Piers Anthony Tamten zły wiatr (Yon Ill Wind) Przełożył Przemysław Bandel Rozdział 1 Nimby Demony nie zbierały się często, jeśli nie było powodów do intrygujących dyskusji, albo rozstrzygnięcia jakichś problemów. Ta okazja była po trosze sprowokowana każdym z tych powodów. – Musiałeś oszukiwać – stwierdziła Demonica W(E\N)us. Oczywiście demony nie poro- zumiewały się słowami czy zdaniami, ale w imię zrozumiałości ich wzajemne kontakty mogły zostać zdegradowane do takiej postaci. – Wygrałeś ostatnio wszystkie zawody. – Po prostu nauczyłem się, jak grać, żeby wygrać – odparł łagodnie Demon X(A/N)th. – Moje zwycięstwa były uczciwe. – Ciekawe – zauważył Demon E(A/R)th. – Jest coś podejrzanego w tym, jak ów głupi śmiertelny chłopak oddał zwycięstwo w ostatnim momencie, dzięki czemu wygrałeś nasz zakład. – I to, że pomniejsza szalona demonica uznała ewidentnie niewinnego ptaka winnym, dzięki czemu wygrałeś nasz zakład – przytaknęła W(E\N)us. – W moim królestwie mieszkają jedynie przyzwoite stworzenia, ponieważ pozwalam im na figle i nie interweniuję – zaprotestował X(A/N)th. Popatrzył wymownie na E(A/R)th. – W przeciwieństwie do niektórych. – Gdybym na to pozwolił, te moje zidiociałe stworzenia doprowadziłyby królestwo do ruiny – odpowiedział E(A7R)th. – A czy i tak tego nie robią? – zapytała złośliwie W(E\N)us. – Nie aż tak jak twoje małe stworki – odszczeknął się E(A/R)th. Twoje królestwo teraz to jedynie chmury i pustynia i nie płynie mlekiem i miodem. – Wszyscy popełniamy drobne błędy – próbował załagodzić Demon JU(P/I)ter. – Ale zdaje się, że X(A/N)th jest ostatnio jakoś nadzwyczajnie szczęśliwy. – Rzeczywiście – dobitnie potwierdziła W(E\N)us. – Zgoda – powiedział E(A/R)th. Pozostałe Demony mruknęły z aprobatą. – To tylko moje pomniejsze dobre stworzenia-upierał się X(A/N)th. Traktuję je dobrze, więc odwzajemniają mi się dobrym zachowaniem. Moje szczęście wynika z jakości podle- głych mi stworzeń. Pozostałe Demony przez pół mgnienia wymieniły sto piętnaście spojrzeń. – Być może powinniśmy to sprawdzić? – zasugerował JU(P/I)ter. X(A/N)th zdawał się coraz bardziej zainteresowany. – Wyzywasz mnie na pojedynek? – Tak, mam wrażenie, że właśnie to robię. Określ cel. – Jeżeli wygram, przejmę twoją pozycję istoty dominującej w systemie. – Zgoda. A jeżeli przegrasz, zajmiesz miejsce istoty najmniej ważnej w systemie i przekażesz mi swoje ziemie. Były to niezwykle trudne warunki, ponieważ X(A/N)th potrzebował aż trzech tysięcy lat, aby wypracować sobie pozycję drugiej istoty w systemie, i istniało niebezpieczeństwo, że już tego nie powtórzy. Z drugiej jednak strony mogła to być dla niego jedyna okazja obalenia JU(P/I)tera, ponieważ zwyczajowo Demon Dominujący nigdy nie kładł na szali swojej pozy- cji. – Zgoda? Jakie warunki? JU(P/I)ter się uśmiechnął. Jego uśmiech przypominał ogon komety, który w wyniku serii gwałtownych kolizji odczepił się i przylgnął do jego twarzy. – Musisz osobiście wystawić się na kaprysy tych niższych stworzeń, które według ciebie tak przyzwoicie się zachowują. Musisz przyjąć postać śmiertelnika i udać się między nie na czas próby. To była zupełnie inna sprawa. – Ale normalnie nie ingerujemy w żaden sposób w życie istot niższych, więc wynik jest kompletnie przypadkowy, a przynajmniej nie poddany jakiemukolwiek wpływowi Demona. – Zachmurzony spojrzał na W(EVN)us, którą podejrzewał o zaostrzenie warunków ostatnim razem. SA(T/U)rn skinął głową, aż zawirowały jego pierścienie. – Tym razem masz licencję na ingerowanie w ich poczynania... do granic, które zdołasz osiągnąć. X(A/N)th pojął, że został złapany w pułapkę. Pozostałe Demony konspirowały, aby go usidlić, bo zirytowało je pasmo jego sukcesów. Z drugiej strony rzeczywiście miał pod sobą szereg dobrych istot, które mogły doprowadzić go do zwycięstwa największego ze wszystkich. Bez wątpienia pojedynek wydawał się ekscytujący. Zdarzało się, że czasami kontaktował się ze swoimi poddanymi, kiedy naruszali jego spokój, ale nigdy nie robił tego w celu wywołania długotrwałych skutków. – A więc mogę z nimi współdziałać. Gdzie jest haczyk? – Twoja świadomość nie może być ograniczona – powiedział JU(P/I)ter – ponieważ w swej istocie jesteś demonem bez względu na przyjętą postać. Lecz dla celów tego zakładu zostaną ograniczone twoje możliwości ekspresji. Nie wolno ci będzie opowiedzieć żadnej z istot o twoim królestwie, o twojej prawdziwej naturze, a jeżeli któraś z nich zdoła się tego dowiedzieć, natychmiast przegrasz. – Pod warunkiem że żadna inna nadnaturalna istota ich nie poinformuje – zauważył X(A/N)th i po raz drugi spojrzał wymownie w stronę Demonicy. – Zgoda – zaakceptował JU(P/I)ter. – Dopilnujemy warunków umowy Poza tym jednej osobie w jednej chwili możesz przekazać, co chcesz. Ale... – zawiesił znacząco głos – jeśli tak zrobisz, zostaniesz ukarany: stracisz możliwość werbalnego porozumiewania się aż do końca całej rozgrywki. Ale jedna chwila pełnego porozumienia może wystarczyć, pomyślał X(A/N)th, a aura wokół niego pojaśniała. Lecz w takim razie musi w tym tkwić jeszcze jakiś haczyk. – Co jeszcze? – Zachowujesz pełną moc, poza mową, ograniczoną do samego siebie i jednej wybranej przez ciebie istoty, do granic, których będzie się domagała. – Ale skoro nie wolno mi będzie opisać mojej prawdziwej natury w chwili porozumienia... – Wymyśl coś – zaproponował JU(P/I)ter. – Wszystko poza prawdą. Jednak gdy tak bardzo zbliżysz się do tej granicy, że istota wybrana, albo inny mieszkaniec twojego króle- stwa się połapie, przegrywasz. To było jasne: może się posługiwać prawdą, ale przegra, jeśli jakaś pomniejsza istota zrozumie, że on i Demon X(A/N)th to jedno. Jednak zadanie nadal nie było kompletne. – Jaka kara czeka za stanie się tym, co wybierze istota? – Moc przemieszczania się – stwierdził JU(P/I)ter. – Po ustaniu tego stanu, kiedy istota niższa oddzieli się od ciebie na więcej niż chwilę i na odległość większą niż kawałek, nie tylko zostaniesz ograniczony, ale całkowicie unieruchomiony. Stracisz moc magicznego działania, pozostanie ci tylko świadomość. Lepiej więc, abyś osiągnął cel, zanim dojdzie do rozdzielenia. – Decyzja, czas, przestrzeń – powiedziała W(E\N)us. – To uczciwe, prawda? Potrójne ograniczenie. Żadnych przypadków. – Uczciwe dla niej, a to oznaczało, iż była przekonana o jego porażce, której pragnęła bardziej niż własnego zwycięstwa. Nie miało być łatwo. Mógł mówić, ale tylko raz, mógł działać, ale tylko razem z innym stworzeniem. Istoty niższe były niezmiennie zmienne: w każdej chwili, z mniej lub bardziej poważnego powodu wybrane stworzenie może uznać, że nie ma ochoty dalej mu towarzyszyć, i oznajmi mu to, a potem odejdzie. Wobec warunków zadania X(A/N)th nie będzie w stanie przeciwdziałać. Ale ciągle jeszcze nie wszystko było jasne. Spisek Demonów miał oznaczać, że nie ma dla niego żadnej szansy. – O co chodzi z tą decyzją? – Musisz się stać przyczyną przynajmniej jednej łzy miłości, albo żalu. Mają uronić stworzenie, które nie będzie znało jej znaczenia. – Stworzenie, które będzie ci towarzyszyło – dodała W(E\N)us. Żadne inne. A więc o to chodziło. Musiał wzbudzić współczucie u istoty niższej i nieświadomej. – Ile czasu mam na wywołanie tej łzy? – Dopóki trwać będzie twoja śmiertelna powłoka. Kiedy stracisz mowę i zdolność poruszania się, a nie osiągniesz tego celu, twoje ciało zacznie zachowywać się jak u śmiertelnych – będzie się starzeć aż do śmierci. Kiedy umrzesz, pojedynek się zakończy, a ty przegrasz. X(A/N)th zastanawiał się nad tym, co usłyszał. Oczekiwali, że mu się nie powiedzie i że będzie musiał za to zapłacić. – Zgoda. Pozwólcie mi wybrać postać śmiertelnika. – Pomyślał o pięknej kobiecie, ponieważ często wywoływały u śmiertelników łzy, albo może raczej o dziecku, co wydało się pomysłem jeszcze lepszym. – Nie. To ostatni drobiazg. Ja wybiorę dla ciebie postać śmiertelnika. – Ale ty możesz wybrać coś wyjątkowo trudnego! – Właśnie. Wtedy będzie to prawdziwe wyzwanie. Wygraj, a ja przyznam, że twoje stworzenia zachowują się naprawdę dobrze. – Przyznasz znacznie więcej – powiedział X(A/N)th ze srogą miną. – Przyjmuję twoje wyzwanie, a pozostałe Demony mają czuwać nad przestrzeganiem wszystkich zasad. Demony skinęły. Szykowała się interesująca rozgrywka. – W takim razie czas, abyś przyjął swoją śmiertelną postać – powiedział wielkim głosem Demon JU(P/I)ter. – Smoczy zad z głosem wodnej kaczki. Na imię będziesz miał Nimby. Zanim X(A/N)th zdołał zaprotestować, znalazł się w Obszarze Szaleństwa w ciele smoka w ukośne, różowo-zielone, pastelowe paski, z głową mundańskiego osła. – Au – jęknął, ale zabrzmiało to jak głos kaczki wodnej, coś między odgłosem wydawanym przez smarkającego goblina, a pomrukami gazu wydobywającego się z kanału ściekowego. W pobliskim stawie zabulgotało. Spod powierzchni wysunęła łebek kaczka wodna najwidoczniej przekonana, że odkryła drugą istotę swojego gatunku. Jednak gdy nikogo takie- go nie znalazła, postanowiła zanurzyć się z powrotem, ponieważ kaczki wodne żyją pod wodą i wynurzają się na powierzchnię jedynie w celu łapania owadów nawodnych, jednak wtedy muszą wstrzymywać oddech. Nazywał się Nimby, co było trafnie dobranym opisem jego osoby: No I Mamy Byle Co, właśnie, życie, którego nikt nie mógł mi pozazdrościć. Miał kłopoty. Jak nakłonić kogokolwiek, aby się do niego zbliżył, a co dopiero uronił nad nim łzę? Cóż, musiał spróbować. Świadomością ogarnął całe królestwo Xanth. Wiedział, co robią teraz wszystkie stworzenia i gdzie znajduje się każda, najmniejsza nawet roślinka. Xanth pulsował życiem. Gdzieś tam musi być ktoś, kto nie wystraszy się smoczydła, kto posłucha tego, co on będzie musiał powiedzieć, i kto uroni nad nim łzę. Może nie od razu, ale po jakimś czasie, kiedy dobrze się poznają. Ponieważ poza poważnymi ograniczeniami nadal posiadał ogromną moc sprawiania przyjemności. Gdyby tylko ten, który zdecyduje się do niego przystąpić, zechciał poprosić. Gdyby tylko ten ktoś potraktował go poważnie. Ale zamiast znaleźć odpowiednią osobę, odkrył kolejny problem. W chwili kiedy zmieniał postać, pojawił się magiczny strumień, powodując czasowe osłabienie Tarczy. Zostało to wywołane zaklęciem, ponieważ nawet najbłahszy czar Demona był silniejszy od połączonej magii wszystkich istot pomniejszych. Przez najbliższe kilka godzin istniała możliwość przeniknięcia do Xanth bez przeniesienia w inny czas. To mogło powodować poważne perturbacje. Normalnie potrafiłby szybko temu zaradzić, ale jako Nimby niestety nie. Prowadził politykę niewtrącania się do przypisanego sobie regionu, ale Tarcza zbudo- wana przez mieszkańców Xanth była użyteczna, pozwalała utrzymywać porządek, więc sam po cichu wspierał tę inicjatywę. Teraz wypadało tylko mieć nadzieję, że nic szczególnie nieprzyjemnego nie wedrze się z Mundanii do Xanth, zanim Tarcza sama się uszczelni. Byłoby wspaniale, gdyby osoba, którą spotka, okazała się wyjątkowo chętna do współpracy i natychmiast zapłakała nad nim, równocześnie dając mu zwycięstwo i uwalniając go. Lecz skoro nie mógł nawet powiedzieć, że potrzebuje tylko jednej łzy, takie rozwiązanie wydawało się niezwykle mało prawdopodobne. Jednak jeśli jakaś osoba poprosi go o wyjaśnienia, będzie mógł ich udzielić. Jeżeli osoba ta poprosi o pomoc w uszczelnieniu Tarczy, też będzie mógł to zrobić. Przyjmując jednak, że zdoła to zrobić, skrywając swoją prawdziwą naturę. Istniała więc szansa, że problem uda się rozwiązać podczas trwania zawo- dów. Trzeba tylko znaleźć odpowiednią osobę. Na tym więc skoncentrował swoją uwagę. Zaczął analizować wszystkie istoty zamieszkujące jego krainę. Zdecydowana większość mieszkańców była zupełnie nieprzydat- na. Większość była beznadziejnie pochłonięta swoim życiem i nie miałaby nic do roboty z dzikim potworem. Prawdę powiedziawszy, to, albo by przed nim uciekli, albo go zaatakowali, w zależności od odwagi. Potrzebował kogoś rozsądnego, kogoś z otwartą głową. To redukowało możliwości do niewielu osób. Pomyślał o najbliższej z nich. Młoda, piękna dziewczyna, Panna Fortuna. Była sprytna, skromna, uprzejma, urocza, troskliwa i nie oceniała innych po wyglądzie. Mogła być wspaniałą żoną dla jakiegoś młodego mężczyzny, gdyby nie jedna rzecz. Jej talentem było nieszczęście, a zdarzało się zawsze, ilekroć miała przed sobą dobre perspektywy. Była więc znakomitym partnerem dla Nimby’ego, który mógł, jeśli tylko by o to poprosiła, odwrócić jej szczęście. Mógł ją zastać samą, pokazać się i wykorzystując jedyną okazje do przemówienia, ujawnić, jak bardzo potrafi być użyteczny. Potem zamilkłby zgodnie z zasadami gry, ale to i tak pewnie by wystarczyło. Poznałaby się na nim i pojęłaby, że nie jest zwyczajnym potwo- rem, poprosiłaby go o odwrócenie swego szczęścia, a kiedy by to zrobił, naprawdę by go doceniła. Oczywiście to jeszcze nie powód, by ronić nad nim łzę, ale może się to stać później, jeśli zacznie się o niego troszczyć. Często płakała z powodu swoich zwierzątek czy członków rodziny, kiedy działo się im coś złego, co przy jej talencie zdarzało się dość często. Sprawa wyglądała więc całkiem dobrze. Nimby potruchtał na spotkanie. Ciało smoka było silne, więc droga nie sprawiała mu kłopotów. Skórę miał dostatecznie grubą, aby ignorować gałęzie i krzaki. Wzrok miał tak dobry, że bez problemów odnajdował właściwą ścieżkę. Nos łatwo pozwalał mu wywęszyć wszelkie stworzenia, duże i małe. Poczuł jednak pierwsze oznaki głodu. Teraz był śmiertelny, więc musiał jeść. Głód był dla niego nowym doświadczeniem. Wywęszył drzewo owocowe i zerwał z niego świeże ciasto wiśniowe. Zjadł, oblizał ośle wargi i pomyślał, że jedzenie jest w gruncie rzeczy dość zabawne! Postanowił sprawdzić, co robi jego wybranka. Fortuna czerpała ze Źródła Czasu, ponieważ jej mama się spieszyła i potrzebowała go trochę więcej. – Nie ma to jak czas bieżący – powiedziała. – Pójdź po niego. Fortuna, jak zwykle grzeczna, natychmiast przyniosła trochę bieżącego czasu ze źródła. Nimby przyjrzał się okolicy. Zauważył kilka roślin tymianku , ponieważ wiele okolicznych rodzin czasami z niego korzystało. Mieszkańcy tego regionu bardzo sobie cenili czas. Działo się tak jeszcze przed przybyciem Fortuny. Zastanowił się nad tym, co jej powiedzieć, kiedy się spotkają. Ponieważ miał się jej objawić jako przerażający stwór, byłoby lepiej, gdyby najpierw przemówił do niej uspokajają- co. Dopiero kiedy będzie na to przygotowana, będzie mógł pokazać jej swoją smoczą postać. Musiał jednak zadbać o to, aby słowa wywołały właściwy efekt, bo miał tylko jedną chwilę na przemówienie. Chwile miały różną długość, jedne były dłuższe, a inne krótsze. W tym przypadku chwila będzie trwała aż do momentu, w którym ona w jakikolwiek sposób odpo- wie na jego słowa. Musiał więc uprzedzić jej płacz, albo krzyk, zanim skończy i zdradzi, że może być dla niej bardzo użyteczny. Na przykład, że mógłby odwrócić jej talent. Mógł powiedzieć, że posiada drzewo odwrotności i wie, jak go użyć, aby jej pomóc. Nie, mogła po prostu o drzewo zapytać. On zamiast tego może jej powiedzieć, że ma talent, dzięki któremu może ją zamienić, w co tylko będzie chciała, dopóki będzie z nim pozostawała. W ten sposób może się okazać, że będzie chciała zostać z nim przez jakiś czas. Musiał pamiętać nie tylko o tym, że gdy już raz przemówi, zamilknie. Gdy się rozstaną, przestanie się także poruszać. Dlatego jego mowa otwierająca jest nadzwyczaj ważna. Musiał zrobić to naprawdę dobrze. W jej efekcie mógł wygrać, albo przegrać wszystko. Dotarł do krzewu tymianku. Był niski, a więc jego oddziaływanie było ograniczone. Ktoś na ziemi wokół niego nakreślił krąg. Była to granica, do której można było bezpiecznie się zbliżyć. Ludzie, którzy potrzebowali listka rośliny, musieli używać do jego zerwania drewnianego haczyka, ponieważ to, co nieożywione, nie poddawało się za bardzo działaniu czasu. To właśnie miała zrobić Fortuna. Wsunęła liść do magicznej sakwy, która powstrzymywała jego działanie, i zabrała sakwę do domu dla matki. Jej matka oczywiście wiedziała, jak bezpiecznie się z tym obchodzić; mamy zawsze potrzebowały więcej czasu. Nimby zanurkował za stertę głazów, leżących w pobliżu rośliny. Taki sposób nurkowania był odpowiedni, ponieważ przypominał zachowanie kaczki wodnej. Co prawda z tego miejsca nie będzie dobrze widział dziewczyny, ale i ona nie mogła jego zobaczyć, a na to właśnie liczył. Oczywiście mógł użyć swej świadomości, aby ujrzeć ją bez udziału oczu, ale lepiej było wsłuchać się w jej zbliżające się kroki i w tym czasie powtórzyć sobie przemówienie. Jak miałby zachęcić ją do słuchania, nic nie mówiąc? Może gdyby wydał z siebie głos, pomyślałaby, że to kaczka, i poczekała bez strachu. Potrzebował kilku słów, aby zaczęła słuchać, a wtedy mógłby odegrać całą sztukę. Fortuna ze swym nieustannym brakiem szczęścia z pewnością nauczyła się zachowywać ostrożnie, więc zapewne wysłucha go przez chwilę przynajmniej w milczeniu. Zastrzygł oślimi uszami. Była tu! Podeszła bezgłośnie do rośliny, kiedy zastanawiał się nad sytuacją. Stała na granicy oddziaływania czasu. W swojej świadomości widział dokładnie jej kobiecą postać. Niemal przegapił okazję. Nie mógł pozwolić sobie na stratę choćby sekundy. – Kwak! Kwak! – powiedział w kaczy sposób. – Proszę, posłuchaj mnie, nic nie mówiąc, bo mam dla ciebie interesującą wiadomość. Wiem, na czym polega twój kłopot z talentem, ale potrafię to odwrócić, ponieważ moim talentem jest zdolność do czynienia z innych tych, którymi życzą sobie być na czas, kiedy będą przebywać w moim towarzystwie. – Jak dotąd szło dobrze, nie odezwała się ani słowem. Ale musiał powiedzieć resztę, zanim chwila jej milczenia dobiegnie końca. – Jestem przyjacielem, ale nie jestem człowiekiem. Wyglądam ohydnie, lecz w żadnym razie nie zamierzam cię skrzywdzić. Potrzebuję towarzystwa takiej osoby jak ty i zrobię wszystko, aby moje towarzystwo stało się dla ciebie wartościowe. Żeby twoje zaufanie było usprawiedliwione. Jednak później nie będę już mógł mówić. Będę całkowitym niemową. Będziesz więc musiała powiedzieć, czego pragniesz. Zostań ze mną, a na wspólnie spędzony czas otrzymasz, co będziesz chciała. Ja chcę jedynie twojej przyjaźni. Proszę, nie uciekaj, kiedy mnie zobaczysz, a wyglądam okropnie. Jestem dla ciebie absolutnie niegroźny, bo bez ciebie bardzo będę cierpiał. – Czy wyjaśnił dostatecznie dużo? Nie mógł po- wiedzieć więcej o sobie; zbliżył się do prawdy na tyle, na ile było mu wolno. Ale może powinien dać pełniejszy obraz swojej postaci, żeby nie krzyknęła z przerażenia i nie uciekła. – Jestem zaczarowaną postacią, nie całkiem tym, czym się wydaję. Mój los zależy od ciebie. Jeżeli chciałabyś teraz na mnie popatrzeć, spójrz na stertę skał po twojej prawej stronie. Wysunę głowę, skłonię się i będę milczał. Ale ty możesz do mnie mówić, a ja cię zrozumiem i zrobię dla ciebie, co tylko będę mógł. Proszę, zaufaj mi. Nazywam się Nimby. Powiedział dość. Teraz wszystko było kwestią czasu. Powoli podniósł głowę i wyjrzał spoza skał. Stała tam i... TO NIE BYŁA TA DZIEWCZYNA! – Och, jaki śmieszny osioł! – zawołała dziewczyna. Nimby tymczasem zaniemówił, zgodnie z regułami wyzwania. Miał doskonałą, długą okazję, dłuższą, niż się spodziewał, i mówił dobrze. Ale jak mogło dojść do tego omyłkowego spotkania? Wrócił do swojej świadomości, prześledził dokładnie drogę swojej wybranki i już się zorientował: pech Fortuny znowu zadziałał. Tuż przed ścianą dzikiego kwiecia było skrzyżowanie dwóch ścieżek i tam zderzyła się z inną dziewczyną. Obie przewróciły się i usiadły na ziemi, sapiąc. Następnie szybko wstały, otrzepały ubrania z kurzu, przeprosiły się nawzajem, chociaż każda uważała, że to ta druga jest winna, i ruszyły swoją drogą – a raczej nie swoją drogą! Fortuna podążyła załatwić sprawunki tej drugiej dziewczyny, czyli poszła po korzenie chrzanu, żeby nie dostać od mamy ochrzanu. A ta druga dziewczyna udała się ku krzewowi tymianku i uświadomiła sobie swój błąd w chwili, w której Nimby do niej przemówił. Nazywała się Chlorine i miała talent do zatruwania wody. Była zwyczajna, głupia, ograniczona, zupełne przeciwieństwo Fortuny. Do zderzenia doszło z jej winy, bo to ona biegła swoją drogą, nie zważając na nic, chociaż ścieżka nie nadawała się do biegów. W ten sposób zabrała Fortunie nadzwyczajną okazję spotkania z Nimbym, który mógł jej tak bardzo pomóc, a dla Nimby’ego stała się nieszczęściem, gdyż stracił jedyną szansę na wytłumaczenie czegokolwiek. Cóż miał teraz począć z tą wstrętną dziewuchą? No bo to właśnie z nią musiał wypełnić swoje zadanie. Chlorine podeszła do niego. – I nie możesz już nic powiedzieć? – zapytała. – Nawet zaryczeć? Zachichotała ze swojego głupiego dowcipu. Poprosiła, więc Nimby wyszedł z ukrycia, pokazując swoje smocze ciało. – Och, ty jesteś dzikim smokiem – stwierdziła. – Najobrzydliwszym stworzeniem, jakie kiedykolwiek widziałam! Dlaczego miałabym ci dotrzymywać towarzystwa? No właśnie, dlaczego. Fortuna miałaby nieco współczucia, ponieważ była przyzwoitą dziewczyną. Ale Chlorine była szorstka w obejściu i zachowała się grubiańsko. Sprawdzając swoją świadomością jej życie, odkrył coś jeszcze gorszego. Kiedyś miała w sobie trochę współczucia, ale jej okropna rodzina je z niej wybiła. Dawno nie płakała, a teraz pozostała jej już tylko jedna łza, ale nie bardzo wiedziała, gdzie się zapodziała. Nawet gdyby Chlorine ją odnalazła, przecież nie uroni jej z jego powodu. Lecz nie znajdzie jej, bo stała się cyniczna i nie zważała zupełnie na innych. Chlorine po prostu nie była wiele warta. Nimby poniósł porażkę na samym początku. Trudno byłoby mu wymyślić gorszego kompana. A wszystko dlatego, że nie przyłożył się i nie uważał dostatecznie, choć wiedział, że Fortuna ciągle ma w życiu pecha. Wygłosił znakomitą mowę, ale dla rozumnej dziewczyny. Zaprzepaścił swoją szansę na zwycięstwo. Pełen wyrzutów sumienia zwiesił gło- wę. – No, ale jeżeli to, co powiedziałeś, jest prawdą – odezwała się Chlorine – to może być mój szczęśliwy dzień. Dam ci szansę. Ale ostrzegam, jeżeli spróbujesz mnie zjeść, zatruję twoją wodę i dostaniesz okropnie bolesnego siusiania. Miała na myśli zapalenie pęcherza, ale Nimby nie obawiał się wewnętrznych chorób. Nie lękała się więc o swoje bezpieczeństwo. Rzeczywiście potrafiła zatruć dotknięciem każdą wodę, co oznaczało, że gdyby musiała, zabiłaby każde stworzenie. Nie mogłaby tego zrobić Nimby’emu, ponieważ był Demonem, ale rzecz jasna on nie mógłby pozwolić jej tego zrozumieć. Poza tym była tą osobą, którą wybrał, a zadania ciągle nie wykonał; może nadal istniała jakaś słabiutka szansa na zwycięstwo. Skinął więc, pokazując, że rozumie jej ostrze- żenie. – Uczyń mnie piękną – powiedziała. To było łatwe. Popatrzył na nią i zaczął zmieniać różne części jej ciała. Rozczochrane zielonkawożółte włosy zamienił w bujne połyskujące złotem i zielenią loki, które zwracały na siebie uwagę. Pożółkłą cerę zamienił w najdelikatniejszą w całym Xanth. Przypominająca budzik figura przypominała teraz klepsydrę. Grube, prostackie stopy przemienił w delikatne, ubrane w kryształowe pantofelki. W końcu byle jaką suknię zastąpił elegancką toaletą dopa- sowaną do nowej, zgrabnej figury niczym dzieło artysty. Teraz była przyciągającą oko przedstawicielką swojego gatunku. Popatrzyła po sobie z aprobatą. – Ooooo! Czy to prawda? To znaczy... czy to nie iluzja? Czuję, że to prawda. – Uszczypnęła się delikatnie, ale na tyle mocno, aby sprawdzić, czyjej odczucia są rzeczywiście prawdziwe. Nimby skinął, potwierdzając, że to prawda. Dopóki się nie rozdzielą. – Potrzebuję zwierciadła – powiedziała. – Chcę spojrzeć na twarz. Nimby zmienił jedną ze swoich łusek w lustro i obrócił się tak, aby mogła w nie popatrzeć. Przyglądała się sobie z dreszczem emocji Nagle doszła do ciekawego wniosku. – Nie wyglądam niemądrze, ja jestem niemądra. Często mi to powtarzano. Możesz zrobić, żebym była mądra? Co prawda zadała pytanie, ale właściwie brzmiało ono jak prosiła, tak samo w przypadku lustra. Nimby skoncentrował się na jej miałkim umyśle i zaczął poszerzać horyzonty dziew- czyny. Uśmiechnęła się. – Robię się mądrzejsza! Czuję to! Zaczynam rozumieć rzeczy, których nie rozumiałam dotąd. Moje widzenie spraw poszerzyło się i pogłębiło niewiarygodnie. – Zamilkła. – I moje słownictwo także. Nigdy wcześniej nie wypowiadałam się w ten sposób. Nimby skinął. Nie tylko rozwinął jej intelekt, ale również go poszerzył. Teraz mogła rozwiązywać problemy siłą intelektu i potrafiła ocenić, kiedy osiągnie pożądany rezultat. Te- raz mogła nawet użyć określenia „zapalenie pęcherza”. Popukała go w głowę i popatrzyła na niego. – Wiesz, ty jesteś całkiem niezłym stworzeniem, jeżeli to wszystko to nie sen. Masz naprawdę potężny talent. No, ale teraz miałabym życzenie popatrzeć darowanemu smokowi w zęby. Dlaczego robisz dla mnie to wszystko? Powiedziałeś, że potrzebujesz mojego towarzystwa, ale bez wątpienia potrzebujesz ode mnie czegoś więcej niż towarzystwo. Przypadek czy przemyślany zamiar sprowadził cię do mnie? Nimby nie mógł odpowiedzieć, więc tylko spoglądał na nią. Dzięki nowo zdobytej inteligencji szybko pojęła, w czym rzecz. – Kolejno w takim razie: Czy to był przypadek? Skinął potwierdzająco. Czekał na Pannę Fortunę, a nieszczęśliwy zbieg okoliczności sprowadził Chlorine. – Spotkałeś mnie przez przypadek – powtórzyła powoli, rozważając w swym potężnym teraz umyśle różne ewentualności i ich konsekwencje. – Ale musiałeś przecież mieć jakiś zamiar. Czy potrzebujesz specjalnie mnie? Pokręcił przecząco głową. – Czy z własnej woli chcesz być dla mnie bardzo użyteczny? Znowu przytaknął. Musiał zadbać o nią dostatecznie dobrze, żeby zechciała uronić nad nim łzę. Ale teraz była zbyt przebiegła, aby zaakceptować bezkrytycznie taką odpowiedź. – Chcesz być użyteczny dla mnie, tak jak ja mam być użyteczna dla ciebie? Stała się naprawdę mądra. Rzeczywiście nie dbał o jej przyszłe powodzenie, interesowało go jedynie zwycięstwo w zawodach. Lecz wobec tego, że potrzebował jej emocji, tego, aby uroniła nad nim łzę, zamierzał traktować ją dobrze. Chciał, żeby go polubiła, żeby zadbała o jego pomyślność. Z tego, co powiedziała, zrozumiał, że był dla niej bardzo użyteczny, jeśli wręcz nie przyprawił jej o szczęście. Skinął więc znowu potakująco. – A więc potrzebujesz kogoś... ale nie żeby go zjeść czy jakoś skrzywdzić. Przytaknął. – Oczywiście nie jestem pewna, czy mogę ci zaufać – powiedziała rozsądnie, jako że rozsądek był teraz jedną z jej mocnych stron. – Ale widziałam, jaki jesteś potężny, i wiem, że bez wątpienia mogłeś mnie pozbawić świadomości i pożreć, gdybyś miał takie zamiary. To wyraźnie potwierdza twoją prośbę. Potrzebujesz towarzystwa. Lekko potaknął głową. – Ale jest coś jeszcze – zauważyła roztropnie. – Mogłabym zgadywać całymi dniami i nigdy nie odkryć prawdy. Nigdy nie byłam dobra w dziewiętnaście pytań czy choćby w pięć. – Znowu zamilkła na chwilę. – Ale teraz mogłabym być dobra. W każdym razie nie widzę powodów do szukania odpowiedzi. Dopóki będę z tobą, będę taka jak teraz, a kiedy się rozdzielimy, znowu stanę się taka jak kiedyś. Znowu przytaknął. – W takim razie popatrzmy, czego jeszcze bym chciała – powiedziała niezwykle praktycznie. – Uroda to sprawa zewnętrzna. Chcę być także zdrowa. Skupił się i ofiarował jej nadzwyczajne zdrowie. W jakimś stopniu dodał go już wcześniej, kiedy uczynił ją piękną i mądrą, a teraz chemia jej ciała stała się równie dobra jak jej kościec i ciało. Żyłaby długo, nigdy nie chorowałaby, a po każdym zranieniu szybko wracałaby do zdrowia. Gdyby tylko była z nim. – Tak, czuję, że zaklęcie zdrowia przenika mnie – przyznała. – Aż mi się chce biegać i skakać. - I zaczęła to robić, a jej ciało reagowało znakomicie. Wróciła do niego. – W jakiej odległości od ciebie powinnam się znajdować, aby nadal odczuwać twoje dobroczynne działanie? – zapytała. – Dziesięć kroków? Sto? Tysiąc? Skinął potakująco po tej trzeciej sugestii. Musiała pozostawać w jego towarzystwie, a skoro dystans nie był sprawą kluczową, można było się zgodzić na wielkość przybliżoną. Nie zadała natomiast pytania związanego z poprzednim: czy mogłaby odejść dalej, przerwać formalnie związek, zmienić się, wrócić i znowu korzystać z dobrodziejstw jego towa- rzystwa. Uznała, że mogłaby – wiedział o tym dzięki swojej świadomości – ale naprawdę byłby to kłopot dla nich obojga. Skoro jednak nie mógł sam o tym poinformować, ona musiała zapytać. Nagle przyszło jej do głowy coś jeszcze. – Obawiam się, że choć mój umysł i ciało są w doskonałej kondycji, osobowość im ciągle nie dorównuje. Nadal jestem cyniczną i bezduszną smarkulą; dlatego właśnie inni mnie nie lubią. Możesz zmienić mnie w miłą osobę? – Zawahała się, bo coś jej przyszło do głowy. – Ale nie nazbyt miłą, bo nie chcę być jakieś ciepłe kluchy. To była kolejna prośba. Nimby skupił się i zmienił jej osobowość na miłą. Naturalnie przyłożył się i wykonał dobrą pracę, oferując jej takie cechy, jak uczciwość, litość, współczucie, empatia i troskliwość. Była już tak miła, jak to tylko możliwe. Dołożył jednak do tego nieco poczucia rzeczywistości, żeby nie stała się, jak to sama określiła, ciepłymi klu- chami. – O rety – westchnęła. – Doskonale wiem, jaką wredną osobą byłam, i to zupełnie bez powodu. Muszę podjąć pewne zobowiązania i we właściwym czasie zrobię to. – Znowu popatrzyła na Nimby’ego. – A co z moim talentem? Możesz mi podarować jakiś lepszy? To było niebezpieczne. Mogła poprosić o talent wszechwiedzy i gdyby go dostała, szybko odkryłaby jego tajemnicę, a to z kolei sprowadziłoby na niego klęskę. Jej inteligencja stała się już dość groźna. Pokręcił więc przecząco głową. – No cóż – powiedziała, spoglądając na całość realistycznie. – Już tyle dla mnie zrobiłeś, że byłabym niewdzięczna, żądając więcej. Skoro więc tyle zrobiłeś dla mnie, ja chciałabym zrobić coś podobnego dla ciebie. Czy możesz zmienić siebie, tak jak zmieniłeś mnie? O tym Nimby nie pomyślał. Oczywiście, że mógł, ale czy powinien? Uznał, że nie powinno to grozić niczym niebezpiecznym, skinął potakująco. – W takim razie zmień odpowiednio swój intelekt, posturę i charakter – poleciła. – Mam oczywiście na myśli ludzkiego mężczyznę. No i Nimby stał się przystojnym, inteligentnym, zdrowym i miłym ludzkim mężczyzną. W ten sposób, tak jak ona wcześniej, on teraz przestał wzbudzać odrazę. – Och tak – westchnęła. – Jesteś takim mężczyzną, o jakim zawsze marzyłam, a o którym wiedziałam, że nigdy nawet na mnie nie spojrzy. – Popatrzyła na niego z uznaniem. – Spójrz na mnie. Miała wrażenie, że on musi być jej posłuszny. To nie miało znaczenia, więc nie przejął się za bardzo. Popatrzył na nią. – Obejmij mnie – powiedziała. – Pocałuj. Objął ją więc i pocałował. Ona była taka, jaką ją stworzył, ale on znajdował się w ciele, które nie było dla niego naturalne. Niemniej jednak było to interesujące i łagodnie przyjemne doznanie. Stało się tak zapewne dlatego, że nadał sobie w pełni męską postać z wpisanym nierozerwalnie w nią pociągiem do każdej napotkanej kobiety, która wygląda i zachowuje się tak jak ta właśnie. Jej pięknie wyrzeźbione ciało wywołało w jego nadzwyczaj zdrowym męskim ciele znamienną reakcję. Zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy w swoim długim życiu poczuł ludzkie pożądanie. Zakończyła pocałunek i westchnęła. – Szkoda, że jesteś smokiem z osią głową – stwierdziła. – Gdybyś był prawdziwym mężczyzną, wyszłabym za ciebie za mąż Iluzja! Ale dobre było i to, że myśli o nim jak o potworze, a nie jak o Demonie X(A/N)th. – Nadal nie mówisz? Przytaknął, doceniając taki stan rzeczy: inaczej nie zdołałby zataić swojej tożsamości. – Nie szkodzi. Będę mówiła za nas oboje. – Pomyślała o czymś. Oczywiście w takim stanie nie mogę wrócić do domu – uznała realistycznie. – Rodzina nigdy by mnie nie rozpoznała, a gdyby im się udało, zaczęliby mi zazdrościć. Myślę, że powinnam w takiej sytuacji zniknąć na kilka dni. Nawet nie będą za mną tęsknić. Znowu go pocałowała, przylgnąwszy do niego, aż jego ciało zaczęło pulsować i rozgrzewać się alarmująco, choć nie nieprzyjemnie, następnie odsunęła się zalotnie. – Zróbmy więc sobie długi spacer do nieznanych miejsc, w naszych obecnych postaciach, a kiedy się znudzę, pomyślę, co dalej No bo jeżeli jest to tylko sytuacja chwilowa, to muszę maksymalnie ją wykorzystać. – Popatrzyła na niego taksującym wzrokiem. – Zdaje się, że nie masz wielkiego doświadczenia w romansowaniu. Nimby skinął potakująco. Prawdę powiedziawszy, nie miał w ogóle pojęcia, o czym mówi, i chociaż jego świadomość próbowała złapać jej myśli, nie potrafił uchwycić się niczego konkretnego. Czym było to romansowanie? Czy to miało coś wspólnego z drżeniem ciała, które czuł, kiedy go całowała? Chlorine się roześmiała. – Nie bój się, Nimby. Nauczę cię. Nigdy wcześniej tego nie robiłam, ale odkąd jestem piękna i miła, doceniam wartość romansowania. Ale nie wolno się spieszyć. Przeżyjmy więc naszą przygodę. Wzięła go za rękę i poprowadziła ścieżką, oddalając się od krzewu tymianku. Nagle o czymś pomyślała. – Mówiłeś, że możesz odwrócić mój talent. Co z tym? Rzeczywiście. W czasie krótkiej rozmowy „tak-nie” ustalili, że zamiast zatruwać wodę, mogłaby ją oczyszczać. Prawdę powiedziawszy, cały czas mogła wykorzystywać swój talent w ten sposób, gdyby sobie to uświadomiła, ponieważ jej trucizna działała czasowo, ale zabijała wszelkie złe życie w wodzie. Nimby czuł się nieco lepiej. Chlorine była pomyłką, ale stawała się coraz bardziej interesująca. Może uda jej się nawet odnaleźć zagubioną łzę. On oczywiście wiedział, gdzie jest, ale nie mógł jej powiedzieć, dopóki nie zapyta serią pytań „tak-nie”. Robiła natomiast to, czego sobie życzył: budowała między nimi związek. Tymczasem świadomość doniosła mu, że osłabione działanie Tarczy zaczyna dawać o sobie znać: z Mundanii do Xanth mogła przeniknąć potężna wichura. Chociaż nie mógł widzieć przyszłości, z długich dawnych doświadczeń wiedział, co to znaczy. Jeśli siła wiatru wzrośnie i zdoła wykurzyć sporą ilość magicznego pyłu, można oczekiwać kłopotów, jakich nikt nie widział od tysiąca lat. A on nie mógł temu zaradzić. Teraz zaczynał pojmować, jak bezwzględne są pozostałe Demony i jak go oszukały. Zdawały sobie sprawę, że kiedy ulegnie transformacji, Tarcza osłabnie i wichura nawiedzi Xanth. Doskonale zgrali w czasie całe przedsięwzięcie, mając nadzieję, że właśnie w najgorszym momencie Demon X(A/N)th będzie słaby. On, chcąc znacząco poprawić swój status, pozwolił się złapać w sidła. Rozdział 2 Wesoła Wdówka Karen wyglądała przez okno samochodu kempingowego. Zauważyła wzburzoną powierzchnię morza. – Czy to jest „Wesoły Wicherek”? – zapytała. Miała siedem lat i interesowała się wszystkim oprócz domu i szkoły. – To „Gladys”, neptku – odparł David. Był jej dwunastoletnim przyrodnim bratem i starał się dowieść, że wie wszystko to, czego ona nie wiedziała. – Huragan „Gladys”. Taka odpowiedź wywołała kolejnego przyrodniego brata, Seana, i – jak to często bywało w takich sytuacjach – sprzeczkę. Miał siedemnaście lat, więc górował nad Davidem tak jak David nad Karen. – Huragan „Wesoły Wicherek” – powiedział, chichocząc. – To mi się podoba. Ale nie, nie mam go tu; to tylko zwykła podfruwajka. Cieszcie się nią. Karen spodobała się odpowiedź Seana. Popatrzyła na siedzących z przodu mamę i tatę, którzy wymienili Znaczące Spojrzenie. To prawdopodobnie z powodu podfruwajki. Dorośli wiedzieli, że to zabawne, i dlatego unikali takich tematów. – Sztorm Tropikalny Gladys – powiedziała mama. – Nie jest jeszcze huraganem. Inaczej nie ryzykowalibyśmy podróży drogą przecinającą burzę. Teraz dzieciaki wymieniły znaczące spojrzenie. Chodziło o dorosłych i zabawę. – STWW – rzucił niewinnie Sean. – Po chwili, dość długiej, aby zacząć się zastanawiać, co nieprzyzwoitego miał na myśli, wyjaśnił: – Sztorm Tropikalny Wesoły Wicherek. – ST – przytaknął David z głupim uśmieszkiem. Karen zachowała powagę, ponieważ nie powinna była wiedzieć, co to naprawdę znaczy ST, chociaż oczywiście wiedziała. Super Towar. Tak jak wiedziała, że SM oznacza: Spadaj Mała. Ale co kryło się za WW, w słowniku zakazanym? Może Wesoła Wdówka. Z pewnością chłopaków takie coś rozśmiesza, ale nie miała pojęcia dlaczego. Ich rodzina była raczej z tych nowoczesnych. Mama miała już wcze- śniej męża, a tata żonę, ale tamto się nie sprawdziło. Karen świetnie wiedziała dlaczego: oboje byli stworzeni dla siebie, więc tamte małżeństwa to tylko pomyłki. Podobnie jak ich pierwsze dzieci, chociaż nie było stosownie tak mówić, chyba że w największej złości, kiedy jedno z nich poszturchiwało ją zbyt mocno. Sean był synem taty, a David mamy, co prowadziło do wielu ostrych nieporozumień między nimi. Z tego punktu widzenia Karen była lepsza od obu braci, bo była dzieckiem obojga rodziców, i do tego córką. Tak więc wszyscy byli rodzeństwem, ale jedynie ona była spokrewniona z wszystkimi bezpośrednio. Podobało jej się to. Naprawdę należała do rodziny. Wpatrywanie się w wodę, nawet kiedy tak ładnie się w niej kotłowało, znudziło Karen. Postanowiła sprawdzić, co u zwierzaków. Były zamknięte w klatkach, żeby uniknąć podczas jazdy jakichś perturbacji, jednak im nie podobała się taka sytuacja. – Cześć, Woofer - powiedziała, klepiąc wielkiego kundla. Woofer był psem Seana, ale przyjaźnie odnosił się do wszystkich w rodzinie, szczególnie do tych, którzy go karmili. Miał niemal czarną sierść, przez co pasował do Seana i taty. – Cześć, Midrange. – Pogłaskała nieokreślonego kociaka. Midrange był kotem Davida, ale łasił się do każdego, kto siedział w jednym miejscu dłużej niż przez chwilę. Miał nędzne, jasne futro, co z kolei pasowało do ciemnych blond włosów Davida, które miał po mamie. – Cześć, Tweeter. – Papuga z długim ogonem była ulubienicą Karen i tylko wobec niej zachowywała się przyjaźnie, choć tolerowała wszystkich. Jej pióra były miejscami brązowe, co miało przypominać rude kędziory dziewczynki. Miało to także przypominać włosy rodziców: częściowo jasne, a częściowo ciemne. Zwierzaki ucieszyły się, bo Karen zwykle poświęcała im więcej uwagi niż ktokolwiek inny. Prawdę powiedziawszy, wszystko to były stworzenia z podwórka, uratowane ze stawu, albo kupione na pchlim targu jako zachcianki różnych członków rodziny; nikt inny zresztą ich nie chciał. Karen uważała je jednak za wspaniałych towarzyszy, a one najwyraźniej zgadzały się z nią. Samochodem szarpnęło. – Psiakrew! – powiedział tata zza kierownicy. – Silnik nawala. – Ale nie możemy się tu zatrzymać – zaprotestowała mama. W ogóle nie możemy się zatrzymywać, inaczej sztorm... – zawiesiła głos, jak zwykle, kiedy miała powiedzieć coś, czego nie powinny słyszeć dzieci. To oczywiście oznaczało, że Karen bardzo chciała usłyszeć. – Przepraszam, ale muszę iść – powiedziała do zwierząt i przesunęła się na środek pojazdu do stołu, przy którym wcześniej siedziała. Teraz słyszała, że silnik przerywa. Brzmiało to jak zepsuty samolot Davida. Samochód zaczął zwalniać. – Pasażerowie, proszę zapiąć pasy – Sean udawał kapitana samolotu. – Wystąpią turbulencje. Nie ma powodów do paniki. Powtarzam: nie ma powodów do paniki. – Ostatnie słowa wypowiedział ze szczególnym naciskiem, jakby kapitan chciał ukryć niepokój. Wtem samochodem wstrząsnął silny podmuch wiatru. David i Karen zaśmiali się równocześnie; rzeczywiście wydawało się, jakby lecieli samolotem przez burzę. – Gdzieś musi być jakiś zjazd z drogi – stwierdził tata. – Nie chcemy utknąć na moście. Gdzie jesteśmy? Mama popatrzyła na mapę. – Przekraczamy Big Pine Key. Chyba nie sądzisz, że silnik...? – Nie warto ryzykować – uznał tata. – Jeśli to się rozkręci, lepiej żebyśmy poczekali, przynajmniej do czasu, aż zajrzę do silnika. – Lądowanie awaryjne – oznajmił specjalnie alarmującym tonem Sean. – Proszę pasażerów o pozostanie na miejscach. Proszę zastosować się do procedury wypadkowej i sprawdzić najbliższą drogę ewakuacji. – Kolejny podmuch wiatru wzmógł tylko realizm sytuacji. – Powtarzam, są powody... to znaczy nie ma powodów do paniki. – Gdyby kapitan powtórzył zapewnienie bez pomyłki, nie zadziałałoby. Karen zachichotała, ale w głębi duszy zaczynała się denerwować. Wracali do domu po wizycie u przyjaciół w Key West, a ST Gladys przyspieszył ich wyjazd. Od Miami dzielił ich jeszcze spory kawał drogi wzdłuż wybrzeża i most, a morze wyglądało coraz groźniej. Czy któryś z takich podmuchów mógłby zepchnąć ich do wody? Silnik pracował coraz gorzej. – Tak nie możemy jechać dalej – powiedział tata. – Jest gdzieś jakiś zjazd? – Tak, na krzyżówce droga odchodzi do Big Pine – poinformowała mama, spoglądając na mapę. – Może tam znajdziemy schronienie Na skrzyżowaniu skręcili na północ. Wiatr uderzył w nich, próbując zepchnąć auto z drogi, ale tata zdołał utrzymać kurs. Nagle z nieba opadła kurtyna deszczu, czyniąc świat zupełnie niewidzialnym. Karen nie widziała nic przez boczne okno i podejrzewała, że tata niewiele więcej może zobaczyć przez przednią szybę. A robiło się coraz gorzej. Cieszyła się na tę przejażdżkę, a wiadomości o sztormie wręcz ją intrygowały, ale cała radość nabrała teraz kwaśnego smaku. Sytuacja zaczynała naprawdę przerażać, a jeszcze nie mieli do czynienia z huraganem. Nabrała przekonania, że podobne rozrywki nie są aż tak zabawne, jak się mówi. – Tutaj nie ma się gdzie się zatrzymać – mruknął tata. – A to co? Kolejny skręt? – To skrzyżowanie z 940 – powiedziała mama, ale głos zabrzmiał, jakby usilnie starała się kontrolować jego ton, co tylko bardziej jeszcze podenerwowało Karen. Nawet chłopcy przestali żartować. Teraz samochód rzeczywiście przypominał samolot lecący w złą pogodę, lecz Karen wolała się szybko wyzbyć podobnych wizji. – Skrzyżowanie? Nie widzę – powiedział tata. – Ale powinien tu gdzieś być jakiś budynek, który osłoniłby nas od wiatru. Nie odważę się stanąć, dopóki nie znajdziemy dobrego miejsca, ponieważ drugi raz silnik może nie zapalić. Samochodem znowu szarpnęło. Wtem mama krzyknęła głośno. Była naprawdę przerażona, a łatwo nie ulegała strachowi. – Jim... – Jakim cudem znaleźliśmy się na moście? – zapytał zaskoczony tata. – Były dwie drogi – powiedziała mama. – Sądziłam, że jechaliśmy tą z lewej strony, ale musieliśmy chyba być na prawej. Prowadzi do No Name Key . – Cóż, jakkolwiek się nazywa czy nie nazywa, tam właśnie jedziemy – stwierdził tata. Karen z ulgą dojrzała przez okno ląd; przejeżdżali przez krótki most. Popatrzyła przed siebie, przez przednią szybę i dostrzegła tablicę z napisem ROCKWELLS. Następny oznajmiał NO NAME. Rzeczywiście znaleźli się na No Name Key. Nadal żadnego schronienia. W końcu silnik jeszcze raz się zachłysnął i zgasł. Utknęli tu na dobre. Na bezimiennej wysepce. Mama nawet nie pozwoliła tacie spróbować zapalić silnika, ponieważ różne przedmioty latały teraz w powietrzu, wiatr kręcił wszystkim, co znalazło się w jego zasięgu. Mogli jedynie czekać. – Bezpieczne lądowanie awaryjne – oznajmił Sean. – W obcym kraju. Bez paniki. Zostaniemy uratowani, zanim łowcy głów wpadną na nasz trop. – Dowcip jednak nie padł na podatny grunt. Sięgnęli po kanapki i zaczęli chórem śpiewać, udając, że są na pikniku, podczas gdy wiatr hulał wokół nich, a zapadająca noc obejmowała ich niczym głodny potwór. Samochodem tak często wstrząsało, że przestali zwracać na to uwagę. Na chwilę się uspokoiło. Natychmiast przystąpili do niezbędnych czynności: tata do silnika, a dzieci wzięły zwierzęta na smycze, żeby je na chwilę wyprowadzić. Tweeter nie bar- dzo nawet odczuwał potrzebę wyjścia, ale Karen wyjęła go z klatki i potarmosiła, żeby wrócił mu dobry nastrój. Ptak potarł dziobem o jej nos, co dla niego było równoznaczne z całusem. Nie robił tego nikomu innemu, a poza tym była to jedyna sztuczka, jakiej Karen zdołała go nauczyć, jej w każdym razie wystarczyło. Prawda była taka, że ona pocieszała jego w takim samym stopniu jak on ją. Podmuchy wiatru znowu się wzmogły, sugerując, że to, co przyjdzie, będzie znacznie gorsze od tego, co było. Wszyscy szybko wrócili do samochodu. Tata nie zdołał zapalić silnika – wielka niespodzianka! – ale znalazł kilka kamieni, żeby zablokować koła auta i zapewnić mu większą stabilność. Mama włączyła na chwilę radio, aby wysłuchać prognozy pogody. „W najbliższej dobie oczekuje się huraganu o niedużej sile – usłyszała Karen i musiała się powstrzymać od histerycznego śmiechu. Jeśli ten jest słaby, to nie chciałaby się spotkać z silnym! – Dwadzieścia cztery i pół stopnia szerokości północnej, osiemdziesiąt jeden stopni długości zachodniej, przesuwa się z prędkością dziesięciu mil na godzinę”. Mama sprawdziła dane na mapie i znowu krzyknęła. – To TUTAJ! – powiedziała. – Idzie prosto na nas! – No, przynajmniej w samym oku będzie cisza. – Tata próbował podreperować nieco nastroje, ale bez skutku. Nie mieli co robić, pozostawało tylko siedzieć i czekać. Nie rozkładali łóżek, tylko każdy usadowił się wygodnie na swoim miejscu i próbował się zdrzemnąć na tyle, na ile pozwalały warunki. Nie było też sensu zamykać na powrót zwierząt, więc każde mogło sobie znaleźć wygodne miejsce. Woofer rozłożył się u stóp Seana, a Midrange wybrał kolana Davida. Tweeter, nie czując się pewnie przy wypuszczonym na wolność kocie, zdecydował się wrócić do klatki. Midrange nigdy nie zaatakował ptaka, ale Karen rozumiała jego obawy. Prognoza pogody była trafna. Po jakimś czasie wiatr ucichł i zrobiło się zupełnie spokojnie. Doskonale jednak wiedzieli, że nie należy opuszczać samochodu, bo wichura może wrócić w każdej chwili. Karen nasłuchiwała przez dłuższą chwilę, po czym postanowiła znowu się zdrzemnąć. Obudziła się tuż przed świtem. Na niebie nie było słońca, pojawiały się jedynie świetlne rozbłyski. W wyobraźni widziała pierzaste chmury krążące nad samochodem i strzelające w niego strzałami. Wykonane były z pary wodnej i nie czyniły żadnej szkody. Wiatr jednak się uspokoił i najgorsze minęło. Samochód stał na kołach, nie został zepchnięty do morza. Teraz mogła się cieszyć kolejną przygodą. Pozostali zaczęli się kręcić w fotelach. Za oknami dniało. Po przebudzeniu kolejno skorzystali z kempingowej toalety. Następnie mama zabrała się do przyrządzania śniadania, a tata wyszedł, żeby raz jeszcze spróbować uruchomić silnik. – Ej! – zawołał zaskoczony. Karen wyskoczyła za tatą. Na palcu trzymała Tweetera. Zaraz za drzwiami stanęła jak wryta. Okolica zmieniła się. Teraz znajdowali się w pobliżu wybrzeża ogromnej wyspy. Niedaleko samochodu rosło drzewo wyglądające na metalowe z owocami w kształcie podków. A obok niego stał najdziwniejszy koń, jakiego kiedykolwiek widziała. Był ogierem z normalnym końskim zadem, ale miał ludzki tors, ramiona i głowę Przez plecy miał przerzucony staromodny łuk i kołczan ze strzałami. – A cóż to? – zapytała, zbyt zaskoczona, żeby się bać. – To jest centaur – powiedział zdławionym głosem tata. – Co? – Mityczne połączenie człowieka i konia. To musi być pomnik do złudzenia przypominający żywą istotę. Posąg poruszył się. – Ho, intruzi – powiedział. – Co robicie na Wyspie Centaurów? Karen popatrzyła na swojego ptaka. – Coś mi się wydaje, Tweeter, że nie jesteśmy już na Florydzie stwierdziła. Tata był zbyt zaskoczony, aby odpowiedzieć, więc zrobiła to Karen. – Jesteśmy Baldwinowie – przedstawiła się. – Musiało nas tu przywiać. Huragan Wesoła Wdówka. Sztorm Tropikalny chciałam powiedzieć. Ale gdzie jesteśmy? To znaczy, gdzie jest No Name Key? – Klucz? – zapytał z kolei centaur. – To drzewo sandałowe dla centaurów, a nie kluczyna. – Ręką poruszył jedną z wiszących podków. Pozostali członkowie rodziny przyłączyli się do nich. – Rety... człowiek-koń – powiedział David. – Myślałem, że one są tylko w fantazjach. – Bo są – odparł tata. – Musieliśmy najwidoczniej natknąć się na jakieś fantazyjne przedstawienie. – Może źle zrozumiałem – odezwał się centaur – czy wy nazwaliście mnie fantazyjnym? – W jednej chwili trzymał w rękach naciągnięty łuk ze strzałą wycelowaną w tatę. Karen jak zwykle zrobiła coś, zanim pomyślała. – Nie rób tego! – krzyknęła do centaura, wbiegając między niego, a tatę. – Tata nie wierzy w fantazje. – Nie wierzy? – Centaur cofnął się. – No a w takim razie co z magią? – W to też nie wierzy – odpowiedziała. – Co to za człowiek? – zapytał zdumiony centaur. – Zwyczajny ojciec rodziny z domem i ogrodem – odpowiedziała. – Z Miami. – Z czego tobie? Mia? Karen westchnęła. – Nie Mia mi czy tobie, czy komuś, głuptasie. Miami. Centaur jęknął skonfundowany. – A co to za część Xanth? – To część Florydy. W Ameryce Centaur przekrzywił głowę i machnął ogonem. – Czy wy nie jesteście przypadkiem z Mundanii? – Nie, z Florydy. – Czy weszliście przez Wrota? Karen rozejrzała się dookoła. – Bez wątpienia przez coś przeszliśmy, bo tu nie wygląda jak w domu. Centaur odłożył łuk. – Jesteśmy niedaleko szczeliny Wrót. Normalnie nadzoruje je Zasuwa wystarczająca na ludzi. Może coś poszło nie tak i przeszliście nie niepokojeni. – Musieliśmy raczej zostać wdmuchnięci – zgodziła się Karen. To z pewnością wina wiatru. Znaleźliśmy się w samym oku. – Oko spoglądało na was? Zachichotała. – W oku huraganu. Wesoła Wdówka. – Rozradowana wdowa? – Centaur wyglądał na zaskoczonego. – Jesteś zabawny! Centrum burzy. – Ach, burzy. Będziemy musieli się przyjrzeć, czy da się z tym coś zrobić. W takim razie poznajmy się. Nazywam się centaur Cedryk dziesiąty z Wyspy Centaurów. – Jestem Karen Baldwin – przedstawiła się Karen. – Nie wyglądasz na łysą. Czy to magiczne włosy? Karen czuła swoją zmierzwioną czuprynę. – Nie wydaje mi się. Tak je po prostu noszę. Rano zawsze tak wyglądają, dopóki mama ich nie uczesze. Cedryk się uśmiechnął. – Te same problemy mamy z naszymi źrebakami. Staramy się utrzymywać ich grzywy w porządku, żeby jakoś lepiej wyglądały. Pomachała ręką do centaura, ale on nie odwzajemnił gestu. – Nie pomachasz do mnie? Centaur podniósł jedną rękę i pomachał, po czym stwierdził: – Nie muszę machać, jeśli muchy nie dokuczają nadmiernie. Karen znowu zachichotała. – Pomachać, żeby pokazać, że jesteśmy przyjaciółmi. Możemy sobie też uścisnąć dłonie. – Nie była jednak pewna co do protokołu. – Jakie to osobliwe. Podniosła wysoko rękę, a centaur ją schwycił i uścisnęli sobie dłonie. – A to moja rodzina – powiedziała dziewczynka, wskazując za siebie. Do taty dołączyli inni, a wszyscy wyglądali na zdumionych. – Bez wątpienia. Chodźcie za mną. – Odwrócił się i poszedł przed siebie. Karen popatrzyła na swoich bliskich. – No? – zapytała. – Idziecie? – Wiedziała, że okazała się lepsza od nich, i musiała przyznać, że było to wspaniałe uczucie. Pozostała czwórka w ułamku sekundy wymieniła około sześciu spojrzeń. Zaraz potem ruszyli bez dalszych komentarzy. Nadal wiał silny wiatr, przechylając na jedną stronę korony drzew. Niektóre z nich wyglądały jak plątanina macek. Wszystko wydawało się zupełnie niesamowite. Cedryk zaprowadził ich do wioski; jej zabudowania stanowiły stajnie. Pełno było tam innych centaurów: ogierów, klaczy, źrebiąt i dorastających osobników. Żadne ze stworzeń nie nosiło ubrania. Tylko najmłodsi zwrócili uwagę na przybyszy. Reszta zajęta była naprawianiem różnych szkód. Silny wiatr zdmuchnął dachy z niektórych stajni. Podeszli do umiejscowionego w centrum wioski pawilonu, gdzie zastali ogiera mniej więcej w wieku Seana. – Znalazłem tych Mundańczyków w pobliżu wybrzeża – wyjaśnił Cedryk. – Twierdzą, że są rodziną Baldwinów, i zdaje się, że znaleźli się w tarapatach. Być może we Wrotach pojawiło się pęknięcie. Sprawdzę to, Carleton. – Odwrócił się i ruszył kłusem drogą, którą właśnie przyszli. Carleton podszedł do nich. – Witamy na Wyspie Centaurów – powiedział. – Niestety nie możecie tu pozostać, chyba że nie macie nic przeciwko zajęciom służby. Jako Mundańczycy nie macie w sobie magii, która jest pożyteczna. Niemniej jednak uważam, że lepiej będzie, jeśli znajdziecie się na głównym lądzie Xanth wśród przedstawicieli własnego gatunku. Tata w końcu wrócił do siebie. – Właściwie co to jest za miejsce? Carleton zamilkł na chwilę, myśląc nad pytaniem. – Nigdy wcześniej nie słyszeliście o Xanth? – Jeżeli nie masz na myśli żółtego składnika azotowego xantyny... – Tata przerwał, widząc zdziwione spojrzenie centaura. – Oczywiście, nie. W takim razie nic o tym nie wiemy. – No to może powinniśmy wymienić się informacjami – zaproponował Carleton. – Macie ochotę coś przekąsić w czasie rozmowy? – Tak! – odpowiedziała Karen swoim zwyczajem, zanim pomyślała. Do tej pory nie jedli śniadania i była głodna. Carleton podniósł rękę i w jednej chwili przybiegła młoda kłaczka, a jej pełne piersi zafalowały tak, że David i Sean nie mogli oderwać wzroku. Karen poczuła nieco żalu, podejrzewając, że sama nawet w najbardziej dorosłych latach nigdy nie będzie mogła dorównać tej centaurzycy. – Tak, Carletonie? – zapytała. – Sheilo, ci Mundańczycy potrzebują paszy. – Zaraz przyniosę – odpowiedziała Sheila i truchtem zawróciła. – Paszy? – zapytał David. Sheila wkrótce wróciła z koszami pełnymi dziwnych owoców i jakichś innych produktów. Położyła wszystko na stole obok pawilonu. – Żółcie, zielenie, czerwienie i pomarańcze – powiedziała, wskazując na owoce. – Różowe, fioletowe, niebieskie i czarne jagody. Bochenek chleba owocowego i masła, i strąki mlecza. – Popatrzyła na Karen. – Z czekoladą. Mama wzięła bochenek chleba. Rozpadł się na kilka kawałków. Sięgnęła po masło. Rozsmarowało się na chlebie. – Świetnie działa – powiedziała, z trudem powstrzymując drżenie głosu. – Dziękujemy, Sheilo. Klacz skłoniła się tak, że Seanowi oczy niemal wyszły z orbit. Prawdę powiedziawszy, to podobnie zachowały się oczy Karen, a przecież ona była dziewczynką. Raz kiedyś udało jej się rzucić okiem na film X, ale tu było lepiej pod każdym względem. Sheila odbiegła kłusem ku uldze mamy. Karen podniosła mleczny strąk z czekoladą i powąchała. Odgryzła koniec. Czekoladowe mleko, bardzo dobre. Tymczasem chłopcy sięgnęli po kolorowe owoce i jagody. Mama podała kromkę posmarowanego chleba tacie i sięgnęła po następną dla siebie. – Ziemia Xanth jest magiczna – zaczął Carleton. – Jest tu wiele magicznych przedmiotów, a większość ludzi posiada magiczny talent. Centaury oczywiście nie; my cie- szymy się magią zaklętą w naszym gatunku jako takim. Ale czasami zdarza się, że i myją mamy. Moja siostra Chena... – Skrzywił się. – Ale do rzeczy. My, centaury, używamy czasami magicznych przedmiotów. Poza Xanth rozciąga się Mundania, kraina raczej nędzna ze względu na brak magii. Normalna droga do Mundanii prowadzi na północny-zachód, przez Przesmyk. Tamtędy będziecie pewnie mogli wrócić do domu. No a teraz, jeśli wolno mi zapytać, w jaki sposób dostaliście się tutaj? Tata opowiedział o podróży samochodem, o burzy i o tym, jak utknęli na No Name Key. – Wspomniałeś o Wrotach – zakończył. – To musi być łącznik między naszymi dwoma kramami. Oko huraganu przeszło ponad nami i pewnie wrzuciło nas w ten... hmmm... wymiar. Chyba że to jakiś eksperyment realizowany na No Name Key. – Wyspa Centaurów nie jest eksperymentem – stwierdził twardo Carleton. – Stworzyliśmy ją wiele wieków temu z oderwanych kawałków lądu. Niewiele tu magii z na- szego wyboru. Ale na terenie właściwego Xanth zobaczycie prawdziwą magię, jeśli będziecie sobie życzyli. Jednak muszę was uprzedzić, że może to być niebezpieczne dla niewtajemniczonych. Macie jakieś doświadczenia ze smokami? – Smokami! – wykrzyknął David. – Naprawdę? Będę mógł zobaczyć smoka? Carleton spojrzał na niego zimnym wzrokiem. – Nie sądzę, aby to było mądre. Smoków najlepiej unikać, jeśli nie jest się wyposażonym w łuk, albo odpowiednie zaklęcie. Teraz mama postanowiła zabrać głos. – Twierdzisz więc, że cała Floryda... to znaczy Xanth, jest magiczną krainą? Że mieszkają tu fantastyczne stworzenia? – Właśnie. Możemy powiadomić o waszej obecności rządzących w Zamku Roogna. Przyślą wam eskortę, ponieważ sami zapewne nie będziecie chcieli podróżować po Xanth. – Zamek? – zapytała na nowo podniecona Karen. Uwielbiała wszystko, co fantastyczne. – Zamek Roogna to stolica dla ludzi – wyjaśnił centaur. – Ich król Dor powinien się zainteresować. – Król! – wykrzyknęła Karen, naprawdę zachwycona. – Tu jest wszystko. – Ale nie możemy zostawić naszego samochodu – stwierdziła mama, praktyczna jak zwykle w takich sytuacjach. – Musimy go naprawić i wrócić do domu. – Nie wspominając już o zwierzakach – dorzucił David. Teraz dopiero Karen przypomniała sobie o ulubieńcach. – Woofer! Midrange! Tweeter! Są sami! – Już wcześniej byli sami, neptku – przypomniał jej David. – Są z wami jeszcze inni? – zapytał Carleton. – Nasze domowe zwierzaki – wyjaśnił Sean. – Natknęliśmy się na was tak nagle, że zapomnieliśmy wypuścić je z samochodu. – Jakiego rodzaju są te stworzenia? – Woofer to pies, Midrange kot, a Tweeter papuga – szybko powiedziała Karen. – Są częścią rodziny. Musimy je zabrać ze sobą. – Oczywiście, że musicie opuścić naszą wyspę razem z nimi. – Najpierw musimy uruchomić samochód – stwierdził tata. A gdzie jest najbliższa stacja benzynowa? Carleton zmarszczył czoło. – Nie wydaje mi się, żebym znał takie stworzenie. – Chodzi o benzynę. Paliwo. Nie używacie tu benzyny? Może nazywacie to petroleum? – Są tu rzeczywiście takie morskie ptaki pet-rele. Jednakże... – Petroleum. Jakby olej napędowy. Centaur pokręcił głową. – Podejrzewam, że mówimy o różnych rzeczach. Nasze pet-rele jedynie fruwają i szukają ryb. Nie mają wiele wspólnego z olejem, może poza tym, że natłuszczają sobie pióra. Tym razem tata pokręcił głową. – Zdaje mi się, że jesteśmy w kłopocie. Ale po kolei. Może uda mi się uruchomić silnik. Kto wie, może starczy nam paliwa na powrót do domu, jeśli tylko odnajdziemy drogę. – Czy ten stwór choruje? Mówiłeś, że mu czegoś brakuje. – To nie jest stwór. To dom na kółkach. Samochód kempingowy. Silnik prychał i w końcu zgasł. Może dostała się do niego słona woda. – Nie pomógłby mu Eliksir Zdrowia? Tata zamilkł na chwilę. – Może powinieneś rzucić na to okiem i samemu stwierdzić, w czym rzecz. – Z pewnością. Przyniosę fiolkę eliksiru. Skończyli posiłek i ruszyli w powrotną drogę. Karen podziwiała zgrabne końskie ciało Carletona. Uwielbiała wszystkie zwierzęta, ale najbardziej konie. Centaur złapał jej spojrzenie. – Jesteś mała, Karen Człowieku. Może wolałabyś, żebym cię zawiózł? Nagle poczuła się speszona. – Iii, nie... nie wiem, jak... może kiedyś nauczę się jeździć na koniu... spadłabym. – Ale z drugiej strony bardzo by chciała. – Nie spadniesz – zapewnił ją. Karen spojrzała prosząco na mamę, która z pewnością chciała powiedzieć „nie”, ale może akurat ten jeden jedyny raz postąpi inaczej. Mama westchnęła i popatrzyła w drugą stronę: to był taki jej sposób, żeby nie mówić kategorycznie „nie”. Tata podniósł ją pod pachy i posadził na silnym grzbiecie centaura. Złapała w garście grzywę z nadzieją, że pozwoli jej to zachować równowagę. Carleton ruszył, a Karen nie straciła równowagi, choć nie było siodła. W jakiś sposób jego chód pomagał jej i sprawiał, że czuła się coraz pewniejsza siebie. Było tak, jakby balansował nią, równoważąc swoje ruchy. Rzeczywiście nie musiała się obawiać upadku. Czuła się wspaniale. Doszli do samochodu. Karen powinna zsiąść, ale nie bardzo wiedziała, jak to zrobić. Centaur podał jej do tyłu jedną rękę, złapała się jej i ześlizgnęła na ziemię. – Dziękuję! Dziękuję! – powtórzyła niepewnym głosem. – To była najprzyjemniejsza przejażdżka w moim życiu. Uśmiechnął się słabo. – Przypominasz mi moją małą siostrę. – O, a gdzie ona jest? – Została wygnana. – Powiedział i natychmiast zamknął usta. Wiedziała, że nic więcej na ten temat od niego nie usłyszy. Kiedy otworzyli drzwi auta, zwierzęta ucieszyły się na ich widok. Sean wziął Woofera na smycz, a David zrobił to samo z Midrange. Niektórzy uważają, że kotów nie daje się przyzwyczaić do chodzenia na smyczy, ale tyle ich ginęło pod kołami samochodów w sąsiedztwie, że postanowili przyuczyć swojego i udało się. Z Tweeterem rzecz miała się zupełnie inaczej. Zawsze trzymał się blisko Karen, kiedy wychodzili, a kiedy dziewczynka wystawiała palec, siadał na nim jak na żerdce. Dzięki temu miał więcej wolności. Zwierzęta najwyraźniej były zaskoczone widokiem centaura. Przypatrywały mu się bez ruchu, nie wiedząc, czy traktować go jak przyjaciela czy wroga. – Na stałym lądzie jest jedna, która ma kota – powiedział Carleton. – Dziewczynka-elf Jenny. – Odwrócił się w stronę samochodu. To jest dom? – Takie połączenie domu i pojazdu – odpowiedział tata. – Można to nazwać ruchomym domem. – Magiczny dom – przytaknął centaur. – Jak się porusza? – Silnik połączony jest z kołami, którymi kręci i w ten sposób się przesuwa. – Tata podniósł maskę. – Tu jest silnik. Nie znalazłem żadnych poluzowanych przewodów, więc usterka jest bardziej złożona. Nie jestem mechanikiem samochodowym, mam więc dość ograniczone doświadczenie w takich sprawach. – Moje z pewnością jest jeszcze mniejsze – stwierdził Carleton. Zupełnie tego nie pojmuję. Możesz to teraz uruchomić? – Spróbuję. – Tata wsiadł do wozu i przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik się zakrztusił, ale nie wystartował. – Zadziwiające – powiedział Carleton. – Jest żywy, ale chyba bardzo chory. Spróbuję z eliksirem. – Wyjął flakonik i prysnął kilkoma kroplami na silnik. Karen powstrzymała śmiech; nie znała się na silnikach, ale nawet ona wiedziała, że to nie pomoże. Zobaczyła, że chłopcy nie powstrzymywali się. Tata znowu zakręcił i silnik zaskoczył. Nie tylko chodził – pracował wręcz idealnie. Kilka szczęk opadło jednocześnie. – To tylko zbieg okoliczności – szepnął Sean. – Albo... Tata wysiadł, zostawiając silnik na chodzie. – Co zrobiłeś? – zapytał. – Nagle zaczął świetnie pracować. – Wylałem na niego jedynie trochę Eliksiru Zdrowia-powiedział Carleton. – Normalnie nie działa specjalnie na rzeczy nieożywione, ale twoje silnikowe stworzenie wydaje się żywe, więc nic lepszego zrobić nie mogłem. Cieszę się, że to pomogło. Teraz twój dom powinien czuć się dobrze, ponieważ został całkowicie uzdrowiony. Zmarszczył czoło. – Chociaż ciągle nie wiem, jak się porusza. – Popatrz – powiedział tata i wsiadł z powrotem do wozu. Po chwili samochód potoczył się przed siebie. Zrobił kółko i zatrzymał się w poprzednim miejscu. Nagle silnik zgasł. – Nie ma sensu marnować paliwa – powiedział tata, wysiadając z samochodu. – To fenomenalne – powiedział centaur wyraźnie pod wrażeniem tego, co zobaczył. – Toczący się dom. Nigdy wcześniej nie widziałem niczego podobnego. – Zdaje się, że tu nie ma brukowanych ulic – z zatroskaniem powiedziała mama. - I nie ma mostów. Nie możemy nigdzie pojechać. – Na stałym lądzie jest, zdaje się, jakaś szosa – powiedział Carleton. – Niestety, pilnują jej trolle. Za każdym skrętem musicie im płacić. – Do tego jesteśmy już przyzwyczajeni – powiedział tata. – W jaki sposób mamy się dostać na stały ląd? – Z przyjemnością was przewieziemy. Przed północą będziemy gotowi. – Ale nadal wieje silny wiatr – zauważyła z niepokojem mama. Czy to będzie bezpieczne? – Poradzimy sobie – zapewnił ją Carleton takim samym tonem, jakim uspokajał Karen, zanim wsiadła na jego grzbiet. Mamy to nie przekonało, jednak nie miała ochoty na spór. Centaur odszedł, pozostawiając ich, by w spokoju przygotowali się do drogi. Tata pokręcił głową. – To wszystko jest zbyt trudne. Poczułbym się lepiej, gdybyśmy znaleźli się już na tej szosie. Pozostali zgodzili się z nim. Centaury wydawały się miłe, ale cała ta sytuacja była jakaś zwariowana. Karen marzyła, żeby znaleźć się w domu i opowiedzieć wszystkim swoim koleżankom niedowiarkom, gdzie byli. Nikt jej i tak pewnie nie uwierzy, ale to właśnie było najzabawniejsze. Dokładnie o północy cztery muskularnie wyglądające centaury przyniosły sporych rozmiarów tratwę. Równocześnie z wioski przygalopowali Carleton i Sheila. Oczy chłopców znowu wyszły z orbit na widok młodej klaczy, nawet spojrzenie taty zrobiło się bardziej uważne. Mama zacisnęła lekko usta, co nie było najlepszym sygnałem. Karen potrafiła czytać z takich ledwo zauważalnych zachowań. Ratowało ją to przed wpadaniem w różne tarapaty. Nie było jej więc do śmiechu, no, prawie. – Pomyślałam, że zechcecie coś zjeść w drodze – powiedziała Sheila, podając im duży worek z napisem SŁODYCZE. – Jeszcze trochę strąków mlecza, miodowych bułeczek i grotów... – Grotów? – zapytał David. Wyjęła coś, co rzeczywiście wyglądało jak grot, i podała mu. Powąchał i następnie odgryzł kawałeczek. Smakowało podobnie do orzechów. – Czekoladowe! – oznajmił. – Ta źrebica da się lubić – mruknął Sean, a jego oczy na pewno nie spoglądały na groty. Sheila odrzuciła do tyłu brunatną grzywę i uśmiechnęła się do niego zupełnie nieskrępowana. Tymczasem tratwa znalazła się na brzegu. – Jeżeli przeprowadzicie teraz swoje domowe stworzenia na tratwę, przepłyniemy na stały ląd – powiedział Carleton. – Skontaktowałem się z Dobrym Magiem, który obiecał przysłać wam przewodniczkę. Późnym popołudniem zjawi się ze swoimi towarzyszami. Sheila was przedstawi. – Sheila popłynie z nami? – zapytał Sean, a jego oczy zdawały się już krążyć po orbitach. – Nie chcielibyśmy stwarzać wrażenia, że nie byliśmy dostatecznie gościnni wobec tych, którzy znaleźli się tu nie ze swojej winy odpowiedział Carleton. – Zwyczajowo zniechęcamy do niezapowiedzianych wizyt, ale tu mamy do czynienia z okolicznościami wyjątkowymi. Zrobimy, co w naszej mocy, abyście bezpiecznie znaleźli się w drodze do domu. Dobry Mag jest wielce kompetentną osobą i z jego pomocą powinno wam się powieść. – Och, bardzo dziękujemy – powiedział tata. – Doceniamy waszą gościnność i troskę. Może kiedyś znowu się spotkamy. – To wątpliwe. – Carleton skinął, odwrócił się i odszedł stępa. Tata poszedł do samochodu. – Jest trochę zasmucony utratą swojej małej siostry – wyjaśniła Sheila. – Gdyby udało się wam z nią spotkać, z pewnością ucieszyłaby mnie wiadomość o jej obecnej sytuacji. – Dlaczego została wygnana? – zapytała Karen. Usta Sheili zwęziły się. – Okazało się, że ma magiczny talent. Jest dobrą osobą, ale magia wśród centaurów na Wyspie nie jest mile widziana. Uważamy to za nieprzyzwoite. – Założę się, że nie chcesz wiedzieć, co my uważamy za nieprzyzwoite – rzucił David. – Jeżeli jesteście typowymi przedstawicielami swojego gatunku, to za nieprzyzwoite uważacie swoje nagie ciało i potrzeby naturalne, poza jedzeniem – odpowiedziała zwyczajnie. – Dlatego przykrywacie ciało ubraniem, najwyraźniej zawstydzeni nim, i udajecie, że nie macie naturalnych potrzeb, szczególnie gdy mowa o wydalaniu i rozmnażaniu. Karen spojrzała na Davida. – Zdaje się, że ona się rumieni z powodu twojej toalety – powiedziała, używając staromodnego określenia, które zapamiętała z jakiejś staromodnej książki. – Chyba tak – przyznał zaskoczony David. – Jednak bardziej podoba mi się sposób bycia centaurów. – Mnie też – przyznała Karen. Mama i Sean wymienili Znaczące Spojrzenie. Karen nagle coś sobie uświadomiła: Sean zaczął się zachowywać jak dorosły. Samochód ruszył powoli w stronę tratwy. Wjechał na nią i bezpiecznie zaparkował. David i Karen podłożyli klocki pod koła, żeby auto się nie stoczyło w czasie przeprawy. Kiedy wszyscy bezpiecznie usadowili się na pokładzie, centaury pchnęły tratwę. Następnie rozwinęły żagiel i umocowały go na pokładzie. Utrzymywał się dość silny wiatr, więc pchnął ich łatwo. Płynęli zygzakiem pod wiatr. Muskularne centaury doskonale wiedziały, co robią. Stały na swoich posterunkach, czy to przy żaglu, rumplu, maszcie czy na wachcie, i były naprawdę zaangażowane w swoją robotę. – To dobra pora na posiłek – zaproponowała Sheila. – Przepłynięcie kanału zabierze nam chwilę, a potem możemy być zajęci tym, co czeka nas na lądzie. Mama okazała zwykłą dla siebie zimną krew. – Przyłączysz się do nas Sheilo? – zapytała. – Oczywiście – odpowiedziała centaurzyca. – Tylko poustawiam ryczki dla was. – Podeszła do skrzyni stojącej z boku i wyjęła z niej cztery stołki, które, kiedy się na nich siadało, rzeczywiście ryczały. – A to ciekawe – odezwał się tata. – Tam, skąd pochodzimy, ryczki są cicho. – Mundania to bez wątpienia przedziwne miejsce – stwierdziła Sheila. Zjedli interesujący prowiant, a tratwa przemierzała wody kanału w stronę stałego lądu. Brzeg zdawała się porastać dżungla z dziwnie wyglądającymi drzewami, ale była też wspaniała złota plaża. – Złote Wybrzeże – wyjaśniła Sheila. Po chwili dobili do brzegu i tata zjechał na ląd. – Zaprowadzę was do przystani – powiedziała Sheila. – Niedługo powinni się zjawić wasi przewodnicy. Czy możecie spowodować, żeby wasz dom poruszał się z prędkością kłusa? – Jeżeli podłoże jest twarde i dostatecznie równe – wyjaśnił tata. Ta plaża wydaje się odpowiednia. – To obrzeża Złotego Wybrzeża – powiedziała centaurzyca. – Dalej będziecie mogli skorzystać z bitej drogi, która bez wątpienia jest twarda. Pobiegnę przodem, a wy ruszajcie za mną z taką prędkością, z jaką wasz dom może się poruszać. Wsiedli do wozu, a tata znowu zapalił silnik. Skierowali się na zachód za Sheilą. Wszystkie dzieci wlepiły wzrok przez przednią szybę, żeby zobaczyć, co się będzie działo. Najpierw centaurzyca szła. Kiedy podjechali do niej, ruszyła kłusem. Kiedy znowu się zbliżyli, przeszła w galop, aż się rozwiała jej grzywa. – Szkoda, że nie widzę jej z przodu – mruknął pod nosem Sean. – Już widzisz aż za dużo – odpowiedziała mama. Jechali z prędkością dwudziestu pięciu mil na godzinę, co wydawało się prędkością podróżną centaurów. Wkrótce dojechali do kupy głazów leżących na piasku. Sheila się zatrzy- mała, więc i oni stanęli. – O rety, wasz dom porusza się całkiem nieźle – powiedziała Sheila. Ciężko dyszała, co oczywiście dało Seanowi pełen obraz tego, co pragnął zobaczyć. – Zaczynam podejrzewać, że Mundania nie jest tak drętwym regionem, jak mówią. – Ma swoje zalety – stwierdził tata. Sheila popatrzyła na zegarek na ręku, którym się okazała para oczu wymalowana na nadgarstku. Mrugnęły do niej najwyraźniej w jakiś oznaczony sposób. Wasz przewodnik wkrótce się zjawi – powiedziała. Usiedli, aby zaczekać na przewodnika. Rozdział 3 Chlorine Chlorine cieszyła się sobą. Przyjemnie było być piękną i mądrą, i to w towarzystwie przystojnego i mądrego (ale nie mówiącego) mężczyzny. Jednak jej radość słabła. Nie było nikogo, kto mógł ją ujrzeć w całej krasie, a Nimby był bardziej widoczny niż rzeczywisty. Mówiąc inaczej, miał wygląd księcia, ale nim przecież nie był. I to on był przyczyną jej szczęścia. Można więc było uznać, że tak naprawdę się nie liczy. Pragnęła towarzystwa prawdziwych ludzi, których podziw i zawiść rzeczywiście coś by znaczyły. Lecz nie mogła pójść do rodzinnej wioski, gdzie ktoś mógł ją jednak rozpoznać i wziąć jej urodę za oszustwo, a innych wiosek nie znała dość dobrze. Jak miała w takiej sytuacji znaleźć sposób, żeby się pokazać normalnym ludziom? Postanowiła wykorzystać swój nowy, znakomity umysł do rozwiązania tego problemu. Nagle zabłysnęła jej w głowie złota myśl. Może pójść do Dobrego Maga z Pytaniem! To była słuszna decyzja. Oczywiście przez rok musiałaby mu służyć, a równocześnie mogłaby się legalnie pokazywać. Mogłaby nawet zrobić coś pożytecznego, zakładając, że jej służba byłaby przydatna, a jej nowa uroda zostałaby doceniona. Teraz potrzebowała tylko Pytania. O co miałaby zapytać? Co rzeczywiście chciała wiedzieć? Po chwili kolejna złota myśl zaświtała w jej głowie. Jakże podobał jej się ten nowy umysł, który był o wiele lepszy niż poprzedni. Kiedy miała problem, pracował jak u dwu- dziestu centaurów naraz. Mogła zapytać, gdzie się podziała jej ostatnia łza. Od lat zastanawiała się nad tym, a teraz w końcu mogła się dowiedzieć. – Nimby – oznajmiła – pójdziemy do zamku Dobrego Maga i zadamy mu Pytanie. Nimby popatrzył na nią z powątpiewaniem. Poczuł się też lekko zaalarmowany. Może pomyślał, że Dobry Mag Humfrey nie polubi go. – Nie ma powodów do obaw – powiedziała uspokajająco. – Powiem mu, jaki byłeś dla mnie miły, chociaż naprawdę jesteś smokiem z oślą głową. Na pewno zrozumie. Nimby nie był do końca przekonany, ale dziewczyna zapewniała go, że nie ma powodów do zdenerwowania i że wszystko będzie w porządku. Dobry Mag wszystko wiedział, więc zapewne będzie wiedział również, że Nimby jest miłym stworzeniem, a gdyby nie wiedział, zawsze mógł to sprawdzić w swojej Wielkiej Księdze Odpowiedzi i natychmiast dowiedzieć się wszystkiego o niemym smoku. Nie było więc powodu niepokoić się o rezultat. Niestety od razu pojawił się pewien mały, ale istotny problem: dziewczyna nie znała drogi do Zamku Dobrego Maga. Na co dzień mieszkała w północno-wschodniej części Xanth, a Mag mieszkał gdzieś w centrum. Bez wątpienia czekała ich długa i ciężka droga. Ale może Nimby mógłby pomóc. – Nimby, chciałabym dotrzeć do zamku Dobrego Maga szybko, bezpiecznie i wygodnie. Znasz może drogę? Nimby skinął twierdząco. – W takim razie prowadź. Nimby ruszył żwawym krokiem do najbliższej wioski. Szybko znalazł ścieżkę i po trzech chwilach i jednym, albo dwóch momentach znaleźli się na granicy osiedla. Dostrzegła znak ANTONICE. Och tak, teraz sobie przypominała: każdy z mieszkańców wioski miał na imię Antoni, albo Antonina i wszyscy pracowali przy uprawianiu antonówek. Małe antonówki doskonale nadawały się do zabawy dla dzieci, a duże wykorzystywane były przez dorosłych do produkcji musów. W efekcie społeczność wioski dobrze i zdrowo się rozwijała. Nimby poprowadził Chlorine do metalowej, pokrytej patyną skrzynki, stojącej za znakiem. Napisano na niej TELEFON TONOWY. Zobaczyła przewód wiszący z boku skrzynki, wzięła go i końcówkę włożyła do znalezionego otworu. W tej samej chwili otworzyła się szczelina i rozległ się głos: – Czego chcesz, ośle? – Nie jestem osłem – odpowiedziała Chlorine i natychmiast się zorientowała, że pomylono ją z jej towarzyszem. – Szukam jedynie krótszej drogi do Zamku Dobrego Maga. – Włóż trochę zielonych – odpowiedział głos. Chlorine rozejrzała się dookoła. W pobliżu leżał plik zielonych liści sałaty. Domyśliła się, że chodzi o nie właśnie. Podniosła jeden liść i włożyła w szczelinę. – Mało – odpowiedział głos. – Ostatnio wzrosły ceny. Włożyła więc więcej zielonych. – Jak mus to mus. Ale jesteś bardzo antypatyczny. – Bo jestem Antoni Patyna – odpowiedział głos. – Teraz zadzwonię po transport, a ty, czekając, możesz dostać trochę musu. Usiedli więc przy pobliskim stole, na którym znalazł się mus jabłkowy i dzban z jabłecznikiem oraz kubki. Napój miał ostry smak, ale był bardzo dobry. Wkrótce w głowie Chlorine zaczęło się przyjemnie kręcić. Na ścieżce pojawił się krzepki mężczyzna. Przez ramię przewieszoną miał siekierę z podwójnym ostrzem. – To ty nas zawiedziesz? – zapytała Chlorine, podziwiając jego muskuły. – Ja nie zawodzę – odpowiedział przybysz. – Jestem drwalem. Rzucił okiem na dzban z jabłecznikiem. – Ale najlepiej byś zrobiła, dając sobie spokój z tym jabłecznikiem, zanim głowa całkiem ci się odkręci. Chlorine przytrzymała sobie dłońmi głowę, żeby rzeczywiście nie doszło do jakiejś katastrofy. Dzięki temu poczuła się mniej zakręcona. – Dziękuję. – Cała przyjemność po mojej stronie, piękna panienko. Chlorine się zaczerwieniła, słysząc taki komplement. Zaraz też przypomniała sobie, że rzeczywiście jest ładną dziewczyną, więc komplement był zasłużony. Ale i tak sprawiło jej to przyjemność, bo nie przywykła do podobnych zachowań; wiedziała już, że będzie się jej to nadal podobało. Po jakimś czasie pojawiła się szybko rosnąca chmura kurzu, która nagle się zatrzymała. Z boku dostrzegli napis: DEMONICZNIE SZYBKA TARYFA. Otworzyły się drzwi. Chlorine nie do końca wierzyła, że to będzie bezpieczna podróż. Popatrzyła na Nimby’ego. Ten wstał i wszedł do pojazdu. Poszła za nim. Z tyłu znaleźli wyłożone pluszem siedzisko, dość szerokie dla nich dwojga. Drzwi zamknęły się z trzaskiem i pojazd ruszył z piskiem. Nagle zaczęli się poruszać z prędkością budzącą strach – przydrożne drzewa jedynie migały. – Jesteś pewny...? – Chlorine zapytała Nimby’ego. Nimby skinął twierdząco głową, więc się uspokoiła. Przed nimi było jeszcze jedno siedzisko, przed nim przezroczysta ściana, a przed nią migający las. Dostrzegła z przodu napis: „Kierowcą jest Demon Strator. Niebezpieczny, niepewny, nieuprzejmy”. Z jakichś powodów znowu zaczęła się niepokoić. – Nimby, ten napis... Wtem na przednim siedzeniu zjawiło się jakieś stworzenie. Miało rogi, więc wyglądało jak demon. – To ma odstraszać skąpych – powiedział Strator. – Jeśli dasz z góry wystarczający napiwek, nie masz się czego obawiać. Chyba że stracę nad tym kontrolę. – Pojazd przemknął niebezpiecznie blisko drzew. – Aha – odpowiedziała. – A co jest napiwkiem? – Od ciebie przyjmę całusa, słodziutka. Znowu spojrzała na Nimby’ego, który ponownie skinął, więc pochyliła się do przodu i pocałowała demona w prawe ucho. Pojazd wystrzelił w powietrze, wywinął koziołka i wylądował dalej, mknąc z ogromną prędkością. – Hoo! – zawołał Strator. – Ależ to był podniecający pocałunek! – Dziękuję – odpowiedziała, znowu się rumieniąc. To było nawet zabawne, bo wcześniej rzadko miała powody, żeby się rumienić. Pojazd jechał, aż zatrzymał się z piskiem tuż nad krawędzią głębokiej przepaści. – Przesiadka – powiedział Strator. – Wielka Rozpadlina jest poza moim zasięgiem. – Dziękuję – jeszcze raz powiedziała Chlorine i wysiadła. – Moim zdaniem jesteś bardzo miłym demonem prędkości. Tym razem to demon spłonął rumieńcem. Nabrał koloru królewskiej purpury, z której poszedł różowy dym. – Muszę znikać – mruknął, a pojazd zawinął się w miejscu i pędem ruszył z powrotem na północny wschód. Zmierzchało już, więc można było się domyślić, że podróż zabrała jednak trochę czasu. Potężny ciemny kształt wyłonił się z mroku Rozpadliny i wylądował tuż przed nimi. To był ptak tak wielki jak Rok, a do tego całkiem czarny. W szponach trzymał koszyk, na którym widniał napis: NOCNY LOT. Chlorine skinęła. Można było wywnioskować, że ptak lata tylko nocą, więc byli o czasie. Nimby wspiął się do koszyka, który okazał się wewnątrz znacznie większy, niż się wydawało z zewnątrz. To rozmiary ptaka zdawały się go pomniejszać. Chlorine dołączyła do niego. Teraz ptak rozpostarł skrzydła i skoczył w przepaść. Żołądek Chlorine podszedł aż do gardła, kiedy koszyk gwałtownie opadł w dół, a wraz z nim, zupełnie bez jej świadomości, cała reszta jej samej. Nagle skrzydła uderzyły w czarną przestrzeń i wszystko wróciło na wła- ściwe miejsce. Nie lecieli przez Rozpadlinę, ale wzdłuż niej, skryci w jej cieniu, podczas gdy resztki dnia załamywały się na krawędziach przepaści, nad którymi płynęły po niebie chmury. Chlorine spojrzała w dół, w nadziei, że zobaczy Smoka z Rozpadliny, ale dostrzegła jedynie namacalną niemal czerń czeluści. Dopóki jednak nie musiała jej dotykać, ignorowała ją. Kiedy ciemność objęła już cały obszar Xanth, ptak wyleciał z przepaści i pofrunął ponad dżunglą. Chlorine dostrzegła w dole małe światełka ognisk domowych, a może były to tylko beknięcia smoków po sutym posiłku. Wyglądało to jednak raczej ładnie W zasięgu wzroku pojawiły się światła zamku, zobaczyła jego mury i baszty. To dopiero był widok, naprawdę śliczny! Chlorine poczuła nagle gwałtowną chęć odwiedzenia takiego zamku. Jakże wspaniale musiało się żyć w takim otoczeniu, być księżniczką, albo chociaż damą dworu. Zapragnęła spróbować takiego życia, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyła. Była piękna, ale kiedy zerwie kontakt z Nimbym, wróci do swojej szarej powierzchowności i sen pryśnie. Uroniłaby nawet łzę po straconym złudzeniu, gdyby tylko wiedziała, gdzie się podziała jej ostatnia łza. No ale przecież właśnie dlatego pragnęła odwiedzić Dobrego Maga. Uśmiechnęła się więc, zamiast płakać, ale w uśmiechu pozostał ślad jakiegoś głębokiego żalu. Ptak skręcił w stronę uroczego zamku i po chwili wylądował tuż przy otaczającej go fosie. To było jej przeznaczenie! Nimby wyszedł z kosza, a ona zaraz za nim. W następnej chwili ptak zniknął, szybko i cicho. Znaleźli się sami tuż przed wspaniale oświetlonym zamkiem. Chlorine była pewna, że lepiej nie wchodzić po nocy do zamku. Postanowiła więc poczekać do rana. W ten sposób miałaby też okazję przespać się trochę. Nagle jej senny, ale bystry umysł pomyślał o czymś. – Nimby, czy ty musisz spać? Przystojny towarzysz Chlorine pokręcił przecząco głową. – W takim razie nie będzie dla ciebie wielkiej różnicy, jeśli będziesz czuwał i chronił mnie w razie jakichś kłopotów? To znaczy, myślę, że jesteś wspaniałym stworzeniem, ale nie chcę cię stracić, zanim cię do końca wykorzystam. – Zaśmiała się ponuro. – W mojej naturalnej postaci nie prosiłabym cię o to, bo nawet nie pomyślałabym, że może mi coś grozić. Ale teraz jestem ładna, więc się martwię. No i to jest usprawiedliwione, bo przecież ty sprawiłeś, że jestem taka cudowna. Więc jak, może być? Nimby skinął potakująco. – Dobra. Miej więc na wszystko oko i obudź mnie tuż przed świtem, żebym mogła zobaczyć wschód słońca. Jestem przekonana, że docenię jego urodę o wiele bardziej niż dotychczas. – Zaczęła zbierać liście, żeby zrobić sobie wygodne posłanie, ale przyszła jej do głowy kolejna myśl. – Czy mógłbyś wrócić do swojej naturalnej postaci, żebym mogła ułożyć się na tobie jak na poduszce? Ale jeśli nie, to nie krępuj się odmówić, ponieważ... W jednej sekundzie pojawił się ośli łeb Nimby’ego. Położył się na ziemi, a ona położyła na nim głowę. Co prawda miał na sobie łuski, ale teraz były miękkie. – Wiesz co – odezwała się. – Wyglądasz zabawnie. – Ale im więcej dla mnie robisz, tym bardziej ciebie lubię, nawet gdy jesteś taki jak teraz. Mam nadzieję, że to cię nie wprawia w zakłopotanie. Nimby zastrzygł uszami; wydawał się bardziej zadowolony niż zakłopotany. Chlorine przeciągnęła się, przytuliła i natychmiast głęboko zasnęła. Obudziła się, kiedy coś połaskotało ją w nos. – Co? Kto? – zapytała zaskoczona. Zaraz jednak się zorientowała, że dotyka ją jedno z uszu Nimby’ego. Przecież prosiła go, by obudził ją tuż przed świtem, i tak właśnie zrobił. – Dziękuję – powiedziała Minęła chwila i nadszedł świt. Po niebie rozeszły się kolorowe promienie i rozświetliły powietrze. Chmury rozpłomieniły się. Kiedy zrobiło się bezpiecznie jasno, słońce wychyliło swe oblicze spoza drzew. Słońce nigdy nie pojawiało się w nocy z obawy przed ciemnością. – Och, to takie piękne, jak sądziłam! – zawołała Chlorine. – Dziękuję, Nimby, że mnie obudziłeś na czas. – Pogłaskała go z uczuciem po oślich uszach. Wstała i zastanowiła się. – Ty przygotuj coś dobrego do jedzenia, a ja się w tym czasie zajmę poranną toaletą – powiedziała. Nimby poczłapał w swoją stronę, a Chlorine znalazła jakieś krzaki i poszła w nie, a potem zajęła się rozczesaniem i ułożeniem włosów. Były teraz cudowne, połyskiwały w świetle wstającego dnia. Nadal miały zielonkawożółty kolor, ale teraz zieleń miała odcień świeżych i zdrowych roślin, a żółć płonęła złotem. Popatrzyła w kałużę i dostrzegła swe odbicie: przypominała księżniczkę przebudzoną z przyjemnego snu. Naprawdę byłoby szkoda, gdyby ta przygoda miała się kiedyś skończyć. Wróciła do miejsca noclegu i zastała Nimby’ego z ustami pełnymi świeżych czekoladowych i waniliowych ciasteczek. Najwyraźniej znalazł dobre drzewo. W swojej smoczej postaci usta miał wielkie, więc udało mu się w nie zebrać sporo ciastek, a wszystkie były całe. Jej tymczasem zaświtała w głowie kolejna myśl. – Czy nie przytyję zanadto, jedząc takie delicje? Nimby pokręcił przecząco głową. To on ją przemienił i wiedział najlepiej, że nic takiego się nie stanie. Chlorine więc ze smakiem oddała się śniadaniu. Smok tymczasem spoglądał na nią i wyglądało, że sprawia mu to przyjemność. Aż przyszła jej do głowy kolejna myśl. – Nimby, a ty nie jesteś głodny? Też powinieneś coś zjeść. Nimby zawahał się, ale po chwili skinął potakująco głową. Nadal jednak na ciastka spoglądał z pewnymi wątpliwościami. – Och, no tak. W swojej naturalnej postaci pożarłbyś je wszystkie, nie zostawiając niczego dla mnie, tak? W takim razie wróć do postaci przystojnego młodzieńca, a nie bę- dziesz potrzebował aż tylu ciastek. Smok zniknął, a jego miejsce zajął przystojny mężczyzna. Nimby sięgnął po ciastko i zaczął jeść. Robił wrażenie osoby, której jedzenie smakuje. Długo nie trwało, a kolejna, czwarta już, myśl nasunęła się Chlorine. – Gryzące mrówki! Muszą tu być, ale przecież nie zostałam w ogóle pogryziona. Czy przed tym też mnie ochroniłeś? Nimby skinął. – Nie mam pojęcia, co zrobię bez ciebie, kiedy to się skończy. Naprawdę zaczyna mi się podobać ta przygoda, a nie zrobiliśmy jeszcze ani nic szczególnego, ani nieprzyzwoitego. – Popatrzyła na swojego towarzysza, ale uznała, że nieprzyzwoitości mogą jeszcze poczekać; miała przed sobą trzy wyzwania, aby wejść do zamku. We właściwym czasie, nie za szybko ani nie za późno, poszli nad brzeg fosy. Zamek pięknie się prezentował wczesnym rankiem. Woda w fosie stała spokojnie, nie wyglądało, aby znajdował się w niej potwór. Zobaczyła most zwodzony, ale teraz był podniesiony; w żaden sposób nie można było po nim przejść. Ale do pomostu przy brzegu przywiązana była łódź. Dostrzegła coś w trawie. Podeszła, aby to podnieść. To był marker, kiedyś używała podobnego do pisania na dziecięcych koszulkach. Szkoda było nie wziąć znalezionego pisaka, więc schowała go do swojej sakiewki. – No dobra, wchodzimy w to, Nimby – powiedziała odważnie. To moje zadanie, więc ty idź za mną, kiedy pokonam kolejne przeszkody. Z pewnością doskonale będziesz wiedział, jak się z nimi uporać, ale mam wrażenie, że jeśli mi pomożesz, to nie będzie się liczyło. A poza tym z przyjemnością odczuję dreszczyk emocji. Mam zamiar przetestować ten mój nowy świetny umysł. Podeszła do łodzi – nagle znikąd wyłoniła się wielka i srogo wyglądająca kawka. Leciała w jej stronę, nagle przechyliła się i skręciła, mijając ją dosłownie o włos. Kiedy tak przeleciała, w ułamku sekundy dziewczyna zobaczyła na spodzie napis PU. Chlorine odrzuciło do tyłu. Niemal straciła równowagę. Szczęśliwie odzyskała ją, zanim znalazła się na ziemi. Kiedy była zwykłą dziewczyną, nie przejmowała się wywróceniem do góry nogami i pokazaniem majtek całemu światu, ale teraz, kiedy była wspaniałą istotą, takie przedstawienie stałoby się upokarzające. – To nie jest zwykła kawka – powiedziała. – To pu-kawka! Bojowa wersja. Nigdy jej nie przejdę. Stojący za jej plecami Nimby wzruszył ramionami. Zachował postawę neutralną. To natchnęło ją podejrzliwością, nie co do jego motywów, ponieważ był przyjacielem, ale co do ewentualnych możliwości pokonania przeszkody. No i oczywiście była taka możliwość, bo inaczej nie byłoby to legalne wyzwanie Dobrego Maga. Zastanowiła się przez chwilę i przez moment pomyślała, zdając sobie sprawę, że rozwiązanie nie będzie łatwe. Nie chodziło na pewno o to, aby obejść kawkę, albo z nią walczyć. Bez wątpienia musiała ją przechytrzyć, albo zdenaturalizować. Musiało być coś nieokreślonego, co na pewno okaże się oczywiste, kiedy już o tym pomyśli. Wszyscy wiedzie- li, że takie właśnie zadania Dobry Mag stawia przed każdym szukającym Odpowiedzi. Nie chciał, aby wszyscy zebrali u niego o Odpowiedź, więc stawiał trudne do rozwiązania zagadki, ale zawsze grał uczciwie. Inni traktowali go jak zrzędliwego gnoma, ale cudze trak- towanie nie miało dla niego wielkiego znaczenia. A więc w czym była rzecz tym razem? Jej nowy umysł skupił się i zbadał wszystkie możliwości i okoliczności z niebywałą szybkością. Co było skryte, a równocześnie oczywiste? W okolicy nie potrafiła dostrzec nic szczególnego, żadnych drzwi do podziemnego przejścia czy czegoś w tym rodzaju. Prawdę powiedziawszy, jedyną trochę dziwną rzeczą był marker, znaleziony przez nią w trawie. Ha! To z pewnością o to chodziło! Przedmioty nie leżą ot tak sobie wokół Zamku Dobrego Maga, wszystko było tu dla jakiegoś powodu. To musiał więc być klucz do zagadki. Wyjęła pisak. Był używany, ale nadal użyteczny. Jak mógł jej pomóc? Jej znakomity umysł skupił się na problemie. Zakładając, że to był klucz, jak mógł zadziałać? To pisak, marker... magiczny marker? Do zaznaczenia pu-kawki? Mało prawdopo- dobne, ponieważ kawka mogła zmarnować jej ciało cudnej urody, ale przecież niezbyt silne, zanim udałoby się jej dostatecznie do niego zbliżyć. Pisak jednak zasadniczo służy do pisania... Do pisania. Przypuśćmy, że napisałaby coś, co miałoby jej pomóc... coś jak IDŹ SOBIE, PU-KAWKO? Pogmerała w sakwie i wyjęła z niej mały notatnik. Zdjęła zakrętkę z markera i napisała: IDŹ SOBIE, PU-KAWKO Nic się nie wydarzyło. Ale oczywiście nie sprawdziła tego jeszcze. Zrobiła więc pół kroku w stronę fosy – i tuż przed nią w powietrze wystrzeliła pu-kawka. Bez wahania porzuciła zamiar dokończenia kroku, a nawet cofnęła się. Cisza. Ewidentnie nie o to chodziło. Ale może po prostu nie znalazła odpowiedniego sposobu na wykorzystanie tej możliwości. Jak jeszcze mógł działać magiczny marker? Mimo nad- zwyczajnego umysłu nic nie przychodziło jej do głowy. Spojrzała na Nimby’ego, ale on konsekwentnie się nie angażował. Zresztą i tak nie miała zamiaru go pytać o cokolwiek. – Gdybyś miał ochotę na drzemkę, albo coś takiego... – Nie miał, on nie sypiał. – Może chciałbyś sobie pomyśleć o czymś sympatycznym? Nie chcę, żebyś się nudził z powodu mojego niezdecydowania. Nimby skinął i postanowił odpocząć. Ciekawiło ją, o czym teraz myśli oślogłowy smok. Kiedyś go zapyta. Teraz jednak miała co innego w głowie. Przekreśliła napis... i wokół niej coś zamigotało. Rozejrzała się w obawie, że to zbliża się jakiś potwór i chce ją rozszarpać, ale wszystko wyglądało normalnie. Więc musiało chodzić o jakąś magię. Przekreślenie zapisu zlikwidowało go i wywołało magiczny efekt. Gdyby tylko wiedziała, co to takiego. Nagle w głowie zaświtało. Może to wyzwanie jest skierowane do jej normalnej osobowości. Może Dobry Mag nie wie, że jest teraz znacznie sprytniejsza. A może wie, ale nie dba o to. Ma więc przed sobą proste zadanie, ale przeintelektualizowała je. – Spróbujmy więc w jakiś zwykły sposób – powiedziała do siebie. Odwróciła kartkę na czystą stronę i napisała PU-KAWKA. Następnie skreśliła U i wpisała RY. Poczuła magiczne mrowienie. Czy teraz zadziałało? Zrobiła krok przed siebie i zobaczyła przed sobą jakiś dziwny, stary, pyrkający głośno pojazd. Próbował zagrodzić jej drogę, ale wystarczyło go obejść i pójść dalej. Zrobiła to! Wykorzystała magiczny marker do zmiany nazwy, zmieniając stworzenie śmiertelnie groźne w zupełnie niegroźne. Klucz ukryty więc był w nazwie, w jej zmianie. Oczywiście – to nie było pomyślane dla intelektualisty. Podeszła do brzegu fosy. Ale gdzie się podział pomost z przywiązaną do niego łodzią? Jest. Osiadła na mieliźnie, ale między nią, a łodzią dostrzegła największego, najobrzydliw- szego pająka, jakiego kiedykolwiek spotkała. Nie był dość duży, aby zjeść ją za jednym zamachem, ale trzy, cztery kęsy wystarczyłyby mu z pewnością. Zresztą, o ile wiedziała, pająki nie pożerały ofiar, obgryzając je, ale zawijały złapaną zdobycz w kokon i wysysały z niej soki. Ale ona nie chciała zostać wyssana bez względu na to, jak bardzo soczyste było teraz jej urocze ciało. Cofnęła się. Uznała, że w tej sytuacji właśnie to należało zrobić. Pająk nie ruszył za nią. Prawdę powiedziawszy, to nawet zniknął, a w miejscu, gdzie przed chwilą był, pojawił się pomost, do którego przywiązana była łódź. Spróbowała więc zawrócić i dostać się na most, zanim wróci pająk... ale on się zjawił wcześniej. A pomost oczywiście zniknął. Było w tym coś dziwnego. Pająk nie zasłaniał jej widoku na pomost. Czyżby stanęła oko w oko z iluzją? No i co w takim razie było iluzją: pająk czy pomost? Różnica była spora. Cofnęła się o krok, patrząc przy tym na pająka. Zniknął, a w jego miejsce pojawił się pomost do cumowania łodzi. Zmieniały się jedno w drugie! Jej świetny umysł zaczynał znowu pracować. Bez wątpienia było to wyzwanie, a ona na pewno nie poradzi sobie z nim przez napisanie słowa PAJĄK i zmianę J na Ł. Nawet gdyby rzeczywiście w miejsce pająka pojawił się pałąk, to nie byłaby w stanie dojść po nim do łodzi. Potrzebowała pomostu, aby nie zabrudzić swoich uroczych stóp w mule fosy. Jak więc mogła to zrobić bez zmieniania pająka? Jak brzmiała prosta odpowiedź na takie pytanie? Odpowiedź pojawiła się niespodziewanie szybko: przekupić pająka. Ale co mogłoby go zainteresować poza długą przy- jemnością wysysania z niej soków życiowych? Co jeszcze mogłoby go skusić? Magiczny pisak! Już go nie potrzebowała, a pająk być może umiałby go wykorzystać. Gdyby tylko dostatecznie dobrze przedstawiła jego możliwości jak na pajęcze potrzeby. Podeszła jeszcze bliżej pająka, ale była przygotowana na natychmiastową ucieczkę, gdyby okazało się to konieczne. – Hej, urocze stworzenie! – zawołała. – Chciałbyś może coś ładnego? Pająk poruszył czułkami i na ziemię spadła kropla jego śliny, a po zetknięciu się z nią wypaliła gałązkę młodziutkiego drzewa, które znikło, zanim osiągnęło swój wiek dorosły. Chlorine zrobiło się przykro z powodu roślinki, ale wiedziała, że nie mogła jej pomóc. – Nie, nie możesz mnie mieć – powiedziała szybko. – Pod tą cudowną powłoką kryje się zupełnie zwykła i raczej niezbyt smaczna osoba. Ale mam coś, co mogłoby ci bardziej przypaść do smaku: magiczny pisak. – Pokazała mu marker. – Potrafi zmieniać rzeczy. Na przykład możesz zmienić kij w wija, wystarczy napisać kij, a potem „k” zamienić w „w” i już masz coś, co mogłoby ci smakować. Podniosła z ziemi patyk i położyła przed sobą. Następnie napisała KIJ i przekreśliła literę K, zastępując ją literą W. Kij na ziemi zmienił się w długiego, smakowitego wiją. – Widzisz... magia, jakiej zawsze pragnąłeś – powiedziała entuzjastycznie. – Pomysł, co mógłbyś zrobić z dużym wijem! Mógłbyś go zamienić w największego w Xanth soczystego robala. I biesiadować przy nim tak, że ślinka leci. Pająkowi na samą myśl pociekło więcej śliny. – Dam ci ten fantastyczny magiczny pisak w zamian za pewną grzeczność – powiedziała głosem, który miał go zachęcić. – Musisz jedynie zmienić się w pomost i pozwolić mi wsiąść do łodzi. Za to możesz dostać magiczny pisak i mój notatnik i będziesz mógł... Zawahała się, ponieważ w głowie pojawiła się jej pewna myśl. – Czy ty potrafisz pisać? Pająk pokręcił przecząco głową. To był problem. Jednak jej znakomity umysł postanowił się i z tym zmierzyć. – Cóż, może umiesz rysować? Poczekaj, sprawdzę, czy to działa także z rysunkami. – Znalazła jeszcze jeden patyk i położyła przed sobą. Szybko go naszkicowała, następnie przekreśliła i narysowała jeszcze gorszego wiją. Patyk zamienił się w robala. Działało także na rysunkach. Może Dobry Mag sądził, że jest zbyt głupia, aby czytać i pisać. Co, prawdę powiedziawszy, byłoby całkiem uspra- wiedliwionym domniemaniem; nigdy nie wyszła poza pierwszy rok szkoły centaurów, co oznaczało, że radziła sobie tylko z wyrazami jedno- i dwusylabowymi. Gdyby kazano jej napisać „kwintesencja”, musiałaby się poddać. – A więc jeśli potrafisz rysować, możesz tego używać – doszła do wniosku. – Nie zdawałam sobie sprawy, jak to urządzenie potrafi być elastyczne. No, ale dopóki będzie tu dość patyków, będziesz miał pod dostatkiem jedzenia. Umowa stoi? Pająk skinął głową. W tej samej chwili przeszła jej przez głowę słabiutka, ale zauważalna myśl. Czy pająk okaże się słowny? A co jeśli złapie i ją, i pisak? Zaraz jednak pojawiła się druga myśl – musi być słowny, ponieważ inaczej Dobry Mag nie użyłby go do zadania. Zebrała się więc w sobie... nie, to nie byłoby odpowiednie dla dziewczyny, uniosła dumnie głowę i poszła w stronę pająka. Jeżeli źle oceniła sytuację, a pająk pojmie ją i zacznie wysysać, po prostu zmieni swoje soki w truciznę i powie, że jej przykro. Miała jednak nadzieję, że wszystko się uda. Pająk zamienił się w pomost. Chlorine niepewnym krokiem weszła na niego i skierowała się do łodzi. Weszła do niej. Teraz położyła pisak na pomoście, odwiązała łódź, wzięła wiosło i odbiła od brzegu. – Miło jest robić z tobą interesy – powiedziała zadowolona. Pająk wrócił i złapał w odnóża pisak. Jednym z nich pomachał dziewczynie. Przeszła drugie wyzwanie. – Oj – zapomniała o Nimbym. – Hej, Nimby! – zawołała. – Może przejść? Pająk uczciwie zmienił postać, pozwalając Nimby’emu przejść suchą nogą po deskach aż do łodzi. Może zdawał sobie sprawę, że Nimby to smok z twardymi łuskami, więc nie był kimś, z kim można sobie żartować. Teraz już razem odbili od brzegu. Powiosłowali przez fosę bez dalszych incydentów. Ona jednak wiedziała, że czeka ją jeszcze trzecie zadanie. Co to będzie? Nigdy nie były takie same, to wiedziała. Oby tylko nie pojawił się potwór z fosy, bo w takim przypadku nie wiedziałaby, co zrobić. Dobili do brzegu ogrodu oddzielającego fosę od Zamku Dobrego Maga. Wyszli z łódki. W tej samej chwili łódź odpłynęła z powrotem na swoje miejsce. Teraz było za późno zmieniać zdanie. Popatrzyła na ogród. Był cudowny i ohydny zarazem. Lewa strona porośnięta była fatalnie wyglądającymi i śmierdzącymi kłączami, pośród których stał obrzydliwy pomnik. Prawa strona pełna była pięknych kwiatów i uroczego zapachu. Naturalnie na tę stronę ogrodu chciała przejść. Tymczasem ścieżka prowadziła w lewo, więc tam też poszła. Chcąc iść w prawo, musiała podeptać piękne kwiaty lub zerwać pnącą się winorośl, a tego nie potrafiłaby zrobić. Ścieżka zarośnięta była chaszczami, kolczastymi pnączami, pokrzywami, kłującym winem, czepiającymi się łętami, a nawet śmierdzącymi bulwami, z których jedną uważnie obeszła z boku. Inaczej wybuchłaby i otoczyła ją jedną wielką chmurą, tak że nic i nikt nie wytrzymałby hałasu ani smrodu. Im dalej szła, tym gorzej wyglądało, aż wreszcie okazało się, że dalej nie sposób przejść. To był kres ogrodu. No i bez wątpienia kolejne wyzwanie. Wycofała się i dołączyła do Nimby’ego, który po prostu czekał. Ładna suknia była poplamiona jakimiś pozbawionymi wyraźnego koloru plamami, a na ramionach i łydkach miała pełno zadrapań. Cóż za obrzydliwa okolica! Ponownie rozważyła spacer do ładniejszej części ogrodu. Gdyby tylko odnalazła ścieżkę. Nie było jednak żadnej i chociaż ogród wyglądał pięknie, był tak samo zarośnięty jak jego brzydsza część. Na pewno naraziłaby się na różnego rodzaju szkody, a i tak zapewne nie zdołałaby się przedostać na drugą stronę. Jakaś droga musiała przecież istnieć. Ale gdzie i jaka, jeśli nie była to ścieżka? Chlorine spoglądała to na jedną, to na drugą stronę ogrodu, przekonana wewnętrznie, że coś zapewne uszło jej uwagi. Zastanawiając się nad sytuacją, wąchała kwiatki i nagle dostrzegła, że niektóre rośliny układają się we wzory. Dostrzegła wyraźną linię, według której rosła cykoria podróżnik. Wyrastała z kolein. A więc pewnie tędy właśnie można było podróżować. Rosło tu także drzewo podróżnika i leżała pod nim kłoda. Gdyby więc ją odrzucić, może odsłoniłaby się droga za drzewem i zadanie zostałoby rozwiązane. Sięgnęła po kłodę, ale ta leżała poza jej zasięgiem – znowu podrapała się kolcami. Najwidoczniej nie chodziło o usunięcie kłody spod nóg. A więc nie tędy droga. Nie mogła pójść dalej. Co jeszcze można było zrobić? Przesunąć cały ogród? W głowie pojawiła się myśl, choć nie zajarzyła się jeszcze pełnym blaskiem. Ot, zdawała się czekać na rozwinięcie. Jeszcze nie wpadła na sprytne rozwiązanie. Czy istniał jakiś sposób na zamianę ogrodów miejscami, tak aby ta sama ścieżka prowadziła do innej części? Teraz sądziła, że może być. Takie odwracanie rzeczy zawsze inte- resowało Dobrego Maga. Chlorine dokładnie przyjrzała się ogrodowi i ścieżce. Teraz zauważyła, że omija wstrętnie wyglądającą studnię. Podeszła do niej, ostrożnie unikając pnączy i kolców i cały czas uważnie przyglądając się studni. W twarz uderzył ją gryzący dym i zatkał jej nos. Fuj! Nie było w niej wody, ale woda ognista. Nie do końca trująca; dziewczyna potrafiła rozpoznać, kiedy trafiała na truciznę, bo przecież taki miała talent. Jednak ta woda nie była również do końca zdrowa. To był alkohol. Po przeciwnej stronie rósł obskubany krzew tymianku. Obróciła się, aby dokładnie go obejrzeć. Tymianek potrafił wyrządzić psikusa, wiedziała o tym dobrze. Potrafił przyspieszać, albo spowalniać czas, albo nawet zmieniać porę dnia. Zwykle trzymała się od niego z daleka. Ale czy tu tymianek rósł z jakiegoś konkretnego powodu, tak blisko ścieżki i studni? Coś w głowie Chlorine lekko zaświtało. Studnia zamiast wody pełna wody ognistej, krzew nie potrzebujący czasu, ale zmieniający czas, a wszystko w środku ogrodu, do którego nie można wejść. Wszystko na odwrót. Tak samo jak wtedy, kiedy człowiek chce dobrze, a wychodzi wręcz przeciwnie. Czy to mogło być miejsce takich zdarzeń? Nie musiało być źle, ale na odwrót. Ognista woda wylana pod krzew tymianku mogła zakręcić czasem – ale czy we właściwą stronę? Rozjaśniło się w głowie Chlorine. Mogło zadziałać. Sięgnęła po brudne wiadro i zaczerpnęła w nie nieco dymiącej wody. Oczywiście nie wyglądała ładnie, bo z natury swojej była przydymiona. Ale jeżeli Chlorine miała rację... Wylała wodę pod krzew tymianku. Zrobił się bardziej zielony i jakby w mgnieniu oka zdrowszy. Nagle zapadła noc. Co? Chlorine rozejrzała się zaskoczona. Przecież jeszcze nie była pora na noc! Och – krzew tymianku poczuł, jak mu się zakręciło, i przyspieszył czas, sprowadzając na ogród noc. Może powinna to przewidzieć. Ale czy dla niej wynikało z tego coś dobrego? W nocy nie było przecież łatwiej przedrzeć się przez gąszcz roślin niż w dzień. Chyba że... Teraz tak jej się rozjaśniło w głowie, że cały ogród stanął w świetle. No jasne! To, było, nie było, ogród i jedna jego część różni się od drugiej jak dzień od nocy. Stała się noc i ta część była teraz ładna – ze ścieżką biegnącą przez nią. W końcu znalazła ją. – Chodź, Nimby – powiedziała, jakby chodziło o zwykłą rzecz. Złożymy wizytę Dobremu Magowi. – Ruszyła w dół ścieżką oświetloną po brzegach ślicznymi robaczkami świętojańskimi. Ścieżka prowadziła wprost do wejścia do zamku. Chlorine zastukała w bramę, a ta natychmiast się otworzyła. Czekała na nich piękna młoda kobieta. – Witam w Zamku Dobrego Maga, Chlorine i Nimby – powitała ich. – Jestem Wira, jego córka. Proszę za mną. A więc oczekiwano jej. Cieszyła się, że grała uczciwie i sama przeszła przez zadania. Weszli do środka za Wirą. Wewnątrz było zaskakująco jasno, a to za sprawą wpadających przez wysokie okna promieni. Chlorine zrozumiała, że naprawdę panuje dzień, a nie noc; jedynie w ogrodzie chwilowo zapadły ciemności, które rozproszyły się, kiedy tylko weszli do zamku i oddalili się od tymianku. – Skąd znasz nasze imiona? – zapytała Chlorine. – O ile mnie pamięć nie myli, nigdy wcześniej nas nie widziałaś. – Racja, jestem niewidoma – odpowiedziała Wira. – Ale doskonale znam zamek i nie zabłądzę. Zostałam też poinformowana o wszystkim przez Maga Humfreya. Zdaje się, że bez problemu zidentyfikował ciebie, Chlorine, ale zastanawia go twój przyjaciel Nimby. Musiał poszukać go w Wielkiej Księdze Odpowiedzi pewny, że tam nie figuruje taka postać. Okazało się jednak, iż zapomniał o jednej pozycji, która była poświęcona postaci ze smoczym zadem i talentem zmieniania siebie i swego towarzysza, w co tylko zechce, a nazywał się ten smok właśnie Nimby. Naprawdę nazywał się No I Mamy Byle Co, ponieważ większość osób nie lubiła go. Mag pokręcił głową, nie chcąc przyznać, że nie wiedział nic o tej postaci. Obawiam się, że zaczyna czuć swój wiek. Chlorine uśmiechnęła się. – Księga Odpowiedzi mówi prawdę. Nimby nie jest tym, za kogo się podaje, ale teraz jest o wiele przyjemniejszy niż w swojej naturalnej postaci. Dla mnie to nie byle co, ponieważ poznałam go w działaniu, a nie przez wygląd. Jedyną jego słabością jest to, że nie mówi. Jak na razie całkiem mile spędzamy czas. – Jak na razie? – Wiem, że to będzie musiało się skończyć, a ja zostanę zmuszona do powrotu do mojego byle jakiego życia. Zawsze jednak będę mogła wrócić pamięcią do wspaniałej przygody, krótkich chwil świetności, dzięki Nimby’emu. Mam zamiar jak najlepiej wykorzystać tę szansę. – Obawiam się, że Dobry Mag zamierza skorzystać z tego jeszcze bardziej, niż sądzisz. – Och, czyżby moja roczna służba była częścią tego – powiedziała zachwycona Chlorine. – Cóż, jestem gotowa pogodzić się z tym. To sprawi, że moja przygoda będzie jeszcze ciekawsza. Wira zaprowadziła ich do przeciętnie wyglądającej kobiety siedzącej w pokoju do robótek ręcznych wypełnionym stosami skarpetek. – Matko Zofio, oto nasi goście – powiedziała Wira. Zofia podniosła wzrok. – Jesteś pewna, że chcesz osobiście zawracać mu głowę swoim Pytaniem? W zamian za odpowiedź zażąda niezwykle wytężonej pracy. – Ależ tak, oczywiście – odpowiedziała Chlorine. – Tego oczekuję. Im bardziej wytężona, tym lepiej. – Jak sobie życzysz. Teraz Wira zabierze was do niego. Niewidoma młoda kobieta poprowadziła ich ciemnymi, kręconymi schodami do ciasnej zagraconej komnaty. W kącie, w cieniu siedział Dobry Mag Humfrey we własnej osobie. Spojrzał pochmurnie znad potężnego tomiska. – Tak? – Gdzie jest moja ostatnia łza? – zapytała Chlorine. – Jest w twoich oczach, pokrywa je, aby były wilgotne. Połowa z niej dba o twoje prawe oko, a druga połowa o lewe. Bez ostatniej łzy szybko straciłabyś wzrok. Chlorine była zaskoczona odpowiedzią. – Nigdy o tym nie pomyślałam! Oczywiście to musi być prawda. – To jest prawda – zrzędliwym tonem stwierdził Humfrey. A teraz przejdźmy do twojej służby. Ale Chlorine, zadowolona, lecz nie do końca, starała się wymigać. – Wiem, że muszę przez rok służyć, ale nie za tak niewiele znaczącą informację. To nie wydaje się uczciwe. – Proszę, nie sprzeczaj się – ostrzegawczo powiedziała Wira. Przez to może stać się tylko jeszcze bardziej zrzędliwy. – Mniejsza o to, odpowiem – odezwał się Humfrey, jeszcze bardziej zrzędliwym tonem. – Znałaś warunki, zanim tu przyszłaś, więc jeśli zaprzepaściłaś szansę na zadanie ważnego Pytania i uzyskanie ważnej Odpowiedzi, to sama sobie jesteś winna. – Hmm, racja – odparła Chlorine. – Znałam zasady, przepraszam za niestosowną uwagę. Humfrey znowu podniósł wzrok znad książki i spojrzał na nią. Oczy miał żółte, poprzecinane czerwonymi żyłkami, ale kiedy skupiły się na niej, pojaśniały i nieprzyjemne ko- lory zniknęły. – Ooo, jesteś bardzo ładna – powiedział zaskoczony. – Balsam na przemęczone oczy. – To dzięki Nimby’emu – przytaknęła zadowolona, że zamiast złego wrażenia, jakie robiła kiedyś, teraz robiła dobre wrażenie. W normalnym życiu jestem zwyczajna i przeciętnie inteligentna. – Tak, oczywiście. Skoro dałaś wytchnienie moim oczom, wyświadczę ci drobną przysługę i uzupełnię moją odpowiedź. Nie jest taka nieważna, jak się wydaje. Możesz uronić swoją ostatnią łzę, jeśli tak zdecydujesz. Jednak rozważ konsekwencje. Lepiej, żebyś nigdy nie wpadła w aż tak nieszczęśliwy nastrój. – Tego możesz być pewny – odpowiedziała ze śmiechem. – Prawdę powiedziawszy, to właśnie tego nie jestem pewny i dlatego cię ostrzegłem. Może nadejść taki czas. Nie działaj wtedy bezmyślnie. Nimby, stojący u jej boku, nie czuł się najlepiej. Chlorine skinęła. – Dziękuję za dodatkowe wyjaśnienia, Dobry Magu. Będę o tym pamiętać. – Uśmiechnęła się. Tym razem ponure wnętrze rozjaśniło się, a Humfrey wyglądał, jakby mu odjęto pięć lat. – Och, żałuję, że nie mogę tego zobaczyć – mruknęła Wira, czując, iż wydarzyło się coś dobrego. Może wyczuła ciepło biorące się ze światła, które wypełniło komnatę. – Powinnaś – stwierdził prawie łagodnym głosem. – Imbri? Nagle Chlorine odniosła wrażenie, że ogląda jak ktoś z zewnątrz tę samą scenę po raz drugi. Spoglądała na siebie, Wirę, Nimby’ego i Dobrego Maga, wszyscy przebywali w jego gabinecie. Uśmiechnęła się, a gabinet rozjaśnił się i Humfrey odmłodniał ze stu lat do jakichś dziewięćdziesięciu pięciu. – Och, dziękuję, Day Mare Imbri! – zawołała Wira. – Zobaczyłam to! Chlorine była zachwycona. Dobry Mag przywołał nocną marę, albo raczej dzienną marę, aby ofiarować im wszystkim sen na jawie, tak że nawet niewidoma dziewczyna mogła zobaczyć, co się wydarzyło, w jedyny możliwy dla niej sposób, jako sen. To bez wątpienia było coś wyjątkowego. Musiał bardzo lubić swoją córkę, ponieważ zrobił to przede wszyst- kim dla niej. W gabinecie znów zapanował półmrok, a nieco mniej zmęczone oczy Dobrego Maga wróciły do opasłego, nudnego tomiska. Posłuchanie dobiegło końca. Chlorine obróciła się na pięcie i poszła za Wirą w dół schodami. Dziewczyna uśmiechała się. Bez wątpienia wydarzyło się coś wyjątkowo przyjemnego. Rozdział 4 Droga trolli Jim Baldwin zaskoczony rozejrzał się dokoła. Na pierwszy rzut oka kraina przypominała Florydę, ale przy dokładniejszym przyjrzeniu się podobieństwo znikało. Nie chodziło jedynie o obecność fantastycznej postaci kobiecej: centaurzycy Sheili. Jej fenomenalny nagi tors potrafił docenić niezależnie od okoliczności, chociaż oczywiście nie przyznawał tego wobec swojej rodziny. Mary była rozsądnie liberalną kobietą, lecz ewidentnie nie przychodziło jej łatwo znosić towarzystwa źrebicy, i to nie tylko dlatego, że była stworzeniem fantastycznym. Poprawka: ponieważ była zbyt fantastycznym stworzeniem z męskiego punktu widzenia. Szczególnie z punktu widzenia Seana i Davida, a może i samego Jima. Nie bez powodów. Czekali na plaży w pobliżu czegoś, co najbardziej przypominało ogromną poduchę. Tu miał przybyć przewodnik. Przewodnik, którego przysyłał Dobry Mag. Po tym, co widział w tym szalonym świecie, Jim był gotów zaakceptować istnienie dobrych i złych magów. Miał nadzieję, że przewodnik będzie kompetentny. Chciał jak najszybciej wydostać się z tej sytuacji; niepokoił go coraz silniejszy wiatr, choć intrygujące było to, co robił z włosami Sheili. Już się wydawało, że wichura cichnie, ale niestety teraz stawała się silniejsza. To była zła wiadomość, nieważne, czy dotyczyła Florydy, czy tej krainy nazywanej Xanth. Dzieci pochłonięte były rozmową z centaurzycą w nadziei, że dowiedzą się więcej o Xanth. Mary podeszła do Jima. – Nie chciałbym wyjść na panikarza, ale zauważyłaś wiatr? – zapytał cicho. Odgarnęła włosy z twarzy. – Tak. – Głos miała zatroskany. – Może więc nie tracimy czasu z centaurami; sami i tak nie zdołamy się poruszać. Jej uśmiech w odpowiedzi na uwagę męża był szczery, ale dziwnie pełen napięcia. – Dziękuję, że to wyjaśniłeś, Jim. Nagle z północy coś nadleciało. Wszyscy się gwałtownie pochylili, pewni, że to coś zamierza wylądować. Wyglądało to jak wielka lalka, nowoczesna w kształtach, ze wspaniałymi nogami. Wylądowała z piskiem w samym środku poduszki. Odbiła się i sukienka delikatnie opadła w dół. Okazało się, że jest to młoda kobieta. Lot i lądowanie wcale jej nie zaszkodziły. Chłopcy natychmiast odkryli w niej nowy obiekt pożądliwych obserwacji. – Cześć, ludziska – zawołała, odrzucając do tyłu swe złotozielone obfite loki. – Jestem Chlorine, wasza przewodniczka przysłana przez Dobrego Maga Humfreya. Za chwilę zjawi się mój towarzysz, zaraz potem musimy porozmawiać. Zanim zdążyli zamknąć usta, przyleciała kolejna lalkowata postać. Ona także się odbiła, ale nie miała sukienki, która mogłaby łagodnie opaść. Miała spodnie i okazała się przy- stojnym młodzieńcem. – To Nimby – przedstawiła przybysza Chlorine. – Jest miły, chociaż nie mówi. Pomoże mi wam pomóc. Ale najpierw muszę was ostrzec, że nadciąga potężna wichura. – Zauważyliśmy – powiedział Jim, występując krok przed innych. Witam, jestem Jim Baldwin a to moja żona i nasze dzieci, Sean, David i Karen. Jesteśmy z... jak wy to nazywa- cie, Mundanii. – Tak nazywamy – zgodziła się z uśmiechem Chlorine. Popatrzyła na Sheilę. – Dziękuję, że doprowadziłaś zagubionych ludzi aż tutaj. Jestem pewna, że pragniesz już wrócić na Wyspę Centaurów. – Owszem, zanim wiatr przybierze na sile – przytaknęła centaurzyca. Następnie zwróciła się do rodziny: – Życzę wam wszystkiego najlepszego. Przyjemnie było spotkać się z wami. Jeżeli spotkacie siostrę Carletona Chenę, jej także przekażcie najlepsze życzenia. – Z pewnością tak zrobimy – zapewnił Jim. – Dziękujemy tobie i Carletonowi za pomoc. – Bardzo proszę. – Odwróciła się i kłusem ruszyła z powrotem przez plażę. Chłopcy odprowadzali ją wzrokiem, aż zniknęła z pola widzenia, i zaraz potem wrócili spojrzeniem do Chlorine, która była przyzwoicie odziana, ale równocześnie tak piękna w każdym tego słowa znaczeniu, że w równym stopniu jak naga centaurzyca potrafiła zawrócić w głowach. Chlorine zwróciła się do Jima. – Nie chciałabym być nieuprzejma, ale muszę niestety zachęcić do pośpiechu. Tu nie jesteście bezpieczni. Żona Dobrego Maga była w tej kwestii stanowcza. Sama pochodzi z Mundanii, więc wie, jak trudny musi być dla was pobyt w Xanth. Zdaje się, że macie poruszający się dom. Dzieci się roześmiały. – Wóz kempingowy – powiedziała Mary. – Ale właściwie tak, to dom, który się porusza. – Możecie go wprawić w ruch? Mamy niewiele czasu na ucieczkę przed nasilającym się sztormem. Moim zadaniem jest bezpiecznie zaprowadzić was tam, gdzie sobie życzycie, ale tu już nie jesteście bezpieczni. – Możemy nim pojechać – zapewnił Jim. – Dla ciebie i Nimby’ego także znajdzie się miejsce. – Ciekawiło go to imię, ale teraz nie było czasu o to pytać. – Ale wkrótce będziemy potrzebowali paliwa, bo inaczej utkniemy. – Paliwa? – zapytała Chlorine, nie rozumiejąc, o co chodzi. – Paliwa. Benzyny. To coś, co pije nasz dom. – Och. – Chlorine odwróciła się w stronę swojego towarzysza. Nimby, wiesz może, gdzie znajdziemy to paliwo dla nich? – Nimby skinął potakująco. – W takim razie pokaż nam drogę, ponieważ nie możemy dłużej tu zostać. – Wsiadajcie – zaprosił Jim. – Jeżeli Nimby zna drogę, może siąść obok mnie i wskazywać kierunek. Wsiedli więc do auta, a milczący towarzysz Chlorine zajął miejsce pasażera z przodu. Ona sama zajęła miejsce z tyłu wraz z resztą rodziny, co, jak doskonale wiedział, poruszyło chłopców. Zwykle nie zabierał autostopowiczów, ale w Xanth należało postępować zgodnie z tutejszymi zwyczajami, a Chlorine bez wątpienia miała rację co do zagrożenia burzą; najwyraźniej huragan Gladys nasilał się, albo zawracał, aby ich znowu złapać. Ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzył, było uwięzienie w samochodzie przez szalejący huragan. Włączył silnik. Chlorine krzyknęła zaskoczona, ale Nimby zachował się zupełnie spokojnie. Wskazał drogę, którą Jim i tak zamierzał pojechać. Wyglądała na solidną szosę. Jeśli będzie mógł rozwinąć sporą prędkość, zapewne ucieknie przed burzą i znajdzie paliwo. Przy wjeździe na drogę stało okropne stworzenie. – Nic nie mówcie, pozwólcie zgadnąć – powiedział Jim. – Troll. Nimby się uśmiechnął. Najwyraźniej rozumiał, co się do niego mówi, jedynie sam nie potrafił mówić. Dziwak, ale dość przyjaźnie usposobiony. Zatrzymał samochód tuż przed trollem. Zresztą stał tu znak z napisem: STOP. PŁATROL. Niestety nie dostrzegł żadnej informacji na temat wysokości opłaty. Cóż, zaczął od małych sum. – Oto dwa centy – powiedział, wręczając trollowi dwie małe monety. Stwór uśmiechnął się – okropny widok – wziął dwa centy i machnął na niego. Może właśnie o tyle chodziło. Jim wjechał na drogę i przyspieszył. Powoli zaczynał się czuć jak w domu. Dostrzegł znak drogowy. Strzałka w górę – pomyślał więc, że jest na drodze jednokierunkowej. Zdziwił się więc, kiedy zobaczył, że droga zaczyna się piąć w górę aż na sam szczyt. Wszystko tu wydawało się bardzo dosłowne. Niestety na tej wysokości narażeni byli na silniejsze podmuchy wiatru. – Długo będziemy jechać na szczyt? – zapytał Jim. Nimby pokręcił przecząco głową, ale nic ponad to. Rzeczywiście dziwak. Jim tymczasem usłyszał rozmowę dzieci, które wypytywały Chlorine – dziwne imię – o różne rzeczy, a ona starała się odpowiadać wedle swej najlepszej wiedzy. To było nawet interesujące. – Tak, cukierki naprawdę rosną w Xanth i ciasteczka także, wszelkiego rodzaju – wyjaśniła Chlorine. – Czy w Mundanii jedzenie rośnie na drzewach? – Jasne, w pewnym sensie – przytaknął David. – Owoce rosną na drzewach, a warzywa w ogrodach, ziarno zaś na polach. Ale cukierki i ciastka muszą być produkowane. I kupowane. Po to właśnie jest pensja. – Pensja? – Macie jakieś pojęcie o pieniądzach w Xanth? – zapytała Mary. – Oczywiście. To zielone byle co, którego przyzwoite istoty nie tykają. Wszyscy się roześmiali. – Właśnie tego używamy – odparł Sean. Potężny podmuch wiatru uderzył w samochód. – Och, to mi o czymś przypomina – odezwała się Chlorine. – Muszę wam opowiedzieć o czyhającym na was wielkim niebezpieczeństwie. Dobry Mag kazał mi się upewnić, że zro- zumiecie, o co chodzi. A chodzi o to, że w Tarczy pojawił się słaby punkt. – W jakiej tarczy? – zapytała Karen. – W Tarczy, która ochrania Xanth. Nie pozwala Mundańczykom przedostawać się do nas. Bez obrazy Coś poszło nie tak i mundańska burza przeszła na naszą stronę, a wy wraz z nią. Huragan zmierza ku centrum Xanth, a to oznacza, że wymiecie sporo magicznego pyłu i... – Magiczny pył? – zapytał Sean. – To pył, który zgromadził się w centrum Xanth, przynosząc magię – wyjaśniła. – Bez niego nie będzie czarów, a to byłoby okropne. Ale tam, gdzie warstwa pyłu jest zbyt gruba, magia jest za silna, no i w efekcie mamy tam prawdziwe szaleństwo. Jeżeli Wesoły Wicherek rozrzuci pył po całym Xanth... – Rany! – zawołał Sean. – Wszyscy oszaleją. – No, nie do końca. Ale różne sprawy zaczną się dziwnie toczyć. W każdym razie nie musicie się o to niepokoić. Mam nadzieję, że pomogę wam przedostać się przez Xanth i uciec przed niebezpieczeństwem, zanim huragan stanie się naprawdę groźny. Musimy się więc spie- szyć. Nie będzie wiele czasu na postój i sen. – Nie ma problemu – powiedział Sean. – Prześpimy się w wozie, kiedy tata będzie prowadził. Co oznacza brak snu dla taty, domyślił się Jim. Cóż, tak się już zdarzało. Nie podobał mu się nasilający się z każdą chwilą wiatr i wolał trzymać się z dala od niego, nawet jeśli miał być przez to niewyspany. Nimby wskazał na coś. Był to zjazd. Jim skręcił. Zjechali na sam dół po spiralnie wijącej się drodze. Nie miał pojęcia, że byli aż tak wysoko. Wierzchołki drzew zniknęły, nawet nie zauważył kiedy. Kiedy dotarli na dół, Nimby na coś wskazał. Przy drodze stało wielkie, ohydne, purpurowe drzewo, pod którym stał wielki i jeszcze ohydniejszy purpurowy potwór z zie- lonkawymi skrzelami. Wyglądał na kogoś, komu wybitnie czegoś brakuje. Jim miał nadzieję, że nie chodzi o pożywienie, ponieważ stwór był dość wielki, aby połknąć mężczyznę i dzieci. Miał również nadzieję, że Nimby wie, co robi. – Ooo, to połykacz ognia – oznajmiła Chlorine, wystawiwszy swoją śliczną główkę tuż przy głowie Jima, żeby dokładnie zobaczyć, co jest przed nimi. Pachniała bardzo przyjemnie. – Gasi w ten sposób swoje pragnienie, a ogień zamienia w paliwo. Połykacz ognia. Czyżby? – Możemy u niego załatwić benzynę? – Tak. Musicie tylko dobić interesu. Interes. Zatem musiał się z nim dogadać, tak jak wcześniej dogadał się z trollem. Podjechał do drzewa i zatrzymał się tuż obok potwora. Spuścił szybę. – Masz paliwo? Potwór spojrzał na niego. Beknął. W powietrzu uniósł się błękitny kłąb pary cuchnącej benzyną. – Czy nie napaliłeś się za bardzo? Można dostać trochę paliwa? Potwór skinął słabo. – No to może ubijemy interes. – Ale w tej chwili Jimowi zabrakło wyobraźni. Czego tak napalony pożeracz ognia może chcieć? – Moim zdaniem potrzebuje jednej z tych tabletek mamy na zgagę – zauważył inteligentnie David. – No to podaj mi jedną – poprosił Jim. Mary pogrzebała w kosmetyczce i wyjęła jedną tabletkę. – Ta tabletka na pieczenie w zamian za jeden bak paliwa – zaproponował. Czy to aby zadziała? Połykacz wziął tabletkę i połknął. Znowu beknął, tym razem nie tak ohydnie. Następnie podniósł ogon. Jim zauważył, że jego koniec wygląda trochę tak jak końcówka węża przy dystrybutorze paliwowym. – Tutaj – powiedział szybko, wyłączył silnik, wyskoczył z wozu, otworzył wlew paliwa i wskazał palcem. Połykacz włożył koniec ogona do wlewu i usłyszeli szum płynącej cieczy. Opary pachniały benzyną. Kiedy bak był pełny, stwór wyjął ogon, a Jim zamknął wlew. – Dziękuję – powiedział. Potwór skinął. Jego skrzela nie były już zielone. Najwidoczniej tabletka poprawiła jego samopoczucie. A więc wymiana okazała się uczciwa. Jim wsiadł do auta i zapalił silnik. Przyszło mu jednak coś do głowy. – Jechaliśmy górą – powiedział do Nimby’ego. – Ale tam zdrowo wieje. Jest jakaś droga dołem? Nimby wskazał przed siebie. No tak, z pewnością ta droga prowadziła dołem. Jim skierował tam samochód. – Dziękuję. Dłuższy czas mc się nie działo i Jim zaczął podejrzewać, że długo tak już nie potrwa. Na szczęście się mylił. Silnik pracował równo; paliwo wyglądało więc na dobrej jakości. Duża ulga. Znowu więc wsłuchał się w rozmowę z tyłu auta. – Jak się tu dostałaś? – Karen zapytała Chlorine. – To znaczy chodzi mi o to, że przyleciałaś jak na lotni. – Z fruwającą spódniczką – dodał z uznaniem Sean. – Och nie! – wykrzyknęła Chlorine. – Było widać moje majtki? – Nie – Jim rzucił za siebie, zdając sobie sprawę, że w grę wchodzą jakieś miejscowe obyczaje z nieprzewidzianymi konsekwencjami. O ile tutejsi byli całkiem otwarci w sprawie ich okrycia czyjego braku, pewne sprawy mogły się okazać bardziej skomplikowane. Dzieci mogły nie zdawać sobie z tego sprawy i popełnić jakąś gafę. Tylko nogi. – Ale cóż to były za nogi! – Och, to duża ulga! – powiedziała. – Zapadłabym się pod ziemię, gdyby... No, ale nieważne. Dobry Mag wystrzelił nas z kota-pulty. – Jakoś mi się wydaje, że nie mamy na myśli tego samego – powiedział Sean. – A to ciekawe, co mówisz – powiedziała Chlorine. – Dlaczego tak sądzisz? Na pół sekundy zapadło milczenie. Onieśmieliła nastolatka, choć dość niewinnie. – No, yyyy, no tu wszystko się wydaje nieco inne. Dla nas katapulta to taka wielka machina, która wyrzuca daleko różne przedmioty. – Tak, o to właśnie chodzi. To ogromny kot, którego ogon sprężynuje i wyrzuca rzeczy tam, gdzie mają dolecieć. Dobry Mag musiał kotu powiedzieć, dokąd mamy lecieć. Cieszę się, że na lądowisku była poduszka. – Ten Dobry Mag – odezwała się Mary. – On musi wiele wiedzieć. – Och tak! Wie wszystko. Poszłam go zapytać, gdzie się podziała moja ostatnia łza, a on mi powiedział gdzie, no ale wtedy zostałam zobowiązana do rocznej służby dla niego, albo czegoś równoważnego. No i kazał mi wyprowadzić was bezpiecznie z Xanth. – Jesteś bez wątpienia równie pomocna jak centaurzyca Sheila stwierdziła Mary. – Ale czy dobrze cię zrozumiałam? Za odpowiedź na jedno pytanie jesteś winna roczną służbę? – No tak. Byłam niemądra, tracąc moje pytanie na coś, co sama mogłam odgadnąć. Ale tak naprawdę chodziło mi o przygodę. Wy i ten poruszający się dom, wszystko to jest fantastyczne. David roześmiał się. – Uważasz kemping za fantastyczny? Po tym jak przeleciałaś w powietrzu wyrzucona przez kota giganta? – Oczywiście. Wielu używa kota-pulty. Ale wydaje mi się, że nigdy przedtem w Xanth nie było takiego domu na kółkach. Nie ma nawet zbyt wielu domów na kurzych nogach. Nie mogłam prosić o lepszą przygodę. Nastąpiła cała chwila milczenia. Znowu ich onieśmieliła. Jim zdecydował się skorzystać z okazji i zadał swoje pytanie. – Nie chciałbym być niegrzeczny czy wyjść na wścibskiego, ale skoro Nimby nie może mówić za siebie, mogę ciebie zapytać o jego pochodzenie czy zadanie? – Ach, to żaden problem – zapewniła otwarcie Chlorine. – Nimby to smok z oślą głową w postaci człowieka. Mogłabym go poprosić, żeby wrócił do swojej oryginalnej postaci, ale byłby wtedy za duży, żeby się zmieścić w takim małym domku. – No to rzeczywiście lepiej uwierzymy ci na słowo – stwierdził ostrożnie Jim. Ta młoda kobieta, jak zresztą cała ta kraina, ciągle go zaskakiwała. – Wyświadczył mi naprawdę ogromną przysługę – mówiła dalej. – Wiecie, w prawdziwym życiu jestem zupełnie przeciętna. I do tego wcale nie tak inteligentna i ładna. Ale talent Nimby’ego pozwala mu zamieniać siebie i swojego towarzysza, w co tylko zechcą. Naturalne więc, że zapragnęłam być ładna, mądra, zdrowa i miła. – Taaak – westchnął z uznaniem Sean, spoglądając z podziwem na jej nogi i to i owo jeszcze. Była tak zdrową młodą kobietą, na jaką według Jima wyglądała, a i w innych sprawach była równie doskonała. – Może mi nie wierzycie – powiedziała Chlorine. – Ale że w prawdziwym życiu jestem tych samych rozmiarów, mogę wam pokazać. Podniosła nieco głos. – Nimby, pokaż mnie taką, jaka jestem naprawdę, ale na krótko. Młodzieniec siedzący obok Jima skinął głową. Nagle dobiegł Jima jęk zaskoczenia. Na sekundę się odwrócił. Śliczna dziewczyna rzeczywiście się zmieniła. Teraz była zwykłą, niemal brzydką dziewczyną w nieatrakcyjnym ubraniu, z nerwowym wyrazem twarzy. Włosy miała byle jakie, strączkowate, pozbawione tamtego blasku. Chwila minęła i Chlorine znowu była uroczą młodą kobietą. Jej nogi i biust nabrały kształtów, a włosy blasku. Uśmiechnęła się, aż wnętrze auta pojaśniało. – Widzicie? Wiele zawdzięczam Nimby’emu – powiedziała. – Bez wątpienia – odparł Sean, a Jim wrócił do obserwowania drogi. – Ale dlaczego Nimby zrobił dla ciebie coś takiego? – zapytała Karen. – To znaczy, jeśli naprawdę jest smokiem, to chyba powinien cię raczej zjeść? – Karen! – zawołała mama karcącym tonem. – Oj, mamo – odezwał się David. – Wygląda dość apetycznie, żeby zostać zjedzona. Chlorine roześmiała się. – Dziękuję. Z początku się tego bałam, bo smoki lubią to robić. Ale okazał się miłym smokiem. Bardzo miłym smokiem. – Taaak. – zgodził się David. – Szkoda, że nie mam takiego. Kazałbym mu, by zamienił mnie w gwiazdę futbolu, albo kogoś takiego. – Właściwie wyjaśnił mi wszystko, kiedy się spotkaliśmy po raz pierwszy – przyznała Chlorine. Podniosła w górę rękę, jakby chciała powstrzymać protesty. Jim nie mógł tego wi- dzieć, bo musiał obserwować drogę. – Tak, Nimby jest teraz niemową, ale wcześniej potrafił mówić. Powiedział mi, że potrzebuje mojego towarzystwa i zrobi wszystko, co byłoby dla mnie ważne. Lecz ostrzegł mnie, że to jego jedyna okazja, żeby do mnie przemówić, i potem będzie już niemową. Ale rozumie mnie i może odpowiadać na moje słowa gestami. – Przypuśćmy, że miałby do zakomunikowania coś skomplikowanego i trudnego? – zapytał Sean, możliwe że zaintrygowany nie tylko jej wyglądem. – Na przykład o nadchodzącym niebezpieczeństwie, o którym nie wiesz, więc nie mogłabyś o nie zapytać? – Bo ja wiem. Nimby, jest coś takiego? Nimby odwrócił się do tyłu i skinął potwierdzająco. – Coś ważnego? To zbyt skomplikowane, żebym zgadła? Znowu skinął. Wydawało się, że teraz Chlorine zabrakło pomysłu. – Jak mam cię zapytać, jeżeli nie wiem o co? – spytała zniecierpliwiona. – Może mógłby to zapisać – powiedział David. – Ale ja nie umiem czytać – stwierdziła Chlorine. – Jedynie jakieś duże oczywiste napisy i krótkie słowa. Ale znaki są czytelne dla każdego, nawet dla zwierząt. Nie potrafię przeczytać nic ważnego. Nie skończyłam szkoły centaurów. Jest więc funkcjonalną analfabetką, uznał Jim. Sean się roześmiał. – Więc Nimby ci da umiejętność czytania – zaproponował. Pojawił się błysk zachwytu, a po nim westchnienie zadowolenia. – O rany! Nad twoją głową pojawiła się żarówka! – zawołała Karen. – I świeci! – Jasne, oczywiście – przytaknęła Chlorine. Uznała, że Sean ma rację. To cudowny pomysł. – Nimby, spowoduj, abym umiała czytać i pisać, tak żebym mogła przeczytać, co napiszesz, bez względu na to, jak będzie skomplikowane. I napisz, co powinnam wiedzieć. Młodzieniec wyjął natychmiast podkładkę i pióro i zaczął pisać. Jim w duchu stwierdził, że magia bez wątpienia ma swoje zalety. W Mundanii nie dało się pójść na takie skróty. – To mi przypomina jeszcze o czymś – powiedział Jim. – To oczywiście nie jest nasz kraj ojczysty. Zasady tu obowiązujące są zdecydowanie inne. Jak to się więc dzieje, że ty i centaury mówicie naszym językiem? – Ach, to część magii Xanth – odpowiedziała Chlorine. – Tu każdy mówi w tym samym języku. To znaczy wszyscy ludzie. Zwierzęta mówią własnymi językami, które różnią się od naszych, więc zazwyczaj nie potrafimy ich zrozumieć. Ale one często rozumieją nas. – Mamy zwierzęta – zauważył Sean. – Ale one nie mówią. – Z pewnością mówią, przynajmniej tutaj, w Xanth. Żeby zrozumieć, co mówią, potrzebowalibyście kogoś takiego jak Golem Grundy. – Kto? – To taka nieprzyjemna mała postać, która zna wszystkie języki. Tymczasem Nimby zakończył pisanie i podał kartkę do tyłu. Chlorine przejęła kartkę i spojrzała na zapisane znaki. – Umiem to przeczytać! – zawołała. – Naprawdę potrafię! Jestem wykształcona! To naprawdę podniecające! – Co tam przeczytałaś? – zapytał David. – No tak. – Skupiła się na tekście i zaczęła na głos czytać: – „Wzdłuż Lizard Lane gobliny zastawiły zasadzkę na nieostrożnych podróżników. To iluzja barykady i objazd, który prowadzi do pułapki, w której czyhają gobliny, aby złapanych przerobić na gulasz”. – Czy to oznacza to, o czym myślę? – zapytała przestraszona Mary. – Tak, jeżeli myślisz, że gobliny gotują ludzi żywcem – odpowiedziała Chlorine. – Gobliny to nędzne kreatury. – Wróciła do czytania. – „Ponieważ muszę cię chronić, a zostaniesz poszkodowana, jeżeli Mundańczycy wpadną w pułapkę, muszę ci powiedzieć, jak tego uniknąć. Nie ulegaj iluzji; przejedź przez nią prosto, nie zwalniając. Gobliny nie zdołają zaatakować tego pojazdu jadącego z normalną prędkością”. – Dlaczego nie mogą po prostu rzucić jakichś kłód na drogę? – zapytał Sean. – Ponieważ to zaczarowana ścieżka – wyjaśniła Chlorine. – Trolle gwarantują, że nie ma na niej żadnych niebezpieczeństw. Inaczej nikt nie zechciałby z niej korzystać. Jak na razie nie ma na niej ruchu, bo jest nowa i wielu obawia się trolli. Trolle wiedzą, jak budować dobre drogi. Gobliny nie mogą więc stawiać prawdziwych barykad. Ale jeżeli uda się im nas oszukać i sprowadzić z bezpiecznej drogi, dostaną nas. – Znowu podniosła głos. – Dziękuję za ostrzeżenie, Nimby! powiedziała. – Szkoda, że sama nie wpadłam na to, aby zapytać. W każdym razie od teraz pisz mi o wszystkim, co powinnam wiedzieć. Młodzieniec skinął. Zdaniem Jima to była ciekawa sytuacja – wydawało się, że Nimby wszystko wie, ale sam z siebie nie może powiedzieć, więc musi być pytany, a nawet instruowany. Tymczasem droga rzeczywiście była dobra. – A więc to jest Lizard Lane – powiedział Jim. – Coś mi przypomina. – Aleję Aligatorów – zauważył Sean. Jim skinął. – Parodia świata, który znamy. Kiedy więc zobaczę barykadę i objazd, mam je zignorować i jechać dalej, bo to złudzenie. Nimby skinął. Jim nic nie odpowiedział, ale w duchu wątpił, aby natknęli się na taką iluzję. Okolica stawała się, w zależności od punktu widzenia, bardziej interesująca, albo bardziej groźna. Floryda w rejonie Everglades była płaska, natomiast Xanth pokrywały góry, a Lizard Lane wiła się między nimi. W oddali zdawał się dostrzegać nawet wulkan. Droga chyba prowadziła właśnie w tamtym kierunku. Jim miał nadzieję, że nie dojdzie do erupcji, kiedy znajdą się w jego pobliżu. Na północnym wschodzie gromadziły się chmury. To pewnie była straż przednia Wesołej Wdówki, jak nazywali tu Gladys. Czy można było przypuszczać, że to wymiatanie magicznego pyłu i początek groźnej burzy magicznej? Po tym, co już zobaczył, nie mógł odrzucić takiej możliwości. Robili więc dokładnie to, co powinni: jechali pełną prędkością, oddalając się od tego, a przynajmniej okrążając to. Nagle wyrosła przed nimi barykada. Jak mógł ją wcześniej przeoczyć? Była ogromna i zagradzała drogę na całej szerokości. Stał przed nią znak ze strzałką i napisem: DROGA ZAMKNIĘTA OBJAZD. Droga objazdu była pusta i skręcała w stronę parkingu. Ledwie zdążył. Jim wcisnął hamulec. Opony zapiszczały, kiedy skręcał. – Nie! – krzyknęła Chlorine. – To iluzja! Przejedź przez nią! Jim miał ułamek sekundy na podjęcie decyzji. Ostrzegała go przed tym. Pomyłka mogła mieć fatalne skutki. Mógł tego natychmiast pożałować, ale zaufał jej. Wyprostował koła i wcisnął pedał gazu. Ledwie minął zjazd. Patrzył, jak przeszkoda rośnie w oczach i coraz bardziej grozi katastrofą. Jechali prosto na nią! Nagle przejechali przez nią nawet bez otarcia. Przed nimi ciągnęła się droga bez żadnych przeszkód. Tętno Jima zaczęło zwalniać, aż powróciło do normalnego rytmu. Chlorine i Nimby mieli rację. – Rany – odezwał się zaskoczony David. – Jak na filmie sensacyjnym. To się zgadzało. Jim spojrzał na Nimby’ego, który tylko wzruszył ramionami. Oczywiście, że jego informacje były dobre. Miał rację w sprawie wyimaginowanej prze- szkody, więc pewnie i w sprawie goblinów miał rację. Prawdę powiedziawszy, właśnie mijali stadko małych ludzików, które z pobocza wygrażały im pięściami. Niektóre trzymały maczugi, a inni włócznie. Bez wątpienia nie miały dobrych intencji. Uciec można było przed nimi tylko w jeden sposób – na szczęście ostrzeżenie przyszło na czas. – Nimby, jeśli wolno mi zapytać, skąd wiedziałeś o tej pułapce? – zapytał Jim. Nie miał pewności, czy mężczyzna mu odpowie, ale Chlorine musiała skinąć, bo Nimby zaczął pisać. Wkrótce podał Jimowi kartkę. Jim wziął ją i trzymając na kierownicy, zaczął czytać. „Wiem, co się będzie działo wokół mnie. Nie mogę jednak sam wpływać na wydarzenia, lecz jedynie działać na rozkaz mojej towarzyszki. Gobliny wzniosły fałszywą barykadę”. Najwyraźniej tak. Gdyby Chlorine nie pomyślała, by o to zapytać, wpadliby w zasadzkę. Ciekawe, co wtedy zrobiłby Nimby? Może zmieniłby się z powrotem w smoka i wyniósł ją z zagrożenia – gdyby go poprosiła. Ale pozostali zapewne nie mieliby takiego szczęścia. Chlorine musiało przejść przez głowę coś podobnego. – Nimby, mam wyprowadzić tych ludzi bezpiecznie z Xanth. Jeśli cokolwiek im się przytrafi, poniosę porażkę. A tego nie chcę absolutnie. Proszę więc, abyś mnie ostrzegł, gdyby coś im zagrażało, nawet jeśli nie dotyczyłoby to mojej osoby, poinformuj mnie, bo to również mnie obchodzi – moją lepszą część. Jeżeli oni zostaną skrzywdzeni, to tak, jakbym ja była skrzywdzona. Nimby skinął. – Dziękuję – powiedział Jim. Zbliżyli się do wulkanu. Z jego wnętrza wydobywał się dym. – Czy on jest aktywny? – zapytał Jim. – Tak, to Pinatuba – odpowiedziała Chlorine, spoglądając w górę. – Ostatnio, kiedy się pogniewała, wyrzuciła z siebie tyle pyłu, że temperatura w całym Xanth spadła o jeden stopień. Ale nie wścieka się, jeżeli się jej nie obraża. – Wrażliwe wulkany? – zapytał Sean. – Jak to możliwe, skoro nie są żywe? – Nie mów tak głośno – ostrzegła go Chlorine. – Może cię usłyszeć. Rzeczywiście wydawało się, że ma rację, ponieważ górą wstrząsnęło i wyleciał z niej kłąb gazów. – Och, nie chciałem jej w żaden sposób ubliżyć – szybko powiedział Sean. – Moim zdaniem to całkiem imponujący wulkan. Góra uspokoiła się, a wiatr rozwiał pióropusz pary. – Wszystko jest wrażliwe – stwierdziła Chlorine. – To, co nieożywione, może być bardzo wrażliwe na przejawy lekceważenia. Król Dor potrafi do niej przemawiać, a ona mu od- powiada. Większość nie jest zbyt sprytna, ale mają swoje zdanie. Musimy więc być ostrożni, aby ich nie obrazić bez powodu. – Domyślam się – odparł Sean, zdumiony tym, co usłyszał. – Mamo, mogę do toalety? – zapytała Karen. – Jest pełna – odparła mama. – Musimy się zatrzymać gdzieś, gdzie będziemy mogli ją opróżnić. Miała rację. Burza zatrzymała ich w samochodzie i nie byli w stanie zadbać o pewne drobiazgi. – Chlorine, czy gdzieś w pobliżu znajduje się jakieś miejsce parkingowe? Jakieś takie nie opanowane przez te gobliny? Chlorine skonsultowała odpowiedź z Nimbym, który przytaknął. Wkrótce wskazał w bok i Jim skręcił w boczną drogę. Prowadziła na uroczą polanę z domem pośrodku. Podjechał pod dom i zatrzymał się. – Czy to bezpieczne? – zapytał Nimby’ego. Młodzieniec zawahał się, ale zaraz skinął. Pozostali otworzyli drzwi auta i wysiedli. Jim jednak pozostał w środku. Nie spodobało mu się to wahanie. – Czy jest tam coś, o czym nas nie poinformowałeś, Nimby? Chlorine wysiadła razem z innymi, więc tylko oni dwaj zostali w samochodzie. Nimby znowu się zawahał, ale zaczął pisać. Jim czekał, aż w końcu dostał kartkę i zaczął czytać: Niebezpieczeństwo czai się blisko. Twoja rodzina dostrzeże je i przestraszy się. To uczyni waszą podróż trudniejszą. – Jakie niebezpieczeństwo? Burza rozbudzi złe stwory. One wystraszą twoje dzieci. – Ale czy uciekniemy bez szkody, jeśli podążymy za twoją radą? Nimby skinął potwierdzająco. – Dziękuję. – Jim zawahał się, ale po chwili znowu się odezwał. Chciałbym wiedzieć o tobie więcej, Nimby, ale nie mam pewności, czy powinienem pytać. Może kiedyś. – Zaraz potem on także wysiadł. Okolica wyglądała bardzo ładnie. Karen znalazła drzewo, z którego zerwała ciastko. Jim zatrzymał się i zadumał Drzewo ciasteczkowe? Tak, na takie przynajmniej wyglądało. A więc to prawda: w magicznej krainie Xanth ciastka rosną na drzewach. Poszedł na stronę, gdzie znalazł prymitywne dość rozwiązanie swoich problemów, ale czegóż więcej można było oczekiwać po trollach? Między jednym, a drugim grzmotem słychać było świst wiatru; nie było wątpliwości, że burza jest niedaleko. Przypomniał sobie o zwierzętach, wrócił więc do samochodu, żeby zobaczyć, co z nimi. Nimby właśnie się z nimi zaprzyjaźniał. Chociaż normalnie były nieśmiałe wobec obcych, teraz zdawały się kompletnie nie przejmować osobą dziwnego młodzieńca. Kiedy Jim się zbliżył, Nimby zwrócił twarz w jego stronę. Znowu coś napisał. Tych stworzeń nie powinno się zamykać. Powinniście puścić je wolno. – Puszczamy, w domu – powiedział Jim. – Ale nie możemy ryzykować w obcym miejscu. Woofer bada całą okolicę, obwąchując wszystko; Midrange próbuje łapać ptaki wysoko na drzewach, a Tweeter poleciałby w krzaki i bez wątpienia by się zgubił. Jesteśmy w podróży. Nimby znowu odpowiedział notatką. Nie zrobią tego. Magia je powstrzyma; zrozumieją, że chcesz dla nich jak najlepiej, i nie będą się zachowywać źle ani irytująco. – Skąd o tym wiesz? – zapytał sceptycznie Jim. – To nie barykada, ale natura zwierząt. Kolejna kartka. Znam takie myśli. To część mojego talentu. Muszę wiedzieć, co jest co, aby zapewnić bezpieczeństwo Chlorine. Brzmiało rozsądnie. – Nimby, nie chcę kłopotów z dziećmi. Zapytam je, a jeżeli się zgodzą, wypuszczę zwierzęta. Dzieci właśnie zbliżały się z ciastkami świeżo zerwanymi z drzewa Włosy Karen rozwiane przez wiatr zasłaniały jej twarz i ciasto, ale zdawała się nie zwracać na to uwagi. Jim opisał im całą sprawę. – Spróbujmy najpierw z Wooferem – zaproponował Sean. – Jeżeli będzie się dobrze zachowywał, puścimy Midrange’a. Spuścili więc psa. Woofer wyskoczył z auta, podbiegł do pobliskiego drzewa, załatwił się, powęszył w powietrzu i wrócił do pozostałych, machając ogonem. Bez wątpienia zachowywał się dobrze. – Nie biegniesz zbadać okolicy? – zapytał zaskoczony Jim. – Hau! – Zabrzmiało jak odpowiedź. David podszedł do swojego pupila. – No dobra, Midrange. Twoja kolej. – Uwolnił kota. Midrange znalazł piaszczyste poletko, załatwił swoje potrzeby, także powęszył w powietrzu i wrócił do grupy. Teraz Karen wypuściła Tweetera. Papużka poleciała na najbliższą gałąź, zrobiła swoje i wróciła na ramię Karen. Podmuch wiatru spowodował, że jej lot nie był równy, ale szybko odzyskała kontrolę. Jim pokręcił zaskoczony głową. – Bardzo dobrze. Zwierzaki, macie pięć minut na zrobienie tego, na co macie ochotę. Potem wracacie, ponieważ będziemy musieli jechać dalej. Zwierzęta natychmiast wyruszyły. Woofer skoczył w krzaki, zawzięcie badając nowy teren. Tweeter zatoczył koło w powietrzu i zniknął. Midrange wspiął się na orzechowiec i zniknął w jego koronie. Dzieci pospieszyły za swoimi pupilami. – To nieco przekracza normalne zachowanie – stwierdził Jim. Zaimponowało mu jednak to, że zwierzęta czekały na jego słowo, zanim poddały się impulsowi. Jeżeli wrócą zgodnie z jego prośbą, będzie wiedział, że zdanie Nimby’ego rzeczywiście zasługuje na zaufanie. Pojawiła się Mary z koszykiem pełnym artykułów spożywczych. Wiatr ze wszystkich sił starał się podwiewać jej sukienkę, ale potrafiła sobie i z tym poradzić. Włożyła kosz do samochodu i rozejrzała się dookoła. – A gdzie są zwierzęta? – Nimby powiedział, że będą się dobrze zachowywać, jeżeli je wypuścimy, więc tak zrobiliśmy. Popatrzyła na niego zaskoczonym wzrokiem, ale nie skomentowała. Tymczasem przyleciał Tweeter. Wylądował na ramieniu Nimby’ego i zaskrzeczał. Nimby napisał kolejną notatkę i oddał Jimowi. Burza rozbudziła potężne ptaki, które mogą być wrogo usposobione. Przelatują tędy. Jim wzruszył ramionami. – Jak wielkie mogą być te ptaki? Łąkę przesłonił potężny cień. Podnieśli głowy, żeby zobaczyć, co go spowodowało. Wyglądało to jak samolot, ale nie hałasowało. Może wielka lotnia. Nagle zaskrzeczał. To był ptak – wielki jak samolot. Tak wielkie stworzenie mogłoby zapewne unieść w szponach cały ich samochód. – Jim – zawołała zaalarmowana Mary. – Racja. – Podniósł głos. – Dzieci: Zwierzaki! Czas na nas! Ze wszystkich stron zjawili się wezwani. Pojawiła się także Chlorine. Wyglądała cudownie. Chłopcy jednak tym razem nie zwrócili na nią uwagi. – Popatrzcie tylko na tego wielkiego ptaka! – zawołał David, wlepiając w niego oczy. – Do auta – powiedziała krótko Mary. Szybko wsiedli. Jim na końcu, upewniając się, czy wszystko jest w porządku. Nimby powiedział mu, że stwory mogą wystraszyć dzieci, tymczasem to Mary wyglądała na przerażoną, kto wie czy nie z uzasadnionego powodu. Zapalił silnik i skierował się na drogę dojazdową. Na szczęście nie było tu żadnych trolli. Mogli więc jechać bez przeszkód. Dzieci spoglądały przez okno na wielkiego ptaka. – To ptak-Rok – powiedział zachwycony Sean. – Fantastycznie wielki ptak. Nie sądziłem, że kiedykolwiek go zobaczę. Tweeter zaskrzeczał. Jim spojrzał na Nimby’ego, a ten napisał: On mówi, że to nie wszystko. – A co to? – zawołała Karen. – Smok – odparł Sean. Nie żartował; głos miał poważny. Tym razem przed samochodem spoza skały wyłonił się potężny, groteskowo wyglądający kształt. To rzeczywiście był smok. Karen krzyknęła. Jim spojrzał na Nimby’ego. – Czy ta droga jest strzeżona? Nimby zawahał się i zaraz potem skinął. – Ale jest małe „ale” – powiedział Jim. – Poznajmy szczegóły. Pojawiła się kolejna notatka. Skrzydlaty potwór nie może niczego zaatakować na zaczarowanej drodze wprost. Ale może próbować. Nie daj się zwieść. – I dzieci mogą się przerazić – stwierdził Jim, a Nimby ponownie skinął. – Fuj! – zawołał David. Karen znowu krzyknęła. Tym razem także Mary wydała okrzyk przerażenia. Jim spoglądał to w jedno okno, to w drugie, wykręcając głowę, ale niczego nie zauważył. – To zaczarowana droga – przypomniał. – Dopóki na niej jesteśmy, nic złego nie może się nam przytrafić – Fizycznie – odparła rozsądnie Mary. – Co zobaczyliście? – To była harpia – wyjaśniła Chlorine. – Są bardzo brzydkie i nieprzyjemne. – Ptaki z ludzkimi głowami? – spytał Jim. – A cóż złego w jeszcze jednej fantastycznej... Nagle obrzydliwy stwór pojawił się tuż przed przednią szybą samochodu. Wyglądał jak ubrudzony sęp z głową i piersiami starej kobiety. – Ghaaaa! – zaskrzeczało brudne ptaszysko, zanim przewaliło się przez samochód. Łapy zakończone miało bezbarwnymi, połyskującymi pazurami. Jim, w obawie przed katastrofą i przestraszony widokiem, omal nie zjechał z drogi. Teraz już wiedział, co zaniepokoiło pozostałych. – Czy ten dom może poruszać się szybciej? – zapytała Chlorine. – Owszem, ale przy tak silnym wietrze wolałbym nie przyspieszać – odpowiedział Jim. – Moim zdaniem lepiej, żebyś przyspieszył – stwierdziła zaniepokojona. – Harpie być może nie zdołają nas tknąć wprost, ale jeżeli zdecydują się złożyć na nas jajo... – Bałagan – domyślił się Sean. – Niezupełnie – odpowiedziała. – Ich jaja wybuchają. Mogą coś zniszczyć. Wybuchające jaja? Jim zdecydował się przyspieszyć niezależnie od wiatru. Kiedy harpie zorientowały się, że cel im umyka, powietrze przeszył rozdzierający wrzask. – Tato, lecą za nami – zawołał David. – Smoki też. Jim wcisnął gaz. Jakby ścigając się, wiatr też przyspieszył i stał się jeszcze bardziej porywisty. Samochodem lekko zarzuciło, kiedy Jim starał się wyrównać tor. Nie lubił takiej jazdy. Pozostali zresztą również; dzieci zachowywały się teraz cicho i widać było, że nie czują się bezpiecznie. Zaczęli się powoli oddalać od skrzydlatych potworów. Jim zdołał nawet jeszcze odrobinę przyspieszyć. Doceniał ostrzeżenie Nimby’ego o możliwości wystraszenia dzieci. Gdyby się nie zatrzymali, mogli już być bezpieczni. Ale potrzebowali tego postoju. Jednak gdyby było to możliwe, wolał się więcej nie zatrzymywać. Nimby napisał kolejną informację. Wkrótce dojedziesz do Wielkiej Rozpadliny. Tam się zatrzymasz, Żeby poczekać na prom. Będzie chroniony, choć możliwe, że niezbyt dla was wygodny. – Co to takiego ta Wielka Rozpadlina? – zapytał Jim przez zaciśnięte zęby. – Och, to wielka rozpadlina, która przecina Xanth – wyjaśniła Chlorine. – Kiedyś było na niej Zaklęcie Zapomnienia, więc nikt nie pamiętał o jej istnieniu, ale w Czasie Bez Magii zaklęcie zaczęło słabnąć i teraz większość mieszkańców pamięta o niej. Można powiedzieć, że jest niezwykle imponująca. – Widziałaś ją? – zapytał Jim. Nauczył się nie lekceważyć ukształtowania terenu w Xanth. – Właściwie nie – odpowiedziała. – Nigdy dotąd nie podróżowałam tak daleko od mojej wioski. Aż do tej przygody, która zaczyna być naprawdę wspaniała. Przekroczyłam ją, ale w nocy, więc nie mogłam się jej dokładnie przyjrzeć. Ale oczywiście słyszałam o Wielkiej Rozpadlinie. Na jej dnie żyje wielki zielony smok, który wypuszcza kłęby pary i zjada wszystkie stworzenia, które zdoła złapać. – Nimby stwierdził, że będziemy mieli prom. – No to w takim razie pewnie nie będziemy musieli omijać Smoka z Rozpadliny – powiedziała z ulgą Chlorine. – Nic nie wiem o promie, ale skoro Nimby tak twierdzi, to musi tam być. Ale niezbyt wygodny, pamiętał Jim. Lepiej będzie, jeśli przygotuje na to dzieci. – Dzieci, przed nami być może kolejna trudna przeprawa. Trzymajcie się. – Zza pleców dobiegło go charakterystyczne chrząknięcie. Bez wątpienia magiczna kraina straciła już sporo ze swego pierwotnego uroku. Nimby wskazał przed siebie. Jim niczego nie dostrzegł, ale nie zamierzał ignorować sygnału. Zwolnił. Zrobił to w samą porę, bo po chwili dostrzegł, że droga nagle się urywa na skraju wielkiej przepaści. Wyglądała na niewyobrażalnie szeroką i głęboką. Ostatnie, czego by pragnął, to wpaść w jej paszczę z szybkością, z jaką dotychczas jechali. Rozdział 5 Imp Erium Mary spojrzała w otchłań rozciągającą się przed nimi. Cechy tego dziwnego królestwa początkowo wydawały się niewiarygodne, potem niepokojące, teraz stały się naprawdę przerażające. Nie chciała jednak uzewnętrzniać swych obaw, by nie niepokoić dzieci. Dość już wystraszyły je latające stwory. Och, jak bardzo pragnęła, aby nie wydarzyło się już nic gorszego! Na krawędzi dostrzegli mały domek. Stał przy nim kolejny troll. Jim sięgnął do kieszeni po drobne. – Chcemy skorzystać z promu – powiedział do trolla, jakby było to najnormalniejszą rzeczą. Musiał mu zaufać, w tej nadzwyczajnie trudnej sytuacji zachowywał wiele spokoju. Najważniejsze, że to działało; troll przyjął monety i skinął. Lecz nie dostrzegli żadnej łodzi, jedynie ziejącą otchłań rozpadliny. – Czy to bezpieczne ruszać tam? – zapytał Nimby’ego, a ten skinął. Dziwny człowiek przytaknął. Mary zdawała sobie sprawę, że pomoc Nimby’ego jest nieoceniona, ale w duchu bała się go; było w nim coś tak zupełnie nieokreślonego i innego. Daleko bardziej wolała Chlorine, która chociaż nie była w swojej naturalnej postaci, naprawdę przygnębiająco byle jakiej, była jednak człowiekiem. Ale Jim i dzieci zachowali odrobinę ostrożności, ponieważ postanowili pozostać w samochodzie, na wypadek gdyby monstrum powróciło. Przyglądali się, jak z chmury nad rozpadliną odrywa się kłąb i szybuje w ich stronę. Pod nim majaczyły kształty galara. O nie! Czy to miał być ich prom? Mary zatrzymała dla siebie najczarniejsze podejrzenia, mając nadzieję, że się myli. Ale nie myliła się. Chmura przybiła do brzegu przepaści tak, że droga prowadziła teraz prosto w nią. Wyglądała solidnie... lecz czy to było w ogóle możliwe? Jim zerknął na Nimby’ego. Wolała, aby nie spoglądał tak często w stronę tego dziwaka, czekając na jego rady. – Do środka? Nimby swoim zwyczajem skinął głową. – Tak, to musi być prom – stwierdziła Chlorine. – Kiedy ja pokonywałam Rozpadlinę, to był nocny lot. Jim włączył silnik. – Jim! – zawołała Mary, naprawdę wystraszona. Odwrócił się w jej stronę. – Jak dotąd ich rady okazały się pomocne. Czy powinniśmy teraz przestać im ufać? Mary przełknęła z trudem ślinę, czując, że blednie. Tak też było. – Jedź bardzo powoli. Ruszył cal po calu. Przednie koła wtoczyły się w chmurę i zachowały stabilność; była tak solidna, jak wyglądała. – Jejku! – zawołał David, spoglądając przez okno w dół. – Wierzycie w zbiorowe koszmary senne? – zapytał retorycznie Sean. Zdecydowanie! Lecz Mary postanowiła nie dzielić się swoim zdaniem. – Oczywiście, to jest kosz, marny z pewnością, i wywołać może nocne mary, ale tylko u tych, którzy na nie zasługują – wtrąciła Chlorine. – W Mundanii tak się nie zdarza? – No jasne – odparła Karen. – Ciągle je miewam. – Coś mi podpowiada, że nie mówimy tym samym językiem stwierdził Sean. – Chlorine, czy masz na myśli sny? – Było coś jeszcze. Mary martwiła się, jakie wrażenie wywołuje młoda kobieta na podatnym na takie zjawiska siedemnastoletnim chłopcu. Oczy Seana były do niej przyklejone, jakby przyciągał je jakiś niewidzialny magnes. Próbował ukryć swoją fascynację, ale Mary wiedziała. Chlorine nie zachowywała się zalotnie, ale też wcale nie musiała. Oczywiste było, że nie ma zbyt wiele doświadczenia jako piękna kobieta, odkrywała zbyt wiele ciała, lecz zawsze przez przypadek. Dziewczyna była niewinna, co czyniło całą sytuację jeszcze bardziej niezręczną. – Sny i mary – odpowiedziała Chlorine. – I Nocny Ogier, który nimi rządzi. Galopują co noc, roznosząc swe starannie wyrzeźbione kreacje. – Konie! – zawołał David. On także był zafascynowany nieświadomymi sztuczkami dziewczyny. – To prawdziwe konie! – Oczywiście – powiedziała Chlorine. – Z wyjątkiem tego, że normalnie nie można ich zobaczyć. Nie zobaczycie też Mare Imbri, chociaż ona przychodzi na jawie z miłymi snami. – Oczy na chwilę zaszły jej mgłą, jakby ujrzała taki sen. No cóż, rozmowa i oblicze Chlorine odwróciły przynajmniej uwagę dzieci od tego, co się właśnie działo. Samochód tymczasem czterema kołami znalazł się w chmurze. Jim zaciągnął hamulec i wyłączył silnik. – Bezpiecznie zaokrętowaliśmy na promie – oznajmił. – W każdym razie jesteśmy na pokładzie – mruknęła pod nosem Mary. Chmura zaczęła się przesuwać. Niosła ich nad głębią przepaści. Otchłań zionęła mrokiem, bo też i dzień zmierzchał. Promienie zachodzącego słońca połyskiwały jeszcze na wewnętrznych ścianach rozpadliny, ale nagle, nie sięgając dna, ginęły w ciemnościach. Mrok był nieprzenikniony; na samym dole pogłębiały go drzewa i skały. – Ooo, tam jest Smok z Rozpadliny! – zawołała Chlorine, wskazując palcem. Wszyscy spojrzeli w dół. Daleko pod nimi dostrzegli kształt podobny do robaka, pełznący przed siebie. Mary była jednak przekonana, że z bliższej odległości nie wyglądałby tak niewinnie. Cieszyła się więc, że rozpadlina jest tak głęboka. Karen usiadła tacie na kolanach. – Tato, czy on jest prawdziwy? – zapytała. – Nie jestem pewny – przyznał. – Ale przyjmijmy lepiej, że jest, przynajmniej dopóki się stąd nie wydostaniemy. – Z tym Mary mogła się zgodzić bez zastrzeżeń. Nie wątpiła już w rzeczywistość tego królestwa i z całych sił pragnęła znaleźć się poza nim. Nagle wiatr wzmógł się jeszcze bardziej. – Ojej, to mi wygląda na Fracto – powiedziała Chlorine. – Kto? – Fracto, najgorsza z chmur. Zawsze wywołuje ulewy podczas pikników. Teraz na pewno się zjawił, aby nam utrudnić przeprawę. – Złośliwa burza? – zapytała Mary, czując równocześnie, że okropny dreszcz przeszedł jej po ciele. Widziała wyraźnie, jak chmura rośnie i wygląda na zwiastuna naprawdę ciężkiej burzy. Wyrywały się z niej nawet pojedyncze błyskawice. – Och, ona ma twarz! – zawołała Karen. Było to dziwne, ale dziewczynka miała rację. Ich oczom ukazał się kształt przypominający ogromną ludzką twarz. Miała małe, zamglone oczka i wielkie, ohydne usta oraz potężnie wydęte policzki, jakby nabrała powietrza, aby teraz dmuchnąć w nich z całych sił. – Mam nadzieję, że prom jest zaczarowany i Fracto nie zdoła nas zdmuchnąć z kursu – powiedziała Chlorine. – Zapytaj Nimby’ego – podpowiedział David. Chlorine uśmiechnęła się do chłopca. – No jasne. Dlaczego sama o tym nie pomyślałam? Nimby już pisał. Po sekundzie wręczył jej kartkę. – Prom jest zaczarowany – przeczytała. – Co za ulga! Ulżyło jej dokładnie tak samo jak Mary. Oznaczało to zapewne, że burza może dmuchać, prychać i straszyć, ale nie potrafi zepchnąć ich z drogi. Nawałnica najwyraźniej zamierzała jednak spróbować się z nimi. Twarz powiększyła się gwałtownie i usta się wydęły. Wystrzelił z nich strumień wilgotnego powietrza, wprost w ich prom. Ale odbił się jak od niewidzialnej tarczy i minął ich górą. Fracto wyglądał na zagniewanego. Mary próbowała sama siebie zbesztać za personifikowanie chmury, ale zachmurzony wyraz twarzy nie pozostawiał wątpliwości. – Rany, teraz się wściekł – powiedział David z ponurą ulgą. Gdyby mógł, toby nas dopadł. – Pokazał chmurze język. – Proszę, nie rób tak – upomniała go zagniewana Mary. – To nieładnie. To było normalne upomnienie, ale tym razem Mary musiała przyznać, że chciała też uniknąć rozgniewania chmury i wywołania wścieklejszej jeszcze burzy. Jakie były granice ochrony przez czary? Nie chciała ich odkrywać. No i oczywiście nie chciała, aby David nabierał złych manier. Chmura bez wątpienia próbowała. Lecz to całe jej dmuchanie i prychanie nie mogło zepchnąć samochodu w przepaść. Kontynuowali swoją pełną nadziei podróż ponad przepaścią i w końcu dotarli do drugiego brzegu. Karen wróciła na tylne siedzenie i tata mógł znowu prowadzić. – Zacznę chyba lubić trolle – stwierdził Jim, włączył silnik i wyprowadził samochód na stały ląd. Mary wyraźnie się rozluźniła. Przebyli bezpiecznie przepaść. Podróże powietrzne zawsze napawały ją strachem, a ten lot był najbardziej niepewny. – Tak, warto korzystać z drogi trolli – zgodziła się. – Jeny, ale to było fajne – powiedział David. Nawet Chlorine popatrzyła na niego, najwyraźniej jednak nie aż tak zachwycona doświadczeniem jak on. Samochód nabierał prędkości. Zapadał zmierzch i stało się jasne, że tego dnia nie wydostaną się z Xanth. Mogli kontynuować podróż, chyba że... – Czy starczy nam paliwa? – zapytała Mary. – Nie – odparł Jim. – Pozostała mniej niż połowa baku. Wkrótce powinniśmy znaleźć kolejnego trolla z paliwem. – Nimby... – odezwała się Chlorine. Mężczyzna napisał coś i podał kartkę Jimowi. – Jest jeden przed nami, ale jest również problem – przeczytał Jim. – Stoi poza zaczarowaną drogą, a tam może nam grozić jakieś niebezpieczeństwo. – Tylko tego brakowało – mruknęła pod nosem Mary. Ale potrzebowali więcej paliwa. – Jakiego rodzaju niebezpieczeństwo? Nimby napisał: Zaklęcie GLU-Terenu. – Co? – odezwała się zaniepokojona Karen. Jim bardzo rzadko bawił się w kalambury. – Tak jest tu napisane: GLU-Terenu. Nie wiem, czy powinienem dalej pytać. – No tak, w niektórych grach komputerowych są takie obszary, które trzeba omijać slalomem – powiedział David. – Trzeba być przygotowanym, aby robić błyskawiczne uniki. – Wyjątkowy slalom – wtrącił Sean. On przeciwnie, lubił kalambury. Jim popatrzył na Nimby’ego. – Jak niebezpieczne jest zaklęcie gluterenu? W odpowiedzi otrzymał kolejną kartkę. Przeczytał ją na głos: „W tym poruszającym się domu nie bardzo niebezpieczne, jeśli uniknie się glutów. Ale może być niesmaczne”. Jim obejrzał się za siebie. – Z niesmacznym mogę sobie poradzić. A pozostali z was? – Jasne! – zawołał David. Mary nie była taka pewna, ale myśl o tym, że mieliby gdzieś utknąć bez paliwa, zaniepokoiła ją. – Chyba będzie lepiej, miśku, jeśli spróbujemy – powiedziała. – Nazywasz go niedźwiedziem? – Chlorine wydawała się zaskoczona. Mary się uśmiechnęła. – W pewnym sensie. Nimby wskazał zjazd i Jim skręcił w boczną drogę. Niemal natychmiast dało o sobie znać zaklęcie gluterenu: cała seria bezbarwnych śluzowatych glutów spadła na drogę, albo w jej pobliżu. Wyglądały jak wielkie trujące grzyby. Jim zwolnił, aby objechać pierwszą przeszkodę, nie zjeżdżając z drogi, ponieważ teren po obu jej stronach był niezwykle nierówny. Pobocze stromo przechodziło w bagno; na takim podłożu opony nie miałyby się czego trzymać. Ominął jedną, następnie pojechał zygzakiem, omijając kolejną przeszkodę. Jak dotąd szło mu dobrze. Póki co daje się przejechać, pomyślała Mary. – Coś dziwnego na trzeciej! – oznajmił Sean, wyglądając we wskazanym kierunku przez okno. Coś tam rzeczywiście się pojawiło i szybko zbliżało. – Och nie – jęknęła Chlorine, wyglądając przez to samo okno. Przy każdej innej okazji Mary zaprotestowałaby, widząc, jak biust dziewczyny opiera się na ramieniu jej syna. – To wygląda na Rąbankę. – Rąbanina! – zawołał Jim, nie odwracając wzroku od drogi. – Kto kogo będzie rąbał? – Nie, nie zrozumieliśmy się – powiedziała Chlorine. – Czasami źle się rozumiemy, ale to pewnie dlatego, że nie weszliście do Xanth, jak się należy. Mówicie naszym językiem, ale gubicie się w niuansach. Rąbanka z mięsa. Nie jest niebezpieczna, ale przyjemna też nie jest. – Czy to znaczy, że spadają hamburgery i hot dogi? – zapytał Sean. – Nie, surowe mięso... chyba że coś pomyliłam. – Nieważne – odparł Sean i w tym samym momencie coś uderzyło o dach samochodu. – Jak duże są te kawałki? – Wszelkich rozmiarów – odpowiedziała Chlorine. – Od kawałków kończyn po całe tusze. I mogą być podgniłe, zależy, ile czasu leciały. – Tato – powiedział Sean. – Lepiej stąd biiiip! – Zaskoczony rozglądnął się dookoła. – Biiiip? Nie to powiedziałem. – Ile masz lat? – zapytała Chlorine. – Siedemnaście. Dlaczego? – To oznacza, że nadal podlegasz ograniczeniom narzuconym przez Konspiracyjne Stowarzyszenie Dorosłych. Nie wolno używać brzydkich wyrazów aż do pełnoletniości. Sean był zaskoczony. – Nie mogę? – Nie w Xanth – odparła krótko. Mary się uśmiechnęła. Ta kraina nie była nawet taka zła! – Ja mogę tu zostać – wtrąciła Karen również z uśmiechem na buzi. – Niech spróbuję – odezwał się David. – Biiiip! – Wyglądał na zaskoczonego. – He, to prawda! Biiiip! Biiiip! – Przestańcie! – nakazała Mary. – Ale skąd możesz wiedzieć, jakie słowo chciałem powiedzieć? zapytał grzecznie. – Potrafię czytać z ust i... w myślach. – Ach tak – robił wrażenie nieprzyjemnie zdziwionego. Coś uderzyło w dach z głuchym łoskotem. – Cholera! – mruknął Jim i niemal natychmiast Mary odniosła wrażenie, że w powietrzu wokół niego zawirował kłąb dymu. Przyspieszył, aby szybciej minąć obszar objęty zaklęciem gluterenu. Coś czerwonobrunatnego plasnęło o szybę. Popłynął z tego ciemny sok. – Fee! – zawołała Karen. – Co to? – To część biiiip surowej wątroby, myślę – odpowiedział Sean. – Zostanę wegetarianką – zadeklarowała. Samochód ominął kolejną przeszkodę, ale zewnętrzne koło zjechało na pobocze i rozprysnęło coś, co bez wątpienia nie było błotem pośniegowym. – Tato, tam jest gazer, znaczy się połykacz ognia! – zawołał David, wskazując palcem. – Podjedziemy – powiedział Jim. Zbliżył się do stwora, który wyglądał dokładnie tak samo jak poprzedni. – Mary, masz jeszcze tabletki? Mary zajrzała do kosmetyczki. – Tak. Proszę. – Wyjęła lekarstwo i podała mężowi. Dał tabletkę trollowi, a ten połknął ją i zaraz zaczął szukać wlewu paliwa. Lecz wlew był zamknięty, więc Jim postanowił wyjść z auta i otworzyć go. Kiedy już otwierał drzwi, Mary zawołała: – Nie! Dostaniesz mięsem! Jim zawahał się i zamknął drzwi. – Ktoś musi otworzyć wlew, ale nie ty ani dzieci. Chlorine ożywiła się. – Nimby? Mężczyzna bez słowa otworzył drzwi i wysiadł. Potężna porcja czegoś wylądowała tuż przed nim. – Trafi go! – krzyknęła Mary. Chlorine pomyślała przez sekundę. – Nimby... przybierz swoją naturalną postać z grubymi łuskami zawołała. Młodzieniec zniknął, aby pojawić się znowu w najokropniejszej postaci, jaką Mary mogła sobie wyobrazić. Z przodu wyglądał jak muł z tą swoją oślą głową, a z tyłu jak jakiś dinozaur z dawnych czasów z potężnymi, pokrywającymi ciało łuskami. Co więcej, cały był w różowe i zielone pasy. O ile różowe paski prezentowały się całkiem nieźle, o tyle zielone były nędzne. A więc tak wyglądał naprawdę! Nic dziwnego, że nie czuła się w jego towarzystwie swobodnie. Wiedziała jednak, że wyświadcza im przysługę. Przyglądała się, jak na czterech łapach okrążył samochód z przodu. Uderzył go kawał mięsa, ale nie wyglądało, aby wyrządził mu jakąś krzywdę. Łuski miał rzeczywiście dostatecznie grube, jak sugerowała Chlorine. Natomiast nie uniknął nieprzyjemnego zabrudzenia. Podszedł do baku i swoimi końskimi zębami odkręcił korek. Troll włożył końcówkę ogona w otwór i paliwo popłynęło. Kiedy bak był pełny, Nimby znowu za pomocą zębów nałożył korek i dokręcił go. Następnie wrócił naokoło samochodu i gdy stał już przy drzwiach, przyjął ludzką postać. Akurat wtedy, kiedy z nieba spadł na niego kolejny kawał miecha. Nic mu nie zrobił, ale do reszty ubrudził. – Wsiadaj, zanim cię zabiją – zawołała przerażona Mary. Mężczyzna otworzył drzwi i wsiadł. – Ufff! – Karen stęknęła z pewną niechęcią. – Co za smród! Miała rację. Nimby śmierdział zgniłymi flakami. – Nic nie poradzimy – stwierdził Jim i uruchomił silnik. – Chodź do tyłu – Mary zaproponowała Nimby’emu. – Może zdołam to jakoś wyczyścić. – Czuła się w jakimś sensie winna, ponieważ oberwał wtedy, kiedy starał się im pomóc. Nimby przesiadł się. Dzieci natychmiast odsunęły się od niego zarówno z powodu przykrego widoku, jak i zapachu. Ale Mary nieco oczyściła go z brudu. – Musimy cię umyć i przebrać – powiedziała matczynym tonem. Wiesz, jak korzystać z naszej toalety? Skinął potwierdzająco. – No to skorzystaj. Zostaw brudne ubrania, a ja dam ci czyste. Tak też zrobił. Mary sięgnęła po brudne rzeczy. – Będzie musiał włożyć coś twojego – powiedziała do Seana. Jest mniej więcej twojej postury. Na szczęście. – Jasne – zgodził się kwaśno. Wyjęła koszulę, dżinsy, bieliznę i parę skarpetek. Kiedy drzwi toalety się otwarły, wymieniła czyste odzienie na brudne. Tak cuchnęło, że trudno było oddychać. Zwinęła wszystko i włożyła do bębna pralki. Tymczasem Jim lawirował między glutowatymi przeszkodami, wracając na główną drogę. Teraz wydawało się to nawet łatwe, mięsa latało coraz mniej, a i galaretowate grzyby zdawały się mniejsze. Najwyraźniej złe rzeczy nawet w Xanth nie trwają wiecznie. Wkrótce droga była znowu czysta i pędzili przed siebie. Kolejny raz poczuli ulgę. Do kabiny wrócił właściwie odziany Nimby. Teraz wyglądał jak ktoś, kto ledwie przestał być nastolatkiem. Ubranie Seana leżało na nim znakomicie. – Pozwól, że cię uczeszę – zaproponowała Mary. Sięgnęła po szczotkę i zaczęła rozczesywać jego mokre włosy. – Ojej, stał się jednym z nas – zauważył David. – To znaczy, wygląda jak członek naszej rodziny. – Chciałbyś być moim bratem? – zapytała Karen. Nimby popatrzył na nią. – Żartują sobie z ciebie – wtrąciła się Mary. – Nie będziesz członkiem niczyjej rodziny. – Zauważyła, że jej podejście do młodzieńca jakoś się zmieniło. Zachowywała ostrożność, ponieważ nie rozumiała go, ale kiedy ukazał się w swojej naturalnej postaci, rozumiała go lepiej. Bez wątpienia wśród ludzi czul się nieswojo, a ona chciała, żeby tak nie było. Przecież tak bardzo im pomagał. Wiedziała, że robi to ze względu na Chlorine, robił, o co go prosiła, a ona przecież miała bezpiecznie wyprowadzić ich z Xanth. Ale i tak doceniała to, co robił dla jej rodziny. Odłożyła szczotkę i poprawiła mu kołnierzyk. Zauważyła, że przygląda jej się. – Przepraszam – powiedziała zakłopotana. – Troszczę się o swoją rodzinę i z przyzwyczajenia robię podobne rzeczy. Wiem, że nie jesteś dzieckiem. Nimby uśmiechnął się. Niespodziewanie znalazł notatnik – właściwie pojawił się w jego ręku, razem z ołówkiem – i napisał coś. Z zaskoczeniem zauważyła, że ołówek trzyma nieruchomo, a rusza notatnikiem, żeby pisać. Oderwał kartkę i podał jej. Dziękuję za twoje starania. Nikt wcześniej nie traktował mnie jak osobę, z wyjątkiem Chlorine. Cieszę się, że zostałem uznany za członka rodziny. – Ależ dziękuję bardzo, Nimby – odpowiedziała zadowolona Mary. Lekko uścisnęła mu dłoń i wróciła na swoje miejsce. – Jeżeli chcesz należeć do rodziny, musisz zabawiać dzieci – powiedziała Karen. – Siadaj, Nimby, przy stole i zagraj w solitera. – Nie, nie musisz tego robić – zaprotestował Sean. – Nie pozwól jej się ujarzmić. – Co to soliter? – zapytała Chlorine. – Gra karciana – odparła Karen. – Właściwie jest wiele takich gier, w niektóre mogą grać dwie, a w inne trzy osoby równocześnie. Pokażę ci. Sean i David ustąpili miejsca, które zajęli Chlorine i Nimby. Gra szybko ich wciągnęła. Chlorine jak zwykle u początkujących popełniała błędy, ale Nimby zdawał się być urodzonym graczem. Albo był wyjątkowo bystry, albo wiedział, co kryje się w zakrytych kartach. A może jedno i drugie. Czy smok z oślą głową mógł być aż tak utalentowany? Mary nie była pewna, ale podejrzewała, że zwierzęta w Xanth są inne niż w jej świecie. O wiele bystrzejsze. Ta historia z ich zwierzakami była niesamowita; zupełnie jakby nabyły ludzkiej inteligencji i powściągliwości. A podczas ostatniego postoju Tweeter nawet ostrzegł ich przed nadla- tującymi potworami. Ale czy rzeczywiście? Nimby słuchał ptaków i napisał informację. Może to Nimby naprawdę poinformował ich o niebezpieczeństwie. Dla Mary ważne było znać prawdę. Jazda odbywała się teraz w ciszy. Sean siadł z przodu obok Jima, a Nimby i Chlorine pogrążyli się w grze. David przyglądał im się, a nawet sam chciał się włączyć do gry. Mogła więc pozwolić sobie na mały eksperyment bez zwracania czyjejkolwiek uwagi. Przesiadła się na sam tył wozu, gdzie przebywały zwierzęta. – Woofer – odezwała się, a pies zastrzygł uszami. Spuściła go ze smyczy. – Jak mądrym pieskiem jesteś teraz? – zapytała cicho. Woofer pomachał ogonem. – Powiedzmy, że kazałabym ci popatrzeć przez okno z lewej strony? Pies spojrzał przez właściwe okno. – Powiedzmy, że kazałabym ci otworzyć klatkę Tweetera? Woofer odwrócił się w stronę klatki papugi i zębami i łapą otworzył drzwiczki. – Tweeter, powiedzmy, że kazałabym ci siąść na głowie Karen? Ptak wyleciał z klatki i wylądował na głowie dziewczynki, która jednak tak była zajęta grą, że nawet tego nie zauważyła. – Midrange. Kot wstał i spojrzał na nią. – Powiedzmy, że kazałabym ci się przetoczyć? – Nikt dotychczas nie nauczył kota tej sztuczki. Midrange przetoczył się. – Rozumiecie mnie, zwierzaki, prawda? Kot skinął. – Gdybyśmy traktowali was odpowiednio do waszej inteligencji, będziecie zachowywać się właściwie? Midrange skinął. – Więc tak będziemy postępować. Wiecie, dlaczego teraz jesteście takie mądre? Kot pokręcił głową. – Myślę, że to z powodu magii panującej w tej krainie. Zdaje się, że ten magiczny pył został wzniecony i rozchodząc się, wywołał różne perturbacje, między innymi zaczarował inteligencję zwierząt. Mówiła w szczególny sposób, próbując ustalić przebieg wydarzeń. Czy sądzicie, że to ma sens? Midrange zastanowił się, po czym wolno skinął głową. – Ale jak wiecie, jest tu również sporo zagrożeń – powiedziała Mary, zaskoczona tym, jak szybko zaakceptowała te nowe relacje ze zwierzętami. – Mam więc nadzieję, że kiedy wysiądziemy z wozu, będziecie blisko i ostrzeżecie nas o zbliżającym się niebezpieczeństwie, tak jak to zrobił Tweeter. Midrange znowu się zgodził, po czym poszedł znaleźć sobie jakiś wygodny kąt do wypoczynku. Mary wróciła na swoje miejsce. Cieszyła się, że Nimby ich nie oszukał; rozumiał ptaka, a ptak mówił. Nagle uświadomiła sobie, że zapadła noc. Zajęta swoim dochodzeniem nie spostrzegła, jak szybko upływa czas. Jadąc nocą, zwykle rozmawiali, ale teraz nie była pewna, czy to dobry pomysł. Nie chciała rozpraszać uwagi Jima, gdyż w każdej chwili coś mogło wpędzić ich w nie lada kabałę. – Kochanie, może powinniśmy rozejrzeć się za jakimś miejscem na nocleg – zaproponowała. – Czy bezpiecznie byłoby się zatrzymać gdzieś po drodze? – zapytał Jim. Nimby odpisał: Pojazd odjechał daleko od burzy. Możemy się zatrzymać i poczekać do świtu. – Dobrze – odparła Mary. Zaczynała rozumieć ten świat. – Gdzie będzie dobre miejsce na postój? Jakiś parking z zapleczem byłby odpowiedni, ale prawdę powiedziawszy, tylko hotel zapewniłby nam kilka godzin wypoczynku. Niedaleko jest osiedle impów. Impy są bardzo grzeczne dla gości z daleka, jeśli tylko wybierze się właściwą wioskę. – Co to impy? – zapytała Mary – Tutejsze skrzaty – odpowiedziała Chlorine. – No to w takim razie tam powinniśmy się zatrzymać – zdecydowała Mary. Wkrótce Nimby wskazał boczną drogę i Jim skręcił w nią. Wkrótce zobaczył znak z napisem IMP ERTYNENCJA ze strzałką w prawo, ale Nimby dał znać, że to nie jest właściwa droga. Kawałek dalej stał drogowskaz w lewo z napisem IMP RESJA, ale i teraz wydawało się, że to nie jest ich cel. Mary zaczynała się niecierpliwić; nie chciała się zatrzymać w Impertynencji ani w Impresji, zdając sobie sprawę z tego, jak dosłownie w tej krainie traktuje się słowa. W końcu dojechali do znaku IMP ERIUM i ten okazał się odpowiedni. Imperium brzmiało w ich uszach właściwie. Wioska była mała, ale elegancka. Dżungla została jakoś odsunięta i wioskę tworzyły małe ogrody i przyjemne, niewielkie domki. Prawdę powiedziawszy, wszystko tutaj wydawało się mniejsze. Za radą Nimby’ego podjechali do największego budynku w osiedlu. Z wyglądu przypominał ogromny hotel, ale w ludzkich wymiarach miał zaledwie dwa piętra. Chociaż zapadła już noc, po wiosce krzątały się małe postacie z zapalonymi pochodniami. Każda z nich miała około trzydziestu kilku centymetrów wzrostu, ale kobiety były wyraźnie mniejsze niż mężczyźni. Poza tym jednak wyglądali zupełnie tak samo jak ludzie. – Co oni robią? – spytała Chlorine. Nimby napisał wyjaśnienie: Dla bezpieczeństwa zanoszą swoje klejnoty do głębokiej jaskini. – Ach, z powodu nadciągającej burzy. – Chlorine ze zrozumieniem przyjęła wyjaśnienie. – To ma sens. Wysiedli z samochodu i rozprostowali zmęczone długą jazdą kończyny. Dołączyli do nich Woofer, Tweeter i Midrange. Zwierzęta zachowywały się nienagannie. W drzwiach hotelu zjawili się mężczyzna i kobieta. On wyglądał, w ludzkiej skali, na siedemdziesięciolatka, a ona na jakieś pięćdziesiąt lat. – Witamy was, olbrzymy – odezwała się kobieta. Mimo marnego wzrostu jej głos był czysty i silny. – Jestem Imp Ala, a to Imp Ort, mój ojciec. Kierujemy naszą społecznością, więc prowadzimy zajazd. Chcecie skorzystać z naszej gościnności? Nastąpiła chwila ciszy. W końcu Mary wysunęła się przed innych. – Tak, bardzo byśmy chcieli. Ale... ale nie jesteśmy pewni, czy budynek jest dla nas dość duży. – Popatrzyła niepewnie na drzwi niewiele większe od gospodarzy. – Och, jest na nim zaklęcie akomodacji – powiedziała Ala. – Będzie pasował. Wejdźcie. Jakoś bez przekonania Mary zrobiła krok do przodu. Kiedy ruszyła, budynek jakby się zachwiał i nagle przybrał rozmiary odpowiednie dla ludzi. Ala i Ort także urośli. – Co się stało? – zapytała zaskoczona Mary. – Zostałaś akomodowana – wyjaśniła Ala. – Popatrz za siebie. Reszta jeszcze nie. Mary odwróciła się. Za nią stało kilka olbrzymów. Każdy z nich musiał mieć co najmniej ze trzy metry wzrostu. Także zwierzęta przybrały ogromne rozmiary. – Och! – zawołała, tracąc pewność siebie. Ala podeszła i chwyciła ją za rękę. – Przepraszam; nie zdawałam sobie sprawy, czym to może być dla ciebie. Czy ty nie jesteś czasami Mundanką? – Tak – przyznała nieśmiało. – Zaklęcie nie wyrządza krzywdy. Jedynie powoduje, że różne części są tego samego rozmiaru. W efekcie my jesteśmy dwa i pół raza więksi, a ty około półtora raza tak duża czy mała, w zależności od okoliczności. Ale ci poza obszarem działania zaklęcia nie widzą tego i dla nich wszyscy wydajemy się wyjątkowo mali, podczas gdy dla nas oni mają ludzkie rozmiary. – Z pewnością – zgodziła się Mary, niezdolna do dyskusji na takie tematy. Teraz podeszła do nich Chlorine. Skurczyła się do rozmiarów Mary. – Czyż zaklęcie akomodacji nie jest cudowne? – zapytała retorycznie. – Nigdy wcześniej nie byłam pod jego działaniem, ale uwielbiam je. Sądziłam, że działa tylko wtedy, kiedy ludzie różnych rozmiarów przywołują bociana. – Co robią? – zapytała zaszokowana Mary. Ale szybko zdała sobie sprawę, że w tej krainie magiczne bociany mogą być pojmowane dosłownie i związki między ludźmi i skrzatami są rzeczywiście możliwe. – To znaczy, no... jestem zaskoczona. Tylko tyle. Chlorine otworzyła drzwi i jeden za drugim weszli do środka, razem ze zwierzętami, które również wydawały się zaskoczone. – Jejku – podsumowała to wszystko Karen. – Wchodźcie – zapraszała Ala. – Pokażę wam wasze pokoje, a tata w tym czasie przygotuje kolację. Ozdobnymi kręconymi schodami poszli za nią na piętro. Imp Ala otworzyła drzwi do naprawdę wspaniałego apartamentu. – Czy będzie wam wygodnie? – zapytała skromnie. – Są tu cztery sypialnie i toalety z urządzeniami także dla towarzyszących wam zwierząt. – Ale czy to wszystko nie będzie dla nas za drogie? – zaprotestowała Mary. – Drogie? – Ile kosztuje wynajęcie takiego apartamentu? – Kosztuje? – Impy nie pobierają opłat za swoją gościnę – szepnęła Chlorine. – Nie możemy tego zaakceptować! – zdecydowała Mary. Imp Ala wyglądała na zakłopotaną. – Przepraszam. Myślałam, że to będzie odpowiednie. Spróbuję znaleźć dla was lepsze pokoje. – Nie, nie – zaprotestowała Mary. – To nie to. Ten apartament jest tak luksusowy, że nie mamy prawa go zająć, szczególnie bez zapłaty. – Ale przecież jesteście gośćmi – stwierdziła Ala. Mary popatrzyła na Chlorine. – Więc tak to wygląda? To wszystko za darmo? Tylko dlatego, że się tu zatrzymaliśmy? – No tak, myślałam, że wiecie. Oczywiście, gdybyśmy zatrzymali się w Ertynencji, nie byłoby tak komfortowo. – Imp-ertynencja – mruknął ze zrozumieniem Sean. – Czy w takim razie wszystko zostało wyjaśnione? – zapytała ze zrozumieniem Ala. – Och, moja droga, to wspaniałe – powiedziała Mary. – Nie miałam pojęcia, że może tu być tak luksusowo. Jesteśmy przyzwyczajeni do znacznie skromniejszych warunków. – My, impy, jesteśmy dumne ze swojej gościnności – odparła Ala z wyraźną ulgą. – Czy kolacja może być za godzinę? – Oczywiście – zgodziła się Mary. – Bardzo ci, Alu, dziękujemy. Naprawdę. To wyjątkowo miłe. – Cała przyjemność po naszej stronie – odpowiedziała Imp Ala i zniknęła. Rozejrzeli się po apartamencie. Składał się z ogromnej sypialni rodziców i trzech mniejszych oraz pokoju dziennego z kilkoma kanapami i alkowy, w której stało legowisko dla psa, drugie dla kota i jeszcze jedno dla ptaka. Były jeszcze dwie łazienki. Łazienka dla rodziców wyposażona była w wannę wielkości małego basenu, a w drugiej znajdował się prysznic. – To nadzwyczajne – westchnęła Mary. – To się nazywa gościnność. Zwierzęta wyraźnie na coś czekały. Mary zrozumiała, o co im chodzi. – Obsłużcie się – powiedziała i zwierzaki zaraz udały się do swojego kąta na posiłek. – A co z nami? – zapytał David. – Wy macie dużą sypialnię, Chlorine i Nimby drugą, a jak my mamy się podzielić w dwóch pozostałych? Mary się zastanowiła. – Jeżeli jedno z was zechce przespać się na kanapie w pokoju dziennym, to każde będzie miało pokój dla siebie. Ale i tak łazienki będziecie musieli używać wspólnie. Możecie sami o tym zdecydować? Cała trójka przytaknęła z zadowoleniem. – W takim razie przygotujmy się do kolacji. – Spojrzała na Chlorine. – Nie pomyślałam... czy możesz dzielić sypialnię z Nimbym? Jeżeli nie... – W porządku – odparła Chlorine. – Chodź, Nimby. Ciągle jeszcze zalatuje od ciebie po tym mięsnym bombardowaniu. Zamierzam cię wyszorować do czysta. – Zaprowadziła swego towarzysza do sypialni. Sean popatrzył za nimi. – Też chciałbym być wyszorowany do czysta przez takie stworzenie jak... – Nagle uświadomił sobie, że matka patrzy na niego, więc uciął (jakoś może niedostatecznie) zawstydzony. Jim i Mary weszli do swojej sypialni i zamknęli za sobą drzwi. – Kto pierwszy? – zapytała, spoglądając na ogromną wannę. – Dlaczego nie razem? – odpowiedział pytaniem Jim. – A co, sądzisz, że to miesiąc miodowy? – W tych okolicznościach tak to wygląda. Miał rację. – Razem – zgodziła się. – Ale bez zuchwałości. – Odkręciła kran. Ciekawe, był tylko jeden kurek, ale kiedy go odkręciła, poleciała woda o idealnej temperaturze. W łazience wisiały tylko dwa małe ręczniki, ale kiedy mokrą dłonią dotknęła jednego z nich, dłoń natychmiast wyschła. Znalazła też jeden mały kawałek mydła, z kształtu przypominający kamień, ale kiedy zanurzyła go w wodzie, stał się duży i puszysty i uchodziły z niego pachnące bańki. Musiało w tym być nieco magii. Cóż, zaczynała się do tego przyzwyczajać, a zaczarowane mydło właściwie pierwszy raz sprawiło jej nieoczekiwaną przyjemność. Wkrótce oboje znaleźli się w wannie i, szorując się nawzajem, czuli się wspaniale. Jim pozwolił sobie na zuchwałość, a Mary się nie sprzeciwiła, bo rzeczywiście sytuacja przypo- minała miesiąc miodowy. – Gdyby wszystkie dni były takie – szepnęła. – Zdaje się, że szybko poddalibyśmy się urokowi Xanth – przytaknął Jim. – To jak z potężnym nowym programem komputerowym: najpierw wpadamy we wszystkie jego pu- łapki, co doprowadza nas niemal do szału, ale szybko uczymy się z niego korzystać i w końcu zaczyna być miły i pomocny. – Mmmm – mruknęła, zgadzając się chętnie. Potem sprawy jakoś wymknęły się spod kontroli, ale warto było. W każdym razie dopóty, dopóki któreś z dzieci nie wścibiło swego nosa. Przed upływem godziny byli gotowi, odświeżeni i przebrani. Dzieci także. Zaskakujące. Oraz zwierzęta, które najwyraźniej zamierzały zejść razem z nimi na dół. – Ale... – zaczęła Mary. Zaraz jednak przypomniała sobie, jak teraz zachowują się zwierzęta. – Oczywiście. – Pozostali spojrzeli na nią z zaskoczeniem, lecz nie skomentowali jej decyzji. Ala zjawiła się w samą porę. – Tędy proszę – wskazała drogę. Znaleźli się w jadalni, która była akurat tak duża, jak powinna. Ala udała się do kuchni, z której wróciła po chwili, pchając przed sobą wózek z nakryciami i sztućcami. Okazało się, że przygotowano dla nich wiele potraw mięsnych, warzywnych, słodkich wypieków, rozmaite pieczywo i napoje. – Podam wam kolację, ale nie jestem pewna co do mundańskich gustów, więc zaproponuję wiele dań i będziecie mogli sobie wybrać według uznania – wyjaśniła. – Z przyjemnością odpowiem na wszystkie pytania. Niektóre rzeczy na pewno wydadzą się wam nieznajome. Sean sięgnął po sztućce. – To wygląda znajomo – powiedział. – A co to jest? – To skocz. Uśmiechnął się. – Jasne. – Nalał sobie odrobinę. Wypił i... aż podskoczył na krześle. – Hej! Karen zachichotała. – Scotch. No tak. Raczej dla dorosłych. Mary popatrzyła na coś, co wyglądało jak pozostałości po wielkim bombardowaniu mięsem. – Przepraszam, a co to takiego? – To stek, z tekowego drzewa. Mary zdecydowała się zaryzykować i została nagrodzona znakomitym smakiem. Pozostali poszli za jej przykładem. Posiłek zakończyli leguminą, która wybuchała im w ustach, ale smakowała jak deser, który znali z Mundanii. Kiedy skończyli, zjawił się Imp Ort. – Postaram się was zabawić, kiedy Ala będzie sprzątać po posiłku. – Może powinniśmy pomóc przy zmywaniu – zaproponowała Mary, która znowu czuła się winna, ponieważ nie płacili za gościnę. – Nie, zaklęcia nie zadziałałyby dla was. Jak mógłbym was zabawić? – Ja przede wszystkim chciałbym poznać nieco lepiej waszą wioskę, waszą społeczność – powiedział Jim. – Nigdy wcześniej nie spotkałem impów. David i Karen wyglądali, jakby woleli pooglądać telewizję, ale Mary powstrzymała ich twardym spojrzeniem. Ort jednak zauważył ich wzrok i zrozumiał. – Może dzieci wolałyby zostać i pooglądać magiczne zwierciadło – zaproponował. – A dorosłych zabiorę na wycieczkę po wsi. – Magiczne zwierciadło? – zapytała Karen, a jej zainteresowanie gwałtownie wzrosło. Imp podszedł do ogromnego zwierciadła na końcu komnaty. – Lustereczko, zechciałobyś zabawić dwoje mundańskich dzieci? – zapytał. Na zwierciadle pojawiły się usta. Wyglądały jak odbicie, ale nie miało co się w lustrze odbijać. – Dlaczego nie? Pokażę im Gobelin z Zamku Roogna. – Gobelin? – zapytał rozczarowany David. – Gobelin pokaże wam wszystkie rejony Xanth, które będziecie chcieli zobaczyć – wyjaśnił Ort. – Dla większości dzieci to ciekawe. Oczywiście nie sprzeniewierzy się Konspi- racyjnemu Stowarzyszeniu Dorosłych. – Łeee – odpowiedzieli zgodnie. – Ale pokaże historyczne bitwy, w których smoki zjadały ludzi, mężczyźni wrzucali kobiety do wilczych dołów, a rzeki spływały krwią. – Jeeejj – znowu zareagowali razem, a ich zainteresowanie najwyraźniej się wzmogło. Mary skrzywiła się; najwyraźniej w tej kwestii Xanth hołdował tym samym standardom co Mundania. David i Karen usiedli na krzesłach tuż przed lustrem. – Zobaczmy krwawą rzekę – zadecydował David. Zwierciadło pokazało czerwoną rzekę płynącą zwykłym nurtem. – Ee, to tylko kolorowa woda – stwierdziła rozczarowana Karen. Na szkle znowu pojawiły się usta, nakładając się na scenę. – Dlaczego nie poprosicie mnie, żebym zabrał was do źródeł, gdzie do wody spływa krew olbrzymów? – Taaak! – zawołali razem. W pokoju zjawiła się Ala. Przyniosła tacę, na której leżały ciasteczka wyglądające na waniliowe koła z czekoladowymi plamkami. – Proszę, to kołatki dla was. Możecie sobie pogryzać w czasie oglądania – powiedziała. Mary starała się ukryć westchnienie. Dzieci robiły wrażenie w pełni usatysfakcjonowanych – Proszę za mną – powiedział Ort, wskazując na drzwi. Jim, Mary, Sean, Chlorine i Nimby podążyli za nim. Mary miała nadzieję, że wycieczka nie będzie tak nudna, jak spo- dziewały się dzieci. Jednak musieli się na nią zdecydować, choćby przez grzeczność, w podziękowaniu za gościnność impów. Przy odrobinie szczęścia nie potrwa za długo; po powrocie będą mogli udać się na zasłużony nocny wypoczynek. Zwierzaki wybrały się na spacer razem z nimi Mary nagle przyszło coś do głowy. – Woofer, może zostałbyś z dziećmi? – poprosiła. Pies podniósł głowę, zaraz potem kiwnął nią potakująco i zawrócił. Był psem Seana, ale powinien pilnować dzieci. – Dziękuję – szepnęła Mary z ulgą. Nie miała powodów do podejrzeń, ale nie potrafiła ze spokojem zostawić dzieci zupełnie samych wśród obcych. Woofer raczej prędzej zginie, niż pozwoli je skrzywdzić. A poza tym pewnie spodoba mu się oglądanie krwawej rzeki Rozdział 6 Decyzja – Miauu! – odezwał się nakazująco Midrange. Sean uśmiechnął się i nachylił po kota. Oczywiście, Midrange nie lubił chodzić, jeśli mógł być noszony. Skoro pies Seana został z Davidem, Sean mógł nieść kota Davida. Nagle na głowie Seana wylądował Tweeter. To go zaskoczyło. Karen potrafiła nauczyć Midrange’a, że jeśli ugryzie ptaka, ptak dziobnie kota jeszcze mocniej, w efekcie Tweeter był tolerowany bez zaczepek. Ale oboje nie byli dla siebie prawdziwymi kumplami. Teraz, w otoczeniu magii, wydawało się, że znoszą się lepiej. Poza tym cała trójka zwierzaków znacznie zmądrzała. Może więc Tweeter wiedział, że kot pojął jego obawy lepiej, niż potrafili to zrozumieć ludzie. Wyszli z hotelu. Wiatr uderzył w nich z całą mocą. Imp Ort zdjął z haka przy drzwiach latarnię i wyszedł na ulicę. – Och, a co z zaklęciem akomodacji? – Sean zapytał impa, który teraz wyglądał jak stary człowiek. – To znaczy, czy kiedy opuścimy hotel, wszystko wróci do normalnego stanu? Ort uniósł latarnię, która rzuciła większy krąg światła. – W lampę wbudowany został duplikat zaklęcia akomodacji – wyjaśnił. – Dopóki będziemy pozostawać w zasięgu jej światła, zaklęcie będzie działało. To wygodne rozwiązanie, ponieważ pójdziemy do miejsc zbyt małych dla ludzi normalnych rozmiarów. Wszystko zostało wyjaśnione. Sean wrócił więc do swoich normalnych zainteresowań z ostatnich dwóch dni, czyli do Chlorine. Była najseksowniejszą kobietą, jaką do tej pory spotkał. Oczywiście, zobaczył, jak wygląda naprawdę, kiedy wróciła na chwilę do swojej naturalnej postaci, ale teraz tak nie wyglądała, więc kogo to mogło obchodzić. No może Nimby’ego, który okazał się smokiem z oślą głową. Damy i smoki! Nikt nie miał problemów z zaakceptowaniem Nimby’ego jako mężczyzny – do tego w ubraniu Seana – dlaczego więc on miałby mieć jakieś z zaakceptowaniem Chlorine? Od środka i tak nikt nie jest zbyt piękny – tylko krew i flaki, i mózg. A kiedy Chlorine wróci do swojej naturalnej postaci, on i tak już od dawna będzie w Mundanii. Powinien się więc cieszyć sytuacją, dopóki może. Sean zwolnił kroku i dołączy! do grupy; Nimby z Chlorine także go dogonili. Gdyby tak szła przed nim... ale może jeszcze nadejdzie taka chwila. Tyle się już napatrzył na jej biust i talię, że energii starczy mu na długo. Nie była także zbyt starannie ubrana i chyba nie zdawała sobie sprawy, ile było przez to widać. Ale on z pewnością nie zamierzał jej o tym powiedzieć! Tweeter zapiszczał mu do ucha. – Oko w lewo. – Tak to przynajmniej zabrzmiało. Zerknął i zobaczył, jak z boku podchodzi do niego Chlorine. – To miłe zwierzaki – głos miała melodyjny. – Czy Tweeter mówił do ciebie? – Tak. Powiedział, że coś uroczego zjawi się z mojej lewej strony. Uśmiechnęła się. – Dziękuję, Tweeter. Moim zdaniem ty także jesteś uroczy. Ptak wykonał taniec radości, strosząc przy tym piórka. – Sean, jesteś pierwszym młodzieńcem, którego spotkałam, od kiedy Nimby uczynił mnie piękną – powiedziała. Chyba na tobie poćwiczę, jak działa uroda. Mam nadzieję, że nie masz mc przeciwko temu. – Ja... ja, to znaczy... ćwicz, na co tylko masz ochotę – odpowiedział zaskoczony jej szczerością. Och, jak bardzo chciał zostać z nią sam na sam i doświadczyć tych ćwiczeń w dosłownym tego słowa znaczeniu! – Widzisz, przez całe życie byłam zwyczajna i wszyscy mężczyźni gardzili mną – mówiła dalej. – W efekcie nie wiem, jak z nimi postępować. Nie mogę poćwiczyć na Nimbym, ponieważ on nie jest prawdziwym mężczyzną. Proszę, powiedz, jeśli cię nudzę. – Myślę, że nawet gdybyś chciała, nie jesteś w stanie mnie nudzić – wyznał, czując lekki zawrót głowy. Zaśmiała się. – W normalnym stanie mogłabym. Ale Nimby uczynił mnie miłą, piękną i mądrą. Jednak inteligencja to nie to samo co doświadczenie. – Z pewnością. – Możliwości, jakich się teraz spodziewał, wywołały szybsze bicie jego serca. Ona pragnęła romantycznych doświadczeń. Ale właśnie w tej chwili się zatrzymali. A już zaczynało być tak interesująco. Niedobrze. Weszli do, jak się zdawało, normalnego budynku. – Tu przygotowujemy lśniące kamienie – powiedział Ort. – Et jest niezwykle szybkim robotnikiem. – Bez wątpienia Et pracował z impetem i w imponującym tempie, dodając co chwila kamyki do leżącej na stole kolekcji. Kamienie miały różne kolory i zdawały się świecić czy nawet płonąć. – To Kamienie Bezpiecznego Ognia, używane do wzniecania ognia, który nigdy nie wymyka się spod kontroli. – Szafiry – szepnęła mama. Dobrze znała się na kamieniach szlachetnych. – A co to jest? – zapytała Chlorine, wskazując kilka czerwonych kamieni, które wyglądały jak mała litera „I” i gwałtownie wirowały. – Spinele – wyjaśnił Ort. – Są wartościowe ze względu na swój płonący kolor. Wyszli z budynku i przeszli obok stawu z mętną wodą, z której imp sitem wybierał kawałki połyskujących kamyków. – To dia męty – wyjaśnił Ort. – Nie jest bezpiecznie pływać w mętnej wodzie, jeśli nie chcesz umrzeć. Ale gdy już się w niej znajdziesz, zostaniesz na zawsze. – Diamenty są wieczne – przypomniał tata. – Na szczęście imp Lant doskonale potrafi je znajdować, nie mącąc sobie umysłu ich blaskiem. – Plantacja diamentów – szepnął Sean. Minęli ogród z żółtawymi prętami wyrastającymi z ziemi. Kolejny imp pocierał je i chował coś do woreczka. – Złote patyczki – wyjaśnił Ort. – Reza zbiera ich pył, którego używamy do posypywania biżuterii dla nadania jej złocistego blasku. Przeszli przez łąkę, nad którą bzyczało mnóstwo pszczół. Kilka z nich groźnie zabzyczało nad głowami zwiedzających, ale nikogo nie użądliły. Midrange odganiał ogonem te, które podlatywały do Seana, a Tweeter z hałasem uderzał skrzydłami. – Co z nimi? – spytała poirytowana mama. – Dlaczego są tak nieprzyjazne? – To wściekłe pszczoły. Regnat je zatrzyma. – W stronę pszczół podszedł imp, a samo jego pojawienie się zdawało się uspokajać rój. – Imp Regnat... impregnat na wściekłe pszczoły – mruknął pod nosem Sean. – Jaki ty jesteś inteligentny – powiedziała Chlorine i zatrzepotała rzęsami. Zaczęła więc ćwiczyć, a on poczuł, że pochlebstwo przypadło mu do gustu. Podeszli do kolejnego akwenu, gdzie pracował kolejny imp z długim palikiem. – Uls sięga głęboko do małży po perły. – O, palizujące perły – powiedział Sean, a Chlorine rzuciła mu kolejne, pełne uwielbienia spojrzenie. Poczuł się dwa razy bardziej inteligentny, niż rzeczywiście był. Teraz podeszli do przystani, w której dostrzegli kilka koni z rybimi ogonami. Jeden z nich zarżał. – Och, koniki morskie! – zawołała przestraszona Chlorine. – W koralu-zagrodzie – zauważył Sean. – Resja zdąży je uspokoić na czas – uspokoił Ort. – Zdąży przed czym? – zapytał tata. – Przed burzą, która nadchodzi. Nasze produkty są bardzo wrażliwe na zmiany w otaczającej je magii; coś, czego możemy nawet nie dostrzec, potrafi spowodować, że zaczną źle działać. Do jutrzejszego wieczoru musimy posprzątać całą wioskę. Dlatego tak ciężko pracujemy tej nocy. Musimy wszystko doprowadzić do końca, a zdobyte rzeczy schować w bezpiecznym miejscu. – Zmarszczył brwi. – Niestety, te konie są teraz chore i nie współpracują dobrze. Chlorine dotknęła palcem wody. – Nic dziwnego... woda jest skażona. – Tak, burza skaziła wodę jakimiś dziwnymi formami żywymi. Niestety, nie potrafimy z tym nic zrobić. – Ja potrafię – powiedziała. Jeszcze raz dotknęła wody. – Ale czy ty nie zatruwasz? – Sean zapytał lekko wystraszony. – Owszem, jednak nie aż tak bardzo, żeby to zaszkodziło konikom. Zlikwiduję jedynie zarazki. Zaraz potem moja trucizna przestanie działać i woda będzie czysta. Po chwili zastanowienia Sean powiedział: – Oczywiście... chlor... chemia. Używamy tego także w Mundanii! Do czyszczenia naszej wody. Ort był zaskoczony. – Zatruwacie wodę, żeby była czysta? Myślałem, że w Mundanii nie ma magii. Sean uśmiechnął się. – To wydaje się nieprawdopodobne, ale działa. Tymczasem konie jakby lepiej się poczuły. – Dziękujemy – Ort podziękował Chlorine. – Nigdy nie przyszło nam do głowy, by czyścić wodę, zatruwając ją. Poszli dalej, a Ort pokazywał im, co robią inne impy. – Ale czy ty i twoja córka nie powinniście w tym pomagać, zamiast troszczyć się o nas? – zapytała zakłopotana Mary. – Ależ wy jesteście gośćmi – odpowiedział Ort. – Musimy zadbać o waszą wygodę. Mama nie wydawała się usatysfakcjonowana odpowiedzią, ale nic więcej nie powiedziała. Ort zaprowadził ich do płonących wrót. – Oto brama ognia, za którą bezpiecznie chowamy nasze dobra powiedział. – Onujący pokaże nam piwnice. – Zapora ogniowa – mruknął Sean. – Imponujące. – To imponujące – powiedziała Chlorine. – Jesteś taki inteligentny! – Była śliczna, ale tym razem uczucie zadowolenia nie było związane wyłącznie z jej wyglądem. – Tak jak i ty – odpowiedział. – Och! – powiedziała, zaskoczona komplementem. Uśmiechnęła się. – To działa w obie strony, prawda? – Prawda. Tak to jest z kurtuazją – powiedział, czując się niezwykle mądry. – Jim... – zawołała mama ponaglającym głosem. – Chyba już dość zobaczyliśmy – powiedział tata, domyślając się jej intencji. – Powinniśmy się dobrze wyspać. – Oczywiście, jeśli tylko sobie życzycie – odparł Ort. – W takim razie zaprowadzę was z powrotem. Sean domyślał się, że nie chcieli zabierać więcej czasu impom, skoro wiedzieli, że mają jeszcze tyle do zrobienia w wiosce. Rozumiał to. Wiedział też, że świadomość, iż dzieci rosną i szukają miłości, także wprowadza mamę w nerwowy stan. Zupełnie jakby sądziła, że to jej generacja jest ostatnią, która przekroczy granicę dorosłości. W drodze powrotnej do hotelu Chlorine podzieliła się swoim zaskoczeniem. – Nie miałam pojęcia, że impy produkują tyle kamieni szlachetnych. Sądziłam, że to robi nimfa Jewel. – Wszystkie klejnoty robią impy – powiedział z dumą Ort. – Od iskier porannego brzasku do najbardziej trwałych skarbów. Skąd twoim zdaniem nimfy miałyby brać swoje dobra? – Myślałam, że to z beczki bez dna. – Bo my, impy, ciągle pracujemy, by ją napełnić. Myje kształtujemy, a nimfy rozrzucają, aby inni znajdowali. Tak było od zawsze. – Ach, jakie to imponujące! – zawołała – Nie chodzi o żadnego impa, tylko o ogrom waszych dokonań... – Rozumiem – powiedział Ort, wyraźnie zadowolony. Widoczne było, że jej sztuka działa również na niego. Wrócili do hotelu. David, Karen i Woofer siedzieli zauroczeni przed magicznym zwierciadłem. Mama natychmiast pogoniła ich na piętro. – Jej, ale to było super! – zawołał David. – Krew lała się rzeką! Mama powoli odwróciła się w jego stronę. – Ale widzieliśmy też miłe rzeczy, na przykład dziewczynkę-elfa Jenny – szybciutko dodała Karen. – Pochodzi ze Świata Dwóch Księżyców i przystosowanie się do życia w Xanth nie było dla niej łatwe, zupełnie jak dla nas. Sean uśmiechnął się w duchu Pierwszy raz David miał dość rozumu, aby pozwolić swojej młodszej siostrze mówić. Bez wątpienia mama wolała słuchać o elfach niż o krwawej rzezi. Po krótkich przygotowaniach do snu wszyscy znaleźli się w swoich sypialniach, a Sean ze zwierzętami został w bawialni. Wyciągnął się na wielkiej kanapie; dopiero teraz poczuł, jak bardzo jest zmęczony. Kołysał się do snu wizerunkiem niewinnie rozbierającej się Chlorine. Zdawał sobie sprawę, że ich związek nie jest realny, ale jest jedynie piekielną, albo raczej anielską, iluzją. Pragnął jednak, aby trwał jak najdłużej. Wszystkie zwierzaki podeszły do niego. – Och, chcielibyście także spać na kanapie? – zapytał. – No dobra, tylko nie na biiip na nią. – Ze zdziwieniem odkrył, że nadal nie może wypowiedzieć słów ewidentnie zakazanych dla jego wieku. – Sean – zachrypiał Tweeter. Sean spojrzał na ptaka. – Przysiągłbym, że usłyszałem, jak wymawiasz moje imię. Tweeter kiwnął potakująco głową. – Móóówić – znowu zachrypiał ptak. – Chcesz ze mną mówić? Trudno w to uwierzyć. – Mównic – zamiauczał Midrange. – RRRtak – dorzucił Woofer. – No, muszę się bardzo postarać, żeby w to uwierzyć – powiedział Sean. – A co jest takie ważne, że chcecie ze mną porozmawiać? Cała trójka wydała się zakłopotana. – Pytaj – powiedział Woofer. – Ach, rozumiem, trudno wam rozmawiać z ludźmi, więc mamy się zabawić w dwadzieścia pytań? Cała trójka przytaknęła. – Dobra. Czy mogę być pewny, że będziecie nadal przyjaźnie nastawieni do mojej rodziny, mimo że jesteście teraz inteligentnymi stworzeniami, i nie wyrządzicie nam żadnej krzywdy? Skinęli. – A może to uprościmy. Jedno hau, miau, albo twiit za tak, dwa za nie, a trzy, żebym uściślił pytanie? Rozległ się chór pojedynczych hau, miau i twiit. – To może jedno z was będzie rzecznikiem – zaproponował z uśmiechem Sean. – Wydaje mi się, że twiit Tweetera jest najbardziej czytelne, więc będę się do niego zwracał, ale gdyby któreś z was chciało coś dodać, proszę przerwać. – Zastanowił się przez chwilę. – Czy coś wam grozi? – Twiit. – Czy to ma związek z burzą, przed którą uciekamy? Z Wesołą Wdówką? – Twiit. – No cóż, rano zamierzamy pojechać na północ. Czy to wystarczy? – Twiit, twiit. – A może o świcie, a śniadanie zjemy w czasie drogi? – Twiit. – Dobra, pójdę powiedzieć tacie. Na pewno jeszcze nie śpi. – Sean podniósł się z kanapy. – Twiit, twiit, twiit. – Hmmm. – Sean zamyślił się. – Powinienem wiedzieć coś jeszcze w tej sprawie? – Twiit. – Niech pomyślę. Wiecie coś, czego my, ludzie, nie wiemy. Ale byliście z nami cały czas: dwoje z was ze mną, a jedno z dziećmi. Więc nie o to chodzi. Czy wiecie to jeszcze z wcześniejszego czasu? Czy podczas drogi rozmawialiście z jakimiś innymi zwierzętami? – Twiit. – I one wiedziały o czymś, o czym nie wiedzą ludzie? – Twiit, twiit, twiit. – No dobra, my nie wiemy. A impy? One wiedzą? – Twiit. – I dlatego próbują stąd biiip. Burza. Ale o tym już wiemy. – Twiit, twiit, twiit. – Coś jeszcze o burzy. Poza tym, że porywa rzeczy i może nas zdmuchnąć. Nie mogę sobie wyobrazić, o co chodzi. – Himpas – wtrącił Woofer. – Jasne, impas. Jestem ofermą. No i nie potrafię wymyślić, o co może chodzić. – Hau, hau. – Och, nie jestem ofermą? – Miaump – zamiauczał Midrange. – Ach, chodzi o impy! Są przyjaźnie nastawione, prawda? – Twiit. – I dla nich burza to także problem. Ponieważ wznieci magiczny pył, który może doprowadzić do szaleństwa, jeśli zgromadzi się go zbyt wiele. Sprzątają więc i uciekają. – Twiit, twiit, twiit. – Jeszcze coś o tym. – Sean znowu się zastanowił. – Wiedzą przecież, co robią, prawda? Mają plan działania? – Twiit, twiit. – Oho! Nie zdążą na czas? – Twiit. – Ponieważ zabraliśmy im czas na pogawędki i zwiedzanie? Zwierzęta wymieniły spojrzenia. – Twiit, twiit – Tweeter odpowiedział z pewnym powątpiewaniem. – Ale mogło tak być? W końcu nie zachowaliśmy się ładnie, odciągając ich od pilnych zajęć, prawda? – Twiit. – Teraz rozumiem. Możemy im w jakiś sposób pomóc? – Twiit. – Na przykład przenosząc różne rzeczy, powiedzmy! Jeżeli wyjdziemy poza zaklęcie akomodacji, staniemy się dla nich ogromni i będziemy mogli przenieść, co tylko zechcą. A wtedy zdążą na czas. – Twiit. – Zapytam taty. – Tym razem, kiedy wstał, nie usłyszał żadnych protestów. Podszedł do drzwi sypialni rodziców i zapukał. Po chwili stanął w nich tata. – O co chodzi, Sean? – Zwierzaki powiedziały mi: impy nie zdążą na czas z przygotowaniami do burzy, może dlatego, że zawróciliśmy im głowę. Może więc moglibyśmy im teraz pomóc... – Dowiem się – odparł tata. Wyszedł z sypialni i razem zeszli schodami na dół. Zwierzaki poszły za nimi. Nikogo na dole nie znaleźli. – Muszą pracować na zewnątrz – domyślił się Sean. – Nie powiedzieli ani słowa. – Znajdziemy ich – zapewnił tata. Wyszli głównym wejściem, a tata zabrał ze sobą magiczną latarnię. – Musimy pozostać pod działaniem akomodacji, jak sądzę. Ledwie ruszyli w dół ścieżką, a przed nimi pojawiła się Ala. Fartuch miała zabrudzony, włosy w nieładzie, jakby niezwykle ciężko pracowała. – Och! Pewnie czegoś zaniedbałam! – zawołała. – Czego sobie życzycie? – Obawiamy się, że zawróciliśmy wam głowę w ważnej chwili powiedział tata. – Czy moglibyśmy wam pomóc w pracy, zanim odjedziemy? Pokręciła głową. – To niezwykle uprzejma propozycja. Ale gdybyśmy zdecydowali się skorzystać z waszej obecności, koszty mogłyby okazać się zbyt wysokie. Musicie wydostać się z Xanth, zanim stężenie pyłu zanadto wzrośnie, a zdążyć możecie tylko, wyruszając o świcie i nie zatrzymując się. Skorzystałam ze zwierciadła, żeby porozmawiać z Dobrym Magiem. A on nigdy się nie myli. Nie wolno wam zwlekać. Jeżeli zostaniecie, aby nam pomóc, burza złapie was i nie zdołacie opuścić Xanth. Możecie tu utknąć na długi i zły czas. Bylibyśmy okropnymi gospodarzami, gdybyśmy na to pozwolili. – Ale może pomoglibyśmy wam teraz, w nocy, jeszcze przed świtem – zasugerował Sean. – Nie chcę nie doceniać waszego wysiłku, ale jesteście Mundańczykami. Będziecie się błąkać po nocy i nie pomożecie. Wy możecie być użyteczni tylko w świetle dnia, a wtedy właśnie musicie wyjechać. Tata popatrzył na Seana. – Nie podoba mi się to, ale chyba lepiej będzie, jeśli wyjedziemy zgodnie z planem. – Chyba tak – Sean zgodził się, choć niechętnie. – Najlepsze, co możemy zrobić dla tych miłych ludzi, to zejść im z drogi. Tata zwrócił się do Ali: – Przepraszam, że zawracaliśmy wam głowę. Wyjedziemy zaraz o świcie. Nie kłopoczcie się przygotowywaniem śniadania czy czymś takim; poradzimy sobie sami. – Dziękuję – odpowiedziała. – Ale jedzenie jest przygotowane, możecie zabrać je ze sobą. Woofer wie, gdzie je znaleźć. Mam nadzieję, że podróż będzie bezpieczna. – Odwróciła się i poszła ścieżką. – Czuję się fatalnie – mruknął Sean. – Ja też – dodał tata. – Ale to najlepsze, co mogliśmy zrobić. Wrócili do hotelu. Sean usiadł na kanapie, a wokół niego rozsiadły się zwierzęta. Zamknął oczy i w wyobraźni ujrzał wizerunek Chlorine w koszuli nocnej jak z filmu. Gdyby tak mógł teraz zasnąć u jej boku... Tuż przed świtem rodzice wstali i zapukali do wszystkich drzwi. Sean nie wiedział, jak to robią, ale zawsze byli gotowi na czas. Chlorine wyglądała na zaspaną, ale i tak widok był uroczy. Nimby natomiast jak zawsze wyglądał normalnie. Podczas gdy reszta się myła i zbierała, tata znosił rzeczy do samochodu, a mama z Wooferem poszła do kuchni przygo- tować dla wszystkich prowiant na drogę. Sean przeszedł przez pokoje i zebrał brudną pościel do prania, aby choć tej pracy oszczędzić Ali. Nadal czuł się winny Zabrał potem zwierzęta na małą przechadzkę, aby mogły pozałatwiać swoje sprawy. Dziwnie się czuł, spacerując poza zasięgiem zaklęcia akomodacji. Nagle wszyscy zmienili się w olbrzymy obok domku dla lalek. Zaprowadził zwierzęta do samochodu, zdając sobie sprawę, jak ważne jest, aby nie tracić niepotrzebnie czasu. Tuż przed samym świtem wszyscy byli zapakowani do auta i tata mógł uruchomić silnik. Impy cały czas krzątały się w wielkim pośpiechu. Seanowi zdawało się, że zobaczył Alę, więc jej pomachał, ale nie miał pewności, czy to rzeczywiście ona. Wyglądała na zmęczoną. Pojechali z powrotem do głównej drogi. Nagle rozległ się rozdzierający trzask i ciemne niebo przed nimi rozjaśniła błyskawica. W jej świetle ujrzeli horyzont. – Co się stało? – zawołał wystraszony David. – Ach, to tylko brzask – wyjaśniła Chlorine. – Światło się wdarło. Czasami zapada się w noc i słońce nie wyjdzie, bo boi się ciemności. Wtedy mrok nocy musi być rozdarty. Nawet Karen uznała, że to dość naciągane, no ale w końcu taki był Xanth. Wyjęli przygotowane przez impy jedzenie. Na nie także przestało działać zaklęcie akomodacji. Dla każdego znalazło się coś dobrego, od słodkich legumin aż po steki. Jeszcze raz impy okazały się znakomitymi gospodarzami. Jazda szybko ich znudziła, więc Sean postanowił nauczyć pozostałych gry w pokera na zapałki. Chlorine pokazywała swoje karty, jak zresztą i inne rzeczy, na czym, prawdę po- wiedziawszy, polegał cały jej urok. Milczący Nimby okazał się tymczasem graczem nie do oszukania. Bez wątpienia wiedział, kto trzyma w ręku jakie karty. Wkrótce miał wszystkie zapałki i gra się skończyła. – Zauważyliście, że nie licząc Ali, nie było tam innych kobiet ani dzieci – zauważyła mama. – Myślę, że były już w bezpiecznej jaskini – odpowiedziała Chlorine. – Odeszły, a ich mężczyźni pracowali. – To i tak na nic – wtrącił Sean. – Nie zdołają skończyć, zanim pył szaleństwa nadejdzie i zepsuje ich kamienie. – Nie zdążą? – zapytała zaskoczona Chlorine. – Skąd to wiesz? – Zwierzaki mi powiedziały – wyjaśnił, klepiąc Woofera. – Rozmawiały z innymi zwierzętami. Chlorine popatrzyła na Nimby’ego, który skinął potakująco. – Mogliśmy im jakoś pomóc? – zapytał David, dając dowód swojej społecznej dojrzałości. – Tak, ale zostalibyśmy złapani przez burzę – odpowiedział Sean ze skwaszoną miną. – Tego wam nie wolno – szybko powiedziała Chlorine. – Muszę was bezpiecznie wyprowadzić z Xanth. – Ale impy były naprawdę sympatyczne – wtrąciła Karen. – Powinniśmy im pomóc. – Gdybyście zostali złapani przez szaleństwo, nie byłoby żadnego pożytku z waszej pomocy – zaprotestowała Chlorine. – No tak, domyślam się – Karen niechętnie się z nią zgodziła. Sean doskonale ją rozumiał, ponieważ on czuł to samo. Czas płynął. W końcu Sean poczuł się zmęczony nieustannym oglądaniem świata przez szybę samochodu. Trudno mu było także patrzeć bez przerwy na Chlorine, nie rzucając się w oczy. Postanowił więc się zdrzemnąć, podczas gdy inni zaczęli grać w solitera, grę, której Nimby nie potrafił już tak całkiem zdominować. Zbudził się, kiedy samochód zjechał z głównej drogi. Spojrzał na zegarek. Minęło kilka godzin; zbliżało się południe. – Wyjechaliśmy już z Xanth? – zapytał lekko rozczarowany. – Tata potrzebuje więcej paliwa – poinformowała go Karen. Śpiochu. Sean rozejrzał się. – Gdzie jesteśmy? – Chocoladki – odpowiedział David. – Chokoloskee? Brzmi znajomo. – Nie, nie brzmi. Zapomniałeś, że to Xanth? Tam rosną drzewa czekoladkowe. Rzeczywiście po obu stronach drogi rosły drzewa, na których wisiały owoce przypominające czekoladki. – Chocoladki – zgodził się Sean, choć nie miał ochoty na słodycze z drzewa, siedząc obok kogoś tak słodkiego jak Chlorine. – Szukamy jakiegoś auto-stopu, gdzie może znajdziemy automat z paliwem – wyjaśniła Karen, bawiąc się słówkami. – No bo nie ma tu żadnego trolla z paliwem. – O? A kto tak powiedział? – Nimby powiedział. To zdawało się rozstrzygać sprawę. Popatrzył przez okno ciekaw, czy nie dostrzeże jakiegoś parku samochodowego. – Tam jest! – zawołała Karen, a w jej oczach odbijała się świeża i młoda zieleń. Sean spojrzał we wskazanym kierunku i rzeczywiście zobaczył park. W jego centrum znajdował się staw w kształcie auta przemierzającego zieleń na wodnych kołach. – Powinienem się domyślić – mruknął. Tata zatrąbił klaksonem. Wydawało się, że park samochodowy usłyszał sygnał, bo wodne auto zatrzymało się tuż przy drodze. – Nie wysiadajcie! – ostrzegł tata. – To może być niebezpieczne. Nimby przytaknął. No i rzeczywiście: z wody wyłonił się kształt potężnego kota, który ruszył w ich stronę. Lew morski. Podszedł do auta i spróbował je ugryźć, ale woda nie była w stanie uszkodzić blachy karoserii. Prychnął zagniewany i rozpłynął się. Teraz z wody wyszła stara kobieta. Także cała była z wody, ale miała w sobie jakiś autorytet, być może z powodu autokreacji. – Nie dałbym złamanego centa za bak paliwa, ale dam całego powiedział tata. – Tata wie z autopsji, że to wystarczy – zauważyła Karen. – Wezmę tyle – odparła kobieta. – Syn wam wleje. Odwróciła się i zawołała – Autom! Z tom wyłonił się lśniący wodą młody mężczyzna, za którym zjawił się ciągnięty na smyczy mały tonik. – Idę, mamo! – zabulgotał. Miał ze sobą wielką butlę wypełnioną płynem w kolorze białego wina. – To musi być ktoś z obsługi parku samochodowego – stwierdził Sean. Tata wysiadł z auta i odkręcił korek do wlewu paliwa, a Autoni wlał do środka ciecz z baniaka. Sean miał nadzieję, że to było naprawdę to, czego potrzebowali. A jeśli zamiast paliwa wlewał wino? Wydawało się jednak, że wszystko jest w porządku, ponieważ silnik zaczął dobrze pracować. No, ale w końcu w baku było jeszcze trochę starego paliwa, więc musieli po- czekać, by nabrać pewności. – Dziękujemy – powiedział tata, ruszając z miejsca. Kobieta automatycznie podniosła rękę i pomachała im. Wtem drogę przed nimi przeciął potężny cień. Sean spojrzał w górę i zobaczył ogromnego ptaka. – Rok! – zawołał. – Ten sam potwór co wtedy! Ale Nimby napisał wyjaśnienie i podał kartkę. Nie. To ro-cosz. Wychowują się wśród drzew czekoladkowych i zbierają ich nasiona. – To wszystko wyjaśnia – kwaśno stwierdził Sean. Ptak zataczał kręgi, spoglądając uważnie w dół. – Zdaje się, że myśli, iż chcemy mu zajrzeć do gniazda czy coś takiego – powiedział David. – Śledzi nas. Tata też był zaniepokojony. – Ptak jest dość duży, żeby nas porwać w górę i zrzucić do morza – powiedział. – Jak możemy od niego uciec? Nimby napisał kolejną informację. Niedaleko znajduje się osa-da. Osa-dnicy przegonią ptaka. – No to w takim razie pokaż drogę – poprosił odważnie tata. Nimby zamienił się z mamą i usiadł z przodu jako pilot. – Byłabym bardzo zadowolona, gdybyśmy opuścili ten zwariowany świat – westchnęła mama. – W Mundanii obawiać się musimy tylko złodziei i krokodyli. – Uśmiechnęła się, aby pokazać, że to był tylko żart, do pewnego stopnia. – A impy? – zapytała Karen. Mama znowu westchnęła. – Przyznaję, że bardzo bym chciała znaleźć jakiś sposób, żeby im pomóc. Byli dla nas tak mili mimo zupełnie wyjątkowej dla nich sytuacji. Dojechali do osiedla, które wydawało się największym na świecie gniazdem os. Był tu prawdziwy rój. – A cóż to za stworzenia? – zapytał lekko przestraszony tata. – Ach, Osa-dnicy są w porządku, jeśli tylko ich nie drażnić – wyjaśniła Chlorine. – Ich żądła są przede wszystkim emocjonalne – Bez wątpienia poczuję silne emocje, kiedy zostanę użądlona skwitowała Karen. Tata najwyraźniej za radą Nimby’ego opuścił szybę w oknie i zwrócił się do owadów. – Wasze os-ławione os-iedle robi os-załamiające wrażenie i mam nadzieję, że jeśli zechcecie, wyświadczycie nam grzeczność. Czy mogę was prosić o os-łonięcie nas przed Rokiem? – Równocześnie wyjął i podarował im stary plastikowy grzebień. Osy zleciały się wokół grzebienia. Był dla nich widocznie czymś nowym i ekscytującym. Po chwili złapały go i poniosły do gniazda. Przyjęły podarunek. Zaraz potem kolejny rój uformował się w kształt strzały i wystrzelił w górę w stronę kołującego nad ich głowami ptaka. Po chwili rozległ się głośny pisk i ptak odleciał tak gwałtownie, jakby był po- naddźwiękowym odrzutowcem. Karen zachichotała. – Zdaje się, że posypały mu ogon pieprzem. – Misja os-wobodzenia zakończona – stwierdził Sean. – To os-łabia nasze obawy względem owadów. – Popatrzył na mamę, która zawsze bała się różnych insektów. Tata zawrócił i ruszył w stronę głównej drogi. – Naprawdę zaczynam doceniać walory zaklęcia chroniącego tę drogę – zauważył. – Gdziekolwiek zjeżdżamy, natychmiast wpadamy w kłopoty. – Z wyjątkiem wioski impów – zauważył David. – Z wyjątkiem wioski impów – zgodził się tata, przyspieszając. Jesteśmy blisko granicy Xanth, za kilka godzin będziemy już wolni i znowu znajdziemy się w realnym świecie. Zastanawiam się jednak... – Będziemy musieli pożegnać się z Chlorine – wtrącił ze smutkiem Sean. – I z Nimbym – dodał szybko, aby jego uczucia nie stały się zbyt oczywiste. – Nikt nam nie pomógł tak bardzo jak impy – dodała mama. – Czy ktoś jeszcze myśli o tym samym co ja? – zapytał tata. Sean nagle poczuł się podekscytowany. – O tym, żeby... żeby może jeszcze nie opuszczać Xanth? – Ale musimy wrócić do domu – zaprotestowała mama. – Już jesteśmy spóźnieni. – Do szkoły – powiedziała z bardzo skwaszoną miną Karen. – Do codziennych zajęć – dorzucił David. – Do pracy – dodał tata. – Do badań – stwierdziła mama. – Pomyślałam, że chociaż uwielbiam swoją pracę, czyli badanie wymierających języków, to może tu trafi się wyjątkowa okazja do podobnych badań. Może umknęło to waszej uwagi, ale nie rozmawiamy tu po angielsku. Rozmawiamy w uniwersalnym magicznym języku humanum xanth, tak jak zwierzęta porozumiewają się uniwersalnym językiem animal xanth. Może nie należałoby tracić takiej okazji. Sean się skrzywił. – Mama jak zwykle utrudnia zwyczajne porozumiewanie się. Chce powiedzieć, że powinniśmy tu zabawić nieco dłużej. – Taaak! – wrzasnęła Karen, klaszcząc w dłonie. Tata popatrzył na mamę. – Ilekroć podchodzisz do sprawy naukowo, zawsze ukrywasz prawdziwe powody. Co tym razem? Najwyraźniej nie obawiasz się już rzucania mięsem i harpiego bombardowania. – Chodzi o impy – przyznała. – Były dla nas takie miłe, a my najprawdopodobniej zakłóciliśmy im pracę w najmniej odpowiednim momencie. Chciałabym im pomóc. – Ale wtedy zostaniemy złapani przez szaleństwo – przypomniał Sean, choć sam z ogromną ochotą zostałby dłużej w Xanth. Z mamą należało postępować ostrożnie, o czym doskonale wiedział tata. Nie było bezpiecznie zgadzać się z nią zbyt pochopnie, inaczej sama znajdowała argumenty przeciw, aby być całkiem w porządku wobec siebie i innych. – Owszem. Ale przecież wszystkie stworzenia w Xanth będą tak samo narażone. Czy to w porządku z naszej strony uciekać, kiedy one muszą zostać? Najwyraźniej starała się ich przekonać. Jak zatrzymać taki stan rzeczy? Sean wpadł na pomysł. – Porozmawiajmy ze zwierzakami. – Zanim ktokolwiek się odezwał, on już zwrócił się do zwierząt. – Co wy macie do powiedzenia w tej sprawie? Chcielibyście zostać w Xanth nieco dłużej? Cała trójka przytaknęła. Ale to nie wystarczyło. Potrzebowali solidnego powodu, żeby zawrócić. – Czy wiecie coś, czego my nie wiemy? – Woof, woof – zaszczekał Woofer. – Wimp. – Coś o impach – domyślił się Sean. – O tych prowadzących hotel? O Ali? O Orcie? – Woof. – Ort. Nie jest tym, kim się wydaje? – Woof. – Coś złego? – Woof, woof. Na tym się skupili. – Coś dobrego? – Woof, woof, woof. – Jest kimś więcej niż kierownikiem zajazdu? – zapytała Chlorine, łapiąc zasadę. – Woof. Nagle coś jej zaświtało w głowie. – Już wiem. Jest także sołtysem w wiosce. – Woof. – Sołtys! – zawołała mama. – Zupełnie zapomniałam. – Zawsze najważniejszy z impów przyjmuje gości – wyjaśniła Chlorine. – Uważają bowiem, że gościnność jest najważniejszym z zadań wioski. Też o tym zapomniałam. Nie uważałam dostatecznie w szkole centaurów. Od razu powinnam się zorientować. – Bez wątpienia jednak sołtys powinien kierować sprzątaniem wioski – stwierdził tata. – Miau. David spojrzał na Midrange’a. – Tak sądzę... gdy już zaopiekuje się gośćmi. – Tak – przytaknął Sean. – Ala i Ort byli w wiosce, kiedy w nocy wyszliśmy z tatą. Myśleli, że bezpiecznie śpimy, więc wrócili do swoich zajęć, tak żeby nas tym nie kłopotać. – Taka kurtuazja jest rzadka w Mundanii – przyznał tata. – Tym bardziej należałoby się odwdzięczyć. To wystarczyło. – Wracamy – stwierdziła mama tonem ostatecznym. – Zdążymy na czas? – zapytał tata. – Zjawimy się wieczorem, a wtedy pewnie będą juz gotowi. – Nimby? – zapytała Chlorine. Nimby skinął. – A ty – mama zwróciła się do Chlorine. – Nie wykonasz swojego zadania. Nie mamy prawa... – Z przyjemnością wrócę – odpowiedziała Chlorine. – Będę miała więcej zabawy niż kiedykolwiek. Poza tym ja też lubię impy. Sean słuchał tego z prawdziwą przyjemnością. Teraz mógł liczyć na więcej czasu z Chlorine – może wiele więcej. Mogłaby więc ćwiczyć z nim, co tylko by chciała. Może na przykład posunie się poza ćwiczenia werbalne. Tata zwolnił, aby zawrócić. – Mam nadzieję, że nie będziemy tego żałować – powiedział Ale nie wyglądał na kogoś, kto żałuje tego, co robi. Rozdział 7 Szaleństwo David cieszył się, że zawrócili. Przyzwyczajenie się do tego magicznego świata wymagało trochę wysiłku. Ale on czuł się w nim coraz lepiej, a poza tym Xanth był o wiele bardziej interesujący niż Mundania. Wiedział, że w końcu wyląduje w nudnej szkole, no ale będzie przynajmniej miał niezły temat na wypracowanie „Jak spędziłem letnie wakacje”. Teraz wracali do Xanth. Zanosiło się na długą, ciężką jazdę. Poczuł pragnienie, jak zawsze podczas długiej podróży. Po chwili dostrzegł drogowskaz. APPLE COLA RIVER. – Tato. Może napijemy się trochę jabłkowej coli? Ku swemu zaskoczeniu stwierdził, że tata posłuchał go. Może tacie też się chciało pić. Zjechał na pobocze. – Wszyscy z wozu i zrobić, co trzeba, bo potem długo się nie będziemy zatrzymywać – oznajmił tata. Aha, to było uczciwe ostrzeżenie. Wyszli z auta i każdy znalazł odpowiednią kępę krzaków. Potem David wziął słoik i postanowił napełnić go taką ilością coli, jaką tylko mu się uda. W Xanth to jedno na pewno było fajne, że rzeczy należało pojmować dosłownie. Jeżeli drogowskaz mówił Apple Cola River, to oznaczało, że rzeka jest z coli o smaku jabłkowym, i tyle. Tak jak rzeka krwi z magicznego Gobelinu okazała się potężną czerwoną rzeką pełną krwi płynącą do oceanu. Tym razem rzeka musowała bąbelkami i bez wątpienia pachniała jabłkową colą. Najpierw się napił, a dopiero potem napełnił słoik i zawrócił do auta. Nagle dostrzegł ogień. Drogą maszerowało mnóstwo małych ogników. Były dość małe i mógł przejść nad nimi, ale zaciekawiło go, skąd się wzięły. Zatrzymał się więc, aby do- kładnie przyjrzeć się płomykom. Okazało się, że to mrówki. – Ogniste mrówki! – zawołał nagle. – Nie wiedziałeś? – zapytał Sean. – A ja znalazłem kilku ludzi z kamienia. – Wskazał na skały przypominające ludzi. – Hej, patrzcie, co znalazłam – zawołała Karen z drugiej strony. Śmiejące się kwiaty. Odwrócili się, ale nie usłyszeli żadnego śmiechu, chociaż Karen rzeczywiście stała przed miejscem porośniętym kwiatami. – Gdzie? – zapytał David. – Tu – wskazała pod nogi. Zerwała jeden czerwony kwiat, podeszła do Davida i powiedziała: – Powąchaj. Powąchał i wybuchnął śmiechem. Najdziwniejsze, że wcale nie zamierzał; ot samo tak się stało. – Co w tym zabawnego? – zapytał Sean. Karen zerwała niebieski kwiat i podeszła do Seana. – Wąchaj. Sean powąchał i parsknął. Zaraz potem wyglądał na równie zdumionego jak David. Uśmiechnął się. – Rozumiem. Poczujesz ich zapach i w śmiech. Mają po prostu poczucie humoru. – Tak – zgodziła się zadowolona Karen. – Woof. – Woofer wskazał nosem na samochód. – Czas na nas – stwierdził Sean. – Musimy wracać, żeby tata nie odjechał bez nas. Pobiegli, bo wiedzieli, że kiedy tata się spieszy, nie ma z nim żartów. Samochód powoli ruszał. Mama oczywiście nie pozwoliłaby ich zostawić, ale i tak ostatnie pięćdziesiąt metrów przebiegli sprintem. – Widzieliście to co ja? – zapytał tata, kiedy wracali na drogę. Polowanie na muchę? – A cóż w tym takiego nadzwyczajnego? – spytała mama. Teraz kiedy nie potrzebowali specjalnych instrukcji, znowu siedziała na swoim miejscu z przodu. – To były żaby z wędkami do łapania much. Mama zaśmiała się wdzięcznie. – Masz na myśli dosłownie polowanie na muchę? – Oczywiście. – A wiesz, co ja widziałam? – zapytała teraz mama. – Co takiego? – Rekina piłę. – Rekiny piły? – Rekina piłę i młota. Tata roześmiał się. – To pewnie coś zbijały? – Oczywiście. Goździkami. David zdecydował nie mówić, co widziały dzieci, ponieważ nie wydawało się to niczym nadzwyczajnym w porównaniu z tym, co spotkali rodzice. – Świetnie, że dobrze się bawią – szepnął Sean. David uznał, że brat ma rację. Rodzice ostatnimi czasy byli jacyś spięci, ale teraz chyba podchwycili ducha Xanth. To był znakomity sygnał. David rozglądnął się wkoło. Karen bawiła się talią kart. Sean wlepił wzrok w nogi Chlorine, w tym miejscu, gdzie jej spódniczka zadarła się wyjątkowo wysoko. Sama Chlorine zaś wyglądała przez okno. Nagle dostrzegł, że kątem oka spogląda w bok; a więc wiedziała, że Sean jest w nią wpatrzony. Świadomie pokazywała mu nogi! Teraz dopiero stało się to interesujące Jednak David nie miał co robić. Mógł zagrać w solitera, ale był już tym znudzony. Zaczął obserwować Nimby’ego. Nimby był interesująco dziwaczną postacią. Prawdziwy oślogłowy smok w postaci młodzieńca, który nie mówił. Więc może on... Nimby odwrócił się w stronę Davida. Czy mógł czytać myślach? W jednej chwili nuda opuściła Davida. To mogło być naprawdę wyjątkowo interesujące. Potrafisz? – pomyślał. Nimby skinął. Ojej. Lepiej jednak było to sprawdzić. O czym teraz myślę? Wyobraził sobie naprawdę ohydną postać z kreskówek. Nimby sięgnął po kartkę i ołówek – zjawiły się znikąd – i narysował okropną gębę. Rety. A więc wcale nie muszą z Nimbym rozmawiać, wystarczy, jeśli pomyślą swoje pytania do niego. Ale może nie byłoby najmądrzej ogłaszać wszystkim tę nowinę. Nimby spoglądał na niego pytająco. Ponieważ ludzie lubią skrywać sekrety, pomyślał David. Na przykład jak spojrzenie Seana pod spódniczkę Chlorine, ale przecież on nie chce, aby ktokolwiek jeszcze o tym wie- dział. A ona pozwala mu na to, lecz NIE CHCE, żeby o tym wiedział. Myślę więc, że rozumiesz, o co chodzi, zatrzymał myśli na sekundę, a Nimby skinął. Lepiej im jednak nie mó- wić, bo będą zawstydzeni na śmierć. No bo oboje są dorośli, albo przynajmniej prawie. To trochę tak jak z tym Stowarzyszeniem, które nam, dzieciom, nie pozwala mówić słów „Biip”. Nikt nie wie wszystkiego. Podejrzewam, że jak zajrzysz do ich umysłów, okaże się, że mam rację. Nimby skupił się na tym i po chwili przytaknął. Wyglądał na zaskoczonego. David czuł się usatysfakcjonowany; zdołał nauczyć czegoś człowieka, który zdawał się wszystko wie- dzieć. I Nimby znowu przytaknął. David zrozumiał, że nie musi nawet układać myśli w głowie, bo Nimby potrafi je wyłapywać na podstawowym zupełnie poziomie. Ale jeżeli potrafi czytać w ten sposób myśli wszystkich, dlaczego wydaje się pozostawać tak... jak by to pomyśleć... niewinny? Nimby napisał coś i podał kartkę Davidowi. Chłopiec przeczytał. Troszczę się o to, co dzieje się wokół mnie, ale dzieje się tak wiele, że nie robię nic poza pilotowaniem. Tyle tu myśli, że właściwie nie zwracam na nie uwagi. Poza tym mam pewne kłopoty z pojęciem ludzkich motywacji i emocji. David nie mógł się powstrzymać przed udzieleniem kilku kolejnych rad. Jeśli Nimby chce poznać dojrzałe ludzkie motywy i punkt spojrzenia, powinien się skupić na myślach taty i mamy. Jeżeli chce poznać gorące myśli nastolatków, to Sean jest doskonałym obiektem. Naiwne dziecięce podejście reprezentuje doskonale Karen. Jednak spojrzenie zasadnicze, rozumne, zachowuje on sam. Nimby skinął, akceptując taki punkt widzenia. David był jednak bardzo ciekaw jednej sprawy i może Nimby potrafiłby mu dać odpowiedź. Mógł zrozumieć, dlaczego Sean zagląda pod spódniczkę Chlorine, bo on sam uważa to za intrygujące. Naprawdę chciał zobaczyć czyjeś majtki. Ale dlaczego Chlorine mu na to pozwala? Nimby napisał odpowiedź. Nie będzie długo piękna, więc chce poznać, jak uroda działa i jakie są granice jej oddziaływania. Ćwiczy to więc na Seanie, który najbardziej przypomina zwyczajnego mężczyznę, z jakim może nawiązać znajomość. Wierzy, że to, co zadziała na niego, zadziała w przyszłości i na innych mężczyzn. Tak, z pewnością zadziała. Z jej strony był to więc eksperyment naukowy; tak naprawdę nie interesowała się Seanem. Nimby napisał: Naukowy? Nie wiedział o nauce? No dobra, David może mu opowiedzieć o mundańskiej nauce, jeżeli on opowie jemu, co robił z Chlorine w nocy w pokoju hotelowym w wiosce impów. Ona spała, a ja siedziałem i doglądałem Xanth. Co? Żadnych romansów? Nic z Konspiracyjnego Stowarzyszenia Dorosłych? David nie był pewny, czy powinien w to wierzyć. Chlorine ma mało zainteresowania dla smoczego czaru. Czego? Mojej naturalnej postaci. Szuka naturalnych związków. Nimby, nie musiałeś spać? Mój gatunek nie sypia. Ale przecież teraz Nimby ma ludzką postać. Czy zupełnie nie interesowało go, jak wygląda Chlorine bez ubrania? David ma dopiero dwanaście lat, ale z ogromną ochotą obejrzałby całkiem nagą Chlorine. To ja stworzyłem jej obecną postać, jak i swoją. W każdej chwili mogę ujrzeć jej naturalne ciało podobnie jak każdej innej osoby. Dla mnie to nic nowego. Oczywiście, że nie. Ale dlaczego Nimby traci czas na jazdę z taką nudną rodziną... i w ogóle nie mówi, jeżeli ma taką moc? Muszę zachować milczenie do chwili wypełnienia mojej misji. Ach, to jak rycerskie słowo honoru. David potrafił sobie coś takiego wyobrazić. No ale czy pozostając w stałej bliskości z istotą taką jak Chlorine, nawet przez moment nie jest ciekaw ludzkiej miłości i biip z tym związanego? Chciałbym się dowiedzieć czegoś o ludzkich uczuciach, owszem. To mnie intryguje. Jak dotąd nie wydaje się to nadmiernie logiczne. Dlatego więc analizował, zamiast odczuwać. Zachowywał się raczej jak nauczyciel w szkole, który niemal w jednej chwili wszystko potrafi uczynić śmiertelnie nudnym. Dziecia- ki usypiały w klasie. W prawdziwym życiu ludzie czują emocje. Martwią się. Podniecają z powodu jakiejś głupiej gry w piłkę i naprawdę fascynują sprawami męsko-damskimi. Może Nimby powinien tego spróbować, naprawdę poczuć istotę rzeczy. Nie ma we mnie uczuć ludzkiego rodzaju. W jaki sposób miałbym doświadczyć ludzkich uczuć? Mógłby przez jakiś czas śledzić stan uczuć Davida. David postara się z całych sił, aby jego uczucia były najsilniejsze, więc Nimby zrozumie, na czym to polega. Dziękuję. Tak zrobię. Teraz pomyślę naukowo, pomyślał David. To, o czym myślę, to mundański sposób na to, co wy w Xanth robicie za pomocą magii. Może skutki są takie same, a tylko drogi do nich różne. Wiesz, co to jest dźwignia? Tak sobie rozmawiali, podczas gdy samochód jechał, Karen grała w karty, a Sean i Chlorine bawili się w swoją małą gierkę w pokazywanie i podglądanie. W pewnej chwili się rozpadało. Najpierw David pomyślał, że mu się zdaje, ale po chwili miał pewność: deszcz był kolorowy. Czerwone, zielone, niebieskie i żółte krople spadały na szybę auta. Czy to normalne? Tak, w Xanth. Burza jest daleko przed nami, więc zanim dojedziemy do następnej rzeki, ta będzie już rwąca. Trolle zamkną drogę jako niebezpieczną. Ale musimy jeszcze dziś dostać się do Imp Erium, żeby pomóc im w pracy. Jeżeli mnie zapytacie, zdołam was tam zaprowadzić bezpieczną trasą. – Bez wątpienia tak zrobimy – powiedział David na głos, zapominając się. Karen spojrzała znad kart. – Co takiego? – Nimby twierdzi, że przed nami potężna burza i rzeka wzbiera, więc trolle zamkną drogę. – Nie zdołamy teraz dotrzeć do objazdu – stwierdził tata. – Musimy przejechać. – Nimby może nam pokazać, którędy jechać – powiedział David. – Jeżeli to magiczna burza, to może będzie musiał – kwaśno odparł tata. Deszcz się nasilał, tak jak napisał Nimby. Tata musiał zwolnić. Nimby napisał: Zatrzymaj się tu. Droga nie była zalana, ale tata posłuchał. Nimby wysiadł, przybrał smoczą postać i potruchtał w deszcz. – Wróci, bez wątpienia – odezwała się Chlorine. I tak się też stało. W paszczy trzymał gałąź z liśćmi i kilkoma dużymi, jasnymi wiśniami. – Wiśnie! – zawołała Karen, sięgając po owoce. Nimby jednak potrząsnął głową i odsunął gałąź. – Wyglądają jak wiśniowe bomby – powiedziała Chlorine. – Tylko są większe i świeższe, i jaśniejsze niż te, które dotąd widywałam. Lepiej je wezmę. – Wzięła gałąź od Nimby’ego, który tymczasem wrócił do postaci człowieka i wsiadł do auta. Oczywiście był przemoczony, więc mama kazała mu pójść do toalety i przebrać się. Nie mogła się powstrzymać od matkowania. – Wiśniowe bomby rosną na drzewach? – zapytał David, kiedy samochód znowu ruszył przed siebie. – Wszystko rośnie na drzewach – odparła Chlorine. – Poza ludźmi, ale czasami nawet oni. – Usiadła, ostrożnie trzymając gałąź, a uwaga, jaką jej poświęciła, zupełnie nie pozwoliła jej zatroszczyć się o to, jak ułożyła się jej spódniczka. Gałązki zahaczyły o jej bluzkę i David dostrzegł, że Sean z trudem przełyka ślinę. – Ale to musi być specjalna odmiana. – Dlaczego nie mogę zjeść wiśni? – zapytała zagniewana Karen. Zawsze tak robiła, kiedy nie dostawała, tego, co chciała – Bo to wiśniowe bomby, głuptasie – poinformował ją David. Robią bum. – Poczuł się wyjątkowo ważny. – Bum? – Tak. Eksplodują, kiedy je przegryźć, albo połknąć – powiedziała Chlorine. Zdołała poprawić spódniczkę i bluzkę; ubrania wróciły na swoje miejsce, zasłaniając to, co powinny. David usłyszał, jak Sean westchnął. Ten pokaz był czystym przypadkiem. Z drugiej strony trzeba przyznać, że wyglądało to bardzo ładnie. David zaczął się interesować podobnymi sprawami dopiero od kilku miesięcy i spodziewał się, że wraz z upływem czasu jego zainteresowanie wzrośnie. Ciało Chlorine było fascynujące. Ale wzmianka o wybuchających wiśniach także była fascynująca. – Czy coś jeszcze tak działa? – zapytał. – To znaczy eksploduje? – Oczywiście, granaty na przykład. Są o wiele bardziej niebezpieczne niż wiśnie, bo są większe. Pojawił się Nimby, przebrany w kolejny komplet ubrań Seana. Wydawało się jednak, że Sean nie zwrócił na to uwagi. Zbyt zajęty był obserwowaniem, czy jakaś gałązka znowu o coś zahaczy. – A właściwie jakiego rodzaju bomby to są? – zapytała Chlorine Nimby’ego. Nimby napisał odpowiedź. Nikt nie potrafił zauważyć, skąd notatnik i ołówek pojawiają się w jego rękach, kiedy tylko ich potrzebuje, i równie tajemniczo znikają, kiedy ich nie potrzebuje. Wręczył kartkę Davidowi. – To nowe, klarowane wiśniowe bomby – przeczytał na głos. O wiele silniejsze niż zwykłe. Potrzebujemy ich do rzeki. – Nuklearne bomby! – zawołał Sean. – Założę się, że są potężne! David dostrzegł jeszcze dopisek na kartce. PS. Jeżeli zaglądniesz pod bluzkę Chlorine to czy to są uczucia? David uśmiechnął się. Tak, w pewnym sensie. Ale żeby przeżyć je w pełni, Nimby powinien zajrzeć do umysłu Seana. O ile David dopiero się rozgrzewa, o tyle Sean cały płonie. Nimby jest w podobnym wieku co Sean i powinien reagować tak samo jak on. Nimby zajął wolne miejsce. David był zadowolony, widząc, że patrzy teraz na Chlorine w taki sam sposób jak Sean: ukradkiem, ale natarczywie. Uczył się. – Uch – jęknął tata złowieszczym tonem. David spojrzał przez przednią szybę. Zobaczył przeszkodę z napisem OBJAZD. Tuż obok stał troll w błyszczącym hełmie. Tata podjechał do trolla. – Dokąd prowadzi objazd? – zapytał. – Z powrotem do wysokich drzew, gdzie podczas burzy jest bezpiecznie. – Ale my musimy przed zapadnięciem zmroku dotrzeć do Imp Erium – zaprotestował tata. – Nasza droga z pewnością będzie nieprzejezdna. Przed wami powódź, która może być groźna. – A gdybyśmy chcieli zaryzykować? Troll popatrzył na niego srogim wzrokiem. – Możecie jechać na własne ryzyko. Nie bierzemy odpowiedzialności za wasze bezpieczeństwo. – Ale droga pozostanie zaczarowana? Nie zostaniemy na niej zaatakowani? – Droga pozostaje zaczarowana, ale woda płynie, gdzie ma ochotę. Powódź może spowodować, że niepostrzeżenie ominiecie czar. – Rozumiem. Pojedziemy jednak. – Głupcy – stęknął troll i odsunął się na bok. – Pewnie masz rację – odparł tata i ruszył przed siebie. David popatrzył na zewnątrz. – Co to za budowla w kształcie butelki? – Winiarnia – odparła Chlorine. – Winiarnia w kształcie butelki. Pasuje – stwierdził Sean. Tymczasem samochód przebijał się przez coraz mocniejszy deszcz. Kolorowe strumienie spływały po szybach i rozbryzgiwały się w tęczowe plamy. Mgiełka z nich przeciskała się przez szparki w niedomkniętych oknach. Nagle odrobina dostała się do oczu Davida. Zaczął płakać, nie wiedząc dlaczego. Rozejrzał się wokół i zobaczył łzy w oczach wszystkich z wyjątkiem Nimby’ego. Nawet tata pociągał nosem. Co się działo? – Czy my jedziemy przez pole cebuli? – zapytała Karen ze łzami w oczach. – Widzę jakiś znak – odezwała się mama. – Zbliżamy się do Ryczącej Rzeki. – Rycząca Rzeka – powtórzyła Chlorine. – To wszystko wyjaśnia. Winiarnia używa jej wody, gdy odczuwa winę. Ale musieliśmy przekroczyć ją w górze. Dlaczego w takim razie nie płakaliśmy? – Nie było powodzi – odpowiedział tata. – Widziałem wodę płynącą nisko pod mostem. Przekroczyliśmy ją, zanim poczuliśmy jej powiew. Samochód znowu zwolnił. David zobaczył dlaczego: dotarli do powodzi. Kolorowy potok płynął w poprzek drogi. Wyglądał na zbyt głęboki i rwący, aby przez niego przejechać. – Nie rozumiem, jak mógł się tak szybko zrobić tak głęboki – powiedział tata. – Pod mostem było spokojnie. Owszem, padał deszcz, ale nie tak, żeby poziom wody podniósł się o sześć metrów. Nimby napisał coś, podał kartkę Davidowi, który odczytał ją na głos. – Nimby mówi, że gobliny skierowały rzekę poza zaczarowane koryto. Dlatego tak szybko wylała. – Gobliny! Powinienem był wiedzieć. Możemy sobie z tym jakoś poradzić? Nimby napisał kolejną informację, którą znowu przeczytał David. – Dlatego zabrałem ze sobą nowe klarowane bomby wiśniowe. One zniszczą zaporę i woda znowu popłynie właściwą drogą. – Ale czy gobliny nie zaatakują nas, kiedy tam podjedziemy? – zapytała z niepokojem mama. – Nie, jeśli pozostaniemy na zaczarowanej drodze, a wiśnie spławimy aż do zapory – przeczytał David. – Ale wiśnie mogą przepłynąć ponad zaporą, zanim wybuchną powiedział Sean. – Żeby umieścić je na miejscu, będziemy musieli użyć liny. – Zabierajmy się do tego – powiedział tata. W tym samym momencie deszcz zelżał, stając się ledwie kapuśniaczkiem. Tata, mama, Nimby, Chlorine i Sean wysiedli z auta. – Wy, dzieciaki, zostańcie w środku – zawołał niegrzecznie Sean. Usiedli przy otwartych drzwiach auta i patrzyli, jak dorośli odchodzą. Nad okolicą unosiła się kolorowa mgiełka, tworząc przy tym śliczny wzór. Rozległ się radosny dźwięk dzwonu. – Chcę to zobaczyć – zawołała Karen i wyskoczyła z wozu. – To brzmi jak krowi dzwonek. – Ej, nie mieliśmy nigdzie odchodzić – przypomniał jej David. To niebezpieczne. – Na zaczarowanej ścieżce? Phii. – Pobiegła drogą za dźwiękiem dzwonka. Lubiła dzwonki i musiała zobaczyć ten, który teraz słyszała. Tweeter siadł jej na głowie i skrzeczał ostrzegawczo, ale go zignorowała. David wahał się, czy pobiec za nią, czy pozostać na miejscu. Wybrał rozwiązanie kompromisowe. – Woofer, pobiegnij za nią i pilnuj, czy jest bezpieczna. Wtem dobiegło go bicie w bęben. Potężne, świdrujące niemal w każdym zakamarku głowy. Co to za bęben? David lubił bębny, bo robiły ogromny hałas przy niewielkim nakładzie sił. Zanim się zorientował, już szedł w kierunku dźwięku. Ale za nim skoczył Midrange. – Miauu – zamiauczał ostrzegawczo. To przypomniało Davidowi, że miał się zachowywać odpowiedzialnie. Zrobił to samo co Karen, pobiegł za pierwszym intrygującym go dźwiękiem. To było niebezpieczne, ponieważ pochodziło z boku, spoza zaczarowanej drogi. Zatrzymał się więc. Doszedł jednak dostatecznie daleko, aby spojrzeć, skąd dochodzą odgłosy. Miał nadzieję, że coś zobaczy. Udało się: bęben miał kształt wielkiego ucha. To był bęben uszny! Nic dziwnego, że tak działał na jego słuch. Wziął Midrange’a na ręce i wolno poszedł z powrotem do samochodu. Miał nadzieję, że Karen nie zeszła z zaczarowanej drogi. Ale była dzieckiem i nie potrafiła właściwie ocenić sytuacji. Dzwonek znów się odezwał. Bez wątpienia już go zobaczyła i powinna wrócić. Gdzie się podziewa? Dłużej już nie mógł tego wytrzymać. – Muszę ją znaleźć – powiedział. – Midrange, ty tu zostaniesz i powiesz im, gdzie poszedłem, jeśli wrócą przede mną. – Kot skinął głową i wyciągnął się na podłodze przy otwartych drzwiach. David pobiegł w stronę dźwięku dzwonka. Szybko znalazł, czego szukał: krowę. Dzwonek na jej szyi dzwonił, kiedy się poruszała. Krowi dzwonek. I tyle? Ale gdzie jest Karen? Musiała pójść dalej. Głupia dziewczyna! Zauważył wielkie pomarańczowe stworzenie z tablicą, na której napisane było UTAN. Czy było niebezpieczne? Stworzenie wyglądało raczej komicznie niż groźnie. – Hej, Utan, widziałeś może moją małą głupią siostrę? – zapytał David. Stworzenie zatrzymało się, po czym skierowało w stronę Davida. Postanowił uciec. Dopiero kiedy znalazł się poza jego zasięgiem, zdał sobie sprawę, co to było: orange utan. Teraz ujrzał kota. – Przecież kazałem ci zostać w samochodzie! – zawołał, ruszając w jego stronę. Teraz dopiero zauważył, że to nie jest Midrange. To był jakiś dziwny kot... bardzo dziwny. Miał na sobie kapelusz z dużym rondem i kamizelkę z napisem ION. – Och, przepraszam – powiedział z zakłopotaniem David. – Myślałem, że jesteś moim kotem Kot popatrzył na niego surowym wzrokiem i powoli odszedł majestatycznym krokiem. Teraz David pojął jego naturę: to był kot-ion prawdopodobnie z rodziny koty-lionów. Nadal nie dostrzegł ani śladu Karen. Zaczął się bardzo obawiać, że zeszła z zaczarowanej drogi. Może powinien pójść powiedzieć o tym mamie? Jednak to wpędziłoby go w kłopoty za to, że w ogóle pozwolił Karen się oddalić. Coś nadleciało. Schylił się gwałtownie, sądząc, że to coś celuje w niego, ale nie... przeleciało obok. Rzucił za tym okiem. Wyglądało jak artystyczne malunki z galerii. Zaraz za tym przeleciało drugie, a potem trzecie. Co to takiego? Zaraz jednak przyszła mu do głowy odpowiedź. – Artyleria! – powiedział na głos. – Ktoś celuje we mnie z dzieł sztuki. – Kaaaaren! – zawołał. – KAAAREN! – Nie było jednak żadnej odpowiedzi. Nawet szczekania. To nie był dobry znak. Szukał dalej, ale nigdzie nie dostrzegł śladu Karen. To oznaczało, że musiała zejść z zaczarowanej drogi. A to z kolei oznaczało, że nie mógł już dłużej czekać, tylko musiał szukać pomocy. Zawrócił biegiem do samochodu; teraz bał się nawet tego, że może go nie odnaleźć. Ale stał tam, gdzie dotychczas, bezpieczny i solidny jak zawsze. Midrange stał na straży. – Wrócił ktoś? – zapytał David, a w odpowiedzi kot pokręcił przecząco głową. Cóż, przynajmniej sam będzie mógł wyjaśnić, co się stało, a inaczej wyszedłby na szczura, który ucieka z tonącego okrętu. Trochę mu to poprawiło nastrój. – Gdzie są pozostali? – zapytał. Midrange wstał i podszedł do niego. David podniósł go i posadził sobie na ramieniu. To było jego zwykłe miejsce podczas spacerów. – Miauu lewo. David skręcił w lewo i ruszył wzdłuż rzeki. Teraz, kiedy znalazł się znacznie bliżej jej brzegów, z oczu popłynęły mu łzy. Nie mógł ich powstrzymać, więc tylko częściej mrugał powiekami, żeby lepiej widzieć. Szybko ujrzał mamę. Przyglądała się Seanowi, który wiązał jakąś konstrukcję przypominającą tratwę. Mama niepewnie trzymała gałąź z wiśniami, a łzy strumieniami spływały jej po policzkach. Z jego oczu też płynęły łzy, ale początkowo nie zwracał na to uwagi. Nieco dalej rzeka tworzyła małe jeziorko z czymś, co wyglądało na tamę zbudowaną z gałęzi i różnych odpadków. David zawahał się przed oznajmieniem nowiny, mogła przecież upuścić gałąź. Postanowił więc jakoś łagodniej przebrnąć przeszkodę. – Mamo, jest pewien problem. Gdzie znajdę tatę? Nie zadziałało. – Jaki problem? – zapytała, ostro przyglądając się Davidowi zapuchniętymi oczami. David wbił wzrok w ziemię. – No, yyy, Karen wyszła i... – Sama? – Jej głos drżał. To nie był dobry znak. – Poszli z nią Woofer i Tweeter. – Jim! – zawołała niecierpliwie mama. Nikt nie odpowiedział. Pojawili się natomiast Chlorine i Nimby. – Obserwuje gobliny – wyjaśniła Chlorine. Jej oczy wyglądały, jakby próbowały płakać, ale im się nie udawało. W efekcie były bardzo czerwone. – Jeżeli odpowie, to gobliny się zorientują, że tam jest. Mamy mu coś przekazać? Mama zastanowiła się. – Nie. Może wy zdołacie jakoś pomóc. Karen się zgubiła. Możecie ją znaleźć? – Ależ oczywiście. Nimby się dowie, gdzie ona jest. – Odwróciła się do Nimby’ego, który jako jedyny nie miał problemów z oczami. Czy nic jej nie jest? Nimby skinął. – W takim razie pojedźmy po nią. Zmień się w smoka, a ja pojadę z tobą. Wie, jak wyglądasz naprawdę, więc się nie przestraszy. Nimby znowu stał się smokiem i udali się w stronę, gdzie miała być Karen. Mama tymczasem spojrzała na Davida. – Pozwoliłeś jej odejść? – Głos miała lodowaty mimo łez w oczach. Zastanowił się, czy od tego lodowatego głosu łzy zaczną jej zamarzać. – Nie zatrzymałbym jej, mamo – powiedział. – Usłyszała ten krowi dzwonek i po prostu pobiegła. Mama skinęła. – Zawsze tak robi – zgodziła się i pociągnęła nosem. Zaraz jednak uśmiechnęła się lekko Więc nie winiła go. Ale i tak czuł się winny. – David, nie mogę stąd odejść, bo muszę pilnować wiśni – powiedziała po chwili mama. – Czy mógłbyś ostrożnie pójść i zobaczyć, co robi tata? – Jasne. – Poszedł w kierunku, z którego nadeszli Chlorine i Nimby. Wkrótce dostrzegł tatę... otoczonego przez rzesze małych obrzydliwych stworzeń podobnych do ludzi z wielkimi głowami i wielkimi stopami. Były to gobliny. Zauważyły tatę, a on zapewne znalazł się poza zaczarowaną drogą, bo natychmiast zbliżyły się do niego. – Tato! – zawołaj David. – Uważaj! Ale było już za późno. Gobliny przeskoczyły ostatni kawałek drogi oddzielający ich od Jima i stłoczyły się wokół niego. Próbował z nimi walczyć, ale był z zawodu fizykiem, a nie wojownikiem, a poza tym goblinów było naprawdę sporo. Już po chwili został obezwładniony. David wiedział, że musi coś zrobić, ale nie wiedział co. Gobliny właśnie zabierały tatę. Było ich zbyt wiele, aby podjąć walkę. Tata nie powinien był wychodzić poza granice zaczarowanej drogi. Podobnie zresztą jak Karen. Czyją też gobliny pojmały? Nimby mógł go ostrzec – ale Nimby poszedł po Karen. Bo on, David, nie potrafił jej zatrzymać w samochodzie. – Mamo! Sean! – krzyczał, biegnąc z powrotem. – Złapali tatę! – Och! – jęknęła mama. Wyglądała zupełnie bezradnie. – Jedyna szansa – groźnie powiedział Sean, ścierając łzy z twarzy. – Ta powódź jest zbyt powolna. Dajcie mi bomby. Mama podała mu gałązkę z wiśniami. Oczy Seana były rozjarzone. David nigdy jeszcze nie widział go tak wściekłego. – Spróbuj odciągnąć ode mnie gobliny – powiedział Sean, kierując się prosto na tamę. – Od ciebie? Nie od taty? – zapytał David. – Właśnie. Zrób to. Wydawało się, że Sean wie, co robi, więc i David postanowił jak najlepiej się wywiązać ze swojego zadania. Ruszył biegiem, krzycząc przy tym i machając rękami. – Hej, gobliny! – zawołał. – Nie złapiecie mnieeee! – David! – zawołał tata, przestraszony bardziej jego sytuacją niż własną. Rodzice już tacy są. – Wracaj na zaczarowaną drogę! Ale David nie usłuchał. Bał się, ale musiał przeszkodzić goblinom, a potrafił to zrobić tylko w taki sposób. Wykonał więc gest z arsenału Konspiracyjnego Stowarzyszenia Doro- słych i zaczął uciekać. Gest wyglądał dla nich pewnie jak zwykłe biiip, ale i tak zwrócił ich uwagę. Gobliny pognały za nim. Niestety, okazały się szybszymi biegaczami, niż David to sobie wyobrażaj. Co więcej, biegły szybciej niż on sam! Uskakiwał i zawracał, ale szybko poczuł na sobie ich ręce. Zamiast uratować tatę, sam dał się złapać. Słabą okazał się pomocą. – Co cię do tego skłoniło? – zapytał tata, kiedy gobliny zabrały ich obu. – Cicho, przekąski! – zawołał szef goblinów, łypiąc na nich okiem. Albo zamiast szybko będziemy was gotować powoli. Gotować? Nagle David uświadomił sobie, jak okropny los ich czeka. A wszystko dlatego, że pozwolił Karen się zgubić. Dlatego Nimby odjechał, zamiast pomóc tacie, i w efekcie tata został pojmany przez gobliny. Zasłużył na to, żeby go ugotowali. Za nimi rozległ się ogłuszający wybuch, a zaraz po nim zadrżała ziemia. – Zapora! – wrzasnęły gobliny. – Zapora pękła! Sean wysadził zaporę! Widocznie kiedy gobliny były zajęte Davidem, Sean podszedł dostatecznie blisko i rzucił bomby na zaporę. Teraz woda ruszyła, żwawo spływając w swoje koryto. Gobliny nagle znalazły się w niebezpieczeństwie. Porzuciły więc mężczyznę i chłopca i rzuciły się do ucieczki. – Biegnij na drogę, synu! – zawołał tata. Jasne! Razem pobiegli przez spienioną wodę, a gobliny uciekały w kierunku przeciwnym, unikając wody. Gobliny nie były zbyt inteligentne i spanikowały. A może woda była dla nich bardziej niebezpieczna niż dla ludzi, bo gobliny były znacznie niższe. Davidowi taka sytuacja całkowicie odpowiadała. Znaleźli się znowu na terenie chronionym magią. Poziom wody opadał, woda zdawała się gonić za goblinami. Może odpłacała im za to, że tak długo była tamowana. David miał nadzieję, że wszystkie potoną. Mama czekała tam, gdzie ją zostawił; woda opadła i łzy płynęły wolniej. Tata podbiegł do niej i objął ją. Ledwie się udało! Nagle mama coś sobie przypomniała. – Gdzie Sean? – Pewnie woda go zabrała, kiedy wysadził tamę – powiedział przestraszony David. – Chciał się dostać do tamy, żeby ciebie, tato, uratować. – Och nie – jęknął tata, patrząc na resztki zapory Po Seanie nie było ani śladu. – Jim – mama odezwała się TYM TONEM. – Znajdę go – powiedział tata. Kiedy ruszał w stronę tamy, zjawili się Chlorine i Nimby. – Karen nie przyjedzie z nami – powiedziała. Oczy miała nadal czerwone. – Ona... a tu co się stało? – Patrzyła zaskoczona na znikającą wodę. – Sean wysadził tamę – powiedział David. – Ale teraz nie wiemy, gdzie się podział. – Och, z nim wszystko w porządku – stwierdziła Chlorine. – Nimby kazał mi przekazać wam taką wiadomość. No, że Sean jest w drodze. Nie wiem jednak, co to znaczy. – Musiał zostać zmyty przez wodę – domyślił się David. – Będzie teraz musiał wrócić stamtąd, gdzie popłynął, ale wszystko z nim okej. – Na pewno o to chodzi – powiedziała mama, wyraźnie uspokojona. – No a co się dzieje z Karen? – Została zwiedziona przez zmory – wyjaśniła Chlorine. – Teraz myśli, że my jesteśmy zmorami, i nie chce pójść z nami. Nimby nie wie, co zrobić, bo on lepiej zna się na rzeczach niż umysłach. – Natychmiast musimy do niej pójść – powiedziała mama, znowu niespokojna. – Ja poczekam tu na Seana – powiedział tata. – Fizycznie jest silny, lepiej jednak, żeby spotkał kogoś znajomego, kiedy wróci. – Ale nie wiem, czy ty jesteś dostatecznie silny fizycznie. Te gobliny... – Nic mi nie zrobiły – stwierdził tata. Mama odwróciła się do Nimby’ego. – Czy to prawda? Nimby pokręcił głową. – Tak właśnie myślałam – stwierdziła surowo. – Jesteś na pewno potłuczony i posiniaczony. Niech zobaczę. Tata zawahał się, a David pomyślał, że pewnie gobliny go pobiły, ale nie chce, żeby dzieci się dowiedziały. – Pójdę po Karen – oświadczył. – Mnie też zna, a to w końcu moja wina, że sobie poszła. – To nie była twoja wina – stwierdziła mama, a on się ucieszył, że został w tej sprawie rozgrzeszony. – Ale dziękuję za pomoc. – Chodźmy – powiedział tata. Rzeczywiście, Nimby, znając jego myśli, już ruszył, a Chlorine szła tuż za nim. Krajobraz stał się niesamowity nawet w porównaniu z tym, co już widzieli. Drzewa rosły na boki, a nawet do góry nogami i wszędzie pełno było przypadkowo fruwających wodnych bąbli. Wtem zorientował się, że zmierzają w stronę trójki ludzi. – A co te kałuże robią w powietrzu? – zapytał David, pochylając się gwałtownie, by uniknąć spotkania z jedną z nich. Nimby napisał odpowiedź, a Chlorine wzięła kartkę i przeczytała ją. – Woda lata. – Wodoloty? – zapytał David, robiąc przy tym minę. Na nieszczęście mina opuściła jego głowę i powędrowała w przestrzeń, groteskowo się wykrzywiając. Klapnął się dłońmi po twarzy i odkrył, że twarz ma jednak na miejscu; poleciała tylko jej kopia. – Woda leci na nas – powtórzyła starannie Chlorine. – Stężenie magicznego pyłu rośnie i kałuże się pogubiły. Wszyscy będziemy mieli kłopoty, kiedy wejdziemy głębiej w burzę. – Zdaje się, że już z tego powodu cierpię – przyznał David, kiedy kopia jego twarzy z pluskiem zderzyła się z bąblem wody. Napotkali mężczyznę, którego twarz była dziwna na inny jeszcze sposób: jej dolna część była przezroczysta. David mógł dzięki temu dojrzeć jego język i zęby, ale i one były przezroczyste. Mężczyzna nie zatrzymał się, żeby ich powitać, spieszył się bowiem bardzo. – Ten człowiek ma szklaną szczękę – zauważyła zaskoczona Chlorine. – Nigdy wcześniej nie widziałam niczego takiego. Podobnie jak David. Przed nimi pojawiła się jeszcze dziwniejsza rzecz. Jedna z lecących kałuż wylądowała na łące, na której stały dwa stworzenia odwrócone do nich tyłem. Jedno z nich miało ludzką głowę i ramiona, nogi i tułów konia, a ogon ryby. Drugie miało ludzką głowę, sępie skrzydła i ciało węża. David wiedział, że nie powinien się zatrzymywać, ale ciekawość zwyciężyła. – Jeśli można zapytać... kim jesteście? – zawołał w stronę obu stworzeń. Odwróciły się w jego stronę, prezentując swe piersi. – Jesteśmy podwójnie skrzyżowane – odparło stworzenie z rybim ogonem. – Ja jestem centrena... centaur/syrena, mówiąc pełną nazwą; moja przyjaciółka to harga, czyli har- pia/naga. – Ale... ale... Ja jestem dziecko! – powiedział głupio David, wpatrując się w ich przody. – Nie powinienem oglądać czegoś takiego. Tego właśnie w ogóle nie chciał powiedzieć; szaleństwo zakpiło sobie z niego. Dwie urocze twarze roześmiały się. – Nie martw się – powiedziała harga. – Jesteśmy jedynie złudzeniem sennym, które przyniosła ci nasza towarzyszka cenmara, czyli centaur/nocna mara. Żegnaj. – Oba stworzenia zafalowały i zniknęły. David popatrzył tam, gdzie przed chwilą jeszcze stały. – Czy... czy widziałaś to? – zapytał Chlorine. – Co takiego? – odparła pytaniem. A więc to prawda: te dziwne stworzenia jedynie mu się śniły. Cóż, przynajmniej nie będzie miał kłopotów, że naruszył zasady Konspiracyjnego Stowarzyszenia Dorosłych. Z drugiej jednak strony wolałby się im dokładniej przyjrzeć, zanim zniknęły. Nagle wróciły. – Wolałbyś? – zapytała centrena, oddychając głęboko. – O rany – jęknął David. – Możesz mi się śnić, kiedy tylko sobie zażyczę? – Oczywiście, póki trwa szaleństwo – odpowiedziała harga, przeczesując włosy i pióra. – Wystarczy, że zapragniesz nas zobaczyć. – Zapragnę! – obiecał. – Ale teraz muszę ratować moją młodszą siostrę. – Lepiej się pospiesz – powiedziała centrena. – Zaczyna mieć kłopoty. – Stworzenia zniknęły. David nie był pewny, czy powinien wierzyć w sny, ale radę wziął sobie do serca. – Czy możemy się pospieszyć? – zapytał, ruszając biegiem. – Oczywiście – odparła Chlorine, biegnąc za nim. – Jak to dobrze być zdrowym. W moim zwykłym stanie nie nadążyłabym. David rzucił na nią wzrokiem. – Sean oszalałby za tobą, widząc, jak biegniesz. – Naprawdę? Muszę kiedyś pobiec dla niego. Znaleźli Karen siedzącą na gałęzi w koronie drzewa. Liście wyglądały, jak nie dokończone ubrania, a gałązki jak szpilki i igły. Pień robił wrażenie obszytego łatami. – Wszystko z nią w porządku – stwierdziła Chlorine. – To dla-o-baby. – Ogromne – zauważył. – Ale ona i tak może mieć kłopoty. – Dla-o-baby pomagają każdej dziewczynie, która skryje się w ich koronie – wyjaśniła Chlorine. – Niedaleko mojej wioski rośnie jedno takie drzewo. Wybrała właściwe dla siebie. – Długo jednak nie będzie bezpieczna – powiedział, pamiętając ostrzeżenia sennych mar. – Skąd to wiesz? – zapytała Chlorine. Zaraz jednak spostrzegła potaknięcie Nimby’ego. – Zdaje się, że wiesz. Lecz nie przyjdzie do nas. Myśli, że jesteśmy zmorami. – Co to zmory? – Widziadła ukazujące się żywym ludziom. Ale one nie są prawdziwe; mogą jednak prowokować błędne decyzje. Ponieważ ofiara myśli, że to rzeczywista postać i chce dobrze, ale zmora nie ma dobrych zamiarów. Zwykle nie widujemy wielu zmór, ale szaleństwo musiało dać im więcej mocy. David dowiedział się już dość o Xanth, żeby być ostrożnym. Rzeczy nie zawsze okazywały się tym, na co wyglądały. Może to nie była Karen, ale zmora, która próbowała go oszukać, wywołując wrażenie, że ją uratował? Kiedyś oglądał taki film, w którym dziecko zostało porwane przez wampira czy kogoś takiego, kto w domu zostawił ożywioną lalkę, aby rodzice się nie zorientowali, że ich dziecko zostało uprowadzone. Jedyną różnicą było to, że lalka nienagannie się zachowywała. – Spróbuj ją zawołać – powiedział. Chlorine zawołała. – Karen! Karen, to ja Chlorine. Proszę, chodź z nami. – Odejdź ode mnie! – wrzasnęła Karen, wspinając się jeszcze wyżej na drzewo. – Jesteś kolejną podróbką! – Przynajmniej wie, że została oszukana – mruknęła Chlorine. Jednak teraz nie potrafi stwierdzić, kiedy nie jest oszukiwana. – Mogę to załatwić – stwierdził David. Podszedł do drzewa. – Karen! Ty mała głupia dziewczynko. Złaź na dół, zanim mama cię złapie i uziemi na tydzień! – zawołał. – David! – krzyknęła uszczęśliwiona. Zeszła tak szybko, że omal nie spadła. Dopadła go i objęła mocno, a na koniec obdarzyła całusem w policzek. – Przestań mnie obśliniać – rzucił. – Musimy szybko wrócić do mamy. – Tak, ukochany bracie – powiedziała. Wtem wymierzyła mu kopniaka w nogę, ale David w porę odsunął ją. Znał doskonale jej zwyczaje, tak jak ona znała jego. – Sean wysadził w powietrze zaporę i woda spłynęła – wyjawił. – Ale Nimby powiedział, że jest w porządku. Tu jednak nie jest bezpiecznie, więc musimy uciekać. – Czy to naprawdę Chlorine i Nimby? – zapytała. – Chlorine chciała mnie wciągnąć do ciemnej jaskini. Słyszałam, jak tam coś ciężko sapało. Złapałam ją za rękę, a jej w ogóle nie było. To dlatego się wystraszyłam. – No to weź ją teraz za rękę – zaproponował. Zawahała się, ale Chlorine wyciągnęła ku niej dłoń, więc Karen schwyciła ją. Kiedy stwierdziła, że ręka jest prawdziwa, twarz jej pojaśniała. – Przepraszam, że ci nie wierzyłam, jeżeli ostatnim razem to byłaś ty – powiedziała Karen. – Tak, ostatnim razem to byłam ja – przytaknęła Chlorine. – Ale postąpiłaś słusznie, chcąc się upewnić. Skąd jednak wiedziałaś, że to jest prawdziwy David, a nie kolejne złudze- nie? – Zmory wydawały się miłe – powiedziała. – A David nigdy nie jest miły, jeśli nie musi. David nagle się zatrzymał. – Zwierzaki! – krzyknął. – Woofer i Tweeter były z tobą. Gdzie są teraz? – Wysłałam je, żeby cię znalazły – wyjaśniła Karen. – To nie dzięki nim mnie odnalazłeś? – Nie. Wcale do nas nie dotarły. Patrzyli na siebie przestraszeni. Rozdział 8 Katatonik Widząc wracającego Davida, Midrange przeciągnął się i wstał. Karen była z nim, więc się udało. Ale gdzie Woofer i Tweeter? David szybko podszedł do niego. – Midrange, mamy problem. Nimby mówi, że Sean będzie tu za dwadzieścia minut i wtedy będziemy musieli zaraz wyruszyć, bo inaczej szaleństwo nie pozwoli nam dotrzeć na czas do Imp Erium. Będziemy więc musieli jechać. Nimby nie może niestety powiedzieć, gdzie są pozostałe zwierzaki, ponieważ coś je ukryło. Tam są setki takich samych psów i ptaków jak oni i Nimby wszystkie je widzi, ale nie potrafi stwierdzić, które są prawdziwe. W każdym razie nie potrafi tego zrobić na odległość, a poszukanie ich zabrałoby sporo czasu. Ale mówi, że mógłby je uratować, gdyby tylko wiedział, które to są. Znalazł dwa kawałki drzewa odwrotności – wiesz, co to takiego? No, ja też nie wiem. Ale on uważa, że to pomoże. Jeżeli tylko znajdziemy ich na czas. Myślisz, że możemy ich znaleźć? Midrange poczuł się obrażony. OCZYWIŚCIE, że może ich znaleźć, jeśli zechce. Wystarczy przecież ich wywąchać. – Ale muszę ci coś powiedzieć – dodał David. – Jeżeli szukając ich, zgubisz się, będziemy musieli pojechać także bez ciebie. No a Nimby ostrzega, że to niebezpieczne, po- nieważ cokolwiek stworzyło te wszystkie fantomy psów i ptaków, zechce ukryć je przed nami i będzie próbować nas powstrzymać, albo nawet złapać ciebie. Jeżeli więc nie chcesz iść... Midrange zdawał sobie sprawę, że jeśli nie pójdzie, David pomyśli, że brakuje mu odwagi. Nie dbał o to wcale. Chciał uratować przyjaciela i ptaka. Znał ich od tak dawna. Był gotów pójść ich tropem. – Nimby znalazł pewien sposób, żeby ci pomóc. Zrobi to samo, co to coś zrobiło nam. Skopiuje Znalazł trochę katatoniku, który zabierzesz ze sobą i zmienisz się w setkę wiernych kopii. Wtedy to coś nie będzie wiedziało, który z was jest prawdziwy, i nie uda mu się ciebie złapać. Podejrzewamy, że Woofer i Tweeter zostali złapani w jaskini, ponieważ zmory próbowały także Karen do niej wciągnąć. Gdyby dała się omamić, też pewnie byłaby teraz uwięziona. Może więc powinieneś szukać jaskini, ale uważaj. Jeżeli uda ci się ich odnaleźć w kwadrans, to nawet gdybyś został złapany, Nimby pod postacią smoka zdąży przyjść ci z pomocą. Uważa, że w pobliżu nie ma niczego, co potrafiłoby sobie poradzić ze smokiem takich rozmiarów. Przyniesie was, dogonimy auto i wszyscy pojedziemy. Dobra? Midrange skinął. To było wyzwanie w sam raz dla jego kociej ambicji. – No dobra, tu jest tonik – powiedział David, podając kotu kapsułkę zawierającą ohydną maź. – Za każdym razem kiedy wykonasz nagły ruch, pojawi się kolejna kopia, która będzie wyglądać i zachowywać się dokładnie tak jak ty, ale będzie tylko iluzją. Jeśli spotkasz jakiegoś nierzeczywistego psa, albo ptaka obie iluzje znikną, likwidując się nawzajem. Rozumiesz? Midrange przytaknął. Wziął kapsułkę do pyska i przełknął. Było to dziwne, ale do zaakceptowania. Obrócił się i wciągnął powietrze, szukając psiego zapachu zostawionego przez Woofera. Nie potrafił tak tropić jak Woofer, ale wystarczyło to, co umiał. Poczuł także zapach Tweetera, dostatecznie silny, aby za nim pójść; może się uda. Będzie potrzebował kilku minut, żeby ich zlokalizować, ale pewnie ich znajdzie. Pobiegł tam, gdzie ostatni raz widział Woofera. Trop nadal był świeży, jakby miał najwyżej około godziny. Dostrzegł w ziemi odciśnięte łapy psa i wyczuwał psi zapach. Nie jakiś tam psi zapach, zapach Woofera. Na razie wszystko przebiegało bez problemów. Ale co z Tweeterem? Ptak siedział na głowie Karen, więc zapach był bardzo słaby, przytłumiony przez o wiele silniejszy zapach człowieka. To jednak powinno pokazać, kiedy Tweeter rozstał się z Karen i podążył za Wooferem. Każde z nich miało swoje małe ludzkie dziecko: ustaliło się to już dość dawno temu, aby żadne z dzieci nie poczuło się zaniedbane. Dzieci były zresztą bardziej rozrywkowe niż dorośli, bardziej aktywne i częściej popadały w kłopoty oraz chętniej się brudziły. Tak więc ulubienicą Tweetera była Karen, najmniejszy dla najmniejszego. Midrange miał Davida, średni dla średniego, a Woofer należał do Seana i próbował utrzymać go z daleka od kłopotów. Gdyby Woofer był z Seanem, to pewnie nie zmyłaby go woda, a wówczas on mógłby podążyć Karen na ratunek. Woofer nie był najbystrzejszym psem na świecie, ale z drugiej strony psy w ogóle nie są najmądrzejszymi stworzeniami. Dlatego właśnie istnieją koty: w każdej rodzinie powinno być jakieś utalentowane zwierzę, aby mogła normalnie funkcjonować. Ale kiedy rodzina się rozprasza, trudno wszystko utrzymać w porządku. Dlatego teraz mają tyle kłopotów. Ludzie są niewiarygodnie niemądrzy, gdy chodzi o trzymanie się razem, by właściwie kierować sprawa- mi. Nadszedł czas, by sprawdzić, jak działa ten wynalazek z fantomem. Midrange uskoczył w bok, a jego wizerunek pojawił się znikąd i stanął przed nim. Nie wydał przy tym żadnego odgłosu i nie miał zapachu, ale wyglądał solidnie i poruszał się dobrze. Obiegł nawet drzewo. Robił wszystko, aby omamić obserwującego go człowieka. Może nawet nabrać zwierzę. Uskoczył znowu i kolejny kot pojawił się znikąd i pobiegł w kierunku, w którym zmierzał Midrange. Mógł więc kierować je tam, dokąd chciał. Świetnie. Wtem dojrzał psa. Woofer! Skoczył ku niemu... i nagle stwierdził, że nie czuje zapachu. To był klon, jeden z psich fantomów stworzonych dla zmylenia. Midrange uskoczył i wypuścił klona na spotkanie psa. Schował się za głazem i czekał na przeciwnika. To mogło być interesujące. Sklonowany kot skoczył niespodziewanie na fantom psa i obaj zniknęli z cichym „puff’. Iluzje zniszczyły się nawzajem. Dokładnie tak jak powinny. Znakomicie. Mógł wysłać więcej kotów na spotkanie kolejnych psów. Im więcej udawanych psów zlikwiduje, tym łatwiej będzie mu zlokalizować prawdziwego. Skakał jak szalony i wysyłał kolejne klony we wszystkie strony, prawdziwe stado. Wreszcie znowu wyczuł trop Woofera. Zobaczył ptaka. Tweeter! Ale jak tylko go zobaczył, wysłał kolejnego klona. Fantom skoczył na ptaka, złapał go w pysk... i zniknął. Dwie kolejne iluzje wyeliminowały się. Jeśli chodzi o kota, to zachował się właściwie, pomyślał Midrange. Chodziło jednak o uratowanie Tweetera, a nie o zjedzenie go. Ptaki są świetną przekąską, ale Tweeter to przyjaciel. Przyjaciele nie jedzą przyjaciół. Podszedł do dużego drzewa ze śmiesznymi liśćmi. Poczuł silny zapach zwierzęcia, ptaka i dziecka. To tu Karen uciekła przed zmorami. Może uda się pójść jej tropem do jaskini, do której nie weszła. Ale czy Woofer do niej wszedł? Przecież pies nie mógł być aż tak głupi, żeby wejść do jaskini, którą już raz ominęli. To chyba nie była ta właściwa. Nie było czasu na sprawdzanie każdej możliwości, minęło już pięć minut. Midrange wywąchał świeży trop Woofera z innego kierunku. Teraz dołączył do niego zapach Tweetera, nadal słaby, ale wyraźniejszy niż wcześniej, ponieważ ptak leciał obok psa nisko przy ziemi. Co jakiś czas przysiadał na gałązkach i w tych miejscach zapach był zupełnie wyraźny. Teraz o wiele łatwiej było podążać ich śladem. Midrange nie zapominał o niezbędnej ostrożności. Pies i ptak wpadli w jakąś zasadzkę, a on nie miał zamiaru pójść w ich ślady. Kiedy tylko upewnił się co do tropu, opuścił ścieżkę i idąc z boku, uskakiwał za głazy i w krzaki, i za drzewa, jakby zaczajał się na zdobycz. Aby zmylić potencjalnego obserwatora, często wysyłał kolejne klony. Wtedy wskakiwał na drogę i sprawdzał trop, nie będąc zauważonym. Jeżeli ktoś go obserwował, trudno było mu zgadnąć, co się dzieje naprawdę. Doszedł do głębokiej rozpadliny. Trop prowadził nad jej krawędź i dalej wzdłuż niej. Być może pies znalazł miejsce, w którym przeszedł na drugą stronę. Tu w każdym razie była zbyt szeroka do przeskoczenia. Jak miał przejść na drugą stronę, nie podążając dokładnie śladem psa? A tego właśnie Midrange nie chciał robić, podejrzewając, że gdzieś na tej trasie może być pułapka. Węsząc dookoła, natrafił na kwiaty. Ale co dobrego może być w kwiatach? Poszedł dalej. Wtem z krzewu coś na niego zawarczało. Midrange wskoczył na najbliższe drzewo. Popatrzył w dół i ujrzał stwora przypominającego psa. – Kim jesteś? – zapytał zaniepokojony, ponieważ nic go właściwie nie chroniło. – Jestem Warkocz – odpowiedział mały piesek. – Nie widać, kicia? Stworzenie nie wyglądało miło. Midrange nie lubił, kiedy nazywano go kicią, szczególnie takim tonem. – Nie, nie widać. Według mnie wyglądasz raczej jak skowycz odpowiedział. – Skąd się wziąłeś? Z pokręconego drzewa? – Niezupełnie. Zostałem wyczesany z dziewczęcych włosów. Ale upuściła mnie i zostawiła, zanim uznałem ją za swoją ulubienicę. Nie jestem zachwycony. Dlatego warczę. – Popatrzył na Midrange’a. Nie wyglądasz na posiadacza. Midrange otworzył pysk, żeby powiedzieć coś naprawdę drapieżnego, ale zrezygnował. To stworzenie może się okazać użyteczne. Bez wątpienia nie był to fantom. – Może szukam towarzystwa - powiedział ostrożnie. – Jeżeli okazałoby się użyteczne. – Użyteczne? – Szukam dużego psa i małego ptaka. Widziałeś kogoś takiego? – Właściwie tak, jakieś dwa szczeknięcia temu. Podążali za iluzją biip. – Iluzją czego? – Ludzie mają to głupie Konspiracyjne Stowarzyszenie Dorosłych, które nie pozwala w obecności dziecka nazwać po imieniu psa w żeńskiej postaci. Odkąd zostałem wyczesany z dziewczęcych włosów, sam jestem tym skrępowany. Idiotyczne, wiem, ale nic nie poradzę. Och. – Więc widziałeś ich? Którędy poszli? – Tamtędy. – Wskazał nosem kierunek. – Ta zmora, muszę powiedzieć, była wyjątkowo ponętną biip. Gdyby była mojego gatunku, też bym za nią pognał. Nawet dobrze pachniała. Ptak protestował, ale nie zatrzymał go. A to oznaczało, że istniała pewna zasadnicza różnica między zmorą czy iluzją, a fantomem. Zmory potrafiły naśladować stworzenia w pełni, poza ich cielesną strukturą. W efekcie Woofer, wielki samczy idiota, pobiegł za nią, a Tweeter musiał zrobić to samo, jeśli nie chciał zostać sam. Midrange zdecydował się trochę zaufać Warkoczowi, głównie dlatego, że mógł mu nieco pomóc w zrealizowaniu jego misji. – Muszę przejść przez Rozpadlinę. Znasz drogę? – Oczywiście. Użyj po prostu jednej z tych stokrotek. – Nosem wskazał na kwiatki. – Jak mi pomogą? – To są stokrotki pnące. Rosną w drabinę, kiedy się je zerwie i zawoła po imieniu. No dobra. Midrange podszedł do kwiatów i zerwał jeden z nich. Zaniósł go na krawędź rozpadliny i włożył w ziemię. – Stokrotka – powiedział. Kwiat zaczął się rozwijać. Jego płatki zmieniały się w szczeble. Drabina rosła. Po chwili była dość długa, aby stworzyć most nad przepaścią. – Pomóż mi to przerzucić na drugą stronę – poprosił Midrange. – Już. – Warkocz wziął jeden koniec drabiny w zęby, a Midrange w łapy i tak zakołysali drabiną, że opadła na przeciwległą krawędź. Przeszli po moście trochę chwiejnym krokiem. Midrange oczywiście potrafił znakomicie balansować, jak przystało na kota, ale Warkocz niestety nie. Prawie zleciał, na szczęście jednak nogi wpadły mu między szczeble i zdołał się jakoś wykaraskać. Ruszyli wzdłuż drugiej krawędzi w kierunku, w którym poszedł wcześniej Woofer. – Powiedz mi, kiedy zwietrzysz trop – poprosił Midrange. Mógł sam wyczuć ślad, ale chciał wiedzieć, czy nowy towarzysz gra z nim uczciwie. Jeden z najsprytniejszych spośród wyjątkowo mądrych kotów nie był skłonny od razu komuś wierzyć. Co jakiś czas Midrange wysyłał kolejne kocie klony, choć nie wydawało się, aby ktoś ich szpiegował. – Masz fajny talent magiczny – z podziwem stwierdził Warkocz. Midrange uznał za niepotrzebne wyjaśnianie, skąd wziął się ten talent; mały psiak nie musiał wiedzieć zbyt wiele. Wkrótce dotarli do wyraźnego przewężenia Rozpadliny i bez wątpienia tu powinni znowu złapać trop. – Mam go! – zawołał Warkocz. Świetnie. Psiak był uczciwy. – Obejdziemy go i przetniemy dalej – zaproponował Midrange, nie wyjaśniając dlaczego. Warkocz się zgodził; wydawał się całkiem towarzyski teraz, kiedy już miał towarzysza. Prawdopodobnie bardzo dobrze pasowałby do małej dziewczynki. Nagle Midrange pomyślał o czymś. – Jestem nowy w Xanth – wyznał. – Z Mundanii, prawdę powiedziawszy. Jak to jest, że my, zwierzęta, nauczyłyśmy się mówić? – W Xanth każdy umie mówić – wyjaśnił Warkocz. – Z powodu magii. A teraz z jakiegoś powodu magia staje się znacznie silniejsza. – Ponieważ burza przynosi magiczny pył – powiedział Midrange. Wkrótce będzie zbyt silna i wtedy dojdzie do szaleństwa. – Sporo wiesz – przyznał z podziwem Warkocz. – Nie dość. My, zwierzęta, zawsze potrafiłyśmy zrozumieć większość tego, co ludzie mówią, i rozumiałyśmy się między sobą, generalnie rzecz biorąc. Ale odkąd jesteśmy w Xanth, stałyśmy się znacznie mądrzejsze i potrafimy płynnie rozmawiać ze sobą i z innymi stworzeniami. Tego wcześniej nie potrafiłyśmy. – To dzięki jednemu wspólnemu językowi xanth – wyjaśnił Warkocz. – Słyszałem, choć to bez wątpienia nie jest prawdą, że w Mundanii ludzie mówią różnymi językami i w ogóle nie mogą się zrozumieć. To samo pewnie dotyczy zwierząt i roślin. W Xanth wszyscy ludzie mówią ludzkim językiem, a wszystkie zwierzęta swojego gatunku swoją odmianą języka. To znaczy, że ssaki mają swój język i gady mają swój, i owady też, i tak dalej. Są też dialekty, więc moja mowa nie jest identyczna z twoją, a obaj mielibyśmy kłopoty ze zrozumieniem jednorożców, a centaury w ogóle nie zawracają sobie głowy językiem ssaków, bo wolą się posługiwać ludzkim. Ludzie bez przerwy rozmawiają, więc ich język ma pewne odcienie, których brakuje innym. Ty bez wątpienia miałeś problemy ze zrozumieniem ptaka. – Prawda – przytaknął Midrange. – Gdybym go dobrze nie znał, nie zrozumiałbym go, bo mówił po ptasiemu. – Właśnie. Z owadami jest jeszcze trudniej, a z roślinami... lepiej sobie w ogóle nie zawracać głowy. Smoki najtrudniej zrozumieć, bo mają barbarzyński akcent. Ale nie jest bezpiecznie znaleźć się w ich pobliżu. To było bardzo interesujące i wyjaśniało, co się z nimi stało. Ale ta sprawa ze smokami... – Dużo tu jest smoków? – Są wszędzie. Ziejące ogniem, buchające dymem, albo parą, skrzydlate, lądowe i wodne, duże, bardzo duże i ogromne. Są na szczycie łańcucha pokarmowego. Najlepiej trzymać się od nich z daleka. Do tego Midrange już zdołał dojść. No ale teraz musieli już przestać rozmawiać, ponieważ podeszli pod jaskinię. Trop prowadził do niej. Wyczuł nawet lekki zapach perfum tej biip, która zwabiła Woofera. Dzięki pomocy Warkocza zabrało mu to zaledwie kolejne pięć minut. Teraz pozostało mu pięć minut na zbadanie sytuacji i wezwanie na pomoc Nimby’ego. – Czy jest jakieś inne wejście do jaskini? – zapytał psa. – Być może. Spróbuję wyniuchać. – Piesek poszedł w prawo, węsząc intensywnie. Midrange poszedł w takim razie na lewo. Wkrótce znalazł wystarczająco duże wejście, żeby się wśliznąć do środka. Zdecydował się wejść. Wewnątrz panowała ciemność, ale jemu to nie przeszkadzało. To był kolejny dowód wyższości kotów nad innymi stworzeniami Powęszył i wyczuł zapach Woofera. Dzięki temu mógł przejść bliżej bokiem, między szczelinami, nie idąc wprost w jego stronę. Gdyby został odkryty, mógł się spodziewać większych problemów, niżby chciał. Wtem usłyszał jęk. To był Warkocz! Pies musiał znaleźć jakieś inne wejście. Dlaczego sobie nie poszedł? Midrange podszedł bliżej, by móc zajrzeć do głównej groty jaskini. Dostrzegł Woofera i Tweetera. Po prostu siedzieli i chociaż nic ich nie trzymało, nie próbowali uciekać. Warkocz z podwiniętym ogonem chyłkiem zbliżył się do nich. Nie był szczęśliwy, ale najwyraźniej musiał być komuś posłuszny. Jednak nikogo nie było. Tylko kupa metalowych śmieci na środku groty, trochę świecących. Niespodziewanie Warkocz odezwał się. – Nie przyszedłem sam. Jest tu kot, który przyszedł uratować pozostałych, psa i ptaka. Co za mały zdrajca! Unicestwił jego misję. Czy Midrange zaufał szpiegowi? – Kot przyszedł inną drogą – powiedział Warkocz. – Prawdę powiedziawszy, skrada się za tobą. A więc to tak! Midrange uskoczył niczym tygrys. – Woofer! Tweeter! Uciekamy stąd! – krzyknął. – Skoczę na to! Coś obróciło się i spojrzało wprost na niego. To był ekran monitora z ikonami. Jeden z obrazów rozwinął się: kot rozpłaszczył się na niewidzialnej ścianie w powietrzu. PŁASK! Midrange dopasował się do obrazu i upadł na ziemię jak kłoda. Oburzony zebrał się w sobie i przygotował do kolejnego skoku. Ale na ekranie pojawił się obraz pokazujący kota przedzierającego się przez gęsty klej, tak że mógł się poruszać tylko nieznośnie wolno. Pojawił się obraz rozmawiającego psa. Woofer zaczął z nim konwersować. Znowu pojawił się obraz mówiącego psa. – Wyjaśnił to nam, kiedy czekaliśmy na innych, żeby nas uratowali, a zaraz potem wpadli w jego sidła – odparł Woofer. – Dogadał się ze zmorami, że jeśli pomogą mu zdobyć władzę, on pomoże im zdobyć solidną postać. Bardzo chcą nabrać ciała, więc współpracują z nim. – Ciała? – zapytał Midrange. – Jak to możliwe? – To nasze ciała mają otrzymać – powiedział ze smutkiem Woofer. – Zmory zamieszkają w nas i wezmą nasze ciała i umysły. – Ależ to barbarzyństwo! – zaprotestował Midrange. Na ekranie pojawił się roześmiany klown. Wtem na zewnątrz rozległ się jakiś hałas. Do jaskini wbiegła zmora. – Damusia i smok! – zawołała stłumionym głosem. – Ona jest piękna, ale on ma oślą głowę. Zmierzają prosto do jaskini. Wchodzą! Monitor odwrócił się w stronę Midrange’a. Na ekranie pojawił się obraz mówiącego kota. Nagle Midrange poczuł się zmuszony do wyjawienia wszystkiego, co wie. – To Chlorine i smok imieniem Nimby – paplał. – Idą, żeby cię wyzerować i uratować nas. Zostałem wysłany, aby oni mogli podejść tu niepostrzeżenie. Mają dwa kawałki drzewa odwrotności. Ekran zamrugał z przerażeniem. Najwidoczniej wzmianka o drzewie odwrotności zaniepokoiła maszynę. Natychmiast pojawił się obraz zatrzaskiwanych drzwi. Za późno. Do jaskini wtoczyła się drewniana kula i zatrzymała przy leżących. Obraz pokazujący psy, kota i ptaka natychmiast zniknął i pojawił się obraz kuli wylatującej z jaskini. Ale zanim cokolwiek się stało, kula rozpadła się na dwie części. Ekran Emitera zgasł. – Wychodźmy stąd, zanim odżyje – powiedział Midrange. Cała czwórka, wolna od przyciągającej siły maszyny, pospiesznie wydostała się z jaskini Przed nimi stał pasiasty smok i śliczna młoda kobieta. Jeszcze się pochylała do przodu, zapewne czuła się jak tocząca się kula. – Cześć, przyjaciele – powiedziała radośnie. – Dwa kawałki drzewa odwrotności wyzerowały się nawzajem. A kiedy się rozpadły, wyzerowały Emiter. Do czasu, aż drewno nie zniknie z jaskini, będzie bezsilny, a to będzie trudno zrobić. Musimy się jednak spieszyć, bo dom na kółkach właśnie rusza. Pospieszyli się. Wszyscy biegli za smokiem, który dobrze wiedział, że biegną za nim. Razem z nimi pędził też Warkocz. Wpadli na drogę zadyszani. Dopadli auta, które już ruszyło. Cała woda zdążyła spłynąć i droga była przejezdna. – Nie widzą nas! – sapiąc, zauważyła Chlorine. Nimby podrzucił kawałek drewna, złapał w swoje ośle zęby, podniósł głowę i gwizdnął, co zabrzmiało jak kwaknięcie kaczki. Dźwięk był okropny, ale zadziałał: pojazd zwolnił. – Nimby... ty możesz mówić! – krzyknęła Chlorine, kiedy dogonili auto. Ale smok pokręcił głową, a Midrange wiedział dlaczego: wydał dźwięk, ale nie mówił. Dźwięk był sztuczny. Nimby wydmuchnął powietrze przez drewno, no i nie bez znaczenia jest, że tylko sygnalizował obecność gwiżdżącego. To był tylko dźwięk, a nie słowo. Chlorine uświadomiła to sobie po dwóch trzecich chwili. – Zrobiłeś to, ale to nie byłeś ty. Powinnam była wiedzieć. Uśmiechnęła się. Nimby wrócił do ludzkiej postaci i wsiedli do samochodu. Najpierw Woofer i Tweeter, a za nimi Chlorine. Jedynie Midrange zatrzymał się na chwilę. – A co z tobą, Warkocz? – zapytał psa. Warkocz zawahał się. – Czy ktoś tu potrzebuje towarzysza? – zapytał nieśmiało. Pies pomógł Midrange’owi zakończyć misję w czasie. Szczodrość nie była mocną stroną kota, lecz tu chodziło o wzajemny układ: towarzystwo za współpracę. – Wsiadaj – powiedział Midrange. – Coś się wymyśli. Nimby podniósł Warkocza, którego nogi były za krótkie, żeby mógł sobie poradzić z wysokim stopniem, i posadził go na podłodze w aucie. Teraz wsiadł Midrange i na końcu Nimby. – Udało ci się! – zawołał David, przytulając kota. – Uratowałeś ich. Wiedziałem, że potrafisz. Jesteś w końcu moim kotem. Niesmaczny przykład sentymentalizmu, ale Midrange nie do końca był niezadowolony. Po chwili wyswobodził się. Rzeczywiście wykonał dobrą robotę, chociaż odrobinę wdzięczności można było skierować pod adresem katatonicznej medycyny i Warkocza; także Nimby miał w tym spory udział. Samochód ruszył, nabierając stopniowo prędkości. Warkocz znalazł się na kolanach Chlorine i wyglądał przez okno, zafascynowany magicznym pojazdem. Nagle warknął: – To ona! A co tym razem? Midrange spojrzał przez okno. W oddali dojrzał ciemnowłosą dziewczynę idącą skrajem drogi. Zdawało się, że czegoś szuka. – Kim jest „ona”? – zapytał psa Midrange. – Moja idealna towarzyszka! Dziewczynka, której włosy mnie uformowały. Może mnie szuka. Midrange nie był tego pewny, ale może warto było spróbować. Przeszedł na przód auta, obok Jima. – Miauu! – powiedział w najbardziej ludzki sposób, jak potrafił. Tata spojrzał na niego. – Chcesz, żebym zabrał tę dziewczynę? Nie mamy dla niej miejsca... – Mnieuu – powiedział Midrange. – Miusii miauć. – Kot starał się tak ułożyć język, żeby wypowiedzieć trudne ludzkie słowa. Chciał powiedzieć: „Nie, musisz stać”. Jim westchnął i wcisnął hamulce. Zatrzymał się tuż przy dziewczynie, która stała i zaskoczona przyglądała się pojazdowi. Bez wątpienia nigdy wcześniej nie widziała takiego monstrum. No, ale przynajmniej nie uciekła w popłochu. Warkocz zeskoczył z kolan Chlorine i podbiegł do przodu. Jego krótkie nogi ślizgały się na obcej dla niego powierzchni. Zjawił się dokładnie w chwili, kiedy dziewczyna odpowiadała na pytania Jima. – Jestem Ursa. Szukam mojego psiaka. Zgubiłam go i teraz nie mogę nigdzie odnaleźć. Boję się, że szaleństwo mu dokuczy, jeśli nie znajdę go i nie zabiorę szybko do domu. Czy może widzieliście...? W tej samej chwili Warkocz wyskoczył przez drzwi. Ursa zobaczyła go i złapała w powietrzu. – Warkocz! Jesteś! Bezpieczny! – Z radością uściskała psa, a on machał radośnie swoim małym, sztywnym ogonkiem. Warkocz nie miał więc dalej podróżować z nimi; znalazł swoją idealną towarzyszkę. Midrange patrzył przez okno, kiedy samochód znowu nabierał szybkości. Dziewczyna machała ręką, a Warkocz szczekał. Szybko zniknęli. Karen wytarła łzę i nawet Midrange miał wilgotne oczy, ale to oczywiście z powodu Ryczącej Rzeki. Teraz jazda stała się nudnawa. Tata jechał szybko, próbując dojechać do celu, zanim szaleństwo im to uniemożliwi. Na drodze nie pojawiały się już żadne przeszkody, co oczywiście pomagało, ale i tak nie była to najbezpieczniejsza jazda. Dzieci jak zwykle nie potrafiły usiedzieć na jednym miejscu, podczas gdy Sean był dziwnie opanowany, jakby zupełnie zapomniał o swojej wielkiej przygodzie. Midrange wszystko to od siebie odsunął i uciął sobie drzemkę. Obudził się, kiedy samochód gwałtownie skręcił. Nic dziwnego: znowu zjawiły się latające smoki. Nurkowały w powietrzu, żeby ostrzelać auto, a tata starał się unikać ich płomieni. Jednak ogień dosięgnął wozu... na szczęście nie wyrządził żadnych szkód. – Iluzje – tata stwierdził z niesmakiem. – Próbują mnie oszukać, żebym zjechał z drogi. Bo nadal jest zaczarowana i nie mogą nas naprawdę zaatakować. – Postanowił dalej jechać zupełnie prosto. Nawet gdy smok pikował prosto na niego, ziejąc ogniem w przednią szybę, i tak nic się nie działo. Midrange siedział i patrzył, bo to było dość interesujące. Przypuśćmy, że jeden z tych smoków okaże się prawdziwy i tata nie zdoła przed nim umknąć? Gdyby na przykład w zaklęciu pojawiła się jakaś wada pozwalająca smokowi przelecieć przez nie. Wkrótce jednak smoki poddały się, pewnie dlatego, że skoro samochód nie skręcał gwałtownie, nie było zabawy. Przed nimi pojawił się napis GRATOWISKO. – Jak sądzisz, co to znaczy? – zapytał retorycznie Jim. – Nie pamiętam, żeby to stało tu wcześniej. Nie trwało długo, a dojechali do skrzyżowania, na którym leżała cała kupa śmieci, gratów i odpadków. Czy to było prawdziwe, czy może kolejna iluzja? Wiele z tych śmieci leżało na samym środku drogi. Samochód mógł ucierpieć, gdyby najechał na nie z dużą prędkością. – Strata czasu może nas drogo kosztować – mruknął tata i nie zwalniając, wjechał na skrzyżowanie. Wygrał! Bez przeszkód przejechał dalej. Zaraz potem na niebie i na drodze pojawiło się mnóstwo różnych obrazów. Chwilami wyglądało to tak, jakby niebo było materialne wyrastały z niego góry – a ląd stał się ulotny z ptakami fruwającymi przez niego jak przez powietrze. Droga przypominała asfaltową wstążkę wijącą się między nimi, to przechodziła w tunel pod wzgórzami, to znowu unosiła się na wodzie. W pewnej chwili wystrzeliła prosto w przestrzeń kosmiczną, pozostawiając Ziemię daleko w dole. Tata jednak zupełnie ignorował te zjawiska i w końcu zwyciężył. Jego naturalny, mundański brak wiary w magię pozwolił przełamać iluzje. Kiedy zaczął zapadać zmierzch, znaleźli się na zjeździe do Imp Erium. Kiedy wjechali ostrożnie do wioski, zobaczyli zdesperowane impy. Nadal pracowały, ale wyglądały wyjątkowo mizernie. Na ścieżkach stało mnóstwo skrzyń i worków z kamieniami nadal nie schowanych w bezpiecznym miejscu. Najwyraźniej nie dawały sobie rady na czas. Samochód się zatrzymał. Zjawiła się Imp Ala. Suknię miała przepoconą, włosy w nieładzie. – A myśleliśmy, że już jesteście bezpieczni poza Xanth – zawołała. – Wróciliśmy, żeby pomóc wam zakończyć waszą pracę – oświadczył Jim. – Powiedz, co mamy zrobić Ala nie traciła więcej czasu na zdumienie. – Możecie zanieść do jaskini te sterty kamieni. Reza pokaże wam drogę. Wysiedli z auta i tym razem nie zawracali sobie głowy zaklęciem akomodacji. Każde z nich wzięło stos kamieni, nawet Nimby, i ostrożnie ruszyli przed siebie. Każda taka porcja była około dziesięciu razy większa od tych, które mogły dźwignąć impy. Poszli za Rezą ścieżką, która dla prawdziwych ludzi była zbyt mała, ale jakoś musieli nią przejść, bo gdyby zmniejszyli się do rozmiarów impów, nie zdołaliby przenieść całego ładunku. Doszli do jaskini. Wyglądała jak szczurza nora. Nawet impy, żeby wejść, musiały się czołgać. Złożyli swój bagaż i wrócili do wioski. Midrange, Woofer i Tweeter tylko się przyglądali. Nie nadawali się do noszenia, ale przecież mogli jakoś inaczej pomóc. Kiedy ludzie wrócili, zwierzęta każdemu z nich pokazały nową stertę kamieni. W ten sposób impy nie musiały znosić kamieni na jedno miejsce; można było je zabierać prosto z budynków. Kiedy impy zorientowały się w sytuacji, skupiły się na wynoszeniu swoich dóbr na schody. Pojawiły się beczki pełne beryli, a każdy z kamieni miał kształt miniaturowej beczułki; beryle sprawiały, że każdy, kto przebywał w zasięgu ich oddziaływania, stawał się bardzo czuły. Mężczyźni lubią obdarowywać nimi kobiety, wyjaśniły impy. Były naręcza granatów, które powodowały, że ludzie często wybuchali śmiechem, albo złością; Midrange przypuszczał, że wręcza się je przyjaciołom, albo wręcz przeciwnie. Były garście opali, które służyły do bezpiecznego przenoszenia ognia. Były szafki z szafirami w kształcie kwiatów, kolekcje tygrysich oczu, przez które można było ujrzeć tygrysa, i wiele innych kamieni. Prawdę powiedziawszy, tyle było kamieni szlachet- nych, że Midrange stracił nimi zainteresowanie, na długo zanim wszystkim się przyjrzał. – Co z was za durne stworzenia? – zapytał imp. Midrange popatrzył na impa, który nie był większy od niego samego. – Ty musisz być Ertynent – stwierdził w języku zwierząt, nie spodziewając się zrozumienia. – Jak na to wpadłeś, miauczyduszo? – zapytał niegrzecznie imp. Zresztą, zabieraj swój zad z drogi, żebym mógł złożyć te o-nyksy tam, gdzie teraz leży twoje grube pupsko. Onyksy. Bez wątpienia. Midrange usunął się. Dobrze było wiedzieć, że nie wszystkie impy są tak obrzydliwie słodziutkie jak Ala. Kiedy David przyszedł, żeby zabrać zebrane kamienie, obok przechodziły dwa inne impy. – Wiesz, Uls, ci wielcy ludzie rzeczywiście nam pomagają – powiedział jeden z nich. – Szkoda, że to dopiero początek nieszczęść w Xanth. – Masz rację, As – odparł drugi. – Dzięki nim uda nam się zabezpieczyć nasz towar na czas, za co jesteśmy bardzo wdzięczni, ale los reszty Xanth wydaje się znacznie gorszy. – Mam nadzieję, że kiedy wyjdziemy z naszej jaskini, pozostanie dość Xanth, żeby warto tu było jeszcze żyć – powiedział Uls, ale jego ton wskazywał, że sam wątpi w swoją nadzieję. Obaj poszli dalej, sprawdzając, czy dobra z kolejnych domów zostały wyniesione. Ale Midrange zastanowił się nad implikacjami ich przypuszczeń. Czyli to nie była cała praca? O co w takim razie chodzi? Nie podobała mu się myśl, że narazili się na te wszystkie niewygody, aby zrobić coś, co i tak nie jest najważniejsze. Pobiegł więc za Davidem, z którym najłatwiej było mu się porozumiewać. Chłopak właśnie składał ostatni ładunek, kiedy zmrok zamienił się w ciemność. – Miauuvid! – powiedział. David spojrzał na niego i wziął na ręce. – Co z tobą, bohaterze? – zapytał, gładząc go po futrze, tak jak lubił. – Miałopoty. – Trudna ludzka mowa wprawiała go w zakłopotanie. – Kłopoty? – zapytał David. – Myślałem, że mamy je już za sobą. Użyjemy zaklęcia akomodacji i razem z impami przeczekamy w jaskini, aż szaleństwo przejdzie. Midrange wcale nie był tego tak pewny. Jednak nie potrafił odpowiednio dotrzeć do chłopca, nawet gdyby dokładnie wiedział, jakie problemy wchodzą w grę. – Miymby. – Nimby? Mamy jego zapytać? Dobrze. W tej samej chwili zjawił się Nimby. Zdawało się, że zawsze wie, kiedy ktoś chce z nim porozmawiać. Impy mówią, że jest jakieś zagrożenie dla całego Xanth, pomyślał do Nimby’ego, który potrafił przecież czytać w myślach. Co to takiego? Czy możemy pomóc? Powiedz Davidowi. Nimby napisał odpowiedź i wręczył Davidowi kartkę. – Jest niebezpieczeństwo! – krzyknął David. – Ale możemy pomóc! Nadeszła Chlorine. – Jeszcze coś grozi? – zapytała. David podał jej kartkę. Przeczytała i westchnęła. – W takim razie powinniśmy powiedzieć pozostałym, chociaż obawiam się, że to może spowodować pewne komplikacje. David przytaknął. – Dla ciebie pewnie nie brzmi to zbyt interesująco, co? Jeszcze więcej roboty. Chlorine przeczesała jego włosy palcami. Midrange zauważył, jakie wrażenie wywarło to na chłopaku; jeśli Sean w trzech czwartych zauroczony był jej urodą, to David w jednej drugiej. – Naprawdę tak nie uważam. Ale skąd się o tym dowiedziałeś? – Midrange mi powiedział. Chlorine popatrzyła na kota z udawaną srogością. – A więc to ty! – Jego futro też przeczesała palcami. Jemu też się to spodobało. Coś było w tej dziewczynie o olśniewającej urodzie, nawet gdy się wiedziało, że spowodował to czar smoka o oślej głowie. Poza tym prawda była taka, że Midrange nigdy nie przeżył lepszej przygody. Wszystko tu było: smok, piękna dziewczyna, niebezpieczeństwo, magia, tajemnica i szaleństwo. Czegóż więcej mógł się domagać znudzony kot domowy? Rozdział 9 20 pytań Chlorine poszła poszukać dorosłych członków rodziny. Jim Baldwin wracał właśnie po odniesieniu swojego ostatniego ładunku kamieni szlachetnych. Zaczepiła go. – Przepraszam, proszę... – Nagle zdała sobie sprawę, że nie bardzo wie, jak powinna się do niego zwracać. – Mundański ojcze.. Uśmiechnął się. – Mów do mnie Jim. Tak było łatwiej. – Jim, dowiedziałam się, że jest jeszcze coś groźnego. Nie dla impów, ale dla całego Xanth. David zapytał Nimby’ego. Nimby sam z siebie nie powiadamiał o niebezpieczeństwie, bo nie dotyczy nas osobiście. Jednak... – Jesteśmy w stanie pomóc impom, ale pomoc całemu Xanth jest bez wątpienia poza naszym zasięgiem – stwierdził. – Teraz musimy użyć zaklęcia akomodacji i schować się razem z impami w ich jaskini, zanim nadejdzie burza. – Impy boją się, że po przejściu burzy niewiele zostanie – powiedziała Chlorine. – Lepiej pogadam z Nimbym. Biorąc pod uwagę, jak rośnie siła wiatru, nie możemy zwlekać z decyzją. – Wiem, gdzie go można znaleźć. – Poprowadziła go do Davida, Midrange’a i Nimby’ego. – Nimby, co z tym zagrożeniem dla całego Xanth i jak to ma się do nas? – zapytał Jim. Nimby napisał odpowiedź zawczasu i teraz podał ją Jimowi. – Burza jest wyjątkowa, bo jest zagraniczna – czytał Jim. – Będzie coraz silniejsza i jeśli nie zostanie powstrzymana, magiczny pył przez nią roznoszony zdewastuje cały Xanth. Ci, którzy żyją pod ziemią, albo skryją się tam, przetrwają, ale ci, którzy pozostaną na powierzchni, w wodzie, w powietrzu, poważnie ucierpią. Większość roślin zostanie wyrwana. Pozostanie śmiesznie mała resztka. Ale istnieje szansa złagodzenia katastrofy, jeżeli nie- zwłocznie podejmiemy działania, choć wiąże się to z pewnym ryzykiem. – Ryzykiem? – zapytała Chlorine. – Ale ode mnie się oczekuje, żebym was bezpiecznie wyprowadziła z Xanth. – Sprzeciwiliśmy się temu, zawracając znad granicy – przypomniał cierpko Jim. Pozostali członkowie rodziny dołączyli podczas czytania informacji. – Tato, musimy coś zrobić – powiedział Sean. – Tak – zgodziła się Karen. Popatrzył na Mary. – Tak – powiedziała ponuro. – Ale to pewnie oznacza niebezpieczeństwo – przypomniał. Nimby na pewno nie żartował, a poza tym jesteśmy już zmęczeni. – Ale wszystkie pozostałe istoty w Xanth mogą zostać unicestwione – odpowiedziała Mary. Spojrzał na Nimby’ego. – Co możemy zrobić? Nimby już pisał kolejną odpowiedź. Jim przeczytał. Popatrzył na Chlorine. – Wydaje mi się, że będziemy musieli się rozdzielić – powiedział. – Aleja muszę dopilnować, żebyście bezpiecznie opuścili Xanth! zaprotestowała Chlorine. – To moje zadanie. Nie mogę was opuścić, dopóki go nie wykonam. – Nimby uważa, że nie zdołasz go wykonać, dopóki Xanth nie będzie bezpieczny – powiedział Jim. – Chyba więc musimy zaryzykować. Musisz pójść z Nimbym, żeby przynieść wiatrówkę, my pójdziemy do Zamku Roogna, żeby zwerbować Fracto Cumulo Nimbusa, by ratować Xanth. – Rety! – zawołał David. Chlorine była zaskoczona. Popatrzyła na Nimby’ego. Przytaknął. – No, ale jeżeli nie wypełnię służby dla Dobrego Maga, to będzie wasza wina – powiedziała. – Mam nadzieję, że dobrze wiecie, co robicie. Nimby znowu przytaknął. Wiedział, że dobrze wie, chociaż oczywiście nie mógł wiedzieć wszystkiego, co było w nim najbardziej irytujące. Napisał kolejną informację. Wiem, co się dzieje w Xanth, ale nie wiem, co się wydarzy. Wiem, że Fracto i wiatrówka mogą uratować Xanth, ale nie wiem, czy to zrobią. Wiem, jak do nich dotrzeć, ale nie wiem, czy to się uda. Nie zamierzałem być irytujący. No i jak ona mogła być na niego zła? Uczynił ją piękną, bystrą i zdrową i pomógł jej przeżyć najwspanialszą przygodę jej życia. – Przepraszam za to, co pomyślałam – powiedziała, bo przecież uczynił ją też miłą. Wiedziała, że w normalnym stanie nie bardzo troszczyłaby się o jego uczucia, ale lubiła siebie taką, jaka była teraz. W tej postaci czuła się o wiele lepiej i wcale nie z powodu tego, jak inni ją widzieli. Nimby’emu zawdzięczała wszystko. – W takim razie niech będzie – zgodził się Jim. Chlorine podejrzewała, że i jemu zaczęła się podobać przygoda, bo było to coś zupełnie innego niż normalny tryb życia, jaki prowadził w Mundanii. – Pojedziemy do... – popatrzył na notkę otrzymaną od Nimby’ego – ...Zamku Roogna. Powinniśmy dotrzeć na miejsce rankiem. Mary wzięła go za rękę. – Dość już prowadziłeś, kochanie. Teraz ja poprowadzę, a ty trochę wypoczniesz. Karen popatrzyła na mamę. – Mamo, ty umiesz prowadzić samochód kempingowy? – Nie żartuj sobie ze mnie, ty mała biip – powiedziała Mary z lekkim uśmiechem. Inaczej niż pozostali ona rzeczywiście powiedziała słowo „biip”, nie czyniąc ustępstwa zasadom Konspiracji. – Ale jak znajdziemy drogę do zamku, skoro ani Nimby’ego, ani Chlorine nie będzie z nami? – zapytał David. – Racja – przytaknął tata. Do rozmawiających dołączyła Ala. – Naprawdę doceniamy to, że nam pomogliście wypełnić zadanie na czas i że dlatego zrezygnowaliście z bezpiecznego opuszczenia Xanth. Nie wiedzieliśmy, jak się wam odwdzięczyć, ale teraz już chyba wiemy. Damy wam przewodnika. – Lecz wtedy ta osoba nie będzie bezpieczna w waszej jaskini zaprotestowała Mary. – Będzie bezpieczna w Zamku Roogna, szczególnie jeśli uda się wam ocalić Xanth. To moja córka Lozja. – Krok do przodu zrobiła młoda kobieta. Miała trzydzieści kilka lat. – W takim razie czujemy się zmuszeni przyjąć waszą uprzejmą propozycję – stwierdził Jim. – Myślę, że szalona burza jest już całkiem blisko, więc wy musicie zamknąć się w jaskini, a my powinniśmy już ruszać. Pożegnali się więc po raz drugi z impami, które, jak podejrzewała Chlorine, były zadowolone, że nie będą musiały zabawiać mundańskiej rodziny w swojej jaskini. Potem rodzina Baldwinów zapakowała się do kempingu, Mary usiadła za kierownicą, a obok Karen usiadła Lozja. Chlorine i Nimby pożegnali ich. Wydawało się, że samochód rozciągnął się i skręcił jak wielka gąsienica, ale wiedzieli, że to był tylko skutek pogłębiającego się szaleństwa. Chlorine odwróciła się do Nimby’ego i zapytała: – No to w jaki sposób mamy znaleźć tę wiatrówkę? Swoim zwyczajem odpowiedź napisał na kartce. Jest jedna w posiadaniu Emitera. Musimy ją wydobyć od ambitnego programu. – Emiter! Ten, którego otumaniliśmy, żeby uratować mundańskie zwierzaki? No to jesteśmy ugotowani. Nie, jeżeli podejdziemy do niego w odpowiedni sposób. Emiter jest racjonalistą. – No to jak go podejdziemy? Musimy mu zanieść odpowiedni podarunek i odpowiedzieć na jego dwadzieścia pytań. – Dwadzieścia pytań? Jestem teraz może i sprytna, dzięki tobie, ale na tyle pytań bez pomyłki mogę nie odpowiedzieć. Co się stanie, jeżeli się pomylimy? Staniemy się jego dwoma przedmiotami. – Och. Skoro tak twierdzisz. Jak się tam dostaniemy? W mundańskim domu na kołach zabrało nam to sporo czasu, a nie sądzę, żebyśmy tak daleko doszli przez jeden wieczór, i to bez zetknięcia się z szaleństwem, nie wspominając już o wietrze. – A wiatr znowu zerwał się mocniejszy, podrywał jej suknię i targał włosami, skręcając je z warkotem w warkocze. Teraz, kiedy Sean nie patrzył na jej nogi, uznała to za dość niewygodne. Nimby poprowadził ją na pobocze drogi. – Ale przecież jeżeli wyjdziemy poza zasięg czaru, dopadną nas potwory – zaprotestowała. Wiedziała jednak, że Nimby zdaje sobie z tego sprawę i nie narażałby jej na niebezpieczeństwo. Na drzewie zatrzymał się wielki kłębek bawełny. Nie, to chmura, uświadomiła sobie po chwili. Może oderwał się i przydryfował tutaj któryś z promów znad Rozpadliny. Naturalnie Nimby wiedział. Pomogła mu wyplątać ją z gałęzi i konarów. Mała chmura chciała odpłynąć; nie mogli jej ściągnąć na dół. Nimby podsadził ją. Usiadła niczym w muszli, nogi miała jednak w górze, w powietrzu, a suknię zadartą. Nimby wdrapał się za nią na drugą stronę. On także się wywrócił i nogi miał w górze, ale jego spodnie pozostały na miejscu. – To nie w porządku – uznała. – Kiedy tu weszłam, pokazałam niebu majtki. Ty niczego nie pokazałeś. Ty pewnie też zobaczyłeś moje majtki. Nimby potaknął. – I nawet nie jesteś zawstydzony – powiedziała cierpko. Znowu przytaknął. – Ani rozzłoszczony. – Teraz sama była zagniewana. Zaraz jednak pomyślała, że przecież jest tylko smokiem, który nie kieruje się ludzkimi uczuciami. Dlaczego miałby się zajmować jej majtkami? Poprawiła ubranie i wystawiła głowę ponad chmurę. Lecieli, a wiatr wiał na północ wzdłuż szosy, nieustannie przybierając na sile. Niósł ich tam, dokąd zmierzali. Oczywiście Nimby wiedział, że tak właśnie się stanie. Szosa była pusta, a drzewa przy niej rosnące zdawały się zmieniać kształt, kolor i swoją naturę. Wszystko z powodu narastającego szaleństwa. Ale tak powstrzymywały podmuchy wiatru, że chmura frunęła prosto nad drogą i ciągle nabierała szybkości. – Jeśli mamy tak lecieć, to przynajmniej osłońmy się jakoś od wiatru – powiedziała. Brała po trochu chmury i budowała na jej skraju wysoki mur, który wykończyła od góry kopułą. Chmura lekko połyskiwała, oświetlając wnętrze delikatnym, żółtawym światłem. Przyjemnie było pracować z chmurzastym materiałem, bo był miękki i plastyczny. – Ot, tego właśnie oczekuje się od kobiety – powiedziała, kończąc pracę. Zabrakło jej nieco materiału do wykończenia kopuły, więc w jej szczycie zrobiła okrągłe okno, przez które mogli obserwować gwiazdy. Zajmowali teraz owalny pokój i gdyby nie lekkie wstrząsy, trudno było się zorientować, że lecą. – No, a teraz zadbajmy o pewne wygody – powiedziała i przygotowała dwie poduszki. – Zanim dotrzemy na miejsce, możemy się położyć. Jestem pewna, że będziesz wiedział, kiedy dolecimy. Nimby skinął. Lot był bardzo komfortowy. Nowa sytuacja szybko spowszedniała Chlorine. Mogła się przespać, ale był wczesny wieczór, a poza tym zdrzemnęła się wcześniej w samochodzie. Była więc wypoczęta i szybko zaczęła się nudzić. – Nimby, właściwie kim ty jesteś? – zapytała. – To znaczy wiem, że jesteś smokiem z oślą głową, który wie, co się dzieje dookoła, i że potrafiłeś uczynić mnie piękną, a siebie przystojnym. Ale nigdy wcześniej nie słyszałam o stworzeniu takim jak ty. Skąd pochodzisz? Co porabiasz całymi dniami? Pojawiła się kartka i ołówek. Nimby napisał coś i podał kartkę Chlorine. Przeczytała na głos. – Jestem szczególnym stworzeniem. Z innymi istotami tego samego rodzaju nieustannie rywalizuję o pozycję. Żyjemy wyłącznie dla gier, których zasady są w pewnym sensie przypadkowe i surowe. Niektóre gry są krótkie, ale inne zabierają całe wieki. Popatrzyła na niego. – Wieki! To znaczy, że twój rodzaj musi długo żyć! Nimby przytaknął przepraszająco. Wróciła do czytania. – Status jest określany przez ograniczniki. Status podstawowy wyznaczają nawiasy okrągłe, następny stopień to nawiasy kwadratowe, klamrowe i trójkątne, chociaż dla wygody używamy zwykle okrągłych... Znowu przerwała. – Nimby, ty musisz wieść najnudniejsze życie, jakie można sobie wyobrazić! Nic dziwnego, że chciałeś przeżyć przygodę. Wystarczająco przykre jest bycie smokiem z oślą głową, ale być jeszcze ograniczonym... to znaczy określonym przez nawiasy... Biedaku! Odłożyła kartkę, która zmieniła się w obłok dymu i zniknęła. Nimby przytaknął. Dziwne, ale czuł się bardziej wolny niż ograniczony. Chlorine jednak nadal była znudzona, a pochodzenie Nimby’ego okazało się jeszcze bardziej nudne. W końcu podjęła decyzję. – Nimby, wróćmy do momentu, w którym spotkaliśmy się po raz pierwszy. Powiedziałam, że nauczę cię romansować, kiedy nadejdzie właściwa chwila. Myślę, że teraz nadeszła. Mamy za sobą wiele przygód i zapewne jeszcze więcej przed nami, ale w tej sekundzie akurat nic się nie dzieje. Skoro nie możemy być pewni, że w przyszłości wszystko pójdzie dobrze, możemy sprawić, aby poszło teraz. – Spojrzała na niego. – Wiesz, o czym mówię? Nimby przecząco pokręcił głową. Roześmiała się. – Potrafisz czytać w moich myślach, ale nie rozumiesz, co one oznaczają, ponieważ naprawdę jesteś pasiastym smokiem z oślą głową i nie rozumiesz ludzkich uczuć. No cóż, ponieważ wiem, kim jesteś, nic między nami nie może zajść, żaden trwały związek, podobnie jak z młodym Seanem Mundańczykiem. Zabawnie jest widzieć, jak na mnie patrzy, mimo że przez ostatnie kilka godzin zupełnie mnie ignorował, nawet kiedy było niebezpiecznie blisko do pokazania moich... – Nieprzyjemna myśl zmąciła jej nastrój. – No i ty z pewnością nigdy nie złamiesz mego serca i nie doprowadzisz mnie do płaczu. – Nimby jakoś dziwnie nie wydawał się z tego powodu smutny. – Ale doceniam, co dla mnie zrobiłeś, i uważam, że byłoby na miejscu odpłacić ci za to. Pokażę ci, co powinieneś robić, gdybyś był naprawdę przystojnym mężczyzną, a nie śmiechu wartym egzotycznym monstrum. Kto wie, może kiedyś te informacje ci się przydadzą. No i może będzie wesoło. – Znowu spojrzała na niego. – Rozumiesz już coś więcej? Zaprzeczył. – No cóż, sam zobaczysz. Zamierzam ci pokazać, jak się wzywa bociana. Szkoda, że nie naprawdę. Ale możemy udawać, że naprawdę. Wydaje mi się, że dostatecznie wy- praktykowałam na Seanie, żeby wiedzieć, co może poruszyć mężczyzną. Jeżeli i ty będziesz poruszony, będę wiedziała, że działa. Jesteś gotowy? Nimby wyglądał na zakłopotanego. Chlorine się uśmiechnęła. – No to zaczynamy od początku. Skoro nie możesz mówić, ja będę mówiła za nas oboje. Ale działać będziesz już sam. To wszystko jest jak gra zaaranżowana przez demony i chociaż wiemy, że to tylko na niby, to i tak może być interesująco. Cokolwiek powiem, że zrobię, zrobię to, i cokolwiek powiem, że ty masz zrobić, zrobisz to. Rozumiesz? Nimby skinął, lecz nadal miał wątpliwości. – Ty mówisz z typowo męską śmiałością: „Jak masz na imię, ślicznotko?” Ja zatrzepoczę rzęsami z fałszywą skromnością i odpowiem: „Chlorine, przystojniaku, a ty?” I ty powiesz: „Nimby. Jestem dziarskim smokiem wśród ludzi. Przybyłem, aby cię uwolnić od tego wszystkiego”. A ja powiem: „Och, panie, jakie to romantyczne! Chyba cię pocałuję”. I pocałuję – I kiedy tak leżeli obok siebie, odwróciła się w jego stronę i pocałowała go prosto w usta. Chociaż cała rozmowa zdawała się sztuczna, to pocałunek okazał się całkiem rzeczywisty. Nimby odwzajemnił go, co oznaczało, że sporo już zrozumiał. – No i teraz, będąc mężczyzną, masz w głowie tylko jedno – powiedziała. – Chodzi właśnie o przywoływanie bociana. Powiesz więc: „Chlorine, jesteś bardzo piękna, ale zdecydowanie wydaje mi się, że wyglądałabyś uroczo bez tego” – Wzięła jego dłoń i położyła tam. – I ja wtedy powiem niewinnie: „Och, czyżbyś chciał, żebym ci pokazała moje majtki?” A ty będziesz tak podekscytowany tą perspektywą, że nawet na chwilę zaniemówisz i tylko uśmiechniesz się i skiniesz głową. A wtedy... Przerwała, ponieważ w oknie pojawiała się czyjaś twarz z wielkimi oczami. – A to co?! – krzyknęła rozzłoszczona. Rzuciła w stronę intruza chmurzastą poduchą. Poducha uderzyła w głowę i rozprysła się na maleńkie obłoczki. Chlorine dopiero teraz zauważyła, że to nie głowa, lecz wirujące śmigła. Kiedy się obracały, powstawał wizerunek głowy. To był śmi-głowiec. Te stworzenia lubiły wsadzać swoje głowy w cudze okna. To je naprawdę kręciło i w efekcie wirowały jeszcze szybciej. Na szczęście poduszka przeszkodziła mu. Więcej już nie zaglądał w jej okno. – No to na czym właściwie skończyliśmy? – zapytała. Ułożyła się wygodnie i rozpuściła swe złote loki. – Ach tak, najważniejsza sprawa w życiu każdego mężczyzny: zobaczyć barwę jej bielizny. (Nie, nie będziemy wspominali, że to dzięki tobie jest taka ładna; to nie jest częścią scenariusza. Teraz jesteś niewinnie napalonym młodzieńcem.) Ja właśnie złożyłam wyjątkową propozycję, a ty wariujesz na tym punkcie. Masz więc skinąć potakująco, bo bardzo, bardzo chcesz ją zobaczyć. To zapewne najbardziej nieprzyzwoity widok w całym Xanth. A poza tym ja bardzo bardzo chcę ci ją pokazać, wiedząc, że to bardzo cię zak- tywizuje, nie wspominając o rozpaleniu do granic wytrzymałości, co zmusi mnie do tego, że cię pocałuję i pogłaskam. Więc... Rozpięła sukienkę i zdjęła ją przez głowę. – Oczywiście nie możesz jeszcze zobaczyć majtek, ponieważ pod suknią noszę halkę. Jestem taką straszną prowokatorką, jak wymaga tego Wielka Księga Zasad Niedyskrecji Konspiracyjnego Stowarzyszenia Dorosłych. Jednakże... Chmurą coś zatrzęsło i rozległ się głośny zgrzyt. – Co znowu? – zapytała coraz bardziej zniecierpliwiona Chlorine. Pojawiły się notes i ołówek Nimby’ego. Ale zanim zdążył napisać, co chciał, chmurą wstrząsnęło jeszcze gwałtowniej tak, że Chlorine się przewróciła, a halka zadarła się jej aż na głowę. W oknie pojawiła się kolejna twarz. – Myślałam, że już się ciebie pozbyłam – powiedziała. Natychmiast jednak zauważyła, że to była inna twarz, wielka i tłusta, i raczej męska. – Są tu jakieś ogry? – zapytała twarz i oblizała wargi. Jej cierpliwość została wystawiona na cięższą próbę. – Czyja wyglądam na ogra? – zapytała, przywracając równocześnie swoim nogom właściwą pozycję. Zamrugał, ale najwyraźniej nie był dostatecznie ludzki, aby zareagować na jej widok. – Nie, ty wyglądasz na smakowity kąsek w postaci młodej pannicy z całkiem zgrabnymi nóżkami. Miał rację, gdyby nie trzy ostatnie słowa. Nerwy miała napięte do granic wytrzymałości. – Całkiem zgrabne? – zapytała. – Ciekawe, jakie musiałyby być, żebyś je nazwał bardzo zgrabnymi? – Jakie? Ogrze, rzecz jasna. – Ogrze nogi! OGRZE NOGI?! – wrzasnęła tak, że można było wziąć ją za harpię. – Cóż ty jesteś za stworzenie? – Jestem zjadaczem ogrów oczywiście – wyjaśnił. – Zjadaczem ogrów! To znaczy, że zjadasz ogry? Nigdy wcześniej o tym nie słyszałam. – No, nie ma nas wielu, bo ogry nie smakują najlepiej. – Znowu popatrzył na jej nogi. – Ale jeżeli nie ma ogrów, to możesz być ty. Na twoich nóżkach jest trochę zdrowego mięsa. – Och nie, nie zrobisz tego! – warknęła, złączając skromnie nogi. – Potrzebuję tych nóg. Idź, poszukaj sobie prawdziwego ogra. – Dobra – odpowiedział. Twarz zniknęła, a chmurą znowu coś szarpnęło i zagrzmiało z oddali. Chlorine raz jeszcze wróciła do przerwanego wątku. Zobaczyła, że Nimby trzyma kartkę. – Ech, daj sobie z tym spokój – powiedziała. – Już się wszystkiego dowiedziałam. Dokończmy, zanim znowu coś nam przeszkodzi. Szkoda, że ta chmura nie płynie nieco wyżej, tak żeby rozmaite stwory nie mogły tu zaglądać. Nimby zamierzał wstać. – Nie, nic nie rób – powiedziała szybko. – To by nam tylko przeszkodziło. Chcę z tym skończyć, zanim dotrzemy tam, dokąd zmierzamy, i będzie za późno. Doceniasz to? Nimby spoglądał z wdzięcznością. Ona rzeczywiście miała wrażenie, że naprawdę zaintrygowała go jej lekcja miłości. Tak, dobrze, było być tak piękną, że mężczyźni zaczynali myśleć tylko o jednym: przywoływaniu bociana. Sprawdziła, że działało to na Seana Mundańczyka, ale on był młody. Nimby był dojrzałym mężczyzną. Kusząco uniosła halkę na wysokość kolan. Nimby sprawiał wrażenie szczerze zainteresowanego. Była gotowa wszystko zdjąć, ale nie zrobiła tego. Ręce odmówiły jej posłuszeństwa. Co się z nią działo? Miała okazję zrobić to, czego żaden mężczyzna do tej pory nie chciał z nią zrobić, a ona tymczasem nie jest w stanie się ruszyć. Dlaczego? Nimby napisał kolejną informację. Dlatego że wiesz, Że jestem tylko smokiem z oślą głową, a ty pragniesz prawdziwego mężczyzny. Zdała sobie sprawę, że to prawda. Mogła odegrać każdą sztukę według każdego scenariusza, lecz w głębi serca wiedziała, że to nierealne, bo on nie jest prawdziwy. Prawdę powiedziawszy, ona także nie była prawdziwa, była zwykłą, a nawet w pewnym sensie wredną, dziewczyną stwarzającą pozory. Jaki z tego pożytek? Jeżeli jednak nie skorzysta z okazji teraz, jej przygoda może dobiec końca, zanim pojawi się kolejna szansa. Może więc pozory były lepsze niż nic. – A co tam, Nimby, zróbmy to i tak! Chcę komuś pokazać majtki, a ty możesz już nigdy nie mieć takiej okazji. Chcesz kontynuować? Nimby skinął. Chlorine znów złapała skraj halki. – No to patrz i podziwiaj. – Dwoma rękoma podciągnęła halkę nad głowę. Zdjęła ją i cisnęła za siebie. Stała tak dumnie teraz w samym staniku i majtkach. Ale jego to nie poruszyło. I to nie dlatego, że był smokiem, ale dlatego, że to dzięki jego magii miała tę bieliznę i piękne ciało. Nie była to dla niego żadna nowość. – Oj, to nie działa! – zawołała zupełnie załamana. – To nie ma żadnego sensu. W dodatku zanudzam cię na śmierć. Przepraszam, Nimby. Nimby odpisał: Nie jestem znudzony. Ale ona wiedziała lepiej. – Jak możesz być zainteresowany czymś, co sam zrobiłeś. Równie dobrze mogłabym wrócić do mojej naturalnej postaci, kiedy moje majtki nie były nawet interesujące, nie mówiąc już o tym, by poruszyły jakiegoś mężczyznę. – Sięgnęła po halkę i włożyła ją. Przepraszam, że naraziłam cię na ambarasującą szaradę, Nimby. Nie zrobię tego drugi raz. Tylko płakać się chce, ale nawet tego nie zaryzykuję. Nimby wydawał się zaalarmowany sytuacją. Zaczął pisać kolejną informację. – Nie, nie rób tego – powiedziała krótko. – Nie próbuj powiedzieć czegoś, co, jak sądzisz, mogłoby poprawić mi samopoczucie. Zostawmy złudzenia tym, którzy nie wiedzą. Nimby wyglądał na zasmuconego, ale jego notatnik zniknął. Chlorine włożyła suknię. – Ale chcę, żebyś wiedział, że cię lubię i szanuję i gdybyś był prawdziwym mężczyzną, zrobiłabym to z tobą. Nawet gdybyś był prawie człowiekiem, jak szatan, albo demon. Demony wiedzą, jak się przypodobać śmiertelnym kobietom, przynajmniej fizycznie. Ale smok? Wszystko to musi być dla ciebie tragicznie śmieszne. Nie będę cię więc już więcej nudziła; w końcu tyle ci zawdzięczam. Doskonale się z tobą bawię. Suknia znalazła się na swoim miejscu. Zaraz potem poprawiła włosy. Nagle, pod wpływem jakiegoś impulsu, podeszła do Nimby’ego i objęła go. – Dziękuję, że jesteś moim przyjacielem – powiedziała i ucałowała go. W jej oczach pojawiły się prawie całe łzy, ale pozostały na swoich miejscach. Nimby zamarł. Oczy mu zajaśniały. Czyżby w końcu poruszyła nim? Natychmiast jednak odzyskał równowagę i napisał: Jesteś bardziej niż mile widziana, Chlorine. Uśmiechnęła się. – W końcu zaczęliśmy się dobrze rozumieć. Może to lepsze niż co innego. Przytaknął, chociaż wyglądał, jakby zbliżył się do jakiegoś nadzwyczajnego odkrycia i stracił je. Może powinna jednak z nim załatwić tę sprawę z bocianem, skoro tak go kusiła. Nie. Postąpiła słusznie, ponieważ lepiej było pozostawić przywoływanie bociana dla mężczyzny, którego naprawdę pokocha, a nie traktować to jak zabawę. Chmura płynęła dalej, cudownie nie zainteresowana trapiącymi ich myślami. Wkrótce Nimby napisał kolejną informację. Jesteśmy na miejscu. – Już? – zapytała zaskoczona. Zauważyła, że chmura porusza się z mniejszą prędkością, więc rzeczywiście tak mogło być. A więc okazja, żeby zrobić coś nieprzyzwoitego, naprawdę przeszła jej koło nosa. Żałowała tego i nie była zadowolona, chociaż sama podjęła decyzję. Nimby wstał i wyszedł przez górne okno. Z góry podał rękę Chlorine. Łatwo się wdrapała, zaskoczona jego siłą. Zaraz jednak przypomniała sobie, że przecież jest smokiem. Wdrapali się na szczyt, z którego zobaczyła, że chmura przesuwa się w kierunku uchwytu. Wiatr wiał mocno. Ściana chmur tłumiła hałas, więc Chlorine zapomniała o pogodzie. Tymczasem wichura nieustannie się nasilała Nimby sięgnął w górę i złapał zwisającą gałąź. Stopy wsunął w chmurę i w efekcie zakotwiczyli. Chmura zawisła jednak w powietrzu. Od ziemi dzieliła ich spora odległość. Zjadacz ogrów musiał być naprawdę ogromny! – Jak zejdziemy na dół? – zapytała. Nimby wskazał głową w kierunku swoich nóg. Jakoś trzeba było to zinterpretować. Czy zamierzał zeskoczyć? Potrząsnął przecząco głową, a ona sobie przypomniała, że przecież potrafi czytać w jej myślach. Musiała więc tylko myśleć we właściwy sposób. Uruchomiła swój znakomity umysł. Miała coś zrobić z jego nogami. Wyjąć je z chmury? Lecz wtedy chmura odpłynęłaby razem z nią. Chyba żeby na nich zawisła. Aha! Mogła zawisnąć na jego stopach, a to by wystarczyło, żeby bezpiecznie zeskoczyć na ziemię. Podłoże było dość miękkie, pokryte igliwiem, zapewne nie był to przypadek. Nimby zawsze wiedział, co robi. No a co będzie z nim? Czy będzie miał dość siły, żeby zeskoczyć? Nimby skinął potakująco. – No dobrze, Nimby – powiedziała. – Ufam ci. Chyba muszę, skoro pokazałam ci już moją bieliznę, mimo że to i tak nie wyszło. Podeszła do niego i objęła go za uda. – Mam nadzieję, że ściągnę z ciebie spodnie – powiedziała. Wiedziała jednak, że to nie mogłoby się stać. Nimby’emu nie mogło się przytrafić nic złego. To na ułamek sekundy wywołało w niej żal, że jednak nie udało się jej przeprowadzić całego planu, kiedy była z nim w chmurach. Była ciekawa, co on teraz myśli. Skupiła się na zadaniu i wysunęła z chmury. Powoli zsuwała się po jego nogach, aż cała zawisła na wietrze niczym wahadło. Puściła się i wylądowała bezpiecznie na igliwiu. Na szczęście było miękkie i bezpieczne, a nie twarde i ostre. Była zaskoczona, że tak łatwo i zgrabnie jej poszło, zdała sobie jednak zaraz sprawę, że to chyba dzięki temu, że jest teraz taka sprawna. A tę sprawność dał jej Nimby. Ale i tak straciła równowagę i usiadła na ziemi; nie udało jej się zachować równowagi podczas lądowania. Ktoś się roześmiał. Brzmiało to jak głos osła, ale Nimby nadal był u góry, czekając, aż ona się odsunie z miejsca lądowania. Rozejrzała się dookoła. Z lasu za drogą wyłonił się człowiek. Miał na sobie brudne ubranie, a na jego głowie tkwiła duża, zardzewiała puszka. – Zrób to raz jeszcze, siostrzyczko! – ryknął. – Może tym razem uda mi się zobaczyć coś ciekawego. Chlorine znała ten typ. Był śmieciarzem – chodził po świecie i zwracał na siebie uwagę tych, którzy nie chcieli go widzieć, i zachowywał się jak hołota. Wielu takich pojawiało się na terenach opuszczonych przez dotychczasowych mieszkańców. Wiedziała, jak z takimi postępować. – A czy to będzie dość interesujące? – zapytała słodko, kiedy już udało jej się wstać. Gdy była pewna, że patrzy w jej stronę, odwróciła się i zadarła suknię i halkę Zapanowała cisza. Opuściła ubranie i odwróciła się. Śmieciarz leżał na plecach i spoglądał w niebo. Żaden mięsień nawet mu nie drgnął. Był kompletnie sztywny. W takim stanie pozostał dłuższą chwilę. To, co zobaczył, poruszyło nim. Chlorine zaśmiała się. Teraz dowiodła siły swoich majtek. Nagle przypomniała sobie, że Nimby cały czas wisi na gałęzi. Natychmiast odsunęła się z miejsca lądowania. – Możesz skakać – zawołała słodko. – Rozprawiłam się ze śmieciarzem. Spadł ze śmiechem. Zrozumiał. Lubiła to w nim. Był silny, cichy, pomocny i pojmował sprawy w lot. Przeszli obok poruszonego mężczyzny w stronę lasu do jaskini Emitera. Nimby znał drogę. Kiedy się zawahała, wziął ją za rękę i poprowadził bezpiecznie ścieżką. Nie po- trzebowali się martwić niebezpieczeństwami, bo Nimby omijał je automatycznie i wiedział, jak sobie z nimi radzić. Chlorine czuła się z nim bezpiecznie i to też jej się w nim spodobało. Wkrótce dotarli do kryjówki nikczemnej maszyny. Nimby bez namysłu wszedł do środka, więc podążyła za nim. Mrok w jaskini był jeszcze głębszy niż na zewnątrz, dopóki Nimby nie znalazł świecących grzybów, które posłużyły za latarnię. Zawsze trafiał na odpowiednią rzecz. W centralnej grocie pośrodku nadal leżały dwie części kuli z drzewa odwrotności, wstrzymując Emiter od działania. Nimby podniósł je i połączył na powrót, po czym wręczył kulę Chlorine. – Ale... – powiedziała, niemal upuszczając przedmiot ze zdenerwowania. Szybko jednak sobie uświadomiła, że przedmiot jest bezpieczny, dopóki obie jego połówki pozostają złączone. Trzymała je teraz nadzwyczaj ostrożnie. I tak nie zrobiłyby jej nic złego, ponieważ jeśli odwracały jej magię, zamiast truć wodę, mogłaby ją słodzić. Zastanawiała się jednak, jak Nimby mógł je trzymać bez odwrócenia jego magii. Szklany ekran rozświetlił się. Pojawił się na nim obraz mężczyzny z wielkim znakiem zapytania nad głową. Nimby spojrzał na nią. Och... miała rozpocząć rozmowę. – Emiter – zaczęła uprzejmie, ale stanowczo. – Przyszliśmy, żeby dobić z tobą interesu. Nie możesz zmienić naszego statusu, ponieważ mam tę kulę z drzewa odwrotności i gdyby cokolwiek się ze mną stało, upuszczę ją, a dwie jej części rozpadną się i przestaną neutralizować siebie nawzajem, za to zatrzymają ciebie, tak jak zrobiły to wcześniej. Zamienisz się w niemagiczną kupę złomu. Rozumiesz? Ekran błysnął. Znak zapytania zniknął. – Chcemy zdobyć wiatrówkę – kontynuowała. – Wiem, że ją masz i że możemy ją od ciebie dostać, jeżeli odpowiemy na dwadzieścia pytań. Rozumiesz? Ekran się rozjaśnił. Mężczyzna na nim uśmiechnął się. Następnie ekran podzielił się na dwie części. W górnej pojawił się obraz młodej kobiety trzymającej kurtkę, a w dolnej części można było zobaczyć młodą kobietę i młodego mężczyznę w łańcuchach. – Jeżeli odpowiemy na pytania, otrzymamy wiatrówkę, a jeżeli nie, zostaniemy twoimi niewolnikami do końca życia – powiedziała, interpretując obrazy. Popatrzyła pełna obaw na Nimby’ego. Czy był pewny...? Ale Nimby skinął. Zebrała się w sobie, opanowała drżenie rąk i mówiła dalej. – To wydaje się uczciwe. Zgoda. Będziemy uzgadniali odpowiedzi i dopiero gdy zwrócę się do ciebie bezpośrednio, to będzie nasza odpowiedź. Zgoda? Na ekranie pojawiła się uśmiechnięta twarz. – Doskonale – powiedziała uradowana, zupełnie tak jakby serce nie waliło jej w tej chwili jak młot. – No to dalej. Teraz na ekranie pojawił się napis; a więc Emiter, jeśli chciał, mógł też pisać, nie był ograniczony tylko do obrazów i ikon. NAJPIERW PRZYKŁADOWE PYTANIE, ŻEBYŚMY MIELI PEWNOŚĆ CO DO PYTAŃ I ODPOWIEDZI. TO WYŁĄCZNIE DLA CELÓW DEMONSTRACYJNYCH. – Zgoda. – Chlorine podejrzewała, że w takich sprawach mogą obowiązywać jakieś zasady, a i Emiter nie chciał, żeby jego zwycięstwo, którego był pewien, nie zostało później unieważnione z powodów czysto formalnych. PYTANIE PRÓBNE NR 1 ODWOŁUJE SIĘ DO HISTORYCZNYCH TEKSTÓW MUZ POŚWIĘCONYCH XANTH: KIEDY MAG DOR, WÓWCZAS 12-LETNI, W ROKU 236 PRÓBOWAŁ ZATRZYMAĆ ODLICZANIE ZAKLĘCIA ZAPOMNIENIA, NIE UDAŁO SIĘ, PONIEWAŻ ZAKLĘCIE POTRAFIŁO PRZEMAWIAĆ TYLKO PRZEZ JEGO MAGIĘ, KTÓRA JEMU POZWALAŁA PRZEMAWIAĆ DO MARTWYCH I ODBIERAĆ ODPOWIEDZI DLACZEGO ON PO PROSTU NIE UNIEWAŻNIŁ SWOJEJ MAGII, ABY NIE MOGŁO DŁUŻEJ ODLICZAĆ? Chlorine przeczytała pytanie i struchlała. Pamiętała z lekcji historii w szkole centaurów (zanim oblała), że książę Dor podróżował osiemset lat w przeszłość Xanth i uruchomił Zaklęcie Zapomnienia, przez co Rozpadlina została zapomniana na osiem wieków, aż Czas Bez Magii złamał zaklęcie, ale logika tego pytania wykraczała nawet poza jej obecną inteligencję. Jeżeli było to typowe pytanie, to mogła zostać pogrzebana, zanim zaczęła odpowiadać. Ale Nimby napisał coś na kartce. Podał ją Chlorine i natychmiast odpowiedź stała się jasna. – Nie zrobił tego, ponieważ to nie byłoby skuteczne – przeczytała. – Zaklęcie Zapomnienia odliczało po cichu, a i tak się uruchomiło. Odliczania nie można było zatrzymać, kiedy się już rozpoczęło. Ekran zgasł na chwilę. Emiter najwyraźniej spodziewał się błędnej odpowiedzi i teraz poczuł się nieswojo. Lecz po ułamku sekundy wrócił do siebie. POPRAWNIE. TO BYŁO OCZYWIŚCIE ŁATWE. PRAWDZIWE PYTANIA BĘDĄ O WIELE TRUDNIEJSZE. JESTEŚ GOTOWA ICH WYSŁUCHAĆ” Chlorine ugryzła się lekko w język, żeby trochę śliny napłynęło do jej suchych ust, i odpowiedziała z fałszywą pewnością siebie – Oczywiście. Zobaczmy, co tam masz trudnego. Ale maszyny nie dawało się tak łatwo oszukać. PYTANIE NR 1: KIEDY MAG TRENT PIERWSZY RAZ W ROKU 1021 PODJĄŁ PRÓBĘ PODBICIA XANTH, MÓWIONO, ŻE ZAMIENIAŁ LUDZI W RYBY I POZWALAŁ IM WYZIONĄĆ DUCHA NA SUCHYM LĄ- DZIE. ZAPRZECZAŁ TEMU. JAKA JEST PRAWDA” Znowu struchlała, nawet jeszcze bardziej. Kto mógł wiedzieć, co się wydarzyło siedemdziesiąt pięć lat temu? Ale Nimby znowu napisał. Wzięła kartkę i przeczytała na głos, wiedząc, że jeżeli to nie będzie dobra odpowiedź, to ona i tak lepszej nie wymyśli. – Mag Trent zmienił ludzi w ryby, ale zrobił to przy rzece, do której powpadali i popłynęli. Wtedy odszedł. Lecz niektóre z ryb, sądząc, że nadal są ludźmi, wygrzebały się na ląd i zdechły. Mag Trent nigdy ich nie zobaczył, więc nie wiedział o tym. Jeżeli Emiter był pod wrażeniem, albo czuł się rozczarowany, nie okazał tego po sobie. Jego ekran rozbłysł następnym zadaniem. PYTANIE NR 2: TALENT MAGA BINKA CHRONI GO PRZED ZRANIENIEM PRZEZ MAGIĘ. W TAKIM RAZIE MIMO SWOICH WYSIŁKÓW SMOK Z ROZPADLINY, BĘDĄC MAGICZNYM STWORZENIEM, NIE MOŻE WYRZĄDZIĆ MU ŻADNEJ KRZYWDY, AI TAK ZOSTAŁ UGRYZIONY PRZEZ CENTAURA CHESTERA I NIEMAL UDUSZONY PRZEZ WICIODRZEW, CHOCIAŻ SĄ TO STWORZENIA MAGICZNE. CZY TAK MOGŁO BYĆ? Chlorine była zaskoczona. – To Bink ma talent? Zawsze myślałam, że nie ma w nim magii! POMYŚL WIĘC JESZCZE RAZ, BO INNI NIE MOGĄ WIEDZIEĆ. ZAPOMNISZ TO PYTANIE I ODPOWIEDŹ NA NIE, KIEDY SESJA ZOSTANIE ZAMKNIĘTA. Tymczasem Nimby pisał odpowiedź. Wzięła od niego kartkę i przeczytała: – To zwodnicze pytanie. Sugerujesz związki, które niekoniecznie istnieją. Bink nie może być zraniony przez magię, ale może zostać zraniony przez magiczne stworzenia, jeśli nie zastosują magicznych środków. I tak na przykład smok może ugryźć go mechanicznie, ale nie może go zaczarować. Jego talent nie chroni przed groźbami czy nawet siniakami, a jedynie przed trwałym fizycznym uszkodzeniem. Nie ma więc żadnej sprzeczności. Ekran zgasł na dłuższy moment czy może na krótszą chwilę. Znowu zabiła ćwieka podejrzanej maszynie. A raczej zrobił to Nimby. Jej podziw dla jego inteligencji urósł do rozmiarów uwielbienia. Jakim sposobem śmieszny smok może wiedzieć takie rzeczy? Zapewne to był jego talent, ale przecież zamienił ich dwoje w uroczych ludzi. Jak można było mieć dwa talenty naraz? Nimby napisał jej odpowiedź: Tylko zmienianie formy jest magią; wiedza jest przyrodzonym atrybutem mojej natury. Ach. Oczywiście. Ale i tak pozostawał absolutnie nadzwyczajną istotą! Na ekranie pojawiło się kolejne pytanie. PYTANIE NR 3: ZAKLĘCIE ZAPOMNIENIA KONTROLOWAŁO ROZPADLINĘ AŻ DO CZASU BEZ MAGII W ROKU 1043, DLATEGO TYLKO CI, KTÓRZY ZNAJDOWALI SIĘ W NIEJ, MOGLI O NIEJ PAMIĘTAĆ. TYMCZASEM KIEDY MAG TRENT WRÓCIŁ Z MUNDANII W ROKU 1042, PAMIĘTAŁ JĄ. JAK TO MOŻLIWE? Chlorine nieświadomie gwizdnęła. To nie były pytania o to, kto, gdzie i kiedy coś zrobił. Wymagały kompletnej wiedzy z zakresu historii Xanth. Takie odpowiedzi mógł chyba znać tylko Dobry Mag Humfrey... no i Nimby. Mogłaby nawet zacząć podejrzewać, czy Nimby to nie... Dobry Mag, gdyby nie widziała ich razem. Może byli spokrewnieni, a Nimby wypełniał jakąś służbę dla Humfreya tak samo jak ona. Dla dobra Xanth. Nadeszła kolejna notatka. – Magia Xanth ma niewielki wpływ na Mundanię – czytała – a Trent przebywał tam aż dwadzieścia lat. Zaklęcie potrzebowało czasu, aby znowu wywołać w nim zapomnienie. W odpowiednim momencie Trent znowu o nim zapomniał. PYTANIE NR 4: KIEDY BINK I CAMELEON, POD POSTACIĄ SPRYTNEJ OKROPNEJ FANCHON, OPUŚCILI XANTH TEGO SAMEGO ROKU, POTRAFILI ZROZUMIEĆ MUNDAŃCZYKÓW, KTÓRYCH NAPOTKALI. JAK TO MOŻLIWE, SKORO MUNDAŃCZYK JEST NIEZROZUMIAŁY DLA MIESZKAŃCA XANH? Ograniczyła się do przeczytania odpowiedzi Nimby’ego, bo jak zwykle nie miała żadnego własnego pomysłu. – To kolejne podstępne pytanie. Bink i Cameleon nigdy nie słyszeli Mundańczyka; pozostawali na obrzeżach magii z Xanth i Mundańczycy automatycznie mówili w języku Xanth. I tak szło dalej. JAK OLBRZYM GERARD MÓGŁ ZNAĆ MURPHY’EGO, SKORO TEN BYŁ SKAZANY NA BANICJĘ NA SIEDEMSET LAT PRZED DOSTARCZENIEM GERARDA PRZEZ WYCZERPANEGO PRZESYŁKĄ BOCIANA? Ponieważ Gerard znał nieco historię. DLACZEGO DUCH WRITER NAPISAŁ: „NIGDY (TAKIEGO) DEKOLTU”, KIEDY UJRZAŁ CUDOWNĄ NADA NAGA, KIEDY GORGONA I IREN, I LICZNE DORODNE NIMFY, I CENTAURZYCE MIAŁY PODOBNE FIGURY? Po- nieważ Duch Writer nigdy wcześniej nie spotkał tych innych, a poza tym, jak przystało na pisarza, posługiwał się hiperbolami. DLACZEGO CENTAURY NIE NAUCZYŁY KSIĘCIA DOLPHA, JAK ZAKLINAĆ? Ponieważ próbowali tego z jego ojcem Dorem i wyjątkowo im się nie powiodło. W uczniu musi drzemać jakaś zdolność do nauki, inaczej nawet centaurom nie uda się zdziałać nic imponującego. DLACZEGO KSIĄŻĘ DOLPH CZASAMI ZMIENIAŁ FORMĘ POWOLI ZAMIAST NATYCHMIAST? Dla urozmaicenia. DLACZEGO MAG HUMFREY UŻYŁ ELIKSIRU ZAPOMNIENIA, ABY ZAPOMNIEĆ RÓŻĘ Z ROOGNA, ALE ZAPOMNIAŁ TAKŻE WSZYSTKO INNE Z TEGO OKRESU? Ponieważ w ich czasie było go dużo; a gdyby pamiętał o reszcie, a zapomniał o niej, zni- weczyłoby to Zaklęcie Zapomnienia, prowadząc do paradoksu. Chlorine zaczęło się kręcić w głowie od tych wszystkich nadzwyczajnych wiadomości. Nimby jednak znał wszystkie odpowiedzi, nieważne jak pokrętne było pytanie, i w efekcie wszystkie wysiłki Emitera zostały zniweczone. Czytała pytania, ledwie pojmując zawarte w nich szczegóły, aż dotarli do pytania dziewiętnastego. Nie było ani mniej trudne, ani mniej pokrętne, ale zrozumiała, że zbliżyli się do końca: to i jeszcze jedno i wygrają! Nagle przeszył ją dreszcz. W JEDNEJ Z KSIĄG KLIO OPISUJĄCYCH HISTORIĘ XANTH DOWIADUJEMY SIĘ, ŻE NOCNE MARY SĄ PRZYWIĄZANE DO ZIEMI XANTH. W INNEJ DOWIADUJEMY SIĘ, ŻE NOCNE MARY SŁUŻĄ TAKŻE W MUNDANII. JAK TO MOŻLIWE? Chlorine bała się, że to niewinne pytanie nie jest wcale niewinne, jest prawdziwym wyzwaniem. Czyżby wściekła maszyna złapała Muzę na błędzie? No, ale w takim razie czy można było w ogóle odpowiedzieć na takie pytanie? Kolana miała jak z galaretki. Nimby jednak nawet się nie zastanowił. Napisał odpowiedź i podał jej. Przeczytała i zachwyciła się jej prostotą i jasnością. – Mundania, podobnie jak Xanth, zmienia się przez lata. Czasami granice są zamknięte i nocne mary są przywiązane do Xanth, podczas gdy kiedy indziej brama przy No Name Key jest otwarta i mary przechodzą bez przeszkód. Muza opisała te sytuacje w różnych tomach. Kiedy weźmie się pod uwagę czas, nie ma w tym żadnej sprzeczności. Ekran przygasł. System sądził zapewne, że wygra, ale teraz nic na to nie wskazywało. Jeszcze tylko jedno pytanie i będzie zmuszony do najgorszego. PYTANIE NR 20: LUDZKA KOLONIZACJA XANTH DATUJE SIĘ OD ROKU ZERO, OKREŚLONEGO JAKO PRZYBYCIE PIERWSZEJ FALI, 1096 LAT TEMU. TYMCZASEM WIEK MORSKIEJ WIEDŹMY OCENIANY JEST NA TYSIĄCE LAT. JAK TO MOŻLIWE? Tym razem kolana Chlorine całkowicie zmiękły. Wiedziała o nikczemnej Morskiej Wiedźmie, która rzeczywiście żyła od tysięcy lat, przejmując ciała młodych ludzi i wykorzystując je do czasu, aż się zestarzały i zużyły z powodu jej okropnego stylu życia i paskudnych zwyczajów. Skąd mogła pochodzić, skoro była starsza od ludzkiej kolonizacji w Xanth? Nie mogła być Mundanką, ponieważ w Mundanii nie znali magii; musiała być dostarczona w magicznym Xanth. Mimo że była wiedźmą, ewidentnie należała do gatunku ludzkiego. Czy Nimby zdoła odpowiedzieć na to pytanie? Nimby zdołał. Kiedy czytała odpowiedź, sama siebie przeklinała za to, że dała się złapać w pułapkę. Ponury Emiter odegrał swoją rolę do samego końca. – Morska Wiedźma datuje się nie od Pierwszej Fali, która zapoczątkowała ciągłą kolonizację Xanth przez ludzi, ale od pierwszej zagubionej kolonii ludzkiej w Xanth, która została założona około 2200 lat wcześniej. Ta kolonia zniknęła jakieś trzysta lat później z powodu nieostrożnego korzystania ze Źródła Miłości. Zaczęły powstawać krzyżówki z istotami innych gatunków. Powstały harpie, syreny, naga, sfinksy, ogry, gobliny, elfy, fauny, nimfy, duszki i inne istoty. Tak więc Morska Wiedźma ma trzy tysiące dwieście dziewięćdziesiąt sześć lat, co zwykło się określać jako kilka tysięcy. Wściekły ekran poczerwieniał. Zadymił. Błyskał. Emiter nie potrafił przegrywać. Ale przegrał i wiedział o tym. BIERZ WIATRÓWKĘ. Za monitorem otworzyło się wejście do małej groty, gdzie wisiała biała kurtka chroniąca przed wiatrem. – Bardzo serdecznie dziękuję – powiedziała Chlorine tonem nadzwyczaj słodkim. – Jesteś niewiarygodnie miły. – Oczywiście te słowa wpłynęły tylko na pogorszenie obrazu na ekranie. Taką zresztą miała nadzieję. Podeszła do szafy i zdjęła wiatrówkę. Wydawała się zupełnie zwyczajna. Ona jednak wiedziała, że taka nie jest. To był klucz do rozwiązania bieżącego kryzysu w Xanth. CZY MOGĘ MIEĆ JEDNO PYTANIE NATURY OSOBISTEJ? Zapytał ekran mimo cały czas pulsującego tła Chlorine spojrzała na Nimby’ego, który pokręcił przecząco głową. – Nie – odpowiedziała z głęboką satysfakcją i wyszła z jaskini. Wiedziała, że niszczycielska machina chciała wiedzieć, skąd Nimby znał wszystkie odpowiedzi, a wtedy Emiter mógłby zniwelować jego zdolności, gdyby przyszło im się znowu spotkać. Wyjście z jaskini było gładką ścianą. Emiter zmienił rzeczywistość. – Nooo – powiedziała Chlorine, podnosząc w górę kulę z drzewa odwrotności, którą nadal trzymała w rękach. Mogła ją upuścić i wyzerować maszynę na długi czas. I gdyby na ekranie natychmiast nie pojawi! się jakiś napis, albo rysunek, tak by zrobiła. Pojawił się napis WYJŚCIE. Wyszli i ruszyli w noc, która zapadła nad całym Xanth. Chlorine chciała zostawić gdzieś kulę, ale Nimby pokręcił głową. Schowała ją więc do torebki. Teraz włożyła wiatrówkę. Była bardzo wygodna. Ich misja zakończyła się więc powodzeniem. Ciekawiło ją, jak daje sobie radę mundańska rodzina. Rozdział 10 Księżniczki Lozja siedziała obok Karen, ponieważ się okazało, że z przodu nic nie widzi, a Karen była wystraszona. David spał, ale ona była zupełnie rozbudzona i znudzona. Teraz, kiedy zaklęcie akomodacji już na nich nie działało, mogła ocenić, jak małe są naprawdę impy. Lozja miała trzydzieści siedem lat – tyle samo co mama – ale tylko dziewięć cali wzrostu. Pas bezpieczeństwa wyglądał na niej monstrualnie i bez wątpienia sporo dla niej ważył, ale nie narzekała. Kiedy samochód jechał przed siebie w dół drogą trolli w gęstniejącej atmosferze szaleństwa pobudzanego złym wiatrem, Karen zaczęła wypytywać towarzyszkę podróży. – Często podróżujesz? – Nie, to moja pierwsza wyprawa poza wioskę. – No to skąd znasz drogę do Zamku Boogie? – Zamku Roogna – poprawiła cierpliwie Lozja, zupełnie jak mama. – Każdy w Xanth wie, gdzie to jest. Przestudiowałam mapy centaurów i oczywiście znam drogę zaczarowanymi ścieżkami. – Takimi, że nikt nas na nich nie zaatakuje? – Oczywiście. Ale wiem także, dokąd prowadzą i gdzie się zaczynają. – Prowadzą? Lozja uśmiechnęła się. – Kiedy dostaniesz się tam, dokąd zmierzasz. W tym przypadku do Zamku Roogna. – Czy to ładne miejsce? – Jestem pewna, że cię zachwyci. Jest tam sad, w którym rosną rośliny wszelkich gatunków, na przykład drzewa ciasteczkowe. – O... czekoladowe też? – Tych jest najwięcej. Królewskie dzieci wyjątkowo je lubią, podobnie jak drzewa gumowe. – Tam są jakieś dzieci? – Tak. Księżniczka Ivy i książę Dolph tam dorastali. Oni oczywiście są już dorośli. Książę Dolph i księżniczka Electra mają bliźniaki, Dawn i Eve. Mają teraz po pięć lat. – Mają jakieś magiczne talenty? – Oczywiście. Każdy z potomków Maga Binka dysponuje magią na poziomie maga. Dawn potrafi powiedzieć wszystko o istotach żywych, a Eve wszystko o przedmiotach nieożywionych. – Ojej. Ja też bym chciała mieć jakiś magiczny talent. Choćby malutki. Lozja pokręciła głową. – Mundańczykom brakuje magii. Żeby go mieć, musiałabyś zostać dostarczona do Xanth. – Dostarczona? – No, przez bociana, oczywiście. – To znaczy, że tu tak jest dosłownie? Dziecko się nie rodzi? – Rodzi!? – No wiesz. Z ich mamy? – Ach, oczywiście. Bociany donoszą dzieci do właściwej mamy zaraz po tym, jak się je zamówi. – Zamówi? Tak jak z katalogu nowości? – Z katalogu? Nie. Wysyłana jest wiadomość do bociana. – Hm... To zupełnie inaczej niż u nas! Jak wysyła się zamówienie? – Nie wolno mi powiedzieć. Konspiracyjne Stowarzyszenie Dorosłych bezwzględnie tego zabrania. No więc jednak sprawy nie miały się aż tak inaczej. Ta kobieta może była rozmiarów lalki, ale zachowuje się jak typowy dorosły. – Pewnie chodzi o jakieś biip, co? Ale dlaczego dzieci nie powinny tego wiedzieć? – Ponieważ wtedy same mogłyby zacząć wzywać bociany, a nie troszczyłyby się o swoje dzieci. Karen zastanowiła się nad tym. Wiedziała o takich przypadkach z Mundani. – Ale słowa... dlaczego są zakazane? To nie dzieci. Przecież nie będą cierpiały, kiedy dzieci je wypowiedzą, prawda? – Ale inni mogliby cierpieć. Widziałaś spaloną zieleń w miejscach, gdzie nocowały harpie? Chciałabyś, żeby ludzkie dzieci tak robiły? – Ojej... mogłabym palić rzeczy słowami, gdybym tylko znała te słowa? Cudowne. Lozja westchnęła. – Pełna nazwa brzmi Konspiracyjne Stowarzyszenie Dorosłych dla Zatajenia przed Dziećmi Spraw Interesujących. – Tak, to właśnie coś takiego – potwierdziła Karen. – Och, muszę skierować twoją mamę na most przez Rozpadlinę – powiedziała Lozja. – Zanim minie zjazd. – Ja to zrobię – powiedziała chętnie Karen. – Mamo! Mamo! Zjazd się zbliża. – Ale przecież jedziemy na przystań promową – odpowiedziała mama. – Przystań będzie zamknięta z powodu silnego wiatru – wyjaśniła Lozja. – Musimy skorzystać z mostu. – Ma sens – zauważył Sean, który wracał do życia. Ostatnio był bardzo cichy, może dlatego, że nie było w pobliżu seksownej Chlorine, na którą można by się gapić. – Wiatr przegania chmury. – No dobrze. Widzę przed nami zjazd, ale czy nie oddalimy się w ten sposób od zaczarowanej drogi? – Nie, wszystkie drogi do Zamku Roogna są zaczarowane – zapewniła Lozja. Mama skręciła. Karen wróciła do rozmowy z Lozją. – Jak to jest być impem? – Prawie tak jak być człowiekiem, myślę. Czy nasz hotel wydał ci się dziwny po użyciu zaklęcia akomodacji? – Nie, był wspaniały. Szczególnie to magiczne zwierciadło z historycznymi filmami. – Pokazało wam Gobelin z Zamku Roogna. Teraz będziecie mogli zobaczyć oryginał. – Jej! Gobelin i drzewa z czekoladowymi ciasteczkami są prawie tak dobre jak cukierki i telewizja. Jadłaś słodycze, jak byłaś dzieckiem? Lozja się uśmiechnęła. – Oczywiście. I mojej mamie się to nie podobało. – A miałaś dużo kamieni do zabawy? – Nie, tylko iskierki porannej rosy, które robiła moja mama. Dopiero niedawno, kiedy mój ojciec został burmistrzem, nadzorował produkcję bardziej trwałych klejnotów. – Jak to się stało, że Ort został burmistrzem? Lozja uśmiechnęła się z rozrzewnieniem. – Mój dziadek byt ambitnym impem. Ale kiedy babka zmarła, stracił ambicję. Został złapany przez aligatora, który powoli zaczął odgryzać mu nogę, aż nagle zjawił się ohydny ogr imieniem Smash, który rykiem przegonił aligatora. Dziadek pomyślał, że skoro takie obrzydliwe stworzenie może wyświadczyć podobną grzeczność komuś równie małemu jak on, to on mógłby przynajmniej odwzajemnić się użyteczną pracą. Wróciła mu więc ambicja i zaczął ciężko pracować. – I zapracował – dokończyła Karen. Samochód zwolnił. – Most jest zbyt wąski – stwierdziła mama. – Nie, jest w sam raz dla tego, kto go używa – powiedziała Lozja. Inaczej niż niewidzialny most, albo most w jedną stronę. Po prostu jedź. – Może lepiej jak cię podniosę, żebyś dobrze widziała – zaproponowała Karen. – To trochę straszne. – Tak. Pozwól, że stanę na twoim ramieniu. Karen ostrożnie podniosła impkę, aż ta stanęła na jej ramieniu, przytrzymując się włosów dziewczynki. – Jaki ładny rudy kolor – zauważyła Lozja, co znakomicie wpłynęło na samopoczucie Karen. Do tej pory tata i zwierzaki chrapali. Teraz tata się obudził. – Hej, nie wjeżdżaj w przepaść – zawołał wystraszony. – Możesz spać spokojnie – odpowiedziała uspokajająco mama. Kiedy samochód wtoczył się na wąziutki most, perspektywa się zmieniła i most najwyraźniej zrobił się szerszy, niż był w rzeczywistości. No i o wiele solidniejszy. Wyglądało na to, że będzie można bezpiecznie przejechać na drugą stronę. – Magia jest dziwna – mruknął Sean. W dzień z chmury Rozpadlina robiła imponujące wrażenie. W nocy z mostu przerażała. Z jej czeluści wyłaniał się słaby poblask, który podkreślał jeszcze mrok wokół krawędzi. Nagle światło i ciemność wyostrzyły się. Droga się kończyła. Dalej można było jechać tylko w mroczną głębię. Samochód zatrzymał się. – Most zniknął – powiedziała zdesperowanym głosem mama. – Nie, nie zniknął – uspokajała Lozja. – To iluzja. Most jest zaczarowany i dopóki na nim jesteśmy, nie stanie się nam żadna krzywda. Po prostu jedź. Mama się zawahała, co było zrozumiałe. Karen współczuła jej, bo koniec drogi był rzeczywiście realistyczny. – Mamo, pamiętasz blokadę drogi zrobioną przez gobliny?! – zawołała. – Racja – przytaknęła mama. Pojazd ruszył przed siebie. Kiedy przednie koła dojechały do krawędzi drogi, iluzja zniknęła. Most znowu się pojawił. Ale skręcił w jedną stronę. – Nie ma zakrętów – powiedziała Lozja. – Most prowadzi prosto przed siebie. – Dziękuję – powiedziała kwaśno mama i jechała prosto. – Te iluzje mogą zabić – mruknął Sean. – Jeśli będziesz na nie zważał – wyjaśniła Lozja. Teraz przed nimi pojawiła się wielka paszcza smoka. Otworzyła się, ukazując połyskujące zębiska. Z pyska wydobył się kłąb dymu i otoczył samochód gęstym mułem. – Szkoda, że czar nie uwalnia nas również od iluzji – powiedziała Lozja. – Bo ja wiem – odparła nie przekonana Karen. – Mamy z tym trochę zabawy, co Sean? – Racja – Sean poparł Karen. Patrzyli przez okno. – Hej, mułowaty! – zawołała Karen. – Chciałbyś mieć dziś kolację? – Może robaki i gąsienice? – dorzucił Sean. Muł zamruczał. Może to była iluzja, ale usłyszeli to. W Xanth wspaniałe było między innymi to, że nawet nieożywione rzeczy miały uczucia. Nawet rzeczy, które nie istniały, słyszały i reagowały. Karen widziała tu już wiele takich przypadków. Dobrze było widzieć Seana znowu w formie. – Powinnam była wiedzieć, że jesteś smokiem bez wnętrzności powiedziała Karen. – Tylko mułowaty dym. – Dość mizerny efekt, powiedziałbym – zgodził się Sean. – Sądziłem, że zobaczymy jakiś przyzwoity pokaz. Muł zamienił się we flaki. Wyglądały realistycznie, kapał z nich szlam i były śliskie. Karen poczuła mdłości, ale powstrzymała się. – Lepsze widziałam w rynsztoku – oświadczyła. – W chlewie też lepiej wygląda – przytaknął Sean. – Nudno tu Może następna iluzja będzie miała trochę ikry w sobie. Wnętrzności zamieniły się w ryczący pożar. Iluzja naprawdę się rozzłościła. Dobrze Karen ziewnęła. – Nudyyy – jęknęła. – Racja – przytaknął Sean. – Może postroimy trochę miny, Karen; będzie straszniej. – Wszystko będzie straszniejsze od tego – zgodziła się. Włożyła dwa palce do ust, rozciągnęła je i pokazała język. Sean wybałuszył oczy i wywracał nimi. Następnie udał, że wyjął gałkę oczną i podał ją Karen, a dziewczynka udawała, że włożyła oko do ust i je głośno przełknęła. – Łee, surowe! – Żadne z nich nie patrzyło nawet w stronę iluzji. – Zniknęła – poinformowała ich Lozja. – Tak – zgodził się Sean. – Nasz pokaz był tak straszny, że mc nie potrafiło się z nim równać. – Uśmiechnął się do Karen. – Dobra robota, mała. – Dzięki, chłystku – odparła. – To było interesujące – zauważyła Lozja. – Nigdy wcześniej nie widziałam, żeby komuś udało się wyprowadzić iluzję w pole. – To mundański talent – powiedział Sean. – Z nami w naszym normalnym stanie nikt nie potrafi wytrzymać. Lozja się roześmiała. – Tak czy siak, macie wiele uroku. Samochód dotarł do końca mostu i wjechał na stały ląd. Lozja wróciła na swoje miejsce. Karen poczuła się odprężona; wiedziała, że jeżeli iluzja zdołałaby ich przestraszyć, albo zmylić, mama wjechałaby w nieskończoną otchłań. Ale udało im się przejechać. Nadal jednak nie czuła się na tyle odprężona, żeby zasnąć, mimo późnej godziny. Postanowiła jeszcze zapytać Lozję o coś, co nie byłoby nudne. – Dlaczego mężczyźni impów noszą takie ważne, dynamiczne imiona Et, Ort, Uls, a kobiety nie zawsze? – Ponieważ mężczyźni zawsze potrzebują potwierdzenia, nawet jeśli chodzi o imię – odpowiedziała Lozja. – A kobiety i bez tego znają swoją prawdziwą wartość. – Tak, to mnie przekonuje – powiedziała Karen i zasnęła. Kiedy się obudziła, świt zaczął rozdzierać noc, a samochód dotarł do gęstego lasu. Sean spał z tyłu wozu, a tata się obudził i siedział teraz z przodu, obok mamy. Tweeter siedział na głowie Karen, a Woofer leżał na podłodze przy Seanie. Noc więc minęła. Mama musiała być bardzo zmęczona, ale na pewno dojeżdżali do miejsca przeznaczenia. Popatrzyła przez okno. Drogę blokowały zwisające konary drzew. Były potężne. Karen pomrugała i przetarła oczy. Czy to dzieje się naprawdę? – Powiedz im, że przyjechaliście ochronić Xanth przed Złym Wiatrem – zawołała Lozja. Mama opuściła szybę i powiedziała, co zaproponowała impka. Konary zakołysały się i zeszły z drogi. Samochód pojechał dalej. – Drzewa strażnicy dobrze chronią zamek – zauważyła Lozja. Ale zaczynają odczuwać skutki magicznego pyłu. Teraz wjechali do cudownego ogrodu, w którym rzeczywiście było pod dostatkiem drzew ciasteczkowych. – Zamek Roogna! – zawołała Karen. – Na śniadanie zjemy czekoladowe ciastka. To obudziło Davida. – Rety – powiedział, oglądając okolicę. W zasięgu wzroku pojawił się zamek. Była to chyba najpiękniejsza budowla, jaką Karen kiedykolwiek widziała. Tworzyły ją promienie porannego słońca, błyszczał więc i migotał. Miał fosę i mury, i baszty, i wieżyczki, i proporce, i wszystko, co powinien mieć zamek. – Oooo! – zawołała z zachwytem. – Oooo! – małpował z przekąsem David, ale naprawdę sam był pod ogromnym wrażeniem. Widzieli już tyle lasów i iluzji w Xanth, że była to miła odmiana. Most zwodzony był podniesiony, ale już zaczął się opuszczać, a z zamku wybiegła dziewczyna w niebieskich dżinsach. Była wysmukła, miała warkocz. Nie wyglądała na więcej niż szesnaście lat. Najwyraźniej była to któraś ze służących. – Cześć! – zawołała, kiedy dobiegła do auta. – Musicie być Mundańczykami. Witam w Zamku Roogna. Jestem Electra. – Tak, jesteśmy rodziną z Mundanii – powiedziała mama. – Wydaje nam się, że możemy uchronić Xanth przed Złym Wiatrem, jeśli ktoś nam powie, gdzie mamy się udać i jak to zrobić. – Jasne. Chodźcie – powiedziała Electra. – Musicie być zmęczeni po tak długim przebywaniu w poruszającym się domu. – Rzeczywiście jesteśmy – potaknęła mama. – Jednak nie możemy w takim stanie wejść do królewskiego zamku. Gdyby ktoś zechciał wyjść i poinstruować nas, zaczekamy tutaj. – Och nie, musicie wejść – gwałtownie zaprzeczyła dziewczyna. – Król Dor nalega. – Ale jesteśmy brudni i nędznie ubrani – zaprotestowała mama. – I głodni – dorzucił David. To była prawda. – Oczywiście – zgodziła się chętnie Electra. – W zaniku będziecie mogli się przebrać i coś zjeść. – No i mamy ze sobą zwierzęta – dodała mama. – One też są zaproszone – powiedziała radośnie dziewczyna. Spojrzała za siebie, skąd nadchodził nijaki młody mężczyzna. Oto Dolph. On wam wszystko powie. – Jeżeli jesteś pewna... – powiedziała mama, ale bez przekonania. Do rozmowy wtrąciła się Lozja. – Ona jest pewna. To księżniczka Electra, a to książę Dolph. – Księżniczka? – pisnęła Karen. – Oczywiście. Rozpoznałam ją z opisu. Jest bardzo bezpośrednia. A to jej mąż, książę Dolph. Kiedy usłyszałam imię, skojarzyłam sobie wszystko. Mama oczywiście słuchała i zachowywała się dyplomatycznie na swój sposób. – Z przyjemnością wejdziemy. Mamy jednak do załatwienia ważną sprawę, więc nie możemy zabawić długo. – Tak, Dobry Mag przysłał Greya Murphy’ego, żeby był przy tym – powiedziała Electra. – Porozmawia z wami, kiedy tylko będziecie gotowi. Chodźcie, zaprowadzę was. Wysiedli z auta. Karen ostrożnie postawiła na ziemi Lozję. Impka z ochotą przyjęła taką nieoficjalną pomoc w świecie ludzkich olbrzymów. – Ooo, impka – zawołała uradowana Electra. – Jestem imp Lozja, mieszkanka wioski Erium – przedstawiła się formalnie impka. – Jestem przewodniczką rodziny mundańskiej. Nie będę mogła od razu wrócić do domu, mam więc nadzieję, że nie będzie niegrzeczne, jeśli poproszę o zgodę na pozostanie tu przez kilka dni. – Ależ skąd – odpowiedziała Electra. – Będzie wspaniale, jeżeli zostaniesz z nami. Mamy sporo miejsca, a ty chyba za dużo go nie potrzebujesz. – Odwróciła się do księcia: – Dolph, zaprowadź Lozję do magicznego lustra, żeby mogła poinformować swoją rodzinę w wiosce, że jest bezpieczna. Młodzieniec zmienił się w centaura wielkości impki. – Siadaj na mnie, zawiozę cię tam – powiedział. – Bardzo dziękuję – odpowiedziała Lozja. Karen podniosła Lozję i posadziła ją na grzbiecie centaura. Impka uchwyciła się gęstej grzywy. – Tylko mnie nie podrywaj, bo żona będzie krzyczeć – zażartował Dolph. – Nie będę! – zawołała za nimi Electra. Zaraz potem roześmiała się; pozostali też wybuchnęli śmiechem. Może i była księżniczką, ale na pewno była wesołą osobą. – Nie zrozum mnie źle, ale wydaje mi się, że jesteś najszczęśliwszą księżniczką, jaką spotkałam – powiedziała mama. – Dziękuję – odpowiedziała zadowolona Electra. Poszli za nią do zamku. Karen tęsknym wzrokiem spoglądała za siebie na drzewa ciasteczkowe, ale rozumiała, że zaczekają na nią, chociaż nagle poczuła się wściekle głodna. Kiedy dotarli do fosy, z wody wyłoniła się ohydna zielona głowa. Karen krzyknęła, a pozostali cofnęli się. – Ach, to tylko Suffle – wyjaśniła Electra. – Potwór z fosy Zamku Roogna i poza tym opiekunka do dzieci; uwielbia je. – Podniosła głos. – W porządku Souffle. Dobry Mag wie o tych Mundańczykach. Potwór skinął i zniknął pod wodą. Przeszli po zwodzonym moście i weszli do zamku. Był ogromny – kamienne przejścia prowadziły w różnych kierunkach. Na murach wisiały gobeliny, a posadzki były wyłożone grubymi kobiercami. Karen pokochała to miejsce od pierwszego wejrzenia. – Tędy proszę – powiedziała Electra, wchodząc w boczny korytarz. Po chwili znaleźli się we wspaniałej łazience z umywalkami, wannami, lustrami i w ogóle. – Jeśli mamy się spotkać z koronowanymi głowami, musimy się przebrać – stwierdziła mama. – Już się z nimi spotkaliśmy – przypomniała Karen. – Umyj buzię i popraw włosy – nakazała mama. Ale nie mówiła tego zagniewanym głosem. Wkrótce byli odpowiednio przygotowani. Wrócili do głównego holu, gdzie czekała Electra. – Teraz przyjmą was król i królowa – oznajmiła. – Potem pójdziecie na śniadanie. Karen była zadowolona i wiedziała, że pozostali także się ucieszyli. Weszli do specjalnej sali. W środku było już sporo osób. – Jak mamy się do nich zwracać? – wyszeptał zdenerwowany tata. Nie chcielibyśmy nikogo obrazić... – Mów, kiedy będą mówić do ciebie – odezwał się jakiś głos za nimi, wprawiając ich w zdumienie. Karen odwróciła się, ale zobaczyła tylko wazę. Okazało się, że nie ma żadnych kłopotów. Król, z Lozją na ramieniu, zwrócił się do nich bardzo bezpośrednio. – Witam, panie Baldwin – powiedział i wyciągnął rękę na powitanie. – Jestem król Dor. Witamy was z przyjemnością. – Możecie odpowiedzieć – rozległ się głos. Tym razem Karen była pewna, że to waza. Coś musiało się w niej schować. Tata uścisnął rękę króla. – Dziękuję, Wasza Wysokość – odpowiedział – My... – Och, mów mu Dor – podpowiedziała waza. – Wszyscy go tak nazywają. Król się uśmiechnął. – Powinienem wyjaśnić, że moim talentem jest rozmawianie z nieożywionymi i odbieranie od nich odpowiedzi. Czasami stają się zuchwałe. Ale waza ma rację, wolimy nieformalne zachowania, szczególnie kiedy sprawy są naglące i żywotne dla Xanth. Przestrzeganie etykiety zabiera zbyt dużo czasu. – Dziękuję... Dor – powiedział tata. – To moja żona Czarodziejka Iren – Dor przedstawił królową. Raczej ładna kobieta mniej więcej w tym samym wieku co Lozja wystąpiła krok do przodu. Włosy miała wyjątkowo zielone, o wiele bardziej niż zielonożółte włosy Chlorine, ale nie tak wspaniałe. Tata przedstawił członków rodziny, ale okazało się, że król już ich zna, albo przynajmniej Lozja szeptała mu o nich do ucha. Nawet zwierzęta. Wreszcie król przeszedł do sprawy. – Dobry Mag poinformował nas, że ty i kobieta o imieniu Chlorine potraficie pomóc Xanth jak nikt inny, ale że potrzebujesz przewodnika do Góry Rushmost, gdzie zbierają się skrzydlate stwory. – Skrzydlate stwory! – zawołała mama. Królowa Iren poklepała ją uspokajająco. – Nie są naszymi wrogami w tym kryzysie; tak samo jak my chcą uchronić Xanth. Teraz zabierze was tam Roxanne Rok. – Rock? – zapytała mama. Karen szturchnęła mamę. – Wielki ptak. – Ale wieje tak silny wiatr, a magiczny pył tak się rozprzestrzenia, że nie jest bezpiecznie pozwolić pozostałym z waszej grupy podróżować w ten sposób – powiedział król Dor. – Załatwiliśmy więc dla was jeden z tuneli demonów. Jednak nie wszystkim demonom można ufać, szczególnie przy rosnącym szaleństwie. Postaramy się więc znaleźć takiego, któremu będzie można zaufać. – Mogę to zrobić. – Młody, przystojny mężczyzna wysunął się o krok do przodu. Król pokręcił przecząco głową. – Ciebie, książę Vore, musimy zatrzymać tu w zamku jako łącznika z demonami. W tak kryzysowej sytuacji nie możemy nikomu więcej zaufać. Mężczyzna skinął potakująco i cofnął się. – On jest demonem – szepnęła waza. – Poczekajcie, aż zobaczycie jego żonę, księżniczkę Nada Naga. – No więc teraz, czekając na przybycie demonów, udamy się do jadalni – oznajmił król. – Zdajemy sobie sprawę z tego, że wszystko tu może być dla was nieco zaskakujące, szczególnie dla dzieci. Dlatego dziewczynka-elf Jenny będzie wam towarzyszyć. Wystąpiła dziewczynka nie większa niż Karen. Jej uszy były spiczasto zakończone, a dłonie miały po cztery palce, w tym kciuk, ale poza tym wydawała się zupełnie normalna. Miała nawet piegi tak jak Electra. – Ja też byłam nowa w Xanth – powiedziała. – Jestem Jenny ze Świata Dwóch Księżyców. Karen postanowiła skorzystać z okazji. – Mogłabyś znaleźć dla nas trochę czekoladowych ciasteczek zamiast zdrowej żywności dorosłych? Jenny rozejrzała się konspiracyjnie dokoła. – Jasne. Powiem w kuchni. – Zaraz potem zniknęła. Zajęli miejsca przy ogromnym stole. Tata, mama i Sean byli tak zajęci rozmową z królem i królową, że nie zwracali uwagi na nic więcej, co było akurat bardzo wygodne. Nie zauważyli, jak służąca przyniosła dla Karen i Davida czekoladowe ciastka i czekoladę do picia i jedzenie dla zwierząt. Jenny dołączyła do nich z własnymi ciastkami. Jej kot, Sammy, usiadł obok zwierząt i wydawało się, że dogadał się z Midrange’em. Wkrótce pękali od ciastek i zaczęli się nudzić. Dorośli wydawali się nieobecni. – Można tu jakoś rozruszać kości? – zapytał niezbyt uprzejmie David. – Kości? – zapytała zaskoczona Jenny. – Nie ma tu Kościanego Joya. – No, chodzi o to, czy można się tu jakoś zabawić – szybko powiedziała Karen, rzuciwszy bratu mroczne spojrzenie. Czasami chciała, żeby był tylko jedną czwartą, albo jedną ósmą brata. – Chcielibyście się spotkać z innymi dziećmi? – zapytała Jenny. – Nie! – zdecydowanie stwierdził David. Bywał trudny. – Nie, on raczej wolałby zobaczyć Gobelin – wyjaśniła Karen. Aleja z przyjemnością spotkałabym się z jakimiś dziećmi. – Tędy – powiedziała Jenny. Przeszła przez hol, a oni podążyli za nią. Za nimi ruszyły cztery zwierzaki, a dorośli nawet nie zauważyli ich zniknięcia. Jenny zaprowadziła ich na piętro do ślicznej komnaty. Na ścianie wisiał wielki gobelin przedstawiający nie kończące się sceny z historii Xanth. – Pokaże, co tylko zechcesz – wyjaśniła. – Tylko się skoncentruj. David skoncentrował się i nagle cały Gobelin pociemniał, wzburzył się i pojawiły się na nim błyski światła. Rozszedł się swąd palonych konopi i dość zamazany obraz przypalonych majtek. – Z wyjątkiem spraw dotyczących Konspiracyjnego Stowarzyszenia Dorosłych – dodała Jenny. – Ech. – David nie wyglądał na zadowolonego. Karen ledwie powstrzymywała chichot. Dobrze mu tak! Midrange patrzył w Gobelin. Teraz pokazywał potężnego kota-pultę, czyli wielkiego kota z koszem przyczepionym do ogona. Teraz spojrzał Woofer i zobaczył watahę wilków, które zmieniły się w ludzi, kiedy weszły do wioski. Kiedy popatrzył Tweeter, niebo na Gobelinie za- pełniło się ptakami kierującymi się na jakąś stojącą na ziemi istotę. Jenny zabrała ze sobą Karen. – To ich zajmie na jakiś czas – wyszeptała. – Sammy znajdzie im bardziej interesujące zajęcia, jeżeli znudzą się Gobelinem. Oprócz domu potrafi znaleźć wszystko. Ale Tweeter zauważył, jak odchodzą, i szybko poleciał za Karen. Sprawiło jej to przyjemność. Poszły do innej komnaty, która słodko ich zaprosiła: „Wchodźcie”. W środku zastały Electrę. Rozczesywała włosy dwóch słodkich dziewczynek niewiele młodszych od Karen. Jedna miała jasne, złote włosy, a druga kruczoczarne. – To dzieci Electry, Dawn i Eve – powiedziała Jenny. – Dawn potrafi opowiedzieć wszystko o żywych istotach, a Eve wszystko o rzeczach nieożywionych. Obie są Cza- rodziejkami. – Cześć, Dawn, cześć, Eve – przywitała się Karen. Była zaskoczona, że to córki Electry, bo księżniczka wydawała się taka młoda i beztroska. Obie dziewczynki nagle się zawstydziły i tylko rzucały na nią ukradkowe spojrzenia. Electra się uśmiechnęła. – Nieczęsto widują tu małe dziewczynki. Poproś je, żeby ci powiedziały o czymś ożywionym, albo nieożywionym. – Może coś o moim ptaku? – zaproponowała Karen. Dawn uśmiechnęła się i podniosła rękę. – Och! Jesteś spoza Xanth – zaczęła dziewczynka. – Pochodzisz z trzeciego jajka w gnieździe twojej mamy i zostałeś zabrany do okropnej klatki, skąd dwa lata temu uwolniła cię Karen. – Z reakcji ptaka jednoznacznie wynikało, że to prawda. – Od tej chwili jesteś szczęśliwy, tylko że ona codziennie wychodzi i wtedy zamyka cię w klatce. – Muszę chodzić do szkoły – zaprotestowała Karen. – Chętnie zabierałabym Tweetera ze sobą, ale szkoła na to nie pozwala. Tweeter kiwnął głową, co miało oznaczać, że jej wybacza, i znowu usiadł jej na głowie. Teraz Karen sięgnęła do kieszeni i wyjęła z niej plastikowy grzebień. Podała go Eve. Dziewczynka skupiła wzrok na grzebieniu. – Jesteś dziwny – zaczęła Eve. – Najpierw byłeś bąblem jakiejś brei, aż wyssała cię wielka rura, a potem wędrowałeś przez coś, co przypomina flaki smoka, aż w końcu wypluło cię do formy, w jakiej jesteś teraz. Karen znalazła cię w szufladzie, gdzie leżałeś razem z takimi samymi grzebieniami jak ty, ale teraz jesteś jej jedynym grzebieniem. Raz zgubiła cię pod... pod poruszającym się domem, ale następnego ranka odnalazła. Rozczesałeś czter- dzieści jeden supłów, sto czterdzieści dwa razy splątane włosy i kilka tysięcy loków, ale jesteś gotowy na więcej. Z jakichś powodów żaden z nich nie żyje. Karen była pod wrażeniem. Nigdy nie liczyła supłów, splątanych włosów czy rozczesanych loków, ale liczby robiły wrażenie. I rzeczywiście, raz zgubiła grzebień pod samochodem i przypadkowo odnalazła go rano następnego dnia. Eve wystarczyło przez chwilę potrzymać grzebień, by dowiedzieć się tego wszystkiego. – Supły i loki nie żyły, bo nie były w Xanth – wyjaśniła. W Mundanii to służy tylko do ciągnięcia włosów. – Ooo! – Obie bliźniaczki zrobiły wielkie, przestraszone oczy. – Może pokażecie trojaczki? – zasugerowała Electra. – Ja muszę się zająć książęcymi sprawami. – Pewnie! – zawołały bliźniaczki i rzuciły się do drzwi. Cała ich nieśmiałość zniknęła po tym, jak zademonstrowały swoje talenty. Jenny i Karen podążyły za dziewczynkami. Weszły do kolejnej komnaty. Znajdował się tam kosz łagodnie kołyszący się na trójnogu. W koszu znajdowało się troje małych dzieci. – To Melody, Harmony i Rhythm – powiedziała Jenny. – Są zbyt mali, żeby pokazać swoje talenty, ale i tak już je znamy. Cokolwiek razem zaśpiewają, albo zagrają, stanie się prawdziwe. Jednak gdy się rozdzielą, ich talenty zanikną. Dopóki będą razem, ich talent będzie rzeczywiście silny. Centaur wychowawca będzie miał czas, żeby je dobrze wychować! – Dużo magii! – stwierdziła zachwycona Karen. – Witam. – W komnacie zjawiła się kobieta z długimi do pasa, jasnymi i bardzo połyskującymi zielenią włosami. – Och, witam, Księżniczko Ivy – odpowiedziała Jenny. – Właśnie podziwialiśmy trojaczki, które przyniósł ci bocian. Oto Karen z Mundanii. – Tak się domyśliłam – stwierdziła Ivy. – Z ptakiem. – To Tweeter – wyjaśniła cicho Karen. – Jeden z moich braci ma psa Woofera, a drugi kota Midrange’a, więc... – Zauważyła jednak, że kobieta nie rozumie. – To mundańskie słowa. – Rozumiem, że pies i kot mają imiona. Ale czy kot nie powinien być Miau!? Karen postanowiła dokładniej wyjaśnić, o co chodzi. – W Mundanii system głośników – to coś, co wytwarza dźwięk dzieli się na głośniki basowe, wysokotonowe i średniej klasy*. Więc... – Ach, rozumiem! – zawołała Ivy. – Midrange. Sprytnie. – Wyglądała jednak na nie do końca przekonaną. – Chodźmy zobaczyć demonicę – zaproponowała Dawn. – Tak, ona jest o wiele zabawniejsza – ponuro stwierdziła Eve. Dziewczynki poszły do kolejnej komnaty. Karen zatrzymała się jeszcze na chwilę. – Do widzenia, pani Ivy – powiedziała grzecznie. – Miło było cię spotkać – odpowiedziała księżniczka. Kiedy dzieci wyszły z pokoju, uśmiechnęła się tajemniczo. – Kiedy jest zły okres miesiąca, wtedy nazywamy ją Poison Ivy wyznała szeptem Jenny. Karen gotowa była się roześmiać, ale nie wiedziała, czy na pewno jest to śmieszne. Dlaczego jakaś część miesiąca miałaby mieć wpływ na cokolwiek poza wolnym od nauki? Demonica okazała się półdemoniczną córką demona Vore’a, którego spotkali na parterze, i księżniczki Nada Naga, kobiety, na widok której oczy Seana na pewno wyszłyby z orbit. Kiedy weszli, kołysała dziecko, ale kiedy pojawiła się Karen, poprosiła ją, żeby dziewczynka wzięła dziecko na ręce. – Nie boisz się, że ją upuszczę? – zapytała Karen. – Nie, najwyżej odbije się z powrotem – odparła Nada. Karen aż usiadła. – To żart? Nada uśmiechnęła się. – Jej demoniczne dziedzictwo chroni ją przed fizycznymi urazami. Według wyboru może być ulotna, albo stała. Nie potrafi tego robić tak szybko jak jej ojciec, ale i tak ta umiejętność ją chroni. Chociaż oczywiście zgadzam się, że lepiej jej nie upuszczać. – Jest śliczna – powiedziała Karen, biorąc ją na ręce. Tymczasem mała zaczęła zmieniać kształt. Twarz jej urosła, a reszta ciała zaczęła się zmniejszać, aż w końcu została sama głowa. Stała się lżejsza i wreszcie się ulotniła z rąk Karen. * Woofer, tweeter. midrange (z ang.) – odpowiednio: basowy, wysokotonowy i średniej klasy (przyp. tłum.). Dawn złapała ją. – Mówiłam ci, że jest zabawna. Mogę ci o niej opowiedzieć, ale i tak wszyscy już wszystko wiedzą. Kiedy dorośnie, będzie jeszcze zabawniejsza. – Kołysała dziecko w ramionach. – Nie chciałabym zadać głupiego pytania – zaasekurowała się Karen-ale... – Głupie rzeczy są najzabawniejsze – stwierdziła Eve. To ją ośmieliło. – Zdaje się, że jest tu sporo książąt i księżniczek, i małych dziewczynek. Zawsze tak tu jest? – To nie jest głupie pytanie – powiedziała Nada, śmiejąc się. Nie, to jest niezwykłe. Kiedy dowiedzieliśmy się o nadchodzącej burzy, wszyscy uznaliśmy, że dzieci powinny się znaleźć w bezpiecznym miejscu. Zjawiliśmy się więc w Zamku Roogna, który jest zaczarowany i chroni swoich mieszkańców, a w szczególności członków rodziny królewskiej. Tak więc Grey i Ivy przybyli z zamku Dobrego Maga, Vore i ja z jaskini mojego ojca Noba, no a Electra i bliźniaczki były tu od początku. To nasze pierwsze spotkanie w takim gronie od narodzin Ivy. Electra i ja bardzo się przyjaźniłyśmy jako dziewczynki. – Och, powinnam była się domyślić. – Nie mogłaś tego wiedzieć, kochanie. A dlaczego wszystkie nasze dzieci to dziewczynki? Wydaje się to dziwne. Sądzimy, że to zbieg okoliczności i że w swoim czasie pojawią się także chłopcy. Ale cieszy nas to, co mamy. – Nas też – powiedziała Dawn. – Chłopcy to tylko kłopoty. Karen zaśmiała się ze zrozumieniem. – Wiem dobrze. Mam dwóch braci. Nagle zawirował kłąb dymu. Pojawiła się w nim para oczu. – Nie podoba mi się to – powiedział dym. – Witaj, Mentio – odezwała się jedna z bliźniaczek. – Zjawiłaś się za późno. Nie mówiliśmy o tobie. Chłopcy to kłopot. – To właśnie usłyszałam – odparł dym i zmienił się w piękną kobietę w sukni z profilu. Karen nie bardzo wiedziała, jak to możliwe, ale tak właśnie było. – Przecież mojej lepszej połowie bocian przyniósł syna. – Syna? – zapytała Karen. Kobieta spojrzała na nią. – Ty tu jesteś nowa, prawda? A więc nie wiesz, że moja lepsza połowa Metria poruszyła w zeszłym roku połowę Xanth, żeby zwrócić uwagę bociana, i w końcu zmusiła go magicznym przywoływaniem do dostarczenia dziecka. No i teraz ma Teda i bzika na jego punkcie. Kiedy on dorośnie, też będzie kochał dzieci. Okropne. Karen zdołała jakoś to wszystko zebrać. Demon Mentia – demencja. Była trochę szalona, zupełnie jak jej suknia. Demon Ted obłąkany, demon Vore – pożeracz*. Zaśmiała się. Demony rozumieją znaczenie słów podobnie jak impy. – Co cię tu sprowadza, Mentio? – zapytała Nada. – Interesuje cię, jak się mają pozostałe dzieci półdemony? – To też – przyznała Mentia. – Są wspaniałymi towarzyszami zabaw. Kiedyś pewnie dorosną i wyjdą za mąż. Ale zjawiłam się, bo mnie wezwano. Zdaje się, że Xanth mnie potrzebuje. – Xanth rzeczywiście czegoś potrzebuje – przytaknęła Nada. Ale nie wiem, czy na pewno chodzi o zwariowaną demonicę. Mamy tu już dość szaleństwa. – Szaleństwa? A więc o to chodzi. Im więcej szaleństwa dookoła, tym normalniejsza jestem ja sama. Nada skinęła. – Czyli o to właśnie chodzi. W takim razie lepiej idź zobaczyć się z królem. Oczekują cię. – Migiem – powiedziała demonica i rozpłynęła się w dymie. – My też lepiej zejdźmy – powiedziała Jenny. – To oznacza, że wyprawa na Górę Rushmost zaraz się zacznie. Opuściły dzieci i pobiegły do holu. Po schodach zeszła kobieta królewskiej postawy. Była doskonała w każdym calu, jednak było też w niej coś dziwnego. – Och, witaj, Księżniczko Ido! – przywitała się Jenny. – To Karen Mundanka. – Tak, już spotkałam jej rodzinę – powiedziała Ida – Przyszłam właśnie po ciebie, Karen – Ależ ja nie muszę być prowadzona przez księżniczkę – zaprotestowała zakłopotana Karen. Najbardziej dziwiła ją głowa tej kobiety. * Demented (ang.) – obłąkany; devour (ang.) – pożerać: nieprzetłumaczalna gra stów (przyp. tłum) Ida uśmiechnęła się. – Ależ to nic. Teraz w zamku jest tyle księżniczek, że staramy się być choć trochę użyteczne. W końcu Karen pojęła, co jej nie pasuje. Wokół głowy księżniczki coś się poruszało. Wyglądało to na piłeczkę do ping-ponga. – Księżniczko, jeśli pozwolisz, chciałabym cię o coś zapytać... – Ciekawi cię mój księżyc – stwierdziła Ida wcale nie obrażona. – Zjawił się w zeszłym roku i jakoś nie mam serca się go pozbyć. Nie sprawia kłopotów, a odzwierciedla moje nastroje. Możesz na niego popatrzeć, ale nie dotykaj go, bo cię ominie. – Pochyliła głowę tak, że orbita księżyca zmieniła się i Karen mogła się dobrze przyjrzeć. Powierzchnia była słoneczna. Były tam wyspy i kontynenty, i lodowe czapy na biegunach. Kiedy księżyc się od- wrócił, pojawił się obłok i nad jednym z miejsc rozpętała się burza. Miała przed sobą kompletny świat. – Ach, jakie sprytne! – wykrzyknęła Karen, a księżyc pojaśniał. Jak to się nazywa? – Cóż, nie mamy dla tego czegoś nazwy – odparła zaskoczona Ida. – A twoim zdaniem jak powinno się nazywać? – Jej, nie wiem – odpowiedziała Karen, zastanawiając się. Nagle przyszła jej do głowy tak świetna myśl, że aż księżyc pojaśniał jeszcze bardziej. – W Mundanii znamy taką asteroidę, która nazywa się Ida. Ma ona mały księżyc i w szkole się dowiedziałam, że nazywają go Daktylem, co nie oznacza nic szczególnego. No ale ten potrzebuje nowej nazwy. Nazwijmy go więc Ptero. – Terra? – zapytała Jenny. – Ale śmieszna nazwa! – Nie, pisze się zupełnie inaczej. P-t-e-r-o. Podoba mi się, bo przypomina podobnego do smoka latającego gada, który kiedyś żył, a nazywał się pterodaktyl, a to jest latający księżyc, więc... – To świetny pomysł – zgodziła się Ida. – Księżycu, podoba ci się to imię? Księżyc jakby zatańczył z radości. Karen miała nadzieję, że nie strząsnął z siebie chmury. – No więc to jest Ptero – zdecydowała Ida. – Dziękuję, Karen, za twój pomysł. Sama bym tego nie wymyśliła. – Ach, jestem pewna, że... – Karen chciała zaprotestować, ale Jenny złapała ją za łokieć. – Musimy zejść na dół – wyjaśniła. – Zanim nas zostawią. No tak. Oczywiście. Karen tak zaintrygował księżyc Idy, że zapomniała o całym świecie. Ruszyły więc na dół. – Macie przed sobą trudną misję – powiedziała Jenny. – Sądzisz, że uda wam się dotrzeć na szczyt Góry Rushmost i przekonać Fracto, by pomógł w walce ze Złym Wiatrem? – No pewnie – odparła poufnie Karen. – Tata potrafi zrobić wszystko, kiedy sobie dokładnie przemyśli. Jest profesorem fizyki. – Z pewnością zdoła – potwierdziła Ida. – Jestem pewna, że uda mu się przekonać Fracto. Jenny wydawała się z czegoś zadowolona, podobnie jak Ptero, chociaż Karen tego nie widziała. Zatrzymały się na dole. W samą porę. Wszyscy się już zebrali. Nawet Davida oderwano od Gobelinu. – Przybył demon przewodnik – oznajmił król Dor. – Słuchajcie, słuchajcie! – odezwało się krzesło. – Misja się powiedzie! – zawołała Jenny. – Fracto pomoże! – Dobrze wiedzieć – oświadczył król. – A księżyc Idy nazywa się ter... Pfer... – Ptero – powiedziała krótko Ida. – Karen tak go nazwała. – Ptero... jak...? – Jak z Daktylem – dokończyła Karen. Roześmiał się. – No jasne. Widzę, że się zaprzyjaźniłaś z księżniczką. – Oczywiście! – wtrącił dywan. – To dobrze – zauważył król i znacząco skinął głową. – Tak. – Karen znowu stała się nieśmiała. Czyżby zbyt się spoufaliła z księżniczką Idą? – Wszystko w porządku – stwierdziła Ida. – Jestem bardzo zadowolona, że mam imię dla mojego księżyca. Karen poczuła ulgę, że nikogo nie obraziła. A mimo to przeczuwała, że coś ważnego pominęła. Rozdział 11 Fracto Jim Baldwin widział, że jego córka jest zakłopotana, i pragnął jej pomóc, ale nie było okazji. Karen zrobiła o wiele lepszą robotę, niż zdawała sobie z tego sprawę. – Myślę, że musimy wyruszać – powiedział. – Dziękujemy ci, królu, za twoją pomoc. – To raczej my dziękujemy za waszą – odpowiedział uprzejmie król, a jego dorodnie wyglądająca, zielonowłosa żona uśmiechnęła się potakująco. – Nie masz obowiązku ryzykować bezpieczeństwa własnej rodziny, by ratować Xanth. Jim spojrzał na Imp Lozję, która siedziała teraz na ramieniu królowej Iren. – Myślę, że powinniśmy się odwdzięczyć za gościnność impów. Na te słowa Lozja się uśmiechnęła. – To jednak nie będzie łatwe – zauważył król. – Będą wam towarzyszyły nasze najlepsze nadzieje. – Tak, nie chcę być zdmuchnięta – odezwała się królewska korona. – Ruszajmy – powiedziała D. Mentia, frunąc w stronę wyjścia. W końcu udało jej się właściwie włożyć suknię, co na jedno zresztą wychodziło; demonica nie zwracała uwagi na to, co miała na sobie, jeżeli nie chodziło o bieliznę, ale to mogło przeszkadzać. Wyszli zaraz za nią. Szaleństwo nasilało się. Jim czuł to mimo ochronnego czaru panującego w zamku. Tak, czekało ich niełatwe zadanie, mimo iż król zapewnił ich, że od- niosą sukces. Król wyjawił to w bezpośredni sposób. W normalnych warunkach taka podróż z demonem przewodnikiem byłaby rutyną, ale przy nasilającym się szaleństwie nie można było być niczego pewnym Odnosiło się to także do zapewnień Idy. Czarodziejskim talentem księżniczki Idy była Idea: to, w co wierzyła, stawało się prawdą. Ale idea musiała skądś przyjść – od kogoś, kto nie miał pojęcia o magii Idy. To ją ograniczało. Dziewczynka-elf Jenny sprytnie sprowokowała nieświadomą Karen do oświadczenia na temat misji, a Ida potwierdziła je, co oznaczało, że rzeczywiście misja się powiedzie. Jeżeli nie pokrzyżuje wszystkiego coraz dotkliwsze szaleństwo. Tak naprawdę nikt nie wiedział, jak ono może oddziałać na talent Idy. Wynik więc wcale do końca nie był pewny. Ale nie zamierzał o tym mówić dzieciom. Mary i Sean wiedzieli, lecz oni też mieli zachować to w tajemnicy. Wsiedli do samochodu. Demonica zajęła miejsce obok kierowcy, aby wskazywać drogę, tak jak wcześniej robił to Nimby. Ta zmysłowa istota ubrana była teraz w obcisły sweterek i zbyt krótką spódniczkę. Nie był pewny, czy próbuje z nim flirtować, czy prowokuje Mary, czy wreszcie jest to jej naturalny sposób bycia wśród ludzi. – Na południe zaczarowaną drogą – powiedziała. – I przesuwaj się szybko, bo ilość pyłu gwałtownie rośnie. – Skąd wiesz? – zapytał. – Nie żebym wątpił w twoje zdanie, ale czy wobec skutków pyłu możesz mieć pewność? – Nie. Dlatego wezwali mnie. Wiesz, ja jestem tylko połową demonicy. Jestem gorszą połową Metrii i normalnie jestem trochę szalona, jak już może zauważyłeś. Ale byłam już w szaleństwie wcześniej i wiem, że ono odwraca moją naturę, czyniąc mnie coraz bardziej rozsądną. Teraz czuję całkiem blisko tę zmianę. Wy jako Mundańczycy nie bardzo to odczuwacie, ale otoczenie będzie wprowadzało w błąd. Najlepiej tego unikać, jak tylko się da. Półdemonica, która nabiera rozsądku, kiedy inni wariują. Ta kraina nigdy nie przestanie zaskakiwać. – Jak to się stało, że oderwałaś się od swojej lepszej połowy? – Metria zawsze była istotą wprowadzającą zamęt. Nagle poślubiła śmiertelnika, przejęła połowę jego duszy i zakochała się w nim, w tej właśnie kolejności. Ja, jej bezduszny i szalony aspekt, nie potrafiłam tego znieść, więc się ulotniłam i przeżyłam własną przygodę. Niestety, zawiodła mnie do szaleństwa i zaczęłam cierpieć z powodu ogarniającego mnie rozsądku. Zrozumiałam nawet sytuację Metrii i zaakceptowałam ją; muszę przyznać, że jej półde- moniczny syn jest uroczy. W efekcie pogodziłyśmy się ze sobą. Jednak wobec tego, że jestem jedynym stworzeniem w Xanth, które potrafi sobie radzić z szaleństwem, król poprosił mnie o pomoc. No a skoro pogłębiające się szaleństwo czyni ze mnie osobę wyjątkowo rozsądną, zgodziłam się. Kiedy nie będziesz mógł zaufać własnemu sądowi, będziesz mógł zaufać mojemu. – Dzięki Nimby’emu przywykłem już ufać sądom nieprzeniknionych stworzeń. – Komu? – Nimby to pasiasty smok z głową osła, który wie, co będzie. Przybrał ludzką postać i podróżuje z Chlorine, piękną młodą kobietą, której Dobry Mag powierzył zadanie wyprowadzenia nas z Xanth. – Jej też nie znam. Jaki ma talent? – Zatruwa wodę. – Odmiana ogrodniczego. Ale smok, którego opisałeś... to musi być jakaś pomyłka. Może umieć się zamienić w człowieka, albo przewidywać przyszłość, ale nie obie te rzeczy naraz. Tu istnieje ściśle przestrzegana reguła, że jedna istota może mieć tylko jeden talent. – Zdaje się, że mówił, że jedno to talent, a drugie to wrodzone. – Może. Ale teraz jestem całkiem rozsądna i to jest nie do zaakceptowania. Coś z tym Nimbym jest nie tak. Jim się zaśmiał. – Z całą tą krainą coś jest nie tak! – Lepsze to niż nieznośna nuda w Mundanii. Na to nic nie odpowiedział. Jechali z dobrą prędkością i w pewnej chwili Mentia wskazała zjazd. – Teraz zjedziemy z zaczarowanej drogi – przypomniała Jimowi. – Może być nieprzyjemnie. – Wiem. – Jakiś czas temu, dwa dni czy dwa tysiąclecia, śmiał się z magii. Teraz czuł przed nią respekt. Ale sceneria zamiast zmienić się w ohydną, stała się prawdziwie piękna. – Hej, popatrzcie na kwiaty! – krzyknęła Karen, spoglądając przez okno. – Wyglądają jak kwiaty mięty – stwierdziła mama. – Całe pole. Mentia spojrzała. – Och, te wyglądają jak tru-mięty. W szaleństwie rosną duże i dzikie. Jim poczuł dreszcz. – Jaka jest ich magia? – Zwykłe nie są złe – wyjaśniła poważnie demonica. – Ludzie wąchają je i przypominają sobie ukochaną, albo ukochanego. Kiedy powąchają kilka naraz, słyszą i widzą ukochaną osobę. Ale to tu urosło dzięki pyłowi i ma znacznie większą moc. Moim zdaniem lepiej, żebyście tego nie wąchali. – Nie otwierać okien! – zawołała do siedzących z tyłu. Ale było za późno. David zdążył już swoje otworzyć. Ciężki zapach mięty rozszedł się po aucie. Nagle Jim ujrzał swojego ojca stojącego przy drodze i machającego ręką. Zwolnił, żeby go zabrać; nie widział ojca od pięciu lat, kiedy... – Jedź dalej! – powiedziała Mentia. – Nie zatrzymuj się. Zjeżdżajmy stąd. – Ale to mój ojciec! – zaprotestował Jim. – Jedź, albo ja pojadę za ciebie. To go na chwilę otrzeźwiło. – Demonice potrafią prowadzić wóz kempingowy? – Metria nauczyła mnie tego w zeszłym roku. To jest podobne do pikapa. Jedź. Postać zniknęła i Jim zrozumiał, że to była iluzja. Jego ojciec przecież nie żył. – Nie zatrzymałeś się po dziadka? – zapytał zdziwiony Sean. – Zawróć, tato. – On nie żyje! – odparł Jim. Sean usiadł. – Zapomniałem. Dziwne. – Jak zmory – przypomniała Karen. – Nie można im wierzyć. Na drodze pojawiła się kobieta. – Och, to moja matka chrzestna – zawołała Mary. Woofer zawarczał. – Nie – cierpko rzucił Jim. – Przecież nie możemy jej tu zostawić! – zaprotestowała Mary. Odpięła pas i próbowała wstać z miejsca. – Ona nie jest prawdziwa – powiedział Jim i przyspieszył. – Jim! Zaskakujesz mnie. Jak możesz mówić takie rzeczy? – Tata ma rację, mamo – odezwała się Karen. – To magia. Nie bądź niemądra. Minęli pole kwiatów i zapach się ulotnił. Mary wróciła na swoje miejsce. – Oczywiście, to nie mogła być ona – zgodziła się Mary. – Ale wyglądała tak naturalnie. – Tak wyglądali – wtrąciła Mentia. – Ale gdybyście się zatrzymali, przy tak silnym zapachu nigdy nie opuścilibyście tego miejsca. Gdyby udało wam się uciec od jednego kwiatu, następny by was złapał. Prawdopodobnie gdybyśmy szli pieszo i tak by was złapały, ale jedziemy dla nich zbyt szybko. Dlatego mówiłam, żeby się nie zatrzymywać. – Naprawdę jesteś rozsądną osobą – z uznaniem przyznał Jim. Mary przytaknęła, także doceniając umiejętności demonicy. Rozsądek to było coś, czego teraz szczególnie potrzebowali. Przed nimi zamajaczyła góra. – Oto ona – stwierdziła Mentia. – Nie damy rady na nią wjechać! – zaprotestował Jim, zerkając na jej odkryty dekolt. Gdzie zniknął jej sweter? Najwyraźniej zmieniła go na coś bardziej wygodnego w swój magiczny sposób. – To samochód kempingowy, a nie czołg! – Tam jest ścieżka demonów. Poprowadzę was. Dlatego właśnie tu jestem. – Przepraszam, zapomniałem. – Czy to był kolejny efekt pyłu szaleństwa? Nie, chyba tylko wynik prowokującej postaci demonicy. – Gdzie jest wjazd? – Za mną. – Demonica spłynęła z siedzenia i przez szybę wydostała się z auta. Stanęła tuż przed nim. – Sprytne stworzenie – zauważył Sean, spoglądając przez przednią szybę. – Nie w twoim typie – krótko ucięła Mary. Sean nie sprzeciwiał się, ale był głęboko przekonany, że wszystko, co wygląda właśnie tak, jest w jego typie. Jim nie mógł go za to winić; demonica była hojnie obdarzoną istotą. Te istoty, które mogły wybierać swój wizerunek, wybierały imponująco. Na przykład Chlorine. Prawdę powiedziawszy, Jim był zadowolony z reakcji Seana, bo od czasu akcji z tamą goblinów chłopak był jakby nieobecny i zdawał się na nic nie reagować. Jim obawiał się, że kiedy Seana zmyła woda, doznał wstrząśnienia mózgu, albo jakiegoś innego niewidocznego urazu. Teraz wracał do normalnego stanu, co było znakomitym sygnałem. Mentia podprowadziła ich do dużego starego drzewa. Wskazała na pień. Jim, mając już pewne doświadczenie w podobnych sprawach, podjechał wolno do samego drzewa, które zdawało się rozszerzać, i wjechał w nie. Oczywiście była to iluzja przykrywająca wjazd. Wjazd na górę. Wjechali w ciemny tunel. Jim włączył światła. Prześwietliły ubranie Mentii, ukazując jej zgrabne kształty. Nagle ubranie pogrubiało i efekt zniknął. Demonica z powrotem wpłynęła do samochodu przez szybę i usiadła na swoim miejscu. – Ta droga prowadzi wewnątrz góry na szczyt. Po prostu jedź. Przerwała na chwilę. – Te światła mnie zaskoczyły. Czy widziałeś...? – Tylko kształty, nie majtki – zapewnił szybko Jim. Odprężyła się. – Staramy się przestrzegać konwenansów. Nie pokazujemy majtek nikomu, kogo nie jesteśmy gotowi kusić. – Dobrze jest mieć zasady – przytaknął Jim. Nie pokazała majtek, ale pokazała wszystko inne. Wyglądało na to, że w Xanth bielizna znaczy więcej niż to, co okrywa. – Po co demonom taki tunel, skoro możecie przeniknąć wszędzie, gdzie macie ochotę? – Właściwie to stara nora nornika – przyznała. – Ale uznaliśmy ją za przydatną, kiedy chcemy podglądać ceremonie skrzydlatych potworów. Mogą nas widzieć w otwartej przestrzeni, ale tu nie. – To znaczy, że w Xanth występują potężne norniki. – Kiedyś były tak wielkie jak ten wóz – powiedziała. – Dziś jedynie duży jest diggle, ale on normalnie nie robi tuneli, po prostu przechodzi przez skały, nie naruszając ich. W pewnym miejscu droga w tunelu była zasypana gruzem. Jim zatrzymał się. – Tam musiało być wejście do jaskini – zauważył z żalem. – Sprawdzę. – Znowu przeleciała przez szybę i przeniknęła przez skałę. Nagle ze ściany wyłoniła się jej ręka i zachęciła Jima do dalszej jazdy. A więc to była kolejna iluzja. Nacisnął pedał gazu i przejechał powoli przez coś, co wydawało się kupą kamieni. Zaraz za nią znowu otworzył się tunel, skręcał w górę i niknął z pola widzenia. Przed nimi była długa wspinaczka. Pojawiła się Mentia. Tym razem stanęła przy tylnych drzwiach i gestem poprosiła o ich otwarcie. Jej biust niemal przechodził sam siebie. – Otworzę – powiedział Sean. Demonica zaczęta wsiadać. Wtem pojawiła się kolejna. Ta wsunęła się przez przednią szybę. – Zamykaj drzwi! – wrzasnęła. Zaskoczony Sean spoglądał to na jedną, to na drugą. Obie wyglądały tak samo, jedynie ta przy drzwiach miała głębszy dekolt. – Jest was dwie? Nagle w ustach tej przy drzwiach wyrosły zęby jadowe. Z sykiem rzuciła się w stronę ramienia Seana. Ręka demonicy, która znajdowała się w samochodzie, wydłużyła się, tak że była dwa razy dłuższa niż normalna ludzka ręka. Jej dłoń zagrodziła drogę jadowitej twarzy i wypchnęła ją z samochodu. – Zamykaj! – powtórzyła. – To wrogie urojenie. – Ale wyglądała jak ty – powiedział wstrząśnięty Sean, zamykając szybko drzwi. – Poza... – Nie ma potrzeby wyjaśniać – urwała krótko Mary. – Ocenianie po wyglądzie może sprowadzić niebezpieczeństwo stwierdziła Mentia. Jej ręka przybrała normalne rozmiary. – No tak – zgodziła się siedząca z tyłu Karen. Jim pojął, że demonica przypadkowo dała Seanowi dobrą lekcję. Miał nadzieję, że chłopak skorzysta z niej w bardziej normalnych okolicznościach. – Jaka jest różnica między zmorami, a urojeniami? – zapytała Karen. Ją już kiedyś zwiodły zmory, była więc ciekawa różnicy. – Są podobne, ale urojenia są bardziej wszechstronne i złośliwe powiedziała Mentia. – I mają nieco materii. – Dlaczego to widmo musiało przechodzić przez drzwi, skoro ty możesz przenikać przez szybę? – zapytał David. – Król Dor nałożył na ten pojazd ochronne zaklęcie – wyjawiła Mentia. – Ja jestem po waszej stronie, czyli po stronie Xanth, więc mogę przeniknąć, ale urojenia są wrogami z zasady, więc dla nich zaklęcie jest nie do przeniknięcia. Jednak gdybyście pozwolili im wejść... – Dlaczego więc nie zamknąć drzwi i zignorować wszelkich stworzeń na zewnątrz? – zapytała Mary. – Ponieważ może zechcesz wpuścić przyjaciela, a zaklęcie nie potrafi odróżnić przyjaciela od wroga, gdyż nie jest inteligentne. Musimy więc polegać na naszej ocenie. Jeśli zechcesz kogoś wpuścić, sprzeciwisz się zaklęciu. Sean zgodził się na to urojenie. – Spojrzała na młodzieńca. – Nie rób niczego, dopóki nie pozwolą ci na to tata, albo mama. Szczególnie kiedy w grę wchodzi jakiś nadzwyczajny sex appeal czy coś innego działającego na wy- obraźnię. Wasze życie może od tego zależeć. – Jej piękny dekolt zasłoniła raczej konserwatywnie wyglądająca bluzka. Mimo to nadal pozostał dość atrakcyjny. – Jasne – zgodził się Sean, wciąż poruszony. – Ale my też daliśmy się nabrać – przyznała Mary. – Pierwszy raz. Racja. Dorośli potrafią wyciągać wnioski z doświadczeń. Jim jednak nie był pewny swoich reakcji. – Kiedy wyjdziesz, nie będziemy potrafili odróżnić ciebie od imitacji. Skąd będziemy wiedzieli, że to ty dajesz znaki, a nie kolejne urojenie? Mogą nam zrobić krzywdę i zniszczyć samochód. – Hmm. Niech się zastanowię. – Demonica zamyśliła się, a jej głowa powiększyła się dwukrotnie w stosunku do zwykłych rozmiarów. Po chwili wróciła do normalnej urody. – Myślę, że następnym razem będziesz musiał wyjść ze mną. Wtedy będziesz wiedział, że to ja – Ale wtedy znajdę się w niebezpieczeństwie, poza działaniem czaru. – Spróbuję cię ochronić. Tutaj demony mają więcej mocy niż urojenia, ponieważ one są intruzami. – Być może w normalnych okolicznościach – stwierdził Jim. Lecz teraz nie mamy normalnych okoliczności. Pył zakłóca działanie różnych zjawisk. Spojrzała na niego przeciągle. – Może i jesteś Mundańczykiem, ale znakomicie orientujesz się w tym, co się dzieje. Domyślił się, że to był komplement, i poczuł, że mu to pochlebia. Oczywiście pozorom nie można było ufać, ale ona wyglądała na nadzwyczajnie piękną młodą kobietę i jej komplement zwiódł jego racjonalny umysł na poziom znacznie niższy. – Mundańska fizyka potrafi rozwijać pewne dziwne aspekty, szczególnie na poziomie kwantów – powiedział. – Nawykłem do racjonalnego myślenia w nieracjonalnych na pozór okolicznościach. – W moim normalnym nastroju nie doceniłabym tego – mruknęła. Co oznaczało, że w obecnym stanie rozsądku doceniała. Jeśli Mary była zaniepokojona fascynacją Seana osobą Chlorine, to teraz powinna być zaniepokojona podobną reakcją męża na Mentię. Chyba nawet nie bez powodu. Nauczył się odrzucać zalotne uwagi odwołujące się do męskiej inteligencji, ale magiczna atmosfera zakłóciła jasność jego ocen i jego próżność została wystawiona na ciężką próbę. Urojenia nie były jedyną pułapką w tej misji. Spiralnie wznosząca się droga nagle dobiegła do rozwidlenia. Jedna odnoga szła w lewo, druga w prawo. – Którędy? – zapytał. – Muszę sprawdzić – powiedziała Mentia i swoim zwyczajem spłynęła z siedzenia. – A urojenie, naśladując cię, wskaże złą drogę – rzucił za nią Jim. Nawet widząc cię, nie zdołam stwierdzić, która jest prawdziwa. – Och. No tak. Musisz pójść ze mną. I będziemy musieli utrzymywać kontakt. – Kontakt? Uśmiechnęła się najwyraźniej świadoma powodów jego niepokoju. – Będziemy się trzymać za ręce. – Wyciągnęła lewą rękę, aby ująć jego prawą dłoń. Teraz przeniknęła przez szybę, zostawiając w środku tylko rękę. Jim wiedział, że Mary patrzy, ale zachowywała się spokojnie. Koniec końców, była to dobra okazja, żeby chwycić Mentię za rękę, chociaż wyglądało to tylko na przypadkowy kontakt. Otworzył drzwi i wyszedł, a jej ręka przeniknęła przez szkło i metal bez żadnych zakłóceń. Jej dłoń była materialna i ciepła. Zadziwiające, jak ona potrafiła to zrobić? Nie myślał, że materialną dłoń można podtrzymywać niematerialnym ramieniem. Dla sprawdzenia, drugą dłoń przełożył przez jej przedramię, upewniając się, że jest niematerialne. Bez wątpienia prawa magii nie miały wiele wspólnego z prawami fizyki. Nagle jej ramię naprężyło się. – Czy jeszcze którejś części mojego ciała chciałbyś dotknąć? – zapytała słodko, a jej bluzka stała się przezroczysta. – Ach, nie – odparł szybko z zakłopotaniem Zamknął za sobą drzwi i stanął w połyskującym korytarzu, nadal trzymając ją za rękę. Wiedział, że się uśmiecha. Mogła być coraz rozsądniejsza, ale jej prawdziwa natura nie zniknęła. Podeszli do rozwidlenia. Podejrzewał, że skoro spiralna droga biegnie zgodnie z kierunkiem wskazówek zegara, właściwą drogą będzie odnoga w lewo. Tam jednak była lita skała. Przejście znowu okazało się iluzją. Lewą ręką uderzył w zimny, twardy kamień. Zaskakujące – zdawało się, że droga dalej jest wolna. To wyglądało jak szklana przeszkoda, która broniła im wstępu do prawdziwego tunelu – Wjechałbym w to – stwierdził z goryczą. – Nigdy nie ufaj iluzji – przypomniała. Poszli w drugą stronę. Mentia przyłożyła swoją wolną rękę. – Tak właśnie myślałam. Jim sięgnął i... natknął się na kolejną szklaną zasłonę. – Ale... – Oba korytarze to iluzja – stwierdziła. – Sprawdzimy na zewnątrz. – Na zewnątrz? Poprowadziła go ku prawej odnodze. Przycisnęła jego rękę. – Aha, wolne – stwierdziła. Poczuł, że zamiast kamieni ma przed sobą wolną przestrzeń. – Skalna iluzja! – zawołał. – Iluzje potrafią udawać wszystko – wyjaśniła. – Równie niebezpieczne może być wzięcie ściany za drogę, jak i drogi za ścianę. Jednak to jest nadzwyczaj skomplikowana sztuczka jak na urojenia. – Zapewne pył zdołał je wzmocnić – powiedział. – A może jakaś bardziej wredna istota jest w to wmieszana. – Właśnie. Lepiej więc dowiedzmy się czegoś więcej, zanim skierujemy w to przejście samochód. – Pociągnęła go za sobą w niby-skały, do znajdującego się dalej tunelu. Panowała kompletna ciemność. – Nic nie widzę – przyznał. – Przepraszam. Zrobię iluminację. – Zaczęła świecić. Z jej ciała raczej niż ubioru emanowało lekkie światło, co dawało nawet ciekawy efekt. Skoro odzież była także de- moniczna, uznał, że efekt był zamierzony. Szli tunelem. Nagle pod nogami Jima pojawiła się próżnia i poczuł, że leci w dół. Jednak ręka demonicy trzymała go zadziwiająco mocno, chroniąc przed upadkiem w nicość. Jej ręka objęła całe jego ramię i wciągnęła go z powrotem do tunelu. Wdrapał się i znowu stanął na własnych nogach na twardej powierzchni. Wtedy poczuł, że znalazł się w jej objęciach. Ciało Mentii było wyjątkowo ponętnie przytulone do niego. – No cóż, może... – szepnęła. Cofnęła się i pomogła mu odzyskać równowagę. Staną) na niej, w niej, przez nią. Całe jej ciało było solidne, albo przepuszczalne, to ona o tym decydowała. – Dziękuję – powiedział, wróciwszy do równowagi fizycznej i psychicznej. Bez względu bowiem na to, jak bardzo była ponętna, starała się przede wszystkim bezpiecznie posadzić go na ziemi. Mogła go przecież objąć znacznie mocniej, niż to rzeczywiście zrobiła. – Jest czas na zabawę i czas na pracę – powiedziała. – Nie możemy się rozpraszać, dopóki nie wypełnimy misji. A potem... – Wzruszyła ramionami i odwróciła się twarzą w jego stronę. Nadal promieniała światłem, ale teraz ubranie było nieprzejrzyste. Nie puszczała jego prawej ręki. Jej lewa ręka przeszła przez jej ciało dokładnie tak jak jego. – To najwyraźniej także nie jest właściwa droga – powiedział. – To przypadkowe odnogi – uznała. – Nie jesteśmy pewni, do czego używały ich norniki, ale pewnie pozwalały im się mijać. Zapewne nie przejmowały się upadkiem, będąc istotami zrodzonymi z ziemi. Gdzieś tu musi być główne przejście. – Mam nadzieję. – Jim ciągle trząsł się z powodu wypadku, którego przed chwilą udało mu się uniknąć. Wrócili do wyimaginowanej bariery. Z tej strony wyglądała jak brudna szyba; to bez wątpienia była jednostronna iluzja. Samochód było widać, ale jego światła wydawały się przymglone, jakby świeciły przez grube zasłony. Demonica zatrzymała się. – Zanim pokażemy się pozostałym, pozwolisz... – i wyciągnęła w jego stronę prawą rękę. – Pozwolić na co? – Doprowadzić cię do porządku. – Jej dłoń zamieniła się w maleńkie lusterko, w którym zobaczył swoje zmierzwione włosy i potargane ubranie. Teraz jej ręka zmieniła się w duży grzebień, który przeczesał jego włosy. No i znowu stała się ręką, która poprawiła Jimowi kołnierzyk. Zachowywała się niemal zawodowo. Przypominała mu Mary. W przeciwnym razie twoja żona mogłaby to źle zrozumieć. – Och, dziękuję. – Nadal trzymali się za ręce; po tym, co pokazało urojenie, nie zamierza! pozwolić jej odejść. – Skąd wzięło się w tobie tyle zrozumienia dla stosunków rodzinnych? – Przez dwa lata byłam trzecią osobą w związku pewnej pary odparła, uśmiechając się mrocznie. – To była dobra szkoła. Trzecia osoba nie jest najmilej widziana w takim związku. – Bez wątpienia. – Był zakłopotany i po sekundzie pojął dlaczego. – Przepraszam, że źle o tobie pomyślałem. – Och, pomyślałeś, że mogłabym to zrobić? – zapytała niewinnie i niespodziewanie zbliżyła się i przylgnęła do niego biustem i biodrami, po czym pocałowała go. – Wstydź się. – Wstydzę się – odpowiedział słabym głosem. Zakręciło mu się w głowie, tak fachowy był pocałunek. – Naturalnie nie zrobiłabym niczego podobnego – powiedziała i cofnęła się. – Czy myślisz, że jestem... demonicą? – Przyznam się, że coś takiego sobie pomyślałem – przytaknął. Chyba nie należało igrać z tą istotą. – Ale gdybym chciała, to mogłabym wywrzeć wrażenie – zamruczała. – Przepraszam za przeprosiny. – Jesteś opanowany – zaśmiała się. – Nie bądź zakłopotany. Ja, to znaczy Metria, pewnego razu uwiodłam żonatego króla. Cieszę się, że wiesz, co mogłam zrobić, a czego nie robię w interesie Xanth. Rozsądek może być przekleństwem. – Przekleństwem – zgodził się. Przeszli przez woal iluzji i weszli w światła reflektorów. Jim osłonił oczy przed blaskiem i zobaczył rodzinę przyglądającą im się zza szyby samochodu. Pomachał. Kilka rąk odpowiedziało. Musieli się niepokoić, kiedy zniknął. Przeszli na drugą stronę tunelu. Tam odkryli kolejne ukryte przejście. Zbadali je na tyle dokładnie, żeby przekonać się, że jest właściwe, i wrócili do samochodu. Jim otworzył drzwi i wsiadł, a demonicą przeniknęła przez niego na swoje miejsce. Zamknął drzwi za sobą. – Dobrze, że już wróciłeś, tato – przywitał go Sean. – Nie uwierzysz, co zamierzały urojenia. – Powiedz – zachęcił go Jim, włączając silnik i kierując się w lewo w ścianę ze skał. – Udawały, że ty i ona całujecie się – powiedział szybko David. Ale wiedzieliśmy, że to nieprawda, bo było pięć czy sześć par i widzieliśmy, jak wchodziliście przez ścianę. – No i wiedzieliśmy, że nie robilibyście nic takiego – dorzuciła Karen. – Dziękuję za zaufanie – powiedział Jim, na nowo wstrząśnięty sytuacją. Urojenia próbowały go zdradzić! W ostatniej godzinie wyraźnie nabrały sprytu i próbowały sztuczek psychologicznych, kiedy zawiodły fizyczne. Sukces misji wcale nie był taki pewny. Co więcej, bezpieczeństwo ich rodziny nie było zapewnione. Ta przyjemna chwilami kraina magii stawała się coraz groźniejsza. Dalsza podróż przebiegała spokojnie. Urojenia próbowały różnych sztuczek, ale wobec niepowodzenia zaczęły pewnie szukać łatwiejszego celu. Silnik pracował na wysokich obrotach, ale szczęśliwie dawał sobie radę. W końcu dotarli do względnie płaskiego miejsca i zatrzymali się. Było wczesne popołudnie. Wiał silny wiatr. Wszystko spowiła rudawa mgiełka. Niebo wyglądało na zakrzywione i rozkołysane, jakby było wymalowane na elastycznej kopule, a słońce kiwało się w miejscu. Magiczny pył wszystko zakłócał. Płaskowyż był maleńki z gwałtownie urywającymi się krawędziami. – Teraz musimy zebrać drewno, słomę, wysuszone łajno, wszystko, co się pali – zarządził Jim. – Musimy rozpalić wielki ogień. – Wspaniale! – krzyknął David. Uwielbiał ogniska, a im większe, tym lepsze. – Nie podchodź do krawędzi! – upomniała Mary, kiedy chłopak wziął się do poszukiwań. – Nooo! – David i Karen zawołali równocześnie. Ale wzięli pod uwagę ostrzeżenie, bo przepaść rzeczywiście robiła wrażenie. – Znajdziemy tu dość podpałki? – zapytał Sean. – Miejsce wydaje się raczej ogołocone. – Nie robił wrażenia pewnego siebie, rozglądał się dookoła, jakby czegoś szukał. – Król Dor powiedział, że dostaniemy jakąś pomoc – przypomniał mu Jim. Miał nadzieję, że król się nie mylił. – Coś nadchodzi! – zauważyła Mary. – Ale obawiam się, że nic dobrego. Jim spojrzał w tę samą stronę. – Zdaje się, że masz rację. To chyba harpie. Obrzydliwe stwory szarpane uderzeniami wiatru kierowały się na płaskowyż z południa. Jim rozglądnął się za jakimś” kijem, którego można by użyć jako pałki. Potrzebowali czegoś do obrony, jeśli nie uda im się skryć w samochodzie. Inaczej nie wypełnią zadania. – Sprawdzę – powiedziała Mentia. Przybrała postać potężnej harpii i poleciała na spotkanie ohydnych stworów. – Coś jeszcze – wtrąciła Mary. To coś nadciągało z północy i było ogromne. Właściwie wyglądało jak ptak-Rok. Takiego potwora nie da się przepędzić kijem! Nawet wnętrze samochodu może okazać się niewystarczającym schronieniem wobec stworzenia tych rozmiarów. – Spójrzcie na to! – zawołał Sean. – Kosz! – To muszą być Chlorine i Nimby – stwierdziła z ulgą Mary. Mieli do nas tu dołączyć. – Przyniesieni przez Roka – przypomniał sobie Jim. – Przez te wszystkie kłopoty zapomniałem o tym. – To ten pył – powiedziała Mary. Nie był do końca pewny, co miała na myśli, ale nie zamierzał się dopytywać. Potężny ptak, szybując, zniżał lot, aby wylądować na płaskowyżu. Ostrożnie posadził kosz. Wyszło z niego troje przybyszów: Chlorine, Nimby i wspaniale skrzący się duży kurczak. Rok zwinął ogromne skrzydła i usiadł niczym wielka kura. Jego oczy pozostawały jednak czujne. Rok miał oczy matki..., albo strażnika. Jim widywał czasami takie samo spojrzenie u Mary. Rodzina zebrała się i podeszła do przybyszów. – Pamiętajcie – Jim zwrócił się do dzieci – że ten ptak to mądrala. Rozumie wszystko, co mówimy, i jest ważną postacią w Xanth. Traktujcie go jako lojalnego przyjaciela. – O tym zapewnił ich już król Dor. Dopóki Roxanne Rok brała udział w misji, nic im nie groziło. Siłą ptaka-Roka było to, że wspierały go wszystkie skrzydlate stwory w Xanth i większość pozostałych, włącznie z ludźmi. Chlorine powitała wszystkich uściskami, które nawet dzieciom przypadły do gustu. Miała na sobie osobliwą wiatrówkę, której jednak nie udało się zepsuć jej atrakcyjnego wyglądu. Teraz dokonała prezentacji. – Oto Roxanne Rok, trzeci najważniejszy ptak w Xanth. – Lekko skłoniła się stworzeniu, które odwzajemniło się aprobującym skinieniem. – A to jest Sim, skrót od Simiurg Junior, drugi najważniejszy ptak w Xanth. Roxanne opiekuje się nim za jego matkę, najważniejszego z ptaków, Simiurg. Jeśli to będzie konieczne, będziemy chronić Sima własnym życiem. – Tak – Jim zgodził się za całą rodzinę. Chlorine odwróciła się teraz w stronę ptaka-Roka. – A to jest rodzina Mundańczyków Baldwin: Jim, Mary, Sean, David, Karen, Woofer, Midrange i Tweeter. Czy zwierzęta mogą pobawić się z Simem? Ogromna głowa pochyliła się przyzwalająco. Jim był zaskoczony zaufaniem, ale uznał, że Roxanne też ma swoje instrukcje. Trzy zwierzaki były zresztą teraz inteligentne i zdyscyplinowane i wszystko rozumiały. Lśniący kurczak wystąpił krok do przodu. Był mniej więcej wzrostu Woofera, a jego młode opierzenie lśniło w słońcu przy każdym ruchu. – Cip! – Hau! – Miau! – Twiit! Zaraz potem cała czwórka zaśmiała się. Albo opowiedziały sobie jakiś zwierzęcy dowcip, albo po prostu były w doskonałym humorze. Mentia wynurzyła się z kłębu dymu. – Och, witam, Roxanne-przywitała się. – Jestem Mentia. Gorsza połowa Metrii. Spotkałyśmy się w czasie twojego sprawdzianu. Potężna głowa skinęła na znak, że sobie przypomina. Demonica zwróciła się do Jima: – Harpie nie są tu po to, żeby walczyć; przyniosły drewno na ognisko. Wieści szybko się rozeszły. Nikt nie chce, żeby Xanth zostało zmiecione Rzeczywiście, Jim zobaczył, że wstrętnie wyglądające ptaszyska pikują nad krawędzią i zrzucają patyki. To była wspaniała pomoc. – Podziękuj im od nas. – Już to zrobiłam. Powiedziały, że więcej skrzydlatych przyleci i przyniesie paliwo. To ich święte miejsce spotkań, gdzie obowiązuje stały rozejm. Nie wolno się tu sprzeczać, dopóki ktoś naprawdę o to nie poprosi. Nie musicie się więc obawiać potworów, ale nie kuście losu. – To wielce pocieszające – mruknęła Mary. Obserwowała dzieci i zwierzęta z pewną dozą niepokoju, szczególnie kiedy zjawił się ten wielki ptak. Bawiły się w klasy, rysując na piasku pola, i wszyscy byli bardzo skupieni. – Jeśli pozwolisz, to mam pracę do wykonania – odezwał się Jim. Mary spojrzała niezdecydowana. – Powinnam ci pomóc – powiedziała. Jednak wyraźnie nie chciała pozostawiać dzieci i zwierząt bez nadzoru. – Ja ci pomogę – ofiarowała się Mentia. – I ja – dołączyła Chlorine. W tej sytuacji zainteresowali się oczywiście także Sean i Nimby. Ale Mary nie wyglądała na uspokojoną. Mentia podfrunęła do Mary. – To najbezpieczniejsze miejsce dla dzieci w całym Xanth stwierdziła. – Roxanne pilnuje Sima i każdego, kto z nim przebywa, a pomagają jej w tym wszystkie skrzydlate istoty w całym Xanth i większość pozostałych. – Wiemy – wtrącił Jim. Mary jednak pragnęła bardziej przekonującego zapewnienia. Popatrzyła na Nimby’ego, a on skinął potwierdzająco głową. – W takim razie dołączę do was – powiedziała, dopiero teraz uspokojona. Podobnie zresztą jak Jim. Nie żeby miał coś przeciwko bliskości Mentii i Chlorine, ale czuł się lepiej, jeśli Mary była w pobliżu. Poza tym podzielał niepokój żony o Seana, który wydawał się nadmiernie zaintrygowany niektórymi stworzeniami, których na domiar w ogóle nie onieśmielało towarzystwo mężczyzn. Poszli zbierać drwa na ognisko. Harpie odleciały, ale zjawiły się inne skrzydlate potwory: smoki, gryfy i takie, których nie potrafili sklasyfikować. Niektóre sporych rozmiarów. Wszystkie pomagały, zrzucały ładunek i odlatywały. Wiatr ciągle przybierał na sile i w powietrzu unosił się coraz gęściejszy pył. Widział, jak to działa na stwory, które zachowywały się w powietrzu nerwowo, jakby zażyły jakieś środki odurzające. Widział już dość, aby docenić potencjalne możliwości oddziaływania pyłu na magiczne stworzenia. Ważnym powodem, dla którego misja została powierzona rodzinie z Mundanii, było to, że nie mieli w sobie ani odrobiny magii. Nie tylko Jim i pozostali nie potrafili zrobić niczego magicznego, ale w sposób szczególny opierali się efektom magii. W rezultacie, podobnie jak rozsądna demonica, mogli przejść przez zadanie w sytuacji, kiedy inni odczuwali ogarniające ich szaleństwo. Wiele rąk przyspieszyło pracę. Wkrótce płonęło wielkie ognisko, wyrzucając w górę kłęby dymu. Teraz skrzydlate stwory na polecenie Jima przyniosły wiadra z wodą. Wylano ją na ogień i ogromny obłok pary z głośnym sykiem wzniósł się w niebo i popłynął niesiony wiatrem. Magiczny pył osiadł na obłoku i ożywił go. Pojawiła się świecąca twarz. Jim podejrzewał z początku, że ma przywidzenia, ale pozostali także ją widzieli. – Pohałasuj! – zawołał. – Pokaż, z czego jesteś zrobiona, mgławico! – W tym magicznym królestwie nawet iluzje miały uczucia. Obłok zadudnił. – Możesz lepiej! – zawołał zachęcająco. – Cóż za chucherko z ciebie, paro blada? Tym razem obłok eksplodował rykiem. Bez wątpienia usłyszano to wiele mil dalej. A o to właśnie chodziło. Wtem z tyłu rozległ się inny odgłos. Obejrzał się i zobaczył Roxanne Rok zrywającą się do lotu. – Dokąd ona leci? – zapytał zaniepokojony. Nimby napisał wyjaśnienie. Centaury Che i Cynthia zostały zdmuchnięte przez Zły Wiatr, „więc Roxanne poleciała je ratować. Che jest wychowawczynią Sima. No tak. Błyszczący kurczak potrzebuje dobrego wykształcenia, więc ma nauczyciela centaura. Wiatr był teraz tak porywisty i niósł tyle pyłu, że nawet smoki kryły się na płaskowyżu. Swoją pracę wykonały. Chmura z dymu, pary i pyłu zmieniła się w monstrum. – Kto teraz pilnuje dzieci? – zapytała ostro Mary. No właśnie, kto? Pobiegli w stronę placu, gdzie dzieci i zwierzaki nadal pochłonięte były zabawą. Pilnowała ich teraz ogromna smoczyca. Kiedy oddychała, pojawiały się języki ognia. Wyglądało na to, że Roxanne załatwiła zastępstwo. Jim i Mary wrócili do ogniska. Tylko w Xanth rodzice mogli zobaczyć smoka opiekującego się ich dziećmi i uznać, że to dobre rozwiązanie. Na horyzoncie zauważyli maleńką plamkę, która szybko się powiększała. To był ptak- Rok trzymający w każdym ze swoich szponów drobną postać. Kiedy podleciał bliżej, okazało się, że były to młode centaury, samica i samiec. Każdy miał około jedenastu lat, według ludzkiego kalendarza. – Porozmawiajmy z nimi – zaproponowała Mary. Jim przytaknął i oboje zawrócili. Roxanne wylądowała i postawiła centaury na ziemi. Natychmiast pojawiła się demonica Mentia. – Che i Cynthia – przedstawiła je. – Jim i Mary z Mundanii. – Słyszeliśmy, że zawróciliście, żeby ratować Xanth – powiedziała Cynthia. – Była ładna, a jej brązowe pukle dobrze pasowały do końskiej grzywy. Miała goły tors, ale jeszcze nie (całkiem) ukształtowany. Che tymczasem przyglądał się zabawie dzieci i zwierząt. – Dobra okazja do nauki matematyki – zauważył. – Uczyłeś już tego kurczaka matematyki? – zapytał zaskoczony Jim. – Zanim dorośnie, musi wiedzieć wszystko o świecie – wtrąciła Cynthia. Jim skinął. – Zgoda. To świetnie. Ale czy możecie uczyć matematyki w tym narastającym szaleństwie? – Matematyki kwantowej – powiedział Che. – Szaleństwo nawet pomaga w tych studiach. Chociaż zaskoczony, Jim musiał się zgodzić. Centaury rzeczywiście były wyjątkowo inteligentne. – Gdzie jest goblinka Gwenny? – zapytała Mentia. – Nie towarzyszyliście jej? – Zwolniła mnie z tego obowiązku – powiedział Che. – Teraz wyrosła i rządzi Górą Goblinów, nie grozą jej więc niewygodne pytania. Ale pozostajemy bliskimi przyjaciółmi i często ją odwiedzam. Sim na pewno też ją polubi, gdy przyjdzie właściwy czas. – Rozumiem – odparła demonica. Centaury dołączyły do młodzieży, a Jim i Mary wrócili do ognia. – Myślisz, że się uda? – zapytała z troską. – Jeżeli nie, pozostaniemy na górze i nie będzie bezpiecznej drogi powrotu – odpowiedział wymijająco. Nie zaprzeczyła. Podeszli znowu do ogniska, które nadal płonęło i dymiło, ale teraz wiatr był tak silny, że obłok dymu odpływał bardzo szybko. Czy to wystarczy? Nie mieli już drewna, skrzydlate stwory nie ośmieliły się już więcej latać z powodu szaleństwa. Bez powodu tarzały się po ziemi i warczały. Chlorine wydawała się nieco zagubiona, ale Nimby wyglądał na niewzruszonego. Kątem oka Jim widział fantastyczne rzeczy, które znikały, gdy spoglądał na nie wprost. Szaleństwo wzięło w swe objęcia wszystkich. – Patrzcie! – zawołała Chlorine. – Fracto! Na horyzoncie, daleko na północy, pojawił się zarys ciemnej chmury. Nadchodził Fracto! Demonstracja rywala sprowokowała wściekłą mgłę do działania. Magiczny pył pobudził także Fracto. W dwie i pół chwili chmura urosła do przerażających rozmiarów. Pęczniały i wybuchały purpurowe bąble. Potem stały się szaro- zielone i ciemnobrązowe. W końcu zmieniły się w złośliwe oczka. Pojawiły się też ohydne usta Kiedy oddychał, słyszeli gwizd. Był gotowy dmuchnąć lodowatym powietrzem. Czas najwyższy, żeby działać. – Fracto! – zawołał Jim. – Cumulo Fracto Nimbus, królu chmur. Słuchaj mnie! Mam dla ciebie propozycję! Chmura zawahała się zaskoczona. Mroźny podmuch nie nadszedł. – Xanth jest w niebezpieczeństwie! – wołał Jim. – Xanth potrzebuje twojej pomocy! Usta zaczęły nabierać powietrza. Fracto nie dbał o dobro Xanth. – Możemy ci zaoferować coś naprawdę przyjemnego – krzyczał Jim. Chmura znowu się zastanawiała. Zmrużyła oczy. Pojawił się nad nią obłoczek w postaci znaku zapytania. – Romans! Kolejna burza, i to żeńskiego rodzaju. – Brzmiało to szaleńczo, ale cała sytuacja była szalona. Król Dor wszystko dokładnie omówił z Jimem, więc teraz, kiedy zachowywał jeszcze dość zdrowego rozsądku, musiał sprawę załatwić. – Nie chodzi o tę zadymioną chmurę. Ona miała tylko zwrócić twoją uwagę. Chodzi o prawdziwą nawałnicę, największą, jaka nawiedziła kiedykolwiek Xanth. Idealna dla ciebie. Gąbczasta gęba okazała zdecydowane zainteresowanie. Fracto rzadko miewał okazję przebywać w odpowiednim towarzystwie. Naprawdę musiało mu go brakować. Usta ułożyły się w idealne O i wypuściły kłąb powietrza. Pytał: „KTO?” – Nazywa się Wesoła Wdówka – zawołał Jim. – Pochodzi z Mundanii. Twarz chmury prychnęła. – Nie, czekaj! Nie jest już Mundanką. Poderwała tyle magicznego pyłu, że teraz sama stała się magiczna. Ale nie rozumie tego, nie wie, jak wykorzystać swoją nową magiczną siłę. Traci ją niepotrzebnie na przypadkowe podmuchy, nie zdaje sobie sprawy ze swojego potencjału. Staje się tak silna, że gotowa będzie zdmuchnąć z powierzchni cały Xanth. Wtedy oczywiście osłabnie. Ale dzięki właściwym instrukcjom może stać się taką nawałnicą, jaką powinna być, i z całym tym magicznym pyłem może stać się prawdziwą mieszkanką Xanth. Jednak potrzebuje nauczyciela, a tylko ty posiadasz odpowiednie umiejętności i jesteś na tyle zdolny, żeby ją nauczyć. Tylko ty potrafisz okiełznać tę złośnicę. Tylko ty potrafisz uspokoić Zły Wiatr. Jeżeli ci się uda, będziesz miał wspaniałą kobietę twojego rodzaju. Resztę pozostawiam twojej wyobraźni. – Nie był pewny, ile wyobraźni może mieć chmura, ale było oczywiste, że chmura rozważa propozycję. Fracto zastanawiał się. Po chwili jego usta utworzyły kształt przypominający. A i zapytały: „JAK?” – Musimy współpracować – odpowiedział Jim, z wyraźną ulgą zdając sobie sprawę, że rozmowa toczy się w dobrym kierunku. Musimy odepchnąć Wesołą Wdówkę od terenu, na którym występuje znaczne stężenie magicznego pyłu, ale my nie potrafimy skierować jej w żadną konkretną stronę. To musisz zrobić ty, zwabiając ją do Regionu Powietrza. Kiedy już się tam znajdzie, nie będzie wiedziała, jak uciec, dopóki sam jej tego nie nauczysz. Będzie twoja i będziesz mógł ją uwieść. Chmura znowu się zastanowiła. Nie ulegało już wątpliwości, że Fracto zainteresowany. Chmura wypuściła podwójne 00, co miało oznaczać: „DOWODY?” Jak miał udowodnić, że mówi prawdę? Nie mógł winić chmury za podejrzliwość. Fracto nie miał przyjaciół, a Mundańczycy byli ostatnimi, którym można było zaufać. Na szczęście Król Dor przygotował go również i na takie pytanie. – Oto kontrakt – odparł, rozwijając duży rulon. – Podpisany osobiście przez Dobrego Maga. Podmuch wiatru wyrwał go z rąk Jima i zaniósł w stronę chmury. Ale oczywiście dokument nie zaginął. Fracto przeczytał. Teraz zachmurzona twarz zmieniła się. Przestała być straszna i stała się bardziej ustępliwa. Usta otworzyły się i jęknęły przeciągłe „AAA”. Fracto przyjął propozycję! Teraz pozostało tylko omówić szczegóły. Jim wyjaśnił, jak przenieść Chlorine za Wesołą Wdówkę i użyć wiatrówki, żeby zwabić wichurę do Regionu Powietrza w północno-centralnym Xanth. To nie było łatwe, ale tam mogli nawałnicę zatrzymać i okiełznać, jeśli udałoby się nie popełnić żadnego błędu. Dotychczasowe postępy podniosły Jima na duchu. Wkrótce mieli wypełnić misję i wrócić do domu, na Florydę. Zaczynał już tęsknić za rodzinnymi stronami. Rozdział 12 Willow Sean zadeptał resztki ognia w pobliżu krawędzi płaskowyżu i odwrócił się, żeby popatrzeć za rozwiewanym przez wiatr dymem. Wykonali zadanie: wysłali dymne sygnały, przywołali chmurę i zawarli z nią układ. Oczywiście musieli jeszcze trochę popracować, zanim Zły Wiatr zostanie ujarzmiony, ale wyszli już na prostą. Xanth zostanie ochroniony, a oni wrócą do domu. Przygoda była interesująca, a nawet zabawna, ale był już gotów wrócić do nudnej Mundanii. Ale coś tu nie pasowało. Dlaczego chciał wracać do domu, skoro urocza Chlorine miała tu zostać? No i ta superseksowna demonica Mentia? Powinien przecież chcieć zobaczyć, ile tylko się da, chociaż wiedział, że żadna z nich nie jest dla niego. Były jedynie zmaterializowanym marzeniem, fantastyczną projekcją, ale z drugiej strony, czy kiedykolwiek wcześniej powstrzymywał go fakt, że coś jest nieosiągalne? Powinien próbować złapać każde spojrzenie, które tylko zdoła. Ale nie łapał; stracił jakoś zainteresowanie. No, troszkę udawał, ale to dlatego, że pozostali członkowie jego rodziny zbytnio mu się przyglądali i zapewne podejrzewaliby go o chorobę, gdyby nie starał się skorzy- stać z każdej nadarzającej się okazji ujrzenia choćby skrawka niewieściego ciała. Jednak nie miał już do tego serca. Czy to przez narastające szaleństwo? Nie dotykało ono nadmiernie Mundańczyków z powodu ich bardzo ograniczonej magiczności, jednak jakieś skutki wywoływało. Kręciło mu się w głowie, a niektóre rzeczy, które były płaskie, na przykład ziemia, falowały, albo rozpływały się. Ale to tylko percepcja; nie powinna wpływać na normalne u młodego mężczyzny zainteresowanie kobietami. Nie powinna także wywoływać u niego niewyjaśnionego poczucia zagubienia. Poszedł na drugą stronę polany, gdzie jeszcze się dymiło, i załatwił to, czego natura od niego wymagała. Po chwili zawrócił w stronę samochodu i pozostałych osób. Obszedł głęboką dziurę w ziemi, która może była iluzją, a może nie. Wykonał swoją pracę. Najwyższy czas przyłączyć się do rodziny. Wtedy na krawędzi pojawiło się coś, co dojrzał kącikiem oka. Uznał, że to wraca jeden z latających stworów. W następnej sekundzie stwierdził, że to pewnie harpia, dlatego że stworzenie było rodzaju żeńskiego, ale w kolejnej sekundzie stwierdził, że to w stu procentach dziewczyna, i do tego ubrana. Skrzydlata dziewczyna! Po chwili znalazła się nad płaskowyżem i leciała szybko dalej. Chyba jednak była wyjątkowo zmęczona, gdyż skrzydła uderzały powoli, a głowa zaczęła jej opadać. Frunąc w tym narastającym szaleństwie, szybko wyczerpała swoje siły. Jej delikatne stopy dotknęły ziemi. Skrzydła zwinęły się i opadła na kolana. Sean postanowił jej pomóc. Była tak delikatna, tak bezbronna, że musiał coś zrobić. – Dobrze się czujesz? – zapytał, wyciągając do niej rękę. Jej zmęczona głowa odwróciła się w jego stronę. – Sean! – zawołała i wpadła w dziurę, którą dopiero co ominął. Cały świat Seana odmienił się w jednej chwili. – Willow! – krzyknął i skoczył za nią. Złapał ją, kiedy wylądowali na kupie jakichś miękkich świecących odpadów. W głowie miał zamęt. – Och, Sean, pamiętasz – westchnęła. – Bałam się, że nie będziesz pamiętał. – Wymówiłaś moje imię – powiedział. – Wszystko wróciło. Jak mógłbym kiedykolwiek zapomnieć? – Szedłeś przez zapomniany wir – powiedziała. – Podążyłam za tobą aż tu... – Teraz wiem, co straciłem – odparł. – Ciebie, Willow. Kocham cię. – Pocałował ją i poczuł wszechogarniającą słodycz powracającego wspomnienia. Zatrzymali się tam, gdzie woda zalewała drogę trolli. Gobliny zniszczyły rzekę, powodując, że się cofnęła i zwaliła most oraz zalała drogę, uniemożliwiając bezpieczny przejazd. Tata wziął garść wiśniowych bomb, które miały posłużyć do zniszczenia tamy. Zostawił je Seanowi i mamie, a sam poszedł zbadać zaporę, żeby znaleźć najlepsze miejsce do podłożenia materiału wybuchowego. Ale został złapany przez gobliny. Mieli rzucić bomby we właściwe miejsce, ale gdy tata został złapany, Sean wiedział, że nie może dłużej czekać. David miał odciągnąć uwagę napastników, a on, Sean, musiał zrobić, co do niego należało. Złapał więc całą wiązkę bomb i pobiegł w stronę tamy. Rzucił w nią wiśniami i padł, żeby uniknąć odłamków. Wybuch odrzucił go i ogłuszył. Ale musiał wylądować w wodzie, bo nagle zaczął się krztusić i taplać. Na szczęście był dobrym pływakiem, więc po krótkiej chwili dezorientacji zdołał mocnymi ruchami ramion odzyskać kontrolę i próbował dopłynąć do brzegu. Ale nie bardzo wiedział, gdzie się ten brzeg znajduje. Wszędzie dookoła była płynąca wartkim nurtem brudna woda, która unosiła go ze sobą. Razem z nim płynęły gałęzie z wysadzonej tamy, czasami wchodząc mu w drogę. Był osłabiony wybuchem i czuł się coraz bardziej zmęczony. Gdzie był brzeg? Nad nim pojawiła się frunąca postać. To był duży ptak... nie, dziewczyna! Uskrzydlona dziewczyna! – Tu! – krzyknęła, wskazując przed siebie. Musiała wiedzieć. Popłynął więc za nią i wkrótce zza rozrzuconych w wodzie śmieci wyłonił się brzeg. Jednak Sean zupełnie osłabł. Adrenalina, która dodawała mu sił, teraz przestała działać, i tuż przed brzegiem zaczął grzęznąć w mule. Dziewczyna podleciała, żeby mu pomóc. – Musisz wypłynąć, bo mułu płynie coraz więcej – powiedziała. Delikatnymi rękami chwyciła go pod pachy i próbowała unieść. Ale zamiast tego jej stopy ugrzęzły w mule i wylądowała obok niego w błocie. – Twoje skrzydła! – krzyknął przestraszony. Czystą biel skaziły błotniste plamy. – Mogę je umyć. No, dalej. – Jeszcze raz spróbowała go unieść, objąwszy go tym razem w pasie. – Spiesz się. Teraz odgłos płynącej wody był jakiś inny. Zapewne nurt się zmienił – płynął teraz prosto przez zalany teren i gotów był go znowu porwać. Zebrał się w sobie i przy jej pomocy chwiejnym krokiem ruszył w stronę stałego lądu. Była szczupła, więc jej pomoc była bardziej moralna niż fizyczna, ale i tak doceniał to, co dla niego robiła. Dotarli do wysokiego brzegu. Chwytając się wystających korzeni, wydostali się na górę akurat w chwili, gdy woda za nimi spiętrzyła się. Na chwilę przynajmniej byli bezpieczni. – Dzięki – powiedział. – Bez ciebie pewnie bym utonął. – Tak. Nie wiedziałam, kim jesteś, ale nie wydawało mi się w-porządku pozwolić ci się utopić, skoro mogłam pomóc. – Zamilkła i odchyliła głowę. – Kim jesteś? – Nazywam się Sean Baldwin. – Sean skąd? Uśmiechnął się. – To moje nazwisko. – Na-zwisko? Jesteś z góry. Roześmiał się. – Daleko stąd. Jestem Mundańczykiem. Aż nią wstrząsnęło. – Jesteś z Mundanii! – Ale to nie znaczy, że jestem złą osobą. – Nie znaczy? – Zapewne słyszałaś jakieś nieprzyjemne historie o Mundanii. Nie wszyscy jesteśmy tacy jak w tych opowieściach. – Mam nadzieję – zauważyła. Przyjrzał jej się. Pod warstwą błota była to proporcjonalnie zbudowana, ładna, młoda dziewczyna o długich do pasa jasnych włosach, drobnych dłoniach i stopach. Twarz miała podobną do elfa, z ogromnymi zielonymi oczami. – Proszę, uwierz, że nie zrobiłaś źle, ratując mnie z topieli. Powiesz mi, kim jesteś? – Oczywiście – odpowiedziała, rumieniąc się. – Jestem elfką Willow. – Jesteś elfką? Jak Jenny? – Jenny? Gdzie jest jej wiąz? – Wiąz? – Wiąz elfa. Wszystkie elfy związane są z konkretnymi wiązami. W ten sposób identyfikujemy się. – Nie sądzę, żeby miała swój wiąz – odpowiedział. – Jest ze Świata Dwóch Księżyców. – Bez wiązu? No to musi być naprawdę dziwna. – No, ale ma spiczaste uszy i po cztery palce u dłoni. Willow uniosła rękę zakończoną ewidentnie pięcioma palcami i dotknęła nimi swojego ucha, które było okrągłe. – To musi być dziwny świat. W Xanth wszystkie elfy wyglądają tak jak ja. Może z wyjątkiem kilku. – Och. Jakich kilku!? – No, nasz wiąz jest skrzydlaty. Mam więc skrzydła, inaczej niż inne elfy. Nasze drzewo jest wielkie, więc i ja jestem wielka. – Wielka? Według mnie jesteś uroczym maleństwem. – Wielka jak na elfy. Większość jest o wiele mniejsza niż my. No i są o wiele bardziej przywiązane do swojego drzewa. – Przywiązane do drzewa? – Nie wiedziałeś? – Przecież jestem Mundańczykiem. Jestem zupełnym ignorantem. – Oczywiście – zgodziła się poważnie. – Wszystkie elfy są przywiązane do swoich drzew. W ich pobliżu są bardzo silne, ale słabną, kiedy się od nich oddalają, aż w końcu stają się zbyt słabe, by żyć. Nie mają więc ambicji terytorialnych, ale nawet ogry nie odważają się ich atako- wać, ponieważ przy swoich wiązach elfy są silniejsze od nich. – Z dala od swojego drzewa jesteś więc słaba? – Tak. Ale to nie dotyczy właściwie elfów skrzydlatych, więc my możemy latać nawet całkiem daleko. Myślę, że to dzięki temu, że nasze wysokie drzewo jest widoczne z daleka, gdyż nie zasłaniają go góry, domy czy rośliny. Niemniej jednak jesteśmy i tak zmuszone do ograniczania odległości. Na granicy Xanth pewnie nie zdołałabym ustać, podczas gdy w pobliżu naszego drzewa mogłabym cię nosić na jednej ręce. Odmiany są też bardziej ograniczone niż u innych gatunków i to pozwala nam swobodnie latać. Mój wiąz rośnie w środkowowschodnim Xanth, więc tu nie jestem ani słaba, ani silna. Inaczej byłabym w stanie udzielić ci większej pomocy. – Dość mi pomogłaś – zapewnił ją. – Naprawdę doceniam to. Użyłem bomb wiśniowych, by zniszczyć tamę zbudowaną przez gobliny, ale uwolniona woda zmyła mnie. – Nie bardzo lubimy gobliny – przyznała. – My ich w ogóle nie lubimy. – Rozejrzał się dookoła. Woda uspokoiła się. – Lepiej wrócę już do mojej rodziny. – A ja lepiej wrócę do mojego wiązu. – Jeszcze raz dziękuję za pomoc. Nie wiem, jak ci się odwdzięczyć. – Och, ja nie zrobiłam tego po to, byś mi się odwdzięczał – odparła, znowu się rumieniąc. – To był taki impuls. Zwykle nie kontaktujemy się z ludźmi w ogóle. Jesteśmy bardzo nieśmiałe. Ale nie mogłam ci pozwolić utonąć. – Rozumiem. Zrobiłbym dla ciebie to samo, gdybyś była w kłopotach, i to wcale nie dlatego, że jesteś ładna. – Och! – zawołała, rumieniąc się jeszcze bardziej. – Przepraszam – powiedział szybko. – Nie chciałem cię urazić. – Jeszcze nikt nie nazwał mnie ładną. Jestem zupełnie normalną przedstawicielką swojego rodzaju, i do tego pokrytą błotem. Pojął, że nie żartowała, mówiąc o sobie, że jest nieśmiała. – Może mnie się szczególnie podobasz, bo mnie uratowałaś. A błoto to moja wina. Czy jest tu jakaś sadzawka, w której moglibyśmy się umyć, zanim każde z nas ruszy w swoją stronę? Nie chciał wracać do rodziny taki brudny, bo mama martwiłaby się o tapicerkę w samochodzie; nie chciał też zbyt szybko rozstawać się z tą interesującą osobą. Spędzili razem już dłuższą chwilę, ale gdyby się umyła, mógłby jej się dokładniej przyjrzeć. – Widziałam tu blisko sadzawkę – powiedziała. – Jeśli się nie śpieszysz... – Nie śpieszę się. Zaprowadziła go do wody, którą zauważyła wcześniej. To było małe źródełko tryskające krystalicznie czystą wodą. Willow zaczęła się rozbierać, ale zaraz się zawahała. – Słyszałam, że Mundańczycy są bardzo... nie chciałabym cię obrazić... czy masz coś przeciwko rozbieraniu się? – Absolutnie nic – stwierdził uprzejmie. Pamiętał, jak kiedyś kąpał się nago z przyjaciółmi. Czy teraz miał robić to samo z tą cudowną dziewczyną? – Czy miałabyś coś przeciwko temu, żebym i ja...? – Oczywiście, że nie. Jak inaczej miałbyś się umyć? Roześmiał się z ulgą. – No tak. Ale ostrzegam, że będę ci się przyglądał. Po prostu nie będę mógł się powstrzymać. Uśmiechnęła się i zdjęła suknię. Dziwiło go, że nie krępuje się z powodu majtek, ale zaraz zrozumiał dlaczego: nie nosiła ich. W Xanth, jak się zdawało, nagość nie była problemem, a jedynie rozbieranie się. Jej nagość nie tylko była naturalna, była piękna; tak właśnie wyobrażał sobie Chlorine, ale Willow to było coś więcej. Nagle upodobał sobie taką wiotkość. Bez ociągania zdjął odzież i szybko dołączył do niej w źródełku, ponieważ nie chciał dłużej wystawiać się na jej spojrzenia i czuć zakłopotania z powodu swojej na nie reakcji. Woda była idealna, ani za ciepła, ani za zimna. Lekko szczypała jego skórę, tak że czuł się doskonale. Willow odwróciła się w jego stronę i odrzuciła włosy do tyłu, tak że jej niewielki, ale idealny biust ukazał mu się w całej krasie. – Może umyję ci plecy? – zaproponowała niewinnie i po raz pierwszy od wejścia do wody spojrzała mu w oczy. Nagle zamarła. Sean także. Podziwiał ciało i twarz Willow, a teraz ten podziw zamienił się we wszechogarniające uczucie. Piękna? Była olśniewająca! Zupełnie jakby stworzona z pro- mieniującego światła z najsłodszą muzyką bijącą z wnętrza. – Och nie! – krzyknęła. – To Źródło Miłości! Źródło Miłości. Słyszał już o tym. – Chcesz powiedzieć, że my...? Ale nie trzeba było nic więcej mówić, bo już wiedział, że to prawda. Kochał ją. – Nie wiedziałam – powiedziała zasmucona. – Czy ty... ty czujesz to samo co ja? – zapytał. – Tak – powiedziała, przysuwając się do niego. – Kocham cię. Ale my nie możemy... – I ja kocham ciebie – przerwał i także się do niej zbliżył. – Chociaż jesteśmy z dwóch różnych światów. – Nie powinniśmy tego robić – powiedziała, obejmując go. On zrobił to samo – oplótł ją ramionami mimo delikatnych pierzastych skrzydeł. – Wiem. – Pocałował ją. Część snów, które śnił, teraz ziściła się w jednej chwili. Kiedy już minęła wieczność, odsunęła twarz na tyle, żeby mogli rozmawiać. – Jesteś Mundańczykiem. Ja jestem magiczna. Nie możemy być razem. – Jakże będziemy mogli żyć osobno? – Znowu ją pocałował, a ona namiętnie odwzajemniła pocałunek. – Po czasie czar zaklęcia zniknie – powiedziała, kiedy przerwali dla nabrania oddechu. – Po jakim czasie? Zastanowiła się. – Mniej więcej po czterech latach, jak sądzę. Ale często miłość magiczną zastępuje w tym czasie miłość naturalna, może więc nie będzie innej ucieczki jak rozstanie. – Nie zniosę tego. – Już miał ją znowu pocałować, ale tym razem ona go wyprzedziła. – Ani ja – powiedziała po kolejnej dłuższej pauzie. – Och, Willow, wiem, że to wszystko magia, aleja... nawet nie chcę powiedzieć, co chcę z tobą robić. – To była druga połowa jego snów, ta, która jeszcze się nie spełniła. – Ja też chcę to zrobić – wyjawiła. – Bociany mają sporo roboty z powodu Źródła Miłości. Ale błagam, wstrzymajmy się do chwili rozpatrzenia innego wyjścia. – Zrobię wszystko, o co poprosisz – odpowiedział. Ogromnym wysiłkiem woli odsunął się od niej. – Ale nie przestanę cię kochać. – Zrobię, co tylko będzie w mojej mocy, żeby tak się stało – wyznała. – Ja... ja mogłabym nawet umrzeć w twoim królestwie. Tobie nie byłoby tutaj dobrze. Twoi i moi będą przeciwni naszemu związkowi. Będziemy wyklęci. Ale nie nasza miłość. – Tak, tak będzie – przyznał. – Musimy więc to zakończyć. Myślę, że jest sposób. – Ach, Willow... – Wiemy, że to nie jest naturalne – powiedziała. – Wiemy, że się nie sprawdzi. Musimy się więc zachować rozsądnie. Jeśli istnieje jakiś sposób, żeby przerwać tę miłość, będzie to najlepsze rozwiązanie. – Najlepsze – odpowiedział jak echo. – Ale nie mogę się z tym pogodzić. – Tak jak ja. Ale nie jesteśmy bezmyślnymi ani bezdusznymi stworzeniami. Wiemy, co jest dobre, i mamy wolę czynienia dobrych rzeczy. Musimy więc tak zrobić. Nie chciał tego powiedzieć, ale zmusił się. – W jaki sposób możemy przerwać naszą miłość? – Widziałam niedaleko zapomniany wir. – Co takiego? – Fragment oryginalnego zaklęcia Rozpadliny. Rozpadło się w Czasie Bez Magii, ale niektóre wiry pozostały. Są niewidzialne, ale wiem, gdzie jest najbliższy, bo widziałam owady, które przelatywały przez niego i zupełnie potem traciły orientację. – I to spowoduje, że zapomnimy? – Tak. Kiedyś stworzenie, które przeszło przez wir, zapominało wszystko, ale teraz wystarcza tylko na jakieś pół godziny. To znaczy, że zapomina się ostatnie pół godziny życia. A taka ilość czasu... – Pozwoli zapomnieć o naszej miłości! – wykrzyknął. – Pozwoli zapomnieć o naszej miłości – przytaknęła ze smutkiem. – Proszę, zrozum, że nie chcę tego robić, ale myślę, że to jest najlepsze dla nas obojga. Mój rozum spiera się teraz z sercem, ale zawsze byłam dumna z tego, że jestem rozsądna. – Tak jak ja – przyznał. – Więc nie powinniśmy robić nic, czego moglibyśmy żałować, kiedy przestaniemy się już kochać. – Właśnie. Cieszę się, że to rozumiesz. – Rozumiem, że nie chcę niszczyć twojego życia, a jeśli będę cię kochał, to tak się stanie. – Uśmiechnął się gorzko. – Ale złości mnie, że może najpoważniejsze, najszlachetniejsze wydarzenie mojego życia przepadnie z mojej pamięci. Kiwnęła głową potakująco. Dla obojga było to ironią losu. – Umyjmy się – powiedziała. – Źródełko nie może zrobić dla nas już nic więcej. Potem pójdziemy do wiru. – Tak. – Z całej siły uderzył pięścią w wodę. – Wiesz, myślę, że gdybym cię poznał bez Źródła Miłości i tak mógłbym cię pokochać, bo jesteś wyjątkowo bystrą i rozsądną kobietą, i oczywiście uroczą. – Dziękuję – powiedziała, jednocześnie myjąc mu plecy swymi delikatnymi dłońmi. – Kiedy widzę twoją powściągliwość, a wiem, jakie targają tobą pragnienia, podejrzewam, że i ja mogłabym ciebie pokochać mimo naszego różnego pochodzenia. No i nie można powiedzieć, że nie jesteś przystojny. – Dziękuję – powiedział i odwrócił się. Ona także się odwróciła i teraz on umył jej delikatne plecy i z uwagą oczyścił pióra jej skrzydeł, pluskając na nie wodą. Następnie oboje się zanurzyli, żeby umyć włosy, a potem wyprali ubrania i mokre włożyli na siebie. Wyszli z wody i Willow poprowadziła go do zapomnianego wiru. Był, jak wcześniej wspomniała, niewidzialny, ale Sean wierzył, że wie, o czym mówi. – Kto przejdzie pierwszy? – zapytał, wierząc jeszcze nieśmiało, że może dziewczyna zmieni zdanie. – Teraz, kiedy mam czyste skrzydła, jestem gotowa wracać do domu. Ale ty jesteś w obcym kraju. Wolałabym popatrzeć i upewnić się, że bezpiecznie wrócisz do rodziny, zanim przejdę przez wir. Wtedy dopiero będę spokojna, tak sądzę. – Niech tak będzie. – Popatrzył na nią. – Czy moglibyśmy jeszcze... ostatni raz? Objęli się i pocałowali kilka razy. Zaraz potem cofnęła się. – Dalej, szybko, zanim zrobię coś, czego mi nie wolno – rzuciła, a po policzkach spłynęły jej łzy. Zdenerwowany odwrócił się i poczłapał w stronę zapomnianego wiru. W jakimś zakamarku umysłu miał nadzieję, że nie zadziała. – Ale zadziałało – powiedział, zamykając wspomnienie. – Wróciłem do samochodu i nigdy już o tobie nie pomyślałem. – Wiem – przyznała. – Obserwowałam cię. – Łzy, które pamiętał, jeszcze nie obeschły na jej policzkach. – Ale co cię tu sprowadziło? – Kiedy wróciłam do wiru, jego już tam nie było – powiedziała. – Myślę, że to były jego ostatnie chwile, był słaby i ty zużyłeś go do reszty. Nie mogłam więc zapomnieć. – Och, nie – jęknął. – Powinienem pozwolić ci przejść jako pierwszej. – Nie, ukochany. Nie zniosłabym twego cierpienia. Znowu się pocałowali. – Ale dlaczego ja wszystko pamiętam? I dlaczego podążyłaś za mną? – Kiedy powiedziałeś, że jestem rozsądna, chyba nie do końca miałeś rację. Potrafiłam okiełznać moje uczucia na początku, kiedy byliśmy razem, ale dłużej już nie. Tak bardzo cię pragnę... – Przeszył ją dreszcz. – Próbowałam. Wróciłam do domu i rozmawiałam z rodziną i ze starszyzną naszego wiązu. Nie znają innego wiru, przez który mogłabym przejść. Powiedzieli jeszcze coś. Jeśli wir był bliski wygaśnięcia, mógł zadziałać tylko częściowo. Możesz przypomnieć sobie po upływie jakiegoś czasu. Wtedy nie mogliby mi pomóc. Uznali, że powinnam zrobić dwie rzeczy. Po pierwsze powinnam spotkać się z tobą i sprawdzić, czy zapomnienie działa. Jeśli mój widok przywoła u ciebie wspomnienie, to później będziesz mnie pamiętał. Ale jeżeli nie będziesz pamiętał, to znaczy, że zaklęcie działało i jesteś bezpieczny. – Nie zadziałało – stwierdził Sean. – Zaczęło słabnąć, jeszcze zanim cię ujrzałem. Teraz to wiem. – Tak. Dla twojego dobra miałam nadzieję, że będzie działało, a dla mojego, że nie będzie. Jestem nieprzyzwoicie samolubna. – Nieprzyzwoicie – zgodził się i pocałował ją. – Ale co teraz? Nadal mamy kłopotliwą sytuację. – Rzeczywiście kłopotliwą – przytaknęła. – Myślę, że musimy pójść do Dobrego Maga po Odpowiedź. On z pewnością będzie miał napój magiczny... – Cholera! – zaklął, przy okazji odnotowując, że zdołał pokonać zasady Konspiracyjnego Stowarzyszenia Dorosłych. Może dlatego, że miłość jest sprawą dorosłych. – Musimy spróbować zachować się właściwie. Czy musimy znowu to robić? Czy nasza miłość naprawdę jest taka zła? – Nie zła, ale niemożliwa – wyjaśniła. – Ty musisz wrócić do swojego królestwa, a ja muszę pozostać w moim. – Ale czy nigdy wcześniej nie zdarzyło się nic podobnego? Czy inne zakazane związki musiały zostać zniszczone? Uśmiechnęła się blado. – Kiedy w Źródle Miłości spotykają się zwierzęta, wzywają po prostu bociana i żyją dalej. Kiedy dzieje się tak z istotami ludzkimi różnych rodzajów, starają się najlepiej, jak potrafią. Ale nie jestem pewna, czy te związki funkcjonują równie dobrze jak normalne. Czasami dochodzi do niefortunnych konsekwencji. Jednak żadne z nich nie miały takiego problemu, jaki my mamy: połączenia Xanth z Mundanią. – Gotów byłbym zostać w Xanth, żeby tylko być z tobą. – Ale ty nie masz skrzydeł. Nie umiesz fruwać. Nie mógłbyś pójść tam gdzie ja. – Jeśli zechcesz polecieć gdzieś beze mnie, nie zatrzymam cię powiedział. – Nie zrobiłbym tego, nawet gdybym mógł. Nigdy nie chciałbym, abyś była czymkolwiek zwią- zana. – Ale będę związana... miłością – zauważyła. – Myślę więc, że Dobry Mag jest naszym wyjściem, chociaż on każe sobie zapłacić ogromną cenę za informację. – Może masz rację. Jednak nie możemy nic zrobić, dopóki obecny kryzys nie zostanie zażegnany. Najpierw trzeba uratować Xanth, potem można rozwiązać nasz przypadkowy problem. – Czy to ironia? – Żebyś wiedziała. Co poczniemy tymczasem? – Na pewno nie to, co chcielibyśmy robić. Ograniczenia nadal nas dotyczą. – Chciałbym o tym zapomnieć. Spojrzała na niego rozmiłowanym wzrokiem. – Jeśli taka jest twoja wola, nie będę się sprzeciwiała, Sean. – Wiem, że nie będziesz. – Doskonale to rozumiał. Mogła się powstrzymać przed rzuceniem się w jego ramiona, ale brakowało jej sił, aby powstrzymać jego. Tak jak on potrafił się powstrzymać, ale nie zdołałby jej odtrącić, gdyby ona... – Ale chyba sam muszę się sobie sprzeciwić. Chodźmy stąd. Przedstawię cię przynajmniej moim bliskim. – Ale czy mnie zaaprobują? – Jak mogliby tego nie zrobić? Po prostu wyjaśnimy całą sytuację. – Tak jak ja opowiedziałam swoim – stwierdziła ze smutkiem. Byli przerażeni. Rozumieli, że można wpaść do Źródła Miłości, ale nie z Mundańczykiem. Zbesztali mnie za nieroztropność. Sean roześmiał się. – Mieli rację. Kiedy mnie pierwszy raz ujrzałaś, powinnaś polecieć dalej jakby nigdy nic. – I pozwolić ci utonąć? Jakżebym mogła? Pokręcił głową. – Wiesz, że nie jesteś w stanie osłabić mojej miłości. Jesteś urocza. Zarumieniła się tak jak podczas pierwszego spotkania. – Ty mnie też nie zniechęcisz. Objęli się i pocałowali. Uczynił nadludzki wysiłek, żeby się od niej odsunąć. – Jeżeli natychmiast stąd nie odejdziemy, wszelkie nasze szlachetne zamiary diabli wezmą. – No tak. – Zrobiła słodki grymas. Rozejrzał się po jaskini, a potem popatrzył w górę, w niebo. Otwór był ich wyjściem. Jednak był zbyt wysoko, a ściany były zbyt strome, żeby mogli wyjść. Chciał ją wziąć na ramiona, ale nawet wówczas nie zdołaliby sięgnąć krawędzi. Z drugiej strony jaskinia okazała się zbyt wąska, aby Willow mogła rozwinąć skrzydła i wyfrunąć. Zdecydowanie utknęli na dole. – Jesteśmy tu mniej więcej pół godziny – stwierdził. – Ciekawe, dlaczego nikt nie przyszedł sprawdzić, co się ze mną dzieje. – No właśnie – zgodziła się, także zaskoczona. Spojrzała na swój nadgarstek. – Prawdę powiedziawszy, minęła godzina. Tak się ucieszyłam z twojego towarzystwa, że zupełnie zapomniałam o mijającym czasie. Bez wątpienia bez ciebie nie odjadą. – Z pewnością nie – potwierdził. – Ale żeby zauważyć, że mnie nie ma, powinno im wystarczyć pięć minut, i następne pięć, żeby sprawdzić, co się stało. – To zupełnie jakby... tak! To jest to! – Co jest to? – Bomba czasowa. Widzisz, tam jest listek tymianku. – Wskazała na wyschnięty liść leżący na ziemi. – Niech zgadnę – powiedział Sean. – W Xanth tymianek wpływa na czas, więc jeśli się znajdziesz w jego pobliżu... – Właśnie. Zwykle zielone części rośliny zwalniają upływ czasu, a nasiona przyspieszają. Ale kiedy liście zostaną oderwane i usychają, działanie jest odwrotne i przyspieszają upływ czasu tak jak nasiona. W ich pobliżu czas umyka więc błyskawicznie i dlatego nazywamy to bombą czasową. Zwykle nie są groźne, ponieważ wystarczy oddalić się od nich. Lecz... – Lecz my nie możemy – dokończył. – Utknęliśmy na szybkiej ścieżce. – W jaskini – poprawiła go łagodnie. Nie zamierzał się z nią spierać. – Jak w takim razie wydostaniemy się stąd, żeby nie umrzeć z głodu, zanim ktoś nas znajdzie? – Och, mogę to unicestwić – powiedziała radośnie. – W sakwie mam mieszek. – Wyjęła małą sakiewkę i pogrzebała w niej, wyciągając różnego rodzaju rzeczy: ubranie, pantofle, owoce, lusterko, śmieszny kapelusz, śpiwór i kolekcję ładnych kamieni. – O, tu jest powiedziała, wyjmując związywany rzemykiem woreczek. Sean był zaskoczony. – Jak zdołałaś pomieścić tyle rzeczy w tak małej sakiewce? – To magia oczywiście. Czy kobiety w Mundanii nie mają sakiewek? Sean przypomniał sobie, ile różnych rzeczy mama potrafiła schować w swojej torebce. – No tak, mają. Ale skoro nosisz ze sobą ubranie, to dlaczego nie przebrałaś się w nie, kiedy wyszliśmy z wody, zamiast wkładać mokre rzeczy! – Wiedziałam, że ty nie masz suchego, więc nie chciałam cię wprawiać w zakłopotanie. – „Jakże ja cię kocham” – zanucił. – „Niech policzę, na ile sposobów”. – Próbowałam policzyć, ale jest ich zbyt wiele – powiedziała. Nawet gdy wiem, że to wszystko tylko z powodu Źródła Miłości. Otworzyła mieszek i włożyła do niego listek tymianku. Następnie zawiązała rzemyk i włożyła mieszek z powrotem do sakiewki. – To powinno załatwić sprawę. – Nie rozumiem – przyznał. – Dlaczego schowanie tam liścia ma wszystko odmienić? – Ponieważ w mieszku wszystko śpi – wyjaśniła. – Właściwie rzadko z tego korzystam, bo sama wówczas mam ochotę na drzemkę. Ale przydaje się do przechowywania łatwo psującego się pożywienia, bo kiedy śpi, to się nie psuje. No i bomby czasowe też niewiele złego mogą zrobić, kiedy śpią. Sean pokręcił głową. – Przedziwnie sprawy się mają w Xanth. Ale skoro teraz czas jest normalny, dlaczego nie czuję żadnej różnicy? – Nie zmieniliśmy się – wyjaśniła. – To czas wokół nas się zmienił. Teraz pasujemy do czasu na zewnątrz. Bomby czasowe zwykle dziesięciokrotnie przyspieszają czas, więc zapewne w czasie naszej godziny minęło sześć minut. Jeśli twoja rodzina potrzebuje dziesięciu minut, żeby cię znaleźć... – Tak. Wykorzystajmy te ostatnie trzy, cztery minuty. – Objął ją i pocałował. – Hej, co tam się dzieje na dole?! – zawołał z góry David. – No tak, mój młodszy brat się zjawił w najmniej odpowiedniej chwili – mruknął Sean i puścił Willow. Ale ucieszył się, że został odnaleziony. – Całuję moją dziewczynę, szczawiku! – zawołał w górę. – A na co to wyglądało? – Na dobrą zabawę z dziwną kobietą – odkrzyknął David. – Niestety, jest za ciemno, żeby dojrzeć szczegóły. Masz na sobie ubranie? – Tak, mamy na sobie ubranie – zawołał Sean. – Skocz po jakąś linę, albo coś takiego, żeby nas stąd wyciągnąć. – Dobra. – Głowa chłopca zniknęła z otworu. Odwrócił się do niej. – Szybko, dokończmy pocałunek. Willow roześmiała się i spełniła prośbę. Teraz u wlotu do jaskini pojawili się pozostali członkowie rodziny. – Co się stało? – zapytał tata. – Wpadłem z dziewczyną do dziury – zawołał Sean. – Phii – pisnęła Karen. – A ładna jest? – Bardzo. Willow się zarumieniła. Tata spuścił w dół linę z zawiązanymi węzłami. – Zamocowaliśmy ją. Możecie się wspiąć. – Umiesz się wspinać? – Sean zapytał Willow. – Tak. Odpoczęłam już trochę, a poza tym jesteśmy bliżej mojego wiązu niż wtedy. – No to idź pierwsza. Poczekam tu, aż będziesz bezpieczna na górze. – Dziękuję. – Pocałowała go szybko i złapała linę. On objął ją w talii i lekko uniósł. Puścił, kiedy znalazła się za wysoko, żeby mógł jej dalej pomagać. Spojrzał w górę, żeby mieć pewność, iż jest bezpieczna, ale wtedy pojął, że może zaglądnąć pod jej spódniczkę, więc pospiesznie odwrócił wzrok. Nie chciał jej wprawiać w za- kłopotanie, skoro mógł tego uniknąć. Nawet jeśli widział ją już wcześniej w pełnej krasie i wiedział, że nie nosi tych zakazanych majtek. Mógł patrzeć na nią tylko wtedy, kiedy sobie tego życzyła. Ponieważ ją kochał. – Teraz ty! – zawołał tata. Sean złapał za sznur i podciągnął się. To nie było łatwe i nagle uświadomił sobie, że Willow zrobiła to szybciej niż on. Mówiła poważnie, wspominając, że w pobliżu drzewa jest silniejsza. Pewnie mimo swojej delikatnej budowy była silniejsza niż on. Wychylił się z otworu i tata pomógł mu wyjść. Nad jaskinią zebrała się cała rodzina; byli także Chlorine i Nimby, zwierzaki i Sim. No i oczywiście Willow. – Co się wydarzyło? – zapytał tata. – Kocham ją – powiedział Sean, zanim pomyślał. – Wykąpaliśmy się w Źródle Miłości, tam w pobliżu tamy goblinów. – Źródło Miłości! – powtórzyła Chlorine. Miała na sobie coś, co wyglądało jak mundańska wiatrówka. – Ale czy nie wiedzieliście... – Myśleliśmy, że to zwyczajna sadzawka. Willow pomogła mi się wydostać z rwącej wody. Być może uratowała moje życie. Ale oboje unurzaliśmy się przy tym w mule, więc... – Przecież wróciłeś sam – przypomniała sobie mama. – Przeszedłem przez wir zapomnienia. Ale ona nie mogła. I kiedy znowu ją zobaczyłem, wszystko wróciło. Tak czy siak, niedługo przypomniałbym sobie wszystko. Nadal ją kocham. – Lepiej wróćmy już do samochodu – zaproponował tata. – Domyślam się, że Willow dołączy do nas. – Tak – powiedział Sean, podchodząc do niej. – Nie możemy się znowu rozdzielić. Pozostali zawahali się, ale Chlorine wyjaśniła sprawę. – Kiedy dwoje ludzi spotka się w Źródle Miłości, zakochują się w sobie. I nie ma na to żadnej rady. Nawet jeśli należą do różnych gatunków. To bez znaczenia dla sprawy. Muszą się pobrać. – Nie – powiedziała Willow. Chlorine spojrzała na nią. – To ty nie byłaś w Źródle Miłości? – Byłam. Kocham go. Ale ja jestem skrzydlatym stworem. On jest Mundańczykiem. Nie możemy się pobrać. – Stworem! – zawołał David, wybuchając śmiechem. – Tak się nazywają, głupku – zauważyła Karen tonem wyższości. Wszystkie skrzydlate istoty. To nie znaczy, że jest brzydka. – W takim razie po co tu za nim przyszłaś? – Chlorine zapytała Willow. – Nie mogłam się powstrzymać. Ale jeśli pójdziemy do Dobrego Maga, dostaniemy eliksir, który pozwoli nam zapomnieć o naszej miłości. – Nigdzie nie możemy iść, dopóki Xanth nie będzie bezpieczny – zauważył roztropnie tata. – Potem oczywiście – dodała Willow. – A on zażąda rocznej służby, albo czegoś równie drogocennego – przypomniała Chlorine. – Ja mu teraz służę. Jak Sean miałby to zrobić, skoro wróci z rodziną do Mundanii? – Ja odsłużę również jego czas – stwierdziła Willow. – Nie, nie zrobisz tego! – zaprotestował Sean. – Nigdy nie wpadłabyś w te tarapaty, gdybyś nie zatrzymała się, by mnie ratować. – Nie żałuję tego. Wspomnienia będą tego warte. – Wspomnienie miłości, której nie będziesz już czulą? – zapytała Chlorine. – Tak. Wywołało ją Źródło Miłości, ale i tak wiem, że on jest wart tego uczucia. – Sean? – niedowierzająco zapytał David. – Odsłużę swój czas – zapewnił Sean. – Ale wtedy będziesz musiał pozostać w Xanth – przypomniała Chlorine. Popatrzył na nią. Nadal była piękna i pociągająca, ale on już o to nie dbał. – Więc? – Więc jeśli i tak miałbyś zostać, to dlaczego masz wyrzekać się miłości? Sean był zaskoczony. Miała rację. – Może wypiję eliksir po odbyciu rocznej służby – powiedział, patrząc na Willo w. Ale ona zaprotestowała. – Jeżeli nie mielibyśmy się pobrać, to byłaby tylko tortura – powiedziała. – Poza tym wiem, że masz w swoim świecie swoje sprawy. Ja tu jestem u siebie. Odsłużę za nas oboje. To praktyczne rozwiązanie. Miała rację. Czuł jednak, że to nie jest w porządku. Siedzieli w samochodzie. – Sądzę, że Willow przez jakiś czas będzie z nami – stwierdziła mama. – Pokażcie jej samochód, a ja i Jim przedyskutujemy całą sprawę. Sean nie był pewny, czy to dobra wróżba, ale nic nie mógł na to poradzić. – Chodź, Willow. Pokażemy ci nasz magiczny ruchomy dom. – Widzę stąd – powiedziała. – Nieważne, gdzie jestem, jeśli jestem z tobą. Chlorine pokręciła głową. – Jeśli Źródełko Miłości tak działa, postaram się je odnaleźć, kiedy będę gotowa do małżeństwa. – Powinnaś – zapewnił ją Sean. – To kapitalne. Brzmiało to jak podsumowanie dnia. Rozdział 13 Komplikacje Mary i Jim stanęli w bezpiecznej odległości od samochodu, tam gdzie nikt nie mógł ich usłyszeć. – Ta dziewczyna – powiedziała. – Ze skrzydłami – dodał, jakby nie wiedział, o którą dziewczynę chodzi. – Oni nie mogą być ze sobą. – Mary, oni się nie rozstaną. Kochają się. – Wiesz przecież, co mam na myśli. On ma zamiar przespać się z nią... a ona mu pozwoli. Skinął. – Tak to jest z miłością młodych. – Ty chyba nie traktujesz tego poważnie! Popatrzył na nią. – Wręcz przeciwnie. Jestem realistą. Słyszałem o tych Źródłach Miłości. Nie można im się przeciwstawić. Kiedy wpadną w nie zwierzęta... – Jim, my nie jesteśmy zwierzętami! – W pewnym sensie jesteśmy. Kiedy dochodzi do... – Przestań, bo stajesz się niemożliwy. Co my z tym zrobimy? – Mary, on ma siedemnaście lat, a ona też coś koło tego. Są dostatecznie dorośli. – Nie są! – A ile lat my mieliśmy, kiedy... – Trzydzieści jeden i dwadzieścia dziewięć. – Przy drugim małżeństwie – przypomniał jej. – Ile miałaś lat, kiedy pierwszy raz się kochałaś? – Nie bądź wulgarny. – Przepraszam. Kiedy pierwszy raz wzywałaś bociana? – To nie ma związku. – Nie ma? Ja miałem siedemnaście. Byłem w wieku Seana. A ty? – Piętnaście – odpowiedziała niechętnie. – Ale nie podobało mi się. – A więc to w porządku, bo ci się nie podobało? – Nie to miałam na myśli. Dziewczyna może pragnąć... – Przerwała, ponieważ Jim już skrytykował to podejście. – W każdym razie w naszych czasach to było co innego. – Tak, byliśmy nastolatkami. Teraz jesteśmy ramolami, których seksualna energia się ulatnia, więc łatwo potępiamy młodzież za to, że ma pragnienia, które w naszym wypadku należą już do przeszłości. – Tego nie powiedziałam. – Teraz uderzyła z drugiej strony. – Czy przyprowadziłeś swoją dziewczynę do domu i powiedziałeś rodzicom? Roześmiał się. – Myślisz, że byłem samobójcą? Oni byli tacy jak my... jak my teraz. To zabolało, ale pominęła tę uwagę milczeniem. – Pozwolimy im spać razem w samochodzie? Przy Karen i Davidzie? Ta perspektywa w końcu dała mu do myślenia. – Racja. Ale niech na chwilę zostanę adwokatem diabła. Nie ma pragnienia silniejszego niż nie odwzajemniona, albo nie skonsumowana miłość. Czy nie byłoby możliwe dostarczyć im mundańskich przeciwbocianich urządzeń i pozwolić oddać się namiętności, a kiedy będą już to mieli za sobą, może podejmą jakąś rozsądniejszą decyzję, gdy nadejdzie czas rozłąki? – Czy mamy też rozważyć kwestię małżeństwa? – zapytała spokojnie. Podniósł ręce w geście, który miał znaczyć: poddaję się. – Nie, lepiej po niż przed. – Zastanowił się przez chwilę. – Nie przyglądaliśmy się im zbyt długo, ale mam wrażenie, że jeszcze nie próbowali... – Byli sami mniej niż dziesięć minut. – Plus kąpiel w Źródle Miłości. Wtedy zrezygnowali, bo wiedzieli, że ten związek nie ma przyszłości. Podejrzewam, że to za sprawą Willow, bo Sean jeszcze nigdy wcześniej nie okazał tyle dojrzałości. Wydała mi się kobietą, która... no która byłaby go warta ze skrzydłami czy bez. – Nie ma wątpliwości – Mary przytaknęła zaskoczona. – Jest sensowną i wielkoduszną osobą. Choć znam ją niedługo, polubiłam ją bardzo. Ale faktem pozostaje, że oni nie są dla siebie. Są z innych królestw, z innych gatunków, a Xanth jest bardziej restrykcyjny w sprawie pozamałżeńskich dzieci niż świat realny. Ale jak powiedziałeś, młoda namiętność jest silna. Jak długo zdołają się powstrzymać, jeśli będą pozostawać razem? – Kwadrans? – Więc co robimy? Westchnął. – Willow będzie z Karen, albo z Chlorine, a Sean z Davidem. Nie będziemy ich spuszczać z oczu. Ale będę się czuł jak strażnik więzienny. – To konieczne. – Usatysfakcjonowana swoim zwycięstwem pocałowała go. – Biorę to za obietnicę na czas, kiedy będziemy sami – odpowiedział. – Masz to jak w banku. Wrócili do samochodu. W środku panował tłok, ponieważ teraz było już dziewięć osób, wliczając demonicę, i do tego zwierzęta. Przynajmniej kurczak wrócił do swojej opiekunki. Pozostali na płaskowyżu do czasu, aż ucichnie wiatr. W sumie była to najdziwniejsza menażeria, jaką można by sobie wyobrazić. Mary była zadziwiona, że tak spokojnie znosi to wszystko. Ale co jeszcze mogłaby zrobić? Była tak daleko od swojej specjalności: archaicznych języków mundańskich. Jim siadł za kierownicą, a ona obok niego. Pozostali jakoś rozlokowali się w części kempingowej. Sean i Willow trzymali się za ręce, podczas gdy David i Karen zawzięcie wypytywali ich o wszystko, a szczególnie o Źródło Miłości. – A gdybyśmy to David i ja wpadli do źródełka, to też byśmy się zakochali? – zapytała Karen. – Ohyda! – skwitował David. Lecz Willow miała i na to odpowiedź. – Myślę, że nie, ponieważ nie macie prawa do uczestniczenia w Konspiracyjnym Stowarzyszeniu Dorosłych. Ale może kłócilibyście się mniej. – Czy w wodzie byliście razem nago? – zapytał David. – Ohyda! – tym razem skwitowała Karen. – Tak, nadzy – odparł Sean. – Myliśmy sobie nawzajem plecy. I to wszystko. To ucieszyło Mary; wiedziała, że to właśnie dla niej Sean dodał takie wyjaśnienie. Doceniała to. – Poza całowaniem – poprawiła Willow. Jim przyspieszył. Skierował auto w stronę demonicznego tunelu. Pasażerowie pootwierali okna i pomachali Roxanne i smokom, które machnęły skrzydłami i z szacunkiem prychnęły dymem, albo ogniem w pożegnalnym geście. Rzeczywiście ich wysiłek okazał się skuteczny. Jednak na tym zadanie się nie skończyło. Mentia przeniknęła przez karoserię w ten swój denerwujący sposób i niewiarygodnie szeroko rozciągnęła ramiona, aby zaznaczyć wjazd do tunelu, którego inaczej nie dałoby się zobaczyć. Jim skierował się w oznaczone miejsce i auto zdało się zatopić w litą skałę Wkrótce jechał krętym tunelem oświetlonym reflektorami samochodu. Demonica znowu została niespodziewanie (czyżby?) złapana bez majtek, ale kiedy po dłuższej chwili się zorientowała, przywdziała grubszą suknię. – Mężczyzna może polubić Xanth – mruknął Jim na tyle głośno, żeby Mary mogła go usłyszeć. – Hę? – odpowiedziała Mary na tyle głośno, żeby usłyszała demonica – A gdyby się zmieniła we wściekłe monstrum? Mentia obowiązkowo przybrała postać wściekłego monstrum z ostrzami wychodzącymi z każdego stawu i ogromnymi kłami jadowymi. – Złapałaś mnie – mruknął pod nosem, a Mary i Mentia roześmiały się. Jechali w dół powoli, ale bez przygód. Urojenia nie pokazały się. Kiedy wyjechali u podstawy góry, był wczesny wieczór. – Mamy czas na rozbicie biwaku na noc? – Jim zapytał Chlorine. Porozumiała się z Nimbym. – Tak, jeśli nie przeszkadza nam szaleństwo. – Pozostaniemy w samochodzie – zdecydował Jim. – Wyjdziemy na zewnątrz jedynie po żywność et cetera. – Cetera? – zapytała Willow. – Miał na myśli potrzeby naturalne – wyjaśnił Sean. – Czy nie wszystko jest naturalne? – Zrobić kupę – powiedział David i zamilkł zaskoczony. – Hej, powiedziałem brzydkie słowo, a nie biip. – Szaleństwo wpływa też na Konspiracyjne Stowarzyszenie Dorosłych. – Ale niech ci to nie zawróci w głowie – upomniała go surowo mama. – Nie, no tam to nie chciałbym, żeby mi poszło – odparł chłopak. – Co za bałagan – zgodziła się Karen. – Ale jesteś pewny, że nie poszło ci w twarz? – A co z moją twarzą? – Właściwie mc. Zapomniałam, że zawsze tak wyglądasz. Sprawy zdawały się wracać do normy. Mary z zadowoleniem obserwowała we wstecznym lusterku, że Willow rumieniła się. Zdecydowanie przyzwoite stworzenie. Gdyby tylko Sean mógł spotkać kogoś takiego jak ona w Miami! Nimby skierował ich w odpowiednie miejsce i Jim zaparkował samochód. Wysiedli i rozproszyli się, każdy w celu załatwienia własnych spraw, a Mentia znalazła dobre drzewo ciasteczkowe. Mary wolałaby coś bardziej pożywnego, ale nie miała ochoty toczyć bojów o coś podobnego w tym królestwie. Ciastka były zbyt popularne i łatwo dostępne. Potem wsiedli z powrotem do auta i nikt, nawet Sean i Willow, nie miał żadnych uwag do rozmieszczenia na nocny spoczynek. Chyba rozumieli, że skutki sprzeciwu mogą być zbyt ryzykowne. Ułożyli się do snu. Noc jednak nie przyniosła pełnego wypoczynku. Z powodu Chlorine, Nimby’ego i Willow nie było wolnych łóżek i Jim z Mary musieli się przespać na przednich siedzeniach. Jim oparł poduszkę o drzwi i szybko odpłynął, ale Mary zabrało to więcej czasu. No i oczywiście coś tam słyszała. Ktoś w samochodzie się poruszał. Odgłos był słaby, sugerujący, że ktokolwiek to robi, nie chce zakłócać innym spokoju. Czy to z toalety? Dzieci zostały ostrzeżone, żeby nie wychodziły same z auta, ponieważ Xanth jest w nocy szczególnie niebezpieczny. Zaklęcie nałożone na samochód zapewniało bezpieczeństwo, ale na zewnątrz nie działało. Mary już chciała sprawdzić, co to za odgłosy, ale zdecydowała się zachować cicho. Nie była przewrażliwiona, ale z drugiej strony chciała wiedzieć, co się dzieje. Zbyt wiele już zakłócało jej spokój w tym magicznym kraju, a do tego ten magiczny pył jeszcze pogarszał sytuację, w dodatku skrzydlata dziewczyna, choć bez wątpienia była miłą osóbką, to wszystko komplikowała. Kochała Seana, widać to było wyraźnie. Ale właśnie to była największa komplikacja. Czy wstała teraz, żeby sobie w samotności polatać, czy żeby być z Seanem? Mary wolała nie myśleć, co ta para mogła robić, gdyby znalazła się sama. Może więc powinna udać się za nimi, pokazać się i zamknąć sprawę, jeszcze zanim się zaczęła. Boczne drzwi otworzyły się nadzwyczaj cicho i ktoś wysiadł z auta. Kto? Po odgłosach uznała, że to jedna osoba. Nie usłyszała też żadnych szeptów. To by świadczyło, że to nie Sean i Willow. No to kto w takim razie? I po co? W okno z jej strony coś lekko stuknęło. Aż podskoczyła. Ktoś, zupełnie się nie kryjąc, dawał jej znak! Spojrzała i zobaczyła Nimby’ego. Ooo. Postępował według własnych reguł i bez wątpienia nie czuł się związany ich zasadami. Ale co w takim razie z Chlorine? Gdyby Nimby i Chlorine pragnęli spędzić trochę czasu razem, bez wątpienia ona nie mogłaby się sprzeciwić, jeśli działoby się to poza oczami dzieci. Ale Chlorine leżała w łóżku. Mary widziała, jak spokojnie oddycha. Nimby skinął. Czego mógł chcieć? Cóż, musiała to sprawdzić. Był dziwnym stworzeniem, prawdziwym smokiem. Wiedziała o tym, ale nie bała się go. Gdyby chciał wyrządzić im jakąś krzywdę, miał po temu mnóstwo okazji wcześniej. No i oczywiście nie znajdował w niej obiektu romantycznych zalotów – nie w obecności Chlorine. Chodziło więc o coś innego. Ostrożnie otworzyła drzwi i wysiadła, po czym cicho zamknęła je za sobą. Odwróciła się w stronę Nimby’ego i szeptem zapytała: – Tak? W odpowiedzi Nimby zamienił się w pasiastego smoka z oślą głową. Tym razem zauważyła dwie rzeczy, których nie dostrzegła wcześniej. Albo była mało spostrzegawcza, albo też on się teraz zmienił. Podejrzewała to drugie. Po pierwsze, jego łuski świeciły, wyróżniając go na tle ciemnej nocy, nie miała więc kłopotów ze zlokalizowaniem go. Po drugie, łuski na jego grzbiecie przybrały kształt siodła. – Chcesz, żebym cię dosiadła? Skinął głową. Musiał mieć jakiś powód. Wydawało się, że wie wszystko, co się dzieje w pobliżu. Teraz pewnie też coś wiedział. Znowu skinął głową. – Och, ty potrafisz czytać w moich myślach! – krzyknęła stłumionym głosem. Znowu potaknął. Wiedział więc, że nie spała i nasłuchiwała, i przyszedł do niej. Ale po co? Czy coś im groziło? Kolejne potaknięcie. Ale mogą mu zapobiec? Muszą podjąć jakieś działania? Potaknięcie. A więc mają coś do zrobienia. Podeszła do niego, wspięła się na grzbiet i usadowiła w siodle. Było zaskakująco wygodne. Z przodu łuski tworzyły poręczny łęk, na pewno nie był to przypadek. Dla nóg też znalazła wygodne podpórki. Nimby był doskonałym wierzchowcem. Pastelowo różowe paski zmieniły się w czerwone. – Nimby, czy ty się rumienisz? – szepnęła. – Bo powiedziałam ci komplement? Z zakłopotaniem skinął. Teraz Nimby ruszył. Mary w młodości miała już przygodę z jeździectwem, więc była doświadczoną amazonką. Nic nadzwyczajnego, ale wiedziała, o co chodzi. Chód Nimby’ego był dziwny, potem jeszcze dziwniejszy, a w końcu dokładnie taki jak u dobrego konia. Starał się dopasować do jej wspomnień o jeździe wierzchem. Rzeczywiście z nim współpracowało się wyjątkowo łatwo. Nabrali prędkości. Mary starała się dojrzeć, dokąd zmierzają, a wtedy oczy Nimby’ego zaczęły świecić jasno niczym dwa reflektory. – Dziękuję – powiedziała, klepiąc go po łuskach. Nic dziwnego, że Chlorine wspaniale się czuła w towarzystwie tak wszechstronnego kompana. Ado tego spowodował, że Chlorine wygląda teraz tak, jak wygląda. Był naprawdę wybitną jednostką. Ciekawe, jak potężna jest jego magia? Przez chwilę smok wydał się zaniepokojony z jakiegoś powodu. Mary rozejrzała się, ale nie dostrzegła nic groźnego, a do tego wiedziała, że Nimby do niczego takiego by się nie zbliżył. Wróciła do swoich myśli. Nie, siła Nimby’ego nie polega na magii. Dlatego, że potrafi zmieniać kształt i umie czytać w myślach, wydaje się, że dysponuje potężną magią, Ale on raczej odwołuje się do psychicznej siły osoby, którą jest, a w konsekwencji wzmacnia swoje zdolności. To by sporo wyjaśniało. Jest chyba wyjątkowo utalentowanym zwierzęciem, które wykracza daleko poza te ramy, obcując z ludźmi. Nimby wydawał się zrelaksowany. Wreszcie dotarł do miejsca przeznaczenia. Znaleźli się przy wielkim, starym, martwym drzewie z roztrzaskanym pniem. Drewno zdawało się jednak twarde i suche, nie gniło mimo oczywistego wieku. Wyglądało trochę tak jak dwa kawałki drewna odwrotności, których użyła Chlorine do zresetowania wrednej machiny, która złapała Woofera i Tweetera. Nimby skinął. – Drzewo odwrotności? – zapytała. – Przyniosłeś mnie tu po drzewo odwrotności? Potaknął. Pojawiła się Mentia. – A cóż wy tu razem robicie w mrokach nocy? – zapytała. Nagle dojrzała drzewo. – Oj! Nie wolno mi tego dotknąć! – Zniknęła. – Jako Mundanka mogę tego dotknąć bez obaw o odwrócenie mojej magii – stwierdziła Mary. – Ty mógłbyś mieć kłopoty. Świetnie. Ile tego potrzebujesz? Okazało się, że potrzeba mu wiązki. Zebrała kawałki drewna i związała je pnączem i następnie trzymając ostrożnie, wdrapała się na grzbiet Nimby’ego, który zawiózł ją z powrotem do samochodu. Tam rozłożyła drewienka wokół samochodu, tworząc wielkie koło. To powinna być wyjątkowo skuteczna, choć podstępna ochrona, pomyślała. Nimby skinął. Znowu pojawiła się Mentia. – I śmiertelna – zauważyła. Skończyli pracę i wrócili do samochodu. Zanim jednak usiedli, Mary ucałowała jedno z oślich uszu. – Cieszę się, że dbasz o nasze bezpieczeństwo – powiedziała. – Nawet jeśli to dla Chlorine, żeby mogła zakończyć swoją misję. – Ucho zarumieniło się. Mary wsiadła do samochodu, a Nimby wrócił do ludzkiej postaci i dołączył do Chlorine. Nikt nie zauważył ich zniknięcia. Tym razem Mary zasnęła szybko. O świcie nikt nie zauważył kręgu ułożonego z drewna, ale Mary zauważyła ogromne ślady, które biegły w stronę auta, doszły do kręgu i tu się pogubiły. Prawdopodobnie wywęszył ich jakiś głodny smok lądowy, ale został powstrzymany przez odwrotność, albo magię. Nimby musiał wiedzieć o nadciągającym zagrożeniu i po cichu przedsięwziął odpowiednie kroki, by zapobiec nieszczęściu. A wszystko po to, by ochronić Chlorine i jej misję. Tak naprawdę Dobry Mag, posyłając im Chlorine, posłał Nimby’ego. Mary zebrała drewienka i związała je w pęczek. Teraz nawzajem się zneutralizowały, tak jak się to działo w samym pniu, ale ich magia pozostawała. Drewno schowała w samochodzie, żeby mocje jeszcze wykorzystać. Chlorine naradziła się teraz z Nimbym co do dalszej drogi, dokąd zabrać wiatrówkę, aby była najbardziej skuteczna. Ku ich zaskoczeniu nie proponował drogi trolli. Zamiast tego okazało się, że powinni poszukać pomocy rozsianych po okolicy mieszkańców. Pierwszym był Modem. – Bardzo przypomina określenie z Mundanii – zauważył Jim. Ale z pewnością to przypadek. Odnaleźli kolejnego paliwożercę, zatankowali i ruszyli krętą drogą przez las, aż dotarli do samotnej chaty. Okna miała zabite deskami, ale nie dlatego, że była opuszczona. Mieszkająca w niej rodzina próbowała w ten sposób się zabezpieczyć przed nasilającą się wichurą. Samochód zatrzymał się tuż obok. Chlorine zamierzała wysiąść, lecz Nimby powstrzymał ją i wskazał na Mary. Och? Cóż, musiał być jakiś powód. Mary wysoko sobie ceniła świadomość wydarzeń, jaką miał Nimby. Wysiadła więc i zapukała do drzwi chaty. – Odejdź stąd, upiorze! – dobiegł głos z wewnątrz. – Nie jestem upiorem – zaprotestowała Mary, chociaż mogła podejrzewać, co zaniepokoiło mieszkańców domu. – Jestem zwykłą Mundanką szukającą Moderna. Drzwi otworzyły się ze skrzypieniem. Trzymała je mocno połyskująca dłoń. Przez szparę spoglądało wyłupiaste oko. – A ja jestem wiedźmą z tej chaty. Co wiesz o Modemie? – Tylko tyle, że potrzebujemy go, aby uratować Xanth przed Złym Wiatrem. Drzwi zaskrzypiały i otworzyły się szerzej. – Niech ci się przyjrzę – powiedziała wiedźma. – Ooo, widzę, że masz dzieci. – Tak. – W takim razie wszystko w porządku. Uważaj, żeby nie popełnił błędu. Dysponuje dziką magią. – Zawołała za siebie. – Modem, chłopcze. Idź z tą matką. – Tak, matko Haggi. – Pojawił się obdarty chłopiec w wieku mniej więcej Davida, ze zmierzwioną czupryną. Teraz było jasne, dlaczego to właśnie Mary miała zapukać. – Dziękuję – powiedziała do Haggi. Wzięła chłopca za jego brudną rękę i poprowadziła do samochodu. – Postaramy się go bezpiecznie przywieźć z powrotem. – Potem zwróciła się do chłopca: – Mamy magiczny poruszający się dom. Kiedy umyjesz ręce, będziesz mógł popatrzeć sobie przez okno. Usiądziesz z moim synem Davidem. Póki co, możesz mówić do mnie „mamo”. – Dobrze, mamo – odpowiedział grzecznie. Na spotkanie wyszła Chlorine. – To jest Modem – Mary przedstawiła chłopca. – Umyj go i sprawdź, jaki ma magiczny talent. Niech siądzie obok Davida przy oknie. – Podejrzewała jednak, że Chlorine dowiedziała się wszystkiego od Nimby’ego. Poza tym chłopiec też pewnie wolał, żeby to Chlorine umyła mu umazaną twarz. Bez wątpienia wywierała ogromne wrażenie na mężczyznach w każdym wieku i potrafiła z tego robić użytek. – Cześć, Modem – odezwała się Chlorine. – Jestem Chlorine. Uśmiechnęła się. – Jeejj – odparł zaszokowany. Chyba więc był normalnie rozwiniętym chłopcem. Ruszyli dalej, szukając kolejnej osoby z listy Nimby’ego. Tym razem szukali Keairy, w zupełnie innym kierunku. Kiedy Jim zawracał w niemal nieprzejezdnej dżungli, Chlorine myła Modemowi umorusaną buzię i ręce i słodko go wypytywała. Okazało się, że magia Moderna rzeczywiście ma coś wspólnego z mundańskim rozumieniem jego imienia. On sam nazywał to magicznym zwierciadłem, tyle tylko, że miał je w sobie. Potrafił się porozumiewać z Kom-Pluterem. – Z kim? – zapytała Willow. – Kom-Pluterem – wyjaśniła Chlorine. – Wredną machiną, która wszystko zmienia na złe. To ona jako pierwsza wysłała Emiter. Zmienia rzeczywistość wokół siebie. – Tak – przytaknął Modem. – Kiedy się z nim łączę, też potrafię to robić, ale tylko dlatego, że jestem ro... rob... – Roboczą stacją – wtrącił Jim. – Właśnie. Tak to nazwał. – To ładnie – powiedziała Chlorine. – Możesz nam pokazać? W tej samej chwili samochód dotarł do ślepego końca drogi. Zastawiało ją wielkie drzewo z wijącymi się, splątanymi pnączami. – Patrzcie – odezwała się Mentia. – Drzewo Kudłate. Karen zachichotała. – Jak moje włosy? – Niezupełnie. Patrz. – Demonica pofrunęła i w postaci małej dziewczynki zbliżyła się do drzewa. Nagle pnącza się poruszyły. Oplotły się wokół dziewczynki i uniosły ją w stronę pnia, w którym otworzyły się ogromne drewniane usta. Pnącza wsadziły dziewczynkę w paskudny otwór, a drewniane kły zwarły się. Zaraz potem usta się otworzyły i wypluły dziewczynkę. Pień pozieleniał, a pnącza opadły. Mentia wróciła do postaci ponętnej kobiety i na powrót znalazła się w samochodzie. – Jakieś pytania? – rzuciła. – Łeee, nie – z lekkim obrzydzeniem odpowiedziała Karen. Sama nawet lekko pozieleniała. – Owszem. – Davida coś jednak zainteresowało. – Dlaczego cię wypluło? Demonica uśmiechnęła się w podstępny, kobiecy sposób. – Zrobiłam smrodliwego nosa. – Co takiego? Mentia skrzywiła nos, jak to się dzieje, gdy czujemy nieprzyjemny zapach, i po wnętrzu rozszedł się okropny smród. – To właśnie – powiedziała. – Tylko jeszcze bardziej się skrzywiłam. – Retyyy! – wrzasnęła Karen i szybko otworzyła okno. Mary po cichu zrobiła to samo ze swoim oknem. To naprawdę wykręcało nos. Jedynie Nimby nie krztusił się zatrutym powietrzem. – Wspaniale! – zawołał David. – I przez to kudły stanęły drzewku dęba? – Obawiam się, że tak – potwierdziła demonica z fałszywym żalem. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, nawet Modem. Odór nadal unosił się w samochodzie. – Mogę to zmienić – powiedział chłopiec. – Kiedy się połączę. – W takim razie proszę, połącz się z Kom-Pluterem – powiedziała Chlorine – i zmień to w róże. Modem zamknął oczy i skoncentrował się. Nagle wnętrze samochodu wypełniła piękna woń róż. Rzeczywistość odmieniła się. – Wiecie, zaczynam się domyślać, dlaczego jego talent może się okazać użyteczny – powiedział Jim. – Czy on może nas przenieść poza to drzewo? Chlorine porozmawiała z chłopcem. Kudłate drzewo zmieniło się w ciasteczkowe. Mentia wyszła i zebrała najsmaczniejsze ciastka, których skosztowali, gdy ruszyli w dalszą drogę. Chlorine wróciła na miejsce obok Nimby’ego i wyjęła zielonkawego robaka, którym pociągnęła po ustach. – Co to? – zapytała Karen. – Lips-tic* oczywiście. Koloruje mi usta. – Rzeczywiście teraz jej wargi nabrały zdecydowanie zielonego koloru. Cóż innego mogłoby to być, pomyślała Mary. Wyjechali na odkrytą równinę. Siła wiatru nieustannie rosła i ilość unoszonego w powietrzu pyłu zdecydowanie osłabiała widoczność. Podmuchy uderzały w samochód, spychając go raz w jedną, raz w drugą stronę i powodując, że fantasmagorie w pędzie mijały ich i leciały dalej. W pewnej chwili z ziemi wyrosły ostrza, zagrażając oponom, ale Nimby kazał jechać dalej, a Mentia dla pewności sprawdziła, że znowu były to iluzje. Mary wolała, żeby to się już skończyło. Keaira mieszkała w oazie na pustkowiu. Ładne, obsypane kwiatami drzewa iglaste otaczały większe, pokryte pyłem drzewo z uroczym domkiem zbudowanym w jego koronie. – Och, domek na zapylonym drzewie – powiedziała zachwycona Chlorine. * Lipstic (ang.) – szminka, ale lips to usta. a tick to robak, kleszcz; nieprzetłumaczalna gra słów (przyp. tłum) – Od kiedy drzewa iglaste tak kwitną? – mruknął pod nosem Jim. – Odkąd jesteśmy w Xanth – wyjaśniła Mary. Podjechali w pobliże domku. Wokół drzewa nie było jednak w ogóle pyłu, powietrze było spokojne i słodkie. Wyglądało na to, że jest to miejsce zaczarowane i na pewno dlatego Keaira zdecydowała się tu zamieszkać. Drzwi domku otworzyły się. Stanęła w nich młoda kobieta z brązowymi warkoczami. – Podróżujący dom? – zapytała zaskoczona. Mary wyszła jej na spotkanie. – Tak i bardzo byśmy sobie życzyli, żebyś do nas dołączyła, jeśli to ty jesteś Keaira. Naszą misją jest uratowanie Xanth przed straszną nawałnicą, a będziemy potrzebowali twojej pomocy. – Ale moja władza nad pogodą jest niewielka – zaprotestowała Keaira. Potrafię ją zmieniać tylko w pobliżu mnie. Z taką potężną magiczną burzą jak ta nie zdołam nic zrobić. – Twój talent polega na kontrolowaniu pogody! – zawołała Mary, pojmując, w czym rzecz. – To dlatego w pobliżu twojego domu pogoda jest taka piękna. – No tak, oczywiście – przytaknęła Keaira. – Ale tylko w małym promieniu, jak widzisz. To niewiele. – To i tak powinno wystarczyć, żebyśmy mogli przebrnąć przy pogarszającej się pogodzie. Pojedziesz z nami? – Oczywiście, jeśli ma to pomóc Xanth. Długo to potrwa? – Mamy nadzieję, że nie. Ale i tak może zabrać kilka dni. Musimy pojechać za nawałnicę i sprowadzić ją na północ. Keaira popatrzyła tęsknie na dom. – Ale jeżeli będę za długo w podróży, Zły Wiatr zmiecie mój dom i drzewa, a od tak dawna je uprawiałam. Mary rozumiała jej obawy. Wpadła jednak na pewien pomysł. – Może uda nam się coś z tym zrobić. – Odwróciła się do Moderna. – Mógłbyś zmienić jej oazę, tak żeby nie ucierpiała? Chłopiec zastanowił się. – Czy kopuła wystarczy? – Nie, jeśli zrobi się pod nią nadmiernie ciepło – stwierdziła Mary. – To może tymianek, który utrzyma wszystko w nie zmienionym czasie – zasugerował Sean. – Ale my nie mamy tymianku – stwierdziła Chlorine. – Owszem, mamy – zaprzeczył Sean. – Willow ma w mieszku liść tymianku. – W jakim mieszku? – zapytała Mary, bo niczego poza sakiewką nie widziała u dziewczyny. – To nie pomoże – stwierdziła Willow. – To przyspieszy bieg rzeczy, a my potrzebujemy go spowolnić. – A gdyby zastosować drzewo odwrotności? – zapytał Sean. Mama ma tego trochę w bagażach. – Tak, wtedy powinno zadziałać – przyznała z zaskoczeniem Willow. Sean sięgnął po dwa kawałki drewna, a Willow wyjęła mieszek, a z niego liść tymianku. Położyli roślinę w domku na drzewie. – No i nic się nie zmieniło – powiedziała zasmucona Mary. Sean się uśmiechnął. – Zmieniło się, mamo. Popatrz poza oazę. Spojrzała. Pył nadal fruwał w powietrzu, ale bardzo wolno, jakby pływał w miodzie. – Nie rozumiem. – Teraz żyjemy jakby dziesięć razy szybciej niż zwykle – wyjaśnił. – Na zewnątrz jest normalnie. Tymianek nas przyspieszył. Kiedy dołożymy drzewo odwrotności, spowoduje efekt przeciwny i to w oazie wszystko będzie się dziać dziesięć razy tak szybko jak na zewnątrz Teraz wszystko stało się jasne. Poza jednym. – Jak się stąd wydostaniemy, kiedy drzewo odwróci działanie tymianku? – Normalnie. Rzucę dwa kawałki drewna, a kiedy się rozdzielą, zaczną działać. Tak Chlorine zresetowała Emiter. Mówiła mi o tym. Mary spojrzała na Nimby’ego. Skinął głową. A więc miało zadziałać tak, jak to zostało opisane. – W takim razie możesz chyba bezpiecznie pojechać z nami, a twoja oaza bezpiecznie przetrwa kilka dni. – Tak, powinno być w porządku – zgodziła się młoda kobieta. Opuścili oazę, a Sean rzucił w nią dwa kawałki drewna. Wylądowały tuż obok drzewa i rozpadły się. W tej samej chwili jakby wszystko wokół drzewa zamarło. Magia zadziałała. W samochodzie było teraz jeszcze bardziej tłoczno, ale nic nie można było na to poradzić. Czy naprawdę? Coś przyszło Mary do głowy. – Modem, wiesz co to takiego zaklęcie akomodacji? – A komu dać? – zapytał, nie rozumiejąc. – Impy używają takiego zaklęcia, żeby ich małe domy stały się dostatecznie duże dla osób normalnego wzrostu. To nie naprawdę... no, może i tak. Ale mnie ciekawi, czy mógłbyś zrobić nasz poruszający się dom jakby większy w środku, ale bez powiększania na zewnątrz? – Mamo, jesteś geniuszem! – zawołał Sean. – Tak, może – odparł chłopiec z pewnymi wątpliwościami – jeżeli Kom-Pluter je zna. – Skoncentrował się. Nagle samochód zrobił się dwa razy większy. Teraz miejsca było dość dla każdego. Mary siedziała na fotelu wystarczająco dużym dla dwóch osób. Dach znalazł się dwa razy tak wysoko jak dotąd. Jim jednak trzymał w rękach kierownicę monstrualnych rozmiarów. Ale kiedy wyjrzała przez okno, zauważyła, że samochód nie zajmuje więcej miejsca na drodze niż dotychczas. W środku był naprawdę obszerny. – Ta magia jest cudowna – westchnęła. – Bez wątpienia – odpowiedział Jim i przesunął się na krawędź fotela, żeby nogami sięgnąć pedałów. Jednak podmuchy wiatru nadal wstrząsały pojazdem. Wichura stawała się wręcz przerażająco silna i widoczność zaczęła się szybko pogarszać. Coś trzeba było zrobić, albo wpadną w prawdziwe kłopoty. Mary znowu coś przyszło do głowy. – Keaira, mogłabyś zmienić pogodę wokół samochodu? – Z pewnością – odparła dziewczyna. I nagle znaleźli się w strefie ciszy. Poza nią nawałnica szalała, ale żaden z podmuchów nawet nie tknął samochodu, a powietrze wokół niego pozostawało czyste. – Dziękuję – powiedziała z ulgą Mary. Następnym imieniem na liście Nimby’ego była centaurzyca Chena. – Już wiem – powiedziała Mary, szukając w pamięci. – To młodsza siostra centaura Carletona. Prosił, żeby przekazać jej pozdrowienia, jeśli ją spotkamy. – Masz rację – zgodził się zaskoczony Jim. – Ale zupełnie nie mam pojęcia, jak się tu zmieści centaur, nawet teraz, kiedy zwiększyliśmy wnętrze. Nimby napisał coś na kartce. – Chena nie wsiądzie do środka – przeczytała Chlorine. – Ona jest skrzydlatym centaurem. – Skrzydlatym? – zapytała Mary. – Jestem pewna, że Carleton o niczym takim nie wspominał. Ona musi być normalnym centaurem. Ale jak zwykle okazało się, że to Nimby ma rację. Znaleźli dwa przemoczone skrzydlate stworzenia, kryjące się przed wiatrem pod kasztanowcem i bełtowcem. Wszędzie dookoła leżały porozrzucane kasztany i bełty. Mentia wysiadła, żeby porozmawiać z centaurami, które wydawały się trochę spłoszone przez samochód. Weszły jednak w strefę ciszy wokół auta i wyraźnie odprężone otrząsnęły skrzydła. Pozostali też wsiedli, żeby dokonać prezentacji. Ta dwójka to rzeczywiście byli Chena i jej przyjaciółka Crystal. – Jak to się stało, że macie skrzydła? – zapytała Mary. – Twój brat Carleton przesyła ci pozdrowienia i najlepsze życzenia, ale nic nie mówił o skrzydłach. – Wtedy nie miałam skrzydeł – wyjaśniła Chena. – Byłam normalnym centaurem. Ale spotkałam centaura Che i cóż, miałam kamień życzeń i to on dał mi skrzydła. Crystal była ludzką dziewczyną, którą kazałam przemienić. Widzisz, potrzebujemy więcej skrzydlatych stworzeń różnego pochodzenia, jeśli mamy przetrwać. Zajmuję się więc rekrutacją. Crystal się zgodziła, że jako centaur ma lepsze perspektywy. Pokazuję jej różne centaurowe sposoby. – Ale czy nie potrzebujecie teraz także męskiego skrzydlatego centaura? – zapytała Mary. Crystal zarumieniła się. – Tak – powiedziała Chena. – Szukamy teraz odpowiedniego mężczyzny, obojętnie jakiego gatunku, żeby go objąć rekrutacją. Mary uważnie się im przyjrzała. Obie wyglądały na zdrowe w części końskiej i zgrabne w części ludzkiej, z raczej pełną piersią, jak to zazwyczaj u centaurów bywa. – Myślę, że uda wam się. Ale mogę zapewnić wara również opinię eksperta, jeśli sobie życzycie. – Możesz? – Crystal odezwała się pierwszy raz. Mary zerknęła w bok. – Sean, gdybyś nie był już zajęty, zechciałbyś zostać skrzydlatym centaurem, aby związać się zjedna z tych dziewczyn? – Bez dwóch zdań! – stwierdził Sean. Zaraz jednak dodał coś, co spowodowało, że Mary pożałowała, że wywołała go do odpowiedzi. Po prostu nie przewidziała jego reakcji. – Czy mógłbym zostać przemieniony w skrzydlate stworzenie, żeby móc zostać z Willow? Na szczęście dla Mary Willow zaprzeczyła. – Nie, mój kochany. Mag Trent może przemienić każdego w dowolną postać, ale ty jesteś Mundańczykiem. Może dać tobie postać skrzydlatego elfa, ale nie magię. Tylko gdybyś miał magię, przemiana byłaby możliwa. Nie potrafiłbyś fruwać. Twoje skrzydła byłyby bezużyteczne. I... i... – zamilkła na chwilę – kocham cię takiego, jaki jesteś. Nie chciałabym, żebyś się zmieniał. – Nie możemy więc tego zrobić – powiedział zniechęcony. – Właśnie – potwierdziła. – To smutne – powiedziała Chena. – Wpadliście do Źródła Miłości? Potwierdzili skinięciem głowy. Chena wymieniła spojrzenie z Crystal i zaraz potem znowu popatrzyła na Seana. – Nie chciałabym być niegrzeczna, ale gdybyśmy znalazły odpowiedniego mężczyznę, moglibyście nam powiedzieć, gdzie się znajduje to źródło? Sean i Willow roześmiali się z żalem. – Pokażę wam, kiedy minie kryzys. Ale mam nadzieję, że powiecie waszym ogierom, zanim... – Ach, oczywiście! – odpowiedziała Chena. – Nie będziemy oszukiwać! To prowadzi tylko do kłopotów. – Wiemy – zgodził się Sean, a Willow przytaknęła. Mary nie skomentowała, ale zrozumiała, że mimo niemożliwej do pokonania różnicy gatunków ta dwójka jest jakby stworzona dla siebie. Sean miał rozmach, który wymagał hamowania, a Willow była rozsądną realistką, ale oboje potrafili się śmiać z tego samego w tym samym momencie. W Mundanii mógł gorzej trafić. Prawdę powiedziawszy, dziewczyny, które go do tej pory interesowały, miały do zaoferowania jedynie jedno: młodość. Ta zaleta była jednak ulotna, o czym Mary doskonale wiedziała z własnego doświadczenia. No, ale to wszystko były rozważania na marginesie. Musiała wyjaśnić centaurom, w czym rzecz. – Szukaliśmy ciebie, Cheno – zaczęła. – I być może także Crystal Ponieważ potrzebujemy pomocy, żeby poradzić sobie z nawałnicą, zanim ta zmiecie Xanth. Pojedziecie z nami? – Jakiej pomocy? – zapytała Chena. – W tym silnym wietrze nie umiemy bezpiecznie latać. – Nie jestem pewna – stwierdziła Mary. – Ale jestem pewna, że was potrzebujemy, a do czego, to się okaże później. Co do latania, to myślę, że możecie bezpiecznie frunąć tuż przy naszym poruszającym się domu, ponieważ Keaira spowodowała, że wokół niego panuje dobra pogoda. – Spojrzała na Keairę, która nieśmiało potaknęła. – W takim razie czemu nie – zgodziła się Chena. – Możemy frunąć nad nim, albo z boku. Przynajmniej dopóki nie będzie wiał ten okropny wiatr. Nie chodzi nawet o sam wiatr, ale o ten magiczny pył, który niesie ze sobą. Wywołuje zawroty głowy i do tego napadają nas jakieś dziwne stwory. – Jak urojenia – potwierdziła Mary. – Nawet kiedy są iluzjami, i tak potrafią nieźle zmylić. No dobrze, ruszajmy w takim razie. Ale Nimby coś napisał. Chlorine wzięła kartkę i przeczytała na głos. – Samochód może lecieć. Centaury mogą go unieść. Chena spojrzała na auto. – Możemy uczynić go lekkim i unieść w powietrze, ale to nie to samo... – Ale mogłybyśmy wziąć go na liny – powiedziała Crystal. Mógłby wtedy frunąć. Może to nie będzie łatwe, ale przy bezwietrznej pogodzie możliwe. – Czy to bezpieczne? – zapytała zaskoczona Mary. Nimby potaknął. – I możemy polecieć nad dżunglą, zamiast jechać przez nią? Taka perspektywa wydawała się przyjemna. Znowu skinął potakująco. Tak więc należało zrobić. – Jak możecie sprawić, żeby był lekki? – zapytała centaury. – Zwykle uderzamy w przedmiot ogonem – wyjaśniła Chena. Na tym polega nasza magia. Czynić rzeczy dostatecznie lekkimi, żeby mogły lecieć, albo frunąć. Kiedy uderzymy ogonem nękające nas muchy, to stają się one zbyt lekkie, żeby usiąść, i muszą latać. Kiedy uderzymy siebie, też stajemy się lekkie i możemy fruwać. – Popatrzyła na auto. – Chociaż to jest całkiem duże. Trzeba będzie uderzyć kilka razy, żeby stało się dostatecznie lekkie, no i każdego z was też trzeba będzie smagnąć ogonem. – A wszystko z każdą chwilą tracić będzie na lekkości – dodała Crystal. – Utrata momentu pędu – wtrącił Jim. Mówił technicznym językiem, bo mechanika to był ten dział fizyki, w którym się specjalizował. Ale w tej chwili nie miało to większego znaczenia. – Tak. Będziecie więc musieli ponownie dostać ogonem Myślę, że trzeba będzie lądować mniej więcej co pół godziny. – Tak sądzę – wtrącił Modem. – Próbujmy w takim razie – zdecydowała Mary. Najpierw centaury popracowały nad samochodem. Miały rację. Udało im się obniżyć wagę do jakichś stu funtów na ogon. Mary widziała, jak opony robią się coraz mniej ugięte. Wymagało to około dwudziestu pięciu uderzeń na centaura, ale po każdym tuzinie trzeba było poczekać na odbudowanie sił. – Możecie się rozdzielić na połowy? – zapytał David, kiedy centaury pracowały. Mary nie podobał się sposób, w jaki patrzył na ich piersi, ale centaury były na to zupełnie obojętne. Oczywiście nie chodziłyby nago, gdyby uważały, że to przynosi wstyd. – Połowy? – zapytała Crystal. – No wiesz. Końską i ludzką. – Nie – odpowiedziała Chena między kolejnymi smagnięciami ogona. Ich piersi falowały przy każdym uderzeniu, a wraz z nimi oczy Davida. Ale Mary postanowiła z całych sił, że nie pokaże po sobie niezadowolenia. Centaury najwyraźniej nie wiedziały, jak się sprawy mają w Mundanii. – Jesteśmy kompletnymi stworzeniami, krzyżówkami, które stały się gatunkiem samym w sobie. – A poza tym i tak nie byłyby to połówki, ale trzecie części – dodała Crystal. – Koń, człowiek i ptak. – A możecie zmieniać wszystkich ludzi, albo wszystkie ptaki? dopytywał się chłopiec. – W tę i z powrotem. – Nie, nie na tym polega nasza magia. Myślisz o syrenach. Niektóre z nich potrafią zmienić ogon w nogi i chodzić po lądzie, albo zmieniać głowę na rybią i pływać pod wodą. Albo Naga, które są, albo w kształcie człowieka, albo węża, podczas gdy ich naturalna postać łączy te dwie. Inne, jak harpie, są zamknięte w swych kształtach. – A mogą się łączyć i uczyć od siebie nawzajem? – David nadal wypytywał. – Na przykład, żeby centaury zmieniały postać, a Naga umiały latać? Chena roześmiała się serdecznie, a Mary musiała się mocno wysilić, aby się nie skrzywić. – Może tak. Ale Crystal i ja tak bardzo się starałyśmy uzyskać naszą obecną postać, że nie jesteśmy za bardzo zainteresowane eksperymentowaniem z innym rodzajem magii. Cieszy nas ta, którą mamy, bo pozwala nam latać, i nie tęsknimy do żadnej innej. Nagle jeden koniec auta lekko uniósł się nad ziemię. Samochód był już wystarczająco lekki. Nadszedł czas, aby popracować nad pasażerami. – Musicie przytrzymywać jeden drugiego – wyjaśniła Chena. Nie chcemy, żeby ktoś nam odleciał. – Uśmiechnęła się, ale ostrzeżenie zabrzmiało poważnie. Jim stanął przy samochodzie. – Ja na końcu – powiedział. Zaczęły. Karen poszła na pierwszy ogień i oczywiście zaraz po tym, jak została uderzona ogonem przez Chenę, podskoczyła, żeby sprawdzić, jak wysoko zdoła wznieść się w powietrze. Kiedy to zrobiła, oderwała się od Jima, który nie zdołał jej złapać w powietrzu. Mary jednak spodziewała się czegoś podobnego i uchwyciła odlatującą dziewczynkę. Była przygotowana, ale i tak zaskoczona. Karen naprawdę była teraz lekka jak piórko, ważyła nie więcej niż balonik w kształcie dziewczynki. Magia centaurów działała więc i na Mundańczyków. Podała ją Jimowi, który wcisnął ją do samochodu przez uchylone drzwi. – Hej, znowu jest mały! – zawołała ze środka. – Jak my się tu wszyscy pomieścimy? Mary spojrzała na Moderna. – Ta magia była czasowa? Modem wyglądał na niepocieszonego. – Nie. Ale mogę zmienić tylko jedną rzeczywistość naraz. Prosiłaś, żeby był lżejszy. Oj. Teraz potrzebowali podwójnej magii. Pojawiły się komplikacje. Może jednak istniało jakieś rozwiązanie. – Jim? Jej mąż postanowił skorzystać z okazji. – Modem, rzeczywistość to najczęściej to, co widzimy, prawda? – Tak – odparł chłopiec. – Tylko... – A więc potrzebujemy szczególnego rodzaju rzeczywistości dla naszego samochodu. Powiedzmy, że według nas ma on kilka właściwości: porusza się, jest większy wewnątrz niż na zewnątrz i utrzymuje się na nim zaklęcie przez dzień, albo więcej. To nie są różne rzeczywistości, ale różne aspekty tej samej. Jedna rzeczywistość obejmuje te wszystkie właściwości. Czy to ma sens? – Tak sądzę – odpowiedział Modem. Skoncentrował się. W następnej chwili wnętrze auta stało się dwa razy większe niż normalnie. Crystal uderzyła ogonem Davida i Jim także jego wsadził do auta. Dalej Chena zrobiła to samo z pozostałymi, aż na zewnątrz pozostali tylko Nimby i Jim. Mary podejrzewała, że Nimby właściwie nie potrzebuje magii centaurów, żeby stać się lekki, ale przyjął uderzenie ogonem i wsiadł jak pozostali do auta. Jim zamknął drzwi dla pasażerów, obszedł samochód, otworzył drzwi od strony kierowcy i sam przeszedł przez rytuał. Cała dziesiątka znalazła się w samochodzie, a dwa skrzydlate centaury pozostały na zewnątrz i złapały przymocowane do wozu liny. Centaury jeszcze dwa razy uderzyły ogonami w samochód i on także się uniósł. Lecieli! – Dokąd? – Jim zapytał Nimby’ego. Nimby wskazał na południe. Ale jeszcze coś napisał. – Na południe – zawołał Jim przez okno. – Jeszcze jeden do zabrania – czytała Chlorine. – Adam. Około godziny stąd. – Godzina – zawołał Jim, kiedy liny się napięły. Zupełnie jakby to było rutynowe zachowanie. Chena obejrzała się za siebie i kiwnęła głową, że zrozumiała. Poszybowali gładko w górę, aż znaleźli się ponad drzewami. Mary widziała, jak wiatr smaga gałęzie, a wokół nich nadal panował spokój. Wiatr się nieustannie nasilał i nietrudno było sobie wyobrazić, że jeszcze trochę, a zacznie wywracać drzewa. Wesoła Wdówka zmieniała się w huragan. Sunęli na południe. Dzieci wyglądały przez okna w dół, zafascynowane widokiem, tak samo zresztą jak Jim i Mary. Zupełnie jakby siedzieli w kabinie sterowca i szybowali nad ziemią. Bardzo zróżnicowany i zmieniający się krajobraz rozciągał się szeroko pod nimi. Kształt Xanth przypominał, o czym Mary wiedziała, kształt Florydy, ale wnętrze kraju różniło się zasadniczo. Tu były góry, rozpadliny i niezliczone przejawy magii. Popatrzyła na dwa lecące centaury. Tworzyły cudowną parę, kiedy ich skrzydła wznosiły się i uderzały w dół. Zdawała sobie sprawę, że to miłe dziewczyny. Prawdę powiedziawszy, większość mieszkańców Xanth była miła. Rodzice byli ufni, bo według nich obcy zasługiwali na zaufanie. Złe stwory, na przykład smoki, były oczywiste, ale nawet i one nie zawsze były złe. Skrzydlate stwory robiły wiele, by ratować Xanth, nawet wstrętne harpie, i nikt nie złamał rozejmu. Sporo rzeczy jej się tu podobało. Będzie jej żal stąd wyjeżdżać. I naprawdę chciała uratować tę krainę. Czuła się jakoś odpowiedzialna za burzę, ponieważ wdarła się do Xanth przez tę samą szczelinę co jej rodzina. Wiedziała, że to nie jest rozsądne, ale też nie było do końca pozbawione słuszności. Skoro nawałnica pochodzi z Mundanii, to niech Mundańczycy ją uspokoją. Lot trwał, a oni wcale nie stawali się ciężsi. Teoria Jima o wielostronnej rzeczywistości sprawdzała się. Osoba, jaką on sam był jeszcze do niedawna, która miała zero tolerancji dla fantazji, poczyniła ogromne postępy w przystosowaniu się. Mary zresztą także taka była. Coś w tym Xanth było... magicznego. Nimby wskazał w dół. Już? Jak ta godzina zleciała... i to dosłownie, bez gry słów. Teraz mieli spotkać Adama. Ciekawe, jaką on dysponuje magią? Jak zgra się z pozostałymi? Tylko Nimby znał odpowiedź. Nimby, o czym doskonale wiedziała, był prawdziwym przywódcą wyprawy. Niemy smok z oślą głową! – Pod nami! – zawołał Jim przez okno. Centaury zniżyły lot. Pod nimi stał kwadratowy kamienny dom. Był zabezpieczony przed wiatrem, przynajmniej na jakiś czas. Wylądowali przed nim, ale samochód miał wyraźną ochotę się poderwać, kiedy centaury poluzowały liny. Chena i Crystal pozbierały więc trochę kamieni i włożyły do auta jako balast. Sean i Jim poukładali je na podłodze z tyłu. Teraz pojazd stał nieruchomo. – Ale uważajcie! – zawołał Jim. – My nadal fruwamy. Centaury przyniosły jeszcze trochę mniejszych kamieni, które Mary i Willow powkładały do swoich torebek jako balast osobisty. Tak im poradził Nimby. One wydawały się najwłaściwszymi osobami do rozmowy z Adamem. Wysiadły i podeszły do domu. W oknie pojawiła się twarz. – Jesteście prawdziwe czy nie? – zapytała twarz. – Jesteśmy prawdziwe – odpowiedziała Mary. – Ja jestem matką. – A ja ukochaną – dodała Willow. – W takim razie wejdźcie, zanim wiatr znowu zacznie wiać. Drzwi otworzyły się. Weszły. Wewnątrz zastały raczej korpulentnego młodego mężczyznę. – Ty musisz być Adam – powiedziała Mary. – Ja jestem Mary z Mundanii. – Ja jestem elfka Willow. – Tak, jestem Adam. Czego ode mnie chcecie? – Wypełniamy misję, która ma na celu uratowanie Xanth przed strasznym wiatrem – wyjaśniła Mary. – Potrzebujemy twojej pomocy. Pojedziesz z nami? Wyglądał na zaskoczonego. – Chcecie, żebym pojechał z wami? – Tak, jeśli się zgodzisz. Potrzebujemy ciebie. – Ale przecież mnie nikt nie potrzebuje – zaprotestował. – Nikt mnie nawet nie lubi. – Być może dlatego, że nikt ciebie nie zna – powiedziała ze współczuciem Willow. – Brak ci ducha? – Nie. Mam w sobie to, czego pragnę. – Na tym polega twoja magia? – zapytała Mary. – Tak. Gdy widzę skałę, mogą wziąć jej istotę i stać się twardy jak skała. Gdy widzę wodę, mogę stać się płynny. Gdy widzę chmurę, staję się lekki i pierzasty. Ale to nikomu w niczym nie pomaga, więc ciągle jestem zwyczajny i sztywny. Willow wzruszyła ramionami. – To tak jak ja wśród swoich. Ale spotkałam młodego mężczyznę, który sądzi, że jestem piękna, dzięki Źródłu Miłości. Może i dla ciebie coś się znajdzie. – Źródło Miłości – westchnął. – Cóż bym dał za to, żeby się w nim zanurzyć z jedną z tych dziewczyn! – Może się tak zdarzy – powiedziała Mary, teraz pojmując, dlaczego właśnie Willow miała pójść z nią do Adama. Jej doświadczenie mogło stać się także doświadczeniem Adama. – Proszę, chodź z nami do naszego latającego domu i pomóż nam uratować Xanth. – Jasne – odpowiedział. Wyszli więc z kamiennego domu i okazało się, że Adamowi nie trzeba odejmować wagi, bo wystarczyło mu spojrzeć na chmurę i sam stal się leciutki. Wsiadł do auta i usiadł obok Keairy. – Szukamy jeszcze kogoś? – Mary zapytała Nimby’ego. Nimby zaprzeczył głową. – Cały czas na południe – zawołał Jim przez okno. – Jak tam z wami, dziewczyny? Wszystko dobrze? – Zgłodniałyśmy – powiedziała Chena. – Lubicie ciastka? Mamy ich pełno. – Tak, w zupełności wystarczą. Podali im więc ciastka, które zebrali po przemianie kudłatego drzewa, a centaury pożywiły się nimi w czasie lotu. Prędkość rosła. Teraz lecieli wprost ku swemu przezna- czeniu. Rozdział 14 Zły Wiatr David obudził się, kiedy samochód zaczął się zniżać w stronę ziemi. Czyżby ten nudny lot miał wreszcie dobiec końca? Było ciekawie na początku, kiedy zabrali ze sobą Willow, która była ładna, i kiedy zjawił się Modem, chłopak w jego wieku, więc mieli pewne wspólne zainteresowania. Modemowi spodobał się ten wielki smród, jaki zrobiła demonica, tak samo jak Davidowi, nawet jeśli musiał później zmienić ten smród na przyjazny dla ludzi zapach róż. Ukradkiem przyglądał się Chlorine i górnym częściom obu centaurzyc. Ach, gdyby był o kilka lat starszy! Ale Keaira była młodą kobietą w zasłaniającym wszystko ubraniu, i do tego wcale nie olśniewająco piękną, a Adam nie tylko był dorosły, ale jeszcze gruby. Kiedy więc minął zachwyt z powodu latającego samochodu, pozostała tylko nuda. Teraz jednak lądowali i może coś się będzie działo. W końcu musieli jeszcze zapędzić Wesołą Wdówkę tam, gdzie nie zdołałaby wyrządzić żadnej szkody i skąd nie pofrunęłaby, dokąd chce. Współczuł biednej osobie, która będzie musiała włożyć wiatrówkę i zagonić wiatr na północ. Nimby, siedzący obok Chlorine, odwrócił głowę i spojrzał na Davida. Och nie! Czy to miało oznaczać, że właśnie David był tą osobą? Nimby skinął. Nimby był niesamowity, ale zawsze miał rację. A więc David będzie musiał to zrobić. Ale nie spodoba mu się to. Nimby pokręcił przecząco głową. Spodoba mu się? Dlaczego? Ale Nimby tylko uśmiechnął się tajemniczo. Potrafił być denerwujący. To oznaczało, że Davida czeka jeszcze coś interesującego. Jak może mu się spodobać noszenie tej głupiej kurtki i zapędzanie głupiego wiatru dokądkolwiek? Musi w tym być coś zabawnego Samochód wylądował dokładnie przed tą samą wielką poduchą, gdzie wcześniej wylądowali Chlorine i Nimby, na początku drogi trolli. Zrobili pełne kółko, czy co tam, i wiele w drodze zobaczyli. Ale co teraz? Nimby coś napisał i Chlorine przeczytała na głos kolejną instrukcję. – Keaira i David muszą zapędzić Wesołą Wdówkę na północ przeczytała. – On włoży wiatrówkę, a ona utrzyma dobrą pogodę, żeby wiatr nie zwiał ich z nieba. – Z nieba? – zapytała Mary ze zmarszczonym czołem. – Będą jechali na skrzydlatych centaurach – czytała dalej Chlorine. – A Willow, lecąc z nimi, będzie pokazywała drogę. Nagle mu zaświtało. Pojedzie na centaurzycy... nagiej! W górę, ku niebu niczym fruwający kowboj i będzie mógł popatrzeć wszędzie, gdzie będzie chciał. To rzeczywiście może być zabawne. – Ale David nie może tak lecieć zupełnie sam! – zaprotestowała mama, co było oczywiste. – A jeśli spadnie? Uff, racja. Z lecącego samochodu nie sposób było wylecieć, bo był zamknięty. Chociaż podobał mu się pomysł jazdy na nagiej centaurzycy, to jednak doświadczenia wjeździe na koniu miał niewielkie. Naprawdę mógł spaść, a gdyby to się stało, kiedy będą wysoko w niebie, to mógłby być jego koniec. – Nie, on pozostanie lekki – przeczytała Chlorine. Wyglądało na to, że Nimby przewidział wszystkie możliwe pytania. – Gdyby zsunął się z grzbietu, spadnie łagodnym lotem. Centaury będą miały dość czasu, żeby go złapać, zanim doleci do ziemi. Aha! A jak go złapie? Obejmie go rękoma i przyciśnie do siebie? Na takie ryzyko byłby gotów. Nimby miał rację z tym lataniem; David zapomniał, jak niewiele teraz ważą. Wyglądało więc na to, że całe przedsięwzięcie jest bezpieczne. Okazało się jednak, że tata miał poważniejsze obiekcje. – Jeśli Keaira poleci z nimi, co będzie z pogodą tutaj? W chwili, kiedy pogoda się zmieni, wiatr nas zdmuchnie z powierzchni. – Mogę zmienić lokalnie rzeczywistość i przywrócić samochód do normalnego stanu – powiedział Modem. – Wtedy może nie zostanie zdmuchnięty. – Ale nie wyglądał na przekonanego w stu procentach, ponieważ poza swoją oazą spokoju widzieli wściekle wirujące tumany pyłu. Na skraju obszaru ciszy pojawiały się nawet urojenia pokazujące za pomocą różnych gestów, co chętnie zrobiłyby z pasażerami auta, gdyby tylko dostały się odpowiednio blisko. Oczywiście w większości były to tylko iluzje, ale nawet one nie były zbyt przyjemne. Chlorine przeczytała odpowiedź Nimby’ego. – Obecna rzeczywistość tutaj musi pozostać bez zmian, ponieważ wkrótce dom będzie znów musiał ruszyć i nikt nie może zostać. Centaurów już tu nie będzie, żeby zrobić go lekkim. Lokalna rzeczywistość Moderna to główna siła trzymająca pył z dala. Chlorine wyglądała na zaskoczoną, kiedy to czytała. – To znaczy, że Modem ma nie tylko utrzymać lekkość i wewnętrzne rozmiary auta? – Zaraz przeczytała kolejną odpowiedź Nimby’ego – Tak. Jego magia udaremni nikczemną magię wywołaną przez pył. – Naprawdę? – zapytał zaskoczony Modem. – Podejrzewam, że twoja magia jest potężniejsza, niż sądzisz odezwał się tata z tym typowym dla niego uśmieszkiem. – Tak jest – czytała Chlorine. – Ponieważ magiczny pył ją wzmocnił. W ten sposób pył szaleństwa ironicznie zadziałał na własną szkodę, przynajmniej w tym wypadku. – Rety! – zawołał zadowolony Modem. David był zbyt dobrym chłopakiem, żeby zazdrościć komuś jego ważnej roli, ale poczuł dyskomfort, że ktoś nieświadomy mógłby tak odebrać jego zachowanie. Postanowił więc wykazać się usprawiedliwioną troską. – Jeśli wóz, to znaczy dom, pozostanie lekki, nie zdmuchnie go, co tata powiedział? – Jak tata powiedział – poprawiła go mama w swój typowy belferski sposób. Starał sieją tego oduczyć, ale bez większych sukcesów. Rodzice uczą się powoli. Teraz jednak odezwał się Adam. – Mogę przejąć istotę najcięższej skały w Xanth i stać się balastem. – Możesz? – zapytała Keaira, najwyraźniej pozostając pod wrażeniem tej propozycji. – Oczywiście – zapewnił Adam. – Kiedy jestem lekki jak chmurka, przypominam balon. Kiedy jestem owocowy, staję się jabłkiem. Kiedy staję się solidny, jestem jak głaz. Dlatego nikt mnie nie lubi. – Moim zdaniem to wspaniały talent – stwierdziła Keaira. – Naprawdę? Moim zdaniem to twój talent jest najwspanialszy. Zawsze możesz mieć słoneczną pogodę, a kiedy zechcesz, może padać deszcz Keaira się zarumieniła. – Dziękuję. – To znaczy, że obchodzi cię, co myślę, chociaż jestem gruby jak dynia? – Wielkie dynie są najlepsze – powiedziała, nadal płonąc rumieńcem. To zaczynało być niesmaczne. Należało jak najszybciej to przerwać, zanim zaczną się mazać. – No, bierzmy się do roboty – odezwał się David. – Kto dosiada komu? – Kto dosiada kogo – poprawiła mama. David zignorował to, podobnie jak inne surowe uwagi. – Która z golutkich jest moja? – David! – krzyknęła mama, a Karen zachichotała po cichu. – Przepraszam – powiedział. – Która z nagusek jest moja? Mama wyglądała, jakby przełknęła gorzką pigułkę, ale tym razem postanowiła milczeć. Dobrze. Może ma rację. Kiedy znajdą się w domu, będzie musiał zapłacić, chyba że zapomni o tym. Chlorine przeczytała kolejną notatkę. – Chena. Ona uważa, że jesteś fajny. Wprawiło go to w osłupienie – Tak sądzi? Nimby skinął. Wiedział przecież, skoro potrafił czytać w myślach. Nic dziwnego, że wiedział, iż Davidowi spodoba się taka jazda! Tymczasem mama wyglądała tak, jakby jej gorzka pigułka na dodatek nabrała brzydkiego zapachu, ale nadal nic nie mówiła. – I zabierz ze sobą trochę drzewa odwrotności – czytała dalej Chlorine. Przygotowali więc dwie małe wiązki po dwa patyki w każdej i David wziął jedną, a Keaira drugą. Związane były taśmą izolacyjną, więc nie mogły rozpaść się przypadkowo, ale oczywiście jeśli zajdzie taka potrzeba, będzie można je rozdzielić. Wówczas niezależnie od tego, jakie zagrożenie się pojawi, będą mogli je odwrócić. – Ale drzewa używajcie tylko w sytuacji poważnego zagrożenia – przeczytała Chlorine – ponieważ zadziała także na centaury, odwracając ich magiczną lekkość. Oczywiście! Jeżeli David będzie musiał użyć drzewa, najpierw uprzedzi centaury, a potem zerwie taśmę i rzuci, jakby to był granat. Zredukuje w ten sposób to, w co trafi. Mógłby zadziałać jak Superman, niszcząc wrogów pęczkami. Beng! Jesteś zresetowany! Włożył swoje patyki za pasek od spodni. Wysiedli z samochodu. Wszyscy z wyjątkiem Adama, który dość długo rozglądał się za dostatecznie solidną skałą. W końcu uzyskał istotę takiej skały i stał się ciężki. Keaira postukała piąstką w jego ramiona i z podziwem pokiwała głową. Adam spojrzał takim wzrokiem, jakby miał się unieść w powietrze mimo swojej obecnej solidności. Adam tyle ważył, że samochód twardo osiadł na ziemi i centaury nie musiały już dłużej trzymać go na linach. Chlorine podała Davidowi kurtkę, którą miała do tej pory na sobie, i wyjaśniła centaurom, co napisał Nimby. – Dobrze – powiedziała Chena, uśmiechając się. – Wskakuj na mój grzbiet, David. – W jej zachowaniu było coś radosnego, jakby rzeczywiście lubiła Davida. Wziął kurtkę, która była jeszcze przyjemnie ciepła i przesycona zapachem Chlorine. Pachniała... czym? Basenem pływackim. No tak... chlorowana woda! Środek używany do oczyszczania wody. Tylko że teraz był dla niego niczym perfumy. Tata podniósł go i posadził tuż za pięknymi białymi skrzydłami Cheny. Zwinęła je, ale i tak nieco odstawały od ciała. Potem tata zrobił to samo z Keairą, która dosiadła Crystal. – Pamiętaj, jesteś bardzo lekki – powiedziała Chena, odwróciwszy się górną częścią swego ciała w jego stronę, tak żeby spojrzeć mu prosto w oczy. To znaczyło, że on również musiał spojrzeć jej w oczy, ponieważ nie chciał zdradzić się z tym, na co naprawdę miał ochotę popatrzeć. To było frustrujące. – Musisz więc mocno trzymać się mojej grzywy. – Grzywy – powtórzył automatycznie. Włosy spływały z jej głowy i zmieniały się jakby w grzywę, ale jakoś nie był tego pewny. – Przed tobą. I ściskaj nogami moje boki, jeśli sięgniesz. – Boki. – Kiedy się odwróciła tyłem, nic nie było już widać. Załamujące. – Trzymaj się. – Zawołała i rozpostarła skrzydła. Znalazł! Tam, gdzie kończyła się jej ludzka część, pod włosami była grzywa. Zatrzepotała skrzydłami i uniosła się w powietrze. Przypomniał sobie, że ona jest teraz tak samo lekka jak on – oboje prawie nic nie ważyli. Ruch skrzydeł służył raczej do tego, żeby się przesuwać, niż unosić. On jednak, chociaż widział piękne ruchy skrzydeł, nie widział Cheny z przodu. Myślał, że będzie sobie mógł popatrzeć bez przeszkód i do woli, a tymczasem nie miał na to żadnych szans. – Biip! – mruknął pod nosem. – Może spróbujesz popatrzeć w bok na Crystal – niespodziewanie zaproponowała Chena. Wiedziała! Chłopcy raczej nie lubią się rumienić, ale bał się, że teraz właśnie cały płonie. Jednak sugestia była dobra. – Dzięki – odparł i spojrzał. Został nagrodzony wspaniałym widokiem. Crystal dostojnie machała skrzydłami, a przód miała zupełnie odsłonięty. Była nawet nieco lepiej wyposażona niż Chena. Właściwie... W tej chwili Crystal spojrzała na niego i natychmiast musiał odwrócić wzrok. Nie mógł patrzeć, kiedy ktoś widział, że on patrzy. Znowu zmartwiony rozejrzał się dookoła. Z drugiej strony leciała Willow w sukni, w której wykonane były nacięcia na skrzydła. Teraz, kiedy wszyscy unosili się w powietrzu, znaleźli się też blisko siebie. Mogli nawet ze sobą rozmawiać. – Nimby zostawił mi instrukcję, jak mamy to zrobić – powiedziała Willow. – Wesoła Wdówka jest jak wielkie puzzle ze zmiennym wiatrem i chmurami. Musimy odnaleźć drogę do jej środka, gdzie jest oko, i tam użyjesz kurtki. Dokądkolwiek powędruje oko, tam też podąży Wesoła Wdówka. Nie zdoła nic na to poradzić. Musimy więc zepchnąć ją na północ do Regionu Powietrza, a tam Fracto spróbuje ją opanować. Kłopotliwe może okazać się zna- lezienie jej oka i utrzymanie z nim kontaktu. Może spróbować jakichś sztuczek, żeby je ukryć, albo uciec od nas. David musi pchnąć we właściwą stronę, albo się nie uda, a Keaira ma pozostać w jego pobliżu, żeby miał ładną pogodę. Tylko ja mogę wybadać sytuację. Ale jeśli wylecę poza strefę ciszy, wpadnę w kłopoty, musicie więc trzymać się blisko mnie, kiedy będę szukać. – Pojmuję – odpowiedział David. – Zrobimy, co tylko w naszej mocy – przytaknęła Keaira. Willow wysforowała się przed pozostałych. Przed nimi pojawiła się solidna ściana chmur gwałtownie przesuwających się z zachodu na wschód. Sięgała niemal od ziemi aż po szczyty nieba. – O rany, wielka jak biip – stęknął David. – Wiedział, że teraz Wesoła Wdówka była huraganem, podczas gdy wtedy, kiedy wjeżdżali do Xanth, była tylko sztormem. Wzmocniła się. – Jak jedna mała kurtka może to ruszyć? – Epicentrum jest znacznie mniejsze – powiedziała Chena. – Nimby stwierdził też, że spokojniejsze. – Ach, więc będzie łatwiej – odparł, ale wcale nie był przekonany, że tak będzie. Willow zawróciła. – W ścianie jest otwór! – krzyknęła podekscytowana. – Może uda nam się przelecieć. – Czy Keaira nie potrafi uspokoić pogody w każdym miejscu, w którym się znajduje? – zapytał David. – Może nie musimy szukać takich dziur? – Możliwe – rzuciła Willow. – Ale lepiej byłoby przelecieć bez zwracania na siebie uwagi Złego Wiatru. Kiedy nas zauważy, na pewno zacznie z nami walczyć. – Ale przecież to tylko burza – zaprotestował. – Tak jak i Fracto – przypomniała mu Chena. – No tak. – Tu, w Xanth, nawet nieożywione rzeczy miały świadomość. Lepiej więc było nie powiadamiać Wesołej Wdówki o ich obecności. Centaury poleciały więc śladem Willow przez dziurę w chmurze. Zamknęła się za nimi. Zdążyli w ostatniej chwili. Teraz znaleźli się między dwoma ścianami chmur, a ta przed nimi poruszała się szybciej niż poprzednia. David pamiętał co nieco o huraganach, ponieważ często pojawiały się na radarach w Miami. Pasma wiatru przeplatały się z pasmami chmur, a najwięcej działo się właśnie w chmurach. W pobliżu centrum stawały się mniejsze, ale też bardziej groźne. – Jeżeli będziemy trzymać się drogi – powiedział – to trafimy do środka. Nie może być inaczej. – Mam nadzieję – powiedziała Chena z pewnym powątpiewaniem. – W samym centrum mgły i deszczu może być trudno odnaleźć kierunek. Bez wątpienia! Ale szybko w górze przed nimi otworzyła się nowa szczelina. Zanurkowali w nią. Ale tym razem zamknęła się, zanim przedarli się na drugą stronę. Nagle otoczyła ich szarość. Keaira utrzymała wiatr z dala od nich, ale padający z góry deszcz zmoczył ich zdrowo. Słyszał, jak krople deszczu uderzają w skrzydła centaurów, tak że Chena nawet zanurkowała, aż odzyskała równowagę i wróciła na odpowiedni pułap. Wesoła Wdówka była po prostu zbyt wielka. Keaira nie mogła wyczyścić przejścia aż do słońca. – Uff – jęknęła Chena. – Już myślałam, że nas zwietrzyła. David pomyślał to samo. Może wichura nie mogła tknąć ich wprost, ale oczywiście mogła zakręcić chmurami. A jeśli nie zdołają odnaleźć w chmurach swojej drogi? Nagle i zrobiło się czysto. Tym razem udało im się przejść przez ścianę. – Następnym razem wykorzystajmy większą dziurę – powiedział David. – Jeśli Willow taką znajdzie – zauważyła Chena. Willow szukała starannie, frunąc niemal na krawędzi obszaru dobrej pogody. David zauważył, że zrobiła gwałtowny unik, kiedy jedno ze skrzydeł wyszło lekko poza krawędź. Tak, tam była potężna wichura i zmiotłaby ich z Xanth, gdyby dali się złapać. – Może ja mógłbym pomóc – zaofiarował się David. – Kurtką. Myślę, że muszę ją jedynie rozpiąć. – W tej sprawie była jedna uwaga od Nimby’ego. Kiedy kurtka była zapięta, nie działała, dopiero kiedy się ją rozpięło, ujawniała swoją magiczną moc. – Moim zdaniem, lepiej żebyśmy z tym poczekali, aż dotrzemy do oka – stwierdziła Chena. – Wesoła Wdówka może już wie o naszej obecności, ale nie wie, że jesteśmy silni. Może więc traktuje nas jak natręta, a nie zagrożenie. Najlepiej niech tak dalej myśli. Miała rację. Frunęli więc wzdłuż ściany chmur, szukając stosownego przejścia. Tymczasem Wesoła Wdówka zdawała się nasilać. Po jakimś czasie pojawiło się wreszcie przejście. Tym razem jednak byli ostrożni, ponieważ to mogła być pułapka. Willow zamarkowała więc, że wlatuje, a oba centaury trzymały się blisko niej. No i rzeczywiście. Szczelina się zamknęła, a mgła dookoła zgęstniała. Ale oni skręcili w samą porę, zahaczając ledwie o skrawek chmury. Nie mogło być wątpliwości: Wesoła Wdówka próbowała ich złapać. Ale sztuczka była prosta, więc chyba ich nie doceniała. Lecieli wzdłuż ściany, aż znaleźli jej cieniutki fragment, skąd zapewne huragan pożyczył trochę mgły, żeby zrobić pułapkę. Zanurzyli się tam. Huragan wiedział o ich próbie, ale nie potrafił zareagować dostatecznie szybko, żeby ich złapać. Zanim wiatr przywiał zapas mgły, już byli po drugiej stronie. Znaleźli się w kolejnym czystym pasie. Najwyraźniej siła huraganu ograniczała się do pasów chmur, gdzie magiczny pyl gromadził się najgrubszą warstwą. Ale zapewne drugi raz nie uda im się złapać jej w taki sam sposób. Podlecieli do kolejnej ściany chmur, ale tym razem natrafili na naprawdę gęstą mgłę. Nie mogli się przez nią przebić, a nie chcieli ryzykować kolejnego starcia we mgle. – Może uda nam się przemknąć pod spodem – zasugerowała Willow. – Wzgórza i drzewa na pewno ją poszarpały, więc może łatwiej będzie tamtędy przelecieć. Pofrunęli w dół. Rzeczywiście na granicy gór było czyste powietrze. Przelecieli pod chmurami i znaleźli się w następnej czystej strefie. – Patrzcie! – zawołała Chena. – To musi być oko cyklonu! Na pewno tak! Wyglądało na monstrualne oko poruszające się w centrum kręgu chmur najgłębiej skrytych za ścianą. To właśnie to coś mieli zepchnąć na północ. Wlecieli w strefę ciszy. Następnie skierowali się na północ, a David rozpiął kurtkę i rozchylił ją. – Naprzód! – krzyknął. Nic się nie stało. Centaury popatrzyły na niego. Willow także się zbliżyła. – Nie powinieneś użyć czegoś na wstępie? – Nimby mc takiego nie napisał – powiedział niezadowolony David. Co było nie tak? Kurtka nie tylko niczego nie zdmuchnęła, ale w ogóle nie widać było żadnego efektu. Nagle w uszach Davida coś trzasnęło. – Auć! Zupełnie jakbym wznosił się samolotem – powiedział, potrząsając głową. – Zdaje się, że lokalnie rośnie ciśnienie – stwierdziła Keaira. Dziwne, bo ja tego nie robię. – Podmuch bryzy idzie w naszą stroną – rzuciła Crystal. – Czuję to w grzywie. – Ale nic nie idzie od nas – dodała Willow. – A nam jest potrzebny silny podmuch właśnie z naszej strony. Nagle Chena zrozumiała. – To zmienia wiatr! Powietrze przychodzi, ale nie odchodzi. Gromadzi się wokół kurtki i wzmaga ciśnienie. – A wysokie ciśnienie spycha niskie ciśnienie w oku – dodała Crystal. – To tak działa. Musimy jedynie zbudować wokół siebie wysokie ciśnienie. – Buduje się, to pewne – powiedział David. – W moich uszach aż dudni. – Wstrzymał oddech, a następnie zatkawszy nos, dmuchnął z całych sił, aż znowu ciśnienie w głowie mu się wyrównało. – Patrzcie! – zawołała Chena. – Oko się przemieszcza! Rzeczywiście tak było. Właściwie nie było wiatru, ale wysokie ciśnienie wokół nich zaczęło spychać oko huraganu. Oko także to wyczuło. Obróciło się, żeby swoją burzową szarą źrenicą spojrzeć na nich. Zamrugało. Źrenica rozszerzyła się. Zobaczyło intruzów! – Pchaj dalej! Nie przerywaj! – zawołała Willow. David próbował, ale oko umknęło w bok, zamiast ruszyć na północ. Chena poleciała, żeby znów znaleźć się dokładnie na południe od oka, ale ono umknęło jeszcze bardziej w bok. Trudno było pchnąć je w pożądanym kierunku. – Może spróbujemy je otoczyć – zaproponowała Willow. Spróbowali. Willow znalazła się z lewej strony Davida, a Crystal z prawej i wszystkie skrzydlate stworzenia z całych sił naparły na oko, otaczając je. – To działa! – krzyknął David. Oko tymczasem poirytowane rozwojem wydarzeń zaczerwieniło się i gwałtownie poszerzyło. Urosło dwukrotnie, a potem dziesięciokrotnie. Teraz niemożliwością było pchnąć je całe. – Może użyć drzewa odwrotności, żeby odwrócić to wszystko zawołał David i namacał drewienka schowane za paskiem. – Z tym ostrożnie – upomniała Keaira, dotykając własnych drewienek. – To drewno może okazać się niebezpieczne, jeśli... Za późno. David wyrwał jeden patyk, a drugi został za paskiem. Taśma puściła i drewienka rozdzieliły się. – Eeeeee! – wrzasnęła Chena. Zanurkowała w dół, mając na sobie teraz chłopaka ciężkiego jak kamień. Jeden z patyków upadł na Chenę, likwidując jej lekkość i nadając jej ciężar skały. David też runął w dół, ale nie aż tak gwałtownie, gdyż jako Mundańczyk nie był aż tak podatny na działanie magii. Jednak nawet tak ograniczone działanie było dla niego zbyt dotkliwe. Spadał w stronę ziemi z normalną prędkością, a to powinno wystarczyć, żeby roz- płaszczył się na niej jak klops. Zrobił więc rzecz rozumną – odrzucił drugi kawałek drewna. Jego upadek stał się o wiele łagodniejszy, jako że odzyskał większość swojej lekkości. Nadal jednak spadał. Już dostrzegł pod sobą wierzchołki drzew. Ale to nie wszystko. Złośliwe oko Wesołej Wdówki pojawiło się znowu. Rozglądało się, szukało go. Wichura musiała najwyraźniej zorientować się w naturze wiatrówki. Wiatrówka! Nadal rozpięta wytwarzała wysokie ciśnienie. To dzięki temu oko wiedziało, gdzie on jest. Zapewne widziało stłoczone powietrze. Zapiął więc kurtkę. Nadal jednak wokół jego osoby było za duże ciśnienie. Oko Wesołej Wdówki wciąż gwałtownie szukało, spoglądając to w jedną, to w drugą stronę. Wkrótce go znajdzie i wtedy postara się zdmuchnąć go w stronę klifu. Kurtka i wszystko. Wyleciał poza strefę ciszy Keairy, więc Wesoła Wdówka mogła go złapać. Desperacko rozglądał się za jakimś ratunkiem, ale wydawało się, że nie ma żadnych szans. Nie miał już drzewa odwrotności, dzięki swojej głupocie, no i nie miał skrzydeł do latania. Mógł jedynie postarać się delikatnie spaść. Wtem tuż pod nim zgromadziło się nieco mgły. Ale to nie była mgła Wesołej Wdówki. Kolor i konsystencja zdawały się inne. Cóż to mogło być? Mgła zgęstniała do nisko lecącej chmury. Chmura zadrgała, a z tych konwulsji wyłoniła się twarz. Skądś ją znał. Z chmury spojrzało na niego oko. – Fracto! – zawołał. Skąd się tu wziął? Musiał się wedrzeć, udając część Wesołej Wdówki. Jak większość chmur, Fracto mógł być większy, albo mniejszy, głośny, albo cichy, w zależności od nastroju. Teraz był cichy i zamglony. Wesoła Wdówka nie zdawała sobie z tego sprawy. David miał nadzieję, że jego krzyk nie przepłoszy Fracto. Ale co mógł zrobić niedawny wróg, a teraz przyjaciel? Huragan już miał go zdmuchnąć, nie bacząc na nic. Fracto w swojej obecnej postaci miał ledwie cząstkę jego siły, nie mógł więc mu się przeciwstawić. Nagle David wpadł w chmurę. Mgła otoczyła go tak, że niczego poza nią nie był w stanie dojrzeć. Ale to oznaczało, że jego także nikt nie mógł dojrzeć. Wesoła Wdówka nie będzie wiedziała, gdzie dmuchnąć, a był tak mały, że dmuchanie na ślepo nie mogło przynieść rezultatu. Stopami dotknął ziemi. Potoczył się, ale nie zranił, bo nadal był lekki. Znalazł się zupełnie sam w dzikiej dżungli Xanth. Mgła uniosła się trochę, tyle tylko, że mógł się ro- zejrzeć dookoła, jeśli trzymał głowę nisko. Fracto nadal chronił go przed spojrzeniem Złego Wiatru, dając tym samym szansę na powrót do działania. Ale żeby tak się stało, musiał znaleźć Chenę. Albo raczej ona musiała znaleźć jego. Miał nadzieję, że nic się jej nie stało. Pewnie tak było, jeśli się pozbyła drewna. Ale z drugiej strony, jeżeli nie widziała go wichura, to i Chena pewnie nie widziała. Może się domyśli, żeby szukać go pod Fracto. Co miał teraz robić? Stać tu i czekać czy lepiej szukać miejsca spotkania? Wałęsanie się po obcej dżungli mogło być niebezpieczne. Ale czekanie na to, co mogło nadejść, także mogło okazać się groźne. Zdecydował się w końcu poszukać bezpieczniejszego i nie rzucającego się w oczy miejsca. A jeśli zobaczy lecące centaury, to pomacha im i wszystko zakończy się względnie dobrze. Ruszył i zaraz uderzył dużym palcem prawej stopy w coś twardego. Ostry ból przeszył mu nogę. David upadł. Coś go ukłuło w palec. Ale co? Nie widział niczego poza normalną igłą sosnową. To nie mogło być to. Ale kiedy dotknął jej palcem, kłujący ból przeszył mu rękę. A więc to ta igła! Wstał i obszedł ją ostrożnie. Jakie drzewo może coś takiego produkować? Wygląda tak zwyczajnie, a powoduje tyle bólu u każdego, kto jej dotknie No tak, pomyślał po chwili. Przecież to igła. Igła! Nic dziwnego, że kłuje. Uważnie patrzył pod stopy, aby zobaczyć, czy nie ma jeszcze czegoś, co należałoby ominąć. Aż się wzdrygnął. Obok leżały czyjeś zęby ułożone w koło. Zaraz jednak się roześmiał. Wiedział co to jest: koło zębate. Pewnie ogry zgubiły coś takiego. Przeszedł ostrożnie wokół kółka. Dalej dostrzegł tablicę informacyjną. MIASTO BLIŹNIACZE. Miasto? Może to będzie dobre, bezpieczne miejsce. Poszedł więc ścieżką, którą wskazywała tablica. Minął dwie dziewczynki w jego wieku bawiące się tuż przy drodze. Jeśli istniało coś, co na pewno nie mogło go zainteresować, to były to dziewczynki w jego wieku. Starał się więc nie zatrzymywać. One jednak nie pozwoliły mu na to. – Cześć, chłopiec. Kim jesteś? – zapytała jedna z nich. – I co tu robisz? – zapytała druga. Może powinien spróbować się ich pozbyć? Nie, może nie uwierzą w prawdę, wiec tak będzie najlepiej. – Jestem David Mundańczyk i próbuję uratować Xanth przed zdmuchnięciem go z powierzchni ziemi. Bez wątpienia zignorowały to. – Ja jestem Mariana – przedstawiła się pierwsza dziewczynka. A to moja siostra bliźniaczka Anairam. Chodź, zobacz, co robimy. Nie chciał robić scen, więc podszedł popatrzyć, co robią, i ku jego zaskoczeniu okazało się to nawet interesujące. – Robię kamienne kształty – powiedziała Mariana. – Podniosła kamień i przesunęła po nim dłonią, a kamień zmienił kształt, jakby to była glina. Może to nawet była glina. – Pokaz – poprosił David. Mariana podała mu kamień. Sprawdził palcem i przekonał się, że bez wątpienia jest to kamień. Z drugiej strony widział, jak go kształtowała. Oddał jej kamień, a ten znowu się zmienił, kiedy wcisnęła w niego palec, tworząc grubo ciosaną lalkę. Potem podała to siostrze. – A ja ją ożywię – powiedziała Anairam. Nagle lalka ożyła. Usiadła na jej dłoniach. Dziewczynka postawiła ją na ziemi, a lalka pobiegła do lasu. David nie mógł się powstrzymać. – To naprawdę niezłe talenty – przyznał niechętnie. – Dziękuję – powiedziała Mariana. – Chcesz się pobawić w dom? Oczywiście chciały się bawić w dziewczęce zabawy. – Może kiedy indziej – odpowiedział. Może za jakieś trzy lata. Muszę iść. – Poszedł dalej z nadzieją, że Chena go znajdzie. Wkrótce natknął się na kolejne dwie dziewczynki, tym razem nieco młodsze niż on. Czy to miała być następna nużąca zabawa? Próbował przejść obok nich. Nie zadziałało. – Cześć – odezwała się jedna dziewczyna. – Jestem Amanda, a to moja bliźniaczka Adnama. Zmieniamy kolor włosów. – Świetnie – odpowiedział David. – Mam na imię David i idę dalej. – Ale musisz zobaczyć – zaprotestowała Amanda. – Tak, mamy ładne talenty – dorzuciła Adnama. – A to nie wszystko – dodała Amanda. Znowu został zatrzymany. Gdzie się podziewała Chena? – Widzisz moje włosy? – zapytała Amanda. Były brązowe, ale kiedy patrzył, stały się żółte, a potem czerwone. – Potrafię zmieniać kolor moich włosów – zauważyła z dumą. – A ja potrafię zmieniać kolor czyichś włosów – dodała Adnama, kiedy jej siostra zmieniła swoje włosy na zielone. – No i? – David niecierpliwił się. – No i teraz zmienię twoje – zapowiedziała Adnama. David nic nie powiedział, sądząc, że dziewczynka blefuje. Lecz w tej samej chwili Manana podniosła lusterko, w którym zobaczył swoją twarz... w obramowaniu niebieskich włosów. – Zmień z powrotem – powiedział zagniewany. Został złapany. Pocałował obie dziewczynki i Adnama zmieniła mu włosy na normalne. Zaraz potem biip stamtąd, zanim wpadłyby na kolejny pomysł, żeby się z nim zabawić. Jednak dalej, w dole ścieżki, natknął się na kolejne dwie dziewczynki. Te wydawały się o jakieś dwa lata starsze od niego. Każda miała długie purpurowe włosy i zielone oczy. Miasto więc zamieszkiwały bliźniaki, ale dlaczego tylko żeńskiego rodzaju? Tym razem podszedł prosto do nich, bo wiedział, że i tak nie pozwolą mu spokojnie przejść. – Jestem David Mundańczyk i mam misję uratowania Xanth – powiedział. – Kim wy jesteście? – Ja jestem Leai – powiedziała smutno pierwsza. – Popełniam samobójstwo, ale nie mogę umrzeć. – A ja Adiana – przedstawiła się druga, równie smutno. – Chcę żyć, ale niestety umieram. Nagle okazało się, że to trudna sprawa. – Nie możecie zamienić się miejscami? – Nie znalazłyśmy na to magii – wyjaśniła Leai. – Niedobrze. – Zastanawiał się, czy czasem go nie nabierają. Jeżeli tak, to akurat podobnych dowcipów nie lubił. – Myślisz, że w Mundanii mogłabym umrzeć? – zapytała Leai. – Tak sądzę. Jeśli to magia trzyma cię przy życiu. – To magia – zapewniła. – Popatrz. – Chwyciła okropnie wyglądający nóż i spróbowała sobie go wbić w serce. – Hej! – krzyknął David, próbując złapać ją za rękę i powstrzymać, zanim się przekłuje. Udało mu się. – Co ty zamierzasz zrobić? – Próbuje się zabić – odparła. – Ale nie mogę, bo zawsze coś mnie powstrzymuje. Tak jak ty teraz. – To nie jest magia. Ja po prostu nie mogę ci pozwolić, byś zrobiła coś takiego. Spojrzała mu prosto w oczy. Była raczej ładna jak na dziewczyny. – Dlaczego nie? Czy coś cię interesuje w dziewczynach? – Nic – odpowiedział. – Ale... – Wymyślisz jakiś powód i powstrzymasz mnie. Albo ktoś inny. Próbowałam się zabić setki razy, ale nie mogę. Jeżeli w Mundanii nie ma magii, może powinnam tam z tobą pójść i... – Nie pomogę ci dostać się tam po to, żebyś się zabiła – stwierdził twardo. Kiwnęła głową ze zrozumieniem. – Nie jestem zaskoczona. Ale może gdyby moja siostra poszła z tobą, to mogłaby żyć. – Aleja nie mogę cię opuścić, Leai – zaprotestowała Adiana. Ona też była dość ładna. – Chyba nie zdołam wam pomóc, dziewczyny – przyznał David. Chociaż bardzo bym chciał. Chciałbym, żebyście obie chciały i mogły żyć. – Wtem przyszło mu coś do głowy. – Miałem dwa kawałki drzewa odwrotności. Zgubiłem je, ale gdzieś tu w pobliżu muszą leżeć. Może gdybyście je znalazły, to odwróciłyby waszą magię i wtedy... Obie dziewczynki aż zapiszczały z zachwytu. – Och. Dziękujemy! – krzyknęła Leai i pocałowała go w prawe ucho. – Tak bardzo, bardzo – dodała Adiana i pocałowała go w lewe ucho. Zaraz potem pobiegły szukać drewienek. David nigdy nie przyznałby się do tego, ale nie miał nic przeciwko pocałunkom. Poszedł dalej. Wkrótce natknął się na następną parę młodych ludzi, tym razem byli to chłopak i dziewczyna. – Bałem się już, że mieszkają tu same dziewczyny – powiedział z ulgą. – W tamtej części tak jest – odparł chłopiec. – W drugiej są sami chłopcy. A my jesteśmy na granicy między tymi częściami. – Ach tak. Cześć. Jestem David Mundańczyk. Właśnie... – Wypełniasz misję ratowania Xanth przed nawałnicą Wesołą Wdówką – dokończyła dziewczynka. – I w swoim czasie odniesiesz sukces – dodał chłopiec. David zamierzał powiedzieć coś inteligentnego, jak na przykład: „A skąd o tym wiecie, skoro spotkaliśmy się pierwszy raz!” Ale jak zwykle usta zadziałały mu szybciej niż rozum i powiedział jedynie: Chłopiec i dziewczynka uśmiechnęli się. – Wybacz nam – powiedział chłopiec. – Czasami zapominamy, że obcy nie znają nas tak, jak my znamy ich. Ja nazywam się Deja, a to moja siostra bliźniaczka Vu. Moim talentem jest widzieć przyszłość, a jej przeszłość. Więc kiedy cię ujrzeliśmy, nasze talenty zadziałały i dlatego znamy twoją przeszłość i przyszłość. – Aha. Czy możecie mi w takim razie powiedzieć, gdzie mogę znaleźć centaurzycę Chenę? – Niestety, nie możemy – odparła Vu. – Nie widzimy teraźniejszości. Ale możemy ci powiedzieć, że twoja przyjaciółka była bardzo zatroskana, kiedy cię zgubiła. – A ja mogę dodać, że odnajdzie cię za piętnaście i pół minuty dorzucił Deja. – Potem twoja misja będzie przebiegać normalnie. – Jeżeli nadmiar magicznego pyłu nie zakłóci jego percepcji wtrąciła Vu. – My tutaj, w dolinie, jesteśmy nieco chronieni, więc sprawy idą raczej zwykłym biegiem, ale to też może się zmienić. Z radością więc dowiedzieliśmy się o twojej misji. – Och, dziękuję – powiedział David. – W takim razie muszę ruszać na spotkanie Cheny. – Z pewnością – odparł Deja. – Życzymy ci wszystkiego najlepszego. David ruszył dalej. Doszedł wkrótce do znaku TRI CITY. W końcu wyszedł z miasta bliźniaków i poczuł się lepiej. Aż spotkał na drodze trzy dziewczynki, najwyraźniej trojaczki. Och nie! Wiedział, że nie ma szans przejść bez zatrzymywania, ale mimo to podjął próbę. Utrzymał krok marszowy i starał się przejść obok dziewczynek. – Hej, patrzcie, samotny chłopiec – powiedziała jedna z dziewczynek. – Zabawmy się z nim. – Nie jestem zabawny – odpowiedział szybko, kiedy się zbliżyły. To były duże dziewczyny, takie, na które lubił zerkać ukradkiem, szczególnie że miały na sobie krótkie spódniczki, ale nie wiedział, co może być dla nich zabawne. – Jestem David, nudny Mundańczyk. – Mundańczyk! – zawołała druga. – Musimy sprawdzić, jak na niego działa nasza magia. – Nie najlepiej – zapewnił desperacko David, przystając. Musiał się zatrzymać, żeby nie wejść wprost na dziewczynę, która stanęła na jego drodze. – Wkrótce się przekonamy – powiedziała trzecia. – Cześć, Davidzie Mundańczyku. Jestem Sherry. Moim talentem jest kurczenie rzeczy. – Wyciągnęła przed siebie rękę, dotknęła Davida i po sekundzie był dwa razy mniejszy niż normalnie. – Miałeś rację. Moja magia nie działa na ciebie najlepiej. Chciałam, żebyś był znacznie mniejszy. – Proszę, pozwól mi odejść – zawołał David, poważnie przestraszony. Deja mówił, że Chena wkrótce go znajdzie, ale nie wspominał, w jakim stanie. – Ale jeszcze nie skończyłyśmy się z tobą bawić – powiedziała druga. – Jestem Terry. Moim talentem jest powiększanie. – Dotknęła go i nagle stał się dwa razy większy niż zwykle. – Och, to prawda. Chciałam, żebyś był wielkości niewidzialnego olbrzyma, a nie dziecka ogra. David uznał, że obecny rozmiar pozwoli mu powalić dziewczyny i uciec. Ale z drugiej strony nie chciał zostać taki wielki. – Chcę tylko uratować Xanth – błagał. – W takim razie lepiej, żebyś był taki jak dawniej – powiedziała pierwsza. – Jestem Merry, a to mój talent. – Dotknęła jego nogi i natychmiast wrócił do normalnych rozmiarów. Szczerze mu ulżyło i natychmiast puścił się biegiem ścieżką. – Przyjdź jeszcze kiedyś pobawić się z nami – zawołała za nim Sherry. – Znamy jeszcze inne zabawy! – Fascynujące – dorzuciła Terry. – Dla mężczyzny i trzech kobiet – dodała Merry. – Nie bez pogwałcenia zasad Konspiracyjnego Stowarzyszenia Dorosłych! – zawołał za siebie i poczuł satysfakcję, widząc, jak spojrzały na siebie z zaskoczeniem. – Czyli podglądnięcia waszych majtek – mruknął do siebie, zadowolony. Niedługo Chena powinna go znaleźć. Pognał więc ścieżką z nadzieją, że nie natknie się na kolejne zawracające głowę dziewczyny Nagle zaskoczył go dziwny odgłos. Brzmiało to jak skrzypienie najbardziej na świecie zardzewiałych drzwi połączone ze skowytem najbardziej na świecie głodnego psa. Co to mogło być? Okazało się, że to ogromny stwór przypominający psa Ale nie z krwi i kości. Był z drewna. Nogi miał jakby wyrwane z ziemi młode drzewka, ciało niczym potężny pień, a zęby jak wystrugane kolki błyszczące od soku. To był Timber Wolf!* David nie wiedział, czy raczej powinien zastygnąć w bezruchu, aby stwór go nie dojrzał, czy przemówić łagodnie, licząc, że przyjmie to po przyjacielsku. Wybrał rozwiązanie kompromisowe: uciekał jak wszyscy diabli. Słyszał, jak drewniane zwierzę kłusuje za nim. Biegł najszybciej, jak potrafił, a potrafił, bo nadal był bardzo lekki, ale coraz wyraźniej słyszał za sobą kłusującego stwora. – Raaaatuuunku! – krzyknął. Z góry spadł na niego jakiś skrzydlaty stwór. – Ach, tu jesteś! – zawołała Chena. Objęła go i uniosła w górę, machając skrzydłami. Timber Wolf warknął i kłapnął zębiskami, ale oni byli już poza jego zasięgiem. Uff! – Siadaj mi na grzbiecie – poprosiła Chena i przeniosła go do tyłu. Wdzięczny za pomoc usiadł posłusznie, jak mu kazała. Schronili się w warstwie mgły. Teraz dopiero zdał sobie sprawę, że spełniło się jedno z jego marzeń, a on nawet tego nie zauważył. Podrywając go z ziemi, mocno przytuliła do siebie, ale on był tak wystraszony, że zupełnie nie zwrócił uwagi, do czego został przytulony. Cóż z niego za głupiec. Ukrył swoje rozczarowanie. – Jak mnie odnalazłaś? – zapytał. – Fracto zrobił zasłonę, ale wiedział, gdzie jesteś. Kiedy odkryłyśmy, jak się z nim porozumiewać, zaraz pofrunęłyśmy po ciebie. – My? – Crystal leci tuż nad nami, ale Keaira nie używa teraz swojej mocy, więc łatwiej chowamy się przed Wesołą Wdówką. Fracto okazał się naprawdę pomocny, bez niego nie poradziłybyśmy sobie. – Tak, mnie też ukrył przed huraganem – zgodził się David. – Ale jak z nim rozmawiałyście? – Opracowaliśmy system sygnałów mgielnych. Jeden kłąb za „tak”, dwa kłęby za „nie”, a mgielna strzała pokazała, gdzie jesteś. Powiedział, że wszystko z tobą w porządku ale, że jestem tam drzewny pies, więc się spieszyłyśmy. * Timber Wolf (ang.) – wilk amerykański; gra słów. timber oznacza również drewno, a Wolf oznacza wilk (przyp. tłum.). – To był Timber Wolf – zaśmiał się David. Chena też się zaśmiała. – Timber Wolf! No jasne! Zastanawiałyśmy się, ale nie potrafiłyśmy sobie za bardzo wyobrazić, o co mu chodzi. W każdym razie Fracto podprowadzi nas z powrotem do oka, ale potem będzie musiał nas zostawić, bo poleci przed Wesołą Wdówkę, żeby ją przyciągnąć do Regionu Powietrza. – Jak nas podprowadzi? Widzę jedynie mgłę. Wskazała przed siebie. – Widzisz tamte błyski? Muszę utrzymywać na nie kurs. Będzie nas prowadził pod pasami burzy nad nimi, albo dookoła, aż dolecimy do oka. Wtedy zniknie. – Ale jak ją dorwiemy, jeżeli jej oko eksploduje co ostatnio? – Jak ostatnio – mruknęła Chena, ale tym razem nie wydawało się to tak dokuczliwe jak poprawki mamy. – Muszę przyznać, że nie wiem na pewno. Wesoła Wdówka już wie o nas i będzie walczyła ze wszystkich sił. Musimy po prostu zrobić dobrze to, co należy. – Mam nadzieję, że ktoś będzie wiedział, co należy zrobić, może Keaira, boja z pewnością nie wiem – powiedział David. – Jestem pewna, że Nimby miał doskonały powód, aby wyznaczyć ciebie do noszenia kurtki – zauważyła dyplomatycznie Chena. – Nie wiem. Nimby czyta w myślach i wie, co się dzieje, ale nie potrafi przewidzieć przyszłości. Mógł się więc pomylić. – Czyta w myślach? – zapytała nieco zdenerwowana. David uświadomił sobie, że Chena nie wie, iż Nimby powiedział mu, co ona myślała o Davidzie. Może lepiej, żeby nadal nie wiedziała. – Może po prostu wie, co się dzieje, i czasami wygląda to tak, jakby czytał w myślach. Gdyby zajrzał do moich, to pewnie zrozumiałby, że nie nadaję się najlepiej do tej pracy. – Nie, jestem pewna, że miał jakiś powód – odparła. – Tak jak Dobry Mag. Nam tylko trudno to pojąć. – Dużo szczęścia. – Tak, uśmiech fortuny bez wątpienia by się przydał – zgodziła się, nie wyczuwając ironii w jego słowach. – Może twój niefortunny wypadek z drzewem odwrotności wcale nie wydarzył się przypadkowo, ale był częścią twoich kwalifikacji do wykonania zadania. – Tak, jasne, dzieciak robiący głupstwa ma zagnać w kozi róg głupi huragan – powiedział odważnie. – Możliwe, że w Mundanii jest inaczej. Ale w Xanth to, co pozornie wydaje się nie na miejscu, może się okazać najlepszym rozwiązaniem. Znalazłeś na ziemi coś, co mogłoby się przydać? – Całą gromadę dziewczynek – powiedział z pogardą i zaraz dodał: – Bez obrazy. Roześmiała się. – W żadnym razie. Poza tym jestem źrebicą, a nie dziewczyną. Jakiego rodzaju dziewczyny tam były? – To było nawet zabawne. W Bliźniaczym Mieście to były bliźniaczki. Choć to wcale nie wyglądało jak miasto. Miały uzupełniające się talenty, na przykład modelowanie kamieni i ożywianie kamieni, albo zmienianie koloru swoich włosów i zmienianie koloru czyichś włosów, albo niemożliwość popełnienia samobójstwa i niemożliwość życia. – Zamilkł, bo ta ostatnia para wywołała w nim pewne emocje, i to nie dlatego, że była ładna. – Tym ostatnim może nawet pomogłem tymi pogubionymi kawałkami drzewa odwrotności. Jeśli je znajdą, to może jedna będzie mogła żyć, a druga będzie chciała żyć. – Z pewnością się z tego ucieszyły – uznała Chena. – Tak. Nawet mnie pocałowały. Oczywiście nienawidzę tego. – Oczywiście – przytaknęła, ale wiedziała, że wcale tak nie myśli. – Potem spotkałem chłopca i dziewczynkę. To byli Deja i Vu. On znał przyszłość, a ona przeszłość. Deja powiedział, że mi się uda. Ale nie wiem jak. – Mówił dalej, ale myślami wrócił do Leai i Adiany, tych z długimi purpurowymi włosami, zielonymi oczami i tymi okropnymi problemami. Miał nadzieję, że znalazły drewienka. – Patyki! – wykrzyknął, przerywając sam sobie. – Oto jak! – Przepraszam? – zapytała grzecznie Chena. – Drewienka drzewa odwrotności! Już wiem! Razem są nieszkodliwe, ale rozdzielone burzą magię. Przedtem zamieszałem tobie, ale teraz możemy zamieszać Wesołej Wdówce. – Przekonałam się o tym, kiedy tylko pozbyłam się drewna. Nie wyrządziło mi żadnej trwałej szkody. Ale jak drewno mogłoby pomóc nam wypełnić misję? – Ja zgubiłem patyki, może to nawet dobrze. Ale Keaira nadal ma swoje, prawda? – Owszem. – Powinna przywiązać je do dwóch sznurków, tak żeby mogła je ciągnąć razem, albo osobno z pewnej odległości – powiedział. – Zasięg działania jest ograniczony, tak? W takim razie nie będzie działać na nas, ale za to odwróci działania podjęte przez oko. – Tak, na pewno. Ale w jaki sposób prowadzenie drewienek na sznurku może nam pomóc wypełnić misję? – Możemy je rzucić obok oka, kiedy spróbuje nam umknąć, eksplodując – wyjaśnił. – Wtedy jego magia zostanie odwrócona i oko, zamiast eksplodować do ogromnych rozmiarów, zmniejszy się i uda nam się je zapędzić. Nie zdoła uciec. – Rety, Davidzie, to genialne! – zawołała Chena. – Ech – powiedział zachwycony tym, że jego błąd z drewienkami zakończył się sukcesem. Nigdy nie pomyślałby o tym, gdyby nie ta wpadka. Nagle mgła ustąpiła. Nad nimi frunęła Crystal z Keairą. Z boku leciała Willow. A tuż przed nimi znajdowało się gniewnie spoglądające oko. – Bardzo dziękuję, nieznajomy dobroczyńco – zawołała Chena, kiedy mgła zniknęła. David wiedział dlaczego: nie mogła teraz wymówić głośno imienia Fracto, aby Wesoła Wdówka nie podsłuchała i nie odkryła jego roli w całym zdarzeniu. Fracto musiał jeszcze wykonać swoją robotę, kiedy huragan znajdzie się w Regionie Powietrza. Nie będzie z nim rozmawiała, jeśli zbyt szybko pozna jego zadania. Trzy skrzydlate stworzenia spotkały się, a David wyjaśnił, na czym polega jego pomysł. Centaury miały sznurki, bo zazwyczaj je przy sobie nosiły, a Willow też znalazła coś takiego w swojej sakwie. Do dwóch kawałków drewna przywiązali dwa sznurki. Zrobili to bardzo ostrożnie, żeby przypadkiem ich nie rozdzielić. Nie chcieli bowiem zbyt szybko się zdradzić. Tymczasem oko patrzyło na nich, a ściana chmur za nimi gęstniała. Wesoła Wdówka szykowała się do akcji. Wiedziała, że coś planują, ale nie miała pojęcia co. Skierowali się w stronę oka. David rozpiął kurtkę. Ciśnienie powietrza zaczęło rosnąć. Wesoła Wdówka nie zamierzała czekać. Oko gwałtownie zaczęło się powiększać. Keaira rzuciła w jego stronę dwa drewienka. Były lekkie jak powietrze, ponieważ Crystal uderzyła po nich ogonem Kiedy doleciały w obszar oka, Keaira szarpnęła za jeden ze sznurków i drewienka rozłączyły się. Oko skurczyło się gwałtownie. Robiło wrażenie niezwykle zaskoczonego. Po chwili stało się tak małe jak piłka tenisowa. Jeden z patyków spadł tuż przy nim. Zaskoczone oko zawirowało w miejscu, jego spojrzenie zrobiło się szkliste. Keaira teraz zaczęła zwijać sznurki, aż oba kawałki drewna znowu się złączyły. Musiała tak zrobić, ponieważ inaczej drewno odwróciłoby jej własną magię, jak to się już wcześniej zdarzyło. Obrzydlistwo! Tym razem nie czekał, aż Chena go poprawi, i zrobił to sam. Niesmaczne! Tymczasem ciśnienie rosło. David wstrzymał powietrze i podniósł ciśnienie w uszach, szczęśliwy, że znowu cierpi z powodu tej niewygody. Keaira wciągnęła oba drewienka i przytrzymała je złączone. Chena uderzyła skrzydłami i wolno poleciała w stronę oka. Wesoła Wdówka ciągle jeszcze nie wiedziała, co mają zamiar zrobić, więc oko stało w miejscu. Kiedy się zbliżyli, cofnęło się pod naporem wysokiego ciśnienia. Tak należało postępować. Za każdym razem, kiedy chciało się powiększyć, drewienka odwracały jego działanie i dlatego oko nie zdołało uciec. Spychali je na północ w stronę Rozpadliny. Nadchodziła noc. Widzieli zapadającą na wschodzie kurtynę mroku. Słońce, przestraszone ciemnościami, uciekało na zachód. Trudno będzie złapać Wesołą Wdówkę przed nocą. Było mało prawdopodobne, aby ścigała ich na południe, jeśli zrozumiałaby, że uciekają. Ruszyli więc w tym kierunku za Willow, która dobrze znała te okolice. Nie zwracali większej uwagi na pasy chmur, bo te zostały poważnie poszarpane nagłymi zmianami wielkości oka. Ale i tak było już całkiem ciemno, kiedy dotarli do samochodu. Na szczęście światła były włączone, więc łatwo przyszło im wypatrzyć go z góry i bezpiecznie wylądowali. Sean najwidoczniej usłyszał ich, ponieważ stał obok i czekał. Willow wylądowała wprost w jego objęciach. Zaraz potem nastąpiły niesmacznie głośne westchnienia, pocałunki i uściski. David obiecał sobie w duchu, że nigdy nie zbliży się do Źródła Miłości. Rozdział 15 Zwrot Tweeter raczej polubił tę magiczną krainę Xanth, gdzie ptaki cieszyły się tak zasłużonym poważaniem. Podobało mu się spotkanie z Roxanne Rok i zabawa z kurczakiem Simem, którego Tweeter nauczył kilku brzydkich ptasich dowcipów niezrozumiałych dla nie-ptaków. Ale gotów był już wracać do domu, gdzie wszystko było bardziej ustabilizowane. Właściwie nie należał do ptaków lubiących przygody: dobre ziarno, popołudniowa drzemka w klatce i tro- chę zabawy z Karen wieczorem to było wszystko, czego pragnął. Nawet ta historia z inteligencją stawała się trudna do wytrzymania, bo teraz trzeba było uważać na tyle rzeczy. Jak ptak mógł być szczęśliwy i bezpieczny, skoro był zbyt mądry? Prawda, przyjemnie było lepiej poznać Woofera i Midrange’a, a oni okazali się lojalnymi przyjaciółmi, lecz wszyscy oni odkryli, że nie prowadzili niezależnego życia. Lepiej już niech sami ludzie cierpią stres spowodowany inteligencją. Świtało, więc nadszedł czas dla skrzydlatych, aby wzięty Davida i Keairę i zakończyły zaganianie Wesołej Wdówki do Regionu Powietrza. Przed nocą robota powinna być wykonana, a Xanth uratowany. Jutro będą mogli wrócić do domu. Skrzydlaty oddział wyruszył, by wykonać swe zadanie. David czuł się kimś naprawdę ważnym, ponieważ odkrył, w jaki sposób użyć drzewa odwrotności, aby powstrzymać oko Wesołej Wdówki przed ucieczką. Teraz nawałnica nie miała żadnych szans i musiała zostać zepchnięta na północ. Tam zostanie zamknięta w Regionie Powietrza, gdzie Fracto ją omota i zatrzyma. Fracto prawdopodobnie bardziej interesowało właśnie to niż uratowanie Xanth, ale bez wątpienia pomagał im wypełnić misję. Należy oddać wrednej chmurze to, co jej się należy. Wobec tego, że huragan zaczął się odsuwać, wiatr osłabł, a magiczny pył osiadł. Użyźnił kraj nową warstwą magii, dzięki czemu rośliny bujnie zakwitły, a zwierzęta nabrały wigoru. Wiedzieli już, że straszne zagrożenie dla Xanth zostało zażegnane, a to oznaczało, że i ich życie wróci do normalnego stanu. Teraz należało także przejechać na północ, aby znaleźć się bliżej terenu działań. Kiedy burza zostanie opanowana, nie będą już potrzebowali ani dobrej pogody zapewnianej przez Keairę, ani skrzydlatych stworzeń. Adam popatrzył na chmurę i nabrał jej lekkości, a kiedy stracił kamienną wagę, samochód pozbawiony balastu uniósł się lekko w niebo. Demonica Mentia zmieniła się w dłoń olbrzyma i pchnęła auto na północ. Tweeter wysiadł i pofrunął obok, aby przyjrzeć się sytuacji. Dziwnie wyglądało takie niezgrabne urządzenie lecące niczym wielgachny bochenek chleba złapany przez ogromną rękę. Jeszcze dziwniejsze było to, że z auta wysiadła Karen i chociaż nie miała skrzydeł, leciała obok Tweetera. Była tak lekka dzięki zaklęciu Moderna zmieniającego rzeczywistość. Linką była przycumowana do auta, dzięki czemu nie odleciała w przestrzeń; jej rozsądna mama uparła się, aby miała przynajmniej takie zabezpieczenie. To był pierwszy i zapewne ostatni raz, kiedy mogli razem polatać. Przed południem znaleźli się w pobliżu Zamku Roogna. Weszli do samochodu, żeby uporządkować ubiór i umyć się przed spotkaniem z ich królewskimi mościami. Tweeter usiadł na swojej żerdce i zajął się czyszczeniem piór. Przygoda dobiegała końca. Nagle Nimby zrobił się nerwowy. – O co chodzi? – zapytała Chlorine. Zwracała na niego teraz więcej uwagi, odkąd Sean przestał przyglądać się jej nogom. Tweeter nie rozumiał, co takiego ludzie widzą w damskich nogach. Były tak mięsiste i grube, że nie mogły nawet uczepić się gałęzi tymi wywołującymi jedynie śmiech szponami. Poza tym reszta całego ludzkiego ciała także nie jest zbyt estetyczna; to dlatego zapewne ciągle je okrywają. Ale najwidoczniej nauczyli się żyć ze swoimi problemami Nimby napisał notatkę. Chlorine przeczytała ją i wystraszyła się. – Lądujcie natychmiast? Ale przecież za chwilę będziemy w Zamku Roogna. Pod nami jest teraz dżungla. Tata też się zaniepokoił. – Jeżeli Nimby każe, lepiej tak zróbmy. Adamie, możesz powoli zacząć nabierać wagi kamienia? Adam mógł. Tak długo naśladował kamień, że doskonale pamiętał jego wagę. Samochód zaczął tracić lekkość i powoli opadł na ziemię. Wewnątrz pojawiła się Mentia. – Hej, co jest? Toniecie! – Lądujemy – wyjaśniła Chlorine. – Nimby każe. – Teraz, kiedy jesteśmy tak blisko wygodnego Zamku Roogna? Zapytaj go dlaczego. Chlorine zwróciła się do tajemniczego towarzysza podróży. – Dlaczego? Wręczył kolejną notatkę. Swoim zwyczajem przeczytała ją na głos. – Ponieważ Prawo Średnich zostało obalone na prośbę. Wszyscy byli zaskoczeni tym, co usłyszeli. Nad głową Chlorine pojawił się nawet znak zapytania. – Jakie prawo? – To nie jest coś, co można uchylić – powiedział tata. – To prawo natury. – Zapominasz, gdzie się znajdujemy – cierpko zauważyła mama. – Kto prosił? – zapytała Nimby’ego Chlorine. – Kto obalił? Okazało się, że winowajcą był młodszy program komputerowy Emitera. Nie spodobało mu się, że stracił Woofera i Tweetera ani to, że został rozłączony przez drzewo odwrotności, ani to, że stracił wiatrówkę. Zgodnie z Prawem Średnich mógł coś wygrać, ale i coś przegrać, ale on nie lubił przegrywać, więc zaapelował do Muz z Góry Parnas. Upierał się, że żaden zwykły człowiek nie byłby w stanie odpowiedzieć na jego dwadzieścia pytań, więc zanosi się na coś, co zakłóci rzeczywistość. On chciał zmienić rzeczywistość – Ale taka jest jego natura – zaprotestowała Chlorine. – Ty wiesz o wszystkim, co się ze mną wiąże. Nimby wzruszył ramionami. Bez wątpienia Muzy uznały się za wyróżnione w tym sporze, więc uwzględniły prośbę. Prawo Średnich zostało zawieszone. – To skutkuje jedną biip konsekwencją – powiedział skwaszony tata. – Fundamentalny porządek wszechświata jest pilnowany przez... Nagły podmuch wiatru wstrząsnął autem i przerwał mu. Zachwiał się i niemal wpadł na ścianę. – Na dół! – zawołał Sean. – Wesoła Wdówka wraca! Adam nabrał większego ciężaru i samochód opadł. Nawet teraz wichura wstrząsała autem. Mentia wysunęła jedno oko z samochodu i popatrzyła, co się dzieje na zewnątrz. – Coraz jaśniej i ziemia się zbliża – oznajmiła. Adam wykonał zadanie i samochód w miarę łagodnie wylądował w dżungli. Tweeter wyjrzał na zewnątrz i przekonał się, że ominęli drzewo o centymetry. Huragan dął, jakby w złości chciał zdmuchnąć auto. Jakby? Był naprawdę zagniewany. – David! – Zawołała zrozpaczona mama. – Willow! Centaury! Czy oni zostali zdmuchnięci. – Willow! – powtórzył przerażony Sean. – Keaira jest z nimi – przypomniał tata. – Ona utrzyma dobrą pogodę. Ale wracając tu, mogą się natknąć na kłopoty. Sean popatrzył na Nimby’ego. – Emiter doprowadził do unieważnienia Prawa Średnich i wszystko się zagmatwało? Dzieją się wszystkie nieprawdopodobne rzeczy? Wszyscy jesteśmy w głębokim kryzysie? Właśnie teraz, kiedy już mieliśmy wygrać? Nimby skinął cztery razy. – Dlaczego nas nie ostrzegłeś? – zapytała histerycznym tonem mama. – Zanim wysłaliśmy ich na zatracenie? Moje biedne dziecko! – Nimby jest wszechwiedzącym, a nie prorokiem – przypomniał jej tata. – Nie potrafi przewidzieć przyszłości. A ta prośba Emitera też pewnie została zgłoszona prywatnie, i nic o niej nie było wiadomo do czasu, aż została uwzględniona, więc nie zwróciło to uwagi Nimby’ego. Nawet jeśli ktoś może wszystko widzieć, nie może na wszystko zwracać uwagi; ilość jest przytłaczająca. – Gadanie jak u typowego profesora fizyki – odpowiedziała gorzko. – Tam jest nasz syn. – I moja ukochana – dodał Sean. Adam także wyglądał na poważnie zatroskanego: była tam również Keaira, która okazała mu zainteresowanie, a on je odwzajemniał. Tata rozłożył ręce. – Ja także się martwię. Ale to nie fair winić Nimby’ego. Bez niego nie doszlibyśmy tak daleko. Mama poczuła się winna. – Oczywiście. – Spojrzała na smoka. – Wybacz, Nimby. Zbyt pochopnie cię oceniłam. Nimby wyglądał na zakłopotanego. Smoki niezbyt często słyszą przeprosiny od kobiet. – Nie macie racji – odezwała się Karen. Potem zwróciła się do Nimby’ego. – Co możemy z tym zrobić? – zapytała. Nimby napisał długą odpowiedź i wręczył ją Chlorine. – Sukces misji zawisł na wątku, który teraz się pruje. Musimy zdobyć nowy wątek, zanim stary się zerwie. Wtedy wszyscy zostaną uratowani. – Kto ma go zdobyć? – zapytał Sean. – Nimby, Chlorine i Tweeter – przeczytała Chlorine. Tweeter omal nie spadł z żerdzi. – Jaaa? Sean się uśmiechnął. – Ty, ptasi móżdżku – powiedział. – Dalej, leć po wątek. – Kiedy? – zapytała Chlorine, niemal tak samo zaskoczona. Nimby podszedł do drzwi. – Teraz – Chlorine odpowiedziała sama sobie. Obejrzała się wkoło. – Obiecuję zrobić wszystko, co w mojej mocy. Tweeter, chodź, siądź na mnie. Popatrzył niepewnie na Karen. – Zrób tak, Tweeter – powiedziała dziewczynka. – Ale uważaj na siebie. Co ja bym bez ciebie zrobiła? – Wyglądała tak, jakby miała zaraz uronić łzę, albo dwie. Tweeter podfrunął i usiadł na zielonkawych włosach Chlorine. Nie przypominały za bardzo rudych włosów Karen, ale i tak były bardzo ładne. – Może uda wam się szybko zakończyć sprawę – powiedziała mama. – Będziemy tu na was czekać. – Dzięki Bogu jesteśmy dobrze zakotwiczeni – powiedział Sean, kiedy kolejny silny podmuch uderzył w samochód. Na zewnątrz Nimby wrócił do swojej smoczej postury, a Chlorine wdrapała się na jego grzbiet. – Daleko jedziemy? – zapytała przez włosy, które wiatr zwiał jej na twarz. Tweeter się kręcił, żeby się lepiej uczepić, bo inaczej zostałby zdmuchnięty. Na zewnątrz wiał naprawdę wściekle dziki, wrogi wiatr. Smok wzruszył ramionami, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Ale Tweeter wiedział, że to nie może być daleko, bo inaczej nie zdążyliby zdobyć mci na czas. Przed nimi pojawił się wir magicznego pyłu. Nimby zanurzył się w nim. Tweeter stracił orientację. To było coś obrzydliwego – nie tylko pokryło skrzydła i dziób, ale oddziaływało też na wnętrze. – Dokąd jedziemy? – zapytała Chlorine, która najwyraźniej czuła się równie źle jak Tweeter. Ale Nimby jako smok nie potrafił napisać odpowiedzi. Kiedy więc wirujący pył osiadł, Nimby zmienił się w człowieka i napisał notatkę. Tymczasem Chlorine zauważyła ścieżkę prowadzącą na jagodową polanę, więc poszła tam. Według Tweetera jagody też wyglądały zachęcająco, więc pozostał na głowie Chlorine. Zerwała pierwszą dobrze wyglądającą jagodę i włożyła do ust, i w tej samej chwili pojawił się wrogo wyglądający człowiek. – Ukradłaś moją jagodę! – krzyknął. – Teraz ja ukradnę coś, co ma wartość dla ciebie. – Ruszył w jej stronę, a wyglądał przy tym, jakby myślał o najgorszym, najbardziej ohydnym bocianie. – Stój, albo zatruję twoją wodę – ostrzegła go. – Po zjedzeniu dobrej jagody niczego nie zatrujesz – odpowiedział, sięgając w jej stronę ręką. Zapewne mówił prawdę, bo nie skręcił się z bólu. Chlorine spróbowała uciec, ale ścieżka za nią zarosła w mgnieniu oka gęstwiną jeżyn. Zamiast uciec, krzyknęła tylko. Ale nawet i to zmieniło się w miły dźwięk, jakby naprawdę wcale nie była przestraszona. – To cię nie uratuje, ponętna istoto – powiedział mężczyzna. Zostałaś złapana. Nic oprócz smoka cię nie uratuje, a który smok zechciałby się fatygować? Smoki nie lubią być miłe. – Znowu sięgnął po nią. Wtem rozległo się dudnienie i trzaski i przez gąszcz przedarł się Nimby. Wcale nie wyglądał przyjemnie. Komicznie może, ale nie przyjemnie. Mężczyzna rzucił tylko okiem na potężne ciało smoka i zwiał. Tweeter ucieszył się, że mężczyzna nie przyjrzał się niewinnie wyglądającej głowie Nimby’ego, bo mógłby nabrać przekonania, że smok nie stanowi poważnego zagrożenia nawet poza zagonem dobrych jagód. Nimby poczekał, żeby Chlorine wsiadła na niego, i ruszył dalej. – Nimby, uratowałeś mnie! – zawołała z ulgą. – Ta dama potrzebowała smoka i ty okazałeś się moim smokiem. – Zamilkła na chwilę. – Ale zdaje się, że przez to zgubiłeś kartkę. Nimby potaknął z zakłopotaniem. – No cóż, nie wpadłabym w tarapaty, gdybym nie zadawała ci głupich pytań i nie skłoniła cię do zmiany postaci, a potem nie oddaliła się jak jakaś głupiutka istota – powiedziała samokrytycznie. – Zostań więc taki, jaki jesteś, Nimby; jestem pewna, że wiesz, dokąd idziesz, i bezpiecznie nas tam zawieziesz. Lecz na oślim pysku Nimby’ego malowała się niepewność, a to zaalarmowało Tweetera. Nagle przyszło mu do głowy, że ta misja wcale nie musi być tak prosta i bezpieczna, jak wcześniej przypuszczali – Bez obrazy, Nimby ale sądzę, że mogłabym użyć broni, na wszelki wypadek – powiedziała Chlorine. Tweeter zgadzał się z tym. Nimby nie będzie w stanie oszukać zbyt wielu wrogo nastawionych osobników. – Nie będziesz więc musiał ratować mnie przed kolejnymi zagonami jagód. Ach, tam jest tykwowy telefon. Pozwól, że zadzwonię. – Sięgnęła po małą tykwę, która nie miała kłącza. – Hej, macie może jakieś wstążki, albo linki na składzie? – powiedziała do niej. Pył opadł dalej i las zdawał się wracać do pozorów normalności. Tweeter miał potrzebę, która nakazała mu polecieć na najbliższą gałązkę, by tam ją załatwić, bo uznał, że byłoby niewłaściwą rzeczą załatwiać takie sprawy w jedwabistych, lśniących włosach Chlorine. Wylądował więc na gałązce i zajął się swoją potrzebą. Ale wtedy zjawił się większy ptak. – Haa! – krzyknął w ptasim języku. – Skalałeś moje drzewo, a teraz ja skalam ciebie, smakołyku. – Popatrzył tak, jakby miał ochotę na świeże podroby przyprawione ciepłą jeszcze krwią. Tweeter chciał się zerwać do lotu, ale drapieżnik także się zerwał, a skrzydła miał silniejsze. – Jestem raptusem raptownie pragnącym oskubać cię z piórek moim rapierem – odparł raptor. Tweeter z całych sił frunął w stronę Nimby’ego, ale wiedział, że nie dotrze tam na czas, a poza tym cóż mógłby zrobić oślogłowy smok, żeby zatrzymać szybkiego drapieżnego ptaka. Wtem usłyszał świst, który przeszedł tak blisko, że aż potargał jego ptasi ogon. To była strzała, która przeszła również niezwykle blisko raptora. – Następna nie chybi, latawcu – powiedziała Chlorine. – Ten łuk jest zagniewany, jeśli nie wściekły, i bardzo go kusi, żeby trafić w cel. – Rzeczywiście w ręku trzymała kuszę. Raptor zastanowił się, po czym zwiał. Wiedział, że poirytowana kusza nie wypuści kolejnej strzały ostrzegawczej, ale będzie szukała jego śmierci. Chlorine uratowała Tweetera od losu jeszcze gorszego niż śmierć. Wylądował w jej włosach bezgranicznie wdzięczny. Ruszyli przez las. Zatrzymali się przy jeszcze jednym zagonie jagód. Tam też stał człowiek, ale ten nie wyglądał wrogo. – Nie masz nic przeciwko temu, żebyśmy zjedli trochę jagód? zapytała Chlorine, uśmiechając się kusząco. Ale Tweeter wiedział, że gotowa była na najgorsze i w ręku trzymała swoją kuszę. – Ależ skądże – odparł mężczyzna. – Ja tylko tędy przechodzę. To dobre jagody do jedzenia. – Jestem Chlorine, a to Nimby i Tweeter. Szukamy nowego wątku opowieści. Widziałeś go może gdzieś? – Jestem Ray. Widziałem jedynie stare poszarpane wątki powieściowe. Przykro mi. Nie snuły się tak jak kiedyś. Osobą, której powinniście zapytać, jest Pawpaw Wizard. – Kto? – Jest gawędziarzem – wyjaśnił Ray. – On z pewnością będzie wiedział, gdzie znaleźć najlepsze wątki powieściowe. – W takim razie musimy pójść do niego – stwierdziła Chlorine. Tweeter zobaczył, że Nimby potaknął głową; a więc bez wątpienia smok właśnie tam ich wiózł. – Możesz nam powiedzieć, gdzie go znajdziemy? – Zrobię nawet więcej – odparł Ray. – Pokażę wam, gdzie przebywa. To niedaleko stąd. Tweeter domyślił się, że mężczyzna jest tak miły, ponieważ Chlorine wygląda tak uroczo, jak na gust ich gatunku. W każdym razie mogli skorzystać z pomocy, tym bardziej że Nimby nie miał nic przeciwko temu. – Dokąd idziesz? – zapytała Chlorine, kiedy równocześnie kosztowali jagód. – Szukam drzewa pieniężnego, które, jak mi powiedziano, rośnie gdzieś tu w pobliżu – powiedział Ray. – Szukam już cały dzień, ale niczego nie znalazłem. – Ale przecież pieniądze są bezużyteczne – stwierdziła Chlorine. Są tylko brudne. – Wiem, ale mam ulubieńca, węża, którego trzymam w kieszeni, a on je jedynie pieniądze, więc potrzebuję ich coraz więcej. Tweeter skończył swoją jagodę i poleciał w górę, żeby przyjrzeć się okolicy. W zagłębieniu jagodowego pola, niemal już poza zasięgiem wzroku, zauważył drzewo z li- śćmi, na których były zielone cętki. To mogło być to. Zanurkował więc i urwał dziobem jeden zielony liść z cętkami. Przyleciał z powrotem i dał go mężczyźnie. – To właśnie to! – zawołał Ray. – Zielone centy. Pieniądze! Znalazłeś je! Gdzie są? Tweeter poleciał znowu do drzewa, pokazując mężczyźnie drogę. Ray był zachwycony. – To wystarczy mojemu wężowi na rok! – zawołał, wypychając kieszenie liśćmi. – Jak mogę się wam odwdzięczyć? Tweeter nie potrzebował żadnej wdzięczności za taką przysługę. To był czysty przypadek. – Cóż, może później coś się nasunie – powiedział Ray. Realizowali swoją misję, korzystając z pomocy Raya, który szedł przed nimi i pokazywał im drogę. – Tu niedaleko jest zły smok – powiedział. – Wolałbym go uniknąć, ale przebywa w pobliżu domu Pawpaw Wizarda w nadziei złapania jakiegoś dziecka. Wygląda tak: tuż za nim pojawiło się wyobrażenie dzikiego, ziejącego ogniem smoka. – Och! – krzyknęła Chlorine, bo niespodziewanie wzięła wyobrażenie za rzeczywistość. Obraz zniknął. – Przepraszam – powiedział Ray. – Powinienem wcześniej ostrzec. To mój talent: to, co widzę, może się pojawić w dowolnym rozmiarze. Tyle razy widziałem tego potwornego smoka, że potrafię go odtworzyć z pamięci. Normalnie muszę patrzeć na to, co odwzorowuję. Powinienem pokazać go mniejszego. – Obraz znowu się pojawił, ale tym razem niegroźnie maleńki. – Mam nadzieję, że i tak nie spotkamy tego smoka – przyznała Chlorine. – O wiele bardziej wolę tę niegroźną odmianę z oślą głową. – Poklepała Nimby’ego po łuskach. Te, których dotknęła, pojaśniały. Nie mieli jednak szczęścia. Rozległ się niski ryk, a ziemia zadrżała, kiedy coś ciężkiego zaczęło się przedzierać przez las w ich stronę – Kryć się! – zawołała Chlorine, rozglądając się z przerażeniem dookoła. Niestety, znaleźli się właśnie na odkrytej, sporej polanie i nie było gdzie się skryć. – Może powinienem zrobić obrazy drzew, albo czegoś takiego zaproponował Ray, jednak bez przekonania. – Zęby nas ukryć. Ale Tweeter miał lepszy pomysł. Podfrunął do mężczyzny i zaczął niecierpliwie ćwierkać. – Może tak – zgodził się Ray. – Spróbuję. Skupił wzrok na Tweeterze. Tymczasem smok wyszedł z lasu, zionąc jęzorami ognia. Nie było wątpliwości, że ich zwietrzył. Ale kiedy jego dymiący pysk zwrócił się w ich stronę, stanął przed nim monstrualnych rozmiarów Tweeter. Potężny niczym drzewa wizerunek Tweetera spoglądał z góry na znacznie mniejszego smoka. Gad zawahał się, spoglądając na wielkiego ptaka. Nigdy nikogo takiego wcześniej nie widział: papużka wielkości ptaka-Roka. Ale zapach Tweetera dawało się wyczuć, więc wiedział, że jest tam prawdziwy ptak. Tweeter miał nadzieję, że smok nie będzie na tyle sprytny, aby zrozumieć, że prawdziwy ptak nie jest tak wielki jak ten, którego widzi. Tweeter zrobił krok w stronę smoka, a Nimby w tym samym momencie podniósł przednią nogę i tupnął nią, wywołując głuche dudnienie. Tweeter zrobił kolejny krok – znowu zadudniło. Tweeter otworzył dziób, a olbrzymie odbicie zrobiło to w tym samym momencie. Dziób był dość wielki, aby zmieściła się w nim cala głowa smoka. Smok miał dość. Odwrócił się i pospiesznie oddalił. – Ach, wspaniale! – zawołała zachwycona Chlorine. – Tweeter, ocaliłeś nas. Tweeter potrząsnął głową, a olbrzym razem z nim. To nie on, to Ray sprawił to swoim talentem. Ray odpłacił im się z nawiązką za to, co zyskał. Ale Tweeter i tak odczuwał coś w rodzaju próżnej dumy: nigdy wcześniej nie udało mu się przepędzić ziejącego ogniem smoka i zapewne nie uda mu się to nigdy więcej! To było cudowne uczucie. Poszli dalej i doszli do kolejnej polany. Siedział tam niski, gruby mężczyzna z masywnymi nogami, łysiną otoczoną wianuszkiem siwiejących włosów i nieprzyzwoicie dużym brzuchem. Na nosie miał typowo mundańskie okulary. Patrzył na zbliżającą się grupę i uśmiechał się. – Witaj, Ray. Kim są twoi przyjaciele? Nie wyglądają na dzieci. No, ale przy tej pogodzie, jaką ostatnio mamy, niewiele dzieci ośmiela się wyruszać w drogę. Ray uśmiechnął się. – Znaleźli dla mnie drzewo pieniężne! Teraz mój wąż w kieszeni będzie szczęśliwy. Szukają nowego wątku, więc powiedziałem im, że ty możesz czymś takim wiedzieć. – Odwrócił się w stronę grupy. – Ta panna to Chlorine, smok nazywa się Nimby, a ptak Tweeter. Mam nadzieję, że zdołasz im pomóc. Ja tymczasem muszę wracać do domu z pieniędzmi, zanim burza się rozszaleje. – Zaraz potem odszedł. – Jestem Gerald Towne, kiedyś z Mundanii – przedstawił się Pawpaw Wizard. – Mam wrażenie, że rozpoznaję w jednym z was Mundańczyka. – Popatrzył na Tweetera. – Papużka. Tweeter zaćwierkał potwierdzająco. – Nie jestem prawdziwym czarodziejem, bo takim może być tylko miejscowy, ale dzieci lubią moje opowiastki. Mam trochę niezłych wątków. I wiem, gdzie są inne. Jakiego rodzaju wy potrzebujecie? Nimby przybrał ludzką postać i napisał notatkę. – Ech, widzę, że wy musicie mieć własną historię – powiedział Wizard, przyglądając się tej przemianie Nimby’ego. – Kiedyś może to wy podzielicie się mą ze mną. – Może kiedy kryzys minie – zgodziła się Chlorine. Zaraz też wzięła kartkę. – Potrzebujemy silnego oryginalnego wątku opowieści o odwróceniu. Wizard gwizdnął. – Musicie mieć naprawdę poważną sprawę do załatwienia! W takim razie nie zwlekajmy. – Wskazał na stół stojący za nim. – Częstujcie się masłem orzechowym, galaretką, serem i chlebem, a ja opowiem, co wiem. Usiedli przy stole i podzielili się. kanapkami. Chlorine nałożyła trochę orzechowego masła na palec i podała Tweeterowi. Smakowało mu, bo znajdowały się w nim kawałeczki orzechów. Pawpaw rozpoczął opowieść. – Żył kiedyś, jakieś dwieście lat temu, bardzo nielubiany Czarodziej imieniem Joshua. Miał talent odwracania magicznych właściwości bez względu na to, czy pochodziły z talentów czy uroku. Ponieważ większość osób nie lubi, kiedy zaprzecza się ich talentom, szczególnie gdy są sympatyczne, trzymano się z dala od Joshuy. Na przykład była taka młoda kobieta, której talent pozwalał pachnieć perfumami. Kiedy Joshua jej dotknął, śmierdziała sromotnikami. Pewien młodzieniec potrafił wspinać się po murach, przylepiając się do nich dłońmi i stopami. Kiedy otarł się przypadkowo o Joshuę, zrobił się tak śliski, że nie potrafił nawet ustać na ziemi, a co dopiero się wspinać. Inny człowiek potrafił zawsze znaleźć właściwe miejsce na przykład na drzemkę, albo dla psa, by mógł zaznaczać swoje terytorium. Po spotkaniu z Joshua zawsze znajdował miejsce niewłaściwe, co wielokrotnie wprawiało go w zakłopotanie. Tak więc Joshua nie był mile widziany ani w swojej rodzinnej wiosce, ani gdziekolwiek indziej, gdzie mieszkańcy poznali się na nim, chociaż sam Joshua był niezwykle przyzwoitą osobą o bardzo dobrych intencjach. Szczęśliwie skutki jego talentu nie były permanentne, a tym bardziej intencjonalne; powoli, w ciągu kilku tygodni, czasami miesięcy, te skutki znikały, a ich talenty wracały do normalnego stanu. Domagano się jednak, aby Joshua jak najprędzej się oddalił i trzymał z dala od ludzi. No i w ten sposób Joshua sporo podróżował. Pewnego dnia znalazł się pod ślicznie rosnącymi drzewami xanthopoli. Nie znał ich, a rosły tak gęsto, że zagradzały przejście, więc użył swojego talentu, aby odwrócić ich magię. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że należą do potężnej wiedźmy, która opatrzyła je specjalną magią, by wzmacniała magię innych. Kiedy on odwrócił ich magię, one w odpowiedzi odwracały magię innych i stały się bezużyteczne dla celów wiedźmy. Ta, wściekła, spuściła na Joshuę swoje gryfy i one, zanim zdołał je odwrócić, rozszarpały go na kawałki. Umarł i nikt go nie żałował. Wiedźma zaś, nadal wściekła, powyrywała drzewa i rozrzuciła po całym Xanth. Myślała, że to przywróci im ich naturę, ale one tylko wzmocniły swoją siłę i do dziś ją zachowały. Takie jest pochodzenie drzewa odwrotności, źródła sporego zamieszania i sporych korzyści w całym Xanth. Ale w trakcie swojej kariery Joshua zetknął się z ciekawym wątkiem. Jednak nie pojmując właściwie jego natury, chociaż był jednym z najgenialniejszych Czarodziejów, odwrócił go, rujnując historię, którą należało raczej wspomóc. Zdegustowany gawędziarz tamtych czasów odrzucił go i wątek zaginął. W ten sposób wątek opowiadania o odwróceniu gdzieś jest, ale nie wiemy gdzie, jeśli nie został jeszcze zniszczony. Ja jednak zupełnie nie mam pojęcia, jak mielibyście go znaleźć. Pawpaw Wizard zamilkł. Tweeter się zamyślił. Jak mieli znaleźć wątek, który uległ zniszczeniu dwieście lat temu? Ich misja z pewnością się nie powiedzie. Ale Nimby napisał kolejną notatkę. Chlorine sięgnęła po nią i przeczytała. – Jak siły natury znoszą podróże w czasie? Wizard znowu gwizdnął. – Nie lubią tego, bo uważają takie coś za sprzeczne z naturą. Ale mają moc, aby osoba mogła podróżować w czasie, jeśli uda się je przekonać, że to konieczne. Myślę, że możecie je poprosić, jeśli uważacie, że macie przekonujące powody. – No cóż, chodzi o uratowanie Xanth przed całkowitym zdmuchnięciem – przyznała Chlorine. Wizdard skinął ze zrozumieniem. – To wydaje się przekonujące. Dobrze wam życzę. – Zawahał się, ale zaraz dodał: – Nie chciałbym się wtrącać, ale jeśli naprawdę zamierzacie wracać w tamte czasy, to miałbym pewne dodatkowe informacje. Chlorine spojrzała na Nimby’ego. – Myślę, że zamierzamy tam się udać. – W takim razie muszę was ostrzec przed kimś, kto jeszcze żyje w tamtym czasie. – I rozpoczął kolejną opowieść. Był najgorszym wampirem w Xanth, nędzną kreaturą, która naprawdę wysysała. Jego imię wywoływało strach w najodważniejszych z odważnych, więc nie chcę go tu wspominać. Większość ludzi nazywała go Fang Face*. Zabić go można było tylko kołkiem * Fang (ang.) – kieł. ząb jadowy, face (ang.) – twarz (przyp. tłum). z drzewa odwrotności wbitym w serce, ale że takiego drzewa wówczas jeszcze nie było, więc wydawało się, że nic mu nie zagraża. Niektórzy wiedzieli, że nie znosi czosnku i promieni słonecznych, lecz zabić go nimi wcale nie było łatwo. Nie można było po prostu wywlec ciągle głodnego krwi wampira na światło słoneczne, albo poczęstować kanapką z chleba czosnkowego. Nie, aby pozbyć się tej gęby z kłami, należało zrobić znacznie więcej! Pewnego razu wampir wyssał pewną kobietę do tego stopnia, że trzeba ją było zanurzyć w Źródle Zdrowia, a i tak wyglądała raczej na wyssaną, więc jej mąż zdecydował, że wampira trzeba się pozbyć. – Dorwę tę pijawkę – zaprzysiągł. Talent miał mierny, nawet niewart wspomnienia. Kiedy dochodziło do porównania z czyjąś magią, zawsze czuł się gorszy. Wiedział, że gdyby zmierzył się z wampirem, sam stałby się dawcą. Jednak z drugiej strony był silnym i bardzo inteligentnym mężczyzną, więc uznał, że mógłby się zmierzyć z wampirem, gdyby użył głowy. Nazywał się, ech, zapomnijmy. I tak nie należał do osób, o których się pamięta. Liczy się to, co wówczas zrobił. Wykorzystał różne przedmioty do wykonania manekina. Głowę zrobił z kanki na mleko, palce z biszkoptów, a dwóch filiżanek użył do wykonania fragmentów górnej części tułowia. Okazało się przy tym, że był całkiem dobry w robieniu manekinów i wynik jego pracy mógł wywołać ochotę na przywoływanie bociana. Manekin wyglądał na bardzo zadowoloną młodą kobietę pełną smacznej krwi. Oparł ją o stos suchego drewna. Następnie pokrył ją lepkim sokiem, trawą i kłączami. Kłącza wyglądały jak spódniczka nie całkiem przykrywająca jej pulchne nogi, a lepki sok jak przylegająca ciasno do ciała bluzka, trawa zaś udawała włosy. Ale cokolwiek dotknęłoby się tego ponętnego ciała, przykleiłoby się do niego na jakiś czas. Zaniósł całą tę konstrukcję – ciało i stos – na ścieżkę tuż obok krypty wampirów i tam ustawił w bardzo nęcącej pozie. Pułapka została zastawiona. Teraz trzeba było zanęcić. – Ratunku! – zawołał mąż wysokim głosem, udając kobietę. – Jestem słodką, niewinną i bardzo cierpiącą dziewicą! Jestem związana i ledwie mogę się ruszyć, a cóż dopiero uciec. Czy ktoś zechciałby mnie uwolnić, zanim złapię od tego wszystkiego przeziębienie? Wkrótce ścieżką przechodził jakiś człowiek. Musiał być zimnym draniem, bo nosił rakiety śnieżne. Ale kiedy zauważył uroczą dziewczynę, śnieg prawie stopniał. – No, no – powiedział. – Bociany nie będą miały dziś odpoczynku. Ale to nie był właściwy człowiek. On nie był wampirem. Był jedynie typowym seksistą, którego eliminacja nie robiła żadnej różnicy. Koniecznie trzeba było go przepędzić. – Och, dziękuję miły dżentelmenie! – zawołał mąż łamiącym się falsetem. – Nigdy nie sądziłam, że ktoś równie przystojny jak ty zainteresuje się mną. Jestem jedynie jedną z pomocnic okrutnego wampira. Przybysz zatrzymał się. – Kim jesteś? – Jedną ze współpracownic wampira. – Tak też usłyszałem. Nie zamierzam dotykać żadnej z was. Znikam stąd! – I mężczyzna oddalił się pośpiesznie, zostawiając za sobą drobiny śniegu ze swoich śnieżnych butów. Mąż odetchnął z ulgą. Tylko refleks i dowcip uratowały jego pułapkę. Miał nadzieję, że następnym przechodzącym będzie wampir. Tym razem szczęście uśmiechnęło się do niego. Wampir nadszedł. – Zdaje mi się, że widzę apetyczne stworzenie – stwierdził. – Ponętne i bezbronne, zupełnie takie jak lubię. – Podszedł i zanurzył swe kły w kuszącym ciele manekina. Teraz dopiero pojął swój błąd. – Nie ma krwi! – zawył z oburzenia. – To mleko! Skąd w tobie mleko? – Dokładnie tam, gdzie mnie ugryzłeś? – zapytał mąż, nadal udając kobietę. – Powinieneś wiedzieć, czego oczekiwać, kiedy kąsasz dojarkę w obfite piersi. – Nie ugryzłem cię w pierś, ale w szyję! – wrzasnął wampir. – Myślisz, że nie wiem, gdzie powinno się ukąsić bezbronną dziewicę? A poza tym i tak nie są obfite. – Teraz dopiero pojął, z czym ma do czynienia. – Hej! To nie prawdziwa kobieta, a jakiś głupi manekin! – Zabawne – powiedział autor pułapki już normalnym głosem, który i tak był jakoś dziwnie napięty – to ona ukąsiła ciebie. Wampir spróbował się wyrwać, ale trawa oplotła jego głowę, a kłącza nogi. Co więcej, klejący sok przykleił jego twarz do szyi manekina. – Ratunku! – zawołał. – Chciałem jedynie łyczka krwi, a teraz przykleiłem się na stałe. – A za chwileczkę staniesz się pieczenia, ty durniu – zapowiedział mąż. – Podłożę tylko ogień. – I zabrał się do roboty. – Ty głupcze – wysyczał wampir przez zaciśnięte usta. – Nie zdołasz mnie zabić. Jestem nieśmiertelny! – Och, jestem przekonany, że jest w tym sporo przesady – powiedział mąż i ogrzał sobie ręce przy pierwszych płomieniach. – Nie tak wiele – odparł wampir. – Zobaczysz, głupcze. Jeszcze wrócę, żeby pokosztować twojej krwi. – Będziesz to musiał zrobić jako kupa popiołu, bo tym właśnie wkrótce zostaniesz. Może znajdziesz kawałeczek nie spalonego drewna, który będziesz mógł sobie ukąsić. A może spalę cię tak zupełnie, że nie po tobie nie zostanie. – Mężczyzna zaśmiał się, natomiast wampirowi zupełnie nie było do śmiechu. Jednak podpalacz rzeczywiście powinien ostrzeżenie wziąć poważniej, ponieważ wampir w swojej dotychczasowej postaci naprawdę był nieśmiertelny. Gdy spłonął na popiół, każda jego drobina zmieniła się w komara. A komary potrafiły tylko jedno – wysysać krew. Opadały wszystko, co żyło, i ssały. Mąż stał się ich pierwszą ofiarą, ale z jakichś powodów nie poczuł się zaszczycony. Zaczął uciekać, oganiając się i klepiąc po całym ciele bez litości. – Od tamtej pory komary rozpleniły się w Xanth – zakończył Pawpaw. – W Mundanii także; zresztą wydaje się, że były tam od zawsze. Jednak to was mało obchodzi. Rzecz w tym, że wampir zmarł tuż przed Czarodziejem odwrotności, a żył mniej więcej w tym samym regionie. Byli nawet w jakimś sensie przyjaciółmi. Jeden nie próbował wysysać drugiego, a drugi nie zmieniał pierwszego w plującego krwią. Jeśli więc udacie się tam w tamtym cza- sie, możecie go spotkać. A zapewne wolelibyście, żeby tak się nie stało. Chlorine przeszedł dreszcz. – Dziękujemy za ostrzeżenie. Postaramy się z całych sił uniknąć spotkania z wampirem. Przynajmniej nie będziemy musieli się martwić z powodu komarów. – Niektórzy sądzą, że zagubiony wątek historii Joshuy może się znajdować w posiadaniu wampira. Chlorine popatrzyła na Nimby’ego, oczekując najwidoczniej jakichś dalszych negocjacji, ale Nimby tylko przytaknął głową. – Och nie – jęknęła. Teraz Tweeter rozumiał, dlaczego Nimby uznał, że to nie będzie łatwa misja. Ale nie mieli wyboru. Musieli poszukać tego wątku. Podziękowali za informacje i kanapki i ruszyli w drogę. Nimby wiedział, gdzie znaleźć siły natury. Szczęśliwym trafem okazało się, że to niedaleko. Dotarli do regionu popiołów. Chlorine rozglądała się wkoło z przerażeniem, Nimby jednak nie wyglądał na zatrwożonego, więc rozluźniła się. W samym środku zobaczyli płonący krąg, a w jego centrum stała atrakcyjna młoda kobieta, której długie włosy miały kolor płomieni, a krótka spódniczka barwę dymu. Najwyraźniej dobrze się czuła, bo tańczyła, a jej bosych stóp nie raniły rozżarzone węgle. Chlorine przeczytała notatkę Nimby’ego. – Firo, siło ognia, wypełniamy misję, musimy uratować Xanth od zniszczenia. Czy pokażesz nam przejście do przeszłości sprzed dwustu lat? Fira zatrzymała się, a ogień i dym zatrzymały się wraz z nią. Popatrzyła na Chlorine, jakby zazdrościła jej urody. – A co za to dostanę? – zapytała. – Jeśli Xanth zniknie, nie pozostanie już mc do spalenia – wyjaśniła Chlorine. – Twoje płomienie znikną z powodu braku opału. – Hmm – mruknęła Fira z wrażenia. – Dobrze, dam wam ćwierć przejścia. Ale moja siostra nie będzie tak uległa. – Podała płomienny fragment kartki. Chlorine wahała się, czy to odebrać, tak samo zresztą jak Tweeter, ale Nimby zabrał kartkę. Ogień zgasł, choć papier nadal świecił. – Dziękuję – powiedziała Chlorine. – Płoniemy z wdzięczności. Pospieszyli się. Wkrótce stanęli nad małym jeziorkiem. Na środku zobaczyli kobietę, której suknia i włosy spływały tak, że wyglądały, jakby były zrobione z wody. Chlorine przeczytała kolejną notatkę. – Mareen, pani wody, czy pomożesz nam uratować Xanth przed całkowitym odwodnieniem? Stało się jasne, że użyto kluczowego słowa. – Proszę, nie przeklinaj w mojej obecności – odezwała się Mareen. – Wybacz – szybko powiedziała Chlorine. – Chciałam tylko powiedzieć, że Xanth stanął w obliczu poważnej groźby utraty wody, a wszystko zostanie zmyte, jeśli nie dostaniemy się do przeszłości... – Oczywiście, że wam pomogę – oświadczyła Mareen. – Oto ćwierć przejścia. – Zaczerpnęła trochę wody, która okazała się niebieską kartą z wodnymi znakami. Chlorine odebrała od niej kartę. – Bardzo dziękujemy. Rozpływamy się z wdzięczności. Poszli dalej, aż doszli do posągu kobiety z szarego kamienia. Miała na sobie zieloną togę z roślin przyozdobioną czerwonymi truskawkami. W jednej ręce trzymała róg, z którego wystawała dynia, a w drugiej garść ziaren. – Alando, pani ziemi, pomożesz uratować nam Xanth od całkowitego wyjałowienia? – zapytała Chlorine, czytając z kartki, którą otrzymała od Nimby’ego. Tweeter był zachwycony wyszukanym językiem. Posąg ożył. – Jak to? – zapytała ostro Alanda. – Xanth zostanie zdmuchnięty i zmieniony w hałdy śmieci, co nie będzie lepsze od pobojowiska, które tak bardzo uwielbiają harpie, jeśli nie przeniesiemy się w przeszłość... – Oto ćwierć przejścia – powiedziała Alanda, podając kolbę kukurydzy wyjętą z rogu. Kiedy Chlorine wzięła ją, okazała się żółtą kartką. – Dziękujemy najobficiej – powiedziała Chlorine. Szli dalej, aż dotarli do targanej wichrami łąki. Tam wirowała kobieta z rozwianymi włosami do pasa i falującą pelerynką oraz wielkim jastrzębiem na ramieniu. Tweeter był troszkę niespokojny z powodu jastrzębia, ale Nimby nie wydawał się zatroskany. Przeciwnie, uznał, że to właśnie Tweeter powinien zwrócić się do ptaka. Tweeter chrząknął i postarał się ze wszystkich sił. – Och, potężny jastrzębiu – zaczął w ptasiej mowie – czy twoja towarzyszka, Windona, wysłucha naszej prośby? – Do rzeczy, kolibrze – warknął jastrząb. Tweeter postanowił zlekceważyć obelgę, jako że zapewne była rozmyślna. – Huragan Wesoła Wdówka zamierza zdmuchnąć Xanth, jeśli nie zdołamy zdobyć wątku z przeszłości. Musimy więc przejść... – Dlaczego mielibyśmy się tym przejmować? – zapyta! jastrząb. Jesteśmy stworzeniami wiatru. Tweeter szybko myślał. – Jeśli wichura zdmuchnie wszystkie drzewa, nie będzie miejsca na gniazda i nie przetrwa zdobycz dla ciebie. A Wesoła Wdówka stanie się najpotężniejszym stworzeniem powietrza i zdmuchnie Windonę na margines. Ona... – Oto wasze przejście – odezwała się nagle Windona. Tweeter był zaskoczony, bo nie zdawał sobie sprawy, że ona także zna ptasią mowę. – Dziękujemy najzwiewniej – podziękował Tweeter i wziął przepustkę w dziób. Przypominała piórko, ale zaraz zmieniła się w powiewającą kartkę. Ruszyli dalej, aż doszli do odosobnionej polany. Na środku stał stół. Okazało się, że cały wykonany jest z soli. – Sól stołowa – powiedziała zadowolona Chlorine. – Akurat tego potrzebujemy. – Rozłożyła na nim cztery kartki otrzymane od czterech sił natury. Okazały się czterema ćwiartkami przepustki, która po złożeniu w całość pozwalała im na przeciwstawienie się naturze czasu. Chlorine wypełniła zgodnie z życzeniem Nimby’ego rubrykę: Apull 19, 900. Następnie usiadła na smoku, w którego zmienił się Nimby, a Tweeter przysiadł na jej włosach. Wypowiedziała zaklęcie przeciwko naturze czasu: – Pozwól nam przejść w przeszłość. Nagle znaleźli się na innej polanie, a może na tej samej, ale sto dziewięćdziesiąt sześć lat wcześniej. Porastały ją inne drzewa. Mieli cztery kwadranse na wypełnienie swojej misji, a po godzinie przeszłość miała minąć bez względu na to, czy im się uda czy nie. – Mam nadzieję, że nie spotkamy wampira – powiedziała Chlorine, a kolejny dreszcz przeszył jej ciało. Tweeter podzielał jej nadzieję. – Może wątek znajdziemy w jego jaskini, kiedy on będzie kogoś wysysał gdzie indziej. Nimby napisał kolejną notkę. Chlorine przeczytała i zbladła. – On nosi wątek – powiedziała. – Na swojej pelerynie ma spory guzik, a wątek odwraca jego naturę, czyniąc go uległym. Zawsze z nim jest. W jaki sposób moglibyśmy wydostać wątek, nie narażając się na wyssanie? Nimby popatrzy! na Tweetera. Jego małe sztywne nóżki zrobiły się galaretowate. Powinien wiedzieć, że nie został zaproszony na przejażdżkę. Lecz to nie było wszystko. Nimby znowu coś napisał, a Chlorine przeczytała kolejną informacje. – Mogę zabrać was do wampira. Jednak nie będzie łatwo zabrać mu wątek, ponieważ on go bardzo ceni. – Chlorine popatrzyła w górę, ponieważ Tweeter stracił równowagę. – Myślę, że mogę to załatwić. Może stanę przed wampirem i zaskoczę go, pokazując moje majtki... – Zamilkła i spojrzała na Nimby’ego. Ten pokręcił przecząco głową. Zerknęła z powrotem do notatki, której nie doczytała do końca. Tweeter znowu stał pewnie, a ona czytała dalej. – Och, majtki nie skuszą wampira. Tylko napięta, pulsująca krwią szyja. – Spojrzała w górę, a Tweeter razem z tym spojrzeniem stracił znowu równowagę. – No dobrze, w takim razie odsłonię szyję i... – Nimby znowu pokręcił głową, więc kolejny raz zajrzała w kartkę. – Aha, rozumiem. Nie wolno nam wyrządzić wampirowi krzywdy, bo to zmieniłoby historię Xanth w nieprzewidywalny sposób. Musi spotkać swoje przeznaczenie. – Znowu spojrzała w górę, a Tweeter znowu stracił równowagę. – Ale to oznacza, że Xanth zostanie nawiedzony przez plagę głodnych komarów! Czy możemy się ich pozbyć? – Kolejne zaprzeczenie odesłało ją do kartki. – Zjawi się sporo specjalnych stworzeń, żeby zapolować na komary, takich jak siatki i inne odrażające istoty i jeszcze raz popatrzyła w górę. – Kiedyś spotkałam taką odrażającą istotę. Była wyjątkowo niesmaczna. Ale siatki będą chyba przydatne. Dokończyła czytanie. – A ich eliminacja wprowadzi w Xanth kolejne poważne zamieszanie w nieprzewidywalnym zakresie. Może to nawet zakłócić bieg historii, której jesteśmy bohaterami, i doprowadzić do wyeliminowania nas. – Przełknęła głośno ślinę i rozejrzała się. Tweeter poczuł, że zaczyna go dopadać choroba morska. – Rozumiem już! Jesteśmy w przeszłości, więc każda zmiana może nas dotknąć. A tego nie chcemy, ponieważ możemy doprowadzić do unicestwienia nas samych i nasza wielka przygoda zostałaby wymazana, zanim się jeszcze zaczęła. A więc co mamy zrobić? – Znowu spojrzała w kartkę. – Musimy spróbować zabrać wątek bez zwrócenia uwagi wampira. – Jeszcze raz spojrzała w górę. Tweeter miał nadzieję, że to ostatni raz. – I tyle. Nie możemy go skrzywdzić ani narobić zbyt wielkiego zamieszania, inaczej narazimy własne życie. To mnie przeraża. Tweeter zdecydowanie zgadzał się z nią. Nie był stworzeniem z Xanth, ale Xanth oddziaływał na niego. Co by się stało, gdyby Chlorine nie znalazła ich, kiedy wpadli przez pomyłkę do tej krainy? I nie byłoby Nimby’ego, który zna odpowiedzi? Znaleźliby się w znacznie gorszych tarapatach, a i sam Xanth bez ich pomocy zawaliłby się. Nigdy wcześniej nie widział Nimby’ego zdenerwowanego; teraz jednak rozumiał, jak usprawiedliwione jest zachowanie smoka. No a on, Tweeter, miał zdobyć wątek. Nie wyrządzając nikomu krzywdy. Inaczej zostanie złapany. Miał pomóc uratować Xanth od wpływu złego wiatru. Wszystko razem wydawało się stanowczo za dużo dla jednego małego ptaszka. Zdał sobie sprawę, że Chlorine i Nimby patrzą na niego. No, właściwie to Nimby patrzył; Tweeter siedział na głowie Chlorine, więc ona, patrząc w górę, widziała jedynie krawędź jego skrzydeł. Jednak próbowała. Chcieli poznać jego reakcję. Cóż jeszcze było do zrobienia? – Twiit! – powiedział z rezygnacją. – Cieszę się, że masz zaufanie – powiedziała Chlorine. – Ty potrzebujesz go najbardziej. Bez wątpienia. Tweeter starał się powstrzymać niekontrolowane drżenie. – Ale pomogę ci, jak tylko będę mogła – obiecała Chlorine. Może pokażę mu majtki, bo to go zaskoczy, chociaż nie przepędzi choć tego byśmy chcieli. Albo pozwolę mu się zbliżyć do mojej ponętnej szyi. Tweeter doceniał jej poświęcenie. – Więc chodźmy poszukać wampira – zaproponowała Chlorine. I lepiej pewnie odgrywajmy rolę dziewicy i smoka, żeby go jak najbardziej zmylić. Tweeter tymczasem rozejrzy się za wątkiem. Nimby wrócił do postaci smoka, a Chlorine wsiadła na jego grzbiet. Nimby doskonale wiedział, dokąd iść, jak zawsze, więc po chwili i jednym momencie, a może dwóch momentach i mgnieniu oka, znaleźli się przed kryjówką przerażającego wampira. Tweeter był nieco rozczarowany. Okazało się, że stoją nie przed wielkim starym i strasznym zamczyskiem, ale przed zwykłą chatą skleconą z bali połączonych pnączami krwawnika. Rozpadające się drzwi były zamknięte. Chatę skrywał głęboki cień, ponieważ wampiry nie przepadają za światłem słońca. – Pewnie śpi – powiedziała Chlorine. – Ono chyba spore śpią w ciągu dnia. – Nimby skinął swoją osią głową. – Zawołam go – zdecydowała. Zamilkła, jakby oczekując, że ktoś ją powstrzyma, ale nikt taki się nie znalazł. Poprawiła bluzkę i spódniczkę, aby pokazać dostatecznie dużo, ale nic ponadto, a Tweeter poleciał na najbliższą gałąź, w nadziei, że stamtąd będzie mu łatwiej zajść wampira od tyłu. – Ciekawe, czy zdołałbyś wlecieć do środka i znaleźć to, podczas gdy on śpi – zastanowiła się głośno. Nimby jednak zaprzeczył. Chlorine dokończyła więc poprawianie ubrania, co właściwie nie było konieczne, bo i tak wyglądała nęcąco, po czym zawołała: – Ooo, wampirze Gestalt, jesteś tam? – Nie było to zbyt głośne wołanie. Po chwili drzwi otworzyły się i stanęła w nich mroczna postać. – Kto mnie woła? – zapytał złowieszczym tonem. Tweeter teraz zrozumiał, dlaczego podczas snu nie można było osiągnąć celu: peleryna była odwinięta i guzik znajdował się na widoku, więc nie można było niezauważenie do niego podejść. Poza tym pewnie i tak spał w zamkniętej trumnie, co uczyniłoby zadanie zupełnie niewykonalnym. Należało więc rzeczywiście poczekać, aż wampir wstanie i nawet wyjdzie na zewnątrz, bo wówczas łatwiej będzie uciec. – Ja ciebie wzywałam – przyznała Chlorine lekko drżącym głosem. – Rozumiem, że lubisz soczyste młode panny. Mroczny wampir pojaśniał. – Rzeczywiście lubię. Chodź do mojej przystani, soczysta dziewico, a uradujemy się wspólną przyjemnością. Tweeter nieco się przysunął. Guzik był teraz w pełni wyeksponowany, tak że mógł nawet dojrzeć pod nim nić wątku. To był jego cel! – Nie lubię obskurnych wnętrz – powiedziała Chlorine. – Wolę jasne okolice. – Poruszyła się w siodle tak, że spódniczka niby przypadkowo odsłoniła dobrze zbudowane udo. – Lecz przyjemności, które ja oferuję, najlepiej smakują w półmroku – odparł wampir. Jego oczy zdawały się jednak bardziej skupiać na dekolcie niż na obrzeżach spódniczki. – Cóż, może gdybyśmy się spotkali w połowie drogi – zasugerowała, znowu poruszając się w siodle. Tym razem przypadkowo rozchyliła się jej bluzka, ukazując wspaniałą białą szyję. – Może tak – zgodził się wampir, oblizując cienkie, spragnione usta. Ruszył powoli w ich stronę i przypadkowo minął miejsce, w którym krył się Tweeter. Ptak, zdenerwowany tak bardzo, jak jego małe nerwy na to pozwalały – był małym ptakiem, więc i zdenerwowanie nie było ogromne – poleciał i znalazł się za wampirem tuż przy guziku. Wylądował na nim i dziobem złapał za nitkę. Niestety, nić nie puściła. Wampir poczuł uderzenie. – Co to? – zapytał, spoglądając w dół. – Oto kuszące majtki! – krzyknęła Chlorine i poderwała spódniczkę w górę. Zaraz jednak przypomniała sobie i zamiast majtek bardziej odsłoniła pulsującą szyję i jeszcze coś. – To znaczy jedwabne pie... to znaczy szyja! – Trudno tak nagle zapomnieć o starych przyzwyczajeniach. Lecz spóźniła się. Błysk majtek nie rozproszył wampira, tak zresztą jak Nimby uprzedzał, a odsłonięcie szyi i dekoltu nastąpiło zbyt późno, kiedy wampir oderwał już wzrok od Chlorine. Jego ręka była szybka. Sięgnął w dół i złapał Tweetera. – Złapaliśmy latające stworzenie – zawołał zaskoczony. – Ktoś podarował mi ptaszka. – Nie zwracaj uwagi na ptaka – zawołała desperacko Chlorine. W nim nie ma więcej krwi niż kropla, a ja mam pełną czarę. – Gwałtownym ruchem rozerwała bluzkę, odsłaniając resztę dekoltu, gdzie można było zauważyć nawet niejedną, ale dwie pełne czary. Lecz wampir Gestalt, na swój sposób przebiegły, nie uległ pokusie. – Wszystko w swoim czasie – powiedział do Chlorine. – A ty czego tu szukasz, ptaszku? Mojego guzika? Jesteś guzikowym złodziejaszkiem? – Trzymał bezbronnego Tweetera przed nosem. – Nie, nie jest! – krzyknęła Chlorine. – To tylko mały, głupi ptak, a ja jestem pyszną, dobrze wyposażoną dziewicą z apetycznymi maj... uch, pier... uf, z delikatną i ponętną szyją! Jednak wszystkie jej wysiłki poszły na marne. – Coś mi się wydaje, że masz jakieś zamiary, ptaszku – powiedział wampir. – Rzeczy zazwyczaj są różnymi aspektami całości, a ja nie wiem, ani o co ci chodzi, ani w czym cała rzecz. – Przestań gadać, wstrętny! – zawołała Chlorine. Ale to nic nie dawało. Wampir zignorował ją, odwrócił się i wszedł z powrotem do swojej chaty. Zamknął od wewnątrz drzwi, sprawdził okno i wypuścił Tweetera. – Z tej nory nie uda ci się uciec, więc możesz wyznać, o co chodzi – powiedział Gestalt. – Czego szukasz i po co? Tweeter intensywnie myślał. Może ma jeszcze szansę, jeśli dobrze wykorzysta swój mały móżdżek. Czy powinien powiedzieć prawdę? Nie, bo wampir w nią nie uwierzy. Nikt by nie uwierzył, że mały głupi ptaszek przybył z przyszłości, aby uratować Xanth od zniszczenia. Ale co jeszcze mógł powiedzieć? – Czy ktoś cię wysłał? – zapytał Gestalt. – Zrozum, ptaszku, ty mnie nie bardzo interesujesz; jak powiedziała tamta dziewczyna, masz jedynie kropelkę krwi, podczas gdy ona wygląda rzeczywiście apetycznie. Ale chcę wiedzieć, co jest grane. Powiedz mi, a ja cię wypuszczę. Powiedzieć mu, ale co? Że muszą mieć jego odwracający wątek, żeby zawiązać nową opowieść, zanim stara się zerwie? W to też nie uwierzy. Nic z tego nie brzmiało przecież wiarygodnie. – No dalej, dalej, ptaszku – ponaglał zniecierpliwiony Gestalt. Nie mam całego dnia. Kilka moich ostatnich ofiar zwiało i naprawdę jestem głodny. Jeśli ta pychotka też sobie już poszła, to będę musiał zająć się tobą. Powinienem być chyba mniej sympatyczny – powiedział, otworzył usta i pokazał swoje kły. W głowie Tweetera zajaśniało maleńkie światełko. Nie było tak jasne jak to, które zapalało się w głowie Chlorine, kiedy wpadała na jakiś pomysł, ale i tak wystarczyło. Nagle wiedział, co powiedzieć Gestaltowi. – Aaa, widzę, że postanowiłeś współpracować – zauważył wampir. – No to dalej, miejmy to już za sobą. Jedno skinięcie na tak, dwa na nie, trzy na dodatkowe pytanie. Zgoda? Tweeter skinął raz. Gestaltowi wydawało się, że zaraz uchwyci całość rzeczy. – Zjawiłeś się po coś? Skinął raz. – Guzik? Skinął dwa razy. – Z pewnością nie po moją pelerynę! Tak – nie. Gestalt zrozumiał. – Ale co jeszcze... może nić? Tak. – Ale to bardzo szczególna nić. Ona odwraca... Tak. – Aha, więc znasz jej właściwości. Potrzebuje jej do utrzymania mojego krnąbrnego guzika. Trzy skinięcia. – Jest coś jeszcze? Chodzi o to, w jaki sposób przekonasz mnie do podzielenia się nicią? Trzy skinięcia. Gestalt uśmiechnął się. – Racja. Muszę być bardziej precyzyjny. Możesz uczciwie powiedzieć, że odniósłbym korzyści, gdybym... Tak. – Tak? Podzielenie się tą nicią przyniesie mi korzyści? Tak. Gestalt dotknął kła. – To mnie intryguje. Pomoże mi z moją peleryną? – Tweeter zaprzeczył. – Z moim domem? – Nie. – Moim snem? – Nie. – Moim pożywieniem? – Tak. – Teraz wampir zastanowił się przez dwie chwile, a przynajmniej półtorej. – Chcesz powiedzieć, że ta nitka ma związek z moim żywieniem? Tak. Gestalt dotknął drugiego kła. – Zobaczmy, czy mogę to jakoś pojąć. Ta nić pochodzi od Joshuy, słynnego Czarodzieja Odwrotności, z którym się przyjaźniłem. Nić odwraca. Odwraca na przykład naturę mojego guzika. Sądzisz, że nie przestanie? Tak. – Co jeszcze może odwrócić? Mój los? Moje... – Nagle w jego głowie światło błysnęło niczym słońce. – Moją zdobycz! Kiedy podchodzę blisko, odwraca ich naturę i ofiary przestają być uległe. Zamiast ulec mojej aurze, dzięki czemu mógłbym wychłeptać ich krew bez oporu, zaczynają odczuwać strach i uciekają. Wtedy wystarczy, że staną w promieniach słońca, i już nie jestem w stanie ich dosięgnąć. W taki sposób mój los się odmienił – przez tę nić odwrotności. Tak. Pojął to świetnie, otrzymując właściwy sygnał. Takie właśnie rozwiązanie podpowiedziało Tweeterowi małe światełko. Wampir Gestalt się uśmiechnął. – Zawrzemy porozumienie i dostaniesz, czego chcesz. Pokazałeś mi, dlaczego powinienem pozbyć się nici. Ty jej potrzebujesz, a ja nie. Dlatego dam ci ją i pozwolę odejść, ale pod jednym warunkiem. Trzy skinięcia? – Zabierzesz ją, odejdziesz tak daleko, jak się da, i nigdy już się do mnie nie zbliżysz. Zgoda? Tak. Wampir odwiązał nić i podał ją Tweeterowi, a jego guzik natychmiast zrobił się krnąbrny. Tweetr wziął nić w dziób. Zabawnie się poczuł. Rozłożył skrzydła i chciał pofrunąć, ale zamiast tego zanurkował w dół i wylądował pod stołem. – Odwróciło twój talent – powiedział Gestalt. – Myślę, że musisz stąd wyjść, a nie wyfrunąć. – Otworzył drzwi. – Wierzę, że teraz ci się uda. Tweeter spróbował skinąć, ale zamiast tego przecząco pokręcił głową. Niepewnym krokiem wyszedł przez drzwi. Na zewnątrz czekali Nimby i Chlorine. Smok podsunął koniec ogona tak, że Tweeter mógł po nim wspiąć się na górę. Zaraz potem, nie czekając nawet, aż ptak usiądzie na głowie Chlorine, Nimby odwrócił się i szybko oddalił od chaty. – Poczekaj! – krzyknął za nimi wampir. – Mam sprawę do tej sympatycznej dziewczyny! – Nigdy więcej – krzyknęła Chlorine. – Pokazałam ci niemal wszystko, a ty to zignorowałeś. Zabieram moje maj... pier... czarki, no, wszystko i bardzo dziękuję. – No i dobrze – odparł Gestalt filozoficznie. – Teraz nie powinienem mieć żadnych kłopotów ze znalezieniem zastępczyni. – Skierował się w drugą stronę, najwyraźniej kierowany jakimś przeczuciem. W głowie Tweetera znowu zajaśniało. Zrozumiał, dlaczego Nimby natychmiast ruszył. Miał wątek odwrotności, który do pewnego stopnia także i jego odwrócił. Gdyby zbliżył się do niej i ją by odwróciło. Musiał więc teraz pozostać tam, gdzie był, z dala od głównej akcji, aby nić, którą miał w dziobie, nie zakłóciła pozostałych bohaterów. No, ale zrobił to, czego od niego oczekiwano. Udało mu się wypełnić misję Teraz Nimby musiał jedynie zabrać ich z powrotem do ich czasów, albo nawet trochę wcześniej, zanim ich czas się skończy. Rozdział 16 Demon Demon X(A/N)th był w połowie usatysfakcjonowany. Udało mu się doprowadzić Chlorine i Tweetera do zdobycia wątku odwrotności, który zacznie działać w chwili, gdy znajdą się w teraźniejszości. Teraz sztuczka Emitera została odwrócona i opowieść wróciła do normy. Wesoła Wdówka została zapędzona do Regionu Powietrza, a Fracto zaczął z nią romansować czy może poskramiać złośnicę, jak to określił Jim Baldwin w ten swój mundański sposób. Jedno z niebezpieczeństw zagrażających Xanth zostało zażegnane. Ale inne pozostały. Jeśli Chlorine nie uroni łzy z miłości, albo żalu wobec Nimby’ego, zakład zostanie przegrany, a wtedy X(A/N)th będzie zdegradowany do ostatnich Demonów, a ziemia Xanth zostanie skonfiskowana. To oznaczało, że prawdopodobnie ulegnie też zniszczeniu. Byłoby niedobrze, ponieważ X(A/N)th ostatnio nieźle się zapoznał z krajem, a i on zapadł mu głęboko w serce. Przez tysiąclecia niemal zupełnie ignorował swój kraj, ale obiecał sobie, że to się zmieni. Zmiana w postać żyjącą w tej krainie zupełnie odmieniła jego spojrzenie. – O czym myślisz, Nimby? – zapytała Chlorine, zastanawiając się nad jego zamyśleniem. Jaką też milą osobą się okazała! Jednak nie uroniła dla niego swojej ostatniej łzy, ponieważ wówczas przestałaby widzieć. Taki był ostateczny koszt jego niedbalstwa, przez które popadł w złe towarzystwo: porażka. Oczywiście nie mógł odpowiedzieć na jej pytanie, ale dal jej to do zrozumienia. To ją zadowoliło, poklepała go po skórze i dosiadła. Lubił, kiedy to robiła, bo to był znak, że jego osobowość zmieniła się. Teraz znajdowali się w pobliżu Zamku Roogna, gdzie miała się odbyć wielka uroczystość z okazji zwycięstwa nad Złym Wiatrem. Mieli tam być wszyscy, wszyscy, którzy jakoś byli w tę sprawę zaangażowani. Łącznie z Chlorine i jej cichym towarzyszem. Dojechali do mundańskiego samochodu, czy jak niektórzy w Xanth woleli mówić, poruszającego się domu. Karen zauważyła ich pierwsza i wybiegła z okrzykiem. – Cześć, Chlorine! Cześć, Nimby! – Objęła rączkami jego osią głowę i pocałowała w różowo-zielony pasiasty pysk. To także lubił.-Cieszę się, że mogłeś to zrobić! – Cofnęła się, aby powiadomić pozostałych. – Ta mała należy do Xanth – stwierdziła Chlorine i zsiadła ze smoka. – Ze swoim własnym smokiem. Prawda. Karen nie opanowała jeszcze sztuki kamuflażu; jej działania odzwierciedlały jej myśli. Lubiła Xanth i lubiła Nimby’ego, zupełnie nie bacząc na to, jak dziwnie wygląda. Jej pozdrowienia były szczere. Dlatego właśnie tak je sobie cenił. Teraz i inni wysiedli z auta. – Miło znowu cię widzieć, Nimby – przywitał go Jim Baldwin. Jutro wyjeżdżamy, ale chcielibyśmy, żebyś wiedział, że bez ciebie nie zdołalibyśmy tego zrobić. – Oczywiście wiedział, że Nimby to wie, ale mundański protokół wymagał takiego gestu. To też się Nimby’emu podobało. Za Jimem podeszła do niego Mary. – Może byłoby lepiej, żebyś świętował z nami w swojej ludzkiej postaci – zaproponowała szeptem. – Tak – przytaknęła natychmiast Chlorine. – I w odświętnym ubraniu. No i mam nadzieję, że potrafisz tańczyć. Oczywiście potrafił tańczyć. Nauczył się w czasie swej podróży po kraju, poznając Xanth. Zmienił się więc w człowieka, i do tego w królewskich szatach. Pojawili się też Sean i Willow. Byli w ponurym nastroju. Nadal nie rozwiązali swoich kłopotów. Kochali się i nie mogli znieść, że się rozejdą, ale pochodzili z różnych światów, które zupełnie do siebie nie pasowały. Sean zastanawiał się nad rozstaniem z rodziną i pozostaniem w Xanth, jednak zdawał sobie sprawę, jak bardzo zraniłby w ten sposób innych członków rodziny. Miałby okropne poczucie winy. Willow z kolei myślała o tym, by pojechać z nim do Mundanii, gdzie, jak sądziła, umarłaby, ale przynajmniej spędziłaby z nim trochę więcej czasu. Jednak z drugiej strony sądziła, że to może być dla Seana gorsze niż roz- stanie. Dzielnie więc zniesie los i pożegna się z nim raz na zawsze, a kiedy on odejdzie, ona zrobi to, co zrobić powinna na samym początku: poleci na Mount Rushmost, gdzie się odnaleźli, zwiąże sobie skrzydła i rzuci się w przepaść. Wtedy osiągnie spokój, a Sean nigdy się nie dowie, więc nie będzie cierpiał. Nimby wiedział, ale nie mógł mówić, a nie chciał pisać. Wiedział też, że i dla nich nadejdą dobre wieści. Ta sprawa miała więc mieć szczęśliwe zakończenie i pewnie to będzie najlepsze. Tak jak dobre było to, że tego dnia wszystkie istoty w Xanth czuły się szczęśliwe, nie wiedząc... – Bardzo dobrze – powiedziała Chlorine, nie znając ani natury, ani szybkości jego myśli. – Ubierz mnie w cudowną balową toaletę i chodźmy na przyjęcie. – Rety, chcesz się przebrać tu i teraz? – zapytał David, wybałuszając swoje dwunastoletnie oczy. Obecność Chlorine przyspieszała jego bieg ku dojrzałości, szczególnie kiedy Wielki Brat Sean przestał się nią interesować. – Tu i teraz – przytaknęła Chlorine i uśmiechnęła się. Nagle, w mgnieniu oka cały jej zewnętrzny wizerunek zmienił się za sprawą Nimby’ego zgodnie z jej życzeniem. David w TYM momencie mrugnął, więc oczywiście nie zobaczył mc z tego, co pragnął ujrzeć. – Ech – westchnął rozczarowany chłopak. Chlorine odwróciła się do Nimby’ego. – Wiesz, on jest Mundańczykiem – szepnęła niskim głosem Czy byłoby bardzo poważnym wykroczeniem, gdyby złapał pół spojrzenia, biorąc pod uwagę okazję? – Jej prośba była oczywista. Wiedziała, że dłużej nie zachowa swej pięknej postaci, ponieważ przygoda dobiega końca, a chciała pozostawić trwałe wrażenie, jednak bez naruszania zasad Konspiracyjnego Stowarzyszenia Dorosłych. Poza tym chciała sprawić chłopcu przyjemność, a do zasad Stowarzyszenia nie miała respektu, jaki mieć powinna, ponieważ była kobietą, na którą i tak nikt nie zwracał uwagi. Nimby zdecydował się więc zdjąć z niej suknię na jedną długą chwilę, kiedy nikt poza Davidem nie patrzył; stanęła w wywołującym wytrzeszcz oczu żółtozielonym staniku i takich samych majtkach. Następnie odtworzył jej suknię, jakby nigdy z niej nie opadła. Nie było na to żadnych dowodów ani żadnych świadków, więc nawet gdyby ktoś coś podejrzewał, nie byłoby żadnej sprawy. Brązowe oczy Davida zmieniły się w żółtozielone, a szczęka nieco mu opadła. Choć trwało to krótko, i tak było aż nadto dosadne. Zamarł i prawie się przewrócił. Ale Nimby wziął go pod jedną rękę, a Chlorine pod drugą. – Obiecaj, że nic nie powiesz – szepnęła mu do ucha. David tylko skinął. Wrócił do siebie, ponieważ był Mundańczykiem, i to w nieodpowiednim wieku, żeby mogło to wywołać pełny efekt. Ale był tego bliski. Mundań- czycy, jak się okazało, niewiele się różnili od mieszkańców Xanth. Chłopak jedynie zaczął ganiać za dziewczynami rok wcześniej, niż robiłby to normalnie; o tyle przyspieszyło jego rozwój to tajemne spojrzenie. – David! Wszystko w porządku? – zapytała mama z tą samą matczyną troską w głosie jak zawsze, kiedy dostrzegała jakąś niedyspozycję u swej pociechy. Mary popatrzyła z pewną podejrzliwością na głęboki dekolt sukni Chlorine. – Idź z siostrą – poleciła. Podejrzewała, że chłopiec zobaczył zbyt wiele, więc odesłała go. Na szczęście podejrzewała tylko ćwierć tego, co zdarzyło się naprawdę. Całą grupą szli w kierunku Zamku Roogna. Ale David, nadal zaszokowany, potknął się. Mary złapała go i spojrzała mu w oczy. – Twoje oczy! – zawołała. – Są zielone! – Teraz zaczęła podejrzewać połowę tego, co się wydarzyło. Ale będąc Mundanką, niewzruszenie odrzucała magię, więc nie potrafiła wyobrazić sobie całej prawdy. Na tym się skończyło, a oczy chłopca pozostały zielone z powodu tego, co ujrzał. Przed nimi pojawił się Zamek Roogna w całym swym magicznym majestacie. Na ich spotkanie wyszła urocza księżniczka, której nie rozpoznali. – Któż to taki? – zapytał Jim. Karen pierwsza zauważyła piegi. – To księżniczka Electra! – zawołała. – Wygląda książęco! Miała rację. Nimby oczywiście wiedział, ale nikt go nie pytał. Zwykle Electra chodziła w niebieskich dżinsach, ale przy wyjątkowych okazjach podkreślała swoją naturę i grała królewską rolę. Ubranie bardzo ją zmieniało. Karen podbiegła do księżniczki. – Jak wytrzymujesz, kiedy musisz być taka królewska? – zapytała. Electra przybrała dostojną, pełną powagi twarz. – To nie jest łatwe – wyznała. – Ale ktoś musi to robić. Po oficjalnych powitaniach pójdziemy razem z dziewczynką-elf Jenny poszukać czekoladowych ciasteczek i będziemy się objadać. Włożymy na siebie – rozejrzała się dookoła, aby mieć pewność, że nikt nie słucha – szorty i bezrękawniki. – liii – zapiszczała Karen z zachwytem. – Jesteśmy umówione. Zaraz potem Electra znowu zrobiła królewską minę i odwróciła się do pozostałych. – Jak miło znowu was spotkać, dobrzy ludzie. Ale zdaje się, że jednej z osób wcześniej nie spotkałam. – To elfka Willow – Sean szybko przedstawił swoją ukochaną. Jej skrzydlaty wiąz jest ogromny. – Rozumiem – odparła Electra. – Miło cię poznać, Willow. – Książęcym gestem podała elfce rękę. Willow dygnęła, a jej skrzydła lekko zadrżały. – Dziękuję, księżniczko. – Jak to się stało, że dołączyłaś do tego towarzystwa? – zapytała Electra. – Wydawało mi się, że skrzydlate elfy rzadko zadają się z istotami naziemnymi. – Sean i ja wykąpaliśmy się w Źródle Miłości, zanim się zorientowaliśmy – wyjaśniła Willow. – Och, rozumiem! – powiedziała Electra z wyraźnym współczuciem. – Kiedy książę Dolph pocałował mnie przebudzoną po kilku wiekach snu, magia spowodowała, że od razu go pokochałam. Ale on nie pokochał mnie. Wy przynajmniej byliście razem. – Ale czyż on cię nie poślubił? – zapytała Willow. – Och tak, w końcu. Lecz początkowo był bardziej zainteresowany księżniczką Nada Naga. – Jak to możliwe, żeby mężczyzna nie interesował się tobą? – zapytała z niedowierzaniem Willow. – Kiedy poznasz Nade, zrozumiesz – odparła Electra. – Oho, przybywają skrzydlate stworzenia. Chodź, Willow, muszę cię im przedstawić. Z pewnością je polubisz. – Przypomniała sobie jednak o królewskich obowiązkach i na chwilę zamilkła. – No, ale najpierw muszę was wszystkich z należytym szacunkiem wprowadzić do zamku. – Widać jednak było, że wolałaby najpierw przywitać się z centaurami. Mary znalazła sposób na rozwiązanie dylematu. – Ależ księżniczko, z radością poczekamy, aż centaury dołączą do nas. Potem wszyscy razem wejdziemy do zamku. – Ach, bardzo dziękuję! Chodź, Willow! – Księżniczka pospiesznie udała się ku łące, na której wylądowały centaury, a wraz z nią podążała Willow. Sean pozostał na miejscu. – Zdaje się, że mają jakieś babskie sprawy do przedyskutowania powiedział. Miał rację. Electra pragnęła porównać obserwacje na temat magicznej miłości, skoro udało jej się spotkać inną kobietę, która doświadczyła tego samego co ona niegdyś. Baldwinowie i Chlorine czekali, aż Electra i Willow przywitają się z centaurami. Zaraz potem wszyscy się zbliżyli. Były to cztery centaury: Che, Cynthia, Chena i Crystal. Baldwinowie spotkali się z nimi już wcześniej. Chena i Crystal przecież włożyły sporo wysiłku, żeby okiełznać Wesołą Wdówkę. To było miłe spotkanie. Ale było coś jeszcze przyjemniejszego. Kiedy księżniczka prowadziła ich do zamku, Nimby skinął na Chlorine i podał jej notatkę. Szeroko otworzyła oczy ze zdziwienia. Zaraz jednak zwróciła się z pytaniem do księżniczki. – Księżniczko, czy moglibyśmy poczekać jeszcze chwilkę? Nimby twierdzi, że zbliżają się kolejne centaury. Electra popatrzyła zaskoczona. – Więcej centaurów? – Zaprosił je Dobry Mag. Księżniczka skinęła. – W takim razie może lepiej rzeczywiście poczekajmy na nie. Ale nie miałam pojęcia, że w wyprawie przeciwko Złemu Wiatrowi udział brało więcej centaurów. Wtem do ich uszu dobiegł tętent galopujących koni. – Dwa centaury naziemne – powiedział Che. Potrafił rozpoznać po odgłosie. – Zwykle raczej nie spędzają z nami czasu. – Bez wątpienia – zgodziła się Chena. – Jesteś pewny, że... W tej samej chwili centaury pojawiły się w polu widzenia. Chena krzyknęła. – Carleton! – pogalopowała na spotkanie przybyszy. – Jej brat – przypomniał sobie Jim. – Obiecaliśmy mu przekazać pozdrowienia dla siostry i zrobiliśmy to. – I Sheila – dodał Sean. – Te piersi wszędzie poznam. – Nagle, uświadomiwszy sobie, że Willow jest tuż obok, dodał: – Ale nie żeby mnie to obchodziło. – Nie jestem zazdrosna – stwierdziła Willow. – Jeśli miałabym tyle śmiałości, mogłabym ci pokazać coś podobnego. – Chciała powiedzieć, że oboje powinni uważać z pokazywaniem różnych rzeczy, bo mogłoby dojść do przywoływania bociana, a nie powinno, skoro nie będą tworzyć rodziny. Z drugiej strony jej słowa brzmiały jak zaproszenie, ponieważ sądziła, że umrze na długo przedtem, zanim jakiś bocian ją znajdzie, więc równie dobrze mogłaby to zrobić... gdyby i on się zgodził. – Już pokazałaś, w Źródle Miłości – przypomniał jej. – Już prawie chciałem, żebyśmy... – Nagle przypomniał sobie, że są w towarzystwie rodziny, i zamilkł. Ale Mary i Jim zdążyli już wymienić znaczące spojrzenia. Doskonale rozumieli, o co chodzi. Jim gotów był pozwolić im odejść, natomiast Mary zrobiło się słabo. Gołym okiem można było zobaczyć, że młodzi się kochają, ale przecież wkrótce będą musieli się rozstać. Tymczasem Chena podbiegła do brata i objęła go. – Myślałam, że już nigdy cię nie zobaczę! – zawołała przez łzy radości. – Ja też się tego bałem – przyznał brat. – Bałem się także o twoje bezpieczeństwo w tym dzikim śródlądziu. – Odsunął się nieco od Cheny. – Mam wrażenie, że się zmieniłaś. – Dołączyłam do nowego gatunku – powiedziała. – Teraz jestem skrzydlatym stworzeniem. – Rozłożyła skrzydła. – Właśnie widzę. Ale jeśli jesteś zadowolona, to znakomicie. – Jestem. No może z wyjątkiem jednej rzeczy. Dwóch rzeczy. – Jedna? Dwie? – Tęsknię za rodziną. No i chciałabym znaleźć jakiegoś skrzydlatego ogiera. Myślisz, że któryś z centaurów z Wyspy Centaurów...? Uśmiechnął się. – No cóż, to chyba dobra chwila na wyznania. Pewne rzeczy na Wyspie Centaurów nie podobają mi się i myślę, że gdybyś uznała to za stosowne, dołączyłbym do waszej grupy. Prawdę powiedziawszy, wiem, że jeszcze kilka innych centaurów mogłoby do nas dołączyć, gdyby tylko wiedziały, że będą przyjęte. – Och! – zawołała Chena zupełnie jak ludzkie dziewczęta. Znowu go objęła, a zaraz potem odwróciła się w stronę Crystal. – Chciałabyś”, żeby dołączył do nas nowy centaur z Wyspy, gdyby się zgodził na skrzydła? – Znajdujemy się teraz wśród ludzi – przypomniała Crystal. – To oznacza, że Konspiracyjne Stowarzyszenie Dorosłych nie pozwala mi na szczegółową odpowiedź, ale myślę, że wyrażenie zdecydowanego zainteresowania takim rozwiązaniem będzie odpowiadało prawdzie. Carleton spojrzał na nią. – Mam wrażenie, że nie jesteś centaurem od dawna. Mówisz tak, jak wydaje ci się, że mówią centaury. Crystal zarumieniła się. – Tak bardzo to widać? Tak się staram. – Myślę, że ogier centaura z przyjemnością zmieni umiejętność wymowy na umiejętność latania. Podczas tej rozmowy Sheila odnowiła znajomość z rodziną i Chlorine, a David z zapałem wpatrywał się w jej przód. – David, ty masz zielone oczy – zauważyła Sheila. Centaury są dobrymi obserwatorami i mają świetną pamięć. – Tak – odpowiedział. Nie zastanawiał się, dlaczego spojrzenie na zielony stanik zabarwiło mu oczy na zielono, podczas gdy dokładne przyglądanie się nagiemu biustowi jedynie troszkę je powiększało. Bez wątpienia był to rezultat magii ubrania. – Jak tu dotarłaś? – zapytała Karen. – To znaczy pomogłaś nam w drodze i cieszymy się, że tu jesteś, ale czy ty rzeczywiście troszczysz się o cały Xanth? Sheila wyglądała, jakby zamierzała się lekko zarumienić, co dla normalnych centaurów było wielce nietypowe. – To prawda, że przede wszystkim interesuje mnie Wyspa Centaurów. Ale Carleton zapragnął spotkać się z siostrą, a ja nie chciałam się zgodzić, aby samotnie odbył tę wyprawę. – Rozumiem! – zawołała Karen i z całkowitym brakiem dyskrecji dodała: – Kochasz Carletona! – Karen! – upomniała ją mama. – Chociaż nie tak chciałam to wyrazić, to właściwie się nie mylisz wyznała Sheila. – Gdzie on idzie, tam i ja idę. – Mówiła to z pewnym naciskiem, ponieważ właśnie zamierzała pójść tam, dokąd on szedł. Ruszyli więc razem do zamku. Tymczasem zjawił się jeszcze ktoś. To była młoda kobieta ze splątanymi włosami i małym pieskiem. Woofer i Midrange natychmiast ich zauważyli i pobiegli się przywitać z przybyszami. Tweeter siedzący na włosach Karen zakwilił. To zwróciło uwagę dziewczynki. – Warkocz i jego pani! – zawołała i pobiegła za zwierzakami. Rzeczywiście, to byli oni. Warkocz został zaproszony, bo pomógł w wyprawie przeciwko Złemu Wiatrowi. Ursę przyprowadził ze sobą, bo nie chciał znowu jej stracić. Dziewczynka wydawała się troszkę zakłopotana sytuacją, ale Karen zaraz wyjaśniła, dlaczego przytula Warkocza. Nastąpiła kolejna runda prezentacji. W końcu ruszyli do zamku, ale niestety zostali zatrzymani przez kolejnych gości. Nikt nie poznał żadnej z czterech kobiet zmierzających w ich stronę, dopóki Tweeter nie zakwilił. Wtedy Chlorine, rozmawiająca właśnie z centaurami, odwróciła się i zobaczyła je. – Cztery siły natury! – zawołała. – Wszystkie tu są! Tym razem Chlorine dokonała prezentacji. – Fira to siła ognia – powiedziała, wskazując na ognistą kobietę. Mareen to siła wody. Alanda, siła ziemi i Windona, siła powietrza. Pomogły nam poszukać odwrotnego wątku opowiadania. – Cztery kobiety skinęły dystyngowanie. Na szczęście Chlorine nie zdradziła, że pomogły im także cofnąć się w czasie. Wreszcie mogli spokojnie powędrować do zamku. W fosie pływał wąż Souffle. Kiedy wchodzili, wysunął się w górę i sztywno stał z małą czarną muszką na szyi, żeby pokazać, że jest członkiem zamkowej świty. Przeszli przez odświętnie udekorowany most zwodzony i znaleźli się na terenie zamku. Tam, w szatach, które wywołały grymas u Mary, przywitała ich księżniczka Nada Naga. W tej samej chwili Willow zrozumiała, dlaczego książę Dolph był kiedyś mniej zainteresowany Electrą. Ale były tam też demonica Mentia i Imp Lozja, i księżniczka Ivy, i wiele innych postaci, które zajęły się całą masą kolejnych prezentacji i wspomnień. W pewnej chwili Jenny i jeszcze jedna kobieta podeszły do Willow. – Witaj, Sean – powiedziała Jenny. – To Wira, synowa Dobrego Maga. Ona musi porozmawiać z Willow. – Wira? – zapytał Sean. – Ale czy ona nie jest... – nie dokończył. – Niewidoma – dokończyła za niego Wira. – Dlatego Jenny jest moją przewodniczką w tym mniej znanym mi zamku. – Ja jestem Willow – powiedziała elfka i podeszła. Wira się uśmiechnęła. – Mag Humfrey prosił, żebym ci to dała – oświadczyła Wira i podała jej kartę. – Dziękuję. Co to takiego? – To przepustka do Xanth. Pokażesz ją na stacji No Name Key w Mundanii, a ty i twój towarzysz będziecie przepuszczeni. – Ależ ja nie idę do Mundanii – zaprotestowała Willow. – Umarłabym tam! – Dobry Mag powiedział, że to nieprawda. Ale tam możesz stracić skrzydła i staniesz się ludzką panną. Twoim problemem nie jest opuszczenie Xanth, ale powrót do niego. Miej zawsze przy sobie tę przepustkę. Willow szeroko otworzyła oczy. – Chcesz powiedzieć, że mogę pójść z Seanem? I kiedy wrócę, będę miała swoje skrzydła? I on będzie mógł wrócić ze mną? – Proszę, nie mów tak głośno – ostrzegła Wira. – Dobry Mag nie chciałby, żeby rozniosło się, iż wyświadczył przysługę bez wyzwań i służby. Ale rozważywszy twoją pomoc przy ratowaniu Xanth od Złego Wiatru, uznał, że na to zasłużyłaś. – Och! – zawołała Willow, a w jej głosie radość mieszała się z ulgą. – Przekaz mu moje podziękowania. Gorące podziękowania. Dziękuję... – Wira jednak już się oddaliła. – Możemy być razem – szepnął Sean. – Jestem pewny, ze tata pozwoli ci pojechać z nami do Miami. – A co z twoją mamą? – Będzie milczała. Zawsze tak robi, kiedy się na coś zgadza, ale nie chce o tym mówić, żeby ktoś nie uznał tego za niestosowne. – Niestosowne? – No, ty i ja będziemy mieszkać w jednym pokoju. – W jednym pokoju? – Moje pokolenie akceptuje wspólne mieszkanie przez zaręczone pary. – Zaręczone? – Willow wpatrywała się w przepustkę, nadal rozważając swoje nowe położenie. – Willow, wyjdziesz za mnie? Nagle pojęła, na czym polega to nowe położenie. – Tak! – objęła go i pocałowała, a mnóstwo małych serduszek pofrunęło w niebo. – Ooo, patrzcie! – zawołała Karen, widząc unoszące się w powietrzu serduszka. – Małe serduszka Zaręczyli się! Wszyscy na nich spojrzeli i nagle rozległy się gromkie brawa. Nimby był zadowolony, że Dobry Mag nie zjawił się osobiście, ponieważ miałby dla Nimby’ego kilka trudnych pytań. Niełatwo było ukryć prawdę przed Humfreyem, który był Czarodziejem Informacji. Oczywiście wiedział, że Nimby prosił Willow o pomoc w przegnaniu Wesołej Wdówki, ale równie oczywiste było, że nie poznał prawdziwej natury Nimby’ego. Jeszcze. Przyjęcie się zaczęło i wszyscy miło spędzali czas. Nimby tańczył z Chlorine. Czuła się wspaniale. Nie była specjalistką w sprawach tańca, ale chciała nią być, więc Nimby bez słowa uczynił z niej specjalistkę. Potem ona tańczyła z innymi mężczyznami i kokietowała ich, a on z innymi kobietami. Tymczasem księżniczka Electra po wypełnieniu królewskich obowiązków wróciła do niebieskich dżinsów, a potem (rety!) szortów i wyszła z Jenny i dziećmi na ciastka Można było jednak zauważyć, że zupełnie ignorowano takie naruszenie protokołu. Na przyjęciu zjawili się także skrzydlaci rodzice Willow, aby spotkać się z Seanem i jego rodziną. Nie wydawali się bardzo przerażeni zaręczynami z przywiązanym do ziemi Mundańczykiem, jednak szybko się zorientowali, że sytuacja jest beznadziejna, ponieważ Willow odmówiła zażycia jakiegokolwiek eliksiru niwelującego skutki zakochania. Przyznali, choć niechętnie, że rodzina Seana pomogła ocalić Xanth od zniszczenia: to jednak było co nieco warte. W sumie mogli jakoś znieść całą tę sytuację. W którymś momencie uroczystości Król Dor wręczył Jimowi Baldwinowi list z podziękowaniami za dobrowolny wysiłek rodziny w celu uratowania Xanth od Złego Wiatru, teraz zapędzonego w Region Powietrza. – Bez ciebie, bez waszego poruszającego się domu i szczególnego wysiłku wszystkich członków twojej rodziny i zwierząt nie zdołalibyśmy tego zrobić – podsumował król. – Jesteśmy wam winni wyrazy ogromnej wdzięczności i bardzo żałujemy, że nie potrafimy was nagrodzić tak, abyście cieszyli się tym w waszym domu. Bądźcie jednak pewni, że ilekroć zechcecie do nas wrócić, zawsze będziecie gorąco witani. – Wrócić? – zapytał niepewnie Jim. – Jeśli użyjecie przepustki, którą Czarodziej Humfrey podarował Willow – wyjaśnił król. – Każdy z was będzie mógł towarzyszyć jej i Seanowi podczas odwiedzin. Oczywiście włączając w to wasze zwierzęta. – Hau! – szczeknął Woofer. – Tak właśnie jest – przytaknęła pod nimi podłoga. Jim spojrzał na żonę. – Zapewne zechcemy was odwiedzić – stwierdziła ostrożnie Mary. – Tak! – zawołała Karen. Kiedy przyjęcie się zakończyło, wszyscy rozeszli się do swoich pokoi. Woleli udawać, że nie widzą, iż Sean i Willow mają wspólny pokój. – To dobra dziewczyna – powiedziała tylko Mary. – A on jest dobrym chłopcem – dodała mama Willow z podobną rezerwą w głosie. Dwie kobiety, jedna Mundanka, a druga skrzydlata, wymieniły spojrzenia, które wykraczały poza różnice kultur. To musiało wystarczyć. Rano cała rodzina oraz Willow wsiedli do samochodu i żegnani przez króla, królową i liczne księżniczki skierowali się w stronę drogi trolli. Jechała z nimi także demonica Mentia, aby się upewnić, że znajdą odpowiedniego trolla z paliwem i nie napotkają żadnych kolejnych kłopotów. Dostali także adresy Duga i Kim, którzy kiedyś gościli w Xanth i także sporo wiedzieli o tej krainie. Ktoś z nich na pewno jeszcze odwiedzi Xanth. Chlorine zorientowała się, że nadszedł czas wracać do domu. Jej wielka przygoda – większa niż mogła sobie wyobrazić – dobiegła końca. Jej ziomkowie będą zapewne ciekawi, gdzie się podziewała. Pożegnała się więc z parą królewską, dosiadła Nimby’ego smoka i ruszyła ku głębokiej prowincji. Kiedy znaleźli się już całkiem blisko celu, Chlorine wpadła na pomysł. – Wiem, Nimby, że zbliżamy się do końca – powiedziała. – Obiecałeś mi wspaniałą przygodę i dotrzymałeś słowa. Masz własne sprawy do załatwienia, więc nie możesz bez przerwy spełniać moich kaprysów. Ale zanim się rozstaniemy na zawsze, chciałabym cię przynajmniej przedstawić mojej rodzinie. Czy to możliwe? Nimby skinął. Możliwe, bo wszystko, czego pragnęła, było możliwe, w takiej przecież znalazł się sytuacji. Zależał o wiele bardziej od jej decyzji, chociaż nie mogła sobie z tego zdawać sprawy. – To świetnie. Zażyję swoje lekarstwo i ogłoszę, że ta wspaniała przygoda dobiegła końca – powiedziała i w tym samym momencie wróciła do swojej naturalnej postaci. – Jesteś wolny i możesz robić, co chcesz. Przyjmij moje podziękowania. Jednak gdybyś był tak miły i zechciał poczekać, aż sprowadzę tutaj moją rodzinę, będę wielce zobowiązana. Było wspaniale, Nimby. – Jej odmiana nie była jeszcze całkowita, więc nadal pozostawała miłą osobą. Odwróciła się i odeszła, nie oglądając się za siebie, bo bała się, że coś w niej pęknie i zacznie prosić o to, co niemożliwe: o pozostanie do końca życia cudowną, mądrą, zdrową i wyjątkowo sympatyczną dziewczyną. No i Nimby stracił swoją moc i magię. Pozostał mu tylko niepokój o sprawy w Xanth, lecz on nie mógł już dłużej na nie wpływać. Został zredukowany do postaci zwalistego smoczydła z oślą głową i pozostanie nim, dopóki nie zgnije, jeśli Chlorine nie zechce uronić z jego powodu choćby jednej łzy. Ale po co miałaby to robić, wiedząc, że w efekcie oślepnie? Demon X(A/N)th wpadł w depresję, bo czuł, że właśnie przegrywa zakład i swoją władzę nad krainą Xanth. Przejmie ją jakiś inny Demon, który może zmienić kraj, a nawet go zniszczyć, bo żaden inny Demon nie będzie troszczył się o niego tak, jak robił to X(A/N)th. Bo też on naprawdę troszczył się o swój kraj. A poza tym stało się jeszcze coś. Jak na ironię zakochał się w Chlorine. Wiedział oczywiście, że uroda, inteligencja, zdrowie, ogłada były efektem jego magii. Była jego dziełem w dosłownym tego słowa znaczeniu. Ale zrobił tak na jej prośbę i według jej potrzeb. Stała się taką kobietą, jaką chciała się stać; znała swoje braki i starała się je wyeliminować. Chlorine z ostatnich dni była taką Chlorine, jaką mogła być zawsze, gdyby tylko miała szansę. Poza tym była Ideałem Chlorine, który pokochał. Stała się kobietą doskonałą. Pod każdym względem z wyjątkiem jednego – tego, o czym nie myślała Chodziło o zdolność do kochania. Jej ciężkie życie wyprało ją z niej razem ze łzami, których się pozbyła. Została tylko ta jedna. Dlatego nie odwzajemniła jego miłości. Wiedział to, bo jak nikt inny potrafił czytać w jej myślach. Ale bez miłości nie uroni łzy nad nikim na świecie poza samą sobą. X(A/N)th sam z siebie nie pojmował istoty miłości, zanim przeżył tę przygodę. Nie dbał o nikogo i nic z wyjątkiem siebie i swoją pozycję wśród pozostałych Demonów. Lecz aby zyskać miłość Chlorine, musiał się sporo nauczyć o miłości, a podczas nauki nauczył się też, jak kochać. Nie było to ani łatwe, ani nagłe, ponieważ sama Chlorine naprawdę wcale tego nie pojmowała. Sądziła, że miłość przychodzi automatycznie z urodą i sympatycznym uspo- sobieniem. Myliła się. Takie cechy jedynie to ułatwiają. Uczyła się więc, robiąc wrażenie na młodzieńcach, pokazując po kawałeczku swego zdrowego ciała i odsłaniając bieliznę. Nimby’ego także kusiła i rzeczywiście była interesująca, tak że nabrał ochoty na przywoływanie z nią bociana. Ale bociany nie były tożsame z miłością. One przypominały raczej towarzyszy podróży. Mogły być bociany bez miłości i mogła istnieć miłość bez bocianów. Chlorine w końcu zrozumiała to i zarzuciła wysiłki, przez co zasiała ziarno tego, czego jej brakowało. Zrozumiała, że zaczęła go lubić na tyle, że gra przestała jej sprawiać przyjemność, jednak nadal nie wiedziała, czego naprawdę zaczęła szukać. To rodzina Baldwinów odsłoniła przed nim całą głębię i obszary miłości. Miłość dzieci do swoich zwierzaków i miłość Mary do dzieci. Żadna z nich nie miała nic wspólnego z bocianami, ale znaczyły równie wiele, każda na swój sposób. Każdy z członków rodziny gotów był umrzeć, aby tylko ochronić innego członka rodziny. Nie wszyscy zdawali sobie z tego sprawę, jak na przykład David, ale taka była prawda. X(A/N)th studiował te skrywane emocje, starając sieje zrozumieć, i w końcu mu się udało. Mary pomogła mu najbardziej, okazując troskę o każdego, nawet o niego, kiedy został obrzucony mięsem. Traktowała go jak syna i chociaż był zdecydowanie starszy od niej, doceniał to. Troszczyła się o niego i pokazała, jak on mógłby się zatroszczyć o nią. Był to taki rodzaj zobowiązań, który nie wymagał magii; to było jak woda sącząca się powoli przez glebę. Lecz był to także fundament, na którym rozwijały się bardziej dramatyczne postaci miłości. Jak na przykład ta między Seanem i Willow. Prawda, ta miłość zrodziła się podczas kąpieli w Źródle Miłości, ale nie zdołałaby się rozwinąć, gdyby oboje nie mieli do- świadczenia ze szczerą miłością w swoich rodzinach. Rozumieli różne aspekty miłości i byli na nią przygotowani, kiedy niespodziewanie ich wzięła w swoje posiadanie. Inaczej woda ledwie sprowokowałaby ich do niekontrolowanego przywoływania tylu bocianów, ile tylko by zdołali w krótkim czasie, a potem rozeszliby się, zupełnie tak jak to się dzieje u zwierząt. Tymczasem zrezygnowali z folgowania żądzy, aby mocniej się ze sobą związać, i jak na iro- nię nie mogli tego uczynić. Dla miłości, której pragnęli w całej jej istocie. X(A/N)th potrzebował trochę czasu, żeby to wszystko przeanalizować i odegrać, by zyskać pewność, że naprawdę zrozumiał, w czym rzecz. Jednak wtedy okazało się, że drzwi raz otwarte nie mogą zostać ponownie zamknięte. Kochał Chlorine. Teraz jej przygoda dobiegła końca, a ona zdawała sobie sprawy z jej znaczenia. Nie była zdolna pokochać siebie, więc tym bardziej nie potrafiła docenić miłości oślogłowego smoka. Dobrze się bawiła i tak to widziała. Przygoda tak wspaniała, że nawet księżniczki nie mogły marzyć o lepszej. Tańczyła z księciem, rozmawiała z królem i nie zrobiła z siebie głupca. Dla niej był to szczyt możliwości. Teraz się skończyło i wracała do domu. A Nimby umierał. Możliwe, że umierał od samego początku. Od chwili, kiedy zdecydował się pójść i wybrał nie tę dziewczynę, którą zamierzał. Tę, która nie miała łez. Lecz teraz jakoś nie żałował tamtego wyboru, ponieważ żadnej innej kobiety nie zdołałby pokochać tak, jak kochał Chlorine. Chociaż przegrał zakład i stracił pozycję oraz Xanth, zyskał w zamian coś wyjątkowo cennego: wiedzę o miłości i samą miłość. Być może było warto. Jakże inaczej jednak mogło być. Gdyby Chlorine posiadła ledwie odrobinkę znajomości prawdziwej natury miłości, mogłaby prosić o więcej zdolności w tym zakresie i mogłaby sama nauczyć go miłości. Tymczasem ona ledwie go lubiła. No i w efekcie jego misja zakończyła się klęską. Gdyby zechciała uronić dla niego swoją ostatnią łzę, wygrałby, a wówczas miałby dla niej wspaniałą i wyjątkową niespodziankę! Uczyniłby ją wszystkim, czym chciałaby być, i ofiarowałby jej o wiele więcej, niż sobie kiedykolwiek wyobrażała. Mogłaby zostać boginią Xanth, podlegającą tylko jemu, bo nie mógł jej uczynić Demonem. Wszelka wiedza, wszelka moc i wszelka radość mogły stać się jej udziałem. Przybrałby taką postać, jakiej by sobie życzyła, niesamowicie przystojnego Nimby’ego, i jej nadałby postać, jakiej zapragnęła. Dałby jej wszelką magię, jakiej by chciała, bo nie musiałby już się obawiać, że jego natura zostałaby przez nią zdemaskowana. Ale może najważniejsze byłoby to, że obdarowałby ją swoją miłością i uczynił zdolną do odwzajemnienia jej, tak jak miało się to z Seanem i Willow. Żeby podziękować tej parze ta pokazanie, jak wspaniała jest pełna i skończona miłość, Seana obdarowałby zdolnością latania w Xanth bez skrzydeł, dzięki czemu mógłby w pełni dzielić życie z Willow. Nikt inny nie potrafiłby tego zrobić, tylko on, Demon X(A/N)th, bo miał całkowitą władzę magiczną nad swoją krainą, a teraz wiedział przecież, że dar ofiarowany wraca w postaci daru odwzajemnionego. Wszystko, wszystko mogło się stać udziałem Chlorine i jej przyjaciół, którzy pomogli jej wygrać batalię ze Złym Wiatrem. Nawet tych, którzy zjawili się późno, jak Adam i Keaira, którzy także znaleźli miłość. Wiedział, jakie role odegrali, i mógł ich za to wynagrodzić. Wszystko przepadło, i to z powodu jednej łzy. Zajrzał do swojej świadomości. Chlorine zjawiła się w domu, w swojej nie najlepszej domowej postaci. Starała się opowiedzieć mamie o przygodzie, jaką przeżyła. – Gdzie są liście tymianku, które miałaś przynieść, ty wstrętna dziewucho? – zapytała jej jędzowata matka i uderzyła ją. Często ją biła, bo wiedziała, że dziewczyna nie ośmieli się oddać. Chlorine zupełnie zapomniała o tymianku. Prawdę powiedziawszy, nawet nie pamiętała, że została po niego wysłana; to była Panna Fortuna. Chlorine poszła po korzeń chrzanu. Ale dziewczyny zderzyły się i nieświadomie zamieniły się zadaniami. – Ja... ja się zgubiłam – powiedziała, zdając sobie sprawę, jak okropne życie wiedzie jej rodzina. Dlaczego uznała, że powinna tu wracać? – Zagubiłaś się? – wtrącił się jej gburowaty ojciec. – Pewnie zwietrzyłaś gdzieś jakiego głupiego chłopaka, co? Głupiego chłopaka. To było najdalsze od prawdy. – Niezupełnie. Wiecie, spotkałam śmiesznie wyglądającego smoka, który zmienił się w przystojnego mężczyznę i uczynił mnie piękną i przeżyliśmy najwspanialszą przygodę i pomogliśmy uratować Xanth od Złego Wiatru i... – Zamknij się! – wrzasnął ojciec, podnosząc przy tym rękę, aby wzbudzić w córce szacunek. – Tylko mi tu nie opowiadaj tych zmyślonych bajeczek! Gdzie ta niezdara? Chlorine pojęła, że jej nie słuchają, więc spróbowała czegoś innego. – Tu niedaleko, przy krzewie tymianku. Chcecie go zobaczyć? – Jasne – powiedział tata i ściągnął ze ściany pałkę. – Zrobię mu z łepetyny miazgę! Nie zasługujesz na żadnego mężczyznę! Idą bić Nimby’ego? Duża szansa! Nie miała pojęcia, że Nimby jest teraz unieruchomiony. Zaprowadziła ich więc tam, gdzie teraz leżał. – Oto on – powiedziała. – Smok, który uczynił mnie piękną i pozwolił mi przeżyć najwspanialszą przygodę mego życia. Teraz mi wierzycie? – Smoczydło! – zawołał mężczyzna, natychmiast rozpoznając gatunek, bo był z nim bardzo blisko spokrewniony. – Nie chcemy tu takich. Nie w pobliżu mojego domu. Zniszczę to. – Walnął Nimby’ego pałką w głowę, ale nic to nie dało. Nimby nie mógł się poruszyć, ale nie zagrażał mu też zwykły człowiek. Zniszczyć mógł go tylko czas, albo ogień. – Już jest martwy, głupku – stwierdziła matka Chlorine. – Jeszcze trochę i zacznie śmierdzieć. – No to go spalmy – zdecydował mężczyzna. – Dalej, przynieś trochę chrustu. – Sam też poszedł zbierać suche gałęzie. Chlorine była zaskoczona. – Nimby... co z tobą? – zawołała. – Wstań, uciekaj stąd! Pójdę z tobą. Może uda nam się przeżyć kolejną przygodę. Ale Nimby nie ruszył się. Stracił swoją moc. – Znowu się lenisz, zdziro jedna – zawołał ojciec Chlorine. – Ale będziesz miała przywilej czynić ostatnie honory. Zapalił pochodnię. Podpal tę kupę. Niech to będzie lekcja dla ciebie. – Wcisnął zapalone drewno w drżącą dłoń Chlorine. – Nimby! – krzyknęła i poczuła, jak wzbierają w niej dziwne emocje. – Wstań! Uciekaj! Nie pozwól, żeby cię zabili! Nimby jednak leżał bez odpowiedzi. Gdyby tylko potrafiła domyślić się tej jednej rzeczy, którą musiała zrobić. – Dalej, dziewczyno, albo dostaniesz lanie, jakiego nigdy nie zapomnisz! – zagroził jej rozgniewany ojciec. Chlorine zrozumiała, że nie ma wyboru. Wróciła do prawdziwego świata Xanth, a sen o urodzie i księżniczkach, i pięknych przygodach minął. Stała się znowu przedmiotem brutalnych zachowań swojej rodźmy, ale sama była taka jak oni, i to bardziej niż sobie tego życzyła. Przez chwilę była piękna i mądra, ale jedno i drugie minęło. Żałowała, że wtedy kiedy była tego warta, nie kochała i nie była kochana, ale nie miała pojęcia, jak to się stało. Dlaczego o to właśnie nie poprosiła Nimby’ego? A więc nawet w tej sprawie przegapiła swoją szansę. Była nieudacznikiem. Najlepsze, co mogła zrobić, to spalić smoka i skończyć z iluzjami o wielkości. Zniżyła pochodnię. Ale kiedy spojrzała na oślą głowę Nimby’ego, nadeszła rozpacz. – Nie jestem piękna, nie jestem miła, nie jestem dobra, jestem trucizną jak mój talent, ale ty przez chwilę sprawiłeś, że myślałam o sobie inaczej. Dałeś mi najpiękniejszy sen, jaki mogłam śnić. Jestem też dłużnikiem mundańskiej rodziny, bo pokazała mi, jak wspaniałe może być rodzinne życie. Myślę, że może gdybym miała szansę, mogłabym się nauczyć tak kochać. Och, Nimby, nie wiem, co ci się stało, ale boję się, że to przeze mnie. Może przypadkowo zatrułam twoją wodę, kiedy wróciłam do swojej prawdziwej natury. Za późno już na to, żeby ci to zrekompensować, a nawet gdybym spróbowała, to i tak wszystko bym zepsuła. Ale wiem już, że kocham cię w ten swój beznadziejny sposób i jeśli nie będę mogła patrzeć na ciebie, to wolę już niczego nie widzieć! Położę się z tobą na tym stosie i może choć odrobina mej duszy będzie przy tobie. Nimby, błagam cię, wybacz mi, że cię zawiodłam. – Przytknęła ogień do gałęzi, a płomienie strzeliły w górę, parząc jej twarz i przypalając włosy. Z jej oczu, zabierając ze sobą wzrok, popłynęły dwie połówki ostatniej łzy, spłynęły wzdłuż nosa i upadły. Nota od Autora Wiele piszę – znacznie więcej, niż zostanie kiedykolwiek wydrukowane ponieważ jestem pisoholikiem. Uwielbiam pisać. Jednak moje plany pisarskie cierpią z powodu ogromnego zamieszania. Pisałem Nadzieję Ziemi, która jest moją trzecią powieścią historyczną Geodyssei i miałem nadzieję ukończyć ją w roku 1994. Mam jednak do wykonania sporo różnych prac wspólnych – nie, nie piszcie, drodzy czytelnicy, próśb o współpracę, ponieważ mam nadzieję więcej się na nią nie godzić – i przez to Nadzieja nie została ukończona. Kiedy znowu się do niej zabrałem i miałem za sobą jakieś 50 tysięcy słów, nadszedł wspólny maszynopis kolejnej pracy, tym razem to była Questfor the Fallen Star. Przeczytałem go i miałem mieszane uczucia: to była dobra fantasy, która bez wątpienia przyniosłaby sławę mojemu współpracownikowi, ale wymagała opracowania i redakcji, które nadałyby jej pełnego blasku – no i miała aż 240 tysięcy słów. Tym razem przeróbki zabrałyby mi aż dwa i pół miesiąca – tyle czasu, ile przeciętnie potrzebuję na napisanie powieści z cyklu Xanth. Gdybym stracił na to tyle czasu, jak miałbym w zgodzie z harmonogramem ukończyć Nadzieję? Porozmawiałem więc z moim pomocnikiem Alanem Riggsem i on zaproponował, że jako pierwszy popracuje nad tekstem. Mógłby wprowadzić podstawowe poprawki – co zwykle zabierało najwięcej czasu – a potem doszlifowałbym tekst według własnych standardów. Nie musiałbym wtedy tracić na to zbyt wiele czasu, a rezultaty byłyby zadowalające. Pisanie powieści przyrównuję do budowy autostrady: najpierw badasz obszar, rysujesz drogę na mapie, tak aby właściwie wykorzystać teren, oczyszczasz pole budowy, niwelujesz nierówności terenu, zasypujesz dziury, stawiasz mosty nad rzekami i w końcu jesteś gotów dowieźć sprzęt i zaczynasz kłaść nawierzchnię. Mój współpracownik wszystko to zrobił, jednak położona przez niego nawierzchnia nic do końca nadawała się dojazdy, trzeba więc było ją wygładzić i wykończyć. Skontaktowaliśmy się więc z autorem, a ten wyraził zgodę. Alan zabrał się do pracy. To oznaczało jednak, że straciłem pomocnika, a że on sam miał trochę mniej doświadczenia w redagowaniu niż ja, dla niego praca też nie była najłatwiejsza. W praktyce został wyłączony na resztę roku, a Nadzieja bez niego i tak została wstrzymana. Co robić? W głowie zaświtała mi nieśmiała mysl: napisać następną powiesć z serii Xant. Plan przewidywał ją na rok 1995, ale listę sugestii od fanów miałem już przepełnioną, chociaż przy pisaniu tomu pt. Rok i prawne komplikacje wykorzystałem ze 150 pomysłów. Gdzieś wśród nich pojawiła się uwaga o Demonie X(A/N)th, który mógłby przybrać śmiertelną postać i przeżyć jakąś przygodę w Xanth oraz o rodzinie Baldwinów wdmuchniętej do kró- lestwa razem z burzą Aha, zdaje się, że rozpoznajesz te pomysły. Postanowiłem więc napisać o tym powieść Wtedy mój osiemdziesięciopięcioletni tata upadł i złamał sobie biodro. Podczas rekonwalescencji po operacji pojawiły się nie kończące się komplikacje. W końcu musiałem wraz z moją córką pojechać do Pensylwanii, żeby się przekonać, że wszystko z nim dobrze. Wierzę, że udało nam się mu pomóc, a poza tym odnowiliśmy więzy rodzinne. Dla powieści jednak był to czas stracony. Ale nie całkiem stracony. Nauczyłem się korzystać z nowego komputera. Przez sześć lat korzystałem z maszyny Borland’s Sprint i dość ją lubiłem. Jednak nigdy nie była uaktualniania i firma w końcu zrezygnowała z tego modelu. Potrzebna była jakaś łatka na system 486; może 586? Nadszedł więc czas, aby się zaopatrzyć w urządzenie na miarę czasów. Dla mojego IBM wybór był między Word Perfect i Microsoft Word. Lecz tylko ten drugi obsługiwał wiele plików. Zwykle używałem dziewięciu plików: tekst, spis treści, postacie, notatki i tak dalej, więc decyzja była oczywista. (Później się dowiedziałem, że Word Perfect w programie Windows może obsługiwać dziewięć plików, ale MS Word zdawał się w ogóle nie mieć ograniczeń.) Skorzystałem więc z Worda pod DOS-em, ale po tygodniu przeszedłem na Worda pod Windowsem ponieważ był bardziej aktualny, a poza tym miał kilka nowości, które bardzo mi odpowiadały. Jestem jednym z tych, którzy nie przepadają za Windowsem czy myszką, ale obchodziłem to, wykorzystując trackball i ucząc się, jak to w końcu omijać. Windows, Word i towarzyszące im programy okazały się prawdziwymi monstrami najwyraźniej stworzonymi przez programistów zbyt długo przebywających z dala od świata rzeczywistego. Nie zaakceptowałem rozwiązań domyślnych, chciałem, żeby maszyna raczej służyła mnie niż ja jej. Word nie potrafił znieść pana, ale ostatecznie większość rzeczy robiłem na swój sposób, a program okazał się potężny, nawet jeśli w pewnych sprawach nie zdołał dojść Sprinta. Zacząłem tę powieść właśnie na Sprincie i w okolicach 3 rozdziału przeszedłem na Worda pod DOS-em, ale już pod koniec tego rozdziału na Windows. Jeśli zauważysz w tej części książki jakiś zwrot, będziesz wiedział, kto jest temu winny: Microsoft. Oczywiście napisałem do Microsoftu długi list szczegółowo wyliczający powody, dla których Word jest bezużyteczny i nieprzyjazny dla użytkownika. Producent w prosty sposób jednym pociągnięciem mógł naprawić swój produkt Jednak nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. To było do przewidzenia. No, ale gdyby chcieli, żeby program był przyjacielem użytkownika, to posłuchaliby użytkowników dawno temu. Muszę jednak przyznać, że kiedy bulterierowi raz nałoży się kaganiec i wytresuje, natychmiast traci autorytet. Następnie Microsoft wypuścił na rynek nową „ergonomiczną” klawiaturę, która wyglądała jak zaprojektowana przez Salvadora Dalego, tego od roztopionych zegarków. Należy wziąć zwykłą klawiaturę rozgrzać ją nad ogniem, aż się lekko roztopi, potem rozciągnąć tak, aby rozeszła się w samym środku, potem na powrót dopchnąć obie części, pozostawiając jednak garb w centrum, następnie podłożyć listwę tak, że uniesie przód zamiast tyłu i klawisze lekko zaczną uciekać przed tobą, no i mamy dokładnie to, co sprzedają. Naturalna klawiatura Microsoftu. Tylko szaleni ludzie mogliby próbować tego używać. No właśnie – kupiłem ją i pokochałem. Ponieważ moje ręce mogą teraz pracować w bardziej naturalnym ułożeniu, obciążenie dla nadgarstków jest mniejsze, dzięki czemu zniknie być może dręczący mnie zespół nadgarstka. Używałem klawiatury przez dziesięć dni, a potem spróbowałem wrócić do starej, ale już po minucie zrezygnowałem z niej. Nie byłem w stanie ani przez chwilę korzystać z tego, czego używałem przez ostatnie dziesięć lat. Uważam siebie za wrednego dziwaka, który z zasady nie lubi Wielkich Korporacji, ale Microsoft w tej jednej sprawie zmienił moje stanowisko. Zacząłem używać nowej klawiatury, z układem klawiszy typu Dvorak, w rozdziale 9 kiedy pojawiła się scena uwodzenia przez Chlorine, zaraz po Śmi- Głowcu, a przed Zjadaczem Ogrów. Jeśli zatem zauważyłeś jakąś zmianę... Moje życie zmieniło się więc w trakcie powstawania tej powieści, i to wcale nie dlatego, że miałem (uff) sześćdziesiąte urodziny. Serdecznie dziękuję wszystkim czytelnikom, którzy nie omieszkali przypomnieć mi o tym kamieniu milowym, abym go czasami nie przeoczył. Wytrwali czytelnicy pamiętają, że dziewczynka elf Jenny to postać mająca pierwowzór w rzeczywiście żyjącej dziewczynce, która została potrącona przez pijanego kierowcę i pozostawała w śpiące przez prawie trzy miesiące, zanim obudził ją mój pierwszy list. Wtedy się okazało, że jest niemal całkowicie sparaliżowana. Zdarzyło się to kilka lat temu, a teraz, kiedy piszę te słowa, ona ma lat osiemnaście i nadal jest sparaliżowana, choć czuje się trochę lepiej. Korzysta z wózka elektrycznego, a nawet używając chodzika, potrafi zrobić kilka kroków i wypowiada kilka słów. Bardzo pomaga jej komputer. Myśli o ukończeniu jakichś kursów w college’u. Właśnie teraz wydany zostaje zbiór moich listów z pierwszego roku pod tytułem Letters to Jenny. Jenny była też główną bohaterką w powieści Wyspa Widoków i jako postać drugoplanowa pojawia się również w tej powieści. Czytelnicy nieustannie przysyłają mi kalambury, propozycje postaci i pomysły. W tym roku napisałem dwie powieści z cyklu Xanth, w poprzedniej wykorzystałem około 150 pomysłów czytelników, w tej kolejne 100. a i tak pełno nadal czeka i jeszcze więcej nadchodzi. Oczekiwanie na pojawienie się w powieści Xanth staje się coraz dłuższe. Poza tymi, które zostały przeznaczone do następnej powieści Faun & Games. To zapowiada kolejny pracowity rok. Akcja potoczy się w szczególnym, nawet jak na Xanth, miejscu: na Księżycu Ptero. Tam nie ma zresztą zwykłych miejsc. Dziękuję czytelnikom za pomysły wykorzystane w tej powieści. Oto niektóre z nich i ich autorzy: Mundański huragan i obecność rodziny Baldwinów w Xanth oraz elfka Willow – Michael Weatherford, huragan Fracto – Tim Cumming. Demon X(A/N)th przyjmuje postać śmiertelną na czas wyprawy – Brian Laughman. Panna Fortuna, „Nie ma czasu innego niż teraźniejszość”, zapach kwiatów rozśmieszających, zjadacze ogrów, śmieciarz – Księżniczka Mandy Owston, krzyżówki – Kevan Gentle. Imiona impów – Leighton Paquette. Bomby wi- śniowe – Daniel Serrano, Ursa – Ursa Davis, odpowiedzi na dwadzieścia pytań – David H. Zaback, Melody, Rhythm, Harmony – Melody Moyer, Sherry, Therry i Merry – Rachel Gutin, Modem – James Morrow, Keaira, dziewczyna zmieniająca pogodę – Eden Miller, centaurzyca Crystal Crystal Centaur, Adam – Adam McDamel, Bliźniaczki, które zmieniały kształty skał i ożywiały je – Jenifer Trapp, bliźniaczki, które zmieniały kolor włosów – Amanda Galii, Leai i Andiana – Michelle J. Siedlecki, Timber-wolf – Brent Rowe, drzewo rodzące pieniążki – Scott Thompson, Pawpaw – Joshua Bretzer, cztery siły natury – Amanda Dicksson. Jeszcze jedno podziękowanie nieco innej natury: kiedy wydawałem tę powieść, znudziłem się zwykłą muzyką radiową lecącą w tle, więc słuchałem nagrań z kasety przy- słanej mi przez czytelniczkę Judy Furgal: Loreena McKennitt Elemental. Lubię muzykę folkową, w tym irlandzką i jest wielu wykonawców, których lubię słuchać. Ale ta, która teraz mi się spodobała, była aranżowana przez Loreenę, a śpiewał Cedric Smith. Tytuł był Carrighfergus. To opowieść o alkoholiku, który tęskni za krajem i umiera. Ja nie jestem alkoholikiem, ale tęsknię za starymi Wyspami. Do usłyszenia w następnym wspaniałym roku. 3 grudnia 1994 roku Thyme (ang) – tymianek, czyta się „taim”, czyli tak samo jak time (ang) – czas nieprzetłumaczalna gra słów homonimów (przyp. tłum) No Name Key (ang) – Wyspa Bez Nazwy (przyp. tłum). Key (ang) – klucz oraz wyspa, nieprzetłumaczalna gra słów (przyp tłum.) Bald (ang.) – łysy (przyp. tłum).