Candace Bushnel 4 blondynki Tłumaczenie: Paweł Lipszyc literatura u> szpilkach Tytuł oryginału: FOUR BLONDES Copyright © 2000 by Candace Bushnell Ali rights reserved Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2005 Tłumaczenie: Paweł Lipszyc Przygotowanie do druku: Brandy Redakcja techniczna i łamanie tekstu: Piotr Sztandar-Sztanderski Korekta: Maciej Tutak Opracowanie graficzne i projekt okładki: Wioletta Wiśniewska G+J Gruner+Jahr Polska Sp. z o.o. & Co. Spółka Komandytowa 02-677 Warszawa ul. Wynalazek 4 oraz Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j. 61-774 Poznań ul. Wielka 10 Dystrybucja: teł. (22) 607 02 49 (50) dystrybucja@gjpoland.com.pl Informacje o serii „Literatura w szpilkach" tel. (22) 640 07 19 (20) strona internetowa: www.szpilki.bizz.pl ISBN 83-89221-23-3 ISBN 83-7298-822-6 Project Management: BroadMind/Mindshare Polska Printed in Poland Warszawa 2005 Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach prze- twarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wy- stąpieniach publicznych — również częściowe — tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich. Dla Annę Shearman Feli, najlepszej przyjaciółki i najlepszej blondynki LEKKO I PRZYJEMNIE i Przez ostatnie dziesięć lat Janey Wilcox spędzała każde lato w Hamptons, ale ani razu nie wynajmowała domu, a jedyną rzeczą, za którą czasami płaciła, był bilet na autobus Jitney. Na początku lat dziewięćdziesiątych Janey zdobyła jako modelka umiarkowaną sławę, dzięki której dostała rolę („myślącego męs- kiego symbolu seksu") w jednym z filmów akcji. Później już nigdy nie grała, ale letnia sława została ugruntowana, a Janey dość szybko zdała sobie sprawę, że dopóki nie zaniży poziomu, będzie dostawać to, co zechce. Każdego roku w okolicy maja Janey wybierała dom na lato, a raczej wybierała sobie na lato mężczyznę z domem. Janey nie miała pieniędzy, ale przekonała się, że to nie miało znaczenia dopóty, dopóki miała bogatych przyjaciół i mogła dotrzeć do bogatych mężczyzn. Klucz do zdobywania bogatych mężczyzn, czego wiele kobiet nigdy nie pojęło, leżał w tym, że zdobywało się ich bez trudu, pod warunkiem, że nie miało się złudzeń o wychodzeniu za mąż. W Nowym Jorku nie było mężczyzny, który zrezygnowałby z regularnego robienia laski i rozrywkowe- go towarzystwa bez zobowiązań. Co nie znaczy, że chciałabyś wychodzić za któregokolwiek z tych facetów. Każdy bogaty gość, z którym Janey była, okazywał się dziwny — albo świr, albo zboczeniec — zatem mniej więcej w pierwszym tygodniu wrześ- nia z ulgą kończyła znajomość. W zamian za towarzystwo Janey otrzymywała wielki dom plus, najczęściej, samochód mężczyzny do dyspozycji. Najbar- dziej lubiła samochody sportowe, ale jeśli były zbyt szpanerskie, jak ferrari czy porsche, nie było najlepiej, bo wtedy mężczyzna 7 zazwyczaj fiksował na punkcie swego samochodu i nie pozwalał prowadzić nikomu, zwłaszcza kobiecie. Taki właśnie był Peter, z którym Janey spędziła zeszłe lato. Peter miał krótko przycięte blond włosy, był znanym prawni- kiem z branży rozrywkowej, a pod względem ciała mógł się równać z każdym modelem reklamującym bieliznę. Ktoś umówił Janey i Petera na randkę w ciemno, ale wcześniej widywali się kilkanaście razy na przyjęciach. Peter poprosił, żeby Janey od- wiedziła go w jego domu w West Village, ponieważ w ciągu dnia był zbyt zajęty, by móc pozwolić sobie na restaurację. Kiedy zadzwoniła domofonem, kazał jej czekać na ulicy przez kwad- rans, ale Janey nie miała nic przeciwko temu, gdyż przyjaciółka, która umówiła ich na randkę — dziewczyna z towarzystwa, któ- ra chodziła z Peterem do szkoły — podkreślała, że ma fantas- tyczny stary dom na Lily Pond Lane w East Hampton. Po kolacji wrócili do Petera, jakoby dlatego, że musiał wyprowadzić psa imieniem Zelek, a kiedy znaleźli się w kuchni, Janey zauważyła na drzwiach lodówki zdjęcie Petera w kąpielówkach na plaży. Miał mięśnie brzucha jak spód żółwia. Janey postanowiła, że jeszcze tej nocy pójdzie z nim do łóżka. Wszystko to działo się w środę przed Memoriał Day trzydzies- tego maja, a nazajutrz, kiedy Peter hałaśliwie parzył kawę cap- puccino, zapytał, czy Janey pojechałaby z nim na weekend do jego domu na wsi. Janey wiedziała, że o to spyta, chociaż seks należał do najgorszych w ciągu ostatnich lat (trochę nieporad- nego całowania, po czym Peter usiadł na krawędzi łóżka, po- cierał się tak długo, aż zdołał naciągnąć prezerwatywę, wreszcie wbił się w Janey), ale mimo to była wdzięczna, że zaprosił ją tak szybko. — Bystra z ciebie dziewczyna — stwierdził Peter, nalewając cappuccino do dwóch emaliowanych filiżanek. Miał na sobie bia- łe spodenki gimnastyczne z guzikami z przodu. — Wiem — odparła. — Nie, poważnie. To, że wczoraj poszłaś ze mną do łóżka. — Znacznie lepiej jest mieć to za sobą. — Kobiety nie rozumieją, że faceci tacy jak ja nie mają czasu na uganianie się za nimi. — Peter dopił kawę i starannie umył filiżankę. — Uganianie się za dziewczynami to cholerna męka. Powinnaś wyświadczyć swoim przyjaciółkom przysługę i powie- 8 dzieć, żeby przestały się bawić w kotka i myszkę. Wiesz, co robię, kiedy dziewczyna nie daje mi na drugiej czy trzeciej randce? — Nie — odparła Janey. Peter wystawił palec. — Nigdy więcej do niej nie dzwonię. Pieprzę ją. — Nie. Tego właśnie nie robisz. Nie pieprzysz jej — spros- towała Janey. Peter roześmiał się, potem podszedł i ścisnął jej pierś. — Jeżeli w ten weekend wszystko pójdzie zgodnie z planem, może spędzimy razem całe lato. Wiesz, co mam na myśli? — Nie przestawał ściskać piersi Janey. — Au — powiedziała. — Implantowany biust, co? — spytał Peter. — Lubię takie. Wszystkie kobiety powinny takie mieć. Wszystkie kobiety po- winny wyglądać tak jak ty. Zadzwonię do ciebie. Kiedy nie zadzwonił do południa w piątek, Janey ogarnęły wątpliwości. Może błędnie go oceniła. Może był skończonym dupkiem. Chociaż to było mało prawdopodobne — mieli zbyt wielu wspólnych znajomych. Z drugiej strony, jak dalece można było znać kogokolwiek w Nowym Jorku? Janey zadzwoniła do Lynelle, dziewczyny z towarzystwa, która zaaranżowała randkę. — Och, tak się cieszę, że wam się udało — powiedziała Ly- nelle. — Ale on nie zadzwonił. Jest wpół do pierwszej. — Zadzwoni. Peter jest po prostu trochę... dziwny. — Dziwny? — To świetny facet. Mamy taki żart, że gdybym nie wyszła za Richarda, Peter i ja pobralibyśmy się. Peter nazywa mnie swoją niedoszłą byłą żoną. Czy to nie komiczne? — Komiczne — potwierdziła Janey. — Niczym się nie przejmuj. Jesteś dokładnie w jego typie — zapewniła Lynelle. — Peter po prostu chadza własnymi dro- gami. O wpół do drugiej Janey zadzwoniła do biura Petera. Był na spotkaniu. Zadzwoniła jeszcze dwa razy, aż wreszcie o wpół do trzeciej sekretarka powiedziała, że Peter wyszedł z pracy. Janey kilkakrotnie dzwoniła do niego do domu, gdzie włączała się au- tomatyczna sekretarka. W końcu Peter zadzwonił do Janey o wpół do czwartej. 9 — Trochę się niecierpliwisz? — spytał. — Dzwoniłaś jedenaś- cie razy. Wyruszyli do Hamptons nowym porsche turbo Petera. Zelek, pies rasy bichon frise z niebieskimi kokardkami na czubku gło- wy, musiał siedzieć na kolanach Janey i usiłował lizać ją po twarzy. Zanim wyjechali z miasta, Peter bez przerwy składał palce na kształt pistoletu i udawał, że strzela do samochodów. Każdego kierowcę nazywał „pieprzonym Polaczkiem". Janey uda- wała, że ją to bawi. W Southampton zatrzymali się, żeby zatankować na stacji Hessa. To był dobry znak. Janey zawsze uwielbiała tę stację benzynową z obsługą w cywilizowanych biało-zielonych kombi- nezonach — człowiek naprawdę czuł, że wyjechał z miasta. Na stacji stała kolejka samochodów. Peter wysiadł i poszedł do to- alety, nie gasząc silnika. Po kilku minutach ludzie stojący za Janey zaczęli trąbić. Janey usiadła za kierownicą w chwili, gdy Peter wybiegał z toalety, wymachując rękami i krzycząc: — Ty pieprzony Polaczku, zostaw mój samochód! — Co? — spytała Janey, rozglądając się wokół siebie. Peter gwałtownie otworzył drzwiczki. — Nikt nie prowadzi mojego pieprzonego samochodu oprócz mnie. Zrozumiano? Nikt nie dotyka mojego pieprzonego samo- chodu oprócz mnie. To mój pieprzony samochód. Janey wysiadła z gracją. Miała na sobie obcisłe dżinsy i sandałki na wysokich obcasach, w których była wyższa o kilka centymetrów od Petera; długie, prawie białe włosy opadały prosto na białą męską koszulę. Włosy Janey należały do jej najcenniejszych skarbów: dzięki nim ludzie oglądali się za nią. Teraz uniosła okulary przeciw- słoneczne, świadoma, że wszyscy na nią patrzą. Poznali Janey Wilcox, modelkę, i prawdopodobnie zaczynali też poznawać Petera. — Słuchaj, twardzielu — rzuciła mu prosto w twarz. — Przy- stopuj, jeśli nie chcesz, żeby to drobne zajście znalazło się w po- niedziałek w porannej prasie. — Hej, jak ci się zdaje, dokąd idziesz? — spytał. — A jak myślisz? — Przepraszam — powiedział Peter, kiedy Janey wsiadła zno- wu do samochodu, i pogłaskał ją po nodze. — Mam wybuchowy charakter, maleńka, nic na to nie poradzę. Powinnaś to o mnie wiedzieć. Pewnie dlatego, że matka biła mnie, kiedy byłem mały. \ 10 — Nie przejmuj się tym — odparła Janey, nasuwając okulary na nos. Peter wyjechał ze stacji benzynowej z rykiem silnika. — Jesteś taka gorąca, maleńka. Szkoda, że nie widziałaś, jak tamci faceci na ciebie patrzyli. — Mężczyźni zawsze na mnie patrzą — odparła Janey. — To będzie świetne lato — oznajmił Peter. Dom Petera okazał się wspaniały, zgodnie z zapowiedziami Lynelle. Przerobiony z wiejskiego domu, otoczony trzema akrami wymuskanego trawnika, miał sześć sypialni i wnętrze o doskona- łym wystroju. Natychmiast po przyjeździe Peter wyjął telefon komórkowy i zaczął wrzeszczeć na ogrodnika w sprawie jabłonek. Janey zignorowała Petera, rozebrała się do naga i wyszła na basen. Wiedziała, że Peter przygląda się jej przez rozsuwane przeszklone drzwi. Kiedy wynurzyła się z wody, pokazał się w drzwiach. — Hej, maleńka, czy w basenie jest włączone ogrzewanie? Jeśli nie, zadzwonię do faceta i zmyję mu głowę. — Jest włączone — odparła. — Chyba powinniśmy ustalić, na jakie przyjęcia chcemy pójść w ten weekend. — Wyjęła włas- ną komórkę, po czym, wciąż naga, usadowiła się na miękkim krześle i zaczęła dzwonić. W maju tego roku, gdy Janey miała skończyć trzydzieści jeden lat (urodziła się pierwszego czerwca i zawsze mówiła, że jest „dzieckiem lata"), odwiedziła nocny klub Moomba trzy razy w ciągu tygodnia. Pierwszej nocy odbyło się przyjęcie dla rapera znanego jako Papier Toaletowy. Janey stanęła na środku sali z biodrem wysuniętym do przodu, pozwoliła się obcykać foto- grafom, potem ktoś odprowadził ją do stolika w rogu. Siedział tam kolekcjoner dzieł sztuki, Joel Webb. Janey uznała, że jest słodki, chociaż wszyscy mówili, że zrobił sobie operację plas- tyczną nosa, miał implanty w policzkach, odsysał tłuszcz i nosił podkładki w butach, ponieważ miał tylko metr sześćdziesiąt wzrostu. Wszystko to jednak nie miało znaczenia. Liczył się dom Joela. Przez ostatnie trzy lata Webb budował duży dom w East Hampton, a tymczasem wynajmował coś, co Janey uwa- żała za chatę — sfatygowany wiejski dom z trzema sypialniami. — Potrzebuję dziewczyny. Umów mnie z jedną ze swoich wy- strzałowych przyjaciółek, dobrze? — powiedział. 11 — Jak twój dom? — spytała Janey. — Wykonawcy obiecali, że skończą przed Czwartym Lipca. Nie daj się prosić. Wiem, że możesz mnie z kimś umówić. — Sądziłam, że masz dziewczynę — odparła Janey. — Tylko zaocznie. W ciągu roku zrywamy, ale z nadejściem lata staję się taki samotny, że przyjmuję ją z powrotem. Dwa wieczory później Janey zjawiła się w Moombie z Alanem Mundym, którego wszyscy nazywali najgorętszym komikiem w Hollywood. Janey poznała Alana wiele lat temu, podczas krę- cenia filmu w Hollywood, ale wtedy był nikim; dostał małą rolę zakochanego kierowcy autobusu. Janey i Alan w pewnym sensie zaprzyjaźnili się, a w pewnym utrzymywali kontakty (raz do roku rozmawiali przez telefon), ale teraz Janey opowiadała na lewo i prawo, że Alan jest jej wielkim przyjacielem. Człowiek Janey z agencji modelek powiedział jej, że Alan przyjeżdża do Nowego Jorku incognito, więc zadzwoniła do faceta, który od- powiadał za kontakty Alana z mediami, a Mundy natychmiast do niej oddzwonił. Właśnie zerwał z dziewczyną i prawdopodob- nie czuł się samotny. — Janey, Janey — powiedział. — Chcę odwiedzić wszystkie gorące miejsca. Chcę rozwalić to miasto. — Pod warunkiem, że nie będziemy musieli składać go na nowo, kiedy skończysz — odparła Janey. — Boże, Janey, ależ ja za tobą tęskniłem — powiedział Alan. Przyjechał po nią rolls royce'em. Do ostatniej filmowej roli pofarbował sobie włosy na rudo, a teraz miał czarne kilkucen- tymetrowe odrosty. — Co porabiasz, maleńka? — spytał. — Ciągle grasz? — Grałam w każdym dniu mego życia — odparła Janey. W klubie Alan wypił trzy martini po kolei. Janey siedziała blisko niego, szeptała mu na ucho i chichotała. Tak naprawdę nie intere- sowała się Alanem, który był typem przygłupa z myjni samocho- dowej, gdzie istotnie pracował, zanim został sławny. Ale nikt nie musiał o tym wiedzieć. Pokazywanie się z Alanem ogromnie podbijało jej akcje, zwłaszcza jeśli wyglądali jak potencjalna para. Alan był pijany; wtykał sobie w nastroszone włosy plastikowe mieczyki z martini. — Czego ty chcesz, Janey? — spytał. — Czego ty chcesz od życia? 12 — Chcę mieć udane lato — odpowiedziała Janey. Wstała, żeby pójść do toalety. Po drodze minęła Redmona Richardly'ego, pisarza z Południa, który cieszył się sławą nie- grzecznego chłopca. — Janey, Janey, tak się cieszę, że cię widzę — powiedział. — Poważnie? Nigdy wcześniej nie cieszyłeś się na mój widok. — Zawsze się cieszę na twój widok — zapewnił Redmon. — Jesteś jedną z moich dobrych przyjaciółek. — Przy stoliku siedział jeszcze jeden mężczyzna. Krótkie brązowe włosy. Opa- lony. Szczupły. Zbyt przystojny. Dokładnie w typie Janey. — Wi- dzisz? Zawsze powtarzałem, że Janey to bystra modelka — po- wiedział Redmon do towarzysza. — Bystra modelka — uśmiechnął się tamten. — Cóż może być lepszego? — Tępa modelka. Marzenie większości mężczyzn — odparła Janey i odwzajemniła uśmiech, świadoma białości swoich zębów. — Zack Manners. Janey Wilcox — przedstawił ich sobie Red- mon. — Zack właśnie przyleciał z Anglii i szuka domu w Hamp- tons. Może pomogłabyś mu go znaleźć? — Tylko pod warunkiem, że będę mogła w nim zamieszkać — odparła Janey. — Interesująca propozycja — stwierdził Zack. Janey poszła na górę do toalety. Serce waliło jej jak młot. Zack Manners był wielkim producentem płytowym z Anglii. Czekała w kolejce do toalety. Redmon Richardly stanął za jej plecami. — Chcę go — powiedziała Janey. — Kogo? Zacka? — zaśmiał się Redmon. — Ty i milion in- nych kobiet na świecie. — Nic mnie to nie obchodzi. Chcę go. W dodatku szuka domu w Hamptons. — Cóż... nie... możesz... go... mieć — oznajmił Redmon. — Dlaczego nie? — Janey tupnęła nogą. Redmon objął Janey, jakby zamierzał ją pocałować. Mógł robić takie rzeczy i uchodziło mu to na sucho. — Chodź ze mną dzisiaj. — Dlaczego? — Zabawimy się. — Zabawa mnie nie interesuje. 13 — Spław tego palanta, z którym jesteś, i chodź ze mną. Co właściwie robisz z tym palantem? Nie obchodzi mnie, że jest sławny. Palant to palant. — Tak, ale kiedy jest się z takim palantem, mężczyźni tacy jak ty zaczynają się tobą interesować. — Och, chodź. — Chcę mieć świetne lato — powtórzyła Janey. — Z Zackiem. Janey i Alan wyszli pół godziny później, po tym jak Alan wylał niechcący dwa kieliszki martini. Wychodząc z klubu, mi- nęli stolik Redmona. Janey niedbale wsunęła dłoń do tylnej kie- szeni spodni Alana, po czym obejrzała się przez ramię na Zacka. — Zadzwoń do mnie — powiedział głośno Redmon. II Janey Wilcox usłyszała o miliarderze Haroldzie Vanie w klu- bowej toalecie. To było dwa lata temu i chociaż okazało się, że Harold to niski facecik z błyszczącą okrągłą głową i zawsze w lśniących butach (kazał służącym polerować docksidery na wysoki połysk), był jednym z najlepszych partnerów Janey na lato. — Muszę znaleźć mężczyznę na lato — skarżyła się Janey swojej przyjaciółce Allison, kiedy z jednej z kabin dobiegł głos: — Harold Vane. Harold miał stiukowaną posiadłość na Gin Lane w Southamp- ton. Przed domem rozciągał się długi trawnik, a na tyłach znaj- dował się drugi, krótszy, który schodził do wydm i plaży. W so- botę i niedzielę Harold podejmował gości lunchem złożonym z dwóch dań i wina; był kucharz i człowiek imieniem Skaaden, który mieszał koktajle i dyskretnie podawał potrawy na srebr- nych tacach. Na teren posiadłości można było się dostać tylko przez bramę z kutego żelaza, z literą „H" z jednej i „V" z drugiej strony. Harold miał ochroniarza, ubranego jak ogrodnik, ale uzbrojonego w pistolet. — Nie boisz się, że jeden z tych facetów domyśli się, co knujesz? — spytała Allison. Rozmowa odbyła się na początku lata z Haroldem, kiedy Janey zaprosiła Allison (która wynajmo- wała ze znajomymi mały domek w Bridgehampton) na cały dzień. 14 — Co masz na myśli? — spytała Janey, myśląc o ogrodniku. — To, że ich wykorzystujesz dla letnich domów. — Jestem feministką — odparła Janey. — Chodzi o podział majątku. — Przyjaciółki wylegiwały się na leżakach przy basenie, a Skaaden donosił mrożoną herbatę. — Gdzie właściwie jest Harold? — zainteresowała się Allison. Miała wybałuszone szare oczy, a Janey pomyślała, że bez względu na makijaż nigdy nie będzie wyglądała ładnie. Czekała, aż Allison zada to pytanie. Była swego rodzaju zawodową najlepszą przyjaciół- ką sławnych i bogatych. Prawdopodobnie natychmiast po wyjeździe z posiadłości obdzwoni wszystkich i powie, że jadła lunch w domu Harolda Vane'a i że zostali dobrymi przyjaciółmi. Janey spodziewała się, że po tym jak ona i Harold rozstaną się pod koniec lata, Allison nadal będzie zabiegać o jego przyjaźń. Będzie zapraszała Harolda na drinki, a kiedy spotka go na przyjęciu, położy mu dłoń na ramieniu i będzie szeptać do ucha dowcipy, żeby go rozśmieszyć. — Harold siedzi na kibelku — wyjaśniła Janey. Miała łagodny, dziewczęcy głos i mimo oszałamiającej twarzy i figury wiedziała, że to właśnie głos jest jej tajną bronią; dzięki niemu mogła powiedzieć wszystko i uchodziło jej to na sucho. — Co wieczór przed wyjściem spędza godzinę na kibelku, a w weekendy go- dzinę rano i godzinę późnym popołudniem. To naprawdę zabiera mnóstwo czasu. W zeszły weekend straciliśmy przyjęcie z okazji nowej książki, ponieważ Harold nie mógł się oderwać od kibla. — Co on tam robi? — Nie mam pojęcia. — Janey wzruszyła ramionami. — Sra, czyta. Chociaż nie wiem, jak człowiek może srać przez godzinę. Powtarzam mu, że to nie jest zdrowe dla kiszek. — To pewnie jedyny moment, kiedy może się od wszystkiego oderwać. — Nic podobnego — odparła Janey. — Ma tam e-mail i te- lefon. — Spojrzała na Allison. — Zapomnij, że to powiedziałam, dobrze? — Wyobraziła sobie, jak Allison opowiada znajomym, że Harold Vane spędza godzinę na kibelku, rozmawiając przez telefon i wysyłając e-maile. Janey ogarnęło poczucie winy. Osta- tecznie Harold nigdy nie zrobił ani nie powiedział jej nic przy- krego, a ona nawet trochę się w nim zakochała. To właśnie było zadziwiające w Haroldzie. Początkowo nie mogła się zdobyć na to, żeby pójść z nim do łóżka, ale kiedy 15 wreszcie to zrobili, w drugą sobotę po Memoriał Day, Janey 1 zaczęła się zastanawiać, dlaczego tak długo zwlekała. Harold był w łóżku władczy. Mówił Janey, co ma robić, jaką przyjąć pozycję (później wygolił jej włosy łonowe i kazał się opalać nago), poza ] tym miał wielki członek. Intymna część ciała Harolda miała tak kolosalne rozmiary, że | przez całe lato, kiedy inne kobiety pytały Janey, czy naprawdę spotykała się z Haroldem (działo się to głównie w toaletach różnych modnych restauracji w Hamptons, do których chodzili), Janey odkręcała szminkę i mówiła poufnie, że interes Harolda jest tak gigantyczny, że za pierwszym razem, kiedy go ujrzała, powiedziała, że nie ma mowy, żeby go jej wsunął. Potem wra- cała do szminkowania otwartych ust. Możliwe, że opowiadanie o interesie Harolda było trochę nie w porządku, ale z drugiej strony Janey czuła, że wyświadcza mu przysługę — po rozstaniu łatwiej mu będzie zdobyć inne kobiety. Co nie znaczy, że Harold miał z tym jakiekolwiek trudności. Harold był dla wszystkich jak Święty Mikołaj. Dawne dziewczy- ny dzwoniły do niego bez przerwy, proponowały, że umówią go z przyjaciółkami, a Harold nieustannie udzielał rad i wysyłał owym kobietom drobne prezenty, żeby pomóc im przetrwać kry- zys — telefony komórkowe, komputery, płacił nawet za prywat- ny żłobek nieślubnego dziecka jednej z przyjaciółek. Podczas pierw- szego weekendu Janey w Hamptons Harold pociągnął ją za rękę do garażu. — Chcę, żebyś tego lata czuła się wolna — powiedział. — Wi- dzę, że jesteś dziewczyną, która ceni sobie wolność. — Masz rację — przyznała Janey. — W przeciwnym razie wyszłabyś już za mąż. — Harold ot- worzył boczne drzwi garażu i zeszli po trzech schodkach. Znaj- dował się za nią, a kiedy Janey zeszła, Harold obrócił ją gwał- townie, przywarł ustami do jej warg i wepchnął język w jej usta. Zaskoczona Janey zamachała rękami jak przyszpilony owad. Ale sam pocałunek nie był zły. — Ot, taki drobiazg na rozruch — wyjaśnił Harold, potem wyminął Janey i zapalił światło. — Wybierz sobie samochód na lato. — W garażu stał rangę rover i dwa mercedesy, 550 coupe i SL-ka z otwieranym dachem. — Obowiązuje tylko jedna za- sada: nie możesz zmienić zdania w połowie lata. Nie chcę, żebyś 16 przyszła i powiedziała: „Chcę rovera", jeśli już wybierzesz mer- cedesa. — A jeśli nie spodoba mi się żaden z nich? — spytała Janey. Co będzie, jeśli zechcę maserati. — Nie chcę cię za bardzo rozpieszczać — odparł Harold. . Na koniec mnie znienawidzisz, bo żaden facet nie będzie dla ciebie taki miły jak ja. — To pewnie prawda — przyznała Janey i czule dotknęła pal- cem wskazującym nosa Harolda. — Dlaczego za niego nie wyjdziesz? — syczała Allison przez całe lato. — Och, nie mogłabym — stwierdziła. — Mogłabym wyjść tylko za mężczyznę, którego w pełni pokocham. — Mogłabym się zakochać w Haroldzie w dwie sekundy — powiedziała Allison. — Pewnie tak — odparła Janey, nie dodając, że Harold nigdy nie zainteresowałby się taką kobietą jak Allison. Harold traktował Janey odrobinę zbyt poważnie. — Bądź rozsądna. Zrób coś ze swoim życiem. Pozwól, żebym ci pomógł. Janey mówiła, że zawsze chciała robić coś ważnego, na przy- kład zostać dziennikarką albo napisać powieść. Dlatego Harold zaprosił kiedyś sekretarkę redakcji na lekką przekąskę. Harold zawsze podawał cappuccino w wielkich kubkach, a Janey zapa- miętała, jak pani redaktor w biało-niebieskim kostiumie w spi- ralne wzory balansuje kubkiem na udzie; siedzieli przed domem. — Janey chce zostać pisarką — powiedział Harold. — Ojej — westchnęła pani redaktor, unosząc kubek do ust. — Dlaczego wszystkie ładne dziewczyny chcą robić coś in- nego. — Daj spokój, Maeve — ryknął Harold. — Sama byłaś kiedyś ładna, zanim poszłaś po rozum do głowy. — I zanim ty się wzbogaciłeś — dodała Maeve. — Co chcia- łabyś robić, kochanie? — Chcę dostać twoją pracę -— odparła Janey łagodnym tonem, którego nikt nie mógł uznać za obraźliwy. Kiedy Janey i Harold rozstali się pod koniec września, Janey rozpłakała się potem na ulicy. Rozstanie odbyło się w jego miesz- kaniu przy Park Avenue. Umówili się, że spotkają się tam na 17 drinka, a potem pójdą na kolację. Harold był w bibliotece. Po- pijał szkocką i patrzył na swojego cennego Renoira. — Witaj, szalony dzieciaku — powiedział, wziął Janey za rękę i zaprowadził na kanapę obitą czerwonym jedwabiem. — Coś mi wypadło. Dzisiaj nie dam rady wyjść na kolację. — Rozumiem — odparła Janey, przeczuwając, co za moment nastąpi. — Cudownie było mi z tobą w lecie, ale... — To koniec — dokończyła za niego Janey. — Nie chodzi o ciebie — zapewnił Harold. — Chodzi o mnie. Nie chcę się żenić, a powinnaś wiedzieć, że jest inna kobieta, z którą chciałbym zacząć się spotykać. — Proszę — powiedziała Janey i wstała. — I tak zamierzałam dzisiaj z tobą zerwać. Czy to nie zabawne? Był chłodny wieczór, a Janey przyszła w lekkim jedwabnym płaszczu niebieskiego koloru. Kiedy Harold odprowadzał ją do drzwi, Janey zauważyła Skaadena, który stał w holu z jej płasz- czem przewieszonym przez ramię. Harold nie tylko zaplanował rozstanie, ale nawet omówił je zawczasu ze Skaadenem. Podczas gdy Skaaden pomagał Janey włożyć płaszcz, wyobrażała sobie, jak Harold mówi służącemu: „Młoda dama przyjdzie na drinka, ale wkrótce potem wyjdzie. Może być zmartwiona, więc dopil- nuj, żebyś miał jej płaszcz w pogotowiu". — Zegnaj, Haroldzie — uśmiechnęła się Janey, ujęła jego dłoń, ale pozwoliła, żeby pocałował ją w policzek. Janey doszła do rogu, oparła się o pojemnik na śmieci i roz- płakała się. W jej wnętrzu toczył się dialog. — Daj spokój — mówił jeden głos. — Coś takiego wydarzyło się już milion razy. Powinnaś się przyzwyczaić. — Ale mimo to boli — powiedział drugi głos. — Tylko trochę. Harold był niski i brzydki, a ty i tak nigdy byś za niego nie wyszła. W dodatku codziennie spędzał godzinę w sraczu. — Kochałam go. — Nieprawda. Martwisz się tylko dlatego, że miał cię zabrać na kolację do Bouley i miałaś ochotę na pasztet z gęsich wąt- róbek. Przed domem Harolda zatrzymała się taksówka, z której wy- siadła szczupła blondynka z tanią skórzaną torebką. „Moja 18 zmienniczka" — pomyślała Janey. Żółte światełko taksówki za- paliło się, Janey wystawiła rękę i samochód podjechał. Dwa tygodnie później Harold przysłał do mieszkania Janey gońca z kopertą. Wewnątrz była wiadomość: Gdybyś kiedykolwiek czegoś potrzebowała, proszę, zadzwoń, przypięta do bonu na pięć tysięcy dolarów do sklepu Gucciego. Następnego lata, kiedy Janey była z Peterem, wpadła na Harol- da podczas dużego przyjęcia na plaży jednej z posiadłości w East Hampton. Była dopiero połowa lata, ale Janey pałała niezwykłą i niepokojącą nienawiścią do Petera. Na plaży Peter albo roz- mawiał z klientami przez komórkę, albo krytykował ciała innych kobiet. Jego ulubionym obiektem ataków były dzieciate kobiety po czterdziestce. — Popatrz na nią — wrzeszczał. — Spójrz na jej brzuch, jest do niczego. Dlaczego nie zejdzie z plaży? — Och, Peter — mówiła wtedy Janey. — Co „och, Peter"? To naturalne, że mężczyznę pociągają piękne młode dziewczyny. To kwestia instynktu. Mężczyzna chce sypiać z jak największą liczbą młodych dziewczyn. To kwes- tia prokreacji. Kiedy jechali jego porsche po bocznych drogach, Peter mówił: — Jestem trochę walnięty, Janey — takim tonem, jakby był z tego dumny. — Myślisz, że powinienem pójść do psychoana- lityka? — Myślę, że to by nic nie dało — odpowiadała Janey, na co Peter wybuchał śmiechem, jakby obdarzyła go komplementem, więc kiedy docierali na przyjęcie, trzymał dłoń na jej nodze. Objęci, spacerowali po czyimś trawniku czy żwirowanym pod- jeździe, śmiali się, uśmiechali przez ramię do innych gości. Wszyscy spece od PR znali ich, więc nie musieli się przedsta- wiać, a fotoreporterzy robili im zdjęcia. Lato było zielone i ciepłe i przynajmniej w takich chwilach wszystko było doskonałe. W następny poniedziałek Janey i Peter natknęli się na Harol- da. Harold zadzwonił. — Martwię się o ciebie, Janey — powiedział. — Miła z ciebie dziewczyna. Nie powinnaś być z takim facetem jak Peter. — Dlaczego nie? — To świr. 19 — Och, Haroldzie. Dla ciebie wszyscy inni faceci to świry. — Serio, Janey. Chcę dać ci radę. Może nie jestem właściwą osobą, by ich udzielać, ale i tak ci ją dam. Przestań uganiać się za facetami i wyjdź za mąż. Nie jesteś dziewczyną, która zamierza coś zrobić ze swoim życiem, więc wyjdź za mężczyznę, którego kochasz i urodź mu dzieci. — Ale ja coś zrobię ze swoim życiem, Haroldzie. — Co takiego? — Nie wiem. — Posłuchaj mojej rady, Janey. Teraz jesteś młoda i piękna. To odpowiedni czas na znalezienie prawdziwego faceta. — Kogo? — spytała Janey. — Miłego, młodego faceta. Przystojniaka. Sam nie wiem. Umówię cię z moim architektem. Ma trzydzieści trzy lata i chce się żenić. — Nie, dzięki — Janey zaśmiała się cicho. Związek z Peterem staczał się po równi pochyłej. Przyczyna tkwiła częściowo w seksie. Peter nie chciał być dotykany i z naj- wyższym trudem zdobywał się na dotykanie Janey. Seks upra- wiali raz na trzy tygodnie. — Może jesteś gejem? — spytała Janey, która nauczyła się go drażnić. — Znajdę sobie jakiegoś napalonego miodziaka. Wiesz, że mężczyźni po czterdziestce nie umieją stanąć na wysokości zadania. Później zaczęły się głośne kłótnie w jego domu. Pewnego ran- ka Janey przypaliła grzanki. Peter wpadł do kuchni, wygrzebał przypaloną grzankę, oskrobał i próbował zmusić Janey do zje- dzenia jej. Janey rzuciła grzankę Zelkowi, który szybko zwymio- tował. Janey snuła fantazje, że zabija Petera, i zastanawiała się, czy gdyby wrzuciła ładowarkę telefonu komórkowego do basenu, Peter zginąłby porażony prądem. Godzili się, bo zawsze były przyjęcia, na które mogli pójść, i tak minęło lato. Znowu Moomba. Janey siedziała sama przy barze, popijając martini. Barman był młody. — Pamiętam cię z tamtego filmu — powiedział. — Czuję się skrępowany, ale onanizowałem się przed twoim zdjęciem. — To dobrze — odparła Janey. — W takim razie chyba nie muszę dawać ci napiwku. 20 Ja stawiam — powiedział barman, ruchem głowy wskazując na martini. Nachylił się nad barem i zapytał: — Co teraz robisz? Czekam na przyjaciela — odparła i odwróciła się. Janey wysyłała sygnały do Zacka Mannersa, żeby się pojawił. Odkryła w sobie tę niezwykłą umiejętność: jeśli chciała czegoś dostatecznie mocno, wydarzało się. Tym razem zamiast Zacka w klubie pojawił się powieściopisarz Redmon Richardly. Pozdro- wił Janey skinieniem głowy, potem przeszedł się po klubie, żeby zobaczyć, kto jeszcze jest. W końcu podszedł do Janey. — Gdzie jest Zack? — spytała. — Skąd mam wiedzieć? — Miałam nadzieję, że się zjawi. — Zapomnij o Zacku — powiedział Redmon. — Najlepsze, co może ci się dzisiaj przydarzyć, to ja. — Chcę Zacka. — Zack to dziwak — odparł Redmon i zamówił szkocką. — Ty też. — Nie, Zack to naprawdę dziwak. Spędziłem z nim sporo czasu w Londynie. Znam dziewczyny, które z nim spały. Nie chciałabyś się mieszać w ten wykręcony europejski seks. Coś okropnego. To nie po amerykańsku. Potem, oczywiście, zjawił się Zack. — Zack! — zawołał Redmon. — Właśnie o tobie rozmawia- liśmy. Zack przyszedł ze znajomymi. — Chodźcie do stolika — zaprosił Redmon. Kiedy grupa Zacka usiadła, Janey podeszła i wcisnęła krzesło obok Zacka. — To znowu ty — stwierdził. — Wyglądasz mi na jedną z tych dziewczyn, które są wszędzie. Jesteś panną z towa- rzystwa? Janey tylko się uśmiechnęła i łyknęła drinka. Wiedziała, że nic nie musi mówić. Jej wygląd w końcu zrobi na nim wrażenie. Odwróciła się do mężczyzny, który siedział po jej drugiej stro- nie, drobnego, skorego do rozmowy Anglika. — Czy ty też jedziesz w lecie do Hamptons? — spytała. — Nie, ale to miejsce mnie fascynuje. W Anglii nie mamy nic podobnego. Brzmi cudownie. Te wszystkie gwiazdy filmowe przebijające się przez ruch uliczny. 21 T- Jeżdżę tam każdego lata — odparła Janey. — Jest wspaniale. — Czy będziesz tam w tym roku? — O, tak. Mam nadzieję na świetne lato. — Co ty masz z tym „świetnym latem"? — spytał Zack, na- chylając się do Janey. — Czy masz jakąś wadę mózgu, o której powinienem wiedzieć? — Pewnie tak — odparła Janey, odstawiając kieliszek. — Mu- szę iść. Zadzwoń do mnie. — Ja nie dzwonię do dziewczyn. Ja się kontaktuję — wyjaśnił Zack. — Wobec tego czekam, aż się ze mną „skontaktujesz" — po- wiedziała Janey. Dwa dni później Zack przysłał przez gońca wiadomość do mieszkania Janey. Na zdobionej wizytówce widniały grube litery: Janey, czy chciałabyś wypić ze mną drinka? Proszę, zadzwoń do mojej sekretarki, która poda ci czas i miejsce. Pozdrawiam, Zack. III Podczas jazdy linią Jitney do Hamptons w weekend po Me- moriał Day Janey co pięć minut miała ochotę wstać i krzyknąć: — Jestem Janey Wilcox, modelka, i spędzam weekend z Za- ckiem Mannersem, angielskim miliarderem, producentem płyt. Pieprzcie się wszyscy. Chciała po prostu to zrobić, żeby poczuć się lepiej. Siedziała z przodu autobusu, w czapce baseballowej, okularach przeciw- słonecznych i z włosami ściągniętymi w koński ogon; próbowała czytać Pod osłoną nieba. Jednak pewna natrętna myśl dźgała jej umysł jak czubek ołówka wtykany w plastelinę: Zack Manners nie był w pełni obecny. Jak to określała Janey, nie poszedł na całość. Jego zaproszenie brzmiało niejasno — zostawił sekretarce instrukcje, żeby spotkali się „około szóstki" na drinka w barze Palma w East Hampton w piątkowy wieczór. Janey nie miała pewności, czy zaproszenie obejmowało też weekend, a ta nie- pewność sprawiała, że Zack wzbudzał w niej większe podnie- cenie niż jakikolwiek mężczyzna od dawna. Zeszłego wieczoru poszła do Moomby, a kiedy mężczyźni podchodzili do jej stolika z wyrazami szacunku, Janey mówiła śmiało: 22 — Och, tak, czuję się cudownie. Wreszcie spotkałam męż- czyznę, w którym mogłabym się zakochać do szaleństwa. Jest błyskotliwy, zabawny i seksowny. — Mówiła tonem, który su- gerował, że podczas gdy Zack posiadał wszystkie te przymioty, ci mężczyźni byli ich pozbawieni. Zdumiewające było to, że mężczyźni nie zrażali się słowami Janey. Tłoczyli się wokół stolika, zamawiali drinki, palili papie- rosy. Ostatnio Janey wyznawała teorię, że im gorzej traktowałaś mężczyzn, tym bardziej cię pragnęli. Do stolika Janey przysiadł się Peter sprzed trzech lat, zakładając ręce za oparcie krzesła. — Zmieniłaś się, Janey — stwierdził. — Sprawiasz wrażenie bardzo pewnej siebie. — Nie jestem tą samą dziewczyną, co dwa lata temu, Peter — uśmiechnęła się kąśliwie. — Dzisiaj nie dałabym sobie wcis- kać twojego kitu. — Nigdy nie wciskałem ci kitu. — Szczytem był Labor Day na początku września. Wracaliśmy z Hamptons w ulewnym deszczu, pamiętasz? Wysadziłeś mnie przed tunelem do miasta, na rogu Trzydziestej Piątej i Trzeciej Alei. Kazałeś mi wziąć taksówkę. — Przecież było po wszystkim — uśmiechnął się Peter. — A ty mieszkałaś daleko. Dlaczego miałbym wieźć dziewczynę przez całe miasto, skoro nawet nie poszedłbym z nią do łóżka? Janey spodziewała się, że zastanie Zacka w Palmie, kiedy dotar- ła na miejsce kwadrans po szóstej. Nie było go. Kiedy dziesięć minut później wciąż go nie było, pozwoliła, by dwaj faceci posta- wili jej drinka. Zamówiła margaritę. Za kwadrans siódma przed barem zrobiło się małe zamieszanie. Na kolisty podjazd wjechało zielone ferrari 1954 250 GT Ellena Body'ego z kierownicą po prawej stronie. Z samochodu wysiadł Zack w starych tenisów- kach i ruszył do baru z rękami w kieszeniach spodni w kolorze khaki. Janey stała się nagle niezwykle ożywiona i zaczęła rozma- wiać z dwoma facetami. Zack podszedł do niej od tyłu i szepnął: — Witaj. — Och, cześć. — Janey podskoczyła nieco na stołku i spojrzała na zegarek. — Zamierzałam cię skarcić za spóźnienie, ale samo- chód cię usprawiedliwia. — Ten samochód jest bezcenny — powiedział Zack, usiadł na stołku barowym obok Janey i wziął ją za rękę. — Jeżeli chcesz 23 być ze mną, Janey, to nigdy, przenigdy mnie nie karć. Chyba że cię o to poproszę. — Brzmi obiecująco. — Owszem. Pod warunkiem, że właściwie rozegrasz swoje karty. — Nachylił się do niej. — Czy masz ciemną stronę, Janey? Wyglądasz na dziewczynę, która ją ma. Janey roześmiała się, podobnie jak Zack. Odrzuciła włosy do tyłu. Zack zapalił papierosa bez filtra. W dziennym świetle nie był tak przystojny, jak zapamiętała. Miał zepsute angielskie zęby, w kolorze od żółtego do jasnoszarego. Palce miał poplamione nikotyną, paznokcie brudne. Ale był samochód. I pieniądze. Ja- ney miała przed sobą całe lato, a jeśli dopisze jej szczęście, to nawet więcej. — Posuwajmy się krok po kroku, dobrze? — powiedziała. — Przypuszczam, iż to znaczy, że chcesz zobaczyć mój dom, zanim zdecydujesz, czy chcesz się ze mną pieprzyć — stwierdził Zack. — Daj spokój — odparła Janey. — Interesuję się tobą. Wszys- cy mówią, że jesteś fascynujący. — Wszyscy są głupi — uciął Zack. Po czym dodał: — Zako- chasz się w tym domu. Jest doskonały. — Wstał, ściągnął Janey ze stołka, objął ją i ruszyli do wyjścia. Zack był od niej wyższy. „Doskonały wzrost" — pomyślała. — Wynająłem ten dom spec- jalnie z myślą o tobie. — Oczywiście — odparła Janey. Uwierzyła mu, ani przez chwilę nie myśląc, że to nietypowe, by nieznajomy wynajmował dom w Hamptons w nadziei, że Janey z nim zamieszka. Skinęła głową parkingowemu, który otworzył drzwiczki samochodu, i za- jęła miejsce z przodu. Ferrari był idealnie utrzymany. Janey zdję- ła baseballówkę i rozpuściła włosy. — Jest piękny — powiedziała. Ogarnął ją nastrój szczodrości. Zack włączył silnik. — A, tak — przyznał, wyjeżdżając z podjazdu. — Teraz pew- nie mam powiedzieć: „Nie, to ty jesteś piękna, Janey". — Spo- jrzał na nią. — Czy czujesz się jak na filmie? — Tak. — Jesteś bardzo niemądrą dziewczyną. Nie wiesz, że bycie niemądrą jest niebezpieczne? — Może nie jestem aż taka niemądra. Może to tylko gra. — 24 _- Może wszystko jest tylko grą — odparł Zack. — Ale w ta- kim razie, na czym stoisz? Zack skręcił w Further Lane. Powiedziałem agentce od nieruchomości, że chcę mieć dom na najlepszej ulicy w najlepszym miasteczku w Hamptons. Mam nadzieję, że mnie nie oszukała, Janey. — Słowo „oszukała" wy- mówił z lekkim warknięciem, a Janey znowu wydał się bezgra- nicznie uroczy. Skręcili w długi żwirowany podjazd. — Znam ten dom — powiedziała Janey. — To jeden z moich ulubionych. — Poważnie? — Mój przyjaciel wynajmował go pięć lat temu. To idealny dom na lato. Basen, korty tenisowe... — Czy grałaś w tenisa bez majteczek? — Och, proszę, Zack. — Tak sobie ciebie wyobrażam: cała na biało, bez majteczek... Dom był oddalony od drogi, a od frontu rozciągał się trawnik, zawsze przygotowany do krykieta. Była to klasyczna posiadłość z lat dwudziestych, dla zamożnej rodziny z chmarą dzieci i służ- by. Zack zaparkował od frontu. — Chodź, chodź, moja słodka, zobaczymy... — powiedział, wyskakując z samochodu i biorąc Janey za rękę. Wokół domu na poziomie pierwszego piętra biegł szeroki taras. Zack otworzył drzwi. — Prawdziwy dom rozrywki — ocenił, rozglądając się dookoła. — A teraz oczekuję, że będziesz się bawić w wiele niegrzecznych zabaw. — Na przykład? Zack sięgnął do papierowej torby. — Zapasy — oznajmił, wyjmując butelkę wódki i plastikowy pojemnik z tonikiem. Janey zaśmiała się nieco nerwowo. Zack poszedł do kuchni i wrócił z dwoma drinkami. — Cin-cin — powiedział, wznosząc szklankę. — Na zdrowie — odparła Janey. — Za wspaniałe lato. Zack podszedł do niej od tyłu, objął w pasie i przyciągnął do siebie. — O co chodzi z tymi bzdurami o wspaniałym lecie? Janey odwróciła się i wyślizgnęła z jego objęć. — O nic. 25 — Coś musi być. Jeszcze nigdy nie słyszałem, żeby ktoś miał I taką obsesję na punkcie lata. Ja spędzałem moje lata, pracując! w fabryce. — Oczywiście — powiedziała cicho Janey. Zack pogroził jej palcem. — Musisz odpowiadać na moje pytania. To jedna z reguł. 1 Bardzo szybko się nudzę. Akurat teraz jestem zainteresowany. 1 Słucham, co masz mi do powiedzenia o sobie. O wszystkich mężczyznach, którzy mieli cię przede mną. — Co takiego? — Będzie świetna zabawa — zapewnił Zack. — Co powiesz! na kokę? — Coca-colę? — Kokainę — wyjaśnił Zack z udawaną cierpliwością. — Nie jesteś zbyt bystra, co? Kiedy zobaczyłem cię po raz pierwszy, j pomyślałem, że jesteś bystra, ale potem stwierdziłem, że mogę | się mylić. — Usiadł na kanapie przed stolikiem do kawy, spo- j jrzał na Janey i uśmiechnął się. — Ale z drugiej strony, w takich | sytuacjach nie potrzeba inteligencji. Wystarczy zmysł przygody, j — Nie biorę kokainy — powiedziała chłodno Janey. — Szkoda — stwierdził Zack. — Sądziłem, że jesteś graczem. ] — Wysypał trochę kokainy na stolik, zrolował banknot i wciąg- nął. Potem odchylił głowę i wziął głęboki wdech, a banknot nadal tkwił w dziurce od nosa. Janey wpatrywała się w Zacka, j który pochwycił jej spojrzenie. — Przestań się zgrywać na grzecz- I ną amerykańską dziewczynkę, dobra? — Skąd wiesz, że nią nie jestem? — Och, daj spokój. — Zack wstał z kanapy, podszedł do ] Janey i dotknął jej włosów. — Nie zaprosiłem cię tu, żebyś była j moją dziewczyną. — W takim razie, po co mnie zaprosiłeś? — Nie zaprosiłem cię. Sama się wprosiłaś. Pamiętasz. — Pieprz się — powiedziała Janey łagodnie. — Chodź tutaj. Usiądź. Moja droga, jesteś równie przezroczys- I ta jak koszula, którą nosisz. Wszyscy wiedzą, w co grasz. Jesteś dostępna na lato. Pod warunkiem, że mężczyzna jest dostatecz- nie bogaty. Chciałbym przynajmniej wiedzieć dlaczego. — Bo chcę mieć dobre lato! — wrzasnęła Janey. — Czy jest w tym coś niewłaściwego? 26 Ale ty nic nie robisz — powiedział Zack i wciągnął więcej kokainy. Nic nie robię, ponieważ nie chcę. Nie muszę. __ Ty w ogóle zbyt wiele nie czujesz, prawda Janey? Nie — wzruszyła ramionami. — Nawet jeśli seks jest świet- ny, to nic nie znaczy. Przecież facet i tak nie zostanie. Dlaczego więc nie miałabym pokonywać mężczyzn ich własną bronią i wy- korzystywać ich. Jestem feministką, Zack — dodała, dzięki cze- mu poczuła się lepiej. O, oto mówi kobieta współczesna. Ile ty masz lat? — Dwadzieścia osiem — skłamała gładko Janey. Od tak daw- na ze względów zawodowych oszukiwała, gdy pytano ją o wiek, że sama zaczęła w to wierzyć. — Wyglądasz starzej — zaśmiał się Zack. — Wykorzystujesz mężczyzn, ale sama jesteś zupełnie bezużyteczna. Myślisz, że twoje poglądy są rewolucyjne, ale tak nie jest. Są tylko irytujące i niedojrzałe. — A twoje nie są? — Tak się składa, że nie — odparł Zack. — Jestem tym, co wy, jankesi, nazywacie self-made man. Do wszystkiego doszed- łem sam. — Zapalił papierosa. — Ale po drodze zauważyłem coś dziwnego. Straciłem emocje, utraciłem zdolność odczuwania. Tak się dzieje, kiedy musisz bez przerwy oszukiwać ludzi, żeby osiągnąć to, czego twoim zdaniem pragniesz. — Uśmiechnął się. „Te zęby!" — pomyślała Janey. — Sama widzisz, że ty i ja jes- teśmy do siebie bardzo podobni. — Ja mam swoje powody — powiedziała Janey. — Nie wątpię, ale są pewnie bardzo przyziemne — stwierdził Zack. Janey wymierzyła mu klapsa, a on chwycił ją za przegub. — Bardzo dobrze — pochwalił. — Zaczynasz chwytać, o co chodzi. — Nie jestem przyziemna — syknęła Janey. — Ależ jesteś. — Zack pchnął Janey na kanapę, a ona spec- jalnie się nie opierała. — Upadek — powiedział jej prosto w twarz. Janey czuła jego oddech. — Tylko to zostaje takim ludziom jak my. Upadek. Tylko w ten sposób możemy czuć. — Odbiło ci — stwierdziła Janey. — Chodź na górę. Szybko! — Zack chwycił ją za rękę. Prze- skakiwał po dwa stopnie. Wciągnął Janey do sypialni. — Cze- 27 kałem na to przez cały tydzień. — Ściągnął koszulę i spodnie. I Pod spodem miał poplamione, wystrzępione slipy. Odwrócił się I i ściągnął je. Pośladki miał upstrzone krostami. — Uderz mnie, 1 mamo! — zawołał. — Nie jestem twoją mamą — powiedziała Janey. — Uderz mnie, mamo! Proszę! Janey nie wiedziała, co robić, więc zaczęła krzyczeć. Cofnęła się w stronę okna. Było otwarte. Wyszła na balkon, podbiegła i do krawędzi, zeskoczyła na dach, a stamtąd na ziemię. — Auuu! — krzyknęła. Janey leżała na ziemi przez kilka minut. Potem usłyszała kroki J na schodach i drzwi frontowe otworzyły się z trzaskiem. Zack, I wciąż nagi, ruszył w stronę Janey, paląc papierosa. — Wstawaj, głupia krowo. Nic ci się nie stało. — Odpieprz się — powiedziała Janey. — Byłbym wdzięczny, gdybyś możliwie jak najszybciej opus-1 ciła ten dom — oznajmił Zack, po czym wrócił do domu i wciąg- I nął więcej kokainy. Janey weszła do domu, utykając. Kiedy mijała Zacka, nie pod- I niósł wzroku. Poszła do kuchni, żeby zatelefonować. — Proszę, proszę, bądź w domu — powtarzała. A potem: I — Dzięki Bogu. — Zaczęła płakać. — To ja. Stało się coś okropne- I go. Byłam z jednym Anglikiem, któremu odbiło. Boję się. Tak, tak. 1 — Pociągając nosem, Janey podała adres, potem wyszła na taras. Dwadzieścia minut później na Further Lane wjechał rangę ro- ver. Kierowca ominął podjazd i wjechał na trawnik, roztrącając przybory do krykieta. Rover zatrzymał się przed domem. Z sa- mochodu wysiadł Harold. — Wskakuj — powiedział. Zack wybiegi z domu przepasany ręcznikiem. — Naprawdę spieprzyłaś sprawę — rzekł do Janey. — Miałaś szansę. Mogliśmy spędzić razem cale lato. Schrzaniłaś wszystko. — Trzymaj się od niej z daleka — przestrzegł Harold. Zack zignorował go i ruszył za Janey, która utykając, szła do samochodu. — Wracaj do swoich Żydków, gdzie czujesz się bezpiecznie. Harold postąpił krok do przodu. — Słuchaj, dupku. Weź na wstrzymanie. Tu jest Ameryka. Nie możesz mówić w ten sposób. 28 __ Serio? — zaśmiał się Zack i zaciągnął się papierosem. __ Będę mówił, co mi się żywnie podoba. . Kiedy moi prawnicy z tobą skończą, nie wyjdziesz z sądu przez wiele lat — powiedział spokojnie Harold, wsiadł do samo- chodu i zatrzasnął drzwiczki. Tak, tak, jasna sprawa — krzyknął Zack. — Wy, jankesi. Psujecie każdą przyjemność swoimi cholernymi prawnikami. podciągnął ręcznik i ruszył w stronę domu. Harold wycofał samochód przez trawnik. — Jezu Chryste, Janey — powiedział. — Haroldzie. — Janey zasłoniła oczy dłońmi. — W tej chwili nie jestem w nastroju do wysłuchiwania morałów. — Nie zamierzam ci prawić morałów, maleńka. Chcę się tylko upewnić, że nic ci się nie stało. On nie... — Nie — odparła. — Kim jest ten świr? — To Zack Manners. Angielski producent płyt. — Cholerni Angole. Dlaczego nie wrócą do Anglii, gdzie ich miejsce? Nic się nie martw — dodał, poklepując dłoń Janey. — Dopilnuję, żeby stał się persona non grata na East Endzie. Nigdzie nie uda mu się zrobić rezerwacji. — Jesteś cudowny, Haroldzie, naprawdę — powiedziała Janey. — Wiem — odparł Harold. — Chciałam tylko mieć dobre lato — powiedziała Janey go- dzinę później, leżąc w łóżku w prywatnym pokoju szpitala Sout- hampton. — Tak jak wtedy, kiedy miałam szesnaście lat. — Ćśśś — uciszyła ją pielęgniarka. — Każdy chce mieć znowu szesnaście lat. Policz od stu do zera i zaśnij. Szesnaście lat. To było lato, kiedy Janey z brzydkiej stała się piękna. Przedtem była pulchnym dzieciakiem o śmiesznej twarzy w rodzinie piękności. Ojciec Janey, miejscowy lekarz, był stupro- centowym Amerykaninem i miał sto osiemdziesiąt pięć centyme- trów wzrostu. Chciał, żeby została pielęgniarką, bo w ten sposób mogła znaleźć przyzwoitego męża. Matka Janey była Francuzką doskonałą w każdym calu. Janey była drugim dzieckiem, wciś- niętym między chłopca i dziewczynkę, którzy nie skrzywdziliby nawet muchy. Kiedy reszta rodziny jadła cielęcinę w sosie grzy- bowym, matka podawała Janey pół główki sałaty lodowej. 29 — Jeżeli nie schudniesz, nie znajdziesz mężczyzny, a wtedy będziesz musiała ciężko pracować. Nie ma nic mniej pociąga jącego niż pracująca kobieta. — Chcę zostać weterynarzem — odpowiadała Janey. Każde lato spędzone w klubie było agonią. Matka Janey, szczup ła, opalona, w kostiumie kąpielowym od Pucciego, stale pił mrożoną herbatę i flirtowała z ratownikami na basenie, a pote~ z przyjaciółmi syna, którzy ją uwielbiali. Brat i siostra Janey, oboje w ekipie pływackiej, zdobyli mistrzostwo stanu. Janey, która miała duży brzuch i grube uda, nie mogła się wyróżnić Kiedy, mając czternaście lat, dostała okres, matka powiedziała: — Janey, musisz bardzo uważać na chłopców. Oni wykorzys tują dziewczyny, które nie są ładne, bo wiedzą, że taka dziew czyna zrobi wszystko, żeby zwrócić na siebie uwagę. Kiedy Janey skończyła szesnaście lat, urosła o dziesięć cen tymetrów. Tego lata w klubie nikt jej nie poznał. Zaczęła nosi matki kostiumy kąpielowe od Pucciego. Zwędziła jej szminkę. Paliła papierosy za budynkiem klubu. Chłopcy zlatywali się d niej jak do miodu. Matka przyłapała Janey na całowaniu si_ z chłopakiem pod stołem; wymierzyła córce policzek. Właśnie wtedy Janey zrozumiała, że zwyciężyła. — Pokażę ci — powiedziała Janey do matki. — Powiedzi mi się lepiej niż tobie. — To nie jest możliwe — odparła matka. — Owszem, jest. W sobotę, po tym jak Janey zeskoczyła z dachu Zacka, pen; jawiła się na plaży Media w Sagaponic z Redmonem Richardlym. Janey miała nogę w gipsie, a Redmon pomagał jej iść po piasku. Posadził ją na ręczniku, po czym poszedł popływać. Do Jane podbiegła Allison. — Czy to prawda? — wydyszała. — O co pytasz? — spytała Janey, potem oparła się na łok- ciach, żeby lepiej wyeksponować wspaniałe ciało. — O to, czy Redmon i ja jesteśmy razem? — Nie, o zeszłą noc. — Nic nie mów Redmonowi, a zwłaszcza nie wspominaj imie- nia Zacka — powiedziała Janey. Minionej nocy Janey i Redmon wstąpili .do klubu Dwadzieści Siedem w drodze do Hamptons. Zack tam był. 30 __ Co minutę rodzi się nowy frajer — rzekł, podchodząc do Redmona. — Czy nie tak właśnie mówicie, jankesi? Redmon Richardly zamierzył się na Zacka. Od tamtej pory mówił wszystkim, że Zack zakochał się w Janey, ale ona zo- stawiła go dla niego, więc Zack świrował. Janey nie miała zamiaru prostować tej drobnej nieścisłości. IV Następnego roku Janey postanowiła zdobyć własny dom na lato. Plan ten wiązał się przypuszczalnie z wieloma trudnościa- mi, ponieważ domy, w których zwykła spędzać lato, kosztowały pewnie ponad sto tysięcy dolarów za sezon. Mimo to Janey była przekonana, że będzie „wyglądało" znacznie lepiej, jeśli stanie się niezależna, nawet jeśli będzie musiała się obejść bez basenu, ogrodnika, samochodu i może nawet zmywarki do naczyń. Ale nawet to byłoby lepsze niż poprzednie lato z Redmonem i Zackiem. Słowa Zacka pobrzmiewały echem w głowie Janey jak natrętna melodyjka. „Jesteś dostępna na lato. Pod warun- kiem, że mężczyzna jest dostatecznie bogaty". Czym innym było spotykanie się z bogatymi mężczyznami, a czym innym ucho- dzenie za dziwkę. Pewnego dnia (może już niedługo) Janey bę- dzie musiała wyjść za mąż za jednego z tych mężczyzn. W tym celu musiałaby się zakochać do szaleństwa, ale nawet wtedy nic by z tego nie wyszło, gdyby bogaty mężczyzna usłyszał, że jego przyszła żona ma sławę prostytutki. Janey dowiedziała się, że chociaż większość bogaczy w głębi serca i tak uważa kobiety za dziwki, to nie chcą, żebyś taka była. Dlatego, mniej więcej w lutym, kiedy nadszedł czas, by zacząć myśleć o domu na lato, Janey rozesłała wici. — Tego lata szukam własnego domu — mówiła do rozmaitych bogatych mężczyzn spotykanych w restauracjach i na przyję- ciach, rozpuszczając długie włosy i wypychając biodro. — Po- stanowiłam, że nadszedł czas, by dorosnąć. Bogacze śmiali się, rzucali znaczące uwagi w rodzaju: „Tylko nie dorastaj za bardzo", ale żaden nie połknął przynęty. Janey miała nadzieję, że ktoś odda jej dom do dyspozycji za darmo, ale jedyną osobą, która cokolwiek zaproponowała, była Allison. 31 — Możesz zamieszkać ze mną — powiedziała Allison skwap- liwie. Razem przyszły na kolację wydaną dla europejskiego pro- jektanta mody, który próbował wrócić na scenę nowojorską. — Nie w tym rzecz — odparła Janey, wysuwając się do przodu, żeby fotoreporterzy mogli zrobić jej zdjęcie, a Allison stanęła tuż obok. Na szczęście Allison była na tyle długo w branży, by wie- dzieć, że jej obecność na zdjęciu raczej uniemożliwi jego publikację. — Po prostu nie wiem, jakiego lata chcę — wyjaśniła Janey. — Może chciałabym przez całe wakacje czytać książki. Allison zrobiła zupełnie zbędny gest krztuszenia się drinkiem. — Książki? Ty? Janey Wilcox? — Ja czytam książki, Allison. Może ty też powinnaś czase tego spróbować. — Ach, rozumiem — powiedziała urażona Allison i zmienił taktykę. — Dlaczego nie powiesz wprost, że chcesz zamieszk z Aleeką Norton. — Nie zamierzam spędzać lata z Aleeką — odparła Janey Aleeka Norton była piękną czarną modelką, którą Janey uważał za „przyjaciółkę", chociaż widywała ją tylko parę razy do rok- na pokazach mody. Aleeka, rówieśniczka Janey, pisała powieść a pytana, czym się zajmuje, nieodmiennie odpowiadała: „Jeste pisarką", jakby ludzie byli na tyle głupi, by myśleć, że mogła być czymś gorszym, na przykład modelką. Dzięki temu mężcz ni znacznie bardziej szanowali Aleekę. Kolekcjoner sztuki Joe' Webb zaprosił Aleekę na lato do swego małego domu z trzem sypialniami, żeby miała ciche miejsce do pracy. Nawet nie chciał z nią sypiać. Co prawda dom był właściwie tylko chatą, ale p lecie z Redmonem Janey zrozumiała, że jeśli już musiałaś miesz- kać w chacie, to lepiej żeby należała do ciebie. — Allison — syknęła Janey, przeciskając się przez tłum. — Nie zauważyłaś? Coś się zmienia, kiedy kończysz trzydzie* lat. Ludzie zaczynają się ciebie czepiać, zwłaszcza mężczyzn Ważne jest, by wyglądało, że coś robisz, nawet jeśli nie robis — Ale Redmon taki nie był — powiedziała Allison. Janey spojrzała na przyjaciółkę. Biedna Allison. Zabujała si w Redmonie, przeczytała wszystkie jego książki i w głębi ser fantazjowała, że Redmon przypomina bohaterów swoich powie ści: wrażliwy, niezrozumiany, poszukuje miłości tej jedynej do rej kobiety. 32 Redmon żyje w świecie marzeń — powiedziała Janey. — On był dla ciebie dobry, naprawdę dobry — stwierdziła Allison. Redmon był przegrany — uśmiechnęła się Janey i łyknęła martini. Janey pomyślała z goryczą, że lato z Redmonem, które miało być latem z Zackiem, spędzonym w jego fantastycznym domu, okazało się jednym z najgorszych od bardzo dawna. Cóż, przynajmniej musisz przyznać, że Redmon był lepszy niż Zack — powiedziała Allison. Janey wzięła kolejny łyk martini, a jej twarz nie zdradzała emocji. Zack! Ilekroć słyszała to imię, chciała wrzeszczeć, ale Allison nie musiała o tym wiedzieć. — Zack Manners — powiedziała Janey, uśmiechnęła się i po- machała do kogoś. — Nie myślałam o nim od miesięcy. Zeszłego lata, kiedy Janey rzuciła go i zaczęła chodzić z Red- monem, Zack natychmiast zaczął się spotykać z jakąś rosyjską modelką, której imienia nikt nie potrafił zapamiętać, ale Zack twierdził, że pieprzy się z nią za każdym razem, kiedy dokądś idą. Janey pocieszała się tym, że wszyscy wiedzieli, iż rosyjska „modelka" jest w istocie prostytutką. Potem jednak Janey wszyst- ko schrzaniła, kiedy wpadła na Zacka wychodzącego z klubowej toalety. Janey, trochę pijana, powiedziała szyderczo: — Widzę, że spotykasz się z dziwką. — Tak — zaśmiał się Zack. — Ale ona przynajmniej jest szczera. Przyznaje się do tego, kim jest. Dlaczego nie postąpisz tak samo? — Janey podeszła bliżej i zamierzyła się na Zacka, ale zachwiała się i musiała się oprzeć o ścianę. Zack zaśmiał się znowu i zapalił papierosa. — Zrób coś ze swoim życiem, mała. Od tego momentu lato staczało się po równi pochyłej. Całą winę ponosił Zack. Janey i Redmon poszli na przyjęcie na plaży przy Flying Point Road, a kiedy szli po piasku, Janey zauważyła Zacka. Po raz piąty natknęli się na niego na przyjęciu. Mam dość — oświadczył Redmon w drodze powrotnej do domu. — Nie zamierzam więcej chodzić na przyjęcia. Wszędzie roi się od dupków w rodzaju Zacka Mannersa. Hamptons się skończyło — powiedział dramatycznym tonem i przysiągł, że 33 nie będzie już wychodził z domu, najwyżej do supermarketu] na plażę i do przyjaciół na kolację. Taka sytuacja byłaby nawet znośna, gdyby nie dom Redmona.! Nawet nazywanie go domem było przesadą. To prawda, że zr dował się zaledwie kilometr od plaży, ale nie sposób było ukryci faktu, że była to tylko obskurna chałupa. Najdziwniejsze było jednak to, że Redmon zdawał się tego nie dostrzegać. — Według mnie ten dom jest równie przyjemny, jak wszystj kie inne domy w Hamptons, w których byłem — oświadczyli pewnego popołudnia, kiedy Allison wpadła na „pogawędkę",! — Z pewnością w niczym nie ustępuje domowi WestacottówJ prawda? — Twój dom jest taaaki uroczy — zagruchała Allison. — Trud-I no znaleźć zabytkowy dom, który nie byłby zupełnie zrujn- wany. Janey nie wierzyła własnym uszom. Chałupa nie mogła mi więcej niż sto dwadzieścia metrów kwadratowych powierzch (mniej więcej tyle, co główna sypialnia w domach, gdzie Jan zazwyczaj spędzała lato), a dach wyglądał tak, jakby miał s! zapaść. W sypialni pękła szyba, a Redmon zalepił okno gazę" — „The New York Timesem" z sierpnia tysiąc dziewięćset dzi więćdziesiątego piątego roku. Maleńka kuchnia lepiła się od br du (kiedy Janey po raz pierwszy otworzyła lodówkę, krzyknęł umeblowanie było skąpe i niewygodne — na przykład kana~ jeden z tych płaskich gratów na drewnianych nogach, kupiony na wyprzedaży. Łazienka była taka ciasna, że brakowało miejs na ręczniki. Po powrocie z plaży musieli rozkładać ręczniki krzakach przed domem, żeby wyschły. — Właściwie, Redmon, sądziłam, że stać cię na coś więcej — Więcej? — zdziwił się Redmon. — Uwielbiam ten do Czego brakuje temu domowi? — Oszalałeś? — Redmon jest taki fajny — powiedziała Allison, kiedy te wszedł do domu. Przyjaciółki siedziały na małym podwórku pr stole turystycznym; jedynym wkładem Redmona w meble ogr dowe były dwa zmurszałe, podarte składane krzesełka. — Daruj sobie — westchnęła Janey, zasłaniając oczy dłoni — Redmon mówi tylko o tym, że w Hamptons jest pełno du" ków, a on chce mieć autentyczne życie wśród autentycznyc 34 i dzi- Nie rozumie, że te dupki to właśnie autentyczni ludzie. Powtarzam mu, że jeśli mu się tu nie podoba, może się prze- jeść do Des Moines. Taki właśnie był problem z Redmonem. Jego odbiór rzeczy- wistości był całkowicie zaburzony. Pewnego wieczoru, kiedy go- tował pastę (do jego specjalności należały pasta primavera i zwę- elony łosoś — nauczył się gotować w latach osiemdziesiątych i nie posunął się naprzód), powiedział do Janey: Wiesz, Janey, jestem milionerem. To miło — odparła Janey, kartkując magazyn mody. Cholera — ciągnął Redmon, wylewając pastę na sitko, któ- remu brakowało jednej z nóżek, więc większość pasty wypadła do zlewu. — Według mnie to dość niesamowite. Ilu znasz pi- sarzy milionerów? — Cóż, tak się składa, że znam wielu miliarderów — odparła Janey. — No tak, ale oni wszyscy są... biznesmenami — powiedział Redmon tonem sugerującym, że biznesmeni stoją niżej od ka- raluchów. — Co z tego? — spytała Janey. — Jakie ma znaczenie, ile masz pieniędzy, skoro nie masz duszy? Nazajutrz na plaży Redmon znowu poruszył temat swojej sy- tuacji finansowej. — Myślę, że za jakiś rok będę miał dwa miliony dolarów, co pozwoli mi przejść na emeryturę. Mając dwa miliony, będę mógł kupić w Nowym Jorku mieszkanie za siedemset pięćdziesiąt ty- sięcy dolarów. Janey, która nacierała się olejkiem do opalania, nie mogła się powstrzymać i prychnęła: — W Nowym Jorku nie kupisz mieszkania nawet za milion dolarów. — O czym ty, do cholery, mówisz? — spytał Redmon, ot- wierając piwo. No, zgoda, mógłbyś kupić mieszkanie, ale to by była klitka 2 dwiema sypialniami, może nawet bez odźwiernego. Co z tego? — spytał Redmon i pociągnął łyk piwa. — Co w tym złego? Nic, jeżeli tylko nie przeszkadza ci klepanie biedy — od- Parła Janey. 35 Przez resztę popołudnia ilekroć Janey próbowała nawiązać rozl mowę, Redmon odpowiadał tylko „tak" lub „nie". Wreszcie, kiej dy wrócili do domu i zabrali się za pieczenie nachos, RedmarJ trzasnął drzwiczkami piekarnika i powiedział: — Człowieka, który ma dwa miliony dolarów, nie nazwałbym! biedakiem. „Ja bym nazwała" — pomyślała Janey, ale milczała. — Jezu Chryste, Janey. Na czym, do cholery, polega twój pro- i blem? Dwa miliony dolarów to dla ciebie za mało? — Och, Redmon, nie w tym rzecz. — Więc w czym, do diabła? — spytał, wręczając jej talerz! nachos. Nie widzę, żebyś ty zarabiała furę forsy. Czego właś-1 ci wie chcesz? Nie pracujesz, nie zajmujesz się mężem i dzieć-| mi... Nawet Helen Westacott zajmuje się dziećmi, niezależnie! od tego, co o niej myślisz... Janey rozłożyła na kolanach papierową serwetkę. Redmon miałf rację. Czego właściwie chciała? Dlaczego on nie był dość dobry?! Ugryzła nacho i oparzyła się serem. Łzy napłynęły jej do oczuJ — Kurczę, Janey, nie chciałem cię zmartwić. Przepraszam, że ? podniosłem głos. Chodź, niech cię uściskam. — Nic mi nie jest — powiedziała Janey, ocierając łzy. Niej chciała, żeby Redmon wiedział, że opłakuje perspektywę spędza-J nia w tej chacie każdego lata do końca życia. — Hej, mam pomysł. Może wpadniemy do Westacottów na drinka? Jestem pewien, że jeszcze nie śpią. Jest dopiero dzie-1 siata. — Jak chcesz — odparła Janey. Lato dopiero się zaczynało. Bill i Helen Westacott byli najlepszymi przyjaciółmi Redmona. Chciał ich odwiedzać niemal w każdy weekend, toteż, zdanierd Janey, ponosił winę za to, co się stało. Sama Janey uczyniła! wszystko, żeby uniknąć katastrofy. Po pierwszej wspólnej kolacji oznajmiła, że więcej do nich nie pójdzie, ale to na nic się ni zdało. W następny weekend Redmon po prostu poszedł do We tacottów sam, zostawiając Janey w chacie, gdzie przez całą n tłukła komary i zastanawiała się, czy lato w mieście rzeczywiśc' byłoby takie okropne. Kiedy jednak wróciła do miasta w poni działek, wentylacja w jej mieszkaniu nie działała, a karalu 36 zieły kuchnię w posiadanie. Janey uznała, że łatwiej będzie skapitulować. gili Westacott był sławnym scenarzystą, który w ciągu ostat- nich siedmiu lat napisał pięć przebojowych filmów. W przeci- wieństwie do Redmona był naprawdę bogatym pisarzem. Razem żoną, Helen, i dwoma synami mieszkali na „farmie" o powierzch- ni piętnastu akrów z dala od szosy 27. W Hamptons mieszkali już od około pięciu lat i należeli do grupy małżeństw z dziećmi, które zrezygnowały z miejskiego życia i przeniosły się na stałe na wieś. Westacottowie mieli konie, służbę, basen i kort teni- sowy, więc gdyby Janey mogła spędzać u nich część weekendów, lato byłoby uratowane. Istniał tylko jeden problem: sami Wes- tacottowie. Bill Westacott był arogancki, gniewny i niedojrzały, natomiast jego żona, Helen, była... cóż, było na to tylko jedno słowo: nie- normalna. Janey wolałaby, żeby Redmon uprzedził ją o szaleństwie Helen przed pierwszą wizytą, ale tego nie zrobił. Zamiast tego wyliczał nadzwyczajne, jego zdaniem, przymioty Westacottów: Helen po- chodziła z „jednej z najlepszych" rodzin w Waszyngtonie, a jej ojciec był senatorem; matka Billa, aktorka, poślubiła sławnego aktora; sam Bill ukończył Harvard (Redmon przypomniał Janey, że on sam studiował w Yale, a Billa poznał w barze po osła- wionym meczu Harvard — Yale, kiedy to wywiązała się między nimi bójka); Helen otrzymała nagrodę literacką za swoją pierw- szą powieść, napisaną w wieku dwudziestu pięciu lat. Janey na pewno ich pokocha. Westacottowie byli jednym z najkapitalniej- szych małżeństw na świecie. Kiedy podjechali pod dom Westacottów wynajętym dodge'em chargerem Redmona, ujrzeli Billa z rękami splecionymi na pier- siach, stojącego na świeżo zagrabionym podjeździe; palił cygaro. Redmon opuścił szybę. — Gorgona ma jeden ze swoich humorów. Janey wysiadła z samochodu. Miała na sobie obcisłe wdziank z lycry za mniej więcej pięćset dolarów, rozcięte do pępka; ni nosiła stanika. Do kompletu włożyła obcisłe pomarańczowe spo dnie. — Witaj, jestem Janey — przedstawiła się, podając Billowi rękę. — O cholera, stary — powiedział Bill, kręcąc głową, jakby rozglądał się za kryjówką. — Nie jest dobrze. — Wiiitaj... — powtórzyła Janey. Bill cofnął się o kilka kroków. — Wiem, kim jesteś, jasne? Jesteś tą niebezpieczną kobiet — Co jest ze mną nie tak? — spytała Janey. — Co jest z nią nie tak? — zawtórował Bill, zwracając si do Redmona. — Przywozisz tu tego kociaka, który pyta, co jest z nią nie tak? Po pierwsze, jesteś kobietą, co oznacza, że jesteś genetycznie szalona, chora i pewnie za jakieś trzydzieści sekun przyczepisz się do mnie o jakąś bzdurę, nad którą nie mam kontroli. Mam kontynuować? — Jesteś na prochach? — spytała Janey. Redmon wybuchnął śmiechem i objął Janey. — W ten sposób Bill daje ci do zrozumienia, że cię lubi Piękne kobiety budzą w nim przerażenie. — Cóż, Bill, zabawnie to okazujesz — stwierdziła Janey. — Nie wymądrzaj się — ostrzegł Bill, wycelowując w Jane cygaro. — Wiem, do czego zmierzasz. Znam wszystkie twoje sztuczki. Pracuję w Hollywood, pamiętasz? — Janey tak naprawdę nie jest aktorką — powiedział Redmon, ściskając dłoń Janey. — Jestem... osobowością — wyjaśniła Janey i przytuliła si do Redmona. Cała trójka weszła do domu. — Hej, Helen — zawołał Bill. — Chodź poznać... osobowość Redmona. Helen Westacott była niską, ciemnowłosą kobietą o drobnych, regularnych rysach; można było dostrzec, że kiedyś była piękna. — Och — powiedziała zgnębionym tonem, patrząc na Janey. — Och. — Podeszła do Redmona, pocałowała go i poklepała po piersi. — Och, Redmonie, kiedy wreszcie znajdziesz jakąś miłą dziewczynę i ożenisz się? Nie mam nic przeciwko tobie 38 powiedziała do Janey. — Nawet cię nie znam, a mój mąż tale powtarza, żebym nie mówiła niemiłych rzeczy o ludziach, których nie znam, ale wiesz co? I tak to robię. A ty nie wy- glądasz na miłą dziewczynę. Wyglądasz jak dziewczyna, która ukradłaby męża jednej z moich przyjaciółek. Zapadła cisza. Janey rozejrzała się po salonie, który był na- prawdę piękny, z dużymi białymi kanapami i orientalnymi dy- wanami; przeszklone drzwi otwierały się na patio, za którym rozciągało się pastwisko dla koni. „Jaka szkoda — pomyślała Janey. — Dlaczego właśnie tacy ludzie mają zawsze takie piękne letnie domy?" — Daj spokój, Helen — powiedział Redmon takim tonem, jakby zwracał się do małego, zagubionego dziecka. — Janey jest miłą dziewczyną. — Nie jest — powtórzyła uparcie Helen. — Hej, Hel — wtrącił się Bill, który wciąż kopcił cygaro. — Co cię obchodzi, kogo pieprzy Redmon. Początkowo Janey sądziła, że zdoła się przyzwyczaić do Helen (Redmon wyjaśnił, że to nie była jej wina, iż miała nie po kolei w głowie, a Bill rozwiódłby się z nią, gdyby nie obiecał rodzinie Helen, że tego nie zrobi), ale w żaden sposób nie mogła dojść do ładu z Billem. Wyglądało na to, że Bill darzy ją głęboką, niewytłumaczalną nienawiścią. Albo kobiety jej pokroju. Na widok Janey Bill za- wsze wygłaszał jakąś diatrybę a propos niczego. — Kobiety takie jak ty uważają, że zjadły wszystkie rozumy. Pomiatacie mężczyznami, używacie swoich cycków i cipek — w sposobie, w jaki wymawiał słowo „cipka" było coś, co kazało Janey krzywić się z podniecenia — żeby zdobywać to, co chcecie, a potem odrzucacie mężczyznę za to, że was wykorzystał. — Przepraszam, ale czy my się już kiedyś spotkaliśmy? — py- tała Janey. — Pewnie tak, ale ty i tak byś tego nie pamiętała, prawda? Janey odwracała się, brała łyk czerwonego wina i patrzyła na Redmona, który mrugał, przekonany, że to wszystko świetna zabawa. W końcu stało się nieuniknione. Kiedy Bill po raz pierwszy poszedł za Janey do łazienki, była juz co najmniej połowa lipca. Janey wyczuwała, że za nią pójdzie, 39 ponieważ nie zamknęła drzwi łazienki; wysiusiała się szybk potem stanęła przed umywalką i zaczęła malować usta, kie klamka się przekręciła. Bill wślizgnął się pospiesznie do łazien i zamknął za sobą drzwi. — Cześć — powiedziała Janey niedbale. — Janey, doprowadzasz mnie do szału — oznajmił Bill. Janey zakręciła szminkę i uśmiechnęła się. — Boże, Bill, zawsze jesteś taki dramatyczny. Chyba napisał za dużo scenariuszy. — Pieprzyć scenariusze — powiedział i podszedł bliż — Cholera, wiem, że Redmon się w tobie kocha, ale ja też. — Myślałam, że mnie nienawidzisz. — Owszem. Nienawidzę cię, bo zakochałem się w tobie pierwszego wejrzenia. A ty jesteś z Redmonem. Co ty z ni do diabła, robisz? „Mężczyźni są tacy nielojalni" — pomyślała Janey. Bill przeczesał palcami włosy. — Jezu Chryste, Janey. Powiedz tylko, czego chcesz. Mógłby załatwić ci rolę w filmie... — Och, Bill, nie bądź śmieszny. Bill podszedł do Janey, objął za szyję, pocałował i wsunął języ do jej ust. Janey odwzajemniła pocałunek i położyła dłoń członku Billa. Nie był tak duży, jak miała nadzieję, ale wystarc Bill spróbował wsunąć rękę w jej spodnie, ale okazały się za ciasne — Przestań — powiedziała. — Co będzie, jeśli ktoś przyjdzie — Nawet jeśli, to co? — zdziwił się Bill, unosząc brwi. — Wyjdź stąd. — Janey wypchnęła Billa z łazienki. Ponownie umalowała usta i wróciła do stołu. — Wszystko gra? — spytał Redmon. — O, tak — zapewniła Janey. — Wszystko jest w jak naj lepszym porządku. Janey zaczęła się pieprzyć z Billem, gdzie tylko mogła. Robi to w jednej z zagród w oborze, w łazienkach restauracji, naw w łóżku Redmona w ciągu dnia, kiedy Redmon robił zakuf w King Kullen. Kiedy wracał z białymi plastikowymi torbam Janey i Bill siedzieli w salonie i udawali, że Bill po prostu d nich wpadł. Janey wiedziała, że postępuje okropnie, ale, choler to nie było sprawiedliwe. Dlaczego Bill musiał mieć żonę? B dokładnie takim facetem, za jakiego mogłaby wyjść. Dlaczeg 40 'enormalne kobiety w rodzaju Helen zawsze usidlały takich fa- etów jak Bill? Świat nie miał sensu. W dodatku ten ich dom. W takim domu Janey mogłaby być szczęśliwa przez długi czas. __ Redmon, czy jesteś pewien, że Bill nigdy nie rozwiedzie . z Helen? — spytała kiedyś Janey niewinnym tonem, kiedy kupowali truskawki i sałatę na ulicznym straganie. __ Jestem pewien, że ma na to ochotę, ale nie może — odparł Redmon. __ Dlaczego? Ponieważ Helen jest nienormalna. Nie można się rozwieść z nienormalną kobietą. — Redmon podniósł brzoskwinię i ścis- nąj — Chryste, Janey, nie słyszałaś o Zeldzie Fitzgerald? F. Scott Fitzgerald? Bill i Helen są tacy sami. Muszą zostać razem. Oczywiście Redmon o wszystkim się dowiedział. Możliwe, że nie doszłoby do tego, ale Bill mu powiedział. Był weekend w połowie sierpnia. Redmon przyglądał się Ja- ney. To był pierwszy weekend, kiedy nie poszli do Westacottów. — Co się stało? — spytała Janey. — Może ty mi powiesz — odparł Redmon. — Nie chcesz iść do Westacottów? — A ty? — Wszystko mi jedno — powiedziała Janey. — Dlaczego mia- łoby mi na tym zależeć? Po pewnym czasie spytała: — Może Westacottowie chcieliby przyjść tutaj? — Chcesz, żeby przyszli? — Mogłoby być zabawnie, skoro masz taki fatalny humor — stwierdziła Janey. — Nie mam fatalnego humoru — powiedział Redmon. — A już myślałam. — Zresztą, nie sądzę, żeby Helen chciała tutaj przychodzić. — Już tu wcześniej przychodziła — zauważyła Janey. — Nie to mam na myśli. — Ugotujesz pastę na kolację? — spytała Janey. W niedzielę rano wybuchła sprzeczka o brudną kuchnię. Cholera jasna! — wrzasnął Redmon. Co się stało? — spytała Janey, wybiegając z sypialni. Spójrz na ten syf! — zawołał Redmon, trzymając rolkę Papierowych ręczników. 41 — No więc? — spytała Janey. — Czy ty nigdy nie sprzątasz? — Redmon, wiesz, kim jestem — odparła chłodno Janey. — ja~ nie sprzątam. — Właśnie — wrzasnął Redmon. — Jak mogłem być taki? głupi? Jesteś kobietą nowoczesną. Nie gotujesz, nie sprzątasz, nie opiekujesz się mężem i dziećmi, nie pracujesz. Spodziewasz się tylko, że jakiś bogaty facet zaopiekuje się tobą, bo jesteś...! kobietą! Cały świat ma wobec ciebie dług — zakończył, rzucając! w Janey gąbką. — Kurczę, Redmon — powiedziała spokojnie. — Mówisz jaki Bill Westacott. — Tak? Może to nie jest przypadek, skoro się z nim pieprzysz.! — To nieprawda — powiedziała Janey z urazą. — Tak właśnie powiedział. Powiedział mi. — Powiedział ci tylko dlatego, że jest zazdrosny. Chciał mnij przelecieć, ale się nie zgodziłam. — Chryste, czy ja muszę to znosić? — spytał Redmon, opusz-1 czając głowę. — Zawsze wiedziałem, że nie powinienem się wią-j zać z dziewczyną, która nie umie nawet przeczytać gazety. — Umiem przeczytać gazetę, ale wolę tego nie robić — sprosJ towała Janey. — Gazety są nudne, jasne? Tak jak ty i wszyscw twoi przyjaciele. Redmon nie odpowiedział. Janey bębniła paznokciami po blacieJ — Co jeszcze powiedział Bill? — Powiedział, że jesteś dziwką. — Redmon podniósł głowd i spojrzał na Janey. — Powiedział, że nie masz pieniędzy... i pd prostu szukasz nadzianych facetów... Nigdy nie zostaniesz na dłużej. Janey przez chwilę się nie odzywała, wreszcie krzyknęła: — Pieprz się! Masz czelność opowiadać mi te brednie? Nid jesteś we mnie zakochany, a ja nie jestem zakochana w tobie1 Więc przestać się mazać. — W tym właśnie problem — powiedział Redmon. — Ja b łem w tobie zakochany. Redmon odwiózł Janey na przystanek Jitney w Bridgeham ton. Po drodze nie odzywali się do siebie. Janey wysiadła, z" bierając torbę, Redmon odjechał. Janey zaczęła wyglądać aut busu, ale nie nadjeżdżał. Usiadła na ławce w pełnym słońc 42 . jy przechodził jakiś mężczyzna z psem, zapytała, kiedy przy- • Hzie Jitney, a on odparł, że dopiero za godzinę. Janey przeszła J z ulicę, wstąpiła do Candy Kitchen, kupiła loda i wróciła ławkę. Miała ochotę zadzwonić do Billa Westacotta, ale uzna- ła że to nie jest dobry pomysł. laney pewnie nie powinna tego robić, ale czy to naprawdę hvła jej wina? Mężczyźni nie potrafili tego zrozumieć. Oni mogli sie pieprzyć na lewo i prawo w imię biologii („Rozsiałem swoje nasienie"), ale kiedy kobieta zachowywała się w taki sposób, ogarniało ich przerażenie. Czyżby nie wiedzieli, że kij ma dwa końce? Z jednej strony był Redmon, który miał trochę forsy i był w porządku, jeśli chodzi o status, bo miał mały domek; z drugiej strony był Bill, bogaty człowiek sukcesu z dużym do- mem. Co Redmon sobie wyobrażał? Że Janey będzie marnować na niego czas? Dlaczego miałaby to robić, skoro mogła mierzyć wyżej? To była kwestia biologii. W połowie drogi powrotnej do miasta zadzwoniła komórka Janey. To był Redmon. — Posłuchaj, chcę tylko, żebyś wiedziała, że była tu rozhis- teryzowana Helen. Jej też Bill powiedział o wszystkim. Pewnie nie zauważyłaś, że Bill to duże, duże dziecko. Nie może żyć bez Helen, nawet jeśli ona jest nienormalna. Helen utrzymywała go, kiedy zaczynał pisać scenariusze. — Co z tego? — spytała Janey. — To, że zniszczyłaś życie trojga ludzi, bez żadnego powodu. Nie mówiąc już o ich dzieciach. Bill musiał tu przyjechać i za- brać Helen do szpitala. — Jestem pewna, że Bill miał mnóstwo romansów — odparła Janey. — To nie moja wina, że nie potrafi utrzymać ptaka w roz- porku. — Ale ja jestem ich przyjacielem — powiedział Redmon. To ja poznałem cię z nimi. Myślałem, że ty też jesteś moją Przyjaciółką. Myślałaś, że co się stanie, Janey? Liczyłaś na to, ze Bill zostawi żonę dla ciebie? Co właściwie próbujesz powiedzieć, Redmon? Że nie jes- tem dość dobra? ~- Dokładnie to chcę powiedzieć. - Wobec tego chyba nie musimy kontynuować tej rozmowy — stwierdziła Janey. 43 " — Po prostu się zastanów. Gdzie ty skończysz, Janey? Co sii z tobą stanie, jeżeli nadal będziesz niszczyła życie innym lj dziom? — A co z moim życiem, Redmon? Dlaczego wy, dupki, nigdy nie myślicie o tym, co ja czuję? — Janey rozłączyła się. Do końca lata pozostały dwa tygodnie, ale Janey już nie poje- chała do Hamptons. Końcówkę sierpnia spędziła w swoim skwar- nym mieszkaniu, chroniąc się na parę godzin dziennie w chłodgo normalny stan. Janey próbowała go wyminąć, ale Bill nie 1 ° ? i . zauważył- Taney! — zawołał, a ona zatrzymała się i odwróciła. Chrys- ależ on był przystojny. Miał na sobie piankę do windsurfingu ^'wiązaną w Pasie: utrzymywał się w doskonałej formie fizycz- ? Zeszłego lata zachował się głupio, ale z drugiej strony był enarzystą. Wziętym scenarzystą. Mógł się jeszcze przydać. Cześć — powiedziała Janey. Bill podszedł z zawstydzoną miną. __ powinienem do ciebie zadzwonić. Po zeszłych wakacjach. Ale nie miałem twojego numeru, a nie chciałem prosić Redmo- na Dzwoniłem do informacji, ale nie było cię w spisie... Co słychać u Redmona? — spytała Janey. Prawie się do mnie nie odzywa, ale to nic. Miewaliśmy już tego rodzaju scysje. Na tle kobiet. Redmon to przeżyje. — Bill podszedł bliżej i Janey poczuła żar między nimi. — Jak się miewa twoja żona? — spytała i odrzuciła włosy. — Czy ona to przeżyje? — Nie przeżyła tego od piętnastu pieprzonych lat. Podejrze- wam też, że nie przeżyje w przyszłości. Mógłbym zostać piep- rzonym mnichem, a ona i tak by tego nie przeżyła. — Szkoda — stwierdziła Janey. — Janey. — Tak? — Ja... nie przestałem o tobie myśleć, wiesz? — Och, Bill — roześmiała się Janey. — Ja natomiast z całą pewnością przestałam o tobie myśleć. — Zaczęła się odwracać, ale Bill złapał ją za ramię. — Janey, nie. Nie rób tego, dobrze? Otwieram przed tobą serce, a ty po nim depczesz. Co jest z wami, kobietami? Chcecie, żebyśmy się w was zakochiwali, a kiedy tak się dzieje, dajecie nam kopa w zęby i potem też nie przestajecie kopać. — Bill — powiedziała Janey jak do dziecka. — Nie kopię cię w zeby. Jesteś żonaty, pamiętasz? Twoja żona jest nienormalna. - Nie torturuj mnie — warknął Bill. — Gdzie mieszkasz? ~~ Mam własny dom w Bridgehampton. — Muszę się z tobą spotkać. U ciebie. ~K ^dź śmieszny — roześmiała się Janey i wyrwała się. Nie możesz do mnie przyjść. Mam chłopaka. 61 ^ — Kto to taki? — Ktoś sławny. — Nienawidzę cię, Janey. W końcu zgodziła się z nim spotkać później w barze w Bridge. hampton. Kiedy przyszła, Bill już czekał. Świeżo po prysznicu w żółtej koszuli i spodniach khaki. Kurczę, wyglądał świetnie Rozmawiał z barmanem. Janey usiadła na stołku obok. — Czołem. — Bill szybko pocałował ją w usta, potem zapalił cygaro i przedstawił Janey barmanowi. — Czym się zajmujesz? — spytał barman. — Jestem pisarką — odparła Janey. — Ha! Pisarką. — Bill zakrztusił się drinkiem. — Żebyś wiedział. Piszę scenariusz. — Dla kogo? Janey uśmiechnęła się. Na tę chwilę czekała. — Och, tylko dla Comstocka Dibble'a. — Comstock Dibble? — powtórzył Bill z wyraźną ulgą. — On wynajmie każdego do pisania scenariusza. — Właśnie, że nie — droczyła się Janey. — Właśnie, że tak. Słyszałem, że kiedyś wynajął odźwiernego, ale nic z tego nie wyszło. Tak to jest z amatorami. — Jesteś zazdrosny — pisnęła Janey. Uwielbiała to, że czuła się przy Billu jak mała dziewczynka. — Pewnie myślałeś, że jestem tylko głupią modelką. Napisałam już trzydzieści trzy strony. I — Czy on ci płaci? — A jak myślisz? — Założę się, że jest twoim kochankiem — powiedział chytrz! Bill i szturchnął Janey w bok. — On nie jest moim kochankiem. — No cóż... Powiedzmy, że gdyby był moim kochankiem, byli by moim chłopakiem. — Nieprawda — odparł Bill. — A to dlaczego? — Bo ma żonę. — Nie ma! — On nie ma żony — powiedziała Janey. — Wiedziałaby* o tym. 62 j^ej, Jake — zawołał Bill do barmana. — Czy Comstock 0ibble ma żonę? __ Nie wiem. __ Czy przychodzi tutaj z kimś? _— Tylka z tą dziewczyną z towarzystwa. Jak ona się nazywa? Ta> co ma twarz jak koń. __ Widzisz? — powiedziała Janey. __ Comstock jest żonaty, z końską dziewczyną z towarzystwa upierał się Bill. — Trzyma ją w stajni i wypuszcza tylko na oecjalne okazje, kiedy ma się ścigać z innymi końskimi dziew- czynami z towarzystwa. Główna nagroda to... milion dolarów na cele charytatywne! Hi-i-i-i-i. — Och, Bill — przerwała mu Janey. Pozwoliła, by odprowadził ją do domu i pocałował na progu. Miała nadzieję, że Comstock nie pojawi się w tym momencie. Poza tym było to mało prawdopodobne, ponieważ przyjeżdżał do Hamptons tylko w weekendy. — Idź sobie — powiedziała po chwili. — Janey — mówił Bill, rozsmarowując pocałunki na jej twa- rzy. — Skoro możesz sypiać z Comstockiem Dibble'em, to z pe- wnością możesz sypiać i ze mną. — Kto powiedział, że sypiam z Comstockiem Dibble'em? — On jest taki szkaradny. — Tak się składa, że Comstock jest najseksowniejszym mężczyz- ną, jakiego poznałam w życiu, ale ty nie musisz o tym wiedzieć. — Nigdy nie zrozumiem kobiet — stwierdził Bill. — Żegnaj, Bill. — Chcę cię znowu zobaczyć — skamlał. — Tylko pod warunkiem, że pomożesz mi w scenariuszu - odparła Janey, dźgając Billa w pierś palcem wskazującym. — O czym on jest? Janey odwróciła się, żeby wejść do domu. - A jak ci się wydaje? — rzuciła przez ramię. Nie wiem. ~ O mnie! Janey zamknęła siatkowane drzwi, rzuciła się na kanapę i wy- pchnęła śmiechem. Podniosła słuchawkę i zostawiła Comsto- cicowi seksowną wiadomość. aPowiadało się najlepsze lato ze wszystkich. 63 VII W weekend Czwartego Lipca Patty ogłosiła, że zamierzają Sje pobrać z Diggerem. Gazety huczały od nowin. Janey siedzi-, w urządzonej w staroświeckim stylu kuchni Patty w jej dorm, przy Parsonage Lane, oglądała wycinki prasowe i próbowała nie być zazdrosna. Patty i Digger zostali natychmiast okrzyknięci „Nową Parą Tysiąclecia". Przystojni (w przypadku Diggera byja to, zdaniem Janey, gruba przesada), kreatywni, bogaci i odnieśli sukces. Nie pochodzili z konwencjonalnie pojętego „towarzyst- wa". Ponadto oboje nie przekroczyli trzydziestki. — Spójrz tylko — powiedziała Janey, kartkując część „The New York Timesa" poświęconą stylowi, zawierającą dwustroni- cowy artykuł (z kolorowymi zdjęciami) o Patty i Diggerze, ich karierach, stylu życia, o ludziach, z którymi się spotykali i klu- bach, w których bywali. — Ktoś mógłby pomyśleć, że nigdy wcześniej nie słyszeli o ślubie. — Czyste szaleństwo, prawda? — odparła Patty. — Zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że Digger to taki głupek. — Patty spo- jrzała czule na Diggera, który chodził wokół basenu w czarnych okularach i, jeśli dobrze widziała, ze ścierką do naczyń owiniętą wokół pasa. Jak zwykle rozmawiał przez telefon komórkowy i palił papierosy bez filtra. Janey pomyślała, że Digger wygląda tak, jakby miał zajady, chociaż nigdy zajadów nie widziała. Za- zwyczaj miał kawałki tytoniu między zębami. — On nawet nie umie pływać — dodała Patty. — Nie? — zdziwiła się Janey i pomyślała: jaka szkoda. Nie mogła przestać myśleć, że cały ten dom marnował się dla Diggera, który, jak odkryła, wychował się na małym ranczu w Des MoineJ w stanie Iowa. Ilekroć Janey jechała na rowerze do siostry, niemal dostawała zawrotów głowy z zawiści. W jaki sposób Patty się udało, podczas gdy ona wciąż musiała walczyć? Dom Patty należał do najładniejszych w Sagaponic — duży, leniwy dom wiejski kryty gontem, z uroczymi zabudowaniami, długim basenem i wielkirt trawnikiem wychodzącym na łąkę pełną polnych kwiatów. — Nie umie — potwierdziła Patty. — Wiesz, że kiedy Digge* był dzieckiem, jego najlepszy przyjaciel utonął w kamienioło* mach? Digger zatytułował na jego cześć swój pierwszy albui* Pamiętasz? Martwy Smutny Najlepszy Przyjaciel? 64 rjej! — przywitał się Digger, wchodząc do kuchni. Pochylił "objął Patty chudymi rękami i wepchnął jej język do ucha. Czy nie mam najpiękniejszej dziewczyny na świecie? — spytał ?^ a Patty zaśmiała się i odepchnęła go. Digger wskazał na v rtv' długim, kościstym palcem wskazującym i dodał: — Po- kai tylko na naszą noc poślubną, ma-a-a-ała. ' yjy jeszcze nie spaliście ze sobą? — spytała Janey tonem A brze wychowanej panienki. Pytanie Janey sprowokowało Dig- era do wykonania kilku pompujących ruchów biodrami, co było odrażające, ponieważ miał jeden z tych brzuchów, które wyglą- dają tak, jakby w środku znajdował się melon, albo jak brzuch głodującego dziecka z Afryki. Digger wyjął z lodówki piwo. Czy nie uważasz, że to trochę... dziwne, że ty i Digger pochodzicie z tak odmiennych środowisk? — zapytała Janey, kie- dy Digger wyszedł z kuchni. Nie — odparła Patty. — Zresztą wcale nie pochodzimy z odmiennych środowisk. Oboje jesteśmy z klasy średniej. — Patty — powiedziała cierpliwie Janey. — Digger to biały śmieć. Już samo imię: Digger. — On je wymyślił — wyjaśniła Patty. — Po co ktoś miałby wymyślać takie imię jak Digger? — zdzi- wiła się Janey. Patty podniosła wzrok znad listy gości, którą przygotowywała. — W dzieciństwie miał zwyczaj dużo kopać — wyjaśniła i za- częła żuć koniec długopisu. — A zresztą, kogo to obchodzi? Digger jest geniuszem i głosem swego pokolenia. — Patty, czy kiedykolwiek przydarzyło ci się coś złego? — spytała Janey. — Kiedy miałaś szesnaście lat, poszłaś na koncert Micka Jag- gera, nie wróciłaś na noc, a mama i tata przepytywali mnie przez trzy godziny. To było jedyne niedobre wydarzenie w moim życiu. Tak też myślałam — stwierdziła Janey. Wtedy uważałam, że jesteś super — oznajmiła Patty. -~ Chciałam być dokładnie taka sama jak ty. Janey znowu zaczęła sypiać z Billem Westacottem. Obiecywała le. że tego nie zrobi, ale były to obietnice bez pokrycia. Za- nawiała się, jak może sypiać z Billem, skoro jest zakochana 65 w Comstocku i usprawiedliwiała swoje postępowanie argurnen tern, że obaj schlebiają jej, każdy w inny sposób. Comstock \yje rzył, że Janey potrafi zrobić wszystko, podczas gdy Bill dziwji się, że potrafi zrobić cokolwiek, co samo w sobie było pewneg0 rodzaju triumfem. Comstock pytał, ile stron napisała i zachęca) by napisała więcej. Billowi mówiła, ile napisała stron, żeby sjó z nim droczyć. Kiedy go poznała, zachowywał się wyniośle. Ja. ney uwielbiała sprowadzać go na ziemię i udowadniać, że w rze- czywistości nie był od niej lepszy (jeśli nie gorszy). — Widzisz, Bill, jestem taka sama jak ty — powiedziała — Zarobię milion dolarów i kupię duży dom. — Wy cholerne kobiety! — odparł Bill, który siedział na ka- napie Janey w samych spodenkach gimnastycznych, palił mari- huanę i odchylał się, by zademonstrować brzuch, wciąż podobny do tarki do prania. — Myślicie, że jesteście równie dobre jak mężczyźni. Myślicie, że zasługujecie na wszystko, co mają męż- czyźni, ale powinnyście to dostać na piękne oczy. Chryste, Janey. Wiesz, od jak dawna piszę? — Od dwudziestu lat? — Święta, kurwa, racja. Dwadzieścia pieprzonych lat ciężkiej harówy. Po piętnastu latach ludzie przestają tobą pomiatać i za- czynają traktować poważnie. — Mówisz mi, że w ogóle nie powinnam próbować, ponieważ nie piszę od piętnastu lat. — Wcale tego nie mówię. Dlaczego mnie, kurwa, nie słu- chasz? Mówię, że jeśli uważasz, że napiszesz ten scenariusz, a film odniesie sukces, to znaczy, kurwa, że oszalałaś. — Jesteś zazdrosny — stwierdziła Janey. — Nie możesz znieść, że mogę osiągnąć sukces, bo co wtedy stałoby się z tobą, Bill? W ten sposób przekomarzali się prawie zawsze, kiedy się spo- tykali, ale pewnego razu sytuacja wymknęła się spod kontroli. — Janey, dlaczego, do kurwy nędzy, chcesz napisać scena- riusz? — spytał Bill. — W tej branży nie ma litości, a nawet jeśli ci się uda, zarobisz znacznie mniej, niż zamierzasz, boH się rozłoży na pięć lat. — Nie muszę tego wysłuchiwać — odparła Janey. — Tak? Owszem musisz, ponieważ Comstock Dibble naop0" wiadał ci głodnych kawałków. Jezu, Janey. Ten facet chceB 66 ć Jesteś bystrą dziewczyną, w każdym razie taką udajesz. rZ. z że mężczyźni powiedzą wszystko, byle tylko zaciągnąć Swćzynf do łóżka. Z- Comstock nie musi. __ Ach tak. Czyli pieprzyłabyś się z nim tak czy inaczej? Kogo nabierasz, Janey? Oboje wiemy, jaka jesteś. Czy Comstock zapłacił za ten dom? __ On jest we mnie zakochany. Bill zaciągnął się głęboko. __ Janey — powiedział, zatrzymując dym w płucach, potem wypuścił. — Comstock Dibble jest jednym z najbardziej bezlitos- nych ludzi w branży filmowej. Jest niewiarygodnie uroczy aż do chwili, kiedy dostanie to, czego chce. Kiedy z tobą skończy, rzuci cię tak szybko, że nie zorientujesz się, co się stało. Prze- konasz się, że wszystkie drzwi będą przed tobą zamknięte. Chwytasz? — Nie wierzę ci — odparła Janey. — Mam dość wysłuchi- wania tych głupot. Jesteś po prostu zazdrosny, bo Comstock osiągnął większy sukces niż ty... — Znam aktorki, które z nim spały. Piękne aktorki. Myślisz, że tylko ty chcesz z nim sypiać? Myślisz, że wyświadczasz mu przysługę, gdyż jest brzydki? Oprzytomniej. Czy Comstock po- suwa cię w tyłek? Tylko w tylek? Bo tak właśnie jest. Nie ma ryzyka, że zajdziesz w ciążę. Janey milczała. — Comstock jest bardzo zapobiegliwy, co? — ciągnął Bill. — Stary hollywoodzki wyjadacz zna się na jednej rzeczy, a mia- nowicie, jak unikać kłopotliwych sytuacji zwanych życiem. — Wynoś się — powiedziała cicho Janey. ~~ Wę — odparł Bill, wstając i naciągając koszulę. — Powie- działem swoje. - Wiedziałam, że wtedy na plaży nie powinnam z tobą roz- mawiać. Słusznie. Pewnie nie powinnaś. Chcesz zniszczyć marzenia wszystkich ludzi, ponieważ two- je własne legły w gruzach. ~~ Och, Janey — westchnął smutno Bill. — Skąd wytrzasnęłaś e sentymentalne brednie? Usiłuję zrobić coś ze swoim życiem! 67 — No więc zrób coś, ale przynajmniej bądź szczera. Przeprac • uczciwie jeden dzień i poczuj to na własnej skórze. — Bill \J szedł i trzasnął za sobą drzwiami. Potem wrócił i krzyknął prZfe siatkę: — Masz rację co do jednej rzeczy. Ty i ja jesteśmy podok ni. Oboje jesteśmy żałośni. Nie rozmawiali ze sobą przez tydzień, ale potem znowu wpatjjj na siebie na plaży. Udawali, że nic się nie stało, ale na lato pa podobnie jak cała reszta. — Młody człowiek przerwał i ro- J zał się p0 pokoju. — Ludzie, zapowiada się wydarzenie to- mskie sezonu. Postarajmy się, żeby było olśniewające! 69 Zebrani nagrodzili słowa wodzireja oklaskami. Janey spojrZai na matkę, która jak zwykle szarogęsiła się i zachowywała eg centrycznie. Moniąue przyjechała na ślub dwa dni wcześniej j J tej pory, prawie bez przerwy, nic tylko się naprzykrzała: prz pytywała dostawców, flirtowała z kamerzystą (ktoś kręcił fiu dokumentalny ze ślubu dla „Lifetime"), terroryzowała rriatk Die gera, Pammy, do tego stopnia, że ta ostatnia, drobna si^a kobieta z trwałą, silnym akcentem ze Środkowego Zachodu i wa. lizką Samsonite pełną tenisówek Keds w końcu odmówiła wy. jścia z pokoju. — Janey, co to za bzdura z tym twoim pisaniem? — spytaja matka niespełna godzinę po przyjeździe. — To Patty jest bystra. Ty musisz zajmować się swoją karierą modelki i szukać męża, Za dwa lata będzie za późno na dzieci, a wtedy nie uda ci się znaleźć męża. Mężczyzna nie chce żony, która nie może mu urodzić dzieci. — Ja nie chcę męża, maman — wycedziła Janey przez zaciś- nięte zęby. — Wy, dziewczęta, jesteście takie niemądre — powiedziała matka, zapalając papierosa (paliła Virginia Slims jednego za dru- gim). — Ten pomysł, żeby mieszkać bez mężczyzny to bzdura. Za pięć lat będziesz bardzo, ale to bardzo żałować. Spójrz na Patty. Ponieważ jest sprytna, wychodzi za tego Deegara. Jest młody i bogaty. Ty nawet nie masz chłopaka. — Cóż, Patty zawsze była doskonała, Maman — odparła Janey z goryczą. — Ona nie jest doskonała, ale bystra. Wie, że musi pracować nad życiem. Ty jesteś bardzo piękna, Janey. Ale nawet jeśli jes- teś piękna, musisz pracować nad życiem. — Maman, ja pracuję nad życiem. Dlatego właśnie piszę — powiedziała Janey. Matka przewróciła oczami i wypuściła dym nosem. Włosy miała upięte w idealnie ułożony blond hełm i wciąż malowała usta srebrną szminką. „To dla niej takie typowe" — pomyślą* Janey. Matka miała zawsze rację i wciąż lekceważyła uczucia Janey. Jej uczucia nie miały żadnego znaczenia, chyba że d kładnie zgadzały się z uczuciami matki. — Twoja matka jest faaantastyczna! — powtarzał Swish Dailf który zaprojektował sukienki Patty i Janey Oaney była jedyi" 70 dru lub- łina) i skrócił wakacje na Riwierze Włoskiej, żeby zdążyć na Ś'U M°Ja matka Jest bardzo staroświecka — odparła sucho Janey. Wprost przeciwnie, jest całkowicie nowoczesna — zapewnił . k Jest taka szykowna, cała w stylu lat siedemdziesiątych. ze, kiedy ją widzę, chcę śpiewać Mrs. Robinson. Wodzirej podniósł rękę i postukał w zegarek. __ Za kwadrans zaczną się schodzić goście — obwieścił. __ proszę na miejsca. Wyginało na to, że wszyscy oczekiwali na ślub Patty od wielu tygodni. Lista gości składała się z czterystu osób i była listą A, co znaczy, że figurujący na niej ludzie albo byli sławni, albo ich nazwisko zostało opatrzone dopiskiem, na przykład „redak- tor naczelny magazynu mody" lub „architekt sław". Janey nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać. Od dziesięciu lat wspinała się po szczeblach hamptońskiej drabiny społecznej, starała się mieszkać w najlepszych domach i chodzić na najlepsze przyjęcia, a Patty w ciągu jednego sezonu poszybowała bez wysiłku na sam szczyt. Ona i Digger podchodzili do całej sprawy z praw- dziwą nonszalancją — jak gdyby nie zauważyli, co się dzieje — a przy tym zachowywali się tak, jakby zajęcie takiej pozycji społecznej było czymś naturalnym albo wręcz nieuniknionym. Tymczasem Janey czulą się, jakby żebrała o odpadki: pozwoliła sobie na zostanie sekretną kochanką wpływowego człowieka, który posuwał ją w tyłek, żeby nie zaszła w ciążę, i próbowała rozpocząć nową karierę, do której — widziała to sama, mimo swojej arogancji — nie miała predyspozycji. Jak do tego doszło, zastanawiała się, rozsyłając uśmiechy i po- zdrowienia, z kieliszkiem szampana między kciukiem a palcem wskazującym. Najwyraźniej gdzieś źle skręciła, ale gdzie? Dla- tego nikt jej nie przestrzegł? - Janey! — zawołał Peter, porwał ją w ramiona i podniósł gorę. — Nie widziałem cię całe lato. Wyglądasz fantastycznie, ] K zwykle. — Peter! Oczywiście, że został zaproszony, był prze- ez prawnikiem Diggera. — Myślałem o tobie. Powinniśmy się sPiknąć. ~ Powinniśmy — odparła Janey niezobowiązująco. " Hej, wiesz, że Zelek zdechł? °ch, Peter, tak mi przykro. 71 — Tak, no cóż, psy są jak kobiety: zawsze można je zastąnj- — Peter ruszył dalej z uśmieszkiem na ustach. Jakiż on k,J smutny. Za dziesięć lat będzie miał pięćdziesiąt pięć lat. Co sf z nim wtedy stanie? — Witaj, Janey — powiedział Redmon. — Och, Redmon — pozdrowiła go Janey i ucałowała w obyd^, policzki. — Przykro mi z powodu... z powodu zeszłego lata. — A co takiego stało się zeszłego lata? — spytał Redmon — Pamiętam tylko, że świetnie się bawiłem. — Cóż, wobec tego, ja też — powiedziała Janey. — Proszę, proszę, siostra panny młodej. Mam nadzieję, żc nie będziesz wieczną druhną, a nigdy panną młodą. — Zack! — Miałaś udane lato, złotko? — O, tak. I nawet nie musiałam nikogo chłostać. Harold, kochany! — Janey pochyliła się i uścisnęła go. — Żałuję, że to nie jest twój dzień, szalony dzieciaku. Może za rok, co? — Może — odparła Janey i spojrzała ponad głowami ludzi. Duży mercedes wjeżdżał na podjazd. Szofer wyskoczył i otworzy! drzwiczki. Z samochodu wysiadł Comstock, przeciągnął się i ro- zejrzał. Szofer obszedł mercedesa i otworzył' drzwiczki z drugiej strony. „Musiał przywieźć tę gwiazdę filmową" — pomyślała Janey, ale zamiast niej z samochodu wysiadła wysoka brunetka, która radośnie obeszła samochód od tyłu. Comstock wziął ją za rękę. — Janey! Ślicznie wyglądasz! — powiedziała Allison. — Wi> działaś Zacka Mannersa? Wygląda okropnie. Musisz być taka szczęśliwa, że z nim nie jesteś. Słyszałam, że policja zatrzymała go za prowadzenie po pijanemu i przyłapała na wpychaniu do skarpetki fiołki z kokainą. Skarpetki! W lecie! Kiedy kończy fl się wynajem domu? — Jutro — odparła Janey. — Ale właściciel powiedział, I mogę zostać jeszcze jeden dzień. — Super. Wpadnę do ciebie — zapowiedziała Allison. — Jasne — odparła Janey. Kątem oka obserwowała podchł dzącego Comstocka. Janey znała kobietę, z którą przyszedł... dl* czego trzymał ją za rękę i szeptał jej do ucha... sprawiał wr* żenię bardzo zadowolonego z siebie, ona zresztą też... o Boże-j 72 kobieta z towarzystwa, ta, która była kiedyś żoną tej grubej t0 z Hollywood, a potem faceta, który ubiegał się o fotel dencki..- Ale była taka szkaradna! Miała końską twarz, to Pre widać, mimo że nosiła wielkie czarne okulary przeciwsło- ne jakby w obawie, że zostanie rozpoznana... Podobno była 0 -„ii/He straszna i bardzo bogata. Co Comstock z nią robił? ___ Witaj, Janey — powiedział. _ Comstock — zająknęła się. Chciałbym ci przedstawić moją narzeczoną, Morgan Bin- __ Witaj — pozdrowiła kobietę Janey, ale nie mogła oderwać wzroku od twarzy Comstocka. Nie widziała go od trzech tygodni i po raz pierwszy zauważyła, że pod brzydotą kryje się okrucień- stwo. Comstock miał okrutne oczy. Bez nich nigdy nie zdołałby przezwyciężyć własnej brzydoty. Ludzie lekceważyliby go albo wykorzystywali. Uśmiechnął się, różowe wargi rozchyliły się nie- znacznie, odsłaniając przerwę między zębami. Twarz Comstocka zdawała się mówić wzgardliwie: „Pokaż, co potrafisz". W porządku, Janey mu pokaże. — To wspaniała wiadomość — stwierdziła. — Kiedy się za- ręczyliście? — W Grecji — odparła Morgan, której akcent zdradzał pry- watne szkoły i lekcje jazdy konnej w Connecticut. — Muszę przyznać, że to było zaskakujące. — Mocniej ścisnęła ramię Com- stocka. — Spotykaliśmy się zaledwie... ile?... sześć miesięcy? — Zgadza się — potwierdził Comstock. — Mon dieu! Pan Comstock Dibble? — zawołała matka Janey, która nagle wyrosła jak spod ziemi. — Ależ, powinnam dygnąć. Pan jest królem. Królem filmu! To moja matka, Moniąue — wyjaśniła Janey. — Znam wszystkie pana filmy — zapewniła Moniąue, dra- matycznym gestem kładąc dłoń na sercu. Pani jest bardzo uprzejma — stwierdził Comstock. Czy pan jest przyjacielem Janey? — spytała matka, biorąc Janey pod ramię. "— Janey coś dla mnie pisze. Rozumiem — stwierdziła matka ze zdziwieniem. ~ Przepraszam — powiedziała Janey. Janey! — zawołał Comstock. 73 Janey odwróciła się, spojrzała na Comstocka i potrząsnęła głową. — Sza! Proszę pozwolić jej odejść — oznajmiła matka. — ja_ ney jest zawsze, jak to się mówi, męczennicą. Wszyscy się roześmieli. IX — Teraz chciałbym, żebyście się wszyscy przedstawili i po. wiedzieli kilka słów o tym, dlaczego tu jesteście. — Instruktor pięćdziesięcioletni mężczyzna w źle dopasowanym garniturze, który zbyt wiele razy zaliczył pranie chemiczne, skinął głową do kobiety w pierwszym rzędzie. — Może zaczniemy od ciebie. — Nazywam się Susan Fazzino, mam czterdzieści trzy lata... — Wiek nie jest nam potrzebny — przerwał jej instruktor. — Dobrze... Jestem mężatką, mam dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę, pracowałam jako nauczycielka, a teraz szukani sposobu na to, aby zarabiać więcej pieniędzy. Zależy mi na elas- tycznych godzinach pracy. — Bardzo dobrze — pochwalił instruktor. — Ale jeśli twoja kariera w obrocie nieruchomościami wypali, będziesz pracowała po dwanaście godzin dziennie. — Och, nie wiedziałam. Janey siedziała z tyłu sali i stukała ołówkiem w zeszyt. Boże, ale nudziarstwo. Upłynęło zaledwie dziesięć minut, a jej umysł już zaczął błądzić. — Nazywam się Nelson Pavlak... Cóż, miała chyba szczęście, że udało jej się tak łatwo wykręcić. — Janey — powiedział Comstock, który miał czelność odwie- dzić ją w domu następnego popołudnia, kiedy się pakowała. — Nic nie musi się zmienić tylko dlatego, że się żenię. Możemy się nadal spotykać. Morgan mnie zna i wie, że nie będę jej wierny. Ona tylko nie chce, żebym robił to jawnie. — Dlaczego ktoś miałby wychodzić za mąż za człowieka, o którym wie, że będzie oszukiwał? — spytała Janey złośliwie. — Ta kobieta musi być bardzo zdesperowana. — Morgan jest Europejką — odparł Comstock, odwijając cyga- ro. — Chryste, Janey, nie bądź taka konwencjonalna. To nudne- 74 Czy ją tez posuwasz w tyłek? — spytała Janey, składając r^ Tak się składa, że nie. Staramy się o dziecko... Jestem Nancy McKnight. Zawsze chciałam zostać agentką d nieruchomości...! __ ...Wszyscy wiedzą, dlaczego on się z nią żeni — powie- A iała Allison. — Oczywiście nie z miłości. Morgan ma pienią- ce i pozycję, to trzeba jej przyznać. Ale czy ona nie rozumie, że Comstock ją wykorzystuje? Ktoś powinien ją przestrzec. Na rany Chrystusa. Ta kobieta musi mieć czterdzieści pięć lat. Już dwukrotnie była mężatką. Można by sądzić, że nabrała rozumu. Morgan jest tym, czego chce Comstock — odparła Janey. Dziwiło ją, jak niewiele czuła; przecież sądziła, że jest w nim do szaleństwa zakochana. Naturalnie — przyznała Allison, nalewając sobie resztkę wina Janey. — Tylko pomyśl: niezależnie od tego, ile Comstock ma pieniędzy czy władzy, bez względu na to, jak wielki osiągnął sukces... kogo to obchodzi, że jest szefem wytwórni filmowej i spędza czas z aktorami... jednej rzeczy nie zdobył, a miano- wicie Piątej Alei. Jaki zarząd by go wpuścił? — Teraz wszyscy otworzą przed nim drzwi — powiedziała Janey. Wyobraziła sobie Comstocka w holu przeszklonego bu- dynku przy Piątej Alei. Miałby na sobie wymięty garnitur, pocił- by się i wciskał odźwiernym dwudziestodolarowe napiwki... — ...A co z tobą? — zwrócił się do Janey instruktor. Drgnęła. — Nazywam się... Janey Wilcox, ta modelka. W każdym razie byłam modelką. Próbuję... odmienić swoje życie, więc przyszło mi na myśl, że powinnam też zmienić karierę... — Wielu ludzi przestawia się z innych zawodów na obrót nieruchomościami. Ale jakie masz wykształcenie? W handlu nie- ruchomościami potrzebne są umiejętności matematyczne. ~~ Cóż, w college'u zaliczyłam półtora roku... Poza tym myślę, ze jako dziecko byłam dobra z matematyki. Wszyscy się roześmieli. - Bardzo dobrze, Janey — powiedział instruktor, podkręcając ąsa. — Gdybyś potrzebowała dodatkowej pomocy, jestem do twojej dyspozycji. O Boże. 75 wci^ Janey ruszyła w drogę powrotną do domu. Był wrzesień, było ciepło i jasno. Książki spakowała do torby od Guccie którą dostała od Harolda, i zarzuciła ją na ramię. Harold uT' łował maksymalnie uatrakcyjnić kurs, ale Janey wiedziała, j w ostatecznym rozrachunku to było bez różnicy. Dni będą k się dłużyły. Będą nijakie, ale czy nie tak właśnie żyła większo- ludzi? Wstawali rano i szli do pracy. Spotykali się na randkach ze zwyczajnymi ludźmi, chodzili do kina. Nie chodzili na spot. kania, gdzie obowiązywały stroje wieczorowe. Nie występowali jako modele i modelki w pokazach mody. Nie umawiali się na randki z autorami bestsellerów, z miliarderami czy potentatami branży filmowej. Ich nazwiska nie pojawiały się w kronikach towarzyskich, ani w pozytywnym, ani w negatywnym kontekście a już z pewnością nie mieli domów letnich w Hamptons. Mimo to dawali sobie radę. Cholera, byli pewnie szczęśliwi. Janey wiedziała, że tego rodzaju życie nigdy jej nie uszczęś- liwi. Wiedziała równie dobrze, jak to, że nie ukończy scenariu- sza. Nigdy nie wejdzie do gabinetu Comstocka, nie rzuci mu scenariusza na biurko ze słowami: „Przeczytaj to, dupku!" i Wszyscy radzili: pisz to, co wiesz. Może to było głupie, może Janey była nieudacznicą, ale to właśnie wiedziała. Wciąż pamię- tała dzień, kiedy w wieku szesnastu lat po raz pierwszy przy- jechała do Nowego Jorku, żeby zostać modelką. Matka pozwoliła jej pojechać pociągiem Amtrak ze Springfield do Nowego Jorku razem z bratem, a nawet opłaciła im noc w hotelu. To było bardzo nietypowe zachowanie jak na matkę, która nigdy nie zro- biła niczego dla Janey. Ani przedtem, ani potem. Ale ten jeden raz zgodziła się, więc Janey i jej brat Peter pojechali pociągiem na Penn Station. Mijali po drodze miasteczka i miasta, krajobraz stawał się coraz bardziej brunatny, coraz bardziej zatłoczony, industrialny i przerażający (ale Janey była zachwycona), aż prze- jechali przez długi tunel i dotarli do Nowego Jorku. W tamtych czasach miasto cuchnęło moczem i nie było bezpieczne. Zatrzy- mali się w hotelu Howard Johnson's na Ósmej Alei, klaksony i łoskot samochodów nie pozwoliły im spać przez całą noc, Ą Janey nie miała nic przeciwko temu. Nazajutrz pojechała po raz pierwszy w życiu taksówką I Agencji Modelek Forda, która wtedy mieściła się w wąskim CZ-, 76 domu na Sześćdziesiątej Wschodniej. Janey weszła po V0*1', Y\ i pchnęła drzwi. Pomieszczenie było wyłożone szarymi ° nami, a na ścianach wisiały plakaty przedstawiające okładki czasopism- laney czekała. W końcu pojawiła się Eileen Ford we własnej osobie. Była bna kobietą o kręconych siwych włosach, ale Janey poznała, Eileen Ford, po jej władczym sposobie bycia. Nosiła brą- Z we buty na kilkucentymetrowych obcasach. Eileen Ford omiotła wzrokiem pomieszczenie, gdzie oprócz Taney siedziały jeszcze cztery dziewczyny. Jej wzrok padł na nią. __ Chodź ze mną — powiedziała. Janey ruszyła za Eileen Ford do jej biura. __ Ile masz wzrostu? — Metr siedemdziesiąt osiem. — Wiek? — Szesnaście — szepnęła Janey. — Chcę, żebyś wróciła w poniedziałek w południe. Możesz to zrobić? — Tak — wyksztusiła Janey. — Podaj mi swój numer telefonu. Będę potrzebowała zgody twoich rodziców. — Czy zostanę modelką? — Tak — odparła Eileen Ford. — Myślę, że tak. Janey wyszła z biura, drżąc na całym ciele. — Będę modelką — chciała krzyczeć. Chciała biegać i skakać. — Modelką! Modelką! Modelką! Kiedy wychodziła z agencji, weszła piękna dziewczyna, której twarz Janey poznała z okładek czasopism i lśniących reklam. Janey wstrzymała oddech i nie spuszczała dziewczyny z oczu. Miała na sobie marynarkę z naszywanymi kolorowymi paciorkami, dżinsy, zamszowe pantofle od Gucciego, a w dłoni walizeczkę od Louisa uittona. Janey jeszcze nigdy nie widziała tak zachwycającej istoty. * - Witaj, Bea — powiedziała do recepcjonistki, której długie, sne wtosy opadały na plecy w idealnych splotach. — Przyszłam P° czek. Był piątek. Wyjeżdżasz na weekend? — spytała recepcjonistka Bea, reczając dziewczynie czek. 77 — Do Hamptons. Muszę złapać autobus Jitney kwadrans n, jedenastej. — Miłego weekendu — powiedziała Bea. — Tobie też — odparła dziewczyna i pomachała recepcjonistę na pożegnanie. Hamptons! Janey raz po raz obracała to słowo w głowie, te gdy wcześniej go nie słyszała. To musiało być najbardziej ma. giczne miejsce na świecie. Kiedy wróciła do domu z zajęć, dzwonił telefon. To pewnie Harold, który obiecał, że zadzwoni zapytać, jak poszła „szkoła" Janey podniosła słuchawkę. — Janey! — To był jej kontakt z agencji modelek. — Próbuję cię złapać przez cały wieczór. Właśnie pojawiło się nowe ot- warcie: dzwonili z Victoria's Secret i pytali o ciebie. Zaczynają nową kampanię. Chcą zrobić z tobą przesłuchanie, żebyś została jedną z ich dziewczyn. — To miło — powiedziała Janey. — Posłuchaj: zależy im na kobietach. Powiedzieli: kobiety. Żadnych chudych dziewczynek. Zachowuj się zgodnie ze swoim wiekiem. I Janey — dodał ostrzegawczym tonem. — Nie spieprz tego. Jeśli to spieprzysz, to obiecuję ci, że będzie po twojej karierze. Janey wybuchnęła śmiechem. — Janey Wilcox? — spytała kobieta, wyciągając rękę. — Jes- tem Mariah, szefowa działu Victoria's Secret. — Miło mi cię poznać — odparła Janey. Kobiety podały sobie dłonie. Mariah miała długie ciemne włosy. Śliczna, miała może trzydzieści pięć lat i silny uścisk dłoni. W branży były setki podobnych kobiet. Nie dość atrakcyjne, żeby same mogły zostać modelkami, chciały jednak robić coś „ekstra" i traktowały siebie trochę zbyt poważnie. — Wszystkim nam bardzo podobała się twoja książka — P0- wiedziała Mariah. — Chcieliśmy cię poznać. — Dziękuję — powiedziała Janey i weszła za Mariah do duie$ studia. Byli tam inni ludzie, biurka, mężczyzna z kamerą wideO' — Szukamy kilku wyjątkowych dziewcząt — powiedziała M*" riah, kładąc nacisk na słowo „wyjątkowych". — Sama uroda n'e 78 rczy- Zależy nam na dziewczętach z osobowością, które W. :uz pewne doświadczenie. Chcemy dziewcząt, które mog- 111 hyć modelkami naszych klientów. ty rnnymi słowy, chcą inteligentnych modelek" — pomyślała " „ xo coś nowego. Skinęła głową, pozostali ludzie podeszli bliżej. __ Czy mogłabyś włożyć bieliznę? — szepnęli. Podczas takich esluchań zawsze obchodzili się z tobą jak z jajkiem, żeby kt nie posądził ich o seksualne molestowanie. __- czy mogłabyś się położyć na tej kanapie? __ Czy moglibyśmy nakręcić cię na wideo? __ Nie mam nic przeciwko temu — odparła Janey. — Jeśli chcecie, mogę się rozebrać do naga. — Na szczęście, to nie jest „Playboy" — roześmiała się Ma- rian. „Ale w praktyce jest" — pomyślała Janey. Ułożyła swoje wspaniałe ciało na kanapie, wsparła głowę na dłoni. — Opowiedz nam trochę o sobie, Janey. — Cóż — zaczęła Janey swoim łagodnym głosem, który niko- go nie mógł urazić. — Mam trzydzieści dwa lata. Jako modelka pracuję od... szesnastu lat, poza tym jestem aktorką, chociaż chciałabym powiedzieć, że grałam każdego dnia swego życia. Jestem dosyć niezależna. Nigdy nie wyszłam za mąż. Lubię dbać sama o siebie. Ale, wiecie, nie jest lekko. Jestem modelką, ale przede wszystkim jestem niezamężną kobietą, która próbuje iść przez życie. Jak każda kobieta, miewam wzloty i upadki. — Uśmiechnęła się i przekręciła na plecy. — Miewam dni, kiedy czuję się brzydka. Miewam dni, kiedy czuję się gruba... na przy- kład teraz... i dni, kiedy myślę: „Czy kiedykolwiek spotkam face- ta, który mi się spodoba?" Wkładam w to wszystko sporo wysił- ku. Zeszłego lata pracowałam nad scenariuszem o moim życiu. "~ A czego chcesz od życia, Janey? - Nie wiem, czego chcę, ale wiem, że chcę czegoś. ~— A twoje cele? Janey uśmiechnęła się, odgarnęła włosy z czoła, przekręciła v na brzuch i podkurczyła nogę w kolanie. Głowę ujęła w dło- • Miała poważny, choć nie nazbyt poważny wyraz twarzy. rzyła prosto w obiektyw kamery. 79 — Można chyba powiedzieć... że nie wiem, dokąd zmierza — Zrobiła dramatyczną pauzę. — Ale wiem, że dokądś zw rzam. — Doskonale — pochwalili ją ludzie z ekipy. I Osiem miesięcy później. Janey wjechała na podjazd domu przy DanieFs Lane w Saga. ponic swoim nowym porsche boxsterem z odsuwanym dachem Trudno sobie wyobrazić bardziej krzykliwy samochód: srebrny lakier, tapicerka z czerwonej skóry, auto na specjalne zamówię- nie. Janey dostała porsche jako premię od ludzi z Victoria's Secret, co nie znaczy, że musieli jej go dawać, ponieważ Janey podpisała czteroletni kontrakt na dwa miliony dolarów. Kontrakt zobowiązywał ją do przepracowania maksymalnie pięćdziesięciu dni w roku, co oznaczało, jak wyjaśnił jej nowy agent, że Janey będzie miała dość czasu, by chodzić na przesłuchania, a nawet występować w serialach czy w filmie. Janey wzięła już udział w trzech przesłuchaniach do filmu akcji z wielkim gwiazdorem, a reżyser był „poważnie zainteresowany". Janey starannie zamknęła drzwiczki. Lepiej nie porysować la- kieru. Jej siostra już pytała, czy mogłaby pojeździć porsche, ale Janey odmówiła. — Masz dość pieniędzy, Patty. Kup sobie własny samochód. — Ale ja chcę jeździć twoim — jęknęła Patty tak płaczliwie, że obie wybuchnęły śmiechem. Janey ruszyła w stronę domu, obracając kluczyki na palcu. Dom był niezwykły, z kuchnią i salonem (z kominkiem) na piętrze, i dużym tarasem, skąd rozciągał się widok na ocean. Na parterze było pięć dużych sypialni, a obok domu urocza stara chałupka, mogąca pełnić rolę oddzielnego domu dla gości lub biura. — Czy planujesz przyjmować wielu gości? — spytał agent o( nieruchomości. — Nie — odparła Janey. — Pewnie wykorzystam ten dom na pisanie. Wiesz, pracuję nad scenariuszem. — Serio? — zainteresował się agent. — Wiem, że występuje* w reklamie Victoria's Secret, ale nie wiedziałem, że jesteś pis#' ką. Piękna i inteligentna. Ależ z ciebie szczęściara. 80 Dziękuj? — odparła Janey. Uwielbiam tę twoją kwestię z reklamy... Jak to szło? Nie wiem, dokąd zmierzam, ale wiem, że dokądś zmie- rZ Właśnie. Ale czy wszyscy tak się nie czujemy? t~ney otworzyła drzwi domu. Jej domu, pomyślała. Tylko jej Wewnątrz panował nieco stęchły zapach, ale pierwszego . wszystkie letnie domy pachniały stęchlizną. Przykry zapach lotni się w ciągu godziny, a tymczasem Janey popływa. Weszła do głównej sypialni i rozebrała się. Sypialnia miała najmniej sześćdziesiąt metrów kwadratowych, kalifornijskie toże a w marmurowej łazience była sauna i jacuzzi. Dom kosz- tował majątek, ale co z tego? Janey mogła sobie na niego po- zwolić. Nieźle, jak na niezamężną kobietę. Rozsunęła drzwi i wyszła na nietypowo długi, dwudziestomet- rowy basen. Stanęła przy głębokim końcu. Przez chwilę prag- nęła, by pojawił się Bill. Mógłby nadejść chodnikiem, wejść na schodki i minąć białą palikową bramę basenu. Powiedziałby: „Ja- ney", przytulił jej nagie ciało, okrył pocałunkami włosy, twarz... „Kocham cię. Rozwiodę się z żoną i ożenię z tobą". Nigdy do tego nie dojdzie. Janey wsunęła stopę do wody. Trzydzieści dwa stopnie. Idealnie. Skoczyła. 81 ATRAKCJE (DLA DOROSŁYCH) DIEKE'OWIE Oto opowieść o dwojgu ludziach na etatach. O dwojgu lu- dziach na bardzo, bardzo ważnych etatach. O dwojgu bardzo, bardzo ważnych ludziach na bardzo, bardzo ważnych etatach, którzy są małżeństwem i mają jedno dziecko. Poznajcie Jamesa i Winnie Dieke (wymawiaj „diik", nie „dajk"). Małżeństwo doskonałe. (W każdym razie, w ich mnie- maniu, małżeństwo doskonałe.) Dieke'owie mieszkają w pięcio- pokojowym mieszkaniu w Upper West Side. Każde z nich ukoń- czyło college z grupy Ivy League (on Harvard, ona Smitha). Winnie ma trzydzieści siedem lat, James czterdzieści dwa (ich zdaniem, idealna różnica wieku między mężczyzną a kobietą). Małżeństwem są od blisko siedmiu lat. Ich życie obraca się wo- kół pracy (i dziecka). Dieke'owie uwielbiają pracować. Dzięki pracy są zajęci i neurotyczni. Praca oddziela ich od innych ludzi. Praca (w każdym razie, w ich mniemaniu) stawia ich ponad innymi ludźmi. Dieke'owie są dziennikarzami. Poważnymi dziennikarzami. Winnie pisze felietony z dziedziny polityki/stylu („Czy to m oksymoron?" — spytał James, kiedy po raz pierwszy powiedział' mu o swojej pracy) do jednej z ważniejszych gazet. James jest znanym i niezwykle cenionym dziennikarzem — pisuje artykuły o objętości od pięciu do dziesięciu tysięcy słów do niedzielnej wydania „Times Magazine ", „The New Republic" i „The Ne* Yorkera". 82 meS i Winnie są zgodni w niemal każdej kwestii. Mają jasno kreślone opinie. 2 ludźmi, którzy nie mają inteligentnych, ugruntowanych T"j: 0 świecie, jest coś nie w porządku — powiedziała Winnie °P rarnesa, kiedy spotkali się po raz pierwszy na przyjęciu m;eszkaniu w Upper West Side. Wszyscy ludzie na przyjęciu *,. z t,ranży wydawniczej i nie przekroczyli trzydziestego pią- 0 roku życia. Większość kobiet (tak jak Winnie) pracowała ,, magazynów kobiecych (obecnie Winnie nigdy o tym nie ominą). James właśnie otrzymał nagrodę ASME za artykuł łowieniu ryb na muszki. Wszyscy wiedzieli, kim jest. James uvł wysoki, chudy, miał kręcone, jasne włosy i okulary (nadal ;est wysoki i chudy, ale stracił większość włosów). Dziewczyny nie odstępowały go na krok. Oto kilka wybranych kwestii, co do których Winnie i James są zgodni. Nienawidzą wszystkich ludzi, którzy nie są podobni do nich. Nienawidzą wszystkich, którzy są bogaci, odnieśli suk- ces i są obecni w mediach (zwłaszcza Donalda Trumpa). Nie- nawidzą modnych ludzi i rzeczy (chociaż James właśnie kupił okulary przeciwsłoneczne firmy Dolce & Gabbanna). Nienawidzą telewizji, wysokobudżetowych filmów, wszystkich komercyjnych, marnie napisanych książek z listy bestsellerów „The New York Timesa" (oraz ich czytelników), restauracji szybkiej obsługi, bro- ni palnej, republikanów, grup neonazistowskich, religijnych pra- wicowych grup antyaborcyjnych, modelek (i redaktorów działów mody), tłuszczu na czerwonym mięsie, małych, jazgotliwych piesków i ich właścicieli. Dieke'owie nienawidzą ludzi, którzy biorą narkotyki. Niena- widzą ludzi, którzy piją za dużo (chyba, że jest to jeden z ich przyjaciół, a wtedy, po fakcie, utyskują z goryczą na temat takiej osoby). Nienawidzą Hamptons (ale wynajmują dom na Shelter sland, która, o czym sobie wciąż przypominają, właściwie nie należy do Hamptons). Wierzą w ludzi biednych (nie znają ni- 8° biednego, z wyjątkiem jamajskiej opiekunki do dziecka, a> dokładnie rzecz biorąc, biedna nie jest). Wierzą w czarnych rzY (znają dwóch, a Winnie pracuje nad zaprzyjaźnieniem ,2 trzecim, którego poznała na jednej z konferencji). Niena- Za. muzyki, a zwłaszcza MTV (chociaż Winnie czasami ogląda §rarn Gdzie oni teraz są? na VH1, zwłaszcza jeśli artysta, 83 o którego chodzi, jest narkomanem albo alkoholikiem). Uważa- że moda jest głupotą (ale potajemnie utożsamiają się z lud? z reklam firmy Dewar). Uważają, że giełda to nabieranie p0- (ale James inwestuje dziesięć tysięcy dolarów rocznie i każde ranka sprawdza kurs w Internecie). Nienawidzą internetowy\ przedsiębiorców, którzy z dnia na dzień stają się warci kilkas milionów dolarów (ale Winnie skrycie marzy, by James wystar tował w Internecie i jakimś sposobem zarobił kilkaset milion^ dolarów. Chciałaby, żeby James odniósł większy sukces, znaCz nie większy sukces). Nienawidzą tego, co się dzieje na świecie Nie wierzą, że można dostać cokolwiek za darmo. Dieke'owie wierzą w pisarki (pod warunkiem, że nie osiągaj, zbyt dużego sukcesu albo nie zyskują zbyt wielkiej uwagi ze strony mediów, albo nie piszą o rzeczach, których Dieke'owie nie aprobują, takich jak seks; chyba że jest to seks lesbijski). James, który skrycie obawia się homoseksualistów (boi się, że może być jednym z nich ponieważ jest potajemnie zafascynowany odbytem swoim i Win- nie), twierdzi, że jest feministą, ale zawsze odnosi się z wyższością do kobiet, które nie są podobne do Winnie (włącznie z jej siostrą). Do kobiet, które nie są poważne. Które nie mają dzieci. I które nie mają mężów. Winnie czuje się fizycznie chora na widok kobiety, którą uważa za wywlokę. Albo, jeszcze gorzej, za dziwkę. | Dieke'owie nie znają ludzi, którzy chodzą do klubów albo kła- dą się późno spać, albo uprawiają seks (z wyjątkiem siostry Winnie). Ludzie, którzy późno chodzą spać, nie mogą, według ich definicji, być „poważni". Praca zajmuje Dieke'om cały dzień (a często także znaczną część wieczoru). Wtedy są już tak wy- kończeni, że mogą tylko wrócić do domu, zjeść kolację (przy- gotowaną przez jamajską opiekunkę) i położyć się spać. (Winnie musi wstać o szóstej, żeby poświęcić czas synkowi i potrenować biegi. Synek ma cztery lata, a Winnie ma nadzieję, że wkrótce będzie mógł biegać razem z nią.) W domu czują się przytulni' i wyniośle, a czasem (kiedy akurat nie pracują) siedzą z synkien w puchatych flanelowych pidżamach. Synek jest słodki, szczej liwy, piękny i nigdy się nie skarży. (Kiedy tylko może, wpe'22 do łóżka Winnie i mówi: „Kocham cię, mamo".) Właśnie uczj się czytać. (Winnie i James wiedzą, że ich syn jest geniuszem-. — Ale to prawdziwy chłopak — mówi Winnie przyjaciółko? które, podobnie jak ona, są dobrze przystosowane, zarabiają f 84 ro pięćdziesiąt tysięcy rocznie i mają po jednym lub dwoje . ? Zawsze kiedy Winnie to mówi, czuje się zszokowana. dzie '• ją lęk, ponieważ nie lubi przyznawać, że mężczyźni róż- io od kobiet. 0eżeli mężczyźni różnią się od kobiet, to na nią sl? •-,>. \ym ona stoi?) Winnie wierzy (nie, wie), że jest równie inteligentna, jak James horiaż nie jest pewna, czy James kiedykolwiek to przyzna), ? też równie dobrą dziennikarką i pisarką. Często myśli, że • t lepsza niż James (pod każdym względem, nie tylko w dzie- li inie dziennikarstwa), ale on, jako mężczyzna, miał łatwiejszą , „ę opanowanie stylu pisarskiego (który zapożyczyła od Ja- mesa, a on od innych pisarzy jemu podobnych) przyszło Winnie bez trudu, kiedy zrozumiała motywację. Podobnie rzecz się mia- ła z ich stylem prowadzenia rozmowy: pseudointelektualnym, a przy tym rozpaczliwie inteligentnym. (Powiedz, że jestem bys- try albo cię walnę.) Winnie ma w głębi serca mnóstwo goryczy, podobnie jak James, ale nigdy o tym nie rozmawiają. JAMES SIĘ BOI James boi się o swoją pracę. Ilekroć kończy artykuł, boi się, że nie zamówią u niego następnego. Kiedy dostaje kolejne zle- cenie (zawsze dostaje, ale to nie ma nic do rzeczy), boi się, że nie dotrzyma terminu. Kiedy dotrzymuje terminu, boi się, że jego redaktorowi (albo redaktorom — redaktorzy bez twarzy sta- le czają się w ciemnych, małych gabinetach redakcji) nie spo- doba się jego artykuł. Kiedy artykuł przypadnie do gustu redak- torowi, James boi się, że nie zostanie opublikowany. Kiedy artykuł ukazuje się drukiem, James boi się, że nikt go nie prze- sta albo nie będzie o nim mówić, a cała ta ciężka praca pójdzie a marne. Kiedy ludzie rozmawiają o artykule (nie dzieje się aK zawsze, a wtedy James boi się, że nie jest wielkim dzien- arzem), boi się, że nie uda mu się napisać następnego. James boi się Internetu. (Potajemnie wolałby, żeby nigdy go wynaleziono. Przestraszył się, że kiedyś, dziesięć lat temu, yło Internetu.) Za każdym razem, kiedy wysyła e-mail (osta- eoraz więcej czasu poświęca na wysyłanie e-maili, a coraz 85 mniej na pracę, ale czy tak samo nie dzieje się ze wszystkim- boi się, że list trafi w niepowołane ręce. Kiedy list trafia H właściwych ludzi, James boi się, że ci wyślą go do niewłaściwy i osób. James wie, że powinien wysyłać krótkie, zwięzłe e-maji ale kiedy łączy się z pocztą elektroniczną, coś się z nim dziej' Jamesa ogarnia gniew i poczucie wyższości (czuje się sfrusta. wany. Wie, że jest inteligentniejszy od większości ludzi w ln ternecie. Chce, żeby oni o tym wiedzieli i boi się, że nie wie dzą). Jest przekonany, że internetowi szpiedzy obserwują So Wie, że ktoś wykradnie mu numer karty kredytowej. (Wie, j pewnego dnia, być może wkrótce, wszystkie prawdziwe książki i czasopisma zostaną zastąpione przez internetowe książki i cza. sopisma. James, wraz z przyjaciółmi, udaje, że do tego nie do- jdzie. Udają, że internetowe książki i czasopisma będą tylko dodatkiem do tych, które już istnieją. Wie, że tak się nie stanie, Wie, że internetowe książki i czasopisma prawdopodobnie po- zbawią go pracy.) Przede wszystkim jednak James boi się swojej żony, Winnie. Wygląda na to, że Winnie niczego się nie boi, a to przeraża Jamesa. Kiedy Winnie powinna się bać — kiedy musi dotrzymać niemożliwego terminu albo nie daje rady skłonić ludzi do współ- pracy podczas wywiadów, albo nie otrzymuje takich zleceń, na jakich jej zależy — wpada w złość. Wydzwania do ludzi i wrzesz- czy. Wysyła e-maile. (Winnie spędza większość czasu przy kom- puterze. Jest dumna ze swoich e-maili. Są treściwe i bystre, w przeciwieństwie do rozwlekłych, złośliwych, nadmiernie intro- spektywnych listów Jamesa. Ostatnio Winnie zarzuca mu prze- sadne rozpisywanie się.) Winnie wkracza do gabinetów swoich redaktorów i ma napady syczenia. — Mam nadzieję, że nie sugerujesz, iż moja praca nie jest dość dobra — mówi tonem groźby — ponieważ napisałam juz dla ciebie kazylion artykułów (to jedno z jej ulubionych słów: kazylion), które były dość dobre. Jeśli więc nie chcesz mi daC tego zlecenia... — Winnie urywa w pół zdania. Nigdy nie używa określenia „dyskryminacja seksualna". Wszyscy troszkę boją sl! Winnie, a James boi się, że pewnego dnia Winnie nie dostanie zlecenia albo wyleją ją z pracy. Mimo to Winnie zawsze dostaje kolejne zlecenie. Potem, PrZ? jednej z wtorkowych kolacji (w pokoju, który nazywają „naszy* 86 rn") gdzie zapraszają innych poważnych dziennikarzy mawiają o politycznych implikacjach niemal wszystkiego, +-rt1*af/-\t-»Axxr irr\m Ai* [/•/?"» xx rx 7/-Vi Tt-iot-»x7/-Vi ACrtmctrtó^i f Jroniarzami po historie o tym, co się stało z dziennika- • którzy odeszli z prawdziwych gazet do Internetu. „Dzi- fZai każdy może być pisarzem. W tym właśnie tkwi problem A"arcz telefonów komórkowych, znanych osobistości od ? ;eSt sens bycia pisarzem, skoro każdy może nim być?" mówi James), Winnie najczęściej porusza temat nowego ~~tvkułu, nad którym właśnie pracuje. Wszyscy siadają w róż- h miejscach salonu z talerzami Limoges (Winnie uważa, że ościom powinno się podawać tylko na najlepszej porcelanie) na kolanach, jedzą sałatę lodową z dressingiem bez tłuszczu, nierś kurczaka bez skóry, może nieco ryżu (żadna z kobiet z tej grupy nie potrafi dobrze gotować ani nie przywiązuje dużej wagi do jedzenia). Popijają wino. Nie znają już nikogo, kto piłby wysokoprocentowy alkohol. Winnie mówi coś w rodzaju: — Chcę, żeby wszyscy powiedzieli, co sądzą o przestępczości wśród młodzieży. To jest mój temat w tym tygodniu. — Kiedy zaczęła to robić przed paroma laty, James uznał, że jest w tym pewien wdzięk. Teraz jednak zachowanie żony zaczęło mu grać na nerwach (chociaż nigdy tego nie pokazuje). Dlaczego ona zawsze pyta innych o zdanie? Czyżby nie miała własnego? James rozgląda się po pokoju, żeby sprawdzić, czy inni mężczyźni (mę- żowie) podzielają jego odczucia. Nie potrafił tego stwierdzić. Nigdy nie potrafił tego stwier- dzić. Zawsze chce zapytać innych mężów, co myślą o swoich zonach. Czy oni też się ich boją. Czy ich nienawidzą? Czy fan- tazjują o tym, że rzucają żony na łóżko, zdzierają z nich majtki i posuwają w tyłek? (James próbował czegoś takiego na początku znajomości z Winnie, ale ona wymierzyła mu klapsa i nie od- zywała się do niego przez trzy dni.) Czasami James myśli, że Winnie boi się, że on odejdzie od leJ- Jednak Winnie nigdy nie przyznaje się, że się boi. Zamiast tego mówi coś w rodzaju: ~~ Jesteśmy małżeństwem od siedmiu lat, mamy dziecko. sz, ze w razie rozwodu dostałabym połowę majątku. Gdybyś zyc z połowy naszego majątku i swojej pensji, byłoby ci strasznie trudno. 87 (Winnie nie wie, że James bardziej się boi, że ona odejdą od niego, Winnie ma bowiem całkowitą rację: bez pensji j0ne James by sobie nie poradził. Poza tym nie chciałby się rozstaw • z synkiem.) James usiłuje za dużo nie rozmyślać na te tematy, ponie^ kiedy rozmyśla, nie czuje się mężczyzną w związku z Winnje Kiedy nie czuje się mężczyzną, zadaje sobie pytanie, o co sny tałaby go Winnie, gdyby wiedziała, że czuje się w ten sposób A zwłaszcza: co to właściwie znaczy, „czuć się mężczyzną"? p^ nieważ James nie potrafi odpowiedzieć na te pytania, musi prn,. znać rację Winnie: nawet myślenie w ten sposób jest passe. Na ich drugiej randce Winnie opowiedziała Jamesowi nastę. pującą historię. W latach siedemdziesiątych paliła marihuanę (w wieku czternastu lat), w wieku lat szesnastu pozwalała się ob- macywać chłopakom, kiedy miała siedemnaście lat, straciła dzie- wictwo z chłopakiem z sąsiedztwa, który miał osiemnaście lat i był bardzo przystojny (Winnie miała do niego słabość przez lata, ale on nie zwracał na nią uwagi aż do tej nocy, gdy wyczul, że Winnie mu się odda. Tej części Winnie nie opowiedziała Jamesowi). Po tym, jak chłopak miał orgazm, odwiózł Winnie do domu (zrobili to w piwnicy domu jego rodziców, gdzie chło- pak przygotował materac). Nie robiło na nim wrażenia, że je- sienią Winnie wyjeżdża na studia do Smitha, nie dbał też o to, że była trzecia w klasie w szkole średniej (dało się to znieść tylko dlatego, że obaj uczniowie lepsi od niej byli chłopakami). Winnie przekonała się, że w pewnych sytuacjach osiągnięcia i inteligencja nie stanowiły ochrony przed pomiataniem i ślu- bowała, że nigdy więcej nie znajdzie się w podobnej sytuacji. Zbliżają się urodziny Winnie, a James się boi. „ZŁO" Winnie ma siostrę i brata. Wszyscy uwielbiają brata Winnie- Ukończył szkołę filmową w Los Angeles i właśnie nakręcił waz- ny film dokumentalny o niewolnictwie seksualnym wśród chiń- skich nastolatków. (Sprzedał go Telewizji Edukacyjnej. Nikt Si o niego nie martwi.) Wszyscy martwią się o siostrę Winnie- Evie (Winnie nazywa ją czasem „Zło"), o dwa lata młodszą °° 88 ? osiem lat temu Evie wylądowała na terapii odwykowej ^u zelden. Od tamtej pory co pół roku zmienia plany życiowe. ^ ała być aktorką, architektem krajobrazu, śpiewaczką, agent- ieruchomości, powieściopisarką, reżyserką filmową, projek- ka mody. Obecnie chce zostać dziennikarką, tak jak Winnie. 1 przed tygodniem Evie pojawiła się na bardzo ważnym, bardzo ważnym przyjęciu, wydanym na cześć dziennikarza, który właś- P. napisał książkę o pewnym prawicowym polityku. (Ten dzien- karz z „New York Timesa" pisywał książkę mniej więcej raz nieć lat i zawsze dostawał przychylne recenzje w „The New York Times Book Review". Tego właśnie pragnie Winnie dla Tamesa.) Evie miała przesadnie rozpiętą bluzkę i pokazywała pie- rsi (Dawniej była dość płaska, podobnie jak Winnie, ale przed paroma laty w tajemniczy sposób urosły jej piersi. Winnie pode- jrzewa implanty, ale nigdy nie poruszyła tego tematu.) Evie po- deszła wprost do ważnego dziennikarza i wciągnęła go w roz- mowę tak, że nikt więcej nie mógł zamienić z nim słowa. Pozostałe kobiety były wściekłe. Stały wokół patery i głośno przegryzały marchewkę. Przewracały oczami i posyłały Evie nie- nawistne spojrzenia. Mimo to nie mogły „zaopiekować się" Evie w zwykły sposób, ponieważ była siostrą Winnie. Nazajutrz do Winnie zadzwoniła koleżanka, która odkryła, że Evie poszła do pokoju hotelowego znanego dziennikarza i spę- dziła z nim noc. — Winnie, chcę tylko, żebyś wiedziała, że nie zamierzam cię oceniać po postępowaniu twojej siostry. Potem zatelefonowała sama Evie. — Chyba dostanę zlecenie z „The New York Timesa" — pis- nęła. — Trzymaj się z dala od mojego życia — ostrzegła ją (cicho) Winnie. Potem dodała (sprytnie): — Skoro tak bardzo chcesz zostać dziennikarką, dlaczego nie postarasz się o pracę w ma- gazynie mody? ~~ O- nie — odparła Evie, po czym głośno przełknęła. Piła ™et coke. Wypijała pięć diet coke dziennie. („Jeszcze jedno uza- znienie" — pomyślała Winnie). — Zamierzam zmienić swoje "y le; Odniosę sukces, tak jak moja starsza siostrzyczka. Vle to jeden wielki chaos, a James zastanawia się czasem, czy to n- • . nie z nią powinien się ozenic. 89 zgo- James widuje się z Evie tak rzadko, jak to tylko możliwe, =1 co rok prosi ją o pomoc w wybraniu prezentu urodzinoweo dla Winnie. Początkowo robił to dla Evie (służyło jej przeby wanie w towarzystwie mężczyzny, który nie próbował jej ^ korzystać, nie był dupkiem ani draniem — a Winnie się dziła). Potem jednak stwierdził, że Evie mu się podoba. James dzwoni do niej i mówi: — Evie. — Cześć, braciszku — odpowiada Evie. — Słyszałeś o mojej nocy z... — Wymienia nazwisko ważnego dziennikarza. — Może dostanę pierwszą pracę w „The New York Timesie". Świetnie co? — Evie zawsze szczebiocze i zachowuje się tak, jakby po. stępowała jak normalna, przyzwoita osoba. („Wypiera się. To jej metoda" — myśli James.) — Zbliżają się urodziny Winnie — mówi James (zachowując kontrolę przez przejście do sedna sprawy). — Wiem — odpowiada Evie. — Masz jakieś pomysły? — pyta James. — Myślę, że chciał- bym jej kupić coś w Barneys. Coś z biżuterii. — Nie, Jimmy. Nie stać cię na żadną biżuterię, którą warto by komukolwiek podarować. („Właśnie dlatego wszyscy cię nienawidzą" — myśli James.) — W takim razie co? — pyta. — Buty — mówi Evie. — Winnie potrzebuje seksownych bu- tów na wysokich obcasach. — Dobrze — zgadza się James, chociaż wie doskonale, że seksowne buty na wysokich obcasach to ostatnia rzecz, jakiej Winnie chce (czy potrzebuje). Umawia się z Evie w dziale obuw- niczym domu towarowego Bloomingdale's. Odkłada słuchawkę, zdjęty strachem. Wtedy zdaje sobie sprawę, że ma wzwód. WINNIE SIĘ MARTWI W dniu trzydziestych ósmych urodzin Winnie Dieke, James Dieke budzi się ogarnięty strachem. Winnie Dieke budzi się w depresji. Co prawda nie ma najmniejszego powodu do de- presji. Ostatecznie wszystkie życiowe cele osiągnęła w wielkim 90 itylu s pierwsza praca w wieku dwudziestu dwóch lat, pierwsze zlecenie dla prestiżowego magazynu w wieku dwudziestu •Hmiu lat> spotkanie z przyszłym mężem — lat dwadzieścia S1 • m ślub — trzydziestka, w wieku trzydziestu jeden lat zo- ° ta poważną dziennikarką", w tym samym roku kupiła miesz- ? n;e' w wieku trzydziestu dwóch lat zaszła w ciążę, trzydzieści tery lata — własny felieton. Od kilku tygodni Winnie spędza iele czasu (zbyt wiele czasu, który, o czym dobrze wie, powin- poświęcać na myślenie o innych sprawach, takich jak idee), orzypominając sobie o wszystkich swoich osiągnięciach i o tym, jakie to inteligentne z jej strony, że nie jest jedną z tych zde- sperowanych samotnych kobiet (jak Evie). Mimo to coś jest nie w porządku. Winnie nie chce się do tego przyznać (nigdy nie chce przy- znać, że z jej życiem może być cokolwiek nie w porządku), ale tym czymś może być James. Ostatnio martwi się o Jamesa. (W istocie odczuwa irytację, ale znacznie lepiej patrzeć na to od strony zmartwień.) James nie dotrzymywał warunków umowy. Powinien już napisać ważną książkę (najlepiej o polityce: to ta- kie łatwe, biorąc pod uwagę klimat polityczny), która podnios- łaby status Winnie w świecie dziennikarskim (nie na darmo przyjęła jego nazwisko). Gdyby James napisał ważną, wpływową książkę, uzyskaliby dostęp do ważnych, wpływowych ludzi. Sami byliby ważnymi, wpływowymi ludźmi. Jednak James wciąż pisze takie same artykuły, w dodatku straszliwie się przy tym męczy. Ostatnio wydzwania do Winnie w ciągu dnia i mówi: — Nie mogę pisać. Utknąłem. Zablokowałem się. — Błagam, James — mówi Winnie. — Mam na głowie ka- zylion spraw. Na drugiej linii mam prezesa wielkiej korporacji. Jeżeli się zablokowałeś, to pójdź do supermarketu i kup coś na kolację. Tylko pamiętaj: żadnego tłuszczu. — Potem Winnie od- kłada słuchawkę z nadzieją, że James jakoś sobie poradzi. James jest sfrustrowany, Winnie jest sfrustrowana, ale nie po- trafią o tym rozmawiać. Kiedy Winnie próbuje, kiedy delikatnie sugeruje (tak jak psy- °analitycy zawsze radzą wybrać „właściwy" moment, kiedy Je jesteście rozluźnieni), że może powinien zacząć pisać książ- ?> James się naburmuszą. Włącza telewizor i ogląda jakiś idio- zny. bezmyślny program w rodzaju Herkulesa. Czasami Winnie 91 traci kontrolę i wyłącza telewizor. Czasami po prostu krzyr Każda kłótna kończy się krzykiem Winnie: — Czy wszystko musi być na mojej głowie? Czy muszę nra wać, zajmować się dzieckiem i pilnować naszych karier (w istoc nie zajmuje się dzieckiem, opiekunka wykonuje większość pracv a Winnie spędza z synem godzinę rano i dwie wieczorem), cv muszę pracować nad tym, żebyśmy zostali sławni? — Już jesteśmy sławni — odpowiada z krzykiem James (my§. ląc: „Przyprawiasz mnie o mdłości, dlaczego się z tobą ożeniłem?" Ale nigdy nie ma dość odwagi, żeby to powiedzieć, ponieważ Winnie prawdopodobnie by odeszła, a ludzie by się dowiedzieli) — Nigdy nie będziemy sławniejsi niż teraz, Winnie. Co mam jeszcze zrobić? — Ja daję z siebie więcej — mówi Winnie, już spokojniej, bo nie ma dość sił, by krzyczeć bez końca (chociaż, jak uważa James, krzyczy całkiem sporo). — Dlaczego nie przeniesiemy się do Wa- szyngtonu. — Nie chcę się przenosić do Waszyngtonu. Wszyscy moi re- daktorzy są tutaj — odpowiada James, potem włącza telewizor, albo wydobywa pilota spod krzesła, gdzie wylądował, i wraca do oglądania Herkulesa. Winnie i James nigdy nie opowiadają przyjaciołom o tych sprzeczkach. W weekendy, kiedy zajmują się ogrodem albo jadą na wycieczkę z przyjaciółmi (wszyscy pakują się do czyjegoś samochodu i jadą do szkółki kupować rośliny, albo „buszować" w zachodnim Connecticut), prezentują zwartą atrapę: Winnie oraz James szanują i podziwiają nawzajem siebie i swoją pracę; są najlepszymi przyjaciółmi. Pozostali dobrymi przyjaciółmi na- wet po tamtej okropnej dyskusji ze znajomymi w pewien sobot- ni wieczór (nazajutrz wszyscy się zgodzili, że wypito za dużo czerwonego wina — cztery butelki na osiem osób — i ślubowali, że to się więcej nie powtórzy) o tym, z jakiej klasy społecznej pochodzili i do jakiej klasy społecznej obecnie należeli. A wcale nie musiało tak być. Podczas gdy klasowe pochodzenie Winnie ustalono ponad wszelką wątpliwość (właściwie „podręcznik^ we", jak określił je James) — pochodziła z zamożnej irlandzkie) rodziny i wychowała się w dziesięciopokojowym domu kolonial' nym na dwudziestu akrach w Pensylwanii, gdzie jej ojciec b sędzią — z Jamesem sprawa miała się inaczej. Jego ojciec by 92 ' icielem trzech pralni chemicznych na Long Island. Branża i icza sugerowała pochodzenie robotnicze, ale nikt nie mógł Pr • rcjzić, czy fakt, że ojciec Jamesa był właścicielem trzech Ini awansował go do klasy białych kołnierzyków. Pr. 'es wie, co jest nie w porządku z jego życiem. Z jego ? niem. Energię do pracy traci mniej więcej w tym samym Spniu, co popęd seksualny. Rankiem w dniu urodzin Winnie James Dieke budzi się ogar- etv strachem. Postanowił, że zrobi Winnie coś, co jej się nie "podoba. James jest podniecony. W południe idzie do domu towarowego Bloomingdale's spot- kać się z siostrą Winnie. Wchodząc do działu obuwniczego, zda- je sobie sprawę, że spełnił się jego najgorszy lęk: Evie nie przy- szła. James stoi w samym środku działu obuwniczego i nie ma pojęcia, co robić. Wszyscy na niego patrzą. Jest na widoku (jak but). Podnosi but, po czym odkłada go. Sprzedawca podchodzi do Jamesa. Jaki mężczyzna pracuje jako sprzedawca w dziale z damskim obuwiem? Pyta, czy w czymś może pomóc. — Nie, czekam na kogoś — odpowiada James. — Na moją żonę. Dzisiaj są jej urodziny. Dlaczego okłamał sprzedawcę? Dlaczego cokolwiek mu powie- dział? A jeśli ten człowiek (nieznajomy) dowie się, że Evie nie jest żoną Jamesa? Pomyśli, że Evie jest jego kochanką. A gdyby Evie była jego kochanką? Gdyby potajemnie pieprzył siostrę swojej żony? (To nie było wykluczone. Evie pieprzy się ze wszyst- kimi, zmienia chłopaków co dwa tygodnie, sypia z żonatymi mężczyznami, sypia z mężczyznami poznanymi na zajęciach, w grupie Anonimowych Alkoholików, w barze Muzeum Metro- politan.) Kiedy w Winnie wzbiera współczucie, mówi, że nie powinni osądzać Evie, że nic nie może na to poradzić, ponieważ jest uzależniona od seksu. James krąży po dziale obuwniczym. Rozważa odejście, chciałby ac Evie nauczkę. (Przychodzi mu na myśl wiele sposobów na anie Evie nauczki.) Ale przecież ona może się pojawić lada chwila. James siada. robuje nadać swojej twarzy swobodny wygląd. (Wzbiera z i?1"1.z*0^-) Kiedy miał cztery lata, zgubił się z matką podczas uPow w Bloomingdale's. Zawędrował wtedy do działu z dam- 93 ską bielizną, pełnego sterczących biustonoszy i pasów do p0- czoch, które zwisały z wieszaków nad głową Jamesa. Miał \yr żenię, że znalazł się w lesie, krążył i krążył, pewien, że ujr' matkę za kolejną stertą lycry (czy w tamtych czasach uży\van lycry, czy czegoś innego?). Nie mógł jej znaleźć. Usiadł i ro płakał się. (Chciał krzyczeć.) Bał się. Nigdy wcześniej ani noź niej tak bardzo się nie bał. Czuł też gniew. Pomyślał, że rnatk porzuciła go rozmyślnie. Nie wiedział, co robić. (Był tylko ma łym chłopcem.) — Witaj, Jimmy. — Evie podchodzi od tyłu i zakrywa mu dłońmi oczy. James ani drgnie. (Nie wolno mu nagradzać jej niestosownego zachowania. Mimo to czuje się głupio, stojąc w dziale obuwniczym Bloomingdale's z dłońmi seksownej ko- biety na oczach.) — Cholera, Evie — mówi. — Nie mam wiele czasu. (Przypomina jej, z kim ma do czynienia.) — Termin? — pyta Evie (Jamesowi wydaje się, że sprytnie). — Zawsze gonią mnie terminy — odpowiada. — Chodzi o od- powiedzialność. Coś, o czym nie masz pojęcia. — Kurczę, dzięki — odpowiada Evie. James widzi, że jest trochę zgnębiona. Ale on musi ją pognębić. (Nie może jej po- zwolić na flirtowanie z nim. Evie musi się nauczyć szanować granice innych osób. Może wtedy znajdzie mężczyznę, utrzyma go przy sobie, wyjdzie za mąż. Zostanie zdrowym członkiem społeczeństwa.) — W takim razie uwińmy się z tymi zakupami — mówi Evie. Potem odwraca się i rzuca z uśmiechem: — Mnie też nagli termin. Chciałam, żeby to była niespodzianka, cudowna niespodzianka dla ciebie i Winnie. Dostałam to zlecenie z „The New York Timesa"! Och, Jimmy, musisz mi pomóc. Będę do ciebie codziennie wydzwaniać z prośbami o radę. Chyba nie masz nic przeciwko temu, prawda? — Jak ci się to udało? — pyta James. Chce się cieszyć z po- wodzenia Evie, ale nie potrafi. Evie nie zasługuje na zlecenie z „The New York Timesa". Nigdy w życiu nie napisała żadnego artykułu. James ma ochotę krzyczeć (jak to często bywa w ostat- nim czasie): „Do czego zmierza ten świat?" — Cóż, gratuluję — mówi. Evie zaczyna podnosić buty, same sandałki na wysokich <*| casach. Winnie nazwałaby je butami „pieprz mnie". James pat' 94 •ak Evie wsuwa stopę w sandał. Ma niezłe nogi. Właściwie, rZ^-' me nogi- Przymierza buty, odwracając się to w tę, to w tam- ^ Jirnmy. naprawdę chcę, żebyś cieszył się z mojego szczęś- Ta próbuję zrobić coś ze swoim życiem. Dlaczego ty i Winnie • możecie, dla odmiany, mnie wesprzeć? ___ ^spieramy cię — odpowiada James. Fvie opiera dłoń na jego ramieniu dla utrzymania równowagi • ochyla się, żeby zdjąć but. James nie odtrąca jej dłoni. Evie trzy na niego znacząco i ten jeden raz James odwzajemnia ooirzenie. Skoro jej wolno łamać zasady, myśli James, to może jemu też. James spędza z Evie cztery godziny na kupowaniu butów. Idą do Barneys, do Bergdorfa, do Saksa. Potem wstępują na lunch (Gino's). Evie pije wino, a James idzie w jej ślady (początkowo się wzbrania i zamawia butelkę wody mineralnej, ale potem, kiedy Evie dopija pierwszy kieliszek, James cicho zamawia dla siebie wino, składając zamówienie przez ramię, jakby chciał to przed nią ukryć). W końcu decydują się na idealną parę butów dla Winnie. Sandałki Manolo Blahnik za pięćset dolarów. James płaci z radością. On i Evie rozstają się na rogu. — Jutro do ciebie zadzwonię porozmawiać o moim artykule — mówi Evie. — To jest kawałek, Evie, kawałek. Nie artykuł — poprawia ją James. Odchodzi. Odrobina alkoholu (to naprawdę była tylko odro- bina, tylko jeden kieliszek) wyparowuje, a Jamesowi zbiera się na mdłości. Co on takiego zrobił (czy coś zrobił)? Wzywa tak- sówkę. Po raz pierwszy od ślubu wolałby nie wracać do domu. (Jednak nie przychodzi mu do głowy żadne inne miejsce, dokąd mógłby się udać.) WINNIE SIĘ ROZGLĄDA Winnie nadal uważa, że to do niej należy bycie atrakcyjnie jWądającą stroną w małżeństwie. Zachowanie atrakcyjnego wy- (Nr U t0 cz^ panowania nad światem, część bycia doskonałą. e chodzi o bycie piękną. Piękne kobiety folgują sobie. Piękne 95 kobiety są głupie, ponieważ nie muszą próbować.) Winnie m sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu i waży niecałe pięćdzi * siat siedem kilo. Gdyby sobie pofolgowała i pozwoliła ciału i nąć naturalną wagę, ważyłaby pewnie między pięćdziesiąt dzi więc a sześćdziesiąt jeden kilo. Ale Winnie sobie nie pofol»Uj, (Chodzi o kontrolę.) Winnie dużo myśli o wadze (przypuszczalnie za dużo. Powin na poświęcać więcej uwagi ważniejszym sprawom, takim jat idee. Ale któż może na to coś poradzić?). Winnie jest stanowcza przeciwniczką pism kobiecych, które wykorzystują chude, młode modelki. To jeden z koników Winnie. (Napisała dwuczęściowy artykuł na ten temat, zatytułowany Skóra i kości nie są sexy, a po. tern wzięła udział w dwóch telewizyjnych programach, gdzie zni- szczyła swoją oponentkę, redaktorkę działu mody jednego z pism kobiecych.) Mimo to sama Winnie nigdy nie chciałaby być „gruba". (Czuje się źle na widok przyjaciółek, które przytyły. Czuje się lepsza od nich, ale tylko dlatego, że wie, iż są nie- szczęśliwe.) Winnie utrzymuje wagę w ryzach, biegając wokót stawu w Parku Centralnym we wszystkie dni powszednie o siód- mej rano. (Wie, że to może być niebezpieczne, ale przybranie na wadze wiązałoby się z jeszcze większym niebezpieczeń- stwem.) Po bieganiu Winnie się waży, ogląda swoje nagie ciało w lustrze. Staje bokiem, żeby się upewnić, czy brzuch nie wy- staje, a piersi nie zwisają. Jedno i drugie ma miejsce. Troszecz- kę. (To jest frustrujące. Winnie zaczyna siebie nienawidzić Przypomina sobie, że urodziła dziecko, ale to niewiele pomaga.) Kiedy przybiera kilogram na wadze, radzi sobie z tym proble- mem. Radzenie sobie to część bycia miłą dziewczyną. Czasami, kiedy Winnie się rozgląda (po swoim biurze albo po odwiedzanych stronach internetowych), odnosi wrażenie, jak- by była jedyną miłą dziewczyną na świecie. (Niekiedy czuje się tak, jakby to było przestępstwo.) Kiedy Winnie dorastała, wszys- cy pochodzili z „miłych" rodzin. (Za zamkniętymi drzwiami n'e zawsze byli tacy mili, ale nikt o tym nie mówił.) Matka Winntf zawsze była nienagannie ubrana, a jej dom pięknie ozdobiony (antykami i jedwabnymi draperiami). Matka gotowała i spr^' tała. Winnie tego nie robiła, a matka jej nie kazała. Obie wie- działy, że Winnie zrobi karierę i będzie miała sprzątaczkę- (N'j gdy nie użyłyby słowa „służąca" czy „pokojówka".) Ojciec W 96 tv ale miły. Był po prostu ojcem, jak wszyscy inni ojcowie. hvł aż taki ważny. Płacił rachunki. Rodzice Winnie nadal ;ą małżeństwem. asami, kiedy Winnie przygląda się młodym kobietom zatrud- vm w jej biurze, zastanawia się, co się stało z miłą dziewczy- 01 (Dobrze wie, co powiedziałaby jej asystentka: „Miła dziewczy- ^ to przeeeeeszłość". Potem spojrzałaby na Winnie i nie powiedziała ani słowa, bo nie byłoby ? „„-owiała, że asystentka myśli sob: (Dobrze wie, co powiedziałaby jej asystentka: „Miła dziewczy- to konieczne. Winnie i tak wiedziała, że asystentka myśli sobie: „Winnie to przeszłość".) 7adna z młodych kobiet nie jest już miłą dziewczyną (żadna też to nie dba). Ubierają się na biało, obnoszą swoje (obfite, czasem • 0bwisłe) biusty. Noszą krótkie spódniczki albo sukienki, które wyglądają jak bielizna. Mają tatuaże i kolczyki. Mieszkają w cent- rum w brudnych, małych mieszkankach, często uprawiają seks i rozmawiają o tym nazajutrz. Nikt nie może im zwrócić uwagi, ponieważ wszyscy się boją oskarżeń o molestowanie seksualne. Czasami (i Winnie wprost nie może w to uwierzyć) Winnie boi się tych kobiet. Nie może uwierzyć, że jest już o dziesięć lat starsza od nich. Nie ma z nimi nic wspólnego. Nawet o dzie- sięć lat młodsza nie była podobna do nich. Winnie była am- bitniejsza, bardziej skupiona. Nie wykorzystywała seksu, żeby posuwać się do przodu. (Chociaż wyszła za Jamesa, a to, mu- siała przyznać, nie zaszkodziło jej karierze.) Nie przychodziła do biura skacowana, nie brała narkotyków. (W zeszłym roku jedną z tych młodych kobiet przyłapano na wstrzykiwaniu sobie heroiny w toalecie. Sprzątaczka znalazła ją przysypiającą w ka- binie. Dziewczynę posłano na odwyk. Nie wylano jej z pracy, gdyż nie było takiej możliwości. Po dwóch miesiącach wróciła. W końcu bez rozgłosu przeniesiono ją do innego pisma.) Te młode kobiety niczego się nie boją. (Są wygłodniałe i aro- ganckie. Zrobią wszystko, byle tylko iść do przodu.) W zeszłym foku dwie młode kobiety przyłapano na plagiacie. Jedna z nich wciągnęła dwa akapity z artykułu, który Winnie napisała trzy ata wcześniej. Kiedy Winnie to przeczytała, zrobiło jej się nie- rze. (Poczuła się wykorzystana przez inną kobietę. Nie mog- -Wierzyć, że kobieta zdoła zrobić jej coś takiego. Sądziła, że °Mlety Powinny się trzymać razem.) że \JC S^ n'e sta^°- (Winnie złożyła skargę. Szefowie byli zdania, mnie powinna być dumna z faktu, że młoda kobieta ściąg- 97 nęła fragment jej artykułu. To był komplement.) Ostatecziy młodą kobietę awansowano. Winnie chciałaby spróbować zaprzyjaźnić się z tymi młodyiw kobietami, obawia się jednak, że przepaść jest zbyt duża. Chrj' łaby powiedzieć: „Hej, kiedy ja byłam młoda, też byłam zbu towana". Jednak wie, że zmierzyłyby ją pustym wzrokiem, fr właśnie zawsze robią: patrzą pustym wzrokiem, żeby uzysk- kontrolę.) Winnie chciałaby im powiedzieć, że kiedy ona byl nastolatką, plan przyjazdu do Nowego Jorku z zamiarem doko. nania „wielkich rzeczy" uchodził za śmiałe przedsięwzięcie, f^ dobnie jak siedmiu kochanków przed spotkaniem Jamesa. (Jeden z nich był przygodą jednej nocy. Drugi był profesorem, o dwa- dzieścia lat starszym od Winnie, pierwszym mężczyzną, który uprawiał z nią seks oralny.) Jednak Winnie nie powie o tym młodym kobietom. Wie, że wybuchnęłyby śmiechem. Wie, że przed osiągnięciem dwudziestego piątego roku życia te młode dziewczyny miały ze stu kochanków. (Przypuszczalnie nabawiły się też choroby wenerycznej albo zakażenia od kolczyków czy tatuażu.) W dniu trzydziestych ósmych urodzin Winnie Dieke, Winnie budzi się w depresji. Po południu Winnie robi to, co robiła w każde popołudnie swoich urodzin w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Idzie do Eli- zabeth Arden. Winnie się rozpieszcza. Każe wymodelować i wysuszyć włosy. Funduje sobie manicure i makijaż twarzy. Robi depilację bikini woskiem. (Nigdy by sil tam nie wygoliła. Golenie przypomina jej poród, a nie jest pew- na, czy chciałaby powtórzyć to doświadczenie.) Depilacja bikini boli. Winnie nienawidzi tego, ale powtarza zabieg co dwa miesiące. Po depilacji rosną jej włoski do we- wnątrz, które czasami wyrywa sobie starą pincetką przed p°; jściem do łóżka. 0ames ignoruje zachowanie żony. On równic ma okropne nawyki, na przykład dłubie w nosie podczas czy- tania, formuje ze śluzu małą kulkę, przygląda się jej, wreszd' pstryka na dywan.) Do depilacji bikini Winnie wkłada papieros majteczki. Musi trochę rozsunąć nogi (ale tylko trochę, powtaf2 sobie), a kobieta (kosmetyczka) musi ją tam trochę dotkną Obie udają, że kosmetyczka wcale jej nie dotyka, a Winnie f° 98 rwie udaje, że nie myśli o seksie. Mimo to zawsze o nim PaCZr Usiłuje tego nie robić. Próbuje nie myśleć o młodych ^ • fach z biura i o tym, że prawdopodobnie uprawiają seks k° vlko z mężczyznami, ale także z innymi kobietami. Winnie nie, -e sobie nie wyobrażać, że kobiety wiedzą, czego chcą inne P1u-pty Chcą, żeby ktoś rozsunął im nogi. Winnie zastanawia . co się stanie, kiedy posiwieje. Tam, na dole. Przecież pew- o dnia to się stanie. Co James sobie pomyśli? 11 Czy Winnie się tym przejmuje? Ona i James już tylko sporadycznie się kochają. Kiedy to ro- u;a seks ma zawsze taki sam przebieg. James kocha się z nią oralnie. Winnie ma orgazm. Potem mają stosunek. James ma orgazm. Winnie nigdy nie przeżyła orgazmu od „samego piep- rzenia się". (Nie wierzy, by to było możliwe. Skrycie uważa, że kobiety, które mówią, że osiągają orgazm w ten sposób, udają.) Po depilacji, kiedy kosmetyczka wychodzi, a Winnie zakłada własne majteczki (bikini z czarnej bawełny), zawsze ma ochotę dotknąć się tam na dole, ale nigdy tego nie robi. Są granice, poza które nigdy nie wykroczy. Zwłaszcza jeśli chodzi o bycie „sexy". Winnie nie włoży seksownej bielizny, zbyt krótkiej spód- niczki ani prześwitującej bluzki. Albo śmiesznych butów. — Co to takiego, James? — pyta później w sypialni. Na palcu Winnie dynda sandałek, tak delikatny, że wygląda, jakby miał się rozpaść od samego chodzenia w nim po pokoju. — To twój prezent urodzinowy — mówi James. — Dlaczego? — Nie podobają ci się — stwierdza James zranionym głosem (wie, że jest to jedyny sposób na wyjście z tej horrendalnej sytuacji, którą stworzył i którą zaczyna się bawić). — Wiesz, że nie noszę takich butów. Nie aprobuję takich butów. — Evie dostała zlecenie z „The New York Timesa" — mówi James. — Czy to Evie wybrała te buty? — pyta Winnie. , ~~ To niesmaczne. Dostała zlecenie, bo przespała się z... — es wymienia nazwisko sławnego dziennikarza, którego Evie envała na przyjęciu przed paroma tygodniami. — Twierdzi, *ciąż się z nim spotyka. nim mnie Przyg^da s'e mężowi. Kiedy go poznała, chciała być (Wtedy wszyscy chcieli być Jamesem. Miał przed sobą 99 wspaniałą karierę, taką, jakiej pragnęła Winnie. James by} „ lepszą rzeczą zaraz po karierze.) — Czy uważasz, że ludzie nadal chcą być tobą, James? -_ D Winnie niedbale. 0ames wie, że kiedy żona zadaje pytania stąd, ni zowąd, zastawia na niego pułapkę. Teraz jednak m' lekkiego kaca i jest zbyt zmęczony, by dostrzec niebezpiecZe'3 stwo.) — Dlaczego ktokolwiek miałby chcieć być mną? — Właśnie się nad tym zastanawiałam — ripostuje Winnje po czym starannie pakuje sandałki z powrotem do pudełka — To prawdziwy kłopot. Chcę je zwrócić, ale nie wiem, kiedv znajdę czas. — Zrób to w przerwie na lunch. ' — Nie mam już przerwy na lunch — odpowiada Winnie — Pismo powiększyło mój felieton do dwóch stron. W związku z tym będę dwa razy bardziej zajęta. — Brawo. — Czy nie mógłbyś wykrzesać z siebie trochę więcej entuz- jazmu. Teraz jestem grubą rybą. — Jestem bardzo podniecony — zapewnia James. — Nie wi- dzisz? — Może byś się ubrał, James — mówi Winnie. James i Winnie wychodzą. On zakłada koszulę i krawat. Czuje gniew. (Nigdy nic mu się nie udaje.) Nauczył Winnie wszyst- kiego, co ona teraz wie (tak mu się w każdym razie wydaje), Kiedy się poznali, Winnie słuchała Jamesa godzinami, wypyty- wała o jego pracę. Kiedy się upijała (na początku znajomości dość często się upijali, a kochali się swobodnie i namiętnie), mówiła czasami, że też chciałaby zostać poważną dziennikarką. Że ma ambicje i aspiracje. Że jest inteligenta. James nigdy n'e zwracał na to uwagi. Nie miałby nic przeciwko temu, gdyty Winnie była tępa. (Teraz bywają chwile, gdy chce, żeby taka właśnie była. Tępa.) Początkowo James postrzegał Winnie jako osobę jednowyro13 rową. Była dziewczyną, której nigdy nie mógł zdobyć w licem Potem zaczął dostrzegać jej inne cechy. W towarzystwie Win"" sytuacje, w których wcześniej czuł się niezręcznie (przyjęcia- z? cie towarzyskie), stawały się czymś naturalnym. Po roku wszy5 cy zaczęli ich pytać, kiedy się pobiorą. Nieoczekiwanie Ja"16, 100 aCZął zadawać sobie to pytanie. (Nie był pewien, skąd się safll }n Czuł taką potrzebę? Czy może po prostu powtarzał to, co jęło. zVscy mówili?) Winnie nie była doskonała (James nie po- c° , składnie określić dlaczego), ale nie sądził, że spotka ko- ' lepszego. P°za ty111 wszyscy jego przyjaciele się żenili. Ku- i° ij mieszkania. Mieli dzieci (albo o tym rozmawiali). James P° ratby piątym kołem u wozu, tak jak w liceum. 1 Nadal jest piątym kołem u wozu. (Wciąż chciałby być z Evie. rhciałby, żeby właśnie w tej chwili zrobiła mu laskę.) _ Chodź, James — ponagla Winnie. Urodziny Winnie idą świętować do Bouley, gdzie, jak zwykle, daia (według Jamesa, pozostało samo udawanie), że dobrze im razem- Kiedy przychodzi rachunek, każde z nich wyjmuje karty kredytowe, biorą kwity, które wliczą sobie w koszty. „KAWAŁEK" EVIE — Czytałaś? — pyta James kilka dni później. Jest niedzielny poranek. Ten niedzielny poranek, kiedy kawałek Evie ma się ukazać w „The New York Timesie". — Co miałam czytać? — pyta Winnie, która przygotowuje w kuchni śniadanie. To jedyna okazja, kiedy Winnie gotuje (jeśli można to tak nazwać, myśli James): rozkraja grejpfruta, wykłada wędzonego łososia i smaruje bajgle serkiem śmietankowym. — Kawałek Evie — wyjaśnia James. — Och, czy miał się ukazać w ten weekend? — Evie mówi, że tak. — Naprawdę? Nie rozmawiałam z nią. — Evie dzwoni do mnie — mówi James. — Mam nadzieję, że ty też z nią nie rozmawiasz. - Ona nadal spotyka się z... — James wymienia nazwisko sławnego, ważnego dziennikarza. ~~y° miło — stwierdza Winnie, stawia talerze na stole w ja- ni> rozkłada papierową serwetkę i zaczyna jeść. ~~ Nie jesteś ciekawa? — pyta James. ~- Później przeczytam — mówi Winnie. — Tymczasem wydaje Sle> ze powinniśmy skuteczniej prowadzić nasz salon. Może Przeddzień powinniśmy przesłać do ludzi pytanie pocztą elek- 101 troniczną, żeby dać im czas na zastanowienie się nad odpow; dzią. Myślę, że w ten sposób moglibyśmy dostawać lepsze M powiedzi. — Sądziłem, że dostajemy („Ty dostajesz" — myśli Jartl dobre odpowiedzi. — Zawsze możemy być lepsi, prawda, James? Winnie zjada dwa bajgle z serkiem śmietankowym i łososiem — Za moment wracam — mówi. — Muszę umyć zęby. rje buła. Winnie idzie do łazienki, gdzie robi to samo, co ostatnio pra. wie po każdym posiłku: wsuwa palce do gardła i wymiotuje. Kiedy wraca do jadalni, James czyta gazetę. — Jesteś odrażający — stwierdza Winnie. — Co takiego? Nie powinienem czytać „The New York Tirne- sa", ponieważ jest tam kawałek Evie? — Daj spokój, James — ucina Winnie i wyrywa mu pól ga- zety. Zaczyna przewracać strony (ona nad sobą nie panuje, przy. chodzi do głowy Jamesowi, nigdy nad sobą nie panuje). Wresz- cie Winnie dochodzi do części poświęconej stylowi. Tam, pod nagłówkiem Rzecz, widnieje mała ramka z artykułem o kotletach mielonych, a pod nią nazwisko Evie. — Wiedziałeś o tym? — pyta Winnie. — O czym? — O kawałku Evie. — Winnie rzuca Jamesowi gazetę i wstaje. — Zostały jeszcze bajgle? Wciąż jestem głodna. Po południu Winnie telefonuje do Evie. — Gratuluję — mówi. — Hej! — odpowiada Evie. — Dzięki. — Jak się czujesz jako dziennikarka? — Kapitalnie — mówi Evie. — Pracuję nad następnym kawał- kiem, na przyszły tydzień. Widzisz? Opanowałam żargon: po- wiedziałam „kawałek", nie „artykuł". — W tle daje się słyszeć szuranie, a Evie wybucha śmiechem. — Możesz poczekać? — Czy tam ktoś jest? — pyta Winnie. („Boże, Evie jest taka wulgarna" — myśli.) — Mhm... — odpowiada Evie i wymienia nazwisko sławnego* ważnego dziennikarza. — To doskonale, bo James i ja chcieliśmy wiedzieć, czy fl i... — Winnie wymienia nazwisko poważnego, sławnego dzie*1' 102 za — przyszlibyście do nas na kolację w przyszłym tygo- ? Zapraszamy. Znajdziemy jakieś okienko w programie f^ Aha' ł EviC? i3^ -p^? — pyta siostra, nieco podejrzliwie. pamiętaj o jednym — mówi Winnie. __ o czym? __ Teraz jesteś jedną z nas — mówi Winnie (gładko, żeby ie nie domyśliła się, z jakim trudem przychodzi jej wykrztu- enie tych słów). — A my jesteśmy mediami. II ZŁY NAWYK WINNIE Winnie rozwinęła w sobie zły nawyk, na który nic nie może poradzić. Każdego ranka po przyjściu do pracy — dużego, czarnego bu- dynku przy Szóstej Alei, który wrzeszczy: „Jestem ważny" — szybkim krokiem mija lobby, wchodzi do windy (obliczyła, że codziennie spędza godzinę na czekaniu na windy i jeżdżeniu nimi; chciałaby, żeby ktoś wynalazł szybszą windę), przechodzi szybko korytarzem wyłożonym beżowym dywanem i wchodzi do swego gabinetu — małego, nijakiego, białego pomieszczenia z oknem, trzema roślinami i niewielką niebieską kanapą — po czym włącza komputer. Winnie wstukuje hasło, zdejmuje płaszcz, wpisuje www.ama, wciska klawisz enter, a komputer momentalnie łączy się z Ama- zon.com. Wtedy (to jest silniejsze od Winnie, to jest zawsze silniejsze od Winnie) wpisuje nazwisko poważnego, ważnego dziennikarza. Winnie robi to każdego ranka od dwóch tygodni. Sprawdza wyniki sprzedaży jego książki, po czym zagląda do recenzji pisanych przez czytelników. Ulubiona recenzja Winnie brzmi: Nudne i Całkowicie Bez Sensu yobrażacie sobie, że wasz najnudniejszy nauczyciel nauk politycz- napisał książkę i kazał wszystkim uczniom w klasie ją przeczytać? 103 Chcielibyście (sic!) zabić tego faceta, prawda? Zamiast książki czytajcie skład na pudełku z płatkami. Jest o wiele ciekawszy. Jak zwykle, Winnie czuje się jednocześnie podniecona i Pr7 rażona. Odkąd odkryła tę stronę internetową (wiedziała o niej WCZH. niej, ale nie przyjmowała do wiadomości, ponieważ ludzie tan" jak ona nadal kupowali książki w księgarniach), nie ma pojęcia co o niej myśleć. Część Winnie jest zbulwersowana. Ci ludzi' nie powinni kupować książek. Są zbyt głupi, by czytać. Nie maja wyobraźni. Nie potrafią ani czytać, ani rozumieć. Jeżeli książka nie pokrywa się z ich wąskimi, prymitywnymi wyobrażeniami o świecie, skreślają ją. Są jak te głupie dzieci w klasie, które nigdy nie rozumieją, o czym mówi nauczyciel, ale zamiast zro- zumieć to, co rozumieją wszyscy pozostali uczniowie, a na co oni są za głupi, wpadają w gniew. Jednak część Winnie (nawet ta świadoma) obawia się, że ci ludzie mogą mieć rację. Ta książ- ka rzeczywiście jest trochę nudna. Ale to ważna książka. Dla- czego jakiś imbecyl z Seattle, który pewnie nigdy nie napisał nic większego niż e-mail, ma prawo ją skreślać? Dlaczego ma prawo mówić innym ludziom, żeby nie kupowali tej książki? Winnie jest zdezorientowana. Ze światem jest coś nie w porządku. (A może ze światem wszystko jest dobrze, ale z Winnie nie? Może to ona jest jak te głupie dzieci w klasie. Ale przecież wie, że nie jest. Głupia. Czasami myśli, że we wczesnej fazie ciąży powinno się przepro- wadzać test na głupotę, a wszystkie głupie płody poddawać abor- cji. Winnie wie, że taka propozycja spotkałaby się z pytaniem: „Kto miałby decydować o tym, czym jest głupota?" Winnie zn odpowiedź: Ona. Z przyjemnością podejmowałaby decyzje.) Potem Winnie sprawdza strony internetowe dziesięciu innych pisarzy, których razem z Jamesem znają, a którzy opublikował książkę w minionym roku. Sprawdza ich wyniki sprzedaży. Kie- dy wyniki są bardzo złe, na przykład w granicach dwustu osieffl' dziesięciu sześciu tysięcy egzemplarzy, Winnie nic nie może m to poradzić: jest zadowolona. Winnie musi przestać to robić, ale nie może. Przecież w" sposób prowadzi badania. Co się stanie, jeśli James napisze ksi^ kę? Winnie chce być przygotowana. Musi się znieczulić na fli 104 ione złe recenzje czytelników. Winnie wie, że nie może u111' ich do siebie, ale i tak to zrobi. Wszystko bierze do siebie, jf^ególnie własną osobę. Może byłoby lepiej, gdyby James nie napisał książki. (Może . u,, lepiej, gdyby przenieśli się do Vermontu i pracowali dla \e\ lokalnej gazety. Po dwóch miesiącach byliby jak martwi wS'zyscy znajomi by o nich zapomnieli, a Winnie nie jest na ~"~ przygotowana. Jeszcze nie.) Dzwoni telefon, Winnie podnosi słuchawkę. __ Tak — mówi. — To ja. (Dzwoni James.) __ Cześć — wita się Winnie i nagle przypomina sobie, że ma mnóstwo pracy. _ Wszystko w porządku? — pyta James. Jestem zestresowana. Mam na głowie kazylion spraw. („Zawsze masz na głowie kazylion spraw, a ja wolałbym, że- byś przestała o tym gadać — myśli James. — Dlaczego nie za- jmiesz się mną? Dlaczego nie sprawisz, żebym poczuł się dob- rze? Dlaczego wszystko zawsze obraca się wokół ciebie?") — Dziś rano dzwonił Clay — mówi James. — Tanner przyjeż- dża do miasta. — Tak? — pyta Winnie, która jeszcze nie jest pewna, co czuje w związku z tą wiadomością. — W czwartek ma premierę filmu. — Och — mówi Winnie. Po raz pierwszy od wielu dni wie, że James i ona myślą to samo. — Kolejny... — Mhm. Kolejny wysokobudżetowy film z rodzaju „zabili go i uciekł" wytwórni Paramount Pictures. — Przypuszczam, że musimy na to pójść — wzdycha Winnie. — Ty nie musisz, ale ja pójdę — mówi James. — Skoro ty idziesz, ja też — stwierdza Winnie. — Dobrze — odpowiada cicho James. Nie chcesz, żebym poszła? — pyta Winnie tonem groźby. („Dlaczego ona zawsze zaczyna grozić? — myśli James. — Na- et osa pozwala, żebyś najpierw się na nią zamachnął, zanim CI? użądli".) Chcę, żebyś poszła, ale ty nienawidzisz takich imprez m°wi James. 105 — Nieprawda. — Owszem, tak. — Nie nienawidzę ich, ale myślę, że są nudne. Znasz moi zdanie na temat kultu sław. — Tanner chce, żebym tam był — oznajmia James. — Jestem pewna, że chce tam widzieć nas oboje, ale to ni znaczy, że musimy robić wszystko, czego chce Tanner. — On przyjeżdża do miasta tylko dwa razy w roku — stwier. dza James. — Ja chcę tam pójść. („Jestem pewna — myśli Winnie. — Chcesz się pogapić n» głupie blondyny".) — Dobrze — mówi Winnie i odkłada słuchawkę. Teraz Winnie przez tydzień musi się troszczyć (znacznie lep. sze, dokładniejsze słowo niż „niepokoić") o Jamesa. Zwłaszcza o to, co zrobi (jak się zachowa) podczas pobytu Tannera w mieś- cie. Winnie poświęci wiele godzin (które powinna przeznaczyć na coś ważniejszego, takiego jak myślenie o ideach) na reago- wanie na zachowanie Jamesa. Obsesyjnie będzie obracać w gło- wie scenariusze jeżeli/to. Na przykład: Jeżeli James (znowu) spędzi całą noc z Tannerem, to Winnie się z nim rozwiedzie. Jeżeli James (znowu) będzie flirtował (żałośnie, rozpaczliwie) z aktorkami z filmu, to Winnie nie wpuści go do domu. Jeżeli James za dużo wypije i obrzyga okno w taksówce (znowu), to Winnie wyrzuci wszystkie jego ubrania przez okno. Qames nie zdaje sobie sprawy, że stąpa po cienkim lodzie. Po bardzo cien- kim lodzie.) Liczba minusów Jamesa rośnie: Winnie zna męża od dziesię- ciu lat, ale wciąż nie może mu ufać. James nie robi dokładnie tego, co powinien. Nie można na nim polegać (nie kupi nawet tego, co trzeba, w supermarkecie). Zachowuje się jak dziecko (James jest dużym dzieckiem). Nie staje się nikim ważnym. (Po- za tym nie płaci rachunków.) (Właściwie) Winnie lepiej radziłaby sobie bez niego. Miałaby na głowie o jedną osobę mniej. Winnie wciska klawisz i zagląda do poczty elektronicznej. Do gabinetu wchodzi asystentka Winnie. Winnie podnosi wzrok. Włosy asystentki są w nieładzie. Wargi umalowała nie- równo czerwoną szminką, ma na sobie krótką czarną spódniczk (jest bez pończoch), znoszony czarny sweter w serek (przynaj' 106 • i założyła stanik), rozczłapane czarne pantofle. Wygląda Ilin akby (przepraszam za wyrażenie), ktoś jeździł na niej ostro postawił wilgotną. 1 Asystentka opada na kanaPe- _ Tak leci? — pyta. (Jak leci? Tak jakby to Winnie była asys- tka i właśnie wpadła do jej gabinetu.) C Winnie nigdy nie jest pewna, co powinna odpowiedzieć na takie powitanie. __ Jak się masz? — pyta. Sucho. Przypominając asystentce, . t0 jest jej gabinet, a ona jest szefową. Asystentka zaczyna skubać skórki przy pomalowanych na błot- nistobrązowy kolor paznokciach. __ Mam zapalenie dróg moczowych. Czy mogłabym wziąć wol- ne na resztę dnia? Ktoś rzeczywiście ostro na niej jeździł i zostawił wilgotną. — Nie — odpowiada Winnie. — Po południu mam dużą kon- ferencję w Internecie i jesteś mi potrzebna. (Redakcja pisma rozbudowuje stronę internetową i chce, żeby Winnie się włączyła. Bardzo włączyła. To może oznaczać więcej pieniędzy.) — To boli — skarży się asystentka. (Winnie chce jej powiedzieć — wrzasnąć — żeby nie upra- wiała tyle seksu, ale nie potrafi.) — Kup sobie sok żurawinowy i weź pięć tysięcy miligramów witaminy C. Asystentka ani drgnie. — To wszystko? — pyta. — Co wszystko? — pyta Winnie. — To, co powiedziałaś. — O czym? — Wiesz, o czym. („Nie, nie wiem!" — chciałaby wrzasnąć Winnie.) — Nie rozumiem. ~~ Ja też nie. — Czego nie rozumiesz? , — Nieważne — mówi w końcu asystentka, wstaje z kanapy wraca do swojego boksu. Qak pies.) winnie usiłuje się skoncentrować na poczcie elektronicznej. Jej ycnoanalityk radzi Winnie nie wizualizować scenariuszy jeżeli/to. 107 A jeśli Tanner zawłaszczy Jamesa na dwie noce, a James p, śpi się z prostytutką? Co wtedy? To jest silniejsze od Winnie. To jest zawsze silniejsze od Wiru JAMES MA TEORIĘ W tygodniu poprzedzającym przyjazd Tannera Winnie jest za troskana, natomiast James podniecony. Oboje wiedzą, że może się wydarzyć coś złego, a oni będą musieli o tym porozmawiać James i Winnie wiedzą, że kiedy Tanner przyjeżdża do miasta Jamesowi uchodzą na sucho występki. Tanner jest zły. (Wywiera zły wpływ.) Właściwie Tanner jest taki zły, że kiedy James robi w jego towarzystwie złe rzeczy, Winnie nieodmiennie obwinia Tannera. Winnie myśli (wie?), że gdyby nie Tanner, James nigdy nie robiłby tych złych rzeczy. Winnie ma rację. James by ich nie robił. Nie ma dość odwagi, by sprzeciwić się Winnie. Tanner jednak ma dość odwagi. Tannera guzik obchodzi, co myśli Winnie. (Prawdopodobnie myśli, że jest głupia, a James sam zaczyna myśleć w ten sposób. Chciałby, żeby Winnie zro- biła coś interesującego, na przykład odeszła. Wtedy może znowu mógłby się w niej zakochać. Albo znalazłby kogoś innego, na przykład wysoką Szwedkę z dużym biustem.) Winnie chciałaby kontrolować Tannera, tak jak kontroluje Jamesa, ale nie może. Winnie nie może nic zrobić Tannerowi. Tanner jest wielkim gwiazdorem filmowym, natomiast Winnie nie. Tanner jest wielką sławą. W porównaniu z Tannerem Winnie jest niepozorną dziennikarką. W porównaniu z Tannerem Win- nie jest kobietą. Kobiety nic nie znaczą dla Tannera, jedynie tyle, że nadają się do seksu. (James chciałby umieć odczuwać podobnie. Może wtedy poczułby się jak mężczyzna. Ale nie po- trafi. Winnie jest matką jego dziecka. Ich syn wyrósł w jej ciele. Przy porodzie z ciała Winnie wydobyła się zielona substancja- a James żałował, że ktoś go o tym nie uprzedził. Przypominać zieloną substancję w ciele homara. Czasami, kiedy James uprą wia seks oralny z Winnie, myśli o tej zielonej substancji. *' jest silniejsze od niego. Wpada w poczucie winy. Niekiedy mysl też o czasach, kiedy uprawiał seks w college'u z tamtą świrnif1' 108 yną» która prosiła go, żeby posuwał ją w tyłek, a potem dzie u jaśkę. Z tego powodu James również ma poczucie winy.) v ede wszystkim jednak, Tanner jest mężczyzną. Kiedy James r ner dzielili pokój podczas studiów na Harvardzie, co week- ' A Tanner miał jedną albo dwie nowe kobiety. (Raz było ich e. - a Tanner przeleciał wszystkie.) Kobiety uganiały się za ? Przysyłały wiadomości. Telefonowały. Groziły, że popełnią ° mobójstwo, a Tanner nie miał dla nich za grosz szacunku. __ A niech się suka zabije — powiedział kiedyś, a James się śmiał. Potem jednak złamał się, zadzwonił do tej dziewczyny • zabrał ją na kawę. Przez trzy godziny słuchał, jak opowiadała o Tannerze, a potem próbował ją przelecieć. (Dziewczyna pozwoli- ła tylko, żeby wsunął jej palce do pochwy. „Chcę Tannera" — łka- ła w ciągu całego żałosnego, przerwanego w końcu spotkania.) James myśli (Winnie myśli tak samo), że Tannera spotka coś złego. Nie może być inaczej. Aresztują go albo (Winnie ma taką nadzieję) zakocha się w kobiecie bez wzajemności, albo (James ma taką nadzieję) nakręci trzy nieudane filmy z rzędu i jego kariera legnie w gruzach. Mimo to nigdy do niczego takiego nie dochodzi. Tanner bogaci się, a jego sukces rośnie. Kręci złe filmy, które zarabiają furę pieniędzy, a krytycy zaczynają traktować Tan- nera poważnie. Spotyka się ze sławnymi aktorkami i romansuje na boku. Gra w golfa, jeździ na nartach, pali cygara (i bierze narkoty- ki, kiedy tylko przyjdzie mu ochota). Głosuje na partię demokra- tyczną. Zarabia co najmniej dwadzieścia milionów dolarów rocznie (pewnie więcej). Za to, że (zdaniem Jamesa) nic nie robi. James chciałby nienawidzić Tannera, ale nie potrafi. Nienawi- dziłby go, gdyby Tanner nie był jego przyjacielem. Wtedy przypu- szczalnie zgodziłby się z Winnie, że Tanner jest produktem zwi- chrowanego, źle wykształconego, płytkiego społeczeństwa, które wynosi na piedestał ludzi wyłącznie na podstawie ich wyglądu, ale gdyby publiczność naprawdę poznała Tannera, nie płaciłaby Po siedem, osiem czy dziewięć dolarów za oglądanie go w filmie. chociaż, z drugiej strony, może by płaciła. Gdyby jednak ludzie nie chcieli płacić za oglądanie Tannera "mach, chcieliby pewnie, żeby robił coś gorszego. Znacznie 5fzego. Na przykład dowodził armią, gwałcił i rabował, ^go właśnie, myśli James, Winnie nie pojmuje w mężczyz- • Ona nigdy tego nie zrozumie. Dzięki temu, myśli radośnie 109 James, Winnie nigdy realnie nie zagrozi jego męskości. D2j. temu James może siedzieć w domu, odwiedzać strony p0. w Internecie, grać w szachy z komputerem albo nawet grać z nem w pełne przemocy gry komputerowe (James ma z te powodu pewne poczucie winy, ale mówi sobie, że przygotow chłopca do życia w prawdziwym świecie, a poza tym chłopa' świetnie sobie w nich radzi, jest bardzo szybki i sprytny), p,^ czas gdy Winnie idzie do pracy w drapaczu chmur. (Wydaje sie jej, że jest mężczyzną, ale się myli, nawet jeśli nosi garnitury a kiedy James ją poznał, nosiła koszule z paseczkami wokół szyi na kształt muszki.) To właśnie wie James, a nie wie Winnie: mężczyzn nie można oswoić. Mężczyźni zawsze chcą uprawiać seks z wieloma różnymi ko- bietami. James zawsze o tym wiedział (czyż wszyscy mężczyźni o tym nie wiedzą, czy nie powtarzają tego kobietom od trzydziestu lat, ale te nie słuchają?). Teraz jednak James ma wrażenie, że zrozumiał nowy aspekt tej sprawy. James czyta o szympansach. Zgłębia tajemnice życia szympansów. Szympansy są gwałtowne. W środku nocy skradają się i na- padają na inne stada szympansów. Duże osobniki (samce typu alfa) wybierają jakiegoś małego (samca typu beta) i zabijają go bezlitośnie, przy wtórze wrzasków bólu i przerażenia ofiary. Po- tem szympansy alfa uprowadzają kilka samic i kopulują z nimi. Początkowo James zainteresował się branżą szympansową (jak zaczął o niej myśleć) po to, by wyrównać rachunki z Winnie. (Nie pamięta, za co chciał wyrównać rachunki.) Z czasem jednak cała sprawa go wciągnęła. Ostatnio przegląda artykuły naukowe i wysyła e-maile do badaczy. James nie jest pewien, jaki jest wydźwięk wszystkich tych informacji, ale wie, że gdzieś kryje się w nich pewien fragment. Ważny fragment. James ma teorię: Tanner jest samcem typu alfa. Właśnie dlatego Tannerowi wszystko uchodzi na sucho, aJa' mes może bić mu brawo. (Cholera, w towarzystwie Tanner James może sobie pofolgować i ujdzie mu to na sucho.) — Winnie — mówi do żony, kiedy ta wraca z pracy i zdejmuj buty (Winnie zawsze zdejmuje buty natychmiast po powroc* 110 A mu. Twierdzi, że ją cisną, chociaż zazwyczaj nosi wygodne d° ^a na płaskich obcasach). — Chyba mam pomysł na nowy C% ałek. ^a poczekaj chwilę — mówi Winnie. Winnie — powtarza James i idzie za żoną. Winnie weszła maleńkiej sypialni syna, który próbuje czytać książkę o di- nozaurach jamajskiej opiekunce. __ Fio-.-fio-- — duka chłopiec. __ Fioletowy — podpowiada Winnie. (Zdaniem Jamesa, ze niecierpliwieniem. Winnie nie ma cierpliwości do syna, w ogóle nie ma cierpliwości do dzieci.) __ powinnaś mu pozwolić, żeby sam na to wpadł — oznajmia James. Wyraz twarzy Winnie mówi mu, że znowu powiedział niewłaściwą rzecz. — James, gdybym czekała, aż wszyscy wokół mnie wpadną na to, na co mają wpaść, czekałabym do końca życia. — Pewnie mówisz o mnie — stwierdza James. — Sama już nie wiem, o czym mówię. — Winnie kłamie. Zależy jej tylko na tym, żeby uniknąć kłótni. James idzie za Winnie do kuchni. Winnie zdejmuje kolczyki i kładzie na kuchennym blacie. Potem otwiera lodówkę i wy- jmuje trzy kawałki marchewki. — Chyba napiszę kawałek o szympansach — oznajmia James. Winnie nie komentuje, tylko unosi brwi i przegryza marchew- kę na pół. — Istnieje wiele nowych teorii — tłumaczy James. — Teorii, które można zastosować do ludzi. Na przykład, Tanner jest sam- cem typu alfa. — Czy rozmawiałeś z Tannerem? — Nie — mówi James. — Ale mam taki zamiar. Mam zamiar Porozmawiać z nim o tej teorii. Niewykluczone, że o niej na- Plszę, posługując się Tannerem jako przykładem. winnie zaśmiała się krótko i złośliwie. — Wiesz, że jego ludzie od wizerunku publicznego nigdy by C1 na to nie pozwolili. — Mógłbym zmienić mu nazwisko. ? ~~ Czy rozmawiałeś z Clayem? — pyta Winnie. (Znowu go e oruje. Dawniej, kiedy James mówił o swojej pracy, spijała St0Wa z jego ust.) 111 — Już ci mówiłem, że rozmawiałem. Skąd miałbym się J wiedzieć, że Tanner przyjeżdża do miasta? — Co słychać u... Claya i Weroniki? — Nie wiem — odpowiada James bezradnie. Ponownie tra • kontrolę nad rozmową. — Czy Weronika wciąż grozi, że rozwiedzie się z Clayem? — A groziła? — Tak twierdziła ostatnim razem, kiedy ją widzieliśmy. Kjgj Tanner był w mieście. — A, tak, pamiętam — mówi James polubownie. To jeg0 jedyna szansa. Winnie zdołała skierować rozmowę na grząski potencjalnie nieprzyjemny grunt. Na grunt, na którym James musi ponieść klęskę. — Chciałabym, żeby Clay zmądrzał — oświadcza Winnie. — Weronika odejdzie, jeżeli Clay zachowa się tak, jak ostatnim razem, kiedy Tanner był w mieście. — Czy rozmawiałaś z Weroniką? — pyta James. — Rozmawiam z nią tylko wtedy, kiedy Tanner jest w mieś- cie. James, naprawdę nie mam na to czasu. — Wiem. — Ona nie jest aż tak interesująca. Ostatecznie, to zwykła kura domowa. — Masz rację. — Czy mogę cię przeprosić? — pyta Winnie. — Muszę za- dzwonić w kilka miejsc. Dzisiaj mieliśmy dużą konferencję in- ternetową i może zechcą, żebym pracowała nad nową stroną. — Wspaniale — mówi James, po czym idzie do małego po- koju, który nazywa swoim biurem. Czuje ulgę, jakby o mat) włos uniknął czegoś złego. Siada przed komputerem. Niezależnie od tego, co się stanie, James przypomina sobie, że on i Winnie mają lepsze małżeństwo niż Clay i Weronika- Weronika, siostra Tannera, jest jeszcze większą jędzą niż Wu>" nie. (Kiedyś była piękna, ale się roztyła.) Clay i Weronika mają dwoje dzieci. Clay jest rzeźbiarzem i właśnie staje się sławny- Miewa romanse. (Weronika musi być dla niego kulą u nog1 Nie pracuje, i nigdy tego nie robiła. Gdyby coś się stało mię"^ Jamesem a Winnie, ona przynajmniej potrafiłaby o siebie z dbać.) Godzinę później Winnie wchodzi do jego biura. 112 Myślałam o tym twoim pomyśle — mówi. "" Tak? — PY*3 James- " Tkwi w nim wewnętrzna skaza. Skoro Tanner jest samcem ~~ alfa, to kim ty jesteś, James? ^1 uśmiechem wychodzi z pokoju. III WYDARZA SIĘ COŚ ZŁEGO Tanner Hart jest w akcji. Siedzi w głębi sali dla VIP-ów Chaosie (można się tam dostać tylko prywatną windą, do której wchodzi się oddzielnym wejściem, strzeżonym przez dwóch bramkarzy i młodą damę z listą gości), pali czerwone marlboro jednego za drugim i pije martini. Tanner Hart się śmieje. Tanner Hart marszczy czoło. Tanner Hart przytakuje, otwiera szeroko oczy ze zdziwienia, otwiera usta. — Mhm, mhm, owszem, pamiętam cię z planu Sprężynowca, jak ci się wiedzie od tamtego czasu? Miałaś psa, tak, i coś się z nim stało, coś ze słoniem? Ach, kot, kot. — Potem mówi do kogoś innego: — Hej, tamta noc była ostra, co, nie wychodź... idziesz gdzieś... porozmawiajmy później, ale wszystko u ciebie w porządku, tak? Wyglądasz wspaniale. Tanner Hart spogląda na zegarek. Wkrótce zacznie się nudzić. (To tylko kolejna premiera filmu.) Za godzinę będzie mógł wy- rwać jakąś laskę i wrócić do hotelu. Potem znowu zacznie się nudzić. (Cały proces będzie musiał powtórzyć, co samo w sobie jest nudne.) — Jimmy! — woła Tanner. James i Winnie Dieke przeciskają S1? przez tłum, jeszcze w płaszczach. James ma zbolałą minę. Winnie wygląda na poirytowaną. (Tanner myśli, że odkąd James le ożenił i został ojcem, zjeżdża po równi pochyłej. Wygląda jak 'Czień. Tanner musi go wyzwolić. Winnie wygląda tak, jakby ^ydało się jej dobre rżnięcie. Ją też Tanner musi wyzwolić.) mnie dostrzega Tannera i macha do niego ręką. ?~ Przywitamy się i wracamy do domu — mówi do Jamesa. James nie odpowiada. Czeka na moment, kiedy będzie mógł '? urwać. 113 — Jimmy, mój chłopcze. Jimmy, kochanie. — Tanner chw, Jamesa za szyję i kołysze nim na boki. Potem odpycha g0) bie w dłonie twarz Winnie, przyciąga ją ku sobie i całuje w u — Kocham was, ludzie — mówi Tanner. — Wszyscy nas kochają — odpowiada Winnie. — Tak, ale zwłaszcza ja — mówi Tanner. — Czy mieliś i problemy z wejściem? Ci ludzie przy wejściu to takie oW' Wiele razy powtarzałem to ludziom od PR, ale bez skutku. Jjm my, gdzie jest twój drink? Niech ktoś da temu człowiekow koktajl! — wrzeszczy Tanner, potem rozsiada się wygodnie i ty, ciąga Winnie na kolana. — Uważaj, Jimmy. Niedługo ci ja ukradnę. „Oby" — myśli James. Winnie chichocze, odbiera Tannerowi martini i bierze solidny łyk. (W obecności Tannera Winnie jest inną osobą. Flirtuje W niesmaczny sposób, jak uważa James. Czy wydaje się jej, że Tanner mógłby się nią zainteresować?) — Wyluzuj, mała, wyluzuj — mówi Tanner, odbiera Winnie kieliszek i klepie ją w tyłek. Potem wsuwa dłoń pod jej płaszcz. Winnie nie ma nic przeciwko temu. (Nienawidzi Tannera, do- póki go nie widzi. Kiedy się pojawia, kocha go. To jest silniejsze od niej.) — Jak się masz? — pyta Winnie. — Tak naprawdę? — Zaraz wracam — mówi James. — Poczekaj, bracie — rzuca Tanner i wręcza Jamesowi fiolkę z kokainą. Potem odwraca się do Winnie i pyta: — No więc, gdzie jest moja przyszła żona? James jest w siódmym niebie. Czuje się jak niegrzeczny uczniak, który właśnie uciekł z kredą nauczyciela. (Kiedyś, jato bardzo mały chłopiec, rzeczywiście uciekł z kredą nauczyciela. Czuł się dobrze przez trzy minuty, dopóki go nie złapano. Jimmy został karnie odesłany do domu. To było żenujące i nieuczciwa Przecież to był tylko kawałek kredy.) W toalecie James wpad na Claya Ryana. — Chryste — mówi Clay. — Próbuję uciec od żony. — Ja też — odpowiada James, wręczając Clayowi fiolkę z ko* iną. Clay zanurza w proszku czubek klucza i przykłada do nos — Więc jak to jest z siostrą Winnie, Evie? — pyta. — Jest napalona — odpowiada James. 114 . cnCe się pieprzyć z Tannerem i jest podniecona z tego ^ otkała Tannera tylko kilka razy, a on zawsze jej dotykał, n sposób dawał do zrozumienia, że gdyby Evie chciała się ^nim pieprzYć- on by to zrobił. Z Pvie wmawia sobie, że nic z tego nie będzie (mówi, że coś ełoby z tego wyniknąć, że jakimś cudem mogłaby być „tą m,yjja"), ale nie przejmuje się tym. (Evie chce się pieprzyć ' gwiazdorem filmowym. Chciałaby się pieprzyć z mnóstwem Liazdorów. Któż by nie chciał?) Evie wpada na Jamesa i Claya przed drzwiami łazienki. Wyglądają tak, jakby coś knuli. James wyciera nos. („Ależ on ;est obciachowy" — myśli Evie. — Wprost żałosny. Jak Winnie może z nim sypiać? Przecież on nie ma włosów".) __ Widzieliście Winnie? — pyta Evie. James i Clay wciągają Evie do łazienki. — Ja nigdy tego nie robię — zapewnia James. — Och, zamknij się, James — ucina Evie. — Nie mówcie Winnie — prosi James. — Ja powiem Winnie — mówi Clay. — Powiem całemu piep- rzonemu światu, włącznie z moją żoną. Pieprzyć ją. Przed drzwiami łazienki wpadają na Tannera. Tanner, Clay i Evie wchodzą do łazienki. James wraca do baru, żeby się napić. W łazienkowej kabinie Tanner napiera całym ciałem na Evie, jakby Claya w ogóle tam nie było. Evie ma wrażenie, że zaraz zemdleje. Tanner jest lepszy w życiu niż na ekranie. — Dlaczego nie było cię na ślubie? — zagaduje Tanner. — Którym? — pyta Evie. — Jamesa i Winnie. -— Odwyk — wyjaśnia Evie. Weronika i Winnie siedzą przy stole. Zależy mi tylko na tym, żeby trochę mnie doceniono r~ mowi Weronika. — Kiedy poznałam Claya, w jego miesz- aniu nie było łazienki. r~ Jarnes albo pracuje, albo siedzi w Internecie, albo ogląda ewizję — mówi Winnie. Dlaczego zawsze musi ugrzęznąć z Weroniką? s ~~ zy °n mógłby choć raz posłuchać? Mnie? Ostatnio robi ^e złe inwestycje. 115 ^ — Oni mają czas na wszystko z wyjątkiem ciebie - Winnie. — Cóż, teraz ja nie mam czasu dla niego. — Czy on w ogóle zwraca na mnie uwagę? Teraz v naćpali się koki — mówi Weronika. — Spójrz tylko, paplają' małpy. Są odrażający. James, Evie i Clay dołączają do Weroniki i Winnie. — James pisze kawałek o szympansach — oznajmia Evie — Och, James, nie mów o tym — prosi Winnie. — To tak' nudne. — Właśnie odkryłem, że rząd nielegalnie sprowadza szympan sy do badań naukowych. Trzymają je w magazynie na dolnym Manhattanie. — Po co ktoś miałby sprowadzać małpy na Manhattan? — py. ta Winnie. — Czy wiesz, że w niektórych stadach szympansów samice są lesbijkami? Pozwalają samcom patrzeć — oznajmia Clay, na- chylając się do Evie. — Clay, idziemy — ucina Weronika. — Poczekaj, nie skończyłem drinka. — Kto chce drinka? — pyta James. — Dosyć — mówi Winnie. — Tanner zamawia kolejnego drinka — przerywa jej James. — Tanner wychodzi — stwierdza Weronika. I rzeczywiście, Tanner wychodzi. Idzie w stronę windy, rozdając po drodze ca- łusy i uściski. — Podwieziemy cię, Evie — proponuje Winnie, wstając. — Dzięki, nie trzeba. Nie muszę wstawać rano — odpowiad Evie, która nie spuszcza wzroku z Tannera. Nie może pozwoli* żeby się wymknął. — Zaraz wracam. — Akurat — mówi Clay. Weronika posyła mężowi złowrogie spojrzenie. Evie pędzi za Tannerem. Winnie, James, Weronika i Clay s tacy nudni. Dlaczego Winnie zawsze próbuje ją kontroloW Czy ona nie rozumie, że Evie i Tanner należą do innego rodź*! ludzi niż Winnie i James? (Są balangowiczami, ludźmi rozry kowymi.) Evie udaje się wcisnąć do windy z Tannerem tuż pr* zamknięciem drzwi. — Grzeczna dziewczynka — mówi Tanner, taksuje Evie wz kiem i myśli: „Może być". (Miał setki dziewczyn takich jak " 116 yCb i dostępnych. Zbyt dostępnych. Po przekroczeniu S&s wieku nie mogą znaleźć męża czy choćby chłopaka. PeWn , wolałby przelecieć Winnie. Przynajmniej nie jest dostęp- T^ |___ obiecaj mi tylko, że nie będziesz pieprzyć o małżeństwie eocze, po czym zaczyna śpiewać: — „To nie mnie, kocha- "" S to nie mnie szukasz. Kochanie". n'?' jsjie bądź taki pewny — chichocze Evie. Drzwi windy rozsuwają się na parterze. Tanner chwyta Evie za , wybiegają na ulicę. Szofer limuzyny otwiera drzwiczki. Przed Uściem kłębi się tłum, odgrodzony policyjnymi barierkami. _____ Maestro! — woła Tanner, po czym wciąga Evie do limuzyny. Clay, Weronika, Winnie i James próbują złapać taksówkę na rogu. („Albo próbują nie złapać taksówki" — myśli James.) _ Jeżeli chcesz się zabić, to bardzo proszę — mówi Weronika do Claya. — Gówno mnie to już obchodzi. _ O czym ty mówisz? — pyta Clay. — Chryste, Clay. Masz mnie za idiotkę? — Napijmy się — wtrąca James. — Obaj ćpaliście kokainę — stwierdza Winnie. — Ja nie ćpałem kokainy — zapewnia James. — Dasz wiarę, stary? — zwraca się Clay do Jamesa. — Jak długo jeszcze mamy to znosić? — Jesteś przegranym facetem, James — mówi Winnie. — Złap- my taksówkę i wracajmy do domu. — Nie łapię taksówki — odpowiada James. — Idę się napić. — James! — Nie! — ucina James. — Tanner wciąga gram kokainy i nikt si? go nie czepia. ~ Tanner jest sławnym gwiazdorem, który zarabia piętnaście milionów na filmie — odpowiada Winnie. J~- Tanner jest alkoholikiem i narkomanem uzależnionym od eksu. Jest zupełnym świrem i degeneratem — wyjaśnia Wero- ~~ A więc wszystko sprowadza się do pieniędzy — mówi Clay. O czym ty mówisz? — pyta Weronika. ^ ""T ^na — clay wskazuje na Winnie — właśnie powiedziała, i anner zarabia piętnaście milionów rocznie, więc wszystko Ona — cia; ^ner zarabi w Porządku. 117 — Za film. Piętnaście milionów za film. I nie, to nie w porządku. — Mam tego dość — mówi Clay do Jamesa. — A ty? — Ja tylko chcę się napić — stwierdza James. Do rogu podjeżdża limuzyna Tannera, który otwiera okno — Podwieźć kogoś? — Jadę z tobą, Tanner — mówi Clay. — Ja też — dorzuca James, nie patrząc na Winnie. — Nie waż się wsiadać do tej limuzyny, Clay. — Hej, siostro, rozchmurz się — mówi Tanner. — Jedziem* z chłopakami na lody. Clay i James wsiadają do limuzyny, przestępując przez Evie która leży na podłodze, zaśmiewając się do rozpuku. — Cześć, chłopaki — rzuca. Kiedy limuzyna rusza, James zer- ka przez ramię na Winnie, która ma otwarte usta, ale akurat tym razem nic się z nich nie wydobywa. JAMES ZLE SIĘ CZUJE Czwarta rano. James nie czuje się najlepiej. Ukradł kredę, a teraz wymierzają mu karę. Sądzi (chociaż nie jest tego pewien), że słyszy głosy. — Co przeskrobałeś tym razem? — pyta matka. — Jak tak dalej pójdzie, będziemy cię musieli posłać do szkoły specjalnej, Czy chcesz się zmarnować, jak twój ojciec? Czy jego ojciec się zmarnował? Zawsze nosił wymięte garni- tury. Byl właścicielem trzech pralni chemicznych. Czy miał ro- mans ze swoją księgową, Betty? — Ściągaj spodnie, James — mówi ojciec, zdejmując pasek. To był tylko kawałek kredy. Małe ździebełko. — Hej, wpuść mnie — chrypi James. Jego głos zdaje się jakby lada chwila miały wyskoczyć) gorączkowo wy- machuje ręką. ___ j^ej( Danny. Danny! — woła ochryple. — Jaką rolę pełnili w tym strażnicy celni? Danny Pico, szef urzędu celnego, łysiejący facet o przetłusz- czonych włosach, w tanim granatowym blezerze, piorunuje dziew- czynę wzrokiem. _ Nie dzisiaj, Amber. Nie dzisiaj. Amber! James wyobraża sobie, jak wyglądają jej piersi. Pełne i miękkie. Dygoczące. Od dawna nie miał takich piersi. — Proszę, Danny — mówi Amber. — Dlaczego marnuje się pieniądze podatników na zupełnie nieistotne doświadczenia nau- kowe? — Następne pytanie — prosi Danny. — Halo. Czwarta poprawka — woła Amber i macha dłonią z pomalowanymi na niebiesko paznokciami. (Czwarta poprawka?) — Konferencja prasowa dobiegła końca! — oznajmia Danny Pico. Cała sala wybucha. Amber odwraca się i kuśtyka do wy- jścia w sandałkach na dziesięciocentymetrowych koturnach. Ma na sobie krótką spódniczkę z białej skóry. Zmierza wprost na Jamesa. — Przepraszam — mówi James, dotykając jej ramienia. Amber przystaje i odwraca się. — Co? Czy my się znamy? — Nazywam się James Dieke. ~- James Dieke. — Twarz Amber się rozpromienia. — O mój B°że. Jesteś jednym z moich idoli. — Naprawdę? (Czyżby?) i H~ ^asne- Twój kawałek o satelitach był fantastyczny. Jesteś ynyrn pisarzem, który potrafi uczynić siarczan magnezu in- eresującym j ważnym. 125 — Coś podobnego — mówi James. (Siarczan magnezu?) Dziewczyna przekłada papiery spod jednej pachy pod dr i wyciąga rękę. — Amber Anders. — Kurczę — mówi James. — Kurczę? — Twoje nazwisko. Jest świetne. (Jak gwiazdy filmów porno.) — Tak uważasz. Zawsze sądziłam, że będzie dobrze vvyglącja| w gazecie. Piszę dla „X" — mówi, wymieniając tytuł tego sa- mego pisma, dla którego pracuje Winnie. — Należę do redakcji ale mam nadzieję, że nie dożywotnio. — Amber nachyla sie bliżej. — Widzisz, niektórzy ludzie nigdy się stamtąd nie wydo- stają. Przysięgam, że w oddalonych gabinetach, za stertami sta- rych pism kryją się ciała martwych redaktorów. — Coś ci powiem — rewanżuje się James. — W małych ga- binetach zawsze czają się martwi redaktorzy, którzy torturują pisarzy. — Hej, wiesz, że jesteś dowcipny? Nikt nigdy nie mówił ci, że jesteś dowcipny. — Może mnie nie znają — odpowiada James, a jednocześnie zastanawia się, czy dziewczyna zna Winnie. (Zastanawia się, czy Amber wie, że James ma wzwód.) — Dla kogo piszesz o tej konferencji? — pyta Amber. — Dla niedzielnego wydania „Times Magazine". — Super. — Amber zaczyna obgryzać paznokieć, potem patrzy na Jamesa. Ma duże, piwne oczy, a wokół nich ani śladu zmar- szczek. — Ci faceci nie chcą gadać, ale to nic. Mam adres ma- gazynu w Brooklynie, gdzie trzymają tych małpojebców. — Małpojebców? — Małpy. Szympansy. Szympansy, na których rząd przepro- wadza tajne doświadczenia. Łapiesz? To jest silniejsze od Jamesa (czy można mu się dziwić?); T' chodzi za Amber z hotelu na Pięćdziesiątą Szóstą. — Nie uwierzyłbyś, gdzie zdobyłam ten adres — mówi An> ber. — Od kierowcy Danny'ego Pico. Dasz wiarę? — Idą chód' nikiem w stronę Piątej Alei. — Masz papierosa? Nie? Nic nie szkodzi. Nie wyglądałeś mi na palacza. Hej, może pojechałby- ze mną? 126 Z tobą? — wtóruje James. Do tego magazynu, tępoto. Do magazynu w Brooklynie, uin adres, pamiętasz? A prawda, adres. Ale jak dostaniemy się do Brooklynu? Amber staje i patrzy na Jamesa. _ Firmowym samochodem, a jakżeby inaczej? __ Firmowym samochodem? Nie zamierzam korzystać z publicznego transportu w tym stroju. , Kwadrans później Amber proponuje: — Hej, James, może wspólnie napiszemy ten artykuł? Jak Wood- ward i Bernstein. Tylko ja nie chcę być tym niskim. Jak on się nazywał? — Kto? — pyta James, wlepiając wzrok w jej piersi. — Wood- ward? Bernstein? — Właśnie, o niego chodzi — mówi Amber. Siedzą z tyłu dużego samochodu, przejeżdżają przez most Brookliński. Amber nachyla się i kładzie dłoń na dłoni Jamesa. — Czy nie jest super? — Mówiłem ci o mojej teorii samców typu alfa? — pyta James. WINNIE PODEJMUJE DECYZJĘ Winnie chce być kochana. Chce, żeby ją hołubiono. Chce, żeby ją doceniano. (Nie wie dokładnie, co znaczy słowo „hołubić". Czy ktokolwiek to wie?) Chce, żeby mężczyzna mówił: „Kocham cię, Winnie. Jesteś piękna". Chce, żeby podarował jej ładną biżuterię. Czy prosi o zbyt wiele? Czy kiedykolwiek była kochana? Matka ją kochała. (Winnie Pędziła ze szkoły do domu, żeby zobaczyć matkę. Razem szły 0 supermarketu i do sklepu Ann Taylor. Matka kupowała jej , etry i spódniczki w jaskrawych kolorach. Podkolanówki. Win- ^nosiła podkolanówki nawet w college'u. I opaski na głowę.) jciec Winnie krytykował ją. Krytykował w zasadzie wszystko, robiła. (Kiedy dostawała same szóstki, a najczęściej tak było, ec mówił: „Właśnie tego oczekuję. Tego oczekuję od mojego 127 Ojciec sprawiał, że Winnie czuła się nie dość dobra. Jak OA^, czegoś jej brakowało (może komórek mózgowych). To była; ulubiona sztuczka. — Winnie, jaki jest twój adres? — Jeden, jeden, jeden... — Ale jesteś głupia. Winnie miała wtedy trzy i pół roku, a już umiała czytać. 11 można być głupią w wieku trzech i pół roku? — Winnie, co jest większe: słońce czy księżyc? To było podchwytliwe pytanie, o czym Winnie wiedziała (Wiedziała, że nie jest dobra w podchwytliwych pytaniach. ^ wsze przechytrzała samą siebie.) — Księżyc? — Ale jesteś głupia. (Miała cztery lata.) Ojciec Winnie nie rozumiał jej. (Podobnie jak James.) Winnie nie potrafiła go zrozumieć (ani ojca, ani Jamesa). Nie pojmo- wała, dlaczego wszystko, co robiła, było niewłaściwe. (Czego on chciał? Czego chcieli mężczyźni? Niczego. Może tego, żeby zostawić ich w spokoju.) Winnie nie pojmowała, dlaczego każde słowo ojca było święte, nawet jeżeli się mylił. (Dlaczego musiała go słuchać? Dlaczego on nie mógł słuchać jej?) Ojciec często nie miał racji. Kiedy pozwolił francuskiemu pudelkowi Winnie biegać bez smyczy, pieska zaatakował wilczur. („Wiedziałam, że tak będzie" — łkała Winnie. „Zamknij się" — uciął ojciec.) — Jestem dla ciebie surowy, Winnie — powiedział ojdec, — Muszę taki być. Jesteś leniwa. Gdybym nie był dla ciebie surowy, kto wie, co by z ciebie wyrosło. Winnie z pewnością nie brakuje rozumu. (Osiągnęła niemało.) Dlaczego musi walczyć o każdy gram szacunku? James nie musi Dlaczego wszyscy sprawiają, że Winnie czuje się jak suka, tylko dlatego, że stawia na swoim. — Musisz się nauczyć stawiać na swoim, Winnie, bo niK inny tego za ciebie nie zrobi — radził ojciec. Miał rację. Nikt nigdy nie wstawił się za Winnie, a już zwi# cza mężczyźni. Co za bezużyteczny gatunek. Odkąd Winnie skończyła cztf lata i musiała z nimi chodzić do szkoły, a potem matka jedneg urodziła, Winnie żyła w przekonaniu, że mężczyzn powinno 128 • 0wać. Powinno się stosować aborcję. Zgoda, kilku można d'111 nStawić, ale tylko dla spermy. I musiałyby to być wyśmie- v\ okazy. r za bzdury opowiadano jej w dzieciństwie o mężczyznach, ewnego dnia jeden z tych (żałosnych) okazów zakocha się Winnie (wręcz będzie ją kochał — ha — ktokolwiek to wy- W 'lii powinien dostać kazylion dolarów), i uczyni ją pełną. n jej' coś, bez czego nie mogłaby żyć. (Winnie mogłaby się heiść bez większości penisów, z jakimi się zetknęła, a zatem Czystko to kłamstwo.) Na przykład James. Winnie musiała go zdobyć. (Miało być odwrotnie. Ale gdyby czekała i pozwoliła mu na „przejęcie inicjatywy", o czym zawsze mówią mężczyźni, czekałaby do dziś.) Winnie musiała się uganiać za Jamesem, tak jak za wszystkim w swoim życiu. Z jawną determinacją. (Nie umiała się bawić w chłopca i dziewczynkę, bo nikt jej nie nauczył. Zresztą, wy- dawało się jej to niesmaczne i nieuczciwe.) — Posłuchaj, James — powiedziała Winnie na samym począt- ku, kiedy mieli za sobą sześć randek (przespali się na czwartej). — Posłuchaj, James, nie zamierzam grać. — Rozmowa odbyła się w tydzień po szóstej randce, kiedy James nagle przestał dzwonić. Winnie musiała zadzwonić do niego. (Jak on śmiał? Dlaczego? Dlaczego traktował ją w ten sposób?) — Gonił mnie termin — wyjaśnił James. — Mogłeś zadzwonić — upomniała go Winnie. (Nikt nie jest tak zajęty, by nie mógł podnieść słuchawki i odbyć minutowej rozmowy telefonicznej. Bez względu na natłok zajęć. Przykro mi.) — Zapomniałem — powiedział James. ~ Zapomniałeś...? (Czy możliwe, by człowiek mógł być aż tak głupi?) "~ Naglił mnie termin — powtórzył James. (Jak gdyby to było wytłumaczenie. Winnie powinna wtedy pójść po rozum do gło- wy i wziąć nogi za pas.) Nie umiała grać. -- Zapomniałeś — powiedziała. Znowu. (James był nagradza- " dziennikarzem.) — Jak śmiałeś zapomnieć? Ja z tobą spa- (D ' mes- Mamy związek. Jak śmiałeś? — Odłożyła słuchawkę. ata na całym ciele.) Po chwili zadzwoniła znowu. 129 — Masz cholerne szczęście, że spotykasz się ze mną. Dziesięć minut później zadzwonił James. — Czy chcesz pójść ze mną w poniedziałek na promocje wej książki? Winnie przyjęła zaproszenie. Powinna wtedy wziąć nogi za pas. Nie zrobiła tego. (Pewien człowiek w ten sposób opisał kiedyś Winnie swn' miłość do byłej dziewczyny: „Ona była jak moja kochanka, mat ka, siostra i córka". Dla Jamesa Winnie jest tylko jak matka] James jej potrzebuje. (Nadal nic nie robi.) Kiedy Winnie go poznała, mieszkał w małym studiu z antre- solą. Pod antresolą stało biurko. Oprócz tego miał starą kanapę i półki na książki z żużlowych brykietów. Miał trzydzieści dwa lata i zlew pełen brudnych naczyń. Winnie umyła naczynia. — Posłuchaj, James, masz cholerne szczęście, że się ze mną spotykasz. — (Winnie była redaktorką pisma dla kobiet. Peł- noprawną redaktorką. Kiedy zostawała w pracy po dziewiętnas- tej, wracała do domu na koszt firmy. Zamawiała artykuły, cho- dziła na lunch z pisarzami, czasami musiała też odrzucać artykuły. W takiej sytuacji dzwoniła do autora i mówiła: „Przy- kro mi, ale ten kawałek się dla nas nie nadaje. Może spróbujesz go sprzedać gdzie indziej". Czasami pisarze wybuchali płaczem. Wszyscy byli zgodni, że Winnie zajdzie daleko.) — Posłuchaj, James, myślę, że boisz się sukcesu. Boisz się zmian. Boisz się, że kiedy zaangażujesz się w związek ze mną, będziesz musiał się zmienić. Będziesz musiał uznać swój sukces. — Tak myślisz? — spytał James. — Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób. Może masz rację. James nic tylko się zgadza. Zgadza się, a potem nic nie robi — Nie mogę tego znieść — mówi teraz Winnie. — Wiem — odpowiada James. (Nie potrafi nawet zaplanować wakacji. Winnie planuje, a on po prostu jedzie.) James nic nie robi. Winnie wie, co musi zrobić. Musi przestać troszczyć się o mesa i zadbać o siebie. Czy nie tak właśnie radzą wszyscy Ps" choanalitycy? Przestań się koncentrować na mężczyźnie? SKo centruj się na sobie? (Oczywiście, kiedy przestaniesz 130 tr0Wać na mężczyźnie, prawdopodobnie odejdzie. O tym ^ominaja ci powiedzieć.) ifnnie musi się skoncentrować na własnych potrzebach. i/'nnie postanowiła, że prześpi się z Tannerem i jest tym J,słem podniecona. n woni do biura, rozmawia z asystentką. __ Co słychać? — pyta asystentka. _ Wciąż mam natłok spraw. Nie wrócę dziś po południu. Zadzwonię wieczorem. "" __- Dzwonił facet nazwiskiem Jess Fukees — informuje asys- tentka. __ On nie jest ważny. To tylko prezes spółki. _ W porządku — odpowiada asystentka. (Nie potrafi rozpo- znać sarkazmu.) — Nie jest w porządku — oznajmia Winnie. — Zadzwoń do jego sekretarki i powiedz, że nie ma mnie w biurze... nie, że wyjechałam z miasta i zadzwonię do niego jutro rano. — Ruszaj, dziewczyno — mówi asystentka i odkłada słuchawkę. Winnie wraca do domu. — Dzień dobry — wita ją jamajska opiekunka, zrywa się i szyb- ko wyłącza telewizor. Winnie to ignoruje. — Pani Dieke, wcześ- nie pani wróciła do domu. — W ogóle nie ma mnie w domu — odpowiada Winnie. — Wstąpiłam tylko na chwilę w drodze na spotkanie. Winnie idzie do sypialni, otwiera szafę i przegląda buty. W pudełku leżą sandałki, które dostała od Jamesa na urodziny. Winnie wkłada je. — Do widzenia — żegna się z jamajską opiekunką. Przywołuje taksówkę. ~" Hotel Morgans przy Alei Madison — rzuca adres taksów- karzowi. W recepcji mówi: — Chciałabym zatelefonować do pa- na Paula Bunyana. — Czy on pani oczekuje? ~- Owszem — odpowiada Winnie i rozgląda się po holu, tak ym, że aż klaustrofobicznym. Bębni paznokciami po białym IInoleum. ecePcjonista odwraca się i szepcze do słuchawki: "* ^ar>ie Hart? W recepcji czeka na pana jakaś kobieta. *"" Winnie — rzuca Winnie. 131 — Winnie — powtarza recepcjonista, po czym odkłada słuch kę. — Może pani wejść. Apartament A na najwyższym pietr — Dziękuję — mówi Winnie. Wjeżdża windą na szczyt hotelu, wychodzi do wąskiego v rytarza wyłożonego szarym dywanem. Przyciska dzwonek ar> tamentu A. — Jedną chwilę... już idę — woła Tanner. — Idę... och... och o-mój-Boże... i-i-i-dę. — Otwiera drzwi na oścież. — Witaj — mówi Winnie. — Cóż za niespodzianka. — Mam nadzieję, że nie... przeszkadzam. — Gdybyś przeszkadzała, tobym ją wyrzucił. Sypialnia znajduje się na dolnym poziomie. Winnie przechodzi przez otwarte drzwi. Pościel jest skotłowana. Apartament to bliź- niak: dwie kondygnacje z tarasami. Winnie wspina się na scho- dy, Tanner idzie za nią. Właśnie wyszedł spod prysznica. Winnie czuje zapach wody kolońskłej. (Woda kolońska! Ostatni raz była z mężczyzną, który używał wody kolońskiej, chyba piętnaście lat temu. Do dziś to pamięta. Paco Rabanne. To była tamta przygoda jednej nocy i Winnie pewnie nie poszłaby z nim do łóżka, gdyby nie woda kolońska.) — Właśnie piję herbatę — mówi Tanner. — Masz ochotę? — Jasne — odpowiada Winnie, siada przy przeszklonym sto- liku do kawy, na którym stoi taca z dwiema filiżankami, czaj- niczkiem herbaty i plasterkami cytryny. — Spodziewałeś się ko- goś? — pyta Winnie. — Nie. Ktoś właśnie wyszedł. Nieoczekiwanie — wyjaśnia Tanner. Oboje wybuchają śmiechem. — Evie? — pyta Winnie. — Nie opowiadam o swoich podbojach — stwierdza Tanner i nalewa herbatę. — Mam coś twojego — mówi Winnie. — Podobają mi się twoje buty. — James podarował mi je na urodziny. — Stary Jimmy ma lepszy gust niż się spodziewałem. — **] ner milknie i bierze łyk herbaty. Patrzy na Winnie sponad n żanki. — Jak się miewa stary Jimmy? Kiedy wychodził stąd z szłej nocy, nie był w najlepszej formie. 132 Sadzę, że przeżyje. Niestety — odpowiada Winnie. " Czy przyszłaś tutaj wymusić na mnie przeprosiny? "" Można to tak ująć — mówi Winnie. Myślę, że wiem, po co tu przyszłaś, Winnie. Myślę, że wiesz — odpowiada Winnie. (Nie jest pewna, co winna teraz powiedzieć. Nigdy nie była dobra we flirtach. Nawet P fflesem, na początku. Flirtowała z nim, okazując zainteresowa- jego pracą. Jej seksualne zainteresowanie Jamesem obniżało się oSt proporcjonalnie do utraty zainteresowania jego pracą.) __ Myślę, że to należy do ciebie — mówi w końcu Winnie, twiera kosmetyczkę i wręcza Tannerowi małą fiolkę z kokainą. __ Aha. Cóż ja bym bez tego począł. __ Myślałam, że będzie ci potrzebna. _- Dziękuję bardzo. Tanner podnosi się i staje za plecami Winnie. _- Winnie, od jak dawna my się znamy? — Od piętnastu lat. — Zawsze mówiłem, że James to cholerny szczęściarz. Samochód zatrzymuje się przed magazynem z blachy falistej. Amber i James wysiadają. — Co będzie, jeżeli nas złapią? — pyta James. (Boże, Winnie ma rację: on mówi jak dziewczyna. Powinien być tu dowódcą, ale nie jest.) — Co z tego? Zaaresztują nas. Mam dobrego adwokata. Wy- jdziemy w ciągu dwudziestu czterech godzin — mówi Amber. — Mojej żonie chybaby się nie spodobało, gdybym wylądował w więzieniu. — Kogo, kurwa, obchodzi twoja żona? „Czy ty ją znasz?" — chce zapytać James, ale zamiast tego oznajmia: — Chodzi o to, że ostatnia doba była dla niej dość... męcząca. ~ Właśnie, co się z tobą działo w ciągu ostatniej doby. Jesz- CZe mi tego nie wyjaśniłeś — mówi Amber. ~~ Byłem w szpitalu — rzuca James, ostrożnie stawiając kroki na Połamanym chodniku. ~~ Chirurgia ambulatoryjna? Odsysanie tłuszczu? Tego rodza- )u rzeczy? ~~ Nie, niezupełnie. 133 Amber otwiera drzwi magazynu. — Zamierzasz tak po prostu wejść? — pyta James. — Przepraszam, James, ale wydaje mi się, że do tego w}aś • służą drzwi. Magazyn jest pusty. Czy James naprawdę spodziewał się czegokolwiek innego? (Dlaczego tu przyszedł? Chciałby to wiedzieć.) — Chryste, spóźniliśmy się — mówi Amber, zapalając paDj rosa. — Przenieśli tych gnojków. Powinnam wiedzieć, że ni można ufać kierowcy Danny'ego Pico. Amber odrzuca papierosa i wychodzi z magazynu. — Co teraz zrobimy? — pyta James. — Wrócimy na Manhattan, a co innego? — rzuca przez ramię Amber. Wsiadają z powrotem do samochodu. — Proszę do mnie — mówi Amber, wygląda przez okno i przygryza wargę. — Kurwa, teraz będę musiała zmyślać. Będę udawać, że widziałam te małpy. — Zmyślać? — pyta James. — Wszyscy zmyślają. Kto się dowie? — Wyraz twarzy Amber zmienia się. Teraz wygląda jak przestraszona dziewczynka. - James, chyba nie myślisz... że jestem kłamczucha, prawda? Jes- tem najbardziej uczciwą osobą, jaką spotkałeś w życiu. Właśnie ten adres podał mi kierowca Danny'ego Pico. To nie moja wina, że przenieśli małpy. — Oczywiście, że nie — zapewnia James. — Ludzie zawsze myślą, że kłamię, bo jestem piękna i in- teligentna. A ja naprawdę idę w teren i zdobywam te historie. Oni siedzą w biurach, są zazdrośni. Nic na to nie poradzę, że są zazdrośni. To nie moja wina. „Jasny gwint — myśli James. — Ona zaraz się rozpłacze". — Hej — mówi James. — Nie jest aż tak źle. — Wiem, że potrafisz mnie zrozumieć, bo tobie ludzie t na pewno zazdroszczą. — Amber przysuwa się do Jamesa. — J? steś taki sam jak ja, James — mówi tym seksownym, ochrypty głosem. (Czy on jest taki sam jak Amber? A kogo to obchodzw — Jestem taka sama jak ty, James. Jesteśmy jak bliźniaki. Nagle Amber zaczyna go całować. Jest taka łatwa. (Naturalni1 że nie jest kłamczucha. Jak taka dziewczyna mogłaby być kła"1 134 ha?) Czy ona wie, że James pragnie jej równie mocno, jak ' >eo? James kładzie ręce na jej koszuli i ściska dużą, miękką 0°3' Chciałby ściągnąć spodnie i wziąć ją w samochodzie (jak Pie, -j kiedyś, w wieku siedemnastu lat, z brzydką, grubą dziew- Zf rta która dawała każdemu, ale nie udało mu się wsunąć uścił się w wilgotną szparę między jej pośladkami). Amber lladzie dłoń na członku Jamesa i jęczy. camochód parkuje 'przed nędznie wyglądającym budynkiem na er East Side. Jarhes wchodzi za Amber na schody. Czy mu . ^rydaje, czy dziewczyna wypina tyłek? A może chodzi o jej andaiy na koturnach? Na półpiętrze James przyciska Amber do ściany i wsuwa jej rękę pod spódnicę. (Amber nie nosi majtek, jest bardzo owłosiona.) Dziewczyna odpycha rękę Jamesa i wsu- wa mu palce do ust. — Ja naprawdę dobrze się pieprzę — mówi. — Nie będziesz żałował. — Wiem — odpowiada James. Cała scena przypomina film pornograficzny. Kiedy to dziew- czyny stały się takie łatwe? Dlaczego nikt mu nie powiedział? (Dlaczego ona jest taka łatwa?) Wchodzą do mieszkania Amber. Ciemno, obskurnie, ciasno i nieporządnię. (Strasznie nieporząd- nie.) Na podłodze leży materac. Amber kładzie się i unosi nogi. — Rżnij mnie, twardzielu — mówi. James rozpina rozporek i ściąga spodnie. Czołga się ku Am- ber. W powietrzu unosi się lekki odór śmieci. James nie potrafi stwierdzić, czy dobiega on z mieszkania, czy z ulicy. Wsuwa dwa palce w Amber, potem wchodzi w nią. Dziewczyna jest wilgotna, ale duża, przepastna, jakby miała między nogami pustą przestrzeń. Jest większa niż Winnie, a przecież Winnie urodziła dziecko. Co on robi? Co będzie, jeśli Winnie się dowie? James się spuszcza. pada na Amber. P° minucie spogląda na jej twarz. Dziewczyna nie patrzy na "Ie§o, wbija wzrok w sufit. Ma pustą twarz. O czym myśli? Lzy miała orgazm? ~~ Powinnam zadzwonić do biura — oznajmia Amber. mes siada i wciąga spodnie. —' %ło wspaniale — mówi. 135 — Tak, wiem — odpowiada Amber, spełza z Józka i otvyje małą lodówkę. — Mam nadzieję, że nie masz nic przecW3 temu. Muszę się napić. — Nalewa pół szklanki czystej Wo., — Nie rób takiej zszokowanej miny, James. Ja nigdy nikQ nie osądzam. To jest twój problem, nie mój. Zgadza się? gw masz z tym problem, to nie wyżywaj się na mnie, ponieważ to nie zasługuję. — Wiem — mówi James, który nagle czuje się okropnie. l\[a kotyki przestały działać. Jest wykończony. Czuje się brudny 0est brudny.) Chciałby znaleźć się z powrotem w swoim mies? kaniu, we własnym łóżku, chciałby zasnąć. Gdyby tylko móoi zasnąć, to może po przebudzeniu poczułby się tak, jakby to wszystko się nie wydarzyło. — Jeżeli się martwisz, że powiem twojej żonie, to się nie martw — mówi Amber. — Nie jestem tego rodzaju dziewczyną, Nie chcę, żebyś miał mnie za taką dziewczynę, bo nią nie jestem, — Dobrze — stwierdza James ostrożnie. Amber zbliża się do Jamesa, kładzie dłonie po obu stronach jego twarzy i całuje go w usta. — Nigdy w życiu nie spotkałeś kogoś takiego jak ja. Nie musisz się mną martwić. Jestem twoją najlepszą przyjaciółką. — Czuję się trochę... niespokojny — mówi James. — Dlaczego od razu nie powiedziałeś? Mam tony prochów. Xanax? Clonopin? Dexedryna? „Dexedryna?" — Czy ty naprawdę znasz Winnie? — pyta James, próbując nadać głosowi nonszalanckie brzmienie. — A jak ci się zdaje, James? Winnie i Tanner leżą nago na łóżku w jego apartamencie w hotelu Morgans. Winnie ma zamknięte oczy. Uśmiecha się. Tanner pochyla się i odgarnia jej włosy z twarzy. Całuje Win- nie w policzek. — Podobało ci się? — pyta cicho. — O, tak — odpowiada Winnie. (Tak naprawdę chce powiedzieć: „To było najbardziej odjaZ' dowe rżnięcie w moim życiu, bardzo ci dziękuję, wreszcie r zumiem, co to jest odjazdowe rżnięcie, ale nie jestem tego I dzaju dziewczyną".) 136 ^ nner ujmuje pośladki Winnie w dłonie i przyciąga ją bliżej. • nie przesuwa dłonią po plecach Tannera. (Chce zapamiętać ciało do końca życia. Jest doskonałe. Trochę opalone, bez 'ef ów. Muskularne, ale nie nadmiernie. Ktokolwiek powie- W ? ł że męskie ciała nie mają dla kobiet znaczenia, był w błę- j e' Winnie nigdy nie przypuszczała, że seks może być taki vsty- I piękny. Tanner jest taki czysty. Nigdy w życiu nie ° otkała równie czystego mężczyzny. James ma białą skórę, bro- /wki i czarne pory, z których wyrastają jasne włosy. Czasami la. na plecach wągry.) _ Chciałabyś to powtórzyć? — pyta Tanner. __ A możesz? — Jak myślisz? Winnie czuje jego erekcję. _ Jedną chwilkę — rzuca Winnie i sięga po telefon. Tanner głaszcze ją po pośladkach. Robi to tak delikatnie, że Winnie znowu ogarnia podniecenie. Nieznacznie rozsuwa nogi. — Halo — mówi. — Co słychać? — pyta asystentka. — Tak tylko dzwonię. Powiedz Amber, że chcę mieć jej tekst jutro rano. — Nie mogę — informuje asystentka. — Amber jest jeszcze na konferencji prasowej. — Po prostu przekaż jej to, dobrze? — mówi Winni. „To typowe" — myśli. Amber Anders była tą dziewczyną, która ściąg- nęła fragment jej artykułu. Winnie odkłada słuchawkę. — Wszystko w porządku? — pyta Tanner. — W jak najlepszym. JAMES I WINNIE W DOMU Tym razem James nie może wrócić do domu tak szybko, jakby "Ciał. Gdyby udało mu się wrócić przed Winnie, mógłby wziąć Ptysznic i udawać, że wszystko jest normalnie. Uc* tej pory wszystko będzie normalnie. James się skoncent- Je- Napisze tę książkę. (Czuje się jak śmieć. Ma dosyć czucia ? Jak śmieć. Czy tak właśnie czuje się Tanner, kiedy bierze 137 narkotyki i pieprzy jakieś laski, na których mu nie zależy? p mieszany i zagubiony?) James otwiera drzwi swego mieszkania, zamyka je. — James? — woła Winnie. — Cieszę się, że wróciłeś. Winnie jest w pokoju synka. Bawi się z nim. Pomaga m nawlekać paciorki na sznurek. Siedzi boso na podłodze. WygUj na szczęśliwą. — Popatrz, tato — woła synek. — Cześć, sportowcu — wita się James. — Tato. Pif-paf! — Nie strzelaj do taty — upomina Winnie z uśmiechem — Typowy chłopiec, co? — Pif-paf! — mówi James do syna. — Pif-paf! do ciebie. — Przyszedł Clay — informuje Winnie scenicznym szeptem, — Weronika wykopała go z domu. Myślę, że powinnam wyko- pać was obu i posłać do hotelu. Chociaż, z drugiej strony, może to ja powinnam pójść do hotelu i przysłać ci rachunek. — Czy chcesz pójść do hotelu? — pyta James. — A jak myślisz? — odpowiada Winnie. — Jak ci minął dzień? — Świetnie — mówi Winnie, podnosząc wzrok. — Przez całe popołudnie pieprzyłam się z Tannerem w jego pokoju hotelo- wym. „Chciałbym, żeby tak było — myśli James. — Wtedy bylibyś- my kwita. Wtedy o nic nie musiałbym się martwić". (Chociaż musiałby się martwić o Tannera. Nie mógłby się z nim więcej przyjaźnić. Ilekroć spojrzałby na Winnie, musiałby myśleć o tym, jak Tanner się z nią pieprzył. Musiałby myśleć o wszystkich dziewczynach, z którymi pieprzył się Tanner. Może musiałby się rozwieść z Winnie.) — Wujek Clay zwymiotował do zlewu — oznajmia synek. — Ćśś — ucisza go Winnie. — Jak tobie minął dzień? — Poszedłem na tę konferencję prasową. Zupełna strata czasu. — Mówiłam ci. (Czy powinien jej powiedzieć? Czy powinien powiedzieć z nie, że na konferencji prasowej poznał Amber Anders? Jeśli ma jej powiedzieć, to właśnie teraz. A jeśli Amber powie Winnie- że spotkała Jamesa? Jeżeli powie jej, że pieprzyła się z Jamesem- 138 ovVie Winnie, że spotkała Jamesa, Winnie będzie się za- JeS aWiać, dlaczego on nie powiedział jej o tym pierwszy). Poznałem kogoś, kto pracuje w twojej redakcji — mówi James. „ Kogo? Andy--- Amber jakaś...? Amber Anders — informuje Winnie. __ Chyba tak. __ Co mówiła? — pyta Winnie. __ Nic. Powiedziała, że czytała mój kawałek o satelitach. __ Pewnie z niego ściągnie. To ona ściągnęła z mojego kawał- ka. Usiłuję się jej pozbyć, ale nie mogę. _ Powinnaś — mówi James. — Wygląda na trochę szurniętą. — Jest gorsza niż Evie. — Czy myślisz, że Evie spała z Tannerem? — Nie mam pojęcia — odpowiada Winnie, nawlekając na sznurek kilka paciorków. (Myśli o Tannerze. O tym, jaki był silny, delikatnie unosił Winnie i zmieniał pozycje. Klęczał nad nią niczym bóg. Obezwładnił Winnie. Całował ją w szyję, aż myślała, że zemdleje. Rzeczywiście zemdlała. Ześlizgnęła się z krzesła na podłogę, a wtedy Tanner podniósł ją i zaniósł do sypialni. Winnie nie potrafiła protestować.) — Założę się, że Tanner tego nie zrobił — mówi James. — Evie jest z nami zbyt blisko spokrewniona, nawet jak dla Tannera. Przecież to twoja siostra. — Tak myślisz? — pyta Winnie. (Ona nawet nie krzyczy, przychodzi na myśl Jamesowi. Może jednak mu się upiecze.) — Idę wziąć prysznic — oznajmia James. — Myślę, że to dobry pomysł. James przechodzi przez salon, gdzie Clay śpi na kanapie. Czy °n pieprzył się z Evie? Kiedy zeszłej nocy James wychodził z po- koju hotelowego Tannera, Clay i Evie wciąż tam byli. Czy oni naprawdę mogli to zrobić? Chryste, James miał ochotę przelecieć Evie. Przez mniej więcej Wle sekundy. Potem jednak zaczął opowiadać Tannerowi o tych aipich pierdołach i o samcach typu alfa. O czym on, u diabła, gadał? y y vA gdyby przespał się z Evie? Z siostrą Winnie. To by było samo, jakby Tanner przespał się z Winnie.) 139 James wchodzi do sypialni. Jest czysta i schludna. Jeg0 lary leżą na nocnym stoliku obok łóżka, razem z czaml budzikiem firmy Braun i trzema starymi pismami z dzieH2- biznesu, które James od dawna zamierza przewertować J podłodze leżą buty Winnie, sandałki, które podarował jej ' urodziny. Nagle James czuje się bardzo dobrze. Może jednak nie spie rzył sprawy. Po wyjściu z łazienki James słyszy, jak Winnie rozmawia n^ telefon. — Odeślę go do domu, jak tylko się obudzi. O Boże, Wero. niko, nie wiem. Gówno mnie to już obchodzi... Wiem, ale może powinnaś spróbować tego samego podejścia. Może powinnaś przelecieć kogoś innego. To Weronika — mówi Winnie do Ja- mesa idącego do swego gabinetu. James przytakuje. — Chyba nie powinniśmy się mieszać. — Ja też tak sądzę — mówi Winnie. — Gówno mnie to ob- chodzi. James siada za biurkiem i włącza komputer. Telefon dzwoni ponownie. Cholera, a jeżeli to Amber? Nie podał jej swego nu- meru, ale mogła mieć numer Winnie. Przecież one pracują w tej samej redakcji. To czysta paranoja. Amber nic nie zrobi. Nie jest tego rodzaju dziewczyną. James słyszy, jak w kuchni Winnie cicho chichocze do słu- chawki. — Stanowczo powinniśmy to powtórzyć — mówi uwodziciel- sko. James jeszcze nigdy nie słyszał, by żona mówiła takim to- nem. — Następnym razem, kiedy będziesz w mieście. Dzwoni Tanner! — woła Winnie. Och. James podnosi słuchawkę. — Cześć, stary, jak się czujesz? — Kiepsko. (James chciałby opowiedzieć Tannerowi o swoim podboju. Be przecież zaliczył Amber. Chociaż za nic nie powiedziałby " o jej pochwie, która była olbrzymia i wydzielała nieco przyk^ woń. James stanowczo nie może tego powtórzyć.) — Słyszę cię, stary — mówi Tanner. 140 rlay jest tutaJ — oznajmia James. — Weronika wykopała "I domu. g° ^a dwie godziny będzie go błagać, żeby wrócił. "" jU2 to zrobiła — stwierdza James. ^zyjaciele wybuchają śmiechem. ___ Wracasz do Los Angeles? — pyta James. jutro rano. Zobaczymy się, kiedy znowu będę w mieście. james odkłada słuchawkę. gnrawdza pocztę elektroniczną. Najświeższy list, przysłany 17:03, jest opatrzony nagłówkiem: „Od Amber 69696969. Do- ° czy: Samce Alfa". Xo niemożliwe. Czy James powinien wykasować list, czy prze- czytać? Lepiej przeczytać i dowiedzieć się, jak wielkie rozmiary przy- brała katastrofa. Drogi Jamesie! Wspaniale było cię poznać. Tak trudno spotkać porządnego faceta. (Nie przejmuj się żoną. Mówiłam ci, że nie jestem tego rodzaju dziew- czyną, a ja NIGDY nie cofam danego słowa. W przeciwieństwie do innych, znanych nam osób.) Naprawdę chciałabym z tobą porozmawiać o moim pomyśle w związku z samcami typu alfa. (Myślę, że istnieją też samice typu alfa, a ja jestem jedną z nich.) To mógłby być fenomenalny kawałek do pisma. Powinieneś wiedzieć, że zamierzam nad nim praco- wać. Spotkajmy się w poniedziałek o osiemnastej w Cafe Grill. Barman lerry jest moim kumplem i zawsze daje mi darmowe drinki. Duży całus. O kurwa. Czy James powinien odpisać? A jeśli odpisze i jego list pójdzie pod niewłaściwy adres? A jeśli jakimś trafem wpadnie w ręce Winnie? (Przecież Amber i Winnie pracują w tej samej redakcji, e-maile często krążą po biurach.) Z drugiej strony, gdyby nie opisał, Amber mogłaby go zarzucić listami. James powinien zachować najwyższą ostrożność. Trzeba za- zf- ślady. (Ta dziewczyna ma nie po kolei w głowie. Próbuje "/waść Jamesowi jego pomysł, a on musi jej na to pozwolić.) »L>roga Amber", zaczyna. (Nie, nie może napisać „Droga Am- • To brzmi zbyt intymnie.) 141 Amber! Miło było cię poznać. Jednak wydaje mi się, że cię zmyliła ma niczego takiego jak samce typu alfa. W każdym razie nie w ?" ludzi. Powodzenia w artykule o małpach. James klika klawisz „Wyślij". Dzwoni telefon. Znowu. — Jess! Cóż za zaszczyt — woła Winnie. („Ależ z niej lizuska" — myśli James.) — To była wyjątkowa sytuacja, ale mogę Cj obiecać, że więcej się nie powtórzy... O, tak. Ten projekt to coś wspaniałego... Z odpowiednim zarządem może odnieść m. gantyczny sukces... Dziękuję. Dziękuję ci bardzo, Jess... Boże drogi, obiecuję ci, że zapracuję na każdego centa. — Odkłada słuchawkę. — James — mówi. James podskakuje. (Czy tak właśnie już teraz będzie? Czy bę- dzie podskakiwał przerażony, ilekroć Winnie wejdzie do jego gabinetu? Przerażony tym, co ona mogła odkryć?) — Dzwonił Jess Fukees, prezes. Zaproponował mi kierowanie ich nową stroną internetową. Płacą pięćset tysięcy rocznie, plus akcje giełdowe. James milczy, zszokowany. — Czy nie mógłbyś wykrzesać trochę więcej entuzjazmu? Te- raz jestem naprawdę grubą rybą. — Jestem podniecony — zapewnia James. — Nie widać? Wtedy Winnie robi coś, czego nie zrobiła nigdy w życiu. Pod- chodzi, kładzie dłoń na włosach męża, mierzwi je. — Ja też jestem z ciebie dumna — mówi. — Naprawdę ciężko pracowałeś. Jestem pewna, że ten kawałek o małpach będzie świetny. Może masz rację, może to jest temat na książkę. Winnie ziewa. — Jestem trochę zmęczona. Zamawiam sushi, a potem si kładę. Zamówić ci to, co zwykle? Bułkę kalifornijską? — Jasne — odpowiada James. 142 PLATYNA MOJ DZIENNIK Uśmiech. Masz wszystko. 0 Boże. Żadnych nazwisk. Szpiedzy są wszędzie. Nienawidzę wszystkiego i wszystkich, włącznie z moim mę- żem. Dlaczego? Jestem taka paskudna. Dziś rano naprawdę wyrównałam z nim rachunki za to, że wrócił o pierwszej dwadzieścia trzy. OBIECAŁ, OBIECAŁ, OBIE- CAŁ, że wróci o północy. NAJPÓŹNIEJ. To był egzamin, którego nie zdał. Po raz kolejny. Kiedy wrócił, zamiast się wydrzeć, zig- norowałam całą sprawę i znowu nie zasnęłam przez całą noc. Czułam, jakby głowa miała mi eksplodować, co z pewnością niedługo nastąpi. Jeśli jednak powiem o tym mężowi, odpowie: «Weź proszki". Cóż, gdyby przestał być takim dupkiem, nie mu- S1ałabym brać proszków. Są dni, kiedy czuję, jakbym miała nogi 1 gumy. Nic dziwnego, że ledwie mogę podejść do telefonu, ak więc, dziś rano, kiedy on wstał, udawałam, że śpię. Usły- awszy szum wody w łazience, wyjęłam ze schowka gównianą Kainę, którą N. dostał od barmana w M. i wzięłam dużą kres- ?-Jak można się było spodziewać, po mniej więcej minucie ralo mi się na mdłości, więc pobiegłam do łazienki i zwy- towałam kilkakrotnie, podczas gdy on stał przerażony, z kre- 143 mem do golenia na twarzy. Kiedy się podniosłam, drżałam całym ciele i zatoczyłam się na ścianę, ocierając oczy. — Dobrze się czujesz? — spytał. — Och, teraz chyba tak — odparłam z tajemniczym uśm- chem. — Nie wiem, co mnie naszło. — Może powinnaś pójść do lekarza. On chce tylko, żebym zaszła w ciążę. Oni wszyscy tego che Myślą, że kiedy zajdę w ciążę, wszystkie kłopoty się skończ! a ja się ustatkuję. Jestem jak Mia Farrow w Dziecku Rosemary. — Przykro mi, że spałam, kiedy wróciłeś. Dobrze się bawiłeś? — spytałam. Potem wróciłam do łóżka, a on, przed wyjściem do tego GŁUPIEGO biura, wszedł do sypialni i oczywiście zapytał- — Myślisz, że jesteś w ciąży? — Och, pewnie nie. — Ale źle się czujesz. Może powinnaś pójść znowu do dok- tora K.? — PRZECIEŻ CAŁYMI DNIAMI NIE ROBIĘ NIC INNEGO, TYLKO CHODZĘ PO LEKARZACH — zaczęłam krzyczeć. Ale znowu zobaczyłam, że jego twarz się zmienia, więc przeszłam na seksowny ton i dodałam: — To nic takiego. Nie martw się o mnie. Wszystko będzie dobrze. — Ale ja się o ciebie martwię — powiedział. — To dlaczego nie zostaniesz w domu, żeby dotrzyma towarzystwa? — spytałam. Pieprzyć go. Najwyraźniej znowu powiedziałam coś niewłaś- ciwego, bo tylko poklepał mnie po nodze i wyszedł. NIENAWIDZĘ go. Czego on ode mnie chce? Kim mam dla niego być? Przepraszam, ale kim mam tu być? Czy ktoś mógłby mi to łaskawie powiedzieć? O trzynastej trzydzieści miałam wizytę u doktora Q. Kaz mi czekać przez trzy minuty i czterdzieści dwie sekundy, c przez blisko cztery minuty, co jest zupełnie nie do przyj?01 Dwie i pół minuty to limit dla KAŻDEGO. Zawsze powtarza) że nie pozwolę, by kazano mi czekać dłużej niż dwie i p0' ff nuty, chyba że to ja każę komuś czekać. To jest jeden z r 144 J'W dla których nie zgodziłam się na umieszczenia mojego ^° . na okładce tego durnego pisma „Vogue", ponieważ tamta ? ka powiedziała: „Za chwilę ktoś do pani oddzwoni", a ja ałam: „Co to znaczy za chwilę?" A ona: „Za pięć minut"; A woniła po osiemnastu minutach, a ja powiedziałam: „Przy- za mi, ale nie jestem zainteresowana". Mam także inne po- . a mianowicie nienawidzę tej kobiety (nienawidzę jej tak, • nawet nie wymienię jej nazwiska), ale więcej o tym później. 1 lak można się było spodziewać, osobą, przez którą opóźniała . m0ja wizyta u doktora Q., była kobieta w legginsach około zterdziestki. Legginsy nie były nawet od Calvina Kleina. Ko- bieta trzymała chusteczkę higieniczną. Dlaczego kobiety zawsze płaczą u psychoanalityków? — Cóż — mówi doktor Q. Chyba widzi, że jestem nadzwyczaj chłodna i zachowuję rezerwę. — Jak się dziś miewasz? Czy nadal uważasz, że ktoś z rodziny cię podtruwa? — Dlaczego, na Boga, pan tak mówi? — To właśnie powiedziałaś wczoraj — odpowiada psychoana- lityk, wertując notes. — Dziś rano zwymiotowałam. — Rozumiem. Nie odpowiadam. Po prostu siedzę na krześle, bębniąc paz- nokciami o metalowe oparcie. — Rozumiem — powtarza doktor Q. — Co takiego pan rozumie, doktorze Q..? — Widzę, że znowu nosisz chustkę. — Do czego pan zmierza? — Od dwóch tygodni nosisz chustkę i czarne okulary przeciw- słoneczne. Posyłam mu omdlały uśmiech. "— Więc... jak się czujesz, nosząc chustkę i ciemne okulary? ~~ A jak się panu wydaje, doktorze Q.? ~~ Może ty mi to powiesz. — NIE — oznajmiam. — Może pan mi to powie. ~~ To byłoby sprzeczne z celem naszych... spotkań. Uf- Doktor Q, jest taki CIĘŻKI. "" Dzięki chustce i okularom czuję się bezpiecznie — mówię. r~ Czujesz, że nie zagraża ci rodzinny truciciel? Zasami chciałabym zabić doktora Q. Naprawdę. 145 Zadzwonił D.W. Nie rozmawiałam z nim od trzech mw Unikałam go. NA POMOC. Kiedy byłam mała, wypisywałam te słowa na wszystkich a ich książkach. Owijałam je w brązowe papierowe torby i ^^ sywałam swoje nazwisko różnymi kolorami flamastrów. Wszv kie litery „I" okalałam kółeczkami. D.W. wie za dużo. Oczywiście dzwoni w najmniej odpowiednim momencie, w s mym środku Historii Karen Carpenter, którą oglądam pewnie rv raz pięćdziesiąty siódmy. Telefon dzwoni w chwili, kiedy Karen wreszcie przeprowadza się do własnego mieszkania, a jej matka znajduje opakowanie środków przeczyszczających. D.W. ma sło- dki głos, którego tak baaardzo nienawidzę. — Witaj, kochana. Co robisz? — Ćśśś — przerywam mu. — Karen właśnie ma okłamać matkę i powiedzieć, że nigdy więcej nie weźmie środków przeczyszczają- cych, a matka jej uwierzy. Dasz wiarę, jaka ta kobieta jest tępa? — A potem...? — Potem Karen schudnie do trzydziestu dwóch kilo i dostanie zawału po kolacji z okazji Dnia Dziękczynienia. Innymi słowy, zabiło ją mięso indyka. — Jakież to bajecznie... urocze — mówi D.W. — Naprawdę jestem zajęta, czego chcesz, D.W.? — rzucam grubiańsko, ale jeśli będę grubiańska, to może pojmie aluzję i odczepi się na następne trzy miesiące. — Co robisz później? — A, później? — powtarzam niedbale. — Myślę, że wezmę kilka kresek kokainy, połknę kilka xanaxów i zacznę dzwonić dc biura mego męża z głupimi dowcipami. Potem po raz dziesiąty wyjdę z psem i powrzeszczę na fotoreporterów. A co myślała — Wiesz, jesteś naprawdę zabawną, uroczą dziewczyną. N» tego w tobie nie dostrzega, a szkoda. Gdyby tylko ludzie i baczyli prawdziwą ciebie... Nie ma już żadnej prawdziwej mnie, ale kogo to obchodź — Czy myślisz, że mój mąż ma romans? — pytam. — Daj spokój, kochanie. Dlaczego miałby romansować, sl jest ożeniony z najpiękniejszą kobietą na świecie? — Cn*1 milczenia. — Czy myślisz, że ma romans? 146 Teraz nie — odpowiadam. — Ale sprawdzam, żeby się E JĆ; że nie zwariowałam. U^C Widzisz? — cieszy się D.W. — Do tego właśnie dochodzi, ~jv tracisz kontakt z przyjaciółmi. jsjie straciliśmy kontaktu... I dlatego absolutnie nalegam, żebyś zjadła dziś ze mną _____ QZy nie wybierasz się na jakąś bajeczną galę? __ Tylko kameralne spotkanko w sklepie. Niezwykle zbożny i po dwudziestej jestem wolny. __ Muszę zobaczyć — mówię, odkładam słuchawkę, powoli orzechodzę przez salon i wchodzę po schodach do głównej ła- zienki- Rozbieram się i wchodzę na wagę: 47 kilo. Procent tłusz- czu: 13- DOBRZE. Od rana straciłam dziesięć deka. Ubieram się, wracam na dół, podnoszę słuchawkę. '- D.W.? — Bogu dzięki. Myślałem, że umarłaś. — Zostawiam to sobie na przyszły tydzień. Spotkamy się o dwudziestej trzydzieści w R. Ale tylko z tobą. NIKOMU NIE MÓW. Mam na sobie spodnie Dolce & Gabbana i sweter polo Ralpha Laurena, bez stanika, a wchodząc do restauracji przypominam sobie, że od trzech dni nie czesałam włosów. D.W. siedzi przy niewłaściwym stoliku. — Ooooch, wyglądasz tak... amerykańsko. Tak... przepysznie. Zawsze powtarzam, że stanowisz kwintesencję amerykańskiej dziewczyny. Amerykańska dziewczyna zaczyna się i kończy na tobie. *- Siedzisz przy niewłaściwym stoliku, D.W. Nigdy tu nie siadam. - Naturalnie. Ale te spodnie, kochanie, Dolce & Gabbana. Id? w głąb sali i siadam. D.W. rusza za mną. ~- Powinnaś nosić tylko amerykańskie rzeczy, kochanie. To ardzo ważne. Myślałem o tym, żeby ubrać cię w coś Bentleya. ~~ Bentley od pięćdziesięciu lat nie miał klientki poniżej "^dziesiątki. m,"~,^e dzięki mnie znowu będzie na fali, na fali, na fali. Te e siostry S. noszą jego rzeczy. 147 Przewracam oczami. — Chcę martini. Nie masz przypadkiem jakichś prochów; — Jakich znowu prochów? Na alergię? Sam nie wiem. — Czy mogę mieć od nich odjazd? — Och, kochanie, co się z tobą stało? Zamieniasz się w m Courtney Love. Taaaak bardzo bym chciał, żebyś się zaprzyj • niła z tymi uroczymi siostrami S. One cię ubóstwiają. Tyli pomyśl o przyjęciach, które mogłybyście wspólnie urządź W światku Nowego Jorku huczałoby jak w ulu. Byłoby j^ dawnych czasów. Dlaczego nie mogę być taka jak te urocze siostry S.? Siostry S. są doskonałe. Nigdy nie zawracają nikomu gW, nawet swoim mężom. Są bliźniaczkami, a jedna z nich (zawsze je mylę, podobnie jak wszyscy) wyszła za mąż w wieku około osiemnastu lat. Raz zaprosiła mnie na herbatę, a ja poszłam ponieważ mąż powiedział mi, że muszę. li — Mój mąż ożenił się ze mną ze względu na moje biodra — oświadczyła, chociaż wcale jej nie pytałam. — Mam biodi stworzone do rodzenia, cóż mogę na to poradzić. Chciałam zapytać, gdzie jej zrobili takie pranie mózgu, ale nie zdołałam. Siostra S. sprawiała wrażenie bardzo smutnej i za- gubionej. Była taka drobna w obszernej sukience w kratkę od Valentino. — Jak to się stało, że nigdy nie wyłysiałeś, D.W.? — pytam, zapalając papierosa. — Ależ z ciebie numer. Mój dziadek miał pełno włosów, kiedy umierał. — Ale czy nie wydaje ci się, że... trzy miesiące temu miałeś mniej włosów? D.W. rozgląda się po restauracji, po czym klepie mnie po dłoni. — Niegrzeczna dziewczynka. Rzeczywiście zafundowałem s< bie maleńki zabieg, ale dzisiaj wszyscy to robią. Widzisz, cz# naprawdę się zmieniły. Wszystkich się fotografuje. Spójrz i tych okropnych ludzi, których zdjęcia ukazują się w pismak" Ale przecież tobie nie muszę o tym mówić. Taka P. zna się rzeczy. Czy wiesz, że żadne, ale to żadne zdjęcie nie może ukazać w kronice towarzyskiej bez jej zgody? Oczywiście ?• W dza się tylko na zdjęcia właściwych osób, ma najwyższe * dardy. Jakość potrafi wyczuć na kilometr. 148 jest redaktorką w „Vogue". Lwam głośno. Czytałaś ten artykuł o tobie, który zamieścili w zeszłym r~:acu? Ten, w którym analizują długość noszonych przez cie- 1111 spódnic? Właśnie dlatego długie spódnice są takie modne Jftym sezonie. _- Tylko dlatego, że rąbek tamtej spódnicy mi się rozpruł, byłam zbyt leniwa, żeby go zszyć — wyjaśniam, strząsając Lpiół na podłogę. _ Ależ, kochanie, nie rozumiesz? Twoja nonszalancja jest ge- ialna. Jesteś jak Sharon Stone, która wystąpiła w golfie Gapa na rozdaniu Oscarów. Przygważdżam D.W. złym spojrzeniem. Od dwóch lat próbuję się g° pozbyć, ale co pewien czas ogrania mnie OKROPNE prze- czucie, że D.W. nigdy nie odejdzie, że ludzie w rodzaju D.W. nigdy nie odchodzą, zwłaszcza jeśli zna się ich tak, jak D.W. i ja znamy się nawzajem. — Dzisiaj zwymiotowałam. Nadal uważam, że ktoś usiłuje mnie otruć. D.W. opuszcza kieliszek z martini. — Oboje wiemy, że nie jesteś w ciąży — mówi z tą przymilną poufałością, która przyprawia mnie o dreszcze. — Skąd niby to wiemy? — Daj spokój, kochanie. Nie jesteś w ciąży. Nigdy nie byłaś i nigdy nie będziesz, skoro masz trzynaście procent tłuszczu. Może twój mąż jest na tyle głupi, żeby się na to nabierać, ale nie ja. — Pieprz się. — Mów ciszej — upomina mnie D.W., rozglądając się do- okoła. — Chyba że chcesz zobaczyć kolejną rewelację w „Star": księżna Cecelia kłóci się ze starszym mężczyzną, z którym po- tajemnie romansuje. - Wszyscy wiedzą, że jesteś gejem — śmieję się. ~~ Byłem żonaty. Dwukrotnie. — Co z tego? ~"'°z tego, że z punktu widzenia prasy mogę być dokładnie Wszystkim. ~~ -^teś psychopatą, D.W., a ludzie zaczynają się tego do- 149 — A nie wydaje ci się, że tego samego domyślili się na h temat? — odpowiada D.W., zamawiając następną kolejkę mart'' — Księżna Cecelia, być może najbardziej znienawidzona kok Ameryki. — Hillary Clinton mnie lubiła. — Weź głęboki wdech, kochana. — D.W. poklepuje mnie dłoni. Ma ohydne palce, które zwężają się w wąskie czub? — Może nie jesteś najbardziej znienawidzona. Przypuszczam ? w pewnym momencie ludzie nienawidzili Hillary Clinton ba dziej niż ciebie. Ale chyba musiało to do ciebie dotrzeć, że wszyst kie te upiorne zdjęcia nie są przypadkiem? — Co z tego? — Zapalam kolejnego papierosa. — Fotoedytorzy w całym kraju grają w pewną grę: opublikuj. my najgorsze zdjęcie Cecelii. Przypuszczam, że robią zakłady w których uczestniczą też fotoreporterzy. Stawka może wynosić już dziesięć tysięcy dolarów. — Zamknij się, po prostu się zamknij. — Zamykam oczy i ro- bię coś, czego nauczyłam się w dzieciństwie. Zaczynam płakać. Moje życie jest nędzne. Jeśli chcecie znać prawdę, zawsze było nędzne. — Już widziałem tę sztuczkę — śmieje się D.W. — Nie za- sługujesz nawet na gram współczucia. Weź się w garść. Weź kreskę kokainy albo coś w tym rodzaju. — Wracam do domu i zamierzam zapomnieć o tej rozmowie. — Na twoim miejscu bym tego nie robił — mówi D.W, chwytając mnie za rękę. Ach, prawda. Zapomniałam, jak silny potrafi być D.W., chociaż jest ciotą. — To mnie boli — mówię. — To doprawdy nic, kochanie, w porównaniu z bólem, jaki mogę ci zadać, a jestem w stu procentach przygotowany, by to zrobi* Opieram się na krześle, zapalam KOLEJNEGO papierosa. BO- ŻE. Wkrótce muszę rzucić palenie. Kiedy zajdę w ciążę. — Czego ty chcesz, D.W.? — pytam, chociaż potrafię się "( myślić. — Dobrze wiesz, że nie mam pieniędzy. — Pieniędzy? — D.W. opiera się na krześle i zaczyna s>' śmiać, tak mocno, że w kącikach oczu pojawiają się łzy. — * obrażaj mnie — mówi. — Jesteś jak ta postać z filmu Wszystko o Ewie, Addison W Witt, Zła Królowa. 150 Może zamówisz coś do jedzenia — proponuje D.W. "" myjesz, że nie jestem głodna. *" Coś ci zamówię. nlaczego on mnie torturuje? Wyrzygam. Przysięgam na Boga, D.W., że zwymiotuję. Kelnerka — woła D.W., po czym przysuwa krzesło bliżej łu ja odsuwam się dalej. — Chcę tylko być bardzo, bardzo hi\ko mojej bardzo, bardzo dobrej przyjaciółki Cecelii, która . śnie szykuje się do powrotu na tron królowej towarzystwa. Oczywiście wspierana, wspomagana i inspirowana przez jej bar- dzo, bardzo dobrego przyjaciela D.W. Opieram się na krześle, zakładam nogę na nogę, zaczynam bujać stopą. — Nic podobnego nie zrobię — oznajmiam, rozdeptując pa- pierosa na podłodze. — Och... owszem... zrobisz — odpowiada spokojnie D.W. — A... jeśli... nie? — Czy zdajesz sobie sprawę, że przygotowuje się do druku książkę obnażającą księżną Cecelię? Autor jest moim bardzo, bardzo dobrym przyjacielem, ale muszę przyznać, że to dosko- nały dziennikarz szperacz. Książka byłaby... cóż, co najmniej „kłopotliwa". — Czy zdajesz sobie sprawę, że od ponad roku jestem mężat- ką, więc bez względu na to, co chcesz o mnie powiedzieć, nie ma to najmniejszego znaczenia? — odpowiadam. — Czy zdajesz sobie sprawę, że twoje małżeństwo kuleje, a twój mąż nieustannie nosi się z myślą o wystąpieniu o rozwód? — Mój mąż jest we mnie do szaleństwa zakochany. Nie chce mnie spuszczać z oczu. — A gdzie jest dzisiejszej nocy? —- Znasz moją filozofię, D.W.: zawsze kąsam rękę, która mnie karmi. ~ Czyżby? — pyta D.W. — Spójrz na siebie, kochanie. Jesteś rozsypce. Raczej nie możesz sobie pozwolić na to, żeby ob- darowywano cię błotem. Tylko pomyśl: fotoreporterzy znowu dujący p0cj twoimi drzwiami, ludzie szperający w twoich leciach, twoja twarz na okładkach brukowców. Ostatnim ra- ledwie udało ci się wymknąć. Jakaż radość z czyjegoś nie- 2częścia. 151 — Chyba... muszę... wziąć... xanax — mówię szeptem. — Och, kiedy z tobą skończę, będziesz potrzebowała czeo • znacznie mocniejszego niż xanax. Wtedy będziesz pewnie jech ł na librium. Tak się składa, że właśnie ten lek podaje się schizofr3 nikom. Na wypadek, gdybyś nie była na bieżąco w farmaceutyka h Bezsilnie opadam na krzesło. — Nie jest aż tak źle — pociesza D.W. — Proszę cię tyn. żebyś od czasu do czasu pojawiła się na przyjęciu i herbatc Obejmij funkcję przewodniczącej kilku komitetów. Zacznij cho dzić w kreacjach znanych projektantów, może w futrze. Chyba nie jesteś przeciwniczką futer, prawda? Potem odbędziesz po. dróż do Indii, chociaż w czasie, kiedy wszystko zorganizujemy Indie mogą już wyjść z mody, więc na przykład do Etiopii. Pstryk niemy kilka zdjęć, załatwimy ci posadę redaktorki w „Vogue" Przecież właśnie o takim życiu marzy każda Amerykanka. — D.W., życie towarzyskie umarło — mówię. — Bzdura, kochanie. Ty i ja wskrzesimy je. Oboje przejdziemy do historii. Chciałabym się znaleźć w Massachusetts i siedzieć z tyłu czy- jegoś samochodu. Palić marihuanę. Słuchać Toma Petty'ego. — Daj spokój — mówi D.W. — Przecież nie proszę cię, żebyś została bezdomną. Nikt cię nie prosi, żebyś oddawała mocz na stacjach metra. Odpoczęłaś sobie miło, a teraz przyszedł czas, by wrócić do pracy. Ponieważ to właśnie robią kobiety twojej profesji: pracują. A może ktoś zapomniał ci o tym powiedzieć? — D.W. podnosi nóż i uśmiecha się do zniekształconego odbida własnej twarzy. — Ludzie na ciebie liczą, Cecelio. Liczą na to, że nie spieprzysz sprawy. — Dlaczego? — pytam. — Oto co chcę, żebyś zrobiła. Po pierwsze, zacznij pokazy*31 światu szczęśliwą twarz. Szczęśliwą, szczęśliwą, szczęśliwą. G nie wybrano cię na najpopularniejszą osobę w klasie licealne] — Nie. — Ale na kogoś cię wybrano? — Z całą pewnością nie. — Wiele lat temu pokazałaś mi swój szkolny album, Ceceji Pamiętam tamten wieczór, tuż po tym, jak Tanner cię rzuO1, 152 farmer nigdy mnie nie rzucił. To ja go rzuciłam, pamię- 7? Dla mojego męża. t3 Zmieniaj historię z kim innym, kochanie. Ja tam byłem. Mfkogo cię wybrano? ,_ Na Osobę, Która Ma Największe Szanse Na Sukces — od- powiadam szeptem. v Ąje w mojej klasie było tylko czterdzieści osób, z których dziesięć ledwo zdało. _ I odniosłaś — mówi D.W. __ Nie możesz tego wykorzystać. __ Musisz przestać wszystkiego się bać. Naprawdę. To żenu- jące. __ Czuję się po prostu taka... zmęczona. _ Więc połóż się do łóżka. Po drugie, musimy dla ciebie znaleźć jakąś działalność charytatywną. Myślę, że coś z dziećmi. Może z dziećmi po zapaleniu mózgu. Potem trochę lekcji go- towania lub włoskiego, bo w przyszłym roku wszyscy spędzą lato w Toskanii, musimy cię też podczepić pod jeden z tych nowych trendów duchowych... na przykład druidów. Druidzi mogą być bardzo, bardzo dużą sprawą, a ty wyglądasz na osobę, której kult drzew może ujść na sucho. Twoje zdrowie, kochanie — mówi D.W., unosząc kieliszek martini. — Zrobimy z ciebie... amerykańską księżnę Dianę. Co ty na to? — Myślę, że księżna Diana nie żyje — odpowiadam, nawet bez sarkazmu. — To nie ma najmniejszego znaczenia. Jej duch żyje. — Podobnie księżna Ava. Też nie żyje. — Podobnie Marilyn Monroe i Frank Sinatra. Kogo to ob- chodzi? Oni wszyscy nie żyją. Czy nie zdarzyło ci się obudzić tano i pomyśleć: „Na Boga, udało się nam". Osiągnęliśmy cel. Jesteś księżną, prawdziwą księżną. — Nie — odpowiadam ponuro. — Zawsze wiedziałam, że to si? stanie. To, i wiele innych rzeczy. — Nigdy nie wolno ci tego mówić. Nigdy więcej, nikomu. °t>ry Boże, Cecelio, właśnie dlatego tak kiepsko ci idzie. Mu- lsz przestać mówić prawdę. Kiedy ktoś zapyta — a z pewnością Pyta. Do tej pory udawało ci się unikać wywiadów, ale wkrót- "Cdziesz musiała zacząć ich udzielać — odpowiadaj, że nie 153 miałaś pojęcia, kim on jest, kiedy przypadkiem sprzedałaś tamten obraz w galerii... — Ale ja sprzedałam mu tamten obraz w galerii. — Nie w tym rzecz. Przeznaczenie działa tylko w krajach ar K skich. Jeśli w Ameryce mówisz o przeznaczeniu, ludzie bin cię za osobę wyrachowaną. Oczywiście, oboje wiemy, że niąje^ teś — mówi D.W., dopijając martini. — Ale nikt poza narn" nie musi o tym wiedzieć. Teraz porozmawiajmy o siostrach s — Nie — ucinam. — Ja się ich boję. — Dlaczego? Są młode, piękne, bogate i zamężne. Wszysru chcą się z nimi przyjaźnić. Piorunuję D.W. wzrokiem. Chcę schować głowę w dłoniach ale jestem zbyt zmęczona. Niczego nie potrafię wyjaśnić. Nje umiem wytłumaczyć, co czułam, siedząc w tamtym wielkim po- koju — stały tam dwie kanapy regency, stolik do kawy i komi- nek z marmurowym obmurowaniem — z siostrą S. Tą, którą wydano za mąż w wieku osiemnastu lat. — Cecelio, czy miałaś wielu kochanków? — spytała. — Wy- glądasz na kobietę, która miała wielu. — Ile to jest wielu? — zapytałam ostrożnie. Nie zrozumiałam. Czego ta kobieta ode mnie chciała? Nie uczęszczałam do prywat- nej szkoły w Europie. — Ja należę do kobiet, które muszę być zakochane, żeby upra- wiać seks. Jeżeli jestem zakochana w mężczyźnie, wystarczy, że dotknie mojego palca u nogi, a mogę przeżyć orgazm. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Gdzieś w tym przestronnym studiu przerobionym ze strychu w Tribeca, który siostra S. dzieliła z mężem, wschodzącą gwiaz- dą amerykańskiej polityki, rozpłakało się dziecko. — Niech sobie popłacze — powiedziała bez wstydu. Wyszłam stamtąd najszybciej, jak tylko mogłam. — Mam biodra stworzone do rodzenia dzieci. Cóż mogę na to poradzić? — powiedziała siostra S., a ja poczułam się zbru- kana. Zdradziła mi brudny, mały sekret, którego nie chciałam siu- Przychodzi kelnerka z dwoma talerzami i jeden stawia prze* mną. Jest na nim kurczak, fasolka szparagowa i puree kartoflani — Musisz to zjeść — upomina D.W. 154 Ujmuję fasolkę palcami, wsuwam do ust, żuję. Udaje mi się przełknąć Momentalnie czuję się najedzona. Ten kurczak jest pyszny — stwierdza D.W. Kurczak jest pokryty jakimś brązowawym szkliwem. Cały lśni. To kawałek martwego mięsa. Rozkrajam kurczaka, który jest w środku różowy jak malutkie dziecko- __ O BOŻE — wzdycham, odkładam sztućce, podnoszę ser- wetkę i wymiotuję w nią. II LA LA LA LA LA LA Codziennie, pod każdym względem, czuję się coraz lepiej. Nie. Czuję się coraz gorzej. Któż może mnie winić? Wszyscy. Wszyscy mnie obwiniają. Nie daję sobie rady ze sławą. Naprawdę kiepsko mi idzie. Mój mąż o tym wie. Czy nie dlatego się ze mną ożenił? Nie dbam o sławę i pieniądze. Nie chcę być sławna. Chcę tylko być z nim. On jest dla mnie wszystkim. A ja jestem niczym. Bez niego. — Zostawcie moją żonę w spokoju! — krzyczał Hubert do fotoreporterów podczas miesiąca miodowego w Paryżu i Rzymie, a potem na odległej wyspie w Tunezji. — Quittez ma femme. Ouittez ma femme — powtarzał raz po raz, obejmując mnie; Pochylałam głowę i szliśmy szybko z hotelu do samochodu, z sa- mochodu do muzeum, z muzeum do butiku, aż te słowa stały S1? swego rodzaju mantrą. Leżałam na przykład w wannie, pod Mnóstwem piany, Hubert wchodził do łazienki, a ja mówiłam: ~~ Ouittez ma femme. — Oboje wybuchaliśmy śmiechem. Juz dawno nie wybuchaliśmy śmiechem. Myślę, że wstrętu do jedzenia nabrałam od tunezyjskich po- w- Musiałam jeść niezidentyfikowane gulasze; Bóg jeden wie, 155 co w nich było — mięso jaka? — z kawałkami rozmoczon chleba. Wiedziałam, że to ponad moje siły. Nie mogłam r zjeść przy Hubercie. Nagle poczułam się tak, jakby mąż rmy obserwował i skrycie krytykował. Myślał, że może jednak n* powinien się ze mną żenić. No, dobrze. W takim razie będę się głodzić. Nikt mnie nie lubi. Sądzicie, że o tym nie wiem? Myślic, że nie zamartwiam się godzinami, między innymi dlatego, * karmią mnie tymi wszystkimi proszkami (mówią, że wkrótce zaczną działać i wyjdę z depresji, ale wątpię) i każdą lekceważąca uwagą. Wiem, że ludzie śmieją się ze mnie za moimi plecami i mówią: „Dlaczego ona nie zmądrzeje? Co za tragedia... alei on wdepnął... żeniąc się z nią, z pewnością nie tego oczekiwał., założę się... założę się, że jest nieszczęśliwy". Podczas gdy to ja jestem nieszczęśliwa, ale przecież tego nie można ludziom powiedzieć. Zwłaszcza jeśli jesteś kobietą. Ponieważ małżeństwo ma cię uszczęśliwić, a nie sprawić, żebyś czuła się jak szczur uwięziony we wspaniałej klatce z jedwabnymi draperiami za dwadzieścia tysięcy dolarów. To jest najlepsze, co może być. Nic lepszego nie ma, prawda? Korona. Marzenie. Mosiężna obrączka. Żadnych więcej trosk. Żadnych zmartwień. Twoja matka nie będzie głodować na sta- rość. Twoja siostra dostanie nowy samochód. Twoje dzieci pójdą do prywatnej szkoły, będą miały opiekunki i wszystkie zabawki, jakich zapragną, łącznie z kucykiem. Nazwisko twojej rodziny odzyska honor. Twoja matka będzie z ciebie dumna. Twój ojciec, gdziekolwiek się ten sukinsyn znajduje, zrozumie, jak straszny popełnił błąd. Będziesz miała: 1) zamek; 2) domy na całym świecie; 3) szofera; 4) mnóstwo ubrań z butami i torebkami do kom- pletu; 5) biżuterię; 6) konia; 7) siodło od Hermfsa; 8) żadnych przyjaciół. Oto, co mnie wkurza: wszystkim się wydaje, że potrafiliby żyć lepiej niż ja. Myślą, że na moim miejscu byliby tacy szczęS' liwi, że wszystko robiliby doskonale. Nic nie rozumieją. O & czym nie mają pojęcia. Nie osiągnęliby tego wszystkiego W mojej osobowości i wyglądu. Gdyby zmienić choć jeden fra?' ment, przeznaczenie przestałoby działać. 156 . przykład, Hubert mógłby się związać tylko z wysoką blon- , o dużych piersiach, młodszą od niego. O określonych ry- ?u twarzy- Z klasą. Nigdy nie chciał być z modelką, bo nie s* 2yć z kobietą, na której.widok inni faceci mogliby się ona- nizować. Poza tym, osobowość. Trzeba umieć nimi manipulować, cho- . • jnoże nie jest to najbardziej odpowiednie słowo, z uwagi negatywne skojarzenia. Stale trzeba się zmieniać. Trzeba być eorzewidywalną. Czasami jesteś miła, słodka, kochająca, kiedy ndziej jesteś prawdziwą, zimną suką. Faceci wracają, ponieważ niady nie wiedzą, co dostaną. Musisz umieć być wyniosła, mu- sisz umieć wzbudzić w mężczyźnie zazdrość. Jednak nie osiąg- niesz tego bez odpowiedniego wyglądu, gdyż wtedy facet powie po prostu, że jesteś suką, komu to potrzebne, i rzuci cię. Oczywiście są kobiety bez wyglądu, które dobrze wychodzą za mąż, ale nie wychodzą za mężczyzn w rodzaju Huberta. Właściwie aż do samego ślubu Hubert nie miał całkowitej pewności, czy za niego wyjdę. Widzieliście jego twarz na zdję- ciach ślubnych? Ależ był szczęśliwy, kiedy wyszliśmy z kościoła. A, jeszcze jedno. Nigdy nie wolno ci myśleć, że twój mąż, albo ktokolwiek, komu on cię przedstawia, jest lepszy od ciebie. Fakt, że twój mąż jest księciem, nie oznacza, że jest od ciebie lepszy. Możesz poznać człowieka, który właśnie otrzymał Na- grodę Nobla, i musisz wiedzieć, że w niczym nie jest od ciebie lepszy ani bardziej zrealizowany. Zawsze uważałam, że jestem równie dobra jak inni, bez względu na to, co zrobili, ile nagrali przebojów czy jak ciężko pracowali. Pewnego dnia Tanner po- wiedział mi, że nie mam wyczucia proporcji, ponieważ nie pa- dam plackiem przed jego karierą aktorską. Natychmiast z nim zerwałam. Widzicie, życie po prostu takie nie jest. Teraz czuję się lepiej. Chyba zdołam zasnąć. III Czuję się zdezorientowana. To naprawdę tylko drobiazg. Wydarzył się w zeszłym roku, wkrótce po naszym ślubie. °Prosilam Huberta o pieniądze na ubrania. 157 — Nie rozumiem — powiedział. — Hubert, ja nie mam ubrań. — A co leży w szafie? — Potrzebuję nowych ubrań — powiedziałam i łzy napUm-i mi do oczu. Mój mąż po raz pierwszy otwarcie mi odmówi co oznaczało, że już mnie nie kocha. — Nigdy nie widziałem, żeby ojciec dawał mojej matce ni niądze na ubrania. — Twoja matka dostawała kieszonkowe — odparłam, choć nie wiedziałam, czy to prawda; wiedziałam, że to stwierdzenie jest bardzo odważne, ponieważ Hubert przypuszczalnie potrak- tuje je jako krytykę swojej matki. Tak też się stało. — Co ty mówisz o mojej matce? — Nic — odparłam. — To dlaczego włączyłaś ją do rozmowy? — Nie włączyłam. Ty to zrobiłeś. — Ty ją włączyłaś. Powiedziałaś: „Twoja matka dostawała kie- szonkowe". Nie powiedziałaś tak? — Taaaak. Ale... och, pieprz się — powiedziałam lekko i z pła- czem wbiegłam do sypialni. Hubert nie poszedł za mną, jak zwykle, a kiedy w końcu wszedł, udawał, że wyjmuje krawat z szafy. — Hubert, potrzebuję nowych ubrań — powtórzyłam cierp- liwie. — Nie chcę, żeby banda reporterów włóczyła się za moją żoną i pisała o tym, ile wydaje na sukienki. Chcesz tego? Chcesz się stać pośmiewiskiem gazet? — Nieeee — łkałam, nie chcąc mu przypominać, że już za- częłam być pośmiewiskiem gazet, więc co za różnica? Kołysałam się w przód i w tył na łóżku, płakałam i płakałam, jakby mial° mi pęknąć serce (tak też było) i myślałam: „Co ja teraz pocznę? Co ja mam teraz zrobić?" A teraz — cha, cha — siedzę tu pośród dziwnych, nowy* ubrań. Innymi słowy, postawiłam na swoim. Chodziłam wc#j w tych samych czarno-białych sukienkach, które nosiłam prz* ślubem, aż jakiś reporter od mody napisał: „Czy ktoś nie mógł'')' kupić tej księżniczce nowej sukni?" Nawet nie musiałam p0** zywać tego Hubertowi, bo notatka ukazała się w dziale m Pędzę do drzwi, mijając kuchnię, gdzie zauważa mnie U'W- i krzyczy: 161 — Trzymaj tego beagle'a z dala ode mnie! Zbiegam po schodach, z nic niepojmującym panem Smith pod pachą, wypadam na ulicę Prince, gdzie Hubert wja- ^ wsiadł do limuzyny (podobno powiedział im, że nie chce im,'6 zyny, ale ludzie z sieci nalegali). Pukam w okno, Hubert otwi i rzuca mi spojrzenie, które mówi: „O Boże, oto moja szurni ' żona stoi boso na ulicy w starej, pogniecionej koszuli nocn z beagle'em na rękach". — Tak? — pyta. — Zapomniałeś się pożegnać z panem Smithem — przyj- minam. — Do widzenia, panie Smith — mówi Hubert, wychyla sie z limuzyny i całuje pana Smitha w nos. Wszystko to jest takie słodkie, że myślę, iż może przez następne kilka godzin będę się dobrze czuła, ale wtedy słyszę za plecami znaczące pstryk pstryk, pstryk, odwracam się i widzę fotoreportera z aparatem. — Uśmiech! — wrzeszczy. Limuzyna odjeżdża, ja zasłaniam twarz panem Smithem (który zaczyna się wyrywać), biegnę ulicą Prince i w końcu chronię się w sklepie z gazetami. Wtedy właściciel tego brudnego sklepu, gdzie leżą zbyt drogie cygara, ma czelność powiedzieć: — Żadnych psów, żadnych psów w sklepie. — Po czym za- czyna machać rękami, jakby opadły go pchły. Już mam obrzucić sklepikarza stekiem wyzwisk (otworzyłam w tym celu usta), kiedy dostrzegam TO: okładkę pisma „Star", przedstawiającą zdjęcia kilku aktorek i MNIE, z otwartymi usta- mi, w bufiastych krótkich spodniach i bluzce, biorącą się pod boki. Zdjęcie zrobiono kilka miesięcy temu, podczas meczu ko- szykówki znanych osobistości. Hubert zmusił mnie nie tylko do uświetnienia tego wydarzenia swoją obecnością, ale nawet kazał mi wziąć udział w grze (wyszło na moje, ponieważ grałam ta fatalnie, a przy tym byłam tak spięta współzawodnictwem, # Hubert powiedział, iż już nigdy nie muszę brać udziału w p°" dobnej imprezie). Zdjęcie opatrzono podpisem: Księżna Ceceli 178 cm, 53 kg. Cały ten stek przeinaczeń zwieńczono nagło* kiem: GŁODZI SIĘ NA ŚMIERĆ?, który mnie wkurza, bo tam tego dnia zjadłam dwa hot dogi. Chwytam pana Smitha i »s. ra", biegnę z powrotem do domu i otwieram drzwi mieszkał"2 162 'cięż- D.W. siedzi w salonie, spokojnie popija kawę i prze- "a J zdjęcia w P'śmie „New York". Opadam na krzesło, dysząc gląda * J* „k szalona. ' Doprawdy, Cecelio — mówi D.W., zerkając na zegarek. ieSt ósma czterdzieści trzy. Czy nie sądzisz, że powinnaś się U zupełnie nie wiem, co na to odpowiedzieć, więc rzucam się podłogę, dygoczę, szarpię się za gardło, aż D.W. chlusta mi l twarz szklanką wody. jechałam przez miasto w okularach przeciwsłonecznych i chust- przyciskając pana Smitha do piersi, i czułam przygniatający Heżar depresji, jakby ktoś położył na mnie deskę, a na niej betonowe bloki. Kiedy jestem w tym stanie, trudno mi się poru- szyć, nawet najdrobniejszy gest — jak zapalenie papierosa — przychodzi z najwyższym trudem, więc czasami, ponieważ spędzam tyle czasu samotnie w mieszkaniu, siedzę godzinami na schodach albo na kuchennej podłodze, ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń. Nie chcę, żeby ktokolwiek się o tym dowiedział, więc kłamię: och, przez cały dzień czytałam pisma albo załatwia- łam sprawunki, na przykład kupiłam szpulkę nici w pasmanterii, ale bardzo często przyłapuję się na tym, że piszę na dłoni starym długopisem „pomóż mi, pomóż mi", chociaż pod koniec dnia napis zawsze się ściera. Moje myśli nieodmiennie wędrują tym samym torem, jak kolejka elektryczna krążąca raz po raz: wszyscy mnie nienawidzą, wyśmiewają się ze mnie za plecami albo i nie, czekają, aż coś spieprzę albo powiem coś głupiego (albo w ogóle cokolwiek, ponieważ kiedy ludzie oceniają cię tak uważnie, prawie wszystko, co mówisz, brzmi głupio), albo poślę im złe spojrzenie, zeby mogli pobiec do przyjaciół i znajomych i powiedzieć: „Wi- działem księżnę Cecelię. To prawda, co o niej mówią. Jest suką". dokądkolwiek byś poszła, ludzie patrzą na ciebie tak, jakby góry byli przygotowani na to, żeby cię nienawidzić, ich reakcje 7 lak kamienie, które uderzają cię raz za razem, aż w końcu ? zamykasz, osłaniasz głowę rękami i zaczynasz powoli znikać. w- bębni paznokciami po oparciu fotela. "* Byłem żonaty... — oznajmia. — Dwukrotnie, y?"", rak, wiem — odpowiadam cicho, bardzo przygnębiona v iem w magazynie „Star" i towarzyszącym mu artykułem, 163 który oskarża mnie o bycie anorektyczką, a przecież nią K. jestem. Jestem za to kimś tak skomplikowanym, że nie potr ' nawet zacząć tego sobie wyjaśniać. — Byłem żonaty i odkryłem, że najważniejsze są powie chowności małżeństwa — mówi D.W. — Innymi słowy, n,-,' rozmowa przy śniadaniu, zabawne przekomarzanie się na pr a jęciu, jeden czy dwa komplementy dziennie znaczą więcej n' to, co człowiek naprawdę czuje, bo to właściwie i tak niko nie obchodzi. Potakuję, zastanawiając się, dlaczego D.W. i ja odbywamv wciąż te same rozmowy. Nie muszę mu nawet przypominać, żf jego ostatnie małżeństwo zakończyło się tak skandalicznie, j. jego żona, która obecnie ma co najmniej osiemdziesiąt lat, ale zafundowała sobie kilkanaście liftingów i zawsze nosi różowe okulary, wychodzi z przyjęcia, kiedy padnie nazwisko D.W. — Właściwie uważam, że powierzchowności są najważniejsze we wszystkich dziedzinach życia — ciągnie w najlepsze D.W. — Kogo obchodzi, że jesteś śmieciem, skoro siedzisz przy ko- lacji, stół jest obsypany kwiatami, masz bajeczną osobę po lewej stronie, bajeczną osobę po prawej, fotoreporterzy robią ci zdję- cia, na nogach masz, na Boga, kaszmirowe skarpetki, uśmiechasz się w ten sposób, a zdjęcie ląduje w kronice towarzyskiej „Vo- gue". Tylko to naprawdę się liczy, prawda? Oczywiście ty pew- nie nie możesz tego pojąć, ponieważ, jak wszyscy ludzie z prob- lemami psychicznymi, masz całkowitą obsesję na własnym punkcie. Nic cię nie obchodzi moja osoba ani fakt, że ten twój pies za chwilę obślini mój garnitur od Prądy. — Pan Smith się nie ślini — mówię i nawet nie mogę. się rozgniewać z powodu wyżej wspomnianego stanu. — Och, przepraszam, miałem na myśli ciebie — prostu- je D.W. Pozwalam (nie wypuszczając pana Smitha), by D.W. wypr°' wadził mnie z taksówki na Aleję Madison, gdzie ktoś łupie chod- nik młotem pneumatycznym, przejeżdża mercedes, w który1" dudni muzyka rap, przechodzą ludzie, emitując na wysokiej <3 totliwości wibracje: „Popatrzcie na mnie, popatrzcie na n11" popatrzcie na mnie", tak więc nawet w tej krótkiej chwili T&® mnie miażdży i czuję, jakby wszystko się na mnie waliło, wsp namy się po wąskich schodach z terakoty i wchodzimy do sal° 164 ości, całego w świetlikach i marmurowych kolumnach, •P) gdzie wylegują się kobiety w białych szlafrokach i tur- zajmują się „znanymi osobistościami", ktoś odziany w sari pi? tanną pośrodku (przypuszczam, że ma imitować rzymską •P) gdzie wylegują się kobiety w białych szlafrokach i tur- 1 cji' czytając pisma. Prowadzą mnie do części prywatnej, ba y wręczyć mi kawę, herbatę albo wodę (kiedy proszę U Krwawą Mary, wszyscy są zszokowani) i bez przerwy podsuwa ° -ski z wodą i plasterkami cytryny pod nos pana Smitha, który ^zsądnie odmawia. Potem zaczynają ciąć. Obcinają moje długie włosy, które no- ilam przez całe życie (one są moim życiem — długie włosy, mężczyźni je uwielbiają) i które przeszły przez wszystkie bez wyjątku odcienie blond, w zależności od tego, czy akurat miałam pieniądze, żeby zapłacić komuś za ufarbowanie, czy musiałam to robić sama, albo ktoś z moich gejowskich przyjaciół zlitował się nade mną i uprosił fryzjera, żeby zrobił to za darmo (stało się to łatwe, kiedy kroniki towarzyskie zaczęły podawać, że spo- tykam się z księciem Luxenstein). D.W. podchodzi i mówi: — Tyle osób pracowało ciężko, żeby doprowadzić cię tutaj, Cecelio. — Wypuszcza nosem dym z papierosa. — Czy ma to wzbudzić we mnie poczucie winy? — Wystarczy, że będziesz wdzięczna — odpowiada D.W. i od- chodzi. Przysięgam, że w trakcie obcinania włosów słyszę, jak ludzie rozmawiają na mój temat. Szepczą moje nazwisko. W końcu nie mogę tego znieść i krzyczę: — Zamknijcie się, proszę! Moją prośbę spełniają wszyscy z wyjątkiem jednego nieszczęś- nika, który nadal nadaje do swojej komórki wysokim, nosowym głosem: —- ...zgadza się, Dick. Ona teraz tu jest. Całkowita zmiana wyglądu. Jest zupełnie świrnięta. Nie chce puścić psa. Z nikim nie rozmawia. Ma najgorszą energię ze wszystkich ludzi, jakich spot- em w życiu. Może powinna spróbować kryształów... — W koń- u Podnosi wzrok, a w salonie jest cicho jak makiem zasiał. ~~ Co ja ci zrobiłam? — pytam ochryple, atrzę na swoje odbicie w lustrze. Moje niebieskie oczy są Wtc ° szero'co otwarte. Bardzo szeroko otwarte, ponieważ M, że to nie jest dobry moment na płacz, w obecności tych 165 wszystkich LUDZI (jeśli można ich tak nazwać), którzy wokół mnie, wyrażając rozmaite emocje, od wzgardy, przez z ^ kowane przerażenie, po litość; przypominają mi mój pierw & dzień w szkole w Massachusetts, ,_ s, kiedy miałam dziesięć lat h ńe, którzy otoczyli mnie na bo- łam wyższa niż wszyscy uczniowie, ku i nazwali... — Panno... Cecelio — odzywa się kosmetyczka; ma pociągi twarz, duże zęby i wygląda jak gadający koń, jednak jest t dobra twarz. — Mam nadzieję, że nie uzna pani tego zajści za typowe dla... naszego salonu. Ten chłopak jest nowy. Natych miast go zwolnię. Mogłabym kazać kogoś zwolnić? — Aha — mówię cicho i potakuję nad głową pana Smitha. — Postąpił bardzo, bardzo niewłaściwie — ciągnie kosmetyc. ka, kołysząc oparciem mojego fotela. — Davidzie, pakuj się i więcej nie wracaj. Ten David, który czai się w kącie, jest chudy, ciemnowłosy, ma podbite sarnie oczy i wydziela zapach anonimowego seksu. — Wszystko jedno — mówi wyniośle. Nasze spojrzenia spo- tykają się na sekundę w lustrze i widzę całą żałosną historię tego chłopaka: dopiero co wysiadł z autobusu, którym przyjechał z jakiejś dziury na Środkowym Zachodzie, ambitny, urodzona męska dziwka, pójdzie z każdym, kto zaniesie go na barana na następny szczebel (dla zabawy albo zysku), zrobi wszystko, byle tylko wymazać swoje brudne początki i udać, że jest kimś in- nym. Ale przede wszystkim będzie opowiadał o tym, jak kazałam wyrzucić go z pracy, będzie gadał i gadał, rozsiewając ten temat pośród znajomych niczym wirusa. Wiem. Sama przestawałam z ludźmi takimi jak on. Sama byłam taka jak on. Mogę temu zaprzeczyć. Nawet przed samą sobą. — Ja naprawdę jestem bardzo... normalna — mówię cicho. Czyż to właśnie nie jest jeden z moich problemów? Normal' ność? — O, tak, widzę — odpowiada kosmetyczka. Jestem taka sama jak milion innych dziewczyn w NoWY111 Jorku. — Czy pani nie pochodzi...? — Z Massachusetts — odpowiadam. 166 jvloja babcia pochodziła z Massachusetts. " To miłe — mówię i zdaję sobie sprawę, że prowadzę nor- ina rozmowę po raz pierwszy od... kiedy? tygodni? 111 ifosmetyczka nakłada mi farbę na włosy. __ Jak się nazywa pani piesek? — pyta. IV Doktor O., oblizuje końcówkę ołówka. __ Myślisz, że... — zagląda do notesu — twój mąż i ten, ten twój przyjaciel, D.W., ten od wizerunku publicznego, spiskują przeciwko tobie i zmuszają cię do stania się... zobaczmy... ame- rykańską wersją księżnej Diany, która, jak zmyślnie zauważyłaś, nie żyje. Co oznacza... wierzysz w to świadomie lub podświa- domie, że twój mąż potajemnie chce... żebyś umarła. — Chwila przerwy. — Słucham? — Słyszałam, jak rozmawiali o tym przez telefon. — O twojej śmierci. — NIEEEE — krzyczę. — O spisku. — Ach, tak. O spisku. — D.W. powiedział mi o demaskatorskiej książce. — Cecelio, czy ktokolwiek chciałby napisać o tobie książkę, „nieautoryzowaną biografię"? — pyta doktor Q_. — Bo prasa... oni zawsze są przeciwko mnie... poza tym jest tamta dziewczyna, Amanda. Ta, która... umarła. — Osobę, która, według ciebie, była twoją najlepszą przyja- ciółką, nazywasz „tamtą dziewczyną"? — Wtedy już nie była moją najlepszą przyjaciółką. — Tamta dziewczyna? ~ Zgoda, tamta kobieta. — Milknę na chwilę. — Dziś rano m°]e zdjęcie ukazało się we wszystkich gazetach. Zdjęcie wczorajszego wieczoru, w balecie... — dodaję szeptem. ~~ Czy to byłaś ty, Cecelio? Ta dziewczyna w krótkich jasnych °sach, zbiegająca ze schodów, oglądająca się przez ramię, ro- srniana, trzymająca za rękę nieznanego chłopca? ~~ Tak! TAK. Nie widział pan mojego IMIENIA... Księżna Cf "• — Załamuję się, wybucham płaczem, chowam twarz "usteczkach higienicznych. — Za oknem są fotoreporterzy! 167 Doktor Q. wstaje i zaciąga żaluzje. — Nikogo tam nie ma, oprócz odźwiernego, starej pani Bi berstein i tego ohydnego chihuahua. — M-m-może odźwierny ich wypędził. — Cecelio — mówi doktor Q,, wracając na krzesło. — QJ . byłaś w sierpniu tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego dziewiąte roku? — Wie pan, gdzie byłam. — Gdzie byłaś? — Na farmie Yazgura — odpowiadam niechętnie. — Co tam robiłaś? Wstąpię do rock'n'rollowej kapeli? — Doktorze Q., miałam trzy lata. Moja matka mnie tam za- ciągnęła. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Przez trzy godziny miałam gówno w majtkach. Moja matka była na odlocie kwaso- wym. — A wszędzie rozbrzmiewał śpiew i radość. — To nie była żadna radość... hipisi kazali mi tańczyć... zgu- biłam się... moja matka była na odlocie kwasowym... Doktor Q_. zmienia się w panią Spickel, terapeutkę. — Witaj, Cecelio. Twoja matka nie żyje. Masz szczęście, że to się stało teraz, kiedy masz siedemnaście lat, a nie kiedy byłaś małą dziewczynką. Słyszałam, że twoja matka była bardzo dzika... Płaczę. Płaczę histerycznie, jakbym miała pęknąć na pół. Bu- dzę się. Oczywiście umarła matka Huberta, nie moja. Zginęła w wypadku na nartach, kiedy Hubert miał siedem- naście lat. Biedny, zagubiony książę stoi na pokładzie swojej siedmiome- trowej żaglówki regatowej, z jedną dłonią na rumplu, wpatrzony w morze, smutny i nieco zacięty (jak człowiek, który uczy su powstrzymywać łzy), lok ciemnych włosów opada mu na czoło- Jest marzeniem nastolatki: zraniony, potrzebuje ratunku, ksi# idol nastolatek. „Mogę go ocalić" — myślę, patrząc na czarno-białe zdjęcie & okładce „Time'a". Siedzę na tanim stoliku do kawy ze skandy nawskiego drewna w salonie z kanapą z zielonego polieS» w domu w Lawrenceville w stanie Massachusetts, gdzie flioj matka postanowiła zamieszkać z mężczyzną z branży rybnej- 168 NtogC c'e ocanć, mały książę" — myślę, chociaż Hubert nie " mały (metr osiemdziesiąt osiem), stoi na progu wieku męs- 'eS n odległy, w domu bogatych ludzi na Karaibach, jesienią i u'je rozpocząć studia na Harvardzie. Wpatruję się w foto- P cg i fantazjuję, że Hubert leży w szpitalu po wypadku, 8 uandażowaną głową, i powtarza: „Chcę Cecelii, muszę mieć r relię". Wtedy wbiegam do szpitalnego pokoju, a on okrywa m0ją twarz pocałunkami. j^ain dziesięć lat. Co się ze mną stało? Dawniej byłam taka silna. Zdecydowana. Ludzie mówili, że jestem agresywna. Bali się mnie. Najwyraźniej czegoś chciałam, ale nikt nie wiedział, czego. ja wiedziałam. Chciałam księcia. Od dziesiątego roku życia pracowałam nad tym, by stanąć na drodze nadjeżdżającego pociągu przeznaczenia. Skąd wiedziałam, że powinnam pisać maturę z historii sztuki? (Po prostu wie- działam.) I że powinnam wysępić pracę w słynnej galerii sztuki w SoHo, gdzie mogłam spotykać bogatych i olśniewających męż- czyzn i kobiety (zwłaszcza mężczyzn), skorych do obejmowania pięknej, młodej dziewczyny z klasą i poczuciem humoru, do zapraszania jej do siebie i pokazywania miasta, dzięki czemu, nawet bez przyjęcia rodzinnej fortuny czy nazwiska, gazety i pis- ma będą zamieszczały jej zdjęcie jako osoby, która uczestniczyła w tym lub innym wydarzeniu? Skąd wiedziałam, kiedy Tanner wszedł tamtego dnia do galerii, że muszę uczynić wszystko, co w mojej mocy, by zostać jego dziewczyną, aby gdy wejdzie praw- dziwy obiekt moich pragnień, o czym byłam przekonana, skoro mieszkał w SoHo i kupował dzieła sztuki, będę już należała do godnego przeciwnika, co uczyni mnie tym cenniejszą w oczach Huberta? Po prostu wiedziałam te rzeczy. Są instynktowne. W tamtych czasach byłam samym instynktem, surowym, agresywnym in- . ynktem, a swoje życie przeżywałam tak, jakby napędzał mnie Ja*iś obcy byt. eraz jednak ten obcy byt zniknął. Zawiódł mnie. (Co się z nim stało? Czy mogę go odzyskać?) 169 Obecnie prawie stale się BOJĘ. Boję się wszystkich — \t\^ prawników, polityków, fotoreporterów, autorów kronik towar skich, każdego, kto mógłby użyć słów, których nie znam alk," mówić o wydarzeniach, o których powinnam wiedzieć, ale n wiem, wszystkich aktorów i dziennikarzy, kobiet rodzący K w sposób naturalny, kobiet władających trzema językami (zwi szcza włoskim i francuskim), boję się każdego, o kim mówi" że ma talent albo tylko klasę, albo po prostu pochodzi z Angli Jak możecie sobie wyobrazić, powyższe kategorie obejmują Wiek szość osób z życia Huberta, dlatego, kiedy mamy gdzieś pójść zazwyczaj śmiertelnie się rozchorowuję (wtedy zazwyczaj udaje mi się wykręcić) albo, jeżeli nie mogę wywołać groźnej choroby idę na przyjęcie, siadam w kącie z dłońmi splecionymi na ko- lanach, przechyloną głową i pustym wyrazem twarzy, co znie- chęca ludzi do rozmów ze mną. Ale dziś wieczorem nawet hipochondria nie uchroni mnie przed tym, co nieuniknione: galą z okazji pięćdziesiątej rocznicy baletu. Bez męża. Który zamiast ze mną pójść, będzie grał w karty. Kiedy schodzę po schodach w sukni z białego brokatu ob- rębioną szarymi norkami, w długich szarych rękawiczkach, Hu- bert siedzi w salonie, w koszuli w biało-czerwone paski, w szel- kach, i popija piwo z kumplami z telewizji, których imion nie chciało mi się nawet spamiętać. Moja matka wyszła za handlarza rybami. Mój ojciec jest gejem i mieszka w Paryżu. Ja idę na balet. Czy nikt nie rozumie, jakie STRASZNE jest życie? Dawniej błagałam ludzi, żeby zabierali mnie na takie imprezy jak ten balet. Motałam i żebrałam, byle tylko zdobyć bilet, pod- lizywałam się gejom, którzy chcieli mi pomóc, kupowałam suk- nię, zatrzymywałam metkę i arogancko zwracałam ją do sklepu nazajutrz, a w tym wszystkim kierowałam się ambicją, by zna- leźć się tu, gdzie jestem dzisiaj. — Witaj — mówi Hubert nerwowo, odstawia piwo i wstaje od stołu. — Nie... nie poznałbym cię. Uśmiecham się żałośnie. — Czy D.W. już przyszedł? Potrząsam przecząco głową. 170 Chyba wiedzielibyśmy, gdyby przyszedł — mówi Hubert, rzac "a kolegów. — D.W. jest przyjacielem Cecelii. Jest jej... P3 Osobą towarzyszącą — dodaję pospiesznie. Koledzy kiwają głowami, wyraźnie skrępowani. __ posłuchaj — mówi mój mąż, ujmując mnie pod ramię i wy- owadzając z pokoju. — Naprawdę to doceniam. __- Nie wiem, dlaczego mnie do tego zmuszasz — odpowia- dam, z pochyloną głową. __ Ponieważ już o tym rozmawialiśmy. To jest dobre. __ To nie jest dobre dla mnie. __ Posłuchaj. — Hubert kiwa głową do kolegów i wprowadza mnie do biblioteki. — Zawsze powtarzałaś, że chciałaś zostać aktorką. Po prostu udawaj, że jesteś aktorką i występujesz w fil- mie. Ja zawsze tak robię. Patrzę na Huberta z litością. — Hej, nie mów, że tego nie potrafisz. Kiedy cię poznałem... „Co?" Hubert milknie, bo widzi, że powiedział niewłaściwą rzecz. Nasze pierwsze spotkanie wyglądało tak, że wdarłam się na przyjęcie bez zaproszenia, ponieważ go szukałam. Hubert dowie- dział się o tym sześć miesięcy później, podczas rozmowy do poduszki; wtedy uznał, że to zabawne. Po jakimś czasie jednak zdał sobie sprawę, że ta historia rzuciłaby na mnie złe światło, tak więc stała się jedną z wielu okropnych prawd o mojej prze- szłości, które musimy utrzymywać w tajemnicy. Stoję sztywno, z szeroko otwartymi oczami, wpatrzona w dal. — Och, nie — mówi Hubert. — Nie, Cecelio, przepraszam, kocham cię. — Chce mnie objąć, ale jest już za późno. Zbieram spódnicę, wybiegam z biblioteki, zbiegam po schodach na ulicę; przez chwilę stoję zdyszana, zastanawiam się, co robić, w końcu dostrzegam taksówkę, zatrzymuję ją, a wsiadając do samochodu ? zatrzaskując drzwiczki, zauważam fotoreportera w przebraniu, Który przygląda mi się z niemym zaciekawieniem na twarzy, po czym wzrusza ramionami. ~~ Dokąd? — pyta taksówkarz. . ~~ Centrum Lincolna — mówię, opierając się na siedzeniu 1 dotykając włosów. ~~ Pani jest aktorką? owię, że tak, a taksówkarz pozwala mi zapalić. 171 Świadomie nie myślę o niczym, kiedy moje obcasy stuk • żywo po placu przed Centrum Lincolna. Trochę się spieszę z ^ wodu lutowej mżawki, wchodzę w tłum ludzi, którzy gromad się przed wejściem, śmieją się, tupią, otrząsają parasole. \]AJ mi się wmieszać, mijam fotoreporterów, którzy zerkają na mm po czym odwracają wzrok; ogarnia mnie uczucie ulgi aż do chw'' li, gdy niska, młoda kobieta w czerni i czarnym kapeluszu p0(j" chodzi do mnie i pyta: — Czy mogę pani pomóc? Rozglądam się zdezorientowana, otwieram usta, potem zamv kam i znowu patrzę na dziewczynę (która uśmiecha się do mnie całkiem sympatycznie), mrużę oczy, nie wierząc, że ona nie wie kim jestem. — Jestem... — Tak? — pyta dziewczyna, a ja zdaję sobie sprawę, że ona naprawdę nie wie, kim jestem. To przez krótkie jasne włosy. Rozglądam się i ściszam głos: — Jestem kuzynką Cecelii Kelly. Cecelia chciała przyjść, ale... zachorowała... i było jej tak przykro, że nalegała, bym przyszła w jej zastępstwie. Wiem, że to kłopot, ale ostatnie pięć lat spę- dziłam w Paryżu i... — Proszę się nie przejmować — mówi dziewczyna, sięga przez stół i podnosi kartę z napisem KSIĘŻNA CECELIA LUXEN- STEIN. — Nikt nigdy nie sprzeciwił się pięknej kobiecie, a pani siedzi przy stole z Nevilem Mouse'em, który wiercił mi dziurę w brzuchu, żebym posadziła go obok jakiejś „dobrej partii", cho- ciaż przyszedł tu z tą modelką, Nandy. Cóż, mam nadzieję, że Cecelia wydobrzeje. — Dziewczyna wręcza mi kartę. — Ona jest swego rodzaju tajną bohaterką w naszym biurze. To znaczy, nasz szef jest strasznym dupkiem, ale widać wyraźnie, że Cecelia uważa to wszystko za... gówno... a kiedy pracuje pani w tej branży od paru lat, tak jak ja, przekonuje się pani, że to prawda. — Cóż, hm, dziękuję. Dziękuję pani bardzo — mówię. — Aha, i proszę uważać na Maurice'a Tristama, tego aktora. On również siedzi przy pani stole. Żonaty, ale bez przerwy zdra- dza żonę. Potakuję i odchodzę, przeciskam się przez tłum, mijam wt0~ reporterów (z których jeden leniwie unosi aparat i pstryka zdję- cie, w razie gdybym była kimś ważnym, kogo on nie zna), Prze' 172 sca, miej uję przez kolana i stopy, wreszcie docieram do swego miej- rząd C, miejsce 125, pośrodku trzeciego rzędu. Sąsiednie sce jest wolne; kiedy światła gasną, mężczyzna siedzący nie- Hal uśmiecha się do mnie, a ja odpowiadam mu nieznacznym Leniem głowy. Zaczynam odpływać. Myślę- O wielu dniach, które spędziłam na brudnym śpiworze, na hrudnym materacu na podłodze, patrząc przez okno na nagie alezie drzew, poczerniałe od niekończącego się kapania, kapania, kapania deszczu. To było w Maine, gdzie niebo zawsze miało barwę stalowoszarą, temperatura wynosiła zawsze zero stopni, ze stuprocentową szansą na spadek, a izolacja wyłaziła ze ścian. W domu było albo zbyt wielu ludzi, albo za mało, nie było jedzenia albo było go za dużo — torby pełne chipsów, puszki z rosołem i lody w kartonach — bolał mnie ząb, który ktoś wyrwał za pomocą nitki przywiązanej do niego i do klamki zatrzaskujących się drzwi. Miałam sześć lat, a styl życia mojej rodziny stanowił ważną deklarację polityczną. Odrzucaliśmy społeczeństwo, odrzu- caliśmy rodzinę matki i rodzinę męża matki, a także osobę, którą, w ich przekonaniu, miała być matka. Odrzucaliśmy fałszywe war- tości i zło kapitalizmu (chociaż nie odrzucaliśmy drobnych kwot pieniędzy, kiedy się nadarzały), uciekaliśmy, uciekaliśmy, uciekali- śmy, ale tym, od czego uciekaliśmy, była tylko czysta pościel, niebieska woda w misce klozetowej i pomarańcze w zimie. Jednak matka nigdy tego wszystkiego nie zrozumiała. Nawet po tym, jak się „poprawiła" i zamieszkaliśmy w Lawrenceville, gdzie usiłowaliśmy zachowywać się normalnie. Balet dobiega końca. Nie ruszam się z miejsca. Długo po tym, jak publiczność zgotowała zespołowi owację na stojąco, nalano szampana, a na tłum spłynął deszcz balonów, nadal siedzę na miejscu 125 w rzędzie C. Tłum wzbiera, potem udzie wychodzą na kolację. Bileterzy krążą po sali, podnosząc z Podłogi porzucone programy. ~~ Dobrze się pani czuje? Za chwilę podadzą kolację, homara. yba nie chce pani przegapić. , ~~ Dziękuję — mówię, ale nie wstaję. Myślę o swojej brudnej Ce Barbie, poplamionej, gołej, ze zlepionymi włosami, którą 173 wszędzie zabierałam. Pewnego dnia, kiedy czyjś pies próbow ją porwać, rozpłakałam się. rzy ja — To mała księżniczka, prawda? — powiedzieli ludzie, któi mnie podnieśli, ubraną w znoszoną spódniczkę w kwiaty, a zaczęłam wyć jeszcze głośniej, zalewając się łzami. Nawet wtedy nie mogłam uwierzyć, że nigdy nie będę miał kucyka. Podnoszę wzrok i nie jestem zdumiona na widok pięknego chłopca z mojego snu, który nadchodzi między rzędami, staje nade mną, uśmiecha się i siada. mówi. — Pamięć jest tylko alternatywną wersją rzeczywistości Wpatrujemy się w pustą scenę. Na półpiętrze Centrum Lincolna podają pasztet z gęsich wąt- róbek z plasterkami mango. Możliwe, że to mi się wydaje, ale wokół nas rozlega się cichy, lecz słyszalny szmer, ludzie odwra- cają głowy w naszą stronę, kiedy chłopiec ujmuje mnie pod ramię, powoli schodzimy po schodach i idziemy przez salę do mojego stołu. Fotoreporter Patrice kuca obok Nevila Mouse'a, australijskiego cudownego dziecka mediów, który kiedyś próbo- wał mnie zaangażować, ale zrezygnował, kiedy nie chciałam się z nim umówić. Chłopiec odsuwa moje krzesło i mówi szeptem: — Twój stół wygląda równie fatalnie jak mój. — Potem mru- ga, dokładnie w momencie, kiedy Patrice szepcze do Nevila: — Kim jest ta dziewczyna? Nevil, nerwowy i spięty, wstaje niezręcznie i mówi: — Przepraszam, ale to miejsce jest chyba zarezerwowane dla księżnej Cecelii Luxenstein. — Owszem — odpowiadam spokojnie, poprawiając ramiączka sukni. — Obawiam się jednak, że Cecelia nie mogła dzisiaj przyjść. Zachorowała. Jestem jej kuzynką. Rebecca Kelly. ' — Cóż, w takim razie... wszystko w porządku — mówi New Opieram łokieć na stole, nachylam się do Nevila i mów tonem grzecznej panienki: — Czy to pan zorganizował tę imprezę? — Nie. Dlaczego pani o to pyta? Po prostu... komitet pracuj* bardzo ciężko, żeby rozsadzić gości... we właściwy sposób. 174 Rozumiem — mówię. — Można więc powiedzieć, że za- iie się Pan głównie tym, by widziano pana przy właściwym ' ie z właściwymi ludźmi. S tfevil szuka wzrokiem pomocy u Patrice'a, który kopie go pod tern, P° czYm przysuwa się na krzesło obok mnie, które, jak S raz widzę, jest zarezerwowane dla D.W. __ Nie wiedziałem, że Cecelia ma taką piękną kuzynkę. Czy ^ogę zrobić pani zdjęcie? __ Proszę bardzo — odpowiadam z uśmiechem, a Patrice od- chyla się i pstryka kilka zdjęć. — Pani jest bardzo podobna do Cecelii, ale ona nienawidzi, kiedy ją fotografują. Nie mogę pojąć, co jej dolega. __ Jest... nieśmiała — wyjaśniam. __ Wobec mnie? Jestem jednym z jej najstarszych przyjaciół — zapewnia Patrice. — Naprawdę? Nigdy nie słyszałam, żeby o panu wspominała, ale pewnie dlatego, że ostatnie pięć lat spędziłam w Paryżu. — Znam Cecelię od zawsze. Pamiętam, kiedy po raz pierwszy przyjechała do Nowego Jorku, miała długie włosy. Przesiadywała w Au Bar i była mocno odjechana. Nie mam pojęcia, co się z nią stało. Przecież dostała tego faceta, którego chciały wszyst- kie, prawda? Szampana? — Z rozkoszą. — Ooooo, pani Sneet — mówi Patrice na widok eleganckiej kobiety tuż po pięćdziesiątce, która przechodzi nieopodal. — Pa- ni Sneet, oto Rebecca Kelly, kuzynka Cecelii Luxenstein. Ostat- nie pięć lat spędziła w Paryżu, gdzie studiowała... sztukę. To jest Arlene Sneet, przewodnicząca komitetu baletowego. — Bardzo mi miło panią poznać — mówię, wyciągając dłoń. — Balet... chyba nigdy nie widziałam nic równie pięknego. Sie- działam jak skamieniała, chłonąc przedstawienie, i obawiam się, Ze rnoi towarzysze od stołu musieli czekać. ~~ Całkowicie cię rozumiem, kochanie — odpowiada pani neet. — Uroczo jest widzieć nowe twarze na widowni. Muszę Przyznać, że robisz spory szum. Wszyscy zachodzą w głowę, lm jesteś. Musisz mi pozwolić przedstawić cię kilku atrakcyj- nym kawalerom. Czy dobrze usłyszałem, że studiowała pani w Luwrze? Pyta ktoś po mojej prawej ręce. 175 — Ależ tak — odpowiadam, odwracając się. — Tak Tristam. ' Pan* — Zawsze chciałem zostać malarzem, ale zaplątałem w branżę aktorską — wyjaśnia Maurice Tristam. — O, tak — mówię. — To bardzo trudne, kiedy trzeba n święcąc sztukę dla komercji. — Powinna pani zobaczyć kilka ról, które musiałem przv; . tylko dla obmierzłego lukru. — Pan ma taki talent. — Tak pani sądzi? Powinienem panią skontaktować z moim' producentami. Czy mogłaby pani powtórzyć, jak się nazywa? — Rebecca Kelly. — Rebecca Kelly. To brzmi jak gwiazda filmowa. Cóż, Rebec- co Kelly. Muszę przyznać, że już jestem pani wielbicielem. — Och, panie Tristam... — Proszę mi mówić Maurice. — Pan jest zbyt miły. A kim jest pana urocza towarzyszka? Ależ, ty niegrzeczny człowieku... Przyprowadziłeś własną córkę. — Nie jestem jego córką! — mówi urocza towarzyszka, która, choć nie ma więcej niż osiemnaście lat, ma już implantowane piersi i zacięty wyraz twarzy. — To jest Willie — wyjaśnia Maurice, wyraźnie zażenowany. Nachyla się i szepcze mi do ucha: — Ona nie jest moją towa- rzyszką. Wystąpiliśmy razem w ostatnim filmie. Willie nachyla się do mnie i pyta: — Czy jesteś przyjaciółką Milesa? — Milesa? — powtarzam. — Milesa Hansona, faceta, z którym jesteś. — Ach, chodzi ci o tego ślicznego blondyna. Więc nazywa się Miles? Willie patrzy na mnie jak na idiotkę. — On dopiero co nakręcił Gigantic. Wszyscy mówią, że z stanie gwiazdą pierwszej wielkości, następnym Bradem Pittetf- Próbuję skłonić Maurice'a, żeby mnie przedstawił. — Już ci mówiłem, że go nie znam — ucina Maurice. — Ale on nie chce. A według mnie, Miles byłby idealny111 chłopakiem dla mnie — stwierdza Willie. — Szampana? — pytam, nalewając sobie kolejny kielisze kiedy podają homara. 176 rzterdzieści pięć minut później grają piosenkę / Just Wanna jestem mocno pijana, tańczę szaleńczo z Milesem; zerkam ez ramię i dostrzegam D.W. w wilgotnym smokingu, który P vgtadza mokre włosy i usiłuje zachować spokój, ale widzę, ? ;eSt wściekły. On też mnie zauważa, podchodzi i krzyczy: __ Cecelio! Co ty wyprawiasz? Hubert i ja szukaliśmy cię po calym Manhattanie. Miles nieruchomieje, wydaje się, że cała sala zamiera, odda- lając się ode mnie, po czym słyszę okrzyk Patrice'a: __ Wiedziałem! Od początku wiedziałem, że to Cecelia. Nagle opada mnie czarna chmara fotoreporterów i grzęznę z jedną dłonią w dłoni Milesa, w drugiej ściskając butelkę szam- pana; Miles ciągnie mnie za ramię i puszczamy się pędem przez tłum. Zbiegamy po schodach, fotoreporterzy wybiegają za nami na dwór, gdzie leje deszcz, pędzimy przez plac, znowu w dół po schodach, uskakujemy przed limuzynami i czterema policjantami z drogówki, wypadamy na Broadway, skąd właśnie odjeżdża au- tobus 12. Biegniemy do autobusu, wymachując rękami i krzycząc, wsia- damy. Miles ma dwa żetony. Zaśmiewając się, idziemy na tył, siadamy, patrzymy na siebie i wybuchamy niekontrolowanym śmiechem. Kiedy podnosimy wzrok, wszyscy pasażerowie gapią się na nas. Czkam, a Miles pociąga solidny łyk szampana. Potem nasze splecione dłonie rozłączają się, patrzymy w okna autobu- su, śledząc grube strugi deszczu na szybach. — Dzień dobry. — Dzień dobry. Hubert siedzi przy stole w kuchni, pije kawę i czyta „The Wall Street Journal". — Czy jest, hm, kawa? — pytam. ~~ W ekspresie — odpowiada Hubert, nie podnosząc wzroku, odchodzę do blatu, trzaskam drzwiczkami szafek w poszu- tt*aniu filiżanki. "" Sprawdź w zmywarce — mówi Hubert. ~~~ Dzięki. 177 Nalewam kawę, siadam. — Wcześnie wstałaś — stwierdza Hubert. — Mhm. — Mój mąż podsuwa mi „Post". Biorę łyk kawy i otwieram gazetę. Nagłówek brzmi: KSIĘŻNA DUSZĄ TOWARZYSTWA. Pod spodem tekst: „Wygląda na to, że to książę l-}uu Luxenstein krępował swoją olśniewającą żonę Cecelię, a nie OH wrotnie. Cecelia Kelly, była marszandka, nie udzielała się warzysko od czasu miesiąca miodowego, spędzonego dwa u temu nad jeziorem Cuomo we Włoszech, w zamku na dwusti akrach, należącym do ojca pana młodego, księcia Heinricha Luxenstein. Jednak zeszłej nocy, na gali z okazji pięćdziesiąte! rocznicy baletu, piękna nowa księżna, w nowej zawadiackiej fryzu. rze i kreacji od Bentleya pojawiła się sama, oczarowała gości, wśród których byli... po czym w dramatyczny sposób wyszła z przyjęcia w towarzystwie nowego amanta filmowego Milesa Hansona". Składam gazetę. — Cecelio... — mówi Hubert. — Czy wciąż mnie kochasz? — Cecelio... Unoszę dłoń i mówię: — Nie mów tego. Po prostu nie mów. V Drogi dzienniczku! Myślę, że wracam do zdrowia. Dzisiaj wstałam, ubrałam się, wypiłam kawę, przeczytałam % zety, które zostawił Hubert, spojrzałam na zegarek, była dzie- wiąta, i nagle zdałam sobie sprawę, że mogłabym coś dzisiaj zrobić. To jest tak dziwne uczucie, że przez chwilę rozwazaff możliwość połknięcia kilku xanaxów, ale potem pojmuję, p°ril pierwszy od — jak dawna? lat? — że nie chcę być na prochach Myślę o tym, żeby pojechać i — HA — złożyć nieoczekiwan. wizytę w biurze mego męża. , Straszne w tym jest to, że im dłużej zastanawiam się fl tym pomysłem, tym silniejszą odczuwam potrzebę, by g° ff alizować. Ostatecznie Hubert jest moim mężem, a cóż &* 178 naturalniejszego niż żona odwiedzająca męża w porze lun- $ 7 zwłaszcza jeśli myśli, że on może mieć romans (co jest lunch (co jest wielce prawdopodobne). Nieoczekiwana wizyta j jnęża do wybrania między żoną a wcześniejszymi planami lunch- Wybór, jakiego dokona, powie żonie wszystko, co •ijWe), i zwłaszcza jeśli myśli, że mąż może mieć inne plany "a usi męża do wybrania między żoną a wcześniejszymi planami hriałaby wiedzieć o mężu, a mianowicie: a) jeżeli wybierze pra- co jest gnojkiem i nie kocha żony; b) jeżeli wybierze żonę, przypuszczalnie też jest gnojkiem, ale może ją kocha. Tak inaczej, czuję, że Hubert dzisiaj przegra, a ja chcę być przy tym obecna. Z jakiegoś powodu mam na sobie granatowy kapelusz i rę- kawiczki w granatowo-białe paski, kiedy stukam w blat recepcji złotą zapalniczką dunhilla. Poza tym w torebce mam telefon komórkowy, który nie działa, dwa stare tampony i rozsypującego się biszkopta dla psów. — Proszę z H.L. — mówię do recepcjonistki, która najpierw nie reaguje, a potem pyta chłodnym, znudzonym głosem: — Kogo mam zapowiedzieć? — Jego żonę — odpowiadam, na co ona lustruje mnie wzro- kiem i stwierdza: — Jedną chwilę — a ja myślę tylko o tym, że mnie nie po- znała. Wściekam się, chcę ZABIĆ recepcjonistkę, więc znowu walę zapalniczką o blat. Potem przypominam sobie, że wracam do zdrowia. Recepcjonistka podnosi słuchawkę, pyta: — Czy jest H.? — po czym dodaje takim tonem, jakby sprawa była wątpliwa: — Jest tu jego żona. — Wreszcie odkłada słu- chawkę. — Ktoś do pani wyjdzie. — Co to znaczy, że ktoś do mnie wyjdzie? — pytam. — Gdzie jest mój mąż? Nie przyszłam tu, żeby zobaczyć się z kimś, przy- szłam zobaczyć się z mężem. ~~ Nie ma go w biurze. — Czy w dzisiejszych czasach ktokolwiek jest w swoim biurze? ~~ Czy pani mąż wie, że miała pani przyjść? ~~ Oczywiście, że tak — odpowiadam, zdając sobie sprawę, rozmowa przybiera zły obrót. 2 jT c°ż> prawdopodobnie jest na planie. Dzisiaj mamy program u>anną Moon. 179 — A mnie ma obchodzić Dianna Moon? Recepcjonistka patrzy na mnie po raz pierwszy. Ma sztur paznokcie, pomalowane w czerwone, niebieskie i białe paseczlr' To chyba jej jedyna charakterystyczna cecha. — Dianna Moon obchodzi... wielu... ludzi. Zdejmuję rękawiczki, ściągając palec po palcu. — Dlatego, że... zamordowała męża? Recepcjonistka rozgląda się nerwowo. — Jej mąż zmarł w wyniku przedawkowania narkotyków Poza tym Dianna Moon jest... bohaterką. Oglądalność będzie kolosalna. — Ale co ta kobieta zrobiła? — pytam z głośnym ziewnięciem Zdaję sobie sprawę, że to pytanie brzmi w moich ustach skrajnie arogancko, ponieważ ktoś mógłby powiedzieć, że sama nic nigdy nie zrobiłam, oprócz tego, że wyszłam za Huberta, jedną z naj- lepszych partii na świecie. — Zobaczę, czy uda mi się znaleźć H. dla pani — mówi recep- cjonistka, patrząc na mnie surowo. W tym momencie Constance DeWall mija szare zbrojone drzwi, prowadzące do tajnego labiryntu pomieszczeń studyjnych należących do Sieci. — Cecelio — mówi, podając mi rękę. — Jak to miło znowu cię widzieć. Niestety, to nie jest dobry dzień na wizytę niespo- dziankę. Mamy na planie Diannę Moon, a ona jest... cóż, jest Dianna Moon. — A ja jestem księżna Cecelia Kelly Luxenstein — odpowia- dam nonszalancko, choć w duszy wzdragam się na słowo „księż- na", gdyż wiem, że odstręcza ludzi i sprawia, że dzwonią do kronik towarzyskich. — Chciałabym się widzieć z mężem. — Czy to coś pilnego, księżno Luxenstein? — pyta Constance z wyraźnym sarkazmem, za który potem mi zapłaci, na przykład, każę ją zwolnić. Słyszałam, że Constance jest „młodszą, milsza i bystrzejszą" wersją mnie. Wiem, że jest do szaleństwa zako- chana w moim mężu (podobnie jak wszystkie te tępe absolwent- ki Harvardu), próbuje go zaciągnąć do łóżka, odkąd dwa «ta temu zaczęła pracować jako jego producentka, i szczerze wierz)' że Hubert byłby z nią szczęśliwszy niż ze mną. — Czy to musi być coś pilnego, żebym mogła się spot* z mężem? — pytam, z takim samym sarkazmem. 180 Chodzi o to... że mamy tu mnóstwo ochroniarzy, pewnie po to, żeby chronić Slatera Londona przed Dianną v[oon- Constance i recepcjonistka wymieniają szybkie spojrzenie. Re- ocjonistka spuszcza wzrok i udaje, że sortuje wiadomości. \— Mogę panią umieścić w zielonym pokoju, ale niczego nie warantuję — stwierdza wreszcie Constance. Kilka minut później, nielegalnie paląc papierosa w zielonym okoju, kątem oka popatruję na monitor, w którym Dianna Mo- nn w atłasowej sukni wieczorowej (z ramiączkiem niedbale zsu- niętym z ramienia) nachyla się do Slatera Londona i mówi żar- liwie: — Nigdy nie oglądam się za siebie. Dopisało mi szczęście i patrzy prosto w kamerę — codziennie dziękuję Jezusowi. _ Potem opiera się triumfalnie na krześle, zakłada nogę na nogę i kładzie rękę na oparciu, odsłaniając biust. Chichocze. Slater London, w połowie Anglik, w połowie Amerykanin, były idol nastolatek, którego kariera skończyła się (na chwilę), kiedy odkryto, że nosi damskie ubrania, nachyla się nad biurkiem i pyta: — Dianno, czyżbyś dostała świra na punkcie Jezusa? Dianna Moon milknie, ale tylko na moment. — Slater, czy różowe majteczki z koronką coś ci mówią? Slater jest zbity z pantałyku, ale pokrywa zmieszanie, prze- suwając dłonią po jasnym jeżyku. — Czy nie takie majteczki miała na sobie Alicja w Krainie Czarów, kiedy spadała w głąb króliczej dziury? — Dziura — mówi Dianna zalotnie. — Czy lubisz to słowo? Slater patrzy w kamerę i oznajmia: — Dobrze, kochani, nasz czas dobiegł końca. Dianno, dziękuję C1 bardzo za występ w naszym programie i powodzenia w no- wym filmie... — Slater uśmiecha się do kamery przez kilka se- kund, potem zrywa mikrofon i wrzeszczy: — Mam nadzieję, że en ostatni kawałek możemy wyciąć. — Dźwięk zanika, na plan chodzi personel techniczny z Hubertem. Dianna zarzuca mo- jemu mężowi ręce na szyję, zerka przez ramię na Slatera, potem szyscy wychodzą, a ekran gaśnie. Nagle robi mi się żal męża. Czy Hubert wie, że go WYKORZYSTUJĄ? Na czym tak na- wdę polega jego praca. Na umawianiu gości do programów 181 i pilnowaniu, żeby Slatera nie skazano za gwałt? Kto chci mieć taką pracę? Hubert. EUROPEJSKI KSIĄŻĘ JEST NIE TYLKO OLŚNIEWA JACY. JEST TEŻ RÓWNYM GOŚCIEM — krzyczał trzy lata ^ mu nagłówek, kiedy mój mąż przyjął pracę w Sieci. Pierwszep dnia w pracy sfotografowano go, jak kupuje kanapkę w garn. żerii na rogu, a kiedy wyszedł z brązową torebką w dłoni, nQ machał nią do fotoreporterów i uśmiechnął się. PIERWSZY DZIEŃ SZKOŁY KSIĘCIA, można było przeczytać nazajutrz n pierwszej stronie „The New York Post", a ja nie widziałam w tym wtedy nic dziwnego. — Chcę tylko robić coś normalnego, jak normalny człowiek — powiedział wtedy Hubert, a ja przyznałam mu rację. — Chcę, żebyśmy mogli spacerować po ulicy i kupować lody — odparłam, ściągając usta, chociaż NIENAWIDZĘ lodów, bo się od nich tyje. — Ja też, maleńka, ja też — powiedział Hubert żałośnie. Sama zachęcałam go do przyjęcia tej pracy. Branża rozryw- kowa. Jak bardzo skomplikowane to może być? Hubert miał już za sobą kilka posad w bankowości, z których wszystkie, o dziwo, zakończyły się katastrofą. Mój mąż nie miał głowy do liczb; zostawiał hojne napiwki, ponieważ nie umiał obliczyć dwudzies- tu procent. Wtedy nie zwracałam na to uwagi. Teraz jednak zrozumiałam. Mój mąż jest uroczy, pełen życia, ma nienaganne maniery. Jest też trochę... tępawy. Ci ludzie WYKORZYSTUJĄ go z powodu jego kontaktów. Zniesmaczona, zapalam papierosa. Drzwi do zielonego pokoju otwierają się (ta cholerna Constance pewnie zamknęła mnie na klucz), wchodzi Hubert z Dianną Moon, która z jakiegoś dziw- nego powodu podbiega i obejmuje mnie jak dwulatka, prawie wytrącając mi papierosa. — Zawsze chciałam cię poznać — wyrzuca z siebie, potem cofa się i mówi: — Jesteś taka piękna, jak wszyscy mówią- — Bierze mnie za rękę i dodaje: — Mam nadzieję, że możemy zostać dobrymi przyjaciółkami. Chcę ją nienawidzić, ale nie mogę, przynajmniej nie w K chwili. — Constance powiedziała mi, że przyszłaś — bąka Hubef — A Dianna mówiła, że chce cię poznać. 182 Miałam nadzieję, że możesz wyskoczyć na lunch — mówię, tanawiając się, czy mi się wydawało, czy jego uwaga na temat nianny bYia trochę agresywna? __ Wszyscy chodźmy na lunch do jednej z tych knajpek Dla nam, Które Jedzą Lunch — mówi Dianna. — Dzisiaj czuję się ak prawdziwa dama. _- Nie mogę — oznajmia Hubert niedbale. — W każdą środę Bob i ja mamy otwarte zaproszenie na lunch. __ Ach tak — mówię. Oczywiście nie mogłaś o tym wiedzieć — ciągnie mój mąż. ___ Gdybyś zadzwoniła przed przyjściem... — Kim jest ten cholerny Bob? Spław go — radzi Dianna. __ powiedz mu, że jesz lunch ze mną. Jestem pewna, że Bob zrozumie. — Zrozumie, ale jest szefem Sieci — wyjaśnia Hubert. — Nie chcesz zjeść lunchu z własną żoną? — pyta Dianna, najwyraźniej prawdziwie zdumiona. — Ona jest taka śliczna... — Prawie się nie widujemy — mówię neutralnym tonem, wkładając rękawiczki. — Norman i ja spędzaliśmy każdą chwilę razem — oznajmia Dianna. — Każdą minutę. Nie mogliśmy się sobą nasycić. Mie- liśmy obsesję na swoim punkcie. Całymi dniami nie wychodzi- liśmy z łóżka... — Twarz Dianny wykrzywia się w podkówkę. — Brakuje mi go, tak bardzo mi go brakuje. Nikt tego nie ro- zumie. — Zaczyna płakać. Hubert i ja patrzymy na siebie zaniepokojeni. Hubert nic nie robi. Ja kaszlę uprzejmie w rękawiczkę. — Norman był największą miłością mego życia, jedyną miłoś- cią. Chyba już nigdy nie będę mogła umówić się z kimkolwiek — mówi Dianna, chociaż powszechnie wiadomo, że obecnie nie tylko się z kimś spotyka (z szefem wytwórni filmowej), lecz także, według „Stara", mieszka z nim (a w każdym razie zo- stawia u niego wszystkie rzeczy), choć jest oczywiste, że łzy lanny są tylko częścią przedstawienia, ponieważ nagle chwyta nie znowu za rękę i mówi: — W takim razie przynajmniej ty Jedz ze mną lunch. Teraz nie mogę być sama. -^ Może poszłybyście do Cipriani's? — proponuje Hubert, n,ekłamaną ulgą. — Oczywiście na koszt Sieci. Cecelio, tylko miCtaj, żeby mi przynieść rachunek, dobrze? 183 Patrzę na męża z przerażeniem, nie mogę uwierzyć, że stawia mnie z tą kobietą i traktuje, jak jakąś... PRACOWMTpc na miłość boską. * — Poproszę Constance, żeby się wszystkim zajęła — }nf muje Hubert. Właśnie w tym momencie Constance wchodzi H" pokoju i „natychmiast ocenia sytuację". — Zadzwonię do Giuseppe — mówi, posyłając Hubertowi n0 rozumiewawcze skinienie głową. — Powiem, żeby was oczekj wali. W ten sposób nie będziecie musiały czekać. — Ja nigdy nie muszę czekać. Nigdzie — mówię do Cons. tance, oszołomiona jej niesubordynacją. Na twarzy Huberta szu- kam potwierdzenia albo przynajmniej pewnej formy wsparcia ale on tylko uśmiecha się niezręcznie. — Cóż, wobec tego <ł0 widzenia — mówię chłodno. — Do zobaczenia. W domu — dodaje Hubert, jakbym mii się naprzykrzała. — Tak. Zaraz zadzwonię — powtarza Constance do Huberta, ale nie rusza się z miejsca. — Slater był dzisiaj prawdziwym komikiem, prawda? — mówi, jakby w pokoju była tylko ona i Hubert. — To wszystko przez tę cholerną Moniąue. Tak się kończy, kiedy ktoś spotyka się z dzieckiem. Tylko że teraz to jest nasz problem. — To rzekłszy, Constance dotyka ramienia Huberta, a konkretnie bicepsu. Miałam rację. Mój mąż ma romans z Constance. — Kim była ta pieprzona suka? — pyta Dianna, osuwając się na siedzenie limuzyny. — Chryste, na twoim miejscu bym ją trzasnę- ła. Słuchaj, kochanie, zasada numer jeden: nigdy nie pozwól żadnej suce zadawać się z twoim mężem. Nie uwierzyłabyś, ile kobiet musiałam stłuc, dosłownie oderwać, KURWA, siłą od Normana. Chcę powiedzieć, że uwierzyłabym, ponieważ bijatyki w ba- rach w wykonaniu Dianny Moon są legendarne, ale w tej chwil' jestem zbyt przestraszona, zbyt grzeczna albo zbyt wkurzona na Huberta, więc tylko potakuję i zapalam papierosa, którego Dian na wyrywa mi i zaczyna palić. — Czy wiesz, że raz o mały włos nie odcięłam cycka jednej su# — Tak się składa, że nie wiem — odpowiadam, zapalając & stępnego papierosa, gdyż domyślam się, że nawet ona nie tm palić dwóch papierosów jednocześnie. 184 Ta suka chciała wytoczyć mi proces, ale Norman i ja mieliś- naj silniej szych prawników, jakich można było zdobyć jfbranży rozrywkowej, nianna opiera się na siedzeniu obitym szarą skórą. Przyglądam . :e; bo to silniejsze ode mnie. Twarz Dianny jest jednocześnie ekna i brzydka, przy czym brzydka część jest oryginalna, nato- iast uroda to efekt pracy sprawnych chirurgów plastycznych. __ Tak jest — mówi Dianna. — Wszyscy kochali Normana, , sj0wnie wszyscy. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam go na tamtym planie filmowym, na pustyni, wiedziałam, że ujrzałam lezusa. Wszyscy to wiedzieli. — Dianna odwraca się do mnie i bierze za rękę. — Właśnie dlatego tak bardzo kocham teraz [ezusa, Cecelio. Kocham Jezusa, ponieważ widziałam Jezusa. Tu, na ziemi. Spędził tu tylko niewiele czasu, akurat tyle, żeby na- kręcić trzy filmy, które przyniosły dochód ponad stu milionów dolarów. Ale dotknął wszystkich, a kiedy to uczynił, wiedział, że nadeszła pora, by wrócić do nieba. Dlatego tam wrócił. — Ale... czy Jezus nie uważał samobójstwa za grzech? — py- tam, zastanawiając się, ile jeszcze wytrzymam i czy Hubert i Constance jedzą razem lunch w jakimś sekretnym gniazdku, dokąd chodzą każdego dnia, a Hubert mówi rzeczy w rodzaju: „Kocham cię, ale moja żona jest nienormalna". Dianna patrzy mi w oczy. — On nie popełnił samobójstwa, Cecelio. Śmierć Normana, jak się może domyślałaś, była całkowitą zagadką. Nikt nie wie dokładnie, jak umarł. Nie wiedzą nawet, kiedy umarł... — Przecież współczesna medycyna... — zaczynam. — Nic podobnego — przerywa mi Diana. — Współczesna medycyna nie jest tak współczesna, jak się wszystkim wydaje. Są rzeczy, których nawet lekarze nie potrafią wyjaśnić... Owszem, myślę, ponieważ to silniejsze ode mnie, a ty jesteś Jedną z nich. ~~ Na przykład fakt, że ciała Normana nie znaleziono przez cztery dni. ~~ A czy nie brakowało niektórych części jego ciała? — pytam. ~~ Bo pożarły je dzikie zwierzęta? U]anna wygląda przez okno. 7~ Tak wszyscy myślą — mówi w końcu. — Prawda jest jed- taka... że części ciała zabrali... specjalni uczniowie. 185 O Boże. — Jestem prawie pewna, że mój mąż ma romans — ^ . — Ci specjalni uczniowie, oni naprawdę... — Z tą suką, Constance. — ...są aniołami. Zesłanymi na ziemię, żeby nad nim czu\vai- ale... — Zupełnie nie wiem, co mam zrobić — mówię. — ...kilka osób, naprawdę kilka osób uważa, że ci specy,,- uczniowie są... — Chyba muszę pomyśleć o rozwodzie. — ...przybyszami z innej planety — kończy Diana. Tylko na nią patrzę. Dianna przysuwa się bliżej i mówi: — Cecelio, ty wierzysz, że Norman był Jezusem, prawda? P0. wiedz, że wierzysz. Proszę. Naprawdę chcę, żebyśmy zostały naj- lepszymi przyjaciółkami. W tym mieście przydałaby mi się naj- lepsza przyjaciółka, wiesz? Na moje szczęście w tym momencie limuzyna zatrzymuje się przed Cipriani's. Po większym niż zwykle zamieszaniu prowadzą nas do stolika od frontu, tuż przy oknie. Wokół nas rozlegają się szepty: — Ta księżna... Cecelia... kim jest ta kobieta?... Och, Dianna Moon... Norman Childs... Dianna Moon i... Luxenstein... Książę Hubert Luxenstein... wiesz, on nie żyje... Wiem, że nazajutrz napiszą o tym w kronice towarzyskiej, zwłaszcza że kiedy podnoszę wzrok, dostrzegam D.W., który siedzi pięć stolików dalej i czeka, aż pochwycę jego wzrok, żeby mógł podejść. D.W. siedzi z Juliette Morganz, „małą dziewczyn- ką z Vermontu", która pod koniec lata w posiadłości Allych w Hamptons wychodzi za Richarda Ally'ego z rodziny poten- tatów kosmetycznych. Podchodzi kelner, a kiedy próbuje położyć serwetkę na kola- nach Dianny, ta zamierza się na niego, ale napięcie rozłado*u)? pojawienie się D.W. Ten nachyla się i mówi tonem, powszech' nie określanym jako „lepki": — Cóż to za rozkosz widzieć cię, kochanie. Nie mogę soW wyobrazić nikogo, czyj widok sprawiłby mi większą przyjenl ność. Uratowałaś mój dzień. 186 _____ pianna Moon, D.W. njanna podsuwa twarz do pocałowania, a D.W. skwapliwie raluje ją w oba policzki. _____ xak — mówi Dianna. — Co oznaczają te inicjały? __ Dwight Wainous — wyjaśniam. __ Byłem pierwszym szefem Cecelii, wieki temu — mówi yj Od tamtej pory Cecelia i ja jesteśmy wielkimi, wielkimi przyjaciółmi. Ja tylko na niego patrzę. __ słyszałem, że należą ci się gratulacje — mówi D.W. do Dianny- — Tak — odpowiada Dianna, na której nie robi to najmniej- szego wrażenia. __ Z okazji kontraktu na kosmetyki Ally. — Dacie wiarę? — pyta Dianna. — Ja, sprzedająca błękitny puder do powiek. — Rodzina Allych to moi wielcy, wielcy przyjaciele. Akurat jem lunch z Juliette Morganz, narzeczoną Richarda Ally'ego. — Serio? — pyta Dianna, filując na koniec sali. — Masz na myśli to małe, ciemnowłose coś? Juliette macha do nas energicznie. — Chyba powinnam pójść na ich ślub — stwierdza Dianna. — Juliette też jest moją bardzo, bardzo dobrą przyjaciółką — mówi D.W. — Wygląda na to, że wszyscy w tym mieście są twoimi bar- dzo, bardzo dobrymi przyjaciółmi. Może powinnam cię lepiej poznać — mówi Dianna. — To byłaby prawdziwa rozkosz — odpowiada D.W. — Słodki Jezu — mówi Dianna, kiedy D.W. odchodzi. — Ten gość wygląda tak, jakby ktoś wykopał go spod skały w Palm Beach. — Wybucham śmiechem, chociaż Palm Beach przypomi- na mi o dwutygodniowych wakacjach z Hubertem tuż po zarę- czynach, kiedy to stało się dla mnie jasne, że on i ja mamy arruenne oczekiwania wobec naszej wspólnej przyszłości. Moje czekiwania obejmowały: bagaż od Louisa Vuittona, zawsze ide- nie proste włosy, samochody terenowe w Afryce, bryczesy ko- u khaki, białe kolumny na tle błękitnego Morza Karaibskiego, duszone, pożółkłe pola Toskanii, bal maskowy w Paryżu, aragdową biżuterię, odrzutowce Lear, apartamenty hotelowe, 187 sPot. olbrzymie łóżka z białą pościelą i puchowymi poduszkami towy samochód, mojego męża całującego mnie nieustannie |- ciki „Kocham cię" w moim bagażu i wiatr stale rozwiewaj S nam włosy. Zamiast tego dostałam w prezencie „ekscytują „ podróż po Ameryce, która rozpoczęła się w Palm Beach, o(j2 „olśniewająca, świeżo zaręczona para" zatrzymała się w dom państwa Mastersów. Brian Masters (wuj Huberta) był otyły mężczyzną z czołem upstrzonym brodawkami, obok którego si działam przy wszystkich posiłkach i który, pierwszego wieczoru szepnął do mnie: — Ta rodzina była całkiem w porządku, dopóki Wesley nje pojechał do Hollywood i nie zarobił tych cholernych pieniędzy Czarnoskóry kelner w białych bawełnianych rękawiczkach ser- wował bitki jagnięce. W żonie Mastersa, Lucindzie, która mó- wiła z lekkim brytyjskim akcentem, chociaż pochodziła, jeśli do- brze pamiętam, z Minnesoty, było coś trudnego do uchwycenia, czego przyczynę odkryłam po szczególnie frustrującym deblu mieszanym, kiedy to sklęłam Huberta i cisnęłam rakietę teni- sową na kort. — Chodź ze mną, Cecelio — powiedziała cicho Lucinda z dzi- wacznym uśmieszkiem, więc ruszyłam za nią, wciąż wściekła, przez dom do jej łazienki, gdzie zamknęła drzwi i kazała mi usiąść na klozecie obitym żółtym jedwabiem. — Istnieje tylko jeden sposób, by przeżyć jako żona Mastersa. — Przecież Hubert... — Jego matka była z domu Masters, więc i on jest Mastersem — szepnęła Lucinda. Wtedy spostrzegłam z niepokojem, że Lucinda była naprawdę piękna i znacznie młodsza (miała może czterdzieści lat) niż po- czątkowo sądziłam; miała ten wspaniały dom pełen służących i pomyślałam: „Co ze mną będzie?" — Laleczki — powiedziała Lucinda, otwierając szafkę z lekar- stwami, zawierającą taki zestaw buteleczek na receptę, jaki1" mógłby się poszczycić każdy aptekarz. Wyjęła brązową butelecz- kę i wręczyła mi. — Spróbuj tych. Są całkowicie nieszkodliwa zupełnie jak cukierki. Czujesz się po nich słodko. — Nie potrzebuję prochów — odparłam, niezupełnie szczerz* ponieważ w tamtych czasach nie rozstawałam się z małą f10'* kokainy, którą nosiłam w torebce, o której nikt nie wiedz1 — 188 •trt nie miał się dowiedzieć. — Moje małżeństwo będzie uda- ? ° Będzie świetne. n? Och, Cecelio — powiedziała Lucinda, wręczając mi bute- jj, — Czy ty nic nie rozumiesz? Twoje małżeństwo nie jest • Die będzie udane. 1 Q0niero pod koniec wakacji, kiedy pojechaliśmy na „wyprawę uną" do Montany, chodziłam brudna, miałam skołtunione wło- spałam w cnacie P°d szorstkim wojskowym kocem, wsta- alam o piątej rano, nie miałam porządnego miejsca, żeby się wypróżnić, nie mówiąc o prysznicu, a Hubert i ja właściwie nie mieliśmy o czym rozmawiać, dopiero wtedy otworzyłam bute- leczkę i wysypałam pigułkę. Była mała, biała i owalna. Połknę- łam ją< Potem jeszcze jedną. Natychmiast poczułam się lepiej. Dobre samopoczucie mnie nie opuszczało, nawet po tym, jak jechaliśmy trzydzieści kilometrów w deszczu do baru, który Hubert znalazł w przewodniku i tańczył z kelnerką z włosami w sprężynki i obwisłymi cyckami (miała tylko dwadzieścia pięć lat), wypiłam sześć koktajli margarita i zachowywałam aurę laissez-faire. Hubert był przekonany, że podjął właściwą decyzję, prosząc mnie o rękę. Czy nie o to właśnie chodzi? — Białe czy żółte? — pyta Dianna, a ja wracam do teraźniej- szości i pytam: — Co takiego? Wybuchamy śmiechem, bo wygląda na to, że pijemy chyba z dziesiąte bellini. — Xanax — wyjaśnia Dianna. — Niebieskie — odpowiadam. — Żółte są dla homoseksualis- tów. — Nawet nie wiedziałam, że są niebieskie — mówi Dianna, osłania dłonią twarz i śmieje się do mnie przez palce. — Hej, Jesz co? Kiedyś jadłam karmę dla psów. Zmusiłam Normana 0 jedzenia karmy dla psów. Jeśli się nad tym zastanowić, to musilam Normana do wielu rzeczy. ~~ Nie zacznij znowu płakać — mówię. ~T Och, słodki Jezu. Norman, Norman — zawodzi Dianna. laczego musiałeś umrzeć i zostawić mi sto dwadzieścia trzy mill°ny dolarów? 189 — Dlaczego Norman? — pytam. Potem musimy się wysiusiać, więc potykając się, Wchod2- na górę, a Juliette, „ta maia dziewczynka z Vermontu", oczyw'' cie wchodzi za nami do toalety. Dianna patrzy w lustro, c !" się i krzyczy: — Muszę się umalować. Juliette wślizguje się za nami, szepcze: — Cześć. — Wtedy Dianna chwyta torebkę Juliette od pra(jv wytrząsa zawartość na podłogę i naszym oczom ukazuje się ste' ta kosmetyków MAC, tampax małych rozmiarów, szczotka z kie bem włosów oraz prezerwatywa. — Ależ, Juliette — mówię. — Czyżbyś nie używała kosme- tyków Ally? — Ja używam kosmetyków Ally — odpowiada Dianna, nie- dbale malując usta szminką. — Spójrz tylko: ze znakomitej ćpunki zmieniłam się w damę z towarzystwa. Wiesz co? Ty też możesz tego dokonać. — Cecelio — zaczyna nieśmiało Juliette. — Chyba przyjdziesz na mój ślub? — Za nic w świecie bym go nie przegapiła — zapewniam. — Mimo, że prawie cię nie znam. — Ale czy to właśnie nie jest wspaniałe w Nowym Jorku? To nie ma znaczenia — mówi Juliette. — To znaczy, wszyscy są... — Zamierzam podbić to miasto — oznajmia Dianna. — Do- kładnie tak samo, jak podbiłam Los Angeles. — Ty też przyjdziesz, prawda? — zwraca się Juliette do Dianny. — Zapytaj mojego PR-owca — odpowiada Dianna — Och, ja też mam PR-owca — chwali się Juliette. — Jest nim D.W. — No więc niech twój PR-owiec skontaktuje się z moiW' Niech PR-owcy rozpracują tę sprawę. — Po tych słowach zosta- wiamy Juliette w toalecie, gdzie wyciera szminkę w chusteczka Kiedy wchodzę do domu, dzwoni telefon komórkowy. Oczy wiście Dianna. — Witaj, słodziaku — mówi. — Tak właśnie nazywałam N mana: słodziak. — Cześć — odpowiadam. — Witaj, Norman. 190 CZy czujesz się samotna, Cecelio? Bo ja tak. Jestem bardzo •aiflOtna. Tak, chyba jestem samotna — odpowiadam. _ Od teraz nie będziemy samotne. Zostaniemy najlepszymi „rzyjaciółkami. __ Jasne — oznajmiam, czując, jak szampan przestaje działać. ___ j-jej, zastanawiałam się, czy chciałabyś zrobić ze mną jakiś acj. Mogłybyśmy pojechać jutro na zakupy. Wciąż mam li- uzynę z szoferem. Cholera, zawsze miałam limuzynę z szofe- ern. Wiesz, czasami o tym zapominam. Mój mąż ma romans z Constance. — Hej, Dianno — mówię, wyglądając przez okno, gdzie z au- tobusu ze Środkowego Zachodu turyści wysypują się na ulicę prjnce, — Czy to prawda, co mówią? Że zamordowałaś męża? W słuchawce zalega cisza, po czym Dianna wybucha krótkim, głośnym śmiechem. — Ujmę to w ten sposób: jeśli tego nie zrobiłam, to jest to dokładnie rzecz, jakiej można się po mnie spodziewać, prawda? — Zrobiłaś to? — Cóż... Wiedziałabym, jak się do tego zabrać, jeśli o to pytasz. Pamiętaj o jednym: to znacznie tańsze niż rozwód. Dianna śmieje się i odkłada słuchawkę. VI Wyjeżdżam. Siedzę w gabinecie doktora Q., patrzę, jak brudne firanki z ga- zy falują na wietrze od Piątej Alei, myślę o jachtach i gwiazdach rumowych w atłasowych sukniach, z pudelkami na kapelusze °d Louisa Vuittona, takich jak to, które właśnie sobie kupiłam na drogę, chociaż nie mam kapelusza, aż doktor Q. przerywa m°je zamyślenie jednym słowem: — Więc? ~~ Przez te okna widać, co jest na zewnątrz — mówię, oktor Q. odkłada żółty bloczek i wygląda na ulicę. ,7~ Czy to jest problem? — pyta. — Przychodzi tu pani od °ta roku, Cecelio, i nigdy wcześniej pani o tym nie wspo- 191 Podobnie jak nie wspomniałam o romansie Huberta z Co tance. Zrobiłam to dopiero przed kilkoma dniami, zaraz po tv S~ jak oznajmiłam Hubertowi, że wyjeżdżam z Dianną na festiw ' filmowy do Cannes. — Może wpadam w paranoję — mówię półżartem. — Pani ma paranoję — stwierdza doktor Q., zerkając na bl czek. — Wszyscy wiemy, że właśnie dlatego pani tu przychód? — „Wszyscy"? Kto to są „wszyscy"? Co to ma być? Jakiś spisek? — Ja, pani mąż, prasa, czy może raczej powinienem powie dzieć „środki przekazu", i przypuszczalnie ten D.W., o którym ciągle pani mówi... Czy mam kontynuować? — pyta doktor o znudzonym głosem, więc mówię, że nie, po czym dodaję: — Może używam swojej paranoi jako broni? Czy kiedykolwiek przyszło to panu do głowy, doktorze Q.? — Czy używa pani swojej paranoi jako broni? — pyta doktor Q Cholera. NIE WIEM. Doktor Q. przygląda mi się w ten sam sposób, w jaki patrzył na mnie Hubert, kiedy oznajmiłam, że wyjeżdżam. Bez niego. Jednak mój mąż nic nie mógł na to powiedzieć, podobnie jak nie mógł nic powiedzieć o czteroczęściowym bagażu od Luisa Vuit- tona, który kupiłam po tamtym pijackim popołudniu z Dianną, nie mówiąc o kilku parach butów, torebkach i sukniach. — Muszę wyjechać — powiedziałam Hubertowi. — Muszę pomyśleć. — Muszę wyjechać — mówię do doktora Q. — Co pani zyska, wyjeżdżając? — Nic. Ale oderwę się od męża. Czy wspominałam, że moim zdaniem on ma romans? — Wspomniała pani o tym... — Doktor Q. wertuje bloczek. — ...kilka miesięcy temu. O tym i o demaskatorskiej książce. — Więc? — Więc rzecz w tym, że to wszystko jest pewnie wytworem pani wyobraźni. — Myślę, że potrafię rozróżnić wyobraźnię od rzeczywiste — Potrafi pani? — WIDZIAŁAM go z nią. — Czy oni...? — CO? Czy to robili? Nie. Ale poznałam po sposobie, w W się zachowywali. 192 ___ Co mówi pani mąż? __ Nic — odpowiadam, machając stopą. — Ale nie zaprzecza. __ Dlaczego przynajmniej nie ZAPRZECZYSZ? — krzyknęłam. __ Cecelio, tego rodzaju stwierdzenie nie zasługuje na odpo- wiedź — odparł chłodno Hubert. jvlój mąż potrafi być taki zimny. Pod tymi wszystkimi świet- nymi manierami nie ma absolutnie... nic. __ On z pewnością ma romans — stwierdziła później Dianna. __ W przeciwnym razie by zaprzeczył. Cóż, WSZYSCY to wiemy, prawda? Widzę, że ta sesja terapeutyczna zmierza donikąd, więc mó- ^ję, bez związku z czymkolwiek: — Mam nową... przyjaciółkę. — Nagle uświadamiam sobie, jak ŻAŁOŚNIE to brzmi, jak wtedy gdy miałam cztery lata i opo- wiadałam wszystkim o swoim przyjacielu, ale był to tylko wy- myślony przyjaciel imieniem Winston. Mówiłam, że idę się ba- wić z Winstonem, w rzeczywistości szłam nad swoją ulubioną kałużę, gdzie próbowałam puszczać żuki na tekturkach od za- pałek. — I ta przyjaciółka... — Jest prawdziwa — mówię, ale zdaję sobie sprawę, że to również brzmi nienormalnie, więc prostuję: — To znaczy, myślę, że się zaprzyjaźnimy. Teraz jesteśmy przyjaciółkami, ale kto wie, jak długo to potrwa. — Czy pani przyjaźnie z kobietami... zazwyczaj kończą się szybko? — Nie wiem — odpowiadam z irytacją. — Kto wie? Nie w tym rzecz. Czy pan nawet nie chce wiedzieć... kim ona jest? — Czy to ważne? Kim ona jest? — Ważne jest to, że od dawna nie miałam żadnej przyjaciółki, dobra? — mówię, patrząc na doktora surowo. ~~ A to dlaczego? — Nie wiem. Dlatego, że jestem mężatką. Niech pan mi po- wie dlaczego.. ~~ Więc ta przyjaciółka... ~~ Dianna... Doktor Q. unosi dłoń i mówi: ~~ Żadnych nazwisk. ~ Co to jest? Jakieś spotkanie Anonimowych Alkoholików? 193 — To jest to, co myślisz, że jest, Cecelio. Zatem, Dian — Doktor Q, zapisuje imię drukowanymi literami i podkreśl* — Pan DOSKONALE wie, kim ona jest — wrzeszczę. — i ' to Dianna Moon. Czy pan nie czytuje kroniki towarzyskiej? p;. ' o nas od dwóch tygodni. O tym, jak wszędzie widzi się nas razem — Nie czytam kroniki towarzyskiej — odpowiada doktor o w zamyśleniu żując koniec ołówka. — Cholera jasna, doktorze Q. Wszyscy czytają kronikę towa rzyską — mówię, splatając ręce i machając stopą obutą w be- żowy jedwabny pantofel od Manolo Blahnika za czterysta pW. dziesiąt dolarów. Pantofle są całkowicie niepraktyczne. Dianna i ja kupiłyśmy je dwa dni temu, podczas „zakupowego szaleń- stwa". Ja je wybrałam, a Dianna powiedziała, że każda z nas powinna sobie kupić parę, ponieważ jesteśmy „siostrami", co potwierdził fakt, że obie nosimy dziewiątkę. — Mam dobry gust — oznajmiam nieoczekiwanie. Doktor Q., któremu pewnie ulżyło, że nie będę obrzucać go błotem, odpowiada łagodnie: — Owszem. To jest jedna z rzeczy, z których pani słynie, prawda? Dobry gust. Jest to też pewnie jeden z powodów, dla których Hubert się z panią ożenił. Doktor Q. patrzy na mnie. Ja wpatruję się w niego, więc ciąg- nie z wahaniem: —? Ostatecznie, to jest jeden z powodów, dla których męż- czyźni w rodzaju Huberta się żenią, czyż nie? Chcą mieć żonę z dobrym gustem, która będzie wkładać odpowiednie rzeczy... na gale dobroczynne... urządzi dom w Hamptons... och, nie, Hamptons już wyszło z mody, prawda?... według was... Opieram się na krześle i zamykam oczy. Myślę o tym, jak w tej sytuacji zachowałaby się Dianna. — Wie pan co, doktorze Q.? — Co? — Pieprz się pan — mówię i wychodzę. VII Dziś rano budzę się, a kiedy Hubert goli się^w łazience, pyt31"' — Czy myślisz, że xanax jest nielegalny? 194 __. Dlaczego? — pyta Hubert. ponieważ nie chcę skandalu na cle. Kiedy polecę do Francji dodaję, tylko po to, żeby sprawić mu przykrość. Na twarzy aiiberta pojawia się niezdrowy wyraz, z którym mój mąż obnosi . oCj dwóch tygodni, kiedy powiedziałam mu, że wyjeżdżam. __ Chyba nie musisz się tym przejmować — mówi w końcu. __ w razie jakichkolwiek problemów zawsze możesz zadzwonić do mojego ojca. __ O-la! — wykrzykuję radośnie, zupełnie bez powodu. __ Wprost uwielbiam dzwonić do zamku. Hubert mija mnie, unosząc podbródek, żeby zapiąć koszulę i podciągnąć krawat pod kołnierzyk, a ja widzę jego zranione spojrzenie, jakby zewnętrzne kąciki oczu opadały w dół i przez minutę czuję, jakby ktoś wkręcił mi w brzuch korkociąg, ale potem przypominam sobie, że to on POWINIEN czuć się źle. To on ma romans. O czym, nawiasem mówiąc, nie zamierzam więcej wspominać. Działania mówią głośniej niż słowa. Podnoszę pana Smitha, który jeszcze, rzecz jasna, śpi na łóż- ku, całuję go w głowę i pytam słodkim, dziewczęcym tonem: — Czy myślisz, że pan Smith będzie za mną tęsknił? — Myślę, że tak — odpowiada Hubert neutralnie, ale nie do- daje oczywistej kontynuacji: „Ja też będę za tobą tęsknił". 0 BOŻE. Co to będzie? — Do widzenia — mówi Hubert. — Dzisiaj kręcimy dwa pro- gramy, więc wrócę późno. — Wszystko jedno — odpowiadam. Hubert posyła mi zbolały uśmiech, a ja nagle pojmuję: on zamierza się ze mną rozwieść. Zamierza się mnie pozbyć w taki sam sposób, w jaki pozbył si? pierwszej żony. Anastazji. Nie mogę nawet wymówić tego imienia. °na też była szalona. ALE, przypominam sobie, Hubert właściwie się z nią nie roz- 10dł. Małżeństwo zostało anulowane. Oboje byli młodzi, Wszyscy twierdzili zgodnie, że Anastazja była straszna. Roz- Uczona mała petarda z jednej z europejskich rodzin arysto- ycznych, która pewnie uczęszczała do tej samej szwajcarskiej 195 szkoły prywatnej co siostry S. Anastazja do dzisiaj pojawia w zupełnie przestarzałej kronice towarzyskiej „Suzy", gdzie ?: imię zawsze opatrują dopiskiem „była żona Księcia Hub Luxensteina". Technicznie rzecz biorąc, jest to nieścisłość, por,'a waż skoro małżeństwo anulowano, to jest tak, jakby NIGDY Mit BYLI MAŁŻEŃSTWEM, prawda? Na początku mojego małżeńs wa z Hubertem, ilekroć w gazecie pojawiało się to obraźlm," określenie, pokazywałam je mężowi, cała rozedrgana, i mówiłam. — Czy nie możesz z tym czegoś ZROBIĆ? Hubert odpowiadał, początkowo bojaźliwie, potem z silną m, tacją: — Ja już z nią nawet nie rozmawiam. Nie rozmawiałem z nia od sześciu lat. To mnie oczywiście nie zadowalało i godzinami zamartwiałam się tą cholerną Anastazją. Dzisiaj, pomyślawszy o niej raz, mu. szę się torturować, przechodząc obok sklepu Ralpha Laurena. w drodze na lunch z D.W. Właśnie w sklepie Ralpha Laurena, na drugim piętrze, spot- kałam Anastazję, może siedem lat temu. W tym czasie, BRR! pracowałam tam, w co sama nie mogłam uwierzyć, ponieważ obsługiwanie klientów nie było moją mocną stroną. Nie miałam jednak wyjścia, ponieważ moja matka zajęła się malowaniem, a ojca pochłonęło gejowskie życie w Paryżu. Zgodnie z moimi przewidywaniami, wszyscy o mnie zapomnieli, więc po to, by przetrwać, przyjęłam pracę sprzedawczyni u Ralpha Laurena, Płacili marnie, ale dawali siedemdziesięcioprocentową zniżkę na ubrania. Moja praca polegała głównie na składaniu swetrów, której to sztuki nigdy nie opanowałam. Inne dziewczyny, pracujące już w sklepie od sześciu miesięcy czy roku, stale dawały mi wskazów- ki, jak składać swetry, żebym nie wyleciała. Tak jakby zależało mi na tej pracy. Pewnego popołudnia, kiedy mocowałam Si? z różowym kaszmirem, do sklepu weszła Anastazja z przyjaciół' ką. Natychmiast ją poznałam. Anastazja była drobną brunetką o olbrzymich piwnych oczach powalająco i rozdzierająco piękną, o czym wiedziała. Pstryknę palcami i skinęła na mnie. — Czy możesz mi pomóc, PROSZĘ — powiedziała. Nie by to pytanie, ale rozkaz, wydany z silnym hiszpańskim akcentem 196 a ała postawa Anastazji dawała do zrozumienia, że nie przepada kontaktami z chłopstwem. z po?jeszłam i nie odezwałam się ani słowem. __. Pracujesz tu? Tak? __ Tak — odparłam niezobowiązująco. __ Chcę najnowsze. __ Najnowsze... co? — spytałam. __ Wszystko. Sukienki, buty, torebki... __ Ale nie wiem, co ci się podoba. Anastazja przewróciła oczami i westchnęła jak królowa opery mydlanej. __ Wobec tego przynieś mi ubrania z reklam. __ Doskonale — powiedziałam. Wróciłam z parą butów. JEDNĄ. Anastazja siedziała z przy- jaciółką w przymierzalni i rozmawiała o Hubercie, chociaż ich małżeństwo zostało anulowane sześć miesięcy wcześniej. Co ona jeszcze robiła w Nowym Jorku? — ...w ten weekend jedzie do ciotki — mówiła przyjaciółce, jakby zdradzała tajemnice państwowe. Nagle spojrzała na mnie, a ja uśmiechnęłam się i uniosłam buty. AHA, pomyślałam. Ona chce wyglądać jak Amerykanka i w ten sposób odzyskać Huber- ta. Nie ma szans. Małżeństwo jest skończone. Pamiętam, jak pomyślałam, że zdobędę go, ale jednocześnie zastanawiałam się, w jaki sposób tej dziewczynie udało się rozwinąć taką arogancką pewność siebie, czy urodziła się z nią, i czy ja również mogłam tego dokonać. — No więc? — powiedziała Anastazja. — Tak — odparłam. — Na co czekasz? Wpatrywałam się w nią, mrużąc oczy. Wyjęłam buty z pu- dełka. — Włóż mi je na nogi, proszę — powiedziała. . Przykro mi, ale to jest Ameryka. Tutaj nie traktujemy ludzi Jak służących. — Po tych słowach wybiegłam z przymierzalni zderzyłam się z wysokim, wciąż przystojnym mężczyzną w śred- nim wieku, który powiedział: ~~ Szukam czegoś dla żony. - Czy to jest MÓJ problem? — spytałam. "~ Jeżeli tutaj pracujesz, to tak — odparł. 197 — Nie, bo za chwilę mnie wyleją — powiedziałam. — Naprawdę? — zainteresował się nieznajomy, a ja, oczyw' cie, wybuchnęłam płaczem. — Znam słynnego marszanda, który szuka asystentki do sw jej nowej galerii w SoHo — powiedział. — Czy będzie mnie traktował jak PROSTYTUTKĘ? — Prostytutki są dzisiaj bardzo modne. Każda chce nią zosta' Żadna kobieta nie chce płacić za swoją kreację od Christian Lacrobc i nie powinna. Naturalnie okazało się, że tym mężczyzną był D.W. Teraz siedzi przy stoliku na dworze w La Goulue i próbuje zmusić telefon komórkowy do posłuszeństwa. Siadam na roz- kołysanym białym metalowym krześle i mówię: — Masz na sobie... marynarkę w prążki? — To Valentino — wyjaśnia D.W. — Dla włoskich białych anglosaskich protestantów. — Uuuuu. Rozumiem, że to najnowszy krzyk mody. — Owszem. A ty jaki masz problem? Czy jutro nie lecisz do Cannes? — Mógłbyś poprosić Bentleya, żeby pożyczył Diannie sukienkę na festiwal filmowy? — Dianna pochodzi z Florydy — stwierdza D.W. — Przecież jeździsz na Florydę. — Jeżdżę do Palm Beach. Palm Beach to nie jest Floryda. — D.W. milknie, kiedy kelner nalewa wody z bąbelkami. — Sły- szałem, że Dianna pochodzi z miejscowości w rodzaju... Talla- hassee? Kto z naszych znajomych pochodzi z Tallahassee? — Nikt — mówię. — Dlaczego właściwie Dianna Moon chce wystąpić w sukni Bentleya? Mogłaby włożyć coś Fredricsa z Hollywood i wygi?' dałaby tak samo. — Zgadza się — przyznaję. — Nie podoba mi się ta przyjaźń z Dianna Moon. Chyb3 rozumiesz, że ona jest dokładanie taka sama jak Amanda. Wer- sja Amandy, która odniosła większy sukces, jeśli to słowo pasu)e do dziewczyn w rodzaju Dianny Moon. — Ona jest sławną aktorką... — Jej kariera najprawdopodobniej zmierza donikąd. Z jakieg0 dziwacznego powodu, pewnie w wyniku lektury takich pism P 198 Vogue", ta mała nuworyszka chce zamieszkać w Nowym Jorku ?' ostać Pierwszą Damą Towarzystwa. W tym celu zamierza się 1 «lużyć tobą. Dianna chce być tobą. Dokładnie tak jak Amanda. __ D.W., towarzystwo nie żyje — wzdycham. n.W- tylko na mnie patrzy. __ Ona nie chce być mną — oznajmiam. — Może to ja chcę nią być- N __ Och, błagam — mówi D.W. \ __ Dianna jest bajecznie bogata. Poza tym nie ma... męża. __ Ponieważ go sprzątnęła. __ On został zabity przez... złe siły. Przybysze z obcych planet zabrali części ciała. _- Dlaczego zadajesz się z kobietą, która ma świra na punkcie Jezusa? — pyta spokojnie D.W., przywołując kelnera. Dobre pytanie. Dlatego, że moja matka jest... dziwna? — To stawia cię w bardzo złym świetle. Bardzo złym — do- daje D.W. Moja matka pochodziła z normalnej, zamożnej rodziny, a jej tata był prawnikiem z Bostonu, ale nawet dzisiaj, wieie lat po opuszczeniu tamtej komuny, matka nadal nie chce farbować włosów i nosi sandały Birkenstocka. — Dianna Moon może wszystko zniszczyć — mówi D.W. — Twoja matka jest taka... urocza — powiedział Ptubert, kiedy ją poznał. Jednak podtekst był następujący: „Nie chcemy, żeby dziennikarze przeprowadzali z nią wywiady, prawda, kochanie? Nie chcemy, żeby dziennikarze węszyli na twoim podwórku". Ani tam, ani w wielu innych miejscach. — Dianna Moon jest... w porządku — stwierdza. — Cóż, po prostu postaraj się nie pozbywać Dianny w taki sam sposób, w jaki pozbyłaś się Amandy — radzi D.W. — To byłoby dość... oczywiste. Z jakiegoś powodu ta uwaga wydaje się nam komiczna. VIII biedzę w samochodzie, Dianna prowadzi o wiele za szybko, leir>, że wydarzy się coś złego, samochód oczywiście wypada z°sy na zakręcie i spada w przepaść. Spadamy całą wieczność, 199 pod nami rozciąga się wielki kawał betonu, a chociaż to ; sen i zginiemy, nie mogę uwierzyć, że jeszcze się nie obudziła Dianna odwraca się do mnie i mówi: — Chcę tylko, żebyś wiedziała, że cię kocham. Naprawdę <•' kocham. — Dianna obejmuje mnie, przyciąga do siebie, a • nie mogę uwierzyć, że śni mi się sen i naprawdę zginę w tyn, pieprzonym śnie, przecież to nie powinno się stać. — Ja też cię kocham — odpowiadam, zastanawiając się, Co poczuję, kiedy spadniemy na beton. Spadamy i spadamy, zara? zginę w tym śnie, a czy to nie znaczy, że zginę również na jawie? W końcu uderzamy o beton, ale nie czuję się tak źle jak się spodziewałam. Przeciskamy się przez beton i wypadamy po drugiej stronie, pełnej korytarzy i niebieskiego światła. Dobra. Umarłyśmy, ale musimy zdecydować, czy chcemy wró- cić, czy nie. Nie wiem, co robić. — Ja wracam — mówi Dianna. — A co ze mną? — pytam. — Czy powinnam wrócić? — Na twoim miejscu bym tego nie robiła — odpowiada Dian- na — Masz trochę... spapraną twarz. Dianna wybucha złośliwym śmiechem. Jest pewnie jedenasta, budzę się w pozycji płodu, ubrana w jed- ną z jedwabnych halek Dianny, swoją białą marynarkę od Guc- ciego, bez bielizny. Dianna leży na plecach po drugiej stronie łóżka, oddycha ciężko przez usta, a między nami leży niski Fran- cuz, imieniem, jeśli się nie mylę, Fabien, którego poderwałyśmy wczoraj wieczorem na innym jachcie. Na dywanie rozlana butel- ka Dom Perignon. Zsuwam się z łóżka i czołgam w stronę bu- telki. Na dnie zostało trochę szampana, więc siadam i wypijam, ale robię to niezgrabnie, tak że szampan ścieka mi po brodzie. Zerkam na małego Francuza, który może też być Szwajcarem, i widzę, że ma na sobie niebieskie kąpielówki od Ralpha Lau- rena i za bardzo owłosioną pierś. Moje myśli: nienawidzę Francuzów, więc dlaczego miałaby"1 jechać do Saint-Tropez? Wstaję, wywlekam się z kabiny Dianny i wchodzę do własne)' pełnej ubrań (głównie maleńkich, prześwitujących fatałaszk" od Prądy z metkami na widoku) i bagażów od Louisa Vuitt°n 200 i^puję na bok małą walizkę o twardych bokach, schylam się, hodzę do łazienki, siadam na sedesie i wydalam, co wydaje . trwać całe wieki. Jak zwykle nie udaje się spuścić wody, . c moje jasnobrązowe gówno w kształcie dużego krowiego lacka leży sobie krnąbrnie. _ Pieprz się — mówię do gówna. Patrzę w lustro, wyrywam i/ilka włosków z brwi, chociaż na pokładzie jest podobno wi- zażystka, która ma się zajmować takimi rzeczami; w trakcie wy- dania myślę, że niedługo pewnie będę potrzebowała botoxu, zastanawiam się też, czy zrobiłam cokolwiek z małym Francu- zem, ale jest:ern prawie pewna, że nie, bo to do mnie niepo- dobne. Miałam tylko czterech chłopaków. Oficjalnie. Za to Dianna jest gotowa pieprzyć się z każdym. Nie wiedziałam tego o niej. Zdaję sobie sprawę, że nie chciałam tego wiedzieć. Dlaczego tu jestem? Skoro już o tym mowa, dlaczego jestem gdziekolwiek? Wychodzę na pokład, gdzie zataczam się od bezlitosnego bia- łego światła. Zapomniałam o białym świetle na południu Francji, tak oślepiającym, że stale trzeba nosić okulary, ale nawet wtedy światło ujawnia zbyt wiele. Nasz kapitan, Paul, przystojny Au- stralijczyk zawsze ubrany w spodenki khaki i granatową koszul- kę polo z nazwą jachtu „Juniper Berry", wyszytą dyskretnie na kieszonce, manipuluje przyrządami nawigacyjnymi. — Dzień dobry — pozdrawia mnie Paul takim tonem, jakby zdziwił się na mój widok, ale postanowił zignorować wszystko, co działo się zeszłej nocy. — Aha, dzwonił twój mąż. Hubert? Mówił, że dzisiaj nie da rady, ale spróbuje tu dotrzeć jutro. Mój MĄŻ przyjeżdża? Czy ja o tym WIEDZIAŁAM? Mam tak silnego kaca, że mogę tylko niemo skinąć głową. 0 kilku sekundach udaje mi się wydukać: ~~ Zostały jakieś papierosy? ?— Godzinę temu wypaliłaś ostatniego. wpatruję się w Paula, zdając sobie sprawę, że to, co powie- ,la>» jest pewnie dowcipem, którego nie zrozumiałam i nigdy le zrozumiem. 201 — Chyba muszę pójść po papierosy — stwierdzam. — Na zewnątrz czekają fotoreporterzy. — Paul — mówię słabo. — Na zewnątrz zawsze czekają f0 reporterzy. Schodzę po trapie, ściskając portfel od Prądy, boso, vvc' ? w halce i marynarce od Gucciego, pokrytej, jak widzę w słońr, dużymi plamami, które mogą pochodzić od wina, rozgniecionym malin albo wręcz wymiocin. Nagle przypominam sobie, że ni mam pieniędzy, ponieważ jestem we Francji, a nie znam się n zagranicznych pieniądzach, więc przystaję i proszę jednego z f0 toreporterów — wszyscy są uzbrojeni w wielkie teleobiektywy w nadziei, że pstrykną zdjęcie Dianny Moon w toplesie (może również mnie, ale we Francji nie jestem tak sławna jak Diatina) — o beaucoup d'argent. Uśmiecham się sztucznie, a fotoreporterzy są tak zdziwieni że nie robią zdjęć. — Comment? — pyta jeden z nich, niski, siwy, z zepsutymi zębami. — Pour fume — mówię niepoprawnie. — Ach, pour fume — powtarzają fotoreporterzy i zaczynają się poszturchiwać. Jeden z nich wręcza mi dwadzieścia franków i mruga do mnie; puszczam do niego oko, po czym ruszam przed siebie po czerwonym dywanie, który rozwinięto na chod- niku nad zatoką na cześć gości festiwalowych. Myślę: ten dywan każdego dnia staje się coraz brudniejszy, ja coraz bardziej się zanieczyszczam, dlaczego Hubert przyjeżdża, robi mi to specjal- nie. Znowu. Zapuszczam się w wąskie uliczki Cannes, pełne, jak można się było spodziewać, palących Francuzów. Mijam kafejkę gejów, którzy, w odróżnieniu od gejów w Nowym Jorku, mają długie włosy i rozpaczliwie próbują być kobietami. Jeden z nich patrzy na mnie i mówi: — Bonjour. Właśnie w tym momencie zdaję sobie sprawę, że mogę, choć nie muszę, być śledzona. Odwracam się. Mała dziewczynka o długich, jasnych włosach, ściskająca trzy róże w celofanie, zatrzymuje się i patrzy na mnie. Piorunuję ją wzrokiem i ruszam dalej. 202 7najduję kiosk, wchodzę do środka. Kolejni Francuzi palą ,mjeją się. Blisko wejścia jakaś Francuzka mówi coś do mnie, \ ia automatycznie wyrzucam jej słowa z myśli, chociaż przy- czczam, że pyta, czy mam ochotę na croissanta albo kanapkę Pu i z szynką- __ Je ne parle pas francais — ucinam. Proszę sprzedawcę o pa- zvę marlboro light; po wyjściu zapalam, borykając się z nie- zgodnymi francuskimi zapałkami, a kiedy podnoszę wzrok, wi- JZP tę małą dziewczynkę. Znowu. __ Madame... — zaczyna. __ Vous etes un enfant terrible — mówię, a to zdanie wy- czerpuje moją znajomość francuskiego odnośnie do dzieci. __ Vous etes tres jolie — stwierdza dziewczynka. Szybkim krokiem ruszam w kierunku jachtu. — Madame, madame — woła za mną. _ Co? — pytam. — Czy chciałaby pani kupić różę? Uroczą różę? — Non. Je n'aime pas les fleurs. Rozumiesz? Rozumiesz, ma- ła? — Nie mogę uwierzyć, że jestem taka paskudna dla małej kloszardki, ale tak właśnie jest. — Madame. Niech pani pójdzie ze mną — mówi dziecko. — Nie. Dziewczynka próbuje wziąć mnie za rękę. — Niech pani pójdzie ze mną. Pani musi pójść ze mną. Potrząsam głową, zaciągając się papierosem. — Chodźmy, Madame. Chodźmy. Proszę pójść za mną. — Non — odpowiadam słabo. Właśnie wtedy, z jakiegoś po- wodu, stojąc na zatłoczonej ulicy w centrum Cannes podczas festiwalu filmowego w straszliwym upale, zaczynam płakać, Potrząsam głową, a dziewczynka obrzuca mnie spojrzeniem i ucieka. Wieczorem, trzeciego albo czwartego dnia na południu Francji Ianna Moon i ja siedzimy z tyłu klimatyzowanej limuzyny mer- aesa, łomocze zespół The Verve, lawirujemy uliczkami Cannes trunku hotelu du Cap, dokąd zaproszono nas na kolację 203 z wpływowymi ludźmi z branży filmowej. Diannie nie zamu- się buzia, a ja myślę o tym, że kiedy Hubert i ja zaczęła * się spotykać, ktoś założył podsłuch w moim telefonie. — Chodzi o to — mówi Dianna, znowu całkowicie zaabso bowana własną osobą — to znaczy, w branży gwiazdorskiej [&;' o to, że trzeba ciężko pracować, ale nikt tego nie pojmuje. Jeste- moją najlepszą przyjaciółką, Cecelio, więc wiesz, że nie p0ste puję jak suka; Bóg wie, sam Jezus wie, że zawsze zamierzałam zostać gwiazdą, myślę też, że jestem kurewsko dobrą gwiazda ale cała ta historia nie ma końca. Widzisz, ludzie powinni się dowiedzieć, dlaczego mnie rolują. Bycie rolowanym... to jak mi- niwakacje. To dla mnie jedyny sposób na pieprzone rozluźnienie Dianna pociąga solidny łyk szampana, a ja chcę jej powiedzieć żeby zamilkła, bo mam takiego kaca, że albo zwymiotuję, albo kogoś zabiję. — Co sądzisz o Fabienie? — pyta Dianna. — Ach, więc tak miał na imię — mówię. Kiedy mercedes się zatrzymuje, wyglądam przez okno na białe festiwalowe namioty. — Według mnie był słodki. Zawsze chciałam się przespać z Francuzem. — Nie zwracam jej uwagi, że przespała się już z czterema czy pięcioma, nie licząc tego w łazience w klubie Jimmy'z w Monte Carlo. Przez okno limuzyny widzę tamtą małą dziewczynkę z kwia- tami. Stoi obok samochodu. — Zastanawiam się, czy powinnam go importować. Do Los Angeles — śmieje się Dianna, a w tym czasie dziewczynka stuka kwiatami w okno. — Madame — mówi bezgłośnie. — Madame, pani musi pójść ze mną. Mercedes rusza, a ja odwracam się i patrzę przez tylną szyb? na małą dziewczynkę, która macha do mnie smutno. — O-mój-Boże — szepczę. Dianna na chwilę koncentruje uwagę na mnie, a ja stwierdzam ze smutkiem, że jestem wdzięczna. — Nie mogę uwierzyć, że Hubert przyjeżdża — mówi Dianna- — Mówiłam ci, że mój plan odniesie skutek. Natychmiast p° twoim wyjeździe Hubert zdał sobie sprawę, że zachowywał SI jak skończony wał i teraz czołga się z powrotem. Nie jeSte szczęśliwa? 204 r nianna bierze moją rękę, całuje ją, a ja uchylam okno, żeby wypuścić dym. yj barze hotelu du Cap jest tak samo jak poprzedniego wie- rU i poprzedniego i na lunchu dzień wcześniej, i na lunchu , jeń wcześniej. Wszyscy upili się szampanem i koktajlami ma- linowymi. Dostrzegam tę samą grupę dwudziestopięcioletnich kobiet, wysokich, atrakcyjnych, w strojach wieczorowych, które spędzają połowę czasu w łazience, a drugą na próbach pode- rwania kogoś sławnego. Są tu ci sami źle ubrani, dobrze zapo- wiadający się angielscy reżyserzy. Doskonale ubrani niemieccy dystrybutorzy. Kate Moss. Elizabeth Hurley, której nienawidzę nade wszystko, ponieważ jest „zbyt odsłonięta". Jest też Com- stock Dibble, producent gigant, który ma metr pięćdziesiąt wzrostu i trądzik, chociaż musi już mieć czterdzieści pięć lat. Comstock stoi na balkonie, ociera twarz serwetką, woła do kel- nerów, żeby zestawili dwa stoły razem i zabrali krzesła innym patronom. Dianna ma na sobie kreację od Gotha. Suniemy przez hol tak jak zwykle. Jesteśmy kimś i zawsze będziemy kimś, zwłaszcza w miejscach takich jak to. — Comstock! Caro! Kochanie! — krzyczy Dianna, na wypadek gdyby ktoś jeszcze jej nie zauważył. Jest już zbyt pijana, zatacza się w czarnych sandałkach, wspiera się na ramieniu nieznajo- mego, który poklepuje ją po dłoni i przewraca oczami. — Witaj, Dianno — mówi Comstock. — Pisali dziś o tobie w gazetach. — Codziennie piszą o mnie w gazetach. Kiedy tego nie robią, jest zły dzień. — O tobie też pisali — mówi do mnie Comstock, pocąc się tajemniczo, ponieważ temperatura spadła do około dwudziestu stopni. — Ale wiem, że nienawidzisz, kiedy gazety o tobie piszą. ~ Nachyla się do mnie poufale, jak gdyby poza nami w hotelu n'e było nikogo. — Na tym polega różnica między tobą a Dianna. ~~ Naprawdę? — pytam, zapalając chyba pięćdziesiątego pa- pierosa w tym dniu. Do naszego stolika dosiadają się inni ludzie, ale nikt nikogo nie Przedstawia. ~~ Słyszałem, że jesteś tu bez męża. ~~ On musi pracować. 205 — Póki jesteś we Francji, powinnaś mieć romans. Wszy to robią. ^ — Hej, Comstock, słyszałam, że szukasz kochanki m- Dianna na cały głos. — Mówią, że złożyłeś propozycję k^ ! francuskiej aktorce poniżej dwudziestego piątego roku życia ' — Cóż mogę powiedzieć? Prowadzę casting — °dpowiad Comstock, a ja kładę serwetkę na kolanach, zastanawiając si co tutaj robię. Ale czy jest jakieś inne miejsce? — To Tanner nie może się opędzić od dziewczyn — m^- Comstock. Podnoszę wzrok i rzeczywiście widzę Tannera Harta, mojego Tannera, któremu przybyło lat, ale dzięki cudom chirurgii pląs- tycznej nie zmienił się zbytnio od pięciu lat, kiedy pismo „People" wybrało go jako jednego z Pięćdziesięciu Najpiękniej- szych Ludzi. Tanner siada, podnosi ręce do góry i mówi: — Nie napadaj na mnie, maleńka — a ja wpatruję się w niego w stanie alkoholowego szoku. — Łyknij belliniego — dodaje Tanner, popychając kieliszek w moją stronę. — Po tym festiwalu Tanner zostanie wielkim zwycięzcą — oznajmia Comstock. — Dzisiaj sprzedaliśmy Zakneblowaną do wszystkich krajów świata. Przewiduję nominacje w kategorii Najlepszy Aktor i Najlepszy Film. — Hej, Comstock, dlaczego nigdy nie złożyłeś mi propozycji? — pyta Dianna. — Ponieważ masz świra na punkcie Jezusa, a ja jestem grzecz- nym eleganckim chłopcem. — Mogłabym cię nawrócić — mówi Dianna. — Kochanie, ty jesteś gwiazdą, wszyscy to wiemy — odpo- wiada Comstcok. — Zgadza się, Tanner? Ale Tanner nie słucha. Wpatruje się we mnie intensywnie, a ja przypominam sobie dlaczego, już po rozstaniu, wspięła111 się po schodkach przeciwpożarowych, żeby się z nim kochać. Nie spuszczając mnie z oczu, Tanner mówi: — Tak przy okazji, czy ktoś wybiera się do Saint-Tropez? ' tej imprezie? Na niebie świeci księżyc w pełni, przepraszam wszystkich p°° pretekstem konieczności udania się do łazienki. Zamiast te? 206 h-eaam po długich marmurowych schodach na wymuskany, . ;rowany podjazd prowadzący do basenu. Tamtego lata, kiedy Amanda umarła, postanowiła „wkręcić się do branży filmowej"; zyjechała tu z pewnym aktorem charakterystycznym w śred- ?m wieku, który odesłał ją do domu po tym, jak spędziła całą oC z dobrze zapowiadającym się scenarzystą. Knocenie wszys- kiego było specjalnością Amandy. Skręcam w lewo i wchodzę do małego, zamkniętego ogrodu fontanną z żółwiami pośrodku. Siadam na ławce, lak można się było spodziewać, po mniej więcej minucie nad- chodzi Tanner ze skrętem w dłoni. __ Wyglądasz tak, jakby mogło ci się to przydać — mówi. __ Tak źle wyglądam? — Po prostu sprawiasz wrażenie osoby... która się nie bawi. — Bo to prawda. — Jak się miewasz, maleńka? — pyta Tanner, siada na ławce, rozrzucając szeroko nogi; trzyma delikatnie skręta między kciu- kiem a palcem wskazującym, zaciąga się głęboko. — Mówiłem ci, żebyś nie wychodziła za tego pedzia. Nie mówiłem? Powin- naś uciec ze mną, kiedy miałaś szansę. — Racja — mówię żałośnie, myśląc o tym, że po seksie Tan- ner i ja zawsze nieco krwawiliśmy. Teraz chwyta mnie za rękę i mówi: — Wciąż jestem na ciebie napalony, maleńka. Bardzo, bardzo napalony. — Czy to komplement? — pytam. — To rzeczywistość — odpowiada Tanner. — Muszę się stąd wydostać — stwierdzam i biegnę z powro- tem ścieżką, sprawdzając przez ramię, czy Tanner za mną bieg- nie, widzę, że nie, i nie wiem, czy to dobrze czy źle; mijam hol, wychodzę z hotelu, gdzie Dianna przywołuje samochód. Po chwili znowu wszyscy siedzimy w mercedesie, pijani, nać- Pani i wymęczeni; wracamy na jacht, a w limuzynie są ludzie, 8'ownie mężczyźni, których nigdy wcześniej nie widziałam i nie chc? więcej widzieć. ^acet o sterczących ciemnych włosach, w czarnej koszulce, ez przerwy nachyla się do mnie i śpiewa: „Tam gdzie byłem, e chciałbym powrócić"; myślę, że przeczytał to w powieści eta Eastona Ellisa, chociaż szczerze wątpię, czy umie czytać. 207 '8o, — Nie wiem, dlaczego tu jestem — mówię. — Chyba dlar że Dianna mnie zaprosiła. — Jestem wielką, pieprzoną GWIAZDĄ — wydziera się Dian Wtedy, nie wiem, jak to opisać, czuję, jakby świat o^ ,a' się ode mnie, a jednocześnie stawał się wprost klaustrofobiCZri — Zatrzymajcie samochód — krzyczę, wszyscy patrzą na rrm jak na wariatkę, ale w pewnym sensie tego właśnie po m^ oczekiwali; samochód staje w samym środku Cannes, a ja nrz chodzę po trzech mężczyznach, szarpię klamkę, która w końc ustępuje i, zanim ktokolwiek zdaje sobie sprawę z tego, co za szło, wydostaję się z limuzyny na zatłoczony chodnik. Zerkam za siebie na mercedesa, zdejmuję szpilki, i, trzymając je w dłoni zaczynam biec przez tłum w stronę hotelu Majestic, gdzie roi się od fotoreporterów. Skręcam w boczną uliczkę, mijam gejow- ski bar i niemal wpadam na dziewczynkę z czerwonymi różami która chwyta mnie za rękę i mówi: — Proszę pójść ze mną, Madame. Tym razem spełniam jej prośbę. Wczesnym rankiem wracam na jacht. Chyba nigdy nie miałam większego kaca i nie czułam się bardziej wycieńczona — no, może oprócz okresu, kiedy poznałam Tannera i często spędzaliś- my weekendy na braniu kokainy i piciu. W poniedziałki często dzwoniłam do pracy i mówiłam, że jestem chora, ale nigdy nie miałam z tego powodu żadnych problemów, ponieważ wszyscy wiedzieli, że spotykam się ze znanym gwiazdorem filmowym, a to było ważniejsze dla wizerunku galerii niż dziewczyna do odbierania telefonów. Znajomość z Tannerem okazywała się szczególnie przydatna, kiedy przyjeżdżał po mnie do galerii. Po- czątkowo miał obsesję na moim punkcie, więc często zachodził do galerii, żeby się upewnić, że żaden mężczyzna nie próbuje mnie uwieść, a kroniki towarzyskie zazwyczaj odnotowywały te zdarzenia (chociaż nie wymieniały mojego nazwiska, bo wted; jeszcze nie byłam „kimś"), zapewniając galerii darmowy rozgł"5. Wszyscy traktowali mnie doskonale i chyba naprawdę mnie U bili, ale czy mieli inne wyjście? Już wtedy byłam WYKORZYS; TYWANA przez innych ludzi ze względu na swoją umiejętno' przyciągania mężczyzn. Nigdy wcześniej się nad tym nie zastana^' łam, ale teraz to robię. Czy byłabym KIMKOLWIEK bez mężczyzn 208 Przed jachtem zatrzymuje się taksówka, z której wysiada wy- ki przystojny mężczyzna w koszulce polo i dżinsach, odwraca ?e w moją stronę, a ja uświadamiam sobie, że to mój mąż. Słońce świeci: musi być później, niż sądziłam. Harmider za- oki zaczyna wypełniać moją świadomość — marynarze myją kłady Wodą z węży, przechodzi młoda kobieta z zakupami targu, śmigają ludzie z przepustkami dla prasy — a kiedy nodchodzi Hubert ze swoją sfatygowaną skórzaną walizką, po raz pierwszy dostrzegam jego kolosalną ogładę. Widzę, że pod spodem całego „ochania" na temat jego rodziny, pod urodą i wy- kształceniem, Hubert jest nadal PO PROSTU FACETEM. — Hej, co ci się stało? — pyta. — O co ci chodzi? — odpowiadam pytaniem. — Krwawisz, masz krew na rękach. — Hubert patrzy w dół. _- Na stopach też. I plamy z atramentu. Co się stało z twoimi butami? — Nie wiem. — Jak się w ogóle miewasz? Dostałaś moją wiadomość? — O tym, że przyjeżdżasz? — O wynajęciu motorówki. Hej, skoro już tu jestem, mog- libyśmy spędzić dzień na nartach wodnych. Narty wodne? Hubert wnosi walizkę na jacht. — Marc de Belond ma tutaj dom. Pomyślałem, że moglibyśmy się u niego zaczepić. Zaczepić? — Co się stało, maleńka? Nie lubisz Marca de Belonda? Odwracam się i podnoszę zakrwawione dłonie. — Geje zabrali mi buty — mówię. IX Drogi dzienniczku! . Nie uwierzysz, ale CIĄGLE jestem na tym CHOLERNYM jachcie pływającym po Riwierze Włoskiej. Hubert wciąż tu jest. obrze, oto mój problem: po pierwsze, myślę, że tracę zmys- '• a*e nie jestem pewna, czy dzieje się tak dlatego, że robi mi 209 się niedobrze na myśl o tym, że mogę utknąć na tym jacu . z Hubertem i Dianną, czy może rzeczywiście jestem taką świru ? ką, za jaką wszyscy mnie mają. Po drugie: Ludzie widzieli mnie tamtej nocy w kafejce z mał dziewczynką i jej przyjaciółmi. Byli tam też ci dziwni geje, u- rzy próbowali zabrać mi sukienkę — powtarzali słowo „copier» co chyba znaczyło, że chcą skopiować sukienkę, a potem mi i' zwrócić — ale nie było czasu. Piłam koniak za koniakiem. Potem potłuczono szkło na podłodze. Oczywiście „Paris Match" doniósł o tym „kolejnym żenującym incydencie". — Ja już się chyba zbytnio nie zmienię — powiedziałam to- nem groźby po tym, jak przeczytał artykuł w „Paris Matchu" nie skomentował go ani słowem i dał wyraz niezadowoleniu' unosząc brwi. Dianna stanęła w mojej obronie: — Słodki Jezu, Hub, mnie oskarżano o zamordowanie męża. Obcy z innej planety zabrali połowę jego ciała. A ty się mar- twisz, że twoją żonę widziano w towarzystwie nieletnich ulicz- ników i paru gejów w sukienkach? — Chciałam tylko, żeby zwrócono na mnie uwagę — powie- działam, moim zdaniem sprytnie. Co zresztą było prawdą. Tylko na tym mi zależało. Wciąż nie czuję, by mąż poświęcał mi dość uwagi, ale to przecież szaleń- stwo, ponieważ przyleciał tu do mnie taki kawał świata, wziął niespodziewany urlop, ale ja po prostu nie chcę, żeby on TU BYŁ. Chcę, by poświęcał mi pewien szczególny, konkretny ro- dzaj uwagi, ale on tego nie robi. W towarzystwie Huberta nie czuję się... ważna. Pragnę być dla niego wszystkim. Chcę być centralną osobą w jego życiu. Chcę, żeby nie mógł beze mnie żyć, ale jak mogę tego dokonać, skoro on mi nie pozwala? A jeśli mi na to nie pozwoli, co zrobię ze swoim życiem? Naturalnie od tych wszystkich myśli moja twarz przybiec upiorny wyraz. W każdym razie tak mi się wydaje, bo kiedy Hubert wchodzi rano do kajuty, jakoby w poszukiwaniu kremu z filtrem przeciwsłonecznym, odwraca się do mnie i pyta tonem który mogę określić wyłącznie jako GRUBIAŃSKI: — Jaki masz problem? Wiem, że powinnam odpowiedzieć: „Nic się nie stało, kocn* nie", ale mam dość obchodzenia się z mężem jak z jajkiem- 210 ^ Co to znaczy: jaki mam problem? Jaki ty masz problem? pytam więc i przewracam się na drugi bok. __ Ho, ho — mówi Hubert. — Może powinnaś zasnąć i spró- bować obudzić się jeszcze raz. ___ Tak, może powinnam. j-Iubert wychodzi z kajuty. NIENAWIDZĘ go. Wyskakuję z łóżka, wkładam kostium kąpielowy i wypadam na gómy pokład. Dianna pije tam kawę i lakieruje paznokcie u nóg, co, jak wszyscy wiemy, jest na tym jachcie verboten, ponieważ lakier może się rozlać i zniszczyć tekowe drewno. Jak wszyscy również wiemy, Dianna ma to w dupie. Wyrządziła już straty rzędu ty- sięcy dolarów, chodząc w szpilkach i nacierając ciało olejkiem do opalania, w związku z czym pokład pokrywa się nieusuwal- nymi śladami, które załoga bezskutecznie usiłuje zetrzeć. — Hej, gdybym tylko chciała, mogłabym kupić ten jacht — przypomina im, ale sęk w tym, że ludzie w rodzaju Dianny Moon nigdy tego nie robią. — Witaj, skarbie — pozdrawia mnie Dianna, nie podnosząc wzroku. — Chcesz kawy? — Od kawy chce mi się rzygać. Właściwie od wszystkiego chce mi się rzygać. — Ode mnie chyba nie, prawda? — Dianna patrzy na mnie z niepokojem. — Nie — odpowiadam z rezygnacją, potem podchodzę do relingu i wychylam się. Wiatr mierzwi mi włosy. Zaczynam mieć dość Dianny Moon, jej zaabsorbowania własną osobą i dojmu- jącego braku poczucia bezpieczeństwa. — Czy wyglądam grubo? — pyta Dianna, na co odpowiadam automatycznie: — Nie — chociaż Dianna rzeczywiście jest trochę gruba. Ma aki rodzaj ciała, że w wieku trzydziestu pięciu lat będzie wy- siadała jak matrona, bez względu na diety i ćwiczenia. — Czy idziesz dzisiaj do ciotki Huberta? CHOLERA. Księżna Ursula. Zupełnie o niej zapomniałam, ?c teraz posępnie kiwam głową, przypominając sobie, że księż- Ursula mnie nienawidzi. Pewnego razu na pogrzebie podeszła 0 "Wie i powiedziała: 211 — Och, Cecelio, doskonale pasujesz do pogrzebów, bo zaw masz kwaśną, ponurą minę. To ma być moja rodzina? — Myślisz, że Lil'Bit Parsons tam będzie? — pyta Diann przyglądając się swemu dużemu palcowi u stopy. Pytanie spada na mnie jak grom z jasnego nieba, więc milC2 a straszliwe poczucie, że inni ludzie wiedzą coś, czego ja J' wiem, pada na mnie jak cień zasłaniający słońce. — Lil'Bit Parsons? — pytam ochryple. — Nie chcę cię martwić, ale czytałam w „Starze", że ona przyjechała na wakacje do Europy z dwójką dzieci. — Dianna wykrzywia twarz, a ja zaczynam szybko oddychać, zataczam sie po pokładzie, sama nie wiem, czy zwymiotuję czy nie. — tyj. działam jej zdjęcie, zrobione w... Saint-Tropez — dodaje Dianna. — Pieprzona SUKA — wyrzucam z siebie. Odzyskuję pewną równowagę ducha, zbiegam po schodkach do kuchni, gdzie Paul szepcze coś do kucharza, którego imienia nie potrafię zapa- miętać. — Gdzie jest mój mąż? — pytam. Paul i kucharz wymieniają spojrzenia. — Chyba na pokładzie rufowym, szykuje się do nurkowania. — Tak mu się tylko wydaje — ucinam i ruszam na tył jachtu, gdzie Hubert wciąga na siebie piankę. — Cześć — mówi nonszalancko. — Co ty robisz? — pytam chłodno. — Idę nurkować w porcie. Pomyślałem, że może być fajnie. — Świetny pomysł — mówię sarkastycznie. — Może jakaś śruba zmiele cię na miazgę. — Och, na rany Chrystusa — odpowiada Hubert, przewracając oczami. — Ja ciebie gówno obchodzę, prawda? — Daj mi spokój, dobrze? — mówi Hubert, naciągając piankę na ramię. — Mam dosyć twoich pierdołów — wrzeszczę, podbiegam * męża i zaczynam go okładać, aż łapie mnie za przeguby i brutal' nie odpycha. — Jaki masz, KURWA, problem? — pyta. Zataczam się, potem dochodzę do siebie i mówię: — Chcę z tobą porozmawiać. 212 __ Serio? Ale ja nie chcę rozmawiać z tobą. CZy mój mąż kiedykolwiek odzywał się do mnie w ten sposób? __ Muszę z tobą pomówić. Natychmiast. __ Do ciebie to nie dociera, prawda? — mówi Hubert, wsu- wając stopy w płetwy. ___ Co takiego? __ Mam serdecznie dosyć tego, że stale próbujesz mnie kon- ,rolować. Rozumiesz? Daj mi żyć. Dla odmiany pozwól mi robić t0 na co mam ochotę. __ Przecież zawsze tak postępujesz. Hubert przez chwilę nie odzywa się; mierzymy się niena- wistnym wzrokiem. W końcu pyta: __ Czego ty ode mnie chcesz, Cecelio? Pragnę powiedzieć: „Chcę, żebyś mnie kochał", ale te słowa nie przechodzą mi przez gardło. — Przyjechałem tu do ciebie — mówi Hubert. — Chciałaś popłynąć jachtem Dianny Moon, więc jesteśmy na jej jachcie. Jestem tutaj. Zawsze narzekasz, że nie robimy tego, na co masz ochotę. Kiedy to już robimy, wciąż nie jesteś zadowolona. — W takim razie dlaczego idziemy dziś do księżnej Ursuli? To ty zawsze stawiasz na swoim. — Księżna Ursula jest rodziną, jasne? Potrafisz zrozumieć to pojęcie? — Nie w tym rzecz... — Nie? No więc w czym? Bo zaczynam mieć po dziurki w no- sie twojego nastawienia. O Boże. Dlaczego te kłótnie donikąd nie prowadzą? Dlaczego on mnie nie słyszy? — Znowu spotykasz się z LiPBit Parsons, prawda? — mówię triumfalnie. —- Co...? — Hubert zamiera, ale potem szybko odwraca wzrok 1 wiem, że trafiłam w sedno. — Nie wygłupiaj się — mówi n'epewnie. ~- Spotykasz się z nią. Wiem wszystko. Przyleciała z dwójką 2leci na wakacje do Europy. — Co z tego? Wykradłeś się, żeby się z nią spotkać — oskarżam, chociaż le znam szczegółów, ani nie przypominam sobie, kiedy to mog- 10 się stać. 213 — Przestań — mówi Hubert. — Widziałeś się z nią. Jesteś winny. — Nie zamierzam o tym dyskutować, Cecelio. — Nie zamierzasz dyskutować, ponieważ mam rację. Znowi się z nią spotkałeś. Dlaczego po prostu się nie przyznasz? — Powiedziałem, że nie zamierzam o tym dyskutować. — Przypomnij sobie, kolego: ostatnim razem, kiedy nie chciale- na ten temat dyskutować, o sprawie trąbiły... wszystkie... GAZETY — krzyczę tak głośno, że czuję, jakby głowa miała mi eksplodować Hubert patrzy na mnie (według mnie, smutno), po czym wskakuje do wody. Odwracam się na pięcie, mijam Paula i ku- charza, którzy mają czelność uśmiechać się do mnie tchórzliwie jak gdyby nic się nie stało. Zastanawiam się, jak mogę żyć w teń sposób, wchodzę na górny pokład, gdzie, dzięki Bogu, siedzi Dianna. Siadam i składam głowę w dłoniach. — Na pomoście są fotoreporterzy — mówi Dianna. — Będą mieli świetne zdjęcie, jak Hubert cię odpycha. Z całą pewnością trafi na okładkę „Stara" — dodaje. — Nie zniosę tego — odpowiadam. — Wiesz, że ta kobieta nigdy nie zrezygnuje — mówi Dianna. — Ona jest gwiazdą filmową, a gwiazdy filmowe nie znoszą odrzucenia. Ona nie może uwierzyć, że Hubert wybrał ciebie, a nie ją. Będzie go tropić do końca jego życia, mała. Nawet wtedy odepchnie cię z drogi na pogrzebie. Tak jak Paula Yates. — Dianna ziewa, po czym przewraca się na drugi bok, rozle- wając butelkę lakieru do paznokci na pokład. W małżeństwie można się nauczyć między innymi tego, że nie każdą potyczkę trzeba prowadzić do upadłego. Można zrobić sobie małą przerwę i udawać, że nic się nie stało. Przekonałam się, że ta metoda sprawdza się w przypadku Huberta, który, jak zaczynam rozumieć, łatwo daje się zbić z tropu. Pewnie dla- tego właśnie przestał się spotykać z LiFBit Parsons. Ta kobieta manipulowała nim w stu procentach. Kiedy Hubert wraca na jacht, a woda ścieka z pianki (kt°ra odsłania wszystkie mięśnie, włącznie z brzuchem jak tarka di prania), Dianna i ja śmiejemy się, pijemy szampana, jak gdyby wszystko było w jak najlepszym porządku. Nalewam mężovV kieliszek szampana, a on odczuwa ulgę, bo myśli, że burza min?'3. 214 j±\e nie minęła. VVracam do kłótni, kiedy Hubert i ja jedziemy taksówką do willi sir Erniego i księżnej Ursuli na wzgórzach Porto Ercole. __ Dlaczego z nią zerwałeś? — pytam niewinnie. Hubert, któ- ry trzyma mnie za rękę, wyglądając przez okno na winnice, od- wraca się i pyta: Z kim? — Głos mojego męża jest nieco napastliwy, jakby spodziewał się, co zaraz nastąpi. __ Z Lil'Bit. __ Och, przecież wiesz: poznałem ciebie. Oczywiście ta odpowiedź nie jest zadowalająca, w każdym ra- zie niedostatecznie, więc mówię: — Czy Lil'Bit Parsons nie spędzała każdego września u księż- nej Ursuli? — Nie pamiętam — odpowiada Hubert. — Są dobrymi przy- jaciółkami. Znają się od czasu, kiedy LiFBit chodziła do liceum w Szwajcarii. — Liceum w Szwajcarii. Cóż za urocze sformułowanie — mó- wię złośliwie. — Co w nim złego? — dziwi się Hubert, na co ja, nie chcąc zbaczać z głównego tematu rozmowy, pytam: — Czy jeździłeś z nią do Porto Ercole, każdego roku we wrześ- niu? — Wiesz, że tak. — Musiało wam być uroczo — stwierdzam. — Wszyscy w świetnej komitywie. — Nie było źle — odpowiada Hubert. — To nie moja wina, że Ursula mnie nienawidzi. — To nieprawda. Ursula uważa, że nie traktujesz mnie dob- rze. — Jest to zdumiewająca nowina, ale postanawiam nie drążyć tematu. Głośno ziewam i mówię: — Nie znam nikogo, kto miałby lżejsze życie od LiFBit Parsons. — Ona nie miała lekkiego życia — oznajmia Hubert. — Jej chłopak ją bil. — Wielka mi, kurwa, rzecz. Jej chłopak ją bił. Miała kil- *a sińców. Skoro był taki okropny, to dlaczego od niego nie odeszła? Lil'Bit nie jest taką osobą. 215 — Miała bogatego tatusia, w wieku siedemnastu lat zacz ł pracować jako modelka, a kiedy skończyła dziewiętnaście \ a dostała pierwszą rolę w filmie. Ciężkie życie. — Fakt, że nie wychowała się w komunie, nie oznacza 7 nie było jej ciężko. — Owszem, oznacza — przerywam mu. — Rozumiesz to? — Nie, nie rozumiem — odpowiada Hubert. — Nie rozumiem też ciebie. Przez pozostałą część drogi milczymy. Księżna Ursula wita nas przy basenie, odziana w kostium ką- pielowy i sarong owinięty wokół pasa (ma pięćdziesiąt pięć lat ale wciąż uważa, że ma doskonałą figurę, którą chwali się pr2y każdej okazji); oznajmia „nonszalancko", głosem, w którym ak- cent angielski miesza się z francuskim, że droga Lil'Bit Parsons rzeczywiście przebywa w Porto Ercole, gdzie wynajęła willę na dwa tygodnie i, „cha, cha", przyjdzie na lunch, i czyż to nie „cudowna niespodzianka". Hubert patrzy na mnie, ale ja, jakimś cudem, nie reaguję (jak więzień w obozie nieprzyjaciela, który wie, że lepiej nie reago- wać). Bierze mnie za rękę i mówi: — To bardzo zabawne. Cecelia i ja właśnie rozmawialiśmy o tym, czy Lil'Bit tu będzie. Cecelia twierdziła, że tak. Ciotka Ursula patrzy na mnie tak, jakby widziała mnie po raz pierwszy, i oznajmia: — Cóż, Cecelia może mieć zdolności parapsychiczne. Może mieć ukryte talenty, o których nikomu z nas się nie śniło. Ta uwaga jest niewiarygodnie złośliwa, ale ponieważ Hubert nigdy nie zwróciłby na nią uwagi, postanawiam milczeć. Obda- rzam ciotkę Ursulę wyniosłym choć znudzonym uśmiechem, a ona mówi: — Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko Lil'Bit. Przyjaź- nicie się? — Nigdy jej nie spotkałam — odpowiadam. — Właściwie Hu- bert nigdy o niej nie wspomina. — Będziesz ją uwielbiała — zapewnia ciotka Ursula. W teJ właśnie chwili nadchodzi sir Ernie Munchnot w kąpielówkach- popisując się klatką piersiową, która, muszę przyznać, naprawo? prezentuje się nieźle jak na faceta, który musi mieć sześćdziesia. lat. Sir Ernie obejmuje najpierw Huberta, potem mnie. Kiw 216 adchodzi moja kolej, chichoczę głośno, zerkając na ciotkę Ursu- ie która nie spuszcza wzroku z tej wymiany czułości i nie jest nją szczególnie zachwycona. __ Och, wujku Ernie, cuuudownie cię widzieć — oznajmiam. __. Kurczę, jesteś w świetnej formie. __- Jak się miewa moja ulubiona bratanica? Zawsze mówiłem Hubertowi, że gdyby się z tobą nie ożenił, ja bym to zrobił. _ Sir Ernie kładzie rękę na moim ramieniu i ruszamy w stronę patio, gdzie trzy drobne Włoszki w białych uniformach podadzą lunch. — Hej — mówi wuj Ernie. — Wciąż pływam pięć mil dziennie. Gimnastyka to klucz do życia. Wciąż powtarzam to swoim dzieciom, ale nie słuchają. Księżna Ursula krzywi się i potrząsa głową. Nie może sobie darować, więc mówi: — LiPBit przyjdzie na lunch. — Lil'Bit? Cóż... to dobrze — mówi sir Ernie. — Ta dziew- czyna powinna pójść po rozum do głowy. Powtarzam jej, żeby przestała latać w kółko i uporządkowała swoje życie, ale mam wrażenie, że nie może się pozbierać, odkąd nasz Hubert z nią zerwał. Księżna Ursula patrzy na męża z dezaprobatą. — LiPBit nic nie brakuje. Ona po prostu nie jest taka jak my wszyscy. — Ostatnie zdanie księżna kieruje do mnie: — Za- wsze powtarzam, że LiFBit to jedna z niebiańskich istot. W tej chwili na podjeździe zatrzymuje się samochód, z któ- rego wysiada „niebiańska istota" wraz z dwójką nieślubnych dzieci, niańką, chodzikiem i pieluchami. LiFBit ma na sobie — uwaga — hinduskie sari. Podnosi jedno dziecko, drugie bie- rze za rękę, patrzy na nas i macha dziewczęco, a cała scena wprost promieniuje macierzyńskim szczęściem. — Spójrzcie na nią — woła ciotka Ursula. — Zawsze twier- dziłam, że LiFBit jest najbardziej elegancką kobietą, jaką znam. — Chodźcie zobaczyć Kirby'ego — mówi Lil'Bit do wszyst- ^ch, ale mam wrażenie, że w szczególności do Huberta. Ma agodny, słodki głos, prawie szept. Jest bardzo nieśmiała, a jasne Wiosy opadają jej na twarz. Jezu, sama tak wyglądałam. Sama 0 z nim robiłam. Właśnie to lubi, to na niego działa. Niedobrze mi się robi. 217 Mam ochotę skoczyć na Lil'Bit i wydrapać jej oczy, ale nr pominam sobie, że przecież zwyciężyłam. Dostałam Hubert a ona nie. Dostałam go, ponieważ byłam sprytniejsza, graia w zupełnie inną grę. Byłam niedostępna, tajemnicza, a ona DI" bowała roli ofiary. Hubert się nią znudził. Ale czy to była praw" dziwa przyczyna? Może chodziło o to, że Lil'Bit miała dwo' nieślubnych dzieci, a Hubert nie mógł się z tym „uporać". — Cześć — mówi Lil'Bit, wyciągając długą, kościstą rękę — Ty musisz być Cecelia. Nasze oczy spotykają się na chwilę, po czym LiPBit podaje „maleństwo" — dwuletnią dziewczynkę — księżnej Ursuli, która zaczyna odrażająco gruchać, natomiast Kirby'ego, ponurego sześ- ciolatka, popycha w stronę Huberta. — Hej, Kirby — wita się z nim Hubert; podnosi chłopca i po- trząsa nim lekko. — Pamiętasz mnie? — Nie — odpowiada Kirby (moim zdaniem rozsądnie), ale Hubert nie daje za wygraną i wybucha głośnym śmiechem. — Pamiętasz, jak graliśmy w baseball? Uwaga kij! — Hubert robi Kirby'emu karuzelę, na co ten zaczyna krzyczeć w niebo- głosy, po czym, jak to zwykle bywa w podobnych sytuacjach, niańka zabiera dzieci do kuchni, gdzie pewnie dostaną kleik. — Wciąż nie masz własnych dzieci? — pyta Lil'Bit, zerkając na Huberta spod grzywki, jakby to był jakiś ich prywatny żart. Wtedy, bez żadnego wyraźnego powodu, Lil'Bit Parsons wy- biega na środek małego, kamienistego podwórza, gdzie zaczyna się obracać, aż pada na ziemię. Mam ochotę krzyknąć: „Ta kobieta to pieprzona świruska", ale ponieważ najwyraźniej jestem odosobniona w swej opinii (pozo- stali śmieją się z zachwytem, jakby właśnie obejrzeli występ Marcela Marceau), gryzę się w język i ściągam usta z dezaprobatą- Potem nie pozostaje już nic innego, jak znieść długi, nudny lunch, podczas którego Lil'Bit dominuje w rozmowie, opowia- dając o swojej nauce u różnych guru (powiedziano jej, że sama zostanie guru, ponieważ była nim w poprzednim życiu), o zna- czeniu praw zwierząt, szkodliwych skutkach kofeiny oraz o tym, że postanowiła założyć własną firmę internetową i (okrzyk) przenieść się do Nowego Jorku. Przez cały czas Lil'Bit ignoruje mnie, a chociaż jest oczywtf' te, że ta kobieta to skończona idiotka, czuję się coraz mWeJ' 218 a i mniejsza. Zastanawiam się, dlaczego pozwoliłam im, żeby hcięli mi włosy i myślę, że może powinnam kupić nowe, krzyk- liwe stroje. Siedzę na krześle wyprostowana jak struna, bardzo starannie posługuję się sztućcami, mówię mało i pozwalam, by na wargach błąkał się od czasu do czasu uśmieszek. Ach, Cecelio... tak właśnie masz na imię, prawda? Cecelia? __ mówi LiPBit pod koniec posiłku. — Czy ty pracujesz albo... c0S w tym rodzaju? __ Cecelia wkrótce rozpocznie działalność charytatywną — od- powiada Hubert stanowczo, chociaż, o ile sobie przypominam, nigdy nie przejawiałam zainteresowania pracą charytatywną, ani nie mam takiego zamiaru. — Naprawdę? — mruczy Lil'Bit. — Jakiego rodzaju? — Dzieci z zapaleniem mózgu — wyjaśniam. — Wiesz, te maleństwa o wielkich głowach. — Doprawdy — potrząsa głową księżna Ursula. — Nie powin- naś żartować na temat... — Ach, mam coś dla ciebie — mówi LiPBit do Huberta, sięga do torebki i wyjmuje talię kart. — To są karty do tarota Indian amerykańskich — chichocze. — Dostałam je w pewnym tipi w rezerwacie w Montanie, gdzie zajmowałam się prawami In- dian. — Dziękuję — odpowiada Hubert. — Coś podobnego. Nie wiedziałam, że interesujesz się zjawis- kami paranormalnymi — mówię. — Jest z nami Dianna Moon, która twierdzi, że przybysze z innej planety zabrali części ciała jej męża — oznajmia Hubert z pewnym skrępowaniem. — To prawda — potwierdza LiPBit, tasując karty. — Chyba nigdy nie znaleziono jego śledziony. — Czy ja naprawdę uczestniczę w tej rozmowie? — rzucam Pytanie w przestrzeń. — Dianna Moon jest twoją najbliższą przyjaciółką — przypo- mina Hubert. — Po tobie, najdroższy — odpowiadam, dotykając jego ramie- nia i fałszywie uśmiechając się do LiPBit. — Pozwól, że ci powróżę — mówi LiPBit do Huberta niskim Stosem, który najwyraźniej uważa za seksowny. — Chcę poznać twoją przyszłość. 219 Czy ta kobieta nigdy sobie nie pójdzie? Lil'Bit patrzy w karty Huberta, potem ujmuje jego HJ • w swoje. — Och, kochany — szepcze. — Musisz być... ostrożny, ft- rób nic... niebezpiecznego. — Nie bądź śmieszna — nie wytrzymuję. Wszyscy patrzą n mnie. — Pozwól, że ja spróbuję. Powróżę ci, Lil'Bit. — Ależ, w tym celu musisz przejść trening — odpowiada Lil'Bit. — Skąd wiesz, że nie przeszłam? — pytam. Daję znak Hubertowi, żeby się przesiadł i sama siadam na- przeciwko Lil'Bit. — Ale ja już znam moje karty — oponuje Lil'Bit. — Wróżę sobie codziennie. — Jesteś pewna? — pytam. — Rozłóż je — mówi Lil'Bit. — Dobrze wiesz, że to nie byłoby w porządku, Lil'Bit. Wiesz, że sama musisz dotknąć kart. — No cóż — stwierdza Lil'Bit, zerkając na Huberta. — Powin- no być zabawnie. Lil'Bit zaczyna rozkładać karty, ale, dokładnie tak jak się spo- dziewałam, kładzie je do góry nogami. — To bardzo interesujące — mówię. LiPBit patrzy na karty, wydaje okrzyk. Patrzy na mnie, a ja świdruję ją wzrokiem. Czuję, jak się denerwuje, ale nic nie może poradzić. — Wiecie, co to znaczy, prawda? — mówię, wodząc wzrokiem po zebranych. Patrzę na Huberta, który stoi z zaniepokojonym, ale nic nierozumiejącym wyrazem twarzy; na księżną Ursulę, która poprawia obwisły biust; na wuja Erniego, który wydłubuje nożem brud spod paznokci, sądząc, że nikt nie patrzy. — To znaczy, że LiPBit jest... oszustką. Właściwie mam ochotę wrzasnąć: WSZYSCY jesteście oszus- tami. Ale tego nie robię. — Gra skończona — uśmiecham się i zbieram karty. 220 X Zapalam papierosa. jvłam na sobie błękitną suknię od Bentleya, idę po żwirowa- nym podjeździe, Hubert tuż za mną w czarnym krawacie, wsia- damy do mercedesa SL500 z otwieranym dachem i jedziemy na ślub Juliette Morganz, „dziewczynki z Vermontu". Dlaczego nie możemy być normalni? — zastanawiam się. A jeśli możemy? A czy mnie to w ogóle obchodzi? Czuję, że Hubert jest w dobrym nastroju, prowadzi pewnie po Appogoąue Lane, słucha Dire Straits włączonych na pełen regulator, co pewien czas zerka na mnie, a w moim umyśle wybucha nagle pytanie: Kim tak naprawdę jest ten człowiek? Kim on jest? Jestem żoną tego człowieka od dwóch lat, spoty- kałam się z nim przez dwa lata przed ślubem, a wcale go nie znam. Hubert nie zna mnie. Wcale. Ta myśl jest tak przygnębiająca, że opieram się na siedzeniu, składam ręce na piersiach, czując, jak dobre wibracje ulatują ze mnie niczym powietrze z balonu. Hubert patrzy na mnie znowu, a ja czuję, jak jego nastrój opada, z mojej winy. — Co się stało? — pyta. — Nic. — Coś się stało — stwierdza Hubert znudzonym i nieco znie- smaczonym głosem. — Znowu. — Nic takiego — powtarzam, zastanawiając się nad próżnoś- cią tego wszystkiego, nad tym, że tak naprawdę Hubert i ja nie pasujemy do siebie i nigdy nie będziemy pasować; wyglądam przez okno na rozległe, wyschnięte pole kartofli. — Dlaczego my stale musimy walczyć? — pyta Hubert. — Nie mam pojęcia — odpowiadam, skubiąc suknię, uszytą z delikatnej siateczki w taki sposób, że sprawia wrażenie prze- świtującej, choć nie jest. — Czy to ma jakieś znaczenie? "~ Jestem zmęczony — mówi Hubert. Ja też — odpowiadam, odwracam wzrok i widzę, że mijamy staw, gdzie wydarzył się tamten „incydent", incydent, który ze- Knął nas ze sobą w obopólnym przerażeniu. Kolejna rzecz, którą po prostu pomijamy milczeniem. 221 Resztę drogi odbywamy w milczeniu. Mam ochotę rozpłakać się z żalu nad sobą, ale nie mogę K« właśnie dojeżdżamy do kościoła, przed którym stoi mnóstw samochodów i ludzi, kamerdyner otwiera drzwiczki, więc eleean ko wysiadam z mercedesa. Hubert obchodzi samochód od prz du, nasze spojrzenia spotykają się. Potem, tak jak zawsze w cia gu ostatnich miesięcy, kiedy pokazywaliśmy się razem public2 nie, udajemy, że wszystko jest w doskonałym... porządku. Kiedy idziemy do kościoła, Hubert trzyma dłoń w kieszeni drugą ręką obejmuje mnie w talii, a ja mimowolnie myślę o tym jak świetnie do siebie pasujemy, że posiadamy tę doskonale swobodną fizyczność, która dzisiaj właściwie już nic nie znaczy fotoreporterzy dostrzegają nas i jeden z nich krzyczy: — Oto szczęśliwa para! Zaczynają strzelać lampy błyskowe, Hubert i ja zatrzymujemy się i uśmiechamy objęci, a jakiś fotoreporter mówi: — Hubert! Czy moglibyśmy zrobić zdjęcie tylko twojej żonie? Bez obrazy. — Wszyscy się śmieją, pstrykają, a Hubert rycersko usuwa się na bok. Stoję z dłońmi splecionymi za plecami, z wysoko uniesioną głową i uśmiecham się, z jedną nogą wysuniętą nieco do przodu. Kiedy zerkam w stronę wejścia do kościoła, widzę, jak Hubert przygląda mi się z dumą, z rękami w kieszeniach. D.W. ma rację. Liczą się wyłącznie pozory. Później, na przyjęciu, stąpając ostrożnie po marmurowej po- sadzce pokrytej różanymi płatkami, nie odrywam się od Huberta, a on nie odrywa się do mnie, zupełnie jak w dawnych czasach, gdy wyszło na jaw, że się spotykamy, ale z punktu widzenia opinii publicznej mogłam być po prostu kolejną dziewczyną. Hu- bert trzyma moją dłoń za moimi plecami, ja pieszczę jego kark, ludzie przyglądają się nam zazdrośnie, a ja zastanawiam się, jak długo zdołam grać tę komedię. Na szczęście prawie natychmiast wpadam na Diannę, dzięki czemu mam dobrą wymówkę, żeby rozdzielić się z Hubertem, nie wzbudzając podejrzeń. Dianna rozmawia z Raymondem Allym, szefem firmy kosme- tycznej Ally. Raymond, który ma co najmniej dziewięćdziesiąt lat, siedzi na wózku inwalidzkim, a Dianna pali czerwone mar- lboro, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy, że nie ma odp"' wiedniej figury do sukienki, którą włożyła. Jest to różowy Ben- 222 leV» cieniutki jak pajęczyna, który odnosi skutek w przypadku ujet bez biustu, ale Dianna ma implanty. Dianna należy do .-jewczyn, które wyglądają dobrze na zdjęciach, ale w życiu nie oSób ukryć faktu, że jest zepsuta, co najwyraźniej bardzo się podoba Raymondowi. __ Spójrz na nią tylko — mówi do mnie Raymond, mając na myśli Diannę, która objęła mnie za szyję. — Zrobiła się z niej nrawdziwa dama. — Patrzę na starca, zastanawiając się, czy jest głupi czy sarkastyczny, ale uzmysławiam sobie, z pewnym PRZERAŻENIEM, że mówi zupełnie szczerze. Owszem — odpowiadam, ponieważ łatwiej jest na pozór zgadzać się z ludźmi, nawet jeśli bredzą od rzeczy. — Założę się, że nje wiesz o niej tego, co ja. Jesteście przy- jaciółkami, tak? — Najlepszymi przyjaciółkami — dodaje Dianna, całując mnie w policzek. Raymond pociąga mnie za ramię. — Jako jej najlepsza przyjaciółka powinnaś wiedzieć jedno: ta młoda dama jest bardzo, bardzo sprytna. Założę się, że jest spryt- niejsza od moich wnuków, którzy studiowali na Harvardzie. Ta młoda dama nie skończyła nawet college'u! — Dzięki, Raymond. Czyż on nie jest słodki? — pyta Dianna. — Zdradzę wam pewien mały sekret — mówi Raymond. — Wię- kszość ludzi o tym nie wie, ale każda kobieta, która daje sobie radę sama, jest sprytna. Musi mieć tutaj. — Wskazuje na pierś Dianny. — Ale musi mieć też tutaj — dodaje, dotykając swojej głowy. — A to można kupić — stwierdzam, wskazując na klatkę piersiową Raymonda. — Och, mężczyźni nie dbają, czy biust jest prawdziwy czy n'e; ważne żeby był. Jeśli nie masz biustu, to sobie kup, bo inaczej będziesz przegrana. Ale tego — stuka się w głowę — te- B° nie kupisz. Albo masz, albo nie, a ta dziewczyna ma. Poskręcana dłoń Raymonda chwyta nagle dłoń Dianny, starzec Pfzyciąga ją do ust i składa żarliwy pocałunek. ~~ A teraz, dziewczyny, idźcie się zabawić. Na pewno nie cncecie sterczeć z takim staruchem jak ja. Idźcie. Kiedy się oddalamy, patrzę na Diannę pytająco. ~ Starzy mężczyźni mnie uwielbiają — wzrusza ramionami. """? Skoro już o tym mowa, wszyscy mężczyźni mnie uwielbiają. 223 Słuchaj, gdybym tylko uważała, że temu starcowi to porno" obciągnęłabym mu. Ale mężczyźni mnie nie obchodzą, Cecel' Tylko ty mnie obchodzisz. — A mnie obchodzisz tylko ty — odpowiadam, co może bv prawdą, ale nie musi. To bez znaczenia. Brniemy przez tłum pozdrawiając ludzi skinieniami głowy i uśmiechami. — Mówiłam ci już, że jestem rewelacyjna w łóżku? — pvt Dianna, biorąc z tacy kieliszek szampana. — Tak — śmieję się nieco skrępowana, ponieważ dokładnie to samo mówiła o sobie Amanda. O ile dobrze pamiętam, mó- wiła: „Mogę zdobyć każdego mężczyznę, ponieważ dokładnie wiem, co robić z mężczyznami w łóżku". W takich chwilach zawsze chciałam krzyknąć: „Tak, ale nie potrafisz ich przy sobie utrzymać". I spójrzcie, co się z NIĄ stało. Dianna jest przypuszczalnie równie popieprzona i szalona, jak Amanda; pewnego dnia jej odbije i, podobnie jak Amanda, spró- buje mi zrobić coś strasznego, ale to wszystko należy do przy- szłości. W tym momencie podchodzi do nas D.W. z Juliette Morganz, której suknia ślubna składa się z paciorków, koronek i wstążek (z całą pewnością nie zaprojektował jej Bentley), Ju- liette zaczyna się nami zachwycać i ciągnie nas do zdjęć z matką i chyba piętnastoma krewnymi. Ja tylko się uśmiecham. Nie chcę wzbijać fal. Po pewnym czasie ogarnia mnie znudzenie, więc kiedy z głoś- ników zaczyna płynąć głos Sandi Sandi, nowej piosenkarki nu- mer jeden, a wszyscy tańczą pijani, idę do marmurowej łazienki na piętrze, gdzie wciągam kreskę kokainy — przypominam so- bie, że robię to tylko w imię dawnych czasów — potem wracani na przyjęcie, przechodzę przez parkiet, wychodzę z namiotu i idę po pomoście nad staw, gdzie zapalam papierosa. Dianna Moon idzie za mną. — Hej, hej — mówi, potykając się, mocno pijana. — Wynieś- my się stąd. Dianna wsiada do urokliwej, starej łodzi wiosłowej. Ruszał w ślad za nią. O mały włos nie wpadamy do wody, ale w konc sadowimy się z tyłu i próbujemy wiosłować. Prąd znosi nas c przystani. — Muszę ci coś powiedzieć — oznajmia Dianna. 224 __ Tylko nie o Jezusie, dobrze? __ Och, Cecelio. Ktoś mi powiedział, że zamordowałaś swoją najlepszą przyjaciółkę. :_ Kto? __ Nevil Mouse. __ Nevil Mouse jest taki... głupi — stwierdzam. _- Myślę, że on cię nienawidzi. Nienawidzi mnie, bo kilka lat temu nie chciałam się z nim urnówić. _ Nevil mówi, że nie jesteś taka, na jaką wyglądasz. Powie- działam, żeby się pieprzył. — Co on na to? — Powiedział, że zamordowałaś... Amandę? Swoją najlepszą przyjaciółkę? Że dosypałaś jej czegoś do kieliszka? O BOŻE. Skąd ludzie biorą te kłamstwa. — To było dawno temu — mówię takim tonem, jakby sprawa nie miała znaczenia. Rzeczywiście wydaje się, że to było dawno, prawie jakby nigdy się nie wydarzyło, chociaż Amanda utonęła dokładnie cztery lata temu. Pod koniec tamtego długiego, sza- lonego lata, wkrótce po tym, jak poznałam Huberta i spotykałam się z nim potajemnie. Amanda i ja wynajmowałyśmy na spółkę dom. — Ona się zabiła — dodaję. — Jezus ją zabrał. — Nie — potrząsam głową. — Amanda była pijana i wzięła za dużo kokainy. Wsiadła do samochodu, wjechała do stawu i utonęła. Jechała do Huberta. W tajemnicy przede mną. — Kurwa, myślisz, że mnie to obchodzi? — mówi Dianna. — Ludzie myślą, że zamordowałam męża. Na powierzchni stawu unoszą się lilie wodne. Zanurzam palce w wodzie. Dianna i ja patrzymy na brzeg, gdzie przyjęcie roz- kręciło się na dobre. ~ To, co mi się w tobie podoba, to fakt, że obie trzyma- mY się na zewnątrz. Ani ty, ani ja nie pasujemy do tego... to- warzystwa. ~~ Towarzystwo umarło — mówię, chyba drugi czy trzeci raz w tym roku. ~ Moja matka była prostytutką. Nie wie nawet, kto był moim °]cem. 225 Pieprzoną — Małżeństwo to prostytucja. — Ale moja matka... nie była mężatką. — Co z tego? — pytam. — Moja matka była ćpunką. — Idę pływać — oznajmia Dianna, po czym niemal wypaj z łodzi. Zdaję sobie sprawę, że pewnie nie umie pływać i stanawiam się, czy będę musiała ją ratować. Na szczęście staw nie jest głęboki, ma zaledwie metr, więc Dianna znajduje dno i brodzi do brzegu. Odprowadzam ją wzrokiem z pewną dozą ulgi. Siedzę sama. Po chwili zaczynam wiosłować z powrotem do przystani urok- liwą, starą łodzią. W ustach mam papierosa, jestem świadoma swoich krótkich, jasnych włosów, lekkich rumieńców na policz- kach i nagich ramion. Kiedy zbliżam się do brzegu, Patrice woła: — Hej, Cecelio. — Odwracam się przez ramię, a on strzela tyle zdjęć, ile tylko może w ciągu pięciu sekund. Tydzień później moje zdjęcie w łodzi obiega cały świat. Oto mój wyraz twarzy: lekko zmarszczone czoło, mimo wszystko zdziwienie; wciąż wyglądam młodo, w prawie prześwitującej błę- kitnej sukience od Bentłeya, moje szczupłe, ale kształtne ciało jest wyraźnie widoczne. Podpis pod zdjęciem brzmi: BOGATA, PIĘKNA I ŻARLIWIE NIEZALEŻNA KSIĘŻNA CECELIA KEL- LY LUXENSTEIN STOI NA CZELE ŚMIETANKI TOWARZYS- KIEJ NOWEGO TYSIĄCLECIA. Wtedy pojmuję: to jest moje życie. UŚMIECH. 226 POJEDYNCZY PROCES i W Nowym Jorku mamy powiedzenie: angielskie dziewczyny, które w Londynie uchodzą za piękności, w Nowym Jorku są tylko „ładne", natomiast Amerykanki nazywane w Nowym Jorku „atrakcyjnymi", w Londynie są piękne. Powyższa zależność pod- sumowuje jedną z największych różnic między Życiem w No- wym Jorku a Życiem w Londynie. W Londynie, jeśli jesteś atrakcyjną, miłą dziewczyną z pewną osobowością i karierą, mo- żesz poznać mężczyznę, zacząć się z nim spotykać, a jeśli chcesz, możesz za niego wyjść. Z drugiej strony, w Nowym Jorku mo- żesz być piękną kobietą o ciele Cindy Crawford i z błyskotliwą karierą, a nie masz nawet z kim pójść na randkę. Może dlatego, że Angielki potrafią usidlić mężczyznę — w do- datku mogą tego dokonać ze szczurzymi włosami, niepolakie- rowanymi paznokciami i sflaczałymi udami — cechuje je pewna irytująca hipokryzja w kwestii związków międzyludzkich. Nie- dawno zetknęłam się z jedną z tych kobiet w Nowym Jorku. Kiedy tak siedziała, jedząc kanapkę z wędzonym łososiem, 1 przeprowadzała ze mną wywiad (moje własne życie wydawało mi się z każdą chwilą coraz bardziej żałosne), mój wzrok padł na duży pierścionek zaręczynowy z szafirem, sąsiadujący na pal- cu z wysadzaną szafirami obrączką. Nie powinnam jej z tego powodu znienawidzić, ale tak włas- ne się stało. — Zobaczmy — powiedziała Angielka, sprawdzając magneto- °n- — Czy w twoim życiu jest obecnie jakiś mężczyzna? ~ Nieee — odparłam, chociaż właśnie rozstałam się z czło- nkiem, który nie chciał się ze mną ożenić po sześciomiesięcz- 227 c? nej znajomości. Dokładnie wyraził to następująco: „Kiedyś <-h się ożenić, ale nie z tobą". Zgoda, może narzuciłam mu trochę za szybkie tempo. Jedn K z drugiej strony, przesiadywał wieczorami w domu i OOUA filmy kung fu. Kiedy próbowałam z nim rozmawiać, móvv'ł „Cśśś. Świerszcz zaraz dostanie ważną nauczkę". Sytuacja powtórzyła się kilka razy. Dotarło do mnie » „Świerszcz" rzeczywiście dostał nauczkę: kiedy osiągasz wiek Świerszcza, nie ma powodu być z mężczyzną, który ogląda filmv kung fu, chyba że jest twoim mężem. Nie było jednak najmniejszego powodu, by mówić o tym an- gielskiej dziennikarce. — To niezwykle... interesujące — powiedziała. — Ja jestem mężatką od sześciu lat. — Naprawdę? — odparłam, wzięłam łyk Krwawej Mary i za- częłam się zastanawiać, czy się upijam. — Cóż, gdybyś miesz- kała w Nowym Jorku, nie miałabyś męża. Mieszkałabyś wtedy pewnie w jakiejś klitce z jedną sypialnią i wzdychała tęsknie do jakiegoś dupka, z którym przespałaś się trzy razy. — O, tak. Świerszcz się rozkręcał. — Zaczęłabyś myśleć, że może będziesz miała związek, ale wtedy facet by ci oznajmił, że nie chce żad- nych zobowiązań. Powiedziałby: „Nie chcę się meldować". Zamówiłam kolejną Krwawą Mary. — Zobowiązanie jest w tym mieście tajemnicą — oznajmiłam. — W Londynie jest inaczej — odparła dziennikarka. — Męż- czyźni w Londynie... Anglicy... cóż, oni są lepsi niż Amerykanie. Są... — twarz kobiety przybrała odrażający wyraz, który mogę określić tylko jako „rozmarzony" — stali. Oni są zainteresowani związkami. Lubią związki. Anglicy są... przytulni. — Chcesz powiedzieć... jak małe kotki? — spytałam, ale an- gielska dziennikarka uśmiechnęła się do mnie z wyższością. — Zobaczmy... Ile ty masz lat? — Czterdzieści — szepnęłam. — Właśnie. Musiałaś osiągnąć punkt, kiedy dotarło do ciebie, że resztę życia spędzisz najprawdopodobniej sama. Tak więc miesiąc później Świerszcz znalazł się w samolocie lecącym do Londynu. Wedle tradycji dawnych amerykańskich bohaterek leciała do Anglii w poszukiwaniu tego, czego nie zdo- łała znaleźć w Nowym Jorku: męża. 228 fo był oczywiście mój sekretny plan. Jako jedna z Amerykanek na tyle sprytnych, że udaje im się nj]