Ellen Weiss, Mel Friedman Bella i wyścigi Tytuł oryginału: Nobody's Dog Okładka i ilustracje: Kasia Kołodziej Przekład: Mira Weber Redaktor: Danuta Sadkowska (c) by Ellen Weiss and Mel Friedman (c) by Random House, Inc. (c) for the Polish edition by Siedmioróg, 2004 This translation is published by arrangement with Random House, Inc ISBN 83-7254-559-6 Wydawnictwo Siedmioróg ul. Krakowska 90, 50-427 Wrocław Księgarnia wysyłkowa Wydawnictwa Siedmioróg www.siedmiorog.pl Wrocław 2004 DRUKARNIA TRIADA 52-016 Wrocław, ul. Czechowicka 9, tel. (71) 342 76 85, fax (71) 342 76 96 I Po raz pierwszy zobaczyłam Bellę, kiedy w pewne środowe popołudnie wybrałyśmy się wszystkie cztery: Eliza Spain, Lisa Ho, Abby Goodman i ja, Molly Penrose, członkinie Klubu Ratowników Zwierząt, na przedświąteczne zakupy do sklepu pana Slattery'ego. Lubiłyśmy ten sklepik pełen miłych drobiazgów, takich jak kolorowe świece, gliniane dzbanuszki czy ozdobne pojemniczki z pachnącym suszem. Chciałam kupić prezenty dla mamy i siostry, no i rozejrzeć się za czymś dla Elizy, Lisy i Molly. Był początek grudnia, na dworze panował ziąb, spotęgowany przez wiejący znad oceanu lodowaty wiatr. Śnieg nie spadł jeszcze, lecz pożółkłe trawy pokrywała już gruba warstwa szronu. Musiałyśmy pozasłaniać szalikami nosy, żeby nam nie poodpadały z zimna. - Wymyśliłaś już jakiś prezent dla mamy? - spytała Elizę Abby, odgarniając z twarzy pasmo włosów, targanych przez wiatr. Abby ma wspaniałe włosy o oryginalnym rudoblond 7 odcieniu, jakiego u nikogo innego nie widziałam. W ogóle jest bardzo ładna i z powodzeniem mogłaby występować jako modelka, co zfesz4 czasem robi, jeśli znajdzie wolną chwilę między treningiem gimnastycznym a jazdą konną. - Chyba kupię jeJ którąś z tych chustek z kolorowego batiku. Ma już czerwony... - Dziewczyny! - wtrąciła się nagle Lisa. - ...kapelusz - ciągnęła Eliza - więc może... - Do was mówię! - krzyknęła znowu Lisa. To dokładnie w jej stylu. Jest tak impulsywna, że zawsze przerywa innym w pół słowa, gdy sama chce coś powiedzieć. - Spójrzcie tam! Wyciągnęła palec w kierunku dużego pustego placu po prawej stronie ulicy. Straszyły na nim kępy uschniętych krzaków, rozbite butelki i deski z wystającymi gwoździami. Właśnie w tej chwili przemknął przez plac jakiś cień. - Co to było: sarna, jeleń? - zastanawiała się Abby. - Wątpię - odparłam. - Teraz już ich tu nie ma. Kiedyś, szperając po półkach w bibliotece, znalazłam książkę o historii naszego Dormouth i wyczytałam w niej, że niegdyś w okolicach wybrzeża stanu Massachusetts można było spotkać liczne stada płowej zwierzyny, ale do dziś nie został tu po nich żaden ślad. 8 Zbliżyłyśmy się do placu niezwykle ostrożnie, by nie wystraszyć nieznanego stworzenia, czymkolwiek ono było. - Tam - wskazała Lisa na kępę krzaków. - Wydaje mi się, że to pies - powiedziała Eliza, czarnulka o kręconych włosach, które postrzępioną chmurką otaczały jej twarz. Eliza to specjalistka od zabłąkanych psów. Jej mama jest weterynarzem, a ona sama szaleje za zwierzętami. Tak naprawdę właśnie Elizie zawdzięczamy powstanie Klubu Ratowników Zwierząt. - Jesteś pewna? - spytała Abby. - Tak szybko się poruszał... Eliza zbliżała się do placu, dając nam znaki, byśmy cichutko szły za nią. - Chodź tu, maleńki - powiedziała miękko. Cmoknęła zachęcająco, by ośmielić zwierzę. - Złapię go - zaproponowała Lisa i zaczęła biec w kierunku krzaków. - Poczekaj - powstrzymała ją Eliza. - Wystraszysz psa na dobre. Sam musi do nas podejść. Czekałyśmy, wstrzymując oddech. - Już dobrze, pieseczku, możesz wyjść. Nie bój się -przemawiała ciepłym głosem Eliza. Pomaleńku z kępy krzaków wychynął długi, wąski pysk, a potem ujrzałyśmy całą sylwetkę zwierzęcia. 9 Eliza trafnie je rozpoznała - to był pies. Maścią przypominał sarnę, tylko jego sierść miała nieco jaśniejszy odcień. Ostrożnie wyszedł na środek placu, ale nie zbliżał się do nas. - O Boże - szepnęła Eliza. - To przecież greyhound. Kucnęła i wyciągnęła rękę. - Chodź do mnie, skarbie, niech ci się przyjrzę. Pies był duży, ale wyglądał krucho i delikatnie. Miał małe, załamane do tyłu uszy, głęboką klatkę piersiową i długie, cienkie łapy. Był bardzo chudy. Eliza pogrzebała w kieszeni, ale niczego nie znalazła. - Może któraś z was ma coś do jedzenia? - spytała szeptem. Miałam paczkę serowo-orzechowych krakersów. Sięgnęłam po nią i rozerwałam celofanowe opakowanie. Krakersy były trochę pokruszone, ale miałam nadzieję, że psu nie zrobi to różnicy. Wręczyłam je Elizie. - No chodź - powiedziała do przybłędy. - Na pewno jesteś głodny. Zobacz, jakie to dobre ciasteczka. Pies zaczął wywąchiwać dolatujący już widocznie do niego apetyczny zapach. Ostrożnie ruszył w kierunku Elizy, zręcznie omijając potłuczone szkło. - To suka! - zawołała Eliza. - No chodź, maleńka. Greyhound podszedł do niej i delikatnie wyjął krakersa z odzianej w rękawiczkę dłoni. Miał piękne, ciemne oczy, a na czole białe znamię w kształcie gwiazdki. 10 - Jaka ona łagodna - zauważyła Eliza. - Spójrz, trzęsie się - powiedziałam. - Biedna sunia - użaliła się moja przyjaciółka. Wyciągnęła rękę, by suka mogła ją powąchać. Potem wolnymi ruchami pogłaskała zwierzę po brązowej sierści. W odpowiedzi suka nieśmiało zamerdała ogonem. - Takie słodkie stworzenie - rozczuliła się Abby. - Dlaczego wałęsa się tu samotnie? Eliza sprawdziła, czy pies ma obrożę. Nie miał. - Nigdy przedtem jej tu nie widziałam. Musiała się przybłąkać. - Podniosła psią łapę i obejrzała ją uważnie. -Z całą pewnością przybłęda - stwierdziła. - Ma zupełnie pozdzierane opuszki. Musiała do kogoś należeć, bo wcale się nas nie boi. Suka przestała się trząść i merdała ogonem. Była wyraźnie zadowolona, że ją głaszczemy i przytulamy. - Słodka kruszyna - powtórzyła Abby. - Nie możemy jej tu zostawić. Jeszcze wpadnie pod samochód. Eliza rozejrzała się, czy przypadkiem na horyzoncie nie pojawił się właściciel psa. Jednakże po pustej ulicy frunęła jedynie papierowa torba. - Musimy ją zabrać ze sobą i odnaleźć jej pana - zdecydowała w końcu. - Doskonale! - Lisa klasnęła w dłonie. - Poszukamy kawałka sznurka i zaprowadzimy ją do twego domu. 11 - Hola, hola - zaprotestowała Eliza. - Wiem, że jestem psią niańką i przygarniam wszystkie przybłędy, ale jej wziąć nie mogę. Tata kategorycznie zapowiedział, że na razie wystarczy zabłąkanych psów w naszym domu. Mamy już trzy. Archie jest ostatnim, na jakiego się zgodził. Pokiwałyśmy ze zrozumieniem głowami. Ostatni przybłęda, któremu dano na imię Archie, okazał się niezwykle uciążliwym lokatorem. Miał na swym koncie zniszczone meble, pogryzione buty, uwielbiał też grzebać w wiadrze i rozsypywać śmieci. Pozostałe psy Elizy, Olbrzym i Maluch, zachowywały się przyzwoicie, Archie jednak był gorszy niż siedem nieszczęść, nawet dla kogoś, kto przepada za psami. Popatrzyłam na sukę. Wydawała się taka słodka i łagodna. - Może ja... - zaczęłam i szybko zamilkłam. - Lisa, dlaczego ty jej nie weźmiesz? - spytała Eliza. - Nie mogę - jęknęła. - Po aferze z Gumbem rodzina chybaby mnie zabiła, gdybym przyprowadziła do domu jakieś zwierzę. W każdym razie nieprędko pozwolą mi to zrobić. Gumbo był dwuletnim, znającym język migowy szympansem, który kilka miesięcy temu wprowadził kompletny chaos do domu państwa Ho. Przechowanie go poza ogrodem zoologicznym, zanim trafił do ośrodka dla małp, 12 okazało się nie lada wyzwaniem dla Klubu Ratowników Zwierząt. - Słuchajcie, mogłabym... - zaczęłam znowu, ale Eliza już zwracała się do Abby. -A ty? - Nie ma szans. Pamiętacie, co przeszłam, zanim tata pozwolił mi zatrzymać Pegaza? Abby i jej tata praktycznie stanęli na wojennej ścieżce z powodu małego konika, którego nasza przyjaciółka pokochała ponad wszystko na świecie i postanowiła przygarnąć. - No dobrze - rzekła Eliza i zmarszczyła brwi. - A jakie ty masz możliwości, Molly? - spytała pełnym zwątpienia głosem. Ogarnęła mnie irytacja. Dlaczego o mnie zawsze myślą na końcu? Zapragnęłam krzyknąć z całych sił: Słuchajcie, ja też kocham zwierzęta! Wiedziałam jednak, że Eliza nie chciała mnie zranić, więc odparłam spokojnie: - Oczywiście, że ją wezmę. - Naprawdę? - Lisa nie posiadała się ze zdumienia. Podobnie zresztą jak Abby i Eliza. Znowu poczułam przypływ irytacji. Czasami ogarniały mnie wątpliwości, czy nie jestem im potrzebna w Klubie tylko do prowadzenia notatek i zbierania materiałów. Oczywiście bardzo lubię szperać po bibliotekach. Lubię jednak również tulić psy czy koty. - A co w tym dziwnego? - spytałam z lekkim rozdraż- 13 nieniem. - Musimy tylko spytać moją mamę, czy zgodzi się na psa w domu. Nachyliłam się, by podrapać greyhounda za uszami. Udawałam, że nic się nie stało, choć było mi trochę niemiło. - No to wspaniale! - zawołała Eliza. - Patrzcie, znalazłam coś, czego możemy użyć zamiast smyczy - powiedziała Abby, podnosząc z ziemi długą, czerwoną wstążkę. - Nie jest taka brudna. Nadaje się? Obejrzałyśmy ją i uznałyśmy, że może być, skoro nie mamy nic innego. - No, malutka - szepnęła miękko Eliza, tuląc do siebie psa. Greyhound nieco zesztywniał, lecz po chwili odprężył się w ramionach Elizy. - Postój przez chwilę spokojnie. Abby okręciła wstążkę wokół szyi psa. - Nie za ciasno - pouczyła ją Lisa. Abby spojrzała na nią koso. - Chciałam ci tylko pomóc - tłumaczyła się. - Całkiem nieźle - powiedziałam, gdy Eliza wręczyła mi zaimprowizowaną smycz. Miała około pół metra długości, co wystarczyło, by trzymać psa. Wyglądało na to, że pętla na karku mu nie przeszkadza. - Ruszajmy. - Zakupy przełożymy chyba na inny dzień - westchnęła Abby, rzucając tęskne spojrzenie na ulicę, przy której znajdował się sklepik pana Slattery'ego. 14 Rozradowana suka dreptała obok nas. Na szczęście nie ciągnęła zbyt mocno swej prowizorycznej smyczy, gdyż wstążka z pewnością by pękła. Nim otworzyłam drzwi, pogłaskałam moją podopieczną po aksamitnym łebku. - Bądź miła dla mamy - szepnęłam jej do ucha i weszły-śmy do domu. - Mamusiu, jesteśmy! - oznajmiłam głośno. - Czemu tak wcześnie? - odkrzyknęła mama z piwnicy, gdzie robiła pranie. - Zdarzyło się coś niespodziewanego - powiedziałam. - Słucham? Co powiedziałaś? - Przyjdź lepiej na górę! - zawołałam, podnosząc nieco głos. Usłyszałam kroki mamy na schodach. Kiedy się pojawiła w holu, zauważyła moje przyjaciółki. - Witajcie, dziewczęta - pozdrowiła je z lekkim zdziwieniem. - Nie spodziewałam się całej czwórki. Spojrzenie mamy powędrowało w dół. - Na Boga! A co my tu mamy? Przestąpiłam z nogi na nogę. - No, tego... psa - odparłam zmieszana. - Tyle to widzę. Podeszła do suczki i dała jej dłoń do powąchania. Zwierzę wdzięcznie pomerdało ogonem. 15 - Dobry pies - powiedziała mama. Pogłaskała sukę po głowie. - Co tu porabiasz, mała? Greyhound wyciągnął się u jej stóp. - Znalazłyśmy ją. Biegała sama po tym pustym placu za rogiem - wyjaśniłam. - Do kogo należy? - spytała mama. - Nie wiadomo. Przybłąkała się - odparła Eliza. - Mamusiu, czy mogłybyśmy ją zatrzymać, nim znajdzie się właściciel? - zaczęłam błagać. -Jest taka miła, spokojna, nie gryzie... - A jeśli właściciel się nie znajdzie, to co wtedy? O tym nie pomyślałam. - Nie wiem - przyznałam szczerze. - Klub Ratowników Zwierząt pospieszy z pomocą. Przyrzekamy - zadeklarowała Eliza. - Dobrze - odparła mama z westchnieniem. - Będziemy się martwić, jak przyjdzie pora. Myślę, że damy sobie radę. Zaczęłyśmy podskakiwać z radości i ściskać jedna drugą. Suka polizała mamę po ręce. - Ale żeby nie było wątpliwości: ty za nią odpowiadasz, Molly - głos mamy przedarł się przez wrzawę. - Nie chcę wieczorem słyszeć, że zapomniałaś wyprowadzić psa na spacer. - Zajmę się wszystkim, obiecuję - powiedziałam. Usłyszałam tupot nóg na schodach. To moja mała siost- 16 rzyczka przybiegła na dół ze swego pokoju. Bethany ma sześć lat i jest bardzo rozgarniętym dzieckiem. Czasami chyba aż za bardzo. - Pies! - wrzasnęła. - Greyhound! Czyj on jest? - Nie wiemy. Przybłąkał się - odparła Lisa. - Zostaje u nas - wyjaśniłam. Bethany z entuzjazmem rzuciła się w stronę greyhoun-da, krzycząc z radości, ale mama przytrzymała ją za ramię. - Zapamiętaj, że nim zaczniesz obściskiwać nieznanego psa, musisz mu najpierw dać dłoń do powąchania - pouczyła małą. - Wiem - Bethany wyciągnęła rękę, którą suka polizała delikatnie. - Po prostu o tym zapomniałam. Ona wygląda łagodnie, pewnie nie skrzywdziłaby nawet muchy. Moja siostra powiedziała prawdę. Suka miała najsympatyczniejszy pysk, jaki kiedykolwiek widziałam u zwierzęcia. Gdyby można o psie powiedzieć, że wygląda uprzejmie, to określenie bardzo by do niej pasowało. Kiedy patrzyłam jej w oczy, robiło mi się ciepło na sercu. - Jesteś taka milutka - mówiła Bethany. - Mamusiu, naprawdę zostanie z nami? - Tylko do czasu, nim znajdziemy jej właściciela - odparła stanowczo mama. Poklepała psa. -Jest urocza, prawda? Nim znajdziemy jej właściciela... dźwięczały mi w uszach słowa mamy. Nagle zrozumiałam coś, co ukrywałam głę- Vo *"* Sl V j&/ boko w podświadomości, odkąd zgodziłam się zaopiekować zabłąkaną suką. Chciałam zatrzymać ją na zawsze. Ł Powtarzałam sobie, że jestem niemądra. Przecież grey-hound ma właściciela i moim obowiązkiem jako członka Klubu Ratowników Zwierząt jest go odnaleźć. Bardzo się starałam wybić sobie z głowy pomysł zatrzymania suki w naszym domu. -Jak będziemy na nią wołać? - spytała Abby - Musimy wymyślić jakieś imię, nawet jeśli naprawdę nazywa się inaczej. - Jest taka ładna - powiedziałam. - Wobec tego nazwijmy ją Bella - zaproponowała moja siostra. - Po francusku belle znaczy piękna. Naprawdę nie mam pojęcia, skąd ona wie takie rzeczy. - Wspaniały pomysł. "Bella" brzmi znakomicie - zawołała Lisa. Przyznałyśmy jej rację. - Bella z pewnością jest głodna i spragniona - zauważyła moja mama. - Skoczcie do sklepu po psie jedzenie i porządną smycz, a ja tymczasem dam jej miskę wody. 19 Po drodze obmyśliłyśmy plan działania. Prawdę mówiąc, zrobiła to Eliza. Miała duże doświadczenie z psimi przybłędami i dokładnie wiedziała, od czego należy zacząć. - Po pierwsze, zadzwonimy do schroniska dla zwierząt i spytamy panią Washington, czy ktoś nie zgłosił faktu zaginięcia greyhounda. - Tak jest - powiedziałam. - Po drugie, rozwiesimy plakaty w naszej okolicy. - Doskonale. - Po trzecie, za dzień lub dwa, jeśli nikt się nie zgłosi po zgubę, damy ogłoszenia do prasy. - Czy mamy na to w kasie jakieś pieniądze? - spytałam. Lisa i Abby popatrzyły jedna na drugą. Pełniły funkcję skarbniczek Klubu Ratowników Zwierząt, ale dość rzadko zaglądały do książki rachunkowej. - Nie jestem pewna - przyznała bezradnie Lisa. - Wydaje mi się, że mamy około trzydziestu dolarów -powiedziała Abby. Miesiąc temu postanowiłyśmy gromadzić składki na pokrycie nagłych wydatków. Kiedy potrzebowałyśmy większej sumy pieniędzy, organizowałyśmy różne akcje, na przykład sprzedaż własnych wypieków. - Trzydzieści dolarów powinno wystarczyć - uznała Eliza. Kupiłyśmy kilka puszek z psią karmą, czerwoną smycz i obrożę. Potem wróciłyśmy do domu, by napisać ogłoszenia. 20 Mama smażyła w kuchni jajecznicę. Bella cierpliwie czekała, wyciągnięta u jej stóp, i uważnym spojrzeniem śledziła każdy ruch mamy. Bethany siedziała na podłodze obok Belli. - Ten pies był naprawdę głodny i śmiertelnie spragniony - oznajmiła mama. - Zdążył połknąć całą miskę ryżu z kurczakiem i wypić duszkiem ze dwa litry wody. - Na razie nie powinnyśmy jej więcej karmić, bo może się rozchorować - powiedziała Eliza. Popatrzyłam z żalem na wystające żebra Belli. - Szkoda, że nie możemy pozwolić jej zjeść wszystkiego, co właśnie kupiłyśmy - stwierdziłam. - Nie przejmuj się. Zobaczysz, że szybko przybierze na wadze - pocieszyła mnie Eliza. Jako córka weterynarza wiedziała, co mówi. Bella dostała jajecznicę i zaczęła ją pałaszować, a my roz-siadłyśmy się wokół stołu i rozłożyłyśmy na blacie papier i flamastry. - Proponuję od razu wypisać plik ogłoszeń - powiedziała Lisa. - Szukanie kserokopiarki zajmie nam za dużo czasu. - Moim zdaniem wystarczy, jeśli każda z nas napisze po pięć - stwierdziłam. Zajęłyśmy się pracą. ZNALEZIONO, napisałam u góry. Niżej, również wielkimi literami, GREYHOUNDA JASNOBRĄZOWEJ MAŚ- 21 a Z BIAŁYM ZNAMIENIEM W KSZTAŁCIE GWIAZDKI NA CZOLE. U dołu podałam swoje nazwisko i numer telefonu. W tym czasie Lisa naszkicowała piękny portret Belli. - Wspaniale ci to wyszło. Szkoda, że nie umiem rysować tak ładnie jak ty - powiedziałam z nutką zazdrości w głosie. - Szkoda, że ja nie umiem pisać! - zawołała Abby, demonstrując nam swoje dzieło. U góry strony widniało czarno na białym: ZNALEŹONO. - Ciekawa ortografia - zauważyła złośliwie Eliza. Rzadko jej się to zdarzało. Abby radośnie wyszczerzyła zęby i sięgnęła po czysty kawałek papieru. Po mniej więcej półgodzinie skończyłyśmy robotę. Gotowe plakaty czekały, by je porozwieszać. Eliza zatelefonowała do pani Washington. Nikt nie zgłosił zaginięcia greyhounda. - To niedobry znak - powiedziała Eliza. - Zazwyczaj właściciel poszukujący psa dzwoni najpierw do schroniska. - Może Bella mieszkała daleko stąd - podsunęłam. - Niewykluczone. - Jeśli nikt nie zareaguje na ogłoszenia, powinnyśmy zamieścić anons w naszym lokalnym "Kurierze" i być może również w dziennikach bostońskich - powiedziała Lisa. - To dobry pomysł - przyznała Abby. 22 - Na razie, nim zrobi się ciemno, rozwieśmy jednak plakaty - zaproponowałam. - Możemy wziąć ze sobą Bellę. Wyjęłam z szuflady taśmę klejącą i pudełko pluskiewek. Nałożyłam Belli nową obrożę, przypięłam do niej smycz i ruszyłyśmy do miasta. Umieściłyśmy plakaty, gdzie się tylko dało: w supermarkecie, na przystankach autobusowych, szybach wystawowych różnych sklepów. Jeden przyczepiłyśmy na tablicy ogłoszeń w klubie młodzieżowym i jeden na drzwiach lecznicy mamy Elizy. Poszłyśmy nawet do miejscowej przychodni pediatrycznej, gdzie również zostawiłyśmy informację o zabłąkanym psie. Mniej więcej po godzinie nie został nam już żaden plakat. -Jeśli właściciele Belli mieszkają w tych okolicach, z pewnością odzyskają swego psa - powiedziała Eliza. Bella drżała trochę z zimna, więc poszłyśmy prosto do domu. Zbliżała się pora kolacji. Moje przyjaciółki z ociąganiem pożegnały się z psem i wróciły każda do siebie. Pierwszy wspólny wieczór z Bella minął bezkonfliktowo. W przeciwieństwie do psów Elizy nie żebrała o resztki jedzenia, coś jej tam jednak wsunęłam do pyska. Zwinęła się w kłębek pod stołem i położyła łeb na moich stopach. Znowu opanowało mnie pragnienie, by została u nas na zawsze, ale starałam się pozbyć tych myśli. Powtarzałam sobie, że właściciel Belli martwi się teraz jej losem, a ona tęskni za domem. 23 Moja mama była zdziwiona, że choć Bella sprawia wrażenie dobrze ułożonej, nie zna podstawowych komend, jakie wydaje się psom. Wraz z Bethany przez około pół godziny uczyłam ją, co znaczy "leżeć" i "powstań". Szybko zrozumiała, o co chodzi, i chętnie wykonywała polecenia. Najdziwniejsze jednak, że za nic na świecie nie chciała usiąść. Mogłyśmy powtarzać: "siad", a ona jakby w ogóle nie słyszała. Kiedy po wieczornym spacerze zabrałam się do odrabiania pracy domowej, Bella położyła się obok mych stóp. Byłyśmy razem, aż nadeszła pora snu. Zachęciłam Bellę, by wskoczyła na łóżko i umościła się w nogach, na starej, zniszczonej kołdrze, którą mama przeznaczyła specjalnie dla niej. Początkowo nie ośmielała się wejść, ale kiedy już się znalazła na łóżku, przespała tam całą noc. Spodziewałam się raczej, że będzie skakać i wiercić się nerwowo, bo znajdowała się przecież w obcym domu, a tymczasem ona zachowywała się nadzwyczaj spokojnie. Następnego ranka przed pójściem do szkoły wyprowadziłam Bellę na spacer, a potem się z nią pożegnałam. Wodziła za mną tęsknym spojrzeniem, kiedy ruszyłam do drzwi. Przykro mi było, że zostawiam ją samą na pół dnia, ale nic nie mogłam na to poradzić. Abby i Eliza już czekały na mnie w holu. Lisa wpadła do szkoły zdyszana, podobnie jak ja. 24 - Czy ktoś dzwonił do ciebie w sprawie psa? - spytała Eliza z nadzieją. - Nie - odparłam. - Psiakość! - zaklęła Eliza. -Jeśli i dziś po południu nikt się nie odezwie, powinnyśmy zrealizować następny punkt programu i dać ogłoszenia do gazet - przypomniała Lisa. - Zgoda - powiedziała Eliza. - Molly, zadzwonię do ciebie o wpół do piątej. Jeśli do tej godziny nikt się nie zgłosi po Bellę, zajmę się ogłoszeniami. Od razu zatelefonuję do działu zleceń i może zdążą zamieścić nasz anons w jutrzejszych dziennikach. Szkolny dzwonek oznajmił początek lekcji. Z radością brałam udział w zajęciach, bo właśnie przerabialiśmy materiał dotyczący starożytnej Grecji. Naprawdę mnie to interesuje. Chyba jestem jedyną uczennicą, która szczerze lubi szkołę, bo po prostu bardzo lubię się uczyć. Większość kolegów uważa mnie z tego powodu za wariatkę. Po lekcjach pognałam do domu, by przesłuchać automatyczną sekretarkę. Nie było żadnej wiadomości od właściciela greyhounda. Bella wyraźnie ucieszyła się na mój widok. Kręciła się w kółko i merdała ogonem. Wyprowadziłam ją na krótki spacer, by na zbyt długo nie oddalać się od telefonu. Ktoś mógł się w końcu odezwać. Nic takiego nie nastąpiło. Przekazałam tę informację 25 Elizie, gdy zgodnie z umową zadzwoniła o wpół do piątej. W tej sytuacji postanowiłyśmy zrealizować trzeci punkt planu i zamieścić ogłoszenia w prasie. Uznałyśmy, że zajmie się tym Eliza. Zatelefonuje do gazety w Dormouth i do paru dzienników bostońskich. Poda numer karty kredytowej swojej mamy, której z klubowych pieniędzy zwrócimy należność za rozmowę. - Masz ochotę wpaść wieczorem do mnie? - spytała Eliza. - Mogłybyśmy wspólnie pooglądać telewizję. - Wiesz, chyba lepiej zostanę w domu - odparłam, -Bella była przez cały dzień sama i teraz chciałabym jej dotrzymać towarzystwa. - W porządku. Zobaczymy się jutro w szkole. Może po ukazaniu się ogłoszeń w gazetach ktoś się w końcu odezwie. - Będę trzymała kciuki. Spędziłyśmy kolejny miły wieczór z Bella. Mama, Betha-ny i ja rozsiadłyśmy się w bawialni, każda ze swoją książką. Mama jest bibliotekarką w szkole średniej w Dormouth i odkąd pamiętam, zawsze tworzyłyśmy rodzinę zagorzałych czytelniczek. Cóż za cudowne uczucie: leżeć na sofie z Bella grzejącą stopy i słuchać szelestu przewracanych kartek. Suka chyba zadomowiła się u nas nieco, gdyż nie była już taka aż do przesady posłuszna. Odruchowo pieściłam ją, czytając 26 książkę. Potem odłożyłam lekturę na bok i podrapałam Bellę za uszami. Zadowolona przewróciła się na grzbiet i zachęcała, by klepać ją po brzuchu. Bethany skręcała się ze śmiechu na widok miny, jaką zrobiło uszczęśliwione zwierzę. W nocy nasłuchiwałam spokojnego oddechu Belli. Coraz bardziej przywiązywałam się do myśli, że już zawsze będzie blisko mnie. Miałam cichą nadzieję, że jej właściciele nie zadzwonią do nas, mimo iż zdawałam sobie sprawę, że moja podopieczna na pewno strasznie tęskni za swoim prawdziwym domem. Wiedziałam też, że gdzieś tam daleko jest ktoś, kto ją kocha i usycha z tęsknoty za nią. Następnego ranka jeszcze trudniej niż poprzednio przyszło mi zostawić Bellę samą w domu. Stała przy drzwiach, gdy wychodziłyśmy do szkoły, i wyglądała tak żałośnie. Ogon i uszy zwisały jej smętnie. - Wrócę natychmiast po lekcjach - przyrzekłam, tuląc się do niej po raz ostatni. Bethany zafundowała jej niedźwiedzi uścisk i głośny cmok w czubek łba. - Do widzenia, najpiękniejsza z pięknych - pożegnała Bellę. W drodze do szkoły wstąpiłam do sklepu ze słodyczami na ulicy Neptuna i kupiłam "Kurier" oraz kilka bostońskich dzienników. Jeden z nich wręczyłam siostrze i, idąc, przebiegałyśmy wzrokiem drobne ogłoszenia. 27 - Mam! - zawołała Bethany. - W środę po południu znaleziono sukę rasy greyhound z białym znamieniem w kształcie gwiazdki na czole. Jest numer naszego telefonu. Molly, uważaj! - ostrzegła mnie, zerkając znad płachty dziennika. W ostatniej chwili odskoczyłam od skrzynki pocztowej, w którą właśnie zamierzałam uderzyć głową. - W "Kurierze" jest ogłoszenie identycznej treści - powiedziałam. - Eliza świetnie się spisała - pochwaliła moją przyjaciółkę Bethany. - Jak zwykle - dodałam. Pożegnałam siostrę przed wejściem do zerówki i poszłam w kierunku mojej szkoły. Abby i Eliza już tam były, pochylone nad rozłożonymi gazetami. Lisa, oczywiście, znowu się spóźniała. Robiła to codziennie. Spontanicznie rzuciłam się ku Elizie i wyściskałam ją z całych sił. - Zadziałało! - zawołałam nieco zbyt głośno. - Prasa to potęga - skomentowała Eliza. - Ciekawe tylko, czy ktoś odpowie na anons. Lisa wpadła do szkoły jak burza wraz z ostatnim dzwonkiem. - Dziewczyny, pokażcie! - krzyknęła, wyrywając gazetę z rąk Elizy. - Co sądzicie o tym, by dzisiejsze popołudnie spędzić 28 u mnie w domu? - spytałam. - Dobrze by było, gdybyśmy wszystkie poznały właściciela Belli, o ile się oczywiście odezwie. - Fantastycznie! - ucieszyła się Abby. Ponieważ był piątek, nie musiałyśmy odrabiać żadnych lekcji na następny dzień. Będziemy mogły się rozsiąść dokoła i pogryzać precelki. Nawet gdyby nikt nie zadzwonił, i tak miło spędzimy razem czas. Po ostatniej lekcji spotkałyśmy się w tym samym miejscu w holu i szybko ruszyłyśmy do mojego domu. Było zimno i para leciała nam z ust. Lisa przez cały czas opowiadała o chłopaku, który nazywa się Andy Karloff i siedzi w ławce tuż przed nią. Podkochuje się w nim trochę. Prawdziwie gorącym uczuciem darzy jednak starszego brata Elizy, Pete'a, który gra na bębnach. Kiedy wkładałam klucz do zamka, usłyszałam, że w mieszkaniu dzwoni telefon. I oczywiście jak zwykle, gdy się spieszyłam, klucz nie chciał się przekręcić. W końcu jakoś udało mi się otworzyć drzwi i pobiegłam do aparatu. Podniosłam słuchawkę, w chwili gdy włączyła się już automatyczna sekretarka. - Halo! - wrzasnęłam, usiłując przekrzyczeć nagrany na taśmie głos mamy. - Proszę chwilę zaczekać, dobrze? Bella podbiegła do mnie, wymachując radośnie ogonem. Kiedy zabrzmiał sygnał kończący nagraną informację, 29 ponownie odezwałam się do słuchawki. Odruchowo sięgnęłam do wyłącznika sekretarki, by ją wyciszyć, gdyż w przeciwnym razie rozmowę byłoby słychać w całym domu. - Witam - odezwał się męski głos. - Myślę, że pies, o którym mowa w ogłoszeniu, należy do mnie. - Udało się! - krzyknęła rozradowana Lisa i pokazała mi na migi, bym nie wyłączała sekretarki, bo ona i pozostałe dziewczyny chcą słyszeć, o czym rozmawiam. - Wspaniale - powiedziałam słabym głosem. Serce we mnie zamarło. Położyłam dłoń na głowie Belli. - A jak wygląda pański pies? - spytałam. Eliza spojrzała na mnie ze zdumieniem. Wzruszyłam ramionami. W końcu muszę mieć pewność, że osoba, która dzwoni, naprawdę jest właścicielem Belli. Słyszałam, że niektórzy ludzie odpowiadają na ogłoszenia o znalezionych przedmiotach czy zwierzętach, by wyłudzić cudzą własność. -Jest taki, jak ten opisany w ogłoszeniu. Mogę dodać, że znamię na czole umieszczone jest niesymetrycznie, bliżej lewej strony. Przyklękłam i ujęłam w dłonie łeb Belli. Uważnie przyjrzałam się białej gwiazdce. Mężczyzna miał rację. - Pies ma również bliznę na prawej przedniej łapie -dodał. To też się zgadzało. Niemal dziesięciocentymetrowa szrama po wewnętrznej stronie łapy. Zrobiło mi się słabo. 30 - Tak, to chyba pański pies - powiedziałam drżącym głosem. - Bardzo... się cieszę. Abby podniosła w górę rękę z dwoma palcami rozstawionymi na znak zwycięstwa, a Eliza i Lisa wyściskały się nawzajem. Nie pozostało mi nic innego, jak udawać, że również się cieszę z takiego zakończenia sprawy. -Jestem ogromnie rad, że znalazłaś naszą psinę. Naszą malutką Bertę. Dzieciaki oszaleją z radości. Bertę? Kto wpadł na pomysł, by piękne, smukłe stworzenie ochrzcić takim imieniem? Bella wyglądała jak zwiewna tancerka, a nie jakaś gruba Berta. Wszystkie cztery miałyśmy grozę w oczach. Głos właściciela Belli (przepraszam, Berty) brzmiał jednak sympatycznie, tak jakoś miękko. -Jak to się stało, że suka się zgubiła? - zapytałam. - Wybrałem się z rodziną na małe zimowe wakacje do Cape Cod. Mieszkamy w New Hampshire. Podjechałem na stację benzynową i opuściłem szybę w samochodzie, by porozmawiać z facetem z obsługi. W tym momencie obok szosą przemknęła karetka na sygnale. Berta wpadła w panikę, wyskoczyła przez okno i pognała przed siebie. Nie mogliśmy jej dogonić. Wiesz, jak szybko potrafią biegać greyhoundy. - Tak. To musiało być dla państwa straszne przeżycie. - Masz rację. 31 - Kiedy wobec tego może pan przyjechać i odebrać swoją zgubę? - spytałam. - Do soboty włącznie nie mogę się ruszyć z domu. Powiedzmy więc, że zjawię się w niedzielę po południu. Pasuje? - Jak najbardziej. - Poczułam się odrobinkę lepiej. -Niech będzie niedziela. Zanotował mój adres, powiedział, że nazywa się Jones, i podał mi swój numer telefonu. Zwróciłam uwagę, że numer kierunkowy jest taki, jak w stanie Massachusetts. Ciekawostka. - Powiedział pan, że mieszka pan w New Hampshire -zwróciłam uwagę. Lisa wykonała jakiś gest, który miał sugerować, że przesadzam. - Tylko Molly jest w stanie zauważyć taki szczegół -szepnęła. Na chwilę zapadła cisza. - Przebywamy teraz w Bostonie z wizytą u przyjaciół -wyjaśnił pan Jones. - Cała moja rodzina. - To się dobrze składa - odparłam. - Nie będzie pan musiał daleko jechać po... Bertę. - Skrzywiłam się, wymawiając to imię. Powiedziałam do widzenia i zakończyłam rozmowę. W całym pokoju brzęczał sygnał telefoniczny, co przypomniało mi o konieczności wyłączenia sekretarki. 32 - No tak - powiedziałam tonem, który w zamierzeniu 0iiał być dziarski - chyba właściciel się odnalazł. - Cudownie! - zawołała Ełiza z entuzjazmem, którego jakoś nie umiałam z siebie wykrzesać. - Nie do wiary, że naprawdę nam się udało - dodała Abby. - Nieczęsto się to zdarza - przyznała rozradowana Eliza. - Miał taki miły głos - wtrąciła Lisa. - Jego dzieciaki ucieszą się, że pies się znalazł. - Fajnie - mruknęłam. Próbowałam się cieszyć w imieniu dzieci pana Jonesa. Zdawałam sobie sprawę, że tęsknią za swoim wspaniałym psem. Moje przyjaciółki miały rację: kolejna akcja Klubu Ratowników Zwierząt zakończyła się sukcesem. Dlaczego więc czułam się tak kiepsko? ?? tu nb gra Tego wieczoru Bella dostała mnóstwo dodatkowych przysmaków, ponieważ miał to być jej przedostatni dzień w naszym domu. Po wyjściu moich przyjaciółek mama przyrządziła na kolację kurczaka, a specjalnie dla Belli ugotowała wątróbkę i żołądek. Dorzuciła jej również do miski trochę jajecznicy. Menu najwyraźniej przypadło Belli do gustu, gdyż całe jedzenie zniknęło w ciągu niespełna trzydziestu sekund. Ten pies był po prostu głodny. Kto ci nadal takie brzydkie imię, myślałam, patrząc na wdzięczną sylwetkę greyhounda. - Berta - zawołałam na próbę. Bella, to znaczy Berta, nawet nie uniosła głowy. Skończyła pałaszować jajka i zanurzyła pysk w misce z rozwodnioną śrutą. - Berta! - powtórzyłam. Zignorowała mnie. - No dobrze, zapomnij o tym. Nieważne, jak się naprawdę nazywasz. Dla mnie będziesz Bella i już. 34 Natychmiast podniosła łeb i obdarzyła mnie tym swoim słodkim, jasnym spojrzeniem. Być może także i jej imię Bella bardziej się podobało. Po kolacji mama włączyła telewizor i wybrała stację która nadawała dokumentalny fflm 0 ptakach. Bethany 'nigdy nie przepuści żadnego programu przyrodniczego, a ja również jestem ich miłośniczką. Ciekawią mnie wszystkie szczegóły z życia zwierząt. W przerwie na reklamę proszków do prania zainteresowałam się, co robi Bella. W pokoju, gdzie stoi telewizor, nie ma wykładziny dywanowej, tylko maleńki dywanik pod stolikiem do kawy. Bella jakoś wcisnęła się pod stolik i leżała tak, by nawet kawałkiem ciała nie dotykać zimnej podłogi. Chyba nie było jej najwygodniej. - Mamusiu, czy mogę jej pozwolić wskoczyć na sofę? Jest taka chuda i koścista, że z pewnością lepiej by się czuła na czymś miękkim. - Wiesz - zaczęła mama tęsknym głosem - kiedy byłam mała, o wiele młodsza niż ty teraz, miałam psa. Też suczkę, która zawsze spała ze mną w łóżku. - Miałaś psa? - spytałam zaskoczona. - Dlaczego nigdy nam o tym nie opowiadałaś? - Cieszyłam się nią niezbyt długo. To była seterka irlandzka. - Co się z nią stało? - chciała wiedzieć Bethany. 35 - Zdechła - odparła mama. - Weterynarz nigdy nie umiał stwierdzić, co jej dolegało. Na chwilę zapatrzyła się w okno. - Zgoda - powiedziała w końcu. - Niech Bella kładzie się na sofie. Poklepałam miękką tapicerkę obok mnie i zawołałam sukę. Podeszła, oparła brodę o krawędź mebla i zastygła nieruchomo, przypatrując mi się smutnymi oczami. Znowu poklepałam siedzenie. Bella najwyraźniej nie rozumiała, o co mi chodzi. - Wskakuj - ponagliłam ją. - Nie bój się. Z wahaniem położyła na sofie najpierw jedną łapę, potem drugą... Po chwili stała na niej w całej swojej psiej okazałości. - Leżeć - poleciłam. Rozglądając się nieufnie, jakby w każdej chwili spodziewała się batów, zwinęła się obok mnie i położyła mi łeb na kolanach. Byłam w siódmym niebie. Ten duży w końcu pies wydawał się taki malutki, gdy leżał zwinięty w kłębek. Podrapałam Bellę po karku i zaczęłam się bawić jej jedwabistymi uszami. Czułam, jak powoli się odpręża. W czasie kolejnej przerwy na reklamę zajrzałam do ucha, które pieściłam dłonią. Coś tam było, ale co? Obejrzałam ucho uważniej. Jakiś napis? 36 - Bethany, mogłabyś zapalić światło? - poprosiłam. Moja siostra włączyła lampę. - Co tam znalazłaś? Zajrzałam głębiej do psiego ucha. Bethany pochyliła się nade mną, bo też chciała popatrzeć. - To jakieś numery! - zawołała. Miała rację. Na wewnętrznej ściance ucha Belli widniał numer 418F. Cyfry i litera miały bladoniebieski kolor. W drugim uchu zobaczyłyśmy kolejne numery. - Czy one dadzą się usunąć? - spytała Bethany. Potarłam palcami płatek ucha. Pośliniłam palec i znowu potarłam. Bella patrzyła z zaciekawieniem, co ja wyrabiam. - Niestety - powiedziałam w końcu. - Wykonano je atramentem czy czymś takim. Również mama zainteresowała się moimi poczynaniami. - A niech to! - zwołała po obejrzeniu psiego ucha. -Wygląda to jak tatuaż. Ogarnęła mnie groza. - Ktoś miałby tatuować uszy Belli? Przecież to bardzo bolesne! Kiedyś oglądałam w telewizji pokaz wykonywania tatuażu. Delikwenta nakłuwano w wybranym miejscu chyba z tysiąc razy cienką igłą i wpuszczano pod skórę atrament. Skóra krwawiła podczas tego zabiegu. Któż śmiałby zrobić taką straszną rzecz bezbronnemu psu? Czyżby pan Jones? 37 - Mamusiu, czy wiesz przypadkiem, po co ktoś miałby narażać psa na takie cierpienie? - spytałam. - Taak - powiedziała mama, przeciągając głoski. - Grey-houndy kojarzą mi się z wyścigami. Hoduje się je po to, by brały w nich udział. Te numery mogą mieć z tym coś wspólnego. - Ach, tak. - Przypomniałam sobie tor wyścigowy w pobliżu drogi do Bostonu. Mijałyśmy go, jadąc z Bethany na lekcje muzyki. - Chcesz powiedzieć, że istnieje zwyczaj tatuowania psów wyścigowych? Ale przecież Bella jest psem domowym? Mama w zamyśleniu pokiwała głową. - Posłuchaj, kochanie. Proponuję, byś poszukała czegoś na ten temat w bibliotece. Niewiele wiem o greyhoundach, ale jeśli poszperasz w książkach, może znajdziesz odpowiedź na swoje pytania. Tak to jest, jak się ma matkę bibliotekarkę. Zawsze cię zmusi, byś sama dotarła do potrzebnej wiedzy. Szczerze mówiąc, nie mam jednak nic przeciwko temu. Bardzo lubię szukać po książkach tego, co mnie interesuje. - Natychmiast z samego rana idę do biblioteki - oznajmiłam. - Jutro jest zamknięta - przypomniała mi Bethany. -Cięcia budżetowe. Siostra miała rację. Z powodu braku pieniędzy aż do marca biblioteka była nieczynna we wtorki, czwartki i soboty. 38 Zmartwiona siedziałam na sofie, wpatrując się w numery wytatuowane w uszach Belli. - Kto mógłby zrobić jej coś takiego? - powtórzyłam pytanie. - Ktoś, komu zależało, by w każdej chwili można ją było rozpoznać - wyjaśniła mama. Wyglądała tak, jakby i ją zmartwił fakt okaleczenia Belli. - Ale przecież wystarczyłoby przyczepić jej znaczek identyfikacyjny - powiedziałam. Siedziałyśmy w milczeniu, nie zwracając uwagi na rozmowę o ptakach, która toczyła się w telewizji. Wiele istotnych pytań nie dawało mi spokoju. Kto i po co wytatuował domowego psa? Dlaczego Bella nie reagowała na swoje prawdziwe imię? Nie była przecież mało rozgarnięta. Poza tym wydało mi się dziwne, że pan Jones i jego rodzina zwlekają z odebraniem swojego rzekomo ukochanego psa. Jeśli zatrzymali się w Bostonie, mieli stamtąd naprawdę blisko do Dormouth. I czemu nie dzwonili do okolicznych schronisk, by się dowiedzieć, czy ktoś przypadkiem nie odprowadził zabłąkanego greyhounda? No i jeszcze jedno: dlaczego Bella była aż tak wychudzona, że zdołała się przecisnąć przez okno samochodu? Z całą pewnością coś tu nie grało. Stopniowo w mej głowie dojrzewała jedna myśl. - Nie oddam Belli panu Jonesowi - oświadczyłam. - 39 W każdym razie dopóki nie sprawdzę, co oznaczają te numery. Mama wyraźnie się zakłopotała. - Kochanie, jestem pewna, że wszystko jest w porządku - powiedziała. Już chciałam z nią polemizować, kiedy dostrzegłam pełen zrozumienia uśmiech na jej twarzy. - Skoro jednak chcesz poprosić pana Jonesa, by odebrał Bellę w poniedziałek wieczorem zamiast w niedzielę, nie mam nic przeciwko temu. - Dzięki, mamusiu - powiedziałam. - Naprawdę chciałabym się dowiedzieć, co znaczą te numery, nim przekażę Bellę w obce ręce. - Co zamierzasz zrobić? - spytała Bethany. - Jakoś omotam pana Jonesa, dopóki nie sprawdzę, czy wytatuował Belli uszy i w jakim celu. Wpadłam na pomysł. Wyłączyłam telewizor, podniosłam słuchawkę i wystukałam numer Elizy. Odebrał jej brat, który odezwał się krótkim: -Tak? - Witaj, Pete. Mówi Molly. Z hukiem odłożył słuchawkę i przywołał swoją siostrę. Opowiedziałam Elizie, co odkryłam w uchu Belli. - Czy wiesz, co to może znaczyć? - spytałam. 40 - Nie mam pojęcia. Dziwna sprawa, prawda? - Liczyłam na pomoc twojej mamy. Czy jest gdzieś w pobliżu? - Niestety, wyjechała na Florydę na zjazd weterynarzy. Wraca w poniedziałek w nocy. - To kiepsko - powiedziałam. - Może w schronisku będą wiedzieli, o co chodzi - podsunęła Eliza. - Myślałam i o tym - przyznałam. - Ale w sobotę schroniska są zamknięte. Nie chcę oddać Belli panu Jonesowi, dopóki nie wyjaśnię sprawy tatuażu w jej uszach. Wygląda na to, że wyryto jej piętno jak krowie. -Jestem pewna, że znajdzie się proste wytłumaczenie całej historii. Pan Jones przez telefon sprawiał naprawdę miłe wrażenie. - Być może masz rację, ale wolę się upewnić. Nie oddam Belli, dopóki nie będę w stu procentach przekonana, że wszystko jest w porządku. - Naprawdę? - Usłyszałam w głosie przyjaciółki coś jakby niezadowolenie. - Pan Jones ma, zdaje się, przyjechać w niedzielę. - Zatelefonuję do niego i powiem, że musimy odłożyć nasze spotkanie. - Molly, on jest właścicielem Belli. Nie możesz mu zabronić odebrać własnego psa. 41 - Oddam mu ją natychmiast, kiedy będę pewna, że nic złego jej nie spotka - Czyś ty się aby do Bełli, to znaczy Berty, zanadto nie przywiązała? Czułam, że pomału ogarnia mnie furia. - Eliza! Zrozum w końcu, że nie o to chodzi. Po prostu nie oddam pSa komuś, kto być może go dręczy. Do poniedziałku postaram się wyjaśnić wszelkie wątpliwości. Eliza westchnęła. - Dobrze, nie będę naciskać. Zrobisz, co uważasz za stosowne. Pamiętaj jednak, że musisz oddać psa jego prawowitemu właścicielowi. Obie zakończyłyśmy rozmowę w podłych nastrojach. Jednak nie rozmyśliłam się. Byłam przekonana o własnej racji. Tylko ja mogłam uchronić Bellę przed złym traktowaniem. Miałam nadzieję, że Eliza, założycielka Klubu Ratowników Zwierząt, zrozumie mnie lepiej niż ktokolwiek inny. Dlaczego nie przyjęła mego punktu widzenia? Telefon znowu się odezwał i rzuciłam się do aparatu z nadzieją, że to Eliza dzwoni z przeprosinami. Jednakże po moim zachęcającym "halo" zapanowała cisza. - Kto mó\vi? - spytałam. Po chwili usłyszałam szorstki głos, który wychrypiał: - Czy to ty znalazłaś brązowego greyhounda? - Tak - odparłam. 42 - Zatrzymaj go u siebie! - Słucham? - odezwałam się, oszołomiona. - Zatrzymaj tego psa! Krótki sygnał i rozmowa została przerwana. ? W niedzielę rano wstałam o ósmej, gdyż chciałam skontaktować się telefonicznie z panem Jonesem, zanim wyruszy z Bostonu po swojego psa. Po tej dziwnej rozmowie w piątkowy wieczór byłam już pewna, że podjęłam słuszną decyzję, postanawiając zatrzymać Bellę do czasu wyjaśnienia wszystkich wątpliwości. Kim był ów nieznajomy, który do mnie zadzwonił, i dlaczego tak usilnie nalegał, bym nie oddawała znalezionego greyhounda? Przeczuwałam, że jest coś podejrzanego w całej sprawie. Na rozmowę z panem Jonesem nie miałam szczególnej ochoty. Nie odezwałam się do niego w sobotę, bo obawiałam się jego reakcji na propozycję przełożenia naszego spotkania. Zastanawiałam się nawet, czy nie poprosić mamy, by zadzwoniła w moim imieniu, ale po namyśle zrezygnowałam z tego. Wiedziałam, że mamie by się nie spodobało, iż próbuję się nią wyręczać. Postawiła sprawę jasno: odpowiedzialność za psa spoczywa wyłącznie na mnie. Zawsze mnie uczyła, bym sama załatwiała swoje najtrudniejsze sprawy. 44 Tak, musiałam stawić czoło wyzwaniu i osobiście zatelefonować do pana Jonesa. Minęło trochę czasu, nim zebrałam się na odwagę. Przez ponad dwadzieścia minut przemierzałam pokój tam i z powrotem, zastanawiając się, co powiedzieć. W końcu wzięłam telefon i wystukałam numer podany mi przez pana Jonesa. Telefon odebrał jakiś mężczyzna. - Dzień dobry. Czy mogę prosić pana Jonesa? - spytałam. -Jonesa? - zdziwił się. Jego głos brzmiał jakoś znajomo. - Tu nie ma... - przerwał. - Ach tak, oczywiście. Proszę chwileczkę zaczekać, zaraz go zawołam. Kiedy czekałam na swego rozmówcę, słyszałam szczekające psy. Przyjaciel pana Jonesa miał naprawdę liczny zwierzyniec. Po paru chwilach właściciel Belli podszedł do telefonu. - Dzień dobry - powiedziałam, nerwowo kręcąc okularami. - Mówi Molly Penrose. Dzwonię w sprawie Berty- - Ber... Och tak, o co chodzi? - Tak mi przykro, ale okazało się, że dzisiaj nie może pan odebrać psa. Uff, pierwsze koty za płoty. Przynajmniej do tej pory 45 mówiłam szczerą prawdę. Na drugim końcu linii zapanowała cisza. - Ale przecież umówiliśmy się na popołudnie - odezwał się w końcu pan Jones. - Wiem i naprawdę jest mi strasznie przykro. Gdyby przyjechał pan jutro... - To niemożliwe. Chcę ją mieć u siebie już dziś. Jego głos nabrał nowych tonów. Już nie brzmiał tak sympatycznie. Postanowiłam trwać przy swoim, pamiętając, czemu służy ta zwłoka. Nie mogłam dopuścić, by pan Jones zmusił mnie do oddania mu Belli, zanim wyjaśnię sprawę tatuażu w jej uszach. Nie miałam jednak wielkiej wprawy w przepychankach z dorosłymi. - No to w końcu w czym problem? - spytał. - No więc... Właśnie w tym. Musiałam skłamać osobie dorosłej. - Dziś po południu mam wizytę u lekarza. Mama musi mnie zawieźć - wydusiłam z siebie. - W niedzielę? No i klops. Czy wspominałam, że marna ze mnie kłamczucha? - To... coś w rodzaju nagłego wypadku - wyjąkałam. - Może więc zjawię się u was, kiedy wrócisz? Naprawdę muszę odebrać psa. Ja... moje dzieciaki za nim tęsknią. 46 Ogarnęły mnie wyrzuty sumienia. A może robiłam sprawę z niczego? Wyobraziłam sobie, jak bym się czuła, gdyby jakaś dziewczynka odnalazła mojego psa i nie chciała mi go oddać. Niemniej jednak musiałam się upewnić, że Belli nic nie grozi. Wzięłam głęboki oddech. - Wiem - mruknęłam. - Naprawdę mi przykro. Ja... to znaczy my nie wiemy, ile czasu nam to zajmie. Mama zasugerowała, żebym umówiła się z panem na któryś dzień w przyszłym tygodniu. Kiedy już się wyjaśni, co z... moim zdrowiem. - Jest mi to bardzo nie na rękę - warknął. - No więc kiedy w końcu mam przyjechać? - Czy mógłby pan zadzwonić za kilka dni, kiedy będę już coś.więcej wiedziała? Znowu udało mi się powiedzieć prawdę. - Dobrze - odparł, ale zabrzmiało to raczej jak warknięcie. - Wkrótce się do ciebie odezwę. Pożegnaliśmy się i na tym rozmowa się skończyła. Byłam mokra jak mysz. Pięć minut później odezwał się dzwonek u drzwi. Moją pierwszą myślą było: pan Jones. Od razu popukałam się w czoło. W tak krótkim czasie nawet helikopterem nie zdołałby dotrzeć z Bostonu do Dormouth. Chyba popadałam w paranoję. 47 Otworzyłam drzwi i stanęłam twarzą w twarz z Elizą i Lisa. - Hej - powitała mnie Eliza. - Właśnie szłyśmy do papierniczego, więc postanowiłyśmy po drodze odwiedzić ciebie i Bellę. - Wchodźcie - zaprosiłam przyjaciółki do środka. Bella stała tuż obok mnie, merdając długim ogonem. - Komitet powitalny - zażartowała Lisa, drapiąc sukę za uszami. Poszłyśmy na górę, a Bella wiernie nam towarzyszyła. - Opowiadaj - poprosiła Eliza, kiedy rozsiadłyśmy się na łóżku. - Zadzwoniłaś do pana Jonesa? - Tak - odparłam. - No i co? - Powiedziałam mu, żeby się odezwał za kilka dni. Chyba był wściekły. - Trudno mu się dziwić - zauważyła Lisa, szybkim ruchem przerzucając przez ramię swój długi czarny warkocz. - Też bym się wściekła, gdyby ktoś nie chciał mi oddać psa. - Ale chyba zgadzasz się z tym, że musimy rozszyfrować, co oznaczają te dziwne tatuaże, prawda? - zapytałam nieco zjadliwym tonem. - Molly - zwróciła się do mnie z zakłopotaniem Eliza -nie jestem pewna, czy to dobry pomysł. Berta jest w końcu jego psem. Ma prawo ją odebrać. 48 - Oczywiście, że ma. Pozwolę mu przyjechać, jak tylko... - ...rozwiążę zagadkę tatuaży - dokończyła Lisa. - To takie typowe dla ciebie. Zawsze jakieś badania i poszukiwania! Jesteś uparta jak osioł. - A ty nie jesteś? - spytałam. Byłam już naprawdę zła. -Ja wiem tylko tyle, że kiedy znajdę zabłąkane zwierzę, mam je oddać właścicielowi - odparowała Lisa. - To jest podstawowym zadaniem Klubu Ratowników Zwierząt. - Nawet jeśli właściciel może je skrzywdzić? Na twarzy Elizy malowało się cierpienie. Nie znosiła, kiedy ludzie się sprzeczali. - Kończcie, dziewczyny - poprosiła, podnosząc do góry ręce w błagalnym geście. Nagle przypomniałam sobie, że nie opowiedziałam im o tej dziwnej rozmowie telefonicznej, którą odbyłam w piątkowy wieczór. - No i co wy na to? - zakończyłam po zdaniu relacji. -Najwyraźniej coś jest nie tak. Facet, który do mnie zadzwonił, musi mieć jakieś informacje na temat pana Jonesa. Okazało się, że moim opowiadaniem rozbawiłam wyłącznie Lisę. - Dałaś się nabrać, Molly? - spytała. - To był głupi telefoniczny żart. Pewnie jakiś nastolatek zauważył nasze ogłoszenie i zadzwonił, chcąc cię nastraszyć. - Szkoda, że nie słyszałaś tonu, jakim ze mną rozma- 49 wiał. Nie sprawiał wrażenia dowcipnisia - odparłam z oburzeniem. - Skoro tak uważasz... - Dlaczego mi nie wierzycie?! - wrzasnęłam. Chciało mi się płakać ze złości. Eliza i Lisa stały jak ogłuszone. Nigdy dotąd nie straciłam panowania nad sobą. - Przepraszam - wymamrotałam. - To wszystko z niepokoju o Bellę. - Może mogłybyśmy ci pomóc rozwiązać zagadkę tatuaży? - zapytała ostrożnie Eliza. - Jasne. Eliza, twoja mama pewnie wie, o co w tym wszystkim chodzi. Czy mogłabyś ją o to jutro zapytać? - Oczywiście. Wróci dopiero późnym wieczorem i jeśli do tego czasu będę na nogach, pogadam z nią. Lisa podniosła się. - Idziemy. Muszę kupić papier kreślarski, a potem siadać do lekcji. Mam napisać rozprawkę o życiu mrówek. - Pisałam to rok temu - powiedziała Eliza. - Nawet całkiem wdzięczny temat. Kiedy już sobie poszły, przysiadłam na chwilę na łóżku i zaczęłam bezmyślnie głaskać psa. Czułam się źle. Uwaga Lisy zabolała mnie. Objęłam rękami kolana, cały czas rozważając w myślach ten sam temat. Czy naprawdę uparłam się bezpodstawnie? 50 Może nie warto było kruszyć kopii o te tatuaże? Może powinnam była od razu oddać właścicielowi jego zgubę? A może to jednak dziewczyny nie miały racji? Kiedy szykowałam się, by pójść spać, zadzwonił telefon. Mama czytała Bethany na dobranoc rozdział z Władcy pierścieni Tolkiena, więc ja podniosłam słuchawkę. - Halo - odezwałam się. - Pamiętaj, co ci powiedziałem. - Natychmiast rozpoznałam ten chropawy głos. - Trzymaj psa z daleka od Jonesa! Usłyszałam krótki sygnał. Nieznany rozmówca się wyłączył. Powoli odłożyłam słuchawkę. To już naprawdę było dziwne. Kto tak uparcie ostrzegał mnie przed właścicielem Belli? Źle spałam tej nocy. Rzucałam się po całym łóżku, kotłując pościel, głowę miałam pełną natrętnych myśli. Próbowałam liczyć barany, ale to nic nie pomagało. Tatuaż, dziwne ostrzeżenie, złość pana Jonesa, brzydkie imię, na które pies w ogóle nie reagował... Kiedy w końcu zasnęłam, śniło mi się, że jacyś ludzie gonią mnie z wrzaskiem. Obudziłam się spięta i wykończona. 52 Po drodze do szkoły spotkałam Lisę i Abby. Poszłyśmy dalej razem, a moje przyjaciółki w kółko paplały o chłopaku, który ma na imię Nicky. Abby twierdziła, że jest sympatyczny i interesujący, a Lisa uważała go za palanta. W końcu Abby zorientowała się, że ja przez cały czas milczę. - Co się dzieje? - spytała. - Nic takiego - odparłam. - Naprawdę? Coś mi się nie wydaje. Mów, o co chodzi. - Chyba jestem zmęczona. I martwię się o Bellę. - Och, Molly, nie zaczynaj znowu - powiedziała ze zniecierpliwieniem Lisa, ale natychmiast ugryzła się w język. -Idź po lekcjach do tej biblioteki i dowiedz się, czego tam chcesz. Może poczujesz się lepiej. Wiedziałam, że stara się być miła, ale ja z niewiadomych powodów poczułam się gorzej. Chciałam, żeby moje trzy przyjaciółki traktowały mnie serio, a nie tylko poprawiały mi nastrój. Nagle doznałam olśnienia. - Dziewczyny, to nie był telefoniczny wygłup! - zawołałam. - Rzeczywiście, Eliza wspominała o jakimś dziwnym telefonie do ciebie - powiedziała Abby. - Miałam cię o to zapytać. - Tak, facet zadzwonił i powiedział, żebym za żadne skarby nie oddawała psa - odrzekłam z podnieceniem. 53 Lisa już otwierała usta, ale nie dopuściłam jej do głosu. - Wiem, że twoim zdaniem to był tylko kawał. Jednakże nieznajomy zadzwonił ponownie ubiegłego wieczoru i powiedział, żebym nie zwracała psa panu Jonesowi, rozumiecie? Obie patrzyły na mnie tępo. - Wymienił jego nazwisko! - Ach tak! - Abby nareszcie pojęła. - Masz rację, że to nie był głupi dowcip. Gość musi wiedzieć, kim jest pan Jones. - I w związku z tym powinnam na serio potraktować jego ostrzeżenie! - zakończyłam triumfalnie. Mimo tak oczywistych argumentów Lisa nadal pełna była wątpliwości. - Posłuchaj, Molly, twoja bezkrytyczna wiara w słowa jakiegoś świra, który nawet nie uznał za stosowne się przedstawić, trochę mnie przeraża. - A mnie przeraża tatuaż w psich uszach - odparłam stanowczo. - Jesteś absolutnie pewna, że wszystko dobrze zapamiętałaś? Naprawdę wymienił nazwisko Jones? - Oczywiście, że doskonale pamiętam każdy szczegół rozmowy. - Przepraszam, zapomniałam o sławnej niezawodnej pamięci Molly Penrose - powiedziała Lisa. - Skąd ten ironiczny ton w twoim głosie? 54 - Molly, przestań oszukiwać samą siebie. Szukasz pretekstu, by zatrzymać Bellę. Pan Jones rozmawiał z tobą bardzo sympatycznie i jemu wierzę, a nie jakiemuś specjaliście od telefonicznych kawałów. Miarka się przebrała. - Wobec tego zapomnijcie, że cokolwiek powiedziałam. Skoro waszym zdaniem nie mam racji, od tej chwili działam na własną rękę. - Co masz na myśli? - spytała Abby, marszcząc czoło. - Wypisuję się - odparłam lodowatym tonem. - Coo? - zapytała z niedowierzaniem Lisa. - Przestaję być członkiem Klubu Ratowników Zwierząt. Sama nie mogłam uwierzyć, że to powiedziałam, ale klamka zapadła. Musiałam pogodzić się z faktem, że nie pasuję do reszty dziewcząt. Rozważna i nazbyt dociekliwa, drażniłam tylko przyjaciółki. Nie chciałam być kulą u nogi. Podjęłam słuszną decyzję. - Powinnyście dokooptować kogoś, kto lepiej się nada do Klubu. Lisa i Abby patrzyły na mnie oczyma okrągłymi jak spodki. - Któż mógłby się nadawać lepiej niż ty? - zapytała przerażona Abby. -Jesteś członkiem-założycielem Klubu. Działałaś w nim już wtedy, kiedy ja nawet nie wiedziałam o jego istnieniu. 55 - Dlaczego robisz z tego taką wielką sprawę, Molly? -chciała wiedzieć Lisa. - Bo to jest wielka sprawa! Belli grozi być może śmiertelne niebezpieczeństwo, a wy macie to w nosie. - Nie odchodź od nas, proszę - błagała Abby. - Bez ciebie to już nie będzie ten sam Klub. Kto zajmie się protokołami i całą tą resztą? - Właśnie o tym mówię. Jestem wam potrzebna tylko do spraw organizacyjnych. Mam się zajmować wyłącznie biurokracją, a wam zostawić przyjemność ratowania zwierząt z opresji. Kiedy w końcu j a próbuję uratować jedno, uważacie, że jestem głupia. Od tej chwili radźcie sobie same. Dumnym krokiem ruszyłam przed siebie, a Abby i Lisa długo jeszcze nie mogły się otrząsnąć ze zdziwienia. t> W szkole przypomniałam sobie, że mam Skarpetę. Cudowna Czerwona Skarpeta jest czymś w rodzaju symbolu Klubu Ratowników Zwierząt. Dostałyśmy ją od panny Hanson w dowód wdzięczności za uratowanie jej kotka Sebastiana przed utonięciem. Wielka czerwona wełniana skarpeta służyła kiedyś Sebastianowi za łóżko. Ocalenie kota było pierwszą akcją Klubu. Teraz kolejno co miesiąc przekazywałyśmy sobie Skarpetę. Jej posiadaczka stawała się przewodniczącą Klubu i w razie potrzeby mogła w każdej chwili zwołać zebranie. Musiała w tym celu wywiesić Skarpetę za okno, jak flagę. Był to sygnał dla pozostałych członków Klubu, że mają się jak najszybciej stawić w komplecie. W tym miesiącu Skarpeta była u mnie. Później miałam ją przekazać Elizie. Opuściłam szkołę natychmiast po ostatnim dzwonku. Spieszyłam się do biblioteki, a poza tym chciałam uniknąć przypadkowego spotkania z Abby, Elizą i Lisa - z tą ostatnią 57 zwłaszcza. Miałam już dość rozmów na temat moich obaw związanych z bezpieczeństwem Belli. Wpadłam do domu i rzuciłam na sofę torbę z książkami. Bella jak zwykle szalała na mój widok. Pogłaskałam ją, a suka wylizała mi rękę. - Nie bój się - powiedziałam do niej. -Już ja dotrę do sedna sprawy. Wyprowadziłam ją na krótki spacer, a potem ruszyłam do biblioteki. Pan Plotkin, bibliotekarz, uśmiechnął się szeroko na mój widok. Zawsze powtarzał, że jestem jego najwierniejszą czytelniczką. - Poszukujesz dziś czegoś szczególnego? - spytał. - Zgadł pan. Wyjaśniłam mu, czego chciałabym się dowiedzieć, i pomógł mi wyszukać w komputerze odpowiednią lekturę. Kiedy znaleźliśmy numer katalogowy, zapisał go na kawałku papieru, który mi wręczył. Wdrapałam się po schodach na piętro, gdzie mieścił się właściwy dział, i przez mniej więcej kwadrans szukałam potrzebnej książki. Już niemal zwątpiłam, że ją tu znajdę, kiedy niespodziewanie natknęłam się na cienki tomik, zatytułowany Wyścigi greyhoundów w Ameryce. Wyścigi greyhoundów... Wiedziałam, że psy tej rasy ścigają się na torach jak konie, ale to była cała moja wie- 58 dza na ten temat. Położyłam płaszcz na podłodze i usiadłam na nim obok regału. Zaczęłam kartkować książkę i z każdą chwilą moje samopoczucie się pogarszało. Coraz szybciej odwracałam strony, pochłaniając coraz więcej strasznych informacji. Psy są trzymane w małych klatkach i nie wolno im siadać. To wyjaśniało, dlaczego Bella nie chciała wykonać polecenia "siad". Po zakończeniu kariery wiele psów ma kompletnie wyniszczony organizm. Psy mogą brać udział w wyścigach do piątego roku życia, ale najczęściej właściciele pozbywają się ich, kiedy psy skończą dwa lata. Prawdopodobnie rokrocznie ginie aż czterdzieści tysięcy greyhoundów. Około siedmiu tysięcy greyhoundów znajduje nowych właścicieli i zostaje psami domowymi. Wszystkie psy wyścigowe tuż po narodzeniu zostają wytatuowane. Tatuaż umieszcza się po wewnętrznej stronie ucha. Każdy pies ma własny numer identyfikacyjny. Zobaczyłam gwiazdy przed oczyma. To przez coś takiego musiała przejść moja ukochana Bella? Musiała biegać 59 w kółko po torze, by jacyś ludzie mogli na tym zarobić masę pieniędzy? Przebywać w maleńkiej klatce, gdzie nie wolno jej było usiąść, gdzie nikt jej nie pieścił i nie kochał? Czyżby pan Jones, którego głos tak miło brzmiał przez telefon, maczał w tym palce? A może jednak on i jego rodzina przygarnęli Bellę dopiero po tych wszystkich strasznych przeżyciach. Biedna Bellunia, wytatuowali jej uszy, kiedy była szcze-niaczkiem. Dlaczego ludzie potrafią być tak okrutni i traktują zwierzęta jak rzeczy? Postanowiłam pożyczyć książkę do domu. Wpisałam się do karty, podziękowałam panu Plotkinowi, wcisnęłam na głowę kapelusz i wyszłam z biblioteki. Nie mogłam się doczekać, kiedy zadzwonię do Elizy. Drżałam z niecierpliwości, by jak najszybciej zreferować to, czego się dowiedziałam, przyjaciółkom z Klubu Ratowników Zwierząt. Nagle przystanęłam. Przecież ja już nie należę do Klubu. Ogarnął mnie żal. Jak sobie sama poradzę z tym problemem? Bella naprawdę wymagała ochrony. Uspokój się, przywołałam się do porządku. Postąpiłaś słusznie. Skuliłam się z zimna i mocniej owinęłam szyję szalikiem. Lodowaty wiatr przewiewał mnie na wylot. Postanowiłam, że udam się po pomoc do schroniska dla zwierząt. Tak właśnie postąpiłaby Eliza. 60 Odległość sześciu przecznic, dzielącą mnie od schroniska, pokonałam biegiem, a mimo to zmarzłam tak, że łzy spływały mi po policzkach. Na miejscu rozejrzałam się za kierowniczką, panią Washington. Wiedziałam, że mi pomoże. Ubiegłej wiosny Klub Ratowników Zwierząt postarał się o pieniądze i reklamę, które uratowały schronisko przed zamknięciem. Pani Washington przebywała w jednym z gabinetów zabiegowych. Pomagała weterynarzowi robić zastrzyk słodkiemu czarno-białemu szczeniaczkowi. Zapukałam lekko do wpółotwartych drzwi. Kierowniczka schroniska odwróciła głowę i uśmiechnęła się szeroko na mój widok. - Witam serdecznie. Co cię dziś do nas sprowadza? - Potrzebuję pomocy, a właściwie kilku informacji - odparłam. Opowiedziałam o znalezieniu Belli i tatuażach w jej uszach. - To pies wyścigowy - wyjaśniła. - Tatuaże właśnie o tym świadczą. - Czy mogłaby mi pani powiedzieć, co oznaczają te numerki? - poprosiłam. - Oczywiście. W prawym uchu umieszczona jest informacja o tym, w którym miesiącu i roku pies się urodził. Literka oznacza kolejność w miocie. Na przykład gdyby twój 61 pies miał w uchu wytatuowane C, byłoby wiadomo, że przyszedł na świat jako trzeci. - Rozumiem. Przypomniałam sobie, że Bella ma literkę F. Musiała się urodzić jako szósta. - W lewym uchu jest cztero- lub pięciocyfrowy numer rejestracyjny całego miotu. Każdy pies ma poza tym własny numer. Szybko zapisywałam wyjaśnienia pani Washington w ko-łonotatniku, który zawsze noszę ze sobą. - Czy z tego wynika, że dane na temat każdego miotu są gdzieś przechowywane? - Zgadza się - odparła pani Washington. - Wszystkie mioty muszą być zgłoszone w Krajowym Związku Grey-houndów, który ma siedzibę w Kansas. Jeśli zadzwonisz tam lub napiszesz, podając numerki wytatuowane w uszach psa, będą mogli na ich podstawie odnaleźć właściciela i oddać mu zgubę. - Och, to wspaniale! - zawołałam. - Pamiętaj, że to w końcu interes. Psy są rejestrowane podobnie jak samochody. Wiesz - dodała pani Washington - do naszego schroniska od czasu do czasu trafiają również greyhoundy. Trudno o milsze psy. Są takie serdeczne, łatwo zaprzyjaźniają się z ludźmi. 62 - Wypisz, wymaluj Bella - powiedziałam, chowając notatnik. - Skoro już tu jesteś... może chciałabyś przy okazji wziąć do domu jakieś zwierzątko? - spytała pani Washington z figlarnym błyskiem w oku. - Mamy akurat sporo przemiłych kociąt. - Dziękuję, ale na razie to niemożliwe. Mam teraz pełne ręce roboty. Na dworze było zimniej niż przedtem. Wiedziałam już, że na pewno nie oddam Belli, dopóki nie poznam całej prawdy o panu Jonesie. ? ^amda o panu Jon@§fe - Wygląda na to, że urodziła się w lipcu - powiedziała moja mama, zaglądając do lewego ucha Belli. - I masz rację, że pojawiła się na świecie jako szósta z kolei. W prawym ma numer miotu: 4297. - Z czułością podrapała sukę za uszami. - Przeczucie dobrze mi mówiło, że ma to jakiś związek z wyścigami. - Możemy ją zatrzymać, mamo? - spytała Bethany, która właśnie wstawiała naczynia do zmywarki. - Wszystko po kolei. Najpierw musimy się dowiedzieć, czy pan Jones ją przygarnął, czy też nie. - Dobrze, dobrze - odparła moja siostra. - Aha, zapomniałabym o czymś, Molly. Kiedy byłaś w bibliotece, dzwoniła Eliza. - Naprawdę? - Nie mogłam zaprzeczyć, że mnie to ucieszyło. Przyjaźniłyśmy się z Elizą niemal od urodzenia. - Powiedziała, czego chce? - Porozmawiać, głuptasie - parsknęła Bethany. - No jasne. Mama popatrzyła na mnie z uwagą. 64 - Czy coś się stało, kochanie? - Nnnie... - odpowiedziałam wolno. - Tyle że dziś opuściłam Klub Ratowników Zwierząt. - Niesamowite! - krzyknęła Bethany. - Ty? - Dlaczego to zrobiłaś, skarbie? - spytała mama. - Nie pasuję do nich - odparłam niedbale, wzruszając ramionami. - Uważają, że przesadzam z tymi tatuażami. Ze mam obsesję na punkcie różnych szczegółów, że jestem zbyt dociekliwa i tak dalej. - Schyliłam się, by pogłaskać Bellę, żeby mama nie zauważyła, jak bardzo w gruncie rzeczy jestem zmartwiona. - Może mają rację. - Zabrzmiało to raczej jak pytanie niż stwierdzenie. Mama podeszła i pogładziła mnie po włosach. - Masz taki, a nie inny charakter. Jesteś skrupulatna i wnikliwa. Jedni są w gorącej wodzie kąpani, a drudzy działają powoli, co wcale nie znaczy, że są gorsi. Uważam, że powinnaś postępować zgodnie z własną naturą. Poszła do kuchni i wróciła z czajniczkiem herbaty. Napełniła moją filiżankę i spytała: -Jak przyjaciółki zareagowały na twoją decyzję wystąpienia z Klubu? - Usiłowały mi to wyperswadować, w każdym razie Abby i Lisa. Elizy przy tym nie było. - Jestem pewna, że możesz do nich wrócić. Jednak musisz to przedtem w sobie przetrawić. 65 - Tak sądzę. Nie chcę, żeby się ze mnie naśmiewały. - A co wobec tego zamierzasz zrobić w sprawie Bełli. - spytała Bethany. W zamyśleniu przygryzłam wargę. - Powinnam zadzwonić w to miejsce, o którym wspo minała pani Washington. - Sięgnęłam po torbę na książ ki, wiszącą na kołku przy drzwiach kuchennych, i wyjęła notatnik. - Do Krajowego Związku Greyhoundów. O nich się dowiem, skąd pochodzi Bella. Pani Washington powiedziała, że Związek mieści si w Kansas. Sprawdziłam w książce telefonicznej, jaka t strefa czasowa. - Mamusiu, w Kansas jest za kwadrans piąta. Jeszcze p winni pracować. Mogę zadzwonić? Zwrócę pieniądze, kie dy przyjdzie rachunek. - Potraktuj to jako mój wkład w działalność Klubu, na wet jeśli już do niego nie należysz. Poczułam ukłucie bólu, ale nie miałam czasu poddawa się chandrze - prawdopodobnie za piętnaście minut w Kansas skończą urzędowanie. Znalazłam w książce właściwy numer kierunkowy i wystukałam go wraz z numerem Związku, który otrzymałam w informacji. - Krajowy Związek Greyhoundów - usłyszałam w słuchawce kobiecy głos. - Dzień dobry pani. Usiłuję odnaleźć właściciela zagi- 66 nionego greyhounda. Czy będzie mogła mi pani pomóc, jeśli podam pani numery wytatuowane w uszach psa? - Zaczekaj chwilę, połączę cię z właściwą osobą. Po chwili rozmawiałam już z kimś innym. Powtórzyłam moją prośbę. - Podaj mi, proszę, numery, a natychmiast zajmę się twoją sprawą. Podałam numery, które znałam na pamięć. - Nie rozłączaj się, muszę poszukać danych. Wdychałam aromat herbaty - pachniała fantastycznie - i czekałam. Bella leżała zwinięta pod stołem, co stało się jej zwyczajem. Wyobraziłam ją sobie ściśniętą w przeraźliwie małej klatce. Ta wizja doprowadzała mnie do szaleństwa. - Masz czym pisać? Podyktuję ci wszystkie informacje. - Jestem gotowa, słucham. - Pies jest zarejestrowany w Zakładzie Hodowli Psów Wyścigowych Armstrongów. To potężni hodowcy, znam ich. Mieszkają w Massachusetts. Oto ich numer telefonu. Hodowla Psów Wyścigowych Armstrongów. Przypomniałam sobie czarno-biały znak informacyjny po prawej stronie szosy. Wielokrotnie mijałam to miejsce w drodze do Bostonu. Zapisałam numer. - Bardzo pani dziękuję za cenne informacje - powiedziałam spontanicznie. 67 Po skończonej rozmowie czułam zarówno triumf, jak i smutek. - Czyli Bella była psem wyścigowym. - Myślałam, że domowym - powiedziała Bethany. -Nazywa się Berta Jones, prawda? - Siostra pogłaskała sukę po głowie. - Jak się masz, Berta! Bella nawet nie drgnęła. To dziwne, pomyślałam, że pies w ogóle nie reaguje na własne imię. - Może pan Jones ją przygarnął, kiedy przestała się nadawać do wyścigów? - podsunęła mama. - Zadzwoń do Zakładu, powinni mieć to gdzieś odnotowane. - Dobry pomysł - odparłam, sięgając po telefon. Numer do Armstrongów wydawał się dziwnie znajomy, ale nie mogłam dociec, z czym mi się kojarzy. - Halo? - usłyszałam w słuchawce męski głos. - Dzień dobry, czy to Zakład Hodowli Psów Wyścigowych Armstrongów? - Tak. - Czy mogłabym rozmawiać z właścicielem? - Harold Armstrong przy telefonie. Czym mogę służyć? Przez chwilę milczałam, gdyż w mej głowie odezwał się dzwonek alarmowy. W końcu zrozumiałam. - Przepraszam - powiedziałam szybko. - Pomyliłam numer. 68 - Chwileczkę. Proszę się nie rozłączać! - usłyszałam jeszcze, kiedy powoli odkładałam słuchawkę. Przysiadłam odrętwiała, ciężko oddychając. Mama popatrzyła na mnie z niepokojem. - Co się stało, kochanie? - zapytała. - Mężczyzna, który odebrał telefon, przedstawił się jako Armstrong, właściciel zakładu. - No i co z tego? - Rozpoznałam jego głos. To był pan Jones. - Jesteś pewna? - Całkowicie. Przecież kilka razy 2 nim rozmawiałam. To nie jest sympatyczny człowiek, który zgubił czworonożnego przyjaciela. To hodowca psów wyścigowych! ? Na wszelki wypadek porównałam jeszcze numer do Armstronga, otrzymany w Krajowym Związku Greyho-undów, z numerem, który podał mi pan Jones. Były identyczne. Porozmawiałyśmy z mamą przez chwilę o tym, co mamy dalej robić. Nie przychodził nam do głowy żaden sensowny pomysł. Bella uciekła od pana Armstronga, on jednak przeczytał nasze ogłoszenie i podając fałszywe nazwisko, usiłował odzyskać psa. I gdyby nie mój upór, moja chęć poznania wszystkiego do końca - w tym wypadku tego, co oznaczają tatuaże w uszach Belli - miałby ją już w swoich szponach. Przypomniałam sobie fragment z książki o psach wyścigowych: Psy mogą brać udział w wyścigach do piątego roku życia, ale najczęściej przestają być użyteczne w wieku dwóch lat. Ile lat ma Bella? Mama Elizy powinna to wiedzieć. Chciałam pogadać z Elizą, a tak naprawdę ze wszystkimi 70 przyjaciółkami. Nie żałowałam, że broniłam swoich racji, ale ubolewałam nad tym, że wystąpiłam z Klubu. Właśnie teraz Belli potrzebna była jego pomoc. - Mamusiu - powiedziałam wolno - właśnie się zastanawiam, czy nie zadzwonić do Elizy. Mama uśmiechnęła się serdecznie i wyrozumiale. - To niezły pomysł. Sprawa Belli to zajęcie właśnie dla Klubu Ratowników Zwierząt. - Czy mogłabym dziś wieczorem urządzić u siebie spotkanie? Jeśli oczywiście dziewczyny zechcą przyjść. Mama przytuliła mnie do siebie. - Na pewno przyjdą, kochanie. Przyjaźniłyście się przez tyle lat. Pokiwałam głową z nadzieją, że mama ma rację. Wzięłam telefon i nagle się zawahałam. A jeśli im ulżyło, że się mnie pozbyły? Wpadłam na lepszy pomysł. Użyję Cudownej Czerwonej Skarpety. W końcu do tego ma służyć. Wywieszę ją za okno i zobaczę, czy przyjaciółki z Klubu zareagują na jej widok. Jeśli nie, sprawa będzie jasna. Pobiegłam na górę i zrobiłam, co zamierzałam. Ogarnęło mnie podniecenie, gdyż po raz pierwszy użyłam Skarpety w nagłym wypadku. Powiewała za oknem przytrzaśnięta framugą, wspaniale czerwona na tle szarego zimowego nieba. 71 Teraz mogłam już tylko czekać, aż ktoś zauważy ją i zjawi się u mnie. Kiedy to nastąpi? Za pięć minut? Za dwadzieścia? - Mamo! - zawołałam, zbiegając po schodach. - Mogę iść kupić ciasteczka na spotkanie? Musiałam się czymś zająć, bo inaczej chybabym zwariowała. - Zgoda, ale się pospiesz. Masz tu pieniądze. Mama wetknęła mi w dłoń pięciodolarówkę. - Dzięki. Wezmę ze sobą Bellę, dobrze? - Przypięłam smycz do obroży i narzuciłam płaszcz. - Wrócę za dziesięć minut. Zamknęłam frontowe drzwi i wyszłam z domu. Zadowolona Bella biegła obok mnie. Przywiązałam jej smycz do ulicznej latarni i weszłam do sklepiku. Kupienie ciasteczek nie powinno mi zająć dużo czasu. Kiedy po kilku minutach wyszłam ze sklepu i ruszyłam w stronę Belli, serce zaczęło mi bić szybciej. Jakiś mężczyzna pochylał się nad nią, a jego dłoń sięgała po smycz... Och nie, tylko nie to, pomyślałam. Pan Armstrong się zjawił! - Proszę ją zostawić! - wrzasnęłam. Nie miałam zwyczaju podnosić głosu na dorosłych i sama się zdziwiłam tym wybuchem, ale nie mogłam pozwolić, by ten potwór zabrał moją Bellę. 72 Mężczyzna szybko się wyprostował i spojrzał na mnie z popłochem w oczach. Nie tak wyobrażałam sobie pana Jonesa, to znaczy Armstronga. Nieznajomy był ubrany w wyświechtaną marynarską kurtkę i miękki czarny wełniany kapelusz. Twarz miał pokrytą zarostem, policzek przecinała mu nierówna szrama. - Uspokój się, dziecko - powiedział, rozglądając się nerwowo dokoła. To nie był miękki, jedwabisty głos pana Armstronga. Brzmiał nisko i chropawo, zupełnie jak... - Hejże, proszę pana! To pan dzwonił i ostrzegał mnie przed Armstrongiem. Pokiwał głową, kuląc się w swym wytartym okryciu. Wyglądał jak łajza, ale nie sprawiał wrażenia złego człowieka. - Nazywam się Mikę - przedstawił się - i pracowałem dla Armstronga, tego właściciela psów wyścigowych, do którego należała również twoja suka. Ostatnio się rozstaliśmy. - Zaśmiał się gorzko. - Dlaczego? - Dlatego, że wylał mnie na zbity pysk. Podsłuchał moją rozmowę z tobą. - Strasznie mi przykro. - I tak bym odszedł. Nie byłem w stanie zrobić tego, co mi polecił. 73 - A cóż to takiego było? - Jakiś tydzień temu - powiedział, drapiąc Bellę za uszami - kazał mi zabrać Dumę Toru, bo tak się wabi ta suka... - A nie Berta? -Jaka tam Berta - prychnął. - Nikt by nie nazwał wyścigowego psa Bertą. To nasza Duma Toru. Była wspaniała, pierwsza przychodziła na metę i zarabiała dla swego pana kupę forsy, ale ostatnio nie miała siły i biegała wolniej. Uplasowała się bardzo nisko w gonitwie, którą zgodnie z założeniem Armstronga miała wygrać. No i co on na to? Kazał mi zaprowadzić sukę do lasu... i pozbyć się jej. - Pozbyć się... to znaczy zabić? - Z trudem łapałam oddech. Mikę przytaknął. - Ale, widzisz, nie mogłem się pogodzić z tym, że mam tak po prostu wziąć i zabić psa. Zwłaszcza tego psa. Zawsze czułem do Dumy Toru jakąś szczególną sympatię. Jest taka bystra i miła. - Wiem coś o tym - wtrąciłam. Nieobecnym spojrzeniem wpatrywał się przed siebie. - Wyprowadziłem ją więc do lasu i puściłem wolno. -Zaśmiał się sztucznie. - Czułem się jak ten gość z bajki o Śnieżce. Czytywałem ją niegdyś mojej córce. - Pan ma córkę? - spytałam. 74 - Mam. - Szeroki uśmiech rozjaśnił jego zarośnięte oblicze. - Jest weterynarzem i mieszka w Kalifornii. Jakoś nie mogłam sobie wyobrazić tego oberwańca czytającego małej dziewczynce bajki na dobranoc. Prawdopodobnie jednak nie zawsze wyglądał tak nędznie. - W każdym razie ten leśnik ze Śnieżki zrobił to samo, co ja. Miał wyprowadzić małą do lasu i zabić, ale nie mógł się na to zdobyć, więc pozwolił dziecku odejść. - A pan pozwolił biednej suce. - To wszystko, co byłem w stanie zrobić. Musiałem wracać do roboty i oczywiście nie mogłem jej ze sobą przyprowadzić. Puściłem ją więc wolno, z nadzieją, że da sobie radę. - I co było potem? - Duma Toru puściła się pędem przed siebie, biegła tak szybko jak jeleń. Wróciłem do pracodawcy i zameldowałem, że zadanie zostało wykonane. Byłam chora, słuchając opowieści ????'?. - Po prostu nie mogę w to uwierzyć. Nie mieści mi się w głowie, że ktoś chciał się pozbyć psa tylko dlatego, że przegrał wyścig. - Armstrong zawsze tak robi, dziecko. Biznes to biznes. Nikt nie bawi się w sentymenty. Dla Armstronga psy to nie zwierzęta, tylko rzeczy. Własność. Jak stół czy krzesło. Wstrząsnęłam się z obrzydzenia. 75 - A więc ?? pan tutaj porabia? - spytałam. - Kilka dni po tym, jak puściłem sukę wolno, zostałem wezwany do biura. Pan Armstrong siedział rozparty, z nogami na biurku, i czytał gazetę. "Tu jest ogłoszenie o znalezionym psie - powiedział. - Wszystkie szczegóły wskazują na to, że chodzi o Dumę Toru. Wiesz coś o tym?". "Nie" - odparłem, bo niby co miałem mu powiedzieć. "No tak... - Zatarł ręce. - A jednak myślę, że to jest nasz pies i ty puściłeś go wolno". Potem oznajmił, że zamierza zadzwonić pod podany w ogłoszeniu numer i odebrać grey-hounda. Zdenerwowana przytupywałam nogami. - Dlaczego tak mu na tym naraz zaczęło zależeć? Przecież chciał się pozbyć tego psa na zawsze. - Sytuacja się zmieniła i okazało się, że można by wziąć za niego trochę forsy - wolno cedził słowa Mikę. - Jakiś gość, właściciel laboratorium, zadzwonił do mojego byłego szefa z pytaniem, czy nie ma przypadkiem na zbyciu jakiegoś psa. Armstrong był wściekły, bo właśnie bez sensu pozbył się Dumy Toru. Ale kiedy się okazało, że ona jednak żyje... - Postanowił ją odzyskać i zarobić na niej - dokończyłam. - Co za gnida! - Wymyśliłem więc - ciągnął Mikę - że skoro i tak jestem bezrobotny, mogę cię odnaleźć i zapobiec temu, by 76 Armstrong znowu położył swą parszywą łapę na tym psie. Jak już wspomniałem, darzę to zwierzę szczególną sympatią. - Przebył pan taki szmat drogi do Dormouth tylko po to, by ochronić psa? - spytałam z niedowierzaniem. - Bez przesady, co to znowu za odległość. Poza tym nikt się jakoś nie zabija o moją skromną osobę. - Spojrzał na mnie przymrużonymi oczyma. - Prawdę mówiąc jednak, nie mam pojęcia, co dalej robić. Pan Armstrong to podła szuja, ale pies ciągle należy do niego. Zgodnie z prawem może z nim zrobić, co zechce. - Czyli muszę mu go oddać? - Obawiam się, że to konieczne, chyba że coś wymyślimy. ? \?adty ? ?????? Musiałam wracać do domu, bo za chwilę mama zaczęłaby się martwić, co się ze mną dzieje. - Gdzie się pan zatrzymał? - spytałam ????'?. - W schronisku młodzieżowym. Czysto tam i tanio. Przez jakiś czas zostanę w mieście. Odwiązałam Bellę i pobiegłyśmy do domu. Przed wejściem zatrzymałam się na chwilę, by popodziwiać długą Czerwoną Skarpetę trzepoczącą w oknie mojej sypialni. Zaniepokojona mama uchyliła drzwi. - Nareszcie jesteś! Dlaczego tak marudziłaś? Opowiedziałam jej o ????'?. - Ciężka sprawa - odparła zmartwiona. Zaraz jednak przypomniała mi, że nie powinnam rozmawiać z nieznajomymi. - Wiem o tym. Więcej tego nie zrobię - przyrzekłam. Poszłyśmy do kuchni. - Zobacz, kto nas odwiedził - powiedziała mama. 78 - Lisa! Siedziała przy stole, bawiąc się pasmem swych długich czarnych włosów. - Witaj, Molly - odezwała się z nieśmiałym uśmiechem, którego nigdy przedtem u niej nie widziałam. Lisa zdecydowanie nie należy do osób nieśmiałych. - Zauważyłam Skarpetę. - Spojrzała mi prosto w oczy. - Ale i tak miałam zamiar wpaść do ciebie. Pomyślałam, że powinnyśmy... że powinnyśmy porozmawiać. Poczułam się zakłopotana. Nigdy przedtem nie doszło między nami do poważnych spięć i nie wiedziałam, jak z tego wybrnąć. -Ja... - zaczęłam. - Posłuchaj, Molly... - powiedziała w tym samym momencie Lisa. Usłyszałyśmy dzwonek u drzwi wejściowych. Zapanowała chwila ciszy, po czym Lisa wy buchnęła śmiechem. - Dzwonek nas ocalił - stwierdziła. - To z pewnością Eliza - powiedziała mama. - Abby telefonowała, kiedy byłaś w sklepie, i obiecała, że przyjdzie natychmiast po odrobieniu lekcji. Zeszłam na dół, by wpuścić moją przyjaciółkę. Mama stała u szczytu schodów wraz z Bethany. - Mam nadzieję, że wymyślicie coś mądrego. Zawołaj mnie, jeśli będę potrzebna. 79 Eliza przyciskała ręce do tułowia, drżąc z zimna. Miała na sobie tyłko jasnożółty płaszcz przeciwdeszczowy. - Gdzie podziałaś swoją kurtkę? - zawołała Lisa. Eliza szybko weszła do domu. - Tak się spieszyłam - wzruszyła ramionami - że chwyciłam z szafy pierwszą rzecz, która mi się nawinęła pod rękę. Pysznie, co? Lisa i ja zachichotałyśmy. Eliza też się uśmiechnęła. Nagle wszystko wróciło do normy. Eliza popatrzyła na mnie srogo. - Dlaczego się nie odezwałaś? Przecież dzwoniłam do ciebie. - Tyle się naraz działo - odparłam. - To był zwariowany dzień. A poza tym... - zakończyłam bezradnie - nie byłam pewna, co mam powiedzieć. - Nie chciałam urazić twoich uczuć, Molly - wtrąciła szybko Lisa. -Już nigdy tego nie zrobię, przyrzekam. - Gadki-szmatki - powiedziałam z niedowierzaniem. - Naprawdę nigdy, na serio. Dostałyśmy nauczkę. Kiedy Lisa rzuciła się, by mnie wyściskać, dzwonek u drzwi odezwał się znowu. - Oto i Abby - oznajmiła Eliza. - Czy ominęła mnie ceremonia powitalna? - zapytała Abby, szczerząc zęby w uśmiechu. - Fajnie, że zwołałaś zebranie. Czy to znaczy, że wracasz do Klubu? 80 - Tak. - Poczułam ulgę. - Najwyższy czas. Potrzebuję waszej pomocy. Wzięłam z kuchni pudełko z ciasteczkami i zaprowadziłam przyjaciółki na górę do mojego pokoju. Zabrałyśmy się do jedzenia i interesów. Opowiedziałam im o wszystkim, co wydarzyło się dzisiejszego popołudnia, poczynając od informacji znalezionych w książce o grey-houndach, poprzez zdemaskowanie Jonesa-Armstronga, na spotkaniu z ????'?? kończąc. Dziewczyny były coraz bardziej zszokowane. - A niech to. Jesteś zdumiewająca, Molly - zawołała z podziwem Eliza, kiedy skończyłam mówić. - Cóż za wstrętny typ z tego Armstronga. Tak nas oszukać! - Najchętniej sama wytatuowałabym mu uszy - powiedziała Lisa z zaciętością w głosie. -Ja również - poparłam ją. - A tak przy okazji, zapytałaś mamę, Eliza, czy wie coś na temat tatuaży? - Zapytałam. Powiedziała mi mniej więcej to samo, czego dowiedziałaś się z książki. Dodała, że wyścigi greyho-undów mają szansę się skończyć, jeśli ludzie będą wywierać nacisk na hodowców tych psów. - Dla Belli to już musztarda po obiedzie - zauważyła Abby. - Zgadza się. Przez chwilę siedziałyśmy w milczeniu. Nakarmiłam Bel- 81 lę ciasteczkiem, za co w podziękowaniu uderzyła swym długim ogonem o dywan. - Być może mamy jeszcze szansę, by ją uratować - powiedziała Eliza. - Musimy wymyślić jakiś sposób, by nie wróciła już do Armstronga. - Dlaczego nie możemy po prostu odmówić mu zwrotu psa? - spytała ze złością Lisa, krzyżując ręce na piersiach. - Obawiam się, że nie mamy prawa tego zrobić - wyjaśniłam. - Bella należy do niego. Mógłby nasłać szeryfa, by ją od nas odebrał. Kto wie, może nawet wsadziłby nas do aresztu, a w każdym razie mnie. - Aż trudno w to uwierzyć - skomentowała Abby. Eliza w zamyśleniu gryzła ciasteczko. - Słuchajcie - odezwała się w końcu - pan Armstrong chce wziąć Belłę tylko po to, by jeszcze na niej zarobić. Jest mu wszystko jedno, kto zapłaci, laboratorium czy ktokolwiek inny. Sprawa jest prosta. Musimy jedynie... - ...odkupić Bellę od niego - przerwała jak zwykle Lisa. - Dokładnie tak. - Jak myślicie, ile od nas zażąda? - zastanawiała się Abby. - Zakładając, że w ogóle zechce z nami o tym rozmawiać - dodałam ponurym tonem. - Mikę mówił mi, że to niezbyt miły gość. Może po prostu zaśmiać nam się w nos. 82 - Wobec tego od razu zadzwońmy do niego - powiedziała Eliza. - Wyjaśnimy, że jesteśmy zainteresowane kupnem psa. O pieniądze będziemy się martwić później. - A co, jeśli powie nie? - dopytywała się Abby. - Nie ośmieli się - odparła z mocą Eliza. Sięgnęłam po telefon. Numeru zdążyłam się już nauczyć na pamięć. Kiedy go wybierałam, serce biło mi jak oszalałe. - Halo - odezwał się łagodny, służalczy głos. Odetchnęłam głęboko. - Panie Armstrong - zaczęłam. Moje przyjaciółki oczekiwały w napięciu, pochylone nad słuchawką, by słyszeć, co mówi właściciel Belli. - Tu Molly Penrose. Jest u mnie teraz pański pies. -Tak, o co... Hejże, chwileczkę! - Był najwyraźniej zdziwiony. - Wiem, kim pan jest - powiedziałam bez ogródek. Lisa uśmiechnęła się szeroko, unosząc brwi. Miałam świadomość, że sytuacja jest niecodzienna. Było coś dziwnego i zarazem podniecającego w tym, że tak obcesowo rozmawiam z osobą dorosłą. - Skąd, u diabła...? Ach, to pewnie ten degenerat, który wtykał swój brudny nos w moje sprawy. To i tak niczego nie zmieni. Pies należy do mnie. No więc, kiedy mam go odebrać? 83 - O tym właśnie chciałam z panem porozmawiać - odparłam, oczami błagając Elizę o wsparcie. - Dowiedziałam się, że zamierza pan sprzedać sukę, i pomyślałam, że równie dobrze ja mogłabym ją kupić. - Wszystko już wiesz, prawda? - Zaśmiał się nieprzyjemnie. - A znasz cenę? Zdenerwowana przełknęłam ślinę. - N...nie. Ile pan żąda? - Trzysta pięćdziesiąt dolarów - powiedział ostro i zdecydowanie. - Trzysta... pięćdziesiąt - powtórzyłam słabym głosem. Abby z trudem chwytała powietrze. Lisa i Eliza patrzyły na mnie z rozpaczą. Wiedziałam, o czym myślą: skąd weźmiemy tyle pieniędzy? - Proszę chwilę poczekać - powiedziałam drżącym głosem. Nakryłam dłonią słuchawkę i szepnęłam do dziewcząt: - No i co zrobimy? - Zbierzemy potrzebną sumę - odparła Lisa. - Coś wymyślimy. Popatrzyłam na Bellę. Leżała zadowolona na podłodze, z pyskiem opartym na pustym pudełku po ciasteczkach. Wyczuła, że się jej przyglądam, i obdarzyła mnie spojrzeniem swych kochanych, inteligentnych ślepi. - Masz rację - odpowiedziałam Lisie. - Znajdziemy jakiś sposób. 84 Znowu przyłożyłam słuchawkę do ucha. - Zgoda, niech będzie trzysta pięćdziesiąt. Potrzebuję jedynie kilku dni, by zgromadzić całą sumę. Pan Armstrong zachichotał paskudnie. - W porządku, panno Molly Penrose. - Znowu przybrał słodki, przymilny ton. - Daję ci czas do soboty. Po południu zjawię się po forsę - albo po psa. Tymi słowami zakończył rozmowę. I U ^Mwrawte pa 4uż(r)pi@mądfr@ Od tej chwili zaczęłyśmy myśleć i marzyć wyłącznie o pieniądzach. Przez resztę spotkania rozważałyśmy, w jaki sposób zgromadzić do soboty trzysta pięćdziesiąt dolarów. - Możemy jak zwykle sprzedawać nasze wypieki - podsunęła Abby. - To też należy wziąć pod uwagę, ale na samych ciasteczkach za mało zarobimy - powiedziałam. - Na ogół udaje nam się wyciągnąć około trzydziestu dolarów. A poza tym jedno popołudnie zajmie nam pieczenie, a kolejne sprzedaż. Musimy ruszyć głową i wymyślić coś ekstra. Usłyszałyśmy pukanie. Mama zajrzała do nas i spytała, nad czym tak debatujemy. Pokrótce naświetliłam jej całą sytuację. - Nie wiem, jak inni rodzice, ale ja jestem skłonna wypłacić ci kieszonkowe z góry. Powiedzmy, dwadzieścia pięć dolarów. - To przecież aż dziesięć tygodniówek! Strasznie dziękuję, mamusiu. 86 - Jestem pewna, że mój tata też nas wesprze podobną sumą - oznajmiła Abby. - Zwłaszcza jeśli odwalę dodatkowo kawał czarnej roboty, na przykład wyszoruję podłogę w moim pokoju, by nieco przejrzała. Eliza i Lisa też uznały, że każda z nich może liczyć na otrzymanie awansem dwudziestu pięciu dolarów. - To razem mamy sto - powiedziała radośnie Abby. - Chwileczkę, dziewczyny - powstrzymałam je. - Chcecie zrezygnować z dziesięciu tygodniówek, by ocalić psa, który w końcu zostanie u mnie? - Molly - powiedziała Lisa, obejmując mnie ramieniem. - Przecież my nie kupujemy ci psa, tylko ratujemy Belli życie. To jest drobna różnica. - Lisa ma rację - poparła ją Eliza. - Zrobiłybyśmy to samo dla każdego innego zwierzęcia, zwłaszcza gdyby dzięki temu zdołało uniknąć losu królika doświadczalnego. Zadrżałyśmy na myśl o testach laboratoryjnych, którym miała zostać poddana Bella. -Jesteście najwspanialsze na świecie - wyznałam z głębi serca. - Codzienna praca dla Klubu tak nas uszlachetnia -zażartowała Lisa. - No dobrze, zastanówmy się lepiej, jak zdobyć brakujące dwieście pięćdziesiąt dolarów - sprowadziła nas na ziemię Eliza. 87 - Ludzie, to kupa forsy. - Abby złapała się za głowę. - Mogłybyśmy myć samochody - zaproponowała Lisa. - Na dworze jest około dwóch stopni ciepła - przypomniała Eliza. - Sądzę, że powinnyśmy pójść jutro od drzwi do drzwi i wziąć ze sobą Bellę - wymyśliłam. - Opowiemy bliższym i dalszym sąsiadom jej historię i poprosimy o pieniądze. - Możemy spróbować - zgodziła się Lisa. Decyzja zapadła. Zrobiło się dość późno i moje przyjaciółki musiały wracać do domów, więc uzgodniłyśmy, że jutro po lekcjach wszystkie, z wyjątkiem Abby, która miała trening, spotykamy się u mnie. - Och, byłabym zapomniała - powiedziała Eliza, wkładając przeciwdeszczowy płaszczyk. - Moja mama radzi, byś nakładała coś Belli, kiedy wychodzisz z nią na spacer. Są w sprzedaży specjalne psie ubranka, ale możesz po prostu okręcić ją swetrem i podwinąć mu rękawy. Greyhoundy nie mają wcale tkanki tłuszczowej, która chroniłaby je przed zimnem. - Podziękuj mamie w moim imieniu. Na pewno znajdę dla Belli jakiś stary sweter. - Mogę jej dać ten okropny turkusowy, którym uszczęśliwiła mnie na ostatnią gwiazdkę ciocia Emilia - zaofiarowała się Bethany. Od dłuższego czasu tkwiła na schodach i przysłuchiwała się naszej rozmowie. - Mówię o tym włochatym. - Wspaniale - powiedziałam. 88 * Następnego dnia Eliza dogoniła mnie w pół drogi do szkoły. - Opowiedziałam mamie całą historię - wydyszała. - Na pewno wypłaci mi z góry dwadzieścia pięć dolarów. Zaofiarowała się również zbadać Bellę. Przyprowadź ją do kliniki dziś po południu. -Jak to miło z jej strony. Poczułam ulgę, gdyż co prawda Bella wyglądała zdrowo, niemniej jednak ciągle rzucała się na jedzenie. Sądziłam, że do tej pory powinna już uzupełnić ubytek wagi. O czwartej po południu dzwoniłam do drzwi domu Elizy. Towarzyszyły mi Lisa i Bella, przystrojona w koszmarny turkusowy sweter od cioci Emilii. Podwinęłam rękawy, żeby jej nie zawadzały przy chodzeniu, natomiast cała reszta była jak na nią robiona. - Chyba jest przejęta - zaśmiała się Lisa. - Powinna być. Eliza otworzyła drzwi i zaczęła głośno wydziwiać nad okropnym swetrem. Przeszłyśmy do tego skrzydła jej wielkiego domu, gdzie mieściła się klinika weterynaryjna. Weszłyśmy w chwHi, gdy doktor Spain żegnała się z właścicielką ogromnego białego kota. Kiedy rzuciła okiem na Bellę, dostała takiego ataku śmiechu, że łzy popłynęły jej z oczu. 89 - Coście z niej zrobiły! - zdołała wykrztusić. - To przecież pani poleciła ubrać ją w sweter - przypomniałam, również śmiejąc się głośno. - Coś ci powiem - rzekła, wycierając mokre oczy. - Kiedy już wszystko pozałatwiasz i pies będzie twój, kupię jej prawdziwe psie ubranko. To będzie mój wkład, zgoda? - Dziękuję, to miło z pani strony - odparłam. - W tym turkusowym przebraniu Bella może umrzeć z upokorzenia. Doktor Spain dostała kolejnego ataku śmiechu. - Chodź, malutka, obejrzymy cię - powiedziała do Belli, kiedy już jako tako doszła do siebie. Przyklęknęła obok suki i osłuchała stetoskopem jej klatkę piersiową. Ostrożnie zbadała uszy i pysk, zajrzała w zęby, poklepała tu i tam. W końcu spojrzała na mnie z figlarnym błyskiem w oku. - Wydaje mi się, że możesz dostać więcej, niż utargo-wałaś, Molly - rzekła z uśmiechem. - Ta młoda dama jest w ciąży. Omal nie przewróciłam się z wrażenia. - W ciąży - powiedziałam słabym głosem. - To niemożliwe - pisnęła Lisa. - Ale prawdziwe - stwierdziła doktor Spain. - Dlatego tak rzucała się na jedzenie - zadumała się Eliza. Doktor Spain potwierdziła skinieniem głowy. -Jak na to, co przeszła dotąd w życiu, jest w doskona- 90 łej formie. Odżywiaj ją tylko właściwie, ubieraj ciepło na spacer i przygotuj jej jakieś miękkie posłanie. - Dobrze. Ciągle nie mogłam wyjść z szoku. Moja Bella ciężarna! - Najbardziej potrzebna jej miłość - dodała doktor Spain. - Tego uczucia nie okazywano jej dotąd zbyt wiele. - Może pani być spokojna. Przecież trudno jej nie kochać - stwierdziłam. Podziękowałam doktor Spain i wyprowadziłam Bellę z kliniki. Ciągle byłam nieco oszołomiona. - Wprost nie mogę uwierzyć, że będzie miała szcze-niaczki - zawołała Lisa. - W tej sytuacji zdobycie pieniędzy jest jeszcze ważniejsze niż przedtem - powiedziała Eliza, przybierając zaciętą minę. - Wyobraźcie sobie tylko, co pan Jones zrobiłby z maluchami. - Moi rodzice obiecali wypłacić mi z góry tygodniówki, podobnie ojciec Abby - powiedziała Lisa. - Wspaniale. Mamy więc już sto dolców. Teraz do dzieła - zarządziłam. Zaczęłyśmy dzwonić do drzwi domów stojących przy ulicy, na której mieszkała Eliza. Przeważnie nikt nie otwierał, gdyż o tak wczesnej porze większość ludzi była jeszcze w pracy. W domach przebywali wyłącznie staruszkowie i opiekunki do dzieci. 91 Szybko się zorientowałyśmy, że na opiekunki nie mamy co liczyć. Wszystkie powtarzały, że mało zarabiają. Starsi ludzie dzielili się na kilka typów. Niektórzy byli opryskliwi i upewniali się tylko, czy nasz pies nie załatwił się w ich krzakach. Wielu nie miało na zbyciu ani grosza, zwłaszcza teraz, przed świętami. Poznałyśmy jednak kilka naprawdę miłych osób, które chętnie rozmawiały z nami o Belli. Dostałyśmy nawet kilka zaproszeń na mleko i ciasteczka, nie mogłyśmy z nich jednak skorzystać, gdyż czas naglił. Chciałyśmy uzbierać jak najwięcej, nim nadejdzie pora kolacji. W końcu Eliza i Lisa odprowadziły mnie i Bellę do domu. Położyłyśmy na stole zebrane pieniądze i przeliczyłyśmy je. - Czterdzieści siedem dolarów - oznajmiła Eliza. - Nieźle. -Jak na pierwszy dzień - przyznałam. -Jutro musimy podnieść poprzeczkę. - Mam pomysł - odezwała się Lisa. - Zabierzemy Bellę do Heights. Tam mieszkają zamożni ludzie. Heights było bogatym sąsiedztwem Dormouth. Stały tam stare kapitańskie wille z okresu polowań na wieloryby. Teraz mieszkali w nich przeważnie ludzie z branży komputerowej. - Doskonały pomysł - przyznałam. - Będziemy jednak musiały poczekać, aż wszyscy wrócą z pracy. Spróbuję uprosić mamę o zgodę na wyjście z domu po kolacji. 92 * Następnego wieczoru wszystkie cztery maszerowałyśmy do Heights, podziwiając po drodze ogromne domy otoczone wysokimi kamiennymi lub żelaznymi ogrodzeniami. Do każdego prowadził półkolisty podjazd. - Myślisz, że kiedyś poślubisz bogacza? - spytała Lisa. - To raczej mało prawdopodobne. Pewnie wyjdę za jakiegoś niedojdę w okularach. - Teraz ci okularnicy rządzą światem - powiedziała Eliza. - Rozejrzyj się dokoła. Tak właśnie mieszkają. Nacisnęłyśmy pierwszy dzwonek. Po chwili zapaliło się światło na zewnątrz i ktoś otworzył drzwi. - Macie jakąś sprawę do nas? - zapytała sympatycznie wyglądająca kobieta w średnim wieku. Zaczęłyśmy opowiadać o Belli, ale kobieta przerwała nam w połowie wywodów. - Jestem tu tylko nianią - wyjaśniła. - Poproszę pana Simmonsa. - Zostawiła nas i zniknęła w głębi domu. - Niania. No, no - skomentowała Abby. Nie czekałyśmy długo. Wkrótce drzwi znowu się otworzyły i powitał nas niewysoki mężczyzna ubrany w białą koszulę z podwiniętymi rękawami. Na nosie miał okulary w czarnej oprawce. - Widzisz? - szepnęła mi do ucha Abby. - Komputerowy niedojda. 93 - Czym mogę służyć, dziewczęta? - zapytał. Wydawał się całkiem sympatyczny, wcale nas nie popędzał. Opowiedziałyśmy mu o Belłi. - Tak to bywa - podsumował. - Lubię greyhoundy, a nienawidzę psich wyścigów. O, widzę, że towarzyszy wam miły pies. - Kucnął, by pogłaskać Bellę. - Choć ubrany w śmieszny sweter - dodał. Zadowolona suka pomerdała ogonem. - Pomogę wam. - Uśmiechnął się ciepło. - Wypiszę czek na sto dolarów. Prosiłbym tylko o zwrot pieniędzy w przypadku, gdyby coś poszło nie tak i właściciel psa nie zgodził się go sprzedać, dobrze? Byłyśmy zbyt oszołomione, by odpowiedzieć. - Sto dolarów? - odezwała się w końcu Eliza. - Na pewno? To znaczy... chciałam powiedzieć, że to... Lisa zakryła dłonią jej usta. - Bardzo miło z pana strony - dokończyła za nią. - Pięknie dziękujemy. - Mam nadzieję, że ocalimy psa przed laboratorium -powiedział nasz dobroczyńca. - Wpadniecie do mnie i opowiecie, jaki był finał tej historii? - Oczywiście - przyrzekłam. - Proszę zapisać mój adres i numer telefonu. - Niezły pomysł - zgodził się. Kiedy udał się do domu po książeczkę czekową, wszyst- 94 kie cztery zaczęłyśmy podskakiwać i wydawać ciche okrzyki radości. Niełatwo przyszło nam się pozbierać i sprawiać wrażenie odpowiedzialnych młodych osób, gdy hojny ofiarodawca wrócił do nas z wypisanym czekiem. - Proszę, oto sto dolarów na słuszną sprawę - powiedział, wręczając nam czek. Podał mi także kawałek papieru, na którym zapisałam swoje dane. - Wierzę wam, dziewczęta - dodał. - Dziękujemy. Nie zawiedziemy pana - odezwałyśmy się chórem. Pożegnał się z nami, na odchodnym głaszcząc jeszcze psa. Do następnego domu niemal pofrunęłyśmy jak na skrzydłach. - Nie do wiary, jak łatwo nam poszło! - piała z zachwytu Lisa. - Jeszcze kilka takich domów i mamy całą sumę. Niestety, na ofiarodawcy stu dolarów nasza dobra passa się skończyła. W pozostałych domach spotykałyśmy się w najlepszym wypadku z uprzejmą odmową gospodarzy. Niektórzy traktowali nas zimno, a ci najmniej grzeczni po prostu zatrzaskiwali nam drzwi przed nosem. Do wpół do dziewiątej zdążyłyśmy przemarznąć na kość, opuściła nas odwaga i chciałyśmy wracać. Na rogu obok mojego domu rozdzieliłyśmy się. - Nie było tak źle - podsumowała Eliza, największa 95 optymistka z nas wszystkich. - Potrzebujemy jeszcze tylko stu dolarów. Zdobędziemy je, wierzę w to. - Też mam nadzieję - powiedziałam. W piątek podczas lunchu Lisa wpadła na świetny, choć szatański pomysł. Pobiegły z Abby do piekarni Schermerhorna i kupiły dużą partię jego przepysznych ciasteczek posypywanych czekoladą, płacąc po dwadzieścia pięć centów za sztukę. Wydały na to część pieniędzy zebranych w środę. Po lekcjach rozłożyłyśmy w holu nasz kramik. Lisa pożyczyła z pracowni plastycznej wielki arkusz brystolu i napisała kolorowym flamastrem: WSPANIAŁE CIASTECZKA PO 45 CENTÓW! TAK ZNAKOMITE, ŻE NIGDY NIE ZDRADZIMY RECEPTURY! Ciasteczka natychmiast zaczęły iść jak woda. - Rzeczywiście wspaniałe - powtarzali wszyscy nabywcy. - Dałybyście przepis, dziewczęta - poprosiła nauczycielka plastyki, pani Stevens. - Przykro nam - powiedziała Lisa. - Naprawdę nie możemy. Wcale nie skłamała. 96 Angela Bennett kupiła dwa. - Są tak dobre, że smakują prawie jak ciasteczka Schermerhorna - powiedziała. - Prawie, ale nie całkiem - zgodziła się z nią Annie Es-cobedo. Usiłowałyśmy zachować kamienne twarze. Kiedy wszyscy już opuścili szkołę, poszłyśmy do mojego domu, by przeliczyć pieniądze, no i oczywiście podzielić między siebie niesprzedane ciasteczka. - To było takie paskudne - Eliza wstrząsnęła się. - Przecież nie powiedziałyśmy nikomu pół słowa nieprawdy - obruszyła się Lisa. - Po prostu nie miałyśmy czasu, by bawić się w wypieki. Każdy był zadowolony, prawda? No więc co za różnica, czy piekłyśmy te ciasteczka, czy nie. - Poza tym działałyśmy w słusznej sprawie - przypomniała Abby. - Tak, to chyba nas rozgrzesza. - Eliza wzięła kawałek ciasteczka i nakarmiła okruchami Bellę. Skończyłam liczyć pieniądze. - Trzydzieści dwa dolary i czterdzieści centów - oznajmiłam. Lisa i Abby trąciły się otwartymi dłońmi. - Czyli brakuje nam jeszcze około siedemdziesięciu dolarów - powiedziała Eliza. 97 - Sześćdziesięciu - uściśliłam. - Mamy przecież jeszcze jakieś pieniądze w kasie. - Molly, telefon do ciebie - zawołała moja mama. Miałam w pokoju dodatkowy aparat, więc mogłam odebrać bez schodzenia na dół. - Cześć, mała, jak ci idzie z psem? - usłyszałam chropowaty głos. - Mikę! - ucieszyłam się. Przyjaciółki przyglądały mi się ze zdziwieniem. - Dzwoni, by dowiedzieć się, co z Bella -wyjaśniłam im szeptem. Powiedziałam Mike'owi, jaką ofertę złożył nam pan Armstrong. - Chciwy gnojek - mruknął Mikę. - Kiedy myślał, że suka jest już nic niewarta, nie dbał, co się z nią stanie. - Wiem o tym - przyznałam. - Skąd dzieciak mógłby wytrzasnąć taką forsę? Opowiedziałam Mike'owi, w jaki sposób udało nam się zgromadzić pieniądze. - Brakuje tylko sześćdziesięciu dolarów - zakończyłam. - Hm - mruknął Mikę po krótkiej przerwie. - Coś mi się wydaje, że podobna suma wypala mi dziurę w kieszeni. - Och nie! - Zabrakło mi tchu. - Nie mogę... to znaczy... pan... - Nie miałam pojęcia, co powiedzieć. - Niech cię o to głowa nie boli, mała. Mówiłem ci, że 98 czuję się odpowiedzialny za tego psa. Odetchnę, wiedząc, że trafił w dobre ręce. Protestowałam nieco, ale on nalegał. Powiedział, że podrzuci swój wkład dziś wieczorem po kolacji. - Dbaj tylko o psa - mruknął i rozłączył się. Teraz już byłam pewna, że pod szorstką powłoką kryje się w tym człowieku złote serce. - No tak - powiedziałam, odkładając słuchawkę - czyli mamy w sumie, chwileczkę, niech zerknę, trzysta pięćdziesiąt cztery dolary. - Nie do wiary! Naprawdę nam się udało - zawołała Lisa. - Mam nadzieję, że to doceniasz - zwróciłam się do Belli i pocałowałam ją w długi pysk. - Ci ludzie ratują twoją skó- rę- Pomerdała ogonem, jakby wszystko zrozumiała. ? %???? 1§? mat Kiedy w sobotni poranek wracałyśmy z Elizą ze spaceru z Bella, zobaczyłyśmy zaparkowany przed moim domem długi samochód o srebrnej karoserii. Natychmiast pomyślałam, że musi to być pan Armstrong, i nerwowo przełknęłam ślinę. Po tych wszystkich nieprzyjemnych rozmowach telefonicznych obawiałam się spotkania z nim twarzą w twarz. - No tak, już się zjawił - mruknęła Eliza. Nie spiesząc się, szłam wraz z Bella w kierunku domu. Drzwi samochodu otworzyły się i wysiadł z niego wysoki, brodaty mężczyzna. Przeciągnął się i spojrzał w moją stro- - Piękne ubranko. - Uśmiechnął się szyderczo i paluchem wskazał na Bellę. Zaczerwieniłam się, słysząc te słowa. Bella znowu miała na sobie śmieszny kosmaty sweter w turkusowym kolorze. Wyglądała w nim jak skrzyżowanie greyhounda z papugą. - Mam przyjemność z panem Armstrongiem, prawda? 100 - Starałam się, aby powitanie wypadło jak najlepiej. -Jestem Molly Penrose. Zapraszam do środka. - Hej, Molly - usłyszałam wołanie z przeciwnej strony ulicy. Poznałam głos Lisy. Odwróciłam głowę i zobaczyłam, że towarzyszy jej Abby. Obie rzuciły się pędem w moją stronę. - Cieszę się, że nam się udało - wysapała Lisa i puściła do mnie oko. - Coś ci przyniosłam. Pan Armstrong niecierpliwie przebierał nogami. - Nie mam czasu do stracenia, dziecko. Zaprowadziłam go do domu. Mama powitała Armstron- ga w progu i zaproponowała mu filiżankę kawy. Eliza, Lisa i Molly poszły za mną do salonu. Pan Armstrong przysiadł na kozetce. Minę miał niepewną. - Przyniosę panu czek - powiedziałam. Pobiegłam na górę, gdzie mama wypisała czek na sumę trzystu pięćdziesięciu dolarów, a ja dałam jej uzbierane przez nas pieniądze. Zeszłam na dół i zobaczyłam, że moje przyjaciółki siedzą rzędem na kanapie. Bella leżała u ich stóp. Abby głaskała sukę, a Eliza i Lisa z nieukrywaną niechęcią wpatrywały się w pana Armstronga. - Co to ma być, spotkanie żeńskiej drużyny skautów? - spytał. - A piesek jest nową maskotką? Bella nieufnie uniosła głowę i przysunęła się bliżej Abby. 101 Wręczyłam czek panu Armstrongowi. - Poczekaj chwilę, Molly! - zawołała Lisa, wyjmując z torby arkusz sztywnego papieru, który podała mi szerokim gestem. - Voila! - Och, Lisa - westchnęłam z podziwem. Miałam przed sobą małe dzieło sztuki. U góry strony moja przyjaciółka wykaligrafowała gotykiem: Dowód sprzedaży. Poniżej już zwykłym pismem:^, niżej podpisany Harold Armstrong, właściciel Zakładu Hodowli Psów Wyścigowych, potwierdzam otrzymanie od Molly Penrose trzystu pięćdziesięciu dolarów w zamian za ślicznego greyhounda o imieniu Bella, wcześniej znanego jako Duma Toru, zarejestrowanego w Krajowym Związku Greyhoundówpod numerem 418P, z miotu 4297. Od tej chwili zrzekam się wszelkich praw do tego psa i wszystkiego, co w sobie nosi. Umowa jest nieodwołalna. Podpisano... Tekst otoczony był narysowanym przez Lisę wianuszkiem malutkich greyhoundów ubranych w jasnoturkusowe sweterki. Między pieskami artystka umieściła długie czerwone skarpetki. - Lisa, to wspaniałe. Wzięłam do ręki karton, by z bliska popodziwiać kunsztowne dzieło. Lisa pęczniała z dumy, podobnie jak Eliza i Abby. Założę się, że wiedziały o wszystkim. - Poprosiłam twoją mamę, by złożyła podpis - powie- 102 działa Lisa. - Wolałabym nie pominąć żadnego istotnego szczegółu. Pan Armstrong chrząknął niecierpliwie. Wręczyłam mu dowód sprzedaży wraz z długopisem, który usłużnie podsunęła Eliza. Ledwo rzucił okiem na dokument. - Bardzo zabawne - powiedział z ironią. - Macie poprzewracane w głowach, panieneczki. - Czy byłby pan łaskaw to podpisać? - spytałam uprzejmie. Posłał mi niemiłe spojrzenie. - Co tylko chcecie - mruknął, skrobiąc na podsuniętym arkuszu swoje nazwisko. - Teraz umowa nabrała mocy urzędowej - oznajmiłam. Odetchnęłam z ulgą. Ogarnęło mnie poczucie szczęścia na myśl, że Bella nieodwołalnie należy już do mnie. Przyklękłam i uściskałam ją mocno, z trudem powstrzymując się od wydania okrzyku radości. Pan Armstrong parsknął z obrzydzeniem i podniósł się do wyjścia. - Dziękuję wam, kochane - uśmiechnęłam się do przyjaciółek. - Nie wiem, co bym bez was zrobiła. - Kiedy urodzą się szczeniaki, proszę pamiętać, że mamy wszelkie prawa do nich - powiedziała Abby. Pan Armstrong odwrócił głowę. - Szczeniaki! - krzyknął. - Ta suka jest w ciąży? 103 Pokiwałam głową. - Chwileczkę, to zmienia postać rzeczy - powiedział ze złością. - Celowo ukryłyście przede mną ten fakt. - Nieprawda - odrzekła Lisa z oburzeniem. - W dowodzie sprzedaży stoi czarno na białym: Zrzekam się wszelkich praw do tego psa i wszystkiego, co w sobie nosi, Pan po prostu nie przeczytał dokumentu. - Poza tym i tak pan nie dbał o to, czy ona jest ciężarna, czy też nie- zauważyła Eliza, przygważdżając pana Arm-stronga stalowym spojrzeniem swych ukrytych za szkłami okularów oczu. - Przestała wygrywać wyścigi i kazał pan Mikę'owi się jej pozbyć. Pan Armstrong popatrzył na nią zimno. Odwdzięczyła mu się tym samym i nawet jej powieka nie drgnęła. Zwrócił się więc do mnie. - Słuchaj no, smarkulo - powiedział, niemal wypluwając z siebie słowa. -Jeśli ta suka jest ciężarna, jej wartość wynosi o wiele więcej niż trzysta pięćdziesiąt dolarów. Umowa jest nieważna. - Myli się pan. - Od strony kuchni dobiegł nas stanowczy głos. - Podpisał pan dokument. To pańska sprawa, że nie raczył go pan przeczytać. Nie mamy o czym rozmawiać. Pan Armstrong już otwierał usta, by coś powiedzieć, po czym nagle zamknął je i wielkimi krokami ruszył do 104 drzwi. Mrucząc coś pod nosem, z wyniosłą miną opuścił nasz dom. Patrzyłyśmy przez okno, jak wsiada do samochodu i odjeżdża. Nastał moment napiętej ciszy. Wreszcie Eliza wrzasnęła: - Hura! Udało się. Uśmiechnęłyśmy się promiennie. Uściskałam mamę, a Lisa niemal ją zgniotła w objęciach. Abby z radości fiknęła koziołka na środku pokoju. Wśród tej wrzawy Bella podniosła się i ruszyła w kierunku otwartych drzwi, z uwagą wypatrując czegoś na zewnątrz. Podniosłam wzrok i zdążyłam zauważyć dzikiego królika, który przemknął przez trawnik. Bella popędziła za nim jak strzała. Biegła tak szybko, że tylko migała mi w oczach. Przecięła trawnik i puściła się pędem ulicą. - Bella! - krzyczałam rozpaczliwie, próbując ją dogonić. Eliza dotrzymywała mi kroku, ale greyhound był dużo szybszy od nas. Zatrzymałyśmy się i stałyśmy jak porażone na środku ulicy, patrząc za oddalającym się w nieprawdopodobnym tempie psem. Po raz pierwszy mogłam docenić jego możliwości. Był zadziwiający; zwinny, o płynnych ruchach, pędził jak strzała. Nim zdążyłam pomyśleć, wypadł za róg i znikł mi z oczu. Uciekł. ?L - Podzielmy się i przetrząśnijmy okolicę - zaproponowałam. Eliza, Lisa i Abby były tuż przy mnie. Mama stała na skraju naszego ogródka. - Mamusiu, idziemy szukać Belli - zawołałam. - Na Boga, włóżcie chociaż coś na siebie - powiedziała. Rzuciłyśmy się z powrotem do domu, szybko nałożyłyśmy ciepłe okrycia i wybiegłyśmy. W drzwiach zderzyłyśmy się z Bethany, która wracała od mieszkającej przecznicę dalej swojej przyjaciółki Tiny. - Przed chwilą widziałam, jak Bella biegła Srebrną. - Jesteś pewna, że to była ona? - spytała Lisa. Bethany wydęła usta. - Nie, jakiś inny greyhound w jasnoturkusowym sweterku. - W porządku. - Lisa jednym ruchem zaciągnęła suwak kurtki. -Ja i ty - zwróciła się do mnie - ruszamy na Srebrną, a Eliza i Abby sprawdzą Tatę. - A ja? - zawołała za mną Bethany, kiedy w szybkim tempie oddalałam się ulicą. 106 - Ty i ja pojedziemy samochodem - usłyszałam głos mamy. - Bella nie mogła uciec zbyt daleko. Przetrząsnęłyśmy wraz z Lisa każdy zakątek ulicy Srebrnej. - Bella, Bella, do nogi! - wołałam. - Gdzie jesteś, malutka? - Wracaj, Dumo Toru! Wracaj, Berto! - krzyczała Lisa. Posłałam jej mordercze spojrzenie, ale wzruszyła tylko ramionami. - Przecież się nie obrazi, no nie? Rozejrzałam się wokół w popłochu. Dokąd mogła uciec? A jeśli się zgubiła i nigdy nie trafi do domu? Walczyłam ze łzami, które zaczęły napływać mi do oczu. Wróci, powtarzałam sobie. Musi wrócić. Usłyszałam, jak kilka ulic dalej Eliza i Abby nawołują Bellę. - Chodźmy stąd i przeszukajmy sąsiednią ulicę - powiedziałam, wchodząc na jezdnię. - Uważaj! - wrzasnęła Lisa, chwytając mnie za palto. Cofnęłam się na krawężnik, dokładnie w chwili gdy obok nas przemknęło wielkie srebrne auto. Kierowca zdecydowanie przekroczył prędkość dozwoloną na zabudowanym obszarze. Popatrzyłam w ślad za oddalającym się samochodem. Niewątpliwie należał do pana Armstronga. W środku była Bella, patrząca smutno przez tylną szybę. ? ? - Do licha, porwał ją - jęknęłam. Pan Armstrong musiał zauważyć Bellę, jak biegnie sama ulicą, i uznał, że zabierze ją do siebie. Myślał, że nigdy się o tym nie dowiemy. W ten sposób miałby zarówno pieniądze, jak i psa. - Podły gad! Złodziej! - krzyknęła Lisa. Srebrny samochód skręcił za róg i znikł nam z pola widzenia. Nie miałyśmy żadnej szansy dogonić go na piechotę. Rozejrzałam się bezradnie dokoła. Podjechał do nas inny samochód; ten z kolei posuwał się bardzo wolno. - Żadnych rezultatów, dziewczynki? - spytał kierowca, którym była moja mama. Wjechała dwoma kołami na krawężnik i zatrzymała się. Z trudem zdołałam opowiedzieć, co przed chwilą zobaczyłyśmy. Twarz mamy stężała. - Wsiadajcie - poleciła. - Musimy ocalić naszego psa. Armstrong prawdopodobnie wraca do swego zakładu. Wiem, 108 gdzie to jest. Niedaleko dużych torów wyścigowych dla greyhoundów, obok głównej szosy. Za następnym rogiem Bethany wypatrzyła Elizę i Ab-by. Ledwo dysząc, podbiegły do samochodu. - Jakie wieści? - spytała Eliza. Wyjaśniłam, co stało się z Bella. Abby otworzyła drzwiczki samochodu i umościła się na tylnym siedzeniu. Eliza zaczęła gramolić się za nią. - Chwileczkę - odezwała się Lisa. - Jedna z nas powinna zostać i zawiadomić policję. Widać było po Elizie, że targają nią sprzeczne uczucia. Bardzo chciała jechać z nami, ale przyznała Lisie rację. - Poproszę mamę, by zatelefonowała na posterunek. Ją potraktują poważnie. Moja mama włączyła silnik i ruszyłyśmy. Przez szybę widziałam, jak Eliza biegnie do domu. Jej niesforne włosy powiewały na wietrze. Wkrótce wyjechałyśmy z miasta i skręciłyśmy na główną szosę. Wypatrywałam samochodu pana Armstronga, ale do tej pory zdążył już wyprzedzić nas o wiele kilometrów. - Szybciej, mamusiu - ponaglałam ją. - Ja też kocham Bellę, Molly, ale nie zamierzam gnać jak szaleniec i ryzykować naszego życia. Tor wyścigowy dla greyhoundów znajdował się o dwadzieścia pięć minut jazdy od naszego domu, ale mnie się wy- 109 dawało, że trwa ona całe godziny. Nie mogłam przestać myśleć o Belli sprzedanej do jakiegoś laboratorium, wciśniętej do maleńkiej klatki, i jej szczeniaczkach, niemal od początku swego życia zmuszanych do brania udziału w wyścigach. - Widzę go! - krzyknęła w pewnym momencie Be-thany. Wydawało mi się, że ogromny czarno-biały znak patrzy na nas nieprzychylnie. ZAKŁAD HODOWLI PSÓW WYŚCIGOWYCH ARMSTRONGA - informował. Mama skręciła z głównej szosy. Tor wyścigowy znajdował się około dwóch kilometrów od zjazdu. Tuż za dużym, zatłoczonym parkingiem ciągnęła się mała asfaltowa droga prowadząca na otoczony płotem teren. Ku memu zdziwieniu mama wjechała na tę asfaltowaną drogę, omijając zdumionego strażnika. - Tak trzymać, mamo - ucieszyła się Bethany. Podjechałyśmy przed wielki budynek, na którym wisiała tablica z napisem: ADMINISTRACJA. BOKSY DLA PSÓW Dalej znajdował się płot odgradzający teren Armstronga od toru wyścigowego. Długi srebrny samochód stał zaparkowany przed wejściem do biura. Otworzyłam drzwiczki samochodu, zanim mama zdążyła wyłączyć silnik. - Poczekaj na mnie, Molly - powiedziała. 110 Wysypałyśmy się z samochodu. Słyszałyśmy szczekanie psów i ludzi pokrzykujących na torze tuż obok. - Proszę się zatrzymać! - zawołał ktoś za naszymi plecami. Zażywny mężczyzna w mundurze spieszył w naszą stronę. - Co panie tu robią? - Doskonałe pytanie, Stephan - powiedział znajomy głos. Odwróciłam głowę i zobaczyłam pana Armstronga, stojącego w drzwiach biura. Najwyraźniej był rozbawiony całą sytuacją. - Proszę oddać mojego psa! - krzyknęłam. Uniósł brwi ze zdziwienia. - Nie mam zielonego pojęcia, o czym ty mówisz, młoda damo. O ile pamiętam, pół godziny temu zostawiłem psa u ciebie w domu. - Tak, a potem pan go ukradł! - wrzasnęła Lisa. - Proszę oddać psa - powtórzyłam. - Spokojnie, dziewczynki - ostrzegła moja mama. - Moja córka widziała Bellę na tylnym siedzeniu pańskiego samochodu - zwróciła się do Armstronga. Była opanowana, lecz stanowcza. - Wiemy, że suka tu jest. Pan Armstrong roześmiał się w głos. - Czyżby? Oto ja i mój samochód, ale żadnego psa tu nie widzę. Chyba się pani pomyliła. - Popatrzył na nas przymrużonymi oczyma. - A teraz wynoście się stąd, bo każę was aresztować za wtargnięcie na teren prywatny. 111 - Jeśli będzie to konieczne, zdobędziemy nakaz rewizji! - krzyknęłam. Spojrzał na mnie twardym, zimnym wzrokiem. - Nic ci to nie pomoże. Zapewniam, że nigdy nie znajdziesz tu psa. Po krzyżu przebiegł mi zimny dreszcz. Zrozumiałam, co Armstrong chciał powiedzieć. Zanim skontaktujemy się z policją i wrócimy z nakazem rewizji, zdąży wywieźć Bellę w zupełnie inne miejsce. Lisa patrzyła na mnie z rozpaczą. Abby ściskała dłoń Bethany. Moja siostra z trudem powstrzymywała łzy. Rozumiałam jej uczucia. Znowu wyobraziłam sobie Bellę i jej małe wciśnięte do maleńkiej klatki. Wtedy przypomniałam sobie, co przeczytałam w książce Wyścigi greyhoundów w Ameryce. Na niektórych torach wyścigowych dokonywano inspekcji w związku z doniesieniami o niehumanitarnym traktowaniu psów. Gdy zdołano to udowodnić, właściciele torów byli karani surowymi grzywnami. Czasem informacje docierały do grup ludzi walczących o prawa zwierząt, którzy urządzali pikiety i w ogóle robili dużo szumu wokół sprawy. Byłam pewna, że właścicieli torów wyścigowych nie ucieszyłoby zyskanie złej sławy z powodu Armstronga. Spojrzałam cynicznemu hodowcy prosto w oczy. 112 - Być może ma pan rację. Ale ja się tak łatwo nie poddam. Chodź, mamusiu, wezwiemy policję. - To nie będzie konieczne - odezwał się głos za moimi plecami. Obejrzałam się. Zobaczyłam oficera policji w towarzystwie Elizy i jej mamy, doktor Spain. Drugi reprezentant prawa stał nie opodal, obok wozu patrolowego. -Jakieś kłopoty, drodzy państwo? - spytał pierwszy z oficerów. Pan Armstrong zrobił taką minę, jakby zamierzał gryźć i drapać. Kiedy jednak się odezwał, miał aksamitny, uprzejmy głos. - Żadnych, panie oficerze. Te młode damy twierdzą, że zabrałem ich psa. Obawiam się, że są w błędzie. - Ma pan coś przeciwko temu, że się rozejrzymy dokoła? - spytał oficer. - Przy tej liczbie psów, którą pan posiada, nietrudno przez pomyłkę zabrać nie swoje zwierzę. - Każdy pies z tej hodowli jest zarejestrowany na moje nazwisko - wyjaśnił pan Armstrong. - Można to sprawdzić w Krajowym Związku Greyhoundów. - Z wyjątkiem Belli! - krzyknęłam. - Pan ją nam sprzedał. - Ma panienka dowód na to? - zapytał oficer. - Tak - przytaknęłam ochoczo - tyle że w domu. Ale 113 pamiętam numer rejestracyjny mojej suki: 418F, wytatuowany w uchu. W pierwszej chwili przez pewne siebie, gładkie oblicze pana Armstronga przemknął cień niepokoju. Trwało to jednak tylko sekundę. - Świetnie - odparł, od niechcenia strzepując jakieś kłaczki ze swojej białej koszuli. Moim zdaniem celowo przybrał nonszalancką pozę. - Ty - wskazał na mnie palcem -udasz się po dowód sprzedaży, a pan - zwrócił się do oficera - przyniesie nakaz rewizji. Ale powtarzam, tu nie ma żadnego psa. Przeraziłam się. Zanim wrócimy z dowodem sprzedaży i nakazem rewizji, pan Armstrong postara się, by Bella znalazła się daleko stąd. Nigdy jej nie znajdziemy. - Dowód sprzedaży mam ze sobą - powiedziała triumfalnym tonem Eliza. - Pobiegłam do twego domu - wyjaśniła, zwracając się do mnie - i wzięłam go, gdy moja mama rozmawiała z policją. Pokazałam dokument oficerowi. - Niestety, bez nakazu rewizji nie możemy niczego tu szukać - wyjaśnił z żalem. - A gdyby stwierdził pan duże prawdopodobieństwo winy, to co wtedy? - zadźwięczał dziecięcy głosik. To Betha-ny wtrąciła się do rozmowy. Oficer zdumiał się niepomiernie. Wszyscy, którzy nie znali 114 mojej siostry, zawsze się dziwili, skąd mała dziewczynka wie takie rzeczy. - No, wtedy mógłbym przystąpić do działania, ale musiałbym mieć niepodważalne dowody, że wasz pies znajduje się na terenie posesji pana Armstronga. - Wiem - przytaknęła z zapałem Bethany. - Musimy tylko znaleźć dowód. - Słuchajcie, mili państwo. Jestem człowiekiem bardzo zajętym i nie mam czasu na dyrdymałki. A teraz, jeśli pozwolicie... Odwrócił się, by odejść, znowu strzepując kłaczki z rękawów. - Chwileczkę! - zawołałam, wpatrując się z uwagą w rękawy jego koszuli, pokryte jasnoturkusowymi niteczkami. Podobne kłaczki dostrzegłam na całej koszuli; mnóstwo cieniutkich, kosmatych włókienek, tak dobrze mi znanych... - Pańska koszula! - Byłam tak podniecona, że słowa nie chciały mi przejść przez gardło. - Nasz pies był ubrany w puchaty wełniany turkusowy sweter - wyjaśniłam oficerowi policji. - Proszę spojrzeć, całe ubranie pana Armstronga pełne jest poprzyczepianych wszędzie kłaczków. Wszyscy popatrzyli na hodowcę psów. On sam również rzucił okiem na swoją koszulę. Dowód winy był oczywisty. - Chwila, moment - zaczął, ale przerwałam mu w pół 115 słowa, podsuwając funkcjonariuszowi przed oczy nasz dokument. - Widzi pan? - wskazałam na rysunek. - To jest właśnie sweter, który nosi Bella. Policjanci popatrzyli jeden na drugiego. Przez twarz pierwszego z nich przemknął ledwo zauważalny uśmieszek. - Dla mnie to wystarczający argument, by orzec duże prawdopodobieństwo winy - zwrócił się do swego kolegi. Pan Armstrong zaniemówił. Gdyby wzrok mógł zabijać, już leżałabym martwa. Uśmiechnęłam się słodko. Policjant, nie zwracając uwagi na pana Armstronga, wszedł do budynku, gdzie oprócz administracji znajdowały się pomieszczenia dla psów. Zza pierwszych z brzegu drzwi, które otworzył, dobiegło mnie głośne, znajome szczekanie. - Bella! - krzyknęłam, gdy suka wybiegła do holu i wypadła z budynku biura prosto w moje ramiona. Niemal mnie przewróciła na ziemię, ale nie dbałam o to zupełnie. Lisa, Eliza, Abby i Bethany otoczyły nas kołem, śmiejąc się radośnie, gdy Bella lizała mnie po twarzy. Pan Armstrong mruczał coś pod nosem i potrząsał głową. Zrozumiał, że został pokonany. 14 ^\%& lltpyeh myszek A potem miało miejsce wiele miłych wydarzeń. Pan Armstrong został aresztowany za kradzież. Nie trafił do więzienia, ale musiał zapłacić wysoką grzywnę. Po wysłuchaniu mojej opowieści sędzia zarządził inspekcję w jego Zakładzie i w rezultacie grzywna jeszcze kilkakrotnie wzrosła, a poza tym cała sprawa zrobiła hodowcy bardzo złą reklamę. Bella powiła w lutym piątkę uroczych szczeniaczków. Była bardzo miła, pozwalając nam zbliżyć się do nich, ale doktor Spain uprzedziła, żeby przez kilka dni po narodzinach nie dotykać maleństw. Z początku mówiłyśmy o pieskach: pięć ślepych myszek, gdyż dokładnie tak wyglądały. Jednakże mniej więcej po tygodniu otworzyły ślepka, ich chude, łyse ciałka nieco się zaokrągliły i pokryły futerkiem. Próbowały również stawiać pierwsze niezdarne kroki. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałam takich słodkich stworzeń. Były różnokolorowe: jeden czarny, dwa białe z szarymi plamkami (jeden miał łatkę dokładnie nad lewym okiem), szary i brązowy. Malutkie pyski były jeszcze okrągłe i sze- 117 rokie, a brzuszkami pieski niemal szorowały po ziemi. Pachniały ciepłym chlebem, wyjętym prosto z pieca. Po obejrzeniu piesków w klinice doktor Spain mama postanowiła, że bierzemy jednego z nich. Wprost nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście. Mama, Bethany i ja przez kilka godzin kręciłyśmy się wokół szczeniąt, aż w końcu wybrałyśmy malca z szarą plamką nad okiem. Już teraz było widać, że wyrośnie z niego kawał czorta. Kiedy pieski skończyły osiem tygodni, nie było żadnego kłopotu ze znalezieniem domów dla pozostałej czwórki. Jeden z malców powędrował do pana Slattery'ego. Przeczytał ogłoszenie, które wywiesiłyśmy w jego sklepiku, i natychmiast zaklepał dla siebie czarnego szczeniaka. - Zawsze chciałem mieć psa, który dotrzymywałby mi towarzystwa - powiedział nam. Brązowy trafił do pani Applebaum, mojej nauczycielki. Jeden z białych w szare łatki został przygarnięty przez naszych najbliższych sąsiadów, państwa Danielsów. Kilka miesięcy temu zdechł ich stary, piętnastoletni pies i byli gotowi wziąć następnego. Zachwyciło mnie takie rozwiązanie, gdyż dzięki temu Bella i dwójka jej dzieci mogły trzymać się razem, a ja również nie traciłam kontaktu ze szczeniacz-kiem. A co się stało z piątym, szarym pieskiem? Zaopiekował się nim Mikę, który postanowił osiąść na stałe w Dor- 118 mouth. Wynajął mieszkanie nad sklepem z tanimi towarami i znalazł pracę w schronisku dla zwierząt. Klub Ratowników Zwierząt wystawił mu, rzecz jasna, jak najlepszą opinię dla pani Washington. Na szczęście właściciel mieszkania nie miał nic przeciwko zwierzętom, gdyż Mikę, już po wzięciu Chucka, szarego greyhounda, nie mógł się powstrzymać przed zabraniem ze schroniska dwóch kociaczków, które trafiły tam tuż przed Wielkanocą. W ciągu tych kilku tygodni, które minęły od szczęśliwego zakończenia sprawy Belli, Mikę pomógł również Deirdre Baxter, reporterce miejscowej gazety, napisać serię artykułów poświęconych wyścigom greyhoundów. Opisano w nich nie tyle pana Armstronga, ile cały interes związany z psimi wyścigami w Ameryce. Artykuły doprowadziły do licznych protestów przeciwko temu procederowi. Słyszałam, że doszło nawet do pikietowania kilku torów gdzieś na północy kraju. Postanowiłyśmy, że gdy dorośniemy, również wybierzemy się na pikietowanie torów wyścigowych dla psów. Jeśli, oczywiście, do tego czasu będą się jeszcze odbywały psie wyścigi. Bella w warunkach domowych coraz bardziej dochodziła do siebie. Zycie w normalnym domu zdecydowanie lepiej jej służyło niż egzystencja w ciasnej klatce. Czasem aż nie chciało się wierzyć, że ta suka była kiedyś psem wy- 119 ścigowym, ale dla własnego dobra musiałyśmy o tym pamiętać. Doktor Spain uprzedziła, żeby nigdy nie spuszczać jej ze smyczy na nieogrodzonym terenie, gdyż wystarczy, iż zobaczy cokolwiek, co się rusza, na przykład kota czy królika, a instynktownie rzuci się w pogoń i ani się spostrzeże, jak znajdzie się o wiele kilometrów od miejsca, gdzie powinna być. Wychodziłyśmy więc na spacer, prowadząc Bellę na smyczy. Wyglądała wspaniale w nowym psim ubranku w niebieską kratę, które doktor Spain kupiła dla niej zgodnie z obietnicą. W kwietniu urządziłyśmy Belli w ogrodzie huczne urodzinowe przyjęcie. Zaprosiłyśmy Mikę'a, panią Washington i doktor Spain. Nie zapomniałyśmy również o panu Sim-monsie, który podarował nam sto dolarów na wykupiesie Belli z rąk Armstronga. Niestety, nie mógł przyjść, ale przesłał jubilatce koszyk psich przysmaków i zabawek do gryzienia. Przyjęcie naprawdę się udało. Mama kupiła musujący sok jabłkowy, który znakomicie udawał szampana. Zęby wrażenie było pełne, pozwoliła nam pić go z naszych najlepszych kieliszków. Upiekłam dla Belli specjalny torcik urodzinowy, udekorowany grubym ziarnem ułożonym w kształcie kwiatów. Załatwiła go dokładnie w dwie minuty. Wzniosłyśmy toast za Bellę i kolejny za Sweeneya, naszego nowego szczeniaka. Uniosłyśmy kielichy w górę na 120 cześć Bethany, która wiedziała, że istnieje takie pojęcie, jak "duże prawdopodobieństwo winy". Potem Eliza wstała. - Pragnę wygłosić mowę - oznajmiła. - Mowę! Żądamy mowy! - zaczęłyśmy skandować, trącając się kieliszkami. - Chciałabym po prostu powiedzieć - zaczęła Eliza - że miałyśmy szczęście, iż Molly została z nami, gdyż jest niezwykle ważnym członkiem Klubu Ratowników Zwierząt. - Molly! Molly! - krzyczały Abby i Lisa. - Nie chodzi o to, że prowadzi notatki i wyszukuje potrzebne informacje. Kochamy ją za to, że jest dobrym człowiekiem. Jest silna, dzielna i uparta. Gdyby nie jej upór, Bella straciłaby życie. To chyba wystarczy za wszystko. - Już nigdy nie będę dla ciebie niemiła, przyrzekam -powiedziała Lisa. - Nawet jeśli zechcesz przeczytać całą encyklopedię, nim przystąpimy do jakiejś akcji - dodała Abby. - Dzięki - odparłam, czerwieniąc się. - Przepraszam, że tak nagle ci przerywam - wtrąciła się Eliza, nadstawiając uszu - ale coś mi się zdaje, Molly, że Sweeney właśnie zjada twoją encyklopedię. Cały Klub Ratowników Zwierząt zerwał się na równe nogi i pobiegł do salonu, by po raz kolejny zapobiec katastrofie. ISIS Spis treści 1. Komu uciekł ten pies? ................ 7 2. Kto ją tak nazwał?................... 19 3. Coś tu nie gra ...................... 34 4. Pierwsza potyczka ................... 44 5. Druga potyczka..................... 52 6. Dowiaduję się strasznych rzeczy ......... 57 7. Prawda o panu Jonesie................ 64 8. Duma Toru ........................ 70 9. Układy z wrogiem................... 78 10. Połowanie na duże pieniądze............ 86 11. Szybka jak wiatr .................... 100 12. Do widzenia, Bello................... 106 13. Zwycięstwo........................ 108 14. Pięć ślepych myszek.................. 117 Nofa o autorach Ellen Weiss i Mel Friedman są małżeństwem i jednocześnie współautorami wielu popularnych książek dla młodych czytelników, takich jak The Curse ofthe Calico Cat, The Adventures o/Ratman, The Tiny Parents i The Poof Point. Mieszkają w Nowym Jorku z córką Norą i bokserką Gracie. W ciągu lat przez ich dom przewinęło się wiele zabłąkanych zwierząt, między innymi psy o imionach Olbrzym, Maluch i Archie. Sebastian, czyli kot Schronisko dla zwierząt w Dormouth przeżywa poważne trudności i grozi mu zamknięcie. Eliza, Abby, Molly i Lisa postanawiają je ratować. Dostają też poważne zadanie od nauczycielki gry na pianinie - muszą zaopiekować się pewnym uroczym, ale bardzo nieostrożnym maluchem. Czy poradzą sobie ze wszystkim? Kim naprawdę jest pani Gresham? Co wspólnego mają ze sobą mały czarny kot i Cudowna Czerwona Skarpeta? W kim i dlaczego kocha się Lisa? Jak zrobić cukierki z pestek dyni? Na te i inne pytania znajdziesz odpowiedź w pierwszej części przygód Klubu Ratowników Zwierząt. Nasz przyjaciel Gumbo Pewnego dnia spełnia się największe marzenie Lisy. Do jej domu trafia dwuletni szympans, którym dziewczynka ma się zaopiekować aż do jego powrotu do zoo. Gumbo okazuje się bardzo mądrfm i przyjaznym stworzeniem, chociaż potrafi wywołać w domu niezłą awanturę. Lisa nie wyobraża sobie, żeby jej milusiński z powrotem trafił do klatki dla zwierząt. Czy dziewczynkom uda się znaleźć nowy dom dla małpki? Dlaczego rodzice nie przepadają za szympansami? Jak pokazać "przepraszam" na migi? Do czego przydaje się telewizja? Przeczytasz o tym w drugim tomie opowieści o nieustraszonych Ratownikach Zwierząt. Dom dla Pegaza Abby za zarobione przez siebie pieniądze jeździ konno w stadninie prowadzonej przez Sama i Janet Averych. Pewnego dnia odkrywa jednak, że Avery opuścili miasto, a w porzuconej stajni został jedynie malutki kucyk o imieniu Pegaz. Tata Abby, która przygotowuje się właśnie do zawodów gimnastycznych, nie chce nawet słyszeć o tym, by dziewczynka zaopiekowała się konikiem. W trzeciej części Klubu Ratowników Zwierząt dzielna drużyna staje przed nowym zadaniem. Czy Abby będzie mogła zatrzymać swojego ulubieńca? Co knują bracia Mikę i Skunks? Dlaczego spiżarnia nie jest dobrym miejscem dla konia? I co to jest "niespodzianka z tuńczyka"?! \ bby występuje w reklamach i jest sportsmenką olly to chodzące źródło wiedzy i mózg każdej akcji isa chciałaby opiekować się małpami liza gra na tubie i świetnie zna się na psach kiedy trzeba ratować zwierzam, nazem Patronat honorowy: ^J 9 788372 545596 %