Marcin Jankowski Kamuflaż Kontynuujemy HIsTorie dziejące się w telepatycznych warunkach świata Hitalii. "Kamuflaż" opisuje wydarzenia mające miejsce wkrótce po akcji "Projektu 'Hitalia'"... Autor pisze o sobie: Mieszkam w Rumii, mam lat 26, jestem absolwentem Wydziału Biologii, Geografii i Oceanologii Uniwersytetu Gdańskiego, mam tytuł magistra w dziedzinie oceanografii fizycznej ze specjalizacją z geologii morza; obecnie robię doktorat na UG. Zainteresowania zawodowe: geofizyka, geologia, oceanografia satelitarna, modelowanie komputerowe. Zainteresowania pozazawodowe: SF&F, militaria i technika wojskowa, EL-muzyka, wszelkiego rodzaju gry strategiczne (komputerowe i nie tylko); Hitalijczyk właściwie od samego początku ;), zadeklarowany Kaktusowiec, czujący szczerą i nieodpartą niechęć do Anarchistów! ;) W niniejszym cyklu publikowaliśmy także inne opowiadanie autora: "Przyjaciel dobrego". Naszym podstawowym celem jest zwiększenie zdolności zabijania naszych broni Rzecznik prasowy dowództwa wojsk rakietowych US Army Była to zabawa w chowanego, rozgrywana na milionach mil kwadratowych [...]. Przegrywający umierał. Tom Clancy "Czerwony Sztorm" Okręty wojenne rzadko kiedy są ładne. Wojskowe kryteria, według których ocenia się ich przydatność, zwykle nie biorą pod uwagę estetyki albo umieszczają ją na tak dalekim miejscu, że trudno się jej dopatrzyć w projekcie. Jednak nawet oceniając według niewygórowanych militarnych norm, "Polyphem" - fregata klasy Blizzard - była okrętem wyjątkowo brzydkim. Matowo czarny, długi na ponad dwieście metrów kadłub pozbawiony był jakichkolwiek łagodnych krzywizn czy łuków, a płyty poszycia, schodząc się pod ostrymi kątami, zniekształcały sylwetkę statku ciągami zębatych występów. Przypłaszczona, przypominająca kształtem bunkier nadbudówka z pomostem bojowym wyglądała jak niesymetryczny, kanciasty garb na wierzchnim pancerzu. Nawet bliźniacze dysze potężnych jonowych silników obudowane były graniastymi osłonami w kształcie piramid, które rozpraszały strumienie wylotowe w słabo widoczną błękitną poświatę. Poza tym mdłym blaskiem, ostrych linii kadłuba nie podkreślało nic - okręt nie miał zapalonych choćby kolorowych ogników świateł pozycyjnych. Z pewnej odległości fregata przypominała gigantyczną zabawkę origami, złożoną z czarnego papieru, sunącą w przestrzeni. Za cenę tej brzydoty i nieefektowności konstruktorzy okrętu osiągnęli jednak coś innego - niemal absolutną niewykrywalność przez radary, czujniki podczerwieni i sensory elektrooptyczne. Korzystając ze swoich właściwości stealth, "Polyphem" mógł niezauważony jak cień, pojawić się i zniknąć. Mógł być milczącym i niewidocznym obserwatorem lub szpiegiem, ale mógł być też niewidzialnym zabójcą - wśród wielokątnych pokrywy na pancerzu były także osłony dział plazmowych, laserów i wyrzutni rakietotorped. Mała i słabo uzbrojona w porównaniu z gigantycznymi, kilometrowej długości lotniskowcami i krążownikami rakietowymi była na swój sposób groźniejsza od nich - niezauważona mogła pojawić się, uderzyć z zimną, wyrachowaną precyzją i zniknąć, zanim zaatakowany zdołał w ogóle zareagować. Teraz jednak "Polyphem" tylko nasłuchiwał i obserwował. Zawieszony w zimnej pustce, daleko poza najdalszymi śladami atmosfery, śledził czujnikami obracającą się pod nim planetę i setki milionów kilometrów sześciennych otaczającej ją próżni. Awionika i komputery fregaty filtrowały i przetwarzały spływające dane, wysyłając je na ekrany Centrum Informacji Bojowej. Tutaj z chaosu najróżniejszych sygnałów, zamienionych na liczby i symbole powstawał porządek - syntetyczny, spójny obraz otaczającej okręt przestrzeni. Komandor Edward Hevit, dowódca "Polyphema" poprawił się w fotelu. Przed sobą, na głównym ekranie, miał widok na oświetloną słońcem, popstrzoną rzadkimi chmurami północną półkulę planety. Światło odbijało się od oceanu i łamało barwnymi pasami widma na krawędzi atmosfery. Przez ponad dwadzieścia lat spędzonych w kosmosie Hevit nigdy nie znudził się tym widokiem - zawsze fascynowała go gra świateł i barw na tle atramentowej czerni próżni. Tym razem jednak feeria kolorów nie cieszyła go jak zwykle, lecz wręcz przeciwnie, przypominała o powracającym ciągle niepokoju. W locji druga planeta słońca HIT-1, która majestatycznie obracała się tysiąc dwieście kilometrów pod "Polyphemem", była oznaczona kodem "00" - co pozwalało się spodziewać spalonej twardym promieniowaniem bryły żużlu, gazowego olbrzyma albo kuli wrzącej magmy; tymczasem w jej widmie spektralnym lśniły linie chlorofilu, tlenu, azotu i wody, a szerokopasmowa kamera bez trudu wychwytywała z oceanu sygnał "substancji żółtych" - rozkładającej się materii organicznej. A locje układano na podstawie danych z wojskowych bezzałogowych satelitów eksploracyjnych... Gdyby ta "pomyłka" była jedynym problemem, komandor Hevit pewnie przeszedłby nad nią do porządku dziennego - Armia zawsze miała tajemnice i nie mówiła całej prawdy - ale były jeszcze dane z nasłuchu radioelektronicznego i czujników sigint. "Polyphem" kończył właśnie długi, rutynowy - i nudny - patrol na granicy Zewnętrznych Sektorów, kiedy kodowanym łączem tachionowym przyszedł rozkaz przejścia na nową pozycję. Ani sam Hevit, ani tym bardziej załoga nie była zachwycona; ponad miesiąc monotonnego "czesania" przestrzeni zmęczył personel "Polyphema" i odebranie pięćdziesięciu dwóm ludziom perspektywy bliskiej przerwy w turze bojowej nie wpłynęło pozytywnie na morale. Na domiar złego rozkazy były denerwująco niespójne - nakazywały wyjście z podprzestrzeni w miejscu, które jak wynikało z map nawigacyjnych było odległe o prawie osiemset tysięcy kilometrów od planety, mającej być punktem docelowym "Polyphema" i żądały absolutnej i bezwzględnej ciszy radiowej. W pierwszej chwili Hevit podejrzewał, że ma być niespodziewanym obserwatorem jakiś manewrów Floty (Dowództwo lubowało się w niezapowiedzianych inspekcjach) a tak odległy punkt patrolowania jest zabezpieczeniem przed pomyłką w danych nawigacyjnych (na wypadek gdyby planeta miała własny pas asteroidów albo krążyła po innej niż podana orbicie) i dopiero na miejscu przeżył niezbyt miłe zaskoczenie. Kiedy tylko "Polyphem" zszedł ze skokowej, okazało się, że nie jest sam - jego sensory wykryły całą grupę uderzeniową, łącznie z dwoma krążownikami, rozwiniętą na orbicie jego docelowej planety HIT-1-2. Przypominało to przygotowania do bitwy - okręty miały włączone wszystkie radary, osłony energetyczne i systemy bojowe. Zmuszona rozkazami do maksymalnej skrytości działania i ciszy radiowej fregata wyłączyła silniki i zaczęła swobodnie dryfować, prowadząc tylko nasłuch. Komandor - przekonany, że się spóźnił i już widzący oczyma wyobraźni naganę, którą otrzyma z Dowództwa dopiero po dwóch dniach - zorientował się, że to co odbiera system commint jego okrętu, przestało przypominać jakiekolwiek manewry. Na planecie coś poszło bardzo nie tak - początkowe standardowe meldunki z powierzchni nagle zaczęły domagać się wsparcia i wreszcie alarmowej ewakuacji. Odbiorniki ECM fregaty rejestrowały wiązki sterujące systemu bombardowania orbitalnego, na optyce widać było krążowniki ustawiające się na pozycjach zrzutu i kiedy Hevit spodziewał się zamienienia HIT-1-2 w kulę zjonizowanego gazu, niespodziewanie wszystko ucichło. W przeciągu trzech godzin zespół zwinął szyk bojowy i odskoczył w podprzestrzeń. Nie zostawił jednak HIT-1-2 zupełnie bez dozoru - na ekranie sytuacji taktycznej nawet teraz lśniła karmazynem konstelacja dwunastu punktów, które system rozpoznania bojowego fregaty zidentyfikował jako Instalację Deszczu Satelitarnego z satelitami serii "Zeus". Zanim zaskoczona załoga "Polyphema" zdążyła na dobre połapać się w sytuacji, tachionowy komunikator odezwał się po raz kolejny - mieli zbliżyć się do planety i rozpocząć obserwacje nie dając się wykryć "Zeusom". Komandor w duchu klął te rozkazy najplugawszymi słowy; musiał dokonywać nawigacyjnych cudów, żeby nie dać się odkryć satelitom IDS i jednocześnie nie tracić planety z pola widzenia czujników. Po czterech dniach krążenia wokół HIT-1-2: dniach, kiedy załoga była na nogach 20 godzin na dobę, bawiąc się w kotka i myszkę z radarami IDS - Hevit nadal nic nie rozumiał; z planety nie dochodził jakikolwiek sygnał choć odrobinę różniący się od szumów tła. Komandor nie wierzył, że były to tylko ćwiczenia - przechwycone komunikaty od zaatakowanych żołnierzy brzmiały aż nadto realnie. Nie wyobrażał sobie, aby - nawet jeśli na planecie było jakieś życie, wbrew temu co mówiła locja - istniał jakikolwiek organizm, mały czy duży, zdolny w tak krótkim czasie sprawić krwawą łaźnie oddziałom szturmowym. To znaczy jakikolwiek pozbawiony inteligencji organizm - ale przecież planeta OFICJALNIE nie była zamieszkana... Hevit nie wierzył w opowieści o krwiożerczych obcych dokonujących najazdów na oddalone kolonie, ale musiał przyznać, że z pośród wszystkich hipotez, które rozważał w ciągu tych 96 godzin na orbicie HIT-1-2, ta wcale nie była najbardziej nieprawdopodobna. Fregata wysunęła się z cienia planety, kończąc kolejne okrążenie. Hevit rzucił okiem na ekran: komputer wskazywał, że była to 472 fantastycznie połamana elipsa, jaką "Polyphem" zamknął wokół HIT-1-2. Zaczynało go to nużyć. - Rozpoznanie, mamy coś? - pytanie było retoryczne, bo ze swego miejsca doskonale widział pusty ekran konsoli ECM. Jednak załoga nie powinna pomyśleć, że dowódca przestał się interesować wykonywaniem rozkazów. - Zupełnie nic, sir. Ani w paśmie radiowym, ani optycznym, ani w podczerwieni. Na tej planecie działającej elektroniki jest mniej niż w dobrym zegarku. Zeusy nadal na pozycjach wyczekiwania. Hevit łyknął kawy z plastikowego kubka stojącego na podłokietniku fotela. Marzył, żeby iść do swojej kajuty, wziąć prysznic i porządnie się wyspać. Jeśli to potrwa jeszcze dwa dni, załoga zacznie przysypiać na stanowiskach. Potrójny, modulowany pisk wyrwał go z zamyślenia. Wszyscy w Centrum Informacji Bojowej jak jeden człowiek odwrócili głowy w jego stronę. - Odbieramy transmisję tachionową, sir - powiedział operator łączności, zupełnie niepotrzebnie, bo Hevit już prawie wbił przycisk odbioru w konsolę dowodzenia. Nie tracił czasu na porównywanie kodów autentyczności, tylko od razu nakazał komputerowi rozszyfrować wiadomość. Znowu to samo, niech to szlag trafi, pomyślał. Bełkot. Nowy kurs patrolowy i oczekiwanie na punkcie. Ciekawe, cholera, na co? Na drugą eskadrę floty? - Nawigacja, nowy kurs według koordynatów - wysłał dane na konsolę sterowania. - Włączyć silniki, moc manewrowa. - Schodzimy z orbity, sir? - zapytał nawigator "Polyphema" nie odwracając głowy od ekranów. - Niedaleko. Zdaje się, że dowództwo wymyśliło dla nas coś nowego - Hevit starał się nie pokazać po sobie irytacji. Najpierw każą mu jak głupkowi kręcić się pół tygodnia wokół jakiejś zasranej planety, a potem odsyłają go na punkt, w którym tkwił poprzednio. I nadal żadnych konkretów. - Okręt na kursie, sir. Wchodzimy na skokową? - Nie. Zastopować na optycznej księżyca HIT-1-2-2 w płaszczyźnie jego orbity, po niewidocznej z HIT-1-2 stronie. Nawigator spojrzał na dane na konsoli i spokojnie podał komputerowi współrzędne. Nikt nie odezwał się ani słowem, ale Hevit czuł, że samopoczucie i morale załogi dalekie jest od choćby poprawnego. Nic dziwnego, pomyślał. Od czterech dni ktoś na górze robi z nas idiotów... Spojrzał na ekran sytuacji taktycznej: romb oznaczający "Polyphema" szybko odsuwał się od grubej, połamanej linii wyznaczającej dotychczasową orbitę wokół planety. Cyferki oznaczające wzrost prędkości rosły wolno i wewnątrz okrętu nie czuło się przyspieszenia. Zresztą - systemy sztucznej grawitacji i antyprzeciążeniowe pracowały bezbłędnie. Nawigator dotknął wypukłego przycisku z boku konsoli i nad centralnym pulpitem CIB pojawiła się holograficzna projekcja. Komputer nawigacyjny wyświetlił kurs okrętu w formie ciągu błyszczących jak maleńkie gwiazdki punktów. Drugi z księżyców HIT-1-2 pod postacią kuli pociętej południkami i równoleżnikami wpłynął w przestrzenny obraz i zawisł nieruchomo. "Polyphem" zaczął zwalniać. - Wchodzimy na optyczną księżyca. Silniki wyłączone. Mamy dryf grawitacyjny o prędkości 0,05. Za dziesięć godzin standardowych będziemy w strefie niebezpiecznego zbliżenia z HIT-1-2-2. Innymi słowy, to pytanie, jak długo od cholery zamierzamy tu sterczeć, pomyślał Hevit. I ja też chciałbym to wiedzieć. - Dobra robota - Hevit podniósł się z fotela. - Już tu byliśmy, więc nie ma sensu, żeby wszyscy siedzieli na mostku. Pierwszy, proszę wyznaczyć wachty po dwie godziny. Niech załoga trochę odpocznie... Na hologramie wykwitła nagle plama światła. Komandor zdusił przekleństwo. A już miał nadzieję, że prześpi się chociaż parę godzin. - Sir, impuls kompensacyjny na pozycji 239,00 na 11,22. Mamy gości. - Widzę - mruknął dowódca. - Rozpoznanie? - To nasz, sir. Transportowiec klasy Sirius. Chwileczkę... Mam jego ID: to SFS "Gwen"... Włączył radar kontroli przestrzeni, pasmo K. Nadaje nasz sygnał wywoławczy, sir. Wygląda że nas szuka... Co robimy? Gdyby się dało, moglibyśmy kopnąć go w dupę, pomyślał z przekąsem Hevit. - Włączyć transponder. Zobaczymy, czego od nas chcą. Technik dotknął kilku przycisków, uruchamiając systemy łączności fregaty. Ożyły dwa kolejne ekrany na konsolach mostka i prawie natychmiast ich zielonkawą poświatę zastąpił widok twarzy starszego, szpakowatego mężczyzny w polowym mundurze. Hevit poczuł jak opada mu szczęka - miał przed sobą admirała Walacea Fairclougha, głównodowodzącego 16 Skrzydła Taktycznego Floty Federacji, swojego bezpośredniego przełożonego. - Witam komandorze - powiedział spokojnie admirał - Widzę, że nadal dowodzi pan "Polyphemem". - Tak jest, sir - wydusił z siebie Hevit. Z zaskoczenia zapomniał że powinien się regulaminowo zameldować. Dopiero kiedy kątem oka zauważył wyprężoną na baczność załogę sam przyjął postawę zasadniczą. - Doskonale - Fairclough uśmiechnął się, przez co jego twarz na ekranie straciła na moment kształt i rozpadła się na plamy pikseli. Prosty przelicznik manewrowy "Gwena" najwyraźniej nie mógł poradzić sobie z obliczaniem trajektorii fregaty i kierunkowy nadajnik transportowca źle emitował sygnał. - Proszę się przygotować do przyjęcia promu transportowego. - Z "Gwena"? - upewnił się Hevit, chociaż wiedział, że żadnego innego statku w pobliżu nie ma. Potrzebował jednak kilku chwil na uporządkowanie chaosu w głowie - Z jakim ładunkiem, sir? - Ze mną, komandorze. Ale nie tylko. * Taka właśnie jest Armia, myślał komandor czekając w śluzie "Polyphema" na prom z "Gwena". Najpierw każą chodzić na palcach wokół jakiegoś zapomnianego przez Boga śmietnika, a potem przysyłają latający kontener, który wszystkim w promieniu dwóch milionów kilometrów oznajmia, że wyszedł z podprzestrzeni i jest tutaj. Ciekawe co by zrobili, gdybym nie odpowiedział na sygnał wywoławczy? Pewnie szukali by mnie przez kolejne cztery dni... I czego tutaj chce Fairclough? Pokład zatrząsł się lekko, kiedy prom zadokował, przerywając rozmyślania Hevita. Kolorowe świetlne pasy, przesuwające się po wrotach śluzy, zmieniły kolor z oznaczającej próżnię czerwieni na żółć i wreszcie zieleń normalnego ciśnienia. Pierwszy oficer odblokował elektromagnetyczne rygle i gruba, plastalowa płyta z sykiem rozdzieliła się na trzy tafle, powoli chowające się w obramowaniu włazu. Wraz z lekkim powiewem powietrza wtłoczonego w dok, do wąskiego korytarza wpłynął gorzki, ostry swąd rozgrzanego metalu. Hevit skrzywił się; pilot promu za późno wyłączył silniki i przypalił ceramiczno - stalowe płyty podłogowe doku. W obramowaniu włazu pojawiło się dwóch ludzi. - Baczność! Oficer na pokładzie! - krzyknął Pierwszy, wykonując idealnie regulaminowe oddanie honorów przełożonemu. Mi tak nie salutują, pomyślał przelotnie Hevit. No, ale ja nie mam na rękawie czterech złotych pasków... - Spocznij - odezwał się spokojnie Walace Fairclough. - Nadal dobiera pan sobie dobrych ludzi do załogi, komandorze. Cieszy mnie to. - Dziękuję, sir - powiedział Hevit, patrząc w oczy Fairclougha. - Staram się, sir. Admirał wydał się Hevitowi niższy i starszy, niż go zapamiętał. Polowa, ciemnoszara czapka z dużym daszkiem rzucała długi cień na twarz Fairclougha, podkreślając zmarszczki wokół ust i na policzkach. Siwe, krótko ostrzyżone włosy jeszcze pojaśniały i wyglądały jak posypane popiołem. W normalnym mundurze, z dystynkcjami i złoceniami pagonów Fairclough wyglądał dostojnie; w polowym, ciemnoszarym był tylko stary i zmęczony. - To mój adiutant, kapitan Slovic - admirał wskazał towarzyszącego mu mężczyznę. - Mam nadzieję, że znajdzie pan jeszcze jakąś wolną kajutę dla niego, komandorze. - Oczywiście, sir. Witam na pokładzie "Polyphema", kapitanie. Slovic był wysoki, smagły i chudy jak szczapa. Oczy miał tak nienaturalnie ciemne, że źrenica niczym nie odróżniała się od tęczówki. Hevit był gotów się założyć, że kapitan nosi mikrowyświetlaczowe szkła kontaktowe i nawet w tej chwili analizuje jakieś dane. Komandora zdziwiło jednak co innego - Slovic miał na sobie nie szary mundur floty, lecz plamiasty, ciemnozielony kombinezon piechoty. - Na co staremu taki adiutant? - zastanawiał się Hevit. - Co piechociarz może wiedzieć o dowodzeniu flotą? Fairclough sięgnął do kieszeni i wyciągnął stamtąd płaski cartridge. Przez chwilę ważył go w dłoni, a potem podał Hevitowi. - To jest zestawienie ładunku, który trzeba przeładować z "Gwena". Po zakończeniu przeładunku "Gwen" ma natychmiast opuścić sektor. - Tak jest, sir - potwierdził Hevit. - Pierwszy, proszę się tym zająć. Pierwszy oficer bez słowa odebrał kasetę z danymi, zasalutował Faircloughowi i zniknął za zakrętem korytarza. Admirał nie ruszył się, przyglądając się Hevitowi. - Ile to już lat, Ed, odkąd byłeś moim zastępcą na "Kynesie"? - Dziewięć, sir. - Dziewięć? Cholera, wydawało mi się, że co najmniej dziewięćdziesiąt - uśmiechnął się Fairclough. - Wiesz, Ed, czasami ci zazdroszczę... - Nie narzekam, sir. - Czego on ode mnie chce? Nie przyleciał tu chyba wspominać przed emeryturą dawnych czasów? - Może przejdziemy do pańskiej kajuty? - Dobry pomysł - przyznał admirał - Mieliśmy długi i potwornie nudny lot. A w dodatku przez całą drogę nie wolno było palić... "Polyphem" nie był dużym okrętem, ale ilość sprzętu i urządzeń elektronicznych, wypełniających jego czarny kadłub powodowała, że korytarze tworzyły prawdziwy, pogmatwany labirynt. Przejście na rufę fregaty, gdzie znajdowały się kajuty oficerskie, trwało dobre dziesięć minut. Przez ten czas Hevit starał się - z uprzejmości - słuchać, o czym mówi Fairclough, ale stary admirał pozornie beztrosko rozwodził się nad niedogodnościami transportowców jako jednostek do transportu pasażerów. Ta gadanina spowodowała, że dopiero po kilku chwilach zwrócił uwagę na Slovica. Chudy kapitan szedł, równym, odmierzonym krokiem, nie rozglądając się, ani nie zwalniając tempa. W pewnym momencie Hevit uświadomił sobie, że Slovic nie potrzebuje jego przewodnictwa - szedł przez korytarze "Polyphema", jakby doskonale znał wewnętrzny rozkład pomieszczeń okrętu. Najprawdopodobniej tak właśnie było; mikrowyświetlacze jego soczewek mogły kierować go przez wnętrze fregaty lepiej niż jakikolwiek członek załogi. Co jeszcze potrafi ten "adiutant"? - zastanawiał się komandor. Włączyć się w sieć łączności bez terminala? Korytarz, którym szli, rozszerzył się w małe, prostokątne pomieszczenie, zamknięte ażurową kratą klimatyzatora. Po obu stronach ciągnęły się krótkie szeregi wąskich, pokrytych białym, matowym plastikiem drzwi. - To pańska kajuta, sir - Hevit wskazał jedne z nich. - A to kajuta kapitana Slovica. Gdyby pan czegoś potrzebował, proszę zawiadomić bosmana Wirgleya. Jest na kanale 4 łączności wewnętrznej. - Niech pan zaczeka, komandorze - odezwał się Fairclough. - Chciałbym jeszcze zamienić z panem parę słów. - Oczywiście, sir - potwierdził sztywno Hevit, patrząc w jakiś punkt nad głową admirała. - Przejdziemy do mojej kabiny? - Myślę, że moja wystarczy - uśmiechnął się Fairclough. Kajuty mieszkalne na "Polyphemie" były właściwie maleńkimi klitkami, w których z trudem mieściło się składane łóżko, ciśnieniowy prysznic w plastikowej, przypominającej trumnę obudowie, malutki pulpit i konsola komputerowa. Dwie osoby wewnątrz tego klaustrofobicznego pomieszczenia miały kłopoty z wyminięciem się bez na wpół ekwilibrystycznych manewrów. Hevit spojrzał na łóżko i przyszło mu do głowy, że w kajucie obok Slovic będzie musiał chyba spać na siedząco, bo żeby przy swoim wzroście zmieścił się na krótkim materacu nie mogło być mowy. - Pewnie nie byłeś zachwycony ostatnimi kilkoma dniami, Ed? - zapytał Fairclough siadając przy mikroskopijnym biurku. Hevit nadal stał na środku kajuty - zresztą nawet gdyby chciał nie było gdzie usiąść. - Załoga jest już mocno zmęczona, sir. Odwołano nas z patrolu na tydzień przed zmianą. Liczyliśmy na kilka dni odpoczynku, a tymczasem... - wzruszył ramionami. - Mam nadzieję, że nie daliście się wykryć? Hevit z trudem stłumił pogardliwe prychnięcie. Wykryć, też coś, pomyślał. Jak się temu staremu prykowi wydaje, dlaczego nawet z bliska musiał szukać "Polyphema" radarem? - Nie, sir. - A odebraliście coś z tej... Hitalii? - Słucham, sir? - nie zrozumiał Hevit. - Hitalia. Tak nazywa się ta planeta. Nieoficjalnie, ma się rozumieć - Fairclough wstał i odwrócił się, jakby szukając panelu widokowego, ale niczego takiego na fregacie oczywiście nie było. Właściwości stealth wymagały gładkiego, jednorodnego poszycia kadłuba. - No więc, odebraliście coś? - Nic, sir - Hevit zastanowił się chwilę. - To znaczy nic od czasu wycofania Floty. - Nic od czasu wycofania Floty - powtórzył admirał. - Oczywiście, nasłuch jest prowadzony bez przerwy? - Tak jest, sir. Chociaż z tej odległości od planety i w takiej pozycji... - Możemy coś przeoczyć? - zapytał szybko Fairclough. My? Jacy my do cholery? - pomyślał Hevit. Jak na razie to JA dowodzę okrętem. - Nie "przeoczyć", sir - powiedział spokojnie. - Możemy po prostu nie odczytać dokładnie sygnału. Za dużo zniekształceń i odbić. A i te "Zeusy" na orbicie nam nie pomagają... Fairclough usiadł z powrotem przy biurku, ale zanim zdążył coś powiedzieć, odezwał się komunikator Hevita: - Mostek do dowódcy. - Tu Hevit. Co tam, Pierwszy? - Dryf nam podskoczył, sir. Chyba przez te manewry i przeładunek z "Gwena". Za dwadzieścia minut skończymy pobierać cargo, ale i tak dalej będziemy mieli jakieś 0,14 prędkości szczątkowej. Jeśli nie zmienimy orbity, za trzy godziny trzeba będzie przenieść okręt nad tym cholernym księżycem. Poza tym anteny lewej burty zaczynają łapać zakłócenia od powierzchni HIT-1-2-2. Mamy na nich już prawie same krotne fal i wtórnie wzbudzone szumy. Za paredziesiąt minut procesory sygnałów nie dadzą sobie rady z filtrowaniem tego śmiecia. - Rozumiem, Pierwszy. Proszę przygotować okręt od zmiany orbity tak, żeby nadal kryć się w cieniu radiolokacyjnym księżyca. Za chwilę przyjdę na mostek. Hevit spojrzał na Fairclougha - Sam pan widzi, sir. - stwierdził. - Zaczynamy wchodzić w strefę zakłóceń. Z całym szacunkiem dla rozkazów, jeśli mamy coś słyszeć z - zawahał się chwilę - Hitalii, tkwiąc tutaj nic nie osiągniemy. - Kiedy skończy się przeładunek z "Gwena", proszę wyprowadzić "Polyphema" na pozycję, którą uzna pan za najlepszą do prowadzenia obserwacji. W tej sprawie ma pan wolną rękę, komandorze. Hevit zesztywniał. W TEJ sprawie?! Czy to znaczy, że w innych nie ma "wolnej ręki"? Czy ten stary pryk chce odebrać mu dowództwo "Polyphema"? Nawet admirałowi potrzeba na to pełnomocnictw z Kwatery Głównej, ale kto wie czy Fairclough nie przywiózł ich ze sobą. Co tu się dzieje do diabła? Niespodziewanie za zakrętem korytarza Hevit natknął się na swojego pierwszego oficera, wpartego plecami w załamanie ściany w taki sposób, jakby chciał, by nikt go nie widział. - Nie powinieneś być na mostku, Pierwszy? - zapytał Hevit, bardziej zdziwiony niż zły. Porucznik spojrzał gdzieś za plecy Hevita, upewniając się, że korytarz jest pusty. - Musimy porozmawiać w cztery oczy, sir. - powiedział cicho. - A co z pozycją okrętu? - Wymyśliłem to na poczekaniu, sir, nie mamy żadnego większego dryfu. Chodzi o coś innego. Ale nie możemy rozmawiać tutaj... Hevit rozejrzał się i wskazał wąskie drzwi prowadzące do pomieszczenia kontroli stacji uzdatniania wody. We dwójkę z trudem wcisnęli się do ciasnego, wąskiego pokoju. - Co się dzieje, Pierwszy? - zapytał Hevit, starając się w ciasnocie nie włączyć czegoś przypadkowo na wystającej ze ściany konsolecie. - Dostałeś jakiejś manii prześladowczej? - Sir, to co kazali nam przeładować z tego transportowca, to broń ABRW - powiedział półgłosem porucznik. Hevit z najwyższym trudem opanował odruch wyprostowania się, co w tym pomieszczeniu skończyło by się rozbiciem głowy o pokrywające strop rury. - Retrowirusy?!? Jesteś tego pewny?! - Sprawdziłem trzy razy, sir. Mamy na pokładzie pełną jednostkę broni abiotycznej i system jej przenoszenia. Co gorsza, ktoś najwyraźniej nie chciał, żebyśmy to wiedzieli. Wszystkie kontenery mają fałszywe oznaczenia identyfikacyjne. - Fałszywe oznaczenia? Więc skąd wiesz, że to ABRW? Jezu Chryste, chyba NIE OTWORZYŁEŚ któregoś pojemnika, Pierwszy?!? - Ciszej, sir. Ktoś może usłyszeć. - Pierwszy oficer obejrzał się na drzwi. - Mamy na pokładzie nowy system zarządzania uzbrojeniem, ten który zainstalowali nam tuż przed patrolem, pamięta pan? Podobno to eksperymentalna, prototypowa instalacja, nie wciągnięta do specyfikacji. Ma szerokopolowe czujniki spektralne, niezależne od czytników kodów ID. Ten system podniósł alarm przy dwunastu z piętnastu kontenerów jakie mamy teraz w magazynie uzbrojenia. Te trzy pozostałe to satelity naprowadzające ładunki, z już zaprogramowaną geometrią zrzutu. A celem na być HIT-1-2. Hevit poczuł spływającą po plecach lodowatą strużkę. Jeśli pierwszy oficer miał rację, "Polyphem" przenosił na pokładzie broń zdolną do cichego, niezauważalnego unicestwienia całej planety. Broń zakazaną wszystkimi możliwymi konwencjami właśnie z powodu swojej cichości i skrytości działania; ładunki termojądrowe albo plazmowe zostawiały ślady, podobnie broń chemiczna albo biologiczna - ABRW nie. ABRW czyli Abiotyczna Broń Retrowirusowa wykorzystywała zmodyfikowane genetycznie retrowirusy, którym dano możliwość błyskawicznych mutacji i łamania własnego kodu genetycznego. Zrzucone na planetę, gdzie istniało życie, w niewiarygodnym tempie przystosowywały się do środowiska i opanowywały większość żyjących w ekosystemach gatunków, wykorzystując je jako materiał do stworzenia nowych generacji, jeszcze łatwiej przystosowujących się wirusów. Kiedy doszło do zarażenia, nie można już było rozróżnić, która część ekosystemu należy do rodzimego środowiska planety, a która uległa zmianie; retrowirusy wtapiały się w nią nie do poznania. Tym samym nikt nie był w stanie udowodnić, że dokonano ataku biologicznego. Kiedy retrowirusy zainfekowały już większość zasiedlających planetę organizmów i próbując zakażać nowe natrafiały na swój własny kod genetyczny, uaktywniały drugą część swoich zdolności uruchamiając lawinę przypadkowych mutacji u swoich nosicieli. Proces ten, normalnie przebiegający wolno i stanowiący podstawę ewolucji, przyśpieszony setki i tysiące razy okazywał się śmiertelną pułapką. Organizmy zmieniały się zbyt szybko, a zmiany były zbyt głębokie, aby mogły przystosować się do środowiska. Przypadkowe, korzystne mutacje - które miały miejsce, wirusy nie kontrolowały przecież w żaden sposób efektów przez siebie wywołanych - ginęły przytłoczone masą niekorzystnych zmian prowadzących w końcu do śmierci. W tym wyścigu o przetrwanie, mutujące co kilkanaście dni szczepy z ABRW nie miały przeciwników. Wystarczyło kilka lat, aby nawet tętniąca życiem planeta zmieniała się w martwą pustynię. Dopiero śmierć ostatniego żywego organizmu teoretycznie kładła kres pladze; teoretycznie, bo nikt nigdy nie przeprowadzał badań, które wyjaśniłyby do jakich zdolności potrafiły dojść retrowirusy. Mogły tysiącami lat przetrwać w letargu w atmosferze lub glebie, mogły stworzyć własny, zupełnie nieprzewidywalny ekosystem, teoretycznie mogły nawet opanować sposób na przetrwanie w przestrzeni kosmicznej - i któregoś dnia opuścić planetę. Istniał tylko jeden pewny sposób pozbycia się ABRW z planety - zamienienie całego globu w chmurę antyprotonów ładunkiem fuzyjnym. ABRW była też bronią niezwykle wydajną - do zniszczenia pojedynczej planety wystarczyło kilkanaście mililitrów pożywki z retrowirusami; była to wyłącznie kwestia czasu. Kilkanaście ton ABRW które otrzymał "Polyphem" gwarantowało, że agonia HIT-1-2 nie potrwa dłużej niż rok, może półtora. Hevit zacisnął dłonie na brzegu jakiejś konsoli, żeby ukryć ich drżenie. - Kto jeszcze o tym wie? - syknął. - Na pokładzie "Polyphema" tylko ja i pan, sir. - stwierdził oficer. - No i pewnie ten admirał. Z załogi "Gwena"... Nie sądzę, żeby chociaż zdawali sobie sprawę, co przewozili. Chcą wyjałowić planetę, pomyślał Hevit. Planetę, na której oficjalnie nie ma życia... Chyba że... Komandor zadygotał. Miał nadzieję, że to, co właśnie przyszło mu do głowy, jest tylko wytworem jego wyobraźni. - Posłuchaj uważnie, Pierwszy. Kiedy tylko ten transportowiec odejdzie w podprzestrzeń, przyślijcie na mostek bosmana i dwóch ludzi z bronią i pełnym oporządzeniem bojowym. Oficer spojrzał na niego ze zdumieniem. - Jest pan pewien, sir? - zapytał cicho. - Słuchajcie, poruczniku - powiedział z naciskiem Hevit. - Ktoś próbuje wmanewrować nas w jakieś cholerne gówno, które może się skończyć sądem wojskowym dla nas wszystkich. Dopóki ja tu dowodzę, nie zamierzam dać się w to wrobić. Nie będę odpowiadał za użycie ABRW bez pisemnego rozkazu głównodowodzącego Floty, który dostane osobiście od niego. - A admirał Fairclough? - Może twierdzić, że ma pozwolenie od samego Pana Boga i wszystkich świętych razem. Dopóki nie zobaczę, jak admirał Nanut nie podpisuję na moich oczach takiego polecenia, nie wystrzelę do HIT-1-2 nawet z procy. - Tak jest, sir. Hevit przepuścił porucznika do drzwi, odczekał aż umilkną jego kroki i sam wyszedł na korytarz. Rozejrzał się po pustym przejściu i ruszył na mostek. W półmroku Centrum Informacji Bojowej komandor rozejrzał się po ekranach. Zrobienie tego powoli, z pozornym znudzeniem i nonszalancją kosztowało go więcej nerwów niż dowodzenie w czasie akcji bojowej. - Nawigacja, jaką mamy pozycję? - zapytał, starannie ukrywając zdenerwowanie w głosie. - Utrzymujemy się na optycznej HIT-1-2-2, sir - powiedział nawigator. - Dryf zwiększył się do 0,07, ale nie rośnie dalej. Jeśli tylko ruszymy się stąd przed upływem najbliższych sześciu godzin, nie powinniśmy mieć kłopotów. - Ile do końca przeładunku? - Już skończyliśmy, sir. "Gwen" właśnie odcumował od naszego luku. Odchodzi na skokową. - Dajcie go na ekran - powiedział Hevit. Zajmujący większość przedniej ściany CIB panoramiczny ekran, przez który przepływały dotychczas rzędy komend i liczb, rozbłysnął obrazem rozrzuconych w czerni jasnych kropek gwiazd. W prawym dolnym rogu świeciła błękitem i zielenią niewielka z tej odległości tarcza Hitalii. "Gwen", płaski prostopadłościan ze sterczącymi na wszystkie strony kratownicowymi masztami kotwicznymi dla kontenerów ładunkowych, przesuwał się powoli na tle ciemnej przestrzeni. Kiedy skurczył się do rozmiarów błyszczącej kropki, różniącej się od gwiazd tylko tym że się poruszała, nagle rozbłysł owalem postrzępionej i mglistej zielonkawej poświaty i znikł wchodząc w podprzestrzenny korytarz. Hevit patrzył, jak rozprasza się i znika pierścień impulsu kompensacyjnego, kiedy na mostek wszedł bosman Wirgley w lekkim bojowym kombinezonie z karabinkiem szturmowym w ręku. Towarzyszyło mu dwóch żołnierzy z załogi "Polyphema" w identycznym rynsztunku. Wszyscy - oprócz Hevita, który nadal patrzał w ekran - odwrócili głowy. Ktoś zaklął cicho ze zdziwieniem w głosie. - Melduje się na rozkaz, sir - rozległ się w ciszy spokojny głos bosmana. - Dziękuję, bosmanie. Niech pan chwileczkę poczeka. - Hevit odwrócił się od ekranu i wziął głęboki oddech. - Alarm bojowy! Nowy kurs na elipsę 018,01! Silniki na jedną trzecią mocy, włączyć wszystkie pasywne systemy rozpoznania! Stanowisko kierowania ogniem, wszystkie nowo wykryte cele proszę traktować jako wrogie! Mimo całego zdenerwowania Hevit poczuł dumę. Załoga niemal natychmiast otrząsnęła się z zaskoczenia i "Polyphem" w kilka sekund był gotów do walki. Z obserwatora i szpiega zmienił się w maszynę do walki. Komandor włączył swój komunikator. - Mostek do Pierwszego. - Pierwszy oficer, zgłaszam się. - Proszę przyjść na mostek, poruczniku. Natychmiast - powiedział spokojnie Hevit. Pierwszy musiał czekać za drzwiami, bo zanim komandor zdążył wyłączyć komunikator, porucznik wszedł do CIB. Hevit podniósł się z fotela. - Przejmuje pan dowodzenie okrętem, Pierwszy. Proszę wprowadzić "Polyphema" na orbitę geostacjonarną wokół HIT-1-2 o promieniu - zastanowił się chwilę - dwóch tysięcy pięciuset kilometrów. IDS nadal ma nie widzieć, że tu jesteśmy. Gdyby okręt został zaatakowany, ma pan prawo odpowiedzieć ogniem. Ale tylko wówczas - dodał z naciskiem. - Czy to jasne? - Tak jest, sir. - Doskonale - powiedział spokojnie Hevit. - Bosmanie, proszę iść na pokład rufowy i sprowadzić do mojej kabiny admirała Fariclougha i kapitana Slovica. Jeśli odmówią, proszę sprowadzić ich siłą, ale żywych i zdolnych do rozmowy. - Natychmiast, sir - potwierdził bosman z, jak się zdawało, tajoną satysfakcją. - Wachta za mną. Kiedy bosman z dwójką uzbrojonych żołnierzy znikł za drzwiami, komandor wymienił spojrzenia z pierwszym oficerem i nie śpiesząc się wyszedł z CIB. Dopiero kiedy zamknęły się za nim drzwi i nikt z załogi nie mógł go widzieć, prawie biegiem ruszył przez korytarz. Droga do jego kajuty, normalnie zajmująca mu dwie, trzy minuty, tym razem nie trwała nawet trzydziestu sekund. W środku pochylił się i przycisnął wąską, metalową listwę, obramowującą przełączniki ustawiania klimatyzatora. Jedna z płyt na ścianie zamigotała i zblakła, tracąc ziarnistą fakturę plastiku i odsłaniając mały sejf wpuszczony w ścianę kabiny. Wystukał kod cyfrowego zamka i szarpnął za uchwyt. W środku leżało kilka zalaminowanych kopert z tajnymi dokumentami, dysk optyczny z zestawieniem kodów i płaskie pudełko z kluczem do mechanizmu samozniszczenia "Polyphema". Hevit szukał jednak czegoś innego; czegoś co leżało na samym dnie sejfu, przykryte jego zawartością. Wsunąwszy dłoń między koperty i pudełka, wyciągnął kaburę z półautomatycznym gaussowskim pistoletem Steyera. Sprawdził magazynek, przeładował broń i przytroczył ją plastikowymi pasami do prawego uda na wysokości dłoni opuszczonej swobodnie wzdłuż ciała ręki. Kiedy zatrzaskiwał sejf, "Polyphem" zawibrował lekko. Hevit wyprostował się i włączył swoją konsolę. Fregata przestała dryfować i z rosnącą prędkością oddalała się od HIT-1-2-2, wychodząc z jego pola grawitacyjnego. Komandor uśmiechnął się krzywo, dotknął obudowy klimatyzatora, włączając na powrót maskowanie sejfu - i usiadł za zajmującym środek kabiny stołem, twarzą w kierunku drzwi. Kabiny na "Polyphemie" były dźwiękoszczelne i Hevit nie usłyszał kroków nadchodzącej piątki ludzi. Dopiero brzęczyk sygnalizatora wyrwał go z zamyślenia. - Proszę wejść, bosmanie - powiedział spokojnie, nie ruszając się z krzesła. Laminowane plastykiem drzwi rozsunęły się. Ubrany w hełm z opuszczonym wizjerem celowniczym bosman zasalutował zamaszyście (jemu się to wszystko chyba podoba, pomyślał Hevit) i odstąpił krok w bok, odsłaniając Fariclougha i Slovica. Admirał wyglądał na jeszcze bardziej zmęczonego i zniechęconego niż przy spotkaniu w doku. Szary nomex mundurowej kurtki prawie nie odróżniał się od koloru jego pomarszczonej, ściągniętej twarzy. Za to Slovic aż kipiał oburzeniem. - Co to ma znaczyć, Hevit? - zasyczał pochylając się nad biurkiem - To ma być bunt?! Zdajesz sobie sprawę, że właśnie zostałeś... - Uważajcie, co mówicie, kapitanie Slovic - przerwał mu lodowatym tonem Hevit, wstając z krzesła. Żałował że nie jest wyższy; chudy adiutant górował nad nim jak przekrzywiona wieża. - Zwracacie się do starszego stopniem. Wiecie jakie konsekwencje mogą z tego wyniknąć? - Może ci się wydaję, że wszystko ci wolno, ale... - Panie admirale - Hevit nadal mówił spokojnie - albo sam pan uciszy swojego podkomendnego, albo ja to zrobię. Środkami, które uznam za stosowne. Przez chwilę Hevitowi wydawało się, że Slovic rzuci się na niego przez stół. Opuścił rękę i poczuł zimne dotknięcie chropawej kolby Steyera. Uświadomił sobie, że wybrał chyba najgorsze z możliwych miejsc do przeprowadzenia tej rozmowy; gdyby doszło do strzelaniny w ciasnej kabinie, prawdopodobnie on sam byłby pierwszą ofiarą. Slovic wyprostował się. Powoli, jakby odpychając plecami jakiś ciężar, zrobił krok do tyłu i stanął koło Fairclougha. Komandor nagle zrozumiał, że Slovic jest fanatykiem i to co wziął za furię było po prostu grą na czas, oczekiwaniem na polecenie od admirała. Slovic zaatakowałby go, nawet gdyby miał za plecami dywizję zmechanizowaną - nie wstrzymało go wcale tych trzech żołnierzy ani Steyer Hevita. Slovic po prostu zabijał na rozkaz, a tym razem żaden rozkaz nie padł. - Już wiesz - odezwał się cicho i niespodziewanie Fairclough. To nie było pytanie, tylko proste stwierdzenie faktu. Admirał patrzał na Hevita zmęczonymi szarymi oczami. Oczami które były równie martwe i pozbawione życia, co ciekłokrystaliczne soczewki Slovica. - Nie doceniłem cię, Ed. Myślałem, że zajmie ci to więcej czasu. Hevit milczał. Ułożona w głowie oficjalna, regulaminowa formuła która jeszcze kwadrans temu wydawała się doskonałym rozwiązaniem całej sprawy, nagle wydała mu się absurdalna i kretyńska. Admirał na pewno nie był opętanym żądzą zabijania szaleńcem; wyglądał raczej na starego zmęczonego człowieka, który z jakiegoś powodu nagle postanowił zaryzykować wszystko: życie, karierę, przyjaźń. Postanowił zaryzykować - i przegrał. - Zaczekajcie za drzwiami, bosmanie - powiedział wreszcie Hevit, siadając z powrotem za biurkiem. - Sir... - zaczął żołnierz, ale kiedy zobaczył wyraz twarzy komandora, zrezygnował - Tak jest, sir. - Niech pan siada, admirale - powiedział cicho Hevit, kiedy za bosmanem zamknęły się drzwi. - Pan, kapitanie, także. - Nie pytasz "dlaczego"? - uśmiechnął się blado Fairclough, kiedy cisza przedłużała się - Nie jesteś ciekawy, dlaczego ten stary idiota chce na kilka lat przed przejściem w stan spoczynku zarobić na dożywotnią kolonię karną? Albo może nawet gorzej? Hevit pokręcił głową. - Co takiego właściwie wyhodowaliście na tej Hitalii? Jakim paskudnym gównem musi być to coś, żeby trzeba było używać ABRW? - Wyhodowaliśmy? - zapytał ze zdziwieniem Fairclough i nagle wybuchnął śmiechem. - Właściwie masz rację, Ed, to co tam jest, rzeczywiście sami sobie "wyhodowaliśmy". Jak to się mówi "na własnym łonie"... I teraz nie ma chyba organizmu, który byłby bardziej niewygodny i szkodliwy niż ci, którzy są tam na dole... - Ci?? - Hevit poczuł jak krew odpływa mu z twarzy. - Chcesz powiedzieć, że tam na dole są ludzie? - To już nie są ludzie - powiedział ostro Slovic. - Wy skurwysyny... - wycedził Hevit przez zaciśnięte zęby. - Prowadziliście doświadczenia na ludziach i teraz chcecie zatrzeć ślady! I ja miałem to dla was zrobić! - Nie, Ed - powiedział zaskakująco łagodnie Fairclough. - To byłoby zbyt proste. Rzeczywiście, to był pewnego rodzaju eksperyment... Ale nie my go prowadziliśmy. Postawiono nas w obliczu faktów dokonanych, bez żadnej możliwości wyboru. - Nas? - pochylił się gwałtownie do przodu Hevit. - Jakich do cholery "nas"? - Armię. Flotę. Całe cholerne wojsko, które jest w Federacji - powiedział Fariclough. - Zaczekaj - podniósł rękę, widząc, że Hevit szykuje się, żeby coś powiedzieć. - Daj mi pięć minut na wytłumaczenie. - Pięć minut - warknał Hevit. Wściekłość niemal go dusiła. Fairclough wstał. Hevit sprężył się jak do skoku, sięgając pod stołem po broń, ale admirał stanął tylko przy terminalu i wskazał ręką na punkt na ekranie symbolizujący HIT-1-2. - To jest Hitalia. Planeta odkryta dwieście dziesięć lat temu przez próbnik zwiadu astronawigacyjnego jakiejś ekspedycji, po której został już tylko numer w archiwach. Sonda nawet nie lądowała, zrobiła tylko kilka radarowych zdjęć, jeden czy dwa widma spektralne promieniowania wzbudzonego atmosfery i poleciała dalej. Planeta miała tlen, azot i wodę, trochę węglowodorów, sporo neonu. Z dużym prawdopodobieństwem można było założyć, że jest na niej jakieś życie. Tylko, że takich planet odkrywało się wtedy dziesiątki. Ekspedycje badawcze leciały do tych najbliższych, a ta była gdzieś, gdzie diabeł mówi dobranoc. Wciągnięto ją tymczasowo do locji i zaplanowano misję załogową, gdzieś na pięćdziesiąt lat później. I w końcu ta ekspedycja poleciała. Tyle, że tak duży zasięg miały wówczas tylko wojskowe transportowce, więc część personelu eksploracyjnego nosiła mundury. Po dotarciu na miejsce najpierw wszystko wyglądało zwyczajnie: założenie bazy na orbicie, krótkie wypady promami, wreszcie lądowanie na powierzchni. Potem informacje zrobiły się... dziwne. Wyglądało, że ludzie na planecie oszaleli. Twierdzili, że słyszą głosy, widzą obrazy, potrafią porozumiewać się na odległość bez pomocy żadnych urządzeń... Zrobiła się z tego afera, a że sprawa dotyczyła wojska, szybko ją utajniono. Tamtym nakazano wracać na orbitę i wysłano drugi transportowiec, tym razem z personelem wyłącznie wojskowym. Byli to głównie lekarze, biolodzy, ksenoekolodzy i wszelkie pokrewne profesje, słowem zespół, który miał przeprowadzić gruntowne badania. Zajęło im to prawie rok, podczas którego przychodzące od nich komunikaty brzmiały coraz bardziej fantastycznie. Okazało się, że coś na planecie powoduje, że człowiek, który się na niej znajdzie, zaczyna mieć możliwość komunikowania się z drugim człowiekiem za pomocą myśli. Mówiąc wprost - ci, którzy lądowali, czy tego chcieli, czy nie, stawali się pełnoprawnymi telepatami. I to był właściwie jedyny pewny wniosek do którego doszły te dwie ekspedycje. Kiedy przyszło do ustalenia, co właściwie powoduje tą telepatię - o, to już było tyle hipotez co badaczy. Wiedzieli tylko, że telepatia jest i że można ją ekranować przy pomocy przesłon z ferroelektryków o dużej masie cząsteczkowej. Ustalili też, że telepatia wygasa poza planetą - nie można jej się "nauczyć" i odlecieć w chwale. Początkowo było wokół tego wiele szumu, niektórym marzyła się błyskawiczna komunikacja, innym doskonałe wojsko, które obywa się bez środków łączności i zawsze zna zamiary przeciwnika... Kiedy okazało się, że wszystkie te cuda są możliwe tylko na HIT-1-2, zainteresowanie znacznie spadło. Na wszelki wypadek planeta - nazwali ją w międzyczasie Hitalią - dostała w locji kategorię "00", żeby zniechęcić ewentualnych domorosłych eksploratorów i sprawa przycichła. Ale nie na długo. W kilka lat po odstawieniu Hitalii na półkę do władzy zaczęli dochodzić ludzie powiązani z Thanatos Dei. Na początku wzięli się raczej za gospodarkę i politykę, zostawiając w spokoju wojsko, ale w końcu ktoś odgrzebał w jakiejś bazie danych historię HIT-1-2. Początkowo nie bardzo wiedzieli co z planetą zrobić - była tak daleko i tak mało znana, a dodatkowo jeszcze miała tą fałszywą klasę przydatności... Pomysły mieli różne, w większości kretyńskie: chcieli zrobić z niej "swoją" planetę, coś w rodzaju teokratycznego państwa - poligonu treningowego wyłączonego z jurysdykcji Federacji, inni żądali wojskowej blokady czy wręcz zniszczenia Hitalii ładunkami termojądrowymi, jeszcze inni proponowali, żeby przerobić ją na "więzienie" dla nieprawomyślnych członków Sekty. Dużo zachodu kosztowało ówczesne Dowództwo przekonanie Prezydenta - a przez niego Thanatos Dei - że takie grzebanie się wokół HIT-1-2 może tylko zwrócić na planetę niepotrzebną uwagę. Przyznali nam w końcu rację, ale od tego czasu każdy okręt, który leciał gdzieś w okolicę Hitalii miał na pokładzie "wtyczkę" w postaci jakiegoś cholernego sekciarza. Pilnowali nas - to znaczy wojska - bo bali się, że w końcu rozgryziemy tajemnicę telepatii i dobierzemy się im do dupy. I pilnują tak nas do dziś... - To dlatego odwołałeś właśnie "Polyphema" z patrolu? Bo był dostatecznie daleko od Hitalii i nie miał na pokładzie kogoś z Thanatos Dei? - przerwał mu Hevit. - To też - uśmiechnął się Fairclough. - Poza tym, "Polyphema" trudno jest wykryć jeśli tylko jego załoga się o to postara. Istniała duża szansa, że klechy siedzące w Dowództwie nie zauważą pojawienia się blisko Hitalii kogoś bez ich wiedzy. - Ten zespół uderzeniowy, który był na orbicie... To też robota Thanatos Dei? - Oni zaszli już bardzo wysoko, Ed. Prezydent robi właściwie to, co mu każą. Chcieli zniszczyć planetę, bo uznali, że stanowi dla nich zagrożenie. - Ale nie zniszczyli. Admirale, może Thanatos Dei to skurwiele jeszcze gorsi niż przypuszczałem, ale nie posunęli się do tego, co pan zamierzał przeprowadzić. Zresztą, skoro chce pan osłabić Zakon, dlaczego chce pan uniemożliwić wykorzystanie planety? Coś tu się nie trzyma kupy, admirale. - A czy przypadkiem moje pięć minut nie minęło? - zapytał z uśmiechem Fairclough, siadając przy biurku naprzeciw Hevita. - Ale dobrze. Obiecałem ci wytłumaczenie. Otóż okazało się, że Thanatos Dei pilnował nie tego, co trzeba. Zajęci patrzeniem na ręce wojsku, przegapili moment, w którym pojawiły się dostępne dla cywilnego użytku silniki podprzestrzenne. Nagle okazało się, że każdy bogatszy handlarz może mieć statek zdolny w kilka tygodni dotrzeć do dowolnego punktu galaktyki - w tym i Hitalii. Cały ich system kontroli, który zbudowali przez te lata, zaczął się sypać. Zaczęli działać w pośpiechu i popełniać błędy. Najpierw próbowali zablokować dostęp do technologii skokowej cywilom - skończyło się to zamieszkami, kiedy korporacje sprytnie zagrały na niechęci ludzi do nich, głosząc, że zakon chce zdusić wolny handel, pozbawiając miliardów ludzi środków do życia. Potem próbowali wspierać różne grupy anarchistów i ekologicznych ekstremistów, głoszących, że postęp zniszczy człowieka i trzeba wprowadzić ścisłą prohibicję rozwoju technologii. Liczyli, że stworzą z nich jakąś marionetkową koalicję technofobów, łatwą do kierowania. Na tym też się przejechali, kiedy różni "Ptasznicy", "Zieloni bracia", "Neogreenpeace" czy "Bulterianie" zaczęli oprócz demonstracji i przykuwania się do płotów siłowni termojądrowych stosować terror, porywać ludzi i podkładać bomby. Wszystkie te oszołomy równie gorąco co cywilizacji technicznej nienawidzili siebie nawzajem. Kiedy wyszły na jaw ich powiązania z Thanatos Dei, rozwścieczeni ludzie zaczęli żądać wszczęcia śledztwa; skończyło się to rebelią na Wenus, Dergach-4 i "Procesem siedmiu". Zakon rzucił paru klechów na pożarcie Komisji Dochodzeniowej i ukręcił sprawie łeb, ale przez jakiś czas musieli zejść ze sceny politycznej, aż afera nie przyschnie. Przez "Proces Siedmiu" wielu urzędników powiązanych z Thanatos Dei wyleciało z roboty i na kilka lat sekta straciła możliwość kontroli wszystkiego i wszystkich. Skorzystali z tego różni kombinatorzy, których Thanatos Dei dotąd trzymała za mordę. Jakieś siedem lat temu zaczęliśmy wykrywać nierejestrowane loty w okolicach Hitalii. Początkowo był to klasyczna kontrabanda: dwa statki w ustronnym układzie słonecznym spotykały się, przeładowywały towar i leciały każdy w swoją stronę. Żeby za dużo sobie nie pozwalali, od czasu do czasu informowaliśmy Federacyjne Służby Celne, które przepędzały tych "biznesmenów" i był spokój. Przynajmniej tak myśleliśmy... Okazało się, że w czasie którejś z tych pogoni przemytniczy frachtowiec o poetycznej nazwie "Fenix" lądował na Hitalii. Ci kretyni ze Służb Celnych oczywiście niepofatygowali się sprawdzić, co się z nim stało - widzieli w locji "00", uznali, że planeta nie nadaje się na kryjówkę i doszli do wniosku, że im uciekł. Tymczasem sprytne złodziejaszki przeczekali poszukiwania i nie niepokojeni wrócili do domu. W swoim odkryciu zwęszyli interes życia - zaczęli szukać kogoś, kto kupiłby od nich informację, że HIT-1-2 nie tylko nadaje się do zasiedlenia, ale jeszcze ma swoje "cudowne właściwości". Sekciarze wykryli całą sprawę odrobinę za późno, kiedy w półświatku już zbyt dużo szumowin wiedziało o HIT-1-2; nawet gdyby załogę "Fenixa" spotkało coś przykrego, plotka żyła swoim własnym życiem, ubierając Hitalię w coraz bardziej fantastyczne dekoracje... Oczywiście Thanatos Dei od razu zaczął podejrzewać, że to Flota była źródłem przecieku. Sukinsyny zaczęli w mało subtelny sposób domagać się kontroli nad Dowództwem. Prezydent i Kongres szedł już właściwie na ich pasku i nie miał wiele do powiedzenia, więc byli cholernie pewni siebie. Do tego doradcą Kongresu do spraw wojskowych był ten stary idiota Gurov, który zamiast zawiadomić Dowództwo, zaczął starać się o jakiś program badawczy... Klechy z Thanatos Dei wściekli się i zagrozili postawieniem wniosku o wszczęcie dochodzenia przez komisję Kongresową przeciwko Dowództwu Floty - jeśli nie udostępnimy naszych archiwów. Głównodowodzącym Floty był wtedy Admirał Greenall i to on stwierdził, że ma dość nadętych łysoli w habitach i postanowił uderzyć pięścią w stół. To on przeforsował wydanie przez Prezydenta, z pominięciem Kongresu, rozkazu spacyfikowania - bez zgody Thanatos Dei - zajętej przez sektę Bulterian stacji wydobywczej w pasie asteroidów Orb-7. - Co kosztowało go stanowisko - mruknął Hevit. - To prawda - odezwał się niespodziewanie Slovic. - Ale Thanatos Dei zobaczyli, że Prezydent jeszcze musi się liczyć z Flotą i zrozumieli, że bojowe okręty stanowią siłę będącą poza ich kontrolą. Siłę zdolną do przeciwstawienia się ich władzy. - Nadal nie widzę związku pomiędzy tym wszystkim, a potrzebą wyjałowienia Hitalii... I dokonania masowego mordu na znajdujących się tam ludziach. A właściwie to jak oni tam trafili? - Cierpliwości, Ed - powiedział spokojnie Fairclough. - Ta historia, jak każda inna, ma swój początek i koniec. Zaraz do tego dojdziemy. - Po zniszczeniu Orb-7 - kontynuował Admirał - utworzyło się coś w rodzaju równowagi strachu pomiędzy Flotą a Thanatos Dei. Zakon był siła polityczną, Flota militarną. Obie strony miały sieć powiązań i wpływów i sprowokowane mogły bardzo poważnie zaszkodzić przeciwnikowi. Zakon postanowił więc zabrać się do sprawy Hitalii z innej strony. Odgrzebali pomysł zrobienia z HIT-1-2 miejsca zesłania dla swoich "nieprawomyślnych", ale nieco go zmodyfikowali. Postanowili zamknąć wszystkie szczury, które wymknęły się spod ich kontroli, w jednej klatce. Zawarli cichą ugodę z przemytnikami, którzy "odkryli" planetę, proponując wymianę: Thanatos Dei zostawi ich w spokoju i da zarobić w zamian za uciszenie sprawy. Oczywiście nie zamierzali dotrzymywać tej ugody i załoga "Fenixa" była przeznaczona na straty. Ale nie tylko ona. Pomysł Zakonu polegał na sfingowaniu "wyprawy kolonizacyjnej", oczywiście nielegalnej. Klechy z Thanaos Dei postarali się, żeby zostali do niej dołączeni ludzie z różnych względów dla nich niewygodni; zbyt samodzielni, zbyt potężni, zbyt liberalni czy po prostu za bardzo pyskaci i ciekawscy. Żeby nie wyglądało to podejrzanie, przemytnicy z "Fenixa" też prowadzili własną rekrutację pośród różnej maści kryminalistów i desperatów. Zakonu nie martwiło to specjalnie - i tak lot na Hitalię miał być biletem w jedną stronę. Więcej, byli nawet tak bezczelni, że pomogli ukraść przemytnikom sześćset zespołów anabiotycznych z magazynów Armii. Sfinansowali też zakup "ekwipunku" dla "kolonistów"; był to malowniczy, barokowy wprost zbiór śmieci i szmelcu - Fairclough uśmiechnął się szeroko. - Cały szwindel nazwany został "Projektem Hitalia" i wtajemniczono w niego Prezydenta. Nikt z dowództwa Floty nie został o tym poinformowany, ale chociaż raz ten pierdziel Gurov i jego powiązania z Prezydentem na coś się przydały. Stary piernik nie wiedział, że ma zainstalowanego w swoim komputerze tracera i wszystkie dane trafiają do rąk wywiadu Floty. Na początku września tego roku "Fenix" wystartował na Hitalię, podając oczywiście fałszywy rozkład i cel podróży. Wkrótce po starcie znikł z pola widzenia Federacyjnej Służby Kontroli i został uznany za zaginionego. To akurat było zgodne z planem. Nie mieścił się natomiast w planach - przynajmniej przemytników - sabotaż, jakiego dokonało Thanatos Dei na pokładzie frachtowca. Po dotarciu na miejsce, doszło do jakiejś awarii i, w rezultacie, katastrofy. I tu niespodzianka - okazało się, że sabotażysta sfuszerował robotę i spora grupka "kolonistów" przeżyła wypadek. Zakon nie przewidział, że dziwne właściwości Hitalii spotęgują naturalne zdolności tych, których zapakowali w hibernatory i dadzą im szansę powiadomienia o swoim losie. Klechy wpadli w panikę i zażądali od Prezydenta natychmiastowego zamknięcia "Projektu Hitalia". Tym razem Prezydent wykazał odrobinę zdolności do samodzielnego myślenia i przekazał sprawę Flocie. Tylko że sukinsyny z Thanatos Dei nie poinformowały nas, czego możemy się spodziewać... Na miejscu okazało się, że ocalałych z katastrofy "Fenixa" jest więcej, niż można było oczekiwać. Co gorsza, negatywna selekcja przy wyborze "kolonistów" zaowocowała tym, że byli to w przeważającej większości łajdacy, którzy umiejętność przeżycia w najgorszych warunkach podnieśli do rangi sztuki. Dodatkowo mieli tą swoją cholerną telepatię, znajomość terenu i nic do stracenia... Eskadra interwencyjna straciła piętnastu ludzi; właściwie nawet nie w walce. Tamci mieli pałki, noże, parę miotaczy. Banda troglodytów podrzynająca gardła, wyjąca i ciskająca kamieniami... W końcu kilku złapali. Jeden okazał się być jakimś pieprzonym psionicznym mordercą, a drugi... Oczywiście Zakon podrzucił na pokład wtyczkę, niejakiego Luqaza, grubą rybę w Thanatos Dei. Ten nadęty idiota od początku wtrącał się w nie swoje sprawy i próbował ustawiać wszystko po swojemu. Domagał się przesłuchania tego drugiego. A kiedy staną z nim twarzą w twarz, dał mu do ręki broń... Skurwiel zginął pierwszy, ale w strzelaninie ciężko rannych zostało jeszcze dwóch żołnierzy. Jeden nie przeżył. - I za to to ABRW? - zapytał lodowatym tonem Hevit. - Za jeden poszarpany z winy Thanatos Dei pluton odpowiedzialność zbiorowa? Wszyscy na planecie pod nóż? - Nadal nie rozumiesz, Hevit? - odezwał się Slovic. - Tych kilkunastu obdartusów bez broni, łączności, dowodzenia nakopało i Thanatos Dei, i oddziałom szturmowym! Przez kilka miesięcy na tej Hitalii zdobyli zdolności, pozwalające wypruć samą myślą flaki żołnierzom zaopatrzonym w osłony energetyczne i Zakonnikom, którzy całe życie szkolą się w odpieraniu ataków psionicznych! Zdajesz sobie sprawę, do czego mogą dojść po dłuższym treningu? - Zdaję sobie sprawę. I chyba już rozumiem. To zbyt potężna broń, co Admirale? Zbyt potężna i niemożliwa do kontrolowania. A skoro Armia nie może jej kontrolować, to nikt nie będzie jej miał? Ani teraz ani w przyszłości. - Błąd, Hevit - syknął Slovic. - Armia będzie miała tę broń i będzie ją kontrolowała. Odpowiednio wyszkoleni żołnierze, wyposażeni w odpowiedni sprzęt i zdolności nabyte na Hitalii, mogą stać się potęgą, której nie powstrzymają ani skorumpowani politycy, ani żaden pieprzony Zakon! - Doprawdy? - zdziwił się uprzejmie komandor. - Chyba była tu mowa, że zdolności telepatyczne wygasają wraz z opuszczeniem Hitalii? Co wtedy? Armia potężna, ale tylko w jednym, ściśle określonym miejscu wszechświata? Może wszystkich wrogów będziecie zapraszać specjalnie na Hitalię? - Jeśli nam się uda, będziemy mieli czas na badania. Mnóstwo czasu... I w końcu odkryjemy na czym polega fenomen HIT-1-2. Musimy mieć tylko wolną rękę i pozbyć się wszystkich intruzów; wszystko jedno, jak się tu znaleźli. - Zaczynasz mówić w liczbie mnogiej, Slovic. Uważaj, bo to niebezpieczny objaw - warknął Hevit. - Więc chcecie się pozbyć tych którzy przeżyli retrowirusami? A jak zamierzasz potem prowadzić swoje "badania" na skażonej planecie, co Slovic? - Mamy przygotowane antidotum, rozpylimy je na planecie za jakiś rok i... - Jesteś pieprznięty, Slovic - przerwał mu Hevit, spokojnym, lodowatym tonem. - Kompletnie, absolutnie pieprznięty. Czy ty wiesz, co w ogóle mówisz? Nie istnieje antidotum na ABRW. Już po dwóch tygodniach wirusy zmutują tak dalece, że żadne przygotowane wcześniej supresory nie będą działać. Po roku twoje antidotum będziesz mógł wsadzić sobie w tyłek. Jedynym sposobem pozbycia się retrowirusów z ekosystemu będzie zrzucenie ich nowej generacji, jeszcze potężniejszej i szybciej mutującej niż poprzednia. A żeby zniszczyć tą, potrzeba kolejnej. I tak bez końca, aż planeta stanie się kulą wirusowego białka i trzeba będzie ją spalić wybuchem antymaterii. Przez kilka długich, ciągnących się w nieskończoność sekund panowała cisza, a potem nagle rozległ się niegłośny, ale wyraźny śmiech Fairclougha. Zaskoczony Hevit z niedowierzaniem zagapił się na starego admirała. - Mówiłem ci, Slovic, że Ed nie da się na to złapać - powiedział nadal śmiejąc się Fairclough. - Ta bajka jest dobra dla jakiegoś biurokraty w Dowództwie, ale nie dla niego. Hevit z trudem ukrył zaskoczenie, a zaraz potem gniew. Nie rozumiał zasad gry, w którą próbował wciągnąć go Fairclough ze Slovicem. Kiedy zdawało mu się, że zaczyna coś pojmować, okazało się, że dwójka jego "gości" zaprezentowała mu misterną konstrukcję, stworzoną na użytek biurokratów. Konstrukcję zmontowaną z półprawd, poszlak i oderwanych faktów, prawdopodobną, ale nieprawdziwą. Kamuflaż ze słów. Admirał przestał się śmiać i sięgnął do kieszeni mundurowej kurtki. Wyciągnął stamtąd płaską, metalicznie błyszczącą kasetkę. Hevit myślał, że to papierośnica - Fairclough palił staromodne, potwornie cuchnące papierosy z mocnym, czarnym tytoniem - ale Admirał położył pudełko na stole i dotknął pokrywy. Rozległo się ciche ćwierknięcie papilarnego zamka i "papierośnica" otworzyła się. Komandor pochylił się nad biurkiem. Wewnątrz metalowej kasetki spoczywało coś, co na pierwszy rzut oka przypominało procesor starej generacji - prostokątna matowa płytka o zaokrąglonych narożach ze złocistymi grzebieniami szyn połączeniowych. Nadrukowane białą farbą oznaczenia wiły się wokół krawędzi płytki ciągami drobnych znaczków. - Wiem co myślisz, Ed. - powiedział Fairclough, patrząc na leżący pomiędzy nimi przedmiot. - Ale z tego co usłyszałeś, większość to prawda. - Większość? To znaczy więcej niż połowa? - zapytał zimno Hevit. - Nawet prawie wszystko - admirał podniósł na niego swoje szare, zmęczone oczy. - Tylko końcówka w wykonaniu Slovica jest humbugiem. Zresztą chyba skutecznym; mamy nadzieję, że jeśli Zakon dowie się o tym, zareaguje tak samo jak ty. - To znaczy? - Uzna to za poroniony pomysł, bez szans na realizację - uśmiechnął się lekko admirał. - I zostawi nas w spokoju. A my zyskamy wolną rękę. - Znowu "my"? - Flota. Widzisz Ed, my rzeczywiście chcemy dobrać się Thanatos Dei do dupy... Ale ze strony, z której się tego nie spodziewają. - Przy pomocy broni abiotycznej? Mało subtelne zagranie - powiedział kpiąco Hevit. - Przy pomocy tego - Fairclough wskazał ruchem głowy "procesor" na biurku. - To jest powód, dla którego warto mieć Hitalię. - A co to jest? - Pierwsza ekspedycja, zanim oszalała na punkcie telepatii, zgromadziła sporo materiału do różnych badań. Wśród nich próbki różnych minerałów. W jednej z nich były kryształy blendy cynkowej, na oko zwykłego siarczku cynku. Dopiero po kilku latach w jednym z naszych laboratoriów odkryto, że ten siarczek ma nieliniowe właściwości optyczne. - Tym razem, panie admirale, niech pan ograniczy się do powiedzenia tylko tej "większości", która jest prawdą - przerwał mu Hevit. - Nie interesują mnie długie, efektowne wywody. - To się nazywa "procesor wielostabilnej reakcji optycznej". Oczywiście to dopiero prototyp. Hevit w milczeniu przyglądał się admirałowi. - Chciałeś konkretów, Ed - uśmiechnął się Fairclough. - Z całym szacunkiem admirale, pańskie dowcipy przestały mnie śmieszyć. - Wiesz jak działa procesor optyczny, Hevit? - zapytał Slovic. - Fotony padające na półprzewodnikowy kryształ powodują zmiany we współczynniku załamania. Przy pewnej określonej wartości natężenia promieniowania kryształ przepuszcza promienie, przy innej już nie. Dzięki temu uzyskuje się tranzystor z dwoma stanami stabilnymi: zero i jeden. Łącząc wiele takich tranzystorów otrzymujemy procesor. Co to ma wspólnego z Hitalią? - Te kryształy blendy z Hitalii mają wiele takich stabilnych stanów. Niektóre kilka, inne po kilkadziesiąt. Rozumiesz co to znaczy? Nie trzeba kodować skomplikowanych instrukcji tylko ciągiem zer i jedynek. Kilkadziesiąt następujących po sobie sygnałów można zastąpić jednym, trwającym kilka femtosekund. Mówiąc wprost, ten procesor nie rozpoznaje dwóch liczb, ale dziesięć, sto, tysiąc, w przyszłości może miliony! - A to oznacza zamkniętą w nim moc obliczeniową większą niż wszystkie komputery "Polyphema" - dodał Fairclough. - Taki procesor może być sercem potężnej SI o matrycy mieszczącej się w dłoni. SI o wymiarach tak małych, że da się ją montować wszędzie - w czołgach, samochodach, małych statkach kosmicznych, myśliwcach, pociskach rakietowych! To oznacza zrobotyzowane floty i armie, niewrażliwe na telepatyczne wpływy Thanatos Dei. Potem, kiedy ta technologia przejdzie do użytku cywilnego, to oznacza SI-doradcę w każdej większej korporacji, firmie, może nawet domu. Doradcę, który nie poddaje się nawet najsilniejszej presji telepatycznej, nie wypełnia narzuconych rozkazów. Zakon straci swoją pozycję, wpływy, podstawy swojej potęgi! - Nawet jeśli to się uda, admirale, to pieśń odległej przyszłości. Na razie wystarczy, że powołają się na Ustawę Turinga o Sztucznych Inteligencjach i cały ten misterny plan zawali się - powiedział spokojnie Hevit. - Ależ my wcale nie zamierzmy kryć naszych badań przed Turingowcami, Hevit - Slovic uśmiechnął się po raz pierwszy od wejścia na pokład "Polyphema" i komandor zobaczył nagle, że kapitan jest całkiem podobny do człowieka. - Poinformujemy ich pierwsi, że pracujemy nad własną SI. - I myślisz, Slovic, że oni to przełkną? Może tego nie wiesz, ale większość z nich to ludzie związani z Thanatos Dei. - Na to właśnie liczymy. Że Thanatos Dei dostanie kolejną jasną, prostą i całkowicie błędną ocenę sytuacji. - To znaczy? - Ustawa Turinga nie dotyczy elektroniki i optoelektroniki. Zabrania natomiast do tworzenia SI używać bioelektroniki i wszelkich hybryd elektrobiotycznych. Turingowcy nie byli głupi, Hevit. Wiedzieli, że konwencjonalna, oparta na półprzewodnikach elektronika jest u kresu swoich możliwości. Nie można w nieskończoność zwiększać prędkości działania i stopnia komplikacji układów elektronicznych; gdzieś jest granica, którą stanowią prawa fizyki. Zwykłe, znane nam półprzewodniki doszły już do tej ściany, a jednocześnie ich moc obliczeniowa jest ledwo wystarczająca do stworzenia SI. Dla prawdziwej Sztucznej Inteligencji potrzebujesz miliardów takich układów, potrzebujesz odpowiedniego źródła zasilania, wydajnego chłodzenia, odpowiednio pojemnych systemów przechowywania danych. W proporcji koszt / efekt licznik tego ułamka rośnie, a jego mianownik maleje. To dawało im bezpieczny margines, zapewnienie, że SI nie staną się zbyt potężne, albo, że przynajmniej nie da się prowadzić badań nad nimi bez zwrócenia uwagi. Skokowe zwiększenie możliwości półprzewodników widzieli w połączeniu z żywymi komórkami - i tego zabronili. Technologia, którą możemy uzyskać dzięki Hitalii ma swój własny, doskonały kamuflaż: brak jakiegokolwiek związku z bioelektroniką. Pozornie nie różni się od tego co już znamy i czego przydatność jest ograniczona. Pozwolimy Turingowcom i Thanatos Dei uwierzyć, że wszystko co możemy skonstruować to monstrualnie wielki komputer, zdolny osiągnąć poziom inteligencji psa albo świnki morskiej. Niech myślą, że konstruujemy górę, która urodzi mysz... A kiedy zrozumieją co rzeczywiście stworzyliśmy, będzie już za późno... - Jak dla tych ludzi na Hitalii? - dokończył zimno Hevit. Fairclough powstrzymał gestem dłoni replikę Slovica i po raz kolejny sięgnął do kieszeni polowej bluzy. Tym razem na stół wywędrował mały C-dysk w plastikowej, nieopisanej kopercie. Admirał pchnął srebrzysty krążek w kierunku Hevita. - To są zdjęcia z autokamer żołnierzy. Nie wszystkie, ale dobrze charakteryzują "kolonistów". Obejrzyj je. Hevit dotknął przycisku na stole. Z płyty blatu wysunął się płaski prostokąt ciekłokrystalicznego ekranu i skrzyneczka laserowego odtwarzacza. Komandor włożył C-dysk w szczelinę czytnika i włączył wyświetlacz. Obraz był trochę nieostry i zaszumiony, jak zwykle przy zdejmowaniu ruchomego ujęcia frame-grabberem, ale to co pokazywał, było jak na gust Hevita aż za wyraźne; patrząc na ekran komandor poczuł, że blednie. Na zdjęciu, w niskiej podeptanej trawie leżały dwa stosy krwawych ochłapów. Tylko umazane krwią i czymś niezidentyfikowanym kamizelki przeciwodłamkowe i hełmy zdradzały że te koszmarne, poszarpane szczątki były kiedyś żołnierzami. Ciała były jedną purpurową, niemal bezpostaciową masą, przemieszaną z odłamkami kości; wyglądały jakby coś rozerwało je od środka. Nad zabitymi klęczał żołnierz z dystynkcjami kaprala na lekkim pancerzu. Jego uniesiona do kamery, pochlapana krwią twarz w obramowaniu hełmu z podniesionym wizjerem celowniczym była maską zwierzęcego strachu. Hevitowi żołądek podjechał do gardła. - Chryste, co to? - wykrztusił. - To był kilkunastoletni dzieciak. Mały, brudny gówniarz, siedzący na drzewie. Kiedy patrol chciał podejść zaczął wyć i wrzeszczeć. Oprócz tych dwóch zginęło jeszcze czterech żołnierzy. Wszyscy w taki sam sposób - admirał skrzywił się. - Kapral szedł w ubezpieczeniu z tyłu i zdążył wystrzelić pocisk termiczny; tylko dlatego przeżył. A to był tylko zwykły dzieciak... Drugie zdjęcie. Zgarbiona, niska sylwetka nagiego człowieka o dziwnym, rudobrązowym kolorze, przemykająca między drzewami. Szare kreski pocisków smugowych z boku zdjęcia i jaskrawe wykwity wybuchów goniące uciekającego szeregiem chmur poderwanych liści, ziemi i drzazg drewna. - To też jeden z twoich "ludzi", Ed. Patrol przyłapał go przy wahadłowcu, ale zanim wyładowali się z coptera, tamten zdążył uciec do lasu. Na następnym zdjęciu jest pokazane, co robił w statku. Wąska, podłużna sterownia promu, zachlapana czerwonymi bryzgami. Ciało pilota, zwieszone z fotela nad ciemną kałużą na podłodze. Mechanik wciśnięty w kąt pomiędzy pulpity, z przodem kombinezonu nasiąkniętym krwią ze zmasakrowanej twarzy i rozoranego gardła. Drugi pilot nadal siedzący prosto na swoim miejscu, przebity na wylot zaostrzonym drągiem. Z wciąż trzymanego w ręku plastikowego kubka wąskim strumykiem kapie jakiś napój. Plastikowo-metalowa kasza potrzaskanych konsoli i pajęczynowe pęknięcia rozbitych ekranów. Wywleczone na całą długość przewody radia, zakończone nieforemną bryłą zgniecionego głośnika zwisające z pomazanego krwią sufitu. - Skurwiel chciał być pewien, że na pewno zabił wszystkich - powiedział głucho Fairclough - Cała trójka miała popodrzynane kawałkiem blachy gardła. Potem ten psychol porozwalał wszystko co miał w zasięgu ręki, wytarzał się w krwi zabitych i zwiał do lasu. Czwarty obraz. Ciemne prostokąty otwartych pokryw w porysowanym, pokrytym zaciekami pancerzu kapsuły ewakuacyjnej starego typu. Wewnątrz skłębione, na wpół rozkładające się zmasakrowane ciała, rozrzucone po podłodze. Rój much i robactwa otaczający wszystko szarawą aureolą. - To załoga Fenixa w module odstrzelonego mostka - powiedział Fairclough. - Część z nich była w takim stanie, jak żołnierze na pierwszym zdjęciu. Widocznie też nadziali się na tego dzieciaka. Reszta była zmasakrowana kijami i kamieniami, kilku miało rany postrzałowe. W środku nie było śladów strzelaniny, ani oznak walki. "Pasażerowie" Fenixa musieli ich zatłuc i wrzucać do wnętrza kolejno, jednego po drugim... Potem nie pofatygowali się nawet zamknąć włazów... Zdjęcie z brzegu morza. Wysoki, gliniasty klif, porośnięty rzadką, ostrą trawą. Przechylone, siedzące truchło czegoś nierozpoznawalnego pokryte białymi smugami ptasich odchodów, płatami gnijącego mięsa i strzępami maskującego kombinezonu. Czaszka, z resztkami rudych włosów błyszczy w spękaniach sinej skóry metalicznym blaskiem chromowanej stali, takie same błyski prześwitują pomiędzy rozpadającymi się mięśniami. - Nie wiemy: kto, czy co to było - powiedział Fairclough - Wygląda na jakiegoś zcyborgizowanego biona, ale nie miał żadnych śladów zewnętrznych obrażeń, które mogły by doprowadzić do śmierci. W każdym razie, musiał tak siedzieć od czasu sporo przed naszym przylotem, o jakieś dwieście metrów od pierwszego obozu rozbitków. Nie chciało im się choćby zepchnąć go do morza, woleli patrzeć i czuć jak gnije. Kolejne zdjęcie. Błotnisty, wypełniony do połowy brudną, mętną wodą nieregularny dół. Przez gruzłowatą krawędź dziury przewieszona połówka czegoś, co kiedyś było człowiekiem, dziwnie skręcona wokół dwóch grubych żerdzi. Krzaki w promieniu kilku kroków mają połamane, bezlistne gałęzie. - To chyba ktoś z załogi "Fenixa". Chyba, bo znaleźliśmy tylko jego dolną część i trochę strzępów górnej. W każdym razie miał kombinezon taki jak ci na mostku. Ktoś go związał, starannie i fachowo, i dopiero potem rozerwał ładunkiem wybuchowym. Patolog wydłubał z tych resztek prawie osiemset mikroodłamków skorupy ładunku kumulacyjnego typu SCE-4A, sporą część z tych kijów i sznurów. Saper, który obejrzał tego nieszczęśnika, powiedział, że ktoś to musiał przygotować na zimno; do uzbrojenia detonatora w SCE-4 potrzebne są dwie ręce, a ten facet na 99 procent był związany jak do ukrzyżowania i nie mógł nawet podrapać się w tyłek. Zbliżenie płaskiego, pobrużdzonego kamienia. Na szarym boku głazu widać ciemne zacieki. Niżej, leżąca na ziemi i na wpół ukryta w trawie pogięta, ażurowa, podłużna konstrukcja z metalu i ceramiki, poplamiona brunatnymi plamami. Kilka postrzępionych, brudnych szmat walających się dookoła. - To resztki czyjegoś biowszczepu ręki. Niestety, bez właściciela. Lekarz, który go oglądał stwierdził, że został WYDŁUBANY, najprawdopodobniej nożem i najprawdopodobniej w pośpiechu. Na wszczepie były resztki popiołu i spalonej tkanki. Możliwe, że po prostu ktoś przypalił sobie rękę, żeby pozbyć się tej protezy, ale możliwe też, że właściciel został upieczony i zjedzony... Hevit gwałtownym ruchem wyłączył wyświetlacz. Czuł falę wzbierających mdłości, przemieszaną z wściekłością. - Wiedzieliście o tej "wyprawie" w Dowództwie i nic nie zrobiliście? - wycedził przez zęby. - A co według ciebie mieliśmy zrobić, Ed? Ogłosić całemu światu, że Thanatos Dei planuje pozbyć się kilkuset łajdaków zsyłając ich gdzieś na jakieś zadupie? Gdyby ludzie wiedzieli, kogo zapakowała załoga w hibernatory, pewnie nawet by przyklasnęli temu pomysłowi. Czy może mieliśmy zestrzelić "Fenixa", zanim wszedł w podprzestrzeń? - Zakon znalazłby inny sposób, żeby rozwiązać "Projekt Hitalia" - powiedział Slovic. - Tyle, że ukrył by go tak głęboko, że nigdy nie moglibyśmy odkryć, o co chodzi. A pozwalając im dokończyć, zyskaliśmy szansę wykorzystania Hitalii, korzystając z zasłony dymnej, którą sekciarze sami stworzyli. - Musimy zniszczyć Hitalię, żeby Thanatos Dei myślała, że zostaliśmy przez nich oszukani i wykonamy za nich brudną robotę. Po użyciu ABRW planeta faktycznie będzie miała już na zawsze kategorię "00" i wyjdzie z orbity ich zainteresowań. Tymczasem my zrzucimy na powierzchnię kilka automatycznych kompleksów wydobywczych i spokojnie zgarniemy całą śmietankę. Zresztą, kiedy już nauczymy się syntetyzować wielostabilne kryształy, możemy rzeczywiście zostawić HIT-1-2 własnemu losowi. A kiedy wreszcie dobierzemy się Thanatos Dei do ich tłustych, zakonnych tyłków, nigdy więcej nie będzie już żadnych "Projektów Hitalia"... Poza tym, pamiętaj, że cała ta "kolonizacja" to wielki szwindel. Ci, którzy przeżyli, nie mają szans przetrwać ze sprzętem, który Sekta wcisnęła im do ładowni. Wykończą ich choroby, głód, zimno, dzikie zwierzęta... Część pewnie wybije się wzajemnie - Fairclough wzruszył ramionami. - W pewnym sensie ich szybkie wykończenie to humanitarny odruch. - Ma pan szczególne rozumienie terminu "humanitaryzm", admirale - powiedział głucho Hevit. - Wolisz świat w wydaniu Thanatos Dei, Hevit? - zapytał zgryźliwie Slovic. - Świat, w którym masz do wyboru albo być gorliwym wyznawcą ich Boga, albo być martwym? W którym wypasieni mnisi w czarnych chałatach bez przerwy kontrolują o czym myślisz? Świat, gdzie na pomoc lekarza możesz liczyć tylko, jeśli jesteś wierzący, bo w przeciwnym wypadku twoja choroba to kara za grzechy? Może się okazać, że ci "koloniści", którym tak współczujesz, mają lepsze perspektywy niż ludzie na rządzonych przez Sektę planetach. - Jest takie trudne słowo, Slovic - powiedział z tłumionym gniewem w głosie komandor - które brzmi "precedens". Ty, rzecz jasna, masz kryształowe intencje, ale zapewniam cię, że są całe legiony ludzi, którzy metodę rozwiązywania problemów przy pomocy ABRW będą gotowi wcielać w czyn z morderczym entuzjazmem. Nie mam ochoty, żeby moje dzieci spędziły resztę życia zupełnie wolne od narzuconych religii, ale za to w odizolowanym od wszelkiego otoczenia przeciwbiologicznym schronie, półtora kilometra pod ziemią, pijąc wodę wydestylowaną z własnego moczu i jedząc glonową biomasę hodowaną na swoim własnym gównie! - W przeciwnym razie mogą nie mieć nawet prawa do własnego gówna! - warknął Slovic. - Ed, mi się to też wcale nie podoba - powiedział spokojnie Fairclough. - Wymyślając to, rozważyliśmy w Dowództwie wszelkie za i przeciw, możesz być tego pewien. Ale w tej sytuacji to jedyna szansa żeby coś zmienić. Kiedy minie zamieszanie związane z Hitalią, drugiej takiej szansy możemy już nie mieć. - Cel uświęca środki, nieprawdaż, sir? - zapytał gorzko Hevit. - Zwłaszcza, że w ogólnym rozrachunku to nie pan, tylko ja pociągam za spust? - A wiedząc o tym, co teraz wiesz, oddałbyś mi dowodzenie "Polyphemem", jeśli nie mam na to oficjalnego rozkazu? - zapytał Fairclough, unosząc pytająco brwi. - Nie - odpowiedział szczerze Hevit po sekundzie zastanowienia. Admirał z lekkim uśmiechem pokiwał głową, a potem delikatnym, prawie pieszczotliwym ruchem zamknął kasetę z procesorem. Hevit patrzał beznamiętnie, jak metalowe pudełko znika w kieszeni kurtki Fairclougha. - Jakie rozkazy mam wydać załodze, panie admirale? Federacyjny okręt nie strzela do federacyjnych satelitów... - Oprócz tych mało przyjemnych widoków, na dysku jest też oficjalny, podpisany przez admirała Nanuta rozkaz - powiedział nadal uśmiechnięty Fairclough. - "Polyphem" bierze udział w manewrach "Martwe światło" i ma za zadanie skrycie podejść do zablokowanej przez Flotę planety, przełamać blokadę i wykonać symulację zrzutu zaopatrzenia. Manewry są tajne i dokładne informacje na ich temat ma wyłącznie Dowództwo. Moim zadaniem jest pełnić funkcję oddelegowanego przez szefa obserwatora. Przy okazji - tą tajnością możesz wytłumaczyć załodze tych paru wiernych giermków z karabinami przed drzwiami. Hevit uśmiechnął się krzywo. Prawie zapomniał o bosmanie i dwóch marynarzach, którzy od prawie godziny tkwią na korytarzu, nasłuchując pewnie odgłosu strzałów z kabiny Hevita. Włączył swój komunikator. - Hevit do dowódcy wachty. - Zgłasza się bosman Wirgley, sir. Jesteśmy gotowi... - Lekka zmiana planów, bosmanie - powiedział Hevit. - Proszę odeskortować admirała i jego adiutanta do ich kajut. Jest pan od tej chwili odpowiedzialny za tajne materiały, które mają przy sobie. Proszę postawić wartę w korytarzu rufowym i nie dopuszczać nikogo bez wiedzy mojej lub admirała Fairclougha. Za pół godziny proszę zaprowadzić admirała na mostek. Zrozumiał pan? - Tak jest, sir. - Sprytnie, Ed - powiedział z podziwem Fairclough, wstając. - Teraz nawet bosman Wirgley nie będzie zadawał pytań. Hevit nacisnął przycisk zwalniający blokadę drzwi. Fairclough skinął na Slovica, odwrócił się i stanął twarzą w twarz z bosmanem Wirgleyem, wyprężonym w postawie zasadniczej. - Melduję się na rozkaz, sir! Proszę za mną, sir! - Dziękuję, bosmanie - powiedział śmiertelnie poważnym tonem admirał. - Komandor Hevit zarekomendował was jako doskonałego dowódcę ochrony. Liczę na to, że się nie mylił. - Tak jest, sir! Dziękuję, sir! Hevit zobaczył, jak Slovic odwraca głowę z sarkastycznym grymasem na twarzy i mówi coś do siebie, samymi wargami, ale nie zwrócił na to uwagi. Poczekał, aż admirał i jego nowo mianowana eskorta zniknął w głębi korytarza i wrócił do kabiny. Przez kilka minut patrzył na ekran konsoli, na którym karmazynowe punkciki "Zeusów" wirowały powoli dookoła HIT-1-2, a potem podszedł do wyświetlacza na biurku. Włączył ekran, zlikwidował wciąż widniejące na nim obrzydliwe zdjęcie wyprutego z ciała wszczepu i wywołał pozostałą zawartość C-dysku. Przeczytał rozkaz, machinalnie sprawdził autentyczność kodu autoryzacji, po czym skasował go z wyświetlacza i zamyślił się Kiedy po kilku chwilach z ponurą miną składał ekran, jego wzrok padł na ścianę kajuty w miejscu, gdzie za mimikronową płytą ukryty był sejf. Hevit zamrugał nagle, jak człowiek wyrwany nagle z głębokiego snu, po czym niespodziewanie wyszczerzył zęby w szerokim, wręcz maniakalnym, pozbawionym wszelkiej radości uśmiechu. Odbita w niezłożonym jeszcze do końca ekranie jego twarz spojrzała na niego grymasem trupiej czaszki. - Kamuflaż, admirale. To wszystko to tylko kamuflaż - powiedział przez zaciśnięte zęby. Zasunął ochronną pokrywę nad ukrytym w biurku ekranem i włączył komunikator. - Dowódca wzywa mostek. - Zgłasza się pierwszy oficer, sir. - Jaka sytuacja? - Kwadrans temu weszliśmy na orbitę wokół HIT-1-2. Poza satelitami IDS żadnych kontaktów. Jakieś kłopoty, sir? - Niech pan na razie przekaże dowodzenie nawigatorowi, Pierwszy i przyjdzie do mojej kabiny. - Teraz, sir? - Natychmiast. - Hevit przycisnął przycisk utajniający łączność i kontynuował już znacznie ciszej. - Mamy bardzo dużo do zrobienia, a tylko niecałe trzydzieści minut czasu. * Kiedy pół godziny później Fairclough ze Slovicem - w nieodłącznej eskorcie Wirgleya - pojawili się w CIB fregaty, Hevit siedział z powrotem w fotelu dowódcy i sprawdzał dane z systemów nawigacyjnych. Admirał obrzucił wzrokiem rzędy ekranów, spojrzał na Hevita i uśmiechnął się lekko. - Zgaduję, że zapoznał się pan już z rozkazami, komandorze - powiedział spokojnie. - Proszę siadać, admirale. Pan też kapitanie - wskazując dwójce mężczyzn fotele obok siebie Hevit mimo woli uśmiechnął się. Drugi raz tego dnia wygłaszał tę formułkę do Fairclougha i Slovica. - Możemy zaczynać fazę główną "Martwego światła", sir. Określiliśmy trajektorię celów. "Zeusy" blokują planetę trzema grupami po cztery jednostki, ustawionymi na różnych orbitach. Jedna z nich zajmuje pozycję na podobnej do naszej, lecz niższej orbicie geostacjonarnej, prawdopodobnie obserwując pewien stały obszar na planecie. Dwie pozostałe krążą po orbitach typu LEO, przecinających się pod kątem 47 stopni, o zmiennym nachyleniu do płaszczyzny równika planety, dokonując pełnego okrążenia w dwieście dwie do dwustu dwudziestu siedmiu minut. - Jak zamierza pan dokonać przełamania blokady? Proszę pamiętać, że nie powinien pan dać się wykryć. - Oczywiście, sir. Uwzględniając zmiany orbit satelitów, wszystkie trzy grupy nie mają ze sobą łączności przez dziewiętnaście do trzydziestu jeden minut. W czasie tej przerwy w łączności między "Zeusami" zneutralizujemy grupę geostacjonarną, następnie wejdziemy na orbitę jednego z pozostałych zespołów i przechwycimy go, zanim nawiąże kontakt z ostatnią czwórką. Ostatnie cztery "Zeusy" planujemy zneutralizować w jedenaście minut po rozpoczęciu ataku, zanim wykryją, że zostały same. Potem przystąpimy do zrzutu zaopatrzenia. - Cóż, komandorze, pozostaje mi tylko obserwować, czy pański plan przyniesie efekty. Kiedy chce pan rozpocząć przełamanie? - Przy obecnych orbitach, "Zeusy" znajdą się w martwych strefach za - Hevit rzucił okiem na ekran sytuacji taktycznej - osiem i pół minuty, sir. Czy mamy kontynuować działania? - Oczywiście. Hevit dotknął kilku przycisków na konsoli dowodzenia. Przez cały czas rozmowy z Faircloughem widział Slovica, który nie spuszczał spojrzenia z ekranu stanowiska kierowania ogniem. Hevit pomyślał, że mógł popełnić błąd, nie uwzględniając kapitana w swoim planie, ale teraz było już za późno na rozważanie szans. Jeśli Slovic spróbuje mu przeszkodzić, będzie musiał improwizować i liczyć na umiejętności pierwszego oficera. Wziął głęboki oddech. - Uaktywnić systemy uzbrojenie. Nawigacja, wejście na kurs bojowy.... * Cztery satelity typu "Zeus", zawieszone na geostacjonarnej orbicie osiemset dwadzieścia kilometrów nad powierzchnią HIT-1-2, wysłały właśnie sygnały korekcji orbit do znikających za wypukłością planety dwóch pozostałych grup, kiedy ich anteny i odbiorniki zostały znienacka zalane potężnym wodospadem elektronicznego szumu. Komputery "Zeusów" w ułamku sekundy obudziły się z cyfrowego letargu i zaczęły błyskawicznie zmieniać częstotliwości działania swoich czujników, ale emisja zakłóceń obejmowała tak szerokie pasmo, że nie były w stanie znaleźć wolnego kanału. Komputer głównego satelity grupy, po kilku sekundach bezowocnych prób, zaczął rozpaczliwie wysyłać sygnał zagrożenia do pozostałych dwóch czwórek, ale masyw planety ekranował je równie skutecznie co ulewa elektronicznych trzasków. Na komendę z lidera anteny całej czwórki obróciły się, pozostawiając śledzenie przesuwającej się pod nimi planety i próbując namierzyć źródło zakłóceń. Nie znalazły one jednak niczego - przesuwający się zaledwie o kilkaset kilometrów wyżej "Polyphem" był dla nich tylko niewyraźnym, rozmytym cieniem na tle gwiazd, nieuchwytnym jak duch. Lider czwórki podjął ostatnią próbę i z maksymalną mocą, jaką mógł dać jego nadajnik podprzestrzenny, wysłał bezkierunkowy tachionowy sygnał o zagrożeniu. Jednak nawet to wołanie nie mogło zwrócić niczyjej uwagi; jeszcze zanim nadajnik "Zeusa" skończył emisję, anteny systemu walki radioelektronicznej "Polyphema" wyłowiły je i zalały chaosem przypadkowych zakłóceń. Wzywający rozpaczliwie pomocy satelita "zginął" pierwszy. Dwie wystrzelone z fregaty rakiety przeszły niezauważone przez "Zeusa" poprzez obłok elektronicznych śmieci rozsiewanych przez okręt i trafiły satelitę w odstępie niecałej sekundy jedna po drugiej. Pociski w miejscu konwencjonalnych głowic bojowych miały tylko kilkucentymetrowej średnicy zaostrzone pręty z supertwardego stopu w plastikowej osłonie, ale przy prędkości spotkania obu obiektów, wynoszącej grubo ponad pięćdziesiąt kilometrów na sekundę, żaden materiał wybuchowy nie był potrzebny. Energia zderzenia była tak ogromna, że satelita rozprysnął się w obłok szaro-srebrzystego pyłu z nielicznymi kawałkami części, które wytrzymały trafienie. Pozostałe trzy "Zeusy" natychmiast zarejestrowały utratę swojego towarzysza z pola widzenia, ale oszukane brakiem błysku wybuchu nie zinterpretowały tego faktu jako następstwa ataku. Co więcej, komputer drugiego z satelitów, który przejął dowodzenie grupą, popełnił błąd i zwolnił jego lot, próbując znaleźć stabilniejszą pozycję dla czujników, wciąż poszukujących źródła zakłóceń. W rezultacie co prawda namierzył zbliżającą się ku niemu drugą parę pocisków, ale nie miał dostatecznej energii na próbowanie uniku. Zdołał wysłać tylko ostrzeżenie do pozostałej dwójki i przestał istnieć, zamieniony w chmurę szczątków, które rozbiegły się we wszystkie strony. Dwa pozostałe "Zeusy" włączyły gwałtownie swoje silniki i zaczęły oddalać się od siebie, próbując zmianą orbity oszukać urządzenia samonaprowadzające nadlatujących rakiet. Jednak czas zmarnowany na próby nawiązania łączności i szukanie niewidzialnego napastnika zemścił się teraz - rakiety były już zbyt blisko i miały zbyt dokładne namiary, zebrane w czasie spokojnego lotu do niemanewrujących jeszcze celów. Pierwszy z ocalałej pary "Zeusów" zdołał zejść z drogi jednej z rakiet tylko po to by zderzyć się z drugą. Zrządzeniem losu pocisk trafił w spojenie płyt poszycia i stalowy penetrator przeszedł przez satelitę na wylot, przeszywając go jak igła kartkę papieru i ciągnąc za sobą smugę paliwa z przebitego zbiornika. Trafiony "Zeus" zaczął gwałtownie koziołkować i po sekundzie eksplodował, rozsiewając wokół kawałki konstrukcji. Kamera ostatniego ocalałego z grupy satelity zarejestrowała błysk i przekazała alarmowy sygnał jego komputerowi sterującemu. "Zeus" wyłączył silnik i zaczął spadać ku planecie po krzywej balistycznej, licząc na to, że uda mu się zniknąć z pola widzenia głowic rakiet na tle zakłóceń powodowanych przez atmosferę. W pierwszej chwili pociski rzeczywiście "zgubiły" prowadzony cel, ale oprócz radarowych samonaprowadzaczy miały jeszcze rezerwowy system kierowania podczerwienią. Po kilku sekundach wychwyciły one lecącego, wychłodzonego w próżni satelitę na tle cieplejszej tarczy planety. Sygnał z czujników ciepła nie był dokładny, ale obie rakiety lecąc w pewnej odległości od siebie porównały swoje namiary i na tej podstawie wyliczyły punkt przechwycenia. Czterysta dwadzieścia kilometrów nad powierzchnią HIT-1-2 pociski dogoniły spadającego satelitę i dwoma uderzeniami stalowo-wolframowych rdzeni rozbiły go na bezużyteczne resztki, które spłonęły wpadając w atmosferę. Ponad tysiąc kilometrów wyżej "Polyphem" wyłączył nadajniki ECM, zagłuszające elektroniczne wołania o pomoc czwórki "Zeusów" i szybko przyśpieszając, poleciał w kierunku, w którym zniknęła jedna z dwóch pozostałych grup satelitów. * Dziesięć minut po wystrzeleniu z pokładu "Polyphema" pierwszej rakiety, Hevit obserwował na ekranach CIB ostatnią parę pocisków, doganiającą ostatniego już "Zeusa". Z tym satelitą było najwięcej kłopotów - był najdalej od fregaty i miał najwięcej czasu na próbowanie oszukania systemów kierowania ogniem okrętu. Z pierwszej dwójki odpalonych przeciwko niemu rakiet jedną zdołał wymanewrować, a druga trafiła go pod ostrym kątem w korpus, zrywając mu kilka blach poszycia, ale nie robiąc większej szkody. Komandor zmienił plan ataku i zamiast pocisków z głowicami kinetycznymi kazał odpalić dwie rakiety z bardziej konwencjonalnymi plazmowymi ładunkami bojowymi. Obserwował teraz na wykresie sytuacji taktycznej, jak dwa znaczki "^" - rakiety - zbliżają się do kwadracika symbolizującego dwunastego "Zeusa". Konsola systemu ECM wciąż pokazywała, że satelita niestrudzenie próbuje przebić się przez zagłuszanie "Polyphema" i powiadomić o swoich kłopotach. Tym różnimy się od maszyn, pomyślał Hevit. Nie potrafimy walczyć do końca. Para "^" dogoniła kwadracik. Na ekranie wykwitły świetlisty kleks i symbol satelity zniknął. - Trafienie, sir. Cel zneutralizowany - powiedział spokojnie operator systemów uzbrojenia. - Dobra robota - Hevit poprawił się w fotelu. - Rozpoznanie, mamy jeszcze jakieś kontakty? - Nic nowego. Przestrzeń czysta, sir. - Rozpoznanie, proszę wyłączyć ECM. Nawigator, proszę zrobić dwa kontrolne okrążenia wokół planety. Chce mieć pewność, że nic nie przeoczyliśmy. Jeśli nadal będziemy sami, przystępujemy do zrzutu zaopatrzenia. Fairclough i Slovic jak na komendę wyprostowali się i pochylili się do przodu, wpatrując się w ekran sytuacji taktycznej. Hevit niezauważony przez admirała ani jego adiutanta odwrócił głowę i skinął pierwszemu oficerowi, siedzącemu dotąd z boku przy rezerwowej konsoli dowodzenia. Porucznik bezszelestnie podniósł się ze swojego miejsca i usiadł przy konsoli walki radioelektronicznej i rozpoznania, zastępując dotychczasowego operatora. Żaden z dwójki mężczyzn zapatrzonych w ekran nie zwrócił na niego uwagi. * Resztki zniszczonych geostacjonarnych "Zeusów" wciąż jeszcze wisiały w postaci rozpełzającej się smugi nad oświetloną słońcem tarczą HIT-1-2, kiedy "Polyphem" po raz kolejny zastopował w zimnej pustce nad planetą. Hevit nakazał ustawić okręt rufą do planety, gotowy do alarmowego startu - Blizzardy nie były przystosowane do zrzutów z orbity i w przypadku jakiejś awarii komandor nie miał ochoty dołączyć do opadającego na powierzchnię ładunku. Na mostku Hevit "nakarmił" awionikę fregaty danymi z C-dysku Fairclougha i teraz pozostało mu tylko patrzeć jak komputery ustalają pozycję do zrzutu "zaopatrzenia". Komandor starał się nie spoglądać co chwila na pierwszego oficera, wiedząc że w końcu zwróci to uwagę, ale głowa sama odwracała mu się w kierunku konsoli ECM. Hevit modlił się do wszystkich znanych sobie bogów, żeby Pierwszy nie zawalił całej sprawy... "Polyphem" zadrżał lekko odrzutem silników manewrowych i znieruchomiał; komputer nawigacyjny zakończył pozycjonowanie okrętu. Na ekranie sytuacji taktycznej otworzyło się okno z szeregiem komunikatów: POZYCJA: 2985,33 HV 8700,11 VV AZYMUT: 0,00 WYRZUTNIA X: OK. WYRZUTNIA Y: OK. ŁADUNEK: CC-15-AQ6 / MK. XI STANDARD GEOMETRIA ZRZUTU: FOURIER-DELTA 3 PROMIEŃ ROZCALENIA: 3500 M. PERYMETR POKRYCIA: 24000 M. Hevit zawahał się na moment, świadom wpatrzonych w niego Slovica i Fairclougha, którzy odwrócili się od ekranu. Zmusił się do lekkiego uśmiechu i skinął głową. - Rozpocząć zrzut. Slovic i Fairclough niemal równoczesnym, powolnym ruchem opadli na oparcia swoich foteli. Admirał zamknął oczy, za to Slovic wyglądał jakby chciał przepalić wzrokiem ekran sytuacji taktycznej "Polyphema". Hevit patrzył nieruchomo prosto przed siebie, z wciąż przyklejonym do warg uśmiechem. Nie spieprz mi tego, Pierwszy. Teraz już za późno na wycofanie się - pomyślał. * Na spodnim pancerzu "Polyphema", wśród płaskich, graniastych osłon sensorów i anten, pojawiły się dwie, rozszerzające się powoli szare szczeliny. Czarne płyty poszycia dzieliły się na coraz mniejsze, klinowatego kształtu segmenty i kolejno chowały, odsłaniając wreszcie dwa ośmiokątne luki ładowni, słabo oświetlone kilkoma małymi błękitnymi światełkami na stelażach dla podwieszonego ładunku. Pierwszy z walcowatych zasobników, zwolniony z podtrzymujących go szczęk, wypłynął majestatycznie w próżnię pod okrętem i rozłożył cienkie wąsy swoich czujników. Nagle, jakby to było sygnałem dla pozostałych ładunków, pojawił się drugi, trzeci, czwarty i w przeciągu kilkudziesięciu sekund przestrzeń poniżej "Polyphema" zapełniało piętnaście metalicznych walców, każdy otoczony lśniącą pajęczyną anten. Trzy z nich włączyło małe silniki jonowe i zaczęło oddalać się od grupy, obniżając się i wreszcie znikając na tle jasnej tarczy planety. Pozostała dwunastka sprawnie sformowała prostokątny szyk i powoli przepłynęła pod okrętem, rozbłyskując w słońcu. Kiedy ostatni szereg zasobników wyszedł z cienia rzucanego przez fregatę, z jej ładowni wyprysnęło niespodziewanie pięć małych, trójkątnych czarnych kształtów. Trzy z nich pomknęły w dół, śladem oddalających się od grupy satelitów, a dwa zatoczyły łuk i zniknęły na tle gwiazd nad planetą. Chociaż wszystkie włączyły już swoje radary, żaden z dwunastu walców orbitujących nad Hitalią nie odkrył małych, skonstruowanych według zasad stealth i pokrytych specjalną, pochłaniającą fale radiowe farbą, niespodziewanych, dodatkowych towarzyszy. Luki "Polyphema" zamknęły się i fregata zaczęła odchodzić na wyższą orbitę ponad planetą. * Trzy satelity naprowadzające zrzut, kierowane zapisanym w pamięci programem i radarowymi altimetrami, dwieście czterdzieści kilometrów nad HIT-1-2 zajęło pozycję na rogach wielkiego trójkąta, odległe od siebie o ponad czterysta kilometrów. Wysyłając co kilka minut radiolokacyjny impuls w kierunku powierzchni planety czekały, aż w centrum ich trójkątnego szyku znajdzie się charakterystyczna forma na powierzchni Hitalii - duży, owalny krater nad brzegiem oceanu. Kilkanaście kilometrów nad każdym z satelitów wystrzelony z "Polyphema" bezzałogowy dron wiernie powtarzał każdy manewr swojego "gospodarza", kierując na niego oko obiektywu swojej kamery. Anteny dronów były na razie martwe; małe stateczki tylko obserwowały i nasłuchiwały. * W sterowni fregaty Hevit obserwował na radarowym ekranie powolny ruch zrzuconego "zaopatrzenia". Dwanaście świetlnych punktów ułożonych w kształt prostokąta, stopniowo coraz dokładniej wchodziło na środek, pomiędzy trzy karmazynowe kropki - zasobniki transportowe ustawiały się na pozycjach wyjściowych do rozpoczęcia drogi w kierunku planety. Satelity naprowadzania nie wydawały jednak jeszcze żadnego rozkazu. Ruch po jego lewej stronie kazał mu odwrócić głowę. Slovic, od kilku minut robiący wrażenie coraz bardziej nerwowego, prowadził przyciszoną, ale najwyraźniej ożywioną dyskusję z Faircloughem. Hevit zauważył, że admirał, wyglądający niedawno na zmęczonego staruszka, teraz przypominał znowu żwawego pięćdziesięciolatka w pełni sił. Komandor z zainteresowaniem przyglądał się, jak admirał z wyraźnie rosnącą irytacją podejmuje kolejne próby uciszenia Slovica. W pewnym momencie Fairclough walnął zwiniętą w pięść dłonią w poręcz swojego fotela. Piankowe wypełnienie wytłumiło odgłos uderzenia, ale Slovic odskoczył od admirała jak oparzony. Hevit uśmiechnął się ukradkiem. Stary potrafi jeszcze pokazać pazury - pomyślał. - Jakiś problem, sir? - zapytał głośno. Wiedział, że nie powinien tego robić; w tej chwili należało jak najmniej zwracać uwagę tej dwójki na siebie i załogę, ale nie mógł sobie odmówić satysfakcji dopieczenia "adiutantowi". - Drobna różnica zdań, komandorze. Już wyjaśniona - powiedział szybko Fairclough. - Za ile rozpocznie się ostatnia faza zrzutu ładunku? - Kiedy satelity prowadzące i zasobniki zajmą odpowiednią pozycję. Według założonego programu, nastąpi to za czternaście minut. * Pierwszy z naprowadzających ABRW satelitów przeleciał nad wybitym w powierzchni Hitalii kraterem, omiatając go radarową wiązką. Natychmiast przesłał odpowiednią informację do pozostałych satelitów i cała trójka zaczęła wykonywać zsynchronizowane manewry, mające odpowiednio ustawić je do ataku. Kiedy ich komputery uznały ustawienie za satysfakcjonujące, wysłały sygnał do dwunastu zasobników unoszących się nad nimi. Dotychczasowy, prostokątny szyk pękł i walcowate satelity rozdzieliły się na trzy grupy, kierując się każda ku innemu naprowadzającemu. Czarne, niewidoczne na tle gwiazd drony, zaalarmowane pierwszym impulsem śledzonej trójki, włączyły swoje rejestratory i zaczęły analizować sygnał. * Kiedy Hevit zobaczył na ekranie rozdzielającą się dwunastkę zasobników, poczuł lodowaty uścisk w żołądku. Zaczęło się - pomyślał. - Sekwencja zrzutu rozpoczęta - odezwał się nawigator. * Dwanaście kontenerów z ABRW, podzielonych na czwórki, zbliżało się do swoich satelitów naprowadzających. Odległość malała powoli - oprócz obniżania się, zasobniki musiały gonić satelity przesuwające się po swojej orbicie. Żeby nie pogubić się wzajemnie, wszystkie obiekty wymieniały pomiędzy sobą krótkie impulsy pozycjonujące i dzieliły się namiarami. Kiedy były odległe o zaledwie osiemnaście kilometrów od swoich naprowadzających, wszystkie trzy grupy niespodziewanie straciły ich sygnały, jakby wpadły w strefę radiowego cienia. Procesory sygnałów wystrzelonych z "Polpyhema" dronów zarejestrowały dość danych i odcięły komunikację ABRW - naprowadzanie, rozpoczynając realizację ułożonego przez Hevita planu. * Kiedy w sterowni "Polyphema" ekran pokrył się na pół sekundy śniegiem zakłóceń, Hevit sprężył się cały i zastygł w oczekiwaniu. Teraz, Pierwszy! - pomyślał. Ekran mignął i oczyścił się. Dwanaście kropeczek zasobników z ABRW otaczało trzema wianuszkami czerwone punkciki satelitów naprowadzania. - Co to było, komandorze? - zapytał Fairclough na wpół podnosząc się z miejsca. - Chyba błysk na słońcu. Jakieś przypadkowe zakłócenie. Rozpoznanie, mamy jakieś kłopoty? - Żadnych, sir. Wszystko idzie jak w zegarku - odezwał się spokojnie pierwszy oficer. Admirał opadł na oparcie fotela i zaczął z powrotem zachłannie wpatrywać się w ekran. Hevit opuścił głowę, żeby ukryć uśmiech. Udało się! Włączona przez pierwszego oficera, przygotowana wcześniej procedura symulacyjna działała i pokazywała nie to CO BYŁO naprawdę, ale to co MIAŁO BYĆ według Fairclougha i Slovica. Prawdziwy obraz miał tylko Hevit i pierwszy oficer na swojej konsoli, ale zapatrzeni w główny ekran admirał i kapitan nie widzieli nic poza zasobnikami z retrowirusami, opadającymi coraz bliżej Hitalii. * Kontenery z ABRW, pozbawione nagle sygnałów sterujących, włączyły silniki hamujące i zaczęły zmieniać kąty ustawienia swoich anten, próbując odzyskać kontakt z prowadzącymi je satelitami; jednak zamiast impulsów pozycjonujących odbierały tylko szum zakłóceń. Dopiero po dwóch minutach jeden z zasobników uchwycił daleki sygnał, dochodzący z przestrzeni nad planetą. Przesłał informację od pozostałej jedenastki i wkrótce więcej kontenerów potwierdziło nawiązanie kontaktu. Zasobniki zbiły się w nieregularną grupę i podążyły śladem nowych przewodników, oddalając się od Hitalii. * Na ekranie sytuacji taktycznej w CIB "Polyphema", dwanaście świetlnych punktów symbolizujących ABRW skupiło się w trzy krótkie sznureczki światełek, przesuwające się po zbiegających się trajektoriach w kierunku powierzchni HIT-1-2. Liczby oznaczające ich odległość od planety zmniejszały się coraz szybciej, a same punkty rozmywały się na wyświetlaczu, kiedy komputer symulował osłabienie sygnału zwrotnego przy wejściu obiektu w atmosferę. Hevit zauważył, że Slovic zagryza wargi. Pierwsza trójka lśniących kropeczek zamieniła się w okrągłe plamki światła i natychmiast zgasła. Ten sam los, w trzysekundowych odstępach spotkał pozostałe. W okienku komunikatów zamigotał jasnobłękitny napis: KONIEC OPERACJI - Sekwencja zrzutu zakończona. - powiedział nawigator - Odchodzimy od planety, sir? Hevit patrzył na Slovica i wyraz triumfu i upojenia zwycięstwem, który rozlewał się na jego twarzy. W przyszłości czeka cię niemiła niespodzianka, nieszczęsny sukinsynu - pomyślał. - Odchodzimy od planety, sir? - powtórzył cierpliwie nawigator nie doczekawszy się odpowiedzi. - Tak - Hevit obudził się z zamyślenia. - Chyba, że pan admirał ma jakieś zastrzeżenia... - Zastrzeżenia? - powtórzył Fairclough. - Żadnych. Dobra robota, komandorze. Wracamy do bazy. - Z przyjemnością - mruknął do siebie Hevit i uśmiechnął się. * Zasobniki z ABRW cały czas przyśpieszały. Anteny ich odbiorników ciągle odbierały sygnały sterujące, ale ich komputery wciąż stwierdzały, że nie zbliżają się do satelitów naprowadzania wystarczająco szybko. Planeta została daleko za nimi, niewielki zapas paliwa do silników manewrowych był na ukończeniu, ale dla układów kierowania było to bez znaczenia - liczyło się tylko wykonanie wprowadzonego wcześniej programu. * Kiedy Hevit, Fairclough i Slovic opuścili CIB fregaty, przygotowującej się już do powrotu na Lalande, komandor popatrzył na admirała z namysłem. - Co dalej, sir? - Pewnie dostaniesz urlop, Ed - uśmiechnął się Fairclough. - Może nawet awans, ale tu nie mogę nic obiecać. - Dziękuję, sir - powiedział kwaśno Hevit. - A co z Hitalią? - Za parę dni postaramy się, żeby informacja o naszym ataku "przeciekła" do Thanatos Dei. Trzymam zakład, że sami będą robili wszystko, żeby maksymalnie utajnić sprawę. Przez jakiś czas będziemy musieli siedzieć cicho jak myszy pod miotłą i udawać naiwnych przygłupów. W końcu klechy znudzą się i odpuszczą sobie HIT-1-2. A my za dwa, trzy lata bez rozgłosu przerzucimy tu automatyczny kompleks górniczy z jakiegoś asteroidu i wtedy zobaczymy co dalej... - Mam nadzieję, że nie myli się pan co do Thanatos Dei, bo jeśli tego nie utajnią, dostanę takiego kopa, że... - mruknął komandor. - Mamy jeszcze kilka dni na ustalenie szczegółów, Ed. Dopracujemy to. - Oczywiście, sir - odezwał się równie nieszczerze Hevit. - Coś jeszcze, sir? - Na dziś to chyba wszystko, Ed. Czas zameldować się w bazie. - Tak jest, sir. Hevit wrócił na mostek i spojrzał na ekran, na którym wciąż widniał fałszywy obraz sytuacji sprokurowany przez pierwszego oficera. Przez kilka minut przyglądał się wyświetlaczowi, a potem sięgnął po komunikator. - Dowódca do bosmana. - Zgłasza się bosman Wirgley, sir. - Czy admirał Fairclough jest już w swojej kabinie? - Właśnie wszedł, sir? Czy mam go wywołać? - Nie, bosmanie, dziękuję. Dopilnujcie tylko, żeby nikt mu nie przeszkadzał i poinformujcie mnie, gdyby on albo kapitan Slovic wyszli. - Tak jest, sir. Hevit wyłączył komunikator i podszedł do pierwszego oficera. - Pierwszy, jest pan pewien, że nasi goście nadal będą widzieć tylko naszą małą maskaradę? - zapytał cicho. - Tak jest, sir. - wyszczerzył zęby porucznik. - Sam przeprogramowałem im terminale. Te w kajutach obok i na korytarzu na wszelki wypadek też. - W porządku. - Hevit wrócił na swoje miejsce na podwyższeniu w środku sterowni. - Uwaga załoga, ogłaszam koniec manewrów "Martwe światło" - powiedział głośno. Ekrany w CIB zamigotały i pokazały nowy - prawdziwy - obraz, który mógłby przyprawić Fairclougha albo Slovica o ciężki zawał. Dwanaście kropek zasobników ABRW było już tak daleko od HIT-1-2, że czułe sensory "Polyphema" ledwo były w stanie je śledzić. Trzy satelity naprowadzające nadal próbowały wywołać swój uciekający ładunek, ale przykryte kloszem zakłóceń retransmitowanych przez drony były jak głuche i nieme. - Wchodzimy na skokową, sir - odezwał się nawigator. Dałem wam dwa lata, "koloniści", pomyślał Hevit, patrząc na obraz Hitalii na ekranie. Może rzeczywiście pozjadacie się nawzajem do tego czasu, ale przynajmniej będzie to wasza własna decyzja. A jeśli nie, to przez dwa lata jeszcze wiele może się zdarzyć. - Okręt gotów do wejścia w podprzestrzeń, sir - odezwał się Pierwszy. Hevit usiadł na swoim miejscu. - Pełna moc. Zabieramy się stąd. Wokół kanciastego, czarnego kadłuba "Polyphema" rozkwitł wielobarwny pierścień impulsu kompensacyjnego otwieranego właśnie korytarza podprzestrzennego i fregata znikła z układu planetarnego gwiazdy HIT-01. * Silniki zasobników z ABRW dały z siebie wszystko. Dwanaście kontenerów, ważących ponad tonę każdy, pędziło naprzód z prędkością bliską połowie prędkości światła, wprost w ogromniejącą coraz bardziej tarczę słońca Hitalii. Tysiąc osiemset kilometrów przed nimi dwa drony także mknęły naprzód wciąż retransmitując nagrany wcześniej sygnał sterujący. Pozbawione osłony termicznej, rozgrzewały się coraz bardziej, aż w końcu wzrastająca temperatura zniszczyła ich nadajniki i retransmisja umilkła. Dopiero wtedy komputery sterujące zasobnikami zorientowały się w końcu, że coś jest nie tak, ale nie miały już paliwa na wyhamowanie rozpędzonych kontenerów - ani tym bardziej na wyrwanie się z coraz silniejszej grawitacji zbliżającej się gwiazdy. W kilka minut później przegrzane krzemowe płytki osłon ablacyjnych zaczęły odpadać z poszycia kontenerów i cała dwunastka spłonęła jak garść śmieci wrzuconych do pieca. * Kiedy "Polyphem" wszedł w podprzestrzeń, transmisja zakłóceń, ekranujących trójkę satelitów naprowadzających, nagle ustała. Satelity natychmiast przestawiły się w tryb poszukiwania, próbując odzyskać kontakt z ABRW, ale zanim jeszcze ustaliły swoją własną pozycję, zawieszone nad nimi drony wypełniły ostatni rozkaz zapisany w pamięci ich komputerów i zdetonowały ładunki termojądrowe małej mocy, w które wyposażono je przed startem z fregaty. Trzy niewielkie kule ognia wykwitły nad Hitalią, poczerwieniały i zgasły. Fala uderzeniowa wybuchu w próżni nie istniała, a termiczna była zbyt słaba żeby uszkodzić odległego o kilkanaście kilometrów masywnego satelitę, ale towarzyszący eksplozjom impuls elektromagnetyczny był zabójczy dla nieprzygotowanej na taki cios elektroniki. W ułamku sekundy dziesiątki zwarć i przepięć zamieniły awionikę satelitów w bezużyteczny złom. Pozbawione stabilizacji i układów utrzymujących je na stałej orbicie, ze zniszczonymi systemami łączności, zamienione w bryły martwego żelastwa i plastiku, rozpoczęły swój ostatni lot w dół, ku lśniącej zielenią roślin i błękitem oceanu planecie. Rumia, listopad 2000