Robert J. Szmidt Ci, którzy przeżyli Setnik Spulso nie wiedział co przywróciło go do świadomości, czy był to dźwięk odległego gromu, czy ciężkie krople deszczu rozbijające się o jego twarz. Otworzył oczy i zaraz zacisnął powieki. Zasnute ołowianymi chmurami niebo, na które spoglądał, rozdarła błyskawica. Oślepł na chwilę, ale nie poczuł bólu. Nie poczuł nic, choć powinien. Poruszył się ostrożnie, badając, czy wszystkie kości są całe. Nadal nie czuł bólu, co najwyżej odrętwienie, ale to, jak wiedział, zdarzało się nawet ciężko rannym. Sam to widział niejednokrotnie; w pobitewnym szoku ludzie chodzili mimo odciętych stóp, ba, biegali nawet. Gdy odbity zwielokrotnionym echem dźwięk gromu umilkł w oddali, Spulso odważył się raz jeszcze otworzyć oczy. Wzrok wracał powoli, rozmyte kontury układały się w znajomy widok, którego jednak nie potrafił do końca umiejscowić. Ze zdziwieniem skonstatował, iż leży głową w dół, na końcu stromego trawiastego zbocza. Gdy odwrócił głowę, chcąc zobaczyć co jest za nim, poczuł, że zaskakująco ciepła woda wsącza się pod hełm. To fosa – ta myśl przyszła w tym samym momencie, gdy ciecz przelała się przez krawędź metalowego nakrycia głowy. – Fosa okalająca mury miasta – przechylając głowę jeszcze odrobinę, zobaczył posępne, niemal czarne mury wyrastające z wody zaledwie o pięćdziesiąt łokci od miejsca, w którym leżał i w tym momencie przypomniał sobie wszystko... Pamięć wróciła gwałtownie, setką urwanych, nakładających się obrazów. Pełne strachu oczekiwanie. Chorągiew stojąca na bezkresnych łąkach w spiekocie. Nadchodzące oddziały wroga – cała równina zdawała się poruszać, gdy szły po niej równe szeregi odzianych w czarne skóry odmieńców. A potem zgiełk, chaos bitewny. Ciosy zadawane na lewo i prawo. Wielki wojownik, w kościanym hełmie z czaszki ogromnego drapieżnika o zębach jak noże. Wykrzywiona w dzikim grymasie twarz o płonących nienawiścią oczach. Błysk, ból i ciemność... Spulso stał w odwodach. W ostatniej falandze, razem z obozowymi ciurami, kmieciami – całą tą zbieraniną, którą powierzono jego pieczy. Przed sobą mieli cztery solidne linie obrony, szańce, łuczników, chorągwie jazdy. Za nimi była już tylko fosa i niezdobyte mury obronne Skavenrak. Niezdobyte? – uśmiechnął się do siebie setnik. – Oby... Spróbował się podnieść. Pozycja, w której leżał, nasiąknięte wilgocią ubranie i zbroja, utrudniały to zadanie. Pomyślał, że może gdy się odwróci na bok, będzie mu łatwiej. Ale nie mógł się odwrócić. Jakby coś go trzymało... Zebrał siły i uniósł głowę. Niewiele wprawdzie, ale wystarczyło, by zobaczył własne nogi. Teraz widział wyraźnie; prawa stopa uwięzła w plątaninie cienkich korzeni, należących do dawno wyciętego drzewa, rosnącego na skraju skarpy. To właśnie one powstrzymały bezwładne ciało setnika przed stoczeniem się w głąb toni, gdy... Gdy... Choć usilnie nad tym myślał, nie pamiętał, jak się tu znalazł. Stał wiele kroków od tego miejsca, a potem... Błysk, ból i ciemność... Jednego tylko był pewien. Słońce stało wtedy w zenicie, żar lał się z nieba... Bitwa już się kończyła. Spulso starał się nie szarpać, by przypadkowy ruch nie uwolnił zaklinowanej stopy. Zdawał sobie sprawę, że nie mając żadnego oparcia, zsunąłby się po mokrej murawie i poszedł pod wodę jak kamień. W pełnym rynsztunku, nawet z tak dużym doświadczeniem, nie miałby najmniejszej szansy na wydostanie się z głębokiej na szesnaście stóp fosy. Rozejrzał się ostrożnie. Znalazł korzeń wystający z wody, chwycił się go mocno, potem kilkoma mocnymi szarpnięciami uwolnił stopę z pułapki. Zgodnie z przypuszczeniami zdrętwiałe kończyny zsunęły się bezwładnie do wody, ale znajdując mocne oparcie w korzeniach, Spulso utrzymał głowę na powierzchni. Odpoczął chwilę, po czym spokojnie poodpinał kolejne rzemienie i zapinki, przytrzymujące zbyteczny w tych okolicznościach pancerz. Odrzucił hełm, ciążące jak kotwice nagolenniki i lżejszy o kilkanaście funtów spróbował wydostać się na brzeg. Mozolnie czepiając się solidniejszych kęp trawy i znajdując oparcie dla stóp w niewielkich wykrotach, dotarł do krawędzi urwiska, dziękując bogom za to, że deszcz wreszcie przestawał padać. Podciągnął się. uklęknął, potem stanął niepewnie na wciąż odrętwiałych nogach. Ciemność nocy nie była w stanie ukryć ogromu zniszczenia. Zwłaszcza że upiorny obraz pojawił się w całej krasie, gdy kolejna błyskawica przecięła niebo. Ciała poległych zalegały całe błonia. Gdzie wzrok sięgał, tam leżeli zabici, niekiedy całe stosy zmasakrowanych ciał... Nikt się nie ruszał, nikt nie jęczał, nikt nie wołał o pomoc. Na próżno szukał ogników pochodni – nikt nie wyszedł z grodu, by nieść pomoc obrońcom. Grobową ciszę przerwał kolejny odgłos gromu. To przywróciło jasność umysłu setnikowi. Sięgnął po miecz wbity w plecy jakiegoś nieszczęśnika. Ostrze wyszło z ciała z cichym mlaśnięciem. Czyste, jakby z pochwy dopiero wyjęte. Spulso nie zwrócił na to uwagi. Kątem oka pochwycił nikły ruch w oddali. Nie mógł z tej odległości, ocenić, co widział. Deszcz, który na moment zelżał, znów przybierał na sile. Jednak nie na tyle szybko, by zagłuszyć cichy jęk dochodzący od strony traktu prowadzącego do grodu. Ruszył w tamtym kierunku, powoli, ostrożnie, kryjąc się wśród stert trupów. Z obnażonym mieczem, w nowym hełmie i z niewielką kutą tarczą, którą znalazł przy rozpłatanych na dzwona zwłokach skavenrackiego gwardzisty. Zabrał ją odruchowo, dopiero po chwili dotarło do niego, do kogo wcześniej należała. Gwardia młodego omniarchy stanowić miała obsadę murów. Na zewnątrz grodu, wedle zwyczaju, stali tylko wasale i najemni. Rozejrzał się i zobaczył więcej fioletowych płaszczy, dużo więcej... Kolejna zagadka... Deszcz padał coraz mocniej, krople bębniły o obły hełm, wybijały dziwny rytm na naramiennikach i tarczy skradającego się wojownika. Nie obawiał się; jednak, że te dźwięki go zdradzą. Miriady kropel uderzały w setki nieruchomych, zakutych w zimną stal ciał, zalegających tej nocy na równinie. Spulso zakradł się w pobliże traktu wiodącego do bramy grodu. Zlustrował ledwie widoczne w ulewie wymarłe blanki nad bramą, masywne wrota otwarte na całą szerokość (o dziwo wcale nie wyłamane), opuszczony, acz nie do końca, most zwodzony i jego przedpole. Gdy zyskał pewność, że nie ma niebezpieczeństwa, wstał. Ten, kto klęczał na moście, nie stanowił zagrożenia. Był to zwykły żołnierz ze Skavenrak. Jego łkanie słychać było wyraźnie nawet przez szum deszczu. Setnik podszedł, ale zatrzymał się poza. zasięgiem miecza, który leżał obok rozpaczającego mężczyzny. Wolał nie ryzykować. Bogowie pozwolili raz ujść śmierci – pomyślał – drugiej szansy raczej nie dadzą. A jeśli nawet to nie warto niepotrzebnie ryzykować... – Ktoś ty? – zapytał zrazu cicho, a gdy nie otrzymał odpowiedzi, powtórzył, tym razem hardziej i głośniej. – Kim jesteś, żołnierzu?! Klęczący zamilkł, słysząc słowa wypowiadane w swoim języku. Zamarł w pół pokłonu i po chwili bezruchu odwrócił się powoli, ukazując wykrzywioną potwornym grymasem twarz. Takiej pustki jak w tych oczach setnik jeszcze nigdy nie widział. Wycie, jakie rozległo się chwilę później, bardziej ze zwierzęciem mogło być kojarzone niźli z ludzką mową. – Zostawcie go, panie. – Spulso drgnął nerwowo, gdy usłyszał spokojnie wypowiedziane słowa za swoimi plecami. Dał się podejść jak. dziecko. Szczęściem ten, kto przemówił, chyba nie miał złych zamiarów. Przynajmniej na razie. Setnik odwrócił się w stronę, z której dochodził głos. W niewielkiej niecce przy trakcie siedziało dwóch mężczyzn opatulonych w ziemiste płaszcze. Nic dziwnego, że ich wcześniej nie zauważył. Nawet teraz, gdy zdradzili swoją obecność, ledwie ich widział. Zbliżył się bardziej, zobaczył długie, gięte łuki leżące w trawie i niemal puste kołczany. Siedzący byli do siebie podobni jak dwie krople wody, z tym tylko, że jeden wyraźnie przewyższał drugiego. – Tak go zastalim – wyjaśnił niższy beznamiętnym głosem. – Musi, rodzinę miał w grodzie. – Próbowalim go uspokoić, ale nawet nie słucha – dodał drugi, równie oschle. – A wy, jeśli wolno zapytać, kim jesteście? – Spulso podchodził powoli do siedzących. Zauważył, że nie sięgnęli po broń, mimo iż miał obnażony miecz w ręku. – A kto pyta? – znów niższy odezwał się pierwszy, jakby był znaczniejszy. – Spulso z Greem, setnik dziewiątej chorągwi z linii piątej. Poddany i żołnierz omniarchy Cetnera! Spojrzeli na niego, jakby z rozbawieniem. Tym razem szczuplejszy i wyższy odpowiedział: – Jesteśmy bracia Wazgar z lenna Norre, Tholle – wskazał na niższego – i Thelle – skłonił się niedbale – do niedawna na służbie Cetnera ze Skavenrak, Teraz wolni ludzie. – Jako i ja... – mruknął Spulso, pojmując, co chcieli mu przekazać. – Jako i wy – przytaknęli jednocześnie bracia łucznicy, wskazując mu miejsce przy kamieniu. Skorzystał z zaproszenia najmitów. W normalnych okolicznościach miałby się na baczności, ale to nie były zwyczajne okoliczności. – Co tu... – w jednej chwili zaczęli zadawać to samo pytanie tak setnik, jak i łucznicy. W jednej chwili też się roześmieli. Spulso uniósł rękę w geście, jakim zwykle uciszał swoich podwładnych. Zadziałało, widać najmici mieli za sobą kilka lat służby w regularnej armii. – Co tu się działo? – zapytał. – Skoroście w piątej linii stali, więcej od nas wiecie – odparł niższy z braci. – My w drugiej bylim, na skrzydle lewym, pod tym młodnikiem, het tam – wskazał drugi w ciemność, ale Spulso wiedział, o jakim rejonie łucznik mówi. – I tam nas dostali... – wtrącił ze smutkiem Tholle. – Powstrzymalim marsz piechoty, odrzucilim dwie chorągwie wroga, ale wtedy jazda z boku, przez las zaatakowała i rozbiła w oka mrugnieniu. – Szans nie było. – Żadnych szans. – Cud, że przeżylim... – niższy łucznik wskazał na obandażowaną niefachowo głowę. Setnik pokiwał głową, pamiętał ten moment bitwy. Pamiętał radość, z jaką powitali jego ludzie powstrzymanie szturrnu na drugiej linii obrony i szmer, jaki towarzyszył jej przełamaniu po szarży okrutnej kilku setek czarnej jazdy. Wtedy to, chyba po raz pierwszy zwątpił w wygraną. Widok idących w rozsypkę doborowych oddziałów podziałał na jego podkomendnych, kmieci, sklepikarzy i całe to pospolite ruszenie z odległych siół i grodów w sposób straszliwy. Odebrał im całą wolę walki, choć jeszcze dwie pełne linie dzieliły ich od wroga, a za plecami nie było już nic, prócz fosy i murów na dwudziestu chłopa wysokich. Długo to nie potrwało. Linia trzecia, czwarta, obie padły w jednym szturmie, ale silnie wykrwawiły wroga. Gdy jego chorągiew starła się z atakującymi, to już nie była armia potężna, ledwie jej namiastka. Może ze dwie setki, góra trzy pieszych i niepełna chorągiew jazdy... I czarny rycerz w kościanym hełmie na jej czele. – Zginąć możemy, ale gród ocaleje. Nie będzie oblężenia, jeśli ich bardziej wykrwawimy... – Tak Spulso starał się zagrzać do boju swoich, tak im mówił. Jak widać, próżna była to jednak ofiara. Zakotwiony most, na który teraz spoglądał, rozwarte na oścież wrota, podparta krata. Dym snujący się nad blankami. Skavenrak padło, choć ciężko było pojąć dlaczego... Opowiadał ó wszystkim tak jak to spamiętał. Łucznicy słuchali w milczeniu, kiwając głowami. Spulso dotarł do momentu, kiedy wyrósł przed nim czarny rycerz w kościanym hełmie, gdy nagle jeden z braci poderwał się na równe nogi. Spoglądał gdzieś za plecy setnika, ku skrajowi równiny. – Kie licho... – mruknął drugi, również wstając. Spulso odwrócił się. Na horyzoncie pojawiła się widoczna nawet w takim deszczu łuna. Jednak nie taka, jaką niesie ze sobą świt albo i ogień. Całkowicie biała niby mgła. – Czary jakoweś – mruknął i splunął. – Lepiej nam się stąd zabierać – powiedział niższy z braci. – Lepiej, ale dokąd? – zapytał drugi, rozglądając się po okolicy. – Wzdłuż fosy, dołem, przy wodzie, ku lasom! – zaproponował Spulso. – Nie ujdziemy! – łucznik spojrzał na rosnącą w oczach łunę. – Pod most? – powiedział mniej pewnie drugi Wazgar. – Marna to kryjówka. – To gdzie? – Do grodu! – krzyknął Spulso i ruszył biegiem na most. – Ale tam wróg może jeszcze być – zaprotestował Tholle. – Skavenrak to duży gród! – odkrzyknął Spulso, nie zatrzymując się. – Znam parę miejsc, które nadadzą się na kryjówkę! Bracia podnieśli łuki i ruszyli za nim. Setnik zatrzymał się na moment przy klęczącym. Chciał go podnieść, ale żołnierz bez problemu uwolnił się z chwytu i zaczął jeszcze głośniej wyć. – Ostawcie go, panie! – łucznicy pociągnęli Spulso ku wrotom. – On i tak w szaleństwie zatracony, a może zatrzyma plugastwo na chwilę! Przyznał im rację, rzucił okiem na równinę, pulsująca biel rozlewała się już na całą szerokość trawiastych równin.. Jeśli to były demony, to setki ich zbliżały się do murów Skavenrak. Tysiące nawet. * * * Biegli prostą ulicą, mijając obojętnie dogasające w deszczu pogorzeliska i przeskakując nad ciałami. Widać było, że walczono zaciekle, odmieńcy stanowili spory odsetek ubitych, ale i zbrojnych w barwach gwardii nie brakowało. Takoż i mieszczan. W parę chwil Spulso i jego towarzysze dotarli do Rynku Niskiego, zostawiając za sobą złupioną dzielnicę kupców i rzemieślników. Zatrzymali się zdyszani. Teraz musieli dokonać wyboru. Wysoki zamek wprawdzie już nie płonął, ale ciężkie kłęby dymu wydostawały się z paru okien i wykuszy. Wrogie siły, jeśli jeszcze były w grodzie, zapewne tam się skierowały, kombinował setnik. Plątanina krętych zaułków dzielnicy rozpusty zazwyczaj dawała łotrzykom pewne schronienie. Teraz jednak mogła stać się śmiertelną pułapką, zważywszy dziesiątki pożarów, które nieznającym terenu ludziom mogły odciąć drogę ucieczki. Spulso nie znał grodu zbyt dobrze, przybył ze swoim panem i jego chorągwią ledwie dwa dni wcześniej i obozował przed bitwą pod murami, jak wszyscy najmici, wasale i lennicy. Był jednak w Skavenrak może ze dwa roki wcześniej z bednarzami na targu pamiętał jak przez mgłę drogę z targu do gościńca, świątynię, lupanary... – Trza nam szybko wybierać – ponaglił Tholle, z obawą spoglądając w kierunku niewidocznej bramy. Dzikie wycie szaleńca, którego zostawili na moście, mogło świadczyć o tym, że demony już go dopadły. – Tam – zdecydował setnik, wskazując na prawo. – Jeśli dobrze pamiętam, to dzielnica biedoty. Tam pewnie najmniej zniszczeń będzie i łatwiej bezpieczną kryjówkę na czas jakiś znajdziemy. Zgodzili się bez szemrania, tym chętniej że skowyt jak nożem cięty ucichł. Zniknęli z rynku jak duchy, zanurzając się w cuchnące odchodami uliczki. Spulso prowadził, przypomniał sobie, że za lepiankami biedoty pobudowano na wejściu do katakumb niewielką świątynię. Tam zaś, w plątaninie komór wotywnych i korytarzy, można było kryć się całymi tygodniami. I co najważniejsze – demony do świętego miejsca nie powinny mieć łatwego dostępu. Spulso przeskoczył nad pozbawionym głowy ciałem kobiety, poślizgnął się na rozmokłej od deszczu posoce i z trudem wyhamował tuż przed rogiem zaułka, klnąc własną nieudolność. Byłby się zatrzymał przy węgle, ale któryś z łuczników, w pędzie, pchnął go silnie w plecy. Setnik zachwiał się i poleciał na środek uliczki. Padł na kolana, wypuszczając miecz z ręki. Broń, krzesząc iskry, poleciała do rynsztoka, po drodze przecinając bladą poświatę demona, który bezszelestnie sunął w ich stronę. Spulso zdążył jedynie zamknąć oczy, gdy zamglona, niewyraźna postać, poruszająca się szybciej niźli stepowy drapieżnik, znalazła się tuż przed nim. Usłyszał dziwny jęk i poczuł falę gorąca, wręcz żaru, która przesunęła się od głowy aż po lewą stopę. A potem... potem nie czuł nic już. Otworzył oczy i spojrzał za siebie. Łucznicy stali z otwartymi ustami, bladzi niczym śmierć. W dole uliczki widział przemykającą białą zwiewną postać ni to kobiety, ni to mężczyzny. – Do stu... – chciał zakląć, ale nie potrafił wykrztusić więcej ze ściśniętego gardła. Poczuł czyjeś ręce pod pachami, to bracia podnosili go z bruku. – Co to było? – zapytał, gdy niższy podał mu miecz. – Zjawa – szepnął tamten. – Musi demon... Jeden z tych – wskazał na wciąż niezbyt odległy rynek i jaśniejącą łunę nad dzielnicą kupców. – Przeszła przez was, setniku, jak strzała przez owoc przejrzały – szepnął Tholle. – Gorąc poczułem. – Wciąż oszołomiony Spulso stanął na drżących nogach. – Straszny gorąc. Jakby mi kto cebrzyk ukropu wylał za kołnierz. Od głowy aż po lewą stopę... – Tak przez was przeszła ta zjawa – przerwał mu niższy łucznik. – Nogi mieliście rozstawione i prawej jasność nie sięgnęła. – Dziwne – dodał drugi. – Powiadali zawżdy starzyki, że zjawy, a i duchy, zimne są w dotyku jak sama śmierć. – Chyba wiem, co czułem! – upierał się, Spulso. Obmacał lewą nogę, ostrożnie, jakby rany szukał. Nie znalazł jednak nic niezwykłego. – Po mojemu, to lepiej uchodzić z tego zaułka – mruknął Wazgar mniejszy. – Ta zjawa wprawdzie przed nami uszła, ale kto wie dlaczego. Może inne tu przywoła, a wtedy... Nie musiał kończyć. Spulso przypomniał sobie właśnie o celu wędrówki, wskazał szczyt niewielkiego zikkuratu, widniejący za pobliskimi chatami, i pobiegł w głąb prowadzącej w tamtą stronę ulicy. – To już blisko! – krzyknął. * * * Nie mieli szczęścia. Zanim dotarli do tunelu prowadzącego w czeluść katakumb, minęli jeszcze wiele zjaw. Im głębiej wchodzili w dzielnice biedoty, tym częściej natykali się na pojedyncze demony, czasami nawet na całe ich stada. Pomni skutków pierwszego spotkania, zawracali ledwie zauważali ślad jasności. To znacznie wydłużyło drogę do schronienia. Ale koniec końców stanęli u wrót świątyni. Niewielkie forum przed frontonem prowadzącym do wnętrza zikkuratu było ciche i puste. Nawet zabitych przed świątynią nie było wielu. – A nie mówiłem... – Spulso, zlany potem, ale i szczęśliwy, że stoi u progu schronienia, oparł się na mieczu. – Mówiliście – przyznał niższy z braci, rozglądając się po placu. – Ale stać tu nie należy. – Tu bestie nie przyjdą– uspokoił go setnik. – Bogini wszyscy się lękają, nawet te demony. Pewności co prawda nie miał, znał tylko legendy o mściwej Rekate, ale skoro wokół świątyni tak mało zabitych widzieli, znaczyć to mogło jedynie, iż wróg ją ominął. Wspiął się Spulso po stopniach do uchylonych wrót świątyni, ale gdy na ostatni stopień nogę postawił, nagle mrok w przedsionku zikkuratu pojaśniał. Nie migotliwym światłem pochodni bynajmniej, ale mleczną poświatą. Taką samą jak ta, która za mury ich zagoniła. – Zaraza by to... – jęknął setnik i stanął jak skamieniały. – Pułapka! – krzyknęli bracia jednogłośnie. Z wrót świątyni wydostały się na plac dziesiątki mglistych postaci. Szybkich jak błyskawice, gorących jak ogień. Spulso otrzeźwiał w momencie, ledwie pierwsza zjawa przeniknęła przez niego. Rzucił mieczem w największą ich gęstwinę, ale co zimna stal mogła uczynić niematerialnym duchom. Ostrze skrzesało kilka iskier, uderzając w ścianę i upadło z brzękiem na schody. Setnik w tym czasie dotarł już do połowy forum, biegnąc w ślad za łucznikami. Zatrzymali się o kwartał od świątyni, za węgłem gospody. Tholle rzucał ukradkowe spojrzenia, czy aby pościg nie nadchodzi, ale zjawy widać wolały trzymać się okolic świątyni. – Znaczy, jakże to? – Setnik nadal nie mógł uwierzyć w to, co widział. – Święte miejsce pokalane. Przez demony, przez odmieńców... – Ano pokalane. Kolejna prawda w mit się obróciła – westchnął Thelle. – I co teraz zrobimy? Nie ma już bezpiecznego schronienia w obrębie murów. Zamilkli, myśląc, co mogą w tej sytuacji uczynić. Powrót za mury, gdy hordy demonów pole bitwy pustoszą, nie był najlepszym pomysłem. – Trza znaleźć kryjówkę na czas jakiś – powiedział niższy z braci. – Demony zaspokoją głód i odejdą. Zawsze odchodzą... – Skąd ta pewność? – żachnął się Spulso. Po doświadczeniu ze świątynią nie wierzył już w żadne przekazy. – Pewności nie ma – odparł spokojnie łucznik – ale stać tutaj, na widoku, jeszcze gorzej... – Karczmy mają rozległe piwnice... – wtrącił drugi, łukiem wskazując szyld, który leniwie kołysał im się ponad głowami. Na kawałku deski koślawymi, kiedyś krwistoczerwonymi, literami wypisano: „Pode smoczym łebem”. Po prawdzie, kształt poniżej napisu widniejący, bardziej krowi łeb przypominał niźli gada z legend, ale kto by tam patrzył na takie szczegóły. – Przednia myśl – Spulso pochwalił przenikliwość Thellego i zajrzał przez niewielkie, brudne okienko do środka karczemnej izby. – Zda się, pusto... I ciemno... Na znak setnika jeden z braci przecisnął się przez na wpół otwarte odrzwia, czymś najwyraźniej zablokowane, bo ruszyć się nie dały. Nic się nie stało, zatem pozostali weszli ostrożnie za nim, sprawdzając jednak, czy aby zjawy nie śledzą ich poczynań z głębi ulicy. Oczy szybko przywykły do półmroku panującego w przestronnej izbie. Ogień na palenisku zdążył już wygasnąć, węgle ledwie się żarzyły, pochodnie i świece łojowe już dawno się wypaliły, a przez okna niewiele światła wpadało. Podłoga skrzypiała zdradliwie, gdy szli ku szynkwasowi. Za nim wedle ich wiedzy powinno znajdować się wejście do piwniczki z zapasami. I było. Tyle że klapa wiodąca do podziemi była na całą szerokość otwarta. To ich trochę zaniepokoiło, ale nie zawrócili. Setnik zajrzał ostrożnie przez krawędź. Ciemność w dole panowała absolutna. Zjawy blask zdradzał, pomyślał, zatem ciemność powinna spokój zwiastować... Stanęli przy kontuarze i radzili właśnie, który pierwszy zejdzie, gdy z otworu wychynęła okropna, ale ludzka głowa. Zmierzwione włosy pełne pajęczyn i śmiecia, twarz okrwawiona, brudna, oczy wystraszone nie wyglądały groźnie, ale... – Pokój wam, panowie – wyszeptał przerażony młodzik, widząc dwa groty wymierzone prosto między oczy. – Ja swój jestem, stąd, z grodu... Meszko mi ludziska mówią... – wyciągnął ku nim puste dłonie, nie czystsze niźli twarz, w geście pokoju. Wazgarowie odstąpili od otworu, gdy nieznajomy gramolił się do sali, łuki opuścili, ale strzał z cięciw nie zdjęli, naciągu nie zwolnili. – Długo tu siedzisz? – zapytał Spulso, gdy chłopak jako tako doprowadził się do porządku. – Nie wiem, panie, bo i skąd. Tam ciemnica, że końca nosa nie widać – Meszko wskazał na otwór. – Jak się ocknąłem w rynsztoku, to na dworze szaruga taka była, że nie szło poznać, czy dzień to, czy noc. . – W bitwie byłeś? – zapytał Tholle, spoglądając ciekawie na młodzieńca. – Na murach stałem. Z procą, co by razić wroga, gdyby... – Na murach powiadasz – przerwał mu setnik. – Znaczy wiesz, co się stało, jak odmieńcy zepchnęli nas do skraja fosy? Meszko skinął energicznie głową, aż się kurz posypał z włosów. Spulso gestem nakazał mu milczenie, po czym szybko podszedł do drzwi karczmy. Chciał je zamknąć, ale nie dał rady. Musiały się zaklinować, gdy je wyważano, choć nie było widać powodu, dla którego ruszyć się nie dały. – Zjawom drzwi nie przeszkoda – mruknął Thelle – a żywi już tu byli i swoje wzięli. – Z piwniczki wszystko zrabowane – przytaknął mu Meszko. – Tylko puste kosze i beczki się ostały... – Znaczy, nie powinni tu wrócić – podsumował rozmowę setnik, odchodząc od drzwi. – Może uda się tu przeczekać, aż pomoc nadejdzie. – O ile nadejdzie... – westchnął niższy z braci. – Musi – Spulso położył mu rękę na ramieniu. – Na dzień przed bitwą syn omniarchy z drużyną do Ranyonu pojechał, o pomoc tamtejszego władykę prosić. Przeciw odmieńcom każden człek pójdzie, to i młodemu pomocy nie odmówią. Jazda przepędzi resztki czarnej hołoty ze Skavenrak, a zjawy za nimi odejdą. Trza tylko dzień poczekać... – Może mniej – wtrącił Tholle, siadając przy ławie w głębi sali, za paleniskiem, w miejscu, którego od okien i drzwi nie było widać. – Wszak już trochę czasu minęło od bitwy... – Właśnie, bitwa – Spulso pociągnął za sobą miejscowego chłopaka. – Mów, jak to było... Meszko przycupnął na skraju ławy i podrapał się po głowie, jakby od tego miało mu się przejaśnić. – Tyle widziałem, że jak czarni pod fosę podeszli, to już mocno przetrzebieni byli. Jak muchy padali, ale i naszych, znaczy was, do cna wyrżnęli. Gdy jasnym się stało, że już po bitwie, omniarcha, co mury podówczas wizytował, ujrzał szansę na szybkie zwycięstwo. Mielim w obrębie grodu trzy setki gwardii szkolonej i trzy pospolitego ruszenia. Do tego drużyna władyki, czterdziestu w siodłach. Odmieńców może z tuzin tuzinów, może trochę więcej się ostało. Zebrał omniarcha siły przy bramie, most kazał opuścić i kupą na wroga pójść... – Szalony – mruknął Tholle, gdy Meszko na chwilę mowę przerwał. – Omniarcha zawsze był w gorącej wodzie kąpany... Trza było z murów szyć jak do zwierza. Dwie setki plugastwa, ha! Do usranej śmierci mogliby pode murami stać. – O ile za nimi nie przyszliby następni... – Spulso zawsze lubił mieć ostatnie słowo. Pokiwali głowami i przytaknęli. Wspomnienie złowieszczej łuny nawet po takim czasie mroziło im serca. – Jak omniarcha rozkazał, tak zrobilim – ciągnął dalej Meszko, dziwiąc się, że tak nagle zamilkli. – Most poszedł w dół, jeszcze dużo do płaska brakowało, a już gwardia ruszyła za fosę, z imieniem Cetnera na ustach. Ja jeszcze na blankach stałem, bo procarzów na sam koniec wyznaczono i wszystko widziałem... – głos mu zadrżał, ręce też, ale szybko się opanował. – Ledwie wypadli nasi na przedpole, a czarni jakby z martwych powstali. – Jakże to? – zdziwił się Spulso. – A także to. Całe mrowie wrogów martwych udawało, leżąc pomiędzy trupami. Po mojemu, by załogę z murów wywabić. Zahakowali most, co by się go podnieść nie dało, ale niepotrzebnie zupełnie. Gwardziści za bramą, nie widząc jak się sprawy mają, parli ku polu bitwy, blokując most lepiej od haków. A za fosą rzeź była prawdziwa. Jakże tu walczyć w takim ścisku. Darlim się z góry, ale w tym zamęcie, zanim się omniarcha spostrzegł, połowę ludzi utracił. Tedy odwrót nakazał. Ku wysokiemu zamkowi gwardziści się cofali, a horda za nimi parła, tyle że szybko łupienie ich zajęło i omniarcha z życiem, jak mniemam, uszedł. – Znaczy, nie wiesz tego. na pewno? – zapytał Spulso. – Po murach uciekałem, na stronę, potem po dachach. Chciałem się schronić w świętym miejscu, ale... – Ale co? – Ale mnie dopadli. – Czarni? – Ano czarni... – Meszko powiódł wzrokiem po kompanach. – A raczej jeden czarny. Dziwny jakiś, nie sposób go z nikim pomylić. Wielki jak góra, w hermie kościanym... – ...co jako czaszka zwierza z długimi kłami wyglądał... – wtrącił setnik. – ...a .wzrok miał jak ogień... – szepnął Tholle i łuk mocno ścisnął. – ...i krew na ustach wykrzywionych – dokończył drugi z Wazgarów. – Jakbyście go widzieli – zdumiał się skavenrakczyk. – Tak w rzeczy samej wyglądał. Wypadłem na niego i tyle pamiętam. Musi powalił mnie tym swoim młotem, czy co to tam miał... – Jako i mnie! – przerwał mu Spulso, uderzając pięścią w ławę. Teraz powrócił ukryty w głębi pamięci obraz nadbiegających odmieńców, ich ogromnego wodza i te oczy... Widział je jeszcze, kiedy leciał w tył, po uderzeniu młota... – Ostatnie co pamiętam, to oczyska gorejące spod hełmu krawędzi – dodał Thelle, kręcąc z niedowierzaniem głową, na której miał czarny od krwi bandaż. – Dziwna rzecz... – zamyślił się setnik. – Oj, dziwna. Na to wychodzi, że jeden wojownik, jako rzekłeś, niepodobny do innych... – Idą! – ryknął nagle Meszko i zerwał się na równe nogi. Nie zastanawiając się wiele, skoczył za kontuar i dopadł drabiny. Zniknął w otworze, zanim wstali. Spulso spojrzał na okna. Jasność bijąca zza brudnych pęcherzy od razu mu powiedziała, co było powodem przestrachu skavenrakczyka. Wiele zjaw zgromadziło się przed karczmą, wiele. Setnik zaklął pod nosem. Spojrzał na otwór czerniący się w podłodze, ale zaraz pokręcił głową. Pułapka bez wyjścia. Śmierć bardziej niż pewna. – Komin – szepnął Tholle wskazując na palenisko. – Węgle wygasły, jeśli jest wystarczająco szeroki, i nie ma kratownicy, da się wspiąć po klamrach na dach... – Przednia myśl – Spulso już zaglądał w otwór dymny. Zobaczył niewiele, ciemno już było, ale znów błyskawica przyszła mu w sukurs. Nie mówił nic, po prostu uchwycił pierwsza klamrę i podciągnął się w głąb ciasnego komina. Wazgarowie szli za nim, co chwilę czuł, jak ręce któregoś z nich macają klamry, na których stawał. Do wylotu było coraz bliżej, ale jeden rzut oka w dół zmroził mu serce, jasność, mlecznobiała jasność, rozświetlała palenisko. * * * Z balkonu wysokiego zamku omniarcha spoglądał na uśpiony gród. Nie był jeszcze stary, pięćdziesiąt wiosen to piękny wiek, ale już odczuwał skutki wielu bitew i wypraw, w których brał udział za młodu. Włosy mu posiwiały, na skroniach wprawdzie, co nałożnice i pochlebcy uznali za oznakę dojrzałości, ale dla człeka mądrego był to jasny sygnał, że dojrzałość należy już do przeszłości. Wysoki człowiek w czarnym płaszczu, jedyna osoba prócz władcy na balkonie, trzymał się z tyłu. O krok tylko albo aż o krok za Cetnerem. – Wiesz, dlaczego cię tu wezwałem, Kletusie? – zapytał omniarcha. – Tak, panie – odparł zapytany. – Wzywacie mnie tylko w jednej sprawie. Trza zająć się zagubionymi duszami. – Prawda – skwitował te słowa Cetner. – Kto tym razem? – Tego sam musisz się dowiedzieć – odparł władca. Wiemy jedno. W dzień po bitwie, niedługo przed pojawieniem się odsieczy z Ranyonu, w mieście pojawiły się demony. Zjawy bezkształtne. Widziano je w wielu miejscach. Na polu bitwy i tu, w grodzie; koło świątyni, na Niskim Rynku, w karczmie „Pode smoczym łebem”, w dzielnicy biedoty. Ludzie boją się z domostw wychodzić... Mówią, że z armią odmieńców... – Dobrze mówią, panie – Kletus dość bezceremonialnie przerwał omniarsze. – Imienia tego, co szedł z nimi, nie godzi się wymawiać. – Wiem – Cetner nawet się nie odwrócił, nie zbeształ też maga, choć mógł. – Podołasz? – Podołam. – Mag podszedł do balustrady, zrównał się z omniarcha. Położył dłonie na chłodnym marmurze. – Najtrudniej będzie ich znaleźć... Milczeli przez chwilę, spoglądając na ukryte za zasłoną chmur niebo. Idealną czerń nieboskłonu rozjaśniała jedynie łuna stosów, na których płonęły ciała najeźdźców i obrońców Skavenrak. – Powiadają – powiedział cicho Kletus – że nekromanci z gór mają władzę absolutną nad duszami. – Powiadają – zgodził się władca. – Prawdę powiadają. Kto z ich ręki zginie, służyć im i po śmierci musi. Rzadko się Zdarza, by magowie ci w bitwach udział brali, ale widziałem ubitego nekromantę w waszym lochu, jego hełm kościany, jego młot na dusze też... – Kletus przerwał na chwilę bez powodu, jakby czekając na reakcję omniarchy, a gdy tej nie było, podjął temat. – Powiadają, że gdy ubić takiego gada, zanim odprawi swoje rytuały, to dusze schwytane zabitych jego magicznym młotem wolność odzyskują, ale wtedy do nikogo nie należą... Nie ma ich już między żywymi, ale i do świata zmarłych same nie przejdą. Błąkają się zatem, bezcieleśni, przerażeni, nieświadomi swego stanu... Powiadają mędrcy, że dusze takie żywych postrzegają jako zjawy. Jedyna różnica, że dla nas duch zimny jest, niczym oddech śmierci samej, dla nich zaś kontakt z żywym ciałem to jak dotknięcie płomieni. Póki ktoś taki jak ja nie odeśle ich tam, gdzie wojowników poległych czeka odpoczywanie, poty ukrywać się po zakamarkach będą. – Moi to ludzie byli – powiedział władyka, nie odwracając głowy, gdy mag umilkł. – Może znaczni, a może tylko ciury, ale moi. Znajdź ich i zwróć im wieczny pokój. Cena nie gra roli... – Jak rozkażesz – mag skłonił się nisko i bezszelestnie zniknął w ciemnych arkadach. Cetner opuścił wzrok na uśpione miasto rozciągające się w dole. Na morze czarnych dachów, kaniony wąskich uliczek, puste teraz place targowe. W oddali, blisko murów, w niemal kompletnej ciemności nagle zalśniły trzy punkty mlecznobiałego światła. Przemknęły przez trakt i zniknęły za ścianą najbliższego budynku. – Pokój wam, moi wojowie – wyszeptał omniarcha. – Już wkrótce...