Robert Sheckley KRÓLEWSKIE ZACHCIANKI Już od przeszło dwóch godzin Bob Granger siedział w mocno niewygodnej pozycji, wciśnięty między ladę a wielką pralkę elektryczną. Spróbował przeciągnąć się i ostrożnie rozprostować zdrętwiałe nogi, ale właśnie wtedy duży młotek, w który się uzbroił, zsunął mu się z kolan i spadł z hukiem na podłogę. — Ciicho! — syknęła Jenny mocniej ściskając swój kij golfowy. Chwilę oboje nasłuchiwali, wytrzeszczając oczy w ciemnościach. — Chyba już nie przyjdzie — stęknął Bob. — Jak będziesz tak hałasować, to na pewno go spłoszysz! Bob westchnął i ułożył się jak mógł najwygodniej, przeklinając w duchu moment, kiedy zdecydowali nie zawiadamiać na razie policji i sami zrobić zasadzkę na tajemniczego złodzieja. Od trzech dni ktoś wynosił nocami towar ze sklepu. Wieczorem w warsztacie, w samym sklepie i w małym składziku wszystko się zgadzało, a nazajutrz rano brakowało akumulatora, lodówki, aparatu klimatyzacyjnego, nie licząc pomniejszych artykułów. Co dziwniejsze, drzwi i zamki pozostawały nie tknięte, szyby całe, kasa nie naruszona. A przecież zmontowanie i rozkręcenie tego niewielkiego sklepu — warsztatu elektrotechnicznego pochłonęło wszystkie oszczędności młodej pary. Jenny była równocześnie ekspedientką i mechanikiem, a Bob zwoził towar, biegał za większymi zamówieniami, prowadził książki, zaś w wolnych chwilach siedział w kasie. Jasne, że nie mogli czekać z założonymi rękami, aż tajemniczy złodziej zupełnie ich zrujnuje. Bob poprawił się na niskim stołku, myśląc po raz dziesiąty tej nocy, jak też wygląda facet, który potrafi wynieść na plecach kilkusetkilową lodówkę. A może jest ich kilku? — Słyszysz? — ręka Jenny dotknęła jego ramienia. Coś zaszeleściło i zaraz potem dał się słyszeć jakby szmer cichych kroków. Jakiś wielki cień zamajaczył na jaśniejszym tle szyby wystawowej. Bob szybko przekręcił kontakt i trochę oślepiony światłem, potrząsając młotkiem, rzucił się mężnie naprzód z okrzykiem : „Ręce do góry!” — Ojej! Nie… — wyjąkała Jenny i kij golfowy wysunął się jej z rąk. Bob obejrzał się i z trudem przełknął ślinę. O kilka kroków od nich, już przy ladzie, stała dziwna postać. Człowiek ten mógł mieć najmniej ze trzy metry wzrostu. Z czoła okrytego długim czarnym włosem wychodziły dwa różki, a na plecach poruszały się lekko dwa małe skrzydełka. Ubrany był w brudnoniebieski kombinezon. Przy całym swym ogromie wydawał się zaskoczony i zakłopotany. — Psiakrew! — przemówił po prostu że też zaniedbałem te wykłady niewidzialności! Skrzyżował ręce na piersiach i nadął policzki. Efekt był niespodziewany. Wielkie nogi, obute w wysokie safianowe ciżmy, zniknęły do kolan. Nadął się mocniej i cała dolna część tułowia stała się niewidzialna. Ale tu był kres jego możliwości. — Nie dam rady — wystękał wypuszczając powietrze i powracając do poprzedniej postaci. — Czego… czego pan od nas chce? krzyknęła Jenny. — Czego ja chcę? Zaraz… aha, już wiem… wentylator! — przeszedł w głąb sklepu i podniósł duży wentylator na nóżce. — Momencik! — zawołał Bob zbliżając się do olbrzyma. — Dokąd pan to chce zabrać? — No przecież do Króla Aleriana. Właśnie wyraził życzenie posiadania takiego wentylatora. — Doprawdy? — Jenny była oburzona i wściekłość zaczynała w niej brać górę nad rozsądkiem. — A moim życzeniem jest, żeby pan natychmiast odstawił mój wentylator na miejsce. I groźnie machnęła kijem. — Kiedy naprawdę nie mogę — odpowiedział nieznajomy z widoczną przykrością, aż zadrgały mu skrzydełka. — Król życzy sobie… — Ach, tak? No to masz dla twego króla! Rozjuszona Jenny z całą siłą dwudziestoletniej wysportowanej Amerykanki zdzieliła intruza kijem golfowym po głowie. Wtedy stało się coś niesamowitego. Kij i młotek przeszły poprzez ciało owej dziwnej istoty, nie napotykając oporu. Jenny zachwiała się, z trudem utrzymując równowagę, ale Bob, pociągnięty siłą zamachu, rozłożył się jak długi. — Siła fizyczna na nic się nie przyda przeciwko ferrom — powiedział olbrzym, jakby przepraszająco. — Przeciwko komu? — zdziwił się Bob gramoląc się z podłogi. — Przeciwko ferrom. Bo ja jestem ferra. Jakby to wam przystępnie wytłumaczyć… Jesteśmy spokrewnieni z dżinami arabskimi, spowinowaceni z całym światem duchów, koboldów, leśnych boginek, no… w ogóle… — Czy to znaczy, że pan się wyrwał z „Bajek z tysiąca i jednej nocy”? — Nie — tłumaczył uprzejmie ferra. — Przecież mówiłem, że dżiny z Arabii i Persji są naszymi kuzynami, ale ja jestem ferra… Zresztą postaram się wam wyjaśnić moją wizytę, używając słów i pojęć, które są wam znane. Ferra obrócił się, dmuchnął za siebie i osiadł wygodnie na powietrzu jak w głębokim fotelu. — Otóż kilka miesięcy temu ukończyłem Wyższą Szkołę Czarnoksięską i zaraz po uzyskaniu dyplomu złożyłem podanie o przyjęcie mnie do administracji. — Niby na urzędnika? — spytał Bob z lekką pogardą w głosie. — Wszystkie posady w nadprzyrodzonym świecie czarów są państwowe. Nawet duch lampy Aladyna był urzędnikiem. Przedtem są jednak trudne egzaminy konkursowe… — I pan zdał? — To jest… — ferra zakłopotał się i spomarańczowiał na twarzy — mówiąc między nami… posadę otrzymałem przez protekcję. Ojciec mój jest Wielkim Ferrą Rady Piekielnej i dlatego zostałem zaraz mianowany Królewskim Podczaszym. To bardzo zaszczytne i odpowiedzialne stanowisko. Podczaszy musi mieć doskonale opanowaną znajomość wszystkich dyscyplin demonologii. Jasne, że nie byłem odpowiednio przygotowany, bo ledwo, ledwo zdałem na dyplom. Ale myślałem, że się jakoś wykręcę… — Wszystko to pięknie — odezwała się sceptyczna Jenny — ale czy to ten pański król kazał panu ukraść nasz wentylator? — W pewnym sensie — odpowiedział niejasno ferra i jego twarz znów nabrała pięknego pomarańczowego koloru. Jenny postanowiła na razie potraktować tego dziwnego gościa jak normalnego człowieka. — Czy ten wasz król jest zamożny? — Król Alerian jest jednym z najbogatszych monarchów na świecie. — Więc dlaczego nie kupi, czego mu potrzeba, tylko każe panu kraść? — Dlatego — wyjąkał ferra — że po prostu nie ma takiego miejsca, gdzie mógłby te rzeczy kupić. — Na pewno jakieś zacofane, feudalne państewko Środkowego albo Dalekiego Wschodu — orzekła Jenny z pogardą. — Ale przecież wolno wam importować? — Kiedy to bardzo delikatna sprawa — męczył się ferra, trąc swój prawy rożek i poprawiając się na powietrzu, na którym siedział. — Nie mogę odżałować, że nie nauczyłem się niewidzialności… — Widzę, że pan coś kręci! — rozgniewała się Jenny. — Jeśli już chcecie koniecznie wiedzieć — powiedział nadąsany ferra to król Alerian żyje w czasie, który wy określacie jako 2 tysiące lat przed Chrystusem. — Że co?! — Momencik — zawołał zniecierpliwiony ferra. — Postaram się wam to wytłumaczyć najprzystępniej, jak potrafię. — Otarł pot z rogów i szybko mówił dalej: — Jako Podczaszy oczekiwałem, że Król i pan mój zażąda ode mnie klejnotów albo pięknych niewolnic. Mogłem mu się z łatwością wystarać o jedno i drugie. To są zadania z pierwszego roku Czarnej Magii. Ale Król mój i pan posiada wszelkie kosztowności, o których mógłby zamarzyć, i więcej kobiet, niż jest w stanie… no… tego… — tu mrugnął na Boba porozumiewawczo. — Któregoś dnia wywołuje mnie i powiada: „Pałac mój jest zbyt gorący w lecie. Zrób, by był chłodniejszy”. Zaraz wiedziałem, że wpadłem. Tylko bardzo obkuty ferra potrafi sobie poradzić ze zmianami temperatury. A ja w czasie studiów miałem przeważnie w głowie to, co wy nazywacie „sportem”… Ferra dmuchnął przed siebie, oparł rękę na próżni, podparł nią głowę i opowiadał dalej: — Odszukałem Wielką Księgę Czarów Ponadczasowych i zacząłem przeglądać hasło „Temperatura”. Ale użycie zalecanych zaklęć magicznych było zbyt skomplikowane jak na moje możliwości, a nie chciałem nikogo prosić o pomoc, bo zaraz by moja ignorancja wyszła na jaw. Wertując Wielką Księgę dowiedziałem się, że w XX wieku, według waszej rachuby, istniały aparaty do wytwarzania zimnego lub gorącego powietrza. Toteż przybyłem tutaj, posuwając się wzdłuż wąskiej ścieżki, która prowadzi w przyszłość. No i zabrałem akumulator, a później lodówkę i jeszcze kilka waszych maszynek… — A jak pan je podłączył do akumulatora? — zainteresowała się Jenny. — Jakoś mi się udało. Jestem dość zręczny w ręku i lubię majsterkowanie. Bob starał się rozsądnie przemyśleć tę całą nieprawdopodobną historię. Istnienie duchów i nadprzyrodzonych dziwów nie budziło zasadniczego sprzeciwu tego potomka szkockich górali, żyjących dawniej za pan brat z wróżkami i upiorami. Młody człowiek zastanawiał się dłużej nad tym uprzejmym demonem, który im się tak bezpośrednio objawił. Skąd też mógł pochodzić? Jaka magia go zrodziła? Do mitologii jakiego kraju należał? Nie wyglądał na Asyryjczyka… na pewno nie Egipcjanin. — Guzik z tego rozumiem! — oświadczyła prostodusznie Jenny. — Mówi pan o przeszłości, i to takiej, która dzieje się teraz… Czy to ma znaczyć, że pan podróżuje w czasie? — Oczywiście. Na egzaminach otrzymałem pochlebne wyróżnienie za poruszanie się w czasie — odpowiedział ferra z nie ukrywaną dumą. — A jak możecie zauważyć, nawet wiedziałem, jak się ubrać do transportu waszych maszynek… — Ale dlaczego w takim razie wybrał pan nasz skromny sklep? Trzeba się było udać do wielkich składów państwowych. Bo to i wybór większy, i na pewno nic by nie zauważyli… — Nic z tego — przerwał ferra. — To jedyne miejsce, do którego prowadzi wąska ścieżka przyszłości. Przykro mi bardzo, moi państwo, ale nie mogę wracać z pustymi rękami. Za niewypełnienie obowiązku służbowego wylano by mnie natychmiast i nigdy już nie otrzymałbym funkcji przy dworze królewskim… Byłby to koniec mojej kariery… Schwycił wentylator i zniknął. W pół godziny później Bob i Jenny siedzieli w małej nocnej knajpce, pałaszując parówki i popijając ciemne piwo. — Ferra? Demony? Królestwo sprzed 4 tysięcy lat? Nie wierzę w takie banialuki — mówiła Jenny, której powrócił wrodzony sceptycyzm. — Przecież widziałaś na własne oczy? — To nie znaczy jeszcze, że muszę w to wierzyć! — obruszyła się. — Zresztą nie w tym rzecz. Powiedz lepiej, co mamy teraz zrobić. Ten łobuz na pewno zjawi się jutro i znowu coś buchnie. Mam kolegę, od którego można by pożyczyć parę pistoletów, a nawet stena. — To na nic. Kule przejdą na wskroś, nie robiąc mu żadnej krzywdy, albo odbiją się od niego… Czy ja wiem, zresztą?… Ale, moim zdaniem, trzeba się starać pobić go jego własną bronią. Musimy na czary odpowiedzieć czarami… Jakieś odpowiednie zaklęcie… — Pleciesz, mój drogi! Znasz się na tym akurat tyle co ja. Skąd weźmiesz odpowiednie zaklęcia? — Na wszelki wypadek trzeba by zastosować wszystkie możliwe zaklęcia magiczne. Konieczne jest tylko wiedzieć, skąd ten ferra pochodzi. Czary i wypędzanie duchów lepiej skutkują, jeśli… — Czy państwo życzą sobie coś słodkiego? A może kawy? — zapytał kelner, który nagle wyrósł przed ich stolikiem. — Nie… dziękuję — powiedział speszony Bob. — Chyba zapłacimy. Jenny zaczerwieniła się po korzonki rudawosrebrnych włosów. — Chodźmy stąd prędko — szepnęła. — Jeśli ktoś nas usłyszy, pomyśli, że ma do czynienia z pomyleńcami… Nazajutrz spotkali się dopiero późnym wieczorem w sklepie. Bob spędził pracowity dzień w kilku bibliotekach miejskich, wertując dzieła okultystyczne, i jego plon wynosił kilkanaście kartek zapisanych równym, drobnym maczkiem. — Żałuję jednak, że nie wzięliśmy spluwy — powiedziała Jenny, niechętnie przeglądając zapiski. Punktualnie o jedenastej zjawił się ferra z miłym uśmiechem na młodzieńczym obliczu. — Cześć — powiedział wesoło. Gdzie macie grzejniki elektryczne? Król Alerian chce się zaopatrzyć na zimę… — Precz, duchu nieczysty! Apage! — zaczął Bob swoje egzorcyzmy, potrząsając małym krzyżykiem od różańca. — Żałuję bardzo — odpowiedział grzecznie ferra — ale nie mamy nic wspólnego z chrześcijaństwem. — A więc przepadnij! Rozkazuję ci w imieniu Namtara i Idpa oraz innych sług Wielkiego Arymana! — wołał teraz Bob, ponieważ starożytna Asyria i Chaldea figurowały jako pierwsze na jego liście. — Usłuchaj głosu Utukha, władcy pustyni, Alala i Telala. — A więc to są te grzejniki? — ucieszył się ferra. — Chciałbym taki większy, żeby było reprezentacyjnie. Bo te małe coś mi tandetnie wyglądają… — Przepadnij! Zaklinam cię w imieniu Wilka Niebios — ciągnął Bob, przechodząc z kolei do Chin — Wilka, który stróżuje u bram Szang–Ti, oraz króla burz i piorunów Li–Kung… — Tandetne? — obraziła się mimo woli Jenny. — Nawet najmniejszy grzejnik sprzedajemy z roczną gwarancją! — Wzywam Rathę Budowniczego Łodzi i Hina–O–Hina Stworzyciela Tapu piał Bob przerzuciwszy się na Polinezję. — I jeszcze jedno — powiedział ferra — potrzebna mi jest wanna. — W imię Baala, Buera, Foshara, Astaroth… — wyliczał Bob zorientowawszy się, że ani bogi podziemne Chin, ani moce Polinezji nie robią na przybyszu najmniejszego wrażenia. — Wezmę największy rozmiar — zadecydował ferra. — Król i pan mój jest dość korpulentny: — …Behemota! Księcia Piekielnego Theuta, Asmodeusza, Inkuba… Ferra popatrzał na Boba z szacunkiem, ale zaraz zwrócił się do Jenny. — Zdaje mi się, że wezmę jeszcze poduszkę elektryczna — powiedział niedbale. Bob przerzucił się na Fenicję i wezwał Damballę, Belfegora i Dagona. Próbował magii tessalskiej i imion dawnych demonów Haiti, Indii, Madagaskaru, Libii i Egiptu. Rzucał klątwy powołując się na upiory islandzkie, strzygi skandynawskie, krwiożercze bóstwa Azteków, Czarne Smoki Japonii, Wielkiego Tygrysa z Malajów, Kruka Jelsa Eskimosów… — Wszystko to pięknie i brzmi nader groźnie — powiedział uprzejmie ferra ale, mówiąc po waszemu, to wszystko diabła warte. — Aaa… dlaczego? — zapytał zdyszany zaklinacz—amator. — Trzeba wam wiedzieć, że ferrowie posłuszni są jedynie własnym zaklęciom, tak samo jak dżiny ulegają tylko czarom Arabii. Zresztą nie zna pan mego imienia, a zaklęcia na pozbycie się kogoś nie dają dobrych rezultatów bez wymienienia jego istotnego miana. — Więc jakiego kraju jest pan demonem? — Tego nie powiem. Gotów pan wpaść na właściwy szlak magiczny, a mam i tak już dość własnych kłopotów. Żegnajcie… — Zaraz, zaraz — zatrzymała go Jenny. — Jeśli ten wasz król jest taki bogaty, to dlaczego nie mógłby nam po prostu zapłacić? — Król i pan mój nigdy nie płaci za to, co może otrzymać darmo. Dlatego właśnie jest taki bogaty — zakończył sentencjonalnie ferra. Wziął w rękę wannę, w drugą grzejnik i poduszkę i już go nie było. — No i jak wyglądasz z twoją magią? — zapytała ironicznie Jenny, kiedy zostali sami. — Takie czary na chybił trafił rzeczywiście nie mogą być skuteczne — przyznał Bob. — On ma rację. Ale w żadnej encyklopedii nie ma najmniejszej wzmianki o ferrach ani o Królu Alerianie. Pewno jakieś zakichane państewko indyjskie albo — czy ja wiem? — tybetańskie, afgańskie… i w dodatku na 2 tysiące lat przed Chrystusem!… — Rozumiem, ale zobaczysz, że on następnym razem zażąda odkurzacza albo telewizora. I co tu robić? — Nie mam pojęcia. — Może by go jeszcze przebłagać? — Boi się stracić dobrą posadę. Nie wiesz, jacy urzędnicy są tchórzliwi? — Tak myślisz? Czekaj… — Jenny zastanawiała się przez chwilę tak intensywnie, że aż zamknęła oczy. — Zdaje się, że coś mi świta… — No? Słucham cię! — Czary to nie moja specjalność, ale na mechanice się cokolwiek rozumiem. Już ja wykieruję tego ferrę od siedmiu boleści! Wkładaj fartuch i do roboty! Nazajutrz ferra zjawił się w sklepie kwadrans po jedenastej. Tym razem miał na sobie zgrabny kombinezon i lekkie płócienne pantofle. — Królowi specjalnie dziś zależy na czasie — oświadczył na wstępie. — Otóż jego najświeższa i najukochańsza małżonka nie daje mu chwili spokoju. Po każdym praniu z jej cieniutkiej bielizny zostają strzępy. Niewolnice piorą zwykle jej szaty w potoku, tłukąc je płaskim kamieniem… — Chętnie służymy pralką — zaofiarowała się Jenny. — Właśnie o to mi chodziło — powiedział ferra z wdzięcznością. — Doprawdy nie wiem, jak wam dziękować. Wybrał największą z czterech pralek i zarzucił sobie na plecy. — Wybaczcie, królowa czeka — powiedział na odchodnym. Bob poczęstował Jenny papierosem. Palili w milczeniu. Nie minęło nawet pół godziny, a ferra zjawił się z powrotem. — Cóżeście zrobili najlepszego?! — zawołał z wyrzutem. — A bo co? — spytała Jenny z miną niewinnego dziecka. — No, ta wasza pralka! Jak tylko królowa chciała jej użyć, maszyna wypuściła cuchnący kłąb dymu, wydała z siebie kilka dziwnych zgrzytów i zatrzymała się. Nikt nie może jej uruchomić. Jenny wypuściła zgrabne kółko z dymu. — W naszym języku to się nazywa sabotaż — pouczyła zmartwionego olbrzyma. — Sabotaż? — Innymi słowy, pralka została przez nas umyślnie popsuta, rozkręcona, uszkodzona, powiedziałabym nawet dosadnie — spieprzona, tak samo zresztą jak wszystkie inne rzeczy u nas w sklepie. — Jak mogliście zrobić mi coś takiego! — oburzył się ferra. — I co teraz ja pocznę? — Pan podobno tak lubi majsterkować — rzuciła Jenny ze słodką perfidią. — Przechwalałem się — wyznał ferra ze wstydem — z ćwiczeń praktycznych miałem ledwo dostatecznie. Jenny nonszalancko paliła papierosa. — Więc co teraz będzie? — zapytał zgnębiony ferra, a jego małe skrzydełka zaczęły drgać nerwowo. — Bardzo nam przykro — uśmiechnął się Bob. — Wpakowaliście mnie w parszywą sytuację. Teraz wywalą mnie bez gadania z posady. — Nie można od nas wymagać, żebyśmy zbankrutowali z miłości do pana, drogi ferro — triumfowała Jenny. A może jednak król zgodziłby się zapłacić — zaproponowała. — To mu wcale nie przypadnie do smaku — odparł ferra z powątpiewaniem. — Trzeba mu powiedzieć, że działają tu bardzo silne moce magiczne i zmuszony jest pan zapłacić rodzaj daniny tutejszym potęgom piekielnym tłumaczył Bob. — Spróbuję. Nie mam innego wyjścia — powiedział zrezygnowany ferra i zniknął. — Jak to zaksięgujemy? — zatroskała się praktyczna Jenny. — A poza tym ten Król Alerian jest tak bogaty, że moglibyśmy z powodzeniem doliczyć mu coś do rachunku… — Policzymy mu po normalnych cenach. — Bob miał żelazne zasady uczciwości. — Ale, słuchaj! — zawołał nagle. — Nic z tego! I w ogóle nie możemy się zgodzić na tego rodzaju transakcję. — Dlaczego? — Pomyśl tylko! Przecież nie możemy wprowadzać lodówek elektrycznych w epokę na 2 tysiące lat przed Chrystusem !.. — Rozumiem, ale… — To by zmieniło całą historię ludzkości… Jakiś zdolny facet zbada nasze aparaty, zorientuje się i gotów jeszcze wynaleźć elektryczność w tych czasach… a wtedy dzieje świata potoczą się całkiem inaczej… Nawet teraźniejszość… to, co się dzieje obecnie… może się zmienić… — Chcesz powiedzieć, że to niemożliwe? — No, chyba! — To właśnie tłumaczę ci od początku! — oświadczyła Jenny z triumfem. — Daj spokój! Chciałbym raz wreszcie połapać się w tym wszystkim. Bo tak, jak sprawy stoją, wygląda na to, że dostarczenie naszych lodówek czy pralek temu ich królowi może zmienić świat, w którym żyjemy, albo też… W tym momencie pojawił się uśmiechnięty ferra. — Król się zgadza — oznajmił. — Czy to będzie wystarczającą zapłatą za wszystko, co od was pobrałem? I z małego woreczka wysypał garść rubinów, szmaragdów, szafirów i innych wspaniałych, kamieni o imponujących rozmiarach. — Niestety — Bob był szczerze zasmucony — nie będziemy mogli nic panu sprzedać! — Bob, nie bądź głupi — szturchnęła go Jenny. — Klnę się na Wielką Pieczęć Piekielną, że wszystkie kamienie są prawdziwe, a tylko jeden szafir jest trochę obtłuczony — zaręczył ferra uroczyście. — Chodzi mi o to, że nie możemy wprowadzać nowoczesnych maszyn do przeszłości — tłumaczył Bob. — Cały rozwój ludzkości poszedłby inną drogą!… ba, miałoby to wpływ na świat obecny… Czy ja wiem zresztą… — Mogę pana uspokoić — powiedział ferra. — Nic podobnego się nie stanie. — No jakże? Przecież gdybyśmy wyposażyli w pralki elektryczne społeczeństwo starożytnego Rzymu, to w konsekwencji… Pomyśleć tylko, co by się stało w przyszłości… — Na nieszczęście, a raczej na szczęście dla was, królestwo Króla Aleriana nie ma przyszłości. — To znaczy? — To znaczy, że nie minie rok, a Król Alerian, jego pałac, państwo i cały kraj zostaną nieuchronnie zmiecione z powierzchni ziemi przez siły przyrody, żaden z jego poddanych nie uratuje się, morze pochłonie wszystko i nikt nigdy nie znajdzie nawet kawałka glinianej skorupy… — To świetnie! — ucieszyła się Jenny oglądając pod światło największy z rubinów. — W tych warunkach możemy się zgodzić. Bob rzeczywiście nie miał skrupułów. — A co się stanie z panem? — zapytał. — Właśnie chciałem się z wami definitywnie pożegnać — odrzekł ferra. Król jest tak zadowolony z moich usług, że zgodził się na przeniesienie mnie za granicę. Może uda mi się utrzymać się na stałe w Arabii. Tam są podobno duże możliwości w branży usług czarnoksięskich… Żegnajcie. — Chwileczkę — poprosił Bob. — Czy teraz moglibyśmy się dowiedzieć, skąd Pan pochodzi i jakim to krajem rządzi Król Alerian? — Ależ oczywiście — odpowiedział ferra znikając szybko w głębinach niewidomej ścieżki czasu. — Myślałem, żeście się już domyślili. My, ferrowie, jesteśmy demonami Atlantydy… przekład: A. Wołowski