BOGDAN STEFAŃSKI GRI-GRI MITY A AFRYKAŃSKA RZECZYWISTOŚĆ ¦<¦¦•>. MŁODZIEŻOWA AGENCJA WYDAWNICZA WARSZAWA 1980 ^ Projekt graficzny okładki i ilustracje: BARBARA RZEPA Mapy wykonał MAREK HOJNACKI Zdjęcia: BOGDAN STEFAŃSKI Redaktor: JANUSZ FOGLER Redaktor techniczny: JACEK ŁUKASIEWICZ Korektor: MAŁGORZATA LEWANDOWSKA Zdjęcia na okładce Tańce rytualne (Kamerun) Piękna nomadka (Afryka Wsch.) Centrum Nairobi (Kenia) ©Copyright by MAW Warszawa 1980 r. ISBN 83-203-0093-2 MIEJSKA BiBUOItUU MHUBU •w ?,~brau ZN. KLAS. 340^ NR INW. Książka ta jest, w moim przekonaniu, bardzo osobista. Pragnąłem spłacić w niej dług wdzięczności wobec mieszkańców Afryki, od których nauczyłem się nowego spojrzenia na świat. Starałem się być dobrym uczniem Czarnego Lądu; gdy tylko mogłem, własny pogląd na świat konfrontowałem z systemem wartości Afrykanów, a także obserwacjami współtowarzyszy lub przypadkowych dyskutantów. Mimo iż prezentowane sądy są w dużym stopniu subiektywne, to jednak przedstawiam je na tle realiów afrykańskich, faktów czy zdarzeń historycznych, przez co — wydaje mi się — luźne refleksje uległy częściowej obiektywizacji. Pragnąłbym zachęcić młodych czytelników — dla których ta książka będzie, być może, pierwszą popularyzatorską publikacją o tym kontynencie — do głębszych studiów i przemyśleń na temat Czarnego Lądu, do osobistych refleksji, które może doprowadzą do odejścia od schematycznych skojarzeń: Afryka — brud — prymityw — egzotyka. Chciałbym bardzo, aby również ci, którzy mają już za sobą pewne przygotowanie afrykanistyczne, pasjonują się literaturą podróżniczą, a nawet zapoznali się z niejedną książką o Czarnym Lądzie, znaleźli w tej publikacji coś dla siebie, skonfrontowali dotychczasowe opisy przygód lub wiedzą wyniesioną ze szkoły z moimi opiniami. Mam nadzieją, że wszelkie różnice między prezentowanymi tu refleksjami a wyobrażeniami czytelników sprowokują do rozpoczęcia własnych poszukiwań na tym wielkim kontynencie. Na koniec chciałbym przestrzec czytających, iż książki tej nie można traktować jako kompendium wiedzy o Afryce. Tak jak zawsze, w przypadku refleksji, po głębszych studiach musi się okazać, iż nie w całości oddaje ona rzeczywistość Czarnego Lądu. Pozycja ta nie powstałaby bez pomocy niezliczonej ilości osób, które kształtowały moje opinie o Czarnym Lądzie, tak w Afryce jak i w Polsce. Jestem wdzięczny tym wszystkim, którzy rozumieją Afrykę. Dziękuję również tym, którzy umożliwili mi pobyt w kilkunastu krajach tego kontynentu. CZY W5ZY5TKO 5TCM NA GŁOWIE? Egzotyka. Czym jest „trzeci świat"? Mierzenie biedy. Dziedzictwo kolonialne. Dualizm gospodarczy. Fałszywa statystyka. Zimny prysznic ekonomiczny. Afrykański autostop. Lokalny PKS. Parki narodowe. Biel na Czarnym Lądzie. Dobrze mieć ze sobą surowicę, czyli elementarne zasady higieny tropikalnej. Oziębiona coca-cola. Zima na gorącym kontynencie. Życie w saunie. Afrykańskie maski. Cepeliada. Powrót do autentyczności. Afryka. Księżyc. Starożytne cywilizacje. Istoty pozaziemskie. Dżungla. Myślę, że wszystkie wymienione tu hasła — wzięte ot tak, przypadkowo, jako pierwsze z brzegu skojarzenia ze słowem egzotyka rozumianym szeroko, jako całość zjawisk, warunków, zachowań dalekich, osobliwych, niecodziennych, nie związanych z naszym otoczeniem i systemem wartości, do którego, przywykliśmy — są dostatecznie fascynujące, aby poznać je i lepiej zrozu- mieć. Każdy z nas czuje na ich dźwięk tajemnicze bicie serca, podniecenie. Wszyscy chcieliśmy kiedyś podróżować, przedzierać się przez nieprzebyte lasy, rozmawiać z dzikimi plemionami albo też mieć do swojej dyspozycji machinę czasu, dzięki której łatwo moglibyśmy przenieść się o kilkaset, a może nawet kilka tysięcy lat w przeszłość. A czy nie byłby fascynującym kontakt z odległą supercywilizacją istot znacznie przewyższających ludzkość inteligencją i o-siągnięciami techniki? Hejże, nie wszystko od razu — chciałoby się odpowiedzieć. Przecież każda rzecz, o ile ma być poznana solidnie, wymaga nieco trudu. Zależy mi, aby książka ta przyczyniła się do rozbicia pewnych stereotypów, chwytliwych, łatwo trafiających do podświadomości. Proponuję prosty test. Zamknijcie oczy i pomyślcie o Afryce. Słyszycie to słowo: Afryka. Widzicie kontynent. Jakie nasuwają się wara skojarzenia? Oczywiście — tam-tamy, upał, tańczące postacie w krótkich spódniczkach z rafii, dżungla, węże, lwy, pustynia. Jaki kolor dominuje w wyobrażeniach na temat Afryki? Prawda, że najpierw intensywna czerń i może niekiedy zieleń. To, co w kilku wierszach powiedziałem już o Afryce, jest chyba streszczeniem naszych wyobrażeń na temat Czarnego Lądu tu w Polsce, w Europie; wyobrażeń kształtowanych w oparciu o literaturę typu „mały Murzynek Bambo". Ten model egzotycznej, dzikiej Afryki trafia łatwo do wyobraźni i może dlatego jest bardzo popularny. Proponuję inny obraz Afryki, moim zdaniem bliższy rzeczywistości, bo widziany niejako od środka, z pozycji jednego z Afrykanów. Oczywiście nikt z białych nie może w pełni czuć i rozumować jak Afrykanin. Marzeniem moim było zbliżenie się do ideału, przy czym zdaję sobie w pełni sprawę z tego, że nawet instynktowne identyfikowanie się z postawami mieszkańców Czar- nego Lądu jest wyłącznie warunkiem wstępnym do tego, aby być zaakceptowanym przez tamto środowisko. Zawsze jednak tylko jako obcy. Aby stać się naprawdę jednym z nich, trzeba po prostu... tam się urodzić. Mimo że wystrzegałem się ukazywania egzotyki metodą kolorowego filmu telewizyjnego o Afryce, z pewnością na niejednej stronie popełniam błąd, podobnie jak to czyni wielu reporterów, którzy po kilku tygodniach pobytu w Afryce piszą na ogół książki 0 obyczajach dziwacznych dla Europejczyków. Mimo wszelkich starań niepodobna uchronić się od pewnych wypaczeń. Poza tym nie wszystkie afrykańskie zwyczaje wyglądają w wersji autentycznej tak atrakcyjnie, jak przejaskrawiony opis egzotycznego życia „dzikich". Zastanawiam się, z jakimi utartymi, a nieprawdziwymi lub dalekimi od rzeczywistości poglądami trzeba by rozprawić się w pierwszej kolejności. Tę dzikość, kolory, dżunglę i upał zostawmy sobie jako całkiem dobry kąsek na później. Jeśli rozpocząłbym od romantyki przyrody afrykańskiej, to wpadłbym chyba we własne sidła zastawione na poszukiwaczy egzotyki. A więc trochę cierpliwości. Zacznijmy bardziej prozaicznie. Pojęcia: „trzeci świat", „kraje rozwijające się" znaczą w zasadzie to samo. Są one w codziennej prasie, dziennikach telewizyjnych, komentarzach radiowych bardzo popularne. Mówi się o nich coraz głośniej, niemal przy każdej okazji. Także na wszystkich konferencjach organizacji międzynarodowych. Afryka jest jednym z regionów, obok Azji i Ameryki Łacińskiej, włączonych w zakres pojęcia „trzeci świat". Co to właściwie znaczy? Czy są światy z numerem jeden 1 dwa? Według jakich kryteriów następuje rozdział na poszczególne światy? Kilka lat temu w Nairobi w trakcie seminarium na li 12 międzynarodowych snu!ó ,P,trżecim świecie niezwykle barwną opowieść profesor Ghai, dyrektor uniwersyteckiego Instytutu Rozwoju. Siedząc w jego gabinecie wraz z grupką młodych ekonomistów kenijskich i biorąc udział w dyskusji zanotowałem słowa profesora, który jakby na marginesie rozważań przypomniai: nazwa „trzeci świat" została użyta po raz pierwszy w odniesieniu do krajów pokolonialnych w 1952 r., a w połowie lat pięćdziesiątych zaczęła się jej niezwykła kariera. Pierwotnie wprowadzono ją przez analogię do trzeciego stanu (mieszczaństwa) z okresu rewolucji francuskiej. Z istoty swej termin powyższy przyznaje niemal automatycznie duże znaczenie krajom Afryki, Azji i Ameryki Łacińskiej. Miały one, podobnie jak trzeci stan w rewolucji francuskiej, być języczkiem u wagi w globalnym układzie stosunków światowych. Na koniec profesor rzucił kilka prowokujących pytań, które dręczyły również nas, uczestników seminarium-: Czy kraje te w rzeczywistości zajmują miejsce przewidziane dla nich? Jakie jest oblicze „trzeciego świata"? Jak zawsze przy tego typu uogólnieniach, ogarniając jednym pojęciem przeszło sto krajów, popełnia się wiele błędów nie do uniknięcia. Ograniczmy nasze rozważania tylko do Afryki. Cechą charakterystyczną kontynentu, przedstawianą setki razy w środkach masowego przekazu jest ubóstwo. Ekonomiści używają często do szufladkowania krajów — a ściślej, do określania ich poziomu rozw.o-ju — miary, którą jest dochód narodowy w przeliczeniu na jednego mieszkańca, co ma stanowić syntetyczny obraz gospodarki danego kraju. Powie ktoś — taki wskaźnik ma sens, gdy chce się zbadać, jak zmienia się dochód narodowy w jakimś państwie w określonym czasie, lub też, jakie tendencje ujawniają się. nyml'grupami" społecznymi' w tym kraju. Zakłada się bowiem pełną porównywalność danych statystycznych, obliczanych min. w tej samej walucie, w której liczony jest dochód. Jak natomiast można precyzyjnie porównać dochód narodowy na jednego mieszkańca na przykład Francji i Polski, czy Holandii i Czechosłowacji? Kto jest biedniejszy, a kto bogatszy? W tym celu trzeba sprowadzić dochody wspominanych krajów do wspólnej waluty, tak jak w matematyce sprowadza się ułamki do wspólnego mianownika. Może to być więc frank, gulden, korona lub złoty. Łatwo powiedzieć. Przeliczenie nie jest takie proste, bo przecież kursy walut podawane przez banki nie zawsze, a w zasadzie nigdy nie odpowiadają sile nabywczej danej waluty, głównie ze względu na zupełnie odmienne struktury cen obowiązujące w różnych krajach. Wiedzą o tym wszyscy ci, którzy mieli okazję odwiedzić jakikolwiek kraj bliski, tak jak np. NRD czy odległy — jak wszystkie państwa afrykańskie. Zróbmy porównanie. Jeśli zastąpimy złotówkę i franka walutą przeliczeniową, okaże się, że jeden kilogram mięsa, który kosztuje w Polsce, powiedzmy dla zaokrąglenia, sześćdziesiąt złotych, we Francji może być nawet dziesięć razy droższy. Z drugiej strony istnieje cały szereg towarów, szczególnie pochodzenia przemysłowego, które są tańsze we Francji. Poza tym trzeba pamiętać o odmiennych metodach liczenia dochodu narodowego w różnych grupach krajów. Stąd też wszelkie porównania dochodów między krajami są niejako z góry skazane na znaczne nieprawidłowości. Mimo wspomnianych utrudnień, w analizach międzynarodowych stosuje się bardzo często wskaźnik dochodu narodowego w przeliczeniu na jednego mieszkańca danego kraju sprowadzony do wspólnej waluty — dolara amerykańskiego. Niekiedy więc spoty- 13 14 chód w Szwecji wynosi przeszło pięć tysięcy dolarów, a dla Afryki jako całości wskaźnik ten nie przekracza1 w zasadzie stupięćdziesięciu dolarów. Pamiętam oburzenie jednego z uczestników wspomnianego już seminarium — Kenijeżyka Ngane, który obnażał jego ogólnikowość. — Przecież na ludność zamieszkującą znaczne obszary Afryki — mówił — nie przypada średnio nawet sześćdziesiąt dolarów w przeliczeniu na głowę. Weźmy chociażby takie kraje jak Etiopia, Rwanda, Bu-rundi, Górna Wolta czy też Czad. W tej sytuacji nasuwa się pytanie, czy znaczy to, że mieszkańcy tych krajów żyją sto razy gorzej niż na przykład Szwedzi? Co to znaczy w praktyce żyć sto razy gorzej? Jak to się dzieje, że suma, która wystarcza Szwedowi na trzy dni, Afrykanowi wystarcza na cały rok? Takie porównania, choć mają jeszcze jakiś sens poznawczy w odniesieniu do krajów o podobnym poziomie i strukturze dochodu narodowego, są niemal zupełnie nie do przyjęcia w przypadku krajów, które dzieli przepaść ekonomiczna. Zwróćmy chociażby uwagę na różnice w cenach. Dla przykładu — fryzjer w Szwecji nie ostrzyże taniej niż za kilka dolarów, a w Etiopii za kilkanaście centów jest się obsłużonym bardzo elegancko, z ukłonem i podziękowaniami. — Porównywanie Szwecji z Etiopią — podkreśla młody asystent z Dar es-Salaam — jest błędne również dlatego iż, jak wiadomo, w krajach gospodarczo rozwiniętych w zasadzie cała produkcja i niemal wszystkie usługi przechodzą przez rynek, są wystawiane na sprzedaż. Natomiast w krajach afrykańskich, zwłaszcza tych najbiedniejszych, bardzo znaczny procent mieszkańców nie ma żadnego kontaktu z rynkiem. Ludność ta żyje po prostu w warunkach gospodarki naturalnej, produkując niemal wszystko na wła- a skończywszy na usługach kulturalno-oświatowych. Chodzi tu o rytualne tańce, pełniące nie tylko, jak zdawałoby się, funkcje religijne czy magiczne, ale będące równocześnie rozrywką. Jest tak rzeczywiście. Idąc do kina, teatru czy dyskoteki wydajemy pieniądze, które łączą nasze działanie' z rynkiem. Pełnimy tym samym funkcje środka wymiany wartości części naszej pracy na przedmiot lub usługę. Obserwowałem kiedyś, ba, wciągnięto mnie nawet do pysznej zabawy w Dchang, miasteczku ka-meruńskim, którą zainicjowała grupka młodych chłopców, świetnych tancerzy i grajków, z okazji narodzin dziecka w rodzinie miejscowego notabla. Bawiło się wtedy wyśmienicie prawie całe miasteczko. Była to z pewnością w naszym europejskim sensie impreza kulturalna, festyn czy jarmark wymagający starannego przygotowania, wcześniejszych uzgodnień, organizacji. Tam natomiast skrzyknęło się kilku młodzieńców, którzy idąc w coraz liczniejszej grupie od chaty do chaty, brzękając grzechotkami, bijąc rytmicznie w niewielkie tam-tamy niesione pod pachą, uformowali zespół swingu jacy po zakurzonej, nie ubitej drodze, wciągający po kolei do tańca i śpiewu swych rówieśników, małe dzieci i dorosłych, a nawet babcie, które z początku nieśmiało szły obok rozszalałej gromady, aby po kilku minutach znaleźć się w środku grupy młodzieży. Wszyscy kręcąc rytmicznie biodrami doszli w okolice domu szczęśliwych rodziców. W tym czasie podobne orszaki nadchodziły również z innych regionów miasta. Kiedy zobaczyłem te soczyste, kolorowe stroje, ciała poruszające się w transie, całkowicie oddane zabawie, niemal w jednej chwili zrozumiałem zasady szeroko pojętego systemu bezpłatnych usług typu: rozrywka, medycyna ludowa czy też tradycyjna oświata, które nie są włączane w Afryce do rynku 15 16 narodowego, chociaż ich funkcja jest w praktyce taka sama jak tzw. usług publicznych w krajach uprzemysłowionych. Paradoks polega niejako na tym, iż gdyby wszystkim tańczącym, śpiewającym, a także widzom kazać wykupić bilety wstępu, jak dzieje się to w europejskiej dyskotece, to taka zabawa zwiększałaby dochód narodowy, co z kolei uszczęśliwiłoby ekonomistów. Dziwna prawda. Różne tego typu łamańce można wyczyniać ze statystyką krajów rozwijających się. W tradycyjnej gospodarce afrykańskiej pieniądz, w sensie europejskim, często nie dociera do producenta i nabywcy. Jeśli nawet dochodzi do wymiany dóbr — bo przecież trudno wyobrazić sobie, aby współczesny wieśniak był w pełni samowystarczalny, nawet w Afryce — odbywa się to na ogół w prostej formie: dobro za dobro, usługa za usługę. Niezbędne jest znalezienie do takiej wymiany partnera, który nie tylko ma nadwyżkę, powiedzmy skór interesujących jego sąsiada, ale ponadto chciałby za skóry otrzymać oferowany przez sąsiada maniok. Już ten zupełnie elementarny przykład jest dostatecznym powodem, by uznać za wątpliwe wszelkie porównania sytuacji krajów wysoko uprzemysłowionych z biednymi krajami Afryki. Jeśli nawet wędrującemu wzdłuż i wszerz kontynentu rzucają się w oczy tysiące przekupek, sprzedających za niewielkie pieniądze — lokalne makuty, kobo czy centimy — kilkanaście bananów, trochę manioku lub orzeszków ziemnych, to trudno wysnuć od razu tezę, iż Afryka wkroczyła już w pełni w system gospodarki towarowej, chociaż jest to z pewnością kon-" tynent wielkiej wrzawy targowej, ogromnej liczby małych straganów, zarówno na północy — w części arabskiej, jak i w regionach na południe od Sahary. Jednakże podstawowa masa towarowa, produkowana "to "miejsce w krajach uprzemysłowionych) Tak jak obraz statusu materialnego statystycznego obywatela w danym kraju jest bardzo odległy od rzeczywistości znacznej części rodzin afrykańskich, tak też niewiele mówi ogólny wskaźnik dochodu „na głowę" dla całego kontynentu, wyrażający się kwotą około stupięć-dziesięciu dolarów. Dotyczy on przecież wielkich potentatów, takich jak Libia czy Gabon, z dochodem nie odbiegającym od przeciętnego poziomu dobrze rozwiniętych krajów europejskich, jak i maluczkich — najuboższych w Afryce. Są nimi na ogół, poza nielicznymi wyjątkami, śródlądowe kraje stref sawanno-wo-półpustynnych. Ci biedacy są z reguły, przynajmniej na razie, pozbawieni surowców górniczych. - Przez dziesiątki lat nikt nie interesował się nimi w sensie gospodarczym. Kolonizacja europejska była skierowana przede wszystkim na regiony nadmorskie, bogate w surowce mineralne i produkty rolnictwa plantacyjnego. Tutaj też budowano drogi, koleje, szlaki transportowe łączące wnętrze kraju z • portami stanowiącymi jedynie miejsce przeładunku bogactw wnętrza kontynentu, kierowanych do odległych metropolii. Brak było przez długi okres, a często obserwuje się te braki jeszcze do dzisiaj, wewnętrznych powiązań komunikacyjnych między ośrodkami miejskimi w głębi lądu. Cała infrastruktura nastawiona była na potrzeby państw kolonialnych. Dla przybliżenia historii gospodarczej tych regionów posłużę się przykładem z naszych, polskich dziejów. Otóż zaraz po odzyskaniu niepodległości w 1918 r. władze administracyjne kraju miały ogromne trudności w scaleniu trzech obszarów rozbiorowych w jeden organizm państwowy. Wszystkie połączenia komunikacyjne były skierowane do stolic państw zaborczych. Brak było powiązań między poszczególnymi 17 różne systemy prawnel Zupełnie odmienne były mia-"......*m ry i wagi. Nowy organizm państwowy dopiero rodził I się, prowadząc do integracji trzech zróżnicowanych ¦ obszarów. Podobnie w krajach afrykańskich. Wszelki rozwój, rozbudowa gospodarcza, tworzenie nowych centrów górniczych, plantacyjnych i przemysłowych było podporządkowane potrzebom metropolii. W okresie panowania kolonialnego powstały więc na obszarze wielu krajów Czarnego Lądu jak gdyby dwa systemy gospodarcze: jeden — nowoczesny, dobrze zorganizowany, kierowany i kontrolowany przez towarzystwa zagraniczne, a drugi, na przeciwnym niejako biegunie, obejmujący zdecydowaną większość ludności — system gospodarki tradycyjnej, niemal zupełnie nie zmieniony od setek lat. Systemy te współistnieją, przy czym gospodarka nowoczesna, nie dopasowana do istniejących struktur społecznych, często ostro łamiąca te układy, stanowi jak gdyby wyspę na wielkim oceanie. Tylko niekiedy dochodzi do bezpośredniego styku tych odrębnych sektorów gospodarki. Wokół ośrodków górniczych i przemysłowych powstają dość szybko regiony rolne, w dużym stopniu działające już w oparciu o mechanizm gospodarki towarowej, a więc gospodarki, w której rolnicy produkują ponad swe potrzeby i kierują część artykułów rolnych na sprzedaż, podczas gdy w gospodarce naturalnej pozostawiali je wyłącznie na własne spożycie. Tym samym wyizolowane z układu tradycyjnego ośrodki nowoczesności zaczynają grać rolę bodźca w rozwoju. Kraje afrykańskie, wstydząc się często swego ubóstwa, pokazują przybyszom z odległej Europy lub Ameryki te nowoczesne zakłady, fabryki, drogi, linie kolejowe, przedstawiając je jako symbol przemian, tempa rozwoju. To prawda, kontynent zmienia się. \_-u prawua, iueay sieazi się informacje organizacji międzynarodowych ujęte w kolumny i rzędy liczb, powstaje wtedy obraz, może nie różowy, ale nie aż tak czarny, jak ukazują to niektórzy piszący o tzw. gospodarce prymitywnej. Mimo to nie radzę przywiązywać zbyt dużej wagi do danych liczbowych dotyczących „trzeciego świata", a zwłaszcza niektórych krajów Afryki Czarnej. Bywa często, że przedstawiają sytuację, jaką chciałaby widzieć część władz administracyjnych i politycznych tych krajów. Statystyka ukazuje rzeczywistość, ale pod warunkiem, że dysponuje aparatem rzetelnie notującym wszelkie zjawiska na określonym obszarze, w zakładach produkcyjnych, na wsi, w portach i w kopalniach. A kto może zagwarantować, że dane dotyczące niektórych krajów afrykańskich, ich produkcji, dochodu itp. nie są po prostu wzięte z sufitu? No, może nie jest aż tak źle, ale z pewnością znaczna liczba danych statystycznych pochodzi z szacunków. Bywa, jak opowiadał mi kiedyś znajomy, długoletni doradca rządowy w jednym z państw Afryki Czarnej, że w sytuacjach, kiedy organizacja międzynarodowa zwraca się do określonego ministra, powiedzmy ministra rolnictwa, w sprawie nadesłania informacji o produkcji na przykład jamu czy manioku, ten wzywa eksperta zagranicznego i dwaj dżentelmeni przy kawie określają na oko wielkość uprawy i produkcji tych roślin. Bierze się naturalnie przy tym pod uwagę dane w stosunku do krajów sąsiednich (nie możemy być przecież gorsi od innych — rzecze w takich okolicznościach oficjel). Trzeba także koniecznie uwzględnić wzrost produkcji. Przecież w spekulacjach tego typu nie do pomyślenia byłby regres lub nawet stabilizacja produkcji. Przesyła się więc do centrali organizacji międzynarodowej w Rzymie, Genewie czy Nowym 19 20 ogół postępowanie takie jest spowodowane po'pfóśW brakiem własnego dobrego aparatu statystycznego. Przecież jeszcze czasami władze nie dysponują elementarnymi danymi dotyczącymi liczby ludności kraju lub liczby wiosek czy miast, a co dopiero mówić o bardziej wyszukanych statystykach — produkcji, tempa wzrostu dochodu narodowego itp. Kto bowiem ma zajmować się tymi zagadnieniami w kraju nie przygotowanym do sprawozdawczości? Krajom ubogim w informacje, cierpiącym na brak rachmistrzów i maszyn do liczenia, a może nawet zwykłych liczydeł, a tym samym niezdolnych do podania informacji prawdziwych, należy jakoś wybaczyć to „strzelanie liczbami z sufitu". Gorzej natomiast, kiedy na skutek świadomego ukrywania faktów, na przykład w rezultacie nie ujawnionych klask żywiołowych, cierpi ludność danego kraju. Przypadki takie zdarzają się. Chociażby w Etiopii na początku lat siedemdziesiątych, a szczególnie w 1973 r. Ód kilku lat cały świat był informowany o tragicznych Skutkach suszy na terenie Sahelu, w Afryce Zachodniej. Opinia publiczna nie orientowała się natomiast zupełnie w katastrofalnej sytuacji żywnościowej na obszarze Etiopii. Cesarz Hajle Sellasje i ówczesne władze kraju świadomie ukrywali stan klęski, kierując się fałszywymi ambicjami. Etiopia miała bowiem „dobrą marką" na forum światowym, a także pośród krajów rozwijających się. Wiązało się to z rozsądną polityką międzynarodową prowadzoną przez ten kraj. Cesarz osobiście angażował się wielokrotnie w różnego typu negocjacje, mające na celu uregulowanie konfliktów w różnych częściach świata. Można więc pokusić się o twierdzenie, iż susza w Etiopii była „gwoździem do trumny" systemu feudalnego, panującego od wieków w tym kraju. Niektórzy obliczają (i znów ta statysty- " na skuteR głodu w latach 'IWTZ^ffitA zmarło "w 'Etiopii co najmniej sto tysięcy osób. Obecnie, po rewolucji, pokazuje się w tym kraju dość często zdjęcia, a nawet film, ukazujące z jednej strony fragmenty z życia cesarza, jego codzienne spacery, podczas których karmił ze złotych tac psy pałacowe, a z drugiej strony umierających z głodu poddanych monarchy. Rozróżnić można wyraźnie postacie słaniających się kobiet i dzieci — obraz największej chyba tragedii człowieka w naszych czasach. To są właśnie paradoksy Czarnego Lądu. Dno ubóstwa i najnowsze modele rolls-royce'ów czy mercedesów. Tutaj kominy dochodowe, jak określają ekonomiści rozpiętości w stanie majątkowym poszczególnych mieszkańców, są najwyższe. Nie do wyjątków należą sytuacje, gdy w najbiedniejszych regionach Afryki, tam gdzie w rodzinach chłopskich brak jest nawet tzw. złamanego szeląga, gdzie z ledwością wystarcza jadła na przednówku, równocześnie buduje się — z reguły za państwowe pieniądze — piękne pałace wykładane najdroższym marmurem, sprowadzanym z zagranicy. Lokalni dygnitarze zamieszkują luksusowe rezydencje, jeżdżą supernowoczesnymi samochodami, używają bogactwa w stopniu często większym niż ich odpowiednicy w niejednym kraju europejskim. Zjawisko to nawet chyba nie dziwi tak bardzo w krajach o tradycyjnych nierównościach, powstałych niejako z litery prawa, a więc tam, gdzie panującym ustrojem jest np. monarchia. Idąc kiedyś wąskimi uliczkami marokańskiego miasteczka Fez, ujrzałem nagle przepiękną kształtną budowlę w stylu mauretańskim. Towarzyszył mi wówczas student miejscowego uniwersytetu. Był trochę zaskoczony moim zdziwieniem. — My przyzwyczailiśmy się już, że król ma niemal 21 22 różne regiony kraju musi gdzieś się zatrzymać. W każdym jednak przypadku te rezydencje budowane są z dużym przepychem, nakładem ogromnych środków. Ponadto, jak wspomniał mój przewodnik, król przebywa w pałacu w najlepszym razie kilka dni w roku, a mimo to wszelkie urządzenia muszą być cały czas w pełnej gotowości. — Polecenia królewskie nie podlegają przecież planowaniu — dodał z uśmiechem fezańczyk, wiedząc, że pochodzę z kraju socjalistycznego, a więc kraju o gospodarce planowej. Niektóre kraje „trzeciego świata", w tym i afrykańskie, żądały na początku lat siedemdziesiątych wprowadzenia tzw. Nowego Międzynarodowego Ładu Ekonomicznego — systemu przekazywania przez kraje uprzemysłowione części dochodów krajom rozwijającym się. Państwa socjalistyczne przy różnych okazjach sprzeciwiały się takiemu stawianiu sprawy uzasadniając, iż niewielka jest gwarancja, aby dodatkowe kapitały, przekazane z zewnątrz, dotarły do najbiedniejszych. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można przypuszczać, iż przejmowałaby je elita sprawująca władzę, oddając ewentualnie ochłapy najniższym warstwom społecznym. Światli ekonomiści i politolodzy sugerują, iż konieczne jest dokonanie w pierwszej kolejności wewnętrznej rewolucji, czy też przeobrażeń istniejących układów społecznych, a przede wszystkim danie masom pracującym możliwości sprawowania władzy, a dopiero w następnym okresie, mając pewność, że wprowadzone przemiany stanowią gwarancję sprawiedliwego podziału środków napływających z zewnątrz, można dyskutować zagadnienia przekazania dochodów. A teraz po zimnym prysznicu ekonomicznym wróćmy do początkowego hasła — „egzotyczna Afryka". kow, Którzy aoszuKują się w Airyce wyiącznie warunków życia odmiennych od spotykanych na naszym kontynencie. Zazwyczaj po przeczytaniu kilku książek podróżniczych tworzymy w wyobraźni obraz Afryki jako kontynentu dzikiego, z wielkimi, trudnymi do przebycia puszczami pełnymi, drapieżnych zwierząt. Jak tu nie rozczarować tych spośród czytelników, którzy oczekują potwierdzenia swych wyobrażeń? Niewiele jest miejsc, a nawet mogę powiedzieć, że nie ma już chyba w Afryce obszarów zamieszkałych przez tubylców, które nie byłyby penetrowane przez białych wędrowców, handlarzy, naukowców lub po prostu autostopowiczów. Właśnie autostop — pomijając transport lotniczy — jest najłatwiejszym i najszybszym sposobem poruszania się po Afryce. Na własne oczy widziałem setki autostopowiczów, młodych studentów i nieco starszych robotników czy urzędników, którzy za stosunkowo niewielkie pieniądze chcieli zaznać wielkiej przygody, wyrwać się ze świata konsumpcji społeczeństw rozwiniętych. Wybierają się na włóczęgę zwykle w niewielkich grupkach dwu-, trzy- lub czteroosobowych. Są też śmiałkowie, a w tym wiele dziewcząt, jadący samotnie przez Afrykę z północy na południe, odwiecznym szlakiem młodzieńczej przygody. Niemal wszyscy kierowcy na ogół chętnie biorą pasażerów z plecakami, chociaż czasami płaci się jakąś symboliczną sumę za przejechanie kilkuset kilometrów. Stosując zasady poruszania się właściwe autostopowiczom, można dotrzeć niemal wszędzie. Trzeba dodać, że ńa ogół drogi są kiepskie, w zasadzie tylko w wyjątkowych wypadkach utwardzone. Przeważnie przypominają one drogi polne, nierzadko z koleinami wyznaczającymi precyzyjnie kierunek oraz ograniczającymi szybkość poruszania się samochodu. Jedynie 23 24 dysponują niraie iUŁUuuuwaiiym o^oreiiran iuug. Na odległych szlakach afrykańskich dominują wielkie mummylorries, czyli wielkie ciężarówki z wysokimi, solidnymi ramami z drewna, tworzącymi pojemną^ skrzynię. Bardzo często ten „lokalny PKS" pełni równocześnie funkcję środka transportu towarów, ludzi i zwierząt. Cudacznie wyglądają odkryte skrzynie oblepione kilkudziesięcioma osobami, wiozącymi na rynek do miasta banany, mięso, warzywa, kozy, skóry i inne artykuły. Kiedy ciężarówka zatrzymuje się, tłum sprawnie wysiadających pasażerów przypomina wielką, dobrze zorganizowaną ekspedycję. Kilka osób krząta się, aby naprędce przygotować skromny posiłek, gdzieś dalej trwa ożywiona dyskusja, a może kłótnia, ktoś inny intonuje znaną pieśń w celu podtrzymania na duchu zmęczonych podróżą. Po krótkim postoju (kierowca zarządza odjazd. Niekiedy karawany takie jadą wspólnie kilka dni. Nierzadko podróż wydłuża się, ponieważ towarzyszy im niezliczona liczba przygód, wcale nie tak egzotycznych, jakby się mogło niektórym wydawać. Czasami bowiem trzeba naprawić koło, a kilka kilometrów dalej nawali silnik starej ciężarówki, która w Europie byłaby już dawno na zasłużonej emeryturze, a to znów droga kiepska i należy wypchnąć samochód z rozjeżdżonej błotnistej koleiny. Zdarza się także, że trzeba poczekać na zagubionego współpasażera — marudera, który uwił sobie „gniazdko" gdzieś z dala od obozu i przespał czas odjazdu. W takiej podróży kłopotów jest co niemiara. Rozmawiałem często z uczestnikami dalekich wojaży drogami Czarnego Lądu, zarówno z Afrykanami, jak i poszukującymi przygód studentami europejskimi,, wędrującymi z plecakami po Afryce. Pytałem, czy to niebezpieczne, czy zdarzały im się spotkania z dziki- mi zwierzętami. Wyśmiewano mnie. Okazuje się, że ouuic w wuuuu polowych warunkach. Naturalnie trzeba dysponować pewnym minimum ekwipunku, do którego na pierwszym miejscu należy zaliczyć moskitierę. Jest ona niezastąpiona w strefie wilgotnej, opanowanej przez komary. Na południe od Sahary bez tego namiotu uszytego z materiału używanego przez nas na firanki niepodobna absolutnie spać. Ba, okazuje się, że nawet pod moskitierą rzadko udaje się uniknąć kilku kąśliwych komarów, uprzykrzających życie przez całą noc. Stąd też przepędza się je, stosując owadobójczy Shelltox lub inny preparat. A później, jeśli ma się szczęście i nie pada deszcz, można, przykrywszy się tylko prześcieradłem, podziwiać gwiazdy, zasypiając pod, jak nigdzie indziej, roziskrzonym niebem. — Skąd więc te opowieści o dzikiej zwierzynie? — zagadnąłem mych rozmówców. — Zwierząt w Afryce jest coraz mniej, szczególnie tych cennych, wytępionych przez białych, bogatych myśliwych, przyjeżdżających do Afryki na safari. W szybkim spadku stanu liczebnego zwierzyny afrykańskiej mają także swój udział lokalni kłusownicy, zwabieni możliwością ciągnięcia zysków ze sprzedaży kości słoniowej lub cennych skór. Przy tym należy pamiętać, iż tuż przy szlakach, nawet najmniej uczęszczanych, nie znajdzie się już bogactwa świata zwierzęcego, takiego jak na przykład w głębi lądu. Właściwie Afrykę z opowieści przygodowych (pod względem ilości zwierzyny) można odnaleźć jedynie w parkach narodowych, a więc na terenach prawnie chro- / nionych przed ingerencją człowieka — odpowiedział mi pewien francuski tu/ysta." Parki rozciągają się często na obszarze przekraczającym powierzchnię naszego średniego województwa. Dopiero tu spotkanie setek, a nawet tysięcy sztuk 25 26 i krokodyli daje pojęcie" o bogactwie świata zwierzęcego Afryki sprzed kilku setek lat. Niewielu było śmiałków, którzy układaliby się do snu pod gołym niebem, bez zabezpieczenia się przed ewentualnym atakiem zabłąkanego słonia lub któregoś z przedstawi-, cieli rodziny drapieżnych kotów. Chociaż pamiętam, jak kiedyś młody __ nauczyciel belgijski z Gomy, we wschodnim Zairze," wspominał przygodę z samotnym słoniem w parku narodowym Wirunga. Przepisy zabraniają tam samodzielnego obozowania w nocy. Aby pomóc turystom, którzy pragną pozostać dłużej wśród zwierząt, zbudowano w środku parku spory motel, na ogół zawsze przepełniony. Mój znajomy przybył tu pod wieczór. Niestety wolnych miejsc już zabrakło. Cóż było robić? Rozłożył obóz obok motelu. Długo nie czekał. W nocy zapukał delikatnie do namiotu potężny słoń. Belg przeraził się wówczas nie na żarty. Wiadomo przecież, że słoń samotnik bywa bardzo niebezpieczny. Tym razem obeszło się bez tragedii. Słoń przeszukał namiot i okolice. Nie znalazł nic godnego, uwagi. Rano służba hotelowa wyjaśniła, że to widocznie zaprzyjaźniony Kuba, który przepada za bananami. Tego typu przygoda na szlaku afrykańskim, naturalnie z wyłączeniem parków narodowych, należy w dzisiejszych czasach do rzadkości. Na ogół w Afryce Środkowej, w strefie lasu, spotyka się dość dużo małp różnego rodzaju, przebiegających drogę i w popłochu uciekających przed samochodem. Zapyta ktoś, czy rzeczywiście niebezpieczne są węże, owady i choroby nie spotykane w naszej strefie klimatycznej? — Węże... — powie znawca Afryki, młody dziennikarz z Belgii — jest w tym chyba duża przesada. Obawę przed nimi podtrzymuje legenda z czasów wielkich wypraw z ubiegłego wieku. życTa z mieszkańcami wioski, ulokowanej w środku " wiecznie zielonego, gęstego lasu równikowego w okolicach nigeryjskiego miasta Benin. Jest to środowisko niemal idealne dla węży. I znów zdziwienie. Okazuje się, iż ukąszenia przez węża lub inne zwierzęta zdarzają się nader rzadko. Nikt ze wsi nie przypominał sobie nawet, żeby ktokolwiek umarł z tego powodu. Poza tym, jeśli już zdarzy się przypadek ukąszenia przez jadowitego węża, wówczas miejscowy szaman, wykorzystując wielowiekową tradycję leczenia ziołami, stosuje takie środki, które niemal zawsze gwarantują wyzdrowienie. Zakładając oczywiście, że poszkodowanemu uda się odpowiednio szybko dotrzeć do czarownika. Trzeba pamiętać, iż po przejściu tej kuracji organizm ludzki jest już w znacznym stopniu uodporniony na jad węża. O ile za pierwszym razem stan delikwenta może być nawet bardzo ciężki, to później, przy ewentualnym następnym ukąszeniu objawy są znacznie łagodniejsze i ograniczają się często do wysokiej gorączki, bólu głowy oraz nudności. Kuracja jest już wtedy zdecydowanie prostsza. Medycyna ludowa, tradycyjne ziołolecznictwo, jest przygotowana także na inne — nieraz bardziej groźne — niespodzianki lasu. Byłoby jednak dobrze, aby wędrujący Europejczyk dysponował podstawowymi surowicami, jeśli zapuszcza się w dżunglę. Taka jest teoria. Trudno jednak wozić ze sobą całe sterty najróżniejszych surowic, które nawiasem mówiąc wymagają na ogół przechowywania w chłodzie. W tej sytuacji dobrą wydaje się być dewiza przekazana mi kiedyś przez dyrektora Instytutu Pasteura w Rabacie, prowadzącego badania nad chorobami tropikalnymi. Powiedział on — zawsze trzeba mieć ze sobą jakąś szczepionkę, a wtedy ma się stuprocentową gwarancję, że nie wydarzy się nic nieszczęśliwego. Szczepionka pełni jak gdyby rolę amu- 27 28 "szczepionkaśkutećżffa; Cży tez nie. najważniejsze, aoy ją mieć — podobno dewiza ta się sprawdza. Poza tym trzeba mieć po prostu odrobinę szczęścia. Krajowcy powiadają, że najskuteczniejszą metodą na węże jest głośne zachowanie. Chyba tylko trzy rodzaje węży (wśród nich kobra) atakują człowieka z własnej inicjatywy. Pozostałe natomiast przyjmują zawsze pozycję obronną. Kiedy ktoś przypadkowo zaatakuje je, nadepnie lub zbliży się do nich zbyt cicho, wówczas wystraszone atakują. Natomiast przedzierając się przez dżunglę w sposób głośny, możemy mieć niemal pewność, że gady uciekną, dając nam wolną drogę.- Dużo większym zagrożeniem niż zwierzęta są dla białego nie znane w Europie choroby. Jednak nawet w dość trudnych warunkach terenowych zachowanie elementarnych zasad higieny jest na ogół wystarczającym warunkiem utrzymania pełnej sprawności fizycznej i psychicznej. Wymaga to naturalnie pewnych poświęceń i odrobiny silnej woli. A więc np. jadąc samochodem rozpalonym niemalże do czerwoności w afrykańskim słońcu, aż korci człowieka, by zatrzymać się przy pierwszym spotkanym, niepozornym, leniwie płynącym strumyku lub niewielkim stawie, aby zanurzyć się i ochłodzić ciało. Niestety nie można. Jest to elementarna zasada higieny tropikalnej, którą często przypominał mi mój przewodnik, polski lekarz pracujący w małym miasteczku nigeryjskim; nie wolno kąpać się w wodach stojących ze względu na niebezpieczeństwo zakażenia drobnoustrojami, przenikającymi do układu krążenia bezpośrednio przez skórę. Rozsądek nakazuje przezwyciężyć w takiej sytuacji pragnienie, jeśli przewiduje się zgodnie z planem dojechać za godzinę, dwie lub kilka do ośrodka miej-»o, z systemem wodociągów gwarantującym dob- "' miasteczku w Afryć§'podaje się po^larhe'napoje typu coca-cola, soki owocowe i piwo, na ogół lokalnej produkcji, z zachowaniem zasad higieny. Stąd też nie ma obawy o zarażenie się jakąś chorobą. Na dodatek — co dziwi przybysza znad Wisły — w najmniejszej „dziurze" można ugasić pragnienie napojem oziębionym do takiej temperatury, że zęby cierpną. Pomijając bardzo łatwą możliwość przeziębienia się w ten paradoksalny sposób w upalnym klimacie, zadziwiony sprawnością lokalnej gastronomii i handlu, rodak nasz, nie przyzwyczajony przez warszawskie restauracje (nawet kategorii I) do picia chłodnej coca-coli, pyta właściciela bardzo niepozornej budki, jak to się dzieje, że bez prądu w tym klimacie, można dostać mrożone napoje. Dumny właściciel odpowiada jednym słowem — technika! Po czym dodaje — Już kilkadziesiąt lat temu mieliśmy lodówki. Najpierw były napędzane naftą, a obecnie gazem z butli. Tak więc z piciem warto nieco poczekać. Co prawda, w niektórych drogeriach afrykańskich stolic można zaopatrzyć się w szeroko reklamowane środki dezynfekujące — podobno w stu procentach — każdą wodę. Nie radzę jednak ryzykować bez potrzeby, mimo zapewnień firm produkujących tego rodzaju środki. Można je użyć właściwie tylko wówczas, gdy okaże się to absolutnie konieczne. Argumenty, że Afry-kanie piją wodę nie przygotowywaną specjalnie przez gotowanie i filtrowanie, nie powinny przekonywać Europejczyków. Należy zdawać sobie sprawę z tego, że Afrykanie' są w znacznym stopniu uodpornieni na choroby spotykane na Czarnym Lądzie, a ponadto, ze względu na stosunkowo niski poziom oświaty medycznej, stan higieny w Afryce pozostawia jeszcze wiele do życzenia. Należałoby uściślić, co rozumie się w tym przypad- Hl i^tiJr 29 30 że Afrykanie, wbrew spotykanym cżasSmi pogiąaom, ' należą do ludzi niezwykle czystych. W miastach widzi się przeważnie świeże, białe, zawsze wyprasowane koszule i bluzki. Przybyszów odwiedzających wsie dziwią utrzymane w porządku, starannie zamiecione obejścia gospodarskie. Często obserwuje się tłumy kobiet piorących odzież w strumieniu, albo też całe "¦ kąpiące się rodziny. Klimat Afryki narzuca konieczność zachowania higieny. Obejście gospodarskie, przypominające ubite, wymiecione klepisko musi być czyste, przede wszystkim ze względu na bezpieczeństwo, gdyż — jak wspominałem już — wioskę otacza wiecznie zielony las równikowy, bogaty w węże i inne stworzenia. Byłyby one niewidoczne na zapuszczonym podwórku. Innymi słowy, jeśli nawet Afrykanie są niejako automatycznie przyzwyczajani do czystości przez warunki bytowania i klimat, to niewielu z nich, zwłaszcza na wsi, zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa chorób spowodowanych drobnoustrojami znajdującymi się w wodzie, owocach, warzywach, mięsie i innych artykułach spożywczych. Bardzo często nie wiedzą, że cierpią na tzw. choroby tropikalne. Tak więc bardziej niski poziom wiedzy medycznej niż zaniedbania z dziedziny higieny powoduje, że choroby tropikalne czynią znaczne spustoszenie w społeczeństwach afrykańskich. Zdając sobie sprawę z pewnych niebezpieczeństw, nie trzeba popadać w przesadę w unikaniu ich. Kiedy przypominam sobie jednego z naszych ekspertów, pewnego inżyniera, wystraszonego do granic możliwości wszystkim co afrykańskie, wybucham śmiechem. Ile ten biedak naudzielał mi autorytatywnych rad: wodę filtruj i gotuj kilka razy, nie bierz prysznica, bo kto wie, czy woda nie jest zarażona, nie jadaj nigdy w restauracji, nawet najlepszej, łykaj tabletki, a T meprzyjemnycn cnoroo. me wiaziaiem tego nego higienisty w Polsce, po przyjeździe z Afryki, ale w Przychodni Chorób Tropikalnych, mieszczącej się przy ulicy Wolskiej w Warszawie uciąłem sobie pogawędkę na ten temat z doświadczonym lekarzem, który wykazał, iż właśnie zbyt dosłowne stosowanie się do zaleceń podręcznika utrudnia aklimatyzację w afrykańskim środowisku i często prowadzi do zachorowań, przed którymi rzekomo ma nas bronić ta su-perhigiena. W najlepszym przypadku kończy się na awitaminozie organizmu. Jest to tylko pozorny paradoks. Afryka obfituje w owoce, ale wiele z nich nie zawiera dużej ilości witamin na skutek intensywnej operacji słońca. Poza tym działanie środków chemicznych używanych przed konsumpcją oraz sparzanie owoców gorącą wodą pozbawia je niemal zupełnie witamin. Słowa lekarza z poradni można by ująć w ten sposób: przesadne przestrzeganie higieny w Afryce jest równie groźne dla zdrowia jak i jej zaniedbywanie. Jednym ze wskaźników poziomu higieny i ogólnej zdrowotności ludności danego kraju jest przeciętna długość życia. O ile w bogatych krajach europejskich średnia ta dochodzi do 70 lat, to na znacznych obszarach Afryki przeciętna długość życia nie przekracza często 40 lat, co nie oznacza naturalnie, że w Afryce nie spotyka się osiemdziesięciolatków. Po małej rozprawie z utartymi poglądami na temat gospodarki afrykańskiej, świata zwierzęcego, przyrody i higieny czas zająć się błędnymi opiniami spotykanymi nagminnie na temat klimatu Czarnego Lądu. Przy każdej okazji osoby nie zorientowane, czerpiące wiedzę o Afryce ze szkolnej lektury (na przykład z powieści „W pustyni i w puszczy"), pytają na ogół w pierwszej kolejności o klimat. Odpowiedź sugerująca, że wcale nie jest tak gorąco, jak powszechnie się przypuszcza, trak- 31 Jednakże wielokrotnie miałem okazją rozmawiać z polskimi ekspertami, pracującymi w Afryce, którzy skarżyli się, iż nie przygotowani na chłód, w pierwszym okresie pobytu na Czarnym Lądzie po prostu marzli. Przecież trzeba pamiętać, że w takich krajach, jak Maroko, częściowo Algieria, Zambia, Rwanda, Kenia czy Etiopia okresy deszczowe są dość chłodne, a wieczory, a także noce, wymagają nawet niekiedy podpalenia drew w kominku. Nasi specjaliści narzekali, że nikt przedtem' nie wyprowadził ich z błędu, nie przekazał zupełnie elementarnych informacji o klimacie Afryki, który wymaga niestety, przynajmniej w niektórych częściach kontynentu, założenia ciepłego swetra, płaszcza, czy nawet grubej kurtki, a w nocy przykrycia się puchową kołdrą. Wytrawny wędrowiec przypomni nawet te miejsca w Afryce, gdzie można całkiem solidnie odmrozić sobie stopy i dłonie. W końcu trzeba pamiętać, że jest taki region i to niemal na równiku, gdzie temperatura spada nawet do kilkunastu stopni poniżej zera. Pamiętam, jak tuż przed wspinaczką na najwyższy szczyt Afryki, u stóp masywu Kilimandżaro, w hote-lu-schronisku przestrzegano nas przed zimową pogodą wysoko w górach. Wprost nie chciało się w nią uwierzyć, spacerując po Marangu — miasteczku u stóp masywu — w krótkich spodniach i koszulkach bez rękawów. W cztery dni później słowa lokalnych przewodników sprawdziły się co do joty. Kilimandżaro stało się trudne do zdobycia ze względu na śnieg i mróz panujący wysoko w górach. Podobno i tak aura była dla nas przychylna. Temperatury poniżej zera występują także w innych regionach: w Atlasie na pomocy Afryki, w Afryce Wschodniej i częściowo Południowej. Szczególnie duże różnice temperatur, i to nie w skali roku, ale W masywie gó^^im Boggaf, ~d.wY tysiące kilometrów na południe od wybrzeży Morza Śródziemnego, w dzień temperatura powietrza przekracza w cieniu czterdzieści stopni, a nocą spada nawet do trzech-czterech stopni poniżej zera. Na samą myśl ciarki przelatują mi po ciele. Dres, sweter i śpiwór nie gwarantowały jeszcze dostatecznej ciepłoty. Skulony w półśnie czekałem na pierwsze promienie słońca. Znawcy Afryki twierdzą jednak, że nawet tak znaczne dobowe różnice temperatur są łatwiejsze do zniesienia ttla przybysza z Europy, niż utrzymująca się dniem i nocą stała temperatura lub niewielkie jej wahania, szczególnie gdy kolejne pory roku są prawie tak samo ciepłe. Te cechy klimatu są charakterystyczne dla Afryki Zachodniej i Środkowej, gdzie dominuje gorący, wilgotny klimat. Jeśli nawet temperatury nie są tak wysokie, jak się powszechnie przypuszcza, bo niezbyt często słupek rtęci przekracza 30QC, to wilgotność względna powietrza podskakuje niemal do ''00% — jak w saunie. W tej części Afryki życie białych toczy się w zasadzie w dwóch strefach klima-tyc-rn.ych. Prze- dwie trzecie doby ekspert zagraniczny przebywa w biurze i w domu w pomieszczeniach klimatyzowanych, dających przyjemne odczucie średniej temperatury, natomiast wszelkie przejazdy, zakupy na rynku lub też podróże odbywają się w warunkach „bojowych", czyli w dość uciążliwym klimacie. Większość białych, którzy mieszkali dłuższy okres w klimacie dość uciążliwym dla Europejczyka, uważa, nie bez uzasadnienia, że bardzo łatwo przeziębić się w wyniku częstej zmiany temperatur. Twierdzą oni także, iż życie bez klimatyzatorów byłoby niezwykle męczące, 4 to pr/ede wszystkim dlatego, iż w praktyce brak różnicy temperatur między nocą a dniem uniemożli- 33 34 czywiście w chłodne (ale bez mrozu) noce saharyjskie śpi się kamiennym snem. Jakie inne wyobrażenia o Afryce są bardzo popularne, a czysto nie odpowiadające prawdzie? Prawie każdy powracający z Czarnego Lądu przywozi maskę. Przychodzą znajomi i od razu pytają o jej wartość, wiek, funkcje rytualne. I tu znowu spotykamy się z pewnymi stereotypami myślowymi. We współczesnej Afryce niewielu białym, będącym z reguły ekspertami przebywającymi w miastach, gdzie tradycyjne zwyczaje stopniowo zanikają, udaje się poznać prawdziwie stare obrzędy afrykańskie. Pewien wyjątek pod tym względem stanowią (poza zawodowymi etnografami — chociaż i ci mają w ostatnim okresie sporo trudności z odkryciem nowych, cennych przedmiotów kultury materialnej) jedynie lekarze, którym — po sprawnie przeprowadzonej kuracji beznadziejnie chorego — zdradza się wiele tajemnic, pokazuje lokalne skarbce plemienne i wioskowe zawierające unikalne maski, bębny i inne przedmioty rytualne. W marokańskiej Casablance poznałem polską lekarkę, która cieszyła sit* wyjątkowo dużym zaufaniem u całej spo-^ łeczności lokalnej, tak iż nie ukrywano przed nią żadnych tajemnic. Była znana w całej okolicy. Zapraszano ją na najbardziej tajne obrzędy, nie zwracając nawet uwsigi na fakt, iż jest kobietą, co zgodnie z muzułmańskimi obyczajami z góry ogranicza stopień wtajemniczenia. Ba, nie tylko akceptowano jej obecność, lecz wyrażano zgodę na robienie zdjęć z obrzędów rytualnych, np. inicjacji, czyli wprowadzenia młodych chłopców do stanu męskiego. Rozmowy z panią doktor, poparte zapoznaniem się z jej fascynującym archiwum fotograficznym, dały mi więcej głębokiej wiedzy o zaczaj ach okolicznych społeczności niż niejedna uczona książka etnograficzna. Przywożone do Europy maski, statuetki i inne wyroby z drewna, skór, rogu itp. stanowią wtórne i na ogół małowartościowe przedmioty, powielane w setkach egzemplarzy przez lokalnych rzemieślników z myślą o gustach klientów. W każdym większym mieście afrykańskim w pobliżu centralnej ulicy czy przed hotelami zamieszkiwanymi głównie przez Europejczyków sprzedaje się te „artisana" — jak nazywają lokalni kupcy przedmioty, którymi handlują. Jedynie od czasu do czasu trafić można na jakieś unikalne egzemplarze masek lub statuetek niezmanie-rowanego rzemieślnika-artysty, wzorującego się niemal dosłownie na starych przedmiotach rytualnych. W części krajów afrykańskich państwo próbuje przejąć mecenat nad lokalną sztuką, chce stworzyć rzemieślnikom warunki do pracy twórczej, umożliwić dostęp do korzeni tradycyjnej sztuki afrykańskiej. W tym celu tworzy się nawet lokalne organizacje podobne do naszej Cepelii, inspirujące twórców ludowych. Jeśli więc spod tych skrzydeł trafi coś ciekawego do polskiego mieszkania znajomego eksperta, można być niemal pewnym, że będzie to przedmiot godny uwagi. Natomiast pozostałe tak zwane maski afrykańskie * są po prostu bezwartościowymi szmirami, na które daje się złapać jedynie Europejczyk. Coraz częściej mówi się na Czarnym Lądzie o powrocie do autentyczności, o odrzuceniu obcych, europejskich wpływów. Dotyczy to nie tylko sztuki, ale również sposobu zachowania, systemu organizacji społecznej i gospodarczej. Wprowadzanie w życie tej koncepcji zaczęto od, wydawać by się mogło, drobiazgów. Przeprowadzono kampanię zmiany imion obywateli kraju z francuskich Jean-Paul, Claudine itp. na imiona tradycyjnie afrykańskie, związane z otoczeniem, 35 36 pfzyjSćia" dziecka na świat. Powrót d6 autentyczności dotyczy również stroju. Idzie o to, aby wprowadzić dawny strój afrykański, przystosowany do lokalnego klimatu, dopasowany kolorytem znacznie bardziej do warunków miejscowych niż ubrania europejskie. Skorzystały na tym w sposób bardzo widoczny przede wszystkim kobiety, noszące obecnie już niemal powszechnie kolorowe zawoje. Koncepcja powrotu do autentyczności sięga znacznie głębiej. Nie ogranicza się do zmian zewnętrznych form życia. Władze kraju pragną bowiem zaproponować społeczeństwu rozwój niezależny, nie wzorowany na modelu kapitalistycznych krajów uprzemysłowionych. Powrót do autentyczności wyraża się także w przyjęciu języków lokalnych jako języków urzędowych, w których przygotowane są podręczniki, pisane książki. Bo przecież Afrykanie nie gęsi, też swój język mają — jak powiedziałby Rej. W nowej koncepcji życia społecznego trzeba także wyeliminować przyjęty kolonialny system prawny, europejskie normy zachowania. Autorzy koncepcji powrotu do autentyczności twierdzą, że każdy kraj, tak jak każdy człowiek, powinien mieć własne oblicze, specyficzne tylko dla niego. Inspiracji trzeba szukać we własnej historii, tradycjach plemiennych. Przyjmowanie natomiast obcych wzorów, powstałych w oparciu o zupełnie odmienne warunki życia, inne środowisko geograficzne, a także różny poziom rozwoju gospodarczego, nie sprawdza się w krajach Czarnego Lądu, jest sztucznym ciałem w tkance afrykańskiej. Stąd też wszystkie tak zwane egzotyczne sytuacje i zdarzenia stają się, o dziwo, niesłychanie proste, jeśli znajdzie się tylko trochę silnej woli, aby poznać ich istotę, zgodnie z systemem wartości przyjętym w społeczeństwach afrykańskich. Myślę, że ciągłe zadawa- próbS odpowiedzi na to pytanie 'pozwoli szybciej poznać i zrozumieć prawdziwą Afrykę niż wydziwianie i ośmieszanie tak zwanego prymitywnego, dzikiego i egzotycznego Czarnego Lądu. Poznanie istoty, sedna zwyczajów dziwnych często z naszego punktu widzenia, sprawi, że dopiero wtedy egzotyka stanie się czymś normalnym, zwyczajnym. Oby. i t * 1 Odmienność zachowań. Tolerancja. Medycyna ludowa a medycyna współczesna. Autosugestia, czyli kuracja witaminą C. Wartość społeczeństw wiejskich. Kryteria prestiżu społecznego. Podział upolowanej antylopy. Pojęcie czasu. Prymitywizm tradycyjnych metod agrotechnicznych? Codzienna menu. Wyżywienie a jakość pracy. Długość włosów a ocena społeczna. Rodzina poligamiczna. Z pewnością zastanawiające jest odmienne ukształtowanie się w różnych częściach świata obyczajów -obrazujących określone sytuacje życiowe, jak również odpowiedź na pytanie: dlaczego tak się stało? Dla każdego z nas znany w naszym środowisku sposób zachowania wydaje się być oczywisty. I tak, chąc podkreślić swym ubiorem uroczysty charakter np. niecodziennej imprezy: wizyty, przyjęcia lub egzaminu — ubieramy w naszej sferze kulturowej najlepszy strój, odpowiedni w danej sytuacji. Podobnie sprawa ma się w warunkach społeczeństw afrykańskich. Szczególne okazje wymagają ozdobnego, świątecznego, bogatego stroju. Zasada pozostaje więc ta cnaraKierze stroju, u nas Dcazie to garnnui- iuu nia wizytowa, zaś na Czarnym Lądzie, wśród wiejskich społeczeństw tradycyjnych, przy ubogim przyodziewku, co jest spowodowane przede wszystkim względami klimatycznymi, uroczystość uświęca się malowaniem ciała, dodatkową biżuterią, ubieraniem skór dzikich zwierząt, ewentualnie piór ptaków leśnych.itp. Inna sytuacja. Kiedy spotykamy dobrego znajomego, mówimy na ogół — część, co słychać? Anglicy pytają wówczas — jak się czujesz? Zarówno nam, jak i wyspiarzom nie chodzi na ogół o uzyskanie informacji, dotyczących życia znajomych. Ten potoczny zwrot jest tylko przyjętym w danej społeczności powitaniem. Z naszego europejskiego punktu widzenia mogą czasami dziwić niskie ukłony Japończyka przy powitaniu i pożegnaniu lub pocieranie nosów przez Polinezyjczyków albo spotykana czasami na terenie Afryki, w przypadku chęci podkreślenia szacunku dla drugiej osoby, wymiana uścisku dłoni przy jednoczesnym uchwycie lewą ręką swej prawicy na wysokości łokcia. Odwróćmy rolę. Jakże śmieszne może wydawać się Afrykanowi powitanie mężczyzny z kobietą przez pocałunek w rękę. Jest to symbol zrozumiały w naszym społeczeństwie, chociaż już kilkaset kilometrów na zachód, nawet w krajach europejskich, nie stosowany, będący nawet przedmiotem zmieszania kobiety nie przyzwyczajonej do tego gestu. Psychologicznie łatwo chyba wytłumaczyć, że sposób zachowania, zwyczaj powszechny w naszym społeczeństwie wydaje się większości z nas wartością uniwersalną. Wszystko co nie znane, obce, jest dla wielu z nas dziwne, śmieszne, nie do przyjęcia. Stąd też często wówczas, kiedy nie rozumiemy postępowania innych, o całkowicie odmiennych zwyczajach, staramy się wytłumaczyć te różnice odrębnością ras i rzekomo 39 na 40 dartego. JNIC mrozie] " taiszywego. opojrzenie wszelkie zjawiska społeezne wyłącznie poprzez pryzmat koloru skóry i innych cech antropologicznych, widocznych na pierwszy rzut oka, nie prowadzi do niczego dobrego. Jest to tylko dostrzeganie elementów powierzchownych, bez głębszej analizy istoty sprawy. Zupełnie zrozumiałe jest występowanie pewnych charakterystycznych cech fizycznych u ludzi żyjących w określonych strefach geograficzno-klimatycznych. Wiadomo przecież, że intensywna pigmentacja Murzynów stanowi osłonę przed głęboką penetracją silnego promieniowania słonecznego typowego dla stref tropikalnych i subtropikalnych. Podobnie można doszukać się korelacji między dużą wilgotnością powietrza i dość wysoką tem ¦¦ a otoczenia a wielkością otworów nosowych plemion afrykańskich w zachodniej i środkowej części kontynentu. Można bowiem założyć, że w warunkach Czarnego Lądu nie jest niezbędne, jak w Europie, ogrzewanie powietrza w wąskich nozdrzach zanim dotrze do płuc. Z tego typu cech antropologicznych, wskazujących na przystosowanie człowieka do środowiska, nie można wyciągać wniosków co do wartości i umiejętności poszczególnych ludów czy ras. Zasada ta obowiązuje w obydwie strony. Nie są bowiem prawdziwe, jak wykazało wiele testów, tezy o mniejszej inteligencji tak zwanych ludów pierwetnych. Podobnie daleko odbiegają od rzeczywistości twierdzenia o wrodzonej wyższości wielu grup etnicznych Afryki nad Europejczykami pod względem większej wrażliwości zmysłów, umożliwiających np. rozpoznawanie na odległość przedmiotów lub dźwięków. W przypadkach gdzie tego typu wyższość jest łatwo dostrzegalna, wynika to na ogół nie z większych uzdolnień Afrykanina, lecz z jego umiejętności obserwacji (wykształconej przez na Kiore przyoysze me zwracają uwagi. Stąd też pragnąłbym zwrócić uwagę na jedną z naczelnych, moim zdaniem, zasad życiowych człowieka — tolerancję. Przed wydaniem sądu o jakimś dziwnym plemieniu afrykańskim, widzianym wyłącznie na ekranie telewizora w trakcie wykonywania cudacznych dla nas obrzędów, powstrzymajmy się choć na kilka chwil od krytycznych opinii. Pozwólmy dopuścić myśl, że może jednak w tamtych, afrykańskich warunkach istnieje uzasadnienie takiego, a nie innego zachowania. Mogę zapewnić, że nawet na pewno tak jest. Aby pokusić się o jakąkolwiek ocenę tych ludzi, trzeba najpierw poznać nieco lepiej szczegóły życia plemienia. Dopiero wtedy zachowanie społeczności afrykańskich, nazywanych przez laików plemionami dzikimi, nabierze cech racjonalnego działania, stanie się uzasadnione. I znów posłużę się kilkoma przykładami. Parę lat temu jeden ze znanych naukowców nigeryjskich, po studiach psychiatrycznych w akademiach medycznych o światowej renomie i wieloletniej praktyce zawodowej, zapytany pół żartem, pół serio przez dziennikarza — co sądzi o wartości i skuteczności środków stosowanych przez wróżbitów i czarowników afrykańskich w leczeniu chorób psychicznych, powiedział, że stopień wyleczenia nerwic przez czarowników (a może lepiej nazywać ich lekarzami ludowymi) jest o połowę wyższy w porównaniu z leczeniem przeprowadzonym według wskazań nowoczesnej wiedzy medycznej, korzystającej ze skomplikowanej aparatury, posługującej się wyszukanymi lekarstwami. Tak więc nie tylko nie wyśmia] metod i efektów uzyskiwanych przez afrykańską medycynę ludową, ale uznał jej osiągnięcia. Afrykanie, jak twierdzą znawcy w tej materii, wyprzedzili Freuda stosując intuicyjnie metody leczenia 41 i 42 chowując otoczkę tajemniczościprziyodprawianiu swych magicznych obrzędów medycznych oraz wprost fenomenalnie dopasowując okoliczności i warunki środowiska do świata wartości i horyzontów poznawczych swych współplemieńców, leczą na ogół skutecznie, oddziaływaj ąc na pacjentów przede wszystkim przy pomocy sugestii. Współczesna nauka dopiero w kilkunastu ostatnich latach udowodniła znaczenie i siłę leczenia autosugestią, samą wiarą pacjenta w skuteczność działania zastosowanego środka. Daleki od jakiegokolwiek doświadczenia medycznego, bo nie mogło go dać posłuszne połykanie aspiryny t czy witamin przepisanych przez lekarza, uzdrowiłem kiedyś kilkunastu chorych lub pozorujących chorobę w Babadjou, niewielkiej wiosce w górach Kamerunu. Przybyliśmy do wioski we dwóch. Przewidywaliśmy pobyt kilkunastodniowy. Rozbiliśmy namiot z dala od domostw, opodal samotnego gospodarstwa, tuż przy wielkiej plantacji kawy. Jak zawsze vv spotkaniu z obcymi najbardziej odważne i ciekawe są dzieci. Początkowo grupka kilkunastoosobowa, a następnie cała chmara dzieciaków krok za krokiem podążała za nami. Wieść o przybyciu do wioski Europejczyków rozniosła "się lotem błyskawicy. Powiadano — są jacyś biali, łażą po polach, coś tam mierzą i liczą. Już następnego dnia wieczorem, kiedy zaczęliśmy pitrasić skromną ., strawę przy ognisku, ujrzeliśmy przechodzących obok naszego obozu trzech mężczyzn, zachowanie których sugerowało, że z całą pewnością szukają pretekstu do rozmowy, do wypicia wspólnie kubka kawy. Nam w to graj. Przecież chcieliśmy uzyskać jak najwięcej informacji o wiosce, o ludziach, zwyczajach itp. Zaprosiliśmy ich więc do ogniska. I tak się zaczęło. Każdego dnia mieliśmy wielu gości. Wszyscy chcieli opowiadać o sobie, oczekując w rewanżu wiadomości z „wielkie- jeden z najstarszych mieszkańców wioski zapytał nieśmiało, czy jesteśmy lekarzami? Już się domyśliłem, co w trawie piszczy. Im wszystkim wydawało się, że każdy biały musi posiadać wiedzę medyczną. Odpowiedź „nie" oznaczałaby w tamtych okolicznościach niechęć do udzielenia przez nas pomocy mieszkańcom wioski. Cóż było robić?* Stwierdziliśmy, że mamy skromną apteczkę i bardzo ograniczone możliwości leczenia. Niewiele to pomogło. Staruszek podał rezolutnie listę chyba ze dwudziestu najważniejszych chorób, na które rzekomo cierpiał, począwszy od bólu głowy, aż po ból w krzyżu. Współczuliśmy mu, ale co mogliśmy zrobić. Wymieniliśmy spojrzenia z kolegą, którego podziwiałem w tym momencie za błyskawiczny refleks. Patrzę, a on wyjmuje z naszej mizernej apteczki, zajmującej zaledwie kilka kieszeni w chlebaku turystycznym, słoiczek z witaminą C. Wysypuje staruszkowi kilka tabletek na dłoń, mówiąc, że powinien zażywać połowę tabletki dziennie w ciągu tygodnia. Do tego dodał jeszcze barwny opis okoliczności, w jakich należy lek stosować. Miało to odbywać się o wschodzie słońca, z dala od wioski, w tajemnicy przed rodziną. Zawsze mówiłem mu, że mógłby zostać najlepszym czarownikiem w Afryce. Zadziwiające, jak szybko chwycił ideę udzielania pomocy wyrażającą się w przekonaniu pacjenta, że nie sam lek ma działanie uzdrawiające. Równie istotne znaczenie ma otoczka, okoliczności, a może nawet zaklęcie wypowiedziane przy tej okazji. Ze względu na brak wiedzy dotyczącej mechanizmów działania lekarstwa te dodatkowe elementy uruchamiają niejako autosugestię, bardzo istotny składnik w procesie leczenia. Od tamtego wieczoru coraz częstszymi gośćmi naszego obozu byli chorzy lub symulanci. Odnieśliśmy wrażenie, że Afrykanie kochają się leczyć. Witaminy -I inny sposób.' Nie"mogliśmy przecież dawać lekarstw™ które bez fachowego rozeznania choroby mogły zaszkodzić. Musieliśmy zastosować się do oczywistych reguł gry — serwować jedynie środki obojętne. W tej naszej służbie medycznej zaaplikowaliśmy nawet kilkanaście ampułek wody, używanej do zastrzyków. Podobno miały rewelacyjne działanie, Jak twierdzili uzdrowieńcy cierpiący,, nawiasem mówiąc, na różne choroby. Za każdym razem zmienialiśmy tylko okoliczności towarzyszące zażywaniu „cudownych leków". Jeśli poprzednio trochę z przymrużeniem oka i pewnym niedowierzaniem czytaliśmy w literaturze afry-kanistyeznej o sile autosugestii, tak teraz w Kamerunie — sami przekonaliśmy się o skuteczności działania tej, metody. Ten przykład zachowania Afryka-nów, ocenianego, z punktu widzenia europejskiego systemu wartości, jako co najmniej zaskakujący, ma jednak potwierdzenie w naukowych dowodach. Przyniosły je całkiem niedawno badania prowadzone w różnych światowych centrach wiedzy medycznej. Myślę, że także w sferze życia społecznego zadzieramy za często nosa, my z „cywilizowanego" świata, ze zdobyczami systemu zabezpieczeń społecznych, darmowym nauczaniem, emeryturami, płatnymi urlopami. Rozwiązania afrykańskie, odmienne od naszych, nie są ani o jotę gorsze. Doskonale sprawdzają się w tamtych warunkach. Właściwie dopiero teraz, w krajach wysoce zurbanizowanych i uprzemysłowionych, gdzie każdy mieszkaniec wielkiej metropolii ginie w tłumie, zaczyna się doceniać wartości tzw. społeczeństw wiejskich. W wielkim mieście nie działają lub są znacznie ograniczone mechanizmy bezpośredniej kontroli niewielkiej grupy społecznej. Okazuje się, że zupełnie inaczej zachowuje się człowiek będący nie-44 jako pod pręgierzem znanych sobie ludzi, wioski, sta»- kiej. aglomeracji miejskiej, tfaci hSmulcefw^ Jednostce wyzwalają się siły negatywne ze społecznego punktu widzenia. W krajach zurbanizowanych coraz bardziej zaczyna się doceniać wartości płynące ze spoisto-ści rodziny i społeczności lokalnych. W plemieniu Bakongo powiada się, że człowiek bez swego klanu, wyizolowany od bliskich, jest jak konik polny, który utracił skrzydła. Porzekadło to ma swe uzasadnienie nie tylko w sensie zabezpieczenia społecznego i ekonomicznego ludzi starych, niezdolnych samodzielnie się utrzymać. W większości grup etnicznych Afryki człowiek przegrany, któremu się coś nie powiedzie, może zawsze liczyć na współplemieńców. W każdej sytuacji istnieje szansa powrotu do wsi. Jest charakterystyczne, że w rozmowie z robotnikami sezonowymi, którzy przybywają do miasta, aby zarobić niewielką kwotę na zakup narzędzi do gospodarstwa lub ewentualnie na zapłacenie tzw. lobolla, czyli opłaty za żonę, prawie nigdy nie słyszy się o chęci zerwania więzów z rodziną, ze wsią, ze współplernieńca-mi. Kiedyś w Nairobi, w małej fabryczce narzędzi, dwudziestokilkuletni robotnik powiedział mi: „Czy wiesz, co stałoby się ze mną, jeśli zerwałbym więzi ze swoją wsią, a w mieście, przy moim stanowisku pracy wydarzyłoby mi się jakieś nieszczęście, na przykład wypadek przy maszynie? Na pewno musiałbym pójść na żebry. A tak mam możliwość powrotu-* na wieś, gdzie zawsze zostanę przyjęty równie serdecznie". Silne powiązania plemienne mają także drugą stronę medalu. Skarżył mi się kiedyś w Niamej, stolicy Nigru, jeden z wyższych urzędników państwowych, iż co jakiś czas przybywa do niego liczna delegacja z wioski, w której się urodził, prosząc o bezzwrotną zapomogę. Dla wsi jest to zupełnie zrozumiałe. Przecież jednemu łq współplemieńców udało się zrobić karierę, żuje niepisane prawo, ten, Kto oaniosi suitces, musi pi>-dzielić się ze swym klanem, z mieszkańcami wioski. Nie wszyscy Afrykanie, szczególnie wykształceni w europejskich czy też amerykańskich uniwersytetach, chcą pogodzić się z, tą zasadą współuczestnictwa i ponoszenia ciężaru utrzymania wioski. Twierdzą, że zasady te są w nowoczesnym, zatomizowanym społeczeństwie nie do przyjęcia. Rozumowanie takie pachnie już systemem wartości naszej, zmaterializowanej cywilizacji. Czy oznacza to, iż jedynie nasze rozwiązania zabezpieczenia społecznego są cenne, a te, które wytworzyła Afryka, nie są nic warte? Chciałoby się znów głosicieli takich poglądó.w prosić o niepopadanie w przesadną megalomanię- Podam inne przykłady odmiennych rozwiązań w życiu społeczno-ekonomicznym, spotykane u plemion afrykańskich i w społeczeństwach europejskich. Każda grupa, wioska, naród ukształtowały określone kryteria oceny jednostek. Niekiedy rolę tę pełni wykształcenie, innym razem o prestiżu społecznym decyduje charakter wykonywanej pracy, a czasami, szczególnie w państwach kapitalistycznych, pozycja jednostki zależy od grubości portfela. Co w warunkach afrykańskich pełni rolę miernika bogactwa? Naturalnie w mieście, wśród ludności pracującej najemnie, kryteria oceny maj ąt-. ku są w praktyce te same co u nas. Natomiast w dawnej i tradycyjnej Afryce bogactwa szacowano bardzo różnie. Dla plemion pasterskich, weźmy chociażby Dinka czy Karamandżong z Afryki Wschodniej, jedyną, najcenniejszą wartość stanowiły stada bydła. Przy czym trzeba pamiętać," iż Dinka faktycznie nie hodowali bydła celem sprzedaży i wzbogacenia się. Wręcz odwrotnie. Bydło miało jedynie znaczenie symboliczne wielkość stada wyrażała prestiż społeczny. Piękne, 46 dorodne jałówki, które nie przynosiły żadnego pożytku nowiły sanie w same' omekt zainteresowania wspoi* plemieńców, dawały satysfakcję hodowcy, były nawet przedmiotem poetyckiego uniesienia, wzniosłych przeżyć. Chyba dobrze wczuje się w ducha Dinka, Masa ja czy Karamandżong europejski znawca koni, który o pięknym kłusie, uzębieniu lub kształcie dorodnego źrebaka może gawędzić godzinami. Dla wielu z nas jest to dziwak, ogarnięty do szaleństwa swą pasją. Plemiona pasterskie, zżyte od wieków ze stadami bydła, łączą miłość maniaka do zwierzyny z przebiegłością myśliwego. Mimo takiego stosunku do stada zarówno Dinka, jak i Karamandżong postępują ze zwierzyną według ścisłych, bardzo racjonalnych reguł. Sami jedzą mieszaninę krwi z mlekiem. Dopiero stosunkowo niedawno medycyna wykryła, iż pożywienie takie zawiera niemal idealny zestaw wszystkich niezbędnych człowiekowi składników, zapewniających długie i zdrowe lata życia. Plemiona pasterskie wiedzą doskonale, iż nie mogą bezkarnie w każdej porze roku upuszczać krwi bydłu. Przez wieki posiadły one już tajemnicę, iż bez uszczerbku dla zdrowia można w sezonie wilgotnym upuścić zwierzęciu około 3 litrów krwi, otwierając na krótko tętnicę szyjną wprawnym strzałem z łuku. W okresie suchym byłoby to zabójstwem dla bydła. Czy wielkie przywiązanie do stada u plemion pasterskich oznacza, że mamy do czynienia z ludźmi, którzy nie mają poczucia wartości? Czyżby ich motywacja postępowania nie była związana z zasadami gospodarności, czy w społeczeństwach tych brak mierników potrzeb i wydajności pracy? Jest pewne, iż wspomniane zasady działają w społeczeństwach tradycyjnych odmiennie niż w społeczeństwach uprzemysłowionych. Jak pisze znany antropolog społeczny Raymond Firth: Części pojęć, którymi posługuje się 4? i pr®cent, niepodobna zastosować" Bezpólredmd 3o gospodarki prymitywnej. Różne są motywy podejmowania pracy przez Afry- i Europejczyka. Wśród społeczeństw Czarnego praca nie jest uważana za niezbędną. Niezrozu- byłyby tam powiedzenia w stylu naszego: Bez pracy nie ma kołaczy. W systemie tradycyjnym określona praca bywa podejmowana jako skutek moralnego obowiązku wobec osoby, dla której należy wykonać daną czynność. W systemie tym niezwykle istotne miejsce zajmują takie elementy jak więzy rodzinne, różnego rodzaju zobowiązania wobec znajomych i krewnych oraz lojalność wofoec v starszyzny i szefów plemienia. Innymi słowy działanie gospodarcze rna bezpośrednio charakter społeczny, nie zaś indywidualny. W skrócie widać to doskonale na przykładzie podziału upolowanego zwierzęcia. Wiadomo, iż polowanie wymaga współpracy dużej grupy mężczyzn. Według jakich więc zasad dzieli się mięso? I tu ciekawostka. Nie ma mowy o równym podziale lub też według zasady — kto silniejszy, ten lepszy. Istnieją natomiast utarte od wieków zwyczaje określające, jakie części mięsa przypadają myśliwemu, który upolował zwierzę i jego rodzinie, ale nie oni dostają najlepsze kąski! Inne części zwierzęcia zgodnie ze stale stosowanym schematem przypadają pozostałym rodzinom w zależności od" ich powiązań społecznych z danym myśliwym. Do podziału włączone są także osoby nie biorące bezpośredniego udziału w polowaniu. Ten rodzaj podziału daje w sumie, w dłuższym czasie, sprawiedliwe wyniki. Dzisiaj jedna rodzina otrzymuje większą ilość cennego mięsa, a jutro role mogą się zmienić. Równie odmienne od naszych europejskich prawideł jest pojęcie czasu. Mieszkańcy Afryiri nie przywiązują truano znaiezc pojęcia zmarnowanego czy straconego —-"-czasu. W tradycyjnych społeczeństwach czynnik czasu nie stanowił o wartości wykonanej pracy lub wielkości wynagrodzenia. Nie musiała też zachodzić pełna ekwiwalentność robót wykonanych przez jedną rodzinę dla drugiej. Poza tym w ogólnym rachunku liczyły się także różne usługi o charakterze * nieekonomicznym, trudne do oszacowania w wielkościach liczbowych. Te pozagospodarcze wartości sprawiają, że dla Europejczyków zupełnie niezrozumiałe było początkowo, że robotnicy afrykańscy po uzyskaniu podwyżki płacy, która miała podnieść ich wydajność, porzucali zajęcie lub ograniczali liczbę dni pracy. Jak wytłumaczyć to zjawisko? Pomógł mi je zrozumieć pan Jan Mielczarek, Polak, właściciel plantacji kawy, osiadły jeszcze przed wojną we wschodniej części Republiki Środkowoafrykańskiej. Pasjonującą opowieść 0 stosunkach pracy, jakie panowały w tej części Afryki jeszcze kilkadziesiąt lat temu, bowiem tego typu sytuacje są obecnie coraz rzadziej spotykane, snuł przy ognisku nad skarpą w Bangui, stolicy kraju. Odpowiedź na postawione na początku pytanie dotyczące wydajności pracy jest niezwykle prosta — odrzekł pan Mielczarek. Afrykanin miał określony zakres potrzeb, których zaspokojenie wymagało danej sumy pieniędzy. Wzrost płacy przy zachowaniu dotychczasowych cen towarów zakupówanych prz&z Afrykanina oraz przy niezmiennym zakresie potrzeb prowadził naturalnie do zmniejszenia liczby dni i godzin pracy. Po co pracować, kiedy nie ma co robić z pieniędzmi, dla papierków się męczyć — myślał Afrykanin. Chyba każdy przyzna, jakże rozumowanie to jest logiczne 1 precyzyjne w tamtych warunkach. Dopiero wprowadzenie pojęcia oszczędności i zaszczepienie tej potrze- _ by zmienia motywy działania. Ponadto ukazanie no- 49 60 cji sprzyja Intensyfikacji ' czynają funkcjonować w społeczeństwach miejskich. Do tradycyjnych wiosek docierają, jak na razie, w szczątkowej foi>mią, Tu ciągle trudno oddzielić życie gospodarcze od obrzędu, magii, moralności czy religii. Jest to teza prawdziwa zarówno w stosunku do grup pasterskich jak j plemion rolniczych. W poszukiwąniu doskonałej równowagi, optymalnych warunkó\y współżycia ze środowiskiem afrykańskim do ideały zbliżyły się nie tylko grupy pasterskie. Również plemiona uprawiające ziemię opanowały, dzięki wieloletniemu doświadczeniu, wszelkie tajniki rolnictwa tropikalnego. Dopiero najnowsze badania wyparły z powszechnej mentalności tezę o prymitywizmie mcytod agrotechnicznych, tradycyjnie stosowanych psrze^ chłopów afrykańskich. O fiasku nowoczesnych sposobów uprawy ziemi na Czarnym Lądzie stosowanych t\a farmach europejskich i amerykańskich, takich j^k mechanizacja czy też intensywne nawożenie przekonali się między innymi Anglicy próbując kilkanaście lat temu wprowadzić do Afryki Wschodniej głęboką orkę, traktory i inny sprzęt techniczny. Efekty były gorsze niż złe: zerodowana ziemia oraz wydajność spadająca do zera i to w bardzo krótkim okresie czasu. Nie zawsze więc innowacja, która sprawdzała się w „świecie cywilizowanym'", musi odnieść suk:ces w „prymitywnej" Afryce. Na ogół stulecia doświadczeń, błędów i pomyłek doprowadzają do zastosowar^ia optymalnych rozwiązań w danych warunkach. T1^ też dzieje się z uprawą ziemi na wielkich obszarach kontynentu. Z punktu widzenia nowoczesnego rolnictwa metoda karczowania i wypalania, a następnie po kilkuletnim użytkowaniu tak przygotowanego pola przenoszenia upraw na inny obszar celem odłogowania poprzedniego może przypo- i 4 * | ] pustynio |.'v'.v'.[ pórpustynia t'x'ix->/l'l so*0™^ ciernista Y////\ sawarna sucha \MłA sawanna lesista ROŚLINNOŚĆ AFRYKI | tas równikowy [¦ + + hodbrzeżnyTwsz Natalu nV I bagna | wys.stepy Etiopii ] ~ " | las nomorzynowy(mangrowy) ł rośEnność Srćct. I Siwys.lasyAtr.tropik. I wys.s*epy Wsch.Afr 3r6wnik.iMadagcEtaru 3 wysoki veld 51 52 Macłcenzie, Który przeszio sio lai kemu zaniiesssitai w południowej części Czarnego Lądu wśród plemienia Bemba, pragnąc nauczyć „dzikusów" prawdziwego rolnictwa. Okazało się jednak, jak pisze wielebny ojciec, iż „ich wiedza rolnicza znacznie przewyższa nasze europejskie umiejętności". Kilku światowej sławy gleboznawców, analizując szczegółowo rolnictwo strefy wiecznie zielonego lasu równikowego, doszło do wniosku, że, jak dotąd, brak jest w praktyce innych form uprawy ziemi w Afryce, które gwarantowałyby większe plony jamu, manioku czy patatów. Poza tym system nawożenia przez wypalanie stosowany w Afryce wymaga stosunkowo niewielkiego nakładu pracy. Naturalnym warunkiem stosowania tego systemu jest oczywiście mała gęstość zaludnienia przy stosunkowo dużej powierzchni obszarów uprawnych. Jeśli wioska rozrasta się do rozmiarów mogących zachwiać równowagę między możliwościami wyżywienia a liczbą ludności, wówczas część rodzin przenosi się w inne miejsce. Jest to prawidłowość charakterystyczna dla wielu regionów Afryki, co nie oznacza naturalnie, że brak na tym kontynencie obszarów przeludnionych, o gęstości zasiedlenia przekraczającej dwu, a nawet trzykrotnie średnią ogólnopolską. Taka sytuacja występuje chociażby w dwu małych kraikach Afryki Wschodniej — Rwandzie i Burundi. Na ogół jednak nie ma w warunkach afrykańskich tak drastycznej sytuacji żywieniowej, jak na przykład w Indiach czy też innych krajach azjatyckich. Czy posługując się tylko tymi dwoma przykładami świetnego opanowania i optymalnego wykorzystania środowiska przez plemiona pasterskie i rolnicze, byłoby świętokradztwem, z punktu widzenia najnowszej wiedzy, twierdzenie, iż zdobycze nauk stosowanych świata cywilizowanego i doświadczenia tradycyjnych występuje inlędzy 'nimi różnica, 16' jest" ona raczej róż-' """"'" nicą ilościową, nie jakościową. Dorzućmy kilka innych elementów potwierdzających dużą wiedzę praktyczną krajowców. Znają oni doskonale zwyczaje, ubarwienie, miejsca rozmnażania, szlaki wędrowne małych i dużych zwierząt leśnych oraz stepowych, ptaków, ryb. Rozróżniają i potrafią wykorzystać właściwości skał, minerałów, roślin, kory. Świetnie radzą sobie z podstawowymi zabiegami medycznymi. Są w stanie przeprowadzić solidną konserwację skór, opanowali sztukę przechowywania przez dłuższy okres artykułów mięsnych. Niemal wszystkie plemiona afrykańskie dysponują znaczną wiedzą z zakresu astronomii. Długoletnie obserwacje zjawisk klimatycznych umożliwiły im wykrycie związków między wilgotnością, wiatrami a np. kierunkami wędrówek zwierzyny czy nawet liczbą poszczególnych zwierząt w stadzie. Niektóre plemiona dysponują ścisłą wiedzą na temat rodzaju gleb i możliwości uprawy poszczególnych roślin na danym terenie. Dla Lozi wskaźnikiem ułatwiającym określenie jakości gleby są trawy rosnące w określonych regionach. Jak widzimy, Afrykanin jest bardzo ściśle związany ze środowiskiem geograficznym. Niektórzy dowodzą nawet, iż organizmy ludów afrykańskich są dostosowane do okresowych wahań ilości i struktury pożywienia w zależności od pory roku. Materiały naukowe z terenów zamieszkałych przez wspomnianych już Bemba, a także z regionów Ghany zamieszkałych przez plemię Tallensi wskazują, iż w okresie przeszło sześciomiesięcznym ludność tych plemion nie dojada. Dane te mogą być naturalnie przeniesione na inne regiony Afryki bez obawy, iż zostanie popełniony duży błąd. Kwestię wyżywienia w Afryce trudno jednak przedstawić w sposób jednoznaczny. Stosując normy 53 szarów"CzameJ bdi strui^tura pro- 54 szarów i^L«»iiicj ¦rvi*j"•* **¦"¦ *•"••*¦"* "f""j ..— 'j •"¦' c-duktów będzie niewłaściwa. Występujący niedobór białka zwierzęcego, tłuszczów i protein jest spowodowany brakami w naturalnej bazie żywnościowej. Dieta kraiowców zawiera czasami niedostateczną ilość wi-tenin zwłaszcza witaminy C. Paradoks polega także na ty-m że w strefach gorących rośnie sporo warzyw i owo ÓW o dużej ilości witamin, jednakże tradycyjne konserwowanie przez suszenie na słońcu powoduje zupehff ich zanik- Surowe warzywa i jarzyny nie cieszą się dużym powodzeniem wśród Afrykanów. M- iąc jednak o niedoborach pewnych składników, szcz^ ólnie mineralnych, warto zauważyć, że miesz-kańcl niektórych regionów Czarnego Lądu jedzą artykuły normalnie lekceważone. I tak plemiona spożywające mało mięsa #zuPełniate swa- diete- g^sieni" caiii szarańczą, latającymi mrówkami, a nawet spe-cialwe przygotowanymi szczurami. Niekiedy biali tu-rtśo-1 zaszokowani są widokiem Afrykanów, zwłaszcza w Z ir?e i w Afryce WschodnieJ' jedzących... ziemię. Do^-gro dokładna analiza chemiczna wykazała, że są to & ecjalne gatunki glinek i ziemia z kopców termi-tóv*P zawierająca znaczny procent soli mineralnych. st , ^ pełni zrozumiały staje się zwyczaj, dziwaczny dla os°by z zewnątrz, jedzenia ziemi przez kobiety cic - rije i małe dzieci. Trzeba pamiętać, że czynione cza ani wysiłki władz, mające na celu zmianę diety według wskazań europejskich, mogą mieć znaczne k ^encje ujemne dla zdrowia krajowców pozbawi y* pewnych niezbędnych składników zawartych w edycyjnym pożywieniu przy niemożności zastąpi ia ich nowymi artykułami spożywczymi, na ogół dr "iini. gdyż często sprowadzanymi z dalekiej Europy. ^§ każdej kulturze, w każdej cywilizacji istnieje jaldś podstawowy pokarm spełniający rolę naszego BS i raiiensi; runKCję tego poKarmu pean Kasza jagia- • na. Ci ostatni powiadają — kasza jest pożywna, ona daje siłę. Gdy się je zbyt wiele innych rzeczy, to psuje się żołądek. Natomiast mężczyzna u Bemba nawet po zjedzeniu miski patatów lub kukurydzy może stwierdzić, że nie miał od rana nic w ustach, co oznacza naturalnie, że nie jadł kaszy. Jeśli pewien rodzaj pokarmów stanowi przysmak, to istnieją również inne, których spożycie jest zakazane w danej społeczności lub jej części. Na ogół nie wolno jeść mięsa pochodzącego ze zwierzęcia będącego symbolem totemowym plemienia, klanu lub rodziny. Ponadto istnieje wiele szczególnych zakazów. I tak np. u Tallensi kobietom nie wolno gotować ani jadać mięsa pospolitego ptactwa domowego i psów. W sumie, biorąc pod uwagę kaloryczność posiłków, zapewniają one w zasadzie minimum potrzeb w sikali rocznej. W porze deszczowej jednak zapasy żywności są najmniejsze, z reguły niewystarczające. Ma to o tyle znaczenie, że właśnie wtedy dochodzi do największego spiętrzenia prac rolnych. Ze względu na przyszłe zbiory jest ważne, aby roboty zostały wykonane starannie i względnie szybko. Niestety złe odżywianie w tym okresie nie gwarantuje wysokiego poziomu wydajności pracy.Uważny czytelnik spyta: przecież uprzednio napisano, że w Afryce nie ma w zasadzie głodu, a ponadto stwierdzono, że Afrykanie nauczyli się metod konserwacji żywności. To prawda. Jednakże Afrykanie, bynajmniej nie rozrzutni w codziennym życiu, rozdzielają i przejadają bardzo znaczną część zapasów w okresie święta zbiorów, podczas gdy powinny one być przeznaczone na cały rok. I tu ciekawostka. Produkty spożywcze w plemionach tradycyjnych nie pełnią jedynie funkcji czysto odżywczej czy też ekonomicznej. Mają one również, a niekiedy prze- 56 biorą górę w okresie święta plonów czynniki irracjonalne z naszego punktu widzenia. Zachwiana zostaje wówczas równowaga w podziale żywności na część spożywaną bezpośrednio w okresie zbiorów i część przewidzianą na porę deszczową, na niekorzyść tej ostatniej. Często nie zorientowani identyfikują ubogi na ogół standard życia w Afryce tradycyjnej z niskim poziomem rozwoju kultury i struktur społecznych, z rzekomym brakiem zasad moralnych. Podobnie jak w tradycyjnej gospodarce, jednostka jest całkowicie podporządkowana grupie, a wszelkie prawidła współżycia i zachowania między mieszkańcami wioski są ściśle określone przez nadrzędną zasadę dobra ogólnospołecznego. Innymi słowy, dobro jednostki jest podporządkowane dobru wioski, czy też plemienia. Poza niektórymi ludami, głównie z Afryki Zachodniej, które cechuje dość znaczne rozwarstwienie, podstawowa część plemion afrykańskich zachowała ciągle jeszcze wyrównany poziom warunków życia. U Bemba na przykład ci, którym szczęści się 'bardziej niż współtowarzyszom, są posądzani o związki ze złymi duchami lub czarownikami. Można wybaczyć jednostce lub danej rodzinie, jak powiadają Bemba, okoliczności, które wyjątkowo im sprzyjają (wysokie plony, brak chorób, a jak rodzą się dzieci, to wyłącznie sami chłopcy) w ciągu roku, no powiedzmy, dwóch lat, ale nigdy dłużej. W tym przypadku działają już jakieś siły nieczyste. Zbyt wielki łut szczęścia lub dążenie do wybicia się ponad przeciętność danej grupy społecznej nigdy nie cieszy się w Afryce tradycyjnej popularnością. Trzeba przyznać, że tego typu postawa, akceptowana od wieków, nie sprzyja aktywizacji skostniałych struktur plemiennych. Nie ma w niej bowiem elementów nowatorskich, a dominuje przede wszystkim naśladownictwo zachowań utartych od stuleci. d~zieć,'ze moda nie zmienia się tak często w Afryce, jak w żurnalach europejskich. Interpretując dosłownie to stwierdzenie, warto przypomnieć, chociażby na przykładzie... długości włosów, jak często ulegają zmianie w krajach europejskich wzorce podawane do naśladowania przez modnisiów danej epoki. Przez wiele dziesięcioleci mężczyźni nosili włosy długie, później ścięto je nieco, modne były peruki, następnie tylko włosy krótkie były uważane za znak męskości, a do niedawna bardzo trudno było po długości włosów rozpoznać, czy to dziewczyna, czy też chłopak. Używając tylko tego jednego, humorystycznego nieco wskaźnika, można w jednym społeczeństwie być traktowanym jako osoba normalna, zaś w drugim jako śmieszny dziwak. W społeczeństwach tradycyjnych istnieje wyraźny . podział pracy między kobietą i mężczyzną. W tradycyjnej Afryce jest on bardzo ostro zarysowany. Na ogół w społecznościach plemiennych Czarnej Afryki mężczyźni zajmują się myśliwstwem, rybołówstwem, karczowaniem lasu oraz innymi pracami związanymi z obróbką drewna i hodowlą bydła. Kobietom nato-miastjprzypada w udziale uprawa roli, handel obnoś-ny, prowadzenie domu. Czasami, jak na przykład u Bamiłeke z północnego Kamerunu, mężczyźni czuwają nad niewielkimi plantacjami upraw przeznaczonych na rynek, tzn. kawy, herbaty, kakao, pozostawiając , kobietom warzywa, owoce i uprawy żywieniowe. Obok podziału zadań wynikającego z różnic płci istnieją precyzyjnie określone zasady współżycia społecznego, związane z różnicą wieku. Każde plemię ma określoną ilość grup wiekowych. I tak na przykład u Tiriki i Nandi z Kenii zaobserwowano ich siedem, zaś u Karamandżong z Ugandy cztery. Mimo różnicy 57 wsze pozostaje ' ta sama. Każdy mężczyzna pełni w ¦• społeczeństwie określone funkcje wraz ze swoją grupą. Jako dziecko przechodzi najpierw wtajemniczenie w historię plemienia, uczy się polować, żyć w zespole itp. W wieku młodzieńczym wraz ze współtowarzyszami pełni kolejno funkcje —myśliwego i wojownika. Jest to pozycja o dusym prestiżu społecznym — najbardziej oczekiwana przez mężczyzn. Potem przychodzi czas na założenie rodziny. W końcu już jako doświadczony mężczyzna przekazuje swą wiedzę młod- j szym, zasiada w radzie plemienia, jest sędzią. Przez tęgo typu kolejne etapy życia, z góry zaprogramowane, których nie można zmienić lub odwrócić, przechodzi się zawsze wspólnie ze współtowarzyszami, spełniając te same czynności co oni, dysponując identycz- • nymi przywilejami i pozycją społeczną. Dane poko-. lenie posiada nazwę, godło i ozdoby, związane wyłącznie z tą grupą mężczyzn przez całe życie. U Kara-mandżong nazwy poszczególnych grup są w kolejności związane z zebrą, górami, gazelą i lwem. Członkowie danej grupy wieku są zobowiązani względem siebie • do daleko idącej pomocy, czasami przekraczającej nawet zakres pomocy stosowanej wobec własnego rodzeństwa! Każda grupa składa się wyłącznie z tych mężczyzn, którzy w tym samym czasie przechodzą jako młodzi, kilkunastoletni chłopcy tzw. inicjację, czyli obrzęd wprowadzenia w wiek męski, polegającą na wypróbowaniu odwagi i wytrzymałości. Niekiedy, chociaż bardzo rzadko, grupy wiekowe żyją odrębnie, tworząc nnifcrowioski. Zwyczaj taki spotyka się między innymi u Niakjusa, zajmujących obszary na północ od jeziora Malawi. Czasami obserwatorów z Europy, przyzwyczajonych na ogół do systemu dzi edziczenia wszelkich praw, ty- 58 tułów, nazwiska i majjąUku po ojcu, dziwią niektóre nie I "ciągłość plemienia są zapewnione w finu żeńskiej. U niektórych plemion mąż zmienia miejsce za-mieszkania^ przenosząc się do wioski żony i jej krewnych. Dopiero po urodzeniu się dwojga lub trojga dzieci młoda rodzina może przenieść się do wioski męża. W wielu grupach etnicznych, na przykład Bem-ba z Zambii, każdy mężczyzna uważa za swą wieś rodzinną miejsce, w którym urodziła się matka i zamieszkiwała w niej wraz ze swoimi braćmi. Ankiety prowadzone wśród Bemba wykazały, że niektórzy wodzowie wspominają przodków ze strony matki nawet do trzynastego pokolenia, podczas gdy ze strony ojca zaledwie do drugiego, najwyżej trzeciego. Dziedziczenie majątku i funkcji społecznych po kądzieli nie oznacza jednak, że osobami dziedziczącymi są kobiety. W praktyce wygląda to następująco: po śmierci naczelnika wioski prawowitym spadkobiercą jest nie jego^syn, lecz syn jego siostry. Współczesność zachwiała dość poważnie tym systemem. W mieście więzy rodzinne znacznie osłabły. Natomiast we wsiach, w związku z dużą migracją sezonową mężczyzn do kopalń i ośrodków miejskich, dość , istotnie wzrosło znaczenie ojca w rodzinie, przy równoczesnym spadku roli krewnych ze strony matki." Ojciec, dysponując dzięki pracy najemnej możliwością zapewnienia godziwych warunków życia rodzinie, kupując prezenty matce i dzieciom, ma coraz więjkszy wpływ na zmianę układu stosunków rodzinnych, w tym także dotychczasowych zasad dziedziczenia. W tradycyjnych, w miarę egalitarnych społeczeństwach, w których wielkości dziedziczone w poszczególnych rodzinach były mniej więcej równe, nie miały takiego znaczenia zasady dziedziczenia, bowiem każdy mężczyzna, nie dziedzicząc po ojcu, przejmował funkcje i majątek swego wuja ze strony matki. Natomiast wraz 59 li' 60 z rózpowszecnnieiudŁi «.•*.¦. w^.*^-----o. ści jedna rodzina jest bardziej aktywna ekonomicznie niż inna, gdyż część mężczyzn podejmuje pracę najemną. W tej sytuacji rodziny o wyższym standardzie życia nie bardzo chcą pogodzić się z koniecznością przekazywania po śmierci ojca zaoszczędzonego majątku synom brata matki. Pod wpływem bodźców z zewnątrz, a przede wszystkim czynników gospodarczych, zmienia się także sama istota tradycyjnej rodziny. Dawniej poligamia, czyli małżeństwo z więcej niż jedną żoną, stanowiła formę więzów rodzinnych powszechnie akceptowaną. W warunkach europejskich o tego typu małżeństwie rozmawia się trochę z zawstydzeniem, powołując się na nasze zasady moralne i rzekome prawidła natury. Przyczyn poligamii, spotykanej wśród bardzo wielu plemion, należy doszukiwać się w pierwszym rzędzie w sferze gospodarczej. Hehe z Tanzanii powiadają, że nowa żona to dodatkowe ręce do pracy, a w szczególności większa liczba potomstwa, co po jakimś czasie , daje możliwość rozszerzania powierzchni pól uprawnych. Poza tym mężczyzna związany z kilkoma żonami , nie musi pracować zbyt ciężko. Jego bogactwo rośnie również w wyniku tego, iż w zamian za pracę córek, wstępujących w związki małżeńskie i opuszczających rodzinę, ojciec otrzymuje ekwiwalent w narzędziach rolnych lub w odpowiedniej liczbie sztuk bydła. Tak więc przez cały czas niejako automatycznie wzrasta majątek, prestiż i poważanie poligamisty. Poligamia jest akceptowana także dość powszechnie przez kobiety, gwarantuje bowiem niemal wszystkim pewne zabezpieczenie. W społecznościach, tych rzadko zdarzają się samotne kobiety, zdane wyłącznie na siebie. Nie do rzadkości należy też sytuacja, kiedy żona, zwłaszcza wówczas gdy oczekuje dziecka, w celu ulżenia sobie w pracy domaga się od męża, aby poślubił dru- .¦ j " za: „*-zy me sąazisz, ze Dyiooy aoDrze, gayoys znalazł mi towarzyszkę? Weź pod uwagę moje położenie. Jestem słaba, nie mogę pójść do rzeki po wodę, ani na pole po żywność. Nie mogę zajmować się ogrodem". Europejka nigdy nie zrozumie tego typu propozycji. Zaś sugestie Kikujki idą jeszcze dalej. Powiada: „Co sądzisz o córce tego a tego? Jeżeli nawet nie mamy dość baranów i kóz na posag, rodzice i przyjaciele pomogą nam, abyś mógł się ożenić". / Każda żona w tradycyjnej społeczności afrykańskiej ma własną chatę i spichlerz. Prowadzi odrębne gospodarstwo. Wychowuje jedynie swoje dzieci. Natomiast ojciec opiekuje się i odpowiada za wszystkie dzieci, nawet za dorosłe córki mające własne rodziny. Ten typ więzów rodzinnych, współżycie między żonami, ich domami, gromadką dzieci miałem okazję obserwować u górskiego plemienia Bamileke. Do wyjątków należały sytuacje konfliktowe. Natomiast wielokrotnie widziałem wzajemną pomoc kobiet, które tworząc jedną rodzinę nie były wobec siebie rywalkami w sensie europejskim. Zachowywały się jak przyjaciółki, dobre sąsiadki. Często przygotowując posiłek przed chatą żartowały i plotkowały, tak samo jak większość kobiet na świecie. Przykłady podane przeze mnie w tej części książki miały posłużyć do krytycznej oceny spotykanych czasami opinii, zgodnie z którymi Afrykanie są przed-, stawiani jako rozkapryszone dzieci zapatrzone w swe konserwatywne zwyczaje. Twierdzi się niekiedy, że brak jest logiki i racjonalnych zasad w ich postępowaniu, jak również, że nie mają oni rzekomo bardziej wyszukanych form stosunków społecznych. Nic biedniejszego. Wszystkie wspomniane sytuacje ukazują istnienie w tradycyjnych społeczeństwach afrykań- 61 stepowania. Na poprzednich stronach próbowałem wykazać, ze najdziwniejsze nawet zachowanie ma głębokie uzasadnienie, chociaż bardzo trudno zrozumieć jego istotę posługując się europejskimi kryteriami i ocenami. Wytłumaczenie postaw odmiennych od naszych wymaga znajomości okoliczności i warunków towarzyszących danemu zwyczajowi. Z drugiej strony trzeba pamiętać że w każdym, nawet najmniej rozwiniętym społeczeństwie, obowiązują ogólne zasady zachowania i współżycia, oparte o podobny do naszego system wartości. Nigdzie przemoc, agresja i zbrodnia nie występują jako naczelne zasady społeczne. Każda z afrykańskich grup etnicznych posługuje się precyzyjnymi kryteriami oceny współplemieńców. W językach afrykańskich znajduje się pełen zestaw przymiotników kwalifikujących dany czyn jako dobry, sprawiedliwy i przeciwnie — podły, haniebny, niesprawiedliwy. Trudno klasyfikować społeczeństwo na bardziej rozwinięte i prymitywne, stosując jako kryterium rodzaj kodeksu moralnego jakim się posługują. Zawsze natomiast system norm moralnych trzeba oceniać z punktu widzenia jego skuteczności w zapewnieniu porządku, ładu społecznego i harmonijnego rozwoju danej społeczności. Przecież w końcu nie do pomyślenia jest zjawisko oceny ludzi według tego, czy ktoś nosi obuwie czy też nie, siada na krześle czy na ziemi zapuszcza brodę czy goli włosy, pije herbatę z pozłacanej filiżanki czy po prostu z kubka. W pewnym sensie kwestie te są drugorzędne. Idzie tylko o to, aby przestrzegać tak w Afryce, Azji, Ameryce, jak i w Europie ogólnych norm postępowania, przyjętych w danym społeczeństwie, z reguły świetnie dopasowanych do lokalnych warunków geograficznych, ekonomicznych i społeczno-kulturowych. Wiara w siły nadprzyrodzone. To ludzie tworzą oru. Magia biała i czarna. Przetańczona religia. Animizm. Duchy przodków. Gri-gri i instytucja dżudżumana. Islam w Afryce Czarnej. Niewielkie szansę chrześcijaństwa. Szkółki misyjne. Kościół etiopski starszy o pięć wieków od chrześcijaństwa polskiego. Religie na styku. — Kiedy w dżungli przydarzy ci się nieszczęście, skręcisz nogę na ścieżce, ukąsi cię wąż albo spotkasz dzikiego zwierza, zastanawiasz się — mówi do mnie młodzieniec z plemienia Ibo — nad przyczyną swego złego dnia. Afrykanin natomiast nie próbuje na ogół szukać wytłumaczenia w związkach przyczynowo-skutkowych. Docieka wówczas, dlaczego właśnie jemu przytrafiły się ta!kie przygody i zastanawia się, ikomu mogło zależeć, aby znalazł się w tarapatach. Gdy w trakcie polowania zginie jeden z myśliwych, Afrykanie nie zastanawiają się — co czynilibyśmy w takich sytuacjach my, Europejczycy — nad tym, jaki błąd popełnił myśliwy podczas walki z _ dzikim zwierzem, który ruch i dlaczego okazał się błędny. Skutek, 63 przyczyną ich zdaniem znacznie wcześniejszą. UieWf z Malawi pytają w takich okolicznościach — jaki zły czyn mógł popełnić w swym życiu myśliwy, z kim był pokłócony, kto był mu nieprzychylny — czyli tym samym wprost — kto spowodował jego śmierć? Większość Afrykanów podświadomie nie wierzy w błąd w sztuce myśliwego lub w śmierć naturalną. Czyja siła była większa od siły ducha opiekującego się nieszczęśnikiem że ten musiał umrzeć? Być może sprawczynią śmierci, domyślają się Chewa, była jakaś wiedźma z sąsiedniej wioski lub z wrogiego plemienia — bo przecież nie boją się czarów pochodzących ze swoje]" wsi. Tak wygląda mniej więcej tok rozumowania, charakterystyczny dla większości Afrykanów. Można więc dostrzec, iż Afrykanie zdając sobie w pełni sprawę z konsekwencji fizycznych danego zjawiska (skręcona noga, ból i choroba z powodu ukąszenia węża itp.) doszukują się przyczyn natury mistycznej trudnej do zrozumienia w kategoriach logiki przyjętej w naszej strefie kulturowej. Chociaż nawet w społeczeństwach krajów wysoko uprzemysłowionych jeszcze obecnie nie do rzadkości należą ludzie przesądni którzy całkiem serio powiadają, że przydarzy im się prawdopodobnie coś przykrego, bo przebiegł im drogę czarny kot lub zapomniawszy czegoś, musieli wrócić do domu. Wszelkie odpukiwanie w nie malowane drzewo, łapanie za guzik na wid* kominiarza i wiele innych przykładów to relikty przeszłości funkcjonujące nadal w naszej rzeczywistości. Mówiąc o wierze Afrykanów w magię, w siłę zjawisk niezrozumiałych nie trzeba popadać w przesadę. Przecież nie (kto inny jak Afrykanie są równocześnie wielkimi realistami. Akan mają nawet powiedzenie: „Onipa ne asem", co w wolnym tłumaczeniu oznacza, że „każdy człowiek jest kowalem swego losu". Z wie- Y X J , Jaka iost la nas/a Alrjka?— poirawędka start i tu ( \irvka 1'ólnof-na) i tr*'l\ c> jnyi-h środków transpor- \j J 1 i Koł>iet> przygotowujące strawę (Niuer) Trudnr uarunki trad>( y.tneco rolnictwa (Maroko) •1 ^ '** z plemienia Kalabari, zamieszkującego deltę Nigru: „Tomi oru beremere", czyli „to ludzie tworzą oru" (mała rzeźbiona maskotka, symbolizująca bóstwo przemawiające do ludzi). Tak więc powiedzenie Kalabari jest apoteozą możliwości człowieka i jego niezależności. Stąd też etnografowie badający plemiona Czarnego Lądu mają rację, przestrzegając przed zbyt dosłownym interpretowaniem rytualnych tańców i niezrozumiałych, magicznych zaklęć. Przybierają one bowiem w dużym stopniu charakter uroczystości państwowych, jarmarków, zabaw czy festynów ludowych organizowanych w krajach europejskich. Niemal zawsze tańce i rytualne obrzędy afrykańskie mają na celu przede wszystkim wspólną rozrywkę. Niech za pierwszy z brzegu przykład posłuży tzw. ceremonia deszczu u Buszmenów z Afryki Południowej. Tańczą i śpiewają tak długo, aż jakiś mały obłoczek na horyzoncie zbliży się i urośnie do rozmiarów chmury zwiastującej deszcz. Dopiero po pierwszych kroplach mogą zaprzestać swych magicznych ceremonii. Busz-meni zapytani, czy wierzą w siłę tańca i czy sądzą, że ceremonia ta przyniosła oczekiwany deszcz, wyśmiali głośno etnografa, który zadaje im tak naiwne pytania. Głębsza analiza tego rytualnego tańca wykazała, że Buszmeni nie wiążą z nim znaczenia deszczo-twórczego, a poprzez ceremonię deszczu wyrażają jedynie całkowite uzależnienie od natury Powiadają, że potwierdzają swą wiarę w porządek panujący w przyrodzie — zawsze bowiem po okresie suszy musi nadejść deszcz. Nie należy więc brać zbyt dosłownie niektórych ceremonii afrykańskich, gdyż nawet ich uczestnicy traktują je często jako zabawę. Posługując się przykładem z naszego podwórka łatwo wykazać, iż dosłowna interpretacja pewnych mitów może być całkowicie błędna. Łatwo przecież można wyobrazić so- 65 06 kosmosu, gdyby ktoś nie zorientowany bacfając tę "kwestię przedstawił sympatyczną legendę o panu Twardo wskim jako wskaźnik poziomu naszej nauki o wszechświecie. Podobnie błędne wnioski mógłby wysnuć Af rykanin, gdyby próbował dociec znaczenia niektórych symbolicznych sformułowań dominujących w chrześcijańskich społeczeństwach europejskich. Dobrze jest zdać sobie sprawę z tego, zastanawiając się nad miejscem magii w społeczeństwie tradycyjnym. Z drugiej strony trzeba pamiętać, że praktyki magiczne cieszą się dużym wzięciem między innymi dlatego, że czasami cele zabiegów magicznych rzeczywiście ziszczają się, nawet jeśli dzieje się to w wyniku innych związków przyczynowo-skutkowych niż zakłada magia. Niekiedy zaś czynności wykonane w trakcie ceremonii magicznej lub użyte wtedy leki zawierają jakieś autentyczne wartości. Poza tym należy pamiętać o znanej prawdzie psychologicznej, zgodnie z którą sukcesy przemawiają silniej do wyobraźni i są dłużej komentowane niż porażki. Siła magii polega na wierze w jej skuteczność. Jeśli jakaś ceremonia magiczna nie daje pożądanego efektu, tłumaczy się to często tajnym działaniem magii przeciwnej, nazywanej u Zande z Afryki Środkowej — mangu — magią czarną, złośliwą, praktykowaną przez wiedźmy. U Malgaszów z Madagaskaru przedstawia się je zawsze jako stare kobiety, bezczynne w ciągu dnia. Osoba oskarżona o złą magię podlega karze. Szczególnie ceniony jest wróż, który potrafi wykryć wiedźmy stosując naturalnie dobrą, białą magię. Czarownik spełnia niezwykle istotną rolę w życiu plemienia. Posługuje się siłami magicznymi jedynie w interesie swych współziomków. Objawia rzeczy ukryte i przepowiada przyszłość. Jest charakterystyczne, że we wszystkich działaniach magicznych ludów afrykańskich wiara w siły nadprzy- ćjFzyJńe" rozdzielenie racjonalnej i IiriaćJónalheJ sfery postępowania czarowników jest w przypadku magii niesłychanie trudne. Okazuje się bowiem, iż dość często stosuje się w magii środki lecznicze, które przynoszą realne wyniki. Na przykład używanie liści lub cebulek różnych roślin posiadających rzeczywiste właściwości lecznicze, spożywanie ich na surowo lub w postaci gotowanej z dodatkiem sezamu i soli doprowadza do pożądanego skutku. Podobnie jest z ceremoniami religijnymi. Jeden z etnografów powiedział trafnie, iż „religia wśród ludów Afryki jest nie tyle przemyślana, co wytańczona". Taniec jest przejawem, środkiem wyrażającym zasady wiary. Afrykanin uważa obrzędy rytualne za naczelną gwarancję podstawowych potrzeb jego egzystencji i podstawowych stosunków składających się na porządek, społeczny. Źródeł powstania tych afrykańskich religii można upatrywać w bezsilności wobec ogromu i potęgi przyrody, łącznie z niespodziewanymi klęskami żywiołowymi i chorobami. Obrzędy religijne i mistyczne mają być niejako formą interwencji u sił nadprzyrodzonych. Wszystkie rdzenne religie afrykańskie, tradycyjnie zwane animistycznymi, ustawiają swoje bóstwa na kilku stopniach hierarchii ważności i opierają się na wierze w istnienie i działalność duchów przodków. Abstrakcyjny bóg, stwórca świata zajmuje najwyższy szczebel drabiny. Przybiera on różne nazwy, a więc u Kikuju jest to Ngai, u innych ludów Bantu spotyka się go w postaci Murungu, Mulungu, Lezą czy też Mawa, Olorum i Abassi. Ten najwyższy bóg nie ingeruje prawie nigdy w sprawy ziemskie. Przekazał swą siłę licznym bóstwom rzek, skał, gór, lasów, będących pośrednikami między stwórcą a ludźmi. Bóstwa te mają niekiedy w religiach animistycznych, w prze- rych przebywają. Tam też przyjmują modły I ofiary. Trzeci stopień w hierarchii religii animistycznych, po najwyższym stwórcy i bóstwach zajmują duchy; tak duchy leśne, duchy pustyń, mórz, duchy zwierząt oraz przedmiotów, jak i duchy przodków. Przypisuje się irn szczególną moc przenoszenia chorób, śmierci i nieszczęść, o ile jednostka lub grupa narusza zwyczaj czy też postępuje wbrew woli zmarłych. Duchy przodków mają także moc pomagania potomkom stosującym się ściśle do ich woli. Objawia się ona najczęściej za pośrednictwem kapłanów i czarowników. To wyjątkowe znaczenie duchów przodków występuje powszechnie we wszystkich religiach animistycznych Afryki. Żyjący współplemieńcy stosują różne praktyki mające wyrażać przywiązanie do zmarłych i utrzymanie z nimi kontaktu. Ila z południowo-wschod-niej Afryki wierzą, iż po śmierci ludzie zamieniają się w zwierzęta, które były symbolem ich klanu. Stąd czasami duch przodka z klanu lwa, przyjmując postać króla zwierząt, może podrzucić swym pobratymcom upolowane zwierzę, może także zabawić się z myśliwymi, strasząc groźnymi pazurami. Jednakże Ila są przekonani, iż duch przodka zawsze po jakimś czasie wraca do ludzkiej postaci, wcielając się w jednego ze swych wnuków. Matka karmiąca noworodka wymienia imiona przodków. Powszechnie wiadomo, iż duch tego przodka jest wcielony w dziecko, przy imieniu którego niemowlę zaczyna ssać pokarm. U innych plemion nie ma tak bezpośrednich powiązań duchów przodków z żyjącymi, jednakże, zgodnie z tradycją, niemal w każdej grupie etnicznej duchy przodków przebywają wśród ludzi, aby oceniać ich postępowanie, pomagać współplemieńcom lub ganić ich za naruszanie zwyczajów grupy. Naturalnie największe moż-68 liwości kontrolowania i wpływania na losy żyjących a także założycieli klanów i rodów. Dlatego też każda rodzina dąży do tego, aby przodkowie pozostali jak najbliżej żyjących. W tym celu najbliższych chowa się po śmierci z reguły blisko chaty, a czasami nawet w środku chaty, tak aby mogli pozostawać w bardzo ścisłej więzi z żyjącymi. Niejednokrotnie miałem okazję przekonać się o ogromnym przywiązaniu do duchów przodków w społecznościach afrykańskich. Nawet mieszkańcy miast, z natury rzeczy w nieco mniejszym stopniu praktykujący kult przodków, w rozmowach na ten temat są bardzo podniośli, skupieni i wyjątkowo sztywni, jak na Afrykanów z południa. W wioskach Afryki Czarnej temat ten należy, zwłaszcza przy kontaktach z białym, do tabu. Nie jest co prawda zakazany, lecz niezbyt chętnie podejmowany w rozmowie. Przypominam sobie, jak w niewielkim miasteczku, a właściwie prawie wiosce — Umunede, na zachód od stolicy jednego ze stanów Nigerii — Beninu, zaproszono nas do obejrzenia gospodarstwa. Pokazywano sprzęty, sposób magazynowania pożywienia, układ obejścia i chaty, meble. W pewnej chwili zwróciłem uwagę na kilka niepozornych figurek wstawionych w ziemię w rogu chaty. Mimo że nie były szczególnie eksponowane lub dekorowane, odnosiło się wrażenie, że miejsce to ma jakieś irracjonalne znaczenie w życiu rodziny. Kiedy gospodarze dostrzegli nasze zainteresowanie, starali się skierować uwagę gości na inne fragmenty wnętrza, co w jeszcze większym stopniu podsycało naszą ciekawość. Może trochę zbyt grubiańsko, bo niemal wprost spytałem o te figurki. Stremowani jak dzieci przyłapane na niedozwolonym zachowaniu, gospodarze powiedzieli nam, że są to ukure — figurki wysokości 40—50 cm, lekko rzeźbione, u góry stylizowane na głowę Afrykanina, bardzo cienkie, walcowate, o śred- otwór, w Którym'" ulokowano kawałek Kształtnego drewna, symbolizujący zamkniętego ducha przodka, ducha, do którego można zwrócić się z pytaniem, prośbą, a nawet o protekcję. W zasadzie, jak powiedziano nam, ilość wbitych w ziemię w danej chacie ukure świadczy o pamięci wobec określonej liczby przodków. Nigdzie jednak nie można było spotkać kilkunastu, a nawet kilku ukure. Okazuje się bowiem, że klimat Afryki Zachodniej i Środkowej ... szybko wymazuje z pamięci odeszłych przodków. Drewniane figurki włożone w ziemię rozsypują się, próchnieją w wilgotnym powietrzu, a wraz z nimi ustaje moc określonego przodka. Wówczas rodzina zwraca się ze wszystkimi problemami do następnego pod względem ważności pradziada. Nawet we współczesnej poezji afrykańskiej dość często spotkać można wyraz wiary w system duchów przodków. Jakże dźwięczny i przekonywający jest wiersz senegalskiego poety Birago Diopa pod tytułem „Tchnienia". A oto jego fragment (cytuję w tłumaczeniu Z. Stolarka): Ci, co umarli, od nas nie odeszli: są w nagle pojaśniałym cieniu, są w nagle pociemniałym cieniu, umarli nie są pod ziemią: są w zawodzącym drzewie, są w tęsknym lasu śpiewie, są w bystrej wody szumie, są w wodzie, gdy jej cisza dziwi, są w jaskini, są w tłumie: umarli nie są nieżywi. .Częściej się przysłuchuj głosom rzeczy niż głosom stworzenia. Głos ognia mową niech brzmi w twoim uchu, głos wody mową niech też ci się stanie, słuchaj, jak wiatru podmuchu krzak zanosi się łkaniem. To są przodków tchnienia, i nie są pod ziemią, i nie są nieżywi. U niektórych plemion obok wiary w duchy przodków występuje koncepcja siły jako elementu aktywnego, mobilizującego do działania. Na ogół jest ona zlokalizowana w jednym z organów człowieka. U Ba-kongo siła, moc — zwana tam elima, tkwi w woreczku żółciowym, zaś u Pigmejów — megbe — umiejscowione we krwi, przechodzi na najstarszego syna w momencie, gdy ten pochyla się nad umierającym ojcem i wdycha uchodzącą z niego megbe. W ten sposób następuje przekazanie sił witalnych przodka następnemu pokoleniu. Następny, czwarty szczebel w hierarchii religijnych wartości stanowią amulety, fetysze i talizmany. Ich moc pozwala uchronić się od nieszczęść. Na każdym afrykańskim targu można dostrzec łatwo stragan z amuletami. Talizmany nazywane raz gri-gri, a innym razem dżu-dżu można nabyć u szanującego się czarownika. Każdy z gri-gri ma odmienne właściwości ochronne. Wie o tym jednak tylko dżudżuman, czyli sprzedawca amuletów. Dla nie zorientowanego Europejczyka, patrzącego na asortyment towarów w stylu: ząb krokodyla, pazur lwa, kawałek skóry małpy, ogon antylopy, oko nosorożca, instytucja dżudżumana sprzedającego talizmany wydaje się być co najmniej archaiczna. Chociaż czasami słowa dżudżumana, zachwalającego swe artykuły, są tak przekonywające, iż chciałoby się wierzyć w ich prawdziwość. Aż korci, by kupić kilka lub kilkanaście gri-gri, tak na wszelki wypadek, każdy na inną okazję. Czarownik przekonuje sugestywnie, że ten najnowszy kupiony u niego amulet przyniesie pełnię szczęścia lub ochroni przed złem i to w sposób wyjątkowo skuteczny. Jakże oprzeć się jego namowom? 71 72 czarni roazice WKiaaają mu na rączsę wąsKą opaskę z tkaniny lub delikatnej skóry. Te amuleciki mają pomóc maleństwu w wypadku choroby. Działają one przeciwko urokom i czarom rzuconym na niemowlę przez złych ludzi. Powiedziała mi to kiedyś na targu w Nigrze, w miasteczku Maradi, kobieta sprzedająca mosiężne bransolety, otoczona gromadką dzieciaków, z których każde strzeżone było przez odmienny talizman. Pomijając już względy irracjonalne trzeba przyznać, że amulety, zwykle kolorowe, dodają szkrabom uroku i są przy tym bardzo dekoracyjne. Własna maskotka pomaga nie tylko dzieciom. Równie chętnie noszą amulety dorośli. Tylko wtedy wierzą w swą szczęśliwą gwiazdę. Przypomina to trochę nasz zwyczaj ubezpieczania się maskotkami, które mają zapewnić zdanie egzaminu, udaną jazdę samochodem, pomyślnie przeprowadzoną rozmowę. My traktujemy takie maskotki z przymrużeniem oka, natomiast w systemie wiary Afrykanina amulet spełnia istotną rolę. W zasadzie nie do pomyślenia jest pozbycie się go. Ma on towarzyszyć człowiekowi przez całe życie. Jedynie w przypadkach wyjątkowych, dla okazania przyjaźni lub wdzięczności, talizman lub jego część można przekazać komuś bliskiemu. Wiedząc o tym byłem niebywale wzruszony, kiedy młody Fulbe z Nigru, przedstawiciel plemienia pasterzy afrykańskich, po niezbyt długim okresie znajomości włożył mi na prawą rękę cieniutką bransoletę przynoszącą mu szczęście. W tej sytuacji musiałem zareagować szybko i zostawić memu kamratowi polski drobiazg, niewielką metalową parzenicę góralską z warszawskiej Cepelii, która, mam nadzieję, wpływa pomyślnie na jego losy. Wiara w siłę amuletu i w magiczną moc zaklęcia jest typowa nie tylko dla nieoświeconej grupy Afrykanów. Zdarzają się, i to całkiem często, przypadki, kiedy '¦ mowaneg aKaaemu meaycznej Ejuropy iud oianow . ¦ " Zjednoczonych, nie odżegnuje się od zalecania swym pacjentom noszenia talizmanów, ot tak na wszelki wypadek, równocześnie zresztą z zastosowaniem kuracji obejmującej szeroką gamę nowoczesnych środków farmaceutycznych. Tym samym młodzieniec, będąc w posiadaniu całego skomplikowanego aparatu współczesnej wiedzy, sięga równocześnie do tradycyjnego systemu wierzeń, do podstaw religii animistycznych. We wszystkich społeczeństwach afrykańskich religie animistyczne zrodziły się i w dalszym ciągu funkcjonują jako wyraz lęku człowieka przed niezrozumiałą, wszechpotężną przyrodą, której bardziej skomplikowanych zjawisk społeczeństwa te nie mogły wytłumaczyć. Tak więc Afrykanin bezsilny wobec natury próbował ją zjednać, pozyskać jej łaski przy pomocy stworzonych przez siebie obrzędów religijnych, zaklęć magicznych, amuletów i talizmanów. Religia tworzyła także system norm etycznych i prawnych zawierający cały arsenał sankcji, kar i nagród, regulujący postępowanie jednostki, będąc jednocześnie czynnikiem integracji plemienia, klanu i rodziny. Jednakże współczesne formy życia społecznego wykraczają poza ramy ustalone przez stare zasady religii animistycznych. Szczególnie w miastach nowoczesna gospodarka, wprowadzenie aparatu pojęć związanego ze stosunkami kapitalistycznymi, typu: zysk, własność prywatna, dziedziczenie po ojcu, sprawia, iż animizm przestaje być religią sprzyjającą rozwojowi społeczno--ekonomicznemu. Zresztą od dawna równolegle z ani-mizmem współistniały lub wypierały go inne religie napływowe. Liczyły się przede wszystkim islam i , chrześcijaństwo. Nazwa islam została wprowadzona przez Mahometa ' na określenie wiary nauczanej przez niego w VII wie- 73 oogu *» Aiiacnowi. x\owa snna wiara, azięsi sprężystym rządom ustanowionej niezależnej gminy, rozprzestrzeniła się niezwykle szybko od roku 622, uznanego za pierwszy rok ery mahometańskiej. Fala podboju ogarnęła północną i wschodnią Arabię, następnie Transjordanię oraz obszary Iraku i Syrii. Dziesięć lat po śmierci Mahometa do imperium muzułmańskiego przyłączono również Egipt, pierwsze państwo afrykańskie. Był to początek błyskawicznej ekspansji tej religii, obcej lokalnym plemionom, stanowiący zapowiedź dalszych rozległych podbojów mających w ciągu stulecia doprowadzić Arabów do Maroka na zachodzie Afryki i poza równik na południu kontynentu. Wydaje się jednak, że poza Afryką Północną, gdzie islam rozprzestrzeniał się na drodze podboju, na pozostałych obszarach Czarnego Lądu dokonał jedynie stosunkowo nieznacznego postępu w ciągu stuleci, przekraczając Saharę i docierając do Afryki Zachodniej. Natomiast w Afryce Wschodniej wpływy islamu, mimo starych, kwitnących osad na wybrzeżu, były znikome i w niewielkim tylko zakresie docierały w głąb tych obszarów. Pierwsze osiedla Arabów napływających z Omanu powstały na terenie Afryki Wschodniej w VIII wieku. Po latach utworzono tu duże skupiska arabskie, takie jak Sofala, Mombasa, Kilwa, Pemba czy też Zanzibar, sięgające aż do Mozambiku. Zamieszkali tu Arabowie zajmowali się przede wszystkim handlem niewolnikami, kością słoniową i złotem, nie zwracając przy tym wcale uwagi na nawracanie niewiernych. Kupcy, będąc jedynie pośrednio propagatorami nowej religii, oddziaływali głównie na grupy panujące, które stawały się stopniowo zwolennikami islamu, natomiast masy praktykowały w dalszym eiągu animizm. W związku z tym islam bez przymusu formalnego stał się faktycznie drabiną awan- warunkiem do Tozwbju maholtletanizmu:...... Od samego początku islam twopzył względnie dojrzałe i spójne struktury prawne, społeczne i gospodarcze, budzące szacunek i zdolne zagrozić potęgom ówczesnego świata. Podboje mahometan nie przypominały na ogół w niczym grabieżczych hord fanatyków religijnych. Dla ludności zamieszkującej zdobyte tereny supremacja Arabów oznaczała początkowo jedynie zmianę władców. W zasadzie nie wywoływała gwałtownych wstrząsów w dotychczasowym systemie wartości tych ludów, nie prowadziła do żadnych prześladowań ani prób nawracania. Animiści posiadali jednak ograniczone prawa. Nie mogli zajmować nawet średnich stanowisk w administracji państwowej, były one obsadzone wyznawcami mahometanizmu. Przyjęcie islamu przez tubylców powodowało także obniżenie nałożonych na nich podatków. Tak więc przyjęcie islamu było warunkiem wstępnym ewentualnego awansu społecznego. Nowa religia zdobywała popularność w Afryce również dzięki temu, iż akceptowała niewolnictwo, poli-gamię i tradycyjny afrykański system władzy. Z drugiej strony islam wyznawany w Afryce przyjął wiele elementów i obrzędów animistycznych. Sam zaś jedynie w sposób pośredni oddziaływał na zwyczaje i obrzędy lokalne, dążąc do stopniowej przebudowy organizacji i instytucji społecznych istniejących u plemion afrykańskich. Odwiedzającemu regiony zdominowane w Afryce Czarnej przez islam rzuca się w oczy brak tak dostojnych, bogatych meczetów, jak w niektórych krajach arabskich. Na południe od Sahary świątynie te spotyka się stosunkowo rzadko i są one przy tym z reguły bardzo skromne. Afrykańskiemu islamowi kolorytu dodają specyficzni muezini wzywający z niewysokich minaretów wiernych do mo- 76 szeroKoscią geogranczną to gamo — Allacntl AkbeT?, Allachu Akber — to jednak w Afryce Czarnej czuje się w tym przenikliwym śpiewie coś niepokojącego, nakłada się nań jak gdyby synkopowana muzyka tam--tamów. A może to wrażenie powstaje na skutek skłonności do identyfikowania wszystkiego co afrykańskie ze swingującymi, wiecznie tańczącymi postaciami czarnych mieszkańców tego kontynentu? Przecież pozornie spotykamy tu wszelkie znamiona społeczeństw muzułmańskich — pielgrzymów, jałmużni-ków czekających na datki, tłumy wiernych śpieszących w piątki do meczetów, świąteczną atmosferę miesiąca zwanego ramadanem, w czasie którego religia zabrania spożywania posiłków od świtu do nocy. Są to jak gdyby zewnętrzne objawy zgodności wymogów Koranu — świętej księgi islamu — z praktyką religijną. Często jednak islam na terenie Afryki, jak już wspomniałem, przejmował i przystosowywał do własnych potrzeb niektóre elementy wierzeń lokalnych. Doszło do tego, że czasami utrzymywano nawet nazwę dawnego boga, a nie Allacha. Zachowywano także dość często wiarę w magiczną siłę amuletów, imam zastępował czarownika a duchowni mahometańscy nie wymagali pełnej wiary w dogmaty religijne. Stąd też Afrykanin-animista stawał się bardzo powoli, niejako stopniowo, wyznawcą islamu, niewiele przy tym tracąc ze swego dawnego świata. Nie do rzadkości należą sytuacje, kiedy mieszkaniec niewielkiej wioski, np. Bichi z okolic Kano w Nigerii, emigrując sezonowo do miasta przyjmuje, podobnie jak jego współtowarzysze, zasady islamu, wracając zaś do domu nie wyrzeka się praktyk animistycznych. Nie jest przy tym rozdarty wewnętrznie, nie sądzi bowiem, iż postępowanie takie jest niezgodne z zasadami moralności. Przecież stosuje się do prawideł postępowania akceptuje takie postawy. Ow wieśniak1 w mieście w trakcie modlitwy powtarza często „la ilaha illa Uach", czyli — nie ma boga poza Allachem — zaś podczas rytualnego tańca wypowiada zaklęcie mające przynieść magiczne uzdrowienie ciężko chorego. Zresztą modlitwy w islamie są tak obrazowe, że przypominają Afrykaninowi świat magicznych zaklęć. Każda modlitwa zakłada przecież z góry określoną liczbę teatralnych pokłonów zwanych rak'a, a każdy pokłon ma siedem ruchów i towarzyszących im recytacji. Pod względem przystosowania do istniejących warunków chrześcijaństwo, druga napływowa religia w Afryce, całkowicie różni się od islamu. Chrześcijaństwo było bowiem w okresie penetracji na Czarnym Lądzie zbyt skostniałe, dogmatyczne. Nie widziało możliwości adaptowania i wprowadzenia w skład tej religii niektórych elementów wierzeń animistycznych'. Przyjęcie chrześcijaństwa wymagało od krajowców całkowitego i natychmiastowego wyrzeczenia się dotychczasowych wartości i zaakceptowania w pełni niezrozumiałych prawideł nowej religii, oderwanej od praktyki życia Afrykanina. Przecież porzucenie poli-gamii, praktyk magicznych i niektórych tradycyjnych ¦form życia, wynikających z ekonomicznych potrzeb społeczeństw plemiennych, było w rzeczywistości nie do przyjęcia w tradycyjnej Afryce. Całkowite poddanie się zasadom chrześcijaństwa wymagało reorganizacji odwiecznych struktur, odrzucenia tradycji, powodowało poważne zachwianie istniejącego układu rodzinnego, zmieniało pozycję wodzów i naczelników plemiennych. Prezydent Kenii Kenyatta pisał na temat możliwości akceptacji zasad chrześcijaństwa przez jedno z pasterskich plemion wschodnioafrykańskich Ki-kuju: Daremnie byłoby oczekiwać, że Kikuju w całości sjonarze 'europejscy, jego ifzyk i tfaayćjfe są' stosowalne w ich życiu codziennym, jego ceremonie są bez znaczenia dla nich, jego kodeks moralny kładący nacisk na monogamię jest niezastosowalny w warunkach ekonomiki Kikuju, a jego negacja podstawowych rytuałów społeczeństwa Kikuju jest wywrotowa i burzycielska w stosunku do wszystkich zrozumiałych wartości społecznych. Tak więc chrześcijaństwo, niszcząc całkowicie tradycyjne zasady zachowania społecznego, nie oferowało w praktyce warunków i instytucji społecznych zapewniających utrzymanie więzi grupowych w plemionach afrykańskich. Chrześcijaństwo doprowadziło do rozbicia jedności występującej w tradycyjnej strukturze plemiennej między zjawiskami życia gospodarczego, społecznego, religijnego i politycznego. W związku z tym, co napisałem już na temat chrześcijaństwa, wydaje się, iż nawet wówczas, gdy Afryka-nie zostali formalnie ochrzczeni, to i tak łączyli oni na ogół, przynajmniej w znacznym stopniu, przekonania jeligijne narzucone im niejako z zewnątrz z dotychczasowymi praktykami animistycznymi. Tezy takie głosiło wielu spotkanych przeze mnie misjonarzy z terenu wschodniego Zairu, którzy dość sceptycznie odnosili się do możliwości głębszej penetracji duchowej chrześcijaństwa w Afryce. Miałem możliwość rozmawiania na ten temat, a także dokonania przemyśleń i pewnej korekty swych poglądów w trakcie pobytu w misji katolickiej w Yangambi, w okolicach zair-skiego Kisangani, prowadzonej przez grupę polskich misjonarzy. Rozwojowi chrześcijaństwa na Czarnym Lądzie nie sprzyjało także to, co podkreślano przy każdej okazji, iż misje religijne poprzedzały z reguły kolonialną ekspansję handlową i militarną państw europejskich. Misjonarze stanowili w Afryce forpocz- riycHrrińYormac]i na temat 'warunków życia ludności, bogactw naturalnych i tradycyjnej organizacji społeczeństw plemiennych. Ponadto penetrację chrześcijaństwa w Afryce w istotny sposób utrudniało rozbicie tej religii na wielką liczbę konkurujących i wzajemnie zwalczających się odłamów kościoła katolickiego, ewangelickiego, anglikańskiego, metodystów, baptystów i wiele dziesiątek innych grup. Chrześcijaństwo było stosunkowo mało atrakcyjne dla mieszkańców Afryki. Niezbyt elastyczne i dogmatyczne nie mogło wrosnąć w tradycyjną kulturę Czarnego Lądu. Z drugiej strony poprzez misje, mające niemal monopol na szkolnictwo w Afryce, chrześcijaństwo było narzędziem przekazu europejskich wartości kulturowych. Stanowiło więc instrument powiązania elit afrykańskich z władzami kolonialnymi. Ponadto w niektórych regionach Afryki, gdzie źródeł siły, umiejętności i bogactwa człowieka tradycyjne wierzenia animistyczne doszukują się w religii i magii, chrześcijaństwo miało pewną siłę przyciągającą. Jeśli bowiem biali z łatwością pokonywali Afrykanów i zdobywali tereny zamieszkałe przez nich, to przewaga Europejczyków musiała, jak sądzono, wiązać się z magiczną mocą ich religii. Oznaczało to, że bogowie białych są bardziej władni niż bogowie afrykańscy. W tej sytuacji osiągnięcie takiej siły, jaką dysponowali biali, wymagało przyjęcia chrześcijaństwa, co miało być — zdaniem Afrykanów — pewnego rodzaju wejściem w świat silnej cywilizacji. Z rozmów na temat motywów przyjęcia chrześcijaństwa, prowadzonych z przedstawicielami różnych plemion — ot weźmy przykładowo Joruba z Nigerii czy też Suahili lub Luo z Afryki Wschodniej — wynikało, iż do religii białych przekonywano się po od- 80 ustaniu innych dolegliwości, co miało nastąpić rzeKo-mo na skutek modlitwy kapłana, wówczas gdy obrzędy rytualne czarownika nie przyniosły efektu. Niekiedy przyznawano się do ochrzczenia dzieci w kościele. Starsi uważali, że w ich przypadku jest już za późno, aby chrześcijaństwo mogło im pomóc w czymkolwiek, jednak dzieciom pragną w ten sposób zapewnić lepszą przyszłość i prestiż społeczny. Mimo stosunkowo niewielkiego wpływu chrześcijaństwa na masy afrykańskie pewne możliwości oddziaływania istniały zawsze. W szkołach misyjnych uczono czytać, dawano także elementarne przygotowanie do życia wpajając zasady higieny, racjonalnego żywienia, ucząc podstaw niektórych rzemiosł. Paradoks historii Afryki polega na tym, że spośród krajowców, przygotowywanych do życia przez misjonarzy w pokorze i poszanowaniu istniejącego porządku, wyrosła prawie w każdym kraju Czarnego Lądu grupa działaczy i przywódców ruchów narodowowyzwoleńczych. Zamiast czarnej elity, która miała pełnić rolę pośrednika między władzą europejską a miejscową ludnością, wykształcono, wbrew założeniom, siłę polityczną zwalczającą swych nauczycieli, domagającą się niezależności dla swych krajów i mieszkańców. Z dotychczasowych refleksji poświęconych chrześcijaństwu w Afryce wynikało w zasadzie, że jest to religia związana z okresem podboju Czarnego Lądu przez Europę. To prawda. Poza jednym wyjątkiem. Jest w Afryce kraj, który przyjął chrześcijaństwo kilka wieków wcześniej niż większość krajów europejskich. Wydaje się to niemal fantastyczne, a jednak w Etiopii, bo o tym kraju mowa, chrześcijaństwo panuje już od połowy V wieku. Specyfika warunków geograficznych, jakie cechują Etiopię (wysoki płaskowyż, trudno dostępny z zewnątrz, oddzielony górami), tych samych względów kościół etiopski zachował wiele starochrześcijańskich zwyczajów, a nawet obrzędów animistycznych, form i kultów niechrześcijan* skich, które przetrwały niemal w nie zmienionej postaci prawie półtora tysiąca lat. Ortodoksyjny kościół etiopski, jeden z najbardziej specyficznych odłamów chrześcijaństwa, ze względu na to, iż był odcięty od świata chrześcijańskiego, rozwijał się w zasadzie samodzielnie. W Etiopii, równolegle z głęboką wiarą ludności w podstawowe zasady chrześcijaństwa, przywiązuje się wagę do różnego rodzaju kultów, jak na przykład kultu zjawisk przyrody: słońca, księżyca, ognia, wody oraz niektórych zwierząt. I tak na przykład dość popularne w Etiopii jest przekonanie, iż wąż ma chronić dom przed uderzeniem pioruna, zaś wiele małych kolorowych ptaków uważa się za uzewnętrznione dusze dzieci. Niekiedy, głównie u Galia, powszechny jest kult drzew ozdobionych dzwonkami i świecidełkami. Niezwykle często spotyka się w Etiopii ludzi noszących amulety w postaci zwitków pergaminu. Mają one wskazywać drogę do nieba, chroniąc jednocześnie przed złymi duchami. Jest interesujące, że' identyczne amulety są popularne tak wśród chrześcijan, jak i mahometan zamieszkujących Etiopię. Dla obserwatora z zewnątrz kościół etiopski ma wiele cech wspólnych z tak zwanymi religiami syn-kretycznymi, pozostałymi niejako na styku wierzeń tradycyjnych, chrześcijaństwa i islamu. Ten ciekawy zlepek wierzeń, obejmujący niektóre elementy trzech grup religii, nazywany jest czasami „czarnym kościołem". Miał on spełniać funkcje religii animistycznych w nowych warunkach, kiedy Afrykanin przestał zwracać się już do czarownika o dobre plony czy deszcz, lecz chodziło mu o pomoc istoty nadprzyrodzonej w złożeniu egzaminu, uzyskaniu posady, zwycięstwie 82 riych interesów handlowych. Nowe cele, jakie stawia przed jednostką świat współczesny, sprzyjały powstawaniu religii na styku, sprzyjały także „objawieniom" proroków nowych religii, dopasowanych bardziej do rzeczywistości afrykańskiej niż wyznania napływowe, jak islam i chrześcijaństwo. Zgodnie z powiedzeniem Aszante z Ghany: „Nkura dodowa bore tu_ a, endo", czyli „kiedy wiele myszy kopie dziurę w ziemi, to nie jest ona na ogół głęboka" — trudno oczekiwać od kościołów chrześcijańskich decydującego wpływu na przemiany w mentalności i systemie wiary Afryka-nów. Znacznie łatwiejsze było dotarcie do mas dla religii synkretycznych, czerpiących swe podstawy z wierzeń tradycyjnych. Kultów religii na styku było bez liku. Tylko w Afryce Południowej szacowano kilkanaście lat temu istnienie 800 kościołów synkretycznych. Kraj ten był pod tym względem o tyle specyficzny, iż władze zakazały wszelkiej działalności politycznej prowadzonej przez ludność czarną, co sprawiło, iż pod przykrywką kościołów synkretycznych prowadzono robotę polityczną. W innych regionach Czarnego Lądu wiele kościołów synkretycznych powstało na drodze odłączenia od kościołów misyjnych, przede wszystkim ze względu na odrzucenie przez religie napływowe poligamii i innych tradycyjnych form życia społecznego, a także na skutek niewielkiego stopnia afrykanizacji kleru. Dotyczy to zwłaszcza ko-ścioła katolickiego i anglikańskiego, w którym jedynie w wyjątkowych przypadkach Afrykanie zostawali . kapłanami. Czasami rozłamowcy, dając za przykład kościół anglikański, w którym jak wiadomo głową jest królowa, domagali się, aby na czele kościołów lokalnych stali wodzowie plemienni. Niekiedy, zwłaszcza w Afryce Zachodniej, oddzielanie się od religii europejskich i tworzenie kościołów synkretycznych było ków, co miało być według „cźarnych"proroków" świętokradztwem. Natomiast inne kościoły na styku, wzorując się na islamie, buddyzmie i częściowo chrześcijaństwie, zakazywały wiernym spożywania alkoholu, wieprzowiny, a także palenia tytoniu i innych używek. Do jednego z najbardziej popularnych kościołów synkretycznych w Afryce należał kimbangizm. Religia ta rozwinęła się w dorzeczu rzeki Kongo. Twórcą sekty był Szymon Kimbangu, który od momentu ogłoszenia swojej religii w 1921 roku aż do chwili śmierci w 1951 r. przebywał w więzieniu belgijskich władz kolonialnych. Sekta ta miała wyraźnie antykolonialny charakter, akcentując nawet potrzebę podjęcia walki narodowowyzwoleńczej. Idee kimbangizmu dały początek powołaniu nowych grup kościołów synkretycznych w tej części Afryki, takich na przykład jak ami-kalizm czy też kakizm. Polityczny, a przede wszystkim zdecydowanie anty-europejski charakter miało wiele innych kościołów. Mimo to nie należy mylić sekt religijnych z organizacjami lub partiami politycznymi. Jednakże przy braku tych ostatnich, ze względu na zakaz władz kolonialnych, kościoły synkretyczne sięgające do źródeł tradycji afrykańskiej stanowiły czynnik integrujący społeczeństwa Czarnego Lądu, spełniając jednocześnie często rolę inspiratora puchów narodowowyzwoleńczych. \ 14 w \ Seminaria w Londyńskim Towarzystwie Etnograficznym. Tti żyt pierwszy człowiek — Olduvai Gorge. Związki przedkolo-nialnej Afryki ze światem zewnętrznym. Wielki tam-tam Mutoty. Kamienne Zimbabwe. Państwo władcy kopalń. Ceramiki z Nok. Brązy benińskie. Kontakty cywilizacji przez Saharę. Niewielu zna królestwo Kusz i Meroe — afrykańskie Ateny. Potężne Aksum. Kościoły w skale. Wpływy arabskie w Afryce Czarnej. Średniowieczna Ghana. Handel zł&tem i solą. Tajemnice ziemi afrykańskiej. Przeszło sto lat temu w szacownym Londyńskim Towarzystwie Etnograficznym, skupiającym badaczy i naukowców, odbywały się kilka razy w miesiącu spotkania i uczone dysputy nad specyfiką ludów „prymitywnych", zamieszkujących dżungle i stepy Afryki. Gośćmi Towarzystwa byli sławni na owe czasy podróżnicy i ludzie uchodzący za znawców Afryki. Mimo licznych wykładów, spotkań, odczytów z mównicy padały na ogół bardzo zbliżone opinie na temat plemion afrykańskich. Te stereotypowe non- siejszej wiedzy, sprowadzały się\"z'"reguły' do "śtwlef- "" daeń o braku przeszłości historycznej, jakiejkolwiek państwowości plemion afrykańskich, a także do tezy o mniejszych predyspozycjach intelektualnych Afry-kanów od tzw. społeczeństw cywilizowanych, których elitą mieli być naukowcy z bożej łaski, skupieni w Towarzystwie Etnograficznym. Następujące słowa jednego z luminarzy ówczesnych badaczy ludów zamieszkujących kolonie w sposób niezwykle dobitny określały pogardliwy stosunek narodów Europy do mieszkańców Czarnej Afryki: Czarni nie wnieśli nic nowego do szeroko rozumianej kultury światowej. W wielu książkach ten typ rozumowania dominował przez kilkadziesiąt lat, a nawet jeszcze do niedawna. Natomiast w różnych częściach Europy występują nadal podobne opinie i to dość powszechnie. Na dobrą sprawę chyba dopiero w okresie powojennym zainteresowano się poważnie przeszłością Czarnego Lądu i, jak pisze znawca historii tego kontynentu Basil Davidson, którego prace zostały opublikowane również w Polsce, dopiero wtedy „ponownie odkryto człowieczeństwo Afryki". Bardzo ładnie dostrzega to Dunka - Karen Blixen, mieszkająca w latach dwudziestych i trzydziestych w Kenii, stwierdzając w-swój ej książce „Cienie na trawie": My, biali ludzie, popełniliśmy błąd w tym, iż w naszych stosunkach z mieszkańcami prastarego kontynentu zapomnieliśmy albo udawaliśmy, że zapominamy o ich przeszłości i nie chcieliśmy uznać tego, że oni istnieli jeszcze przed spotkaniem z nami... Święte słowa. Tym wszystkim, którzy wywodzili tezy o prymitywizmie ludów kolorowych, aż prosi się przypomnieć mądrość życiową ludu Luyia z Afryki Wschodniej. Brzmi ona następująco: Oratseshera ak-haro khali ebusiba, co mniej więcej znaczy: Nie śmiej 86 mą z wywróconej łódki na środku jeziora; może sie bowiem okazać, że znajdują się w niej twoi bW W kontekście rozważań na temat przeszłości AfTy ki można zapytać słowami porzekadła Luy a cZy" wypada kpie z szydzić z wła przodkóJ^k Z ^ -oburzyłby Sle kilkadziesiąt lat temu niejeden oby' watel cywilizowanego świata - jaki może być zwl" zek mieszkańców dawnej Afryki z białymi z kuTtu rana europejskimi? Nie bedzie przesadnyą ^^ tu, w Afryce, na jej wyżynach, w jej sawanna^Tył Pierwszy człowiek na Ziemi. Takie zupełnej petnt sci naturalme m* ma, jak zawsze w przypadku szcze golnie odległej przeszłości. Ostatnie Jf TzyZZ jednak dowody na potwierdzenie tej wielce prawdo-podobnej hipotezy. F wuu A zaczęło się wszystko niemal jak w sensacyjnym fUmie, jak w licznych przełomowych odkrycia^ nT ukowyeh, od przypadku. Tym razem od... motyli Jesz cze przed pierwszą wojną światową, w 1911 r 'kiedv tereny Afryki Wschodniej były w duży^ '^ skolomzowane przez Niemców, profesor jednego z uniwersytetów niemieckich, kolekcjoner motyli pedząc z siatką po sawannach dzisiejszej Tanzanii na W 1 zupę nie nieoczekiwanie na tajemnicze dla niego zna lezisko -dużą ilość skamieniałych kości, a w tym dobrze zachowany szkielet wymarłego ssaka z rodziny koniowatych o trójpalczastych kończynach - hipPa nona Zbiory motyli z tego terenu nigdy nie stat^l rewelacją. Natomiast^wspomniany szkLet wzbudzi w całym świecie nauki ogromne zainteresowanie. W 1913 r w okohce znaleziska rusza ekspedycja badawcza której udaje sie przywieźć do Europy ogromni b, skamieniałych szkieletów. Pośród znalezisk nabyło Z™Z ' ^^ ^ li Lea- Dopiero jednak badania Anglika - profesora keya, prowadzone w terenie od początku lat trzydziestych, wprowadziły na mapę historii człowieka nowe miejsce — Olduvai Gorge — wąwóz, parów na obszarze wielkiego, wschodnioafrykańskiego rowu tektonicznego. W czterdzieści lat później autor niniejszych słów miał przyjemność oglądać ten wąwóz. Jedzie się tam przez fantastyczny tanzanijski Park Narodowy — Serengeti, wyjątkowo bogaty w różnego rodzaju zwierzęta. Sześć kilometrów na północ od drogi do Aruszy stoi niewielki, nowoczesny pawilon. Stąd trzeba jechać z przewodnikiem w rejon właściwego odkrycia. W tym miejscu łatwo można zrozumieć historię istot człekopodobnych. Przewodnik rozpoczyna opowiadanie. Wąwóz, utworzony dziesiątki tysięcy lat temu przez naturę, jest wymarzonym miejscem dla poszukiwacza śladów historii kształtowania się istot typu homo sapiens. Jest bowiem prawie idealnym, pionowym przekrojem ziemi, z najstarszymi warstwami szacowanymi na blisko dwa miliony lat, znajdującymi się w siedemdziesięciometrowym dole parowu, aż po najnowsze warstwy, szacowane na około trzydzieści tysięcy lat. Na tym niewielkim obszarze jest jak gdyby zakodowana historia ludzkości. W każdej z warstw dokonano znalezisk szkieletów istot człekokształtnych, zwierząt oraz narzędzi. Dawało to tym samym wyjątkową możliwość prześledzenia na jednym terenie stopniowej ewolucji człowieka. Po odnalezieniu bardzo starych, kamiennych, prostych narzędzi pierwszych ludzi w świecie naukowym zawrzało. Kontynuowano prace. W 1959 r. — ogromny sukces. Rewolucja w dotychczasowych poglądach na historię człowieka. Dochodzi wówczas do odszukania dobrze zachowanych fragmentów czaszki istoty człekokształtnej oraz wielu kamiennych narzędzi i części szkieletów blisko 150 gatunków zwierząt, w tym nie 87 ¦sj znanych współcześnie olbrzymów sprzed setek tysięcy lat Po połączeniu cząstek czaszki istoty człekopodo-bnej okazało się, że znaleziono czaszkę australopiteka zwanego zinjantropem. Szacuje się, źe pochodzi ona sprzed około miliona siedmiuset tysięcy lat. W innym miejscu znaleziono fragmenty szkieletów kilkuletniego dziecka i osoby dorosłej, pochodzące mniej więcej z tego samego okresu. Były to już istoty zaliczane do linii rozwoju człowieka, na co wskazywał, między innymi, układ palców u nogi, które w znalezionych szkieletach nie były rozwarte jak u małp, lecz złączone jak u człowieka, a przy tym ręce tych istot, nie w pełni identyczne jak u człowieka, pozwalały jednak na trzymanie niewielkich przedmiotów. Te i inne, bardziej szczegółowe cechy istot sprzed prawie dwóch milionów lat stanowiły podstawę do zakwalifikowania ich do nowej grupy, którą nazwano homo habilis, czyli „człowiek umiejący". Dotychczas właśnie tego ogniwa brakowało w ewolucji gatunku ludzkiego. Tak więc tu, w Afryce, miało miejsce około dwa miliony lat temu ostateczne ukształtowanie cech fizycznych człowieka. Hipotezy te zostały w pełni potwierdzone później przez znaleziska z okolic Jeziora Rudolfa w Afryce Wschodniej. Należy oczekiwać jeszcze starszych śladów człowieka na obszarze Afryki Wschodniej. Pamiętam, jak pani Leakey, żona zmarłego profesora i współodkry-wczyni znalezisk homo habilis, siedząc na kamieniu w wąwozie Olduvai, opowiadając szczegóły z historii znaleziska, dorzuciła w pewnym momencie: Chciałabym dożyć czasów, kiedy mój syn, kontynuując pracę ojca, wzbogaci o kilkaset tysięcy lat historię gatunku ludzkiego. Rozmowa miała miejsce w 1973 r., a już w roku następnym doszło do odnalezienia przez ekspedycję 88 kierowaną przez dr. Leakey a-juniora nowych miejsc i dowodów, w postaci skamieniałych fragmentów szkieletu, potwierdzających pionierstwo Afryki w kształtowaniu ostatniego ogniwa w łańcuchu na styku istot człekokształtnych i człowieka. Doktor Ryszard Leakey wystąpił w 1977 r. na łamach czasopisma naukowego „Naturę" z kolejną, bodajże jeszcze większą sensacją antropologiczną. Prowadząc tym razem badania w Kenii, odkrył niedaleko Jeziora Turkana dwie czaszki istot człekopodobnych, mające ten sam wiek, szacowany na około 1,6 miliona lat. Precyzyjne badania czaszek doprowadziły dr. Leakeja do wniosku, że jedna z. nich należy do praczłowieka (homo erectus — człowiek wyprostowany), z którego drogą ewolucji powstał homo sapiens, natomiast druga czaszka należy do australopiteka, stojącego na drabinie ewolucyjnego rozwoju niżej nit homo erectus. Dr Leakey przypuszcza, iż oba te gatunki żyły równocześnie, co z kolei jest niezgodne z panującą dotychczas hipotezą. Homo sapiens wywodzi się, jego zdaniem, z homo erectus, żyjącego jednocześnie z australopitekiem, który był jednakże wówczas ewolucyjnie wymierającą gałęzią. Czy będziemy więc świadkami kolejnej zmiany w poglądach na temat ewolucji człowieka? Może. Óto tylko najkrótszy z możliwych wykład na temat historii człowieka w Afryce. Jeszcze sto tysięcy lat temu Afryka — jako najbardziej zaludniony kontynent, zamieszkiwany wówczas przez około 100 tysięcy osób, podczas gdy w Europie nie rozwinęły się do tego okresu żadne ośrodki cywilizacji — była centrum „cywilizacji kamienia". Już tylko te dwa wyrywkowe przykłady nasuwają pytanie: czy biali nie powinni być bardziej skromni i powściągliwi w opiniowaniu przeszłości Czarnego Lądu? Zresztą nie trzeba koniecznie odwoływać się do tak 89 pt*. ~^^^^HHi odległych czasów. Chcę wykazać, że dopiero ostatnie, może cztery stulecia były dla E tragiczne. Do tego czasu bowiem Afryka SSSS ^2 5sf yu xv ^Z ^ dużą ruchliwośdą ^ -i; wpływały często wielkie statki ^ ^>°™ w doktdne ^ ' kwadranty. żeglarze tych statków i morza i oceany, drogi niedostępne na owe Tf ZykÓT W P0rth ™ , do 90 Tf yT' W P0rt3Ch ™<™ o^ny złotem, żelazem, kością słoniową, miedzią ba >, Persji, Iraku, Chin i Indo- dTlkW ^^ Gabriel", z podróży do Indii w latach" 1488/89, można znaleźć opis spotkania z dwoma Afrykanami w porcie Malindi (dzisiejsza Kenia), którzy lekceważyli Portugalczyków, jako ludzi bez ogłady: Byli bardzo wyniośli — zanotowano w dzienniku — nie chcieli niczego, cośmy im dawali... Towarzyszący im młodzieniec, jak domyślaliśmy się z rozmowy na migi, przybył z dalekiego kraju i Widział wielkie okręty, takie jak nasz. W momencie pierwszego zetknięcia się z Europejczykami wśród wielu grup w Afryce można było stwierdzić istnienie elementów produkcji nie tylko na własne potrzeby, lecz także na rynek oraz produkcji typu feudalnego, czasami także z elementami niewolnictwa. W okresie tzw. odkryć geograficznych cała Afryka posiadała już od dawna znajomość obróbki żelaza. W okresie pierwszych kontaktów z Europejczykami w Afryce pracowało się już powszechnie (od kilkuset lat) za pomocą narzędzi żelaznych, nie sprowadzonych z zewnątrz, jak to się zwykle prezentuje w historii kontynentu, lecz wyprodukowanych przez lokalne plemiona. Ponadto od co najmniej 1500—1000 lat istniały na Czarnym Lądzie dobrze rozbudowane instytucje polityczne, prawne i gospodarcze. Pomińmy tu znane powszechnie fakty z historii starożytnego Egiptu, który jako państwo afrykańskie dał — pisząc w dużym uproszczeniu — początek cywilizacji rzymsko-greckiej, zainspirował pierwsze kultury o zasięgu ponadlokalnym w historii Europy, sta" nowiące źródło, z którego czerpały" przez długie wieki inne narody „cywilizowane". W tym rozdziale chciałbym przypomnieć tylko mniej znane momenty świetności Czarnego Lądu, przeczące opiniom podobnym do głoszonej przez pierwszego gubernatora Brytyjskiej Afryki Wschodniej, sir Charlesa Eliota, który twierdził, że są to dziewicze tereny nie dotknięte przez żadną cywilizację. Osadnicy, przybywający w 91 92 latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku na zielone sawanny między Zambezi i Limpopo, także nie mogli uwierzyć, że kamienne budowle, jakie tam napotkali, zostały stworzone przez krajowców. Dopiero po drugiej wojnie światowej zaczęto rozpytywać starców z okolicy Salisbury, nowoczesnej stolicy Rodezji, o historię ich plemion. I cóż się okazało? W opowieściach każdy z nich wracał do legendarnego Mutota, pierwszego silnego władcy plemienia, którego duch i serce ciągle bije w narodzie. Starcy mawiali, że nad brzegami rzeki Dande w czasie nowiu księżyca jeszcze dziś wsłuchując się uważnie w odgłosy nocy, można rozróżnić dźwięk kagurukuze — wielkiego tam-tamu Mutoty. Historykom skądinąd znany jest okres panowania legendarnego władcy. Miało to miejsce na początku XV wieku. Tak więc przeszło pięć stuleci z pokolenia na pokolenie jest przekazywana w formie opowieści starców historia plemienia. W zasadzie Afryka Czarna nie miała tradycji pisanej w postaci ksiąg, kronik, dokumentów. Me jest to naturalnie jednoznaczne z tezą, iż historia plemion afrykańskich powstała wraz z nadejściem Europejczyków. Przykładów rozkwitu państwowości afrykańskich przed przybyciem Europejczyków jest wiele. Zwróćmy uwagę na najbardziej charakterystyczne, a równocześnie stosunkowo mało znane, pozostawiające ciągle jeszcze nie do końca odkryty rąbek tajemnicy. Już pierwsi Portugałczyey przybywający do brzegów południowo-wschodniej Afryki w początkach XVI wieku notują w swych dziennikach nawigacyjnych wieści o istnieniu w głębi lądu ruin potężnego miasta--państwa oddalonego kilkaset kilometrów od morskich portów. Były to tajemnicze, duże, kunsztownie zbudowane kamienne fortece. Znajdowano je na obszarze dzisiejszej Rodezji," Mozambiku i Republiki Południo- 1 wej Afryki. Nazywano je w języku lokalnym symbaoe. Nazwa ta, uproszczona przez Europejczyków, przybrała formę Zimbabwe i oznaczała dwór, czyli miejsce, w którym przebywał władca tych terenów. Stolicą feudalno-plemiennego państwa było Wielkie Zimbabwe, odkryte przez Portugalezyków już w XVI wieku. Jego ruiny znajdują się niedaleko dzisiejszej miejscowości Victoria w Rodezji. Zachwycały one nie tylko pierwszych podróżników, a następnie przypadkowych turystów, lecz przede wszystkim zwróciły uwagę badaczy swą konstrukcją, rozmachem wysokich murów, wież i bram. Twierdzę — wielką nawet jak na dzisiejsze czasy — skonstruowano z miejscowego granitu i ociosanych kamieni. Pierwsi badacze ruin, sprzed 80—90 lat, przypuszczali, że te monumentalne budowle — pozornie zupełnie nie przypominające tradycyjnego budownictwa afrykańskiego, dla którego materiałem wyjściowym są na ogół glina, liście i słoma — zostały wzniesione w odległej starożytności przez przybyszów z zewnątrz. Raz sądzono, że powstały one przy pomocy Arabów, innym zaś razem podawano wersje o wpływie europejskiej kultury antycznej na te miasta, a niekiedy pojawiały się nawet fantastyczne przypuszczenia o udziale cywilizacji pozaziemskich w kształtowaniu Wielkiego Zimbabwe. Prawda jest na ogół bardziej przyziemna niż nieprawdopodobne domysły, często wysuwane przy wyjaśnianiu faktów i zjawisk tajemniczych. Tak było również w przypadku Wielkiego Zimbabwe. Badania archeologiczne, prowadzone przed blisko trzydziestu laty za pomocą tzw. metody C-14, umożliwiającej datowanie z dość dużą precyzją znalezisk archeologicznych, wykazały, że Wielkie Zimbabwe powstało w wiekach VI—VIII n.e. W trakcie poszukiwań odkryto wśród ruin wiele wyrobów artystycznych ze złota, k»ści słoniowej i pereł. Poza tym znaleziono rzeźby, 94 naczynia kuchenne, broń, ceramikę, porcelanę chiński fajanse perskie i szkło arabskie. Badacze wykazać niezbicie, że poza częścią produktów importowanych pozostałe wytwarzano na miejscu. Podobne produkty znaleziono kilkaset kilometrów na południe, w rejo" nie dzisiejszego Transvaalu. Wbrew fantastyczny!*1 teoriom o rzekomych zewnętrznych źródłach kultury^ Zimbabwe wykazano, że jej twórcami były afrykań-" skie ludy Szona i Sotho. Pozostawione przedmioty co-' dziennego użytku oraz inne wytwory kultury matę-' nalnej, a w tym przede wszystkim monumentalne ¦ budowle, świadczą o wysokim poziomie rozwoju tego społeczeństwa, wyższym, często bardzo znacznie, niż przeciętny poziom życia ówczesnej Europy. Świetność gospodarczą i kulturalną tego regionu Afryki obserwuje się do końca XVI wieku. Na terenie cywilizacji Zimbabwe* powstaje bowiem potężne królestwo afrykańskie Monomotapa, którego nazwa pochodzi od wyrazów Muene Motapa co oznacza — wlad-¦ ca kopalń. Był to bowiem region, w którym od dawna wydobywało się cenne minerały, poddając je od najdawniejszych czasów dalszej przeróbce w miejscowych warsztatach. Właśnie występowanie na tych terenach złota i miedzi sprawiło, iż obszary południowej Afryki były od dawna penetrowane przez kupców z Indii i Chin, mimo że tereny te są bardziej odległe dla statków przemierzających Ocean Indyjski niż północne części wschodnioafrykańskiego wybrzeża. W ruinach budowli Zimbabwe odnaleziono liczne ślady ożywionej wymiany towarowej. Można przypuszczać, że swój rozkwit cywilizacja ta zawdzięcza w znacznym stopniu rozległym stosunkom handlowym ze światem zewnętrznym. Powszechnie używaną na tych terenach walutą były sztaby złota lub miedzi w kształcie litery „H". Siedemnastowiecznym, a nawet dziewiętnastowiecz- nym wędrowcom i kolonizatorom europejskim nie mieściło się w głowie, aby te wspaniałe, wielkie budowle, porosłe od dziesiątków i setek lat przez, niedostępne krzaki i liany, mogły zostać wzniesione rękami „czarnych, prymitywnych dzikusów", mieszkających w domach z gałęzi i gliny wypalanej w piekącym słońcu. A jednak nieprawdopodobne okazało się prawdziwe. Rodowici Afrykanie sami, bez wpływów zewnętrznych, stworzyli czystą lokalną kulturę epoki metalu i kamiennych fortyfikacji. Nie były to naturalnie te same grupy plemion, które obecnie zamieszkują obszary południowej Afryki. W ciągu stuleci doszło do znacznego przemieszania etnicznego ludności na tym terenie. Jednak nie do podważenia jest fakt, iż twórcami południowoafrykańskiej cywilizacji byli Afrykanie. Europejczycy winni skłonić głowę przed kulturą tej części kontynentu, nie zaś traktować Afrykanów jako prymitywne istoty nie będące w stanie stworzyć oryginalnych państwowości, bogatej kultury, wyrobów rzemiosła. Był to ciężki grzech myśli europejskiej z okresu ekspansji kolonialnej. Opisany tu pobieżnie region Afryki nie był na kontynencie jedynym charakteryzującym się w odległej przeszłości wysokim poziomem rozwoju. Na przeciwległych krańcach Czarnego Lądu równie wcześnie powstały silne, dobrze zorganizowane państwa. Na terenie Afryki Zachodniej można szukać jeszcze wcześniejszych śladów cywilizacji ludzkiej, pochodzących z czasów przedhistorycznych. Stosunkowo niedawno, bo dopiero 40—30 lat temu, dokonano niespodziewanie w dolinie rzeki Niger, we wsi Nok, na obszarze Nigerii, rewelacyjnego znaleziska — wielu dziesiątek wspaniałych ceramik przedstawiających głowy ludzkie, popiersia naturalnych wielkości, a także resztki naczyń. To fantastyczne odkrycie ma niemal rewelacyjne znaczenie, gdyż, jak się sądzi, przedstawia już 06 • dojrzałe a jednocześnie najwcześniejsze ślady kultury epoki żelaza w tej części kontynentu, Wiek znaleziska ocenia się średnio na około 1000 lat p.n.e. Są to pierwsze naturalistyczne portrety. Wydaje się nawet, że niewiele straciły ze swej aktualności. Przykładowo jedna ze znalezionych głów ma charakterystyczne uczesanie w kok, spotykane do dziś wśród plemion centralnej Nigerii. Jeszcze większe zaskoczenie niż kultura Nok wzbudziło na przełomie wieku XIX i XX przywiezienie z nigeryjskiej miejscowości Benin do Europy kilkuset odlewów z brązu, świadczących o wielkim kunszcie mistrzów afrykańskich sprzed stuleci. Piękno odlewów i doskonały warsztat twórczy autorów brązów wprowadziło poważne zamieszanie w dotychczasowych poglądach na prymitywną sztukę AfryM. Takie arcydzieła, nie spotykane w Europie, nie mieściły się zupełnie w z góry przyjętym schemacie poglądów na mieszkańców Afryki. Pomijając możliwość powstania tych dzieł sztuki na gruncie lokalnej afrykańskiej inspiracji, bez szczególnych wpływów zewnętrznych, Szu- ¦ kano za wszelką cenę innych — czasami wręcz fantastycznych — rozwiązań zagadki pochodzenia brązów. I tak niektórzy przypisywali autorstwo odlewów mieszkańcom Atlantydy — zatopionego niegdyś kon- ; tynentu o wysokiej cywilizacji, jak głosi legenda. \ Inni — twórcy dzieł upatrywali w jakimś zabłąkanym ! Europejczyku. Część ówczesnych uczonych skłonna była widzieć wpływy klasycznej sztuki greckiej lub sztuki europejskiego odrodzenia. Byli także tacy, którzy przypuszczali, że brązy powstały w wyniku inspiracji pochodzącej od Portugalczyków. Wszelkie tego typu utopijne teorie „wzięły w łeb" dopiero pod koniec lat trzydziestych, tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej. Zupełnie przypadkowo znaleziono wówczas w nigeryjskie| miejscowości Tańce z okazji inicjacji (Kamerun) T....."""¦¦¦' *ielig:ia wśród Ife, oddalonej około 150 kilometrów od Beninu, w pałacu władcy, znaczną liczbę odlewów o ogromnej wartości artystycznej. W afrykanistyce światowej zawrzało. Odrzucono nieprawdopodobne tezy o obcym pochodzeniu brązów. Po bliższym zbadaniu okazało się, że większość z tych czysto afrykańskich arcydzieł pochodzi z XIII—-XVIII w. Dopiero późniejsze badania archeologiczne wyjaśniły w pełni tajemnice brązów benińskich. Początkowo, w pierwszych latach XX wieku, przypuszczano, że maturalistyczne portretowe odlewy brązowe są bardzo odległe od abstrakcyjnej sztuki afrykańskiej. Natomiast wykopaliska sprzed kilkudziesięciu lat potwierdziły, że w społeczeństwach zamieszkujących obszary nad Zatoką Benińską uprawiano równolegle sztukę abstrakcyjną i portretową. Jest przy tym charakterystyczne, że dość łatwo można doszukać się pewnych cech wspólnych w wytworach sztuki Ife i Beninu oraz w przedmiotach znalezionych w innych ośrodkach cywilizacji w Afryce Zachodniej, a także w wyrobach społeczeństw znad Nilu, wcześniejszych o przeszło tysiąc lat w stosunku do rozkwitu cywilizacji Ife-Benin. Łączyła je m.in. podobna technika odlewu brązów nazywana przez fachowców „metodą topionego wosku". Z dużym prawdopodobieństwem można przypuszczać, że istniały w odległej przeszłości kontakty między dwoma skrajnymi regionami Afryki — kulturami znad Nilu i cywilizacjami Afryki Zachodniej. Społeczeństwa w zachodniej części kontynentu nie przejęły naturalnie w identycznej postaci całości zjawisk sztuki i kultury materialnej znad Nilu. Przyswajanie w regionie Benin-Ife i innych okolicach tej części Afryki elementów kultury królestwa Meroe z terenów dzisiejszego Sudanu północnego odbywało się stopniowo, przez wiele setek lat, a przy tym społeczność zachodnio-afrykańska nadała tym elementom swe własne piętno. 97 Kultury, cywilizacje, społeczeństwa nie powstawały nigdy, nawet w odległej przeszłość?*, same z siebie w określonym momencie. Jest'to bowiem proces nawar stwiający się, uzależniony od wielkiej liczby elemen tów powiązanych wzajemnie. Nie be?z wpływu na osta . teczny charakter kultury danej spo-łeczności pozostają naturalnie również bodźce płynąc* z otoczenia zewnętrznego. Jednak w przypadku cywilizacji Benin -Nok źródło, sedno tej kultury jest wyraźnie lokalno — afrykańskie. Niektórzy badacze przeszłości widlzą, nie bez racji kolebkę kultury żelaza Afryki Czarnej w potężnym państwie Kusz leżącym na terenie dzisiejszego Sudanu północnego. Meroe, stolica fego wpływowego państwa jest zaliczana do najważniejszych itfiejsc w świecie znaczących przełomowe etapy w historii cywilizacji' Rolę Meroe w rozwoju Czarnego Lądu przyrównuje się niekiedy do znaczenia Aten w historii cywilizacji śród ziemnomorskiej. Nawet bardzo nieliczne obecnie ślady wskazują, iż piętna królestwa Kuszu na kultury Afryki Środkowej i Wschodniej, a nawet Zachodniej niepo dobna przecenić/ Wydaje się, iż wiele tajemniczych wydarzeń i zjawisk w historii ludzkości może znaleźć swój początek w Meroe. Stąd bowiem Czarna Afryka przejmowała najnowsze ówczesne osiągnięcia techniczne, umiejętność wytapiania żelaza, wyrabiania nowoczesnego uzbrojenia, a także nowoczesny system organizacji administracji państwowej. • Państwo Kuszytów, jak nazywali starożytni Egipcjanie mieszkańców żyznej krainy powyżej trzeciej katarakty na Nilu, powstało siedemnaście-osiemna-ście wieków przed naszą erą. Już wówczas utrzymywało dość ożywione kontakty z potężnym sąsiadem z północy, Egiptem. Najemni żołnierze kuszyccy służący w oddziałach egipskich stanowili, poza kupcami podstawowy kanał przepływu bogatej kultury egip^ skiej na południe. W różnych częściach państwa Kusz znaleziono wiele przedmiotów z tego terenu, wykonanych szczególnie starannie z kwarcu, niebieskiego, emaliowanego fajansu, a w tym m.in. naczynia, biżuterię, amulety i figurki zwierząt. Pomyślny i w miarę niezależny rozwój tego państwa nie trwał długo. W kilkaset lat później Egipt dokonał podboju kraju. Po kilku wiekach jednak, szczególnie od X w. p.n.e., wpływy Egiptu na południu zaczęły gwałtownie maleć. Tymczasem równocześnie rośnie potęga królestwa Kusz, które staje się mocarstwem światowym w VIII—VII w p.n.e. Wówczas wielki król Kuszu, Kaszta rozpoczyna podbój Egiptu. Zamierzone dzieło wieńczy w kilkanaście lat później jego syn. Ogromne państwo rozciągało się od Morza Śródziemnego do środka Afryki, aż po szóstą kataraktę na Nilu, a może nawet do granic dzisiejszej Ugandy. Wtedy, w okresie świetności tego państwa, królowie . Kuszu byli założycielami XXV dynastii faraonów egipskich. Mniej więcej wówczas rozpoczyna się dynamiczny rozwój miasta Meroe, nowej stolicy kraju oddalonej 0 kilkaset kilometrów na południe od dotychczasowej siedziby królów — Napaty. W okolicy Meroe znane były od niepamiętnych czasów liczne złoża rudy żelaza. Obszary te obfitowały także w 'drewno. Tym samym miasto miało wszelkie warunki, aby stać się centrum produkcji i obróbki żelaza, największym ośrodkiem pod tym względem w Afryce. Stąd promieniowała kultura okresu żelaza na cały kontynent, na południe i na zachód. Tu spotykały się także szlaki handlowe ' południe-północ i wschód-zachód. Miasto kwitło. Budowano świątynie, wielkie grobowce w formie piramid, a także budynki użyteczności publicznej 1 pałace dla świty królewskiej. Jednocześnie stolica kraju była także ówczesnym centrum kultury w skali 99 100 światowej. Tu opracowano własne, oryginalne pismo. Skąpość informacji o tym państwie jest spowodowana m.in. niezrozumieniem tekstów pisanych hieroglifami meroickimi, mimo że zachowały się w dobrym stanie. Niektóre budowle z tego obszaru świadczą o znajomości sztuki i architektury egipskiej, greckiej, a nawet indyjskiej. Z początkiem nowej ery wielkie królestwo, jedna z potęg ówczesnego świata — potężne Meroe, chyli się ku upadkowi. Nadszedł okres długotrwałej suszy, co bardzo osłabiło Kusz. Na dodatek od wschodu, w północnej części Półwyspu Abisyńskiego powstało potężne królestwo Aksum, które przejęło stopniowo szlaki handlowe między Kuszem a oceanem. Następnie długotrwały okres wojen usunął królestwo w cień sąsiednich państw. W III wieku n.e. jeden z władców aksumickich zburzył miasto Meroe. Na szczęście pozo^ < stały od tamtych czasów stosunkowo nieźle zachowane ruiny, obrazujące dawną potęgę państwa. Jedno z centrów cywilizacji człowieka oglądane przez nielicznych znawców i nieco przypadkowo trafiających tu turystów jest niestety nie doceniane przez światową opinię. Rząd Sudanu natomiast, kraju biednego nawet na warunki afrykańskie, nie jest w stanie wyasygnować znacznych sum na prowadzenie kosztownych i długotrwałych badań archeologicznych. Tylko te mogą w dużym stopniu wyjaśnić wiele zagadek starożytnej cywilizacji afrykańskiej, pozostającej niejako w cieniu wielkiego Egiptu. Chyba niesłusznie. Meroe zasługuje na równie wnikliwe studia, chociażby tylko dlatego, że królestwo Kusz pozostawiło imponujące dziedzictwo kulturowe, technologiczne i administra-cyjno-organizacyjne w całej Czarnej Afryce. Nie ma podstaw, aby wątpić w możliwość przenoszenia na wielką skalę zdobyczy cywilizacyjnych, kulturowych i religijnych. Niech za przykład z Afryki Wschoodniej służy eloc-ociażby wspomniane Aksunrm. Wydaje się, że ** nie jest powszechnie^^0 fakt ^wprowadzenia do A*^«sum chrześcijaństwa Y religii,!, której centrum taZ=>yto oddalone o setki ' trów *na północ. Stało sż-siC to w pierwszej połowT^ wieku i, CZyii na przeszł^o pięćset lat przed chr t Mieszaka I w Polsce. F^e&ie państwo Aksum "ed z potęj-g ówczesnego świa«**a> było silnym filarem' ch ścijańsstwa. Starożytne A*~*sum było zlokalizowane n" obszar-ze dzisiejszej Etio^=>»- Krzyżowały się tu * czas sszlaki handlowe, \=*ŁT%wy różnych cywili spotykały się odmienne r^sy i kultury. Tak więc m ^ strategiczne położenie Afc^sum sprawiło, iż państwo to było n_iegdyś jednym z w-i^kszych imperiów ówczesne go śwHata. Przyjęcie chrześcijaństwa stanowiło ukoro" nowaruie potęgi królestw^- Jeszcze dziś, przy okazii ogląda nia ruin licznych "budowli, można dość łatwo wyobrazić sobie wielkość kultury aksumickiej. Bezpośredniej, niejako pobieżnej oceny tej cywilizacji nioż-na dok:onać nie ruszając si zaniepokojeni wzrostem potęgi tego państwa, v/ysłali na południe oddziały wojskowe. Jednakże wojownicy arabscy po zetknięciu z wysoką cywilizacji Ghany wyrzekli się islamu i pozostali na stałe w Sudanie Zachodnim. W późniejszych przekazach historycznych na temat tego królestwa wspomina się, iż jes^ynri z Jego pierwszych władców byli przedstawiciel^ rasy białej. Dotychczas nie wyjaśniono tej zagadki. Czy mitycznymi założycielami Ghany mieli być Ber^erowie, rdzenni mieszkańcy Afryki Północnej opar?owaneJ w późniejszym okresie przez Arabów, czy też dynastie królewskie wywodziły się od plemienia Fulb*e — dość specyficznego ludu zachodnioafry-kańskieg-*1 ° stosunkowo jasnej cerze, a może jasno-skórzy Vładcy Ghany byli pochodzenia wczesnoarab-skiego? i ten fragment przeszłości, jak wiele innych z histori1 cywilizacji afrykańskich, nie zostanie już chyba n*gdy w pełni wyświetlony. Wiadomo natomiast, iż w końcu VIII wieku „biała dynastia" ustępuje miejsca ..dynastii czarnej". W Piei-wszych latach IX stulecia wielkie imperium ghańskie chyh si noże> g™1?' gwoździe, skorupy ceramiki, paciorki, o^wazniki szklane v*F»*-ne do ważenia złota i inne przedmioty. Poza tym bardzo interesujące są odłamki malowanego kamienia, zapisane wersetami Koranu. Bogactwo Ghany mogło w pełni równać się z bogactw**" Toiaśt * P3*8^ wcze" snośredniowiecznej Europy. Jak niemal wszystkie impe>'ia> tak * Ghana musiała zniknąć z mapy jako potęga ^ ośrodek cywilizacji za-chodnioafrykańskiej. Siłę na dłuzszy okres' Przy łst" niejących wówczas warunkach techniczno-ekonomicz-nych, mogło zapewnić wyłąc'znie uzyskanie kontroli nad źródłami złota na połudi*iu' złożami ^ na Pół" nocy oraz szlakami handlów/1™- łączący™* dwa bieguny wymiany. Ghana musiał załamać się m.in. dlatego, iż opanowała jedynie ŹJódła dopływu złota. Dopiero następne królestwo-imperium zachodnioafrykań-skie - Mali osiągnęło w zn^211^ stoPniu kontrolę zarówno nad źródłami dopłyń złota Jak * soli- Jest to jednakże odrębna historia- dzieJe ludu Mandingo, który stworzył w XIV wiekU zadziwiająco silne pań- 107 7 stwo, będące schronieniem uczonych, poetów, pisarzy. znawców Koranu. W TLmbuktu, stolicy kraju, rozwi* jała się sztuka, kultura, nauka. Był to ośrodek cywilizacji promieniujący przez wiele następnych stuleci nie tylko w Afryce Czarnej, ale także znany dobrze w Europie i Azji. Tu powstał liczący się w świecie uniwersytet z jedną z najbogatszych bibliotek. Opowieść można by ciągnąć niemal w nieskończoność. Warto przecież znać inne wielkie cywilizacje afrykańskie, takie jak królestwa Kanem-Bornu, Hausa, państwo Wolofów czy też wielkie imperium Songha-jów. Ileż tajemnic kryje jeszcze ziemia afrykańska? Ale nawet to, co jest już znane, wystarczy najprawdopodobniej do odparcia i uznania za nonsensowne twierdzenia o braku historii społeczeństw afrykańskich, o prymitywizmie czarnej cywilizacji. Na szczęście kultura światowa czerpie dziś coraz więcej z bogatych źródeł tradycyjnej sztuki afrykańskiej. Trudno sobie wyobrazić takie zjawiska artystyczne, jak Picasso, He-mingway, współczesne malarstwo, rzeźba czy muzyka bez afrykańskich inspiracji. NAJMNIEJSI LUDZIE ŚWIATA Złe duchy zabrały wszelką zwierzynę. W obozie pigmejskim. Budowa szałasu — domeną kobiet. Rozkład dnia. Przygoto-loanie do polowania. Wieczorne ogniska. Głos lasu. Czas zmienić miejsce obozowania. Dzieci pigmejskie. Jak zostać myśliwym. Spotkanie z Kenge. Ludzie inni, o różnym od naszego sposobie zachowania, zawsze wzbudzają szczególną ciekawość, intrygują. O ile Afryka jako całość jest często dla Europejczyka jakimś pojęciem zagadkowym, to środkowe regiony kontynentu porośnięte ogromnymi dżunglami i puszczami równikowymi są szczególnie tajemnicze. Zawsze były to obszary wyjątkowo niebezpieczne dla Europejczyków. Opowiadano o nich nieprawdopodobne historie. Wielka puszcza, kraina o wiecznie wilgotnym, ciężkim powietrzu, ciągnie się na zachodzie Afryki prawie nieprzerwanie od Sierra Leone przez kraje Zatoki Gwinejskiej, sięgając w głąb, 100 do serca kontynentu i dalej na wschód, aż po prze- piękny masyw Gór Ruwenzori. Po południowej stronie równika puszcza dochodzi do środkowej części ogromnego kraju — Zairu. Jądro, centrum puszczy i Afryki to wiecznie zielone lasy strefy równikowej, porastające niemal całe dorzecze jednej z największych rzek świata — rzeki Zair, znanej jeszcze kilka lat temu pod nazwą Kongo. Właśnie tu, w środku Czarnego Lądu żyją Pigmeje — ludzie, dla których puszcza jest domem. Daje im schronienie przed piekącym słońcem równin; będąc dla nich łaskawa, pozwala szeroką ręką zbierać owoce, jagody, korzonki o słodkim smaku, grzyby, a także plastry miodu. Gdy trzeba, puszcza zsyła im w sidła lub pod łuk antylopę. Tylko im, mieszkańcom puszczy, znana jest tajemnica przyrządzania przysmaku z termitów (palce lizać, pod warunkiem zebrania ich w momencie roju). Dzieci lasu, Pigmeje, nie nadużywają wspaniałomyślności puszczy. Nie walczą z nią, a po prostu doskonale współistnieją, są jej częścią, tak jak wysokie drzewa, leopardy, ptactwo, małpy i specyficzna cisza puszczy. Dla Pigmeja puszcza stanowi naturalne środowisko. Chwalą się jnią nawet, jak gdyby byli jej właścicielami. Są \ wspaniale do niej dostosowani. Mali, silni, o krótkich nogach, wytrzymali na trudy, poruszają się niemal biegnąc, szybko, bezszelestnie, bezbłędnie. Stąd też nie bez racji nazywają oni plemiona murzyńskie Bantu i białych dzikusami, poruszającymi się niezdarnie, jak słonie profanujące jedność lasu, nie rozumiejącymi istoty życia puszczy. Obcy nigdy nie pozna tajemnic puszczy. Ten przywilej mają wyłącznie Pigmeje. Jest charakterystyczne, że niemal we wszystkich kulturach, tak ludności białej jak i afrykańskiej, las jest traktowany jako środowisko groźne, niezrozumiałe, którego należy się bać. Ludność afrykańska, mieszkająca w wioskach powsta- łych po wycięciu i wykarczowaniu dżungli, jedynie w ostateczności udaje się do lasu. Unika natomiast dłuższego przebywania na terenie groźnym, niosącym wiele niebezpieczeństw. Między dwoma grupami etnicznymi, Pigmejami i ludnością Bantu, o odmiennych cechach psychofizycznych, odmiennej kulturze, istnieją ścisłe związki się-gające czasów bardzo dawnych. Przypuszcza się, że rdzenną, najstarszą grupą Czarnej Afryki są właśnie Pigmeje, żyjący zawsze w środowisku leśnym. Wiele setek lat temu zostali oni zepchnięci przez plemiona Bantu nieco dalej w głąb wiecznie zielonego lasu. Ludność Bantu prowadzi osiadły tryb życia, uprawiając ziemię po wypaleniu i oczyszczeniu pasma lasu. Jej wioski powstają na ogół przy szlakach komunikacyjnych. Natomiast Pigmeje, lud koczowniczy, przenoszący co miesiąc, dwa swoje domostwa, budują szałasy na nowych miejscach, w pobliżu terenów łowieckich. Ich obozowiska koncentrują się w mniejszym lub większym oddaleniu, jednakże prawie zawsze wokół wiosek ludności Bantu. Pobieżnym obserwatorom, turystom, nieuważnym dziennikarzom wydawać się może, że między Pigmejami i ludnością Bantu istnieje specyficzna zależność, przypominająca swym charakterem stosunki niewolnicze. Dopiero bliższe poznanie warunków życia, zarówno Pigmejów, jak i sąsiadujących plemion Bantu, daje wyobrażenie o prawdziwych związkach. Otóż formalnie wygląda na to, że określona grupa Pigmejów jest „przywiązana" do danej rodziny z wioski. Bywają oni nawet dziedziczeni, podobnie jak przedmioty. Pigmeje są zobowiązani pracować na plantacjach bananów i kawy, pomagać w gospodarstwie, rąbać drewno, przynosić wodę, dostarczać zwierzyny leśnej. Wprowadzając europejskie kategorie rozumowania, trudno oprzeć się wrażeniu jednostronnej zależności, U2 Z drugiej jednak strony niepodobna nie dostrzec dóbr płynących w przeciwnym kierunku — od ludności wioski do obozu Pigmejów. Jest to specyficzna forma zapłaty za wykonaną pracę w postaci kiści bananów, misek ryżu czy też manioku. Ponadto nie do rzadkości należą sytuacje, kiedy Pigmeje nie pracując na gospodarstwie „swego pana" ani nie dostarczając mięsa z polowań 'dość ostentacyjnie żądają wspomnianych artykułów rolnych blef ująć, że rodziny pigmej skie głodują, gdyż złe duchy zabrały wszelką zwierzynę. Ludzie z wioski, przestraszeni tajemnicami lasu, łapią się na ten fortel, szczególnie wtedy, gdy przypomina się, że „pan" musi troszczyć się o poddanego. Na ogół tego typu tłumaczenie w pełni wystarcza i przynosi zamierzone efekty. Pigmeje między sobą wyśmiewają ludzi ze wsi, żyjących w ciągłym strachu przed duchami lasu. Dla mieszkańców wsi las jest symbolem sił tajemnych, mogących sprowadzić na wioskę klęski nieurodzaju, choroby. Tę obawę przed puszczą podsycają i wykorzystują do swych celów filigranowi spryciarze. Pomijając to, praktyka nie potwierdza jakiejś bezpośredniej zależności Pigmejów od mieszkańców wsi. Przecież ludzie puszczy mają do swej dyspozycji bardzo prostą broń. Mogą się zaszyć w lesie na tak długo, jak tego pragną. Dla wytłumaczenia się później, dlaczego nie przychodzili pracować na plantacje bananów, mają na poczekaniu wiele wiarygodnych odpowiedzi, które muszą wystarczyć za usprawiedliwienie panu ze wsi. A jeśli nie wystarczy? Przecież ludność wsi nie jest w stanie sprowadzić Pigmejów z puszczy i zmusić ich do pracy. Przy spiętrzeniu prac gospodarczych mieszkańcy wsi próbują zastosować różne sposoby nakłonienia Pigmejów do udziału w nich. Nie przybiera to jednak prawie nigdy formy groźby, a ma raczej charakter zaproszenia. I tak szefowie wioski posyłają synów i córki z darami do oko- licznych obozów łowieckich Pigmejów. Z tego widać, że w praktyce nie ma żadnych środków nacisku na dzieci puszczy. To właśnie one określają stopień i tempo współpracy, dwóch grup ludności. Wiele rodzin Bantu przekonało się, że lepiej wychodzi się na przy-chyłnym stosunku do „swoich" Pigmejów niż stawianiu kwestii pracy na ostrzu noża i próbach stosowania sankcji wobec nieposłusznych. Tym rodzinom w wiosce, które rozumieją Pigmejów i żyją z nimi w zgodzie, nigdy nie brakuje świeżego mięsa antylopy ani rąk do pracy w gospodarstwie. Tak więc współpraca, wymiana usług Pigmejów i ludności wiejskiej nie ma nic wspólnego z niewolnictwem, a przypomina raczej swego rodzaju symbiozę, przy czym faktycznie silniejszym partnerem wydaje się być grupa pigmejska. Obie strony zdają sobie sprawę z korzyści tego- typu / powiązań. Nie chcą więc ich zrywać. Mimo iż Murzyni Bantu patrzą na Pigmejów z wyższością, mówiąc o nich pogardliwie, domyślają się chyba, że Pigmeje nie są im dłużni w rozmowach we własnym gronie, nazywając swoich „panów" zwierzętami i dzikusami. Czasami związki dwóch grup przybierają bardziej jednoznaczny charakter, szczególnie wobec osób trzecich, zwłaszcza białych. Przypominam sobie, jak kiedyś odwiedziłem z przewodnikiem niewielką grupę Pigmejów, obozującą w pobliżu łowisk w Republice Środkowej Afryki, przeszło sto kilometrów na południe od stolicy kraju Bangui, w pobliżu miejscowości M'bałki, tuż przy granicy z Kongiem. Podczas długiej pogawędki, trochę nieśmiałej, początkowo nie klejącej się, nadbiegł ze wsi oburzony „właściciel" tej grupy Pigmejów. Leśni ludkowie stali się potulni, niemal . czołobitni, choć w oczach mieli chochliki wesołości. , Sytuacja wyjaśniła się bardzo szybko. Popełniłem niewybaczalną gafę, zachowałem się wbrew prawidłom tutejszego protokołu dyplomatycznego. Jak zawsze w 113 k Afryce, tak i tym razem, trzeba było bardzo uważać na zachowanie odpowiedniej kolejności spotkań — według starszeństwa. Należało najpierw zapytać o zgodę mieszkańca wsi na odwiedzenie obozu Pigmejów. . Po pewnym czasie krzyczący członek plemienia Isongo spuścił nieco z tonu widząc ewentualne korzyści dla siebie z zapoznania się białego z obozem i życiem Pigmejów. Dobiliśmy targu. Nie miałem wyjścia. Uzgodniliśmy, na co on przystał niezbyt chętnie, że zostanę bez ciekawskich ze wsi, a jedynie z przewodnikiem w obozie pigmejskim. Ten warunek umowy dawał gwarancję większej naturalności zachowań Pigmejów. „Pan" natomiast zastrzegł, iż wszelkie prezenty za informacje należą się jemu, a nie Pigmejom. Cóż z tego, skoro i tak w obozie pozostało sporo przedmiotów pochodzenia europejskiego. Były to skromne upominki za elementarne wtajemniczenie w życie i zwyczaje ludzi lasu, za umożliwienie udokumentowapia na taśmie filmowej ich codziennych czynności, za wysłuchanie ich śpiewu, obejrzenie tańca. Wieś, z którą związani są tutejsi Pigmeje, zamieszkała przez plemię Isongo, nazywa się Bagandou. Strefa ta jest w zasadzie nietypowa dla Pigmejów. Większość spośród 160 tysięcy Pigmejów afrykańskich przebywa bowiem w puszczach w dorzeczu wielkiego Zairu. Natomiast tu, w Republice Afryki Środkow&j, w najbardziej na północ wysuniętym skrawku lasu równikowego liczba leśnych ludków jest bardzo niewielka, gdyż nie przekracza nawet dwóch tysięcy. Z tego gdzieś około 800, współżyjących w kilkudziesięcioosobowych grupach tworzących odrębne obozy łowiecki p. koncentrowało się wokół Bagandou, w pobliżu rzeki Lobaye. Obozy są na ogół zlokalizowane głęboko w puszczy, kilka godzin drogi od wsi. Prowadzi do nich wąska 114 ścieżka, przecięta kilkakrotnie niewielkimi, leniwymi strumieniami. Nawet w dzień do obozu idzie się w półmroku. Pierwotny las równikowy to przede wszystkim wysokie, rozbudowane w górze drzewa, pozwalające człowiekowi na dość łatwe i szybkie posuwanie się. Natomiast pokazywane często na popularnych filmach zdjęcia tzw. nieprzebytej dżungli afrykańskiej przedstawiają las wtórny, w pewnym stopniu zdegenero-wany, powstały na terenach wypalonego i wykarczo-wanego lasu pierwotnego. W tej strefie klimatycznej niezwykle szybko, o ile nie przeszkadza człowiek, zasklepiają się puste plamy na płaszczyźnie zielonego lasu. Nowa puszcza jest znacznie trudniejsza do przebycia dla człowieka nie uzbrojonego w maczetę, którą wycina ścieżkę w splecionych przez naturę gałęziach, lianach, krzakach i niskich drzewach. Idąc ze wsi do obozu mieliśmy ułatwione zadanie. Ten wąski szlak był niemal stale używany. Szliśmy bez trudu. Tędy dość często podążali Pigmeje na plantacje bananów ż kawy oraz do gospodarstw wiejskich. Tym szlakiem synowie wodza wioski przychodzili do obozu Pigmejów z darami bananów, manioku, wina palmowego. Grupy społeczności pigmejskiej, tworząc wspólnotę łowiecką nie są zbyt liczne. Składają się średnio z około 50 osób, czyli z kilku do kilkunastu rodzin. Obozy są na ogół budowane w kształcie prostokąta lub kręgu. Każda rodzina ma swój niewielki — z reguły okrągły — szałas. Wszyscy dorastający chłopcy śpią w osobnym szałasie. Podobnie dziewczęta. Poza tym w obozie znajduje się przynajmniej jedno zacienione miejsce do prowadzenia przez kobiety wspólnych pogawędek. Przed chatami leży w dużym nieładzie sprzęt gospodarczy Pigmejów, a więc kosze, łuki, sieci. Według tradycyjnego podziału etnografów leśni ludko-wie należą do prymitywnych grup zbieracko-łowiec-kich. Kobiety — w zasadzie — trudnią się zbieraniem korzonków, owoców, grzybów i innych produktów 115 116 leśnych, zaś mężczyźni polowaniem. Jednakże podział pracy według płci nie jest wśród Pigmejów tak rygorystyczny jak u innych plemion afrykańskich. Mężczyzna pigmejski nie poczytuje sobie bowiem za dys-honor pielęgnowanie niemowlęcia lub zbieranie owoców puszczy. Bardzo istotną funkcję pełni kobieta przy tworzeniu obozowiska pigmejskiego. Ona pakuje sprzęty i przenosi je w ogromnych koszach na miejsce nowego postoju. Kiedy mężczyźni polują, ona buduje szałas. Czynność tę rozpoczyna od wyszukania odpowiednich gałęzi, wiotkich i względnie mocnych. Wbija je w ziemię, w odstępach około 30 cm, tworząc zamknięty krąg. Jedynie w miejscu, w którym przewiduje otwór wejściowy, pozostawia wolne pole. Elastyczne gałęzie zostają następnie zgięte do środka i spięte lianami tworząc ramy kopulastego szałasu. Aby uzyskać trwałe, względnie mocne ściany, wystarczy przepleść gałęzie tworzące konstrukcję chaty drobniejszymi gałązkami. Przypomina to trochę w mikroskali zbrojenie ścian betonowych w nowoczesnym budownictwie. Szkielet szałasu stworzony z gałęzi podlega dalszemu uzupełnieniu. Przykrywa się go dużymi, półmetrowej wielkości liśćmi mangongo, które kształtem podobne są do serca. Są one układane w taki sposób jak nasze dachówki, co daje w efekcie niemal wodoszczelne schronienie, nawet w okresie miesiąca ulewnych deszczów, gdy całe obozowisko zamienia się w grząskie bajoro. Wystarczy jedynie od czasu do czasu wymienić liść lub dodać kilka nowych, aby mieć gwarancję pełnej szczelności daehu. Zresztą nawet w porze deszczowej ulewa w puszczanie jest tak silna, jak w nie osłoniętych wioskach, na otwartej przestrzeni. W lesie natomiast, nawet podczas deszczów równikowych, krople spadające z szybkością pioruna tracą swój impet w zetknięciu z wysokimi drzewami. Mimo to zda- rza się niekiedy, że nowo zbudowany szałas gdzieniegdzie przecieka. Wtedy wystarczy przesunąć nieco, zawieszone liście i dach staje się znów szczelny. Chociażby dlatego warto mieć... żonę. No właśnie, w rodzinach pigmejskich mężczyzna może odpoczywać w czasie deszczu, natomiast do obowiązków jego połowicy należy dbanie o to, aby wnętrze szałasu było suche. Na niewygody z tego powodu cierpią mężezyźnf nieżonaci. Sami muszą bowiem budować i utrzymywać niewielkie gospodarstwo. O ile trudno wśród Pigmejów wydzielić przedmioty stanowiące własność określonych osób, to dom — szałas pigmejski należy zwyczajowo do kobiety. Jest terenem jej niepodzielnego władania. Szałas służy Pigmejom jedynie jako schronienie przed kaprysami pogody. Stąd też sprzęty w jego wnętrzu ograniczają się w zasadzie do kilku bali drewna, które pełnią funkcję łoża. Z tego typu miejsca spo-czyriku korzystają dzieci i młodzi chłopcy, podczas gdy dorośli śpią na ziemi pokrytej liśćmi. Poza tym w dni niepogody przenosi się do szałasu ognisko. Niekiedy wewnątrz chaty znajdzie się przypadkowo jakieś naczynie do warzenia strawy. I to właściwie wszystko. Natomiast wszelkie pozostałe sprzęty: kosze, broń myśliwych, siatki leżą w nieładzie wokół szałasu lub wiszą na drzewach. Dzień w obozie pigmejskim rozpoczyna zwyczajowo hałas biegających chłopców, którzy krzykiem i mocnymi uderzeniami w ściany szałasów budzą poszczególne rodziny. Kobiety, o ile uda im się wstać nieco wcześniej, robią szczególnie staranną toaletę, zwracając uwagę na wszystko, co może podkreślić ich urodę. W oczach Pigmejów, zgodnie z ich pojęciami piękna, kobieta szczególnie urodziwa winna mieć zęby spiłowane w spiczaste trójkąty i nacięcia w górnej wardze, tak duże, żeby dostrzec można było dziąsła (co Euro- 117 118 pejczykowi wydawać się może co najmniej nieestetyczne), a ponadto brzuch powinien być bogato zdobiony tatuażami i nacięciami. Pigmeje, tak'mężczyźni jak i kobiety, chodzą ze względu na klimat prawie bez ubioru, przepasani jedynie na biodrach opaską. Kobiety przywiązują szczególną wagę do malowania ciał. Jest to cały świat mody i gracji. Tak jak u białych strój" podkreśla elegancję i dobry smak damy, tak u Pigmejów tę samą funkcję pełni odpowiednie pokolo-rowanie ciała. Właśnie rano, jeśli pozwala czas lub dzień jest szczególnie uroczysty, kobiety upiększają ciała, pomagając sobie wzajemnie. Następnie przygotowują posiłek na ogniu przed szałasem. Jeśli puszcza łaskawa jest dla Pigmejów, na śniadanie jedzą pieczone mięso z dodatkiem korzonków, grzybów i przypraw oraz smażone banany lub ciemny chleb, zdobyty we wsi murzyńskiej. W czasie przygotowywania posiłku przez kobietę, mężczyźni snują plany dotyczące miejsca i taktyki polowań w danym dniu. Przygotowują także i naprawiają sieci, naciągają odpowiednio cięciwy łuków, sprawdzają drzewca ' strzał i ostrzą włócznie. Po posiłku, przed wyruszeniem na łowy, odbywają się tańce rytualne. Ich najważniejsza część polega na imitacji przez myśliwych tych zwierząt, które pragnęliby upolować. Rozpoczęcie łowów poprzedza rozpalenie za obozem pod dużym drzewem „ognia polowania", który ma symbolicznie łączyć myśliwych współdziałających w trakcie łowów. U Pigmejów źle są widziani indywidualiści. Zresztą i tak warunki życia oraz polowania narzucają konieczność współpracy w ramach grupy. Jedynie wspólny trud, zwłaszcza w przypadku polowań na dużego ^zwierza lub łowów na sieć, a więc polowania z nagonką, może dać pełne kosze mięsa. Mężczyźni ustawiają w puszczy na odcinku 100—200 metrów sieć, umocowując ją dostatecznie silnie, aby zwierzęta nie mogły przejść pod nią lub przeskoczyć górą. Natomiast jako nagonka na dany sygnał wyruszają z okrzykami kobiety i dzieci. Bywa, że duch puszczy jest łaskawy dla grupy. Jednak nawet wówczas, gdy wyniki łowów są raczej mizerne, upolowaną zwierzynę dzieli się wedle klucza ustalonego tradycją w ten sposób, aby wszystkie rodziny w grupie mogły zaspokoić minimum potrzeb, bez względu łia to, czy brały udział w łowach, czy też nie mogły w nich uczestniczyć. W południe, po posiłku, wszyscy odpoc2ywaJ^ w obozie. Wieczorem mężczyźni poruszający się marud-nie po obozie siadają zwykle przy ognisku, popijając liko — rozgrzewający i podniecający gorzki napój, napar z leśnych jagód, orzechów i ziół. Wtedy starcy opowiadają długie legendy z historii grupY, przerywane niekiedy wspomnieniami z polowań. Pigmeje, jako ludzie bardzo weseli, przy okazji odtwarzania jakiejś sytuacji z łowów na poły niebezpiecznej> na poły komicznej wybuchają śmiechem. Gdy mężczyźni są szczególnie uradowani, wtedy klepią się pod pachami, a nawet ze śmiechu pokładają się i tarzają na ziemi. Życie w obozie pigmejskim jest bardzo demokratyczne. Członkowie grupy mogą brać udział %ve wszystkich przedsięwzięciach kolektywu, zarówno ^ polowaniu jak i w odpoczynku czy zabawie. W przeciwieństwie do innych społeczności afrykańskich kobiety są niemal równoprawnymi partnerami mężczyzn. Ich zdanie waży na decyzjach dotyczących grupy- Tylko w jednej sytuacji kobiety są pomijane przez mężczyzn. Ma to miejsce podczas symbolicznego śpiewu w puszczy, tzw. molimo, czyli głosu lasu, powstającego w długiej trąbie-rurze, wyżłobionej z młodego drzewka o miękkim rdzeniu. Miejsce schronienia jnolimo w puszczy znać mogą wyłącznie wtajemniczeni tn^zczy 119 i 120 źni. Pigmeje wywołują molimo wówczas, gdy w obozie dzieje się coś niedobrego, np. ktoś umarł, członkowie grupy chorują lub łowy są zbyt skąpe, aby wyżywić wszystkie rodziny. Natomiast wtedy, gdy całej grupie się szczęści, Pigmeje słuchają molimo i śpiewają na cześć dobrego lasu. Śpiewu molimo mogą słuchać wyłącznie dorośli mężczyźni, skupieni wieczorem przy ognisku. Jedno z największych przestępstw Pigmejów polega na zaśnięciu podczas śpiewu molimo. Nie wolno tego robić nawet wtedy, gdy śpiew trwa do bardzo późna w nocy. Takie zachowanie mężczyzny traktowane jest jako obraza puszczy. Jeśli następnego dnia po śpiewie molimo przewidziano opuszczenie dotychczasowego obozowiska, wówczas przygotowuje się cały skromny dobytek do przeniesienia na nowe miejsce, tak aby kobiety mogły z samego rana spakować przedmioty do koszy. Bodaj najważniejszą rzeczą ze starego obozowiska jest żarzący się węgielek, owijany w wilgotny liść. Krzesanie ognia należy bowiem do czynności pracochłonnych i dość skomplikowanych w warunkach dużej wilgotności powietrza. Stąd też łatwiej przenieść tlące się drewienka, które bardzo szybko dadzą ciepło buchającego ognia na nowym miejscu postoju. Pigmeje są unikalną grupą etniczną w Afryce, noszącą ciężary nie na głowie, lecz na plecach. Jest to uzasadnione warunkami środowiskowymi. W puszczy, gdzie "trzeba się czasami przedzierać przez niedostępne gąszcze, nie jest możliwe niesienie kosza na głowie. Sposób noszenia ciężarów przez Pigmejki, bo one na ogół przenoszą dobytek rodzinny, przypomina po trosze sposób afrykański, a po trosze europejski. Otóż, mimo że Pigmejki nie umieszczają ładunku wprost na głowie, to jednak pas z łyka przewiązujący kosz mocują wokół głowy na wysokości czoła. Czasami zwalniają nacisk ciężaru rękoma, opuszczając wtedy gło- Zasadnicze grupy etniczne Afryki Bontu Hotentoci Pigmeje j + + j Indomelanezyjczycy 121 122 wę w dół. Misternie plecione kosze są obszerne. Sięgają prawie połowy wysokości Pigmejki. Czasami obok matki idzie jedna, dwie lub trzy malutkie córeczki, które jak wszystkie dzieci na świecie, pragną naśladować mamę. Niosą zatem niewielkie koszyczki, raczej zabawki, wraz z jakimiś drobiazgami z gospodarstwa. Kobiety wyruszają z obozu na ogół wcześniej niż mężczyźni. Idą z ciężarem wolno, głośno rozmawiają lub śpiewają. Starają się jednak unikać krzyków. Zgodnie z tradycją uważa się, że mogłyby one „zabić łowy". Wędrując,, Pigmejki zbierają po drodze grzyby, owoce i korzonki. Tylko wtedy, gdy deszcz wisi w powietrzu, karawana kobiet przyspiesza. Bardziej zwinne pomagają maruderkom. Trzeba przecież jak najszybciej zbudować szałas i pokryć go wodoszczelnymi liśćmi mangongo. W obozie pigmejskim jest zawsze gwarno. "Spore stadko dzieciaków rozbawionych, wolnych od wszelkich -trudów i trosk kręci się pod nogami matek warzących strawę. Dzieci są ozdobą obozu. Dorośli przepadają za nimi. Ciekawe, że wszystkie szkraby są traktowane przez Pigmejów jak własne potomstwo. Kiedy trzeba wlepić któremuś klapsa, żaden z rodziców nie ma o to pretensji. Widocznie był to właściwy środek karcący rozzuchwalonego szatanka. Dzieci mają w pobliżu obozu specjalny plac zabaw, zwany bopi. Najbardziej ulubione są zabawy prowadzone pod okiem starców: w dorosłych, w polowanie, w budowę chaty, w poszukiwanie jadalnych korzonków, w śledzenie zwierza. Nie wiadomo, kiedy zabawa przeradza się w prawdziwe łowy, huśtanie na lianach i wspinaczka po drzewach w prawdziwe poszukiwanie plastrów miodu złożonego przez pszczoły wysoko nad ziemią, a zabawa w szałas w rzeczywistą konieczność zbudowania schronienia przed nadchodzącym deszczem. Młody chłopiec staje się stopniowo mężczyzną. Jed- nakże wszelkie prawa uzyskuje dopiero po przejściu inicjacji — wprowadzeniu go w tajemnice i tradycje grupy. Ponadto kandydat na myśliwego musi wykazać się sprawnością i wytrzymałością. Ostatecznym przypieczętowaniem prób, niejako świadectwem dojrzałości, jest wykonanie ostrzem strzały prostopadłych nacięć na czole i nad oczyma. W niewielkie ranki starsi zasłużeni myśliwi plemienia wkładają drobno utartą mieszaninę zawierającą wyciągi z różnych roślin puszczy. Każdy, kto ma na czole, a więc w sobie, drobną cząstkę puszczy, jest dzieckiem lasu. Tylko tu może czuć się szczęśliwy. Paradoks polega na tym, że puszcza jest łaskawa dla grupy, dla kolektywu, przynajmniej dla kilku współdziałających ze sobą rodzin. Natomiast ten wiecznie bujny, zielony las staje się śmiertelnie niebezpieczny, jeśli próbuje się żyć w nim pojedynczo, bez pomocy towarzyszy, myśliwych. Najwyższą karą, praktycznie wyjątkowo rzadko stosowaną w społeczeństwach Pigmejów, jest kara opuszczenia grupy i obowiązek „pójścia w puszczę". Ostateczny wyrok oznacza za każdym razem tylko jedno — wcześniejszą lub późniejszą śmierć. W dżungli nikt nie może żyć sam. W tej sytuacji współdziałanie z innymi jest podstawą życia społecznego. Wszelkie sobkostwo grozi karą najwyższą. Niewiele jest przestępstw, za które niepisany kodeks prawny Pigmejów przewiduje banicję — wygnanie w puszczę. Do najcięższych z nich zalicza się kradzież. Jest ciekawe, że prawo tradycyjne karze wyłącznie kradzieże dokonane na ludziach lasu. Natomiast okradanie mieszkańców wioski nie powoduje ta-kich konsekwencji. Należy nawet do dobrego tonu oszukanie swych panów i kradzież owoców z ich plantacji. No tak, ale przecież mieszkańcy wsi — tłumaczą Pigmeje — nie są normalnymi ludźmi. Boją się bowiem puszczy, doszukując się w niej obecności złych duchów przynoszących choroby, nieszczęścia, szkody w gospodarstwie. Jakże można traktować ich jak ludzi, sądzą Pigmeje, skoro zupełnie nie rozumieją puszczy, są wręcz jej wrogami. Pigmeje należą do unikalnej grupy, etnicznej również z tego względu, że w ich życiu społecznym nie istnieje formalna organizacja typu rada rodu, starszyzna plemienna, wodzowie, jak jest w innych plemionach afrykańskich. Mimo to wszystkie istotne sprawy grupy, wszelkie spory rozwiązuje się bardzo efektywnie, szybko i niezwykle prosto. Przy łagodniejszych przewinieniach wobec grupy stosuje się najprostszą pod, słońcem karę — kilka szturchańców, co z reguły delikwentowi wystarcza. Do podejmowania decyzji większej wagi wyłania się okresowo dwóch — trzech mężczyzn, wybitnych myśliwych i prawych członków plemienia, o dużym autorytecie, którzy otrzymują tymczasowe uprawnienia decydowania o powierzonych im sprawach grupy. Na ogół jednak większość •decyzji bieżących podejmuje cała grupa po długich debatach i hałaśliwych przekomarzaniach. Początkowo nie zawsze jednomyślni, jakie miejsce wybrać do polowania, na co podjąć łowy, po przyjęciu przez grupę określonej decyzji nie dyskutują jej zasadności, nikt też nie stara się jej podważyć. Pigmeje mogą różnić się opiniami na wiele spraw codziennych. Są jednak jednomyślni co do samej istoty i charakteru życia w puszczy. Rządy części państw afrykańskich, w lasach których żyją Pigmeje, próbują oferować najmniejszym ludziom świata nowy styl życia, namawiając ich przy tym do porzucenia dżungli. Buduje się dla nich wioski na wzór wiosek murzyńskich. Władze podejmują próby nauczania ich uprawy bananów, manioku, jamu. Jest to bezskuteczne. Pigmeje chcą zostać na zawsze ludźmi lasu. A przy tym trze-124 ba zauważyć, że dla przedstawicieli lokalnej admini- stracji problem pigmejski jest trochę wstydliwy. Nie bardzo wiadomo, z jakim nastawieniem rozmawiać o nich w obecności cudzoziemców. Właściwie trudno dowiedzieć się czegoś konkretnego o planach i koncepcji stworzenia Pigmejom współczesnych warunków bytowania. Jedynie przypadek sprawił, że udało mi się uzyskać nieco więcej informacji na ten temat. Będąc we wspomnianym już Bangui, stolicy Republiki (od 1977 r. Cesarstwa!) Afryki Środkowej, interesowałem się, jak w innych krajach Czarnego Lądu, które odwiedziłem, rozwojem organizacji dziecięcych i młodzieżowych. W tym celu umówiłem się telefonicznie na spotkanie z instruktorami pionierskimi w gmachu władz ich organizacji. I tam właśnie, pośród innych, spotkałem Pigmeja w... mundurze pionierskim. W trakcie całej rozmowy, mimo że problemy działalności . tej organizacji były ciekawe, czekałem z niecierpliwością na koniec spotkania. Wtedy — myślałem — będę mógł podejść do Pigmeja, by poprosić go o spotkanie i dyskusję na pasjonujący mnie temat — tradycja pigmejska a nowoczesność. Zgodził się i to nadspodziewanie łatwo. Powiedział: „Nie jesteś zachodnim dziennikarzem szukającym egzotycznych nowinek na kontynencie afrykańskim, a do tego łączy nas wspólna idea pionierska". Na odchodne, po ustaleniu spotkania na późne popołudnie, zapowiedział: „Uważaj, zrobię ci niespodziankę". Długo zastanawiałem się nad tą niespodzianką. W małej kafejce, gdzie się umówiliśmy, składałem właśnie gazetę, by poprosić przechodzącego kelnera o coś do picia. Zaniemówiłem. Nie mogłem wykrztusić słowa, zapomniałem języka. Kelner był również Pigmejem. Co u licha — pomyślałem — czy wszędzie, gdzie się obrócę, właśnie w mieście, a nie w gęstej dżungli afrykańskiej, jak pouczano mnie dotychczas, są Pig- 185- 126 w^^włczesriej urbanizacji me Dyia cua nicn p Już po kilku minutach oczekiwania rozwiał te wątpliwości mój rozmówca, o dźwięcznym imieniu Kenge. — Spośród naszych towarzyszy z lasu — powiedział — wyłącznie my trzej mieszkamy tu w stolicy. — Jak to trzej? — zapytałem. — Na razie jest was dwóch. — Ano, tak — zreflektował się — szukałem nawet naszego trzeciego druha. Jest mechanikiem samochodowym. Musiał niestety wyjechać w teren naprawić ciężarówkę z bawełną wiezioną z Czadu. Kenge spojrzał na mnie z pytaniem w oczach: to chciałbyś wiedzieć? Nie czekając na szczęście na odpowiedź, bo nie bardzo wiedziałem, od czego zacząć ,— wszystko było ciekawe — zaczął długo, długo gawędzić. Zazdrościłem mu. Był encyklopedią haseł pig-mejskich. Znał nie tylko codzienne sprawy swojej grupy, czuł puszczę, potrafił polować, ale zbierał także wszystkie nadchodzące nowinki naukowe, materiały historyczne, etnograficzne i antropologiczne dotyczące Pigmejów. A przy tym mógł większość tez ba- ! daczy poddać krytycznej ocenie. Przecież płynęła w nim pigmejska krew. Zadziwił mnie, kiedy zaczął cytować wczesne informacje piśmiennictwa europejskiego dotyczące Pi*mer jów. Pierwsze źródła pisane, w których można już znaleźć krótkie zapiski o leśnych ludziach, pochodzą z Egiptu sprzed dwóch i pół tysiąca lat przed nasza erą, kiedy to wysłano w głąb Czarnego Lądu wyprawę w poszukiwanie źródeł Nilu. Znany jest także raport jednego z dowódców, znaleziony w grobowcu faraona Ne-frikare. W raporcie przedstawiono m.in. życie tajemni- j czego ludu o niewielkim wzroście z głębi puszczy, lu- ' du wesołego, tańczącego i śpiewającego. Następne informacje z okresu starożytności pochodzą od Ho^iera . 140 cm, zaczęto nazywać Pigmejami od greckiego słowa pygmaios, co znaczy: wielkości pięści, czyli karłowaty. Mitologia grecka umiejscawiała Pigmejów w Etiopii, kraju, w którym — według ówczesnych podań — brał początek Nil. W późniejszym okresie dochodzi do zatarcia informacji o Pigmejach. Jedynie czasami spotkać można na mapach w średniowiecznej Europie nieśmiałe próby umieszczenia tych ludów gdzieś w środku Afryki. Na ogół jednak wszelkie opowieści o Pigmejach traktowano jak bajki, nie uważając ich za ludzi, lecz w najlepszym przypadku za duchy lub zwierzęta żyjące w puszczy. Z drugiej strony opinie te mogły być wywołane, jak się wydaje, nie tylko niskim wzrostem Pigmejów, lecz także dziwiącym przybysza charakterystycznym kształtem twar-rzy, a szczególnie nosa prawie tak szerokiego jak usta. Ponadto Pigmeje nie nosili ubrań, co dla purytań-skiej Europy było objawem dzikości. Jeszcze nawet do XVIII wieku w krajach „cywilizowanych" poważnie wątpiono w istnienie Pigmejów. Na dobrą sprawę badania nad tą grupą etniczną rozpoczął dopiero w latach dwudziestych bieżącego stulecia Austriak Paul Schebesta. Od tego czasu wiele ekspedycji wyruszało w głąb dżungli. — Niestety, prawie zawsze badania nad naszymi grupami — powiedział Kenge — były prowadzone niejako pod czujnym okiem mieszkańców wiosek, czyli formalnie naszych panów. Pigmeje zachowują się zupełnie odmiennie w obecności obcych, a szczególnie przedstawicieli afrykańskich plemion Bantu. Aby poznać prawdziwe oblicze Pigmejów, trzeba przebywać z nimi w lesie, w ich żywiole, współuczestniczyć w polowaniach, pracy, kłótniach i zabawie. Wtedy do- cza. I właśnie w tym momencie była stosowna chwila i — jak sądziłem — aby zaspokoić moją ciekawość, która zrodziła się już podczas pierwszego spotkania z Kenge. — Jak to się stało — zapytałem — że ty i twoi dwaj współbratymcy żyjecie w mieście? Przecież jest to sprzeczne z naturą puszczy, ze znamionami, które masz na czole. — Tak — odpowiedział — oczekiwałem tego pytania. Widzisz, my jesteśmy pierwszymi w tyra kraju. W Zairze, Burundi i Rwandzie, gdzie żyje przeszło 150 tysięcy Pigmejów, można chyba na palcach jednej ręki policzyć tych, którzy wybrali miejski tryb życia. W sumie kilkunastu nas stanowi grupkę emisariuszy naszego plemienia. Przeszliśmy do świata współczesnego bez etapów przejściowych, od razu z lasu. Już dawniej, wiele setek lat temu, kilku Pigmejów wywieziono na dwory europejskie, pokazując ich jak ciekawe okazy w ogrodzie zoologicznym, chociaż niektórzy z Pigmejów radzili sobie zupełnie dobrze po krótkim pobycie w Europie z arkanami życia towarzyskiego. Obecnie nasza sytuacja jest zupełnie odmienna. My sami wybraliśmy drogę do nowoczesności, do cywilizacji bez przymusu. Zresztą muszę powiedzieć, że w nasze ślady idą następni. W Bagandou, wiosce, którą odwiedziłeś poprzednio — kontynuował Kenge — chodzi już do szkoły dwóch następnych współplemieńców. Na razie starsi myśliwi patrzą karcąco na te przejawy niesubordynacji względem tradycji. Jak widzisz — kończył Kenge — paradoksalne ścieżki historii doprowadziły do tego, że będąc najstarszą grupą etniczną, rdzenną ludnością Afryki za-128 mieszkującą puszcze, pozostaliśmy przez wiele setek rme'"Kultury materialne]. Teraz ńadśzeclf czas dobicia do czołówki, włączenia się w nowoczesne życie Czarnego Lądu, biorąc to, co dobre, a pozostawiając w naszej mentalności wszystko, co najlepsze z tradycji ludzi z lasu. Zdaję sobie sprawę, że proces przechodzę-. nia do współczesności nie będzie krótki. Wymaga on dziesięcioleci. Jednak takie są chyba koleje naszej grupy — skończył Kenge. Dziękując za rozmowę odpowiedziałem mu, że głęboko w to wierzę. 130 Czy Sahara dzieli? Malowidła i ryty naskalne. Współczesne bogactwa Sahary. Płynne złoto — ropa naftowa. Kto bogaci się z eksploatacji złóż pustyni? Najazd geologów. Jak przewozić gaz przez tysiące kilometrów? Czy Sahara będzie znów zieloną krainą? Człowiek głodny nie zna czasu przyszłego. Ginące oazy. Susza w strefie Sahelu. Najmniejsza kawiarnia na świecie. Sahara jest matką życia. Na dźwięk słowa Sahara nasuwają się natychmiast skojarzenia z lektur szkolnych. Pustynia, piasek, fatamorgana, upał, brak wody. Wszystko to częściowo jest prawdą, ale... Niemal wszyscy pamiętamy, że ta największa na Ziemi strefa pustynna, rozciągająca się od Oceanu Atlantyckiego do Morza Czerwonego, zajmuje ogromny pas Afryki o długości przeszło pięć i pół tysiąca, zaś j szerokości nieco ponad dwa tysiące kilometrów, czyli łego kontynentu europejskiego. Oddziela ona dość wyraźnie Afrykę arabską od Afryki Czarnej, dwie, jakże różne strefy zarówno z punktu widzenia krajobrazu, roślinności, świata zwierzęcego, jak i typów ludzkich, społeczeństw o odmiennych systemach wartości, odmiennych kulturach. Kiedy widzi się, wędrując po Saharze, dość ożywio-¦ ny ruch współczesnych karawan ciężarówek, mikrobusów bogatych turystów, jeepy geologów, a jedynie z rzadka i w oddali sznurek powolnych wielbłądów, aż korci spytać — jakże to, czy kraina saharyjska zawsze tylko dzieliła, była wyłącznie martwą, spieczoną skorupą bez życia? Czy dopiero współczesność przebudziła te ziemie? Wyświetlenie przeszłości Sahary przypomina trochę rozwiązanie zagadki detektywistycznej. Prawie każdy czytając dobrze napisany kryminał ma już na ogół od pierwszych stron własną koncepcję rozstrzygnięcia zagadki, która jednak często w ostatnim rozdziale bierze całkowicie w łeb. Historia piasków i kamieni saharyjskich także przeczy utartym sądom. Będąc bardzo precyzyjnym, należałoby o najdawniejszych czasach mówić w trybie przypuszczającym. Wiąże się bowiem z nimi wielce prawdopodobne hipotezy, stawiane przez wielu badaczy, ale zawsze jednak są to hipotezy, przynajmniej w stosunku do okresu poprzedzającego źródła pisane — rzymskie i arabskie — ujawniające fragmenty krajobrazu i życia codziennego ludzi na Saharze. W odległej przeszłości, bowiem do okresu wczesnego neolitu (czyli około sześć tysięcy lat temu), pustynia była względnie wilgotna. Archeologowie odnaleźli liczne ślady obozowisk ludzkich z tamtych czasów, świadczące o dość gęstym zaludnieniu dzisiejszych bezwodnych obszarów. Nie są odosobnieni naukowcy 131 132 kilka tysięcy lat temu, Sahara była regionem zielo-"^ nych sawann bogatych w zwierzynę. W ówczesnej dobie te żyzne tereny, zamieszkiwała ludność czarnoskóra, żyjąca z myślistwa, zbieractwa i "częściowo rybołówstwa (!). Jakie są dowody na te, wydawałoby się fantastyczne wprost, przypuszczenia? Twierdzenia badaczy nie mieszczą się wprost w głowie laikowi wędrującemu współcześnie szlakami saharyjskimi, napotykającemu jedynie od czasu do czasu pustynne perły życia, mikroorganizmy społeczne — zielone oazy otoczone wokół przyrodą nieprzystępną, dziką przez swą jednolitość i pozorną nudę. Wystarczyło tylko kilka tysięcy lat, aby zielona, kwitnąca, a może nawet żyzna Sahara zmieniła swe oblicze. Niemalże nieprawdopodobne. A jednak. Duży szok przeżywa chyba każdy, kto po raz pierwszy widzi odkryte kilkadziesiąt lat temu przez fran-¦ cuskiego archeologa Henri Lothe'a malowidła, ryty i inne skalne obrazy sprzed wielu, wielu setek lat. Aż dziw bierze. Wystarczy spojrzeć na mapę. Prawie w samym środku Sahary. Niewielka algierska miejscowość Tassili-n-Azdżer zrobiła w ostatnim okresie ogromną karierę. Zjeżdżają tu teraz majętni turyści, znudzeni już wszystkimi cudami świata, plastycy, włóczykije poszukujący przygód. Będąc nawet o tysiąc kilometrów od tego miejsca warto nadłożyć drogi. To tu właśnie można odnaleźć dowody na istnienie Sahary zielonej, bogatej w zwierzynę, zaludnionej. W grotach i zagłębieniach skalnych, dość wysoko nad głową, dostrzec .można tajemnicze figury i znaki, z których znaczna część przypomina niezdarne kolorowe rysunki dzieci. Bliższe zapoznanie się z malowidłami naskalnymi odsłania przed nami tajemnice dawnych dziejów tej krainy. Jakiż urok mają te zatarte przez czas ry-j sunki. Tematy malowideł są na ogół związane z polo-^ strawy. Artyści sprzed wieków kochali chyba najbardziej scenę przedstawiającą wojowników uzbrojonych w dzidy, szarżujących na słonie lub nosorożce. Niejako na drugim planie takich malowideł spacerują spokojnie strusie i antylopy. Nawet przypadkowego obserwatora urzekają barwy. Na twarzach wszystkich ogląda- • jących pojawia się podziw- dla ówczesnych artystów, którzy musieli być mistrzami w swym fachu. Tak dobierali odpowiednie barwniki naturalne, że mimo u-pływu wielu wieków malowidła są dobrze czytelne. W wielu innych miejscach na Saharze można znaleźć ry-. ty, nie barwione rysunki, przedstawiające krajobraz, wojowników, zwierzęta, sceny polowań. Jadąc z północy, od strony Algierii, dociera się w strefie przygranicznej z Marokiem do sporego miasta Bćchar. Stąd już tylko kilkadziesiąt kilometrów boczną odnogą szosy saharyjskiej do oazy Taghit. Stara jej część jest jak gdyby obwarowana, prowadzi do niej wyłącznie jadna brama, tuż przy niewielkim sklepiku z artykułami spożywczymi i technicznymi. Wchodząc do oazy odczuwa się ulgę. Główna kręta ulica przykryta jest liśćmi palmowymi, co gwarantuje przyjemny chłód. Nieliczni mieszkańcy poruszają się w półmroku. Tylko od-czasu do czasu spotkać można odsłonięty dach wewnętrznego korytarza — ulicy, co daje nieco więcej światła w promieniu kilkudziesięciu metrów. Jak tu w tych ciemnościach znaleźć dom Ahmeda, młodego arabskiego przewodnika, poleconego nam w szkole średniej w Bćchar jako świetnego znawcę okolicznych rytów naskalnych. Powiedziano nam jedynie, że mieszka gdzieś na końcu oazy. Nie było kogo spytać. Domy arabskie cechują się bowiem tym, iż od strony ulicy brak jest jakichkolwiek otworów okiennych, zaś wysoki mur lub gliniany płot odgradza podwórze od spojrzeń ciekawskich. Z ulicy na podwórze 133 I guły zamkniętą. Dopiero pomoc małych chłopców, któ-^J rzy wychylili głowy zaciekawieni rozmowami w dziw- i nym języku, okazała się skuteczna. Ahmed wylegiwał ' ' się na dywanie. Była przecież pora sjesty. Zdziwiony naszą niecierpliwością zgodził się na pierwszy reko-• nesans jeszcze tego samego dnia, późnym popołudniem. Nie barwione ryty naskalne umieszczano na ogół, tak jak i w tej oazie, jednym z największych na Saharze zbiorowisk tych rysunków, na otwartych ku słońcu występach skalnych, małych płaskowyżach, kilkaset metrów powyżej doliny porośniętej palmami daktylowymi. Z naszego obozu rozbitego tuż pod dwoma kilkudziesięciometrowymi wydmami,. kilometr za oazą, w pobliżu nowej szkoły i elektrowni dojechaliśmy do wąwozu samochodem. Stąd ścieżka prowadzi najpierw przez ogrody daktylowe i niewielkie poletka warzywne oraz mały, leniwy sztuczny kanał nawadniający, a następnie wchodzi w strefę odkrytych skał. W tym miejscu jak gdyby niewidzialna siła ucięła pustynię piaszczystą i zmieniła ją w pustynię Skalistą. Po krótkim marszu w górę wchodzimy na płaskowyż z dużą ilością niezdarnie porozrzucanych przez naturę ogromnych, kilkusettonowych bloków skalnych. To tu. Raj dla oka. Setki, a może i tysiące ry-v tów, rysunków naskalnych, obrazujących* codzienny trud mieszkańców okolicy sprzed setek lat. — Tylko nie nabierzcie się, nie wszystkie są autentykami — ostrzegł nas Ahmed. — Kilka procent rysunków, dokładnie wiem które, zostało wykonane rękami dowcipnych uczniów z pobliskiej szkoły. Teraz ostro zabraniamy tego typu żartów. Muszę jednak powiedzieć, że ukazało się nawet kilka prac popular-134 nych, w których przedstawiono zdjęcia dobrze podro- stuleci. Dopiero teraz zrozumieliśmy, dlaczego tak gorąco namawiano nas w Beehar do wzięcia przewodnika. Ahmed był prawdziwym znawcą rytów. Mówił uie tylko o miejscach ich znalezienia ale wyjaśniał wiele szczegółów niektórych trudno czytelnych rysunków, znał hipotezy naukowe związane z konkretnymi rytami, poddawał je własnej, krytycznej ocenie. Trudno nawet oszacować, w ilu miejscach na Saharze są zlokalizowane te najwcześniejsze galerie świata, galerie sztuki praczłowieka. Porównywanie ich z najwspanialszymi muzeami współczesnymi nie jest chyba przesadą, skoro wielu mistrzów nowoczesnej plastyki wystawiających swe prace w najsłynniejszych galeriach łącznie z Picassem przyznawało się do inspiracji twórczej mistrzów (rytów i malowideł neolitycznych. Niektórzy powątpiewają w bogactwo krajobrazowe, zwierzęce i roślinne pra-Sahary. Uzasadniają natomiast obecność i tematykę rytów wyobrażeniami i marzeniami ludności pustynnej o krainie szczęśliwości, pełnej zwierzyny, mitycznym raju będącym przeciwieństwem twardej walki ludzi pustyni z otaczającą przyrodą. No cóż, argumenty byłyby nawet do przyjęcia, gdyby napotkano w jednym, dwu, powiedzmy kilku miejscach rysunki przedstawiające szczegółowe obrazy polowania, broń myśliwską, technikę łowów. Tłumaczyć można by wtedy takie przypadkowe znaleziska wędrówkami i kontaktami dwóch grup ludności — rzekomych plemion pustynnych i plemion myśliwskich — żyjących o wiele dziesiątek dni drogi na południe. Przypuszczenia tego typu podważa ogromna liczba miejsc z rytami wykonanymi w podobnej formie, przy użyciu takich samych lub bardzo zbliżonych technik. 133 136 W tej sytuacji niema* u^ -j~----j - - .- rysunki naskalne ryte przez wiele setek lat zgodnie z tradycją ludu saharyjskiego utrwalały na zawsze szczegóły życia codziennego, obrzędów i kultury te} grupy etnicznej. Wykorzystując odkrycia archeologów, skromne jeszcze ale już dostatecznie pewne co do stopnia prawdopodobieństwa, można przyjąć, iż kilka tysięcy lat temu na południowych i północnych krawędziach Sahary istniały liczne ośrodki wymiany handlowe], duże miasta, które stały się centrami władzy nowych organizacji państwowych. Przez martwe ta] rejon} prowadziło wiele transsaharyjskich szlaków handlo- wych. . . v , Stosunkowo niedawno udowodniono, ze juz ^arxa-eińczycy wymieniali towary przemierzając Saharę z północy na południe. Przedmiotem handlu była z 3ed-Tej strony Ll saharyjska - produkt niezwykle poszukiwany na obszarze Afryki'Zachodnie], zas z drugiej - złoto, którego brak odczuwano na terenach po~ Lżonych na północ od Sahary. Ponadto do Afryk, Czarnej importowano wtedy ze strefy śródziemnomorskiej bardzo cenione produkty z miedzi, a także tkaniny barwione na czerwono i niebiesko oraz perły szklane. Równocześnie do północnej Afryki kierowano ambrę, zbieraną u wybrzeży oceanu. Nieco później do oaz sa-haryjskich przywożono proso, sorgo i inne produkty rplne. Mimo że szczególny rozkwit tego typu handlu przypada'na IX-XV w., kiedy pustynię przemarzały codziennie setki i tysiące wielbłądów, to jednak wymiana towarowa o tym charakterze utrzymała się niemal do współczesności. Zasadniczej zmianie uległ jedynie środek transportu. Pierwotnie bowiem produkty przewożono posługując się zaprzęgiem konnym, a dopiero w&ocżyl wielbłąd", '"3^y ków saharyjskich, wytrzymały na .trudy pokonywania dużych odległości. Jak już powiedziałem, wszelkie informacje o pradziejach Sahary pochodzą niemal wyłącznie z badań archeologów. Natomiast pierwsze wiadomości historyczne o ludach zamieszkujących Saharę odnajdujemy w V wieku p.n.e. w pracach greckiego historyka He-rodota. W wielu późniejszych źródłach, głównie rzymskich, znaleźć można opisy dość licznych wypraw przez Saharę do kraju Czarnego zwanego Agisymba, czyli, jak się przypuszcza, na obszary w rejonie jeziora Czad. Znaczną liczbę ,dowodów na istnienie organizacji państwowych i miast, będących ważnymi centrami handlowymi na terenie Sahary oraz w regionach sąsiadujących z nią, znajdujemy w późniejszych średniowiecznych kronikach geografów i podróżników arabskich, spośród których najbardziej znanymi są Ibn Battuta i Al-Bakri. W' nieco późniejszym okresie nawet na mapach europejskich figurują już, jako znaczne ośrodki gospodarki, liczne miasta-państwa-królestwa afrykańskie, posiadające rozbudowane stosunki handlowe i regularne połączenia karawanowe z odległymi regionami na północy i południu kontynentu. Centra te są bardzo rozbudowane. Jak podaje podróżnik arabski Ibn Battuta — opisując jedną ze stolic państwa w środkowej Saharze, miasto Takadela — domy zbudowane były w sposób bardzo misterny przy użyciu czerwonego kamienia jako budulca. Na terenie" miasta istniał rozwinięty przemysł metalurgiczny. Niewolnicy z Czarnej Afryki wytapiali rudy miedzi, pochodzące z pobliskich kopalń. Metal ten stanowił podstawowy artykuł eksportowy miasta i był wywożony do odległych państw. Przez miasto przebiegały nie tylko 138 grzymów ze zislamizowanych terenów południowej Sahary, udające się do Mekki. Następnym etapem ich wędrówki ku Mekce była oddalona o 70 dni drogi oaza Wargla. Ludy pasterskie południowej Sahary dostarczały pielgrzymkom reli-gijnym zwierząt jucznych, przewodników, a także nie- kiedy eskorty. Podobnie jak w czasach rzymskich obszary Sahary, « a szczególnie szlaki prowadzące do kraju Złotego Pia- 1 sku, były poddane silnej penetracji wojskowej. I tak od końca VII wieku berberyjskie plemiona zamieszkujące Saharę na szlaku przebiegającym przez dzisiejszą Mauretanię stawiały często opór wyprawom arabskim, mającym na celu szerzenie własnej religii, a także uzyskiwanie nowych terytoriów. Do czasów odkrycia Ameryki również Europa korzystała pośrednio ze szlaków transsaharyjskich. Z Afryki bowiem, o czym już była mowa w jednym z wcześniejszych rozdziałów, pochodziła w średniowieczu niemal całość złota używanego w Europie Zachodniej tak do celów jubilerskich, jak i do bicia monet. Przy tej okazji nasuwa się na myśl stara maksyma: historia powtarza się. Jak próbowałem wykazać na poprzednich stronach książki, Sahara tętniła życiem już kilka wieków temu. Dopiero później nadszedł o-kres stosunkowo małego zainteresowania szlakami transsaharyjskimi. Po odkryciach geograficznych złoto i surowce docierały do Europy z innych regionów świata. Natomiast obecnie, zwłaszcza od początku lat sześćdziesiątych, Europa, a ujmując szerzej znaczna część krajów gospodarczo rozwiniętych, przejawia duże zainteresowanie „piaskami Sahary". Tym razem jednak surowcem godnym pozazdroszczenia krajom złoto płynne"'^ropa naftowi* Jeszcze dwadzieścia lat temu regiony saharyjskie traktowano trochę po macoszemu. Nie dowierzano bowiem możliwości ożywienia martwej ziemi. Wówczas były to obszary bez żadnej perspektywy. Zdawać by się mogło — dno afrykańskiej biedy. I oto nagle w świecie bonzów naftowych zawrzało. Poza krajami Bliskiego Wschodu wielką ropę znaleziono także na pustynnych obszarach Afryki, przede wszystkim w Libii i w mniejszym stopniu w Algierii. Z roku na rok kraje te, a szczególnie Libia, pięły się gwałtownie w górę w statystykach międzynarodowych, bijąc wszelkie rekordy wzrostu wydobycia ropy i osiągając fantastyczne przyrosty dochodu narodowego. Doprowadziło to Libię na początku lat siedemdziesiątych do czołówki światowych producentów i eksporterów ropy. Czy rzeczywiście obraz przemian gospodarczych winien być malowany wyłącznie w jasnej palecie barw? O ile nawet uwierzyć w liczby, wyjątkowo zwodnicze w regionach „trzeciego świata", to i tak korci, by zapytać: kto czerpie korzyści z błyskawicznego awansu kraju? Czy każda rodzina libijska odczuła w swoim budżecie przyspieszony rozwój wydobycia cennego surowca? Sedno sprawy tkwi bowiem w tym, iż kraj biedny, a takim była Libia przed znalezieniem wielkiej nafty, nie dysponuje środkami finansowymi niezbędnymi do przeprowadzenia poszukiwań geologicznych, a następnie wydobycia surowca. Ponadto rzadko minerały znajdują się przy uczęszczanych szlakach kolejowych czy też drogowych. Dlatego też konieczne są ogromne inwestycje na stworzenie zupełnie elementarnej infrastruktury gospodarczej. A przy tym w przypadku ropy transportowanej z odległych regionów Sa- 139 umożliwiający przysyłanie płynnego złota do, portów. Ponadto znacznej modernizacji, a niekiedy budowy od początku, wymagają urządzenia portowe. Trzeba w tym miejscu powiedzieć, że1 od przybytku, do którego brak odpowiedniego przygotowania, głowa może nieraz solidnie zaboleć. Jeśli doda się jeszcze inne kłopoty, jak brak własnych kadr czy też brak tradycji handlowych na rynkach światowych, to wydaje się, że kraj gospodarczo zacofany nie podoła tym trudnościom. Ten nieco ogólny wykaz problemów do rozwiązania przez władze kraju rozwijającego się jest typowy dla ' znacznej liczby państw „trzeciego świata", a w tym < naturalnie dla krajów saharyjskich. W przypadku Li- , bii jednak progi na drodze rozwoju zostały w znacznym stopniu usunięte lub obniżone na skutek bezpośredniego zainteresowania wydobyciem ropy przez prywatny kapitał międzynarodowy. I tu — jak mówi porzekadło — leży pies pogrzebany. Właśnie fakt zaangażowania w górnictwie i transporcie ropy spółek, z państw kapitalistycznych określał jednoznacznie po- dział korzyści czerpanych z wydobycia ropy między towarzystwa międzynarodowe a państwo libijskie, podział na ogół niezbyt korzystny dla tego ostatniego. Tak więc, mimo że Libia produkowała w początkach lat siedemdziesiątych przeszło 150 min ton ropy rocznie, to bardzo niewiele zmienił się przeciętny standard życia rodziny libijskiej, koczującej na pustyni. Jedynym symbolem związku tradycji z nowoczesnością było radio tranzystorowe, z którym pozowało się zazwyczaj do zdjęcia zagranicznym dziennikarzom i tury- r stom. Jednak inżynierowie, eksperci zagraniczni i ich rodziny zamieszkiwały zielone oazy, przypominające <* dawną, przedhistoryczną krainę szczęścia. W sztucz- raćh piksićgystycn, ź" WOttą troprowaazaną z ocuegiycn terenów, powstały dla przybyszów — cudzoziemców osiedla o przepięknej mauretańskiej architekturze, kontrastującej swą delikatnością z surowym otoczeniem pustyni. Te sztuczne wyspy w morzu piasku i skał wyposażone zostały w ultraluksusowe, klimatyzowane kluby, pływalnie i lokale. Były to jedynie zewnętrzne i powszechnie widoczne objawy różnic w podziale wielkiego tortu, będącego efektem eksploatacji ogromnych złóż płynnego złota. Mniej widoczne dla pobieżnego obserwatora były przepływy zysków osiąganych przy wydobyciu ropy przez towarzystwa zagraniczne. Większość sum monopole naftowe lokowały w bankach europejskich i amerykańskich, pozostawiając właścicielom saharyjskiego złota jedynie resztki, okruchy tego tortu. Przeciętny Libijczyk nie bardzo zdawał sobie sprawę, wędrując obok supernowoczesnych osiedli ekspertów zagranicznych, że jego własny kraj jest źródłem tego bogactwa, nie wiedział, że ogromne zasoby ropy należące do całego społeczeństwa są stopniowo wypompowywane przez prywatne kompanie zagraniczne. Nawet dla przypadkowego obserwatora było zrozumiałe, że w pewnym momencie każdy z krajów dysponujących złożami bogactw naturalnych chciał w pełni posiadać prawo swobodnego dysponowania nimi oraz wpływami pochodzącymi z ich eksportu. Sytuacja taka wytworzyła się w dwóch naftowych krajach saharyjskich na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Władze państwowe podjęły decyzje o nacjonalizacji obcych spółek eksploatujących ropę. Od tego momentu można mówić o początkach samodzielności gospodarczej tych krajów. Przykład Algierii i Libii zaraził inne kraje surowcowe „trzeciego-świata". Pierwsza połowa lat siedemdzie- 141 V nad towarzystwami międzynarodowymi eksploatującymi, często bez kontroli, bogactwa afrykańskiej, azjatyckiej i latynoamerykańskiej ziemi. Jednym z motorów, niejako zaczynów tego ruchu, była saharyj-ska Algieria. Polityka kontroli wydobycia surowców mineralnych nie dotyczy w tym kraju wyłącznie ropy, lecz obejmuje wszystkie kopaliny. W ostatnich latach coraz bardziej przekonujemy się, że saharyjska kraina przeżyje jeszcze okresy świetności, być może nawet większe niż w czasach przedhistorycznych. • Znalezienie wielkiej ropy zaktywizowało geologów. Rozpoczął się najazd zorganizowanych grup ekspertów poszukujących wielkich złóż surowców. Ich gaziki można spotkać w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach Sahary, daleko od utartych szlaków. Wędrując z północy na południe, wcale nie w poszukiwaniu śladów geologów, miałem okazję zatrzymywać się w wielu nowych oazach wybudowanych dla nich w miejscach najdziwniejszych. Są tu obecni poszukiwacze skarbów Ziemi z kilkunastu krajów świata, w tym także z Polski, ściśle ze sobą współpracujący. Ich wspólny cel to znalezienie jak największej ilości bogatych złóż minerałów. Mimo trudnych warunków terenowych i klimatycznych udało się kilkunastu ekipom przyjechać do swych centrali z całkiem obiecującymi wynikami. Po jakimś czasie okazało się, że duże zasoby ropy to wcale nie ostatnie słowo Sahary. W jej skałach i piaskach znajdują się także inne rewelacje. I tak przykładowo na obszarze Algierii odkryto ogromne, największe na świecie, nawet trudne do oszacowania w chwili obecnej, złoża gazu ziemnego o doskonałej jakości. Wystarczy tylko budować gazociągi, skraplać go i przesyłać specjalnymi statkami do krajów rozwiniętych. 142 Niejako na marginesie warto przypomnieć, że nasz w szybkim' tempie* „gazomów". Okazało się bowlen% że niewiele jest stoczni w świecie, które byłyby w stanie wykonać prototypowe zamówienie statku o dużej ładowności, przystosowanego do transportu skroplonego gazu. Pierwsze „gazowce" polskiej produkcji kursują już przez Atlantyk, przewożąc tysiące metrów sześciennych skroplonego gazu, eksportowanego z Algierii do Stanów Zjednoczonych. O ile te największe w świecie złoża gazu ziemnego na Saharze są rewelacją dnia dzisiejszego, to jakiejś nowej, fantastycznej bomby geologicznej z terenu pustyni trzeba spodziewać się w każdej chwili. Może okazać się nią w przyszłości uran, wydobywany już w północnych regionach Nigru, a może rtęć odkryta w ogromnej ilości w Algierii, lub nowe, niespotykane w świecie złoża fosforytów, mimo że już obecnie znane pokłady tego surowca z obszaru Maroka nie mają sobie równych. Wydaje się, że na Saharze można znaleźć rudy i związki pierwiastków z niemal całej tablicy Mendelejewa, choć do poszukiwań geologicznych przystąpiono w sposób zorganizowany dopiero kilkanaście lat temu. A ile dziesiątków lat trzeba było, aby jako tako poznać możliwości surowcowe Europy? Przy tym nawet w Europie, w której zdawałoby się dobrze poznano wszystkie kopaliny, zdarzają się wielkie odkrycia geologiczne, jak np. bogate pola roponośne u wybrzeży Szkocji. Pewną nadzieją dla stosunkowo biednych krajów pustynnych, oczekujących na swą surowcową gwiazdę, są badania... kosmiczne. Od jakiegoś bowiem czasu opracowano metody prowadzenia poszukiwań podziemnych złóż z powietrza, posługując się skomplikowaną aparaturą do robienia specjalnych zdjęć terenu. Wykazano bowiem istnienie ścisłej współzależności między utrwalonym na kliszy obrazem terenu a struk- 143 ""lufą geologiczną w^u« «_„„..... ____„..,,.,,_ Kraje saharyjskie wiedzą, że ewentualne uruchomię-1 nie ¦eksploatacji nowego surowca jest w praktyce jedyną szansą wyrwania ich z zaklętego kręgu ubóstwa. Rozwój poprzez eksport, handel uznaje się powszechnie jako dość tradycyjny model przebudowy gospodarki, wielokrotnie spotykany w historii. Wydaje się jednak, że klasyczne wzory są tu niewystarczające. Jeśli pragnie się uruchomić nowe siły w skostniałych strukturach gospodarczych Sahary, należy chyba zaproponować nową wizję rozwoju. Jak na razie do tego typu programów, chyba możliwych do zrealizowania już przy współczesnym stanie wiedzy techniczno-przyrodniczej, należy projekt stworzenia z Sahary zielonej, żyznej krainy, zapewniającej dostatek społeczeństwom tej strefy geograficzno-kli-matycznej, a nawet więcej, stworzenia krainy, która stałaby się spichlerzem całej Afryki. Czyż to nie utopia? — nasuwa się natychmiast pytanie. Jakich nadprzyrodzonych sił trzeba użyć, by ujarzmić groźny ży-\ wioł? Przecież niemal w każdej oazie saharyjskiej ludzie walczą jedynie o utrzymanie istniejącego stanu posiadania. Tam gdzie oaza otoczona jest piaskami, jakże tragicznym i przejmującym widokiem są kikuty palm daktylowych, zasypanych przez wszechpotężne i wszechobecne miliony, miliardy i biliony ziarenek, piasku. Niemal zawsze człowiek musiał uznać wyższość przyrody — jej bezimiennej grozy. Bez jakichkolwiek szans wygrania. Widok taki jest tym bardziej żałosny, gdy widzi się kolejne stadia ginącej oazy. Gdzieś u wierzchołka świeżo usypanej wydmy dostrzec można jedynie czarne punkciki, a tuż u stóp, obok nas, pozory życia. Właśnie tam daleko zginęła już bezpowrotnie niewielka plantacja, ogródek. Z piasku wystają tylko pojedynczo czubki drzew. Palmy u dołu 144 jeszcze owocują, ale jak długo? Może za pół roku, juz za pięć dni staną ślę martwymi punfcTam! u wierzchołka wydmy. Na ogół wszelkie próby powstrzymania żywiołu, głównie przez umacnianie wydm otaczających oazę za pomocą odpowiedniej konstrukcji z gałęzi, przedłużają tylko stan agonii. Jeśli wieją nie-. przychylne wiatry, wówczas, jak mówią mieszkańcy oazy, „Insz Allach", czyli wszystko w rękach Allacha. Tak wygląda teraźniejszość. Odległymi więc wydawać się mogą projekty stworzenia z Sahary ^zaplecza żywnościowego dla Afryki. A jednak mówi się o tym coraz częściej i coraz głośniej. Ta ziemia może ożyć. Już obecnie przy niektórych szlakach saharyjskich zbudowano, korzystając z pomocy organizacji międzynarodowych, łańcuch artezyjskich dużych studni głębinowych, oddalonych co prawda od siebie o dziesiątki i setki kilometrów, ale spełniających już funkcje centrów na traktach transsaharyjskich. -Nieprawdopodobnie optymistyczny wydaje się widok studni oglądanych ze znacznej odległości. Na szaropomarańczowej płaszczyźnie otoczenia dziwi zielony krąg. Po podjechaniu bliżej okazuje się, że wokół studni, na terenie wilgotnym rozwija się dość bujne życie roślinne. Tak, z pewnością Sahara może żywić. Niezbędna do tego jest woda. Czy człowiek jest w stanie pokryć pustynię regularną siatką studni? Trudne zadanie, ale najprawdopodobniej możliwe. Inne projekty nawodnienia Sahary przewidują przekopanie ogromnego kanału z Atlantyku do Morza Śródziemnego, przy czym woda wpuszczana do kanału byłaby poddawana odsalaniu w potężnych solankach uruchamianych przez energię atomową. Utopia? A może konieczność dla zagłodzonego świata XXI i XXII wieku. Istnieją hipotezy, według których piaski saharyjskie podmywa ogromne podziemne morze wody słodkiej. Wystarczy „jedynie" wodę z tego fantastycznie duże- 145 wać do kanałów. Naturalnie każdy Y tych planów powinien uwzględniać taką bagatelkę, jak intensywne parowanie wody w wysokich temperaturach pustyni z otwartych kanałów. Projektodawcy tego typu rozwiązań podają także na ogół hipotetyczne konsekwencje takich inwestycji nie tylko dla Afryki, lecz także dla całego globu. Trzeba się przecież liczyć z tym, że wprowadzenie roślinności na Saharę zmieni istniejące układy i warunki klimatyczne w skali całej naszej planety, odmieni kierunki wiatrów, zmieni warunki ekologicznie Ziemi. Czy człowiek jest już dostatecznie przygotowany do kształtowania środowisk w skali globalnej, nie zdając sobie do końca sprawy ze związków tworzonych przez ekosystem światowy? Naruszenie jednego z elementów idealnie zgranego układu może doprowadzić do katastrofy, trudnej do przewidzenia. Jak na razie są to jednakże wyłącznie rozważania teoretyczne. Głodny Afrykanin nie myśli o utopijnych projektach fantastów lub planach możliwych do zrealizowania w najlepszym przypadku w ciągu kilkunastu czy kilkudziesięciu lat. On jest głodny dziś. Czasu przyszłego nie ma. Teraźniejszość dominuje. Zastępuje wszystkie czasy i tryby gramatyczne. Potworna, okrutna teraźniejszość. Na czołowych stronach ^azet i ilustrowanych tygodników pojawiały się na początku lat siedemdziesiątych jaskrawe, doskonałe technicznie, wulgarnie barwne zdjęcia upadku człowieka, jego dna poniżenia — śmierci głodowej. Od wielu dziesiątków lat pas na południu Sahary, przejściowa kraina geograficzna między pustynią i sawanną, zwana Sahelem, cierpi co pewien czas głód. Na ogół okresy nieurodzaju, spowodowane suszą, trwały rok, czasami dwa lata. Tym razem długa, kilkuletnia susza spowodowała klęskę 146 głodu nie notowaną w tym Tegionie świata od dawna. W x jmuigii;i na s&utcs braku pożywienia (co naturalnie nie oznacza, że struktura spożywanych produktów, a także ich ilości były optymalne z punktu widzenia zapotrzebowania organizmu), to tym razem śmierć głodowa objęła setki i tysiące osób. Ci, którzy ginęli, nie mogli liczyć na żaden ratunek. Państwa saharyjskie próbowały co prawda udzielić chociaż minimalnej pomocy swym współziomkom. Z pustego nie nalejesz, chciałoby się powiedzieć, Z drugiej strony pomoc międzynarodowa nadeszła zbyt późno. A do tego tak już bywa, że dary: worki z pszenicą, lekarstwa, ubrania trafiają w pierwszej kolejności nie do najbardziej potrzebujących. Ci są na samym dnie. Najdłuższe ręce mają wszelkiego rodzaju pośrednicy, skorumpowani urzędnicy instytucji centralnych oraz lokalnych organizacji mających... rozdzielać sprawiedliwie napływającą pomoc. To oni jak hieny żerują na upadającym człowieku, rabując go z całego dobytku w zamian za miskę strawy lub kromkę chleba. Nie wolno ukrywać prawdy. Piękne słowa o solidarności ludzi, pomocy międzynarodowej dla regionów dotkniętych głodem są dobre do artykułów w prasie krajów kapitalistycznych, a zupełnie nie przemawiają do biedaków, zgrupowanych w obozie beznadziejnego oczekiwania. W kilku punktach południowej części Sahary i w paśmie Sahelu zorganizowano doraźną pomoc wspieraną z zewnątrz. Przybywali tam osłabieni ludzie, idąc w poszukiwaniu ratunku kilkaset kilometrów. Wielu z nich, jak Arih — Tuareg, którego spotkałem w Agades w północnym Nigrze, straciło wszystko — stada wielbłądów, rodziny, majątek. Rozmowa z Arihem przypominała próbę nawiązania dialogu ze zdetronizowanym królem. Trzeba bowiem pamiętać, iż Tuaregowie stanowią w hierarchii etnicz- 147 Opowieści tuareskie głoszą, że są óńiHawnjnni miesż-" Kańcami legendarnej Atlantydy, kontynentu wysokiej cywilizacji, lokalizowanego u zachodnich wybrzeży Afryki, który nagle zapadł się w morze. Jest ciekawe, że 2 antropologicznego' punktu widzenia Tuaregowie różnią się od ludności tak arabskiej jak i bantuidal-nej z terenu Afryki Czarnej. Są wysocy, biali, dumni, noszą się godnie. Mimo iż przyjęli islam, kultywują j odmienne zwyczaje niż Arabowie. I tak, przykłado- , wo, w przeciwieństwie do zasad głoszonych przez Ko- i ran Tuaregowie nie uznają wielożeństwa. W przeszło- i ści mieli trochę nadszarpniętą reputację. Zwano ich panami szlaków saharyjskich. Niezbyt chlubna karta rycerzy koloru indygo, jak nazywano ich na Saharze ze względu na kolor noszonego burnusa, została zapisana w ich historii ostatnich setek lat z powodu rabunków karawan handlowych. Z drugiej strony to właśnie ci dumni i zadziorni wojownicy ze środkowej Sahary walczyli w odosobnieniu dość skutecznie jeszcze na początku XX wieku przeciwko kolonizacji francuskiej, podczas gdy inne obszary zostały przez metropolię opanowane znacznie wcześniej. W czasach współczesnych Tuaregowie spełniają zupełnie odmienną rolę. Nie wyrzekli się jedynie tradycyjnych symboli. Ciągle jeszcze noszą długie miecze. Oczywiście bardziej „pod turystów" niż jako narzędzie walki. Stąd też dość często za sowitą opłatą ,. godzą się na odstąpienie swych mieczy rozgorączkowanym turystom. Niestety, miecz okazuje się być z bardzo mizernej stali, gnącej się przy nieco silniejszym nacisku. Czasy zmieniły się. Trzeba z czegoś żyć. Tuaregowie — plemię nomadyczne, koczujące, wędrujące po pustyni — nagle zaczynają osiedlać się, a.< nawet podejmują pracę najemną w zagranicznych mi-. 148 sjach geologicznych. Część z nich, doceniając wartość 'umożliwić swym dzieciom ukończenie szkoły. Szczególnie dotkliwie ucierpieli Tuaregowie w okresie suszy z początku lat siedemdziesiątych. Większość z nich straciła wszystko. Upadli, łagodni, oczekiwali na kęs chleba, na miskę zupy; tak jak inni. Zostali zrównani z innymi. Walczyli mieczem. Giną z głodu. Są skazani, w myśl swoich zasad, na poniżenie. Jeszcze bronią się. Próbują zachować się godnie nawet w ostateczności. A jednak odchodzą zdetronizowani mieszkańcy wielkiej Atlantydy. Gawędziłem o tym ze wspomnianym już Arihem. Opowiadał, jak bardzo cierpi patrząc na Tuaregów niemal żebrzących, służalczych. Musiałem zaoponować. Nigdy bowiem nie zdarzyło mi się widzieć członków jego grupy etnicznej proszących o jałmużnę. Jeśli byli zmuszeni przez głód do schylenia czoła, wówczas nawet robili to z godnością. Kiedyś, pamiętam, jadąc przez skalistą pustynię zwaną przez tuziemców hammada, rozglądając się przy pomocy lornetki, zdezorientowany, jaki wybrać kierunek na tym bezdrożu, dostrzegłem dwa niewielkie, ruchome punkciki. Byłem zaskoczony. Tu, na tym odosobnieniu, samotni zagubieni ludzie? Podjechaliśmy bliżej. To był 'właściwy kierunek naszej trasy. Wyznaczała ją... przydrożna kawiarnia, chyba najmniejsza na świecie prowadzona przez dwóch Tuaregów — ojca 1 syna. Bufet zastąpiono beczką po benzynie. Obok stała czarna, szkolna tablica z napisem w języku arabskim zawiadamiającym o specjalności zakładu. Oczywiście wszystko na powietrzu. Bez żadnego krzesła. Przecież wokół są kamienie, na których można usiąść. Przy prowizorycznym barku kilka niebieskich filiżanek, odwróconych do góry dnem, chronionych w ten sposób bezskutecznie przed piaskiem wciskającym się w każdą szparę. W dość dużej odle- li i 149 głOŚCl Od lego uumoiiicgu *»*.^j„„.. śladu życia, brak czegokolwiek: wody, opału, a tu, przy beczce, podają na żądanie doskonale mocną herbatę, jaką przyrządzają chyba tylko Tuaregowie. Dziwne, ale właściwie wszyscy wybierający się w diabel-nie ciężką wędrówkę samochodową przez Saharę są w jakiś sposób przygotowani na trudy, biorą ze sobą wodę, kuchnię, garnki, gotują sami. Nikt nie oczekuje miejsc, w których można napić się herbaty. Każdy ma ze sobą w termosie lub bidonie coś do zaspokojenia pragnienia. Można by więc przejechać obok mikroskopijnej kafeterii, rzucając jedynie słowa pozdrowienia. Jak obserwowałem, nie zdarzyło się, aby ktokolwiek minął ten punkt na szlaku saharyjskim, nie wypiwszy filiżanki herbaty. Nikt nie żałował. Była to bowiem najlepsza herbata, jaką piłem, choć może w tamtych okolicznościach tak mi się zdawało. No i proszę, jakże dalekie to zajęcie, parzenie herbaty, od buńczucznego wymachiwania mieczem, a mimo to, w sytuacji tych ludzi, jakże godne wyjście z beznadziejnych okoliczności, zmuszających do podjęcia zajęć, które kolidują z tradycyjnym kodeksem honorowym Tuaregów. Wiele jest dziwów na Saharze. Mądre były słowa-starca — Berbera, który pośród wydm, przed ogrom- j nym namiotem z wełny wielbłądziej, opowiadał stare '* historie z życia swojego plemienia. W pewnej chwili zobaczyłem wręcz nieprawdopodobną scenę. Gdzieś 1 u szczytu wydmy pojawiło się kilka niewielkich po- j staci, z czasem rosnących. Rozpoznałem, to kobiety I wtłoczone w piasek przez ogromne, niesione na ple- ; cack stosy gałęzi misternie powiązanych. Byłem zdziwiony. Pamiętam, jak przedzieraliśmy się z przewodnikiem przeszło godzinę przez piaski od pozostawionego samochodu. Wokół jedynie piaszczysta pustynia 150 zwana przez tubylców erg. Poza nielicznymi źdźbłami też moje zaskoczenie — jak to się dzieje, że kobiety potrafią wyszukać tak ogromne naręcza gałęzi? Dostrzegłem tajemniczy uśmiech na ustach starca. Właśnie wtedy powiedział patetycznie: „Sahara jest matką życia. Znajdziesz tu wszystko". Dopiero później, będąc już w innej strefie geograficzno-klimatycznej, zrozumiałem sens jego słów. Sahara jest dla ludzi twardych. Takimi są Tuaregowie. Myślę, że trzeba się spieszyć, aby zobaczyć ją i jej mieszkańców takimi jak dawniej. Nowoczesność nie uznaje bowiem reliktów przeszłości. Wkraczają na Saharę buldożery, nafciarze, geologowie, budowniczowie dróg. Już za rok, dwa można będzie przejechać przez tę legendarną krainę zwykłym turystycznym samochodem. Właśnie obecnie, w końcowym stadium realizacji jest transsaharyjska autostrada. Zbliży Afrykę Czarną z arabską. Zrealizowane zostanie wielowiekowe marzenie o łatwym dostępie' w głąb kontynentu. Zmieni się charakter pustyni. Będzie to kraina inna, ale pozostanie na zawsze wielką, a na długo jeszcze tajemniczą. MŁUUft Jak fotografować maluchy. „Proszę dać mi prezent". Drogi afrykańskiej oświaty. Co wiesz o Polsce? Rytm i muzyka młodych. Migracje zarobkowe. Studenci i drenaż mózgów. Perspektywy w oczach młodych. Każdego europejskiego przybysza w Afryce, zarówno Czarnej jak i arabskiej, uderza w pierwszym kontakcie z tym kontynentem ogromna liczba dzieci i młodzieży. Są wszędzie. Widać tę afrykańską dziatwę szczególnie we wsiach. Afryka należy bowiem do najmłodszych regionów świata. .Młodzież poniżej piętnastu lat stanowi na Czarnym Lądzie przeszło 45°/o ogółu ludności, podczas gdy w krajach europejskich nie przekracza na ogół 25°/o. Jest kilka przyczyn, które sprawiają, że kontynent afrykański cechuje ogromna dynamika i prężność demograficzna. Afryka jest jednym z regionów o największym przy-152 roście naturalnym. Przykładowo, jeśli w Polsce lud- Ałryce wskaźnik ten przekracza 27o (w niektóryćfi" rejonach, na przykład w krajach arabskich, wynosi prawie 3%). Zjawisko to tłumaczy się w języku fachowym dużą stopą urodzeń z jednej strony oraz spadkiem śmiertelności z drugiej, co wynika przede wszystkim z rozwoju oświaty medycznej i wprowadzenia opieki zdrowotnej w wielu częściach kontynentu. Ostatecznie więc cała Afryka tętni krzykiem i żywotnością boomu dziecięco-młodzieżowego. Afrykanie przepadają za dziećmi. Prawie każdy z nich jest urodzonym pedagogiem. Mają identyczny stosunek do wszystkich dzieci, zarówno swoich, jak i sąsiada czy też zupełnie obcych. Są jednakowo opiekuńczy, a kiedy trzeba, skarcą rozrabiającego brzdąca. Niemal każde plemię ma wiele przysłów i powiedzeń związanych z dziećmi. U Joruba, Bakongo, Matabelów czy Suahili dzieci uważa się zawsze za największy skarb rodziny. Stąd też te rodzimy, które nie mogą mieć potomstwa, znajdują się pod pewnym pręgierzem społecznym. Cierpią na tym szczególnie kobiety. Bywa nawet, jak opowiadali mi misjonarze chrześcijańscy ze wschodniego Zairu, że kobieta taka nie wytrzymuje presji psychicznej grupy i popełnia samobójstwo. Kobietę nie mogącą mieć dzieci traktuje się w społeczeństwach afrykańskich jako upośledzoną. Zagraniczny turysta początkowo urzeczony i zaskoczony chmarą dzieciaków, szybko traci humor, kiedy te niewinne, gdy występują pojedynczo, istoty stają się w grupie natarczywe, a nawet agresywne. Idąc kiedyś niewielką uliczką Kairu, tuż przy szkole natknąłem się na dwa szkraby o typowo sudańskich rysach twarzy. Zafascynowany ich ślicznymi buziami, kolorowymi ubrankami i ogromnymi tornistrami, widziałem już oczyma wyobraźni slajd demonstrowany na ekranie w Warszawie. Wyczekałem chwilę i pstryk. 153 Wtedy dwa;j "mali dżentelmeni swmuu , r do mnie i zapytali, czy mógłbym dać im jakiś drobiazg za to zdjęcie. Żądanie wydawało mi się w pełni uzasadnione. Przeszukałem swoją podręczną torbę i wyciągnąłem dwa polskie długopisy. Pomyślałem — niechaj oni też mnie wspominają. Okazało się jednak, iż popełniłem w tej konkretnej sytuacji ogromny błąd. Przecież dzieciaki nie mogą utrzymać języka w gębie dłużej niż przez dziesięć sekund. Moi dwaj Sudańczy-cy pobiegli w kierunku dziedzińca szkolnego. Nie zwracałem już na nich uwagi. Aż tu nagle widzę, jak w moim kierunku cwałuje kilkaset, może nawet z tysiąc dzieciaków, cała szkoła. Okazało się, jak wydedu-kowałem później, że dwaj obdarowani chłopcy pochwalili się, iż jest tu na ulicy facet, który za zrobione zdjęcie daje długopis. Każdy z tych szkrabów myślał diabelnie logicznie — to jest dopiero transakcja, postoję chwilę i długopis jest mój. Znalazłem się w opresji i to nie lada. Czołówka tłumu była tuż, tuż, niemal przy mnie. Ci najsilniejsi, którzy dobiegli pierwsi, żądali, aby zrobić im zdjęcia. Jednak dobrze wiedziałem, co to znaczy. Nie mogłem dać się spro-. wokować. Działały tu normalne prawa psychologii tłumu. Starałem się tłumaczyć, nawiązać rozmowę. Nie udało się. Mali agresorzy byli coraz bardziej natarczywi. Napierali na mnie. Uff, zrobiło mi się całkiem gorąco. Nie było wyjścia. Na szczęście pospieszył mi z pomocą i wybawił z opresji sprzedawca owoców z sąsiedniej uliey. Zastosował najprostsze pod słońcem narzędzie wychowawcze — kij — używając go tylko od czasu do czasu w stosunku do bardziej opornych. Przedarł się do mnie, krzycząc cały czas po arabsku i gestykulując. Jemu — pomyślałem — to się należy prawdziwy prezent. W chwilę później zreflektowałem się, żartując w duchu — no tak, dam mu coś, to nie 154 dojdę chyba do hotelu. Wieść rozniesie się lotem bły- sforą dzieci i chytrzy Arabowie gotowi jeszcze takie scenki organizować na każdej następnej przecznicy. Było to jedno z pierwszych moich doświadczeń afrykańskich. Gdy później wielokrotnie fotografowałem kogokolwiek, starałem się wcześniej, o ile było to możliwe, porozumieć się co do warunków, jakie stawia fotografowana osoba. W wielu miejscach Afryki zdjęcia uważa się jak gdyby za kradzież duszy czło- » wieka. Myślę, że bardzo dużo prawdy jest w takim podejściu. W końcu każdy z nas ma prawo dysponowania swoim fizys. Chłop, wojownik, kobieta lub żebrak na targu mogą po prostu nie życzyć sobie, aby potem oglądano ich gdzieś w Europie, nie chcieć, aby komentowano lub może wyśmiewano ich widok, strój lub zajęcie. Od tej pory przestrzegam tych elementarnych zasad. Chociaż trzeba powiedzieć, że Afrykanie jako zbiorowość, wyłączywszy może jakieś plemiona czy indywidualne przypadki, kochają być fotqgrafo-wanymi. Przy tym, szczególnie w mieście, dostrzegając aparat od razu pozują, przybierając minę lub postawę na ogół boksera, piłkarza, rzadziej jakiegoś idola piosenki młodzieżowej. Na wsi natomiast trudno niekiedy zrobić zwykłe zdjęcie — takie przy pracy, np. przy obowiązkach gospodarskich, czy przy warzeniu strawy — większość Afrykanów odrywa się od swojego zajęcia i staje na baczność. Pozostając jeszcze na moment przy zasadach fotografowania w Afryce, trzeba zwrócić uwagę wszystkim przyszłym fotoamatorom, że szczególnie w miastach coraz trudniej robić zdjęcia, zwłaszcza osób. W momencie wykonywania dokumentacji zdjęciowej targu w tanzanijskim mieście Dodoma, od kilku lat oficjalnej stolicy kraju (przenoszonej etapami z Dar es-Sa-laam), zatrzymał mnie uprzejmie policjant i spytał, czy mam pozwolenie na reportaż. Odpowiedziałem, że 155 policjanta. Dopiero po dłuższej rozmowie otrzymałem ustną zgodą na robienie zdjęć*, przy czym zastrzeżono, abym nie fotografował żebraków, kalek i innych osób, jak również sytuacji, które mogłyby dawać nieprawdziwy obraz Tanzanii. Wprowadzenie procedury uzyskiwania zezwoleń jest na pewno w warunkach afrykańskich uzasadnione. W ogromnej liczbie zachodnich pism ilustruje się często pseudoreportaże o życiu w Afryce ujęciami zupełnie wyjątkowych lub unikalnych sytuacji. Po tej dość długiej refleksji o fotografowaniu czas wrócić do głównego nurtu rozważań — zagadnienia młodzieży i dzieci afrykańskich. Zupełnie podobną przygodę do tej w Kairze miałem w małym miasteczku marokańskim. Podekscytowane wyrostki żądające upominków, po odmowie z naszej strony, zaczęły rzucać kamieniami w samochód. Były to w zasadzie dwa, jedyne w całej wędrówce po kilkunastu krajach, ekscesy, o których nawet nie warto mówić. Częściej natomiast widząc gromadkę dzieci, przybysz z zagranicy jest po prostu zażenowany. Przywykł bowiem do tego, iż maluchy mają np. w Polsce dzieciństwo z przedszkolami, szkołami, koloniami i obozami harcerskimi. Tu natomiast los dzieciaków jest w ogromnej większości przypadków losem szkrabów z epoki opisywanej w książkach Dickensa. Tak jak wtedy w Anglii, tak obecnie w Afryce dzieci zamiast się bawić muszą bardzo wcześnie podejmować pracę. Wielokrotnie pracują ponad siły. Przed hotelem zamieszkałym przez białych rzuca się w oczy mały pucybut, oferujący swe usługi. Przyglądałem się z boku jego pracy. Obowiązki swe wykonuje bardzo solidnie i z dużym przejęciem. Tuż obok biega w poszukiwaniu klienteli mały sprzedawca gazet. Ulokował się doskonale. Przy hote-156 lu są bowiem światła uliczne. Co pewien czas zatrzy- się sprzedać z pięć gazet. Czasami M szczęście. Obok hotelu kręcą się również mali handlarze ob-nośni, szukający potencjalnych klientów dla różnych „artisana", jak popularnie nazywa się najdziwniejsze wisiorki, bransoletki z rzekomej kości słoniowej czy skóry, niewielkie tam-tamki, czyli całą afrykańską Cepelię dostosowaną starannie do gustów zagranicznych turystów. Kilka' metrów dalej stoi młodzian z dzidami, olejnymi przedobrzonymi pejzażami afrykańskimi zwanymi tu poto-poto. Ten chłopaczek spod hotelu, poza znikomą możliwością sprzedania czegokolwiek, pełni ponadto funkcje naganiacza, za co otrzymuje swoją niewielką dolę odpalaną przez bossa ze straganów, w zależności od wartości towarów sprzedanych turyście przyprowadzonemu przez chłopca. Ten cały światek handlu jest świetnie zorganizowany, mający swoje własne ustalone reguły gry. Kiedyś w Brazzaville chciałem kupić małą bransoletkę z włosia słonia. Jest to bardzo charakterystyczny prezent. Kiedyś był zwyczaj, iż mężczyźni, wielcy myśliwi nosili takie bransolety, przy czym włosie pochodziło naturalnie ze słonia upolowanego własnoręcznie. Teraz coraz trudniej o słonie, a zresztą taka przyjemność w obecnych czasach kosztuje co najmniej kilka tysięcy dolarów. Stąd też Afrykanie dość masowo produkują takie bransolety, choć całkiem prywatnie podejrzewam, że materiał, z którego wytwarza się je obecnie, nie miał nigdy nic wspólnego ze słoniem. Jest to tajemnica poliszynela, ale kiedy ofiarowuje się taką bransoletkę jako prezent w Warszawie, to robi ona duże wrażenie. Szukałem w Brazzaville właśnie takiego podarku. Handlarz, do którego przyprowadził mnie chłopak, poczuł się nieswojo, gdy musiał odpowiedzieć, że nie ma na składzie tych bransolet. Zapytał jednak, czy będę mieszkał w hotelu do jutra. Tak — I57 mną rząd bransolet. Już jego w tym gI6wa, aoy taK było. Byłem pewien, że stanie na uszach, ściągnie te drobiazgi nawet z drugiego końca kontynentu, aby móc wykazać, że dysponuje pełnym asortymentem towarów. Znajomi, którzy noszą te bransolety, nie wiedzą, ile wysiłku kosztowało ich zdobycie. Ja zresztą też niezbyt się w jego staraniach orientowałem. A jednak podziwiałem organizację handlu pamiątkami dla turystów. Nowoczesne przedsiębiorstwa mogłyby uczyć się takiego systemu organizacji i elastyczności w działaniu. Większość rzeczy mniej lub nieco bardziej cennych, które udało mi się zdobyć w Afryce, zawdzięczam na ogół dobremu nosowi mych małych przewodników. Poza tym niemal wszystko, co widziałem, wszelkie dziury niedostępne dla białych, to także wyłączna ich zasługa. W każdym mieście, na ogół większym, z reguły w stolicy kraju, istnieje świetnie działająca sieć przewodników miejskich. Nie trzeba wypisywać zamówień z wyprzedzeniem, jak w naszym warszawskim PTTK. Tutaj w Afryce można mieć pewność o każdej porze dnia i nocy, że po prostu po wychyleniu nosa z hotelu znajdzie się wielu chłopców, oferujących u-sługi jako znakomici znawcy miasta, przy czym każdy z nich twierdzi, że pokaże takie rejony, do których nikt z białych nigdy nie dotarł. Mimo że żaden z młodzieńców nie studiował zasad reklamy na uniwersytecie amerykańskim, to jednak są oni świetnie zorientowani w psychologii klienta. Zawsze grają na właści-,wej strunie. Trzeba jednak przyznać, że jest się lepiej widzianym przez Afrykanów, gdy ogląda się miasto, a szczególnie dzielnice afrykańskie, wraz z ich przewodnikiem. Oznacza to niejako, że przybysz oferuje pracę Afrykanowi. Stąd też w początkowym okre-158 sie współpracy Polski z krajami afrykańskimi nasi ności Afrykanów oznaczało to bowiem, iż Polacy nie chcą dać pracy tubylcom, którzy z kolei nie mogli przecież wiedzieć, że w warunkach polskich rodziny zajmują' się domem na ogół same, nie zatrudniając przy tym służby. Dorastającą młodzież a nawet dzieci spotyka się w Afryce zatrudnione również w niewielkich warszta-cikach rzemieślniczych. Wykonują one wówczas różne prace pomocnicze w zależności od specjalizacji warsztatu. W Kamerunie i Nigerii widziałem kilkuletnie brzdące w warsztatach .produkujących dla turystów różne pamiątki ze stłuczki szklanej lub figurki z brązu odlewane metodą tradycyjną, sprzed stuleci. U garncarza w Rwandzie dzieci wykonywały ciężką pracę polegającą na odpowiednim przygotowaniu gliny do dalszej obróbki. Natomiast w miastach arabskich, tuż przy ulicy, w niewielkich ciemnych pomieszczeniach, kilkunastoletni, a czasami kilkuletni chłopcy cięli blachę miedzianą, a niektórzy już dłużej praktykujący wykonywali łatwiejsze zdobienia miedzianych talerzy. Wszyscy ci, którym poszczęściło się i znaleźli jakiekolwiek zajęcie, są w zdecydowanie lepszej sytuacji niż cała rzesza kilku czy kilkunastoletnich chłopców wałęsających się po mieście. To oni z braku innych możliwości utrzymania się proszą o bakszysz, zapomogę lub elegancko mówią z godnością — „proszę mi dać jakiś prezent". Wielu z nich pyta retorycznie przechodzących turystów, czy jedli dziś śniadanie, i nie czekając na'odpowiedź stwierdza, że im, dzieciom Afryki nie było dane zjeść pierwszego posiłku, mimo że dawno już minęło południe. W miastach, zwłaszcza w dużych metropoliach afrykańskich, nie są odosobnione przypadki zagubiania się dzieci. Wówczas taka 159 160 'żagUbiona gromaua, » —,, ._..... sobie wspólnie środki utrzymania. Starsi odpowiadają za młodszych." Jest zupełnie oczywiste, że właśnie z takiego grona dzieci pozbawionych opieki wywodzi się świat przestępczy w miastach afrykańskich, a także przyszli mieszkańcy slumsów, pozostający bez jakiejkolwiek nadziei na poprawę swego losu. Ten świat dzieci wymaga szybkiej ingerencji z zewnątrz, ingerencji organów państwowych. Żadna filantropia bez zmasowanej akcji władz nie rozwiąże całości problemu. O tym są przekonani niemal wszyscy. Jednak trudności zaczynają się dopiero wtedy, gdy trzeba z niezbyt zasobnej kasy państwowej "wyłożyć niemałą sumę na zbudowanie szkoły, ośrodka zdrowia lub niewielkiego stadionu sportowego dla młodzieży. Mimo że w Afryce dość dużo robi się dla rozszerzenia oświaty, to jednak w praktyce jedynie co czwarte dziecko uczęszcza do szkoły. Naturalnie" pośród krajów afrykańskich są również kraje bardzo ambitnie, zwalczające analfabetyzm, w których obecnie już nie-. mai wszystkie dzieci uzyskują przynajmniej elementarne wykształcenie. Do takich państw trzeba zaliczyć m.in. Egipt i Algierię. Duży wysiłek pod tym wzglę-¦ dem czyni Tanzania, Nigeria, Ghana i niektóre inne kraje Afryki Czarnej. Wyjątkowo trudną sytuację oświatową mają kraje rozległe o niewielkiej liczbie ludności, takie chociażby jak Niger, Czad czy Mauretania. Tutaj władze stoją przed dylematem: budować wiele małych szkół dla prawie każdej wioski i oazy pustynnej, a zatem zapewnić kadrę nauczycielską w liczbie kilku lub kilkunastu tysięcy osób o dość wysokich kwalifikacjach, czy też przyjąć inną wersję — budować większe szkoły z internatem, co oznaczałoby podjęcie niemal od początku wychowania małych dzieci przez szkołę w pełnym wymiarze godzin. Niestety środków finansowych nie starcza na żadne z tych teo- Najmlodsze pokolenie Pigmejów wsitritt.ie p inicjatywy mieszkańców. Państwo dostarcza jedynie materiały niedostępne w danej okolicy. W praktyce jednak zbudowanie szkoły, postawienie pomieszczenia bez wyposażenia, jest w Afryce zdecydowanie prostsze i szybsze niż w Polsce. Budynek czy też budynki szkolne wznoszone tradycyjną metodą afrykańską (szkielet budynku tworzony z gałęzi, a następnie oblepiony gliną, która błyskawicznie wysycha na słońcu) można postawić nawet w przeciągu kilkunastu dni. Technika ta jest na ogół stosowana w regionach wilgotnych, na południe od Sahary. Tak więc, jak łatwo się domyślić, zbudowanie szkoły nie stanowi głównej przeszkody w rozwoju oświaty. Nawet najszybciej postawiony budynek wymaga wyposażenia, choćby najprostszego w postaci tablicy i kilku ławek. Poza tym w szkole musi pracować odpowiednio przygotowana kadra. A tej przecież brak. Stąd też nie do rzadkości należy w Afryce przypadek, gdy uczeń starszej klasy po skończonej lekcji staje się od razu profesorem dla swych młodszych kolegów. Jest to z pewnością jakieś wyjście z wyjątkowo trudnej sytuacji w zakresie obsady nauczycielskiej. Większość szkół, zwłaszcza szkół wiejskich, nie ma żadnego wyposażenia poza tablicą. Chociaż niekiedy zdarza się, jak widziałem w Kongo, iż własną pomysłowością nauczycieli i dzieci udaje się w tych prymitywnych warunkach stworzyć klasy — cacka, klasy — mikropracownie. W szkole, którą oglądałem, pozornie takiej samej, jak setki innych, z zewnątrz wyglądającej nawet dość obskurnie, sale zaskakiwały kolorowymi ścianami, czystością i ładem. Klasy były niezwykle liczne. W ławkach przeznaczonych w zasadzie dla dwóch uczniów siedziało na ogół po czworo dzieci, a do tego ławki stały bardzo blisko siebie. Tak na oko klasa liczyła przeszło siedemdziesiąt osób. Dzie- 161 Tuaree — właściciel kafejki na Saharze 162 speszone miny' i siectziały cicho. Niektóre'pstrzyły z ' takim zainteresowaniem, aż białka wychodziły im z orbit. Jak się oswoją ze mną — pomyślałem — to dopiero okaże się, jakie to gagatki. Aby dać sobie radę z rozbrykaną siedemdziesiątką, nauczyciel musi solidnie namęczyć się. Kiedy uśmiechnąłem się przyjaźnie, na czarnych buziach pojawiło się zmieszanie, a po chwili widziałem już szczerzące się zęby. Pierwsze lody zostały przełamane. Teraz zbliżyło się do mnie kilkoro bardziej śmiałych. Początkowo szczebiotały coś między sobą, a dopiero później zaoferowały, że pokażą mi całą szkołę, począwszy od ich klasy. Dzieciarnia była bardzo dumna, kiedy przyjąłem to zaproszenie. Od tej pory nie było końca opowiadaniom. Mówili o wszystkim: jak robili globusy, jak odrysowali mapy, jak ozdobili klasę bajecznie kolorowymi malowankami wykonanymi własnoręcznie, a przedstawiającymi według ich wyobrażeń najbardziej typowy krajobraz w różnych częściach świata. Był także — pośpieszyli mi pokazać — rysunek przedstawiający Polskę. Strasznie byłem ciekaw, jaki obraz naszego kraju miała ta dzieciarnia, nie bardzo wiedząca, gdzie leży na mapie. Szukałem uważnie rysunku z krajobrazem znad Wisły. Moi gospodarze byli rozczarowani, że nie odnalazłem od razu polskiego rysunku. Jak to, przecież rysunek przedstawiający nasz kraj wisi na początku, na czołowym miejscu w klasie. Hm, chrząknąłem — byłem bowiem pewien, że ten pierwszy rysunek przedstawia"... Antarktydę. Krajobraz cały w bieli. A jednak dobrze wyobrażano sobie śnieg. Ludzie opatuleni w futra, przypominający Eskimosów, a gdzieś z dala chodziły zwierzęta. Powiedziano mi, że to misie polarne. Byłem rozbawiony. Nie mogłem jednak sprawić przykrości autorowi rysunku. Później, kiedy rozmawiałem z całą klasą, sprostowałem delikatnie nieści- wszystkim pytano, mówiłem o dzieciach. Znacznie później, wspominając już w Warszawie to spotkanie, zastanawiałem się, czy rzeczywiście mały Afrykanin popełnił duży błąd z jego punktu widzenia, przedstawiając Polskę jako mroźny kraj północy. Wyobraźmy sobie test odwrotny, przeprowadzony wśród naszych czwarto czy piątoklasistów: sprawdzian polegający na przedstawieniu cech charakterystycznych dla niektórych krajów afrykańskich, takich jak Kenia, Etiopia, Rwanda, Sudan czy Zair. Nie wahałbym się stwierdzić, że część ze wspomnianych krajów afrykańskich będzie dla naszego ucznia nie znana nawet ze słyszenia. Obawiam się również, że tylko nieliczni potrafiliby narysować jakieś elementy charakterystyczne, przyrodę, architekturę, krajobraz cechujące wyłącznie jeden spośród wspomnianych krajów. Trzeba przy tym zaznaczyć, że w rzeczywistości każdy z nich ma niemal zupełnie odmienne budownictwo, grupy ludnościowe, kulturę, roślinność itp. I tak weźmy przykładowo Zair — kraj wiecznie zielonego lasu równikowego o klimacie wilgotnym, zaś Kenia — w dwóch trzecich kraj półpustynny i półsawannowy, a* jednocześnie kraj w niektórych częściach (np. tzw. Białe Wzgórza) o bardzo żyznej ziemi, albo Etiopia — kraj górzysty, niedostępny lub Sudan — największy pod względem obszaru kraj Afryki, zamieszkały na północy przez ludność arabską, zaś na południu przeważnie przez negroidalne plemiona Bantu. O specyfice każdego z tych krajów można by naturalnie mówić bardzo wiele. Jednakże nie o to przecież w tym miejscu chodzi. Pragnąłem tylko zasygnalizować zjawisko. Wydaje się, że dla naszych dzieci, siłą rzeczy bardziej otrzaskanych ze światem niż ich rówieśnicy ha Czarnym Lądzie, Afryka w dalszym ciągu kojarzy się z 163 * rzynkami BamBo." Poza tą jedną wpadką, która w sumie była bardzo sympatyczna, młodzi Kongijczycy okazali się wytrawnymi przewodnikami po świecie. W pracowni geograficznej znajdowały się poza mapami, zdjęciami miast, głównie z Europy Zachodniej, co jest naturalnie wynikiem bardziej ożywionych kontaktów handlowych i kulturalnych z byłymi metropoliami, również znaczki pocztowe ułożone starannie według klucza geograficznego. Brak było znaczków polskich. Otrzymywałem jakąś niewielką korespondencję z kraju. Było jasne, że po tej wizycie pracownia geograficzna wzbogaciła się o nasze znaczki. Oglądałem także w tej interesującej szkole inne sa-le-pracownie. Ciekawe były sale robót ręcznych — oddzielne dla dziewcząt i chłopców. W pracowni chłopców były przykręcone do stołów chyba ze trzy imadła. Poza tym znajdowało się tam niewiele podstawowego sprzętu i trochę narzędzi stolarskich. Dzieci wykonywały przede wszystkim wiele modeli i różnych zabawek. Najbardziej ulubionym przedmiotem, który konstruowano z drewna, był model samochodu. Znajdowała się tam cała kolekcja mniej lub bardziej udanych wzorów samochodów różnych marek. Część wykończona już, nawet pomalowana, może trochę dziwnie, bowiem w niezwykle jaskrawe, intensywne barwy, oczekiwała w równych rzędach jak gdyby na nabywców. Drugim przedmiotem wykonywanym najczęściej przez uczniów, który nadawał się nawet do użycia, była hulajnoga. Zdarzały się także pojedyncze modele samolotów, pociągów i rakiet. Przy czym najbardziej ze wszystkiego, co tam widziałem, zadziwił mnie mqdel sputnika, wykonany z dużą fantazją. Autor tego modelu, trzynastoletni chłopiec, powiedział, 164 Ze kiedyś rozmawiał ze studentem francuskim, które- ciach przenoszenia się z jednej planety na dr^igą. mowa ta, jak wyznał malec, zainspirowała jLgo braźnię na dłuższy okres. Z pracowni robót ręcznych dziewcząt dochodził dzo przyjemny zapach. Okazało się, że w dość duLej salce mają równocześnie zajęcia dwie grupy uczennic. Część dziewcząt skupionych pod oknem słuchała bar-dzo uważnie wyjaśnień instruktorki o podstawowych zasadach szycia. W końcu sali ulokowano nieco zdezelowaną, mocno już wysłużoną maszynę do szycia. Jednakże podstawową część prac dziewczęta wykonywały ręcznie. Dopiero przy bardziej skomplikowanych operacjach starsze uczennice pod nadzorem nauczycielki ostrożnie szyły na maszynie. Na ogół — powiedziano mi — staramy się wykonywać rzeczy niezbędne do domu lub przerabiać ze starych ubrań kreacje najmodniejsze w danym okresie. Wtedy gdy odwiedziłem szkołę, wyszywano fartuszki i sukienki, bajecznie kolorowe, o iście afrykańskiej intensywności barw, bez półtonów. Poza tym dziewczęta uczą się w tej pracowni szydełkować i robić na drutach. W trakcie zajęć praiktycznych otrzymują także ogólne wytyczne na temat prowadzenia domu, zasad higieny, sposobu wychowania dzieci. O praktycznej nauce przyrządzania posiłków, gotowania potraw kuchni lokalnej i europejskiej mogłefl1 przekonać się w drugim końcu sali lekcyjnej. Właśme stamtąd dochodziły tajemne zapachy. Okazał-' sie' ^ część dziewcząt przygotowała dla gości — w ramaC^ zajęć praktycznej nauki gotowania — smakoł' ^ gijskie z lokalnych surowców typu jam, mar* x zmieszany z ostrymi, tłustymi sosami przyprą' pili-pili, o właściwościach stokrotnie rnocniejL znany nam pieprz. W pomieszczeniu tym d? Etiopii. Ile będzie kosztować tona miedzi, cjnku, ołowiu czy ropy naftowej za sto lat? Afryka ludzi uczących się. Galopująca urbanizacja. Utowarowienie gospodarki. Własne kadry dla gospodarki i życia publicznego. Afryko, spiesz się! Kiedy leciałem samolotem — po blisko rocznej podróży, włóczędze i badaniach na kontynencie afrykańskim — z Kairu do Warszawy, tuż po przecięciu magicznej granicy pomarańczowego pia-sku i zielonkawobłękitnego morza, czując się już — może niesłusznie — człowiekiem innego świata, zastanawiałem się, jak ten wielki kontynent będzie wyglądał za dwadzieścia, pięćdziesiąt albo sto lat oraz czy wrócę tam jeszcze Utiedyś? ją wiele wspólnego z tzw. pisaniem palcem po wodzie. Robi się bowiem przy tym tyle założeń upraszczających obraz świata, że strach przyjmować taką prognozę jako prawdopodobną. Najprostszą prognozą byłoby przedłużenie dotychczasowej linii rozwoju. Z góry jednak wiadomo, iż w każdym punkcie czasu w przyszłości obraz Afryki będzie odmienny od sporządzonego wzorca. Któż bowiem mógł przewidzieć np. wybuch wulkanu we wschodnim Zairze w 1976 r. lub długoletnią suszę w rejonie Sahelu o nieodwracalnych skutkach ekologicznych i trudnych do przezwyciężenia skutkach zdrowotnych, ekonomicznych oraz społecznych. Poza tym nie ma chyba rozsądnej osoby, która pokusiłaby się o jasnowidztwo w zakresie gwałtownych przemian politycznych, jakich świadkami jesteśmy na Czarnym Lądzie. Przykłady gwałtownych przemian politycznych w Afryce można mnożyć bez liku. Czasami, choć rzadko, zmienia się tylko ekipa rządowa, natomiast koncepcja rozwoju, partnerzy oraz sojusznicy pozostają ci sami, jak stało się chociażby pO zamachu stanu dokonanym w Nigerii i usunięciu prezydenta Gowona. Znacznie częściej wraz z przechwyceniem władzy idzie w parze przewartościowanie dotychczasowej strategii i postawienie na koncepcje rozwoju o sto osiemdziesiąt stopni odmienne od poprzednich. Co było czarne, winno być białe i odwrotnie. — Było bardzo źle — twierdzą ci, którzy doszli do władzy — za poprzednich rządów panowała korupcja, nepotyzm, administracja trwoniła państwowe pieniądze itp. Każda nowa ekipa podobnie ocenia swych poprzedników. Czy jednak żaden z elementów politycznych nie da się ująć w prognozę futurologiczną? Chyba tak źle nie jest. Ot, dla przykładu weźmy dwa regiony — południe Afryki i wschód, a ściślej — Etiopię. Na 209 AFRYKA podział" polityczny 6 -GAMBIA SB-OWIMEA BISSAU S.L- S1ERRA LEONE LB-LIBERIA WSWYBRZEZE KOSO SŁONIOWEJ 6R-GWINEA RÓWNIKÓW K -KAB1NDA 210 ""lii ~<&speń$W~pnewiSywi8ó taki"rozwóT sytuacji, jaki miał w rzeczywistości miejsce we wspomnianych czę~ ściach kontynentu. W Etiopii, kraju od dwóch tysiącleci feudalnym, absolutna władza cesarza i jego świty prysła jak bańka mydlana. Stało się to dość nieoczekiwanie. Zaczęły się nowe czasy rewolucji i głębokich przeobrażeń społecznych. Przy tej okazji korci człowieka przypomnieć stare przysłowie, że „w przyrodzie nic nie ginie". Afryka miała jedno cesarstwo i tyleż ma nadal. Przeminęło cesarstwo negusa w Etiopii, ale w Afryce Środkowej pojawił się nowy cesarz — Bokas-sa. Takie dziwolągi możliwe są chyba tylko na tym kontynencie. Gdy w świecie współczesnym monarchia ma najczęściej posmak pobłażliwego tolerowania pewnej tradycji historycznej, to w Afryce pan Bokassa, dotychczasowy prezydent, absolutny dyktator Republiki Środkowoafrykańskiej, mianował się . cesarzem, a kraj nazwał cesarstwem; wprowadził też skomplikowany protokół, który w sposób dużo bardziej wyszukany niż w dawnej Etiopii, eksponuje osobę panującego. Nie ma wątpliwości, że ten kraj, jeden z najbiedniejszych w świecie, nigdy nie dorówna potędze cesarstwa rzymskiego, które jest pierwowzorem dla .pana Bokassy. Drugi z zapowiedzianych przykładów — południe kontynentu. Od kilku wieków na obszarze wielkich krajów, Angoli i Mozambiku, panowała Portugalia — do niedawna ostatnie państwo kolonialne we współczesnym świecie. Sama Portugalia jest obecnie krajem ubogim, mającym wiele własnych problemów gospodarczych i społecznych. Mocarstwo kolonialne tego kraju przypominało trochę króla bez korony i władzy. Jednakże nieźle rozbudowany portugalski system wojskowy w krajach afrykańskich był jedynym czyn- 211 U 1.1 Z.jr 111 UJ vv.ijtiajj.ici Długoletnia walka organizacji wyzwoleńczych nie dawała perspektywy szybkiej niepodległości. I znów zaskoczenie dla obserwatorów, podobnie jak miało to miej-sce w przypadku Etiopii. Przemiany polityczne w Portugalii, rewolucja kwietniowa i obalenie reżimu faszystowskiego oraz intensyfikacja walk na terenach zależnych doprowadziły do uzyskania niepodległości wszystkich terytoriów zamorskich tego kraju na obszarze Afryki. Ta nowa sytuacja w byłych koloniach portugalskich, postępowe tendencje rozwoju, zbliżenie z krajami socjalistycznymi, które przyczyniły się do uzyskania suwerenności politycznej Angoli i Mozambiku, stworzyły zupełnie odmienną perspektywę dla południowej części kontynentu, w którą niewielu obserwatorów mogło wierzyć. Dawniej zdecydowanie zachowawcze reżimy sprawujące władzę na południu Afryki nie dawały szans na jakąkolwiek nutkę optymizmu w dającej się przewidzieć przyszłości, Ciemne chmury panowały przecież nie tylko nad Angolą i Mozambikiem, lecz także nad Rodezją, Namibią i przede wszystkim nad Republiką Południowej Afryki. I oto wspomniane kraje, a szczególnie Rodezja i Namibia, mają szansę w ciągu bardzo krótkiego okresu decydować o swojej przyszłości. Przede wszystkim dlatego, że w wyniku utworzenia postępowych rządów w Angoli i Mozambiku zmienił się całkowicie układ sił politycznych w tej części kontynentu. Nawet w RPA, kraju apartheidu, czyli oddzielnego rozwoju ludności kolorowej i ludności białej, mówi się coraz głośniej o konieczności modyfikacji systemu na korzyść Afrykanów. Ci jednak walczą o pełne równouprawnienie. W chwili obecnej wydaje się to być jeszcze dość odległą perspektywą. Ale kto to wie? Afryka znów może sprawić niespodziankę. 212 Figle futurologom może płatać nie tylko historia o wykazać, jakie tendencje koniuiiHural^""" " ne zaobserwujemy w ciągu przyszłych lat na światowym rynku surowcowym? A jest to przecież pierwszorzędna kwestia dla niemal wszystkich krajów afrykańskich, bazujących w swej gospodarce na surowcach rolnych lub minerałach. Jak dokonać prognozy gospodarczej, a co z tym bardzo blisko związane, jak ocenić przyszły poziom życia ludności, przemiany społeczne i kulturalne będące jego konsekwencją, jeśli podstawowa informacja dotycząca układu, cen na surowce jest niewiadoma? Można jednak w dość znacznym procencie pewności przyjąć, iż sytuacja krajów surowcowych będzie w przyszłości zmieniać się na lepsze. Stwierdzenie takie wiąże się m.in. z polityką krajów „trzeciego świata" w zakresie kontrolowania cen na artykuły surowcowe, zapoczątkowaną przez państwa naftowe. Sytuacja na rynkach światowych sprawi najprawdopodobniej, iż należy oczekiwać dalszego zróżnicowania poziomów gospodarczych w Afryce. Te kraje, które napotkają pomyślne trendy dla cen, rozwiną się szybciej. Bardzo liczna będzie jeszcze chyba przez długi czas grupa najuboższych krajów — skazanych niejako przez naturę na klepanie biedy, pomoc międzynarodową lub życie na garnuszku bogatych. Nie mają bowiem ani zasobów naturalnych, ani możliwości rozbudowy rolnictwa, znaczących atrakcji turystycznych, a do tego w poważnej skali odczuwają trudności, jakie stwarzają bariery rozwojowe, charakterystyczne dla krajów 1 „trzeciego świata". Bawiąc się we wróżkę obeznaną nieco z dorobkiem-nauki, można przyjąć z dużym prawdopodobieństwem, że we wszystkich krajach Afryki nasilą się procesy narodotwórcze lub przynajmniej — tam gdzie występuje wyjątkowo silne rozwarstwienie i rozbicie 213 214 niowego zintegrowania spoleczeństwa.^Pfóces ten rozpoczął się w momencie uzyskania niepodległości. Okres formowania się narodu trudno mierzyć dziesięcioleciami. Zjawisko to trzeba widzieć w długiej perspektywie historycznej. A ponadto nie przebiega ono wyłącznie jednokierunkowo. Przecież w niemal każdym kraju Czarnego Lądu równolegle z polityką władz, zmierzającą do scalenia społeczeństwa, występują ruchy odśrodkowe: Nigeria miała swoją Biafrę, Algierią problem berberyjski, Etiopia ruchy separatystyczne Erytrei, Sudan powstanie na południu kraju, a Zair próby oderwania bogatej Katangi — nazywanej dzisiaj Szaba. Stworzenie w miarę jednolitego społeczeństwa wymaga odpowiedniej polityki kulturalnej i oświatowej. Powszechnie wiadomo, jak istotna dla zintegrowania społeczeństwa jest wspólnota językowa. Stąd też niektóre państwa, zwłaszcza te o w miarę jednolitym układzie etnicznym lub te, na obszarze których jeden z języków afrykańskich jest szeroko rozpowszechnić- . ny, próbują wprowadzić go jako język urzędowy. Tak przykładowo stało się w Kenii i w Tanzanii, gdzie suahili, obok angielskiego, pełni funkcję języka urzędowego. Kwestia językowa jest o wiele prostsza w Afryce Północnej. Tam powszechnie używany jest język a-rabski. Chociaż przykładowo w dużych miastach Algierii, w urzędach, a nawet na ulicach od dawna używa się języka francuskiego. Nawet po uzyskaniu niepodległości, mimo że arabski jest językiem rodzi-' mym, francuski — przynajmniej jeszcze do niedawna — był językiem dominującym. Dopiero od kilku ostatnich lat czyni się kroki w celu całkowitej arabi-zacji życia publicznego. Znacznie bardziej skomplikowany jest problem ję- nym, gdzie mówi się kilkoma lub nawet kilkunastoma językami podstawowymi, a na całym terytorium kraju używa się przeszło setki innych języków i dialektów niewielkich plemion. Sytuacja taka jest charakterystyczna m.in. dla Nigerii, Zairu, Sudanu, Etiopii i wielu innych krajów. Nasuwa się pytanie — jakże można mówić o integracji społeczeństwa, kiedy audycje radiowe trzeba nadawać w kilku lub nawet kilkunastu językach, a podręczniki szkolne, jeśli miałyby być zrozumiałe, należałoby drukować w językach lokalnych? Władze większości krajów afrykańskich znajdują się więc między młotem a kowadłem. Z jednej strony, pragnąc odrzucić przeszłość kolonialną, należałoby zrezygnować z języka byłych kolonizatorów, a z drugiej strony brak jest powszechnie, znanego języka afrykańskiego, wspólnego dla wszystkich, brak przy tym tradycji pisanej. Wydaje się, iż w dającej się przewidzieć przyszłości Afryka pozostanie kontynentem, na którym ciągle jeszcze w poszczególnych krajach języki: angielski, francuski, portugalski i hiszpański, a więc języki byłych metropolii, pełnić będą funkcje nośnika wartości kulturowych. W językach tych ukazywać się będą książki, prasa, prace naukowe, będą one językami urzędowymi, a może nawet zajęcia w szkole — jeśli nie w podstawowej, to z pewnością średniej — będą prowadzone w językach europejskich. Niestety z takim rozwiązaniem musi się w praktyce pogodzić większość krajów afrykańskich — może z wyjątkiem państw arabskich i strefy języka suahili. Przecież trzeba zdawać sobie sprawę z tego, iż w Ameryce Łacińskiej, a więc na kontynencie, gdzie państwa uzyskały formalną niepodległość przeszło sto pięćdziesiąt lat temu, językiem nie tylko urzędowym, lecz również ję- 215 216 Brazylii portugalski, "có nie przeszkadza ¦naturalnie grupom Indian południowoamerykańskich używać swych języków. Wydaje mi się, że młode państwa afrykańskie już w najbliższym okresie znacznie rozbudują radiowe i telewizyjne systemy łączności stolicy kraju ze wszystkimi prowincjami. Szybszemu przekazywaniu dyspozycji władz służy również pokrycie kraju siecią dróg utwardzonych, przejezdnych w porze deszczowej. Jestem przekonany, że pod tym względem obraz Afryki już za dwadzieścia lat będzie zupełnie inny niż obecnie. Wszystkie niemal państwa ruszyły bowiem z kopyta z realizacją wspomnianego programu. Nie ulega również wątpliwości, że za dwadzieścia, trzydzieści lat w Afryce będzie znacznie mniej analfabetów. Już teraz wszędzie — na pustyni, sawannie, w dżungli — wszyscy się uczą. Są kraje, które objęły niemal całkowitą skolaryzacją najmłodsze dzieci, gwarantując osiągnięcie elementarnych umiejętności czytania, pisania i rachowania, a także ogólnej wiedzy o świecie i własnym kraju. Równocześnie prowadzi się dość intensywne nauczanie dorosłych. Przykładowo w Tanzanii jednym z celów społecznych tzw. ujamaa vijijini, czyli wiosek socjalistycznych, jest podniesienie poziomu oświaty. Ze wzrostem wiedzy zmienia się także świat wartości Afrykanów. Widać to już dziś. Niekiedy wspomniane zjawisko przybiera postać wynaturzoną. Utarł się w Afryce pogląd, że miasto stanowi raj na ziemi w porównaniu z życiem na wsi. Doszło do tego, do czego musiało dojść, a mianowicie większość przybywających do miasta wegetuje w slumsach, w warunkach często znacznie gorszych niż na wsi. Przed Afryką przyszłości stoi do rozwiązania problem tych ogromnych osiedli z puszek i kartonów, w których wy 'zła, Tak cEarakterystyczne 'dla '"Suzych ludzkich. Czy w przyszłości władze krajów afrykańskich zdołają chociażby zahamować żywiołowo postępujące procesy urbanizacyjne? Raczej wątpliwe. Wygląda na to, że miasta afrykańskie są jak jezioro bez odpływu, stanowiące zlewisko wielu rzek. Ograniczenie urbanizacji jest możliwe jedynie, jak się wydaje, poprzez poprawienie warunków życia na wsi, zbudowanie ujęć wodnych, ambulatoriów, rozwinięcie sieci dróg łączących wieś z miastem, a przede wszystkim zainteresowanie chłopów produkcją upraw sprzedawanych w znacznym procencie na rynek, a nie konsumowanych wyłącznie we własnym gospodarstwie. Wtedy dopiero miejskie metropolie przestaną być magnesem dla milionów ludzi ze wsi afrykańskiej. Historia gospodarcza każdej części świata wskazuje, że rolnictwo naturalne przeobraża się po pewnym czasie w gospodarkę towarową wraz ze zmianą systemu wartości, jaki obowiązuje w mentalności chłopa, wraz z ogólnym rozwojem gospodarki, rozbudową przemysłu przetwórczego. Obowiązuje tu prosta zasada: chłop musi mieć nabywcę, a nabywcą może być np. cukrownia, oczyszczalnia bawełny, olejarnia pracująca w oparciu o orzeszki ziemne. Rolnik afrykański może również zbyć wyprodukowane artykuły na rynku w mieście. Nie 'ulega wątpliwości, iż wraz z rozbudową gospodarki Afrykanin będzie oceniał swą pracę i wartość ziemi według innych kryteriów, nie związanych tak bardzo jak dotychczas z prestiżem społecznym, funkcjami magiczno-rytualnymi i religijnymi, lecz według opłacalności produkcji. Już o-becnie widziałem wiele farm Afrykanów nastawionych wyłącznie na sprzedaż artykułów rolnych. Weźmy dla przykładu działalność ludności plemienia Ba-mileke z Kamerunu, która rozwinęła uprawę kawy, 217 218 na ryneK nerDatę, oawMnę i sizal. Te waśórf są had-spodziewanie szybko przejmowane przez innych — sąsiadów, okoliczne wioski. Naturalnie za dziesięć, dwadzieścia lat, a z pewnością już na początku przyszłego wieku trudno będzie wyobrazić sobie Afrykę bez ośrodków przemysłowych, przetwarzających przynajmniej bogactwa Czarnego Lądu. Jeśli obecnie w większości krajów afrykańskich proletariat nie stanowi wielkiej siły społecznej — może jedynie z wyjątkiem Afryki Północnej, gdzie już od dawna rozwija się całkiem nieźle przemysł i istnieje liczna grupa robotników — to w ciągu najbliższych dziesięcioleci wraz ze wzrostem liczby robotników znaczenie tej klasy społecznej z pewnością wzrośnie niepomiernie. Można więc przypuszczać, że nowy układ sił w społeczeństwie nie pozostanie bez wpływu na sytuację polityczną tych krajów. Powinno to doprowadzić do radykalizacji społeczeństw. Trend ten da się zaobserwować coraz silniej w krajach Czarnego Lądu. Chociażby w ostatnich latach w wielu nowych krajach Afryki, jak np. Gwinei Bissau, Mozambiku, Angoli czy Beninie i Etiopii ujawniają się tendencje postępowe. Można prawie bez wątpliwości stwierdzić, że nawet w tych krajach, które nie obiorą socjalistycznej drogi rozwoju, umocni się samodzielność gospodarcza i stopniowo kraje te zmierzać będą do uniezależnienia się od państw kapitalistycznych. Rozwój samodzielności gospodarczej i politycznej pójdzie z pewnością w parze z procesem stopniowego eliminowania obcych specjalistów zatrudnionych w wielu dziedzinach życia publicznego, w urzędach, w fabrykach i ministerstwach. Zwiedzając uniwersytety afrykańskie wyraźnie można dostrzec, iż wykładowcami są niemal wyłącznie profesorowie zagraniczni. '"śćy asyslerići i pomocniczy pracownicy"nauH to już Afrykanie. Za dziesięć, piętnaście lat oni obejmą katedry uniwersyteckie. Tak samo w innych dziedzinach życia społecznego wraz z rozbudową szkolnictwa wyższego i średniego Afrykanie zastąpią stopniowo ekspertów z zagranicy. Jest to tendencja zupełnie zrozumiała. Można przypuszczać, że wraz z postępem ulegną zmianie obyczaje i świat wartości, a także system wierzeń. Wielkie miasto, różne grupy etniczne, często o odmiennych obyczajach, brak przestrzeni, miejski tryb życia itp. nie sprzyjają kultywowaniu tradycji plemiennej. I tak jest wszędzie, w siedmiomiliono-wym Kairze, dwumilionowej Casablance, kilkusetty-sięcznym Dar es-Salaamie i w mniejszych miejscowościach, takich jak Kisangani, Zaria, Bafoussam i wielu innych. Zjawisko takie jest naturalnie charakterystyczne dla każdego urbanizującego się społeczeństwa. Nie może również ominąć Afryki. Trochę szkoda, że miasta stają się coraz bardziej zunifikowane, że coraz częściej brak, nawet w Afryce — zwłaszcza w częściach miasta bliższych centrum — charakterystycznego rytmu muzyki, tradycyjnych masek i szamanów w strojach sprzed lat. Kiedy idzie się jednakowymi ulicami, jak w tunelu ograniczonym betonowymi ścianami domów, wraca — nawet u afrykani-sty — tęsknota za egzotyką. W przyszłości grozi chyba jednakże Afryce to, co stało się z kulturą ludową w krajach rozwiniętych Europy Zachodniej. Również na naszym polskim przykładzie, zwłaszcza w ostatnim trzydziestoleciu można prześledzić zanik lokalnych obyczajów i tradycji ludowej. A więc w Afryce, tak jak i u nas, trzeba będzie w niedalekiej przyszłości tworzyć zespoły pieśni i tańca, aby folklor plemienny przetrwał chociażby w tej niedoskonałej formie. Na- 210 nvuiu budzenia twórczości ludowej. Do tańca i obrzędu ludowego, traktowanego jednakże niejako od strony etnograficznej, wciąga się chętnie nawet młodzież studiująca. No cóż, odchodzi w zapomnienie Afryka stara, w rozumieniu badacza ludowych, tradycyjnych obrzędów. Taki jest koszt rozwoju. Mimo to chyba najbardziej nawet zagorzały zwolennik starej kultury i obyczajów ludowych zaakceptuje go, jeśli będzie mu towarzyszyć podniesienie poziomu życia ludności Czarnego Lądu, zaspokojenie chociażby minimalnych potrzeb, takich jak dostateczna ilość pożywienia o odpowiedniej jakości, dach nad głową, czyste i schludne ubranie. W Afryce jeszcze nie wszyscy zasypiają syci i szczęśliwi. Istnieją jednak realne podstawy, aby stwierdzić, iż za kilkanaście lat skala potrzeb społeczeństw afrykańskich przesunie się w górę, zaś niemal wszędzie na kontynencie ten minimalny koszyk dóbr przypadnie każdej rodzinie. Afrykę z jej bogactwami stać na to. Widząc uśmiechniętych ludzi — jeszcze ubogich, ale ufnych — człowiek zaczyna nabierać wiary w perspektywę tego lądu. Spiesz się więc, Afryko! Pozostało nieco ponad dwadzieścia lat dwudziestego wieku. Biegnij szybciej. Świat ucieka. Od autora............. 7 Czy wszystko stoi na głowie?........ 9 Ludzie i ich zwyczaje .......... . 38 W co wierzy Afrykanin? ......... 63 Spotkanie z najstarszym człowiekiem Ziemi .... 84 Najmniejsi ludzie świata.......... 109 Ziemia spragniona cienia.......... 130 Młoda Afryka............ . 152 Zderzenia z nowoczesnością........ 174 Polskie spotkania z Afryką......... 195 Dokąd zmierza Afryka?......... 208 fc. ukażą się: TADEUSZ ZIMECKI Wyprawa do królewskiego łososia Książka reportażowa z podróży po Finlandii. Autor pokazuje ten kraj poprzez obserwacje, wrażenia, spostrzeżenia i konfrontacje dokonywane przez towarzyszącego mu w turystycznej wyprawie kilkunastoletniego syna. Przewędrowali razem od Helsinek aż po krąg polarny. Tadeusz Zimecki, reporter i autor książek dla młodzieży, zachęca czytelników do odwiedzenia Finlandii, atrakcyjnej tak dla nastolatków, jak i dla dorosłych. Pozycja ta ilustrowana jest barwnymi zdjęciami. STANISŁAW BRODZKI Ameryka — spóźnione imperium? Książka publicystyczna, w której autor w sposób syntetyczny wyjaśnia, jak powstały dzisiejsze Stany Zjednoczone, jakie były ich tendencje rozwojowe i jakie są dalsze perspektywy. Uwzględnia także obecną rolę USA w świecie i przełamaną już hegemonię tego państwa w kształtowaniu polityki i gospodarki światowej. ERNEST SKALSKI Sąsiedzi bliscy i dalsi (Świat od podszewki cz. V) Ostatni, piąty tom cyklu ,,Swiat od podszewki", w którym autor zapoznaje młodych czytelników z najważniejszymi problemami współczesnego świata. W książce „Sąsiedzi pliscy i dalsi" E. Skal-r ski omawia Wybrane problemy państw socjalistycznych. Tak jak w tomach poprzednich, relacja odautorska przeplata się z wywiadami i rozmowami prowadzonymi z dziennikarzami i publicystami znającymi tym razem „od podszewki" kraje socjalistyczne. ., BOLESŁAW K. KOWALSKI Wyprawa „Śmiały" Jest to relacja z pionierskiej wyprawy polskiego jachtu „Śmiały" dookoła Ameryki Płd. Książka wprowadza w zagadnienia żeglarstwa, pokazuje życie załogi w 15-mies-ie.cznej podróży, daje wgląd w tajniki nawigacji i pozwala poznać niektóre problemy krajów, do Których zawija „Śmiały". Poprzedza ją wstęp znanego podróżnika i re-portażysty Janusza Wolnie^icza. W książce zostaną zamieszczone mapy przebytej trasy oraz szkice kierunków wiatrów i prądów, jak również zdjęcia z Brazylii, Argentyn^, kanałów Patagonii, Kanału Panamskiego, co niewątpliwie podniesie atrakcyjność relacji z wyprawy „Śmiałego". RSW „Prasa-Kłiążka-Ruch" MŁODZIEŻOWA AGENCJA WYDAWNICZA Warszawa, 1910. Wydanie I. Nakład 19.650+350 egz. Oddano do składu we wrześniu 1978 r. Druk ukończono w marcu 1980 r. Ark. wyd. 12,4(7. Ark. druk. 7,»+l arie. wkładka. Papier druk. m/gł. V kl. 83 g. 82X104 mm. Drukarnia: Białostockie Zakład; Graficzne Białystok, Al. 1000-lecia P. P. nr 2. Zam. 2108. C-44. Cena zł 37,—