetta, jednocześnie bliski, bo dochodzący wprost z głowy Bosska, i daleki. Drugi łowca nagród znajdował się teraz w znacznej odległości od tej za-szczurzonej nory. Z tego, co wiedział, Fett mógł wciąż jeszcze przebywać na pokładzie „Niewolnika I", wysoko ponad atmosferą tego zapadłego świata. - Czy naprawdę sądzisz, że nasz cel nie ma przy sobie żadnych środków obrony? Wiesz, on nie jest zupełnym durniem. Pysk Bosska wykrzywił się w grymasie ponurego zniecierpliwienia. Z trudem opanował pokusę, by wydrapać sobie szponem 149 z ucha implantowane urządzenie, które w dodatku go swędziało niczym jakiś podskórny pasożyt, który ulokował się w okolicy stawu szczękowego. Nie chciał uczynić nic, co mogłoby go zdradzić, chociaż ta buda była zbyt słabo oświetlona nawet jak na podziemną jaskinię. Źrenice Bosska były rozszerzone do granic możliwości, a i tak otaczające go postacie wyglądały jak cienie, schylone nad drinkami przy innych rozchwianych stołach. Najostrzejszy wzrok nie rozróżniłby rysów ich twarzy. Trhina Voss'on'ta Bossk rozpoznał jednak natychmiast, gdy tylko zszedł do knajpy po wyślizganych kamiennych stopniach. Imperialny szturmowiec renegat - były szturmowiec, przypomniał sobie Bossk— znajdował się dokładnie tam, gdzie powinien według źródeł Boby Fetta. Boss musiał przyznać, że jeśli chodziło o wyśledzenie towaru gdziekolwiek w galaktyce, siatka informatorów Boby Fetta nie miała sobie równych. Nic dziwnego, że zawsze udawało mu się wyprzedzić o całą długość każdego z członków starej Gildii Łowców Nagród i sprzątnąć im sprzed nosa, a następnie dostarczyć gdzie trzeba łakomy kąsek, zanim ktokolwiek inny w biznesie zdoła się połapać, o co chodzi. A kiedy Boba Fett rzucił słówko swoim wirtualnym oczom i uszom, stacjonującym na każdej zamieszkanej planecie, że szuka byłego szturmowca, nie musiał czekać dłużej niż kilka standardowych jednostek czasu, aby uzyskać niezbędne informacje. - Co porabia nasz cel? - Chleje - warknął Bossk. - A co innego można robić w takiej dziurze? Nawet kiedy mówił dość cicho, miniaturowy laryngofon wychwytywał każde słowo, a jednocześnie nie słyszał go żaden inny klient w lokalu. Trandoszańskie twarze były z natury mało wyraziste, więc ktoś, kto przyglądałby mu się w tym oświetleniu, nie zdołałby zauważyć ruchu warg łuskowatej mordy. Bossk wolałby wprawdzie mieć akustyczny parawan, taki na przykład jak Figrin D'an i jego zespół Modal Nodes w knajpie Mos Eisley na Tatoo-ine. Tamta kapela wszczynała taki jazgot, że bez trudu można było sprzątnąć kogoś z miotacza na samym środku sali i pewnie nikt by nawet nie mrugnął. Na tym świecie jednak speluny były zdecydowanie za ciche, przynajmniej jak dla Bosska. - Też bym się schlał - mruknął Bossk - gdybym mógł przełknąć te ich pomyje. 150 Nagły wybuch flary słonecznej zabrzęczał wewnątrz głowy Bosska niczym rój nimgorrheańskich szablożądłych os tak głośno, że Trandoszanin nie mógł powstrzymać się przed przyciśnięciem pięści do otworu usznego. To i tak nic nie pomogło. Bossk skrzywił się tylko i zacisnął kły, czekając, aż hałas dochodzący z im-plantu ucichnie. Dzięki temu jednak wiedział przynajmniej, że Boba Fett i jego „Niewolnik I" znajdują się poza planetą. Ten nieatrakcyjny, odległy światek — Bossk zapomniał nawet, jak się nazywa — miał bardzo niestabilne słońce o pasmach emisji tak szerokich, że mogły namieszać w każdym typie sprzętu komunikacyjnego, nawet w wąskopasmowych urządzeniach, na które stać było tylko Bobę Fetta. Będą mieli spory problem z koordynacją tej akcji, jeśli kolejna flara zakłóci im transmisję w najmniej odpowiednim momencie. - .. .siedź cicho - nienaturalnie spokojny głos Boby Fetta przebił się znowu przez szumy. - Staraj się nie zwracać na siebie uwagi. - Nic innego nie robię przez cały czas - syknął Bossk. Były to dokładnie te same instrukcje, które Boba Fett przekazał mu, opowiadając mu o swoim nowym planie, zanim jeszcze Bossk wcisnął się w jednoosobowy, jednokierunkowy ładownik, odlatując jak najdalej od „Niewolnika I". Ładownik znajdował się teraz na pustkowiu, poza otaczającymi miasto hałdami żużla, które kiedyś były kolonią górniczo-rafineryjną. Bossk nie był zaskoczony, że kopalnia została opuszczona jako bezwartościowa. Idąc, mijał ogromne, gotowe do splądrowania wieże wiertnicze, ciężki sprzęt do głębokich wykopów, powywracane ciągi przenośników taśmowych i sterty żużla. Wreszcie dotarł do osiedla nędznych plasto-idowych budynków, które niejako automatycznie stały się jedyną zamieszkaną strefą planety. Uderzyło go, że nawet brud i kamienie są tu jakby gorszej jakości. - Kiedy ruszamy? - Niedługo - odparł Fett. - Wciąż jeszcze trzeba sprawdzić parę rzeczy. - Głos odległego łowcy nagród brzmiał irytująco spokojnie i logicznie. - Nie możemy sobie pozwolić na błędy. Musimy zrobić tylko jedno podejście do tego gościa. Jeśli go spłoszymy, a on rzuci się do ucieczki przygotowaną trasą... a bądź pewien, że jama... nie damy rady znów go wyśledzić. Stracimy go. Ta możliwość sprawiła, że krew krążąca w żyłach Bosska nabrała temperatury znacznie niższej niż normalna. Wszystko w jego życiu zależało teraz od tego zadania, od tego, czy dobierze się do 151 Trhina Voss'on'ta i dostarczy renegata Imperatorowi Palpatine'owi. Cokolwiek stanie się z Voss'on'tem potem, już Bosska nie obchodziło, ale wyobrażał sobie, że to nie będzie ładny widok. Imperator nie słynął z pobłażliwości nawet wobec niekompetencji w swoich szeregach; prawdziwa zdrada z pewnością zostanie potraktowana więcej niż surowo. Łuski na grzbiecie i ramionach Bosska przebiegło drżenie. Był okrutny z natury i z wychowania, jak wszyscy Trandoszanie, ale dawno temu złożył ślubowanie — było to na samym początku jego kariery jako łowcy nagród - że przenigdy nie wejdzie w drogę Imperatorowi. To droga, na końcu której znajdują się same kłopoty, przypominał sobie. Niech ci zarozumiali Re-belianci zbiorą cięgi, na które zresztą rzetelnie zasłużyli. A mnie pozwólcie zgarnąć nagrodę za ten towar, myślał. Wszystkie jego plany, aby wyłączyć frakcję Prawdziwej Gildii, zreformować dawną Gildię Łowców Nagród i stanąć na jej czele... wszystko to zależało od zgarnięcia góry kredytów, jaką Pal-patine gotów był zapłacić za skórę Trhina Voss'on'ta i za zwrot kodów, z którymi Voss'on't uciekł. Z długoletniego doświadczenia Bossk wiedział, jak działają umysły łowców nagród. Za taką kupę kredytów można zdobyć lojalność każdego. Nie ma sensu być łowcą nagród, jeśli nie jest się gotowym sprzedać całego siebie temu, kto najwięcej zapłaci. Choć, oczywiście, zawsze znajdowali się tacy, co płacili jeszcze więcej. Bossk pociągnął z kubka kolejny łyk kwaśnej cieczy, nawet nie czując jej smaku, tak był pogrążony w niewesołych rozmyślaniach. Wszystko zależy od tego, ile się ma kredytów. Powoli pokiwał głową. Nigdy nie ma ich za wiele. Nawet jeśli wziąć pod uwagę wielkość nagrody, jaka została nałożona na głowę Trhina Voss'on'ta, nie można było zaprzeczyć, że połowa tej kwoty to nie to samo co całość. Od samego początku uważał, że to wielki wstyd, aby Boba Fett — który ani w połowie tak nie potrzebował tych kredytów jak Boss - miał zgarnąć tak znaczną część łupu. Zwłaszcza zaś biorąc pod uwagę, że to on wykonuje całą robotę, ponosi całe ryzyko, siedząc na odległość splunięcia od niebezpiecznego eksszturmowca, Boby Fetta zaś nie ma nawet na powierzchni planety, bo przebywa gdzieś daleko, poza jej atmosferą. Zawartość kubka rozpaliła w jego wnętrznościach wilgotny płomień, ale zignorował go. Musiał sobie wiele przemyśleć. Pozwolił, aby niemiłe myśli kłębiły się w zakamarkach jego mózgu, a sam nie spuszczał czujnego oka z Trhina Voss'on'ta. 152 Cokolwiek można powiedzieć o Bobie Fetcie, facet w jednym przynajmniej miał rację: były szturmowiec musi mieć pod ręką jakieś środki obrony. Siedząc w miejscu publicznym bez żadnej osłony, Voss'on't mógłby być posądzony o skłonności samobójcze. Bossk miał wrażenie, że pochyłe, niedbale otynkowane ściany i niski, pociemniały od dymu sufit knajpy zamykają się wokół niego, jakby była w nich ukryta maszyneria pułapki na Trandoszanina. Ciasne, duszne pomieszczenie i stęchłe, przesiąknięte potem powietrze zdawały się w najmniejszym stopniu nie przeszkadzać Voss'on'towi. Siedział przy niewielkim stoliku z łokciami wspartymi o blat i ściskał w dłoniach kufel pełen tej samej trującej mikstury, której skosztował Bossk. Szpiedzy Boby Fetta donosili, że Voss'on't spędzał tutaj większość czasu. Z tego, co mógł powiedzieć Bossk, niekoniecznie chodziło mu o to, żeby się upić. Voss'on't starannie dozował sobie napitek i nic nie wskazywało na jego nadużywanie. A może po prostu miał biochemicznie zmodyfikowaną wątrobę, która neutralizowała używkę w gęstym, ciężkim napoju. Jego twarz o ostrych, kanciastych rysach, równie twarda i pozbawiona wyrazu, jak podobny do maski zamknięty hełm, który zwykł był nosić w służbie Imperatora, pokryta była skórą pomarszczoną jak stary rzemień. Oczy miał cały czas zmrużone w małe szparki, a spod siwiejącej szczeciny przylegającej gładko do czaszki wyzierały białawe blizny, z których część zapewne pochodziła jeszcze z czasów służby. Kariera imperialnego szturmowca nie była łatwym procesem; niewielu miało szansę przetrwania brutalnego wbijania do głowy militarnych umiejętności, które stanowiły niezbędne wyposażenie śmiercionośnej białej formacji. Ci, którzy nie wytrzymali do samego końca, których ciała lub umysły załamywały się pod sadystycznym reżimem sierżantów, wymywani byli z programu jako trupy. Wynikiem szkolenia miała być również niekwestionowana lojalność i posłuszeństwo wobec zwierzchników - jakikolwiek sprzeciw przy wykonywaniu rozkazów, choćby wiązało się z nimi śmiertelne ryzyko, był wykorzeniany w zarodku niczym chora tkanka. Dla kogoś takiego jak Voss'on't, kto przeszedł przez to wszystko i zaszczytnie służył w jednej z elitarnych jednostek szturmowców, przechowywanie głęboko w zakamarkach serca resztek własnej natury, zdolnej do rozważania nawet zdrady, oznaczało wyjątkowy hart ducha i determinację. Voss'on't czekał może przez całe lata, nie zdradzając się nikomu ze swoimi planami, czyhając na 153 najlepszą okazję. A kiedy wreszcie się pojawiła, przemienił myśl w czyn bez wahania czy wyrzutów sumienia, używając do tego z takim trudem zdobytych umiejętności szturmowca. Gdyby mieli mu umożliwić swoją śmiercią ucieczkę z kodami, stanowiącymi cenę jego bezpieczeństwa, na pewno ani przez chwilę nie zastanawiałby się nad ich losem. Nieźle. Bossk z pewnym uznaniem obserwował wąskooką istotę siedzącą w półmroku knajpy po drugiej stronie sali. Trhin Voss'on't nie był stuprocentowo twardym, morderczym łotrem, jaki wzbudziłby jego podziw. Gdyby okoliczności były nieco inne, zamiast do Boby Fetta wolałby może przyłączyć się do byłego szturmowca. Voss'on't stanowiłby cenny nabytek dla Gildii Łowców Nagród, jeśli tylko Bossk zdołałby odbudować tę organizację. Uznał, że to jeszcze jedna ironia losu, skoro ceną, jaką trzeba zapłacić za zmartwychwstanie Gildii Łowców Nagród, jest życie Voss'on'ta. Bo kiedy już schwytają renegata, dostarczą na miejsce i zainkasują nagrodę, zajmie się nim Imperator Palpatine. A kiedy z nim skończy, nie zostanie z biedaka nawet tyle, żeby zebrać do kupy jedno porządne trofeum. Wiadomo było, że Imperator nie ma takiej samej słabości do pamiątek jak Trandoszanie. Boba Fett widać przerwał połączenie, bo implant uszny w głowie Bosska zamilkł. Gdziekolwiek był teraz łowca nagród, prawdopodobnie zajmował się dalszymi przygotowaniami do skomplikowanego planu pojmania Voss'on'ta. Lepiej, żeby tak było, ponuro myślał Bossk. W tej zapadłej dziurze nie było aż takiego ruchu, żeby obecność Bosska mogła pozostać niezauważona i bez komentarza. Zaledwie stanął w progu knajpy, Trhin Voss'on't spojrzał na niego podejrzliwie, ale zaraz odwrócił wzrok, jakby chciał się tylko upewnić, że nowo przybyły nie stanowi dla niego żadnego zagrożenia. Jeśli jednak Bossk będzie się tu kręcił za długo i nikt się do niego nie przyłączy, Voss'on't może zmienić zdanie. Jedynym powodem, dla którego ktokolwiek mógłby zechcieć odwiedzić taką knajpę, były szeroko pojęte interesy, zazwyczaj na tyle ciemne i sprzeczne z prawem, że wszelkie dodatkowe oświetlenie byłoby raczej niepożądane. W całej galaktyce nie było gatunku tak zdeprawowanego i prymitywnego, by odwiedzał ten lokal z racji jego atmosfery lub jakości drinków. Bossk zaczynał już żałować, że wypił nawet te kilka łyków paskudnej cieczy. Uznał też, że zdradziłby się haniebnie, gdyby spędził zbyt wiele czasu, wgapiając się w Trriina Voss'on'ta. Istoty odwiedzające ta- 154 kie miejsca wymagały prywatności, nawet jeśli zajmowały stolik na otwartej przestrzeni. Pilnowanie czyichś interesów zamiast własnego nosa było najlepszą drogą do skończenia z dziurą po laserze w bebechach. A ktoś, kto akurat wieje przed samym Imperatorem Palpatine'em, na pewno jest szczególnie wrażliwy na ciekawskie spojrzenia. Voss'on't nie siedział nawet przodem do Bosska, ale należało przypuszczać, że zachowuje taką czujność, jakby miał drugą parę oczu z tyłu głowy. W galaktyce było wiele gatunków, obdarzonych trzystusześćdziesięciostopniowym kątem widzenia, ale humanoid dla tego samego efektu musiał osiągnąć szczególny poziom podejrzliwości. Zaciskając kubek w szponiastych łapach, Bossk powiódł spojrzeniem po innych gościach knajpy. Większość z nich zdawała się należeć do personelu, jaki pozostał na planecie po krótkiej egzystencji kolonii górniczej Imperium. Głupie gnojki, niedbale pomyślał Bossk. Dostali to, na co sobie zasłużyli, jeśli byli tak głupi lub mieli takiego pecha, żeby angażować się w taką harówkę. Kiedy kopalnie kolonii zostały opuszczone jako nierentowne, pozostawiono ich niczym niepotrzebne maszyny, niewarte nawet kosztów przewozu w jakiekolwiek inne miejsce. A teraz siedzieli zgarbieni nad otępiającymi umysł napitkami, zamieniając resztki wypłaty na błogie chwile bezmyślnego zapomnienia. Nawet gdyby którykolwiek z nich mógł sobie pozwolić na opuszczenie planety, nie mieli dokąd się udać, bo żaden świat nie potrzebował ich mizernych umiejętności. Większość dawnych górników poddała się chirurgicznym modyfikacjom tylko po to, by łatwiej dostać się pod skorupę planety w poszukiwaniu tego, co Imperator akurat wtedy uznał za potrzebne. Ich czaszki zostały pogrubione masywnymi warstwami hormonalnie pobudzonej do wzrostu kości, tworząc coś w rodzaju podskórnego kasku zabezpieczającego, odpowiedniego do prac górniczych. Powiększono je tak, że szerokością niemal dorównywały ramionom. Ich twarze zasłaniały skomplikowane fałdy gąbczastych rzęsek do filtracji powietrza, które zwisały im z pod-gardli niczym różowobiały mech - taki sposób imperialna klinika biomodyfikacji wymyśliła na krzemicę i inne choroby zanieczyszczonych płuc. Nawet ich dłonie poddano przemianie, zastępując palce zakrzywionymi kawałkami durastali, które można było zaczepić jedne o drugie, tworząc ostre, podobne do łyżek kończyny, znacznie wygodniejsze przy wydzieraniu kamieni i luźnego żwiru 155 w chodnikach kopalni. Niestety, poza tym nie nadawały się do niczego innego. Dawni górnicy musieli teraz balansować kubkami w obu chirurgicznie zmodyfikowanych dłoniach, aby unieść je do ukrytych pod rzęskami ust. Zgarbieni od pracy, patrzyli przed siebie wilgotnymi, tępymi oczami i wyglądali jak pewien gatunek ve-nedilańskich kretów piaskowych. W mrocznych zakątkach ich prze-rośniętych, monstrualnych czaszek pozostało akurat tyle szarych komórek, by zdawali sobie sprawę z własnego upodlenia. Bossk omiótł wzrokiem stworzenia, po czym zapomniał o nich, jakby nie były dla niego ważniejsze od fragmentów wyblakłych malowideł na ścianach spelunki. Imperium pozostawiało za sobą ofiary wszędzie, gdziekolwiek sięgały jego wpływy. Miał przed sobą jedne z nich. - Szukasz kogoś? W zadumę Bosska wdarł się szorstki, bezbarwny głos. Łowca odwrócił się, spojrzał w górę i stwierdził, że patrzy wprost w twarz Trhina Voss'on'ta. Dawny szturmowiec imperialny stanął tuż obok stołu, na którym stał drink Bosska. Oparł ręce na twardej powierzchni blatu i pochylił się, zbliżając twarz do pyska Trandoszanina. Bossk widział teraz jeszcze dokładniej stare blizny przeświecające przez krótką szczecinę włosów na czaszce Voss'on'ta. - Słyszałeś mnie, stary? Zadałem ci pytanie. W pierwszej chwili Bossk chciał opuścić rękę do pasa z kaburą, wyrwać z niej pistolet laserowy i przystawić jego lufę do nasady nosa byłego szturmowca. Jedyne, co go powstrzymało, to wrażenie, że chyba nie byłby to najlepszy pomysł. Albo nie poruszy się dość szybko, a wtedy ocknie się, patrząc w roboczy koniec broni Voss'on'ta, albo rozwali bardzo cenny towar. W każdym przypadku to on będzie stratny: straci albo życie, albo udział w zyskach. - A co cię to obchodzi? - postarał się, aby żadne z jego uczuć czy myśli nie przesączyły się do głosu. Były szturmowiec zaskoczył Bosska; Voss'on't zaszedł go tak zręcznie i cicho, że żaden szmer nie ostrzegł Trandoszanina o jego manewrze. - Zajmij się swoimi interesami, a ja się zajmę swoimi. Voss'on't nachylił się jeszcze niżej. - Moim interesem - rzekł cicho - jest pozostać przy życiu. I nie chcę, żeby mi się ktokolwiek do tego wtrącał. - A dlaczego sądzisz...? 156 - Zamknij się. — Voss'on't od początku miał gniewny wyraz twarzy, i to nie uległo zmianie - Trzymaj dłonie płasko na stole, żebym je dobrze widział. Robię się nerwowy, kiedy stworzenia mają ręce i broń poza zasięgiem mojego wzroku i nie mogę kontrolować, co się dzieje. — Zimne oczy zwęziły się jeszcze bardziej. — Wierz mi, nie chciałbyś, żebym się zdenerwował. Bossk odsunął szpony od glinianego kubka i starannie rozpłaszczył je na blacie. - Proszę. Zadowolony? - Nie całkiem. Wciąż chcę wiedzieć, co tu robisz... - ostatnie słowa zabrzmiały raczej jak warknięcie — .. .łowco nagród. Świetnie, z urazą pomyślał Bossk, na pewno rozszyfrował mnie w tej samej chwili, kiedy tu wszedłem. Gdy Bossk siedział tu i beł-tał te ohydne pomyje, pewny, że wspaniale wykonuje swoje zadanie, nikogo nie udało mu się zmylić. A przynajmniej nie cel tego zadania. - To coś nowego - odparł Bossk tak uprzejmie, jak tylko potrafił. — Oskarżano mnie już o różne rzeczy i na różnych światach, ale po raz pierwszy ktoś zaliczył mnie do łowców nagród. — Kącik łuskowatego pyska uniósł się w parodii uśmiechu. - Jesteś pewien, że po prostu nie szukasz zwady? - Nigdy nie szukam zwady, jestem osobą miłującą pokój. -Voss'on't albo nie raczył, albo nie potrafił się uśmiechnąć. - Ja tylko zabijam ludzi. A zwłaszcza istoty, które wokół mnie węszą. - To dobrze, że się nie zaliczam do tej kategorii. — Gdzie się podziewa Boba Fett? Bossk czuł, jak łuski na ramionach jeżą mu się z irytacji. Cała ta operacja zaraz wybuchnie Bosskowi w twarz... może nawet dosłownie, jeśli Trhin Voss'on't sięgnie po swój pistolet laserowy... a tamten gdzieś przepadł. Pewnie jest gdzieś poza planetą, pienił się Bossk. A ja zaraz zostanę zabity przez towar, po który tu przyjechaliśmy. - Możesz się zaraz znaleźć w kategorii trupów, jeśli nie spodobają mi się twoje odpowiedzi. - Voss'on't odwrócił pooraną bliznami głowę i uważniej przyjrzał się Bosskowi. - Wiesz, są istoty, które uważają, że zrobiłem kilka głupich rzeczy. A ja mogę się nawet z nimi zgodzić, bo znalezienie się po niewłaściwej stronie Imperatora Palpatine'a nie jest najlepszą receptą na długowieczność. Bossk pokiwał głową. - Masz większe problemy niż ja. 157 - Teraz ja jestem twoim jedynym problemem. I zapewniam cię, że to wystarczy. Ponieważ nie zrobiłem akurat tej jednej głupiej rzeczy: nie wplątałbym się w sytuację, która spowodowałaby nałożenie na moją głowę pokaźnej nagrody, nie przygotowując sobie przedtem niewielkiej osobistej bazy danych na temat istot, które prawdopodobnie pokażą się tutaj w poszukiwaniu mojej skromnej osoby. - Jasne, rozumiem. — Myśli w głowie Bosska nabrały nagle jeszcze bardziej szalonego tempa. Teraz byłby rzeczywiście dobry moment, żeby Boba Fett się pojawił. - Uważam, że to rzeczywiście mądre posunięcie. - Właśnie... Bossk- były szturmowiec prawie splunął jego imieniem. Nie spuszczając oka z Trandoszanina, sięgnął za siebie, chwycił krzesło stojące przy sąsiednim stole i przyciągnął je bliżej. Usiadł na nim okrakiem i przechylił się przez oparcie. - Jak się mają ostatnio sprawy w Gildii Łowców Nagród? Bossk zdołał wzruszyć ramionami. - Mogłoby być lepiej. - To twoje imię, zgadłem? - Zgadłeś. - Nie było sensu kłamać. - Twój stary rządził kiedyś Gildią Łowców Nagród. - W głosie Trhina Voss'on'ta pojawił się cień sarkazmu. - Ale twoje możliwości to chyba przekracza, co? Zimna gadzia krew Bosska rozgrzała się o dobrych parę stopni. - Ty, słuchaj no... — W tej chwili był gotów zapomnieć o wszelkich konsekwencjach i sięgnąć po broń. - Może zostawimy politykę Gildii poza tematem naszej rozmowy, co? To nie ma z tobą nic wspólnego. - Może ma, a może nie ma— odparł Voss'on't z lekkim rozbawieniem. — Zwłaszcza jeśli ktoś taki jak ty nabierze nagle ochoty, żeby położyć łapę na solidnej nagrodzie. Na przykład takiej, jaką płaci za mnie Palpatine. Dużo mógłbyś zdziałać z taką masą kredytów, co? - No i co z tego? - Bossk z coraz większą podejrzliwością zezował na rozmówcę. — Każdy by mógł. Pewnie dlatego Imperator chce wydać aż tyle. Żeby dać istotom motywację, sprawić, że zrobią to, co on zechce. W końcu po to są kredyty. - Hmm... wierz mi, stary, Imperator ma inne sposoby dawania istotom „motywacji". Wiem coś o tym. W służbie Imperium 158 byłem tak motywowany wiele razy. A te sposoby nie są tak przyjemne jak kredyty w kieszeni. Bossk wzruszył ramionami. - Tamte inne sposoby nie działają na łowców nagród. Nas motywują wyłącznie kredyty. - Dla was to lepiej - Voss'on't skinął głową. - Zapomniałem. Wszyscy jesteście hardzi i twardzi, sami nieustraszeni. - Wystarczająco nieustraszeni. - Pozwól, że powiem ci coś jeszcze. Wszystkie kredyty całej galaktyki nic ci nie pomogą, jeżeli nie będziesz żył dość długo, aby je wydać. — Oczy Voss'on'ta zwęziły się jeszcze bardziej. — A ja ci to mogę załatwić. Załatwiłem to już paru innym przedstawicielom twojego fachu, którzy zameldowali się na moim progu. - Tak też słyszałem. - Raporty podwładnych i członków Komitetu Zreformowanej Gildii dotarły do niego, kiedy jeszcze usiłowali z Boba Fettem wyśledzić kryjówkę Voss'on'ta. Co najmniej tuzin innych łowców nagród próbował szczęścia w schwytaniu Trhi-na Voss'on'ta na tej zapadłej planecie. Dotarli tutaj, i na tym koniec. Bossk podejrzewał, że ich ciała zostały wrzucone do jednego z opuszczonych szybów kopalnianych na skraju powoli popadającej w ruinę kolonii. Trandoszanin zresztą nigdy się nie martwił tym, że któryś inny łowca nagród przypadkiem zgarnie nagrodę nałożoną na głowę Voss'on'ta. Żaden z nich nie miał nawet najmniejszej szansy. - I co, niczego się nie nauczyłeś? — zdziwił się Voss'on't. — Powinieneś był uważać, co się przytrafiło tamtym łowcom nagród. Teraz nie wiesz nawet, w co się wpakowałeś. Mam mnóstwo kredytów do wydania. Zarobiłem je, sprzedając to wszystko, co ukradłem. .. a nie miałem nikogo, z kim musiałbym się dzielić. - Jasne, bo wcześniej ich załatwiłeś. - Sam zrobiłbyś to samo, gdybyś był na moim miejscu. - Pewnie — wzruszył ramionami Bossk. Pozbywanie się partnerów należało do normalnych praktyk w interesach, jeśli tylko mogło to ujść na sucho. - Kto zrobiłby inaczej? - Nikt z odrobiną rozumu - ponuro odparł Voss'on't. - A ja miałem go dość, żeby część kredytów wydać na zabezpieczenie się przed tym, aby jakiś pierwszej klasy łowca nagród, taki jak ty, nie zawlókł mnie w najbliższym czasie z powrotem do pałacu Imperatora. Uwaga ta wprawiła Bosska w zadumę. Jeśli wydał kredyty na jakiś rodzaj instalacji obronnych... a właśnie to już wcześniej 159 intrygowało Bosska... to gdzie one są? Albo zostały dobrze ukryte, albo Voss'on'ta oszukano. Chętnie by się założył, że ta ostatnia możliwość odpada. Tamci łowcy nagród, ci, którzy dotarli tu przed nim, nie leżeliby teraz martwi, gdyby obrona Voss'on'ta była taka iluzoryczna. Poza tym... kiedy ktoś zapewnia cię, że ma tysiąc sposobów na załatwienie ci drogi na tamten świat, zawsze mądrzej jest przyjąć, że nie kłamie. Zwłaszcza jeśli zapewnienia pochodzą od byłego szturmowca Imperium. Bossk gwałtownie otrząsnął się z przykrych rozważań nad swoją sytuacją. — I co teraz? — Miło było z tobą pogawędzić — odpowiedział Voss'on't z kamienną twarzą. Równie miło się gawędziło z pozostałymi łowcami nagród, którzy zaczęli się tu kręcić. Jesteście wszyscy na tyle podobni do moich byłych wspólników... chodzi głównie o robotę, jaką wszyscy odwalamy... że zawsze mamy o czym porozmawiać. Przynajmniej przez chwilę. Urozmaiciło mi to czas. — Ruchem głowy wskazał na kretowatych górników zgarbionych przy sąsiednich stołach, z dłońmi-łopatami zaciśniętymi wokół drinków. -Niestety, te brudasy to kiepscy rozmówcy. Wierz mi zatem, zabiję cię nie bez pewnego żalu. Po prostu potrzebuję zabezpieczenia. — Wiem, jasne. — Bossk poczuł, że na dobre zaczyna się denerwować. Czuł, że w bardzo krótkim czasie sprawy mogą przybrać kiepski obrót, a Boba Fett wciąż jeszcze nie raczył się pojawić na scenie. Ładne mi partnerstwo, wściekał się Bossk. Miał prawo przypuszczać, że Bobę Fetta zawiodły nerwy - wprawdzie do tej pory nigdy się to jeszcze nie zdarzyło, ale zawsze kiedyś jest ten pierwszy raz — i postanowił w ogóle nie mieszać się do sprawy ze szturmowcem. Statek Fetta, „Niewolnik I", z łowcą na pokładzie pewnie już wchodził w nadprzestrzeń, kierując się ku dalszym i bezpieczniejszym planetom- i pozostawiając Bosska samego na pastwę losu. Typowe, pomyślał Bossk. Na nikim nie można polegać... chyba że jest trupem. Kiedy postawi na nogi Gildię Łowców Nagród, a sam stanie na jej czele, zajmie się tym, żeby zapewnić sobie odpowiedni szacunek, na jaki zasługuje. Ale przedtem musi niestety odpuścić sobie pierwszej klasy twardy towar i największą nagrodę nałożoną kiedykolwiek na czyjąś głowę- tylko po to, żeby samemu nie dać się zabić. A to będzie wymagało pewnych starań. Chyba że... 160 Przyszedł mu do głowy pewien pomysł. - Zanim to zrobisz, możesz mi jeszcze coś powiedzieć? - zagadnął Voss'on'ta. - Rozpuściłeś już wszystkie kredyty? - A co cię to obchodzi? - Cóż, szczerze mówiąc, źle mnie osądziłeś. — Bossk jednym szponem postukał go w pierś. — Pewnie, wiem, kim jesteś, i wiem, jaka cena jest nałożona na twoją głowę. Wie to w tej chwili pewnie każdy w całej galaktyce. Ale nie przybyłem tu, żeby próbować cię złapać. Czy wyglądam na kompletnego idiotę? Voss'on't spojrzał na niego podejrzliwie. - Mów dalej. - Daj spokój - Bossk rozłożył szponiaste łapy. - Spójrzmy prawdzie oczy. Zawód łowcy nagród nie jest już tym, czym był. A przynajmniej od czasów rozłamu w starej Gildii. Istoty muszą sobie znaleźć nowy sposób zarabiania na życie. Nie jesteś jedynym mętem, który chce przeżyć. A ja nie jestem aż takim głupcem, żeby sądzić, że mam szansę na schwytanie i dostarczenie na miejsce dawnego szturmowca... zwłaszcza tak ustawionego jak ty. — Taka przemowa była dla Bosska czymś nowym, ale cała historia zaczynała przyprawiać go o zawrót głowy. Przedtem zawsze jakoś udawało mu się rozwiązać problem i wykręcić się sianem z niejasnej sytuacji na standardową trandoszańską modłę: taką porcją przemocy, która rozłoży na łopatki tego drugiego. Zdarzało mu się też wcześniej kłamać — nie tak dawno namówił przecież Bobę Fetta na wspólnictwo w tej robocie - ale nigdy dotąd nie improwizował. Nawet jeśli od początku była to część planu, wciąż nie był całkowicie przygotowany. Rzucił się głową naprzód, nie oglądając się za siebie. Nie miał innego wyjścia. - No więc... pomyślałem sobie, dlaczego by nie uszczknąć z tego kąska dla siebie, tylko z drugiej strony? — Własne słowa budziły w nim takie same odczucia jak ohydna breja wypełniająca jego kubek. - Istnieje jeszcze w tej galaktyce kilka sposobów zarobienia paru kredytów. - Znów położył dłonie na blacie stołu i pochylił się ku Voss'on'towi. - Przyznaj sam, coraz więcej łowców nagród będzie tu przychodzić po ciebie. Przy cenie, jaką wyznaczono za twoją głowę, masz to jak w banku. Wystarczy, żeby jeden z nich miał trochę więcej szczęścia od innych, i już nie jesteś eksszturmowcem, tylko twardym towarem w drodze do Imperatora. - Żeby tak się stało, będą musieli mieć cholernie dużo szczęścia. 11 - Spisek Xizora - Żyjemy w dziwnym wszechświecie — odparł Bossk. — Wszystko może się zdarzyć. Kto by pomyślał, że Sojusz Rebeliantów ma jakąkolwiek szansę na rozbicie Gwiazdy Śmierci? Jeden szczęśliwy strzał i cała stacja zmieniła się w przetopiony złom. Bossk widział, że jego słowa wywierają na Voss'on'cie pewne wrażenie. Zwłaszcza ostatni argument był doskonale dobrany; militarny umysł Voss'on'ta w naturalny sposób skłaniał się ku wierze w niezniszczalność takiej sterty broni jak stacja bojowa Gwiazda Śmierci. - Będziesz zatem potrzebował czegoś więcej niż to, co już masz — ciągnął Bossk. — Jeśli masz zostać zdrowy i cały, i poza zasięgiem Imperatora, oczywiście. Tak sobie to wykombinowałem. Kiedy już zaczął kłamać jak najęty, okazało się, że to całkiem proste. Słowa przychodziły mu coraz szybciej i łatwiej. - Potrzebujesz każdej pomocy, jaka się nadarzy... i za jaką możesz zapłacić. - Bossk wygodnie rozparł się na krześle. - I tutaj pojawiam sieja. - Ty? - Voss'on't prychnął pogardliwie. -A cóż ty możesz dla mnie zrobić? - Mogę ci na przykład powiedzieć z góry, jaki ruch wykona każdy z tych łowców nagród... Spędziłem dość czasu w starej Gildii Łowców Nagród, żeby nauczyć się tego i owego. I znam tych wszystkich łowców. Wiem, jak działają ich umysły. — Bossk zaczął się wyraźnie rozgrzewać. — Widzisz, każdy z nich ma swój indywidualny styl, swój sposób pracy. IG-88 to robot. Ma zimną, logiczną, precyzyjną metodę budowania strategii ścigania towaru. Za to ci, którzy korzystają raczej z moich metod taktycznych, są bardziej... instynktowni. Rozumiesz? Potrafią wywęszyć ofiarę. Zawsze coś tam zadziała, sam rozumiesz. Nie ten łowca nagród cię złapie, to zrobi to inny. Chyba że... — Bossk pokiwał głową z własną wersją mądrego uśmiechu na pysku - .. .chyba że wiesz, czego się po nich spodziewać. - Ach, rozumiem. - Voss'on't spojrzał na niego z niesmakiem. - I to właśnie zamierzasz mi sprzedać. Swoją znajomość łowców nagród. - No właśnie. — Teraz, kiedy Bossk miał trochę czasu, żeby to sobie przemyśleć, doszedł do wniosku, że to wcale nie taki zły pomysł. Może powinienem się nad tym zastanowić, pomyślał. W galaktyce żyły istoty rozumne trudniące się przewożeniem twardego 162 towaru z dala od tropiących go łowców nagród. Sprowadzało się to głównie do uciekania i robienia uników przy przewożeniu towaru z jednego punktu do drugiego. Wejść do interesu w charakterze an-tyłowcy nagród, zmobilizować cały talent do przemocy i intryg przeciwko innym łowcom... pomysł ten bardzo się Bosskowi spodobał. Po pierwsze, doszedł do wniosku, że poleje się wystarczająco dużo krwi, aby zaspokoić jego upodobania - łowcy nagród z reguły nie traktowali uprzejmie innych istot, które usiłowały pomieszać im szyki. A kredyty, jakie można będzie na tym zarobić... to zdecydowanie była najatrakcyjniejsza strona tego rozwiązania. - Tak, tego właśnie mogę ci dostarczyć. — Bossk pozwolił, aby jego paszcza rozpromieniła się uśmiechem. - Za odpowiednią cenę. - Odpowiednią to znaczy dobrą, jak sądzę. Bossk wzruszył ramionami. - Jestem tego wart. - Założę się, że tak jest - odparł Voss'on't. - Ale masz zmysł do interesów, prawda? Wiesz, jak to jest, kiedy sprawy zaczynają przybierać konkretny obrót. Wszystko można wynegocjować. - Cóż... do pewnego momentu. - W dodatku - ciągnął były szturmowiec - mam swoją własną opinię na temat twojej wartości. To nie zabrzmiało dobrze. - Na przykład? - Na przykład to - Voss'on't sięgnął pod kurtkę i wyciągnął pistolet laserowy. Jednym szybkim, płynnym ruchem przyłożył go Bosskowi do czoła. - Myślę, że dobiliśmy targu. Bossk zareagował czysto automatycznie, bez jednej świadomej myśli. Z dłońmi rozpostartymi na stole i miotaczem wymierzonym w czaszkę jego możliwości były w znacznej mierze ograniczone. Ale nie całkowicie. Rzucił się całym ciężarem w tył, przewracając się wraz z krzesłem. Jednocześnie wyprostował nogi, z całych sił uderzając szponiastymi stopami o spód blatu. Stół poleciał w górę i uderzył Voss'on'ta w ramię trzymające broń, odbijając je w bok. W chwili gdy plecy Bosska zetknęły się z zaśmieconą podłogą speluny, syczący strumień energii przemknął nad nim i uderzył w sufit. Popiół i kurz obsypały Bosska, który szybko przetoczył się na czworakach i dał nura pomiędzy stoliki stłoczone po drugiej stronie sali. 163 I tyle masz z tego, że chciałeś być taki cwany, myślał Bossk nie bez wstrętu do samego siebie. Następnym razem... Siłą rozpędu rozniósł z klekotem krzesła i stoły we wszystkich kierunkach. Następnym razem po prostu wyciągnę rękę i urwę mu głowę, zdecydował Bossk. Kolejny strumień energii z pistoletu laserowego Voss'on'ta przeciął powietrze o milimetry od łusek Trandoszanina. Łowca przetoczył się na bok, wyrwał z kabury własną broń i oddał strzał, zanim jeszcze zdążył wycelować. Butelki pozaplanetarnych trunków, ustawione rządkami za barem, rozsypały się w mokre odłamki, osypując humanoidalnego barmana, który rozpłaszczył się na podłodze. Większość pozostałych klientów, kretowatych byłych pracowników kolonii górniczej, zdążyła się już rozpierzchnąć na boki. Zasłaniali głowy łopatowatymi dłońmi i pospiesznie kuśtykali niezgrabnym krokiem ku schodom wiodącym na powierzchnię. Niektórzy kryli się za powywracanymi stołami. - Posuń się - Bossk odepchnął łokciem na bok jednego z górników. Kolejny strzał Voss'on'ta, oddany z drugiej strony ogarniętej chaosem, na wpół opustoszałej sali, uderzył w pionowo ustawiony blat stołu, za którym klęczeli goście. - Nie bój się, jemu nie chodzi o ciebie. - Bossk wychylił się zza blatu i puścił z miotacza szybką serię, tym razem dość celną, aby zmusić Voss'on'ta do ucieczki w kierunku tylnych drzwi knajpy. Wzięte w krzyżowy ogień miotaczy Bosska i byłego szturmowca stoły, krzesła i inne sprzęty wkrótce zmieniły się w kupę osmalonego i dymiącego śmiecia. - Łowco nagród! - zawołał Voss'on't, ukryty w cieniu przy wyjściu. - Jeśli ci się zdaje, że w ten sposób wyjdziesz stąd żywy, to się mylisz. Pierwszy błąd popełniłem, zjawiając się tutaj, z goryczą pomyślał Bossk. Zwłaszcza samotnie. Teraz nie mógł pojąć, jakim cudem zgodził się na to, aby się rozdzielili. Gdyby zaszli Voss'on'ta z dwóch stron, tak jak to początkowo planowali, mieliby szansę na jego schwytanie. Teraz śmierć Zuckussa wydawała się niepotrzebna; już wtedy powinna była wzbudzić podejrzenia. Jedynym powodem przyjęcia takiej strategii — stwierdził to nie bez ironii - mogło być to, że Boba Fett próbuje go wyeliminować, żeby samemu i bez przeszkód dobrać się Voss'on'towi do skóry. Przy okazji nie musiałby dzielić się łupem, a o to mu prawdopodobnie chodzi. 164 - Wiesz co, Voss'on't? — Bossk przylgnął plecami do osłony z przewróconego stołu, jednym ramieniem oparty o milczący kształt siedzącego obok górnika. Głośne słowa odbiły się echem od sufitu knajpy. - Możemy obaj wyjść stąd żywi, jeśli tego naprawdę chcesz. To bardzo łatwo załatwić. — Łowca nagród trzymał pistolet skierowany w górę, aż rozgrzana lufa prawie dotykała jego skroni. — Ale jeśli ja nie wyjdę stąd żywy, ty także nie. - Duże słowa, łowco nagród - dotarł do niego drwiący głos ukrytego Voss'on'ta. - Łatwo poznać, że nigdy nie służyłeś w siłach imperialnych. Gadanie bez możliwości udowodnienia swoich słów podlega karze dyscyplinarnej. Nie wiesz nawet, co cię czeka, chłopie. - Z tego, co widzę — odkrzyknął Bossk — ty masz miotacz i ja mam miotacz. Jestem tutaj sam, a ty jesteś tam też samotnie. -Wyjrzał zza krawędzi stołu, wystrzelił w kierunku, z którego dochodził głos tamtego, i szybko się cofnął, zanim Voss'on't zdołał odpowiedzieć mu ogniem. - Imperiami szturmowcy często nadrabiają liczbą braki w umiejętnościach strzeleckich, więc powiedziałbym, że to ja mam przewagę. Dwa szybkie strzały zwęgliły krawędź stołu nad głową Bos-ska, obsypując gorącymi odłamkami jego ramiona. - O czymś zapominasz, łowco nagród. - W głosie Voss'on'ta nadal brzmiała nuta drwiny. — Może nie wydałem wszystkich kredytów, ale dość, aby załatwić mnóstwo niespodzianek dla kogoś takiego jak ty. - Tak? - Bossk spojrzał na swój pistolet, aby się upewnić, że ma odpowiedni poziom ładunku. Wskaźnik pokazywał dość energii, aby zdezintegrować całą konstrukcję budy, strzał za strzałem, jeśli trzeba. - Co na przykład? - A to. Bossk poczuł się zdezorientowany, bo głos był wprawdzie Trhi-na Voss'on'ta, ale zdawał się dobiegać z dużo mniejszej odległości, jakby eksszturmowiec zdołał podkraść się do niego od tyłu. Odwrócił się w kierunku bezrobotnego kolonialnego górnika akurat na czas, aby zobaczyć, jak jedna z ogromnych, łopatowatych dłoni zmierza w kierunku jego czaszki. Miotacz wypadł Bosskowi z ręki i wirując, potoczył się po podłodze knajpy. Trandoszanin zawadził barkiem o stół, wywracając go do góry nogami. Był ogłuszony i na wpół przytomny; czuł, że miota się bezwładnie pośród sterty połamanych krzeseł, 165 których ostre odłamki wbijają mu się w plecy. Widział jak przez czerwoną mgłę, ale dość wyraźnie, aby dostrzec pochylone nad sobą twarze Voss'on'ta i anonimowego górnika. - Widzisz? - uśmiechnął się okrutnie Voss'on't. Jedną ręką trzymał miotacz wycelowany w pierś Bosska, drugą wyjął zminiaturyzowany komunikator, który zwisał na przewodzie pośród pomarszczonego filtra powietrznego, zakrywającego twarz górnika. Oczy, osłonięte ciężkimi goglami — dwie okrągłe soczewki pod ciężkim nawisem czoła podobnej do hełmu czaszki - spoglądały tępo w przestrzeń. Voss'on't pokazał podobne urządzenie w drugiej dłoni. - Wydaję kredyty tam, gdzie przydają się najbardziej. Głos Voss'on'ta przenosił się z mikrofonu na jego gardle, prawie takiego samego jak ten, którego używał Bossk, a wydobywał się z głośniczka umocowanego na ogromnej głowie górnika. - W tej kolonii nie ma ani jednej istoty, która by nie figurowała na mojej liście płac. Wszyscy mnie pilnują i bardzo mi to odpowiada. Wyłączył mikrofon i teraz mówił już normalnie. - Są dość mądrzy, aby dla mnie pracować, ale nie na tyle, by obsługiwać skomplikowany sprzęt komunikacyjny, dlatego musiałem wymyślić taki system, który pozwoliłby na transmisję mojego głosu na żywo. W ten sposób mogę osobiście wydawać im rozkazy. A przy okazji robić takie dowcipy jak teraz tobie. Szturmowcy wyższych rang słynęli ze skłonności do bezinteresownego sadyzmu. Bossk rozumiał teraz, dlaczego. Podniósł się na łokciach i ponuro spojrzał na Voss'on'ta. - No więc co zamierzasz ze mną zrobić? - To samo, co z wszystkimi innymi, którzy tu przylecieli. -Voss'on't opuścił luźno dłoń z miotaczem. — I to samo, co zrobię z wszystkimi innymi, którzy sądzą, że wzbogacą się na mojej skórze. Machnął miotaczem w stronę górnika. - Podnieś tego dupka. Dwie ogromne, łopatowate dłonie wsunęły się pod ramiona Bosska i postawiły go na nogi, niezbyt pewne, bo efekt poprzedniego uderzenie jeszcze nie całkiem minął. Bossk jednak zdołał zachować pozycję stojącą, nawet kiedy górnik go puścił i odstąpił o krok. Trandoszanin stwierdził, że patrzy wprost w uniesioną lufę miotacza. 166 — Dobrze, łowco nagród. — Na drugim końcu lufy widział brzydki uśmiech Voss'on'ta. - Nie sądź, że nie przemyślałem sobie dokładnie twojej propozycji. Niedawno, gdy złożyli mi taką samą ofertę ostatni dwaj łowcy nagród, którzy się tu zabłąkali. -Jego kciuk spoczął na przycisku wyzwalacza. — I zdecydowałem, że ich usług też nie potrzebuję. — Zaczekaj chwilę! — Bossk rozłożył ręce. Wciąż widział podwójnie. - Może jednak jakoś się dogadamy... — Moglibyśmy - odparł Voss'on't. - Ale skoro już nas opuszczasz... na zawsze... z kim właściwie miałbym na ten temat rozmawiać? — A może ze mną? Bossk uznał, że cios łopatowatej łapy górnika musiał mu coś poluzować w głowie. Ostatnie słowa nie pochodziły ani od niego, ani od Voss'on'ta. Rozpoznał jednak głos, którym zostały wypowiedziane. Był to głos Boby Fetta. Zmrużył oczy i zdołał zogniskować wzrok na tyle, żeby zobaczyć, jak Trhin Voss'on't podnosi do oczu swój laryngofon i ze zdumieniem wpatruje się w jego maleńki głośnik. Głos Fetta dochodził właśnie stamtąd. — Przecież to niemożliwe... - mruknął Voss'on't. - To by znaczyło... — Właśnie. — To słowo, zimne i pozbawione emocji, już nie pochodziło z laryngofonu Voss'on'ta. Głos Boby Fetta, nie wzmocniony, ale realny, zabrzmiał zza pleców Bosska. Voss'on't spoglądał w tamtą stronę wyraźnie zaskoczony. Łopatowata dłoń górnika odepchnęła Trandoszanina na bok. Bossk o mało się nie przewrócił na podłogę knajpy i wtedy zobaczył, jak druga dłoń górnika rozdziela się na wąskie, durastalowe palce-szpony niczym wiązka starożytnych szabel. Palce, z których każdy miał ponad pół metra długości, objęły przedramię Voss'on'ta. Pojedynczy strzał z miotacza uwięzionego w potężnej dłoni rozświetlił złącza metalu. A potem poorana bliznami twarz Voss'on'ta wykrzywiła się z bólu, gdy górnik obrócił się, wykręcając i prawie wyrywając mu ramię ze stawu. Voss'on't zwalił się na szczątki połamanych krzeseł, porozrzucane po podłodze. — Proszę - głos Fetta przemówił znowu, gdy durastalowa dłoń górnika rozwarła się i podała Bosskowi zdobyczny miotacz eks-szturmowca. - Nie pozwól mu uciec. 167 Bossk chwycił miotacz i wycelował go w Voss'on'ta, który leżał u jego stóp. Kątem oka zobaczył, jak przebranie górnika rozpada się na kawałki, odsłaniając ukrytego w nim Bobę Fetta. Na pierwszy ogień poszły łopatowate przystawki, które upadły na podłogę z podwójnym brzękiem. Własne dłonie Boby Fetta, w charakterystycznych rękawicach mandaloriańskiej zbroi, odpięły i zrzuciły z ramion wielką, przypominającą garb masę. Teraz mógł się już wyprostować, odsłaniając swój normalny podróżny arsenał. Hełm, z czarnym wizjerem w kształcie litery T, ukazał się dopiero wtedy, gdy Fett ściągnął z niego podobne do mchu filtry oddechowe i olbrzymie gogle, które ukrywały skutecznie jego prawdziwą tożsamość. Kostna masa przerośniętego sklepienia czaszki górnika powędrowała w ślad za resztą przebrania. Wydrążone kawałki i rurki poleciały na wszystkie strony, kiedy boczne anteny hełmu Boby Fetta sprężyście wyprostowały się do zwykłej pozycji. - O co tu w ogóle chodziło? - Trandoszańska pewność siebie zwyciężyła. Bossk, spoglądając na swojego partnera po tej operacji, czuł teraz większą irytację niż ulgę. — Myślałem, że wciąż jesteś gdzieś w górze, nad atmosferą, w „Niewolniku I". - Właśnie w to miał uwierzyć nasz towar - odparł Boba Fett. -Wiedziałem, że będzie podsłuchiwał nasze transmisje. Wyposażył się w sprzęt takiej klasy, że nie było najmniejszej szansy, aby za-szyfrować lub zamaskować łączność. Zarejestrowałem więc i połączyłem sygnały akustyczne i różne zakłócenia i połączyłem z moją transmisją. W ten sposób Voss'on't wierzył, podobnie jak ty, że jestem w bezpiecznej odległości. Naprawdę siedziałem tu przez cały czas, przebrany za jednego z byłych górników, których sobie wynajął. - Rozumiem - Bossk skinął głową na znak aprobaty dla tej strategii. - Musieliśmy go zmusić do tego, żeby się odsłonił... a nic lepiej temu nie służy niż myśl, że przechytrzyłeś swojego wroga. Znał to ciepłe uczucie, jakie ogarniało go po zwycięstwie nad inną istotą rozumną. Jeśli w ogóle mogło istnieć przeżycie lepsze od tego, było nim wspomnienie śmierci wroga, gdy jego zwłoki stawały się kolejnym ponurym trofeum w jego komnacie pamięci. - I opłaciłeś innych górników? - Oczywiście. Nie lubię gapiów, którzy wtrącają się do moich planów. - Boba Fett lekko wzruszył ramionami. - A raz kupiona lojalność jest najtańszym towarem z drugiej ręki. 168 — Niezły plan — Bossk poczuł, jak narasta w nim fala urazy. — Z wyjątkiem jednej drobnej rzeczy... partnerze. Byłbyś pozwolił mnie zabić. - Każdy plan ma swoje ryzykowne punkty. - W głosie Boby Fetta nie było słychać nawet cienia skruchy. — Wiedziałeś o tym od samego początku. - Jasne... ale jak to się dzieje, że to ja zawsze padam ofiarą? — Nie masz się na co skarżyć — odparł Fett. Wyjął z kabury pistolet laserowy i lufą wskazał na leżącego u ich stóp dawnego imperialnego szturmowca. - Mamy to, po co przylecieliśmy. — Tak sądzisz? — przemówił kolejny głos. Bossk spojrzał szybko na Voss'on'ta. Twarz byłego szturmowca była zalana krwią z rany na czole, zadanej łopatowatą dłonią, która rzuciła nim o ziemię. Przez czerwoną zasłonę widać było jego oczy, wściekłe, ale... chyba triumfujące. Zanim Trandosza-nin czy Boba Fett zdążyli go powstrzymać, Voss'on't rozerwał rękaw kurtki, odsłaniając niewielki panel kontrolny przymocowany do przedramienia dwoma rzemykami. Na panelu był tylko jeden przycisk i Voss'on't z pasją wbił w niego palec. Cała knajpa - bar, to, co zostało ze stołów i krzeseł, ściany i sufit - wszystko rozpadło się, jakby było zrobione z taniego pla-stoidu. Bossk poczuł, że leci do tyłu w przepaść. Pazurami na próżno darł powietrze w poszukiwaniu czegoś, czego mógłby się przytrzymać w tym nagle rozpadającym się świecie. Siarkowe światło słońca planety wlało się przez gruzy konstrukcji, która jeszcze przed chwilą otaczała go szczelną skorupą. Mocno uderzył plecami o arkusz durastali. Wibracje ogromnej, ciężkiej maszynerii były tak namacalne jak katastrofa sejsmiczna. Przenikały jego ciało i wprawiały kości w niekontrolowany klekot. Zanim zdołał stwierdzić, gdzie się znajduje, blacha przechyliła się pod nim. Z trudem zdołał się uchwycić rzędu nitów, wbijając szpony w spoiny metalu. Trzymał się, choć po chwili zasypała go kolejna fala szczątków tego, co kiedyś było barem. Każde spojrzenie w kierunku horyzontu odsłaniało kolejne obszary podnóża postrzępionych gór. Nagle Bossk zdał sobie sprawę, że durastal, do której był uczepiony, unosi się w górę. W jego czaszce, a raczej w implancie usznym, odezwał się znajomy głos. - Nie próbuj skakać - powiedział Boba Fett. - Te paskudztwa rozgniotą cię jak owada. 169 Bossk podciągnął się wyżej na ukośnej płycie metalu, usiłując lepiej zobaczyć wielkie gąsienice i wirujący stożek na dziobie maszyny, najeżony durastalowymi zębami. Każdy metalowy trójkąt był dwa razy dłuższy od niego, a całość poruszała się z siłą zdolną do zmiażdżenia „Wściekłego Psa" na postrzępiony złom. - Co się dzieje? — krzyknął Bossk do laryngofonu, usiłując przekrzyczeć ogłuszający hałas maszyny. - Co to jest? - Autonomiczna wiertnica do skał — lakonicznie odparł Fett. — Do operacji wydobywczych na dużych głębokościach. Przez metal, do którego był przyciśnięty tors Bosska, przebiegł lekki wstrząs. Trandoszanin z jeszcze większą determinacją przylgnął do spoiny i otaczających ją śrub, wiedząc, że gdyby spadł, nieuchronnie wpadłby w znajdujące się o kilka metrów pod nim masywne, napędzane przekładniami koła. - Voss'on't musiał ją podłączyć jako kolejny system obronny. Przycisk miał wyzwolić dzień zagłady, gdyby ktokolwiek zdołał mu się dobrać do skóry. - Gdzie jesteś? - Bossk rozglądał się po terenie w dole. Budynki opuszczonej kolonii górniczej wyglądały jak zaokrąglone guzy na nagim, kamienistym gruncie. Widział kilka postaci górników, którzy biegiem próbowali wydostać się z cienia wznoszącej się maszyny. - Mną się nie martw... - Nie rozumiem... — Nawet gdyby głos Boby Fetta przemawiał w samym środku jego głowy, Bossk też nie byłby w stanie go usłyszeć poprzez wycie i ryk wiertnicy. - Udało mi się spaść na ziemię - rozległ się znowu głos Fetta. - Voss'on't musi gdzieś tu być. Bossk podniósł głowę i wyprężył się, aby spojrzeć poprzez klekoczące pod nim masywne gąsienice. Skłębiona chmura kurzu przesłaniała widok. Boba Fett wciąż pozostawał niewidoczny, ale udało mu się pochwycić przebłysk innej postaci, którą rozpoznał nawet z tej wysokości. - Voss'on't! - krzyknął do laryngofonu. - Widzę go! Cień wiertnicy dawał pewien punkt odniesienia kierunku. - Ucieka na północ! Na północ ode mnie! - Bossk nie miał pojęcia, gdzie w tej skłębionej chmurze pyłu może być Boba Fett. - W kierunku wzgórz i bramy kolonii! - Na chwilę stracił z oczu maleńką figurkę, po czym znów ją odnalazł - Teraz na zachód... 170 Bossk ujrzał coś jeszcze: przebłysk czarnego metalu na przedłużeniu ręki Trhina Voss'on'ta. W jakimś momencie chaosu, który nastąpił po wyrwaniu się maszyny górniczej spod knajpy, były szturmowiec zdołał wygrzebać pistolet laserowy. - Jest uzbrojony... Stracił ochotę na informowanie swojego partnera o tym fakcie, gdy zobaczył, jak Voss'on't przykuca, unosi broń i oddaje szybką, krótką salwę w kierunku kłębu kurzu. - Fett? - wrzasnął Bossk w mikrofon. - Jesteś tam? Z implantu usznego wewnątrz głowy Bosska nie dochodził żaden dźwięk. No cóż, pomyślał Trandoszanin. Chyba jednak nie podzielę się z nim nagrodą... Potworne, klekoczące i wyjące cielsko wiertnicy, do którego przylgnął Bossk, uniosło się nad powierzchnię ziemi tak wysoko, że trudno było zobaczyć dokładnie, co się dzieje w dole. Voss'on't z ołowianego żołnierzyka zmienił się w owada. Bossk mógł tylko dostrzec kierunek ruchu szturmowca, który ruszył do przodu z wycelowanym miotaczem, czujny i gotowy sprawdzić, czy ofiara na pewno nie żyje. I wtedy stały się dwie rzeczy... Drobna figurka Voss'on'ta padła nagle na wznak, gdy z chmury pyłu wystrzelił harpun z napędem i z przywiązaną liną. W ułamku sekundy owinął się wokół Voss'on'ta, przyszpilając mu ramiona do boków. Szturmowiec leżał teraz na plecach, wściekle kopiąc, żeby się podnieść. Boba Fett wynurzył się z chmury pyłu obok podstawy wiertnicy z wyrzutnią harpunów opartą na ramieniu. Bossk widział z góry, jak jego partner chwyta linkę w okrytą rękawicą dłoń i ostrym szarpnięciem przewraca Voss'on'ta na twarz, jednocześnie odsuwając go kawałek od leżącego na ziemi miotacza. Wiertnica wreszcie wyłoniła się cała spod skorupy planety. Olbrzymia masa maszyny, napędzana potężnymi gąsienicami wbijającymi się w skaliste warstwy gleby, nabrała takiego rozpędu, że na chwilę odłączyła się od swojego cienia zalegającego ruiny opuszczonej kolonii górniczej, a jej tnący dziób i koła napędowe cięły przez moment wyłącznie powietrze. Stojący na dole Boba Fett odwrócił osłonięty wizjerem wzrok od ofiary i wzniósł go w kierunku durastalowej struktury, wiszącej nad jego głową niczym ruchomy łańcuch górski. 171 - Niedobrze - mruknął do siebie Bossk, przylepiając się jeszcze mocniej do nitowanego boku maszyny. - Będzie bolało... Poczuł, jak z prawie pionowej pozycji przechodzi do poziomej, rozpłaszczony przez grawitację i przyciśnięty piersią do metalowej powierzchni. Wiertnica, wytracając pęd, przechyliła się w powietrzu dziobem do przodu. Metalowe zęby maszyny, otaczające jej stożkowy pysk, znajdowały się teraz poziomo w stosunku do ziemi, z gąsienicami dokładnie pod spodem. Maszyna była mniej więcej tej wielkości co niewielki statek bojowy Imperium, ale nie miała jego zdolności utrzymywania się w powietrzu. Przeżute kamienie, szczątki podłoża, które wiertnica rozdarła i poniosła ze sobą, zaczęły teraz odpadać od kół i osłon i wirując, spadały na ocieniony obszar. Cień nagle zaczął się powiększać, gdy wiertnica rozpoczęła swój spadek niczym metalowy balon stratosferyczny. Rozpadała się, pędząc w kierunku jądra planety. A na maszynie, niby mrówka przylepiona do dziecinnej zabawki, Bossk przygotowywał się na wstrząs upadku. Poczuł go każdą komórką, każdym włóknem swego ciała. Łby nitów i szczelina w płycie maszyny wyrwały się ze szponów Bos-ska i tylko wystający kawałek rury wydechowej pomocniczego silnika uratował go przed całkowitym odpadnięciem. Jego wyciągnięte ramiona i tors płasko walnęły o powierzchnię metalu. Uderzenie pozbawiło go powietrza w płucach, oszołomiło i znieczuliło na huk i furię, z jaką wiertnica rozsypywała się w złom, niszcząc po drodze wszystko, co się pod nią znajdowało. Bossk oprzytomniał w sekundę potem i otarł krew z mordy. Czarny dym buchał w niebo z rozbitego i rozdartego boku wiertnicy. Skulił się instynktownie, słysząc stłumione odgłosy eksplozji z wnętrza maszyny. Zmiażdżone zasilacze zajmowały się płomieniem i wysyłały wokół podobne do meteorytów iskry, ciągnące za sobą smużki białego dymu. To zaraz wybuchnie, pomyślał Bossk. Rusz się. Uniósł się na poranionych rękach i zdołał dopełznąć do krawędzi płyty, na której leżał. Metal był śliski od smaru, wrzącego i syczącego od temperatury eksplozji we wnętrzu maszyny. Bossk rzucił się w dół, nie zastanawiając się nawet, jaka odległość dzieli go od gruntu. Okazało się, że nie przekracza kilku metrów. Rozpłaszczony na plecach Bossk zobaczył gąsienice i koła układów napędowych wiertnicy, do trzech czwartych wysokości zagrzebane w gruzie. 172 Luźny kurz i żwir osypywały się na niego, bo wiertnica leżała na dnie wielkiego, lejowatego wgłębienia, w jakie przeistoczył się dawny teren kopalni. Kilka zrujnowanych budynków zwisało niebezpiecznie na skraju niecki. Puste, stwierdził Bossk. Teren pod kolonią górniczą był wydrążony, ponieważ wybierano kolejne złoża rudy, a wyrobiska pozostały niewypełnione. Gdyby wiertnica spadła na pełny grunt, wstrząs niechybnie by zabił Bosska, bo nie istniałaby żadna możliwość rozproszenia siły udaru. Łowca głów dźwignął się na nogi i kuśtykając, odszedł od maszyny, jak najdalej od pożarów i nieustających drobnych eksplozji silników w części rufowej. Ciężar jednostek napędowych sprawił, że maszyna osiadła ukośnie, a jej stożkowy dziób, teraz nieruchomy, wznosił się w niebo jak palec. Stał spokojnie, czekając, aż puls i oddech wrócą do normy. Otrzepał się z kawałków skały, które wbiły się w łuski. Ostry odór palącego się oleju drażnił jego rozdęte nozdrza. Był sam w ruinach kolonii górniczej. Niedobitki mieszkańców pewnie wciąż jeszcze uciekały w okoliczne góry. A pod taką masą durastali spadającą z nieba na pewno nie uchowało się nic żywego... Coś poruszyło się pod dziobem wiertnicy, w połowie odległości między prostokątnymi płytami gąsienic. Kamienie i pył poruszyły się lekko, spadając w mroczną przestrzeń. Bossk obserwował, jak z dziury wyłania się ręka w rękawicy i wbija się w kurz. Za nią pojawiło się przedramię okryte strzępami rynsztunku bojowego, a dalej ramię i połączony z nim bark. Wreszcie pokazał się znajomy hełm, jeszcze bardziej poobijany i powyginany niż przedtem, i spojrzał na Bosska popękanym wizjerem w kształcie litery T. Kawałek po kawałku, niczym ze świeżej mogiły, Boba Fett wygramolił się z dziury pod dymiącym wrakiem. Gdy wysunął się już do połowy, Bossk otrząsnął się z osłupienia na tyle, by schylić się i złapać tamtego za rękę. Wyciągnął go z otworu i postawił na nogi. - W porządku? - Bossk zajrzał w czarny wizjer. Boba Fett nie odpowiedział. - Chodź — wskazał palcem na wydrapaną w ziemi dziurę, z której właśnie się wyłonił. Nad nią zwisała ponura masa wiertnicy. - Voss'on't... on tam jest. Musimy go wyciągnąć. Zadanie okazało się o tyle łatwiejsze, że były szturmowiec był nieprzytomny, a przy tym wciąż skrępowany sznurem, który okręcił 173 wokół niego harpun Boby Fetta. Bossk wycofał się z dziury pod maszyną, ciągnąc za sobą Voss'on'ta. Położył go na ziemi o kilka metrów od wiertnicy. Fett ukląkł i szybko sprawdził, czy ofiara daje znaki życia, po czym wstał. — Wciąż żyje — obejrzał się na Bosska. — Wciąż mamy nasz towar. Trandoszanin, wykończony, przykucnął na piętach. Boba Fett zdołał uruchomić komunikator i dał sygnał, aby „Niewolnik I" zszedł i zabrał ich na orbitę. — Nie wiem... — Bossk powoli potrząsnął głową. Nawet oddychanie sprawiało mu ból, był prawie pewien, że ma w środku przynajmniej kilka złamanych kości. — Chyba już nie chcę z tobą pracować... ROZDZIAŁ Kiedy nowiny przychodzą z daleka, często nabierają po drodze szczególnej mocy. To tak jak z falą przypływu na powierzchni oceanicznych planet, która przetacza się bez przeszkód i dzięki temu nabiera coraz większej i większej siły, aż wreszcie zdolna jest wyrwać cały świat z osi obrotu - lub zmieść jego wygiętą powierzchnię i zmiażdżyć każdą istotę, choćby lewiatana, byle był mniejszy od niej samej. Takie ponure medytacje były typowe dla falleeńskiej rasy. Książę Xizor stał przy małym iluminatorze, spoglądając w gwiazdy i pustkę, która je otaczała. Kciukiem i palcem wskazującym gładził ostre zarysy podbródka, a myśli wędrowały swoim torem. Przed powrotem do tego miejsca słyszał już nowiny; uznał je za dopełnienie kolejnego etapu starannie przygotowanego, skomplikowanego planu. Istotnie, spodziewał się tych wieści z minuty na minutę i czekał na nie w prywatnej kwaterze na statku„Megiera". Pewne sprawy są tak nieuchronne jak powolne obroty tej galaktyki, myślał. Wiele z jego własnych działań i planów opierało się na zimnej ocenie kalkulowanego ryzyka; najniebezpieczniejsze z nich zabarwiały jego życie krwistym podnieceniem. Postawić wszystko na jedną kartę— stara, najstarsza rozkosz gracza. Wszystko, nawet życie, które w takich chwilach smakowało mu jeszcze bardziej. To sport zabarwiony ostatecznością. I nie miało to nic wspólnego z cichą satysfakcją, jaką czuł, gdy stawiał na pewniaka. A w tym wszechświecie nie było chyba drugiego takiego pewniaka jak niejaki Boba Fett, łowca nagród. Kątem oka pochwycił jakiś ruch, a uchem dźwięk stukających o podłogę pazurków. To jeden z zawiązków Kud'ar Mub'ata, 175 maleńkie, podobne do kraba stworzonko, podpięte lśniącym białawo neuropołączeniem do ogólnej sieci komunikacyjnej. - Tak? - Xizor uniósł brew, przyglądając się półniezależne-mu stworzeniu, które przylgnęło do ściany na wysokości jego oczu. - 0 co chodzi? Pyszczek zawiązku, wielkości i kształtu ludzkich ust, otworzył się, formułując słowa: - Wasza obecność jest wielce pożądana, mój panie. - Głosik stworzonka był skrzekliwą parodią głosu jego pana. - W głównej sali tronowej, w strefie konferencyjnej. - Doskonale — skinął Xizor głową na znak zgody. — Powiedz Kud'arowi Mub'atowi, że wkrótce się zjawię. Xizor pozwolił, aby zawiązek poszedł przodem i powiódł go przez ciasne zakątki i przesmyki wewnętrznych korytarzy sieci. Szorstka powierzchnia ścian składała się z włókien konstrukcyjnych różnej grubości, ściśniętych w jednolitą masę. Korytarze były oświetlone bladą fosforescencją innych rodzajów zawiązków, zawieszonych w niewielkich odległościach pod pułapem. Były to za-wiązki-idioci, kolejne twory ich rodzica-pajęczarza. Nie miały więcej inteligencji, niż potrzeba na to, aby monitorować powolną katalizę i rozkład składników produkujących światło, a zamkniętych w ich kulistych odwłokach. Każdy z nich był wielkości dłoni Xizora. Kiedy ich świecenie przygasało, instynkt, w który zostały wyposażone w chwili stworzenia, kierował je z powrotem do Kud'ara Mub'ata, aby zostały ponownie wchłonięte przez swego stwórcę. Xizor nie czuł wobec nich litości; on też uważał, że mniejsze 1 niższe stworzenia istnieją po to, by służyć swoim mistrzom. Pochylił głowę, aby przejść przez jedną z niższych części sieci. Potężne, mocno umięśnione ramiona ocierały się o szorstkie ściany po obu stronach korytarza. Na pokładzie „Megiery" wszystkie przejścia były na tyle szerokie, że mógł poruszać się po nich swobodnie, a jego prywatna kwatera na statku była równie luksusowo wyposażona, jak sale audiencyjne w największych planetarnych pałacach. Z trudem się zmusił, aby jeszcze raz odwiedzić unoszącą się w przestrzeni sieć Kud'ara Mub'ata i jej wąskie, przyprawiające o klaustrofobię korytarze. Tylko perspektywa pomyślnej realizacji pewnych długo odwlekanych planów i interesów mogła go przywieść w pobliże arach-noidalnego pajęczarza i jego drepczących, myszkujących potomków. - Ach, mój najdroższy Xizorze! Słońce mojej mrocznej i nędznej egzystencji! - Kud'ar Mub'at siedział rozparty na pneuma- 176 tycznej poduszce zawiązku, który służył mu za tron. Kolczaste odnóża pajęczarza uniosły się i zatańczyły w zabawnej parodii powitalnego gestu. - Jakże głęboko jestem zakłopotany, że musiałem kazać czekać waszej wspaniałej eminencji! Proszę, przyjmij moje pokorne, najpokorniejsze przeprosiny... — Nie trzeba. — Xizor czuł, że kończy mu się cierpliwość. Kwiecisty język pajęczarza zawsze go irytował, bo podejrzewał, że każde słowo padające z ust Kud'ara Mub'ata było zabarwione jadowitym sarkazmem. Stanął przed pajęczarzem z ramionami skrzyżowanymi na piersi. - Kiedy przybyłem do twojej sieci, usłyszałem, że otrzymałeś niezwykle istotne wieści i że to jest przyczyną opóźnienia naszego spotkania. — Jego ostry jak wibroostrze wzrok objął Kud'ara Mub'ata i rozmaite zawiązki, skupione wokół niego lub przycupnięte na jego członkach. - Jeśli nowiny te były dla ciebie takie ważne... zaczynam się zastanawiać, czy nie mają one żadnego wpływu na nasze wspólne interesy. Złożone oczka lśniące w twarzy Kud'ara Mub'ata na moment odwróciły się w zakłopotaniu, jakby próbując lepiej ukryć myśli w gębi czaszki. Nagle pajęczarz wybuchnął nieprzyjemnym, piskliwym śmiechem. — Jak to się stało, mój drogi i szacowny książę, że ty już wiesz o nowinach, o których ja zaledwie usłyszałem? Och, wiem, twoja wspaniała inteligencja jest takiej natury, że przewyższa moją o kilkanaście poziomów. Mimo to... jakim cudem udało ci się uzyskać te informacje przede mną? - Kud'ar Mub'at strząsnął z odnóża jeden z mniejszych zawiązków i odsłoniętym w ten sposób końcem pazura podrapał się po podbródku. - Jakże mnie zasmuca, że muszę żywić podejrzenia wobec kogoś, kto jest mi tak drogi jak ty! Cóż za ból! No, ale... - dwoje głównych oczu Kud'ara Mub'ata uważniej spojrzało na gościa. — Z niechęcią myślę o tym, że twoje źródła informacji, twoja wspaniała i skuteczna sieć organizacji Czarne Słońce mogłaby monitorować rozwój tej drobnej sprawy niezależnie od moich ulubionych i zaufanych szpiegów. To musiałoby wskazywać... och! O zgrozo!... że ty, mój drogi książę Xizorze, wcale mi nie ufasz! — Ależ oczywiście, że ci wierzę —jeden kącik ust Xizora uniósł się w ponurym uśmieszku. — Wiem doskonale, jak wygląda robienie z tobą interesów. Przy każdej okazji kłamiesz, oszukujesz, wymykasz się i na wszystkie inne możliwe sposoby próbujesz uzyskać przewagę nad swoim partnerem. Jednym z najmniejszych 12 - Spisek Xizora oszustw, jakie mógłbyś popełnić, jest przemilczenie lub zmiana pewnych ważnych szczegółów dotyczących kwestii, którą obaj jesteśmy zainteresowani. - Hmm... - pajęczarz wydawał się zakłopotany. Odwrócił wąską twarz od Xizora i przez chwilę manipulował przy swoim podobnym do gniazda tronie, poszturchując go dolnymi odnóżami. Pneumatyczny zawiązek znosił to wszystko z pokorą i cierpliwością. — Jeśli mam być krytykowany za to, że jestem istotą interesu i zajmuję się moimi sprawami tak, jak powinienem... ani więcej, ani mniej... cóż, będę musiał chyba zaakceptować mój los w tym wszechświecie. — Oszczędź mi — odparł Xizor. Już nie wiedział, co jest gorsze: obłudne pochlebstwa Kud'ara Mub'ata czy jego okazjonalne napady litości nad sobą. -1 tak nieźle sobie radzisz. - Xizor wskazał splątane włókna tworzące komnatę i otaczające ją inne pomieszczenia. - Pomyśl o skarbach, jakie zgromadziłeś... - Prawda? - Paciorkowate oczy Kud'ara Mub'ata zabłysły, gdy objął komnatę spojrzeniem. Tu, podobnie jak w całej sieci, włókna konstrukcji były przeplecione fragmentami i podsystemami maszyn i wysokiej jakości sprzętu komunikacyjnego. Wszystko to zostało skradzione albo wyszabrowane z różnych statków kosmicznych, które miały pecha wpaść w łapy pajęczarza, z reguły jako spłata długów właściciela, co było nieuniknione w przypadku prowadzenia interesów z tak sprytną i skąpą istotą. — Mam tyle różnych ślicznych rz&CTy... ślicznych i rzadkich... i kosztownych... Idiota. Xizor nawet nie próbował ukryć drwiącego uśmiechu, jaki pojawił się na jego twarzy. Niektóre skradzione urządzenia w sieci Kud'ara Mub ata wciąż jeszcze działały - i tylko w ten sposób pajęczarz był w stanie śledzić swoje rozgałęzione spiski na różnych światach, ale reszta była wyłączona i bezużyteczna. Bezużyteczna dla każdego, z wyjątkiem tego wyjątkowego gatunku. Pajęczarz zdawał się cenić sobie sam proces zdobywania na równi z jego rezultatem. Ciągłe wchłanianie różnych rzeczy, martwych i żywych, do sieci generowanych przez siebie włókien neuralnych, przyswajanie ich, by stanowiły część jego istoty tak samo jak zawiązki, które projektował i wydzielał na swoje usługi — oto podsumowanie sensu istnienia Kud'ara Mub'ata. Swoje skomplikowane intrygi splatał z tej samej przyczyny, co fizyczną sieć, w której środku siedział. Dryfowały i wędrowały poza granice gwiazd i okrążających je planet. Po prostu nie umiałby żyć w oddaleniu od włó- 178 kien tej sieci i wątków tych intryg. Xizor spojrzał na gęsto splecione włókna obok siebie. Uderzyło go, nie po raz pierwszy zresztą, że właściwie stoi dosłownie wewnątrz głowy tej istoty, której myśli przyjmują ruchome, namacalne kształty. Stwierdzenie to, również nie po raz pierwszy, wywołało u niego atak lekkich mdłości. — Cóż, jest jeszcze tyle innych rzeczy, które chciałbyś mieć — powiedział głośno. — I właśnie dlatego robimy razem interesy. — Ależ masz rację, mój drogi Xizorze - twarz Kud'ara Mub'ata rozjaśniła się postrzępionym na krawędziach uśmieszkiem. - Wybacz mi, że kiedykolwiek zwątpiłem w twoją głęboko ukrytą nieufność i nędzną opinię na temat mojej osoby. Wierzaj mi, odwzajemniam twoje uczucia. — No więc przejdźmy do rzeczy, skoro już wiesz to, co i ja wiem. Jedzie do nas twardy towar. Boba Fett schwytał Trhina Voss'on'ta. — A czy spodziewaliśmy się czegoś innego? - Kud'ar Mub'at udał humanoidalne wzruszenie ramion, unosząc pierwszą parę odnóży. — Boba Fett nigdy nie zawodzi. Dlatego włączyliśmy go jako integralną część do naszych planów. Jeśli Fett wybiera się po nagrodę, zawsze ją zgarnia. A nagroda taka jak ta, którą Imperator wyznaczył za Voss'on'ta... no cóż... - Nastąpiło jeszcze jedno wzruszenie ramionami, nieco mniej przesadne. - Było prawie pewne, że się na to złapie. — Jak każdy inny łowca nagród w galaktyce — zauważył Xi-zor. — To była ta druga, przewidywalna część planu. Nawet w tej chwili, gdy ze sobą rozmawiamy, pozostali łowcy nagród... tych kilku, którzy pozostali przy życiu... skaczą sobie do gardeł, wbijają noże w plecy i konspirują jeden przeciw drugiemu. Jeszcze nie dotarła do nich wieść, że inspiracja ich niepohamowanej chciwości znajduje się już w rękach Boby Fetta. Zanim inni łowcy nagród się dowiedzą o schwytaniu Trhina Voss'on'ta, będzie już za późno, aby umknąć przed konsekwencjami własnych czynów. Nie ma już dwóch frakcji łowców nagród, Prawdziwej Gildii i Komitetu Zreformowanej Gildii. Obie są skończone. Chciwość ma moc zwracania jednych istot przeciwko drugim, choć jeszcze przed chwilą nazywali się rodziną. Smak tego niezaprzeczalnie dokonanego faktu był niczym bogaty, upajający trunek na języku Xizora. Zawsze gardził tendencją mniej doskonałych istot do grupowania się w tak zwane oddziały bezpieczeństwa, czy będzie to Gildia Łowców Nagród, czy ten 179 nowy Sojusz Rebeliantów, który właśnie cieszy się swoimi pięcioma minutami w historii. - Był taki czas - ciągnął Xizor - gdy oni wszyscy uważali się za związanych czymś, co nazywało się „Kodeksem Łowcy", jakby taki nędzny pakt mógł w jakikolwiek sposób ograniczyć i utrzymać w ryzach ich wzajemną wrogość. Cóż, ta drogocenna fikcja rozwiała się w pył, i dobrze jej tak, szczerze mówiąc. Może zostało jeszcze kilku wyznawców, ale reszta już pojęła, jaka jest prawda o nich samych i ich towarzyszach. - W istocie, pojęli to - Kud'ar Mub'at skinął trójkątną głową na znak, ze się zgadza. — Twój plan był tak doskonały i tak przewidujący, mój drogi Xizorze! Gratuluję ci jego powodzenia... oczywiście, nigdy w nie nie wątpiłem. Ty i Boba Fett... jakże inaczej mogło się to skończyć? Xizor zignorował oczywiste pochlebstwo tamtego. Postanowił zniszczyć starą Gildię Łowców nagród i się mu to udało. Boba Fett był w jego ręku tylko narzędziem, równie skutecznym i ostrym, jak hartowane dłuto rzeźbiarza. Pierwsze uderzenie wystarczyło, aby podzielić Gildię na dwa rywalizujące odłamy; drugie zniszczyło odłamy i rozbiło na części składowe. Zanim proces dobiegnie końca, nie zostanie ich wiele przy życiu. Łowca nagród to zawód bezlitosnej konkurencji, w której najlepszą metodą zapewnienia sobie przeżycia jest wyeliminowanie tylu konkurentów, ilu się da, zanim oni wyeliminują ciebie. Stara Gildia była może nieskuteczna i stetryczała, ale przynajmniej do pewnego stopnia udawało jej się kontrolować poziom wzajemnej wrogości pomiędzy pojedynczymi łowcami nagród. Teraz, kiedy pod ręką nie było już nawet resztek organizacji, nastąpiło otwarcie sezonu polowań. Zaczęły już padać pierwsze trupy, i to obficie. Oczywiście, księciu Xizorowi to się podobało: taką wewnętrzną selekcję przeżyją tylko najsilniejsi i najtwardsi łowcy nagród, zyskując jeszcze przy okazji na zdolnościach i sile. Być może w całej historii nie będzie drugiego takiego łowcy nagród jak Boba Fett, i niech tak zostanie. Ale niebawem pojawią się inni, twardsi i bardziej śmiercionośni, pełni błyskotliwego i morderczego wdzięku. Będą doskonali nie tylko dla potrzeb imperium Palpatine'a, lecz również innego, mroczniejszego imperium, które czaiło się w jego cieniu, a które znane było pod doskonale dobraną nazwą Czarnego Słońca. - Tak- podsumował Xizor. - Nie mogło być inaczej. Nawet jeśli osobiście nie dopilnowaliśmy tego wyniku. 180 Pajęczarz wydał z siebie chrapliwy, klekoczący śmiech, który natychmiast podjęły i poniosły dalej echem cieniutkie głosiki stłoczonych wokół niego zawiązków. - Biedny Boba Fett! - Kud'ar Mub'at w odrażającm zachwycie wymachiwał odnóżami. — Pomyśl, ile kłopotów mógłby sobie zaoszczędzić, gdyby wiedział, że Trhin Voss'on't, ten rzekomo zdradziecki szturmowiec, ten renegat, w gruncie rzeczy działał przez cały czas zgodnie z rozkazami samego Palpatine'a! Chociaż podziwiał Bobę Fetta, Xizor nie mógł jednak nie odczuwać pewnej satysfakcji z tego, że udało mu się spłatać psikusa sławnemu łowcy nagród. I zrobił to dokładnie tak, jak powiedział Kud'ar Mub'at. Cała ta historia była jedną wielką mistyfikacją i wszyscy łowcy nagród dali się na nią złapać. Xizor wiedział, że właśnie to było główną atrakcją dla Imperatora Palpatine'a i że tylko dlatego się na to zgodził... pod warunkiem, rzecz jasna, że książę Xizor pokryje nagrodę ze swojej osobistej fortuny. Trhin Voss'on't, daleki od stania się renegatem i zdrajcą, był jednym z najbardziej lojalnych żołnierzy Imperatora. Posunął się w posłuszeństwie tak daleko, że bez sprzeciwu zgodził się na wypełnienie rozkazu, który co najmniej na pewien czas spowoduje splamienie jego nieskazitelnej dotąd reputacji pośród towarzyszy broni. Co więcej, aby w pełni uwiarygodnić historię renegata, który bez litości realizuje swój osobisty plan, pozostali żołnierze zaangażowani w porwanie imperialnego statku musieli zostać zamordowani i to własną ręką Voss'on'ta. I ten rozkaz także wykonał bez najmniejszego wahania. Skradzione kody stanowiły w porównaniu z tym czynem jedynie drobną niedogodność. Na długo przed wprowadzeniem w życie tego planu zastosowano wszelkie kroki, aby wyeliminować szkody, jakie mogłaby spowodować sprzedaż przestarzałych danych. I tak, jak to przewidział Xizor, ostatecznym wynikiem tych przygotowań było pobudzenie chciwości każdego łowcy nagród po kolei, co w zupełności wystarczyło, aby rozbić w pył dwie frakcje, na które rozpadła się stara Gildia. Ten ostateczny rozpad na całkowitą i kompletną anarchię, gdzie każda istota dba tylko o własną skórę i interes, a z niedobitków starej Gildii Łowców Nagród pozostaną wyłącznie wspomnienia, był właśnie wynikiem, którego spodziewał się i z taką satysfakcją oczekiwał Imperator Palpatine. Zanim jeszcze Xizor przybył tutaj, do dryfującej w przestrzeni sieci Kud'ara Mub'ata, odbył spotkanie 181 z Imperatorem w jego sali tronowej na planecie Coruscant i odebrał gratulacje za dobrze wykonaną pracę. Tymczasem hologra-ficzny obraz Dartha Vadera w milczeniu kipiał złością; nie mógł zaprotestować, nie ryzykując gniewu lub drwiny Imperatora - albo i jednego, i drugiego. Xizor napawał się swoim momentem triumfu, choć wiedział, że wrogie uczucia, jakie Vader żywił do niego, zostały teraz zwielokrotnione. Tylko jedna rzecz była gorsza od klęski w pojedynku woli z Mrocznym Lordem Sithów — zwycięstwo. Vader nie traktował lekko tak poniżającej porażki. Będą konsekwencje, zapewnił siew duchu Xizor. Dzień prawdy pomiędzy nim a Vaderem tylko odsunął się w czasie. A kiedy nadejdzie, pozostanie przy życiu tylko jeden z nich. I Xizor będzie przygotowany do takiej konfrontacji. Wiedział, że jego pozycja jest teraz jeszcze silniejsza niż przedtem. A teraz Palpatine uważa, że dostał to, czego chciał, podsumował książę. Silniejszy, bardziej twardy gatunek łowców nagród, gotowych pracować dla Imperium za odpowiednią cenę. Bez starej Gildii, która sprawiała, że nie mając konkurencji, obrastali w nieróbstwie tłuszczem. To dobrze dla Imperium, myślał Xizor, w zadumie kiwając głową. A jeszcze lepiej dla Czarnego Słońca. - Dobrze się teraz urządziłeś, mój drogi Xizorze. - Kud'ar Mub'at, rozparty w swoim gnieździe, bez trudu odgadł tok myślenia księcia. — Udowodniłeś swoją wartość Palpatine'owi. To zapewni ci dobrą pozycję na przyszłość, a także realizację pozostałych twoich planów i intryg. Łaska Imperatora spłynie na ciebie jak ciepłe słońce tropikalnego świata. Znany jest ze swej hojności dla przebiegłości... i lojalności. - Nie aż tak, jak ci się wydaje - odparł Xizor. - Nie mam w tym względzie żadnych złudzeń. Imperator zatrzyma mnie jako swoją prawą rękę tak długo, jak będzie uważał, że jestem cennym narzędziem w jego ręku. Jeśli stanie się coś, co zachwieje tym przekonaniem, wtedy znajdę się koło niego tylko o tyle bliżej, by on sam... lub Darth Vader... mogli wycisnąć mi oddech z gardła. - Niepotrzebnie się tym martwisz, niepotrzebnie, mówię ci -Kud'ar Mub'at znowu obdarzył gościa strzępiastym uśmiechem. — Wszelkie przeszkody, jakie postawiono na twojej drodze w labiryncie, jakim jest dwór Palpatine'a, pokonasz ze zwykłą sobie inteligencją. Jestem tego pewien. Xizor odpowiedział mu uśmiechem. 182 - Ja również jestem pewien. — Przechylił głowę w drwiącym ukłonie pod adresem pajęczarza. - Jakże bym mógł w to wątpić... z takim wspólnikiem u boku? - Ach, miło z twojej strony, że to powiedziałeś! A zatem czy mogę uważać wszelkie podejrzenia co do braku zaufania między nami za niebyłe? - Oczywiście, że nie — Xizor ze wzgardą potrząsnął głową. — Dzień, w którym zaufam takiej kreaturze jak ty, będzie dniem, gdy podpiszę na siebie wyrok śmierci. Ale dość już tego, przejdźmy do interesów. - Nie ma sprawy- obraził się Kud'ar Mub'at. - Jak sobie życzysz. — Machnął przednią kończyną. — Proszę, mów. - Odpuśćmy sobie gratulacje za osiągnięcie założonych celów naszego planu, to znaczy całkowitego rozpadu Gildii Łowców Nagród. Jeśli zamierzasz się pławić w ciepłym blasku chwały z takiego dokonania, rób to, proszę, ale kiedy jesteś sam. - Xizor nachylił się w kierunku pajęczarza i dodał twardszym głosem: - Ale teraz mamy jeszcze sporo do zrobienia, jeśli chcemy cieszyć się wynikami. Przecież nie da się skonstruować takiej intrygi i uruchomić jej, nie powodując pewnych... powiedzmy, zaszłości, które należy usunąć. - W istocie - sumiennie potwierdził Kud'ar Mub'at. - Jest dokładnie tak, jak mówisz, mój drogi Xizorze. Niektórzy mimowolni uczestnicy naszych intryg mogą nie być zbyt zadowoleni z roli, jaką im przyszło odegrać. To prawda. Xizor przyznał się już do tego przed sobą. - Szturmowiec nie stanowi wielkiego problemu - rzekł. - Sam fakt, że Trhin Voss'on't wykonał rozkazy, jakie mu wydano, a potem odegrał swoją rolę w naszej małej maskaradzie, wskazuje na pewną naiwność z jego strony. To się często zdarza wojskowym; są przeszkoleni, by ufać swoim zwierzchnikom. Szturmowcy imperialni nie mogliby przetrwać, gdyby pozwoliło się na wątpliwości w ich szeregach. A w przypadku Voss'on'ta... za dobre odegranie roli obiecano mu sowitą nagrodę. - Naprawdę? - pajęczarz przekrzywił głowę. - A co właściwie przyrzekł Voss'on'towi Imperator Palpatine? - Emeryturę — wzruszył ramionami książę Xizor. — Skromną emeryturę w nagrodę za lata służby w oddziałach szturmowców. Musisz pamiętać, że niewielu z nich dożywa takiego wieku, by cieszyć się emeryturą. Biorąc pod uwagę to, przez co przechodzą, 183 i co muszą jeszcze po drodze zrobić, należy przypuszczać, że spokój i cisza na stare lata stanowią szczyt ich marzeń. - Jakież to wzruszające. A co zamiast tego dostanie Trhin Voss'on't? — Zostaw to mnie — zimno odparł Xizor. Nie miał osobiście nic przeciwko temu szturmowcowi; cokolwiek mu się przydarzy, będzie to po prostu absolutną koniecznością. Voss'on't stał się czymś, czego należy się pozbyć, zanim narobi kłopotów i wstydu autorom tego planu, w którym tak doskonale odegrał niezmiernie istotną rolę. Starzy żołnierze lubią opowiadać o swoich przygodach. Jeśli jakieś niedyskretne szczegóły przedostaną się do wiadomości publicznej, na przykład jak oszukano i wymordowano pozostałych szturmowców, będzie to miało poważny wpływ na morale tych, którzy pozostali w służbie Palpatine'a. Sojusz Rebe-liantów może wykorzystać te informacje i zachęcać szturmowców do masowych ucieczek, oferując im bezpieczną przystań z dala od szarży oficerskich i niegodziwego Imperatora. I tylko z tego powodu Trhin Voss'on't nie dostanie w nagrodę spokojnej emerytury, którą mu obiecano — zbyt dużo wiedział. Xizor już zapewnił Imperatora, że załatwi sprawę Voss'on'ta raz na zawsze. - A co z BobąFettem? - W głosie Kud'ara Mub'ata zabrzmiało rozbawienie. Zlikwidowanie tej akurat drobnej niedogodności może być odrobinę trudniejsze. W końcu nie należy on do tego samego gatunku ufnych istot co Trhin Voss'on't. — To już mój problem. I zajmę się nim. — Xizor rozważył sprawę z należytą starannością. Niestety, i to zarówno dla niego, jak i dla Boby Fetta, jedyne możliwe rozwiązanie było takie samo jak to, które zastosuje w przypadku szturmowca Voss'on'ta. Xizor miał jedną generalną zasadę: nigdy nie stwarzać sytuacji, w której ktoś mógłby uzyskać nad nim przewagę. Już dawno zdecydował, że tylko głupiec daje do ręki broń potencjalnemu wrogowi. Podobnie nierozsądne było pozostawiać broń w miejscu, gdzie wróg mógłby ją znaleźć i zabrać. A we wszechświecie, w którym żył i działał, każdy stawał się wcześniej czy później wrogiem i bezpieczniej było zrobić takie założenie od samego początku. Boba Fett miał jedną z najlepszych sieci szpiegowskich w galaktyce. Przyczyniła się ona znacznie do jego sukcesu jako łowcy nagród. Rozsądek każe przypuszczać, że niektóre z tych źródeł informacji mogą znajdować się w szeregach samego Czarnego Słońca. Fett może jeszcze nie wiedział, że to właśnie książę Xizor zapoczątkował 184 zniszczenie Gildii Łowców Nagród, ale prawda mogła wyjść na jaw w każdej chwili. Szaleństwem byłoby dopuścić do sytuacji, gdy Boba Fett, z jego wyrafinowanym umysłem i apetytem na kredyty, zdobędzie i wykorzysta tak cenną i niebezpieczną informację. Nawet jeśli wyeliminuje się Bobę Fetta, problem pozostanie, ponieważ inni mogli się o tym dowiedzieć od niego. Zbyt wiele istot chowałoby wówczas urazę do Xizora. Nawet gdyby udało mu się uciec przed każdym łowcą nagród, który czuje jeszcze sentyment do starej organizacji, skomplikowałoby to niezmiernie jego egzystencję. A wystarczyłby tylko jeden z odrobiną szczęścia, aby wszelkie jego plany dotyczące Czarnego Słońca obróciły się w nicość wraz z życiem. Nie, pomyślał Xizor. Już podjął decyzję. Milczenie Fetta równało się jego śmierci. Nie można było z tego zrezygnować. - Jestem całkiem pewien- zamruczał Kud'ar Mub'at- że się tym zajmiesz ze zwykłą sobie skutecznością. W to nie wątpię, mój drogi Xizorze. Pozostaje tylko pytanie: kiedy? Wolę spać spokojnie w tej skromnej sieci, bezpieczny pośród moich skarbów, nie dopuszczając świadomości, że łowcy nagród żywią do mnie jakąś urazę. Życzę sobie współżyć z moimi braćmi w całej galaktyce tak pokojowo, jak to tylko możliwe. Myśl, że gdzieś tam krąży sobie Boba Fett i ma wobec mnie nieprzyjemne zamiary, doprawdy źle wpłynęłaby na mój sen. — Nie obawiaj się — ponuro odrzekł Xizor. — On także podjął już decyzję w tej sprawie. Jeśli pozostał jakiś bałagan do uprzątnięcia, należy się nim czym prędzej zająć i wysprzątać go do najdrobniejszego... lub potencjalnie najcenniejszego pyłku. Łowca nagród Boba Fett pewnie jeszcze nieraz przydałby się w przyszłości zarówno Imperium, jak i Czarnemu Słońcu. W pewnych sprawach był najbardziej niezastąpioną istotą w całej galaktyce... jeśli tylko kogoś było stać na jego usługi. W dodatku, musiał przyznać Xizor, czuł dla łowcy nagród pewien podziw. Skuteczność i okrucieństwo Boby Fetta były cechami doprawdy inspirującymi. Xizor często stawiał je za przykład do naśladowania swoim podwładnym z Czarnego Słońca. Gdyby usunąć Bobę Fetta, galaktyka byłaby milszym i spokojniejszym miejscem — a taka myśl napełniała Xizora odrazą. Cóż za paradoks, że okrucieństwo wymaga eksterminacji tych najokrutniej szych, zastanawiał się. Gdyby jednak przyszło co do czego i musiałby wybierać między życiem własnym a Boby Fetta, ten ostatni należałby już do historii. 185 — Jestem istotą zrodzoną dla zmartwień, taka jest moja natura - pajęczarz wykonał przednimi odnóżami gest w kierunku stłoczonych wokół siebie zawiązków. - Mam tyle pracy, tyle pracy! I muszę przyznać, że jestem bardzo zaniepokojony. Planujesz „zająć się" BobąFettem. Wielu już próbowało „zająć się" nim w przeszłości i wynik okazał się bardzo niepomyślny, ale dla tych nieopatrznych istot. — Taka jest właśnie różnica pomiędzy nimi a mną. Jeśli ja się czymś zajmuję, to skutecznie. Nie zapominaj, że mam za sobą nie tylko potęgę Imperium, ale i Czarnego Słońca. Boba Fett nigdy jeszcze nie stawił czoła takiej kombinacji. Jedną sprawą jest triumf nad bandą ślamazarnych Huttów i podobnych im stworzeń, mizernych, mało znaczących, pozbawionych sieci informatorów i odpowiednich wpływów, a co innego przeżyć w starciu z siłami, jakie ja mam na swoje rozkazy. — Twoja wiara w siebie, drogi Xizorze, jest tak wielka, że w pokornych istotach, takich jak ja, może budzić jedynie szacunek. — Tak też być powinno. — Falleeński książę zarzucił sobie na pierś skraj płaszcza. Był już gotów, aby opuścić sieć i zająć się dalszymi przygotowaniami. - Twoim jedynym problemem, Kud'arze Mub'acie, powinno być właściwe odegranie roli w ostatnim etapie naszego planu. Pajęczarz skulił się w swoim pneumatycznym gnieździe. — Moje umiejętności aktorskie są tak mizerne... — Do tej pory bardzo dobrze ci szło — odparł Xizor. — To dzięki twoim kłamstwom udało się wciągnąć Bobę Fetta w naszą intrygę skierowaną przeciwko Gildii Łowców Nagród. Wtedy dał się nabrać, bo nie miał powodu, żeby ci nie wierzyć. Teraz również nie ma powodu ci nie ufać. Fett ma w swoim posiadaniu pewien towar, jak on i inni łowcy nagród zwykli nazywać swoje ofiary; to znaczy Trhina Voss'on'ta, który jest uważany za imperialnego szturmowca renegata. Ty, pajęczarz Kud'ar Mub'at, trzymasz w depozycie nagrodę za dostarczenie tego towaru i masz ją wypłacić. Zgadza się? - Xizor podniósł wzrok w kierunku jednego z większych zawiązków zwisających z włóknistej ściany obok Kud'ara Mub'ata. — To prawdziwe i sprawdzone stwierdzenie — odparł zawiązek imieniem Bilans — dotyczące pewnej kwoty kredytów zdeponowanej w sieci. Cała kwota nagrody za imperialnego szturmowca Voss'on'ta jest w tej chwili w naszym posiadaniu. Dokładnie tak jak pan mówi, książę Xizorze. 186 - I właśnie tym się trochę denerwuję. — Twórca zawiązku niespokojnie poruszył się w swoim gnieździe. - To znaczna suma kredytów jak na moje możliwości, może największa, jaką kiedykolwiek dysponowałem naraz w mojej sieci. Zawsze uważałem, że najrozsądniej jest powierzać aktywa znanym i szanowanym planetarnym instytucjom bankowym w ramach granic kontrolowanych przez Imperium. Czuję się bardzo odsłonięty i samotny, zawieszony tak daleko w pustej przestrzeni. - Nikt nigdy cię nie ograbi, Kud'arze Mub'acie, twoje usługi są zbyt cenne dla wielu istot. Poza tym moja „Megiera" stacjonuje tu niedaleko wraz z kilkoma innymi statkami należącymi do floty operacyjnej Czarnego Słońca. Ich siła ognia powinna być dla ciebie wystarczającą ochroną, dopóki nagroda bezpiecznie nie opuści twojej sieci. - Może i tak... - Kud'ar Mub'at nie wydawał się całkowicie usatysfakcjonowany odpowiedzią. - Ale czy to wystarczy, by ochronić mnie przed Boba Fettem? - Zostaw łowcę nagród mnie — odparł Xizor. — Ty musisz tylko odegrać swoją rolę. Dla kogoś, komu kłamstwo przychodzi z taką łatwością, nie powinno to być zadanie przekraczające jego możliwości. Odwrócił się, czując, że ma serdecznie dość protestów pajęczarza. Przechodząc ciasnym centralnym korytarzem sieci, słyszał, jak pajęczarz prycha i bełkocze za jego plecami. W kilka minut później Xizor, czekając w obszarze portowym sieci, aż niewielki wahadłowiec przeniesie go z powrotem na pokład „Megiery", usłyszał nagle inny głos. Cichutki głosik w okolicy swojej głowy. - Wybacz, ale zastanawiałem się, czy nie moglibyśmy zamienić ze sobą kilku słów. Tylko pan i ja... — zaszemrał głosik. Xizor obejrzał się i spostrzegł zawiązek księgowy imieniem Bilans, zwisający głową w dół z włóknistego sklepienia. - Czego chcesz? - Tego, co powiedziałem - wyjaśnił Bilans starannie modulowanym szeptem. - Dwa słowa. Na tematy, które będą dla nas obu zarówno interesujące, jak i zyskowne. - I zyskowne dla twojego pana Kud'ara Mub'ata, prawda? -Xizor potrząsnął głową. - Mniej więcej orientuję się, jak zbudowana jest sieć pajęczarza. Wszystko tu zostało wysnute z własnej tkanki Kud'ara Mub'ata. - Spojrzał w błyszczące oczka Bilansa, 187 wiedząc, że to tak, jakby patrzył w przenikliwe, pożądliwe ślepia Kud'ara Mub'ata. Nie mógł zrozumieć, dlaczego Kud'ar Mub'at zabawiał się w takie gry i po co wysłał w ślad za nim jeden ze swych na wpół niezależnych zawiązków. Czy on myśli, że mnie tak łatwo oszukać? - oburzył się Xizor. - Już powiedziałem wszystko, co miałem mu do powiedzenia, przynajmniej na razie — odezwał się do zawiązku. - Myślę, że źle pan interpretuje sytuację - spokojnie odparł Bilans. - Podobnie jak to, z kim pan właściwie rozmawia. Wisząc łebkiem w dół, zawiązek podsunął się nieco bliżej Xi-zora. Jeden z jego drobnych pazurków podtrzymywał lśniące, białe włókno, wprawdzie jednym końcem połączone z ciałem Bilan-sa, ale oderwane od struktury sieci. — Widzi pan? Jestem teraz niezależny. Kiedy pan ze mną rozmawia, Kud'ar Mub'at nie wie o tym. Chyba że ja tego zechcę. Xizor podejrzliwie zmierzył wzrokiem zawiązek. - Udało ci się odłączyć od sieci? To bardzo sprytne z twojej strony... ale jak to się dzieje, że Kud'ar Mub'at nie uświadamia sobie, iż jeden z jego najcenniejszych zawiązków odłączył się od organizmu? - To proste - Bilans przyciągnął do siebie inne, grubsze włókno, prowadzące wprost do niewiarygodnie skomplikowanej plecionki otaczającej ich struktury. Na końcu tego włókna wisiał inny zawiązek, maleńki, o ledwie widocznych pazurkach. - Kud'ar Mub'at nie jest jedyny, który potrafi tworzyć zawiązki. Ja również opanowałem tę sztukę. Ten tutaj należy do mnie. - Bilans podsunął malutki, przywiązany do włókna organizm, aby Xizor dobrze go sobie obejrzał. - Służy jako zasłona dymna dla mnie. Wysyła w sieć neurosygnały świadczące o tym, że wciąż jestem jej częścią i służę wiernie Kud'arowi Mub'atowi. Wierz mi, stary pajęczarz nie ma zielonego pojęcia, co się dzieje. - Doprawdy? - Xizor był pod wrażeniem zarówno zmyślno-ści zawiązku... jak i możliwości, jakie ona otwierała. Kud'ar Mub'at już od dłuższego czasu działał mu na nerwy. Może użyteczność pajęczarza zbliżała się do kresu... - Masz chyba rację w jednej sprawie... - To znaczy? — okrągłe, lśniące oczka Bilansa zajrzały Xizo-rowi w twarz. - Mamy wiele spraw do omówienia. 188 ROZDZIAŁ 3 DZIS Nie mógł przestać myśleć o łowcy nagród. Kuat wiedział, że traci czas. Przeszłość należała do przeszłości i nie można było jej zmienić. Są sprawy, które należy jak najszybciej wyczyścić, powiedział sobie, spoglądając na doki konstrukcyjne Zakładów Stoczniowych Kuat. Ten proces czyszczenia musi nastąpić teraz, w czasie rzeczywistym. Im bardziej się go odsunie, tym przykrzejsze będą tego konsekwencje. Wszystko, co osiągnął z takim trudem, co stworzył z tej korporacji ród Kuatów, może zostać starte w pył przez siły, które przeciwko niemu spiskują. Wiedział o tych siłach, świadomość ta legła mu na duszy miażdżącym ciężarem, ale myśl, jakby ściągana siłą grawitacji, powracała ciągle do łowcy nagród i do tego, co wydarzyło się w przeszłości. Fett był kluczem do wszystkiego. Kluczem do tego, co zaszło wtedy, i do tego, co musi zdarzyć się teraz, jeśli Stocznia Kuat ma zostać ocalona. Było wiele spraw związanych z tą przeszłością, o których wiedziała cała galaktyka. Historia, która urosła niemal do legendy, opowiadająca o rozłamie w starej Gildii Łowców Nagród i wydarzeniach, które potem nastąpiły. Schwytanie Trhina Voss'on'ta, imperialnego szturmowca renegata i to, co się stało, kiedy Boba Fett zgłosił się po nagrodę... O tych sprawach wiedzieli wszyscy. A przynajmniej o większości z nich. Ale inne stanowiły tajemnicę, ukrytą głęboko pod czaszką Kuata. Musiał się upewnić, że tajemnicą pozostaną. 189 Jeśli do osiągnięcia tego celu konieczna będzie śmierć innych istot - a zwłaszcza Boby Fetta - to tylko godna pożałowania konieczność. Biznes to biznes. Sam by się pewnie ze mną zgodził, pomyślał Kuat, wznosząc oczy ku zimnym gwiazdom świecącym nad dokami. Boba Fett raczej nie mógłby obwiniać go za to, że dba o swoje interesy w sposób tyleż skuteczny, co śmiercionośny. Kuat odwrócił się od wysokich ekranów widokowych. Denerwowało go, że ma tyle szalenie pilnych spraw do załatwienia, a przy tym wciąż musi zawracać sobie głowę takimi drobiazgami, jak wezwanie na konwokację rodów rządzących na planecie Kuat. Z ciężkim westchnieniem zdjął wspaniałe szaty z rzeźbionego wieszaka, na którym wisiały w oczekiwaniu na takie okazje. Niby nic, a jaka odmiana. Wystarczyło, żeby Kuat ubrał się w oficjalne szaty o wzorze, który wyznaczał jego pozycję na czele szlachetnych rodzin tego świata. Tak rzadko opuszczał dyrekcję Zakładów Stoczniowych Kuat i jej surowe biura, których okna wychodziły na stocznię, że najchętniej nosił prosty kombinezon. Taki sam jak te, których używali inżynierowie, technicy i ochrona korporacji, bez dystynkcji i rangi. Jeśli go słuchano, to dlatego, że wszyscy wiedzieli, iż jego autorytet opiera się na czymś więcej niż tylko genetyczna spuścizna. Nawet felinks o jedwabistej sierści, który spoczywał w jego ramionach, z trudem rozpoznał go w tej szacie, w zamaszystych draperiach haftowanych złotem, spływających mu z ramion. Kuat, władca jednej z najpotężniejszych korporacji galaktyki, musiał klęknąć obok stołu laboratoryjnego i przywoływać zwierzątko miękkim, kuszącym głosem. Biedactwo, pomyślał, głaszcząc je za uszkami. Pomruk wywołanej pieszczotą rozkoszy wydobył się z małego ciałka. Jak wszyscy przedstawiciele tego dekoracyjnego, rozpieszczonego gatunku felinks był przekonany, że to on jest władcą tego królestwa i wszelkie zmiany w dziennym rozkładzie zajęć przyjmował z oburzeniem. Tak samo jak ja, pomyślał Kuat. Z felinksem na ręku podszedł do ekranów widokowych i wyjrzał na zewnątrz, gdzie montowano statki i przygotowywano je do dziewiczego rejsu. Było to duże zamówienie Floty Imperialnej Palpatine'a. Kadłuby naszpikowano taką ilością broni, że powinny odstraszyć nawet najbardziej szalonego przeciwnika. Działa laserowe, montowane na otwartych konstrukcjach, wymagały takich stężeń i tak potężnych 190 korpusów pochłaniających odrzut, że wytrzymałyby eksplozje mierzone w gigatonach. Wystarczy małe niedopatrzenie i pojedynczy strzał oddany w czasie bitwy rozpruje niszczyciel lub krążownik na pół. Ofiara własnej śmiercionośnej siły. Sama myśl o takim zdarzeniu wywołała smutny uśmiech zrozumienia na twarzy Kuata. — Musimy zawsze być bardzo ostrożni — szepnął do puszystego ucha felinksa — żeby nie rozwalić się własną bronią. Felinks leniwie poruszył się w ramionach Kuata. Jego zdaniem wszystkie plany powiodły się doskonale: był nakarmiony, ogrzany i zadowolony. Kuat chciałby czuć to samo w stosunku do wszystkich swoich planów i machinacji. Nawet teraz uruchomione przez niego siły krążyły wokół Stoczni Kuat jak stalowe zęby niewidzialnej pułapki, większej niż światy i korporacje, na które czyhała. Usłyszał, że otwierają się wysokie drzwi biura. Nie ruszając felinksa, obejrzał się przez ramię. - Tak? Szef ochrony Zakładów Stoczniowych stał w smudze światła dochodzącej z korytarza. - Pański osobisty transporter jest gotowy. - Jak wszyscy pracownicy korporacji Fenald odezwał się do szefa bez zbędnych formalności. - Zabierze pana na spotkanie rodów. — Nie musisz mi przypominać, dokąd się wybieram — odparł Kuat. Zgromadzenie wszystkich rodów rządzących planetą Kuat było jedynym powodem, dla którego włożył ceremonialne szaty. I jedynym powodem jego podłego humoru. - Przepraszam- dodał. Szef ochrony był jednym z jego najcenniejszych ludzi i nic nie uczynił, żeby sobie zasłużyć na tak ostre słowa. - Ale to wszystko zbiegło się w tak nieodpowiednim czasie... Było to delikatnie powiedziane. Nawet gdyby Kuat musiał martwić się tylko o tempo prac konstrukcyjnych w stoczni wobec nieustannego nacisku Imperatora Palpatine'a, który chciał czym prędzej wyposażyć Flotę Imperialną w nowe statki potrzebne do zdławienia rozszerzającej się Rebelii, byłoby to aż nadto. W połączeniu jednak z innymi troskami, z których część stanowiła sekret znany wyłącznie jemu... to brzemię było nie do udźwignięcia. A raczej, mówiąc precyzyjnie, byłoby to brzemię nie do udźwignięcia dla każdej innej istoty rozumnej. Kuat przymknął oczy, czubkami palców automatycznie gładząc futerko felinksa. Jeśli był inny niż wszystkie istoty rozumne, to tylko dlatego, że taki się już 191 urodził: dziedziczny dyrektor Zakładów Stoczniowych Kuat, w którego żyłach płynęła krew wielu pokoleń inżynierów i przywódców. Wszystko, co robił, robił z myślą o korporacji. W galaktyce było tak wiele sił, które pragnęły zniszczyć Zakłady Stoczniowe Kuat -rozerwać je na strzępy lub pochłonąć w całości. Zaliczał się do nich nawet najlepszy klient korporacji Imperator Palpatine — i główny jego pachołek Lord Vader. Zakłady Stoczniowe Kuat miały kilku prawdziwych przyjaciół wśród przywódców Starej Republiki, ale ci zostali zmieceni po drodze Imperatora Palpatine'a do władzy absolutnej. A teraz przetrwanie korporacji zależało tylko od inteligencji i odwagi tych, którzy ją prowadzili. W dodatku zaraz wsiądą mu na kark rządzące rody Kuat... — Nie musi pan przepraszać — szef ochrony uśmiechnął się smutno. - Kiedy, jeśli w ogóle, będzie właściwa pora, żeby się z nimi rozprawić? - Masz niestety rację - przyznał Kuat. Mimo protestów fe-linksa zdjął go z piersi i ułożył w wyściełanym koszyku w pobliżu warsztatu. Zwierzak natychmiast wyskoczył z posłania i pomaszerował do miski z jedzeniem, wysoko unosząc puszysty ogon. Kuat strzepnął kilka jego jedwabistych włosów z szaty. - Niech będzie - rzekł znużonym głosem. - Miejmy to już za sobą. Fenald starannie zamknął drzwi biura, po czym podążył w ślad za Kuatem do doków. — Zebrałem możliwie najwięcej informacji na temat spotkania — mówił po drodze. Oprócz innych zadań Fenald obarczony był także nadzorem... lub, mówiąc brutalnie, szpiegowaniem rodów rządzących planetą. - Wszystko wskazuje na to, że będzie tam Knylenn Starszy. Osobiście. - Ten stary głupiec? - Kuat potrząsnął głową. Starszy zawsze był jego głównym oponentem w radzie rządzącej rodami. Z wszystkich rodów to właśnie Knylenn najbardziej zażarcie, i to już od stuleci, walczył przeciwko Wyłączności Dziedziczenia, dzięki której linia Kuat wciąż trzymała w garści Zakłady Stoczniowe. - Jestem zaskoczony, że zdołali go wyciągnąć z systemów podtrzymania życia. — Młodsi członkowie rodu wykorzystują Starszego jako pierwszą linię. Zaprojektowali i zbudowali dla niego nowy, przenośny system podtrzymywania życia, w którym w razie konieczności Starszy może przybyć na takie spotkanie. - Szef ochrony uniósł brew. - 192 Bardzo kosztowny system. Z tego, co wiem, ma wbudowanych kilka redundancyjnych poziomów inteligencji robota pierwszej kategorii, z ciągłym monitorowaniem w czasie rzeczywistym wszystkich funkcji życiowych. Ma nawet kriomagazyn najważniejszych organów, z całkowitym zniesieniem reakcji immunologicznej na poziomie komórkowym, gotów do przeszczepu na pierwszą oznakę zakłóceń w pracy płuc i serca lub nerek i wątroby. Starszy może być poddawany transplantacji serca w chwili, gdy będzie pan z nim rozmawiał, a pan się nawet nie zorientuje, chyba że po światełkach migających na przednim panelu. - Czarujące - odparł Kuat. - Oczywiście, jeżeli przyjąć, że od początku miał w sobie taki organ. Widział już przed sobą służby dokowe, czekające u otwartego włazu jego osobistego transportera. - Kto jeszcze tam będzie? - Stara gwardia: wszyscy Knylennowie, ich telbuny i krewni, klan Kuhlvultów i ich morganatyczni wasale, pewnie jeszcze sporo Kadnessich. Kuat zatrzymał się na środku korytarza i spojrzał na Fenalda. - To więcej niż zwykle. Szef ochrony przytaknął. - To wielki spęd, panie inżynierze. Knylennowie próbują obalić Wyłączność Dziedziczenia od czasów, kiedy korporacjąrządził jeszcze pański dziadek. Powołali się na wszystkie długi wdzięczności, jakie którykolwiek z rządzących rodów mógł mieć wobec nich, i sądzą, że dziś to załatwią. - Może i załatwią. - Kuat przystanął obok otwartego włazu transportera. Pracownicy doku cofnęli się. - Może powinienem im pozwolić. A wtedy sprawy interesów z Imperium i całą resztą spadną na głowę kogoś innego. — Ciaśniej otulił się ceremonialną szatą, aby zmieścić się w wąskiej kabinie pasażerskiej transportera. Obejrzał się na Fenalda. - Co o tym sądzisz? - To pan musi podjąć taką decyzję. Ale byłby to koniec Zakładów Stoczniowych Kuat jako niezależnej korporacji. Żaden inny z rządzących rodów nie ma sił ani odwagi, aby zmierzyć się z Pal-patine'em. - Czasami myślę, że odwaga to po prostu uprzejmiej sza nazwa szaleństwa - mruknął Kuat. Zebrał wokół siebie szerokie i niewygodne fałdy i wszedł do transportera. - Jestem stary i zmęczony... a przynajmniej tak się czuję, więc wychodzi na to samo. 193 13 - Spisek Xizora Musiał schylić głowę, żeby obejrzeć się na postać stojącą we włazie. - Może zamiast jechać tam i męczyć się z tymi nudnymi kreaturami, powinienem polecieć od razu na Coruscant. Mógłbym dogadać się z Palpatine'em: jeśli poddam się teraz i pozwolę mu objąć Zakłady Stoczniowe Kuat, zaoszczędzę mu mnóstwo problemów. Może z wdzięczności przyzna mi emeryturę i to dość wysoką, żebym spokojnie mógł się urządzić na jakiejś zapomnianej planecie. - Panie inżynierze, podejrzewam, że jeśli Imperator Palpatine dostanie od pana to, czego chce, po prostu pana wyeliminuje. Kuat zmusił się do ponurego półuśmieszku. — Wierzę, że masz rację. — Usadowił się w dwuosobowej kabinie pasażerskiej transportera. - A zatem nie mam wyboru, prawda? Muszę lecieć i stawić czoła Knylennom i całej reszcie rządzących rodów. - Nie, nie ma pan - lakonicznie potwierdził. — W takim razie — odparł Kuat — moje obowiązki i moje czyny stanowią jedno. Znów odwrócił się do wnętrza transportera. Fenald położył dłoń na przedramieniu Kuata. - Panie inżynierze, nie musi pan jednak spełniać tych obowiązków samotnie. Kuat spojrzał na szefa ochrony. - Co masz na myśli? — To szaleństwo, aby pan leciał tam sam. Knylennowie i pozostali prawdopodobnie planują dla pana jakąś niemiłą niespodziankę. Powinien pan wziąć ze sobą każdą pomoc, jaką zdoła pan zorganizować. — Może masz rację. Ale to nie znaczy, że ją dostanę. — Mam nadzieję, że wybaczy mi pan niedelikatność z mojej strony, panie inżynierze, ale podjąłem inicjatywę skontaktowania się z Mistrzem Etykiety rodów rządzących. - Fenald lekko skinął głową, cofając dłoń z rękawa ceremonialnej szaty Kuata. - A on dokonał innej interpretacji jednego z punktów protokołu. Skoro Knylennowie przyprowadzają na to spotkanie swoje telbuny, normalne ograniczenia nie mają zastosowania. Według kodeksu rodowego przodków telbuny są technicznie obcymi osobami, a nie prawdziwymi członkami rodzin. Aby zatem zachować pełną sprawiedliwość, ród Kuatów ma prawo wprowadzić na spotkanie obcą osobę. 194 - Rozumiem. — Kuat zastanowił się na chwilę nad usłyszaną informacją. - A ty sugerujesz, że powinieneś mi towarzyszyć. - To więcej niż sugestia, panie inżynierze. Ja nalegam. Kuat spojrzał uważniej na swego szefa ochrony. - Dlaczego tak bardzo chcesz znaleźć się na tym spotkaniu? Rody rządzące Kuatem to mało rozrywkowa banda. - Tak jak mówiłem... oni coś knują. - Jaki masz dowód... mówię o namacalnym dowodzie... na to podejrzenie? Fenald milczał przez chwilę, zanim udzielił odpowiedzi. - Nie mam dowodu — rzekł wreszcie — po prostu czuję przez skórę. Odpowiedź szefa ochrony zaniepokoiła Kuata. Fenald znany był z tego, że działał tylko na podstawie faktów i dowodów, namacalnych jak durastal stosowana w dokach budowlanych Zakładów Stoczniowych Kuat. A jednak... - Dobrze - zdecydował Kuat, wskazując na właz transportera. - Ruszajmy już lepiej. Będą na nas czekać. W kilka standardowych jednostek czasu później pilot osobistego transportera zniżył statek nad gęsto zalesione obszary lądu na planecie Kuat. Dla Kuata z Zakładów Stoczniowych oglądanie takiej masy organicznej zieleni było znacznie mniej przyjemne niż kontemplowanie twardych, zimnych kształtów spawanej laserowo durastali w jego własnych dokach. Jedna z młodszych członkiń klanu Kuhlvult, która zaledwie osiągnęła status dorosłej osoby, wyszła na spotkanie osobistego transportera Kuata. - Są między nami tacy, którym miło będzie cię zobaczyć -rzekła Kodir z Kuhlvult. Kiedy odprowadzała ich do sali spotkań rządzących rodów, jej ruchy w ceremonialnych szatach miały tyle wdzięku, że Kuat nawet nie próbował ich naśladować. — Nie wszyscy są zadowoleni z niespodzianki, jaką Knylennowie przygotowali na to spotkanie. - Doprawdy? - idąc obok, Kuat uważnie obserwował twarz młodej kobiety, chcąc się zorientować w jej intencjach. - A dla-czegóż to? Uśmiech Kodir był bardziej przebiegły niż przyjazny. - Wiemy, że ród Kuatów zarządza Zakładami Stoczniowymi Kuat; wasza rodzina sprawiła, że ta planeta od wielu pokoleń jest jednym z bogatszych światów w galaktyce. Tak było za czasów 195 starej Republiki i tak jest teraz, pod rządami Imperatora Palpati-ne'a. Takie zasługi powinny być nagrodzone, dlatego inne rody dawno temu przyjęły prawo Wyłączności Dziedziczenia. - Przechyliła głowę, z szacunkiem spuszczając oczy. - I dlatego niektórzy z nas chcieliby, aby tak pozostało. Kuat szedł w milczeniu obok Kodir. Szef ochrony wlókł się kilka kroków z tyłu. Wyłączność, myślał Kuat. Wszystko sprowadza się tylko do tego. I to od bardzo dawna. Co mądrzejsi w rządzących rodach, jak wspomniała Kodir z Kuhlvult, zamierzali utrzymać prawo Wyłączności Dziedziczenia. Ci ambitniejsi, tacy jak Knylennowie, woleliby je wyeliminować. Tylko Wyłączność bowiem powstrzymywała ich od zagarnięcia władzy nad innymi rodami i przejęcia kontroli nad Zakładami Stoczniowymi Kuat, największym źródłem bogactwa ich świata. Pośród licznych rodów rządzących planetą Kuat tylko linia rodu Kuat przekazywała z ojca na syna całe dziedzictwo genetyczne -taka była jedyna intencja i jedyny efekt Wyłączności. We wszystkich innych rodach zdecydowanie przeważała reguła nieciągłości łańcucha genetycznego. Spadkobiercami rządzących rodów byli zatem nie bezpośredni potomkowie obecnych dorosłych ich członków, lecz raczej dzieci telbunów, wybranych specjalnie w celu przedłużenia rodu. Niestety, taki układ szybko okazał się niedoskonały, zwłaszcza gdy telbuny, wybierane raczej ze względu na fizyczne piękno niż na inteligencję i inne korzystne czynniki genetyczne konieczne do zarządzania Zakładami Stoczniowymi Kuat, z braku kompetencji omal nie doprowadziły korporacji do bankructwa. Tymczasem Wyłączność Dziedziczenia skutecznie chroniła linię rodu Kuat wraz z jej wrodzonymi talentami niezbędnymi do odnoszenia sukcesu w interesach i utrzymywała ją na kierowniczym stanowisku. Wyłączność Dziedziczenia, jak dobrze wiedział Kuat z Kuatów, dawała jeszcze dodatkową korzyść — utrzymywała w ryzach chorobliwie wybujałe ambicje rodów rządzących i powstrzymywała arystokrację tego świata od konspiracji i morderstw, prowadzących do przejęcia Zakładów Stoczniowych Kuat przez ich rzeczywistego syna lub córkę. Gdyby to tylko sprawy się na tym kończyły, myślał Kuat z Kuatów. I gdyby to był koniec ambicji i konspiracji. Nic z tego. Knylennowie od dawna usiłowali podkopać linię, która nie pozwalała ich rodowi wznieść się na wyżyny władzy w hierarchii ich świata. Właśnie Knylennowie najbardziej agresywnie walczyli z panującymi ograniczeniami, wybierając swoje telbuny z ograniczonej puli 196 kandydatów. Krążyły plotki, rozsiewane przez inne rody, że w istocie telbuny Knylennów były dziećmi obecnych dorosłych Knylen-nów, zrodzonymi w tajemnicy w różnych miejscach poza planetą i przeszmuglowanymi z powrotem, niczym infanci w przebraniu. I rzeczywiście, w ciągu ostatnich kilku pokoleń fizyczne podobieństwo pomiędzy Knylennami a ich wybranymi dziedzicami stało się podejrzanie wyraźne. Tymczasem dziedziczka rodu Kuhlvult, idąca u boku Kuata z Kuatów, została z całą pewnością wybrana z powodu urody i wdzięku umięśnionego, smukłego ciała. Musiał dobrze wyciągać nogi, żeby dorównać jej długim krokom, wzdymającym szerokie, ceremonialne szaty. Widać było, że dopiero niedawno objęła swoje dziedzictwo. Kuat przypomniał sobie, że słyszał — prawdopodobnie od szefa ochrony - jakoby niedawno jeden ze Starszych Kuhlvultów zmarł, a jego dziedzic objął najwyższe stanowisko w rodzie. Kuat był wdzięczny, że niezależnie od motywów, jakie kierowały rodziną, aby właśnie ją wybrać na telbuna - a Kuhlvultowie znani byli z tego, że mieli słabość do ładnych twarzyczek — na stanowisku znalazła się ostatecznie osoba o dość bystrej inteligencji, aby przejrzeć wszystkie knowania Knylennów. Nie wiadomo, czy to wystarczy. A czy jest więcej takich Ko-dir z Kuhlvultów w innych rodach - to się okaże dopiero na miejscu. Kuat ruszył w stronę miejsca spotkania, starannie ukrywając ponure przeczucia. Na szczęście żaden z Knylennów ani ich wsporników nie zgłosił obiekcji co do udziału w obradach rodów rządzących szefa ochrony Kuata. Strategicznie byłby to duży błąd, gdyby już na samym początku obrad odwołać się oficjalnie do związanych z tradycją kodeksów ustalających relacje pomiędzy rodami. Lepiej udawać, że wszyscy jesteśmy przyjaźnie nastawieni... przynajmniej przez jakiś czas, pomyślał Kuat. Niech Knylennowie poniosą konsekwencje pierwszego wrogiego gestu. - Kuat, twoja obecność jest mile widziana. Głos był mu znajomy. Pamiętał go z czasów, kiedy po raz ostatni opuścił produkcyjne sanktuarium Zakładów Stoczniowych Kuat i wrócił do rodzinnego świata. Obejrzał się i skinieniem głowy potwierdził, że poznaje rozmówcę. - Rozumiem, że mamy wiele do omówienia - rzekł. - To prawda. - Ostrą jak topór twarz Khossa z rodu Kny-lenn przeciął krzywy uśmieszek. Ceremonialne szaty leżały na nim 197 doskonale; widocznie był to jego ulubiony strój. — Mam nadzieję, że chętnie wysłuchasz głosu równych sobie - wskazał szefa ochrony stojącego tuż za Kuatem. - Wiem, jakie to męczące przebywać ciągle w otoczeniu podwładnych i wysłuchiwać ich często pochlebnych, ale kłamliwych głosów. Różowawy, nie rzucający cienia blask oblewał postacie w paradnych szatach. Było ich ponad czterdzieści; to największa liczba członków rządzących rodów, jaką Kuat kiedykolwiek widział zebraną w jednym miejscu. Opalizująca kopuła rozpraszała światło słoneczne. W tym łagodnym oświetleniu nawet najbardziej pomarszczeni i wredni Starsi obojga płci wydawali się dobrotliwymi, sympatycznymi istotami. Młodsi zgromadzeni oraz wybrane przez rody telbuny w splendorze szat i urody wydawali się niemal bogami. Sztuka poprawiania natury granicząca z oszustwem mogła rozwinąć się do tego stopnia tylko na planecie Kuat. Dochody z Zakładów Stoczniowych, największego dostawcy pojazdów wojskowych dla Imperium, umożliwiały panującym rodom skoncentrowanie się na tym, co same uważały za istotne: powierzchowny blichtr, wieczna obłuda. Kuat z Kuatów zastanawiał się, dlaczego któryś z nich chce zmienić ten układ finansowy wyłącznie po to, by zaspokoić ambicje Knylennów. - Nie otaczam się pochlebcami - odparł Kuat. - Kiedy chodzi o projektowanie, lepiej jest usłyszeć nawet najbardziej nieprzyjemną prawdę. Jeśli budowany statek ma błąd w obliczeniach wytrzymałościowych, który spowoduje jego implozję przy pełnym ciągu silników, wolałbym raczej dowiedzieć się o tym, zanim taki klient jak Imperator Palpatine będzie miał możliwość to sprawdzić. - Bardzo mądrze - Khoss skinął głową z udanym uznaniem. -Skoro tak cenisz prawdę, dzisiejsze spotkanie będzie dla ciebie z pewnością niezmiernie pouczające. Odwrócił się, a ceremonialna szata zawirowała wokół jego nóg. Falanga młodych Knylennów wraz z telbunami obrzuciła Kuata uprzejmym wzrokiem, po czym dumnie pomaszerowała za swoim krewniakiem. - Zdajesz sobie oczywiście sprawę, że nienawidzi cię z całego serca - Kodir z Kuhlvultów nachyliła się do ucha Kuata, nie spuszczając jednocześnie oka z odchodzących Knylennów. - Chyba nie jesteś zaskoczony tą informacją. - On zawsze nienawidził wszystkich członków rodziny Kuatów - Kuat wzruszył ramionami. - To jego dziedzictwo po przod- 198 kach. I dlatego właśnie jestem absolutnie pewien, że Knylennowie obchodzą ograniczenia rodowe. Takiej nienawiści nie można się nauczyć. Musisz się z nią urodzić, mieć ją w genach. Zanim Kodir zdążyła odpowiedzieć, szef ochrony Kuata trącił go lekko. — Oto Knylenn Starszy. Impreza zaraz się zacznie. Światło przesączające się przez perłową kopułę zmieniło nieco barwę. Stadko wietrznych orchidei, pozbawionych korzeni mieszkańców najgłębszych lasów Kuat, podryfowało w kierunku sklepienia. Bajecznie kolorowe, fioletowe i błękitne, zalały członków panujących rodów deszczem różnobarwnego światła. Wewnętrzne prądy powietrza uniosły orchidee i rozwiały je na wszystkie strony. Ciepło przymglonego światła słonecznego znów rozjaśniło kopułę. Kuat z Kuatów zauważył, że po drugiej stronie łagodnie oświetlonego pomieszczenia wszczął się jakiś ruch. Tłum rozstąpił się, by uczynić przejście dla wyjątkowo wysokiej istoty. — To ten system podtrzymania życia, o którym panu mówiłem — odezwał się szef ochrony Kuata. — Nie tylko części funkcjonalne uczyniły go tak kosztownym. Musieli przecież jeszcze go przyozdobić. Ponad pionowo ustawionym cylindrem spoczywała zakończona szarą brodą twarz Knylenna Starszego. Śnieżnobiałe włosy, splecione w dwa grube warkocze, spływały po ramionach segmentowego pancerza, okrywającego jego ramiona. Nerwowe skurcze wstrząsały żylastymi, bladymi dłońmi, które pozostawiono bez osłony, ale na wszelki wypadek podwiązano taśmami, żeby nie dotknęły układów kontrolnych i mierników pokrywających zewnętrzną obudowę systemu. Jaskrawoczerwona krew tętnicza bulgotała w sieci rurek i urządzeń utleniających. Nad gąsienicami, na których poruszał się zbiornik, widać było plamy skondensowanej wilgoci, ukazujące miejsca, gdzie znajdowały się kriozbiorniki z drogocenną żywą zawartością. Pożółkłe ze starości oczy Starszego omiotły twarze zebranych. Gałki drgały lekko w oczodołach. Wreszcie skoncentrował wzrok na Kuacie z Kuatów, który stał niedaleko. — Jesteś... zaskoczony, Kuat? — głos wydobywał się z głośnika ze wzmacniaczem zamontowanego pośrodku przenośnego systemu podtrzymywania życia. Udawało mu się wydyszeć zaledwie kilka sylab naraz. - Że... żyję... tak długo? 199 Kuat podszedł bliżej i stanął przed Knylennem Starszym, spoglądając w twarz maszyny, która pochłonęła zniszczone wiekiem ciało. - Nic, co zrobisz, nie może mnie zaskoczyć. Słyszał bulgot i syk rozmaitych podsystemów układu, cieczy nieustannie przepływających pomiędzy sterylizowanym metalem a ciałem, zatrzymanym w trakcie powolnego rozkładu. — Kiedy byłem dzieckiem, a ty mężczyzną w kwiecie wieku, przysiągłeś naszym biologicznym matkom, że mnie przeżyjesz -uśmiechnął się uprzejmie do Starszego. - Może ci się jeszcze uda. Śmiech, który zabrzmiał z głośnika, przypominał chrzęst ocierających się o siebie kawałków falistej blachy durastalowej. - Z twoją... pomocą... Kuat... Sam... zobaczysz... Strużka śliny spłynęła z kącika ust Knylenna Starszego i zalśniła wilgocią w brodzie, udrapowanej na metalowym kołnierzu otaczającym obwisły podbródek. Młodszy Khoss z Knylennów wspiął się na wbudowany stopień i wyciągnął dłoń z jedwabną szmatką, delikatnie ocierając wilgoć, jakby starszy krewny był zrobiony z masy papierowej. Z wysokości bulgoczącej maszyny Khoss spojrzał na Kuata z Kuatów. W jego oczach lśniła zimna pogarda. Kuat odwrócił się od Knylennów. Pojedyncze skinienie głowy było całą informacją, jaką zamierzał przekazać Fenaldowi. — Szlachetni tego świata! Towarzysze krewniacy! —Khoss nie zszedł ze stopnia na obudowie systemu podtrzymywania życia Knylenna Starszego. Wspiął się nawet na płaską platformę tuż za cylindrem. Lekki wysiłek zabarwił jego twarz podnieconym rumieńcem. Wyprostował się i złapał równowagę, opierając obie dłonie na okrytych metalem ramionach Starszego. Białe sploty Starszego znajdowały się teraz na poziomie kolan Khossa. — Błagam was o wyrozumiałość... ale pilne sprawy zebrały nas tutaj tym razem! — Jego głos brzmiał donośnie pod łagodnie świecącą kopułą. - Cała przyszłość tego świata, który między sobą dzielimy... cała jego przyszłość znajduje się w niebezpieczeństwie! Ten umyślnie teatralny wstęp uraził dumę Kuata z Kuatów. Z niesmakiem potrząsnął głową. Kodir, stojąca tuż obok, zauważyła ten gest. - Masz rację - powiedziała. - Wszyscy grają swoje dobrze wyćwiczone role. Tylko spójrz na nich. W opalizującym świetle miejsca spotkań Knylennowie i ich krewni zajęli już pozycje po obu stronach Knylenna Starszego. 200 Wraz ze swoimi telbunami stanowili oczywistą większość wśród zgromadzonych. Autorytet rodu podkreślali dumnymi, zadufanymi minami. Mężczyźni i kobiety stali z rękami skrzyżowanymi na haftowanych plastronach ceremonialnych szat, na szeroko rozstawionych, ciężko obutych stopach, jakby nagle przeistoczyli się w wojowników. — To wygodne — oschłym tonem zauważył Kuat z Kuatów, zwracając się do szefa ochrony. — Teraz przynajmniej wiemy, przeciwko czemu stajemy. Kodir z Kuhlvultów położyła mu dłoń na ramieniu i szepnęła prosto w ucho, odwracając się plecami do rodzinnej grupki: — Knylennowie już od dłuższego czasu wysyłali emisariuszy i negocjatorów do innych rodów. Właściwie odkąd Imperator rozgromił starą Republikę. Wtedy właśnie Khoss z Knylennów zdecydował, że polityka galaktyki zmieniła się na tyle, iż nadszedł czas na jego ruch. — Rozumiem. - Jej słowa nie zdziwiły Kuata. Wiedział już z raportów siatki szpiegowskiej Zakładów Stoczniowych Kuat, że Knylennowie coś kombinują. Przesunięcia w strukturze władzy zamieszkanych światów, powstanie Imperium i skupienie przez Palpatine'a władzy w jednym ręku miały swoje nieuniknione konsekwencje w każdej sali obrad, w każdym gwiezdnym parlamencie. Na ostatnim spotkaniu rodów rządzących Kuat Khoss z Knylennów starał się wzniecić rebelię przeciwko rodowi Kuat i ich sposobowi administrowania Zakładami Stoczniowymi. Oskarżenie twierdziło, że Kuat z Kuatów w katastrofalny w skutkach sposób faworyzował Sojusz Rebeliantów, ponieważ nie zamierzał angażować Zakładów Stoczniowych Kuat w budowę nowej broni Imperium — Gwiazdy Śmierci. Było wiele innych firm branży wojskowej, na różnych światach, które zarobiły na tym zarówno łaskę Imperatora, jak i solidny zysk z budowy samej Gwiazdy. Kuat z Kuatów zdawał sobie sprawę z tego, jak Imperator - ze złośliwą podejrzliwością- skomentował fakt, że Zakłady nie złożyły oferty na najmniejszy nawet komponent projektu. Wszelkie wątpliwości Imperatora Palpa-tine'a zostały rozwiane bardzo prostym sposobem, to znaczy drogą przejęcia przez stocznię - na osobiste polecenie Kuata - nieprzewidzianego wzrostu kosztów spowodowanych zmianą w projekcie eskadry sześciu imperialnych krążowników. Spowodowało to spory uszczerbek w zyskach korporacji pod koniec kwartału 201 finansowego, ale utrzymało powiązania Zakładów Stoczniowych z Imperium. Dopiero później, gdy Gwiazda Śmierci okazała się daleka od niezniszczalności - po bitwie pod Yavin ostateczna broń imperialnych admirałów zmieniła się w dymiące zgliszcza unoszące się w przestrzeni — wrogowie Kuata pośród rządzących rodów musieli mu przyznać rację. Teraz pierwsza pozycja Zakładów Stoczniowych Kuat pośród dostawców wojskowych Imperium umocniła się jeszcze bardziej, Imperator Palpatine zaś jeszcze bardziej ufał wiedzy projektowej Kuata z Kuatów. Jeśli nawet plany Knylen-nów obejmowały przejęcie Zakładów Stoczniowych Kuat, musiały poczekać na inną okazję. I oto nadeszła. Obudziło to w umyśle Kuata z Kuatów kolejną wątpliwość: dlaczego teraz, zastanawiał się, spoglądając na Khossa z Knylen-nów usadowionego na szczycie układu podtrzymywania życia Starszego. Co się zmieniło? Jakiś element w delikatnej strukturze równowagi potęgi i ambicji uległ zmianie - tu, a może na jakimś innym świecie. To jednak wystarczyło, aby Khoss wraz z resztą rodu Knylennów uwierzyli, że mają kolejną szansę realizacji swoich celów. W raportach szpiegów Kuata z Kuatów nie było jednak nic, co mogłoby ostrzec go o niespodziewanym obrocie spraw. Albo długie lata pełnego frustracji oczekiwania przyprawiły Khossa z Knylennów o utratę zmysłów, albo też uzurpatorzy i ich rodzina nawiązali takie kontakty i rozwinęli takie sieci szpiegowskie, jakich nie ma nawet sam Kuat. Ta ostatnia możliwość była wysoce nieprawdopodobna, ale nie dla kogoś, kto zajmował taką pozycję jak Kuat, gdzie informacja stanowi często o przeżyciu. Co oni wiedzą? Zwężonymi oczami uważnie obserwował Khossa i resztę Knylennów. Albo gorzej... czy wiedzą coś, czego nie wiem ja? Na te pytania wkrótce miał uzyskać odpowiedź. Khoss z Knylennów machnął szeroko ramieniem, uciszając gwarny tłum stłoczony wokół niego. Znów położył dłoń na ramieniu wiekowego, zwiędłego ciała zakutego w maszynerię systemu podtrzymywania życia. - Niech przemówi Starszy! - krzyk Khossa zabrzmiał donośnie pod lśniącą kopułą. - Słuchajcie, co on ma nam do powiedzenia! Po obu stronach maszynerii Knylennowie i ich przybrani krewni skierowali pełne szacunku twarze w stronę Starszego. 202 - To będzie niezłe — mruknęła Kodir z Kuhlvultów, stojąca obok Kuata. Kwaśna mina wyraźnie świadczyła, jakim niesmakiem napawała ją ta procedura. Oczy w pomarszczonej wiekiem twarzy przypominały Kuatowi zimny wzrok Imperatora Palpatine'a. Ale oczy Imperatora były przynajmniej ożywione głębokim, wszechogarniającym głodem drzemiącym w ich głębi; głodem władzy nad wszystkimi istotami rozumnymi wszechświata. Oczy Knylenna Starszego były ukryte za mgłą nawarstwiającego się czasu, jakby każda drzemiąca w nich iskra została stłumiona przez pył i pajęczyny. - Wolałbym nie żyć... — reumatyczny głos zaskrzeczał ze wzmacniacza z głośnikiem na przedniej części cylindra. Jeden kącik ust Knylenna Starszego opadał wraz z każdą wypowiedzianą sylabą, a skurcz mięśni ukazywał kilka pożółkłych zębów. - Wolałbym nie żyć... spocząć na zawsze... w grobie... obok moich przodków... którzy spoczywają tam... od tylu lat... niż dożyć takiej zdrady. - Słuchajcie go! - Khoss zabrał dłonie z ramion Knylenna Starszego i uniósł je wysoko nad głową. — Dlatego znaleźliśmy się tu wszyscy. Tu, w tym miejscu! - Zdrada... - ciągnął głos Starszego, a każde słowo brzmiało jak żwir drapiący metal. - Zdrada popełniona... przez tych... którym dano do ręki potęgę i władzę... w których pokładało się tyle zaufania... czy możliwa jest większa zdrada? Kolejny pomruk falą przeszedł przez grupę Knylennów i ich krewniaków, rozpadając się na krótkie, gniewne okrzyki. Ostatnie zasoby cierpliwości Kuata uległy wyczerpaniu. Zanim Knylenn Starszy czy Khoss zdążyli podjąć na nowo urwany wątek, wystąpił naprzód. - Nie trwońcie mojego czasu na tanie teatralne chwyty. — Kuat z Kuatów stanął przed masywnym durastalowym dziobem systemu podtrzymywania życia i spojrzał w górę, na twarze Knylenna Starszego i Khossa. - Jeśli to mnie macie na myśli, powiedzcie wprost. A może oczekujecie, że będę się bronił przed waszą odwieczną nienawiścią do mojego rodu? - Bardzo dobrze... - Khoss z Knylennów spojrzał na niego z góry. — Nikt tutaj nie jest zdumiony, że zasługujesz na oskarżenie. A już ty najmniej. Głowa rodu Kuat powinna wiedzieć lepiej niż ktokolwiek inny, do jakich niegodziwości jest zdolna. - Niegodziwości? Nazywasz tak rosnący brak zaufania i bunt przeciw temu, który tylko służy i przysparza bogactwa dziedzicom 203 tego świata? - Kuat z Kuatów potrząsnął głową z odrazą. - Wszelkie zło, o jakim wiem, zobaczyłem w was - obejrzał się na Kny-lennów i ich krewniaków, ustawionych po obu stronach syczącej maszynerii. - Łatwo je dostrzec, kiedy odbijają się w tylu czarnych sercach. Zazdrość jest zwierciadłem, które odsłania prawdziwe oblicze swojego właściciela lepiej niż cokolwiek innego. Szepty i krzyki pośród Knylennów ucichły na chwilę, gdy słowa Kuata trafiły w czułą strunę. Ale zaraz znów wybuchły z równą intensywnością; rzucano groźbami i obelgami w cel, który stawiał im czoło, nie mrugnąwszy nawet powieką. - Odważnie mówisz — pełen pasji głos Khossa wzniósł się ponad szum -jak na kogoś, czyje czyny postawiły go w opozycji do reszty panujących rodów. - Mów za siebie - Kodir z Kuhlvultów wystąpiła i stanęła obok Kuata. - I mów za tych, których oszukałeś i znęciłeś na swoją stronę. - Wskazała na opadające kąciki wykrzywionych ust Kny-lenna Starszego. -1 za tych, którzy są zbyt starzy i stetryczali, aby zrozumieć głupotę słów, które wkładasz im w usta. Ale nie mów za mnie ani za nikogo z rodu Kuhlvult, kiedy atakujesz kogoś, czyj ród przynosi wyłącznie bogactwo i zaszczyty planecie Kuat. Kuat spojrzał na młodą kobietę. - To może nie być twoje najlepsze posunięcie - rzekł cicho. -Ich jest więcej. - No to co? — Kodir wzruszyła ramionami. — Jakie to ma znaczenie, jeśli nie mają racji? Khoss wychylił się z platformy maszynerii i nakazał swoim zwolennikom, aby się uciszyli. - Chcesz oskarżenia? - spojrzał na Kuata z szyderczym uśmiechem. — Świadomość własnych czynów już ci nie wystarczy? Tego się właśnie spodziewaliśmy. Jest mało prawdopodobne, że ktoś, kto jest zdrajcą, sam się do tego przyzna i wyrazi skruchę. Ale wyznanie nie jest nam potrzebne, by uzyskać wystarczający i przekonujący dowód zbrodni popełnionych przez krew Kuatów, tych sztyletów wbitych w serca wszystkich rządzących rodów planety. - Khoss obrócił się w miejscu i wyciągnął ręce w kierunku tylnej części sali. - Przynieście to. Kuat z Kuatów spodziewał się, że padną oskarżenia, ale czuł, że sfabrykowane dowody rzeczowe mogą go jeszcze zadziwić. Dlatego spokojnie przyglądał się, jak para knyleńskich krewniaków wtacza do sali trójwymiarowy holoprojektor i ustawia go pośrodku kręgu kopuły. 204 - Co to jest? - Kuat wycelował palec w urządzenie. - Zamierzasz nas oświecić czy tylko zabawić? - Jestem pewien, że ty się przy tym... ubawisz. - Khoss sięgnął w dół i wziął od jednego z krewniaków pilota. - Może nie wyglądasz tu najlepiej, ale za to bardzo przypominasz samego siebie. Jednym przyciśnięciem guzika uruchomił holoprojektor. Na pustym fragmencie podłogi przed szklanym cylindrem zamigotało światło, przybierając po chwili bardziej konkretne kształty. Pokazywały one scenę jakby przywołaną z królestwa duchów i upiorów. A jednak Kuat z Kuatów doskonale ją rozpoznał. Stwierdził, że stoi w odległości mniej niż jednego metra od holograficznej reprodukcji swojej osoby. Nie był tam ubrany w ceremonialne szaty, które nosił teraz, ale w zwykły kombinezon pracownika Zakładów Stoczniowych Kuat. W przestrzeni otaczającej hologram widać było wyraźnie dość szczegółów, aby stwierdzić, że obraz został zarejestrowany w jego prywatnych apartamentach. Holograficzna postać nachylona była nad jakimś obiektem, leżącym na stole laboratoryjnym, i w skupieniu próbowała go otworzyć delikatnymi narzędziami. Zanim jeszcze obiekt ustąpił pod naciskiem holograficznych narzędzi holograficznego Kuata, prawdziwy Kuat, stojący w sali obrad rządzących rodów, wiedział już, co to za chwila z jego przeszłości. Lśniący metalowy obiekt na stole laboratoryjnym był jednostką sondy nadprzestrzennej, która również zawierała zminiaturyzowany holoprojektor. Prawdziwy Kuat obserwował, jak jego holograficzny wizerunek uruchamia projektor i pojawiła się kolejna odtworzona scena - obraz w obrazie. Scena, uważnie obserwowana przez Kuata, odbyła się w pałacu nieżyjącego już Jabby Hutta. Jednym obrotem regulatora w sondzie nadprzestrzennej obraz Kuata zatrzymał scenę w projektorze. Prawdziwy Kuat obserwował reakcję swojego obrazu, który z kolei obserwował wydarzenia w odtworzonej sali tronowej Jabby. „Nie żyjesz, co? - odezwał się holograficzny obraz Kuata do zatrzymanego hologramu-w-hologramie, przedstawiającego Jabbę Hutta. - Co za szkoda. Przykro mi, że tracę tak dobrego klienta". Prawdziwy Kuat pamiętał, że rzeczywiście wypowiedział te słowa. Podobnie zresztą, jak pamiętał wszystko, co zrobił, kiedy z odległej planety Tatooine powróciła sonda nadprzestrzenna, i jak 205 ją otwierał, aby odtworzyć tajemnice, które mu przywiozła. Holo-graficzny obraz tej sceny tu, na podłodze, był niczym projekcja z wnętrza jego głowy, prosto z miejsca, gdzie przechowywał wspomnienia. Scena toczyła się dalej, ukazując Kuata, który uważnie oglądał inne osoby widoczne na holograficznym obrazie-w-obrazie w otoczeniu Jabby Hutta. Zarejestrowany w pałacu Jabby obraz kończył się w chwili, gdy księżniczka Leia Organa, przebrana za ubeskiego łowcę nagród, stanęła przed Huttem z aktywnym detonatorem termicznym. Był to bardzo zabawny widok. Poprzednie sceny jednak nie były tak wesołe; na przykład ponura śmierć jednej z tancerek Jabby, zrzuconej do jamy rankora u stóp tronu. Odtworzenie obrazu dworu Jabby Hutta było przypomnieniem szczególnie paskudnej karty z dziejów galaktyki. W hologramie zawierającym drugi hologram obraz Kuata z Ku-atów wyjmował sondę z jej obudowy nadprzestrzennej, leżącej na stole laboratoryjnym. Srebrzysty, jajowaty kształt natychmiast uległ samozniszczeniu, a powłoka i wnętrze zmieniły się w dymiący złom. — Masz rację — powiedział prawdziwy Kuat, ten, który stał pośrodku sali zgromadzenia rządzących rodów. - To bardzo ciekawe. Nie chodziło o to, co hologram pokazywał mu w tej chwili; dość dobrze pamiętał, jak otwierał sondę i przyglądał się obrazowi, który mu ukazała. Chodziło o samo istnienie tego hologramu i sposób, w jaki znalazł się w rękach Knylennów. Hologram zarejestrowano potajemnie, w najbardziej prywatnym i strzeżonym sanktuarium Kuata, z ukrytej kamery, bez jego wiedzy, a następnie przesłano do Khossa z Knylennów i innych konspiratorów, spiskujących przeciwko rodowi Kuata. Oznaczało to fatalny przeciek w zabezpieczeniach organizacji Zakładów Stoczniowych Kuat. Przeciek, który mógł być dziełem tylko jednego człowieka. Kuat z Kuatów odwrócił się i spojrzał przez ramię na Fenalda. Napotkał odważne, niewzruszone spojrzenie; szef ochrony nie miał zamiaru odwracać oczu. Wreszcie Fenald skinął głową. I to było wszystko. Nie musiał nawet mówić tego, co powiedział. — Teraz pan już wie. — Tak... -jeszcze przez chwilę Kuat patrzył na człowieka, któremu ufał bardziej niż jakiejkolwiek innej istocie rozumnej w galaktyce. - Sądzę, że już wiem. 206 Teraz wiele spraw nagle się wyjaśniło, łącznie z tym, dlaczego Fenald tak bardzo chciał towarzyszyć mu na zgromadzenie rządzących rodów Kuat. Chciał tu być... myślał Kuat z goryczą, żeby się upewnić, że otrzyma zapłatę. Ciekawe, ile Knylennowie i cała reszta zaoferowali mu za tę zdradę. Odwrócił się w kierunku zebranych. Kodir z Kuhlvultów dotknęła delikatnie jego ramienia. - Nie wyglądasz najlepiej - szepnęła. Przez chwilę Kuat zastanawiał się, czy ona przypadkiem nie mówi o sobie. W czasie projekcji usłyszał za plecami ciche westchnienie: obejrzał się i zobaczył Kodir, która zbladła nagle, obserwując odtwarzane sceny z przeszłości oczami rozszerzonymi zaskoczeniem. Nie miał pojęcia, co ją tak uderzyło, a teraz nie miał czasu, żeby się dowiedzieć. - Nie przejmuj się mną - Kuat z Kuatów powoli skinął głową. - Muszę to wszystko przemyśleć. Kodir z bliska spojrzała mu w twarz. - Jesteś pewien? Może udałoby się nam odłożyć to zgromadzenie; na pewno członkowie innych rodów, którzy nie ulegli całkowicie władzy Knylennów, zwolniliby cię z przyczyn zdrowotnych. Naprawdę wyglądasz, jakbyś miał zaraz dostać ataku serca. - Nie... — Kuat odsunął jej dłoń z rękawa swojej szaty. — Lepiej skończyć z tym od razu. Poza tym... — wysilił się na uśmiech — sam mam w zanadrzu parę niespodzianek, o których Khoss i jego banda nic nie wiedzą. Kuat uniósł wzrok w kierunku przywódcy Knylennów, usadowionego na szczycie przenośnego systemu podtrzymywania życia. Musiał przyjąć najgorszą z możliwych wersję tego, co mogą wiedzieć Knylennowie o jego własnych machinacjach i planach. Czymkolwiek przekupili jego szefa ochrony... nie, byłego szefa ochrony, upomniał sam siebie... wystarczyło, aby dać im pełny wgląd w to, co się dzieje w siedzibie zarządu Zakładów Stoczniowych Kuat. Jeśli wiedzieli, czego szukać... Miał tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić. - Chyba żartujesz—powiedział głośno. — Czy to zdrada z mojej strony, że mam na oku klienta Zakładów Stoczniowych Kuat? Sprzedajemy nasz sprzęt każdej istocie, która ma na niego dość kredytów... o ile przy okazji nie wzbudzimy gniewu Imperium. Niektórzy z naszych klientów wymagają starannego nadzoru. Byłbym 207 szaleńcem, gdybym ślepo zaufał komuś takiemu jak Jabba Hutt. Powinniście być mi wdzięczni, że podejmuję takie środki ostrożności. — Czy to aby na pewno środki ostrożności? - zapytał Khoss z Knylennów z sarkazmem. — A jakaż to ostrożna strona twojej natury nakazała ci zarządzić zmasowany atak bombowy sektora Tatooine znanego jako Morze Wydm? Nie próbuj zaprzeczać, że tak było. Wszyscy o tym wiemy, podobnie jak o tym, że ten atak bombowy był kierowany osobiście przez ciebie ze statku flagowego Zakładów Stoczniowych Kuat. A więc wiedzieli także i o tym. Szef ochrony Kuata bardzo się postarał, żeby nie sprzedać go połowicznie. — To nie wasza sprawa — warknął. — Niektóre posunięcia są konieczne, a ich przyczyn nie można ujawniać publicznie. Jak długo Zakłady Stoczniowe Kuat są koncernem przynoszącym zyski... a wy przecież macie w nich udział... wszelkie próby wtrącania się w te sprawy nic nie dadzą z wyjątkiem tego, że przeszkodzą mi w prowadzeniu działalności. — Ach, tak! — Khoss nachylił się nad siwowłosą głową Kny-lenna Starszego. - Chcesz mieć tajemnice przed najbliższymi, którzy mają największe prawo, żeby wiedzieć - szerokim ruchem ramienia ogarnął wszystkich zebranych. - Przedstawiciele wszystkich rodów władających tym światem są dla ciebie jak dzieci, które nie potrafią zrozumieć wszystkich twoich wielkich planów i manewrów. Powiedz mi, Kuacie z Kuatów - ciągnął dalej Khoss z lodowatą pogardą — czy mamy uważać, że nam pochlebiasz taką postawą? Tym razem przemówiła Kodir z Kuhlvultów. — Możesz uważać, że cię obrażają albo że ci pochlebiają, to zależy od ciebie — powiedziała. — Ale prawda jest taka, jak mówi Kuat. Rządzące rody już bardzo dawno temu postanowiły zaufać jego rodowi. Stworzyliśmy Wyłączność Dziedziczenia tylko po to, żeby rodzina Kuatów z pokolenia na pokolenie mogła zarządzać korporacją, z której pochodzi całe nasze bogactwo. Czy teraz wycofacie to zaufanie bez lepszej przyczyny niż to, że Kuat z Kuatów działa tak, jak uważa za stosowne? — Nasza mała kuzynka Kuhlvult opowiedziała się jasno po jednej stronie - Khoss zmierzył ją szyderczym wzrokiem i znów wyciągnął ręce do tłumu zebranego pod cylindrem systemu podtrzymywania życia. - Daliśmy jej szansę, żeby opowiedziała się 208 po stronie wszystkich rządzących rodów, które pragną sprawiedliwości i nie dadzą się zwieść łatwymi argumentami o zagrożeniu źródeł naszego bogactwa. Może ma powody, żeby dokonać właśnie takiego wyboru. Dlaczego zdrada miałaby ograniczać się wyłącznie do krwi Kuatów? Kuat włada taką potęgą, że z pewnością ma sposoby, aby przeciągnąć na swoją stronę wszystkich głupców i chciwców. Po słowach Khossa Knylenna natychmiast rozległy się gniewne okrzyki otaczających go popleczników. Ponad ich gwar zdołał się jednak przedrzeć jeden głos. - Nic mnie tak nie kusi jak pragnienie, by wcisnąć ci te słowa z powrotem do gardła — Kodir z Kuhlvultów spojrzała na Khossa tak, jakby była gotowa wejść na szczyt cylindra i siłą wprowadzić zamiar w czyn. - Gdyby miały jakąś wagę, pewnie byś się nimi udławił, wierzę w to. Ale to same kłamstwa, aluzje i plotki, które nie znaczą dokładnie nic. - Droga kuzynko - odparł Khoss z jadowitą grzecznością. -Niełatwo jest zmierzyć wagę spraw tak subtelnych jak zdrada Ku-ata. Jest zbyt sprytny, żeby otwarcie i na oczach wszystkich zaspokajać swoje chore ambicje. - I dlatego przekupstwem torujesz sobie drogę do moich prywatnych apartamentów - Kuat machnął ręką w kierunku byłego szefa ochrony — i nasyłasz szpiegów na tych, którzy ci nic złego nie uczynili? - Robię to, co uważam za konieczne — odparł Khoss. — Gdyby pomogło mi to wykorzenić zło, które zalęgło się pomiędzy nami, sprzymierzyłbym się z najmroczniejszymi siłami, jakie można znaleźć we wszechświecie. Ale ty już mnie w tym ubiegłeś, prawda? - Opowiadasz głupstwa. - Doprawdy? - Khoss wysoko uniósł brwi. - Czy to głupota, że zastanawiam się nad znaczeniem nie tylko szpiegostwa Kuata, lecz również niewyjaśnionego nalotu bombowego na powierzchnię innej planety? Planety, o której krążą już plotki w całej galaktyce? Może sam nie uświadamiasz sobie natury tych opowieści, ale wydaje się dość jasne, że Tatooine nabrała ostatnio wielkiego znaczenia w oczach Imperatora Palpatine'a, a także najstraszliwszego narzędzia jego woli, samego Lorda Dartha Vadera. I nie trzeba wprawnej siatki szpiegowskiej, aby dowiedzieć się, że Sojusz Re-beliantów zyskał ostatnio nowego i cennego przywódcę w osobie niejakiego Lukę'a Skywalkera, którego rodzinną planetą jest ta 209 14 - Spisek Xizora sama Tatooine. Czy mamy wierzyć, że to czysty przypadek, iż ze wszystkich zamieszkanych światów w całej galaktyce intrygi Ku-ata z Kuatów również kręcą się wokół Tatooine? Czy nie należy raczej przypuszczać, że intrygi Kuata przez jego nieostrożność i głupotę ostatecznie wplątały nasz świat i nasze dziedzictwo w śmiercionośne zmagania pomiędzy Imperium a Rebelią? — Okrzyki popleczników Knylennów nabrały intensywności. — Przecież nie wiemy nawet, jakiemu celowi ma służyć ta intryga. On nie uważa nas za dość godnych zaufania, żeby powierzyć nam swoje tajemnice. Dlatego ukrył przed nami, że otrzymał z Tatooine również inną wiadomość, dotyczącą losów pewnego znanego łowcy nagród nazwiskiem Boba Fett. Łowca ten prawdopodobnie również był kiedyś klientem Zakładów Stoczniowych Kuat, ale teraz jest chyba czymś więcej. - Khoss dźgnął palcem w kierunku swojego przeciwnika, stojącego przed przenośnym systemem podtrzymywania życia. - Czy to prawda, Kuat? A zatem przeciek informacji był znacznie większy, niż się Kuat obawiał. Ruszyli nawet poza planetę, zorientował się. Prawdopodobnie ród Knylenn skontaktował się z siatką szpiegowską w innej części galaktyki i zapłacił za to, co chciał wiedzieć. Oznaczało to, że przypuszczalnie udało im się prześledzić jeszcze inne połączenia, które Kuat wolałby zachować w tajemnicy. Ale czego właściwie się dowiedzieli? To się dopiero zobaczy. — Skoro wiesz tak dużo — Kuat machnął ręką w stronę Khos-sa — to dlaczego nie powiesz nam całej prawdy? A przynajmniej tego, co ty uważasz za prawdę? - Nie chodzi tu o interpretację, Kuat. Ja wiem. A przynajmniej wiem dość, dość, by się obawiać, do czego doprowadzą nas twoje machinacje. — Do czego mianowicie? — Kuat wciąż zachowywał uprzejmy, a nawet nieco rozbawiony ton. - Wiele przed nami ukrywałeś... widać lubisz tajemnice, Kuat. Ale prawda sama w końcu wyjdzie na jaw. - Khoss wyprostował się za osłoną wykrzywionej twarzy Knylenna Starszego w szklanym cylindrze i skrzyżował ramiona na piersi. - Czy zaprzeczasz, że intrygi te wplątały cię również... a wraz z tobą Zakłady Stoczniowe Kuat... w konszachty z organizacją przestępczą znaną jako Czarne Słońce? Powiedziałeś, że cenisz sobie Imperium jako klienta, a jednak prowadzisz także tajemne interesy z istotami, które nieustannie umykają sprawiedliwości Palpatine'a po całej galaktyce. 210 Nazwałbym to ryzykowną grą, grą, która usiłuje wykorzystać wrogość obu stron. A to już nie są dobre interesy, Kuat. To szaleństwo. A więc nie wiedzą wszystkiego, stwierdził Kuat. Nie wiadomo, z jakich źródeł informacji skorzystali Knylennowie i ile zapłacili, ale nie wystarczyło to, by odkryć wszystkie jego plany i manewry. Gdyby Khoss z Knylennów wiedział dokładnie, co Kuat zamierzał z Imperium i Czarnym Słońcem... i jeszcze z Sojuszem Rebeliantów... użyłby już tej wiedzy przeciwko Kuatowi. Niektóre z tych działań, na przykład próba powiązania księcia Xizora, przywódcy Czarnego Słońca, z najazdem imperialnych szturmowców, w wyniku którego zginęli wuj i ciotka Lukę'a Skywalkera, były niesłychanie ryzykowne, a jednak konieczne, podobnie jak część wymyślonej przez Kuata akcji wyeliminowania zagrożenia, jakie stanowił dla Zakładów Stoczniowych książę Xizor. Plan się nie powiódł, Kuat musiał przyznać się do tego sam przed sobą. Wszystkie jego wysiłki, łącznie z nalotem bombowym na Tatoo-ine, zmierzały do zlikwidowania śladów tego planu, zanim prawda o nim dotrze do Imperatora Palpatine'a. Może się spóźniłem, pomyślał. Jeśli Knylennowie dotarli do tylu informacji, trudno powiedzieć, czego dowiedział się Palpatine, dysponujący ogromną siatką wywiadowczą. Usłyszał już dość od Khossa. Stan wiedzy Knylennów o jego sekretach był całkowicie jasny. — Nie mam zamiaru mówić wam więcej, niż już wiecie. Jeśli sądzisz, że to zdrada... i jeśli udało ci się przekonać niektóre rządzące rody, że tak jest w istocie... pozostaje tylko jedno zasadnicze pytanie: co masz zamiar z tym zrobić? Knylenn Starszy przemówił znowu, a jego głos chrypiał nieprzyjemnie z głośnika ze wzmacniaczem, zamontowanego w obudowie maszyny hołubiącej wiekowe ciało. — Ród Kuatów... musi... zapłacić... cenę... za swoje zbrodnie... — Zbrodnie? - słowa Starszego wywołały furię Kodir. Zrobiła krok naprzód z miejsca, gdzie stała u boku Kuata. - To ty jesteś zbrodniarzem! Oskarżycielski palec wystrzelił w kierunku górującego nad nią Khossa z Knylennów. — Twoja chciwość i ambicja doprowadziły cię do śledzenia i szkalowania krewnego. - Kodir objęła gestem ręki również pozostałych Knylennów i ich przybranych krewniaków. - Wy wszyscy dzielicie z nim winę, ponieważ pozwoliliście, 211 aby to podejrzenie zatruło wasze umysły. W galaktyce panuje wojna, Imperium walczy przeciwko Rebeliantom i chcecie czy nie, znajdujemy się w samym środku pola bitwy. Nie czas teraz na konspi-rowanie przeciw jedynemu, który potrafi bezpiecznie nas przez to wszystko przeprowadzić. — Raczej doprowadzić do ruiny — Khoss z Knylennów opanował się i mówił teraz łagodniejszym tonem, widocznie po to, aby przyciągnąć z powrotem tych, którzy zaczęli się rozmyślać. — Kuat z Kuatów ukrywa przed nami to, co powinniśmy wiedzieć... i co uwolniłoby go od wszelkich podejrzeń, gdyby jego działania były bez skazy. Są sprawy, o których powinniśmy wiedzieć, a on zdołał je przed nami zataić. Niech więc teraz rozproszy tę ciemność, którą się sam otoczył, a wtedy wszelkie nasze podejrzenia wobec niego rozpłyną się niczym rosa na leśnych liściach. - To poetyckie porównanie okrasił nieprzyjemnym uśmieszkiem. - I co teraz powiesz, Kuacie z Kuatów? Możesz zachować swoje tajemnice... ale licz się z podejrzeniami i oskarżeniami. Kuat z trudem oparł się pokusie, by wyjawić wszystko, czego ujawnienia żądał Khoss z Knylennów. Powiem im, myślał ponuro, i niech to się wreszcie skończy. Wina spadnie w tym samym stopniu na głowy Knylennów i ich krewniaków jak i na jego własną. Dlaczego tylko on ma się uginać pod ciężarem, podczas gdy wszyscy korzystają z dobrodziejstw wynikających z jego nieprzerwanej harówki? Czuł, jak słowa same cisną mu się na usta, by wyjawić skomplikowane szczegóły jego intryg. Powiedz im prawdę, myślał gorączkowo Kuat, i porzuć wszelką nadzieję powodzenia, przeżycia, uratowania Zakładów Stoczniowych przed wrogami. To była właśnie pułapka, w jaką sam się schwytał. Informacje płynęły w obie strony. Jeśli Knylennowie mieli kontakty ze szpiegami i innymi mrocznymi źródłami informacji, wówczas wszystko, co tu ujawni, natychmiast trafi do istot jeszcze bardziej zainteresowanych poczynaniami Kuata z Kuatów. Ktoś taki jak książę Xizor na pewno nie będzie zachwycony, jeśli okaże się, że od dawna jest celem dla sieci, którą uplótł Kuat w nadziei, że zdoła go w nią schwytać. A Xizor miał sposoby, aby wyrazić swoje niezadowolenie. .. bardzo osobiste sposoby, z początku tylko trochę nieprzyjemne, a ostatecznie zabójcze dla inicjatora intrygi. Taka była cena gry o wysokie stawki. Kuata jednak gnębiła świadomość, że jeśli on poniesie klęskę, dotknie ona również Zakłady Stoczniowe 212 Kuat. Korporacja przestanie istnieć, nawet jej nazwa zostanie wymazana z historii, gdy pochłonie ją tkanka Imperium. Xizor już dawno wyraził się jasno, jakie są jego intencje co do zakładów. Brakowało mu jedynie pretekstu, aby przekonać Imperatora Pal-patine'a do przejęcia korporacji i zagarnięcia jej cennego dobytku jak własnego. Odkrycie intryg przygotowanych przez Kuata z Ku-atów powinno do tego celu wystarczyć w zupełności. Wybór, przed którym stał Kuat, nie był zatem żadnym wyborem. Wiedział, że jeśli wykorzysta prawdę do obrony przed takim przeciwnikiem, jakim był Khoss z Knylennów, wyda i jego, i Zakłady Stoczniowe w ręce innego, znacznie okrutniej szego wroga. Już lepiej zachować milczenie i przyjąć wszelkie oskarżenia, jakie na mnie rzucą, pomyślał. - Słucham wyłącznie własnych rad - powiedział głośno. - Podobnie jak wy. Ty i twoi konspiratorzy nie pytaliście mnie o radę, zanim uznaliście, że należy mnie szpiegować. Niech więc i tak będzie. Jeśli mimo starań nie potraficie odkryć tego, co tak bardzo chcielibyście wiedzieć, i jeśli tej wiedzy nie możecie kupić za żadne kredyty, które moja ciężka praca włożyła do waszych kufrów, nie spodziewajcie się, że dam wam tę informację za darmo. Khoss z Knylennów uśmiechnął się i skinął głową. - Właśnie takiej odpowiedzi się po tobie spodziewałem. Wszyscy, którzy cierpieliśmy pod twoją nieograniczoną władzą, wiedzieliśmy, co od ciebie usłyszymy. Wcale nie jesteśmy zaskoczeni, że nie chcesz... albo nie możesz... się bronić. - Nie musi się bronić przed bezpodstawnymi oskarżeniami! — gorąco wykrzyknęła Kodir. Ironiczny grymas powrócił na twarz Khossa. - Wiem, wiem... dokonałaś wyboru. Jeśli twoją lojalność można kupić zdradą, to będziesz musiała się zadowolić tą właśnie ceną. — Zignorował ją i spojrzał znowu na Kuata. — Widzisz, ilu nas jest przeciwko tobie? - Rozpostartymi rękami objął tłum swoich zwolenników. - To bardzo widoczna większość, nie sądzisz? To mnie wyznaczyli, abym przemawiał w ich imieniu... i złożyli przysięgę wasalską rodowi Knylennów. Przysięga ta jest wiążąca i nieodwołalna i na jej podstawie przekazuję ci życzenia rodów rządzących, Kuacie z Kuatów. - Naprawdę? - Kuat pogładził podbródek, rozejrzał się po otaczających go twarzach, po czym znów spojrzał na Khossa. -Wydaje mi się, że to zbyt wielka odpowiedzialność powierzać taką 213 misję komuś, kto nawet nie jest przywódcą rodu, którego przedstawicielstwo sobie uzurpuje. Uśmiech Khossa zmienił się w brzydki grymas. - Co chcesz przez to powiedzieć? - To bardzo proste. Jest dokładnie tak, jak mówię. Nie jesteś głową rodu Knylennów, jesteś wciąż tylko nędznym następcą tego, po kim pewnego dnia odziedziczysz ten tytuł. Przysięgi, złożone przez inne rody rządzące, nie zostały złożone tobie, tylko komuś innemu. - Kuat wskazał wiekową, pomarszczoną twarz Knylenna Starszego. - Czy to nie on powinien mnie oskarżać, czy to nie on powinien żądać satysfakcji w imieniu spadkobierców tego świata? Minęła dłuższa chwila, zanim Khoss odpowiedział. - To prawda — odrzekł z morderczym spojrzeniem. Cofnął się o krok na swojej platformie, nie zdejmując dłoni z ramion okrytego metalem Starszego. - Jeśli to jego słowa chcecie usłyszeć, chętnie wyrażam na to zgodę. Pożółkłe oczy Knylenna Starszego popatrzyły żałośnie na Kuata. - Jestem stary... -jego głos był pełen znużenia i nienawiści. - Nie mam już siły... jak kiedyś. - Bulgotanie wydawane przez system kontrapunktowało jego słowa. - Dlatego... młodszy... -głowa Starszego uniosła się lekko, wskazując na stojącego nad nim Khossa— On mówi słowa... które miałbym wypowiedzieć ja... Mówi... — Słowa wydobywały się z ust Starszego chyba tylko dzięki sile woli — Z moim autorytetem... Nie wątpcie w niego... - Czy wy rozumiecie to tak samo? — Kuat powiódł wzrokiem po twarzach popleczników Knylenna, ustawionych po obu stronach maszyny podtrzymującej życie. - Słuchacie Khossa z Knylennów, ponieważ mówi on w imieniu Starszego rodu? Kilku z zebranych skinęło głowami. Jeden z nich, Kadnessi Starszy, przemówił: - Jesteśmy lojalni wobec Knylenna Starszego. Odebrał od nas przysięgę dawno temu. Jeśli chce, aby przemawiał za niego dziedzic, my się nie sprzeciwiamy. - Kadnessi Starszy ostro spojrzał na Kuata. - A ty? - Nie, wcale - odparł zapytany. - Wasze przysięgi są święte i potrafię je uszanować. Ale sprawdźmy, czy wszyscy szanująje tak jak ja. Szybkim krokiem przebył niewielką odległość dzielącą go od przenośnego systemu podtrzymywania życia i sięgnął do przycisków widocznych na płycie. 214 — Zatrzymajcie go! — krzyknął ze szczytu maszyny Khoss z Knylennów, wściekle machając ręką w kierunku napastnika. Zanim Kuat zdołał położyć dłoń na systemie podtrzymywania życia, ktoś inny chwycił go za ramię i okręcił. Były szef ochrony Zakładów Stoczniowych przyciągnął Kuata ku sobie za połę ceremonialnej szaty. - Wiem, co próbujesz zrobić... - były szef ochrony miał ponurą i wściekłą minę. Drugą ręką szukał czegoś pod kurtką. — Nie po to cię sprzedałem tym ludziom, żebym teraz oglądał ich klęskę. - W jego dłoni pojawiło się błyszczące zimno wibroostrze. -Musisz to zrozumieć... jestem teraz po ich stronie. Kuat pchnął z całej siły Fenalda w twarz. Przedramieniem zablokował cios wibroostrza w żebra. Były szef ochrony był młodszy i silniejszy od niego, zbyt silny, by Kuat mógł wyrwać się z niedźwiedziego uścisku wokół szyi. Wibroostrze rozcięło ciężki materiał szaty Kuata, żłobiąc w skórze ramienia głębokie na milimetr nacięcie, precyzyjne jak dotknięcie skalpela chirurga. Popłynęła krew, ściekając na ciasno splecionych ze sobą mężczyzn. Dłoń trzymająca ostrze uderzyła z całej siły w splot słoneczny Kuata, wyciskając mu oddech z płuc i zmuszając do cofnięcia się o krok. To pozwoliło byłemu szefowi ochrony zyskać trochę miejsca; zamachnął się i wycelował wibroostrze, aby zadać śmiertelny cios w gardło Kuata. Cios nigdy nie dotarł do celu. Były szef ochrony jęknął z bólu i zaskoczenia, a wibroostrze z brzękiem upadło na posadzkę i wirując, potoczyło się dalej. Palce byłego szefa ochrony usiłowały rozluźnić ramię Kodir z Kuhlvultów, które mocno ściskało jego krtań. Dziewczyna wbiła mu kolano w plecy i wygięła jego ciało w napięty łuk. Większy ciężar mężczyzny omal nie pozbawił jej równowagi. Zanim jednak Fenald zdążył to wykorzystać, wolne ramię Kodir zatoczyło łuk, a pięść uderzyła w skroń mężczyzny. Cios był tak silny, że kość pękła z chrupnięciem. Oczy byłego szefa ochrony wywróciły się białkami do góry. Gdy Kodir puściła go, padł nieprzytomny na posadzkę sali zgromadzeń. Zebrany pod świetlistą kopułą tłum znieruchomiał na chwilę, zaszokowany gwałtownymi wypadkami, jakie rozegrały się na jego oczach. Zanim ktokolwiek zdołał się poruszyć, Kuat z Kuatów rzucił się w przód i chwycił wibroostrze, które wypadło z dłoni Fenalda. Krew ściekała po jego ramieniu i skapywała z łokcia, gdy unosił broń w górę. 215 — Radzę wszystkim, żeby pozostali na swoich miejscach i zachowali całkowity spokój. - Przypływ adrenaliny znieczulił Kuata na ból. Przód jego ceremonialnej szaty, rozcięty i splamiony krwią przez to samo ostrze, które teraz trzymał przed sobą, zwisał aż na buty. Kopnął na bok ciężką tkaninę i podszedł bliżej do maszynerii systemu podtrzymywania życia. — Ciebie to też dotyczy — powiedział. Uniósł wyżej wibro-ostrze, lśniącym czubkiem celując w gardło Khossa z Knylennów. — Stój tam, gdzie stoisz. W ten sposób będziesz wszystko dobrze widział. Khoss znieruchomiał, jakby zahipnotyzowany widokiem ostrza. Poniżej całą scenę obserwowały spod opadających powiek pożółkłe oczy Knylenna Starszego. Ślina ściekała mu z kącików półotwartych ust. Kuat wiedział, że ma tylko kilka sekund, zanim Knylennowie otrząsną się z szoku, który teraz trzymał ich w miejscu. Ale to w zupełności wystarczy. Podszedł do przenośnego systemu podtrzymywania życia. Kiedy przejechał wibroostrzem po odsłoniętych kablach i wężach, maszyna ryknęła, jakby metal i silikon był w stanie odczuwać ból. Aparatura do oczyszczania krwi przyspieszyła i zatrzymała się ze zgrzytem, gdy rury przestały przenosić ciecz. Przetworzona krew i inne płyny rozlały się w kałużę pod gąsienicami maszyny. Nad głową Kuata twarz Knylenna Starszego skrzywiła się i zamarła w potwornym grymasie. Żyły pod pomarszczoną skórą nabrzmiały, naciskając na ograniczający je metalowy kołnierz cylindra. W wilgotnym kąciku ust pojawiła się i pękła czerwona bańka. Kolejny cios, tym razem czubkiem wibroostrza, zrobił dziurę w przedniej płycie cylindra. Kuat rozszerzył ją na tyle, aby wcisnąć palce pod gładką krawędź metalu. Naprężył mięśnie i pociągnął. Kodir z Kuhlvultów dołączyła do niego i pomogła mu odgiąć płytę. We dwoje w końcu zerwali ją z maszyny i odrzucili z metalicznym brzękiem na podłogę sali zgromadzeń. Teraz Kuat już nie potrzebował wibroostrza. Bez trudu mógł sięgnąć do wnętrzności systemu i wyłączyć go. — Cofnijcie się — zabrzmiał za jego plecami ostrzegawczy głos Kodir. Kuat obejrzał się przez ramię i zobaczył, że podniosła porzucone wibroostrze. Z kolanami zgiętymi w obronnym przysiadzie trzymała Knylennów i ich przybranych krewniaków w bezpiecznej odległości. 216 - Może byś się tak pospieszył? - mruknęła, oglądając się na Kuata. - Nie mogę ich trzymać wiecznie. - To potrwa tylko chwilę - zapewnił. Cały system podtrzymywania życia poruszany był jednym układem motywatora. Kuat dotarł do niego, wyciągnął na wierzch i wyrwał z obwodów maszynerii. Z zamontowanego u góry cylindra głośnika ze wzmacniaczem rozległ się nieludzki wrzask, jakby Kuat zadał cios w samo serce żyjącej istoty. Cały system podtrzymywania życia zadygotał i opadł lekko na gąsienicach, prawie strącając Khossa ze szczytu. Szara, pomarszczona twarz Knylenna Starszego nie dawała żadnych oznak życia, gdy Kuat chwycił dolną krawędź cylindra i oderwał od reszty. Cylinder, niczym tarcza antycznego wojownika, z brzękiem upadł na stertę zdemontowanych części maszyny. To nie wibroostrze, którym wymachiwała Kodir z Kuhlvul-tów, spowodowało, że goście zebrani w sali zgromadzeń jednocześnie cofnęli się o krok od stojącej pośród nich martwej maszyny. Sprawił to widok obnażonego wnętrza. Z otwartego cylindra zwisało ciało Knylenna Starszego. Nie było utrzymywane w pozycji pionowej przez rury i przewody systemu podtrzymywania życia, tylko za pomocą zwyczajnego, skórzanego rzemienia, przecinającego zapadłą klatkę piersiową trupa. Ciało, wysuszone na wystających kościach, było zimne i martwe jak otaczający je metal, jakby szkielet stanowił część konstrukcji maszyny. Otwarcie cylindra uwolniło smród rozkładu. Kilku Kny-lennów odwróciło twarze z wyrazem przerażenia i odrazy. Knylenn Starszy nie żył już od dłuższego czasu. Zmarł na długo przedtem, zanim przenośny system podtrzymywania życia wprowadził ukryte w nim zwłoki na zgromadzenie. To było oczywiste. - Niezła robota, bardzo dobrze zaprojektowana maszyna — pochwalił Kuat. Z podziwem zawodowego konstruktora zademonstrował obecnym pozostałe szczegóły. Wskazał przewody i serwo-mechaniczne połączenia pneumatycznych rurek przebiegających przez metalowy kołnierz aż do podstawy czaszki Starszego. - Jak widzicie, nie było sensu wykosztowywać się na zachowanie całego ciała w tej parodii życia. Należało utrzymać w tym stanie tylko głowę Starszego, aby sprawiała wrażenie, że wciąż żyje i funkcjonuje. Wystarczyło kilka układów animacyjnych czasu rzeczywistego, zsyntetyzowany głos i baza danych akcentu i słownictwa, 217 a wszystko pod kontrolą inteligencji robota pierwszego stopnia, który miał jakoby monitorować komponenty systemu podtrzymywania życia i odpowiadające im sygnały życiowe. W sumie niezbyt skomplikowana konstrukcja. Ale i tak doskonała robota. - Kuat spojrzał w górę na pobladłą twarz Khossa. — Kogo do niej wynająłeś? Na pewno słono zapłaciłeś — powoli potrząsnął głową. — Między nami mówiąc, wygląda mi to na robotę studia Phonane Mimesis... oni się chyba specjalizują w takich rzeczach. Może jednak... - Skąd wiedziałeś? - Kostki drżących dłoni Khossa zbielały, gdy zacisnął je na tym, co pozostało z cylindra. Jego głos brzmiał teraz jeszcze słabiej niż głos fałszywego Knylenna Starszego. — Starszy umarł ponad rok temu i nikt inny nigdy niczego nie podejrzewał... - Może i podejrzewali... — Kuat powiódł rozbawionym wzrokiem po pozostałych zgromadzonych. - Może tylko nie chcieli nic mówić, ponieważ już podjęli decyzję, że pomogą ci wydrzeć kontrolę Zakładów Stoczniowych Kuat z moich rąk. Przypuszczam, że miałeś kilku wspólników. - Kuat spojrzał na człowieka stojącego na szczycie martwej maszyny. — Pamiętam, że Knylenn Starszy nie był głupi. Miał oczywiście ambicje w stosunku do rodu Knylennów, ale nie sądzę, aby dał się nabrać na ten twój plan. - I właśnie dlatego... - Powiedzmy, że to wystarczyło, aby obudzić mój sceptycyzm— ciągnął Kuat. — Potrzebowałem jednak dowodu... i nie musiałem na niego długo czekać. Teraz widać, że nie urodziłeś się inżynierem, Khoss. Zbyt mocno polegasz na sprytnych maszynach. Ktoś, kto z nimi pracuje i kto je projektuje, wie, że czynnik ludzki jest nieunikniony. I decydujący. - Potrząsnął głową w udawanym żalu. - Ludzie zawsze potykają się na najprostszych rzeczach. Nieźle zaprojektowałeś inteligencję robota w tym swoim urządzeniu. Imitacja Knylenna Starszego była też na przyzwoitym poziomie. Ale, niestety, robot pomylił fakty. Trudno byłoby Starszemu przysiąc przed naszymi biologicznymi matkami, że mnie przeżyje, bo nasze matki nigdy się nie spotkały. Moja zmarła w czasie porodu, kiedy przyszedłem na świat. Wychował mnie ród Ku-atów ze strony ojca, od którego też otrzymałem moje dziedzictwo. Więc kiedy twój oszukany Knylenn Starszy nie przyłapał mnie na tym prostym kłamstwie... wtedy się zorientowałem, że to nie on. - Nie bardzo rozumiem - wyznał jeden z Kadnessich, ten sam, który odezwał się wcześniej. - Po co Khoss miałby dokładać tak wielkich starań, aby stworzyć wrażenie, że Knylenn Starszy 218 wciąż żyje? Przecież gdyby wiadomość o śmierci Starszego się rozniosła, to właśnie Khoss zostałby mianowany głową rodu jako spadkobierca domu Knylennów. - Nietrudno to zrozumieć - uśmiechnął się Kuat. - Nie wystarczy odziedziczyć tytuł, jeśli przysięga wasalska została złożona przez inne rody osobie poprzedniego Knylenna Starszego. Nikt z was nigdy nie składał przysięgi Khossowi Knylennowi. — Taki pomysł rozśmieszył Kuata. — Zresztą po co mielibyście to robić? Żeby Khoss mógł kontynuować swoją kampanię zmierzającą do usunięcia mnie z zarządu Zakładów Stoczniowych Kuat, musiał mieć po swojej stronie cały autorytet żyjącego Knylenna Starszego, nie obawiając się i nie narażając jednocześnie na to, że starzec nie zaakceptuje jego metod działania. Pozostaje tylko pytanie... -Kuat zniżył głos, wyrażając to ponure podejrzenie- ...do jakiego stopnia przydała mu się śmierć Knylenna Starszego? Być może nasz drogi kuzyn Khoss... dopomógł trochę naturze w tym względzie. Tylko troszeczkę... - To... to kłamstwo! — Twarz Khossa z Knylennów pobladła jak ściana. — Jeśli chcesz przez to powiedzieć, że go zabiłem... że miałem coś wspólnego z jego śmiercią... - To bardzo poważne oskarżenie - wtrącił Kadnessi. Skinął głową i gest ten natychmiast został powtórzony przez wszystkich obecnych, włączając w to Knylennów i ich przybranych krewniaków. — Wymaga przeprowadzenia śledztwa. Ale jeśli okaże się prawdą... - Wtedy morderca odda się w ręce sprawiedliwości - uzupełniła z wyraźną satysfakcją Kodir z Kuhlvultów. - Takie jest prawo, równie stare, jak wszystkie panujące rody. Jeśli wyznaczony dziedzic odbierze życie Starszemu, jest to najcięższa ze znanych zbrodni. A kara za tę zbrodnię musi zostać wymierzona, bo inaczej rody spłyną krwią ofiar. Wyglądało na to, że Khoss, stojący wciąż na szczycie zrujnowanego dowodu swojej intrygi, całkiem postradał zmysły. Zacisnął pięści i wykrzywił twarz w bezsilności i poczuciu winy. Kuat wiedział, czego się spodziewać: zobaczył, jak mięśnie Khossa napinają się do działania. Nie był zatem zaskoczony, gdy pokonany dziedzic Knylennów zeskoczył z podwyższonej platformy i wyciągniętymi rękami sięgnął do gardła swojego wroga. Tym razem Kodir nie musiała interweniować, Kuat sam się tym zajął. Jedną ręką uderzył Khossa w szczękę, aż głowa tamtego 219 odskoczyła w tył; cios drugiej pięści Kuata rzucił Knylenna pod nogi krewnych. Khoss nie podniósł się już, choć pierś poruszała mu się w górę i w dół w ciężkiej walce o oddech. - Dajcie mi znać, co zadecydujecie w jego sprawie - rzucił Kuat chłodno. — Dla opinii publicznej i Zakładów Stoczniowych najlepiej będzie, jeśli egzekucja zostanie wykonana możliwie jak najdyskretniej. Takie zamieszanie we własnych szeregach może być odebrane z zewnątrz jako przejaw słabości organizacji. Odwrócił się i skierował w stronę wyjścia. Fenald właśnie zaczynał odzyskiwać świadomość i z trudem uniósł dłoń, gdy Kuat przechodził obok niego. Kodir oparła podeszwę stopy na jego piersi i z powrotem przygniotła go do podłogi. — Nie sądzę, aby rodowi Kuat potrzebne były jeszcze twoje usługi - uśmiechnęła się, patrząc w twarz Kuata z Kuatów. - Chyba szykuje się zmiana na stanowisku szefa ochrony w Zakładach Stoczniowych Kuat. Oparła pięści na biodrach, lekko przechyliła głowę i spojrzała wyczekująco na Kuata. — A więc... Przyglądał jej się przez krótką chwilę, zanim podjął decyzję. - Dobrze - zdecydował. Skinął głową w kierunku wyjścia i korytarza prowadzącego do doków. - Statek czeka. ROZDZIAŁ Sprawy formalne załatwili w drodze powrotnej do Zakładów Stoczniowych Kuat. - Tego nigdy wcześniej nie było - rzekł Kuat z Kuatów. Podróż miała trwać krótko, dlatego natychmiast przeszedł do konkretów. - A przynajmniej ja nie słyszałem o przypadku, żeby członek jednego z rodów panujących służył jako szef ochrony korporacji. Moi przodkowie zawsze zatrudniali kogoś spoza planety. — Uniósł jedną brew. — I odbywało się to po starannych poszukiwaniach i sprawdzeniu kwalifikacji. - Zaśmiał się gorzko. - Zdaje się, że to i tak nic nie dało. Wspomnienie zdrady Fenalda wciąż jeszcze go bolało. Kodir z Kuhlvultów oparła się o fotel pasażerski. - Zastanawiasz się, czy mam dobre kwalifikacje do tej pracy? — uśmiechnęła się do niego. — Jakich jeszcze dowodów mam ci dostarczyć? - Żadnego - potrząsnął głową Kuat. - W sali zgromadzeń rodów rządzących pokazałaś się z najlepszej strony i wiem, że potrafisz działać w razie konieczności. A poza tym... nie dałaś się razem z innymi nabrać na intrygę Khossa. Oznacza to albo bystry umysł, co przydaje się szefowi ochrony, albo może... - Co: może? Teraz to on się uśmiechnął. - Może jakieś przecieki? Khoss z Knylennów chyba nie potrafił wszystkiego utrzymać w sekrecie, choć tak mu się wydawało. Trochę powęszyć tu i tam, jakieś podejrzenie, jakaś poszlaka... wzmianka o nietypowych dostawach do domostwa Knylennów, 221 wiesz, takie rzeczy... Inteligentna osoba mogła się zorientować, że Starszy jest martwy, zanim jeszcze ja na to wpadłem. - Och, masz trochę racji - przyznała Kodir. - Inteligentna osoba powinna się była w tym połapać. A przy tym... - wydawała się bardzo z siebie zadowolona— ...inteligentna osoba potrafi dochować własnych sekretów. - W porządku - odparł Kuat. - Jeśli tylko nie będzie ci to przeszkadzać w spełnianiu obowiązków. Musimy jednak omówić parę innych spraw, nie tylko twoje kwalifikacje. - To znaczy? - Kodir odwróciła wzrok od iluminatora. - Muszę wiedzieć dokładnie, dlaczego chcesz być szefem ochrony w Zakładach Stoczniowych Kuat. Wzruszyła ramionami. - Jest wiele odpowiedzi, które mogłabym ci zaproponować. Może powinnam po prostu powiedzieć, że chcę być tam, gdzie się coś dzieje... to taka cecha rodowa Kuhlvultów. A wydaje mi się, że wokół Zakładów Stoczniowych Kuat będzie się teraz wiele działo. - Jeśli chcesz być w centrum wydarzeń, przyłącz się do Sojuszu Rebeliantów. Będziesz miała tyle emocji, ile tylko zdołasz znieść. - Dbałość o własną skórę też należy do cech rodowych klanu Kuhlvultów - potrząsnęła głową Kodir. - Nie wiem, czy szukanie zwady z Imperium jest zgodne z ideą przetrwania. - Nie wiem też, czy opowiedzenie się po stronie Imperatora wychodzi na zdrowie — znajomy ciężar przygniótł znowu ramiona Kuata. — Próbuję tylko zachować w całości i niezależności Zakłady Stoczniowe Kuat i nie zależy mi, kto wygra. - I to jest jedna z rzeczy, które w tobie podziwiam - powiedziała Kodir. - Żądasz lojalności od innych, ale nie jesteś takim idiotą, żeby komuś ofiarowywać swoją. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie słyszy w jej słowach sarkazmu. Potem jednak musiał przyznać, że jej słowa zawierały głęboką mądrość. - Lojalność, jaką Imperator Palpatine wymusza na swoich zwolennikach, nie jest lojalnością wolnych istot. To tylko lęk niewolników. - Gdybym doniosła Imperatorowi o twoich uczuciach wobec niego - odparła Kodir - zapłaciłbyś za to życiem. - Ale tego nie zrobisz. - Oboje spoważnieli. - Oznacza to, że albo nie boisz się Palpatine'a, albo jesteś lojalna... w wystarczającym stopniu... wobec mnie. Albo... 222 - Zawsze jest jeszcze jakieś „albo". - Żyjemy w skomplikowanej galaktyce - odparł Kuat. - Albo masz jakieś swoje szczególne powody, aby opowiedzieć się po mojej stronie. To, czego chcesz, osiągniesz znacznie łatwiej, jeśli pozostanę zdrowy i cały na czele Zakładów Stoczniowych Kuat. — Pochylił się i uważniej spojrzał na Kodir. — A właściwie czego ty chcesz? - Odpowiedzi. Jedno słowo, wypowiedziane bezbarwnym tonem. Kuat z uznaniem skinął głową. - Trudno je uzyskać - powiedział. - W przeciwieństwie do pytań, od których roi się we wszechświecie niczym od atomów wodoru. Kodir lekko wzruszyła ramionami. - Moje są bardzo konkretne. Osobisty transporter dolatywał już do Zakładów Stoczniowych, a Kuat chciał ustalić kilka spraw z nowym szefem ochrony, póki byli sami. - Uważaj — ostrzegł. — Czasem zadajesz pytania i otrzymujesz odpowiedzi, ale nie są to te odpowiedzi, które chciałabyś usłyszeć. - Podejmę to ryzyko - odparła bez śladu emocji na twarzy. - Więc pytaj. Pochyliła się bliżej ku Kuatowi, jakby mogła coś wyczytać w jego oczach. Po dłuższej chwili zapytała: - Co się stało z dziewczyną? Pytanie nieco go zaskoczyło. - Nie wiem, o czym mówisz. W bezbarwnym głosie Kodir pojawił się cień gniewu. - Nie baw się ze mną w kotka i myszkę. Możemy razem stworzyć dobry układ albo stać się wrogami. Wybór należy do ciebie. Ten przebłysk temperamentu obudził jego ciekawość. Dla niej to istotna sprawa, pomyślał. Nie wiedział tylko, co to takiego... jeszcze nie. - Wyjaśnij mi - rzekł powoli i spokojnie - o jakiej dziewczynie mówisz. Od tego zaczniemy rozmowę. - O tancerce. W pałacu Jabby Hutta. Kuat potrzebował kilku chwil, żeby przypomnieć sobie, o co jej chodzi. Wreszcie zrozumiał, że ma na myśli hologram. Hologram z sondy nadprzestrzennej, na której demontażu przyłapał go szpieg Khossa z Knylennów. Tam, w sali zgromadzeń rodów 223 rządzących, Kodir oglądała wraz z innymi odtwarzanie hologramu przedstawiającego minione zdarzenia w pałacu Jabby. Widocznie dostrzegła coś, co uznała za ważne. Ale co? - Pewnie zginęła - rzekł Kuat. - Kiedy Jabba rzucił ją na pożarcie swojemu ulubieńcowi rankorowi, który siedział w jamie zamykanej ruchomą kratą. Nikt nie może przeżyć tak bliskiego kontaktu z rankorem. - Nie mówię o tej tancerce — odparła Kodir z wyraźnym zniecierpliwieniem. - Kogo obchodzi jakaś twi'lecka samica? To znaczy, szkoda jej, ale nie to jest najważniejsze. Chodzi mi o tę drugą, tę, którą było widać na hologramie pałacu. Stała z boku. To o niej chciałabym się czegoś dowiedzieć. Kuat grzebał w pamięci, usiłując wydobyć z niej szczegóły, które do tej pory uważał za nieważne. Kiedy po raz pierwszy oglądał holograficzny przekaz z sondy nadprzestrzennej, koncentrował się na manewrach łowcy nagród Boby Fetta w pałacu Jabby. To był zresztą jedyny powód, dla którego umieścił tam autonomiczną jednostkę szpiegowską. Wszystko inne, co zostało zarejestrowane, było sprawą czystego przypadku. - Masz rację - powiedział w końcu. - Zdaje się, że rzeczywiście była tam jakaś inna tancerka. - Wzruszył ramionami. - Jabba zawsze trzymał u siebie całą trupę tancerek. Biorąc pod uwagę, że karmił nimi swoje zwierzątka, nie było to zajęcie wróżące długie życie. - Ale ta jedna przeżyła — odparła Kodir z nieoczekiwaną gwałtownością. - Mówię o tej drugiej, której Jabba nie rzucił na pożarcie rankorowi. - Skąd wiesz? - Wciąż nie mógł zrozumieć zainteresowania Kodir anonimową tancerką na zapadłym świecie Tatooine. — Mogło się z nią stać coś innego, zanim Jabba został zabity... Nawet potem... to bardzo niebezpieczne otoczenie, trudno w nim przeżyć. - Ja wiem, że ona żyje - odparła Kodir przez zaciśnięte zęby. -Czuję to. Nawet z takiej odległości. Zafascynowany Kuat wbił wzrok w siedzącą obok młodą kobietę. Teraz, kiedy przypomniał już sobie śliczną twarz tamtej drugiej tancerki na hologramie, parę kolejnych elementów układanki znalazło swoje miejsce. Zapis holograficzny pochwycił na kilka sekund jej obraz, jak przyglądała się samicy Twi'leków, spadającej do jamy rankora przed tronem Jabby, a potem słuchała przerażonych okrzyków niewidocznej w ciemnej czeluści agonii. 224 Teraz, patrząc na Kodir z Kuhlvultów, dostrzegł to, czego wcześniej nie zauważył. Ale to nie wyjaśniło tajemnicy. - Tak - odparła miękko, widząc błysk zrozumienia w oczach Kuata, kiedy uświadomił sobie nagle rodzinne podobieństwo. - Ta dziewczyna, ta tancerka z pałacu Jabby... ona jest z mojego rodu, z tej samej krwi, z Kuhlvultów. Stąd wiem, że ona jeszcze żyje. Musi żyć... Było jeszcze coś więcej. Kuat był tego pewien. Zapytał cicho, niemal czule: - Jak ma na imię? Kodir mocno zacisnęła oczy, zanim odpowiedziała: - Jej imię... jej prawdziwe imię brzmi Kateel z Kuhlvultów — słowa wydobywały się powoli, jakby z trudem. — Ale kiedy była mała i mówiła dziecinnym językiem, nie umiała prawidłowo wymawiać swojego imienia. Mówiła po prostu Neelah - głos Kodir zniżył się do szeptu. - Tak ją nazywaliśmy. Kuat popatrzył na siedzącą obok kobietę ze współczuciem. - I myślisz, że pomogę ci ją odnaleźć. - Och... zrobisz to— Kodir skierowała na niego płonący wzrok. - Wcale w to nie wątpię. Spojrzenie w iluminator ukazało Kuatowi zbliżające się doki Zakładów Stoczniowych. Odwrócił się do Kodir. - Moje możliwości... i czas... są ograniczone. Nie wiem, jak dziecko jednego z panujących rodów Kuat znalazło się w pałacu Jabby Hutta. I mam znacznie pilniejsze sprawy do załatwienia niż szukanie odpowiedzi na to pytanie. - Nie, nie masz - odparła Kodir ze złowróżbną nutką w głosie. - Zapewniam cię... nie ma dla ciebie ważniejszej sprawy niż ta. - Wydaje się, że jesteś bardzo pewna siebie. Znów skinęła głową. - Mam po temu powody. Kuat uniósł brew. - Jakie? - Oczywiste - odparła - i bardzo przekonujące. Wspominałeś już o swoich podejrzeniach, że mam jeszcze inne źródła informacji.. . i to dobre źródła. Dlatego wiedziałam, że Knylenn Starszy nie żyje, jeszcze zanim ty się zorientowałeś. Spędziłam wiele czasu, budując i opracowując tę sieć informacyjną; niektóre jej elementy odziedziczyłam razem z krwią Kuhlvultów. Dzięki temu wiem o tobie różne rzeczy, Kuat. Bardzo istotne rzeczy. 225 15 - Spisek Xizora — Doprawdy? — zmierzył ją zimnym wzrokiem. — Mów dalej. - Udało ci się utrzymać to w tajemnicy przed wszystkimi... łącznie z twoim własnym szefem ochrony. Ale ja przynajmniej częściowo orientuję się w twoich zamiarach. Khoss z Knylennów miał rację, kiedy twierdził, że twoje intrygi i plany zaprowadziły cię, a wraz z tobą i Zakłady Stoczniowe Kuat, na dość niebezpieczne terytorium pomiędzy Imperium a organizacją Czarne Słońce. Ale Khoss nie wiedział tego, co udało się odkryć mnie. — W oczach Kodir pojawił się cień sympatii, a nawet podziwu. - Khoss chciał tylko wykorzystać niewielkie strzępki informacji, jakie zdobył, dla zaspokojenia własnych ambicji, aby przejąć kontrolę nad Zakładami Stoczniowymi Kuat. Nawet gdyby wiedział to, co ja wiem, nie dążyłby do niczego więcej. Aleja się domyśliłam, co chciałeś osiągnąć swoimi intrygami. Może i są niebezpieczne, ale nie masz wyjścia, jeśli chcesz ocalić Zakłady Stoczniowe Kuat. Kuat oparł się o wyściełany zagłówek fotela. - A więc wiesz. — Wiem dość — zgodziła się Kodir. — Dość, aby uznać, że próbowałeś dokonać szlachetnego czynu, Kuacie z Kuatów. Komuś tak bliskiemu Imperium jak ty... bliskiemu, a jednak nie stanowiącemu jego części... nietrudno było przeanalizować dokładnie sytuację i wydedukować, że największym i najbliższym zagrożeniem niezależności Zakładów Stoczniowych Kuat nie jest Imperator Pal-patine, lecz jego poddany, książę Xizor. — Właśnie. — Samo brzmienie imienia falleeńskiego szlachcica poruszyło głęboką nutę urazy w duszy Kuata. - Xizor pożąda potęgi i możliwości Zakładów Stoczniowych Kuat; bardziej niż czegokolwiek innego pragnie włączyć korporację do swego dominium. I zamierzał tego dokonać z pomocą podejrzliwości Imperatora. Gdyby Xizor mógł dostarczyć dowodów, prawdziwych albo zmyślonych, że zarząd Zakładów Stoczniowych Kuat był nielojalny wobec Imperium, Palpatine miałby podstawy do przejęcia korporacji. Krążowniki imperialne, te same, które zostały zbudowane w tych dokach, okrążyłyby planetę; zostalibyśmy pojmani i zmiażdżeni obcasem Imperatora tak samo jak inne światy. — Kuat zacisnął palce na poręczach fotela, aż zbielały mu kostki. — Jak wszystkie inne światy, gdyby Palpatine postawił na swoim. - Ostrożnie - kącik ust Kodir uniósł się w uśmiechu. - Teraz zaczynasz mówić jak członek Sojuszu Rebeliantów. 226 - Gdybym sądził, że mają jakąkolwiek szansę... choćby najmniejszą szansę na zwycięstwo... przyłączyłbym się do nich. Przekazałbym wszystkie zasoby Zakładów Stoczniowych Sojuszowi niezależnie od tego, czy panujące rody zgodziłyby się ze mną, czy nie. — Kuat potrząsnął głową ze smutkiem. — Rebelianci nie wiedzą, na co się porywają. Może uda im się zniszczyć jedną czy drugą wadliwą konstrukcję, taką jak Gwiazda Śmierci, ale raczej dzięki zadufaniu i pustogłowiu admirałów Floty Imperialnej niż własnej przewadze. - Zastanawiam się nad tym. W czasie moich poszukiwań słyszałam to i owo o niektórych przywódcach Rebeliantów. — Cichy głos Kodir stał się pełen zadumy. — Na niektórych światach mówią o tym Luke'u Skywalkerze, jakby to był bohater, na którego czekali od lat, od czasu obalenia starej Republiki. - Stworzenia rozumne mogą wierzyć we wszystko, co zechcą, ale zbyt często mieszają własne nadzieje i sny z twardą rzeczywistością. - Twarz Kuata wyglądała jak posępna maska. - Nie mogę sobie pozwolić na ten luksus. Jako konstruktor jestem zainteresowany wyłącznie tym, co działa. - Szkoda zatem, że twoja intryga przeciwko księciu Xizoro-wi upadła. Teraz zostały ci tylko resztki, które trzeba usunąć. Opisała sytuację z godną podziwu precyzją. - Przypuszczam, że ty chcesz mi pomóc usunąć ślady? - Masz rację- odparła Kodir. - Xizor nie był jedynym, kto zyskałby na dostarczeniu szkodliwych dla ciebie dowodów. Z tego, co zdołałam stwierdzić, odwaliłeś kawał solidnej roboty, próbując stworzyć sytuację, która uwikłałaby księcia Xizora w prawdziwe kłopoty. Syntetyczne falleeńskie feromony razem ze wspomaganym sensorycznie zapisem wideo z napaści imperialnych szturmowców na farmę wilgoci na Tatooine, napaści, w której zostali okrutnie zamordowani wuj i ciotka Luke'a Skywalkera, jego jedyna rodzina, w której wychował się od dziecka... to doskonały sposób, subtelny, a jednocześnie wyraźny dowód, że książę Xizor w jakiś sposób był zamieszany w napaść. Prawdopodobnie Sky-walker zechciałby policzyć się z Xizorem. Pomagając Sojuszowi Rebeliantów, załatwiłby przy okazji osobiste porachunki, ścigając jednego z naczelnych pachołków Imperatora Palpatine'a. - Kodir uśmiechnęła się z posępnym uznaniem. - Tyle tylko, że to ty miałeś odnieść prawdziwe korzyści z takiego obrotu sprawy. - To prawda - przyznał Kuat. - Ja i Zakłady Stoczniowe. 227 — Oczywiście. Nawet gdyby Skywalkerowi nie udało się wyeliminować Xizora, zaabsorbowałby go wystarczająco, aby powstrzymać księcia przed dalszymi zakusami na Zakłady Stoczniowe Kuat. Przynajmniej na jakiś czas. — Czas może być nieraz cennym towarem. — Kuat rozpostarł dłonie na oparciach fotela. - Trzeba go kupować tyle, ile się da i gdzie się da. — Bardzo mądre, Kuacie z Kuatów. Postaram się zapamiętać. - W oczach Kodir znów pojawiło się współczucie. - Szkoda, że te wszystkie starannie przygotowane plany nie wypaliły. I że zarówno ty, jak i Zakłady Stoczniowe Kuat lepiej wyszlibyście na tym, gdyby te plany nigdy nie powstały. — To prawda. Widać z tego, że nie można zabezpieczyć się przed każdą ewentualnością. Myślałem, że najbardziej muszę obawiać się machinacji Xizora. A potem się okazało, że Xizor był sam sobie najgorszym wrogiem, bo załatwiło go własne okrucieństwo i przebiegłość. Szkoda, że nie stało się to wcześniej, zanim wyprodukowałem przeciwko niemu fałszywe dowody. Kodir delikatnie dotknęła jego ramienia. — Teraz to twojemu życiu zagraża niebezpieczeństwo, Kuacie z Kuatów. Twojemu życiu i wszystkiemu, co dla ciebie cenne. Twój spryt obrócił się przeciwko tobie niczym sztylet zwrócony we własną pierś. Jeśli Imperator Palpatine kiedykolwiek wejdzie w posiadanie tego sfabrykowanego dowodu, natychmiast się zorientuje, że jest fałszywy. Wie już, że książę Xizor nigdy nie miał nic wspólnego z najazdem na farmę wilgoci na Tatooine. Będzie zatem polował na tego, kto sfałszował dowód... i nieuchronnie dotrze po śladach do ciebie. Nie sądzę, aby Imperator pobłażliwie patrzył na te intrygi, jakie rozgrywają się pod samym jego nosem. Każe zapłacić ich inicjatorowi wysoką cenę. A wtedy załatwi dwie sprawy za jednym zamachem: zemstę... i Zakłady Stoczniowe Kuat dla siebie. Ta ostatnia sprawa była jedyną, która liczyła się dla Kuata. Maszyny psują się i rdzewieją, a żywe istoty umierają, powiedział sobie. Tylko te wyższe istoty, które budują maszyny, służą im i dla nich umierają, mają szansę przeżyć w tym wszechświecie. A myśl, że własnymi dłońmi i umysłem mógłby przynieść zgubę najukochańszym Zakładom Stoczniowym, przyprawiała go o szaleństwo. Kuat z Kuatów poprzysiągł sobie, że w ten czy inny sposób dopilnuje, żeby Imperator Palpatine nie chwycił korporacji w swoje brudne łapy. 228 — Masz rzeczywiście doskonałe rozeznanie w mojej obecnej sytuacji - powiedział głośno. - Gratuluję ci, Kodir z Kuhlvultów. Twoja sieć informatorów i twój przebiegły umysł służą ci doskonale. - Ostrożnie sięgnął do kieszeni przy siedzeniu osobistego transportera. - Naprawdę, masz doskonałą kartę przetargową, aby zapewnić sobie moją pomoc przy odszukaniu siostry, która w tak tajemniczy sposób zabłąkała się z dala od rodzinnego świata. Ta zagadka mocno go intrygowała. Jak córka jednego z panujących rodów Kuat mogła znaleźć się w pałacu Jabby jako tancerka? Kuat postanowił, że pewnego dnia się tym zajmie. Na razie jednak miał całkiem inne sprawy na głowie. Jego dłoń zamknęła się wokół uchwytu z chłodnego metalu. — Sama powiedziałaś, że muszę wyeliminować wszystko, co mogłoby mnie pogrążyć w oczach Imperatora Palpatine'a, zwłaszcza to, że przyłożyłem rękę do stworzenia dowodów - powiedział. Wyjął z bocznej kieszeni siedzenia pistolet laserowy i wycelował go między oczy siedzącej obok niego kobiety. - Cóż, będziesz pierwszym dowodem, jakiego likwidacją się zająłem. Doprawdy, wiesz zbyt wiele, żebym mógł pozwolić ci dalej żyć. Jej ruch był szybszy, niż Kuat mógłby się spodziewać. Szybszy i sprytniejszy. Kodir nie próbowała chwycić broni ani uchylić się przed jej śmiercionośnym promieniem. Uwięziona w ciasnym siedzeniu pasażerskim miałaby niewielką szansę dokonać jednego lub drugiego, zanim promień laserowy przepali jej czaszkę. Zamiast tego uderzyła kantem dłoni w cienką płytę konstrukcyjną przed siedzeniami, oddzielającą kabinę pasażerską od kokpitu transportera. Kuat instynktownie podążył wzrokiem za tym ruchem i przez mikrosekundę nie patrzył na Kodir. Zanim spojrzał znowu, jej druga dłoń chwyciła splamioną krwią tkaninę ceremonialnej szaty, którą wciąż miał na sobie. Nie próbowała go odepchnąć ani wyrwać mu miotacza; zamiast tego pociągnęła go na siebie. Nacisk sprawił, że uwięzione ramię Kuata uniosło się ku górze, a dłoń trzymająca miotacz podskoczyła w kierunku sklepienia kabiny. Udało mu się oddać jeden strzał, zanim druga ręka Kodir uderzyła go w szczękę. Cios był dość silny, by unieść go z miejsca. Kuat z trudem tylko zdołał utrzymać równowagę w wąskim przejściu kabiny. Syreny alarmowe osobistego transportera zaczęły wyć, zanim jeszcze Kuat odzyskał zdolność pojedynczego widzenia. Kiedy pole widzenia mu się oczyściło, zobaczył pistolet laserowy w dłoni Kodir 229 i zwęgloną dziurę o postrzępionych brzegach wypaloną w płycie sufitowej. - Co się dzieje? - rozległ się niespokojny głos pilota z głośnika systemu komunikacyjnego. - Panie inżynierze, czy wszystko w porządku? Proszę odpowiedzieć i potwierdzić... - W porządku - odpowiedział Kuat. Podciągnął się z powrotem na fotel i z ulgą opadł na wyściełane siedzenie. — Mieliśmy tu mały wypadek. Nic, czym należałoby się przejmować. — Strzał z miotacza, choć śmiertelny dla człowieka, nie miał wystarczającej mocy, by przebić powłokę transportera. Kuat ostrożnie obmacał obolałą szczękę. — Możesz kontynuować lot. - Zbliżamy się do doków. Za minutę siadamy i cumujemy — odparł głos pilota. Kodir nie zawracała sobie głowy zwracaniem miotacza Ku-atowi. Siedziała na swoim miejscu i przyglądała mu się uważnie. - Myślę, że teraz rozumiemy się trochę lepiej - powiedziała. - Jasne - odparł Kuat. Bolała go cała szczęka. - Z pewnością. .. Transporter usiadł w doku. Na wezwanie Kuata dwójka pracowników działu ochrony korporacji odprowadziła nową szefową do jej biura. Kodir miała podjąć obowiązki od zaraz. Zanim Kuat wrócił do swojej prywatnej kwatery i znów został sam, podążył myślą po utartych szlakach. W przyćmionym świetle gwiazd ponad Zakładami Stoczniowymi zdjął ceremonialną szatę i powiesił ją z powrotem na wieszaku, myśląc o łowcy nagród Bobie Fetcie. Klucz, myślał. To on jest kluczem. Do teraźniejszości i przyszłości... jeśli w ogóle jest przyszłość dla Zakładów Stoczniowych Kuat. I do przeszłości, która teraz wydawała się jeszcze bardziej tajemnicza niż przedtem. Usiadł przy swoim stole laboratoryjnym. Felinks wskoczył mu na kolana, a on gładził jedwabiste futerko, pogrążony w myślach bardzo odległych i w czasie, i w przestrzeni. W ciemności myślał o łowcy nagród i o przeszłości. ROZDZIAŁ 5 WCZORAJ — I jak nam poszło? Trandoszański łowca nagród Bossk czekał na odpowiedź w tylnej części kokpitu „Niewolnika I", obserwując jego właściciela i pilota, który dokonywał właśnie poprawek w kursie. Przestrzeń kokpitu była tak ciasna, że łuskowate ramiona i barki Bosska ocierały się o ściany i sufit. Ukryty za wizjerem wzrok Boby Fetta odwrócił się od układów kontrolnych. - Nie widzę żadnej potrzeby analizy naszej operacji post mor-tem - oświadczył obojętnie. - Post mortem zresztą nie jest odpowiednim określeniem, ponieważ mamy nasz towar, po który przylecieliśmy, a w dodatku i... — nawet pod hełmem mandaloriańskiej zbroi bojowej można było wyczuć, że wzrok Fetta stwardniał... nikt po drodze nie zginął. To już lekka przesada, pomyślał Bossk. To prawda, ani on, ani Boba Fett nie zginęli w czasie akcji pojmania imperialnego szturmowca renegata Trhina Voss'on'ta, ale otarli się o śmierć tak blisko, jak to było możliwe. Cudem tylko nie skończyli jako pusto-okie trupy pod niskim niebem kopalnianej planety, którą właśnie opuścili. Po wrzuceniu nieprzytomnego Voss'on'ta do jednej z klatek w głównej ładowni „Niewolnika I" Bossk natychmiast pomaszerował do szafki z zapasami środków medycznych i zaczął się systematycznie łatać. Teraz, kiedy tak stał w kokpicie, miał jeszcze lekkie trudności z oddychaniem, ponieważ owinął sobie pierś przezroczystym bandażem ściągającym, aby unieruchomić żebra połamane w czasie upadku z wiertnicy. Nagła erupcja chaosu w parszywej 231 knajpie w małej opuszczonej osadzie górniczej z pewnością pozostanie w pamięci Bosska jako jeden z najmniej przyjemnych epizodów w jego karierze łowcy nagród. W czasie gdy Bossk opatrywał swoje rany, Boba Fett ignorował swoje obrażenia, na oko znacznie gorsze — w końcu potężna masa wiertnicy spadła wprost na niego - i przygotowywał „Niewolnika I" do startu. Bossk niechętnie musiał przyznać, że była to jedyna mądra tz&cz, jaką mogli teraz zrobić. W końcu nie mieli żadnej pewności, jakie jeszcze inne mechanizmy obronne przygotował Voss'on't na wypadek swojego schwytania. Lepiej wynieść siebie, statek i towar na bezpieczną odległość poza orbitę planety. Dopiero po załatwieniu niezbędnych czynności Boba Fett poświęcił nieco czasu własnej osobie. Wymienił podarte i połamane części zbroi i uzbrojenia, korzystając z pokaźnego zapasu części zamiennych, jaki trzymał na pokładzie „Niewolnika I". Nawet w hełmie, którego czarny wizjer został strzaskany przez ciężar wiertnicy. Boba Fett wymienił uszkodzony układ optyczny oraz montowaną z boku antenę komunikacyjną, bo także uległa zniszczeniu w czasie walki. Kiedy Bossk spojrzał na niego po tych wszystkich zabiegach, ujrzał łowcę nagród, który wydawał się pokiereszowany przez rozmaite doświadczenia, ale nie bardziej niż przedtem. Wyblakłe, wytarte mandaloriańskie kolory na powyginanym hełmie nie wyglądały ani trochę gorzej. Bossk bardzo chciałby móc powiedzieć to samo o sobie. Z tego, co wiedział, jedyne osoby na pokładzie „Niewolnika I", które były teraz w stanie gorszym od niego, to pobity i potłuczony eksszturmo-wiec zamknięty w jednej z klatek ładowni i leżący w szufladzie magazynowej martwy łowca nagród Zuckuss. Bossk wciąż był niemile zaskoczony zimnym pragmatyzmem, z jakim Boba Fett na zawsze usunął go z drogi. Choć z drugiej strony czego innego możesz się spodziewać, stowarzyszając się z kimś takim jak Boba Fett? — myślał sobie. Tę lekcję zdążył już wziąć sobie do serca. — I to wszystko? — zapytał, kiedy Fett bez dalszych dyskusji odwrócił się w stronę układów kontrolnych. - Nic więcej? — Nie ma o czym mówić - Boba Fett pozwolił sobie na lekkie wzruszenie ramion. — Pozostaje tylko czekać na wypłatę. — Okrytym rękawicą palcem wstukiwał nowe namiary w komputer nawigacyjny. - Jeśli to dla ciebie takie ważne, mogę powiedzieć, że nasza spółka... nasza tymczasowa spółka okazała się sukcesem. — Cieszę się, że tak uważasz. — Bossk wyjął zza pasa metalowy przedmiot i z cichym kliknięciem przyłożył jego koniec do tylnej 232 części hełmu Boby Fetta. — Ponieważ właśnie w tej chwili rozwiązuję naszą spółkę. Boba Fett obrócił się i stwierdził, że ma przed nosem wylot lufy pistoletu laserowego Bosska. Trandoszanin poczuł wewnętrzną satysfakcję, wyobrażając sobie wyraz zdziwienia na twarzy ukrytej pod czarnym wizjerem. - A cóż to ma znaczyć? — głos Boby Fetta był pozbawiony wszelkiego śladu emocji. - Dałbym ci trzy szansę odgadnięcia, gdybym wiedział, że ich potrzebujesz. - Bossk wycelował broń w środkową część wizjera hełmu. - Ale nie są ci potrzebne. Może byłeś dość głupi, żeby stowarzyszyć się ze mną w tym zadaniu, ale na pewno starczy ci rozumu, żeby się zorientować, co się w tej chwili dzieje. — Jedna strona mordy Bosska uniosła się w ironicznym uśmiechu. -Jak już mówiłem, nasze partnerstwo uważam za zakończone. Odstąpił krok w tył w stronę wejścia do kokpitu i dał znak miotaczem. - Wstawaj. - Doskonale - odparł Boba Fett i obrócił się razem z fotelem pilota tak, by znaleźć się twarzą do niego. - Ale jako były partner pozwól, że udzielę ci rady. To nie jest dobry pomysł. - Zamknij gębę. Odwróć się twarzą do iluminatora. Bossk uważnym okiem obserwował Fetta, który powoli wstawał z miejsca. - Niczego nie próbuj. Ten miotacz ma bardzo czuły spust... i ja też. — Wolną ręką zaczął ściągać co większe sztuki broni przewieszone przez ramię Boby Fetta. Odrzucał je w odległy kąt kokpitu. Wbił lufę miotacza między łopatki tamtego i pozrywał linki wyzwalające uzbrojenie, zamontowane na przegubach i przedramionach mandaloriańskiej zbroi. Przez cały czas spędzony na pokładzie „Niewolnika I" uważnie obserwował Fetta, dopatrując się wszystkich ukrytych gadżetów po kolei. Teraz, kiedy odstąpił od niego, był absolutnie przekonany, że dokładnie rozbroił przeciwnika. - W porządku - rzekł. Znów ulokował się u wejścia do kokpitu, nie spuszczając Fetta z muszki. - Czas na dół. Fett był już w połowie metalowej drabinki wiodącej na dół, gdy się zatrzymał i spojrzał na Bosska, który cały czas celował w niego z miotacza. - Oczywiście, zdajesz sobie sprawę - rzekł łagodnym tonem -że podejmujesz naprawdę spore ryzyko. To jest mój statek i stanowi 233 część mnie samego, tak jak ta broń, którą mi właśnie zabrałeś. Czy ty naprawdę sądzisz, że nie mam już pod ręką żadnej metody obrony? - No, teraz na pewno nie masz. - Bossk przykucnął na skraju luku, z którego prowadziła drabinka, i wolną ręką sięgnął do jednej z kieszeni przy pasie. Wyciągnął pełną garść zminiaturyzowanych źródeł zasilania, mechanizmów wyzwalających i przekaźników sensorowych. Urządzenia złowieszczo zalśniły w jego dłoni. - Nie straciłem czasu spędzonego na pokładzie „Niewolnika I". Dobrze się wszystkiemu przyjrzałem i przygotowałem do tego, by wprowadzić parę własnych zmian. Daj sobie powiedzieć, stary: w rękawie nie masz już ani jednej sztuczki. — Bossk machnął miotaczem. — Ruszaj, ruszaj. Kiedy Boba Fett dotarł do ostatniego szczebla drabinki i odsunął się na bok, Bossk nie tracił czasu na schodzenie w ślad za nim. Skoczył, wylądował na ugiętych kolanach i natychmiast z powrotem wycelował miotacz w sam środek wizjera Fetta. - Widzisz? Nie jesteś jedyną osobą zdolną do przygotowania niespodzianek. - Wynika z tego, że nie - Boba Fett skrzyżował ramiona na piersi. - Gratuluję ci. Musiałeś to planować już od dłuższego czasu. - Masz absolutną rację, planowałem to nawet, zanim tu przybyłem, jeszcze długo przed rozmową z tobą, kiedy zaoferowałem ci tę robotę. — Bossk szponem kciuka wskazał na eksszturmowca Voss'on'ta, wciąż leżącego bez zmysłów na podłodze klatki za plecami Fetta. — Dostać połowę nagrody za ten szczególny towar to bardzo miła rzecz, ale nie znam nic milszego, niż zgarnąć wszystkie kredyty. - Tego właśnie chciałeś od samego początku - Boba Fett powoli potrząsnął głową. - Niezbyt udana spółka. - Cóż, co racja, to racja - wyszczerzył się na niego Bossk. -Serce mi pęka na samą myśl, że zdradziłem twoje zaufanie i tak dalej. Ale wiesz co? Powiem ci parę ciekawych rzeczy. Po pierwsze, obchodzisz mnie mniej więcej tyle, co tyłek zdechłego wom-prata, co ty myślisz na ten temat. Po drugie, to czysta gra z wzajemnością. Wierzyłeś mi jako partnerowi, tak samo jak stara Gildia Łowców Nagród zaufała tobie, kiedy przyszedłeś i zgłosiłeś chęć wstąpienia w jej szeregi, podczas kiedy przez cały czas myślałeś tylko o tym, jak wbić wibronóż w nasze wspólne plecy. - Kto ci to powiedział? 234 - Nikt nie musiał mówić, Fett. Sam sobie to potrafiłem wykombinować. - Bossk mocniej zacisnął dłoń na rękojeści pistoletu. - Potrzebowałem tylko pewnego potwierdzenia moich podejrzeń. I dostałem je, korzystając z kontaktów w Czarnym Słońcu. Za kilka kredytów bardzo chętnie opowiedzieli mi parę interesujących kawałków o tym, jak to książę Xizor postanowił dobrać się Gildii do skóry. Hełm Boby Fetta przechylił się na bok, jakby oczy ukryte za czarnym wizjerem uważniej przyjrzały się Bosskowi. - A co w tym wszystkim robi Xizor? - Nie graj ze mną w durnia, Fett. Nie mam na to czasu. -Bossk podniósł miotacz i znów ustawił go na wysokości hełmu tamtego. — A jeśli mam być dokładny, ty też go nie masz. W ogóle nie masz już czasu. - Co zamierzasz zrobić? - To samo, co chciałem zrobić już od bardzo dawna. Od pierwszego dnia, kiedy nasze drogi się przecięły, wiedziałem, że ta chwila kiedyś przyjdzie, Fett. I że potem jeden z nas będzie żył, a drugi nie. Zgadnij, którym będziesz ty. Boba Fett emanował takim samym upiornym spokojem jak przedtem. - Bardzo dużo gadasz jak na kogoś, kto zamierza zabić. - Nie chciałem stracić okazji, żeby ci powiedzieć dokładnie, co o tobie myślę — odparł Bossk. — Ale masz rację. Właśnie mi się skończyła gadka. Przejdźmy do części artystycznej. —Nie zdejmując muszki miotacza z Boby Fetta, Bossk wolną ręką wskazał śluzę zewnętrzną ładowni. — Od ciebie też już nie chcę słyszeć ani słowa. Wyjdziesz na zewnątrz, gdzie nikt i nic nie wydaje żadnych dźwięków. Jesteśmy teraz otoczeni przez próżnię, Fett. Weź głęboki oddech, bo to twój ostatni. — Najeżony kłami uśmiech Bosska stał się jeszcze szerszy. — Z przyjemnością obrócę ten statek dookoła, żeby się przekonać, co z ciebie zostało, kiedy już krew się w tobie zagotuje, a ciało rozpry-śnie się pod wpływem ciśnienia wewnętrznego. Podobno ten proces trwa na tyle długo, że jesteś w stanie go poczuć, sekundę, a może nawet dwie. Mogą ci się trochę dłużyć, ale trudno. - Wskazał mu kierunek bronią. - No, ruszaj się. Znasz drogę na zewnątrz. - Twoja niezwykła dokładność jest godna uznania. — Boba Fett zrobił krok w stronę śluzy. — Nieraz już zdarzało mi się zostać zapędzonym w ślepą uliczkę na moim własnym statku... niektóre sztuki towaru, jakie przewoziłem, były bardzo pomysłowe... ale nigdy jeszcze nikt nie rozbroił wewnętrznych systemów 235 obronnych „Niewolnika I". To coś całkiem nowego. — Zatrzymał się i podniósł hełm tak, że wizjer spoglądał wprost w oczy Bos-ska. - Szkoda że nie pomyślałeś o wszystkim. - Tak? Na przykład? - Nieraz wystarczy przeoczyć jeden malutki szczegół — Boba Fett podniósł rękę i postukał się w bok hełmu. — Zostawiłeś nietknięty mój komunikator. Ostrożnie, pomyślał Bossk. Ten łotr bawi się z tobą w kotka i myszkę. - Też mi coś - powiedział. - Kogo wezwiesz na pomoc? Jesteśmy tutaj sami, a w tym sektorze galaktyki nie ma innych statków. Wierz mi, sprawdziłem także i to. — Kciukiem wskazał za siebie. — A ten znokautowany szturmowiec też pewnie nie przyjdzie ci z pomocą w najbliższym czasie. Więc ruszaj. Pokaż, że masz jaja, i sam, o własnych siłach wejdź do śluzy. Nie masz innego wyjścia. Boba Fett nie odpowiedział. Bosskowi wydało się, że słyszy stłumiony szept, jakby Fett przemawiał do mikrofonu komunikatora ukrytego wewnątrz hełmu. Minęło kilka sekund, po których Bossk był już całkiem pewien, że coś usłyszał. Jedna z szafek magazynowych za jego plecami otworzyła się; jej metalowe drzwi, rozhermetyzowane, uniosły się w górę. - Niezła sztuczka... - Bossk nawet nie zamierzał się odwracać, żeby sprawdzić, co się dzieje. - Jeśli sądzisz, że takim głupim dowcipem zmusisz mnie do odwrócenia od ciebie wzroku i miotacza, to bardzo mnie rozczarowałeś. Spodziewałem się po tobie czegoś lepszego niż prób odwrócenia mojej uwagi szelestem wywołanym przez komunikator. - W porządku. A teraz lepiej? Zbaraniał. Te słowa wypowiedział inny głos, i to dokładnie za jego plecami. Bossk był jeszcze bardziej zaskoczony, kiedy nagle poczuł na potylicy zimny dotyk lufy miotacza. Dopiero wtedy rozpoznał ten głos. - Zuckuss! Lufa miotacza nie ruszyła się z jego karku. - Zgadza się - odparł Zuckuss, wciąż ukryty za jego plecami. — A teraz może łaskawie opuścisz broń. Naprawdę nie lubię, kiedy ktoś celuje w mojego partnera. - Ja to wezmę. - Boba Fett zrobił krok do przodu i wyjął miotacz z nagle sparaliżowanej ręki Bosska. Ruchem lufy wskazał mu klatkę. - Stań sobie tam. 236 Bossk wymruczał długą litanię gardłowych trandoszańskich przekleństw, ale posłusznie wycofał się pod durastalowe pręty. - I kto tu mówi o nieczystych zagraniach... ? - Jego oczy zwęziły się w szparki, gdy spojrzał na Zuckussa. - Wcale nie umarłeś. - Staram się tego unikać, kiedy tylko mogę. - Miotacz trzymany w dłoniach Zuckussa odbił się w jego ogromnych, owadzich oczach jak w lustrze. — Choć mojej rasie łatwo przychodzi udawanie nieboszczyka. - Spomiędzy rurek aparatu oddechowego wyjął dwie miniaturowe butle sprężonego amoniaku. - Jeśli pochodzi się z planety takiej jak Gand, gdzie żyją zarówno istoty oddychające tlenem, jak i amoniakiem, trzeba umieć się przystosować. W bogatym w tlen środowisku mogę w ogóle przestać oddychać i ukryć wszelkie zewnętrzne oznaki życia. Zazwyczaj potrafię wytrzymać przez kilka minut, ale jeśli mam to - podniósł do góry zestawy powietrzne - nie ma problemu, może być nawet kilka dni. Właściwie to nawet wspaniały relaks. - I bardzo pożyteczny - odparł Boba Fett. - Odkryłem, że kiedy ma się do czynienia z Trandoszaninem, dobrze jest mieć pod ręką jeszcze jednego partnera. - Ty oślizły... - Bosskowi zabrakło słów, więc tylko bezsilnie zacisnął w pięści szponiaste łapy. Nie wiedział, której ze stojących przed nim dwóch istot nienawidził bardziej. - Jak mogłeś to zrobić? — warknął na Zuckussa. — Przecież pracowaliśmy razem, byliśmy prawdziwymi partnerami... - Biznes to biznes — Zuckuss lekko wzruszył ramionami. — A Boba Fett złożył mi ofertę, której po prostu nie potrafiłem odrzucić. Mówimy o czterdziestu procentach ceny za towar w klatce. - Czterdzieści! Ja dałbym ci całe pięćdziesiąt! - Tak, ale... cóż— Zuckuss z żalem pokręcił głową. — Nie jesteś teraz w pozycji do negocjacji. Bossk zamilkł, jeśli nie liczyć zgrzytania kłów i pulsu tłukącego mu się w skroniach. Zdrada istot rozumnych zawsze doprowadzała go do furii. - A ty... - Bossk zwrócił przekrwione oczy w stronę Boby Fetta. - Planowałeś to przez cały czas, może nie? - Tak samo, jak ty planowałeś swoje — Boba Fett wsadził za pas pistolet laserowy, który zabrał Bosskowi. Wyciągnął do stojącego obok Zuckussa pustą dłoń. - Daj mi swój miotacz. - Co? - wielkie oczy Zuckussa zrobiły się ze zdumienia jeszcze większe. - Dlaczego? 237 - Po prostu mi go daj. Zuckuss podał mu broń. - Dzięki. - Boba Fett szybko sprawdził poziom naładowania ogniwa zasilającego, podniósł broń i wycelował w Zuckussa. - A teraz stań tam koło niego. - Co... co ty robisz? Boba Fett sugestywnie poruszył miotaczem. - Możesz stanąć koło Bosska albo zabiję cię tam, gdzie stoisz. Wybór należy do ciebie. - Myślałem... - Zuckuss potrząsnął głową ze zgrozą, ale stanął obok Bosska pod ścianą ładowni „Niewolnika I". - Myślałem, że jesteśmy partnerami... - Ty idioto! — Bossk nie mógł wytrzymać odrazy, jaka w nim wezbrała, i otwartą dłonią palnął Zuckussa w głowę. - Nigdy w życiu nie dawaj broni komuś takiemu jak on. - A skąd niby miałem wiedzieć? - Zuckuss potarł uderzone miejsce. - Ufałem mu... - To był twój pierwszy błąd. - Boba Fett szachował obu jednym pistoletem, trzymanym w okrytej rękawicą dłoni. Spojrzał na Bosska. - A twoim błędem było przekonanie, że ci ufam. Od początku wiedziałem, że masz zamiar mnie wyeliminować natychmiast, jak tylko towar znajdzie się w moim posiadaniu. - W porządku — skinął gową Bossk, rozkładając ręce na boki. — To uczciwa ocena. Nie możesz mieć mi za złe, że próbowałem. I naprawdę pomogłem ci złapać Voss'on'ta. Więc może zapomnijmy o tej części mojego planu i przekażmy go Kud'arowi Mub'atowi, a nagrodę podzielmy pół na pół, tak jak mieliśmy to zrobić od początku. - Hej! A co ze mną? — zaprotestował Zuckuss jękliwie. — Co ja dostanę? - Żaden z was nic nie dostanie — odparł Boba Fett — z wyjątkiem strzału z miotacza między oczy. Moja cierpliwość ma swoje granice. - Uważam, że Zuckuss ma rację. - Wycelowany w Bosska miotacz znacznie przyspieszył jego procesy myślowe. - Uczciwość to uczciwość. - Stanął za Zuckussem i położył mu na ramionach szponiaste łapy. — W końcu nie próbowaliśmy zrobić niczego innego niż ty. No wiesz, grać tak, żeby wygrać. - Masz rację. - Miotacz nawet nie drgnął w dłoni Boby Fet-ta. - Wy graliście, żeby wygrać, i ja grałem, żeby wygrać. Jedyna różnica polega na tym, że... ja wygrałem. 238 Bossk nie odezwał się więcej. Zamiast tego jednym płynnym ruchem złapał Zuckussa, poderwał go do góry i rzucił nim w Bobę Fetta. Przeraźliwie wymachująca wszystkimi kończynami postać jeszcze nie zdążyła uderzyć w cel, kiedy Bossk na ugiętych nogach popędził na drugą stronę statku. Zanim skoczył w jedyną dla siebie drogę ucieczki, promień z miotacza osmalił mu łuski na ramieniu. Sprawdzając instalacje „Niewolnika I", już wcześniej zauważył okrągły właz do pomocniczej kapsuły ratunkowej. Kapsuła musiała stanowić część oryginalnego wyposażenia statku, zainstalowanego jeszcze w Zakładach Stoczniowych Kuat, gdy firma budowała go na zamówienie Boby Fetta. Trudno uwierzyć, że Boba Fett w ogóle kiedykolwiek skorzystałby z tego urządzenia. Bossk nie był nawet pewny, czy kapsuła jest sprawna, bo zewnętrzne uszczelnienie wiązek kabli zostało odkręcone i zdjęte, jakby Fett już dawno postanowił zdemontować mechanizm wyrzutni i całą kapsułę. Jednak warto było spróbować. Gorące iskry sparzyły mu plecy, gdy kolejny strzał trafił w przegrodę nad jego głową. Właz kapsuły otworzył się i Bossk dał nura do ciemnego, ciasnego wnętrza. - Nigdzie się chyba nie wybierasz, Bossk... Bossk wysunął głowę zza krawędzi włazu i zobaczył, że Zuckuss leży na podłodze ładowni, osłaniając głowę obiema rękami. Nad nim stał okryty zbroją Boba Fett z miotaczem wycelowanym w kapsułę. - Już dałem sygnał do kokpitu i dokonałem obejścia sekwencji odpalenia. — Miotacz w dłoni Fetta celował dokładnie w centralny punkt włazu. — Dla ciebie to koniec imprezy. Dosłownie. - Może... - odpowiedział Bossk. Cofnął się w głąb kapsuły i starannie przeszukał kieszenie pasa. Nie miał przy sobie broni, ale znalazł coś, co jeszcze mogło mu się przydać: niewielki obiekt, jeden z elementów, które powyjmował z obwodów „Niewolnika I", gdy rozbrajał pokładowe systemy obronne. Kiedy wcisnął guziczek na szczycie niewielkiego cylindra, wzdłuż jego boku zaczęły wędrować maleńkie, czerwone światełka. Nie zdejmując kciuka z przycisku, wyciągnął rękę tak, by Fett mógł go zobaczyć przez otwarty właz. - Pogadajmy. Zuckuss ostrożnie uniósł głowę z podłogi ładowni. - Bossk! — On też zauważył urządzenie. — Co ty wyprawiasz? Przecież nas pozabijasz! - Mniej więcej taki mam plan - zgodził się z nim Bossk. -Nigdzie się nie wybieram, jeżeli nie zabiorę wszystkich ze sobą. - 239 Podniósł migający cylinder nieco wyżej. — Fett... Wiesz, co to jest, prawda? Powinieneś, to część twojego sprzętu. - Miniaturowy detonator termiczny - odparł Boba Fett. - Nic szczególnego. Widziałem już istoty, które próbowały sobie to i owo załatwić za pomocą wersji pełno wymiarowej. Kiedy są takie małe jak ten, mogą się przydać tylko do odrzucania części powłoki uszkodzonej w czasie wymiany ognia laserowego. I tylko po to trzymałem je na pokładzie „Niewolnika I". — Fett potrząsnął głową. — Możesz się nim wysadzić, ale jest za słaby, żeby zniszczyć cały statek. - Nie musi. — Bossk odsunął się ostrożnie od krawędzi włazu. — Potrzebuję tylko odpowiednio dużej wyrwy w kadłubie, żebyście nie mieli szansy dotrzeć do Kud'ara Mub'ata bez zatrzymania się na dość gruntowny i długi remont. A obaj wiemy, że sprawa pojmania przez nas Trhina Voss'on'ta już się rozeszła. Chciałbyś wisieć w przestrzeni w poważnie uszkodzonym statku, podczas gdy każdy łowca nagród w galaktyce będzie próbował ci zwinąć ten cenny towar? Boba Fett milczał przez kilka sekund, wreszcie skinął głową. - W porządku - rzekł. - Ubiję z tobą interes. Uaktywnię sekwencję odpalenia kapsuły i będziesz mógł odlecieć. Ale kiedy nasze ścieżki znów się skrzyżują... bądź przygotowany na najgorsze. - Nie martw się. Będę przygotowany. - Zabezpiecz z powrotem detonator i rzuć mi go tutaj. - Chyba żartujesz - warknął Bossk. - Wyłączę detonator, kiedy już będę bezpiecznie w drodze. Ani sekundy wcześniej. - Jak sobie życzysz. - Boba Fett wolną ręką sięgnął w dół i złapał Zuckussa pod ramię. - Chodź, ty też się przejedziesz. - Co... co ty... - prychał przerażony Zuckuss, gdy Fett pchał go w stronę kapsuły ratunkowej. — Ale... ale jesteś mi winny... - Właśnie spłacam swój dług. — Z miotaczem przy skroni Zuckussa Boba Fett jednym celnym kopniakiem umieścił go w kapsule. - Pozwalam ci żyć. Wnętrze kapsuły ledwie zdołało pomieścić obu łowców nagród. Kręgosłup Bosska wbijał się w zakrzywioną ścianę i sklepienie, jedno ramię Zuckussa wgniatało mu się w mordę. Odepchnął Zuckussa na bok i zaczął hermetyzować właz. Pochwycił ostatnie spojrzenie mrocznego, przesłoniętego wizjerem oblicza Fetta... i wyrzucił detonator na zewnątrz w tej samej chwili, gdy właz zamknął się do końca. 240 Sekwencja odpalenia już się rozpoczęła, jakby kapsuła była archaiczną metalową kulą wystrzeloną z muszkietu przez członka jakiegoś prymitywnego plemienia. Potężna fala wstrząsu spowodowana detonacją wewnątrz statku rzuciła Bosskiem i Zuckussem o ścianę kapsuły, która jednak bezpiecznie wyprysnęła ze swojej nawy. - Po co to zrobiłeś? - Szybkość kapsuły błyskawicznie usunęła ją ze strefy skutków wybuchu. Zuckuss otarł krew z rozcięcia na czole i skulił się pod ścianą w jednym końcu ciasnej kabiny. — Gdyby eksplodowało o pół sekundy wcześniej, nie zdołalibyśmy się odpalić! - I tak nie dalibyśmy rady uciec, gdyby Boba Fett zdążył obrócić statek i ustrzelić nas z działa laserowego. — Bossk nachylił się i oplótł kolana muskularnymi ramionami. — Chciałem się tylko upewnić, że będzie miał zajęcie, dopóki nie znajdziemy się poza zasięgiem strzału. - Jasne, to dobry pomysł. - Zuckuss zaczął się wiercić, próbując wygospodarować dla siebie trochę więcej miejsca we wnętrzu kapsuły. - Dla odmiany czuję, że będę sobie musiał poszukać jakiegoś bardziej solidnego partnera - dodał z niechęcią. Jego owadzie oczy uniosły się w górę, jakby szukając w otaczającej przestrzeni jakiejkolwiek wskazówki co do kierunku lotu kapsuły. -Jak sądzisz, gdzie ta puszka nas wywiezie? - Kto wie? — O ile Bossk się orientował, wybór miejsca przeznaczenia nie znajdował się w zakresie możliwości tych urządzeń; zazwyczaj były one zaprogramowane tak, aby odszukać i namierzyć najbliższą nadającą się do zamieszkania planetę. — Dowiemy się, kiedy dolecimy. Miał ponurą pewność tylko w jednej sprawie: że prędzej czy później, w ten czy inny sposób, znajdzie powrotną drogę do Boby Fetta. A wtedy zapłaci mi za wszystko, przysięgał sobie Bossk. Lepiej późno niż wcale. Uszkodzenia nie były duże i łatwo je było naprawić. Nastąpił chwilowy spadek ciśnienia atmosfery na pokładzie „Niewolnika I", gdy powietrze zaczęło uciekać przez otwór wybity przez detonator termiczny, rzucony przez Bosska w charakterze gestu pożegnalnego. Jednak eksplozja uaktywniła układy zabezpieczenia homeosta-tycznego statku i zarówno konstrukcja powłoki, jak i jej powierzchnia 241 16- Spisek Xizora w okolicy włazu do kapsuły ratunkowej zasklepiły się błyskawicznie, niczym szybko gojąca się rana na miękkim ciele żywej istoty. Zanim jeszcze wewnętrzne ciśnienie statku zdążyło się ustabilizować, Boba Fett wziął się do roboty, starając się zminimalizować skutki eksplozji. Hełm mandaloriańskiej zbroi zawierał własne zasilanie w powietrze — wystarczało ono najwyżej na kilka minut, ale akurat tyle było mu potrzeba, żeby w porę dotrzeć do pokładowych zasobów tlenu. Teraz bardziej martwił się o stan zdrowia swojego towaru w ładowni statku. Trhin Voss'on't zachowa wartość tylko wtedy, jeśli pozostanie przy życiu. Fett chwycił z jednej z szafek butlę z tlenem i błyskawicznie przyłożył maskę tlenową do twarzy duszącego się już Voss'on'ta. Powieki szturmowca trzepotały przez chwilę, jakby szok spowodowany niedotlenieniem wystarczył, aby przywrócić mu przytomność, ale szybki cios w skroń wystarczył, aby znów bezpiecznie ją stracił. Konieczność zajęcia się towarem odwróciła uwagę Boby Fetta i uniemożliwiła zrewanżowanie się odlatującemu Bosskowi. Tymczasem uszkodzenia „Niewolnika I" zostały zabezpieczone, a wszystkie systemy powróciły do stanu stabilności. Boba Fett poszedł do kokpitu i stwierdził, że po kapsule ratunkowej zniknął wszelki ślad -zarówno w przestrzeni, jak i na ekranach skanerów. Też dobrze, pomyślał. Zemsta rzadko stanowiła u niego cel sam w sobie, a tym razem zdecydowanie nie była warta zwłoki w podróży. Jeśli jeszcze kiedyś natknie się na Trandoszanina, zajmie się nim staranniej. Na razie miał na głowie inny niedokończony interes. Im szybciej dostarczy do miejsca przeznaczenia towar, zainkasuje nagrodę i się ulotni, tym lepiej się poczuje. Pod jednym względem Bossk miał rację: im dłużej tu zostanie, tym łatwiej ściągnie na siebie uwagę innych łowców nagród. Oczywiście, obroniłby się przed nimi bez trudu, ale po co podejmować niepotrzebne wysiłki? Boba Fett pochylił się nad układami kontrolnymi statku, odczytując wskazania mierników i próbując z ich wskazań ocenić stan techniczny statku. W mniej niż standardową jednostkę czasu później znał już odpowiedź. Statek dotrze na miejsce, ale w bardzo kiepskim stanie. Po dokładnym sprawdzeniu uszkodzonej części przy użyciu przenośnego zestawu do diagnostyki strukturalnej powłoki Boba Fett opuścił ładownię i wrócił do kokpitu. Komputer pokładowy przetrawił cyfry, które Fett do niego wprowadził, i dokonał analizy. Wyniki nie były dobre. „Niewolnikowi I" nie zagrażało zniszczenie, ba, mógł nawet podróżować bez ograniczeń czasowych, 242 ale pod warunkiem że z prędkością podświetlną. Eksplozja dokonała sporych zniszczeń w dyszach bocznych silników do precyzyjnych manewrów, znacznie ograniczając możliwości i zwrotność statku. Naprężenia związane z przeskokiem w prędkość nadświetl-ną spowodowałyby oderwanie od kadłuba ważnych powierzchni sterujących. „Niewolnik I" dotarłby zapewne do sieci Kud'ara Mub'ata, ale jako kuśtykający kaleka. Nie miał wyboru. Jeśli pozostanie w tym sektorze i zajmie się naprawami, będzie łatwym celem dla każdego, kto ma na oku jego cenny ładunek. Bezpieczeństwo, niezbędne do wyładowania towaru, leży po drugiej stronie galaktyki... Bezpieczeństwo... i ogromna sterta kredytów. Nie, nie ma żadnego wyboru. Żadnego. Uważnie i precyzyjnie zaczął wprowadzać parametry do komputera nawigacyjnego, przygotowując się do skoku w nadprzestrzeń. - Odezwał się wywiadowca - zameldował specjalista łączności Czarnego Słońca. — Statek Boby Fetta właśnie wyruszył z miejsca, gdzie widziano go po raz ostatni. - Bardzo dobrze - odparł książę Xizor, odwracając się od głównego iluminatora swojej kabiny na pokładzie „Megiery". W tej chwili widać było tylko usianą gwiazdami pustkę przestrzeni. -Uprzedź wszystkich. Prawdopodobnie niedługo się tu zjawi. - Jak pan sobie życzy, sir. - Upewnij się, że wszyscy rozumieją — Xizor na moment zatrzymał spojrzenie na podwładnym, po czym powrócił do kontemplacji jasnych punktów galaktyki. - Musimy być przygotowani na jego przyjęcie - dodał i uśmiechnął się lekko. - W sposób, na jaki zasługuje. Specjalista łącznościowiec szybko skinął głową na znak zrozumienia i pospieszył wykonać rozkazy. Książę Xizor skrzyżował ramiona na piersi i pogrążony w rozkosznych medytacjach do połowy przysłonił oczy powiekami. Szybka śmierć, ale pewna, pomyślał. Cóż może być lepszego dla kogoś takiego jak Boba Fett? ROZDZIAŁ i DZIŚ - Dowiedziałaś się wszystkiego? - zapytał Boba Fett, spoglądając przez ramię na kobietę stojącą w progu kokpitu. - Wszystkiego, co chciałaś wiedzieć? Neelah potrząsnęła głową. - Postanowiłam, że dam Dengarowi trochę odpocząć - odpowiedziała. - Przerwał w najciekawszym momencie - dodała, uśmiechając się złośliwie. - Właśnie miałeś zostać zabity. - Który to raz? - A co to ma za znaczenie? - na twarzy Neeli odmalowało się coś w rodzaju podziwu. — Opowiadanie twojej historii to bardzo długie zajęcie. - Bywałem tu i tam... - Teraz już nie musiał bez przerwy zwracać uwagi na układy sterownicze „Wściekłego Psa". Kurs statku został ustawiony. - Jeśli inne istoty uważają to za coś niezwykłego, to ich sprawa. Ja po prostu zajmuję się swoimi interesami. - Morderczymi interesami, jeśli wierzyć temu, co słyszałam. - Takie jest życie. - Dla ciebie. - Tylko to się liczy. Neelah obrzuciła go spojrzeniem pełnym niesmaku. - Zaczynam się zastanawiać, czy przebywanie z tobą to dobry pomysł. - Wszystko jest względne - spokojnie odpowiedział Fett. -Może ze mną jesteś teraz bezpieczniejsza niż gdziekolwiek indziej. - Co masz na myśli? 244 — W galaktyce bardzo wiele się teraz dzieje — Boba Fett ruchem głowy wskazał na iluminator. - Przesłuchiwałem właśnie informacje na głównych pasmach dostępnych częstotliwości. Szykuje się wielka konfrontacja pomiędzy Imperium a Sojuszem Rebeliantów... gdzieś w pobliżu Endora. Całe siły Imperium zmierzają w kierunku tego punktu. Gdyby sądzić z pozorów, może to być coś wielkiego. I decydującego. — No to co? — Neelah nie wydawała się wstrząśnięta. — Z tego, co mówił Dengar, wywnioskowałam, że zawsze jakoś potrafiłeś przeżyć, niezależnie od tego, kto był na wierzchu. — To się udaje - odparł -jeśli w galaktyce jest więcej niż jedna siła dążąca do dominacji. Wiele można dokonać pod samym nosem nawet takiego despoty jak Imperator Palpatine, o ile jego uwaga jest skupiona na przeciwniku dość silnym, aby stanowił dla niego wyzwanie. Sojusz Rebeliantów sprawił mu do tej pory wiele problemów, ale mam wrażenie, że szczęśliwa passa Rebeliantów dobiega końca. Palpatine miał wiele okazji, żeby rozszyfrować ich słabości, i teraz zamierza ich zmiażdżyć raz na zawsze. — A ty sądzisz, że mu się to uda? — Nie zakładałbym się, że nie - Boba Fett z powrotem odwrócił fotel pilota do pulpitu sterowniczego. - A kiedy to już się stanie, galaktyka stanie się miejscem znacznie zimniejszym, bardziej ponurym i zabójczym. Cokolwiek sobie myślisz, jestem przynajmniej wolnym strzelcem i motywuje mnie wyłącznie zysk. Z Imperatorem Palpatine'em jest nieco inaczej. Obejrzał się przez ramię. Neelah powoli skinęła głową, pogrążona we własnych myślach. Fett wiedział, że ocenia swoje szansę przeżycia w takiej galaktyce, jaką jej opisał. Czuł, że dziewczyna nie jest na tyle głupia, żeby żywić jakiekolwiek nadzieje. Wiedział jednak, że to jej nie powstrzyma. Podobnie jak nie powstrzyma jego. Boba Fett nie musiał się oglądać, aby wyczuć, że znowu jest sam w kokpicie. Neelah wróciła do ładowni statku. Rozparł się wygodnie w fotelu pilota i płasko położył dłonie na poręczach. Wkrótce „Wściekły Pies" dotrze do kresu swojej podróży. Teraz pozostało mu już tylko czekanie w pełniej gotowości. To — i pewność śmierci. Swojej... lub tej drugiej istoty. Podobnie jak to było kiedyś, gdy jego własny statek, „Niewolnik I", wciągnął go w pułapkę. Pułapkę, w której on, Boba Fett, miał zginąć. 245 Przymknął oczy pod osłoną wizjera i pogrążył się w mroku własnej przeszłości. Zastanawiał się, ile razy jeszcze przyjdzie mu umrzeć... nie umierając. Pewnego dnia wszystko się skończy. Ale jeszcze nie teraz, pomyślał. Jeszcze nie. PODZIĘKOWANIA Autor pragnie podziękować Sue Rostoni za redakcję, Michaelowi Stackpole'owi za opinię znawcy broni oraz Geri Jeter, absolwentce gemmologii, za porady dotyczące kamieni szlachetnych.