Edward Guziakiewicz Genesis Nowela science fiction Copyright © Edward Guziakiewicz All Rights Reserved Część 1. Część 2. Część 3. Część 4. Część 5. 1. Na zakryte kartonami martwe ciało natknął się nad ranem szukający resztek pożywienia trzęsący się żebrak — na tyle uczciwy, czy raczej aż tak przerażony, żeby powiadomić policję. Biedak skorzystał z mieszczącej się przy głównej ulicy budki telefonicznej, drżącą ręką wybierając numer. Nocą nieco kropiło, a przed świtem dawał się we znaki dojmujący chłód. Wyciągnięty wczesną porą z łóżka komisarz ze skupieniem przyglądał się delikatnej twarzy z co nieco rozmazanym makijażem. Takie słodkie kociaki oglądało się na okładkach ilustrowanych magazynów. Przeszło mu przez myśl, że najlepiej prezentowały się na tle luksusowych wozów. Dziewczyna wyglądała na prostytutkę, biorąc pod uwagę jej skąpe jaskrawe ciuchy — ale jeśli w istocie robiła w tej branży, to z takim seksapilem była warta krocie. Mogła mieć góra dwadzieścia dwa lata. Nawet po śmierci była piękna. Obnażone bosko zgrabne nogi wywoływały niedwuznaczne skojarzenia. Dla platynowych blondynek w jej typie nadziani faceci w podeszłym wieku szybko tracili głowy i ciągnęli do nich jak głupie ćmy do płomienia świecy. Szli jak w dym. — Wszystko kręci się po staremu — mruknął pod nosem, spoglądając na zegarek. — Co za świat? Ohyda. Hej, masz ochotę na kolację ze śniadaniem? Czemu nie? Jeśli jesteś przy szmalu... — A przecież mogłaby taka mieć męża i dzieci. Z niezwykłym okrucieństwem podcięto jej gardło ostrym narzędziem, ani chybi brzytwą. Tę zakrwawioną znaleźli wkrótce chłopcy z ekipy w sąsiednim wąskim przetoku między ścianami kamienic w metalowym pojemniku na śmiecie. Sprawca z pewnością usunął ślady linii papilarnych, chyba, że nie miał poukładane w głowie. Ponętna młódka trudniła się w ulokowanym przy głównej ulicy klubie nocnym z mało rzucającym się w oczy wejściem — i to udało się od ręki ustalić. Zeznał tak jeden z gapiów, którzy mimo wczesnej pory powolutku się gromadzili, przyciągnięci widokiem niuchających gliniarzy. Ten akurat był dość dobrze zorientowany, bo pracował w ochronie pobliskiego supermarketu. Pamiętał wszystkich stałych klientów, a sprzątnięta laska zaglądała tam prawie codziennie. Znał nawet jej ksywę. Był to pierwszy wyraźny trop i pomyślał, że z mety wybierze się do jaskini rozpusty, by dowiedzieć się czegoś więcej. Intuicja go nie myliła i okazało się, że jeszcze tam jest otwarte. Genesis nie miała alfonsa. Tam zeznał łysawy barman, który mimo tego, że zbliżał się ranek, kręcił się wciąż po klubie. Kończył wymieniać spalone żarówki. Twarz miał zmęczoną i było widać, że chce czym prędzej trafić do łóżka. Zrobił wielkie oczy, gdy dowiedział się, że dziewczyna nie żyje. Dla pewności komisarz mu ją dokładnie opisał. Wieczorami tańczyła, robiąc striptiz, a po północy umawiała się na ciąg dalszy, jeżeli palił się na to jakiś chętny. Różnie to bywało i zazwyczaj kończyło się w pobliskim hoteliku, gdzie miała wynajęty pokój. Widywano ją w towarzystwie starszego starannie ubranego i zamożnego mężczyzny, który kazał się tytułować hrabią, a także w asyście czterdziestokilkuletniego kupca z Dzielnicy Łacińskiej. Ostatnio uderzał też do niej obiecujący rzeźbiarz artysta. Ten był najmłodszym z jej gachów. Barman znał ich nazwiska oraz adresy i bez oporów udostępnił je gliniarzowi. Pewnie dla jego firmy nie była to wielka strata. Striptizerki przychodziły i odchodziły. W tej branży należało pamiętać o rotacji, liczyć się z przykrymi zajściami, no i dbać o dobre stosunki z policją. — Danse macabre — szepnął komisarz, nieruchomiejąc za kierownicą wysłużonego wozu. Założył miękkie skórzane rękawiczki. Była pełna życia, śmiejąca się i z ikrą, pewnie z planami na przyszłość, dopóki nie znalazła się w upiornym tanecznym korowodzie ze wstrętnym chichoczącym kościotrupem na czele. Podły los nie szczędził razów i każdego to czekało, ale przecież nie należało się z tym spieszyć. A już tym bardziej z paranoiczną gorliwością dopomagać przeznaczeniu. Ruszył z miejsca, uzmysławiając sobie, że bardzo mu zależy na tym, żeby znaleźć zwyrodnialca, który tę śliczną młódkę wysłał na tamten świat. Hrabia był wyniosły i nieomal lodowaty. Spoglądał na komisarza z majestatycznym spokojem. Przyjął go w kwiecistym męskim szlafroku w wyłożonym perskimi dywanami wielkim salonie z meblami w stylu empire. Zaczesane do tyłu szpakowate włosy podkreślały wysokie czoło. — Genesis? — zmarszczył brwi, bijąc się z myślami. Szukał natchnienia. Dobre pół minuty trzymał wypielęgnowaną dłoń na słuchawce aparatu telefonicznego w geście, który kazał się domyślać, że za chwilę wybierze numer gabinetu ministra spraw wewnętrznych lub innej równie ustosunkowanej osobistości, a wreszcie się skrzywił, ostatecznie uwalniając się od wątpliwości. — Genesis — powtórzył z rozmysłem. Rozparł się w fotelu i potwierdził, że zna tancerkę. Wykoncypował, że nie ma powodów, aby się jej wypierać. Dodał, że nie żywi do niej głębszych uczuć. — To przelotna znajomość — oznajmił z opanowaniem. I zaraz z niepokojem zapytał: — Chyba niczego nie ukradła? — A widząc zdumienie w oczach komisarza, dorzucił, jakby się usprawiedliwiając: — Efektowna, to jasne, ale ma przewrócone w głowie. Jest zafascynowana arystokracją, jednak nie znajdzie się w wyższych sferach ze swoją reputacją. Gubią ją wyniesione z półświatka fatalne nawyki — gorzko podsumował. — Dziecię marginesu... — Niestety, to dziecię nie żyje. Zwłoki odkryto dzisiaj nad ranem — rzucił z dojmującym chłodem, nie spuszczając z tamtego wzroku. Dźgnięcie było celne. Hrabiemu nie drgnął żaden muskuł, potrafił się doskonale maskować, lecz przed doświadczonym gliną nie umiał ukryć tego, co działo się w jego duszy. Chyba nikt nigdy nie zadał mu silniejszego ciosu. Można było odnieść wrażenie, że właśnie przegrał w ruletkę wszystko, co miał. Calutki majątek. Nie. Po prostu stracił najbliższą sercu osobę. Komisarz chwilę siedział w kłopotliwym milczeniu, po czym z atencją się podniósł, szykując się do wyjścia. Niepewnie podniósł oczy. Jego nos mówił mu, że rozmówca nie może mu pomóc w śledztwie. Zresztą tamten chciał zostać sam. — Czy miała rodzinę? — zapytał prawie na obchodne. — Nie. — Można zatem liczyć, że... — zawiesił na moment głos. — Tak — tamten wiedział, o co mu chodzi. — Podejmę się identyfikacji — wychrypiał. Zestarzał się nagle o kilka lat. — Proszę tylko powiedzieć, kiedy i gdzie. Pożegnali się bez słowa. Żałował, że musiał się wcielić w rolę zwiastuna złych nowin. Zstępował po szerokich schodach z uporczywą myślą, że okazał się mało taktowny, bo przeoczył należne kondolencje. W tym przepięknie położonym pałacyku właśnie zmarł ktoś z niby-rodziny. Ale straszliwie zakpiłby sobie z hrabiego, gdyby próbował mu je złożyć. — Szlag by to trafił! — warknął, gdy zasiadł za kierownicą. Sięgnął po paczkę papierosów. Zapalił jednego, wydmuchując kłęby dymu. Współczuł tamtemu. Należało go dawno temu przestrzec. Facet nie powinien był pochopnie otwierać serca przed panienką lekkich obyczajów — choćby nie wiadomo jak się kleiła i choćby nie wiadomo jak rozpaczliwie szukała w nim ojca, którego los poskąpił jej w dzieciństwie. Ale na cenne rady było za późno. Ruszył z miejsca z zasępionym obliczem. Sam przed laty popełnił podobny błąd. Kpili sobie z niego, że zaczytał się w „Damie kameliowej”. Nieźle się naciął i pewno dlatego został starym kawalerem. Za dobrze go rozumiał. Otyły kupiec był wrednym typem, co od razu wpadło komisarzowi w oczy, przynosząc mu niejaką ulgę. Taki gruboskórny palant nie cierpiał z powodu kurewek, które żegnały się z tym światem. I na tym polegała jego przewaga nad starszym od niego nieuleczalnym romantykiem, który w samotności lizał teraz rany. — Genesis jest łasa na szmal — miękko objaśniał komisarzowi, gdy ten zjawił się na zapleczu sklepu z konfekcją. Omal nie mruczał jak kot i nie ocierał się pieszczotliwie o glinę. — Dla forsy jest gotowa na wszystko. Mimo to — moim skromnym zdaniem — ma gołębie serce — konfidencjonalnie dzielił się z nim posiadaną wiedzą, markując opiekuńczość i życzliwość, ale było widać, że łże jak pies. Miał głęboko w dupie tę striptizerkę. Tyle dla niego znaczyła, co manekin w witrynie. — To dobra dziewczyna, ale zepsuta przez środowisko. Gdyby tak poszła na studia... — cmoknął w pewnej chwili, doprowadzając do absurdu swój kłamliwy wywód. — Na przykład na Sorbonę! — Na pewno nie dałby na to ani centa. Komisarzowi przeszło przez myśl, że drań najwyraźniej nie zapłacił jej za kilka ostatnich nocy i główkuje, jak się z tego wywinąć. I pewnie korci go, by podłapać chętną studentkę z długimi nogami. — Ach, tak? — nieznacznie się zdziwił. — Biedaczka nie żyje — powiedział. — Co? Słodka Genesis nie żyje? — tamten zrobił wielkie oczy, skupiając wzrok na gliniarzu i nieruchomiejąc na dłuższą chwilę. — W głowie się nie mieści — wymamrotał z niesamowitym zdumieniem. — I pomyśleć — palnął bez namysłu — że widziałem się z nią jeszcze przedwczoraj... Wydawało się komisarzowi, że kupiec z ulgą odetchnął. Wiadomo, zmarli nie upominali się o gotówkę. Nie pytał go o alibi, bo uznał, że nie warto. Trzeci z kandydatów na mordercę mieszkał w Montmartre. W drodze komisarz połączył się z prosektorium, by porozmawiać z lekarzem, a jego pierwsze niejasne domysły się potwierdziły. Miało się to wprawne oko. Zgon nastąpił około drugiej w nocy i nie było oznak gwałtu. Morderca przewiózł zwłoki i porzucił je w pobliżu klubu. Zupełna amatorszczyzna. Widocznie tchórzliwie liczył na to, że im dalej znajdą się od miejsca zbrodni, tym będzie dla niego bezpieczniej. Gdyby miał odrobinę więcej oleju w głowie, postarałby się o to, żeby trefne ciało znikło bez śladu. — Złudne nadzieje! — mruknął, przyspieszając. Przez chwilę czuł się tak, jakby był bohaterem komiksów w stylu „A prendre avec des gants”. Potem już tylko rozglądał się za miejscem do parkowania. Rzeźbiarz przyjął komisarza w obszernym atelier w otoczeniu posągów i popiersi. Jego dziełka nie należały do okrzyczanych, ale zdobył już sobie markę dobrze zapowiadającego się artysty, którego kłopoty finansowe nie będą się imać. Szczupły i wysoki, z długimi rozczesanymi na środku głowy włosami i krótko przyciętą bródką. Do obcisłych dżinsów założył luźną białą koszulę ze stójką, zdobioną barwnymi motywami. — Genesis? — dłonie tamtego nie przypominały rak kamieniarza i trudno je było sobie wyobrazić z zakrwawioną brzytwą. — Spotykałem się z nią, nie ma co tego kryć — spokojnie objaśniał, bawiąc się niewielkim dłutem. — Muszę rzec, że to rzadkość w tym babskim fachu. Żadna tam przypadkowa z ulicy. Stwarzała wrażenie małej cudownej istotki, wprost stworzonej do miłości. Zaraz, zaraz, kiedy ją ostatnio widziałem? — usiłował sobie przypomnieć. — Pewnie ze trzy dni temu... A co się stało? Glina wrócił do komisariatu. Zgodnie z telefonicznym poleceniem, Filip niuchał już za podejrzanymi w archiwach policyjnych. — To robota hrabiego de la Potterie — zaczął bez ogródek, gdy tylko ujrzał komisarza. — Przed kilku laty był już zamieszany w śmierć prostytutki, ale śledztwo umorzono z powodu braku dowodów. Cóż, należy do elity i ma swoje dojścia do... — Nie, to nie on... — przerwał mu szef, kwitując jego sugestię skrzywieniem ust i wymownym ruchem ręki. — Nie uwierzysz, ale poszlaki wskazują na tego artystę... — zadumał się, gryząc się z myślami. — Co? — zapytał, widząc zdumienie w jego oczach. — Aha! Dlaczego? — wstydliwie odchrząknął. — Presumpcja jest z rzędu tych, których się nie poważa — i pewnie każdy sędzia wyśmiałby mnie, gdybym próbował powoływać się na coś takiego. To dobre w tanich kryminałach. Tylko ten łajdak mówił o niej w czasie przeszłym — wydusił z siebie, omal się przy tym nie rumieniąc. Wyciągnął chusteczki higieniczne, by przetrzeć sobie nos. — W passé composé... — po chwili dorzucił. Tamten zerknął z żalem na papiery, nad których zgromadzeniem siedział przeszło godzinę. Gorliwość nie popłacała. Przynajmniej nie w policji. Przyłożył się do zbędnej pracy. — Wiedział, skurwiel, że jego laska nie żyje... — rzekł w zamyśleniu, jakąś częścią swego ja godząc się z wywodem szefa, którego zdanie sobie cenił. Marzył o tym, żeby mu z czasem dorównać. Inna nadal niezłomnie broniła hipotezy o winie hrabiego. — A co z nakazem rewizji w jej mieszkaniu? — ocknął się Delorme. Filip zerknął na zegarek. — Będziemy go mieć za jakąś godzinę — odpowiedział. — Ufff, chwila przerwy — odetchnął, zaglądając do swojego portfela i sprawdzając, czy ma karty kredytowe. — W takim razie rób kawę, a potem wyrwiemy się na śniadanko — zadecydował. — Do naszego bistra. A w międzyczasie przejrzę te papiery — odkaszlnął w dłoń, rozsiadając się za biurkiem. Trochę zmarzł z samego rana i teraz to z niego wychodziło. — Mówisz, że ten hrabia ma już na swoim koncie podobny numer? — zaciekawił się utytułowanym seniorem. Tamten przytaknął, podając mu teczkę, a komisarz otworzył ją i zagłębił się w lekturę wycinków prasowych sprzed lat. Wertował je kilka minut. — Czy on przypadkiem nie był... powiązany ze służbami specjalnymi? — rzucił niby to przypadkowe pytanie, podnosząc wzrok i rozglądając się, ale nikt mu nie raczył odpowiedzieć. Filip bowiem utknął przy ekspresie do kawy. Pewno podrywał łobuz sekretarkę, bo dotarły do jego uszu śmichy-chichy i strzępy urywanej rozmowy. — Ech, te lata dziewięćdziesiąte... — z namysłem pokiwał głową, zagłębiając się w kolejne dokumenty. Obejrzał fotki tamtej prostytutki. — Czarno-białe! — skrzywił się, wpatrując się w jej lekko zamazane oblicze. — Nie, nie była podobna do Genesis — rozsądził z odrobiną zawodu. Potem podparł się łokciami i oddał medytacjom, pozwalając myślom biec w tę stronę, w którą chcą. Skrycie główkował nad tym, czy nie powinien za kilka dni wskoczyć w czarny garnitur i wylądować na pogrzebie tej ukatrupionej lali. Dźwięk telefonu wdarł się w ciszę. Dobijano się do niego z prosektorium. Z minutę rozmawiał półgłosem, a potem odłożył słuchawkę. — Coś nie tak z tą tancereczką — niefrasobliwie rzucił do swego zastępcy, gdy ten wreszcie wrócił, stawiając przed nim filiżankę parującej kawy. — Stary Marc wziął ją pod mikroskop. Twierdził, że jej komórki nie są martwe. Już nawet wysłał próbki do centralnego laboratorium. Musimy tam wdepnąć, gdy tylko uporamy się z jej mieszkaniem. Ma coś, co nie mieści mu się w głowie i chciałby się z nami tym podzielić. Konsjerżka podejrzliwie im się przyglądała. Taksowała ich wzrokiem jak intruzów. W tej nijakiej pracy szybko obrastało się sadłem. Była roztyłą blondyną około pięćdziesiątki ze znaczącymi się na twarzy resztkami dawnej urody. Przesadzała z makijażem. — Na pewno z policji? Przytaknęli. Rozszerzonymi oczyma wpatrywała się w trzymane przed nią legitymacje. Za nią na pokrytej tapetą w kwiaty ścianie wisiały jakieś dyplomy. — Zwędziła coś? — zapytała z babską dociekliwością. Filip z cicha się roześmiał, ale zaraz spoważniał skarcony spojrzeniem szefa. — Nie, nie żyje! — sucho odrzekł komisarz. Tamta nie ruszyła się zza kontuaru. Jeszcze raz ich zlustrowała wzrokiem, w którym kryło się niedowierzanie. — Ależ panowie, co też opowiadacie — obruszyła się. — Jak możecie wciskać ludziom takie brednie? Wyszła z mieszkania przed pięcioma minutami. Przecież nie mam bielma na oczach... — wyrzuciła z siebie z oburzeniem. Zabiła im ćwieka tym wyznaniem. — Nie myli się pani? — komisarz uniósł brwi. — To była ona? Nikt inny? Nie miała siostry bliźniaczki? Sobowtóra? — usiłował się dopytać. — A za kogóż mnie macie? — konsjerżka poczuła się dotknięta do żywego. — Kpi pan sobie, monsieur, czy co? — zamilkła na chwilę, nie spuszczając z nich wzroku. Wykoncypowała, że wprawiła ich w zakłopotanie i to ją uspokoiło. Miała przewagę nad tymi patałachami z policji. Łowili ryby w mętnej wodzie. Brali szmal, a nie potrafili powiedzieć, ile jest dwa razy dwa. — Nie nocowała tu, tego się domyślam — nabrała tchu i pociągnęła ten wątek. — Przyjechała taksówką jakieś dwadzieścia minut temu, zapłaciła i wysiadła — zaczęła dzielić się tym, co widziała. — Nawet zapamiętałam numer. Była w dziwnych łachach — owinięta popielatym męskim prochowcem, o wiele za nią za dużym. Schowała do kieszeni męski portfel. Podwinęła sobie rękawy. Człapała w takich śmiesznych gumowych butach, jakie noszą w rzeźniach. Coś się musiało okropnego wydarzyć, bo zawsze była taka zadbana. I chyba pod spodem nie miała halki ani desu, nie mówiąc o biustonoszu. Spieszyła się, nerwowo pobiegła do windy, a zwykle przymilnie mówi mi „dzień dobry”. Nigdy o tym nie zapomina. Była u siebie góra kwadrans, mieszka na pierwszym piętrze, w lot się przebrała i zjechała z powrotem. Włożyła gustowny czerwony kostium. Targała ze sobą torbę podróżną. Wrzuciła ją do bagażnika swojego citroena, który stał tu od dwóch dni i szybko odjechała. Chyba bardzo jej się spieszyło... Komisarza zamurowało na amen. — Cholera, nie powinniśmy byli tak długo siedzieć w tym bistro, zachciało się nam rozkoszy porannej prasówki — mruknął, intensywnie główkując. — A ten prochowiec? — zapytał. — Nie miał przypadkiem mocno naderwanej lewej kieszeni? Konsjerżka przytaknęła. — Nie wiem, czy akurat lewej, ale wpadło mi w oczy, ze jedna kieszeń ledwo się trzymała. Była na agrafce. Komisarz zagulgotał jak indor. Jego twarz stała się czerwona. — Pędzimy do prosektorium — raptem wychrypiał. — Do diaska, ona była w okryciu Marca. I pewnie w jego gumowcach — śpiesznie wytłumaczył się przed Filipem.— Proszę nikogo nie wpuszczać do jej mieszkania — krzyknął do konsjerżki. — A i samemu tam nie wchodzić. Jeszcze tu wrócimy! Wskoczył do samochodu tak energicznie, jakby mu nagle ubyło lat. Zapaliły mu się oczy. — Wystaw koguta, pędzimy na sygnale. I dzwoń do Robala. Niech migiem kogoś tam wyśle, żeby sprawdził, co się stało. To jakaś paranoja! 2. Na znieruchomiałej w śmiertelnym skurczu twarzy Marca rysowało się koszmarne przerażenie. Nienaturalnie skurczone zwłoki leżały wciśnięte w kąt między szafkami z narzędziami. — Niech pan popatrzy! — Filip pokazał komisarzowi otwór w skroniach, wielkości monety. — „To” chyba wyssało mu płaty czołowe — rzekł domyślnie, chcąc pochwalić się przenikliwością. — I pewnie wcześniej przetrąciło kręgosłup. Delorme pochylił się nad tym, co zostało z zaprzyjaźnionego patologa. — Do diaska, za kilka miesięcy miał przejść na emeryturę — wystękał z niekłamanym żalem. — A teraz pokroją go tak, jak innych kroił. Błyskał policyjny flesz. — Hej, zobacz! — Robal osobiście się pofatygował do prosektorium, by obejrzeć tę krwawą jatkę. — Dyktafon się ostał. — No i co? — komisarz się odwrócił, a potem zrobił dwa ostrożne kroki do przodu i zajął inne miejsce, nie chcąc stać plecami do zmarłego przyjaciela. Tamten uruchomił urządzenie. Twarz miał taką, jakby go ktoś oblał środkiem żrącym i pewnie stąd to przezwisko, które przylgnęło do niego przed laty. Nikt nie pytał, co ten dobry glina robił w młodości, bo pewnie nie usłyszałby prawdy. — Wszystko się nagrało. Posłuchaj! Stary Marc zdawał beznamiętną relację z przebiegu podejmowanych czynności. „Temperatura zwłok się podniosła. Ten wirus, czy co to tam jest, powoduje, że organy denatki nadal wydają się być żywe. Osłuchuję jej serce. — Przez jakiś czas nie było nic słychać, chociaż taśma się przesuwała. — Jest, jest, jedno słabe uderzenie na minutę! — ożywił się Marc. — Skóra się lekko zaróżowiła — opisywał. — Czyżby ta mała miała zamiar powrócić do życia? W głowie się nie mieści! Jeszcze takiego przypadku nie miałem w karierze. Krew w ranie na szyi wypłynęła, zmieniła kolor na świeży i wydaje się... eee... bulgotać. Ślad po cięciu brzytwą powoli zanika. Przyspieszona regeneracja. O, nie, nie uciekaj, królewno! — raptownie rzucił do zwłok. — To się potem skasuje — sucho zawyrokował, widocznie nie chcąc, by pozostała na taśmie ta bezprzykładna odzywka. — Ponowna gwałtowna utrata czynności życiowych... — ciągnął już dalej spokojnie. — Ona dopiero teraz umiera — dodał z bólem. — Ciało kurczy się, kruszy i ciemnieje, jakby w piorunującym tempie ulegało rozkładowi i wysychało. Zamienia się w coś, co przypomina... eee... mumię egipską. Taką, jakie można obejrzeć w Luwrze. Czaszka przekręciła się na bok. Co? Pochylam się nad zwłokami. Niemożliwe! Jezu, omyliłem się. Denatka nadal żyje. Otwiera oczy — jego relacja raptem przeszła w pełen lęku dramatyczny szept. — Ten potwór spogląda na mnie. Ciężko się podnosi. Żółte ślepia... Nieee!” — rozpaczliwie rozdarł się stary Marc, przerywając relację. Było słychać odgłosy krótkiej szamotaniny, stukot przewracającego się stołu i walących się z hukiem na posadzkę metalowych narzędzi. Zawyła na moment elektryczna piła do cięcia kości. Ukoronowaniem był krótki zduszony ryk dzikiego zwierzęcia, a następnie trwające dobre trzy minuty osobliwe mlaskanie. — Potem już nic nie ma — oznajmił Robal. — Już raz to przesłuchałem — zdradził, delikatnie odkładając wyłączony dyktafon. Trzymał go w rękach przez chusteczkę. Komisarz otarł pot z czoła. Czuł się rozpalony, chociaż w prosektorium panował chłód. — Co to było? — wpatrzył się z przerażeniem w swojego szefa. — Przecież Marc nie mógł zwariować. Tamten uciekł wzrokiem gdzieś w górę. Zainteresowała go geografia plam na suficie. Nie odpowiedział. — Więc mówisz, że ta konsjerżka widziała ją żywą? — przerwał wreszcie ciszę. Delorme odkaszlnął i przytaknął. — Rzuciłem z przyzwyczajenia okiem na to, co miałeś na biurku. I chyba dobrze zrobiłem. Kiedy tu przyjechałem, dotarł do mnie kolejny meldunek. Ten twój artysta rzeźbiarz nie żyje. Rewelacja! Zatelefonowała jego sprzątaczka. Gdy wchodziła, sprzed jego pracowni odjeżdżała zielonym wozem jakaś młoda kobieta w czerwonym kostiumie. Masz jakieś skojarzenia? Delorme wyjął papierosa. — Tu nie wolno palić! — parsknęła oschła trzydziestoletnia brunetka, ze znawstwem oglądająca zwłoki Marca. Brakującego patologa ściągnięto w piorunującym tempie z centralnego laboratorium. — Wyjdziemy na świeże powietrze — stanął w jego obronie Robal. Przed wejściem komisarz zapalił i zaciągnął się, wydmuchując z rozkoszą kłęby dymu. — Wygląda na to, że ta Gensis zmartwychwstała — stwierdził — pojechała do mieszkania się przebrać, a potem zatłukła faceta, który wczoraj poderżnął jej gardło... Uwierzyłbyś w to? — Nie — odpowiedział Robal po chwili zastanowienia. — Nie uwierzyłbym. W naszej robocie nie możemy się zasłaniać upiorami Luwru. Przecież nikomu nie powiesz, że to Belphegor w damskim wcieleniu. Musi być bardziej racjonalne wytłumaczenie. Nie wyłuszczył, jakiego konkretnie się spodziewa, bo zadzwonił mu w kieszeni telefon. Odebrał, chwilę słuchał, a potem odrzekł zrezygnowanym głosem: — Ma się rozumieć, jeśli inaczej nie można... — Coś nowego? — z zaciekawieniem zapytał go Delorme, gdy ten schował komórkę do kieszeni. — Taaa... — jego szef chwilę milczał. — Już nie prowadzimy tej sprawy — w zaufaniu zdradził komisarzowi, krzywiąc się z niechęcią. — Właśnie mi to oznajmiono. Przejmuje ją jakaś specjalna komórka Interpolu. I ktoś z NASA. Od tej prostytutki mamy się teraz trzymać z daleka. Stali i patrzyli. Wyglądali tak, jakby ktoś ich wypatroszył. Fotograf właśnie wyszedł, ładując aparat z lampą błyskową do swojego bmw, więc pewnie robota ekipy zmierzała ku końcowi. Miał na sobie króciutką kurteczkę ze ściągaczami. Takie podobały się komisarzowi, nawet kiedyś jedną mierzył w jakimś sklepie, ale był za tęgi, by coś takiego nosić. Musiałby pozbyć się tuszy. — Coś mi zaczyna świtać w głowie... — rzucił naraz Delorme z rękami w kieszeni. Wcześniej rozgniótł czubkiem buta tlącego się peta. Tamten dziwnie mu się przypatrywał. Jego lewa brew niebezpiecznie powędrowała w górę, widomy znak, że jest wkurzony. Coś mu leżało na wątrobie. — To horror, trafiliśmy na jakiegoś popieprzonego mutanta — zachrypiał. — Chociaż tacy nie istnieją. — Czuł się ośmieszony. — A może na... wynaturzonego kosmitę — przełamał się i wyrzucił z siebie to, co go gryzło. Komisarz wzgardliwie wzruszył ramionami. Skrycie się ucieszył, że Robal to głośno powiedział. — A cóż innego, jeśli grzebie w tym NASA? — potwierdził. — Takie rzeczy się zdarzają, nie łam się. I no i właśnie przypadkiem na nas padło... — usiłował podnieść go na duchu. — Pechowe szczęście. Była szczuplutką brunetką o wąskich biodrach i wydatnych piersiach. Gdyby nie ten czarny służbowy kostium i przyciemnione okulary ŕ la FBI, można by od biedy przyjąć, że jest słodką lalą z reklam telewizyjnych. Sekundował jej chudy jak szczapa rudy chłopak, przypominający raczej studenta jednej z renomowanych amerykańskich uczelni niż agenta tajnych służb, a widząc ich Jean Delorme uczuł nieprzyjemne ukłucie w okolicy serca. Pomyślał, że zatrudniają teraz coraz młodszych — zdolnych, błyskotliwych, świetnie przygotowanych i błyskawicznie się dostosowujących do każdej zaskakującej sytuacji. Przy nich starsi, z garniturem sztywnych nawyków i przyzwyczajeń sprzed lat, z kretesem przegrywali. Zasługiwali na miano dinozaurów. Zdjęła te okularki przeciwsłoneczne i uśmiechnęła się do niego. Poczuł się odrobinę lepiej. „Zero zadufania. Bezpośredniość i szczerość” — skwapliwie odnotował w duchu. Na pewno nie ocierali się na co dzień o tych wyższych rangą funkcjonariuszy wywiadu, którzy starali się zwykle wywołać wrażenie, że są wszystkowiedzący. — Może przejdziemy na ty? — zaproponowała. Zachowywała się jak nastolatka, witająca nowego kolegę z college'u. I zaraz ciepło dodała: — Mów mi Betty. Jej kumpel podał mu rękę na powitanie. — Hej, mam na imię Robert — powiedział. Włosy miał króciutko przystrzyżone. Nie próbowali siadać. Rudzielec leniwie oparł się o ścianę, wyglądając przez okno, a ta młodziutka lala zakręciła okularkami. Byli jak koty. Nie zanosiło się na dłuższe przesłuchanie. — Wiesz, gdzie ona teraz jest? — zapytała. — Nie — pokręcił przecząco głową. — Zostawiła swojego citroena na parkingu przy Gare du Nord. Kupiła bilet do Warszawy, płacąc swoją kartą kredytową. Mało rozsądnie — skomentowała jej nagłą decyzję. — Zdejmiecie ją? — rzucił domyślnie. Skrzywiła się. — Nie teraz — odrzekła. — Nasi poprzednicy, którzy próbowali w Kalifornii takich metod, już nie żyją. Nie chcemy powtarzać ich katastrofalnych błędów. A poza tym może w pociągu zmienić tożsamość. A więc wedrzeć się w ciało innej pasażerki. Trudno będzie ustalić od ręki, w czyje. Szczerze mówiąc, wcale nie jesteśmy pewni, czy nadal jest tą samą Genesis, której zwłoki oglądałeś. Tym pociągiem jedzie obecnie... 56 osób, tak pasażerów jak obsługi. Lecący nad nim śmigłowiec wyłowił dokładnie tyle śladów na podczerwieni. Już za kilka minut dwóch naszych agentów wsiądzie do tego składu i po cichu sfotografuje wszystkich po kolei. Nasi ludzie błyskawicznie skatalogują te dane. To na wypadek, gdyby nam się wymknęła. — To nie ma na nią mocnych? — Czemu? Są sposoby — nieco ironicznie wtrącił studencik. — Możemy odstawić ten pociąg na boczny tor, wykończyć migiem wszystkich środkiem chemicznym, zgarnąć trupy do zamkniętego wojskowego prosektorium i poczekać, aż któryś zacznie się ruszać i wstawać. Zresztą, to wyszłoby wcześniej z próbek krwi. A winę zawsze można zrzucić na terrorystów... — zakończył pewny siebie. Betty przytaknęła, a widząc z nagła pobladłą twarz komisarza, dodała: — Nie dziw się, mamy takie uprawnienia. To nie była błazenada. Utknął w tym po uszy. Ten smarkacz naprawdę go nastraszył. — Mogę zapalić? — odważył się zapytać z miną skazańca. Zachęcająco kiwnęła głową. — Pal, jesteś u siebie. — Poczekała, aż zaciągnie się dymem. — Widzisz, nie o to nam chodzi. Czy zastanawiałeś się nad tym, dlaczego ona wybrała właśnie Warszawę? Zachłysnął się i wydawało się, że za chwilę się udławi. Nad wyraz szybko kojarzył. — Faktycznie, można rzec, że... jestem Polakiem — wychrypiał. Ależ go nakryli? — Moi rodzice dotarli na północ z armią generała Maczka, potem zostali na Zachodzie. Po śmierci ojca matka wyszła ponownie za mąż za Francuza. Stąd to nazwisko. Mam je po ojczymie. Sądzicie, że to mój wpływ? Przytaknęła. — Silnie reaguje na związki emocjonalne. To rodzaj empatii. Udzielają się jej oczekiwania najbliższego otoczenia. Twoi starzy wywodzą się z Warszawy? — Tak — potwierdził. — Przed wojną mieszkali na Starym Mieście. — Zatem pewnie tam się zatrzyma. — Instynktownie szuka rodziców? — miał chwilę olśnienia. — Dokładnie! — wyraziła wzrokiem swój podziw dla niego. — Stary Marc też był Polakiem — usiłował nieudolnie usunąć się w cień. — Czy jego influencje nie były silniejsze? Ona chyba wyssała mu mózg. Betty szeroko się roześmiała, odsłaniając piękne białe zęby, a w jej policzkach pojawiły się śmieszne dołeczki. Stojący za nią rudzielec też słaniał się ze śmiechu. „Co za popieprzeni gówniarze!” — przeszło mu przez myśl. Oparła się dłońmi o jego biurko. — Ta rasa w ten sposób nie zdobywa sobie informacji — wyprowadziła go z błędu. — Sondowanie mózgu pokonanego przeciwnika jest przypuszczalnie archaicznym obrzędem, rodzajem zabiegu rytualnego i chyba niczemu praktycznemu nie służy. A gdyby ten patolog tak na nią działał, jak sądzisz, wybrałaby się raczej za Atlantyk. Jego rodzice wychowywali się w Chicago. — To czego właściwie ode mnie oczekujecie? — zapytał z duszą na ramieniu, nieco przy tym wyprowadzony z równowagi. Wyczuł, że nie mają ochoty go sprzątnąć. Raczej czekały go dożywotnie galery. Betty spojrzała znacząco na swego partnera, a on na nią. — Wywarłeś na nią silny wpływ — rzekła. — Podświadomie ci zaufała. I jakoś uległa. Chcemy, żebyś pojechał za nią do Polski i nawiązał z nią kontakt. Bez względu na to, czy zmieni tożsamość, czy nie. Zrobił wielkie oczy. — Moi? A Varsovie? Impossible! — Ty — potwierdziła. — Nic cię tu nie trzyma. Nie masz żony, ani dzieci — dorzuciła. Znowu obejrzała się na Roberta. Zerknęła na zegarek. — Dochodzi dziewiętnasta. Wsiądziesz rankiem do pociągu w Berlinie. Masz wystarczająco dużo czasu, żeby się przygotować. Ruszył o 17. 55 i z ulgą odetchnęła, żegnając Paryż. Nie zamierzała wracać nad Sekwanę. Korpulentny konduktor, który przytoczył się w niespełna kwadrans, nie na żarty ją wkurzył. Darł mordę, że ma nieważny bilet, bo nie wetknęła go przed wejściem do kasownika na peronie. „Composteur! Vous ne savez pas?” — uparł się, prostak i cham. Nie miała ochoty nabywać nowego, a wyglądało na to, że musi to zrobić. Wnet jednak przestał się stawiać, bo ujęła się za nią starsza zadbana Walonka z Brukseli — krewka matrona, która natychmiast skoczyła mu do gardła. Przez dłuższą chwilę wieszała na nim psy. Takie nieprzyjemne sceny nie powinny były mieć miejsca w międzynarodowym składzie. Przecież nie wszyscy pasażerowie znali obowiązujące na francuskich stacjach obyczaje. Po jakimś czasie się odczepił, widząc, że nic nie wskóra i Genesis mogła w spokoju zająć się lekturą. Zaczęła czytać zabraną ze sobą „Dżumę” Alberta Camusa. Wreszcie poczuła, że jest głodna i wybrała się do bistra pokładowego. Same kalorie i tłuszcz, i skleroza, i goodbye! Ale się nie przejmowała. Jej sąsiadka do niej się przykleiła, widocznie nudziło się jej w podróży, więc musiała wsłuchać się w długą jak spaghetti historię jej rodziny. Grzecznie przytakiwała, godząc się z tym, że jej zięć z Namur niepotrzebnie nabył trzeci sklep, a wnuk wybrał niewłaściwy kierunek studiów. Powinien był pójść na medycynę, a zdecydował się na farmację. Zresztą starsza pani wysiadała w Brukseli, więc wkrótce pozostała sam na sam ze swoimi myślami. Pociąg mknął w stronę Kolonii. Zatrzymał się w Ličge. Oddalała się od Paryża, ale nie od swojej przeszłości. Ta powracała w późne wieczory i pewnie dlatego nie lubiła ich spędzać w samotności. W ramionach mężczyzn zapominała o tym, kim jest. Ooron milczał jak zaklęty. — Boże, to już tyle lat! — westchnęła. Ten niewielki komunikator miał się odezwać, gdyby ktoś się wreszcie po nią pojawił na tej odległej planecie. Pamiętała pierwsze chwile po awaryjnym lądowaniu. Krążownik Arvotarów ścigał ich aż do powierzchni Ziemi. Ich statek dymił, matka już nie żyła, a ojciec rozpaczliwie próbował ją uratować. „Uciekaj! — pouczał córkę. — Skryj się! Nie mogą cię znaleźć!” Gnała w zupełnych ciemnościach, przewracając się i gubiąc się w obcym dla siebie terenie, wreszcie wpadła w gęsty las, a tam natrafiła na jakieś zwierzę. Wdarła się w jego ciało. Arvotarzy początkowo jej szukali, ale szybko pojawili się tutejsi. Rozpętała się wojna. Usiłowali wreszcie odlecieć, lecz ich statek runął i zapłonął. Przybyło trupów. Ziemskie zwierzę ją uratowało. Później dowiedziała się, że to był wilk. Lupus lupus. Ci, którzy jej szukali, pochodzili z NASA. Nie umiała się od nich uwolnić. Deptali jej po piętach, mimo kolejnych wcieleń. Dopiero w Paryżu zgubili trop. Do Köln dotarła późnym wieczorem. Tam przesiadła się na sunący z Hagi sypialny do Berlina. Miała nadzieję, że gdy się obudzi, przywita ją pogodny dzień. — Wolne? — facet, który to powiedział, był w jej typie, więc sama sobie nie wierząc uśmiechnęła się do niego, a nawet wykonała zachęcający gest. Poza tą starszą babką z Brukseli nikt właściwie w czasie podróży nie próbował otwierać do niej ust. Totalna nuda. Ten był seksy mimo swojego wieku. Laskom na samą myśl o takich mimowolnie rozkładały się nogi. Odwzajemnił uśmiech, usiadł i rozpostarł poranną berlińską gazetę. Ekspres do Warszawy ruszył z Berlin Ostbf o 6. 42. Trochę się wyczekała, bo miała półtora godziny przerwy, ale dzięki temu mogła się odświeżyć. Przebrała się i wskoczyła w sportowe dżinsy i polar. Czuła, że do niej zagada, ale nie chciała na niego naciskać. Miała wrażenie, że facio dobrze zna angielski. W podróży i tak bardzo szybko nawiązywało się znajomości. Skończył czytać, niespiesznie złożył gazetę i dyskretnie ziewnął kilka razy. Potem wstał i sięgnął po swój bagaż. — Nie będzie pani przeszkadzać, jeśli zjem coś na dzień dobry? Nie lubię jeździć na czczo... Przytaknęła, ale nie była zachwycona. Wyjął kanapkę z zimnym kurczakiem i sałatą. Drań, nie rwał się do pogawędki i czy chciała czy nie musiała przejąć inicjatywę. Okazja nadarzyła się zadziwiająco szybko. Nie miał niczego do popicia i dostał czkawki. — Musi pan podejść do restauracyjnego — skwapliwie podpowiedziała. — Najlepsza byłaby czarna kawa. A przy okazji może pan mnie zaprosić. Też bym się czegoś napiła, a nie lubię plątać się sama... — Tak? — ucieszył się. — Miałem ochotę na to samo, ale nie wiedziałem, czy wypada mi się narzucać. W pół godziny później, gdy wrócili, przypięli się razem do plany Warszawy. Byli już za pan brat. Gawędzili po francusku. Łączył ich ten sam cel. Musieli się zorientować, jak sobie poradzić w obcym dużym mieście, w którym mieli się znaleźć po raz pierwszy w życiu. — Niech pani na to popatrzy... — pokazywał palcem. — „Popatrz na to...” — poprawiła go, świadoma tego, że w restauracyjnym przeszli na ty. Nieznacznie skinął głową. — Popatrz na to, Genesis. Z Dworca Centralnego jest do tego hotelu dosłownie kilka kroków. Zrobiłem dwie rezerwacje, więc mogę... ci jedną odstąpić. — Dlaczego dwie? — zaciekawiła się. Przysunęła się do niego, nie spuszczając oczu z planu. Dawał jej poczucie bezpieczeństwa. Bez żadnych oporów wsparła się na jego ramieniu. Pod jego nosem zagościł półuśmiech. — Zawsze robię dwie. Jak mi się jeden pokój nie spodoba, biorę drugi — pochwalił się. — He, he, he, pomysłowe! — roześmiała się. — To jest Pałac Kultury i Sztuki, czyli taka ich Wieża Eiffla — jechał palcem po planie stolicy. Też zaraz obok Dworca Centralnego. A to — Starówka. Gdzieś tu w pobliżu mieszkali przed wojną moi rodzice. Chyba przy Bernardyńskiej. Moja matka była nauczycielką polskiego w gimnazjum. Manipulował przez chwilę planem, układając go na kolanach na nowo, a potem z nagła objął ją ciepło ramieniem, żeby lepiej widziała. Nie spodziewał się, że to zrobi. — Nie posuwam się za daleko? — dla pewności wymruczał. Udała, że tego nie usłyszała. — Jest tam jakaś... wyższa uczelnia? — zapytała. — Ha! — przejechał palcem w stronę Nowego Światu. — Uniwersytet Warszawski — odpowiedział. 3. — THALYS, NachtZug, EuroCity — rzucił Robert, nie odrywający wzroku od monitora laptopa. — Kupa zbędnej roboty, a przecież nic się nie stało. — Nigdy nie mów „hop”, dopóki nie przeskoczysz! — odparła, mimochodem zerkając na zegarek. — Powinni wysiąść o 12. 30. O ile się nie spóźni. Chwilę milczała, wyglądając przez okna kawiarenki przy Alejach Jerozolimskich. Była niewyspana i przygnębiona. — Ale jajca — poderwał się rudzielec. — Zobacz! Artur przysłał fotki z pociągu. Nie chce się wierzyć, jakie gołąbki... Te są z restauracyjnego, a te... Skwapliwie przysunęła sobie krzesło i wpatrzyła się w ekran. — Mon Dieu, on ją obejmuje — wyrzekła, nie wierząc własnym oczom. — Udało ci się — pochwalił partnerkę. — W roli swatki jesteś bezbłędna. Tylko nie pal się do tego, żeby tu odtańczyć taniec zwycięstwa. Nie możemy zwracać na siebie uwagi. Oparła się i głęboko odetchnęła. Miała na sobie ciuchy ŕ la Britney Spears z pępkiem na wierzchu. — Co za jakość? Moją cyfrówką z supermarketu takich nie zrobię. — To co? Odwołać tych twardzielów od mokrej roboty? — zapytał. Pokręciła przecząco głową. — Jeszcze nie. Muszą być zdolni do ostatniej chwili do ostrego cięcia. Gotowość bojowa. Dopóki ta dwójka nie wysiądzie. — Dobra. Ale wpisuję tu godzinę 12. 30. — Wpisz 13. 00 — poprosiła go. Była przewidująca i przezorna. — W tym kraju pociągi się spóźniają. — Pójdzie w błoto następnych kilkaset tysięcy dolarów — próbował ją przestrzec przed kolejnym pochopnym krokiem. — W dwa dni wydaliśmy tyle, ile wynosi kwartalny budżet sekcji. Wpisałem 13. 30 — oznajmił, idąc jej na rękę. Oderwał dłonie od klawiatury. — Czy zgłosiłaś, że potrzebujemy szmalu? Księgowy nas wykończy. Przytaknęła. — Powiadomiłam Hybrydę — przyznała się, ale bez entuzjazmu. — Jaka suma wchodzi w grę? — usiłował ją delikatnie wysondować. — Eee... dwadzieścia razy większa niż sugerowałeś — rzekła opieszale. — Jezuuu! — złapał się za głowę.— Nie kpisz? Serio? — zrobił wielkie oczy. — Powiedzą, że mamy nierówno pod dachem. Wezmą nas za debilów do entej potęgi... — był wstrząśnięty takim ryzykiem. — Zmiotą nas z powierzchni ziemi, jeśli coś nam nie wypali. Była uparta i znał ją na tyle, żeby wiedzieć, że się nie cofnie. Szła jak kamikadze. I pewnie dlatego do tej roboty brali takie przebojowe młode babki. Faceci się asekurowali, tchórzliwie chowając się za przepisy. — Genesis MUSI być naszą łączniczką — wybąkała, pewna swych racji. — Tamci trzej sprzątnięci Namayowie do tego się nie nadawali. Nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak dalece ona jest już Ziemianką — wykładała swoje karty na stół. — Znalazła się na tej planecie, kiedy miała cztery lata i tu spędziła dzieciństwo i młodość. Stanie po naszej stronie. — Sadzisz, ze Delorme ją przekona? — nie do końca był przeświadczony o skuteczności takiej strategii. — Dokładnie. Ale najpierw muszą ze sobą pobyć dzień lub dwa... — cichutko westchnęła i przez krótką chwilę Robertowi się wydawało, ze Betty najchętniej zajęłaby miejsce tamtej laski u boku komisarza. No, ale skoro uważała, że facet jest seksy... — Myślę, że kiedy ujrzy statek kosmiczny, którym przed laty tu przyleciała, wyzbędzie się resztek oporu. Weźmiemy ją do Arizony i pokażemy, na czym stoimy — snuła śmiałe plany. Chyba ją rozumiał. Poszła na całego. Uczestniczył w akcji jej życia. — Egzotyczny kraj — zmienił nagle temat. Do kawiarenki zajrzał jakiś żebrak i kelnerka go wyprosiła. — Bieda tu chyba dużo większa niż w Grecji. Spojrzała na niego jakoś dziwnie. Potem zerknęła na zegarek. — Pilnujesz mnie, żebym nie zasnęła? — A cóż mamy teraz do roboty? — oparł się wygodnie i rozkosznie ziewnął, przeciągając się i szeroko rozkładając ramiona. — Możemy tylko czekać... i rozmawiać. Chyba wiem, dlaczego tu jest taka nędza. Połowa Polaków pod kreską. Bezrobotni bez zasiłków... Wzruszyła ramionami. Akurat na tym polu czuła się pewnie. — Stereotypy polityczne — przedstawiła swój punkt widzenia. — Polacy głosują według klucza światopoglądowego. Katolicy na swoich, a czerwoni na swoich. I rozliczają ich nie z rezultatów ekonomicznych, ale ze stopnia wierności afirmowanym ideom. Żarliwie oddana partii i jej lewicowym hasłom polityczna szycha będzie zawsze tu mile widzianym kandydatem. I to bez względu na to, ile odprowadzi do własnej kieszeni... Bo i tak ci szaraczkowi pozostaną głęboko przekonani, że ujawniane przez komisje śledcze szwindle były robione z myślą o bliżej nieokreślonym dobru ich prawdziwej matki, Rosji... Pokręcił przecząco głową. — To nie o to chodzi. Widzę błędy innego rodzaju. Czysta matematyka. — Jakie? — zainteresowała się. — W ciągu piętnastu lat ośmiokrotny spadek siły nabywczej złotego w stosunku do walut zachodnich. Ta tendencja uległa ostatnio zahamowaniu w stosunku do dolara, ale nie do euro. Rezygnacja z podstawowej wartości życia społeczno-ekonomicznego, jaką jest uczciwa indeksacja zarobków. Idiotyczne podatki... — Aha, lecisz za Instytutem Adama Smitha. Do któregoś tam czerwca czy lipca Polacy pracują na utrzymanie państwa. Potem dla siebie... Zbliżała się kelnerka w białym fartuszku i natychmiast przeszli na polski. Byli kameleonami. — Jak obleję ten ostatni egzamin — rozpaczliwie jęknął Robert — to się powieszę. Nie znoszę Warszawy we wrześniu, do kurwy nędzy. — Poradzisz sobie — pocieszyła go dziewczyna. — W zimowej poszło ci całkiem nieźle. — Coś państwu podać? — Kawa była niezła. Gdyby pani była tak miła i przyniosła nam jeszcze raz po jednej. Też z ekspresu. A poza tym... po tym pączku z budyniem. Widziałem tam w barze. — A może po drinku? — życzliwie podpowiedziała. Skrzywił się. — To nie na naszą kieszeń — wyznał z zabójczą szczerością. — Zresztą, mamy w akademiku dużo tańsze. Chociaż ostatnio kolega podniósł cenę, bo cukier zdrożał... — Też mi zabawne, zachowuj się! — fuknęła na niego dziewczyna. Z międzynarodowego składu powoli wysypywali się podróżni. Oczekujący wyłuskiwali wzrokiem swoich krewnych i znajomych. Kilka osób wylewnie się witało. Bębniły przez głośniki zapowiedzi przyjazdów i odjazdów. — Ufff! Koniec podróży — oznajmiła podekscytowana Francuzka. Z wdziękiem wyślizgnęła się z wagonu. — Osiemnaście godzin w drodze. To wystarczy. Delorme wynurzył się za nią jak cień. Zatrzymał się na błyszczącej posadzce peronu, z roztargnieniem rozglądając się wokół siebie. Minęło ich dwóch hałaśliwie rozprawiających Niemców. Młody roześmiany Szwajcar z przystrzyżoną na jeżyka fryzurką, który przyczepił się na krótko do Genesis tuż za Poznaniem, pomachał jej ręką na pożegnanie. — Po tych schodach do góry! — Jean zarządził jak wytrawny przewodnik, przejmując inicjatywę. A potem z troską zapytał: — Ponieść twój bagaż? — Coś ty? Moja torba nie jest ciężka — nie zgodziła się. W sportowych ciuchach przy rosłym komisarzu wyglądała jak jego córka. Korytarzami dotarli do wysokiego holu z kasami, a następnie wydostali się z budynku dworca. Słońce raziło oczy, a temperatura powietrza sięgała 20 stopni Celsjusza. — City niczego sobie — mimochodem zauważył. — I ciepły dzień. Będę musiał zdjąć tę tweedową marynarkę. Tamtędy! — pokazał drogę, pilotując dziewczynę. — O, widać ten hotel. Mogliśmy przejść dołem, nie wychodząc na powierzchnię. Witają nas Aleje Jerozolimskie. — Tamten? — zatrzymała się, zadzierając głowę. — Co ty? Chyba jest potwornie drogi — jęknęła, oglądając się na niego. — Nie stać mnie na taki luksus... — wyznała z niepokojem. Nie spodziewał się takiego uniku. W jednej chwili zawisł nad przepaścią bez dna. Przypomniał sobie, jak to przed laty w austriackich Alpach toczyła się wprost na niego groźna lawina. — Genesis, nie żartuj sobie, dobrze? Chcesz mnie puścić kantem w takim ogromnym mieście? — próbował obrócić wszystko w żart. — Kevin sam w Warszawie? Poprawiła włosy i niepewnie pociągnęła nosem. Ta metropolia dziwnie ją przytłaczała i obezwładniała. Wszystko tu było obce. — Zostałabym bez szmalu. Nie wahał się ani chwili. Rankiem w Berlinie mile go zaskoczył przypadkowy bankomat, do którego się przypiął, by wyjąć coś na drogę. Znikł debet, a na jego rachunku wyrosła ślicznie zaokrąglona sumka. Ponad piętnaście tysięcy euro. Nie wierzył własnym oczom. Cacy! — Nie ma sprawy, zafunduję ci hotel — zaofiarował swoją pomoc. — To tylko dwie, trzy doby, żeby się zaczepić — rozpaczliwie dorzucił. — Noszę się z zamiarem poszukania czegoś skromniejszego. Też nie chcę tu być sam. Nie wiedziała, że dla niej był gotowy spędzić noc nawet pod mostem. Z rezygnacją wzruszyła ramionami i sięgnęła po torbę, postawioną na chodniku. — To chodźmy! — odrzekła z nutą melancholii, wyzbywając się przy tym resztek oporu. — Ale pod warunkiem, że zażądasz najtańszych... — z naciskiem dodała, z trudnym do ukrycia oddaniem zaglądając mu w oczy. — Nic dla VIP-ów... Pochylił się nad agentką, delikatnie klepiąc ją po policzku. — Obudź się, pajacyku! — ciepło ją zachęcał. — No, już! Wstawaj śpiochu! Rusz się! Zamruczała coś niewyraźnie i za nic mając jego cierpliwe zabiegi przewróciła się na drugi bok. Nie pozostawiła mu więc wyboru. Jego dłoń sprytnie wsunęła się pod kraciasty studencki koc i pieszczotliwie prześlizgnęła się po odsłoniętym gładkim brzuchu. Usiłował wymacać kolczyk, zdobiący jej pępek. To poskutkowało. Wrzasnęła i poderwała się z poduszki. Dla większego bezpieczeństwa odskoczył. — Nigdy nie rób tego więcej! — groźnie go ostrzegła, przecierając zaspane oczy. A potem jej wzrok powędrował w stronę okna akademika. — Co? Już prawie ciemno? — rzuciła z przerażeniem. — Miałeś mnie, podły draniu, budzić co godzinę — jęknęła w stanie bezgranicznej rozpaczy. — Wiesz, co uczyniłeś? Przysiadł przy swoim laptopie. — Nie działo się nic ciekawego. Nudy na pudy — odpowiedział. — A poza tym próbowałem cię postawić na nogi już ze dwa razy. Łgał jak najęty. Chciał, żeby wypoczęła. — Próbowałeś? A która godzina? — zapytała, szukając swojego zegarka na rękę. — Minęła dwudziesta. — I czym się oni teraz zajmują? — gramoliła się ze studenckiego łóżka. Rozkosznie ziewała. — Są na kolacji. Przy świecach. Wybrali z karty to, co najdroższe, więc kelnerzy gną się w pas. I jak wytrawni koneserzy raczą się najlepszym winem. — Mon Dieu, przespałam... sześć godzin. W głowie się nie mieści... — Idź się ogarnąć, wskocz sobie pod prysznic, a potem powiem ci, czym wypełnili czas. Posłuchała go i poczłapała do łazienki. Wróciła po dziesięciu minutach w płaszczu kąpielowym i z okręconymi ręcznikiem włosami. Wyciągnęła z plecaka suszarkę. — Mów! — zarządziła. Suszarka pracowała cicho, więc mógł bez przeszkód opowiadać. — Spałaś już, gdy wybrali się na Starówkę. Artur kręcił się koło nich. Był tak bezczelny, że poprosił Delorme’a, żeby pstryknął mu z nią zdjęcie na tle jednej z kamienic. Pamiętała go z pociągu, a poza tym widzieli się już w hotelu. Zajmuje pokój na tym samym piętrze. — Fatalnie, ona zacznie coś podejrzewać... — wyraziła swe obawy. — Też o tym pomyślałem, ale z drugiej strony patrząc Artur nigdy dotąd nie wpadł. Jest tak przekonujący i tak naturalny, że nikomu przez myśl nawet nie przejdzie, iż... — W porządku, co dalej? — No więc nasza przyszywana pokojówka przejrzała jej rzeczy. I znalazła coś, co skojarzyło się jej z Arizoną. Przeskanowała ten bibelot, nasi to obwąchali i zawyrokowali, że Genesis jest w posiadaniu namayskiego komunikatora. — Niesamowite! — Ten egzemplarz pochodzi ze statku, którym przed laty przyleciała. Ma jego oznaczenia. Nasi założyli już podsłuch, ale z rejestru wynika, że nigdy na Ziemi nie był używany. — Po co więc go trzyma? To jakaś pamiątka? Jakby talizman? — zapytała, ale nie uzyskała odpowiedzi. — Delorme dużo jej opowiadał o swoich rodzicach — ciągnął Robert — a Artur to dyskretnie nagrywał. Potem wrócili do hotelu. Komisarz poszedł się zdrzemnąć, a ona wybrała się na małe zakupy. Kupiła sobie czarną koronkową haleczkę i majteczki. I kilka innych babskich drobiazgów. Jakieś kosmetyki. — Możesz mi to pokazać? — Co?! — Tę haleczkę. W katalogu sklepowym znalazł numer produktu. — Nie zapisywałem tego u siebie, bo nie sądziłem, że to będzie ważne. — Bo nie jest ważne. Wyłączyła suszarkę i przez dobrą chwilę przyglądała się fotce produktu. — Prawie taką samą miała w mieszkaniu w komodzie — oznajmiła. — Właściwie kilka niemal identycznych. Kiedy przyjmowała w Paryżu klientów, wkładała coś takiego na siebie. Dobrze jest jej w czarnej bieliźnie. — Mówisz serio? To znaczy, że co?.. — domyślnie spojrzał na Betty. — Że coś się szykuje?.. — Z mety zasznurowała usta i z powrotem włączyła suszarkę, więc ciągnął dalej. — Kiedy się kąpałaś, dosłownie przed chwilą, dowiedziałem się o tym czujniku. Przez komórkę. Wyobraź sobie, że Walter ma już coś takiego. Za żywe próbki podziękował, ale ich nie wykorzystał. Oddał je do laboratorium. Zdradził, że oparł się na zasobach arvotarskich. Mieli na pokładach taki wykrywacz, ale rzadko kiedy go używali. W kosmosie mało przydatny. Poza tym o niewielkim zasięgu. Około 400 kilometrów. Przełożył to na język naszej technologii i powstał maleńki moduł, w który można wyposażyć samoloty, wykonujące loty szpiegowskie. Wystarczy wcisnąć płytkę do standardowego zaczepu. I pyta, gdzie to ma podrzucić. Jej oczy zabłysły. — Nareszcie — odetchnęła z prawdziwą ulgą. — Ubędzie nam... eee... połowa roboty. Szczerze mówiąc liczyłam raczej na satelitę. — Chwileczkę się zastanawiała. — Ma się rozumieć, kupujemy to. W ten sposób będziemy zawsze wiedzieć, gdzie jest, nawet gdyby nam w kółko zwiewała i wiele razy pod rząd zmieniała toż... — raptem zamilkła w pół słowa. — Do diabła! — warknęła, uderzona nagłym skojarzeniem. — Z zasobów arvotarskich? — zakwiliła. Nie mogła ukryć przed rudzielcem zażenowania. — I tu jest pies pogrzebany — powiedział z naciskiem, wiedząc, o co jej chodzi. — Mogliśmy wpaść na ten pomysł już dwa lata temu. Wcale nie jesteśmy takimi geniuszami, za jakich nas biorą. — Nie zwalaj na nas — twardo się broniła. — Ktoś to zawalił dobrych parę lat temu. Na długo przed nami. Wypuścił z ulgą powietrze. — To tylko zasługa Waltera, że się do tego dogrzebał — rzucił pojednawczo. — Czysty przypadek. Na pokładach arvotarskiego krążownika jest przecież nieskończenie wiele takich elementów. I chyba nikt w pojedynkę nie ogarnia całości — wyjaśnił. — A poza tym wcale się nie dziwię, że olewali ten trend. Mieli ważniejsze sprawy na głowie. Przecież Arvotarzy nie mogą plątać się po Ziemi. Ten nadmiar tlenu w powietrzu rozwaliłby im płuca. A ci nieliczni Namayowie nie są aż tak groźni, żeby z ich powodu za każdym razem wpadać w panikę. Dobrze wiemy, że liczy się to, co dzieje się w kosmosie, a nie tu. — To prawda — rzekła po zastanowieniu. — Nie ma co rozdzierać szat. Kiedy mogą to zainstalować? — Jeśli zależy ci na tempie, to jeszcze tej nocy. — Klawo, dzwoń do niego. Niech to zrobią. Nie mówił nic o szmalu? — zapytała podejrzliwie. — Co ty? On? Przecież dotąd byliśmy wypłacalni. — Zatem już nie będzie mogła nam się wymknąć. Kamień spadł mi z serca. Jutro przekonamy Delorme’a, żeby z nią pogadał. Powie jej, co i jak. — Uchyliła okno i wsłuchała się w dobiegające z dołu akademika przytłumione dźwięki. — Co to za muzyczka? Dyskoteka? Bezmyślnie kiwnął głową. — Przypuszczam, że tak — odrzekł, nie odrywając wzroku od schematu komunikatora. — To w takim razie pójdę się pokręcić. Muszę się jakoś odreagować — rzekła z werwą, dzieląc się z nim niespodziewanym postanowieniem. — Sama?! — zrobił wielkie oczy. — Sama — potwierdziła zadziornie. — Nie wolno ci — postawił się. — To brawura. Skrócą cię o głowę. W czasie akcji — i to w dodatku w obcym kraju — pod żadnym pozorem nie możemy się rozdzielać. — Pieprzę to! — nienawistnie syknęła. — Baby, opanuj się, musimy ich monitorować — usiłował być dorosły. — Zrezygnujesz z takiej atrakcji? Przecież w tym hotelu zapowiada się ekstra noc poślubna... — Guzik mnie to obchodzi — odrzekła z samozaparciem. — I nie mów do mnie „baby”. Pomyślał, że jej katolickie wychowanie robi swoje. — No, dobra — postanowił ustąpić. — Widzisz ten kolorowy plakat na drzwiach? Jeśli ze swojego łóżka trafisz sztyletem tamtego przystojniaka między oczy, pozwolę ci zejść na dół. Chwilę ważyła podany jej nóż w dłoni. Potem lekko się uniosła i cisnęła. Stwarzała wrażenie pasywnej, ale w pewnych sytuacjach zamieniała się w jaguara. — I co? — nonszalancko zapytała. Podszedł tam i wyrwał sztylet. — Perfekcyjnie! — rzekł z podziwem. — Jak ty to robisz? Obojętnie wzruszyła ramionami. Zrzuciła właśnie płaszcz kąpielowy i wciągała za jego plecami spodnie. — Po prostu... — tańczyła na jednej nodze — regularnie... chodzę... na... treningi... A ty... nie? Posmutniał. — Mogę się już odwrócić? — zapytał. Kończyła zakładać biustonosz. — Ostatnio jakoś się zaniedbywałem... 4. Usłyszał umówione stuknięcie i cicho skrzypnęły w kiepsko naoliwionych zawiasach otwierane drzwi. Mimowolnie obejrzał się za siebie. Uniósł brwi. — Tylko pół godziny? — zapytał z nutą ironii. — Aha, nie było Supermana. Weszła do pokoju ze skwaszoną miną. Świetnie się prezentowała w obcisłej bluzeczce w paski. — Drętwi jacyś. Bez polotu. Pewnie się rozkręcą dopiero około północy. Zero fantazji. Wrócił do klawiatury. — Doskonale trafiłaś — pocieszył agentkę. — Intuicja cię nie zawiodła. Właśnie uporali się z kolacją i idą do siebie. Zatrzymała się za jego plecami. — Przyniosłam ci puszkę coca-coli — wymamrotała. — A tu z powrotem te dwie dychy — podała mu przez ramię wymięty banknot. Wziął i niespiesznie schował do wydobytego portfela. — O, są już w środku — oznajmił. — Zapaliły się boczne światła. — To jego apartament? — próbowała się upewnić. — Uhm! — potwierdził. — Zadzwoń do Artura i zapytaj, czy nie zapomniał o afrodyzjaku. — O czym? — zrobił wielkie oczy. — Nie mówiłam ci? Dostałam ten środek od Waltera. Działa w bukiecie odświeżająco-zapachowym, który wkłada się do kontaktu. — Serio? Nie mówiłaś. Teraz już za późno, żeby mu o tym przypominać. Ale jak go znam, to na pewno tego nie przeoczył. — Uderzył się ręką w czoło niby to w nagłym olśnieniu. — Coś takiego i mnie by się przydało — rzekł z ożywieniem. — Akurat — wycedziła z przekąsem. — Tobie? Wiem, co byś z tym zrobił. — He, he, he! — zarechotał. — Na wszelki wypadek posprawdzaj gniazdka elektryczne. Odeszła od niego i szeroko otworzyła okno. Do pokoju wdarło się wieczorne powietrze. Z oddali dobiegał trel słowika. — To jest zawsze najlepszy sposób — popisała się pomysłowością. — Świeżutki łyk tlenu. Oparła się łokciami o parapet i zapatrzyła się w ciemne niebo. Widniał na nim blady sierp księżyca. — Jasny gwint, zaczyna się... — Robert oderwał ją od wieczornych medytacji. — Świeże powietrze w Warszawie? Całują się! Odwróciła się od okna. — Nie będę na to patrzeć — mężnie postanowiła. — Ty mi krótko mów, co się tam dzieje. Rypnęła całym ciałem na łóżko i ułożyła się wygodnie, podkładając sobie poduszkę pod głowę. Zaczęła się bawić pozostawionym sztyletem. — No więc... excusez du peu... kilka ciasnych figur. Obejmują się i pieszczą. On ją zaczyna roz-bie-rać... — chłodno relacjonował. — Zero tremy przed występem. Musieli w siebie wlać morze wina. — Ma pod spodem czarną haleczkę? — A jak... — cmoknął z uznaniem. — Szczuplutka, ale z seksapilem. Ha! — po chwili dorzucił z dumą, odsuwając się od laptopa. — Dali mi to wreszcie na cały ekran. Jak w telewizji. Klasa! Z trzech kamer. No... — znacząco gwizdnął. — Ona uklęknęła przed nim i... Boże ty mój!.. — jego głos przeszedł w teatralny szept. Udał, że w niewiarygodnym zawstydzeniu zasłania sobie oczy, lecz nadal patrzył przez rozłożone palce. — Ależ on ma wielkiego ptaka... Nie widziałem takiego, jak żyję — wychrypiał z zachwytem. — Niespotykana anomalia... Nie wytrzymała i zwinie zerwała się z łóżka, stając mu za plecami. Rzuciła okiem na to, co działo się na ekranie. W jednej chwili się połapała. — Ty wredny świntuchu! — parsknęła ze złością. — Podpuściłeś mnie, chamie jeden. Normalnego ma, do diabła! — Wróciła tak gwałtownie na łóżko, że aż jęknęły sprężyny. — Zrób mi jeszcze raz taki numer, cwaniaku, a wyfruniesz przez okno — ostrzegła go. — Z oberwanymi jajami — pogroziła mu ostrym sztyletem. Lecz już po chwili dużo spokojniej dorzuciła, nie kryjąc determinacji: — Doskonale się orientujesz, że seks będę uprawiać tylko z facetem, który zostanie moim mężem. Nigdy wcześniej. Więc mnie nie prowokuj! Mimowolnie przytaknął, nie przywiązując do jej wybuchu większej wagi. — Teraz zaczynają na ostro — oznajmił. Nagle ziewnął, oparł się o krzesło i z ulgą założył ręce za głowę. Spoważniał. — No, nie, nie chciałem ci deptać po odciskach — zaczął się usprawiedliwiać. — Dobrze wiesz, że cię szanuję i tak dalej. Ale w każdym siedzi taki psotliwy chochlik, który czasami... — Taki mały skurwysynek — wpadła mu w słowa — który musi sprawdzić, czy nie da się rozwalić zabawki, na którą starzy wydali krocie... — Dokładnie — potwierdził po chwili. — Już skończyli. Błyskawicznie się z nią uporał. Teraz zwlókł się z łóżka i człapie do łazienki. Szkoda, że nie było głosu... — Oj, krasnalu, krasnalu... Gdybyś mnie nie cenił — pobiegła myślami za jego krótką spowiedzią — byłby z nas zespół do kitu. Na tym stoimy od dwóch lat. Pochylił się nad ekranem. — Mam zbliżenie na jej śliczną buźkę — kłapnął. Zabawnie przekrzywił głowę. — Wydaje się... taka ludzka i... heh... szczęśliwa. Oparty rękami o umywalkę, ciężko dyszał, pomału się uspokajając. Była zadziwiająco uległa i nie pojmował, dlaczego pot leje się z niego strumieniami. Wąskie strużki płynęły po twarzy, po piersiach i plecach, docierając do posadzki. Czuł się tak, jakby właśnie samotnie zdobył Mount Everest. Triumfował. Genesis nie zamieniła się w potwora. Dała mu to, czego od wczesnej młodości bezskutecznie oczekiwał od kobiet, nie znajdując oddźwięku i zrozumienia. Nigdy w życiu nie zaznał takiej rozkoszy. Wziął prysznic, wytarł się ogromnym ręcznikiem i wrócił do łóżka. Przytuliła się do niego. — Było ci dobrze? — zapytała. — Mhm! — wymruczał. — Teraz pójdę do siebie, bo nie mógłbyś zasnąć. Rankiem się spotkamy — cmoknęła go w czoło. — Dobranoc! — wyrzekła. — Dobranoc! — potulnie się zgodził. Pozbierała swoje rzeczy i bezszelestnie opuściła jego apartament. Była ciemna noc. Wskazówki zegara pokazywały pierwszą dwadzieścia cztery. Delikatnie pieścił jej ponętne gładkie ramię, wystające spod kraciastego koca. — I znowu muszę cię budzić, śpiochu — szeptał jej przy uchu. — Wstawaj, Esmeraldo. Czeka nas żółty alarm. Cały nasz misterny plan poszedł w drzazgi. Uniosła się na łokciu, prawie nie otwierając oczu. Kurczowo złapała go za nadgarstek, chcąc czym prędzej znaleźć się na powrót w jego bezlitosnym, ale realnym świecie. Przyśniło się jej, że jeszcze chodzi do college’u i że wybrała się z przyjaciółkami na rozkoszną plażę w Miami. A wcześniej jeździły na wrotkach. Nie zapalał światła. Monitor laptopa rzucał słaby blask. Był nieomal Orfeuszem, wyprawiającym się po Eurydykę do Hadesu. — Co się stało, Quasimodo? — wymamrotała. W tamtym sennym świecie nie było koszmarnych obcych z Syriusza. — Osunęła się lawina. Dziesięć minut temu odezwał się ten popieprzony namayski komunikator — wyznał z przygnębieniem. — Mamy cholernego pecha — dorzucił z żalem. — Właśnie czekam na tłumaczenie. — A co się z nią dzieje? — Artur mówił, że wpadła w panikę. Totalnie jej odbiło. Rzuca się po numerze hotelowym i omal nie chodzi po ścianach. Ale to nie wszystko — odkaszlnął. — Centrala informuje, że jeden z namayskich patrolowców wchodzi właśnie w atmosferę. Chyba jakiś starszy typ. Ogłosili u siebie czarny alarm. Z analizy toru lotu wynika, że kieruje się w stronę Warszawy. Ponieważ tu działamy, są zainteresowani naszymi sugestiami. Zajmą się nim, jeśli to nie wiąże się z naszą operacją. To znaczy: wykończą tych Namayów i zgarną ich sprzęt. Podniosła się i zaczęła się ubierać. — Faktycznie, włącz żółty alarm! — powiedziała ze zniechęceniem. Kochała porządek i nie cierpiała takich nagłych zwrotów akcji. — Włączam żółty alarm dla środkowo-wschodniej Europy — oznajmił, szybko uderzając w klawisze. — Musisz tu wpisać swój osobisty kod... Przysiadła na jego krześle w figach i półkoszulce, a on odebrał telefon. Od dzieciństwa miał świra na punkcie komputerów i radził sobie ze wszystkimi możliwymi protokołami sieciowymi. — Artur mówi, że ona ubrała się i zjeżdża na dół. Pewnie do garaży. — Dobra, niech zmyka. I tak daleko nie ucieknie — mruknęła z przekąsem. — I co masz? Ustąpiła mu miejsca i mógł ponownie przypiąć się do klawiatury. — Jest ta instrukcja. Na wstępie zwyczajowe pozdrowienia namayskie. Potem treść: „Zabieramy cię, siostro, z Ziemi. Wracasz do swoich!” Następnie mówią, gdzie ma czekać i o której. Dokładne parametry... — zerknął na zegarek. — Dysponuje pewnym zapasem czasu, nie musi się szaleńczo spieszyć. Tylko gdzie to jest? Potrzebna mapa. — Przyszło jeszcze coś z centrali — cicho zauważyła. Odebrał komunikat. — To takie same indeksy — skonstatował. — Wykryty przez naszych NA-13, czyli innymi słowy UFO, wyląduje... eee... to jest gdzieś między Sulejówkiem a Halinowem. Godzina też się zgadza. Przetarł zmęczone oczy i zatrzymał wzrok na agentce. Szykowała się do włożenia sportowych butów na protektorach. — No, piękna, rusz głową. W tobie ratunek. Wciągnęło nas to bagno po uszy! Zamarła w bezruchu, dotykając palcami skroni. Niczym odurzona wyziewami ze szczeliny skalnej Pytia z Delf musiała zajrzeć w przyszłość. — Po pierwsze, nadasz do centrali, żeby nie ruszali tej namayskiej maszyny. Ma bezpiecznie wylądować i odlecieć... — rzekła po chwili wahania. — Chcesz tego cudaka wypuścić z rąk? — na jego czole pojawiły się dwie poziome bruzdy. — Tyle zachodu i raptem walkower? Poddasz się bez walki? Z przekonaniem przytaknęła. — Nie dramatyzuj. Widzę, że umierasz ze strachu. Z duszą na ramieniu niczego nie dokonasz. Jestem pewna, że ona wróci. Qui ne risque rien, n’a rien. Ale musi się sama przekonać, że tam już nic nie ma. Za wyjątkiem tych żałosnych niedobitków ich flotylli w paśmie planetoid. Kapujesz? Po drugie, niech Artur umożliwi jej dotarcie do zaplanowanego miejsca lądowania obcych. Może Genesis będzie w stanie zwędzić jakiś wóz? Jeśli nie, niech jej zaofiaruje któryś z naszych. Stoją tam chyba ze trzy. On to potrafi. — Oki! — Poczekaj, jeszcze chwila. Kiedy już się z tym upora, niech ściągnie z łóżka komisarza i zabierze go ze sobą na lądowisko. Niepostrzeżenie polecimy za nią naszym śmigłowcem. — Z tym francuskim gliną? Po co? — To ważne. Musi na własne oczy ujrzeć, że jego urocza laska daje dyla z Ziemi. Jest w niej zadurzony, więc nam nie uwierzy. Będzie mu chodziło po głowie, żeśmy ją sprzątnęli. A powinniśmy go mieć gotowego pod ręką, kiedy ona wróci. — Aha, rozumiem. Helikopter na które lądowisko? — No, bezsprzecznie na to w pobliżu. Na VS2. Niech przyleci dokładnie o... eee... Oki, za chwilę zgramy czasy... — zaciągała pasek przy spodniach. — Mamy stąd tam pieszo siedem minut. Rozłożył papierową mapę. — Jeśli dorwie sprawny wóz i niczego nie pokręci, to pewnie uda się w stronę Mostu Poniatowskiego, potem pogna Grochowską, Płowiecką, Czecha i Traktem Brzeskim. To wylot na Terespol. Poradzi sobie? A może złapie taksówkę? — podniósł wzrok na Betty. — Prościutka trasa, trudno zabłądzić. Z jej wewnętrznym kompasem? O tej porze nie ma dużego ruchu. W Paryżu jakoś sobie radziła. Ani razu nie miała stłuczki, pominąwszy kilka mandatów za parkowanie — sumowała wcześniej zdobytą wiedzę. — O cholera, wreszcie to do mnie dotarło... Na pewno nie umie ukraść samochodu. Jeszcze rozwali szybę i narobi hałasu, ściągając sobie na kark policję... Wszystko, tylko nie to... — Może wiadomymi kanałami dać cynk, żeby drogówka jej nie ruszała? — Co ty? Nie. To byłoby równoznaczne z dekonspiracją... — Racja! Zaświeciły się jej oczy. — Otwórz, znowu masz coś z centrali. — Pełna kultura — oznajmił po chwili. — Co za kurtuazja? Potwierdzili nasze dyspozycje i odwołali u siebie czarny alarm. Widzisz, jaką masz władzę? — z podziwem rzekł do agentki. — Dozgonne błogosławieństwo NASA. Ogłoszą cię świętą za życia. — Złudzenia — mruknęła, mimo to z ulgą odetchnęła. — Koreluj czasy i wynosimy się stąd — zadecydowała. — Momencik — powstrzymała go. — Zaczekamy na to, co ona zrobi. Zjechał windą do garaży i jakby przecząc prawom fizyki w te pędy znalazł się na środku parkingu. Zaczął gwizdać pod nosem i omal nie stepować, nonszalancko próbując zwrócić na siebie jej uwagę. Szczęśliwym zrządzeniem losu od razu wpadła mu w oczy. — La marquise sortit a cinq heures — ironicznie mruknął do siebie, mimowolnie nawiązując w myślach do historycznego manifestu surrealizmu. Tak wyglądał stereotypowy początek konwencjonalnej powieści. W rzeczywistości minęło pół do drugiej, a Genesis nie była markizą, ale kosmitką. A do tego kurewką. — Witaj, śliczna Paryżanko! — z szeroko rozpostartymi ramionami tubalnie zawołał, olewając zasady konspiracji i nie licząc się z tym, że jest środek nocy. — Klaustrofobia? Nie możesz zasnąć w nowym miejscu? — Z mety podpłynął do niej, jakby intymne tete-a-tete z tą właśnie niedawno poznaną madonną miało być jego przeznaczeniem. Bezradna sterczała za czerwonym volvo w popielatych bojówkach, wygodnych półbutach i jakimś luźnym swetrze. Obeszła zaparkowane wozy, mając płonną nadzieję, że któryś z kierowców okazał się na tyle lekkomyślny, żeby zostawić uchylone drzwiczki lub kluczyki w zamku. Nie szarpała klamek, lękając się, że uruchomi alarm. — A ty? Co ty tutaj robisz? — nieżyczliwie zapytała. — Przyzwoici faceci już śpią... — fuknęła jak osaczone zwierzę. Zamierzała pozostać sama i nie przewidywała żadnego męskiego towarzystwa. Zresztą była już z jednym w łóżku tej nocy. Miała jakieś nieprzytomne spojrzenie, więc nie próbował wdawać się w wyjaśnienia ani w pertraktacje. Nie odstraszyła go. Śmiało do niej się zbliżył i z filuternym uśmiechem pomachał jej kluczykami przed oczyma. — Znam ten ból — omal nie zaśpiewał z przejęcia. — Domyślam się, że chcesz się stąd wyrwać. Te biurowce przytłaczają. Weź mój! — rzekł zachęcająco. — To tamten ciemny citroen. Bak jest prawie pełny. Na taką chrupiącą marchewkę od razu dała się złapać. Podprowadził ją do wozu i zachęcająco uchylił przed nią bramy niby-raju. Zerwał zakazany owoc i wepchnął jej do rąk. — Mam szczęście, że na ciebie trafiłam — pociągnęła nosem. Okazał się zaczarowaną złotą rybką, spełniającą jej życzenia. — W Paryżu szlajałam się bardzo podobnym. Nerwowo zasiadła za kierownicą i nagle ustąpiło męczące ją napięcie. Włożyła kluczyk do stacyjki. — Nie ma sprawy — rzucił niefrasobliwie. — Musimy sobie pomagać, maleńka. To obcy kraj. A tam w skrytce masz mapkę tej metropolii — skwapliwie dodał. — To na wypadek, gdybyś się zagubiła w tym labiryncie... — Jeszcze raz dzięki! — powiedziała i zatrzasnęła drzwiczki. — To faktycznie klaustrofobia — rzekła do niego, opuściwszy szybę. — Nie lubię się do tego przyznawać, ale... — udała nadzwyczaj szczerą. Niestety, nie był jej psychoterapeutą, a przecież nadawał się do tej roli. — Nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo mi pomogłeś. Ostrożnie ruszyła, kierując wóz na powierzchnię, a w lusterku w ostatniej chwili zauważyła, że facet z Genewy życzliwie macha jej ręką na pożegnanie. Pozostawili za sobą otulony snem Sulejówek. Śmigłowiec minął pokryty drzewostanem teren poligonu wojskowego i powoli zaczął obniżać lot. Czerń lasu ustąpiła ciemnej szarzyźnie łąk. Nisko zawiśli nad sporawą polaną, otoczoną z trzech strony linią boru. Zgasły światła sygnalizacyjne. Po drugiej stronie nitki szosy znaczyły się połyskujące w świetle księżyca stawy. Na niższych obrotach silnik pracował dużo ciszej. — Jest jakieś... trzysta metrów stąd — zawyrokował Robert, podając komisarzowi lornetkę z noktowizorem. — Jeśli zależy ci na tym, żeby jej się dokładniej przyjrzeć, możemy niby to przypadkiem koło niej przelecieć. Mało prawdopodobne, żeby zwróciła na nas uwagę. Na pewno sterczy obok wozu i przeczesuje wzrokiem niebo. Jakiś czas trwało, nim w okularach znalazł właściwy skrawek gruntu. Zabiło mu serce. Wyłowił zastygłą w bezruchu postać na tle przechylonego na bocznej bitej drodze samochodu osobowego. Naprowadziły go światła postojowe. — To ona — wyszeptał. Głowę miała zadartą do góry. Kontemplował ten widok dłuższą chwilę. — Nie da się poprawić obrazu? — zapytał. Betty majstrowała przy sprzęcie. — Teraz będzie lepiej... Wziął od niej i znowu przyłożył do oczu. — Jeszcze cztery minuty — ostrzegł go rudzielec. — Powinni być punktualni. Jeśli dotąd nie widziałeś UFO, to właśnie masz okazję. Przestań ściągać ją wzrokiem, a śledź lornetką niebo. Przylecą ze wschodu — pokazał mu kierunek. — Z reguły się nie spóźniają. Posłuchał go i skierował lornetkę wyżej. Księżyc był już nisko. — Co z czujnikami? — zapytała Betty. Robert podniósł na nią wzrok. — Jak dotąd, nic. Mówiąc o nocy, mieli pewnie na myśli noc u siebie. Czyli po drugiej stronie Atlantyku. — To prawda — westchnęła. — Jezu Chryste! — wpadł jej w słowa Delorme. Nadlatująca maszyna obcych rosła w oczach. Mający kształty sporawego spodka pojazd coraz bardziej opadał, aż wreszcie znieruchomiał nad zaparkowanym citroenem. Zachwycał zapierającą dech w piersiach tajemniczą symfonią świateł. Genesis niby aktor na scenie znalazła się w omiatającym grunt jasnym stożku z reflektora. — Mają ją! — szepnęła Betty. Oczekująca wyciągnęła do góry rękę w geście, który miał pewnie wyrażać powitanie. W dół spłynął niby winda półprzejrzysty różowawy walec. Uczyniła ze trzy kroki i dała się pochłonąć świetlnej toni. Uniosło ją ku otwartemu wlotowi. — Odrodziła się jak feniks z popiołów i uleciała w gwiazdy — ocknął się dotąd milczący Artur, poziewując w rękaw i przypominając o swojej obecności. — Bajeczny ptak — sennie podsumował tę przedziwną laskę. Nie robiło na nim wrażenia to, co się tam działo. W minutę później NA-13 zakołysał się jak lekko wytrącony z równowagi wirujący bączek, zgrabnie poderwał się do lotu i poszedł w górę. A po następnej wtopił się w pokryty gwiazdami nieboskłon, zamieniając się w świecący punkt. — Jeśli chcesz, możesz zabrać swój wóz — niemrawo rzekła Betty do Szwajcara. — Zmywamy się stąd, nic tu po nas! Wtulony w fotel, wyraźnie się nudził. Skrzywił się, kiedy to usłyszał. Nie miał zamiaru wysiadać ze śmigłowca, ładować się za kierownicę samochodu i po nocy rwać samotnie do stolicy. Niby to było tylko 25 kilometrów, ale... — A bo ja wiem? — wzruszył ramionami, ostentacyjnie nie wyjmując rak z kieszeni. — Skąd mogę wiedzieć, czy pozostawiła kluczyki w stacyjce? — próbował się bronić. — Może je wzięła ze sobą? — Podlecimy tam i zobaczymy — rozstrzygnęła. Robert zarżał. Akurat z ulgą zamykał laptopa. Był po pracy. — Zadzwoń do niej i zapytaj! — zażartował. Ten udał, że bierze ten wątpliwy dowcip za dobrą monetę. — Mówisz o komórce? Już jest poza zasięgiem — niby to ze śmiertelną powagą odbił piłeczkę. A potem przesądził: — Rankiem ściągnie mi go pomoc drogowa. Zresztą, po co zaprzątasz sobie tym głowę? — zwrócił się do agentki. — Przecież to nie twój budżet. — Faktycznie — przyznała się do porażki Betty. 5. W dwa tygodnie później Jego twarz zdradzała wyraźne podniecenie. Ukrył komórkę w kieszeni i z ukontentowaniem zatarł ręce. — Zatelefonowała? — Robert niedbale opierał się o metalową balustradę. Miał na sobie miarową granatową kurtkę z firmowym nadrukiem. Nie był w stanie swym wątłym ciałem zasłonić kształtów spoczywającego tu gigantycznego arvotarskiego krążownika. Z wysokości antresoli krzątający się po wykutym w skale olbrzymim hangarze inżynierowie i technicy przypominali mrówki. — To świetnie. Nie musimy główkować nad tym, jak uwiarygodnić twoją obecność na Majorce — kiedy to mówił, oczy miał szczere i odrobinę rozbawione. Delorme odkaszlnął w dłoń. — Nie wyrzuciła mojej prywatnej wizytówki — usiłował wstydliwie usprawiedliwić Genesis. Czuł ulgę. Nie spodziewał się, że kosmitka wróci. Od dwóch dni monitorowano jej wyczyny na Balearach. Pojawiła się w towarzystwie trzech Namayów, którzy po wylądowaniu wcielili się w młodych Hiszpanów. Dopadli zabawiających się na leśnej polanie turystów. Czwarty pozostał w NA-13, umykając gdzieś w przestrzeń kosmiczną. — To poszukajmy Betty — rzekł rudzielec. — Zobaczymy, co nam powie. Komisarz zatrzymał go na chwilę. — Wiesz, co? — poprosił. — Jeżeli szykują się jakieś niespodzianki, wolałbym o nich usłyszeć od ciebie, nie od niej — wyznał ze smutnym grymasem na ustach. — Ona mnie onieśmiela. Tamten wyprostował się i nienaturalnie odrzucił do tyłu ramiona. — Serio? Wydaje mi się przystępna. I seksy — nie zgodził się z paryskim gliną. — Właściwie, to nie jestem uprawniony, ale co mi tam... — nieoczekiwanie ustąpił. — Sprawy mają się tak... — zaczął objaśniać. — Ci chłopacy buńczucznie wymyślili, że przejmą we trójkę władzę nad Ziemią. Zupełny absurd — na moment pogrążył się w zadumie. — Sądzą, że drogą kolejnych wcieleń i zmian tożsamości dotrą do tego, kto włada tą planetą. Dlatego jesteś im potrzebny — ożywił się, kątem oka śledząc przechodzącą Murzynkę z centrum nasłuchu. — Chcą zacząć od ciebie. To był pewnie główny powód tego, że się nagle odezwała. — Ach, tak? — komisarz nie tego się spodziewał. Agent zadał mu cios poniżej pasa. Liczył jak sztubak na to, że słodka Genesis odwzajemni jego uczucia. Z ponurą miną obejrzał czubki swoich butów. — A poza tym kończy im się szmal — Robert nadal bezlitośnie pozbawiał go złudzeń. — Mają nadzieję, że dorwą się do twojego konta. — Zajrzał mu w oczy i zaraz dorzucił: — Tyle wynika z ich niektórych rozmów. Ale trzeba wziąć poprawkę na ich grę. Lawirują, przywdziewają maski i nie są szczerzy. Nie ufają sobie nawzajem. To przecież istoty, pozostające od dawna w stanie totalnego zagrożenia. Zatem zdegenerowane. Jakie więc są prawdziwe intencje tej laski — zakończył — wywnioskujesz dopiero na wyspie, kiedy ją zobaczysz. Ruszyli szukać agentki, ale komisarz znowu złapał rudzielca za rękaw. — A jak z tą mikrobiologiczną osłoną, zabezpieczającą organizm przed ich atakiem? Robert skrzywił się przezabawnie. — Po tych trzech seriach szczepień, które przeszedłeś, nie powinna zawieść. Nie ma powodu do obaw — klepnął go w ramię jak starego kumpla, nie chcąc, żeby bez końca dreptali w miejscu. Komisarz nadal zwlekał. Nurtowały go jakieś wątpliwości. — A czy ona?.. Z nimi?.. — wstydliwie wybąkał, przełamując ostatnie opory. W gruncie rzeczy tylko to go niepokoiło. Spłoszony tym pytaniem rudzielec uciekł spojrzeniem gdzieś w bok. — Z materiału filmowego wynika, że nie — wyklarował. — Niemniej jednego wyróżnia. To See. Wczoraj trzymali się razem za ręce, idąc na plażę. Majorka była istnym rajem i żałowała, że wcześniej nie odkryła tej śródziemnomorskiej wyspy — o klifowym wykończeniu na północy i uroczych gajach oliwkowych, pomarańczowych i migdałowych na terenach nizinnych. Majestatyczne góry, stare klasztory i ustronne wioski wabiły chętnych wrażeń. Natomiast na południu — na wschód od Palmy — szerokim ośmiokilometrowym łukiem ciągnęła się pokryta drobnym piaskiem plaża, ponad którą wznosiły się mnogie hotele. Zaczynał się sezon i roiło się od turystów, dla których ten uroczy zakątek globu był smakowitą przynętą. Kawiarnie, restauracje i bary tętniły tu życiem przez całą dobę. Mieniła się w słońcu błękitna woda. Mimo niezliczonych atrakcji, a w tym rozkoszy kąpania się w ciepłym morzu, nie udzielało się jej urlopowe szaleństwo, zaś na jej twarzy malowały się przygnębienie i udręka. Kamraci, którzy z pozoru wspaniałomyślnie zabrali ją z Ziemi, bezlitośnie odarli ją ze złudzeń. Śmiałkowie, którzy odważyli się z nią tu następnie wylądować, niefortunnie wcielili się w prymitywnych hiszpańskich chłopaków — pierwszych Ziemian, na jakich się natknęli. Pochopnie wybrali ofiary, deformując sobie świadomość. Efekty było widać już od pierwszego dnia. Od rana do wieczora zajmowali się wlewaniem w siebie drinków i rozglądaniem się za tanimi panienkami. Lekceważyli rudymentarne zasady ostrożności i ostentacyjnie rozmawiali ze sobą po namaysku, ignorując bezpieczny hiszpański. To musiało fatalnie się skończyć. Zadumała się nad poznanym w pociągu Francuzem. Czasami przeznaczenie niby to przypadkiem stawiało jej na drodze osoby, których nie mogła wymazać z pamięci. Jean skwapliwie obiecał, że przyleci, ale nie była przekonana, że tym samym uwolni się od kłopotów. Czy był jej przyjacielem? Krótki pobyt poza Ziemią uzmysłowił jej, jak tragiczny jest jej los. Żałowała, że tak lekkomyślnie porzuciła go w Warszawie, licząc na swoich jak na zbawienie. Pluła sobie w brodę. Okrutni Arvatarzy nieśpiesznie pacyfikowali resztki namayskiej flotylli. Rozgniatali ich jak pluskwy, popisując się wyrafinowaniem i sadyzmem. Utworzyli swoją bazę na Plutonie i stamtąd regularnie wyprawiali się w stronę pasma planetoid. Było oczywiste, że mają zamiar aż do ostatniego wytłuc wszystkich Namayów, którzy schronili się w tym układzie solarnym. Ci, z którymi się spotykała, uwięzieni na nie posiadających uzbrojenia patrolowcach, usiłowali o tym nie myśleć. Mamili samych siebie. Wegetowali bez nadziei, udając przed sobą wzajem, że nie są im straszni myśliwi o szkaradnych owadzich twarzach, przed którymi nie umieli się bronić. Spodziewana cudowna kontrofensywa, o której przed wielu laty z przejęciem szeptał jej ojciec, okazała się naiwną opowiastką dla grzecznych namayskich malców. Nic nie mogło uratować jej gatunku. Ten był osądzony, pogrzebany i przeklęty. Doszła do wniosku, ze powinna zajrzeć do kilku sklepów i wybrać się do fryzjera. Marzyła, żeby wyjść z tego cało. See był trochę inny i skrycie liczyła na niego. Gdybyż mógł stać się taki jak Jean! Wykoncypowała, że jest skazana na improwizację i że musi zdać się na intuicję. Ta zaś jej podpowiadała, że nie powinna podejmować żadnej wiążącej decyzji, dopóki nie zobaczy się z miłym rosłym Francuzem. Jednak spodziewała się najgorszego. Miał na sobie półkoszulek, luźne bermudy i jakiś śmieszny kapelusik na głowie, a kiedy go ujrzała, jakoś dziwnie zabiło jej serce. Przyleciał na Baleary, choć wątpiła w to, czy przyjmie jej zaproszenie. Jedna noc w warszawskim hotelu jeszcze nie wystarczała, żeby facet musiał się czuć zobowiązany wobec przypadkowo poznanej laski. — Hej! — przywitał ją, na polską modłę całując ją w rękę. Czekała dokładnie tam, gdzie chciał, siedząc przy stoliku pod parasolem przed wskazanym przez telefon bistrem. — Siemanko! — ucieszyła się. Wizyta u fryzjera zrobiła swoje i prezentowała się okazalej niż tamta młoda Francuzka, jadąca przed dwoma tygodniami pociągiem z Berlina do Warszawy. Usiadł i od razu zerknął na zegarek. — Nie mamy czasu, bo jutro pojawią się tu jacyś agenci wywiadu i będzie za dużo oczu — wyjawił. — A chciałbym z tobą pogadać. — Nie interesuje cię, dlaczego rozstałam się z tobą bez pożegnania? — niewinnie zapytała, mając nadzieję, że uda się jej wcisnąć mu przygotowaną wcześniej legendę. — Nie — odparł. — Są ważniejsze sprawy... Wyobraź sobie, że... — A może postawisz mi drinka? — przerwała mu w pół zdania. — To za chwilę — odparł. — Zatem wyobraź sobie, że kiedy w Warszawie nagle znikłaś, dobrali mi się do skóry ludzie z NASA. Zadrżała. Owiał ją śmiertelny chłód. — Z NASA? — niepewnie zapytała. — Monitorują cię od lat — w tym miejscu musiał skłamać, ale wiedział, że wywoła to właściwy skutek. — Powiedzieli mi, kim jesteś i poprosili mnie, żebym przedłożył ci ich propozycję. Pochodzisz z Syriusza... Podniosła się sztywno od stolika, rezygnując z drinka. Pobiegła myślami w stronę trójki kompanów. — Muszę już iść — rzekła przepraszająco. — Może pogadamy jutro... Nawet nie drgnął. — Siadaj! — powiedział. — Nie uciekniesz z Ziemi. Tamci trzej śmiesznie udający Kastylijczyków Namayowie już ci nie pomogą. Nie zapytała, dlaczego, po prostu zrobiła wielkie oczy. — Zostali zlikwidowani, kiedy tu wchodziłem — wyjawił jej brutalną prawdę. Niemrawo się uśmiechnęła i przysiadła z powrotem. Nie okazała irytacji. — Ależ masz wyobraźnię? — próbowała się bronić. — Kto ci naopowiadał takich bzdur? — rzekła, niby to usiłując go wysondować. Wyjął maleńki magnetofon. — Posłuchaj tego nagrania, a potem powiem ci, co dalej. Ci trzej dzielili się uwagami po namaysku, wiedział jednak, o czym perorują. Z tego, co ustalali, niedwuznacznie wynikało, że kolaborują z Arvotarami. A po wykonaniu zleconego im zadania mają zamiar zlikwidować piękną Genesis. Tej przypadała rola bezwolnego instrumentu w ich podłych rękach. I to na krótko. — Przekonuje cię ta pogawędka? — w pewnej chwili zapytał, chcąc nabrać większej pewności. Nie miała wątpliwości, co jest tematem rozmowy, bo coraz bardziej bladła. Rozejrzała się dokoła. Przy sąsiednich stolikach nie było nikogo, a taras z parasolami ocieniał równo przycięty gęsty żywopłot. Przysunęła się z krzesłem do niego i pieszczotliwie wsparła mu rękę na ramieniu. Poczuł w tym miejscu dziwne mrowienie. — To jakieś brednie, kochany — niby to ciepło rzekła, zaglądając mu wiernie w oczy. Powadziła perfidną grę. Chciała być jak najbliżej. W następnej sekundzie ze zwierzęcym charkotem dopadła jego szyi, usiłując rozorać mu zębami skórę. Stary doświadczony glina był przygotowany na ten krok. — Opanuj się! — rozpaczliwie krzyknął, podrywając się i z rozmachem dając jej w pysk. Upadła na beton tarasu, przewracając krzesło. Momentalnie się poderwała. Jej gładka twarz traciła ludzkie rysy, nabierając nienawistnego wyrazu. Nie zamierzała rezygnować. Szło o jej życie. Sprężyście się odbiła i z gibkością pantery wściekle skoczyła mu do gardła, zwalając go z nóg. Z naburmuszoną miną spoczywał przygarbiony na służbowym krześle, rękę unosząc na temblaku. Nie chciał z nikim rozmawiać. — Odwaliłeś kawał dobrej roboty — jak mogła pocieszała go Betty. — To była improwizacja, ale całkiem skuteczna. Rewelacyjna. Nasi byli zdumieni, że tak to fachowo rozegrałeś. Skrzywił się z niesmakiem. — Gadanie — mruknął rozżalony. — Dokumentnie spaprałem sprawę. Miało być całkiem inaczej. Podała mu filiżankę parującej kawy. — Proszę! — rzekła. Nie ruszył się z miejsca, karcąc ją gniewnym spojrzeniem. Pokazał jej wzrokiem temblak. — Wsyp dwie łyżeczki cukru — żachnął się. — I zamieszaj. I po licho ten spodek... Na jej twarz wypełzł rumieniec. — Pardon — usprawiedliwiła się w te pędy. — Nigdy nie miałam zadatków na pielęgniarkę. W chwilę później Robert zajrzał do jej boksu. — Idzie Hybryda — szepnął konspiracyjnie. — Baczność! Agentce nagle urosły skrzydła i z tego wszystkiego komisarzowi udzieliło się podniecenie. Z kawą w ręce podniósł się z krzesła. Nadchodzący był tęgim łysym facetem o ogromnych odstających uszach. Garnitur miał od najlepszego krawca. Dostojnie wkroczył i z uwagą zlustrował Francuza. — Dobra robota — niemal powtórzył słowa młodej agentki. — Jesteś przyjęty. Zaszeregowanie jak u tych dwojga — wskazał na czarnulkę i Roberta. — Miałem ci podać dłoń, ale... — uniósł ze zdumieniem brwi. — He, he, pierwsze rany na polu bitwy... Na szczęście lewa ręka — zauważył, a na jego surowej twarzy zarysował się ironiczny półuśmiech. Nawet kiedy dowcipkował, budził respekt. — Kości są całe, to tylko potłuczenie — wymamrotał Delorme. — W porządku. To oczekuję dalszego ciągu... — w jego oczach pojawiły się jakieś wesołe błyski. — Tamtej czarownicy już chyba zmiękła rura. Meldujcie mi, czy się uda. Odszedł, zaaferowany ważniejszymi sprawami, które miał na głowie, a Betty wezwała kilku uzbrojonych agentów. Z naprędce uformowanym oddziałem zjechali windą na niższy poziom. W labiryncie podziemnych korytarzy dziewczyna poruszała się z wprawą, więc szybko dotarli do celu. Wnęka była słabo oświetlona i dyżurowali przy niej dwaj pokaźni strażnicy. Mające po dwa cale grubości potężne pionowe i poziome pręty oddzielały poturbowaną Genesis od reszty cywilizowanego świata. Na jej szyi straszyła stalowa obroża, a na rękach — kajdanki. Te były łańcuchem przytwierdzone do uchwytu w ścianie. — I jak się sprawuje? — przymilnie zapytała Betty. — Je i pije, co jej podamy i znowu rozmawia z nami po angielsku. Wczoraj plotła tylko po namaysku. Komisarz podszedł do kraty. — Heja! — rzucił pojednawczo. — Spadaj, palancie! — odszczeknęła, zezując na niego kątem oka. — Mumia egipska! — To, co? Otworzyć? Betty spojrzała na komisarza. — Chcesz wejść? Tamten skinął głową. — Wyciągamy cię stąd — zawołała do kosmitki. — Jesteś sto metrów pod ziemią i nigdzie nie uciekniesz. Nie zawładniesz żadnym ciałem, bo wszyscy są tu szczepieni. Delorme niczym doświadczony treser wparował do klatki. Syknęła, podnosząc się z posadzki. Podbite limo jeszcze rzucało się w oczy. Kości zrosły się jej w kilka godzin, ale nadal utykała na jedną nogę. Utrudniało oddech gojące się żebro. — Jezu, jak ty wyglądasz! Musiałaś się tak podłożyć? Poprzedniego dnia spuścił jej na Majorce solidne manto. I to w tak piorunującym tempie, że asekurujący go „żołnierze” nie zdążyli oddać strzału. Potężną dawkę środka paraliżującego dostała dopiero wtedy, kiedy nie mogła się już ruszyć. Między stolikami wiła się z bólu. Strażnik zdjął z niej kajdany i przez chwilę masowała zdrętwiale nadgarstki. Niepewnym wzrokiem obrzuciła wymierzony w nią paralizator. — To co? Idziemy? — Betty nie pokwapiła się, by wsadzić nos do celi. — Pokażemy ci statek, którym z rodzicami przyleciałaś na Ziemię — mamiła ją słodkimi obietnicami. — Nasi go poskładali do kupy. Są na nim nawet twoje dziecięce zabawki. A potem ujrzysz z rozmachem urządzoną podziemną fabrykę i powstające w niej bojowe krążowniki. Przekonasz się, że naprawdę szykujemy się do wojny z Arvotarami. Ciepłe palce ani na chwilę nie przerywały kojącego masażu. Była w negliżu. Z afektacją obejmowała udami mocno owłosione pośladki wyciągniętego na łóżku Jeana. Pod jej dłońmi czuł rozchodzące się po kręgosłupie i łopatkach niepokojące mrowienie. Momentami pochylała się nad nim niby w ekstazie i po namaysku skowycząc pieszczotliwie gryzła mu kark. — Jeszcze! — kiedy to czyniła, pojękiwał z rozkoszą, przymykając powieki. Krążyły jej po głowie niejasne wspomnienia z dzieciństwa. Osiągający dojrzałość Namay, chcący zdobyć samicę, nie udawał romantyka i nie starał się o jej względy, jak to było pokracznie na Ziemi, gdzie chorą sztukę uwodzenia doprowadzono do absurdu. Musiał ją sobie brutalnie podporządkować. Liczyła się prymitywna siła. Jeżeli złamał ją i rzucił sobie do stop, była mu wierna do końca życia. — Kocham cię, ty wstrętny potworze! — całkiem po ludzku szepnęła mu za uchem. Potem łakomie sięgnęła po pozostawione przy łóżku policyjne kajdanki. Uwielbiała, kiedy Jean ją nimi skuwał.