Viveca Sundvall DZIENNIK PIERWSZOKLASISTKI Przełożyła ze szwedzkiego Małgorzata Szulpzyńska WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE • POZNAŃ 1990 Tytuł oryginału: En ettas dagbok Ilustrowała: Eva Eriksson (c) Viveca Sundvall 1982 Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Poznańskie. Poznań 1990 ISBN 83-2)0-0885-2 ? 16 sierpnia Dziś wydarzyło się coś niezwykłego, dlatego właśnie zaczęłam pisać w tym nowym dzienniku, który jest żółty. Właściwie to chciałam jeszcze poczekać ze trzy dni, aż zacznie się nowy rok szkolny. Ale to, niestety, niemożliwe. Dzisiaj zostałam właścicielką maszyny do pisania. Właściciel maszyny do pisania to taki ktoś, kto ma maszynę do pisania na własność i ja jestem właśnie takim kimś. Szłam sobie ulicą i jayślałam o pewnej ważnej sprawie. Myślałam o tym, że nie będę już nigdy pożyczać Robercie pisaków, ponieważ nie nakłada na nie nakrętek. Roberta ma dziewięć lat i ja znam ją od dziewięciu dni. Niedawno się wprowadziła. Pewnego razu gdy padało, zapomniała klucza od domu. Wtedy zadzwoniła do naszych drzwi i poprosiła o kanapkę. - Coś takiego! - powiedziała moja mama. Więc gdy tak szłam ulicą, zobaczyłam nagle pojemnik ze śmieciami. Taki fajny, pełny po brzegi pojemnik, na który się natychmiast wspięłam. Było świetnie, aż jeden facet krzyknął, że mam stąd zmiatać, i to w te pędy. Kiedy sobie wreszcie poszedł, znalazłam mnóstwo interesujących rzeczy: zgnieciony termos (niebieski), gazę tę ze smarem (żółtą), połowę motoroweru (zieloną), ?? i najlepsze - różową maszynę do pisania. Miała napis 5 BRIGITTE. Ja już potrafię czytać, ale potrafią to prawie wszystkie dzieci, które idą do pierwszej. Mama wyczyściła Brigitte oliwką, żebym nie dostała zarazy. W mojej maszynie brakuje jednej litery. Nie mogę więc pisać o pewnym pasiastym zwierzaku, ale jest przecież tyle innych miłych zwierzaków, na przykład różowa świnka morska. Teraz zapewne niektórzy zastanawiają się, jak ja wkładam mój żółty dziennik do maszyny. Proszę bardzo: mogą się zastanawiać. ? -jz-=Z?zgsr. I 17 sierpnia "Pierwszaki to ??1? robaki z krzywymi nogami" - mówi Roberta. Roberta opowiedzjaja mj już o szkole masę okropnych rzeczy. Trzeba zjeść cały obiad w dwadzieścia minut. Trzeba nosić ?????? j mo\yić głośno. Trzeba samemu wycierać sobie nos. ? j^ sjcmusi iść do toalety, to trzeba podnieść rękę. - Czy wciąż ? będzie? - zapytałam Robertę, ale ona tylko stęknęłą. Przedtem miesz^aja ze sVVoją mamą, tatą i młodszym bratem w ich właSnym ^żym domu po drugiej stronie rynku. Ale teraz Roberta i jej mama mieszkają w tej samej klatce schodo\yej co ja Roberta ma brązowe włosy w paski i małe zielone 0czv i w*e wszystko o szkole. — Biedna Mimmj __ ?$$[ - pomyśleć, że masz iść do pierwszej. To nieszczęście? DO waszą panią będzie Ra-kel Karlsson, ? ??? nie ma ani jednej pięty. A do tego jest taka ostra, Le nje w0lno odwrócić głowy nawet tyle... - i Roberta odwraca głowę tak minimalnie, że prawie tego nie wio^ — A co robi Rakel Karlsson, kiedy ktoś odwróci głowę? - pytam. — Sama zobac^ySZ _ ^ówi Roberta i patrzy tymi swoimi zielonymi oczami Ale ja nie zobaczę 8 Czasami Roberta jest miła. dzisiaj poszłyśmy z jej mamą wykąpać się. Roberta pożyczyła mi swoje stare koło ratunkowe, bo ja umiem pływać, tylko że z jedną nogą na dnie. 18 sierpnia Moja mama mówi, że mam gwizdać na to, co Roberta opowiada o szkole, bo w szkole zawsze jest wesoło. — Ho, ho, ho! - śmieje się na to mój tata. - To dlaczego przerwałaś szkołę wtedy w połowie semestru i pojechałaś autostopem do Rzymu? — W PIERWSZEJ KLASIE zawsze jest wesoło - mówi moja mama i zezuje na tatę. Później mama usiadła na balkonie i moczyła nogi w wodzie. Usiadłam obok niej i liczyłam samochody. Nagle poczułyśmy wspaniały zapach łazanek i popędziłyśmy do kuchni, aż bańki mydlane rozprysnęły się wokół stóp mojej mamy. Za późno! - Sądziłem, że już jadłyście - powiedział tata. Łazanki to jego tajemniczy nałóg. Poszłyśmy więc z mamą do kiosku i ja dostałam moją ulubioną potrawę: zapiekankę serową z różową sałatką z krewetek. — To nie może stać się przyzwyczajeniem - powiedziała mama. — To nie może stać się przyzwyczajeniem - powiedział tata, gdy wróciłyśmy do domu, a on zobaczył moje jedzenie. Oni strasznie się boją, żeby przyjemne rzeczy nie stały się przyzwyczajeniem. - W szkole będziesz musiała przyzwyczaić się do przyzwyczajeń - mówi Roberta. - Codziennie szpinak! 10 Dlaczego ona tak mówi, jeżeli wie, że nienawidzę szpinaku? Jedzenie, które lubię, to: zapiekanka serowa, sałatka z krewetek, ośmiornica, prażona kukurydza, małże, łazanki, rzodkiewki, zsiadłe mleko i glógg*. Jutro zaczyna się szkoła. * Glógg - grzane wino z bakaliami. Tradycyjny napój szwedzki podawany w dniu Świętej Łucji, którym częstuje się również dzieci. 19 sierpnia Szkoła zaczynała się o godzinie dziesiątej. Byłam zdenerwowana, świeżo wykąpana i nieszczęśliwa. A co się działo przy śniadaniu? Mama rozlała mleko na stole, wlała kawę do cukiernicy, włożyła gazetę do lodówki, a radio do piecyka. Miała na sobie jedną pończochę zieloną, a drugą brązową. - Czyżbyś była zdenerwowana? - spytał w końcu tata. - Przecież to nie ty masz iść pierwszy raz do szko- ły- Potem pognał do pracy z okruszkami chleba na wąsach. — Kiedy szłam do pierwszej klasy, miałam na nogach białe podkolanówki... - zaczęła mama i zrobiła rozmarzoną minę. — Nie mówi się pierwsza klasa, tylko pierwsza! - krzyknęłam. Mama wyglądała na zdziwioną. Szkoła była duża, płaska i żółta. W środku podejrzanie pachniało. Skrzydełka nosa mojej mamy zadrżały jak u konia. — O, dokładnie tak pachniało... — ... kiedy szłam do pierwszej klasy - wyszeptałam i ścisnęłam jej rękę. Prawie wszyscy trzymali swoje mamy lub tatusiów za rękę, pozą Bjórnem, który stał z rękami w kieszeniach, 12 z kciukami na zewnątrz i z pewną siebie miną. Bjorna znam jeszcze z przedszkola, zresztą cała gromada dzieci z przedszkola czekała na korytarzu przed salą pierwszej. Linda i Janna, i Jorma. A ja z westchnieniem pomyślałam o Andersie, moim najlepszym koledze z przedszkola. Anders przeniósł się do Sztokholmu. Dostałam od niego pocztówkę. Codziennie chodzi do Skansenu i do Lunaparku. A jak mu jeszcze zostanie trochę czasu, to wjeżdża nawet na wieżę Kakna, więc nie ma czasu, żeby chodzić do szkoły. Wtem Linda zapiszczała: - To nasza pani, ta, co teraz idzie! I ! Spojrzałam na moje buty. Chciałam jak najdłużej nie patrzeć na Rakel Karlsson. Roberta opisała ją dokładnie tak: "Rakel Karlsson ma długie, czarne, proste włosy, duży nos, żółte zęby i nie ma pięt, ale nie mów tego swojej mamie". W końcu musiałam jednak na nią spojrzeć. Drzwi do 14 / klasy były teraz otwarte i cały korytarz zajaśniał w słoń cu. A w samym środku stała złota pani i uśmiechała się. Wyglądała jak anioł. Miała krótkie, złote, kręcone włosy, które wyglądały jak obłoczek wokół jej głowy. Miała białą marynarską sukienkę i małe, pulchne słodkie stopy w żółtych sandałach. Miała piegi na rękach i była bardzo, bardzo mała. Zaburczało mi w brzuchu, kiedy mieliśmy wejść do sali i usiąść, gdzie kto chciał. Moje stopy były zimne, ale ręce gorące. Spojrzałam na mamę: w niebieskich pończochach stała grzecznie pod ścianą i patrzyła na dużą zieloną tablicę. WITAM W PIERWSZEJ, STINA SVENSSON - brzmiał napis. Bałam się, że mama może krzyknąć coś głupiego, ale nie zrobiła tego. Za to pani krzyczała, to znaczy wywoływała. Tak się to nazywa. *" — Bjórn Akselmyr! — JEEESTEM! -wrzasnął. I tak to wyglądało. A mój głos oczywiście się zaciął. — Nie ma tu Mimmi? - zapytała pani i rozejrzała się wokoło. — Tak, tu! - powiedziałam, a wszyscy się głośno zaśmiali (mama też - "jeszcze o tym porozmawiamy" - pomyślałam). Zaszuraliśmy krzesłami, gdy wszedł pan dyrektor. Miał okulary i mówił o szpinaku, szpinaku, szpinaku. Roberta kłamała o Rakel Karlsson, ale mówiła prawdę o szpinaku. '1 sierpnia Roberta przyszła do mnie do domu i dostałyśmy każda o cztery szklanki soku (chociaż Roberta wypiła właści-/ie pięć). Roberta nie może w domu pić soku, ponieważ sj mama jest dentystką. — Dlaczego wymyśliłaś to wszystko z Rakel Karls-on? - zapytałam. — Ja tylko żartowałam - odpowiedziała Roberta i aczęła się okropnie śmiać. Ja też się śmiałam, choć nie uważam, żeby to było ta-:ie śmieszne. Piłyśmy więc ten sok i rozlewałyśmy go, a ;dy zaczynałam się śmiać, to śmiałam się już tylko z roz->ędu. Tata wchodził do mojego pokoju z nowym sokiem i yycierał ten poprzedni dwa razy. Za trzecim razem zrozumiałyśmy, że musimy przestać ię śmiać, jeżeli chcemy dostać jeszcze trochę soku. 3rzynaj mniej ja to zrozumiałam. A na to mam dobry sposób. Znałam kiedyś królika, Uóry nazywał się Gustaw. Nazywał się, a nie nazywa, ponieważ Gustaw już nie żyje. Gustaw mieszkał u Everta Lundkvista, kuzyna mojej namy, i widziałam go dwanaście czy trzynaście razy. Był ;zarny i słodki, a jedno ucho miał zwieszone. Ale pew-rego dnia, kiedy Gustaw skakał sobie w parku, wbił mu się w łapkę trujący kolec i Gustaw umarł. Jest pochowało ny pod kasztanem. Kiedy muszę powstrzymać się od śmiechu, myślę wtedy o Gustawie. To pomaga prawic natychmiast. Więc nauczyłam Robertę tego sposobu. Mojej najlepszej sztuczki! - Ale ja nie znam żadnego nieżywego królika - powiedziała tylko i pomachała nogami. 2 - Dziennik... 29 sierpnia Dziś przyjechała w odwiedziny moja ciocia Anna. Ona przywozi zawsze świeżutką makrelę albo krewetki, ale i bez tego bym ją lubiła. Jej pies Plutek jest też całkiem możliwy, za to jej chłopak Albin to największy leniuch na świecie. Na szczęście mieszka w Północnej Szwecji i przyjeżdża tylko raz w miesiącu. Kiedy Albin mówi "Południowa Szwecja", to dla mnie brzmi to zupełnie jak "szpinak". On czyta tylko komiksy, odbija mu się i nigdy nie sprząta ze stołu. Wszyscy na niego patrzą, ale on się tym w ogóle nie przejmuje. Jest bardzo silny. W lesie, tam gdzie pracuje, potrafi dźwigać, przenosić i ciągnąć drewniane bale. Za to gdy ma wolne, nie podniesie nawet filiżanki. - Uch, ależ tu ciasno w tej Południowej Szwecji - mówi Albin i przeciąga się, kiedy jest u nas w domu. I wtedy przewraca stolik do kawy. - Ledwo można oddychać w tej Południowej Szwecji - mruczy. - Za dużo tutaj ludzi, samochodów i stoli ków do kawy. W kwietniu będą mieli dziecko. Jego też na pewno nie uniesie. Ale dziś nie było Albina, tylko moja Anna. Ona, ja i Plutek poszliśmy na spacer i rozmawialiśmy o ważnych sprawach. - Ze wszystkich, którzy pracują w Domusie, ciebie lubię najbardziej - powiedziałam. 18 — Ze wszystkich pierwszaków w tej żółtej szkole - powiedziała Anna - ciebie lubię najbardziej. — SZPINAKU?! — Pierwszaków. Tych, co chodzą do szkoły. Uczniów. — Aha! ? września Nareszcie sobota! Uczniowi należy się wolny dzień po ałym tygodniu ciężkiej pracy. Nauczyliśmy się już dwóch iter, zbieraliśmy liście i narysowaliśmy kominiarza. Mój tata, kiedy był mały, chodził do szkoły także w oboty, a czasem nawet i w niedziele. Musiał nosić ze obą własne jedzenie, co za szczęście! Mój tata miał tyl-10 bochenek starego, zielonego chleba z pieczoną kaszą, i kiedy to mówi, to trzęsie mu się głos. Zawsze trzęsie mu się głos, kiedy opowiada o swoich lędznych kanapkach i o babci. Tata kochał swoją babcię. Ona grała na pianinie w ki-ńe w Vannas. W tym czasie filmy nie miały jeszcze Iźwięku, dlatego babcia taty grała na pianinie. I kiedy w ????? następowało rozstanie, musiała grać płaczliwe me-odie. A kiedy aktorzy się całowali, grała słodkie melodie. A kiedy galopowały konie, grała pam-pam-pam. Otrzymywała za to sto dwadzieścia pięć koron na miesiąc, i to było bardzo mało. A film musiała oglądać za każdym razem. Dziś babcia już nie żyje. Kiedy byłam raz w kinie, leciał właśnie "Król As" i było w tym filmie mnóstwo niepotrzebnych dźwięków. Szkoda, że obie siostry były niegrzeczne i brzydkie, a król As miły i piękny. Uważam, że ci piękni mogli być niegrzeczni, a ci brzydcy mili, wtedy film byłby ciekawszy. 20 19 września Właśnie gdy zabrzmiał dzwonek po dużej przerwie, spotkałam na boisku Robertę. - Teraz będę miała PRACE RĘCZNE - powie działa do mnie i do Lindy. - Ale wy, pierwszaki, nie wiecie, co to jest. Linda pobiegła do szkoły, a mnie Roberta zatrzymała. — Pracujemy przy maszynach - powiedziała. - Robimy kosze do śmieci, szyldy, krzesła i tajemnicze szafy z zamkami. ^ — A co ty z tego wszystkiego już zrobiłaś? - zapytałam. — Oj, to dzisiaj dopiero pierwszy raz. Przecież nie chodzimy do szkoły w wakacje! Nagle jej zielone oczy zrobiły się wielkie ze strachu. - Nie odwracaj się! - zasyczała. Odwróciłam się i zobaczyłam rozgniewanego małego staruszka w niebieskim płaszczu i czarnych spodniach. Niósł jakieś kartony i wyglądało na to, że zamierza wejść do głównego budynku. (W głównym budynku nie leży mnóstwo głów na kupie, jakby na jakimś śmietniku, mylicie się, jeżeli tak pomyśleliście. To tylko największy i najważniejszy budynek.) - To jest woźny - wyszeptała Roberta. - On jest niebezpieczny: straszny, niedobry, silny i ostry. A tych, których nie lubi, wiąże i zamyka w piwnicy. 'l Poleciałam jak na skrzydłach do mojej ślicznej żółtej ławki i pięknej Złotej Pani. 22 21 września Nasza stołówka, w której jadamy, nazywa się BAM-BA i wcale nie jest okropna. Można powiedzieć "dużo" awę wiosenną dla całej klasy. To także znaczy, że moż-a do nich zatelefonować, jeśli trzeba, o każdej porze. No, ale nie o dwunastej w nocy. ) l J ???&???? o 5 października Dzisiaj omawialiśmy w szkole zasady dobrego współżycia. Ćwiczyliśmy też małą i dużą literę "m". Mim. Pomyślcie, że jak dojdziemy do pewnej litery alfabetu, to nie będę mogła o niej opowiedzieć w moim dzienniku, ponieważ brakuje jej w kochanej Brigitce! Czy mam opisać tę literę? Jak się ogląda mapę,pogody w telewizji, a ma być właśnie okropna burza z piorunami, to pojawia się wtedy taki znaczek, który jest bardzo podobny do tej litery. Jakby taki mały rozzłoszczonjj^iorun. Powiedziałam tacie, że poznaliśmy dzisiaj zasady dobrego współżycia, a on w ogóle nie miał pojęcia, co to takiego! Zasady dobrego współżycia mówią, że nie można rzucać śnieżkami ani chodzić w klasie w kaloszach. Nie można rzucać ziemniakami ani w podłogę, ani w sufit. Nie można wieszać śmiesznych przedmiotów na maszcie do flagi. Nie można przynosić do szkoły pieniędzy ani słodyczy. Tata mówi, że kiedy on chodził do szkoły (a było to w erze kamienia łupanego), to należało wtedy przestrzegać zasad porządku, które były o wiele surowsze. Chłopcom nie wolno było zaglądać przez okna do toalety dziewczynek i nie wolno było grać w karty. Potem tata zamknął drzwi do mojego pokoju, zasłonił okno i zdradził mi pewną tajemnicę o Albinie. Powiedział, że kiedy Albin chodził do szkoły, to grywał z jed- 27 nym typem w pokera na dużych przerwach, więc obu odesłano ze szkoły do domu i nigdy już nie mogli wrócić. To dlatego Albin umie czytać tylko komiksy, chociaż ma już ponad czterdziestkę. Mój tata jest bardzo dziecinny. Poprosiłam go, żeby odsłonił okno, bo można by pomyśleć, że poszłam spać o piątej po południu! A przecież taka dziecinna to ja nie jestem! 12 października Moja zwykła fryzura to dwie kitki. Wczoraj jednak moja fryzura wyglądała tak: trzy warkoczyki i jedna spin- ta przypominająca senną muchę. W mojej klasie jest wiele dziewczynek, którym mamy robią warkoczyki ładniejsze niż moje. Powiedziałam to mamie, ponieważ mnie bardzo interesują fryzury. Dziewczęce fryzury. Chłopięcych i męskich fryzur prawie nie zauważam, choć wiem, że przedziałek woźnego jest bardzo prosty. "To dlatego, że on czesze się nożem" - mówi Roberta. Z każdym dniem przednie zęby Roberty robią się coraz większe. Teraz są już tak wielkie jak u królika i białe jak kreda. To dlatego, że jej mama jest dentystką. Ja mam tylko taką dużą szparę. To dlatego, że moja mama jest kelnerką, mówi Roberta. Ale ja wiem, że w końcu i moje zęby wyrosną, a wtedy to ona zobaczy. Powiedziałam to Robercie, a ona dała mi szesnaście blankietów, które wzięła na poczcie, kiedy nikt nie patrzył. Czasami Roberta jest naprawdę bardzo miła. A jednak nie powiedziałam jej, że jutro wszystkie dziewczynki z żółtej grupy w mojej klasie idą do lekarza. Bo wtedy na pewno opowiedziałaby mi coś strasznego o tym, jak tam jest. 13 października Dziś byłyśmy u lekarza. To było dwadzieścia po dziesiątej . Wszystkie dziewczynki z żółtej grupy siedziały na żółtej ławeczce przed gabinetem i szczękały zębami w samych tylko majtkach. Kiedy przyjdzie tu grupa niebieska, to woźny będzie musiał wnieść niebieską ławeczkę. Na pewno będzie wtedy zły. Janna miała majtki z Hiszpanii z motylkami. Ja miałam majtki w kotki, a Linda, która siedziała po drugiej stronie obok mnie, miała białe, bez niczego. Jej mama kupuje majtki z przeceny. Janna zadzierała nosa, ponieważ jest uczulona na pomarańcze, koty i truskawki. - To nie siadaj za blisko moich majtek - powiedzia łam. Janna opowiadała w kółko o tym, jak to ona jest PRZYZWYCZAJONA chodzić do lekarza. Wzdychała wiele razy, ponieważ siedzenie w poczekalni jest takie nudne. Linda była tak niespokojna, że aż usiadła sobie na rękach, a one zrobiły się zupełnie płaskie. - Lekarz zapyta o twoje spłaszczone ręce - powie działa Janna. - A potem na pewno założy ci gips, zawi nie ręce jak paczkę i obwiąże sznurkiem! Trochę się wszystkie przestraszyłyśmy, a wtedy Janna zaczęła się śmiać, aż motylki podskakiwały na jej hiszpańskich majtkach. — Ja tylko żartowałam - powiedziała. - Wystarczy, jak się powie swoją grupę krwi. — Tak, ja mam ABBA - powiedziała Linda. W tym momencie przyszła siostra Knut i zawołała mnie. Lekarka była ruda i miała warkocze. Słuchała i patrzyła, a ja miałam kaszleć i chodzić w tę i z powrotem. W ogóle nie zapytała, czy nie jestem na coś uczulona. A ja jestem. Jestem uczulona na szpinak, na niewychowane koty, które włażą, gdzie chcą, na kolce, które leżą na ziemi, na wszystko, co się znajduje pod wanną, na wrzeszczących ludzi i na ośliniony tytoń na podłodze. I jeszcze jedno: Jestem uczulona na woźnych. Nie na wszystkich, oczywiście, tylko na małych, niesympatycznych, którzy wchodzą i wychodzą ciężkimi szarymi drzwiami koło bamby w pewnych szkołach. 18 października Jutro nareszcie są moje urodziny, na które wszyscy od dawna czekają. W moje urodziny, mówi mama, powietrze powinno być czyste jak kryształ, a kilka żółto-czer-wonych liści powinno tańczyć na wietrze. Tak bowiem było, gdy ja się urodziłam. Ale ja się martwię o pogodę. Dzisiaj wiatr wieje z prędkością dziewiętnastu metrów na sekundę i pada deszcz i grad. To niezupełnie taka pogoda, żeby wyjść na dwór i bawić się w krótkim rękawku. A tak było, kiedy Roberta miała urodziny na początku maja, gdy jej jeszcze nie znałam. Opowiadała, że świeciło wtedy słońce, wszyscy bawili się w skakankę i wszędzie kwitły krokusy. Jej tata urządził przyjęcie. Przyszedł posłaniec ze sklepu z hamburgerami dla trzydziestu dwu gości. Potem przyszedł posłaniec z innego sklepu z filmami fabularnymi, które goście oglądali na video. A potem przyszedł posłaniec z cukierni z dwoma wielkimi tortami. Ależ to musiała być bieganina! Chociaż posłańcy nie dostali tortu ani nie obejrzeli filmów, mówi Roberta. Rozdałam już zaproszenia na moje jutrzejsze przyjęcie. Mają przyjść: Linda, Roberta, Janna, Bjórn, Elon, który jest moim kuzynem, i Lisbet Johansson. Mama Lisbet jest koleżanką z pracy mojej mamy i nasze mamy uważają, że to bardzo praktyczne i przyjemne, gdy bawi 3 - Dziennik I I my się razem, ponieważ jesteśmy prawie w tym samym wieku. Ale ja tak nie uważam. I 19 października Gdy zbudziłam się w moje urodziny, było siedemnaście minut po szóstej. Wyskoczyłam z łóżka i podbiegłam do okna. Deszcz stukał o szyby, a wiatr dął tak, że aż rozhuśtał szyld księgarni po drugiej stronie ulicy. I chociaż były to moje urodziny, o mały włos bym się rozpłakała. Wśliznęłam się z powrotem do łóżka i wsłuchiwałam się w wiatr i deszcz, gdy nagle otworzyły się drzwi i weszli rodzice z prezentami i gorącą czekoladą. A śpiewali tak głośno, że prawie nie słyszałam pogody. Wtedy poczułam, że mam już siedem lat. Dostałam dużą mewę z futerka, tę, o której tak długo marzyłam. Wygląda zupełnie jak żywa, każdy mógłby się pomylić. Ale w środku nie ma krwi, a zrobiona jest z szarobiałego ciepłego mięciutkiego futerka. W takim specjalnym sklepie jest mnóstwo podobnych zwierząt, ale są straszliwie drogie. Nigdy nie myślałam, że dostanę moją wymarzoną mewę. Tylko taki mały pająk z futerka kosztuje w tym sklepie nie wiadomo ile pieniędzy. Oj, jaka jestem szczęśliwa, że mam tę mewę! W tym sklepie mają też większe zwierzęta z futerka. Konie i te pasiaste, których nazwy nie mogę napisać. One kosztują milion koron. Dostałam też plecak, a potem pobiegłam do szkoły w pelerynie i w kaloszach. W naszej klasie mamy taki specjalny kapelusz, którj wkłada ten, kto obchodzi urodziny. I wszyscy śpiewają. Wtedy poczułam, jak robi mi się w środku ciepło. I nie zatykałam uszu jak chłopcy. Gdy wracałam do domu, wszystko się nagle zmieniło! Cały ten słony ostry wiatr przegnał chmury. Było chłodno, przejrzyście i słonecznie, a ja przez całą drogę do domu skakałam na jednej nodze. Goście mieli przyjść o czwartej. Tak się złożyło, że wszyscy przyszli już za dziesięć czwarta. Choć Lisbet Jo- 36 hansson złapała odrę, a Janna się rozmyśliła, ponieważ miała dostać pieniądze za przypilnowanie swoich młodszych sióstr. Ale Linda, Roberta, Bjórn i mój kuzyn Elon przyszli. Natychmiast zjedliśmy paczki ze słodyczami dla Lisbet i Janny. Potem moja mama pięknie nakryła do stołu, a każdy dostał swoją tacę z kiełbaską, ośmioma czekolad- kami miętowymi i jedną marchewką. Wszyscy siedzieli sztywno, jakby połknęli kij, i piliśmy sok przez słomkę. Potem bawiliśmy się w głuchy telefon, aż pozatykały nam się uszy od czekolady i kiełbasek. Ale mój kuzyn Elon odszedł od stołu. On jest bardzo mały, prawie jak wieczne pióro. W przyszłym roku pójdzie do szkoły. Bawiliśmy się w sztorm na morzu, ale Elon nie chciał być z nami. Wolał stać w kuchni i robić burzę w szklance wody. Było nam strasznie wesoło, dopóki nie weszła mama z wielkim tortem czekoladowym. A ja tak nienawidzę tortów i zabroniłam podania tortu na moim przyjęciu! Jak ona mogła mi to zrobić! Skrzyczałam ją nieźle, a goście siedzieli cicho. Tylko nie Elon, Q 38 który stał w kuchni z ręką w szklance i mruczał jakąś dziwną melodię. On zresztą potrafi widzieć, co jest z boku, nie odwracając głowy. - Ale może twoi goście mają ochotę na tort? - po wiedziała mama niezwykle wesoło. Nie odpowiedziałam. Gdy mama wyszła, Roberta pochyliła się nad tortem. — Bee, domowej roboty - powiedziała, ale i tak nałożyła sobie spory kawałek. — A co to jest?! - krzyknęła po chwili. - I twoja mama ma być kelnerką w prawdziwej restauracji! Przecież w torcie jest papier! Wszyscy z okrzykiem rzucili się na tort. Ja też. Tort to była tylko miska z czekolady. W środku był papier. Mapa. Na górze było napisane "Mapa skarbu", a niżej znajdował się szkic całego bloku i ulicy, i wszystkich drzwi, i różnych takich, i czerwony krzyżyk, gdzie leży skarb. Chwyciliśmy mapę, wybiegliśmy na korytarz i popędziliśmy schodami w dół. - To tu! - krzyknęła Roberta. Na drzwiach było napisane "Inżynier James G. Pers-son", ale mieliśmy to w nosie. Wpadliśmy do środka i wrzeszcząc przeszukiwaliśmy wszystkie kąty. Inżynier James G. Persson siedział w fotelu i robił krawat na drutach. Był przerażony. - MARTA! - zawołał. To był na pewno jego wilczur. - Złe piętro! - krzyknęła Roberta, więc znów wy biegliśmy. Schodami w górę. Teraz zrozumieliśmy, że krzyżyk znajdował się w naszym własnym mieszkaniu, na naszym balkonie! A tu leżały dla każdego lody, naw ci dla Elona. - A gdzie są lody, które miały być dla Janny i tej drugiej? - zapytała Roberta. Każdy dostał też plastelinę. Można z niej ulepić rozmaite figury. Linda nauczyła nas robić Meksykanina na koniu. A potem wszyscy poszli do domu. To były bardzo przyjemne urodziny, moja mewko. 40 23 października Jutro jest Dzień ONZ. ONZ to jest skrót. Dziś w szkole nauczyliśmy się wielu skrótów. "Itp." znaczy: i tym podobne. Gdybym miała wymienić moje ulubione potrawy, mogłabym powiedzieć: hamburger, sałatka z krewetek, łazanki itp. "Itp." znaczy wtedy: zupa z zielonego groszku. Ale kiedy powiem: nienawidzę sapinaku, przepołowionych dżdżownic, plastra, którego nie da się odkleić itp., to wtedy "itp." znaczy meduz. Bo o tym decyduje się samemu. Na moim rowerze jest napis SCO, i to również jest skrót, a Roberta mówi, że to znaczy Sprawdź Czy Odjedziesz. Na jej rowerze napisane jest Monark, a to znaczy król. Dostała taki rower tylko dlatego, że jest spokrewniona z Gustawem Wazą. Roberta mówi, że napisała właśnie list do naszego króla i że wkrótce otrzyma odpowiedź. To chyba nie będzie wkrótce, skoro wysłała ten list już trzy tygodnie temu? - Król niestety nie ma czasu, żeby teraz odpisać -mówi Roberta. - Jest w Chinach i spaceruje po murze, Powinnam chyba teraz powiedzieć, co znaczy ONZ, ale to właśnie zapomniałam! II 24 października Dzisiaj jest dzień ONZ. To bardzo mądra rzecz. Trzeba myśleć o tym, aby wszyscy trzymali się razem i aby nikt z nikim nie walczył. Ani mali, ani duzi. Ani chłopcy, ani dziewczynki. Wszyscy powinni być przyjaciółmi. Wszyscy tylko nie psy z kotami, bo to niestety niemożliwe, mówi nasza pani. W dzień ONZ powinno świecić słońce. Wszyscy uczniowie z całej szkoły stanęliby wtedy na boisku i śpiewali. Niestety, padał deszcz, a ptaki płakały. My, uczniowie z niższych klas, staliśmy więc stłoczeni pod daszkiem. Nagle otworzyły się małe szare drzwi i wyszedł woźny. Niósł dużą czarną ceratę. Tą ceratą przykrył mównicę, która stała przed bambą. Mównica to nie jest taka pani, która dużo mówi, lecz taka duża deska, za którą się stoi i przemawia. To chyba trochę niemądre. O godzinie dwunastej z głównego budynku wyszedł dyrektor, a słońce natychmiast wyjrzało zza chmur. Woźny zwinął ceratę i popatrzył na dyrektora tak, jakby to była jego wina, że przestało padać. Dyrektor miał krótkie przemówienie o Narodach Zjednoczonych. Słuchałam tylko z początku, ponieważ stałam w kałuży. Potem zaśpiewaliśmy "Siądźmy w kole i chwyćmy się za ręce". Ale nie mogliśmy tego zrobić, bo boisko było mokre. 42 Najważniejsze jednak, że to głupio bić się, strzelać i walczyć. I A to łatwo zapamiętać. ; listopada Na przerwach można robić mnóstwo ciekawych rzezy. Zawsze jednak jest jakiś nauczyciel, który pilnuje, 'zęsto nauczyciele trochę się krzywią, że muszą tak spa-erować po boisku i pilnować. Zaglądają wtedy do poko-i nauczycielskiego, a tam inni nauczyciele piją kawę, alą papierosy i jedzą ciastka, trzymając nogi na stole. Chociaż kiedy świeci słońce, są raczej zadowoleni. )zisiaj pilnował Dwumetrowiec. On jest bardzo wysoki zawsze, kiedy pilnuje, trzyma ręce splecione na ple-ach. Rozplótł je jednak, gdy na boisku wybuchła bójka. Byli to chłopcy z klasy Roberty, a wielu z nich to duzi straszni chłopcy. Choć właściwie nie było widać tych, o się bili, tylko tych, co stali na zewnątrz. Stali ciasno w :ole i krzyczeli: - Kamień, kamień! Dwumetrowiec, z rękami założonymi na plecach, zażądał właśnie do pokoju nauczycielskiego, równocześ-??? wąchając różę, taką poźnojesienną, niesamowicie zerwoną różę, mięciutką jak aksamit. Wtem przemierzył boisko kilkoma susami do miejsca )ójki. — O CO TU CHODZI?! - zawył. Lecz chłopcy nadal tylko krzyczeli: — Kamień, kamień! \A Teraz pomyślisz na pewno, mój mały dzienniku, i ty Brigitte też, że w środku leżeli jeden na drugim dwaj zakrwawieni chłopcy, że jeden z pewnością był większy i trzymał w ręce kamień, a drugi był mniejszy i pokrzywdzony. Jeśli tak, to się mylicie! W środku leżał bowiem zwykły, szary kamień! Chłopcy śmiali się tak, że mało nie pękli. Ale Dwume-trowiec się nie śmiał. 17 listopada To okropne, że kiedy czasem idę po Robertę, to ona nie może się ze mną bawić, bo ma tyle zadanych lekcji, a mnie wolno wpaść tylko na chwilę, żeby popatrzeć, jak je odrabia. Na jutro Roberta ma umieć dokładnie wszystko, z czego zbudowane jest ucho człowieka, ponieważ w trzeciej uczą się o ludzkim ciele. Roberta mówi, że w uchu jest młotek i bębenki i takie tam różne rzeczy, a wszystko bardzo maleńkie. Ale ja w to nie wierzę, ponieważ wiem dobrze, co jest w uchu: szczypawki o imieniu Arvid, które budują sobie gniazdo. Nie bój się, mój mały dzienniku, ja tylko żartowałam. Od dawna szczypawki nie zajmują się takimi głupstwami. Teraz mieszkają w sandałach, tam jest o wiele więcej miejsca. Poszłam więc do Lindy. Bawiłyśmy się świetnie! Jej mama powiedziała nam, że jest taki wyraz, który nazywa się dżdża, o którym wszyscy już prawie zapomnieli. Teraz Linda i ja zaopiekowałyśmy się tym słowem. To jest nasze własne słowo i bawiłyśmy się nim przez cały dzień. Ono może znaczyć wszystko, co się tylko chce. Oto kilka przykładów, jak powiedziałaby Złota Pani: "Kochany tatusiu, czy mógłbyś mi zrobić kanapkę z dżdżą?" "Jak Roberta nie będzie uważała, to dam jej taką dżdżę, że długo popamięta." 46 "Jak będę duża, to zostanę dżdżą i sprawię sobie taką małą dżdżę, z którą co wieczór będę wychodziła na spa cer." "Chodź zobaczyć, jaką maleńką dżdżę Fridolf zostawi! w toalecie." "Oj! Jak mi się chce dżdży!" "Na jutro muszę zrobić jedną dżdżę, a ty ile?" "Jak tylko przyjdzie wiosna, będzie można wychodzić w samej dżdży." Mama bardzo się cieszyła, że tak nam było razem wesoło. Ja też się cieszę, ale mam nadzieję, że jutro Roberta będzie już mogła się ze mną bawić. 1 grudnia Wreszcie spadł śnieg! Wszystkie samochody stoją w miejscu i brzęczą, i kaszlą, i charczą. Mężczyźni odkopują je i drą się przy tym, i klną, a Roberta i ja zbudowałyśmy dzisiaj grotę śnieżną. Roberta mówi, że król nie odpisał jeszcze na jej list, a to dlatego, że zamierza przyjść osobiście i zrobić jej niespodziankę. Zbudowałyśmy więc dla niego specjalną wnękę w naszej grocie i półkę, gdzie będzie mógł trzymać swoje papierosy i okulary. A ja zrobiłam też mały stołek dla sługi królewskiego na wypadek, gdyby mu ścierpły nogi od stania. Bawiłyśmy się tak długo, że aż przemokły nam ubrania od środka i było już zupełnie ciemno, gdy się rozstałyśmy. Natychmiast włożyłam piżamę, a tata przyniósł mi gorącą czekoladę. Wskoczyłam do łóżka, choć nie była to jeszcze pora do snu. Leżałam i uśmiechałam się z zadowolenia. Zastanawiałam się, o czym mam pomyśleć. Dawniej często rozmyślałam przed zaśnięciem o moich urodzinach, ale teraz trzeba było znaleźć sobie coś nowego. Zaczęłam myśleć o woźnym. Właściwie to nie wiem, czy się go boję, czy nie. Bałam się już w życiu wiele razy, więc wiem, jak to jest. Kiedyś pod moim łóżkiem mieszkały dwa krokodyle, a to nie było wcale śmieszne. A kiedy chodziłam do 48 przedszkola, to w szafie znajdował się potwór. Ale tera/ wystarczy, że sprawdzę pod łóżkiem i w szafach, i już się nie boję. Inaczej jest z woźnym. On jest tak okropny, że aż prawie słodki. Wyobrażałam sobie, jak to Roberta dowie się, że zaszła nagła przemiana, i że to woźny jest królem. A gdyby ktoś go pocałował, to może wyrosłyby mu nowe kręcone włosy, ale z takim przedziałkiem, jaki ma teraz. I garnitur w paski, i mały uśmiech. Robertę by chyba zatkało! Nie mogę teraz już dłużej pisać, mój mały dzienniku, bo zanim zasnę, muszę jeszcze trochę pomyśleć o woźnym. Ciekawe, czy ma jakąś choinkę w swoim domu przy szkole i co też jest za tymi szarymi drzwiami przy bambie. 4 - Dziennik... 7 grudnia Prawie wszyscy tęsknią już do Świąt Bożego Narodzenia, a dziś w szkole był dzień niespodzianek. Taki dzień jest bardzo męczący. Chodzi się wtedy do różnych klas w szkole, gdzie kto chce, a w każdym miejscu jest inna niespodzianka. Jeśli ktoś miał ochotę uszyć sobie czapkę Świętego Mikołaja, to szedł do sali szóstej. A gdy ktoś chciał zrobić girlandy ze złota, mógł iść do sali drugiej. Ale to nie było prawdziwe złoto. W sali prac ręcznych można było zrobić własny świecznik. Ja jednak tam nie poszłam, bo pan od prac ręcznych nie ma kciuków, jak mówi Roberta. Ale Roberta tam poszła i zrobiła sobie piękny świecznik. Ja natomiast poszłam do naszej własnej kochanej klasy i wycięłam z papieru czerwone serduszko. W naszej sali było mnóstwo obcych, którzy też wycinali, ale to mi nie przeszkadzało. Złota Pani siedziała na katedrze i czytała na głos o Jezusie w żłobie położonym. Można było iść do bamby, kiedy się chciało, między jedenastą a dwunastą. Pani mówiła, że dziś na obiad jest zapiekanka ryżowa i że panie z bamby mają na głowach czerwone czapeczki i są bardzo miłe. Widziałam to już rano, kiedy jedna z nich stała w oknie i trzepała ściereczkę do naczyń. 50 Za dziesięć dwunasta postanowiłam, że dziś będę jadła zupełnie sama. Świetny pomysł! Ale na stopniach do bamby stał woźny. Stał sobie tylko w grubym kombinezonie. Wyglądał na wyższego i grubszego niż zwykle i nic nie robił. Patrzył swoimi lodo* watobłękitnymi oczami w niebo. Spojrzałam w tę stronę i zobaczyłam srebrny samolot. Odczekałam chwilkę, ale woźny stał dalej. Potem /"y ? dmuchał głośno nos w brązową chustkę. Nie miałam wagi przejść obok niego więc wróciłam do klasy. — Zapiekanka smakowała, Mimmi? - zapytała pani. — Mm... - odpowiedziałam i to wystarczyło, bo nie-???????? jest kłamać. Ale aż do dwadzieścia po :rwszej, do końca lekcji, burczało mi w brzuchu tak, aż serce drżało mi ze strachu. — 11 grudnia Prawie wszyscy w mojej klasie umieją już czytać i pisać. Dzisiaj napisaliśmy sobie całą pieśń o Łucji na kratkowanym papierze z rysunkiem, który mogliśmy zabrać do domu. Ale wieczór przed Świętem Łucji był nie do wytrzymania. Wierciłam się w łóżku, jakbym miała pieprz w pupie - jak to powiedział tata. Tata i mama stali i wpatrywali się we mnie. - Chyba nie jest chora? - zastanawiał się tata. "Ratunku! - pomyślałam - WIECZNA ospa!" - Nie, to tylko gorączka przed Świętem Łucji - po wiedziała mama. - To normalna dolegliwość u małych dziewczynek. Czasami rodzice wygadują masę niezrozumiałych słów nad moją głową, kiedy mam już spać. Wtedy marzy mi się jakaś młodsza siostrzyczka albo braciszek, żebyśmy też mogli rozmawiać po swojemu. Mama wygładziła białą suknię, która wisiała na krześle. Potem wypróbowała lampki w koronie, jedną po drugiej, i wyglądała na zadowoloną. - Wspaniale! - powiedziała. - Pamiętacie, jak w zeszłym roku musieliśmy w środku nocy biegać od kios ku do kiosku, żeby dostać baterie do korony? Ależ. sic wtedy nadenerwowaliśmy! - Śpij już - powiedział tata i zgasił światło. - Jutro sisz być w szkole o siódmej. Wsunęłam się głębiej pod kołdrę i ziewnęłam. Ale iśnie gdy zamykali już drzwi, krzyknęłam: — Mam jutro przynieść do szkoły pierniczek! — Coooo?! - usłyszałam mamę gdzieś z daleka. — 12 grudnia Na stole Złotej Pani paliły się świeczki, a my śpiewaliśmy piosenki. Wszystkie dziewczynki były Łucjami, a chłopcy krasnalami, poza Bjórnem, który o wszystkim zapomniał. Gdy Linda miała zaśpiewać sama, rozpłakała się ze zdenerwowania, chociaż to miał być występ tylko przed klasą. Potem jedliśmy swoje pierniczki. Mój był zupełnie szary. Moja mama zupełnie nie potrafi piec: wszystko jest szare i się kruszy. Na obrazku ???? przepisu wszystko jest złoto-zielono-brązowe i puszyste. Mama mówi, że tego, co jest na obrazku, nie da się jeść. Ja w to nie wierzę. Tata piecze tak, że wszystko jest żółte i puszyste, ale on piecze tylko wtedy, kiedy ma na to ochotę. Mama zaś piecze tak, że wszystko jest szare, i piecze tylko wtedy, kiedy musi, na przykład wczoraj o czwartej nad ranem. Mój kotek z piernika nie wyglądał wcale jak smaczny, zadowolony puszysty kotek. Wyglądał raczej jak zmęczony wielbłąd, więc schowałam go pod ławkę. Właśnie kiedy inni zajadali swoje żółte, wypieczone kotki, ktoś zapukał do drzwi. To był Dwumetrowiec. Miał zmartwioną minę. Stwierdził, że życie byłoby okropne bez Łucji i krasnali, i zastanawiał się, czy kilkoro z nas nie mogłoby pójść i pośpiewać w jego klasie. ss Pani wybrała Sarę, Rustana, Jannę, Marię Magnusson i mnie. Właśnie tak! Serce podskoczyło mi do gardła, kiedy przechodziliśmy przez boisko. Śpiewać dla obcokrajowców! I to na zamówienie! Gdy mijaliśmy maszt do flagi, Janna szepnęła mi na ucho: - Dwumetrowiec uczy przecież Chińczyków! Chińczyków! Chińczycy nie są więksi od Roberty, chociaż mają po dwadzieścia osiem lat i palą na przerwach papierosy. Uczą się szwedzkiego u Dwumetrowca. On chyba zapomniał ich nauczyć, co się robi na Święto Łucji. Wyglądali bowiem na przerażonych, gdy weszliśmy w szeregu, a Dwumetrowiec zapalił świeczki. Zaśpiewaliśmy "Noc nadchodzi ciężkimi krokami" i "Siedział sobie mały krasnal". Ale kiedy Rustan kichnął, Chińczycy zaczęli się śmiać i klaskać. Pewnie nie wiedzieli, że w tej piosence trzeba kichnąć. A może w Chinach w ogóle nie ma krasnali? Muszę się dowiedzieć. Tam jest na pewno tylko mnóstwo pól ryżowych i dzieci w piżamach, które tańczą w rytmie płaczliwej muzyki. Chętnie bym to sprawdziła. Moja mama mówi, że ziemia była o wiele większa, gdy ona była mała. Miała czternaście lat, gdy po raz pierwszy zobaczyła Chińczyka, tak daleko wtedy mieszkali. A teraz Chińczycy mieszkają przy ulicy Domar, trzy bloki stąd. Ci Chińczycy od Dwumetrowca mają piękną restaurację na tej samej ulicy. Można tani dostać sałatkę z kapusty, pieczony schab, placki ziemniaczane, stek cielęcy i mnóstwo fantastycznego jedzenia. W "Złotym Łabędziu", gdzie pracuje moja mama, 56 można zjeść tylko takie zwykłe rzeczy jak: spagetti, chilli eon carne i inne dziecięce potrawy. Oj, właśnie zadzwo nił telefon! To Roberta! Będę mogła wyjść z nią jutro wieczorem i świętować na dworze, a ja mam być pierwszą gwiazdą. Roberta jest strasznie kochana! 13 grudnia Roberta postanowiła, że zaczniemy święto wać o siódmej wieczorem. Miałyśmy się spot kać na dworze przed pocztą między latarnią a koszem do śmieci. Przyszłam dużo wcześniej , i stałam sobie, wpatrując się w kosz, w mojej białej szacie narzuconej na ubranie. W koszu leżały stare gazety, dwie puszki po piwie, trochę tabaki. A na wierzchu tańczył mały brązowy ogryzek. Wszystko to wyglądało jak należy. Roberta przyszła zła. Janna zadzwoniła i powiedziała, że jest okropnie chora, a Linda zadzwoniła i powiedziała, że nie może wychodzić na dwór, gdy jest ciemno. Więc zostało nas tylko troje: ja, Roberta i jej młodszy brat Fridolf. — Dlaczego nie powiedziałaś nikomu z twojej klasy? - zapytałam. — Eee, ja ich nie znam - odpowiedziała Roberta. Wszyscy troje w płaszczach pod naszymi białymi strojami wyglądaliśmy jak ci grubi kosmonauci, z tym, że nie unosiliśmy się w powietrzu. - A teraz róbcie, co powiem - rozkazała Roberta. I my robiliśmy. Kiedy śpiewaliśmy, trzeba było złożyć dło nie, a moje były zupełnie lodowate. Dzwoniliśmy do drzwi wielu osób, których nie znaliśmy, i śpiewaliśmy im stojąc w korytarzu. Zaczęliśmy-od inżyniera Jamesa G. Perssona, a później byliśmy u takich, co się nazywają Puren i u takich, co się nazywają Virtanen. Śpiewaliśmy trzy piosenki: "Pieśń Łucji", "Dobry Wieczór" i "Hej krasnale". Chociaż tę ostatnią Fridolf śpiewał solo. Tak się to mianowicie nazywa, gdy ktoś wrzeszczy wniebogłosy, a inni muszą być cicho. A śpiewał tak: Hej, krasnale, kruszcie lody Między ludźmi czyńcie zgodę A ty nie podchodź tu Bo śmierdzi jak ze stu Ogromnych wstrętnych kup! U Virtanenów dostaliśmy każdy po jednej koronie, a James G. Persson dał nam po jabłku. Na szczęście nie wołał tym razem Marty. Ale Puren, który okazał się małym grubym człowiekiem, wyglądał na zniecierpliwionego. - Tak, tak - powiedział w środku "Dobry wieczór" i dał nam po sucharku, po czym nas wypędził. Ach, jak ja przemarzłam! Robercie było oczywiście ciepło, bo miała przecież koronę ze świeczek na głowie. — Nie będziemy już nikomu śpiewać - powiedziałam. — Pójdziemy jeszcze zaśpiewać woźnemu - krzyknęła Roberta i popędziła w kierunku szkoły. Miałam wielką ochotę pobiec do domu, ale moje nogi poszły same za Robertą, a Fridolf jak zwykle deptał mi po piętach. Roberta otworzyła furtkę i weszliśmy do ogrodu. Roberta zadzwoniła do drzwi. Serce waliło mi jak młot. Po długiej chwili na drugim piętrze otworzyło się okno i wyjrzała przez nie wielka głowa woźnego. - ? ?? chodzi?! - krzyknął ostrym, piskliwym głosem. O co chodzi! Chyba nietrudno odgadnąć, o co chodzi, kiedy przed drzwiami stoi troje grzecznych dzieci w białych błyszczących strojach i spiczastych czapkach, a jedno w dodatku z koroną na głowie. — Czy możemy wejść i zaśpiewać? - krzyknęła Roberta i odchyliła się tak, że korona przesunęła jej się na bok. — Wynocha stąd! - wrzasnął woźny. — 20 grudnia Dziś mieliśmy w szkole bardzo uroczyste pożegnanie. Szliśmy do kościoła w długim szeregu, a pastor stał na progu i uśmiechał się do nas, jakbyśmy byli aniołami. W środku przemawiał dyrektor, ale ja nie mogłam go słuchać, bo w kościele były takie piękne okna. A później Linda spojrzała na mnie właśnie w chwili, gdy mieliśmy zaśpiewać psalm, więc zaczęłyśmy się śmiać tak, że aż pani się obejrzała. Wracaliśmy do szkoły również w długim szeregu, i dostaliśmy do domu mnóstwo książek na wypadek, gdybyśmy chcieli poćwiczyć czytanie w czasie ferii. - Wesołych świąt! - powiedziała pani i uściskała nas wszystkich. Kiedy przechodziliśmy przez boisko, zobaczyłam, jak dyrektor rozmawiał z woźnym. Dyrektor wyglądał pięknie w żółtym dwurzędowym płaszczu, czapce futrzanej i brązowych rękawiczkach. A woźny miał na sobie tylko swój ciasny niebieski płaszczyk, czarne spodnie i gołe ręce. Oparł się na łopacie do odgarniania śniegu, a na dłoniach miał masę białych kropek od farby. Spostrzegłam to przechodząc obok, ale nie spojrzałam woźnemu w twarz. 62 24 grudnia W końcu nadeszła Wigilia i od porannego gwiazdora dostałam różowy piórnik, który włożył mi do skarpetki. To jest zwyczaj angielskiego gwiazdora. Dostałam też kartkę świąteczną od mojego kuzyna Elona. Jego mama jest siostrą mojego taty, stąd Elon jest moim kuzynem. On nie umie jeszcze pisać, więc na kartce narysował zieloną krewetkę. Elon mieszka na wyspie pośrodku morza i widuje mnóstwo krewetek. Potem policzyłam prezenty gwiazdkowe pod choinką, choć właściwie to głupio liczyć prezenty. Ale czasem można sobie zrobić powtórkę z matematyki, prawda? Na dziewięciu paczuszkach napisane było "Mimmi". To zupełnie wystarczy. W naszej kuchni był coraz większy ścisk. Rodzice dwoili się i troili, a w każdym kącie stały jakieś brudne naczynia. Na stole leżały foremki do ciastek, a na podłodze stał garnek z szynką, która stygła. Czego by nie tknąć, to rcbił się coraz większy bałagan. Słońce wlewało się przez okno i odbijało w rurze. — Już druga! - krzyknął tata. - Za godzinę przychodzą Anna i Albin! — No to idziemy na sanki - powiedziała mama i upuściła jajko na podłogę. — Czyś ty zgłupiała?! - krzyknął tata. — Oj, oj, oj! - powiedziałam. — , ^ ¦ '' ?, <> '? Mama jednak bez słowa włożyła szalik, płaszcz i czerwoną czapkę, więc zrozumieliśmy, że to nie żarty. 64 Tor saneczkowy był oczywiście zupełnie pusty tego dnia i mieliśmy cudowny zjazd. Uwielbiamy ten sport do szaleństwa i śmialiśmy się tak, że aż krzyczeliśmy. ??? Anna i Albin nie śmiali się tak bardzo, kiedy przyszli. Właściwie to przyszli równocześnie z nami. Albin zmywał naczynia, a Anna je wycierała. Ale w końcu śmialiśmy się wszyscy, a punktualnie o szóstej usłyszeliśmy dzwonek do drzwi. GWIAZDOR! - krzyknęliśmy równocześnie. W naszym domu tatusiowie i inni faceci przebierają się za gwiazdora i odwiedzają wszystkie mieszkania, jednak bez mojego taty, bo wszystkie dzieci go znają, gdyż jest listonoszem. Gwiazdor, który przyszedł do nas, był bardzo zmęczony i wzdychał wiele razy. Wciąż prosił o trochę świątecznego piwa. — Tyle gadania, człowiekowi zasycha w gardle. — To nie był najstarszy gwiazdor z tych, którzy nas odwiedzali, ale na pewno najbardziej spragniony - powiedział tata, gdy gwiazdor wyszedł. Dobrze jednak udawał gwiazdora. Dostałam pisaki, czapkę, naszyjnik, buciki, łyżwy i cztery książki. Wszystko to mam teraz w łóżku, i ciebie, kochany dzienniku, i ciebie, mała Brigitko. Nie smućcie się, że to był tylko gwiazdor na niby. Wszyscy przecież wiedzą, że prawdziwy gwiazdor siedzi w święta samotnie w lesie i zajada kaszę. Ma na sobie szare ubranie, jest trochę skwaszony i bezzębny. I nigdy nie przyszłoby mu do głowy, żeby w Wigilię biegać od wieżowca do wieżowca z workiem prezentów. Zanim poszliśmy spać, ustawiliśmy dla niego miskę z kaszą przed drzwiami na wypadek, gdyby jednak zechciał przyjść. 5 - Dziennik... I O 25 grudnia Kasza zniknęła! I miska też, a to znaczy, że gwiazdor nie jadł na klatce schodowej. Dzisiaj bawiliśmy się naszymi prezentami gwiazdkowymi. Mama dostała zieloną czapkę, którą sobie włożyła i w której chodziła po domu. A tata dostał robota, którego nazwał "Robert". Tata spędził cały dzień w kuchni z mnóstwem mąki i różnych książek kucharskich i piekł, co się tylko dało. Można było usłyszeć, jak zmienia prędkości. "Robert" czasem pobrzmiewał ciężko i głucho, czasem lekko i radośnie, a czasem przeciętnie. Ode mnie mama dostała pudełko zapałek z czterema rodzynkami i papierową naklejką. Bardzo się z tego ucieszyła. Chociaż właściwie to aż za bardzo, ponieważ nie wie, że naklejka jest zaczarowana. Jak się nią pokręci i zamknie oczy, to będzie padało przez cztery dni. Chociaż Roberta mówi, że nie można czegoś takiego samemu wymyśleć. Bo naprawdę to jest tak: trzeba uzbierać pięćdziesięciu facetów z parasolami, a liczy się tych, których się spotka. Potem trzeba mieć dwadzieścia pięć kobiet z parasolkami i cztery czerwone Volyo Amason. A pierwszy chłopak, którego potem spotkasz, zostanie twoim mężem. Roberta zebrała już czternastu facetów. Mam nadzieję, że po volv ach spotka woźnego, bo on nie jest żo- 66 naty. Może przydałaby mu się taka grzeczna i dowcipna mała żona, która rozweselałaby go i tańczyła dla niego wokół choinki. Chociaż właściwie Roberta nie pasuje. Lepsza byłaby Złota Pani, ale ona nie jest wolna. 31 grudnia Dziś jest wieczór sylwestrowy, a za pięć i pół godziny będzie Nowy Rok. To cudowne! Na dworze wciąż słychać nowe wystrzały noworoczne, a ja mam szesnaście własnych serpentyn i dziewięć sztucznych ogni. A jednak jest mi smutno. W taki dzień jak dziś powinno być takie prawo, że wszystkie mamy muszą być ze swoimi dziećmi. Ale tak nie jest. Moja mama pracuje co drugi rok w Sylwestra, i tak jest właśnie w tym roku. To nieładnie z jej strony. W dni powszednie "Złoty Łabędź" jest już o tej porze zamknięty. Ale w Sylwestra robią wyjątek, żeby zarobić dużo pieniędzy, bo wtedy ludzie przychodzą do "Złotego Łabędzia" na uroczystą kolację. Jest tam także mała orkiestra, więc tańczą, a mama musi się przeciskać w tłumie z ciężkimi tacami. Za kilka godzin tata i ja będziemy mieć swoją własną uroczystą kolację. Tata właśnie ją teraz przygotowuje. Potem staniemy na balkonie i zagramy na trąbce, a później w "Chińczyka", i ja będę za każdym razem wygrywać. Tata mnie woła! Przez cały czas nie wolno mi było zaglądać do kuchni, bo kolacja ma być niespodzianką. Ale ja przecież rozpoznaję zapachy: pachnie prażoną kukurydzą, łazankami i grzanym winem z bakaliami, tyle mogę rozpoznać. A później zaśpiewamy: 68 Czy widzisz w dali gwiazdkę na niebie? Łyknij no sobie, to mrugnie do ciebie! I zawsze mruga! 1 stycznia Od dziewięciu minut jest już Nowy Rok. Tata mówi, że być może ja pierwsza w tym roku robię notatki w dzienniku. Tata ogląda telewizję, a właśnie przed chwilą dzwoniła mama i życzyła nam szczęśliwego Nowego Roku, chociaż ledwieśmy ją słyszeli, taki hałas był w "Złotym Łabędziu". W zeszłym roku zjadłam tyle łazanek i prażonej kukurydzy, że i w tym roku mam pełen brzuch. Wypróbowałam tę sztuczkę z czasem na moim tacie. Zapytałam go: — Czy dostałeś jakieś prezenty w tym roku? — No wiesz przecież - odpowiedział. - "Roberta" i ten piękny rysunek, tabakę i gumę do mazania... - Ha, ha, ha! W tym roku?! - powiedziałam wtedy. W ten sposób w najbliższych dniach mogę nabrać jesz cze wiele osób. Wzięłam wszystkie zużyte serpentyny i położyłam się z nimi w łóżku mamy. Szczęśliwego Nowego Roku, mój mały dzienniku, tobie też wkleję trochę serpentyny. 1 stycznia (jeszcze raz) Moja mama ciągle jeszcze śpi, choć już ją dziś budziliśmy. A jej stopy zrobiły się zupełnie okrągłe od tego biegania w pracy. Raz nawet zamruczała przez sen: - Tylko żadnych szaszłyków baranich... Wtedy ją obudziłam. Opowiedziała, że za każdym razem, gdy wchodziła na salę z wielkim półmiskiem szaszłyków baranich, dwaj grubi faceci w czarnych garniturach zaczynali naśladować barany: - Bee, bee - powiedziała mama ziewając i znowu zasnęła. Poszliśmy z tatą na tor saneczkowy. Było przeraźliwie zimno. Później tata podał na białym obrusie obiad noworoczny: zupę cebulową! Mój tata wspaniale gotuje. A kiedy mama ma przygotować coś do jedzenia, to pyta tylko: "mięso czy ryby?" i wkłada rękę do lodówki. Jak odpowiemy "mięso", to wyciąga z torebki garść klopsików, a jak odpowiemy "ryby", to z innej torebki wyciąga garść filetów. Mój tata umie zrobić jajecznicę, indyka w potrawce, babkę z kruszonką i inne fantastyczne rzeczy. I nuci pod nosem, kiedy przygotowuje potrawy. Chociaż kiedy zmywa naczynia, to nie nuci. Człowiek nie może być przecież ciągle zadowolony. A właściwie czemu nie? 72 6 stycznia Jak ja już tęsknię za szkołą! Tęsknię za zapachem / bamby (kiedy nie ma szpinaku), za Złotą Panią, za drabinkami na boisku i za moją piękną błyszczącą żółtą ławką. I jeszcze za dzwonkiem na lekcje i na przerwy. W porównaniu z innymi dziećmi mam wielkie szczęście: kiedy wychodzę do szkoły, moja mama macha mi ręką z okna, a kiedy wracam, to tata już jest w domu. Tęsknię jeszcze za wiosną w szkole i za pierwszym dniem, kiedy można włożyć chodaki. Ale kiedy pomyślę o woźnym, to ogarnia mnie niepokój i jestem zdenerwowana. Woźny to taka dziwna postać, taka mała i zła, co to tylko wchodzi i wychodzi przez małe, szare drzwi. Ciekawe, co też on je, że jest taki zły. Wydaje mi się, że on je purchawki. Ale czasem, kiedy myślę o nim przed zaśnięciem, to wyobrażam sobie, że siedzi w bujanym fotelu z różową poduszką pod głową. Fotel stoi na środku boiska, a woźny mnie woła: "Chodź tu, moja mała Mimmi, to pochwalę cię, że tak pięknie ustawiasz buciki w korytarzu". 12 stycznia — Proszę wyjąć książki z ćwiczeniami - powiedziała pani, jak tylko weszliśmy do klasy pierwszego dnia po wakacjach. Poczuliśmy się trochę nieswojo, a pani wyglądała na zdenerwowaną. — Czas, by nauczyć się, ile jest osiem dodać osiem - powiedziała i uśmiechnęła się. Pewnie zauważyła, że zaczęła trochę za ostro. Zaczęliśmy liczyć. Linda i ja dostałyśmy nagle napadu śmiechu. To było straszne! Dwa razy pani upominała nas, abyśmy przestały, ale zaczynałyśmy znowu, chociaż ja naprawdę nie chciałam. Złota Pani nie będzie mnie już pewnie nigdy lubiła. Zagryzłam zęby i wgapiałam się w książkę z ćwiczeniami, w której mieliśmy pisać pochylone ósemki w równych rządkach, piłka za piłką. I wtedy znów zaczęłam się śmiać. Na początku tylko troszkę, ale śmiech nasilał się. Złota Pani była strasznie zła, gdy upominała nas po raz trzeci. Wpatrywałam się w jeden nudny punkt nad tablicą, w biały ponury punkt. "Nie mam urodzin aż do jesieni, nie mam urodzin aż do jesieni" - powtarzałam w myślach. I znów zaczynałam się śmiać. - Mimmi zdaje się chce wrócić do przedszkola - po wiedziała pani ze złością. 74 Okropna myśl! Szkoła to najlepsza rzecz na świecie po mamie, tacie, Brigitce, Annie, słońcu i zupie z zielonego groszku. W czasie przerwy musiałam zostać w klasie. Linda pomachała mi ręką, gdy wychodziła. Pani zapytała mnie, jak minęły wakacje, a później wytłumaczyła mi, że śmiać się można na przerwach, a na lekcjach należy słuchać, gdy się jest dużą dziewczynką. Tak jakbym tego nie wiedziała! Pani w dalszym ciągu była niezadowolona. Wtedy powiedziałam jej, że to taka choroba i że co wieczór o siódmej biorę lekarstwo, żeby przestać się śmiać. Doktor uważa, że powinnam wyzdro wiec w ciągu czterech dni, a dziś właśnie mija czwartj 73 dzień. Wtedy pani się uspokoiła, ale tylko na moment, bo powiedziałam jej, że to jest niesamowicie zaraźliwe. - Właśnie zauważyłam - zdążyła powiedzieć i wy- buchnęła śmiechem, więc śmiałyśmy się już obie i mo głam w końcu odejść. Linda miała w kieszeni białą kredę. Zaczęłyśmy rysować kratkę w rogu boiska tam, gdzie nie było śniegu. Było wspaniale, a słońce grzało nam w plecy. Nagle w miejscu, gdzie rysowałyśmy, pojawił się cień. Podniosłyśmy głowy: to był woźny! Miałam uczucie, jakbym połknęła patyczek od lodów. — Co wy tu wyrabiacie? - zapytał swoim skrzeczącym głosem. — Rysujemy kratkę śmiechu - odpowiedziałam. - Tu możemy stać i śmiać się. Spojrzałam na jego grube długie dłonie. Dziś miał czarne plamki na obu! - Ach tak - powiedział. - Tylko nie wymyślajcie mi czegoś brzydkiego. Miał prawie przyjazny wygląd, jak na niego. A potem odwrócił się i poszedł w kierunku bamby i zniknął w małych szarych drzwiach. - Kto to był? - zapytała Linda. - Jakiś facet z bamby? Nie mogłam się powstrzymać od śmiechu. — To przecież woźny - powiedziałam. - On jest niebezpieczny. — Co znaczy "niebezpieczny?" - zapytała. — Tego to ja nie wiem - powiedziałam - ale on czesze się nożem. 13 stycznia Już taka jestem, że lubię przyjęcia. Przyszło mi do głowy, żeby zrobić dzisiaj zabawę choinkową dla co najmniej dwudziestu moich przyjaciół, a także kilku osób, których jeszcze nie znam. Mamie nie spodobał się ten pomysł, ponieważ w naszym mieszkaniu nie ma na to warunków. Mama pozwoliła mi zaprosić tylko jedną oso-bę. - To będzie oczywiście Roberta - powiedziałam. Mama uważała jednak, że powinnam zaprosić raczej Lindę albo Lisbet Johansson, ale wtedy to już byłam całkowicie pewna, że chcę zaprosić właśnie Robertę. Mama Roberty jest dentystką, dlatego miałyśmy oprócz słodyczy zjeść także coś pożywnego. Dostałyśmy zimne parówki, które powiesiłyśmy na drzewku. Byłyśmy zupełnie same w mieszkaniu, kiedy mama robiła zakupy. Gdy tańczyłyśmy wokół choinki, to opadało z niej coraz więcej igieł, bo miałyśmy za krótkie ręce, żeby ją dobrze objąć. Za każdym razem podlewałyśmy ją, bo jesteśmy przecież porządne. Kiedy mama wróciła, zacisnęła tylko usta. Wie dobrze, że to jej wina, że z choinki opadają igły, jeśli pozwala tańczyć wokół niej tylko we dwójkę. Potem zdjęłyśmy z choinki serduszka, jabłka i wszystkie szesnaście świeczek. W końcu na choince wisiały tylko same parówki, które wyglądały bardzo samotnie. 77 28 stycznia Dzisiaj Bjórn Akselmyr kończy osiem lat. On jest najstarszy w klasie, dlatego nie urządza przyjęcia, ale prywatkę. Na przyjęcia przychodzą tylko albo sami chłopcy, albo same dziewczynki, bo krewni się nie liczą. A na prywatce są i chłopcy, i dziewczynki, i tańce. Na przyjęciach są zawsze okropne zabawy. Na przykład dzieli się wszystkich na dwie drużyny: na chudziel-ców i na grubasów, i prawie zawsze zwyciężają chudziel-cy. Za to na prywatce je się prażoną kukurydzę i rozmawia o tym, jaki zespół muzyczny najbardziej się lubi. Mam w kieszeni kartę z zaproszeniem od Bjórna. Napisał, że prywatka będzie trwała od piątej do dziewiątej. Ale ktoś dorosły przekreślił dziewięć i dopisał siedem dużymi literami. 78 29 stycznia Tata odprowadził mnie na prywatkę do ?jorna. - O! Idzie ruska poczta! - krzyknął Bjórn, kiedy zobaczył mojego tatę. Owszem, mój tata jest listonoszem, ale przecież nie Rosjaninem, nawet jeśli nosi białą czapkę z futra. Dałam Bjórnowi długi pisak, z którego można zrobić siedem małych. Gdy odwijał go z papieru, skurczył mi się żołądek. Ciekawe, czy mogłabym zatrzymać ten pi sak dla siebie, gdybym się trochę rozchorowała tuż przed urodzinami Bjórna. •*¦* Ale było wesoło: dostaliśmy rzodkiewki, ogórki i mrożoną czekoladę. Tata Bjórna, który jest Norwegiem, grał nam różne melodie na bardzo starym flecie, a kiedy nagle przerywał, trzeba było zatańczyć z tym chłopcem, który stał najbliżej. Ale ja miałam szczęście, bo za każdym razem stałam tylko obok siebie. W końcu usiadłam w kącie i głaskałam świnkę morską Bjórna. A kiedy świnka sobie poszła, siedziałam machając nogami i zjadłam cztery orzeszki ziemne. Wtedy trzeba było podnieść rękę i powiedzieć, jaki zespół muzyczny najbardziej się lubi. Nie lubię zespołów muzycznych, chociaż dobrze wiem, co każdy z nich gra. Jeden taki, który nazywa się "Koci ogon" ma próby w garażu naprzeciwko naszego domu. Zajrzałam raz do środka i zobaczyłam, że oni majćj na ścianach zielone kartony po jajkach. 74 Niektórzy podnieśli rękę za "Kocim ogonem", inni za "ABBĄ". - Czy nie ma nikogo, kto lubi Everta Taube? - zapytałam i podniosłam rękę. 16 lutego Dziś rano zbudził mnie krzyk taty: Jest dziewiętnaście stopni mrozu! Potem tata pognał do pracy. Mama miała na sobie zieloną czapkę, gdy gotowała jajka, a z buzi leciała nam w kuchni para. Coś okropnego! Gdy jadłam gorącą zupę z głogu, siedziałam przy stole zawinięta w cztery koce. Mama powiedziała, że gdy była mała, to nie chodziło się do szkoły w taki mróz, bo nikomu nie chciało się palić tyle w piecu. Przestraszyłam się nie na żarty, bo za nic w świecie nie chciałabym mieć teraz wakacji. fTziś mieliśmy w szkole płukać zęby fluorem, a to jest bardzo ważne. Fluor to taki napój, który duże dzieci muszą trzymać w buzi przez dłuższą chwilę nie śmiejąc się. Gdy ktoś się zacznie śmiać, to musi wyjść. Kto się nie śmieje, ten ma zdrowe zęby. Mama zaraz mnie pocieszyła, że na pewno nie będzie wakacji. Potem zamruczała coś o srogich zimach i zaczęła czytać gazetę. — Srogie zimy? - krzyknęłam. - A co to takiego? — To takie zimy, kiedy wilki chodzą sobie luzem po mieście - zamruczała mama i zabrała się za czytanie. Tak jak teraz. Pośpiesz się. Więc moja mama pomyślała, że mam ochotę być zje dzona przez wilki! 6 - Dziennik... Natychmiast poszłam do swojego pokoju, zdjęłam z siebie wszystko i wśliznęłam się do łóżka. Leżałam wyprostowana jak kij i czekałam. Mama przyszła dopiero po piętnastu minutach. I równie dużo czasu upłynęło, zanim przekonała mnie, że z tymi wilkami to był tylko żart. Więc znów się ubrałam, a mama napisała kartkę, że się spóźniłam, ponieważ zaspałyśmy. Ale ja wyrzuciłam tę kartkę do ścieku, bo nie lubię oszukanych kartek. Kiedy przyszłam do szkoły, boisko było puste. Nagle, gdy przechodziłam koło bamby, szarymi drzwiami wyszedł woźny. — Co ty tu robisz o tej porze? - ryknął, aż mi dech zaparło. — Nic - bąknęłam. — No to się pośpiesz z tym niczym - powiedział wpatrując się we mnie. 82 L: Ale najśmieszniejsze było to, że miał kolorowe plamki od farby na swoim spiczastym nosie. To wyglądało bardzo ładnie. Uśmiechnęłam się grzecznie. - Pan ma ładny nos! - powiedziałam i pognałam nie odwracając się aż do klasy. A oni właśnie zaczęli płukać zęby fluorem, pani też, więc nikt nie mógł zapytać, dlaczego się spóźniłam. 21 lutego Dzisiaj Anna pojechała do Albina. Kiedy jej nie ma, Plutek zostaje u pana Kwiatka, który mieszka niedaleko Domusa, gdzie pracuje Anna. Pan Kwiatek kocha wszystkie rośliny i zwierzęta. Ale teraz pan Kwiatek stał się sam kwiatkiem. Zachorował na pewną dziecięcą chorobę, więc wszyscy w pracy się z niego śmiali. Pan Kwiatek leży w łóżku i jest cały w kropki, a kropkowany Plutek mieszka teraz u nas. Uważam, że to cudownie, ale to tylko ja tak uważam. Plutek jest najcięższym psem na świecie. Kiedy stanie mi na stopie, to ta stopa jest potem płaska przez czternaście dni. A czasem przychodzi mu do głowy, żeby prze- 84 wracać meble, i może wtedy przewrócić wszystko, nawel takie wielkie organy. Chociaż właściwie nigdy tego jesz cze nie zrobił, jedynie fotele, łóżko, stół kuchennj i ta kie tam inne. Ogromne ciężary przewraca tylko jedną łapą. Inną dziwną rzeczą u Plutka jest to, że ma kropki nie tylko na całym ciele, ale również na języku. WszysC) uważają, że to bardzo zagadkowe. Cztery razy pytałam, czy mogę sama wyjść z Plutkiem, i dopiero za czwartym razem mi pozwolono. Plutek szedł pierwszy, a ja frunęłam za nim w powietrzu. Pomyślałam sobie, że moglibyśmy pospacerować trochę przed drzwiami woźnego. Mogłabym wtedy udawać, że to jest mój własny groźny pies. Może nawet Plutek zrobiłby przed furtką woźnego taką małą, ciepłą kupkę. Ale Plutek nie miał wcale ochoty iść w tamtą stronę, więc wylądowaliśmy w parku. Tam spotkaliśmy moją dawną panią Gertrudę z przedszkola, która była na spacerze w swoim pięknym, różowym kapeluszu. Ona jest taka miła, że pomyślałam sobie, iż mogę zarobić koronę. - Dzień dobry, Mimmi - powiedziała Gertruda -jak ty wyrosłaś! A jak ci się podoba w szkole? 85 Ale właśnie wpadłam na ten świetny pomysł, więc nie ałam czasu na gadaninę. - To jest pies mojej cioci - powiedziałam. - Jak ni mi da pięćdziesiąt ore, to pokażę pani, jaki ma kro- owany język. Gertruda była rozczarowana. Pomyślała pewnie, że je- ;m skąpa, bo nie chcę jej tego pokazać za darmo. imo to wyciągnęła z torebki pięćdziesiąt ore. Oj! Ależ ; namęczyłam, próbując wyciągnąć Plutkowi język, ?dy on sam nie chciał! Po dziesięciu minutach musia- n się poddać, bo Gertruda miała spotkanie ze swoim rzeczonym. Musiałam oddać pięćdziesiąt ore. Mama wiedziała, że nie znam się na interesach. Zapytałam tatę Bjorna, który jest Norwegiem, czy ciąłby za dwadzieścia pięć ore zobaczyć kropkowany ??? Plutka. Ale tata Bjorna powiedział mi, żebym się upchnęła, czy coś podobnego, i żebym poszła do imu. Nie wiedział nawet, ile miał racji! Jak tylko weszliśmy, utek przewrócił na mnie starą komodę babci tak, że łam w nią wepchnięta i w dodatku zamknięta. Tam le- łam bezradnie między półkami, naczyniami i szczotka- i do ubrania przez czternaście dni. Nie, nie, żartuję przecież. Ale i tak trwało to całą wieczność. A Plutek lizał mi nogi. To był dobry moment, żeby pokazać komuś jego język. Psa to bym nie chciała mieć, ale taką różową świnkę morską bardzo! Chociaż mam już ciebie, moja mewko. 3 marca Dziś zdarzyło się w szkole coś śmiesznego. Mnóstwo krasnali z zerówki przyszło z wizytą zobaczyć, co się robi w pierwszej. Byli tak mali, że ledwo ich było widać. Niektórzy stali tylko trzęsąc się ze strachu. Nic nie wiedzieli o szkole. Rozmawiali głośno, no i w ogóle. A jednak pani była strasznie miła i dała każdemu kartkę papieru i długopis. Na tych kartkach mieli napisać swoje imiona i coś narysować. A długopis i inne rzeczy mogli sobie później wziąć do domu. Mieli też szczęście, bo tego dnia była zupa gulaszowa. Ale wszyscy nie zjedli, choć przecież trzeba zjadać wszystko. Jedna mała dziewczynka w różowym sweterku wyglądała prześlicznie. Miała piegi i małe ząbki jak perełki. Miała na imię Emma. Może będę jej pomagać, kiedy przyjdzie do szkoły, a ja będę już w drugiej. Mogę jej pokazać, gdzie jest toaleta dla dziewczynek. Mogłabym ją nazwać Malutka, gdyby się zgodziła. A gdyby nie miała mamy albo taty, to mogłaby zamieszkać z nami, nawet w moim pokoju. Mogłybyśmy mieć łóżko piętrowe. A później powiedziałabym jej, że woźny nie jest niebezpieczny. Choć oczywiście nie wiem tego na pewno. Powiedziałabym jej, że on jest z pewnością zły tylko z wierzchu. Teraz nie mogę już dłużej pisać, ponieważ muszę o tym wszystkim jeszcze pomyśleć przed zaśnięciem. 88 20 marca Dzisiaj pani pytała nas, kim chcemy zostać, gdy dorośniemy. Bjórn będzie sprzedawcą w sklepie ze słodyczami, a Rustan chce zostać kierownikiem złomowiska. Jan-na zostanie właścicielką stoczni, a ja chcę być instruktorką pływania lub chirurgiem mózgu. Pani powiedziała, że zawsze chciała być panią. Właśnie wtedy dyrektor przeszedł pod naszymi oknami i zajrzał do środka. Próbowałam wyobrazić sobie, jak wyglądał, gdy był małym -etołopcem. Pewnie nosił zieloną watowaną kurtkę i rękawiczki z jednym palcem przyczepione agrafkami do rękawów. Pewnie miał mokry nos, chociaż z pewnością nosił takie okulary jak teraz. - Niech Mimmi podejdzie teraz do tablicy i napisze nazwę zawodu, który wybrała Linda - powiedziała pani. A ja nie słuchałam! Ale przecież nie jestem głupia jak but! Od dawna wiedziałam, że Linda chce zostać maszynistą kolejowym. Podeszłam do tablicy i napisałam. Pani zdziwiła się. W tym momencie zabrzmiał dzwonek na przerwę i wybiegliśmy na korytarz. - Mimmi nie umie napisać "policjantka" - zawołało kilkoro dzieci, gdy wyszliśmy. Przed bambą stał woźny i pakował jakieś kartom. Bjórn przystanął. 89 - Czy pan chciał być woźnym, kiedy pan był mały? - zapytał. Woźny stanął pomiędzy kartonami i popatrzył gdzieś daleko. Małe światełka zapaliły się na chwilę w jego lo-dowatobłękitnych oczach, potem szybko zgasły. - Zmiatajcie stąd, bo wam uszy poobrywam! - krzyknął. 25 marca Dziś, kiedy przyszłam po Robertę, uczyła się właśnie o sercu, to było jej zadanie domowe. Kiedy bawiłyśmy się na dworze, powiedziała, że serce to jest taka pompa, która pompuje krew w ciele. "Większość ludzi ma czerwoną krew" - powiedziała Roberta. Ale ona i król, i jeszcze kilka innych osób mają krew niebieską. Nic mnie to nie obchodzi, że moja krew jest czerwona, ale dlaczego moje serce mówi ^tuk puk, stuk puk" na widok złego woźnego? Robi mi się gorąco na twarzy, kiedy mknie przez boisko z grabiami na ramieniu. Patrzę na jego skrzywioną twarz i myślę, że mnie poznaje. Gdy bawimy się w skakankę, niczego po mnie nie widać, kiedy tylko stoję i kręcę. Kiedy jednak sama mam skakać "raz, dwa, trzy, skaczę ja, a nie ty!", mylę się na widok woźnego. Nogi trzęsą mi się jak makaron. A teraz opowiem to najdziwniejsze. Chociaż on ma złe oczy, kanciasty nos, złośliwe usta i postrzępione spo dnie, to uważam, że jest NUDNO, gdy nie widzę go przez cały dzień. A teraz nie widziałam go już od kilku dni! Pomyśleć, że woźny mógł zachorować i że wyciekła Z niego cała krew! Ciekawe, czy była czerwona, czy nie bieska. 91 kwietnia Dziś też nie! Nie widziałam nawet cienia jego czapki! e wiem, ile już razy wpatrywałam się w jego zieloną -tkę, gdzie napisane jest UCZNIOM WSTĘP ZBRONIONY. Wszystkie okna wyglądają na puste, a niektórych są czarne żaluzje. Pomyśleć, że woźny leży tam w środku martwy i nikt tym nie przejmuje! Starzy ludzie, opuszczeni przez rych, mogą leżeć i umierać w swoich mieszkaniach. ;ytałam o tym kiedyś w gazecie. Męczyło mnie to przez cały dzień, a na gimnastyce zpłakałam się nawet w chwili, kiedy miałam przesko-yć przez odwróconą do góry nogami ławeczkę. - Uderzyłaś się? - zmartwiła się pani. Ale wtedy zaczęłam się głośno śmiać, więc pani popadła na mnie bardzo zdziwiona. A ja śmiałam się dlatego, że ktoś wszedł właśnie do ii, dźwigając połowę skrzyni gimnastycznej, i miał bar-o wściekły wyraz twarzy. Woźny, mały kochany woź-! Podbiegłam do niego. - Myślałam, że pan jest chory - powiedziałam. - ik za panem tęskniłam! Woźny upuścił skrzynię. Gruchnęło o podłogę. Schylił ; i podniósł ją, patrząc na mnie swymi lodowatymi zami. — Tęskniłaś za mną?! - powiedział skrzypiącym gło sem. — Myślałam, że pan nie żyje - powiedziałam. - Nigdzie pana nie było widać. Popatrzył na mnie podejrzliwie. - Ja tylko wyjechałem na parę dni - powiedział. - Do mojej siostry. Do Askersund. I poszedł sobie. 0 i kwietnia Dziś poszłyśmy z mamą do sklepu kupić glinę. Dokładnie taką samą, w jaką wiosną wpadają małe dzieci. Vloja mama robi z takiej gliny różne dzbany i wazony. Chociaż zrobiła już i tak za dużo. Nie można w domu otworzyć szafy, żeby nie dostać w głowę jakimś wazonem. Ale my się nie skarżymy, tata i ja. - Nie odbierajcie mi mojego hobby! - mówi mama groźnie. - Ono jest święte! W powietrzu czuło się wiosnę, i mama zaczęła mówić o tulipanach. — Cicho, cicho! - powiedziałam, gdy zobaczyłam woźnego, jak wychodzi z kwiaciarni z bukietem w zielonym papierze w ręce. — ...lubię czerwone i żółte - mówiła mama - liliowych nie. - Cicho, cicho! - prosiłam. Mama paplała dalej: - ...kiedy miałam dwanaście lat i pojechałam do Ho landii... W tym czasie próbowałam pozdrowić woźnego, ale mi nie odpowiedział. — To był nasz woźny - powiedziałam. — Ależ miał zły wyraz twarzy - powiedziała mama. — On zawsze tak wygląda. 94 — Bee, okropność - powiedziała mama. - Kiedy ja chodziłam do szkoły, to nasz woźny miał długie, żółte, kręcone włosy. A na przerwach grał dla nas na skrzypcach i codziennie każdy uczeń dostawał od niego czerwone jabłko. — Czyżby? - powiedziałam ze złością. - Rozmawiałyśmy zdaje się o tulipanach. — kwietnia Vspaniale, że znów jest wiosna! W szkole uczyliśmy 0 tym, co robią zwierzęta, gdy budzą się po zimie. )ziś mama zaczynała pracę o trzeciej, więc odprowa- tam ją do "Złotego Łabędzia". Lubimy to obie. Po- 1 przeszłam pięćdziesiąt trzy kroki i skręciłam za ro- m. Tam czekał tata i poszliśmy razem do domu. — A gdzie twoje rękawiczki? - zapytał tata. 3j, moje ukochane, różowe rękawiczki! Byłam zrozpaczona. — Przy drabinkach, na boisku! - przypomniałam so-. - Zdjęłam je na dużej przerwie, bo było mi za go-o. — No to pędź i zobacz, czy jeszcze są - powiedział a. - Ja w tym czasie kupię gazetę. — Jesteś niemądry - powiedziałam - nie wolno tam 3dzić po lekcjach. — No i co z tego? Masz przecież coś do załatwienia - wiedział tata wesoło i podszedł do kiosku. Rozpędziłam się i pobiegłam przez puste boisko. Rę-wiczki wisiały na drabinkach i było je widać z daleka, iwyciłam je i właśnie miałam pobiec z powrotem, kie- o mało nie zderzyłam się z woźnym, który stał i prze-pywał łopatą kwietnik. — Tu nie wolno przebywać po lekcjach! - ryknął. — Wiem - powiedziałam. — — Ach, to ty - powiedział i popatrzył na mnie lodowato. Poznał mnie. — Tak, to ja. To ja myślałam, że pan był chory. — No tak, tak - wpatrywał się we mnie - dzieciaki to najgorsza zaraza - powiedział. — Ale ja chcę się z panem zaprzyjaźnić - powiedziałam. Woźny o mały włos upuściłby łopatę, ale schwycił ją w ostatniej chwili. Na jednym uchu miał czarne plamki od farby. — A to dlaczego? - zapytał. — Też się nad tym zastanawiam - powiedziałam i pobiegłam. Gdy znalazłam się znów na chodniku, odwróciłam się, a woźny stał dalej nieruchomo jak pomnik. - Bo nie jest pan niebezpieczny, jak mówią inni - krzyknęłam, ale nie wiem, czy usłyszał. 7 - Dziennik.. 22 kwietnia Dzisiaj jest Wielka Sobota, i to jest wyjątkowy dzień. Mama i ja zerwałyśmy się wcześnie rano, żeby pomalować jajka w kratkę. Potem miałyśmy je ugotować i zrobić tacie niespodziankę. Nie bardzo nam to jednak wyszło. Zapomniałyśmy, czy jajka odwracają się w garnku wtedy, gdy są zepsute, czy wtedy, gdy są już ugotowane. Ale przypomniałyśmy sobie, gdy jedno z nich upadło nam na krzesło. W końcu ugotowały się wszystkie, więc zaczęło śmierdzieć. Wtedy zadzwonił telefon. Mama rozmawiała i rozmawiała w jednym pokoju, a tata chrapał i chrapał w drugim. Nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Przez pewien czas układałam moje obrazki. W jednej szufladzie mam same piękne dziewczyny, w innej bardzo stare obrazki, w innej psy z nogami w gipsie, a w jeszcze innej koty grające w tenisa i w golfa. Jajka wciąż się gotowały, mama wciąż gadała, a tata wciąż chrapał. Nagle poczułam, że robi mi się w głowie jakoś dziwnie gorąco, zupełnie jakby się w niej gotowały jajka. Chwyciłam wielki kuchenny nóż, pobiegłam do dużego pokoju i przecięłam sznur od telefonu. Mama stała jak wryta ze słuchawką w ręce. To był z pewnością najgorszy kawał, jaki kiedykolwiek zrobiłam. Tata, gdy się o tym dowiedział, stwierdził, że nie ma na to słów. Zniszczyć pożyteczną rzecz, to prawie tak głu- 98 pio, jak uderzyć żywe stworzenie. No, może niezupełnie, W każdym razie tata był wściekły. Teraz bardzo tego żałuję, ale nie byłam znów taka głupia, bo w końcu okazało się, że wybrałam sobie dobry dzień na ten straszny kawał. Kiedy mama ochłonęła, powiedziała: - Anna ma dziewczynkę. Anna ma dziewczynkę! - i zaczęła tańczyć po pokoju ze słuchawką w ręce. - Trzy tysiące dziewięćset gramów! - krzyczała i podrzu cała słuchawkę w powietrzu. Ja też odtańczyłam tańce wojenne. Na to wtoczył się tata. Był już w kłótliwym nastroju, zanim odkrył nasz przecięty sznur. - Co tu się dzieje? - powiedział niezadowolony. - I co tu tak pachnie?! Zapach, który wprost trudno OPISAĆ, jak mówi Złota Pani, dochodził z naszej kuchni. Tak pachnie wtedy, gdy się długo gotuje jajka, które leżą w garnku, takie kratkowane, zielone i obrzydliwe, i gotują się dalej bez wody. P.S. "Obcinanie sznurów telefonicznych jest także nie bezpieczne" - powiedział właśnie mój tata. Po raz s/es nasty! Co za dzień! P.S. (jeszcze raz). Zabieram cię do kuchni, dziennie/ ku, żebyś mógł przez chwilę powąchać. Tak pachnłi Wielkanoc. 24 kwietnia Dzisiaj jest Poniedziałek Wielkanocny. Wczoraj nic nie pisałam, bo wczoraj była Niedziela Wielkanocna. W taki dzień nie pracują monterzy i nie naprawiają telefonów. W naszym domu było zupełnie cicho przez cały dzień. Nie tylko w telefonie. Wszyscy troje byliśmy w domu, a jednak było cicho. A słuchawka leżała tam, gdzie leżała. Wieczorem jednak będzie już bardzo wesoło, bo za naszą szkołą rozpalą dziś wielkie ognisko wielkanocne. Właściwie to mieliśmy tam iść już w Wielką Sobotę, ale kilku łobuzów próbowało w tajemnicy rozpalić ognisko już po południu, więc przyjechała straż pożarna, postawiła płot, zagrała na trąbce i powiedziała, że za mocno wieje. Ale dziś wieczorem można je już rozpalić. 101 dużo później, prawie jutro Czujesz, dzienniczku, jak słodko i smacznie pachnę? ??? się pachnie, gdy się siedziało przy ognisku. Dookoła stał wielki tłum ludzi, którzy wpatrywali się w ogień i mieli rozmarzone miny. Poza kilkoma wariatami, którzy wciąż w nim grzebali, smażyli kiełbaski i palili stare kartony. Ale prawie wszyscy grzecznie stali, każda rodzina razem. A zupełnie z boku stał samotnie mały staruszek i wpatrywał się w ogień lodowatym spojrzeniem. Gdy wracaliśmy do domu, zauważyłam, że to był woźny. Na twarzy miał czarne i białe plamki. ! 26 kwietnia A teraz posłuchaj: jak tylko skończy się rok szkolny, cała nasza rodzina wyjedzie do Północnej Szwecji. Tam są przecież Anna, Albin i malutki niemowlak, pamiętasz przecież? Strasznie chcę zobaczyć Petronellę. Nigdy jeszcze nie widziałam prawdziwego niemowlaka. Mam nadzieję, że ma długie złote włosy albo może nawet koński ogon. Choć chyba wygodniej byłoby jej leżeć w warkoczykach. Pobiegłam do Roberty z wiadomością o naszej podróży i o mojej małej kuzynce. I wiesz, co na to powiedziała? - ??, nic wielkiego - powiedziała. - Król do mnie napisał! Dostałam wczoraj list, w którym pisze, że w wakacje mam przyjechać na tydzień i zamieszkać z nim w zamku! Zapytałam, czy mogłabym zobaczyć ten list, bo może była na nim złota korona, ale niestety, nie mogłam. Roberta mówi, że być może wyjdzie za mąż za króla. Ależ ona jest dziecinna, przecież król jest już żonaty! Złota Pani też jest mężatką, i bardzo szkoda, bo ja byni chciała, żeby wyszła za mąż za woźnego. Mąż naszej pani ma brodę i cały się kiwa, kiedy chodzi. Wkrótce otwierają Wesołe Miasteczko i chciałabym tam pójść ze Złotą Panią i woźnym. Pomyśleć, że mogli >yśmy wsiąść na diabelski młyn, a na krzesełku obok sie-Izieliby Roberta i jej stary król. Wtedy wszyscy byliby zadowoleni. 30 kwietnia Dziś rano, kiedy szłam do szkoły, miałam wspaniały nastrój, bo czułam, że to będzie wspaniały dzień. I miałam rację. Szłam sobie i myślałam o tym, że za dwa dni wszyscy uczniowie, ich rodzice i Złota Pani będziemy mieć festyn wiosenny. A później będzie egzamin, i tata z mamą obiecali mi nowy dziennik. To się dobrze składa, bo w tobie zostały mi już tylko dwie kartki. A będzie co pisać o egzaminie i o Szwecji Północnej! "¦ Mama uważała, że to dziwne, że idziemy do szkoły w dzień Walpurgii. — Tak nie było za moich czasów - powiedziała. — Ale teraz są moje czasy - powiedziałam łagodnie, poklepałam ją po głowie i poszłam. Po drodze spotkałam Lindę. Była na podwórku i zbierała kocie bakterie do pudełka od zapałek. To cała Linda! Głaszcze wszystkie koty, a potem strzepuje z siebie bakterie do pudełka. — Nie idziesz do szkoły? - zapytałam. — Przecież mamy wolne - odpowiedziała. — Co ty powiesz - powiedziałam - no, może ty, ale nie ja! Zdziwiła się, ale zaraz zobaczyła jakiegoś kota, więc czym prędzej pobiegła w tamtą stronę. Ach, jaki to był piękny dzień, na boisku było pusto 105 106 i wspaniale. Wspięłam się na drabinki; usiadłam na najwyższym szczeblu i machałam sobie nogami. Siedziałam tak ledwie dziewięć minut, gdy wtem woźny pomknął przez boisko wprost na mnie. Był ubrany jak zwykle: w drewniaki, w kurtkę w kratkę, dżinsy i takie tam. Spojrzał na mnie lodowatym wzrokiem. A potem powiedział: — Dziś macie wolne! — Wiem - odpowiedziałam. — No więc co tu robisz? - zapytał. — Chciałam zobaczyć, co jest za tymi szarymi drzwiami - powiedziałam. Spojrzał na mnie podejrzliwie, a potem zaczął się śmiać. — Taa... - powiedział. - Właściwie, to nie wiem... dzisiaj są moje urodziny, człowiekowi należy się trochę rozrywki... ale nie... nie wiem... — Pan ma dzisiaj urodziny?! - krzyknęłam i spadłam z drabinek. Taka spokojna jak on-to ja nigdy nie jestem w moje urodziny. Woźny pokiwał głową. — Ja i król - powiedział i wskazał ręką na maszt. Wisiała na nim flaga, a ja o tym nie pomyślałam. — Wszystkiego najlepszego! - powiedziałam. — Dzięki - odpowiedział woźny. - Chyba się nie skaleczyłaś? - zapytał, bo pocierałam kolano. Potrząsnęłam głową, ale za chwilę kwinęłam potakująco. - Mam tam w środku plaster - powiedział i wskazał szare drzwi. - Na pewno się przyda - powiedziałam. Woźny wziął mnie za rękę i weszliśmy do środka. Wewnątrz było tyle słońca, że w pierwszej chwili nie mogłam niczego dojrzeć. Ale wkrótce to minęło Wstrzymałam oddech. Na środku podłogi stały sztalugi na nich rozpięty był obraz, a na nim namalowana głowi 107 ebry. Na stole leżało mnóstwo tubek z białą i czarną farbą. A na ścianach wisiało co najmniej pięćdziesiąt obrazów. Okrągłe i kanciaste, duże i małe. Niektóre miały eleganckie złocone ramy, inne znów przydymione szkło. A wszystkie przedstawiały ebry. Ebry, które się pasą i ebry, które się załatwiają. Ebry, które zniknęły w wysokiej trawie. I mama-ebra, która liże swoje dziecko-ebrę po grzbiecie. - Ileż tu ebr! Ile pięknych ebr! Woźny pokiwał głową i lekko się uśmiechnął. Po raz pierwszy miałam całkowitą pewność, że to uśmiech. — Moje hobby - powiedział. - Moja tajemnica. Nagle zrobiło się zupełnie cicho. — Chciałby pan zobaczyć moją mewę? - zapytałam. Pokiwał głową bardzo poważnie. Wzięłam plecak i pokazałam mu Almę. Woźny poklepał ją po grzbiecie. - Piękna mewa - powiedział. Jeszcze raz popatrzyłam na wszystkie ebry. - Chyba muszę już iść do domu - powiedziałam. Woźny nie odpowiedział. — Chciałby pan przyjść na festyn do pierwszej? - zapytałam. — Nie - powiedział woźny. - Ale możesz sobie wybrać jakąś ebrę i zabrać ją do domu. Długo wybierałam. W końcu wzięłam małą grubą ebrę z lodowatobłękitnymi oczami. Włożyłam ją do plecaka i wyszliśmy na ostre słońce. Chwyciłam woźnego za rękę. — Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin! - powiedziałam. Jeszcze raz. — Dziękuję - powiedział woźny i uśmiechnął się. Jeszcze raz. 108 i Pobiegłam do domu, a przy furtce pokiwałam mu moją mewą. Redaktor: Małgorzata Szulczyńska Redaktor techniczny: Ryszard Biller Korektor: Nelt Szymańska Printed in Poland WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE ¦ POZNAŃ 1990 Wydanie 1. Nakład 49 800+200 egz. Ark. wyd. 3,9; ark. druk. 7,0. Zam. nr 65/89 Zlec. nr 1798/89 BIAŁOSTOCKIE ZAKŁADY GRAFICZNE Białystok, Al. 1000-Iecia PP 2 Drogie Dzieci! Czy polubiłyście Mimmi, Robertę i ... woźnego? Jeśli tak, to już wkrótce będzie nastęgria książka z serii dzicn ników Mimmi, pt.: "Roberta Karlsson i król". Autorką tych niesamowitych opowieści jest znana w Szwecji pisarka Viveca Sundvall, która otrzymała litei inką nagrodę Astrid Lingren i o której mówią, że "jest równie szalona jak postaci z jej książek". Piszcie do nas, o książkach, które lubicie czytać, o własnych przygodach i... o wszystkim. Czekamy na Wasze listy! Nasz adres: Wydawnictwo Poznańskie, 60-967 Poznań, ul. Fredry 8. Red akcji i