Pol Jeszcze raz Morrigan – Morrigan to Pani Szaleństwa, które czyni niepokonanym, cóż zrobisz przeciw tym, których dotknęła? – Tylko dawno zmarli są niepokonani. – Morrigan porywa mężów za sobą, wiedzie ich na zatracenie, cóż zrobisz, gdy i ciebie porwie? – Zrobią, co mężowi przystoi. Kto czyni inaczej, nie jest mężem, kądziel dla niego a zabawki dziecinne. – Morrigan to kobieta, cóż uczynisz, gdy ją spotkasz? – Po cóż wysyłać mężczyznę przeciw kobiecie? Pieśń o Baronie Hubercie, fragm. Ostatni jesienny dzień mijał pięknie nad wszelkie spodziewanie. Ptaków już od dawna nie było, drzewa stały gołe jak świątynny wierzyciel, wyrudziała trawa leżała pokotem, a słońce odparowywało srebrzysty poranny szron. Świeciło bardzo ostro, co tym mocniej się czuło, że szły z zachodu szare chmury, całkiem jak przed burzą. Słowem, pogoda była w sam raz, żeby wyjść z chałupy i nacieszyć się słońcem na zapas, zaś dla tych, którzy do domu mieli daleko, raczej nieszczególna. Może właśnie dlatego dwaj wędrowcy szli szybkim marszem, postukując od czasu do czasu podkutymi patynkami na butach. Z daleka widziało się w nich żołnierzy. Mniejszy i starszy, z czarnymi jak smoła wąsami i strzeleckim kapalinem wciśniętym na kaptur, nosił skórzaną kamizelkę podbitą metalowymi płytkami, która ostatnio robiła karierę pod nazwą płaty. Wyglądało na to, że ją jakoś zdobył, bo takie zbroje nosili rycerze na kolczugę, a nie kusznicy na przeszywanicę. Przez ramię przewiesił tobołek i kuszę troskliwie owiniętą w sukienny pokrowiec. Do kompletu miał jeszcze długi rycerski miecz zamiast zwykłego u strzelców korda. Wyższy, jasnowłosy drągal, perorował zawzięcie i wymachiwał innym krzykiem mody wojennej – krótką halabardą o małym żeleźcu. Swój hełm nosił na plecach, obok zrolowanego grubego płaszcza i dużej skórzanej torby. Nie zdjął rękawic nabijanych żelaznymi płytkami – może z zimna, a może dlatego że i tak nie miałby ich gdzie schować. W miarę jak się zbliżali, dawało się rozpoznać słowa. – ...taka jak matka gotuje, to ci na pewno będzie smakować. – Akurat. Jeszcze mi twoja matka garnek na łeb wyleje, a tobie miotłą przyłoży, że na zimę darmozjada prowadzisz. – Czarniawy najwyraźniej był urodzonym sceptykiem. – No to chyba u was tak robią! Tu się gości gości, czym chata bogata... – ... i co lubi tata. – Czarniawy wpadł w słowo. Jasny podchwycił, zabawę: – I co w garnkach mata. Leo, ty bądź spokojny. Ucieszą się. W zimie nie ma co robić, to i dobrze pogadać z kimś nowym przy piwie. A biedy u nas nie ma, zwłaszcza z tym, co niosę. – Akurat te srebra, co tam chowasz, dobrze się nadają do pogryzania w głodne zimowe wieczory. – Od razu widać, żeś tu nigdy nie był. Tutaj głód jest tylko po przejściu królewskiego wojska... A i to tylko do żniw. – No właśnie. A my dwaj jesteśmy przecież królewskie wojsko, może nie? Przejdziemy i zobaczysz, zaraz głód nastąpi. A że oni też o tym wiedzą, to mnie i ciebie razem pogonią zawczasu. – Czarniawy, nazwany lwim imieniem, zaśmiał się chrapliwie. – Te, Michał... Ja chyba będę miał dla twoich staruszków gościńca. – Dajże spokój, nie trzeba. – Michał podrapał się blachą rękawicy po złamanym kiedyś nosie. – Trzeba czy nie, jak mam u ich przez zimę darmo kaszę jeść i piwo wypijać, to jakiś drobiazg dam. Tak na dobrą pamiątkę. A co do tego piwa... to wiesz co? Wezmę się i odleję, żeby mu zrobić miejsce. – Święte słowa! Najpierw obowiązek, potem przyjemność. Lej szybko, a ja pójdę. Co mam patrzeć, czy ci prosto leci... – A biegnij! Zaraz cię dogonię. Tam przy głazie to rozstaje, czy zakręt? – Zakręt tylko. Stamtąd już wieś widać. Leo położył tobołki i zaczął rozwiązywać kaftan. Michał machnął ręką i poszedł. Jego kumpel korzystał z każdej okazji, odkąd w czasie wyprawy musieli spać na bagnach. Cosik tam sobie przeziębił. Przejdzie mu, jak się wyleży w ciepłym. A póki co, mróz był jak się patrzy. A raczej mrozik. Mrozy to dopiero będą. I to być może już za parę dni. Michał prawie biegł. Wielki głaz na szczycie pagórka od dawna oznaczał granicę jego okolicy. Miło było przerwać służbę na troszkę. Był w domu ostatnio dwa lata temu. Ciekawe, co tam braciak robi. Pewnie go będą w zimę żenić. Pewnie z córką Ciepała, starego łobuza. Przezwisko dostał dawno temu, od maczugi, którą nader sprawnie wywijał sporach sąsiedzkich. A teraz już nikt nawet nie pamiętał, jak naprawdę ma na imię. No może jego baba... a może i ona nie. Pole ma tuż obok ojcowego, dziewucha dobra do roboty... I do niczego więcej. Jak i mały. Prawdę mówiąc, już dawno temu swatali Michała z Ciepałową córką, ale powolutku, bo jeszcze lat nie miała. A Michał nie był z tych, co na miejscu usiedzą. Najął się do wojska z ojcowym żelazem, świata naoglądał, dziewek też... i to takich, że jakby Ciepał po nich na swoją córę spojrzał, to by jej chleba dał z żałości jak psu. A teraz do domu... do domu... Aż go niosło, żeby żołd rodzicom dać i to, co się oprócz żołdu trafiło. Dobre jest takie życie. Na wiosnę znowu się zaciągnie, tam gdzie Leo mówił. Bitwę da się przeżyć, zresztą bitwy rzadko się zdarzają. Znów troszkę dziewek obejrzy, czy im co nowego pod spódnicami nie urosło... Zatrzymał się jak wryty. Względem dziewek, to właśnie zobaczył taką jedną, całkiem foremną, przy głazie. Uśmiechała się... i troszkę zadarła bardzo znoszoną sukienkę... W taki ziąb jej się zachciało? Co ona tu robi półgoła? Szuka... chłopa? Michał podszedł bliżej. Jeszcze bliżej. Coś tu nie tak. Chyba była tu obca... No i jeszcze nigdy nie widział, żeby któraś tak obcemu i bez słowa dała... Nagle podłapał jej spojrzenie za swoje plecy. Zanim jeszcze pomyślał, uderzył w tył drzewcem, odwrócił się i z obrotu poprawił żelazem. Spojrzał w wybałuszone oczy człowieka, który właśnie zdychał mu na sztychu halabardy. Wyrwał broń z rany i poczuł przeszywający ból w plecach. To ta dziewka z wrzaskiem uderzyła go nożem. Trzepnął ją pancerną rękawicą, odrzucił w tył. Poderwała się i zaczęła uciekać. Michał upadł na kolano, mignęły mu jej gołe nogi, świat zawirował w oczach. Ostatnie, co usłyszał, to był wściekły ryk: – Co jest, kurrr... Leo wyłonił się zza głazu o chwilę za późno. Skoczył, ale nie miał żadnych szans, by złapać uciekającą. Jej pomagier nie żył, halabarda wywlokła z niego chyba wszystko, co tam miał w środku. A Michał... też już nie żył. Słoneczne światło nagle się zmieniło, dmuchnął przenikliwy wiatr. A z szarych kłębiastych chmur sypnęło śniegiem – na wioskę w dolinie o kilka strzałów z łuku, na obcego trupa, na Lea z kuszą bez sensu zawiniętą w pokrowiec i na martwego Michała, który wyszedł cało z parszywej bitwy i cholernego oblężenia, ale nie doszedł do domu. * * * Biegła przerażona, jak zając, nie myśląc, że zostawiła Guya, że gubi szmaty, którymi usiłowała bez skutku zastąpić dawno zgubione buty, nie czuła wiatru ani śniegu, który obficie uderzał ją w plecy. Gdyby jakakolwiek myśl miała czas zatrzymać się jej w głowie, byłaby to myśl o śmiertelnym ciosie, który już-już ją dosięgnie... Ale nie cios ją dogonił, a przedwczesny zmierzch. I zamieć, której wszyscy oczekiwali dopiero za parę dni. Brnęła przerażona przez chaszcze i zadymkę, wiatr nabierał siły. Nie czuła nic oprócz panicznego strachu. Zima pośpieszyła się tego roku. To już nie był wiatr, a szalony wicher, szarpiący ubraniem i przenikający do kości. Oblepiał ją lodowaty śnieg, mimo to ani przez chwilę nie pomyślała, że zamarznie gdzieś w polu. Za bardzo się bała. Gdzieś blisko zaszczekał potężny pies. Zobaczyła niewyraźny w śnieżycy zarys domu, a raczej obronnej siedziby wymurowanej w kwadrat. Nie myśląc właściwie, co robi, wdrapała się po nierównej ścianie, wpadła w jakąś dziurę pod dachem. Dom miał więcej dziur, ale pod grubą strzechą było ciepło. Padła na siano jak ogłuszona. Z wolna docierało do niej, że jest całkiem mokra. Nagle przeraziła ją myśl, że odmroziła nogi. Dygocząc, zwlokła z siebie mokre szmaty i rzuciła pod majaczący w mroku komin. To przez ten komin było tu ciepło. Sama strzecha tak nie grzeje, Skąd tu komin? Co to za dom? Potem zakopała się w sianie i zasnęła, zanim dopadł ją strach i wiernie towarzyszący głód. * * * – Arturze, co było, to było... Nie bądźcie tacy. Mężczyzna, do którego skierowane były te słowa, trzymał mocno ogromnego psa za kolczastą obrożę. Wspierał się na solidnym oszczepie myśliwskim i nie wyglądał na kogoś, kto zamierza ustąpić w jakiejkolwiek sprawie. Stary żylasty chłop o imieniu Burchard zaczął znowu, pozostali czekali z tyłu w świeżym śniegu po kolana. Nie paliło im się do gadania. – Michała żeście znali. Pomóżcie. Ten nazwany Arturem znacząco ruszył obrożą psa. – Wy mi przeszłości nie przypominajcie, Burchard, bo puszczę Burka. I trzymajcie się z daleka od mojej ziemi, lepiej niech was nie oglądam. Poszli stąd, ale szybko. Nikt nie zareagował na obelżywy ton. Gospodarze zawrócili i poszli sobie. Został tylko obcy ogorzały wąsacz zawinięty w gruby płaszcz, który miał kuszę. I hełm. I miecz. Żołnierz o imieniu Leo. Wściekły Leo. Patrzyli na siebie przez chwilę. Mierzyli się wzrokiem, wreszcie kusznik się odezwał. – Nie wiem, co oni wam winni, ale nie obchodzi mnie to, ja nie stąd. Psem mnie nie straszcie, bo się nie boję. Tyle wam tylko powiem: jak spotkacie obcą dziewkę, taką obdartą, to ją ubijcie, sukę. Albo nakarmcie nią psa, jak tam chcecie. Ona człowieka pod domem zarżnęła, ostatniego syna starych ludzi. Nie musicie z nami jej szukać, nie musicie pomagać. Byleście ubili to bandyckie nasienie, jak się trafi. Odwrócił się i poszedł w ślad za resztą. * * * Obudziły ją jakieś głosy blisko i jaskrawe światło wpadające nie wiadomo którędy. Śnieg. Tak świeciło w ojcowej stodole, kiedy spadł pierwszy śnieg. Ostrożnie przyciągnęła do siebie ubranie. Wyschło. Wciągnęła je na siebie i znów zapadła w sen. Była wyczerpana. Śnili jej się żołnierze, którzy zrabowali bydło i zboże we wsi, a potem ci inni, którzy ich gonili i zabili sołtysa. I ogień, który pochłonął dom. Ojciec, leżący na progu, tam gdzie zatrzymał go bełt z kuszy. Czyjś krzyk. I ohydna twarz żołnierza ze śmierdzącym oddechem, który ciągnął ją za sobą. Tylko głód nie musiał, się śnić, był prawdziwy. I zapach wędzonki. Ocknęła się i zobaczyła w drugim końcu stryszku kilka ciemnych kształtów na sznurach. Były to... najpiękniejsze szynki, jakie kiedykolwiek widziała. Zakopała się z jedną głęboko w sianie i postanowiła doczekać do nocy, a potem uciec dalej. Za dnia chyba byłoby to niebezpieczne. W ogóle dopiero teraz dotarło do niej, co zrobiła, I zaczęła się bać. Najadła się łapczywie słonawego mięsa i zasnęła twardo, zanim na dobre wrócił ten paniczny strach. Spała jak kamień kilkanaście godzin. * * * Artur pomyślał, że powinien się rozejrzeć. Niekoniecznie w poszukiwaniu dziewki, co ubiła Jakubowego syna. Swoją ścieżką, musiał to być kawał baby, bo Michał zawsze był duży. Ot tak się rozejrzy – na wszelki wypadek. Dziewki same nie łażą po obcej Okolicy. Spuścił psy na podwórzu, zabrał jednego Burka, kord, oszczep i poszedł. Dopiero wieczorem zadymka przygnała go z powrotem. * * * Przeszukali okolicę, ale bez skutku. Nie bardzo było się gdzie chować, ale też śnieg równą warstwą zakrył wszystkie ślady. Leo... Leo był wkurzony. Właściwie to nie miał dobrego słowa na to, co się z nim działo. Wczoraj w tej śnieżycy ledwie dowlókł martwego Michała do wsi. Do pierwszej chaty z brzegu. Zrobił się rejwach. Kobity zaczęły zawodzić. Matka Michała, krzepka, zniszczona życiem baba, wpadła do izby, spojrzała na syna i zaczęła wyć jak zwierzę. Gospodarze przekrzykiwali harmider, wreszcie Leo wyciągnął ich na dwór. W zamieć i śnieg. Ktoś wziął pochodnie, ktoś broń, ale nie wyszli za opłotki, bo zwyczajnie nic nie było widać na wyciągnięcie ręki. Pochodnie wiatr zdmuchnął. Jakub, suchy i duży ojciec Michała, wrócił zabrać syna do swojej chałupy. Na Lea nikt nie zwracał uwagi. Ugościł go w końcu Burchard – miejscowy niby-sołtys, o ile można mówić o sołtysie w gromadzie liczącej coś z tuzin dymów. Przegnali w końcu lamentujące żony i córki do chaty Jakuba, i siedli w ciasnej izbie. Kusznik się przedstawił, jak grzeczność nakazuje. Uradzili z gospodarzami, że pójdą szukać morderczyni, kiedy tylko zawieja ucichnie. Rano poszli od głazu tropić. Leo, Burchard i kilku innych brnęli po kolana w śniegu, którego jakby na złość nasypało. Jakby to, co spadnie pierwszego dnia zimy, miało wystarczyć do wiosny. Chmury i narastający wiatr zapowiadały następną śnieżycę. Doszli aż do domu tego całego Artura... a on, kurwi syn, zamiast wziąć psy, co mu jak niedźwiedzie wyrosły, precz ich przegnał. Leo nie rozumiał, czemu. A jeszcze więcej nie mógł się nadziwić, że zamiast Arturowi dać w łeb i obejście przeszukać, gospodarze grzecznie odeszli, jakby ich nic nie obchodziło. Nie tak by z Michałem zrobili... Tyle że Michał leży na desce grobowej i czeka na swój całun. To nie tak miało być. Tak się, kurwa, do domu nie wraca. Nie z takiego piekła, jakie z Michałem przeszli. Narobili alarmu aż w następnej wsi. Tamci też zaczną szukać, to pewne. Potem wrócili, bp nadchodził zmrok i następna zadymka. W śniegu źle się idzie, a przede wszystkim fatalnie szuka. * * * – To, wiecie, taka głupia sprawa... – Burchard pociągnął piwa, żeby dać rozmówcy czas na popadniecie w niezdrową ciekawość. Siedzieli w izbie Burcharda. Baby poszły pomagać Jakubowej przed pogrzebem syna i jeszcze nie wróciły, dzieciarnia spała za piecem. Teraz, późnym wieczorem, przy stole został tylko Leo i gospodarz. Gadali trochę. Dzień był męczący, ale nie chciało im się jeszcze spać. Jakub zamknął się w swoim alkierzu i upił do nieprzytomności. Latem jego młodszego syna drzewo przygniotło, wdowa po nim zmarła, rodząc Jakubowi martwego wnuka. Na Michała liczył jak na grzechów odpuszczenie. No i się doliczył. Kusznik pomyślał, że oni wszyscy tutaj jakoś dziwnie się razem trzymają – Jakub nie mógł, to się Burchard o jego gościa troszczy, gościną i piwem częstuje. Rzadkie to. Burchard lubił pogadać. Nie pytlował jak stara, mówił jakoś tak z namysłem i powoli, ale już opowiedział sporo. A teraz zaczął wyjaśniać, czemu ten Artur okazał się takim ścierwem. – Artur jest stąd, ale jego rodzina zawsze siedziała z boku. Po prawdzie zadzierali nosa, stary lubił się chwalić, że on ze szlachty... – Dom ma spory, ale na zamek nie wygląda... – Leo przytaknął. – E... Zamek... Jeszcze wtedy złodzieje nie kradli, jak on szlachcicem był. Jak my tu z dziada pradziada jesteśmy, tak oni z dziada pradziada zbójowali. To akurat było całkiem po szlachecku i rycersku, o czym Leo wiedział doskonale jako Stary żołnierz. – Ale nie można powiedzieć, zbójowali porządnie. Tylko obcych ruszali i nie na tutejszym gościńcu. Posądzenia na naszą gromadę nigdy nie było. A i jak się co lepszego trafiło – zawsze godnie podejmowali całą wieś. To jeszcze jego dziadek umiał się zachować, pamiętam, chociaż dzieckiem byłem. Jak kiedyś obrobili kupców, cała wieś dwa dni briońskie wino piła... I takie małe słodkie to... no... jak im tam... jadłem... słodsze niż miód... Nie wiecie, Leo, jak się nazywają takie małe, słodkie? – Burchard rozmarzył się na wspomnienie dawnych wyżerek. Leo w zasadzie nigdzie się nie śpieszył, myślał nawet o przezimowaniu tutaj. Gospodarze okazali się gościnni. Tym niemniej ciekawiło go to, co widział po południu, a nie, kiedy czym się najadł stary Burchard. – Ale mieliście mówić o Arturze... – No przecie ja tylko o nim cały czas... – Burchard miał na czole wypisaną pogardę dla niecierpliwości młokosów, nawet tych tylko co po czterdziestce. – Tyle tego, że ojciec Artura gdziesik na wojnę poszedł i mu się we łbie do reszty przewróciło. Zaczął opowiadać, że on szlachcic i rycerz. Dom rozbudował... Stać go było bo z zabijania miał kupę grosza. Ale, psi syn, naszych ludzi do budowy nie wołał, ze świata sobie majstrów przywiózł, że to niby lepsi i z kamienia stawiają. Granicę oznaczył i gadał, że to jego, a nam wara. W polu nie robił, pachołków miał od tego i tylko z kijem stał nad nimi. Syna na takiego samego głupka chował. No to i się doigrał. Pożarli się, jak to stary z młodym i głupim. Artur z domu na wojnę poszedł. Wrócił za parę lat... z pachołkami, konno, z wozem i z babą. Taką małą. Czort wie, skąd ją przywiózł. Też nie była z naszych. – Burchard wyraźnie nie lubił obcych, Leo chwilami się zastanawiał, czym sobie zaskarbił u starego życzliwość – Na imię miała... * * * – Est Muirregon’na, ut Don in e nom suis gehr... Słowa modlitwy w obcym-nie-obcym języku świątyni znowu dzwoniły mu w uszach. Jak zawsze, kiedy wypił. Nie pił często, ale jeśli nie miał roboty, to w samotne wieczory czasem napadał go zły nastrój. Muirre gon‘na, Muirre, która odeszła. Dla młodej dziewczyny imię stare – i przynoszące pecha, od przeklętnicy pogańskiej, za słabej, żeby zostać na świecie i za słabej, żeby bronić tych, którzy oddali się pod jej opiekę. Artur pociągnął solidnie prosto z dzbana. Burek warczał. Trzeba będzie zobaczyć, na co. Może zwęszył jakiegoś zbłąkanego wędrowca. A może proroctwo... Niemal się roześmiał. Niemal, bo do dziś nie wiedział, czy nie powinien płakać nad swoją głupotą. Ledwie mnich skończył modlitwę, Artur poszedł wykopać spod progu mały, ale cieszący oko kociołek z denarkami, który ojciec ukrył na trudne życiowe chwile. Zabrał trochę rzeczy, siadł na konia i pognał szukać... Wiatru w polu szukał, ot co. A dokładniej czarownicy. Ale nie takiej wiejskiej baby, co pryszcze wywabia i kozom mleko odbiera. Poszedł po wielką magię. Wreszcie znalazł. Wyjaśniła mu prawdziwa czarownica, że poza krainę żywych droga jest tylko przez śmierć. I że ta droga prowadzi w jedną stronę – poprzez zapomnienie i nicość. Jak umrze, to nie odnajdzie swojej Muirre, bo zapomni o wszystkim. Szukać może tylko wśród żywych. Kręciło mu się w głowie od jej gadania wcale nie gorzej, niż teraz od kolejnego garnca piwa. Dał jej całe pieniądze, jakie dowiózł. Za to, żeby Muirre wróciła, choćby na chwilę. Odprawiła swoje obrzędy. Śmierdziało, dymiło, wirowało we łbie. Powiedziała, że Muirre przyjdzie nieoczekiwana. Dała malutki kawałek drewna – taki niby-amulet. Nie chciała pieniędzy, ale i tak jej je zostawił. Nie chciała też podziękowań i właściwie go przegnała. Ale Artur uwierzył jej i czekał. Jak głupi. * * * – A wiecie, że jak popatrzyłem na jego mordę, to wiedziałem, że o babę idzie. – Leo gładził palcami przyjemnie ciepłą powierzchnię glinianego kufla. Aż tu było słychać, jak wiatr gwiżdże na polu. – To co z nią? Z kimś ze wsi odeszła? – Eeee... nie. – Burchard nagle zrobił się milczący. – Przecie żeście mu jej nie ubili... – Leo pociągnął z kufla i urwał w pół łyka. Spojrzał na twarz rozmówcy, dziwnie zarumienioną. – Nie ubiliście jej?... Prawda? Stary miał bardzo niewyraźną minę. * * * Łyknął piwa. Zdałoby się coś zjeść. Muirre gon‘na... Muirre gon‘na...To prawie jak piosenka. Bardzo wesoła piosenka... Sięgnął do miski, ale znalazł tylko kość. Na psa urok, znaczy, pożytek... Burek się ucieszy. Artur znowu pociągnął z dzbana. Przypomniał sobie, jak zostawił dwa psy w domu i poszedł polować z trzecim. Wrócił za dwa dni i znalazł na dziedzińcu nadgryzionego człowieka. Po resztkach trudno było się dowiedzieć, co za jeden. Chyba obcy, bo tutejsi bali się mu na oczy pokazać, a poza tym, nikt go nie szukał. A jego psy znali i bali się ich jeszcze bardziej. Trochę już wirowało mu w głowie, omal nie spadł z ławy, kiedy przypomniał sobie, że Burek ciągle tam warczy. Zabawne. Pies warczy, a ogień grzeje. Trzeba uważać, żeby z tego kominka, co go ojciec wedle hrabiowskiego wymyślił, iskry na dom nie poszły. Jakby się to spaliło... ale by było śmiechu... Strasznie chciało mu się coś zjeść, potrzebował wytrzeźwieć. Nie upił się do nieprzytomności i właśnie osiągnął ten moment, kiedy zawroty głowy przestają być przyjemne, a świat nabiera barw dziwnie smętnych. Cisnął w ogień amulet – mały kawałek drewna. Do diabła z czarami. Nic nie dają i właściwie nie warto czekać, aż się wypełnią wróżby jakiejś baby. Babia rzecz proroctwa głosić i w nie wierzyć. A jego rzecz... Jego rzeczy już nie ma. Nie ma nic do roboty na świecie. A mięso jak na złość na górze, a chleba nie upiekł. Zapomniał. Trzeba wejść po drabinie po pijaku. Stęknął i wstał. Nikt, niestety, nie przyniesie... Diabli sobie z niego zakpili. W tej okolicy chłopy rosną jak dęby, a baby jak dzwony. No to on dla odmiany zakochał się w drobince. Muirre... już nie ma Muirre i nie będzie. Piwo jest. I szynki na strychu niedawno wędzone, po pierwszych przymrozkach. Poszedł ostrożnie na górę. Na oślep sięgnął po mięso, ale trafił na pusty hak. – Cie, zaraza... Hep... Nie ma? – Zdziwił się mało sensownie. Nie było. W ogóle w tym domu nie ma nic na miejscu... odkąd nie ma Muirre. Na jej miejscu. I sam Artur czuł, że jest tu nie na swoim miejscu. Dawno poszedłby w pierony, ale nie było dokąd. Sięgnął po dalszy kawał wędzonki, nie złapał, w końcu wziął kiełbasę, która sama wpadła w ręce. A potem zbaraniał tak, że aż upuścił kiełbasę. Bo na sianie leżała Muirre. – Jestem pijany i śpię... Znowu śpię... – czknął. – No dobrze – wymamrotał. – Chodź, maleńka, co masz na strychu leżeć. Muirre, wstawaj! Złaź na dół. Muirre... Obudziła się i aż rzuciła w tył. Ot, nastraszył bidulę. Zawsze była taka strachliwa. Wtedy, kiedy ją zabili, też się bała... Odpędził zaraz tę myśl – nie chciał ani trzeźwieć, ani się budzić. Usiadł na deskach, skrzypnęły pod wielkim ciężkim chłopem. – Jesteś w domu, malutka. Nie bój się. Złaź do izby. Wyciągnął rękę. Nie uciekła bardziej do tyłu, bo już nie miała gdzie. Dotknął jej twarzy i potarganych włosów. Była prawdziwa, bo inaczej, co by to był za sen. – No, Muirre, złaź na dół, przecież cię gwałtem nie będę wlókł – zaraz pożałował tych słów, bo przypomniał sobie, jak wlekli ją przez wieś, zanim ubili między domami. – Chcesz tu zostać? To ja też zostanę. Czekałem na ciebie... Tyle czasu na ciebie czekałem... Nie pójdę sam na dół. Muirre gon’na... Muirre trett‘na... Muirre gon’na... – Mruczał po cichutku. Muirre odeszła, Muirre przyszła... we śnie... Wszystko się może zdarzyć w pijackim śnie... Wiatr wył w kominie jak potępiona dusza na żalniku. – Myśmy jej nie ruszyli. Ale wiecie, Leo, jak to jest... Poszedł stary na zbój i ktoś go rozpoznał. Akurat to wtedy było, jak już Michał z domu we świat poszedł. Przyszła kupa nad ranem, zaczęli ich tam rezać. – Burchard urwał kawał chleba, obyczajnie podał kusznikowi. – Pachołków wyrżnęli, starego powiesili we wrotach i wzięli się za baby. Ta Muirre uciekała... Do wsi, do wrót tłukła... – Gospodarz czegoś się wściekł. – Jakby była z naszych, a stary się po ludzku zachowywał, przecie by my poszli z obroną, nawet jak ktoś rację do nich miał. Ale jeszcze dwa dni wcześniej święto Wianków było i się z nami społem nie bawili, że to niby szlachta z chłopami nie będzie. No to jak my dla nich niedobrzy do zabawy, to i do pomocy pewnie też. Nie śpieszyli my sprawdzać, czy od chamstwa ratunek przyjmą. Leo milczał. Nie znał i nie rozumiał chłopów, wychował się... hmm... wyszlifował swoim tyłkiem błotniste ulice Mannsbergu. Żołnierzy nikt chamami nie nazywał, a w mieście nie takie wyzwiska uchodziły płazem. Dziwne. Tyle lat na świecie żyje, a chłopi to dla niego jakby obcy gatunek. – Nikt wrót nie otworzył, a tamci do nas nic nie mieli. No i tyle tego. Nie ma co mówić. – A ten... Artur, gdzie był wtedy? – Zanim Leo zapytał, wysiorbał piwo do końca. – On jak raz z polowania wracał. Wrzasku narobił, na górce nad wsią bił się z nimi. Za nogi go powiesili na gruszce Maćkowej nad wsią. Szkoda że nie za łeb, parszywe nasienie. A potem poszli za tą jego... – Znaczy, widział, jak mu babę sprawiają? Teraz Burchard głośno siorbnął piwem. – O kurwa... – Leo nawet nie zauważył zgorszonego spojrzenia gospodarza. Chłopi nie klęli. Żołnierze, owszem tak. A powód był. * * * Dygotała, kiedy dotknął jej twarzy, dygotała, kiedy się odezwał. Głos miał gruby, basowy, a ręce szorstkie, z połamanymi paznokciami, twarde i... ciepłe. Siadł tuż obok, nie wiedziała, co robić. Nie miała żadnej broni, zresztą... nie zachowywał się gwałtownie. A jakby chciał to... miała złe doświadczenia z opieraniem się mężczyznom. Lepiej było ulec niż zostać obitą. Zwalisty, nieogolony drab. Bez słowa przygarnął ją do siebie i tak trzymał, nawet nie zauważył, że się wyrywa. Potężnie śmierdział piwem. Ale tylko piwem i niczym więcej, można było to przeżyć. Po prostu przygarnął ją jak lalkę i tak trwał. * * * Leo nie dolał sobie piwa. Żal mu się zrobiło tego całego Artura. I jego żony też. Sam żonaty nie był... a raczej kiedyś bywał... po wielekroć i na krótko... Po prawdzie tyle razy, że trudno było to nazwać małżeństwami. Chyba nie miał do tego talentu. A może obóz wojenny nie pomaga w zakładaniu rodziny. Nieraz widział, jak pyskate babska robią swoim ślubnym piekło. Po gruntownym przemyśleniu sprawy, trochę im zazdrościł, bo skoro żaden z tego powodu nie zostawiał rodziny, to coś w tym musiało być. A ten Artur... Nic dziwnego, że go krew zalewała na widok chłopów. I że schodzili mu z drogi. Jakby tak ich zaczął siec mieczem, to, wedle Leowego rozumu, byłby w prawie. A co tam myśleć na darmo. Szkoda baby, szkoda chłopa. I Michała szkoda. Każdego szkoda, co głupią i złą, niepotrzebną śmiercią zmarł. Życia nie starczy, żeby ich wszystkich opłakać. Przy najbliższej okazji da na modlitwę za nich jakiemuś mnichowi. A teraz czas by już spać. * * * Nie wiedziała, kiedy zasnął. Musiała szybko i ostrożnie uciekać. Wszystko było nie tak... Spodziewałaby się wszystkiego, a najprędzej... Lepiej nie myśleć o tym, czego się spodziewała. Ale takie powitanie przez kogoś, komu się wkradła do domu i okradła... Tu coś jest nie tak z głową. Wyślizgnęła się cichutko, bezszelestnie zeszła na dół. Przemknęła jak cień obok kominka w stronę drzwi. – Nie otwieraj, tam jest zły pies. Siedział na drabinie. – Nie możesz tak odejść. Zamarzniesz. Poczekaj. Chyba nie próbowałby jej przeszkodzić, ale to, co ją naprawdę powstrzymało, to głuche warczenie wyraźnie słyszalne przez potężne drzwi. Boże, to chyba jakiś potwór, a nie pies. Mężczyzna zeszedł z drabiny i stanął na środku świetlicy. – Na dworze jest śnieg. Boso i w tych szmatach nigdzie nie dojdziesz. Zawstydziła się. Pierwszy raz od dawna. Odkąd palili jej wieś i odkąd... nikt nie patrzył, jak jest ubrana. No, może Guy, chociaż nie dlatego, żeby się o nią troszczył. Ale Guya już nie było i dobrze mu tak. To nie był dobry człowiek. A sukienka... Jak ktoś w jednej podartej sukience chodzi od wiosny, śpi po krzakach, na ziemi i w błocie, jak ją deszcz moczy i popiół z ogniska oblepia, to jaka ma być? Cud, że sama z niej nie spadła. – Chodź tu. – Posłuchała. Co miała robić – i tak za drzwi nie wyjdzie. Pies warczał cały czas. A raczej bulgotał jak wielki kocioł kaszy. Wolała się nie zbliżać do drzwi. Wróciła na środek izby. – Siadaj. – Podsunął jej zydel. Siadła. Nie wiedziała, co innego zrobić. Przez całe życie każdy spotkany pokazywał jej, że babska rzecz słuchać. To słuchała machinalnie i na wszelki wypadek, najwyżej potem robiła po swojemu. Bała się wyraźnie opierać i bała się tego warczenia za drzwiami. Obróciła głowę, zobaczyła, że mężczyzna grzebie w jakimś na wpół rozbitym kufrze. Chciała wstać, kiedy zobaczyła w jego ręce kościany grzebień. Przytrzymał ją i zaczął czesać. – Auuu... – Siedź, przecież cię nie zjem. – Mocował się z jej włosami, po chwili dał spokój. Znowu zniknął w półmrocznej głębi wielkiej sali. Wrócił z drewnianą balią. – Nic z tego nie będzie, po prostu trza cię wykąpać. Nie powiedziała nic, widziała, że zwariował. A trochę ją to zaintrygowało. Zwracał się do niej, jakby ją znał i wyczekiwał. I... póki co, nie zachowywał groźnie. Musiała tylko się pilnować, żeby czegoś złego nie zrobił. Czekała, kiedy napełniał balię wodą z wielkiej kadzi obok kominka, i wlał do niej cebrzyk ukropu z kociołka wiszącego nad paleniskiem. Zawstydziła się nagle, kiedy kazał się jej rozebrać i wykąpać. Zamiast się odwrócić, usiadł pod ścianą na zydelku i patrzył. Uporczywie i bez słowa. Nagle ją rozzłościł tym patrzeniem, więc zsunęła sukienkę, zrzuciła wytarganą i brudną koszulę i wlazła do wody. Patrzył cały czas jak zaklęty. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów miała gorącą wodę do kąpieli i w pewnym momencie zapomniała o nim. Siedzenie w ciepłej wodzie było miłe. Rozleniwiało. Odpychało strach – te paskudne kleszcze, które ściskały ją za wnętrzności od tak dawna, że aż się zdziwiła, że to może ustąpić. Coś jej się stało. Najpierw zwyczajnie zaczęła się myć, trzeć szorstkim prześcieradłem, którym wyłożył jej balię. Nagle wydało jej się, że może zmyć z siebie cały stary brud. Miesiące poniewierki... tych żołnierzy... kompanię Guya... błoto... głód... Tarła zawzięcie chude ramiona. Ścierała Guya, który zaraz jak ją w spalonej wsi znalazł, to zgwałcił, a chociaż kamratom zapowiedział, żeby nie tykali jego własności, to jednak ją wypożyczał za byle grosz, a jak się trafiła okazja, to i nie tylko im. Każdemu. Każdego chciała zetrzeć. Także i tych żołnierzy, którzy zdybali całą kompanię akurat wtedy, kiedy ją Guy pociągnął w krzaki. I krew Kozyra, którego ściął rycerz tak akuratnie, że aż ją w zaroślach ochlapało. Guy leżał na niej bez portek i dławił jej krzyk, kiedy rżnęli jego ludzi, i kiedy zabierali niedobitków w sznurach na sąd. Skóra ją piekła od tego tarcia, nie zauważyła, że woda stygnie ani że gospodarz domu patrzy. W pewnej chwili wstał, dolał gorącej wody i usiadł znowu. Nie widziała tego. Właśnie zmywała swój strach z tej chwili, gdy Guy wymyślił, że zaczają się pod głazem na jakiegoś chłopa. I ból, kiedy ją pobił, dlatego że się bała. Guy już jej nieraz pokazał, że przed niczym się nie cofnie i nikt się przed nim nie obroni. Chciałaby zmyć z siebie wszelkie wspomnienie tego zbira. I szaleńczą rozpacz, kiedy zobaczyła, że Guy napada tego wielkiego żołnierza, a ten zabija go tak od niechcenia i łatwo. I panikę, kiedy w jednym przebłysku uświadomiła sobie, że ten straszny człowiek równie łatwo z nią skończy. Nie żałowała Guya. Jeśli czegoś żałowała, to tego, że nie przerżnęła mu gardła we śnie. Ale bała się – spał czujnie. Albo że nie poprosiła tych żołnierzy o pomoc, choćby z nią robili, co chcieli. Ale ani Guy, ani ona nie widzieli, że żołnierzy jest dwóch. Co dwóch żołnierzy, to nie cała banda parchatych bydlaków, zawszonych złodziei. A teraz nikt by jej nie ścigał. Nagle dotarło do niej, że jest teraz morderczynią, której szuka pewnie cała okolica – i wtedy oparła twarz o kolana, objęła je rękami i zaczęła płakać. Cicho, a potem coraz głośniej. Nie widziała, gdy ten człowiek stanął między nią a światłem z kominka z wielkim białawym ręcznikiem. Po prostu owinął ją w płótno. Trochę szorstkie, trąciło długim leżeniem w kufrze. Potem podniósł jak piórko. Zanim zdołała się wystraszyć, przeniósł ją na rozpadające się łóżko w kącie izby. Zaczyna się, pomyślała. Ale się nie zaczęło. Podał jej grzebień. Zawstydziła się nagle. Po raz drugi odkąd tamten żołdak ją... przypomniała sobie, że można się normalnie zawstydzić czesania przy mężczyźnie i tego, że siedzi właściwie goła. Obracała w rękach grzebień i usiłowała zrozumieć, co się dzieje. A on znowu siadł na stołku i patrzył. Teraz trochę inaczej. Nagle wstał i zniknął w ciemnej części izby. Czymś tam szurał. No to skorzystała z okazji i uczesała mokre włosy po raz pierwszy od wiosny. I otuliła tym ręcznikiem, bo nagle poczuła się słaba i zmarznięta. Zapadła w dziwaczne odrętwienie, które na pewno nie było błogostanem. Po chwili uświadomiła sobie, że on siedzi obok i trzyma rękę przy jej twarzy. Kiedy się poruszyła, wstał i znów zniknął w półmroku. Zawinęła się jeszcze ciaśniej i pociągnęła w swoją stronę gruby sztywny koc, który najwyraźniej służył tu za pościel. Minęło trochę czasu zanim się obudziła. Wtedy on znowu zabrał rękę z jej włosów i odszedł w głąb izby. Chyba co jakiś czas mamrotał to swoje Muirre gon‘na... Muirre gon‘na... Ciekawe, co to takiego, brzmi jak modlitwa. Rozejrzała się po pomieszczeniu. Było obszerne, zniszczone i zaniedbane, prawie bez sprzętów. I nie da się ukryć, brudne. Stół majaczący obok kominka wyglądał, jakby go porąbano i naprawiono dość nieudolnie. Ciężki zydel świecił jedną nową nogą na miejscu starej. A niedaleko od łóżka była broń. Miecz, ciężki oszczep, kusza. Gruby pas z długim puginałem i solidnym chłopskim kordem. Jakieś torby, jedna chyba z bełtami. Zapinane buty za kolana rzucone byle jak. I coś, czego nie umiała rozpoznać w niepewnych błyskach kominka. – Włóż to na siebie. – Nie słyszała jak podszedł. Podłoga była tu z desek, inaczej niż w chłopskich chatach. Położył naręcze rzeczy na łóżku i znowu usiadł na stołku. Spojrzała. Dał jej ubrania, trochę wymięte od leżenia w kufrze. Gruba, miękka koszula, spódnica do włożenia na nią, niebieska suknia spodnia, gruba suknia wierzchnia. Sukienne pończochy, mięsisty i ciepły kaptur z jaskrawym podszyciem. Płaszcz z futrem od spodu. Płaszcz jej się bardzo spodobał. Jak dla szlachcianki. Nigdy takiego nie miała. Nikt w jej wsi takiego nie miał. W komplecie był nawet pasek z sakiewką i buty. Wszystko chyba nowe albo mało używane. Zaczęła się ubierać. W razie czegoś, lepiej uciekać w ubraniach niż w ręczniku, zwłaszcza przez śnieg. Rzeczy były dobrego gatunku, chyba dość drogie. I idealnie na nią pasowały. Niby szmaty zawsze pasują, ale w tych czuła się, jakby szyto je specjalnie dla niej. Ta długość, co trzeba i w ogóle. Nawet w takim kolorze, w jakim kiedyś suknię od ojca dostała na Zimowe Święto. Dziwne. Dziwny dom. Dziwny człowiek. Skąd mógł ją znać? Bo chyba ją znał. Wiatr wył w kominie. * * * Leo spał niespokojnie. To ten wiatr. Wydawało się, że zaraz porwie małą chatę. Gdzieś tam obok słychać było chrapanie Burcharda i zipanie przez nos jego baby. Drobiazg w kołysce dzięki, Bogu nie chrapał, a starsze dzieciaki spały na stryszku w sianie. Tym sposobem Leo wysłuchał chrapiącego duetu, a nie chóru. Dobre i to. Przypomniał mu się chór w Clarenne, który tamtejszy starosta ufundował przy miejskiej świątyni. Leo raz tylko go słyszał, w ogóle tylko raz w życiu słyszał chór. Czuł się wtedy jak w niebie. Nagle niemal parsknął śmiechem, bo stary zachrapał donośnie i kusznik wyobraził sobie chór chrapiących Burchardów i pozipujących przez nos bab. W pół śmiechu zasnął jak głaz. * * * Krzątał się po ciemnej izbie, szukał czegoś jeszcze. Nagle znowu siadł na ławie. Patrzył na nią. Usiadła na zydelku, tak żeby w razie potrzeby móc skoczyć do drzwi. Ale chyba nie będzie potrzeby. Zauważył tę ostrożność. – Nie wychodź do psów, są niebezpieczne. Kiedyś zabiły człowieka. – Ja też. Niedawno. – Chciała zobaczyć, jakie zrobi wrażenie, niech już się stanie, co się ma stać. Wrażenia nie wywarła żadnego. – Wiem. Słyszałem. Muirre. – Ostatnie słowo powiedział jakby do siebie, jakby po prostu chciał usłyszeć jego brzmienie. – Nie obchodzi mnie to. – A co cię obchodzi? Czego ty ode mnie chcesz? Nie odpowiedział. Znowu o czymś myślał. Patrzył, jakby ją do czegoś porównywał. – Czego ty ode mnie chcesz? Nie odpowiedział od razu. Przeszedł do kominka, dorzucił kolejne grube polano do ognia. Powtórzyła pytanie. – Może... żebyś wstała i przeszła po izbie w tym ubraniu. Posłuchała. Podeszła do niego. – Tak dobrze? Znowu dotknął jej twarzy. Nikt tego nigdy nie robił, zaczynało jej się podobać. Poczuła, że coś mu musi dać... za wszystko. Za to, że był pierwszym dobrym człowiekiem, jakiego spotkała. Ale nie miała nic poza sobą. Dała mu siebie. Po raz pierwszy w życiu dała, zamiast zostać wzięta siłą. Kominek palił się coraz mniejszym płomieniem. * * * – Sporo wypiłem. Ja... czasem mam sny. Od wypadku. Śni mi się, że wstaję, wychodzę i tak dalej. Że wszystko jest w porządku. A kiedy już jestem pewien, że to prawda, to się budzę. Nie wiem, czy teraz się obudzę, czy nie. – Nie śpisz. – Gdybyś wiedziała, ile razy słyszałem we śnie takie zapewnienia... Śpię czy nie, zachowam się tak, jakbym się miał nie obudzić. Pogłaskał ją po ramieniu, podciągnął zwinięty kubrak pod głowy. Przykrył ją futrzanym płaszczem. Kominek grzał, ale przez to w plecy było zimno. – Doczekamy do nocy, pójdziemy, żeby nas nikt nie spotkał. Mam konia, przez noc dojedziemy dość daleko, potem już jakoś pójdzie. – Co ty mówisz? – Nie możesz tu zostać, a ja też już nie chcę. To złe miejsce. Odjedziemy razem. Mam konia. Już sobie wszystko przemyślał. Nauczył się rozwagi. Nie to, co dawniej. Poleciał z wrzaskiem i oszczepem ratować, zobaczyli go na wzgórzu i tam w kilku konno dopadli. Już wtedy zrozumiał, że gdyby uderzył po cichu, może by się coś udało. A jak go wieszali, zobaczyli, że Muirre chyłkiem przemknęła do wsi. I tylko przez niego, przez to, że się na górce z nimi starł. Bo ze wsi nie widać domu ojca, a z domu nie widać wsi. Górka i drzewa zasłaniają. Te drzewa, na których chcieli go na przestrogę zawiesić. A z drzew było widać całą wieś. Calutką. I wszystko, co się w niej dzieje. Zapamiętał ten widok chyba na całe życie. Nauczył się rozwagi. Szkoda że nauka to taka droga rzecz. Życia ludzkiego nie starczy na powtarzanie lekcji. Zanucił. – Muirre gon‘na... Muirre trett‘na... Muirre gon‘na... – Co mówisz? To modlitwa? – Jeśli coś jeszcze ją mogło w tym domu zdziwić, to to, że nie zadał jej żadnych pytań, jakby znał już wszystkie odpowiedzi. – Musimy przeczekać dzień, bo się ktoś może napatoczyć. A potem w drogę. Razem – uśmiechnął się. – Muirre gon‘na... Na dworze świtało. Gdzieś z daleka dobiegło ledwie słyszalne szczekanie psa. Odpowiedziały Burki, ogłaszając późną zimową pobudkę. Ale oboje jeszcze się nigdzie nie spieszyli. * * * Mimo wiatru cała wieś wyszła pożegnać Michała. Ale nawet z dzieciakami nie była to duża wieś. Parę chat w kupie, kilka trochę dalej. Przenieśli go w całunie i na marach, z pochodniami, z płaczem wszystkich kobiet i zawziętym milczeniem mężczyzn. Wszystko było tak, jak być powinno, jakby głupią śmierć mógł wynagrodzić przyzwoity pogrzeb. Jakub niósł Znak Pański wzięty z kapliczki. Sąsiadki podtrzymywały Jakubową. Nie była to poza – po dwudniowym płaczu, po szoku ledwie stała na nogach. Chwilami Leo myślał, że i ją zaraz pochowają. Potem Ciepał kopał grób na małym żalniku pod lasem, a wszyscy obecni stawali przed Jakubem i Znakiem, wygłaszając rytualne pochwały dla jego syna. Leo nagle pomyślał, że chciałby, aby te wygłaszane na jego pogrzebie brzmiały równie szczerze. * * * Jakoś tak potem zebrali się w Jakubowej izbie, rozgrzać się i pogadać. Ot, stypa. Siedli bez rozstawiania, ale wedle szacunku. Leo jako przyjaciel zmarłego, honorowo między Jakubem a Burchardem. Nikt nic nie mówił, pociągali piwo w milczeniu. Było źle. Leo czuł, że coś trzeba powiedzieć, ale nikt z nich się pierwszy nie odezwie. A wypada nieboszczyka pochwalić ostatni raz, bo po co innego byłaby stypa? – Wyście byli na wojnie kiedyś? – A po co? – Burchard mógł Jakuba spytać, który służył dawno temu, ale Jakub nie miał teraz ochoty do gadania. Siedział za stołem jak burzowa chmura. – A tak sobie pytam. W oblężeniu Michał ze mną razem na wieży stał. Takiej na kołach, drewnianej. Myśmy to nazywali hulaj-murki, bo jak się udało podciągnąć ją do murów, zaczynała się lepsza zabawa. Tak to tylko pilnować, żeby z murów na łeb kamienie nie leciały, ale jak się fosę w jednym miejscu przysypie, hulaj-murek dostawi i na mury wedrze, to z murów obrońcy lecą... na łeb na szyję. – No i co, nie przeszkadzają wam? Czekają, aż podstawicie? Leo się trochę uśmiechnął. – Ja właśnie o tym. Uderzyliśmy na dwóch hulajmurkach, my z chorągwi mannsberskiej na jednym, Królewskie Psy na drugim... – Kto? – Królewska piechota, taka specjalna. Ktoś ich pieskami króla nazwał, ale jak zeszłej wojny rozbili baronów, to się wszyscy z tej nazwy przestali śmiać, a sam król dał im czarną chorągiew ze srebrnym psem gryzącym smoka i koroną królewską. Ich na zimę nie rozpuszczają do domów, ale tam się dostać na służbę trudno. – Leo próbował, ale dopiero teraz miał szansę. Myślał, że razem z Michałem się uda... – No to na hulaj-murkach byliśmy razem, oni na jednym, my na drugim. Im się powiodło, a nam przed samą fosą złamali wieżę wpół. Ichni dowódca, kozi syn zasrany, kamieniami nic uradzić nie mógł, to własną machinę całą wystrzelił. Daleko nie leciała, ale trafiła w środeczek. My z górnego pomostu spadliśmy razem. Kto miał pecha, to na ziemię i kark skręcił. Ja z Michałem wpadłem do wody. Michał mnie za nogi wywlókł, bo bym się utopił. A potem, wiecie, co zrobił? Wrócił do fosy po następnych. Tam z góry strzelają z kusz, z łuków, kamieniami piorą, ukrop leją i smołę wrzącą – a ten wraca. Ci, co byli na dole wieży, których belki nie pogniotły, to jak jeże wyglądali. W pięciu wojnach byłem, a nie wiedziałem, że się tyle strzał w człowieku mieści. Z dwustu chłopa na wieży przeżyliśmy w trzech: Michał i ci, których wyciągnął, zanim ich wytłukli z murów. Druga wieża zdobyła mury. A do nas... przychodzili rzeź oglądać, bo się im we głowach nie mieściła. Sam diuk Berg przyjeżdżał popatrzeć po szturmie, srebrny kielich Michałowi dał za odwagę. Diuk mówił, że bogactwo króla, to tacy ludzie – Leo zwrócił się teraz do Jakuba. – Ten kielich, co w szarym woreczku. Dla was niósł. Dla matki te pierścienie srebrne. No to mówię, że nas trzech zostało żywych. Dzięki niemu. A waszemu synowi tam nic się nie stało, nos mu w kłótni miesiąc później złamali. Takie szczęście miał. – Takie szczęście, że go prawie na progu domu przybłęda ubiła kozikiem – powiedział milczący dotąd Ciepał. Lubił Jakuba i jego synów. Jakaś baba zaczęła znowu płakać. Pewnie Jakubowa... Leo zacisnął pięść. – Dlatego ja tę sukę znajdę. Będę szukał, aż znajdę. Choćbym ją miał z grobu wykopać. * * * Zjedli resztę szynki, którą ściągnęła ze strychu, potem kiełbasę. Nie mogli zabierać wiele, a zostawiać żal. Artur nagle wstał. – Psiamać, nie ma drewna. Muszę trochę narąbać. – Nie warto. – Warto. Tak prędko to my nie wejdziemy do ciepłej izby, ani nie zjemy ciepłego. Trzeba teraz na zapas, cały dzień przed nami. Włożył kaftan, przyrzucił się opończą. – Ubierz się, muszę cię psom pokazać, niech się przyzwyczajają. Ale z sieni nie wychodź, żeby cię ktoś nie zobaczył. A w razie czego leć na strych i w siano. Wsunął siekierę za pas i wyszedł, ostrożnie przytrzymując drzwi. Warczenie znowu dało się słyszeć. Bez drzwi brzmiało... po prostu strasznie. Artur przytrzymał psa za obrożę i uspokoił. – Spokój, Burek, no już, już, dobry piesek. Nigdy nie widziała aż takiego pieska. Mógł ważyć i ze dwa cetnary. Góra czarnego futra i dwucalowe zęby. Psisko przestało warczeć, wywaliło różowy jęzor, wielki jak podeszwa buta. Psi uśmiech może by i uspokajał, gdyby był mniejszy... chociażby o pół stopy. Zaraz też do Sieni zajrzały dwa następne pieski. Równej urody. Artur te także uspokoił. Miała nadzieję, że skutecznie. Starała się nie drżeć, kiedy ją po kolei obwąchały. – Jak je nazwałeś? – To Burek i to Burek. Tamten też Burek. Niby jak inaczej nazwać psa? Nie chciał ich pilnować bez przerwy, więc zamknął wszystkie w ciepłej stajni obok konia. Jego zwierzaki lubiły się nawzajem. Potem przygotował sobie drewno i rąbał, aż wióry pryskały. Czuło się od niego siłę. Patrzenie, jak pracuje sprawiło jej przyjemność. Strasznie dawno nie spotkała mężczyzny, który zajmował się pracą. Wróciła po płaszcz i kaptur, było przenikliwie zimno. Przycupnęła na progu i patrzyła. * * * – Powiem wam coś. – A? – Była zawieja. Myśmy w niej daleko nie uszli, to i ona nie mogła. W całej okolicy wiedzą, że jak się trafi obca, to ta, co zabiła Michała. Jakby ją ktoś złapał, zaraz by ktoś z wieścią przyleciał. – Ano, racja. – Burchard coś dzisiaj wolno myślał, za to słuchał z uwagą. – Ona tu gdzieś jest. Albo zamarzła w polu, albo się gdzieś przytaiła. Jak zamarzła, to ją wrony znajdą i lisy. – Albo psy. – Albo psy. Macie psy do polowania? – Takich dobrych, to nie. Mika miał, ale jak się suki goniły, to mu Burek Arturowy zagryzł. – A może ten Artur psa pożyczy? Nie wam. Mnie. – Jeszcze zanim Leo skończył, sam uznał, że to głupi pomysł. – Eeeee... Te jego psy to nie do polowania. Mika mówił, że widział kiedyś Artura w lesie, a jak wedle jego domu wracał, to coś się tam strasznie darło. A potem cisza. Musiał wędrowiec zostawione Burki o gościnę poprosić. – Burchard uśmiechnął się pod wąsem na ludzką głupotę. Widać w jego mniemaniu wszyscy na świecie powinni wiedzieć, że Artur ma złe psy, a jak ktoś mimo to tam wlazł, to sam sobie winien. Leo pomyślał, że staremu przydałoby się raz w życiu wystawić nos poza swoją okolicę. Zobaczyć, że świat jest duży i nic nie wie o Arturowych psach. – Jakbyście tam zajrzeli, przyszłoby się wam z nimi o życie bić. Nie mówię, Leo, że by was akurat zjadły, tylko z zabitym psem źle się tropi. – Ciepał dołożył swoje. – Ja myślę, że może być jakikolwiek pies, nawet niedobry. Nie będziemy szukali śladów, bo już wczoraj zawiało, ale najwyżej trupa w polu. Do tego każdy pies się nada. – Leo uczepił się tej myśli. – Tacyście pewni, że zamarzła? – Jak nie zamarzła, to gdzieś tu się schowała. Przecież nie u Jakuba w komorze? Skrzypnęły drzwi. Buchnęło zimno, rozpraszając trochę zaduch niewietrzonej chaty. Wlazł Mika myśliwy, otrzepał śnieg w sieni i zawiesił płaszcz na kołku obok pieca. Mieszkał w lesie, dość daleko, pewnie dlatego spóźnił się na pogrzeb. – Co tam słychać? – Burchard powitał gościa. – Mróz – odezwał się Mika. – Jutro się wichura skończy. – Wiecie, co też Leo mówi? Że ta suka się gdzieś schowała albo na mrozie zdechła. – No to jutro będzie pogoda, żeby poszukać. Skąd zaczniemy? – Mika rozcierał zziębnięte ręce. – Można w lesie – Leo nagle wpadł na pomysł. – Albo... Nikt nie szukał u Artura. – Akurat was Artur wpuści – Mika powiedział to powoli – I jego psy. – Jak puści psy, to nie znajdzie takiego szpunta, żeby je pozatykać. Kusza robi duże dziury. – Leo powiedział to i za – bębnił palcami o stół. Wtedy odezwał się Jakub. Po raz pierwszy żołnierz usłyszał jego głos. – Jak on ją ukrył, własnymi rękami uduszę ścierwo. A z niej pasy będę darł. Kusznik przypomniał sobie Michała wrzeszczącego i wyciągającego rannych z resztek zwalonej wieży oblężniczej. Odezwał się tym samym głosem. – Ja wam na to kleszczy pożyczę. Burchard popatrzył po nich: – Czas już skończyć z tym wszystkim. Ze wszystkim – powtórzył. Leo jako wytrawny kusznik nie był nerwowy, ale lubił działać energicznie. – A może byśmy teraz w kilku do Artura zajrzeli? To niedaleko... Obrócimy raz-dwa. * * * Kiedy wnosił drwa i układał starannie obok kominka, poczuła się tak pewnie, że odważyła się zapytać: – Jaki wypadek miałeś? – Żonę. Musiała mieć głupi wyraz twarzy. Westchnął ciężko i powiedział: – Zabili moją żonę parę lat temu, na oczach całej wsi. – Zbójcy? – zdziwiła się. Wykrzywił się w czymś; co pewnie miało być uśmieszkiem. – W tej okolicy od niepamiętnych czasów jedyni zbójcy to mój ojciec, dziadek, pradziadek... Ja pierwszy byłem uczciwym żołnierzem, pikinierem w Batalii Królewskich Psów. Wyrodziłem się... Usiadł ciężko obok kominka. – Ojciec spartaczył robotę, napadnięci kupcy się zrzucili i przysłali nam kompanię najemnych strzelców. I tyle. Dostałem po łbie, powiesili mnie za nogi na drzewie, żebym dłużej zdychał. Jakoś nie zdechłem, przez parę lat przyszło mi żałować. Dotarło do niej, że musi zapytać o coś, co nagle wydało się jej ogromnie ważne. O tajemnicę, dookoła której krążyła przez ostatnią noc. – A ona? – Jej nikt we wsi nie chciał schować. A żołnierze przyszli zabić wszystkich w tym domu. Ale nie wszystkich od razu. Miał teraz taką twarz, że ledwie wyszeptała kolejne pytanie. – Jaka była? – Jesteś taka jak ona. Moja Muirre... Zapatrzył się w tamten kufer. Zrozumiała. I jakby w nią piorun strzelił. To był kufer z wyprawą jego żony, ubrał ją w jej rzeczy i przez cały czas mówił do niej. Do tamtej! Bo zobaczył podobną twarz i podobną... A ona już myślała, że komuś na niej zależy! – Myślisz pewnie, że ci ją zastąpię? Podniosła się ze stołka. Nie zwracał na nią zbytnio uwagi, zatopiony w swoich myślach. – Nie. Nikt jej nie zastąpi. Poczuła, że coś ją straszliwie dławi. JAKA BYŁA GŁUPIA! Jak mogła tak się dać oszukać... Nie wytrzymała i wrzasnęła na cały głos: – Nie myśl, że będę próbować! Cisnęła stołkiem o ścianę, kopnęła drzwi, w przelocie zobaczyła jego niebotycznie zdumioną twarz. Skoczył w jej stronę. Wypadła na podwórze, potem za bramę i zatrzasnęła furtę z zewnątrz. – Co ty gadasz! Wracaj, głupia! Podparła plecami furtę. Palnął swoją wielką pięścią w deski. – Wracaj, to niebezpieczne! – No to co? Nie zastąpię ci jej! Nie będę jej udawać! Poczuła, jak łzy zamarzają na policzkach. * * * Leo szedł szybko. Miał naciągniętą kuszę w rękach, gotów strzelać od razu. Kupił ją drogo wiele lat temu i ani razu nie żałował. Byli tacy, co się kusili na te nowe, ze stalowym łukiem. Że niby mocniejsze. To fakt, do napięcia ich potrzebna dźwignia, a jak się dobrze trafiło, to przebijały dębowe wrota i dwóch chłopa za nimi. Ale Leo nie był nowinkarzem. Którejś zimy widział, jak przed strzałem, ni stąd, ni zowąd pękł stalowy łuk takiej nowinki. Robert, dobry strzelec, z którym przesłużył dwa lata, dostał w twarz jego połówką. I wtedy Lea uwierzył, że oczy mogą same z siebie coś wyrażać, bo sekundę przed śmiercią miał Robert niesamowite zdumienie na gębie, z której zostało tylko pół nosa i oczy. Od tamtej pory, ilekroć kuszarze proponowali sprzedaż nowej kuszy, Leo uciekał. Bał się, że go mimo wszystko przekonają. Teraz szedł szybkim marszem przez śnieg po kolana. I ze złością zauważył, że chłopi byli owszem zdecydowani i mocni w gębie, ale im bliżej do Arturowego obejścia, tym wolniej szli. A gdyby nie milczący Jakub między nimi, zawróciliby do domów w pół drogi. I tak zostali za kusznikiem. * * * Naparł na furtę. Zaparła się z całej siły. Pojechała na butach. Na cholernych butach po jego żonie. Miała ochotę rzucić mu je w twarz. Nacisk zelżał. Skorzystała z okazji, zerwała kaptur, przerzuciła nad bramą. – Zabierz to sobie! Nic po niej nie chcę! Ani kiecki ani chłopa! Szarpnęła płaszcz, żeby też mu odrzucić. W tym momencie brama odjechała w tył, w stronę podwórza. Upadła na śnieg. W czasie, kiedy ona zapierała się plecami o furtkę, Artur po prostu otworzył całe wrota. Podniosła się, uwolniła od płaszcza i zaczęła uciekać. Poślizgnęła się na oblodzonej drodze i znów upadła. Przez ten mróz było ślisko jak diabli. Dogonił ją bez problemu, zarzucił płaszczem, podniósł i trzymał za ramiona. Klęczeli oboje w śniegu, nie mogła się wyrwać, chociaż szarpała ze wszystkich sił. – Słuchaj mnie wreszcie! Muirre odeszła! Nie żyje! – krzyknął jej prosto w twarz. Pewnie, Muirre gon‘na – pomyślała z goryczą. – A ja mam wysłuchiwać tej piosenki. – Muirre nie żyje. Nie wróci do mnie. A ty... jesteś trochę do niej podobna, ale nie jesteś nią. I nie będziesz. Nie musisz nikogo udawać, bo się nie da – sapnął ciężko. Zgrzał się jak po dobrym biegu. – Zaraz się zorientowałem, jak zeszłaś ze strychu – Patrzyłem na ciebie. Wyglądasz prawie tak samo, ale i bardzo się różnisz. Nikt jej nie zastąpi, ona już nigdy nie wróci. A ja nie chcę dłużej tu siedzieć. Chcę odejść. Z tobą, nie z nią, bo jej już nie mam. I tyle. Niczego nie musisz. Tylko, żebyś ze mną była, dobrze? Chociaż tyle, żebym cię stąd zabrał, bo jak cię tu ktoś zobaczy, to zabiją. Nie chcę, żebyś umarła. Potem zrobisz, co zechcesz, ale nie daj się teraz zabić. Przestała się wyrywać. – Dobrze? – zapytał ponownie. Trzymał ją mocno, nie mogła nie zrobić. Ale nie chciała, żeby patrzył jej w twarz. – Dobrze? Tylko tyle chcę... Nic więcej...? Uspokoiła się. Właściwie... kłamał czy nie, mogłaby mu uwierzyć. I... nic ją nie kosztuje uwierzyć – chociaż tyle. Może wierzyć, w co zechce. Będzie, co będzie. Może on nie kłamie. Po co kłamać, skoro może siłą wziąć wszystko bez kłamstw. – Zgoda? – zapytał jeszcze raz. – Dobrze. Pomógł jej wstać, otarł łzy, objął i poprowadził w stronę domu. * * * Leo poprawił pas. Jeden z trzech: nosił jeden zwyczajny, do noża i sakiewki, drugi szerszy do miecza, wiązany wedle rycerskiej mody. Napatrzył się trochę, jak robili mieczem panowie rycerze i przed zimowaniem uznał, że długi miecz wędrowcowi przyda się bardziej od korda. Byle kto z byle czym nie podejdzie. Trzecim pasem był ten z hakiem do napinania kuszy. Normalnie trzymał go z nią w jednym worku, ale teraz spodziewał się bitki i strzelania. Dlatego włożył kapalin, a płaszcz i kaptur zostawił w domu. Miał nadzieję, że chociaż z tym go chłopi nie zostawią. Patrzyli na niego jak na głupca, gdy radził, żeby nie szli w kożuszkach. Ot, cała różnica między nimi a wojskiem. Nie widzą, że zabijanie to rzemiosło, trza się do niego z głową brać. Tuż przed górką zatrzymali się i zaczęli o czymś gadać wymachując rękami. Gdy Leo wyszedł na szczyt, nie mógł uwierzyć własnym oczom. * * * – Doczekamy do zmroku, to jeszcze godzina. Przygotuję konia, nie mamy zbyt wiele do zabrania. Jak się ściemni, ruszamy.– Minęli otwartą szeroko bramę, pomyślał, że powinien ją zamknąć i wypuścić psy, albowiem szerokie wrota wiodą w zatracenie, jak mawiał pomylony kapelan Królewskich Psów. I schować tę siekierę, nie może zostawać tak na dworze. Uśmiechnął się do niej. – To prawie jak jeden z moich snów. Nie chcę się obudzić. – Nie śpisz – burknęła. – Żebyś ty wiedziała, ile razy śniły mi się takie zapewnienia... – Coś sobie przypomniał o krok od drzwi. – Nie przyszło mi do głowy, żeby cię o coś zapytać. Jak masz na imię? – Muirre. – Psiakrew, nie kpij... – Stanął jak wryty i mocno złapał ją za ramiona. Podniosła na niego oczy. Uśmiechnęła się tak znajomo, że aż zabolało. – Ja naprawdę mam na imię Muirre. Nie jednemu psu Burek... Dlatego cały czas myślałam, że mówisz do mnie... Zatkało go. Miał coś powiedzieć, ale brakło mu słów, więc tylko ją objął. Muirre nagle szarpnęła się. Wypadła mu z rąk jak miękki worek. I nagle Artur zrozumiał z całą pewnością, że to nigdy nie był sen – dość było popatrzeć na leżącą mu na stopach dziewczynę. Z pleców sterczał jej gruby bełt, a ten czarniawy kusznik przed otwartą bramą oglądał się na kilku chłopów ze wsi. Na chwilę świat zrobił się całkiem czerwony. Leo mógł sobie pogratulować. Trafił w sam środek – między łopatki. Ani zipnęła. Może tej suce przydałoby się trochę bólu, ale czasem trzeba się śpieszyć. Chłopi pewnie gadaliby o tym z tydzień i namawiali Artura do oddania dziewki przez drugi tydzień, a tu już po sprawie. Wściekły ryk rozdarł powietrze. Artur leciał jak dziki zwierz, w połowie drogi porwał z pniaka długą siekierę. Leo odrzucił kuszę, zanim upadła w śnieg – sięgnął po miecz, zanim wyciągnął go do połowy z pochwy, jego głowa rozpadła się niemal na kawałki od poziomego uderzenia obuchem. Gospodarze zareagowali sprawnie – rzucili się do walki. Bardzo krótkiej. Jakub wpadł w zaspę, dlatego Artur nie trafił w głowę. Ale rozrąbał mu ramię w ohydny sposób i jego przedśmiertny wrzask smagnął pozostałych jak bat. Szło im dziwnie słabo. Może przez kożuchy, a może dlatego że ślizgali się po śniegu i nie byli u siebie. Artur chodził po swojej ziemi przez lata – dniami, nocami, po błocie i lodzie – omijał dziury i nierówności, w które oni wpadali. Nie umieli walczyć w grupie, on umiał. W dodatku z domu wybiegł jak stał, w samym kaftanie, był rozgrzany, a oni zmarznięci. Chciał zabijać. Mika był następny, bo najbliższy. Spróbował się zastawić włócznią jak przed niedźwiedziem. Z miśkiem pewnie by mu się udało, z byłym żołnierzem nie miał szans. Artur w biegu odepchnął drzewce na bok, siekiera zakończyła łuk dokładnie w żebrach myśliwego. Wyrwał ją z ciała wraz z czymś jeszcze i rzucił się na pozostałych. Ciepał unikiem wyminął siekierę i palnął maczugą. Wymierzył dobrze, niemal trafił Artura w ramię, ale nieskutecznie – dziwnym przypadkiem w tej chwili ten się poślizgnął. Zarył siekierę obuchem w śnieg, ostrzem go góry. I właśnie na to ostrze trafił kolanem Ciepał, który też upadł. Wrzask bólu po raz kolejny rozdarł powietrze. Burchard wykonał dziwaczny daleki wypad, próbując dosięgnąć przeciwnika widłami. Rozdarł mu kaftan i pojechał w śniegu na mokrych butach. Upadli razem. Obaj jednocześnie próbowali się podnieść. Burchard był pierwszy, ale jego żelazne widły leżały obok Artura. Stary nie zdążył przekląć krępującego ruchy kożuszka. Skoczył naprzód. Nie zdążył. Młodszy mężczyzna klęcząc uderzył Burcharda na odlew drzewcem w oczy. A potem wstał sprawnie i dobił go szybkim i celnym pchnięciem w kark. Złapał oddech. Rozejrzał się. Ciepał próbował uciekać na czworakach, zostawiał na śniegu czerwony ślad. Skowyczał jak pies przy każdym kroku. Gdy zobaczył nadchodzącego z widłami, zawył nieludzko i zwinął się w kłębek, zasłaniając głowę rękami. Zginął szybko. Może i bezboleśnie, Artur rozejrzał się dookoła tępym wzrokiem. Sapnął. Był tak zgrzany, że parował jak sagan na piecu. Znowu zaczął padać śnieg – na zryte w walce zaspy, na ciała... i na Muirre. * * * Ziemia była już zbyt zmarznięta, by wykopać grób, więc po prostu ułożył ją ubraną najpiękniej jak potrafił na łóżku. Potem podpalił dom, zabierając broń, psy i konia. Ludźmi ze wsi zajęły się kruki i wilki. Ich rodziny nie mogły, bo jeszcze tej nocy podpalił wieś, starannie podpierając drzwi do chat. Skończył ze wszystkim, potem aż do wiosny wszelki ślad po nim zaginął. Muirre gon ‘na, Artur gon... Mówiono, że został zbójem, że zła sława ściągnęła do niego swołocz z całej okolicy. Mówiono, że jest szalony, bo bogini Morrigan dotknęła go swoją łaską. Mógł to tak nazwać. Mówiono, że jej dotyk daje mu powodzenie w walce. Był taki niby-klecha, który się przyplątał i wygłosił mnóstwo kazań na ten temat. Grubas, nie wiedzieć czemu przepędzony z klasztoru Bożej Ręki, wołali go Tuck. Gadał bez przerwy, nawet, kiedy go bili, aż nauczył ludzi bzdur na każdą okazję. Umiał gadać i lubił, ten Tuck. Artur wreszcie mu uwierzył – nie on jeden zresztą. W końcu zebrała się przy nim banda gotowa na wszystko. Robili wszystko. I nawet wiele więcej niż zwykle robią zbójeckie towarzystwa. Aż dopadł go starosta klareński Rhoudan Paul z Królewskimi Psami i zabił w potyczce. Pan starosta poznał swojego dawnego żołnierza – i uznał, że tylko tyle może dla niego zrobić. Bandę żołnierze powiesili wzdłuż gościńca pod miastem. Nie myślał o tym zbyt wiele. Świat był zbyt wypchany wykolejeńcami, by jako kapitan batalii Królewskich Psów dumał o każdym z osobna. Do złoczyńców miał prosty stosunek: złapać i powiesić. Było z tym wystarczająco dużo kłopotów. Reszta – to, póki co, nie jego problem.