Krystyna Berwińska ACH, TA FATALNA TRZYNASTKA! Siedmioróg Fotografia na okładce Hanna Kucia (c) Copyright by Krystyna Berwińska ISBN 83-86685-70-0 Wydawnictwo Siedmioróg, Wrocław 1995 r. ???? V&. Wzięłam głęboki wdech, przez chwilę przytrzymałam powietrze, a potem jednym długim dmuchem zgasiłam trzynaście świeczek. Spontaniczne oklaski, śmiechy, ochy i achy, babcia pokroiła urodzinowy tort, wujek Darek napełnił porzeczkowym winem kieliszki, a tata zaczął truć okolicznościową gadkę. Pomyślałam sobie, że właściwie nie dzieje się nic nadzwyczajnego: ot, jeszcze jedna cyferka przeskoczyła w liczniku i nic więcej. Bo, prawdę mówiąc, dzieckiem przestałam być już dawno. Przed trzema laty. W czwartej klasie. Gdyż wtedy to właśnie rozwinęłam się fizycznie. I umysłowo. A tata mówi: "Cieszymy się wszyscy, że oto nareszcie przestajesz być maluchem i przepoczwarzasz się w prawdziwą pannicę". Mowa - trawa. Jak tylko skończyłam lat dziesięć, to od razu spostrzegłam, że steruję w inną stronę niż chłopaki. Niestety, w całkiem inną! A skoro już ten fakt spostrzegłam, to wyciągnęłam konsekwencje: zaczęłam zwracać uwagę na ciuchy i uważać się za kobietę. Patrząc teraz z odległej perspektywy na siebie dziesięcioletnią, widzę, jakie to było naiwne. Ale wtedy nie przeczuwałam nawet, ile trzeba się namęczyć, zanim człowiek się stanie człowiekiem. A cóż dopiero kobietą! Tata mowę nad kieliszkiem trzyma wytrwale: "...bo oto wchodzisz, Joasiu, w trudny okres pełen zasadzek, trwóg i niepokojów..." a ja dalej wspominam sobie siebie sprzed trzech lat: jak to wówczas zaczęło się wariowanie za muzyką, które zresztą niezmiennie trwa do dziś i będzie chyba trwało do końca życia. Jak zaczęło u nas w klasie działać pogotowie ratunkowe i jak każdy jego członek obstawiał inne fale; jak brzęczały telefony z krótkimi hasłami: "Na Harcerskiej!" "Ultrakrótkie!" itd. I od razu było wiadomo, o co chodzi. Przez nasze sito nie przeleciała w pustkę ani jedna 5 piosenka. Najbardziej ubóstwialiśmy wtedy Skaldów. Przepadaliśmy za "Króliczkiem".....bo nie o to chodzi, by złowić króliczka, ale by gonić go..." Te słowa "ale by gonić go" stały się nawet na jakiś czas naszym życiowym credo, czyli "kredą życiową". Wówczas zaczęłam także po raz pierwszy analizować życie i ludzi. To znaczy rozkładać wszystko na czynniki pierwsze. I wszystko brać pod mózgowy mikroskop. Robiłam to głównie z Łysą, którą uważam za wyjątkowo ważną osobę w moim życiu intelektualnym. Tak naprawdę to Łysa ma na imię Zośka i nosi blond warkocze. Najdłuższe i najgrubsze w całej klasie. Więc dlatego przezwaliśmy ją Łysa. Logiczne? Dla starych - nie, a dla mnie - oczywiście tak. Zazdroszczę jej tych warkoczy, bo ja mam czarne kudły, a skoro już muszę być kobietą, to wolałabym być blondynką. "The gentlemen prefer blonds" - powiedział nawet mój tata, kiedy się zapisał na kurs intensywnego angielskiego. Zazdroszczę też Łysej, że jest szczupła, bo ja jestem niestety za gruba. To znaczy mama twierdzi, że nie, że w sam raz, ale ja wiem swoje. I wiem, że to, co wiem, to wiem od mamy lepiej. Bo tę moją nadwagę na własnych nogach dźwigam. Bardzo sobie przez te trzy lata ceniłam długie spacery z Łysą i nie kończące się nigdy dyskusje. Właśnie o życiu i o ludziach. Sympozja owe odbywały się najczęściej w Saszczaku czyli w Ogrodzie Saskim, bo tam miałyśmy obie blisko. Ja mieszkam na Sienkiewicza, Łysa na Mazowieckiej, a szkoła na Świętokrzyskiej (to znaczy oczywiście szkoła nie "mieszka" a tylko "mieści się" przy Świętokrzyskiej, muszę tak przesadnie uściślać, bo jakby Ściera ten tekścik, nie daj Boże, dorwała, to zaraz szukałaby pretekstów do postawienia mi lufy), a poza tym w Saszczaku nikt nam nie mógł przeszkadzać. I tu muszę od razu, kategorycznie oświadczyć, że fałszem jest podłym, jakobyśmy się pod fontanną spotykały z kimś trzecim. Mama może sobie gadać, co chce, a prawda jest jedna: spotykałyśmy się tylko we dwie! Chociaż muszę tu samokrytycznie się przyznać, że wtedy zaczynało mi potwornie imponować starsze, męskie towarzystwo. Mieć lat trzynaście - to był szczyt marzeń. Śmieszne, że teraz mam właśnie tyle - i nic! Tata, podsumowując, coś nadmienia na zakończenie toastu, że niby wkraczam w wiek pary i elektryczności, ale że daleko mi jeszcze do epoki atomu i lotów kosmicznych, oraz wylicza skrupulatnie, czego to się po mnie cała rodzina spodziewa (a wszystko sprowadza się, oczywiście, do piątek na świadectwie) po czym, gdy nieskończenie długa mowa wreszcie się 6 kończy, wszyscy jak na komendę wychylają za me zdrowie porzeczkową lemoniadkę, a mnie dają "na spróbowanie" pół kieliszka. I zaczęło się wielkie żarcie. Już blisko rok minął od tamtego dnia, wkrótce znów będą wakacje i moje czternaste urodziny. Opisałam te "trzynaste" wczoraj w nocy, ukradkiem, udając zmyślnie przed mamą, że niby tak długo się szykuję do polaka, a dziś po powrocie z budy odczytuję sobie te stroniczki i zastanawiam się w dusznej rozterce: - Dlaczego zaczęłaś od trzynastych urodzin? - Bo od czegoś musiałam zacząć. A urodziny to jest jakaś data. Konkretna. 30 sierpnia. I ta trzynastka. Jak się wkrótce okazało, rzeczywiście feralna. I koniec wakacji, a początek nowego roku szkolnego. Mało? - Ale jeśli piszesz po to, żeby się zastanowić nad tym, co się stało, i dlaczego się stało to, co się stało, to powinnaś wybrać jakiś fakt znamienny, ważny dla przyszłych wydarzeń, a nie zwykłe, banalne urodziny. Coś, od czego się to zaczęło. - Co za t o? - To, co doprowadziło do t a m t e g o. - Niby do czego? - No właśnie do t a m t e g o, nad czym się masz zastanowić. Zastanów się! Więc się zastanawiam. Myślę o Krzyśku, o Robercie... Od Roberta mam zacząć? Nie, to się zaczęło chyba jeszcze wcześniej. Być może od tego, że rozdzielili mnie z Łysą? Albo może od pierwszych niesprawiedliwych podejrzeń mojej mamy? Lub... kto wie? Może od prześladowań Ściery? Nie wiem. Nie wiem! A może w ogóle od dnia, w którym się urodziłam? A może jeszcze wcześniej? Od dnia, kiedy się moi rodzice poznali? A może to się zaczęło, kiedy miałam cztery lata, bo wtedy... Eee! Przecież nie mogę zaczynać tej całej historii od stworzenia świata ani od Adama i Ewy, bo nie jestem ani żadnym Proustem, ani nawet Prusem, tylko zwykłą dziewczyną. Więc skoro muszę już od czegoś zacząć, to lepiej niech będzie tak, jak jest, niech się zacznie od trzynastej rocznicy. I wcale się nie zgadzam, że ta data nie miała żadnego znaczenia. Właśnie że miała. Tak jak i te całe moje denne wakacje! A że denne, to trochę w tym było także mojej winy, ale tylko trochę. To "trochę" polegało na tym, iż mi nie wystawiono na koniec roku błyszczącego świadectwa. Fakt, że na początku zeszłe- 7 go roku, tuż po poprzednich wakacjach, podpisałam była (czas zaprzeszły, plusquamperfectum) z ojcem następujący cyrograf: "Umowa między córką, Joanną Korzycką, a jej ojcem, ob. Stefanem Korzyckim. Ob. Stefan Korzyc-ki zobowiązuje się zabrać ze sobą w miesiącach wakacyjnych córkę, ob. Joannę Korzycką, do Moskwy i Leningradu samolotem. W zamian za to córka Joanna ma mieć na promocji do klasy VII same oceny bardzo dobre i jedną ocenę dobrą. W przeciwnym wypadku traci szacunek ojca i nie odzyska go, dopóki nie będzie miała samych piątek i jednej czwórki na świadectwie. Córka Joanna zobowiązuje się poza tym do przychodzenia przynajmniej raz w tygodniu do ojca na konsultacje naukowe w ciągu całego roku szkolnego". Potem następowały podpisy i daty. I wszystko było legalnie opieczętowane. Mogę się zgodzić, że siedem piątek, sześć czwórek i jedna trójka (z matematyki), to nie powód, aby lecieć samolotem do Moskwy i Leningradu. Ale chyba to też nie powód, żeby mi robić w domu prywatny Szlisselburg (nie wiem, czy to się tak pisze), w którym zamknięty był przez czterdzieści sześć lat major Walerian Łukasiński (z historii czwórka). A oni, czyli moi kochani rodzice, tak właśnie mnie urządzili. Wywieźli mnie do babci do Białobrzegów, gdzie byłam już ze sto razy. Przez pierwsze pół wakacji pilnowała mnie tam mama, a przez drugie pół - ojciec. Nie licząc oczywiście straży miejscowej złożonej z jednej babci, trzech cioć, dwóch wujów i kilkunastu kuzynek i kuzynów (z których jeden był nawet prawdziwym strażakiem, tyle że ogniowym, i dlatego chyba z lekka się do mnie podpalał). Wszyscy oni stosowali wobec mnie najgorsze średniowieczne praktyki. Nie wolno mi się było w ogóle spotykać z chłopakami, z którymi się jeszcze w zeszłym roku tak wspaniale bawiłam "jako dziecko". Mama nagle zaczęła uważać, że tylko ona jest dla mnie odpowiednim towarzystwem. Ale "moje jedyne odpowiednie towarzystwo" spało do dwunastej, a czasem i do drugiej po południu, czyli do obiadu, co statystycznie dawało każdego rana pięć godzin bitej nudy ze śmietaną. A dzień przecież składa się nie tylko z poranka. Są jeszcze popołudnia i długie wieczory, o bezsennych nocach nawet nie wspominając. Cóż więc robiłam? Wdychałam świeże powietrze, jadłam jabłka, leczyłam trądzik pospolity za pomocą płatków owsianych i starałam się trzymać prosto. Żadnych sportów nie uprawiałam, nawet głupiego badmintona, bo z chłopakami grać mi nie było wolno (odkąd mnie mama nakryła, jak się całkiem niewinnie na pożegnanie pocałowałam ze Zbyszkiem), babcia 8 i mama grać w badmintona nie umiały, ciocie i wujkowie nie mieli na takie głupstwa czasu, a kuzyni - z wyjątkiem tego jednego ze straży - ochoty. Ale ci kuzyni strażnicy nie byli jeszcze tacy najgorsi, bo czasem pod ich strażą szłam nad rzekę, gdzie udawało mi się z rzadka złowić okonia (z reguły niewymiarowego). A poza tym byłam dla wszystkich, a głównie dla babci, na posyłki. Jak siedziałam w ogródku, to żeby mi nie było za dobrze, babcia co pięć minut wołała mnie, a to do przemielenia mięsa na kotlety, a to do zrywania szczypiorku, a to do zbierania malin, a to do różnych innych czynności, prócz chodzenia do sklepu, bo wtedy mogłabym złapać kontakt. W ogóle za płot nie wolno mi było wychodzić. Chyba że w niedzielę ze wszystkimi na sumę. Trochę za to czytałam. Jakieś takie byle co, dopóki nie dorwałam się do "Pożegnania z bronią". To była moja wielka radość! Kocham Hemingwaya. Kocham Katherine. Chciałabym przeżyć taką miłość, jaką ona przeżyła. Pół dnia płakałam, kiedy Katherine umarła. Wojtek często chodził koło naszego płotu, ale nie wolno mi się było z nim kontaktować, ponieważ on został uznany za nieodpowiednie dla mnie towarzystwo. Siedziałam więc i tyłam, tyłam straszliwie, choć dobrze wiedziałam, że już i tak jestem za tłusta. Ale pewnego razu udało mi się porozumieć listownie z Wojtkiem. Umówiliśmy się wtedy, że czmychnę z domu o jedenastej, jak wszyscy już będą spać. I rzeczywiście nikt się nie kapnął, że wyszłam. Kiedy zobaczyłam Wojtka z bliska, zdziwiłam się, że jest taki duży. Zaczęliśmy wspominać wszystkie siupy z minionych wakacji. Nareszcie mogłam wyśmiać się i wyhasać do syta. Potem Wojtek zapytał mnie poważnie, czy chcę z nim chodzić. Zgłupiałam. Jak ja mogę z nim chodzić, skoro siedzę tu jak pies na łańcuchu, a potem wyjadę do Warszawy? Ale on objaśniał, że to się tylko tak mówi, a naprawdę to pyta, czybym się nie zgodziła zostać jego żoną. Zgłupiałam do reszty. Powiedziałam, że nie wiem, bo pewnie w ogóle nie wyjdę za mąż, ponieważ wszystkie małżeństwa są nieszczęśliwe i tylko wiecznie kłócą się ze sobą. Na to oświadczył, że jeżeli się nie zgodzę, to on się rzuci pod pociąg. A pociąg właśnie nadjeżdżał. Nie wiem, czy żartował, czy mówił poważnie, bo w tym momencie nakrył nas siedzących bogobojnie w krzakach wujek Darek, który wracał z jakiejś towarzyskiej imprezy. Wujek zagroził Wojtkowi, że jak Wojtek jeszcze raz się do mnie zbliży, to on mu kości połamie! A mnie zabrał do domu, a tak naprawdę to nie on mnie, a ja jego zabrałam. 9 Była okropna awantura. Babcia, mama, ciocie, wujkowie i kuzyni, wszyscy odbyli nade mną publiczny sąd i oświadczyli, że stracili do mnie całe zaufanie. Jakby je kiedykolwiek mieli! Od tej pamiętnej nocy łańcuch, na którym mnie trzymali, jeszcze bardziej się skrócił i odtąd już łaziłam po ogrodzie jak koza przywiązana do palika. Kiedy tata po powrocie z Leningradu wymienił się z mamą, było trochę lepiej, bo zrobiliśmy kilka wycieczek, ale potem zaczął padać deszcz i tata w starym szlafroku babci i z książką w ręce nie schodził z kanapy. A czasem jak schodził, to tylko do sionki przeglądać stare gazety albo na taras kłócić się z wujkami. A jak zgłaszałam pretensje, to mi tylko dogadywał: "Trzeba się było uczyć!" Bombowe wakacje! Po prostu szał. Choć owszem, bombowe, bo w czasie tych dennych wakacji wybuchły dwie bomby telewizyjne: pierwszy człowiek na Księżycu (a właściwie pierwsi ludzie, bo było ich dwóch) i Conchita Bautista. To, że dwaj ludzie w bardzo dziwnych kombinezonach chodzą sobie, a raczej skaczą jak kangury po Księżycu, było wspaniałe. Nie z tej ziemi! Ale jeszcze bardziej nie z tej ziemi wydało mi się to, że w tej samej sekundzie, gdy oni tam skaczą, ja tu, w Białobrzegach, na nich patrzę. Rozłożona wygodnie na kozetce! I nie tylko ja. I nie tylko wszyscy moi strażnicy. Cały świat to oglądał! Z wyjątkiem jedynie kitajców. Tak czy inaczej, lądowanie na Księżycu to naprawdę wielka rzecz i 20 lipca na pewno przejdzie do historii, i dzieciaki będą się kiedyś musiały tej daty uczyć na pamięć. A ja - nie! Bo sama byłam naocznym świadkiem. Historii. Druga bomba była hiszpańska. Właściwie sex-bomba dla starszych panów. Conchita Bautista na Festiwalu Piosenki w Sopocie. Faktem jest, iż tata, który nie cierpi telewizji i urąga wszystkim, którzy jej programy oglądają, patrzył jak sroka w gnat na wdzięczne miotanie się ponętnej Conchity oraz słuchał w upojeniu jej śpiewu. I złego słowa nie dał powiedzieć na nią ciociom, które dosyć krytycznie oceniały hiszpański temperament artystki. Ale nawet Armstrong, Aldrin i na dokładkę Bautista nie byli w stanie rozjaśnić na dłużej beznadziejnie pochmurnej wakacyjnej szarzyzny. I ostatniego dnia tej udręki skończyłam trzynaście lat. Był to dla mnie mimo wszystko dzień dość ważny. Bo łudziłam się, że od tego dnia coś się zmieni, coś wyniknie z faktu, że nareszcie zostałam "oficjalnie", także w oczach taty i mamy - zaliczona do młodzieży. Do prawdziwej młodzieży. Do tej młodzieży, o której się tyle w koło mówi i na którą się w kółko tak idiotycznie narzeka. Tymczasem nic się nie zmieniło! Nic! Dlaczego? Jak to 10 może być? Tyle się o czymś myśli, tak długo się na coś czeka, a potem - nic. Wielkie nic. Czyli guzik z pętelką. Wykorzystując fakt, że nie ma w domu mamy, naskrobałam w starym zeszycie powyższy kawałek o wakacyjnej "przygodzie" i teraz sobie tak myślę: - To wszystko właśnie się stało przez ten guzik... Przez to wielkie nic. - Naprawdę myślisz, że dlatego? - myślę sobie. I sama sobie po chwili odpowiadam: - Aha... - Niby że sama wywołałaś tę lawinę? - pytam siebie. - Lawinę, co cię o mało nie zmiotła z powierzchni ziemi, na którą raczyłaś zstąpić trzynaście lat temu? - Coś jakby tak... - Ciekawe, co by Igor na to powiedział. - Przecież mówił, żeby nie wpadać w ogólniki. Żeby szukać konkretów. - Szukam. Przecież - szukam! Łysa to jest konkret. I że nas rozdzielili - to też konkret! Nie mogłam się, głupia, doczekać szkoły, a w szkole od razu na progu spotkał mnie taki cios! Okazało się, że od nowego roku nie jesteśmy już z Łysą w jednej klasie. - Myślisz, że wszystko potoczyłoby się inaczej, gdybyś była razem z Łysą? - Myślę. - Jesteś tego pewna? - Nie, nie jestem pewna... Ale wiem, że to było bardzo ważne i że okropnie mnie tym przeniesieniem skrzywdzili. To wiem na pewno. Więc może by i nie doszło do tamtego, gdyby nas nie rozdzielili. To naprawdę był skandal. Łysą zostawili w VIIc, a mnie przenieśli do Vlla! Wprawdzie w "a" był Sławek, którego znałam od wieków i który ogromnie się ucieszył ze spotkania ze mną. Ale Sławek to nie to samo co Łysa! Dlaczego mnie tak skrzywdzili? W "c" miałam swoją pakę. Stałyśmy wraz z Łysą na jej czele. Ale zasadniczo panowała demokracja. Nic się nie robiło bez zgody kolektywu. Nasza paczka to był czołowy mózg klasy. (Czyżbym była nieskromna?) A poza paczką pozostawało tylko kilku kujonów z nikim specjalnie nie związanych, pewna liczba osób przeciętnych, których nie zauważali nawet nauczyciele, oraz paczka malkontentów z Wandzią Motyl na czele. Działal- 11 ność tych ostatnich polegała na niezgadzaniu się z tym, co "my" proponujemy, choć nie proponowali w zamian nic. Były to same gęsi, które na wszystko mówiły "nie", żeby tylko nie było tak, jak "my" chcemy. Jedynym ich zarzutem przeciw nam było to, że się rządzimy. W "c" kultywowane były pieczołowicie wspaniałe zwyczaje; a więc: gremialne wycie, gdy wypuszczano nas o godzinę wcześniej; solidarność zbiorowa przed nauczycielami i rodzicami, solidarność tak wielka, że każdy wolałby dostać lufę lub ujść za debila niż wydać drugiego (dla "ciała" byliśmy w "c" niemi i głusi, nikt nikogo nie widział i nikt nic nigdy nie słyszał). Dalej: walki klasowe, w których wszyscy bez względu na płeć byli sobie równi (z wyjątkiem Irenki Chałupczak, którą wykluczyliśmy z bijatyk, ponieważ sięgała nam do pasa). Poza tym: niechęć do akademii (nie wypadało się dobrze wyrażać nawet o akademiach na Dzień Dziecka) oraz niechęć do bezsensownych i źle zorganizowanych prac społecznych. Istniał też zwyczaj niedziwienia się niczemu. Powiedzenie typu: "Co ty? Naprawdę? Tego się nie spodziewałam!" było w najgorszym stylu. Ach! Zapomniałam o bardzo ważnym: o wielkiej solidarności w ściąganiu i podpowiadaniu. Ze zdumieniem spostrzegłam, że w "a" tego zupełnie nie ma! Każdy się trzęsie nad własnymi stopniami i nikt nikomu nie pomaga! W naszej klasie (tak pisze mi się wciąż "naszej", a to przecież nie jest już moja klasa), więc w byłej naszej klasie prawie z każdej lekcji wysnuwaliśmy temat do dyskusji, wystarczyło powiedzieć jedno zdanie i już klasa dzieliła się na "za" i "przeciw". Tworzyły się stronnictwa i opozycje, po lekcjach potrafiliśmy się bić o swoje poglądy. I to mi bardzo odpowiadało. Wiedziałam, że moje zdanie się liczy, że jest ważne. Natomiast w "a" nic nikogo nie obchodzi, każdy mówi "a niech ci będzie", i hula do domu. Więc czułam, że tępieję w tej klasie. Dobrze chociaż, że Łysa przychodziła do mnie czasem na przerwę i mówiła, że u nich (czyli u nas!) na lekcji było tak a tak, ona powiedziała to, Gośka tamto itd., a co ja powiedziałabym na to? Więc wysilałam się, myślałam... i ujawniałam moje wyobrażenie o danej rzeczy. Ale tylko na przerwach. Bo jedynie na przerwach spotkać się mogłam z moją starą paką. Na przerwach. Ale życie nie składa się z samych przerw! Życie, niestety, składa się także i z życia. Dlaczego nas tak skrzywdzili? Zastępczyni Dyra, zwana Ropuchą, mój osobisty wróg, oświadczyła nam, gdy ją o to z Łysą wprost zapytałyśmy, że nasza wychowawczyni Buła, prosiła ją, aby nas rozdzielili, bo demoralizowałyśmy klasę. Kłamstwo i niesprawiedliwość! Potworne kłamstwo i niesprawiedliwość jeszcze po- 12 tworniejsza! A na dodatek wychowawczynią Vlla jest Ściera. Teraz dopiero będzie mogła się na mnie mścić. Chociaż - przyznać to muszę - ta niesprawiedliwość miała także i jedną dobrą stronę. A przynajmniej wtedy tak myślałam, że ta druga strona medalu jest dobra: do Vlla chodził Krzysiek Makowski. Blady i dumny Krzyś! Spłynął mi nagle ten Krzysiek z długopisu i od razu pomyślałam sobie: - Przecież to od niego się wszystko zaczęło. Ale drugi z moich głosów wewnętrznych natychmiast protestuje: - Nieprawda! Krzysiek z tym nie ma nic wspólnego! - Kłamiesz! - mówię mu. A ten głos drugi znowu: - O takich rzeczach w ogóle mówić nie należy! - Mogę nie mówić! Ale nie myśleć - nie mogę! I rozmyślając o Krzyśku piszę dalej (bo mama się na szczęście zawieruszyła na całe popołudnie). Jedną z głównych osób zasługujących na bezapelacyjne ścięcie za wszystkie moje cierpienia jest Ściera. Właśnie Ściera, bo w mojej dawnej klasie istniał zwyczaj mówienia per "pani" tylko o nauczycielkach powszechnie lubianych. A o nie lubianych mówiło się po nazwisku, a najczęściej po przezwisku. Stąd Ściera. W ogóle nasze "ciało" poza Dyrem jest całkowicie żeńskie. I dopiero w liceum pojawiają się męskie egzemplarze. Więc my z Łysą dzieliłyśmy to żeńskie "ciało" na trzy części: na białe, przezroczyste i żółte. Białe to są nauczycielki lubiane, te, do których mówimy "pani". A więc jest pani od biologii, którą lubiłam za to, że się do mnie nie wtrącała, że mogłam się jej lekcji uczyć własnym systemem, dzięki czemu zawsze miałam z biologii pięć. Druga to pani od radzieckiego, która miała ogromne poczucie humoru i traktowała nas jak młodzież (też miałam u niej pięć). Potem pani od fizyki, u której miałam wprawdzie tylko czwórkę, ale którą uwielbiałyśmy za to, że zawsze panowała nad sytuacją, że otaczała ją atmosfera rzeczowej powagi i że chociaż była drobną blondyneczką i wyglądała niewiele poważniej od nas, to potrafiła z nas uczynić potulne owieczki. Wreszcie pani od śpiewu! Wesoła, młoda (chociaż młode to one były prawie wszystkie, tylko że wewnętrznie stare), miałam u niej piątkę, uczyła nas muzyki, a nie kazała przepisywać nut, jak to czyniły jej niewydarzone poprzedniczki. I na końcu pani od wf-u, która była bardzo wymagająca, ale umiała organizować różne 13 kapitalnie pyszne gry i zabawy, a nie tylko uprawiać ogłupiającą gimnastykę. Miałam u niej piątkę. Do nauczycielek przezroczystych należały te, do których nie miałyśmy żadnego stosunku. Ani ziębiły, ani grzały. Stawiały trójki, czwórki lub piątki, albo w ogóle nie uczyły w naszej klasie, tylko przychodziły czasem na zastępstwo. Natomiast nauczycielki żółte to były te zdecydowanie znienawidzone. A zatem: matematyczka, czyli Fąfel, znienawidzona za upór i jakby osobistą niechęć do nas. Wychowawczyni, geograficzka, czyli Buła, za obłudę i donosicielstwo, bo z nami to była zawsze słodziutka, a w pokoju nauczycielskim obgadywała nas i mówiła, jacy to my jesteśmy podli i wykrętni. Wiemy o tym na pewno, bo Ściera w swojej bezbrzeżnej głupocie powołała się kiedyś na jej sąd o nas. Było to tym straszniejsze, że Bułę uprzednio nazywaliśmy Bułeczką i szczerze ją uwielbialiśmy. Następny żółtek to wspomniana już zastępczyni Dyra, czyli kierowniczka, czyli che-miczka, czyli Ropucha, mój prywatny zapiekły wróg. Przyczepia się do mnie od samego początku: o skarpetki, bluzki, kapcie, fartuch, spodnie. Zawsze coś się jej w moim wyglądzie nie podoba. Ja nie mogę chodzić do szkoły w dżinsach i fartuchu, ale kiedy Anita przyszła w czarnych, rozszerzanych spodniach i zielonej bluzce, to Ropucha nawet jej uwagi za to nie zwróciła. A mnie czepia się o byle co. Więc nienawidzę jej z całego serca. A najbardziej za to, że to ona właśnie rozdzieliła mnie z Łysą. Ale największym moim wrogiem, superżółtkiem, jest, jak się łatwo można domyślić - Ściera, czyli pani Ścierzewska, czyli moja obecna wychowawczyni, czyli pani od polskiego i od "obywatela". Ściera znienawidzona jest zbiorowo za swą bezmyślność, głupotę, łatwowierność, brak inteligencji i niepanowanie nad sytuacją. Gdy pisze coś na tablicy, a potem to ściera, nieodmiennie idzie przez klasę szmerek: "Co ona tak ściera i ściera?" i chichoty narastają aż do wybuchów śmiechu, na co ona się okropnie wścieka i dopytuje gwałtownie, z czegóż się tak śmiejemy. Ściera jest wysoka, chuderlawa, ma długi spiczasty nos, na którym nosi okropne okulary, jest zawsze niechlujnie uczesana i pończochy na cienkich jak patyki nogach obsuwają jej się w obwarzanki. Wiem, że nieładnie śmiać się z takiego kalectwa i nie śmiałabym się, gdyby ona nie przyczepiła się do mnie od pierwszej chwili i gdyby nie zatruwała mi życia. Ale ona zatruwa. Oto dowód pierwszy z brzegu: Kiedyś, gdy na przerwie bawiliśmy się w węża (uwielbiam być na końcu, bo zdaje mi się wtedy, że odrywam się od ziemi, że lecę, fruwam) i gdy 14 nagle urwałam się od ogona... to wpadłam prosto na nią. A chociaż powiedziałam przepisowo "przepraszam", ona mimo to potrafiła mi zadać takie oto pytanie: - Korzycka! Po co ty w ogóle chodzisz do szkoły? Byłam zziajana, ale nie straciłam wrodzonego refleksu. - Bo jest przymus nauczania. Rodzinny i ogólnopaństwowy. Ludzie już nas otoczyli i krztuszą się od śmiechu. - Bezczelna jak zawsze! Ale uczyć to ci się nie chce! Co? Publiczność zawsze mnie niezdrowo podnieca. Więc zaczynam się zgrywać na całego: - Chcę! Tylko zależy, czego. Po co się mam uczyć niepotrzebnych rzeczy, kiedy są encyklopedie, komputery i mózgi elektronowe? A ona brnie, jakby nie wiedziała, że musi przegrać: - Przestań się tak mądrzyć! - A poza tym wiadomo, że kiedy my będziemy rządzić światem, świat będzie zupełnie niepodobny do dzisiejszego. - Ty masz się uczyć, a nie mówić o rządzeniu światem! - A czyż ja się nie uczę? Proszę! Teraz mamy biologię. Wykułam na blachę o dżdżownicy. Jak pani nie wierzy, to mogę przynieść podręcznik. I recytuję jak z nut, bo pamięć mam świetną: - "Układ nerwowy dżdżownicy składa się z szeregu skupień komórek nerwowych, czyli zwojów nerwowych. Nad gardzielą dżdżownicy leży zwój zwany nadgardzielowym, a pod gardzielą dżdżownicy zwój podgardzie-lowy. Oba te zwoje połączone są ze sobą obrączką okołogardzielową dżdżownicy"! Upajałam się niezwykle starannym wymawianiem wszystkich "dżdż", co wzbudzało dodatkowy entuzjazm moich słuchaczy. - Ciekawe, na co mi się kiedy te gardziele przydadzą? I czy dżdżownica mi pomoże rządzić światem? - Ty rozkładasz pracę na lekcji! Zaśmiecasz klasę! Bezczelna! Zepsuta do szpiku kości dżdżownica! Tak się chyba przejęzyczyła, ale ja zaraz z tego skorzystałam, by powiedzieć: - Och, przepraszam, dżdżownice są bez kości! Zaczęła mi więc na nowo urągać od bezczelnych, bo na temat dżdżownicy nie miała nic do powiedzenia. I tak jest z nią zawsze! A najgorsze, że stało się to wcale nie dlatego, iż 15 ją potrąciłam! Bo równie dobrze mogłam spokojnie spacerować po korytarzu, czytać gazetkę szkolną albo oglądać kącik nowości wydawniczych, albo wystawę rysunków maluchów czy nowe zdjęcia z życia szkoły, albo udawać, że nagle zainteresowały mnie portrety sławnych ludzi na ścianie (czego, mówiąc nawiasem, szanujący się człowiek z własnej woli nigdy nie robi) - a ona nie potrafiłaby przejść koło mnie, żeby się nie przyczepić. I jeszcze uważa, że ona, znaczy Ściera, zawsze ma rację. A niby dlaczego? I czy to źle, że nie chcę być tresowaną małpą? Musiałam schować ten zeszyt pod stertę książek i brulionów, bo na klatce schodowej usłyszałam kroki mamy. (Już mam takie ucho, że jej kroki rozpoznaję od samego parteru, a my mieszkamy na trzecim.) Mama, choć jest szczupła jak lilijka, zasuwa zawsze na piechotę pod górę, bo ktoś jej kiedyś powiedział, że marsz po schodach świetnie spala kalorie. Więc zanim mama zdążyła się do mieszkania wtarabanić, ja rozłożyłam na biurku książkę do matmy, tablice logarytmiczne, cyrkle, ekierki i milimetrowy papier i udaję wielkiego pracusia. Aż do samego obiadu. A po obiedzie, gdy tylko mama, przebrana w szałową szmizjerkę, wyskoczyła na wernisaż, ja natychmiast powracam do swojej pisaniny, bo mnie już gnębi, że ciągle motam nitki, zamiast zacząć wreszcie rozplątywać ów kłębek, co się splątał w węzeł tragiczny. Ale jak go mam rozplątywać, skoro do dziś nie wiem, kim naprawdę jestem? Właśnie! Nie wiem, kim jestem, i to mnie strasznie gnębi. A mam do wyboru następujące kreacje: 1) córeczka mamy, czyli kiciuś, czyli duży dzieciak, 2) istota myśląca, 3) wariatuńcio. Ad. 1. "Córeczka mamy"... Często myślę, że to mama jest wszystkiemu winna. Bo mama jest podejrzliwa i ta jej wrodzona wada mnie dobija. Choć dawniej nieźle sobie z mamą radziłam. Zawsze mnie wprawdzie traktowała jak zupełne dziecko, ale już się z tym jakoś pogodziłam, że dla mamy nigdy nie będę dorosła. Ale za to dawniej była bardzo wesoła, potrafiła się czasem zgrywać tak kapitalnie jak żadna z moich koleżanek. Bardzo często biłyśmy się (dla żartu oczywiście), gryzłyśmy, całowały i baraszkowały niby małe psiaki. Słowem była fajna! Tylko że u niej zawsze wszystko zależało od humoru. Kiedy była zła, robiła się prawie niepoczytalna. Potrafiła mi wtedy wypominać wszystkie moje grzechy sprzed roku albo nawet sprzed dwóch lat. Zawsze, kiedy rodzice są nie w sosie, to ich dzieci wydają im się 16 wcielonymi szatanami. Więc przyrzekłam sobie, że jeżeli kiedyś będę miała dzieci, to będę w stosunku do nich obiektywna. Mama zawsze, od kołyski, musiała dokładnie wszystko o mnie wiedzieć. A mnie to złości. Co ze mnie za młodzież, jeśli nie mam swoich problemów, tylko o wszystkim wie mama? Więc na pytanie mamy: "Gdzie byłaś? Z kim?" odpowiadałam: "Nigdzie. Z nikim. Nieważne" itp. Mama jednak zawsze potrafiła mnie wykołować. Zaczynała się ze mną bawić, rozśmieszała mnie i niby to w żartach wtrącała pytania, z których mogła sobie ułożyć całą historię. To znaczy nie z pytań, a z moich odpowiedzi: Miałam zbyt słaby charakter i za bardzo ją kochałam, żeby się oprzeć. Tak było dawniej, ale ostatnio, jak chłopcy zaczęli się koło mnie kręcić, skończyły się żarty, zaczął się koszmar: podejrzenia damsko-męskie. A ja - bądźmy obiektywni - ja na punkcie podejrzeń mam normalnego hopla. A właściwie nienormalnego, bo z przerzutką. Jeżeli naprawdę nie mogę czegoś znieść, to niesprawiedliwości i niesłusznych podejrzeń. Toteż chociaż bardzo mamę kocham, czasem ją nienawidzę. Przypomina mi się takie zdarzonko, a raczej zd-e-rzonko, jedno z wielu w tym roku: Wracam sobie bogobojnie do domu, wesoła jak szczygiełek, mówię "cześć", a ona zrywa się od sekretery i jak dzika rzuca we mnie pytaniami: - Skąd wracasz? Dlaczego tak późno? Z kim się włóczysz? Odpowiadaj! Gdzie byłaś? - Z Łysą - mówię i przecież nie kłamię. - Zawsze z Łysą! Tak?! A gdzie? - W Saskim - zeznaję zgodnie z prawdą. - Łysa w spodniach! - ironizuje mama i to zaczyna mnie wkurzać: - Wyjątkowo dzisiaj nosiła spódnicę. A ona rzuca się na mnie z krzykiem: - Jak śmiesz tak do mnie mówić! Gdzie byłaś? Z kim!? - Nigdzie! Z nikim! Dlaczego mnie szpiegujesz? - Tylko to masz w głowie! - Co?! - Ty dobrze wiesz! Kto wie zresztą, czy już nie jesteś w ciąży! - Mamo! A bo to moja wina, że ty masz tak robaczywe myśli? Zobaczysz! Zobaczysz! Naprawdę zacznę kłamać! I zrobię coś okropnego! Żeby się zemścić! Oto pfofjfcał ?? domowej sielanki. Za chwilę mamie złość przechodzi f\VA N -Acl S^fatalna^) \ - że s7ę absolutnie zmień' tam, ze zachowywałam się bez zarzutu. Ściera na wszystkich woTńych lekcjach pite do mnie anon,mowo lub nawet po nazwisku. Codziennie gdy szłam jano do szkoły, to myślałam: Jacy podli Są ludzie! Jeden , *** albo raczej jedna noc przekreśla wszystko inne! Od dwóch tygodni zacho wuję się ,dealn,e, a ciągle słyszę o tym, co było, o tym jaka jestem zeosuta Mojego anielskiego zachowania nikt nie chce zZlTóToooTze, różnica, jak się zachowuję, skoro i tak będzie do końca roku mowa że sj osoby, które zaśmiecają klasę". I najgorsze, że Krzysiek patrzy na mnie z pogardą. Podły! Jaki podły! A przecież to wszystko przez nieco winńychf ?? PrZySZł° d° 9ł°Wy: d,aC2e9° M dągle ' WSZ*d2ie szuka(tm) - No, dlaczego? I zaraz odpowiadam sobie: - Chyba dlatego, że najłatwiej jest zwalić winę na innych - Wcale nie zwalam. Oni naprawdę są winni: Mama, tata, ściera Krzysiek... Przez nich wylądowałam u Roberta. Choć nie! Krzysiek nteTes winien! Krzyśka trzeba z tęgo wyłączyć. ^zysieK nie jest - Więc jak? Przez niego, a bez jego winy? - No, chyba właśnie tak: to stało się przez niego, chociaż bez jego winy. Pewnego dnia, gdy szłam do szkoły i myślałam właśnie o tym wszystkim ledwie pożegnałam mamę (bo mama w ramach kary ciągle jak malucha, odprowadzała mnie do szkoły i twierdziła przy tym że poranny spacer dobrze jej robi na linię), zwinęła mnie Magdl Cositam^amę' żebyśmy się zegnały kawałek dalej, nie pod sam* szkołPą> , dzię "^ Magda mogła mnie zwinąć. - Chodź, nie idziemy dziś do budy, o dziewiątej przyjdzie do mnie Sławek. Poszliśmy więc na waksy. Z początku zapowiadało się wspaniale. Ze Sławkiem przyszedł jego brat, student, i oświadczył, że także pójdzie z nami na wagary. Byłam strasznie dumna z tego, że przebywam w towarzystwie prawdziwego studenta jak równa z równym (bo dotychczas to on nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi) i spodziewałam się Bóg wie jakich niezwykłych przygód. Wprawdzie brat student był 0 głowę niższ9y od siawka i nosił modne druciane okulark, na krótkowidzących oczachi ??|? cież 63 nie w tym rzecz. Wiedziałam, że brat student studiuje filozofię, ale rewelacją dla mnie było to, iż w tym roku wkręcił się do Grotowskiego na staż. Ogromnie byłam ciekawa jego wrażeń, bo słyszałam różne sprzeczne wypowiedzi na temat Mistrza i bardzo mnie interesowała opinia świadka naocznego, choć w drucianych okularkach. Więc go zaczęłam wypytywać. Ale świadek mówił jakimś takim językiem, który tylko trochę przypominał polski, więc prawie nic z tego nie mogłam zrozumieć. Czasem tylko udawało mi się uchwycić jakiś sens w zdaniu, w którym przypadkowo nie było obcych wyrazów, na przykład że drzewo jest jego, brata-studenta bratem, ale on w nim brata nie widzi, bo je sobie oswoił, i patrzy na to drzewo jak na telerekording. Wstyd mi było, że nic nie rozumiem, i zaczęłam udawać mądrą. Bardzo prosty system na udawanie mądrego odkryłyśmy kiedyś z Łysą: wystarczy powtarzać to, co mówi rozmówca, dodając po nim "aha", albo zmieniając jego zdanie twierdzące na własne poprzez wstawienie znaku zapytania, bo wtedy temu mówiącemu się zdaje, że ty go doskonale wyczuwasz. Tak też zrobiłam i zauważyłam od razu, że brat student zerka na mnie z podziwem. Toteż kiedy okazało się, że zagadani o Grotowskim zgubiliśmy gdzieś po drodze Magdę i Sławka (albo oni celowo się zgubili), to zaczęłam nagle podejrzewać, że się rozpoczynają manewry miłosne brata studenta. Bardzo mi to nawet pochlebiło i moim pierwszym w życiu całodziennym wagarom dodawało dodatkowego blasku randki z prawdziwym, zawodowym filozofem. Ażeby nikt mnie ze znajomych w naszej dzielnicy nie nakrył, pojechaliśmy aż na Pragę, do parku Paderewskiego. Ledwie weszliśmy między drzewa i usiedliśmy na ławce, brat student wyjął z teczki grubą księgę i zaczął mi ją głośno czytać. Były tam jakieś okropnie mądre rzeczy o filozofii indyjskiej, o mistycyzmie, o rzeczywistości transcendentnej O^zyk można sobie połamać), o pra-źródłach i o najrozmaitszych bramach: Widja, Putra i tym podobnych. I ciągle powtarzały się imiona hinduskich bogów: Kriszny, Wisznu, Putanny, Buddy, jakiegoś Upa-niszady, Wedy i Bóg wie jeszcze kogo. Jedno słowo, które zdawało mi się, że rozumiem, to znaczy "joga", też nic mi nie pomogło. I nie pomogło mi to, iż wraz z mamą degustowałam kilka razy danie curry w klubie indyjskim "Amrita" na placu Teatralnym, bo siedziałam teraz i tak jak na tureckim kazaniu. Ale wciąż robiłam mądre miny, gdyż wstyd mi było się przyznać, że mnie to nudzi okropnie. Brat student od czasu do czasu przerywał lekturę i wykrzykiwał: "Cudowne! Co, nie? O ileż to głębsze niż chrystianizm!", po 64 czym natychmiast zasuwał dalej. I tak przez cztery bite godziny, w czasie których raz tylko poszłam na siusiu, ale za to wagarowałam z tych "wagarów" przez kwadrans. Wracając do filozofa obserwowałam zakochane parki, bawiące się w piasku dzieci, młodzież na kajakach, słyszałam śmiechy i rozmowy, i rttyślałam sobie, że ja to mam szczególnego pecha. Pierwsze w życiu prawdziwe wagary i taki niefart! Sto razy mniej nudziłabym się w szkole. Bo tam chociaż byłyby przerwy co jakiś czas. Student uścisnął mi czule rękę na pożegnanie i opacznie kwitując moje mądre miny podyktował mi na dokładkę spis lektur dotyczących sanskrytu. Aż wreszcie z pobladłą z wycieńczenia twarzą i zdrętwiała od siedzenia na twardej ławce powróciłam chyłkiem pod szkołę. Trzeba się było teraz tak sprytnie wmieszać w wychodzący z budynku tłumek, żeby nikt z "ciała" mnie nie dostrzegł, a czekająca mama mogła mnie zgarnąć i "legalnie" zabrać do domu. Chociaż i tak wiedziałam, że się te wagary wydadzą. I dobrze! To będzie zemsta na Ścierze za to "zaśmiecanie klasy". Zemsta, bo byłam pewna, że Ściera musiała wysłuchać w "najważniejszej instytucji w powiecie", czyli w pokoju nauczycielskim, złośliwych uwag, że "pani pupilki znów na wagarach. Tak, tak, widziałam je dziś razem. No tak... W pani klasie zdarzają się takie incydenty..." Oczyma duszy widziałam, jak Ściera biegnie do klasy i wylewa swoją złość na Bogu ducha winnych uczniów. A co się ona nadenerwuje - to czysty mój zysk. Niech chociaż to mam z tych wagarów! Swoją drogą moja zemsta jest perfidna. Dawniej taka nie byłam. Nawet usprawiedliwiałam ludzi, którzy mnie krzywdzili. Myślałam, że mi ta pobłażliwość wobec wrogów zostanie do końca życia. A tu teraz na przekór własnemu charakterowi i poglądom cieszę się zemstą. Bo jak to? Ta jedna rzecz, ten jeden zryw do Roberta ma mi przekreślić wszystko? Całe moje długie życie?! Ciągle słyszałam słowa Ściery: "A nie mówiłam, ona jest zepsuta, zepsuta!" Jak to niesprawiedliwe słowo bolało! "Skończyć ze sobą" - to była myśl, która się z tego bólu narodziła. Umrę! A wtedy pożałują! Wszyscy pożałują! Przez te wszystkie okropności rzadziej widywałam się z Łysą. Ale i tak dużo myślałam o życiu. Ale co mi z tego, że myślałam? Nic nie mogłam wymyślić, żeby nie było koszmarem. Skreślałam w kalendarzu jeden dzień po drugim z mojej nie kończącej się kary. Podobno tak robią w więzieniu. A czyż ja nie żyłam jak w więzieniu? Mama przecież co dzień odprowadza- 5 - Ach, ta fatalna... Q5 ła mnie do szkoły i żegnając mnie za rogiem, żeby wszyscy nie widzieli mojej hańby, co dzień mówiła: - Przyjdę po ciebie, kochanie. I tak w kółko. Szkoła-dom, dom-szkoła i znowu szkoła-dom. Koszmar! Gdybym się więc trochę nie wyrabiała kanałami, tobym legalnie padła trupem lub zwariowała. I pomyślałam sobie, że dawniej, mimo całego narzekania, lubiłam szkołę. Zawsze nie mogłam doczekać się końca wakacji. A teraz zaczynam 'szkoły nienawidzić. Tak jak i domu. Jak całego życia. Łysa pocieszała mnie, że przecież kara kiedyś się skończy. Ale ja czułam, że dla mnie nie skończy się nigdy. Bo wiedziałam, że nie wytrzymam i że przy pierwszej okazji urwę się znowu, i znów mnie znajdą, i znów dołożą nową karę. A jakby się któraś kolejna kara nawet i skończyła, to i tak już się wtedy niczym cieszyć nie będę w stanie. Krzysiek ciągle chodzi z tą landryną Anitą i przestał na mnie patrzeć nawet z pogardą. Smutek. Mogiła. Któregoś popołudnia mama zrobiła wyłom w karze. Bo koniecznie chciała iść do kina, a bała się mnie samą w domu zostawić. Więc zabrała mnie z sobą. Do kina Wars na "Kleopatrę" z Liz Taylor. Podobno świat za nią kiedyś szalał! De gustibus... Ale nie o to chodzi. Po filmie czekałyśmy na autobus. Naprzeciwko przystanku po drugiej stronie Rynku Nowego Miasta stały pod pączkującymi lipami ławki. Na jednej z tych ławek siedział człowiek. Właściwie nie siedział, prawie leżał, a głowa zwisała mu w dół. Niemal sięgała ziemi. Ludzie przechodzili i nikt do niego nie podszedł. Niektórzy tak jakby go w ogóle nie widzieli, inni ledwie rzucali okiem, jeszcze inni zatrzymywali się na moment, patrzyli na niego z daleka i szli dalej. - Mamo, przecież trzeba zobaczyć, co mu jest! - Na pewno pijany. - Może pijany, ale może chory, może zasłabł, ja idę! Mama chwyciła mnie za rękę. - Stój! Jeszcze cię uderzy, albo powie co ordynarnego. - Ale przecież nie wiadomo, czy on jest pijany, czy nie! - Nie widzisz, że nikt nie podchodzi do niego?! W tej chwili podjechał autobus i mama wciągnęła mnie siłą do środka. Wiem, że powinnam się wyrwać, pobiec do tego człowieka i sprawdzić, czy nie potrzebuje pomocy. Tyle razy się buntuję, a tu nie umiałam. Znienawidziłam za to siebie. I mamę. I tych wszystkich ludzi, co przechodzili. Jesz- 66 cze jak autobus ruszał, patrzyłam, czy nikt do niego nie podejdzie, ale nikt nie podszedł. I nigdy nie będę wiedziała, czy to był pijak, czy człowiek chory, czy człowiek umarły. Och,'jak ja wtedy nienawidziłam zgredów! Ukazali mi się w całej jaskrawości. Nie mogłam pojąć, dlaczego tak kłamią? Dlaczego co innego myślą, a co innego mówią? Dlaczego się zadręczają na śmierć? Dlaczego się oszukują, zdradzają? Dlaczego są takimi tchórzami? Dlaczego tak się trzęsą nad lodówką, pralką, telewizorem? Dlaczego szczytem ich marzeń jest samochód albo własna chata za wsią? Dlaczego tak się boją ryzyka? Dlaczego są tacy nieczuli? Dlaczego przechodzą na drugą stronę ulicy, gdy na tej stronie leży człowiek? Dlaczego? Dlaczego? Wkrótce potem przyszła ta sobota. Szłam jak co dzień z mamą do szkoły. Już był początek kwietnia, a zimno było jak diabli. Mama coś tam truła, a ja sobie myślałam (pamiętam, co wtedy myślałam), że szkoła, nawet najgorsza, jest jednak lepszą instytucją niż dom. Ma dwie niezaprzeczalne zalety: w szkole kończy się władza rodziców; jest to wspaniałe, że rodzice nie mogą przebywać na lekcjach, że nie mają wstępu nawet do szatni. Drugą niewątpliwą zaletą szkoły jest to, że istnieje połączenie w klasy, czyli małe społeczeństwa, w których są przodownicy i tyłownicy, szefowie i podwładni. W szkole poza tym poznaje się ludzi, różne charaktery, typy i typasy, i trzeba się nauczyć z nimi współżyć. Wielką zaletą szkoły są też przerwy oraz to, że lekcje, nawet najdłuższe, kiedyś się kończą. No i bardzo pokrzepiająca jest także myśl o wakacjach. Niestety, generalną wjadą szkoły jest nuda. Nudne jest niemal wszystko, co się robi na lekcjach. Bywają dni, że wychodzę ze szkoły tak znudzona, iż nawet nie chce mi się zrobić najgłupszego kawału. Następna wada to fakt, że trzeba odpowiadać na stopnie. A stopnie są zawsze źródłem niesprawiedliwości. Moje rozmyślania o plusach i minusach szkoły przerwało rytualne oświadczenie mamy: - Przyjdę po ciebie. I zaczął się jeszcze jeden szkolny dzień. Ale nie był to zwyczajny dzień. To był dzień, kiedy się to zaczęło. To, o czym właściwie miałam zamiar pisać od samego początku. Na przerwie podeszły do mnie Magda i Renia: - Wiesz, Joaśka, wybywamy. - Skąd? 67 - W ogóle. Dotarło z mety. - Aha - mruknęłam. Bo przecież, jak już mówiłam, zasadą u nas było, że nie wolno się dziwić niczemu. Wszelkie okrzyki: "Coś ty, zwariowała?", "Co ty! Niemożliwe" itp. były w złym guście. Pamiętam, że żadna z nas nawet nie drgnęła, kiedy jeszcze w V klasie Gośka oświadczyła, że kończy ze sobą, bo Jacek Zieliński zapuścił brodę. Teraz może to brzmi niepoważnie, ale wtedy dla nas to nie było głupie, bo myśmy wariowali za Skaldami. Więc wcale się nie zdziwiłam, jak mi Magda powiedziała t o, co powiedziała, ani też nie zapytałam, dlaczego chcą wybywać. Taka dociekliwość nie byłaby w dobrym stylu. Prawie przez całą lekcję radzieckiego nie słuchałam o Gagarinie, tylko myślałam o tym, a na następnej przerwie oświadczyłam dziewczynom: - No to i ja z wami. - Dobrze. Kiedy? - Za parę dni. Teraz za bardzo mnie pilnują. Może w środę? - Dobrze. Może być w środę. Zaczęła się następna lekcja, więc nie zdążyłyśmy omówić szczegółów technicznych. To zresztą mało ważne. Ważna jest idea. A idea ogromnie mi się spodobała. Tyle miałam wówczas ze sobą problemów! A w środę mogłabym nie mieć już żadnych. No, może w czwartek. Bo pewnie nie umrę przed północą. Na dużej pauzie spotkałyśmy się w kio, gdzie, jak wiadomo, bujnie kwitnie życie towarzyskie, gdyż tylko tam nie spoczywa na nas oko "ciała". Ledwieśmy wróciły do tematu, podeszła do nas Elka: - Joasia, czy to prawda, co one mówią? - Prawda. A co mówią? Elka aż sczerwieniała z przejęcia: - Wariatki! Nie gadajcie głupot! - Głupot! Co "głupot"! My to poważnie! - wrzasnęła na nią Magda. A Renia zaczęła jej tłumaczyć, że mamy najszczersze chęci. I Elka uwierzyła: - Dziewczyny! A jak wy to zrobicie? Więc Magda informuje rzeczowo: - Drobiażdżek. Ja uzbierałam dwanaście pastylek, Renia cztery, a ty? - zwróciła się do mnie. 68 - Ja jeszcze nic. Niby kiedy miałam uzbierać? - Może być mało - zaniepokoiła się Magda. - Elka, a może byś i ty? - Co ty? Głupia! - oburzyła się Elka. - No, chociaż ze dwie, Elka! Jak przyniesiesz pięć, dam ci zdjęcie Bizonów z autografem Staną Borysa. Renia trzepnęła się nagle w czoło: - O rany! Dziewczyny! W środę nie można, grają Breakouci. Rzeczywiście. Na śmierć zapomniałyśmy. Co robić? Zaproponowałam odłożyć wybywanie na czwartek. Zarządziłyśmy legalne głosowanie. Wszystkie byłyśmy "za". Magda stwierdziła, że to nawet lepiej, bo uskładamy więcej pastylek, i dalej zdjęciem Bizonów kusiła Elkę, żeby się przyłączyła do zbiórki "towaru". Elka była nieugięta. Powstał problem, gdzie się spotkamy, żeby razem oddać ducha. I Renia, i Magda stwierdziły, że najlepiej u mnie. - Co wy! Chcecie, żeby moja matka dostała zawału, jak zobaczy trzy trupy?! - I tak dostanie, jak zobaczy jednego. Ale jak wietrzysz cykora... Wreszcie uzgodniłyśmy, że u mnie o piątej zażyjemy razem pigułki, potem każda pójdzie do siebie dojrzewać i spotkamy się znów o siódmej u Magdy na klatce schodowej. Obliczyłyśmy, że wcześniej jak o ósmej i tak nie kipniemy. Kiedy wracałyśmy do klasy, Elka pociągnęła mnie za łokieć. Była okropnie podniecona: - Naprawdę nie chce ci się żyć? - Naprawdę. I tak umrzemy. To raz. A po drugie, ciągle rano wstawać z łóżka... Żeby choć raz na odwyrtkę: wstać w nocy i położyć się rano. Albo w południe. W ogóle, żeby było inaczej! Mówiłam tak, żeby nie wiedziała, czy żartuję, czy nie. Przez chwilę przyszło mi na myśl, że to głupie odbierać sobie życie. Ale zaraz przeszło. Przyszło, ale przeszło. Zresztą nie mogłam się już wycofać. Bo złożyłyśmy sobie przysięgę. Na następnej pauzie zaproponowałam: - Chodźmy do fizyczki. To będzie jedyna osoba, z którą porozmawiamy. Zeszłyśmy na pierwsze piętro. Zapukałam: - Czy można panią na chwilę poprosić? Fizyczka podeszła do drzwi. - Proszę pani, chciałyśmy się pożegnać. 69 - Jak to pożegnać? - Wybywamy - szepnęła Magda i spojrzała w górę. Pani gniewnie zmarszczyła brwi: - Dziewczynki, co za głupie pomysły! Dlaczego? - Mamy problemy nie do rozwiązania - powiedziałam. - Już postanowiłyśmy. - Wejdźcie. Weszłyśmy do klasy, a stamtąd do pokoju z pomocami do fizyki. - Usiądźcie tu, ja zaraz przyjdę. Zostałyśmy w dobrze znanym pokoju. Pani zadała coś klasie, z którą miała lekcję, i przyszła do nas. Usiadła przy stole. Wyglądała jak nasza koleżanka, z krótkimi jasnymi loczkami i w tym swoim granatowym fartuchu. - Jak wy chcecie to zrobić? - Pigułki - wystrzeliła Renia. - Dajcie mi je. - Pani wyciągnęła rękę w naszą stronę. - Nie mamy przy sobie. - To proszę mi je jutro przynieść. Nie odpowiedziałyśmy. # - Dlaczego wy to chcecie zrobić? Milczałyśmy dalej. - Czy wy sobie zdajecie sprawę z tego, co chcecie zrobić? - Tak. Jak najbardziej. - Przemyślcie to jeszcze raz. - Myśmy się już poważnie zastanowiły. Przynajmniej ja - powiedziałam. - Uważam, że w mojej sytuacji jest tylko to jedyne wyjście. Magda i Renia powtórzyły to samo. - No, dobrze, dziewczęta, a czy pomyślałyście o waszych rodzicach? Czy wiecie, co wy im chcecie zrobić? - Tak?! - wybućhnęłam - ciekawe, czy oni wiedzą, co nam robią? Jeżeli do tego doszło, to głównie przez nich i przez Ścierę, to znaczy panią Ścierzewską, chciałam powiedzieć. Proszę sobie wyobrazić, że dzień w dzień taki ktoś... daje pani do zrozumienia, że jest pani zerem, śmieciem, że pani nic nie znaczy. Potem przychodzi pani do domu, z którego nie wolno pani nigdzie wyjść, i ciągle słyszy pani od matki, że tylko "to" ma pani w głowie i że nie wiadomo, czy pani w ogóle nie jest w ciąży? - zresztą pani może być w ciąży, a my nie! A znowu od ojca słyszy pani, że jest pani debilem, wprost szambem intelektualnym. Sytuacja superprzyjemna! I jesz- 70 cze pani chłopak nagle nie ma pani nic do powiedzenia, tylko umawia się z pani koleżanką! A w ogóle życie jest okropne, bez sensu i wszyscy kłamią! Trzeba przyznać, że fizyczkę zatkało: - Dziewczęta - rzekła po chwili długiej jak stulecie - nawet gdybyście miały rację, to pomyślcie, że jednak jakoś wszyscy żyją. A niektórzy czasami nawet są szczęśliwi. Może akurat wam się to zdarzy. Co do sytuacji szkolnej i domowej - zwróciła się do mnie - zakładając nawet, że wszystko jest tak, jak powiedziałaś, to przecież... w przyszłym roku możecie mieć już innego nauczyciela, a rodzice już niedługo, bo cóż to jest pięć lat, stracą władzę nad wami. Najlepiej jest przeczekać. Ja też byłam kiedyś w koszmarnej sytuacji i nie dawałam sobie rady, a teraz pracuję, mam dom i jestem zadowolona, i cieszę się, że nie zrobiłam wtedy żadnego głupstwa. Radzę wam wszystko jeszcze przemyśleć. Chociaż, mówiąc szczerze, nie jestem pewna, Joasiu, czy aby nie przesadzasz z panią Ścierzewską. Ale, niech ci będzie, porozmawiam z nią na twój temat. Tak mniej więcej powiedziała fizyczka. A ja do niej: - Usłyszy pani od niej dokładnie to, co powiedziałam. Ona mnie nienawidzi! Tak jak i mama! - Twoi rodzice, chociaż ich mało znam... - Właśnie! - ...wyglądają bardzo sympatycznie i są na pewno ludźmi kulturalnymi. Zastanów się! Mówisz, że oni nie chcą ciebie zrozumieć, i zarzucasz im to jako błąd nie do wybaczenia, podczas gdy ty ten sam błąd popełniasz. Ty również nie chcesz ich zrozumieć. Na pewno mają swoje powody. Zresztą sama dostarczasz im argumentów. Twój ostatni wybryk mógł spowodować złe o tobie mniemanie. - Ale ja właśnie dlatego uciekłam z domu, że oni tacy byli! To oni zaczęli! - Ty powinnaś być stroną dążącą do pokoju. Nie każda matka potrafi powiedzieć: "Przepraszam cię, córko". Jeżeli ty ich przeprosisz, wytrącisz im broń z ręki. Możesz wszystko wygrać dobrocią, a złością nic nie zyskasz. Tak już jest w życiu. Przecież oni4będą szczęśliwi, jeżeli tak postąpisz. Odrobina wysiłku z twojej strony i zdołasz się z nimi porozumieć. Na pewno cię kochają i ty ich kochasz. - Ma pani rację, nie pomyślałam o tym - skłamałam wrednie, żeby tylko już skończyć tę rozmowę. - Wszystko więc będzie dobrze, co? Zadzwonił dzwonek. Pani musiała wrócić do klasy, więc my wyszłyśmy 71 również, obiecując jej na odchodnym, że wszystko jeszcze raz przemyślimy. Ale obiecałyśmy tylko tak dla picu. Trochę myślałam na następnej lekcji o rozmowie z fizyczką, ale więcej o tym, jakby się tu urwać i pójść do Łysej. No i miałam świński ślizg! Fąfel oświadczyła, że nie będzie dziś dwóch ostatnich lekcji. Idę więc do Łysej! U niej o tej porze nikogo nie ma. A potem chyłkiem wrócę do szkoły i wyjdę, jakby nigdy nic, spotkać oczekującą mamę. Zastanawiałam się z początku, czy powiedzieć Łysej o czwartku. Ale w końcu postanowiłam, że nie. Nie. Chociaż jest moją najlepszą przyjaciółką. Po pierwsze, ona tego nie zrozumie, bo ona ma w domu inaczej zupełnie niż ja. Ma swój pokój, robi, co chce, na wszystko jej pozwalają, mają do niej absolutne zaufanie. Choć muszę gwoli sprawiedliwości przyznać, że ona tego zaufania prawie nigdy nie nadużywa. Ale czy ja byłabym inna? Gdyby mnie wiecznie nie podejrzewali? Po drugie, czułam, że takich rzeczy jak samobójcze zamiary nie należy rozgadywać. Że śmieszny jest człowiek, który o tym za dużo mówi. Nawet z fizyczką rozmawiałyśmy niepotrzebnie. Więc usiadłyśmy z Łysą na podłodze i słuchałyśmy jej nowej płyty. Z musicalu "Hair". "Hair"!!! Cudowna to była muzyka! Jakaś dziwna, wręcz niesamowita, a jednocześnie chwytająca za serce. I jak oni śpiewają! Nie jesteśmy takie mocne anglistki, żeby wszystko rozumieć w langłydżu, ale teksty niektórych piosenek miałyśmy wycięte z "naukowego" pisma "Przekrój". Słuchałyśmy więc po angielsku, a rozumiały po polsku: Dokąd mnie gna, dokąd ja idę? Co mi ten świat w nagrodę da? Gdzie jest ten płomień, za którym gonię, i jaki wiatr mi w uszach gra... Czy właśnie ja dotrę do gwiazdy, czy przyjdzie mi skończyć na dnie? Dlaczego żyję, dlaczego umrę, i co jest dobre, a co złe... 72 I było to zupełnie jakby o nas. Chciało mi się to samo z głębi duszy wykrzyczeć! Kapać zaczęły nam łzy, kiedyśmy tego słuchały. A jeszcze, jak pomyślałam, że już się nie dowiem, dlaczego żyję i dlaczego umrę... - Wiesz, trzeba by coś zrobić - chlipiąc zaproponowała Łysa, kiedy płyta się skończyła. - Teraz? - spytałam, zasmarkana od łez. - Nie, jak będziemy pełnoletnie. Teraz się nie da. Trzeba się stąd wyrwać. Nie chcę być stale na garnuszku u starych. Ona nie chce! A co ja mam powiedzieć!? - Kto chce? Ja też nie chcę! Można by wyjechać. - Właśnie. Ale gdzie? - Wschód odpada, bo za blisko. - Zachód? - Nie, bo tam można z wycieczką. - To może do Ameryki? - Zbyt banalne. - Wiesz, Łysa, wyjedźmy egzotycznie do Afryki. A ona na to: - Można! Ale co tam będziemy robić? - Ja chcę mieć sad bananowy i konia. Będę sobie jeździć... Będziemy mieszkały w małej zagrodzie. - Aha! Na palach. - Na palach nie, boby nas komary zagryzły. - Masz rację, lepszy taki zwykły dom, drewniany. - Tak, będą dwa pokoje, jeden mój, drugi twój, na wypadek gdybyśmy się pokłóciły. - Dobrze, ale z czego będziemy żyć? - Ja będę uprawiać ogród. - A ja będę miała pole ryżowe albo bawełniane, i mogę hodować króliki. - Fajnie! Ale wiesz, Łysa, my się same nie wyrobimy, to ciężka praca. - Możemy mieć mężów - wymyśliła Łysa genialnie. - Aha! Ja chcę czterech. Każdego w innym kolorze. - Ja też! Jeden biały, drugi czarny, trzeci czerwony, a czwarty żółty. - To razem ośmiu. Z każdym mężem możemy mieć dwoje dzieci. Będziemy miały po ośmioro dzieci każda. - A jeszcze do poganiania każdego męża dwóch poganiaczy. 73 - Po co poganiać? Do czego? - Wiem, co mówię. Trzeba poganiać. Do roboty. - Jakiego będą koloru owi poganiacze? - Czarni. W Afryce o takich najłatwiej. To będzie osiem plus osiem, to będzie szesnastu poganiaczy. * - Jeszcze pilnowacze do dzieci, do każdego po dwóch. To będzie trzydziestu dwu pilnowaczy. - Ile razem? Szesnaścioro dzieci i trzydziestu dwu pilnowaczy to czterdzieści osiem. A ośmiu mężów i szesnastu poganiaczy to dwadzieścia cztery; więc razem siedemdziesiąt dwie osoby, nie licząc nas. - No, dobrze, a jak nam się to znudzi? - Już wiem, co zrobimy! Przemalujemy ich wszystkich na żółto i odeślemy do Chin. Tam nawet nie zauważą, że ich jest o te siedemdziesiąt dwie osoby więcej. Zarykiwałyśmy się ze śmiechu do łez. I wtedy przez te wesołe łzy zrobiło mi się nagle łyso, choć to przecież ona była Łysa nie ja, bo przypomniałam sobie wreszcie o czwartku. Żadna Afryka na mnie nie czeka. Nie będę miała czterech kolorowych mężów, ani nawet jednego bezbarwnego. Pomyślałam o Krzysiu. Trochę zrobiło mi się żal. A może Krzysiek... Nie, on w ogóle mnie nie widzi, nie zauważa, nic dla niego nie znaczę. A poza tym, jak się raz coś postanowiło... Jak bym wyglądała wobec Magdy i wobec Reni? Teraz myślę, że gdybym częściej przebywała z Łysą (a przebywałabym więcej, gdyby nas nie rozdzielili), to by się to wszystko nie stało. Tego jestem prawie pewna! I zastanawiam się, jak to właściwie jest z Łysą? Nie wiedziała o Krzyś-ku, nie wiedziała o czwartku... Więc czy mogę nazywać ją prawdziwą przyjaciółką? Czy to jest przyjaźń? W środę miałam wielki problem, jak się urwać z domu na koncert do Kongresowej. Ale co tam! Dam dyla na chama! Bo słusznie Magda powiedziała, że starzy mogą się teraz wściekać ile wlezie, skoro i tak kończymy ze sobą. Udawałam z początku, że się czegoś grzecznie uczę, ale szybko znudziło mi się to, więc usiadłam przy pianinie i zaczęłam grać sonatiny. - Graj najpierw gamy i wprawki, trzeba rękę rozegrać - wtrąciła się mama. Normalnie podniosłabym wrzask, że ja wiem lepiej, ale zależało mi na spokoju. Wiedziałam, jak gamy na mamę działają. Za pięć minut już 74 drzemała na tapczanie. Radość moja nie miała granic. Zaczęłam grać piano, pianissimo, potem uderzałam jeszcze od czasu do czasu jednym palcem w klawisz, aż przestałam. Na palcach wyszłam z pokoju. W przedpokoju włożyłam tenisówki, złapałam płaszcz i dałam nogę. Za chwilę byłam już w szatni w Kongresowej. Dziewczyny machały do mnie z daleka. Usiadłam i Breakouci zaczęli grać. Ach, jak oni grają "Nocą puka ktoś!" Kocham Breakoutów! To najfajniejszy zespół świata. Bombowy! Genialny! Ja pierwsza zaczęłam tańczyć w przejściu. Nie mogłam usiedzieć na miejscu. Och, jak ja rozumiem tych, co gryzą krzesła na koncercie! Miałam ochotę zabić kogoś, udusić, rozedrzeć... Więc wstałam i zaczęłam tańczyć. Oczywiście, jak ja, to i inni. Włożyłam w taniec całą energię, wszystkie siły. To było cudowne! W przejściu, tańcząc, zawadzaliśmy o siebie, ale nikt na to nie zwracał najmniejszej uwagi. Klaskałam, i wszyscy klaskali, krzyczałam, i wszyscy krzyczeli. Było mi bardzo dobrze! Muzyka, ruch, draka, hazard, element grozy, radość - wielka radość - oto wszystko, co mi potrzebne do szczęścia. Jakiś facet próbował nas uciszać, to mu pokazałam język. A Sławek posłał go na Irenę Santor. Tańczyć tak, tańczyć bez końca! To jest cudowne! Życie jest piękne! Kocham, kocham... ubóstwiam Breakoutów! Wracaliśmy śpiewając "Nocą puka ktoś". Co chwila wybuchaliśmy śmiechem. Życie naprawdę jest piękne. Nie! Niestety! Jest potworne. Bo gdy wróciłam do domu, to zaczęło się piekło. Mama dostała regularnego szału, że niby nielegalnie wyszłam, że ją oszukałam, że to, że śmo. Potem były telefony do taty, urąganie od debili i inne nieprzyjemne rzeczy. Mama wrzeszczała na przykład, że na pewno nie byłam na koncercie, tylko znów się szlajałam z jakimiś chłopakami! Ale ja się już wtedy niczym nie przejmowałam. Niech sobie gadają. Pożałują. Gorzko. Skoro niczego nie rozumieją. Pożałują jutro. W tę ostatnią noc życia myślałam: Gdyby tak można było zasnąć i obudzić się pełnoletnią, niezależną kobietą! Wolną! Nieskrępowaną niczym! Ale niestety, trzeba być jeszcze tyle lat ze starymi i dlatego właśnie ja ani chwili dłużej nie będę! Nie będę! Nie będę! I pomyślałam jeszcze w tę noc: Dlaczego Krzyś nagle, z dnia na dzień, nie miał mi nic do powiedzenia 75 i zaczął umawiać się z tą landryną Anitą? Po tym wszystkim, co mi mówił?! Po tym cudownym deszczu! Żeby chociaż był On. Ale nie ma go. Ani nie ma nikogo innego! Bo z Wojtkiem i Sławkiem, nie mówiąc już o Robercie, to jednak nie było całkiem poważnie. To było tak tylko na niby. Ot, takie tylko gadanie o miłości, a nie miłość. Dlaczego nie jestem mężczyzną? Gdybym była chłopakiem, tobym taką Anitę (gdyby była chłopakiem) wyzwała na solo i on (gdyby był dziewczyną) musiałby być mój. Mój na wciąż. A tak to mi przecież nie wypada... Wiem, że to, co chcę zrobić, jest tchórzostwem. Ale ja już nie chcę się dłużej męczyć. Niczego tak nie pragnę jak śmierci, która zabierze ode mnie cały ten świat. Wścibski, podejrzliwy, brutalny i okrutny. I wiem, że nigdy lepiej nie będzie na tym świecie. Ludzie są źli i podli i nawzajem sobie robią świństwa, żeby tylko nikt nie był szczęśliwy. Zawsze tak będzie i nigdy nic się nie zmieni. Ja też jestem podła. Tata i mama, i nawet Ściera mają rację. Nic nigdy nie osiągnę i nic nie znaczę. Życie nie ma sensu. I tak czy siak trzeba kiedyś umrzeć. Co za różnica, kiedy? Lepiej oszczędzić sobie i innym rozczarowań. Umrzeć w pełni sił, a nie jako bojąca się śmierci, trzęsąca się nad grobem staruszka. Nie będę się przyczyniać do zła tego świata. Bo mogłabym przecież kraść albo zabijać, a tak to już nie! Odejdę czysta i szlachetna. Gdybym była dobrze pracującą urzędniczką, to też byłabym zła, bo przechodzić obojętnie wobec zbrodni to to samo, co być zbrodniarzem. A taka bym była, bo tacy są wszyscy. Nigdy nie zapomnę tego człowieka na ławce przed kinem. Więc cześć! Odchodzę z tego świata! Cześć! Myśli kłębiły się we mnie jak oszalałe. Już świtało, kiedy usnęłam. I był już czwartek, czyli dzień, w którym to się stało. W szkole my, konspiratorki, odnosiłyśmy się do świata bardzo ironicznie, bo już nam na niczym nie zależało. Chciałyśmy się jednak pożegnać ze wszystkimi. Przed geografią, zanim weszła Buła, stanęłyśmy frontem do klasy, objęłyśmy się i powiedziałyśmy: - Cześć, odchodzimy z tego świata. Odpowiedziała nam salwa śmiechu: - Cześć! Oni po prostu byli przekonani, że się zgrywamy, i nikt się naszym pożegnaniem nie przejął. 76 Urwałyśmy się z ostatniej lekcji i poszłyśmy do Reni. U niej jak zwykle nie było nikogo. Złapałyśmy Harcerską. Miałyśmy rajski humor. Słuchałyśmy ballad Cata Stevensa i bardzo nam się to wszystko zaczęło podobać. Potem się rozstałyśmy na krótko i wróciłam do domu. Mamy nie było, bo jak zwykle w czwartek miała komisję zakupów w Modern Art na Krakowskim i stąd wiedziałam, że nie wróci do chaty przed ósmą. Renia przyszła pierwsza. Powiedziała, że Magda jest jeszcze u Elki, bo pożyczyła od Baśki nowąpfytę Breakoutów i chciała jeszcze przed śmiercią posłuchać, jak Mira Kubasińska śpiewa "Na drugim brzegu tęczy". - Przecież ona ma swój adapter! To dlaczego nie słucha w chałupie? - Nie wiesz? Starzy go jej przecież zarekwirowali. - Taak? - Nie pozwolili jej słuchać płyt do końca roku. Że niby się przez to nie uczy. To nie wiedziałaś? Przecież ona właśnie dlatego odjeżdża na tamten świat! Więc to tak! Więc Magda dlatego... Ciekawa byłam, dlaczego to'robi takie cielę jak Renia. Nigdy nie była w naszej paczce, chociaż zawsze się do niej wklejała. Właściwie nie wiedziałam nawet, dlaczego Magda wybrała ją sobie za partnerkę. Ale trudno, nie wypadało o to pytać. Wreszcie przyszła Magda. Zaczęłyśmy być okropnie podniecone i co i raz wybuchałyśmy śmiechem bez żadnego powodu. - Nie mogę się doczekać! - Renia wyraziła to, co wszystkie trzy skrycie czułyśmy. Ale mnie zaraz potem przyszła do głowy nowa myśl: - Poczekajcie! Trzeba to zrobić uroczyście! Wyjęłam z szafy czysty, biały obrus i owinęłam się nim. Dziewczyny konały ze śmiechu. - Do trumny! I ludzi straszyć! Nagle spoważniałam, objęłam je i powiedziałam szeptem: - Umieram z ciekawości. Jak tam naprawdę jest, z drugiej strony. Wszystkie trzy popatrzyłyśmy w górę. Ale tam był tylko sufit. Przebijałyśmy go naszymi myślami. Magda zawsze była sceptyczna: - Już niedługo się dowiesz. Że nie ma nic! Nie mogłam się z tym zgodzić. Chciałam wiedzieć, co jest dalej, bo to, co tu, to chyba nie wszystko. - Wiecie, w Boga to ja nie wierzę... Ale na pewno patrzy na nas Pan Jezus. 77 - Głupia! Jak nie ma Boga, to nie ma i Pana Jezusa - powiedziała Magda. Odczułam dziwny niepokój, jak zawsze ostatnio, kiedy myślałam o Bogu. Ale zrezygnowałam z dyskusji, bo nie zabieram z zasady głosu na tematy: polityka, religia, Niemen. Polityka dlatego, że nie znam się na tym zbyt dobrze. Religia - bo uważam, że dla jednego człowieka np. krzesło może być wszystkim i gdy mu udowodnię, że krzesło to nie Bóg - to zniszczę temu komuś cały jego dorobek, osobowość, wszystkie jego zasady, i on nie będzie już miał nawet na czym usiąść. Niemen - bo moje zdanie na jego temat jest umiarkowane i przez to może być poczytane za nie skrystalizowane do końca. Wyszłam z obrusa, położyłam go na stoliku i zaraz zabrałam się do dzieła: - Uwaga! Uwaga! Zbliża się wielka chwila. Wyjmijcie pigułki, połóżcie je na stole. Miałam już przygotowane trzy szklanki z wodą, najładniejsze, kryształowe, i teraz postawiłam je na stole. - Będziemy łykać po jednej pigułce - zdecydowała Magda. Parsknęłam śmiechem: - Popijając nie przegotowaną wodą! Chlorowaną! - Za tydzień dostaniemy wysypki! - Proszę pań, siadamy - zaprosiłam dziewczyny wytwornie - nasze zdrowie! Ale Renia nie usiadła: - Chcę po raz ostatni usłyszeć Skaldów. - Dlaczego Skaldów? - Żeby przypomnieć sobie młodość. - To ja chcę po raz ostatni usłyszeć Beatlesów - oświadczyłam i rozkręciłam radio na cały regulator. Szukałam na wszystkich falach. I znalazłam: na trzecim. Paul śpiewał właśnie "Oh Darling". Renia natomiast nastawiła płytę Skaldów. Zabrzmiało "20 minut po północy". - Ja nie chcę tego słuchać! - wrzasnęłam. - Moja ostatnia w życiu melodia też musi być z dzieciństwa... Beatles! - A moja Skaldowie! - Ale dlaczego ja muszę twojego słuchać? - A dlaczego ja mam słuchać "Oh Darling"? - Ostatnie życzenie to święta rzecz. - A moje to nie? 78 I dopiero Magda rozstrzygnęła dyplomatycznie: - Przestańcie się kłócić. Słuchajmy razem! Słuchałyśmy chwilę w milczeniu obu piosenek jednocześnie. Było to dość okropne. Potem Renia przeliczyła pastylki: - Wypada po osiem pastylek na fryzurę. I rozdała truciznę. - Trzy, cztery i hop! - zakomenderowałam. Wrzuciłyśmy pastylki z dłoni do ust, równocześnie. Ale część ich rozsypała nam się z wrażenia po podłodze. Zaczęłyśmy więc na klęczkach szukać zguby pod stołem, a śmiech nam skręcał kiszki. - To moja! - Nieprawda! Moja! - No! Wreszcie zjadłyśmy wszystkie z podłogi i podniosłyśmy szklanki z wodą. - Nasze kawalerskie! Siup! Pijąc wodę tak pękałyśmy ze śmiechu, że o mało nie zakrztusiłyśmy się na śmierć. Nie wiadomo dlaczego zaczęłyśmy robić operę, przekrzykując Beatlesów z radia i Skaldów z adapteru. Magda zaczęła basem: - Jesteśmy już po! Już po po po po! Renia sopranem: - Już koniec bliski! A ja altem na melodię "Alleluja". - Ale fajnie, ale fajnie, ale fajnieee! Wtem coś mi się przypomniało: - Zadzwonię do Krzyśka! Rzuciłam się do telefonu, wykręciłam numer i mówię: - Czy można prosić Krzysia? - Nie, nie ma go - odpowiedział jego młodszy brat Andrzej - To mu powiedz, że myśmy o siedemnastej piętnaście zażyły proszki - powiedziałam i odłożyłam słuchawkę. - Skąd Makowski będzie wiedział kto? - spytała głupawa jak zawsze Renia. - Na pogrzebie się dowie - wyjaśniłam i znów pomyślałam, dlaczego robimy tak wielką rzecz z taką debilką. 79 - Ale mu będzie łyso, jak sobie przeczyta w "Życiu Warszawy": Joanna Korzycka, lat 13, zmarła śmiercią tragiczną! Renia dalej snuje głupkowato: - Myślisz, że on przyjdzie na pogrzeb? A Magda jak zawsze złośliwie: - Przyjdzie, przyjdzie. Z Anitą. - Ja ci pokażę Anitę! I rzuciłam się na Magdę z pięściami, rycząc przy tym ze śmiechu. Przewróciłyśmy się. Renia myślała, że to naprawdę i próbowała nas rozdzielić. Więc kotłowałyśmy się wszystkie trzy. - Będę tę głupią landrynę Anitę po nocach straszyć! - powiedziałam po chwili i nagle w pokoju zrobiło się cicho. Beatlesi skończyli śpiewać. Brzmiała jeszcze tylko piosenka Skaldów, ale potem i ona umilkła. Posprzątałam wszystko tak, żeby śladu nie było po naszej działalności. Lekko speszone ubrałyśmy się i poszłyśmy na klatkę schodową do Magdy. Tam już zupełnie opuścił nas humor. Usiadłyśmy na schodach i ni stąd, ni zowąd, zaczęłyśmy jak na komendę szlochać. Renia histeryzowała najbardziej: - Ja chcę umrzeć. Ja chcę umrzeć. Dlaczego nie umieramy? A tu po schodach zbiegają Sławek i Zbyszek. O mało się o nas nie wywrócili. - Co się tu dzieje? Dlaczego Renia ryczy? - pyta Sławek. A Zbyszek przypomina Magdzie: - Byliśmy u ciebie. Obiecałaś dać nam zeszyt od radzieckiego. Magda zignorowała jego słowa, beznadziejnie machnęła ręką i zalała się łzami: - Życie jest potworne! - Czy wyście powariowały? - Dziewczyny, nie płaczcie! Co wam się stało? - mówili jeden przez drugiego. Zdecydowałam się wyznać im prawdę: - Zażyłyśmy proszki na sen. Na wieczny, wieczny sen. - Coo? - Samobójstwo. Zbiorowe. - Trzy idiotki to jeszcze nie zbiorowe - rzucił brutalnie Sławek. A Zbyszek się wściekł: 80 - Czy wyście oszalały? Nie, bo ??|? szlag jasny Pfl! Na to wszystkie trzy uderzyłyśmy w wielki płacz- - Tak, oszalały, oszalały! - Głupie! Czy wiecie, co to znaczy?! - Wiemy. Wszystko wiemy. Myśmy to przemyślały Sławek wziął mnie za ramiona: - Wiedziałem, że jesteś szurnięta, ale... - Co ci zależy na moim życiu? - westchnęłam ze zgrywą, bo przecież wiedziałam, że Sławek się we mnie kocha, a co ważniejsze, znaliśmy się od przedszkolaków i zawsze mnie lubił. - Jak byłem w waszym wieku -- (Sławek jest o caty rok od nas starszy) - też robiłem matce siupy, ale żeby coś takiego... - Mnie to już nic nie obchodzi ¦- załkała Magda. Sławek podjął decyzję: - Dzwoń na pogotowie - powiedział do Zbyszka- - Ja je tu przytrzymam. Zbyszek szybko wybiegł, a Sławek jak taran, rozkrzyżowawszy ręce i nogi, zastawił sobą całą klatkę schodową. - Nie! - rzuciłam się na niego z pięściami. - Wariatko, chcesz do grobu? - Chcę! I wtedy rąbnął mnie w twarz. Nie chciało mi się na^et mu oddać. Nie miałam ochoty. Wiedziałam, że ma rację. Jednocześnie było mi wszystko obojętne. Byłam w takim stanie, że mogłabym się przyznać do najgorszych, nie popełnionych zbrodni. - Wariatka! Chcesz iść do grobu? - Chcę! Znów dostałam w twarz. Śmiać mi się chciało z je9° przejęcia. Za chwilę nie będę miała żadnych problemów. - Uspokój się! Bo i tak będziesz żyła! - Ale ja nie chcę! Nie chcę! Dostałam autentycznego ataku histerii, to znaczy aż takiego, że histeryzując straciłam świadomość tego, że histeryzuję. przyPie9li jacyś ludzie, pomagali Sławkowi nas przytrzymać, słyszałam jakieś 9ł°sy: "Co się tu dzieje?" "Drobiażdżek. Potruły się." "o Boże". Zrobiłam się jakaś śpiąca. Więc nie bardzo pamiętam, co było dalej. Wiem tylko, ż& za chwilę zjawiło się pogotowie, załadowali nas do karetki i sama nie wiem, kiedy znalazły- 6 - Ach, ta fatalna. 81 śmy się w szpitalnej separatce, wraz z mężczyzną i kobietą w białych fartuchach. On, ten facet w fartuchu usiłuje patrzeć mi w oczy i pyta: - Dlaczego to zrobiłaś? A ja milczę. Co mam mówić? Czy on coś z tego zrozumie? - Dwóje masz? - pyta. - Nie! - Jesteś w ciąży? Im tylko to w głowie! Więc wytrzymuję, jak mogę najdłużej, jego wzrok i wreszcie mówię: - Nieee... Po czym łapie mnie płacz i sama już nie wiem, dlaczego chlipię: - Bo na świecie są takie typy jak paaan! Lekarz wzruszył tylko ramionami i rozporządził: - Siostro! Płukanie żołądka. Wyszli oboje. Kiedy zostałyśmy same, znów dostałyśmy małpiego humoru. Zaczęłyśmy się skręcać ze śmiechu i całować, i wygłupiać. Renia położyła się na parapecie, ja usiadłam po turecku na kozetce, a Magda pobiła wszelkie rekordy w wymyślaniu oryginalnych pozycji: postawiła na środku pokoju wieszak na ubrania, podciągnęła się i metr nad podłogą oplotła ten wieszak rękami i nogami. Wyglądała jak małpa na palmie. Wyłyśmy ze śmiechu. - Allach jest wielki! - zaśpiewałam i biłam pokłony. Ale szybko mi się to znudziło. Chciałam prześcignąć Magdę w wygłupie, więc zeszłam z łóżka i zaczęłam przeciskać się przez nocny stolik. Magda na wieszaku wyśpiewywała "Kwiat jednej nocy", a ja miałam już z jednej strony szafki głowę i ręce, a z drugiej pupę i nogi, gdy w tym momencie wszedł lekarz. Zdumienie odmalowało się na jego pucołowatej twarzy. Miał tak bombową minę, że nie mogłyśmy śpiewać ze śmiechu. Wyszedł bez słowa. A my się dalej zaśmiewałyśmy, a potem zaczęłyśmy ryczeć niemiłosiernie "Na wirsycku". Ale kiedy za chwilę wszedł pielęgniarz, potężny, zwalisty chłop - przestraszyłyśmy się srodze i umilkłyśmy natychmiast. A on powiedział basem: - Panienki pozwolą na płukanie żołądka. Więc grzeczniutkie jak niebożęta poszłyśmy za nim w milczeniu. Miał w sobie coś takiego, że na sam jego widok można było umrzeć ze strachu. Na korytarzu pełno było poharatanych, jęczących ludzi. Musieli wiedzieć, co my za jedne, bo rozległy się różne komentarze: "Ach ta dzisiejsza młodzież, samobójstwa się smarkulom zachciało!", "biedne dziewczynki", "takie mądre i inteligentne", "takie ładne"... A jeden chory z zabandażowaną głową, co mu przez bandaż krew przeciekała, powiedział do pielęgniarza: - Dać im w dupę! Inteligencja, psiakrew! Robociarskie dzieci nie robią takich komedii! - Mój tatuś pracuje na Żeraniu - z pogardą rzuciła mu Magda. - A moja mama jest sprzątaczką - dobiła go Renata. Tylko ja, biedna, nie miałam się czym pochwalić. Płukanie żołądka jest arcynieprzyjemnym zabiegiem - i gdy o tym teraz wspominam, to jeszcze mi się mdło robi. Wpychają w bezbronnego człowieka, rozłożonego na ceratowym stole, dwie rury gumowe, jedną z przodu, drugą z tyłu. To znaczy tę pierwszą każą połknąć, a drugą sami pchają ci w tyłek, aż gdzieś pod samo serce. Zresztą może mi się myli, może to ta od gardła dochodzi aż do serca. Wszystko jedno, czy tak, czy siak: koszmar. A potem leje się przez człowieka strumień wody tak długo, aż będzie po przejściu przez kiszki zupełnie czysta, a nawet jeszcze dłużej. Więc płukanie żołądka może człowieka skutecznie odstraszyć od popełniania czynów ostatecznych za pomocą pigułek. Kiedy słaniając się na nogach wyszłam z tej płukanki, nie widziałam już współtowarzyszek niedoli. Zobaczyłam za to na korytarzu matkę Magdy. Struchlałam. A więc nasi rodzice już wiedzą! Matka Magdy o coś mnie pytała, ale nie umiałam jej nic odpowiedzieć, bo mnie skołowało: zobaczyłam moją mamę i tatę. Wiem, że to niegramatycznie, że powinno być "moich", ale ja zobaczyłam mamę i tatę jak nałożonych na siebie na podwójnie naeksponowanej kliszy, czyli właśnie jedną wspólną mamo-tatę: mama była blada jak ściana i przezroczysta, a tata jakby spoza niej przeświecał, taki był jakiś mniejszy i zupełnie nie przypominał ojca bogów z Olimpu. Boże! Ile ja im sprawiłam bólu! Ile zmartwień! Gdybym umarła naprawdę, byłoby już po wszystkim. A tak zaczną się dla nich od początku kłopoty, a dla mnie tortury. Z pustym żołądkiem zrobiłam się, nie wiadomo dlaczego, dziwnie poważna. Serce, to przepłukane serce, wypełniał mi teraz żal. Rodzice nie gniewali się na mnie, nie krzyczeli, tylko tak jakoś popatrzyli ze smutkiem i z tkliwością, jak kiedyś na mnie spoglądali dawno, dawno, gdy jeszcze byli ze sobą razem, a ja byłam absolutnym kiciusiem i zachorowałam im na szkarlatynę. Rozbeczałabym się za chwilę, gdyby pielęgniarka nie wprowa- 83 dziła mnie właśnie do gabinetu. Był tam ten sam pucołowaty lekarz, co na początku, i znów zaczął ze mną rozmawiać. Ale ja teraz mówiłam jakoś zupełnie inaczej, bez histerii, i on powiedział, że jestem wybitnie inteligentna, a nawet za mądra jak na swój wiek. I za bardzo rozwinięta fizycznie. Lecz czy to moja wina, że "jestem za bardzo"?! A potem zapytał, czy się bałam. Więc musiałam zastanowić się nad tym, nim odpowiedziałam: - Najpierw się trochę bałam. Ale gdy już łykałyśmy proszki, spadła na nas wielka wesołość. Byłam szczęśliwa, że umieram. - Czy widziałaś kiedy człowieka umarłego? Zrobiło mi się dziwnie nieprzyjemnie. - No, trupa widziałaś? - Nie - odpowiedziałam, bo faktycznie nigdy dotąd nie widziałam truposza. - To chodź, zaprowadzę cię do prosektorium. - Nie! - wrzasnęłam. - Po co? - Żebyś zobaczyła, z czym próbowałaś się bawić w ciuciubabkę. - Nie, nie chcę! Nie chcę... - zaczęłam go prosić, a łzy mi po twarzy płynęły. - No, dobrze - zgodził się. - Mam nadzieję, że rozum ustrzeże cię na przyszłość od podobnych wyczynów. Na zakończenie uścisnął mi dłoń po męsku i powiedział, że czekają mnie w życiu wielkie rzeczy. Potem zaprowadzili mnie do jeszcze jednej lekarki, psychowariatki, kobiety ponurej i pewnej siebie ogromnie. Ta znów wypytywała mnie o wszystkie dane biograficzne. Jak na spowiedzi. Wydało mi się od razu, że ona mnie nienawidzi. Chociaż nie powiedziała mi tego, czułam, że myśli o mnie wciąż per "ta głupia, przepłukana smarkula". - Wyglądasz na inteligentną - zaczęła od obrażania mnie. Więc miałam już na końcu języka: "Nie tylko wyglądam", ale pomyślałam sobie, że nie warto się angażować uczuciowo od pierwszego zwarcia, bo właściwie, czy ona do mnie to mówi konkretnie? Ot, klepie tylko zadany tekst. - To ty byłaś prowodyrem - mówi dalej. - One by tego same nigdy nie zrobiły. Aha! Więc na koniec mnie wzięła na spytki! "Nie zrobiłyby..." Naiwna! Przecież spotkałam je na pauzie, już zdecydowane na samobójstwo. I taka baba uważa, że zna młodzież i jeszcze za tę pseudoznajomość bierze państwowe pieniądze. A może ona udaje, może chce mnie sprowokować, 84 żebym jej wszystko powiedziała? Odkrywać Karty przed wrogiem? Nigdy. Niech sobie myśli, że mnie przejrzała. - Czy ty wiesz, do czego je namówiłaś? - Wiem - odpowiedziałam tonem najbardziej pogardliwym, na jaki mogłam się zdobyć. - Wasza głupota mogła się skończyć tragicznie. - Owszem - stwierdziłam z ironicznym uśmiechem. - Jesteś wprawdzie spostrzegawcza, ale, niestety, zarozumiała, a to niedobrze. - A dlaczego? - spytałam. Nie odpowiedziała, tylko po krótkiej banalnej rozmowie oświadczyła, że jestem "nieciekawa", że takich samobójców jak ja to ona zbiera na pęczki i że skieruje mnie na dwutygodniowe leczenie do Pruszkowa. No i jak tu można nauce wierzyć? Dla tego pucołowatego byłam aż za mądra, a dla niej jestem - nieciekawa! Nawet nie miałam nic przeciwko temu, żeby jechać do tego wariatkowa. Nigdy nie widziałam prawdziwych szurniętych, a zawsze mnie to ciekawiło. - Skoro tak, skoro się zgadzasz, to będziemy cię leczyć - powiedziała psychowariatka. - Zobaczysz, jak tam w Pruszkowie dobrze. Pochyliła się i zaczęła pisać. Naprawdę chętnie bym tam pojechała. Uniknęłabym rozprawy z rodzicielami. Ale wiedziałam, że to tylko bluff, żeby mnie nastraszyć. Zdradziła się tym "skoro się zgadzasz", a ja przecież nie mam tu nic do gadania, bo o wszystkim decydują rodzice. Ktoś zapukał, spojrzałam, weszła moja mama! - Czy można, pani doktor? - Pani jest matką? Spojrzała zdziwiona na mamę. Wszyscy zawsze się dziwią, bo moja mama wcale na moją mamę nie wygląda, tak bardzo jest na zewnątrz "młodzieżowa", zwłaszcza gdy chodzi w dżinsach albo w mini. - Tak, tak - odpowiedziała mama. - Proszę, proszę usiąść - psychowariatka wskazała na moje krzesło. Wstałam i usiadłam na łóżku. (Teraz wiem, że to nic nie znaczyło, po prostu mama musiała gdzieś usiąść, ale wtedy myślałam, że z tym krzesłem to był test! Wszystko od początku do końca wydawało mi się testem.) - Dobrze, że pani przyszła - powiedziała pani psycholog. - Dopiero teraz się dowiedziałam - tłumaczyła się mama okropnie zdenerwowana. 85 I spojrzała na mnie swymi orzechowymi oczami, które wydały mi się jeszcze większe niż zwykle. A tusz na rzęsach rozmazany miała jak nigdy! - Dlaczego to zrobiłaś? - pyta mama. - Ona jest zarozumiała - wtrąciła się psychologica. - Nie chce w ogóle ze mną rozmawiać. Więc jednak zauważyła! Moje wysiłki nie poszły na marne! - pomyślałam sobie z dumą. A mama pyta: - Tak? Dlaczego jesteś dla pani doktor niegrzeczna? Milczenie. Nie uznałam za stosowne oblec w szatę słowną mych myśli. - Nie wie pani, co jej się stało? - spytała nagle psychowariatka. - Nie mam pojęcia - odparła mama. - Tak, nie wiesz! - rzucHam ironicznie. - Dobrze wiesz., co się stało! - Co? Joasiu! Powiedz, córeńko, co? I tu się znów rozpłakałam, nie wiadomo dlaczego. I powiedziałam przez łzy: - O te podejrzenia mi chodzi... Mama się speszyła i zaczęła ocierać mi wilgoć spod oczu. A lekarka rzecze: - No, widzę, że dojdziesz już z mamą do porozumienia, bo mama przecież cię kocha... W takim razie, patrz! - wzięła w palce żółtą kartkę. - Drę, tu przy tobie, to skierowanie do Pruszkowa. Wiedziałam od razu, że tak będzie! Myślała pewnie, że się bardzo ucieszę! A ja nawet się zmartwiłam, bo nie wyobrażałam sobie mego powrotu do domu. Nie wiedziałam, jak wszystko się ułoży. - To możemy już iść? - upewniała się mama wstając. - Tak, myślę, że ona rozumie, co chciała zrobić. Jest dostatecznie inteligentna. Ale się podlizuje - pomyślałam. A jednak złość jakby trochę mi przeszła. - Bardzo dziękuję, pani doktor, za zajęcie się naszą Joasią - żegnała się mama wylewnie. - Do widzenia. - Do widzenia? Chybabyś, mamo, nie chciała jeszcze raz spotkać się z panią doktor? - Zaśmiały się obie. To znaczy, że szare komórki kojarzą u mnie normalnie - pomyślałam. I tak się skończyło. Życie jest strasznym brutalem. Czyli "life is brutal and fuli of zasadzkas", jak mawiamy w langłydżu. Trzy bite dni zajęło mi opisywanie tego wszystkiego. Zamiast pseudo- 86 grypy postanowiłam udać rozstrój żołądka (gdyż do tego niepotrzebne są różne kłopotliwe sztuczki z termometrem) i mama, bardzo przejęta (zawsze się okropnie przejmuje, gdy tylko kichnę sobie w nocy przez sen), przyrządzała mi kleiczki z kaszy manny i płatków owsianych, a ja grymasiłam i grymasiłam, a kiedy mama wychodziła, choćby na chwilę z domu, ja - szus! do lodówki i opycham się po dziurki w nosie, czym popadło. Lecz mama, roztrzepana jak zwykle, nie kapnęła się. Mogłabym pół lodówki pochłonąć, a ona, tylko na innych polach dociekliwa - nie zauważyłaby ubytku. A potem, gdy się już najadłam do syta, to brałam swój zeszyt tajemny i odtwarzałam w nim wszystko, jak było, po kolei, z tą haniebną, trucicielską aferą. I teraz też, leżąc w pościeli, wspominam sobie tamte dni. Najstraszniejsze było wówczas to, że mi się wszystko znudziło, a najbardziej moje własne towarzystwo. A nie mogłam się już ze sobą rozs.tać, bo wiedziałam, że drugi raz czegoś podobnego nie będę w stanie zrobić. I fatalne było także to, że właściwie nie byłam jedna, a było nas kilka. Jak w krzywych lusterkach mizdrzyła się w każdym inna, a przecież ta sama Joanna Korzycka, lat trzynaście. W jednym poważna i zrezygnowana; w drugim pełna nienawiści do wszystkiego i wszystkich, a rTajbardziej do siebie samej; w trzecim zbuntowana i zuchwała; a w czwartym mały kiciuś, który chce, żeby go wszyscy kochali... Przez parę dni nie chodziłam do szkoły. Siedziałam w domu (tak jak teraz) i myślałam z obrzydzeniem o tym, że cała szkoła będzie się znowu trzęsła na mój temat. Za to w domu mama traktowała mnie normalnie, tak jakby się nic nie stało. "Wiesz, kupiłam nowe zasłony. Padobają ci się?" - pytała. - "Wolisz zupę z koperkiem czy bez?" - jakby nie wiedziała, że bez! Ale domyśliłam się, że ona tylko udaje, że taką grę prowadzi, iż nic się niby nie stało. Bo jak nie widziała, że na nią patrzę, to była bardzo smutna. I zauważyłam, że ma na skroniach siwe włosy. Moja młoda, śliczna mama! Jak to zobaczyłam, coś we mnie trzasło, przytuliłam się do niej i zaczęłam płakać. Ona też się popłakała. Nic nie mówiłyśmy tylko obie beczałyśmy jak głupie! Wtedy zrozumiałam, że nic na to nie poradzę! Bardzo kocham swoją mamę. Na temat jej siwych włosów w ogóle nie było mowy, zresztą nazajutrz, po wizycie u fryzjera - zniknęły. Cóż ja wtedy robiłam? Grałam na pianinie, schodziłam do sklepu po drobne zakupy i słuchałam muzyki. Nie wiedziałam, co się dzieje z moimi 87 współtrucicielkami, czyli współtowarzyszkami niedoli. Czułam, że w najgorszym położeniu z nas trzech jest Renata, bo ma zupełnie denny dom. Ja i Magda mogłyśmy jeszcze jakoś żyć. Po pewnym czasie zaczęło wyglądać na to, że mama naprawdę nie myślała już o tym, co się stało. Więc i ja starałam się nie wracać do tego myślą. Natomiast tata usiłował raz ze mną o tym rozmawiać. Ale najpierw wywindował całą aferę na takie wyżyny filozoficzne, że nic nie kapowałam z tego, co mówi, a potem zadzwoniła jakaś jego donna i musiał wyjść. I więcej jakoś do tej rozmowy już nie wracaliśmy. Pierwszy dzień, kiedy poszłam do szkoły, był okropny. Strasznie głupio być takim niedoszłym "bohaterem". Parę osób zaczepiało mnie i snuło domysły, dlaczego to zrobiłam. A ja nie potrafiłam nie tylko im, ale nawet samej sobie odpowiedzieć, "dlaczego". - Zawsze, jeśli ktoś się zabija, ucieka z domu, kradnie, wali drugiego cegłówką, wszyscy się zastanawiają, dlaczego on to zrobił. "Musiał mieć powody" - mówi się. "Jakie?" "Niepowodzenia osobiste, domowe, materialne". I to jest logiczne, ponieważ każdy czyn bywa dokonywany z jakichś pobudek. Ale ze mną było zawsze inaczej. Ja zawsze wszystko "ot tak dla hecy, żeby było cieplej w plecy". Wprawdzie, "dla hecy" to też powód, ale raczej taki fantazyjny. Z tego by wynikało więc, że ja dla.hecy mogę nie tylko siebie zabić, ale i kogoś zamordować albo okraść, albo uciec z domu. Tymczasem jeśli zrobiłabym którąś z tych rzeczy, to pewnie dlatego, że musiałam. A nie bez powodu. Więc po co mówię te bzdury, że ja zawsze tylko tak dla zgrywy, żeby było śmieszniej? Przeczytałam sobie jeszcze raz to, co powypisywałam na tej ostatniej stronie, i dochodzę do wniosku, że z tego wynika czarno na białym, że jestem niespełna rozumu. Należę jednak do tej nielicznej kategorii idiotów, którzy wiedzą, iż są takowymi. I naprawdę ja chciałam sama dla siebie wiedzieć, dlaczego to zrobiłam. Łatwo powiedzieć, że z głupoty, z braku wyobraźni, z tchórzostwa. Albo dlatego, że mama, że tata, że Ściera, że Krzyś... Na pewno nie było jednej przyczyny. I dlatego tak mi trudno się z tym uporać. Kiedy to się zaczęło? Od czego? Czy gdyby Magda i Renia wtedy do mnie nie podeszły, to bym tego nie zrbbiła? Jeszcze jedna myśl coraz częściej mnie nawiedzała i dręczyła: że to, co zrobiłam, to był grzech. Że nie wolno mi było odbierać sobie życia, skoro go 88 sama sobie za własne pieniądze nie kupiłam, a jak sobie życia nie kupiłam, to i nie jest ono jakby moją własnością. Ale jeżeli jest grzech, to znaczy, że jest Bóg. A czy ja wierzę w Boga? Coraz częściej zadaję sobie to pytanie. I nie umiem znaleźć odpowiedzi. Bo w takiego Pana Boga - w jakiego wierzyć nauczyła mnie babunia - nie wierzę. Takiego z brodą, takiego, co wszystko widzi i może jeszcze mruga okiem. Nie wierzę, chociaż babunia chciała jak najlepiej. Ale z drugiej strony, nie mogę też uwierzyć, ażeby Go nie było. Żeby nad nami było - nici żeby po śmierci też - nic. Do wszystkich moich udręk dochodzi jeszcze i ta: jest Pan Bóg, czy Go nie ma? To jest przecież kolosalna różnica. Różnica gigant. I wiem, że muszę to sama rozstrzygnąć, bo nawet z Łysą nie mogę o tym mówić. Po paru dniach wszystko ucichło, a po tygodniu to prawie nawet zapomniałam o tym, że się trułam. Może się tak stało dlatego, bo po pierwszym krótkim okresie zbiorowej sensacji nikt mi tego więcej nie wypominał ani w domu, ani w szkole. I nawet Ściera nie robiła głupich aluzji. Pewnie mieli takie psychologiczne przykazanie. Krzyś Makowski wyraźnie mnie unikał. Zresztą i ja jego. Nie patrzył na mnie w ogóle. Nawet z ironią i pogardą, jak wtedy po aferze z Robertem. Ciekawe, czy mu brat powiedział o moim "przedśmiertnym" telefonie? Na złość pomyślałam sobie, że skoro już żyję, to powinnam także zacząć żyć z chłopakami! Ale przecież nie mogę tego robić z pierwszym lepszym, jak to pokazują w TV w późnych godzinach wieczornych. Dlaczego ciągle myślę o Krzysiu? Czy miłość jest w życiu aż tak ważna? Wiedziałam, że aby jakoś żyć dalej, będę musiała wytłumaczyć sobie, na czym polegają i skąd się wzięły wszystkie moje problemy. Muszę mieć czas na to, aby wszystko przemyśleć, aby ułożyć sobie w głowie i zastanowić się poważnie, co dalej. Ostatnio, to znaczy: ostatnio przed tą wyprawą do nieba (a może do piekła?) nie miałam czasu na prawdziwe myślenie i oto skutki! Więc teraz postanowiłam: Niech sobie mają mnie za dziecko, a ja się muszę nauczyć tym nie przejmować. Bo z myślenia mi jednak wyszło, że się przejmowałam, i to aż za bardzo, więc zakłamywałam się wewnętrznie udając, że mnie to nie obchodzi. Muszę sobie wybrać zawód, który będę lubiła, i to taki, żebym mogła 89 pracować tylko wtedy, kiedy będę miała ochotę, czyli żebym pracowała sezonowo. Muszę być mniej wrażliwa z mężczyznami. Bardziej równa w uczuciach. To sobie postanowiłam. I jeszcze to, że muszę panować nad sobą, nie wyżalać się nikomu. Bo żal opowiedziany drugiemu człowiekowi staje się nieprawdziwy. Nawet żal wyspowiadany Łysej. Jakie to głupie! A powodów do żalu miałam mnóstwo. Moje życie było przecież jednym pasmem kar za różne przewinienia. Chociaż za trucie nie dali mi kary. To znaczy tak się nazywa, że nie dali, oficjalnie niby nie dali, ale pilnują mnie jeszcze bardziej niż przedtem. Tata nawet specjalnie babcię sprowadził z Białobrzegów na dodatkową pilnowaczkę. A czyż wieczne pilnowanie nie jest najgorszą karą? Obłęd. Wszyscy mają rację, tylko ja nie - myślałam. - Nikt mnie nie może zrozumieć i nikt nie rozumie. Nawet ja sama. I nikt mi nie pomoże, i dobrze mi tak, skoro jestem taka głupia! Chciałam wtedy pójść do nich i powiedzieć: mamusiu, tatusiu, dlaczego was ze mną nie ma? Dlaczego jestem taka zupełnie sama? Czy wy mnie kochacie? Bo ja was bardzo. Nie gniewajcie się na mnie! Tyle przykrości macie przeze mnie. Ale ja się poprawię. Wiem, że to bardzo smutne mieć głupie i złe dziecko. Ale ja się poprawię i może jeszcze będę szczęśliwa. Tak bym chciała powiedzieć, ale to przecież wstyd! Umarłabym ze wstydu. A zresztą, jak mam to powiedzieć? I komu? Kiedy? Mama tu - a ojciec tam - nie ma ich - chociaż są. Nie mam ich - chociaż niby ich mam. Starałam się najdokładniej wszystko opisać i teraz wydaje mi się, że to bardzo głupio wyszło. Może to się w ogóle nie da opisać? A może ja jestem za głupia, żeby temu podołać? Okropnie się boję, co Igor powie, jak to wszystko przeczyta. Bo ważne jest, aby to moje wypracowanie było na coś potrzebne, bo jeśli ono jest niepotrzebne, to lepiej od razu podrzeć tę całą moją spowiedź i spalić. W zwykłe bajdy w rodzaju: a co on powiedział, a co ona odpowiedziała, zabili go i uciekł... bawić się nie chcę, o nie! I zastanawiam się: - Dlaczego dopiero teraz zaczęłaś rozmawiać ze sobą, czyli snuć życie wewnętrzne? - Skąd mogę wiedzieć, dlaczego się coś zaczyna? - Bo ktoś na początku rzucił ziarenko, a potem z tego ziarenka... - Więc ziarno to rzucił dopiero Igor? 90 - Chyba tak. - Bo gdybym wcześniej zaczęła ze sobą rozmawiać, to może nie miotałabym się wśród przeciwności losu jak ślepe szczenię i nie doszłoby do tych niedoszłych ostateczności, czyli aktów samobójczych. - Może. Ale mam dosyć "gdybania". - No to zastanów się lepiej nad prawem równowagi w naturze. Jeżeli zamach na własne życie był wielkim NIE, to zaraz potem musiało się zjawić wielkie TAK. - W postaci Igora?!! - Jasne. - Ale Igor nie od razu po tym akcie się zjawił. Działo się jeszcze to i owo. Grzęzłaś w trzęsawisko coraz głębiej. Można powiedzieć, że Igor zjawił się w ostatniej chwili i wyciągnął cię z bagna za warkocz. - Dlaczego w ostatniej? - Spójrzmy prawdzie w oczy: gdyby nie on, to wylądowałabyś w poprawczaku. I koniec pieśni. - Myślisz? - Mogę ci to dać na piśmie. Najpierw jednak parę stron na okoliczność "działo się jeszcze to i owo". Zaczęłam wariować na temat hipisów. Zawsze miałam do nich teoretyczną sympatię, która się jeszcze wzmogła, kiedy usłyszałam płytę "Hair". Ale odkąd zobaczyłam ich na własne oczy w zwartej grupie, to aż mnie skręciło z żalu, że nie jestem z nimi. Było tak: Spotkałam ich na przystanku. Dziesięciu chłopców i dwie dziewczyny. Ubrani w połatane ciuchy z napisami na plecach. I cudownie się bawili! - Patrzcie, tam na dachu! - Gdzie? - Tam! Chodzi! Oo, biegnie... spadnie! Nikogo oczywiście na dachu nie było. - Gwizdniemy, to sfrunie! I jeden z nich gwizdnął przeciągle. Wydało mi się, że jestem w lesie. Drugi wybiegł na jezdnię, ukląkł i zebrał rękawem kurtki pył. - Mam go! Chodźcie! - Nadmuchamy go! Żeby był duży! Wszyscy zaczęli dmuchać, a mnie się wydało, że na chodniku wyrasta jakiś egzotyczny kwiat. Stałam jak zaczarowana. 91 - Tańczmy z nim! Zaczęli bardzo pięknie, tak jakoś sennie tańczyć. Niestety, podjechał autobus. Wsiedli. I ja też. Tak strasznie im zazdrościłam. Dlaczego ja ich nie znam - myślałam. Dlaczego nie jestem z nimi? Na co czekam, jeżeli już teraz absolutnie zgadzam się z nimi. Jak ja będę w odpowiednim wieku, to może już nikt taki nie będzie? Może młodzież będzie się bawiła w dorosłych? Albo w starców? A może ja się zmienię i powiem: "Ach, oni są nienormalni!" Tego się najbardziej boję. Jeżeli teraz myślę tak jak oni, to w ich wieku będę myślała jak trzydziestolatek. I miniemy się! Tak bardzo bym chciała być razem z nimi! Opowiedziałam Łysej o tym spotkaniu. (Oczywiście zaraz puściłyśmy sobie "Hair".) I o tym, że pewien babsztyl w autobusie zgorszył się, że oni noszą długie włosy. Oburzające! I co w tym złego? Pan Jezus też miał długie włosy! Żałowałyśmy z Łysą, że nie jesteśmy chłopakami, bo też byśmy sobie kudły zapuściły. Na złość! Łysa mi wtedy powiedziała jeszcze jedną fajną rzecz o hipisach, której się dowiedziała od swojego taty. (Bo on był na przedstawieniu "Hair" w USA.) Że oni są przeciwko wojnie. I że się zapytują ze sceny, dlaczego biali wysyłają czarnych, aby ze strachu przed czerwonymi zabijali żółtych? My z Łysą też jesteśmy przeciwko wojnie. Zdecydowanie. Jak żeśmy się już nacieszyły muzyką "Hair", poszłyśmy do Ogrodu Saskiego, usiadłyśmy pod Sybillą i dalej rozmawiałyśmy o hipach. Najpierw Łysa miała wątpliwości, czy oni nie są za bardzo egoistami, bo zawsze robią to, co chcą. Ale ja ją przekonałam, że jak robią to, co chcą i tylko wtedy, kiedy chcą, i są, kim chcą być - to to jest właśnie wspaniałe. Bo nie ma w ich życiu nic nieszczerego. Nic dla picu. A przecież nie krzywdzą nikogo. Nikogo do niczego nie zmuszają. Potem Łysa powiedziała jeszcze mądrą rzecz, że jak oni robią tylko to, co chcą, to mogą mieć zawsze czas na myślenie. A my widzimy, że ludzie są tak zagonieni, iż nie mają kiedy zastanowić się nad swoim życiem. I życie im przez to przecieka. - Przez co? - Przez przetak... - Rozumiałyśmy się z Łysą jak łyse konie. Doszłyśmy też do wniosku, że współczesna cywilizacja to jest coś strasznego. Za najznośniejszy ustrój uznałyśmy wspólnotę pierwotną, w której rządził jeden stary, dobry, mądry człowiek. Ale nie wiemy jeszcze, co zrobić, żeby tak było. 92 Zdecydowałyśmy, że uznajemy podział ludzi tylko na dobrych i złych. Wszystkie inne podziały są do niczego. Dobro lub zło są we wnętrzu człowieka, tkwią w jego charakterze i dlatego podział według tych cech jest najsprawiedliwszy. Segregować ludzi będą specjalne komputery. Ludzie dobrzy będą wolni. Źli - będą pod panowaniem, zanim wyginą. A potem, gdy zostaną na świecie tylko ludzie dobrzy, wszyscy staną się tak jak my, hipisami, bo tylko poglądy hipisów przetrwają, bo są zgodne z naturą człowieka. Jak już to wszystko uzgodniłyśmy - to zafundowałyśmy sobie w Hor-teksie lody. Same bakaliowe. Przez tych hipisów to myślałam wtedy dużo o szczęściu. Oni są szczęśliwi - myślałam, bo kierują nimi: prawda, piękno i miłość. A te trzy rzeczy dają szczęście. A w życiu szczęście jest rzeczą najważniejszą. Tylko szczęście się liczy. Tylko szczęście czyni życie coś wartym. Gdy nie posiadamy szczęścia, zostają konieczności życiowe: jedzenie i spanie. Życie koniecznościowe jest nudne i puste. Właśnie takie jak moje! Choć teraz sobie myślę, że wówczas nie tylko przez hipisów tak intensywnie myślałam o szczęściu. W każdym razie nie tylko i nie głównie przez hipisów. Także i przez to, że Krzysiek wtedy właśnie przestał chodzić z Anitą. Więc przeżyłam kilka dni zwariowanej nadziei. Bo raz nawet zaczął ze mną żartować. Ale po paru dniach ujrzałam na przerwie, że ostentacyjnie włóczy się po korytarzu z Ewką z VIIb! Po co się łudziłam? Nie dla mnie już szczęście! Ten Krzyś, którego pokochałam, już nie istnieje. Zrobił się z niego regularny podrywacz. Rasputin. Teraz się z tego śmieję, że na jednym głupim Krzyśku mogłam budować cały gmach swego życia. Ale w tamtych dniach nie do śmiechu mi było. I właśnie wtedy zadzwonił do mnie Robert. On się zawsze zjawiał, kiedy byłam na dnie! Powiedział, że on i Paweł mają zamiar się urwać. Błagał tylko, żebym nikomu nic nie mówita, bo to wielki sekret. A potem powiedział, że jak chcę, to mogą mnie zabrać ze sobą. Mają metę gdzieś hen nad morzem. - Urwiesz się z nami? - spytał. - No wiesz, nie wiem - odpowiedziałam okrężnie. - No, tak czy nie? - zapytał takim tonem, jakby na tę jego propozycję czekały już w kolejce inne dziewczyny. Mimo to powiedziałam "tak". Kazał mi przygotować plecak, zabrać najpotrzebniejsze rzeczy oraz 93 skombinować dwie pary dżinsowych spodni. I czekać na wiadomość, gdzieś za tydzień. Dlaczego powiedziałam: "tak"? Dlaczego się zgodziłam? Przecież nie dlatego, że proponował Robert. Od tamtej historii w ogóle o nim nie myślałam. Więc może dlatego, że zbiegło się to z moim stanem wewnętrznym, że czułam wtedy, iż tak dłużej być nie może! Że nie mogę tak żyć! Muszę coś zrobić. Muszę sama coś zrobić. Coś wiedzieć. Coś postanowić. Nikt tego za mnie nie zrobi. Tylko ja sama. Ja sama. Prawie całą noc nie spałam. Tylko myślałam i myślałam, jak to będzie. Co się działo w tym okresie wyczekiwania? Niewiele. Pamiętam tylko nowy skandal ze Ścierą. Było tak: Zaczęła się zupełnie zwyczajna lekcja. - Masz polaka? - spytałam Renie, bo czułam się zawsze w obowiązku pilnować nauki dziewczyn, z którymi siedzę. - Nie. Daj - odparła Renata. Podałam zeszyt. Renia zaczęła szybko przepisywać przykłady na czasowniki przechodnie i nieprzechodnie. Ściera załatwiała przy biurku różne sprawy. Ktoś z ławki pytał o temat, ktoś inny czytał listę tych, którzy nie zapłacili składek. Słowem, panował zwykły na początku jej lekcji harmider. Wreszcie zażądała ciszy i zaczęła dalej truć o tych nieszczęsnych wędrujących czasownikach. I wtedy przyłapała Zbyszka na rozmawianiu. I kazała mu dać dzienniczek. Zbyszek powiedział, że nie ma dzienniczka. To ona podchodzi do niego, czerwona ze złości i żąda: - Pokaż książki. Wyjmuj wszystko. No i był dzienniczek. To ona łap za ten dzienniczek i pac nim Zbyszka po gębie. Cisza się zrobiła aż strach. Tylko patrzymy po sobie. A ona widać kapnęła się, że przeholowała, bo zrobiła się słodka. Nawet próbowała dowcipkować. A my nic. Grobowa cisza. Wiła się w tej ciszy jak piskorz. Nie mogła prowadzić lekcji. Wreszcie zaczęła czytać zaloty hrabiego do Zosi. Zgrywała się tak okropnie, że normalnie byśmy z ławek spadali. Ale wytrzymaliśmy. Nikt nawet nie mrugnął. I pamiętam jeszcze z tego okresu pogadankę na tematy seksualne dla płci żeńskiej wszystkich siódmych klas. Można było umrzeć ze śmiechu, jakie oni mają podejście do sprawy: "Wy, dzieci, wiecie, że was nie znaleziono w kapuście, ale jeszcze nie wiecie, jak to było. Interesuje was to i to jest zupełnie normalne". Stwierdziłyśmy z Łysą, że takie gadki były dobre 94 w drugiej, trzeciej klasie. A w czwartej każda już dobrze wiedziała, co i jak. Jeżeli rozmawiamy na tematy seksualne, to jak najbardziej naukowo, od piątej klasy posługujemy się fachowym słownictwem, nie używamy nazw takich jak w życiu codziennym, a już broń Boże wulgarnych, tylko nazwy łacińskie lub inne bardzo uczenie brzmiące, jak owulacja, menstruacja etc. Dumne jesteśmy, że potrafimy rozmawiać poważnie, bo dzięki temu czujemy się dorosłe. Często słyszy się zdanie, że jak się ktoś za wcześnie o tych rzeczach wszystkiego dowie, to od razu zaczyna praktykować itd. Osobiście nigdy się z tym nie spotkałam, żeby uświadomienie miało taki skutek. A tu nie dość, że babsztyl traktuje nas jak gówniary, które tylko jakieś domysły snują, to jeszcze wmawia nam, że my o tym nieodpowiednio rozmawiamy. Wszystkie dziewczęta pękały ze śmiechu z tego jej wyobrażenia o naszej wiedzy. Mówiła jak z podręcznika anatomii, chociaż już pani od biologii stwierdziła na lekcji, że te tematy powinny być właściwie w piątej klasie, a nie w siódmej. A ta klempa, nie dość, że wydaje jej się, że odkrywa przed nami tajemnice, to jeszcze robi z nas gęsi. Truje, że chłopcy w naszym wieku nie umieją kochać, czyhają tylko na to, żeby nas zgwałcić, że dopiero w wieku lat osiemnastu zrozumiemy, że ważny jest związek duchowy, i temu podobne głupoty. Krew mnie zalewała przez cały czas, a Łysa wręcz zaśmiewała się w głos z tego, jakie to wyobrażenie o młodzieży ma owa prelegentka. Znowu nas oszukano, znowu nie powiedziano nam nic! Zaczęły się więc szepty zbiorowe: - Miało być o życiu seksualnym, a tu co? - To świństwo! - Spytajcie się, dziewczyny, dlaczego ona robi nas w konia?! - Jasne! Niech tylko skończy. - To my mogłybyśmy jej zrobić wykład! Wreszcie skończyła. A ja zapytałam: - Proszę pani, dlaczego nie mówiła nam pani nic o życiu seksualnym? - Jak to o życiu seksualnym? Co ty przez to rozumiesz? - Współżycie płciowe dwóch osób płci odmiennej, a ewentualnie tej samej. Sala zarechotała. - Ty chyba nie jesteś normalna, jeżeli cię takie sprawy interesują. W twoim wieku! W tylu szkołach mam prelekcje, ale jeszcze takiego pytania nikt mi nie zadał! Jeżeli cięto tak bardzo interesuje... 95 - Ja nie wypowiadam się konkretnie, czy mnie to specjalnie interesuje, czy nie, tylko pytam, dlaczego pani nie mówiła o tym, o czym miał być wykład? - To są zbyt intymne sprawy, żeby je omawiać w takim gronie - bąknęła coś nareszcie z sensem. I powiedziała jeszcze parę słów o lekturze. Wszystkie mnie podziwiały. Jedynie Aśka stwierdziła, że byłam niekulturalna. Gdyby nie to, że Aśka znana jest z tępoty i nieuctwa, to może bym jej przyznała rację. Inne dziewczyny dały mi pięć. W ogóle doszłyśmy do wniosku, że starzy są zgnili i że np. piosenki typu: "Ja się boję sama spać", "Co pani ma tam pod koszulką" albo "Czy pani Marta jest grzechu warta... Bo niby nic, a jednak pewna praca, czy to z Martą się opłaca?" - są bardziej niezdrowe niż piosenka "Je faime", o którą było tyle hałasu, że sieje zgorszenie na Harcerskiej, bo śpiewający rytmicznie w czasie śpiewania, dyszą. Omawiając wypadki, które się wydarzyły w czasie oczekiwania na powtórny telefon Roberta, o mało nie zapomniałam o najważniejszym. O bombie szkolnego sezonu i o inauguracji mojego wielkiego TAK. Ale powoli, bo muszę to opowiedzieć po kolei: Ściera któregoś dnia pochorowała się (może przez nas? E... chyba nie!) i dali nam w zastępstwie... mężczyznę. Wyobraźcie sobie: młody, wysoki rudzielec. Wszedł do klasy, przywitał się jak człowiek, przedstawił się, w ogóle nie usiadł przy stole, tylko przysiadł na ławce Woźniaka i zapytał, co my na tych lekcjach polskiego robimy. - Obrzydzamy sobie literaturę ojczystą! - palnął Zbyszek. Zamarliśmy. A on wcale się nie rozgniewał ani nie zaczął truć w ramach wspólnego frontu pedagogicznego, tylko uśmiechnął się i pyta: - A mówić po polsku umiecie? Na to my w śmiech. A on: - Zaraz zobaczymy, czy to takie śmieszne. I poprosił Woźniaka, żeby nam opowiedział cokolwiek. Wszystko jedno co. Na przykład, co mu się zdarzyło albo co przeczytał, choćby w gazecie. No i zaczęło się! Jąka się Woźniak jak potępieniec, co zdanie wykrztusi, to błąd. Jak początek jaki taki, to koniec kupy się nie trzyma. A Rudy pisze na tablicy te jego połamańce. Kiedy Woźniak spocony jak mysz skończył wreszcie głupią historyjkę o paniusi, której zginął kotek, zaczęliśmy razem każde zdanie poprawiać. 96 - No to jak jest z tym posługiwaniem się mową polską? __ pyta Rudy. - Dennie - odpowiadamy ze skruchą. A on zachęca, żeby dalej opowiadać. Więc poderwałam się, chcąc ratować honor klasy. Ale o czym tu mówić? Błysnęła jednak myśl i walę śmiało o tym, co się dzisiaj stało, tylko w stylu jak z powieści dla panienek retro: - Ostatnie promienie zachodzącego słońca wpadały przez okna klasy (nieprawda, był biały dzień)... gdy wszedł do niej nowy nauczyciel. ???? mężczyzna wysoki, piękny i z lwią rudą czupryną. Klasa w ryk, a Rudy razem z nimi. Ale uciszyli się zaraz, bo byli ciekawi, co będzie dalej. - Nauczyciel przysiadł na ławce w klasie z niedbałym wdziękiem i patrząc jej głęboko w oczy, zapytał, czy kocha mowę ojczystą... Wygłupiałam się tak jeszcze przez chwilę, a potem Rudy powiedział, że mam zdolności parodystyczne i dobrą pamięć do różnych wyświechtanych zwrotów, ale po polsku mówić nie umiem; i zaczęło się wielkie pranie na temat owej ławki, której, jakoby, nauczyciel patrząc w oczy stawiał pytania. Było cholernie wesoło. A Rudy ani na chwilę nie usiadł przy stole, tylko chodził przez cały czas. Opowiadali jeszcze inni, lepiej lub gorzej ale zawsze z bykami. Po lekcji aż wrzało. Dawno nie było takiej temperatury w naszej klasie. No, proszę! Nie mieliśmy zielonego pojęcia, że nie umiemy mówić po polsku! I jaki on fajny! Podobno ma na imię |g0r. Wszystkie dziewczyny postanowiły, że będą się w nim kochać. No, to ja postanowiłam, że - nie! I tego samego dnia, żeby mi nie było za dobrze, miałam znów awanturę w domu. Mama nie chciała mi uwierzyć, że wróciłam tak późno, bo dyskutowałam z Łysą o lekcji z Rudym. Myślała, że z niej kpię. | ze na pevvno włóczyłam się z chłopakami. Jeszcze jak na złość tego samego dnia Pilnik i Sławek przyszli się do mnie uczyć. Z tej okazji zostałam wyciągnięta do kuchni i musiałam wysłuchać takiej poezji: - A tych chłopaków zawsze koło ciebie pełno! Dlaczego nie uczysz się z dziewczynkami? Tylko chłopcy ci w głowie, Boże, co z ciebie wyrośnie?! Dlaczego zwęziłaś spodnie? - Mamo! Już było trochę spokoju i znowu mama dostała męsko-damskiego kręćka. To nie jest życie. Bez przerwy mnie pilnują. Odprowadzają. Przyprowadzają. Bez przerwy podejrzenia, że robię z chłopakami różne takie rzeczy. 7 -Ach, ta fatalna... 97 A ja najwyżej czasem się całuję. Ale przecież nic poważnego bym nie zrobiła przed ślubem. Boję się, że bym tego nie wytrzymała. Że by mi coś w mózgu trzasło. I że już bym o niczym innym nie mogła myśleć. A ja chcę myśleć o różnych rzeczach. Zastanawiam się, czy po ślubie mi nie trzaśnie. Ale chyba nie, bo już będę starsza. Bardziej wytrzymała. Strasznie jestem ciekawa, jak to jest, a za chińskiego boga nie chciałabym, żeby to się stało. Umarłabym chyba ze strachu. Jeżeli czasami myślę, co by było, gdyby... to tylko na złość mamie. Co robić? Tłukłam głową o ścianę. Gdybym uciekła do taty, to i tak tata zwróci mnie mamie. Poza tym nie cierpiałam jego ówczesnej donny. Zresztą jeśli nawet tata nie oddałby mnie mamie, to by zadręczył. Gdyż on, jak wiadomo, uparł się, żebym była genialna. A ja nie jestem i nie chcę być. Czy to moja wina, że nie jestem? Chciałabym być dzieckiem ulicy. Takim biednym i bez żadnej opieki. Żeby nikt się do mnie nie wtrącał. Po co się wtrącają, skoro nie potrafili mnie wychować? Rozeszli się, gdy miałam cztery lata. Właściwie to ja miałam trudne dzieciństwo. Wychowałam się sama i mogę powiedzieć, że mam życiowe doświadczenie. Oczywiście nie w kudłatym znaczeniu. Jak to jest? - myślałam. Dlaczego moja mama, taka zdolna malarka, co nawet kiedyś nagrodę pieniężną od ministra dostała (za udany debiut), taka mądra, taka elokwentna, taka, co potrafi różnym obcym ludziom pozałatwiać ich skomplikowane sprawy - dlaczego ze mną nie potrafi załatwić niczego? Czułam, że nie wytrzymam tego dłużej. Moja wariacka natura domagała się jakiejś wielkiej odmiany. Dlaczego Robert nie dzwoni? Dlaczego?! - denerwowałam się coraz bardziej. Muszę się tu przyznać do strasznej wady. Okropnie lubię podsłuchiwać. Już się widać urodziłam z wielkim uchem. Wiem, że to brzydko, ale już niejednego w życiu się dowiedziałam przez tę wadę i na niejednym kłamstwie przyłapałam zgredów. Oceniam, że jest to wada poważna, ale za to pożyteczna i specjalnie z nią nie walczę. Toteż, gdy - pamiętam, następnego dnia po aferze z mamą - znudzona jak mops wyszłam z geografii (jakieś złoża czy produkcje), żeby się trochę przespacerować po korytarzu, to przechodząc koło gabinetu Dyra wyciągnęłam ucho, ciekawa będąc, czy aby coś się tam ważnego nie dzieje. Miałam fart! Usłyszałam głos Rudego! I wtedy moje wielkie ucho 98 przylgnęło zaraz szczelnie do dziurki od klucza: Kłócą się! Ale albo mi się zdaje, albo w jakiś taki przyjacielski sposób: - Nauka to nauka, a zabawa to zabawa - usłyszałam, jak posuwa Dyro. A Rudy na to: - A dlaczego? On jest kapitalny! Zapytał, dlaczego uczeń nie ma mieć frajdy z nauki? Dyro zaś zaczął się go czepiać, że polonista, a mówi gwarą. Na to Rudy, że "frajda" jest w słowniku. "Słowo frajda ma zaszczyt być w słowniku języka polskiego", tak się wyraził. I wymienił różnych pisarzy, co tego słowa używali. I dalej pytał, czy szkoła musi zabijać w dzieciach spontaniczność, czy musi być taka ponura, spętana przepisami... Bardzo czujnie mówił, tylko dlaczego nazywa nas dziećmi? To jedno mi się nie podobało. "Mówisz, że ja dzieci rozpuszczam?" - spytał Dyra. A ja skojarzyłam. Więc oni są ze sobą na ty?! Same dziwy! A Rudy wcale nas nie rozpuszczał. Byliśmy na jego lekcji jak anioły! Tak sobie myślałam, gdy tymczasem Rudy mówił za drzwiami, że nie chce być naszym stróżem i stać z batem w garści, ale że chce być przyjacielem i doradcą. I dlatego chce podzielić klasę na dwie grupy. O Boże! Zorientowałam się, że to o nas mowa, o naszej klasie. Dyro oświadczył, że to jest niedopuszczalne, że nie ma prawa tego robić, a Rudy się upierał przy swoim: - Klasa musi być mała. Inaczej nie dotrę do każdego dziecka. Jeżeli mam czterdziestu uczniów w klasie, a lekcja trwa czterdzieści pięć minut, to wypada minuta na jednego ucznia. Widać, że polonista-humanista! Zaraz, zaraz... Ile to będzie dokładnie?... '- Ale przez to nie wypełnisz programu - złościł się Dyro. - Wypełnię! A nawet gdyby nie, to czy to takie ważne? Wiadomo już dzisiaj, że kiedy człowiek zaczyna pracować w jakiejkolwiek dziedzinie, musi się zacząć na nowo uczyć. To, co wyniósł ze szkoły, jest co najmniej niewystarczające. A co dopiero gdy te dzieciaki dorosną! Czy my wiemy, na jakim one będą żyć świecie? Święte słowa! Święta prawda! To samo mówiłam Ścierze. Tylko znowu te "dzieciaki!" Nawet taki, zdawałoby się, mądry człowiek błądzi w dziedzinie nomenklatury. Potem Rudy mówił jeszcze bardzo sensownie, że trzeba nas uczyć, jak żyć, jak zmieniać życie i co jest w życiu ważne. A Dyro powiedział coś, czego ani rusz nie mogłam wtedy zrozumieć. A to brzmiało dokładnie tak: 99 - Nawet jeżeli masz rację, to jej nie masz. Bo to jest utopia. Musiałby się zmienić cały system, a to nie od nas zależy! - Zróbmy coś wreszcie, co by od nas zależało, jak powiedział poeta. Jaki to poeta? - pomyślałam przy dziurce od klucza. - Pewnie Mickiewicz? - Porozmawiamy za kilka lat, zgoda? - skończył dyskurs Dyro. - Zgoda. Nic z tego nie rozumiałam. Dlaczego za kilka lat? Przyjaciele czy wrogowie? - zaczęłam się zastanawiać. Ale nie miałam czasu na myślenie, gdyż musiałam czmychać, bo usłyszałam kroki i wiedziałam, że za chwilę otworzą się drzwi. Więc w końcu nie dosłyszałam, na czym stanęło: Podzielą naszą klasę czy nie? Fajnie, gdyby nas podzielili, bo byłby od razu jakiś ruch w interesie. Przyłapałam się na tym, że jak dawniej nie cierpiałam lekcji polskiego, tak teraz nie mogłam się doczekać, żeby już znowu była. I nie ja jedna! Jak widać wyraźnie, moje podsłuchiwanie okazało się pożyteczne, bo upewniłam się, że Rudy jest wspaniałym facetem. I gdyby wszyscy byli tacy jak on, to można by było żyć. Olśniło mnie, że jemu mogłabym powiedzieć wszystko. I że on by mnie zrozumiał. W tym czasie zrobili nam wycieczkę do Trójmiasta. Pełna kultura. Denerwowałam się tylko, że Robert będzie dzwonił, a mnie nie zastanie. I może urwą się beze mnie. Ale było tak czujnie, że za dużo o Robercie nie myślałam. Uwielbiam stukot kół pociągu i to uczucie, że niesie mnie gdzieś w dalekość, daleko od szkolnej nudy i domowej niewoli. Pomyślałam sobie, jak to będzie cudownie, gdy mi będą koła stukały do ucieczki, a nie do wycieczki, gdy ta dalekość będzie niewiadomym, nie znanym, tajemnym, gdy nie będzie zaplanowana w tabelkach godzin, w punktach: a) zwiedzanie, b) posiłki, c) noclegi, i gdy nie będzie ograniczana wzrokiem Buły czy Fąfla. Cały czas trzymałam się z Łysą, ze Sławkiem i z Tomkiem. Kaśka znów usiłowała się do nas przykleić, ale skutecznie judaszkę odstawiłam. Nie udało się nas wszystkich upchnąć w zarezerwowanych przedziałach, więc nasza paka usiadła z normalnymi ludźmi. Było wspaniale, bo po pewnym czasie, kiedy znudziło się nam gapienie przez okna na uciekające obrazki z północnej Polski, zaczęliśmy się zabawiać we wstawianie blachy, a z tym dopiero wtedy jest prawdziwa frajda, kiedy słuchają Bogu ducha winni postronni... Ci postronni to było dwóch wojskowych i dwie panie z dzieckiem. Mrugnęłam do Łysej i zaczęłam zupełnie normalnie: 100 - Łysa, kiedy my przyjedziemy do Gdańska? - 10.57, czyli po jedenastej. Już na słowo "Łysa" wojskowi z lekka zareagowali, a jeden z nich rzucił pobłażliwie: - Przed jedenastą. - A ile jeszcze stacji? - pytałam dalej. - Pięćdziesiąt - Sławek w lot chwycił bluesa. - Chyba trzydzieści jeden i pół - włączył się Tomek. - Może, ale nie znam wszystkich, tylko Wzdycowo, Jakościowa, Pup-ściolanka, nie licząc Pitopalaszczeni i Glimbardzianki. - A daleko jest z Pitapaleszczeni do Wzdycowa? - teraz już paplaliśmy jedno przez drugie, zachowując z trudem śmiertelną powagę. - Siedem mil. - Dużych? - Nie, tych małych, czerwonych. - Aha, bo już myślałam, że małe są tylko w Afryce. I że jak są małe, to kraczą. - Ależ nie, mikrusy nie kraczą, kracze spychacz. - Słychacz? - Tak. To znaczy, ja osobiście nie, bo ja lubię sałatkę mrożoną. - No, ale w takim razie nigdy się już nie nauczysz pływać żabką. - Możliwe, ale to wina trenera, bo on miał fosforyczne wskazówki. -" Nigdy w życiu! On miał gołąbka. - Białego. - Nie, niebieskiego, co umiał śpiewać jak kanarek. Tyle, że kastrowany. - Bezpłciowo? - Owszem. I na drugie śniadanie on jadł zawsze zwykłą kaszankę. - Kto? Kanarek? - Nie, trener, gołąbku. - Jak to, gołąbku? - Sławek, przecież wszystkim od dawna wiadomo, że on hodował nie gołąbki, a kanarki. - Tak. W mózgu. A na czubku miał fortepian. - Tak, nad kreską, a pod kreską był mianownik, pojmujesz, Joasiu? - No, pewnie. Mogę nawet wyciągnąć z niego pierwiastek. - To wyciągaj. - Z gliny czy z piachu? 101 - Po tych piaskach nie ruszy. - Wszystko jedno, przecież opony miał zdrowe. - Ale mu serce nawalało. - Jemu, serce? Dziewczyno! Przecież to był okaz zdrowia. - No tak, ale do stu czterdziestu nie dociągnął. - Bo było zimno. - Wcale nie. - Ależ tak! Wszystko od temperatury zależy. Nawet miesiączka u pingwinów. - Od jakiej temperatury? - Wrzenia w kotle. - Bzdura! Zależy tylko od zorzy polarnej. Dziecko siedziało z rozdziawioną buzią, wpatrując się w nas jak zahipnotyzowane. Panie spoglądały po sobie wątpiąc pewnie poważnie, czy mamy dobrze pod sufitem, a jeden z wojskowych nawet odruchowo pomacał się w miejscu, gdzie powinna być'kabura pistoletu. I tak wstawiając blachę nawet nie zauważyliśmy, jak dojechaliśmy do Malborka. A potem zaraz był już Gdańsk. I zakończyło się to najciekawsze, czyli podróż. Rozpoczęło się normalne zwiedzanie wszystkiego tego, co już widziałam kątem oka po sto razy w TV, a więc: port w Gdyni, Stocznia, Westerplatte, Opera Leśna w Sopocie (tylko co komu po pustej Operze? puste ławki to ja mogę sobie oglądać w pierwszym lepszym kościele, albo nawet w moim ukochanym Saszczaku: żeby w Operze był Festiwal, to co innego, ale tak? Kretyństwo i strata czasu!) I wszystko za rączkę, jak stado krzywonogich kaczątek, za Bułą i Fąflem w charakterze mam-kaczorzyc. I tylko jeaen jedyny raz udało mi się urwać z Łysą na pół godzinki (bo Łysa powiedziała, że tuż obok mieszka jej ciocia i że ta ciocia zaprosiła nas na obiad). Gdy więc cała nasza wycieczka opychała się kaloriami w punkcie zbiorowego żywienia, to my w tym czasie pobiegłyśmy nad morze. (Bo z wycieczką dreptałyśmy jedynie po sopockim molu, w przód i do tyłu.) Uwielbiam morze! Kiedy miałam osiem lat, to morze porwało mi pierścionek z włosia własnoręcznie zrobiony, i ja od tej pory uważam się za jego narzeczoną. Biegałyśmy z Łysą w te i we wte po plaży, wiatr nam świszczał we włosach, i gdy w końcu umordowane przysiadłyśmy na piasku, to zamknęłam oczy i słuchając szumu fal przysięgłam sobie, że powrócę tu, ale już wolna, sama, tylko z Robertem i Pawłem do towarzystwa. 102 I przysięga ta o mały włos się nie spełniła. Bo na drugi dzień po powrocie z wycieczki zadzwonił Robert. Nareszcie! Mamy na szczęście nie było, więc mogłam swobodnie rozmawiać. Powiedział, że już dzwonił i że się zdenerwował. I że wszystko gotowe. Pojutrze o szóstej rano z Głównego. Jedziemy do Kołobrzegu. Tam jest pierwsza meta, a dalej się zobaczy. Może popłyniemy do Szwecji. Zapytał, czy się nie rozmyśliłam. Jak się dowiedział, że mam już spakowany plecak, to się ucieszył. - A forsę na bilet masz? - Mam. Nazbierało mi się trochę zaskórniaków. - To kup wcześniej, a jak nie, to kupimy razem. A ty na ile masz zamiar spadać? Bo my na dwa tygodnie. Tego się nie spodziewałam, gdyż sądziłam, że oni będą chcieli spadać na wciąż. Więc: - Nie wiem, zobaczę - odpowiedziałam. - No to za piętnaście szósta w bufecie na Głównym. Pojutrze! Zrobiło mi się głupio, bo byłam od początku nastawiona na to, żeby w ogóle z ucieczki nie wrócić. Myślałam nad tym od tamtego dnia, kiedy Robert zadzwonił, i postanowiłam sobie w duchu, że to nie będzie ucieczka, tylko odejście. Odejście na całe życie. Toteż szybko zdecydowałam teraz, że oni mogą sobie robić, co chcą, lecz ja za żadne skarby nie powrócę. Więc to już pojutrze! - pomyślałam. Muszę napisać do ojca list pożegnalny, że chociaż i jego, i mamę bardzo kocham, to więcej mnie nie ujrzą. Może kiedyś, jak osiągnę absolutną samodzielność. I jak oni to uznają. Do mamy wolę nie pisać, lepiej niech to wszystko on jej wytłumaczy. Czy się bałam? W każdym razie nie jakiegoś obcego domu, obcych chłopaków, obcych dróg, tylko może tego jednego, aby w nowym towarzystwie nie zejść na psy, i nie zapomnieć o swoich aspiracjach. Postanowiłam, że tylko wystartuję z Pawłem i Robertem, a potem będę sama. Bo jednak muszę się uczyć. Proszę! - tak myślałam. A matka wymyśla mi od najgorszych, od nieuków, od puszczalskich. A ja wiem przecież, że tak nie jest. Czuję się lepsza. Nie mam żadnych takich robaczywych myśli! Żal mi Łysej i lekcji polskiego z Rudym. Ale to przecież nie są powody, żeby zmieniać tak ważne decyzje życiowe. A więc koniec niewoli. Witaj, wolności! Pojutrze. 103 - Nawet jeżeli masz rację, to jej nie masz. Bo to jest utopia. Musiałby się zmienić cały system, a to nie od nas zależy! - Zróbmy coś wreszcie, co by od nas zależało, jak powiedział poeta. Jaki to poeta? - pomyślałam przy dziurce od klucza. - Pewnie Mickiewicz? - Porozmawiamy za kilka lat, zgoda? - skończył dyskurs Dyro. - Zgoda. Nic z tego nie rozumiałam. Dlaczego za kilka lat? Przyjaciele czy wrogowie? - zaczęłam się zastanawiać. Ale nie miałam czasu na myślenie, gdyż musiałam czmychać, bo usłyszałam kroki i wiedziałam, że za chwilę otworzą się drzwi. Więc w końcu nie dosłyszałam, na czym stanęło: Podzielą naszą klasę czy nie? Fajnie, gdyby nas podzielili, bo byłby od razu jakiś ruch w interesie. Przyłapałam się na tym, że jak dawniej nie cierpiałam lekcji polskiego, tak teraz nie mogłam się doczekać, żeby już znowu była. I nie ja jedna! Jak widać wyraźnie, moje podsłuchiwanie okazało się pożyteczne, bo upewniłam się, że Rudy jest wspaniałym facetem. I gdyby wszyscy byli tacy jak on, to można by było żyć. Olśniło mnie, że jemu mogłabym powiedzieć wszystko. I że on by mnie zrozumiał. W tym czasie zrobili nam wycieczkę do Trójmiasta. Pełna kultura. Denerwowałam się tylko, że Robert będzie dzwonił, a mnie nie zastanie. I może urwą się beze mnie. Ale było tak czujnie, że za dużo o Robercie nie myślałam. Uwielbiam stukot kół pociągu i to uczucie, że niesie mnie gdzieś w dalekość, daleko od szkolnej nudy i domowej niewoli. Pomyślałam sobie, jak to będzie cudownie, gdy mi będą koła stukały do ucieczki, a nie do wycieczki, gdy ta dalekość będzie niewiadomym, nie znanym, tajemnym, gdy nie będzie zaplanowana w tabelkach godzin, w punktach: a) zwiedzanie, b) posiłki, c) noclegi, i gdy nie będzie ograniczana wzrokiem Buły czy Fąfla. Cały czas trzymałam się z Łysą, ze Sławkiem i z Tomkiem. Kaśka znów usiłowała się do nas przykleić, ale skutecznie judaszkę odstawiłam. Nie udało się nas wszystkich upchnąć w zarezerwowanych przedziałach, więc nasza paka usiadła z normalnymi ludźmi. Było wspaniale, bo po pewnym czasie, kiedy znudziło się nam gapienie przez okna na uciekające obrazki z północnej Polski, zaczęliśmy się zabawiać we wstawianie blachy, a z tym dopiero wtedy jest prawdziwa frajda, kiedy słuchają Bogu ducha winni postronni... Ci postronni to było dwóch wojskowych i dwie panie z dzieckiem. Mrugnęłam do Łysej i zaczęłam zupełnie normalnie: 100 - Łysa, kiedy my przyjedziemy do Gdańska? - 10.57, czyli po jedenastej. Już na słowo "Łysa" wojskowi z lekka zareagowali, a jeden z nich rzucił pobłażliwie: - Przed jedenastą. - A ile jeszcze stacji? - pytałam dalej. - Pięćdziesiąt - Sławek w lot chwycił bluesa. - Chyba trzydzieści jeden i pół - włączył się Tomek. - Może, ale nie znam wszystkich, tylko Wzdycowo, Jakościowa, Pup-ściolanka, nie licząc Pitopalaszczeni i Glimbardzianki. - A daleko jest z Pitapaleszczeni do Wzdycowa? - teraz już paplaliśmy jedno przez drugie, zachowując z trudem śmiertelną powagę. - Siedem mil. - Dużych? - Nie, tych małych, czerwonych. - Aha, bo już myślałam, że małe są tylko w Afryce. I że jak są małe, to kraczą. - Ależ nie, mikrusy nie kraczą, kracze spychacz. - Słychacz? - Tak. To znaczy, ja osobiście nie, bo ja lubię sałatkę mrożoną. - No, ale w takim razie nigdy się już nie nauczysz pływać żabką. - Możliwe, ale to wina trenera, bo on miał fosforyczne wskazówki. -- Nigdy w życiu! On miał gołąbka. - Białego. - Nie, niebieskiego, co umiał śpiewać jak kanarek. Tyle, że kastrowany. - Bezpłciowo? - Owszem. I na drugie śniadanie on jadł zawsze zwykłą kaszankę. - Kto? Kanarek? - Nie, trener, gołąbku. - Jak to, gołąbku? - Sławek, przecież wszystkim od dawna wiadomo, że on hodował nie gołąbki, a kanarki. - Tak. W mózgu. A na czubku miał fortepian. - Tak, nad kreską, a pod kreską był mianownik, pojmujesz, Joasiu? - No, pewnie. Mogę nawet wyciągnąć z niego pierwiastek. - To wyciągaj. - Z gliny czy z piachu? 101 - Po tych piaskach nie ruszy. - Wszystko jedno, przecież opony miał zdrowe. - Ale mu serce nawalało. - Jemu, serce? Dziewczyno! Przecież to był okaz zdrowia. - No tak, ale do stu czterdziestu nie dociągnął. - Bo było zimno. - Wcale nie. - Ależ tak! Wszystko od temperatury zależy. Nawet miesiączka u pingwinów. - Od jakiej temperatury? - Wrzenia w kotle. - Bzdura! Zależy tylko od zorzy polarnej. Dziecko siedziało z rozdziawioną buzią, wpatrując się w nas jak zahipnotyzowane. Panie spoglądały po sobie wątpiąc pewnie poważnie, czy mamy dobrze pod sufitem, a jeden z wojskowych nawet odruchowo pomacał się w miejscu, gdzie powinna być'kabura pistoletu. I tak wstawiając blachę nawet nie zauważyliśmy, jak dojechaliśmy do Malborka. A potem zaraz był już Gdańsk. I zakończyło się to najciekawsze, czyli podróż. Rozpoczęło się normalne zwiedzanie wszystkiego tego, co już widziałam kątem oka po sto razy w TV, a więc: port w Gdyni, Stocznia, Westerplatte, Opera Leśna w Sopocie (tylko co komu po pustej Operze? puste ławki to ja mogę sobie oglądać w pierwszym lepszym kościele, albo nawet w moim ukochanym Saszczaku: żeby w Operze był Festiwal, to co innego, ale tak? Kretyństwo i strata czasu!) I wszystko za rączkę, jak stado krzywonogich kaczątek, za Bułą i Fąflem w charakterze mam-kaczorzyc. I tylko jeden jedyny raz udało mi się urwać z Łysą na pół godzinki (bo Łysa powiedziała, że tuż obok mieszka jej ciocia i że ta ciocia zaprosiła nas na obiad). Gdy więc cała nasza wycieczka opychała się kaloriami w punkcie zbiorowego żywienia, to my w tym czasie pobiegłyśmy nad morze. (Bo z wycieczką dreptałyśmy jedynie po sopockim molu, w przód i do tyłu.) Uwielbiam morze! Kiedy miałam osiem lat, to morze porwało mi pierścionek z włosia własnoręcznie zrobiony, i ja od tej pory uważam się za jego narzeczoną. Biegałyśmy z Łysą w te i we wte po plaży, wiatr nam świszczał we włosach, i gdy w końcu umordowane przysiadłyśmy na piasku, to zamknęłam oczy i słuchając szumu fal przysięgłam sobie, że powrócę tu, ale już wolna, sama, tylko z Robertem i Pawłem do towarzystwa. 102 I przysięga ta o mały włos się nie spełniła. Bo na drugi dzień po powrocie z wycieczki zadzwonił Robert. Nareszcie! Mamy na szczęście nie było, więc mogłam swobodnie rozmawiać. Powiedział, że już dzwonił i że się zdenerwował. I że wszystko gotowe. Pojutrze o szóstej rano z Głównego. Jedziemy do Kołobrzegu. Tam jest pierwsza meta, a dalej się zobaczy. Może popłyniemy do Szwecji. Zapytał, czy się nie rozmyśliłam. Jak się dowiedział, że mam już spakowany plecak, to się ucieszył. - A forsę na bilet masz? - Mam. Nazbierało mi się trochę zaskórniaków. - To kup wcześniej, a jak nie, to kupimy razem. A ty na ile masz zamiar spadać? Bo my na dwa tygodnie. Tego się nie spodziewałam, gdyż sądziłam, że oni będą chcieli spadać na wciąż. Więc: - Nie wiem, zobaczę - odpowiedziałam. - No to za piętnaście szósta w bufecie na Głównym. Pojutrze! Zrobiło mi się głupio, bo byłam od początku nastawiona na to, żeby w ogóle z ucieczki nie wrócić. Myślałam nad tym od tamtego dnia, kiedy Robert zadzwonił, i postanowiłam sobie w duchu, że to nie będzie ucieczka, tylko odejście. Odejście na całe życie. Toteż szybko zdecydowałam teraz, że oni mogą sobie robić, co chcą, lecz ja za żadne skarby nie powrócę. Więc to już pojutrze! - pomyślałam. Muszę napisać do ojca list pożegnalny, że chociaż i jego, i mamę bardzo kocham, to więcej mnie nie ujrzą. Może kiedyś, jak osiągnę absolutną samodzielność. I jak oni to uznają. Do mamy wolę nie pisać, lepiej niech to wszystko on jej wytłumaczy. Czy się bałam? W każdym razie nie jakiegoś obcego domu, obcych chłopaków, obcych dróg, tylko może tego jednego, aby w nowym towarzystwie nie zejść na psy, i nie zapomnieć o swoich aspiracjach. Postanowiłam, że tylko wystartuję z Pawłem i Robertem, a potem będę sama. Bo jednak muszę się uczyć. Proszę! - tak myślałam. A matka wymyśla mi od najgorszych, od nieuków, od puszczalskich. A ja wiem przecież, że tak nie jest. Czuję się lepsza. Nie mam żadnych takich robaczywych myśli! Żal mi Łysej i lekcji polskiego z Rudym. Ale to przecież nie są powody, żeby zmieniać tak ważne decyzje życiowe. A więc koniec niewoli. Witaj, wolności! Pojutrze. 103 Czekało mnie teraz bojowe zadanie: wyjść z domu o piątej rano tak, żeby nie obudzić mamy. Na szczęście mama mocno śpi i czasem nawet pochrapuje przez sen. Wieczorem udało mi się poutykać wszystkie potrzebne rzeczy w "salonie", żebym nie musiała rano wchodzić do pokoju mamy. Miałam świński ślizg, bo mama zamknęła drzwi między pokojami, które normalnie zostawia otwarte. W strachu, że jednak może wejść, schowałam tenisówki i skórę (zwiniętą szeleszczącą stroną do środka) pod łóżko. Zgasiłam światło i położyłam się. Bałam się, że jak usnę, to zasnę. To znaczy zaśpię. Więc nie wolno mi usnąć. Jedyna rada to myśleć. Zaczęłam przeto wyimaginowanemu staruszkowi opowiadać szczegółowo swój życiorys. Kontynuowałam te opowieści antysenne do 4.30 rano. I o 4.30 zaczęłam cicho wstawać. Było zupełnie ciemno. Sprężyny trzeszczały. Wstawanie z łóżka tak, żeby nie było słychać, jest bardzo żmudną pracą. Żeby wstać cicho, trzeba wykonać mnóstwo ruchów, do których w normalnych warunkach człowiek nie przywiązuje żadnej wagi. Przez ścianę usłyszałam, że mama lekko chrapie. Zaczęłam robić to samo, żeby zagłuszyć szelesty. Chrapać umiem ładnie i bardzo naturalnie, więc nie było obawy, że mama domyśli się, iż udaję. Ubierałam się cichutko, przez cały czas regularnie chrapiąc. Ubranie włożyłam na piżamę. Nagle coś zagrzechotało. To klucze w kieszeni spodni! Jakie szczęście, że drzwi od mojego pokoju zamknięte! Chyba mama nie usłyszała. Z butami w ręku wyszłam do przedpokoju. Cap ża płaszcz i czapkę. Potem jeszcze bezszelestnie musiałam otworzyć drzwi i równie bezszelestnie je zamknąć. Uff! Wyszłam. Postawiłam buty przed drzwiami, plecak na słomiankę, płaszcz przerzuciłam przez poręcz, czapkę na łepetynę i cichutko zamykam teraz drzwi. Udało się! Chyba. Bo przecież nie wiem, czy mama się czasem nie obudziła. Więc piorunem płaszcz na siebie, plecak na plecy, buty w rękę i biegiem w dół. Buty włożyłam dopiero w bramie. Na podwórzu spotkałam mleczarza stukającego butelkami z mlekiem. Po chwili już byłam na ulicy. Zaczęło się rozwidniać. A może mama już wie, że mnie w domu nie ma? Więc pędziłam małymi uliczkami nie oglądając się za siebie. Dobiegłam do gmachu Telewizji, obok którego zawsze przechodziłam idąc do szkoły. Róg Moniuszki i placu Powstańców. Zadziwiała cisza i pustka. Dla pewności jednak rozejrzałam się na prawo i lewo, potem szybciutko zrobiłam siusiu. Była to dla mnie frajda rzadkiej klasy. Zrobić siusiu na skrzyżowaniu ulic! A potem pobiegłam jak psiak dyndając pleca- 104 kiem. Dziwnie jest o tej porze na mieście. Pusto. Czasem tylko przejedzie jakiś samotny samochód lub zaskrzypi tramwaj. Ale nie taki dla ludzi, a specjalny, naprawczy. Pojawił się jakiś pan z psem. I nagle słyszę za sobą auto. Wyraźnie zwalnia. I daje sygnał. Jakby na mnie. Pewnie jakiś starzec-podrywacz, myślę sobie i w ogóle się nie oglądam. Auto jedzie wolniutko, tuż koło mnie. Znowu sygnał, a potem głos: - Hej! Spojrzałam i zamarłam. Przede mną śmieszny blaszak, taka najtańsza francuska cytryna (deux chevaux 2CH), a w nim siedzi i gapi się na mnie wielki czarny pies z czerwonym jęzorem na wierzchu, a obok psa - za kierownicą - Rudy! Jezus Maria! Ale wpadłam! - myślę i kombinuję, co robić. - Hej - odpowiadam, pewnie z bardzo głupią miną. A on pyta, jakby to było niedzielne popołudnie: - Podrzucić cię? - i otwiera drzwiczki. Co było robić? Siadam. Pies odwrócił się i usiłował mnie liznąć. - Urwis, uspokój się - skarcił go Rudy. Pogłaskałam psa za uchem. - No więc, gdzie mam cię podrzucić? Dokąd się wybierasz? Najgłupsze jest to, że ja nie umiem kłamać. I nagle buntuję się. Nie będę kłamać. Niech się dzieje, co chce. - Na Główny - mówię. - No to jedziemy. Wyjeżdżasz, czy odprowadzasz? - Wyjeżdżam. - Na wycieczkę? - Nie. Do Kołobrzegu. - Ach, to daleko. A na długo? Zawahałam się. Ale jak postanowiłam, tak zrobię; nie będę kłamać: - Na zawsze. - To rzeczywiście na długo. A co zamierzasz robić? - Grób mogiła? - spytałam. - Mogiła. I czułam już, że on bez mówienia zrozumiał. A także, że temu człowiekowi, którego jeszcze dwa tygodnie temu wcale nie znałam, mogę powiedzieć wszystko. Że on zrozumie, czym jest ten czyn, a także i ukryte jego podteksty. - Uciekam z domu - powiedziałam z pozorną obojętnością. - Aha... Na mur? 105 - ???. - Pewnie masz powody? - Jasne, że mam. Zajechaliśmy na dworzec. Wysiedliśmy, a pies Rudego został w samochodzie. Było dopiero piętnaście po piątej. - Dużo masz jeszcze czasu? - Tak. Pociąg mam o szóstej. Muszę tylko jeszcze bilet wykupić. - Poczekaj. Nie ma tłoku. Usiedliśmy na ławce w poczekalni. Od czasu do czasu słychać było komunikaty o przyjeżdżających i odjeżdżających pociągach, odgłosy z peronów, sygnały elektrowozów. - Sama chcesz wiać? - Nie, z dwoma chłopakami. - Żule? - Takie pół żule, pół hipy. Ale nigdy nie garowali. - Co? - No, nie kiblowali - mówię i myślę: "Udaje, czy naprawdę nie rozumie?" Ale chyba nie rozumie, bo pyta: - Jak? - No, w kiciu nie siedzieli. W gruncie rzeczy porządni. A w ogóle to nieprawda, że kto z kim przestaje... Ja się na pewno taka nie stanę. Zresztą to tylko na początek, żeby było czujniej wystartować. Potem ich odstawię. Oni mają zamiar spadać na dwa tygodnie, a ja na wciąż. - Dobrze to przemyślałaś? - Aha. - A nie przyszło ci do głowy, jak to się skończy? Pewne na sto procent, że was złapią i odeślą do domów. I wtedy jeszcze bardziej będą cię pilnować. Albo wylądujesz w poprawczaku. To ci się chyba nie uśmiecha. - Pewno, że nie. Ale może uda mi się zamelinować tak, że nikt mnie nie znajdzie. - Masz coś konkretnego na oku? - Nie. - No to wątpię, czy ci się uda coś w biegu wytrzasnąć. A co z nauką? - Będę się uczyć, ale nie w szkole. Nienawidzę szkoły. Gdyby nie pana lekcje, mówię szczerze, to by już w ogóle można było umrzeć z nudów w tej budzie. - Lizus. 106 - Nie! Naprawdę. I naprawdę chcę się uczyć. Będę się uczyć. Naprawdę będę się uczyć. - Gdzie? W pociągach? - Nie wiem. Zobaczę. - Chcesz zdobyć niezależność? - Tak. - Żeby nikt tobą nie rządził? - O, tak. Cudowny - myślę - słownictwa aktualnego nie zna, ale za to na duszach ludzkich zna się jak prawdziwy mechanik. - Ale przecież póki rodzice cię karmią, ubierają i posyłają do szkoły, to mają prawo tobą rządzić. - Wiem, ale ja mam tego dość! Okropnie się wtrącają i chcieliby wszystko o mnie wiedzieć. A gdzie byłaś, co robiłaś, a z kim, a po co, a gdzie, a dlaczego! Mama musi wiedzieć o wszystkim! A tata chce niby to być moim przyjacielem! Ale niech tylko mamie zabraknie forsy do pierwszego, niech tylko tata pojedzie na polowanie, i już nikt się mną nie interesuje. Nie raz tak było! Oni wychowują mnie z nudów, jak nie mają nic lepszego do roboty. Z nudów pytają, co się w mojej duszy dzieje. I tak mną kręcą, że już zupełnie nie wiem, kim jestem. Każdy chce ode mnie czego innego. - A jak ty sobie wyobrażasz "wychowywanie" ciebie? - Tak jak pan to robi. - A co ja robię? - Jak to "co"? Pan tłumaczy, rozmawia, pan słucha, co ja mówię... Chociaż gdyby mnie tak wszyscy zaczęli wychowywać, to też bym chyba zwariowała. Nie, najlepiej być dzieckiem ulicy. - Jesteś koszmarna histeryczka - stwierdził Rudy. - Wcale nie jestem koszmarna. Jestem bardzo miła. - Nie wykręcaj kota ogonem. Nie powiedziałem, że jesteś koszmarna, tylko, że jesteś koszmarna histeryczka. - Wcale nie. - Masz pieniądze? - Sto dwadzieścia zł. I medalik od Pierwszej Komunii. Złoty. - Na długo nie starczy. A co potem? - Nie wiem. Będę pracować. - A co ty umiesz? - Fizycznie? Fizycznie... umiem robić szydełkiem. 107 - Nie boisz się, że się stoczysz? - Na pewno nie! Przecież to tylko ode mnie zależy. - Nie tylko. - Nie? - Nie. "Hm"... chrząknęłam powątpiewająco i w tym momencie zobaczyłam Roberta i Pawła. Weszli do poczekalni i zaczęli się rozglądać. Głupio mi, że wyglądają jak idioci: z postrzępionymi torbami, wzrost wybujały, spodnie bardzo szerokie, typy długowłoso-frędzelkowato-łańcuszkowe. I bez przerwy żują gumę. ? - Są - pokazałam ich Igorowi. - Gratuluję. Chłopcy zobaczyli mnie. Wyraźnie niezadowoleni, że jestem w towarzystwie. Ale podeszli: - Cześć - zagadali. - Cześć. - Cześć - rzucił Rudy. - Cześć, koleś - mruknął niechętnie Paweł i zwrócił się do mnie: - On też spada? - Nie... Nie wiem. Powiedzieć prawdę, kto to jest, czy nie? Ale Rudy zdecydował za mnie, żeby nie mówić prawdy: - Może spadnę. Robert był wyraźnie zazdrosny. Spojrzał zaczepnie i pyta: - I... tak bez konsultacji? A Paweł wali prosto z mostu: - To twój kizior? Myślałam, że umrę ze wstydu! A Rudy odpowiada, jakby był jednym z nich: - A w mazak chcesz? - Grzecznie pytam - zreflektował się Paweł i pyta, czy mam już bilet. Nie zdążyłam odpowiedzieć, że jeszcze nie mam, a już Rudy mnie uprzedził i oświadczył, że już kupiłam. Więc Paweł zwraca się do mnie: - Cóż ty tak: ni me, ni be, ni kukuryku? A ja sama nie wiem, dlaczego popieram Igora i kłamię: - Już kupiłam. - No to idziemy do kasy - mówi Paweł i pokazując palcem Igora pyta: 108 - Temu też kupić? - Ten kupi sobie sam. I wtedy Paweł odchodząc mówi do Roberta, ale tak, żeby Igor słyszał: - Nie wiem, co jest, ale jak widzę rudego, to zaraz bym w mordę lał. Struchlałam. Igor wstał z ławki i zaszedł Pawłowi drogę: - Mówiłeś coś? Dopiero teraz widać, że jest od nich o głowę wyższy! - Nie - bąka Paweł. - To fajnie. Bo zdawało mi się, że za głośno myślisz. - Dobra... dobra... - uspokoił drakę Robert i wyszli z poczekalni. Igor wrócił do mnie. Było mi okropnie łyso. Wstałam i dygnęłam: - Ja pana za nich... - No cóż... Kumple na duży wcisk. Bez chamometru nie przystąp. - Ja przecież tylko tak... Zaraz ich spławię. - Proponuję, żeby to "zaraz" było już. - Muszę po bilet... - Naprawdę chcesz z nimi jechać? - Nie chcę, ale... - Więc zacznij robić to, ?? ? h ? ? s z. Czy... gdybym ci powiedział, że jesteś mi potrzebna, to byś została? - Ja? Panu? - otworzyłam gębę ze zdziwienia. - Ty. Mnie. On chce, żebym nie jechała! Nie! Nie dam się! - To jest pedagogiczny chwyt! Nie jestem taka głupia. Rudy roześmiał się i usiadł. W ten sposób zmusił mnie, żebym też usiadła. - To mógłby być pedagogiczny chwyt. Ale nie jest. Myślisz pewnie, że jestem strasznie mądry i mam recepty na wychowanie młodzieży, na reformę szkoły, a może nawet na to, żeby wszystko razem miało sens. Tak myślisz? - Mniej więcej tak. - A to guzik prawda. I ja się muszę uczyć. Ja od ciebie. Ty ode mnie. - Pan? Ode mnie? - nie mogłam wyjść z osłupienia. Zupełnie jakby mówił po chińsku. Coraz więcej gromadziło się ludzi, coraz większy narastał hałas. Więc wstaliśmy i poszliśmy w kąt, żeby nas nikt nie słyszał. - Mam mnóstwo wątpliwości. Wiem, że tak, jak jest, jest źle, że trzeba szkołę zmienić, cały system... i że to dotyczy nie tylko szkoły, ale jakoś... 109 sensu całego naszego życia.. Jedno jest pewne - to wy musicie chcieć, żeby szkoła była inna... I dlatego właśnie jesteś mi potrzebna. - My chcemy. - Twój bunt jest mi potrzebny - rozumiesz? Twój niepokój. Musimy przebijać się razem. Kapujesz? - Tak. - Teraz mam taki jeden pomysł, który trzeba by sprawdzić. Chcesz znać ten pomysł? - O rany! Pewnie, że chcę! - To chodź ze mną. I zmierza do wyjścia z poczekalni. Głupia sprawa! Mam ich tak wystawić do wiatru? Nie ruszam się z miejsca. Igor obejrzał się za mną: - No co, idziesz? - Idę, przecież idę. Wlokę się za nim do samochodu i myślę, czy mnie zaczarował, czy co, a przez głowę przelatuje mi obraz: Robert i Paweł, i ich strasznie głupie miny, gdy mnie w poczekalni nie zastaną. Bo przecież oni nie wiedzą, kto to naprawdę jest Rudy. Podjechaliśmy do Ogrodu Saskiego. - Chodź, Urwisowi też się coś należy. Zaczęliśmy biegać i rzucać psu patyki. Strasznie sympatyczny ten Urwis. Tak jak i jego pan. Potem usiedliśmy na ławce. W parku było zupełnie pusto. - Jeśli chcesz mi pomóc, musimy się lepiej poznać. Więc powiedz mi teraz, jak to było... z tym? Wiesz, o co pytam? Jakoś zupełnie nie uraziło mnie, że zaczął tak obcesowo. - Wiem - odpowiedziałam. - Normalnie. Trułam się. Ale zrobili mi płukanie żołądka i muszę dalej żyć. - Chcę cię zapytać o to, o co cię wszyscy pytali. Ale mnie spróbuj powiedzieć prawdę. Oczywiście o tyle, o ile to jest w ogóle możliwe. Zostanie między nami. Studnia. Robi mi się gorąco z radości, że mogę z nim rozmawiać. - Dlaczego to zrobiłam... - bąkam i mówię najgłupiej w świecie: - Bo wszyscy mnie mają za dziecko! - A ty tak dbasz o to, co o tobie myślą inni? - Ale jak ciągle słyszę, że jestem zła, zepsuta, do niczego! - Kto tak mówi? 110 - Ściera! - Kto? - Pani Ścierzewska. Wychowawczyni. - I dlatego...? - Nie tylko... Bo ... mama ma hopla na punkcie męsko-damskim. Muszę staczać boje o każde wyjście z domu. Każdy kolega to wróg. I każdy dybie na moją cnotę. Mama ciągle podejrzewa, ciągle doszukuje się kłamstw, ciągle mnie łapie za słówka. - I to były te dwa powody? Co ja poradzę, kiedy naprawdę nie wiem! Chcę być szczera, więc mówię: - Jeszcze dlatego, bo Makowski Krzysiek ma mnie w nosie. - Aa... Makowski. Ten sodowiarz? On jest dla ciebie taki ważny? - Bardzo ważny. Ale pewnego dnia on przestał w ogóle na mnie zwracać uwagę. - A przedtem było inaczej? - Przedtem tak. Zupełnie inaczej. Chodziliśmy po deszczu. - A nie pomyślałaś, że może on znów zacznie się w tobie kochać, albo że przestanie ci już na tym zależeć? - Nie przestanie. Nigdy nie będę szczęśliwa, bo on mnie nie chce. A jeżeli nie będę szczęśliwa, to nie mam po co żyć. - I to był ten najważniejszy powód? - Nie. Ale... po co żyć, jak mnie już nic w życiu nie cieszy? - I dlatego... - nalegał i nalegał, a ja się wprost wiłam w sprzecznych zeznaniach: - Pomyślałam, że skoro tak wszystkim przeszkadzam, to lepiej będzie, jak kipnę. - Co to znaczy wszystkim? Komu? Mamie? - Nie. Mamie to nie. - Ojcu? - Skądże! - Więc komu? - Ścierze. - I komu jeszcze? - No... wychowawczyni. - Czyli jednej i tej samej osobie. Ewentualnie. Kropka. - Musiałam się zemścić na tej małpie! - mówię. - Na wszystkich! Za wszystko! Żeby żałowali. Żeby było za późno. I żeby Makowski się 111 dowiedział, i żeby płakał. I znowu wtedy dostałam dwójkę z matmy. I już nie chciałam słuchać, jak mi tata wymyśla od debilów. - I dlatego?... - To znaczy nie tylko dlatego i nie tylko to było najważniejsze. Ale dlatego też. - Więc dlaczego? Naprawdę? I wtedy wydukałam samokrytycznie: - Bo jestem za wrażliwa, żeby na takim świecie żyć! Poczułam, jak kapią mi łzy. Rozczuliłam się nad sobą. Urwis zapiszczał, zaskomlał, wskoczył na ławkę i zaczął mnie lizać po ręce. A ja mówiłam szlochając. - Ciągle słyszę, że świat jest zły, że się nie zmieni, że "tak być musi". - Kto to mówi? - Różni ludzie. Najczęściej tata. - Słuchaj uważnie - i wytarł mi łzy jak dzieciakowi. - Jesteś dobra i mądra. I w gruncie rzeczy wiesz to sama, więc niepotrzebnie mówię. I dlatego boli cię niesprawiedliwość. Jesteś dobra i mądra. Wierzysz mi? - Sama nie wiem. Tak często słyszę, że jestem zła... i głupia. - Jesteś dobra i mądra. - Eee... tak pan mówi "pedagogicznie" - broniłam się, ale zrobiło mi się cieplutko od jego słów. - "Mówią, że świat jest zły" - powiedziałaś. A co ty o tym sądzisz? - Myślę, że to prawda. - I ja myślę, że to prawda. Pierwsza z brzegu gazeta dostarcza na to aż zbyt wiele dowodów. Ale gdy się mówi, że życie jest piękne, to kłamstwo? - Nie, też prawda. - A widzisz. A jak świat jest i dobry i zły, to co? - Musi być walka. Zło walczy z dobrem. - Słusznie. Ta walka toczy się w tobie, we mnie, w każdym człowieku. I chyba gdyby nie było tej walki, to by było bardzo nudno. A jeśli jest walka, to pomyśl, co się musi stać? - No, świat się musi zmieniać. - A widzisz! Nie powiedziałaś "polepszać", tylko "zmieniać". Ale skoro się zmienia, to może się z czasem i polepszyć, prawda? - Chyba tak. - No, to dogadaliśmy się w bardzo ważnej sprawie. 112 Potem Urwis zaczął się gwałtownie domagać, żeby mu rzucić patyk, więc zaczęliśmy się znów z nim bawić. Po dobrej pół godzinie Rudy spytał tarmosząc zziajanego psa za uszami: - No co, Urwis, wylatałeś się? A do mnie rzekł: - Już pół do siódmej. Podrzucę cię do domu, Joasiu, musimy przecież zdążyć na czas do szkoły. Od początku naszego spotkania język mnie świerzbił (z wrodzonej ciekawości), żeby zahaczyć o jeden temat. Więc wreszcie zapytałam: - A pan, dlaczego tak skoro świt...? Roześmiał się. - Ja też mam swoje... sprawy rodzinne. Głupie pytanie! Oczywiście wracał od jakiejś babki. Ale o dziwo wcale nie byłam o to zazdrosna. Chociaż już wiedziałam wtedy, że go kocham. Ale było to jakieś zupełnie inne uczucie. Sama nie umiem nazwać, jakie. Wróciliśmy do samochodu. - A co do tamtej sprawy... Za kilka lekcji, jak was trochę lepiej poznam, to wam coś zaproponuję. I wtedy mi pomożesz, zgoda? - Zgoda. Czułam się wciągnięta w wielki sekret. Cudowne uczucie. - Gdzie mieszkasz? - Tu blisko... na Sienkiewicza. Skoczę pieszo. - Nie będziesz miała kłopotów w domu? - Mama pewnie jeszcze śpi. - Cześć. - Cześć. Dziękuję. - I ja też. I Urwis. Pogłaskałam Urwisa. Rudy wsiadł do samochodu i odjechał. Czułam się bardzo dziwnie. Jakby to wszystKo było nieprawdziwe, jakby się działo nie naprawdę... Te dwie nocno-poranne godziny... czy to był sen? Stało się coś bardzo ważnego, choć nie umiałam nazwać, co się stało, nie umiałam określić, co się we mnie zmieniło. W ogóle już nie myślałam o Robercie i Pawle, tylko o Rudym i o jego sekrecie. Całe szczęście, że nie wrzuciłam jeszcze listu do ojca, bo byłaby heca. Podarłam ten list na drobne kawałki, dmuchnęłam: pofrunęły jak płatki śniegu. Teraz skupiłam całą uwagę na tym, aby nie obudzić mamy. Na szczę- 8 - Ach, ta fatalna 113 ście pod drzwiami stało jeszcze mleko. Zaczęłam więc jak złodziej manipulować przy zatrzasku. Ledwo weszłam, słyszę głos mamy: - Co tam? - Nic. Wzięłam mleko. Śpij. - Co tak wcześnie? - Bo muszę jeszcze coś powtórzyć - zełgałam. Wpakowałam plecak na dno szafy, przykryłam kocem (jak mamy nie będzie, to go rozpakuję). Czy Robert uciekł beze mnie - myślałam - czy będzie do mnie zaraz dzwonił z awanturą? Wolałabym, żeby uciekł i żeby słuch o nim zaginął. Nie dlatego, żebym się, broń Boże, bała awantury, ale lepiej, żeby słuch o nim zaginął. Zastanawiam się teraz, jak to jest? O Robercie, którego mogę jutro zlekceważyć na ulicy, bezboleśnie obok niego przejść, jakby był powietrzem, napisałam tyle stron, a o Krzysiu, choć go nigdy nie przestanę kochać - tak mało. W ogóle zauważyłam, że w życiu więcej miejsca zajmują człowiekowi głupoty niż rzeczy naprawdę ważne. Czekałam potem na każdą lekcję z Rudym jak.na święto. Kiedy będzie o sekrecie? Kiedy on go wreszcie nam zdradzi? Pamiętam: na jednej lekcji rozmawialiśmy o właściwym używaniu słów. Rudy powiedział: - Mówimy często różne słowa i nie bardzo zastanawiamy się, co one znaczą. A znać dobrze język, to znaczy rozumieć słowa, których się używa. Używać ich właściwie. Na przykład: "Sprawiedliwość". "Sprawiedliwie". Często używamy tych słów. Mówimy: Sprawiedliwy wyrok, sprawiedliwa ocena, spotkała mnie wielka niesprawiedliwość. Często taką wielką niesprawiedliwość pamiętamy przez całe życie. I poprosił: - Napiszcie na przyszłą lekcję o czymś, co wam się ze słowem sprawiedliwość kojarzy. O własnym przeżyciu. Albo o czymś zasłyszanym czy przeczytanym. A może oglądanym w teatrze, w kinie, w telewizji? Porozmawiamy sobie o tym na kilku lekcjach, a potem wybierzemy się na wycieczkę. Do sądu. Na rozprawę sądową. I spojrzał na mnie porozumiewawczo. Jęknęliśmy z zachwytu. - Czy ktoś z was ma ojca prawnika? - Ja mam mamę - powiedział Krzysiek. 114 - Świetnie. Wypytaj mamę i opowiesz nam, co to jest kodeks karny. Może będziesz mógł go nam przynieść na lekcję? A ponieważ przygotowywaliśmy akurat inscenizację "Kwiatów polskich" Tuwima na szkolną akademię, więc zakończyliśmy lekcję recytacją: "A nade wszystko słowom naszym Zmienionym chytrze przez krętaczy Jedyność przywróć i prawdziwość. Niech prawo zawsze prawo znaczy A sprawiedliwość - sprawiedliwość". Przysięgłam sobie, że całe życie będę wierna tym słowom, choćby mnie mieli rozstrzelać. Okazało się, że nawet recytowanie wierszy może mieć sens! Innym znów razem na zakończenie lekcji ("Treny" Kochanowskiego) Rudy powiedział, żeby każdy pomyślał, jakby sobie wyobrażał idealną szkołę. Ale żebyśmy się nie naradzali. Jeżeli tylko wytrzymamy. Spojrzałam na niego znacząco, ale lekko zaprzeczył głową. Czyli, że to jeszcze nie jest ten sekret. No jasne, że nie! Chociaż, żeby pytać uczniów, jak ma wyglądać szkoła, to tego świat jeszcze nie widział! Spotkałam się specjalnie z Łysą, żeby o tym porozmawiać. I zażyłam ją z głupia-frant: - Wiesz co, Łysa, mam pewien pomysł. - Dobry? - Bardzo dobry. Żeby w ogóle nie było szkoły. - Nie uczyć się? - Uczyć. Ale inaczej. Bez znaków drogowych. - Aha! Żebyśmy robili, co chcemy. - Właśnie. Przecież nieprawda, że nic nas nie interesuje. - Ja myślę, że oni tak sobie wmawiają, że nic nas nie obchodzi, żeby uspokoić własne sumienie i mieć na nas bat. - Właśnie! Ciągle mówią, że muszę, że powinnam, ale nikt nie zapyta: co ci jest potrzebne!? - Ja też ciągle słyszę: do niczego nie dojdziesz, jak się nie będziesz uczyć. Jak nie będziesz korba. A dla nich to "dojście do czegoś" to znaczy: jak najwięcej "mieć". A ja chciałabym zupełnie czego innego. 115 - Właśnie. Ja też. Ale czego? - Bo ja wiem... Może, żeby życie było ciekawe... żeby jak najwięcej... być. - Właśnie! Jak my się cudownie z Łysą rozumiemy! - I powiedz sama, dlaczego nauka musi być taka nudna? - Może dlatego, że jacyś ponuracy wymyślili, że praca jest przeciwieństwem zabawy? - Właśnie. Bzdura! - I wiesz co? Myślę, że nauczyciel może mieć różne wady, ale nie powinien być idiotą. - Właśnie! Dopiero na końcu rozmowy opowiedziałam Łysej, jaki to dziwny temat zadał nam Rudy na lekcję polskiego. I teraz Łysa zaczęła mi zazdrościć, że jestem w VIla. A więc literka przy cyferce to rzecz względna. Bo wszystko zależy nie od literek, a od ludzi! To była bardzo fajna lekcja. Każdy mówił w skrócie, jak sobie wyobraża idealną szkołę, a Rudy tylko słuchał i czasem naprowadzał mówcę na właściwy tor. Muszę przyznać, że ja miałam najlepsze pomysły. Byłam po prostu boska! Może dlatego, że przedyskutowałam przedtem zagadnienie z Łysą (choć Rudy prosił, by się nie kontaktować). Ale pomysły twórcze były moje własne, bo z Łysą przeprowadziłam tylko wstępną dyskusję. Z tego, cośmy wszyscy na lekcji mówili, wynikły postulaty: żeby uczyć, a nie zadawać od strony do strony żeby uczyć rzeczy potrzebnych żeby nie klepać frazesów żeby nas uczyć myślenia żeby nam tyle nie zadawali żebyśmy odrabiali lekcje w szkole żebyśmy nie uczyli się po to, żeby mieć świadectwo, tylko żebyśmy z nauki mieli frajdę żeby nam kłamstw nie wciskali, zwłaszcza na historii żeby szukać, odkrywać, a nie kuć żebyśmy w szkole dyskutowali żebyśmy nie byli traktowani jak tresowane małpy. Rudy słuchał uważnie, nawet sobie coś od czasu do czasu notował, i na końcu powiedział, że myślimy zupełnie rozsądnie, że w wielu punktach się 116 z nami zgadza. I że napisze o tym kiedyś dyskusyjny artykuł do prasy. I że powoła się na nasze opinie. Świat nie widział takiego nauczyciela! Zadzwonił Robert. Wrócili z łajzy. Nabluzgał mi, że stchórzyłam. Początkowo oburzyłam się i chciałam zachować twarz, przekonać go, że to nieprawda, że wcale nie stchórzyłam, ale potem przestało mi zupełnie na tym zależeć. Powiedziałam więc: "Dobrze, niech ci będzie, możesz myśleć, że stchórzyłam i więcej mnie nie znać". I rzuciłam słuchawkę. Ale on znów zadzwonił i mnie przepraszał, i chciał się spotkać. Wymówiłam się, że nie mam czasu, bo tak naprawdę to nie chcę się z nim już więcej spotykać! Parę dni później po urzędowych "Fraszkach" Jana Kochanowskiego znów było na lekcji bardzo ciekawie. Poprzednim razem kazał nam bowiem Rudy napisać na temat: "Co chcę w życiu osiągnąć, gdy już dorosnę". - Jeżeli nawet nigdy o tym dotąd nie myśleliście - powiedział - to pomyślcie teraz. Więc pomyśleliśmy, napisaliśmy, a na następną lekcję Rudy przyszedł z plikiem naszych arkuszy. Umieraliśmy z ciekawości, co powie. - Spróbuję podsumować wasze wypowiedzi - zagaił. - Z tego, co piszecie, wynika, że prawie każde z was pragnie założyć rodzinę, w której wszyscy by się kochali. Oceniam to bardzo pozytywnie. Prawie wszyscy chcą mieć dobry zawód, zarabiać dużo pieniędzy, mieć samochód i podróżować. Wielu z was chciałoby od nikogo nie zależeć. Czyli olbrzymia większość z was chciałaby się dobrze urządzić w świecie takim, jaki jest. Czyli mała stabilizacja. Nie jest to górne i chmurne, "ale dobrze przynajmniej, że szczere. Bo jeden z was powypisywał dyrdymały, w które ani ja, ani on nie wierzy. Jęknęliśmy z ciekawości, kto to taki. Jezus Maria, może ja, a Rudy tylko tak dla zmyłki mówi per "on"! Ale Rudy powiedział: - On wie i ja wiem, to wystarczy. Po czym nas zaskoczył Qak zawsze) mówiąc: - Dałem ten sam co i wam temat w IV klasie i posłuchajcie, co napisał jeden Kajtek. Jest to wypowiedź zupełnie inna niż wasze, a przecież szczera. I zaczął czytać, a im dłużej czytał, tym bardziej było nam łyso, że taki gnojek ma tyle do powiedzenia, a my okazaliśmy się tak bezwstydnie konsumpcyjni. "Chciałbym wynaleźć coś takiego, czego jeszcze nie było. Żeby ludziom 117 było lżej żyć. Po pierwsze: atomowe skrzydła. Nie dlatego, żeby ludzi zmienić w anioły, tylko żeby każdy mógł się poruszać swobodnie w powietrzu i nie musiał tłoczyć się w autobusie. Drugi mój wynalazek to będzie lekarstwo na wszystkie choroby. Takie lekarstwo, że nawet jak się ktoś rozbije na śmierć w samochodzie, to będzie dalej żył, a nawet będzie zupełnie zdrów. Chcę jeszcze wynaleźć taką płytę, że każdy, kto jej posłucha, nawet gdyby był najbardziej zły, to mu złość odejdzie i nie będzie nikogo dręczyć ani się kłócić". (Było to oczywiście gnojkowate stylistycznie, ale sens można było uchwycić.) "Jeszcze różne chciałbym zrobić wynalazki" - pisał maluch. - "A jak bym wszystkie zrobił, to wynalazłbym dla siebie duży latający talerz. W ogóle bym na nim mieszkał, latał po całym świecie, oglądał wszystkie ciekawe rzeczy i wszędzie byłbym z entuzjazmem witany za te moje wynalazki, i wszędzie bym się z ludźmi cieszył." Od razu na lekcji postanowiliśmy, że zaraz potem, na przerwie, obgada-my, kto to jest ten bombowy Kajtek. Pewnie siedzi jak mysz pod miotłą i coś tam sobie kombinuje. Geniusz z cicha pęk! I było mi wstyd, bo ja też zaczęłam pisać z początku, że chciałabym zmienić świat (gdyż chodzi mi to przecież stale po głowie), ale się w końcu zawstydziłam, i napisałam stek banałów. Więc teraz mi było głupio. Co sobie Igor o mnie pomyśli?! Na końcu tej samej lekcji Rudy wreszcie powiedziałto. A to brzmiało tak: Że ważne jest, abyśmy umieli analizować to, co się dzieje wokół nas i w nas samych. Poznawać swój świat i umieć się twórczo wypowiedzieć. To jest może droga, żeby się sprawdzić, kim się jest. Że pisać to znaczy wyrażać siebie. Więc żebyśmy spróbowali napisać coś takiego, co nas wyrazi, w czym będziemy my. To znaczy: ja - każdy ja - z osobna. I skoro każdy z nas ma coś w życiu naprawdę ważnego, własnego, to żeby o tym ważnym, o tym własnym napisał. Każdy ma jakąś tajemnicę albo troskę, albo radość, albo gniew, albo strach, albo sprzeciw, bunt albo krzywdę, albo problem, z którym trudno sobie poradzić, więc żeby teraz właśnie napisał o tym, co go naprawdę obchodzi. Boli. Czy cieszy. To może być napisane jak wiersz albo jak list, jak spowiedź, albo jeszcze inaczej, jak kto woli. Byle było prawdziwe. I żebyśmy się postarali, żeby to było krótkie. Dlatego mówił o wierszu. Wcale nie musi być rymowany. Bo w wierszu można dużo treści zamknąć w krótkości. Że takie napisanie może nam pomóc w trudnościach życiowych, albo w trudnościach, które mamy ze 118 sobą, albo naszymi bliskimi. I że jak coś takiego zrobimy, to będziemy inaczej czytać poezję, literaturę, bo to nas nauczy rozumieć, jak i po co się pisze. I dodał, że to może być nie podpisane, jeżeli się wstydzimy. I że jeżeli to będzie autentyczne, jeżeli nie będziemy łgać, podlizywać się, picować, to on to wydrukuje w prawdziwym piśmie literackim. Może nie całe, może fragmenty, ale wydrukuje. I dostaniemy honorarium. Po wyjściu Rudego w klasie zawrzało. Większość była przeciw. - Mamy się wystawiać? - Na sprzedaż? - Napiszę prawdę, a potem mnie wezmą za kuper! - Co z tego, że nie podpisane?! Jak będą chcieli, to dojdą. - Ale jak wszyscy napiszą?! Wszystkich nie wyrzucą - agitowałam za sprawą, bo wiedziałam, że to jest t o, ten wielki sekret, i że teraz muszę Rudemu pomóc. Na każdą głupią uwagę miałam odpowiedź. Walczyłam jak rozjuszona pantera. I w końcu większość była "za". Ale co ja sama napiszę? Co ja napiszę? O czym? Co jest w moim życiu najważniejsze? Chyba o tym napiszę, że nie wiem w ogóle ani po co żyję, ani po co się urodziłam, ani kim jestem naprawdę. Bo to, że nie wiem, najbardziej mnie boli. Ta nieświadomość natrętna! Ale może, jak dobrze nad tym pomyślę, to w końcu odkryję, po co mam żyć? Dawniej ludzie mieli takie różne... ideały. A to zbawienie duszy, a to rewolucje, a to leczenie trędowatych, kiedy jeszcze trąd był nieuleczalny - a dla nas nie pozostało już nic. Nawet zbieranie sreberka na wykup z niewoli Murzynów - jak to się za babci czasów robiło - bo teraz Murzyni potrafią rżnąć białych nie gorzej niż biali Murzynów. Nawet po Księżycu już człowiek spacerował. Więc jakich mogę w życiu oczekiwać ideałów? No powiedzmy, że skończę szkołę. Powiedzmy, wyższe studia. Będę pracować. Powiedzmy, dobrze zarabiać. Kupię sobie wóz. Powiedzmy, będę nim podróżować. Kupię mieszkanie. Potem, powiedzmy, założę rodzinę. No dobrze, i to ma być wsio? To mi się widzi cholernie mało. No bo co dalej? Czy mam z kolei ja wychowywać dzieci? Żeby one skończyły szkołę, powiedzmy, wyższe studia, i żeby pracowały, potem dobrze zarabiały, powiedzmy, kupiły sobie wóz... Czy to ma sens?! Nawet jeśli ten wóz to będzie sportowy jaguar? Nawet jeżeli będzie to sportowy jaguar z wodotryskiem?! Nawet jeżeli to będą dwa jaguary?! 119 A więc może ojczyzna...? Tak, ale starzy to mieli dobrze! Mieli wojnę. Mieli okupację. Mieli partyzantkę. Śmierć dla ojczyzny - to było piękne! A my co? Za co my się mamy poświęcać? Za co życie oddawać? Za podwyższenie stopy życiowej?! A może walka o pokój? Walka przeciwko wojnie nuklearnej? Eu! Kiedy ja się wcale nie boję bomby atomowej. I tak każdy musi kiedyś umrzeć. A umrzeć na wojnie nuklearnej to nawet nie jest złe: szast-prast i po krzyku. Boję się życia bez sensu. O! tego to się boję. Starzy mówią: "Tak już jest, tak zawsze być musi, nic poradzić nie można..." No to po co tak żyć? Po co, skoro nie można nic poradzić? W ogóle po co człowiek żyje na świecie?! Po co?! Słyszę różne głosy: żeby walczyć, żeby kochać, żeby zasłużyć na zbawienie duszy, żeby spełniać różne obowiązki, żeby przyszłym pokoleniom było lepiej niż nam, albo po prostu żeby było fajnie. Ale to nie jest mój głos! Więc ciągle pytam: Ale dlaczego? Ale po co? Nic nie wymyśliłam. I o tym właśnie napisałam. Że nie wiem, po co żyję. Ale napisałam też, że będę szukać odpowiedzi, niezmordowanie. Że chcę wiedzieć. Że muszę. Bo bez tego nie sposób czujnie żyć! Igor powiedział, że nasze teksty są bardzo dobre. I że tak jak obiecywał, część z nich będzie wydrukowana w prasie literackiej. Ale nie chciał powiedzieć, które prace konkretnie. Umieraliśmy z ciekawości. Obiecał, że za jakiś czas wrócimy jeszcze do naszej pisaniny i wtedy porozmawiamy bardziej szczegółowo. I powiedział, że teraz musimy skoncentrować się na Kochanowskim. Po czym bardzo ładnie nas na nim skoncentrował. A po lekcji, gdy zanosiłam dziennik do pokoju nauczycielskiego, to zanim do tej jaskini ropuch weszłam, usłyszałam podekscytowany, dobrze znajomy skrzek i coś mnie tknęło, żeby zacząć znów podsłuchiwać. Zerknęłam też przez dziurkę od klucza - a tu Ściera coś Rudemu trajlowała. (Zapomniałam nadmienić, że Ściera po dwóch tygodniach wróciła do szkoły, ale na całe szczęście dla naszej klasy, do nas wróciła tylko jako wychowawczyni, a przy polskim został na stałe już Rudy.) Więc zerkam przez tę dziurkę i widzę, jak Ściera przegląda nasze arkusze! Z wypiekami na twarzy! Prawdę mówiąc przez tę dziurkę trudno było dostrzec wypieki, ale na pewno je miała, bo zawsze ma, kiedy się denerwuje. I słyszę, jak czyta głośno: - "Moja matka jest..." Przerwała. A Igor kończy za nią: 120 - "Moja matka jest kurwą, ale ja ją kocham". Rany! Kto to napisał? - myślę, a Ściera popiskuje, jakby była bliska palpitacji: - Nie., no, proszę pana... Takie wyrazy... Ja w życiu... I pan to chce drukować? - Oczywiście. Te teksty przeszły wszelkie moje oczekiwania. Są autentyczne. Świeże. - Pan im w głowie poprzewraca! - Nie, to nie znaczy, że z autorów wyrosną kiedyś powieściopisarze czy poeci. Może z jednego lub dwóch. Ale przecież nie o to tu chodzi... Ściera wzięła inny arkusz: - "Jutro podłożę bombę..." Pod co "bombę"? - Pod szkołę niewątpliwie - wyjaśnia Rudy. Ale bomba z tą bombą! Papier trzaska, szeleści, widać Ściera przerzuca arkusze w nerwowym pośpiechu: - "Niebo otwiera się, gdy dotykam twoich ust..." - Oni mają po trzynaście lat! - wrzasnęła. - "Mój tata denaturszczyk..." Dena-turszczyk?!... Cóż to za słowo! Aaa! Przecież! Domyśliła się. - "Po co się urodziłam? Po co żyję? Po co jestem? Czy jestem po to..." Jezus Maria! To moje! Na szczęście nie czyta dalej, chociaż Igor powiedział: - Nie jest pani ciekawa, po co to dziecko jest? Dziecko! Znowu dziecko! Rudzielec jeden! Ja już nie jestem żadne dziecko! Czego nie wiem, to nie wiem, ale to, że nie jestem "dziecko", to aż za dobrze wiem! A Ściera jęczy, żeby jej dać spokój, że to wszystko jest koszmarne, że co to z nas za okropne dzieci! Że nigdy dotąd, w żadnej epoce, nie było tak strasznych dzieci! Musiała chyba cisnąć arkusze na stół, bo usłyszałam takie klapnięcie, a igor je podniósł, bo powiedział, że najwyższy czas prawdzie spojrzeć w oczy i sam dalej czytał tytuły: - "Mój dom jest piekłem..." - "Kiedy mój ojciec rzyga..." Ściera piszczy, że nie może tego słuchać, ale Igor jest nieubłagany i sypie tytułami, a mnie zatyka z wrażenia i ciągle usiłuję dopasować temat do człowieka. 121 - "Ja bym ich wszystkich wystrzelał..." Pewnie Sławek, zgaduję, a Ściera śmiertelnie obrażona mówi, że ona już woli nie pytać, kogo by ten typ chciał wystrzelać... tylko chce wiedzieć, kto jest tym typem. Ale Rudy ją oczywiście usadza, mówiąc, iż dyskrecja została zapewniona, a ona wtedy wrzeszczy, że najgorszy element musiał pisać te świństwa, że to jest skandal, żeby to drukować w "Kulturze", bo wtedy zupełnie się temu elementowi w głowie poprzewraca! Więc Igor zaczyna jej tłumaczyć, jak komu mądremu, że niektórzy z jej, Ściery, wychowanków przeżywali poważne kryzysy, byli o krok od wykolejenia, i że on sądzi, iż to pisanie im pomogło. Zmusiło do zastanowienia nad sobą. Rozbudziło ambicje. Rozładowało napięcia. Ale ta tępa samica łosiowa, czyli klempa, nic z tego nie rozumie, tylko znów się obraża i mówi, że niby on ją niepotrzebnie wyręcza w pracy, że on dopiero zaczyna działać w szkole, a już sobie pozwala na takie rewolucje. I że jest na to jeszcze za młody. Idiotka! Rudy za młody? Rudy jest w sam raz. To tylko ona za stara. Umysłowo. Igora chyba to musiało też wkurzyć, bo zaczęła się rozmowa ostro. - Ciągle słyszę ten argument! Za młody! Za wcześnie! Czy nie można by po prostu przedyskutować całej sprawy na radzie pedagogicznej?... - Możemy to zrobić, skoro pan się upiera. Ale drukować? Wykluczone! Dyrektor nigdy się na to nie zgodzi. - Pani jako doświadczony pedagog wie przecież, że obietnica dana młodzieży to rzecz święta. Cudowny! - Ale to, co pan chce zrobić, jest jeszcze bardziej niepedagogiczne! Pan nie miał prawa dawać takich obietnic. W to jest zaangażowany honor całej szkoły! Idiotka! Honor? Dyplomy, nagrody i odznaczenia! Igor mówił jeszcze, że nasze zachowanie wyraźnie się poprawiło, że przeżyliśmy wstrząs ujawniając najskrytsze myśli i uczucia, i że teraz łatwiej się z nami porozumieć. Po co on to mówi? Przecież z nią porozumienie jest nie-moż-!i-we. I jeszcze powiedział coś takiego bardzo mądrego, że oni, nauczyciele, powinni poznać, jacy jesteśmy naprawdę, skoro mają nas wychowywać. Ale to wszystko groch o ścianę, czyli perły przed wieprze, czyli atłas na Ścierę! Zaczęła truć, że Dyro na pewno będzie tego samego zdania, co ona, i że gdy Igor popracuje dłużej, to pojmie swój błąd i że ona 122 też kiedyś miała zapał i entuzjazm i wierzyła, że może się da coś zmienić... ale potem zrozumiała, że nic się zmienić nie da. Ledwie zdążyłam pomyśleć: "Kiedy to było? Przed wojną rosyjsko-japońską?", a tu (nie wiem, jak to się mogło stać, że nie zauważyłam) Ściera podeszła do drzwi i nagle je otworzyła. Dostałam tak po łbie, że o mało się nie wywróciłam! - Podsłuchiwałaś?! - syknęła jadowicie czerwona ze złości jak żmi-ja-miedzianka z tablicy w pokoju biologicznym. Złapałam równowagę. Fizyczną i umysłową: - Przyniosłam dziennik - referuję grzecznie. - Ale stałaś i podsłuchiwałaś! - Słyszałam, ale nie podsłuchiwałam. A to jest różnica - broniłam się głupio, byle się nie dać zastraszyć. - Dyrektor się o tym dowie! Kto wie, czy pozwoli ci przyjść na zabawę! A ja od siebie się już postaram, żebyś miała obniżony stopień ze sprawowania. - O ile wiem, to jest niepedagogicznie dawać dwie kary za jedno przewinienie - popisywałam się przed Igorem. To ją do reszty wcięło i zaczęła się drzeć: - Przyjdziesz jutro do szkoły z rodzicami! - Z tatusiem czy z mamusią? Bo razem tatuś z mamusią nie przyjdą za nic. - Wyjdź za drzwi! Wyjdź natychmiast! - krzyczała ekstatycznie. Wyszłam więc i zrobiłam to, czego by nikt nie podejrzewał: zaczęłam znów podsłuchiwać. - Zepsuta dziewczyna - usłyszałam. - Zepsuta do szpiku kości! Czemu się pan uśmiecha? Pochwala pan takie bezczelne zachowanie? Ściera aż się zachłystywała ze złości. A Rudy spokojnie odpowiedział: - Nie, nie pochwalam. Tylko nie robię z igły wideł. Cechą młodości jest ciekawość. Cudowny! Kocham go! Posłałam mu całusa, a Ścierze pokazałam język, chociaż żadne z nich nie mogło tego widzieć poprzez zamknięte szczelnie drzwi. Po miesiącu w całej szkole aż huczało! Bo to nasze pisanie naprawdę zostało wydrukowane! W "Kulturze". Kupiliśmy kilkanaście numerów i zostaliśmy po lekcji w klasie, żeby wszystko obgadać. Ale najpierw odtańczy- 723 liśmy taniec Siuksów pierwszego stopnia, wyjąc ze szczęścia. Tylko ta głupia Aśka jest jakaś ponura. Siedzi z boku i nie bierze udziału w ogólnej wrzawie. Pewnie obrażona, że jej tekst nie został wydrukowany. A nas aż roznosi, tak przekrzykujemy się nawzajem: - Ale bomba! Naprawdę czarno na białym! W prawdziwym piśmie! A coś ty myślała, że w "Świerszczyku"? Nie, stary, obłęd w oku! I naprawdę dostaniemy honorarium? Oczywiście. Ja kupuję rower! Szkoda, że nie samochód! Możemy wszyscy razem kupić jeden rower! Ludzie, ja zwariuję! Pokaż, mój jest? Jest! Zbyszek czyta: - "Moja matka jest ?...", ? wykropkowali! Więc to on! - A coś ty myślał - mądrzy się Magda - że takie słowa będą drukować?! - Przegrałem zakład. Założyłem się ze Sławkiem, że w ogóle nie wydrukują. - ???? - O raz w pysk. - Wielkie rzeczy! Od matki dostaniesz nie raz! - Ona nic nie czyta. - Nie bój się, już jej doniosą. - A kto będzie wiedział, że to o niej... że to ja... Ja nie chcę, żeby ona to przeczytała - martwi się Zbyszek. Nie rozumiem, dlaczego. Czyż nie napisał, że ją kocha?! Anita zaczęła głośno czytać i wtedy trochę się uspokoiliśmy: "Po co jestem? - prace uczennic i uczniów klasy Vllc jednej z warszawskich szkół podstawowych. Numer szkoły znany redakcji". Dumna jestem, że ogólny tytuł wzięty jest z mojego tekstu! - "Obudziłam się naga"... - O rany! Która to napisała? - Cicho! "Jestem jak palec, sam jeden na świecie." "Chciałabym u-mrzeć we śnie".....Kiedy będę miała synka, nauczę go kłamać"... Wyrywaliśmy sobie "Kulturę" i znów wrzawa była nieopisana. Aż przyszła pani woźna i powiedziała, że jak się nie uspokoimy, to pójdzie na skargę do Dyra. Więc usiłowaliśmy krzyczeć szeptem: - Fantastico! Ale Rudy jest na medal! Obłędówa! Nie dał się! No! Czujny facet! Klasa! Duża klasa! Po prostu kultura! Teraz będzie draka! 124 A co mu mogą zrobić? Ze szkoły go nie wyrzucą! On jest dorosły. Gwiżdże na nich! I wtedy Aśka przerwała naszą euforię: - A właśnie, że go wyrzucą. Już nie będzie nas uczył. Zrobiło się nagle cicho jak makiem zasiał. Pierwsza odezwała się Magda: - Nie gadaj. Skąd wiesz? - Wiem. Sławek rąbnął się w czoło: - Prawda! Przecież ona ma wuja, co się przyjaźni z Dyrem. - Odchodzi od nas - powiedziała Aśka. - O kurrrcze! Dlaczego? - Dlatego. Dyrektor mu zabronił, a on mimo to wydrukował. Usunięty za brak dyscypliny. To się tak nazywa. Zawrzało więc od nowa, tylko już nie radością, a gniewem: - Po moim trupie pójdzie z tej szkoły! - wrzasnęłam. - I po moim - poparł mnie Zbyszek. - I po trupie Ściery! - Po trupie Fąfla! - Krew się poleje! Kiedy się już trochę uspokoiło, Pilnik postawił poważne zagadnienie: co robimy dalej? Na to Krzysiek - mój niegdysiejszy Krzyś - trafił w samo sedno mówiąc, iż nie możemy dopuścić, aby wykurzyli jedynego prawdziwego człowieka w tej menażerii. A Sławek oświadczył, że musimy wystąpić kupą, całą klasą, solidarnie. Ale gdzie wystąpić? Nagle doznałam olśnienia: - Napiszemy list do ministra! Wszyscy mnie poparli, tylko Pilnik nie dał się zbić z pantałyku i upierał się, że trzeba legalnie, że najpierw należy pogadać ze Ścierą. Potem z Dyrem. I dopiero potem... - Ze Ścierą nigdy! - wrzasnęłam i znów wszyscy mnie poparli. Zgodziliśmy się natychmiast, żeby pójść do Dyra. Z delegacją. Grzecznie, spokojnie. Z kulturą. W sprawie "Kultury". Ważne, żeby nie dać się sprowokować. I dopiero wtedy, gdy Dyro nie ustąpi, to delegacja mu oświadczy, że my też nie ustąpimy. Za nic. Że będziemy walczyć. Aż do zwycięstwa. Znów wybuchł wielki wrzask: - Niech żyje Rudy! Precz ze Ścierą! Na szafot! 125 A Pilnik dalej swoje: wzywał do spokoju, straszył panią woźną i apelował, żebyśmy wybrali delegację. I wybraliśmy. Ja też zostałam wybrana. Jednogłośnie. Poszliśmy zaraz tego samego dnia. Pukamy do gabinetu Dyra, a tam zamiast niego tkwi Ściera! I zaczyna nas pouczać. I truje, że ona jest w ogóle przeciw dyskusjom w szkole. Że dyskusje wprowadzają zamęt na lekcji, że kradną czas, że ona nas zna i wie, że chcemy dyskutować po to, żeby nauczyciela zagadać tak, żeby nie pytał i żeby nie było nowej lekcji. Bredzi! Przecież nie przyszliśmy tu na lekcję. Toteż Pilnik zgasił ją grzecznie, oświadczając: - Pan dyrektor zgodził się nas przyjąć. - Ale ja jako wasza wychowawczyni nie radzę wam mieszać się do tej sprawy. Nie wam o tym sądzić, jak powinniście być wychowywani. - Dlaczego? - nie wytrzymałam. Udała, że nie słyszy i dalej swoje: - Nie doceniacie tego, co szkoła dla was robi. Czeka was piękna zabawa, bal maskowy... Pan dyrektor może w każdej chwili cofnąć pozwolenie... Już drugi raz szantażuje tym balem! Muszę przyznać, że Krzysiek (bo on też został wybrany do delegacji) znalazł się na medal: - My nie ustąpimy - powiedział - nawet gdyby miało nie być balu. Ściera się wściekła i zaczęła już zupełnie bredzić: - To już warcholstwo! Przez takich jak wy Polska kiedyś zginęła! Róbcie, co chcecie! Ale to się dla was źle skończy! Wspomnicie moje słowa! Ja was ostrzegałam! Zapewne by jeszcze truła, gdyby nie to, że właśnie wszedł Dyro. - W naszej szkole nie było i nie będzie żadnych rozróbek! - powiedziała Ściera jawnie się podlizując Dyrowi i wyszła. Dyrektor usiadł, popatrzył po nas i zapytał: - Występujecie w imieniu całej klasy? - Tak, panie dyrektorze - odpowiedział Pilnik. - Słucham. Co macie mi do powiedzenia? Ktoś mnie trącił, więc mówię: - My chcieliśmy uprzejmie prosić, żeby pan Krauze uczył nas dalej polskiego. Dyrektor uśmiechnął się najpierw, a potem zatroskał i powiedział: 126 - Niestety, waszej prośby spełnić nie mogę. Zaczęliśmy mówić jedno przez drugie, że przecież nasz pan bardzo dobrze nas uczył, że jego lekcje były bardzo ciekawe, że wszystkich potrafił zainteresować, nawet najgorszych matołów. A Dyro na to, że nauczyciel musi nie tylko uczyć, ale że musi także wychowywać. Nie mogłam znieść takiej niesprawiedliwości: - Właśnie nasz pan nas wychowywał! - I mówiłabym dalej, gdyby Pilnik nie zaczął się dyplomatycznie podlizywać: - Cii... nie przerywaj panu dyrektorowi! Ale Dyro wielkodusznie zachęcił nas do mówienia. Więc posypało się: że nikt się nami dotąd naprawdę nie interesował, dopiero Rudy, więc to niesprawiedliwe, żeby właśnie on miał odejść, itd., itd. Pilnik zaś czuwał cały czas, żeby nie zadrażniać sytuacji: - Panie dyrektorze, my z całym szacunkiem, ale... Ale mnie wtedy było już wszystko jedno, więc powiedziałam, co myślę: - Myśmy w tych wypowiedziach pisali prawdę. Czy za prawdę zawsze trzeba cierpieć? Zawsze na stos? I w naszych czasach też? Czuję, że jestem purpurowa z przejęcia, a tu Dyro przygryza wargi. Czyżby to było śmieszne, co powiedziałam? A on mówi tonem łaskawym: - Przecież nie zostaliście ukarani. I wtedy Elka zaczęła beczeć, że nie ma dla nas gorszej kary jak wyrzucenie naszego pana. A Krzyś Makowski (mój Krzyś!) uwypuklił wagę całej sprawy nadmieniając, iż wolelibyśmy nawet nie mieć balu maskowego. I na to dopiero Dyro wypalił wielką mowę. Niestety, wcale nie "trawę" i wcale nie głupią. Zaczął od tego, że to nie my, uczniowie, wystąpiliśmy przeciw dyscyplinie szkoły, bo spełniliśmy tylko polecenie naszego nauczyciela. Więc on nie ma nas za co karać. I że będziemy mieli nasz bal. Dyro mówił: - ...Ale nie o bal przecież tu chodzi. Rozumiem was i oceniam pozytywnie waszą akcję. I dlatego tym bardziej mi przykro, że muszę wam odmówić. Postarajcie się i wy zrozumieć mnie. Mówicie, że pan Krauze was wychowywał. Zgoda. Tylko jak? W jakim kierunku? W dzisiejszym świecie, moi kochani, problemy wychowania młodzieży, wychowania człowieka są tak złożone, trudne, są podmiotem tak wielu studiów i polemik... Wiecie, że w naszym kraju sprawa ta otoczona jest specjalną troską... Wasi rodzice orientują się zapewne, że toczy się szeroka dyskusja na te tematy, że 127 podejmuje się pewne eksperymenty wychowawcze. Ja nie neguję celowości wszelkich eksperymentów. Nie neguję także talentów pedagogicznych i najlepszych intencji waszego profesora, ale... nie w tej szkole jest miejsce na tego rodzaju eksperymenty. Od tego są szkoły specjalnie wyznaczone przez Ministerstwo. A nasza do nich nie należy. Tak się poza tym złożyło, że za tę szkołę odpowiedzialny jestem ja. I że szkoła ta, jak wiecie, ma piękną tradycję. Jej wychowankowie zdali najtrudniejszy egzamin, jaki życie przed nami mogło postawić. Myślę o wojnie i okupacji. Ja zaś kontynuuję metody pedagogiczne wypracowane przez moich znakomitych poprzedników. Mamy rezultaty. I naukowe, i wychowawcze. I byłoby niepoważne, gdybym zmieniał te metody za każdym podmuchem wiatru. A chyba rozumiecie, że musi być wytyczony jeden kierunek i jeden musi być kapitan na okręcie, bo inaczej okręt łatwo by mógł zatonąć. Jednak nasz Dyro to jest ktoś! Trzeba mu to przyznać. Obiektywnie. Mówi do nas jak do ludzi, a nie jak do gówniarzy, choć czujemy, że on chce nas jak gówniarzy wykiwać, gdyż wie, że jesteśmy za głupi, by wskazać, gdzie w jego rozumowaniu tkwi błąd. - Wasz profesor i ja - mówi Dyro - zbyt różnimy się w poglądach na tematy pedagogiczne, abyśmy mogli współpracować. Dlatego musieliśmy się rozstać. Z prawdziwym żalem z mojej strony, bo lubię młodych, zdolnych ludzi, ale skoro już rozumiecie, że ster musi spoczywać w jednych rękach, to musicie także przyjąć do wiadomości, że to są te ręce. I Dyro położył na biurku swe kapitańskie graby, ciężkie jak jego argumenty. - My rozumiemy, panie dyrektorze, że panu chodzi o... impondera-bilia, ale... - podlizuje się, jak może, Pilnik. - Ale my bardzo, bardzo pana prosimy... - wyręczyła go Elka. Dyro był jednak nieubłagany: - W szkole musi panować dyscyplina. I nie może być w niej miejsca na anarchię. Jeżeli teraz tego nie jesteście w stanie zrozumieć, to zrozumiecie na pewno, gdy będziecie dorośli i zaczniecie sami odpowiadać za innych. Wtedy zrozumiecie, że nie mogłem zmienić mojej decyzji. Dla waszego dobra. Możecie odejść. Dla naszego dobra! Zawsze "dla naszego dobra!" A co jest dla nas tym dobrem, o to nikt nigdy nas nie pyta. Długo się naradzaliśmy, co robić dalej. I w końcu zapadła decyzja, że 128 trzeba napuścić starych. A jeśli to nie pomoże, urządzimy strajk. A potem pochód! Z transparentami! Pod Ministerstwo! Ja tam nie wierzę w interwencję starych i próbowałam walczyć, żebyśmy od razu zrobili strajk, ale Pilnik mnie zgasił. Twierdził, że musimy wyczerpać wszystkie środki legalne, żeby się nie mogli do nas przyczepić. I wszyscy przyznali mu rację. Musiałam się więc zgodzić. Ale powstał wtenczas inny szkopuł, ten mianowicie, że starzy mogą nas oszukać. Mogą iść ręka w rękę z Dyrem, a nam będą bujać, że o nas walczyli. Zaproponowałam przeto, że schowam się do szafy w gabinecie Dyra i będę wszystko słyszała. Potem sobie uświadomiłam, że w tej szafie stoi kościotrup! Ale wstyd mi było rejterować, zwłaszcza że wszyscy patrzyli na mnie z podziwem, z pełnym szacunkiem i z wielkim aplauzem. - Joaśka, jesteś git - zakonkludował Krzysiek. I po raz pierwszy od tylu, tylu miesięcy spojrzał na mnie takim jakimś smutnym spojrzeniem, jak gdyby teraz dopiero uświadomił sobie, że stracił coś cennego. Byłam wniebowzięta i zarazem ogromnie podniecona oczekującym mnie bojowym zadaniem. A jeśli się nie uda? Musi się udać! Wśliznęłam się cichcem do gabinetu Dyra na jakieś pół godziny przed pierwszą. A po pierwszej mieli przyjść do szkoły rodzice. W szafie było okropnie duszno i bałam się cały czas, że zaraz zacznę kichać. Przebywanie sam na sam z kościotrupem w ciemnej szafie nie należy do największej z tych przyjemności, jakie życie może nam ewentualnie ofiarować. Aie co tam! Muszę wytrzymać. Dla sprawy. Nigdy nie przypuszczałam, że czas może się tak niemiłosiernie dłużyć. Ciemno, duszno i taki jakiś "szkieletowy" zapaszek. Brr! Nareszcie Dyro przyszedł, a zaraz potem wkroczyła delegacja rodziców. Przez szparę w rozeschniętych deskach widziałam co nieco: Jest tata. Jowiszowo wygląda. Żeby tylko równie dobrze się spisał. Ten pan, co zagaił, to był chyba ojciec Anity. Nie podobał mi się jego sposób wyrażania się o naszych sprawach: "nieszczęsne wypowiedzi", "kłopotliwy nauczyciel" etc. Chyba nie tak powinno się o tym mówić. Tenże ojciec Anity z matką Sławka na wyprzódki zaczęli się podlizywać Dyrowi: mówią, iż nie wątpią w szczerość jego intencji, że uznają racje, którymi się kierował, aie że może interesujące będzie ukazanie, jak ta sprawa wygląda od strony rodziców. 9 - Ach, ta fatalna 129 ¦?, -?* ^ -f V" *7S* ?? -? \ ? ^ ?- < 9-. 2. \\WXP . ?? ? \ L " L?" ?. rJ ?? (?- ?. ?? ???^ ? <ź>- pi -, ? ?- < ?- %. ? -* s N ?? # ?. ?? "L ? ? ^ ^ ? ? ???1°" ^ ?? 3 4 ? ?. ? 2 " ? ?^ 5 9Ł *. w.-? w 5. °" L ? ? ? 3 'S - 5 * ?. ? ? ? 5 5.1 -? ? ! (5 Dobrze, że chociaż mój stary nie włączył się do tego żałosnego chórku. A Dyro - dyplomata, truje na to, że nigdy dość współpracy domu ze szkołą. Więc ojciec Anity już śmielej oświadcza, że myśmy się bardzo przywiązali do naszego profesora i że "Nie można chyba negować uczuć młodzieży" - tak się wyraził. - Ale nie można się chyba nimi kierować, gdy chodzi o... impondera-bilia - odparował mu Dyro. Co mi to przypomina? O, skubany! Od Pilnika zerżnął mądre słówko, a ja zapomniałam nawet sprawdzić w słowniku, co to znaczy i teraz nie wiem, o czym oni gadają. (Pilnika zapytać nie mogłam, bo to by był dla mnie wstyd.) - Cóż... ja znam tylko sprawę mojej córki... - usłyszałam nagle głos taty. No, teraz się zaraz okaże, czy nie na darmo mu kładłam prawdę o Rudym do głowy! Na darmo! Bo tata zupełnie niepotrzebnie zaczął gadkę o mnie, jak to przeszłam ostry kryzys i jak to terapia profesora mi pomogła. Po co on o tym mówi? To nie ma nic do rzeczy! Śmiesznie tak słuchać o sobie własnego ojca: - ... Joasia przez to pisanie zupełnie się odmieniła. Ma jakiś cel, coś ją pasjonuje. Poza tym była kompromitująco słaba z polskiego. A obecnie zrobiła zadziwiające postępy. To nie ta sama dziewczyna! Na to Dyro przeprowadził dowód matematyczny, że tata ma jedną córkę, a on, Dyro odpowiada za takich córek kilkaset. I że miał kolosalne przykrości z powodu tej pseudoliteratury. Tak się wyraził! Pseudo! I że kuratorium nie szczędziło mu uwag krytycznych... Wtenczas matka Sławka zaczęła się znów podlizywać, stwierdzając, że wydrukowanie tych tekstów było oczywiście zupełnie niepotrzebne. Ale ojciec Anity skonstatował życiowo, że nawet jeżeli to było niepotrzebne i nawet jeżeli to był skandal, to tak jak każda afera, wcześniej czy później ulegnie zapomnieniu. Dyro niby przyznał mu rację, ale nic z tego nie wynikło, bo wnet zaczął znów truć na temat szkolnych tradycji i kręcić zawile o prestiżu. Mówił, że gdy dowiedział się o zamiarze drukowania tych tekstów, to wyraził swój sprzeciw, i że oświadczył panu Krauzemu, iż będzie zmuszony go zwolnić, jeśli te teksty zostaną podane do wiadomości publicznej. Pan Krauze je jednak wydrukował. Więc Dyro nie może tolerować lekceważenia swoich poleceń. "Ryba psuje się zawsze od głowy" - tak się wyraził. A dyscyplina obowiązuje nie tylko uczniów. Więc po tym incydencie współpraca 130 z profesorem stała się dla Dyra niemożliwa. Jest "poza dyskusją". Tak się Dyro wyraził. I wtedy tata się ześwinił! Zgodził się z Dyrem całkowicie i skłamał, że rodzice nie znali wszystkich okoliczności. Ojciec Anity zachował jednak lepszą twarz, bo powiedział, że w każdym razie warto się nad naszą pisaniną zastanowić. Na to Dyro bez sensu oświadczył, że nigdy nie miał przekonania, by coś dobrego mogło wyniknąć z epatowania młodzieży. Nie mogłam tu pojąć zupełnie, o czym on mówi, ale wiedziałam już, że starzy przegrali sprawę, chociaż matka Sławka próbowała jeszcze macierzyńsko się rozklejać, że niby Dyro jest takim wspaniałym pedagogiem, a nasz Rudy to jeszcze bardzo młody człowiek, i czy by nie można dać mu szansy. Dyro ją wtedy pocieszył, że kuratorium na pewno da Igorowi tę szansę, a on, Dyro, zajmuje się wychowywaniem młodzieży, a nie nauczycieli. Potem wpadł w uczuciowy patos: ta szkoła od dwudziestu lat jest jego jedynym celem w życiu i on nie ma zamiaru wystawiać dobrego jej imienia na żadne próby. I na zakończenie, wyraźnie zdenerwowany, dorzucił: Ale przecież nasza szkoła nie jest jedyną szkołą w Warszawie. Więc ci rodzice, którzy chcą, mogą od nowego roku przenieść swoje dzieci gdzie indziej. Albo jeszcze lepiej odszukać tę szkołę, w której będzie uczył "skrzywdzony pedagog". To było uderzenie poniżej pasa! Oczywiście nikt ciosu takiego nie wytrzymał: Matka Sławka i ojciec Anity zaczęli śpiewać jak kastraci w duecie: -1- Ależ nie, nie! Panie dyrektorze, my nie chcemy szukać innej szkoły! - Wszyscy wiedzą, że nasi absolwenci bez trudu dostają się na wyższe uczelnie! - Ja się podejmuję przekonać mego syna... - Trzeba im wytłumaczyć, że to dla ich dobra! A mój tata-zdrajca konkluduje wyświechtanym frazesem: - Tak, my, rodzice, musimy być solidarni ze szkołą... W prawdziwej powieści z nieprawdziwą, wyssaną z palca fabułą, powinna bym była teraz trącić ze zdenerwowania kościotrup, drzwi szafy powinny by się otworzyć, i tenże truposz powinien z trzaskiem okropnym wylecieć na środek gabinetu. A Dyro powinien wyciągnąć mnie z szafy na wielki wstyd i pohańbienie. Ale w życiu nie dzieje się tak jak w powieściach, toteż nic podobnego 131 się nie stało. Wytrwałam w tej szafie z kościotrupem jak mysz w norze, póki wszyscy nie wyszli, po czym chyłkiem wymknęłam się do szatni. Na parkingu dopadłam tatę: - Pięknie nas broniłeś! - wrzasnęłam z nie ukrywaną furią. Tata nie zdążył się jeszcze wtarabanić do syrenki. - Jak to nie broniłem... Bardzo broniłem - usiłował łgać. - Przestań! Ja wszystko słyszałam! Tata spojrzał na mnie zdumiony: - Podsłuchiwałaś! - Tak! Siedziałam w szafie. - Ładnie, ładnie... - Pewnie że ładnie! Przekonałam się, jacy fałszywi jesteście wszyscy! Dlaczego to zrobiłeś? Tata pokrywa zmieszanie i próbuje przejść do ofensywy: - Bo tak mi się podobało! - Obiecałeś mi! To jest świństwo! - Jak się zorientowałem, że to nie ma żadnych szans... - To zwinąłeś chorągiewkę! Ohydne! - Kretynko! Muszę myśleć o twojej przyszłości! - Gwiżdżę na to! Wtedy przywdział jedną ze swoich groźnych min, zlustrował mnie od czubka głowy w dół aż do stóp, i powiedział: - Ale ty masz brudne buty! Tydzień szczotki nie widziały! Po południu aktyw klasy spotkał się u Magdy. Kiedy złożyłam sprawozdanie z podsłuchu, zawrzało powszechnie oburzeniem, a potem podsumowaliśmy sytuację: - Guzik. Trup. Mogiła. Pilnik zaczął się mądrzyć, że on z góry wiedział, że Dyro nie ustąpi, ale trzeba parlamentarnie, przez wszystkie szczeble. A w ogóle to był strasznie dumny, gdy mu powiedziałam o tych imponderabiliach. Zdecydowaliśmy, że jutro zamiast do szkoły pójdziemy pochodem pod kuratorium. Chcieliśmy początkowo iść pod Ministerstwo, ale niestety, bardziej tchórzliwi, orzekli, że pod kuratorium wystarczy. - Dosyć gadania! Słowa musimy przekuć w czynów stal! - krzyknęliśmy i zabraliśmy się do roboty. Wróciło do nas życie. Ja podkradłam mamie farby, a Krzysiek z Anitą skoczyli po kartony (pogodzili się chyba 132 w międzyczasie za moimi plecami, bo znów się razem urwali, ale w tej napiętej sytuacji nawet specjalnie mnie to nie obeszło). Zaczęliśmy wymyślać hasła: "Żądamy sprawiedliwości!" - rzuciła Magda. Wszystkim się to hasło podobało, tylko Zbyszek zaoponował, że jest dobre, ale zbyt piękne, bo sprawiedliwości nie ma. - To co, że nie ma? Ale my możemy żądać! Właśnie po to, żeby była! - zakrzyczeliśmy go i postanowiliśmy nawet dopisać kawałek Tuwima: "Niech prawo zawsze prawo znaczy, A sprawiedliwość - sprawiedliwość!" A potem posypały się inne hasła, które Pilnik skrzętnie notował: "Niech żyje Rudy!" (To moje.) "My chcemy, żeby nasz pan nas uczył!" "Pan profesor Krauze ma rację!" "Duża buźka dla Rudego!" "Nie wyrzucajcie naszego pana nauczyciela!" "Zwyciężymy!" "Zwycięstwo albo śmierć!" Nawet Pilnik rozpalił się do akcji i oświadczył, że jeżeli kurator nie ustąpi, to pójdziemy jeszcze wyżej! - Klawo! Bomba! - poparliśmy go. - Żeby tylko cała klasa solidarnie. - A jak? Tchórzom śmierć! Krzysiek i Anita wrócili z kartonami. Rozłożyliśmy przeto bristol na podłodze i zaczęliśmy malować hasła. Trochę się awanturowaliśmy wydzierając sobie farby i kredki, ale w sumie było bardzo czujnie. Na swoim haśle "Niech żyje Rudy!" usiłowałam namalować jego portret. Wyszło koszmarnie. Śmiechu było co nie miara. Kiedy już skończyliśmy malowanie, zrobiło nam się jeszcze weselej. Zaczęliśmy wykrzykiwać hasła i wywijać transparentami. Maszerowaliśmy w kółko po pokoju i wszyscy wrzeszczeli oraz skakali. Aż sąsiedzi Magdy z dołu zaczęli stukać szczotką w podłogę. Więc uspokoiliśmy się trochę i maszerując we względnym spokoju, wyśpiewywaliśmy na melodię "Alleluja": - Ale fajnie! Ale fajnie! A-le faj-nie! 133 Na następny dzień umówiliśmy się w Ogrodzie Saskim o pół do ósmej rano. Koło fontanny. Każdy ze swoim transparentem. Przyszłam pierwsza. Nikogo jeszcze nie było. Za chwilę zjawiła się cała paczka: Magda, Aśka, Sławek i Zbyszek. Przynieśli transparenty, ale byli jakoś mniej bojowi niż wczoraj. - Co wy? Pękacie? - zapytałam. - Coś ty... Wyczułam coś niedobrego. I rzeczywiście! Pilnik, Elka, Anita i Makowski podeszli do nas jakoś ociężale i mieli wyraźnie głupie miny. - No i co? Dlaczego się spóźniacie?! - wrzasnęłam. I wtedy Pilnik zaczął się łamać: - Słuchaj, Joasiu... my... nie idziemy. - Powiedz, że żartujesz, bo cię zabiję. - Nie żartuję. Powiedziałem moim starym i skołowali mnie, żebym nie szedł. - Moi też - dorzuciła Elka. - I moi - ponuro oświadczył Krzysiek. - Ze mną to samo - powiedziała Anita. - Ojciec mi tłumaczył, że tu chodzi o te... imponderabilia. Nie wątpiłam, że Anita jest idiotka! Ale całą furię wyładowałam na Krzyśku. - Zdrajca! Judasz! Judasze! Wszyscy Judasze! - Kiedy starzy mają rację - mądrzył się Pilnik. - Widzisz... gdybym nie miał samych piątek... to by mi nie zależało. A tak to wszystko mogę sobie popsuć... A z Rudym i tak nic nie zwojujemy. Bo oni nie ustąpią. Jemu nie pomożemy, a nas wyrzucą ze szkoły. - To pójdziemy do innej - usiłowałam jeszcze walczyć. - Tak, ale skąd wiesz, jak będzie w innej? - Nie ma sensu ryzykować. - Jak się ma dobrą pozycję, to się ma więcej do stracenia - paplała Anita za Krzyśkiem. Więc nie wytrzymałam: - Cicho! Wszystko za nim powtarzasz! A ta słodziutka landryna kłuje mnie szpilką: - A wolałabyś powtarzać ty, prawda? Na szczęście Magda wróciła do tematu: - Ale przecież... my mamy rację. My! 134 - Pewnie, że mamy - Elka zaczęła ją niby popierać. - Ale co z tego? Kiedy nic nie zwojujemy. Jeszcze nigdy uczniowie nie wygrali ze szkołą. I wtedy Zbyszek skapitulował: - Takie to już jest to życie. Zasrane. - To wynoście się! - wrzasnęłam. - Pójdą ci, co nie pękają ze strachu. Ale ci, co "nie pękają", ci, co nawet przyszli z transparentami, też się zaczęli łamać. Jedno za drugim: - Eee... to chyba nie ma sensu... Jak nie wszyscy... - Pewnie... Czułam, że zaczyna mnie dławić coś w gardle: - Więc nikt nie idzie? - No nie... jakoś tak... - Wszyscy macie pietra? - nie mogłam jeszcze uwierzyć w tę potworność. I wtedy Makowski mnie dobił: - No, jakoś tak wyszło... Nie ma się po co narażać. I zabawy by nam nie zrobili... Kretyn! A ja tak długo byłam w nim zaślepiona! - Mam gdzieś waszą zabawę! - ryknęłam tak głośno, że aż niańki z dziećmi (co od rana wysiadują w Saszczaku) zaczęły się na nas oglądać. A wtedy oni, jeden za drugim, odeszli i zostawili mnie samą. Z tymi transparentami. - Świnie! Podłe świnie! Nie wiem, czy bardziej byłam wściekła, czy nieszczęśliwa. Zaczęłam drzeć transparenty i wrzucać je do kosza na śmiecie. Ruiny marzeń! Nic mnie nie obchodziło, że te niańki na mnie patrzyły. Nie mogłam powstrzymać się od szlochu: - Świnie! Szczury! Mrówy ohydne! Ohydne mrówy! Dawno tyle łez nie wylałam. Z furii bezsilnej. Więc już Rudy nie będzie miał lekcji z nami! Już go nigdy nie ujrzę! Wyrzucili go i koniec. Koniec wszystkiego. Jak tylko mam co dobrego w życiu - to zacaz muszą mi to zniszczyć! Mama oczywiście uważała, że mam źle w głowie, skoro się tak przejmuję, tata bardziej mnie rozumiał, ale za to zrobił jakąś głupią aluzję erotyczną. Na temat Rudego i mnie. A to znaczy, że też nic nie rozumie. Dlaczego? 135 Dlaczego oni nie chcą mnie zrozumieć? Zachowują się jak dwa prymitywy. Wietrzą tylko wszędzie seks i widzą wkoło życie płciowe. Dlaczego tak mnie męczą? ra W ogóle dlaczego ludzie są tacy głupi? Dlaczego nie umieją żyć? Przez tyle wieków się nie nauczyli! Zatruwają się nawzajem i zatruwają. O takie P* bzdury, że kichnąć nie warto. I co się tu dziwić, że ONZ nie daje sobie rady Ja ze światem? Jak tata nie może sobie dać rady z mamą, mama z tatą, oni ze mną, a ja z nimi? Czy ja naprawdę jestem od nich mądrzejsza, czy mi się tylko tak wydaje? Czy to możliwe, żebym była mądrzejsza od wszystkich ludzi? s Ale o czym ja myślę? To wszystko jest bez znaczenia, łącznie z ONZ- -etem, wobec takiej niesprawiedliwości, jaka spotkała Rudego. Gdyby nie to, że sobie powiedziałam, że już nigdy więcej tego nie zrobię - to bym się zabiła na śmierć. Na znak solidarności z Igorem i z żalu za nim. W końcu z tego wielkiego płakania usnęłam. A kiedy usnęłam, miałam sen. Wszystko było tak wyraźne, że mogłabym przysiąc, że to nie był sen, Si gdyby nie to, że to był sen. Śniło mi się, że byłam wielką królową, i że postanowiłam wszystkim moim wrogom - a byli wśród nich Ściera, Dyro, mama, tata i zdradzieckie osobniki z mojej klasy - więc, że wszystkim moim wrogom postanowiłam tL poucinać głowy. Stałam wysoko pod baldachimem, a oni czołgali się u moich stóp. K - Precz! - wrzasnęłam. - Na chwałę wolności, ściąć im głowy! Ale nikt się nie kwapił z wykonaniem mego rozkazu. I już nie byłam królową, zniknął baldachim, znalazłam się w jakiejś okropnej pustce, a oni b wszyscy rzucili się na mnie, zaczęli mnie bić, szarpać, ciągnąć za włosy! Sl Bronię się rozpaczliwie, kopię, gryzę, wreszcie wydaję wielki krzyk: n - Rudy! Rudy! Rudy! I wtedy zabrzmiało potężnie "Alleluja" Mozarta. Wszyscy mnie odstąpili. Podniosłam oczy w górę i zobaczyłam między obłokami galopującego czarnego konia! A na tym koniu Igora! Miał na sobie złocistą zbroję, w ręce trzymał lancę, u ramion miał olbrzymie skrzydła, jakby archanioł jaki! Już A jest przy mnie. Na ziemi. Koń rży, tańczy wprost w miejscu, trzaskając kopytami. 1 na ten widok wszyscy moi wrogowie uciekają w popłochu. Igor porywa mnie na konia, sadza przed sobą i koń z powrotem wzbija się w górę. Już jesteśmy w obłokach! Ludzie pełzają po ziemi jak mrówki. Wszyscy oni. Moi wrogowie. Mrówy! 136 Wzbijamy się coraz wyżej, wyżej, zaśmiewając się radośnie. Krzyczymy we wszystkich językach: - Żegnajcie! Żegnajcie! Bye-bye! Arivederci! Do swidania! Adieu! Jestem absolutnie szczęśliwa w tych obłokach i w muzyce. I nagle przeszywa mnie ostry dźwięk dzwonka. Telefon! Przez chwilę nie wiedziałam czy to sen, czy jawa. Telefon. Nie-praw-do-po-dob-ne! - Joasia? - usłyszałam głęboki, męski głos. - Tak - mówię na wpół przytomnie. - Mówi Igor Krauze. Dobry wieczór. Serce zaczęło mi walić jak młotem. - Dobry wieczór - zaledwie mogłam wykrztusić. - Chciałem się z tobą pożegnać. - Myślałam, że już pana nie zobaczę... - mówię z trudem, wstrzymując płacz. - Co tak pociągasz nosem? Przyjaciele nie znikają bez pożegnania. Boże! Jaki on jest cudowny! - Bo ludzie są tacy podli - mówię do słuchawki. - Takie tchórze. Takie mrówy ohydne. Mieliśmy iść pod kuratorium w pana sprawie. Tak czujnie miało być. Taki manifest! I stchórzyli. Wszyscy. Mrówy ohydne. - Przestań się mazać. Weź się w garść. Jeszcze nie raz w życiu będziesz musiała oglądać zwycięski oportunizm. Co to znaczy? Nie rozumiem... Ale nie pora teraz zaglądać do słownika. - Pan się nie martwi? - pytam. - Nie. Znajdę szkołę, gdzie będę mógł uczyć po swojemu. - To ja tam przyjadę. - Nie wiem, czy to będzie w Warszawie. - No to mogiła. - Nie martw się. Zobaczysz. Nie będzie tak źle. Chciałem cię właśnie zaprosić na wycieczkę jutro. Z moją dziewczyną. I z Urwisem. Pojedziemy do lasu. Chcesz? - Cudownie! - krzyknęłam. - Czy jest twoja mama? - Nie, nie ma. - Przyjadę po ciebie o dziewiątej. Sienkiewicza 6, tak? - Tak. - Gdybyś miała jakieś trudności w domu, zadzwoń jeszcze do mnie późnym wieczorem. 137 I podyktował mi numer telefonu. Spadłam w oczarowanie. I jak tu nie wierzyć w sny? Wszystko we mnie tańczyło na myśl o jutrze. I oczywiście mamie to się nie podobało! Miała zastrzeżenia. Że jeszcze nie słyszała, żeby nauczyciel z uczennicą jeździł sam na sam na wycieczki. __ jakie Sam na sam?! Powiedział, że z jego dziewczyną i z Urwisem! - Urwis najważniejszy! A tę dziewczynę pewnie wymyśliłaś. Cała mama. __ Poza tym, jeszcze cię ktoś zobaczy, dyrektor się dowie i może ci to bardzo zaszkodzić. "Oportunizm - ugodowość, rezygnacja z zasad dla wyraźnych korzyści, uchylanie się od walki" - wyczytałam w słowniku. Oczywiście! Och wy mrówy-oportuniści! Mogłabym zadzwonić do Igora, żeby on mamę przekonał, ale umarłabym przed nim ze wstydu. Więc uderzyłam w bek. Zawsze gdy czegoś chcę, to muszę się tyle napłakać, najęczeć. O cokolwiek poproszę, robią od razu problem, jak bym chciała Apollem 12 wyruszać na Księżyc. Nie wiem, co robić. Chyba pójdę spać. Może do jutra mama zmięknie... Ale przed zaśnięciem uderzyłam do taty i jakoś wydębiłam od niego pozwolenie! Mama obrażona na mnie, ale grunt, że się zgodziła (bo nie chce z tatą zadrażnień). Obudziłam się w niedzielę skoro świt. I już o ósmej byłam gotowa. A oni zajechali po mnie punktualnie o dziewiątej. Zbiegając po schodach myślałam z niepokojem, jak to będzie z tą dziewczyną. A tu Igor powiedział po prostu: - Poznajcie się: Joasia - Halina. Urwis przywitał się ze mną jak ze starą znajomą. Więc usiadłam przy nim z tyłu i przyglądałam się Halinie. Zauważyłam, że nie jest jakąś wyjątkową pięknością, ale jest bardzo zgrabna, ma śliczne, wijące się brązowe włosy i tak śmiesznie marszczy piegowaty nos, kiedy się uśmiecha, i że nosi dżinsowy garniturek, taki, o jakim marzę skrycie. W drodze często się do mnie odwracała i zagadywała całkiem dowcipnie. Nie wiedziałam, jak mam do niej mówić, ale roześmiała się, kiedy powiedziałam jej "pani" i zaproponowała, żebyśmy były po imieniu. Igor wywiózł nas gdzieś w okolice Modlina do pięknego lasu. Zostawiliśmy samochód, zabraliśmy wszystko na biwak i ruszyliśmy w las. Wy- 138 szliśmy na jakieś przedziwne wydmy, gdzie nie było, pomimo niedzieli, żywej duszy. Wariowaliśmy z Urwisem, paliliśmy ognisko, piekliśmy kiełbaski na patykach. Halina okazała się bardzo fajna. Mimo że co chwila zaśmiewaliśmy się, przeszywała mnie czasem ostrą szpilką okropna myśl, ale nie dawałam tego po sobie poznać. Wiedziałam, że muszę trzymać fason, że muszę zachowywać się, jakby to nie było ostatnie spotkanie. Przecież powiedział: "Chcę się z tobą pożegnać". Więc ostatnie. A ja często o tym zapominałam, tak było wesoło. Zapadł wczesny majowy wieczór i na niebie zaczęły pojawiać się gwiazdy. Wszystko jakby ucichło, ognisko dogasało, nawet Urwis zwinął się w kłębek i spał. Zaczęłam sobie wyobrażać swoje życie, siebie, jak żyję na wsi, bez tych wszystkich okropnych ludzi, bez tych mrów, tam gdzie jest czyste powietrze, gdzie jest błękitnie i zielono. Doję krowy, czytam wspaniałe książki, uprawiam ziemię, słucham cudownej muzyki i jeszcze nie wiadomo co! Bo czyż mogę wiedzieć, co będę robić, kiedy już będę wolna?! Naprawdę wolna! Jedno jest pewne, że będę robić, co chcę. Albo nic nie robić. W końcu może będę wiedziała, kim jestem. Bo ciągle tego nie wiem i to mnie dręczy. Gdy miałam cztery lata, pamiętam, jesień w parku... dreptałam po różnobarwnych liściach... chwytałam łapczywie te czerwienie, to złoto, ten ogień, tę rdzę, tę zieleń, a potem malowałam kredkami "burzę kwiatów na parapecie" i mama była dumna, że wyrosnę na wielką malarkę. "Drugą Boznańską" - mówiła. Albo pamiętam, jak nad morzem znalazłam zranionego ptaszka i nazwałam go Seweryn Krajewski, bo to był wtedy mój ulubiony piosenkarz. Wtedy chyba byłam jeszcze sobą. Ale potem różni ludzie, różne idee we mnie pchali. Czuję się więc jak nafaszerowany kapustą z grzybami naleśnik. A gdzie się podziało moje Ja? Gdzie się zgubiło? Popatrzyłam na Igora i Halinę i pomyślałam, że oni muszą się bardzo kochać. Chociaż wcale się do siebie nie czulili. Stanął mi przed oczami Krzysiek jak żywy i poczułam okropną zazdrość i ból. Oni są szczęśliwi, a ja nigdy nie będę. Pomyślałam, czy mama i tata też tak się kiedyś kochali. Przypomniały mi się fotografie z ich wycieczek: roześmiani, trzymają się za ręce, i na jednym nawet tata niesie mamę w ramionach, a ona tuli się do niego jak dziecko. Czy Igor i Halina kiedyś będą tak warczeć na siebie jak tata i mama? Przecież oni by w ogóle już nie chcieli na siebie spojrzeć, gdyby 139 nie ja. To może lepiej, że Krzysiek mnie nie chce? Nie będę miała okropnych rozczarowań. Zresztą po tym, co zrobił (a właściwie czego nie zrobił), ja też go już więcej nie chcę. Zrobiło mi się bardzo smutno i poszłam sobie na spacer na dalsze wydmy. Długo stałam i o niczym nie myślałam, tylko patrzyłam. Patrzyłam to nieodpowiednie słowo. Chłonęłam. Całą sobą. Było okropnie pięknie. Wydmy wyglądały jak prawdziwa pustynia. Bił blask od gwiazd i piasku. Miałam ochotę krzyczeć. Wszyscy ludzie i ich sprawy wydały mi się małe i błahe wobec majestatu tych gór piaskowych i nieba, który to majestat jakby wniknął we mnie i stał się moim majestatem. Wydało mi się, że jestem wodzem Siuksów w paradnym pióropuszu albo piękną księżniczką, córką króla, w batystowej, białej i zwiewnej, z koła krojonej, kreacji. Cały świat jest mój, a ja nim rządzę sprawiedliwie, panuje pokój i dobrobyt powszechny. Jestem na pewno dobrą księżniczką, kochającą ludzi. Moje życie jest piękne. I zapragnęłam jeszcze, żeby ktoś mnie pokochał, jakiś cudowny ktoś z innego kraju. Kiedyś przecież go poznam. I wtedy będę zdolna do wielkich rzeczy. Zapomniałam o tym, co się działo wokół. I fizycznie niemal czułam, że jestem tą istotą z marzeń, bo tak naprawdę liczy się tylko mój własny, wewnętrzny świat. I ogarnęło mnie jakieś przedziwne, niezwykłe uczucie: coś się we mnie zaczęło kotłować. Co to się tak we mnie kotłuje? Jest tak, jakby nie było mnie, a jednocześnie, jakbym była wszędzie. Jakbym wsiąkała w te wydmy, w niebo, w gwiazdy. Jakbym była tym wszystkim, w tym wszystkim, a jednocześnie ponad tym wszystkim, co istnieje. Jestem. Żyję. Coś we mnie rośnie, pulsuje. Chciałam krzyczeć z radości: Ja rosnę! Jestem wolna! Rosnę do nieba! I życie jest cudowne! Dlaczego nie krzyczę? - zadałam sama sobie pytanie. Czy dlatego, że niedaleko są Igor i Halina i boję się, że mogliby mnie wyśmiać? Dlaczego się boję? Czy oni nie są w stanie przeżyć tego samego? W tej samej wielkiej ciszy? Więc dlaczego się nie przyznać? Dlaczego bać się śmieszności? Dlaczego człowiek jest tak oddalony od drugiego człowieka? Dlaczego? Czyż nie jesteśmy sobie najbliżsi? Więc podejść do nich i powiedzieć im? Nie, jednak nie. Może gdyby Igor był sam. Dwojgu nie można tego powiedzieć! A może to jest specjalnie tak zrobione, że człowiek się wstydzi wyjawić swoją tajemnicę? I może miłość polega na odkrywaniu wzajemnym swoich tajemnic? Na takim porozumieniu? A skoro oni się 140 kochają, to może gdy podejdę do nich, poznam tę tajemnicę w ich twarzach? Nagle to niezwykłe uczucie opuściło mnie. Dlaczego? Tak nagle, jak przed chwilą przyszło. Zaczęłam myśleć trzeźwiej: Czy człowiek nieszczęśliwy nic już nie może z życia mieć? Może. Może zrobić wiele. Dla ludzkości. Tak. Jest lekarstwo na wszystkie nieszczęścia, na to, że nie będę nigdy osobiście szczęśliwa! Muszę żyć tak, żeby coś po mnie zostało. Żeby ci, co po mnie przyjdą, wiedzieli, że Ja istniałam. I postanowiłam twardo: muszę się przyczynić do zmiany tego świata. Dawno już o tym myślę, ale teraz dopiero się zdecydowałam na mur. Tak. Muszę zmienić świat. Może nawet po to jestem na świecie. To ważne. Bo po co miałabym żyć, gdyby nie było szansy na zmianę? Tak, ja zmienię świat. Na razie nie wiem, od czego zacząć. Ale wiem, że zamiast być hipisem - zmienię świat. Ostatecznie to bardziej pożyteczne. Mogłabym zmienić świat w sposób naukowy. Lecz nie, chodzi mi tu o praktykę raczej, niż o teorię. Zmienić... Ale jak? Jak? Jak! Zobaczyłam świat, w którym ludzi łączy nie język, ani narodowość, ani tym bardziej państwo, ale przekonania. Przychodzi sobie człowiek, mówi to, w co wierzy albo nie wierzy, i ci, którzy przyznają mu rację, idą za nim. Idą do dalekiej krainy i tam zamieszkują razem. A gdy ktoś z nich zmieni przekonania, będzie mógł odejść spokojnie i szukać dalej. Aż znajdzie. A ja czego będę szukać? Coraz częściej myślę, że będę JEGO szukać. Bo jeżeli ON jest - to muszę GO znaleźć. Nie wiem, jak długo trwało to moje myślenie. Może pół minuty, może minutę, może całą godzinę. I nagle poczułam, że ktoś jest przy mnie blisko. Obejrzałam się - Igor! A na dole, w lesie, Halina biegała z psem. Boże! Jak to pięknie wyglądało w świetle księżyca. - O czym tak myślisz? - zapytał Igor. - Powiedzieć? - Powiedz. - Ja... ja bym chciała zmienić ten świat - powiedziałam .o tym, o czym myślałam na początku, bo o tym, co na końcu, to nawet z Igorem wstydziłabym się mówić. - O, to dużo byś chciała. A jak? - Właśnie. Zupełnie nie wiem jak. Myślę i myślę, i nic nie mogę wymyślić. 141 - Może więc zacznij od zmieniania samej siebie i tych, co są ci najbliżsi: od przyjaciół, kolegów, mamy, taty, mnie... - I pana? Eee, to by za długo trwało. - Jak się robi coś ważnego, to musi trwać. - To pan też myśli, że to jest bardzo ważne? - Aha. I że będziemy sobie pomagać. - Jak? Przecież pan wyjeżdża z Warszawy. - Ale nie rezygnuję z naszej współpracy. - Jak to? - Będziemy do siebie pisać. Chcesz? - Pewnie, że chcę! - Bo wspólnie musimy się dobić swojego. Życie przed nami. - Pewnie. - To przestań beczeć. (Bo łzy mi, głupie, znów ciekły po policzkach.) - Kiedy strasznie mi się wszystko chaosi, a pana tutaj nie będzie. - To wiesz co? - Co? - Spróbuj to opisać. - Co? - Wszystko. - Wszystko? - Tak. Wszystko, co się ostatnio zdarzyło. I co aktualnie myślisz. To może być bardzo ciekawe. I być może wtedy przestanie ci się chaosie. Wiesz, moją metodą... - Wiem. Ale to by było strasznie długie. Dłuższe od najdłuższego wypracowania. - No to co? To napisz książkę. Zrobiło mi się strasznie głupio. Ja mam napisać książkę? Dlaczego on sobie ze mnie kpi? - Mówię poważnie - powiedział, jakby przejrzał na wylot moje myśli. - Ale kto to przeczyta? - O to się nie martw. Ja na pewno przeczytam. I Halina. - I Urwis. Zaśmieliśmy się oboje. I poczułam, że strasznie, ale to strasznie, go kocham. Wprost uwielbiam. - I wiesz - powiedział - napisz tak, żeby to nie była historia 142 w stylu "zabili go i uciekł", rozumiesz? Pisz więcej o tym, co się clział0 wewnątrz niż na zewnątrz, kojarzysz? Miałaś przecież bardzo dużo przeżyć w tym roku. - Kojarzę. Mam zrobić wielkie porządki. - Aha! I pamiętaj. Zawsze to pamiętaj: wierzę w Ciebie! W Ciebie dużą literą. Kupiłam gruby brulion i siedzę nad nim już trzeci tydzień jak głupia. Ja mam napisać książkę?! Ciągle nie mogę się z tą myślą oswoić. I znów rozmawiam sama ze sobą (bo Igora dawno w szkole już nie ma): - Niektórzy piszą wiersze albo takie wypowiedzi mniej lub bardziej mądre o życiu. A ja chcę opisać wszystko. Tak jak było. Bohaterką mojej opowieści będzie dziewczyna. Musi koniecznie być współczesna. Mieć milion problemów. Od czasu do czasu może być niezadowolona z życia, ale potem powinno jej to przejść i koniecznie musi się wszystko dobrze skończyć. Więc jaka będzie ta moja książka? Książki dzielą się na te, o których się mówi "eee, chała" i na te, co do których wszyscy zgodnie twierdzą: "pełna kultura". Chciałabym oczywiście, żeby o mojej książce klasa powiedziała to drugie... Jest bardzo ważne, co by powiedziała moja klasa, ponieważ, z wyjątkiem Igora, najbardziej interesują mnie opinie osób w tym samym wieku co i ja. Czy potrafię jednak napisać tak, żeby zadowolić całą klasę? Wątpię. Byłabym zarozumiała twierdząc, że potrafię ciekawie wszystko opisać. Pewnie w ogóle niczego opisać nie będę umiała. Skoro teraz męczę się, męczę i nawet nie wiem, jak zacząć? A zacząć jakoś trzeba. Od jakiegoś momentu. Albo od zdania, w którym jest jakiś punkt wyjścia. Jakaś myśl. Albo obraz. Może tak zacznę: "Wzięłam głęboki wdech, przez chwilę wstrzymałam powietrze, a potem jednym długim dmuchem zgasiłam trzynaście świeczek...". Warszawa, sierpień 1977 Książki z serii Wokół nas można zamówić w Księgarni Wysyłkowej Wydawnictwa Siedmioróg. Każdy, kto złoży zamówienie, otrzyma dodatkowo bezpłatny katalog księgarni oraz informację o możliwości zakupu książek z innych serii wydawniczych. FORMULARZ ZAMÓWIENIA na książki z serii WOKÓŁ NAS Autor Tytuł str. cena ilość Adam Bahdaj Telemach w dżinsach 191 5.40 Krystyna Berwińska Ach, ta fatalna 13! 144 5.50 Krystyna Berwińska Con Amore 136 5.30 Krystyna Boglar Supergigant z motylem 143 5.50 Maria Borowa Dominika znaczy niedziela 168 5.70 Zofia Chądzyńska Przez ciebie, Drabie! 152 5.30 S. Kowalewski A jeśli powiem nie? 88 4.60 S. Kowalewski Czarne okna 126 5.20 S. Kowalewski Nie ma ceny na miód... 128 5.00 Maria Kruger Odpowiednia dziewczyna 160 5.50 Maria Kruger Po prostu Lucynka P. 151 5.50 Maria Kruger Szkoła narzeczonych 159 5.50 A. Lewańska Sonata dla Natalii 79 4.80 A. Minkowski Szaleństwo Majki Skowron 175 5.70 A. Minkowski Zakładnik szaleńca 156 5.20 A. Minkowski Ząb Napoleona 150 5.30 Ewa Nowacka Dzień, rioc i pora niczyja 144 5.20 Ewa Nowacka Emilia z kwiatem lilii leśnej 127 4.80 Ewa Nowacka Może nie, może tak 168 5.70 Ewa Przybylska Dotyk motyla 150 5.30 Ewa Przybylska Ptasi instynkt 142 5.20 Krystyna Siesicka Beethoven i dżinsy 111 4.60 Krystyna Siesicka Chwileczkę, Walerio... 126 4.80 Krystyna Siesicka Ludzie jak wiatr 120 4.60 Krystyna Siesicka Moja droga Aleksandro 84 4.60 Krystyna Siesicka Obok mnie 112 4.60 Krystyna Siesicka Przez dziurkę od klucza 160 5.70 Oferta cenowa ważna do 15 grudnia 1995 r. [X] Zamawiam zaznaczone na formularzu pozycje i zobowiązuję się za nie zapłacić według widniejących na formularzu cen oraz opłacić koszty przesyłki. Imię i nazwisko................................... Ulica........................................... Miejscowość Podpis namawiającego i