CICHE WODY. Powieść współczesna przez J. I. Kraszewskiego. Tom I. Wilno. Nakładem i drukiem Józefa Zawadzkiego. 1881. ????????? ????????. – 10 ????? 1881 ?. ??????. ??????. ?? ?????????? ?. ?. ????? ??????????. (???????? ?????????, ? 149). CICHE WODY. W krześle wygodnem, u przysłonionego okna, siedziała staruszka, z oczyma wlepionemi w drzewa ogrodu, który aż do szyb prawie się przybliżał. Oświecona bladem światłem mroku, który łagodnie oblewa jej rysy, z zadumą, na czole, z przymkniętemi na wpół oczyma, ze srebrnemi gładko przyczesanemu na skroniach włosami, jak wieniec je opasującemu, staruszka zdawała się jakąś fantazyą Rembrandta, tak malowniczo piękne jej oblicze rysowało się na ciemnem tle ciężkich firanek... Starość nie odjęła jej wdzięku, twarz tylko uczyniła majestatycznie poważną, nadludzko prawie spokojną, i anielsko łagodną. Patrzały z niej lata zwycięzko przewalczone z życiem, ukołysanie ducha, cisza wielka su – mienia i chrześciańska rezygnacya... Wiek, który pofałdował piękne czoło, zagłębił żywe jeszcze oczy pod skronie, lecz nie odjął jej wyrazu męstwa i siły. Starość to była i ciałem krzepka, i duchem mężna, patrząca odważnie w przyszłość. Z dawnej piękności został jeszcze w rysach i wyrazie ten odblask, dany tylko do zachowania niewiastom wybranym, nad któremi nigdy niszcząca nie zapanowała namiętność. W tych oczach, co zadumane spoglądały w świat, nie widząc go teraz, błyskała intelligencya, rozum i jakaś pańska powaga, poczucie panowania nad światem, czerpane z głębin czystej duszy. Arystokratyczna to była postać, oblicze, fizyognomia, a strój czarny, skromny, lecz wykwintny i starannie dobrany, dodawał jej jeszcze tej cechy pańskiej, którą każdego uderzać musiała. Na małym stoliczku przed nią leżała porzucona o zmroku robota, ręką jedną podparła głowę, druga biała, drobna i piękna spoczywała na poręczy krzesła. Świeciła na niej jedna złota ślubna obrączka. Staruszka odpoczywała dumając, może oczekując na podanie światła; bo zmrok padał coraz gęstszy. Myśli jej nie musiały być smutne, bo usta się uśmiechały z lekka i powieki na wpół spuszczone nadawały oczom wyraz bardzo łagodny, niemal ubłogosławienia. W pokoju panowała cisza, cisza dokoła... To, co otaczało staruszkę, harmonizowało z tem pięknem zjawiskiem. Niewielki o dwóch oknach na ogród wychodzących gabinet, ciemno-zielono obity, pomimo tej barwy wyglądał na mieszkanie spokoju i dostatku... Na ścianach wisiało kilka obrazów, których ramy tylko złocone połyskiwały w cieniu; na kominie, w którym ogień był przygasł, stał piękny zegar bronzowy ze świecznikami, w kącie szafa z książkami, sofa i stół pełny niewieścich gracików... Wszystek sprzęt był w jednym stylu trochę nie nowym, ale wytwornym i smakownym. Pod jednem z okien stały wazony z kwiatami, bukiet na stole i mniejszy na tym, przy którym siedziała staruszka. Łagodna woń tych miłych gości rozchodziła się po pokoju... Ciemnieć już zaczynało dobrze, gdy powolne, mierzone kroki słyszeć się dały w stronie drzwi głównych; staruszka zwróciła nieco głowę nie zmieniając postawy i czekała. Drzwi się otwarły ostrożnie... – Lambert! odezwała się cicho siedząca w oknie. – Cóż mama tak siedzi po ciemku? rzekł wchodzący. – Używam, jak widzisz, tej szarej godziny która mojemu wiekowi miłą jest, bo i on sam szarą życia godziną! Westchnęła i uśmiechnęła się razem... Służący wszedł w tej chwili niosąc lampę, i postawił ją na stole przed kanapą. Staruszka wstała od okna, i gdy się wyprostowała, postrzedz było można, iż wiek, który nie odjął wdzięku jej twarzy, nie pozbawił jej też postawy wspaniałej, ruchów swobodnych. Szła ku siedzeniu wyprostowana, żywo dosyć i nie okazując znużenia. W mężczyźnie, na którego światło lampy padało, choćby jej był nie nazwał matką, w rysach pięknej jego twarzy, tym samym jej wyrazie poważnym, rozumnym a łagodnym – łatwo poznać było syna nietylko ze krwi, ale z ducha. Piękność jego tylko była w całym blasku, gdy twarz matki miała starte jej a niezatarte ślady. Hrabia Lambert jak ona ubrany był smakownie a bez wymusu, skromnie, z tą elegancyą, której się nikt nie uczy, kto jej we krwi nie ma. W oczach i na czole przy spokoju i rozumie, więcej było życia i ognia, niż w twarzy staruszki, której ogólne piętno więcej męzkiego miało wyrazu. – Zkąd wracasz? zapytała, matka siadając na kanapie... – Byłem w mieście – odezwał się zabierając miejsce przy niej w krześle... To mówiąc, spuścił głowę, ręce wyciągnięte złożył i zacisnął, i – zdawało się, że z umysłu dał tę krótką odpowiedź. Oczy matki chciały wyciągnąć coś więcej. – Cóż bo milczysz, ty mój kochany pessymisto? zapytała cicho... – A! bo doprawdy mówić niemam czego, a wiecznie się skarżyć, to tak nie męzka, wstydliwa rzecz. – Nawet przed matką? przerwała. – Szczególniej przed matką, która te skargi zawsze powtarzane umie już na pamięć, i zamiast współczuć z niemi, syna może o słabość obwiniać – dodał hr. Lambert. Staruszka wciąż się uśmiechała. – Gdyby skargi i żale, poczęła – były egoistyczne... matkaby może nie pobłażała im; ale ty bolejesz nie nad sobą... Po krótkiem milczeniu dodała: – Nowego powodu nie miałeś do ubolewania? Lambert ruszył ramionami. – Ciągle się je spotyka, rzekł, – nie nowe one są swą treścią, ale pod tysiącem postaci uderzają ciągle... Zamilkli nieco; staruszka ręką sięgnęła po robotę, którą z sobą od okna przyniosła, i zwolna rozplątywać ją zaczęła, mówiąc powoli; – Tobie bo, mój Lambercie, po powrocie do kraju, wszystko jakoś czarnem się wydaje; czasem trochę mam na sumieniu te przedłużone podróże. Popsuły ci wzrok może. – Chyba mi go poprawiły, kochana mamo, odparł żywo syn. Widzę jaśniej, widzę lepiej, mając skalę do porównali. Niestety! jesteśmy bardzo nizko... Tak, ale nie Jestże to nam wspólnem z innemi krajami, w których... – W których, podchwycił hrabia, trafiają się wyjątki kubek w kubek takie, jak u nas reguła i powszechność! – Pessymistą! powtórzyła staruszka – a gdyby tak nawet było, tem piękniejsze masz zadanie. Hr. Lambert wstał i zaczął się przechadzać po pokoju... – Zadanie, na moje, bardzo skromnych wymiarów, barki, tak olbrzymie, że bez zarozumiałości występnej, brać się go na nie nie godzi. Nie ma o czem mówić, mamo kochana. Ze mnie dosyć będzie, zaprawdę, gdy ja sam nie ulegnę zarazie... – Lamciu! zbyteczna skromność – przerwała matka... zbytnia obawa. Ja się nie lękam dla ciebie zarazy, a mam nadzieję owszem, iż swym przykładem... Śmiejąc się przyszedł syn ucałować ręce matki. – Kochana mamo, rzekł – nie psujże swojego jedynaczka!! Najlepiej zaś, nie mówmy o tych zadaniach wielkich, i zapomnijmy o nich... Potarł czoło... – Gdzie byłeś? spytała matka. Lambert się zarumienił. – Nie potrzebuję odpowiedzi, widzę już po rumieńcu – dodała staruszka. Byłeś u hrabiny Julii. – Byłem – rzekł krótko Lambert – niestety! byłem! – Dla czegóż, niestety? czy nie miałeś szczęścia oglądać oblicza pięknej Elizy? – Owszem! i to szczęście wywołało wykrzyknik. – Miałażby dziś być mniej uroczo piękną? pytała matka. – Niestety!. piękną była, zachwycającą, anielską, mówił Lambert, a widok jej duszę mi przepełnił goryczą i smutkiem. A – bo nie ma na świecie widoku boleśniejszego nad taką piękność anielską połączoną, z taką płochością, z taką... nicością, z takiemi pojęciami... Zamilkli oboje; staruszka patrzała na robotę, Lambert się przechadzał i wzdychał. – Przypomnij sobie, proszę cię, odezwała się z wolna matka – com ci mówiła o hrabinie Julii i jej córce, gdyś się tani wybierał ze mną, zobaczywszy ją z daleka? Zachwyciła cię naówczas w istocie prześliczną, twarzyczka, – nie chciałeś wierzyć, gdym mówiła, że ta maseczka tak anielsko piękna jest malowaną, laleczką... Stare to a niezmiernie prawdziwe przysłowie, które się powtarza we wszystkich językach, że jabłko pada niedaleko od jabłoni. Mogłaż ta biedna Julia zrobić co innego z córki nad. istotę na wzór i podobieństwo swoje? A krew, a prawo dziedzictwa, wpływ towarzystwa i atmosfera...? – To prawda! stokroć prawda! przerwał gorąco Lambert; a jednak chciałoby się patrząc na nią, uwierzyć, że dla tego ślicznego stworzenia Pan Bóg uczynił wyjątek... – Jesteś bo formalnie zakochany – łagodnie wtrąciła matka. – Lękam się tego – rzekł Lambert otwarcie. – Coż dopiero ja? zawołała matka... Śliczna Eliza, przy całym swym posagu, imieniu, piękności, byłaby dla ciebie i dla domu – klęską nieszczęściem... – Czy mama sądzi, że wpływ mężczyzny, do któregoby się mogła przywiązać, nie zmieniłby jej, nie rozbudził, nie...? – Wpływ męża, mój drogi, musiałby walczyć z daleko dawniejsze mającym prawa wpływem matki, rzekła staruszka.. Dodaj do tego, że mąż prowadziłby właśnie w tę stronę, do – kąd iść i przykro, trudno, a matka w kwiatki, wonie i śmiechy. – To prawda! westchnął Lambert... Próżno się łudzić... niestety! Rozmowa zdała się wyczerpaną” gdy hrabina odezwała się głosem weselszym: – Nie pytam cię, jak byłeś przyjęty? – Dosyć uprzejmie i dobrze, odparł Lambert, z jakimś wstrętem wstrząsając ramionami. Staruszka miała na ustach jakieś pytanie, i zamilkła wracając do swej roboty. – Zastałaś tam kogo? przebąknęła cicho. – Byłoby niesłychaną rzeczą, żeby w godzinie przyjęcia u hr. Julii salon kiedy był pusty... odpowiedział Lambert. Znalazłem już tam pięknego Zdzisia, a przesunęli się później: pachnący Roman, dowcipny Jeremi, elegancki Tadzio... Przyznam się mamie, że może zapominam o kim, bo... byłem w jakimś humorze, roztargniony. – Mów: zazdrosny! – Ale, nie! przerwał syn; o pięknego Zdzisia szepleniącego tak przyjemnie, wstydby mi było być zazdrosnym, inni zaś, mama się domyśli, wszyscy otaczali tron królowej, to jest hrabiny Julii, która nawet obok córki tak była świeżą, piękną, wydawała się młodą, błyszczała dowcipem i zdolnością, że oprócz mnie może, wszystkich zachwycała. Jeden Zdziś z blizka, a ja trochę z daleka, zostaliśmy wierni Elizie, za co zdawała się być nam wdzięczną. – Był sam hrabia Ludwik? zapytała matka. – Nadszedł gdyśmy się już rozchodzili, dowiedziawszy się, że panie wyjeżdżać mają, mówił Lambert. Przeleciał jak błyskawica, mając widać za system, nigdy żonie w jej chwilach rozrywki nie przeszkadzać... Małżeństwo dziwnie zgodne i przykładne, pomimo że najzupełniej sobie obce, bo każde z nich ma własny dwór, swoich przyjaciół i przyjaciółki, gusta... – A! wiem! przerwała hrabina. Z nieprzykładnych małżeństw jest to najprzykładniejsze... przynajmniej pozór zupełnej harmonii zachować umieją... – Hrabia jechał na polowanie – rzekł Lambert, ona – nie wiem... – Będą na balu u Leonowstwa? – Tak sądzę, odezwał się syn – chociaż nie pytałem. – A ty? – Ja, choćbym nie rad, pokazać się muszę, westchnął Lambert. Mama także? – Ale, nie, nie! przeprosisz, żem chora... Znudziłabym się śmiertelnie. Miała mówić staruszka, gdy służący wszedł i oznajmił przybycie pułkownika Leliwy... Usłyszawszy nazwisko, ruszył się śpiesznie naprzód młody hrabia, a wstająca z kanapy hrabina matka dała znak ręką” że nadejdzie. Drzwi boczne z gabinetu, przez parę pokojów mniejszych prowadziły do salonu, w którym się już lampa paliła i ogień na kominie. Przed nim stał, z kapeluszem w ręku, człowiek nie młody, z krótko postrzyżonemi włosami siwemi, jeżącemi mu się na głowie. jak szczotka.. Suchy, wyprostowany, chudy, twarz miał. długą, wyrazistą, niegdyś piękną, dziś tylko dziwnie energiczną. Ogromne czoło nadawało jej przy równie przedłużonej brodzie i śpiczastym nosie, charakter jakiś niemal karykaturalny, choć rysy były czyste i miały ten styl, który dystynkcyą się. zowie... Pułkownik był ubrany starannie, prawie za młodo na swój wiek, który do lat sześćdziesięciu zbliżać się musiał. Żywo przystąpił do hrabiego Lamberta; podali sobie ręce. Powitanie w kilku słowach zabrzmiało francuzczyzną, przybyły bowiem należał i do tej epoki, i do tej sfery, która tym tylko językiem swobodnie się wyrażać umie. – Z rana rozminęliśmy się, rzekł prędko bardzo i dosyć niewyraźnie, jakby się czegoś śpieszył (był to jego obyczaj); niezmiernie żałowałem.. Lambert się skłonił. – Jako stary przyjaciel domu-mówił ciągle pędząc i łykając na pół wyrazy pułkownik – mogę otwarcie ci powiedzieć, kochany hrabio, że czynisz sensacyę! Słowo daję, nie przesadzam, ogromną sensacyę. Te panie są zachwycone... – Jakie panie? zapytał Lambert. – Wszystkie w ogóle, co do jednej, ciągnął dalej pułkownik – chórem głoszą twe pokiwały. Uśmiechnął się młody hrabia. – Nie zasłużyłem, rzekł sucho, bo nie miałem jeszcze czasu nawet dać się poznać... – Ba! bal ba! podchwycił gość – te panie!! Nikt lepiej i trafniej nad nie ludzi nie poznam je z powierzchowności. Słowo daję! mnie się zdaje, że one taki mają instykt przedziwny, że cnotyby odgadły z rękawiczki! Pułkownik sam się rozśmiał ze swego dowcipu, co zmusiło słuchacza, do lekkiego także uśmiechu sympatyi... – „Właśnie przybyłem, mówił ciągle gość, pocierając niekiedy krótko ostrzyżone włosy – aby hrabinie winszować. Sukces ogromny... Hrabia się skłonił chłodno. – Niewielką wagę, za małą, zdajesz się przywiązywać do niego, rzekł pułkownik... Być może, iż masz prawo być trudnym, nie przeczę; lecz niemała to rzecz, gdy się występując na świat, pozyszcze od razu dobrą opinię! To niezmiernie ułatwia dalszą drogę... Spojrzał na słuchającego. i zwolna położył dłoń na jego ręce.. – Kochany hrabio – dodał... jedno ci tylko mają do zarzucenia, że z Anglii przywiozłeś z sobą trochę spleenu czy zbytniego chłodu. Hę? – Zdaje mi się, że ja z tym chłodem wyjechałem, rzekł Lambert spokojnie Trzeba być mlodymi roześmiał się pułkownik W tej chwili nadeszła hrabina, witając dosyć uprzejmie pułkownika, który z nadzwyczajną attencyą przeprowadzał ją do kanapy... Dziekuję ci, Pułkowniku, że nie o nas! odezwała się. Toćby to był grzech mówił gość w ciągłych ukłonach, ten zaszczyt, żem nieboszczyka hrabiego był wiernym sługą i cześć, jaką dla niego miałem przeniosłem na dostojną małżonkę, a przyjaźń na syna. Hrabina uśmiechając się dziękowała, pułkownik siedział już przy niej. Lambert stanął w niejakiem oddaleniu. – Cóż nowego? zapytała gospodyni. Nowin mnóztwo, ale z niemi, począł pułkownik, musiał mnie hr. Lambert uprzedzić. O! nie lękaj się o to – przerwała śmiejąc się staruszka – Czy roztargniony – odezwał się Leliwa – czy mniej sobie waży te nasze powszednie sprawy... Tymczasem drobne, maluteczkie rzeczy, często bywają... pełne znaczenia! Gospodyni spojrzała, wzrokiem wywołując dalsze zwierzenia. Leliwa pochylił się jej do ucha i żywo coś szeptać zaczął. – To chyba potwarz! zawołała hrabina... – Si non e vero... – Nawet nie hen trovato! ruszając ramionami dodała staruszka. Lambert siadł na nieco odsuniętem krześle... Poufna rozmowa z pułkownikiem przedłużała się, gdy do salonu bocznemi drzwiami wsunęła się cicho, jakby bojaźliwie, panna słusznego wzrostu, bardzo skromnie ubrana, w sukni pod szyję, we włosach. gładko przyczesanych, z twarzyczką piękną, ale jak marmur bezkrwistą i bladą, w której oczy czarne tem silniej połyskiwały. Twarz to była tajemnicza, sfinksa zamkniętego w sobie i jakby strwożonego, aby kto z niego nie dobył słowa zagadki jego życia... Idąc zdawała się chcieć przesunąć niepostrzeżona, niesłyszana, oczyma przelękłemi badała wszystkich jak nieprzyjaciół. Coś dziwnie trwożnego czy pokornie dumnego w niej było.. Pomimo bladości marmurowej i zatrwożenia, panna była piękna i chwytająca oczy swą oryginalną pięknością, której charakteru dodawały włosy kruczej czarności w ogromnych splotach ukrywające główkę nieco pochyloną, jakby pod ich ciężarem się uginała. Hrabina spojrzała na nią. – Anielciu! herbata! odezwała się... Szeptem niedosłyszanym dała odpowiedź kłaniając się pułkownikowi. Prześliznęła się potem jak cień po salonie, i cicho znikła we drzwiach do jadalni wiodących Hr. Lambert zdawał się nie widzieć nawet, gdy się tak przemykała dyskretnie. – Hrabia był dziś u pani Julii – odezwał się Pułkownik – nieprawdaż? to... nieśmiertelna piękność i młodość?? Nie może nietylko podstarzeć, ale jest jeszcze młodziuteńką. Staruszka się uśmiechnęła trochę ironicznie. – Niestety! rzekła – ma metrykę żywą przy sobie... – A cóż nasz hrabia mówi o tej metryce? spoglądając na niego bystro, zawołał Leliwa... Mówię tylko to co wszyscy – odparł młody hrabia: że jest – bardzo piękną. – Żywy obraz matki gdy ten wiek miała – począł pułkownik, – z tym dodatkiem że wyrazu niewinności anielskiej tej – Candeur... jaką ma hr. Eliza, tamta, trochę trzpiotowata i fi – glarna zawsze, nigdy nie posiadała. Doskonale pamiętam ją panienką!! – Wzdychałeś do niej? – Ilu nas było, wszyscy! Któż do niej nie wzdychał? z kogo się ona nie śmiała? mówił Leliwa – ale była bon enfant. Staruszka milczała, gość mówił coraz się unosząc więcej i śpiesząc mocniej. – Ja przypominam sobie jej babkę... (hr. Elizy s’entend), – i ta była równie piękna, równie żywa. – I równie... płocha? bardzo cicho szepnęła staruszka, głowę podnosząc i zwracając się do pułkownika. – Równie... zachwycająca, dodał żywo pułkownik, jakby zapytania nie słyszał lub nie zrozumiał. Osobliwa rzecz – wtrącił po chwilce, nadając wielkie znaczenie swemu postrzeżeniu – babka zachowała swą piękność i – towarzyskie przymioty do późnej starości. Guwernerowie wnuków jeszcze się w niej kochali... Toż samo zdaje się hrabina Julia odziedziczyła. – Ale ta wcale nie jest jeszcze tak... tak w latach? odezwała się hrabina. – Za pozwoleniem pani, przerwał z pośpiechem pułkownik: miała lat dwadzieścia gdy za mąż poszła, wiemy rok urodzenia hrabianki Elizy, zatem... – Jesteś niegrzeczny, mój pułkowniku – rozśmiała się staruszka, – bo któż kobietom liczy lata, póki, jak ja, nie dojdą, siwych włosów... Gość skłonił się pociesznie, jakby się przyznawał do winy i potarł tylko szorstkie swe włosy. W czasie tej rozmowy Lambert, mało się jej przysłuchując, zdawał się własnemi zajęty myślami. Kiedy niekiedy wejrzenie matki od roboty się podniosło na niego, badało go i smutne wracało znowu do niej. Kamerdyner wchodził mając oznajmić, że podano herbatę, gdy za nim wsunął się do salonu młody mężczyzna, bojaźliwego jakiegoś ułożenia, dziewczęcej skromności, ruchów nieśmiałych, zarumieniony – i u progu już zakłopotał się widocznie jak się ma znaleźć, kogo witać wprzódy, czy Lambert, który siedział bliżej, czy hrabinę, której wiek i powaga dawały pierwszeństwo. Ubrany niepokaźnie, tak, że strój, zresztą, najściślej przyzwoity do solonu w godzinie poobiedniej, mógł naprowadzić na wniosek, iż nowy gość ubogim być musiał; zresztą wydawał się mile isympatycznie. Blond włosy bez pretensyi ułożone, przygładzone, otaczały niebieskie wypukłe oko, usta skromnie zaciśnięte, młodzieńczą twarz czyniły miłą. Brakło jej charakteru wybitnego, może nie dla tego, że go mieć nie mogła, lecz że się z nim wydawać nie chciała... Z powierzchowności można go było wziąć zarówno za nauczyciela jakiegoś kunsztu, za jednego z tych nielicznych artystów, którzy pokorą pokrywają dumę, lub za wiejskiego obywatela. Lambert zobaczywszy wchodzącego, ruszył zaraz ku niemu, i z wielką uprzejmością witać go zaczął. Choć gość był bardzo młodym jeszcze, bo nie zdawał się mieć nad lat dwadzieścia kilka, z pewnem poszanowaniem dla niego wstał spostrzegłszy go pułkownik, podniosła się na powitanie hrabina i z widoczną życzliwością rękę ku niemu wyciągnęła. Obcy byłby się zdziwił słysząc, że temu niepozornemu i tak nieśmiałemu człowieczkowi, dano tytuł książęcy. Ponieważ drzwi już stały otworem do sąsiedniego jadalnego pokoju, w którym owa blada panna Aniela krzątała się około herbaty, – hrabina zapraszając gości za sobą, posunęła się naprzód, a że książe zatrzymał się nieco z Lambertem coś mówiąc po cichu, pułkownik skorzystał z tego i pociągnął za gospodynią domu... Pokój jadalny, do którego się przeniosło towarzystwo, jak. salon, jak gabinet, jak wszyst – ko w tym domu pańskim a skromnym, był nie świetny, ani uderzający, lecz starą poświadczający zamożność i nie zbyt gorączkowe ubieganie się za elegancyą modną. Sprzęty kosztowne i piękne nie były świeże, wiele z nich widocznie pochodziło z bardzo dawnych czasów; ale z temi się nie potrzebowano chwalić, jak to gdzieindziej bywa, posługiwano się niemi, nie przywiązując zbytniej wagi do ich świadectwa o zamożności spadkowej rodziny, którego ona nie potrzebowała... Stół, przy którym pierwsze miejsce zajęła gospodyni, obok niej opróżnione krzesełko panny Anieli, zasiedli półkownik, książę Adam i Lambert. Rozmowa mniej teraz jeszcze się wiodła swobodnie niż przedtem, co łatwo się dało wytłómaczyć przytomnością milczącej i jak cień przesuwającej się panny Anieli i nieśmiałego księcia. Mówiono o rzeczach ogólnych, które mało kogo obchodzić mogły, dających się bez wywołania draźliwości potrącać i zbywać powszedniemi słowy, nie dobywając ani uczucia, ani myśli z tych, co się niemi zabawiali jak w wolanta. Każdy rzucał swe słówko, odbijał delikatnie rzucone naprzeciw siebie, i gra ta to popisów z ostrym dowcipem pułkownika brał w niej udział zastosowując się do ogólnego to – nu. Nikogo to nie bawiło może, ale milczeć nie wypadało, rozmowa do herbaty tak była nieodzownie potrzebna jak sucharek i śmietanka... Szczególniej książę czynił widoczne wysiłki, aby nie dać przelecieć żadnemu słowu skierowanemu w jego stronę, nie podniósłszy go, by nie uchybić nikomu i dowieść nadzwyczajnej, trochę może przesadzonej grzeczności dla wszystkich.. Drugą oryginalną postacią przy herbacie była owa panna Aniela, starająca się być niepostrzeżoną, niewidoczną, i niechcącą należeć do towarzystwa. Napróżno hrabina kilka razy to zapytaniami głośnemi, to wezwaniem ku sobie, to przypomnieniem, że herbata stygnie, usiłowała ją, wciągnąć w to zaczarowane koło, od którego stroniła bojaźliwie. Herbata była dla panny Anieli wybornym pretekstem do pozostania na stronie. Można ją było posądzić o. umyślne zabawianie się koło niej. bo przestawiała na drugim stoliczku filiżanki zupełnie niepotrzebnie, podnosiła nakrywkę imbryczka, brała i rzucała serwetki jakby tylko dla tego, by spóźnić przystąpienia do stołu... Wśród tych zajęć machinalnych, ręką jakąś niecierpliwą dokonywanych, panna Aniela czarnemi oczyma ukradkiem rzucała na wszystkich, i wejrzenie jej bystre, przenikające chwytało równie żywo najmniejszą oznakę, jak ucho najcichsze słowo. Nie chciała być osobą swą u tego stołu, lecz myśl jej krążyła około niego... Oprócz hrabiny, która się o nią troszczyła i parę razy powoływała, nikt zresztą ani spojrzał na pannę Anielę, bo ukradkowych wejrzeń księcia na nią liczyć niepodobna było... Książę biegał za nią wzrokiem, lecz tak unikał i spotkanie z jej oczyma, i schwytania na uczynku, iż nikt go pewnie nie wyszpiegował... Najsilniejszą podporą rozmowy był nieoszacowany pułkownik, mistrz wprawny, umiejący ją zastosować do osób, pory, okoliczności i humoru. Długoletnie doświadczenie na tem polu czyniło go w salonie pożądanym każdej gospodyni... Już się prawie herbata kończyć miała, gdy zmuszona wejrzeniem znaczącem hrabiny, panna Aniela zbliżyła się cicho do stolika i filiżanki, starając się wsunąć niepostrzeżęnie i bardzo pośpiesznie zaczęła pić, nie podnosząc oczu, unikając tego widocznie, aby ktoś się nią nie zajął. Blada jej piękna twarzyczka bledszą się jeszcze teraz zdała; a ręce, które filiżankę ujęły w piękne długie białe paluszki, drżały jakimś niepokojem... Książę, który parę razy spojrzał w tę stronę, twarzy nawet zwróconej i pochylonej nie mógł dostrzedz... Było we zwyczaju, że po herbacie mężczyźni zostawali na cygarze w pokoju a staruszka odchodziła do salonu. Zaledwie się ona poruszyła, panna Aniela prędko postawiła filiżankę i znikła także w głębi pokoju, wychodząc drugiemi drzwiami... Hrabia Lambert podawał właśnie cygara pułkownikowi i księciu; a kamerdyner zamknął salon za hrabiną. Mężczyźni wygodnie umieścili się w krześle, zapalając puros, których woń rozeszła się po pokoju. Nazajutrz rano ten sam pułkownik Leliwa, o godzinie wcześniejszej trochę niż zwykłe hrabiny Julii przyjęcie codziennych gości, przechadzał się po jej salonie. Porównanie dwóch tych mieszkań, wczorajszego hrabiny siwowłosej i dzisiejszego pięknej Julii, starczyłoby na określenie charakteru dwóch domów wielce różnych od siebie. Salon hrabiny Julii był prawdziwem pieścidełkiem kobiety, która elegancyi uczyła się w Paryżu, i chciała jeśli nie wyprzedzać modę, przynajmniej na krok nigdy nie spóźnić się za nią. Świeciło tu, jaśniało, błyszczało wszystko, a było ozdób, cacek i kosztownych sprzęcików do zbytku. Bronzy japońskie, chińska porcelana i lalki, dywany i gobeliny, obrazy nowych mistrzów, cacka od Tahana, albu – my kosztowne chwytały za oczy.. Kwiaty stojące przy oknach były jak najrzadsze i najosobliwsze, takie których gdzieindziej nikt nie widział Woń, która się rozchodziła po tym przybytku, powietrzna, zaledwie pochwycić się dająca, nieznaną była jakąś i zagadkową, Nic tu pospolitego, powszedniego nie można było spostrzedz wśrod tej mnogości fraszek, nic takiego coby się gdzieindziej znajdowało... Salon miał pewne piętno oryginalności fantastycznej, trochę jaskrawej, nieco wymuszonej, narzucał się oczom, przypominał obraz Almy Tademy, dekoracyę teatru... ale głównie świadczył o bogactwie czy rozrzutności... Drogo nabyte skarby te, wystawione na okaz, rzucone były po pańsku prawdzie, w nieładzie, z pewnym zaniedbaniem umyślnem, które chciało powiedzieć, że się tych śliczności tak bardzo nie ceni. Atmosfera salonu wiała jakąś zalotnością, lekkomyślnością, upajała zmysły... Nic poważniejszego, przypominającego twarde życie rzeczywiste nie miało prawa się tu wcisnąć. Cała sztuka pani domu wysiliła się na to, aby tu o ulicy, o innym świecie o wszelkim smutku można było zapomnieć Piękne obrazy wystawiały sceny jakieś nie naszego świata, ideały wschodnich baśni, buduarowe przygody serc otoczonych bronzami, kryształami, jedwabiami jak salon hrabiny Julii. Pułkownik przeszedł się był parę razy po tej świątyni mody i elegancyi, roztargnionem okiem spoglądając na mało go pono obchodzące fraszki, gdy podniosła się gobelinowa portyera, i hrabina Julia zobaczywszy wprzód Leliwę, wyszła pośpiesznie ku niemu, śliczne jeszcze, pulchniutkie dwie rączki wyciągając do niego, z pewnym rodzajem poufałości serdecznej, granej w stylu pańskim, bardzo ładnym, lecz nie wiem czy zdolnym zaufanie obudzić. Pułkownik jako człowiek nawykły brać za dobrą monetę te okazy zimne uczucia, odpowiedział wnet nastrajając się do wzajemności... Lecz, spójrzmy na hrabinę Julię. Pułkownik, unoszący się nad tą właściwością krwi, która dawała paniom tym wiekuistą młodość, nic nie przesadzał. Dnia tego przynajmniej można było, nawet przy światłości dziennej, nawet z blizka się w nią wpatrując, dać hrabinie... ledwie lat dwadzieścia kilka, to jest o kilkanaście mniej, niż ich liczyła w istocie... Jeżeli kunszt jaki przyczyniał się do oświeżenia twarzyczki okrąglutkiej, różowej, uśmiechającej się dziecinnemi dołkami około malinowej buzi – ten ten był tak skryty tak utajony, że oko najpodejrzliwsze odkryćby jego śladów nie potra – fiło... Brunetka, bielutka, rumiana, z oczyma czarnemi, hrabina Julia była odrobineczkę za pulchna może na lata, o których twarz mówiła, ale to, czyniło ja dla znawców... ponętniejszą jeszcze. Postać, twarz, ręka, nóżka, wszystko świadczyło o krwi prastarej i przez pokolema wypieszczonej. Kwiatek był oranżeryjny któryby na wietrze i słocie nie wytrzymał dnia jednego, ale jak przedziwnie rozwiniety, piękny, wonny!! Co mówiły oczy, trudno było dostrzec; strzelało z nich bystre pojęcie praktyki życia – może nic więcej krom sztuki płatania figlów zabawiania się z prawdą, z fałszem, jak kontek z kłębuszkiem. Cała z reszta śliczna pani przypomninała pieszczoną, kotewkę, której miała ruchy mięciuchne, łagodne a straszne... Rączka nawet biała i pulchna, uzbrojona była w opalowe pazurki długie o ostre a jak wypilęgnowane! To cudo ubrane było na rano w suknię czarną, z ozdobami szkarłatnemi, jaskrawo i śmiało a szeroko rozrzuconemi po niej. Na Palcach prawej ręki świeciły turkusy olbrzymie i brylanty. Nóżka w rannym trzewiczku szytym ponsowo i ustrojonym jak kolebka dzieciny wysuwała się jak na pokusie z pod su- kni... Każdy ruch był obrachowany, nie dla starego pułkownika pewnie, lecz żeby wprawy nie tracić i być zawsze sous les armes. Żywo zbliżyła się do gościa, główkę nieco wychyliwszy ku niemu... – A cóż, kochany półkowniku? odezwała się głosem, w którym jakby nałóg wesołego śmiechu przebijał się intonacyj. Byłeś wczoraj? Rozmowa toczyła się francuszczyzną, kiedy niekiedy wyrazami pospolitej mowy przeplataną. Naturalnie, żem był – rzekł Leliwa zajmując miejsce przy kanapie, na którą z gracyą rzuciła się hrabina, – byłem i starałem się jeśli nie wybadać, to wyrozumieć. Hrabina wiesz, że ja tam jestem uważany jako przyjaciel domu, bo nieboszczyk mnie kochał i stara hrabina jest mi bardzo życzliwą. Zdaje mi się, że mnie tam mają za zupełnie nieszkodliwego, starego próżniaka... który resztki życia stara się znośnie przepędzić. – Więc cóż? niecierpliwie przerwała hrabina Julia... – Nie powinienem się mylić, dodał Leliwa: Lambert jest – zakochany, lecz... – Co za „lecz!” to wybornie, ja tego właśnie chcę – zawołała hrabina – tego mi potrzeba... Niech tylko zakochany będzie, reszta przyjdzie sama z siebie. Wierz mi, pułkowni – ku, w Elizie bezkarnie się zakochać nie można. – Spodziewam się.! potwierdził pułkownik – lecz, ja powtarzam, lecz – potrzeba znać Lamberta... – A! mój Boże! żwawo i gorąco poczęła hrabina: mech sobie będzie kim, czem chce, jest mężczyzną młodym, ma w sobie krew... gdy się zakocha. Z lekka uderzyła w ręce i zamilkła. Pułkownik milczał też, i dawszy się wysłowić gorączce tej, zaczął powoli: – Pozwoli mi hrabina mówić? Głową dano mu znak przyzwalający... – Lambert jest istotnie wyjątkowym... Wieje wziął po matce, nic prawie po ojcu, który był serdecznie dobrym i miękkim człowiekiem. Stara hrabina dała mu swą energię i ten pogląd na świat, pojęcie życia, jakże to mam nazwać? purytańskie, spartańskie, pedantyczne... surowe... Pobyt za granicą zamiast go ożywić, zdaje się, że go jeszcze ostudził... Hrabina Julia lekko podźwignęła białemi ramionami. – Kochany pułkowniku, rzekła zniżając głos: – Wszystko to co mówisz, interesuje więcej Elize moją, niż mnie. To jej rzecz będzie dać sobie z nim rady; a że ma instynkt przedziwny, wolę wielką i piękna jest jak anioł, a on zakochanym będzie długo jeśli nie zawsze... kwestya to rozstrzygniętą... Mnie zaś, otwarcie ci mówię, bo dla ciebie sekretów nie chcę mieć, mnie o to idzie, aby za niego wydać Elizę; no i wydać ją, rychło. Uśmiechnął się pułkownik, zarumieniła hrabina, i mówiła żywo, chcąc zatrzeć wrażenie to, iż nie rada była, że ją, odgadnięto. – Rychło, proszę cię, dla tego, że się lękam, aby kto inny mniej dla nas stosowny nie zbliżył się i nie zbałamucił mi, nie jej, ale mojego męża. Z tym, choćbym w końcu postawiła na swojem, wolę uniknąć walki... Lambert bo, przyznam ci się, jest moim ideałem dla Elizy. Rodzina, imię, położenie w świecie – nic nie zostawiają do życzenia. Majątek bardzo znaczny i – nadzieje piękne! On, ze wszech miar dystyngowany, przystojny, powiedziałabym, że piękny, ale się zaraz uśmiechniesz! No! tak! mam do niego słabość. Rozum, charakter, temperament! nic do zarzucenia... „Westchnęła i chusteczkę batystową niecierpliwie szarpać zaczęła. – Pani mi pozwoli powiedzieć słówko! oderwał się pułkownik, który już ledwie długie milczenie mógł wytrzymać. Ideały! ideały! na... kochanków są rzeczą śliczną, na mężów niebezpieczną. Jest to zawsze deser życia, a pod – stawa, obiadu i losu musi być prozaiczna sztuka mięsa. Jeśli cbce pani szczęścia hrabianki Elizy, nie ideał jej dać trzeba, ale jak najułomniejszą istotę, nad którąby zapanowała... – Nie rozumiem cię – przerwała rzucając się na kanapce hrabina; – masz więc taką opinie o Elizie, że ona nad nim zapanować nie potrafi? Kochany pułkowniku, dodała rączkę kładąc na jego rękach – rozum, takt, cnota, energia, stoicyzm, purytanizm, filozofia, wszystko co chcesz ustępują przed uśmiechem i pieszczotą ukochanej! Największych mędrców piętna, a obdarzona pewnym instynktem kobieta, mieć będzie pod nogami. Rozum, energję, wszystko mieć może ten ktoś dla drugich; dla niej oszaleje i wyrzecze się wszystkiego... Pułkownik pochylił głowę; nie śmiał zaprze- czać aksyomatowi widocznie wyciągniętemu z życia. – O niemamy o co sie kłopotać o przyszłość Elizy – dodała hrabina. Nad wiek swój jest wykształcona, obdarzona takim taktem... Powiesz mi, że to moja jedynaczka, i dla tego ja ją tak wielbię. Otoż nie. Śmiało na wszelkiebym ją wystawiła próby, tak cudowny ma instynkt... Dziś, żaden z was jej potrafi ocenić; zobaczysz – kiedyś! zobaczysz! Szczerbiąc pochyla się do pułkownika. – Jakby to... przyśpieszyć? jakby go zmusić, aby nie zwlekał? W mojej głowie wszystko już ułożone. Wiesz, ja nawykłam do tego, że się musi dziać co chcę, po mojej woli... Jesteśmy w październiku – tak? myślałam, że – podpomógłszy nieznacznie, dałoby się to skleić do karnawału, po Wielkiejnocy ślub... a ja... jabym... Spuściła oczy. Pułkownik dodał cicho: – Hrabinaby chciała wyjechać do Szwajcaryi... Gospodyni’ dała mu małego klapsa, przestał mówić. – Vous n’y allez pas de main morte! dodał poczekawszy nieco. Ja, choć wierzę, że czego chce kobieta Bóg tego chce także, nie wiem, nie wiem prawdziwie czy się tak uda popędzić. Mamy do czynienia nietylko z bardzo chłodnym i rozważnym Lambertem, ale z niezmiernie surową mamą, która... – A! nie mów mi o tej mamie! przerwała hrabina. Cała moja nadzieja, że my matki zawsze w końcu dajemy się dzieciom, zwyciężać. Stara, nieznośna, pedantyczna, nadęta, przesadzona ze swą cnotą... o którejby dużo mówić można... Ostatnie słowa szepnęła cicho; pułkownik podniósł głowę zdziwiony, odpowiedziała mu uśmiechem tylko. Stara, kończyła hrabina, nie lubiła mnie nigdy. Przyznam ci się, fetais piquee, starałam się ą zdobyć, popełniłam nawet parę... obrzydliwości, uniżałam się – nic to nie pomogło. Zostałyśmy na pozór bardzo mile i ser- decznie, ale ja! ja w niej czuję nieprzyjaciółkę! Ja zaś sądzę, że tak znowu dalece aż nieprzyjaciółkę!... przerwał Leliwa. – A! u mnie tak: kto nie jest ze mną, jest przeciwko mnie! – No – radźże mi, ciągneła nie ustając na chwilę hrabina, – radź, dopóki jesteśmy sami. Na męża nic a nic rachowac nie mogę. Znasz go: jest obojętny na wszystko, zajęty sobą i swojemi metresami, polowaniem, końmi... Ruszyła ramionami... – Kroku nie zrobił – mówiła dalej. Wiem, życzyłby sobie Lamberta, pochlebiałby mu allians, ale postarać się o to!! Allez y voir! Wszystko spada na mnie! – Nie ma innego sposobu, tylko go zapraszać a – po staremu, no – zazdrość obudzić! – A fe! fe! przerwała gospodyni... to środek nie na niego. Mógłby ustąpić prędzej... Elizie nie potrzebuje nawet dawac wskazówek! jak sobie ma z nim postępować... takt ma, powtarzam ci – cudowny! Trzeba, byś ja widział przy nim... – Więc najwłaściwiej zostawić to pannie Elizie – rzekł Leliwa; – a jakże jest dla niego usposobiona? Oczy czarne hrabiny zaśmiały się. – A! powiadani ci, to dziecię to duma moja! W jej wieku ten spokój, ta rozwaga, to panowanie nad sobą! powiadam ci – cudowne! Nie mam potrzeby lękać się o żadne trzpiotowstwo, o żadną słabostkę... Lambert się jej podobał. Być może, iż go pokocha, ale ona serca tak nie rzuci na losy... ę ci – takt nad wiek... Mężczyźni ją, bawią, hołdy jej pochlebiają, – ale słabości nigdy żadnej. Im kto się w niej goręcej kocha, tem ona zimniejsza... Pułkownik słuchał nie śmiejąc się już odezwać; wiedział, że przeczyć byłoby napróżno, a ostrzegać nadaremnie. – Więc, mój pułkowniku, zakończyła hrabina Julia – zwierzyłam ci się jako przyjacielowi; rachuję na pomoc twoją... Bądź czynny, daj mi dowód, że mi życzysz dobrze... A! ja tego tak pragnę, jak może nigdy nic nie żądałam w życiu... – Może być pani pewną, rzekł Leliwa, iż rzucę się na – niepodobieństwo, byle jej służyć. Podała mu rękę hrabina, którą pułkownik z trochę śmiesznem uczuciem i rozrzewnieniem do ust przyłożył... Na dziś nie mam już więcej nic do powiedzenia, rzekł głosem cichszym, – prócz że mimo wstrętu, trzeba się zbliżyć do starej... – Ktoż tam ma. wpływ na nią,? odezwała się hrabina Julia. Słyszałam, mówiono mi, nie wiem czy prawda, ma tam być w domu jakaś daleka kuzynka, panna, która się rzadko kiedy pokazuje... jakaś istota zagadkowa... Pogadają że hrabina ją kocha, i że ta ma na nią wpływ wielki. – Panna Aniela Siennicka? podchwycił zamyślony stary, gładząć włosy siwe. O wpływie jej nie wiem, bo w ogóle nie jestem skłonny do przypuszczenia, by kto na hrabinę mógł wpływ jaki wywierać. Panna Aniela w istocie gra tam rolę cichą i skromną, nie wiem czym głos jej słyszał, i czy dwa razy straszne czarne jej oczy spotkałem... Istota jakaś bojaźliwa dumna... nie wiem... – Wistocie nie wiesz nic, zaczęła uśmiechając się hrabina – nic a nic. To potęga jakaś ta anna Aniela. Ona jedna ma tam wpływ i władzę. Ma być przesadnie skromna, dzika, nieprzystępna... Schyliła się do ucha Leliwie. – Posądzają ją, że się kocha w Lambercie, że... Pułkownik począł trząść głową. – To plotki! zawołał. – Hrabina jest tak surowa, rzekł Leliwa, że najmniejszy pozór starczyłby do pozbycia się jej z domu. – O! ja wiele, wiele wiem! szeptała dalej hrabina Julia. – Panna ta ma brata, zupełnie do niej niepodobnego... Chłopak wychowany staraniem i kosztem hrabiny, zepsuty, choruje na paniczyka, siostrę martwi i rujnuje, ale ta jest, słyszę, ślepo do niego przywiązana. Chłopak bardzo niegłupi... Przez niego, pochlebiając mu nieco, możnaby się czegoś dowiedzieć, wybadać... – Siennicki? powtórzył parę razy pułkownik – – gdzież to się obraca? bo hrabina wszystko musisz wiedzieć! – Niestety! obraca się to na bruku naszym. Ma jakieś miejsce gdzieś w biurze, nie wiele go pilnuje, stara się wcisnąć w lepsze towarzystwa, choć mu na to środków braknie. Mąż mój go parę razy spotkał na polowaniu – ale ma wstręt do niego. Pod pozorem kuzynowstwa z hrabiami jest w pretensyach do towarzystwa... Gdybyś go na jaki wieczór mały, gdy u mnie nikogo niebędzie, przyprowadził... – Ale ja go nie znam tak dalece, żem o jego egzystencyi nie wiedział! rozśmiał się pułkownik. – To się go postarasz. poznać... Hrabina miała mówić dalej, gdy drzwi bocznego pokoju się uchyliły, i twarz mężczyzny średnich lat, resztkami dawnej piękności i młodości wątpliwej świecąca, wygolona świeżo, uśmiechnięta, ukazała się z nich. – Nie przeszkadzam? Był to hrabia mąż, wedle zwyczaju swego, faisant acte de présence, meldujący się na chwilę. Hrabia Ludwik, którego zwano w poufałych kołach l’Eternel, dla tego, że jak żona, miał do młodości niewyczerpanej pretensye, zaprezentował się z żywością młodzieńczą, trochę nadrabianą. Pułkownik wstał go witać. – Cóż to, madame Julie, jak widzę, na konferencyi ze starym pułkownikiem? Wolno wiedzieć coście uradzili? – A! gdybyś ty, kochany Ludwiku, chciał należeć do narady i do naszej sprawy! – Nie – nie! nie! w sprawy kobiece się nie mieszam. Umywam od nich ręce! rzekł hrabia. Jestem najmocniej przekonany, że za moją panią (tu ją w rączkę pocałował galancko) – wyrażając się po ekonomsku, sianobym woził... Ale – o cóż idzie? Pani Julia nie odpowiedziała, pułkownik zbywano go uśmiechem, nie wiedząc czy zdradzić – Mogę wiedzieć? powtórzył hrabia. Żona szepnęła mu coś na ucho, zrobił minę osobliwą, niedowierzającą. – Przedewszystkiem – rzekł po namyśle – nie trzeba się w żadnym razie kompromittować. To rzecz główna. Ta kochana Lizia, znajdzie sobie... – A! przepraszam cię, drugiego Iakiego... Hrabia się skrzywił. – Nie rozumiem – to jakieś zaślepienie! rzekł. Bardzo go cenię, ale coś niesmaczniejszego nad ten klejnot – trudno mi sobie wyobrazić... Spojrzał na zegarek, było mu pilno... Zlekka, w powietrzu pocałował żonę w czoło, ścisnął rękę jej i pułkownika, i nócąc coś wyszedł z salonu, w chwili właśnie, gdy. bardzo powolnym, mierzonym kroczkiem osoby, która nie widzi powodu, aby się do czego bądź w świecie śpieszyć potrzebowała – weszła innemi drzwiami hrabianka Eliza. Wiemy już przez pułkownika, że była podobną do matki. Podobieństwo w istocie było uderzające, nie takie jednak, by znawca fizyognomij ludzkich, te dwie twarzyczki pokrewne sobie położył w jednym rzędzie, odrachowując różnicę charakteru, jaką wiek z sobą przynosi. Twarz hrabianki miała więcej dumy, pewności siebie, wiary w swe bóztwo, egoizmu, zuchwalstwa. Oczy patrzały wyzywając losy i naj – grawając się z nich. Prawda, że przedziwna jej piękność, jeszcze bardziej wyszlachetnione niż matki rysy, nieposzlakowanej „czystości profil, doskonałość kształtów-czyniły ią królowa. Twarz przytem miała, pomimo młodości wielkiej taką zmienność wyrazu, posłuszną każdemu drgnieniu woli, iż nim doszła do gościa i matki, pod wrażeniami wewnętrznemi trzy razy się przeobraziła... Było coś strasznego w tem kameleoństwie przed wczesnem... Pułkownikowi skinęła główką protekcyonalnie, wiedząc, iż uszczęśliwienie go jednem wejrzeniem było z jej strony niewysłowionem dobrodziejstwem; matce się uśmiechnęła; obejrzała się po pustym salonie. – Jak to? dotąd nikogo szepnęła. – Czy – spodziewałaś się kogo? odparła matka – Ale mój Boże! wszystkich zawołała Eliza. Mówiła to z przekonaniem, że świat służyć jej był powinien, i – jakby posłuszni woli pani, w istocie zjawili się też we drzwiach – piękny Zdziś i pachnący Roman... Tych dwóch typów salonowych niewiem czy warto dotykać, tak w jednej formie są one odlane wszystkie... Możnaby ich i wielką liczbę pokrewnych im, za rodzonych wziąć Piękny Zdziś był w istocie chłopiec śliczny, lecz za nadto o tem wiedział; pachnący Roman, którego twarzyczka nie miała regularności rysów pierwszego, jeszcze z większą, pretensyą do elegancyi był ubrany. Na obu twarzach śmiał się ten wyraz nijaki dobrego towarzystwa, po za którym niepodobna odgadnąć, czy kryje geniusz, głupotę czy mierność. Jeszcze się nie mieli czasu przywitać i złożyć hołdu dwom pięknościom, gdy nadszedł elegancki Tadzio, kropla, w kroplę do pierwszych podobny, tylko więcej od nich sobą zajęty... Wszyscy trzej stali jeszcze poczynając rozmowę o niczem, preludyami wesołemi o tem samem, gdy się zjawił dowcipny Jeremi. Ten był cokolwiek od poprzedzających go typów odmienny. Twarz jego promieniała zarozumiałością, oczy tryskały żądzą popisu nienasyconą. Wszedł niosąc już na ustach przygotowany dowcip, który obudził wnet śmiech wesoły gospodyni, oklask pułkownika i skrzywioną minką był powitany przez hrabiankę Elizę. Dowcipny Jeremi, najbogatszy z nich wszystkich, dla kogo tu właściwie przychodził, było nierozwiązaną zagadką. Siadywał godzinami na cichej rozmowie z hrabiną, która dla niego miała szczególne względy. Był to jej ulubieniec. Zalecał się hr. Elizie, ale do tej mniej miał szczęścia, pozwalała sobie nie smakować w jego dowcipie. Czasem jednak przychodziła jej fantazya zawracać mu głowę, co się jej udawało, a gdy dokonała łatwego – zwycięztwa, ze wzgardą, odwracała się od niego. Z matką nie mogły się w zdaniach o nim pogodzić. Pułkownik chwilkę jeszcze poświęcał pannie Elizie, która dlań była dosyć łaskawa, ale traktowała go z góry, po angielsku się nieznacznie wysunął z salonu. Był jeszcze w sieni, gdy dowcipny Jeremi rzucił za nim petardę swojego dowcipu. Być bardzo może, iż śmiech, którym ją przyjęto, jeśli go pułkownik usłyszał, zrozumiany był przez niego... Hrabina rozśmiawszy się, z lekka zaczęła stawać w obronie przyiaciela domu... – Ale on bo jest przyjacielem, wszystkich domów, gdzie się dobrze jada, rzekł bezlitośny Jeremi. Nie powiem, ażeby był pasorzytem, bo nie potrzebuje cudzych obiadów, jest to tylko fantazya. Natura ciągnie wilka do lasu. Urodził się na pasorzyta, los dał mu chleb, karmi się cudzem przez amatorstwo. – Pułkownik zasługuje na szacunek... przerwała pani domu. – A i najzupełniej, rzekł Jeremi. Słabości budzą, politowanie, nie odejmując szacunku należnego. Cóż biedny człowiek a robić opuszczony przez żonę, która go znać nie chce, a przez nią związany z tem towarzystwem, które się stało dla niego potrzebą?... – Żona się z nim nie rozstała prawnie, wtrąciła hrabina – ale dla słabego zdrowia musi bawić we Włoszech... Widują się z sobą i są dobrze... – Tem lepiej, że z sobą nie żyją! – dodał Jeremi... Pułkownik zresztą jest tak nam wszystkim potrzebny, tak miły, tak w stosunkach pewny, iż ja go passyami kocham. Sam pierwszy... – I dla tego sobie tu z niego żartujesz, dodał przez zęby piękny Zdziś. Korzystając z wolnej chwili, elegancki Tadzio stał przed panną, Eliza i zdawał się prześliczny swój paryzki ubiór ranny chcieć jej ze wszech stron dać admirować. Hrabianka go mierzyła oczyma ironicznemi, bez sympatyi, ale i bez wstrętu. Pokój zajmowany przez pannę Anielę Siennicką, znajdował się w tym samym korytarzu pałacowym, na który wychodziły mieszkania zajmowane przez starą hrabinę. Potrzebowała mieć ją blizko siebie, bo ją kochała, a całe niewieście gospodarstwo domu pod jej zarządem było. Dwoje tych sierot Siennickich, krewnych dosyć dalekich samej pani, wzięła była ona niegdyś na wychowanie. Chłopiec, niezmiernie zdolny. Pomimo że się dobrze uczył, wyszedł, jakeśmy słyszeli, na wątpliwego co najmniej eleganta, pozłacanego młodzieńca, który zdawał się mieć przyszłość smutną przed sobą. Tak o nim sądzono z daleka. Panna Aniela, otrzymawszy wychowanie również staranne, wzięta została przez hrabinę do towarzystwa. Nie chcąc jednak być bezczynną ani na łasce, sama dobrowolnie wzięła na siebie obowiązki gospodarskie, a towarzystwa salonowego unikała. W charakterze jej było wiele niepotrzebnej dumy, za którą karciła ją łagodnie hrabina, kochając bardzo, lecz nie sprzeciwiała się postanowieniu. wszyscy domowi wiedzieli dobrze, w jakiem była zachowaniu u starej pani, i szanowali ją, na co z innych względów zasługiwała. Życie tego ubogiego dziewczęcia, rzuconego w dom pański i nawykającego mimowolnie do wygód i zbytku bez troski, mogłoby je popsuć i wpłynąć smutnie na przyszłość, gdyby panna Aniela nie była wyższą nad wszystko co ją otaczało. Za wczasu zrozumiała swe położenie i połączone z niem niebezpieczeństwo. Można powiedzieć, że żyła w tej atmosferze prawie nią nie oddychając, odosabniając się, nie chcąc się wcielić do tego świata, który uznawała za obcy sobie. Piękna, wykształcona, spokrewniona z pańskim domem, kochana przez hrabinę, która pragnęła się zająć jej losem, panna Aniela łatwo mogła marzyć o bardzo świetnem małżeństwie – lecz wzdrygała się na samą myśl jego, nie mając nic oprócz swego ubóztwa i dumy w posagu. W pałacu obawiano się jej może więcej niż kochano ją, choć była dobrą i uprzejmą – wiązywano ją dumną, bo ani wyższym, ani niższym spoufalać się z sobą nie dawała. Oprócz. starej hrabiny nie znał jej bliżej nikt, unikała wszystkich. Znaczniejszą część dnia spędzała w swoich dwóch pokoikach nad robotą lub nad książką. Dwa te pokoiki, urządzone prawie ubogo, w których stare pamiątki sierocego domku główne zajmowały miejsca, w pałacu hrabiów były prawie anomalią jakąś. Aniela pozbierała tu resztki rodzicielskiego mienia, nie mające innej wartości nad tę, że do nich życie ich dawne przylgnęło... Skromna stara komoda stojąca między oknami, należała niegdyś do jej matki, krucyfiks na niej przypominał pokój ojca... Zachowały się tu po nim nawet skrzypce, laska, a po matce tamburek, złożony te – raz przy łóżku. Takich niezrozumiałych dla obcych, bez wartości rzeczywistej, rzeczy starych, pełno też było po kątkach. Żadnych wytworniejszych sprzętów, któremiby ją była hrabina rada obdarzać, nie przyjmowała panna Aniela, chcąc mieć zawsze w pamięci swoje uboztwo... Strój jej był też zawsze aż do przesady niekosztowny i niepokaźny o tyle, o ile do salonu pańskiego dał się uczynić jak najprostszym. Hrabina zwała to czasem przesadą i dzieciństwem, lecz słabostce swojej ulubienicy ulegała. Powolne i bardzo zręczne staranie o to, ażeby ją z pańskim światem przejednać i wcielić do niego, dotąd się zupełnie nie powodziło. Rozmowna gdy była sam na sam z hrabiną, panna Aniela gośćmi jej stawała się milczącą, i z musu tylko dawała się wciągnąć do nic nieznaczącej rozmowy. Zupełnie odmiennego temperamentu i charakteru był brat jej, młody Siennicki któremu wiele w początkach przebaczano dla siostry, ale w końcu musiano się go pozbyć z domu i zmusić do myślenia o sobie. Po kilkakroć dawana pomoc, ratowanie w położeniach przykrych, jakie własną winą na siebie ściągał, tak go uzuchwalały że w końcu hrabina, dla jego własnego dobra wyrzec się go musiała. Chciała nakłonić i Anielę, aby zerwała czasowo z bratem, a przynaj – mniej wyzyskiwać mu się nie dawała, lecz to przechodziło siły przywiązanej siostry. Stosunki więc między rodzeństwem zostały na dawnej stopie, chociaż pan Adolf Siennicki, u hrabiny już bywać nie miał prawa, a Lambert zaledwie go z dala witał... Surowy ten wyrok ściągnął na siebie Siennicki własną winą, niewdzięcznością i zuchwalstwem. Równie dumny jak siostrą, lecz inaczej pojmując obowiązki tej dumy, pan Adolf przed bogatymi krewnymi uniżyć się nie chciał, choć względem nich zawinił wiele. Panna Aniela siedziała po obiedzie u okna, korzystając z resztki światłości dnia jesiennego, schylona nad książką, gdy pognała w przedpokoju chód brata. Zerwała się natychmiast, pośpieszając na jego spotkanie. Pan Adolf wszedł powoli, dopiero w pokoju zdejmując kapelusz, i z cygarem w ustach, choć wiedział, że siostra tego karczemnego obyczaju nie znosiła. Był to, smutno wyznać po tem cośmy o nim mówili, chłopak bardzo ładny i ujmującej powierzchowności. Słusznego wzrostu, brunet, trochę blady jak siostra, z temi samemi oczyma czarnemi, które u niego miały na przemiany wyraz przymilający się, szyderski i zuchwały, pan Adolf miał powierzchowność młodego panicza, swobodę ruchów arystokratyczną, a razem rubaszną. Strój świeży, lecz zaniedbany, dowodził, że mu nie szło wcale o potrzebną ubogiemu oszczędność. Wychodzacy z dobrego obiadu wśród wesołych koleżków dziedzic wielkich dóbr, przyszły spadkobierca milionów nie inaczejby wyglądał nad tego kancellistę, który żył długami, pożyczkami, kosztem cudzym i ofiarami siostry... Przywitanie ze strony jej było, po pierwszem spojrzeniu na niego, trwożliwe, z jego strony poufałe i lekceważące... – Widzisz, że nie zapominam o tobie, rzekł rzucając się na krzesło, do stojącej przed sobą siostry – choć, doprawdy, każda wizyta w tym pałacu krew we mnie burzy i kosztuje mnie wiele. Aniela nie odpowiedziała. – Szczęściem, ciągnął młodzik wyciągając się na siedzeniu i rzucając cygaro na podłogę – nie spotkałem ani Spartańczyka Lamberta w dziedzińcu, ani świętej matrony w korytarzu! Na twarz Anieli wystąpił rumieniec oburzenia. – Dolciu! zawołała żywo: jeszcze cię raz proszę – takich wyrażeń przy mnie sobie nie pozwalaj. Wiesz ileśmy im winni, ty zwłaszcza, i jakieś im się wypłacił... To się nie godzi. Odstąpiła krok w tył. – Cóż tak osobliwego dla nas zrobili? odparł Adolf – spełnili obowiązek względem familii, obawiając się, aby ich nie potępiła opinia... Chcieli za to uczynić nas niewolnikami i sługami, na co ja przynajmniej zgodzić się nie mogę. Przy kolosalnym majątku, okruszyny, któremi nas pożywili, cóż to ma za znaczenie? Daj ty mi pokój z nimi. To są egoiści, stworzenia zimne... Siostra zaczęła się po pokoju przechadzać, a pan Adolf widząc, że często bardzo powtarzanych skarg jego słuchać nie chce, ziewnął szeroko. – Słuchaj-no Nielko – rzekł z innego tonu – ja potrzebuję pieniędzy... – Zkądże ja ci ich wezmę? zapytała trochę niecierpliwie siostra. – Zkąd? z kassy hrabiny – odparł Adolf – wiem, że ją masz w rozporządzeniu. Ty nie potrzebujesz pieniędzy, a za twoję służby przecie ci się należą? Aniela założywszy ręce na piersi, słuchała milcząc i mierząc go oczyma. – Zresztą, dodał brat, weź zkąd chcesz, mam długi, mam weksle, a do kozy iść nie czuję ochoty... I na to nie otrzymał odpowiedzi. – Cóż? jeszcze mam u Żydów pożyczać, wy – praszać u znajomych? alboż ty mi nie możesz pomódz? Zamilkł spoglądając ostro na siostrę, której twarzyczka przybierała wyraz oburzenia. – Dolciu! zawołała energicznie – pieniędzy ci nie dam; moją powolnością, i ofiarami wprowadziłam cię na zgubną drogę. Ty mnie zabijesz! Jakże ci nie wstyd żyć cudzym kosztem, żebraniną? Nie czujesz że ty jak cię to poniża! Adolf się uśmiechnął. – E! słuchaj-no ty, Nielka: ja to wszystko sto razy już słyszałem; przestań raz dawać mi z trojnoga te nauki moralne. Ja chcę żyć i mam do tego prawo!.. Niechby mnie byli zostawili w ubóztwie, możebym się był nauczył skąpić, – nagle rzucili mnie wśród drogi, odmawiając wszystkiego, z tą lichą posadą kancelisty z parą tysięcy złotych! Dawaj sobie rady! Mogli byli i powinni zapewnić mi lepszy los. U nich rządca bierze dwadzieścia tysięcy pensyi; oni na fraszki tracą tyle, ile mnieby na uczciwe utrzymanie stało!! – Dolciu! co pleciesz! przerwała siostra – jakie oni mają obowiązki obdarzać próżniaka? To, co zrobili dla nas, to z łaski; winieneś i za to wdzięczność. – Wiem, wiem, wtrącił Adolf, powinienem teraz żyć o suchym chlebie, pracować, myśleć o sobie i tam dalej, et caetera!! Szkoda, że mnie Pan Bóg do tego nie stworzył!... Dasz mi ty pieniędzy czy nie?... dokończył Adolf. – Nie, bo ich nie mam, odpowiedziała Aniela – dosyć tego. – Zatem, choćbym teraz w błoto wpadł po szyję, ratować mnie już nie będziesz? spytał Adolf. – Ale pókiż ty zawsze ratować się każesz drugim? zawołała Aniela. – Dolciu! przecie masz nadto rozsądku, ażebyś nie widział ohydy tego, co robisz? – Powiadam ci, żem nie przyszedł po nauki moralne, ale po pieniądze. Dasz czy nie? Aniela z gniewu, troski, niepokoju – rozpłakała się. Łzy były całą jej odpowiedzią. Pan Adolf zobaczywszy je, już musiał być pewien, że’ otrzyma po co przyszedł; twarz mu się nachmurzona wypogodziła. – No, wypłacz się, dodał szydersko, i weź kluczyk od biurka. Potrzebuję dla wykupienia się z kozy pięćset złotych, o resztę już się postaram. Excecutez vous de honne grace. Jeżeli nie masz swoich, pożycz w kassie – to proste jak... Począł się śmiać. Aniela z płaczem poszła do okna. Robiło się ciemno. – Czasu nie mam! naglił p. Adolf. Dostąpiłem dziś tego szczęścia, że mnie stary pułkownik sam zaproponował zaprowadzić do ślicznej hrabiny Julii, w przedwieczornej godzinie. Ta właśnie nadchodzi. Zaszedłem tylko do ciebie... Aniela w oknie stojąc płakała jeszcze, ale łzy już osychały, ściągnęły się brwi jej czarne, nagle poszła do biurka nie mówiąc nic, wydobyła z niego kilka papierków i z powagą zbliżyła się do brata. – Słuchaj Adolfie – odezwała się głosem surowym, – ostatni raz chcę cię ratować. Masz oto ten pieniądz, na który nie pracowałeś, który w sposób niegodny wydzierasz siostrze... Klnę się ci uroczyście, na ten krzyż co stał u łóżka ojca naszego, na cienie matki mojej – to pomoc ostatnia! Nie dam więcej, nie masz przychodzić po co, choćbyś jutro miał iść do więzienia... Pieniądz ten nie zarobiony, przychodzący ci łatwo, czyni cię płochym i gubi. „Winnam, żem ci go dawała... To ostatni – idź. Wolę cię nie widzieć nigdy, niż słuchać mówiącego z tym cynizmem obrzydliwym, za który się wstydzę... Me masz litości nad sobą, nademną, nie masz sromu!! Gwałtowne te wyrazy, jak się łatwo domyślić można, skończyły się nowym łez wybuchem. Adolf, któremu rzuciła pieniądze, stał zdając się w końcu czuć te słuszne wyrzuty. Pobladł i zachwiał się. – Nic ja winien jestem – przebąknął – oni winni, co mnie tak opuścili... Ja... Wchodzący w tej chwili kamerdyner, który wzywał pannę Anielę do hrabiny, zamknął usta zuchwałemu. Wziął za kapelusz i chciał z pożegnaniem zbliżyć się do Anieli, która go zlekka odtrąciła. Ocierała co prędzej łzy, aby na zawołanie pośpieszyć. Służący zaledwie rzuciwszy okiem na pana Adolfa, już był wyszedł. – Adolfie! zawołała już śpiesząca do progu Aniela – na rodziców naszych pamięć niepokalaną zaklinani cię – błagam... zmień to postępowanie ohydne... Wstydzę się za ciebie, zabijasz mnie... Wybiegła nie czekając odpowiedzi. Pan Adolf nałożył kapelusz, schował pieniądze i powoli na korytarz się wysunął. Z głową, spuszczoną szedł jakiś czas, dopóki się na podwórze pałacu nie dostał: tu wróciła mu dawna fantazya, podniósł czoło, poprawił kapelusz, i poświstując wyminął służbę wolnym krokiem idąc ku bramie. W ulicy, zadumał się znowu – zwolnił kroku wahając się w którą się stronę skieruje, i po krótkim namyśle żywo pośpieszył ku mieszkaniu oczekującego na niego pułkownika. Leliwa nie był pospolitym pasorzytem arystokratycznych domów, ani biszkopciarzem, jak mówił ś. p. Henryk Rzewuski; nie potrzebował się żywić cudzem, mając dosyć znaczny majątek, którym umiał tak zarządzać, że mimo strat, jakie ponosił w grze namiętnej w karty, prędzej rosła jego fortunka, niż się umniejszała. Mieszkał też przy jednej z piękniejszych ulic Warszawy, w kamienicy bardzo wytwornie na nowo wyrestaurowanej, ze wszelkim konfortem, jakiego dziś wymagają ludzie lepszego towarzystwa. Wprawdzie zajmował drugie piętro, lecz się tem pocieszał, że w Paryżu i na czwartem bardzo zamożne rodziny się lokują. Pilno się o to starając, aby być w jak najlepszych stosunkach z wielkim światem, pułkownik musiał też sam do jego obyczajów się stosować. Appartament miał acz po kawalerski!, ale z wielkim smakiem i dystynkcyą przybrany, lokaja w liberyi – i dawał czasem herbaty, przy których para stolików do kart była de rigueur. Pułkownik nie mógł się nazwać graczem, choć bardzo grywać lubił, nie ogrywał nikogo, a przynajmniej rzadko mu się trafiało pochwalić znaczniejszą wygraną, często przypłacał swą namiętność... Karty dla niego stanowiły dobrego tonu roz – rywkę, i tak one jak passya do koni, jak nie stosowna wiekowi jego płochość i stosunki z pół światem – były zastosowaniem się do obyczajów kółka, do którego koniecznie chciał należeć. Przez żonę, wielkiego rodu, skolligacony z arystokracya, sam się uważał za jej członka, i szło mu o to wielce, ażeby bądź co bądź, stał z nią na równi. Miał też prawo zwać spieszczonemi imionami książąt i hrabiów, bywał wszędzie, wciskał się gdzie tylko mógł i okupywał prawo obywatelstwa w tem towarzystwie często dosyć uciążliwemi ofiarami, na które się nie skarżył nigdy. Były to onera status – musiał je dźwigać nie piszcząc... Takiemu chłopcu zgłodniałemu i żądnemu wdarcia się w te sfery, do których trudno mu było dostąpić, znajomość pułkownika była bardzo szacowną. Leliwa umiał podobnej młodzieży imponować i obchodził się z nią z poufałością protektorską. Adolf nie mógł uwierzyć swojemu szczęściu, gdy mu ten wielki człowiek sam, proprio motu zaproponował, iż go do pięknej hrabiny zaprowadzi. Nie mieściło mu się to w głowie, przechodziło najmilsze jego nadzieje. Ginął i topił się w najdzikszych domysłach, wzbijało go to w dumę... Widział się już w łaskach pięknej hrabiny Julii, która – nikomu to nie było tajne – dziwne miewała fantazye... Z bijącem sercem zbliżył się do dzwonka drzwi pułkownika, na których przybita była bronzowa blaszka z napisem: „Le Colonel Jean de Leliwa... Lekko dotknął rączki od dzwonka, drzwi się natychmiast otwarły, i z trzeciego pokoju dał się słyszeć głos: – Pan Siennicki? czekam na niego! idziemy natychmiast, godzina nadchodzi! Hrabina ma tylko chwilę wolną dans Vavent soirée. Głos się zbliżał, i stary pułkownik nie dając wnijść gościowi swemu do środka, ukazał się w kapeluszu, rękawiczkach i paltocie z futerkiem... Adolf więc przywitawszy się z nim, zawrócić musiał nazad. Leliwa szepnąwszy coś służącemu, schodził już za nim. Niewiele mówili idąc, gdyż pułkownik miał zwyczaj hygieniczny nierozmawiania na wolnem powietrzu... Pałac hrabiny Julii był o kilkaset kroków. Z przedpokoju za danym jakimś czarodziejskim znakiem, otwarto im drzwi do małego saloniku bez oznajmowania. Mały salonik hrabiny przy jej buduarze przeznaczony był do przyjmowania tych gości, których albo pokazywać nie chciała, albo się potrzebowała rozmówić z nimi na osobności... Miał on swoje godziny. Czasem zapraszała tu hrabina w godzinie przedwieczornej, niekiedy w powieczornej godzinie, rzadko w rannych. Mały, zaciszny, strojny, lecz dla poufałych przeznaczony, odznaczał się szczególniej rozmaitością siedzeń, krzeseł na kołyskach, pufów, taboretów i wygódek. Tu wisiały i stały portrety i fotografie mnogie. Kwiatów było pełno jak wszędzie. Szafa ślicznie oprawnych książek dawała mu fizyognomię biblioteczki... Na rzeźbionych tych wykwintnie bibliotekach stały biusta i naczynia etruskie... Stolik, przy którym siedziała hrabina, zarzucony dziennikami i albumami, oświecony już był lampą, okrytą, daszkiem nakształt wieńca kwiatów. Światło z pod niego płynęło złagodzone i tajemnicze. W promieniach jego mdłych, rozlanych twarzyczka gospodyni nabierała nowego, bardziej melancholicznego wdzięku kobiety niezrozumianej – trochę nieszczęśliwej, godnej najgorętszej sympatyi. Czy taką. chciała się tego wieczoru pokazać? nie wiemy. Pułkownik wszedł prowadząc za sobą, nadrabiającego fantazyą, ale mocno poruszonego młodzieńca. – Pani hrabina pozwoli mi sobie zaprezentować mego młodego przyjaciela, krewnego i wychowańca hrabiny Laury... pana Siennickiego... Gospodyni uśmiechnęła się grzecznie. – Wszystko co z daleka czy z blizka jest W związku z tą, rodziną, dla której ja mam, mogę powiedzieć, cześć... uwielbienie... jest dla mnie miłą zdobyczą. Tak mówiła piękna hrabina Julia, mierząc śmiałemi oczyma młodzieńca. Nic nie było dla niej łatwiejszego nad przeniknienie go na wskroś i odgadnięcie... Adolf miał swój charakter, pragnienia, gniewu na świat, wypisane na czole; namiętności które nim miotały, nie nawykły były się taić. Jednym oka rzutem hrabina go objęła i zrozumiała. Było to, w razie potrzeby, narzędzie dogodne, ale niebezpieczne... Hrabina Julia takich jednak niebezpieczeństw nie zwykła się była obawiać. Unikając nieporozumienia, pan Adolf uznał za potrzebne zaraz w początku rozmowy oświadczyć pół żartobliwym tonem, że wprawdzie zaszczycał się dosyć blizkiem pokrewieństwem z hrabiną, że winien jej był swe wychowanie, lecz że od niejakiego czasu stosunki jego z tym domem były przerwane i siostra tylko wziązała go z nim jeszcze. – Stało się to, dodał otwarcie – ażeby mnie zmusić do myślenia o sobie i walczenia o byt własnemi siłami. – A! a! odparła tylko hrabina Julia... – Stara hrabina, dorzucił pułkownik, ma swe nieubłagane teorye, którym nawet skłonności serca poświęca, bo wiem, że do familii jest bardzo przywiązana. – I siostra moja zachowała u niej wielkie względy... dodał Adolf. – Dawno pan widział siostrę? odezwała się pani Julia. Ja ja niekiedy spotykam u hrabiny osoba śliczna i pełna dystynkcyi... – Dziś właśnie byłem u niej, rzekł młodzieniec. – Zdrowi tam wszyscy? – Zdrowi, odparł śmiało Adolf. – Tak mało się gdzie pokazują” mówiła gospodyni – nawet hrabia Lambert... W małym saloniku zwyczaj był palenia cygaretek; hrabina sama wzięła jedno, i grzecznie poprosiła tych panów, aby palili. Było to jakby znakiem przypuszczenia do bardzo pochlebnej poufałości. – Hrabiego Lamberta, ciągnęła dalej hrabina, my tak mało znamy... Od powrótu z zagranicy ledwie się nam pokazał... Czy go podróż zmieniła? Spoważniał bardzo. – On takim był zawsze, rzekł Adolf, usiłując się zalecić śmiałą odpowiedzią. Dawniej widywałem go codziennie. Miał zawsze coś angielskiego w sobie, a pobyt w Anglii jeszcze go uczynił – jeśli się tak wyrazić godzi – sztywniejszym, zimniejszym. – Taki pozorny chłód, przerwała hrabina, często pokrywa właśnie najgorętsze temperamenta. – Bardzo być może, że i w tym wypadku się to prawdzi, rzekł Adolf. Energii ma wiele, równie jak hrabina. – Me przywiózł z sobą, jakiego projektu ożenienia? zapytała hrabina śmiejąc się; bo tu u nas głoszą, że jakaś córka lorda. (Było to zręcznie wsunięte, bo nikt nic podobnego nie głosił.) – O tem nie słyszałem, mówił Adolf, – i nie chciałbym wierzyć temu. Stara hrabina, do której woli we wszystkiem się syn stosuje, bo ją bardzo kocha, nie pozwoliłaby na wybór zaoczny, choć syna kocha także i wieleby dla niego gotowa poświęcić. – O, kochana hrabina, czcigodna staruszka jest maitresse femme – dodała pani Julia. Adolf się uśmiechnął dwuznacznie, a pułkownik, któremu już milczenie dłuższe ciążyło, odezwał się: – Hrabiny energia dotąd na dobre wychodziła zawsze domowi. Pamiętam go za życia nieboszczyka. Była niemal zmuszona wziąć wodze, bo poczciwy hrabia... nadto był dobry i powolny... – Tego syn po nim nie odziedziczył! wtrącił Adolf. – Bo we wszystkiem podobny do matki dołożył Leliwa. – A! tak! tak! potwierdziła hrabina. W czasie tej rozmowy, oczy pani domu, zimne umyślnie, spokojne, mierzyły gościa nadzwyczaj śmiało. P. Adolf niekiedy aż spuszczał źrenice, choć na zuchwalstwie mu nie zbywało. Tu jednak – wszystko razem, dom, pani, piękność jej onieśmielały trochę. Zręcznie bardzo badać zaczęła hrabina Julia o drobnostki tyczące się gustów, zwyczajów domu, umiejąc utrzymać rozmowę na jednym przedmiocie, nie okazując żeby ją szczególniej obchodził. Składało się tak samo z siebie, przypadkiem. Pan Adolf coraz się stał rozmowniejszym, a pułkownik umiał go podpędzać i ośmielać. Ton coraz się weselszym robił, poufalszym. Adolfowi pochlebiało, że się uśmiechano z jego dowcipów, czuł się coraz bardziej przyswojony... Hrabina, co mu niezmiernie było przyjemnie, stawiła go na stopie równości, obcho – się z nim jak z człowiekiem swojego świata... Ożywiony wygadał się z wielu drobnostkami, z których pani Julia mogła cenne wnioski wyciągnąć, i dla tego nie dała poznać nawet, jak chciwie je zanotowała. Minęła tak godzina przedwieczorna, i pułkownik porozumiawszy się oczyma nieznacznie z gospodynią, dla której czas nadchodził przejścia do wielkiego salonu, podniósł się biorąc kapelusz. – Wiemy, że hrabina ma wyjechać – odezwał się, – a zatem czas ją pożegnać... Ruszył się z żalem wielkim, że go wypędzano z tego raju, pan Adolf... Hrabina rzuciła przy pożegnaniu oprócz wejrzenia dającego do myślenia, grzecznie słówko zapraszające, aby pan Siennicki czasem ją z pułkownikiem odwiedzał. Dotknęło go to, że od pułkownika miał być zawisłym, lecz i tak – wielkie to jeszcze było szczęście. W ulicy Leliwa śpiesznie go żegnając, uczynił uwagę, że może się do niego dowiedzieć, tak raz w tydzień, w dziesięć dni, to go do hrabiny w godzinie przedwieczornej zaprowadzi. Nie był pan Adolf tak dobroduszny, aby w całej, tej manipulacyi nie poczuł czegoś – niezrozumiałego, a mającego pewne znaczenie. Niebył to prosty przypadek, na coś musiał on być tam potrzebny... Dowiedzieć się o tem od pułkownika nie było nadziei ani sposobu, musiał sobie głowę łamać nad tą zagadką... W świecie, w jakim się obracała hrabina Julia, młodzieży do, wyboru, w razie fantazyi, było podostatkiem... Miałżeby czemś nieznanem sobie nad nią być wyższym? Nąjwiększa zarozumiałość nie dozwalała tego przypuścić. Pogrążony w myślach powlókł się pan Adolf nawet nie między wesołych kolegów, choć w kieszeni miał pieniądze siostrze wyłudzone, ale do domu... Domem pana Adolfa był nędzny hotel, do którego się przeniósł niedawno po pewnem nieporozumieniu z gospodarzem, u którego lepsze najmował mieszkanie. Miał nadzieję ztąd się wydobyć, sam nie wiedząc dobrze jakich środków ku temu użyje. Pierwszą było rzeczą teraz obmyślić takie zużytkowanie kilkuset złotych tkwiących w kieszeni, aby ich jak najwięcej pozostało... Długi były doskwierające nie tak jednak pilnie jak wmawiał siostrze, małemi zaliczkami dawały się zaspokoić natarczywości do czasu... Trzeba się było przedewszystkiem o przyzwoitsze starać mieszkanie. Uczuł to najmocniej wchodząc do pokoiku na trzeciem piętrze, ciasnego i zarzuconego gratami ocalonemi... Padł na krzesło, rozmyślając może po raz pierwszy od dawna poważniej nieco nad sobą i czyniąc sobie wyrzuty. Wstęp uzyskany niespodzianie do domu hrabiny wkładał pewne obowiązki... W tym wypadku tkwiło coś, może ziarno przyszłości... Spojrzał na zegarek: była godzina właśnie, o której mógł odwiedzieć jedną z osób, co się przypadkiem wplątały w jego – jeśli nie losy, to bieżące sprawy... Po namyśle, ruszył nazad w ulicę, i śpiesznym krokiem poszedł na jedną z pomniejszych, mało znanych, bocznych, na których się mieszczą średnich klass mieszkańcy, wygnani drożyzną z uprzywilejowanych a lepiej wybrukowanych... Po ruchach i chodzie można było poznać, iż pan Adolf miał pewny wstręt do podróży wieczornej, którą, z konieczności przedsiębrał. Stał już przed niewielką kamieniczką, w której oknach się świeciło, jedną nogę miał na progu, a wahał się jeszcze. Przemogła jakaś konieczność. Wschodki ciasne prowadziły na owe pierwsze piętro... U drzwi paliła się lampka kopcąca na ścianie. Zadzwonił. Przyszła otworzyć, służąca... Wchodził już, gdy twarz ładna kobieca, ciekawie wyjrzała ku niemu i znikła... W przedpokoju na ścianie wisiało palto męzkie, na które spójrzawszy i ruszywszy ramionami, pan Adolf wszedł z miną, tryumfatora... Salonik był – jak to się często trafia w domach klass średnich – niesmaczno a z pretensyą przyozdobiony... Chciano w nim elegancyi, na którą, zdobyć się było niepodobna. Wszystko było co do niej należy, ale biedne, tandetne i ściągnięte niesmacznie do kupy... Lampa z zielonym kapturem, na którym do koła czarne djabły tańcowały, stała na stole przy kanapie... Na niej siedziała dziewczynka mogąca mieć lat sześć lub siedm, zajęta kładzeniem kart na stoliku. Miała pięknie utrefioną główkę i krótkie rękawki u sukienki zbyt dla domu strojnej. Za stołem siedział ospowaty, niepiękny, średnich lat mężczyzna w wice-mundurze, zdając się, pomagać dziecku do zabawy. Niemiłych rysów, miał wybitnie urzędniczą postać, oblicze i ruchy. Usta zaciśnięte złośliwie, czoło zmarszczone mówiło o charakterze zgryźliwym, co i płeć żółta, brunatna prawie potwierdzała... Włosy rzadkie w nieładzie rozrzucone były na skroniach. Naprzeciw niego stała ta sama twarzyczka,. która się we drzwiach pokazała, gdy pan Adolf wchodził. Należała ona do młodej kobiety, mogącej mieć lat około trzydziestu, z figlarną miną., oczkami czarnemi niewielkiemi, uśmiesz – kiem złośliwym, rezolutnym wyrazem, ust dosyć szerokich, ale różowych i świeżych. Pani była strojna na głowie we wstęgi i loki bardzo wykwintnie ułożone, w szlafroczek z falbanami i wstęgami, w kołnierzyk mocno zahaftowany... Wejrzeniem powitała śmiałem i wesołem wchodzącego. – A co to pan tak późno? – Bo nie mogłem wcześniej... – Widzi pan, że pan referent go uprzedził... Adolf ruszył ramionami. – A! pięknie, pięknie! zaszczebiotała dziewczynka, to tak pan mnie kocha! Matka uśmiechnąwszy się głośno, poszła ją, pocałować, Adolf kwaśno składał kapelusz, referent patrzał nań chmurno. Jejmość i pan Adolf wymieniali spojrzenia znaczące... Gość siadł u stolika. Gospodyni zajrzała przeze drzwi, dając jakieś rozkazy służącej. Tymczasem dwaj. mężczyźni zmierzyli się oczyma. Wyczytać w nich było można, iż nawzajem mieli wstręt do siebie... Mała dziewczynka spoglądała to na jednego, to na drugiego, zdając się więcej mieć sympatyi dla pana Adolfa. – A pan dziś w biórze nie był? chropawo odezwał się referent. – Z rana chorowałem na zęby – rzekł Adolf. Nadeszła gospodyni. – A krople amerykańskie Majewskiego? trzeba było wziąć ich, to jak ręką ujmuje! I zaśmiała się, bo śmiech był widocznie jednym, z jej środków konwersacyjnych, a ciągnął za sobą i odsłonienie bardzo pięknych zębów białych, które pewnie nigdy żadnych kropel nie potrzebowały. Referent, jak gdyby towarzystwo pana Adolfa było dla niego nie do zniesienia, poruszył się z miejsca, szukając kapelusza. – Cóż to? cóż to? zaraz dadzą herbatę i przekąskę! Niech pan nie odchodzi! zawołała piskliwym głosikiem gospodyni. Ale, proszęż pana. – Słowo daję, że muszę, odezwał się kwaskowato referent, spoglądając-na Adolfa z ukosa. Mówiłem pani, że nie mam czasu... Coś niedosłyszanego szepnęła gospodyni wybierającemu się, ale to go nie powstrzymało... Skłonił się z lekka panu Adolfowi, którego za rękę. ciągnęło dziecko, i wyszedł. Gospodyni go przeprowadzała do przedpokoju. Gdy się drzwi za nim zamknęły, pan Adolf trochę pogodniej spojrzał, ale śmiejąca się gosposia wróciła kwaśna. – Cóż to? pani gniewa się, widzę, na mnie, żem referenta przepędził? odezwał się Adolf. – A pewnie! rzekła siadając w krześle gospodyni, i gniewnie poczęła dziecko musztro – wać. Siedź bo jak się należy, zobaczysz, dostaniesz klapsa... – Czy i ja także? spytał gość. – O! i pan! a pewnie, zawołała żywo, ale już się śmiejąc gospodyni... – Za to, żem referenta przepędził? – A choćby, bo referent jest człek seryo, a z pana bałamut... – Tak o mnie pani trzyma? – Nie inaczej. Popatrzali sobie w oczy; kobieta się rozśmiała. – A ja właśnie przyszedłem z pewnym projektem – rzekł cicho pan Adolf. Przysunęła się ciekawie do niego, i oczyma go mierząc, nieznacznie uderzyła po ramieniu. – Basia! odezwała się do dziewczynki siedzącej na kanapie: idź do Krystyny, niech podaje herbatę. Tym sposobem pozbyła się niewygodnego świadka... Pan Adolf się przysunął bliżej i na poręczy krzesła,na którem siedziała, rękę poufale położył. – No, to gadajże pan kiedy masz co do Powiedzenia, rzekła niecierpliwie kobieta. Słucham. P. Adolf zamyślił się, ułożył twarz powabną, oczom dał wyraz melancholijny, i począł mówić cicho: – Zdecydowałem się u pani Berty odnająć dwa pokoje – cóż pani na to? Kręcąc głową, popatrzała na niego gosposia. – Pan Adolf się zdecydował, rzekła – a, to bardzo szczęśliwie; ale ja, wcale nie jestem zdecydowana wynająć mu... Cóż pan na to? Zarumienił się młodzieniec, a choć chciał wybuchnąć, wstrzymał się. – Ha! jak się pani podoba – rzekł; – nie – to nie! Trzeba będzie sobie poszukać gdzieindziej. Z boku okiem bystrem zmierzyła go pani Berta... – Słuchaj-no pan – odezwała się, – potrzeba się nam raz rozmówić, jak należy, otwarcie i uczciwie. Nie będę nic w bawełnę obwijała. Pan Adolf jeszcze gdym była rezydentką u pani hrabiny, nim się ze mną mój nieboszczyk ożenił, robiłeś do mnie bardzo słodkie oczy. Temu nie zaprzeczysz. – Berta też mi gorzkich nie robiła – odparł gniewnie pan Adolf. – A, tak! zawołała, pokazując piękne białe ząbki kobieta: bo miałam zawsze słabość do tego bałamuta, nicponia! Co prawda to prawda – mówiła dalej – poszłam za mąż za nieboszczyka Rusińskiego, bom wiedziała, że na takiego pana Adolfa nie ma co rachować. Bałamut sobie myślał coś za życia nieboszczyka, przy – jażnił się z nim, przybiegał gdy go nie było, umizgał się potajemnie – i (rozśmiała się) nic nie wskórał. (Tu westchnęła). Umarł mój poczciwy Rusiński, zostałam wdową, pan Adolf tuż, na usługi... Bardzom wdzięczna – ale co pan sobie myślił? że ja dam się tak wziąć jak kuropatewka i potem precz puścić! Ja pana Adolfa bardzo lubię, co prawda to prawda, ale ożenić się pan ze mną nie myślisz, tylko bałamucić, a ja, biedna wdowa, z maleńką sierotką, na karku, muszę myśleć nie o romansach, ale o tem, by mieć opiekę i kawałek chleba... Więc, po szczerości – ciągnęła dalej żwawo – odnająć dwa pokoje? Żeby ludzie gadali na mnie, że mam z panem miłosne konszachty, i żeby na mnie nikt okiem nie rzucił! Nawet ten paskudny referentby nie przyszedł, a ten seryo myśli się żenić. Adolf milczał; wdowa ciągnęła dalej, ulitowawszy się jego posępnej minie: – Nie zapieram się tego, że ja pana bardzo lubię, a i dowody tego miałeś, bom dawała pieniędzy, pożyczała, karmiła, i choć mi było nieraz ciężko, nie poskarżyłam się; a gubić siebie i dziecko dla tej miłości głupiej – to się nie godzi... Chcesz się pan żenić? Zgoda, słowo’ daję, choć jutro do ołtarza, i choćbyśmy nie opły – wali w dostatkach, choćby przycierpieć przyszło, cóż robić!!.. A no, tak, dla zabawki się panu Adolfowi sakryfikować, tego Berta nie zrobi!.. Masz pan wóz i przewóz. Pokoje odnajmę, ale na zapowiedzi trzeba dać – będzie koniec wszystkiemu! Gdy to mówiła Berta, ciągle mając na oczach pana Adolfa, ten gryzł usta, czerwieniał i burzył się widocznie. – Czy już wszystko? zapytał. – Czekam co pan raczy odpowiedzieć – odezwała się ręce na piersiach zakładając pani Rusińska. – Żem się i kochał i podkochywał w pani dobrodziejce, a zawsze jej wiernym był, choć, prócz pary całusów kradzionych nic nigdy nie miałem z tego, rzekł Adolf – to prawda. Kochałem się w pannie, kochałem w mężatce, kocham we wdowie; ale powiedz pani sama, co moje położenie znasz dobrze, czy ja się teraz żenić mogę? – Teraz? podchwyciła jejmość: a kiedyż pan Adolf będziesz mógł? Teraz nie masz nic oprócz długów, to prawda, ale i sperandy żadnej, chyba że długów przybędzie jeszcze. Siostra, co do góry nosa tak zadziera, będzie przeszkadzała małżeństwu czy dziś, czy jutro... Hrabina ruszy ramionami... ale się nie wtrąci... A ja, panu powiem – dodała żywo Berta – bo pan mnie znasz, że jestem otwarta: jakbyś się pan ożenił, najprzód miałbyś już za co ręce zaczepie, bo domek przynajmniej, mam i jest dach nad głową,; potem jabym kochając pana mego tak wzięła w ryzę, jak Boga kocham, że musiałbyś mi statkować... Adolf milczał; ta mówiła dalej coraz bardziej się zapalając: – Znam pana może lepiej niż pan sam siebie, wiem jego wszystkie bałamuctwa, czuję ilebym się nagryzła i napłakała dopókibym z niego porządnego nie zrobiła człowieka; ale – kiedy się kocha to się kocha!... Co mam się wstydzie! mówię prawdę. Ryzyko wielkie, ale kto nie ryzykuje nie ma nic. Ufam w Panu Bogu miłosiernym, żeby moje poczciwe zamiary pobłogosławił. Słuchacz milczał. Rusińska dodała: – Pan wiesz, że mi jesteś miły, chcesz z tego korzystać i znaleść u wdowy chleb gotowy – ale ja się tak bałamucić nie dam. Co nie, to nie. Wybij pan to sobie z głowy. Może nie przystoi kobiecie tak mówić otwarcie do mężczyzny – ale, co mi tam! wdowa jestem... Wolę od razu czystą mieć sprawę... Stał pan Adolf jak w ziemię wbity, długomilcząc. – Pani mi nie wierzysz? bąknął. – Śmiać się trzeba! zawołała Berta. A któżby panu wierzył? Siostra rodzona nie ma w nim ufności i wiary, bałamucisz się pan i puszczasz jak panicz co na miliony czeka, żadnego statku! i chcesz, żeby mu ludzie wierzyli. – Jednak ja pani dochowałem wiary – mruczał Adolf, – sama pani przyznasz, kochałem ją, panną... – Prawda! nie udało się z panną nic, rachowałeś na mężatkę, że poczciwego safandułą dla ciebie zdradzi, a już na pewno potem wróciłeś do wdowy! Rozśmiała się... – Wszystko to bałamuctwo! dodała smutniej. I to jeszcze panu dodam otwarcie, że referent mi się oświadcza... Pan mnie jesteś miły, ale los Basieczki i mój – droższy jeszcze... Adolf spokorniał, i może na litość rachować się sposobił. Westchnął, usiadł w krześle, oparł na łokciu, zadumał rozpaczliwie. – Nie mówmy już o tem – dodał ponuro, – życzę pani szczęścia z referentem... – Pan dobrze wiesz, że ja go z tym człowiekiem mieć nie będę, przerwała wdowa. Znam go tak dobrze jak pana! Nudziarz jest. Zazdrosny, brzydki... a! co robić, przynajmniej człek stateczny! Będę spokojną o los mój i Basieńki... Westchnęła. – Co robić! taki los Pan Bóg dał – nie wykręcić się z niego... Popatrzała na Adolfa, który w istocie tragiczną, miną mógł litość obudzić, drapował się w nieszczęście swoje. – Ze mną gorzej, dodał, bo ja ani pieniędzy nie mani, ani nawet mieszkania porządnego... Pani mi odmawiasz tych dwóch pokojów a mnie na bruk wyrzucą. – A któż temu winien? odparła wdowa. Niby ja nieznam kieszeni pana Adolfa jak swojej, ile masz pensyi i co daje panna Aniela? Z tego, gdyby nie romanse za kulisami ze statystkami, gdyby nie Dolina, nie Saskie Kępy, nie surduciki drogie, nie różne bałamuctwa, możnaby się ślicznie utrzymać. Hrabina opuściła pana i hr. Lambert nie pomaga; ale – czemu? bo widzieli, że to wszystko na nic się nie zdało... – Coś młodości trzeba przebaczyć – mruknął Adolf. – Widzi pan, że ją przebaczam wszystko, dodała Berta – że chcę jego szczęścia, ale panu takie przy krupniczku domowe szczęście zgrzebne nie smakuje... Napatrzył się pan, nawąchał przysmaków pańskich, myślisz sobie, że jako krewnemu ich, one mu też należą!! To wychowanie hrabskie pana zgubiło. – To są ludzie bez serca! egoiści! zawołał Adolf. – E! eh! przerwała wdowa, robili dla pana i dla siostry co mogli, co byli powinni, a więcej wymagać, grzech i niewdzięczność! Pan mnie znasz, ja prawdy nie obwijam w bawełnę. Przedemną, na nich mówić darmo. Energiczna Rusińska unosiła się rozprawiając tak, ale – kobiecem litościwem okiem spoglądała na obżałowanego. – Wstydź bo się pan – dodała – czy to męzka rzecz tak skomleć, na drugich składać swoją biedę, samemu nic nie robić, i manny z nieba czekać? Pfe!! Ruszyła ramionami. – Krystyna! zawołała: dawaj herbatę!! Adolf nie zmienił tragicznej postawy przy stoliku, a że herbaty nie przynoszono, wdowa miała czas zapytać. – Ileż tam panu trzeba na najęcie mieszkania? Obrażony młodzieniec potrząsł głową i nic nie odpowiedział. Tymczasem mała Basieńka wpadła razem ze starą sługą, niby jej pomagając do zastawienia herbaty. Niosła miseczkę z sucharkami, z których jeden dogryzała... „Wdowa zajęła się zaraz samowarem. P. Adolf siedział zadumany. Przyniosła mu sama pani Berta filiżankę. – No – pij pan i rozchmurz się... – Dobrze pani tak mówić! mruknął Adolf. Mogłabyś mnie pani ocalić, choć na jaki miesiąc dając mieszkanie na dole... Stoi pustką, a i tej łaski się doprosić nie mogę. – Nie – tego nie uczynię, odrzekła wdowa stanowczo. Nietylko referent by dał za wygranę, ale ludzieby mnie wzięli na języki. Nie mogę... – Niekoniecznieby o mnie wiedzieć musieli – rzekł Adolf... Rusińska, która dziecku zawiązywała serwetkę pod szyję, potrzęsła głową. – Sekretów ja nie lubię – rzekła... To jeszcze gorsze niż co innego... Nie – nie... Mam w domu ze dwieście złotych; chcesz, to sto złotych dam... Będzie razem już sześćset... Adolf podniósł głowę. – Oddam wszystko – odparł, – a teraz i nie wezmę, i nie potrzebuję. Co się ma ze mną stać, niech się stanie! Wyrzekł te słowa tajemniczo i groźnie, jakby zamierzał spełnić coś strasznego. Na wdowie zrobiło to wrażenie... Aby je powiększyć, pan Adolf wnet jakąś rozpaczliwą wesołość przybrał i począł się uśmiechać... – Rzecz skończona, rzekł – niech choć ten wieczór ostatni wesoło się spędzi... Uśmiechnij mi się, pani, abym miłe uniósł wspomnienie! Berta głową, pokręciła. Znała w nim komedyanta, ale miała do niego słabość, jak mówiła, i trochę się zatrwożyła. – Dokądże to pan chcesz unosić wspomnienia? spytała – myślisz się puścić do Ameryki? – Może, – a pewnie na jakiś inny świat! Rozśmiał się gorzko i zwrócił do Basieczki. – Baśku kochana, będziesz ty o mnie pamiętała, gdy starego przyjaciela zabraknie? Dziecko mające pełne usta bułki i herbaty” skinieniem główki tylko odpowiedziało. Pan Adolf misternie odwrócił rozmowę – i zaczął coś o domu hrabiny. – Prawda to – zapytała wdowa – co po mieście gadają, że jakoby hr. Lamberta swatano czy on się sam swata do córki hrabiny Julii? do panny Elizy? Pan wiesz, że ja i w tym domu parę lat przebyłam za młodu. Znam go dobrze... Na wspomnienie hr. Julii Adolf się uśmiechnął znacząco i rzekł tajemniczo: – Byłem tam dziś z wizytą! – Gdzie? pan? u hrabiny Julii! krzyknęła śmiejąc się niegrzecznie Berta. Pan? a toż co znaczy? – Cóż to tak dziwnego? odparł urażony Siennicki. Rusińska głową potrzęsła i rozśmiała się cicho.. – Wprowadził mnie pułkownik Leliwa – dodał Adolf; hrabina Julia bardzo miła kobieta. – Gdy chce to aż nadto! rzekła Berta – ho! ho! Nie daj pan sobie jej głowy zawrócić, bo ona lubi lada komu się tak uśmiechnąć, ażeby potem się z niego śmiać mogła! Ho! ho! Adolf wyminął odpowiedź i zapytał: – Pani słyszała, że hr. Lamberta z jej córką swatają! Mogłożby to być? ogień z wodą? – Ja to lepiej wiem od pana, odezwała się wdowa. Hrabina Julia ma projekt ten od dawna i wszystkie sprężyny poruszy, aby Lamberta pociągnąć do córki. – A stara nasza hrabina mogłaby na to pozwolić? przerwał Adolf. Jeżeli hrabianka Eliza taka piękna i taka kokietka jak matka, nasza stara nigdy na to małżeństwo nie pozwoli. Będzie się i piękności zbytniej obawiała i obyczajów tego domu. A hr. Elizie wejść do klasztoru tego z wesołego pałacu rodziców... Wdowa słuchała pijąc herbatę. – Co pan o tem wszystkiem możesz mówić? rzekła w końcu. Pan ich nie znasz... Hrabianka Eliza! hm! hm! o tej ani z matki, ani z ojca sądzić nie można! To jest zagadka! Co tam w niej siedzi, jeden Bóg wie. Ja byłam w ich domu, patrzałam na nią codzień, byłam po kobiecemu ciekawą, a – dalibóg jej nie znam. Więcej panu powiem: matka ją kocha, a nie wie co w niej jest! ojciec nie zgadnie... nikt! – Cóż to. sfinks jakiś, rozśmiał się Adolf. Rusińska pokiwała głową. – Panna Eliza, rzekła – więcej tam w tym domu warta głową i sercem, niż oni wszyscy, a jak się jej głowa i serce obrócą, Bogu jednemu wiadomo... Żeby Lambert się z nią miał ożenić – nie wierzę – dodała. – Czemu spytał Adolf. – Zakochać się może – odparła, ale przeciw woli matki nie pójdzie, a matka, rozumna kobieta... będzie wiedziała jak przeszkodzić. Wręcz nie zabroni... ho! ho!... Zakochać się może – mówiła dalej wdowa – panna piękna jak anioł i gdy zechce! Ale kochać się a żenić, panie Adolfie – to dwie rzeczy różne. Nieprawdaż? szczerząc ząbki perłowe zapytała Rusińska. Pan to podobno najlepiej wiesz. Westchnął pan Adolf... Po małym przestanku pani Berta wróciła do wizyty swojego faworyta u hr. Julii. – Powiadasz pan, że pułkownik go zaprowadził do hrabiny? Tak pewnie w przedwieczornej godzinie, do małego saloniku! Nieprawdaż. Zaczerwienił się Siennicki. – Cóżby to znaczyć miało? zapytał. – Wiadoma rzecz, odparła wdowa. W tym saloniku i o tej godzinie przyjmuje osoby... jej potrzebne, którychby w wielkim salonie pokazywać nie chciała? Na co pan jej możesz się przydać? Rumieniec p. Adolfa śmiech z niej wywołał. Uderzyła go po ręku. – Me sądź pan, jak Boga kocham” szepnęła schylając się, aby to do romansu z nią prowadziło. Jej romanse wchodzą wielkiemi drzwiami, do paradnego salonu... Ja ją znam na wylot! Do tych fantazyj ona sobie dobiera ludzi z wielkiego co się zowie świata, co ich na seryo nie biorą, a takiego ładnego chłopca kancellisty... ho! ho! nie wzięłaby za nic! Za to panu ręczyć mogę... Za lat dziesięć – nie. zaręczam, a teraz!!! Nadto rozumna!... Gdy pojedzie do Włoch dla spoczynku, pociągnie za sobą może, ale takiego co jej ciężarem się nie stanie, a pomocą być musi... Zaczęła się śmiać znowu, widząć wielkie pomięszanie Siennickiego. – Pan jej na coś jesteś potrzebny – ciągnęła dalej niezmordowana; kombinując wszystko ledwiebym nie sądziła, że to być może w związku z jej projektami na hr. Lamberta... Błysnął wejrzeniem dzikiem p. Adolf, na nielitościwie rozczarowującą go kobiecinę. – Przysięgłabym, że tak jest – dodała wstając od stołu i zabierając filiżankę. – Basia, patrzaj żebyś z kanapy nie upadła!... Niech tam p. Adolf jej pilnuje! Znowu przerwa nastąpiła mała w rozmowie. Siennicki się zadumał. Gryzła go kwestya mieszkania, której wedle planu nie mógł przyprowadzić do skutku. Gdy wdowa powróciła z filiżanką do niego, szepnął. – Jakże? będziesz pani dla mnie nieubłaganą? Choć na miesiąc daj mi się pani schronić, wyniosę się później, słowo daję. – Ale, ale – odparła wdowa – słowo? czy to ja tych słów nie znam? Przecięż przez komornika pana Adolfa wyrzucać nie będę, a że wniósłszy się nie zechcesz się wynosić, to więcej niż pewna... Ale! ale! Nie mów pan co nieprawda! Panna Aniela wiedziełaby zaraz, że brat jej u tej przeklętej kwoki Rusińskiej zamieszkał, powiedziałaby, że ta go wciągnęła... Za nic w świecie! Zasępił się pan Adolf... – Pani litości nie masz nademną! – Dałbyś pan pokój – wtrąciła Berta – pan wiesz, że mi go żal, że mu dobrze życzę, ale na ten raz... Mniejszaby o mnie, gdybym sama była... (tu pocałowała dziecię) o los Basieczki chodzi. Nie mogę! Strzelając niby obłąkanemi oczyma wstał p. Adolf, tarł swe piękne czoło i odrzucał czarne włosy. – Jeszcze słówko – odezwał się – nie prosiłbym i nie poniżał się, ale jestem w położeniu krytycznem. Nie przyjmujesz mnie pani, pozwól mi złożyć moje rzeczy na dole. Smutnie tym razem rozśmiała się wdowa. – A do rzeczy tych będziesz pan przychodził – rzekła – trudno tego zabronić!!... Ja i rzeczy, i pana przyjmę, dodała spoglądając na niego, tak, mam nieszczęśliwą słabość dla pana, ale dawaj na zapowiedzi! Zgoda. Będzie bieda, zniosę ją dla niego... Co robić! – Podała mu rękę. – Siebie i dziecka dla fantazyi uboga kobieta poświęcić nie może. Wielkiej paniby to uszło, mnie okrzyczą za – nic potem. Nie, panie Adolfie... Podzielę się z tobą czem mam. – Ja nic nie chcę! zawołał obrażony młodzieniec patetycznie – nic! nic! i żegnam panią. Wdowa pobladła i zdawała się wahać, szczęściem zawołała na nią Basia, zwróciła się ku dziecku i nie odpowiedziała na pożegnanie tylko głowy skinieniem. Gdy nieszczęśliwy młodzian, wolnym krokiem, w nadziei, że przywołany być może, kierował się ku przedpokojowi, wesoła wprzó – dy Rusińska pochylona nad swoją Basieczką, objąwszy ją za szyję rękami, rozpłakała się łzami perlistemi po cichu... Tych łez nie zrozumiało dziecko, nie widział nikt więcej. Serce się ścisnęło biednej kobiecie od tego zwycięztwa otrzymanego nad sobą samą. Adolf szedł gniewny niepowodzeniem, rozmaite myśli błąkały mu się po głowie. Była godzina około jedenastej, gdy się znalazł po cichych uliczkach, z których wychodził, na Krakowskiem Przedmieściu, gdzie jeszcze więcej życia było. Czuł kilkaset złotych w kieszeni. Na prawo świeciła mu francuzka renomowana wówczas restauracja, nęcąca nietyle doskonałą swą kuchnią, jak połechtaniem próżności, żeby się tam wśród najlepszego pokazać towarzystwa. Sumienie protestowało przeciwko takiemu marnotrawstwu grosza wyżebranego u siostry – lecz, raz jeden, co znaczyło stracić choćby złotych kilkadziesiąt? Pochlebiało mu bardzo, gdy mógł czasem stanąć tu na równi z bogatą młodzieżą przychodzącą po teatrze na wykwintną wieczerzę... Stał chwilę naprzeciw oświetlonych okien zamyślony, potem pędem wbiegł do salki na dole, w której już gwar panował, i ledwie po niej rzuciwszy okiem, zasiadł przy pierwszym wolnym stoliczku, dysponując sobie kuropatwę pieczoną i pół butelki wina.. Po głosach poznawał w głębi u okrągłego stołu z daleka z nazwisk mu znajomych pięknego Zdzisia, pachnącego Romana, dowcipnego Jeremiego, i eleganckiego Tadzia. Z nimi razem był i stary pułkownik, który przez lornetkę popatrzał na wchodzącego, schował ją do kamizelki, i zamyślił się. Z widzenia i ci panowie znali Adolfa, jako dalekiego kuzyna hrabiego Lamberta, bo tem tak się on głośno chwalił, iż niepodobna było niewiedzieć o tym jego przymiocie. Wyróżniało go to z tłumu. Rywale w pałacu hrabiny Julii, tu u okrągłego stołu byli jak najserdeczniejszymi przyjaciółmi. Dzień to był dla pana Adolfa z pewnych względów szczęśliwy. Najbogatszy z tych młodzieńców, zwany pięknym Zdzisiem, zobaczywszy go i zrekognoskowawszy przez szkiełko, pochylił się ku pułkownikowi. – Nie mylę się, spytał, śliczną białą ręką w pierścieniach całą nalewając mu kieliszek Johannesbergu, wszak to ten ubogi kuzyn Lamberta? – Tak, Adolf Siennicki. – Jak? spytał Zdziś. Pułkownik wyraźnie powtórzył nazwisko. – Ten, którego siostra panna Aniela jeździ niekiedy ze starą, hrabiną. Dziwny urok ma dla mnie ta panienka... Leliwa ruszył, ramionami i pochylił mu się do ucha. – A hrabina Julia? a hrabianka Eliza? szepnął stary... Zdziś ruszył ramionami. – O! to czysto artystyczna tylko admiracya główki, która mi przypomina coś... Monnę Lizę? nie wiem? Chciałbym się poznać z tym młodym człowiekiem. Przyzwoity jest? – Zupełnie! odparł pułkownik – rozgarniony bardzo... lecz, czuję w nim rozpuszczonego nieco! – A! zachciałeś – rzekł Zdziś! Gdy wstaniemy od stołu, będziemy się przechadzali po salce, stań u jego stolika – i – z siebie tak, proprio motu, zaprezentuj mi go. Leliwa kiwnął głową. Przyniesiono kuropatwę i wino. Pan Adolf już zajadał więcej smakując w towarzystwie, niż w kuropatwie, gdy Leliwa zatrzymał się u jego stolika ze Zdzisiem, i przemówiwszy słów parę, poznajomił tych panów. Hr. Zdzisław siadł na miejscu opróżnionem naprzeciw Adolfa, od niechcenia tak jakoś, zaczynając rozmowę. Wielce uszczęśliwiony brat panny Anieli, można sobie wyobrazić jak żwawo i z jakim wysiłkiem dowcipu bawić go się starał. Rozmowa przechodząc różne stadya, potoczyła się na dom hrabiny Laury... o którym bez złośliwości wiele ciekawych rzeczy mógł powiedzieć Adolf, nie dając czuć, że z nim teraz już żadne bliższe nie łączyły go stosunki. Hr. Zdzisław słuchał go z zajęciem, uprzejmie i wyciągał na coraz nowe opowiadania. Konwersacya ta na uboczu tak się jakoś przeciągnęła, że inni panowie, należący do okrągłego stolika porozchodzili się. Pnłkownik się wyniósł. Adolf skończył kuropatwę i wino, a hr. Zdziś siedział jeszcze, wywiadując osobliwie o Lamberta... Wprawdzie znał go dawniej, ale podróż za granicę znajomość bardzo daleką, prawie zatarła. Zdawał się nim wielce interesować. Wstał wreszcie hr. Zdziś i tak mu widać usłużny, gadatliwy Adolf przypadł do smaku, że go do swego domu na jutro na obiad zaprosił... Gdy później rozpłaciwszy się, w najlepszym humorze, winszując sobie pomysłu tego, iż zaszedł do restauracyi, powracał do hoteliku swego p. Adolf, nie mogło to ujść jego baczności, że dwa razy w tym dniu powołany został do dawania informacyi o hr. Lambercie – Zer – wane stosunki z tym domem szkodzić mu mogły, postanowił zrobić krok jakiś, aby hr. Lambertowi na nowo stad się znośnym, a przez niego wkupić się znowu – jeśli nie w łaski, to w miłosierdzie starej hrabiny. Postanowił rozpocząć od tego, iż nie potrzebuje nic, tylko by z domu wykluczony nie był, że poznawszy swe błędy chce się z nich poprawić i t.p. Gdy nazajutrz kazał się zameldować do hr. Lamberta, służący mu odpowiedział, że wyjechał na wieś – i – niewiadomo było kiedy powróci. W Zagórzanach, majątku podlaskim należącym do rodziny, do której hr. Lambert się liczył, można było pół wieku spędzić nie będąc widzianym od ludzi i ludzi nie widząc. Część ta kraju dziś jeszcze przedstawia obraz jaki niegdyś, przy niniejszem nasiedleniu całość musiała stawić przed oczy podróżnych co ją opisywali. W szesnastym wieku przejeżdżający te kraje Niemcy i Francuzi, opowiadają o ogromnych lasach i znacznych przestrzeniach wśród których osad nie spotykali. Podlasie mniej żyzne pozostało dotąd prawie czem było w XVI wieku. Przejeżdża się tu kilkomilowe zarośla, wyniszczone bory, moczary i piaski, ledwie gdzie jaką znajdując lichą karczemkę. Niegdyś puszcze całe jeszcze i nietknięte mogły tym okolicom pewną malowniczą nadawać fizyognomię, dziś pnie i łomy a piaski i wrzosy, nieznośną czynią tę podróż po zapomnianym jakby od ludzi i Boga zakątku. Zagórzany, nieopodal od Buga, w okolicy Włodawy, wprawdzie lasy miały lepiej zachowane, drogi utrzymywane staranniej, lecz kraj, otaczał je dziwnie smutny – pustynia. Fundum, stanowiące dóbr tych znacznych główne ognisko. Zagórzany same miały wielki dwór stary na piaszczystem wzgórzu, z widokiem na łęgi i zarośla, z ogrodem dawnym, i równie dawnemi zabudowaniami, lecz nieweselszą były oazą, wśród tych puszcz milczących i zdziczałych. Można tu było tylko wymieszkać z Bogiem, smutkiem i starością, która się chroni od zgiełku świata i szuka pustelni dla siebie. Siostra ojca hr. Lamberta, bezdzietna wdowa, kasztelanicowa Brzeska, pani Elżbieta... mieszkała tu od lat wielu. Z samego wyboru rezydencyi domyśleć się było można, iż oryginalną i energiczną być Musiała, gdy z dobrej woli zakopała się w tym kącie sama jedna. Ojciec hr. Lamberta był człowiekiem miękkim i dobitym, mającym wszystkie słabostki swojego stanu i epoki, szczególnym trafem jedyna jego siostra za niego i za siebie wzięła od natury siłę woli ogromną, i charakter prawdziwie męzki. Panną, niegdyś była nie ładną, bardzo, męzkie rysy, ruchy, a po trosze obyczaje szpeciły ją, nic kobiecego nie zdawała się mieć w sobie. Znaczny posag w dobrach znęcił do niej miłego, płochego, słabego ciałem i umysłem pana kasztelanica. Rodzice, żyjący naówczas, pannie Elżbiecie iść za niego kazali, przewidując, że niełatwo znajdzie męża, i że ten człowiek powolny wielce, do jej charakteru najlepiej się nada... Me opierała się panna Elżbieta i podała rękę kasztelanicowi, z którym przeżyła utrapionych lat kilkanaście. Mąż ten był najpłochszym z ludzi, najsłabszym, najnielogiczniejszym, ale razem niby dobrym człowiekiem. Dobroć ta jego zasadzała się na tem, że do błędów się przyznawał i gotów był zawsze do deprekacyi i łez. Nazajutrz powracał do nich z równą łatwością jak wczoraj je potępiał... Żona musiała dla niego być więcej matką, opiekunką, mentorką, niż towarzyszką. Płaciła jego długi, uwalniała go od niewieścich różnych niepotrzebnych niewoli, oddalała awanturników co na niego czyhali – słowem czuwać musiała nad tem stworzeniem schorzałem, w końcu wyży tem, zdziecinniałem, które jej życie wzięło nie będąc nigdy Szczęśliwem. Po kilkunastu leciech tej utrapioney doli, kasztelanicowa już niezbyt młoda, mniej jeszcze piękna nie miała wcale ochoty ponawiać związków małżeńskich. Lata te walki ciężkiej, już i tak silny i piękny jej charakter wyrobiły jeszcze, podniosły, uczyniły z niej niewiastę szczególną jakich się po świecie nie spotyka. Jedyną, pociechą jej za życia męża były książki i poważne rozmyślania nad zadaniem tego co się żywotem ludzkim zowie... Mówiono, że pisała i ośmiewano ją z tego, lecz nigdy nikt nie czytał napisanego przez nią i nie wspominała o tem... Po śmierci kasztelanica zamknęła się ze swemi książkami, z kilką ubogich sierot, siedząc w Zagórzanach, o których gospodarstwo i zarząd dbała wielce. Nigdy się prawie ztąd nie wychylała, powiadając, że świat jej, a ona światu musiałaby się wydać śmieszną. Czytała najświeższe rzeczy,. zajmowała się żywo tem co się na świecie działo, lecz nie ciekawą była widzieć go. Raz w kilka lat po śmierci rnęża, odbyła bardzo cichą kilkomiesięczną podróż za granicę i wróciwszy z niej, już się nie ruszała prawie nigdzie. Dom był trochę ze staroświecka, ale bez żadnych wysiłków do postawienia go na Pańskiej stopie utrzymywany. Wszystko tu szło jak w dobrym zegarku... cicho... Powierzchowność kasztelanicowej mogła oprócz poszanowania obudzić pewną, obawę w tych co jej nie znali – była surowa, dziwna i zimna na pozór. Słusznego wzrostu, z twarzą, nieco okrytą, włosami ciemnemi, rysów ostrych i nieforemnych, silnie zbudowana, ciężka, teraz już dosyć otyła, pani Elżbieta podobną była, jak sama powiadała do przebranego po kobiecemu hajduka. Siłę miała nawet postarzawszy wielką bardzo, męztwo nieustraszone, zimną krew nieopuszczającą ją nigdy. Oszczędna w słowach, mówiła mało, chłodno, głosem grubym, bernardyńskim, lecz organ ten nie był pozbawiony pewnej słodyczy... Wyrozumiała dla ludzi, wybaczająca wiele, nie gniewała się prawie nigdy, lecz powziąwszy wstręt ku komukolwiek, pozbywała go się i unikała. Robot kobiecych nie lubiła i nie tykała ich prawie, bawiła się tokarnia” która u nas w Polsce od czasów saskich w wielu domach wprowadzoną została, bo Sasi wszyscy toczyli. Dawniej jeździła na polowanie, i strzelała. dobrze, potem zaniechała tej rozrywki. Gusta i inne miała męzkie, bo lubiła konie i stadniną się zajmowała... Gospodarstwo obchodziło ją dosyć, i sama nawet wózkiem jednokonnym się powożąc, jeździła po polach i łąkach. Lecz, najmilszem jej zająciem było czytanie. Dla rozszerzenia sobie widnokręgu, z młodu umiejąc po francuzku, nauczyła się sama potem po łacinie i po niemiecku, nawet dosyć dobrze po włosku... Bilioteka ciągle się pomnażająca w Zagórzanach zajmowała już kilka Pokojów, a garbaty Niemiec Crusius, człek po trosze uczony, większy pedant i dziwak, utrzymywał ją w porządku. Z uczonością swą, nie popisywała się nigdy kasztelanicowa, lekce ją sobie ważąc, choć pamięć miała ogromną i pojęcie bardzo bystre... Gdy ją kto chciał na konwersacyę uczoną Wyciągnąć – opierała się; sama to co umiała popularyzowała tak w rozmowie, jakby nie chciała dać poznać swej nauki. Dla tego i cytacyj łacińskich, choć się jej cisnęły na usta, nie przytaczała nigdy. Szanowana powszechnie, kasztelanicowa szczególną miała miłość dla bratowej swej hrabiny Laury, a jak syna własnego kochała Lamberta. Jedną z największych przyjemności jej życia stanowiły gęsto krążące listy pomiędzy Zagórzanami a Warszawą. Hrabina czasem w lecie odwiedzała tę rezydencyę, ale ona potrzebowała więcej towarzystwa i świata, i surowy obyczaj tutejszy, trochę spartańskie życie, staruszce delikatnej czyniły tu pobyt długi dość ciężkim. Kasztelanicowa ją sama czasem wyprawiała. – Jedź ty sobie, bo się tu na śmierć zanudzisz i z głodu umrzesz, mawiała z uśmie – chem. To pustynia w sam raz dla mnie, ale w żadnym razie dla mojej kochanej Laury. Ja jestem dzika anachoretka... Raz lub dwa razy w rok odwiedzał ciotkę hr. Lambert, który miał dla niej cześć wielką. Naówczas Zagórzany dla tego ulubieńca stroiły się, wdzięczyły, występowały, starano się mu chwile tu spędzone uprzyjemnić. Kasztelanicowa była szczęśliwa, gdy go miała u siebie, humor jej się zmieniał do niepoznania. Nielubiąca zbytku w niczem, dla faworyta gotowa była na najkosztowniejsze niespodzianki. Umówionem było raz na zawsze, że gdy hr lambert miał przybyć, powinien był dać znać o sobie, choć kilku dniami wprzódy. Te dni oczekiwania już były zadatkiem przyszłych przyjemności, i kasztelanicowa spędzała je zajęta, wesoła, odmłodzona niemal... Prawie nigdy w jesieni i zimie, gdy miasto się ożywia, hr. Lambert nie. zjeżdżał do Zagórzan; bywał tu wiosną albo latem. Nie spodziewała go się też ciotka po raz drugi w tym roku, gdy prawie przestraszonej tem, dano znać że hr. Lambert stanął już przed oficyną. Ten przyjazd nagły tak strwożył starą gospodynię, że wziąwszy kij do ręki, bo teraz często z nim chodziła, nie okrywszy nawet si – głowy, na której czepka nosić nie lubiła [...], i poszła do oficyny. r. Lambert właśnie był wyszedł i zabierał marszałka dworu wołać do siebie, gdy głos [...] ciotki posłyszał i dwoje silnych rąk za [...] mu na ramionach... – Mów mi najprzód – zawołała – nie stało nic? nic złego nie ma? – Nic a nic. – Dla czegóż nie oznajmiłeś, że przyjedziesz? – Bom przed kilku dniami nawet projektu nie miał. – A projekt ten śliczny jakże się urodził? – Pomówimy o tem, rzekł z uśmiechem [...]bert, całując jej rękę. – Chodźże ze mną... Pociągnęła go natychmiast z sobą, tchnąć nie dając.[...] [...] ła salka, do której weszli, podobna była [...] do foresteryum w klasztorze. Na [...] palił się ogień, faworyta psica legawa [...] Cytra, grzała się i wyciągała przed nim [...] stół w pośrodku okryty suknem za[...] był książkami i dziennikami. Ściany [...] obrazy wielkie szkół włoskich... Wy [...] siedzenia, kanapa, staroświeckie szafki [...]ódki ubierały trochę kąty... Tu zwykle [...] posługi i towarzystwa siadywała jedna chem. To pustynia w sam raz dla, mnie, ale w żadnym razie dla mojej kochanej Laury Ja jestem dzika anachoretka... Raz lub dwa razy w rok odwiedzał ciotkę hr. Lambert, który miał dla niej cześć wielką. Naówczas Zagórzany dla tego ulubieńca stroiły się, wdzięczyły, występowały, staram się mu chwile tu spędzone uprzyjemnić. Kasztelanicowa była szczęśliwa, gdy go miała u siebie, humor jej się zmieniał do niepoznania. Nielubiąca zbytku w niczem, dla faworyta gotowa była na najkosztowniejsze niespodzianki. Uinówionein było raz na zawsze, że gdy hr Lambert miał przybyć, powinien był dać zna o sobie, choć kilku dniami wprzódy. Te dni oczekiwania już były zadatkiem przyszłych przyjemności, i kasztelanicowa spędzała je za jęta, wesoła, odmłodzona niemal... Prawie nigdy w jesieni i zimie, gdy miasto się ożywia, hr. Lambert nie zjeżdżał do Za górzan; bywał tu wiosną albo latem. Nie spodziewała go się też ciotka po raz drugi w tym roku, gdy prawie przestraszonej tem, dano znać, że hr. Lambert stanął już przed oficyną. Ten przyjazd nagły tak strwożył stan gospodynię, że wziąwszy kij do ręki, bo teras często z nim chodziła, nie okrywszy nawet si – wej głowy, na której czepka nosie nie lubiła, sama poszła do oficyny. Hr. Lambert właśnie był wyszedł i zabierał się marszałka dworu wołać do siebie, gdy głos męzki ciotki posłyszał i dwoje silnych rąk zawisły mu na ramionach... – Mów mi najprzód – zawołała – nie stało się nic? nie złego nie ma? – Nic a nic. – Dla czegóż nie oznajmiłeś, że przyjedziesz? – Bom przed kilku dniami nawet projektu nie miał. – A projekt ten śliczny jakże się urodził? Pomówimy o tem, rzekł z uśmiechem Lambert, całując jej rękę. – Chodźże ze mną.. Pociągnęła go natychmiast z sobą, tchnąć mu nie dając... Mała salka, do której weszli, podobna była niemal do foresteryum w klasztorze. Na kominie palił się ogień, faworyta psica legawa stara Cytra, grzała się i wyciągała przed nim. koniny stół w pośrodku okryty suknem zarzucony był książkami i dziennikami. Ściany zalegały obrazy wielkie szkół włoskich... Wygodne siedzenia, kanapa, staroświeckie szafki i komódki ubierały trochę kąty... Tu zwykle dla posługi i towarzystwa siadywała jedna z panien wychowanek gospodyni, i teraz plątała siatkę panna Justyna, która na widok hrabiego, wstała i raka upiekła. – Justysiu kochana! odezwała się kasztelanicowa wchodząc – biegnij do Krysińskiej, niech daje jak najsutsze śniadanie, jak dla króla – bo to mój król.! Pocałowała w głowę Lamberta. – Siadaj, mów... Hrabia milczał. – Ale to do powiedzenia prędkiego dosyć trudne – odparł po chwili; – wygadam się powoli. Potrzebowałem trochę uciec z Warszawy, atmosfera była dla mnie niebezpieczna. Kasztelanicowa się namarszczyła. – Nic rozumiem – rzekła – każesz mi hamować ciekawość, zgoda – będę czekała – lecz wiedz, że jest niezmiernie podrażniona, a to coś powiedział, jeszcze ją silniej zaniepokoiło. Śmiał się hr. Lambert. – Rzecz jest małej lub żadnej wagi, a ja może śmieszny, żem z niej uczynił ważną sprawę. Lecz, ciociu kochana – chcę być ostróżny... Popatrzała mu w oczy stara. – No, co? obawiałeś się zakochać? mów? – Zgoda ciociu – rozśmiał się Lambert z odcieniem smutku. – Ale to znaczy, jeśli się ja nie mylę, dodała, że gdyś się zląkł, toś się już zakochał. Mina, którą, zrobił młody hrabia, nie dawała żadnej odpowiedzi. – Jesteś tak rozsądny, że ja nie mam o ciebie strachu, poczęła stara – a zatem wdzięczna jestem temu buziakowi, co mi tu ciebie przypędził. Cały dwór pędzący na wy przódki z nakrywaniem i podawaniem śniadania, zjawił się w saloniku i zmusił do zmiany rozmowy. Panna Justyna, Krysińska, kamerdyner, lokaj, chłopiec, każdy coś niosąc biegli na rozkaz pani. „W pośpiechu tym i obejściu się dwora można było poznać kasztelanicowa i jej charakter. Służba śpieszyła widocznie nie ze strachu, ale z serca, aby pani swej nie dać powodu do zmarszczenia się i niecierpliwości. Wszystek ten lud poufale, choć z uszanowaniem, patrzał na kasztelanicowa, usiłując jej wolę z oczu odgagnąć. Ludzie ci mieli fizyognomie łagodne, spokojne jakieś, poczciwe. Kamerdyner Augustyn, szczególniej, z chustką swą białą na wysokiej duszce zawiązaną, z fontaziem pod szyją, z kolczykiem w uchu, z koralowemi dewizkami u zegarka, w popielatym fraku, był przedziwną starych lat pamiątką. Widać było w nim eleganta, który jeszcze dbał o siebie, choć z modą dawno wziął rozbrat. Kasztelanicowa przy śniadaniu nie wszczęła już rozmowy o drażliwym przedmiocie. Mówiono o Warszawie, o matce Lamberta, o rodzinach znajomych i pokrewnych. Hrabia poszedł potem do swojego mieszkania przebrać się i spocząć aż do godziny obiadowej Gości, rzadkich tu zresztą, nie było wcale, a proboszcz miejscowy nie przyszedł na obiad, zaraz więc po nim, przy czarnej kawie, gdy panna Justyna wysunęła się, mogła kasztelanicowa zaspokoić swą ciekawość. – Teraz, kochany Lambercie, jesteśmy sami, mamy czas, mówmy otwarcie. Młody hrabia po krótkim namyśle, odezwał się obejrzawszy. – Ciocia i tego się mogła domyślić o kogo idzie... W listach matki pewnie było wspomnienie o hrabinie Julii i jej córce. Kasztelanicowej twarz zachmurzyła się. – Tego nie przypuszczałam nawet, rzekła – aby ona dla ciebie niebezpieczną się stać mogła. Że hrabina Julia zechce cię do córki ciągnąć, byłam na to przygotowana, alem ufała rozumowi matki twej i twojemu, iż się jej wziąć nie dacie. Znasz moję przekonania, kochany Lambercie; – ludzie, którzy w spadku wzięli po dziadach wielkie imiona, znaczne majętności, wspomnienia świetne, dziedzictwo cięż – kie starej sławy – mają, obowiązki względem przeszłości swej rodziny i kraju. Nie należą oni całkiem do siebie, i szczęście ich własne nie może dla nich być pierwszym życia celem... Idzie za tem, że dla nich ożenienie, usłanie nowego gniazda, musi być rozważnem i bodaj. z poświeceniem uczuć osobistych dokonanem. Matka co ma wypiastować ich przyszłość, nie może być wziętą na hazard, dla jednej przemijającej miłostki, musi odpowiadać wszystkim warunkom jakich się od matki rodu wymaga, musi przynieść z sobą tradycye zdrowe, wy-’ chowanie, poczucie obowiązku. Wszystko to, rozumiesz tak dobrze jak ja... Kto inny żenić się może dla pięknych oczu i serca – nam nie wolno, myśmy skuci obowiązkami względem przeszłości i przyszłości. Bardzo być może, iż żona wybrana ze wszelką oględnością i bacznością, zawiedzie, ale naówczas sumienie nic do wyrzucenia nie ma. – W tem się ja zupełnie zgadzam z ciocią – rzekł Lambert, – ale hr. Eliza... – Hrabianka Eliza, mój drogi, ciągnęła dalej kasztelanicowa – nietylko nie ma warunków, jakich my szukać musimy, ale przeszłością babki, matki, ojca, domowemi obyczajami rodziny byłaby dla ciebie, dla nas – zapowiedzią upadku... Wychowana wśród płochych, Patrząc na życie, co ją otacza, nabrawszy na – łogów, musiałaby je z sobą wnieść do nowego gniazda... – Hrabianka Eliza – przerwał Lambert – pomimo to wszystko... jest dla mnie i dla innych zagadką. Być bardzo może, iż we krwi, i w duszy ma zarody tego, co wzięła w spadku smutnym po hr. Julii; lecz – ciociu kochana... któż zaręczy za to, że płochośc nie obudziła w niej wstrętu i że właśnie, to co mogło być zarazą, nie stało się dla niej lekarstwem? Kasztelanicowa aż się zerwała z siedzenia i załamała ręce.. – Lamciu! mój najdroższy! co ty mówisz! przerażasz mnie! Ledwie moim uszom wierzę! Jesteś więc już tak zaślepiony, że się ważysz na sofizmat najnieprawdopodobniejszy! Uśmiechnął się Lambert. – Kochana ciociu – rzekł, – nie jest to przypuszczenie tak nielogiczne jak się zdaje. Nie widzimyż codzień dzieci rozrzutników skąpcami i vice versa? Nie możesz rażąca płochość obudzić wstrętu?... Dodam i to jeszcze, że moja hypoteza nie jest zupełnie bez podstawy. Mało znam z blizka Elizę, lecz dopatrzyłem w niej pewnych oznak, które mnie na ten pocieszający domysł naprowadziły. Żem wcale nie zaufał mu i nie użył go na, wyekskuzowanie mojej słabostki dla panny Elizy, dowodzi najlepiej moję przybycie do Zagórzan... Kasztelanicowa siadła zamyślona. – A! nie! nie! odezwała się – takich przypuszczeń robić się nie godzi. Chwilowo mogło coś, jakiś kaprys, zazdrostka, zły humor podbudzić w niej inne usposobienie, ale krew się odezwać musi. Niestety! ma ona swe prawa: cnoty i wady są dziedziczne... – Po części, odparł. Lambert; lecz za stały aksyornat brać tego nie można. – Wszędzie są wyjątki – odezwała się kasztelanicowa – lecz prawo stoi niewzruszone... Po namyśle krótkim, potrząsając głową, stara dorzuciła: – Ani myśleć o tem. Znałam matkę Julii, była równie piękna i zupełnie tak płocha jak Ona. Córka, która ma być do niej podobna twarzą, weźmie jej temperament, a za tem Pójdą obyczaje... A! mój Lambercie – sama myśl takiego związku mnie przeraża. Musiałbyś staczać walki, jeśli nie o honor domu i mienia, to o pozory... Mogłaby przywiązać się do ciebie i być wierną ale zalotną nie być – nie potrafi. Wprzągłbyś się w najnieznośniejsze obowiązki stróża i mentora, a kobieta, której trzeba pilnować! to nieszczęście... – Zrzekłem się też pięknej Elizy! westchnął Lambert – chociaż rzeczywiście jest tak w moich oczach piękną, taki ma urok dla mnie, iż ofiara ta na ołtarzu obowiązków złożona, kosztowała mnie wiele... – Więc już aż ofiara! zawołała smutnie stara jejmość – poprawiając siwe włosy... Zasmuciłeś mnie, trwożę się. – Nie ma o co! odparł wesoło Lambert: – wyjechałem, – tymczasem uwija się tam mnóztwo młodzieży, i nie ma najmniejszej wątpliwości, że kto inny z tego skorzysta. – Dałby Bóg! westchnęła kasztelanicowa... Żyjemy w czasach, gdy już z prawa niby nie istnieje ani arystokracya, ani szlachta. Przywilejów nie mamy żadnych, zostały nam tylko – obowiązki i ciężary, od których nas nikt nie może uwolnić, chyba my sami. Uwalniając się od nich, dobrowolnie abdykujemy. Do tych obowiązków liczę czuwanie nad rodziną. Obejrzyj się – zobaczysz, że z braku zrozumienia tych zasad, jakie ja głoszę, najznakomitsze rody zeszły na stopnie ostatnie i wyrodziły się w potomstwo napiętnowane na – zgubę... Żenili się dla serca, albo raczej dla namiętności, fantazyi, kaprysu, i Bóg dał im potomstwo fantastyczne... Matka więcej niż ojciec tworzy rodzinę: dla tego nie mam nic przeciw temu, gdy z domu wynosi kobieta tradycye zdrowe i święte choćby do plemion obcych, choćby w zakąty ciemne... Za nią pójdą dzieci. Mąż, który obcy żywioł wprowadza z kobietą do domu, wywraca domowe bogi, bo na ołtarzu stawi swoje wchodząca małżonka... Patrz na przykłady... Ktokolwiek wziął żonę, choćby najlepszą w świecie kobietę – obcą, obczyznę zaszczepił w domu. Córka, co poszła za góry, za światy, swe bogi uniosła z sobą; w jej domu cześć ich musi zakwitnąć. Mówiła z wolna zapatrzona w ziemię kasztelanicowa, i nie czekając odpowiedzi, ciągnęła sama dalej: – Ale wam młodym, jakże mówić o tem? Każdy z was ma prawo odpowiedzieć wedle doktryny wieku, że najdroższą dla niego, jest. swoboda, że żyje raz i szczęścia swą cząstkę odebrać powinien. Potrzęsła głową siwą. – Szczęście! swoboda – dodała – dużoby o tem mówić! Są pewne wyrazy oznaczające Pojęcia fałszywe, których z mowy i z obiegu wycofać niepodobna. Takiemi wyrazami lśniącemi są – szczęście i swoboda. Ale ja cię znudzę – przerwała – mówmy już o czem innem, od tych ogólników Przejdźmy do historyi serca twojego, spowiadaj mi się. Nic nie wiem dotąd. – Bo ta historya serca mego, uśmiechnął się Lambert – bardzo krótka, prosta i nieciekawa. Po powrocie z za granicy, musiałem naturalnie, we wszystkich domach znajomych, spokrewnionych złożyć karty – – i wizyty. Kolej przyszła na hrabinę Julię, bo w domu tym mówi się zawsze o pani tylko, nigdy o panu... Hrabianki Elizy nie widziałem od czasu gdym ją bardzo wystrojoną i śliczną dzieweczką spotykał na spacerach z guwernantką w alejach. Przy pierwszej wizycie mojej, hrabina okazała się dla mnie tak niesłychanie uprzejmą, tak miłą, tak przesadzenie prawie zainteresowaną mną, podróżą, moją., wszystkiem co się mnie tykać mogło, iż nie mogłem się oprzeć jej naleganiu i zaproszeniu. Tegoż dnia zażądała słowa honoru, że będę na herbacie, en petit comite, i trzeciego dnia na obiedzie... Eliza była przy pierwszych odwiedzinach przytomna, znalazła się już w salonie gdym przyszedł na herbatę, posadzono mnie przy niej do obiadu... O piękności mówić cioci nie potrzebuję. Ma ten spadkowy wdzięk czarujący babki swej i matki, który się stał historycznym; lecz między matką a córką niezmierna wyrazu i charakteru różnica. Przyznają, to wszyscy. Eliza jest dziwnie majestatyczna, poważna, dumna, a zalotność jej ma inną, cechę, jest ironiczna, pogardliwa. Mówi mało, najczęściej z lekkim odcieniem szyderstwa i pytaniami? Nie można odgadnąć co sama myśli, lecz się czuje ciągle, że nie tak myśli jak drudzy. Pytania jej są tego rodzaju, że matkę nawet w kłopot wprowadzają,; ale ta zdaje się czuć wyższość córki, i zręcznie wymijającemi zbywa ją odpowiedziami... W oczach ma wiele bystrości, a razem coś znudzonego i smutnego... – A! dajże pokój tej miniaturze, przerwała kasztelanicowa: widać w malarzu aż nadto uwielbienia dla wzoru, a to mnie do rozpaczy Przyprowadza. – Więc zamilczę... rzekł Lambert. – Ale nie, nie, mów dalej. – Po tych pierwszych trzech spotkaniach, Wyznaję, że byłem zaciekawiony – odezwał się Posłuszny hrabia. Wracałem w rannych godzinach przyjęcia i zastawałem tam cały rój młodzieży. Wśrod niej Eliza wydawała się istotnie królową obchodziła się z tymi paniczykami – nielitościwie... Ja, miałem szczęście, czy też, Jako mniej znajomy i nie ubiegający się o spoufalenie, przywilej być traktowanym seryo. – Matka i córka na swój sposób polowały na ciebie – przerwała kasztelanicowa. O! ja to. bardzo dobrze rozumiem! Powiedziały sobie z góry, że jesteś człowiekiem poważnym jak matka twoja; dla ciebie więc przybierały ton inny. – Przepraszam ciocię, rozśmiał się Lambert – nie trzeba mówić w liczbie mnogiej. Hrabina Julia ze mną nie zmieniła ani tonu zwykłego, ani trybu, była czarująca i zalotna jak z innymi. Panna Eliza tylko. – Panna Eliza! nieszczęśliwy! zawołała kasztelanicowa – ale ty się w niej kochasz! – Jeszcze nie – odparł Lambert – lecz gdybym ją widywał częściej, gdybym się zbliżył do niej – wie ciotka – nie ręczę! – Cóż? i gotówbyś był ją wziąć! – Znowu ręce załamała stara pani. – Ją! ją! Lambert się zadumał. – Umiałbym skłonność moją poświęcić przez – raison d’etat. Czuję obowiązki moje, i gotów jestem zaślubić... najmniej mi sympatyczną istotę... – Ale nikt od ciebie tego nie będzie wymagał, ani matka, ani ja – dodała żywo kasztelanicowa. Masz czas, na świecie jest panien wiele, choć może nie tak czarodziejsko pięknych jak ta niegodziwa Eliza, ale miłych i znośnych. Nikt cię do ożenienia nie nagli; zresztą nikt cię nie będzie zmuszał do szukania żony w kołach naszych, arystoktatycznych. Szlachta nasza ma z nami wspólne tradycye, wierzenia, obyczaje... ubóztwo nie będzie zawadą, skromne pochodzenie nie zrazi nas – byle... panna była... ty mnie rozumiesz... Wsparła się na ręku kasztelanicowa... – Wśród arystokracyi naszej, poczęła, są dwa obozy zupełnie różne, które choć się łączą czasem w jeden szereg, choć się z sobą stykają w pewnych względach, jak niebo od ziemi się różnią. Jeden z nich wciela się i wcielił już w tę ogólną massę arystokracyi europejskiej, która z krajem nic wspólnego nie ma. Znaczna część tych apostatów już się przesiedliła za granicę, sfrancuziała, zniemczyła, zwłoszyła, w przekonaniu, że ocalając swe położenie społeczne, dopełniła obowiązku. My z tą arystokracyą sobkowiczów, ratujących, jak mówił Skarga, z rozbijającego się okrętu własne tylko mienie, nic nie chcemy mieć wspólnego. My pojmujemy arystokracyę iako przodowników, ofiarników i czynne rycerstwo nasze... Gdy ono uchodzi z tej ziemi, z której wyrosło, której winno wszystko – apostatami się staje. Kto nie spełnia obowiązku, traci prawa. Arystokracya, co chce się ocalić dla przyszłości, dzielić’ powinna złe i dobre losy kraju swego. Często zadaniem jej dzielić wrzekomo błędy, aby z nich wyleczyć, iść na bezdroża z obłąkanymi, aby z nich sprowadzić... Cóż łatwiejszego nad wyprzedanie się z ziemi, wkupienie w jakieś obywatelstwo i ojczyznę nową, zapisanie się z tytułem w almanachu gothajskim i zrzucenie z siebie całego brzemienia ciążących obowiązków? Lambert słuchał trochę przydługiej rozprawy cioci w milczeniu zadumany. – Tak, rzekł, gdy skończyła znużony nieco. Są to zasady mamy, ciotki i moje. Ja pozostanę im wierny, i ażeby się nie sprzeniewierzyć, wyruszyłem właśnie w Warszawy tu do Zagórzan; ale co dalej? boć załogą tu siedzieć nie mogę! – Niestety! wiem, odezwała się ciotka, że okrucieństwem byłoby wymagać tego od ciebie. Nie wytrzymałbyś tutaj, choćbym cię obłożyła gazetami, książkami, choćbym ci sprawiała polowania i spraszała cała sąsiedztwo. Ja, że tu żyję, to zupełnie co innego. Z żywem życiem nic mnie nie łączy, mam jego treść i ekstrakt na papierze. Z niego ciągnę pożywienie i do tego pokarmu nawykłam. Ty nie możesz i nie powinieneś żyć – z bibuły. Stałbyś się taką suchą trzaską jak ja. Ty musisz znać ludzi, żyć i obracać się pośród nich; inaczej stracisz poczucie rzeczywistości, tętno wieku... Ty... – Gdzież mnie ciocia wyprawi? spytał Lambert... – Najprzód, zatrzymam jak najdłużej dla siebie – odpowiedziała kasztelanicowa – nie jestem ja bez egoizmu, a potem... ty sam mu- sisz sobie coś skomponować – ja nie potrafię... Pierwszego dnia hr. Lambert na wznowionej potem rozmowie przesiedział do późna sam na sam z ciotką; nazajutrz przybył im proboszcz, a następnych dni dosyć oryginalne, ale dla hrabiego niezbyt zajmujące zaczęło się pokazywać sąsiedztwo. Ściągali się Nadbużanie zasłyszawszy o przybyłym ze stolicy, jedni aby coś usłyszeć, drudzy aby się przypomnieć, inni aby upiec przy tej sposobności jakiś interes własny. Hr. Lambert czytał, rozprawiał z ciotką, grał nawet w maryasza z proboszczem i zamyślał polować, gdy codzień na pocztę do Włodawy wyprawiany, tak zwany Kozak (bo w nim kozaczego już nic nie było, prócz może czapki baraniej) – przywiózł list od hrabiny Laury. Wcale niespodziewanie znalazł w nim Lambert wezwanie pilnie do powrotu. Sprawa jakaś zawikłana, której wznowienia teraz właśnie nikt się nie spodziewał, wymagała nieodzownie przyjazdu jego. Kasztelanicowa przyjęła tę wiadomość z gniewem prawie. – Sprawę można przecie powierzyć adwokatowi, plenipotentowi, gdy tu stokroć groźniejsza jest na stole. Jakże Laura tego nie widzi i nie czuje?? Lambert tłómaczył napróżno i istotnie bez niego się tam obejść nie mogło; stara jejmość była gniewna, i z obawy hrabianki Elizy, gotowa była bodaj i indemnizować straty, byle nic puścić siostrzana. Jego posłuszeństwo chętne woli matki wydawało się jej zbytecznem, podejrzanem. – Laury w tem nie rozumiem, mówiła – niepodobna, ażeby nie widziała i nie rozumiała, że tu o coś więcej idzie, niż o jakieś tam marne kilka tysięcy. – Ale ciocio kochana, matka mnie zna i ufa mi! wołał Lambert. – Nie może cię znać lepiej niż ty sam, a przecie uszedłeś od czarownicy i miałeś rozum... zakończyła kasztelanicowa. Gdy przyszło już do wyjazdu, pochwyciła jeszcze na stronę Lamberta. – Dziecko moje, rzekła poruszona: pamiętaj o tem, że ja na ożenienie z Elizą nie pozwalam... Powiesz mi może – co mi do tego: Powtórzę, że kocham cię jak matka, widzę w tem zgubę twoją! Zaklinam! proszę, błagam. Jeśli zasłyszę, że się coś podobnego kroi, słowo ci daję, przylecę do Warszawy, gotowa jestem zrobić awanturę – nie dopuszczę twojej zguby. To mówiąc ze łzami na oczach poczęta go ściskać i żal już jej zamknął usta Gdy Lambert wyjechał, stała długo wsparta na lasce w ganku, i wzruszona wróciwszy da pokoju, przestraszyła pannę Justynę, głośnym wykrzyknikiem, którego ona zrozumieć nie mogła: – Oni mi go zgubią! Wyjazd nagły hrabiego Lamberta, na szachownicy projektów małżeńskich hrabiny Julii był niespodziewanem pociągnięciem, zagrażającem matem. Tak go zrozumiała hrabina, zbladła, zarumieniła się, zamydliła. Przez cały dzień chodziła milcząca i opryskliwie odpowiadała na pytania. Niemniejsze wrażenie uczyniła ta wiadomość na Elizie, po której poznać było można, że ją to obeszło mocno... Gdy matka przyszła jej oznajmić o tem, nadąsana i gniewna Eliza odwróciła się blada ku niej z wymuszonym uśmiechem... – To bardzo naturalne, że się zląkł biedny, słabiuchny hrabia, abyśmy go z mamą we dwie nie wplątały w nasze sieci! Śmiech głośny towarzyszący wykrzyknikowi brzmiał tak, jakby coś gniewu matczynego miał w sobie. Hrabina, która pilno śledziła każdy ruch córki, spostrzegła łatwo, że wielce uczuła tę ucieczkę... Posądziła ja, nawet może o jakieś uczucie dla zbiega, bardzo wytłómaczone, bo ona sama dla niego miała sympatyę wielką. Strzeżono się potem, aby w domu o tym wypadku nie mówić, nie wspominać, a tym coby potrącili o niego, zamykać usta czem innem. Tego samego wieczoru wszakże hrabina w przedwieczornej godzinie miała naradę jakąś z pułkownikiem. Leliwa wziął na spytki pana Adolfa, dowiadując się o interesa, o nazwisko plenipotenta i t. p. Złośliwi ludzie mogliby byli posądzić hrabinę Julię o bardzo zręczne przyczynienie się potajemne do wznowienia tej sprawy, która miała hr. Lamberta na powrót ściągnąć do Warszawy. Jeśli tam co było uknutego, to tak nieznacznie, cicho i ostrożnie, iż śladu czynności niktby nie mógł pochwycić. Eliza tylko, niewiedząca naturalnie o niczem, bo ją matka w tego rodzaju roboty podziemne nie wtajemniczała, dostrzegła niezmierne zajęcie czemś hr. Julii, bieganie, krzątanie się – i – ostatecznie może w końcu odgadła co się knuło. Uśmiechała się z tego ironicznie, jakby chciała powiedzieć: – Powrócićby musiał i bez tego! Hrabina Laura, trochę nastraszona procesem, miała myśl zatrzymania Lamberta tylko tak długo, jak wymagała narada. Chciała, aby się nie pokazywał w mieście, zbył się kłopotu, choć by ofiarą jakąś, i – jechał znowu. Ucieczka zdawała się jej środkiem najrozumniejszym, najpolityczniejszym. Gdy hrabia Lambert powrócił wieczorem, po długiej rozmowie sam na sam (tego dnia Leliwy nawet, przybyłego przypadkiem, nie przyjęto – nazajutrz na godzinę dziesiątą już plenipotent i prawnik byli zamówieni. Bo narad tego rodzaju hrabina nigdy się niemieszała, jak w ogóle do interesów, do których objęcia zmusiła syna, aby się z niemi obeznawał. Posiedzenie trwało niezmiernie długo, musiano zanieść pracującym śniadanie, a gdy o pierwszej wyszedł z niego, wprost idąc do matki, Lambert miał twarz posępną, zamyśloną, skłopotaną. – Cóżeście uradzili? zapytała hrabina śpiesznie. – Tak jak nic – odparł Lambert. Najgorsze ze wszystkiego, iż p. Niemczynowski utrzymuje i upiera się, ażebym pozostał, i nie dozwala mi się absentować. – Jak długo? spytała matka. – Właśnie, że nawet przybliżenie obrachować nie umie, jak się to może pociągnąć... – A! nieznośny pedant! odezwała się matka... Lambert przechadzał się po pokoju. – W najlepszym razie, według Niemczynowskiego – dodał – może się to skończyć za półtora miesiąca. Są, formalności, których na żaden sposób niepodobna przyśpieszyć przebiegu. – Półtora miesiąca! przerwała hrabina Laura – ale to prawdziwa zguba! Wszystkie nasze piękne projekta za nic. Siedzieć zamkniętemu przez ten czas. – Niepodobna – odparł syn. – Zrobić się chorym? szepnęła hrabina. – Nie można będzie uniknąć odwiedzin pułkownika i innych – oczy mają, bystre, a dać się posądzić o coś... – Niech Bóg broni! zawołała matka. Wieczorem tego dnia poprzedzony listem napisanym do hrabiego Lamberta, przyszedł pan Adolf. Przyjęto go zimno. Oświadczał się z tem, iż nie mógł żyć z tą myślą niewdzięczności, o jaką go ludzie mogli posądzić. Chciał nie więcej, tylko powrotu do łask tych, którym był winien wszystko. Przyznawał się do wykroczeń, do błędów i przyrzekał poprawę. Powtarzał hrabiemu Lambertowi, iż nie żąda żadnej pomocy, chciał nadal iść o własnych siłach, byle mu hrabina i on przebaczyli i pozwolili próg swojego domu przestąpić. Nie rozczuliły te zapewnienia i prośby hrabiego, bo z dawnych sprawek znał nadto dobrze pana Adolfa; uwierzył jednak w chwilową, skruchę i obiecał o nim przemówić do matki. Pan Adolf dodał w ostatku, iż dowiedział się o sprawie jakiejś przez plenipotenta, i ofiarował do niej swe usługi. Tych hr. Lambert ani przyjął, ani odrzucił; zbył petenta dosyć grzecznie, ale zimno... Wprost od niego pobiegł Adolf do siostry, która, o tym jego kroku nie była uwiadomiona. – Pochwal mnie, zawołał od progu – byłem z pokorą, u hrabiego Lamberta; raz potrzeba było przez to przejść, aby ludzie nie mówili, że mnie ztąd wypędzono, i że coś musiałem przeskrobać. Aniela drgnęła cała. – Byłeś u hrabiego Lamberta? spytała zatrwożona. – Obiecał mi swą protekcyę u matki. Nie proszę o nic, tylko o wnijście na powrót do salonu. Bądź co bądź, wygnanie mi szkodziło... Nic nie odpowiedziała Aniela, długo myśląc. – Gdyby to było szczerą skruchą, odezwała się w końcu... Adolf się rozśmiał. – Może i do skruchy przyjdzie, rzekł – tym czasem musiałem się zgiąć, aby wejść, to darmo. Więcej obawy niż pociechy widać było na twarzy siostry... – To wiem, dodał Adolf, żem był niezręczny, i z tego się poprawić muszę. Siadł potem w fotelu gość, i śpiewając cygaro dobył z kieszeni. – A i tem się pochwalić muszę, że już w tym przeklętym hotelu brudnym nie stoję, dzięki szczodrobliwości twojej. Mam wcale porządne kawalerskie mieszkanko, na dole w jednym domu... – Gdzie? w jakim? – Przypadkiem się tak złożyło, dodał z szyderstwem w głosie Adolf, że właśnie na pierwszem piętrze w tej samej kamieniczce mieszka dobra znajoma Berta! Aniela drgnęła znowu i usta się jej ścięły. – Przypadek, ale szczęśliwy, mówił Adolf. Miałem zawsze słabość do tej kobieciny... Siostra poruszyła ramionami. – Proszę cię, oszczędź mi zwierzeń ze swych słabości; wolałabym choć raz widzieć siłę twoją... – Dałem dziś jej dowód, rozśmiał się pan Adolf. Ale ja widzę, że kochana siostrzyczka z takim pessymizmem się zapatruje na czynności brata, iż żadna z nich w oczach jej łaski nie ma. Wyrzut ten zbyła milczeniem Aniela, widocznie poruszona i zaniepokojona wspomnieniem o Bercie. – Wyboru mieszkania wcale ci nie winszuję, rzekła chmurno wyczekawszy. Stosunki z tą kobietą, to dla mnie coś obrzydliwego. – Ale, słowo honoru ci daję, odparł Adolf, że są, najplatoniczniejsze w świecie! Baba kuta, na wszystkie moje suspiry odpowiada: „Żeń się!” – Tak, i w końcu cię zmusi do zawiązania sobie świata i przyszłości. Piękny los zaprawdę... pani Rusinowska wdowa... i córeczka podobno... – A tak! i córeczka! mówił Adolf. Mylisz się tylko w tem, żebym ja mógł się z nią ożenić. Przyznam ci się, że mnie niecierpliwi... że mnie drażni... że... Ale co to tobie świętej osobie mówić o tem!... Dosyć, że się nie ożenię. – Ja za to nie ręczę – odparła Aniela, – bo kobieta ta potrafi cię oplątać... – Nie jestem taki symplicyusz, jak ci się zdaje – zawołał Adolf. I począł po cichu pogwizdywać. Był w bardzo dobrym humorze, co siostrę w najgorszy – wprawiło. Niedługo tu zabawiwszy, pożegnał ją i wyszedł, zapowiadając wprędce ukazanie się w salonie. – Tylko ty z wielkiego do mnie przywiązania nie zaszkodź mi u hrabiny... dodał wychodząc. Po wyjściu jego Aniela łzę otarła. Tegoż dnia hr. Laura po cichu ulubienicy swej szepnęła na ucho, sądząc, że ją tem pocieszy – jak hr. Lambert wstawiał się za jej bratem, że Adolf jest na drodze upamiętania i poprawy i t. p. Aniela milcząc ucałowała jej ręce. – Daj Boże, aby tak było! rzekła; ale pani wie ile on mi razy serce zakrwawił, czekać muszę na dowody polepszenia... Pierwsze swe wnijście do salonu zamkniętego mu długo, tak obrachował zręczny pan Adolf, ażeby się w nim nie znaleźć sam na sam z hrabiną i jej synem... Zapewnił się za wczasu, iż Leliwa będzie dnia tego. Pokornie bardzo ucałował ręce hrabiny i zajął stanowisko nader skromne w kątku. Litościwa hr. Laura, widząc go upokorzonym, onieśmielonym, przez litość nad nim i dla siostry, sama zagadała do niego, i wciągnęła do ogólnej rozmowy... Gdy chciał pan Adolf, umiał się znaleźć wszędzie, zastosowując się do tonu domu i charakteru osób, z jakiemi miał do czynienia. Znajomość wielka stosunków i usposobień ułatwiała mu to u hrabiny. Pułkownik tego wieczoru na osobności uczuł potrzebę zrzucenia, z piersi wielkiego strapienia, które je ugniatało. – Niewysłowiona to boleść, mówił poufnie, gdy osoby, które się szacuje i kocha, widzi się w położeniu fałszywem i przykrem, a pomódz im nie może. Martwi umie ta hrabina Julia, powiem pani. Nikt lepiej nie zna jej nademnie; lekkomyślna jest, to prawda, ale na pozór... niech mi pani wierzy. Zrobiono jej reputacyę fałszywą... Serce najlepsze! a co za przywiązanie do dziecka, poświęcenie dla niego! Między nami mówiąc, hrabia Ludwik jest tam winowajcą, największym; wszystko spada na niego. Niedarowane bałamuctwa jego cień na dom rzucają. Dla tego hrabina, już sama zrezygnowana cierpieć, radaby wydać córkę, aby na to nie patrzała! Hrabina Laura z oczyma spuszczonemi słuchała, nie dając znaku życia. Leliwa mówił ciągle: – Do wyboru dla Elizy ma aż nadto pretendentów. Szczęściem dla niej, posagu nie mógł hrabia ani tknąć, ani zmarnować... Będzie bardzo bogata z legatu babki... Hrabina Julia jest, o ile wiem bardzo za Zdzisławem, ale panna... – Cóż może mieć przeciw niemu? Młody, przystojny, majętny? odezwała się hrabina. – Trzeba bo znać hrabiankę Elizę, mówił Leliwa. Nadzwyczaj trudna będzie w wyborze – nad wiek swój jest seryo i poważna... i rozumek... – Pułkownik dziś jesteś w nader przyjaznem usposobieniu? uśmiechając się rzekła hr. Laura. – Dziś? ale ja dla tego dziecka, zawołał unosząc się Leliwa – jestem i byłem zawsze z istotnem uwielbieniem... To jest coś niepospolitego, une, ame d’élite! – Przypomnij sobie pułkowniku, wtrąciła staruszka, cośmy tu o nich niedawno mówili: że one wszystkie, od babki począwszy, są do siebie podobne... Taką więc istotą wybraną być musiała i hrabina Julia? – Że była zachwycającą, – bo i dziś nią jest jeszcze – któż zaprzeczy? odezwał się Leliwa; ale jednak... ba! ba! ba! wielka różnica! Nigdy hrabina Julia nie miała za młodu tej powagi i takiego dziwnie nad lata rozwiniętego umysłu... Leliwa doszedłszy do tego miejsca apologii swej, dopiero się spostrzegł, że ona padała jak krople wody na skałę., nie czyniąc najmniejszego wrażenia na słuchającej. Hrabina nie sprzeczała się, nie zaprzeczała – lecz nie zdawało się jej to obchodzić wcale. Pułkownik wreszcie obawiając się wydać ze zbytnia gorliwością, nagle przedmiot rozmowy odmienił. Wieczór zszedł dosyć smutnie... Pan Adolf wymknął się, nie chcąc za pierwszym razem okazać się nazbyt natrętnym. Drugiego dnia, dziwnym zbiegiem okoliczności, właśnie o tej godzinie, gdy hr. Lambert zawsze bywał u matki, oznajmiono wizytę hr.Julii. Zawahał się z początku chcąc ujść, lecz za późno już było, musiał pozostać. Hrabina była tego dnia tak skromnie a smakownie ubrana, tak wyglądała na męczennicę i ofiarę, że można było się rozrzewnić nad jej losern. Eliza nie była zmieniona wcale, szła ze swą dumą, obojętnością, lekceważeniem, zadumą jakąś i powagą, jak ze starego obrazu galeryi jakiejś monarchicznej wydarta postać. Ona nie zniżała się nigdy, gdy nie chciała, do odegrywania jakiejś roli. Rozmowa się zaczęła od ubolewań nad – Procesem, o którym coś zasłyszała hr. Julia... Hr. Lambert był zmuszony zabawiać Elizę, która popatrzawszy na niego długo, z dziwnem Natężeniem wzroku, poczęła swym zwyczajem rzucać pół szyderskiemi pytaniami. Ubolewała nad tem, że był zmuszony w takiej porze, tak nagle opuścić Warszawę – a potem – jak słyszała – mimo woli – nazad powracać? – Wątpię, byś hrabia bawił się wielce naszemi zabawami? Wolałbyś zapewne polować gdzieś w cichych lasach nadbużnych? Coś ironicznego w głosie, milczącego Lamberta poruszyło i wywołało odpowiedź obojętną. – Ja się wszystkiem jeszcze bawić umiem i z każdą koniecznością pogodzić! – Jest to tak wielkie szczęście, że ja go panu zazdroszczę! odpowiedziała Eliza. Wtem oglądając się w koło na mnogość kwiatów, któremi salon był ubrany, i obaczywszy u okna jakąś roślinę kwitnącą właśnie, a mało znaną, hrabianka wstała, aby się jej bliżej przypatrzyć. Hr. Lambert czy z grzeczności, czy mimowoli pociągnięty, poszedł za nią. Za synem ukradkiem poszedł niespokojny wzrok matki, i czoło jej się zasępiło; przeciwnie hr. Julia, która niby wcale nie patrzała na córkę, dziwnie była wesoła. Przy kwiatkach zatrzymała się Eliza dłużej może niż wypadało, sam na sam z hr. Lambertem, z którym śmiało rozpoczęła rozmowę. – Zazdroszczę panu, powtórzyła, tego szczęścia, że się wszystkiem bawić i do wszy stkiego zastosować umiesz, i tego też, że będąc wolnym, możesz się poruszać według upodobania. – Są zapewne ludzie i temperamenta, odparł Lambert, dla których to poruszanie się i przemiany w życiu są, szczęściem, a przynajmniej przyjemnością wielką,; co do mnie, ja – wolałbym, przyznaję się, spokojne życie w jednem miejscu... – Dla tego żeś pan już wiele w życiu widział i podróżował, odezwała się Eliza. Tym, którzy nie poruszyli się za próg, chętkę widzenia świata darować potrzeba. Szczęśliwi, dodała, mogą siedzieć w miejscu... czegóżby na świecie szukali? Spojrzała czarnemi oczyma na hrabiego. – Jeżeli tak jest, panibyś nie powinna mieć ochoty do podróży? – Znajdujesz pan, żem tak szczęśliwą czuć się powinna? Rozśmiała się ironicznie. Lambert nie wiedział co odpowiedzieć i dodał grzecznie. Tak sądzę, boć powszechne hołdy i uwielbienia muszą, czynić szczęśliwą, a pani... Eliza schyliła się do kwiatków. – Pan wierzysz w hołdy i uwielbienia? rzuciła z uśmieszkiem – pan masz nas biedne kobiety za tak, płoche, leciuchne stworzenia, że my tem kadzidłem wyżyć możemy? Co do mnie, ja w ogóle mdłych woni nie lubię. Zwróciła się do niego wyzywająco, nie odchodząc od kwiatów i jakby naumyślnie pilno się im przypatrując, aby przedłużyć rozmowę. Lambert, który czuł, że matka niespokojna o niego i rozmowę przeciągającą się być musi, radby był ją skrócił, ale niegrzecznym być nie chciał. Eliza była zupełnie swobodna, nie zważając wcale na hr. Julię. – Jednakże czemś żyć potrzeba – dorzucił Lambert... – Jakbym była panu wdzięczna, gdybyś mi wskazał czem? rzekła Eliza; dotąd tajemnicy tej odkryć nie mogłam. Śmiesznie jest w moim wieku udawać zniechęconą i niesmakującą w niczem, ale u mnie to po prostu – nieświadomość! – Niepodobna, aby z tego, co panią, otacza, nic jej nie przypadało do smaku – rzekł Lambert. – Sama się temu dziwię, odparła żywo, patrząc pilno w oczy hrabiemu. Otacza mnie w istocie dobór najśliczniejszych cacek, bardzo kunsztownie i misternie sfabrykowanych – ale cackami dzieci się tylko bawią, a ja już dzieckiembym być nie chciała. Eliza mówiła niby ciągle żartobliwie, a w głosie jej czuć było smutek, niepokój, podrażnienie, które obudzało sympatyę. – Ja zaś, rozśmiał się z przymusem Lambert – doprawdy chętniebym do dziecięctwa powrócił. Życie na seryo tak jest ciężkie... – Ale to przecie walka, a mężczyzna powinien do niej mieć zapał i szlachetną, żądzę boju! zawołała Eliza. – Masz pani słuszność – rzekł kłaniając się Lambert. Moja tęsknota po wieku świeżych wrażeń i głębokiej wiary we wszystko dobre – była tylko żalem po białej sukience dziecięcej... – Krwawa szata rycerska także jest piękna – przerwała Eliza. – Nasze rycerstwo dawne jest już tylko wspomnieniem, wtrącił hrabia bezmyślnie. – Tak, rycerstwo żelaza, zbroi i szabli, ale nie zapasów ducha, które nigdy nie ustają. Zwrotem tym rozmowy mocno był zdziwiony Lambert, i zdumienie jego musiało się wyrazić wejrzeniem, bo Eliza zarumieniła się, i wracając do żartobliwego tonu, dodała: – Nie prawdaż, że rycerstwo ducha z ust moich dziwnie panu zabrzmieć musiało? Nie Prawdaż, że zapytanie o kwiatek byłoby stosowniejsze? Niechże mi pan powie, jak się ten nazywa? Lambert przyznał się do niewiadomości, i chciał z pytaniem, zwrócić się do matki, gdy panna Eliza wstrzymała go. – A! niechże hrabia tem nic przerywa rozmowy naszym paniom. Fantazya nazwiska tego już przeszła. Pan temu uwierzysz łatwo, bo musisz mnie mieć za bardzo płochą? – Dla czego? zapytał Lambert. Eliza spuściła oczy. – Tak mi się zdaje! odrzekła, i ciszej dodała: Pozory czasem mylą, bardzo. Miałeś mnie hrabia za szczęśliwą? ztąd wniosek wyciągnęłam, że mnie musisz sądzić jako płochą. Wejrzała znowu, i po salonie rzucając oczyma, odezwała się: – Bardzo lubię ten salon hrabiny; zdaje się usłany na gniazdo spokojnego szczęścia cichego. Przerwała zaraz, i patrząc na Lamberta dodała: – Cóż pan mówisz na to, że ja mówię o cichem szczęściu? Nie zdajeż się to mu... dziwacznem? A doprawdy, ja o niem tylko marzę. Może dla tego, że nigdy długiej ciszy w życiu nie kosztowałam. To mówiąc, powoli zaczęła wracać na swe miejsce, a Lambert szedł za nią. W drodze jeszcze spytała: – Czy pan bawi długo z nami? czy znowu w podróż jaką, jechać zamierza? – Na teraz żadnej podróży nie przewiduję, odparł Lambert. Hrabina Laura, która od dawna rada była przerwać rozmowę syna z panną, Elizą, wtrąciła w tej chwili zapytanie jakieś, obracając się do niego. – Lambert o tem powie najlepiej. Hrabia pośpieszył na wezwanie, a Eliza wolnym bardzo krokiem posunęła się do swego krzesła i padła na nie zachmurzona. Rozmowa stała się ogólną, i tak już powszednia, że powtarzać jej nie warto. Daleko nad nią większego znaczenia była mniej więcej pokrywana gra fizyognomii, rzuty oczu wzajem się badających, ta grzeczna i serdeczna walka ludzi, co się wzajem lękając siebie, radziby nie wydać z tem co czują, a przeciwników odgadnąć. Hrabina Julia jak na przekór pani Laurze, która pragnęła wizytę i rozmowę skrócić, prze – ciągała oboje. Zwróciła się do Lamberta ze słodkim, ujmującym, zalotnym prawie twarzy wyrazem. Hrabia nam już nie uciekniesz? nie Prawdaż? poczęła ciszej. Doprawdy pierwszy ten jego wyjazd tak nagły można było wziąć; za ucieczkę z placu! Kogoż z tych naszych pań uląkłeś się? To odgadnięcie i zapytanie tak śmiałe, trochę zmieszało Lamberta. – A! pani, odparł z przymuszoną wesołością, – zaprawdę miałbym się kogo obawiać, gdybym na attak choćby najsłabszy był narażony, lecz nie należę do tych, przeciw którym piękne panie wymierzają, pociski swych oczu! Nie stoję w szeregach... Wyjazd mój spowodowała, szczęściem przesadzona wiadomość o złym stanie zdrowia kasztelanicowej. – A! ale ma się dobrze ta nieoszacowana filozofka nasza? dodała hrabina. Co to za oryginalna, a jak uczona i rozumna pani! Cóż? nie postarzała bardzo? – Nic a nic – rzekł Lambert. Gdy tu ciągnęła się taka rozmowa, hrabina Laura zmuszona została odezwać się do hrabianki. Uczyniła to z takim jakimś chłodem, i obawą, że się. na jej uczuciu Eliza poznać musiała. Popatrzała na nią zdziwiona, nie zaraz odpowiedziała, ale w odpowiedzi trochę wyszukanej i obmyślanej, dała się dorozumieć obrażonej miłości własnej. Nie chciała w obec hr. Laury uchodzić za płochą dzieweczkę. Słowa, których kilka wyrzekła, były aż nadto po – ważne i brzmiały z jej różowych usteczek dziwnie trochę. Gdy nareszcie po dosyć przedłużonej wizycie, hr. Julija spojrzawszy na zegareczek, zerwała się wyrażając podziwienie, że tu tak jej czas zszedł prędko, iż ani się postrzegła, że mogła być ciężarem gospodyni, gdy obie panie wyszły przeprowadzone do sieni przez Lamberta, a on nareszcie wrócił do matki zastał ją, wspartą na ręku i zadumaną smutnie. Syn i matka milcząc, na siebie się popatrzyli. – Rzadko mnie co tale niecierpliwi jak ta ich dzisiejsza wizyta – poczęła staruszka. O! co za talent do grania komedyi salonowej mają te dwie doskonałe aktorki! Jak ich każde słowo, ruch, intonacya, były obrachowane! Co za fortel doskonały wywabienia ciebie do kwiatków, aby bez świadka kokietować czarującemi półsłówkami! A ta Julia? Nie dokończyła pani Laura. – A! mój Lambercie, rzekła po namyśle: miałeś słuszność, żeś od nich chciał uciekać. Napróżno człowiek widzi i czuje całą tę grę tak kunsztownie utkaną; mimowolnie czyni ona wrażenie. Eliza ze mną udawała niezmiernie poważną; jakąż była z tobą? – Równie seryo! odparł hrabia. – Ale naturalnie! odezwała się poruszona hrabina: czemże się nam przypodobać miały, jeśli nie maskując swą, płochość? Lambert niechcąc dłużej o tem rozprawiać, wkrótce pożegnał matkę. Kilka dni upłynęło... Hr. Laura zmuszona pojechać z rewizytą, ściągała, Rada była się wybrać do niej tak, aby jej nie zastać, nie taiła się z tem wcale. Lambert też nie śpieszył do tego domu, choć ciągnęło go tam to, co on nazywał sam przed sobą ciekawością, a co było urokiem jakimś. Czasem w Elizie skłonny i on był widzieć na wzorze macierzystym wykształconą komedyantkę; niekiedy przychodziły wątpliwości, litował się nad nią, i zagadkowa istota nęciła go ku sobie. Tłómaczył się przed sobą, sani, że znowu tak wielkiego niebezpieczeństwa nie było, że owszem częściej widując te panie, łatwiej się mógł rozczarować i uleczyć; lękał się tylko matki, której niepokój wcale się nie zmniejszał. Mało znany wprzód Lambertowi hr. Zdzisław, w tych czasach się zbliżył więcej ku niemu. Hr. Laura z podejrzliwością matki, mając go za przyjaciela hr. Julii i jej powiernika, domyślać się zaczęła, że i on wciągnięty był w intrygę, która Lamberta osaczyć miała. „W istocie Zdzisław przy każdej bytności swej mówił wiele o hr. Julii i opiewał pochwały Elizy, otwarcie wyznając jednak, że onby się w niej nigdy nie mógł zakochać. Malował ją, jako istotę fantastyczną nielitościwie szyderską, i mającą, jakiś pogląd na świat, niewłaściwy stanowisku jaki w nim zajmowała. Starzy rodzice hr. Zdzisława, którzy go radzi byli wyswatać z kimś, w tej porze zjechali do Warszawy. Dom to był, który mimo tytułu uzyskanego niewiadomemi jakiemiś drogami, uważano za świeżo wyrosły. Szlachta niewątpliwa, ale uboga, państwo Stanisławowstwo nosili na sobie piętno, które młodość spędzona pracowicie i zabiegliwie wkłada. Sama pani więcej wykształcona, sztywna, rada się popisywać ze swym dobrym tonem, przodowała w tym domu, w którym nic a nic na hrabiego nie wyglądający, stary pan Stanisław, grał rolę napół milczącą i podrzędną. Był to poczciwy człowiek, powierzchowności gburowatej, wcale nie pyszny, wstydzący się niemal przywiązanego mu do nazwiska tytułu, dobroduszny i jakby zakłopotany, że go fortuna i los syna wrzuciły w sfery, w których czuł się nie na swem miejscu. Hrabina Stanisławowa za niego i siebie chciała być wielką, panią. Dom był na wielką urządzony stopę, a że szło o Zdzisia, aby go świet – nie ożenić, nie tak majątkowo jak kolligacyjnie – matka nie żałowała niczego. Zapowiedziano wieczory i bale. Do osób, o których względy najwięcej chodziło matce hr. Zdzisława, należała hr. Laura. Zabiegano wielce, aby jej życzliwość pozyskać, i wyrobić sobie zaszczyt przyjmowania jej w-swym domu. Starano się i o Lamberta, który nie miał powodu drożenia się z sobą, choć młodego Zdzisławą nie bardzo lubił. Pierwszy świetny wieczór u państwa Stanisławowstwa się zbliżał, został zapowiedziany; sama pani wymogła na staruszce, iż się u nich „choć na momencik” pokaże... Lambert przyrzekł także bytność swoję. Razy kilka Zdzisław przychodził się o to domagać i przypominać mu, aby nie chybił. Hr. Laura uśmiechała się z tego... Dla niej, a nawet dla Lamberta najznośniejszym z tej rodziny był bardzo potulny i nizko się kłaniający ojciec; który czasem po cichu mówiąc o przeszłości, dodawał żartobliwie: „Wówczas kiedy jeszcze hrabią nie byłem!” I dziwnie ramionami poruszał. Dniem przed wieczorem ponowiono wizytę i zaproszenia. lambert, który z rana tegoż dnia spotkał w trzecim domu Elizę, nie przyznał się przed matką, że mu śmiejąc się powiedziała, gdy im przerwano rozmowę: – Mam nadzieję jutro pana widzieć u państwa Stanisławowstwa, i długą, długą, wynudzić go rozmową, bo bardzo lubię z panem mówić! Wyznanie to utkwiło mu w pamięci; był jak tancerz do kadryla zawczasu zamówiony już do rozmowy, której grzeczność kazała szukać nie unikać. Spotkanie to krótkie dziwnie na niego podziałało, więcej niż niejedno dłuższe widzenie Elizy; była tego dnia śmielsza, niemal zuchwała, rzuciła kilka pytań dwuznacznych, na które oczyma tylko mógł odpowiedzieć Lambert... Przed wieczorem miał taki moment niepewności jakiejś i strachu, że już rozmyślał nad temi, czy się nagłą nie wymówić słabością – w ostatku powiedział sobie, że toby było impertynencyą, i – poszedł. Z tego, cośmy o starych państwu Stanisławowstwie powiedzieli, domu ich domyślić się łatwo. Nowi hrabiowie są zawsze troskliwsi o to, jak się wydadzą, niż starzy. Matka pana Zdzisława, przesadzała w tym względzie pilnując tak formularzy, iż w jej domu nie brakło najmniejszej drobnostki wchodzącej do inwentarza dobrego tonu. Przepych musiał być wielki, nie żałowano na nic; fortuna. pracowicie zebrana przez pana Stanisława, starczyła na wszystkie fantazye. Samo mieszkanie w jednym z nowych domów najęte, obszerne, urządzone po pańsku, którego cena starczyłaby średniej klassy rodzinie na całoroczne utrzymanie, było wielce imponujące. Niemniej nad trzy salony wielkie mieli państwo Stanisławowstwo: jadalny, bawialny i balowy... Za tem szła służba w liczbie stosownej i wszystko... Ażeby zapełnić te przybytki, nie starczyła śmietanka towarzystwa, potrzeba było jak na ucztę ewangeliczną, wezwać i pospolity lud, bo inaczej pustkamiby świeciły. Około godziny dziewiątej wieczorem zaczęły sunąc się powozy, przybywać goście; hr. Stanisław, któremu żona nietylko o tytuł, ale i o wstążeczkę do fraka się postarała, stał skonfundowany improwizowaną, swą, wielkością, razem ze Zdzisiem przeprowadzając od progu damy do... urzędowej kanapy wielkiego salonu. Pańszczyznę tę spełniał dosyć ochoczo, ale bez elegancyi, jak utrzymywała żona. – Tego, moja dobrodziejko, nie nabędę już nigdy, mówił śmiejąc się – darmo! Za to Zdziś – z tego musisz być kontenta! W istocie synem miała prawo być dumną, pani Stanisławowa: ten już przejął tak doskonale szyk młodzieży arystokratycznej, iż go jej za wzór dać było można. Około dziesiątej przyjechała hrabina Julia z córką; osobno jak zawsze, przybył hr. Ludwik, który unikał „niewoli babilońskiej” – i z żoną nigdy razem nie jeździł. Pani Laura stawiła się także, a po niej poźniej nieco wsunął się i Lambert, ze szczególną, attencyą przyjmowany przez starego, młodego i gospodynię. Wchodząc postrzegł już hrabiankę Elizę przechadzającą się po salonie panną Gertrudą... niemłodą już kuzynką swą, która uchodziła za serdeczną jej przyjaciółkę. Panna Gertruda już z tytułu tego ma prawo, byśmy ją, nieco bliżej poznali. Mieszkała ona z matką chorą, i niemajętną, od dawna w Warszawie. Hrabina Julia zaszczycała ją, swym wstrętem, a na przekór mamie, Eliza swą przyjaźnią serdeczną. Mówiono, że o te stósunki z panną, Gertrudą między matką, a córką do scen przychodziło; Eliza jednak pozostała jej wierną i wymogła nawet na hrabinie Julii, że ją, znosiła i niezbyt dla niej bywała niegrzeczną. Panna Gertruda, mogąca mieć lat około trzydziestu, była jeszcze dosyć świeżą i ładną, lecz że nie miała majątku, a podobno trudną była w wyborze, została dotąd przy chorej matce, zdając się nawet nie myśleć zamążpójściu. Jeśli się w świecie pokazywała, winna to była Elizie, która ją ciągnęła gwałtem, trochę aby ją rozerwać, więcej może aby ją mieć z sobą. Smutnego coś, zastygłego było w tej postaci, mimo ubóstwa dość dumnej; patrzała na na ludzi z obojętnością istoty, która nic współgo nie ma z nimi. Najmilsze to było towarzystwo hrabianki, która czasem się z nią całemi godzinami zamykała na rozmowę. Matka się temu wydziwić nie mogła. – Nie pojmuję twojego gustu, mawiała, żeby też można znajdować przyjemność w obcowaniu z takim... kopciuszkiem. Co ona może ci powiedzieć? jak ona ciebie zrozumie? Eliza uśmiechała się nie tłómacząc wcale – nie było to w jej obyczaju. Lambert pozostał jakiś czas pomiędzy mężczyznami, którzy go otoczyli.. Przechodząc z gruppy do gruppy, prawie mimowolnie zbliżył się później ku Elizie, zdającej się czekać na niego. – Zagroziłam panu rozmową – odezwała się do niego – i... sądziłam doprawdy, że ze strachu możesz się nie stawić? – Strach mój byłby zupełnie wytłómaczony, rzekł Lambert. – Śliczny komplement, ale ja pod żadnym względem, nikomu być straszną niechce... no! i nie jestem... (Tu się rozśmiała). Na stra – chy jest jeden sposób, dodała – zbliżyć się tylko do nich, a znikną... I przerywając nagle, odezwała się: – Co za salony! Lubisz pan takie salony! Trochę dziwne było pytanie. – Salony takie to tłum – rzekł hrabia – ja nie lubię tłumu. – Ale nie ma nic rozkoszniejszego nad tłum, bo się w nim ginie – zawołała Eliza. Panna Gertruda zwolna wysunęła się, jakby na dany znak, zostawiając ich samych. Stała nieopadal na straży. – Pani sądzi, że ktoś taki jak... jak pani – może gdzie zginąć i być niepostrzeżonym? Komplement zdawał się wcale nie do smaku hrabiance... – Nie karm mnie pan słodyczami – ja tego nie cierpię. Lambert spojrzał milcząco i mówił oczyma. – „Nie wiem już czem cię karmić. „ – Dla tego kocham bardzo moją Gertrudę, dodała, że ona prawi mi gorycze... To są rzeczy zdrowe. „– Ale niesmaczne! rozśmiał się Lambert.. Zmarszczyła się hrabianka. – Wiesz pan, dla czego życzyłam sobie go tu spotkać w tym tłumie i trochę znudzić rozmową,?.. Mam do pana pretensyę. Pan ze mną nie chcesz mówić seryo. Bierzesz mnie za płochą panieneczkę, która myśli tylko o tem; jakby się – za mąż wydała... Ja wcale myśli tej nie mam – dorzuciła – radabym być czemś w świecie innem, niż lalką ustrojoną, czekającą na to, aby ją ktoś kupił. Hrabia zmieszał się trochę; wyzwanie to dodało mu jednak odwagi. – Niech mi pani wierzy, że się nie czuję winnym – rzekł wymijająco. – Są osoby na świecie, o które nam wcale nie idzie, ani za kogo nas biorą, ani gdy się bawią z nami, jak z lalką – rzekła żywo hrabianka – ale ja hrabiego do nich nie liczę. Skłonił się Lambert. – Pani mnie teraz karmi słodyczą, na którą nie zasłużyłem, rzekł po cichu... Skarżysz się pani na mnie, począł nabierając odwagi, że nie umiem z nią, być seryo. Potrafiłbym może być takim z panną Gertrudą, bo – mniej na mnie robi wrażenia... – Ja miałabym być tak szczęśliwą, żebym na panu czyniła wrażenie? odezwała się wesoło Eliza... Z komplementów wyjść nie możemy! – To wcale nie jest komplement, zawołał Lambert, i pani sama bardzo dobrze wiesz, że... – Jestem ładną? podchwyciła panna. Ale – mój Boże! to nie przymiot, a chyba defekt... Na ten raz brzydkąbym być chciała. Naówczas moglibyśmy mówić swobodnie, i niktby hrabiego nie posądził, że... Zarumieniła się. – Boisz się pan tego posądzenia nawet? Pytania i rzucane tak słowa nieopatrznego dziewczęcia w najwyższym stopniu drażniły Lamberta. Było w tem coś tak napastliwego i zuchwałego, że Eliza wydała mu się na chwilę mniej sympatyczną. Hrabianka się obejrzała po salonie, zaczynano obnosić herbatę. – Muszę śpieszyć – zawołała żywo – bo nie będę miała czasu powiedzieć panu tego z czem, tu przybyłam. Herbata zmusi usiąść, a panu dla pretekst do ucieczki... Otoż w kilku słowach, panie hrabio, wyznanie, które mnie wiele kosztuje. Idzie mi o jego dobrą opinię i życzliwość, o nic więcej; nie sądź mnie pan z pozorów, z powierzchowności, z otoczenia... nie posądzaj mnie pan o żadne napastliwe zamiary – a pozwól mi być z sobą – dobrze... Przez litość powinieneś być moim – trochę przyjacielem! Widzisz, że jestem skalna na Zdzisiów, na Romanów, Jeremich i Tadziów... A! panie! tak potem łaknie się czegoś innego. Wzrokiem błagającym rzuciła ku niemu, dodając: – Wierz rai pan że nie gram komedyi, że mówię co czuję i myślę, że zasługuję na trochę współczucia... Ostatnie słowa wypowiedziawszy wzruszona mocno, podała rękę hrabiemu, spojrzała na niego znacząco i szybko oddaliła się, szukając Gertrudy. Hrabia Lambert stał dosyć długo, nie mogąc przyjść do siebie... Naostatek pomiarkował, iż mogą na niego patrzeć ludzie, czegoś się domyślać, i natrafiwszy najbliżej stojącego Leliwę, począł z nim żywą rozmowę. Pułkownik w czasie gdy napastliwa hrabianka mówiła z Lambertem, stał niedaleko, nie słyszał wyrazów, ale gra fizyognomii nie uszła jego oka... Domyślał się wcale może czego innego w rozmowie z Elizą, wtem co ona śmiejąc się, wdzięcząc trochę, rzucała na Lamberta, jakby go spętać chciała i okowanego za sobą poprowadzić – widział jednak, że tu zaszło coś stanowczego. Twarz hrabiego i jego roztargnienie utwierdzało go w tem mniemaniu. Był z nadzwyczajnem uwielbieniem dla tej czarodziejki. – Przejdzie matkę! mówił sobie w duchu... Hrabina Julia, pomimo że miała przy sobie cały rój młodzieży i swojego ulubieńca Zdzisia, nie spuszczała też oczu z córki. Postrzegła jak przypuściła śmiały attak do Lamber – ta, i wnosiła z jego postawy, że musiała odnieść zwycięztwo. To znalezienie się córki razem cieszyło ją, i niepokoiło. Leliwa nie próbował nawet coś dobyć z hrabiego; rzekł tylko spoglądając ku Elizie, już chodzącej z panną Gertrudą: – A co nasza hrabianka! Cud dziewczyna! Ładna dziś jest... – Aż nadto! rzekł Lambert – i dziś, i zawsze! – Kobieta nadto piękną być nie może – odparł pułkownik. W długą drogę do starości musi mieć zapas duży... – Zbyt piękna, powtórzył hrabia, i urwał nagle... Grabina Laura, której tłumne towarzystwa były nieznośne, i która się tylko na krótko tu obiecała, skinęła z dala na syna, aby ją wyprowadził. Państwo Stanisławowstwo byli do tego przygotowani, bo wymówiła sobie, że się wcześnie oddali; nie zmuszali jej pozostać, lecz przeprowadziwszy oboje do ostatnich drzwi, prosili przynajmniej Lamberta, aby powrócił. Hrabia przyrzekłszy, zszedł tylko matkę do Powozu wiodąc ze wschodów... Mieli czas zacienić słów parę. – A! ta Eliza – odezwała się cicho hrabina Laura – widziałam jak cię wzięła w oblężenie. bez wstydu... bez względu na tysiące oczu... To są rzeczy oburzające.. – Niech Mama wierzy, szepnął Lambert – że na ten raz chyba złych myśli nie miała! Hrabina Laura z trwogą, spojrzała na syna. i zamilkła. – Powracaj prędko, odezwała się do powozu siadając – będę niespokojna... Oni z każdej chwili gotowi korzystać... Widziałam jak na was się oglądano i szeptano; ręczę, że z tego bajki urosną. Lambert ruszył ramionami. We drzwiach salonu Zdziś zdawał się czekać niego. Proszę kochanego hrabiego nie dezerterować od kolacyi! Niech ta bytność u nas nie wygląda na jałmużnę... Lambert ścisnął go za ręce, upewniając, że się doskonale bawi i nie myśli o dezercyi wcale. Mężczyzn po herbacie wprowadzono do osobnego fumoir’u, gdzie i hrabia się znalazł. Tu zeszło się kilku starych wojskowych, rozpoczęły opowiadania z przeszłości i do wieczerzy czas zbiegł bardzo szybko. U stołu Lambert chciał zająć miejsce jakieś oddalone, gdy pod rękę go ująwszy, nauczony sam gospodarz, gwałtem, u górnego posadził końca, pomiędzy hrabianką Elizą, a panną Gertrudą. – Pan masz dziś nieszczęście – odezwała się zdejmując rękawiczki hrabianka – ledwie potrafiłeś mi się wyrwać... Hrabia już był z pierwszego wrażenia ochłonął. – Owszem, rzekł żartobliwie, bardzo jestem szczęśliwy, że mogę pani dać dowód posłuszeństwa. Miałem czas się przygotować do poważnej rozmowy... – Mówmy więc poważnie – poczęła panna - ja dziś jestem w usposobieniu złośliwem... Spojrz pan do koła tego stolika: co za wieniec kwiatów i kłosów! kwiatów bez woni, kłosów bez ziarna! Aż smutno pomyśleć z czego się, nasz powszedni chleb składa... Ale – milczę – nie godzi mi się rzucać kamieniem, bom sama takim kwiatem... – Pani jesteś bardzo, bardzo surowa... – Ludzie są, dla mnie surowsi; mszczę się na nich za tych, co mnie sądzą... – Któż pani o tem mówił? – Z oczu czytam! Powiedz mi hrabio – dodała – pan co widziałeś świat inny, czy wszędzie jest toż samo? ludzie?... – Najmniejszej różnicy – odezwał się Lambert. Strój i mowa różnią ich, natura wszędzie jedna. – Jak to? kobiety wszędzie są, tak leciuteńkie, a mężczyźni tak słabi? nigdzie nie ma szczerości i wiary? – Ale ja nie znajduję, ażeby u nas gorzej być miało niż gdzieindziej, ani nawet tak źle, jak pani mówi. Dla czego pani tak czarno chcesz widzieć wszystko? – Nie chce, ale muszę – odpowiedziała Eliza – niestety! Powiedz pan; czy te motyle wady i przymioty są właściwe tej strefie górnej, w której my się obracamy? – Wszystko to są zdania, rzekł Lambert, których jednem cięciem jak węzeł gordyjski rozstrzydż nie można. Wierz mi pani, że ludzi ani absolutnie złych, ani idealnie dobrych nie ma na świecie. We wszystkich stanach i klassach są piękne postacie... – I brzydkie! brzydkich dużo! dorzuciła Eliza. Ja mam takie szczęście, że trafiam na same karykatury... Popsułam sobie oczy niemi... Szczególniej – rzekła głos zniżając – zbrzydł mi ten świat, w którym żyję, perfumowany, śmiejący się, fałszywy... – Wierz mi pani – przerwał Lambert. – iż świat, który nie pachnie, nie śmieje się, chodzi nie tak strojno, równie jest pełen fałszów i... skaz. – Jakże żyć? i po co żyć? spytała Eliza. Więc nie ma ideałów, ani ideału? więc skazani jesteśmy na wieczne zawody... A to okropnie! Z tyłu zachodzący Zdziś przerwał rozmowę... – Co pani sobie podać każe? zapytał. – Skrzydełko ideału! na Boga! zawołała Eliza. – A! to trudno! rozśmiał się wice – gospodarz... Hrabia nie pijesz? rzekł z drugiej strony grubym głosem sam pan Stanisław... Dziwaczna rozmowa pękła. Są. doprawdy ludzie bardzo szczęśliwi – odezwała się hrabianka, gdy znowu zostali sami. Niech pan spojrzy, z jakiem namaszczeniem Leliwa kawałek bażanta spożywa, a dowcipny Jeremi, z którego konceptu już pewnie ja sama kilka razy się śmiałam, bo się strasznie powtarza, jaki ubłogosławiony tem, że dokoła prysnął iskrami... Mówiąc to i potoczywszy oczyma do koła stołu, zobaczyła matkę, nad którą wsparty poufale o poręcz jej krzesła stał pochylony stary adorator, już parę razy odprawiony, czoło jej zasępiło się, zamilkła nagle... Rumieniec oblał jej twarzyczkę. Lambert spojrzawszy na nią, nie umiał sobie wytłómaczyć tej nagłej zmiany. – Co pani jest? Proszę wody – odezwała się głosem zmienionym. Hrabia pośpieszył nalać; porwała szklankę i wychyliła ją, chciwie... Humor nagle opuścił biedną. Lambert uczuł się w obowiązku teraz przerwać tę Ciężką, zadumę; ale zamiast odpowiedzi otrzymywał tylko wejrzenia smutne. Eliza położyła serwetę na talerzu, zaczęła nakładać rękawiczki... – Miałeś pan słuszność, rzekła, że ja jestem nie surową, ale okrutną. Godziż się sądzić i potępiać? Któż wie co się dzieje w duszach tych ludzi, co się śmieją, wesoło, co się bawią; pusto, coby się, upić radzi, aby o bolu zapomnieć?... Zajrzawszy w głąb ich... znalazłaby się wszędzie kropla jadu, łza zastygła... srom zlodowociały, wspomnienie trupie... A! litość mieć trzeba! – Masz pani stokroć słuszność – gorąco odparł Lambert, – tak jak teraz pani, sądzić potrzeba ludzi z litością i miłosierdziem, z pobłażaniem... Z tem uczuciem wszystko się nam wyda inaczej... – Tak z uczuciem tem! zamyślona powtórzyła Eliza – ale uczucia za mało! Uczucie powinno prowadzić do czynu... Ten co się lituje, powinien ratować upadłych i być Samarytaninem... – A! tak jest rzekł Lambert – to są obowiązki... – Życie jest smutne! szepnęła. – Niewesołe – potwierdził Lambert... – Niechby choć było czyste! dodała jakby sama do siebie... Tak niezmiernie smutno i dziwnie skończyła się rozmowa, może jeszcze większe czyniąca wrażenie na Lambercie, niż pierwsza jej część w salonie. Ruszono od stołu; hrabianka machinalnie wzięła jego rękę. – Pamiętaj pan – odezwała się cicho – coś powiedział sam, że ludzi sadzić potrzeba z litością, z miłosierdziem, z pobłażaniem... Wdzięczna panu jestem za te słowa i zapiszę je w pamięci... Rozdzielili się właśnie gdy mówić skończyła, i lekkiem skinieniem głowy i uśmiechem smutnym go pożegnała... – Il est a nous! szeptała z daleka hrabina Julia... – Przepadł z kretesem! mówił pułkownik; – Jeśli teraz głowę ocali – no – to chwat! W istocie chłodnemu pozornie Lambertowi gorzała głowa i serce. Nie to, co mówiła hrabianka Eliza, ale jak mówiła – przejęło go i wzruszyło. Domyślał się w jej duszy jakichś walk, cierpienia, rozpaczy niemal... miał litość nad istotą, może nie stworzoną, do tego świata, w który ją losy popchnęły. Z całkiem zmie – nionern o niej przekonaniem, smutny i niepewny siebie odjechał do domu. Zazwyczaj spowiadał się matce ze wszystkich swych uczuć i najtajniejszych myśli; tym razem postanowił dla jej spokojności zamilczeć o dwóch urywkach rozmowy z Elizą i wrażeniu, jakie one na nim uczyniły, w przekonaniu, ża matka nie uwierzy mu, że go o pobłażliwość a biedną pannę o przewrotność posądzi. Kosztowało go to postanowienie ukrywania się przed matka, którą, kochał, lecz widział w tem jej spokój tylko. Na wieczorze u państwa Stanisławowstwa, między innymi pościąganymi zewsząd gośćmi, którzy tu odegrywali role teatralnych statystów, był i pan Adolf... Świeża znajomość dobra z hr. Zdzisławem, któremu starał się być miłym i pożytecznym, ułatwiła mu zaproszenie. Dla chciwego wszystkich przyjemności życia chłopca, wieczór ten nietyle był nasyceniem co tematem do narzekań na swe losy. Budziła jego zazdrość zamożność jednych, znaczenie drugich, elegancja. Zdawało mu się, że to wszystko jemu należne było i wydarte zostało. Jak wszyscy bezsilni a ambitni i chciwi, oburzał się na to, co zwał niesprawiedliwością i krzywdą od losu doznaną. Złośliwie podpatrywał i szukał śmieszności, rad pochwycić jakąś słabostkę lub winę... Lambert był jednym z tych, na których szczególną, zwracał uwagę. Przy pierwszej rozmowie jego z hrabianką, stał niedaleko, i choć jej nie słyszał, czytał ją, z oczu i fizyognomii. Wiedział, że hrabina Laura nie życzyła sobie zbliżenia się syna do hrabiny Julii i jej córki, cieszył się, że starej babie na przekór się działo. Rozmowa u stołu, której parę wyrazów nawet, z tyłu za krzesłami się przesuwając pochwycił, utwierdziła go w tem przekonaniu. Gdyby był mógł, pomógłby serdecznie hrabinie Julii, której był już zapamiętałym adoratorem. Nie zastanowiwszy się jednak, postąpił sobie nieopatrznie, bo nazajutrz zaszedłszy do siostry i opisując jej ów wieczór, na którym ona z hrabiną, starą, (choć zaproszona) być nie chciała, pod sekretem jej zeznał, że podsłuchał trochę bardzo ożywioną rozmowę Lamberta z piękną hrabianką. Nie zważając na to, iż wiadomość ta mocno obeszła Anielę, która się zarumieniła i zadrżała, pan Adolf począł się nad tem rozwodzić. – Możesz mi wierzyć, mówił, że ja się znam na tych sprawach. Otoż przysięgnę, że nasz hr. Lambert zakochany po uszy, panna nim zajęta, i że jeśli nasza stara pani ufa, że syn się obroni i wyjdzie cały z tego polowania na niego, to się grubo myli. Gdy rze – czy zajdą tak daleko, iż już się cofnąć nie będzie podobna, hr. Lambert padnie jej do nóżek, stara się spłacze i pozwolić musi. Ze złośliwością potem opisywał jak sobie mile patrzali w oczy, jak się uśmiechali do siebie, jak wejrzenia wszystkich w salonie zwrócone na nich były i całe towarzystwo o tem tylko mówiło i t.p. Przez cały ciąg opowiadania panna Aniela bledsza niż zwykle, słuchała nie przerywając ani słowem, nie dawszy poznać po sobie – czy wierzyła mu i jaką do niego przykładała wagę. Gdy Adolf wyszedł potem, rzuciła się na krzesło, zakryła oczy, zamyśliła się głęboko, i łzy jej oschły, a cała postawa i wyraz twarzy gniew i oburzenie zdradzały. Po niej trudno jednak było poznać te uczucia, bo zawsze prawie zdawała się niemi przejętą. Wieczorem, gdy wedle zwyczaju, staruszka hrabina rozbierając się, zabawiała rozmową ze swą ulubienicą, znalazła ją jeszcze bardziej niż zwykle milczącą. – Co ci to jest, Anielciu? nalegała na nią. Nie chodź bo taka zasępiona zawsze, aby ludzie nie mówili, że u nas ci źle... Patrząc na ciebie, i mnie się chce zapłakać. – A! proszę pani drogiej, odpowiedziała Aniela krzątając się koło niej, – czy to warto zważać na takie jak ja... na takich helotów?... Ja mam i moje własne strapienia, i odbole – wam wszystkie, jakie państwa nietylko spotykają, ale mogłyby dotknąć. – Dzięki Bogu w tej chwili... odezwała się staruszka. – Nie ma nic złego, to pewna, dodała Aniela – ale dla mnie ta groźba zawieszona nad hr. Lambertem, na którego swobodę i szczęście czyha taka kobieta, jak hrabina Julia. Zasępiła się hrabina Laura nieco. – Tego się nie ma co lękać, odezwała się – bo Lambert jasno widzi i zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa; a zręczność i przebiegłość hr. Julii na nic się jej tu nie przyda. – A! pani moja! pani! nie radabym jej przestraszać... szepnęła Aniela. – Wiesz co? mów... – Tyle tylko co mi Adolf opowiadał o wieczorze u państwa Stanisławowstwa. – Ale na tym wieczorze nie było nic! – A! pani! żywo przerwała Aniela: hrabia Lambert zapewne nie chcąc pani straszyć, nie przyznał się do tego... Formalnie go panna oblegała, kazała się do stołu posadzić przy nim, nie dała mu tchnąć, nie spuszczała go z oka – i doprowadziła do tego, że wyszedł rozgorączkowany... – Nic mi o tem nie mówił – cicho i jakoś niechętnie szepnęła hrabina, – a Lambert nigdy, nigdy nie kłamie. – A! pani! któżby to śmiał nawet przypuścić? dodała Aniela! Tylko znowu, żeby miał ze wszystkiego się spowiadać... Hrabina Laura myślała milcząca, a panna Aniela mówiła ciągle: – Trzeba znać te kobiety! nic na świecie niebezpieczniejszego... – Czyż ty je lepiej możesz znać odemnie? wtrąciła stara. Panna Aniela zarumieniła się, i wyszła wkrótce. Drugiego dnia, gdy Lambert przyszedł do matki, stara naprowadziła rozmowę na ów wieczór, i nie zdradzając Anieli, szepnęła, że jej mówiono z boku o tem, jak gorąco Lambert Elizie nadskakiwał. Zaczerwienił się hrabia. – Spotkałem ją, dwa razy, raz w salonie, i nie mogłem uniknąć, drugi raz gdy stary gospodarz posadził mnie przy niej, od czego się wymówić było niepodobieństwem. Musiałem z nią mówić... – Ale podobno bardzo, bardzo żywo i z zajęciem? zapytała matka. – W istocie rozmowa jej i ona tego wieczoru zajęła mnie mocno, odparł otwarcie Lambert. Wzbudziła we mnie – politowanie! – Zręczna bestyjka! szepnęła hrabina Laura – ale proszę cię nie dawaj się, ani politowaniu, ani tęsknotom, ani żadnym ich komedyom pociągać... Bądź ostróżny. Nie chciał ani się tłómaczyć Lambert, ani przeciągać rozmowy. Ubodło go to tylko, że był podpatrzony i denuncyowany. Nadzwyczaj łatwo mu było źródło tego zaskarżenia odkryć. Hrabina nie przyjmowała i nie widziała nikogo, donosicielką mogła być tylko panna Aniela, której brata widział na wieczorze. Gdy po obiedzie hr. Laura odpoczywała czytając, a panna Aniela siedziała też z książką w swoim pokoju, po cichu się otwarły drzwi, i trochę pomieszany wszedł hr. Lambert powoli. Widać było, że ten krok wiele go kosztował. Zobaczywszy go we drzwiach, blada zawsze panna Aniela zarumieniła się strasznie, porwała z krzesła i padła na nie, naostatek książkę rzuciwszy, wstała usiłując udać spokój, którego nie miała. Lambert wszedłszy z wolna, nie przemówił zaraz, był mocno zmieszany, choć daleko mniej niż ta, do której przychodził. – Słówko tylko mam do – pani... odezwał się sucho. Mam, jeśli nie dowody, to najmo – cniejsze przekonanie, iż zostałem przez nią oskarżony... – Przezemnie! podchwyciła Aniela. – Tak jest... niech się pani tego nie wypiera – dodał uspokajając się Lambert, gdy panna coraz się więcej zdawała rozgorączkowywać. Tak jest – oskarżyłaś mnie pani o zbytnią jakąś grzeczność dla hrabianki Elizy... Aniela milczała spuściwszy oczy. – Może – odpowiedziała po namyśle. Czy to ma być zbrodnią? – dodała szydersko. – Mogę panią zapewnić, że to jest omyłką, bo na nic się nie przyda, a w dodatku niezręcznością... Pani ani chcesz mi przebaczyć, ani zapomnieć. Aniela spojrzała na niego bystro. – Nie zapieram się – pamięć mam, w której się nic nie zaciera; a nie jestem dość święta, bym krzywdę wyrządzoną mogła darować. – Krzywdę? podchwycił Lambert... – Tak jest, z niezwyczajną gwałtownością zawołała Aniela – krzywdę. Jeśliś mi pan nie wyrządził krzywdy na honorze, temu – temu tylko winien Bóg, co strzegł sieroty – lecz nie jestże krzywdą odebrać spokój, zatruć całe życie, rzucić ogień w duszę... A! panie! Mówić dłużej nie mogła, hrabia stał przygnębiony. – Winien jestem – rzekł w końcu – winien – ale umie tłómaczy moja i pani młodość, niedoświadczenie, lata, w których obojeśmy mogli marzyć, świata nie znając. – Obojeśmy marzyli! a! tak – dodała panna Aniela, – z tą różnicą, że ja miałam rozmarzoną i nieszczęśliwą pozostać na życie całe, a pan ostygnąć i obrócić w żart... w pańską, zabawkę płochą, umizgi do ubogiej sieroty. – Panno Anielo, rzekł z boleścią Lambert: obwiniaj mnie, ja sam czuję, żem na to zasłużył, dałbym dziś połowę krwi mojej, aby winę odkupić... alem – naówczas nie był panem siebie, byłem dzieckiem prawie, i nie było w mej mocy zachować uczucia, które może pani sama zgasiłaś wymaganiami. – Ja? wymaganiami? przerwała z gorączką, nową Aniela... ja! Wymagać wszystkiego miałam prawo od serca, które mi się oddało, tak jakem nic temu sercu nie odmawiała... Lambert ręce załamał. – Jakiż więc koniec będzie temu? Powiedz pani czego wymagasz po mnie? – Ja? nic! Jałmużny żadnej, nawet litości! Wiem, że miłość nie wraca, tak jak wiem, że moja nie gaśnie, ale ona we mnie zmieniła się w jad, truciznę, w pragnienie zemsty nienasycone. Widzisz pan, zostaję tu, choć pobyt u nich serce mi krwawi. Zostaję dla tego, abym mogła truć mu wszystkie godziny widokiem ofiary. Zostaję, aby na drodze stać, aby szkodzić i mścić się... Tak – choćbym się miała na największe narazić; niebezpieczeństwa... Jestem otwartą: rzuciłam panu rękawicę... wiesz co go czeka... – Lituję się nad panią, odparł Lambert. – Nie żądam litości i byłaby ona obelgą nową – przerwała Aniela odwracając się i idąc ku oknu. – Pani wiesz przecie – odezwał się hrabia spokojnie, – że gdybym nawet chcąc dotrzymać jej nierozważnie danego słowa, wówczas gdym był dzieckiem prawie... uczynił ofiarę z siebie – nie pozwoliłaby na jej spełnienie ani matka, ani rodzina... – Ja – gotowam czekać... z szyderstwem bolesnem zawołała Aniela, – czekać aż do zamknięcia ostatniego grobu... Wzdrygnął się słysząc to Lambert. – Na takie szaleństwo nie ma odpowiedzi – rzekł zimno, uchodząc ku drzwiom. – Tak! szaleństwo! odwracając się ku niemu i postępując za nim odparła Aniela – szaleństwo, którem ból, rozpacz mnie nabawiły! szaleństwo, którego szkarada spada na tego, co mnie zmusił do postradania pamięci, wstydu – rozumu... – Pani! przerwał Lambert uchodząc... Anieli płacz spazmatyczny nie dał dokończyć. Hrabiego łkanie to nieprzyjemnie podrażniło i od drzwi się zwrócił, chcąc ją, uspokoić – ale ręką nakazująco wskazała mu na nie. – Proszę iść ztąd! zawołała łkając – proszę iść – i nie wracać. Nie mamy z sobą nic wspólnego teraz. Byłam ofiarą, jego – teraz będę mścicielem... Siły mam małe, ale ból wielki i zemstę karmię straszną... Lambert wyszedł pogrążony w sobie, i nie chcąc w tym stanie ducha pokazywać się przed matką, któraby czegoś się domyślać musiała, wrócił po cichu do siebie. Dziwne były obyczaje domu pani hrabiny Julii. Widzieliśmy już, że mąż i żona widywali się rzadko, mieszkając pod jednym dachem. Matka przywiązana do córki, od niejakiego czasu była z nią, także w stosunkach nie macierzyńskich. Spotykały się z sobą, a nie można było powiedzieć, by żyły razem. Energią przechodziła hr. Eliza matkę, i robiła z nią co chciała. Czasem łagodnie matka się opierać starała, w końcu uległa zawsze. Własne dziecko trwożyło ją niekiedy. Nie mogły się zresztą zgodzić w upodobaniach i obyczajach, bo pani Julia nie znosiła samotności ani na chwilę, pozostawiona sama sobie była najnieszczęśliwszą. Przychodziły wówczas zatruwać jej spokój, gorzkie, straszne wspomnienia lat ubiegłych. Wolała najgorsze niż żadne towarzystwo, gotowa była zawołać służącę i mówić z nią, – o niczem. Jak te chorobliwe temperamenta, co w ciemności same się zostać lękają, tak ona się obawiała zostać z sobą. Przeciwnie, Eliza wychodziła z musu do ludzi, najulubieńsze jej było zajęcie w swem mieszkaniu, samotne. W salonie była nielitościwie szyderską, u siebie smutną. Godzinami tylko zamykała się z panną Gertrudą; godzinami bezmyślnem graniem na fortepianie, albo robotą jakąś ciężką i nużącą. Czasem sama z jednym starym sługą wychodziła na przechadzki. Ojciec, który ją parę razy spotkał tak emancypowaną w ulicy, robił uwagę hr. Julii, iż to było niezbyt przyzwoitem dla młodej panienki. Gdy matka powtórzyła to Elizie, ruszyła ramionami tylko, zrobiła minkę pogardliwą, i stanowczo zapowiedziała matce, iż zwyczaju zmieniać nie myśli. – Papa sam nie wie co mówi – dodała; – właśnie należy to do dobrego, nowego, w całym świecie przyjętego zwyczaju, ażeby pannom dawać zupełną swobodę. Cóż to ja dziecko jestem, ażeby mnie pilnowano? czy zasłużyłam na to, abym zostawa – ła pod najsroższym nadzorem rodzicielskiej Policyi? Przecież nie popełniłam jeszcze żadnej takiej niedorzeczności, aby mi ona zaufanie odjęła! Matka w końcu znalazła to – słusznem, i hrabia Ludwik za pierwszem swem ukazaniem się meteorycznem w salonie, dostał burę od żony i gorszą od córki. Eliza wpadła na niego z wymówkami, i oświadczyła, że wcale nie myśli zmieniać postępowania, choćby dla tego, iż toby jej uwłaczało. Ojciec zmilczał zahuczany. W pierwszych dniach po tej rozprawie, hrabianka Eliza nawet wychodziła na miasto ze służącym częściej niż dawniej i w godzinach gdy najwięcej osób mogła spotykać. Czasem fantazya ją prowadziła do Saskiego ogrodu” do sklepów, do alei, ale najzwyklej udawała się wprost na ulicę Bielańską do mieszkania Gertrudy, i tam spędzała godzin kilka. Stary sługa obierał sobie naówczas stanowisko w naprzeciw znajdującym się przyzwoitym szynczku, z którego okien bramę domu widać było, i siedział tam spokojnie dopóki panna nie wyszła. Matka panny Gertrudy rzadko z łóżka przechodziła do fotelu, a rzadziej jeszcze mogła z sypialni swej przejść do innego pokoju Schorzała, osłabiona, drzemiąca, po całych dniach z koronką na ręku i książką do nabożeństwa, leżąc lub siedząc, była przekonana, że się modli. Usta jej poruszały się machinalnie, myśl biegła gdzieindziej, biedna kobieta opatrywała się za późno, że modlitwę gdzieś zgubiła po drodze, rozpoczynała ją na nowo – i to trwało od wstania rannego do nocy. Eliza przychodząc, na chwilę się zbliżała do jej łóżka, dowiadywała o zdrowie, wysłuchać musiała skarg i zabrawszy Gertrudę odchodziła z nią do jej pokoju. Drzwi pomiędzy trzema niewielkiemi izdebkami stały zwykle otworem, tak, że najmniejsze odezwanie się chorej córka posłyszeć mogła. Aniela tu będąc u przyjaciołki, dopiero się stawała sobą – ożywiała, niekiedy dziecinnie bywała wesołą. W kilka dni po wieczorze u hrabiowstwa rodziców Zdzisława, wybrała się znowu hrabianka Eliza do przyjaciołki, której od tego czasu nie widziała. Panna Gertruda przyjść też do niej nie mogła, bo matka była mocniej, jak zwykle w czasie zimy, cierpiącą. Zobaczywszy z okna nadchodzącą Elizę, zbiegła do niej ze wschodów Gertruda... – Nareszcie! zawołała – ja do ciebie przyjść nie mogłam, a tyś chyba nie chciała... – Doskonała jesteś! odparła Eliza. Na chęci mi nie zbywało; nie miałam, wiesz czego? - odwagi. – Ty? rozśmiała się panna Gertruda – ty? – Ja. Są na ludzi i na emancypowane jak ja panny, chwile bezsilności; a taką. była dla mnie ta, która nastąpiła po pamiętnym wieczorze. Rozpamiętywałam w skupieniu ducha jego dzieje, starałam się wywróżyć skutki. Duszę miałam po brzegi pełną czarnych smutków. Weszły tak rozmawiając do pokoiku chorej, która głowę z wolna podniosła i uśmiechnęła się... – Jakże tam teraz sędzinie? – Zachciałaś hrabianko – zawsze jedno... po nocach nie sypiam... w kościach łamie, a ręka lewa i noga jak się nie poruszały, tak i teraz nie chcą. E! już to ci doktorowie, prawdziwie powiadam!... Sędzina miała zwyczaj wyrzekać na doktorów, ale nikt ich nie słuchał skrupulatniej nad nią. Nowe lekarstwo zawsze zdawało się, że skutkowało – potem... Rozmówiwszy się z chorą, dwie przyjaciołki poszły do pokoju Gertrudy... Nie wesoło tu było, bo na biedną tę istotę spadły wszystkie ciężary powszednich potrzeb życia, cała proza i rzeczywistość choroby i małej zamożności - lecz trud może nie dopuszczał myśleć o sobie i tęsknic do ideałów. Lata, bole, praca ostudziły tg piękną, niegdyś pannę Gertrudę, która dziś jeszcze była wdzięczna, ale zlodowaciała i skamieniała. Takimi stają, się ludzie, gdy ostatnie drzwi, któremi wiały nadzieje ziemskie, zaprą, się dla nich na wieki. Nie miała jednak żalu do nikogo panna Gertruda, goryczą, nie zaszło jej serce – była zrezygnowaną, i przejednaną z losem. Eliza wszedłszy do jej skromnego mieszkania, odetchnęła swobodniej. – Aż mi lżej i weselej, rzekła – gdy dom za sobą, porzucę i zapomnieć o nim mogę... Taka jest dola moja! być zmuszoną, uciekać od tego, co się kochać powinno... – I – co się kocha! wtrąciła Gertruda – bo – przecież, Lizo moja, serce twoje... – Serce moje kocha ich litością wielką – dodała hrabianka, – a ty wiesz, że to pomieszanie dwóch uczuć litości coś dodaje, ale miłości ujmuje. Niestety! tobie prawdę mówić mogę, przed kimżebym się wyspowiadała?... chyba jak ten mitologiczny papla, wydłubawszy dołek w piasku. Uśmiechnęła się panna sędzianka. – Dobrze, odpowiedziała, niech ja będę choć twoim dołkiem w piasku... Uściskały się... – Mówże i zrzuć co ci cięży, dodała Gertruda. – Regestr byłby za długi – mówiła Eliza z wolna – cięży mi wszystko począwszy od sukni do – nazwiska; ciężą mi ludzie, przyszłość i przeszłość, a teraz w dodatku... – Miłość! szepnęła Gertruda. Eliza smutnie skinęła głową. – Jest to uczucie które mi powinno było obrzydnąć, bo je widzę ciągle sprofanowane, skarykaturowane obrzydłe... Od kolebki niemal latało koło mnie swemi skrzydły motylemi... naprzykrzone... Byłam małą, gdy mi mama mówiła o kochankach... Musiałam być świadkiem i komedyj, i tragedyj miłosnych – kiedym znaczenia ich nie znała jeszcze... W jednej z nich czynną grałam rolę, gdy mnie mama chwyciła na ręce... A! ale nie mówmy o tych okropnościach... Niedawno jeszcze wszyscy ci panowie, w których mogłam się kochać, wydawali mi się tak śmieszni, tak mi było zabawnie obracać nimi jak pionkami na szachownicy... A teraz?. Zwróciła się nagle do Gertrudy. – Wystaw sobie, od tego wieczoru ani był, ani się pokazał, ani dał mi poznać, że mnie zrozumiał. A byłam zuchwała, byłam... – Liziu może za nadto! – Musiałam go wziąć szturmem i ważyć wszystko na kartę... – Cóż dalej? – Dalej, oczekiwanie, mówiła Eliza, – a jeśli nadzieje spełzną, na niczem... Zamilkła – patrząc w okno. – Męztwa! męztwa! odezwała się Gertruda – nie przeczę, że jesteś w położeniu przykrem nad wyraz i trudnem, lecz Pan Bóg ci też dał rozum i siłę... – Sądzisz? odparła szydersko hrabianka: – rozum czasem, abym nim widziała bezdenne przepaści; siłę niekiedy, aby się, nią rozpacz manifestowała... – Milczże – pleciesz! Eliza siadła, starając się weselszą twarz pokazać przyjaciołce. – Nie łaj umie, rzekła: jak tu nie rozpaczać? Jeden jedyny człowiek, którego kochać mogę i szanować, związany – odepchnięty odemnie obowiązkami dla rodziny, dla matki... Hrabina Laura – próżno się łudzić – to mój wróg nioprzejednany. – Bo cię nie zna. – A jakże mogę się jej dać poznać? Jestem okrzyczana za komedyantkę i zalotnicę, jestem zmuszona spadkiem po babce i mamie wziąć te przymioty. Nikt nie uwierzy, że się. brzydzę niemi, tak jak nie przypuszcza nikt, aby tradycya galanteryi na mnie zatracić się miała!. Jestem na to skazana, bym była płochą. Będę taką, czy nie, ludzie znajdą pozory do potwarzy. Pismo święte mówi o karze dzieci za ojców grzechy – ja to rozumiem najlepiej, bo bo dźwigam brzemię, które wyniosłam z kolebki. Biedna ja jestem... – Żale i skargi, Liziu, nie zdały się nigdy na nic – przerwała Gertruda; – potrzeba szukać rady. – Widzisz, że rozpaczliwie za nią gonię! zawołała Eliza, – że czekam zmiłowania bożego w postaci Lamberta i jego zacnej rodziny. Jeśli mnie on nie uratuje! któż wie? powiem sobie może: – przeznaczenie – i pójdę gdzie fantazye poniosą. – Liziu – nigdy! chwytając ją za ręce odezwała się przyjaciółka. Nie ten jeden człowiek może cię wyratować; z dobrą wolą każdego innego ty tą swą potęgą uczynić możesz czem zechcesz... – Nie – a! nie! będę szczerą, mówiła Elizą. – Ja go kocham i szanuję. Z temi uczuciami w sercu miałabym siłę do walki z krwią, z trucizną wspomnień, z tą siłą tajemniczą, którą, się dziedziczy. Z innym, ze słabszym, wzgardziwszy nim... – Jesteś okropna z temi czarnemi przypuszczeniami swemi – poczęła Gertruda... Nic jeszcze przecie straconego niema... – Nic zdobytego! – mówiła hrabianka. Mama pomaga mi z całych sił swych, z całą zręcznością biednej kobiety nawykłej do zastawiania pastek i samołówek... Mama, to dużo powiedzieć! a mama dotąd nie mogła nic. Ojciec także radby posiłkować, ja robię co mogę – a z tego wszystkiego – nic! Po wieczorze u Stanisławowstwa powinien był być koniecznie, zbliżyć się, okazać mi współczucie... głuche milczenie. – Nie było zręczności – mówiła Gertruda. – Powinien jej był szukać... Zadzwoniono do drzwi, gospodyni się zerwała niespokojna. – Nieznośna jakaś wizyta! wstając odezwała się Eliza, – wypędzą mnie. – Czekaj, to może doktór Bednarski: nie zabawi długo... Zamiast doktora w progu ukazała się dawna znajoma i przyjaciółka Gertrudy, z dala też znajoma Elizie, pani Rusińska. Zwykle raźnie wyglądająca i wesoło, twarz miała smutną. Zobaczywszy hrabiankę, chciała się cofnąć, ale ta sama wyszła naprzeciw niej. – Chodżże do nas – odezwała się, – dawno jej nie widziałam, rada jestem. Rusińska rozrzewniona była tą dobrocią i poceremoniowawszy się trochę, siadła z wolna wracając do humoru dawnego. Oczka jej zaświeciły i białe ząbki błysły z pod warg różowych... – A! wieki już jakem hrabianki nie widziała – poczęła; – już się zdawało, że chyba piękniejszą być nie może, a teraz... Złożyła ręce. – Co za dziw, że młodzież głowy traci! – Kochana Rusińska, wtrąciła Eliza zimno: mam takie szczęście, że dla mnie tracą tylko głowy ci, co ich nigdy nie mieli. – O! już to przepraszam! za jednego aby ująć się muszę – zawołała wdowa. – Naprzykład? spytała Eliza. – A! to mój sekret... – I nie zechcesz mnie nieszczęśliwej pocieszyć szepcząc na ucho... moja Rusińska! Przymiliła się do niej bardzo. Napastowana tak Rusińska, szepnęła jej coś na ucho, Rumieniec okrył twarzyczkę Elizy. – Bałamucisz – rzekła, – gdyby tak było, jabym się tego domyśliła – niestety! – No, to mówmy otwarcie, bo dla kochanej panny Gertrudy pewnie sekretów nie ma. Ja to wiem z najlepszego źródła. Mówiąc to spuściła oczy. – Bywa u mnie czasami wielki, prawdę, powiedziawszy, wisus, brat tej panny Anieli, – co jest przy hrabinie Laurze... To chłopiec, co podpatrzy wszystko... Ten mi się zaklinał, że... Zaczęła się śmiać. Nie uszło jej oka, iż hrabiankę szczebiotanie zajmowało mocno... – Ale to tam historye jeszcze są, których już opowiadać nie warto! dorzuciła... – Ja historye takie właśnie, których opowiadać nie warto, nadzwyczajnie lubię – odezwała się hrabianka; – proszę cię, mów. Gertruda nie zaprzeczała, ale też nie zachęcała bardzo. – Moja droga, nalegała Eliza – wiesz, że ja jestem despotyczna: proszę cię o te historye, których powiadać nie warto. Rusińska się poruszyła, jakby opierała jeszcze, a potem głos. zniżywszy zaczęła: – Że hrabia Lambert się kocha, to najlepszy dowód, że z żadnego innego powodu, tylko aby już na śmierć się i do szaleństwa nie rozmiłować... wyjechał, uciekł, czy też go matka wypędziła. – Matka! matka! przebaknęła hrabianka. – Ale matka go kocha, i możeby w końcu syn ją, potrafił na swoją stronę nawrócić; lecz tam jest szatan nie baba na przeszkodzie... – Kto? kto? popędliwie z żywą ciekawością podchodząc ku niej zawołała Kliza. – Otoż to historya ta, której opowiadać nie było warto, kończyła wdowa. Tą, babą, jest owa panna Aniela, blady trup z czarnemi oczyma. A zła!! Kiedy jeszcze byli dziećmi hrabia Lambert się niby to w niej zakochał, a ta też. Jak ją. lepiej poznał, zrejterował się... No... że tam pono bardzo z sobą, byli blizko... (tu wdowa zrobiła minkę znaczącą aż nadto), bardzo blizko, panna mu zdrady darować nie może. Poprzysięgła zemstę. Ona to matkę jątrzy przeciw wszystkim, przeciw każdej osobie, któraby jej hr. Lamberta odebrać mogła. – Ale on jej nie kocha! zawołała Eliza żywo – to nie może być. – Nietylko nie kocha od dawna, ale wstręt ma do niej, ucieka, boi się – mówiła wdowa. Widać, że ona go bałamuciła sama, w nadziei, że się ożenić z nią będzie musiał. Cofnął się w porę... – Cóż może taka panna Aniela? przerwała Eliza pogardliwie. – Oho! oho! potrząsając główką, dodała wdowa. Każdy kto chce, może złego narobić wiele a ta tak się wkradła w łaski hrabiny, że staruszka przez jej oczy widzi, jej uszami słyszy... U niej panna Aniela pierwsza... – Ależ syn! przerwała Gertruda: moja Berto – syn! i taki syn jak hr. Lambert, u matki więcej nad nią, znaczyć musi. Rusińska nic nie mówiła już. Hrabianka zaczęła się przechadzać, Gertrudę w tej chwili matka chora, słysząc głośną, rozmowę, wywołała. Skorzystała z tego Eliza, aby zbliżyć się do wdowy i cicho jej szepnąć słów kilka... Rusińska odpowiedziała na to całym potokiem jakichś cichych także zwierzeń, które dopiero przybycie Gertrudy przerwało. Sędzina chciała się widzieć z Rusińska, z powodu jakiegoś plastra poradzonego przez nią, który nie skutkował. Dwie przyjaciółki pozostały sam na sam z sobą, Eliza była rozpromieniona i ożywiona. – Zyskałam wprawdzie jakąś nadzieję – rzekła – ale razem i niesmaczną wiadomość o nowym wrogu... A! nie mogę pojąć, jak taki człowiek, on, mógł się w pierwszym lepszym zakochać szurgocie... – Serce moje – zaprotestowała Gertruda, – o tej pannie Anieli nie pierwszy raz słyszę od Rusińskiej, bo ona jej cierpieć nie może... Są. do tego osobiste powody. Z tego, co mi mówiła, wnoszę, że to wcale szurgot – jak ty nazywasz – nie jest; jest to dziewczyna namiętna, rozumna, energiczna, zła – ale niepospolita. – Tem gorzej! westchnęła Eliza... A bądź co bądź, nie powinien się był w niej kochać! – Ja też nie sądzę, dodała panna Gertruda z ironią, że to można nazywać zakochaniem – Młody panicz może wyzywany uległ urokowi kobiety... tak jakby go każda inna w tych latach pociągnąć mogła! Gdy Rusińska rozmówiwszy się o plastrze ze staruszką, powróciła do pokoju Gertrudy, już w nim nie zastała hrabianki, która kazała ją pożegnać i pośpieszyła do domu. Teraz rozpoczęły się osobiste zwierzenia wdowy, która na swój los narzekała, nie tłómacząc się ze szczegółów, które na pogorszenie jego wpłynąć mogły. W istocie znajdowała się w położeniu nader przykrem z powodu pana Adolfa. Zuchwały chłopiec wiedział dobrze o słabości, jaką, dla niego miała ładna wdówka, i rachował na nią. Znając domowe okoliczności, wybrał się ze swoim pakunkiem do kamieniczki w godzinie, gdy Rusińskiej nie było, stróżowi powiedział śmiało, że najął mieszkanie, kazał sobie dać klucz i wniósł się do niego. Gdy Rusińska wróciła z miasta i dowiedziała się co się stało, wpadła w gniew ogromny, chciała posyłać po policyję, rugować intruza, Potem się rozpłakała, pan Adolf przetrwał burzę i obiecał się wynieść za dwa dni. Upłynał jednak tydzień i drugi, a on o tem ani myślał. Z początku wdowa rozgniewana przyjmować go wcale nie chciała, ale Basia zabiegła do niego i trzeba ją było wydostać, mu – siała po nią, pójść matka, za Basia, pan Adolf poszedł na górę. Rodzaj modus vivendi tymczasowy został uchwalony... Referent’ tymczasem dowiedziawszy się o rywalu na dole, całkowicie bywać przestał. Wdowa najprzód się mocno obruszyła, a potem zaczęła go z błotem mieszać i lekceważyć. Musiała sobie powiedzieć, że nie ma innego ratunku, tylko zmusić swojego lokatora do ożenienia. To teraz było jej myślą, i troską, jedyną. Ona czy on miał być zwycięzcą, w tej walce? przewidywać nawet było trudno... P. Siennicki w początkach gwałtownie zdobywając pozycyę w domu wdowy, daleko więcej liczył na jej słabość, niż w istocie mógł z niej korzystać. Przywiedziona do ostateczności Rusińska, gotowa go była wziąć choćby głodem. Panu Adolfowi zdawało się, iż będzie miał przy mieszkaniu, stół i wszystkie życia potrzeby zaspokojone. Obiecywał kiedyś w przyszłości te rachunki popłacić; lecz Rusińska mu wręcz oświadczyła, że karmić go nie myśli. Przychodził pod rozmaitemi pozorami w czasie obiadu; odprawiono go ode drzwi, albo nie proszono wcale. Gdy się żalił, Rusińska mu odpowiadała: – Chcesz mieć spokój, no, to się żeń. To „żeń się!” powtarzała mu tak nudnie, tak nieustannie, a była tak nieubłaganą w postanowieniu nieżywienia go, i niedawania żadnej pomocy, iż p. Adolf nareszcie był zmuszony myśleć o innych środkach sustentowania się, bo pensya nie mogła mu starczyć nawet na ubranie, które było pierwszą, i najgłówniejsza, potrzebą. Wolał, jak wielu podobnych, nie jeść obiadu, a kupić rękawiczki. Znajomość z hr. Zdzisiem, o którym wiedział, że był bardzo bogaty i łatwy do wydawania pieniędzy, w początkach dała mu nadzieję, że się około niego będzie mógł pożywić. Nie chciał jednak uczynić tego w sposób przyszłość kompromittujący. Udawał, przed nim zawsze kuzyna hr. Laury, człowieka, który w przyszłości ma pewne sperandy. Charakteru hr. Zdzisia trudno było określić, żyjąc z nim nie łatwo go było zrozumieć. Rodzice wychowali jedynaka na panicza, miał Wszystkie przymioty i wady stanu swego. Bardzo przystojny mężczyzna, bo go nawet nie. zwano inaczej tylko pięknym Zdzisiem, chciał szczególniej słynąć jako zdobywca serc. Kobiety najrozmaitszych piękności, byle tylko należące do wyższych sfer towarzystwa, pociągały go niezmiernie. Zapalał się łatwo i szalał szczególniej dla tych, które mu ożenieniem nie groziły. Rodzice dla lustru i stosunków życzyli go bardzo ożenić z hrabianką, Elizą, którą, oboje byli zachwyceni. Zdziś począł bywać w tym domu, i Eliza zraziła go na pierwszym wstępie, ale hr. Julii stał się adoratorem zapalonym, kompromitującym, gdyby hrabinę Julię co jeszcze skompromitować mogło. Zdobycie tego serca otworzystego tak jakoś przyszło łatwo, iż Zdziś wkrótce zaczął ostygać. Oderwać się jednak było trudno, niepodobna prawie. Piękność ta na schyłku chwyciła się ładnego i miłego chłopca wszystkiemi siłami rozpaczliwego przywiązania ostatniego. Była to na ten raz nie zalotność, nie fantazya, nie rachuba, ale prawdziwa miłość, jakiej w życiu raz podpadają nawet, najpłochsze... Hrabina Julia trzymała przy sobie Zdzisława, nie puszczając go na krok, śledząc, tropiąc, niedając mu tchnąć ani swobodnego zrobić kroku. Córka i staranie o nią służyły za pretekst tej zazdrości i zajęcia... Zdzisiowi pochlebiało to, ale w końcu i ciężyć zaczynało... Szukał już nowej ofiary... nudził się. Wpadła mu była bardzo w oko fantastyczna piękność panny Anieli. Do regestru jego zdobyczy sercowych brakło mu takiej postaci tragicznej... Marzył, o podróży do Włoch z kimś takim... Bywając u hr. Laury, w której salonie przy – stęp do dzikiej panny bardzo był trudny, osnuł zuchwały zamiar zbliżenia się do niej – przez, brata. Badał go... z wielką ostrożnością. Chociaż pan Adolf grał swoją rolę dosyć wprawnie, hr. Zdzisław po pewnym czasie przeniknął go. Wciągnął w poufałe swe towarzystwo młodego biuralistę, ale długo nie wydał się z tem, co miał na myśli. Raz przy wesołej wieczerzy zaczął z zapałem mówić o piękności jego siostry. Pan Adolf nastawił uszy, ale Zdziś urwał nagle. W kilka dni powtórzyło się wspomnienie pięknej panny Anieli i narzekanie na jej nieprzystępność. Adolf znowu czekał czegoś więcej i zawiódł się. Później razy kilka jeszcze powtarzały się Pochlebne dla niej epitety... Brat dorozumiał się, że przy zręcznym obroże z tej passyjki młodzika można było wysnuć rzecz wielką!! Gdy Zdziś raz jeszcze siostrę Adolfa wychwalać zaczął, zręczny czy niezgrabny brat zapytał go śmiejąc się, czy te. wyrazy tak pochlebne może jej powtórzyć? Zdziś śmiejąc się także, zupełnie się zgodził na to. Tegoż dnia Adolf był u siostry. Przyszedł bardzo poważny, zamyślony i opatrzywszy drzwi aby ich nikt nie podsłuchał, oświadczył, że ma mówić o czemś, co może mieć wagę wielką,. Aniela znająca dobrze brata, lekce to sobie ważyła. – No, słuchaj, rzekł – trzymaj sobie o mnie jak chcesz, żem łotra kawał, łobuz, jak ci się tam nazwać podoba; żebym jednak był głupi – nie powiesz!.. Bądź cierpliwa i daj mi się wygadać. Jesteśmy ubodzy oboje, na łasce familii, której się zdaje, że dla nas już tak zrobiła wiele, iż więcej wymagać nie mamy prawa. Tu u nich my się już nie spodziewać nie możemy. Powinniśmy myśleć o sobie. Że ty miałaś romansiczek niezgrabnie poprowadzony z Lambertem, to ja wiem... Nie umiałaś z tego korzystać póki był czas. teraz przepadło... Powiem ci jedno – masz jeszcze szczęście w ręku – przysięgam na to, hr. Zdzisław jest tobą. zajęty mocno. Aniela ruszyła pogardliwie ramionami. – Nie pleć – odparła. – Me kłamię, klnę ci się na wszystko w świecie najdroższe, to. jest na moją i twoją przyszłość. Obseduje mnie i bada... Zapala się do twojej sfinksowatości, bladości, figury, czarnych oczu, licho go wie do czego – bo jabym się w tobie nigdy nie zakochał. Ale – kiedy mu to do smaku... Aniela, która w początku nie patrzała nawet na brata, nagle obróciła się ku, niemu, zaczęła słuchać. – Kupić nie kupić, potargować można; gdy pierwszy raz przyjdzie, a zacznie stroić do ciebie słodkie oczy – dajże mu się zbliżyć. – Panicz żartuje sobie z ciebie, zawołała z gniewem, – albo nas ma oboje za... Wstrzęsła się z oburzeniem. – Przepraszam cię, wie o naszem blizkiem kuzynowstwie z hrabiami, ja z nim za pan brat... Choćby nie miał zamiaru seryo, toć kobieta, co ma rozum, może mężczyznę doprowadzić – do czego zechce. A cóżeś to ty nie Machiavel w spódnicy? Aniela się zarumieniła i powtórzyła mu: – Nie pleć! Ale wnet zaczęła go badać, kazała sobie powtarzać słowa Zdzisława, przyszło jej namyśl, że mogła go użyć za narzędzie swej zemsty... Adolf nalegał na siostrę. – Cóż ty myślisz – mówił, gdybyś go przyprowadziła do tego, żeby się ożenił z tobą! Dopierobyśmy nad starą, hrabiną tryumf odnieśli, i (dodał ciszej) dawnemu adoratorowi pokazałabyś, że i bez niego hrabiowską mitrę i możesz... Nic już nie mówiła siostra, lecz przestała się zżymać. – Na to potrzeba tylko waszej babskiej zręczności i trochę ryzyka. Na twojem miejscu jabym go doprowadził do tego, że musiałby się żenić. – To jest paniczykowska fantazya, która jutro innej miejsca ustąpi – rzekła Aniela. – Choćby – a mam tę kobietę za ba i bardzo, co z iskierki nie umie dobyć płomienia. O! ja to najlepiej na sobie wiem, co baba może, gdy się uprze, burknął w końcu Adolf. Namyśl się – dodał; ja do tego chwalebnego intrygowania jestem na twe usługi. Dźwigniemy familię! To coś warto, choćbyś go i nie kochała, a chłopiec jak laleczka... Poszła do okna panna Aniela, wsparła się na niem, i nie mówiąc już o tem z bratem, gdy wychodzić miał, pożegnała jakoś zupełnie inaczej niż zwykle. – Proszę cię Adolfie, rzekła – żadnej niepopełnij ani niedyskrecyi, ani fałszywego kroku. Gniewałabym się śmiertelnie. Pan Adolf zdobywszy tę nic nieznaczący odpowiedź, która w jego przekonaniu ważyła wiele, nie miał nic pilniejszego nad to, by przy wieczerzy, niby podchmielonego udając, zwierzyć się Zdzisławowi, że jego siostra, co na nikogo patrzeć nawet nie chce – o nim się wyraża z wielką sympatyą.. Tak pierwszy węzeł został zadzierzgnięty. Przechadzki samotne hrabianki Elizy nie ustawały i zimową, porą.. Mówiła, że potrzebuje ruchu i że na spacerze chce być samą; brała starego służącego i niemal codzień z nim wychodziła. Mimo oppozycyi początkowej ojca. weszło to we zwyczaj. Chodziła do Gertrudy, do Saskiego Ogrodu, a gdy się rozpoczęły ślizgawki, które w Europie właśnie w modzie być zaczynały, bo je Cesarz Napoleon swym przykładem podniósł do rzędu – instytucyj zimowych dobrego tonu, – hrabianka biegała się ślizgać na „łyżwach, wiedząc, że w tym tańcu na lodzie była zachwycającą. Gdy się tylko ukazała, otaczały ją roje wielbicieli, którzy dla miłości jej boki sobie tłukli, bo żaden z nich wydołać nie mógł jej w zręczności ruchów, we zwrotach aż do przerażenia. Hrabianka Eliza śmiała się z tych, co kręcili dla niej, lub okazywała im litość od szyderstwa... Takim sposobem raz na drodze do ślizgawki znalazł się hrabia Lambert, nie umiemy posiedzieć. Śmiała dziewczyna pozdrowiwszy go linieniem głowy, zagadała do niego wyraża – jąc, że się musi brzydzić tak dziecinną rozrywką, którą ona namiętnie lubi. – Owszem znajduję ją jeśli nie dla wszystkich kobiet właściwą, to dla pięknych i zręcznych zdrową i miłą. Jest to’ rodzaj gimnastyki, dającej siłę, a przytem i wykazującej zręczność. Ja sam dosyć łyżwy lubię. – Pobyt w Anglii mógł hrabiemu dać pewną, wprawę w tę jak w inne gimnastyki – zawołała Eliza. – Trzeba na łyżwach widzieć nie Anglików, ale Hollendrów, rzekł hrabia. Tak się zaczęła rozmowa, a hrabianka spostrzegła dopiero, że Lambert niósł łyżwy na ręku... – Nie obawiasz się hrabia iść razem ze mną? spytała śmiejąc się – bo podobno cel przechadzki naszej jeden... – Tak jest, i jeżeli mnie pani za towarzysza przyjmujesz, służę jej, odezwał się Lambert. Eliza zarumieniła się z radości, nie myślała jej taić nawet... Nim doszli do lodu, rozmowa już płynęła tak ożywiona i wesoła, a tak obojgu było z nią dobrze, że ślizgawka wcale przyjemności większej nie obiecywała. Hrabia Lambert zapomniał się zupełnie, zdawał nie czuć niebezpieczeństwa lub je lekceważyć; śmiał się, był w humorze wybornym, a gdy przyszło puścić się na lód i hrabianka rzuciła się na niego ze zwykłą zręcznością, i odwagą, postrzegła, że jej towarzysz nieskończenie był wprawniejszy i śmielszy jeszcze. Dokazywał prawdziwych cudów bez najmniejszego wysilenia, z tą swobodą ruchów, jaką daje wprawa i siła. Kilka razy od upadku ocalił piękną pannę... Żaden ze współzawodników ani się mógł z nim mierzyć, ani ważył mu wejść w drogę, nawet Zdzisław, który był bardzo zręczny, nie naraził się na wyścigi... Wszystkich oczy zwrócone były na tę parę z lekkością śniegowych płateczków polatnjącą i zwijającą się jakby w powietrzu, nie tykając prawie ziemi. Hrabina Eliza była i wydawała się szczęśliwą – przedłużała zabawę i rozmowę do ostatecznie możliwego kresu, i tych parę godzin starczyło jej na opanowanie, przynajmniej chwilowo, człowieka, który już od wieczoru u państwa Stanisławowstwa był pod jej urokiem. Była tak pewna siebie pod koniec” że zdejmując łyżwy, nakazała hrabiemu stawić się nazajutrz jeżeli mróz będzie. Mróz pięknej pannie był posłuszny, i drugiego dnia byli z sobą lepiej jeszcze, poufałej. Lambert stracił zupełnie wszelki wzgląd na przyszłość – był zakochany, wzburzony, nie panował już nad sobą... Nieszczęśliwa ta ślizgawka była powodem zapewne, że choć mrozu nie było – spotykano się jakby o zmówionej godzinie na przechadzce. Hrabianki Elizy poznać prawie nie było można, tak ciągle wesołą była, szczęśliwą, roztrzepaną i nawet daleko mniej złośliwą. Ludzie patrzący z dala wydziwić się nie mogli śmiałości, z jaką się – kompromitowała. Matka przyklaskiwała z całych sił, ale – pytała o rezultat... Otoż tego nie było. Hrabianka Eliza mówiła z największą obojętnością w świecie: – „Niechże mi mama nie truje najpiękniejszych chwil w życiu. Kocham go, widzę, jestem szczęśliwa, O niczem więcej nie myślę! Ożeni się ze mną. czy nie? o mój Boże! kilka dni przeżyję jasnych, to starczy na resztę życia!” Chmurzyła się matka. Eliza całowała ją i prosiła, aby była spokojna i dała jej swobodę. – Ale jakże ci się zdaje? jak miarkujesz? pytała matka: ożeni się on z tobą? – Wiem, że musi mnie kochać, czuję to, choć mi nigdy tego nie powiedział wyraźnie. O! kocha mnie – a ja jego! Matka się niepokoiła. – Ale, jeśli się nie ożeni? Eliza nie odpowiadała na to i urywała rozmowę. Nie było sposobu zapanować nad nią. Ślizgawki i przechadzki te, na które cały świat patrzał, bo nietylko się nie taiła z niemi Eliza, ale najmniejszego względu nie miała na to, co o niej ludzie powiedzą, zaczynały dawać do myślenia. Pan Adolf i pan Zdzisław byli często ich świadkami, a pierwszy z nich ze szczegółami donosił pannie Anieli. Z wyrachowaniem wielkiem nie mówiła o tem lir. Laurze w początku, aż się uzbierała taka liczba faktów na hr. Lamberta, że go musiały w oczach matki potępić. Patetycznie, dramatycznie, zapłakana rzuciła się jednego wieczoru panna Aniela do nóg staruszce... – A! dobrodziejko moja! zawołała: choć mi serce pęka, że muszę przynieść zmartwienie, byłabym niewdzięczną za jej dobrodziejstwa, gdybym to taiła dłużej... To mówiąc rozwinęła cały szereg najbardziej szczegółowych wiadomości o potajemnych schadzkach, ślizgawkach, przechadzkach, rozmowach! w alejach, codziennych spotkaniach hrabiego Lamberta z hr. Elizą. Wiadomości były tak nadzwyczaj szczegółowe, dokładne, drobnostkowe, iż niepodobna było zwątpić o ich prawdziwości. Najstraszniejszem ze wszystkiego było to, że syn przed matką nigdy słowa o tem nie wspomniał... Hrabina Laura z początku zaczęła drżeć, wylała trochę łez, lecz te natychmiast oschły, stała się poważną, twarz przybrała wyraz surowy... Uściskała pannę Anielę za ten dowód jej przywiązania do domu; obdarzyła ją. wyjętym z szuflady złotym łańcuchem, którego panna Siennicka długo przyjmować nie chciała; potem kazała sobie podać krople laurowe, okłady zimne na głowę; potem siedziała długo w fotelu; naostatek zamknęła się do pisania listów. Nazajutrz przychodzący z życzeniem dnia dobrego wesoły Lambert, zastał matkę trochę na głowę cierpiącą. Powiedziała mu, że doktora nie potrzebuje, że to przejdzie, ale o denuncyacyi panny Anieli, o hrabiance Elizie, o wszystkiem, co ją, tak srodze bolało, nie odezwała się ani słowa. Unikała nawet wszelkiej zręczności wspomnienia o tem. Ani tego dnia, ani następnych nie pokazała po sobie ani zmiany uczuć dla syna. ani nawet, że śmiertelną, trwogę miała w sercu. Zdaniem jej złe doszło było do tego stopnia, iż dotknięcie rany tylko rozjątrzyć ją, mogło. Zamknęła się w sobie, udając zupełną, nieświadomość – niemożność przypuszczania nawet, iż coś podobnego się stać mogło. Przemogła się potężnej woli kobieta do tego stopnia, iż po kilku dniach prawie nie można było poznać po niej, jakim wysiłkiem ten spokój okupiła. Tymczasem listy biegały na wszystkie strony, i musiały być – skrywane przed. Lambertem, bo nie wychodziły zwykłą, drogą, ale panna Aniela je potajemnie na poczto oddawała. Ona też teraz pilnowała przychodzących, aby hr. Lambertowi wprzódy w ręce nie wpadły. W obejściu się staruszki z hrabiną Julią, która dosyć często ją odwiedzała, nie zaszła zmiana najmniejsza. Była dla niej tak obojętnie uprzejmą jak wprzódy, tak wesołą i zimną jak niegdyś. Hrabianka Eliza zbliżała się do staruszki, i zawsze z temi samemi uśmiechami chłodnemi była przyjmowana, temi samemi słodyczami powszedniemi karmiona. Gdy tu się przygotowywało coś, czego jeszcze najbystrzejsze oko dostrzedz nie mogło, ani najpodejrzliwszy umysł odgadnąć – zachcianka dziwaczna hrabiego Zdzisia, który oczyma pożerał pannę Anielę, zdawała się z marzenia nieprawdopodobnego powoli w rzeczywistego coś Przechodzić. Szło to nadzwyczaj powolnie, ostrożnie, – lecz Zdziś miał jakiś cień nadziei. Panna Aniela przy pierwszych jego odwiedzinach po rozmowie z bratem, nie unikała wejrzeń, owszem kilka razy sama przeszyła Pięknego chłopca wzrokiem takim, iż wyszedł Pijany. Za inną, bytnością złożyło się tak dziwnie, iż się zawiązała rozmowa. Panna Aniela umiała ja po mistrzowsku prowadzić z dumą, z wdziękiem, z dwuznacznikami, z ogólnikami pewnemi, które jej w ustach nabierały ogromnego znaczenia. Umiała gdy chciała okazać się oczytaną” artystką duszą całą, rozmarzoną i ochłodłą razem, idealistką rozpaczającą o ideałach... zrezygnowaną na wydziedziczenie ze wszelkiego szczęścia ziemskiego... W. krótkiej rozmowie powiadała wiele... Zdzisław zbliżywszy się zapłonął ogromnie, z czego się wyspowiadał przed bratem, a ten zdał raport siostrze. Nie przychodziło nawet na myśl hr. Zdzisławowi, aby mógł i miał się ożenić, ale zuchwałe bardzo robił plany milionera, który wieleby poświęcił dla fantazyi... Zdawało mu się możliwem wydanie za mąż, jakiś stosunek kradziony... Z panem Adolfem nie było nigdy mowy o niczem innem, tylko o wielkiem uwielbieniu... Brat, który się stał niezmiernie potrzebnym pośrednikiem, wyzyskiwał swe położenie w sposób najcyniczniejszy. Wprawdzie ubierał on swe rozmaite żądania w bardzo ładne stroiki, aby nie raziły – lecz nie skąpił ich... Ciągnęło się to tak jakoś nieznacznie wejrzeniami i słówkami, aż do ryzykownego wiel – ce listu, który hrabia Zdzisław napisał i posłał... Panna Aniela spodziewała go się, odpowiedź była przygotowana w myśli i wierna odwiecznej formie. Poczynała się od tego, że nie powinna była listu odbierać ani czytać, że go rozpieczętowała przypadkiem, że nie chciała na niego odpisywać, że na ostatek zdecydowała się na to, aby hr. Zdzisława prosić – ażeby zaniechał korrespondencyj. Kilka słów dwuznacznych, smutnych zdawało się do niej przeciwnie zachęcać. Drugi list nastąpił natychmiast zaklinający o tę jedyna, pociechę, jaką, sercu zbolałemu Przynosiło jej pismo i t. d. Odpowiedź na nie jeszcze się trzymała na pierwszem stanowisku; ale ponieważ należało upamiętać młodzieńca, prosić go znowu o zaniechanie, przekonywać – list wypadł nierównie dłuższy. Panna Anielą Pisała tak listy jak prowadziła rozmowę, z prawdziwym artyzmem... Pozorny chłód okrywał w nich łatwą do odsłonienia gorączkę, melancholija dawała czuć bijące pod nią serce niezmiernie czułe i wrażliwe... Nierozważny Zdziś, któremu pierwsza tego rodzaju korrespondencya zakazana z panną dobrze wychowaną, wykształconą, mającą pewne w świecie węzły arystokratyczne, sprawiała nadzwyczajną przyjemność – zaczął pisywać codzień, i zdobył to na korrespondentce swej, że mu odpisywała. Nie ma nic niebezpieczniejszego nad podobne listowanie. To czegoby się nigdy w żywe oczy powiedzieć nie śmiało, rzuca się na papier zuchwale, przyjmuje choćby z oburzeniem, ale zapisuje w pamięci... Ton jednego listu oddziaływa na drugi, postęp w nich idzie pędem szalonym... Panna Aniela poczęła i korrespondencyę i romans obrachowany na przyszłość bez najmniejszego uczucia dla p. Zdzisława, który miał być zemsty narzędziem; lecz wśród tych płomieni, co ją, obejmowały, długo zimną i obojętną pozostać nie mogła. Piękny Zdziś był istotnie nader wdzięcznej postaci, miał w sobie coś dystyngowanego, okazywał szaloną miłość, namiętność – panna Aniela ani się spostrzegła, jak się nim mocno zajęła... W jej przekonaniu prowadzić to musiało do – małżeństwa... W listach nigdy nie było wzmianki o niczem oprócz miłości. Panna Siennicka wprawdzie rzucała w nich te rozpaczliwe zagadnienia, jak się to smutnie skończyć musi... Stawiła po trzy znaki zapytania, ale na to jasnej odpowiedzi oględny Zdziś nie dawał. Prosił, aby mu wolno było tylko kochać i uwielbiać, a o świecie, o rzeczywistości zapomnieć. Unoszono się w obłokach... Adolf niepowinien był wiedzieć o korrespondencyi i nie wiedział też o niej, panna prosiła o to; ale nie w ciemię bity, z pewnych oznak się domyślił, że jakieś skryte przed nim zbliżenie się zaszło, i raz przydybawszy nad listem siostry prędko schowanym Zdzisia, poznał jej rękę. Tego mu było dosyć. Potrzebował się namyślić co ma począć?... Tegoż dnia pobiegł do Anieli. – Słuchaj-no, moja panno, rzekł: ty przedemną sekreta robisz, ale wy już do siebie pisujecie... hę? Zarumieniła się mocno i zmieszała panna Aniela. – Nikt mi nic nie mówił, nie widziałem nic, ale przysięgnę, że listy chodzą... Chcesz prowadzić tę sprawę na swoją rękę, jak ci się podoba – nie będę się mieszał; ale mnie się zdaje, że jabym też się przydał na coś. Nie przyznała się panna Aniela zapłakana, lecz z jej słów urywanych można się było dorozumieć pewnego stosunku. Odrzucała wszelką pomoc brata i zaklinała go, aby się nie mieszał do niczego... Adolf do czasu się na to zgodził. Nie wpłynęła ta okoliczność wcale na stosunki hr. Zdzisława z Monną Lizą, gdyż tak ją, nazywał. Owszem właśnie o tym czasie złożyło się, że bardzo pobożna zawsze panna Aniela, bo i cały dom takim był – zaczęła chodzić na nieszpory do blizkiego kościoła – sama jedna. Jakim sposobem dowiedział się o tem nabożeństwie Zdziś, nie umiemy powiedzieć, bo trudno myśleć, że listy zdradziły autorkę; dosyć, że znajdował się przy wyjściu z kościoła, i wracano nie najbliższą, drogą do pałacu. Wieczory były ciemne, hrabia przebierał się tak, aby go poznać nie można, panna szła, zakwefiona, nie dopuszczano żadnego niebezpieczeństwa... Tymczasem stosunki z hrabiną Julią zaczynały ostygać. Zazdrosna pani domyślała się zdrady, i nie mogła dozwolić, aby ostatnie marzenie jej tak się prędko rozwiało. Chodziła chmurna, gniewna; na twarzy nawet zmieniona, wszelkiemi możliwemi sposobami usiłując odkryć rywalkę, którą przeczuwała. Najpilniejsze śledzenie nie przynosiło żadnego skutku. Hrabia Zdzisław nie bywał nigdzie, nikt go nie mógł pomówić o żaden stosunek, – nie było śladu żadnych miłostek. Hrabina Julia przywiedziona była do rozpaczy prawie. Zapraszany, ciągnięty gwałtem Zdziś, wlókł się po dawnemu, ale siedział zi – mny, bez życia, nudził się, a obarczany wymówkami, wypierał się niezręcznie... Hrabina wpadła w końcu na myśl, że miłostki być muszą z rodzaju tych, do których się mężczyźni nie przyznają, choć bywają niemniej namiętne i gwałtowne od tych, któremi się chlubią. Gotowa była dla odzyskania straconego i niemogącego już jej powrócić gacha, a jak sama mówiła – serca – na wszelkie ofiary... Podwojono nadzór nad nieszczęśliwym Zdzisiem. Przekupiony sługa jego mógł tylko o tem zapewnić, że pan pisywał dużo listów i odbierał wiele kobiecą ręką adresowanych. Jakim sposobem jeden z nich dostał się do rąk hrabiny Julii – powiedzieć nie umiemy. Nazajutrz potrzeba było wezwać doktora... Hrabina zachorowała mocno, leżała dni kilka, zebrała wszystkie siły, aby wstać i posłała po winowajcę. Szczęściem dla autorki listu, ręka jej była nieznana hrabinie, a z samej treści tyle się mogła domyślać, że pisała go osoba niezamężna i niemająca nadziei, aby ją hrabia zaślubił. Przy szczelnie zamkniętych drzwiach, w godzinie przedwieczornej, w małym saloniku hrabia zmuszony się stawić, przebył pierwszą w życiu scenę tak gwałtowną, tak przykrą, tak straszną nawet, iż gdy po godzinie męczarni, podarty ów list mnąc w ręku wyszedł z saloniku, ledwie trafił do drzwi, któremi miał wyjść na swobodę. Myliłby się ktoby sądził, że zerwano z nim. Wymówki, płacze, mdłości skończyły się na przyrzeczeniu, że bywać będzie, na wyznaniu z jego strony, iż to była fantazya bez konsekwencyi, na rodzaju przejednania... Gdy młody pan znalazł się potem w ulicy i otarł pot z czoła, musiał wyznać przed sobą, iż w zawodzie zdobywcy serc i względów niewieścieli nie cała droga jest różami usłana. Zaczynał po raz pierwszy domyślać się, iż świat tak jest urządzony misternie, że na nim za wszystko sowicie potrzeba opłacać. Odkrycie to nieco ostudziło Zdzisława w jego zapałach – dla hrabiny; ale wcale nie poskutkowało na daleko niebezpieczniejsze stosunki z panną Anielą. Zdawało mu się, że z tej strony mógł być najzupełniej bezpieczny. Hrabina nie powiedziała mu jakim sposobem list się do rąk jej dostał; lecz, że na dwa dni wprzódy odprawił się służący nagle, słuszne podejrzenie padało na niego, tem bardziej, że przeszedł w służbę pułkownika, którego znano jako wiernego sprzymierzeńca hrabiny. Tak stały rzeczy w chwili, gdy dnia jednego hrabina Laura oznajmiła synowi ze swą zwykłą powagą i chłodem, że książę Ignacy przybył do Warszawy i miał przez zimę zabawić. Lambert przyjął tg wiadomość trochę zdziwiony. – Jakimże sposobem do tego przyszło, że zamiast jak zwykle zimować w San-Remo, książe się odważył na ostrą zimę naszą? – Zdaje się, że mu jest daleko lepiej, odpowiedziała matka. Mówiono mi, że się zaczął leczyć na swe piersi gimnastyką, że mu to bardzo pomódz miało, a zapewne i to się przyczyniło do przeniesienia się ich do Warszawy, że przecie o Michalinie pomyśleć coś trzeba. Misia nie znajdzie w San Remo stosownej partyi, chybaby jakiego włoskiego duka lub principe zaślubić chciała, a ojciec nigdyby się na to nie zgodził. Lambert zamilkł. – Mój Lamciu, dodała matka, wiesz jakie blizkie stosunki pokrewieństwa nas łączą z tym domem; bądź u nich zaraz... Chociaż w tych słowach nie było najmniejszej insynuacyi, Lambert drgnął, czując, iż tu coś dla jego przyszłości groźnego warzyć się musiało. Książę Ignacy, z rodziny książęcej niegdy na Rusi możnej i znaczącej, był jeszcze panem dosyć bogatym, zwłaszcza dla jedynej córki, która po nim wszystko wziąć miała. Na nieszczęście książę, którego stan majątkowy wymagał czuwania i pracy, musiał się w tem wyręczać obcemi siłami, bo mu własnych poświęcić nie mógł. I stan zdrowia, i usposobienia nie dozwalały mu być gospodarzem. Słuszny, chudy bardzo, wyniszczony pomimo największych starań o swe zdrowie – książę był uczonym dylettantem, encyklopedystą. Nie robił on dla literatury i nauk nic, ale im sam się poświęcał, przerzucając z jednego do drugiego przedmiotu z chciwością wiedzy chorobliwą niemal, gorączkową. Z uczonymi i akademiami za granicą zwłaszcza utrzymywał stosunki nieprzerwane, pisywał czasem do W. Hugona, niekiedy do Ranke’go, do lorda Disraelego, do pana Leverrier’a, do chemika Dumas’a, czynny był bardzo na wsze strony. Bawiło go to, uczyło, ale więcej nikomu się na nic nie zdało. Książę był w najobszerniejszem słowa tego znaczeniu dylettantem. Nauka jego niepoślednia, miała tę cechę powierzchownego dyletantyzmu, który się zadawala powłoką, nigdy nie idąc do głębi. Umysł miał pojętny i otwarty, zdolności wielkie, chęci najlepsze, lecz z chciwości wiedzy tak w życiu całem przerzucał się z jednego zaledwie dotkniętego przedmiotu na drugi, iż w żadnym z nich wielkich postępów uczynić nie mógł. Zyskał na tem jasny może pogląd na związek wielu gałęzi nauk, które dla specyalistów z sobą węzła łączącego nie mają, ale sąd jego opierał się na więcej odgadywanych niż docieczonych podstawach. Uczeni nie brali go na seryo, profani uśmiechali się z tych pretensyj do nauki, zakrawających na monomanię. Książę nie zdawał się ani widzieć jak go sądzono, ani dbać o to. Szedł za popędem, wierny był, jak sądził, powołaniu, nad siły jego było zmienić naturę i zwyciężyć swe zachcianki. W obcowaniu z ludźmi był to najzacniejszy człowiek w świecie, łagodny, wyrozumiały, wielce grzeczny, i – ściśle uczciwy... Twarz jego nieco długa, blada, piękna, nosiła ślady myśli ciężkich i troski jakiejś niezwyciężonej. Ci, co historyę życia jego znali, tłómaczyli to sobie łatwo. Ożeniony z kobietą, do której był przywiązany sercem i duszą, doznał bolesnego zawodu. Pokrył tajemnicą nieszczęście swoje, usiłując ocalić honor domu i żony, która wkrótce z nagłej choroby, jaką rozpacz wywołała, umarła. Zatarto ślady skandalicznego wypadku, który w wątpliwość podano. Książę czcił pamięć zmarłej, i nigdy z ust jego słówko nawet gorzkie nie wyszło. Pozostałą po niej córkę wychowywał ojciec z trwogą człowieka, który ostatni swój skarb pragnie ocalić od wpływu wszystkiego coby go mogło nadwerężyć. Księżniczka Marta miała przy sobie najlepsze nauczycielki, dobrane z większem staraniem o ich moralne usposobienie, niż naukowe wykształcenie; była na pensyi klasztornej w Paryżu, potem dostała towarzyszkę, na której charakterze książę mógł polegać – naostatek on sam teraz nie opuszczał jej na chwilę, czuwał nad nią, rozpadał się... Panna Marta była skutkiem tych starań – śliczna, słabowita dzieweczka dochodząca do lat dwudziestu, spóźniona w rozwinięciu, nieśmiała, milcząca, powierzchownie wdzięczna, nieuderzająca jednak niczem wybitniejszem. Było to nadzwyczaj posłuszne i dobre dziecię, trochę dogadzaniem mu znudzone i zobojętniałe, i lepiej stokroć znające świat cały obcy niż kraj własny. Otaczający widzieli w niej anioła, i unosili się nad przymiotami, które dla obcych były niedostrzeżone... Towarzyszka księżniczki Marty była znana z cnot, ze zdolności, z taktu w postępowaniu pani Szordyńska, niegdyś osoba zamożna bardzo, wypadkami zrujnowana, którą, książę jak panią domu otaczał nadzwyczajnem poszanowaniem. Ona w istocie więcej stanowiła o wszystkiem co się ściągało do panny Marty niż sam oj – ciec, który chętnie swoją, wolę i zdanie do jej przekonań zastosowywał... Hrabina oznajmiwszy synowi przybycie księcia Ignacego, oczekiwała długo odpowiedzi jego, na którą się nierychło zebrał. – Nudna to rzecz dom księcia Ignacego, rzekł w końcu. Szanuję go bardzo, ale jeśli tu przez zimę zabawią mamę zmęczą, a ja nie powiem, żebym się z tego bardzo cieszył. Podniosła głowę hrabina. – Moja duszko! z wymówką odezwała się – jakże ty tak możesz surowo, bezwzględnie o tym najzacniejszym domu się wyrażać! – Zacności wcale nie przeczę – odparł Lambert, – ale książę choruje na uczoność i o niczem nie mówi oprócz tego, co go zajmuje... Pani Szordyńska jest najszanowniejsza w świecie nudziarka, a panna Marta dziecko... – A ty już się w złem towarzystwie trochę popsułeś i nawykłeś do płochych, trzpioczących się ludzi – przerwała hrabina. Inaczej umiałbyś ocenić księcia Ignacego, tę poczciwą, przywiązaną jak matka do księżniczki Szordyńska i tego aniołka Martę. Dom jest poważny – i taki właśnie, jakiego nam tu brakło. Hrabina kończyła ożywiając się, gdy oznajmiono wizytę ranną, bez ceremonii, tych włazie osób, o których była mowa. Książę już podstarzały, średnich lat mężczyzna, chociaż się przedstawiał od razu jako człowiek dobrego towarzystwa, miał w sobie coś ekscentrycznego. Oczy jego biegały żywo i niespokojnie, na czole wypiętnowana była skłonność do monomanii, gdzieindziej zawsze zdawał się być myślami, i pomimo uprzejmości popełniał ciągle omyłki pochodzące z roztargnienia. Za to wyraz ust jego był słodki i uśmiechający się ciągle... Szordyńska miała tę powagę wymuszoną osób, które się czując w położeniu podrzędnem, radeby fantazyą dopełnić to, czego wiedzą, że im braknąć musi. Piękna, niemłoda już twarz, zdradzała ciągły wysiłek i pamięć na siebie, coś kunsztownego i nienaturalnego było w niej całej, chociaż mogła być sympatyczna, gdyby duma z dawnej niezależności pozostała, nie otaczała jej chłodzącą atmosferą. Naostatek panna Marta, bojaźliwa, z oczkami spuszczonemi, niepewnym krokiem wchodząca blondyneczka, wątła, blada, rumieniąca się i blednąca nieustannie, lękająca się spojrzeć i przemówić, dopełniała trójki, którą hrabina bardzo żywo się zrywając z kanapy, powitała z serdecznością, na jaką się rzadko dla kogo zdobywała. Zbliżającą się księżniczkę Martę zaczęła całować i ściskać, wpatrując się w nią, zachwy – cając i do reszty onieśmielając biedną pensyonarkę. Książę tymczasem wpadł obcesowo i jakby Wygłodniały na hr. Lamberta, z równą prawie czułością, trzęsąc jego rękami i osypując go komplementami. Szordyńska, która nie mogła znieść, aby o niej na chwilę zapomniano, potrafiła zaraz wcielić się w przywitanie hrabiny ze swą wychowanką. – Niewymownie się raduję, że raz jestem na dłużej w „Warszawie, zawołał książę; poznam przecie i zbliżę się do naszych znakomitości. Od dawna łaknąłem znajomości Baranowskiego, bo mi wstyd było go nie znać, szczycąc się przyjaźnią Ó. Secchi’ego; muszę się zbliżyć do tego nieoszacowanego naturalisty i humorysty, A. Wagi... wyszukać barona Ilastawieckiego... A! próżnować nie będę... Śmiał się mówiąc to i pocierał przerzedłe włosy. – Wiem, rzekł grzecznie Lambert, że książę nigdzie próżnować nie możesz, i wszędzie umiesz sobie znaleźć zajęcie. – Co chcesz? ars longa, vita brevis... tyle rzeczy pociąga człowieka, których radby się jeśli nie nauczyć, to choć obeznać z niemi... Rozmowa natychmiast wpadła na szczegóły, któremi książę był zajęty, i o które, dosyć niewłaściwie, zupełnie z niemi nieoswojonego zaczął badać Lamberta. Hrabina zaś posadziwszy przy sobie księżniczkę, osypywała ja. zarazem pytaniami i grzecznościami, na które częściej Szordyńska niż ona odpowiadała. Panna Marta nie mogła jeszcze wyjść z pomieszania, w jakie ją wprawiło przybycie do tego domu i zbyt może natarczywe hrabiny przyięcie. Gdy po godzinnym prawie pobycie, książę z córką wyszli nareszcie, a Lambert do matki powrócił, hrabina cała jeszcze poruszona jakąś radością, uściskała syna i nie mogła się wstrzymać od wykrzyknika pół głosem: – Oto żona, jakiej tobie potrzeba! Koniec tomu pierwszego.