OLGA CHROBRA KONIEC ZABAWY ilustrowała JuHHcs Karwowska-Wnuczek NASZA KSIĘGARNIA WARSZAWA 1972 Nie ma co dłużej czekać — powiedziała Daniela. — Nikt po nas się nie zgłosi. Jedziemy. — Z tymi tobołami? — żachnęła się Ula. — Jakoś to dowleczemy. Ale swoją drogą dziwi mnie, że po ciebie nikt nie przyszedł. Moja mama pewnie uwiązana w Radio, ale u ciebie aż trzy osoby nie pracujące... — Nie rozumiem tego, coś się chyba stało? Przecież musieli słyszeć komunikat radiowy. Dźwignęły walizki i tobołek Uli. Koc, źle ściągnięty węzłami, rozwijał się raz po raz, zawadzał, obijał się po nogach. Ula z jednej, Daniela uchwyciła z drugiej strony to nieznośne brzemię i prawie wlokąc je po chodniku, dobrnęły do przystanku jedynki przy Błoniach. Małe, stare pudełko, miniaturka tramwaju, właśnie biegło dyrdaczkiem po szynach. Wewnątrz wozu było pusto, więc zrzuciły swoje bagaże na odkryty pomost i usiadły na ławce. Już na trzecim przystanku u wylotu Plant napchało się do jedynki mnóstwo ludzi. Zrobił się od razu tłok i pasażerowie w oka mgnieniu rozdzielili gimnazjalistki z ich bagażami. Trzęsąc się i telepiąc dobrnęło blaszane pudełko pod Barbakan. Tu kończyła się linia jedynki, teraz trzeba przesiąść się do trójki jadącej na ulicę Kamienną. Poszły Plantami, nie zważając na ohydny tobół ukazujący wciąż swoje nieciekawe wnętrze przechodniom. Miasto zaskoczyło je atmosferą podniecenia i niepokoju. Jeszcze parę godzin temu, na szkolnym obozie wakacyjnym w Kasztanii, prognozy na temat ewentualnej wojny wydawały się niesmacznym żartem, ale teraz, po opuszczeniu tramwaju, zrozumiały natychmiast, że coś się stało z ich miastem, z mieszkańcami... a może i z całą Polską? Coś wisiało w powietrzu... coś, czego nie potrafiły określić, czego nie nauczyły się obawiać — to COS unosiło się nad tłumami, drżało w spieczonych upałem liściach, wiało grozą z żółtych i czerwonych afiszów zadrukowanych od góry do dołu lśniącymi od świeżej farby literami... Pełno było tych kolorowych płacht na murach, kioskach i parkanach, a pod każdą z nich gromadziły się wciąż nowe grupy przechodniów. Zaciekawione przystanęły także pod słupem ogłoszeń, aby dociec sensu brzmiących obco słów: Obwieszczenie o mobilizacji. — Tyle zamętu z powodu poboru rekruta! — mruknęła z przekąsem Daniela. — Mo-bi-li-za-cja — odczytywała wolno Ula. — Czy nie wydaje ci się, że oznacza to coś wyjątkowego? Przecież takich plakatów nigdy nie rozlepiano, chociaż co roku ogłaszany jest pobór rekruta. I nigdy miasto nie wyglądało tak jak dziś. Popatrz, jak się ludzie tłoczą przed afiszami, jacy są zdenerwowani, jakie kolejki pod sklepami. Przecież nigdy nie widziałyśmy w Krakowie czegoś takiego... Na przystanku obok placu Kleparskiego czekało już mnóstwo ludzi i gdy nadjechał tramwaj, gimnazjalistki nie zdołały się dostać do wnętrza wozu. — To przez ten wstrętny tobół nie wsiadłyśmy. Ach, co za powrót, żeby już wreszcie był dom! — krzyknęła Ula rozgniewana. — Biadolisz tak, jakby to była pierwsza w twoim życiu podróż — zauważyła Daniela z przekąsem. — Bo to jest właśnie moja pierwsza podróż — przyznała Ula. — W ogóle po raz pierwszy jestem tak długo poza domem bez opieki. Widząc nadjeżdżający drugi tramwaj, Daniela podeszła do stojącego opodal oficera i uśmiechając się zalotnie, poprosiła go o pomoc przy wsiadaniu. Oficer na widok trzepoczących rzęs stuknął obcasami i schwyciwszy jedną ręką nieszczęsny tłumok, a drugą śniady łokieć dziewczyny, torował jej drogę do wejścia wozu. Ula przedzierała się za nimi i zdążyła wskoczyć na stopnie, w chwili gdy motorniczy dał sygnał odjazdu. Daniela z oficerem i bagażami ulokowała się na pomoście. Zza pleców pasażerów Ula obserwowała z cichą zazdrością swobodę i elokwencję przyjaciółki prowadzącej cały czas ożywioną rozmowę z nieznajomym. „Skąd u niej ta pewność siebie, światowość i elegancja? Przecież jest zaledwie rok starsza ode mnie — westchnęła z żalem. — Pewnie to ma po mamie. Pani Julia wciąż ją wodzi po salonach, koncertach... a mnie prowadzą tylko od dentysty do kościoła, od wizyty u dziadków do fotoplastikonu. Nie ma to jak mieć mamę artystkę" — westchnęła po raz drugi i nagle zawstydziła się, bo wyglądało tak, jakby wyrzekła się przez chwilę swojej mamy. Stanęła na palcach, chcąc lepiej widzieć parę na pomoście. Daniela ciągle czarowała oficera. Rozzłościło to nagle Ulę. „Zerwę z tą flirciarą — przyrzekła sobie. — Tym bardziej że ona wyraźnie wstydzi się znajomości ze mną. Pewno, chudy podlotek w warkoczach! Wyraźnie klu- czy, aby oficer nie zorientował się, że jest w tak smarkatym towarzystwie!" Poczuła gorycz w gardle, ale równocześnie poczucie sprawiedliwości przypomniało jej, że i ona odchodziła nieraz od młodszych koleżanek na widok zbliżającego się Zbyszka, ideału z ulicy Odrowąża 18. No cóż, bywa tak czasem, że nieodpowiednie tło zuboża własne zalety... Czy może więc mieć teraz za złe swojej najlepszej przyjaciółce tę rejteradę? Nie, tym bardziej że Dania nie wstydziła się tłumoka Uli, który nie jest „twarzowym" bagażem. A w ogóle gdyby nie jej inicjatywa, to stałyby jeszcze na Kleparzu w tłumie przekupek i czekały zmiłowania boskiego. „A niech sobie trzepocze rzęsami. Cóż mi może na tym zależeć? Ten wojskowy wcale nie jest pięknością, ma trochę krzywe zęby. I piegi! — stwierdziła z pewną satysfakcją. — To nie to, co nasz Miron! A jego Dania nie zdoła odbić Izie!" — pomyślała z dumą o starszej siostrze i jej ukochanym. Jak cień przeleciało jej przez myśl, że pomimo swojej solidarności i oddania dla Izy i Mirona, jest i przez nich odstawiona na „boczny tor". Dla nich też jest tylko smarkulą, której się od czasu do czasu kupuje chałwę i palone orzeszki, żeby nie mówiła w domu o randkach starszej siostry, „Jak się zawezmę, to też znajdę sobie wielbiciela, zacznę czernić rzęsy i trzepotać nimi" — złożyła samej sobie uspokajającą deklarację. Żeby tylko teraz żadna wojna nie wybuchła, bo roz-pirzą raz-dwa całą podchorążówkę, a przecież należy do tradycji krakowskich podlotków kochać się w pod-chorążakach. Przy ulicy Kamiennej cały tramwaj zupełnie się wyludnił. Oficer wyniósł z pomostu kolejno obie walizy i tobół, a potem rycersko podał rękę Danieli przy scho- dzeniu ze stopni tramwaju. Ula na ten widok westchnęła tylko i skromnie usunęła się na bok, czekając, aż Dania wytwornie spławi wojskowego, aby nie był świadkiem ich wspólnoty. Patrzyła na ostatni trzepot rzęs i salutowanie opiekuńczego oficera, a serce w niej rosło: nieznajomy wcale nie palił się do defilady z tobołami przez ulicę, nawet u boku tak uroczej pensjonarki. Z uśmiechem podeszła do przyjaciółki i zapytała: — Wspaniały był ten piegowaty dżentelmen! Byłam pewna, że zechce ci odnieść bagaże pod sam dom — dodała z podstępną słodyczą. — Co teraz zrobimy? Dania z miną sfinksa usprawiedliwiła oficera: — On bardzo się spieszył do pułku. Chodźmy do postoju dorożek. Pomaszerowały wzdłuż „końskiego targu" pod twierdzę, wypatrując wolnego fiakra. Cały plac był zatłoczony chłopskimi furmankami, na które ładowano worki •/. cukrem, bele płótna i kosze wypełnione różnymi butelkami. Chłopi uwijali się przy wozach pośpiesznie, napełniając je tak, jakby już od jutra sklepy miały być zlikwidowane. Dziwiąc się bez przerwy oglądanym widokom, dziewczęta niemal zapomniały o celu wędrówki. Najbardziej zdumiała je gorączka, z jaką uwijali się ludzie, i podwojona czy też potrojona liczba mieszkańców Krakowa. Ulicami płynęła rzeka ludzka, przechodnie obarczeni zakupami potrącali się, wybuchały sprzeczki, nastrój podniecenia dominował nad zwykłym ulicznym gwarem. Mali sprzedawcy gazet wykrzykiwali sensacyjne tytuły „Kuriera", ludzie rozchwytywali dzienniki i zatrzymywali się, aby od razu na ulicy przeczytać najważniejsze wiadomości. Jezdnią sunął sznur samochodów wojskowych. Jecha-ty wolno w stronę szpitala garnizonowego. Cała ulica Wrocławska zieleniała do mundurów. Brama przy wartowni szpitala, zwykle zamknięta, była teraz otwarta na całą szerokość, wartownik dla przepuszczenia samochodów raz po raz odczepiał łańcuch zagradzający wejście. Dziewczęta i tu przystanęły, żeby się pogapić i spróbować coś zrozumieć z tej kotłowaniny. Wkrótce jednak fala przechodniów, cywili i wojskowych, wypchnęła je z zajmowanego miejsca i poniosła w dół ulicy. Z głębi szerokiej i długiej ulicy Wrocławskiej, od strony koszar 20 pułku piechoty, ciągnął sznur taborów wojskowych. Uznanie gapiów budziły konie pułkowe dobrze odżywione, lśniące gładkimi kłębami. — Ciekawe, co też może być w tych wozach? — zastanawiała się Ula. — Chyba furaż — domyślała się Daniela. — Popatrz, kuchnia polowa! — Aha. Pewnie wojsko jedzie na manewry. — Tak, to na pewno manewry... a co byś zrobiła, Daniu, gdyby jednak była wojna? — zagadnęła znienacka Ula. — Nnno... nie, wojny nie będzie — uspokoiła ją Dania. — Mamy sojusz z Francją i Anglią, czy wiesz, co to znaczy mieć za sobą takie mocarstwa? Niemcy się nie odważą napaść na nas, zobaczysz. — Ula! Nagły okrzyk odwrócił ich uwagę od ciągnących wozów. Ktoś machał ręką ku dziewczętom, ale zanim zdołały się zorientować, kto je nawołuje, już coś kosmatego przewinęło się im koło nóg. Ula poczuła ciepłe liźnięcie na kolanie i zaraz potem radosny skowyt ogłosił jej nowinę o spotkaniu z rodziną. — Hultaj! Iza! Cioteczka! Buchnęła w ramiona ciotki piszcząc z radości. Rosłe, czarne psisko doskakiwało do niej, usiłując liznąć ją w twarz. 10 — Hultaj, do nogi! Hultaj, bo dostaniesz! — krzyknęła Iza, potrząsając smyczą. Pies nie myślał słuchać, doskoczył raz jeszcze i z wielką satysfakcją przejechał jęzorem po buzi swojej najmłodszej pani. — Psisko kochane, wyniuchałeś mnie w tym tłumie!... Ula ściskała szyję psa głoszącego całej ulicy radość z odzyskanej zguby. — Od dziesiątej rano trzymałyśmy wartę przy tramwaju na Kamiennej. Zrobiłyśmy sobie tylko godzinę przerwy i właśnie w tym czasie przyjechałyście — dziwiła się ciotka. — Naprawdę? Czekałyście na mnie? Och, jak to dobrze. Iza wzięła walizki dziewcząt, pozwalając im nieść tobół. Ale do tego bagażu zgłosił nagle pretensje Hultaj, przecież cały koc pachnie Ulą, więc kto, jeśli nie on, ma prawo trzymać go w zębach? Zacisnął kły na węźle bagażu i zawarczał ostrzegawczo, na wypadek gdyby ktoś 7, obecnych nie pojął, co oznacza jego decyzja. — Dobrze, Hultaju, poniesiesz. Sam, oczywiście, że sam pies poniesie, nikt mu tego nie odbierze — uspokoiła go Ula. Hultaj przestał warczeć i ruszył z miejsca z tłumo- kiem w pysku. — Popatrz — pochwaliła się ulubieńcem Ula — chce nam pomóc w dźwiganiu. Daniela pogładziła pysk psa. — Mądry, dobry pies. W odpowiedzi machnął kikutem ogona i kroczył dalej, napinając miarowo mięśnie łap i karku. — Tato w domu? —- zapytała Ula. — Nie — odparła szybko ciotka. — W podróży. Wróci lada dzień... 11 — A mama? — Zajęta teraz szyciem. Szły, przepychając się wśród tłumu przechodniów. Mijali ich młodzi żołnierze w pełnym rynsztunku, z puszkami masek przeciwgazowych przytroczonymi do pasa. — Co się tu dzieje w Krakowie? — Jak to co? Mobilizacja —¦ odpowiedziała sucho Iza. Na ulicy Odrowąża obydwa sklepy spożywcze zatłoczone były do niemożliwości. Okna kamienic były szeroko otwarte, ludzie naklejali na szyby paski papieru. — Co oni robią, ciociu? — Wyszło zarządzenie, aby tak przygotować wszystkie okna w mieszkaniach i klatkach schodowych. — Po co? — Podobno te paski wzmacniają szyby przy wstrząsach. — Przy jakich wstrząsach? — Ach, straszą nas bombardowaniem. Nikt w to nie wierzy, oczywiście, ale paski nakleić trzeba, żeby nie narazić się na grzywnę. — A dlaczego niektórzy przechodnie noszą czerwone opaski na rękawach? — To komendanci blokowi, wybrani spośród mieszkańców i trochi; przrszknloni do Hpniwowania opieki nad poszc-y- i < ml r Wiesz, kto został komend nil ' \lalnlza. — Założę sio, ze II skrzyknęła Ula. lec Zbyszka — po- *Hudniemy. — Niemożliwe, ona?! — Tak. I jaka się zrobiła ważna od tego momentu! Wczoraj przy próbnym alarmie lotniczym zwymyślała przechodzącego ulicą żołnierza i siłą wciągnęła go do 11 ramy, a potem zapędziła do schronu. Żołnierz bronił się, jak mógł, bo bardzo się spieszył, ale pani Wionczek I tyła silniejsza od niego. A jak na niego krzyczała! Grozi ia mu nawet sądem wojennym. — Oj, pęknę ze śmiechu — zachichotała Ula. — Pani Wionczek wyznacza co dzień ekipę do kopania rowów... — dodała Iza. ¦— A to co znowu? Gdzie się je kopie? — wykrzyknęła Dania niezadowolona, że na Odrowąża dzieje się '¦oś ważnego bez niej, Danieli Złotnickiej. — Na parceli, za twoją kamienicą — wyjaśniła Iza. Ula zrównała się z nią krokiem i chwytając rączkę walizki tuż przy palcach siostry, spytała cicho: — A co u ciebie... co u was? — poprawiła się. — Nic, absolutnie nic — ucięła krótko Iza. — Nie zaprzątaj sobie tym głowy, dobrze? Ula wzruszyła ramionami: nie, to nie. Paliła ją jednak ciekawość, jak przedstawiają się sprawy Izy i Mirona. A może zerwali ze sobą? Rzuciła przyczajonej z tyłu Danieli spojrzenie na temat: coś się święci. Dania zrozumiała ten sygnał po swojemu, a mianowicie, że jej interwencja w sprawy Izy i Mirona jest nieunikniona. — Zaraz do ciebie przyjdę, jak tylko wypakuję walizkę — oznajmiła przyjaciółce. — Przyjdź, przyjdź — zachęciła gorąco Ula. — „Wspólnie szybciej coś wywąchamy" — dodała w myśli. Przecież to nie do pomyślenia, aby osoby tak bliskie zakochanym jak ona i Daniela, były poza nawiasem tych wielkich i emocjonujących wydarzeń: miłości siostry i najpiękniejszego chłopca na świecie: Mirona 12 Gaczka. Przecież to ciekawsze od kina i teatru, bo prawdziwe. Dotychczas skazane były na literaturę podkradaną krewnym spod poduszki, a teraz nareszcie mają okazję zobaczyć prawdziwych, żywych zakochanych w prawdziwej, wielkiej miłości, w prawdziwej kłótni, zapłakaniu lub uszczęśliwieniu... Nagle srebrzysty głos przerwał mimiczną wymianę uwag obu przyjaciółek: — Daniu, proszę do domu! Uniosły głowy jak na komendę i zobaczyły w oknie mieszkania jasną główkę pani Złotnickiej. Mama Dani miała minę, jakby chciała zbesztać córkę za niespodziewany powrót z wakacji. Dziewczyna z westchnieniem dźwignęła walizkę i ruszyła w stronę bramy. Ula, straciwszy z oczu przyjaciółkę, pospieszyła do własnego domu; pognała po schodach jak szalona. Dopadła drzwi i po chwili z okrzykami: — Mama, mamulka! — wisiała na szyi pani Wichy. Hultaj przecisnął się obok nich i stęknąwszy złożył ciężar na progu kuchni. Teraz mógł już ze spokojnym sumieniem oddać się radości lizania nóg swojej odzyskanej puni. lad i spokój, niecenie i zło- . iinierskich wo-¦:umi pokoju nie .kII,! do fortepianu. >', c'i;i), jak przyjacie- K,'h<; uwagi i czułości po ¦nsii' .szykując deser dla >.•( tam szyła w kuchni, i Iza, wyniosła Iza, dobrowolnie zajęła się bagażem wakacyjnym siostry. I o dziwo, nawet nie strofowała za bałaganiarstwo, gdy znalazła w walizce tenisówki plątane sznurowadłami ze wstążkami od koszuli nocnej. „Najwidoczniej coś jej dolega i dlatego jest taka dobra" — pomyślała Ula. Pod fortepian wczołgał się Hultaj i oparł pysk na bosych stopach swej pani. Bardzo nie kochał muzyki, i zwłaszcza nadużywania pedałów, więc przy każdej próbie naciśnięcia ich chwytał nogę Uli w zęby. — Hultaj, puść! — rozkazywała. Z żalem spełniał polecenia, ale za chwilę dla odmiany łapał zębami za pedał. Ula usiłowała zepchnąć i z niego pysk Hultaja, ale na dalsze ustępstwa już się nie zgadzał. Warczał z cicha, pojękiwał, lizał jęzorem na przeproszenie nogę dziewczyny i znów zaciskał kły na pedale. — Ależ z ciebie hultaj, Hultajku! — pogroziła mu palcem Ula. — No już dobrze, dobrze. Zagram jeszcze tylko jedną balladę — uspokoiła wroga muzyki. — Eziu, posłuchaj, teraz coś dla ciebie. Iza znieruchomiała przy pierwszych taktach: melodia była urzekająca i egzotyczna. Gdzieś ją już słyszała... Ach, już wie, to melodia polinezyjskiej pieśni miłosnej. Słuchała jej razem z Mironem, przytulona do niego w loży kina „Apollo"... pamięta kołyszące się na morzu czółna, pióropusze palm przy brzegu i tę dziwną melodię śpiewaną przez tubylczą dziewczynę... „Jakże byliśmy wtedy szczęśliwi, spokojni i nie zagrożeni" — myśli z bólem i zaciska powieki, aby nie płakać przy siostrze. Boi się o swoją miłość, o tego chłopca, który rwie się na wojnę, wierzy w szybkie zwycięstwo i chce zmierzyć się z wrogiem. 15 „Jest taki lekkomyślny" — stwierdza z łękiem ¦ I '> wrzyna. ¦ również usiłuje wierzyć, że wszystko dobrze się ' 'iiuii iy prasowe i radiowe głoszą siłę oręża ! • ¦ niają, że ewentualna wojna skończy mlym zwycięstwem. Nie wątpi w to i wystarczą trzy tygodnie, aby zetrzeć ia proch. Ta wojna — oczywiście wy- ac/nie poprawić naszą pozycję w Eu- '< I nieustępliwie szepcze Izie, że ,1,'M'ie, więc cofa się przed tą wojny wygranej dla ojczyzny. turza. j, dość! ¦ Ula skończyła grać, a llultaj wpadł w istny szał radości i po serii skocznych parad zaczął zagrażać całości garderoby Uli. Uciekając przed psem dopadła drzwi kuchni, którą okupowała matka, siedząc przy maszynie. — Co szyjesz, mamulko? Co będzie z tej gazy? — Zaraz zobaczysz. Pani Wicha przerwała szycie, wzięła w ręce podu-. szeczkę z gazy i przyszpiliła do niej tasiemki. — Podejdź tu, przymierzymy ten „strój". Ula zdumiona i zaciekawiona zbliżyła się do maszyny. Matka przyłożyła jej do twarzy poduszeczkę i powiedziała: — Przytrzymaj to przez chwilę, a ja wymierzę długość tasiemek. Ula, trzymając posłusznie na nosie szeroki, gruby płat gazy, z rozbawieniem patrzyła na matkę. — Co to ma być, mamuś? — To... ach, tak na wszelki wypadek szyję tampony... — Tampony??? — To rodzaj maski ochronnej... przed gazem. 16 - Przed gazem? Ależ, mamulko, my przecież nie pójdziemy na wojnę! — Oczywiście, córeczko, nie ma co mówić o wojnie, K wyszło zarządzenie, że każdy musi się przygotować jej ewentualność... dlatego szyję tampony i przygotuję wszystko według instrukcji LOPP-u. - Widziałam tę instrukcję na klatce schodowej, ale i ' zdążyłam przeczytać. - Mam tu jej miniaturkę, samoloty zrzucały dziś ulotki z tym tekstem — ciotka Stefa podała bladoróżowa j kartkę. Ula zagłębiła się w czytaniu. - Pomogę ci w tych przygotowaniach — powiedzia-l;i po chwili. — Daj mi coś do roboty. - Przyszywaj tasiemki do tamponów. - Świetnie. Usiadły na sofce zarzuconej uszytymi tamponami i pociętymi paskami tasiemek. - A to co, mamuś? — zapytała nagle, wskazując zieloną okrągłą puszkę. - To specjalna hermetyczna puszka żywnościowa. ¦- Jaka ładna. Czy już coś w niej jest? — Zobacz sama. Zaczęła się mocować z wiekiem. Gdy je wreszcie zdjęła, ujrzała pod nim drugie płaskie wieko wciśnięte jak talerzyk w otwór puszki. Podważyła je nożem i wtedy ujrzała zawartość. W puszce leżały grube bloki czekolady i pachnące wanilią słodkie sucharki, pudełka z cukrem w kostkach i biszkopty. — Czy mogę spróbować? — Nie, to są zapasy do schronu. — Do schronu? — zdumienie stłumiło w niej gorycz odmowy. — W każdej kamienicy urządza się teraz schrony Koniec zabawy 17 przeciwlotnicze. U nas przygotowuje się go w pralni wyjaśniła ciotka Stefa. — Strasznie chciałabym zobaczyć taki schron. A mo-| że trzeba pomóc w urządzaniu? Ja bym mogła... — Urządzi się go bez ciebie. Ty możesz pomagać tu w domu. Przyszyj tasiemki, a potem z Izą przyklejaj paski papieru na szyby. — Wspaniale!... A co jest w tej drugiej puszce? Mogę1 zobaczyć? Nie czekając na odpowiedź znów zaczęła mocować si z wiekiem. W drugiej puszce-spiżarce zmagazynowan były wianki kabanosa, pudełka z topionym tłuszczem' i słone suchary. — Mniam, mniam. Ale pyszności! To wszystko do te-j go schronu? — Tak, to także. — Och, chciałabym już iść do schronu z tymi puszkami! Matka z westchnieniem pokręciła głową i powiedziała cicho: — Nie wiesz, dziecko, jakie głupstwa mówisz... Ula, nie speszona tą uwagą, odłamała ukradkiem kawałek kabanosa i podzieliwszy go na dwie równe części, odsunęła się od puszek. Wyszła z kuchni i odszukała w kącie psa. Przyłożyła mu do nosa kiełbasę i powiedziała: — Widzisz, jaka pyszna kiełbaska? Wszystko to do schronu. Dlatego teraz tylko tyle, w schronie nam dadzą więcej. No, koniec. Chodź, pójdziemy teraz na łąkę. Przynieś smycz i kaganiec. Po chwili była już przy grupie wyrostków z Odrową-ża zajętych kopaniem rowów przeciwlotniczych. Długi świeży rów biegł zygzakiem w poprzek łąki, plamiąc. l/.awym szlakiem bujną zieleń. Ula wzdrygnęła się na 11 widok, okaleczona łąka, poprzerzynana wzdłuż wszerz, murawa poszarpana łopatami budziła głuchy di ból niemal fizyczny. .Już ją zauważono. Koledzy machaniem rąk przywo- I wali do siebie, nie przerywając pracy, gdy do nich pndeszła, dumni, że mogą jak dorośli ocierać pot z czoła, ','kać pod ciężarem wyrzucanej ziemi i* wzdychać krótkich chwilach odpoczynku, z dłońmi wspartymi '.i sty liskach łopat. Trochę na uboczu stała Dania, gryząc źdźbło trawy. 1' /.ekała na swoją kolej kopania, na wolną łopatę, któ-i yoh było niewiele. Chłopcy, chciwi na robotę, niechętnie dopuszczali do rowów dotychczasowe swoje towarzyszki zabaw, mogły więc tylko gapić się i wymądrzać nad każdym niezręcznym ruchem kolegów. Toteż Dania liogatą mimiką dawała wszystkim do zrozumienia, co myśli o takiej robocie. Ja się dziwię — rzuciła w przestrzeń — że komen-lant pozwolił wydać im łopaty! ¦¦- A, chciałabyś i ty kopać, zazdrość cię gryzie, Da-niusza! — odpalił najbliżej stojący, młodszy Warmuz. I'o chwili wahania dodał: — Za pół godziny dam ci łopatę. Dania żachnęła się: — Phi, gdybym chciała kopać, to już bym miała łopatę. Odsunęła się od rowu i podeszła do Uli. — Niemożliwi są ci smarkacze, chodźmy stąd. Usiłowały zająć się czymś innym, ale przy rowach \ >yło tak wesoło, taki tam gwar i żartobliwe docinki. Tu właśnie działo się to, co było aktualnie największą sensacją i rozrywką mieszkańców ulicy. Tu komentowało >iq wszelkie noty dyplomatyczne, przebieg mobilizacji i ostatnie nowiny Krakowa, tu, po latach milczącego 18 19 sąsiadowania dom w dom, rozpoznawano się przychyl nie, przedstawiano oficjalnie i wędrowano ze śmieche: do schronów w czasie próbnych alarmów lotniczych. P> odwołaniu alarmu wracano na wyznaczony odcine i podejmowano rozmowę dokładnie w tym miejsc w którym przerwał ją głos syreny fabrycznej. Dorośli tolerowali sąsiedztwo nieletnich kopaczy n; zasadzie wyjątkowości sytuacji. Wyrostki puszyły si swoją siłą i wytrzymałością, prężyły wiotkie mięśnie stękały z wysiłku, lecz nie ustawały w pracy. Każda po chwała wyzwalała w nich nowe zasoby energii, i tak ro Wy pogłębiały się i wydłużały z godziny na godzinę. Licealistki z Emilii Plater komplementowano niema za każdy ruch łopatą. To było nie do zniesienia: Dani; z Ulką kipiały wprost z zazdrości. Te „Emilie Plater były wprawdzie starsze od nich, mogły się już podobać, ale dopiero teraz, właśnie w tej sytuacji, zauważono ich dorosłość, zręczność i urodę. Właśnie te łopaty1 pozwoliły im wyrwać się z szarego tła ulicy i stać się ośrodkiem zainteresowania. — Powiedz sama, czy to nie ironia losu, że one na naszej łące robią taką furorę? — powiedziała Dania z cichą wściekłością. — Otóż to, przecież ta parcela jest niemal twoja, przylega do twojej kamienicy, a one czują się tutaj jak na swoim podwórku. To skandal! — przytaknęła Ulka. — Dla nas nie ma łopat — jątrzyła się Dania — a dla nich się zaraz znalazły. Każdy chce kopać obok nich... widzisz, jakie flirciary? A zresztą, nie zależy mi na kopaniu. Powiedz lepiej, co się dzieje z Mironem? — Chyba szykuje się do odjazdu, bo Iza po cichu łzy roni. — Coś takiego! Powściekali się wszyscy z tą wojną! — rzuciła popędliwie Dania. A Jednak możliwość wybuchu wojny uświadomiła na gle dziewczynie pewne sprawy. Jezus Maria! Jeśli ogłoszą powszechną mobilizację, pójdą na front wszyscy znajomi mężczyźni, a więc pójdzie oczywiście i „Ter Pan", i mama nie zdąży wyjść za niego za mąż! I jeśli miałaby wybuchnąć wojna, to te głupie rowy naprawdę będą potrzebne! Zdecydowała się w jednym momencie i sza"rpnęła ko-j leżankę. — Wiesz co, weźmy się za to kopanie! — Jak to? Powiedziałaś, że ci wcale na tym nie za leży. — No to co? A teraz mi zależy. Gdzie się będą nasi] żołnierze kryć, jeśli im rowów nie przygotujemy? W ra zie ataku czołgów... —¦ Ależ, Daniu, Niemcy mają czołgi z tektury! — „Szwagier" ci o tym powiedział? — Nie, pani Wionczek zapewniała o tym ciocię Ste fę, a ona jest, bądź co bądź, komendantką bloku. — Przenikliwość pani Wionczek jest znana w całej kamienicy: nie sięga dalej niż poły jej szlafroka. — Ona właśnie podobno w szlafroku goniła tego żołnierza podczas próbnego alarmu. — Komendant w szlafroku? Na ulicy? Służbowo? — Jej to wcale nie peszyło, wiesz, jaka jest silna. Poradziła sobie... . Wyobrażając sobie panią Wionczek tak umundurowa-i ną zaniosły się obie śmiechem. ] — Zaraz będziemy mieć łopatę, młodszy Warmuz mi obiecał — przypomniała sobie nagle Dania. — Chodźmy do niego — ucieszyła się Ula. Zgraja chłopaków z Odrowąża kopała zaciekle, ale widać było, że urwisy wierzą, że rowy przydadzą się jedynie do zabawy w wojnę: ale klawo będzie się przez t o skakać albo kryć w t y m w czasie „Zbójów i żan- 22 l.irmów..." — mrugali na siebie porozumiewawczo próbowali skoków. Dorośli po prostu realizowali zarządzenie, podobnie ik szyli przedtem tampony z gazy, ładowali puszki iirrmetyczne i naklejali paski papieru na szyby okien, >vz przekonania o przydatności, ale przez zwykłą lojalność obywatelską wobec władz magistrackich. Dania z Ulą weszły w szereg kopaczy i zaczęły omo-lywać obydwu braci Warmuzów. Już, już byłby uległ młodszy z nich, gdyby nie święty zapał starszego, który mierzył ilość wyrzuconej z rowów ziemi. — Jeszcze dwa metry brakuje do mojego kopca, machaj łopatą! — przykazał chwiejnemu bratu. — Jazem jej obiecał — zaskomlił młodszy, wskazując na Danię. — Machaj! — powtórzył groźnie starszy. Odeszły z kwitkiem, ale nie rezygnując zaczęły szu- ić syna dozorcy, który, gdyby chciał, mógłby skombi- >wać jakąś łopatę. Tymczasem w grupie kopaczy dało się nagle zauwa-r :yć poruszenie: przybył ktoś nowy do pomocy, ktoś, kogo witano z wielką atencją. — Jego ekscelencja radca cesarsko-królewski, pan Hieronim Kolba! — zapiał dyszkantem łobuz Czesiek Drabiński. — Co? On tutaj? Świat się kończy! Dorośli przerwali na chwilę pracę, aby pokazać szacownemu sąsiadowi, że doceniają jego „zejście z wieży". Co do radcy, widać było, że mocno przeżywa swój akces do zbratanej ciżby sąsiedzkiej. On, wieczny odludek i pyszałek, nie dostrzegający dotąd nic poza swoim c.k. tytułem! Radca był nie tylko zdumiony, ale i wzruszony własną wielkodusznością oraz nieoczekiwanie sympatycznym przyjęciem „na rowach". Wobec talk poruszonej 23 II widowni zaczął mimo woli celebrować uczestnictwi w akcji kopania. Zdjął alpakowy beżowy kaszkiet z głowy, rozejrz^ się dokoła za odpowiednim miejscem na położenie wreszcie dał do potrzymania zapłonionej Uli. Teraz n łożył na łysinę białą, płócienną furażerkę i zaczął wolni zdejmować niepokalanie białą marynarkę. Odwrócił j; podszewką na wierzch i z wyraźną obawą i niechęci, położył na trawie. Potem podciągnął rękawy śnieżno1 białej koszuli i wyłuskał z kieszonki kamizelki okazał srebrny zegarek. Otworzył kopertę, spojrzał ze zmarsz czonymi brwiami na godzinę, włożył z powrotem w kie; szeń, poprawił na nosie złociste binokle i ujął łopat' nieskończenie dystyngowanym ruchem. Najbliżej stojący ponownie przerwali pracę, aby obej rżeć ten spektakl. Obecność radcy c.k. wyraźnie nobi litowała rycie w ziemi, teraz nikt nie odważyłby sii dowcipkować na temat rowów i wojny. Radca wbił łopatę w murawę i odrzucił za siebi pierwszą grudę ziemi. Ruchy jego były starannie od mierzone i rytmiczne. Nie sapał z wysiłku, nie wżdy chał i nie klął, gdy łopata natrafiała na twardszy grunt Był wcieleniem zdyscyplinowania i bon tonu. Urwisy, urzeczone widokiem, znieruchomiały z łopa tami w rękach. Czyżby to był ten sam złośliwy staruszek, wymyślający im co dnia z wyżyn okna za naj cichsze zabawy uliczne? Czyż to ten znienawidzon; wróg młodości, psot i zabaw w Walkę Narodów? Nie, to. anielski staruszek, wcielenie archanioła, tyle że bez miecza. Radca im zaimponował: przepracował bez stękania pół godziny (sprawdzając czas na zegarku) i zarządził sobie krótką przerwę. Wsparł się dumnie na sty-lisku łopaty z jedną nogą wysuniętą naprzód. Widząc wrażenie, jakie zrobił na urwisach, udobruchał się. Wprawdzie nie cierpiał tych rozwrzeszczanych smarka- 24 rv, którzy co dzień grali mu na nerwach, ale teraz powił być wspaniałomyślny: zdecydował się dostrzec No i cóż, młodziankowie — zaczął protekcjonalnie rozpoczęliście służbę dla ojczyzny, hę? Odchrząknął i podjął wątek głosem o ton cieplej- - No tak, w waszym wieku marzy się o czymś wspa-lym, młodziankowie: koń, ostrogi, szabla ułańska, K, tak... a tu zamiast tego — łopata, młodzianku, i pę~ icrze na rękach. Żeby chociaż jakaś rana i blizna, ale |t\ młodzianku, nic — tylko bania na ręce! Ale i ten ;:herz, młodzianku, to szlachetny pęcherz, nie byle i, o nie! To wasz wkład w sprawę bezpieczeństwa [obrony ojczyzny. Tak. To końcowe „tak" zabrzmiało niemal napoleońsko. ihlopaczyska migiem pojęły, że znaki szlachectwa na '¦¦niach muszą być jak najokazalsze, bo skoro radca ia staje przy łopacie... •idea dodał jeszcze jedno „tak", odchrząknął, spraw-I..;! czas na zegarku i rzucił komendę: - A więc razem, młodziankowie! Zafurczały łopaty jak nigdy dotąd, ziemia zaczęła iruwać nad głowami młodzianków. A starsi, zawstydzeni własną niefrasobliwością, ograniczyli dowcipy, apro-liu jąc demonstrowany przez radcę patriotyczny styl kopania. To jest klasa człowiek! Niby nic ważnego nie powiedział, a jak zmienił atmosferę pracy, no, no... sta-r;i szkoła, stara szkoła... Daniela z Ulą, porwane przemową radcy, przyparły do muru swoich najmłodszych kolegów. — Dajcież na chwilę łopaty, kupimy wam jutro loda — kusiła Dania. — Loda i chałwę — podwyższyła stawkę Ula, widząc h wahanie. 25 Chłopcy z ociąganiem i grymasami spełnili prośbę. — Macie. Ale tylko na kwadrans. — Za kwadrans nie dostaniemy pęcherzy — zapr< testowała gorąco Ula. Uznali w duchu ten argument za uzasadniony, alj chcieli się trochę potargować. — Jeśli tylko kwadrans, to fundujemy same lod; Lody z chałwą — pół godziny — powiedziała kateg rycznie Dania. — Niech tam — ugięli się. Uchwyciły łopaty i z rozmachem wbiły je w ziemi' O psiakość! A to co takiego? Wbić się wbiło, ale ja teraz oderwać kawał ziemi? Uli zrobiło się gorąco ze wstydu. Skoczyła obiema no gami na łopatę, ale ta ani drgnęła. Popatrzyła bezrad nie na kolegów; szykowali się do kpin. O nie, za nic ni pokaże tym smarkaczom, że nie potrafi wyrwać jej z ziemi. Przygięła stylisko kolanem w dół i napięła mię-! śnie. Łopata wypchnęła w górę kawał darni, a Ula tracąc równowagę, szurnęła nosem w ziemię. To nic. Spróbujemy jeszcze raz. Spojrzała na Danię Ona też ryła z zapamiętałością kreta. Dobra jest, nie da-j my się chłopakom! Po kwadransie miały ręce spuchnięte z wysiłku, a poj dwóch — zdrętwiały im nadgarstki i karki. Z ulgąj w sercu przekazały zgodnie z umową łopaty kolegom. — Uff, to nie dla dziewczyn taka mordęga — mruk-j nęła Daniela, gdy oddaliły się trochę od kopiących. — Poradzimy sobie, Daniu, tylko musimy trochę po-j trenować, kiedy nikt nie będzie widział. Poprosimy pa-' nią Wionczek o pożyczenie łopat, wstaniemy wcześnie, rano i spróbujemy na samym końcu łąki albo, jeśli wolisz, w ogródku dozorczyni. — Wiesz, to niezła myśl. Ja załatwię sprawę z panią 26 uinczek. Nie możemy być gorsze od tych „plate-wok", one już spory'rów wykopały. I'odeszły wolno do małego pagórka porośniętego bu-/.mem i usiadły w trawie. Milczały chwilę oceniając iktualną sytuację. Ach, Daniu, jak bym chciała już być dorosła, tak ,k te „platerówki" — westchnęła Ula. — Pomyśl: mo-;lahym zostać sanitariuszką, gdyby wojna wybuchła, tak trzeba się będzie dalej uczyć i nic, tylko uczyć. Przecież ty nie znosisz widoku krwi — przypomniała jej przyjaciółka. - Rzeczywiście — stropiła się Ula. — Robi mi się •dobrze, jak patrzę na tablice anatomiczne, z których I.m zakuwa na kursie pielęgniarskim. Ale mogłabym zo-it.ii1 radiotelegrafistką albo kurierem specjalnym... Czy-ii lam gdzieś, że młodzież bardzo się do takich funkcji udaje w czasie wojny, bo na smar... bo na nich wrogo-iv U; zwracają mniejszą uwagę. - Tak, mieć dwa lata więcej niż to, co się ma w tej i wili — westchnęła Daniela. — No, powiedzmy — :y. Mieć teraz osiemnaście lat... — rozmarzyła się. '/.nów zapadło milczenie. Szczęśliwa ta twoja Iza, pomyśl — będzie miała litopca bohatera... będzie dostawać listy z pola walki, '/dzie go żegnać przed wyruszeniem na front... — Dana z goryczą wypominała nieobecnej Izie jej dzie-ujtnastoletnie szansę na wojenną przygodę. - Iza w razie czego będzie gotową sanitariuszką. W krotce kończy ten swój kurs. Umie już bandażować robić sztuczne oddychanie. Ale... dlaczego my mówimy i.-ik, jakby wojna była nieunikniona? - Sama nie wiem... — powiedziała Dania w zamy-. leniu. 27 II Do późnej nocy obie siostry nie mogły zasnąć, Iza mi! cząca, blada leżała nieruchomo na swoim łóżku, a U! tłumiąc głośny szloch wtulała twarz w poduszkę. Pł kała za Izę, za jej nieszczęście. Więc dopadło ich, nie oszczędzi ich domu... Mobilizacja powszechna... Dla Izy i Mirona oznaczało to natychmiastowe rozstaj nie. Może na zawsze? To straszne. To nie do pojęcia, fc niewiarygodnie okrutne, że oni — jej siostra i ten miłjl chłopiec, tak zakochani w sobie — muszą się rozłączyj już jutro. Czy naprawdę Miron musi natychmiast wracać d swego lwowskiego pułku? Dlaczego musi? Ach, żeby chociaż ojciec był z nimi w tej chwili! S, tak bezbronne, przerażone i bezradne — wszyscy doj koła coś planują, zbierają się do ewakuacji, a one? nie wiedzą, co począć ze sobą! * — Nigdzie nie będziemy się ruszać — powiedział^ twardo mama. — Będziemy czekać tu w domu na ojca On rozstrzygnie, co mamy robić. Dopiero teraz obydwie siostry pojęły, czym był ojciec w ich rodzinie. Jaką ostoją, jaką obroną przed złem Jakże w obecnej sytuacji czuły się bez niego zagrożone niepewne... Gdzież on się podziewa? Miał wrócić za cztery dni, a już od tygodnia go nid 28 1 W biurze nie mają od niego żadnych wiadomości, władają ręee... Yzeba zrobić solidne zapasy żywności. Na szczęście tka ma na razie dosyć pieniędzy, bo ojciec otrzymał cd wyjazdem pobory za cztery miesiące z góry. Ale •py oblężone są przez spanikowanych mieszkańców, kuje już mąki i cukru... Jak dobrze, że gosposia ^lironowic, która od kilkunastu lat nosi im mleko, zgo- Iła się odsprzedać pięćdziesiąt kilogramów żytniej \ki. Ten woreczek mąki to cały ich majątek. Mąka, ikolada i kabanosy — oto czym dysponuje matka na ypadek wojny. Me czymże jest wojna? Na razie — zamętem i strachem. A dalej? A za parę ii? Tego nikt dokładnie nie wie... Nikt siostrom nie nie wyjaśnić, czym może stać się ta wojna dla miesz-ńców Krakowa. Mawet na Krowodrzy nie mą teraz mądrych. Bo cho-¦/. nie objęła jej panika mieszkańców śródmieścia, to Inak ludziska potracili z kretesem humory. Bać się, :" boją, bo czego się ma Krowodrza strachać? Biedacy •wiele mają do stracenia, a właściciele morgów nie jadą od nich, a więc na Krowodrzy nie mówi się ewakuacji. .ledną jedyną osobą, która sieje zamęt, jest sąsiad ihki Marianny, pan Romuald Bil. Ale on ma „pietra herbie", o czym wie cała Krowodrza. U Maciejow-ich wspomina się ze śmiechem nocną przygodę tego icmal dwumetrowego sąsiada z pięterka; jak to pan >muald jął wzywać strasznym głosem pomocy, a po-m okazało się, że to nie bandyci go napadli, lecz łóżko iłowe, na którym długi Bil spał, złożyło się niespodzie-¦mie, zamykając go w środku... Od tej pory zyskał sobie przydomek: Maryśka-Ban-vci, ponieważ owej nocy takie S.O.S. nadawał do swo- 29 jej siostry Marii Bil. A więc teraz tylko Bil Maryśka -Bandyci szerzyli popłoch w obrejbie posesji GrochalÓM — Wy nie macie pojęcia, co tu się będzie działc Niemcy puszczą gazy, a kogo nie wytrują, to zbombar dują. Ludzie — trzeba wiać! — Panie Aldziu! I gdzie to pan chce uciekać? — p; tała z politowaniem babka Marianna. — Wszystko jedno gdzie, pani Maciejowska. Byle di lej od Niemców! Bil Maryśka-Bandyci agitował wszystkich za ew kuacją, a najbardziej potulnego sąsiada z przybudów pana Cudka. Ale pan Cudek nie kwapił się do ucieki nierki, nie mógł sobie po prostu wyobrazić życia be spokojnej codziennej partyjki zechcyka z umiłowany mi kumplami z Mazowieckiej. Oczywiście partyjki za krapianej rumem lub w najgorszym razie piwem Oko cim. Więc chociaż jego małżonka, porywcza pani Ma nia, darła włosy i suknie ze strachu, pod wrażenier niesamowitych fantazji Romualda Bila, pan Cudek zd, wał się być nieugięty. — Jak ten Bil nie przestanie podjudzać mojej żon; to ona całkiem wariacji dostanie — zwierzał się babć Mariannie. — Wczoraj zobaczyła jego gaz-maskę i mę czy mnie, żeby jej kupić taką samą. Moja Mania w gaz -masce! Pani sobie ją wyobraża w tym szfcaradzieństwie pani Maciejowska? — Nikt na Krowodrzy nie kupił gaz-maski poza na szym Biłem — podkreśliła babka z lekkim odcienien pogardy różnicę między postawą Bila a resztą Krowo drży, nieskorej do strachu i do szastania pieniędzmi n głupoty. Stało się oczywiste, że Bil Maryśka-Bandyci przypie czętował ową sławną gaz-maską swoją opinię tchórza Jednak kropla drąży skałę i po paru awanturach z żo ną pan Cudek zaczął się zastanawiać, czyby jednak ni< 30 na uciekinierkę. Oczywiście jedynie w tym wy-u, gdyby jego najmilszy druh Valentino zrobił to . Można by za darmo trochę świata zwiedzić, zobaczy istnieje coś lepszego od Krowodrzy... - Valentino, czyli Maryś Maciejowski, szykował się >szar. Zdecydował się wziąć udział w wojnie pomi-ogo, że przez jakieś niedopatrzenie nie otrzymał mobilizacyjnej. Nie mógł po prostu pozwolić na 'by jego młodszy brat, Wacek, świecił mu w oczy i ni patriotyzmem. Wacio bowiem pierwszy z Kro-\-/,y zgłosił się jako ochotnik. Maryś miał nadzieję, * aciowi odmówią z powodu zbyt młodego wieku, ale kacz wykazał się przynależnością do organizacji 'olca", co komisji wojskowej starczyło za pewnik, \ jmłodszy Macie jowski świetnie strzela, ten sposób Valentino został zmuszony do wzięcia itu w wojnie, żeby po pierwsze — zaopiekować się I nim bratem, po drugie — nie dopuścić, aby smar-miał nad nim przewagę i chciał mu imponować mi bohaterstwem. W związku z tą decyzją Maryś '.muszony zorganizować Ostatnią Libację dla dru-żegnających go ze łzami w oczach, laśnie babka cuciła go, czym mogła, z jarzębiako-) upojenia, w którym pozostawał od ubiegłego wie-i, rozstając się ze swoją krowoderską swobodą. Szlus Maryś z wódką! Matuś, teraz możesz być ¦ na Marysia. Ani kropelki do ust! Na front idę. Na ¦ nkę. Maryś żołnierz-tułacz. Nie, źle powiedziane. . vś... Maryś... No co? Pytam się grzecznie, co? — lochał w kieszeń fartucha matki. Uch, ty moczygębo! Nawet w takiej chwili nie •i'sz ustać na nogach. Matuś, nie krzycz na żołnierza. Za godzinkę Maryś ..iIzie gotów na front. Wypił kubek barszczu, przegryzł kiszonym ogórkiem Jl 31 i stanął na nogach. Wierni koledzy zgromadzeni wokó niego pakowali mu kuferek. Najbliższy przyjaciel, tal zwany Hrabia-Bieda, musztrował go: — Maryś, stój prosto! Zasalutuj. Ach, ty łamago, ni baczność się salutuje! — Hrabio-Biedulko... Valentino nie będzie saluto< wał... Valentino będzie lał w kuper szwaba. Bez saluto wania — mamrotał Maryś. Troskliwe zabiegi babki i przyjaciół zrobiły swoji i wreszcie Maryś-Valentino Maciejowski ruszył w drogi do koszar żegnany przez szlochające panny krowoder skie i karcianych przyjaciół. Wierny „Cuduś" nie zosta zmobilizowany widocznie z powodu kształtu nóg pro stowanych na beczce, Bil Maryśka-Bandyci z powód zeza, a Hrabia-Bieda z powodu platfusa. I to trio końca odprowadzało kolejno wszystkich powołanych d> wojska kolegów z Krowodrzy. Najstarszy syn babki Marianny, Tomasz, już od ty godnia przebywał w swoim ułańskim pułku. Został jesz cze tylko ten najmłodszy Wacek, ale i on lada dziei wyruszy ze swoim garnizonem z Krakowa. A niecierpli wi się tak, jakby na wesele miał jechać, cały w go rączce, już duchem w okopach z karabinem gotowy do strzału. Babka Marianna i prababka Cecylia bez zbędnye słów, bez płaczu wiążą szkaplerze na szyjach swoić. mężczyzn i żegnają krótko: — z Bogiem. Wracaj cał; i zdrowy. — I wiadomo, że od tej chwili każdego dni żołnierzom tym towarzyszyć będą myśli i modlitw; obydwu staruszek. Wuj Maryś żegnał wszystkich wesoło, Tomasz — po ważnie i tkliwie, a Wacek? Wacek na pewno nie zdąż; się pożegnać, bo cały rozedrgany z pośpiechu i niecier pliwości. I łoże, Boże — więc ta wojna jednak będzie? leszcze nic dotykalnie się nie zmieniło, ale obie I,: użlówny, zarówno Iza, jak Ula, czują, że coś się nie-udwołalnie zmienia, coś się kończy... coś uchodzi z ich łyda; cicho, bezgłośnie jak krew z otwartej rany... ¦ Majerki i Grochale, podnieceni, walą się za stodołą vnianymi pałaszami. Czekają na wojnę jak na wi-isko. Nie ma się czego bać! Grochale głodu się nie i, bo ziemia ich wszystkich jakoś wyżywi — a Ma-om bieda zwyczajna, u nich nic na gorsze zmienić nie może, bo już jest tak źle, że gorzej chyba nie i/.ie. Więc po co się na zapas pietrać. le Krużlówny, choć mogą stracić wiele: dostatek, 'oją różową przyszłość, nie myślą o tym, czują tyl-o bolesne odchodzenie czegoś nieuchwytnego, trwo-się o swoich zmobilizowanych bliskich mężczyzn, mnych z pośpiechem w nie dopasowane mundury buty nie do pary. al im zresztą wszystkich chłopców wyruszających oszar nieznanymi gościńcami w nieznanych kierun-h... Dzień wstał z mgiełką nad miastem. Codziennie te-r;iz rankiem powietrze miało chłód kryształu, a w południe przypiekało słońce. Sierpień dogasał złotem w ogrodach i parkach. Zieleń i powietrze były tak nasycone słońcem i ciepłem, że aż się nie chciało wierzyć, że ten piękny czas mógłby przynieść jakąś zawieruchę. Ula budziła się wolno, z wysiłkiem rozgarniając resztki przędziwa snu. Coś jej się plotło: jakiś balet pod wieczornym niebem, potem skok z huśtawki w wodę Młynówki, jakieś gonitwy — ni to zabawa, ni popłoch... Spojrzała na zegar, dochodziła piąta rano. Dopiero pią- jJi :i Koniec zabawy 33 ta? Nigdy się o tej porze nie budziła. Coś zatem wy rwało ją ze snu... W mieszkaniu panowała cisza. Ciotka wstanie dopie-l ro za godzinę, mama jeszcze później — trzeba spróbować zasnąć, ma jeszcze czas na wstawanie. Jej błądzący po ścianie wzrok natknął się na jasną]] plamę lustra zawieszonego przed jej łóżkiem. A to co znowu? W głębi lustra ujrzała odbicie swojej siostry, już ubranej w sukienkę. Ula wpatrzyła się z natężenie: w skrawek obrazu — tak, Iza zapina korale na szyi.. nie, zdejmuje je z powrotem. Co to ma znaczyć? Nie trzeba się zdradzać z tym, że się nie śpi, że si ją widzi, nie trzeba jej płoszyć... To jakaś tajemnic Niewątpliwie Iza chce ukryć przed wszystkimi to wyj ście. Inaczej nie zbierałaby się tak wcześnie i tak cichoj tak ostrożnie. Ale w jakim celu się wykrada? Może] umówiła się z Mironem? Ach, na pewno chcą się z sobą] pożegnać bez świadków — przecież on już dziś po po łudniu odjeżdża do Lwowa, do swojej jednostki. Al dlaczego Iza włożyła kremową sukienkę z żorżety?! Przecież co dzień chodzi w popelinowej kraciastej albo; w bluzkach. O, i pantofle wizytowe, czy ona zwario-i wała? O piątej rano w wizytowym stroju?! Ula poruszyła się niby przez sen i zmieniła pozycję n dogodniejszą, bo w lustrze jednak nie można zobaczy wszystkiego. Więc tak, i najlepsze, gazowe pończochy! włożyła... ho, ho, co za gala! To jednak podejrzane. A może oni planują na przykład wspólną ucieczkę? — E, nie, to głupia myśl. Miron przecież musi na wojnę... W Uli rośnie ciekawość; jest podniecona odkryciem; tajemniczej wyprawy siostry, ale rośnie też i żal, że Iza wykluczyła ją ze swojej tajemnicy — ją, Ulę, która by dla niej krwi własnej utoczyła. Ona, tak sprzyjająca Izie i Mironowi, jest poza nawiasem ich spraw! Bo nie >;a wątpliwości, że to wymknięcie ma związek z Mi-i'>m. ledząc siostrę spod przymkniętych oczu postanowiła dać się zepchnąć na margines. Poza tym ma obowią-pilnować Izy — a nuż zechce palnąć jakieś głup- !>? O, skrzypnęły drzwi szafy... Iza wyjmuje z niej jasną, |i>kką pelerynę z kapuzą i zarzuca ją sobie na ramiona. k) wewnętrznej kieszeni upycha jakieś drobiazgi... eee, lir cennego: (więc jednak to nie ucieczka) chusteczka, ikiś papier złożony we czworo... trochę pożółkły. Co to loże być?... Metryka? I żadnych pieniędzy. No, proszę, lawet portmonetki nie zabiera. Wyszła. łańcuch u drzwi nie szczęknął, tak cicho je zamknęła. 'la błyskawicznie wyskoczyła z łóżka, zerwała z siebie {oszulę nocną i w kilka sekund miała już na sobie to, trzeba: bieliznę i sukienkę. Wsunęła bose stopy sandały i chwyciła za grzebień. Ale w tym samym lomencie usłyszała otwieranie drzwi. Iza wraca! Buch-!nt;ta do łóżka tak, jak stała, w sukience i sandałach. Na-chijmęła kołdrę pod brodę i śpi. I/.a uchyliła bezszelestnie drzwi, pogrzebała w kryształowym kloszu przed lustrem, wyjęła z niego duży klucz i wyszła na palcach z pokoju. „Aha, brama jeszcze zamknięta" — domyśla się Ula. Odczekała chwilę i przygładziwszy spiesznie czuprynę wychynęła z pokoju. W przedpokoju zabiegł jej drogę Ilultaj i zaskomlił prosząco, ale pogroziła mu palcem i nakazała spokój. Zrezygnowany, wrócił na swoje legowisko i stęknąwszy boleściwie, wsunął pysk między łapy. Teraz prędko! Nie może zgubić Izy; ona przypuszczal-: ¦ dochodzi już do zbiegu ulic Odrowąża i Emilii Pla- dii mti 35 Wysunęła się z bramy i skradając pod samym murem szpitala szła trop w trop za siostrą. Serce waliło jej w piersiach, w gardle, w skroniach czuła łomot krwi. Co też się okaże? Czy ona odkryje Izę, czy też Iza ją? Izabela szła szybko, nie oglądając się za siebie. Szła tak prędko, że niemal biegła. Dla Uli kłus nie stanowił żadnego problemu, rozgrzeje się! Najbardziej niebezpieczny, najłatwiejszy do odkrycia jej osoby przez Izę, był odcinek ulicy Odrowąża, prawie pustej o tej porze, bo już u zbiegu Wrocławskiej i Śląskiej widać było ożywiony ruch uliczny: ciągnęły furmanki, dorożki, dwukołowe wózki, robotnicy spieszyli do pracy, a oprócz nich sunęły skrajem jezdni grupki uciekinierów z dobytkiem załadowanym na różnego rodzaju wehikuły. Tu wsypa była wykluczona. Ula szła teraz kryjąc się za plecami przechodniów i starała się nie podchodząc zbyt blisko Izy nie stracić jej z oczu. Przeszły już ulicę Śląską, aleję Słowackiego i znalazły się na ulicy Karmelickiej. I tu nie brak było wczesnych przechodniów, rowerzystów, od czasu do; czasu przemknął niebieski tramwaj. Kremowa peleryna Izy jaśniała jak mała planeta w kamiennym, szarym wąwozie ulicy. Niebo nad miastem'stało twarde jak taf-j la lodu zmrożona chłodem nocy, szarobiała, z topniejącym z wolna brzegiem tuż-tuż nad złocistą koroną; wieży mariackiej. Zdawało się, że od tej plamy złota ogrzewa się ono, taje i prześwieca czystym, jaśniutkim błękitem. Iza skręciła w Podwale i znikła za zakrętem. Prędko, prędko, teraz może skryć się w pierwszej lepszej bramie i Ula straci trop. Rzuciła się w galop, aż klaskały sandały o bruk uliczny. Dopadła rogu w chwili, gdy Iza skręciła w przecznicę. Jeszcze jeden zakręt i co to? Jasna peleryna ginie za kamiennym ogrodzeniem klasztoru kapucynów. 36 Ula zatrzymuje się przy ulicy Loretańskiej, szukając dogodnego miejsca na obserwację. „Nie ma co sterczeć na ulicy, wejdę za furtę" — po-¦ lanawia. Przemyka się przez malutki dziedziniec klasztoru i wpada do kruchty kościółka. Ogarnia ją ciemność, ci-za i chłód. Ciężkie, sczerniałe drzwi kościoła ani drgną pod naporem Ulinych rąk. Kaplica jest zamknięta. A więc gdzie jest Iza? Przecież musiała tędy przejść, . rby się dostać do wnętrza. A może poszła gdzie indziej? Na plebanię lub do zakrystii? I po co w ogóle tu przyszła? Ula oparła się o zimną ścianę i duma. Boi się wyjść /. kruchty, aby nie wpaść na siostrę. Tu, z tej ciemności, widzi świetnie dziedziniec, bramę i ulicę Loretańską. H<;dzie też widziała odchodzącą Izę. Tu więc poczeka. Albo przyszła do spowiedzi, albo... albo chce może /łożyć jakieś ślubowanie czy coś w tym rodzaju... W każdym razie wszystko to jest bardzo intrygujące, chociaż już nie tak sensacyjne, jak Ula spodziewała się .¦ początku, widząc wykradającą się o świcie siostrę. Może w takim razie wrócić do domu? Skoro nie zanosi się na nic wielkiego i niebezpiecznego, to chyba wolno opuścić posterunek? Głupio tak sterczeć samotnie i marznąć... Nagle usłyszała jakieś szmery i zamarła w oczekiwaniu. Przywarła do szyby drzwi wiodących do kaplicy i ujrzała postać w zakonnym habicie. Mnich zapalał świece przed jednym z ołtarzy. Po chwili wnętrze ko-Ncioła nieco się rozjaśniło. Zakonnik zsunął dwa klęcz-niki, poprawił płomień świecy i wyszedł. „Pierwsza cicha msza" — domyśliła się Ula. Postanowiła wrócić do domu. Zaczynała marznąć w letniej sukience. Cienka, ażurowa pelerynka, którą sii; owinęła, mało dawała ciepła, chociaż była wełniana. 37 „Brr, jeszcze złapię katar — i jakby dla potwierdzenia obaw kichnęła raz i drugi. — No tak. Wracam do łóżka". Ale właśnie w tej chwili w kaplicy znów zaczęło się coś dziać. W bocznych drzwiach kościoła ukazały się dwie postacie, ale nie byli to zakonnicy... Ula wlepiła oczy w wchodzących ¦— i omal nie krzyknęła z wrażenia. Miron i Iza! I jeszcze jakichś dwóch podchorąża-ków! Co oni tu robią, po co przyszli tak wcześnie do klasztoru?! Gdy weszli w krąg migotliwego światła świec, zobaczyła wyraźnie ich twarze. Uklękli na przygotowanych przez mnicha klęcznikach. Iza zsunęła kapuzę z głowy. Serce Uli zatrzepotało z emocji. Zaczynała się domyślać prawdy... Przywarła twarzą do zimnej szyby, skuli ła się obejmując drżące ramiona dłońmi. Dygotała z zimna i przejęcia. — Boże, co oni robią, co oni robią — szeptała z wzrokiem wbitym w półmrok kaplicy. Kościółek był niewielki, a klęcząca para znajdowała się niezbyt daleko od drzwi, przy których warowała Ula, tak że mogła widzieć ich splecione uściskiem dłonie. Twarz Izy była blada i skupiona, nie patrzyła na Mirona. Wzrok miała utkwiony w płomieniach świec. Ula poczuła, że wilgotnieją jej oczy. Do kaplicy wszedł kapłan w brokatowej kapie i roz^ począł obrzęd zaślubin. Młodzi podeszli do stopni ołtarza i podali sobie ręce. Klęcząc szeptali słowa przysięgi z dłońmi splecionymi stułą. Kapłan nakreślił w powie-j trzu znak krzyża i rzucił w ciemność kaplicy słowa błogosławieństwa. Świece paliły się równym płomieniem, migotały hafty na szacie księdza, młodzi patrzyli sobie teraz w oczy a niemy świadek tej chwili łkał w kąciku nieprzytułne kruchty. Ula czuła takie ściskanie w gardle, że nie mog 38 I lu się opanować. Widziała, czuła rozpacz siostry, jej lęk 0 to kruche szczęście, widziała radość Mirona, jego żarliwe oczy, wpatrzone w twarz Izy. Ogarnął ramieniem żonę, która w tej ciemności, w tych kadzidłach była bladym, wiotkim irysem... Przytuliła na moment głowę do jego ramienia, ciemna fala włosów spłynęła na mundur Mirona. Byli tak bezbronni 1 tak ufni w siłę swojej miłości, że patrzącym na nich mnichom i dwóm chłopcom w mundurach, kolegom Mirona i świadkom tej uroczystości, zabłysły oczy nagłym .współczuciem. Dominus vobiscum. Wyszli z kaplicy, mnich zagasił świece i kościół znów pogrążył się w mroku. Tylko Ula trwała jeszcze w tamtej chwili, przytulona do kamiennej ściany, obezwładniona wzruszeniem. Podniosła się z kolan dopiero wtedy, gdy do kruchty wsunęła się pierwsza czarnochusta liabka kościelna. III Wypadki rozwijały się z godziny na godzinę, jak na filmie wyświetlanym w przyspieszonym tempie. Nie było czasu ani nastroju na kontemplowanie porannej uroczystości, trzeba było pakować rzeczy i zabezpieczać mieszkanie. Tuż po godzinie dziesiątej wpadł do Krużlów zadyszany wuj Wacek. Był już w pełnym rynsztunku wojskowym, uzbrojony, z lornetą na piersiach. Nikt nie pytał go o to, jak wydostał się z koszar. — Wisiu — dyszał zacinając się z lekka — nie możecie tu zostać. Jesteście za blisko obiektów wojskowych. To wszystko może być bombardowane. Do torów kolejowych tylko ręką sięgnąć, szpital garnizonowy naprzeciw... — Przecież szpital nie jest obiektem wojskowym — przerwała mama. — Szpital garnizonowy będzie dla Niemców wojskowym obiektem — upierał się wuj Wacek. — Wisiu, \ wierz mi, że tu nie jesteście bezpieczne, musicie się przenieść natychmiast na Mazowiecką. Mama z ciotką patrzyły na siebie niepewnie. Ciotka Stefa wzruszyła ramionami. — Jak mnie będzie miała bomba trafić, to mnie trafi i na Mazowieckiej... — zaczęła filozoficznie. Wacek aż jęknął ze zdenerwowania: 40 — Słuchajcie, ja nie mam czasu na rozmowy. Przyszedłem, żeby wam pomóc przenieść najcięższe rzeczy. Pakujcie się jak najprędzej. Włóżcie do kosza pościel, Irochę garderoby, jakieś cenniejsze rzeczy. Ja za godzinę muszę być z powrotem w koszarach! Wuj Wacek był przejęty swoją odpowiedzialnością za bezpieczeństwo rodziny, której był teraz głową jako jedyny obecny jeszcze mężczyzna. Myślał o nich nawet tam, w koszarach. On, zawsze skromny i nieśmiały, zarządzał klanem rodzinnym, przykazywał, zakazywał i, o dziwo, nikt w rodzinie nie kwestionował jego rad i zaleceń. Już nie lekceważono jego „nieletniego" wieku i dziecinnego wyglądu — mundur i powaga Wacia zrobiły na wszystkich wrażenie. I teraz mama z ciotką posłusznie poddają się jego decyzji. Po upływie pół godziny kosz spakowano. Dziewczęta, każda ze swoją torbą sanitarną, stanęły u drzwi. Ula miała dwa tampony przeciwgazowe: dla siebie i dla... Ilultaja. Uszyła mu po kryjomu „maskę" dopasowaną do kształtu jego pyska, choć Hultaj wściekle szczekał i prychał podczas przymiarek. Ciotka sprawdziła jeszcze, i zy wszystkie okna łącznie z lufcikiem od spiżarni są zamknięte, mama wzięła klucze i ruszyli na Mazowiecką, do babki Marianny. Wujek Wacek dźwigał wielki wiklinowy kosz, mama z ciotką na zmianę podtrzymywały go, aby nie zsunął się z barków Wacia, Iza niosła walizkę, a Ula prowadziła na smyczy Hultaja taszcząc w wolnej ręce cały psi dobytek: miski, kawałek Hultajowej „kołdry", jego szczotkę, gumową kość i „gaz-maskę" na wypadek ataku gazowego. Obydwie dziewczyny obiecywały sobie, że wrócą jeszcze tego samego dnia na Odrowąża: Ula chciała zobaczyć się raz jeszcze z Daniela, a Iza — czyż mogła spędzić ten dzień z dala od Miro na? Zostało im zaledwie 41 kilka godzin do odjazdu lwowskiego pociągu. Musi tam wrócić natychmiast. Babka Marianna i prababka Cecylia przyjęły rodzinę Krużlów jako rzecz zupełnie oczywistą. — Jakoś się pomieścimy — powiedziały. — W nieszczęściu powinniśmy wszyscy być razem. Uli przydzielono łóżko polowe wujka Wacia, ciotce — sofkę wujka Marysia, a mama z Izą miały spać na tapczanie wuja Tomka. W Uli odżyły wspomnienia sprzed dwu lat — tu, w tym domu, tak się wtedy bezpiecznie i wesoło mieszkało, czy uda się jej z powrotem wcisnąć w skórę dawnej Uli, tej „podwórkowej", bratającej się z krowoder-ską biedotą? Czy Majerki i Grochale przyjmą ją jak swoją, czy wybaczą jej to, że tak długo nie znalazła czasu dla nich, że pozwoliła usnąć dawnej przyjaźni? Ona sama czuje, że się trochę zmieniła, że gdzieś się zapodziała jej urwisowatość: mówi już inaczej i porusza się inaczej... Teraz bardziej pociągają ją książki i rozmowy z Daniela niż uganianie z chłopakami nad Młynówką i skoki z krokwi stodoły w zboże. Cały jej świat jest już tak obcy klimatowi Krowodrzy, nikt by tu tego nie pojął. Komuż to opowiedzieć? Nie, nie chce nikomu opowiadać. To są sprawy nie do opowiadania, lecz do pamiętania. Czy profesorka łaciny „Pulchra" wie, co się z Ulą dzieje, gdy czytają „Puer Romanus"? Nie, na pewno nie wie i nie musi wiedzieć, ale jej osoba razem ze śmiesznym secesyjnym kokiem, złotymi binoklami i mizernym czarnym płaszczem, drapowanym jak toga, wzbudza w Uli zachwyt dla czasów i słów przychodzących do niej z oddali stuleci. I dlatego łacinniczka jest kimś bliskim i potrzebnym. To są już inne głosy, inne sprawy, inne nieba... Trzeba było dzisiejszego dnia, żeby Ula wyraźnie to odczuła. luż nie wie, co jest jej bliższe — czy stara, swojska Krowodrza, czy nowe uroki gimnazjalnego życia... — A, Ulina, jesteś? No, to klawo — Ada wpadła po ! kromkę chleba i gryząc czarny razowiec patrzyła z zaciekawieniem na spłoszoną kuzynkę. — Siedzimy nad [Młynówką, jak chcesz, to przyjdź... No, właśnie: „jak chcesz", czyli że ona, Ada, wcale Itego nie pragnie. Popatrzyła na Ulę tak, jakby chciała Ppowiedzieć: „Wcale mi nie przeszkadzasz, możesz sobie /.ostać". A dawniej? Dawniej złapałaby Ulę za rękę i pociągnęła ze sobą, nie pytając o zgodę, bo wiadomo byłoby, | że Ula nie może nie chcieć iść nad Młynówkę. „Posiedzę z prababcią, poczytam jej gazetę — posta-fnowiła. — Jak będą chcieli, żebym przyszła, to na pewno dadzą znać". Wuj Wacek już odchodził, już się spieszył. — Wpadnę do was jeszcze, jak tylko szef pozwoli. Prababka pogłaskała go po ostrzyżonej na jeża głowie. — Niepotrzebnie się tak gorączkujesz, Waciu... Zdążysz, zdążysz. Tam zawsze się zdąża... — powiedziała w zamyśleniu. — A kiedy wyruszacie? — spytała rzeczowo babka Marianna. — Nie ma jeszcze rozkazu. Ale spodziewamy się, że za dwa, trzy dni... No, bywajcie zdrowi. I już go nie było. Babka wyszła za nim na ganek, widziała, jak biegnie przez podwórze. Mama oczywiście nie domyślała się niczego. Nigdy by nie podejrzewała Izy o to, że może przed nią coś ukrywać. Zresztą nie interesowała się teraz sprawami serco- 43 P wymi swojej starszej córki. Wiedziała, że Iza ma adoratora, ale traktowała tę historię tak, jak traktuje się zmienne dziewczyńskie humory, ot, takie „kocha, nie kocha", połączone z obrywaniem płatków stokrotki. Teraz gdy została sama z córkami, i to w tak decydującej chwili, musiała całą uwagę i troskę skierować na sprawy domu jako bazy istnienia. Nie bała się chwilowej samotności, wiedziała, że Emil wróci. Musi tylko na czas jego nieobecności zająć się swoją rodziną w taki sposób, jak by to zrobił on, głowa rodziny. Ale przyła-pywała się na tym, że każda jej akcja jest prowizoryczna, rozpoczynana już z myślą, że: „jak Emil wróci, załatwi to porządnie". Tkwiła w niej potrzeba oparcia się o męża, nie mogła wewnętrznie pogodzić się z tym, że sama musi o wszystkim decydować. Odczuwała silnie tymczasowość tej sytuacji. Czekała każdego dnia, czekała z niecierpliwością, dobrze maskowaną przed dziećmi. „Co mogło się stać? Co go zatrzymało?-" — zadawała sobie w nieskończoność te same pytania. Dwukrotnie chodziła do biura firmy. Ale i tam nic nie wiedziano. Do tej pory nie wrócił z trasy samochód z ekipą inżynierów i techników. — Zawiadomimy panią natychmiast, gdy tylko zdobędziemy jakieś informacje — zapewnił panią Wichę sekretarz działu. — Proszę czekać spokojnie, mąż na pewno wróci —¦ powiedział za drugim razem dyrektor firmy. Więc czekała. Cóż innego mogła zrobić, jak tylko czekać, skoro firma dysponująca autami, telefonami, gońcami — nie mogła dociec przyczyny opóźnienia powrotu swoich pracowników. Całe szczęście, że nie brakowało jej pieniędzy. Z tymi, które zostawił jej Emil, mogła przeżyć z rodziną jakieś cztery do pięciu miesięcy. No, ale przecież on wróci o wiele wcześniej... 44 Pani Wicha z trudnością przystosowuje się do nowej sytuacji i do nowego locum. Gdyby nie dziewczęta, nie wzgląd na ich bezpieczeństwo, pozostałaby w mieszkaniu na Odrowąża. Ona właśnie tam czuje się bezpieczniejsza, tam, wśród swoich ścian, swoich mebli i książek, wśród ulubionych drobiazgów. Tu — mimo obecności rodzonej matki, babki i sióstr — czuje się jak wygnaniec. Rodzina Maciejowskich stała się jej już dawno niemal obca. Jakże źle działa na nią ubóstwo tego domu, jazgot dzieci, harmider podwórza, kotłowanina sióstr, gwizdy gołębiarzy za oknem i wrzaski sąsiadów za ścianą. Ileż trzeba siły woli, aby opanować w sobie niechęć do tego świata i nie ujawnić jej przed domownikami. Ma nadzieję, że nikt z obecnych nie zauważa jej złego samopoczucia, ale Maciejowscy są zbyt wrażliwi, żeby nie odczuć, że stali się-dla pani Wichy omal obcymi ludźmi — nie zdradzają się jednak z tym, co ich boli. Czują się poniżeni jej zdawkową uprzejmością, ale nie odpłacają tym samym. Jest ich gościem, są jej potrzebni, więc robią wszystko, aby jej zapewnić minimum komfortu i spokoju: uciszają jazgot Majerek, przepędzają gołębiarzy spod gruszy i starają się mówić półgłosem w jej obecności. Babka Marianna nie narzuca jej swojej „głodnej" kuchni; dla Wichy i jej córek ciotka Stefa gotuje oddzielnie, chociaż Ula zasiada chętnie przy babcinym stole i zajada się kartoflanką wespół z Majerkami. Minęło ledwie kilka dni na wygnaniu, a pani Wicha już czuje się bardzo zmęczona. To samo chyba dzieje się z Izą — przedwczoraj wróciła do domu późnym wieczorem i ani słowa nie można było z niej wydobyć. Po- jdobno^ten jej chłopiec odjechał na wschód, ale chyba nie tylko\Cen fakt jest przyczyną, że jest taka osowiała... ()na też peWiie czuje się tu jak ptak wyjęty z gniazda. W nocy byto tak duszno, że nie mogły obie zasnąć. " ¦ iadomość, żKtyle osób przebywa w jednym pomie- eniu, męczyła\panią Wichę niezmiernie. A gdy za- !a, budziły ją raz po raz pochrapywania młodszych tr, senne jęki i chichoty Majerek, skrzypienie łó- ... Zdawało jej się, że słyszy nawet chrobot łańcucha tajni Grochalów, z którą mieszkanie Maciejowskich lądowało przez płot. Każda mijająca godzina utrwalała w niej tej nocy po-ucie obcości i zagubienia. — To nie do wytrzymania — szeptała zmęczona — wracam do domu, cóż może się nam tam stać? ,,Jeśli będzie bombardowanie, to ten nędzny schron i no ocali nas — myślała. — Taka rudera rozpryśnie się i: i k pudełko zapałek. Nad schronem z Odrowąża wzno-. a się trzy solidne piętra i betonowy strop piwnicy — lo coś znaczy. A tu? Jeden spękany sufit nad ciasną i ciemną piwniczką, i to ma być bezpieczniejsze? Nie, nie zostanę tu. Poczekam dwa, trzy dni i wracam". Kłębiące się myśli, zmęczenie i senność pokonały ją na dobre dopiero nad ranem. Zasnęła po czwartej krótkim, mocnym snem. Przedpołudnie było znośne, bo siostry pani Wichy poszły do pracy i w domu zapanował względny spokój. Czasem tylko wpadały małe Majerki z wrzaskiem i ulotkami łowionymi na ulicy. Samoloty rozrzucały je jak confetti: nagle wytryskiwała spod kadłuba myśliwca piana różowych, niebieskich lub zielonych płatków, rozsnuwała się w powietrzu na kształt obłoku i kołysząc się na wietrze opadała wolno nad miastem. 47 Wyglądało to pięknie, dzieci z Krowodrzy były za-; chwycone i przyjmowały ten wirujący rój płatków jak karnawałową niespodziankę. Nikt im dtftąd takich atrakcji nie dostarczał — biegały więc teraz z piskiemj po ulicach w pogoni za kolorowymi kartkami, starając! się złożyć z nich pełną kolekcję. Kto uzbierał ich w ciągu dnia najwięcej i, co najważniejsze, dysponował wszelkimi możliwymi kolorami, ten wygrywał. We wszystkich ulotkach treść była niemal identyczna —¦ instrukcje LOPP-u na wypadek ataku bombowego lub gazowego. Ale tekst ulotek nie miał dla kolekcjonerów żadnego znaczenia — uprawiano w tym wypadku „sztukę dla sztuki". Najbogatszą kolekcję miała Myca. Była w nogach najśmiglejsza i najbardziej żarliwa w pasji kolekcjonowania. Ula natomiast zadowalała się tym, co oddawały jej inne dzieci; wykorzystywała kolorowe kartki do robienia z nich wycinanek i fruwających ptaszków. Starała się tym zabawić siostrę, która od śniadania tkwiła na ganku milcząca, nieruchoma, z rozłożoną książką na kolanach. Ta książka powstrzymywała pytania domowników, Iza nie chciała, aby interesowano się, dlaczego szuka samotności, dlaczego milczy, dlaczego jest smutna. Jest smutna i samotna, bo... czyta. Uczy się. Gdy słyszała zbliżające się kroki, pochylała się nad książką. Ożywiała się tylko w chwilach, w których kol-porterka pani Mania Cudkowa przynosiła świeże gazety. One były dla Izy nadzieją i pokrzepieniem, w nich starała się wyczytać przyszły los ukochanego. Rozpaczliwie szukała potwierdzenia swojej wiary w informacjach, które szeroką falą przepływały ze śródmieścia na Krowodrzę. Pocieszający był fakt, że stacjonujący na Krowodrzy 20 pułk piechoty nie dostał jeszcze rozkazu wymarszu. Gdyby wojna miała wybuchnąć, „Dwudziestka" nie tkwiłaby przecież w Krakowie. 48 I >ziew^zyna siedziała pozornie spokojna na ganku, utrzyła W pogodne niebo, śledziła loty gołębi... i drża-.1 przy każdej nowej wieści. Zachwiała się, gdy przez wdwórze przisbiegła plotka: Koszary Sobieskiego wy-•hodzą! \ Na ganek wpadł długonogi, obdarty chłopak i krzyk- »ął: •— Pani Maciejowską, pani Maciejowska! Panin Wa- t*k już idzie na front! Babka Marianna wypadła do sieni i chwyciła wyro- >-tka za ramię: Co mówisz? Wojsko wychodzi z koszar?! Już? ;d to wiesz! - Widziałem na własne oczy! Ja na Warszawskiej iitoję od samego rana. Mój brat jest z panem Wackiem w jednej kompanii, stąd wiem. Babka puściła go i wbiegła do mieszkania. Zerwała fartuch z sukni, złapała wielką torbę na zakupy, otworzyła kredens i zaczęła przekładać z niego do torby różne produkty. Na końcu wepchnęła jeszcze do niej butelkę z kawą, potem szybko narzuciła na ramiona chustkę i wypadła z mieszkania. — Babciu, ja z tobą! — krzyknęła Ula. — Chcę jeszcze zobaczyć wuja Wacia. Babciu, błagam cię, pozwól mi iść! — Chodź! Pobiegły najkrótszą drogą do koszar. Babka pędziła nie zatrzymując się dla odpoczynku, nie pozwoliła też pomóc sobie w dźwiganiu torby. Już u wylotu Warszawskiej i Szlaku ujrzały tłum kłębiący się wokół ogrodzenia koszar. Przez żelazne sztachety przerzucano jakieś paczuszki dla żołnierzy, kwiaty i listy; nieliczni usiłowali chociaż uściskiem rąk pożegnać odchodzących. — Tędy się nie przeciśniemy — zorientowała się natychmiast babka. i Koniec zabawy 49 Znała świetnie topografię koszar, wszystkie boczn< przejścia i dziedzińce — znała je jak własny dom. Ma łoż to lat przepracowała tu podczas wojny światowe i po wojnie... Znała też starych wartowników, magazy nierów i kolejnych dowódców. To były jej koszarj i nie wyobrażała sobie, aby nie mogła teraz dotrzeć dq swego syna, nie odnaleźć go w tym mrowiu mundu-j rów. Ula jednak, ujrzawszy tłum, zwątpiła we wszechnic babki. Przecież to niemożliwe, aby odnaleźć w takir morzu zieleni tego jednego, wujka Wacława, ale oczy-j wiście szła za babką bez oporu. Przesmyknęły się dc pasażu, z którego otwierał się szeroki widok na wej wnętrzny dziedziniec koszar. Cała jego przestrzeń cięta była czworobokami żołnierzy, gotowych już dc wymarszu, z karabinami i tornistrami na plecach. Południowy skwar zlepiał drelichy mundurów potem żołnierskim, lekki wiatr miotał po bruku dziedzińca obłoczki kurzu, drażniąc oczy i usta. Wzdłuż linii czworo-J boków biegły niezrozumiałe rozkazy; krótkie i chrapli-] we. Czy żołnierze je pojmują? Dziewczynie zaschło w gardle z przejęcia. To, na co teraz patrzyła, dalekie było od pięknych i pokrzepiających obrazów z kroniki filmowej, od tych szeregów wiało niepokojem, nad placem gęstniała atmosfera napięcia i gorączkowego pośpiechu. Cofała się krok za krokiem w załom pasażu potrącana przez przebiegających w pośpiechu żołnierzy. Patrzyła ze zdumieniem na mrowie ludzkie w tandetnych mundurach, w lichych, twardych buciorach, widziała rzemienie od broni przecinające ramiona młodych chłopców, widziała ich spłoszone oczy. Usiłowała zrozumieć coś z tego zamętu, wynieść z niego jakąś pokrzepiającą prawdę, ale jedynym obrazem wdrażającym się coraz głębiej i coraz natrętniej 50 jl wy\az oczu żołnierzy. Odczuła wyraźnie, że pn skrawek bruku dziedzińca jest dla nich ostatnią pestką ich wczorajszego życia, że za bramą koszar leznie się ich nowy los, wydani zostaną niepewności, pojętnej i okrutnej jak sama śmierć. Nagle i ona poczuła się nieważna i bezsilna jak liść nany wiatrem po bruku, miotany w różne strony - ulicznej kurzawie. Oszołomiła ją oczywistość i nieuchronność tego, co miało nadejść, co zacznie się już r chwili, gdy wyludnią się koszary. Przecież Wacek [Hoże zatracić się w nadciągającej zawierusze. Nie puścić go, zatrzymać! Ale jak go zatrzymać, jak przekupić is, żeby był dla niego łaskawy?! i Babka dotarła tymczasem w głąb szerokiego koryta-za i tam szybko wyłuskała z grupy wartowników ko-oś znajomego. Ula nie słyszała ich rozmowy, widziała ylko, jak żołnierz rozkłada ręce w geście bezradności, ak broni się przed babką, jak tłumaczy coś — i widzia-B, jak babka nieustępliwie napiera, przekonuje, chwyta |o za ręce... Udało się. Sierżant odszedł i po chwili wrócił ze strzelcem Ma- I ciejowskim. Babka rzuciła się ku synowi, ale on, zdenerwowany, ' zatrzymał ją. — Mamo! Co mama... z szeregu mnie mama wyciągnęła! Chwycił dłoń babki i przycisnął do niej wargi. — Już muszę z powrotem. My zaraz wyruszamy, i ądź zdrowa, mamo. Babka nie słuchała. Szybkimi ruchami wyjmowała zawiniątka z torby 51. i wpychała je synowi do kieszeni munduru, do chlebaj ka, gdzie popadło. — Niechże mama da spokój, na miłość boską! Nie potrzebne mi to wszystko — bronił się rozpaczliwie. Był wściekły. Babka zrujnowała mu nastrój żołnier, skiej chwili tą przyziemną akcją furażowania w talj doniosłym momencie. Był już* chodzącą umundurowaną miłością ojczyzny, był rozpalony pragnieniem walkj i obrony swojej ziemi, niecierpliwy pragnieniem żołnierskiego trudu — nie mógł się zatem pogodzić, że matka przybiegła z pospolitą „wałówką" i profanuje mundur żołnierski serdelkami i pasztetową. Wyszarpywał z rozpaczą owe zawiniątka z kieszeni munduru i wciskał je babce w ręce. W zdenerwowaniu jak zwykle zaczął się zacinać. —• Mamo, dlaczego mama tak się za-wzięła na mnie z tą le-berką! Dość już tego, mamo, mu-szę wracać do sze-re-gu! Zarumieniony z gniewu i żalu, spocony przepychał się z powrotem przez pasaż na dziedziniec koszarowy. Nawet się z nimi porządnie nie pożegnał, jakby to rozstanie było dla niego zupełnie obojętne. Ula przyciskając usta do jego twarzy widziała, jak się niecierpliwi, jak oczy płoną mu gorączką, był już myślą na gościńcu. Nie zdążyła zapłakać ani powiedzieć mu coś dobrego na pożegnanie. Przez mgnienie oka poczuła tylko na policzku szorstkość munduru, gdy przygarnął ją w uścisku. I to było wszystko. Teraz stały z babką wypatrując oczy za znikającą w tłumie drelichową rogatywką Wacława. Już wtopił się w szeregi, już stał się sztywnym ołowianym żołnierzykiem, gotowym do przyjęcia rozkazu dowódcy. Babka spojrzała na wzgardzone zawiniątka, z westchnieniem włożyła je z powrotem do torby. Ciężko było jej pogodzić się z tym, że ten najmłodszy, nie- i ty, najmniej zaradny syn idzie na wojnę bez mat- iego furażu. Wydała się sobie nagle zwyciężona i niepotrzebna. tła się o zimną, liszajowatą ścianę korytarza i przy- lęła oczy. la poczuła ściskanie w gardle. Wyobraziła sobie tego 11|> 11 niziutkiego wujka na gościńcu, maszerującego w ku-;.i] i spiekocie, głodnego i spragnionego, z otartymi no-ii mi. Po raz pierwszy rozstawała się z kimś bliskim taki sposób, na niewiadome, a może nawet na za-rsze... Ale nie, Wacek wróci. Jest za dobry, żeby umie-(•. Zasłużył dobrocią i męstwem na szczęśliwy powrót o domu. Szły z babką wolno, noga za nogą. Już im się nigdzie ic spieszyło. Na Kleparzu babka się zatrzymała, miała jmiar coś kupić — oglądała najpierw sadzonki, potem lanęła przy straganie z koszami wiklinowymi, ale końcu zrezygnowała z kupna i ruszyła dalej. — To samo znajdę na Nowym Kleparzu — mruknęła formie wyjaśnienia. Ale gdy po kwadransie dotarły do Nowego Kleparza, iż nie wspomniała o kupnie. Przystanęła tylko na lwilę przy bednarzach, obejrzała parę beczek, postulała palcem w klepki, zapytała o cenę — i poszła. Zna-iraa ogrodniczka, sprzedająca tu płody swojego sadu, Earpnęła babkę za spódnicę: - Kumciu, a chodźcież na chwilę. Coś wam po-riem... Babka potrząsnęła głową i zawołała: - Innym razem, kumciu, innym razem. Na ulicach tłumy mieszkańców, kolejki przed skle-ami: ludzie wykupują cukier, mydło, świece. Wśród rzechodniów można dostrzec komendantów bloku 53 z opaskami na rękawach. To ci, którzy nie biegają, spieszą się, nie szerzą paniki. W wielu żydowskich sklepach do połowy opuszczo: żaluzje; nie ma handlu. Tylko krowoderski biedn; Immergliick odważnie trwa na posterunku, sprzeda bez wytchnienia jeszcze to, co zostało mu w sklepik naftę, denaturat, ocet i olej sojowy. A drugi żydowski kramarz z Mazowieckiej — Talan zamknięty z rodziną w izdebce, która jest mieszkania i magazynem sklepowym zarazem — pali świece i ubra ny w rytualny strój kiwa się i zawodzi. Talandka, j go gruba, czarnooka żona w ogromnej peruce i obwisłe sukni, też zawodzi, bo jej najstarszy syn Benek'uciekł na wojnę — ej, ehej — żałoba panuje w domu Talan dów. Ich córka Sabina, koleżanka Uli i Ady, siedzi sku łona na schodkach domu i pochlipuje w rąbek sukienki — Nie ma Benia, un poszedł, un nie chciał słucha taty ani dziadka... Nie ma Benia — i żal. Zawodzą po nim jak po umarłym. Wojsko opuszcza Kraków. Już od wczesnego popołudnia ciągną nie kończące si< sznury wojska ze sławnej „Dwudziestki", zaprzyjaźnio-j nego z Krowodrzą — macierzystą dzielnicą — 20 pułku piechoty. Krowodrza zna niemal każdego oficera i każdego muzyka z orkiestry pułkowej. A sam kapelmistrz, potężny pan Piwarek, jest ojcem chrzestnym kilku obywateli krowoderskich. Gdy idzie na czele orkiestry, uzbrojony w ogromną batutę-buławę, cała Krowodrza tłumnie wylęga na ulice i patrzy na niego z podziwem i dumą. — Patrzcie, to nasz Piwarek. Z naszej Krowodrzy! 54 Pan Piwarek nieraz zachodzi na herbatę z rumem .. Maciejowskich. Babka Marianna trzymała z nim kiedj do chrztu dziecko wspólnych znajomych, więc pan _, warek jest „kumotrem" babki. W tej dzielnicy fakt tal jest ważny niemal tak jak pokrewieństwo. Żołnierze maszerują bez śpiewu, bez orkiestry, al twarze mają pogodne. — Nasze kochane biedaki — użalają się nad nimi k< moszki. Wtykają im w ręce paczki papierosów i tytoń, a dzi€ ciarnia ogałaca nędzne ogródki z astrów i nagietków i rzuca je żołnierzom. Chłopcy z „Dwudziestki" ustni* chają się w podzięce i zatykają kwiatki za rzemieni| ekwipunku, za otoki rogatywek... Wyszarpują z kieszer tabliczki czekolady, wciskają je dzieciom do rąk. Krowodrza żegna swoich ulubieńców jak najczulazd matka, obsypuje błogosławieństwami, kwiatami i ubo-j gimi darami. — Nie dajcie się Szwabom, chłopaki — grzmią wą-i saci seniorzy z Mazowieckiej. — Pokażcie im gdzie rakj zimują! — Wróćcie szczęśliwie, niech was Matka Przenaj-j świętsza strzeże w boju — szepczą staruszki. : Żołnierze rzucają w marszu zapewnienia, podziękowania, pozdrowienia; są wzruszeni żywiołową serdecznością swoich krowodrzan. Co śmielsze podlotki podj biegają do oficerów prowadzących szwadrony. Młodzij przystojni, eleganccy chłopcy rumienią się, zaskoczeni] wyróżnieniem i nieoczekiwanymi buziakami. Majerki z Ulą wycinają w pień ogródek Rudego, pielęgnowany przez niego pieczołowicie od lat. Dziewczyny krążą bezustannie między rabatkami a ulicą, donosząc coraz to nowe naręcza kwiatów. Obsypują nimi żołnierzy do końca, do ostatniego piechura. Aż do zmroku wędrowały szwadrony szerokim go-1 56 (Ińcem Krowodrzy i ginęły z oczu mieszkańcom zmierzchu nadciągającego wieczoru. U wylotu Ma-©wieckiej i Krowoderskiej zapalały się właśnie pier-Ja/.e uliczne latarnie, gdy żegnano ostatnie szeregi. Ale nawet gdy znikli żołnierze, krowodrzanie nie gapili się z rozejściem. Gromady rozbiły się na grupki, l/.da rodzina miała jeszcze coś do powiedzenia na uli-f. tu, w świetle skąpych lamp, pod czerniejącym nie-em żyło jeszcze coś, co dawało względne poczucie bez-Bcczeństwa i wspólnoty. Dudniły jeszcze koła jaszczy-pw, trwał w powietrzu śmiech żołnierzy i ich zapew- lliinia: - Nie bójcie się, nie damy się. Nie damy szwabom Polski! Iza stała oparta o furtkę zagrody Grochali, milcząca nieruchoma. Ten świat — dotąd taki swojski i bezpieczny ¦— stawał się dziwny i obcy. Przecież nic się tszcze w nim nie zmieniło. Wszystko stoi na swoim niejscu, więc skąd to dojmujące uczucie pustki i obco- ci? Nie rozumiała, nie wiedziała, że jej dobry znajomy ńat otrzymał śmiertelną ranę i umierał... IV O świcie rozległy się głuche stęknięcia. Ci, którzy je usłyszeli, głowili się nad ich przyczyną: cóż tam mogłc wybuchnąć? Oczywiście nikt nie podejrzewał ataki bombowego. Ludzie przewrócili się w łóżkach na drugi bok w przekonaniu, że detonacje, zaplanowane czy też nie zaplanowane, nie odnoszą się do nich, cywili, nie mających nic wspólnego z polityką ani wojną. Ci, co mieli radia, natychmiast poznali tajemnicę detonacji: Niemcy najechali Polskę bez wypowiedzenia wojny! Niemcy zrzucają bomby na miasta otwarte! Od tej chwili spikerzy radiowi niestrudzenie nadają alerty przeciwbombowe, ostrzegają, wzywają do zachowania spokoju... — Uwaga, uwaga, nadchodzi... A więc stało się. Stało się to najgorsze, czego nikt nie chciał i w co do ostatka nie wierzył: wojna i bombardowanie. Tysiące, miliony bezbronnych ludzi. Strach, panika, głód. Pierwsze bomby spadły w Krakowie na dworzec kolejowy, dalsze — jak popadło: na budynki mieszkalne, na dziedziniec sierocińca, na ogrody, skwery, jezdnie. Krowodrza rozpoczęła chrzest bojowy od trzech ogromnych lejów przy ulicy Wrocławskiej. W jednym z nich leży rozwalony wóz chłopski z martwym koniem. 58 V nicę już zabrano. Wiadomość ta poderwała wszyst-na nogi. Kto żyw pędzi na Wrocławską — przecież 11 oa zobaczyć, jak wygląda z bliska wojna i czym za-jjgraża każdemu z nich. Trzy leje, jeden w pobliżu drugiego, jezdnia przelana na pół. Grochale i Majerki są pierwsi na miejscu. Mały z Ru-Ivm oceniają głębokość leja i wyrokują: - Stukilówka. - Eee, nic wielkiego. — Ty, brachu, jakby cię łupnęła w krzyż, tobyś nie Jadał... „nic wielkiego". Ula biegła za Majerkami, za nią chłopcy z Modrze-ówki i po chwili wszystkie trzy leje zostały otoczone liasnym pierścieniem dzieciarni. Nie pomagało rozpędzanie i okrzyki komendantów blokowych, ludzie mu-iłeli się napatrzyć, nauczyć strachu przed bombami, s — Nie ma śmiechu, panowie — zagaił Rudy — dzie-|ięć takich cygar i po naszej Krowodrzy. i — Iii, oni c y 1 u nie mają. Gdzież puścili te bomby? 'Na pustą ziemię. Dołki się zasypie i po krzyku — uspokoił siebie i towarzystwo Julita. — Ale woźnica zabity — sprostowała Ula. — A koń to pies? — zapytał z żalem Mały. — O, jaki poharatany... Szkoda bydlątka, co ono winne... — W tym momencie Małego przeszywa myśl, że przecież i on mógłby się znaleźć na miejscu zabitego woźnicy, ho właśnie tą samą drogą i o tej porze jeździ często w pole po jarzyny. Te medytacje przerwał chłopcom Józef Bielatkiewicz, czyli Kuternoga. Spóźnił się na miejsce zgromadzenia, ale za to przyniósł nową wiadomość. Słuchać wiara! Pięć bomb na Szlaku! Domy na wylot podziurawione, ludzi w piwnicy zasypało! - Rany boche! Bractwo najpierw oniemiało ze zgrozy, a potem derwało się z miejsca. —• Lecimy! — podał komendę Rudy. W mgnieniu oka puścili się biegiem. Ula zastanawiała się, czy może tak daleko odejść od domu, kiedy Ad pociągnęła ją za sobą. Śmignęły ulicą Krowodersk i wpadły na Szlak, ale tu napotkały zaporę: policj i straż pożarna wstrzymują napływ ludzi. Nie woln się zbliżać do uszkodzonych bombami budynków Zniszczenie nie wygląda szczególnie groźnie; trochę ce gieł na chodniku, wyrwane futryny, potrzaskane szyb; w oknach... — Stało się coś ludziom? — rozlegają się pytania. — Ci, co byli w mieszkaniach, ocaleli, ale ze schroni wszyscy zabici. Siedmioro ludzi! — Jak to możliwe, zabici właśnie w schronie? — A tak, bomba przepruła lekko ściany i dopier w schronie eksplodowała. — Jezus Maria! To znaczy, że nawet w schronie ni( można być pewnym życia?! — Ano nie. Krowoderia mocno zgaszona tymi faktami wraca stej pa na Mazowiecką. Oględziny uświadomiły wszystkiej całkowitą bezbronność mieszkańców i bezskutecznośi krowoderskich „schronów". Jeśli tam na Szlaku bombj z taką łatwością przebiły masywne stropy, to co się sta nie z ich ruderami? Można liczyć tylko na zmiłowanie boskie. Ale aż do następnego nalotu można cieszyć się swobodą i zdrowiem, więc nie traćmy czasu! — Idziemy na jabłka? — Rudy uważa, że zgryzota nie jest ich obowiązkiem, i nie chce brać udziału w chórze lamentujących kumoszek. — Jasne, że idziemy — odpowiada Pietruszka — ale bez dziop. f 60 Jówna. — Na moje jabłka wybierasz się beze mnie! Jakie twoje, jakie twoje? — drażni się z nią Pie- tfuszka. — Moje są te jabłonki, tata tak powiedział. Sadził je Un moje urodziny, więc są moje. Wszyscy to wiedzą. ... nie chcecie dziopy, to wara i od jej jabłonek! — Obejdzie się bez twoich octowatych jabłek. Pano-ie, idziemy na moją kukurydzę i słonaje — zapropo-jwał Kuternoga. — Bez dziop — dodał desperacko, lumiąc w sercu chęć obdarowania Ady Mayer naj-[ękniejszym kaczanem kukurydzy i najdorodniejszym tonecznikiem — „słonajem". Dziopy wzruszyły ramionami jak na komendę, a My- w imieniu wszystkich odpaliła: — Obejdoski bez kumoski. Jeszcze się będziecie pro- U. Co prawda sama nie wiedziała, o co miałyby się pro- (lć te wstrętne chłopaczyska, ale powiedziała to z takim jrzekonaniem i odpowiednio znaczącym uśmiechem, że niektórzy z nich pożałowali nagle pochopnej decyzji. I — Kruca, a może one co dostały od tej ich ciotki Wiśki? — ugiął się Mały. — Na pewno dostały i zjedzą same, mówię wam — |>oparł go skwapliwie Kuternoga. — A niech się udławią, jak z nich takie egoistki •— przeciął wahanie chłopców Stefek z Modrzejówki. Egoistki udawały radość z powodu rzekomej niespo-Bzianki, jaką im obwieszczała szeptem Myca. — Sze-szu-szu ¦— szeptały bez sensu, mlaskając i gła-ąc się po brzuchach. - A zresztą, niech tam! Możecie iść z nami — nie-^ekiwanie złamał się Rudy. Ale było to zupełnie niepotrzebne łaszenie się, bo iopy postanowiły nie usłyszeć tego wezwania i krę- 61 WB J: cąc nonszalancko chudymi kuperkami odmaszerowałyi w stronę zagonków ulicy Litewskiej, czyli mówiąc pJ krowodersku „na Litwę". Chłopakom nagle przeszedł smak na słonaje Kuternogi, a niektórzy głośno stwierdzili, że nie przepadają wcale za kukurydzą. — Jak nie, to nie — rozeźlił się Kuternoga. — Będzie więcej dla mnie. Odszedł kuśtykając i znikł wkrótce za parkanem swojej zagrody. Odechciało mu się nagle wszystkiego, nie wyłączając Andzinych jabłek. „Co mi tam jabłka, kaczany, słonaje — myślał — skoro Ada nawet nie splunie w moją stronę. Żeby nie ta cholera — popatrzał ze złością na swoją krótszą nogę — tobym do wojska uciekł jak Wacek czy Benio Taland. Poszedłbym zaraz na front, niechby mnie za-( bili. Musiałaby mnie wtedy pożałować... Ale właściwie, po co miałbym się dać zaraz zabić, gdybym nie mia takiej giry? — zreflektował się. — Wróciłbym, rzec jasna, z frontu z całym oddziałem szwabskich jeńców.' A gdyby się dziwiła i chwaliła, to tylko bym wzruszył ramionami i powiedział: «phi, nie ma o czym gadać — drobna szczegół a»..." Wszedł w ogród między złociste lance kukurydzy. —¦ Na nic wszystko, na nic — jęknął nagle, dławiąc się złością i rozpaczą. Zaczął się miotać wśród szeleszczących kukurydzianych wstęg, tłukąc pięściami w obrzmiałe dorodnym ziarnem kaczany, łamiąc i depcząc ich łodygi. — Nienawidzę was, dziady parszywe, nienawidzę was... —¦ zaniósł się płaczem małego dziecka. Runął między powalone kłosy i tarzał się z bólu. — Zawsze będę dla nich Kuternogą, nikt do mnie nie powie: Józek, nikt, nawet ona... czekaj, ty hrabianko, ja ci pokażę, co może Kuternoga! Jak tylko dorosnę, oże- 62 nii; się z najładniejszą dziopą z Krowodrzy, z taką, co ln.dzie jeszcze biedniejsza od ciebie, i zrobię z niej panią. Wtedy zobaczymy, czy ci nie będzie żal, żeś nie chciała Kuternogi. Przestał kopać ziemię i dźwignął się z klęczek. Otrze- i|)at ubranie, przeczesał palcami czuprynę i sięgnął do szeni po scyzoryk. Wyszukał oczyma najpełniejszego laja i ciachnął go u nasady tarczy. Wsunął za pa- hę i wyniknął się z ogrodu. - Pójdę do Zośki Konikówny — postanowił. Zagnał nie tylko odwetu na Adzie, ale i czyjegoś uzna-. Byłby wdzięczny za najzwyklejszy uśmiech, ale eznaczony wyłącznie dla niego. Już widział w maniach, jak Zośka rozpromienia się na widok opasłe-słonaja i jak łaskawie patrzy na ofiarodawcę. Zoba-my, czy nie powie: „fajny z ciebie chłopak, Józek", ^kuśtykał ciemnym wąwozem ulicy Wójtowskiej, ykając się o kocie łby. Sam nie wiedział, kiedy zna-t się przed zgrzybiałą chatynką Koników; przeszedł )k niej z głuchą rozpaczą w sercu i świadomością, że ukrywany za pazuchą słonaj jest jednak własnością Ady. Przekroczył jezdnię i wrócił na podwórko Grochali, pod same okna Maciejowskich. Było puste. Przy studni i 'Klapały się hałaśliwie kaczęta nie zwracając uwagi na zbliżającego się chłopca. Kot Madej wygrzewający się na ganku otworzył na chwilę jedno oko i zmrużył je / wyrazem „oj, frajerze!" Kuternoga zignorował tę obelgę, rozejrzał się nerwowo, czy ktoś go nie widzi, i szmyrgnął słonecznik na ławkę, na której wieczorami .siadywała Ada. Kot ziewnął szeroko i prychnął: „ale bęcwał!", ale chłopak zupełnie się tym nie przejął. Pokuśtykał pod studnię, nacisnął kilkakrotnie pordzewiałe ramię pompy i gdy bryznął lodowaty strumień, nadstawił obie dłonie i chlapnął wodą w rozognioną twarz. 63 Lub Przemył oczy i policzki i wytarł mokre ręce o włos przygładzając sterczący czubek czupryny. Potem prze szedł się koło stajni i wozowni łowiąc uchem odgłos ale rychło spostrzegł się, że ewentualne kryjówki Gro-chal.i i Majerek zioną pustką. Wtedy odsunął skobel przy wrotach sadu i podrałował wzdłuż inspektów za stodołę, nad Młynówkę. Ale i tu było pusto. — Gdzież, u diaska, podziały się chłopaki i co się' stało z dziopami? Pchnął koślawą furteczkę w płocie i stanął w nadbrzeżnych chwastach. Nad Młynówką taplały się Gro-chalowe gęsi, wczesne słońce zaczynało już prażyć trawę. Kuternoga ruszył brzegiem rzeczki rozglądając się za kolegami. Doszedł do mostku i przystanął. Popatrzył w rzeczkę: Młynówka świeciła w tym miejscu jak omszałe starością, spękane lusterko. Zapatrzył się w głębokie, zielone cienie na wodzie, chwiejące się w rytm kołysań akacji, i rozmarzył; ileż to razy w myślach stawał w tym miejscu z Adą... W marzeniach mia-. ła zawsze uśmiech na twarzy i oczywiście nie ciągnęła za sobą małej Mycy ani Andy Grochalówny czy Krużli-ny. W marzeniach zawsze stawali pod akacją, zupełnie sami, spokojni i zadowoleni. — Nic z tego... — powtórzył, czując, że będzie musiał rozstać się z tymi głupimi mrzonkami. Rzucił w wodę kamyk i lusterko rozprysnęło się n| tysiąc drobnych okruchów. — Koniec. Nie, to nie! Zszedł z drewnianego pomostu i wszedł w cienistą uliczkę Rzeczną. Powłóczył nogami nie dbając już o to, żeby ukryć swoje kalectwo. Już mu na tym nie zależy. Przestanie się truć swoim wyglądem, przestanie wyklinać los i matkę, która wydała go na świat z krótszą nogą. Zajmie się gospodarstwem jak Mały Grochalów, dla 64 którego ziemia nie ma już żadnych tajemnic, który wie wszystko — gdzie, kiedy i co trzeba sadzić i zbierać, który umie nadzorować parobków i dziewuchy najemne, urnie oporządzać konie i w ogóle nie boi się ni-i zego, nawet ducha dziadka Kaspra Grochala. Od jutra on, Józek Bielatkiewicz, zacznie być prawdziwym Bielatkiewiczem, właścicielem morgów, domu i hektarowego sadu. Postał przy kapliczce z Męką Pańską podświadomie licząc na to, że spotka się tu z kimś z Grochalów, ale w dzisiejszym dniu kapliczka nie mogła być przecież miejscem zbiórki — była tylko kapliczką z odrapaną figurą i więdnącymi gladiolami. Skręcił w Mazowiecką i tu zatrzymał go głos syreny fabrycznej. Alarm! Drugi w tym dniu! Więc te pierwsze bomby nie były przypadkiem? A może ktoś w fabryce omylił się uruchamiając sygnał? Pierwsza zawyła syrena z ,,Iskry", potem jak echo odezwała się ta z „cygar-fabryki", po niej przyłączyła się trzecia, od Piaseckiego z fabryki czekolady, na koniec syrena od Bogdanowicza z fabryki naczyń emaliowanych. Zgodny krowoderski kwartet obwieszczał swoim mieszkańcom nalot bombowy. Troskliwe gospodynie pośpiesznie zaganiały do zagród spacerujące po ulicy gąski, kaczki i kury. Ulica cichła i tylko ciasne, zmurszałe piwniczki zaczynały szemrać starczymi głosami intonując hymn: „Święty Boże, święty mocny". Cała Krowodrza, jak długa i szeroka, wierzyła, że Pan Bóg nie dopuści, aby bomba upadła na schron, w którym chwali się jego imię tym właśnie hymnem, więc śpiewali wszyscy, nawet ci, którzy w ogóle do kościoła nie chodzili. ...od powietrza, głodu, ognia i wojny zachowaj nas Panie... 5 Koniec zabawy 65 i Tylko młodzież z lekka pokpiwała ze starszych i ich wiary w magiczną moc hymnu. Ale wiadomo, że te łobuzy z piekła rodem żadnej świętości nie uszanują. Matki, ciotki i babki wygrażały milcząco rozchichotanym pociechom i obiecywały zwiniętą pięścią porachunki po odwołaniu alarmu. Pomimo tego że syreny już dawno przebrzmiały i Mazowiecka zupełnie się wyludniła, Kuternoga stał dalej w miejscu, gdzie go zastał alarm. Był w rozterce: nie wiedział, czy ma lecieć do piwnicy Grochali, gdzie mógłby (może, może jednak?...) spotkać się z Adą, czy też niefrasobliwie przyłączyć się do grupy sławnych braci Nalepów i Kędziorów, którzy nie przerwali przyjacielskiej pogawędki przy bramie i ledwie raczyli zauważyć sunące górą nieprzyjacielskie bombowce. Patrzył z podziwem na ogromne bary braci, na ręce| niedbale wciśnięte w kieszenie spodni i nonszalancki] uśmiech na twarzy. „Ale wspaniałe agary... — pomyślał z zazdrosną du-l mą o wybitnych przedstawicielach Krowodrzy. — Niej se nie robią z wojny ani z bomb"... I Kędziory, i Nalepy stały pod bramą Kędziorów,! więc Kuternoga postanowił postać pod pustą bramą Nalepów. Jednak w miarę zbliżania się do celu opadały go 1 wątpliwości: czy jest sens sterczeć samotnie na ulicy,; w najlepszym wypadku w towarzystwie jakiejś zbłąka-j nej kury lub zapitego do nieprzytomności przechodnia?! Gdyby tak można było postać w towarzystwie Valen-| tina! Ten to umie lekceważyć niebezpieczeństwo — jakj żaden agar z Krowodrzy! Valentino stanąłby w bramie;| 0 tak — (Kuternoga przyjął jego pozę), splunąłby w bok 1 powiedział spokojnie, bez podnoszenia głosu: w s z a-r z e... Tak, on tylko tyle by powiedział, a potem wyjąłby z kieszeni „robionego" papierosa i zapalił. Ech, Yalentino... szkoda, że poszedł na wojnę... Popatrzył na niebo; górą sunęły ciężkie heinkle ze złowrogim: buuuu.i. Nie, żeby go strach obleciał, nic, de stać mu się nie chciało i dlatego skręcił w uchyloną furtkę podwórca Kędziorów i przysiadł na stercie drzewa pod szopą. Tu przesiedzi nalot. Heinkle sunęły teraz nad Kleparz i po chwili chłopak ujrzał lecące w dół stalowe cygara. Łupnęło kilka razy, czarne ptaszyska sunęły dalej. „Skurczybyki" — wydał opinię głosem średniego Nalepy i jego gestem włożył dłoń za klapę marynarki. Ponieważ miał na grzbiecie tylko płócienną koszulę, ręka ;poczęła jedynie w jej rozcięciu. Na głuche łupnięcia odpowiedział anemiczny terkot dział przeciwlotniczych. W mieście kruszyły się piętra czynszówek, parę bomb wpadło w ogród szpitalny, a Krowodrza nietknięta czekała w swoich spleśniałych loszkach, zadając sobie pytanie, kiedy szwaby i ją mizerotę wymacają wśród ulic. „Ale piorą, wszarze" — wycedził z pogardą Yl „Ale cylu nie mają" — wtrącił ni stąd, ni zowąd Mały. „G i e nam zrobią, łapserdaki" — przytaknął najstarszy Kędziora. Wyczerpawszy repertuar ulubionych cytatów, Kuternoga odezwał się wreszcie swoim głosem: —- A ja sobie wciąż stoję przed domem i wcale się nie stracham. Mężnie doczekał odwołania alarmu i zanim umilkły syreny, dotarł już do podwórka Grochali. Szedł wolno jak ktoś, kto wraca z przechadzki, kto w ogóle nie zauważył, że był alarm lotniczy. Ale już pod „wystawą", czyli zadaszoną częścią podwórka, prysnął cały jego mozolnie budowany spokój: ujrzał z tego miejsca podwóreczko babki Maciejowskiej, na którym uwijali I się państwo Cudkowie i rodzina Mayerów. Uwijali się zaś koło „karki", dwukołowej platformy, na którą obie rodziny ładowały w najwyższej gorączce swój mizernj dobytek. Ale nie to zamurowało Kuternogę, lecz fakt, że obie Majerki były najwyraźniej przygotowane do drogi! Ada miała już przytroczony na plecach kraciasty węzełek zrobiony z koca, a Myca i Olek-Olalaj dzierżyli w rękach zawiniątka z powłoczek na jaśki. Na schodach stała babka Maciejowska i załamując ręce, wzywała swoją pierworodną córkę do opamiętania: — A gdzież lecisz z tymi dzieciskami, czy ci Pan Bóg rozum odebrał, czy co? Myślisz, że wojsko was ocali? Ludzie, powariowaliście chyba, żeby lecieć pod bomby, na poniewierkę! Panie Cudek, czego pan ciągnie moją Manię ze sobą, czego pan się boi? No, gdzie pan chcej uciekać, ha? — Wszystko jedno, pani Maciejowska, byle dalej oc Niemca! Pani wie, co się tu będzie działo? — Strachy na Lachy, panie Cudek. Będzie się działo'' wszędzie. Tam, gdzie pan ucieka — też. Nie lepiej to na własnych śmieciach? — Niech mnie pani nie zagaduje, pani Maciejowska, bo jużem się zdecydował. Za nic tu nie zostanę. — A po co pan wleczesz ze sobą moje dzieci, ha? — Nie wlekę, tylko pomóc chcę. Jak jest miejsce na karcę, to nie mam sąsiadce powieźć betów? Na zmianę będziem wózek pchali... Do perswazji babki przyłączyła się Ula, błagając Adę i Mycę, żeby zostały w domu. Wszystkie trzy pochlipywały z żałości i nagłego strachu przed wojną. Na koniec, widząc niezłomność ciotki Mani, wpadła do domu, żeby wyciągnąć od matki trochę żelaznych zapasów dla kuzynek. Z czekoladą i wiankiem kabanosa popędziła przez podwórko i dopadła Majerki już za bramą. Pan 68 Cudek opuszczał właśnie łańcuch spinający wrota, U obydwie panie Manie transportowały karkę przez ko- Cłe łby. Karawana minęła się w przejściu z Biłem Maryśka-Bandyci, który ze śmiercią w oczach i gaz-maską u bo-;u wtaczał na podwórze pożyczony od węglarza wózek. — Panie Cudek, poczekajcie na nas! My też ucieka-by! — Nie mogę, panie Aldziu. Pan widzi, co się dzieje., tu chwilę nie przejedziemy przez rogatki. — Kurdebalans, przejedziemy! Ja panu to mówię. iAy z Maryśką tylko naładujemy wózek i już lecimy, (V trymiga. — No, dobra. Zaczekamy na was przy mostku za groblą. W gromadzie będzie raźniej... Bil przetoczył się z piekielnym hurgotem przez podwórze i ryknął pod gankiem Maciejowskich: — Maryśkaaa! Z okna wychyliła się ciemna, ładna kobieta. — No? — zapytała flegmatycznie. — Prędzej, wynoś tłumoki! — Jeszcze czego! Sam sobie wynoś. — Maryśka, Niemcy idą! — To niech idą. Ja się nigdzie stąd nie ruszę. Bil, rozjuszony, wpadł na ganek i znikł w czeluściach sieni. A wędrowna trupa pana Cudka docierała już do kapliczki. Tu babka Marianna jeszcze po raz ostatni zaklęła córkę, powołując się na wszystkie świętości, aby wracała do domu, lecz widząc bezskuteczność wysiłków, pokiwała głową i oparła się o żelazne sztachety ogrodzenia, odprowadzając już tylko wzrokiem swoją gromadkę, dopóki nie znikła ona na zakręcie. Jedynie 69 Ulina towarzyszyła dalej Majerkom, maszerując oboi nich w tempie nadanym przez długie nogi ciotki Man Me mówiły nic, tylko bezustannie pociągały nosam; Wszystkie trzy dziewczyny były jednakowo przerażona tą nieznaną przyszłością, która zaczynała się już nj szlaku uciekinierskim. Jedynie Olalaj trzymał faso: i nawet cieszył się perspektywą odmiany losu, no, a! Olalaj, wiadomo, był trochę stuknięty. Na wąskim mostku karawana przystanęła, aby ostro nie przepchać objuczoną karkę przez zbutwiałe di Nadeszła chwila rozstania: Ada z Ulą padły sobie w r. miona, bucząc na cały głos z żałości. Wydawało im si że widzą się po raz ostatni w życiu. Tę rozdzierając scenę rozstania przyjaciółek przerwał pan Cude! okrzykiem: — Przeszła! Okrzyk dotyczył karki, która z trudem została prz< pchana przez wąski mosteczek. Ada oderwała się Oj Krużliny i pobiegła za matką i siostrą z cichym pochli pywaniem. Za mostkiem pojedyncze grupy uciekinie rów dążyły do wylotu alei Trzech Wieszczów, któr parła na wschód fala ludzi i pojazdów. Nad Krakowem toczyło się po dachach zwykłe złoto jesienne słońce. V mieście szumiało. Ulicami waliły wciąż tłumy ucie- nierów, sklepy były oblężone, bo ludziska wykupy- ali nawet stęchłą kaszę. Przy ulicy Kamiennej tłoczy- się chłopskie wozy i dorożki, na które chłopi łado- ali wszystko, co tylko można było kupić w sklepach, A'śród tych pojazdów widziało się też wozy bogatszych gospodarzy z Krowodrzy kompletujących zapasy mydła* nafty i świec. Biedota krowoderska patrzyła z pogardliwym uśmiechem na te chomicze wyprawy. — Pasibrzuchy, nic ludziom w sklepie nie zostawią. Człowiek nawet zapałki kupić nie będzie mógł... Na Mazowiecką do Maciejowskich dotarła wieść, że starsza siostra pana Emila Krużla, mieszkająca stale w Brześciu, zdołała dotrzeć wraz z synami do Krakowa, zaś mąż jej, oficer artylerii, już walczy na froncie. Kodzina została przygarnięta na Prądnik przez dziadka Krużla. Nowina ta została przyjęta przez Ulę z entuzjazmem. Lubiła swoich kuzynów z Brześcia, z którymi mogła się dotąd widywać jedynie z okazji świąt lub rodzinnych uroczystości. Teraz, gdy wiedziała, że „Budrysi" litewscy są tuż, tuż — nie mogła usiedzieć na miejscu. — Mamo — zawołała — my się musimy zobaczyć! Pojadę na Prądnik, dobrze? 71 Matka nie chciała nawet słyszeć o samotnej wyprawie córki na drugi koniec Krakowa. — Musisz zrozumieć, że jest wojna. Nie czas na wycieczki i składanie wizyt. — Ależ, mamo, to przecież moi kuzyni. Tak dawno ich nie widziałam! — Jak się trochę na ulicach uspokoi, to dziade przyjdzie z nimi tutaj. Okazało się więc, że biały domek nad Białuchą je: za siedmioma górami. Ula wyszła na podwórko mocni zwarzona, czuła się strasznie samotna po stracie Ad; Widząc, że dziewczyna nie może się pogodzić z matcz nym zakazem, Julita Grochal zdecydował się na złóż' nie propozycji: — Jak chcesz, to cię tam podwiozę na rowerze. Obrócimy szybko, tak że mama nie zdąży się zdenerwować — powiedział. — Klawo. Kiedy? — Mogę zaraz; tylko napompuję dętki. Julek nie miał własnego roweru, ale zdecydował s „pożyczyć" go od starszego brata Pietruszki — ocz wiście bez jego wiedzy. Cichcem wyprowadził row z wozowni i zaczął nadmuchiwać sflaczałe koła. A właśnie wtedy mama musiała wezwać córkę na po-:', wieczorek. Julita ukrył rower w krzakach jaśmii :; i czekał cierpliwie, aż dziewczyna skończy posiłe: Usiadł na brzeżku studni i gryzł marchew, której ca góry piętrzyły się przed nim w ogromnym drewnianym korycie. Reszta braci Julka wraz z urwisami z Modrzejówki kłębiła się pod gołębnikiem. Nagle ktoś z ulicy wpadł na podwórze i wykrzyczał elektryzującą wieść: — Dworzec się pali! Agaria znieruchomiała z wrażenia, a potem poderwała się do biegu. Stało się oczywiste, że trzeba tam być. 72 I Nic w najdalszym zakątku Krakowa nie mogło się de konać bez natychmiastowych oględzin obywateli Krc wodrzy. — To nie Główny, to magazyny na Towarowym sij palą — dodał ktoś lepiej poinformowany. Przez Mazowiecką poszła od razu stugębna plot! — Ludzieee, na Towarowym dają różne rzeczy! Na te wici ludziska czym prędzej wychynęli z ciern| nawych mieszkań i zaczęli się zbierać na podwórkacł i przed bramami. — Możliwe to, żeby rząd dawał coś za darmo? rozgdakały się kumoszki z Grochalowej posesji. — A czemu nie? Jak nie dadzą, to im się towar spal| Nie zawadzi popatrzeć... — Oj, głupie ludzie, głupie — pokiwała głową babi Maciejówska. — Widziałam przed chwilą, co tam daj ją: ludzkie rzeczy rozdrapuje hołota, walizki i kufrj tych, co je nadali do Krakowa, ot co! — Kumciu, jak się ma spalić, to lepiej zabraćj nie? — powiedziała sąsiadka. — Palą się magazyny zbożowe, a nie kufry ucieki-; nierów, nie wierzycie, to lećcie popatrzeć — zgasiła ją babka. Rozeźlona zafurkotała spódnicą i pomaszerowała na swój ganek. — Racja, pani Maciejowska — poparł babkę Hrabi n Bieda, najlepszy kumpel nieobecnego Valentina. — Na własne oczy widziałem, jak z jednej skradzionej wali: ki wysypały się na ulicę dziecinne fatałaszki. Z cudzej biedy chcielibyście sobie prezenty robić? Hańba, i tyle! Poszedł za babką i przysiadł obok niej na ławce, demonstracyjnie rezygnując z „prezentów". Wyglądali w tej chwili oboje jak dwuosobowy Trybunał Sprawiedliwości. Dwoje biedaków z hrabskim fasonem. Kumcia, widząc nieprzejednaną postawę babki i Hra- 74 liiego Biedy, wstrzymała rozpęd i przysiadła obok nich na ławce, ale że żądza „prezentu" z Towarowego spalała ją na popiół, nie wytrzymała: — Eee, pójdę tylko zobaczyć, jak tam jest napraw-tli;... — rzuciła na usprawiedliwienie i poderwała się •/. ławki. Szerokim wąwozem ulicy Mazowieckiej gnały gromady mieszkańców. Badylarze pośpiesznie zaprzęgali konie i spieszyli z wozami do płonących magazynów, biedota zaś pchała przed sobą taczki, wózki dziecinne lub z braku takowych taskała tekturowe pudła i cebry do gotowania bielizny. Na przodzie rwała młódź pożerana żądzą sensacji. Co stateczniejsi obywatele próbowali się nie spieszyć. Udawali, że dążą zupełnie gdzie indziej, a tylko przypadkowo idą w tym samym kierunku co reszta gawiedzi. Przez ganek przemknęła Ula. — Stój, gdzie lecisz? — zatrzymała ją na schodach babka. Odwróciła się z błagalną twarzą. — Babciu, ja... na Prądnik, do kuzynów z Brześcia. Za godzinę będę z powrotem. — Ani mi się waż. Matka wie o tym? — zapytała podejrzliwie. — Skądże, babciu. Tylko tobie się przyznałam... Babka poczuła miód w sercu. Patrzcie no, smarkula babkę sobie wybrała za powiernicę, a nie rodzoną matkę?! Trwa ciągle stara przyjaźń, zadzierzgnięta w ową nocną, czerwcową wędrówkę z Prądnika na Krowodrzę. Kto by pomyślał, że ten mały brzdąc, którego kiedyś dźwigała na plecach, przez tyle lat wszystko będzie pamiętał i w sercu zachowa?... — Zaprowadzę cię tam. Sama nie pójdziesz. — Ależ, babciu, nie wybieram się sama — zbliżyła twarz do jej ucha — Julita mnie zawiezie na rowerze. Za godzinę wrócimy, naprawdę. 75 — Powiedziałam, że pójdę z tobą — powtórzyła staruszka twardo. — Chustkę tylko wezmę i torebkę — dźwignęła się z ławy. -— A może ja, pani Maciejowska, odprowadzę wnuczkę na Prądnik? — zaofiarował się Hrabia Bieda. — A co też pan Michał! Taki szmat drogi... — zawahała się babka. — Idziemy, panno Urszulko — przeciął po męsku babcine ceregiele Hrabia. Cmoknął babkę w rękę i zapewnił: -— Wnuczce włos z głowy nie spadnie. Pani mnie zna, pani Maciejowska. Babka przytaknęła z łaskawym uśmiechem. Ula z boleściwą twarzą szła przez podwórze, konwojowana przez uczynnego Hrabiego. Nie było mowy 0 tym, żeby dać susa w krzaki. Julek widział i słyszał całą scenę, i gryzł paznokcie ze złości. Poczekał, aż go miną, i wtedy podążył za nimi. Zmieszał się natychmiast z gromadą przechodniów, a potem chyłkiem przez ulicę Wójtowską i Litewską przedostał się na Nowy Kleparz. -— Tędy muszą przejść, więc ich nie przeoczę. Wybrał dogodny punkt w pobliżu twierdzy przy ulicy Kamiennej, gdzie jeszcze tkwili na posterunkach wartownicy. Ulicą Kamienną walił tłum ze wszystkich stron: z Prądnickiej, Długiej i Montelupich, ludziska spieszyli się na Dworzec Towarowy. Nieliczni, wracający już z dworca, usiłowali przebić się pod prąd. Unosili z sobą worki i wory, walizki i koszyki. Zwalisty chłop dźwigał na barach wielki biały wór z cukrem czy też z mąką — 1 teraz torując sobie drogę wśród tłumu, walił byczym łbem w napierające ramiona i piersi. — Pusta, cholery zatracone, pusta, mówię! — sapał z wściekłością. 76 Jakaś babina niosła w fartuchu komplet marmurowych przyborów na biurko, obok niej dreptał wyrostek z gipsowym Kościuszką w ramionach. Chłopak zręcznie nurkował między nogami pędzących i wyłaniał się co chwilę w innym miejscu, niczym łódź podwodna, unosząc ponad falą głów ludzkich jak peryskop białą wyciągniętą do przysięgi rękę Naczelnego Wodza. Julek oderwał wzrok od tego niecodziennego widoku obawiając się, że przegapi Ulę. Cofnął się z rowerem jeszcze kilka metrów i przeszukał wzrokiem plac dorożkarski, słusznie spodziewając się, że Hrabia Bieda tędy będzie próbował przejść. Między wozami pętały się dzieci i bezpańskie psy. Tu było względnie luźno. Wiatr unosił znad kocich łbów kępki zmierzwionej słomy i przeganiał je po placu, wplątując w szprychy kół. Od dworca powiało dymem spalenizny. Julek zachłysnął się swądem i kichnął. W tej chwili poczuł uderzenie w ramię. Odwrócił się i ujrzał napierającą na niego belę sukna, pięknego, mięsistego sukna, którego starczyłoby chyba na okrycie całej licznej rodziny Grochalów. Czegoś tak eleganckiego żaden Grochal nie miał nigdy na grzbiecie... Chłopak pomyślał z niechęcią o właścicielu tego bogactwa i rąbnął łokciem w gniotącą go belę. Zwój runął na ziemię i rozwinął się jak chodnik; wtedy ujrzał Julek twarz jego właściciela — nalaną twarz sąsiada z Mazowieckiej, bogacza Dłubnia! — Cie^wy!... — krzyknął drwiąco chłopak — pewnie warsztat krawiecki zakładacie, gospodarzu? — Chcesz w gębę, szczeniaku — stęknął Dłubień, zbierając z bruku swoją zdobycz. Julek nie zdążył odpalić, bo zobaczył w tym momencie parobków Dłubnia uginających się pod ciężarem beli pasiastej popeliny. ¦— Cie-cie... „Towary Długie" firmy Dłubień i S-ka —• 77 cmoknął z uznaniem Julek. — Zamówię sobie u was ślubną garniturę, bo firma, widzę, zaopatrzona na lata! Dłubień łypnął białkami i potoczył się z suknem w stronę jednego z wozów. Zwalił na niego swój ciężar wzywając parobków do podjęcia dalszej akcji. Zahukane wyrostki posłusznie ułożyły bele na wozie strzeżonym przez uzbrojoną w biczysko Dłubniową i ruszyły potulnie za swoim panem, wgniatając się w tłum szarżujący na dworzec. Julek kichnął po raz drugi i odwrócił twarz od wiatru. Zobaczył wtedy między dorożkami seledynową sukienkę Uli. — Idzie — ucieszył się. Krok przed nią Hrabia Bieda kluczył między powozami. Julek pomachał dziewczynie ręką — zauważyła go i kiwnęła mu głową na znak. że zrozumiała. Chłopak skręcił rowerem między dorożki i stanął przy dziewczynie. — Siadaj na ramo — zachęcił, wskazując rower. Zebrała w garść fałdy seledynu i śmignęła na Julko- wego rumaka. Chłopak nacisnął ostro pedały i uskoczył w bok. Przemknął opodal Hrabiego, który na ten widok najpierw oniemiał, a potem poderwał się do pościgu. Julek gnał po kocich łbach nie zważając na wstrząsy. Ula z miejsca przycięła sobie zębami język, ale zdążyła posłać Hrabiemu całusa, zanim Julek oderwał się od ścigającego na bezpieczną odległość. — Którędy prujemy, przez Montelupe czy przez Kamienną? — zapytał Uli. — Najbliżej do dziadka jest przez Kamienną, ale czy się przepchamy przez tę ciżbę? — My? Jasne! Zjechał na brzeg jezdni i dzwoniąc przenikliwie drążył sobie drogę wśród tłum. Ludzie usuwali się odruchowo na dźwięk sygnału i jakoś się pchało. Najgorzej było przy magazynach kolejowych; tam rzesza gapiów i grabieżców zgęstniała na mur. Pomimo to Julek upar-de przepychał się naprzód. — Nie ma strachu, przebijemy się... — zapewnił Ulę. Przy otwartych wrotach hal dworcowych kłębiło się mrowie ludzkie. Na próżno kilku kolejarzy usiłowało zapobiec grabieży: hasło rzucone przez najbardziej bojowych: „Niemcy wszystko zagarną", spodobało się gawiedzi, oszołomionej bogactwem i bliskością rzeczy, po które starczyło sięgnąć ręką. Psychozę powiększał pożar; był on wprawdzie do ugaszenia, ale komuż by na tym teraz zależało, skoro ogień usprawiedliwiał w oczach niektórych szturm na cudzą własność? — Popatrz, co się dzieje! — krzyknęła Ula. — Kogoś wepchnęli do beczki z marmoladą! Wszyscy poszaleli, uciekajmy stąd, bo nas stratują! — Byle się dopchać do torów kolejowych, to już dalej furda — pocieszył ją Julek. — I skręcić zaraz w kierunku szlabanu, tam rzeczywiście jest całkiem luźno. — Łatwo ci mówić: „skręcić", nie widzisz, jak mnie pchają? Nagle przebił powietrze pojedynczy strzał: tłum zafalował rozłamując się natychmiast na części. Ktoś krzyknął głośno, że nic się nie stało, więc przez powstałe w tłumie szczeliny przeciągano pospiesznie zdobycz. W koło roweru Julka uderzyła pękata walizka ciągnięta na skręconym w linę prześcieradle. Tuż za walizką podążał sfatygowany wózek dziecinny, wyładowany neseserami. — Co tam wleczesz, durniu? — wrzasnęła tłusta jejmość do męża-tragarza. — A bo to widać, co jest w środku? — odparł mężczyzna. 79 J — Wytnij kawałek walizki, to zobaczysz! — poradziła niecierpliwie jejmość. Mężczyzna zatrzymał się i wyjętym scyzorykiem naciął powierzchnię walizki. Wykroił spory klin i odgiął go, odsłaniając zawartość bagażu. — A widzisz, nie mówiłam? — krzyknęła ze zgrozą jejmość. — Książki! Książki! Ośle jeden, na co nam te szpargały? Rzuć to i wracamy. Pośpiesznie wyszarpnęli z ucha walizki prześcieradło i rzucili się ponownie w środek mrowiska. Wózek dziecinny sforsował zaś porzuconą na bruku walizę i skrzypiąc niemiłosiernie wykrzywionymi kołami wcinał się w stłoczoną ciżbę. Ludziska popychali się, podcinali sobie wzajemnie nogi wleczonymi na szmatach kuframi, wrzaski i urągania tłumiły cienkie głosiki piszczących z podniecenia dzieci. Nikt z dorosłych nie zważał na ich bezbronność: były szturchane i wyzywane, wyrywano im z rąk niesione skarby. Niektóre z nich gryzły i kopały, broniąc skutecznie zdobyczy. — Święty Jacku, ale numery! — mruczał Julek zdumiony nie mniej od swojej towarzyszki oglądanymi widokami. — Julek, może ja zsiądę? Będzie ci lżej — zaproponowała Ula, widząc, z jakim wysiłkiem chłopak przedziera się naprzód. — Ani się waż złazić z rama! Zaraz by nas rozdzielili — sprzeciwił się. — Już się stąd wydostajemy. Dopiero teraz pożałowała Ula swojej niepotrzebnej, głupiej brawury. Ach, po cóż uciekała Hrabiemu, po co chciała skracać drogę przez szalejącą Kamienną! Nie lepiej było spokojnie objechać przez Montelupich? W lewe ramię uderzał ją raz po raz róg dębowego karnisza niesionego przez podpitego mężczyznę, a nogi obijał sterczący z taczek wielgachny kufer. Ktoś pchał 80 te taczki wprost na Julkowy rower, nie słysząc w ogóle jego protestów. Zmaltretowana, przestraszona przycisnęła się do Julka i zawołała: —¦ Błagam cię, pośpiesz się! Uciekajmy stąd! Chłopiec unieruchomiony napierającą ciżbą, wysunął nogi z pedałów roweru i zaparł się nimi mocno w bruk, chcąc uniknąć przewrócenia. Objął tulącą się do niego dziewczynę i zasłaniając jej głowę przed uderzeniami ostrych okuć karnisza zaczął uspokajać: — Nic się nie bój, nic się nie bój. Wydostaniemy się •¦ląd. W tej chwili znów trzasnęły dwa szybkie strzały zle-u ając się niemal w jeden huk. Nad tłumem poniósł się wrzask: — Uciekać!!! Masa rozedrgała się konwulsyjnie i rozsypała się na i \ siąc kawałków. Wokół Julka i Uli zawrzało: pędząca t łuszczą, gnana strzałami od hal dworcowych, wdarła się w ulicę przewracając gapiów i wózki tych, którzy zdo-Mli już wcześniej się obłowić. Julek zrozumiał, że te-r.\z grozi im niebezpieczeństwo. Z determinacją wjechał kołem w żywą zaporę i zdołał wyżłobić sobie w niej •zelinę. To dodało mu energii: całą siłą ramion i nóg obijał się naprzód, wciąż naprzód, w stronę podnie- lego szlabanu. Tam było jeszcze niemal pusto. Oce- ii,: szybko odległość: nie więcej jak piętnaście metrów. /.dąży, musi zdążyć! Krzyknął do Uli: — trzymaj się! — jak furia runął między taczki i wózki. Wycia i krzyki mieszały się z płaczem przerażonych smarkaczy. Tłum ogarnęła panika. Julek z najwyższym wysiłkiem wyrwał się z kotłowaniny i dotarł w miejsce, gdzie tłum nie był już tak zbity jak w środku. Z ulgą stwierdził, że są już prawie bezpieczni — właśnie w tym momencie zobaczył na śniadym czole Uli cieniutką, czerwoną kreskę. Dziew- Koniec zabawy 81 czyna nawet nie zdążyła krzyknąć, wysunęła mu się z rąk i opadła na bruk jak szmaciana lalka. Julek ryknął: — Ula! — i szarpnął pedałami ostrą kontrę, ale pchnięty w przód poczuł, że pęka hamulec roweru, a on, niesiony falą tłumu, jak piłka toczy się coraz dalej od miejsca wypadku. Chciał zsiąść z roweru, ale okazało się to niemożliwe; koła toczyły się same pomi-j nio oporu, jaki stawiał chwytając obiema rękami bie, nących i odbijając się do tyłu. Był pchany, wleczony w kierunku szlabanu, ale bez dziewczyny. Zrozumiał, że opór nic nie pomoże, więc pozwolił się, nieść aż do momentu, w którym mógł kierować swoim, ruchem. Wtedy zeskoczył z roweru, zepchnął go na bo. torów i wspiął się po szlabanie w górę, chcąc zoba czyć, co dzieje się z Ulą. W gardle dławiło go od ból i przerażenia. Roztrzęsionymi rękami obejmował ślisi od lakieru słup i piął się coraz wyżej. Nie dojrzał nic tłum zwarł się jednolicie i teraz z wysoka nie mógł ju ustalić nawet w przybliżeniu miejsca, gdzie rozdzielon go z Ulą. Zaczął krzyczeć jej imię aż do zachrypnięcia. Na mi łość boską, dlaczego mu nie odpowiada?! Przecież żyje, przecież nic jej się nie stało, przecież nic nie mogło jej się stać! Ręce odmówiły mu posłuszeństwa, zdrętwiałe palec same się rozwarły i chłopak zsunął się na tory. Zerwał się i zaczął znów przedzierać się przez tłum w kierunku, skąd zdawało mu się, że dochodzi go głos dziewczy-l ny. Przysiągłby, że usłyszał swoje imię wykrzyczani jej głosem. Rozglądał się gorączkowo wokół siebie. Ta1 to ona! Ujrzał ją w oddali ponad głowami ludzi: jedri; ręką obejmowała za szyję wysokiego mężczyznę, a dra gą przyciskała do krwawiącego czoła. Przez momen gdy się odwróciła, zobaczył jej wystraszone oczy i bla> dą twarz. 82 Czuł, że nie opanuje skurczu gardła, zaczął się krztusić łzami. Zupełnie stracił nad sobą panowanie właśnie teraz, szczęśliwy, że dziewczyna nie została stratowana przez tłum. Widział, jak mężczyzna toruje sobie drogę w tłumie, jak zręcznie manewruje, unosząc Ulę w bezpieczne miejsce. ^ — Hrabia, kochany śmieszny Hrabia... Już nigdy Julek nie będzie wyśmiewał jego zabój< czych baczków i ondulowanej czupryny. Od teraz spo śród wszystkich ludzi na Krowodrzy Hrabia Bieda dzie tym, któremu Julek zawsze ukłoni się najniżej. Niemcy. Już byli w mieście. Czy to możliwe? Czy naprawdę nikt nie może teg zmienić, powstrzymać ich pochodu przez kraj? WarszE wa się broni. Warszawa jeszcze wolna, a nasze miast już w ich rękach?! Ludzie wysypują się z domów na ulice, chcąc przekc nać się naocznie, że Niemcy zawładnęli Krakowem! Patrzcie: kilku żołnierzy w niebieskozielonych tnun* •durach chlapie się przy ulicznym wodociągu koło Mo-•drzejówki... To szwaby? Jak to, już u nas, na Krowodrzy? Na naszej Krowo drży? Jak to, Panie Boże, co za sprawiedliwość, żeby li psie syny, tu, w Polsce, na Krowodrzy, zrywali jal, swoje — pomidory z najładniejszych krzaków w ogro dzie garnizonowym?! Ludziska wciąż oczom nie wierzą. To chyba jacyś za-błąkańcy, tacy, jak ci na dworcu towarowym, bo przecież nasi żołnierze, nasze krowoderskie chłopaki ni( puściliby całego wojska szwabskiego aż do Krakowa' Panie Boże, prędko grzmotnij w nich czym, niech si< nie zdaje szwabskim ryjom, że wygrali wojnę z Polską! Co? To nie zabłąkańcy? Jezusie... cała ich piechota wali już Krowodefską do koszar w „Dwudziestce"! Matko Najświętsza, oni z czołgami już się pchają w Mazowiecką! A przecież kilka dni temu szło tą samą drogą nasze wojsko, nasze chłopaki szły na front — to znaczy, że już po nich? Po naszym wojsku?! Krowodrza zbija się w gromadki warujące przy pierwszych płotach na Mazowieckiej, przy bramach. Ludziska patrzą spode łba na maszerujące w żołnierskim szyku zielone kolumny uzbrojonego po zęby wroga. Starzy krowodrzanie pozwieszali głowy, płacz im więźnie w krtani, oczy błyszczą nienawiścią... Wszystkie ręce zaciśnięte w kułaki, chłopaczyska powyrywały kamienie z wyboistych podwórek, ale starzy nie dają im walić. Nie dają, bo w Mazowiecką wjeżdżają auta pancerne z żołnierzami gotowymi do strzału. Wszystkie lufy dział i karabinów wymierzone są w biedotę krowo-derską... Klątwa. Kraków zajęty przez Niemców. Przez bezbronne miasto od południa przewalają się zmasowane kolumny Wehrmachtu, ulice zaraz zaroiły się od pieszych patroli, a na murach już pojawiają się pierwsze afisze w języku niemieckim i polskim. Jeden z nich wzywa do natychmiastowego oddania broni i amunicji, grożąc śmiercią za wrogą działalność przeciw wojsku niemieckiemu i za wszelkie akty sabotażu. Drugie obwieszczenie ustanawia godzinę policyjną. Dla zwiększenia wymowy nakazów wyloty ulic zostają obsadzone gniazdami karabinów maszynowych... Po południu ukazuje się jeszcze jeden afisz z listą dwudziestu pięciu zakładników, na której figurują wybitne osobistości. Zakładnicy mają gwarantować bezpieczny przemarsz wojsk niemieckich przez Kraków. 85 Wieczorem miasto sprawia wrażenie zupełnie wymarłego. Na ulicach nie świecą się latarnie, a okna do* mów są szczelnie zasłonięte, gdyż zaciemnienie nadal obowiązuje... Na Mazowieckiej zapanował nastrój wielkiego przygnębienia. Skończyły się walki na froncie i zaczęła najczarniejsza noc wojenna, bez żywności, zapasów odzieży, gotówki i oczywiście biżuterii. Mieszkańcy Krowodrzy mieli jedynie ręce do pracy i niezłomną wolę przetrzymania okupacji. — Jeszcze będziecie stąd wyrywać z portkami w garści — prorokowali mijającym ich patrolom niemieckim. — Czekajcie, niech no tylko wrócą z wojny nasze chłopaki! — odgrażali się za plecami sztywnych, wy-elegantowanych oficerów. Jedyny „granatowy" policjant, jaki odważył się zostać na Krowodrzy, dostał profilaktycznie manto od agarii. — Panie posterunkowy, pan se możesz teraz pilnować porządku w swoim domu. Na Krowodrzy my wszystkiego pilnujemy — powiedział najmłodszy, jeszcze niepełnoletni Nalepa. U Grochali nie przejmowano się okupacją tak jak w innych biednych rodzinach. — Ziemia wszystkich nas wyżywi — uspokoił swoją gromadkę senior Grochal. Ziemia nie tylko wyżywiła, ale i dostarczyła nadspodziewanych dochodów, gdyż ceny wszelkich produktów spożywczych skoczyły od razu niesłychanie w górę. Wkrótce Grochale zaczęli się mieć lepiej niż przed wybuchem wojny. Na domiar szczęścia nikogo w rodzinie nie ubyło z powodu działań wojennych. Inaczej było u Maciejowskich. Z odejściem głównych żywicieli, Tomka i Wacława, rodzina została pozbawiona niemal środków do życia. Panny Maciejowskie, to znaczy Zuzia-Pysk i Krasina, nie otrzymały w ogóle wrześniowej pensji, a ich szef wyjechał do Rumunii. Prywatna pracownia tkacka „Kobierzec" przestała istnieć... Wszystko, czym na razie dysponowała rodzina, to były resztki rent wdowich prababci Cecylii i babki Marianny, mizerne grosze, za które w tej chwili można było kupić parę pudełek zapałek. Zuzia i Krasina dzień w dzień poszukiwały pracy, ale nikt nie miał obecnie żadnego zajęcia dla tkaczek. Sytuację ratowała babka Marianna po raz pierwszy w życiu sprzedając, jako leki, swoje ukochane kaktusy i amarylisy, po raz pierwszy stawiając bańki za kawałek mydła lub miarkę kaszy. Jej zręczne ręce sławne były od lat na całej Krowodrzy, bańki babki Marianny wracały zdrowie starym i młodym, przeganiały bron-chity i przeróżne zapalenia, toteż nie brakowało jej zajęcia. Nie było dnia, aby gdzieś nie została wezwana. Czując jednak niesmak z powodu wynagradzania jej zabiegów, dotąd zawsze świadczonych bezinteresownie, staruszka pamiętała o tym, aby rewanżować się swoimi równie sławnymi miksturami ziołowymi. Widząc, jak denerwują się obie córki tym, że są utrzymywane przez nią, uspokajała je: — Trzeba czekać, aż się to wszystko przewali. Przecież musi się w końcu znaleźć jakaś praca dla was. Dni mijały, a panny Maciejowskie chudły ze zmartwienia i niedożywienia. Widząc to, życzliwe sąsiadki występowały z różnymi radami. — Ej, kumciu, teraz dużo ludzi idzie do niemieckich biur. Przecież potrzebne są urzędy — doradzała kum-cia Swiątkowa. — W niemieckim biurze niech siedzi ten foldojcz 87 t Bryzek, taka firr»a w sam raz dla niego, a nie dla moich dziewczyn! - ^e^ia S1\bff- - No to może w jakimś szpitalu? W nHalu •• hm... ale one się nie znają na takiej - W szpitalu- na kreW; Qd razu je robocie, a nawet me mogct F mgll> ¦ ? __ nie ustępowała kumcia Swiąt- - A na noczi-i^- już niemiecka, nie dla nich. Na razie Zuzia . do prowadzenia domu. Py-., czy nie mógłby mu polecić tego, aż poczerwieniała 2 oburzenia- .e jest tak źle, żeby moje córki musiały - Jeszcze nie ji _ wybuchnęła. - Na razie hrabskie pokoje y^.,, M^łych dzieciaków, tych zresztą nie ma dągle jeszcze nie ma, gdzie moich wnuków m co bądż one teraz S1ę P^^fkumciu, na czarną godzinę? Ile - Ale.P^7ic:rfw poszło za kelnerki, niedawno jed-tc teraz zon ob F lokalu kawę mojemu zięcio-na generałowa Podawa k ^ ^^ Ła_ Wi. Trza ^SC\;^rc°zasęem znaleźć kogoś, a zięć-mece-niewski może tymczasen , się na wszystkie strony. fli kumciu, spokój z tym hrabią i zięciem-' prości ludzie, ale pańskie pokoje nam ... b0 mój nieboszczyk ze szlacheckiego gniaz-me dziwne, bo ^ szlachtą w Qczy swie. da wyszedł. °° cić! 88 Babka machnęła ręką. — Dziękuję wam, kumciu, za dobre chęci, ale nie mówcie mi już o tej posadzie. Jak chcecie Zuzi pomóc, I o weźcie te koronki na sprzedaż, pokażcie komu. Może... mecenasowi się spodobają? — Wezmę, wezmę. Przecież Zuzia to moja chrze-śniaczka, nieba bym jej przychyliła! Pani Swiątkowa poprawiła się na krześle z godnością, a widząc krzątanie sąsiadki dodała: — Nie trzeba, kumciu, nie trzeba. Bieda jest, cukru sami nie macie... Ale babka już stawiała przed nią herbatę z esencji jabłczanej słodzoną żółtą melasą. — Wybaczcie, że już bez rumu. Ostatnią buteleczkę dałam Marysiowi na wojnę... — nagle załamał się babce głos. — Nie płaczcie, kumciu, Maryś pewnie już wraca do Krakowa. Wojna się skończyła, chłopaki od Kędziorki, te najstarsze — już w domu. — Nie płaczę, kumciu, nie ma o co. Dla mnie wojna nie dziwna. Mój ojciec wojował, mężowi nieboszczykowi też się na wojnie zginęło... Ja, kumciu, zwyczajna takich spraw. —¦ Eee, wasz nieboszczyk nie musiał na wojnę iść. Takich jak on zwalniali: jedyny żywiciel rodziny, ośmioro dzieciaków w domu, a on na front poleciał! A Wacuś — taka sama gorączka patryjotyczna: pognał na ten front, chociaż go nikt nie gonił. — Oj, macie rację, kumciu, przez tę śmierć mojego starego dziadamiśmy zostali... — przyznała babka, mieszając melasę w herbacie. Do pokoju wsunęła się starowinka prababka Cecylia. — Maniu, wiesz co może o Waciu? — Nie, mamo, o moim nieboszczyku mówiłyśmy. 89 r — A... mój syn nieboszczyk Jasio... Ale Wacio żyje, prawda? — Chyba żyje... — westchnęła babka. — Daj im Panie Boże szybki powrót do domu — popatrzyła błagalnie w stronę krucyfiksu. — Amen — dokończyła solennie kumcia Swiątkowa. Prababka nie wychodziła z kuchni. — Ale, wiesz, Maniu, ja dziś sen miałam: Wacio drzwi otworzył, stanął o tu, przy kredensie, i o wodę prosił. Pić mu się chciało nieborakowi... Co oznacza woda we śnie, Maniu? Babka potarła czoło. — Woda... woda... a czysta była czy brudna? Bo to ważne. — Nie wiem. Maniu — powiedziała staruszka z zakłopotaniem. — Nie widziałam, bo Wacio tylko prosił o nią... Pani Swiątkowa nieznacznie się przeżegnała. — Sen mara, Bóg wiara — wyszeptała. — Maniu, a może jemu się naprawdę chce pić? A może on chory albo ranny, nie daj Boże?! Oczy staruszki zaszły mgłą. Rozbolało ją serce na myśl, że jej ukochany wnuk może cierpieć w tej chwili, pozbawiony opieki. Popatrzyła z żalem na synową. — Maniu, po coś ty go puściła na tę wojnę, takie dziecko... — schyliła głowę, siwe włosy błysnęły srebrem spod zsuniętej koronki. — On nie wróci, Maniu, serce mi to mówi... — Nie mówiłaby mama takich bezbożności! Grzech takie myśli mieć. Starowina przysiadła na Marysiowej kozetce, zapatrzyła się w wiotkie gałązki mirtu zwieszające się z kwietnika. — Maniu, ja bym do kościoła chciała pójść... 90 Babka pokręciła głową. — Jakże się tani mama dostanie? Grochalowe konie ciągle w polu, a na nogach mama nie zajdzie. — Zajdę z twoją i bożą pomocą, zajdę. — No, to w niedzielę wybierzemy się razem. — Nie, Maniusiu, ja chcę dziś. Muszę dziś... mój Wacio o wodę prosił... 1 VI Ula nie mogła się nadziwić obecnemu życiu: jak to się dzieje, że człowiek nagle po kilku wojennych tygodniach staje się starszy o rok? Najpierw mama jakby zaczęła dodawać jej lat, a teraz Iza skończyła wyzywać od smarkul i zaczyna ni stąd, ni zowąd wtajemniczać w swoje sprawy. Już w dwa dni po powrocie z wojennego wygnania na Krowodrzy, zaledwie zdążyło się jako tako uładzić dom, wezwała Ulę na przyjacielską pogawędkę: zaczęła kluczyć koło tematu, czy Ula lubi Mirona, czy chciałaby mieć takiego brata jak on i tym podobne mydlenie oczu. W Uli odżyły dawne urazy i wypaliła prosto z mostu: — Za nic! On jest na brata zanadto zarozumiały! Zresztą brata to tak jakbym miała: wujek Wacek jest tylko o parę lat ode mnie starszy, fundował mi lody, dwa razy zabrał do kina, a jak miałam odrę, to odegrał mi cały film pod tytułem „Wierna rzeka". A jak miałam zapalenie oskrzeli, pamiętasz, przychodził co drugi dzień i odgrywał film „Ułan księcia Józefa". Powiedz, czy Miron by się tak dla mnie wysilał? Iza wyraźnie zmarkotniała, chciała jednak swojego ukochanego zareklamować i wyżebrać dla niego jakiś kącik w siostrzanym sercu. 92 — Miron poszedł na wojnę. Jest bardzo odważny. — A Wacek jest' jeszcze odważniejszy, bo poszedł na wojnę, chociaż wcale nie musiał. Sama widziałam, jak szedł na front. A Miron co? Wsiadł do przedziału pierwszej klasy w galowym mundurze i pomachał ręką na pożegnanie. Tyle wiesz o jego odwadze i zasługach wojennych. Iza powiedziała nagle tak, jakby nie była Izą, cicho i rzewnie: — Nie wiadomo, czy nie został ranny... — O Wacku też nic nie wiadomo, a prababcia Cecylia ma złe przeczucia i nawet śniło jej się coś niedobrego. Może jest ranny i może chce mu się strasznie pić. — Dlaczego właśnie pić? — Bo prosił prababcię, żeby mu dała wody. — I dała mu? — zapytała głucho Iza. — Ależ to było we śnie! Iza, ty w ogóle nie słuchasz tego, co mówię. Iza nieoczekiwanie rozpłakała się. Ula zgłupiała: o co jej chodzi? Czyżby dotknęło ją to, że Ulka nie pali się do braterstwa z Mironem, czy też to, że pokpiwa z je-Ko męstwa? — No, nie becz. Może mi się zresztą przyda jako brat. Zawsze co dwóch braci, to nie jeden. Wacek się nie pogniewa o to, że będę lubić Mirona, to strasznie klawy chłopak. Iza otarła łzy i wyszeptała: - Miron jest już naprawdę twoim bratem. Ja... ¦iiy.śmy się pobrali — dokończyła bez tchu. - Coś podobnego! — wykrzyknęła Ula z oburze-rn. Postanowiła zagrać komedię, udać zaskoczenie ie przyznać się, że śledziła siostrę w dniu jej pota- mnego ślubu u kapucynów. — Bez wiedzy i błogo-uwieństwa rodziców! No, to się staruszkowie ucieszą! Wyobrażam sobie, zwłaszcza ojciec będzie uradowany, kiedy wróci. Iza zwiesiła głowę. — Miron jest ranny... — znów załamał jej się głos. — On? Jakim cudem? Siostra popatrzyła na nią z wyrzutem. — Dostał postrzał i ukrywa się teraz na wsi. Trzeba go natychmiast przewieźć do szpitala. — Skąd masz te informacje? — Przysłał mi wiadomość. ¦— A co z jego rodzicami? — Nic dotąd o nich nie wiemy. Wyruszyli w końcu sierpnia w kierunku Lwowa... Westchnęły obie jednocześnie. — Więc gdzie on jest i jak go chcesz przetransportować tutaj? Przecież wszystkie szosy są obsadzone przez szwabów! — Ukrywa się we wsi Tywonia u życzliwych gospodarzy, ale w Tywonii stacjonuje oddział Wehrmachtu i w każdej chwili jego kryjówka może zostać odkryta. Zresztą Miron czuje się coraz gorzej, rana się jątrzy... Trzeba go niezwłocznie umieścić w szpitalu. — Jak to załatwisz? — Załatwiłam już miejsce w prywatnej lecznicy na Siemiradzkiego. Zostanie przyjęty zaraz po przywiezieniu do Krakowa, prymariusz mi to przyrzekł. — Prywatna klinika! Czy wiesz, ile to będzie kosztowało?! Skąd weźmiesz pieniądze na to wszystko: przejazd do Tywonii i z powrotem, pobyt w klinice, operacja, lekarstwa — skąd? I... co na to mama? Iza się zasępiła. — Właśnie, mama... Z nią najgorszy szkopuł: jest tak rozstrojona od czasu, kiedy zostałaś ranna na Kamień nej, że w ogóle nie można się z nią dogadać. ¦94 — O wa! Przecież mi się nic nie stało. Rana już prawie zagojona. — Ach, ty głuptasie! Nie rozumiesz, że tylko szczęśliwy przypadek zrządził, żeś wyszła stamtąd cało? (! dyby nie Hrabia Bieda, stratowano by cię tam. Teraz mama drży za każdym razem, gdy wychodzimy z domu. 1 a muszę coś skombinować, żeby się wymknąć bez obu- przyszłego swojego „oddziału": postarał się o koncesje na prowadzenie warsztatu monterskiego i zatrudnił w nim czterech swoich kolegów po fachu. Warsztat w niedługim czasie zrobił sobie dzięki solidności taką opinię, że nie mógł nadążyć zleceniom. Zaistniała więc potrzeba zmiany dotychczasowego lokalu na większy. : Inwestycja taka wymagała jednak wkładu kapitału przewyższającego wysokością Tomaszowe oszczędności, Mając pewność, że w krótkim czasie zarobi znaczną sumę pieniędzy, zdecydował się na zaciągnięcie pożyczki u stryja Maciejowskiego z Bronowic. Po przeniesieniu z ulicy Czarnowiejskiej do nowo wynajętej oficyny przy ulicy Długiej potrzeby „firmy" wzrosły: okazało się, że przydałby się już samodzielny księgowy i sekretarka. Magazyn firmy „T. Maciejowski — Urządzenia Insta-lacyjno-Wodociągowe" zaczynał pękać od gromadzonych w nim materiałów. Szef po upływie dwu miesięcy od daty przeniesienia zdołał spłacić zaciągniętą pożyczkę. Pracował bez wytchnienia. W poszukiwaniu potrzebnych części instalacyjnych często wyjeżdżał do Miechowa, a potem dalej, nawet do Warszawy. Babka Marianna nie lubiła tych jego wyjazdów, dener-r-wowała się za każdym razem, że najstarszy syn, głowa rodziny, może wpaść w ręce Niemców, bo z każdym dniem wzrastał terror. Zaczęto brać nocami ludzi z domów, według listy. Ale jakkolwiek nie był to jeszcze okres masowych łapanek, czasem wyraz czyichś oczów nie podobał się Niemcom i wystarczał jako dostateczny powód zatrzymania. Kraków miał już poza sobą pod^ stępne wyciągnięcie z domów, aresztowanie i wywiezienie do obozu większości profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego, a z Warszawy doszły wieści o rozstrzelaniu ponad stu mężczyzn w Wawrze, prawie przedmieściu stolicy, dokonanym 27 grudnia 1939 roku. : 124 125 Staruszka podejrzewała, że coś się święci niedobrego, bo Tomek zarekwirował stryszek na „własne biurowe materiały" i nie pozwolił tam wchodzić nikomu z domowników. Nieraz wieczorem bez światła wspinał się obciążony jakimiś pakunkami. Nie uszło to uwagi babki ani Valentina. — Co tam za robota odchodzi na stryszku? — zaczepił raz brata Maryś. — Nie twoja sprawa — uciął krótko Tomek. — Konspirator! — prychnął drwiąco Maryś. — Obcych angażujesz do swojego interesu, tak jakby rodziny brakowało. — Przestań pić, to cię wezmę do siebie. Maryś gwizdnął łobuzersko. Wcisnął ręce w kieszenie spodni i zakołysał się na nogach. — Za swoje piję, nie za twoje groszaki. A jeśli chodzi o „wzięcie" mnie, to ja fach swój mam i nie palę się zamieniać brzytwy na sztamajzę. Rozumiesz? Wolę czystą robotę. — Czemu sobie zakładu nie otworzysz? Chcesz być przez całe życie podwórkowym golibrodą? W Marysiu zakipiała krew; brat uderzył w czułe miejsce. — Jestem panem i golę wtedy, kiedy chcę. I nikomu nie muszę się w pas kłaniać ani drzwi otwierać. I golę tylko tego, kto mnie się podoba. Kapewu? Obrócił się na pięcie dając głowie rodziny znak, że lozmowa skończona. Tomek starym krowoderskim ruchem podciągnął wcale nie opadające spodnie, a ruch ten oznaczał: „Rób, co chcesz". Rozeszli się pełni dezaprobaty dla wzajemnych po czynań. Przez następne miesiące Valentino w całkowityni milczeniu obserwował każdy krok starszego brata, ubez pieczając cichaczem z brzytwą w jednej kieszeni u ręcznym granatem w drugiej bardziej ryzykowne wypady Tomka. Pełen pogardy dla konspiratorów, których miał za błaznów w cholewach, wystąpił jednak z ofertą do kro-wodrzan, że tym, którzy chcą się podszkolić żołniersko, gotów jest udzielić instrukcji z zakresu ćwiczeń bronią. Był świetnym strzelcem i okazał się również świetnym wykładowcą, po jakimś czasie zdobył sobie w grupie ogromne uznanie oddając do jej dyspozycji kompletny karabin maszynowy, który przynosił w częściach na kolejne ćwiczenia. Pomimo to zaznaczył, że nie chce być członkiem grupy i w nosie ma „wszawą" konspirację. — O co ci chodzi, Maryś, dlaczego nie chcesz się zdeklarować? — pytali koledzy. — Nie będę byle bubka słuchał. — Chciałbyś dowodzić grupą? Maryś prychnął pogardliwie. — Ani mi się śni. Jak mnie będziecie potrzebować, to przyjdźcie po mnie, ale ja na żaden rozkaz nie będę trzaskać cholewami. Nie pomogły namowy Nalepów ani Kędziorów, nawet /.akochane dziewczyny nic u Marysia nie wskórały. Valentino został wolontariuszem konspiracji: szkolił strzelców, bo „tak mu się podobało", a gdy mu się „nie podobało", nie szedł na zebranie, ale do szynku, przepić zarobione fryzjerstwem złotówki. Nieraz wracając z pijatyki, zamiast zwalić się dawnym zwyczajem na swoje wyrko, siadał przy stole, odsuwał dzbanek z zasuszonymi kwiatami sprzed Wacio-wej fotografii, brał ją w ręce i odtwarzał sobie w pamięci ostatnie spotkanie z bratem. 126 12T Słyszy jego zdyszany, gniewny głos, widzi uparte oczy, które nie wybaczyły mu „zdrady"... Cofa się my-ślą jeszcze dalej, żeby zobaczyć te wcześniejsze chwile dnia, poprzedzające ich spotkanie. Z uporem maniaka śledzi kroki brata wędrującego przez wrześniowe pola w ślad za uciekającym na wschód frontem... Strzelec Wacław Maciejowski dyszy z wysiłku. Wlecze nogi po wysuszonej chrzęszczącej trawie, maszerując wciąż na wschód w kierunku, z którego dochodzą odgłosy walki. — A że ci się tak tyrać chce, Wacek! Na diabła cała nasza pogoń za armią. Kto mógł, w lasy bryknął i do domu się przedziera, tylko my jak te wariaty gonimy wojsko. Żeby to chociaż na co się zdało... To Antek, najbliższy druh Wacka,, tak go strofuje, ten, który był z nim do ostatka, który musiał potem] przyjść tu, na Mazowiecką, żeby wszystko dokumentnie j opowiedzieć, żeby rozprawić się z tym, który „zdra-1 dził"... z Marianem Maciej owskim vel Valentino. A Wacław milczy. Nie jest w stanie wykrztusić z siebie słowa. Pot zalewa mu oczy, ale on nie chce słyszeć ani widzieć nic poza tym, co zbliża go do celu. Przy- i siągł sobie, że pomimo rozbicia dywizji i pogłosek o ka-' pitulacji połączy się z resztą wojska uchodzącego na wschód. Rzemienie tornistra i karabinu wpijają mu się j w ramiona, łopatka saperska uciska bok, mundur okle- j ja całe ciało tak dokładnie, że pływa w nim jak w kotle oliwy. Idą w strumieniach upału. Brzegi rogatywek bielejąj od potu, wargi, chciwe wody, obrzmiewają boleśnie. Pićj się chce niemiłosiernie, a tu ani rzeki, ani strumienia. Do lasu jeszcze szmat drogi, tam przynajmniej cieniaj człowiek uszczknie... Czterech kolegów ledwie powłóczy nogami i ma pre-1 tensję do Wacka, że zmusił ich do przedzierania si<}| przez nieznany teren. A teraz wziął sobie na barki jeszcze jeden dodatkowy ciężar; rusznicę przeciwpancerną, która wypadła z rąk poległemu sierżantowi. Strzelec Maciejowski zna wartość tej groźnej broni i uparł się, że odda ją we właściwe ręce. Ciężar jest solidny, ale mały strzelec nie skarży się nikomu i nie prosi o pomoc. Dźwiga teraz prócz własnego rynsztunku bojowego owe dwadzieścia kilogramów żelaza. Nagle krótki gwizd. Zatrzymują się raptownie... żołnierz z lornetą przy twarzy śledzi drobne punkty pod lasem. — Jest ich siedmiu, a więc więcej niż nas... Niemcy?... Nie. I chyba żołnierze... Tak, są raczej bez broni... Spokojnie, bracia. Poczekamy tu na nich. Odbezpieczamy zamki i czekamy. Nie odrywając lornety od oczu obserwuje swój cel. — Coś mi się widzi, że to jednak żołnierze — mówi po chwili. — Już nas zauważyli. Rozpraszają się. Chcą nas okrążyć... Wyceluj swoją armatę na najbliższego, tak dla fasonu. Niech wiedzą, że mogą mieć przykrości 7. nami. Żołnierze spod lasu zbliżają się z widoczną ostrożnością. Gdy odległość między nimi a grupą Wacka zmniejsza się do długości strzału, jeden z tamtych, najwyższy, woła: — Czołem panowie! — i podnosi ręce w górę łobuzerskim gestem. Nikt mu nie odpowiada. Nie zwracając uwagi na lodowate przyjęcie, zbliża sii; krokiem swobodnym i równym: ani się nie spiesząc, ii ni nie ociągając. W pewnej chwili zatrzymuje się jednak i woła: - Jeśli mnie wzrok nie myli, to strzelec Maciejow-iki chce podziurawić własnego brata z tej strasznej irmaty! 128 Koniec zabawy 129 — Maryś! Mały, spocony strzelec wykrzyknął jego imię z radością i ulgą, jakby starszy, mądrzejszy brat samyi swoim pojawieniem się na jego drodze potrafił mu pomóc w znalezieniu frontu. Dobry kawał! On, Maryś,' ubawiony był w tej chwili solenną miną Wacka i ja- • kies złe licho zaczęło kpić jego własnymi słowami z ma- j łego żołnierzyka: — Cześć, bracie! A to ci spotkanie! Żebym wiedział, że stanę przed takim bohaterem, tobym się ogolił. No i gdzie tak prujesz, frajerze, z tą artylerią? — Gdzieś tu niedaleko walczy jeszcze jakaś dywizja, chcemy się z nią połączyć. Mamy nielichy zapas amunicji i chcemy walczyć. — O co, kochasie, chcecie jeszcze walczyć? O zas...y rząd, co wieje rączo w kierunku Zaleszczyk, czy może 0 niepodległość, którą już dawno przefrymarczyli? Wojna przegrana, kochasie. Szeregowiec Marian Maciejowski dostał od marszałka Śmigłego przepustkę do domu 1 właśnie jest w poszukiwaniu zręcznego, niedrogiego, ale eleganckiego krawca... Wacław patrzy na brata z twarzą wzbierającą gniewem. — Ty sobie drwisz w takiej chwili? — wybucha. — T-ty uważasz się za żoł-nierza? Jak zwykle w chwilach zdenerwowania jąka się, co wywołuje wesołość towarzyszy Marysia. — Ha-hańbisz polski mundur de-de-zer-terze —¦ wścieka się Wacław — zrzuć przy-przynajmniej czapkę a-albo sam ci z niej orzełka zestrzelę! Strzelec wyborowy Marian Maciejowski z politowaniem patrzy na buty brata i cedzi przez zęby: — Żeby mi cię żal nie było, tobym ci przylał za tegol dezertera, ale powiem ci tylko: Maryś wraca do domul nie przez cykorię, ale dlatego, że Maryś skończył swo- 130 ją służbę w armii, kapewu? Rozumiesz, łebku kanciasty, co teraz jest najważniejsze? Nie dać się zabić za nic! Nasz dowódca powiedział: „Panowie, wojna skończona — nie pchać się do niewoli, broń schować. Wracamy, skąd przyszliśmy, i walczymy dalej. Od teraz życie każdego naszego żołnierza musi ich kosztować więcej niż wystrzelona kulka". I będzie ich kosztować! Zapłacą mi, psubraty, za każdego mojego druha, zapłacą słono... Ale najpierw Maryś Maciejowski musi iść do krawca. Popatrzył młodziakowi w twarz. — Więc jak, idziesz ze mną, ty ciężki frajerze, czy nie? Wacław zrobił ruch, jakby miał się zaraz rzucić na brata. Maryś zrobił trzy kroki w jego kierunku i oparł dłoń na lufie rusznicy. — Nie dość, że buty zdzierasz na próżno, to jeszcze taskasz takie rozprażone cholerstwo. Na co ci to? Zakop to gdzie albo daj mnie. Przecież nie znasz się na obsłudze rusznic. — Ty też się nie znasz, a tam, gdzie idziemy, na pewno zrobią z niej użytek. — Przecież to broń tajna, tylko zaprzysiężeni rusznikarze znają instrukcję obsługi! Czy myślisz, że wielu takich mamy? Dawaj rusznicę. — Dam ją żołnierzom, a nie dezerterom. Idź do diabła! Maryś napiera na brata z wargami zaciśniętymi z hamowanej pasji, ale po kilku krokach zatrzymuje się. — Żebyś ty wiedział, jak teraz wojsko wygląda... nie ma dowództwa, nie ma rozkazów, bałagan... i kupa mięsa do grzebania. — Nie cofnę się — mówi zdławionym głosem Wacław. — A więc idź, leć, durniu, po swoją kulkę, nie będę 131 więcej tracił czasu z tobą! No co, wiara — zwrócił się do kolegów brata — wy też walicie dalej z tym głuptasem? Towarzysze Wacława rozglądają się niepewnie. — Ja wracam — mówi jeden z nich. — Mam dla kogo żyć. Jak nas te psubraty sprzedały, to i przysięga nieważna. — Lepsze nic niż Rydz — usiłował żartować drugi. — Nie będę za niego umierać. Nie będę umierać za żadnego dostojnika. Wacek rzuca popędliwie: — Józek, przecież nie dla Rydza walczyliśmy, przecież broniliśmy własnej ziemi... Jeśli my, żołnierze, rzucimy broń, to kto będzie walczyć z Niemcami? — patrzy z niepokojem w twarze kolegów, zrozpaczony ich wahaniem. — Chodź z nami, Wacek, to już nie ma sensu, naprawdę — najstarszy, Antek, położył mu dłoń na ramieniu — no, brachu, przegraliśmy i nie ma co... Twarz Wacka wykrzywia nagle grymas bólu. Zrywa z głowy rogatywkę, ciska ją w pasji o ziemię i zakrywa twarz rękami. Ramiona trzęsą mu się od hamowanego płaczu. — Idźcie wy, zaprzańcy — szepcze — idźcie, idźcie, skoro przysięgę żołnierską macie za nic... Maryś zacina gniewnie usta. Gdyby mógł wówczas przekonać tego upartego smarkacza... Przez moment odczuwa coś w rodzaju gorzikiej satysfakcji. — Widzisz, frajerze, na co ci przyszło? Ziemię gryziesz, a ja sobie piję i jest mi wesoło. Ty już leżysz sztywno, równo, a Valentino będzie jeszcze kropił szwabów... Gdy babka wstawała z łóżka, chcąc mu odgrzać kolację, odganiał ją od siebie tłumacząc: — Valentino nic nie potrzebuje, bo jest zaprzaniec. Nie dawaj jeść, matulu, to Valentino nie będzie pić. Po co karmisz pijaka i zaprzańca? Ja wiem, tyś serdeczna matka, ale tamta — robił ruch w kierunku pokoju prababki — tamta święta Ce-cy-li-ja przeklina mnie przy każdym różańcu. Chciałaby mnie wymienić na tamtego bohatera. Ja wiem, co ona myśli, co wy wszyscy myślicie... myślicie tak: „Czemu wrócił Valentino, a Wacek zginął, czemu kule tego ominęły, a tamtego trafiły, czemu Pan Bóg tak się omylił?" Tak myślicie, wszyscy, wszyscy... Ty nie, matuś. Ty jedna tak nie myślisz, chociaż Valentino będzie pił, aż się zapije na śmierć. Idź spać. Babka posłusznie wychodziła, a Maryś zasypiał z głową opartą na stole. Czasem budził się i szeptał: — Czemuś mnie nie posłuchał, frajerze? Czemuś się dał zabić, ty przeklęty frajerze?! Babka, słysząc jego zduszony szloch, żegnała się krzyżem świętym i zaczynała odmawiać modlitwę za grzeszników. Nieraz, bywało, Maryś całkiem trzeźwy opuszczał wesołe towarzystwo i szedł w deszcz, w słotę drogą do Bronowic. Pomimo jesiennego chłodu, a potem grudniowego mrozu nie brał na te samotne wędrówki płaszcza, nasunięty na czoło kaszkiet i podniesiony kołnierz marynarki — to jedyne, czym chronił się przed dokuczliwym zimnem. Z rękami w kieszeniach, ze wzrokiem utkwionym w przydrożnych kamieniach szedł przed siebie, nie widząc nikogo. Wracał tą samą drogą, często po godzinie policyjnej, nie zaczepiany przez nikogo, nie napastowany przez patrole żandarmerii, szczęściarz nie mogący już znieść swojej szczęsnej doli. 132 133 Prowokował los, podsuwał się pod oczy Niemcom, lżył ich - wszystko nadaremnie. Zdarzało się, że pija-niusieński przewracał się pod nogi przechodzących oficerów, ale nikt nie chciał do niego strzelać, nikt go nie legitymował ani nie zabierał na Komando. Jego szczęście stało się niepojęte dla niego samego i dla całej Krowodrzy, było niemal złowrogie. — Co ty za los mi gotujesz, ty! — wygrażał niebu. — Szkoda dla mnie kulki, co? Ludzie się wzdrygali słysząc te bluźnierstwa i szeptali: — Coś w tym jest, że złe tak go omija... Wreszcie teza o pomyłce Pana Boga lansowana przez samego Valentina stała się popularnym tłumaczeniem wszystkich niezrozumiałych i nie aprobowanych przez głos Krowodrzy wydarzeń. — Od czegoś trzeba zacząć: na początek możemy coś wysadzić w powietrze — odezwał się po dłuższym milczeniu Rudy. — Aleś trzepnął jęzorem! Co wysadzisz i czym? Pierzynę grochem? Tobie się wydaje, że konspirować to tyle co jeść grochówkę. Najpierw musimy zrobić spis żołnierzy — zaprotestował Stefek z Modrzejówki. — Ale lele! Najpierw trzeba wymyślić nazwę dla naszej organizacji. Na przykład: Związek Patriotów z Krowodrzy — przerwał mu Kuternoga. — Juści, patriota się znalazł! Gdzieżeś był, jak bomby latały? Trząsłeś portkami w schronie. A patriota to taki gość, co nie patrzy na bomby, tylko się naraża -wyjaśnił Pietruszka. — Właśnie że wcale do schronu nie schodziłem. Wa-lepy widziały — oburzył się Kuternoga. 134 I — Zresztą możemy się narażać, czemu nie — zdeklarowała się Ulina. — Tobie mama nie pozwoli, my to co inszego. Ty będziesz za sanitariuszkę — uciął krótko Rudy. — Wykluczone! Ja nie mogę patrzeć na krew. Od razu mnie mdli. A moja mama o niczym nie wie i nie dowie się, co ja tu będę robić. — Szkoda gadki. W czasie wojny zawsze chłopy były od narażania, a dziopy od bandażowania. Jak ty nie chcesz być za sanitariuszkę, to kto nią będzie? Może Mały albo Kuternoga, co? Zresztą dziopy muszą słuchać żołnierzy: jak dowódca powie: „tak!", to musi być tak, a jak powie: „nie!", to musi... — Oho ho! Tyś się już zrobił dowódcą, jakby cię kto o to prosił. Dowódca pseudo Rudy — zakpił z brata Pietruszka. — A ja wam mówię, że najważniejsza jest nazwa organizacji i pseuda — upierał się Kuternoga. — Potem wybierzemy dowódcę, a dowódca zastanowi się, co trzeba wysadzić w powietrze i w ogóle. — Coście się urwali z tym wysadzaniem! Myśmy powinni robić wywiady, śledzić i kiwać szwabów, a nie wysadzać w powietrze. Od tego są saperzy, a nasza organizacja będzie zwiadowcza. Może się nazywać: Patrol Zwiadowców — zaproponował Stefek. — To może już lepiej Patrol Bohaterów? Był taki film niedawno, wujek Wacek mi go opowiadał. Wspaniały! Oni mieli różne straszne przygody, ci bohaterowie, a potem wszyscy zginęli — wtrąciła Ula. — Po co mamy wszyscy ginąć? — uniósł się Kuternoga. — Zresztą... możemy... ale na samym końcu — dodał prędko, widząc w oczach kolegów zapał do bohaterskiej śmierci. — Nazwa w sam raz. Ewentualnie może być Patrol Patriotów — powiedział Pietruszka. 136 —• ...Z Krowodrzy — dorzucił Kuternoga. — Żeby się nasz Patrol nie pomylił z inszymi. — Najlepiej głosujemy. Kto jest za Patrolem Bohaterów? Ręka do góry!... Raz, dwa, trzy, cztery... Kto się wstrzymuje od głosu? Nikt. A teraz, kto jest za Patrolem Patriotów z Krowodrzy? Raz, dwa, trzy, cztery... Kto się wstrzymuje od głosu? Nikt. Ale coś się nie zgadza z głosami... — Mały podniósł rękę dwa razy. Głosowanie jest nieważne! — Mały, podniosłeś? — A bo co, nie wolno podnosić? Sam żeś mówił, żeby głosować. Mnie się obydwie nazwy podobają. — Ale nie możemy być Patrolem Bohaterów i Patrolem Patriotów z Krowodrzy. Albo — albo. — A dlaczego nie? Kurdebalans, to już bohater nie może być patriotą z Krowodrzy, a patriocie z Krowodrzy nie wolno być bohaterem, bo Rudemu się to nie podoba! Dla twojego widzimisię nie mogę zostać bohaterem, co? -— zdenerwował się Stefek. — A bądź sobie, bądź! Ani mnie to ziębi, ani grzeje. Ja nie muszę być twoim dowódcą, wysadzaj sobie, co chcesz, ale bez mojego rozkazu! — O wa! Właśnie o takim dowódcy marzyłem! Sam sobie mogę dać rozkaz i być dowódcą — rzucił hardo Stefek. — Panowie — zwrócił się do chłopaków — kto ze mną, kto do Patrolu Bohaterów, ręka do góry!... raz, dwa... no i ja trzeci. Jeszcze doszlusuje moja siostra Wanda. Te dwie ręce to były brudna piąstka Małego i chuda ręka Uli. — Straciliśmy sanitariuszkę — powiedział z goryczą dowódca Rudy, zwracając się do Patriotów z Krowodrzy, Pietruszki i Kuternogi. 137 •— Andzia musi zostać wobec tego sanitariuszką — zadecydował Pietruszka. — Andzia nie chce zapisać się do naszej organizacji. Powiedziała, że będzie wysadzać na własną rękę — przypomniał Rudy deklarację siostry. Kuternoga wstał i lekko zażenowany, przeszedł na stronę Stefka. — Te, Kuternoga! Co to ma znaczyć? — zapytał ostro Rudy. — Zostaję w Patrolu Bohaterów — bąknął cicho Józek. — Jak to? Przecież sam wymyśliłeś nazwę naszej organizacji Patrol Patriotów z Krowodrzy! I głosowałeś za nią! — oburzył się Pietruszka. — Patriotą z Krowodrzy jestem i będę, nawet wtedy, gdy zginę w Patrolu Bohaterów — wił się desperacko Kuternoga, nie chcąc się przyznać, że osoba Wandy zdecydowała o jego przejściu do Bohaterów. Od pewnego czasu wielkie, czarne oczy siostry Stefka zaczęły przesłaniać mu nieco obraz hardej Ady Majerki, która zresztą do tej pory jeszcze nie wróciła z wrześniowej tułaczki. — No i co teraz? — prychnął Pietruszka. — Zostaliśmy tylko we dwóch! No i który z nas będzie teraz dowódcą? — Najlepiej na zmianę — zaproponował Rudy. — W pierwsze i ostatnie tygodnie miesiąca ja — twoim, a w środkowe ty — moim. Zgoda?... — Niech będzie! — przystał Pietruszka. Patrol Bohaterów przeszedł na drugą stronę stodoły i rozsiadł się wygodnie na sianie, żeby omówić najważniejsze sprawy organizacyjne. — Zastrzegam sobie tylko to, że absolutnie nie będę 138 \ sanitariuszką — zaczęła Ula. — Ja mogę być asem wywiadu. — Dobrze — zgodził się skwapliwie Stefek. — Namówię moją siostrę, żeby była za sanitariuszkę. A teraz wybierzcie pseudonimy. Ty masz pierwszeństwo — zwrócił się do Uli. — Niech Mały najpierw wybiera — odpowiedziała. — Niech dowódca zacznie — speszył się Mały. Sam nie wiedział, jak to się stało, że już wybrał Stefka za dowódcę. — Ja mogę się nazywać: Zawiadowca. A ty, Mały? — A ja... Mocarny — szepnął Mały. — Na ciebie kolej — zwrócił się dowódca do Kuternogi. — Ja wybieram pseudo: Józek — powiedział cicho zapytany. Popatrzył po zebranych, czy nie kpią z jego pragnienia wymiany znienawidzonego przydomka na własne chrzestne imię. Nikt nie zakpił. — Teraz, ty, Krużlina. Ula nie mogła się zdecydować, wreszcie przynaglana przez dowódcę wybrała: — Wierna Rzeka. Dowódca poważnie dał znak przyzwolenia i wstał ze snopka. — Od tej chwili nie jesteśmy już zwykłymi obywatelami, lecz Patrolem Bohaterów, i nie ma już Małego, Kuternogi ani Krużliny, tylko Mocarny, Józek, Wierna Rzeka i Zawiadowca. Nikt prócz nas nie może znać naszych pseudów. To jest już tajemnica wojskowa, zrozumiano? I ja do was będę mówił: żołnierze. — Fajno! — ucieszył się Mocarny. — Tak jest, dowódco — odpowiedział Józek. Ula przejęta tworzącym się żołnierskim nastrojem, cała w wypiekach, wyszeptała: — Czy będziemy składać przysięgę? 139 — Juści — potwierdził Zawiadowca i natychmiast poprawił: — Tak jest, żołnierze. Zostaniecie niezwłocznie zaprzysiężeni. — Ja mogę przysiąc, na co chcesz, że się będę narażała, jak tylko można, i że nigdy nie zdradzę. — Te, owieczka, wolnego, nie słyszałaś, co Stefek powiedział? „Żołnierze" — więc to ja z Kuternogą będziemy przysięgać, a nie dziopy — zaprotestował Mały. — Kurdebalans! Co za „te" i co za „owieczka"? Po coście pseuda wybierali? Mówię ci, gamoniu jeden, że nie ma już żadnej owieczki ani dziopy, tylko Wierna Rzeka. To ty, ćmoku, nie wiesz, że na wojnie w wojsku kobiety są potrzebne do wszystkich kordonkowych zadań? Nie słyszałeś, balonie, o kobietach-szpiegach? W każdym jednym kinie zawsze okazuje się na końcu, że ten najlepszy as wywiadu to baba. A skąd my weźmiemy asa wywiadu, jak się Krużlinę odstawi? Idziemy wszyscy przysięgać i więcej ani mru-mru — zadecydował Zawiadowca. — A gdzie pójdziemy? — zapytał skwapliwie Józek. — Może pod grób Nieznanego Żołnierza? — zaproponował Mocarny. — Dobry pomysł, ale nie bardzo, tam szwaby wciąż się kręcą — zauważył dowódca. — To może pod naszą kapliczką — zaproponował Józek. — My są żołnierze, a nie bractwo różańcowe. Idziemy na Rakowice na grób ułanów spod Rokitnej. To będzie właściwe miejsce na złożenie przysięgi. — Fajno... Tak jest, dowódco. Stefek odchrząknął i podał ostatni komunikat: — Żołnierze. Ze względu na ostrożność musimy się teraz rozejść i rwać oddzielnie do wyznaczonego celu. Nie wolno się w drodze porozumiewać, a poza tym każdy ma pilnować, czy przypadkiem nie jest przez wroga 140 cledzony albo coś w tym guście. No to... teraz, wiara, opłotkami, bocznymi uliczkami na Rakowice! Po przysiędze ustalimy siedzibę sztabu, dni, godziny oraz sposoby porozumiewania się. / Bractwo posłusznie rozpierzchło się na cztery strony świata. Wieczorem, po powrocie z cmentarza, Mały został wzięty na przesłuchanie przez braci-Patriotów. — Gadaj, gdzieś łaził? — rozkazał krótko tymczasowy dowódca Patrolu, Pietruszka. — Nie powiem — bohatersko odmówił zeznań Mocarny, chociaż zadrżały mu łydki. — Braciom nie powiesz? — łasił się Rudy. — Dla żołnierza nie ma brata ani swata — trzymał się dzielnie Mały. — Tyś już nie brat, tyś zaprzaniec! — krzyknął Rudy. — Zdradziłeś braci, zdradziłeś Grochalów i Patriotów z Krowodrzy. — Przysięgałem, że nic nie powiem — jęknął Mały, przerażony swoją wrednością. — Te, słyszysz? On przysięgał! Ten gówniarz przysięgał! A na coś ty przysięgał? Może na koci ogon? Powiedz, powiedz! * Tego było za wiele Małemu, który przecież był już od paru godzin Mocarnym, chociaż nie mógł się do tego przyznać. — Jak się ode mnie nie odczepicie, to się mój dowódca z wami rozprawi! — zagroził. — Te, słyszysz? On nas straszy dowódcą! Pietruszka, boisz się? Bo ja mam cholerną cykorię! — P i e t r uszka też ma pietra — zachichotał uradowany ze swego dowcipu najstarszy Grochal. — Ale póki co, to Patrioci dadzą w kuper zdrajcy i to 141 będzie sprawa rodzinna. Tu obce dowództwo nie będzi miało nic do gadania. — Sprawa rodzinna... klawo, Pietruszka! Odstępuję ci dobrowolnie jeden tydzień mego dowodzenia za to rozwiązanie, a prócz tego dostaniesz odznaczenie. Pietruszce błysnęły oczy z zadowolenia. — Nie zapomnę ci tego i odwdzięczę się. Rudy zatarł ręce. — No, to zaczynamy sprawę rodzinną, Mały, ściągaj portki!... Ponieważ Mały nie posłuchał wezwania, a nawet wprost przeciwnie, zaczął się zaciekle bronić, kopać, gryźć i pluć, bracia-Patrioci wsunęli mu tylko dla prestiżu parę kuksańców i puścili wolno. — Ale zhardział, szelma! — syknął Pietruszka, śliniąc pogryzioną rękę. — Te! — zawołał po chwili Rudy. — No? —¦ My czym prędzej coś musimy zadziałać. Trzeba temu „bohaterowi" z Modrzejówki pokazać, kim są Patrioci, nie? — Jasne, że trzeba. — Ale, co? — Ty się mnie pytasz? Jesteś dowódcą, to sam coś wymyśl. Rudy potarł czoło, zmarszczył brwi i po chwili milczenia odezwał się: :— Spokojna makówka. Już się pomyślało. Na początek wysadzimy starą wozownię przy mieszkaniu Macie-jowskich. — Coś ty, zgłupiał? Własną wozówkę mamy wysadzać? Patrioci przeciw patriotom, i to krewnym w dodatku, mają walczyć?! — liii, frajer pompka z ciebie. Wyższej strategii nie kapujesz. Ofiary na wojnie być muszą, a prawdziwy jatriota nie liczy się z tym, że jego siajat będzie stratny a spróchniałą wozówkę. A ty co chciałeś wysadzić, koszary na Rajskiej? A może Podchorążówkę? Wiesz ty, frajerze, co by się potem działo na Krowodrzy? Pa-cy--fi-ka-cja! Albo jeszcze gorzej. My, brachu, musimy wysadzać zastraszając albo raczej zastraszać szwabów wysadzając... — Samych siebie! — przerwał mu złośliwie Pietru-s-zka. — Coś koło tego — przytaknął Rudy. — Za wysadzenie wozówki szwaby nic nikomu zrobić nie mogą, bo to nie ich interes, tylko Grochali. A bać się będą, bo pomyślą: jak dziś wyleciała w powietrze wozówka Grochali, to jutro może wylecieć gestapo, a o to chodzi, żeby się bali, żeby spokoju nie mieli, a nic patriotom zrobić nie mogli. A my się, brachu, tak wprawimy w wysadzaniu, że potem możemy być za specjalistów od tej roboty. Potem, brachu, będzie się wysadzało mosty, koleje, magazyny... — Poza tym — zapalił się Pietruszka do projektu — my musimy zrobić szum, żeby Krowodrza wiedziała, kto lepszy patriota: my czy ten „bohater" z Modrzejówki. Ty myślisz, że jego nie pokręci ze złości, jak się przekona, co my za jedni? Jakie specjalisty od wysadzania? Może wtedy jego żołnierze przejdą do naszego Patrolu? — Ale my będziemy wtedy grymasić z przyjmowaniem. Będą musieli się prosić i podania składać o przyjęcie. — Te, a co zrobimy z Julitą? Będziemy go namawiać? — W nosie mam Julitę. Niech sobie spiskuje z Nalepami. Zobaczysz, że mu w końcu Nalepy albo Kędziory dadzą kopniaka. To poważne agary, po co im taki gówniarz jak nasz Julita! 142 143 — Ale oni — Nalepy z Kędziorami — to chybki prawdziwe wojsko zakładają: wciąż coś znoszą do szc py starego Konika, sam wczoraj widziałem, jak średniemu Nalepie jakiś kij wystawał spod płaszcza... I Vfi-lentino... Ten żeby chciał się nami zająć... On by nks wszystkiego o wojsku nauczył... •— rozmarzył się Piel-ruszka. I ix Firma „Daniela Złotnicka i Ska" splajtowała. Obie wspólniczki poniosły druzgocącą klęskę: sześć kilogramów kaszy perłowej, kupionej za złotówki dosłownie odjęte od ust, przyniosło im po pięćdziesiąt groszy zysku, a i to tylko dzięki litościwemu stosunkowi obu mam do handlu Spółki. Pani Wicha kupiła od Uli jeden kilogram kaszy, przepłacając go o owe pięćdziesiąt groszy, pani Julia Złotnicka również zakupiła u swojej obrotnej córki jeden kilogram. Spółce pozostały jeszcze cztery kilogramy perłówki, których nikt już nie chciał kupić. Zmuszona koniecznością Spółka odstąpiła swój towar po sklepowej cenie najbliższym sąsiadom. Wprawdzie Dania mówiła: „To jeszcze nie plajta, to tylko pierwsze trudności, zobaczysz, Ulisiu, jeszcze się odkujemy", ale Ula stanowczo wycofała się z interesu twierdząc, że handel nie daje jej żadnej satysfakcji. Zresztą wiedziała, że ciążą teraz na niej nowe, ważniejsze od kaszy-perłówki sprawy ¦—¦ była przecież konspiratorką, żołnierzem Patrolu Bohaterów! Ostatnio Patrol powiększył się o jedną osobę, sanitariuszkę, siostrę dowódcy, czyli Wandę, która przybrała sobie pseudonim: Karytas. Od miesiąca cała grupa ćwiczyła „brzęczyk", to jest naukę nadawania i odbierania tekstów systemem Mor- 10 Koniec zabawy 145 se'a na prawdziwym aparacie radiotelegraficzny Skąd Zawiadowca przytargał ten instrument, nikt się nie mógł dowiedzieć, gdyż okazało się, że jest to tajejh-nica wojskowa. Pewne tylko znaczące spojrzenia, które dowódca Patrolu wymieniał z Valentinem, pozwalały się domyślać jakiegoś udziału w tej akcji Marysia Macie-jowskiego, ale były to tylko domysły. Od tego historycznego momentu cały Patrol poczuł się strasznie ważny i płonął z emocji zasiadając przy nadajniku. Zawiadowca zapowiedział gruntowne szkolenie wojskowe, zaznaczając wyraźnie, że odcina się od błazeń-skich akcji dywersyjnych w rodzaju „bombowej" historii Patrolu Patriotów z Krowodrzy, który pewnego popołudnia rozsadził zbutwiałe ściany Grochalowej wo-zówki narażając hukiem eksplozji na szwank przechodzący opodal drób i pana Bila Maryśka-Bandyci. Omal nie wypadł on z okna wprost na rozlatujący się daszek wspomnianego obiektu. Dywersanci, pomimo że zost aresztowani przez seniora Grochala w nowej wozów i trzymani tam przez jedną dobę o chlebie i wodzie, za powiedzieli inne wyczyny, od których miał zadrże< Kraków. Miała to być akcja odwetowa za wysadzeni' w powietrze przez Niemców pomnika Grunwaldzkiego. Rzecz jasna, że Patrioci stali się z miejsca sławni na całej Krowodrzy. Zawiadowca zbagatelizował jednak tę sprawę i powiedział, że Patrol Bohaterów jest poważną organizacją, której nie zależy na rozgłosie. Ale żeby Bohaterzy nie zazdrościli wojskowych emocji Patriotom, wystarał się o nadajnik, tworząc w ten sposób w swojej grupie mocny, bojowy nastrój. Pierwsza okupacyjna zima, wyjątkowo surowa. Ludziska kurczyli się na mrozie, wyczekując cierpliwie w kolejkach po głodowe racje żywności przy- 146 diielanej na kartki. W ogonku po czarny, gliniasty chleb stało się trzydzieści razy dłużej, niż trwało zjedzenie przydziałowej ćwierćkilogramowej porcyjki. Patrol spotykał się co dzień w komplecie na długo przed otworzeniem piekarni przy ulicy Śląskiej i przytupując z zimna nogami, zacierając ręce, opowiadał sobie wojenne „kawały" porozumiewając się alfabetem Morse'a. Były to wprawki w szybkim nadawaniu i odbieraniu znaków. Po dłuższym ta-ta-ta-ti-ta następował głośny wybuch śmiechu, zrozumiały tylko dla wtajemniczonych. Chłopcy nadawali dowcipy gwizdnięciami, a dziewczęta owym ta-ta-ti-ta. — Hej, wiara, wiecie, jakie Wicek Ciaćma dał ogłoszenie do szmatławca? — „nadał" Stefek z łobuzerskim uśmiechem. „Prowadzę hodowlę baranów — specjalność »Uberalesy«. Oczekuję propozycji. Adolf Chitler". Za parę dni będzie kupa śmiechu, zobaczycie! — zapewnił. — Te, powiem ci, co średni Kędziora zrobił w obecności folksdojcza, kiedy coś tam załatwiał w magistracie. Wszedł do biura, stanął na progu i podniósł rękę do góry, jak to robią szkopy przy „hajhitler". Folks-dojcz, co siedział za biurkiem, zerwał się i też podnosi łapę wrzeszcząc: Heill A Kędziora nic, trzyma wciąż grabę w górze i mówi spokojnie: „takiego dużego kundla mam w domu". — No i co, z a m k 1 i go za to? — spytał spłoszony Mocarny. — liii, Kędziora by się dał zamknąć? Dał drapaka, i tyle. Aż się cieplej robiło od tych pogwarek, chociaż ziąb szorował po plecach, a głód skręcał kiszki. — Kruca, mogliby już otworzyć — zauważył pierwszy Józek, mało odporny na zimno i głód. — Jeszcze z godzinę postoimy. 147 — Te, Stefek, popatrz, ten frajer pompka nie stał tu przed chwilą. Skąd on się wziął w ogonku? — A juści, że nie stał — przyświadczyła babina z Modrzejówki. — Teraz się przylepił. — Panie, odlep się pan, ale już — powiedział spokojnie Zawiadowca podchodząc z wolna do faceta w dżokejce. — Cóż ty mi, smarkaczu, będziesz rozkazywał, gdzie mam stać! Stefek wsunął pięści w kieszenie wytartej kurtki i wzrokiem utkwionym w daszku dżokejki szedł śmiało] na jej właściciela. Stojąca za Stefkiem paniusia, kuląca! się od zimna w swoim wyleniałym futerku, dodała cien-J kim głosikiem: — To prawda, pan tu nie stał od początku. Ter chłopczyk ma rację. „Chłopczyk" popatrzył surowo na paniusię, któral spłoszona, naciągnęła nerwowo wystrzępione mitenkij na posiniałe palce. — Odlepisz się pan czy nie? Pytam po raz ostatni odezwał się z godnością Zawiadowca. Właściciel dżokejki roześmiał się urągliwie, odsłaniając wspaniały garnitur złotych zębów. Aprobując nieugiętą postawę swojego dowódcy żołnierze Patrolu, Józek i Mocarny, zaczęli się przysuwać do niego na znak, że są gotowi do obrony sprawiedliwości „ogonkowej". Krużlina widząc, na co się zanosi, rozpoczęła rokowania: — Proszę pana, my wiemy, że panu też się należy chleb, ale my czekamy wszyscy już dwie godziny, a pan przyszedł przed chwilą i chce się wymigać od stania. My już bardzo zmarzliśmy, a panu nawet jeszcze nos nie zdążył posinieć, więc to najlepszy dowód, że pan się przylepił. Niech pan stanie jednak w kolejce. . 148 Mężczyzna nie reagował na zbiorowe protesty wpierając się szerokimi barami w zwarty szyk ogonka. — Wypchnąć łobuza na siłę — wyseplenił emerytowany radca Kolba. — Tak, tak —¦ przytaknęła paniusia w mitenkach. — Zacznij, chłopczyku, a my ci pomożemy — zachęciła Stefka. Zawiadowca po raz drugi spiorunował ją wzrokiem i zaciął usta. Ale zanim zdecydował się, co dalej robić, „Złotousty" strącił mu z głowy kaszkiet i podstawił nogę. Chłopak runął na bruk. Siostra Karytas krzyknęła: ranyboskiestefek! Paniusia w mitenkach, wierna obietnicy, przyskoczyła do złotoustego i kilkakrotnie dziabnęła go w ramię kościstymi piąstkami, a radca Kolba dławiąc się astmą i oburzeniem podstawił mu pod nos swoją laskę, warcząc: łobuuuzie! Zawiadowca podniósł się z ziemi, otarł rękawem krew cieknącą z nosa i dał znak „żołnierzom", że nie życzy sobie ich pomocy. Jednak siostra Karytas podjęła na-natychmiast akcję sanitarną, tamując bratu-dowódcy krew lecącą obficie z nosa. Złotousty, klnąc i odgrażając się, wycofał się z ogonka. W kolejce zapanował spokój. Wszyscy czekali cierpliwie chwili, w której zapach gorącego chleba rozniesie się po ulicy. Zaraz się schwyci w zgrabiałe ręce ciężkie, gorące bochny, wbije zęby w miękki, rozlatujący się miąższ i wreszcie zapcha szarpiącą dziurę w brzuchu. Miarowe tupanie, kaszel i coraz rzadsze wybuchy śmiechu sygnalizują zbliżenie się kresu warty pod piekarnią. Już, już! Dają chleb! Tłum nagle szarżuje na drzwi piekarni, łamie się mozolnie strzeżony przez kilka godzin porządek; pisk, krzyki — ludzie, miejcie litość, tu są dzieci! Nikt nie słyszy perswazji, nie patrzy na innych. Gnieciony, popychany wpływa niemal, niesiony prądem fali, w ot- 149 warte drzwi sklepu. Byle bliżej lady, byle starczyło dla niego! W skąpym świetle migoczą krążki niklu i miedzi, ręka piekarza zgarnia pośpiesznie pieniądze i rzuca w wyciągnięte dłonie czarne bochny. Piekarzowa wprawnym ruchem wycina kupony z różowych kartek. Biada, jeśli się pomyli i wytnie za dużo — wtedy krzyk i rozpacz: — Jutrzejszy chleb mi pani wycięła, co teraz będzie!... „Żołnierze" Stefka łapią chleb i wrzucają do sznurowych siatek. Teraz czym prędzej do domu! Ciepły bochen, przyciśnięty do piersi, przyjemnie grzeje i kusi do jedzenia. Może by tak troszkę ugryźć? Tylko kąsek, żeby starczyło jeszcze na śniadanie... Jaki wilgotny, ale dobry... Co, już tylko tyle zostało? — Opchnąłeś już swój przydział, nie waż się dalej jeść! — krzyczy siostra Karytas do Zawiadowcy. — Przestań, bo teraz wjeżdżasz zębami na moją porcję! — Mało tego chleba... — wzdycha dowódca i wciska resztę bochenka za połę kurtki. Krużlina wpada do domu ze swoją zdobyczą. Rozpina gorączkowo haftki kusego kożuszka i ściąga włóczkowe rękawiczki. — Mamo, zmarzłam! Zupełnie nóg nie czuję! Matka dzieli bochen na równe części i rozdaje wszystkim maleńkie porcyjki. Z czterech przydziałowych racji trzeba zrobić pięć, bo ukrywający się Miron nie ma i nie może starać się o kartkę żywnościową. Każdy bierze swoje dwadzieścia deka chleba i dzieli je na trzy części: śniadanie, podwieczorek i kolacja. Naturalnie „kolację" zjada się często-gęsto zaraz po chudym obiedzie, a wieczorem siedzi się ze skurczonym żołądkiem. — Mamo, tak mi się chce jeść... — wzdycha czasem Wierna Rzeka. Matka wyjmuje z kredensu swoją porcję i odkrawa z niej kawałek. — Bierz... — A ty nie będziesz głodna? — Nie. Zresztą może Iza kupi coś w lecznicy... Zaraz po wypłacie dokupuje się chleb na tak zwanym pasku. Paskują chlebem zawodowi handlarze, badylarze mający pod dostatkiem mąki, pracownicy niemieckich urzędów, czasem i salowe w szpitalach, którym pacjenci oddają swoje kartki żywnościowe. Zdarzały się takie szczęśliwe dni, kiedy można było wbić na raz pół bochna. Potem przez resztę dnia człowiek miał spokój z jedzeniem, bo skręcały go boleści od tej czarnej gliny: zdawało się wtedy, że się nie zatęskni za chlebem co najmniej przez tydzień. Ale już na drugi dzień węszyło się po spiżarni za nie dojedzonymi skórkami, i jak one smakowały! Na cześć przydziałowego chleba powstawały „ogonkowe" poezje, które żołnierze Patrolu recytowali chóralnie ku uciesze zziębniętych ogonkowiczów. ... a ten czarny chlebuś niech go porwią kąty... — intonował Zawiadowca, a każdy z żołnierzy dorzucał zwrotkę własnej kompozycji: ... Po dwóch jego kromkach maleńka dziecina gazem naładuje balon Zeppelina. „Oda do chleba" miała kilkanaście zwrotek i każda ¦/. nich była witana wybuchem śmiechu. W ogonkach śmiano się chętnie i z byle czego, śmiech aplikowano sobie jak lekarstwo broniąc się nim przed koszmarem 150 161 1 wojny. Zwłaszcza na Krowodrzy stanowił walutę najwyżej cenioną przez najbiedniejszych obywateli. Józek i Mocarny wytrwali w ogonkach do pierwszych styczniowych mrozów, bo właściwie stawali do nich bardziej przez żołnierską solidarność niż z rzeczywistej( potrzeby: w ich domach nie brakowało jedzenia, wór mąki zawsze się jeszcze znalazł w kącie spichlerza. Po nich odpadła Wierna Rzeka z powodu odmrożeniaj nóg, następnie siostra Karytas, z tej samej przyczyny.; Najdłużej wytrwał Stefek, ale i jemu w końcu mróz do-; brał się do kości, nie pomogło owijanie nóg gazetami' ani szmatami. Razem z siostrą siedział teraz w domu; grzejąc się koło żelaznego „diabełka", w którym z braku węgla palono trocinami. Matka robiła co dzień wywar z łupin ziemniaczanych, w którym rodzeństwo moczyło chore nogi. Trochę to pomagało, uśmierzało ból i nie mniej męczące swędzenie. Zawiadowca nie mógł się doczekać, kiedy rany na nogach się zagoją; gdy się wreszcie zamknęły, okazało się, że palce są jeszcze tak opuchnięte i bolesne, że żadnego buta nie dało się wcisnąć na nogę. Omal nie płakał ze złości. U Krużlów działo się podobnie — Wierna Rzeka moczyła nogi w takim samym wywarze i chodziła w skarpetkach nakładanych jedna na drugą, bo stopy nie mieściły się w butach. Po kąpieli w wywarze Iza smarowała , jej nogi ohydnie cuchnącą maścią i owijała je kawałkami flaneli. Delikwentkę aż skręcało z niecierpliwości. Przez te nogi zerwały się zupełnie jej kontakty z Patrolem. Podobnie jak i ze szkołą, która zresztą w postaci legalnej już nie istniała, bo Niemcy oczywiście nie pozwolili na naukę w gimnazjum. Nauka w szkołach średnich zeszła więc do podziemia. Jedyną pociechą dla odmrożonej Wiernej Rzeki były codzienne wizyty Danieli, która miała nogi w porządku, 152 bo nie sterczała w ogonkach po żywność. Przedsiębiorcza pani Julia zdobyła świetne kartki żywnościowe i u Danieli było jako tako syto. Przyczynił się do tego w dużej mierze zakwaterowany u pani Złotnickiej niemiecki inżynier, który demonstrował swoją życzliwość dla obydwu Polek za pośrednictwem kuponów odcinanych ze swoich niemieckich kartek. Dania, choć już uczennica trzeciej klasy, miała tych samych nauczycieli co Ula, toteż brała od nich dla przyjaciółki zadane lekcje. Przynosząc je co dzień, opowiadała, jakie to wspaniałości można kupić w sklepach „Nur fur Deutsche". — Półki uginają się od luksusowych artykułów, a zapachy w tych sklepach — przedwojenne! Aż się słabo robi... Gdy Ula odpisywała tematy zadań, Dania kręciła się przy drzwiach łączących sypialnię z pokojem zajętym przez Wehrmacht dla młodego lejtnanta brygady pancernej. — Co on robi, że tak jest cicho? Nasz inżynier jest w ciągłym ruchu: albo telefonuje, albo przyjmuje gości, albo rozmawia z mamą. A ten wasz jakiś straszny mil- czek... — Rzeczywiście, nigdy nie wiemy, czy jest w domu, czy go nie ma — stwierdziła Ula. — Gdybyście były mądre, to też mogłybyście mieć niemieckie kartki. Nie musiałybyście co dzień opychać tylko przydziałowego chleba — powiedziała Dania. — Nasz inżynier odstąpił nam w tym miesiącu mnóstwo wolnych kuponów... — My z naszym Niemcem nie rozmawiamy — wyjaśniła Ula. — Jak to, w ogóle się do niego nie odzywacie? — Nie. — Taki niesympatyczny? 153 — Czy ja wiem? Gdyby nie mundur i język, wyglądałby „nieszkodliwie". — No to mogłybyście się z nim dogadać w sprawie kartek. — Sęk w tym, że żadna z nas nie ma ochoty na dogadywanie się ze szwabem. Daniela prychnęła pogardliwie. — Nie rozumiem was. Przecież naszym obowiązkiem jest nie dać się Niemcom. Jak można odrzucać szansę przetrwania najgorszego okresu? Przecież nam się należy to, co oni przywłaszczyli wyłącznie dla siebie! Korzystając z ich kartek sięgamy po to, co jest naszą własnością! Ula pokręciła głową, nie zgadzała się. — Skoro wydarli nam wszystko, niech nie rzucają teraz ochłapów... Zabrali nam ziemię, wolność, zabili tyle niewinnych ludzi, a teraz mielibyśmy łaszczyć się na ich nędzne kupony. Nie, Daniu! — Widocznie możecie się bez nich obejść... — Och, Daniu, żebyś ty wiedziała... nas uratowałaby nawet dodatkowa najgorsza kategoria polskiej kartki... Daniela wzruszyła ramionami. — To już obłędna skrajność, nie rozumiem takiej zajadłości. Jakie wobec tego widzicie wyjście z sytuacji? Ula westchnęła. — Najprościej byłoby, gdybym ja poszła do pracy, ale mama nie chce o tym słyszeć. Każe mi się uczyć, a przecież mogłabym pogodzić pracę z nauką. — Mówiłam ci: weź się do handlu, ale ty wolałaś kręcić nosem. — Nie, Daniu, handel nie dla mnie — nie mam do tego zrywu. Muszę coś innego wymyślić... Muszę szybciej dobrnąć do małej matury. Zastanawiam się, czy nie można by naraz robić programu dwóch klas? Mogłabym przecież robić na kompletach trzecią klasę, a samodziel- 154 nie przerabiać program drugiej i zdawać w ciągu roku kolejno przedmioty.... — To byłoby fajne! Mogłybyśmy uczyć się razem. — Jak tylko wygoją mi się nogi, szurnę do dyrki w tej sprawie. Jak myślisz, zgodzi się? — Z nią nigdy nie wiadomo, jak postąpi, ale powinna się zgodzić. No, już uciekam. Ale mówię ci jeszcze raz: wy się musicie nauczyć politykować. I trzeba się zabrać do tego waszego lejtnanta, on może być pożyteczny, tylko zdobądźcie się na trochę grzeczności. Po jej wyjściu Ula zaczęła rozważać słowa przyjaciółki: czy dobrze robią, że tak pielęgnują w domu uczucia pogardy i nienawiści do wszystkich bez wyjątku Niemców? Wprawdzie Ula ma wątpliwości, czy to, co odczuwa, jest właśnie nienawiścią. Ona raczej posądza siebie o skondensowany lęk pomieszany z przeogromnym zdziwieniem, że istoty o ludzkich twarzach i głosach mogą być bardziej niebezpieczne niż dzikie zwierzęta. Sama o tym nie wiedząc, uczy się dzień w dzień prawdy o wojnie i o okrucieństwie człowieka. Jest w tej nowej wiedzy gorycz dojrzewania i dziecinne przerażenie. Daniela ma rację. Przetrwać i okpić wroga. Wcale niezła dewiza, ale czuje, że ani ona, ani jej matka tego nie potrafią. Może Iza jedna nadawałaby się do jakichś chytrych manewrów, gdyby umiała ukryć nienawiść do Niemców i strach o życie Mirona. Swoją drogą mają piekielny problem z tym kochanym chłopakiem, ledwie wylizał się z ran i wrócił do domu, już nie może usiedzieć. Nie chce pogodzić się z tym, że dokąd Iza nie zdobędzie dla niego „lewych" dokumentów, nie wolno mu się ujawniać ze swoim istnieniem, nie wolno mu dosłownie nosa wychylić za 155 próg. Żal Uli tego „więźnia", ona na jego miejscu już by dawno oszalała z rozpaczy. Klan rodzinny zdecydował, że Miron po otrzymaniu papierów zamieszka na Prądniku u dziadka Krużla. Tu, na Odrowąża, znali go wszyscy, a zatem żadna mistyfikacja nie miała najmniejszych szans powodzenia. Tu trzeba było siedzieć w ukryciu i, o ironio — patrzeć spokojnie na grabież własnego pustego nadal mieszkania, położonego o kilkanaście metrów od kryjówki. Rodzina Mirona jeszcze nie wróciła z uciekinierki i w ogóle nie wiadomo było, co się z nią dzieje. W domu rodziców Mirona panoszyła się teraz familia folksdojczów, najbliższych sąsiadów z kamienicy. Iza musiała dobrze się nakłopotać, aby utrzymać krewkiego męża na wodzy, gdy rabowano jego mienie. — Nigdzie nie pójdziesz, niczego nie będziesz odbierał! Mało ludzi rzeczy potraciło? Ciotka z Brześcia chodzi w tym, w czym zastała ją wojna, całe mienie przepadło, nawet kufry wysłane do Krakowa. Uważa się pomimo wszystko za szczęśliwą, bo ocalała jej rodzina. — Ale miała gdzie się schronić, ma dom rodziców, ma dach nad głową dla siebie i synów, a jeśli moja rodzina wróci, gdzież się podzieje? — Nie martw się o to teraz. Jeśli wrócą, pomieścimy się wszyscy tutaj. — Iza! — Uspokój się, nie krzycz, bo cię kto usłyszy. Najgorszy był problem urządzenia Mirona w sposób legalny w nowym układzie faktów. Iza usiłowała znaleźć dojście do osób, dostarczających fałszywe dokumenty, ale ciągle ją zbywano obietnicami, a dokumentów jak nie było, tak nie było. Im więcej przybywało więźniowi sił, tym bardziej odczuwał swoją niewolę: niecierpliwił się, nudził, wybuchał gniewem. Przed południem czytał, potem czekał na powrót Izy z lecznicy, w której zatrudnił ją w charakterze pielęgniarki profesor Getzel. Dzięki tej posadzie egzystow&li, ale Miron nie był zadowolony z rodzaju zajęcia żony. — Ty i pielęgniarstwo! ¦— mówił. — Zapach karbolu, bandaże, jęki i nocne dyżury! Marzyłaś o teatrze, o poezji, pasjonowałaś się historią sztuki, a teraz, gdy jesteśmy razem, mówisz o swoich chorych, nie wychodzisz ze szpitala nawet po ukończeniu dyżuru. Zamiast czytać wieczorami poezje wertujesz podręczniki medyczne. Stajesz się kimś zupełnie innym... Iza powściągała gniew i żal, starając się zrozumieć męża. — Kochanie, sztuką się teraz nie nakarmimy, a przecież wiesz, jak ciężko znaleźć dobry zarobek. Jestem szczęśliwa, że mam stałą pracę, ale zaufanie profesora bardzo mnie zobowiązuje. Muszę złożyć egzaminy pielęgniarskie, muszę wykazać jakąś wiedzę w tej materii — przecież wiesz, że jestem niedouczoną pielęgniarką, cóż znaczą kilkumiesięczne kursy? — Jak tylko znajdę pracę, zmuszę cię do rzucenia tej posady. To absurd. Musisz zacząć studia dramatyczne. — Nie w tych czasach, zapominasz, że jest jeszcze ciągle wojna! — Właśnie z powodu wojny cenniejsza od chleba jest poezja. Właśnie dlatego, że Niemcy tak bezwzględnie nam ją odebrali. Chleb — to sprawa zdobycia kartek lub pieniędzy, a sztuka... nie rezygnujmy z niej dlatego, że o ten chleb jest trudno, że wojna, że nieszczęście. Nie rezygnujmy! — Ach, ty nie wiesz jeszcze, jak bardzo zmienił się świat w tym czasie, gdy ty chorowałeś. Ocalało nam mieszkanie, meble, suknie — w naszym domu nie widać wojny, bo ona nie zdążyła nas jeszcze zniszczyć, ale tam, za progiem domu, jest wszystko inne, inne! Ty na- 156 157 wet nie umiesz sobie tego wyobrazić, bo to są sprawy nie do wyobrażenia. Przekonasz się już w pierwszym dniu, w którym wyjdziesz za próg domu. — Ja nie wiem, co to wojna? Ja? — Wojna, której ciebie uczono najpierw w korpusie kadeckim, a potem w Podchorążówce, nie jest podobna do tej, którą zobaczysz, gdy wyjdziesz z domu. Ty jeszcze nie znasz ulicy, którą się pędzi gromady obdartych, wychudzonych, ośmieszonych Żydów do uprzątania śniegu, nie wiesz, jak wygląda ściganie „polskich bandytów" przez uzbrojonych po zęby żołdaków. Mam ci przypominać Wawer? Ty znasz tylko „grę wojenną", zapamiętaną z podręczników i wykładów. Miron ścisnął skronie dłońmi i zawołał: — Przestań, nie mów mi już o tym, czego nie znam. Zdążę wszystko poznać i wszystkiego się nauczyć. Nie potrzebuję korepetycji! Czuł się dotknięty faktem, że jego dziewczyna poznała wcześniej niż on codzienność okupacyjną, razem z obowiązkami walki o ich wspólny byt. — Tylko zdobądź mi dokumenty, nic więcej! Za resztę ja odpowiadam. Bądź pewna, że sobie z wojną poradzę i nie pozwolę ci tak harować. Odczujesz, że masz męża, i twoja rodzina odczuje również, że jest mężczyzna w domu. Iza popatrzyła ciepło na zasępioną twarz swojego chłopca. — Przecież ja jestem szczęśliwa, że w ogóle żyjesz i że jesteśmy razem... — Mnie to nie wystarcza — odpowiadał chmurnie. Najgorsze były popołudnia i wieczory, w których Iza miała dyżur w lecznicy. Wtedy Miron miotał się po kuchni (obecnie było to jego locum), chodził z kąta 158 w kąt, podpierał ściany, gadał z kanarkiem i raz po raz podchodził do okna. ¦ Matka błagała go, by nie odchylał firanki. — Licho nie śpi. Niech cię ktoś zobaczy, co będzie? Dziś czasy tak niepewne, że nikomu nie można ufać. Mało to aresztowań spowodowanych zwykłą ludzką gadatliwością? Miron wybuchał: — Ja już dłużej nie mogę! Nie mogę tak żyć między piecem a spiżarnią! Nie mogę kryć się za parawanem z rajskimi ptakami! Jestem mężczyzną, jestem żołnierzem — muszę coś robić, choćby tłuc kamienie, dziurkować bilety w tramwajach! — Ależ ty nawet nie jesteś zupełnie zdrowy... — Ale chodzić już mogę, mało to ludzi porusza się z laską? — Młodych mało. I dlatego natychmiast wpadniesz Niemcom w oczy; wylegitymują cię i zabiorą. Musisz siedzieć w domu, dopóki nie dostaniesz dokumentów. Miron żachnął się: — Wolałbym już przenieść się na Prądnik. Tam przynajmniej mógłbym spacerować po ogrodzie... Matkę zabolała ta egoistyczna uwaga, ale że była dla młodych wyrozumiała, pogodziła się z myślą, że zięć tęskni za obcym wygodniejszym domem, pomimo tego że tu spotkał się z całą macierzyńską serdecznością. To były wybuchy niecierpliwości, bo w gruncie rzeczy Miron bardzo polubił swoją nową rodzinę i przywiązał się do niej. Pod wieczór, gdy wszyscy przygotowywali się już do spania, chwycił matkę w ramiona i powiedział gorąco: — Wybacz mi to głupie gadanie. Ja nie chcę rozstawać się z wami i nie zależy mi na spacerach w ogrodzie. To bezczynność tak psuje mi krew i nerwy... Matka rozjaśniła się i przyrzekła sobie, że zaraz z ra- 159 J na pobiegnie do wypożyczalni po nową książkę dla] „więźnia". Czasem w te najgorsze zimowe wieczory przychodziła] za parawan z rajskimi ptakami Ula z pudełkiem warca- 1 bów. — Zagrajmy — proponowała, chociaż warcaby już od roku przestały ją pasjonować. Grali godzinami, przecierając z senności oczy. Oczekiwali powrotu Izy. Nieruchomieli słysząc na schodach jej kroki. Potem Ula podbiegała do kredensu, by wyjąć z niego kromki chleba posmarowane buraczaną marmoladą, a Miron zapalał gaz na kuchence, żeby podgrzać wody na herbatę z jabłczanych obierzyn lub mięty. Iza wracała z twarzą szarą od zmęczenia i siadała na krześle w płaszczu, w botach, opuszczając torebkę na podłogę. — Jeszcze nie śpicie? — mówiła z udanym gniewem, bo przyjemnie było zastać nakryty stół z gorącą herbatą, zostać uwolnioną od ciężkiego palta i sztywnych botów. Miron, klęcząc, odpinał zabłocone klamerki, ściągał jej z nóg botki i nakładał ciepłe bambosze. Ula rozcierała jej zmarznięte ręce i poiła herbatą. Tając powoli od zimna, Iza dochodziła do siebie. Opadało z niej zmęczenie, napięcie nerwowe — wracały jej siły i chęć do życia. Jak dobrze jest jej wśród tych najbliższych ludzi, oczekujących na nią z uśmiechem i dobrym słowem! Wdychała z ulgą zapach mięty i zbożowej kawy, odganiający skutecznie wspomnienie szpitalnych odorów. Owinięta matczynym szalem, czując wzbierające ciepło, przymykała oczy w błogim znużeniu. Siostra rozgrzewała jej teraz nogi flanelowym kocem nagrzanym od kafli, Miron gładził ręce i przytulał je do ust. 160 „Czy można być bardziej szczęśliwym? — myślała — czy można żądać od życia więcej w taki straszny czas?" Odstawiała szklankę z herbatą i przytulała do siebie obie głowy. — Moje skarby — szeptała — moje najmilsze skarby... Kiedyś takiego wieczoru zerwała się z krzesła przypominając sobie o małej, słodkiej niespodziance. — Coś wam dziś przyniosłam, zgadnijcie co. — Landryny? — zapytał Miron. — Nie, coś lepszego! — Galaretki w cukrze? — wyraziła nieśmiałą nadzieję Ula. — Nie, coś znacznie lepszego. Szwagier ze szwagierką popatrzyli na siebie zdumieni: co też to może być? Iza, ciesząc się ich niecierpliwością, już sięgała do torby. — Chałwa! — krzyknęli równocześnie i rzucili się do rozwijania tłustawej paczuszki. Podzielili smakołyk na pięć równych części, zostawiając dwie z nich dla matki i ciotki Stefy. — Czy to jest prezent od wielbiciela? — zapytał Miron, udając zazdrość. — Oczywiście. Od appendicitis chronica, jeśli interesują cię szczegóły. — Czy te twoje przypadki mówią do ciebie: „siostro"? — zapytał. — Nie. Mówią: „siostrzyczko". I darowują mi kwiaty, które przynoszą im odwiedzający. — A co robisz z tymi kwiatami? — Ofiarowuję je tym chorym, którzy nie otrzymują kwiatów. — Moja miłosierna siostrzyczka — rozczulił się Miron. — A kiedy przyniesiesz kwiaty swojemu mężowi? — Mąż dostaje kwiaty od szwagierki, od teściowej 11 Koniec zabawy 161 i od siostry teściowej. Wystarczy. Już i tak zanadto jest rozpieszczany. Boję się, że któregoś dnia nie zastanę tu męża, lecz primadonnę. — Jak tylko twój mąż pozbędzie się laski, zaraz czmychnie, zobaczysz. Rozpieszczajcie więc, póki macie mnie jeszcze przy sobie... — Nic z tego, mój drogi. Ciotka Maryla postanowiła zaopiekować się rannym „bohaterem spod Tywonii" i nic nie jest w stanie złamać jej decyzji. — A więc jestem w sidłach kobiet... Iza roześmiała się. — Nie wyobrażasz sobie, jak Maryla przeżywa twoją sprawę. Co dzień telefonuje do mnie, aby zdobyć informacje o twoim zdrowiu. W zapale konspiracji stosuje diabelnie skomplikowane szyfry, tak że nigdy dokładnie nie wiem, jakie wiadomości na temat twojej kwatery ma mi do przekazania. Wczoraj na przykład nadała taki kablogram: „Żyto już dojrzało". Jak myślisz, co to może oznaczać? — Żyto... żyto... kojarzy mi się z urodzajem, ale znów urodzaj nie przystaje do sytuacji — zastanowił się Mi-ron. — Słuchajcie — wtrąciła się Ula — może żyto oznacza ulicę Żytnią? — No i co z tego? Przecież dziadkowie mieszkają przy ulicy Czerwonej. — Zapomniałaś, że dom dziadka ma podwójny adres? Wejście jest od Czerwonej, ale bok ogrodu przylega do Żytniej. — Rzeczywiście... a więc oznaczałoby to: ulica Żytnia już dojrzała... no, ale do czego dojrzała? — Uff... a to ciocia zabiła nam klina w głowę. — Może to ma związek z kuzynami z Brześcia? — poddała Ula. — Wiecie, co ja myślę? — odezwała się Iza. — O ile 162 znam ciotkę, to chodzi po prostu o zawiadomienie, że przygotowała już pokój dla Mirona. — Ależ takiej informacji nie musiała szyfrować! — Oczywiście, że nie musiała, ale chciała. — W jakim celu, żeby nas zaintrygować? — Raczej chodziło jej o stworzenie atmosfery tajemniczości. Ciotka jest nieuleczalną romantyczką i w tym wypadku chce nadać zwykłej sprawie rodzinnej walor patriotyczno-konspiracyjny. Przypuszczam, że jej wyobraźnia skroiła już model bohatera na twoje wymiary i teraz biada ci, jeśli okażesz się pospolitym lokatorem. Dla niej jesteś przede wszystkim, „rannym bohaterem spod Tywonii", a dopiero potem Mironem Gaczkiem, mężem bratanicy. — Czy ciotka wie, że będę mieszkać na „lewych" papierach? — Wie. Jest tym wzruszona i zachwycona. Ona prawdopodobnie wywróciła dom do góry nogami organizując skrytki i schowki na całej posesji. Jestem przekonana, że masz tam przygotowanych kilka tajemnych schowków na strychu, w piwnicy, w ogrodzie i we wszystkich komórkach; dokoła domu... A Marylica rzeczywiście przewróciła dom do góry nogami. Pracownia tkacka została bezlitośnie wytrzebiona z wszelkich babskich fintifluszków i na cześć byłego kadeta zamieniona w małe muzeum wojskowe: ściana nad łóżkiem została odarta z uroczego kilimka i udekorowana wypłowiałą makatą z haftowanym orłem jagiellońskim. Pod orłem zawisła szabla ułańska pana Alfreda, niedoszłego konkurenta ciotki, który umknął we wrześniu do Rumunii. Pod szablą przypięto odznaczenia bojowe z pierwszej wojny światowej, odpięte z bluzy wojskowej dziadka Krużla, oraz zawieszono fotografię 164 statku wojennego, na którego pokładzie stał w grupie majtków urwis łudząco podobny do pana Emila Krużla. Nad stolikiem nocnym zawisł portret Napoleona przeniesiony z pokoju dziadka i obraz olejny przedstawiający szarżę kawalerii polskiej w wąwozie Somosier-ry. Całości dopełniał medalion z podobizną księcia Józefa oraz popielniczka z brązu przedstawiająca Bartosza Głowackiego zatykającego otwór armaty konfederatką. Ażeby drogi gość miał jednolity nastrój w swoim pokoju, na stole przy oknie złożono komplet roczników „Wiarusa" i kroniki historyczne bitwy pod Konarami. Nie znając dnia ani godziny przybycia „bohatera spod Tywonii", ciotka kilka razy dziennie sprawdzała, czy niesforni „Budrysi" z Brześcia, ulokowani w jadalni, nie przestawili jakiegoś drobiazgu w poikoju-muzeum oraz zmieniała wodę w dzbanie, w który co parę dni wkładała dwa świeże kwiaty: jeden biały, drugi czerwony. Oczekiwanie bohatera stało się treścią życia Maryli-cy. Co dzień wysyłała meldunki na Odrowąża i zapytania o całość osoby drogiego rannego. Wieczorami, po przećwiczeniu rozmaitych patriotycznych utworów łącznie z polonezem „Pożegnanie ojczyzny", zasiadała do pracy nad wymyśleniem nowego szyfru, który umożliwiałby bezpieczne dla Mirona (w jej mniemaniu) porozumienie się z bratanicą na temat postępu gojących się ran, samopoczucia bohatera oraz sprawy dowodu osobistego i przyjazdu na Prądnik. Sprawę fikcyjnego zatrudnienia Mirona pod nowym nazwiskiem wziął na siebie wuj Tomek, angażując pana „Henryka Dębosza" na magazyniera swojej firmy. Miron miał więc już swoje miejsce pod niebem, zaświadczenie pracy, choć nadal nie miał dowodu osobistego. Praca nad szyfrem była żmudna i niebezpieczna, więc 165 Marylica raz po raz sprawdzała szczelność zaciemnienia w pokoju, nasłuchiwała szmerów na strychu — podchodziła na palcach do drzwi i nagle je otwierała, patrząc, czy nie ukrył się za nimi szpieg niemiecki. Na wszelki wypadek miała zawsze pod ręką sztylet harcerski siostrzeńca z Brześcia, który tygodniami rozbijał się po domu za swoją ulubioną finką. Któż by przypuszczał, że to czcigodna cioteczka uzbroiła się w przywłaszczoną zgubę Grzesia? Ciotka strzegła swojego trofeum, kładąc je w nocy pod poduszkę. Uważała, że postąpiła pedagogicznie konfiskując niebezpieczną broń nieletniemu mężczyźnie, darowując mu na pocieszenie kalendarz żołnierski z 1939 roku. W ciotce w ogóle odradzał się duch matrony polskiej, gdy uświadomiła sobie, że ma pod opieką już nie tylko rodziców, siostrę z siostrzeńcami, lecz i ukrywającego się przed okupantem mężczyznę. Siostrzeńcom postanowiła zastąpić ojca-majora, obecnie więźnia oflagu w Woldenbergu. Zaczęła dbać o ich żołnierską postawę, a zwłaszcza o lekturę. Chłopcy byli egzaminowani w każdą niedzielę z wiadomości historycznych dotyczących kampanii polskiego oręża na przestrzeni wieków. — Jaka jazda była najsilniejsza na wojnie i przy spotkaniach w XVII wieku? — pytała rzeczowo. — Husaria — recytował starszy z Budrysów. — Dobrze. Teraz proszę powiedzieć, jak wyglądało uzbrojenie ochronne w epoce napoleońskiej? — Hełm z grzebieniem, kitą i końskim ogonem oraz' kirys, złożony z napierśnika i naplecznika — terkotał J jak karabin maszynowy drugi z Budrysów. I — Bardzo dobrze, co jeszcze? — gnębiła Marylica dalej. — Za uzbrojenie ochronne można uważać również wysokie czaka ułańskie lut) skórzane hełmy, noszone 166 przez piechotę rozmaitych krajów, gdyż rzeczywiście chroniły głowę od cięcia — odpowiadał trzeci. — Znakomicie! Najmłodszy z was jest najlepiej przygotowany — rozchmurzyła się Ciotka-Polka. Specjalnością Marylicy stało się uzbrojenie i z tego przedmiotu Budrysi musieli się najmocniej obkuwać. — Kiedy zaczęto zarzucać uzbrojenie ochronne? — Pod koniec ubiegłego wieku. Kirysy zachowały się we francuskich pułkach ciężkiej jazdy, w Niemczech w całym wojsku, a w innych krajach zatrzymano hełmy, przeważnie skórzane. Ale podczas I wojny światowej okazały się do niczego — „śpiewali" wszyscy trzej. — A czym chroniono głowę od granatów i kul szrap-nelowych? — ciągnęła nieubłaganie Marylica. — No... hełmami... — odpowiedział niepewnie najstarszy z Budrysów. — Ale jakimi? — nie ustępowała Marylica. — Stalowymi — podpowiedział najstarszemu najmłodszy. — Galowymi — powtórzył nieuważnie najstarszy. — Osioł jesteś! — żachnęła się ciotka. — Syn majora, żeby tak prostych spraw nie znał, to skandal! Zamelduję o tym ojcu w liście. — Cioteczko, ja sobie wszystko powtórzę! Niech mnie ciocia nie kompromituje przed tatą! — Hm... zobaczymy, czy dotrzymasz słowa. Daję ci dwa dni na przerobienie materiału z okresu pierwszej wojny światowej. Teraz Grześ: jaka nowa broń została użyta w pierwszej wojnie? — Gaz — odpowiedział bezbłędnie. — Wymień więc nowe uzbrojenie ochronne — padła komenda. — Maska gazowa i ubranie przeciwiperytowe. — No — odetchnęła z ulgą egzaminatorka. — Przynajmniej jeden z was godzien jest ojca-bohatera. 167 i .1 Ciotka-Polka zmuszona była oczywiście przez cały tydzień przerabiać materiał zadany Budrysom, aby móc ich porządnie przeegzaminować. Rankiem budziła ich pieśnią „Boże coś Polskę", a wieczorem usypiała trójkę braci polonezem Ogińskiego. Czy można było bezkarnie przechodzić dzień w dzień przez sanktuarium bohaterstwa polskiego żołnierza, jakim się stała pracownia tkacka Ciotki-Polki? Niebawem, ku cichej radości Marylicy, dom zaczął się zapełniać niedozwolonym sprzętem żołnierskim, jak pordzewiały bagnet, pamiętający I wojnę światową, oraz wygrzebane w jakimś ogródku trzy granaty — a któregoś dnia cioteczka odkryła wewnątrz warsztatu tkackiego spory zapas nabojów myśliwskich. Najpierw krzyknęła ze zgrozy, potem opanowała się i wieczorem uroczyście, choć bez uzasadnienia tego aktu czułości, ucałowała czoła, siostrzeńców. Oto wreszcie cichy dom nad Białuchą stał się twierdzą polskości! Szwagier-major może spokojnie spać w jenieckim obozie: już ma go kto zastąpić w dalekiej ojczyźnie. Wrogowie, drzyjcie! Ciotka-Polka przy okazji odkrycia dokonanego w warsztacie tkackim zauważyła rzecz o wiele dziwniejszą, mianowicie że mieszkanie na beczce prochu staje się jej żywiołem. ¦ X Ależ się wlokła ta pierwsza okupacyjna zima! Jakby nie dość było wszystkich klęsk, to jeszcze ona dokłada swoje. Węgla nie ma... I sprzedać już nie ma co, żeby za to kupić chociaż parę worków miału... — S i e mówi trudno, idziemy na rampę — podejmuje decyzję Zawiadowca. — Szwabom podkraść to nie grzech. Oni nasz węgiel wywożą z Polski, a my mamy marznąć? Nikt nie protestuje, bo każdy wie, że Stefek ma rację. Ale sama myśl o pójściu „na rampę" przejmuje dreszczem grozy. Nie, nie to, żeby się bali wskakiwania na bufory podczas biegu pociągu, chociaż całkiem niedawno jednemu chłopakowi z Krowodrzy koła obcięły kawałek stopy — chłopcy denerwują się tylko na myśl o „banszucach", którzy piorą z automatów do amatorów czarnego kruszcu. Krowodrza jeszcze nie zdążyła ochłonąć z wrażenia, gdy strażnicy torów usiekli karabinową serią czternastoletniego zdobywcę kilku brył węgla. Ten groźny wróg Tysiącletniej Rzeszy leżał przy torach ze swoim skarbem, leżał przez kilka godzin na trzaskającym mrozie „dla przykładu", dla odstraszenia innych „bandytów". Nie można powiedzieć, aby ten wypadek dodał ducha Krowodrzanom, ale odmrożone kończyny domagały się ciepła, a wyziębłe piecyki nie ogrzewały samym widokiem. 169 111 — Teraz trza inaczej pracować — powiedział z namysłem Stefek — starsze chłopy (to znaczy mniej więcej „chłopy" szesnastoletnie) będą wskakiwać na wagony i zgarniać węgiel na tory. A dziopy i smarkacze muszą to raz-dwa ładować do worków i wiać. Jak się migiem uwiniemy, to banszuce nie zdążą nikogo kropnąć. Metodę tę wypróbowano tego samego dnia. Pod osłoną śnieżycy gromadka krowoderskich zuchów dotarła na rampę kolejową tuż przed przejazdem pociągu. „Starsze chłopy" powskakiwały na ostatnie wagony i błyskawicznie zaczęły zrzucać co większe bryły węgla. Każdy spadający odłamek był równie błyskawicznie chwytany i ładowany do worka Po upływie niecałej minuty, „chłopy" dołączyły do dzieciarni wlokącej swoje wory po śniegu. Trochę dalej, za nasypem, czekały małe dziecinne sanki, pilnowane z całą powagą przez najmłodszych brzdąców. Teraz z radosnymi okrzykami ładowano zdobycz na sanki — i jazda do domu! „Chłopy" pozwalały dziopom załadować się na sanie razem z węglem i ofiarnie ciągnęły ten podwójny ciężar po wertepach Krowodrzy. Teraz można już było się śmiać i kpić. — He, he — parskali chłopcy — guzik nam zrobią! — He, he! Ino patrzeć, jak będą wiać z powrotem do „hajmatu" z portkami w garści! Rozochocona młodzież zatrzymała się przy rogatkach, żeby odsapnąć i wymalować skradzionym węglem patriotyczny protest na ścianie budynku rogatek. Chociaż z futer macie gacie, jednak wojny nie wygracie! W podskokach, z pohukiwaniem wjechano w poczciwą, bezpieczną przystań Mazowieckiej. Stefek Zawiadowca już z daleka dostrzegł pod bramą Grochali przytupującą z zimna Wierną Rzekę. Na widok zaprzęgu sań Ula puściła się biegiem w kierunku dzieciarni. Dopadła kolegów i oznajmiła im nowinę: — Wysiedlają nas! Rzeczywiście wszyscy mieszkańcy ulicy Odrowąża otrzymali nakaz wysiedlenia na peryferie Krakowa. Władze niemieckie uznały za konieczne obsadzenie domów sąsiadujących ze szpitalem garnizonowym wyłącznie obywatelami niemieckimi. — Gdzie nas popędzą? — martwili się co dzień teoretyczni wygnańcy. Równocześnie rozeszła się wieść o wysiedlaniu rodzin żydowskich na Podgórze. — Że ten Pan Bóg nie praśnie w tego Hitlera jakąś solidną bombą! — niecierpliwili się Krowodrzanie. — Zobaczycie, ludzie, co te psubraty będą jeszcze wyprawiać. Dziś wysiedlają, a jutro popędzą za druty...— krakali niektórzy. — Wyłapali nam nasamprzód j e 1 i t e Krakowa, to znaczy profesorów, a teraz się b i e r o m za prostą jenteligencje — stwierdził z powagą Hrabia--Bieda. Wysiedlonym przydzielono mieszkania w pobliżu powstającego getta podgórskiego. Ludziska wzdrygali się na widok tej dzielnicy, z której wiało grozą... Meble ustawione w pożydowskich mieszkaniach straciły swojski wygląd, niemal straszyły... Przecież zaledwie parę dni temu kazano się z tych mieszkań wyprowadzić ich prawowitym właścicielom. W przeddzień przeprowadzki rodziny Krużlów zjawił się ze swoją dorożką nieoceniony pan Motyl, aby przewieźć na Prądnik Mirona. Ciotka-Polka na wieść, że progi jej domu wreszcie przekroczy „patriota spod Ty-wonii" dostała gorączki i czyniąc przygotowania do pierwszej wspólnej kolacji omal nie rozbiła swojego le- 170 171 I gendarnego serwisu z saskiej porcelany. Wszystki lampy naftowe zostały wniesione do jadalni, a domow^ nikom wyznaczono miejsca dokoła ogromnego owalneg stołu. Najlepszy obrus z wyprawy Marylicy przyozdobi stół-arenę, a na pianinie rozłożono nuty z pieśnią „Hej, kto Polak, na bagnety!" Rozstanie rodziny Krużlów z Mironem było rozdzierające: płakała ciotka Stefa (ukradkiem), płakała pa Wicha (dyskretnie), ryczała w głos Ula i żałośnie skom lił Hultaj. Tylko Iza miała całkiem suche oczy... Na drugi dzień konny platon przewiózł cały dobyte rodziny do mieszkania po wysiedlonej rodzinie żydów-! skiej. Przyjaciółki, Ula i Daniela, zostały rozdzielone, bo' pani Złotnickiej przydzielono mieszikanie w innej dziel-; nicy miasta, ale znacznie smutniejszy byl fakt, że Wier-; na Rzeka została odcięta od Patrolu Bohaterów. O tym, aby dojeżdżać systematycznie na zbiórki z drugiego końca Krakowa na Krowodrzę nie było na razie mowy, choćby ze względu na godzinę policyjną. To był cios najgorszy — rozstanie z Krowodrzą, krajem szczęśliwego dzieciństwa. W nowej sytuacji zbliżyła się Ula do najstarszego z braci Maciejowskich, Tomasza. Oprócz zajęć na kompletach często biegała ,,na posyłki" załatwiając wujowi Tomkowi wiele drobnych spraw w różnych dzielnicach miasta. Mieszkali teraz niedaleko siebie —¦ ona pod Krzemionkami, wuj tuż za Wisłą, na Kazimierzu. Cichy, spokojny eks-ułan objął ster rodzinnej arki: załatwiał wszystko, co było do załatwiania, wyszukiwał posady krewnym, udzielał pożyczek i zasiłków. Przywykło się szukać w potrzebie jego pomocy. Gdy tylko doskwierała jakaś troska czy bieda, szło się z nią do Tomka, a Tomek znajdował radę i środki na usunięcie bolączki. 172 W miarę jak powiększały się obroty przedsiębiorstwa, wuj rozszerzał swoją opiekę nad potrzebującymi: zaczął wysyłać paczki żywnościowe do więzienia i rodzinom poległych na wojnie lub aresztowanych towarzyszy. Do-ręczycielką paczek w obrębie Krakowa stała się Ula. Nosiła swój bagaż w szkolnej teczce. Pewnego razu po powrocie z takiej wyprawy odważyła się przypuścić szturm do wuja. — Powiedz, wujciu, czy ja nie nadawałabym się na kuriera w jakiejś tajnej organizacji? Maciejowski popatrzył na nią spod zmarszczonych, krzaczastych brwi i powiedział surowo: — Niechże cię fantazja nie ponosi. Lepiej pilnuj nauki. — Wujciu! •— powiedziała rozżalona. — Ty mnie nie odsyłaj do książek, kiedy ja mówię o ważnych sprawach. Przecież ja bym się przydała w organizacji, mogłabym roznosić rozkazy albo granaty... — A czy ty wiesz chociaż, jak wygląda granat? — uśmiechnął się wuj. — Nnie... ale to nieważne. Ważne jest to, że... że ja się nie boję i chcę pracować dla Polski. Więc jakbyś słyszał, wujciu, że potrzebny jest goniec w organiza... — Daj spokój z tymi fantazjami — przerwał jej stanowczo. — Wystarczy, jeśli będziesz się solidnie uczyć. W ten sposób możesz pomóc Polsce. Wiesz przecież, że Niemcy chcą, żebyście byli nieukami. Dlatego zabrali wam szkoły i dlatego aresztują i wywożą do obozów nauczycieli. Awy — ucząc się, stajecie w poprzek ich planom, wspieracie opór przeciw ich władzy. Ja... jestem przeciwny temu, aby młodzież narażała życie bez potrzeby. Dorośli poradzą sobie bez was. Znów rzucił jej surowe spojrzenie. — Pamiętaj, że nigdy nie pozwolę, abyś wikłała się w takie sprawy. 173 Ula popatrzyła na niego błagalnie. — Ależ, wujciu, dlaczego jesteś tak... tak bezwzględ- ny? Maciejowski próbował opanować zniecierpliwienie. — Odpowiadam za ciebie. Jestem przecież twoim chrzestnym ojcem. Chcę, żebyś przeżyła wojnę, rozumiesz? Nie będziesz należała do żadnych tajnych organizacji! — A komplety? Przecież są zabronione, więc to też tajna organizacja, aha! Wuj wcale się nie stropił. — Nauka nie ma nic wspólnego z wojskiem, a poza tym jest czymś niezbędnym dla młodych. Ale o co tobie właściwie chodzi, dziewczyno? Czy o to, aby być żołnierzem? Czy według ciebie nie istnieją poza wojskiem możliwości służenia ludziom? — Co na przykład? — A chociażby to, co robisz teraz: roznoszenie paczek. Czy ta praca nie przynosi ci zadowolenia? — Och, wujciu! Mnie się chce płakać, gdy wychodzt, z tych domów. Te paczki to kropla w morzu. Tam taka bieda... Twarz Maciejowskiego zamroczyła się na chwilę, siwe oczy przygasły pod krzaczastymi brwiami. Uli zrobiło się przykro, chciałaby teraz cofnąć słowa, które zabrzmiały jak wyrzut. —: Sam wiem — powiedział wuj cicho — że to mniej niż niewiele, ale na razie więcej nie mogę. Za dużo jest potrzebujących... Ula wpadła mu w słowa: — Ależ, wujciu, oni zawsze bardzo cieszą się każdą paczką. Naprawdę! Popatrzył na nią jak na nieznajomą i odwrócił się w stronę okna. — Wujciu... Czy nawet wtedy gdy skończę szesnaście lat, będę za młoda na organizację? — Skończ je najpierw... — Ale czy wszyscy przestaną mnie wtedy traktować jak dziecko? Wiesz, chłopcy z Krowodrzy wcale nie są wiele starsi ode mnie, a wszyscy spiskują. — To źle. Więcej będzie z tego kłopotów niż pożytku — powiedział wuj oschle. — Słuchaj, Urszulko, musisz mi przyrzec, że nie będziesz się angażować w żadne spiski. Wiem — każdy z was marzy o bohaterskich przygodach i bardziej wyobraźnia niż prawdziwa potrzeba czynu pcha was na drogę, skąd wędrujecie na Montelupich albo wprost pod mur. Na tej drodze nie ma miejsca na strach ani na litość. Kto nie dojrzał do tych spraw — a są to sprawy bardzo trudne — ten jest z góry stracony. Wojna nie jest dla dzieci. Bądźcie cierpliwi. Przyjdzie czas, że i wy się przydacie. Życie każdego z was jest na wagę złota. Uczcie się. Potrzeba nam będzie ludzi wykształconych i energicznych. Wasi nauczyciele narażają się, bo przez sam fakt uczenia was stają się wrogami Rzeszy. Czy można więc — no powiedz sama — czy wolno wam nie doceniać tego faktu? Ula poczerwieniała. Zaczynała pojmować własną głupotę. Wujek ma rację — ona nie przeżywała tej sprawy tak, jak wuj Tomek, nawet do głowy jej nie przyszło, aby uważać belfrów za bohaterów. Gimnazjum Uli, jak zresztą i inne szkoły średnie, rozsypało się na pięcio- sześcioosobowe zespoły, w których profesorowie przerabiali obowiązujący program. Wszystkie nici wiodące do mieszkań zdobytych na tajne nauczanie trzymała żelazna ręka „dyrki". Z początku trudno było się oswoić z nowym stylem nauki, jakoś to wyglądało niepoważnie: prywatne wnętrza, meble zamiast szkolnych sprzętów, brak dzwonka szkolnego... i na tym tle grupka podlotków i wpadający 174 175 zdyszany belfer z posiniałym z zimna nosem i rękami, odarty z powagi i dostojeństwa, bez katedry — spiskujący z uczniami niczym kolega. Podlotki nie bardzo wierzyły, że coś wyjdzie z tej nauki — ano chodziło się na lekcje najpierw z rozpędu, z ciekawości, a potem z nawyku, aż wreszcie po kilku miesiącach stwierdzało się, że tajne nauczanie nie jest wcale gorsze od przedwojennej budy. Wydawało się Uli sprawą normalną, że skoro szkoły są zamknięte, to trzeba sobie radzić bez szkół, bez laboratoriów, bez pomocy naukowych — i kropka. Wprawdzie słyszała od Danieli, że chemik z klasy licealnej został aresztowany, ale obydwie sądziły, że wpadł z powodu radia, broni lub czegoś w tym rodzaju. Ich profesorzy nigdy nie podkreślali niebezpieczeństwa swego zawodu, traktowali swoją pracę jako coś oczywistego, więc i uczennice przywykły uważać tajne komplety za zwykłą uczniowsko-belferską sprawę. A że czasem trzeba było lawirować, kluczyć ulicami, żeby dojść do „szkoły" — toteż przywykło się traktować to jak przygodę, i nic więcej. Wuj dostrzegł jej zmieszanie i poklepał ją po ramieniu. — No, mała, nie martw się. Wszystko będzie dobrze. Dorośniesz do wszystkich dorosłych spraw i na pewno szybciej niż „przedwojenne" podlotki. Już niedługo zrobisz małą maturę i zaczniesz nosić buty z wysokimi obcasami, tak? — Co najmniej dwa lata, to ma być niedługo? Wujciu, jeszcze tyle podręczników, tyle wkuwania przede mną! — To dobrze, to bardzo dobrze. — Wuj chce, żebym jak najdłużej była dzieckiem! Ale czy wiesz, wujciu, że Niemcy mają od wiosny wywozić młodych do Niemiec? Nawet czternastolatków! 176 W takiej sytuacji mama boi się, że mogą mnie również wywieźć. — Nie dojdzie do tego, bądź pewna. Możesz spać spokojnie. Zresztą zarejestruję cię u siebie jako urzędniczkę. Będziesz wykonywała prace „krigswichtig" — uśmiechnął się wuj. — Wtedy nic ci nie zrobią. — Wujciu, jakiś ty morowy! Wuj miał zmęczoną twarz, Ula nagle to dostrzegła i uświadomiła sobie, że rozmowa się przedłuża. — Wujciu... ja już muszę wracać. O której mam jutro przyjść? — Najlepiej zaraz po śniadaniu. Dostaniesz już zaświadczenie z pracy. A potem pójdziesz z paczkami. Jak wszystko pozałatwiasz, wstąp na Prądnik do dziadków i powiedz Mironowi, żeby do mnie wpadł. W sionce zatupotało, wszedł Miron otrzepując się z płatków śniegu. Zdjął dziadkowy kożuch i strzepnął z niego na posadzkę grubą warstwę bieli. Oparł drewnianą szuflę o ścianę i zatarł ręce. — No, na dziś mamy spokój z zaspami. Obydwie alejki w ogrodzie oczyszczone i chodnik od domu aż do Sadowej. Stary pan Krużel kiwnął głową z zadowoleniem, a jego żona powiedziała: — Siadaj, napijesz się czegoś gorącego. Pewnie solidnie zmarzłeś. — Ja nie, tylko moja noga — roześmiał się podchorąży. — Po postrzale w pierś został tylko ślad, ale noga nie daje o sobie zapomnieć. — Urszulko, nalej mu kawy. Marylka niedługo wróci z dyżuru, to zrobi coś pożywnego. 12 Koniec zabawy 177 I Ula poderwała się i zakrzątnęła. Zwlekała z odejściem, chociaż już robiło się ciemno. Chciała koniecznie porozmawiać z Mironem na osobności. Przekazać mu polecenie wuja Tomka. Wierciła się niespokojnie. ¦— A ty, chochliku, nie będziesz się bała wracać po ciemku do domu? W tej chwili otworzyły się drzwi sionki i w progu stanęła Ciotka-Polka od stóp do głów pokryta kożuchem śniegu. —'Och, cioteczko! Wygląda ciocia jak Królowa Zima! — wykrzyknęła Ula. — A juści... — odpowiedziała ciotka wytykając jej w ten sposób krowoderskie nawyki. — Och, ciociu... ja tylko tak dla zabawy... niech się cioteczka nie sroży. Miron podszedł do Marylicy i pomógł jej zdjąć okrycie. Podziękowała mu rozanielonym spojrzeniem i dysząc z podniecenia zaczęła relacjonować zdarzenia z ostatniej chwili. — Nie uwierzycie, jaką miałam przeprawę z tajnia-kami. Dlatego zresztą tak późno wracam. Oni czekali na mnie na przystanku tramwajowym przed naszym mostem i zaraz, gdy tylko wysiadłam, ruszyli za mną. Musiałam kluczyć nad Białuchą, potem wróciłam na przystanek i poszłam Żmujdzką, żeby zmylić trop. Wstąpiłam do znajomych, posiedziałam tam trochę i wyszłam przez ogród. W ten sposób ich zgubiłam! Dziadek ukrył uśmiech pod wąsami, babka chrząknęła. — Nic sobie nie rób z tajniaków, Marylko. Nie trzeba się za wiele rozglądać po ulicy — powiedziała. Ciotka spojrzała znacząco na Mirona, biorąc go na świadka lekkomyślności staruszków. Miron ucałował jej posiniały od mrozu policzek i powiedział: — Niechże ciocia tak o mnie nie drży, jeszcze ciocia nogi odmrozi, brnąc zaspami. To ja specjalnie przed powrotem cioci odgarniałem śnieg z drogi, a ciocia zamiast iść przetartym szlakiem, błądzi gdzieś po wertepach. —¦ Wiem, co robię, mój drogi. Cóż znaczy zresztą ta drobna ofiara wobec faktu zmylenia tajnej policji? Nie próbuj mnie uspokajać, nie możesz mi zabronić poświęceń. Ciotka z satysfakcją uświadomiła sobie, że od chwili udzielenia gościny „bohaterowi spod Tywonii", nie wróciła ani razu zwykłą drogą z biura do domu. Czując za plecami zimne oczy i lufy tajniaków, z rozrywającą pierś emocją, wiodła ich dzień w dzień na manowce, zacierając trop do kwatery byłego podchorążego. Ta ostrożność, a nawet przebiegłość była, zdaniem ciotki, więcej niż obowiązkiem patriotycznym, była koniecznością wojenną. Ciotka czuła się jak anioł stróż broniący dostępu demonom wojny do azylu żołnierza patrioty. Konieczność ukrywania kogokolwiek ziściła cząstkę jej marzeń o czynach wojennych, o odwadze i poświęceniu i za nic nie dałaby sobie tej szansy odebrać, tym bardziej że ukrywany był mężem jej ukochanej bratanicy. Wojna zrobiła z niej, skromnej urzędniczki pocztowej, heroinę. Nikt w dziale połączeń międzymiastowych nie podejrzewał nawet, ile tajemnicy kryje banalne na pozór życie telefonistki. Uważano ją za nieszkodliwą starą pannę wyżywającą się po godzinach pracy przy warsztacie tkackim, ale gdyby wiedzieli... No, otworzą kiedyś oczy ze zdumienia, gdy dowie się świat, kogo ochraniała z narażeniem życia telefonistka, Maryla Krużlówna! — A gdzie Budrysi? — ocknęła się ciotka z marzeń. — Na szachach u sąsiadów —¦ powiedział dziadek. Marylica uśmiechnęła się z odcieniem pobłażliwości: 178 179 niech sobie staruszkowie wierzą w te szachy u sąsiadów! Ona wie swoje. Te dzielne zuchy są na pewno na zbiórce harcerskiej! — Trzeba im, Marylciu, przygotować coś ciepłego na kolację — przypomniała babka. — Ich matka pojechała za towarem i wróci jutro. — Jeszcze dużo czasu do kolacji — odparła ciotka. — Tak,'to prawda, ale szkoda karbidu. To była też jedna z oczywistości wojennych domu Krużlów: nafta stała się nieosiągalnym luksusem. Cuchnące karbidówki wyparły królujące tu jesienią swojskie, miłe lampy naftowe. Ale i to ograniczenie przyjęto tutaj z godnością, bez utyskiwań. Ciotka rozgrzała ręce przy piecu i zabrała się do obierania ziemniaków. Widząc to Ula wyjęła z szufladki nóż i przysiadła się do koszyka z łupinami. — Zostaw, ja sobie poradzę — sprzeciwiła się Ma-rylica. — Będzie szybciej, ciociu — przekonała ją dziewczyna. Miron przygotował talerze i tarkę do ziemniaków, domyślając się, że ciotka zaplanowała na kolację bliny. Spotkał go za to dziękczynny uśmiech. „Zawsze rycerz, w każdej sytuacji" — pomyślała Marylica z czułością o swoim podopiecznym. „Rycerz" wziął do tarcia pierwsze opłukane ziemniaki, z siłą i wprawą szorował nimi po ostrej powierzchni metalu, budząc tym wyczynem nowe wzruszenia ciotki. „Cóż to za mężczyzna — mówiła sobie w duchu. — Warto dla takiego narażać się na więzienie". Ula umyła ręce po ziemniakach i zaczęła zbierać się do odejścia. — Odprowadzę cię — zaofiarował się Miron. — Dobrze. Ciotka się zaniepokoiła. 180 — Uważaj na siebie — przestrzegała podchorążego. — Weź moją baranicę — poradził dziadek. — No, idziemy. Biała plamka światła powiodła ich przez ciemny, tonący w śniegu ogród. Zasunęli żelazne rygle furtki i wyszli na ulicę. W granatowym świetle przepisowo zaciemnionej latarni ulicznej uwijały się jak rój muszek drobne, lekkie płatki śniegu. Pod butami zaskrzypiał mróz. — Co w domu? Jak Iza? Nie widziałem jej już pięć dni... — Przyjdzie tu w niedzielę przed południem i zostanie na cały dzień. ¦— Ucałuj ją ode mnie. A co z ojcem? Marylica mówiła mi, że macie od niego wiadomość. Czy to prawda, że jest na Węgrzech? — Tak. Jest tuż przy granicy czeskiej. — Wróci? — Nie może. Zresztą tam jest bezpieczniejszy. Znalazł sobie pracę w budownictwie. — Kto przyniósł tę wiadomość? — Jakiś Austriak, znajomy ojca. Przywiózł list i trochę marek niemieckich. — A mama, jak to wszystko przyjęła? — Cieszy się, że ojciec żyje, ale... woli, żeby tam pozostał. — Zasmakowała w samodzielności.. — zażartował Miron. — Nie. Boi się dla niego ryzyka przeprawy przez dwie granice. Wojna przecież niedługo się skończy i wtedy ojciec będzie mógł wrócić spokojnie, bez narażenia życia. — Wojna nie skończy się prędko. Oni mają jeszcze wiele siły, a alianci nie spieszą się. — Alianci się nie spieszą, a my Polacy zaczynamy 181 przywykać do okupacji. Niektórzy robią nawet na niej dobre interesy... Miron się zasępił. — W każdym społeczeństwie znajdą się zawsze ludzie, którzy ciągną z wojny zyski... — powiedział. Ula przerwała mu porywczo: -— Ach, kiedyż skończy się to wszystko? Ta niewola, to zabijanie? Kiedy skończy się zaciemnianie okien, kiedy wreszcie lampy zaświecą pełnym blaskiem? Wszystko jest teraz jakby powleczone kirem... dobrze, że gwiazd nie zdołają zaciemnić... Wpatrzyła się w niebo odruchowo zaciskając szczęki. — Miron... — Co, chochliku? — Tak mi ciężko. Wziął ją za rękę. •— Nie tylko tobie. Ty nie masz powodu do skarg. ¦— Ja się nie skarżę, tylko... — Tylko? — Chciałabym coś robić, żeby to wszystko wcześniej się skończyło: na pewno są już jakieś tajne organizacje. Chciałabym zapisać się... — Dzieci tam nie potrzeba — uciął krótko Miron. •—• Mówisz tak samo jak wuj Tomek — żachnęła się. — Przecież nie jestem już dzieckiem. Mam prawie piętnaście lat. Dlaczego nikt nie traktuje mnie poważnie? Chłopcy zawsze wszystko chcą robić bez dziewczyn... Ja wiem, że konspirują, ćwiczą, a ja też już coś umiem i na pewno bym się przydała. Ja bym się nie bała, Miron!... Ani bym nic nie zdradziła w razie czego. Na mnie naprawdę można polegać — upierała się. — Na nikim nie można polegać w stu procentach. Z ludźmi dzieją się czasem dziwne rzeczy. Niech ci wystarczy to, że jesteś siostrzenicą Tomasza Maciejow-skiego. 182 — A cóż to za szczególny splendor być jego krewną? — spytała zaintrygowana. — To wspaniały człowiek... Poczuła, że policzki czerwienieją jej z cichej radości i dumy. Doszli wolno do skraju ulicy. — Miron, może ty już wrócisz? Ja mam tylko parę kroków do przystanku. I pamiętaj, że wuj chce się z tobą zobaczyć. — No to leć. Będę u wuja na pewno. Ja tu zaczekam i wypalę papierosa. Będę cię stąd widział, więc się nie bój. Uścisnęli się po bratersku. — No to cześć! — Cześć. Sięgnął po papierosy. — Co mam powiedzieć Izie? — spytała, gdy tramwaj zaczął zwalniać przed przystankiem. Miron się zawahał. — Nic. Ucałuj wszystkich w domu. Miron powędrował do weteranki „jedynki" i dojechał nią do placu Wolnicy, skąd było już niedaleko do mieszkania Tomka Maciejowskiego. „Szef" wyznaczył mu spotkanie na dziewiętnastą; miała to być ważna narada. IX Kiedy Ula w początkach marca skończyła piętnaście lat, uznała się za dojrzałą do przyjęcia na siebie odpowiedzialnego zadania bojowo-patriotycznego. Ponieważ Iza na jej błagalne prośby o pomoc w zaszeregowaniu jej „choćby w charakterze gońca" w organizacji podziemnej odpowiadała krótko: „nos w sos", Ula postanowiła odnowić zaniedbane z powodu wysiedlenia kontakty ze swoim Patrolem Bohaterów z Krowodrzy. Co zadecydowała, to wykonała: zaraz po lekcjach wsiadła w tramwaj i pognała na Mazowiecką. Idąc przez ciemniejące podwórko, baczyła zarówno na rynsztoki czerniejące wśród zwałów śniegu, jak i na wszelkie podwórkowe odgłosy. Okna domku Grochali były zaciemnione, u babki Marianny zastała tylko prababcię Cecylię drzemiącą w fotelu — dookoła pustka i cisza... Wróciła na podwórze i przechodząc obok nowej wozowni nadstawiła ucha. Nic — cisza jak makiem zasiał. Ale intuicja szepnęła jej, że właśnie ta cisza w wozowni jest podejrzana. Gwizdnęła na próbę — nic. Wtedy zaczęła szeptać przez szparę w desce wozówki: — Chłopaki, to ja... Żadnej odpowiedzi. —¦ Ta-ta-ti-ta, ta-ta-ti-ta — nadała starym sygnałem. 185 Usłyszała ciche gwizdnięcie. — Puśćcie mnie... — zaskomlała. — Sie nie da — usłyszała głos Rudego. Po chwili wierny Julita rzucił jej radę: •— Wrota zaryglowane, nie widzisz? Wyłazuj na studnię, a potem chycnij na daszek wozówki. Trza się pod nim przegibnąć i skoczyć w dół. Ulę zatkało z wrażenia: ale skomplikowane wejście! Śmignęła pod studnię, wdrapała się na jej szczyt i dalej według instrukcji „przegibnęła" się pod daszkiem wozówki w szczelinę nad wrotami. Zawisła na rękach szukając oczyma miejsca, na które by można opaść. Pod nią kłejbiły się jakby jakieś żelastwa, drągi, koła — bała się skoczyć wprost na to. ¦— Julek... — zaczęła nieśmiało. — Celuj w prawo na bryczkę — poradził. Ula spojrzała w prawo i dostrzegła zarys grochalowej bryki. Wymacała nogą twardy grunt, chyba kozioł — i skoczyła. Zachybotała się jednak i spadła na dno bryki. „A bodaj was z taką konspiracją!" — zaklęła w duchu. Chłopcy niezmiernie dumni z siebie witali ją protekcjonalnie. — Co na Krzemionkach? Lepsza wojna niż u nas? ¦—• Trochę mniej żandarmów niż w śródmieściu... ale co mi tam Krzemionki bez was, bez mojego Patrolu Bohaterów — zaczęła przymilnie. — Nie ma już Patrolu Bohaterów. — Eee? — znów ją zatkało. — Nie ma ani Patrolu Bohaterów, ani Patrolu Patriotów z Krowodrzy... — Rudy zrobił efektowną pauzę. — Nie mówcie... — wyjąkała zawiedziona Ula. — ... Jest za to Patrol Bohaterskich Patriotów z Krowodrzy! 186 — A to co innego. A kto jest dowódcą? — spytała skwapliwie. — Tajemnica wojskowa! — Jak to? Tajemnica wojskowa przede mną? Przed żołnierzem Patrolu? Takżeście mnie odstawili? Julita chrząknął uroczyście i powiedział: — Jak chcesz być żołnierzem nowego Patrolu, to musisz się jeszcze raz przysięgać. Tamta przysięga już nieważna. — Mogę zaraz... — uniosła w górę dwa palce i pośpiesznie wyrecytowała słowa żołnierskiej przysięgi. — Spocznij! — rzucił krótko Zawiadowca. Przysiadła obok nich na stercie worków. — A więc wiara... to jest, chciałem powiedzieć, żołnierze — idziemy dziś na robotę — przypomniał dowódca. — Jaką robotę? — przerwała Ula. — Mokrą — wyjaśnił Mały pseudo Mocarny. — Eee? — Będziemy malować na murach napisy: Precz i niech żyje — uzupełnił. — Tylko tyle? — zdziwiła się Ula. — A cóż ty byś chciała malować, owieczko? Może p e z j a s z? — zadrwił Rudy. — Mnie wszystko jedno. A gdzie będziecie malować? — Dowódca wyda rozkazy przed rozpoczęciem akcji — wyjaśnił jej Zawiadowca. — Dobra. A kiedy rozpocznie się akcja? Mały obruszył się na nieustępliwą dziopę. — Widzieliście ją? Starzy żołnierze jeszcze nie kapują co do czego i w nic nosa nie wściubiają, a ta ledwie wlazła do wozówki, już ciągnie dowódcę za język. Do kitu z dziopami! — A kto jest zastępcą dowódcy? — ciągnęła wcale nie zrażona Ula. 187 I Wszystkie, głowy obróciły się w stronę Julity. — Aha. A Rudy niczym nie jest? — zdumiała się znając jego nienasyconą żądzę dowodzenia. .— Jak to: niczym? — zaperzył się chłopiec. — Jestem zastępcą zastępcy dowódcy i każda dziopa musi mnie słuchać! Ula zignorowała ten wyskok i zaproponowała: — No to, jak chcecie, to ja wam mogę ładnie i równo wymalować te wszystkie napisy. Mały aż podskoczył z oburzenia. — Widzieliście ją? Ona może nam wymalować! Będzie tak, jak dowódca rozkaże. Nie ma żadnego może, owieczko! To jest wojsko, a nie chór kościelny! Jak dowódca będzie chciał, to ci najwyżej da potrzymać garnek z farbą! Ula spojrzała wymownie na Julka. Była pewna, że weźmie ją w obronę, ale chłopak spuścił oczy i zawzięcie milczał. „Co mu się stało? — zdumiała się. — Odkochał się czy co"... — Spokój, psiamać! — rzucił zniecierpliwiony Zawiadowca. — Do akcji wyruszą... — zrobił przerwę wystarczająco długą, aby rozkołatały się niecierpliwością serca wszystkich żołnierzy... — wyruszą: Zawiadowca, jako kierownik akcji, Julita... to jest, chciałem powiedzieć, Dynamit™. Flegmatyczny Julek odkaszlnął nerwowo i spojrzał na Ulę, czy nie kpi z jego pseudonimu. Dziewczyna rzuciła mu spojrzenie pełne aprobaty. — ...Dynamit i Granat jako ubezpieczenie, a Mocarny będzie malował. • — On jest za mały, napisy wypadną na wysokości! kolan przechodniów — zaprotestował Rudy —^ ja będę/: malował, a Mały niech ubezpiecza. — Może mi powiesz, bajoku, czym mam ubezpieczać. 188 kiedy żadnej spluwy człowiek nie ma — rzekł z goryczą Mały. — Kurdebalans! — krzyknął Zawiadowca. — Będzie tak, jakem powiedział. O szóstej zbiórka pod kościołem, a kwadrans po szóstej zaczynamy malować budynek starostwa przy Alejach. Kapewu? — Rozkaz — odpowiedzieli zgodnym chórem żołnierze Patrolu. — To co ja będę robić? — spytała zawiedziona Ula. — Możesz trzymać Mocarnemu garnek z farbą. Dziewczyna westchnęła. „Dobre i to na początek" — pomyślała. — A co z Kuter... chciałam powiedzieć z Józkiem? — Ma zapalenie o k o s t n e. — A Karytas? — Ciągle jej się ślimaczy odmrożenie nóg, nijakich butów nie da rady włożyć — wyjaśnił Stefek. — Kruca pysk. A Pietruszka gdzie? — Na warcie. Nie widziałaś go? — Nie. — Pod sąd z takim wartownikiem! Pewnikiem grzeje kuper przy piecu i wartuje przez okno. Mocarny, skocz no zobaczyć! Mały wyprężył się służbiście i kopnął się na zwiad. Po chwili przyleciał zadyszany. — Melduję, że wartownik wbija kaszankę. — Coooooo??? Zazgrzytały zęby żołnierzom na haniebną wieść: a to szelma z tego Pietruszki, wykiwał wszystkich z tą wartą! O, to mu nie ujdzie na sucho! — Co zrobimy z dezerterem? — zapytał mściwie Rudy. — Zdegradujemy do prostego szeregowca. — Dobrze mu tak — odpowiedział z satysfakcją chór zziębniętych postaci. 189 — Ja bym z warty nie zeszła, choćby nie wiem co! — wykrzyknęła przypochlebnie Ula. — Jutro Dynamit poda do raportu dezertera i po krzyku. A teraz rozejść się! — rzucił dowódca. Wychodzili kolejno przez szczelinę nad wrotami wo-zówki. Julek wyprzedził Ulę w przechodzeniu i poczekał na nią, gdy zsuwała się ze szczytu studni. — Złapię cię — zaproponował. — Obejdzie się — wzruszyła ramionami. Nie dał za wygraną i chwycił ją wpół, gdy skakała na ziemię. — Boczysz się na mnie? — zapytał pokornie. — Też coś! — prychnęła. Strząsnęła jego dłoń z rękawa i podeszła do Stefka. — Idę z wami. Mogę trzymać ten garnek z farbą. Stefek skinął łaskawie głową. Punktualnie o szóstej całe towarzystwo zgromadziło się w kruchcie kościoła Świętego Szczepana. Każdy z trzech żołnierzy ubezpieczenia trzymał wymownie prawą rękę w kieszeni kapoty. Prawdę mówiąc tylko Julita pseudo Dynamit miał co trzymać w swej kieszeni, gdyż tylko on jeden dysponował prawdziwym pistoletem, reszta chowała zaciśnięte kułaki. Ula podążała za chłopcami truchcikiem, obciążona blaszanką pełną chlupoczącej farby. Wpadli wszyscy do najbliższej bramy, aby tam przeczekać niebezpieczeństwo, gdyż zza zakrętu ulicy wychynęła umundurowana „sztrajfa" w postaci trzech opasłych żandarmów. — Nie ma śmichu, panowie — powiedział surowo Stefek. — W październiku te skurczybyki rozwaliły jednego gościa za zerwanie plakatu „Anglio, to twoje dzieło"... — ...w listopadzie powiesili jedną dziopę za malowanie napisów w rocznicę jedenastego listopada — przypomniał Julita, czyli Dynamit. Żołnierzom ciarki przeszły po plecach, spojrzeli przerażeni na swoją Wierną Rzekę, jakby już-już wisiała nad nią pętla kata. Ula wzruszyła ramionami, chociaż zadrżały jej łydki. — No, obstawa, naprzód — zakomenderował ostro Stefek, nie chcąc dopuścić do obniżenia nastroju bojowego. Julita drgnął i zasisnął rękę na swojej „pukawce". Był gotów na wszystko. „Jeśli zginę — pomyślał — to na jej oczach. Nie będzie mogła mnie już nigdy zapomnieć..." Wyszedł z bramy z podniesioną głową. Za nim ruszył na uginających się nogach Rudy, czyli zastępca zastępcy pseudo Granat, potem Mocarny z pędzlami, Ula z blaszanką i wreszcie Stefek-Zawiadowca. Szli kurcząc się od zimna i strachu. Właściwie dopiero teraz zdali sobie sprawę z rozmiarów niebezpieczeństwa, na jakie się narażali. Zwłaszcza Uli robiło się niedobrze na myśl o szubienicy. „Z dwojga złego wolałabym już rozstrzelanie" —• myślała z zaciśniętym ze zgrozy gardłem. Dotarli do okazałego narożnika i Stefek sprawdził, czy aleją Słowackiego nie kroczy jakaś „sztrajfa". Podeszli pod gmach starostwa ozdobiony tablicą z ogromnym czarnym orłem i niemieckim napisem. Aby choć trochę zmniejszyć prawdopodobieństwo zaskoczenia „malarzy" przez żandarmerię, wybrał Stefek pod napisy ten bok gmachu, który przylegał do ulicy Kazimierza Wielkiego. — Dynamit stanie pod akacjami, Granat za rogiem, no a wy: do roboty! — Podszedł z Ulą i Małym pod mur kamienicy i przejechał po nim ręką. — O tu, na tej 190 191 wysokości malować. Zacznijcie od pierwszego okienka piwnicy i skończcie na tym. Kapewu? Ula zdjęła wieko z blaszanki i podsunęła ją Małemu. Chłopak rozwinął kartkę z hasłami, powtórzył sobie pierwsze, potem umoczył pędzel w farbie i chlasnął nią zamaszyście na chropawy mur. Pierwsza litera, cokolwiek rozlana, zalśniła na tynku świeżą czerwienią. — Nie zjeżdżaj w dół — ofuknęła go Ula. —¦ Przecież to R nie trzyma się P. Mały drżącą ręką wymalował małe e zamiast dużego. Ula znów syknęła. Litery tańczyły mu przed oczyma, ale końcowe Z wypadło bardzo ładnie. — A bodaj cię! Zgubiłeś C! Cóżeś nabazgrał? P R e Z. Ma być P R E C Z, idioto! Mały z determinacją dopisał C, ale na końcu wyrazu. — Przeczytajże, bajoku, przeczytaj. Wyszło teraz PReZC! — zdenerwowała się Ula. Chłopak skulił się ze wstydu. — Dawaj kartkę — zażądała Ula i nie czekając wyrwała mu ją z ręki. PRECZ Z FASZYZMEM! — przeczytała. NIECH ŻYJE POLSKA! POMŚCIMY W AWER! — Dobra! — mruknęła. — Najpierw trzeba poprawić to PReZC... Mały z ulgą oddał jej pędzel i wziął blaszankę z farbą. Ula pogrubiła wszystkie litery starając się upodobnić Z do C i odwrotnie, a potem rozprawiła się z faszyzmem. Gdy malowała wykrzyknik, podszedł do niej Zawiadowca. — Zmieścisz na tej ścianie wszystkie napisy? — zaniepokoił się. — Wykluczone. Tylko dwa, bez tego z Wawrem. — No to... no to Wawer trzeba malować na ścianie od strony alej... XT. 7/ 192 Dziewczyna popatrzyła na niego spłoszona. — Od alej?! Wprost przed oknami szwabskich mieszkań! Zlękła się. Znów zadyndał nad jej głową cień pętli... — Boisz się? — zapytał poważnie Stefek. Zagryzła wargi i obejrzała się za siebie... we mgle majaczyła sylwetka wiernego Julity. Rudy „zabijał" w ręce z zimna, obok Mały pociągał głośno nosem, a Stefek z zawadiacko przekrzywionym kaszkietem i rękami wciśniętymi w kieszenie wytartej kurtki patrzył na nią wyczekująco. — Ja? Skądże! — powiedziała bez przekonania. Widok czuwającej obstawy dodał jej otuchy, ale pomimo to nie mogła uspokoić drżenia rąk. Zwłaszcza napis „POMŚCIMY W A W E R!" malowany od strony alej, istnej promenadzie „sztrajf", wypadł trochę... hm... nerwowo. W momencie gdy malowała kończący hasło wykrzyknik, poczuła zbierające się krople potu pod nosem... i ogromną radość, że ukończyła zadanie bez omyłki. Dowódca sprawdził poziom „roboty", chrząknął i wyjął ręce z kieszeni kapoty. — Koniec akcji. Zmywać się bezszmerowo! — rzucił bractwu rozkaz łamiącym się ze wzruszenia głosem. Radość i duma rozpierała mu piersi. Akcja ukończona! Z pomyślnym wynikiem! Nikt nie wpadł! Chciało mu się krzyczeć z radości, a równocześnie same nogi pchały go w stronę domu, byle jak najdalej od niebezpiecznego miejsca. Zmusił się jednak do spokoju, dopilnował, aby obstawa zeszła ze swoich stanowisk i odciągnął Wierną Rzekę od „miejsca zbrodni". — Dobra robota — pochwalił ją. Ula wcisnęła wilgotne od potu ręce w kieszenie palta i pomaszerowała za dowódcą. 194 — A więc, wiarą — zaczął Stefek wzruszonym głosem, gdy bractwo ulokowało się na bryczce. — Będziemy wykonywać prawdziwe bojowe zadania, ale niech ręka boska broni tego, kto by parę z gęby puścił! Nie macie prawa przyznać się, że coś robicie. Spiorę osobiście facjatę każdemu, kto piśnie słówko. Teraz musimy zdobyć pukawki. — Sami? Jak? — zatroskał się Rudy. Dowódca wzruszył ramionami. — Normalnie: od szwabów. Rudemu zaświeciły się oczy. •— Znaczy się, trza dać w czako żandarmowi i zabrać mu spluwę, tak? — Coś koło tego... Rudy trzepnął się z uciechy w kolano. — Brachu! Niechby każdy jeden z Krowodrzy załatwił jednego tylko szwaba, to za miesiąc mamy pełną wozówkę pukawek! Albo jeszcze lepiej — podniecił się — niechby każdy Polak załatwił na amen jednego hitlerowca, to za pół roku będzie po wojnie! — wyprostował się urzeczony genialnością swojego odkrycia. Stefek strzyknął śliną daleko poza bryczkę. — Do kitu z takimi radami. Powiiedz, frajerze, skąd weźmiesz dla wszystkich Polaków tyle pukawek? Dwadzieścia sześć milionów leworwerów! — Poza tym nie wszyscy u m i ą strzelać — zauważyła siostra Karytas, która mimo odmrożonych nóg zwlokła się na naradę. — A w dodatku nie wszyscy Niemcy są tacy... do zastrzelenia — powiedziała nieśmiało Ula. Towarzystwo nagle umilkło. Nawet Rudy się zatkał, chociaż już-już miał zły chichot w gardle. — Wierna Rzeka ma słuszność: nie wszyscy Niemcy są do zastrzelenia, chociaż każdego z nich należy się obawiać, przed każdym trzeba mieć się na baczności. 195 — Niemiec to Niemiec — powiedział po chwili głośno Stefek. — Jak włoży mundur, to czy chce, czy nie chce, nawet najlepszy, gdy mu każą zabić — zabije. I dlatego my Polacy musimy się bronić! Kuternoga z miejsca poparł dowódcę. — Mogli nas, skurczybyki, nie napadać! Kto ich prosił, żeby się pchali do nas? — Właśnie — poświadczył zgodny chór żołnierzy. Mały niespokojny o podstawowe zagadnienie, które wymknęło się w toku rozmyślań, zapytał: — Ale jak mamy robić, żebyśmy dostali te spluwy? — Idziemy całą wiarą za jakimś granatowym albo szpiclem, albo żandarmem, zastawiamy go, zabieramy se jego spluwę — i po krzyku — pośpieszył z odpowiedzią dowódca. — A juści, po krzyku! — zadrwił Rudy. — Taka hitlerowska świnia da se bez krzyku spluwę odebrać! Znalazł się głupi, co uwierzył! — No to się takiemu zastawionemu przygrozi, żeby nie leciał z ozorem na policję, bo mu się spuści manto... — poradził Kuternoga. — Z krzykiem czy bez krzyku, pukawki trza zdobyć. Kto ma pietra, niech lepiej od razu złazi z bryczki i wali do mamy pod pierzynę — uciął krótko zastępca dowódcy Dynamit. — Co, ja mam pietra? — uniósł się Rudy. —¦ Ja?! Zobaczycie gamonie, czy Granat pierwszy nie zdobędzie spluwy. Zobaczycie! — poczerwieniał ze złości i zaczął z wściekłością spluwać w kąt wozówki. XII Mija miesiąc za miesiącem i oto wreszcie wiosna, pierwsza okupacyjna wiosna w Krakowie. W gadzinówkach mnożą się anonsy wróżek i jasnowidzących: Wróżka przepowiada przyszłość z kart, z fotografii, z pisma. Specjalność — losy zaginionych! Konkurencja była silna. Pod jednym anonsem czernieją inne: Chiromanta, laureat Kongresu Chiromantów — przepowiada bezbłędnie przyszłość, odgaduje przeszłość, wiele listów z podziękowaniami. Największe powodzenie w Krakowie ma jasnowidząca, która odgaduje już od progu imiona wstępujących w jej dom gości oraz — co najosobliwsze — zawartość portfela! Jest sensacją podwawelskiego grodu, podobno zjeżdżają do niej „figury" z Warszawy. Jej anonsy są krótkie i rzeczowe: Jasnowidząca udziela porad i odgaduje przyszłość. Przyjmuje tylko od 16 do 19. Dyskrecja zapewniona. 197 Wszyscy wróżbici zawodowi łącznie z amatorami przepowiadają wytrwale zgnębionym ludziom bliski koniec wojny i triumfalny wjazd generała Sikorskiego na Wawel. Nawet najwięksi pesymiści, wątpiący we wszystko — w to nie wątpią. Ale rzeczywistość nie jest pocieszająca: wiosną Francja kapituluje, Anglia broni się rozpaczliwie, nękana nalotami, Niemcy szaleją. Wrośli już tak w polską ulicę, że trudno wyobrazić sobie miasto bez szwabskiego munduru i butnej, żołdackiej pieśni. Jakby mało było na każdym kroku żołnierzy Wehrmachtu, żandarmów i esesmanów, ciągną ulicami miasta kolumny Hitlerjugend, młodzieży z organizacji hitlerowskiej przybranej w żółto-czarne mundurki. — Kruca pysk! — wyklina Patrol Bohaterskich Patriotów. — Te małe hitlery wredne tak samo, jak i ichnie s i a j a t y: podkładają nogi naszym pętakom i spychają starszych ludzi z chodników. Trza im wlać! Decyzja zapadła. A w kilka dni później, gdzieś koło parku Krakowskiego, kilku najzacieklejszych, najbardziej butnych smarkaczy hitlerowskich dostaje po grzbietach obciągniętych ciemnożółtą materią, imitacją irchy. Byli to przeważnie synowie folksdojczów, przechodzących w Krakowie szkolenia zarówno w zakresie języka niemieckiego, jak i ideologii „Rasy Panów". — A wy żółtki hitlerowskie! — wściekali się Patrioci w czasie wymierzania kary. — Każdemu jednemu, co by chciał prać nasze dzieci albo dokuczać staruszkom, kuper zbijemy na kwaśną kapustę! Najwięcej podjudzał z boku Mały. — W irche ich lać! W irche! — wykrzykiwał. Bardzo go drażniły owe kurteczki. Trzymał naręcze kapot braci i Stefka, którzy zdjęli je z siebie na czas rozprawy. Kapoty były czarne i nędzne, ale nawet tego byłoby szkoda, gdyby się w czasie bójki podarły. 198 Na Krzemionkach przy kamieniołomie snują się wynędzniałe postacie ¦więźniów przypędzanych tu co dzień do pracy. Echo niesie po wzgórzach głuchy stukot kilofów o skały wapiennika i twarde przekleństwa uzbrojonych po zęby wartowników. Niekiedy co śmielsi mieszkańcy krążą w pobliżu chcąc podrzucić więźniom jedzenie — czasem się to udaje, a czasem wraca się z siniakami na grzbiecie od kolb niemieckich. Jedyną oazą spokoju i urody jest wspaniały park podgórski, odurzający teraz wiosną bogactwem zieleni opasującej w tym miejscu krzemienne wzgórza. Tu można wytchnąć i udawać, że jest się na wakacjach. Bo przy całym koszmarze wojny budzi się w młodych sercach pragnienie szczęścia, miłości, budzi tęsknota do zwyczajnej rozrywki. Dziewczęta i chłopcy doznają wszystkich udręk niepewności i zdrady, nie pozwalając wojnie wydrzeć sobie szansy tego wszystkiego, na co w ich życiu nadszedł czas. Dziewczyny wpinają kwiaty we włosy, malują wargi, rzęsy i wzdychają do luksusów wystawionych w witrynach sklepów Nur jur Deutsche. Piszą listy do zakochanych i palą listy od zakochanych. Biegną na randki i nie przychodzą na randki. Pudrują odmrożone nosy, szydełkują modne torebki i paski z papierowego sznurka, lakierują podeszwy drewniaków i papierowe korale. Pracowicie tworzą wojenną, żałosną elegancję z drewna, papieru i pokrzywy. Chłopcy nie ustępują im w tych zabiegach: stawiają się na randki w wyglansowanych, modnych „cholewach" i wyprasowanych, równie modnych bryczesach. Marzą o starciu z wrogiem, ale są nieśmiali i niezręczni na pierwszych spotkaniach z dziewczyną. Wchodzi w modę, na przekór klęskom, nowy styl bycia: stwarzać pozory beztroski i zadowolenia. Nie dać się. Nie dać się przede wszystkim złamać psychicznie. 199 Głód, zimno, choroby, aresztowania — przyjmować bez popadania w depresję. Przyjmować jak zło konieczne, ale przejściowe. Wszystko się przecież zmieni na lepsze. Musi się zmienić! Trzeba walczyć z wrogiem. Wszelkimi sposobami. Również uporem, pragnieniem przetrwania koszmaru. Trzeba wszystko zaangażować w tę walkę: rozum, siły, zdolności i... dowcip. Ileż odprężenia dają wierszowane kpiny pisane na murach, krążące w odpisach po mieście dowcipy polityczne i aluzje konferansjerów na kawiarnianych wieczorkach. Ile wzruszenia daje konspiracyjna poezja i teatr... Jeszcze żyjemy i czujemy. Jeszcze wierzymy, że będzie inne życie, że warto o nie walczyć. Smarkacze z Krowodrzy zaczynają palić papierosy, chociaż dym dławi ich i pobudza do torsji. Gotowi są na wszystko — na męczarnie, nawet na śmierć. Z ręki wroga lub... z miłości. Niełatwo jest być młodym w czasie wojny. Nigdy nie wiadomo, co jest ważniejsze — chęć odwetu, chęć zemsty czy normalne, zgodne z ludzką naturą, uczucie litości lub niepewności. Niełatwo jest uczyć się nienawiści do drugiego człowieka wtedy, gdy jest on Niemcem. Dorośli radzą sobie z takimi rozterkami, ale dzieci? Gdy człowiek jest świadkiem aktu przemocy lub okrucieństwa, reaguje spontanicznie — impuls daje zgodę na własne okrucieństwo, na zabicie człowieka. Zabicie człowieka. Ale gdy pada tylko suchy rozkaz: zabić, jak poradzić sobie z oporami, z pragnieniem uznania w każdym istoty uprawnionej do życia i do kochania? W domach Uli i Danieli konspiracja jest oficjalnie zabroniona dla dziewczynek. Pani Wicha i pani Złotnicka trzymają je z dala od spraw polityki. Iza również jest 200 wyczulona na bezpieczeństwo siostry, choć sama wyraźnie przechodzi ostatnio szkolenie w konspiracji. Jest poza tym słuchaczką Studium Dramatycznego, oczywiście również tajnego. Ula zżyma się na to wieczne odpędzanie jej od ważnych spraw do książek szkolnych. „Czekajcie, niech no tylko skończę szesnaście lat! Pójdę do pracy i będę wtedy dorosła tak jak wy! Zetnę warkocze, włożę buty na najwyższych obcasach i zacznę palić papierosy!" Po cichu dodaje: „i zakocham się". Wszyscy dokoła do kogoś wzdychają, każda nawet najbrzydsza koleżanka ma swój ideał, tylko ona nie. Jej koledzy to smarkacze, aż śmiesznie pomyśleć, że można by za przedmiot uczuć wybrać któregoś z nich. Ula marzy o kimś niezwykłym — odważnym do nieprzytomności, pięknym i dobrym. O kimś, kto będzie jej we wszystkim imponować. Ten Ktoś — nie zwróci na nią (początkowo) uwagi sądząc, że Ula jest głupim podlotkiem, ale w końcu okaże się (wojna się o to postara), że ona uratuje G o od aresztowania albo narazi dla Niego swoje życie... Zrobi to bezinteresownie, anonimowo, lecz O n nie spocznie, dopóki nie dowie się, komu zawdzięcza wolność, a może nawet życie. Odnajdzie ją, stanie przed nią, popatrzy jej głęboko w oczy i powie: „Czy zechcesz zostać moją żoną?" Wtedy ona... Nie, nigdy nie wiedziała, co zrobi w takiej chwili. Czy powie cicho: tak, czy też zemdleje ze wzruszenia, czy może zarzuci mu ręce na szyję i wyzna, że kocha go od dawna. Coś z tych rzeczy należałoby zrobić, ale na razie... niestety nie zachodzi potrzeba podjęcia takiej decyzji. Jedno jest pewne: nie jest skłonna oddać swego serca komukolwiek, tak jak to robią jej koleżanki, obcałowu-jąc co miesiąc zdjęcie innego chłopca, co miesiąc rozpo- 201 czynając listy od innego nagłówka — raz jest to „Najdroższy Staszek", innym razem „Najdroższy Paweł" albo „Zbyszek". Zbyszek... Miłość sprzed kilku lat. Niewierny... Dziecinne marzenie z blond czupryną! Już nigdy Ula nie zakocha się w smarkaczu, o nie! Wybieganie marzeniami poza scenę oświadczyn nie było jeszcze potrzebą jej serca i wyobraźni. Były to zresztą odświętne marzenia. Te "powszednie miały znacznie uboższą treść i były dostosowane do doraźnych sytuacji. Dotyczyły pomyślnych wyników w nauce na kompletach, zdobycia nie gniotących drewniaków, a z gatunku marzeń patriotycznych — posiadanie na własność broni małokalibrowej i osiągnięcia mistrzowskiej formy w strzelaniu, chociaż wszyscy chłopcy z Patrolu uważali stanowczo, że to nie jest właściwe zajęcie dla dziewuch. W dalszych marzeniach kroczyła Ula leśnym traktem z pistoletem gotowym do strzału, ponieważ osłaniała ściganego patriotę w drodze do bezpiecznej kryjówki... Urzeczywistnić jednak te bohaterskie marzenia mogła tylko przy pomocy wujka Marysia. O tym, że ćwiczy on w strzelaniu chłopców z Krowodrzy, wiedziała, z wyjątkiem babki, cała rodzina, która już dawno przestała się dziwić, że Valentino nie wpadł w ręce gestapo. Pewnej pogodnej soboty wybrała się Ula na Krowodrzę i po przeprowadzonym wywiadzie w rodzinie dowiedziała się, że za kwadrans może wujka zdybać w stodole u Grochali. Tam miał się odbyć kolejny jego wykład instruktorski dla młodych adeptów sztuki wojennej. Zaszyła się więc w stercie siana pod dachem stodoły, zanim się zeszli konspiratorzy. Siedziała tam nieruchomo przez bite dwie godziny pożerając oczyma wszystkie manipulacje instruktora. 202 Zgromadzeni chłopcy wykonywali przepisowe ćwiczenia mniej lub bardziej sprawnie i w zależności od tego byli wyszydzani lub chwaleni przez Valentina. Czekała cierpliwie zakończenia zebrania. W stodole milknął gwar, „asystenci" instruktora zagrzebywali dwa karabiny i inne „pomoce naukowe" w stertach słomy. Wreszcie wszyscy wyszli i zrobiło się cicho. Namyślała się, co zrobić, jak zagadnąć wujka, kiedy nagle źdźbło trawy połaskotało ją w nos i kichnęła jak z moździerza. Wuj znieruchomiał. Odwrócił się w jej stronę i zmarszczył brwi. — Komu tam zachciewa się żartów? — krzyknął groźnie. — Wyłazić mi zaraz, bo jak nie, to nogi z kupra powyrywam! Ula wstrzymała oddech, ale ponieważ zbyt głęboko nurknęła głową w siano, zebrało ją porządnie na kichanie. — Mały? Wyłaź, pókim dobry! — krzyknął wuj. — Rudy, to ty? — głos wuja był coraz groźniejszy. Psiakość, nie wysiedzi w tym sianie... Kichnęła jeszcze raz. — Wujciu, to ja... — podniosła się z głową umajoną wiechciami siana. — Krużlina? Ki licho przyniosło cię tutaj z Krzemionek? — Ja... muszę się nauczyć strzelać. Wuj prychnął pogardliwie. — Idze, idze, cielęcino... Korkowiec mogę ci kupić na odpuście. Znalazła się Emilia Plater z Krowodrzy! Zmiataj stąd, smarkulo, a spróbuj tylko pisnąć babce, o tym, coś tu widziała! — pogroził jej przed nosem kolbą visa. — Aleś jest, wujciu... — powiedziała zdławionym głosem. — Uczysz obcych, a rodzinie nie chcesz po- 203 móc... Wszyscy Maciejowscy byli dobrymi strzelcami, tylko ja mam być gorsza. Przecieżem wasza, Maciejow-ska... Takie smarkacze Grochale mają lepiej strzelać od Maciejowskiej? A może wolisz, żebym któregoś z nich prosiła o naukę... Wuj splunął na klepisko i podciągnął nie opadające spodnie starym, krowoderskim gestem. — Tfu, czort, a nie dziewucha — zaklął. — Weź tę spluwę i popatrz, jak się ładuje magazynek. — Zademonstrował jej powyższą czynność dwukrotnie i kazał samodzielnie powtórzyć operację. — No, kapujesz? Przytaknęła z zapałem. — A teraz: tak się zabezpiecza, a tak odbezpiecza broń. Spróbuj, tylko nie waż się naciskać cyngla, bo ci nogi z... No dobra. Wystarczy nauki? Pociągnęła nosem, bez przekonania. — Co mi z tego, jak strzelać nie umiem. Wuj splunął z irytacją po raz drugi i syknął: — Która godzina? Sam obchodził się bez zegarka doskonale, albowiem nie istniały dla niego żadne rygory czasowe. — Dochodzi szósta — powiedziała szybko patrząc z nadzieją w twarz wujka. — Kruca pysk. U Nalepy już się schodzą na zechcy-ka... No, trzymaj tę maszynę i stawaj pod ścianą. Widzisz tę plamę na słupie? Celuj w sam środek... nie tak! Nie tak, cielęcino!... A więc pierwsza rozbrajanka. Chłopcy poszli na nią uroczyście jak na majowe nabożeństwo. Od owego marcowego dnia, upamiętnionego ich pierwszym wyczynem na ulicach Krakowa, minęło 204 już wiele tygodni: oddział Zawiadowcy zaprawił się w drobnych akcjach dywersyjnych, a najbardziej w malowaniu i plakatowaniu ulotek. Najlepszymi malarzami okazali się Mały i Ula — natomiast niezrównanym plakacistą, zręcznym i szybkim, stał się Kuternoga pseudo Józek. Umiejętność ta i odwaga wysunęły go na jedno z. czołowych miejsc w oddziale. Akcjami kierowali na zmianę Stefek i Julek. Stefek, który nie mógł ścierpieć tego, że Julita jest od początku uzbrojony w waltera, postarał się w końcu o „spluwę". Był to, niestety, staroświecki mauser, z lufą długachną na kilkanaście centymetrów. Bez wiedzy Marysia „pożyczył" go sobie ze stodoły, gdzie po ćwiczeniach chowano broń, wsadził za podszewkę kurtki, gdyż w kieszeni absolutnie nie chciał się zmieścić. Wszystkie dotychczasowe akcje malowania i plakatowania powiodły się szczęśliwie. Ale teraz to już nie przelewki — w rozbrajance moment ryzyka jest o wiele większy, toteż krowoderia zanim wyruszyła na podbój, długo ćwiczyła trzy elementy akcji: zastawianie, rozbrajanie i „urywanie się". Pewnego majowego poranka punktualnie o godzinie siódmej oddział wyruszył z podwórka Grochali, prowadzony przez Stefka z Julitą. Drugą stroną ulicy szedł Pietruszka z Rudym, a zaraz za nim obydwie sanitariuszki Karytas i Wierna Rzeka, która przemogła swoją niechęć do roli siostry miłosierdzia i od dawna wykorzystując wiedzę Izy i jej podręczniki medyczne ćwiczyła się w niesieniu pierwszej pomocy, umiejętności bandażowania i dawania zastrzyków przeciwtężcowych. O dziwo, Iza trzymająca z dala Ulę od wszystkiego, co pachniało konspiracją, w tej dziedzinie chętnie służyła wyjaśnieniami, być może wychodząc z założenia, że nikomu trochę praktycznych i pożytecznych wiadomości nie zaszkodzi. 205 Na wszelki jednak wypadek, w celach profilaktycznych na przyszłość, Ula głośno „psioczyła", że najlepszy strzelec oddziału idzie na akcję nie uzbrojony. Oddział przebiegł pustą i niemal ciemną ulicę Cieszyńską i wszedł na szeroki trakt Wrocławskiej. Na skrzyżowaniu Prądnickiej, Kamiennej, Długiej i alei Słowackiego snuły się gęsto patrole żandarmerii, SS i Sonderdienstu. — Coś się musiało w mieście wydarzyć — szepnął Julek na widok żandarmów zatrzymujących przechodzących mężczyzn okrzykami: Haiti Hdnde hoch! Oczywiście natychmiast rewidowano ich, trzymając pod obstrzałem automatów. Widząc, na co się zanosi, Stefek syknął i szeptem nakazał odwrót. Rudy z Pie-j truszką zrobili „w tył zwrot" tak gwałtownie, że wpadl| na obie sanitariuszki. — Do bramy, prędko! — rzucił Julek. Wpadli w sień najbliższej kamienicy — część popę-| dziła na piętro, reszta w dół, schodami do piwnicy. — Widziałeś? — zapytał brata Rudy. — Uhy — potwierdził Pietruszka. — Rewidowali facetów! Z maszynami gotowymi dc strzału! — No to co. Czy musimy walić alejami? Pójdzie Śląską i Żuławskiego... Po upływie pół godziny oddział zaczął wyciekać gęsiego z bramy na podwórze. Potem przemykając się oficynami okrążono niebezpieczne miejsce aż do wyboistego placyku, zwanego Końskim Targiem. Tam zawsze pętały się furmanki, snuli się dorożkarze, jacyś handlarze słoniną i rąbanką, na razie niegroźni dla III Rzeszy, a w dzisiejszym dniu nawet nie objęci podejrzeniem dywersji. Można było niepostrzeżenie wmieszać się w ten tłumek, aby spokojnie ocenić sytuację i wybrać dalszą trasę. 206 — Dziopy mogą śmiało grzać przez Kleparz na Żuławskiego. Dziop nie zatrzymują... —• stwierdził Zawiadowca. — A chłopy... — dziwnie stwardniał ten wyraz w ustach Stefka — chłopy mają skakać w tramwaj, jak zajedzie z Kamiennej. Jedziemy jeden przystanek i przy Szlaku — wysiadka. Stamtąd wracać pojedynczo na Żuławskiego. Zbiórka pod domem ze „Sztywną babą". „Sztywna baba" była to kamienna płaskorzeźba wmurowana nad bramą kamienicy, przedstawiająca majestatyczną damę siedzącą dumnie na kamiennej ławie. Od pewnego czasu ulubione miejsce spotkań, służbowych i prywatnych, żołnierzy Patrolu, którzy mieli już dość zbiórek „Pod figurą" lub „Pod kapliczką". Tych kapliczek i figur było na Krowodrzy takie zatrzęsienie, że nieraz bractwo się myliło i zdarzało się, że połowa przychodziła pod kapliczkę ze świętym Florianem, a połowa pod kapliczkę „Przy karzełku". Natomiast „Sztywna baba" miała tę zaletę, że nie posiadała żadnego odpowiednika w najbliższej okolicy i spotkania nie nastręczały kłopotów. Zgodnie z rozkazem, zaraz gdy tylko nadjechał tramwaj, „chłopy" przyczajone między dorożkami, szurnęły na przystanek i wydostały się z zagrożonego rejonu. Po kilkunastu minutach cały oddział zebrał się w sieni kamienicy „Pod sztywną babą". — Słuchać wiara: rozbijamy się na grupki i na razie walimy na Kolberga. Uliczka cicha, niedługa i pierwszo-klaśnie pozakręcana. W razie czego można stamtąd wiać na Krowoderską, Szlak, na Łobzowską albo na Biskupi plac. Z Łobzowskiej można pryskać do klasztoru zmartwychwstańców albo karmelitanek. A z Biskupiego placu w Planty... Kapewu? Ja z Dynamitem w razie czego zastawiamy skurczybyka ze spluwą. Po zastawieniu Granat z Józkiem odbierają mu spluwę. Przez ten czas dziopy mają lipować, czy nie idzie jaki tajniak 207 albo sztrajfa. Po wszystkim wiejemy w różne strony. Kapewu? — A ja? Miałem przecież rozbrajać -— upomniał się Pietruszka. — Musisz lipować z dziopami, bo nie ma tylu spluw. Pietruszka, zawiedziony, opuścił głowę cicho gderając. — Tak będzie, już nic nie zmieniamy. W ł a 1 a! — dorzucił tonem swojego mistrza strzeleckiego, Valentina Maciejowskiego. Gdy wychodzili z bramy, Stefek wziął za rękę Wierną Rzekę, a Julek podszedł do siostry Karytas — mieli odtąd udawać zakochane pary aż do momentu „zastawienia jakiegoś skurczybyka". Widok pary Dynamit-Ka-rytas mocno poruszył Kuternogę, który od kilku miesięcy wzdychał do siostry dowódcy. Nie znaczy to, aby zapomniał o swojej płomiennej miłości do Ady Mayer — gdyż uczucie to było wciąż otwartą raną, ale Karytas budziła w nim tkliwość oraz wdzięczność za to, że zaczęła konsekwentnie używać pseudonimu żołnierskiego Kuternogi — Józek. Słowo to w jej ustach stawało się czymś więcej niż lojalnością konspiracyjną, było balsamem na jątrzącą się ranę, było przeżyciem, którego Kuternoga oczekiwał co dzień jak cudu. I co najważniejsze — Karytas nie robiła tego z litości ani z wyrachowania, gdyż Kuternoga nie przynosił jej nic. Po raz pierwszy chłopak nie chciał kupować ani nagradzać za dobre słowo... za to najlepsze słowo J ó z e k... Siostra Karytas miała oczy tak wielkie i piękne jak Ada Mayer, ale Ada była zawsze dla niego oschła, nawet jeśli raczyła skubać pestki z jego słonecznika. Niczym nie można było zdobyć jej przychylności ani wywalczyć zmiany tego nieszczęsnego „Kuternogi" na jakiś inny, mniej okrutny przydomek. Ada była nieubłagana. A siostra Karytas... 208 Nic więc dziwnego, że gest Julka biorącego swobodnie jej rękę w swoją grabę obruszył Kuternogę, A już zupełnie nie do zniesienia był widok trzepoczących rzęs dziewczyny, zarumienionej i spłoszonej niespodziewanym manewrem chłopców. Karytas pomyślała nagle: „Co za szczęście, że to właśnie o n wybrał mnie na parę". A Julek myślał z goryczą: „Jak Stefek mógł mi to zrobić? Przecież wie..." Dowódca wiedział i właśnie dlatego odebrał rękę Uli swojemu przyjacielowi. Przecież szli na akcję, a nie na randkę, i chwila prywatnego wzruszenie Julity z powodu ukochanej mogłaby ściągnąć na nich wszystkich nieprzewidziane konsekwencje. Nie wolno im osłabiać czujności, nie wolno ani na chwilę przestać być żołnierzem! —¦ Uwaga! — powiedział Stefek do drugiej „pary". — „Granatowy" wychodzi ze sklepu, idzie na nas! Starszawy policjant trzymał w jednej ręce teczkę, a w drugiej dużą papierową torbę. Był już po służbie... Gdy wszedł w ciemnawą ulicę Kolberga, dostrzegł od razu grupę wyrostków, ale widok przytulonych do siebie par nie wzbudził w nim niepokoju. — Te, co on może mieć w kaburze? Visa czy para-belkę? ¦— szepnął Mały do Rudego. — Kabura jest z parabelki, ale może mieć w niej szmaty zamiast spluwy... — Nie mów... — Oni się tak teraz urządzają, zwłaszcza gdy nie są na służbie. — A to świnie... — Cichaj... — Zaczyna się... — szepnął z przejęciem Mały. Stefek z Ulą przeszli obok policjanta i zaraz za jego plecami odwrócili się zastawiając mu drogę odwrotu. 14 Koniec zabawy 209 Policjant mijał właśnie drugą parę, gdy usłyszał za plecami głos Stefka: — Ręce do góry i gęba na kłódkę! Zdumiony zrobił półobrót i ujrzał wymierzoną w siebie broń. — Gady!... — warknął z wściekłością. Błyskawicznie puścił teczkę i chwycił za kaburę. W tym momencie doskoczył do niego Julek z odbezpieczonym walterem. — Spokojnie, sierżancie, nas tu jest więcej — powiedział. Policjant uniósł wolno w górę prawą rękę, nie wypuszczając z lewej papierowej torby. Jego zdumienie nie miało granic, gdy ujrzał dwóch następnych wyrostków podchodzących z prawymi rękoma znacząco trzymanymi w kieszeniach. — Jak wam nie wstyd, smarkacze... — zaczął kaznodziejskim tonem. — Gęba na kłódkę — warknął Stefek odpinając mu kaburę. — Vis! — ucieszył się Mały. Ula, mająca obie ręce wolne, szybko wyjęła z otwartej kabury pistolet policjanta. — No, teraz cichutko do domu i masz pan nie widzieć żandarmów! — ostrzegał Stefek policjanta. — My jeszcze odprowadzimy kawałeczek, żebyś pan nie zabłądził... — Dał znak Julicie: — trza go przypilnować, żeby za wcześnie alarmu nie zrobił. Reszta niech się zaraz urywa. Chłopakom nie trzeba było powtarzać tego rozkazu. Julek złapał Ulę za rękę i wciągnął ją do najbliższej bramy. — Dawaj spluwę — rozkazał. — Ale... — zaczęła protestować. — Rozkaz! — rzucił stanowczo. 210 Wyjęła z jednej kieszeni płaszcza pistolet, a z drugiej magazynek. — Głupiś — powiedziała zajadle — u mnie to jest bezpieczniejsze. Dziewczyn żandarmi tak często nie rewidują! — Dawaj prędzej i nie mrucz! — odebrał jej zdobycz, ukrył w swoich kieszeniach i dodał pojednawczo: — Żebym nie musiał iść ze Stefkiem, tobym cię odprowadził do tramwaju... — Teraz możesz się wypchać — prychnęła dziewczyna i wypadła z bramy. Julek minął szybko Kuternogę trzymającego za rękę Karytas i dołączył do Stefka eskortującego policjanta. Trzej Grochale dopędzili „parę zakochanych" i teraz w piątkę maszerowali pustawą ulicą Łobzowską. Nie dowierzali własnemu szczęściu, nie dowierzali wprost temu, na co przed chwilą patrzyli: oto pierwsza rozbra-janka już za nimi! Nikomu włos z głowy nie zleciał, a wzbogacili się o świetnego visa! Radość i duma niemal dławiły ich gardła, dla uspokojenia walili się co chwila po plecach kułakami. Czuli się teraz prawdziwymi żołnierzami, wojna od momentu rozbrojenia granatowego zdawała się być prosta jak partia szachów. — Poczekamy na Zawiadowcę pod kapliczką? — zapytał Mały. — Nie. Walimy wprost na Modrzejówkę, pod jego dom. Jak się dobrze powiedzie z policjantem, to powinien zaraz wrócić... — powiedział Rudy. Przeszli gęsiego przez mostek na Młynówce i skierowali się ku domkowi Stefka. Karytas wprowadziła ich do sionki, a potem małymi schodkami na stryszek. Zaledwie zdążyli się wgramolić na górę i poupychać po kątach, kiedy w podwórzu rozległ się znany gwizd i kroki chłopców. — Już są! — pisnął Mały. — Stul dziób, szczeniaku — warknął Rudy. Odpowiedział dowódcy krótkim sygnałem wygwizdanym na dwóch palcach. Niecierpliwa Karytas popędziła w dół, do sionki, na spotkanie brata i ukochanego chłopca. — Już jesteście! — wyszeptała uszczęśliwiona. — A co! Granatowy odstawiony na kartoflisko przy Litewskiej, to już na dziś koniec zabawy. Nasi są? — zapytał Stefek. — Wszyscy w komplecie, na stryszku...tylko Wierna Rzeka poszła do domu. '— Zabrałem jej visa i kulki, więc nie było po co ciągnąć jej na Krowodrzę — wyjaśnił Julita. — Ale trza jej dać znać, że pojutrze zbiórka. Pójdziesz na Krzemionki? — zapytał go dowódca. ¦— Rozkaz! — odpowiedział ucieszony chłopak. 212 XIII Gdy Julek dotarł na Krzemionki, zegar na wieży kościelnej wydzwonił trzecią. Zanim wszedł do domu Uli, obejrzał najpierw całą kamienicę; stwierdził, że jest zbudowana na zboczu góry, dwupiętrowa od strony południowej, a czteropiętrowa od północy. Wejście południowe było reprezentacyjne, z kryształowymi szybkami w drzwiach wahadłowych — a północne, od strony obszernego podwórca, zdawało się wstydliwie zasłaniać mroczną sień i strome schodki wiodące do mieszkań ciemnych, ciasnych i ponurych. Mniej więcej w połowie zbocza góry zaczynała się elegancka część kamienicy, z politurowanymi, dwuskrzydłowymi drzwiami mieszkań i witrażami w oknach klatki schodowej. Mieszkanie Uli odnalazł w części południowej, a wiodły do niego dwa rzędy schodów od północy i od południa... („W razie czego, można wiać na obydwie strony" — pomyślał trzeźwo Julek). Na drzwiach lśniła mosiądzem wizytówka i ozdobny dzwonek w kształcie kołatki. Julek lekko nim zastukał... i odruchowo uskoczył słysząc groźne ujadanie psa i łomot jego cielska w drzwi. Jakiś kobiecy głos uspokajał zajadłe bydle, potem zapytał — kto tam? — i wreszcie w progu ukazała się znajoma postać ciotki Stefy Maciejowskiej. — Jest Ula? — Poszła do parku. 214 — Którego? — A tego na Krzemionkach, nie znasz go? — Nie, ale to nic. Poszukam jej tam. — A może chcesz poczekać w domu? Ona powinna już nadejść, bo miała iść do dentysty. Julek zdumiał się. Jego bóstwo ma tak prozaiczne sprawy do załatwienia? W marzeniach widywał Ulę leżącą na niedźwiedziej skórze przed kominkiem lub grającą ballady przy świetle księżyca na mahoniowym fortepianie... Naraz zapragnął zdemaskować fałszywą wróżkę, od-kochać się gruntownie, po stwierdzeniu, że ta jedyna jest podobna do wszystkich innych dziewczyn — a może nawet jest taka sama: głupia, uparta i kłamliwa. Wszedł do przedpokoju i obrzucił jego wnętrze wyzywającym spojrzeniem... nic specjalnego: rząd drzwi po jednej i drugiej stronie, ciemny zwyczajny chodnik na najzwyklejszym parkiecie (a Ada Mayer twierdziła, że u Krużlów chodzi się po dywanach!) Spoza drzwi na prawo doszło go groźne warczenie psa, a zza następnych turkot maszyny do szycia. Doszedł go też najtrywial-niejszy na świecie zapacfe smażonej cebuli, niepodobny ani trochę do woni kadzidła, jaka powinna się unosić w tym domu (to nawet stara babka Maciejowska raz na tydzień okadza kadzidłem mieszkanie i sień, a tu?! Smrodliwa cebula i to ta najtańsza!) Ze złośliwą satysfakcją i męką w sercu przekroczył próg pokoju. Pierwsze, co rzuciło mu się w oczy, to ogromny potrójny obraz, wielkością i kształtem przypominający ołtarz kościelny. Stanął urzeczony: z tryptyku zdawały się spływać w dół jakieś chimery, rusałki o tęczowych nogach i włosach zwiniętych w wężowe sploty. Za nimi rozciągały się bezkresne pola z jesienną mgłą, babim latem i zapachem ognisk — pejzaż tak dobrze Julkowi znany od najwcześniejszych lat. Ten 215 obraz przywiódł wspomnienie powrotów Juiity z ojcowskich pól wozem wyładowanym sianem, zapachu mięty zgniatanej przy rowach bosymi nogami pastuchów, klucza gęsi na horyzoncie... Ciotka Stefa wyszła i Julek został sam w pokoju. Poszukał w kieszeni czegoś do pisania, aby zawiadomić Ulę o zbiórce. Znalazł ogryzek ołówka — ale na czym napisać jej komunikat? Rozejrzał się po pokoju za jakimś papierem i natrafił wzrokiem na dużą fotografię stojącą na fortepianie — podszedł bliżej i wpatrzył się w twarz młodego mężczyzny. „Cie go, ale przystojniak... — poczuł nagle ukłucie w okolicy serca. — Widzisz, baranie, to ten cię wyrolo-wał. Nie masz szans przy takim... ¦— przełknął ślinę z trudnością, jak kulkę ołowiu. Z ironią i pogardą studiował twarz nieznajomego. ¦— Taki laluś-cacuś, co nigdy nie miał wideł w garści... gnoju wąchać nie musiał, tylko fryzurę se brylantyną smarował... — rozjątrzał się cicho. — Czekaj, lalusiu, jeszcze przyjdzie twoja kreska, jak ci wojna sadła za skórę zaleje... Ale gdzie taki może się obracać? Pewnie siedzi w jakimś pańskim dworze. Gdzie by takiemu karabin pasował! — prychnął z pogardą. — Czekaj, lalusiu, jak ja skończę gimnazjum, a potem jakiś uniwerek, zobaczymy, czy nie będę wtedy wyglądał tak jak ty"... — odsunął ze złością fotografię, chociaż korciło go, żeby obejrzeć portret z drugiej strony, na której takie lalusie piszą zwykle dedykacje. Walcząc z pokusą obszedł dokoła fortepian i uniósł wieko: klawiatura wyszczerzyła złośliwie rząd pożółkłych zębów... prztyknął palcem w jeden klawisz, drugi — instrument odpowiedział nerwowym mruknięciem. „Do kitu z takimi pańskimi fanaberiami — wściekł się. Zatrzasnął wieko i uwalił się w fotel stojący przy fortepianie. — O święty Jacku, ale mnie trzyma ta choroba... na nic zarzekania, to jest jak gorączka, co 216 znika i znów potem człowieka morduje... czemu żem się nie zakochał w Stefkowej siostrze?... Ładniejsza nawet od Uli i łaskawsza... ręki nie wyrywa tak jak tamta"... Nagle zapragnął rozprawić się z Ulą. — Koniec z miłością, moja panno — powiedział stanowczo. — Koniec z bezsensownym oczekiwaniem wzajemności. Od dziś będę myślał tylko o partyzantce, 0 żołnierskiej robocie. Mam siedemnaście lat, a w tym wieku Kościuszko był już prawie inżynierem. Niedocze-kanie twoje, żebym jeszcze wzdychał do ciebie! — Zasępił się, rozgoryczył. Nie słyszał nawet głosu zegara bijącego godzinę czwartą ani kroków Uli wchodzącej do pokoju. — Julita! — wrzasnęła mu nad uchem. Ocknął się 1 poderwał z miejsca. Miała twarz w wypiekach i rozpleciony warkocz. Goniła gdzieś, a teraz dyszała z pośpiechu. — Gdzieżeś była? — spytał, ale tak, żeby tylko coś rzec. — Na skałach. — Ciotka mówiła, że spacerujesz w parku. Wzruszyła ramionami. — E tam, spacerowanie. Goniłam po Krzemionkach. Jak chcesz, to ci pokażę park i skały... byłeś tu kiedy? — Raz jeden... ale dawno, jeszcze przed wojną. — No to chodź, zobaczysz skały i park. — Ale... ty musisz iść do dentysty — przypomniał jej, gotów jednak natychmiast lecieć z nią na skały i gdzie tylko mu każe. — Muszę-nie-muszę. Nic pilnego, jutro też zdążę na czas. — Jutro jest zbiórka oddziału. Dlategom przyszedł, żeby ci o tym powiedzieć. — Aha... — zmrużyła oczy i popatrzyła tak, że zaczerwienił się jak burak. — A co ze Stefkiem? 217 — Nic, co by miało być... wyprowadził granatowego na „Litwę" i prysnął do domu. — Cały jest? Zdrowy? — A juści — powiedział i ugryzł się w język (że też nie może się pozbyć tych cholernych krowoderskich powiedzonek!) Żeby zatrzeć wrażenie prostactwa, prędko zmienił temat. — Czy to twój ideał? — O czym mówisz? — spytała zdziwiona. — O tym, w ramce — spojrzał wymownie w kierunku fortepianu. Uśmiechnęła się i oczy jej błysnęły. — Tak, to mój ideał. — Paniczyk z morskiej pianki — zakpił mimo woli. — Nieprawda. Ten paniczyk był ranny na wojnie. — Chyba od zabłąkanej kulki... — Wcale nie! — zaprotestowała Ula gorąco — on się bił i dostał postrzał prosto w piersi! I w nogę. Julek aż zagryzł wargi z bólu... — No i co, żyje? — zapytał, znów wbrew sobie. Ula zawahała się nad odpowiedzią — czy już nie za wiele wypaplała. Wprawdzie Julek jest dobrym patriotą i żołnierzem, ale zasada wojenna to nie mleć jęzorem. — Nie mówmy już o nim — powiedziała wymijająco, żeby nie urazić Julka. — Mnie on nic nie obchodzi — żachnął się chłopak. — Więc po co pytasz? — odpaliła. — Chodźmy lepiej na Krzemionki. Zobaczysz ze szczytu skał cały Kraków. Fajnie stąd wyglądają wszystkie wieże i dzwonnice... Musisz to zobaczyć! — Innym razem — odparł z niechęcią. — Nie, dzisiaj — upierała się. Poszedł. Poszedł za nią posłusznie i pokornie, i gdyby 218 mu kazała, skoczyłby nawet ze skały, na której stanęli, aby obejrzeć panoramę miasta. Patrzył urzeczony na dachy i kopuły kościołów, zieleń drzew i srebrny sznurek Wisły. — Wiesz, stąd nie widać zupełnie flag ze swastykami. Można na chwilę zapomnieć, że oni są w Krakowie — westchnęła Ula. -— Są, ale nie zostaną! — powiedział twardo Julek. Miron wysiadł z zatłoczonego tramwaju i skierował się w stronę ulicy Lubelskiej. Tam pod drzewami, opodal kapliczki zamykającej wylot ulicy, miała czekać na niego Iza po wyjściu ze swojego szpitala. Już z daleka dostrzegł jej kremowy płaszcz i przyśpieszył kroku. Poczuł, jak mu serce zaczyna tłuc się w piersiach. Nie widział swojej żony od dziesięciu prawie dni... Poszli w dół ulicy Mazowieckiej, przytuleni do siebie, uszczęśliwieni spotkaniem. — Dokąd mnie prowadzisz? — zapytał Miron. — W raj dzieciństwa twojej szwagierki — roześmiała się Iza. — Więc to nie ulica Odrowąża była jej rajem? —¦ zdziwił się. -— Nie. Zobaczysz zaraz rezerwat, który ją wyhodował. Dla niej jest to wciąż najlepsze miejsce na świecie. Nie ma tygodnia, żeby nie gnała z Krzemionek na Krowodrzę. — Ale ciebie, o ile pamiętam, nigdy tu nie ciągnęło... — Rzeczywiście. Nie lubiłam Krowodrzy z jej kocimi łbami i rynsztokami. Drażniły mnie te nędzne sklepiki z wiecznie brudnymi szybami i zapachem stęchliz-ny — aż nagle odkryłam, że tylko tu czuję się bezpieczna,.. — dokończyła cicho. 220 — Czyżby? — zdziwił się po raz drugi. — Tak. Tutaj w ogóle nie widzi się Niemców. Tu nie zapuszczają się prawie nigdy żandarmi ani „granatowi". Tutaj nic się nie zmieniło od Września. Ta sama bieda, ten sam fason i buńczuczność. Krowodrza kpi z Niemców i okupacji, Krowodrza jest nie do kupienia i nie do pognębienia... — Co jeszcze z tą Krowodrzą? Przytuliła głowę do jego ramienia. — ... czuję, że tu — na tych śmiesznych, pokracznych uliczkach — nigdy mi się nic złego nie stanie... Miron przystanął i przyciągnął ją ku sobie. — Kochanie, tobie nie może się w ogóle nic złega przydarzyć. Nigdzie, nie tylko na Krowodrzy. Uśmiechnęła się trochę ze smutkiem. — Sam wiesz, że żyjemy w ciągłym zagrożeniu, nie tylko ty i ja. My wszyscy. I nikt z góry nie wie, który z jego dni będzie ostatni. — Czy się czegoś obawiasz? — popatrzył na nią zaniepokojony. — Ależ nie. Tak sobie tylko plotę — zmieniła szybko ton. Minęli odrapany parterowy domek z koślawo wypisanym szyldem: „Szewc. Goryl Wincenty". W małym okienku, pozbawionym firanki, ujrzeli szarą twarz mistrza kopyta, patrzącego z filozoficzną zadumą na wątłe rośliny ozdabiające parapet. — Ty tak nie pasujesz do tych krzywych płotów i reumatycznych drzewek... — stwierdził Miron. — One w pełni lata wyglądają bardzo ładnie — ujęła się za akacjami. — A w jesieni te klony tworzą złoty tunel nad ulicą. Bardzo często przychodzą tu malarze z placu Matejki, a oni chyba wiedzą, co jest ładne. — Tak, ten zakątek z bieloną kapliczką ma jakiś smutny urok. Przypomina mi jedno miejsce na Łyczakowie... 221 — Wciąż nie możesz zapomnieć Lwowa? — Czy można zapomnieć to najweselsze miasto na świecie? Doszli do kapliczki i przystanęli oglądając stare kamienne figury świętych. — To chyba święty Florian... — Tak. Patron Kleparza. ¦— A jaki święty patronuje Krowodrzy? Zmarszczyła brwi w namyśle. — ... chyba święty Szczepan... nie jestem pewna. — Oto i ulica Rzeczna — bez rzeki! — roześmiał się Miron. — Czekaj, zaraz coś zobaczysz. Powiodła go uliczką wzdłuż niskich piętrowych kamieniczek upaćkanych kolorowymi tynkami. Przed każdą z nich był mały ogródek, wielkości rozłożonej gazety — otoczony miniaturowym płotkiem. Drugiej strony ulicy strzegł masywny, wysoki i szczelny parkan, zza którego widać było tylko czubki bzów. Zabudowa ulicy kończyła się na zielonej drewnianej willi spło-wiałej od słońca. Rozległy ogród staczał się puszystą stromizną na brzeg rzeczki, sławnej Młynówki Królewskiej, która kiedyś, kiedyś docierała pod kościół na Piaskach. Weszli na skrzypiące deski małego mostku, pod którym zieleniała struga rzeczki. — Widzisz, jak tu uroczo... Zapatrzyła się w szpaler drzew pochylonych nad Młynówką. — ... jak cicho i spokojnie — dokończyła. Miron oparł się łokciami o balustradę mostku i odetchnął głęboko kilka razy z wzrokiem utkwionym w szarzejący horyzont. Górą ciągnęły stada głodnych wron, świdrując powietrze skrzekiem. 222 — Co ci jest? — zapytał Miron, widząc, jak Iza się wzdrygnęła. — Nic. Nie lubię tych ptaków, a zwłaszcza ich głosu. Przysunął się do niej i objął ją. ¦^— Przyznaj się, co cię dręczy? — Boję się o ciebie... Machnął ręką z lekceważeniem. — Mnie Cyganka wróżyła długi i szczęśliwy żywot. — Wierzysz we wróżby? — spytała pół żartem, pół serio. — Wierzę w pomyślne wróżby. Tym bardziej że jedna z nich już mi się spełniła. — Jaka? — Zdobyłem wzajemność młodej, pięknej szatynki. — Proszę o bliższe dane... — Szczupła, zgrabna. Nosi kremowy płaszcz i zielony szal — roześmiał się, widząc cień niepokoju w oczach żony. — Przez moment sądziłam, że poznałeś kogoś w czasie naszej rozłąki. — Czy ja jestem zazdrosny o twoich wielbicieli? Wiem, że jest ich z pół tuzina, ale dobrze, że ich nie znam i nie muszę się z nimi pojedynkować. Iza potargała palcami jego kędzierzawą czuprynę. — Teraz przypominasz mojego przedwojennego kadeta. — Ciiicho... — uciszył ją nagle. Do mostku zbliżało się dwóch wyrostków. Mieli nasunięte na czoło kaszkiety, wyglądali na tutejszych. Gdy' przechodzili obok pary, jeden z nich, o twarzy bladej i dużych piwnych oczach, przyjrzał się uważnie Mi-ronowi. — Izo, znasz tego smarkacza? — To był chyba któryś z kolegów Uli. ¦— Nie ukłonił ci się... 223 — Może mnie nie poznał. Zresztą wpatrywał się w ciebie. — Tak. O, widzisz, ogląda się za nami... Chłopiec w kaszkiecie widząc, że jest obserwowany przez parę na mostku, odwrócił się gwałtownie i wcisnął ręce w kieszenie kurtki. Miron zapytał: — Wracamy? — Tak. Zaczyna kropić deszcz... Przeszli na drugą stronę rzeczki, gdzie zaczynała się willowa, „burżujska" część Krowodrzy. — Miron, kiedy dotrzymasz obietnicy? Kiedy przyjmiecie mnie do siebie? — Już niedługo. Omówiłem sprawę z moimi zwierzchnikami i uzyskałem ich zgodę. Sytuacja jest odpowiednia i już w przyszłym tygodniu przejdziesz do nas. — Do „Słonego"? — Tak. — Zgodził się, naprawdę? — Bez wahania. On cię nawet skądś zna... — Miron uśmiechnął się łobuzersko. — Doprawdy? — zdumiała się Iza. — Przez moment obawiał się, że jesteś zbyt... delikatna i rozpieszczona jak na żołnierza dywersji, ale gdy mu powiedziałem, że masz już pielęgniarski staż, a ponadto jesteś moją żoną, zgodził się natychmiast. — Ja: delikatna i rozpieszczona? Kiepski psycholog z twojego dowódcy. — Nie obrażaj się. Rzeczywiście takie sprawiasz wrażenie, co zresztą jest wielkim plusem żołnierza konspiracji. — Takie mylące wrażenie? — Oczywiście! — Ach, Miron, jak się cieszę, że będziemy się teraz częściej widywać! 224 — Słuchaj... — przerwał jej. — Czy nie sądzisz, że teraz mógłbym już przenieść się do domu? Przecież tam, gdzie obecnie mieszkacie, nikt mnie nie zna. Iza uśmiechnęła się przepraszająco. — Musisz zostać na Prądniku. Nie ma w Krakowie bardziej bezpiecznego dla ciebie miejsca niż dom dziadka. Widzisz, wielu mieszkańców z Odrowąża przesiedlono do Podgórza. Niektórzy z nich mieszkają w naszym sąsiedztwie i na pewno wcześniej czy później musiałbyś się z nimi zetknąć. Nie możemy ryzykować. Poza tym, znasz stosunek mojej mamy do konspiracji. Rozchorowałaby się z przerażenia, gdyby wydało się, że masz z tym coś wspólnego. A pod dachem Marylicy możesz robić, co zechcesz — im więcej zgromadzisz „bibuły" czy broni na jej stryszku, tym bardziej będzie szczęśliwa. W ogrodzie i podwórkowych komórkach jest mnóstwo wspaniałych skrytek; dodatkowym plusem jest to, że dom stoi na uboczu, a dziadkowie mają opinię najspokojniejszych mieszkańców w okolicy. Miron milczał, zrezygnowany i jakby wewnętrznie nie pogodzony z argumentami żony i z koniecznością dalszej rozłąki. — Wiem, że to, co mówisz, jest rozsądne, ale gdy pomyślę, że nawet przy zachowaniu największej ostrożności można wpaść... wiesz, jak to jest z Niemcami — mogą kropnąć człowieka za byle głupstwo — więc gdy pomyślę, że dobrowolnie pozbawiamy się siebie... Zobaczył, że posmutniała, i wstyd mu się zrobiło, że ją dręczy. — Już koniec ze skargami. Cieszmy się dzisiejszym dniem. I tym że od dziś za tydzień będziemy razem u „Słonego" — ucałował jej wilgotny od deszczu policzek i zaproponował: — Musimy uczcić ten fakt i dzisiejsze spotkanie. Pójdziemy do kawiarni, chcesz? 15 Koniec zabawy 22S —: Bardzo. Tęsknię już za innym powietrzem niż szpitalne, za gwarem, dymem z papierosów i zapachem kawy... Wziął ją pod rękę i powędrowali alejką wzdłuż rzeczki. Zmierzchało. Rzeczka dymiła ciepłą mgiełką, a zza poczerniałych parkanów niósł się słodki zapach bzów i akacji. — Powiedz, Miron — zaczęła Iza po chwili — czy źle się czujesz u dziadków? A może Marylica dała ci się we znaki? — Och, nic podobnego! Staruszkowie są sympatyczni, a Marylica jest zupełnie zjawiskową ciotką. Chyba nikt w życiu tak mnie nie kochał, jak właśnie ona — dodał z przekornym uśmiechem. — Doprawdy? — Ależ tak. Ona nie tylko kocha, ona nade wszystko wierzy we mnie. Spodziewa się, że będę w jednej osobie Kmicicem, Wołodyjowskim i może jeszcze Wysockim. Ubolewa, że nie organizuję w pracowni tkackiej zebrań z wodzami armii podziemnej. — No, widzisz! Ona by cię chyba nie wypuściła ze swojego domu. ^- A ja jednak tak tęsknię za wami... Już bym nie gderał na parawan z papugami i nie kłócił się z Ulą... — A wiesz — przerwała mu Iza — że jej przydałoby się porządnie skórę przetrzepać. — Znów coś nabroiła? — Znacznie gorzej. Podejrzewam, że bawi się w wojnę z tymi swoimi krowoderskimi łobuzami. Wraca minutę przed godziną policyjną, zdyszana, rozgorączkowana — zaraz potem łapie klucz do piwnicy i coś tam melinuje. Widziałam kilka razy, jak zbiegała tam z teczką wypchaną szpargałami. Twierdziła, że to stare podręczniki szkolne, ale gdy zeszłam na drugi dzień do piwnicy poszukać tych „podręczników", nic nie znalazłam. — Nic? A te szpargały? Przecież gdzieś je musiała upchnąć. — A właśnie. Chyba je zakopała w piasek, w którym mama przechowuje zimą jarzyny. Trudno przetrząsać całą górę piachu i ziemi od szczytu do posadzki. Kiedyś zauważyłam, że ma ręce i płaszcz zabrudzone białą farbą. Zapytałam ją: „cóż to, malujesz płoty na Krowodrzy?" Wtedy ona zaczerwieniła się i zaczęła kręcić, że1 niby pomagała Grochalom bielić stajnię. Więc na drugi dzień wpadłam do babki Marianny, a przy okazji zerknęłam na podwórko Grochali — stajnia była nie tknięta białą farbą. Dowiedziałam się przy tym, że nasz uroczy Valentino zabawia się w wolnych od kieliszka chwilach instruktażem wojskowym! — On? Przecież rzucał klątwy na konspirację. — To nie ma znaczenia. Niepokoi mnie fakt, że od człowieka tak lekkomyślnego może zależeć bezpieczeństwo smarkaczy. Ktoś powinien w to wejrzeć, pozbierać tych pętaków i znaleźć im jakieś sensowne i bezpieczne zajęcie. Coś, co pozwoliłoby im wyżyć się w patriotycznych uczuciach, a równocześnie nie sprowadziłoby na nich nieszczęścia. — Czy nie jesteś przewrażliwiona z tą czujnością? — Jestem niemal pewna, że założyli jakąś dziką organizację i nie wykluczam tego, że są „słuchaczami" kursów prowadzonych przez wujka Marysia. — To rówieśnicy Uli? — Mniej więcej. A ten, który minął nas dziś przy mostku, to, przypominam sobie, tak zwany Julita. Ma szesnaście — siedemnaście lat i jest chyba najstarszy w tej paczce. Miron milczał chwilę, potem powiedział: — Zastanowię się, jak mógłbym pomóc w tej sprawie. Mam znajomego harcmistrza, może on zechciałby się nimi zająć? Chyba masz rację: trzeba sprawdzić, 226 22? co te pętaki wyczyniają, i zweryfikować uprawnienia -wujka Marysia. — W jaki sposób to przeprowadzisz? — zaniepokoiła się nagłe Iza. — Poradzę się mojego dowódcy. — Co? Chcesz opowiadać „Słonemu" o kursach Va-lentina? — wykrzyknęła zdumiona. — Lepiej żeby obcy człowiek nie wkraczał w nasze rodzinne kłopoty. Miałam zamiar prosić o zajęcie się Marysiem ciebie lub dziadka Krużla. — Mocno w tą wątpię, czy Valentino liczyłby się ze zdaniem któregoś z nas. — Tym bardziej nie liczyłby się ze „Słonym". Znam wuja na tyle, żeby przewidzieć skutki podobnej akcji. Maryś jest wściekle dumny, i w ogóle nie wyobrażam sobie, żeby pozwolił komuś obcemu wtrącać się do swoich spraw. Wyrzuci „Słonego" za drzwi, zobaczysz. — Myślę, że jednak nie wyrzuci. Mój dowódca umie rozmawiać z ludźmi. — Nie, nie! Bałabym się takiej „rozmowy" dla nich obu. A poza tym... — zawahała się. Miron spojrzał na nią pytająco. — Co „poza tym"? — Skoro „Słony" już z góry jest do mnie uprzedzony i tylko ze względu na ciebie godzi się na przyjęcie mnie, to... to... nie trzeba, żeby wiedział o szaleństwach Valentina... To byłaby fatalna dla mnie rekomendacja. Miron przystanął i popatrzył jej w oczy z uśmiechem. — Ech, skoro i tak za tydzień staniesz przed nim, powiem ci już dziś, kim jest „Słony", żebyś przestała się zadręczać. — Oszalałeś? Nie chcę znać żadnych nazwisk! — Znasz od dawna nazwisko mojego dowódcy... to twój wuj Tomasz Maciejowski. On na pewno potrafi rozwiązać twój „krowoderski problem". 228 Iza, zdumiona, powtórzyła parę razy: — Wuj Tomek, wuj Tomek! Nigdy bym nie przypuściła, że ten... taki prosty, cichy, zapracowany człowiek... jest twoim dowódcą! — I muszę dodać, że to najlepszy dowódca, jakiego znałem w czasie mojej kariery wojskowej. On potrafi ujarzmić tych szczeniaków, twoją Ulę, a nawet... watażkę Valentina. — Oby to szybko nastąpiło... — westchnęła Iza. — Gdy tylko wróci z Warszawy, pójdziemy do niego i razem zreferujemy mu tę sprawę. A teraz przestań się już trapić i uśmiechnij się do swojego męża. — Przecież się uśmiecham... XIV ' Rrramona — jak słodko imię twoje brzmi. Rrramona — na zawsze serce oddaj mi... Mały przedrzeźniał Pietruszkę zawodzącego popularny boston „Ramona". Zebrali się samorzutnie na zapleczu domostwa Grochali, w tak zwanej „komnacie". Była to izba z rzadka używana, pełna zapachu starości, z więdnącymi wiankami ziół na ścianach i nieśmiertelnikami wetkniętymi za święte obrazy. Dziś cały dom pełen był gości i zamętu z okazji chrzcin nowego, szóstego z rzędu Grochalątka. Kolebkę z nowochrzczeńcem wyniesiono właśnie do komnaty i powierzono opiece Andzi. Ale Andzia zaledwie uśpiła niemowlę, bryknęła gdzieś w Krowodrzę zostawiając dziecko na łasce „patriotów". Niemowlę, zmęczone obrządkami, spało jak suseł, tak że nawet stary gramofon chrypiący „Ramonę" nie zdołał je obudzić. „Patrioci" popijali herbatę z sokiem żurawinowym zagryzając ją gąbczastym sernikiem. Ponieważ z komnaty wyniesiono przedtem wszystkie krzesła, młodzież obsiadła szerokie łoże, strąciwszy pod ścianę kopiec białych paradnych poduszek, usypany na wezgłowiu łóżka. Pod oknem stała skrzynia nakryta aksamitną kapą i na tej skrzyni przysiadły skromnie obydwie dziopy — Wierna Rzeka i siostra Karytas. Śliczne, .230 sarnie oczy Karytas rzucały melancholijne spojrzenia Julkowi, który pogryzał zawzięcie łodyżkę jakiegoś kwiatu. Chłopak ani się domyślał, że dziewczyna czeka na zaproszenie do tańca. Była zbyt nieśmiała, aby sama wystąpić z taką propozycją, i dlatego pozwalała sobie tylko na mowę spojrzeń i westchnień. Bacznie obserwujący ją Kuternoga widział, że słodka Karytas rwie się do tańca, ale czuł się zbyt skrępowany swoim kalectwem, aby z nią zatańczyć. Co innego, gdyby ona sama tego zażądała... Na razie poprzestał na zmienianiu płyt, pytając ją za każdym razem o aprobatę. — Co wolisz „Serenadę włóczęgi" czy „Pierwszy znak"? — Może być „Pierwszy znak". Pierwszy znak to słodki lęk... Ta piosenka była o niej, Julek powinien to odgadnąć! Drugi znak piosenki dźwięk, co się splata w sen, złoty sen... Ach, ten Julek! Jak strasznie, jak okrutnie jest nie-domyślny! ...że to właśnie ten, tylko ten... Julek złamał łodyżkę ziela i rzucił na podłogę. Chłopak zaczął nerwowo odganiać znad czoła opadający kosmyk włosów. — Józek! — zawołała Karytas. — Rozkaz — poderwał się Kuternoga. — Zmień płytę. Wolę „Serenadę włóczęgi". 231 —- S i e robi! — krzyknął ochoczo. Słowo „Józek", do którego wciąż jeszcze nie mógł przywyknąć, które za każdym razem sprawiało mu ogromną radość, tym razem zabrzmiało zbyt służbowo, tak jakby Karytas w obecności dowódcy i reszty „oddziału" uważała za konieczne używanie jego pseudonimu. Jeszcze nigdy nie zawołała na niego: Józek — tak eałkiem prywatnie. Gdy zdarzało się czasem, że byli sami we dwoje, czekając na przykład na zbiórkę, nie odzywała się do niego lub mówiła tak jakoś bezosobowo... Kuternoga nagle stwierdził z goryczą, że to, co jeszcze wczoraj wprawiało go w zachwyt, dziś zabrzmiało tak, jakby Karytas wymieniła nazwę ulicy. To było „Józek", a nie — Józek... Odkrycie to zaćmiło wprost jego rozsądek: zerwał się nagle, podbiegł do skrzyni, na której siedziały dziewczyny, i szarpnął Karytas za rękę. — Zatańcz ze mną! — wychrypiał, zdając sobie sprawę, że wygląda wprost śmiesznie. Karytas spojrzała zdumiona. Czy ten Kuternoga oszalał? Chce tańczyć z tą swoją nogą? Spojrzała na Julka, szukając u niego ratunku przed nieoczekiwaną agresywnością kaleki, ale Julek patrzył teraz z uporem w okno. Wyszarpnęła palce ze spoconej dłoni Kuternogi z taką siłą, że stuknęła głową o ścianę. — To nie jest kawałek do tańca! — rzuciła z determinacją. Chłopcu pociemniało w oczach z gniewu i rozpaczy. — Ja z tobą zatańczę! — zerwała się Ula ze skrzyni. Odciągnęła Kuternogę od spłoszonej Karytas i położyła mu rękę na ramieniu. — No, obejmij mnie — pouczyła. Kuternoga stał na środku izby jak lunatyk obudzony ze snu. Wreszcie zrozumiał, co do niego mówią, i jak 232 w Ytransie zaczął szurać nogami. Zdarta płyta jakby przedrzeźniała ten jego żałosny taniec. Dokoła umilkły rozniowy i cały oddział wlepił oczy w dziwaczną parę. Chłopcy nie wiedzieli, jak mają się zachować, czy chwalić ewolucje Kuternogi, czy pominąć ten występ milczeniem... Kaleka wyczuwał śmieszność sytuacji: było mu wstyd i zarazem żal samego siebie. Ale się będą nabijać z niego, gdy tylko wyjdzie za drzwi! Szarpnął się, jakby chciał uciekać, ale Ula przytrzymała go za kark. — Tańcz, do diaska, jakżeś przyszedł na chrzciny! — spiorunowała go. —¦ A wy, co tak gęby pootwieraliście, ruszcie się z wyrka! Tańczcie! — zwróciła się w stronę chłopców. Rudy z Pietruszką nie posądzali siebie o umiejętność ruszania kopytem do taktu. Mały wcisnął ręce w kieszenie i huśtał się na swoich krzywych nogach, a Julek uparcie wyglądał przez okno. Stefek zsunął się z łóżka, podszedł do siostry i mruknął: — Co ty mi tu za kawałki odstawiasz? Abo będziesz tańczyć z każdym jednym, co cię zaprosi, abo wio do domu. Kapewu? Karytas przełknęła ślinę z wysiłkiem i wyszeptała: — Każ Julicie, żeby mnie zaprosił... — Ja tu nie mam nic do kazywania. My tu nie służbowo. Jak będzie chciał, to zatańczy. W ł a 1 a! Płyta zawodziła: W oczach łzy, w sercu mym nadzieja jak poranek świta... W letnią noc uchyl okno i posłuchaj pieśni mej: Si, si, si — to włóczęgi serenada " Si, si, si — rzuć mi za nią chociaż grosz... 233 Ula pochwyciła melodię i zaczęła ją nucić. Po chwili cały „oddział" mruczał refren: si, si, si. I tak się siało, że to kocie mruczenie rozładowało napięcie, nagle wszyscy przestali się dziwić, że Kuternoga tańczy i że chry-pi: si, si, si. Gdy płyta umilkła, Ula zawołała: — Jeszcze raz!! — i znów podjęła taniec. Kuternoga bezwolnie szurał nogami i z głową przechyloną na ramię jak chory ptak śpiewał „Serenadę włóczęgi". — C i e go... — bąknął Mały. — Ale zasuwa tymi kulasami. Wy nawet tego, gamonie, nie potraficie. Pietruszka i Rudy wzruszyli ramionami i jak na komendę sięgnęli do talerza z sernikiem. — Te, odstaw już tę serenadę i puść jakąś polkę--sztajerlkę! — krzyknął Stefek do siostry. — Pokażemy Grochalom, jak się tańczy na Modrzejówce! Na. Krowodrzy u Zięcika jest wesele, gra muzyka. Wszyscy tańczą, tararara, nawet moja Mania stara. Dowódca wyskoczył na środek izby i zaintonował krowoderską melodię. Karytas posłusznie zawtórowała unosząc w górę końce swojej fałdzistej sukienki. Zatańczyli polkę z tupaniem, klaskaniem, pogwizdywaniem i z wszelkimi an-drusowskimi ozdobnikami. Zawiadowca z. jedną ręką założoną za plecy, a drugą przyciśniętą płasko do piersi podrygiwał w takt melodii. Julek patrząc na taniec dowódcy nabierał ochoty do „ruszenia kulasami". Bardzo chciałby zatańczyć z Ulą, ale po namyśle postanowił zaczekać na inny taniec, spokojniejszy i romantyczny. No, bo jakżeby wyglądał on, Julek, niemal portret Słowackiego, w andrusowskiej polce! Nie, nie może się ośmieszać przed tą dziewczyną. 234 / Oni oboje stworzeni są do muzyki łagodnej i smutnej. Poczeka na odpowiednią płytę, zaprosi do tańca Ulę... i wyzna jej całkiem poważnie swoje uczucie. Musi nareszcie zdobyć się na to. Właściwie mógłby się jej nawet 'oświadczyć, wkrótce skończy przecież siedemnaście lat! I Popatrzył ukradkiem na swoją ukochaną; oczy jej się świeciły, wybijała dłonią takt polki o wieko skrzyni i widać było, że nie może usiedzieć na miejscu. — Kto ze mną zatańczy? — krzyknęła w stronę Gro-chali. Pietruszka z Rudym popatrzyli na siebie, jeden trącił drugiego i niemal równocześnie mruknęli: — No, ruszże się, gamoniu! Nic z tego szturchania nie wyszło. Rudy nie mógł w idiotycznej polce narażać autorytetu zastępcy zastępcy dowódcy, a Pietruszka naprawdę do tańca był ani me, ani be. Co inszego, gdyby trza było coś wysadzić na tych chrzcinach... Wpakował do ust następny kawał sernika i wymamrotał: — Niech Mały tańczy. Mały zgłupiał, ale usłyszawszy ponowienie rozkazu, ruszył do polki. Nieśmiertelne „cholewy", buciory dobre do stajni i do roboty w polu, utrudniały mu ruchy taneczne, kłapały ciężko o podłogę, szurały przy obrotach. Ula skakała jak młody wróbel, a Mały toczył się niby kufel piwa, ale o dziwo, gdy koniec płyty obwieścił przerwę, obydwoje tancerze krzyknęli: — Jeszcze raz! Mały nagle poczuł, że wiele stracił nie tańcząc nigdy w życiu polki-sztajerki. Ponadto sam fakt, że występuje w roli tancerza obok swojego dowódcy, szalenie wzmógł jego taneczny zapał. Żeby nie te parszywe bu-ciska, toby pokazał, że nie jest wcale gorszy od Zawiadowcy, oczywiście tylko w polce-sztajerce. 236 r kuternoga założył nową igłę do gramofonu i powiedział: —\No to już! Zaczynać. Pary ustawiły się naprzeciw siebie. Teraz Stefek miał tańczyć z Ulą, a Karytas z Małym. Julek z niesmakiem odwrócił się do okna, nie chcąc patrzeć, jak jego jedyna pospolituje się w plebejskim tańcu. Stefek z Małym zaklaskali na rozpoczęcie polki i znieruchomieli, speszeni nagłym pojawieniem się w komnacie osoby księdza wikarego, który był dziś honorowym gościem gospodarzy. — W imię Ojca i Syna, cóż to za wesele urządzacie?! — przeżegnał się ksiądz. Rudy wyjął ręce z kieszeni i bąknął: — Normalnie, proszę księdza... — Co normalnie, co normalnie? Wojna trwa, ludzie giną, a wam figle-migle w głowie! Widzieliście wy kiedy, żeby prawdziwy patriota tańczył w czasie wojny? I to co? Polkę! Żeby chociaż poloneza, no to jeszcze--jeszcze, ale takie podrygi?! Obok księdza wyrosły pełne dostojeństwa i zgorszenia postacie kumoszek i chrzestnych rodziców. — Że też Boga w sercu nie mają... — westchnęła najstarsza jejmość. — Do kościoła kijem ich zagnać nie można, na procesyi nie ma kto nieść baldachimu nad naszym proboszczem, ale tu, proszę — wierzgają, jakby ich kto posolił! — Dziecko mi obudzicie! — pisnęła chrzestna. — Ady śpi jak mops — stwierdził flegmatycznie Pietruszka. — Zbereźnicy! — sapnęła nieprzejednana chrzestna. Młodzież stropiła się, gdyż rzeczywiście miała wiele grzechów na sumieniu, nie wyłączając wytkniętego baldachimu proboszcza, zaniedbywanych spowiedzi, nie mówiąc już o tym, że faktycznie nie widziała tańczącego 237 patrioty. Wprawdzie temu i owemu mignęło w głowie, że libacje chrzcinowe, po których nieraz trzeba było najwytrwalszych biesiadników ładować na wóz jak snopy siana, również nie licują z żałobą narodową, ale nikt nie otworzył gęby w obronie polki-sztajerki. Senior Grochal wysunął się do przodu i chcąc zakończyć scenę, powiedział pojednawczo: — Po wojnie se chłopaki będziecie tańcować, ile dusza zapragnie. A teraz trudno, módl się i pracuj, jak mówi Pismo Święte. — Jak mówi nasz kochany ksiądz wikary — poprawiła z naciskiem matka chrzestna. Starszyzna wyszła i gwar w izbach biesiadnych znów się ożywił. Pośpieszono z toastami za zdrowie wikarego i proboszcza, za zdrowie organisty, rodziców chrzestnych i uśpionego niemowlęcia. — No i co, wiara? Spruli nam starzy potańcówkę... — westchnął dowódca. — A żeby ją rematyz pokręcił! Sama żłopie tatowy bimber jak trzech strażaków, a że nie może tańcować, to inszym zazdrości — wściekł się Mały na kumoszkę. Dziewczyny, speszone upomnieniem księdza, siedziały Już potulnie na skrzyni. — Człowiek pierwszy raz ruszył kopytem i już mu honor patrioty szarpią — kontynuował zaciekle Mały. — Orze człowiek jak wół, za parobka własnemu sia-jatowi służy i nie ma prawa zatańcować polki na chrzcinach rodzonego brata! — Po wojnie se zatańcujesz — judził Rudy. —• Juści! Dla mnie czy dla ciebie już jutro może być po wojnie! Jak szwaby rozwalą przy rozbrajance, to se akurat zatańcuję na własnej stypie — podniecał się Mały. — Nie kracz, nie kracz — mitygował go dowódca. — 238 Rozbrajanki idą jak po maśle, nikomu nic się nie stało. Chyba że masz cykorię? —V.O wa! — rzucił hardo Mały. — Uwidzimy jutro, kto będzie mieć cykorię! — Kruca, ale ich naniesło dzisiaj na ulice... — splunął Rudy. — Już chodzą piątkami, a nie trójkami — zdziwił się Pietruszka. — To dobry znak. Widać, że mają coraz większą cykorię. — No, wiara, koniec pogaduszek. Walimy w miasto — uciął Stefek. Skupieni dotąd przy furze papy Grochala, teraz rozsypali się na dwójki i zaczęli przedzierać przez tłum przekupniów. Był to dzień targowy, jeden z tych, w które zawsze Mały woził jarzyny na plac Kleparski. Zazwyczaj towarzyszył mu w tym pastuch, ale dziś Mały powiedział ojcu, że będzie handlować razem z braćmi. Teraz patrzył smętnie za odchodzącymi towarzyszami broni. On sam musiał zostać przy wozie. —• Kruca, jak się wścieknę, to opylę wszystko za byłe co i szurnę za nimi — postanowił. Widząc, że towar słabo idzie, zaczął obniżać cenę. Natychmiast zrobił się tłok przy jego furmance. W ciągu pół godziny sprzedał połowę zawartości wozu — i znów handel się urwał. Mały, rozeźlony na kupujących, na cały świat, przysiadł na wozie nasuwając na czoło stary tatowy kapelusz i zapalił wygrzebanego z kieszeni „ciuka". Zaciągnął się skisłym dymem i powtórzył: — Ale ich naniesło w Kraków, tych diabłów zatraconych... 239 Widział patrol żandarmerii wychodzący z placu Matejki i zmierzający ku targowisku, widział też kilku podejrzanie wyglądających mężczyzn kręcących się między straganami... „Pewnikiem tajniaki" — pomyślał z obrzydzeniem. Popatrzył nad głowami przekupniów, chcąc jeszcze dojrzeć oddalające się sylwetki towarzyszy. Kierowali się w stronę Plant, ugrupowani w pary. Ostatnią z nich stanowili Kuternoga ze Stefkową siostrą, Karytas. Spacerowym krokiem posuwali się w kierunku Wawelu. Tam, na którejś ze sławnych, krótkich i wąskich uliczek staromiejskich, można było czasem spotkać pojedynczego żołnierza lub „granatowego". Najwięcej patroli snuło się w pobliżu Rynku Głównego, obecnie — Adolf Hitlerplatz, i placu Szczepańskiego, gdzie rezydował Propagandaamt. Jeden z patroli żandarmerii przeciął drogę oddziałowi na skrzyżowaniu ulicy Świętej Anny i Podwala. — Ausweiss, bitte — powiedzieli zatrzymujący Julka i Ulę. Drugi z żandarmów dał znak zbliżającemu się Pietruszce, aby się zatrzymał. Julek podał swoje dokumenty i czekał spokojnie na sprawdzenie. Ula wręczyła żandarmowi zaświadczenie pracy z pieczątką firmy „T. Maciejowski — Zakład Instalacyjny". — In Ordnung — powiedział jeden z Niemców. Kordon sztrajfy rozstąpił się przepuszczając Ulę i Julka, po czym zwarł się ponownie zagarniając Rudego i Pietruszkę. Rudy z pobladła twarzą szepnął do brata: — Urywamy się? Może nas nie trafią... -— Coś ty z byka spadł! Widzi??, że nie rewidują. — Aleśmy wpadli, kruca... popatrzył na Stefka, który z poważną twarzą wyjmował z kieszeni dokumenty. I on starał się opanować drżenie rąk: świadomość 240 \ tego, że prawa jego kieszeń obciążona parabelłum może w następnej chwili zostać sprawdzona przez żandarma, zamroczyła go na chwilę. Tymczasem Ula z Julkiem oddalali się wolno od niebezpiecznego miejsca. Serca wciąż waliły im na alarm, bali się teraz o resztę towarzyszy. Pietruszka i Rudy mają broń, w razie rewizji powinni od razu prać z nich do żandarmów i uciekać. — Zatrzymajmy się na chwilę — powiedział Julek. — Popatrz dyskretnie, co z naszymi... Żandarmi składali rozwinięte dokumenty. — In Ordnung — mruknął żandarm do trójki chłopców. Kuternogę idącego z Karytas w ogóle nie zatrzymano... Julek skręcił w bok, na ulicę Gołębią, a reszta za nim. Pozwolił się wyminąć Zawiadowcy, który przechodząc obok nich podał trasę: Bracka, potem Poselska. Przez Franciszkańską przejechał tramwaj obwieszony ludźmi ze wszystkich stron. Patrole uliczne nie reagowały na gigantyczne „winogrona" zwisające ze schodków i buforów wozów. Na przystanku chłopcy zmieszali się z tłumem wysiadających pasażerów i nieznacznie zbliżyli się do Stefka, aby usłyszeć następną wskazówkę: —- Lewa strona Poselskiej — ta z kościołem. Julita idzie ze mną, a Pietruszka z Rudym drugą stroną jezdni. Józek i Karytas staną przy furcie kościoła... Na krótkim odcinku Grodzkiej minęli kilku umundurowanych gestapowców. — Żeby takiego skurczybyka upolować... — westchnął Rudy. Tymczasem Stefek z Julkiem i Ulą już zniknęli za zakrętem Poselskiej. Na rogu ulicy stało kilka konnych platform do wynajęcia. Woźnice przysiedli na jednej 16 Koniec zabawy 241 z nich, zabawiając się grą w karty. Poza nimi ulica była niemal pusta — nieliczni przechodnie zmierzali ku ulicy Grodzkiej. Kuternoga doszedł do ogrodzenia dziedzińca kościelnego i przystanął w bramie, zgodnie z rozkazem. Karytas zatrzymała się również i odwróciła twarzą do chłopca, był poważny, milczał... Tyle słów cisnęło mu się na usta — chciał równocześnie przepraszać i błagać małą, dobrą Karytas o wzajemność, o cień wzajemności. Wstyd mu było wczorajszego prostactwa, bał się, że dziewczyna może mu tego nie wybaczyć. Chwila była wprawdzie wyjątkowo nieodpowiednia do załatwiania prywatnych spraw, ale chłopiec czuł wzrastającą gorączkę — paliły go nie wypowiedziane słowa, tak pragnął porozumienia z Karytas! Byli teraz sami, we dwoje, naprzeciw siebie... Nie, nie powie nic. Oprzytomniał i uświadomił sobie, po co tu przyszedł. Jego koledzy już zajmują pozycje, a on zamiast czuwać wraz z nimi, biedzi się swoimi sprawami... Skarcił się i nawymyślał sobie od gamoni i łajdaków. Omiótł szybkim spojrzeniem ulicę, kolegów i bladą twarz Karytas. „Jutro jej powiem" — zdecydował. — Wcisnął ręce w kieszenie i poszukał wzrokiem dowódcy. Stefek stał oparty o mur kamienicy... Przy nim Ula z Julitą, zajęci rozmową... Nagle Stefek prostuje się i przerzuca papierosa do lewej ręki. Prawą zanurza w kieszeni i szybko rzuca jakiś rozkaz Julkowi. Zza zakrętu wyszedł wprost na stojącą grupę samotny żandarm, uzbrojony w karabin maszynowy. Ber-gmann! Stefek aż zachłysnął się radością: co za gratka! Może się uda rozbroić szwaba! Nie przestając palić papierosa udawał żartobliwe zaloty do stojącej obok Uli. Zbliżający się żołdak popatrzył na nich. Jego ciężki, miarowy krok pogonił serca chłopców w szalony bieg. 242 Dziewczyny liczą sekundy, raz, dwa, trzy, cztery — żandarm mija Stefka i Ulę, idzie dalej... Nie czekając na sygnał dowódcy, Rudy nagle zachodzi żandarma z bronią w ręku. Niemiec widząc chłopca z wymierzonym w siebie pistoletem kieruje na niego lufę automatu. Rudy zrywa się do skoku i chwyta lufę bergmanna nachylając ją ku ziemi. Drugą ręką łapie żandarma za gardło... Przez jezdnię przebiega teraz Kuternoga szarpiąc kolbę mausera, ale długa, cienka lufa zaplątała mu się w podszewce płaszcza... Cicha ulica Poselska rozbrzmiewa naraz trzaskami Stefkowego parabellum i Julkowego waltera. Chłopcy zaskoczeni sytuacją strzelają niepewnie, bojąc się zranić Rudego, który miota się z żandarmem. Teraz zza zakrętu ulicy wychodzi jakiś cywil. Jednym rzutem oka ogarnia całą sytuację, przechodzi szybko obok strzelających i dopiero mijając ich, wyjmuje błyskawicznie pistolet i strzela w stronę Stefka i Julka. To tajniak! Rozgorączkowani chłopcy początkowo nie zwrócili na niego uwagi. Dopiero gdy Stefek krzyknął i jakoś niezręcznie przygarbił się, jak ktoś, kto dostał kijem po plecach — spostrzegli tego człowieka. Teraz ostrzeliwany jest Kuternoga, który wprawdzie zdołał wyszarpnąć nieszczęsny mauser z podszewki, ale nim zdążył użyć broni, ugodziła go w nogę kula tajniaka. Julek ogarniając całokształt sytuacji, cofa się pod mur, aby stąd zaatakować agenta, który kładzie się przy krawężniku chodnika i mierzy właśnie w jego kierunku. Chłopiec zmienia taktykę — podbiega do wroga oddając do niego z bliska dwa strzały. Niemiec nagle nieruchomieje, a chłopak dochodzi do wniosku, że przeciwnik albo jest ciężko ranny, albo nie żyje. Pochyla się nad nim chcąc mu zabrać pistolet. W tym momencie agent podnosi głowę i ponownie mierzy pistoletem w Julka. Chłopiec rozumie, że jedyna szansa ocalenia 243 to strzelić wcześniej; uskakuje w bok i mierzy do Niemca. Strzela raz i drugi... Są to już jego ostatnie naboje. Agent podnosi rękę do góry i jego pistolet pada na bruk. Julek szybko podbiega i chwyta broń. Jest to siódemka, walter, identyczna z tą, z której strzelał Julek... Starcie z tajniakiem trwało zaledwie kilkanaście sekund. Julek odwraca się teraz w stronę walczącego z żandarmem brata i widzi, że Niemcowi udało się pociągnąć za język spustowy automatu i seria pocisków siecze bruk ulicy. Jedna z kul przebija Rudemu nogę — obaj przeciwnicy są teraz ranni, ale jeszcze się zmagają. Rudy całym ciężarem ciała wali się na żandarma i tym razem Niemiec pada. Rudy przyciska go do bruku i dopiero teraz może zrobić użytek z pistoletu. Strzela raz i drugi — żandarm nieruchomieje. Podbiega Pietruszka i odbiera zdobyczny automat. Wiesza go sobie na szyi i obejmuje wpół rannego brata. Rudy opiera się na nim całym ciężarem i kuśtykając oddala się od miejsca starcia. Na ulicy pusto, ale w każdej chwili może nadjechać żandarmeria lub granatowi. Trzeba się szybko wycofać. Julek rozgląda się za dowódcą. Gdzie Stefek? Na chodniku widzi tylko Kuternogę, którego Karytas z Ulą prowadzą w stronę dziedzińca kościoła. Ranny nie może uciekać, jedyne wyjście to schronienie się w kościele. Julek odwołuje Ulę: — Wracaj natychmiast! Karytas da sobie radę. Łatwiej będzie im się ukryć we dwójkę! Ula dociera z rannym Kuternogą do kępy gęstych krzaków rosnących wokół dziedzińca kościoła i pomaga Karytas w nałożeniu prowizorycznego opatrunku. Zza furty dobiega ich zniecierpliwiony głos Julka: — Prędzej, na miłość boską! 244 T Dziewczyna zrywa się z kolan i wybiega na ulicę. Zza zakrętu wjeżdża w Poselską dorożka. Pusta! Pietruszka krzyczy do dorożkarza, żeby się zatrzymał, fiakier jednak nie rozumie lub nie chce zrozumieć polecenia. Julek wskakuje na stopień dorożki i pod groźbą użycia broni zmusza dorożkarza do zabrania broczącego krwią Rudego. Na widok automatu dyndającego na szyi Pietruszki przerażony fiakier zacina konia i bez oporu wiezie obu braci pod wskazany adres. Pietruszka podaje Julkowi bergmanna już ze stopni dorożki. Chłopiec przekłada pas przez szyję i chowa automat pod połę płaszcza. — Bierz waltera — podaje Uli swój pistolet. Ula szybko zmienia magazynek. — Co zrobimy z Kuternogą? —¦ To niegroźna rana. Tu, gdzie jest teraz, może chyba poczekać do wieczora. Gdy wszystko ucichnie, przewiezie się go do domu. — Nagle jakby oprzytomniał. —¦ A gdzie Stefek? — Właśnie! Co się mogło stać ze Stefkiem? — niepokoi się Ula. — Straciłem go z oczu wtedy, gdy zaatakował nas tajniak... Gnębi ich oboje niepewność losu dowódcy. — Może go postrzelił któryś z tych skurczybyków... —¦ Niemożliwe! Nie znikłby tak szybko. — Może zasłabł? — Musimy przeszukać pobliskie bramy... Ja wejdę do pierwszej z brzegu, a ty leć do następnej! Są wstrząśnięci przebiegiem wypadku — jak mogło do tego dojść?... Oddalająca się dorożka uspokaja ich co do losów Rudego, Kuternoga z Karytas są już chyba w kościele, ale co ze Stefkiem? Pędem wbiegają do mijanych bram ziejących wilgocią i — pustką. Nie ma go nigdzie. 245 A tam na bruku leżą ci dwaj... Przecież zaraz ktoś odkryje ich ciała, zrobi alarm. Czy zdążą wycofać się z Poselskiej przed przybyciem patrolu? Strach niemal tamuje im oddech. Żeby dotrzeć do postoju konnych platform! Można by wsiąść i kazać się wieźć gdziekolwiek, byle uciec z trasy stałych patroli żandarmerii! Powietrze przecina głos policyjnego gwizdka. Znaleziono ich! Odkryto już ciała żandarma i tajniaka! — Prędzej! Julek chwyta Ulę za rękę i szarpie ją naprzód. — Prędzej! Już nie ma co dbać o pozory niewinności, teraz tylko szybka ucieczka może ich jeszcze uratować. Ula biegnie obok Julka walcząc z własnym płaszczem, który łopocząc od wiatru, tamuje jej ruchy. W ulicę Poselską wjeżdża na pełnym gazie ciężarowy samochód. Na platformie i stopniach stoją żandarmi uzbrojeni w automaty. Julek odwraca się i widzi,, że samochód pędzi właśnie za nimi, ale żaden z Niemców nie strzela. „Chcą nas wziąć żywcem" — uświadamia sobie i czyni nadludzki wysiłek, aby zwiększyć tempo ucieczki. Ula jest już wyczerpana, w oczach migają jej białe płatki, usta otwarte jak do krzyku, z wysiłkiem wciągają powietrze. — Prędzej, prędzej! — pogania ją Julek. — Nie mogę! — krzyczy łamiącym się głosem. Chłopiec zatrzymuje się na moment i oddaje z automatu krótką serię w kierunku pędzącego auta. Samochód robi ostry wiraż, któryś z żandarmów odpowiada serią pocisków lecących nisko tuż nad brukiem. Julek przebiega w pędzie na drugą stronę jezdni i strzela teraz długą serią. Widzi, że dziewczyna zbliża się już do zakrętu ulicy. Już, już —- zaraz go minie... 246 Te sekundy są decydujące — za chwilę i Julek znajdzie się w tym samym miejscu. Biegnie zakosami, pochylony, zacięty. Co chwilę odwraca się, by zwolnić pęd ciężarówki nową serią. Nagle samochód skręca gwałtownie w lewo i z impetem wpada na latarnię. Żandarmi zeskakują ze stopni i biegną dalej. Przypadkowi przechodnie, którzy weszli właśnie w ulicę, uciekają do bram. Julek mija jakiś mały sklepik, w którym przerażony sklepikarz opuszcza żaluzję. Chłopiec znów naciska spust automatu i stwierdza, że nie ma już amunicji. Sięga po pistolet i ciągle strzelając przebiega w poprzek jezdni. Już widać postój konnych platform! Kilkoma susami dopada pierwszej z brzegu i rzuca rozkaz. Woźnica podcina konia i pośpiesznie odjeżdża. Chłopiec łapie ze świstem powietrze... Gdzie Ula? Rozgląda się nerwowo. Ma nadzieję, że dojrzy ją w tłumie przechodniów. Jadą teraz rojną ulicą Grodzką. Przechodnie przystają, oglądają się, pytają —¦ słyszeli w pobliżu strzały, przerażeni, chcą wiedzieć, co się stało. Julek wypatruje żandarmów, którzy lada chwila powinni ukazać się na zakręcie i zamknąć ruch uliczny. Prędzej, prędzej! Koń biegnie wyciągniętym kłusem, woźnica szarpie lejcami — czuje, że to stawka o życie. Nagle Julek dostrzega drobną figurkę Wiernej Rzeki, która idzie potykając się co chwilę. Twarz dziewczyny jest purpurowa z wysiłku, oczy wpadnięte, usta boleśnie ściągnięte. Od razu widać, że ucieka przed pościgiem! Zaraz podpadnie pierwszemu z brzegu tajnia-kowi. — Ula! — krzyczy Julek. Dziewczyna drgnęła, na głos tętentu kopyt perszero-na odwraca głowę... Chłopiec daje jej znak ręką. Woźnica gwałtownie ściąga lejce i osadza konia w miejscu. 248 Mijają sekundy, szary kłębek gramoli się na platformę. Świst bata w powietrzu! Już migają w pędzie kamienice, niebo nad głową wiruje, jakby miało za chwilę upaść na bruk. Ula siada na pustych workach i przymyka płonące oczy... A Stefek rzeczywiście został ciężko ranny. Dostał postrzał w plecy, zaatakowany niespodziewanie przez taj-niaka. Ostatnim wysiłkiem woli doczołgał się do bramy najbliższej kamienicy, licząc na możliwość ratunku. Zaraz za bramą stracił jednak przytomność. Znaleźli go tam żandarmi i zabrali do szpitala więziennego na ulicę Montelupich. W parę godzin później znalazł się tam również Kuternoga. Mogło do tego nie dojść, gdyby zdobył się na cierpliwość, gdyby czekał spokojnie na pomoc. Kiedy okazało się, że nie można się dostać do wnętrza kościoła, Karytas postanowiła sprowadzić dorożkę i przewieźć nią chłopca do domu. Oczywiście, należało odczekać z tym aż do chwili, gdy na Poselskiej zapanuje spokój. Ukryci w zaroślach słyszeli strzelaninę i odgłosy pościgu za uciekającym Julkiem i Ulą. Potem dwukrotnie jeszcze zajeżdżały auta na miejsce wypadku, aż wreszcie wszystko ucichło. Gdy Karytas wyjrzała zza furty, ulica była już pusta. Teraz należało szybko działać. Przedostała się na Grodzką i tu zaczęła rozglądać się za dorożką lub rikszą. Ruch był duży, wolnego pojazdu ani na lekarstwo! Karytas podążyła w stronę Rynku, mając nadzieję, że tam prędzej coś znajdzie. Czas uciekał, a biednemu Kuternodze ból dokuczał coraz bardziej. Wprawdzie rana była powierzchowna i nie groziło mu żadne z jej powodu niebezpieczeństwo, ale niepewność losu sprawiła, że chłopak nie wytrzy- 249* A tam na bruku leżą ci dwaj... Przecież zaraz ktoś odkryje ich ciała, zrobi alarm. Czy zdążą wycofać się z Poselskiej przed przybyciem patrolu? Strach niemal tamuje im oddech. Żeby dotrzeć do postoju konnych platform! Można by wsiąść i kazać się wieźć gdziekolwiek, byle uciec z trasy stałych patroli żandarmerii! Powietrze przecina głos policyjnego gwizdka. Znaleziono ich! Odkryto już ciała żandarma i tajniaka! — Prędzej! Julek chwyta Ulę za rękę i szarpie ją naprzód. — Prędzej! Już nie ma co dbać o pozory niewinności, teraz tylko szybka ucieczka może ich jeszcze uratować. Ula biegnie obok Julka walcząc z własnym płaszczem, który łopocząc od wiatru, tamuje jej ruchy. W ulicę Poselską wjeżdża na pełnym gazie ciężarowy samochód. Na platformie i stopniach stoją żandarmi uzbrojeni w automaty. Julek odwraca się i widzi,; że samochód pędzi właśnie za nimi, ale żaden z Niemców nie strzela. „Chcą nas wziąć żywcem" — uświadamia sobie i czyni nadludzki wysiłek, aby zwiększyć tempo ucieczki. Ula jest już wyczerpana, w oczach migają jej białe płatki, usta otwarte jak do krzyku, z wysiłkiem wciągają powietrze. — Prędzej, prędzej! — pogania ją Julek. — Nie mogę! — krzyczy łamiącym się głosem. Chłopiec zatrzymuje się na moment i oddaje z automatu krótką serię w kierunku pędzącego auta. Samochód robi ostry wiraż, któryś z żandarmów odpowiada serią pocisków lecących nisko tuż nad brukiem. Julek przebiega w pędzie na drugą stronę jezdni i strzela teraz długą serią. Widzi, że dziewczyna zbliża się już do zakrętu ulicy. Już, już —- zaraz go minie... 246 L 1 Te sekundy są decydujące — za chwilę i Julek znajdzie się w tym samym miejscu. Biegnie zakosami, pochylony, zacięty. Co chwilę odwraca się, by zwolnić pęd ciężarówki nową serią. Nagle samochód skręca gwałtownie w lewo i z impetem wpada na latarnię. Żandarmi zeskakują ze stopni i biegną dalej. Przypadkowi przechodnie, którzy weszli właśnie w ulicę, uciekają do bram. Julek mija jakiś mały sklepik, w którym przerażony sklepikarz opuszcza żaluzję. Chłopiec znów naciska spust automatu i stwierdza, że nie ma już amunicji. Sięga po pistolet i ciągle strzelając przebiega w poprzek jezdni. Już widać postój konnych platform! Kilkoma susami dopada pierwszej z brzegu i rzuca rozkaz. Woźnica podcina konia i pośpiesznie odjeżdża. Chłopiec łapie ze świstem powietrze... Gdzie Ula? Rozgląda się nerwowo. Ma nadzieję, że dojrzy ją w tłumie przechodniów. Jadą teraz rojną ulicą Grodzką. Przechodnie przystają, oglądają się, pytają —¦ słyszeli w pobliżu strzały, przerażeni, chcą wiedzieć, co się stało. Julek wypatruje żandarmów, którzy lada chwila powinni ukazać się na zakręcie i zamknąć ruch uliczny. Prędzej, prędzej! Koń biegnie wyciągniętym kłusem, woźnica szarpie lejcami — czuje, że to stawka o życie. Nagle Julek dostrzega drobną figurkę Wiernej Rzeki, która idzie potykając się co chwilę. Twarz dziewczyny jest purpurowa z wysiłku, oczy wpadnięte, usta boleśnie ściągnięte. Od razu widać, że ucieka przed pościgiem! Zaraz podpadnie pierwszemu z brzegu tajnia-kowi. — Ula! — krzyczy Julek. Dziewczyna drgnęła, na głos tętentu kopyt perszero-na odwraca głowę... Chłopiec daje jej znak ręką. Woźnica gwałtownie ściąga lejce i osadza konia w miejscu. 248 7 Mijają sekundy, szary kłębek gramoli się na platformę. Świst bata w powietrzu! Już migają w pędzie kamienice, niebo nad głową wiruje, jakby miało za chwilę upaść na bruk. Ula siada na pustych workach i przymyka płonące oczy... A Stefek rzeczywiście został ciężko ranny. Dostał postrzał w plecy, zaatakowany niespodziewanie przez taj-niaka. Ostatnim wysiłkiem woli doczołgał się do bramy najbliższej kamienicy, licząc na możliwość ratunku. Zaraz za bramą stracił jednak przytomność. Znaleźli go tam żandarmi i zabrali do szpitala więziennego na ulicę Montelupich. W parę godzin później znalazł się tam również Kuternoga. Mogło do tego nie dojść, gdyby zdobył się na cierpliwość, gdyby czekał spokojnie na pomoc. Kiedy okazało się, że nie można się dostać do wnętrza kościoła, Karytas postanowiła sprowadzić dorożkę i przewieźć nią chłopca do domu. Oczywiście, należało odczekać z tym aż do chwili, gdy na Poselskiej zapanuje spokój. Ukryci w zaroślach słyszeli strzelaninę-i odgłosy pościgu za uciekającym Julkiem i Ulą. Potem dwukrotnie jeszcze zajeżdżały auta na miejsce wypadku, aż wreszcie wszystko ucichło. Gdy Karytas wyjrzała zza furty, ulica była już pusta. Teraz należało szybko działać. Przedostała się na Grodzką i tu zaczęła rozglądać się za dorożką lub rikszą. Ruch był duży, wolnego pojazdu ani na lekarstwo! Karytas podążyła w stronę Rynku, mając nadzieję, że tam prędzej coś znajdzie. Czas uciekał, a biednemu Kuternodze ból dokuczał coraz bardziej. Wprawdzie rana była powierzchowna i nie groziło mu żadne z jej powodu niebezpieczeństwo, ale niepewność losu sprawiła, że chłopak nie wytrzy- 249 mał napięcia psychicznego. Wyczołgał się z kryjówki i postanowił dotrzeć do pobliskiego sklepiku i tam zaczekać na dorożkę. Gdy wyszedł z dziedzińca kościelnego, od razu nadział się na dwóch tajniaków, których gestapo zostawiło na wszelki wypadek w pobliżu miejsca wypadku. Ułomny chłopiec nie wydał się agentom podejrzany, ale Józef uznał się z miejsca za przegranego. „Wpadłem — pomyślał — na pewno widzą, że jestem ranny..." Poczuł wzbierającą w ustach mdłą słodycz. Zrobiło mu się niedobrze. Jeden z agentów zrewidował jego kieszenie — były puste (zacinający się mauser pozostał w zaroślach). — Tyś zabił niemieckiego żołnierza! — wrzasnął drugi agent, ot tak, na wszelki wypadek. Chłopak zbladł jeszcze bardziej, na chwilę przymknął oczy, a potem zrobił ruch, jakby chciał uciekać. Chwycili go pod ręce i powlekli w dół ulicy. Na rogu zatrzymali jadącą dorożkę, wyrzucili z niej młodą, przestraszoną dziewczynę i wepchnęli zszokowanego chłopca. .. - : ¦ .,. , — Pomórskastrasse! — rzucił adres jeden z agentów. Kuternoga popatrzył bezradnie na wypchniętą z dorożki Karytas. Nic już mu pomóc teraz nie mogła. Szepnęła bezgłośnie: Józek, Józek... Zapamiętał to i chcąc odsunąć w czasie wizję tego, co go czeka, zaczął powtarzać z uporem: „powiedziała Józek, wyraźnie powiedziała J ó z e k..." — Ty zabiłeś niemieckiego żołnierza? — usłyszał Stefek pytanie wypowiedziane poprawną polszczyzną. Podniósł ciężkie powieki i zaraz je zamknął oślepiony światłem lamp i bielą lekarskich kitlów, przemiesza- 250 nych ze znienawidzonymi mundurami. Poczuł ucisk twardych palców na swoim ramieniu. — Also gut. Mamy najważniejszego. Reszta bandytów znajdzie się, gdy ten odzyska siły. On musi zeznawać! Stefek słyszy szurgot oddalających się kroków i trzask zamykanych drzwi. To jedyne realne zdarzenia, jakie chwyta zacierająca się świadomość. Chłopak chce jeszcze raz podnieść się, ale czyjeś ręce przygniatają go do więziennej poduszki. Zachrzęściło siano pod głową... A może to majak? Może leży teraz na Grochalo-wym stryszku w stercie chrzęszczącej słomy?... Teraz ktoś pochyla się nad nim i dotyka przegubów rąk. Czyżby to była mała jego siostra Karytas? A może Ada Mayer? Chyba Ada, ale on nie wymówi głośno jej imienia, bo... Nie wie, dlaczego nie wolno mu wymawiać głośno nawet imion, ale to nieważne. Grunt, że nie powie, i już. W ła 1 a! Teraz robi mu się strasznie gorąco i duszno. Uciekają myśli, uciekają... już nie wie, co miał powiedzieć swoim druhom, którzy czekają w milczeniu na jego rozkaz, na rozkaz Zawiadowcy. Co takiego miał im powiedzieć... — Nie dać się... Kapewu? Czuwający przy jego łóżku lekarze wzruszają ramionami. — Koniec... —¦ mruknął najstarszy z nich. PBINTED IN POLAND Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia", Warszawa 1972. Wydanie I. Nakład 10 000+277 egz. Ark. wyd. 12,7. Ark. druk. 15,75. Papier druk. mat. kl. V, 70 g, 82X104/32. Oddano do składu w maju 1972 r. Podpisano do druku we wrześniu 1972 r. Druk ukończono w październiku 1972 r. Drukarnia Wydawnicza w Krakowie. Zam. 645/72 O-J14-1050.