Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej. 2 ANDRZEJ ZANIEWSKI SZCZUR POWIEŚĆ 3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 I think we are in rat’s alley Where the dead men lost their bones Thomas Stearns Eliot The Wasteland Myślę, że krążymy uliczkami szczurów, wśród kości porzuconych przez umarłych. przełożył Andrzej Zaniewski 5 WSTĘP Szanowny Czytelniku, SZCZUR jest moją pierwszą powieścią o zwierzętach, powieścią poświęconą istotom niezwykłym i słabo poznanym, bo wiedza człowieka o gryzoniach dotyczy bardziej metod zwalczania niż zrozumienia ich zachowań, psychiki i uczuciowości. Jest to jednocześnie powieść sensacyjna i tajemnicza, wokół szczurzych nor i gniazd rozgrywa się bowiem niejedna tragedia, dramat i przygoda... Wyprawy Heraklesa, klęska Edypa, podróże Odyseusza, rozpacz Niobe, śmierć Antygony, losy bogów, tytanów i ludzi zderzają się, przeplatają, łączą, wypełniając świadomość stworzenia wielkości i wagi naszego serca. Nie chcemy o tym pamiętać w naszym pozornie czystym, ludzkim świecie. Szczury budzą przecież odrazę i lęk, strach przed chorobami, które niekiedy roznoszą, i zabobonną wprost obawę przed potęgą ich stale rosnących zębów. Podziemne społeczeństwo szczurów, ich umiejętność przystosowania i bezustanna walka o przetrwanie, masowe wędrówki i indywidualne skłonności podróżnicze, przykłady niezwykłej inteligencji, legendy i opowieści, których słuchałem od dzieciństwa, wszystko to sprawiło, że szczury zafascynowały mnie, wzbudziły nie tylko ciekawość, lecz również pewien rodzaj zachwytu-szacunku dla przyrody, tworzącej istoty tak doskonale współegzystujące z człowiekiem. Rattus norvegicus i rattus rattus, szczur wędrowny i szczur śniady – dwa podstawowe gatunki z wielkiej rodziny szczurów, towarzyszą ludzkości od początku jej istnienia, a ich los wiąże się ściśle z naszym losem i jest w znaczącej mierze odbiciem naszej własnej cywilizacyjnej i ekologicznej sytuacji. Wydaje się to dziwne, lecz dopiero przy ludziach, którzy przecież od początku wypowiedzieli szczurom wojnę, gryzonie te znalazły najlepsze dla siebie warunki życia. Zamieszkujące groty, lasy i stepy słabe stworzenie, będące łatwym łupem ptaków, węży i drapieżnych ssaków, z chwilą zetknięcia z człowiekiem przeistoczyło się, nabrało sił, ruszyło do gromadnego ataku. Wbrew powszechnym opiniom właśnie ludzie sprzyjają szczurom i tylko dzięki naszej cywilizacji szczury zdołały opanować wszystkie kontynenty i osiągnąć tak wysoki stopień organizacji życia społecznego. Nasze piwnice, magazyny, spichrze, śmietniki, zsypy, wysypiska, stajnie, koszary, więzienia, fermy, kanały, tamy, kuchnie i garaże stały się domami szczurów, ich królestwem, a być może miejscem narodzin przyszłej nadchodzącej cywilizacji, niezwykle silnej i płodnej, drapieżnej i odpornej na wszelkie zachodzące wokół przeobrażenia. Zawsze intrygowały mnie przyczyny i mechanizmy takiej, a nie innej szczurzej egzystencji, struktury społeczne i zależności między poszczególnymi osobnikami, różnorodne charaktery i skłonności, niemal identyczne z ludzkimi. W doświadczalnych labiryntach każdy szczur zachowuje się inaczej, wykazując zdolności i ułomności, niekiedy rezygnując, uciekając, wycofując się, a niekiedy, chyba częściej, poszukując wyjścia, dokonując wyboru – przegryzając cienkie ściany, by stworzyć lub odkryć nowe labirynty. Usiłowałem zbliżyć się do szczurów, poznać je możliwie najpełniej i najlepiej. Hodowałem, podpatrywałem, starałem się zrozumieć i zaprzyjaźnić. 6 Widziałem szczury zamieszkujące ruiny Gdańska i powojenne, próchniejące domy Nowego Portu, szczury usiłujące dostać się na statki, schodzące i wspinające się po cumowniczych linach, obserwowałem szczury w zaułkach Sajgonu, Stambułu, Berlina, Bukaresztu, Warszawy i wielu, wielu miast. Zbierałem też wszelkie informacje i plotki o ich życiu i obyczajach, wychodząc z założenia, że przyjmując nawet to, co nieprawdziwe w poszczególnych legendach i baśniach, poznaję w ten sposób nie tylko szczury, ale i ludzi, którzy te opowieści stworzyli, z odrazy czy nienawiści lub odwrotnie – z podziwu, przyjaźni czy wiary. Buddyzm stawia, na przykład, szczura dość wysoko w hierarchii żyjących stworzeń... To właśnie chytry, przebiegły szczur pierwszy zjawia się przed obliczem umierającego Buddy, zeskakując z grzbietu wołu. Dopiero za szczurem – najinteligentniejszym, i wołem – najbardziej pracowitym, zjawiają się pozostałe zwierzęta buddyjskiego kalendarza: tygrys, królik, smok, wąż, koń, kogut, owca, małpa, pies i dzik. Inna legenda opowiada o tysiącach szczurów ze świątyni Karai Ma w Bihanerze w Indiach Zachodnich. Te szczury to zmarli poeci w swym zwierzęcym wcieleniu, ponownie oczekujący na powrót do swej postaci poetów-czaranów. W baśniach wielu narodów występują szkaradne postacie władców zjadane przez armie myszy-szczurów. Należy sądzić, że legendy te oparte są na wydarzeniach autentycznych, a dostrzeżone przez niemieckiego podróżnika Petera Pallasa chmary gryzoni, przepływające Wołgę w okolicach Astrachania wiosną 1721, pokonywały już znacznie wcześniej lądowe i wodne przeszkody, wędrując w poszukiwaniu przestrzeni życiowej i pożywienia przez obszary Azji, Europy i Afryki... Nie tylko nasz Popiel-Chwościk został pożarty przez myszy... Hatto I, arcybiskup Moguncji spalił w stodole gromadę wygłodzonych biedaków, by zaoszczędzić jedzenie dla swego dworu... Za ten niegodny czyn został pożarty przez myszy w wieży do dziś nazywanej Binger Mäuseturm wzniesionej na Renie... Podobny a sprawiedliwy los spotkał jeszcze wielu władców i wiele osobistości, świeckich i duchownych, o czym z satysfakcją opowiadają baśnie różnych narodów. Pożeranie ludzi przez wygłodzone szczury to nie tylko legendy, lecz udokumentowane fakty, o czym dobrze wiedzą wszyscy poszukiwacze przygód i skarbów, penetrujący stare lochy, forty i piwnice, a także pracujący w kanałach i tunelach. W roku 1977, kiedy przebywałem w spustoszonym wojną, wygłodzonym Wietnamie, zetknąłem się z przypadkami pożerania dzieci przez szczury, chociaż zapracowane matki pozostawiały swoje pociechy w pozornie bezpiecznych kołyskach. Motyw szczurzego losu, zawsze obok losu człowieka, przewija się w wielu książkach – u Kafki, Eliota, Joyce'a, Camusa... Echa tych epizodów, anegdot, legend, a także dalsze ich rozwinięcie, uważny czytelnik odnajdzie w SZCZURZE – nowej, okrutnej odysei, napisanej przed wieloma laty. Ideą przewodnią mojej prywatnej filozofii jest przeświadczenie, że wszelkie formy życia na ziemi wywodzą się z tego samego źródła, są dziećmi tej samej tajemnicy istnienia, tajemnicy celu i sensu. Wierzę, że zwierzęta tak mądre jak szczury kierują się nie tylko instynktem i odruchami, lecz własnym rozumem, doświadczeniem, skojarzeniami, pamięcią i uczuciami, że ze zjawisk i otaczających faktów potrafią wyciągać wnioski, że są mniej zwierzęce, a bardziej ludzkie, niż my – ludzie, w swej zarozumiałości, gotowi jesteśmy przyznać. Człowiek – pan stworzenia, samozwańczy czy mianowany przez Boga? – powinien dzisiaj być wyrozumiałym opiekunem i przyjacielem miliardów istot, których języków nie rozumie, a których zachowanie ocenia według wygodnych dla siebie schematów. Niestety, dzieje się odwrotnie. A przecież wiemy, że istnienie i życie każdego z nas opiera się na tych samych związkach białka, co u psa, szczura, gołębia i każdej żywej istoty. Człowiek zapomina, że jest takim samym organizmem i postępuje tak, jakby chciał się wyrzec tego niewygodnego pokrewieństwa i za wszelką cenę zgubić swe biologiczne korzenie. 7 Szuka więc początków swego istnienia poza granicami naszej galaktyki lub w tchnieniu Istoty Najwyższej. Świadczy to o nieprawdopodobnym zarozumialstwie i nieuzasadnionym poczuciu wyższości, tak mocno zakorzenionym w naszej wyobraźni. Wierzymy, że narzucona przez nas cywilizacja jest jedyna i najwspanialsza, pierwsza i ostatnia. Ta ślepa wiara to nasz codzienny błąd. Nie wiemy, jaką cywilizację przyniesie czas przyszły, kiedy świadomie czy nieświadomie popełnimy już zbiorowe samobójstwo, którego ciągle jesteśmy bliscy. Może będzie to cywilizacja szczurów, może cywilizacja ptaków, może cywilizacja owadów. W zwierzętach dawno już nie widzimy partnerów, a jedynie biologiczne mechanizmy, które powinny być podporządkowane naszym potrzebom, naszej woli i wiedzy, naszym zachciankom. Mądrość zwierząt wyceniamy na tyle, na ile są dla nas użyteczne. Stworzyliśmy ogromne rzeźnie, hodowle, fermy, garbarnie, miliony miejsc zabijania. Jesteśmy nie tylko zarozumiali, lecz najokrutniejsi w przyrodzie, przy czym traktujemy to jak stan normalny, a nawet należący do dobrego tonu, jak noszenie wykwintnych futer z lisów lub nie donoszonych karakułowych płodów... Piszę o tym, ponieważ warto uświadomić sobie, jacy naprawdę jesteśmy i dokąd naprawdę zmierzamy. Jeżeli, Szanowny Czytelniku, chwilami myślisz o reinkarnacji, możesz również pomyśleć, że człowiek, który w swym poprzednim wcieleniu był szczurem, nosi w swej podświadomości pamięć tamtego istnienia, i że zarys jego ówczesnych losów nakłada się w sytuacjach szczególnych i dramatycznych na obecność dzisiejszą, odległą od poprzedniej, bo ludzką. Jeżeli natomiast odwrócisz tę sytuację i wyobrazisz sobie los duszy, która po opuszczeniu ciała człowieczego odnalazła kolejny ziemski byt w powłoce szczura, możesz posunąć się o krok dalej i odnaleźć w swych rozważaniach własną świadomość poddaną takiemu właśnie przeobrażeniu. Jeżeli uczynisz to, sam staniesz się bohaterem mojej powieści i zrozumiesz, jak wiele łączy cię z tym pozornie odległym od ciebie i obcym ci zwierzęciem. Wtedy wszystko, co napisałem, stanie się proste i oczywiste. Książka ta jest bowiem zarówno opartym na faktach opisem, jak i baśnią, legendą wyjątkowo okrutną i niesamowitą, szarą i bolesną jak życie szczura, a przez to prawdopodobną. Żyjące tuż obok, dosłownie pod naszymi stopami, społeczeństwo gryzoni towarzyszy nam przez tysiąclecia, uczestnicząc w naszym dobrobycie i w naszej nędzy, w latach pokoju i wojny. Nie chcemy ich dostrzegać, nie chcemy o nich wiedzieć, walczymy z nimi, pogardzamy tak głęboko, jak tylko my – ludzie – potrafimy. Zastanawiam się, czy kamuflaż niektórych zachowań mego bohatera, a także wielu wydarzeń i wątków nie jest zbyt głęboki? Czy wplątane we współczesny pejzaż symbole przeszłości, tropy sięgające aż do początków cywilizacji zostaną właściwie odczytane? Ostatnia spowiedź SZCZURA nie jest książką tylko o zwierzętach, chociaż i taki sposób jej pojmowania wydaje się możliwy. Przeciwnie, jest opowieścią o prawach rządzących społeczeństwem, o naszych mitologiach, prawdach i kłamstwach, o miłości i nadziei, o samotności i tęsknocie. Jesteśmy przecież mieszkańcami kosmosu, oddychamy tą samą ziemską atmosferą, należymy do tej samej gromady ssaków, o podobnej budowie mózgu, serca i żołądka, podobnie przebiegającym zapłodnieniu i macierzyństwie. Jesteśmy więc bardzo bliskimi biologicznie i psychicznie krewniakami, a oba nasze gatunki, chociaż różne przyczyny o tym zadecydowały, dzięki swej żywotności, sile i inteligencji nie tylko przetrwały miliony lat ewolucji, lecz udoskonaliły się na tyle, że zapanowały nad planetą. Dlatego proszę Cię, Szanowny Czytelniku, nie zapominaj, że opisując w drobiazgowy, naturalistyczny sposób życie szczura – myślę o tobie. Autor 8 Ciemność, ciemność jak po narodzeniu, ciemność ze wszystkich stron. Wtedy było jeszcze ciemniej: czarna, szczelna bariera odgradzała od życia, od przestrzeni, od świadomości. Poza ciemnością nie znałem niczego, odwrotnie niż teraz, gdy w mózgu żarzą się powidoki, pozostałości światła, szczątki, okruchy, cienie. Przypomnij sobie tamtą pierwszą widzianą, zapamiętaną ciemność, przywołaj ją w pierwszej, najwcześniejszej postaci, próbuj odtworzyć przebieg życia, zdarzenia, wędrówki, ucieczki, podróże – od początku: od pierwszych momentów po opuszczeniu ciepłego brzucha matki, od pierwszego bolesnego zachłyśnięcia się powietrzem, od uczucia nagłego chłodu, od przegryzienia pępowiny i delikatnego dotyku języka. Pamiętam: kanały, piwnice, sutereny, podziemia, strychy, tunele, przejścia, szczeliny, rynsztoki, kloaki, szamba, rowy, przewody kanalizacyjne, studnie, śmietniki, wysypiska, magazyny, spiżarnie, kurniki, chlewy, obory, stodoły... Mój szczurzy świat – życie wśród cieni, czerni, szarości, mroków i półmroków, zmierzchu i nocy, najdalej od dnia, od światła, od oślepiającego słońca, od blasku, od przeszywających na wskroś promieni, od połyskujących i rażących powierzchni. Jak najdalej od światła, gdy kierowałem się tylko zapachem mleka w nabrzmiałych sutkach i ciepłem brzucha, gdy sklapnięte uszy nie przepuszczały dźwięków, wtedy bardziej poczułem, niż zobaczyłem po raz pierwszy – poprzez cienką błonę zrośniętych powiek – cień szarości, jaśniejszą plamę w otaczającym głębokim mroku. To odblask zapalonej żarówki lub załamany refleks słońca, wpadającego w południe przez piwniczne okienko, dotarł nagle do moich zakrytych oczu, obudził pierwsze przeczucia. Łagodne światło fascynuje, zaciekawia, wzywa. Odrywasz się od mlecznego gruczołu i niezdarnie czołgasz w kierunku poświaty. Matka delikatnie chwyta zębami za skórę, przyciąga, układa obok siebie. Przy ciepłym brzuchu zapominasz o tamtej szarej plamie. Zapominasz tylko na chwilę. Niebawem niepokój wraca, znowu widzę niewyraźny kontur, ponownie odrywam się i pełznę w stronę tunelu łączącego gniazdo z piwnicą. Matka liże mnie dokładnie, myje wilgotnym językiem, oczyszcza z pierwszych pcheł, które zagnieździły się w pachwinach. Niewiele zapamiętałem z tamtych odległych początków świadomości, kiedy nie wiedziałem jeszcze, że jestem szczurem, a nie rozbudzona wyobraźnia niczego nie przeczuwała i nie tłumaczyła. Obok dążenia w kierunku światła, w kierunku wszelkich rozjaśnień przebijających się przez powieki, reagowałem tylko na wydawane przez matkę przenikliwe piski. One właśnie, obok zapachu sutek i poczucia bezpiecznego ciepła – przyciągały, uczyły, nakazywały. Mój słuch nie jest jeszcze ukształtowany, otwory uszne są zarośnięte i tylko część dźwięków dociera do wnętrza. Pisk matki odróżniasz jednak natychmiast, łączysz go z ciepłem i rozkosznym smakiem mleka. Nagą dotychczas różową skórę powoli porasta delikatny szary puch, czuję to, jest mi coraz cieplej. Teraz nie boję się leżeć na odkrytej powierzchni. Rosnę, staję się coraz silniejszy. Potrafię pierwszy dotrzeć do wypełnionego mlekiem sutka, a nawet odsunąć pełznących obok. Odpycham ich, zagradzam im drogę, a kiedy w gruczole zabraknie mleka, całym ciężarem pełznę do następnego. 9 Jem najwięcej, jestem największy, ulegają mi, ustępują. Co dzień na twardym podłożu gniazda usiłuję stawać, prostować niezdarne, słabe jeszcze łapki, posuwać się do przodu i do tyłu, przewracać się i podnosić. Gdy zamiar nie udaje się, piskiem przywołuję matkę, która przyciąga mnie do siebie, łapiąc zębami za ogon lub skórę na karku. Potrzeba twardego podłoża, na którym uczę się chodzić, staje się równie silna jak potrzeba światła w zamkniętych, lecz coraz wrażliwszych oczach. Tu, na twardym dnie gniazda, wyczułem wyrastające z moich palców słabe jeszcze pazurki, uginające się, sprężynujące, pomagające wstać. Matka przemywa językiem moje ciało, zbiera wszelkie nieczystości i odchody, wyłapuje boleśnie gryzące pchły. Po kolejnym myciu otwierają mi się konchy uszu. Nagle docierają do mnie dźwięki. Szum hydrantu, skrzypienie schodów, uderzenia w rury kanalizacyjne, piski mniejszych szczurków, daleki hałas ulicy, nocne miauczenie kota; olbrzymi strumień szmerów i ech – głosów, szelestów, drgnięć, ruchów. Ogłuszony, rozkraczam się na dnie gniazda, unoszę głowę do góry i wzywam pomocy. Po raz pierwszy słyszę dokładnie własny głos – przenikliwy, wibrujący pisk. Dotychczas odbierałem go zupełnie inaczej – przytłumiony, dochodzący z daleka, a obok głosu matki – najgłośniejszy ze wszystkich. Teraz wydaje się słaby i mizerny pośród wielu dźwięków dobiegających ze wszystkich stron. Światło przebijające powieki nadal pozostaje tajemnicą, nie wyjaśnioną i niezrozumiałą. Wszystkie szczurki dążą teraz do szarych, czerwonawych plam i matka ma z nami sporo kłopotów: bezustannie czuwa i powstrzymuje nas przed wypełznięciem z nory. Przychodzi jej to coraz trudniej, gdyż nasze kończyny stają się coraz silniejsze, chociaż ślamazarnie i powoli to jednak poruszamy się już po całym gnieździe. Zdenerwowana matka kładzie się przy wyjściu usiłując zagrodzić drogę. Gramolimy się po jej grzbiecie, napełzamy i podpełzamy w kierunku nie znanej, kuszącej szarości, coraz żywiej wirującej pod powiekami. Kilkoro małych zniknęło, i każde z nas ma swój własny gruczoł mleczny, podczas gdy poprzednio przy brzuchu matki stale trwały przepychanki, odtrącania, wręcz walki. Może matka sama zagryzła kilkoro małych, które przesiąknęły obcym zapachem, zacierającym woń gniazda, może zdechły z głodu i wycieńczenia, bezustannie odpychane od sutek, może wypełzły korytarzem w kierunku światła i złowił je kot, może ukradła je inna samica, której zginęło potomstwo... Pozostało kilka ruchliwych samczyków i samiczek coraz bardziej zniecierpliwionych własną ślepotą, nieporadnością, słabością. Żądnych samodzielności i ciekawych. Poznajemy już nasz własny zapach i dotyk wibrysów, sztywnych i wrażliwych szczecinek, wyrastających z nozdrzy. Nieruchome dotychczas mięśnie powiek zaczynają się kurczyć, poruszać, naprężać. Staram się otworzyć je, rozewrzeć, unieść. Matka pomaga nam przecierając i przemywając okolice oczu językiem. Do światła! Ze wszystkich sił do światła! Widzę. Powieki rozwierają się. Najpierw przez niewielką szparę wpada do wnętrza rozproszony promień. Doznaję nie znanego dotychczas uczucia: światło ujawnia rzeźbę ziemi, wnętrze gniazda, norę, tunele biegnące w różnych kierunkach. To, co wyczuwałem dotychczas węchem, muśnięciem wibrysów, dotykiem skóry i łap teraz widzę dokładnie. Szczegóły, zmarszczki, załamania, owale, ostrości, fałdy, wzniesienia, nacieki – nabierają innego znaczenia. Kształt widziany różni się bowiem od kształtu wyczutego dotykiem, niewyczerpanym bogactwem jaskrawości. Nie można wyobrazić sobie światła, jeżeli nigdy się go nie widziało. Widzę. Powieki rozwierają się coraz bardziej, zsuwają się z wypukłej gałki oka. Największe odkrycie, odkrycie samego siebie. Dokładnie badam własną anatomię: wyrastające z nie owłosionych palców pazury, grzbiet, który dostrzegam odwracając głowę, i zło 10 żony z delikatnych pierścieni ogon, pęczniejące gruczoły płciowe, ciemną puszystą sierść jaśniejącą na brzuchu. Oglądam pachnące sutki matki, ciepły miękki brzuch, pod którym można się ukryć, potężne zęby delikatnie chwytające mnie za skórę. Jesteś małym szczurem, mieszkającym w podziemnym gnieździe, szczurem chronionym i pilnowanym przez matkę przed niebezpieczeństwami, których nie znasz i nie potrafisz przewidzieć. Nie wiem jeszcze, co oznacza strach, ponieważ znam tylko lęk chwilowego głodu, gdy matka zbyt długo nie wraca do gniazda. Kilkakrotnie zdarzało się, że leżałeś z boku nie mogąc dotrzeć do napełnionych mlekiem gruczołów. Wtedy bałeś się, że nie odnajdziesz ich, a gdy matka po powrocie przygarniała cię do siebie i karmiła, odczuwałeś radość zaspokojenia. Uczucie to wiązało się z nasyceniem, gdy najedzony i rozleniwiony sam odsuwałem się od ciepłych gruczołów, czując w trzewiach rozkoszne ciepło mleka. Widzę. Otaczają mnie czarne, wklęsłe, obwisłe płaszczyzny z prowadzącymi w różnych kierunkach otworami mrocznych korytarzy, w których poruszać się można tylko za pomocą wibrysów. Kończą się nagle ślepymi ścianami murów. Tylko otwór, z którego wpada do wnętrza błyszcząca poświata, prowadzi dalej. Nie wiem jeszcze dokąd i właśnie ta niepewność niepokoi i najbardziej intryguje. Tymczasem matka i ojciec nie pozwalają zbliżać się do tego tajemniczego otworu, a kiedy usiłuję wybiec z rozpędu na zewnątrz, karcąco gryzą mnie w uszy. Podnoszą za skórę na grzbiecie i piszczącego taszczą z powrotem. Z konieczności baraszkuję w norze, zwiedzam ślepe korytarze, bawię się ze szczurkami, ćwiczę zęby na zbutwiałej desce. Światło przyciąga bezustannie. Chcę poznać jego źródło, jego istotę, dowiedzieć się, czym właściwie jest. Powoli zaczynam rozumieć, że jego zmienne natężenie, jaskrawość i barwa zależne są od wydarzeń zachodzących za oknami. Niekiedy rażąco ostre, o jaskrawym odblasku rozjaśniającym wnętrze aż po zwężające się u góry ściany. Innym razem zamglone, jednostajne, wpadające pod innym kątem. Obserwowałem również gwałtowne zmiany refleksów światła, zupełnie jakby jego źródło pulsowało. Najbardziej jednak dziwił mnie brak wszelkiego światła powtarzający się regularnie. Na razie jednak wszystkie próby wyjścia i zbadania tych tajemniczych zjawisk udaremniała matka. Kiedy właściwie zacząłem bać się światła? Strach nadszedł później. Najpierw stałem się podejrzliwy i nieufny. Mały szczur wymyka się, wychodzi na zewnątrz. Matka wyskakująca zawsze za każdym z nas, tym razem pozostaje na miejscu, unosi nozdrza, węszy, porusza wibrysami, zdenerwowana. Całym ciałem zastawia tunel. Jej zdenerwowanie udziela się nam, kulimy się przy jej boku. Odległy pisk, szamotanina, miauknięcie. Wyczuwam obcy niemiły zapach, który tak zaniepokoił matkę. Pisk ustaje. Oczekuję powrotu, nie wraca. Matka tuli nas pod swym brzuchem, przykrywa, napełza, wyciąga szyję, węszy. Do piwnicy przez rozbite okno wtargnął kot. Czuwa przyczajony za hydrantem, krąży, wie o naszej obecności. Lecz my, małe ruchliwe szczurki, nie wiemy o nim nic, nie zdajemy sobie sprawy z grożącego niebezpieczeństwa, nie wiążemy zniknięcia małego szczura z zapachem kota. Niepokoi nas tylko zachowanie matki, jej nerwowość, cierpki smak słodkiego dotąd mleka. Światło przyciąga. Podejmujemy więc następne próby wyjścia, nie podejrzewając niebezpieczeństw, nie wiedząc o istnieniu wrogów, trucizn, pułapek, nie przeczuwając śmierci, nie wiedząc o możliwości śmierci. Jestem coraz silniejszy, coraz większy, coraz ruchliwszy. Tam za cienką ścianą piwnicy znajduje się inny świat, nowa nie znana rzeczywistość. Stamtąd rodzice przynoszą pożywienie, stamtąd przychodzi ojciec, któremu matka pozwala już teraz nocować w gnieździe. Trzeba wyjść, koniecznie trzeba wyjść. Kot podkrada się często, wysiaduje w piwnicy. Matka 11 drży wtedy ze strachu, a my wpełzamy pod jej brzuch. Niebawem następny nieostrożny mały szczur zostaje zjedzony przez kota. Ludzie wstawiają szybę i kot nie ma już którędy przychodzić. Matka wyprowadza mnie wprost na światło. Promień padający z wysoko umieszczonego otworu uderza źrenicę, oślepia. Siedzę przy wejściu w jasnym kręgu. Odkrywam, że światło niesie oprócz blasku również ciepło. Przez długą chwilę rozkoszuję się tą smugą. Lecz jaskrawa plama nagle znika, po chwili pojawia się, znika powtórnie, znowu przesuwa się. Biegamy teraz po piwnicy, niezdarnie wdrapujemy się na spiętrzone bryły węgla, ześlizgujemy w dół, spadamy, rzucamy na siebie w udanych atakach. W hydrancie bulgoce woda. Matka podchodzi do dużej płyty, wsuwa się pod nią. Idę za nią ostrożnie. W mroku błyszczy woda. Matka pochyla się, pije. Mały nieostrożny szczur wskakuje wprost do wody. Piszczy przerażony, przebiera łapkami, usiłuje pływać. Matka chwyta go zębami za grzbiet i ciągnie w górę. Piwnica jest obszerna, obiegam ją wielokrotnie w koło. Pod drzwiami można przecisnąć się na drugą stronę. Teraz, kiedy już wiem, którędy wpada do piwnicy światło, muszę dowiedzieć się, co znajduje się tam za drzwiami, w zalegającej ciemności, z której przychodzą ludzie. Kroki na schodach. Matka łapie mnie i niesie w kierunku nory. Pozostałe szczurki biegną za nami. Teraz wsłuchujemy się w dobiegające z piwnicy odgłosy. Znam już dźwięk klucza. Natomiast skrzypienie okiennych zawiasów to odgłos nowy. Do gniazda dociera chłodne, wilgotne powietrze. Poruszam nozdrzami. W uszy wciska się wiele nie znanych odgłosów. Łoskot wsypywanego do piwnicy węgla tłumi skutecznie wszelkie dźwięki i echa. Wwierca się w uszy, rozsadza czaszkę. Gniazdo wypełnia duszący pył. Przerażony wraz z pozostałymi szczurkami biegam po gnieździe. W końcu przywieram do zimnej ściany na krańcu ślepego korytarza. Matka zachowuje się spokojnie – widocznie przyzwyczaiła się wcześniej do tego łoskotu – czuwa, byśmy w panice nie wypadli na zewnątrz. Grzechocą łopaty. Bryły węgla sypią się w dół. Kurz opada. Ludzie opuszczają piwnicę. Zgrzyta klucz. Cisza, nagła cisza. Matka ostrożnie wysuwa głowę na zewnątrz, porusza wibrysami, wciąga powietrze w nozdrza. Sprawdza, czy nic już nie grozi, czy ludzie odeszli. Tłoczymy się za jej długim, nagim ogonem. W końcu wyprowadza nas na powierzchnię. Dostrzegam, że światło wpadające do piwnicy przez zakurzone okienko przesunęło się pod drzwi. Odróżniam już dzień od nocy. Odróżniam światło związane z obecnością człowieka od światła wpadającego przez okna. Wiem, że poza ścianami gniazda, poza murami domu, w którym się urodziłem, istnieje nie znany świat. Poznaję to po cieniach, mącących jasność wpadającego światła, po zapachu matki i ojca powracających stamtąd, po woni wpadającej przez otwierane drzwi i okna, po odgłosach w rurach kanalizacyjnych, po szumach, echach, piskach, skrzypnięciach, szczękaniach, zgrzytach. Do piwnicy przychodzą nie znane szczury, ich woń, chociaż podobna do naszej, jest odrębna. Matka wypędza je i gryzie. Obce szczury przynoszą zapach własnych gniazd, woń swoich własnych odrębnych dróg, swoich rodzin. Próbuję wymknąć się za nimi, iść ich śladem. Matka cofa mnie już od drzwi piwnicy i rozzłoszczonego zanosi do gniazda. Dzień przesuwa się za dniem, noc za nocą. Ciekawość staje się koniecznością, potrzeba opuszczenia piwnicy i pójścia dalej pcha mnie w stronę podłużnej szpary pod drzwiami. Wszystkie małe szczury są podniecone i niespokojne. Coraz częściej też dochodzi do pozorowanych napaści, ucieczek, walk. Odpychamy się uderzeniami nóg, drapiemy, przewracamy, gryziemy w uszy, nosy, ogony, podbrzusza. Poznajemy oszałamiający smak krwi, smak wyjątkowy, smak mięsa myszy i przyniesionego przez ojca żywego ptaka. 12 Najmniejszy i najsłabszy z małych szczurków wymyka się przez szparę pod piwnicznymi drzwiami. Wraca wysmarowany ostro pachnącym płynem, zagłuszającym jego naturalną szczurzą woń, po której każdy z nas się poznaje. Jest obcy, inny. Zdobywamy teraz doświadczenie atakując najmniejszego i najsłabszego z nas. Ostre zęby trafiają go w oko. Oślepiony kryje się w kącie. Wkrótce skórę pokrywa warstwa zakrzepłej krwi, ran, strupów. Gryziemy, przepędzamy, drapiemy, jakby nie pochodził z naszej rodziny. Matka nie staje w jego obronie, nie pozwala nawet kryć się pod swoim brzuchem. Po następnej gonitwie zakrwawiony szczurek zdycha wciśnięty pomiędzy bryły węgla. Piwnica staje się coraz mniejsza, postanawiam wyrwać się z niej, jak tylko będzie to możliwe. W yruszam wzdłuż piwnicznej ściany pokrytej zmarszczkami odpadającego tynku. Wzywają mnie dalekie zapachy, lekkie powiewy nie znanego świata, smugi innego powietrza. Początkowo posuwam się bardzo ostrożnie, jakby zewsząd groziły niebezpieczeństwa, jakby w każdej szarości, pajęczynie, zmarszczce, w każdym załamaniu muru ukrywał się nie znany wróg. Boję się wszystkiego, czego nie znam. Szybko przebiegający pająk przecina drogę, dotykam go koniuszkami wibrysów – kuli się gwałtownie, nieruchomieje, zmienia w grudkę ziemi. Jego strach pomaga mi. Boi się bardziej niż ja, jest słabszy niż ja, delikatniejszy, kruchy... Wystarczy ruch siekaczy, by pozbawić go życia. Nie, to niepotrzebne. Widziałem przecież, jak matka omijała takie znieruchomiałe szare grudki. Widocznie są niesmaczne lub niezdrowe. Zostawiam znieruchomiałego pająka i znacznie śmielej podążam naprzód. Wślizguję się między ścianę a owiniętą pakułami rurę kanalizacyjną. Nagle słyszę daleki, narastający szmer, jakby coś pędziło w moim kierunku. To w rurze rozlegają się ostre, gwałtowne dźwięki, a nad moją głową przewala się potężny, syczący, bełkocący strumień. Gwałtownie przywieram do ściany, jakby rzeczywiście groziło niebezpieczeństwo. Dźwięki przeszywają na wskroś, oddalają się, giną. Przez chwilę odczuwam paniczną chęć ucieczki. Uczucie strachu mija. Idę dalej. Znacznie ostrzej wyczuwam teraz chłodny powiew wiatru. Stamtąd, z zarysowanego na horyzoncie jaśniejszym obramowaniem przejścia. Zatrzymuję się co chwila, rozglądam, idę dalej. Nozdrza rejestrują smugę zimniejszego powietrza zawierającego zupełnie nowe, rozkoszne, smakowite zapachy. Nagle czuję na karku ostre zęby. Matka trzyma mnie mocno za skórę, unosi i obraca. Piszczę ze złości. Moje łapki wiszą w powietrzu, ogon zamiata podłogę. Uznała, że za wcześnie jeszcze na samodzielne wyprawy. Odwracam głowę i usiłuję złapać koniuszkami zębów jej ucho. Wracamy. Matka zatrzymuje się, jakby wyczuła niebezpieczeństwo wśród dochodzących z góry uderzeń, pogłosów, ech. Dalekie rytmiczne dźwięki. Potężnieją, nadchodzą. Matka cofa się między ścianę i wiązkę cienkich rur. Trzeszczą otwierane drzwi, przenikliwe światło wypełnia pomieszczenie aż po zasnuty pajęczynami, okopcony sufit. Gwałtowny podmuch ciepłego powietrza przeraża matkę, która niemal wciska się w ścianę. Stawia mnie na betonie przed sobą, lecz ucisk jej zębów nie słabnie. Ludzie wnoszą dużą drewnianą skrzynię. Ich sapanie i bełkotliwe dźwięki przerażają mnie. Piszczę ze strachu. Matka puszcza skórę i napełza na mnie całym ciałem. Przykrywa, tłumi wszelkie dźwięki. Poci się, jej zapach staje się inny, niepokojący. Odmienny jest również szum krwi – szybszy, nerwowy, rozsadzający żyły. Widocznie ze strony gulgoczących i sapiących brył mięsa zagraża nam niebezpieczeństwo. 13 Stawiają skrzynię przed drzwiami piwnicy, w której mieści się wejście do nory. Otwierają je szeroko, podsuwają żelazny odważnik, by się nie zamknęły. Wysuwam głowę spod brzucha matki. Chcę widzieć. Zniecierpliwiona wciska mi głowę z powrotem pod brzuch. Droga do nory jest zamknięta. W tej chwili na schodach rozlega się kolejne dudnienie. To następni taszczą skrzynię. Z wrzaskiem, trzaskiem, sapaniem. To ludzie, to właśnie ludzie – nasi najwięksi wrogowie. Stawiają skrzynię tuż przy nas. Po raz pierwszy widzę ludzi, po raz pierwszy wyczuwam ich woń, po raz pierwszy jestem tak blisko nich. Słyszę ciężki łoskot ludzkich serc. Kwaśny opar potu wypełnia piwnicę. Hałaśliwi, bezkształtni, na uginających się kończynach, ze sztywno wzniesionymi kulistymi głowami, wydają bełkotliwe, syczące dźwięki. Zdenerwowana matka ponownie chwyta mnie zębami za kark. Odwraca się i biegnie w kierunku rur kanalizacyjnych. Udało się. Wciśnięci między obandażowane pakułami i pokryte gipsem przewody czujemy się nieco bezpieczniej. Krew matki płynie wolniej, niemal wraca do normalnego rytmu. A jednak nadal nam zagrażają, drażni nas ich obecność, zapach i światło, które przynieśli. Jesteśmy otoczeni. Otwarta od góry przestrzeń między rurami a ścianą jest niepewną kryjówką. Nozdrza matki poruszają się. Każdy z ludzi pachnie inaczej, odrębnie. Wyczuwam to, gdy przechodzą obok. Z tego zapachu matka potrafiła wiele wywnioskować, tylko wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem. Nadal trwamy nieruchomo wciśnięci we wnękę między bulgocącymi rurami a ścianą, pozbawioną w tym miejscu jakichkolwiek otworów. Oczekujemy, aż ludzie opuszczą piwnicę, zamkną drzwi, wygaszą światło, odejdą. Matka znowu napełza na mnie całym ciałem jakby w obawie, że zacznę piszczeć lub z ciekawości wysunę się do przodu. Ludzie opuszczają piwnicę, zatrzaskują drzwi, przekręcają klucze w skrzypiących zamkach. Ostatni z wychodzących wydaje dźwięki układające się w rytmiczny ciąg tonów. Światło gaśnie. Ciężkie kroki na schodach oddalają się. Niebezpieczeństwo minęło. Matka uspokaja się. Chwyta zębami za kark i niesie prosto do nory. Wypuszcza dopiero w gnieździe, gdzie przestraszone rodzeństwo obwąchuje mnie z ogromnym zainteresowaniem. Niebezpieczeństwo zaostrzyło mój głód. Rzucam się łakomie na resztki pozostałe z przyniesionej przez matkę ryby. W gnieździe jest bezpiecznie, zacisznie, spokojnie, ciepło – jak we wszystkich gniazdach, jakie założysz w przyszłości. Pierwsze zetknięcie z ludźmi zaniepokoiło cię, rozdrażniło, przestraszyło. Wiedziałeś już: szczurze losy związane są z ludzkimi ściśle, nierozerwalnie, stale, koniaków z ludźmi nie unikniesz. Sapiące, gwiżdżące, bełkoczące góry mięsa, rozchwiane na rozkołysanych odnóżach budzą paniczny lęk. Ten strach jest ci potrzebny, będzie cię bronił i ratował. Ucz się strachu. Ucz się ucieczki, w której przerażenie pomnaża siły. Później nauczysz się nienawiści i zabijania. Od tamtego zdarzenia matka pilnuje nas wytrwale. Gdy zasypia, kładzie się przy wyjściu zasłaniając sobą cały otwór, a gdy mimo to któremuś z nas udaje się wydostać, łapie zębami za ogon i ciągnie z powrotem. Ojciec przynosi rybie łby z wybałuszonymi oczami, kurze flaki, nie dojedzone kromki chleba, ochłapy mięsa. Jedzenia jednak nie wystarcza. Rośniemy i potrzebujemy coraz więcej, i chociaż wszystko, co przynosi ojciec, jest gruntownie przemielone przez nasze siekacze, zaczynamy poznawać głód. Jednocześnie matka zaczyna traktować nas inaczej, nie pozwala ssać i każdą próbę zbliżenia do jej wypełnionych mlekiem sutek kończy bolesne ugryzienie w nos, ucho lub ogon. 14 Ojciec przyniósł do gniazda żywą mysz. Pamiętam jej pisk znacznie słabszy od szczurzego. Ojcu zależało widocznie, by dotarła do gniazda żywa, niósł ją bowiem ostrożnie, jakby była jego własnym dzieckiem. Poturbowana i przestraszona usiłowała wyrwać się, uciec, ukryć w niedostępnym miejscu. Biegała, podskakiwała, wdrapywała się na ściany, a w końcu zorientowawszy się, że jedyne wyjście zastawiła sobą nasza matka, próbowała sforsować przeszkodę. Odbiła się od przeciwległej ściany i skoczyła na grzbiet matki, która błyskawicznym ruchem zębów przegryzła jej gardło. Teraz pije krew konającej myszy, a my wciągamy w nozdrza nie znany dotychczas zapach. Rzucamy się, odpychamy matkę, pożeramy. Tamten pierwszy smak żywego jeszcze przed chwilą ciała, pamiętam doskonale, ciepło i smak nie zakrzepłej krwi. Ojciec przynosi następną żywą istotę – ptaka ze złamanym skrzydłem. Kładzie go ostrożnie. Przestraszony ciemnością i szmerami ptak chce się poderwać, podskakuje, krzyczy. Wygłodzeni zbliżamy się, obwąchujemy świergolącego ptaka, ciągniemy za pióra, za dziób i pazury, wgryzamy się w cienką warstwę puchu. Z odgryzioną głową ptaka przycupnąłeś pod ścianą. Pożerasz wszystko, łącznie z kośćmi i chrząstkami. Najbardziej smakuje delikatna substancja ukryta wewnątrz czaszki i oczy pełne ciepłego słonawego płynu. Uczyłem się zabijania, uczyłem się przez całe życie. Matka spodziewała się już następnego miotu szczurów, dążyła więc do jak najszybszego przystosowania nas do samodzielnego życia. Uznała widocznie, że skoro potrafimy zabić zranionego ptaka, to poradzimy sobie również w tajemniczym, nie znanym świecie zewnętrznym. Istniała jeszcze inna przyczyna nagłej zmiany stosunku matki do nas. Obawiała się, że zjemy mające się niebawem narodzić małe, ślepe, niezdarne szczurki. Później przekonasz się, że wiele szczurzych samic przejawia ten lęk. I jak wcześniej broniła nam wszelkich kontaktów ze światem, tak teraz zaczęła wypędzać nas z gniazda. Ta nie przewidywana zmiana nastrojów matki zaważyła na dalszym losie całej naszej grupy, na życiu i śmierci. Z małą samicą wyruszyliśmy na poszukiwanie pokarmu. Głód doskwierał nam solidnie i wiedzieliśmy, że zdobycie pożywienia oznacza przetrwanie. Na matkę nie liczyliśmy już. Odpychała nas, a nawet gryzła. Tymczasem nozdrza wchłaniają smakowite, obiecujące zapachy napływające z zewnątrz. Przy tych wspaniałych woniach karaluchy i stonogi – jedyne dostępne w piwnicach pożywienie – wydają się mdłe i monotonne. Dotarliśmy już do szumiącej rury, przy której nie tak dawno przeżyłem pierwsze spotkanie z ludźmi. Dalej zaczyna się nie znana, pełna tajemnic przestrzeń. Fascynuje nas wpadające światło, przenikliwe, ostre, rażące. W naszej piwnicy przez zamazane farbą okienko, brudne i pokryte pajęczynami, sączyły się wątłe promyczki. Doszliśmy już do końca owej szczelnie owiniętej rury, znikającej w ścianie. Teren jest tu bardzo niedogodny, ponieważ nic nas nie osłania. Mała samica posuwa się śmiało naprzód, a ja podążam z nosem przy jej ogonie. Od czasu do czasu unosimy głowy do góry, rozglądamy się wokół. Padające z okienka promienie ostro załamują się na ścianie. Przyjemnie, ciepło, radośnie. Właśnie stamtąd, z na wpół rozbitego okienka dochodzą te kuszące zapachy. Trzeba tam się dostać, wspiąć na stos ułożonych w tym miejscu starych cegieł. Na wierzchu leżą pudełka i opróżnione worki. Przenikliwy cudowny zapach świeżego pieczywa oszałamia. Wpada razem ze światłem. Zdaje się być z nim związany nierozdzielnie. 15 Zapadnięty głodny brzuch małej samicy porusza się gwałtownie. Po dziąsłach spływa gęsta ślina. Czuję zwielokrotniony, bolesny głód. Szczęki poruszają się, zęby zaciskają, zgrzytają. Mała samica dotarła już do otworu, znika na krawędzi. Okienko znajduje się wysoko nad ziemią. Podążam za nią. Już mam skoczyć. Nagle zatrzymują mnie bełkotliwe syczące dźwięki. Ludzie, ludzie. Przywieram do framugi. Jaskrawe światło spada na wyłożone szarymi płytami podwórze. Przykre, oślepiające, ujawniające. Nad dachami dostrzegam jasnomatowy przestwór i raniącą wzrok kulę słońca. Mała samica oszołomiona światłem krąży po wybetonowanym podwórzu poszukując jakiejkolwiek kryjówki, otworu, wnęki. W otwartych drzwiach piekarni stoją ludzie, wymachują, pokazują, syczą, świszczą, bełkocą. Zdenerwowana, zdezorientowana, oślepiona. Z łatwością mogła przejść pod żelazną bramą zamykającą podwórze od strony ulicy. Stamtąd dochodzi jednak przeraźliwy hałas samochodów, kroków, rozmów. Dlatego też cofa się, nie dochodząc nawet do przerwy między stalową listwą drzwi a betonem. Na podwórzu stoją blaszane pojemniki na śmiecie. Stara się ukryć za jednym z nich. Człowiek z białym fartuchu podchodzi i kopie w blaszany pojemnik. Przestraszona wybiega na środek, w stronę metalowej pompy, z której wycieka woda. W niewielkim zagłębieniu znajduje się ściek, otwór zamyka jednak gęsta metalowa kratka. Prawdopodobnie zauważyła z daleka jej brązową powierzchnię, sądziła, że przeciśnie się na drugą stronę. Przywiera do metalu, gryzie, drapie, wciska nozdrza w twarde otwory. Daremnie. Przejście zamknięte, zatkane, niemożliwe. Przez kratę dostrzega ciemne, wilgotne wnętrze ścieku – świat przyjazny, znany i bezpieczny. Zbliża się człowiek w rozchełstanym, szeleszczącym, powiewającym fartuchu. Spod czepka wystają długie jasne włosy. Bełkoce, rechoce, piszczy, dyszy, świszcze. Zbliża się. Mała samica rani dziąsła o metalową kratę, wyrywa się, wciska, trzęsie ze strachu. Zbliża się, w ręku trzyma dymiący metalowy czajnik. Podnosi go wysoko, aż słońce odbija się w lustrzanej blasze. Dźwięki stają się coraz głośniejsze. Strumień parującego wrzątku spada na grzbiet małej samicy. Usiłuje uciec. Daremnie. Przewraca się, koziołkuje, okręca, wije. Ukrop spływa na brzuch. Przenikliwy pisk wwierca się w uszy. Następny strumień spada wprost w nozdrza. Pisk zamiera, ustaje. Człowiek trąca szczurka nogą, sprawdza, pochyla się. Ujmuje w dwa palce koniec ogona i niesie do śmietnika. Podnosi klapę, wrzuca. Odwracam się, ześlizguję na chłodną betonową posadzkę, uciekam. Do gniazda, do nory, do ciemności. Rozumiem strach matki, wiem, że ludzi trzeba się bać zawsze i wszędzie. Zawsze i wszędzie trzeba przed nimi uciekać. Matka śpi. Wpełzam ostrożnie i zabieram się do obgryzania nie dojedzonej skórki chleba. Tym razem toleruje mnie, nie wypędza. Jej potężny, balonowaty brzuch porusza się przy każdym oddechu. Następny miot szczurów powoli przygotowuje się do wyjścia na świat. Od dawna matka znosi do nory kawałki waty, strzępy szmat, gazety, sznurki. Wyścieła nowe gniazdo dla kolejnego potomstwa. Ojciec przynosi wyschniętą na kość rybę. Kiedy usiłuję zbliżyć się do pachnącego pokarmu, rzuca się na mnie i boleśnie gryzie w szyję. Skaczę w bok. Uciekam. Nie pozostaje mi nic innego, jak opuścić gniazdo możliwie najszybciej. Znowu jestem na betonowej piwnicz 16 nej posadzce. Blask sączący się z matowych okienek zaczyna słabnąć. Zbliża się noc. Wśród sterty połamanych skrzynek czekam, aż ściemni się zupełnie. Już. Nieomylnie, kierując się sterczącymi po obu stronach pyszczka wibrysami podążam drogą, którą ostatnio przebyłem z małą samicą. Podwórze oświetla zamglona latarnia. Z piwnicznego okienka powoli ześlizguję się na bruk. Teraz już wiem, dlaczego mała samiczka uległa dezorientacji. Podwórze przypomina olbrzymią miskę, jest wklęsłe, a ściana od strony piwnicy stoi na podmurówce. Z samego dna, ze szczurzej perspektywy, nie widać przejścia pod bramą, wykruszonych cegieł w bocznej ścianie, szeroko rozwartego ujścia rynny, żadnego miejsca, gdzie szczur mógłby się ukryć. Okrążam podwórze badając każdy kąt. Ze środka, z miejsca, w którym zginęła mała samica, dostrzegam tylko pokrywy metalowych śmietników i żelazną pompę na tle murów. Z pojemnika, do którego wrzucono małą samicę, dochodzi przytłumiony dźwięk zębów zgrzytających o kość. Szybko wspinam się po opuszczonej pokrywie. Jestem głodny, bezustannie głodny. Śmietnik wypełniają najprzeróżniejsze odpadki – puste pudełka, metalowe puszki, papiery, kości, skórki bananów i pomarańczy, szmaty, łupiny, włosy, ogryzki. Zjadam kilka okruszyn suchego chleba. Wpełzam głębiej. Odgłosy pożerania są coraz wyraźniejsze. Gdzieś tu powinna znajdować się mała samica. Coraz niżej. Na samym dnie olbrzymi stary szczur pochłania wnętrzności małej samicy. Zbliżam się ostrożnie. Słyszę zgrzyt jego potężnych zębów. Nie odpędza mnie. Obwąchuje uważnie, dotyka wibrysami, sprawdza, bada. Robię to samo, gotowy w każdej chwili do ucieczki. Nie atakuje, pozwala przyłączyć się do siebie. Mięso małej samicy jest delikatne i smaczne. Pożeramy ją, pozostawiając resztki kości i sierść. Jestem nasycony, napełniony, ociężały. Stary szczur przeciska się przez szeleszczące papierzyska na powierzchnię, podążam za nim. Nad podwórzem świeci księżyc, staję na tylnych łapach, podpierając się ogonem, i unoszę głowę. Długo wpatruję się w jaskrawą powierzchnię. Stary szczur zaspokaja pragnienie wodą kapiącą z pompy. Bezszelestny cień na chwilę zasłonił powierzchnię księżyca. Krąży nad nami. Zniża lot. Stary szczur przywiera do ziemi. Wyczuwam niebezpieczeństwo i skaczę w stronę pojemnika. Ogromna sowa muska mnie swymi skrzydłami. Ma duże, przerażające oczy i zakrzywione szpony. Stary szczur skacze, jest już przy mnie. Nocny ptak wydaje ostry krzyk i wzbija się w powietrze. Przez chwilę krąży jeszcze nad podwórzem. Odlatuje. Na ulicy. Przemykam rynsztokiem w cieniu krawężnika, wdychając zapach chłodnego, mokrego bruku. Stary szczur lubi widać długie wędrówki, raz po raz dotykam wibrysami koniuszka jego ogona. Staram się zapamiętać drogę, chcę wrócić do mojej piwnicy. Stary szczur przebiega jezdnię. Na przeciwległym chodniku widzę ludzi. Stary szczur ignoruje ich obecność, jest spokojny, pewny, obojętny. Zatrzymuje się przy krawężniku w pobliżu stojących. Jego kształt zlewa się z ulicznym brukiem, ginie w nim. Kamienna kostka błyszczy w świetle wysokich latarni, na tym tle matowa sierść starego szczura jest prawie niewidoczna. Idę za nim, szybko przemykam jezdnię. 17 W dalekiej perspektywie ulicy dostrzegam przesuwające się w naszym kierunku światło. Pisk, warkot, trzask. Stary szczur nie wykazuje zaniepokojenia. Posuwa się wzdłuż rynsztoku, jakby nie dostrzegał narastającego blasku, głosu, szumu. Wciskam się pod strzęp wytłuszczonej gazety. Obok nas z wielką szybkością przejeżdża zaopatrzony w silne reflektory samochód. Pierwszy samochód, jaki spotkałem na swej drodze. Nie zdążyłem jeszcze ochłonąć ze zdenerwowania, a już nadciąga następny, i jeszcze jeden, i jeszcze. Na wpół ogłuszony wyłażę spod papieru. Samochody przejechały, ulica jest spokojna. Stary szczur schronił się w niszy między krawężnikiem a włazem kanału. Siedząc na tylnych łapach pożera znalezioną przed chwilą skórkę od kiełbasy. Dopiero teraz wyczułem zgromadzone w tym miejscu smakołyki – skóry słoniny, rozmiękły chleb, zgniłego banana, ogryzki jabłek. Czuję głód, od poprzedniego posiłku minęło sporo czasu. Siadam obok starego szczura i jem, jem, jem, aż do ponownego nasycenia. Jestem w kanałach. Czas przepływa nieuchwytnie, jak czarne strugi ścieków i odpadków. Tylko z góry, z okrągłych włazów i zakratowanych studzienek sączy się blade światło, podobne do panującego w naszej piwnicy. Stary szczur wprowadził mnie tu przez niewielką szczelinę między żelaznym obramowaniem studzienki a kamiennymi płytami. Pod całą ulicą, pod chodnikami i jezdnią, we wszystkich kierunkach przebiegają wydrążone korytarze. W dół, w górę, łagodnie, stromo, między ścianami kanałów a powierzchnią, na wielu poziomach, pod posadzkami, podłogami, płytami betonu, pod podwórzami i garażami, warsztatami i piwnicami leży rozległy pogmatwany labirynt zamieszkany przez rzesze szczurów. Cały ten świat, mój wspaniały świat trawi bezustanna gorączka zdobywania pokarmu, pożerania, pochłaniania, zjadania, rozszarpywania, zabijania, gryzienia, napadania, niszczenia słabszego, mniejszego, nie mogącego się bronić, innego, obcego, wydzielającego nieznośną woń. Razem ze starym szczurem, trzymając się jego boku, przemierzam świat, którego istnienie przeczuwałem, wyruszając w pierwszą drogę wzdłuż wodociągowej rury, usiłując dotrzeć do niego samodzielnie, poszukując możliwości opuszczenia gniazda w piwnicy. I chociaż dławi mnie strach, gdy szczury pędzące w morderczej gonitwie wpadają wprost na mnie lub gdy natykam się na zagryzionego obcego, to czuję się na swoim miejscu, w swoim żywiole, u siebie. Stary szczur znakomicie orientuje się w ogromnym labiryncie, idzie sobie tylko znanymi drogami, do sobie znanych celów. Nie prowadzi mnie, lecz pozwala, bym szedł za nim, toleruje mnie obok siebie lub za sobą. Przekonałem się o tym boleśnie, usiłując go w pewnym momencie wyprzedzić. Z całej siły ugryzł mnie w ogon tuż przy nasadzie i, gdybym nie cofnął się, byłby mnie prawdopodobnie zagryzł. Zostałem więc z tyłu z krwawiącym ogonem, mając przed sobą jego potężny wygięty grzbiet. Nie wysuwam się, biegnę za nim, poddaję się jego woli, zdaję się na niego... Szerokim korytem płynie strumień ścieków. Stary szczur biegnie krawędzią. Nagle zatrzymuje się, pochyla nad wodą, zanurza się. Prąd porywa go, unosi. Skaczę za nim. Woda zalewa uszy, oczy i nozdrza. Ma słonawo-kwaśny przyjemny smak i zapach rozwodnionego moczu. Odruchowo przebieram łapkami, płynę. Głowa starego szczura wyraźnie odcina się na tle zmarszczek wody. Dobija do przeciwległego krańca, zahacza pazurami o chropowatą powierzchnię, wyskakuje na brzeg. Otrząsa się, aż dolatujące krople wpadają mi w oczy. 18 Zbieram wszystkie siły, aby oprzeć się silnemu prądowi wypychającemu ku środkowi potoku. Gwałtownie przebieram łapkami, starając się trzymać głowę wysoko, by fale nie zalewały pyszczka. Zbliżam się do przeciwległej ściany niemal w tym miejscu, gdzie stary szczur. Zahaczam pazurami przednich i tylnych łap. Usiłuję wskoczyć na brzeg. Nie od razu się udaje. Ponownie wpadam w nurt, wbijam pazury we wgłębienia. Napinam mięśnie. Tym razem skok wypadł doskonale. Woda spływa z sierści, otrząsam się kilkakrotnie. Stary szczur wyruszył już dalej. Biegnę jego śladami odciśniętymi w wilgotnym nalocie pokrywającym posadzkę. Odnajduję go za rogiem, wpatrzonego w niewielki szary kłębuszek przypominający zminiaturyzowanego szczura. Mysz trzyma w mordce dużą białą glistę. Podnosi głowę i w tej niewygodnej pozycji zdąża naprzód. Zajęta zdobyczą nie widzi nas. Ciągnie, popycha, podrzuca ruszającego się robaka – byle dalej do przodu. W miejscu, gdzie sączy się blade światło, mysz wciąga zdobycz po ceglanym rumowisku. Chcę skoczyć, mięśnie grzbietu napinają się. Stary szczur jakby przewidział moje podniecenie, odwraca się i dotyka wibrysami moich nozdrzy. W międzyczasie mysz dotarła do celu – wąskiej szczeliny w łuku sklepienia. Skok i stary szczur zastyga przy otworze. Słyszę delikatne piski dobiegające z dna szczeliny. W opuszczonym przez szczury korytarzu mieszkają myszy. Odgłosy świadczą, że jest ich dużo. Stary szczur wbiega do środka. Korytarz rozgałęzia się. Trzeba zablokować wszystkie przejścia, aby żadna mysz nie umknęła. Wpadamy. Myszy uciekają, rzucają się na ściany, przeskakują nad naszymi grzbietami. Stary szczur rozdziela mordercze ciosy. Wystarczy ruch zębów, a mysz pada z rozdartym gardłem, zmiażdżonym karkiem lub pękniętym kręgosłupem. Dostrzegam samicę przykrywającą ciałem piszczące kształty. Przerażona, trzyma w zębach jedno z małych poruszające łapkami. Szybki ruch i samica kona z przegryzioną krtanią. Zabijam małe. Rozrywam zębami delikatne różowe mięso, połykam, wchłaniam. Moje ruchy stają się coraz doskonalsze, coraz bardziej precyzyjne. Zabijanie nie przychodziło mi początkowo tak łatwo. Zabijanie myszy lub ptaka wymagało wielu zbędnych ruchów. Teraz ciosy są pewne, zabijam nie czując prawie oporu. Stary szczur nie ustaje w poszukiwaniach. Po przeciwległej stronie wyniuchał gniazdo, do którego wejście maskowały pocięte strzępy gazet. Dochodzące piski świadczą, że znalazł tam dużą mysią rodzinę. Z obnażonego otworu wynurza się samczyk ciągnący za sobą sparaliżowane tylne kończyny. Miażdżę mu kark. Stary szczur ściąga zabite myszy w jedno miejsce. Zęby starego szczura porozdzierały je na części. Moje zęby nie robią jeszcze takich ran, nie czynią takiego spustoszenia. Najedzeni opuszczamy norę. Przy wejściu czekają obce szczury, pragną wśliznąć się do środka zwabione zapachem krwi. Stary szczur przechodzi obok nich, obojętnie. Wyruszamy do rzeźni, gdzie pijemy ciepłą jeszcze krew, do magazynów ze zbożem i mąką, do piekarni, mleczarni, do zbiornic odpadków i śmietników, do stajni i chlewów, coraz dalej i dalej. Stary szczur zna wysypiska i zaułki, przewiduje niebezpieczeństwa, ostrzega przed gniazdami os i trzmieli, przed podkradającym się lisem, przed kuną i łasicą. Uczy wydobywać miód ze stojącej w spiżarni butelki – wygryzając korek, a następnie wielokrotnie zanurzając 19 w niej ogon. Porusza się pewnie, świadomy siły potężnych, szybko rosnących zębów. Podważa nimi metalowe wieczko słoika wypełnionego pachnącym smalcem, przegryza blaszaną osłonę mięsnej konserwy, przecina sznurki, na których zwisają wędzone szynki. Stary szczur dba o zęby. Ciemnym, wykopanym przez szczury korytarzem posuwamy się ku powierzchni. Słyszę odległy jazgot tramwaju, szum przechodzącego tłumu. Idziemy wzdłuż betonowej płaszczyzny. Jedna z przylegających do siebie płyt jest wykruszona. Przeciskamy się do środka, ostrożnie, by nie pokaleczyć brzuchów o nagie pręty stalowych zbrojeń. Wymoszczonym warstwami papy i smoły wnętrzem biegną ciężkie kable w ołowianych osłonach. Po ich powierzchni przebiegają drobne błyszczące iskierki. Na kablach dostrzegam ślady szczurzych zębów, podłoże zasłane jest drobinami metalu. Gryzę, wypluwam starty ołów. Szczęki pracują rytmicznie. Opór metalu rozjusza, staram się go pokonać, szukam najlepszej pozycji, gryzę z różnych stron. Ołowiana osłona ustępuje. Przecinam cienkie druciki znajdujące się wewnątrz. Błyszczące iskierki parzą dziąsła, przestaję gryźć. Wracamy. Ciężki, z przerzedzoną na grzbiecie i bokach siwą sierścią, z uszami pokiereszowanymi, przypominającymi strzępiastą grzybnię, ze złamanym i pozbawionym końca, długim, bezwłosym ogonem, stary szczur zachował zwinność i przebiegłość, siłę i ostrożność. Przebywając z nim podpatrywałem jego umiejętności, przejmowałem je, poznawałem niebezpieczeństwa, uczyłem się przewidywać. Koty, psy, węże, jastrzębie, sowy, gawrony, zęby świni, końskie kopyta, racice i rogi krów, pułapki, spadające ołowiane ciężarki, nafaszerowane trucizną kurze i rybie łby, zatrute ziarna, żrące płyny i gazy wpuszczane do gniazd, ludzie i szczury – stary szczur znał wszystkie możliwe zagrożenia, poznał je w ciągu swego długiego życia, wiedział, że warczący samochód jest mniej niebezpieczny od bezszelestnie frunącej sowy czy cicho stąpającego kota. W kącie piwnicy leżą apetycznie pachnące ciastka. Stary szczur obwąchał je, odszedł, powrócił, znowu obwąchał, nie dotykając zębami. Z wielkim trudem, starając się nie dotykać sierścią powierzchni ciastek, oblewa je moczem i pozostawia na nich swe odchody, sygnalizując, że te smakołyki są niejadalne. W pobliskich piwnicach wśród stosów papierzysk nie ma nic do jedzenia. W kilku miejscach natomiast odkryliśmy podobnie rozsypane ciasteczka, a w gnieździe mieszczącym się w skrzyni z papierami zwłoki szczurzej rodziny, która objadła się zatrutymi smakołykami. Znaleźliśmy jeszcze wiele opuszczonych gniazd, z których szczury wywędrowały, rozkładające się myszy i wyprężonego martwego kota. Szybko opuściliśmy ten pełen trutek budynek. Kiedy indziej odkryłem nadzianą na stalowy drut, smakowicie pachnącą głowę wędzonego dorsza. Stary szczur zachowywał się, jakby ten cudowny zapach zupełnie do niego nie docierał. To ostudziło nieco moje zamiary, chociaż widok ociekającego tłuszczem rybiego łba przyciągał wyjątkowo silnie i łykałem śluz spływający do gardła. Stary szczur podążał dalej, jakby promieniująca rozkosznymi zapachami rybia głowa nie istniała. Tuż obok nas przemknął zwabiony zapachem, rozbawiony i podskakujący młody samiec. Za chwilę zasiądzie nad smakowitym łupem, zanurzy siekacze w chrupiącej, pachnącej skórze, spróbuje delikatnych włókien, pożre zakrzepłe galaretowate oczy, dotrze do mózgu. Odbiorę mu rybią głowę. Jestem przecież silniejszy. Zawracam. Głowa sterczy jeszcze na zakrzywionym drucie. Młody szczur zbliża się. Ostry trzask. Metalowy walec miażdży kark młodego szczura. Z siekaczy spływa strużka krwi. Ogon drży konwulsyjnie. Koniec. Chcę uciekać. Stary szczur przemyka obok, dąży prosto ku rybiej głowie. Podnosi się, opierając na ogonie, ściąga z zakrzywionego prętu rybi łeb i trzymając silnie w zębach wraca do mnie. W pułapce zostaje młody szczur ze zmiażdżonym karkiem i zakrzepłą na pyszczku krwią. Podążam za starym szczurem, za cudownym zapachem wędzonej ryby. 20 Miasto ma coraz mniej tajemnic. Poznaję je dokładnie, dom po domu, ulicę po ulicy. Wiem już, gdzie spotyka się najwięcej kotów i gdzie najczęściej polują sowy, jak wyglądają pułapki ze smakowicie prezentującą się przynętą i jak wystrzegać się trucizn. Wiem również, że moja sierść stanowi najskuteczniejszy środek ochronny. Na ciemnej powierzchni śmietnika, na bruku, w rynsztoku, na brudnoszarym tle ulicy jestem niemal niewidoczny. I to jest twoja przewaga w wiecznej rozgrywce z niebezpieczeństwem, w bezustannej wojnie z ludźmi. Stary szczur nie należy do żadnej społeczności szczurów mojego miasta, chociaż przebywa tu już od dłuższego czasu, na co wskazuje chociażby doskonała znajomość terenu i umiejętność bezbłędnego poruszania się we wszystkich miejscowych labiryntach. Jego zapach zachował swą odrębność – jest inny od zapachów wszystkich miejscowych szczurzych rodzin. Jednak zapach ten nie drażni swą obcością, nie prowokuje do napaści. Wielokrotnie mogłem się przekonać, że wydzielany przez szczura rodzaj zapachu decydował o jego losach. Każda rodzina szczurów poznaje swych członków po własnej, tylko dla niej specyficznej woni. Niektóre z rodzin są wyjątkowo liczne, należą do nich szczury zamieszkujące duży niekiedy obszar, nawet całe miasto lub dzielnicę. Są również rodziny mniejsze, obejmujące kilka zaledwie osobników. Pojawienie się obcego rodzi natychmiastowe emocje, a jego odrębny zapach budzi zaniepokojenie. Nie wiadomo, czy za pierwszym nie pojawią się następne, czy nie będą usiłowały wyprzeć miejscowych szczurów z ich żerowisk i gniazd, czy ich nie przepędzą lub nie zagryzą. Zapach obcego świadczy o jego zamiarach, jak również o tym, czy przybywa samotnie, czy też prowadzi swą poszukującą nowych żerowisk rodzinę. Przeważnie więc każdy obcy szczur zostaje natychmiast zaatakowany przez szczury miejscowe. Niekiedy atak jest pozorny, służący jedynie przepędzeniu intruza, często jednak obcy zostaje zagryziony i pożarty. Bardzo rzadko szczury przyjmują obcego do rodziny i pozwalają mu na założenie własnego gniazda z miejscową samicą. Stary szczur wędruje, podróżuje, przerzuca się z miejsca na miejsce. Nie zakłada gniazd, nie łączy się trwalej z żadną samicą, nie wychowuje małych, nie przywiązuje się do poznanych labiryntów. Miejsca dokładnie poznane i zbadane przestają go interesować, stają się obojętne i nudne. Ważne jest to, co nowe, nie znane, co przed nim. A więc następne miasto, nowa sieć piwnic i kanałów, kolejne niebezpieczeństwa, zaskakujące labirynty. Staremu szczurowi nie wystarcza spokój, który większość szczurów uważa za podstawę egzystencji – zaciszne rodzinne gniazdo, znajomą piwnicę, pełną spiżarnię. Szczury lubią bowiem zasiedziały tryb życia, w poznanym przez siebie labiryncie, bez niepewności, zmienności, niebezpieczeństw. Tu zawsze wiadomo, gdzie szukać pożywienia i jakie pożywienie, gdzie, o jakiej porze można znaleźć. Znane są również lokalne zagrożenia: pułapki w tych samych mniej więcej miejscach, leniwe koty wyciągnięte na słonecznych podwórzach, sowy krążące o zmierzchu, ci sami ludzie. Nic zaskakującego, żadnych niespodzianek. Takie życie wydaje się większości szczurów bezpieczniejsze, łatwiejsze, zapewniające najwięcej szans przetrwania. Jednak nie wszystkim szczurom takie życie odpowiada. Niektóre opuszczają swe rodziny, swoje piwnice, stare ścieżki wydeptane przez pokolenia i wyruszają przed siebie w nieznane. Większość tych podróży kończy się szybką śmiercią – niemal z chwilą opuszczenia dobrze 21 znanego terenu. Tylko najinteligentniejsze szczury zdobywają doświadczenie i osiągają podeszły wiek. Najtrudniejsze jest porzucenie własnego gniazda, własnej piwnicy, dotychczasowego życia. Późniejszy etap to opuszczenie dotychczasowego kręgu rodzinnego. Ta pierwsza wyprawa, często będąca ostatnią, może zakończyć się również powrotem przerażonego szczurka do rodzinnego gniazda lub też stać się etapem w dalszych podróżach, w następnych próbach wędrówki. Idę za nim obserwując bacznie otaczający nas piwniczny półmrok. Stary szczur zatrzymuje się, rozpoczyna długotrwałe domywanie. Siadam pod ścianą na tylnych łapach i zabieram się do czyszczenia mojego futra. Stary szczur ma wprawę w wyłapywaniu pcheł. Raz po raz słyszę trzask jego zębów. Tropi je z furią. Najpierw pazurkami z grzbietu głowy i szyi przepędza pchły w bardziej dostępne miejsca, by później, wyginając się niszczyć je kolejno zębami. Niestety, nie dorównuję mu w tych czynnościach. Pchły uciekają mi spod nosa, przenoszą się szybciej, niż jestem w stanie je łapać. Daremnie kłapię zębami. Z wielkim trudem łowię zaledwie kilka. Stary szczur przerywa czyszczenie swych długich wibrysów. Węszy, rozgląda się wokół. Nie zwracam na to uwagi. Myję się własną śliną, zlizując brud z powierzchni włosów. Obficie ślinię łapki, przecieram oczy i nozdrza. Grzbiet starego szczura napręża się, sierść zjeża, sygnalizuje niebezpieczeństwo. Piwnica wydaje się miła, ciepła i przytulna. Przerywam mycie i rozglądam się nieufnie wokół. W niewielkiej odległości tuż przy murze dostrzegam matowo lśniące światełka. Kot. Przed kotami uciekaliśmy już kilkakrotnie. Nigdy jednak kot nie znajdował się tak blisko. Jego oczy błyszczą coraz silniejszym blaskiem. Szykuje się do skoku. Nie ma dokąd uciekać. Wszystkie boczne drzwi obite są solidną blachą, pod którą nie widać najmniejszej szpary, gdzie mógłbym się wcisnąć. Cementowa posadzka jest gładka, bez żadnego otworu, nawet kanalizacyjnej studzienki. Miejsca, gdzie gazowe i wodociągowe przewody zagłębiają się w murach, pokryte są świeżą warstwą olejnej farby. Okienko umieszczone na końcu korytarza zamyka podwójna szyba i gęsta metalowa krata. Jesteśmy więc w pułapce. Jedyną drogę – drogę powrotną zagradzają jarzące się kocie ślepia, wpatrzone, sądząc z ich ustawienia, w starego szczura. Opanowuje strach. Powoli, jak gdyby nic nam nie zagrażało, posuwa się w kierunku przeciwległej ściany. Błyszczące oczy śledzą go uważnie. Nagle stary szczur rzuca się naprzód wprost na zakratowane okienko. Skacze wysoko i przywiera pazurami do metalowej siatki. Kot biegnie za nim. Przebiega tuż obok. Dokładnie widzę jego ostre, białe zęby i wysunięte pazury. Jeżeli skoczy na mnie – zginąłem. Nie. Stary szczur wzbudził w nim wyjątkową nienawiść. Uciekam. Kot skacze w górę. Stary szczur ze wszystkich sił odbija się od metalowej siatki, leci pod sufit. Odpycha się od gładkiej powierzchni i spada na kark rozwścieczonego kota. Chwila kotłowaniny, miauku, pisku. Stary szczur ponownie skacze w kierunku ściany. Kot za nim. Stary szczur zdobył jednak przewagę: ma teraz dokąd uciekać, a ponadto kot nie jest już tak pewny swoich sił, jak w momencie ataku. Teraz stary szczur ucieka w moim kierunku. Skaczę po schodach w dół do znajdującego się piętro niżej identycznego niemal korytarza. Tylko że tu okienko nie ma gęstej siatki, a rozbita szyba umożliwia wyjście na sąsiedni płaski dach, znajdujący się nisko nad podwó 22 rzem. Stary szczur biegnie tuż za mną, kot za nim. Ześlizguję się po obrośniętej winoroślą ścianie i wpadam do zbawiennej szczurzej nory. Na dachu stary szczur zatrzymuje się, odwraca, wyszczerza potężne zęby. Kot staje, prycha, miauczy wściekle. Uszy starego szczura są pokrwawione, widocznie dosięgły go pazury. Kot ma rozdarte nozdrza i przymrużone oko. Przeciwnicy zagrażają sobie wzajemnie, bojąc się doprowadzić do ostatecznego zwarcia. Stary szczur wydaje nagle ostry pisk, jakby chciał rzucić się na kota. Kot cofa się gwałtownie, a stary szczur z krawędzi dachu skacze w szczelinę pomiędzy okapem a zrębem muru. Po chwili dotyka mnie okrwawionymi wibrysami. Dopiero teraz widzę, że kot rozdarł mu pazurem skórę na grzbiecie, poszarpał konchę ucha i skaleczył powiekę. Wzdłuż przeżartej rdzą rury docieramy do znanych, zacisznych kanałów. Stary szczur długo i skrupulatnie oczyszcza futro. Obwąchuję go uważnie. Jego sierść zatrzymała jeszcze zapach kocich łap. Zlizuję zakrzepłą kroplę krwi z rozerwanego ucha. Stary szczur nie wchodził do zamieszkanych szczurzych gniazd, obawiając się nagłego ataku i wściekłości. Powstrzymywały go zapewne przykre wspomnienia przeżyć, w których z trudem uniknął śmierci. Unikał również pomieszczeń z jednym tylko wejściem. Jeżeli nawet chroniliśmy się w takim pomieszczeniu, uciekając przed kotem, sową lub łasicą, to zawsze przejawiał wyjątkowe zdenerwowanie i opuszczał niebezpieczne miejsce natychmiast, gdy zagrożenie mijało. Dopiero później, po własnych doświadczeniach poznałem przyczyny tego lęku. Stary szczur nie posiadał własnego stałego gniazda i nie dążył do jego założenia, inny również był jego stosunek do samic, z pokrywania których powinien właściwie zrezygnować. Szczury w jego wieku przeważnie nie odczuwają już popędu. Stary szczur swym zachowaniem zaprzeczał tej prawidłowości. My szczury łączymy się w pary, a każda ze stron jest poważnie zazdrosna o drugą, chociaż poznałem rodziny, w których wszystkie samice współżyją ze wszystkimi samcami. Samce są przeważnie bardziej zazdrosne i przepędzają każdego intruza zbliżającego się do ich samic. Dotyczy to głównie samic w okresie rui, przychylnych wszystkim pojawiającym się samcom. Pojawienie się starego szczura wprowadzało w świat tych obyczajów poważne zamieszanie i często kończyło się walkami, w których i ja niekiedy uczestniczyłem. Kończyły się one przepędzeniem starego szczura przez zasiedziałe szczury miejscowe do innego kanału lub piwnic sąsiedniego budynku. Stary szczur zbliżał się więc do samic tylko wtedy, gdy w pobliżu nie było związanych z nimi samców. Byłem dojrzałym samcem i gdy stary szczur schodził z samicy, natychmiast starałem się go zastąpić. Przeważnie udawało się, niektóre samice jednak nie pozwalały zbliżyć się do siebie, gryzły lub też odpychały uderzając tylnymi łapami. Poprzednio współżyłem tylko z małą samicą w gnieździe i nie miałem odpowiedniego doświadczenia. Obecnie odczuwałem potrzebę posiadania samicy stale, a przebywając przy boku starego szczura skazany byłem wyłącznie na kontakty dorywcze, kończące się często ucieczką przez piwnice, kanały i śmietniki. Zdarzało się również, że stary szczur – gdy jego zabiegi o pozyskanie jakiejś samicy zawodziły – wspinał się na mój grzbiet przytrzymując zębami skórę na karku, ściskał silnie łapkami moje boki i zaspokajał w ten sposób swoje popędy. To zastępowanie samicy bardzo mi nie odpowiadało, tym bardziej, że gdy usiłowałem kiedyś odwrócić sytuację, zrzucił mnie z grzbietu i boleśnie pokąsał. Miejscowe samce, które początkowo tolerowały starego szczura, teraz, gdy zaczął biegać za ich samicami, stały się nieufne, odpędzały go i gryzły. Kilkakrotnie zdarzyło się, że stary 23 szczur omal nie został rozszarpany przez osaczające go grupy rozwścieczonych szczurów. Chociaż przebywałem z nim niemal stale, mój zapach był na tyle swojski i znany miejscowym szczurom, że na razie mnie nie atakowały. Natomiast stary szczur zniechęcony niepowodzeniami i trudnościami coraz częściej obejmował mnie łapami od tyłu, zaspokajając swoje potrzeby i przekazując swój zapach. Wśród samców atakujących starego szczura poznaję mojego ojca. Kiedyś miał złamaną przednią łapkę, przy każdym ruchu lekko utyka, co pozwala poznać go z daleka. Na starego szczura rzucił się razem z innymi szczurami, podnieconymi pojawieniem się obcego. Pogoń, w której i ja brałem udział, trwała krótko. Stary szczur odwrócił się i chwycił zębami za gardło biegnącego tuż za nim samca, błyskawicznie rozdzierając mu krtań. W tym samym momencie ojciec ugryzł mnie w kark, tuż przy uchu. Skoczyłem mu do gardła i szybkimi ruchami siekaczy głęboko poraniłem szyję. Usiłował bronić się przed dalszymi ciosami. Nie miał już jednak sił. Zdychał. Konwulsyjne ruchy łap i ogona świadczyły o zbliżającym się końcu. Z siekaczy ściekała krew. Pozostałe szczury uciekły w popłochu. Stary szczur obwąchał zagryzione zwłoki i rozpoczął zwykłą toaletę. Po chwili przerwał, dobiegł do mnie i od tyłu wspiął się na mój grzbiet. Stary szczur biegał niespokojny po mieście. Nigdzie nie zatrzymywał się na dłużej, jakby gonił go i tropił groźny, nie znany przeciwnik. Wiedziałem: stary szczur uznał miasto za teren obcy i wrogi. Dotychczas bowiem było ono wyłącznie etapem – może nieco dłuższym postojem – w jego wędrówce. Niespodziewanie poczuł się zagrożony, otoczony ze wszystkich stron przez poznane już bramy, kanały i piwnice pełne nienawidzących go szczurów. Miasto, które jeszcze niedawno odkrywał, denerwowało go i nudziło. I chociaż przybył tu sam i sam się tu zatrzymał, teraz uważał, że to miasto go zatrzymało i nie pozwoliło mu wędrować dalej. Podobne sytuacje stary szczur przeżywał już wielokrotnie i dlatego właśnie nigdzie się nie zadomowił, nigdzie nie pozostał na stałe. Rzucał się ze złością na wszystkie spotkane szczury, zaatakował nawet młodego kota, który uciekł w popłochu. Pozostała mu tylko nienawiść, nienawiść wobec wszystkiego, co znalazł w tym mieście, nienawiść gorączkowa, gwałtowna, nieobliczalna, wymagająca rozładowania. Przebiegając w różnych kierunkach dzielnice, stary szczur nie krył się jak dawniej w piwnicach i kanałach. Przeciwnie: lekceważył niebezpieczeństwa, prześlizgiwał się tuż obok przerażonych jego widokiem ludzi, niemal pod kołami samochodów. Nie było to lekceważenie niebezpieczeństw, lecz po prostu obojętność na wszystko, co nie wiązało się z głównym celem. A tym celem, jedynym i najważniejszym, stało się jak najszybsze opuszczenie miasta. Czuł się osaczony, okrążony, zamknięty – chociaż obszar, po którym się poruszał, wystarczał do życia miejscowym zasiedziałym szczurom. Zwiedzał dworce, mosty, wiadukty, rampy kolejowe, magazyny. Przez pewien czas krążył wokół składów rzecznego portu. Zupełnie jakby nie mógł się zdecydować, czym i kiedy opuścić miasto. Obwąchiwanie skrzyń, pak, worków, bagaży, wagonów stało się jego codzienną czynnością. Szukał zapachu godnego zaufania, zapachu uspokajającego, woni, której mógłby zawierzyć, która pozwoliłaby mu odpocząć i odjechać. Te codzienne poszukiwania nie trwały długo. Na kolejowej rampie, gdzie przychodziliśmy codziennie, stary szczur z ogromną uwagą obwąchał stertę wypchanych nasionami worków przygotowanych do załadunku. Stert tych 24 było dużo i obwąchiwał je po kolei. Wszystkie te czynności, których przyczyny wtedy nie znałem, nudziły mnie i wydawały się niepotrzebne. W ostatnim okresie stosunek starego szczura do mnie również uległ gwałtownej przemianie. Często gryzł i drapał, przewracał, boleśnie kąsając w podbrzusze. Kilkakrotnie umykałem przed nim, ponieważ sprawiał wrażenie, jakby chciał mnie zagryźć. Pędził za mną z przenikliwym, ostrym piskiem. W swej nienawiści do miasta uznał widocznie, że ja też zatrzymałem go, uwięziłem. A ponieważ towarzyszyłem mu stale i zawsze byłem blisko, wyładowywał na mnie swą gorycz i wściekłość. Bałem się, bałem się coraz bardziej. Jednak nie chciałem, go zostawić, chociaż odpędzał mnie od siebie z coraz większą zaciekłością. Gdy podczas kolejnego ataku przewrócił mnie na grzbiet i z całej siły ugryzł w szyję, wykorzystałem moment i błyskawicznym ruchem zębów rozerwałem mu ucho. Wyrwałem się i uciekłem. Przebywanie z nim tak bliskie jak dotychczas groziło mi w każdej chwili śmiercią. Postanowiłem odejść, zostawić go samego. Może tego oczekiwał, może po prostu miał dosyć mojej obecności? Chciałem odejść i nie mogłem. Dążyłem jego szlakiem, szedłem jego śladami, stale krążyłem wokół. Obserwowałem z niewielkiej odległości jego podniecone ruchy: nerwowe obwąchiwanie stert z szarymi płóciennymi workami, krążenie od ładunku do ładunku, stawanie na tylnych łapach, poruszanie wibrysami jakby w obawie przed niebezpieczeństwem. Odnalazł wreszcie poszukiwaną woń, zapach dający poczucie bezpieczeństwa, nowej upragnionej podróży. Nagle wspiął się w górę i zniknął wśród spiętrzonych szarych kształtów. Znalazł poszukiwane miejsce, prawdopodobnie wygryzł otwór w płóciennej powierzchni. Ludzie zakładają liny, przyczepiają je do zwisającego stalowego haka. Uniesiony ładunek chwieje się, w potężnej bramie jadącego po szynach dźwigu. Dopiero kiedy stary szczur opuścił miasto, odczułem brak jego obecności. Dotychczas szedłem za nim, widziałem przed sobą jego kościsty grzbiet i długi, bezwłosy, pokryty łuskami ogon. On dokonywał wyboru drogi, decydował, którędy najbliżej, najbezpieczniej, najpewniej, on prowadził. Teraz biegnąc śliskim brzegiem kanału szukam go. Szukam, wiedząc, że wywędrował, że uciekł z miasta. Szukam go, chociaż niosę w pamięci powidok wysokiej rampy, odjeżdżającego dźwigu i rozchwianego ładunku worków z nasionami, wśród których się ukrył. Widziałem, a jednak szukam, wiedząc, że odnalezienie go jest niemożliwe. Szukam, chcę złagodzić niepokój, opanować nerwowe drżenie ciała, wrócić do zwykłego szczurzego życia. Szukam, aby szybciej przekonać się, że to szukanie niczego nie zmieni. W kanale zabijam i pożeram mysz, na śmietniku znajduję szczątki świńskiego mięsa, o zmierzchu przebiegam rynsztok i ulice śródmieścia. Wysoko przelatuje bezszelestny cień, przecina ostre światło latarni. Sowa. Natychmiast kryję się w mroku ściekowej studzienki. Czekam, aż cień odleci. Ależ tak, jestem w pobliżu piwnicy, w której się urodziłem. Przebiegam chodnik i wzdłuż parkanu docieram do wysokiej żelaznej bramy. Wróciłem na wybetonowane podwórze piekarni, gdzie spotkałem starego szczura. Z łatwością wskakuję na gzyms piwnicznego okienka, sterta cegieł i pudełek leży jak poprzednio. Tylko rury kanalizacyjne pokrywa świeża farba o nieprzyjemnej woni. 25 Wyczuwam znajomy zapach rodziny, wszędzie znajduję pozostawione przez szczury odchody. Szczeliną dostaję się do piwnicy. Z okna wpada zamglone światło, odblask ulicznej latarni. Tu, między skrzynią z hydrantem a osłoniętą deskami kupą węgla, odnajduję wejście do mojego gniazda, do mojej nory. Znajomy, rodzinny zapach bije w nozdrza, oszałamia, wzywa. Przebiegam krótki korytarz. Wśród dorastających szczurków gryząc skórkę chleba siedzi duża samica, moja matka. Jej sierść zjeża się na mój widok. Zasłania sobą małe, ukazując potężne siekacze. Wycofuję się pospiesznie. Idzie za mną, czuję, jak jej wibrysy dotykają mojego ogona. Zatrzymuję się przy hydrancie, odwracam, nasze wibrysy stykają się. Obwąchujemy nasze ciała. Czuję silną podniecającą woń wydzielaną przez wszystkie samice podczas rui. Odczuwam gwałtowną potrzebę spółkowania. Zlizuję płyn ściekający aż na jej brzuch. Wypręża się, przywiera do ziemi, unosi ogon wypinając mokry od śluzu otwór. Piszczy przenikliwie. Wchodzę na nią, obejmuję łapkami jej boki przytrzymując zębami skórę karku. W szczytowym momencie piszczę głośno. Pełza wokół z podniesionym w górę ogonem, wabi, prowokuje, podnieca. Powtórnie zaspokajamy swoje potrzeby. Powraca do nory; kiedy chcę wejść za nią, odwraca się i lekko gryzie mnie w ucho. Ostrzega, bym nie posuwał się dalej. Boi się o małe, które mógłbym zagryźć. Mam własne gniazdo, własną samicę-matkę, którą stale będę zapładniał, własną rodzinę. Mam również własny, skropiony moimi odchodami obszar polowań i zdobywania pożywienia. Jestem dojrzałym szczurem, znającym niebezpieczeństwa i wrogów, doskonale orientującym się w terenie, przebiegłym i chytrym, silnym i ostrożnym. Martwi mnie jednak położenie naszej nory, z której jedyne wyjście znajduje się w miejscu odkrytym, tuż za kolankiem hydrantu. Z chwilą zatkania tego wyjścia będziemy odcięci, z gniazda nie ma innej drogi na zewnątrz. Stary szczur nauczył mnie unikania podobnie zbudowanych gniazd. Uważnie badał każde z pomieszczeń, w którym się znalazł, i jeżeli obudziło w nim nieufność, natychmiast je opuszczał. Lecz ja nie chcę opuścić nory, nie chcę odejść z przytulnych ciepłych piwnic piekarni, gdzie bez trudu znaleźć można dużo jedzenia. Nie chcę zrezygnować z mieszkania w miejscu moich narodzin, gdzie każdy kąt nasycony jest wonią naszej rodziny. Gdybym tu nie powrócił, mój los mógłby potoczyć się odmiennie. Nie mogę już odejść. Samica-matka jest w kolejnej ciąży, a jednocześnie odchowuje wcześniejsze pokolenie. Młode baraszkują po całej piwnicy, z piskiem wybiegają na korytarz. Patrząc na nie, przypominam sobie własne, pierwsze wędrówki, ciekawość popychającą w nieznane. Co stało się ze szczurami tamtego miotu? Znam tylko los małej samicy. Losu pozostałych domyślam się, obserwując, jak coraz mniej młodych szczurków powraca ze swych wypadów do nory. Pierwszego schwytał kot wylegujący się w słoneczne dni na balkonie tuż nad podwórzem. Następnego zgniotły otwarte nagle drzwi piwnicy. Małe samiczki wywędrowały piwnicznym korytarzem przez podwórze aż na ulicę i więcej już nie wróciły. Ostatniego samczyka zmiażdżyło stalowe ramię pułapki. Samica-matka towarzyszyła mi w wędrówkach wzdłuż rynsztoków, do pobliskich kanałów i piwnic. Podczas tych wypadów wielokrotnie spotykaliśmy opuszczone szczurze gniazda, w których chętnie bym zamieszkał. Najbardziej interesował mnie strych pobliskiego domu mieszczący się nad opuszczonym mieszkaniem. 26 Zbliżała się zima i pierwsza chłodniejsza noc wypędziła nas ze stryszku z powrotem do ciepłej piwnicy na zapleczu starej piekarni. Zamieszkanie w kanałach – co wydawało się najbezpieczniejsze – również nie odpowiadało mojej samicy. Zauważyłem, że panicznie bała się wody i jeżeli już zdarzyło jej się zanurzyć, to tylko wskutek nieuwagi – w czasie skoku, upadku lub pośliźnięcia na krawędzi kanału. Każde takie zdarzenie wywoływało u niej atak wściekłości, wyładowywanej przeważnie na mnie. Wracała do piwnicy pod piekarnią i nie opuszczała jej przez czas dłuższy. Wędrówki takie są możliwe tylko wtedy, gdy samica-matka odchowa już swe małe, a następna ciąża nie utrudnia jeszcze ruchów. Jej strach przed wodą był dla mnie nie wyjaśniony. Stary szczur przepływając kanały we wszystkich kierunkach, z prądem i pod prąd, nie odczuwał przed wodą najmniejszego lęku. Przeciwnie: wykorzystywał nurt do płynięcia w określonym kierunku. Tego nauczyłem się w czasie naszych wspólnych wędrówek. Lęk samicy-matki przed najmniejszą podziemną strugą, a nawet przed spływającą do ulicznego ścieku deszczówką dziwił mnie i złościł. Mieszkamy więc w zacisznej piwnicy pod piekarnią, w szarym skąpym świetle sączącym się z okienka, w niezmiennym, przyjemnym cieple, we wnętrzu pozbawionym silnych przewiewów zimnego powietrza. Usiłuję przekopać tunel z naszego gniazda do sąsiedniej piwnicy, lecz za każdym razem spotykam twardą ścianę, pokrytą warstwą smoły nie do przegryzienia dla szczurzych zębów. Fundament sąsiedniego domu ma trwały betonowy podkład. Próbuję drążyć w dół, może trafię na osłonę kanału, obudowę przewodów wodociągowych lub telefonicznych i znajdę w nich odpowiednią szczelinę. Nasze gniazdo miałoby wtedy drugie wyjście. Kopię, wygarniam ziemię łapami. Grunt składa się z okruchów tynku, spróchniałych kawałków cegieł i drzewnego popiołu. Widocznie budowla poprzednio stojąca w tym miejscu spłonęła. Stale nasłuchuję odległego szumu wody, lecz nie słyszę niczego. Nie natrafiam na kanał. Po kilku kolejnych próbach docieram do starego muru z dużych zdrowych cegieł. Mur zatrzymuje mnie. Pozostaje jeszcze kierunek w górę. Może znajdę szczeliny prowadzące na zewnątrz, pęknięcia w murach. To również zawodzi, trafiam na stalowe belki podtrzymujące piwniczny strop. A więc nasze gniazdo ze wszystkich stron otaczają mury i nie ma żadnej możliwości dodatkowego przebicia się na zewnątrz w którymkolwiek miejscu. Przychodzą na świat kolejne pokolenia szczurów. Rodzą się, rosną, odchodzą, rodzą się, rosną, odchodzą. Cykl powtarza się wielokrotnie bez względu na porę roku. Większość tej gromady ginie w pierwszych tygodniach samodzielności. Podczas gdy samica-matka karmi, zdobywam pokarm. Coraz częściej zakradam się do magazynów piekarni, do których odkryłem wygodną drogę przez zepsuty wentylator. Przechodzę tędy niosąc do gniazda kawałki bułki, ciasta, przeróżne owoce, ser, słoninę. Często powracam z sierścią wysmarowaną masłem-smalcem, kremem lub mąką. Wtedy cała rodzina zlizuje pokarm z mojej sierści. W magazynie buszuję coraz częściej. Przegryzam się do dużego pudła wypełnionego słodkim cukrowym pudrem. To wyjątkowy przysmak, chociaż jeszcze bardziej odpowiada mi cukier w kostkach, znakomicie ścierający siekacze. Wracam do gniazda wysmarowany słodkim pudrem, samica i małe oblizują każdy mój włosek. Kilkakrotnie wędruję do magazynu z małymi, dorastającymi szczurkami. 27 Widok takiej ilości jedzenia pozbawia je wszelkiego lęku, zapominają o wszystkim. Toteż gdy przyjdą same, staną się łupem czyhającego kota lub przyciągnięte zapachem wpadną do pułapek z wędzoną rybią głową. Szczur nie może zapomnieć o niebezpieczeństwie, szczur żyje w bezustannym zagrożeniu, otoczony ze wszystkich stron. Małe szczury są wesołe, rozbawione, ufne i ciekawe wszystkiego, co je otacza. Interesują się plamą światła, ruchem liścia, nie znaną szczeliną w murze, owadem przebiegającym ścianę. Są zafascynowane życiem, jego różnorodnością i bogactwem, możliwościami, jakie im daje, drogami otwartymi we wszystkich kierunkach. Rozdarta mysz, zagryziony wróbel, rybi szkielet z resztkami mięsa na ościach – te otaczające je dowody śmierci zupełnie do nich nie docierają. Nie łączą ich z własną codziennością – rozbawioną, pełną podskoków i upadków, pozornych napadów i pogoni. Powstrzymujemy je i chronimy jak długo jest to możliwe. Lecz samica-matka odczuwa już rosnący w jej wnętrzu następny miot. Przestaje więc zajmować się podrośniętymi młodymi szczurkami, pozwala im na coraz dalsze samotne wypady. Następny miot wymaga przecież opieki i gniazdo musi być przygotowane na jego przyjęcie. Małe szczurki odchodzą. Ciekawość pcha je naprzód, przed siebie, w drogę, w odkrywanie. W norze coraz mniej jest jedzenia, więc muszą same zdobywać pożywienie. My, dorosłe szczury boimy się oświetlonych, jasnych powierzchni, gdzie ze wszystkich stron czyhają wrogowie. Małe szczury, nie tak dawno jeszcze zupełnie ślepe, nie łączą ze światłem żadnych niemiłych wspomnień. Przeciwnie: kiedy w piwnicy płonęła żarówka i resztki światła docierały do ich zamkniętych jeszcze ślepych powiek, dążyły w jego kierunku. Również później, gdy ich powieki rozewrą się i małe szczury po raz pierwszy zobaczą mroczne wnętrze gniazda, będą uparcie pełzać do oświetlonego konturu wyjścia. Stamtąd dochodzą nie znane głosy i zapachy, stamtąd przynoszę przeznaczony dla nich pokarm, trzeba więc dostać się tam jak najszybciej, poznać jaskrawą, błyszczącą, lśniącą, kolorową rzeczywistość. Małe szczurki wypełzają, matka chce je zatrzymać, łapie za skórę na grzbiecie i niesie z powrotem. Piszczą z bezsilnej złości. Pierwsze swe wędrówki odbędą z matką lub ze mną. Z sąsiedniej piwnicy, szczeliną przy kanalizacyjnej rurze włażę pod podłogę piekarni, w pobliże wielkiego pieca. Panująca tu duchota i gorąco powodują, że pchły masowo opuszczają moje futro. Budynek piekarni stary i zmurszały remontowano wielokrotnie, zalepiając niektóre szczeliny gipsem. Właśnie tu, w ścianie, przy której stoi wielka dzieża pełna rosnącego ciasta, odkryłem taki zagipsowany otwór za miarowo szeleszczącym, metalowym urządzeniem umieszczonym wysoko nad ziemią. Z otworu zeskakiwałem na wysoką szafę, a stamtąd na podłogę, tuż obok drzwi magazynu. W drzwiach, a właściwie pomiędzy framugą a ścianą, znalazłem miejsce, z którego wypadł obluzowany wyschnięty sęk. Gdy w piekarni nie było ludzi, poszerzyłem otwór na tyle, by z łatwością przecisnąć się do środka. Mogłem więc odwiedzać magazyn drogą przez zepsuty wentylator lub znacznie krótszą, przez piekarnię. Była ona co prawda niebezpieczniejsza, nie wymagała jednak wychodzenia na zewnątrz. Do wentylatora bowiem dostawałem się ze starej szopy, której skośny gzyms przylegał do rynny, przebiegającej nad wybetonowanym podwórzem. Do przejścia przez piekarnię wykorzystywałem ciemny pas porcelanowych kafelków biegnący wokół podłogi. Przeważnie stały tu kosze brudnych fartuchów, blaszane formy cukiernicze, kotły do rozrabiania mąki. Ludzie zajęci pracą nie mieli czasu na rozglądanie się wokół. Samica-matka znała dotychczas drogę przez wentylator. Teraz odkryłem przed nią znacznie krótszy trakt, nie wymagają 28 cy wspinania się po oblodzonej lub mokrej rynnie. Jak się okazało, droga ta nie zawsze była dla niej dostępna. Przeszkodą nie do pokonania stał się rozdęty płodami brzuch, uniemożliwiający przeciśnięcie się wąską szczeliną we framudze drzwi. Tak więc samica-matka przechodziła tą drogą rzadko, tylko po kolejnym porodzie, do chwili, gdy brzuch na to pozwalał. Na stole pośrodku magazynu odkrywam skrzynkę wypełnioną jajkami, największym przysmakiem szczurów. Kiedyś dostaliśmy się ze starym szczurem do kurnika i tam po raz pierwszy skosztowałem jajka. Owalny kształt leżący w półmroku przypominał błyszczący kamień. Stary szczur najpierw obwąchał je, później owinął ogonem i przesuwał w stronę wygryzionego w desce otworu. Tu dopiero wykroił siekaczami mały otwór i zaczął zlizywać płynące białko. Później powiększył otwór, a w końcu przedzielił jajko na dwie części. Pozostawił tylko dokładnie oczyszczoną skorupkę. Zapach wyjadanego żółtka, wypełniający pomieszczenie, pobudził mój apetyt do tego stopnia, że rzuciłem się na pierwsze znalezione w kurniku jajko. Twarda powierzchnia początkowo nie ulegała moim siekaczom. Dopiero kiedy uderzyłem nimi niemal prostopadle w skorupę, wybiłem niewielki otwór. Wewnątrz nie znalazłem jednak żółtka, lecz niedojrzałego kurczaka, pływającego w smacznym pachnącym płynie. Jedzenie przerwała mi rozsierdzona, przeraźliwie gdacząca kwoka, która biegając wkoło próbowała wydziobać mi oczy. Usiłowałem ją odpędzić, kiedy pojawił się kogut. Biegł ku mnie z wyciągniętą szyją i nabrzmiałym grzebieniem. Uciekłem. Później często zakradałem się ze starym szczurem do kurników, spiżarni, sklepów. Nauczyłem się owijać jajko ogonem i ciągnąć za sobą. Teraz w magazynie piekarni mogłem do woli delektować się smakiem żółtek. Po zaspokojeniu własnego głodu postanowiłem przetoczyć jajko do gniazda. Ogon mój jednak był za słaby, by poruszyć leżące we wgłębieniach jajka. Podważyłem więc jajko pyszczkiem i wygarnąłem łapkami z wgłębienia, w którym spoczywało. Nie zatrzymało się na stole, lecz spadło z głośnym łoskotem. Odgłos ten przestraszył mnie do tego stopnia, że ukryłem się w nieczynnym wentylatorze. Po chwili zbiegłem w dół, gdzie na podłodze leżało rozpryśnięte jajko. Dopiero teraz zrozumiałem, że z magazynu nie da się przetoczyć jajka do gniazda. Nie przeszkodziło to w dalszych próbach wytaczania jajek z tekturowych form. Razem z samicą-matką zjedliśmy tej nocy kilka, rozbiliśmy natomiast znacznie więcej. Udaję się z dwójką małych do magazynu. Idą za mną podskakując, piszcząc, przewracając się przez pustą o tej porze piekarnię. Uczta trwa. Brzuchy zaokrąglają się. Trzeba wracać, niebawem przyjdą ludzie, a wtedy droga będzie utrudniona. Powrotu przez wentylator, ośnieżony gzyms i zamarzniętą rynnę nie zaryzykuję. Głodne sowy przez całe noce krążą nad okolicznymi podwórzami. Tymczasem jedno z małych znajduje w kącie magazynu pułapkę z głową wędzonej ryby. Pułapek takich pojawia się coraz więcej. Stoją na schodach, w piwnicach, na strychu, na podwórzu. Są tak skonstruowane, że szczur nie ginie od razu. Ołowiany ciężarek uderza go przeważnie w okolicę lędźwi, gruchoce miednicę i kręgosłup. Przygnieciony umiera powoli, nie mogąc się wyrwać. Z bólu gryzie często własne łapy. Mały szczurek zostaje dosłownie rozpłaszczony na desce. Oszołomiony bólem zaciska zęby na pachnących łuskach ryby i usiłuje się podnieść. Nie rozumie swojej sytuacji, nie wie, co się właściwie stało. Piszczy. Z pyszczka, z uszu cieknie krew. Pazury drapią deskę. Uciekamy. Za chwilę przyjdą ludzie. Jesteśmy w piekarni, czuję na moim ogonie wibrysy małego. Dochodzimy do szafy. 29 Mały zamiast wspinać się utartym szlakiem między drewnianą ścianką a murem, idzie dalej. Po rurze dostaje się na stół, a stamtąd przeskakuje na brzeg olbrzymiej dzieży pełnej pachnącego słodkiego ciasta. Ze szczytu szafy obserwuję, jak chwieje się na jej brzegu, utrzymując równowagę ogonem. Słodkie ciasto przylepia się do jego mordki. Na podwórzu zaczyna się ruch. Kroki zbliżają się. Klucz zgrzyta w drzwiach. Mały chwieje się gwałtownie. Opiera łapki o kleistą porowatą powierzchnię, wpada, porusza się rozpaczliwie, zanurzając się coraz głębiej. Tylko ciemny, rozedrgany ogonek sterczy nad powierzchnią. Po małym nie ma już śladu, tylko ciasto w tym miejscu zapadło się nieznacznie. Wchodzą ludzie. Kiedy zapalają światło, w mechanizmie osłaniającym wydrążoną przeze mnie dziurę słyszę miarowy szelest. Nadal próbuję wydrążyć tunel na zewnątrz. Natrafiam na grubą deskę. Samica-matka oraz małe również wdrapują się na pochyłą ścianę i gryzą. Z wygryzionego otworu sypie się prosto w nozdrza wąska stróżka piasku. Dalsze rozszerzanie doprowadziłoby do zasypania gniazda. Z kilku kolejnych miotów ocalała młoda samica. Jest ostrożna, przebiegła, lękliwa, czujna. Przez otwarte przestrzenie przebiega szybko, w kilku skokach. Przystaje, rozgląda się, czy nie zagraża jej niebezpieczeństwo. Unika miejsc oświetlonych i jasnych, na których widać ją z daleka. Boi się, wiecznie się boi. Ten strach pozwala jej żyć wśród wrogów, żyć i walczyć o życie. W gnieździe mieszkają więc dwie moje samice. Stara samica-matka często przewraca i gryzie młodą usiłując ją przepędzić. Młoda ucieka, lecz po pewnym czasie wraca, jakby nic się nie wydarzyło. Samica-matka, karmiąca swoje kolejne dzieci, obserwuje ją bacznie, jak zbędnego intruza. Młoda samica urządza własne gniazdo w jednym z kanałów wykopanych podczas poszukiwania drugiego wyjścia. Wybrała miejsce na końcu tunelu przy murze, gdzie wykruszyła się zmurszała cegła. Teraz poszerza, udeptuje, utwardza odchodami grunt, mości legowisko. Znosi strzępy papieru, skrawki płótna i wełny, kawałki waty, pióra, pierze, nici, wszelkie miękkie, puszyste, ciepłe materiały. Przygotowuje się do porodu. Po obu stronach jej grzbietu widać coraz wyraźniejsze zgrubienia. Kiedy przechodzi obok samicy-matki lub usiłuje zbliżyć się do niej, ta obnaża ostre żółte siekacze i zjeża sierść, jakby gotowała się do skoku. Młoda samica pospiesznie ucieka i zaszywa się w strzępach gazet na końcu swojego tunelu. Czas porodu zbliża się. Młoda samica coraz rzadziej opuszcza legowisko. Wracam do gniazda. Cieniutki pisk dochodzi z tunelu. Młoda samica leży wśród papierowych skrawków. Ślepe i bezwłose szczurki ciągną jej nabrzmiałe mlekiem sutki. Pozwala zbliżać się do siebie i małych. Obwąchuję je uważnie. Potrzebują pożywienia. Dotychczas młoda samica zdobywała pokarm razem ze mną... Teraz to niemożliwe, musi przecież pilnować małych. Szczurki samicy-matki już widzą, rozłażą się po całym gnieździe, uczą się samodzielnie jeść, gryźć, zabijać. Niedawno przyniosłem żywą mysz, którą natychmiast rozszarpały. Z magazynu niosę dla młodej samicy kawałek sera. Już jestem w gnieździe, już kieruję się w stronę wejścia do tunelu. Stara samica wyrywa mi ser. Sytuacja powtarza się, a kiedy wygłodniała młoda samica wychyla się z tunelu i łapie kilka okruchów, zostaje dotkliwie pogryziona. Tylko raz udaje mi się dostarczyć młodej samicy pachnącą skórę ryby. Najbardziej dokucza jej pragnienie. Ostatni raz piła tuż przed porodem. W piwnicy znajduje się niewielka stu 30 dzienka przykryta blaszaną klapą, pod którą łatwo się wcisnąć. Młoda samica boi się jednak opuścić młode. Próbuje zlizywać wilgoć ze zmurszałych cegieł, wysysać grudki ziemi. Musi jednak wyjść, zdobyć pożywienie, inaczej zabraknie jej mleka. Wyczekuje odpowiedniego momentu. Stara samica zasypia. Młoda szybko wyślizguje się z nory, wbiega pod klapę i pije. Pożera kilka stonóg, których nie tknęłaby w normalnych warunkach. Małe rosną, ich różowa skórka pokrywa się delikatnym szarym nalotem, a pod powiekami zarysowują się ciemne plamy oczu. Są już bardziej ruchliwe i nieomylnie kierują się w stronę wypełnionych mlekiem sutek. Teraz potrzebują znacznie więcej pokarmu niż bezpośrednio po narodzinach i młoda samica coraz bardziej odczuwa głód. Zjada więc strzępy waty i wełny, przeżuwa papier, rzuca się na każdego pojawiającego się w norze robaka. Głód staje się jednak trudny do zniesienia, tym bardziej, że stara samica czuwa i nie pozwala dostarczać młodej nawet okruchów pokarmu. Tylko podczas jej snu, młodej samicy udaje się zdobyć kilka nie dojedzonych rybich ości lub zjełczałą skórkę słoniny. Rozdrażniona głodem młoda samica decyduje się w końcu na wyprawę do piekarni. Małym grozi przecież śmierć głodowa. Kiedy opuszcza gniazdo, stara samica śpi. Budzi się jednak wkrótce. Zaraz też wpada do tunelu i po kolei przenosi małe do swego gniazda. Rzuca je między własne ruchliwe szczurki. Spod przeciwległej ściany obserwuję lekcję zabijania. Samica-matka zagryza jedno z małych i zjada je, szczurki zagryzają pozostałe. Kiedy młoda samica powraca, wlokąc wyciągniętą ze śmietnika wyschniętą skórę chleba, małe są już martwe. Najpierw szuka ich w tunelu, później wpada do gniazda, zbiera na wpół zjedzone kadłubki i usiłuje zanieść je z powrotem. Stara samica rzuca się na nią, przewraca, gryzie. Młodej udaje się w końcu złapać w zęby pozbawiony głowy korpus jednego ze swych małych i ukryć we własnym legowisku. Młodą samicę czeka niedługo następny poród. Opuszcza gniazdo i przenosi się do przeciwległej piwnicy. Stoją tu zakurzone półki pełne pustych słoików, leżą połamane skrzynki. Ludzie nie zaglądają tu od dawna. Młoda samica zakłada gniazdo w przeżartym przez mole fotelu spoczywającym w kącie. Fotel wydaje jej się miejscem wyjątkowo pewnym i spokojnym. Najważniejsze jest jednak, że z rury tuż obok stale sączy się woda. Ponownie zbiera i skrzętnie upycha papiery, szmaty i pióra. Gromadzi również zapasy: wyschnięte obrzynki mięsa, rybie łby, skórki chleba. Mam teraz dwa gniazda. Stare z samicą-matką i dorastającym właśnie pokoleniem szczurków i nowe wewnątrz fotela, gdzie młoda samica przygotowuje się do wydania potomstwa. Oba gniazda nie są bezpieczne, dlatego chyba przebywam w nich stosunkowo rzadko, poświęcając dużo czasu na wędrówki. Docieram aż do rampy, na której po raz ostatni widziałem starego szczura. Za miastem w ceglanych zabudowaniach tuż przy rzece ludzie hodują świnie. Dużo olbrzymich świń. My – szczury z miasta – przychodzimy tu często. Dawniej region ten należał do innej rodziny szczurów – mniejszych, brunatnoczarnych, delikatniejszej, kruchej budowy i ogonie pokrytym ciemnymi włoskami. Ustępują. Niszczymy ich gniazda, wypędzamy, w końcu wynoszą się, pozostawiając wolne pole. 31 Przebiegając krawędzią koryta lub poidła trzeba niezwykle uważać. Najmniejsze potknięcie, upadek i świński ryj pożera, wchłania, miażdży. Świnie atakują, ścigają, gonią. Ich racice i zęby są groźne, staram się więc przebywać w pobliżu kryjówki: ogrodzenia, występu muru, nory, pod blaszanym korytem. Zapach świńskiego mięsa przepełnia nozdrza. Karma w korytach jest w sumie dość monotonna, natomiast przesuwające się wokół zwały tłuszczu kuszą i przyciągają. Wybieram największą, ciężką, nieruchomą świnię, wchodzę od tyłu na jej grzbiet, przegryzam skórę, jem. Świnia kwiczy, jęczy, rzuca się w ciasnym, krępującym jej ruchy ogrodzeniu. Daremnie usiłuje przewrócić się na grzbiet, strącić mnie, zgnieść. Wierzga, napiera bokami na ściany. Przywieram pazurami do jej grzbietu i wgryzam się w smaczną, ciepłą, pulsującą, krwistą słoninę. Ciepła krew spływa po skórze. Świnia nadal usiłuje mnie zrzucić, zmieniam położenie i gryzę w okolicę ogona. Kwiczy, jęczy, wścieka się. Trwa to długo. Zmęczona szamotaniem leży, wierzgając od czasu do czasu przykrótkimi nogami. Niezgrabna, gruba, ciężka, wciśnięta między deski ogrodzenia staje się moją zdobyczą. Wyje, chrząka, ryczy oczekując, aż odejdę zaspokoiwszy głód. Nagle drzwi chlewni otwierają się i człowiek biegnie w naszym kierunku. Zębami wydzieram ostatni kawałek słoniny i uciekam. Przychodzę następnej nocy. Świni już nie ma. Wybieram inną, równie ciężką i niezgrabną. Lecz tu ogrodzenie jest szersze, świnia przewraca się na grzbiet, omal mnie nie miażdży. Skaczę na głowę, gryzę w kark. Uderza łbem o żelazną rurę bariery. Rezygnuję. Przechodzę do następnego budynku, pełnego młodych, jasnych prosiąt. Na ogonie czuję dotyk wibrysów szczura mieszkającego w piwnicy po przeciwległej stronie piekarni. Młode świnki są ruchliwe i nerwowe. Wyczuwają naszą obecność, kwiczą, podskakują, kopią, usiłują chwytać zębami. Ich zęby są już ostre, a racice twarde – szukamy więc śpiącej, osłabionej lub chorej. Jest. Leży na boku, wierzgając co chwila tylną nogą. Podchodzimy jak najbliżej. Szczur-sąsiad odnajduje miejsce, gdzie pulsuje tętnica. Gryzie. Świnka zrywa się, kwiczy. Szczur wisi u jej szyi. Rzucam się na nią z drugiej strony. Uderza racicą, odtrąca. Skaczę na grzbiet, wbijam zęby tuż za uchem. Zrzuca. Atakujemy z różnych stron. Zakrwawiona kwicząc biega wokół ogrodzenia. Skaczę jej do gardła. Przecinam tętnicę. Pada. Zapach krwi rozchodzi się daleko. Wokół kwiczą przerażone prosięta. Schodzą się również inne szczury. Początkowo usiłujemy je odpędzać, lecz jest ich coraz więcej. Prosię wierzga jeszcze racicami i pochrząkuje. Nagle zapala się światło. Świnie czynią coraz większy wrzask. Nadchodzą ludzie. Wracam. W piwnicy słyszę dochodzące z magazynu szczekanie. Zajadłe, wściekłe, złe. Niedawno na ulicy pies zapędził mnie do ścieku. Gdybym nie skoczył w dół przez kratki ryzykując życiem, zgruchotałby mi kręgosłup. Szczekanie denerwuje, niepokoi, przypomina tamtą gonitwę. Koło młodej samicy kręci się obcy szczur. Chcę go przepędzić, lecz zadomowił się już wewnątrz fotela i nie ustępuje. Kieruję się więc do starego gniazda, gdzie czeka będąca w okresie rui samica-matka. W piekarni i piwnicach podczas mojej nieobecności zmieniło się wiele. Odmalowano magazyn, wymieniając przegniłą futrynę drzwi, zatykając każdą najmniejszą szparę. Drzwi prowadzące z piekarni na schody, pod którymi prześlizgiwałem się, wzmocniono dodatkową listwą i obito blachą. Zacementowano wszystkie otwory w ścianach piekarni i magazynu, również szczelinę za licznikiem elektrycznym. Naczynia, dzieże, blachy i ruszty odsunięto od ścian, uniemożliwiając bezpieczne przejście. 32 Wiruje, poprzednio nieczynny, wentylator, blokując w ten sposób ostatnie dojście do spiżarni. W kilku miejscach znalazłem niedawno postawione pułapki. Na śmietniku i w piwnicy leży rozsypana zatruta pszenica. Młode szczurki wykorzystując nieuwagę samicy-matki wylazły z nory i najadły się już pierwszego dnia. Ich zesztywniałe zwłoki omijam w różnych miejscach. Wkrótce pułapka zabija młodego szczura, który chciał zająć moje miejsce w starym fotelu. Najbardziej denerwuje zamykanie w piwnicy na noc starego kocura wylegującego się dotychczas na balkonie. Rozzłoszczony włóczy się miaucząc przeraźliwie. Nad ranem łapie szczura, który wlazł tu z ulicy przez nie domknięte okno. Rano złowiony szczur ze złamanym kręgosłupem i wybitym okiem jeszcze żył. Ludzie wrzucili go do kubła z wodą. Kocur wyczuł naszą obecność. Czuwał długo przy hydrancie i próbował wciskać łapę do nory. Odkrył także siedzącą w fotelu młodą samicę i jej małe. Nie udało mu się do nich dostać. Zrzucił tylko kilka słoików i pokaleczył sobie łapy stłuczonym szkłem. Ludzie często przychodzili do piwnicy, gestykulowali, wskazywali otwory i szczeliny w ścianach. Przeczuwałem niebezpieczeństwo, nadciągającą katastrofę. Ludzie zatykali wszelkie otwory, pęknięcia, wykruszenia w murach otaczających podwórze. Przekonałem się, że robią to samo we wszystkich przylegających do piekarni zabudowaniach, a także w domach po drugiej stronie ulicy. Prowadził ich pies o wydłużonym spiczastym pysku, wiecznie węszący i szczekający przy każdym śladzie. Siedzę w starym fotelu nad przyniesionym ze śmietnika kawałkiem żylastego mięsa. Szczekanie psa, świst wciąganego do nosa powietrza – budzą strach w młodej samicy. Chwyta zębami małe, napełza na nie całym ciałem, przykrywa je. Wyskakuję z fotela i po najwyższej półce docieram do blaszanego klosza, pod którym zapala się żarówka. Ludzie wchodzą. Pies prowadzi ich prosto do fotela. Rozpłaszczam się na metalowym talerzu, podgrzewanym od spodu. Ludzie zdejmują słoje, odsuwają półki i deski. Chwytają fotel i wynoszą na korytarz. Rozjuszony pies wtyka głowę między sprężyny. Gwałtowne szamotanie, wściekły skowyt, przeraźliwy pisk. Młoda samica usiłuje uciekać trzymając w pyszczku nie owłosione małe. Pies chwyta ją, tarmosi, podnosi do góry. Ludzie głaszczą go. Wytrząsają z fotela nie owłosione piszczące potomstwo i rozdeptują obcasami. Wynoszą fotel na podwórze. Na metalowym talerzu, pod którym płonie żarówka, robi się coraz goręcej. Powierzchnia pali łapki, parzy brzuch. Zeskakuję, po półkach dostaję się do okna prowadzącego na jasną, pełną pojazdów ulicę. Wzdłuż muru biegnę w stronę rynsztoka. Człowiek cofa się gwałtownie, krzyczy, pokazuje. Przeciskam się przez zakratowany otwór ścieku. W głębi szumi przepływający migotliwy strumień. Waham się, usiłuję zatrzymać na nieckowatej płaszczyźnie osłony. Tracę równowagę. Skaczę. Wracam. Ostrożnie wślizguję się do piwnicy. Kota nie ma – wyczuwam to węchem. Fotel, półki i stare meble odsunięto od ścian. Otwory zacementowano. Przechodzę do piwnicy, w której znajduje się gniazdo samicy-matki. Tu również wszystkie ściany są odsłonięte. Węgiel przerzucono na środek pomieszczenia. Szukam otworu za hydrantem. Nie ma. Ściana jest mokra, zimna, gładka. Obchodzę całą piwnicę, sprawdzam każdy kąt. Przecież otwór znajdował się tam, za obudową hydrantu. 33 Wracam, siadam przy ścianie. Wsłuchuję się w każdy szelest dochodzący spoza grubej warstwy cementu. Po chwili, jakby z wielkiej odległości słyszę cichy chrobot. Samica-matka daremnie stara się wydostać, przegryźć mur. Zamurowana w pozbawionym drugiego wyjścia pomieszczeniu, przerażona, przeczuwająca śmierć, będzie tak gryzła do ostatniej chwili życia. W norze są jeszcze trzy podrośnięte szczurki. Samica-matka zabije wszystkie z głodu, z pragnienia, z bezsilności. Będzie piła ich krew, jadła ich mięso. Wystarczy jej to na krótko. W tym czasie przegryzie nie więcej niż pół cegły, o ile gryźć będzie w jednym tylko miejscu. Dobiegający zgrzyt zębów o cementową i ceglaną powierzchnię będzie coraz słabszy, aż do zupełnego wygaśnięcia. Krążę wokół piekarni, przychodzę do martwych piwnic, wibrysami dotykam zacementowanych otworów. Za ścianą panuje cisza, głęboka cisza. Niedawno wsłuchiwałem się w coraz słabszy zgrzyt zębów o mur. Zacząłem nawet gryźć z tej strony, za hydrantem, w miejscu, gdzie znajdowało się wejście do gniazda. W samicy-matce obudziło to prawdopodobnie nadzieje, bo dochodzące wówczas spoza ściany echo stało się szybsze i silniejsze. Spłoszył mnie kot i powróciłem dopiero następnej nocy. Głosy z tamtej strony osłabły, samica-matka opadała z sił, jej siekacze starły się aż do dziąseł. Zacząłem gryźć, daremnie. Moje zęby zarysowały zaledwie cementową powierzchnię. Gryzę, chociaż z tamtej strony nie dochodzą najmniejsze odgłosy, wgryzam się w ścianę, poruszam szczękami aż do ostrego bólu w spiłowanych, startych siekaczach. Czuję smak krwi spływającej do krtani. Rysa na cementowej powierzchni jest niewiele większa. Nadchodzą ludzie, uciekam przez okienko, wprost na słoneczną, wrogą ulicę. Zamieszkałem w kanałach. Tu było bezpiecznie, we wszystkich zabudowaniach ulicy ludzie toczyli teraz walkę ze szczurami. Nawet tu, głęboko pod ziemię, dochodziły niekiedy drażniące nozdrza i oczy zapachy. Znalazłem samotną, ślepą na jedno oko samicę i przeniosłem się do jej gniazda. Wsłuchujesz się w szum płynących ścieków, zagłuszający inne odgłosy. Przenikliwy szczurzy pisk przebija się poprzez ten monotonny strumień. Przyzwyczajam się, szept wody ma właściwości usypiające. Czemu jednak wracasz pod zacementowaną ścianę piwnicy, przypominasz ją sobie, gdy tylko zamykasz powieki. Dlaczego krążysz w pobliżu piekarni. Przemykam z bramy do bramy, z piwnicy do piwnicy, z cienia do cienia. Szary z wypukłym grzbietem, na nogach jak sprężyny, z długim, nagim ogonem przebiegam ulicę, zwracając baczną uwagę na każdy najmniejszy szelest, szmer, ruch. Wszędzie, w każdym miejscu może czaić się wróg, wszędzie, o każdej godzinie czyha śmierć. Życie nauczyło cię strachu, ty sam nauczyłeś się gryźć, gryźć i miażdżyć, gryźć i zabijać. Czujesz się stale zagrożony, stale, ze wszystkich stron. Jak niegdyś stary szczur, tak teraz ty zwiedzasz dworce, przystanie, rampy kolejowe, magazyny. Jestem wszędzie, skąd można się wyrwać, opuścić miasto, wywędrować. Żyję w mieście coraz bardziej znienawidzonym, w mieście, które osaczyło mnie, zamknęło w sobie, w mieście, w którym się urodziłem, wyrosłem, spotężniałem. Jednooka samica spodziewa się małych; jej rozdęty brzuch i nabrzmiałe sutki wydzielają woń zbliżającego się macierzyństwa. Znosimy teraz do gniazda wszystko, co może je ogrzać, zbieramy pożywienie, wyławiane przeważnie z gęstego strumienia ścieków. Jednooka nigdy nie opuszcza kanału, boi się wychodzić na powierzchnię, gdzie straciła oko. Jej życie zamyka się w niewielkim podziemnym kręgu, którego nigdy nie opuszcza. Granice tego terytorium są wyraźnie określone: kilka połączonych ze sobą podziemnych 34 strumieni dochodzących do rozległej rzeki burzowca. W tym miejscu jednooka zatrzymuje się i cofa. Cofa się także przed padającym z góry szarym światłem, budzącym w niej nieufność i lęk. Coraz silniejsza potrzeba wędrówki pcha cię na powierzchnię, gwałtowna, natrętna. Wydostać się, opuścić miasto, uciec. Samica rodzi. Nagle, ślepe szczurki piszczą, pełzają wokół jej brzucha, z trudem unoszą głowy, wyszukują twardszej powierzchni, by pewniej stawać na nieporadnych kończynach. Przynoszę jedzenie. Jednooka pozwala wchodzić do gniazda, dotykać i obwąchiwać małe. Jesienne ulewy, wody w kanałach wzbierają. Jednooka przenosi małe w inne miejsce, znacznie wyżej. Przemierzałem podwórza i ulice szukając drogi i sposobu szybkiego opuszczenia miasta. Nawet kurz i pył samochodowych kół podrażniają, pobudzają do nowych prób. Samochody są niebezpieczne, podczas podróży przebywałbyś blisko ludzi, zagrożony nagłym odkryciem. Próbowałem: na ciężarówce wypełnionej owocami przejechałem od kolejowej rampy aż na targowisko w innej dzielnicy. Przerażony wrzaskiem czmychnąłem między stragany. Ludzie omal nie zatłukli mnie miotłami. Zdenerwowany tym zdarzeniem wracam do gniazda. Gniazda nie ma, norę zalała woda. Po śladach jednookiej posuwam się najpierw wzdłuż ściany, później w górę. Słyszę popiskiwanie. Gniazdo pachnie jednak inaczej, odrębnie, pachnie inną rodziną, a jednooka i małe nie zdążyły jeszcze wypełnić go własną wonią. Ich skóra obmyta wodą przesiąknęła ostrym, wrogim zapachem. Jednooka przebyła okres rui, stała się obojętna; obcy, nie znany szczur. Ociera się, wciska pod mój brzuch, małe piszczą, idą do mnie. Zębami chwytam najbliższego, przecinam na pół. Jednooka wydobywa się spode mnie i przykrywa sobą małe. Jednego trzyma w pyszczku chcąc przenieść w inne miejsce. Wbijam zęby w jej gardło, raz, drugi, trzeci. Usiłuje mnie ugryźć. Osłabiona, przewraca się na bok, bezładnie poruszając łapkami. Zagryzam wszystkie szczurki, kilka pożeram do połowy. Opuszczam gniazdo. Pod ścianą czają się szczury, wyczuwające świeżą krew. Opuściłem miasto, zostawiłem za sobą ciepłe piwnice piekarni, słodkie magazyny, śmietniki smacznych odpadków, labirynt kanałów i przewodów. Zostawiłem zamurowane gniazdo, wygładzoną martwą ścianę, szczury, ludzi, czyhające pułapki i trutki. Zostawiłem pusty fotel, w którym pozostał tylko zapach młodej samicy, wydeptane szczurze ścieżki, ślady zębów na drewnianych skrzyniach, wędrówki nad rzekę i do chlewni, szlaki przemierzane ze starym szczurem. Zostawiłem pogryzioną, dogorywającą jednooką i jej rozszarpane małe. Wyruszam jego szlakiem, jego drogą. Wiatr szumi wokół pociągu, a rytm kół kołysze do snu. Wśród wypełnionych nasionami worków jest przytulnie, zacisznie, miękko. Pociąg wiezie mnie do odległego, nie znanego miasta, o którym nie wiem nic, przeczuwam jednak, że istnieje, skąd bowiem przybył i dokąd wywędrował stary szczur, którego zapach mówił mi o innych, dalekich terenach. Wielokrotnie przechodziłem na przeładunkową rampę, skąd ramiona dźwigów unosiły platformy worków i skrzyń. Poszukiwałem woni przypominającej starego szczura. Z miastem nie łączyły mnie już poprzednie więzi i czułem, że mogę je zostawić. Musiałem wtedy odejść, ponieważ wszystko, co w tym mieście było moje, zniknęło, zostało zatarte, zacementowane, zniszczone. Poznałem potrzebę podróży, konieczność wędrówki. 35 Przebiegałem przez ulice szybko, jakbym uciekał przed groźnym prześladowcą. Rzucałem się na inne szczury, często silniejsze i większe ode mnie, lecz zasiedziałe, spokojne, leniwe. Chciałem rozstać się jak najszybciej z miastem. Rozgorączkowany, chory niemal, zdenerwowany opuszczałem często ciemne tunele szczelin i kanałów, i pojawiałem się na powierzchni, wśród ludzi. Krzyczeli, rzucali kamieniami, tłukli kijem, deptali. Wtedy uciekałem. Zaskakiwałem ich, przerażałem, drażniłem i chyba dlatego nie zdołali mnie zabić, chociaż ich ciosy ocierały się o mnie. W tramwaju przycupnąłeś pod ławką. Wypędził cię pies, wprowadzony przez pasażera. Ludzie wrzeszczeli, pies szczekał, tramwaj zatrzymał się. Wyskoczyłeś wprost na maskę wolno jadącego samochodu. Pamiętam twarz człowieka za szybą, gwałtownie poruszającego kierownicą. Szczęk blachy, jazgot sypiącego się szkła. Samochód uderza w jadącą obok ciężarówkę. W zamieszaniu przez małe, niskie okienko wpadam do mieszczącego się w suterenie magla, na stos wykrochmalonej bielizny. Krzyk, ludzie rzucają we mnie ręcznikami. Przebiegam pod drzwiami do sąsiedniej zagraconej piwnicy, stamtąd wzdłuż rur do kanałów. Na pograniczu snu, słuchając rytmicznego stuku kół o szyny, przypominam sobie te wydarzenia. Otaczają, nakładają się, przenikają, tworząc dziwaczną mozaikę pamięci. Ulegam złudzeniu, że znajduję się w ruchomym spiralnym tunelu, po którym biegam, usiłując wydostać się na zewnątrz. Tylko że tunel nie ma właściwie końca, jak nie miał początku, bo przecież znalazłem się w nim nagle, właściwie nie wiadomo skąd. Poruszam się również inaczej niż dotąd. Łapki i pazury są zbyteczne. Przecież fruwam, lecę przez własne przeżycia, przez zapamiętane zdarzenia, wnętrzem olbrzymiego kanału. Budzę się raptownie. Obcy szczur, samica w okresie rui, pręży się, wypina nabrzmiałe przekrwione narządy, piszczy. Ogarnia mnie podniecenie. Po chwili, zaspokojeni, kładziemy się blisko siebie. Samica wpełza pod moją głowę, wciska się pod brzuch. Dolną szczęką wyczuwam puszysty, ciepły kark. Pociąg zatrzymuje się, stoi. Wyruszamy na poszukiwanie wody i bardziej urozmaiconego pożywienia, jedzenie tych samych nasion, wypełniających worki, już się sprzykrzyło. Badamy najbliższą okolicę. Podczas każdej takiej wyprawy trzeba uważać, by wrócić przed odjazdem pociągu. Dostrzegam, że szczury wokół nas zmieniają się, pozostają na mijanych stacjach, ich miejsce zajmują inne. Postój, do naszego wagonu wtargnął duży czarny szczur i natychmiast zaatakował mnie z zaciekłością. Długo ścigał mnie po wagonie chcąc przegryźć mi gardło. Moja nowa samica, poszukując pcheł w swoim gęstym futrze, obojętnie przyglądała się naszej gonitwie. Pociąg rusza. Czarny szczur zaprzestaje pogoni. Posila się nasionami. Ukryty na dnie wagonu, wewnątrz worka zapominam o niebezpieczeństwie i zasypiam ukołysany szumem. Gwałtowny ból karku, czarny szczur zwala się na mnie całym ciężarem. Rozrywam mu małe, nie owłosione ucho. Piszczy z wściekłością. Rzucamy się na siebie. Jest starszy, silniejszy i zaprawiony w walkach z innymi szczurami. Stoimy naprzeciw podparci ogonami, prychając, popiskując i szczerząc zęby. Jego duże, wyjątkowo ostre siekacze pozostawiły na moim karku krwawy ślad. Gdyby uderzył w sam środek, między uszy, zmiażdżyłby mi kręgosłup. Obserwujemy się z nienawiścią, obawiając się nagłego, śmiertelnego chwytu. Skacze do gardła, przewraca. Wykręcam się, wyginam, zęby zatapiają się w sierści. Ucieczka jest szansą ocalenia. Wydostaję się na szczyt sterty worków. Czuję go za sobą. Odwracam się przybierając atakującą pozycję. Zatrzymał się zdezorientowany moją nagłą odwagą. Odbijam się od splotu stalowych lin przytrzymujących worki i skaczę w górę, w otwór, przez który ze świstem wpada powietrze. Wiatr wciska mnie do środka. Przywieram do obracających się łopatek. Mój ciężar powoduje, że wirują coraz wolniej, aż w końcu przestają się obracać. Jestem na zewnątrz, na dachu wagonu. 36 Przekonany, że mój prześladowca zrezygnuje z dalszej pogoni, przywieram brzuchem do obitej papą powierzchni. Tu na otwartej przestrzeni w ostrym świetle dnia czuję się zagrożony ze wszystkich stron. Rozpłaszczony, z trudnością utrzymuję równowagę. Nagle pojawia się czarny szczur. Jak się tu dostał, czy podążył drogą przez wietrznik, czy też znalazł inne przejście? Jego zęby przecinają powietrze. Zdążyłem uskoczyć w bok i teraz ześlizguję się coraz niżej po owalnym dachu. Czarny szczur patrzy na mnie z góry. Nie atakuje. Przestałem być groźny. Zsuwam się, staczam, wiatr odrywa mnie od pociągu, rzuca obok huczących torów. Biegnę wzdłuż szyn za szumem oddalającego się pociągu. Zapadła noc, na niebie wisi błyszcząca tarcza księżyca. Owiewa mnie chłodny wiatr. Męczy mnie przeskakiwanie kolejowych podkładów. Ostre, drobne kamienie kaleczą boleśnie łapki. Wdrapuję się na szynę – tu droga jest wygodna i wystarczająco szeroka. Po chwili rezygnuję z posuwania się wierzchem szyny. Przeraźliwie zimny metal mrozi brzuch. Znajduję się na szerokiej, otwartej przestrzeni, niepokojącej swą rozległością. Spotkanie z sową, kotem, psem są w tych warunkach wyjątkowo niebezpieczne. Narastający szum: z przeciwległej strony nadjeżdża pociąg. Przelatuje szybko. Ukryty za dużym białym kamieniem obserwuję błyszczące kontury okien. Oddala się. Idę dalej. Mijam most, następnie tunel. Robi się coraz zimniej. Księżyc zakrywa warstwa grubych, ciemnych chmur. Pada śnieg – pierwszy śnieg mojego życia. Muszę dotrzeć do stacji, dostać się do wagonu, ruszyć w dalszą podróż. Posilam się skórkami od kiełbasy znalezionymi w zatłuszczonym papierze. Idę naprzód. Niedługo chyba skończy się noc, a wtedy będę musiał zrezygnować z dalszej wędrówki. Nad torami przelatują ptaki. Ze wszystkich sił przywieram do pokrytej mokrym śniegiem szyny. Nagle słyszę dyszenie psa. Tropi mnie. Skaczę w bok do rowu. Szczeka i rzuca się za mną, łamiąc cienką warstwę lodu, po której bezpiecznie przebiegłem na drugą stronę. Podczas gdy skamlący, rozzłoszczony pies gramoli się na brzeg, biegnę w stronę ciemniejącego na tle nieba stogu. Kiedy jestem blisko, ponownie słyszę poszczekiwanie tropiącego. Ostatkiem sił wciskam się w pachnące gęste siano. Poluję na myszy, które schroniły się w stogu przed zimą. Wypłasza mnie łasica – długie białe stworzenie o cienkich i ostrych zębach. Zapadając się, po puszystym śniegu, docieram do pobliskich zabudowań. W olbrzymiej stodole panuje zaciszne ciepło. Dotąd nie spotkałem szczurów. W nocy ze stodoły przechodzę do obory, tu spotykam ślady samicy. Odnajduję jej norę. Siedzi nastroszona, zaniepokojona moim pojawieniem się. Jest samotna, pozostałe szczury wypłoszyli i wybili ludzie. Pod podłogą stajni, w chlewie, w kurniku, w domu – przechodzę z nory do nory. Na strychu znajduję zardzewiałe pułapki. Stare trutki świadczą o zażartej, długotrwałej wojnie. W zagubionym wśród zasp domostwie postanawiam przezimować. Samica początkowo przyjmuje mnie nieufnie, wkrótce okazuje mi względy. Wyszukuję wygodne ciepłe gniazdo położone w fundamentach domu, skąd prowadzą korytarze w kilku kierunkach – do piwniczki, w której stoją beczki kiszonej kapusty, ogórków, słoiki o różnorodnej zawartości, do przylegającego kurnika, do kuchni, skąd dochodzą smaczne zapachy, na podwórze. Ostatnie wyjście mieści się daleko, bo aż w pobliżu szopy z narzędziami. 37 Zachowuję ostrożność: jestem na obcym, nie znanym terenie. Zarówno zabudowania jak i cały niemal dom są w przeważającej części drewniane. Przegryzam i przekopuję przejścia do kolejnych pomieszczeń. Pies wyczuł moją obecność, kot także. Pies szczekał, kiedy przez śnieg przedzierałem się w stronę domu. Teraz również szczeka, gdy przechodzę koło jego budy. Kot wytropił mnie i usiłował zaatakować. Uniknąłem spotkania, umykając do pierwszej z brzegu nory. Niebawem spotkaliśmy się oko w oko w kącie stodoły, skąd nie mogłem już uciec, rzucił się na mnie z wrzaskiem. Przyjąłem pozycję obronną stając na tylnych łapach. Kot zatrzymał się zaskoczony moją wielkością i odwagą. Wtedy rzuciłem się na niego, kąsając w uszy, nos i kark. Przejeżdża pazurem po moim grzbiecie, usiłuje złapać wijący się ogon. Odsłania pysk, wbijam zęby w dolną szczękę. Wypuszcza mnie z pazurów i ucieka przestraszony. Pokrwawiony, z przetrąconą łapą, rozdartym grzbietem i złamanym ogonem powracam do gniazda. Choruję. Kiedy jestem blisko, kot wygina grzbiet w kabłąk, najeża się, miauczy. Boi się, obserwuję jego strach. Teraz już nie uciekam. Czuję się silny i często przebiegam tuż przed nim. Kilkakrotnie podczas nieobecności ludzi przepędzam go spod pieca, przy którym lubi się wylegiwać. Nienawidzi, szczerzy zęby, prycha. Przez długi okres ludzie nie dostrzegają mojej obecności, nie zastawiają pułapek, nie wysypują zatrutego ziarna, nie rozrzucają zabójczych ciasteczek. Samica rodzi. W ukrytym głęboko gnieździe małe szczurki szybko dorastają. Jest ciepło, tylko z korytarzy zawiewa przykry chłód. Znoszę do gniazda pióra, pierze, słomę, siano, a nawet kawałki drewna. Intryguje mnie potężna szafa stojąca w pokoju. Gdy ludzie opuszczają dom, natychmiast gryzę. Dostaję się do wnętrza. Jasne stosy bielizny doskonale nadają się do moich celów. Wygryzam kawałki płótna i niosę do gniazda. Krążę między norą a szafą. Wyrywam także strzępki wełny z wiszących tam ubrań. Zaczyna się polowanie na szczury. Ludzie zabijają otwór w szafie, rozstawiają pułapki, rozkładają zatrute kurze łebki, ryby, jajka, ciasteczka, ziarno. Masowo trują się myszy. Po zjedzeniu wędzonej ryby zdycha kot. Małe szczurki zaczynają pierwsze samodzielne wędrówki. Kilka ginie, pozostałe przeżywają. Niedługo zaczną zakładać własne gniazda. Po długotrwałych śnieżycach i mrozach, gdy wiejską zagrodę otaczały wysokie zaspy, nadchodzą cieplejsze dni. My, dorosłe szczury, zarówno samica jak i ja – nie ruszamy zatrutych przysmaków, odróżniamy je z łatwością i umieszczamy na nich nasze odchody. W kurniku, oborze, stajni, chlewie, w spiżarniach mamy pełno pożywienia. Zagarniam ogonem znoszone przez kury jajka, wyjadam podawany koniom owies, zakradam się do spiżarni, gdzie leżą połcie boczku, sery i kiełbasy, worki z mąką, kaszą i cukrem. Śniegi topnieją, wiatry stają się cieplejsze, słońce przygrzewa. Następne pokolenie małych szczurków opuszcza norę. Samice pozostałe z pierwszego miotu spodziewają się już własnego potomstwa. Razem z młodą samicą zagryzasz wszystkie kurczęta – drobne puchate kulki, które ludzie wpuścili do kurnika. Głosy ludzi przenikające do gniazda są nerwowe, gwałtowne, bełkotliwe. Niedługo opuścisz ten dom, rozpoczniesz na nowo swą podróż, wędrówkę do nie znanego miasta, o którym wiesz, że istnieje, pełne mrocznych kanałów i piwnic. Ludzie zatykają nory grubymi drewnianymi kołkami, zalewają je smołą. Jednak nam, szczurom wykopanie nowego podkopu w glinie lub wygryzienie otworu w zmurszałych de 38 skach nie nastręcza trudności. I tak każde gniazdo posiada kilka odrębnych wyjść i połączeń z pobliskimi norami. W nocy budzi mnie potrzeba wędrówki, zostawiam ciepłe gniazdo z kolejnym miotem małych szczurków i przez mokre od zacinającego deszczu pole zdążam w stronę torów. Nad ranem dotarłeś do miejsca, w którym tory rozgałęziały się, biegły równolegle. Obok przejeżdżają pociągi. Stacja znajduje się blisko. Zaspokajam pragnienie w rowie i szukam odpowiedniego pociągu. Podczas wędrówki przez torowiska nie spotykasz szczurów, dla miejscowych jest jeszcze zbyt zimno i wolą nie opuszczać ciepłych zabudowań. Zapach przesypywanego ziarna. Zbliżasz się, wciskasz między blaszane szumiące rury. Po betonowej posadzce szczury ciągną i pchają leżącego brzuchem do góry szczura. Na jego brzuchu, we wgłębieniu między rozłożonymi łapkami, leży spora kopka ziarna. Szczur manewruje grzbietem tak, by nic nie spadło. Delikatnie ściskają łapki i ogon, by go nie zranić, podtrzymują z boków. Zataszczą go do nory, gdzie gromadzą zapasy. Grzbiety tych szczurów są wyleniałe od tarcia. Obwąchują cię, wydają gniewne piski. Szczur leżący na grzbiecie zrzuca ziarno i biegnie do ciebie. Twój pociąg stoi przy wysokiej rampie ułatwiającej dostanie się do środka. Tłum ludzi przeraża cię, chcesz uciekać, znaleźć inną drogę. Zostajesz. Wciskam się od dołu rurą kanalizacyjną, przyczajam za rezerwuarem wody w umywalni. Przez nie domknięte drzwi dostaję się do przedziału. Ukryty wśród instalacji ogrzewczej pod szerokim siedzeniem obitym suknem, obserwowałem ruchy ludzkich nóg. Nigdy dotąd nie byłem tak blisko ludzi, nie słuchałem z tak bliska ich głosów. Kołysanie pociągu usypiało, rozłożony wśród ciepłych przewodów zapadłeś w pół sen, pół jawę, pełną wspomnień i skojarzeń. Atmosfera rozgrzanego wagonu sprzyjała stanowi półodrętwienia. Szukałeś miasta. Szukałeś i bałeś się, jak zawsze boisz się nieznanego, niepewnego, nowego. Pociąg staje, pasażerowie wysiadają, wsiadają nowi – wnoszą zapach deszczu i ulicznego błota. Przejeżdżamy przez obce miejscowości, które nie są jednak moim celem. Chcę dojechać do miasta, którego zapachu poszukiwał stary szczur. Może tam go spotkam? Twoje nozdrza nie zatrzymały tamtego zapachu i nigdy nie będziesz pewny, czy naprawdę przybyłeś do poszukiwanego miasta. Poznam ten zapach od razu, odróżnię go od wszystkich innych, znajdę miasto, do którego chciał powrócić. Może uciekł stamtąd, a później przekonał się, że w żadnym miejscu nie pozbędzie się niepokoju, lęku, poczucia zagrożenia. Zaszczepił w tobie własną drapieżność, konieczność wędrówki, niespokojne sny. Nigdzie nie zatrzymujesz się na dłużej, przenosisz się z miejsca na miejsce, szukasz. Ludzie uchylają okno, przedział wypełnia chłodny wilgotny wiatr, świadczący o bliskości wielkiej wody. Budzę się, wciągam powietrze w nozdrza. Dojeżdżasz do celu. Rytmiczny stukot szyn urywa się, pociąg mija zwrotnicę za zwrotnicą. Ludzie zbierają pakunki, dopinają torby i walizki. Stacja, pociąg stanął, ludzie opuszczają przedział. Ostatni z wychodzących dociska rozsuwane drzwi. Czekam aż ruch na korytarzu uspokoi się. Jestem zamknięty. Wskakuję na siedzenie i parapet okna. Nie ma najmniejszej szczeliny. Miotam się po przedziale, z wściekłością drapię i gryzę drzwi. 39 Dojechałeś do miasta, którego niewyraźne kontury dostrzegasz z okna, lecz nie możesz opuścić zatrzaśniętego pudełka. Szczur biega po ciasnym pomieszczeniu, wspina się na półki, sprawdza wszystkie kąty i zakamarki, piszczy, nie zauważa, że pociąg ruszył, jedzie dalej. Zatrzymuje się na bocznicy. Rozbijałeś głowę o szyby i ściany, gryzłeś w najróżniejszych miejscach próbując się wydostać. Nad ranem, gdy pierwsze szare światło wpadło przez szyby, sprzątaczka rozsuwa drzwi. Wyskakujesz, ocierając się o jej nogi. Krzyczy, wali w podłogę ścierką na długim kiju. Drzwi wagonu są otwarte, skaczesz w białą mgłę zawieszoną nad torami. Pod koniec upalnego dnia, kiedy przebiegałeś przez podwórze na zapleczu restauracji, tuż obok twojej głowy przeleciał kamień, odbił się od ceglanej osłony śmietnika i wpadł w stos blaszanych puszek po konserwach, wywołując głośne echa w ciemnej studni. Ścigały cię przez chwilę w piwnicy pełnej bulgocących gąsiorów wina, odbijając się od gładkich ścian i szklanych powierzchni. Mijasz zawsze chłodną piwnicę i długim tunelem dochodzisz do przewodu wentylacyjnego, łączącego się z kuchnią. Panuje tu męczący upał, a ciepły podmuch przynosi zapachy oszałamiające i rozpalające głód. Po stromej, nie otynkowanej ścianie wspinasz się w górę i przez otwór między spękanymi cegłami przechodzisz do sąsiedniego przewodu. Teraz schodzisz w dół. Podczas tej wędrówki odbywającej się w niemal zupełnej ciemności kierujesz się ruchem wibrysów, węchem i twardością podłoża. Łapki zapadają się w cienką warstwę popiołu: jesteś w kotłowni, skąd ciepła woda dociera do wszystkich części budynku. Już blisko. Większość domów ma po kilka kondygnacji piwnic – przy czym do tych najgłębszych, zapomnianych i zamurowanych ludzie nie zaglądają od dawna. Należą one tylko do nas – do szczurów, czujemy się w nich bezpiecznie, nie tropione, nie przepędzane, bez pułapek i trucizn. Nawet koty unikają podziemi, obawiając się naszej przewagi. Moje gniazdo mieści się w najniższej kondygnacji, w olbrzymiej ceglanej piwnicy, wśród rozsypujących się ze starości mebli. Jest tu wiele szczurzych gniazd rozłożonych wprost na posadzce lub we wnętrzach spróchniałych szaf i kredensów. Wśród szczurów zamieszkujących pobliskie piwnice jestem najsilniejszy, największy i najszybszy. Miejscowe szczury przyjęły mnie, pozwoliły zadomowić się w tym nie znanym, nadmorskim mieście. Z piwnicy, wzmocnionej potężnymi drewnianymi stemplami, dostać się można do sąsiednich podziemi, do lochów biegnących pod całą starą dzielnicą, do kanałów, dotrzeć do portu. Większość przejść zbudowali ludzie, wiele szczelin wyżłobiła spływająca woda i osuwająca się ziemia. Szczury powiązały to siecią własnych tuneli i korytarzy. Tu, w głębokich piwnicach nawet pory roku nie zakłócają rytmu naszego życia. Zagraża nam tylko woda zalewająca niektóre z piwnic podczas gwałtownych ulew. Moje samice współżyją ze sobą zgodnie, wzajemnie pilnując swych dzieci, zdobywając pożywienie, czuwając nad bezpieczeństwem. Niekiedy mylą swoje młode i wtedy dochodzi do przepychanek i drobnych pogryzień. Kiedy znalazłeś się na rozległych torowiskach w gęstej białej mgle, przerażony przenikliwym zimnem, chciałeś już z powrotem wśliznąć się do wagonu. Trwa to chwilę. Daleki głos okrętowej syreny przelatujący ponad starym miastem woła cię w tamtą stronę. Idzie przez mgłę w poprzek torów w kierunku nie znanego głosu, nieufny, nastroszony, przestraszony. 40 Przebrnąłem przez torowisko, długo błądziłem wśród potężnych magazynów wypełnionych żelastwem, przecisnąłem się przez wysoką siatkę, przebiegłem ulicę tuż przed maską potężnego samochodu, przez wiadukt biegnący nad torami, przez szeroki pas parku. Odzywająca się przez pewien czas syrena wskazywała kierunek. Znalazłem się w plątaninie uliczek starej dzielnicy, pośród wysmukłych kamienic. Od razu też wyczułeś zapach wielu szczurzych gniazd. To cię przeraziło, chociaż wokół było zacisznie i spokojnie. Przez uchylone okienko dostałeś się do najbliższej piwnicy, i tu zetknąłeś się z pierwszym miejscowym szczurem, który z uwagą obwąchał twoje przemoczone futro. Uciekasz przed nim, biegnie za tobą przez piwnice i korytarze. Zgubiłeś go, jesteś sam, teraz śpisz, odpoczywasz. Budzisz się: wokół zgromadziły się szczury, dotykają cię wibrysami, obwąchują, muskają zębami. Strach obezwładnia, paraliżuje, siedzę między nimi, w środku, bojąc się poruszyć. Sytuacja jest denerwująca. Szczury obserwują moje zachowanie, sprawdzają moją wytrzymałość. Staram się zachowywać, jakby nic mi nie groziło, dotykam pyszczkiem najbliższego, ukazując jednocześnie potężne zęby. Cofnął się. Siadam na tylnych łapach, zlizuję kurz z sierści, przygładzam poszczególne włoski, wyłapuję pchły. Szczury oczekują mojej reakcji. Zaatakowałyby już dawno, gdyby nie mój spokój, moja wielkość, moje zęby. Obawiałem się, denerwowałem i z każdą chwilą było mi coraz trudniej zachować niewzruszoną postawę. Ależ nie, nic ci nie zrobią. Zasnąłeś przecież w szczurzym gnieździe, zmoczona sierść pomogła ci przyjąć nowy zapach. Pachniesz teraz jak tutejsze szczury. Samice prężą się na twój widok. Spójrz. Nie wyczuwałem tego, czułem się obcym szczurem. Bałem się. Przeraźliwy wrzask kota, zwabionego naszą obecnością. Miauczy pod drzwiami, drapie i gryzie stare deski. Uciekamy do następnej piwnicy. Poznaję miasto, wędruję. Jest inne od tego, które opuściłem. Zamieszkane przez wiele szczurzych rodzin. Kilkakrotnie zostaję przepędzony. Pogoń trwa krótko, szczury unikają otwartych walk. Obfitość jedzenia osiągana bez trudności, śmietniki codziennie pełne odpadków. Łatwo dostępne spiżarnie sklepów i jadłodajni, hale targowe, magazyny egzotycznych owoców, elewatory pełne pszenicy i zboża – szczury bez przeszkód napełniają żołądki. Wspaniałe miasto, miasto żarcia, miasto nasycenia. Takie zapamiętałeś w pierwszych dniach po przybyciu. Obecnie odczuwasz zaniepokojenie, bo nawet tu, w najgłębszych piwnicach narasta nerwowa atmosfera, lęk, przeczucie. Odgłosy wybuchów, detonacje, drżenie ziemi, wibracje ścian – dochodzą na razie z daleka, z bardzo daleka, lecz zbliżają się, wyczuwam to wyraźnie. Nie wiem, co oznaczają i w jakim stopniu mogą mi zagrozić. Zasypiając wsłuchuję się uważnie w te dziwne dobiegające z głębi ziemi odgłosy i staram się odgadnąć ich sens, poznać ich przyczynę. Dalekie echa przestały się przybliżać, zatrzymały się w miejscu, stanęły. Przypominają następujące po błyskawicach uderzenia gromów przetaczające się nad miastem. Nie są to jednak grzmoty burzy, są odmienne, ciężkie, przygniatające. Wstrząsają ziemią, budynkami, fundamentami. Przeczuwane zagrożenie wywołuje u szczurów gwałtowne reakcje. Cierpią na bezsenność, lekceważą niebezpieczeństwa, bez namysłu atakują silniejsze od siebie zwierzęta, często zmieniają miejsca pobytu, zachowują się odwrotnie niż w normalnej sytuacji. 41 Twój niepokój powiększyło zachowanie ludzi, opuszczających miasto, wyjeżdżających w popłochu. Wiele mieszkań stoi pustych. Korzystasz z tego, zapuszczasz się w nie znane dotąd rewiry pełne jasnego światła i powietrza, poznajesz meble i ludzkie sprzęty – łóżka, tapczany, stoły, biblioteki, szafy, kredensy, krzesła, story, firanki, lampy. Zwiedzasz pokoje, kuchnie, łazienki. Przekonujesz się, że do każdego pomieszczenia możesz się dostać przez luft, a jeżeli jest zakratowany, to przez wypełniony wodą otwór w misce klozetowej, urządzeniu dotychczas ci nie znanym. Wystarczy przedostać się przez cienką warstwę wody i szeroką rurą zejść w dół do najbliższego kanału. To najprostsze połączenie ludzkich siedzib z podziemnym światem wielokrotnie uratowało ci później życie. Głosy potężnieją, dochodzą z obrzeży miasta. Wtedy, tak, wtedy właśnie przekonałeś się, jak kruchy i słaby w gruncie rzeczy jest twój największy wróg – człowiek. Pojawił się wewnątrz lochu. W ręku trzymał latarnię rzucającą wyjątkowo ostre, jasne światło. Posuwał się szybko naprzód zagradzając swoją przygarbioną sylwetką wąskie przejście korytarza, którym wiele szczurów odbywało stałe codzienne wędrówki. Na głowie miał hełm odbijający promienie. Zaniepokojone i rozdrażnione szczury przebiegają obok, prześlizgują się między nogami, ocierają o hełm i ramiona. Człowiek idzie coraz szybciej. Nagle rozlega się głośny pisk rozdeptanego szczura. Loch prowadzi do najniżej położonej piwnicy, o której ludzie dawno już zapomnieli, zamurowując wyjście na zewnątrz. Pozostały tylko schody zakończone ślepą ceglaną ścianą. My – szczury – mamy stąd wiele wyjść dla człowieka niedostępnych. W piwnicy roi się od szczurów i nagłe wejście człowieka wywołuje zamieszanie. Staje nieruchomo, oświetla piwnicę, dostrzega zarys schodów i rusza w ich kierunku. Rzucamy się na niego, atakujemy. Dobiega do schodów, oświetla ścianę i widząc zamurowany prostokąt postanawia uciekać drogą, którą przybył. Zrzuca z siebie kilka szczurów. Jednym z nich z całej siły rzuca o ścianę, innemu miażdży kręgosłup. Oślepia nas światłem. Zbliża się do drzwi, gdy nagle potyka się, rozdeptuje małego ślepego jeszcze szczurka. Rozwścieczona samica skacze prosto w jego twarz. Wypuszcza latarkę, której promienie padają teraz prostopadle rysując na sklepieniu świetlny krąg. Rzucam się na niego, gryzę, tnę sukno, skórę, ciało. Walczy, zabija, miażdży. Ze wszystkich sił gryzę go w kark, wciskam się pod metalowy hełm. Inne szczury robią to samo. Hełm spada. Człowiek klęka, sięga po latarkę, lecz już nie może do niej dotrzeć. Krew zalewa mu oczy, twarz, ręce. Klęczy pokryty szarą masą szczurów. Krzyczy, wyje, bełkocze. Szczur wciska mu się w usta, człowiek przecina go zębami, pluje, rzęzi, milknie. Przewraca się. Szczury nadbiegają ze wszystkich stron. Zdenerwowanie rośnie. Mniej odporne opuszczają starą dzielnicę, przenoszą się, lecz spokojnych miejsc nie ma. W całym mieście słychać wciąż potężniejące głosy. Niekiedy milkną, zamierają, by powrócić znowu – jeszcze silniejsze i bardziej przerażające. W rzadkich porach ciszy szczury odzyskują spokój, łudzą się, że wszystko wróciło do poprzedniego stanu. Brakuje jedzenia, brakuje wszystkiego, do czego mieszkające w tym mieście szczury zdążyły się przyzwyczaić: ryb, mięsa, zboża, owoców, odpadków. Większość spiżarni jest pusta, z olbrzymiego targu zniknęły pachnące połcie słoniny, worki kasz, grochu, fasoli, stosy owoców. Nawet elewatory dotychczas pełne pszenicy, zboża, owsa – teraz są puste. 42 Te zmiany nastąpiły szybko, właściwie nie wiadomo kiedy. Również w stojących otworem mieszkaniach spiżarnie i kuchnie są opróżnione. Ludzie pozostawiając meble i sprzęty, zabrali ze sobą wszelką żywność. Ze śmietników szczury dawno już wyjadły wszystko, co nadawało się do zjedzenia. Wybuchają sprzeczki, kłótnie, walki. Pokonany, powalony szczur zostaje natychmiast pożarty. Teraz nie toleruje się obcych, przeciwnie: wyszukuje się, tropi, zabija. Coraz częściej zdarzają się również przypadki pożerania potomstwa przez matki. Pewnej nocy łoskot przenosi się bezpośrednio w pobliże starej dzielnicy, przesuwa się, pełznie w jej kierunku, pokrywa ją. Wiatr pędzi tumany gryzącego dymu. Szczury kryją się w najgłębszych piwnicach i norach. Pożar. Stare miasto płonie, domy rozsypują się, ściany drżą, pękają sklepienia. Dym, swąd, czad docierają do najgłębszych podziemi. W tłumie szczurów opuszczasz zagrożone piwnice. Ze wszystkich bram, sieni, piwnic, lochów wychodzą szczury. Oszołomione, przerażone, nieprzytomne, na wpół żywe, rozgorączkowane. Wiatr zrywa płonące dachy, zasypuje iskrami. Oszalałe szczury pędzą przed siebie, ich rzesza rośnie z każdą chwilą. Dalej od ognia, od dymu, od pożaru. Poparzone, poranione, oślepione uciekają z płonącego miasta. Pierwsze szeregi, wśród których się znajduję, dotarły do okalającej stare miasto fosy. Rów z wodą jest szczelnie wypełniony płynącymi do drugiego brzegu szczurami. Wiele tonie, wiele przebiega po grzbietach i głowach płynących. Przeciwległy stok zbliża się, wyskakuję na pochylony brzeg. Tu również płoną domy, wybuchy zasypują nas ogniem, okruchami tynku i cegieł, odłamkami, pyłem. Ludzie uciekają na nasz widok, pierzchają przerażeni, kryją się w grożących zawaleniem sieniach. Łączymy się z innymi szczurzymi gromadami, jest nas coraz więcej i chociaż dużo nas ginie, rzesza szczurów rośnie. W pewnej chwili wskakuję na leżącą beczkę. Wokół widzę olbrzymie morze szczurzych grzbietów wypełniających ulicę aż po horyzont. Idziemy wzdłuż portowego kanału, w dotychczas spokojną stronę morza. Całą noc, całą długą noc, padając ze zmęczenia. W dymie, smrodzie, spaleniźnie, pyle, w drobnym, siekącym deszczu. Przeskakujemy rowy z wodą, przebywamy trzęsawiska, piaszczyste wydmy, ogródki, sady. Docieramy do odległej dzielnicy, rozbiegamy się po ulicach w poszukiwaniu kryjówek. Wiatr nasycony wonią spalenizny zmienia nagle kierunek. Czuję zapach pobliskiego morza. Wiatry wieją niemal nieustannie, wywołują katary, bóle głowy, bezsenność. Po długotrwałym przebywaniu w starej dzielnicy pobyt w porcie, w pobliżu morza początkowo wydaje się uciążliwy. Powoli przyzwyczajasz się do nowego klimatu. Poznajesz słonawy rześki zapach morza, szum wzburzonych fal, bliskość nie znanego dotychczas żywiołu. Zamieszkałem w niewysokim, ceglanym budynku o spadzistych dachach pokrytych strącanymi często przez wiatr dachówkami i płytko zanurzonych w ziemi piwnicach. W pomieszczeniu pod gankiem prowadzącym do wejścia znalazłem hydrant taki sam jak tamten z mojego rodzinnego miasta. Dlatego tu pod schodami założyłem gniazdo. Słyszałem każdy krok ludzi, lecz szybko zżyłem się z tymi głosami i wkrótce nie robiły na mnie wrażenia. Kryjówka moja miała oczywiście kilka zapasowych przejść. Łączyła się z sąsiednią piwnicą, a także z zakończeniem przewodów kominowych, co pozwalało mi odbywać wędrówki po wszystkich mieszkaniach budynku. Najciekawsze dla mnie jednak było przejście prowa 43 dzące pod podłogą najbliższego mieszkania na parterze, gdzie bez przeszkód i najmniejszego zagrożenia mogłem wsłuchiwać się w wydawane przez ludzi dźwięki długo i do woli wdychać przyjemne kuchenne wonie. Wkrótce znalazłem również przejścia pod podłogi innych mieszkań, w sąsiednich przyległych domach. Przewodami wentylacyjnymi bez trudu dostawałem się na pierwsze piętro i na zamieszkane poddasze. Ceglany dom stał przy spokojnej, niezbyt ruchliwej ulicy. Z tyłu, od podwórza rosło kilka owocowych drzew i krzewów. Ten niewielki sad otaczały szopy, komórki, chlewiki, kurniki, budki, ubikacje, skrzynie, małe ogródki, klatki z królikami, gołębniki przylegające do znacznie niższych sąsiednich domów. Szczury, z którymi tu przybyłeś, wywędrowały dalej. Podczas deszczu bowiem kanały tej dzielnicy napełniały się wodą i zamieszkiwanie ich było niemożliwe. Wiele szczurów zatonęło. Inne powędrowały brzegiem morza, szukając bardziej przychylnych stron. Część ulokowała się w piwnicach lub pod podłogami miejscowych domów, w zabudowaniach portowych, magazynach, elewatorach, pod wiaduktami, na brzegach rowów i wałów przeciwpowodziowych. Szybko zorientowałem się, że przez dzielnicę przepływa główny kanał łączący morze z wnętrzem miasta, dokami, portami, składami. Przepływające statki sygnalizowały swe przybycie przeciągłym wyciem syren. Już wtedy zastanawiałeś się nad dalszą podróżą. Twój nowy dom znajdował się przecież bardzo blisko linii przepływających statków. Często zapuszczałeś się w głąb portu, spacerowałeś po kamiennych nabrzeżach, spoglądałeś z wysoka na pokrytą grubą warstwą oleju wodę, w której przeglądał się księżyc. Wystarczyło przejść podwórze, przebiec równoległą sąsiednią ulicę i ciągnący się za nią pas zabudowań, następnie kilka par torów i już rozpoczynały się rozległe nabrzeża ciągnące się wzdłuż kanału. Niekiedy po chropowatych schodkach schodziłeś nisko, do poziomu leniwych fal, spacerowałeś po potężnych balach pokrytych wodorostami i muszlami. Znajdowałeś tu małe rybki, niewielkie kraby, małże, ślimaki, które urozmaicały twój dość monotonny, podkradany kurom i świniom, pokarm. Zrobiło się cieplej i postanowiłeś wrócić do starej dzielnicy. Zatęskniłem za długimi korytarzami lochów, kanałami, piwnicami. Wróciłeś. Miasto leżało w gruzach. Znaczna część kanałów i podziemnych piwnic zawaliła się, zapadła. Wszędzie czuć było smród spalenizny, przykry fetor dymu ulatniał się bardzo powoli. W rumowiskach zagnieździły się już pierwsze szczury pożerające padlinę. W ruinach, grożących zasypaniem piwnicach, pod zwałami gruzu odkrywałem gnijące zwłoki ludzi, psów, kotów, szczurów. Drapieżne ptaki bezustannie krążą nad rozbitym miastem. Wróciłem do ceglanego domu w portowej dzielnicy, gdzie czułem zapach morza, a stale wiejące wiatry wygrywały w przewodach wentylacyjnych niezwykłe, gwiżdżące tony. Wiedziesz zwyczajne życie szczura przeszukującego blaszane kubły na śmiecie, drążącego coraz to nowe przejścia i korytarze, dobierającego się do ukrytych w magazynach i spiżarniach smakołyków. Czeka mnie podróż, pełna niebezpieczeństw, przeciwieństw, walk i poszukiwań. Będziesz wędrował dalej i dalej, po to, by tym bardziej pragnąć powrotu. Pamiętasz: podchodziłeś w nocy pod statki, przypatrywałeś się grubym cumowniczym linom, łańcuchom kotwicznym, opuszczonym trapom, dźwigom, przychodziłeś, chociaż po porcie włóczyły się wygłodniałe psy, groźne kocury, a nad słabo oświetlonymi nabrzeżami bezszelestnie krążyły sowy. Czemu narażałeś się na śmierć w zębach, dziobach, pazurach? 44 Statki wzbudzały zainteresowanie, widziałem w nich pływające kawałki lądu, na których – podobnie jak w pociągu – przebyć można ogromne przestrzenie, stosunkowo niewielkim wysiłkiem. W rodzinnym mieście przy boku starego szczura często zapuszczałeś się do pełnego barek rzecznego portu. Stary szczur zrażony dalekim, przykrym zdarzeniem rzadko wchodził na ich pokłady. Bał się również latających nad wodą olbrzymich białych mew. Zauważyłeś: mieszkające na barkach szczury, zazdrośnie pilnujące swego ograniczonego terytorium, atakowały znacznie ostrzej niż szczury w innych regionach twojego miasta. Kończyłem swe wędrówki przed statkiem, zbliżałem się, podchodziłem jak najbliżej, stojąc na tylnych łapach dotykałem wibrysami potężnych lin i wycofywałem się, wracałem do mojej bezpiecznej nory, do mojego labiryntu, którego korytarze i przejścia wypełniały długi ceglany dom i przylegające zabudowania. Boisz się wejść na statek, boisz się zerwać z twardym kamiennym nabrzeżem. Nie chciałem, zżyłem się z otoczeniem, z domem, ze śmietnikami, z wydeptanymi ścieżkami, z głosami ludzi. Znałem już każdy kąt, załamanie muru, zmarszczki tynku, szczeliny, pajęczyny, plamy na ścianach. Przygotowywałeś się do podróży, oczekiwałeś wydarzeń, które pozwoliłyby ci odpłynąć i pozostawić za sobą tamto miasto. Przez rynsztoki portowych uliczek przemyka szary cień, przy lada odgłosie przywiera do podłoża, wtapia się w kamienną kostkę. Nagle zatrzymuje się, słucha dobiegających z okien tonów fletu. Przychodzisz stale. Dom, z którego dochodzą przyciągające cię dźwięki, stoi przy tej samej ulicy. Z daleka wychwytujesz moment, gdy człowiek zaczyna grać. Natychmiast porzucasz gniazdo. Zdążają tam również inne szczury i człowiek nie wie nawet, jak wiele szczurów go słucha. Zbiegają ze wszystkich stron, wspinają po rynnie, włażą na dach, wciskają się w przewody kominowe i lufty, wchodzą na drzewa, przemykają po balustradzie balkonu, przywierają do ścian. Dźwięki wydobywane przez człowieka z ciemnej, podłużnej piszczałki oszałamiają, przywołują, wzywają. Pragniesz być jak najbliżej ich źródła, dotrzeć do miejsca, skąd wychodzą, poznać ich przyczynę, dotknąć. Człowiek gra. Na tle oświetlonej firanki wyraźnie odcina się jego schylona sylwetka. Codziennie, gdy słońce znajdzie się za horyzontem, a ptaki szykują się do snu. Gra, chociaż z mieszczących się poniżej pomieszczeń dochodzą inne odgłosy – bełkotliwe, jazgoczące, zagłuszające tony jego instrumentu. Gdy tylko zaczyna grać, mieszkający poniżej ludzie zachowują się wyjątkowo hałaśliwie. Biegnę, coraz bardziej zbliżam się do źródła dźwięków. Wokół, ze wszystkich piwnic i zakamarków wychodzą szczury. Bezludna ulica jest pełna podłużnych, ruchliwych cieni. Rośliny pod balkonem, skąd dochodzi muzyka, poruszają się jakby dotykane wiatrem. Starałeś się dotrzeć jak najbliżej. Wykorzystując pokrywający ściany domu bluszcz wspiąłeś się na balkon i wśliznąłeś do wnętrza. Z wysokości półki z książkami obserwujesz człowieka, trzymającego tuż przy ustach długą, czarną rurkę, z której dochodzą tony przeobrażające cię, zmieniające, obezwładniające. Zastygły, nieruchomy, bezwładny słucham muzyki. Zupełnie jakby to był sen, a przecież to nie jest sen. Człowiek przestaje grać, odsuwa instrument od ust, składa go, chowa do futerału, zamyka. Odzyskuję ruchliwość, świat wokół znowu mnie przeraża, boję się, każdy szelest jest groźbą. Muzyka uspokajała, dawała poczucie pełnego bezpieczeństwa, nagłego oderwania od konieczności zdobywania pokarmu, spiłowywania siekaczy, szukania przejść, bezustannego czuwania, obawy przed atakiem kota, sowy, lisa czy obcych szczurów. Ta muzyka wydobywała z lęku, łagodziła, wprowadzała w stan wspaniałego oszołomienia. 45 Wędrowałbyś za nią wszędzie, gdziekolwiek by cię zaprowadziła. Od chwili, gdy usłyszałeś po raz pierwszy, czułeś potrzebę słuchania jej stale. Oczekiwałeś co wieczór, a w dniach, gdy stary człowiek nie brał do rąk instrumentu, czułeś się chory, zdenerwowany, niespokojny. Inne szczury również zachowywały się wtedy bardziej zaczepnie, napadały na siebie, gryzły, biegały wzburzone, atakowały nawet ludzi. Człowiek nie dostrzegał szczurów, nie widział, jak gromadzą się wokół domu, jak słuchają jego muzyki. Ulica, przy której mieszkał, prowadziła do portu, wprost na nabrzeże, przy którym cumowały statki. Pamiętam donośny krzyk człowieka ugryzionego przez szczura, któremu w ciemnościach nadepnął na ogon. Stary człowiek przestał natychmiast grać i wyszedł na balkon, a zasłuchane dotąd szczury rozbiegły się we wszystkich kierunkach. Schowany w leżących pod ścianą szpargałach słuchałeś bełkotliwych dźwięków, wydawanych przez zebranych na ulicy ludzi. Następnego dnia o zwykłej porze człowiek tuż przed wydobyciem z futerału swego instrumentu szeroko otworzył drzwi balkonu i ustawił krzesło tak, by widzieć dokładnie, co dzieje się w rozjaśnionym kręgu gazowej latarni. Gdy zaczął grać, szczury jak zwykle zaczęły dążyć w kierunku domu zatrzymując się na chwilę tuż na krawędzi światła, a później szybko przeskakując oświetloną powierzchnię. Było ich coraz więcej i więcej. Obserwował je – szare cienie oszołomione, zasłuchane, zastygłe. Od tamtego czasu zawsze grał w ten sposób bacznie obserwując nasze zachowanie. Tymczasem mieszkańcy parteru i okolicznych domów starali się na wszelkie sposoby zagłuszyć jego grę, włączając najróżniejsze urządzenia, hałasując, wrzeszcząc. Wieczór. Wdrapałem się właśnie po rynnie i przyczaiłem na półce, skąd dokładnie widzę każdy ruch palców na wydłużonym kształcie, trzymanym w ustach przez człowieka. Nagle przestaje grać. Ze schodów dochodzą odgłosy ciężkich kroków. Drzwi rozwierają się z trzaskiem. Przerażony przywieram do mojej półki. Wpadają ludzie. Krzyczą. Wyrywają instrument, łamią, depczą nogami. Usiłuje go odebrać. Szamocą się. Leży na ziemi, biją go, kopią. Wychodzą równie nagle, jak weszli. Na schodach słychać jeszcze dudnienie nóg. Zakrwawiony człowiek leży skulony na podłodze. Szybko zeskakuję z półki, wymykam się na balkon, szybko zsuwam w dół po rynnie. Usiłuje złożyć swój instrument. Przykłada połamane kawałki, jakby wierząc, że się zrosną. Przyciska palcami odstające drzazgi. Smaruje klejem, wiąże cienkimi drucikami. Nic z tego. Gdy usiłuje grać, flet rozsypuje się, rozlatuje. Człowiek kładzie go na stole i wraca do łóżka. Leży nieruchomo. Powracam. Człowiek jęczy, stęka, budzi się z krzykiem. Twarz ma opuchniętą, poranioną, z ciemnymi plamami po uderzeniach. Mijają dni, człowiek podnosi się, wychodzi z domu. Wraca. Znowu kładzie się twarzą do ściany, jego plecy poruszają się w spazmatycznych skurczach. Kiedy ponownie wślizguję się do mieszkania, leży nieruchomo na łóżku, a obok na stole płoną świece. Zbliż się, wzdłuż podłogowej listwy przejdź pod łóżko i po zwisającym kocu – równie matowym jak twoja sierść – spróbuj dotrzeć do złożonych dłoni leżącego. Obwąchaj je uważnie, dotknij wibrysami. Są zimne, nieruchome, martwe. Człowiek nie żyje. Nagły krzyk siedzącej obok postaci i jej gwałtowne ruchy w twoim kierunku wypłaszają cię. Uciekłem przez otwarte drzwi balkonu, między wysokie kwiaty zarastające ogród. Przez cały dalszy okres pobytu w porcie, aż do rozpoczęcia podróży odczuwałem niezwykle silnie brak muzyki – brak dźwięków wygrywanych przez człowieka. 46 Uczucie to było równie silne jak głód lub pragnienie i w żaden sposób nie dawało się przytłumić – zupełnie jakbym nagle został pozbawiony niezwykle ważnego organu lub części ciała koniecznej do życia. Inne szczury, które podobnie jak ja przychodziły tu stale, teraz rozdrażnione, nastroszone i niespokojne, krążyły po okolicznych kanałach i piwnicach, jakby czekając, że za chwilę, za moment, nagle usłyszą uspokajające – przyciągające dźwięki. Ty również oczekiwałeś dźwięku, który nagle dotrze do kanału, oderwie od twych szczurzych wędrówek i zmusi do słuchania. Oczekiwałeś, chociaż niedawno dotknąłeś wibrysami jego martwych rąk i wyczułeś w nozdrzach znany zapach śmierci. Jednak oczekiwałeś, biegałeś, krążyłeś w pobliżu. Poszukiwałem innego człowieka z takim samym instrumentem. Znalazłem go kilka ulic dalej. Znalazłem, lecz dźwięki, które wydobywał z tak samo wyglądającego instrumentu, nie budziły we mnie niepokoju, nie zmuszały do natychmiastowej wędrówki w ich kierunku, nie wzruszały, nie obezwładniały. Przeciwnie: ich drażniące tony wibrowały w uszach powiększając tylko zdenerwowanie. Obce głosy kłóciły się z zatrzymanym w moim szczurzym mózgu wspomnieniem tamtych dźwięków, z odżywającą raz po raz pamięcią tamtej muzyki. Port wypełniły przenikliwe, docierające niemal wszędzie zimne wichry. Zaczęły się lodowate ulewy zatapiające piwnice i zamieniające kanały w potoki rwącej wody. Postanowiłeś opuścić miasto, przyciągały cię olbrzymie statki stojące przy nabrzeżach. Nagły brak muzyki fletu zachwiał całym moim systemem nerwowym, osłabił czujność, stępił nieufność wobec rzeczy nowych i nie znanych. Zdenerwowany przebiegałem kanały i piwnice słuchając, czy dochodzące z powierzchni dźwięki nie przypominają cudownych tonów zniszczonego instrumentu. Kiedy zdarzyło się słyszeć zbliżone bodaj dźwięki, natychmiast wychodziłem na powierzchnię w poszukiwaniu ich źródła. Wkrótce zorientowałem się, że moje wędrówki pod miastem – poniżej normalnego poziomu życia ludzi – znacznie zawężają krąg możliwości znalezienia człowieka grającego na flecie. Dźwięki z wyżej położonych mieszkań – a takich w mieście było sporo – nie dochodziły prawie zupełnie do piwnic. Ciężkie fundamenty wysokich budynków powstrzymywały skutecznie wszelkie dochodzące z nich odgłosy. Postanowiłem więc szukać muzyki na powierzchni, niemal wśród ludzi. Wędrowałem wnętrzem zsypów na śmiecie, przewodami starych kominów, luftami i wszelakimi szczelinami. Nierzadko także przeciskałem się rurami ściekowymi przez potoki wody. Wspinałem się po chropowatych ścianach domów lub przechodziłem z dachu na dach. Były to oczywiście wyprawy ryzykowne, przecież za każdym węgłem czyhały szpony sów i pazury kotów. Wtedy poruszyło cię wydarzenie sprzeczne ze wszystkim, co dotychczas poznałeś. Mój dom, czerwony ceglany dom. Zbiegam do piwnicy i przez szparę w drzwiach dostaję się do środka. Jestem głodny. W piwnicy jest jasno, światło wpada przez przeszkloną górę drzwi. Promienie słońca docierają w głąb, rozjaśniają czyste, pobielone ściany i masywne, drewniane drzwi. Zacisznie i spokojnie. Piwnicę wypełnia cudowny zapach podwędzonego, świeżego boczku. Jego źródło odkrywam natychmiast: duży płat lśniący od tłuszczu leży wewnątrz podłużnej metalowej klatki otwartej z jednej tylko strony. Obchodzę wokół, ostrożnie obwąchuję. Klatka zbudowana jest z cienkich stalowych pręcików, zagłębionych końcami w grubej desce. W kilku miejscach znajduję ślady szczurzych zębów. Widocznie ścierały siekacze na jej powierzchni. Zbliżam się do otwartych drzwiczek. Boczek wygląda z tej strony szczególnie apetycznie. Tłusty, pachnący, kruchy – dawno takiego nie jadłem. W mordce zbiera się coraz więcej śliny. 47 Wystarczy kilka ruchów i smakowity kąsek znajdzie się w moich zębach. Odczuwam ssący, niemal bolesny głód. Żołądek kurczy się i rozszerza, a żuchwy szczęk poruszają miarowo, jakby już miażdżyły smakowitą skórkę. Zapominam o ostrożności, zapominam o niebezpieczeństwie, zapominam o podstępach człowieka. Jeżeli to pułapka, może zdążę porwać jedzenie i umknąć. Głód wpycha mnie do środka, nie umiem oprzeć się tej sile. Powoli wchodzę do klatki. Najpierw ostrożnie wsuwam głowę, później opieram się przednimi łapkami o drewnianą podstawę, obserwując, czy wokół nic nie zagraża. Uspokajam się. Jestem już w środku, tylko koniuszek ogona sterczy na zewnątrz klatki. Zapach wędzonego boczku pochłania mnie zupełnie. Obwąchuję – duży kawałek, z powodzeniem wystarczający na posiłek. Liżę. Ma delikatny słonawy smak podgrzanego tłuszczu i mięsa. Trzeba silnie złapać zębami i wynieść z klatki, która nadal jednak niepokoi. Wbijam siekacze w ciemną warstwę mięsa. Gwałtowny trzask, to z tyłu opadły drzwiczki. Kawał boczku przytwierdzony jest do dźwigni połączonej sprężyną z drzwiczkami. Gdybym stanął na tylnych łapach i obejrzał klatkę z góry, znalazłbym tam mechanizm, który poznałem już w wielu pułapkach. Odurzająca woń boczku ostatecznie pozbawiła mnie ostrożności. Miotam się po klatce. Usiłuję przegryźć stalowe pręciki, przecinając sobie dziąsła aż do krwi. Daremnie. Wgryzam się w dębowe drewno. Ślady świadczą, że było tu już przede mną wiele szczurów. Gryzę jednak dalej z nadzieją, że zdołam się uwolnić. Pułapka, sądząc z woni ciepłego jeszcze boczku, została postawiona niedawno. Wygryzienie dziury w tak potężnej desce trwałoby długo. Ludzie na pewno przyjdą wcześniej. Uważnie sprawdzam od wewnątrz całą klatkę, szukając bodaj cienia szansy na oswobodzenie. Przez krótki okres usiłuję wypchnąć drzwiczki, podnieść, podważyć. Dopiero teraz zauważam przytrzymujące je po zewnętrznej stronie mocne, stalowe sprężyny. Kiedy okrążałem pułapkę, nie widziałem ich, były uniesione wraz z blaszaną klapą drzwiczek. Kręcę się, rzucam, skaczę. W końcu siadam zrezygnowany i zabieram się do jedzenia boczku. Ta czynność pochłania mnie bez reszty. Zjadam aż do ostatniej okruszynki. Słońce już zaszło, jest ciemno, przez okno wpada odblask palącej się nad drzwiami żarówki. Rzucam się na druciane ściany, gryzę stal aż do bólu dziąseł, uderzam głową w metalową klapę, wciskam nozdrza między pręty. Podskakuję, usiłując własnym ciężarem przewrócić pułapkę. Wszystko na nic. Rano przyjdą ludzie, wyciągną mnie, zabiją, przedtem być może oślepią lub złamią kręgosłup. Może wrzucą do metalowej beczki stojącej na podwórzu i z góry będą obrzucać płonącymi papierami, kamieniami, kawałkami szkła. Może wpuszczą do worka i będą nim z całej siły walić w ścianę. Wiem, co ludzie robią ze szczurami, wielokrotnie obserwowałem, jak je zabijali. Mogą również nie przyjść tu przez kilka dni, aż umrę z wyczerpania, zdenerwowania i pragnienia. Przecież nie ucieknę, nie przegryzę twardej i grubej podstawy. Nie starczy mi na to sił. W ciemności słyszę dalekie odgłosy dochodzące z góry, odgłosy ludzi, którzy zastawili tę pułapkę. Szary cień przemyka obok, zbliża się ostrożnie, dotyka wibrysami klatki. To miejscowy szczur, dla którego ta pułapka została prawdopodobnie przeznaczona. Po chwili zjawia się następny. Krążą wokół, obserwują. Próbują zębami stalowych sprężyn. Odchodzą. Z głębi piwnicy przychodzi potężny kocur. Wyczuł i czai się do skoku. Jest już przy mnie. Przeraźliwie miaucząc usiłuje wcisnąć łapę między pręty. Nic nie może mi zrobić, druty nie ustępują. Czuję na sobie jego oddech. Pochylają się nade mną błyszczące okrągłe oczy. 48 Opiera łapy o klatkę. Gryzę go w miękką czarną poduszeczkę stopy. Wrzeszczy, parska, pazurami szarpie spojenia drutów. Daremnie. Przez pewien czas krąży pomiaukując wokół pułapki. W końcu oddala się przywabiony szelestami dobiegającymi z przeciwległych krańców piwnicy. Chcę pić, coraz bardziej chcę pić. Słony boczek, zjedzony co do okruszyny, domaga się wody. Pali mnie przełyk, ściska w żołądku, dusi w krtani. Ponownie zabieram się do wygryzania otworu w twardej desce. Gryzę długo, aż czuję, że moje siekacze starły się, stały się krótsze. Powracają szczury, okrążają pułapkę. Gryzą mnie w ogon nieopatrznie wystający poza pręty. Uciekają, ponownie nadchodzi kot. Siedzę nieruchomo pośrodku pułapki i przyglądam się, jak krąży wokół. Zamykam oczy: pojawiają się wspomnienia. Stary szczur walczący z kotem. Ojciec wypędzający mnie z gniazda. Śmierć oblanej wrzątkiem małej samicy. Niesłychanie wiele obrazów ukrytych głęboko, zatrzymanych na zawsze. Człowiek gra na flecie. Ludzie biją go. Pochylają się nad pułapką, miażdżą mnie butami. Piszczę przeraźliwie. Już rano. Pragnienie pali przejmująco. Usiłuję zrobić toaletę, złapać w futrze chociaż kilka pcheł nasyconych krwią. Pchły są jednak wyjątkowo ruchliwe i niespokojne, wyczuwają gorączkę i odmienny zapach potu. Klatka jest niska, nie mogę usiąść, oprzeć się na ogonie i tylnych łapach. Znowu gryzę drewno. Nade mną budzą się już ludzie. Z wściekłością napieram na metalową klapę, kotłuję się, skaczę, naciskam, napinam mięśnie. Jestem coraz bardziej wyczerpany, coraz bardziej przerażony. Zbliża się śmierć: jeżeli nie przyjdą i nie zabiją, zniszczy mnie niepokój, długie oczekiwanie, nagłe pozbawienie wolności, zamknięcie w stalowej pułapce, brak wody. Z góry dobiega bełkot głosów, syk gotowanej strawy, szczekanie psa, skrzypienie desek, szum wody, ruch. Rezygnuję. Siedzę nieruchomo z koniuszkiem podwiniętego ogona pod pyszczkiem. Czekam. Szybkie, spieszące się kroki na schodach. Zbliża się człowiek. Zaraz mnie zabije. Znowu szamocę się w pułapce w poszukiwaniu szansy, może wymknę się, gdy będzie wyjmować mnie z pułapki. Ciężko skrzypią otwierane drzwi. Człowiek staje nad pułapką, schyla się. Dostrzegam oczy, usta, oddychającą skórę twarzy. Wydaje bełkotliwe, piszczące dźwięki. Patrzymy na siebie przez dłuższą chwilę. Mój ogon znowu znalazł się poza pułapką. Dotyka go, lekko ściska palcami. Okręcam się gwałtownie, przywieram do przeciwległej ścianki. Cały drżę ze strachu. Zabije mnie, zabije. Człowiek znowu otwiera usta, słyszę piskliwy bełkot, wyraźnie przeznaczony dla mnie. Kulę się, wciskam w kąt. Dłonią naciska sterczącą nad klatką dźwignię. Skrzypią sprężyny. Klapa podnosi się. Człowiek przytwierdza dźwignię do metalowego uchwytu. Pułapka jest otwarta. Czeka spokojnie. Trąca pułapkę zachęcając do wyjścia. Błyskawicznie wyskakuję, przebiegam tuż obok jego nieruchomych stóp. Przez szczelinę w drzwiach piwnicy wydostaję się na zewnątrz i chowam w śmietniku. Stąd przenoszę się do opartego o drewnianą szopę chlewu. Zaspokajam pragnienie. Cała moja dotychczasowa znajomość ludzi, wszystko, co o nich wiedziałem, pozostaje w sprzeczności z tym wydarzeniem. Nie zabił mnie, lecz wypuścił, może go przechytrzyłem. Może wydałem mu się niezdolny do ucieczki, osłabiony? Może uznał, że jestem martwy? Nie, przecież nakłaniał mnie do opuszczenia pułapki, poruszał klatką. Trącał nogą. Może to było wyobrażeniem, majaczeniem, snem? Ależ nie. 49 Smuga wilgotnego, jesiennego powietrza przejmuje dreszczem. Nastroszony, na sztywnych, wyprostowanych nogach, by nie zabłocić brzucha, biegnę wzdłuż krawężnika w stronę portu. Wyruszyłem. W nocy, ukryty w stercie worków z cukrem, dostałem się na statek. Pamiętam kołysanie dźwigu i skrzypienie łańcuchów podnoszących ciężką platformę. Całą ładownię wypełniały worki z cukrem, natomiast ładownia obok zawalona była workami z ziarnem. Kiedy przechodziłem z pomieszczenia do pomieszczenia, niespodziewanie w pobliżu kuchni zaskoczył mnie olbrzymi kot. Zaszedł mnie z tyłu, podczas rozczesywania sierści, i nagle zobaczyłem za sobą jego szeroko rozwarte, błyszczące oczy. Wrzasnąłem, przyjąłem postawę obronną, skuliłem się jak do skoku, opierając całe ciało na tylnych łapach i ogonie. Kot przyglądał się mojej nastroszonej sierści, a później usiadł spokojnie naprzeciw, poślinił łapę i zaczął się myć. Wykorzystałem moment i uciekłem. Dopiero później przekonałem się, że kot ów nigdy na szczury nie polował, nigdy z nami nie walczył. Nażarty i tłusty leżał nieruchomo w słoneczne dni na środku pokładu, nie zwracając zupełnie uwagi na to, co dzieje się wokół. Widziałem jak mewy, uznając go widocznie za martwy przedmiot, siadały na jego grzbiecie. Wtedy podnosił się, prężył i ponownie układał do snu. Okrętowe szczury, oswojone z jego obecnością, krążyły wokół, zbliżały się, obwąchiwały głowę, łapy, ogon. Nie zdarzyło się, by rzucił się na któregokolwiek, ugryzł lub udrapał. Widziałem. Nie mogłem w to uwierzyć, przez cały okres pobytu na statku wietrzyłem podstęp i starałem się trzymać od kota z daleka. Pierwsze zetknięcie z morzem nastąpiło w nocy. Dotychczas znałeś tylko drobne fale uderzające o burty statku. Teraz kołysanie stało się silniejsze, a uderzenia wody w poszycie kadłuba znacznie dotkliwsze. Niebawem zawył silnik, statek zatrząsł się, zadrżał. Tu w ładowni odczuwasz te wibracje szczególnie silnie, stajesz się nerwowy, nie możesz się przyzwyczaić i przez długi okres cierpisz na bezsenność. Pokrywy luków są zamknięte, a w ładowniach panuje niemal zupełna ciemność. Znalazłem się w miejscu, którego nie można opuścić. Ograniczone terytorium statku poznałem jeszcze przed wypłynięciem. Wtedy mogłem porzucić je w każdej chwili, nawet skacząc do wody i dopływając do brzegu. Znalazłeś się w zamkniętej przestrzeni, otoczonej wrogim, wzburzonym żywiołem, płynącej nie wiadomo dokąd. Najbardziej drażni bezustanne niemal kołysanie odbierające apetyt, wywołujące wymioty. Kołysanie staje się niekiedy tak silne, że powoduje przesuwanie skrzyń i worków w ładowniach. Uniknąłeś zgniecenia między obluzowanymi skrzyniami, które zderzyły się z trzaskiem w miejscu, gdzie przed chwilą spałeś. Wyskoczyłeś w ostatniej chwili ostrzeżony jękiem drzewa trącego o podłoże. Skrzynie przygniotły koniuszek twojego ogona, który zsiniał i spuchł. Wyruszając nie przewidywałeś tak długiego pobytu w ogromnym żelaznym pudle. Nie znałeś oczekiwania i niecierpliwości. Teraz biegasz jak oszalały po całym wnętrzu, wystraszony i zły, marząc o zejściu na stały ląd, na normalny twardy grunt nie kołyszący się, nie wibrujący, cichy. 50 Nieco spokojniej, kołysanie staje się znośne. Nagle, ponowna zmiana pogody. Statek przechyla się, stalowe ściany trzeszczą pod naporem uderzających mas wody. Sprawia to wrażenie, jakby za chwilę statek miał się rozsypać. Powietrze w ładowniach staje się duszne, naelektryzowane. Moja sierść podnosi się, powodując niemiłe swędzenie skóry, a z wibrysów dotykających skrzyń i podłoża sypią się drobne iskierki. Obluzowane skrzynie i ładunki przemieszczają się we wszystkich kierunkach, przewracają, toczą. Większość szczurów przerażona i oszołomiona kryje się w najniedostępniejszych zakamarkach, we wnętrzach rur i przewodów, przy wręgach i stępkach, przy ścianach, wśród ciężkich, unieruchomionych ładunków. Twardość podłoża pod łapkami daje chwilowe poczucie bezpieczeństwa, szansę przeczekania. Trzask, huk, łoskot, dochodzące zewsząd wycie wiatru, głuche uderzenia fal. Szczury nie wytrzymują napięcia, opuszczają dotychczasowe kryjówki w poszukiwaniu bardziej zacisznych, spokojniejszych miejsc. Lecz miejsc takich nie ma. Siła bezwładu rzuca je między przesuwające się skrzynie. Na rozsuniętych łapach, bezwładne jak przedmioty, przesuwają się po dnie ładowni. Z trudem docierają w pozornie bezpieczniejsze miejsca, między wypełnione cukrem worki. Nagle pęka lina i worki zwalają się wprost na przesuwającego się poniżej szczura, rozcierając go na miazgę. Burza trwa. Jestem zmęczony, coraz bardziej zmęczony. Zapadam w stan półsnu, z którego budzą mnie najsilniejsze wstrząsy kadłuba. Świadomość, że nie ma dokąd uciec, że we wszystkich pomieszczeniach statku dzieje się podobnie – unieruchamia, wciska w twardą obudowę przewodów wentylacyjnych. Trzeba przeczekać. Budzisz się. Burza trwa nadal, lecz nie odczuwasz już tak boleśnie skutków kołysania. Twój organizm przystosowuje się szybko. Odzyskujesz poczucie równowagi i nie przerażają cię nagłe przechyły i wstrząsy. Słuch oswoił się z rykiem fal, uderzeniami i stęknięciami stalowych blach. Nawet poruszanie się wśród przewracających i przesuwających się worków, skrzyń i beczek wydaje się łatwiejsze, niemal naturalne, zupełnie jakbyś od pierwszych dni życia przebywał wśród zagrażających ci ożywionych przedmiotów. Burza mija, w ładowni ludzie wiążą zerwane liny, usuwają pęknięte worki, unieruchamiają skrzynie. Do chybotania i kołysania przyzwyczaiłem się, przestałem je zauważać, uznając za stan normalny to, co jeszcze niedawno przerażało. Nawet wibracje śruby i wycie wentylatorów – szum tłoczonego w rury powietrza nie wywierają na mnie wrażenia. Bezustannie oczekujesz chwili przybicia do brzegu. Może dlatego tak często wychodzisz nocą na pokład między zwoje lin i kotwiczne łańcuchy, wsłuchujesz się w szmery morza i poszumy wiatru. Nastąpi to niebawem, przeczuwasz ten moment. Zbiegniesz po cumowniczej linie lub trapie na brzeg i rozpoczniesz kolejną wędrówkę przed siebie. W poszukiwaniu pokarmu? Ależ tu na statku pełno jest pożywienia. Nie brakowało go również w opuszczonych miastach. Często było go więcej niż mogłeś zjeść, niż mogły go zjeść wszystkie szczury. Niespokojnie biegam po zimnym dnie ładowni. Czuję coraz silniejszą potrzebę wędrówki. Statek stoi w pobliżu portu. W nocy wychodzę na pokład i ze zwoju lin dostrzegam światła. Wiatr wiejący od lądu przynosi niepokojące zapachy – ognia, popiołu, dymu, kurzu. Znam te wonie, zapamiętałem je dobrze. Niepokój, niepewność. Z obcego miasta dochodzą odgłosy wybuchów, strzały, detonacje. Tylko położone najbliżej zabudowania wydają się bezpieczne, nieruchome, ciemne, wymarłe. Ta bliskość portu wprawia wszystkie zamieszkujące statek szczury w wyjątkowe podniecenie. Lecz statek już nie płynie, stoi w miejscu, niedaleko nabrzeża. Maszyny przestały pracować, ustało kołysanie. 51 Po długim postoju statek przybija do brzegu. We wszystkich ładowniach rozlega się trzask miażdżonych kloców drewna ściśniętych między wysokim kamiennym nabrzeżem a burtami. Jest noc. Wychodzę na mroczny pokład. Pod szalupami przebiegam w stronę zejścia. Drabinka trapu jest opuszczona tylko do połowy. Nie zwracając uwagi na niebezpieczeństwo skaczę w dół. Sytuacja w mieście stała się nieznośna. Wybuchają pociski, płoną domy, dym wypełnia piwnice. Swąd spalenizny zabija inne zapachy. Nad portem otoczonym płonącymi dzielnicami wiszą obłoki dymu i mgieł, fruwających sadzy i nie dopalonych papierów. Wyprawa do magazynów i najbliższych domów omal nie kończy się tragicznie. Wybuchający w pobliżu pocisk pozbawia mnie na pewien czas słuchu. Leżę na wpół żywy na boku, w nienaturalnej pozycji, odrzucony wybuchem pod rozbitą wystawę dawnego sklepu. Zjawia się człowiek, chwyta mnie za ogon, odwracam się i gwałtownie gryzę go w palec. Ten człowiek – widzę to po jego oczach i ruchach wychudłych szczęk, jest głodny i postanowił mnie zjeść. Jestem jego szansą, szansą przeżycia. Zataczając się goni mnie wzdłuż ulicy, zostaje w tyle. Pragnę wrócić na statek, jest to moim jedynym celem. Dotąd nie spotkałem szczurów, nie ma kotów i psów, zostały zjedzone przez wygłodniałych, poranionych ludzi. Ogarnia mnie strach: jeżeli statek odpłynie, będę zgubiony. Pozostanę na zawsze w tym przerażającym mieście, wśród wybuchających pocisków, pustych portowych magazynów, polujących na szczury wygłodniałych ludzi. Posuwam się w kierunku portu, skąd wieje skażony spalenizną wiatr. W nozdrzach mam zapach dymu i gnijących pod zwaliskami trupów. Na otwartej przestrzeni, pod ścianą widzę ludzi. Stoją naprzeciw siebie: jedni pod murem w pełnym słońcu ze skrępowanymi rękami i czarnymi przepaskami na oczach, drudzy – pośrodku placu z uniesionymi karabinami. Huk. Ludzie zabijają ludzi. Odchodzą, pozostawiając trupy w kurzu i bzyku dużych granatowych much. Spragniony, ostrożnie zbliżam się do strumienia płynącej krwi. Piję. Z przeciwległego krańca z wyżłobionego pod murem otworu wynurza się stary szczur o ciemnozielonooliwkowym podbrzuszu. Samica. Trwożnie rozgląda się po placu i biegnie w kierunku leżących zwłok. Rozdziera skórę, wyszarpuje świeże, krwiste mięso. Za murem rozlega się łoskot. Na plac sypią się drzazgi, kamienie, okruchy cegieł i tynków. Samica pospiesznie cofa się do nory. Uciekam, wracam. Wiatr ustał. Długo błądzę bezludnymi ulicami, uważając, by nie zgniotły mnie spadające rynny i kawały muru. W pewnej uliczce, we wnętrzu tlącego się jeszcze samochodu dostrzegam na wpół zwęglonego, wpatrującego się we mnie szklanymi oczyma człowieka. W pobliżu zaczyna się kanonada. Do portu docieram tuż przed zapadnięciem zmroku. Mój statek nadal stoi przy nabrzeżu. Z przerażeniem stwierdzam, że trap uniesiony w górę zwisa zbyt wysoko, bym mógł się do niego dostać. Jestem bezradny. Biegam wzdłuż statku szukając jakiejkolwiek drogi, jakiegokolwiek wejścia. Jest: ciężkie liny cumownicze łączą wysokie, odcinające się od tła nieba burty z wbitymi w brzeg granitowymi palami. Liny napinają się, zwalniają, skrzypią cichutko. To fale daremnie usiłują przesunąć statek, odepchnąć go od wybrzeża. Wspinam się na granitowy cokół i stąd wskakuję na linę, grubszą w przekroju niż moje ciało. Owijam ją ogonem, uważając, by nie stracić równowagi, i posuwam się do przodu, lekko pod górę. Pode mną lśni czarna powierzchnia wody. Słyszę plusk wyskakujących nad powierzchnię ryb, atakujących nisko lecące owady. Jeżeli wpadnę, zatonę lub zostanę pożarty 52 przez drapieżne ryby. Lina drży, drgania stają się coraz gwałtowniejsze. Wbijam pazury w spiralnie biegnące włókna i całym brzuchem przywieram do coraz bardziej stromej liny. Jestem w połowie drogi. Lecz tu właśnie drgania są najniebezpieczniejsze, a napięcia i rozkurczenia najbardziej wyczuwalne. Przez chwilę wydaje się, że lada chwila stracę równowagę i runę w dół. Posuwam się powoli, tym bardziej że lina prowadzi niemal prostopadle w górę. Z pokładu słyszę już głosy ludzi. Czarny kontur statku potężnieje w miarę zbliżania, by wypełnić w końcu całe pole widzenia. Wspinam się pod górę pomagając sobie zębami i ogonem, obejmuję linę łapkami nie zważając na kaleczące podbrzusze ostre stalowe igły. Teraz jestem już blisko. Obok przelatuje nocny ptak. Przez chwilę krąży wokół. Nieruchomieję. Jestem łatwym, bezbronnym łupem. Ptak odlatuje. Napinam mięśnie. Moje pazury obsuwają się po metalowej powierzchni. Jeszcze chwila i dotykam pyszczkiem chłodnej powierzchni burty. Tłusty kot odpoczywający na pokładzie mruczy obojętnie. Pogodny ciepły wieczór, korzystając z opuszczonego trapu schodzę na ląd. Strzelanina ustała, miasto jest ciche i mroczne, zupełnie jakby opuścili je ludzie. To złudzenie, ludzie ukrywają się, wyczuwam ich obecność. Ogromny, błyszczący księżyc oświetla martwe ulice. Kieruję się w inną stronę niż poprzednio, starając się zapamiętać możliwie najwięcej szczegółów, które pomogą wrócić na statek. Kilkakrotnie spotykam ludzi. Przemykają pod murami, bezszelestnie, bez światła. W tym mroku jestem dla nich niewidoczny. W oknach za grubymi zasłonami palą się skąpe płomyczki. Skręcam w wąziutką uliczkę – przesmyk między szarymi ścianami. W tym miejscu w bramie światło silniej przebija zasłonę. Wciskam się do wnętrza. Skulony człowiek siedzi na wyłożonej dywanem podłodze. Nad nim w klatce z drewnianych prętów duży ptak, wychudzona kura. Obok klatki stoją gliniane dzbany. Człowiek monotonnie bełkocze, mruczy, kiwa się. Przechodzę dalej, korzystając z ochrony jego cienia. Dostaję się za szafę, jestem na szczycie. Stąd dopiero zauważam, że kura wysiaduje jajka. Dlatego prawdopodobnie człowiek zamknął ją w klatce. Gdybym mógł do niej dotrzeć. Usiłuję zeskoczyć na umieszczoną niżej półkę. Obudzona kura wyczuła mnie. Gdacze gniewnie, wyciągając głowę przez pręty. Człowiek wstaje, podnosi w górę lampę. Kura krzyczy, wysuwa swój dziób jak najdalej w moim kierunku, uderza stojący obok dzban. Gliniane naczynie chwieje się, przechyla, spada. Wymykam się. Już na ulicy słyszę głuche uderzenie pękającego dzbana. Wracasz do portu, zwiedzasz puste domy, zrujnowane magazyny, stosy opróżnionych beczek, wspinasz się na wysokie sterty worków skamieniałego cementu, krążysz po ciemnych wybrzeżach. Wytropił cię pies, biegnie za tobą. Ukryłeś się pod leżącą w pobliżu łodzią. Zjadasz wyschniętą rybę, pozostawioną z niedawnego połowu. Pies biega wokół łodzi, wtyka nos, chce się wcisnąć. Daremnie. Siada, podnosi łeb i głucho wyje do przepływającego nad łodzią księżyca. Jestem okrążony, pies wie, że będę usiłował się wymknąć, czuwa. W końcu znużony kładzie łeb między łapami i udaje, że śpi. Biegam w kółko po moim ograniczonym terytorium, sikając w różnych miejscach, ostry zapach mojego moczu utwierdzi go w przekonaniu, że nadal jestem pod spodem. Tymczasem wymykam się z drugiej strony. Biegnę w stronę statku, szybko zanim pies znowu zacznie mnie ścigać. Słyszę naszczekiwanie – okrąża wokół łódź przekonany, że nadal pod nią siedzę. 53 Za chwilę zobaczę górujący nad brzegiem ogromny kształt statku. Tak, to właśnie to miejsce. Dobiegam do kamiennego pala naznaczonego moimi odchodami. Gdzie są cumy, gdzie grube węzły? Unoszę głowę, wysuwam szyję, szukam ciemnego zarysu. Biegnę nabrzeżem w kierunku zejścia. Tu powinien być trap. Nie ma trapu. Tylko drobne fale stukają o brzeg. Nieco dalej kamienny pal naznaczony przeze mnie. Stąd również zniknęła cumownicza pętla. Wracam. Obiegam cały teren. Szukam. Statku nie ma. Niebo powoli jaśnieje. Słyszę szmery budzącego się miasta, głosy ptaków i ludzi. Tam ukryć się nie mogę. Nie mogę również zostać tu, na odsłoniętym nabrzeżu. Dość szybko znalazłeś stojący niedaleko inny statek i po opuszczonym trapie dostałeś się do wnętrza. W żadnym miejscu nie mogłem zatrzymać się na dłużej, zewsząd uciekałem. Całe życie było ucieczką. Uciekałeś przed szczurami, które nienawidziły cię za odmienny zapach, za tkwiącą w tobie obcość, za pojawienie się na ich terenach. Uciekałeś, sądząc, że zbliżasz się do miejsca, gdzie zacząłeś wędrówkę, do tamtego miasta zasiedlonego przez twoją rodzinę, gdzie żaden szczur nie rzuci się na ciebie, nie wyczuje w tobie obcego. Z miejsca na miejsce przenosiłeś się w bagażach, ładunkach, workach, skrzyniach, pojemnikach, kartoflach, zbożu, sianie, owocach, zwojach materiału, belach papieru, na małych i dużych statkach, pociągami, wszystkim, co stanowiąc bezpieczną kryjówkę poruszało się, toczyło, płynęło. Uciekałem przed szczurami, uciekałem przed sobą, uciekałem przed ludźmi, uciekałem, poszukując zachwycającej gry fletu. Przed siebie, w panice, w przerażeniu, z rozdygotanymi nerwami, naprzód, dalej, naprzód, dalej. Nie wszędzie jednak wrogość szczurów do obcego była taka sama i nie wszystkie szczury traktowały cię podobnie. Atakowały przeważnie samce, rzadziej samice, i to nigdy w okresie, gdy potrzebowały samca. W niektórych miastach szczury goniły mnie gromadnie, przemierzając w pościgu duże obszary. W swej zajadłości i nienawiści nie zważały na inne zagrażające im niebezpieczeństwa – na ludzi, ptaki, węże, pojazdy. Byłeś obcym szczurem – najbardziej znienawidzonym przeciwnikiem. Gdzie indziej szczury odpędzały cię od swych gniazd mieszczących się w kanałach i piwnicach oraz od miejsc, w których znajdowały pokarm, pozwalając jednak na przebywanie w bezpiecznej od nich odległości. Często zdarzało się, że szczury nie atakowały od razu dopuszczając do zbliżenia. Odbywało się to przeważnie podczas jedzenia – na śmietniku, w spichrzu czy magazynie. Szczury jakby nie dostrzegały mojej obecności. Posilałem się spokojnie, nie podejrzewając nagłej zmiany nastroju, jaka miała za chwilę nastąpić. Zbliża się do mnie młody samiec. Podchodzi blisko, wibrysami dotyka moich wibrysów. Nozdrzami wchłania zapach mojej sierści. Okrąża mnie wkoło i kiedy spodziewam się, że odejdzie, nagle zjeża się, podskakuje, porusza gwałtownie ogonem, wydając krótki wysoki pisk. Usiłuje mnie ukąsić w ogon. Nastrój szczurów zmienia się: zdenerwowane i wściekłe biegną do mnie. Ognista, paląca kula słońca. Nienawidzę blasku, oślepiającej jaskrawości, rażących, przenikliwych promieni. Światło wciska się przez wpół przymknięte powieki, przez skórę, w głąb czaszki. Czuję jak rozsadza, ogarnia, obezwładnia. Boję się światła. Zostałem stworzony do życia w ciemności, w cieniu, w zmierzchu i nocy. 54 Rozglądam się wokół, usiłuję odnaleźć sam siebie w świecie światła, odartym z półmroków i półcieni, jaskrawym, rozkwitającym, hałaśliwym, rozkrzyczanym. Nie, nie ma tu dla mnie miejsca, nie mógłbym tu żyć, mieszkać, polować, nie... Światło ścigałoby mnie wszędzie, odkrywało, zabijało. Każdy blask, każdy promień, każda jasność i jaskrawość to jakby osobny prześladowca, uczestnik ogromnej nagonki usiłującej odnaleźć mnie, wytropić, pochłonąć. Światło to niebezpieczeństwo, to przerażenie, to śmierć. Cały drżę. Odkryty, obnażony, bezbronny, sam na sam ze swym lękiem, na granicy histerii. Jestem oślepiony, ogłupiały, rozbity. Okrążony przez oślepiającą barierę blasku, zaporę, której nie mogę przekroczyć, przeskoczyć, przegryźć, bo otacza zewsząd jak paląca kopuła, jak opuszczony, gorący klosz. Nigdy jeszcze nie widziałem tyle światła, tyle takiego światła, nie podejrzewałem nawet, że takie światło istnieje. Przez zwężone źrenice do mózgu docierają zarysy najbliższego otoczenia. Rozgorączkowany, rozmiękły asfalt i porozrzucane gnijące resztki owoców, rybie głowy, strzępy nadpalonego płótna, zszarzałe strony gazet, kurz, pył, gorący wiatr. Pocę się, sierść ocieka wodą – za chwilę roztopię się w tym gorącu. Pchły tną zajadle, przywierają do skóry, wciskają się w pory, jakby chciały schronić się pod nią, wewnątrz. Uciekają z grzbietu na brzuch. Pchły, które zabrałem na sobie z zimnego miasta. Na krańcach horyzontu wysoki betonowy mur pokryty kolczastym drutem. Nad tą szarą płaszczyzną schylają się dziwne obce drzewa, wysokie, pozbawione gałęzi, zwieńczone potężną koroną pierzastych liści. Muszę dotrzeć tam, aby przeżyć. Posuwam się w kierunku muru, wzdłuż potężnych blaszanych skrzyń nie dających najmniejszej osłony przed stojącym w zenicie słońcem. Przez chwilę odczuwam gwałtowną potrzebę spojrzenia wzwyż, w środek promienistej kuli. Odwracam głowę i przez chwilę przeżywani oszołomienie jasnym tłem nieba. Wysoko krąży potężny ptak, jeden z tych niebezpiecznych drapieżników polujących na wszystko, co się rusza. W polu mojego widzenia pojawia się granica słonecznej tarczy: rozpalona, bolesna, niszcząca. Natychmiast cofam wzrok i wpatruję się w parujące plamy oleju na betonowej rampie. Słońce wtargnęło w źrenice, pozostawiło swój pulsujący powidok, wirujące kręgi zamazujące pejzaż. Boję się słońca, boję się jasności, boję się przestrzeni, boję się wiatru, boję się ptaków. Życie na powierzchni to strach, to zagrożenie. Żyć naprawdę można tylko w głębi, w ziemi, w piwnicach i lochach, w kanałach i magazynach, wśród sieci kanalizacyjnych przewodów, we wnętrzach, gdzie panuje stała atmosfera, niezmienna, nienaruszona. Dotrzeć, dostać się do zacisznych podziemnych labiryntów, zatopionych w mroku, w szarości, w stęchliźnie, szybciej, jak najszybciej. Powrócić, odnaleźć swoje miasto. Wirujące płaty powoli słabną, zanikają. Mur już blisko. Wdrapuję się po odrapanej blasze kontenera, przeskakuję cementowy gzyms uważając na kłęby kolczastych drutów. Ześlizguję się na drugą stronę między zbudowane z dykty i falistej blachy ściany. Szczury, wszędzie szczury. Całe miasto należy do szczurów, bardziej do szczurów niż do ludzi. Nie kryją się, wychodzą na wierzch, biegają w pełnym słońcu, w jaskrawości, w promieniach. Żyję w bezustannym zagrożeniu, w okrążeniu, w strachu. Unikam nor, podziemi, kanałów, labiryntów. Unikam, lecz stale spotykam szczury, natychmiast rozpoczynające pościg. 55 Staram się żyć na granicy światów – szczurzego i ludzkiego, bardziej na powierzchni niż wgłębi, żyć w lęku, w czujności, w rozdrażnieniu. Lecz tu świat ludzi i świat szczurów przenikają się, są przemieszane, łączą się, utożsamiają. Szczury są wszędzie: we wnętrzach domów, w windach, na poddaszach, w ogrodach, na ulicach, na placach. Ogon, uszy, boki pokrywają strupy zakrzepłej krwi. I nawet tu na wysłonecznionym, palącym łapki i brzuch asfalcie, boję się, że usłyszę złowrogi pisk i zgrzyt zębów. Zaszyłem się w trzcinowym dachu stojącego nad kanałem, ulepionego z gliny domu. Na razie mnie nie wyczuły, na razie, jak długo jednak pozostawią przestraszonego, nerwowego, chorego – tu, pomiędzy bambusowymi belkami wśród szeleszczących podłużnych liści. Łowiłem jaszczurki i karaluchy, gąsienice i długie nitkowate robaki, pożerałem gnijące rybie łby i psie wnętrzności, martwe szczury i rozkładające się owoce. Zakradałem się do śmietników i dołów kloacznych, uciekałem, wymykałem się, biegłem, przeskakiwałem ulicę. Byle dalej od szczurów, dalej od szczurów. Muszę wrócić, koniecznie wrócić. Zostałbym pożarty, otoczony i rozszarpany. Zbliżam się do statku, chcę dotrzeć do cumowniczych lin lub do trapu. Trap jest uniesiony, wokół krążą ptaki o długich ciemnych dziobach. Poczekam do nocy, chowam się wśród drewnianych skrzyń. Biegunka, wyłażąca kępkami sierść. Trzeba koniecznie wrócić na statek, pozostawić to gorące, jaskrawe miasto. Martwi ludzie, zakrwawieni, zmiażdżeni, na środku pustej ulicy. Ludzkie mięso ma delikatny słodkawy smak, przypominający mięso świń. Nagły przyjazd samochodu przerywa jedzenie, kryjesz się w rynsztoku. Ludzie wrzucają zwłoki na platformę pełną trupów. Czujesz zapach stosu odjeżdżającego mięsa. Noc grozi szczególnymi niebezpieczeństwami. Szczury gromadnie wychodzą z nor, kanałów, labiryntów. Noc, chłodniejsza od dnia, ciemnoszara, pozornie spokojna – wyprowadza je na ulicę. Pamiętasz. Próba dotarcia do wnętrza miasta omal nie zakończyła się tragicznie. Ulicą bez świateł zbliżyłem się do szerokiej arterii. Dopiero tu zauważyłem, że ciągnie za mną wiele szczurów, zaniepokojonych obecnością obcego. Rzuciłem się w bok, w prowadzącą do portu uliczkę. Moją jedyną szansą było schronić się wśród ludzi, jak najbliżej gwaru i światła, przycupnąć w takim miejscu, gdzie szczury będą obawiały się zaatakować, dostać się do jakiegokolwiek zamieszkanego domu, zaszyć się w kącie i przeczekać. Pędziłem w ciemności, a za mną gnały rozjuszone szczury. W chwili gdy ogromny samiec złapał zębami mój ogon, z przecznicy wypadł nagle samochód. Opona rozgniotła szczura na miazgę, napastnicy zatrzymali się, a ja zyskałem przewagę. Byłem znowu w pobliżu portu, z daleka słyszałem przytłumiony plusk fal. Musiałem szybko znaleźć odpowiednią kryjówkę. Nozdrzami wyczułem woń zbliżających się napastników. Udało się. Na wyplecionych z roślinnych włókien matach śpią ludzie. Mały człowiek spoczywa tuż obok w drewnianej kołysce. Chrapanie uśpionych i odblask płomyczków żarzących się w półmroku zapewniają bezpieczeństwo. Ścigające szczury tu nie wtargną. Ukryłem się w kącie w niewielkiej skrzynce, obok maszyny do szycia. Zmęczenie, wyczerpanie, zamykam oczy. Odpoczywam. Przypominam sobie chłodny daleki port, ceglane mury, rozgrzane przewody pieców, śnieg, łóżka z pierzynami, kołdrami, poduszkami. Nagle: pisk samochodowych opon. Nadchodzą ludzie. Idą tu. Gwałtownie uderzone drzwi padają na środek izby. Na dworze szaro, niedługo wybuchnie jaskrawy słoneczny dzień. Ludzie zrywają 56 się, krzyczą, stoją pod ścianą z uniesionymi rękami. Ci, którzy weszli, przetrząsają izbę. Wślizguję się do dużego glinianego dzbanka. W samą porę: schowki maszyny do szycia są gruntownie przeglądane. Przebudzony mały człowiek krzyczy. Wyjmują go z kołyski, kładą na ziemi pod ścianą. Związują ludziom ręce, kopią, biją, wyprowadzają. Leżący w kącie mały człowiek krzyczy. Siedzę w dzbanku. Czekam. W pomieszczeniu pojawiają się szczury, trzeba uciekać. Wyskakuję na podłogę. Szare cienie posuwają się w kierunku zawiniątka z małym człowiekiem. Nie widzą mnie, przejęte możliwością napełnienia żołądków żywym ludzkim mięsem, ciepłą krwią. Przez szparę w płycie wystygłego paleniska przeciskam się do długiej blaszanej rury prowadzącej na dach. Słyszę cichnący głos małego człowieka. Wąż zastyga w bezruchu. Wpatruje się we mnie, unosi w górę łeb, z którego raz po raz wysuwa czarny rozdwojony język. Spręża się do skoku, dostrzegam napinające się pod matową skórą mięśnie. W moim mieście widziałem kiedyś szczura pożeranego przez węża. Tamten wąż, mieszkający w szklanym pomieszczeniu, był jednak znacznie mniejszy od tego. Za chwilę rzuci się na ciebie, wyprostuje jak długa lina, by otoczyć splotami własnego ciała, zmiażdżyć, zdusić. Z przetrąconymi kręgami, z połamanymi żebrami, konającego, będzie cię wchłaniał szeroko rozwartą paszczą, pożerał, połykał w całości. Szczury daremnie usiłowały znaleźć wyjście ze słoja, do którego wpuszczał je człowiek. Wąż pożerał je po kolei, obserwował ich przerażenie: bezskuteczne ataki, gdy zęby zsuwały się po twardych łuskach. Przelatujący ptak rozprasza uwagę węża. Skaczę w bok, w stronę, która wydaje się najbezpieczniejsza: między przyprószone kurzem pierzaste liście. Wąż skacze, spada tuż za mną. Zatrzymują go kolczaste gałęzie. Pozostawiłem na nich szare kępki sierści i krople krwi. Przede mną piętrzy się wysoki, ciemny masyw. Dopiero gdy jestem na szczycie, odczuwam gwałtowne ruchy. Znajduję się na wygiętym grzbiecie wołu, stąd krowi zapach. Miażdżące uderzenia zakończonego kępką włosów ogona spadają blisko mnie. Przesuwam się po kościstym grzbiecie w kierunku głowy. Rozjuszone zwierzę wstaje i biegnie naprzód. Wczepiony w chropowatą, szarą skórę z trudem utrzymuję równowagę. Wół zatrzymuje się. Z piskiem spadam przez łeb, uderzam o twardą ziemię, odbijam się nogami, bo mógłby mnie przecież stratować. Twarz człowieka o błyszczących oczach i ciemnych zębach. Strużki potu spływają po skórze. Czuję kwaśny zapach gorączkowego oddechu, słyszę rzężenie dochodzące z płuc. Oszołomiony upadkiem leżę przy jego dłoniach. Zabije, rzuci o ścianę, rozdepcze. Odsuwa mnie na bok, pozostawia w spokoju. Patrzę na niego, niezdolny do ruchu. Upada na wyplecione z roślin maty. Z ust sączy się cienka strużka krwi. Nie oddycha. Odzyskuję siły, uciekam. Czy rzeczywiście tam byłem, czy też wszystko to było snem, snem na dnie statku, snem ciężkiej choroby? W którym porcie to się stało, w którym mieście, w którym miejscu życia? Jawa i sen są trudne do odróżnienia. W ucieczce przed ścigającymi szczurami zapomniałeś o innych niebezpieczeństwach, jakby przestały zagrażać, istnieć tuż obok, za smugą światła, załomem muru, brzegiem kanału. 57 Przed chwilą uniknąłeś śmierci w zębach tutejszych szczurów. Umknąłeś w ostatniej niemal chwili, odrzucając tylnymi łapami samca, który już pochylał się nad twym gardłem. Utytłany olejem, z kawałkami słomy i pierzem poprzyklejanym do grzbietu, zaszyłeś się w długim, mrocznym tunelu wyżłobionym przez spływające deszcze w matowym stoku wzgórza. Szczury zatrzymały się, nie pobiegły dalej. Przycupnąłem w kręgu sączącego się z góry szarego światła. Wtedy zobaczyłem szybko zsuwający się ze ścian bezszelestny, czarny cień. Pająk wielkości dużego szczura sunął w moim kierunku. Za nim zdążał następny. Na przeciwległej ścianie również dostrzegłem poruszające się smugi. Teraz zauważyłem, że dno tunelu pokrywają wyschnięte, wydrążone korpusy szczurów, myszy, nietoperzy, ptaków, jaszczurek. Odskoczyłem, uciekłem w ostatnim momencie unikając kosmatych łap czarnego pająka. Wtedy nad wodą w pobliżu portu widziałem, jak duże kraby rozerwały szczypcami goniącego cię szczura. Zapędził się za mną aż tu, między szare skały sterczące z białych pól piasku. Z rozgrzanego słońcem kamiennego złomu przyglądałem się, jak szczerzy zęby i podskakuje w moim kierunku. Nagle pojawiły się duże płaskie kraby, przygniotły go do ziemi, rozerwały, zawlokły do swych głęboko ukrytych nor. Pamiętasz: wystarczył ruch szczypiec i głowa szczura znalazła się na piasku. Kraby walczyły o rozrzucone, pokrwawione szczątki, ciągnąc je w różne strony, rozdzielając, tnąc. Znowu jestem na wysłonecznionym, jaskrawym nabrzeżu obok stojących statków. Postanowiłem odpłynąć, jak najdalej od rozgrzanego, wrogiego miasta, pełnego nie znanych niebezpieczeństw, pułapek, gromad zaciekłych szczurów, ostrego oślepiającego słońca. Jak najszybciej wejść na statek. Słońce zaczyna przypiekać i czuję kropelki potu spływające po zlepionych kępkach sierści. Statek stoi przy nabrzeżu, a potężne ramiona dźwigów wyciągają z jego ładowni platformy drewnianych skrzynek. Po trapie robotnicy znoszą worki. Krążę wzdłuż muru. Ulokować się w skrzyni z koprą, może w worku bananów. Przegryźć deskę, rozpruć worek. Przemykam między ustawionymi do załadunku skrzynkami. Gdyby wejść po trapie? To także niemożliwe. Znajduję zjedzonego do połowy szczura ze statku. Leży z przegryzionym gardłem, wywleczonymi wnętrznościami, krwią zakrzepłą na zębach i uszach. W pobliżu dostrzegam wyżłobiony w asfalcie wylot szczurzej nory. Nagle rzuca się na mnie potężny, chyba dwukrotnie większy szary szczur. Piszczę, wyrywam się. Usiłuje chwycić mnie za gardło. Wbijam zęby w jego nozdrza, zaciskam. Wyswobadza się, rozrywając delikatną tkankę, a ja wskakuję na oponę parkującej ciężarówki, a stamtąd na zasłaną cementowym pyłem platformę. Przywieram w kącie, dostrzegam kołującego w górze ptaka. Przerażony, zmęczony, zgłodniały znajduję schronienie w starej dziurawej łupinie kokosowego orzecha i siedzę w niej aż do wieczora, nie zważając na przerażający upał. W porcie jest szaro, tylko słabe lampy oświetlają statek. Czekam, aż zapadnie noc. Po cumowniczej linie wspinam się ostrożnie nad pokrytą smarami powierzchnią kanału. Nareszcie burta, pokład, znajome kąty. Szczęśliwy zanurzam się w szumiącym otworze wentylatora. 58 Nienawidzę morza – jego rozległości, spokoju i wzburzenia. Morze przeraża jak niebo, jak słońce. Jest to żywioł wrogi, niebezpieczny, obcy. Fale uderzają w stalowy kadłub. Każda z tych fal może zatopić, zabić, zniszczyć. Wypełnia mnie strach. Statek nie wydaje się już bezpiecznym schronieniem. Ocean jest obcy, przeciwny mojej naturze, sprzeczny z moim przeznaczeniem, zły, podstępny, niepotrzebny. Przywieram brzuchem do metalowej skrzyni, usiłuję zasnąć. Morze nie pozwala na sen, wlewa się we mnie, chlupocze, uderza, trzęsie, kołysze, jęczy. Nie mogę zapomnieć o wodzie, od której oddziela mnie zaledwie kilka warstw stalowej blachy. Sztorm. Statek przechyla się i skrzynie przesuwają się gwałtownie. Znaleźć się między nimi to śmierć. Iskierki strachu przebiegają wzdłuż kręgosłupa. Najbardziej boję się odkrycia, obnażenia, otwartej przestrzeni. Jestem wtedy bezbronny, zdezorientowany. Każdy szczur w takiej sytuacji wpada w panikę, ucieka przed siebie, traci poczucie kierunku. Przytulne, wąskie korytarze, przyćmione lub wiecznie ciemne piwnice, głębokie schrony, kanały o wiecznie wilgotnych ścianach, jakże tęsknię za przestronnym, bezpiecznym labiryntem. Skrzynki, chociaż przymocowane przesuwają się. Łoskot załadowanych skrzyń, bełkot fal, odległy szum silników i warkot śruby. W zatłoczonych ładowniach, blisko dna, w bezustannym kołysaniu. Wibracja, szum urządzeń chłodniczych, wstrząsy kadłuba. Jestem osowiały, znużony, apatyczny. Nie chcę jeść i gryźć, moje siekacze wydłużyły się niepokojąco. Zauważyłem, że inne szczury również zachowują się inaczej. Nawet najbardziej drapieżne i złośliwe, straciły wszelką chęć do pogoni, atakowania, zaczepiania. Niepokój wywołuje bezsenność – zasypiam na krótko i natychmiast prześladują mnie koty, ptaki, węże, wielkie pająki, strumienie wody, stalowe ramiona pułapek, płomienie – osaczają, ścigają, gonią. Budzę się natychmiast. Jestem zmęczony zarówno snem, jak i podróżą, męczę się, zasypiam ponownie. W głębi snu oczekuje tłum wygłodniałych szczurów. Ich zęby są coraz bliższe. Uciekam, lecz szczury otaczają ze wszystkich stron, rzucają się, napastują, gryzą. Nie umknę im, nie mam szans. Znowu jestem na ulicy tropikalnego miasta pełnego pająków, jadowitych owadów, węży. Uciekam. Ulica urywa się niespodziewanie. Spadam. Piszczę. Budzę się. Statek kołysze się gwałtownie, skrzynki przesuwają się, trzeszczą, jęczą. W tym mieście szczury nie reagują na mój zapach. Może stało się tak dlatego, że zaraz po przybyciu zamieszkałem w opuszczonym gnieździe i przejąłem jego woń, a może to miasto, którego poszukuję? Początkowo zachowuję wszelkie środki ostrożności. Unikam zapuszczania się w piwnice i kanały pełne przejść i nor, a posilając się na śmietnikach bacznie obserwuję zachowanie miejscowych szczurów, które jakby mnie nie dostrzegały. Nadal boję się niespodziewanego ataku. Dlatego nigdy nie wchodzę do ich gniazd, nie zbliżam się, nie dotykam ich wibrysami, wybieram życie samotnika. Mieszkam blisko ludzi, w ich pomieszczeniach. Grube ściany starego domu kryją w sobie wiele spękań i szczelin, nieczynnych przewodów kominowych i luftów przeżartych rdzą. 59 Zaszyłem się wysoko, pod podłogą najwyższej kondygnacji, w pobliżu dachu pokrytego blaszaną osłoną. Często słucham dochodzących z zewnątrz dźwięków – to ptaki spacerują po metalowych powierzchniach. Jesteś tu od początku zimy. W pokoju mieszka człowiek, który zupełnie zdaje się nie dostrzegać twej obecności. Nawet ostry chrobot zębów ścieranych o deskę w podłodze nie odrywa go od rozłożonych kartek. Tuż obok stoi pianino. Człowiek podchodzi i uderza w klawisze. Później powraca do swych papierów. Początkowo obawiałem się ostrych dźwięków tego instrumentu. Teraz przyzwyczaiłem się i często przebiegam pokój za jego pochylonymi plecami. Co pewien czas przyrządza lśniący, czarny, pachnący napój, którego zapach wywołuje gwałtowne kurcze żołądka. Bo tu oprócz wyschniętych stonóg i papierzysk nie ma nic do jedzenia. Schodzisz więc w dół do śmietnika i wciągasz na górę skóry słoniny, nie dojedzone kawałki mięsa, kurze flaki. Dalej nie zapuszczasz się, teraz w zimie, gdy wszystko okrywa śnieg i wygłodniałe szczury z trudem zdobywają pożywienie, byłoby to zbyt ryzykowne. Człowiek zauważył cię. Wysunąłeś głowę ze stojącego przy drzwiach kosza na odpadki, w którym jak zwykle niczego nie znalazłeś. Zeskoczyłeś na podłogę, lecz nie zrobił w twym kierunku żadnego ruchu. Przez sen wyczuwam rozkoszną woń sera, dobiegającą z pokoju. Wystawiam na zewnątrz wibrysy i koniuszek nosa. Ser leży w połowie drogi między stołem a norą. Długo zmagam się ze sobą, boję się, że chce mnie wywabić. Znowu uderza w klawisze. Wychodzę ostrożnie z nory, przebiegam w stronę kawałka sera, porywam go. Teraz zauważam, że obok stoi niewielka miseczka. Mleka nie piłem od dawna, od bardzo dawna. Szybko przenoszę ser do nory. Człowiek przypatruje się, odwrócił głowę od klawiszy. Zjadam ser i wychodzę powtórnie w stronę mleka. Patrzy jak piję. Nagle przestaje uderzać w klawisze. Uciekam przestraszony. Od tamtego czasu stale znajduję na podłodze jedzenie. Kawałek chleba, sera lub boczku, rybi ogon. W miseczce mleko, czasami woda. Przestaję się bać. Człowiek nastawiony jest przyjaźnie. Nie krzyczy, nie rzuca przedmiotami. Teraz nie noszę już jedzenia do nory. Zjadam je na miejscu, wiedząc, że mnie obserwuje. Za oknami wieją zimowe wiatry. Przez kominy i lufty wdzierają się do budynku, wyją i jęczą w przewodach. Ruchliwy, jadowity pająk krąży po pokoju w poszukiwaniu uśpionych owadów i larw. Widzę, jak spaceruje po łóżku śpiącego człowieka, bezszelestnie przebiega przez jego twarz. Zima trwa. Przebudzenie. Wychodzę jak zwykle z nory w kierunku jedzenia. Nie ma nic. Tylko skwaśniałe mleko w miseczce. Człowiek leży w łóżku nieruchomo, oddycha, dyszy, jęczy. Na schodach słyszę kroki. Pokój wypełniają ludzie. Przestraszony chowam się i wzdłuż wodociągowych przewodów złażę na dół do pokrytego śnieżnym pyłem śmietnika. Ciężkie buty wywołują niemiły hałas. W pokoju stale są ludzie. Słyszę jak bełkocą, syczą, świszczą, sapią. W nocy zapalona świeca oświetla błyszczącą twarz leżącego i pochylone plecy siedzącego obok. Znowu nie znajduję jedzenia. Wyruszam do piwnicy. Nasycam głód surowymi ziemniakami. Kolejne przebudzenia. Człowiek nadal leży, jego oddech stał się bardziej świszczący, krztusi się, zachłystuje. Znowu wyprawa do piwnicy. Spotkane szczury nie są już wobec mnie obojętne. Atakują. Wracam. Pokój jest pusty. Człowiek wyniósł się. Zniknęły papierzyska porozrzucane po kątach, wywietrzał zapach czarnego napoju. Nie ma ludzi. Tylko pająk snuje po kątach swe pajęczyny. 60 Ciemność, równina ciemności. Ciemność na początku, ciemność u kresu. Wędrówka zaczyna się i kończy w ciemności. Powracasz. Na krańcu, na horyzoncie, w najdalszej perspektywie wybucha płomień, błysk, blask, ogarnia coraz większą przestrzeń, pożera wzgórza. Wystarczy silniejszy wiatr, by pożary na wysypisku wybuchały z gwałtowną zajadłością. Nagłe, nie przeczuwane, parzące, przerażające. Strumienie sprężonego gnilnego gazu rozpychają od spodu ziemię, przebijają na zewnątrz, zapalają się w zetknięciu z powietrzem. Ludzie gaszą je, zasypują śmieciami i piaskiem, zalewają wodą, cementują. Spod ziemi sączą się cuchnące smugi dymów, wiszą jak mgły nad pagórkami, docierają nawet do portu. Ptaki wówczas wzbijają się wysoko, są niewidoczne. Tumany okrywają mnie, szczypią w oczy i nozdrza. Lecz tu jestem bezpieczny. Przesiąknięty wyziewami płonącego wysypiska, pozbyłem się swego rodzinnego zapachu, tracąc niemal zupełnie powonienie. Żyjące tu szczury śmierdzą spalenizną, popiołem, dymem, nie wyczuwając swej dawnej, rozpoznawczej woni. Wszystkie rodziny żyją zgodnie obok siebie, bez walk, bez porywania potomstwa, bez nienawiści, przepojone smrodem pożaru, fetorem pogorzeliska. Lecz gdy silny wicher wiejący od morza wygasi pożary i oczyści teren z ulotnych dymów, gdy ludzie zasypią płomienie samochodami piachu, gdy ogień znika, a deszcz spłukuje z ziemi jego ślady i tłuste sadze – wtedy my szczury odzyskujemy poprzednią wrażliwość na zapachy i nie czując zagrożenia natychmiast rozpoczynamy śmiertelną walkę między sobą, walkę przeciw wszystkim spoza rodzinnego kręgu. Nienawidzimy się, walczymy, zagryzamy, wypędzamy. Trwa to tak długo, dopóki z wnętrza wysypiska nie przebiją się na powierzchnię nowe pęcherze wybuchającego gazu i nie owieje nas cuchnący dym kolejnego pożaru. Z odartego z kory żywicznego pnia spływa strużka cieczy. Wyżej zwisa człowiek – głowa opadła między rozłożonymi ramionami. Skwar wzmaga pragnienie. Ludzka krew, osocze, pot. Suchy wiatr wydziera dziąsłom resztki wilgoci. Z otwartym pyszczkiem, wyciągając szyję naprzód skradam się do gładkiego słupa. Nozdrza wyczuwają smak. Wspinam się na tylne łapy, wspieram ogonem, wyciągam szyję, poruszam wibrysami, wysuwam język. Już blisko, już bliżej. Ciemny płyn tężeje w upale, zasycha na rozgrzanym drewnie. Obskakuję pień ze wszystkich stron, daremnie. Błysk słońca oślepia. Opadam na przednie łapy i przywieram do nasłonecznionej ziemi. Odpoczywam. Próbuję ponownie. Ludzka krew zaspokoiłaby pragnienie i nakarmiła, dodała sił. Dostałeś się tu przypadkowo. Wyciągniętą ze statku skrzynię przywieziono aż tutaj. Przeraźliwie jasny piasek, węże pełznące wśród skał. Uciekaj stąd. Jesteś szczurem chłodnych piwnic i kanałów, szczurem ciemnych korytarzy i ocienionych podwórzy, szczurem mroku. Uciekaj jak najdalej. Sięgam po krew, chcę napełnić trzewia żywym jeszcze płynem, odnawiającym siły, pomnażającym siły. Lecz krew zatrzymuje się, wsiąka w drzewo, nie mogę dostać, nie mogę. Krążę w koło, wyciągam grzbiet, podskakuję. Spłoszy cię przelatujący cień. Zsuniesz się po zapylonym stoku wzgórza w kotlinę między cuchnące benzyną samochody. Znajdziesz tam cokolwiek: strzęp papieru, ludzkie odchody, owady żyjące w kloacznym dole. Posilisz się, przygotujesz do wędrówki, do ucieczki. 61 Kiedy cień nocy pochyli się nad ziemią, spróbujesz tu powrócić. Wejdziesz na wzgórze, staniesz pod pniem na tylnych łapach, wyciągniesz szyję. Zamiast krwi czujesz smak wody, lekko słonawy, pachnący żywicą. Może deszcz, może zwietrzały pot lub mocz. Człowiek zwisający nad tobą jest nieruchomy, cichy, martwy. Z jego strony nic nie zagraża. Spadający kamyk ostrzeże cię przed wężem, umkniesz, bardziej staczając się i spadając niż schodząc. Przez szczelinę między okrywającymi samochód płachtami dostaniesz się do środka. Zaśniesz. Przebudzi cię szum zapuszczanego motoru. Zapominasz, zapominasz, oddalasz się. Znowu gonitwa, znowu ucieczka. Statek. Miasto. Dopiero teraz odgrzebałem w pamięci tamto miejsce, przypomniałem je sobie równocześnie z innymi niepewnymi, zamazanymi, zamglonymi, scherlałymi, które przypływają ku mnie z ciemności. Piszczę głośno, przenikliwie, usiłując przebudzić samego siebie. Własny krzyk i wyczucie rozgrzanych kamieni pod łapkami przywracają mi świadomość miejsca, w którym jestem, do którego powróciłem. A może jestem tam i otaczająca ciemność to ciepły mrok wzgórza, otoczonego wyziewami i dymami motorów, zapachem benzyny i smarów? Drepcę po kamienistej ziemi wokół drzewa, z którego spływa krew. Pragnienie pali coraz silniej, bolą wyschnięte dziąsła. A do tego jeszcze wiatr, suchy, gorący, przytłaczający. Wszędzie niebezpieczeństwo. Nie wiem, czy za chwilę nie zaatakuje mnie samiec lub samica z pary rozjuszonych szczurów. Samica pojawiła się podczas postoju w porcie i związała z młodym szczurem stale przebywającym na statku. Wśród żyjących tu szczurów wywołują przerażenie, atakując z niezwykłą zaciekłością. Nie ma przed nimi schronienia. Mogą zjawić się wszędzie. Zaskoczyć w każdym momencie. W nocy często opuszczam ładownię i siecią różnorodnych przewodów docieram na pokład. Wolę przebywać w otwartym miejscu niż oczekiwać w ciemnościach ładowni na nagły i bolesny napad, mogący zakończyć się śmiercią. Para szczurów założyła gniazdo w mojej ładowni, stałem się więc głównym przedmiotem ich ataków. Czuły się silne i dążyły do całkowitego opanowania statku, przepędzając z miejsca na miejsce nieliczne żyjące tu samotne szczury. Ich prześladowania były szczególnie dotkliwe. Skradały się bezszelestnie do uśpionego lub pożywiającego się szczura i atakowały z boku, gryząc w szyję, z góry skacząc na kark, od tyłu kąsając w ogon, wygięcie grzbietu i woreczek jąder. Ich agresywność zwiększała się gwałtownie, gdy samica zaczęła się przygotowywać do wydania potomstwa. Trudno było teraz znaleźć bezpieczny kąt, ponieważ para chciała oczyścić cały teren statku ze wszystkich intruzów nie należących do ich nowo powstałej rodziny. Samiec polował przeważnie na samce, a samica na samice – często jednak rzucały się jednocześnie. Przerażone, żyjące w stałym zagrożeniu, zmęczone bezsennością szczury chorują, padają, zdychają. W różnych miejscach natykam się na pogryzione, pokiereszowane, pokryte strupami i ranami, gotowe do natychmiastowej ucieczki, wyczulone na każdy szelest i szmer. W zakamarkach maszynowni odkryłem wykrwawione zwłoki szczura, z głęboką raną na szyi. Uciekł aż tu, między huczące, rozdygotane blachy. Było to ostatnie, oprócz pokładu miejsce, gdzie można się schronić. Czekam, aż statek przybije do nabrzeża. Strach wypełnia każdą chwilę, odbiera sen, osłabia, obezwładnia. Znajduję coraz więcej zdechłych z wycieńczenia, pogryzionych szczurów. Przybijamy do lądu. Poza parą i jej urodzonym właśnie potomstwem jestem ostatnim żywym szczurem na statku. 62 Zabłądziłeś. Daremnie próbowałeś wyrwać się z kręgu podwórzy, piwnic, kotłowni, śmietników, przejść, przewodów. Każda próba kończyła się powrotem. Zdenerwowany daremnymi usiłowaniami, biegam starając się przypomnieć drogę, którą się tu dostałem. Przeskakuję progi, prześlizguję się przez szczeliny, wdrapuję na spróchniałe mury i wracam ponownie do piwnicy, którą opuściłem. Zalegające stosy skrzynek, starych mebli, szmat, beczek, rupieci tworzą bardzo odpowiadającą mi atmosferę. Nie możesz tu jednak zostać, szczury wypędzą cię. Zatrzymuję się przed prowadzącym do gniazda otworem. Może stamtąd prowadzi inne wyjście. Odchodzę. Boję się ostrych zębów, gwałtownych uderzeń pazurów, przenikliwego krzyku. Znowu zaczynam wędrówkę i znowu powracam na poprzednie miejsce. Usypiam na stercie skrzynek sięgającej pod sufit. Budzą mnie rytmiczne dźwięki muzyki i tupot ludzi – ciężki, głośny, wibrujący. Blaszany talerz lampki chwieje się tuż nad moją głową. Kiedy ukryłeś się pod płytą trotuaru, szurgot ludzkich kroków przechodzących nad tobą... Kiedy słuchałeś fal uderzających w żelazny kadłub... Odsłania się duży otwór skierowany ku górze. To stamtąd sączą się dźwięki. Przywołują odległe echa, szmery, szumy. Przypominają głosy instrumentów, szepty płynącej kanałami wody. Tędy można wyjść, można się wydostać. Na górze zapada cisza, wygasają kroki. Wciskam tułów w szczelinę, wypełniam ją sobą. Jestem pod podłogą pomieszczenia, z którego dochodzą odgłosy. Może uda się przejść niepostrzeżenie. Szeroka, oświetlona szpara między deskami. Wyskakuję. Wokół ludzie. Szczur obraca się, jakby szukał możliwości ucieczki, i przestraszony włazi z powrotem w szczelinę. Gorączkowo poszukujesz innego wyjścia. Przechodzisz przez piwnicę, w której byłeś już wielokrotnie, między śmietnikami, przez ścieki, korytarze, lufty. I znowu jesteś tu, w tym samym miejscu, w tym samym punkcie. Uciekasz przed szczurem spożywającym skórkę chleba na twej drodze. Rozglądasz się uważnie po ścianach, sprawdzasz sprawdzone już poprzednio pęknięcia i szczeliny. Jest – ukryty w głębokim mroku otwór. Matowe płaszczyzny twarde, a jednocześnie łagodne, przylegające, bez ostrych załamań i kantów. Korytarze rozgałęziają się, łączą, krzyżują, rozchodzą, zbiegają. Wszystkie prowadzą do celu. Nie ma ślepych ścian, o które raptem rozbijasz głowę. Każda wybrana droga jest słuszna, wystarczy biec przed siebie. Przed tobą szara powierzchnia odbija światło wpadające z góry, nie razi źrenic nagłymi błyskami. Od chwili, gdy się tu znalazłeś, nie czujesz zagrożenia, nie czujesz się otoczony, osaczony, prześladowany. Małe napełzają na ciebie, odtrącasz je łagodnie, bez gniewu. Podpełzasz pod dużą rozłożystą samicę, nie odpycha cię. W gnieździe leży wiele szczurów, jeden na drugim. To twój zapach, twoja rodzina, wielka szczurza rodzina, wreszcie odnaleziona. Jak się tu znalazłem? Nagle. Niespodziewanie. Obwąchaj, sprawdź, przekonaj się, dotknij wibrysami. Ściany, podłoże, zaokrąglone krawędzie, powygryzane w deskach otwory, wyżłobione korytarze – wydają się znane, jakbyś mieszkał tu zawsze, jakbyś nigdy stąd nie odchodził. Jedzenie, dużo jedzenia – krwawego mięsa, tłuszczu, sera, ryby, ziarna. Szczury żrą, gryzą, tną, przecinają, miażdżą, ścierają, pochłaniają. 63 Nie ma pułapek i trucizn, nie ma niebezpieczeństw, kotów, ludzi, psów, węży. Wszystkie zwierzęta są od ciebie mniejsze, słabsze, uzależnione. Zabijam małego ptaka, rozgrzebuję mysie gniazdo – wyżeram młode. Jestem silnym zwinnym szczurem, niezwykle szybkim i sprawnym. Między zaśnięciem a przebudzeniem, między przebudzeniem a zaśnięciem, w którym miejscu, gdzie? Szczury pożerają martwego człowieka. Siedzą wokół, siedzą na nim. Odrywają mięso od kości, zjadają miękki tłuszcz, pierwszą podskórną tkankę, wyciągają żyły, mięśnie, sploty nerwów. Dotarły w głąb. Rozcięły w kilku miejscach skórę, wygryzając w niej otwory. Wciskają się do wnętrza, wpełzają, wślizgują się. Człowiek jakby ożywa. Jesteśmy w nim, w jego kiszkach. Skóra porusza się. Drążymy w nim korytarze, przegryzamy tkanki i błony, kości i chrząstki. Przez szeroko rozwarte usta, w których nie ma już języka, wciskam się do środka, w kierunku mózgu. Nagle urywa się wszystko. Jestem w poprzednim miejscu, w piwnicy, do której powracam, pod gwarnym, rozedrganym stropem. Obok wrzeszczą koty, szczekają psy, bełkocą ludzie, piszczą i huczą instrumenty. Czekam, aż wyludnią się okoliczne ulice, by powędrować dalej. W szklanym wysokim pojemniku dostrzegam dużego białego szczura. Z jasną błyszczącą sierścią, nieco zmierzwioną na grzbiecie, z niemal przezroczystymi uszami, z ogonem pokrytym białym meszkiem. Siedzi nieruchomy i tłusty, porusza tylko nozdrzami. Wyczuwa mnie. Zbliżam się do szyby, wspinam na tylne łapy. Budzi się. Wlepia we mnie oczy, jakich nigdy dotychczas u szczura nie widziałem. Rozchyla nozdrza ukazując długie przerośnięte zęby. Gryzę szybę. Nienawidzę go. Przychodzę tu stale, po każdym przebudzeniu, gdy tylko ludzie opuszczają mieszkanie. Okrążam dokoła przejrzysty kształt. Staram się nadgryźć metalowe spojenia. Biegam po przykrywającej od góry siatce, starając się ją podważyć i odsunąć. Zapach siedzącego wewnątrz białego szczura, do którego nie mogę się dostać, drażni, denerwuje, doprowadza do coraz większej zaciekłości. Biały szczur również niepokoi się, obserwuje moje próby dostania się do środka, krąży nastroszony wzdłuż ścian swego pomieszczenia. Przyglądamy się sobie z dwóch stron szyby. Przyciskamy nosy i nozdrza, pokazujemy zęby. Skoczyłbym mu do gardła, chcę przewrócić, gryźć, miażdżyć, zabić. Nienawiść nie wygasa, gniew, który nigdy nie znajdzie ujścia, zaspokojenia. Rozdzielone szybą szczury miotają się, doskakują, wydają przenikliwe okrzyki walki. Nastroszona sierść, szeroko rozwarte oczy, wysunięta szyja. Siedzi na tylnych łapach, podparty ogonem, ze świstem wciąga powietrze, wyławiając nienawistne, wrogie zapachy. Nigdy, chociaż pragnąłem tego, chociaż poszukiwałem, nigdy nie zagryzłem białego szczura, nigdy z nim nie walczyłem. Zawsze oddzielała mnie stalowa siatka lub gruba szyba, i chociaż usiłowałem wielokrotnie przedostać się na tamtą stronę, nigdy się to nie udało. A przecież żyłem w ich cieniu, niemal pośród nich, w zajmowanych przez nie i wypełnionych ich zapachem pomieszczeniach. Białe szczury wspinają się na tylnych łapach, wyciągają głowy w moim kierunku, podskakują usiłując dosięgnąć krawędzi szklanych ścian, gryzą spawający metal. Są wszędzie, w wysokich słojach i przezroczystych skrzyniach przykrytych z góry gęstą siatką, w klatkach ze stalowych prętów. Ich zapach stężony w dusznych zamkniętych salach 64 wywołuje wściekłość, wzbudza nienawiść. Moja własna woń rozmywa się w nim, nie istnieje, nie dociera nawet do mnie. Siedzą nieruchomo w klatkach, poruszając rytmicznie głowami. Biegają wzdłuż ścian lub wewnątrz wirującego bębna. Nastroszony, zły, nienawidzący wspinam się na najbliższą klatkę i łażę po przykrywającej ją siatce. Przechodzę na następną, na następną, na następną. Zapach obcej rodziny początkowo trudny do zniesienia przestaje już drażnić. Szczury oddzielone ode mnie szybami i siatkami żyją odrębnym, własnym życiem. Nie mogą mi nic zrobić, nie wydostaną się ze swych przezroczystych gniazd, a ja nigdy nie dostanę się do nich. Jednak wzburzony i gotowy do walki lub ucieczki, kręciłem się po klatkach, usiłowałem dostać się do środka, ścierałem zęby na metalowych powłokach i prętach, przyciskałem nozdrza do szyby, wierząc, że nagle rozstąpi się, pryśnie, otworzy. Lecz siatki przylegały szczelnie, krawędzie nie ustępowały, szkło nie dawało się odsunąć. Po pewnym czasie białe szczury przestały istnieć, poruszałem się wśród przezroczystych gniazd, jakby ich nie było. Przyzwyczaiły się do moich wędrówek i teraz nie unoszą już nawet głów, siedzą nieruchome, osowiałe, lub miarowo poruszają szczękami, pożerając pokarm donoszony im przez ludzi. Nie muszą go zdobywać, zabijać, polować, wędrować, uciekać. Ludzie podają im jedzenie, napełniają wodą lub mlekiem metalowe rynienki, przenoszą z klatki do klatki, wbijają w ogon lub kark długie metalowe igły. Szczury potrząsają przekrzywionymi głowami. Obfitość jedzenia przyciąga i podnieca. Zamieszkałem pod podłogą. Dom jest stary, pełen nieczynnych przewodów kominowych, wietrzników, spękań, wykruszeń. Ciepło rozchodzi się z dołu rurami. W chłodnym jesiennym okresie jest tu przytulnie i spokojnie. Nie opuszczam więc zamieszkanego przez białe szczury budynku. Ludzie przyrządzają pożywienie w sąsiedniej sali wyłożonej błyszczącymi śliskimi płytkami. Obok mieści się magazyn, do którego dostaję się bez trudności przez przeżarty rdzą luft. Suszone ryby, ziarno, groch, chleb, jarzyny. Białe szczury dostają wszystko. Chorują. Czarne wielkie guzy rozpychają skórę na szyi, głowie, brzuchu. Początkowo małe, ledwie widoczne, rozrastają się, jakby od wewnątrz pożerały ciało szczura, pochłaniają mięśnie, tkanki, kości. Prześwitują przez białe delikatne włoski. Coraz bardziej przebijają się na zewnątrz. Szczury chudną, linieją, wysychają. Niektóre umierają szybko, inne żyją dłużej, powykręcane, sparaliżowane, pokryte ciemnymi naroślami. Ludzie kroją, rozcinają guzy, oglądają wnętrzności. Patrzy na mnie przez szkło, jakby mnie nie dostrzegał. Olbrzymi, czarny guz na brzuchu uniemożliwia mu poruszanie się. Ogon i tylne łapy znajdują się w powietrzu. Posuwa się tylko na przednich, pełznie do rynienki, pije. Tuż obok samica z potężnym, pękniętym guzem na szyi i mniejszym u nasady ogona. Strach, strach rośnie. Szczury zdychają, konają, przewracają się w drgawkach, kopią przedśmiertnymi ruchami kawałki marchwi, chleba. Pary pokrywają się, kopulują, pokryte czarnymi guzami ciała wpełzają na siebie. Chore samice wydają mioty. Obserwujesz to z innej strony, z boku, z własnego życia nie otoczonego szklanymi barierami, nie nakrytego siatką, z życia nie przegrodzonego, nie zamkniętego. Przyzwyczajasz się do śmierci białych szczurów, do ich powolnego konania. Jesteś silny, zdrowy, tłusty. Sierść lśni w świetle. Wibrysy sterczą wrażliwe i czułe. Siekacze tną najtwardsze drzewo i ołowiane osłony kabli. Przestajesz się bać, śmierć białych szczurów nie zagraża ci, jest poza tobą, poza twoim lękiem. 65 Ludzie przychodzą rzadko, tylko rano. Przeważnie śpię wtedy po nocnych wędrówkach. Budzę się, gdy opuszczają budynki. Przyglądasz się ludziom, przyglądasz się białym szczurom. Zapuszczasz się na strych. Dużo tu różnych skrzynek, wyraźnie naznaczonych szczurzymi odchodami. Wchodzisz w otwór, zapuszczasz się w boczny korytarz. Zatrzymuje cię ślepa ściana. Cofasz się. Wchodzisz z drugiej strony. To samo. Szukasz innego przejścia. Na wprost. Też nie. Sprawdzasz pierwszą drogę. Tak: nie dochodząc do końca jest przejście. Wychodzisz z drugiej strony. Próbujesz ponownie. Nie od razu znajdujesz drogę. Dopiero podczas następnej próby przechodzisz bezbłędnie. W innych skrzynkach przejścia mają różne kształty. Nagle zostałeś uwięziony. Tłukłeś się po niewielkim pomieszczeniu, usiłując podważyć nosem blaszaną klapę, która opadła za tobą. Pułapka, jestem w pułapce, w pułapce. Biegam, sprawdzam wszystkie kąty, rzucam się na ściany, rozbijam głowę o szybę przykrywającą skrzynkę. Kręcę się wkoło. Nagle po naciśnięciu jedna ze ścianek ulega, podnosi się. Krótki korytarz i jestem już z drugiej strony. W czasie następnego pobytu na strychu, powtórnie przez zapomnienie wchodzę do tej samej skrzynki. Sytuacja powtarza się. Przez krótki czas nie mogę się wydostać. Szamotanina nie pomaga, chociaż dotykam wszystkich miejsc. Później ścianka ustępuje. To powtórne zamknięcie bardzo mnie przestraszyło. Zapamiętałem skrzynkę i więcej do niej nie wchodzę. Ludzie przenoszą skrzynki do pomieszczeń obok i umieszczają w taki sposób, że białe szczury muszą przez nie przechodzić do pożywienia i picia. Obserwuję je z góry przez szyby. W piwnicy zjawia się szary miejscowy szczur. Obwąchujemy się, dotykamy. Wydaje przenikliwy krzyk i skacze mi do gardła. Kątem oka dostrzegam następnego. Walka jest przegrana, trzeba uciekać, pozostawić wygodne, ciepłe legowisko, wywędrować. Na razie chowam się na strychu. Ratują mnie białe szczury, które odwróciły uwagę napastników. Kiedy wygłodzony schodzę niżej, szarych szczurów już nie ma, wypłoszyli je ludzie. Przychodzą w nocy. Wychudzone, głodne, zziębnięte, napastliwe. Przez dziurę w dykcie zakrywającej piwniczne okno wydostaję się na zewnątrz. Mroźny wiatr rzuca we mnie płatkami śniegu. Stąd również zostaniesz wypędzony. Dalsza droga przez cmentarz nie ma celu. Żyjące tu szczury wykarmione gnijącym ludzkim mięsem nie pozwolą na pozostanie. Wewnątrz, pod ciężkimi płytami grobów, głęboko w ziemi panuje bezpieczna, spokojna aura. Dźwięki z zewnątrz niemal nie docierają. Najważniejsze jedzenie, tyle jedzenia – mięsa, tłuszczu, chrząstek. Szczur drepczący po kamiennym obramowaniu zeskakuje, podchodzi, wibrysy stykają się. Gwałtowny krzyk. Ucieczka. Czeka cię nowa wędrówka, poszukiwanie miasta, w którego istnienie zaczynasz już powątpiewać. Nie masz wyboru, nie masz wyboru. Muszę odejść. Szczury połączone końcami ogonów, zrośnięte, zlepione. Każdy dąży przed siebie. Żaden nie odwraca się i nie przecina zębami koniuszka własnego ogona. Obserwujesz je. Tkwią w olbrzymim pudle jak nieruchomy szary kwiat. Wykarmione, opasłe, nie muszę poszukiwać pokarmu. Ludzie podtykają im żarcie pod nos, to obezwładnia do końca. W kącie znajduję słój z ciemnym płynem o nieznośnej woni. Nagły strach. Pułapki, które widziałem w piwnicy, świadczą, że ludzie poszukują szczurów, potrzebują ich. Stare, schorowane wymieniają na nowe. Oszołomione, tłuste szczury sennie patrzą jak przemykam po szklanej tafli zakrywającej skrzynię. Zbiegam w dół. 66 Załatwiam się na pułapkę. Wskakuję na klatkę z drutów i patrzę, jak moje odchody spadają na pachnącą rybią głowę. To ostrzeżenie, teraz żaden szczur nie wejdzie do środka. Przez uchylone okno piwnicy wydostaję się na zewnątrz. W śmietniku w stercie pomarańczowych skórek dostrzegam okręcony sznurkiem rulon papieru. Gryzę, tnę, siekam, aż z papieru pozostają strzępy, roznoszone przez wiatr okruchy. Szum morza przypomina o konieczności opuszczenia miasta, poszukania przychylniejszych stron. Drepcę w tamtym kierunku. W okrągłej kamiennej budowli, stojącej w pobliżu, znajduję miseczkę z resztką skwaśniałego mleka. Wyjadam skwapliwie najmniejsze nawet drobiny. Stąd do portu, do statku niedaleko. Słyszę charakterystyczne wycie syren. Opuszczam zbudowany z głazów budynek i brzegiem posuwam się w tamtą stronę. Staram się posuwać najszybciej, z dala od zamieszkanych przez szczury kamiennych zwalisk. Wiatr niesie ich obcy zapach. Ostrożnie wynurzam się z beczki. Przebiegam szeroką pustą podłogę. Przez rozbitą szybę wymykam się na zewnątrz. Siedzę w słońcu w pobliżu wielkiego śmietnika. Natychmiast odczuwam palący głód. Wsłuchuję się uważnie w otaczający świat, czy nie grożą mi nieprzewidziane niebezpieczeństwa. Z niedalekich budynków dochodzi przytłumione ścianami wycie zamkniętego psa. Poza tym okolica wydaje się bezpieczna. Wspiąłeś się wtedy na ceglaną ściankę i wśliznąłeś między sterty gnijących owoców, zepsutych główek kapusty, skór, flaków i łusek. Rzuciłeś się na jedzenie. Wśród cudownie pachnących przysmaków, których nadmiar – po długim głodowaniu – niemal mnie oszołomił – zapomniałem o niebezpieczeństwach. Pożywiałem się więc najspokojniej, odczuwając rozkoszne ciepło w brzuchu i kiszkach, rozleniwiony brzęczeniem dużych, błyszczących much, obsiadających niektóre miejsca zwartą, ciemną masą. Nagle uczułem silne uderzenie w bok i ostry ból w szyi. To rozwścieczony szczur ukąsił znienacka. Przyjąłem pozycję obronną, lecz zaatakował powtórnie z taką siłą, że przewróciłem się na grzbiet. Zagryzłby mnie niechybnie, gdybym nie odtrącił go silnym kopnięciem tylnych łap. Wydaje przenikliwy krzyk – sygnał pojawienia się obcego. Nowy szczur skoczył mi na grzbiet. Był znacznie mniejszy i strąciłem go bez trudu. W tym samym momencie pojawił się następny. Rzuciłem się do panicznej ucieczki, wiedząc, że miejscowe szczury zaalarmowane moją obecnością będą teraz usiłowały mnie wytropić. Wyskakując ze śmietnika natknąłem się na dużego samca. Uciekałem wzdłuż ściany magazynu, panicznie unikając wszelkich nor i otworów, które w tej sytuacji mogły okazać się najgorszą pułapką. Zagoniony do piwnicy, kanału lub gniazda nie miałbym szans na uratowanie. Nie znałem terenu, uciekałem na oślep, przerażony, zrozpaczony, chcąc ocalić życie. W pewnej chwili poczułem silne ukąszenie w tylnej części grzbietu. Ból dodał mi sił. Pędziłem pod murami, przez otwartą przestrzeń. Znalazłem się wśród drzew o nisko wyrastających gałęziach. Wiedziałem: prześladowcy biegną za mną i jeżeli nie znajdę odpowiedniej kryjówki, zginę. Wykorzystując zgrubienia i blizny kory wdrapałem się między gałęzie, wypłaszając kilka ptaków. Przycupnąłem wśród rozchybotanych na wietrze liści, przerażony nie znanym otoczeniem, możliwością upadku lub wykrycia przez drapieżnego ptaka. Wrażenia te minęły jednak szybko, gdyż pod drzewem pojawiły się ścigające szczury. Z wybałuszonymi oczami i nastroszoną z podniecenia sierścią biegały między drzewami, wpadając na siebie, gryząc się wzajemnie, obwąchując, szukając dalej. W coraz większym napięciu, wyczerpany strachem obserwowałem z góry, jak krążą w pobliżu rozdrażnione nagłym zniknięciem obcego. 67 I wtedy właśnie, gdy byłem już na granicy zupełnego wycieńczenia, bliski śmierci ze zdenerwowania i lęku, przybiegły inne szczury i z nienawiścią rzuciły się na moich prześladowców, zagryzając i przepędzając. Długo jeszcze siedziałem wśród gałęzi, oczekując, aż przestaną się gryźć i rozejdą. Gdybym znalazł się na dole, zostałbym zaatakowany i prawdopodobnie rozdarty na części. Znajdujesz się w pasie pomiędzy rewirami zajmowanymi przez szczurze rodziny, bezustannie zwalczające się i zagryzające. Z drzewa schodzę dopiero wieczorem przerażony pojawieniem się w pobliżu ciemnego ptaka z potężnym dziobem. Szczury odeszły. Nie wiem, w którą ruszyć stronę. Przestrzeń między terenami szczurzych rodzin jest przecież niewielka i w każdej chwili mogą mnie napaść. Siedzę nieruchomo obok zagryzionego szczura. Lęk obezwładnia, a przecież muszę dotrzeć do statku i uciec. Szelest. Jestem tak przerażony, że nie zważając na krążące ptaki powtórnie chronię się w gałęziach, w miejscu tak przeciwnym szczurzym zachowaniom i tak obcym naszym upodobaniom, lecz tylko tu czuję się teraz bezpieczny. Stary szczur z przetrąconym niegdyś grzbietem, powłóczący nogami, nie ma sił. Krążę wokół dopadając i odskakując, zanurzam zęby w jego boku, w skórze pokrywającej jądra, w nasadzie ogona. Piszczy przy każdym ataku, usiłując celnie ukąsić. Teraz gryzę w najczulsze miejsce, w bok szyi. Czuję, jak zęby rozrywają przebiegającą tam żyłę. Stary szczur daremnie usiłuje dosięgnąć mnie zębami. Coraz słabszy, coraz bardziej przerażony. Przewraca się na bok, drży ze strachu. Z ran i pyszczka cieknie krew. Kona. To jedyny szczur zamieszkujący niewielki statek, na jaki się przedostałeś po długotrwałym, przymusowym pobycie wśród gałęzi. Zagryzłem go natychmiast po przybyciu, gdy burty stukały jeszcze o brzegi. Z drzewa wypłoszył mnie nocny ptak. Miałem do wyboru: śmierć w jego szponach lub próbę przedostania się do portu. Ze wszystkich sił popędziłem w stronę pachnącego rybami wiatru. Spotkane szczury natychmiast zaczęły pogoń. W porcie przy oświetlonym promieniami księżyca nabrzeżu stał tylko ten statek, nieruchomy, czarny, cichy. Jego burty znajdowały się poniżej linii nabrzeży, a gdy skoczyłem na pokład, drewno wydało głuchy pogłos. Schorowany szczur, tu zamieszkujący, pojawił się natychmiast i z wściekłością rzucił do walki. Sądził, że ucieknę, przestraszę się i wyniosę. Nie mogłeś uciec, na brzegu czyhały szczury ze zwalczających się rodzin. Płynę. Głośny szum silników dociera wszędzie. Zająłem przytulne gniazdo zabitego szczura, mieszczące się pomiędzy warstwami drewna i blachy. Wymościł je szmatami, strzępami papieru. Płynę. Stałe przebywanie na tak małej powierzchni drażni i przeraża. W dużych ładowniach nie wiedziałeś, czym jest brak ruchu, brak przestrzeni. Nie zagrażali ci również ludzie, o których istnieniu zapomniałeś. Tu jest inaczej. Ludzie są obecni wszędzie. Tylko w nocy, kiedy fale są spokojne, a ludzie śpią, mogę swobodnie przemykać po nie oświetlonych wnętrzach wypełnionych tekturowymi kartonami o nieprzyjemnym zapachu tytoniu. Znam ten port: nabrzeża, niskie zabudowania, kurz niesiony wiatrem – wszystko wydaje się znajome, jakby wyłaniało się ze snu. Lecz to nie sen, chociaż już kilkakrotnie, budząc się, miałem świadomość, że rzeczywistość może być po prostu innym snem, w którym żyję, prze 68 żywam, istnieję. To nie sen, to po prostu twoja pamięć. Statek przybił do nabrzeża. Odczekam i zejdę na ląd. Dość już biegania po niewielkiej przestrzeni, między skrzypiącymi burtami. Już noc. Zbiegam po opuszczonym trapie. Ogromny błyszczący księżyc oświetla pas nabrzeża i wyloty najbliższych uliczek. Byłem tu, wtedy miasto płonęło, wybuchały pociski, teraz jest spokojnie. Po ulicach spacerują ludzie, słyszę dalekie miauczenie kota, naszczekiwanie psa. Waham się: iść dalej czy wdrapać się na pokład innego statku, nie ryzykując spotkania z miejscowymi szczurami, kotami, psami? Postanawiam poszukać pożywienia w najbliższych ściekach i wysypiskach odpadków. Przyciąga cię smakowity ostry zapach wyschniętej ryby. Stos wysuszonych ogonów, łbów, flaków. Jem łapczywie, w zębach chrzęszczą ości i zeschnięte skrzela. Już zbliżył się pierwszy szczur. Niewielki, o wydłużonym tułowiu. Obwąchuje. Alarmuje piskiem, gryzie w nasadę ogona. Odwracam się i zatapiam zęby w jego nodze. Odskakuje. Krwawi. Odchodzi kulejąc. Szczury nie gonią mnie, wystarcza im przepędzenie intruza, mój strach. Osmalone, pokaleczone wybuchami mury. Przypominam sobie to miasto. Podobnie świecił księżyc, gdy przemykałem wyludnionymi, zaciemnionymi uliczkami. Teraz świateł jest dużo, słychać bełkotliwe głosy ludzi, muzykę. Cały czas odczuwam wrażenie, że kiedyś posuwałem się tą samą drogą, po tym samym nierównym bruku, wśród kurzu zmieszanego z wyschniętym łajnem. Obok przechodzą ludzie. Przyciskam ciało do ściany i trwam tak przez chwilę. Czego się boję – przecież szarość czyni mnie niewidocznym. Jednak boję się. To spotkanie ze szczurami napełniło mnie lękiem. Przypominam sobie wysokie gałęzie drzewa, na którym schroniłem się w panicznej ucieczce. Sam wielokrotnie ścigałem obce szczury, zadawałem rany, gryzłem, zagryzałem, zabijałem. Znam tę nienawiść doskonale, nienawiść do intruza, do obcego, do przybysza, zwiastującego być może nadejście następnych, które ze ściganych i zabijanych łatwo mogą zmienić się w ścigających i zabijających. Z wnętrza ścieku dobiegają piski. Ogarnia mnie strach. Nie znam dokładnie terenu. Jeżeli zaczną mnie ścigać, mam niewielkie szansę ucieczki. Skręcam we wspinającą się uliczkę, wybrukowaną owalnymi kamieniami, błyszczącymi w świetle prostopadle stojącego księżyca. Znam tę ulicę, znam doskonale, tylko co się tu wydarzyło? Brama ze zwisającym strzępem zasłony, przez którą przedziera się słabe światło, też mi jest znana. Wślizguję się do wnętrza. Siedzący w kucki na dywanie człowiek łapie spadający z wysoka dzban i odstawia go na miejsce. Nagle przypominam sobie wszystko. To przecież przy mnie spadał ten dzban. Kura siedząca na półce w klatce z drewnianych prętów wrzeszczy wyczuwając moją obecność. A więc wszystko, co się wydarzyło od momentu ucieczki stąd, trwało zaledwie przez mgnienie, tyle co upadek glinianego naczynia? Słyszałeś przecież huk rozpryskujących się na posadzce skorup. Słyszałeś, lecz nie wierzysz, ponieważ w chwili gdy zjawiłeś się tu ponownie, ten sam człowiek schwytał tuż nad podłogą spadający dzban. Może zasnąłem, może wszystko było snem – miasta, drogi, podróże, gonitwy, ucieczki. Jaki sen mógłby obfitować w tyle zdarzeń? Więc znowu jestem na początku wędrówki, po długiej podróży w ładowniach przewożącego cukier statku, po opuszczeniu miasta, w którym zmarł człowiek grający na flecie. Dostrzegł przebiegającego szczura, chwyta ołowiany ciężarek. Rzuca. Uciekam. 69 Powoli okrążam dom. We wnęce na śmietniku odnajduję skorupy wielu stłuczonych dzbanów. Uległem złudzeniu – tamten dzban rozbił się wówczas na drobne kawałki. Człowiek złapał inny dzban. Wokół rozlegają się rozzłoszczone, gniewne piski. Szczury osaczają mnie. Podchodzą coraz bliżej. Odbijam się od twardych skorup i przeskakuję mur. Zatrzymuję się dopiero przed pasem oświetlonego nabrzeża. Ledwie żywy ze zmęczenia, niepewny, czy szczury rzeczywiście przerwały gonitwę, szukam schronienia. Wzdłuż szyny portowego dźwigu biegnę ku potężnym metalowym pojazdom okrytym matowymi plandekami. Wystarcza kilka ruchów szczęk i przez wygryziony otwór dostaję się do środka. Wszelkie próby wyjścia z ładowni zawodzą. Pokrywy przylegają do siebie nie pozostawiając najmniejszej szpary, przez którą mógłbym się przecisnąć. Przewody zabezpieczają gęste siatki i kraty, które daremnie usiłuję przegryźć. Jestem w pułapce, olbrzymiej pułapce pełnej stalowych maszyn, ustawionych ciasno obok siebie. Grozi mi śmierć głodowa. Zjadam wszystko, co nadaje się do zjedzenia: strzępy papieru znalezione wewnątrz metalowych korpusów, naoliwione lniane szmaty, wyschnięte wióry, nieliczne drobne owady, mrówki i pająki, które dostały się tu przypadkiem, zeschnięte ptasie odchody przyczepione do brezentowych plandek. Nie zaspokojony głód wypala wnętrzności. Najbardziej męczy pragnienie. Wysysam wilgoć z najgłębszej warstwy wiórów zalegających ładownię, wypijam oleistą ciecz zgromadzoną na dnie stalowych korpusów. To za mało. Spragniony i głodny po długich poszukiwaniach znajduję strużkę cieczy sączącej się kroplami po ścianie. Słonawa woda, pełna drobnych okruchów rdzy. Spijam skrzętnie każdą pojawiającą się kroplę. Wyczekuję, aż się zbierze, spęcznieje i spłynie w dół. Żyję tak długo, bardzo długo. Początkowo przerażony biegałeś bezustannie szukając wyjścia. Dławiła mnie rozpacz, wściekłość. Usiłowałeś wdrapać się po ścianach ładowni – lecz chociaż kilkakrotnie dotarłeś do przykrywających ją od góry stalowych płyt, nie znalazłeś żadnej szczeliny. Często na dwóch tylnych łapach, podpierając się ogonem, stałem na stalowym korpusie maszyny podnosząc głowę. Starałem się wyczuć dochodzące z zewnątrz zapachy, usłyszeć dźwięki zwiastujące, że moja udręka skończy się niebawem. Podróż trwała nadal. Kołysanie statku znosiłem dobrze, przerażały mnie burze. Szczególnie gwałtowne uderzenia fal w ściany statku i duże przechyły, podczas których grube, stalowe liny napinały się i jęczały, jakby miały pęknąć. Kiedy burza mijała, przez długi okres odczuwałem bolesne skurcze szyi i grzbietu. Byłem jedynym szczurem w olbrzymim pomieszczeniu ładowni. Bezustannie krążyłem wokół ścian, sprawdzając każdy fragment powierzchni. Zbadałem także wnętrza wszystkich stalowych pojazdów. Nagle – zdarzało się to coraz częściej, wyraźnie usłyszałem chrobot szczurzych zębów, szelest przesuwającego się w plandece zwierzęcia, przenikliwy okrzyk wojenny – jak na wyspie, którą opuściłem poprzednio. Często podczas snu odbierałem wrażenie dotyku wibrysów obwąchującego mnie szczura i ciepło jego nozdrzy. Początkowo budziłem się natychmiast, rozpoczynałem długotrwałe gorączkowe poszukiwania. Nie znalazłem najmniejszych nawet śladów pobytu obcego szczura w ładowni, chociaż sprawdzałem wszystkie kąty i najgłębsze zakamarki. Jednak złudzenia powtarzały się, przerywały każdy sen, każdy odpoczynek. Coraz gwałtowniejsze stają się teraz moje reakcje na odgłosy nie istniejącego szczura. Kiedy tylko usłyszę szmer, kiedy poczuję ukłucia wibrysów, rzucam się za nim z wściekłością i nienawiścią, gonię, ścigam, tropię. 70 Choruję. Osowiały, raz po raz wstrząsany gorączkowymi dreszczami, siedzę na kupie wiórów. W kiszkach przejmujące ssanie i palenie. Wszystko, co zjem, wylatuje ze mnie w postaci gęstego śluzu. Chudnę, gubię sierść, na skórze pojawiły się krwawiące krosty, szybko zmieniające się w twarde strupy. Bolesne swędzenie skóry zmusza do drapania. Każdy ruch nogi, każde uniesienie pazurów w kierunku grzbietu męczy mnie, drażni, osłabia. Najchętniej zastygłbym w bezruchu, gdyby nie to przykre swędzenie. Z nozdrzy wycieka gęsty śluz o słonawym smaku, spływający do pyszczka. Oddycham z coraz większym trudem, kicham, prycham, kaszlę. Stawałem się coraz bardziej apatyczny i senny. Siedziałem skulony i obojętny na kołysanie statku, na uderzenia burzy, na dalekie wycie wiatru, na głosy własnej wyobraźni, na przywidzenia i sny, na wspomnienia, na ostre swędzenie skóry, głód, pragnienie, ból. Przestałeś myć się, czyścić i wyłapywać pchły. Umierałem powoli i chociaż wiedziałem o tym, nie umiałem się bronić. Nie mogłeś się bronić, czułeś, że nie masz szans zamknięty w szczelnym, żelaznym pudle. Pchły zaczynają uciekać z wyleniałego, rozgorączkowanego futra. Przeczuwają zbliżającą się śmierć. Cóż mi pozostaje – zjadam wijącego się wśród trocin robaka. Zastygam w bezruchu, przewracam się na bok. Czekam... Czekam... Zasypiam. Budzę się. Kołysanie ustało, silniki nie huczą. Z zewnątrz dochodzą przytłumione głosy portowych dźwigów. Otwierają się stalowe klapy przykrywające ładownię. Nie widziane od dawna światło oślepia. Ostatkiem sił wślizguję się do ciemnego wnętrza pojazdu. Do ładowni schodzą ludzie, dotykają lin, rozmawiają. Otoczony grubym pancerzem zostaję uniesiony wzwyż. Do środka wdziera się chłodny wiatr. Kołysanie ustaje po chwili. Jestem na lądzie. Słyszę zgiełk, warkot motorów, krzyki przelatujących ptaków, nie znane szumy i szmery. Chcę żyć, chcę żyć... Na chwiejnych nogach wymykam się spomiędzy stalowych blach w kierunku portowych magazynów. Chory, rozgorączkowany, wciśnięty w kąt, na wpół żywy, obolały... Nie ma siły wyławiać zębami pcheł buszujących po brzuchu. Tną dotkliwie, zanurzają w skórze drobne igiełki, piją krew. Leżę w mojej głęboko ukrytej w labiryncie przejść i nor siedzibie, coraz bardziej bezwładny, bezwolny, przerażony. Szmer... To szczur z komory obok przyszedł zobaczyć, co się dzieje, żyję czy umarłem. Cofa się, poczuł woń spoconej, rozgorączkowanej skóry. Znowu szmer. Jeżeli to wąż. Tu nie ma węży, nie ma. Węże nie dotrą tu nigdy, powstrzyma je smród ścieków, rozkładające się szczątki, brudna, cuchnąca woda. A jednak boję się węża nawet tu, w miejscu, które wydaje się bezpieczne i spokojne. Szmer przechodzi, oddala się, milknie. Usiłuję zasnąć. Opieram głowę na łapkach, tylne prostuję, przeciągam się. Gorączka rośnie. Wpadam w ogromny dół. Jak ptak, coraz dalej, coraz niżej. Nagły strach, tam, pode mną, w studni czeka śmierć, rozbicie o nie znane dno, o wodę, która przy upadku z takiej wysokości ma twardość betonu. Piszczę, krzyczę, usiłuję zawadzić pazurami o gładkie, lśniące od wilgoci ściany. Zwijam się w kłębek i gwałtownie rozprężam. Niestety, ściany są niemal szklane, pozbawione jakiegokolwiek występu. Z oszałamiającą szybkością lecę w dół. Czyżbym umierał? Jestem w starym rodzinnym gnieździe. Bawię się z małymi. Piszczymy. Wejście do gniazda rozszerza się. Szeroko rozwarta paszcza węża. Za chwilę mnie pochłonie, za moment. 71 Piszczę, usiłuję uciekać. Daremnie, potężny otwór osłonięty setkami płaskich łusek i tarczek schyla się nade mną, wciąga, pochłania. Budzę się zlany potem, sierść mam polepioną i nastroszoną. Pchły tną dalej. Chodzą nawet po moich wąsach. Spędzam je ruchem łapki. Wszystko było snem, majaczeniem, przywidzeniem. Leżę wycieńczony i schorowany w chłodnym pomieszczeniu, między magazynem domu handlowego a kanałem burzowca. Przenikają mnie dreszcze. Odczuwam przejmujące pragnienie. Żeby się napić, muszę wyjść stąd i dotrzeć do kamiennej ściany, po której spływa woda. Tylko czy starczy sił? Chwiejąc się i zataczając docieram do korytarza. Powoli, ostrożnie. Z trudem docieram do spękanego kamiennego muru. Woda sączy się kropla za kroplą. Przyciskam dolną szczękę do ściany, zadzieram głowę. Już dawno nie piłem tak zimnej wody. Piję długo, starając się wchłaniać całą spływającą wodę. Chłód z krtani powoli przenika niżej, wypełnia żołądek, studzi rozgrzaną krew. Czuję się lepiej, dużo lepiej. Natychmiast próbuję dobrać się do pcheł. Wyzdrowiałem. Wyleniałe miejsca porasta nowa sierść. Ropnie na skórze wygoiły się i zabliźniły. Odzyskuję siły. W pierwszym okresie pobytu w nowym mieście choroba prawdopodobnie uratowała ci życie. Szczury pozostawiły cię w spokoju, wyczuły gorączkę i ostry smród biegunki. Po okresie zamknięcia w ciemnej i dusznej ładowni otaczający świat wydaje się jaskrawy i głośny. Kromka chleba i skórki od kiełbasy wyciągnięte z zatłuszczonego papieru smakują wyjątkowo, jakbyś jadł je po raz pierwszy w życiu. Tak obfite jedzenie wywołało zupełny przewrót w organizmie. Obudziły mnie ostre, gwałtowne bóle nabrzmiałego i twardego brzucha, biegunka, torsje. Ponownie zapadłem w głęboki gorączkowy sen. Po przebudzeniu czułem się już dobrze, a co najważniejsze, odzyskałem dawny niepowstrzymany apetyt. Zaszyłem się w stojącym w pobliżu kanału wysokim budynku, z którego wież często dochodził wibrujący dźwięk dzwonów. Ten melodyjny głos przypomina odległe dźwięki fletu. Jednak główną przyczyną, dla której zdecydowałem się zamieszkać w tym wysokim gmachu, w którego wieżach gnieździły się jastrzębie, był lęk przed szczurami, które, od czasu jak wyzdrowiałeś, znowu zaczęły mnie prześladować. W porcie bowiem trwa bezustanne polowanie na szczury przybywające z morza. Cały teren dzielnicy zamieszkuje rodzina dużych i silnych szczurów, zajadłych w tropieniu wszelkich pojawiających się w ich rewirach intruzów. Gdyby nie chorobliwa gorączka i odstraszający zapach, zagryzłyby mnie zaraz po przybyciu. Dlatego też obecne miejsce z dala od magazynów, elewatorów, spichrzów i wysypisk śmieci jest bez wątpienia najbezpieczniejsze. Szukające obfitego pożywienia szczury zaglądają tu rzadko, wiedząc, że poza nielicznymi odpadkami, myszami, łodygami przeróżnych kwiatów oraz świecami nie znajdą nic do jedzenia. To, co znajduję na pobliskim śmietniku obok zabudowań otoczonych kilkoma rzędami owocowych drzew, zaspokaja mój codzienny głód. Mieszkam wewnątrz pustej gipsowej figury. Niewidoczny otwór, którym wchodzę, mieści się w podstawie. Początkowo denerwowały mnie gromadzące się co pewien czas wokół grupy hałasujących ludzi. Ponieważ wiązało się to z miłymi dla moich uszu tonami muzyki, przystosowałem się szybko, pozostając wewnątrz aż do chwili ich odejścia. Szybko też przyzwyczaiłem się do bezpiecznych, spokojnych wnętrz. Wydrążone gipsowe posągi, grube świece, kwiaty w szklanych naczyniach, przytłumione światła, cisza, kamienna posadzka. 72 Pozostałbym tam dłużej, lecz pewnego dnia figury zestawiono, posadzkę przykryto płótnem, przy ścianach wzniesiono rusztowania. Ponownie odczułem nagłą potrzebę odnalezienia własnej szczurzej rodziny, miasta, w którym się urodziłem, starej piekarni i piwnicy ze śladami zacementowanych nor. Wewnątrz wysokiego budynku stale przebywali teraz ludzie i ciągle czułem się zagrożony. Wywędrowałem nocą przebiegając pod murami domów, płotami ogrodów, przez place i ulice. Uciekałem od dalekiego szumu fal, niesionego przez wiatr, zapachu morza i głosów płynących kanałem statków. Uciekałem w stronę mojego miasta, mojego pierwszego gniazda. Miasta są podobne. Przybywam i opuszczam je przeważnie nocą, stale ścigany przez szczury. Szczury z mojej rodziny poznają mnie natychmiast. Czekam więc na ten moment, kiedy szczur, do którego się zbliżę, nie skoczy mi do gardła, nie rzuci się na mnie, nie wyda wściekłego pisku zwołującego współplemieńców do ścigania. Wędruję, przenoszę się z miejsca na miejsce. Do wędrówki zmusza mnie konieczność powrotu do opuszczonych kiedyś miejsc, konieczność ich odnalezienia, pamięć. Może już ostatnie miasto, ostatnie z tych tak bardzo przypominających miasto pamięci. A jednak nie mogę stwierdzić od razu, czy to właśnie te piwnice, te kanały, te podziemne przejścia, te same rynsztoki. Nie poznaję. Przybywam tu na początku zimy i pierwsze lodowate wichry wpędzają mnie głęboko w kanały. Od dawna, we wszystkich miastach poszukiwałeś piekarni przy bocznej ulicy, z piwnicą, do której z góry zsypywano węgiel. W piwnicy tej obok hydrantu są na murze ślady po zacementowanych szczurzych norach. Coraz mniej czasu przed tobą, starzejesz się, tracisz węch, słuch, wzrok. Przed chwilą rzuciłeś się na pająka, sądząc, że to stonoga lub żuk. Nie jesteś już silny, osłabłeś. Biegasz wolniej, skaczesz niżej, męczysz się szybciej. Unikam niebezpieczeństw. Schodzę z drogi szczurom, kotom, psom. Nie atakuję prosiaków i kur. Zjadam osadzające się na brzegach kanałów skórki chleba, kawałki tłuszczu. Omijam magazyny sklepów i spiżarnie w ludzkich mieszkaniach, obawiam się schwytania, boję się śmierci. Ciemna sierść posiwiała – wzdłuż grzbietu, przy uszach, na bokach. Pazury są bardziej łamliwe. Siekacze rosną wolniej, a co gorsza stały się kruche. Niedawno górny złamał się niespodziewanie na twardej, dębowej desce, którą usiłowałeś przegryźć. Wibrysy, prowadzące dotychczas bezbłędnie w zupełnej ciemności, raptem zaczęły zawodzić, zginać się, łamać. Niedawno sterczały sztywno wokół pyszczka, teraz opadły, obwisły. Zestarzałem się, czuję to w każdym mięśniu, w każdej kostce i tkance. Starość to po prostu wielkie osłabienie, zwiotczenie, zmęczenie, choroba czasu. Broniłem się przed starością długo, postępowałem, jakbym był nadal młody. Jądra nie nabrzmiewają już spermą na widok każdej samicy w okresie rui. Dawno nie miałem już własnego stałego gniazda. Zresztą nie odczuwam podniecenia, tej niezwykle silnej potrzeby pokrywania, która kiedyś pobudzała do walki, wędrówek i poszukiwań. Od ostatniej podróży statkiem mój popęd do samic osłabł, a w ostatnim okresie zanikł zupełnie. W kanałach miasta, w którym jestem, odkryłem norę rozgałęziającą się w wygodne szerokie gniazdo, oparte o rozgrzaną powierzchnię wypełnionej ciepłą wodą grubej rury. Norę zamieszkiwała samotna młoda samica, która tak długo krążyła wokół wypinając przekrwione narządy płciowe, aż ją pokryłem. 73 Przerwałem podróż. Nora jest przytulna i ciepła. Spotkana tu samica jakby mnie odmłodziła, przypomniała, jakim samcem byłem kiedyś. Ulice, piwnice, kanały wydawały się znajome, jakby widziane, zapamiętane. Zostałem. Przenikliwe zimno, gęsty śnieg, wszędzie wdzierające się wichry nie sprzyjają wędrówkom. Toteż przez długi okres nie opuszczałem najbliższego kręgu kanałów. Pokolenie małych szczurów dorasta. Kilka najbardziej ciekawych nie powróciło ze swej pierwszej wyprawy. Siedzisz skulony na ciepłej, betonowej płycie, grzejącej cię w brzuch i łapy. Boisz się coraz bardziej, lękasz się dorastającego samca, który niedawno rzucił się na ciebie, boleśnie gryząc w ucho. Chciałeś mu przeszkodzić, kiedy pokrywał twoją samicę a swoją matkę. Obudziło się w tobie silne poczucie własności, lecz przecież nie jesteś młodym szczurem. Rzucił się, przewrócił cię, poturbował. Ucho nabrzmiało boleśnie. Siedzisz z przekrzywioną na bok głową obserwując zaloty młodego szczura do twojej samicy. Chciałeś mieć swe gniazdo, przewodzić zamieszkującym je szczurom, przepędzać intruzów ze swojego terytorium. Stało się inaczej, bo inaczej przecież stać się nie mogło. Jesteś intruzem we własnym gnieździe. Słabym, starym szczurem zbliżającym się do kresu swych dni, swych możliwości. Twoja samica przestała już być twoją samicą, jest teraz samicą młodego szczura. Odpędziła cię od kurzego łba, który wyłowiłeś z kanału, i z młodym samcem wyjada smakowity mózg. Nie uczynisz nawet ruchu, by przepędzić rywala. Wypędzą, wyrzucą, wygonią, wypchną z ciepłej nory na wilgotną zimną krawędź ścieku. Młody szczur nienawidzi cię, bezustannie krąży wokół, chce zaatakować. Tylko obojętność jest ratunkiem, inaczej dawno rzuciłby się na ciebie, starając się przewrócić i przegryźć tętnicę. Niechętnie ruszam się z gniazda, jednak tu pozostać nie mogę, w starciu z młodym szczurem nie mam szans. Na powierzchni oszałamia poranne słońce, wiosenne, lecz jeszcze zimne. Wcześnie, dzień dopiero się zaczyna. Ulica, mur, pod którym idę, wydają się znane, jakbym kiedyś tu był, jakbym to widział. Nawet kamienne obramowanie rynsztoka i kratki przykrywające włazy do kanałów. Gdzie to widziałeś, nie pamiętam. Przez szeroką szparę między brukiem a metalową bramą dostajesz się na podwórze z żeliwną pompą pośrodku. Wyczuwasz zapach mąki, tłuszczu i rozgrzanego pieczywa, dobiegający z otaczających podwórze zabudowań. Mieści się tu piekarnia, z tamtego dachu łatwo dostać się do magazynu pełnego zapasów, te drzwi prowadzą wprost do pomieszczenia, w którym znajduje się olbrzymi piec, a tu nieco wyżej powinno być okienko do piwnicy. Teraz zakrywa je stos żelaznych rur. Okienko szczelnie zabito deskami, tędy nie można wejść. Jesteś już niemal pewien – to właśnie to miejsce, ta piekarnia, ten dom, ta piwnica. Przez całą zimę mieszkałem tak blisko miejsca, do którego od tak dawna chciałeś powrócić. Gdybym wcześnie wyszedł na powierzchnię, gdybyś wcześniej zwiedził najbliższą okolicę. Pojemniki na śmieci są inne niż te, które zapamiętałem, a miejsce, w którym stoją, obudowano ściankami z cegieł. Ostrożnie obwąchuję zupełnie nowe szczegóły. Z dachu przybudówki usiłuję dostać się do środka przez wentylator magazynu, lecz otwór zamyka przytwierdzona do ściany żelazna siatka. Postanawiam wspiąć się po rynnie aż na dach, a stamtąd dotrzeć do piwnic. Posuwam się w górę wąskim światłem rynny, wykorzystując wszystkie nierówności blachy. Udało się. Jestem już na strychu. Przedostaję się na klatkę schodową. Wszystko tu inne, pachnące farbą, jasne, świetliste. Szybko zsuwam się ze stopnia nasłuchując dobiegających szmerów. W odnowionym, wyre 74 montowanym domu nie ma szczelin i dziur. Gdyby ludzie zobaczyli cię na schodach? Potężny, wyleniały ze starości, z długim bezwłosym ogonem, z ruchliwymi nozdrzami, spod których wystają ostre zęby. Drzwi do piwnicy są uchylone, ostra woń farby bije w nozdrza. W piwnicznym korytarzu odnajdujesz znaną ci, twardą posadzkę. Rury kanalizacyjne pokryto warstwą gipsu i farby, likwidując przestrzeń między nimi a ścianą. W piwnicy zatrzymasz się przy ścianie obok hydrantu, nie ma na niej żadnych znaków. Powierzchnia pokryta olejną farbą lśni w półmroku. Czy nora była tu, czy może tam, a może w miejscu, które właśnie minąłeś, przebiegając z kąta w kąt, może nieco dalej? Czy to na pewno ta piwnica? Gdzie podział się węgiel? Hydrant bulgocze tak samo, przez umieszczoną w górze klapę przeświecają promienie, przez okienko pokryte metalową siatką sączy się słabe światło. Czy rzeczywiście odnalazłeś swoje miasto, miejsce po dawnym gnieździe, pierwszą norę? Wielokrotnie obiegam piwnicę. Studzienkę przykrywa nowa blaszana klapa. Wcisnąć się tam niepodobna. Wykruszone cegły wymieniono, a brzegi wzmacnia żelazna listwa. Może w piwnicy obok znajdziesz stare, znane ci przedmioty? W piwnicy obok pod ścianami stoją te same drewniane półki. Na nich słoje, słoiki, słoiczki wypełnione apetyczną zawartością. Na środku drewniany szkielet fotela. Obwąchaj uważnie, sprawdź, znajdziesz ślady szczurzych zębów pozostawionych przez samicę, która założyła tu gniazdo. Są, są ślady, a więc odnalazłeś miejsce swych narodzin. Stąd, z tych piwnic wyruszyłem, stąd wywędrowałem. Szczury spotkane w kanałach, szczury, które wypędziły mnie z gniazda, są moją rodziną. Odnalazłem, czego szukałem, odnalazłem. Wróć do sąsiedniej piwnicy, usiądź przy ścianie, tuż za hydrantem. Słuchaj głosów, słuchaj szmerów, chrobotów, ech. Słuchaj. Przybyłeś tu po to, by słuchać, by widzieć, by znaleźć. Przybyłeś, wierząc w niemożliwe, wierząc w nieprawdopodobne, wierząc, że usłyszysz zgrzyt zębów, chrobot samicy-matki daremnie wgryzającej się zębami w mur. Przycupnąłem, przywarłem bokiem do ściany, zamknąłem oczy, słucham. Nie usłyszysz, jest niemożliwe, byś usłyszał cokolwiek, wiesz o tym doskonale. Nora w fundamentach piekarni została zamurowana na zawsze i żaden odgłos stamtąd dojść do ciebie nie może. Niema, cicha, martwa ściana. Przebłyski światła na posadzce przesuwają się, odczuwam pragnienie i głód. Podsyca je dochodząca z piekarni woń chleba wyjmowanego z pieca. Kierujesz się w stronę znanych przejść, szczelin, korytarzy. Nie ma ich, nie ma nawet śladów. Zacementowano, zamalowano, wygładzono. W oknach tkwią metalowe siatki, szczelnie przylegające do framug. Tylko drzwi piwnic są nie zmienione i z trudem można przecisnąć się pod nimi. Wydostać się mogę tylko drogą, którą wszedłem, drogą najniebezpieczniejszą. Zapach świeżego chleba wzmaga przejmujący głód, czuję ssanie w przełyku i żołądku. Wspinam się na schody. Kroki, z góry w twoim kierunku. Z korytarzyka obok podestu dochodzi szum wody. Skaczę. Może wydostanę się rurami ściekowymi, wprost do kanałów? W oświetlonym pomieszczeniu rozlega się wrzask. Siedzący w wannie człowiek krzyczy, zawiadamia innych o moim wtargnięciu, rzuca szczotką i mydłem, chlapie. Człowiek stojący w drzwiach usiłuje mnie złapać, w chwili gdy przemykam pod nogami. Wpadam do mieszkania, czując za sobą jego kroki. Ukryłeś się za tapczanem, człowiek odsuwa meble, znajduje cię. Kij uderza tuż obok. Wyskakuję na balkon, ten sam balkon, na którym kiedyś wygrzewał się obserwujący podwórze kot. Człowiek za tobą. Usiłujesz ześliznąć się po murze, nie udaje się, skaczesz. Zetknięcie z kamienną nawierzchnią jest bolesne, skręcasz tylną łapkę, przewracasz się na bok, podnosisz. Człowiek z balkonu krzyczy do ludzi na dole. Biegną. Uciekasz prosto przed siebie, usiłując znaleźć jakikolwiek otwór, w którym mógłbyś się ukryć. Tuż przede mną otwiera się wiele 75 kolistych otworów. To leżące na podwórzu metalowe rury. Zanurzam się w jedną z nich kulejąc, biegnę w kierunku oświetlonego krańca. Wewnątrz spiralnie skręconej rury panuje niesłychany hałas – odgłosy i echa dobiegające z podwórza, ulicy i okolicznych zabudowań spotykają się tu, przenikają, kłębią, odbijają, zderzają. Szelest mojej sierści i zgrzyt pazurów o twarde podłoże zostają nagle spotęgowane. Drugi oświetlony kraniec zbliża się, jest tuż, tuż na wysunięcie wibrysów. Wtem zasłania go kawałek blachy. Uderzam weń nosem, głową, gryzę, drapię pazurami. Dostałem się w pułapkę, słyszę głosy ludzi. Obracam się z trudem i szybko biegnę w przeciwnym kierunku. Rura unosi się i pochyla. Zsuwam się, spadam. W świetle, ku któremu biegłem, spostrzegam oczy człowieka. Słyszę jego bełkotliwy, chrapliwy głos. Teraz oba krańce są już zakryte. Ludzie potrząsają, obracają rurą, przechylają ją gwałtownie, uderzają powodując ostre, przenikające do szpiku dźwięki. Przerażony, na rozkrzyżowanych łapkach usiłuję zachować równowagę. Przy nagłych pochyleniach, zwrotach i obrotach jest to niemożliwe. Wymiotuję ze strachu. Ustawiają rurę pionowo. Obracam się, wciskam zęby w wąską szczelinę, usiłując ją poszerzyć. Znowu unoszą rurę do góry, znowu podrzuty, obroty, potrząsania. Światło, nareszcie światło. Biegnę do jasnego krańca. Wpadam do małej, drucianej klateczki, w której w żaden sposób nie możesz zmienić pozycji. Zostałeś unieruchomiony w metalowej pułapce. Cienkie stalowe druciki kaleczą dziąsła. Gryziesz. Szamotałeś się, kręciłeś w miejscu, piszczałeś. Ludzie przyglądają się, bełkocą. Ostry patyk wbija się w bok, daremnie chcesz uchwycić go zębami. Wrzucają kawałek chleba – głód przestał jednak doskwierać. Przenieśli cię w stronę pieca. Owiewa cię żar, wzmaga pragnienie. Ludzie przyglądają się, potrząsają metalową klatką. Widzisz ich oczy, zęby, języki. Bierze ze stołu długi cienki, z obu stron wyostrzony nóż rzeźnicki. Podnosi, bada uważnie jego ostrze. Chcą mnie zabić, chcą mnie okaleczyć. Wpieram łapki w deskę, wciskam grzbiet aż do bólu w metalowe pręty. Nic zrobić nie mogę, schwytany, unieruchomiony. Zbliżają się. Nad moją głową blask ostrza. W końcu przeciskają nóż przez pręty klatki w kierunku mojej głowy. Chcą dosięgnąć oczu. Poruszam gwałtownie szyją. Wkładają więc nóż od spodu, tak że klinga przyciskająca gardło unieruchamia głowę. Wyciągają z pieca rozgrzany do czerwoności cienki drut. Zbliża się, oko wyczuwa narastające ciepło, żar, jaskrawość, lęk. Zatapiają drut w źrenicy. Ból rozsadza czaszkę. Piszczę ze wszystkich, ostatnich sił. Teraz gorący pręt dotyka drugiego oka. Wchodzi do wnętrza, aż wszystko staje się ciemnością, bólem, krwią, głosem. Budzę się z długiego odrętwienia, podnoszę, jestem na podwórzu, łapkami wyczuwam twardość betonu. Ciemność, ciemność jak po narodzeniu. Podobna, a przecież inna. Wówczas była to ciemność niewiedzy, nieświadomości. Poza nią nie znałem niczego. Teraz jest to ciemność przesilenia życia, ciemność nadchodzącej śmierci. Wtedy nie wiedziałem o istnieniu światła, o jego sile i blasku, o przestrzeni, o mroku, o człowieku, o sobie. Nie przeczuwałem wydarzeń mających wkrótce nastąpić. Później przerażony światłem szukałem półmroku, cienia, stęchłej, bezwietrznej atmosfery piwnic i kanałów. 76 Nie wiedziałem, że jestem szczurem, otoczonym groźnymi niebezpieczeństwami, pułapkami, wrogami, własną bezwzględną społecznością. W oczodołach czuję bolesne ukłucia. Krew przestała spływać do pyszczka. Przez chwilę stoję nieruchomo, ślepy, skazany na odnajdywanie drogi dotykiem wibrysów. Nie zabili, wyłupili mi oczy, zostawili żywego tu na podwórzu. Ukłucia stają się coraz silniejsze. Przewracam się, tarzam, zębami chwytam kamienie. Wszystko się urywa. Dostrzegłem je z daleka, z bardzo daleka. Leży na gładkiej, równej powierzchni, a wokół nie widać nawet najmniejszego wzniesienia. Jest wypukłe, ogromne, największe z jajek, jakie widziałeś, lecz i ty czujesz się silny, silniejszy, sprawniejszy, zdolny do wszelkich wysiłków. Obwąchujesz uważnie błyszczący kształt, obchodzisz wokół, muskasz zębami, próbując zarysować gładką powierzchnię. Jajko pulsuje, pachnie ptakiem, wewnętrznym życiem, żółtkiem, białkiem, żarciem. Koniecznie muszę przetoczyć je w bezpieczne miejsce, rozbić, zjeść. Potężnym długim ogonem owijasz jajko i zaczynasz ciągnąć je za sobą. Nagle otaczająca powierzchnia przechyla się i stwierdzasz, że wtaczasz jajko pod górę po coraz bardziej stromym zboczu. Na razie toczy się posłusznie za tobą, nie opierając się, nie wymykając. Nagły ucisk w ogonie. Odwracasz się i z przerażeniem widzisz owalny kamień. Kiedy się to stało, kiedy nastąpiła przemiana, gdzie jest jajko? Ostrożnie, by nie wypuścić podejrzanego kamienia, obracasz się i podtrzymujesz go bokiem. Sprawdzasz dokładnie jego strukturę, powierzchnię. To kamień oszlifowany spływającą wodą. Zrezygnowany przymykasz oczy. Przed tobą znowu jajko, wspaniałe, błyszczące, pachnące, wymarzone. Kamień uległ kolejnemu przeobrażeniu. Teraz pcha jajko pod górę. Głową, bokiem, łapkami, zębami, zapierając się i wspierając, ześlizgując, osuwając, napinając mięśnie, wyginając grzbiet. Coraz ciężej, coraz trudniej, coraz słabiej. Za chwilę ulegnie zwiększającemu się ciężarowi. Widzisz swój zmęczony grzbiet, wyleniała ze starości sierść. Obcy, zupełnie inny, nie znany szczur popycha przed sobą lśniące jajko, zachwycony jego wielkością i zapachem. Jajko, które przeobraża się w kamień, kamień przekształcający się w jajko. To przecież ty sam. Jak mogę cokolwiek widzieć, jeżeli oślepiono mnie, pozbawiono wzroku, jak mogę widzieć? A przecież widzę. Mozolnie popycham przed sobą lśniącą kulę. Krawędź zbocza rysuje się na horyzoncie. Zbliżysz się za chwilę, wtoczysz jajko na szeroką powierzchnię pełną kryjówek i nor. Tam rozbijesz je, wtaczając na ostry kamyk, zjesz. Tuż przed krawędzią stwierdzasz z przerażeniem, że jajka nie ma, nie istnieje, nie ma również kamienia. Olbrzymi – zwiększający się ciężar to twoja imaginacja, czyste złudzenie, wyobraźnia. Tak ci się wydaje, wierzysz w to, jesteś przekonany, że nie istniało ani jajko, ani kamień. W tym momencie, tuż przed szczytem, przed miejscem odpoczynku i wytchnienia szczur – o którym nie wiesz, czy na pewno jest tobą – przestaje napierać na nic nie ważący kształt, na kształt zmyślony, a więc nie istniejący. Odwraca się, spogląda w dół. Więc widzę, czy nie widzę, jestem ślepy czy nie? A może to nie oczy dostrzegają świat? Może. Ogromne jajko spada po nieckowatym zboczu, toczy się głośno po gładkiej jak lustro płaszczyźnie. Widzisz je z góry rozpędzone, powracające do miejsca, w którym zacząłeś drogę. Wszystko wokół zaczyna się obniżać. Nie ma już zbocza, wzgórza, niecki. Wszystko znajduje się na tej samej płaszczyźnie. I ja, i jajko. W oddali dostrzegasz, jak toczy się coraz wolniej, coraz wolniej. Zatrzymuje się, nieruchomieje. Blisko lub niemal w tym samym punkcie, w którym zobaczyłeś je po raz pierwszy. 77 Zbliż się, zacznij od nowa. Przecież znasz zapach jego wnętrza, przyciąga cię, wabi, kusi. Taki łatwy łup, zacznij od nowa. Nie mam już siły, nie mam siły. Nie widzę nic, oprócz ciemności. Nie mogę nawet pełznąć. Ból głowy, ból pustych otworów pod powiekami, sztywnienie karku. Po grzbiecie przebiegają dreszcze. Leżę w pełnym słońcu na rozgrzanym podwórzu. Ludzie pozostawili mnie. Podnoszę się, zataczam, idę. Uderzam głową w cegłę, zatrzymuję się, powoli posuwam wzdłuż muru. Słyszę głosy, ludzie rozmawiają, obserwują moje zachowanie. Ogarnia mnie panika: mogą zabić, rozgnieść, rozdeptać, mogą uczynić ze mną wszystko. Niepewnie, na rozchwianych nogach krążę wokół podwórza. Straciłem węch, spływająca z oczodołów krew zaczopowała nozdrza. Nie wiem, dokąd iść, a przecież muszę dostać się do mojego gniazda, do kanałów. Znajduję rowek, którym spływa woda. Ludzkie głosy towarzyszą mi cały czas. Dochodzę do ścieku, łapki wyczuwają metalowe żeberka. W tym miejscu, między żeliwnym dzwonem ścieku a rozłupanym kamiennym krawężnikiem, woda wyżłobiła dogodne zejście. Słyszę zbliżających się ludzi. Czyżby chcieli mnie złapać, pospiesznie wpełzam w szczelinę. Droga w dół jest zbyt stroma, bym mógł nią teraz zejść. Spadam. Staczam się bezwolny, bezwładny, na wpół przytomny. Uderzam głową o wystający róg cegły, zatrzymuję się na skośnej pochyłości stropu. Pode mną w kanale płynie wzburzony ulewą strumień, słyszę drobne fale uderzające w betonowe krawędzie. Z oczodołów znowu spływa krew, w gardle czuję jej ciepły smak. Jak chłodno. W głowie zamęt i ból, bezustanne bolesne wirowanie. Zbliża się szczur, obchodzi wokół, dotyka wibrysami. Mógłby mnie zagryźć, przeciąć wiotką nitkę życia, jaka mi jeszcze pozostała. Umyka. Z góry spływa woda, widocznie spadł ulewny deszcz. Szum w kanale wzmaga się, potężnieje, rodzą się nie znane szumy, głosy, echa. Woda chłodzi rozpaloną skórę, obmywa zakrzepłą krew. Czuję się lepiej, lecz dalej leżę nieruchomo, oszołomiony, osłabiony, chory. Nie przewidziałeś, nie przeczułeś takiego końca, zresztą skąd mogłeś wiedzieć, że to cię spotka, że oślepią starego szczura, który i tak zdechłby niebawem w jakimś kącie. Leży tu jak kawałek starej ścierki lub zabity gołąb. A przecież żyjesz – jeszcze jesteś – zawieszony między spienioną rzeczką ścieków a zmurszałym stropem kanału, między istnieniem a kresem. Spływająca woda powoli przywraca siły, potrzebę życia. Jak będziesz żył bez oczu, jak? Odzyskasz powonienie, poczujesz w nozdrzach wiele znanych woni, odetchniesz nimi. Zapach skieruje cię, gdzie trzeba, opowie, gdzie jesteś, wyjaśni, co cię otacza. Masz przecież wibrysy, długie siwe wąsiska, sztywne i sterczące na boki. Pamiętasz, jak bezbłędnie poruszałeś się w ciemności prowadzony tylko ich dotykiem, sprężonym ruchem, gdy natrafiały na przeszkodę. Chcę dotrzeć do gniazda. Wypędził cię, zostałeś wyrzucony przez młodego, silnego samca, jakim sam byłeś niedawno. Trudno się zgodzić, trudno rozstać z wizją ciepłych ścian przylegających do rurociągu ciepłowni... Tam chciałbyś zdechnąć, tylko tam. Nie gódź się z wygnaniem, lecz nie wracaj. Zagryzie cię, zabije, zadusi. Samica już cię nie potrzebuje, ma teraz wyjątkowo jurnego i dużego szczura, samca, którego sama urodziła. Skoczy ci do gardła. A jednak koniecznie chcesz wrócić, teraz leżąc nieruchomo w strugach ściekających ze ścian, chcesz tylko tego. 78 Powrót na rozchwianych, niepewnych nogach. Wczołgujesz się do nory, docierasz do gniazda, kładziesz się przy ciepłej ścianie, odpoczywasz. Będziesz oczekiwał śmierci, będziesz oczekiwał końca. Poruszam łapami, przesuwam się po gliniastym podłożu, usiłując przybrać normalną pozycję. Ból głowy nie ustaje, zesztywniały kark waży znacznie więcej niż zwykle. Z bliska, z wysoka, z niewielkiej odległości dobiega grzmot, czuję jak wokół drży ziemia. Otworzysz oczy i zobaczysz szarawe, matowe światło. Otwieram, zamykam, otwieram powtórnie, zamykam, otwieram znowu, nie... Nie mam oczu, czy to rozumiem? Skąd jednak do wnętrza mózgu, jakby spod powiek wdziera się promień? Skąd pojawia się poświata, refleks, cień? Nie masz oczu, jesteś oślepionym szczurem, dogorywającym wśród wilgotnych zmurszałych cegieł. Obraca się, omal nie spada w dół w szumiący potok ścieków. Obraca się, opiera o śliską od gliny ścianę. Grom minął, przetoczył się, zgasł. Jego światło nie ma znaczenia, jest obojętne, jego siła zmalała. Teraz nie boję się gromu, nie boję się, bo nigdy nie zobaczę już błyskawicy. Ślepota zniszczyła twój strach, pozbawiła lęku przed tym, co zmuszało niegdyś do ucieczki. Przewróciłeś się na łapy, wyczuwasz błotnistą powierzchnię, podpierasz ogonem zmęczone ciało. Przywarłeś do ziemi, uniesienie ciężkiej, poranionej głowy przekracza twe siły. Odzyskałeś węch, zapach deszczowej wody i unoszących się z kanału oparów wypełnia nozdrza. Zaspokój pragnienie wodą spływającą ze ścian. Gorączka jeszcze nie minęła, szczęka uderza o szczękę. Pij, długo, długo pij, pij. Wibrysami sprawdzę miejsce, w którym się znalazłem: czy nic nie grozi, czy jestem bezpieczny, czy pod moim ciężarem nie zawalą się cegły, czy nie zmyje mnie spływająca z wysoka wodna fala? Ulewa już się skończyła. Musisz zejść, iść, zjeść znalezioną skórkę, ziarno, kawałek ryby, wzmocnić się. Nie odzyskasz wzroku, to niemożliwe, ludzie wyłupili ci przecież oczy, rozpalonymi drutami przewiercili źrenice, tego nie cofniesz, przed tym nie uciekniesz. Unoszę głowę, prostuję kark, dokładnie obwąchuję przestrzeń, beton, kamień. Siły powrócą, czekaj. Obok ciebie przejdzie spotykany wielokrotnie szczur, zbierzesz siły, ugryziesz go w nozdrza, gdy zacznie cię obwąchiwać. Ucieknie z piskiem, będzie cię unikał, będzie się bał. Ucieka, słyszysz skrobanie pazurów o cegły. Usiłujesz oczyścić sierść, złapać kilka pcheł. Mięśnie głowy bolą nadal, kłują przy każdym dotyku. Po co przemywasz łapami oczy, których nie masz? Ból zwalił cię z nóg, leżysz na boku i drżysz z przenikliwego chłodu. Na górze już noc. Powietrze ochłodziło się. Dzień czy noc są teraz taką samą ciemnością, przez którą nigdy nie przedrzesz się na zewnątrz. Zsunąłeś się niżej, wymijając dziurę w sklepieniu kanału, którą mogłeś wpaść w gęsty strumień ścieków. Przeciskasz się przez wąski otwór i stajesz pod ścianą, blisko szumiącej krawędzi. Wracasz do gniazda, skąd cię wypędzono, gdzie dojrzało ostatnie pokolenie twoich szczurów. Wracasz do miejsca, które przestało być twoim. Jednak wracasz. Zbliżam się, już niedaleko. Wibrysami odnajduję wejście i zagłębiam się w długi biegnący w górę korytarz. W sieci podziemnych tuneli na chwilę tracę orientację. W końcu docieram do gniazda. Samica i małe obwąchują mnie. Zaszywam się w najdalszej części, w ślepym 79 tunelu, chroniącym ze wszystkich stron. Kiedy młody samiec zaatakuje, będzie mu bardzo trudno mnie wypędzić. Jesteś zmęczony, przeraźliwie znużony, jak po długotrwałej, bezsennej drodze. Ułożył się najwygodniej jak mógł, wśród skrawków papieru i wyschniętych liści. Powieki zasklepiły się nad pustymi oczodołami i nie czuł już bólu, zesztywnienia, kłucia. Odpoczywał, zasypiał, zanurzał we własnym śnie, wędrówkach, wspomnieniach. Widział tam siebie, całe życie, wirujące, przemieszane, a jednocześnie wyraźne i zarysowane dokładniej niż wszystko, co widział przedtem. A więc umieram, czyżby to śmierć? Nie bój się, po prostu usypiasz, i przeżywasz życie jeszcze raz, tym razem wewnątrz, w sobie, odnajdujesz zagubione wątki, mało znaczące epizody, kojarzysz odległe fragmenty z różnych miejsc, dróg, chwil. Wewnątrz, w tobie skupiają się czas i przestrzeń, kurczą – nieważne co było przedtem, co było potem. Z grzbietu wychudzonego wołu zeskakuję wprost przed umierającego starego człowieka, który wpatruje się we mnie czarnymi oczami, głębokimi jak tunele, w których mógłbym się ukryć. Muzyka. Ależ tak, słyszysz muzykę. Słuchaj jej dokładnie, to flet z nadmorskiego miasta. Odnaleziony flet, jego muzykę słyszysz coraz wyraźniej, oszałamia cię, za chwilę pójdziesz za nią, gdziekolwiek cię zaprowadzi. Dzban spada, strącony skrzydłem wyrywającego się ptaka. Uciekasz i odbywasz w tym czasie daleką drogę, widzisz jaskrawe krajobrazy, płonące miasto. A kiedy powracasz w to samo miejsce, człowiek tuż nad podłogą chwyta spadający dzban. Złudzenie, wokół domu pełno jest zmurszałych skorup rozbitych dzbanów. Nagle dostrzegasz ludzi unoszących stary porwany fotel, pies ujada przeraźliwie, małe szczurki wypadają ze środka, giną pod obcasami. Na wyłysiałym, odartym z roślinności wzgórzu ludzie przybijają człowieka do skrzyżowanych pni. Pozostawiają go pod jaskrawym niebem; zwisa na palu wkopanym w skalisty grunt. Zbliż się, zliż kroplę ściekającej krwi. Nie bój się krążącego wysoko ptaka, nie dostrzega cię, wpatrzony w umierającego. Wypuścił mnie, czemu otworzył metalową klapę pułapki, co wtedy zaszło, a może to tylko sen? Stoi, patrzy, jak uciekam, jak się oddalam, nie porusza się, tylko obserwuje. Na ścianie odnajdujesz zarys świeżych cementowych plam. Z głębi dobiega przytłumiony chrobot. To samica-matka usiłuje przebić się, przegryźć ścianę. Przecież wiesz, że nie wystarczy jej sił, zdechnie z braku powietrza i wody, zamurowana w gnieździe, w którym cię urodziła, w którym rodziła twoje szczury. Zaczynasz gryźć, wgryzać się w stwardniały chropowaty mur, aż bolą i krwawią szczęki, a zęby spiłowują się do dziąseł. Czemu gryziesz, czemu, jeżeli wiesz, że to beznadziejne, daremne, pozbawione sensu? Tego muru nie przegryziesz przez całe życie. Przychodzić tu będziesz wielokrotnie, wsłuchując się w dochodzące spoza muru dźwięki, słuchając głosów żyjących już tylko w tobie. Odchodzisz stąd na zawsze. Ściga cię wąż z dalekiego miasta. Otoczył szczura pierścieniami, zmiażdżył go, połamał kości, teraz pochłania, szeroko rozwierając szczęki. Rzesza szczurów wpada w rzeczny nurt. Rzeka jest ogromna, bezbrzeżna, szara, pokryta drobnymi falami. Szczury chcą przepłynąć na drugi brzeg. Nadciągają, spychają do wody poprzedzające je szeregi, nie pozwalają się zatrzymać. Jestem wśród nich, płynę, płynę, płynę... Szczury wokół opadają z sił, toną, zębami pociągają współtowarzyszy. Płyń, nie daj się, wystarczy ci sił, płyń. Na horyzoncie za chwilę zobaczysz brzeg. Uderza cię nie znana siła – może fala, a może młody szczur chce mnie wyrzucić z gniazda? 80 Płynie, płynie, płynie, coraz bliższy brzegu. Płyń. Płyniesz przed siebie. W swoją najdalszą wędrówkę. Czyżbym odzyskał wzrok, może nigdy go nie straciłem? Co się z tobą dzieje, gdzie jestem? Wiele szczurów przepłynęło rzekę, wędrują nadal, przemierzają lądy, przepływają morza, wędrują. Jak na początku, dążę w kierunku światła, znajduję je wyraźne, błyszczące, jaskrawe. Biegnę w jego kierunku. Idziesz za nim jak za muzyką tamtego fletu. Przemierzam piwnice, kanały, labirynty, coraz dalej, dalej i dalej. Po raz pierwszy czuję się bezpieczny, nie zagrożony, spokojny. A może to ty jesteś światłem, szarym, ożywionym, drapieżnym? Czyżby młody szczur przegryzł mi gardło, czyżby to moja krew wypełniała krtań – nie czuję bólu, biegnę przed siebie najjaśniejszym tunelem, jaki widziałem. Jaka wspaniała chwila, jaka wspaniała chwila, jaka... Koniec Warszawa, wrzesień-listopad 1979