Przełożył Paweł Kruk Dom Wydawniczy REBIS Poznań 2006 Tytuł oryginału Shadowmarch. Volume One Copyright © 2004 by Tad Williams AU rights reserved Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2006 Redaktor Agnieszka Horzowska Opracowanie graficzne serii i projekt okładki Jacek Pietrzyński Ilustracja na okładce Michael Whelan/via Thomas Schluck GmbH Wydanie I ISBN 83-7301-770-4 Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. 0-61-867-47-08, 0-61-867-81-40; fax 0-61-867-37-74 e-mail: rebis@rebis.com.pl www.rebis.com.pl Druk i oprawa Wydawnictwo i drukarnia UNI-DRUK S.J. ul. Przemysłowa 13, 62-030 Luboń Książkę tę dedykuję moim dzieciom, Connorowi Williamsowi i Devon Beale, które w chwili, gdy to piszę, są jeszcze małe, lecz mają ogromną moc oddziaływania. Zdumiewają mnie każdego dnia. Pewnego dnia, kiedy dorosną, a ich matka i ja przejdziemy spokojnym krokiem na Drugą Stronę, oboje, mam nadzieję, poczują zadowolenie, gdy przypomną sobie, jak bardzo je kochaliśmy, a może i trochę się zawstydzą na myśl o tym, jak niegodziwie to wykorzystywali, nasze czarujące, zabawne potworki. Ocean JrisjaMi Ziemie Zmierzchu Pn (Su Pd Helmi ngseay Król estw a Pogr anic za 2004 Żadnej książki nie da się napisać bez pomocy innych, a niewielu autorów potrzebuje tyle pomocy co ja, tak więc... zacznijmy paradę wdzięczności! Wyrażam serdeczne podziękowania, jak zawsze, mojej cudownej żonie, Deborah Beale, za jej nieustające wsparcie, ogromną pomoc i czy- telniczą wnikliwość, a także mojemu nieocenionemu agentowi Mat-towi Bialerowi, który osłaniał mnie w chwilach ataków. Dziękuję naszej utalentowanej asystentce, Denie Chavez, która po- zwala mnie i Deborah zachować zdrowy rozsądek, na ile to jest możliwe, po części za sprawą swoich ogromnych zdolności organizacyjnych, a po części chroniąc nas przed naszymi kochanymi dziećmi, które bardzo chcą mi pomagać, akurat kiedy muszę coś skończyć. Moi zagraniczni wydawcy, Tim Holman z Wielkiej Brytanii i dr Ul- rike Killer z Niemiec, bardzo wspierają moją pracę i dodają mi pewności siebie, kiedy realizuję swoje projekty. Jestem im za to ogromnie wdzięczny. Nie mogę pominąć wszystkich moich przyjaciół z Wydawnictwa DAW Books - które, tak się składa (jakże poręcznie), wydaje moje książki w Ameryce - tak więc Debra Euler, Marsha Jones, Peter Stampfel, Betsy Wollheim i Sheila Gilbert nie uchronią się przed falą mojej en- tuzjastycznej dzięki-fikacji. Betsy i Sheila były moimi redaktorkami i współwinnymi moich zbrodni od pierwszego dnia, kiedy to dwadzieścia lat temu wyruszyłem na tę szaloną pisarską wyprawę, a w miarę upływu czasu coraz bardziej uświadamiałem sobie, jak wielki dar otrzymałem i jak ogromne dopisało mi szczęście. Dzięki wam za to, dobrze się bawimy, prawda? I wreszcie na koniec muszę wspomnieć - co nie znaczy, że są mniej ważni - o tych wszystkich, u których zaciągnąłem ogromny dług wdzięcz- ności i natchnienia, pisząc tę szczególną książkę. Mam tu na myśli wszystkich tych cudownych szaleńców z elektronicznego biuletynu Shadpwmarch.com, kopalni mądrości, wsparcia, śmiesznostek i prze- pisów na rabarbar, jakich nie znajdziecie nigdzie indziej. Podziękowania za Marchię Cienia (projekt online) należą się w szczególności Joshowi Milliganowi i niezrównanemu Mattowi Dusekowi, ten ostatni wciąż piastuje urząd Tech Czarnoksiężnika. Mam nadzieję, że dołączą do nas nowi czytelnicy - poświęcam wiele czasu kibicowaniu biuletynowi i chętnie was poznam. Nota autora D la tych, którzy chcą mieć pewność kto, co i gdzie, dołączyłem mapki oraz indeks z nazwiskami postaci, nazwami miejsc i innych ważnych szczegółów. Mapy powstały na podstawie licznych opowieści podróżniczych, ledwo czytelnych starych dokumentów, zapisów przekazów wyrocz- ni oraz szeptów umierających pustelników, że nie wspomnę o za- wartości skrzyni z biura kupna i sprzedaży gruntów, znalezionej na pchlim targu w Syanie. Równie żmudne i skomplikowane wysiłki pozwoliły stworzyć indeks. Posługujcie się nim i mapkami, pamięta- jąc, że wielu straciło życie albo przynajmniej przytępiło wzrok i nad- szarpnęło naukową reputację, by przygotować dla was tę pomoc. Krótka historia Eionu, w której specjalną uwagę poświęcono powstaniu północnych Królestw Pogranicza, skompilowana przez Finna Teodorosa, uczonego, Na podstawie Historii naszego kontynentu Eionu i jego Narodów, na prośbę jego lordowskiej mości Avina Bronę'a, księcia Landsend, lorda konstabla Marchii Południowej, przedstawiona w dniu dzisiejszym, to jest w trzynastym dniu miesiąca Enneamene 1316 roku Świętego Trygonu **> P rzez niemal tysiąc lat przed naszą Erą Trygonu historię spisywano jedynie w starożytnych królestwach Xandu, leżącego na południu kontynentu, kolebce cywilizacji. Xandianie niewiele wiedzieli o swoim północnym sąsiedzie, naszym kontynencie Eionie, ponieważ znaczną część interioru zasłaniały nieprzebyte góry i gęste lasy. Po- łudniowcy prowadzili handel z nielicznymi bladoskórymi dzikusami zamieszkującymi wybrzeże i wiedzącymi mało albo i nic o tajemni- czym Ludzie Zmroku albo, jak ich nazywali uczeni, „Qarach", którzy żyli w różnych częściach Eionu i zarówno dawniej, jak i teraz naj- liczniej zamieszkiwali daleką północ naszego kontynentu. W miarę jak mijały wieki i rozwijał się handel Xandian z Eionem, w potęgę rósł Hierosol, główny port handlowy na eiońskim wybrze- żu,, aż z czasem stał się najgęściej zaludnionym miastem północy. Już jakieś dwieście lat przed nadejściem błogosławionego Trygonu mógł on rywalizować, jeśli chodzi o wielkość i wykwintność, z wie- loma spośród dekadenckich stolic południowego kontynentu. Hierosol w swoich początkach był miastem wielu bogów i obrząd- ków religijnych, a doktrynalne dysputy i rywalizacje między zwolen- nikami poszczególnych bóstw rozstrzygano często za pomocą oszczerstw albo ognia, a na ulicach wybuchały krwawe zamieszki. Ostatecznie wy- znawcy trzech spośród najpotężniejszych bóstw - Perina, pana niebios, Erivora, władcy wód, i Kerniosa, pana czarnej ziemi - zawarli pakt. 1 C Trygon, koalicja trzech bogów i ich wyznawców, szybko wyparł in- ne obrządki. Przywódca kultu przyjął miano Trygonarchy i stał się, podobnie jak jego następcy, najpotężniejszym kapłanem w całym Eionie. Hierosol, coraz zasobniejszy dzięki handlowym portom, dyspo- nujący coraz potężniejszą armią i flotą, z przywództwem religijnym skupionym w rękach Trygonatu, stał się dominującą potęgą nie tyl- ko Eionu, lecz ostatecznie, kiedy imperia południowego kontynentu ugrzęzły w bagnie dekadencji, całego znanego świata. Hierosolska supremacja trwała bez mała sześćset lat, zanim imperium upadło pod własnym ciężarem, zalane falami najeźdźców z półwyspu Kracji i po- łudniowego kontynentu. Na popiołach wielkiego Hierosolu wyrosły młodsze królestwa w głę- bi Eionu. Syan przerósł pozostałe i w dziewiątym wieku przejął Try- gonat, przenosząc stolicę Trygonarchii z jej ogromnym kościołem z Hierosolu do Tessis, gdzie pozostaje do dnia dzisiejszego. Stał się ośrodkiem mody i nauki całego Eionu i wciąż jest wiodącą potęgą na naszym kontynencie, lecz jego sąsiedzi dawno już wydostali się spod fałd płaszcza imperium syańskiego. Jeszcze przed czasami historii pisanej mieszkańcy Eionu zamie- szkiwali swój kontynent wraz z dziwnym pogańskim ludem Qarów, przez jednych nazywanymi Ludźmi Zmierzchu, przez innych zaś Ci- chymi, lecz najczęściej mówiono o nich „czarodziejski lud". W opo- wieściach wspomina się o mieście Qarów na dalekiej północy Eionu, starożytnym i mrocznym siedlisku owianym posępną legendą, lecz na początku Qarowie mieszkali w wielu miejscach kontynentu, choć nigdy w tak dużych skupiskach jak ludzie, najczęściej na wiejskich, mało uczęszczanych obszarach. W miarę jak ludzie rozprzestrzeniali się po całym Eionie, Qarowie zaczęli się wycofywać między wzgó- rza, w góry i w głąb lasów, choć w wielu miejscach pozostali i nawet żyli w harmonii z ludźmi. Obie strony nie darzyły się wielkim za- ufaniem i przez większą część pierwszego tysiąclecia po Trygonie niepisany pokój między dwoma narodami był możliwy głównie dzię- ki temu, że Cisi, nieliczni, stronili od ludzi. Rok tysięczny przyniósł Wielką Śmierć, straszną plagę, która naj- pierw pojawiła się w południowych portach, a potem rozprzestrzeniła na resztę kontynentu, zbierając ogromne żniwo. Ludzie umierali szyb- ko i tylko nieliczni spośród tych, którzy się z nią zetknęli, przeżyli. Chłopi opuszczali swoje pola. Rodzice porzucali dzieci. Uzdrowi- ciele nie chcieli leczyć umierających i nawet kapłani Kerniosa odma- wiali odprawiania ceremonii pogrzebowych. W opuszczonych wio- skach pozostawały tylko trupy. Mówiono, że pod koniec pierwszego roku plaga zabrała czwartą część ludności południowych miast Eionu, a kiedy wróciła wiosną, wraz z nadejściem cieplejszej pogody, i ze- brała jeszcze większe żniwo, zaczęto mówić, że oto nadszedł koniec świata. Trygon i jego duchowni utrzymywali, że plaga jest karą za bezbożność, lecz większość ludzi winą za zatrucie wody w swoich studniach obarczała mieszkańców obcych krajów, a w szczególności południowców. Z czasem pojawił się jeszcze bardziej oczywisty wi- nowajca - Qarowie. W wielu miejscach tajemniczy Ludzie Zmierz- chu i tak byli już uważani za złe duchy, tak więc sugestia, że to ich mściwość spowodowała plagę, rozniosła się szybko wśród przestra- szonego gminu. Tak więc zaczęto mordować czarodziejskich ludzi, gdziekolwiek ich spotkano, atakowano i wyrzynano całe plemiona. Eion zalała fala wściekłości, podsycana przez oddziały złożone z ludzi, którzy sami nazywali się „Likwidatorami" i którzy za cel postawili sobie wytę- pienie Qarów, choć prawdopodobnie zabili równie dużo swoich co przedstawicieli czarodziejskiego ludu, ponieważ wiele ludzkich wio- sek dotkniętych przez Wielką Śmierć zostało całkowicie spalonych przez Likwidatorów, co miało być lekcją dla każdego, kto chciałby się przeciwstawić ich świętej misji. Ci spośród Ludzi Zmierzchu, którzy przeżyli, uciekli na północ i zatrzymali się w osadzie Qarów zwanej Zimnoszarym Wrzosowi- skiem, znajdującej się o dzieli drogi od miejsca, w którym piszę te słowa w dzisiejszej Marchii Południowej. („Zimnoszare" - ta opi- sowa nazwa miejsca bitwy jest oczywistą pomyłką w tłumaczeniu, ponieważ zdaniem Clemona Qul Girah w języku czarodziejskich lu- dzi znaczy „miejsce wzrastania", aczkolwiek nie znane mi są źródła tych wiadomości.) Bitwa była zacięta, lecz Cjarowie zostali pokonani, w dużej mierze dzięki przybyciu wojsk dowodzonych przez Anglina, pana mieszkańców wyspy Connord, dalekiego krewnego władców Syanu. Lud Zmierzchu został całkowicie wyparty z ziem ludzi i zmu- szony do wycofania się na bezludną północ porośniętą gęstymi la- sami. Podobnie jak tysiące innych, mniej znanych śmiertelników, Karał, król Syanu, zginął w bitwie pod Zimnoszarym Wrzosowiskiem, lecz jego syn, który panował pod imieniem Lander III, a później znany był jako „Lander Dobry" i „Lander Postrach Elfów", nadał marchię Anglinowi i jego potomkom jako ich lenno, czyniąc z nich strażni- ków świata ludzi pilnujących granic przed Qarami. Anglin z Connord był pierwszym królem marchii. Po bitwie pod Zimnoszarym Wrzosowiskiem na północy przez mniej więcej sto lat panował względny spokój, choć grupy najemni- ków znane jako Szare Drużyny, które pojawiły się w trudnych cza- sach, jakie nastąpiły po Wielkiej Śmierci i upadku imperium syań- skiego, stanowiły duże niebezpieczeństwo. Owi mający za nic prawo rycerze ofiarowywali swoją pomoc różnym despotom, by pokonać ich sąsiadów, albo też wybierali łatwiejszych wrogów, porywając pa- nów dla okupu lub rabując i mordującŁchłopów. Potomkowie Anglina podzielili marchię na cztery królestwa - Marchię Północną, Marchię Południową, Marchię Wschodnią i Mar- chię Zachodnią - najważniejsza była Marchia Południowa - które rządzone przez ród Anglina i jego szlachetnie urodzonych krewnych panowały na północy w pokoju. Tak było aż do roku trygońskiego tysiąc sto trzeciego, kiedy to armia Ludzi Zmierzchu spadła na nich z północy bez ostrzeżenia. Potomkowie Anglina walczyli zawzięcie, lecz zostali wyparci z większości swoich ziem i zmuszeni do wy- cofania się do południowych granic. Tylko dzięki pomocy grupy nie- wielkich państewek położonych wzdłuż granicy (nazywanej „Dzie- wiątką") mieszkańcy marchii zdołali stawić opór Qarom, oczekując na wsparcie większych królestw z południa - wsparcie, które nad- chodziło przeraźliwie powoli. Mówi się, że w tych trudnych chwilach po raz pierwszy narodziło się poczucie północnej solidarności - a tak- że pewna nieufność wobec południowych królestw. Tylko sroga zima pozwoliła ludziom zatrzymać Qarów. Wiosną przybyły wreszcie armie z Syanu i Jellonu, miast-państw położonych w Kracji. Mimo że ludzie znacznie przewyższali Qarów liczebnością, walki toczyły się ze zmiennym szczęściem przez długie lata. Kiedy Królestwa Pogranicza, wspierane przez sojuszników, pokonały wre- szcie najeźdźców w tysiąc sto siódmym roku i zapuściły się w pogoń za nimi na ich ziemie, by wytępić wroga raz na zawsze, wycofujący się czarodziejski lud utworzył barierę, która wprawdzie nie powstrzy- mała ludzi, lecz poddawała czarom i dezorientowała wszystkich, któ- rzy ją przekroczyli. Po tym jak kilka zbrojnych drużyn ludzi znikło i pozostały po nich jedynie obłąkane niedobitki, śmiertelnicy zaprze- stali walki i uznali, że spowita mgłą bariera, którą nazwali Granicą Cienia, będzie odtąd nową granicą ziem człowieka. Zamek Marchii Południowej został odbudowany przez samego Try- gonarchę - Qarowie wykorzystywali go podczas wojny jako fortecę - lecz Królestwa Pogranicza przecinała odtąd Granica Cienia, za którą pozostała utracona bezpowrotnie cała Marchia Północna i znaczne części Marchii Wschodniej i Zachodniej. Ród Anglina, pomimo utra- ty zamków i lenn, przetrwał w osobie jego stryjecznego wnuka Kel- licka Eddona, którego odwaga w walce z czarodziejskim ludem prze- szła do legendy. Kiedy graniczne narody, znane jako Dziewiątka, zebrały się i złożyły śluby wierności nowemu królowi Marchii Po- łudniowej (po części szukając obrony przed zachłannymi Szarymi Drużynami, które znowu się pojawiły w latach chaosu, jaki nastał po wojnie z Ludem Zmierzchu), król marchii jeszcze raz stał się naj- potężniejszym władcą na północy Eionu. Czasy obecne wraz z opinią Finna Teodorosa, tylko jego, bez odpowiedzialności wobec zmarłego Mistrza Clemona z Anverrin Aż do chwili obecnej, to jest 1316 roku Trygonu, trzysta lat po bitwie pod Zimnoszarym Wrzosowiskiem i dwieście lat po utracie północnych części marchii i ustanowieniu Granicy Cienia, północ nie- wiele się zmieniła. Linia graniczna pozostaje na swoim miejscu i sku- tecznie wyznacza zewnętrzną krawędź znanego świata - nawet statki, które zapuszczają się zbyt daleko na północnych wodach, rzadko po- wracają. Syan nie jest już tak potężnym imperium jak niegdyś i pozostał jedynie najsilniejszym spośród dużych królestw w sercu Eionu, lecz pojawiły się inne zagrożenia. Rośnie siła autarchy, króla-boga Xis na południowym kontynencie. Po raz pierwszy od prawie tysiąca lat Xandianie zapuścili macki swojej mocy .na północny kontynent. Wiele spośród krajów położonych na południowym eiońskim wybrzeżu już płaci daninę autarsze albo też pozostają pod rządami jego ma- rionetek. Ród Eddonów wciąż sprawuje godnie rządy w Marchii Południo- wej, a nasze Królestwo Marchii jest jedyną prawdziwą potęgą na pół- nocy - Brenlandia i Settlandia, jak powszechnie wiadomo, to małe, niezbyt rozwinięte kraje zajęte własnymi sprawami - lecz potomko- wie króla marchii i ich wierni słudzy zaczęli się zastanawiać, jak daleko jeszcze w głąb Eionu może sięgnąć ramię autarchy i jakie może wyniknąć z tego nieszczęście w obliczu niefortunnego biegu wydarzeń, jakie spadły na naszego ukochanego monarchę, króla Oli- na. Możemy się tylko modlić, aby wrócił do nas bezpiecznie. Oto moja historia, przygotowana na twoją prośbę, panie. Mam nadzieję, że jesteś z niej zadowolony. (podpisano) Finn Teodoros, uczony i wierny poddany Jego Królewskiej Mości Olina Eddona Wstęp R uszaj w głąb snu, ruszaj. Niebawem ujrzysz rzeczy, jakie dane jest zobaczyć jedynie tym, którzy śnią lub potrafią czarować. Dosiądź wiatru i pozwól, by cię poniósł - tak, to rączy i straszny rumak, lecz czeka cię długa droga, a noc krótka. Lecąc wyżej niż ptaki, mijasz szybko suche krainy południowego kontynentu Xand, zdumiewająco ogromną świątynię-pałac autarchy, który ciągnie się milami wzdłuż kamiennych kanałów jego wielkiego miasta Xis. Nie zatrzymujesz się - bo dzisiaj twoje oko nie szuka śmiertelnych królów, nawet tego, który jest wśród nich najpotężniejszy. Unosisz się nad oceanem, zmierzając ku północnemu kontynentowi Eionu, nad wiecznym Hierosolem, niegdyś centrum świata, a dzisiaj zabawką bandytów i zwycięskich watażków, lecz i tu się nie zatrzy- mujesz. Mkniesz dalej na skrzydłach wiatru nad księstwami, które już zgięły kark pod siłą legionów autarchy, oraz tymi, które niebawem to uczynią. Mijasz góry, które odgradzają południową część Eionu od reszty kontynentu, niezmierzone lasy na północ od nich, i docierasz do zie- lonych terenów Wolnych Królestw, gdzie zniżasz się i szybujesz nad łąkami i turniami, mkniesz nad dostatnią krainą potężnego Syanu (nie- gdyś jeszcze potężniejszego), nad rozległymi polami i ubitymi traktami, nad starożytnymi ruinami rodowych posiadłości, i dalej, ku marchiom, które graniczą z szarym krajem poza Granicą Cienia i są najdalej wysuniętymi na północ ziemiami zamieszkiwanymi wciąż przez człowieka. Na samym progu tych utraconych i zamieszkanych przez inne istoty północnych ziem, w kraju Marchii Południowej, stoi wysoki, stary zamek spoglądający na rozległą zatokę, forteca otoczona i chroniona przez wodę, szacowna i tajemnicza niczym królowa, która przeżyła swojego małżonka. Jej skroń zdobi korona dostojnych wież, a suknię tworzy szachownica dachów niższych budynków. Smukła grobla łą- cząca zamek z lądem ciągnie się niczym welon panny młodej, któ- ry potem rozkłada się i tworzy resztę miasta położonego w fałdach wzgórz i wzdłuż krawędzi zatoki. Ta starożytna twierdza jest teraz domem śmiertelników, lecz drzemie w niej coś jeszcze, coś, co przy- wykło do nowych mieszkańców i nawet udaje, że udziela im schro- nienia, lecz nie do końca ich pokochało. Ale i tak to ponure miejsce, nazywane przez niektórych Zamkiem Cienia, ma ogromny urok, który emanuje z jego dumnych, postrzępionych wiatrem flag i ulic ską- panych w blasku słońca. I choć ta położona na wzgórzach forteca jest ostatnim jasnym i przyjaznym miejscem, jakie zobaczysz, zanim wkroczysz do krainy ciszy i mgły, a to, czego niebawem doświad- czysz, przyniesie mroczne konsekwencje, twoja podróż nie zakończy się na Marchii Południowej -jeszcze nie. Dzisiaj wzywają cię gdzie indziej. Szukasz bliźniaczego zaniku daleko w nawiedzanej północy, wiel- kiej fortecy nieśmiertelnych Qarów. I oto, równie niespodziewanie jak gdybyś przekraczał próg, wcho- dzisz na ich zasnute zmierzchem ziemie. Chociaż popołudniowe słońce wciąż oświetla Zamek Marchii Południowej, to już trochę dalej za Gra- nicą Cienia wszystko, co znajduje się za ową niewidoczną linią, spo- wija wieczny, cichy zmierzch. Soczyście ciemne łąki porasta trawa lśniąca rosą. Mknąc na skrzydłach wiatru, widzisz w dole blado po- łyskujące drogi podobne do węgorzy, które zdają się tworzyć delikatne wzory, jakby ta mglista kraina była stronicą tajemnego dziennika za- pisanego ręką nieznanego boga. Unosisz się nad górami otoczonymi aureolą burzowych chmur i lasami rozległymi jak całe kraje. Z cie- mnych zagłębień pomiędzy drzewami błyskają jasne oczy, a w pus- tych dolinach słychać szepty. I wreszcie widzisz miejsce swojego przeznaczenia - budowlę wy- niesioną wysoko, czystą i dumną na brzegu dzikiego, mrocznego mo- rza otoczonego lądem. O ile Zamek Cienia miał w sobie coś nie z tego świata, to ten tutaj tylko w niewielkim stopniu wydaje się czymś naturalnym: miliony, miliony kamieni w tysiącach odcieni ciemności ułożono wysoko jedne na drugich, onyks na jaspisie, obsydian na łup- ku, i choć wieże zachowują idealną symetrię, to jest to rodzaj po- rządku, od którego zwykłemu śmiertelnikowi zakręciłoby się w głowie. Teraz się opuszczasz, zsuwasz z grzbietu wietrznego wierzchow- ca, by pospieszyć przez labirynt korytarzy, które często się zwężają, lecz ty trzymasz się tych najszerszych i najlepiej oświetlonych: bo nie jest bezpiecznie wędrować beztrosko po Qul-na-Qar, najstarszych budowlach (których kamienie, opowiadają niektórzy, zostały wydo- byte tak dawno temu, że wody oceanów młodej ziemi były jeszcze ciepłe), a poza tym czas nagli. Mieszkający w cieniu Qarowie mają powiedzenie, które można by przetłumaczyć mniej więcej tak: „Nawet Księga skruchy zaczyna się jednym słowem". Znaczy to tyle, że nawet najważniejsze rzeczy mają niepowtarzalny i prosty początek, choć czasem da się go opisać dopiero znacznie później - pierwsze uderzenie, nasiono, niemal bez- głośne zaczerpnięcie powietrza, nim zabrzmi pieśń. Dlatego teraz się spieszysz: ciąg wydarzeń, które niebawem wstrząsną nie tylko Mar- chią Południową, lecz i całym światem aż do korzeni, rozpoczyna się tu i teraz, czego będziesz świadkiem. W głębi QuI-na-Qar znajduje się sala. W rzeczywistości jest ich tam wiele, tyle ile gałęzi na prastarym drzewie pozbawionym liści - czy nawet na wyschniętych na wiór drzewach całego sadu - ale ci, którzy oglądali Qul-na-Qar podczas niespokojnego snu markotnej nocy, wiedzą, co to za sala. Do niej zmierzasz. Chodź. Czas nagli. Trzeba by godziny, by ją przemierzyć od końca do końca, a przy- najmniej tak się wydaje. Rozświetla ją blask licznych pochodni, a tak- że mniej znajomych świateł, które migocą niczym świetliki pod cie- mnymi krokwiami wyciętymi na kształt,konarów ostrokrzewu i gałęzi tarniny. Długie ściany są obwieszone owalnymi lustrami, pokrytymi tak grubą warstwą kurzu, że dziwne się wydaje, iż migocące światła i pochodnie są w nich widoczne, a jeszcze dziwniejsze jest to, że i inne, ciemniejsze kształty odbijają się w ich mrocznych powierzch- niach. Są tam obecne nawet wtedy, gdy sala jest pusta. Lecz teraz tak nie jest, pełno w niej postaci pięknych i przera- żających zarazem. Gdybyś mógł przemknąć w jednej chwili ponad Granicą Cienia i popędzić na któryś z wielkich placów południowych nadmorskich królestw, gdzie można zobaczyć w jednym miejscu lud- ność całego świata wszelkiego kształtu, koloru i rozmiarów, to i tak, ujrzawszy wprzódy Qarów, Ludzi Zmroku zebranych w tej wysokiej mrocznej sali, pomyślałbyś, jak bardzo tamci wszyscy są do siebie podobni. Tutaj niektórzy są zdumiewająco świetliści niczym młodzi bogowie, wysocy, o kształtnej postaci najpowabniejszych królów i królowych ze świata ludzi. Inni zaś są mali jak myszy. Jeszcze inni mają postać koszmarów z ludzkich snów, obdarzeni szponami i ocza- mi wężów, o ciałach pokrytych piórami, łuskami albo futrem lśniącym tłuszczem. Wypełniają całą salę, pogrupowani według zawiłej, pra- dawnej hierarchii, tysiąc różnych postaci połączonych więzią wspól- nej niechęci do ludzi i pogrążonych w znamiennej ciszy. Na początku długiej sali obwieszonej lustrami dwie postaci za- siadają na wysokich kamiennych tronach. Obie z wyglądu przypo- minają śmiertelników, lecz mają w sobie coś nieziemskiego, co spra- wia, że nawet ślepy pijak nie wziąłby ich przez pomyłkę za istoty śmiertelne. Obie siedzą spokojnie, lecz jedna jest nieruchoma jak po- mnik wykuty z bladego marmuru, jak kamienny tron, na którym sie- dzi. Oczy ma otwarte, lecz pozbawione spojrzenia jak malowane oczy lalki, jakby jej duch odleciał daleko od pozornie młodzieńczej, odzianej w białą szatę postaci i nie mógł znaleźć drogi powrotnej. Dłonie kobiety spoczywają na kolanach niczym martwe ptaki. Nie poruszyła się od lat. I tylko ledwo dostrzegalny ruch piersi, wzno- szących się i opadających pod szatą bardzo powoli, wskazuje na to, że oddycha. Ten, który zasiada obok niej, jest wyższy o szerokość dwóch dłoni od większości śmiertelników i jest to najbardziej ludzka cecha jego postaci. Jego blada twarz, niegdyś zdumiewająco jasna, postarzała się przez stulecia i teraz rysy są twarde i ostre niczym wierzchołek smaganej wiatrem turni. A mimo to emanuje jakimś przerażającym pięknem, które jest równie złudne i niebezpieczne jak wabiący swoją wspaniałością pędzący przez morze sztorm. Jego oczy, jak się spo- dziewasz, czyste i przepastne niczym nocne niebo, wydawałyby się pełne nieskończonej, zimnej mądrości, lecz przesłania je niedbała opaska zawiązana z tyłu głowy i przysłonięta niemal w całości dłu- gimi włosami w kolorze księżycowego blasku. To Ynnir, ślepy król, którego ślepota nie należy tylko do niego. Niewielu śmiertelników go widziało, a żadna żyjąca kobieta czy męż- czyzna nie patrzyli na niego inaczej jak we śnie. Pan Ludzi Zmierzchu unosi dłoń. Salę, i tak pogrążoną w bez- ruchu, wypełnia jeszcze bardziej przenikliwa cisza. Yinnir przema- wia szeptem, lecz jego głos dociera do wszystkich zebranych. - Przyprowadźcie dziecko. Cztery zakapturzone, podobne do ludzi postaci wyciągają nosze z cienia za bliźniaczymi tronami i stawiają je u stóp króla. Spoczywa na nich zwinięta postać, śmiertelny chłopiec, jak się zdaje, którego pogrążoną we śnie twarz okalają loczki mokrych od potu włosów koloru słomy. Król pochyla się, a wszystkim się wydaje, że spogląda na dziecko pomimo swojej ślepoty, by zapamiętać jego rysy. Zanurza dłoń w fałdach szarej szaty, okazałej niegdyś, lecz teraz dziwnie wy- tartej i niemal tak samo zakurzonej jak lustra na ścianach sali, i wyj- muje sakiewkę przewiązaną czarnym sznurkiem, zwykły woreczek, w którym śmiertelnik mógłby nosić talizman lub lek. Długie palce Ynnira powoli przekładają sznurek przez głowę chłopca i chowają sakiewkę na jego piersi pod zgrzebną koszulą. Król śpiewa przez cały czas, a jego głos przypomina senny pomruk. Tylko ostatnie sło- wa są na tyle wyraźne, by można je usłyszeć. ...Na gwiazdę i kamień, oto się dokonało, Ni kamień, ni gwiazda nie zniszczą tego, co się stało. Ynnir milknie na moment, niczym wahający się śmiertelnik, lecz kiedy znowu przemawia, z jego ust płyną słowa czyste i pewne. - Zabierzcie go. - Cztery postaci chwytają nosze. - I niech nikt was nie zobaczy w kraju słońca. Jedźcie szybko tam i z powrotem. Przywódca zakapturzonych osobników odpowiada skinieniem głowy, po czym cała czwórka odchodzi ze swoim pogrążonym we śnie ciężarem. Król odwraca się na chwilę do bladej kobiety siedzącej obok niego, jakby spodziewał się, że w końcu przerwie długie mil- czenie, lecz ona się nie porusza i nie wypowiada nawet słowa. Wtedy zwraca się ku wszystkim zebranym, ku ożywionym spojrzeniom ty- siąca niespokojnych postaci - a także ku tobie, który jesteś pogrążony we śnie. Nic z tego, co Los już utkał, nie schowa się przed spoj- rzeniem Ynnira. - Zaczyna się - mówi. Cisza została przerwana. Salę z lustrami wypełniają coraz głośniejsze pomruki, fala głosów, która wzbiera, aż wreszcie odbija się echem między ciemnymi, rzeźbionymi na kształt konarów krokwiami. Zgiełk śpiewów i okrzyków płynie nie kończącymi się korytarzami Qul-na-Qar, lecz trudno jest powiedzieć, czy ten straszliwy hałas wyraża triumf czy żałobę. Ślepy król powoli kiwa głową. - Zaczyna się, wreszcie. Zapamiętaj wszystko, ty, który śnisz, kiedy ujrzysz to, co ma na- stąpić. Jak powiedział ślepy król, to jest początek. Lecz nie powie- dział on, a jest to prawdą, że to, co się tu zaczyna, jest końcem świata. CZĘSC PIERWSZA KREW „Tak jak człowiek w lesie, który zakłada sidła, nie za- wsze potrafi przewidzieć, co w nie schwyta - rzekł wielki bóg Kernios do mędrca - tak uczony może odkryć, że postawione przez niego pytania przyniosły nieprzewidziane i niebezpieczne odpowiedzi". Z Kompendium rzeczy znanych, Księga Trygonu 1 Polo wan ie na smo ka ZWĘŻ AJĄC A SIĘ DROG A: Pod kamien iem jest ziemia, Pod ziemią gwiazd y, cień pod gwiazd ami, Pod cienie m wszystk ie rzeczy znane W y r o c z n i e R z u c o n y c h K o ś c i , z K s i ę g i s k r u c h y Q a r ó w U jadanie ogarów już od jakiegoś czasu cichło w dolinkac h za nimi, kiedy wreszcie się zatrzym ał. Jego koń był niespok ojny, gotów kontynu ować polowan ie, lecz Baniek Eddon ściągnął mocno wodze, tak że klacz zatańczy ła w miejscu. Jego wieczni e blada twarz wydawa ła się teraz niemal przezroc zysta ze zmęczen ia, a spojrzen ie roziskrz one ogniem gorączki . - Jedź - zwrócił się do siostry. - Jeszcze ich dogonisz. B r i o n y p o t r z ą s n ę ł a p r z e c z ą c o g ł o w ą . - Ni e zostawi ę cię samego. Odpocz nij, jeśli tego potrzeb ujesz, a potem razem ruszymy dalej. Nach murzył się, tak jak tylko potrafi to piętnast oletni chłopiec , podobny teraz do uczoneg o pośród idiotów albo pana, który znalazł się wśród ubłocon ych chłopów . - Ni e muszę odpoczy wać, kapuścia na głowo. I nie potrzebu ję, żeby ktoś się mną zajmow ał. - Okropny z ciebie kłamczuch - odpowiedziała łagodnie. Jako bliźnięta łączyła ich więź podobna do tej, jaka łączy parę] kochanków. - A poza tym nikt nie potrafi zabić smoka włócznią. Jak to siej stało, że ludzie z posterunku przy Granicy Cienia go przeoczyli? - Może przemknął się nocą i dlatego go nie zauważyli. Tak czyj inaczej, to nie jest prawdziwy smok, tylko jeden z tych mniejszych,! dwunożnych. Shaso twierdzi, że wystarczy porządnie trzepnąć go w łeb| i już po nim. - A co ty albo Shaso wiecie na temat dwunożnych smoków? zapytał Barrick. - W końcu nie chodzą codziennie po wzgórzach jak| jakieś cholerne krowy. Briony, widząc, jak brat masuje niesprawne ramię i nawet niej próbuje tego ukryć, uznała to za zły znak. Był jeszcze bledszy niż j zwykle, oczy miał podkrążone, a ciało w niektórych miejscach tak] wychudzone, że wydawało się zapadnięte. Ze strachem pomyślała ] o tym, że pewnie znowu chodził we śnie, i aż się wzdrygnęła. Całe ' życie spędziła na Zamku Marchii Południowej, a mimo to nie lubiła chodzić po zmroku labiryntem rozbrzmiewających echem korytarzy. Zmusiła się do uśmiechu. - Nie, głuptasie, to nie są krowy, ale główny łowczy wypytywał Chavena, zanim wyruszyliśmy, pamiętasz? A Shaso twierdzi, że był tu jeden za czasów dziadka Ustina - zabił trzy owce w zagrodzie w Landsend. - Aż trzy owce! Wielkie nieba, co za potwór! Ujadanie ogarów się nasiliło i teraz oba wierzchowce zatańczyły niespokojnie. Zagrał róg, a jego jęk niemal ugrzązł w gęstwinie ko- narów. - Mają coś. - Nagle poczuła niepokój. - Och, litościwa Zorio! A jeśli ten stwór zrani psy? Barrick pokręcił głową, zdegustowany, po czym odgarnął z czoła kosmyk wilgotnych ciemnorudych włosów. - Psy? Widać było, że Briony naprawdę niepokoi się o ich los - dwa spośród ogarów, Dado i Racka, wychowała od szczeniaka i w pew- nym sensie były one królewskiej córce bliższe niż większość ludzi. - Och, Barricku, ruszajmy już, proszę! Będę jechała powoli, ale cię tu nie zostawię. Drwiący uśmiech znikł z jego twarzy. - Prześcignę cię, nawet trzymając wodze w jednej ręce. - Zrób to! - roześmiała się i ruszyła w dół zbocza. Bardzo się Nlarała, by żartem zmącić wściekłość brata, lecz zbyt dobrze znała tę zimną, pozbawioną wyrazu maskę, jaką czasami stawała się jego twarz: ożywić ją na powrót mógł tylko czas lub podniecenie polo- waniem. Briony obróciła się i z ulgą zobaczyła, że Barrick podąża za nią, wychudzony cień na grzbiecie siwego wierzchowca, ubrany, jakby jechał na pogrzeb. Ale jej brat bliźniak ubierał się tak każdego dnia. Och, proszę, Barricku, mój słodki, rozgniewany Barricku, nie za- kochuj się w Śmierci. Ta dziwna myśl zdumiała ją samą - zwykle poetycki sentyment wywoływał u niej uczucie, jakby dokuczało jej swędzenie w miejscu, w którym nie mogła się podrapać. Kiedy po- nownie spojrzała przed siebie, zamyślona, niemal najechała na nie- wielką postać, która gramoliła się w wysokiej trawie, by zejść jej /. drogi. Z bijącym mocno sercem zatrzymała Śnieg i zeskoczyła na ziemię przekonana, że niemal stratowała dziecko jakiegoś wieśniaka. - Jesteś ranny? Był to bardzo niski mężczyzna o siwiejących włosach, który, gdy podniósł się z pożółkłej trawy, sięgał głową zaledwie do popręgu siodła - Funderling w średnim wieku o krótkich, lecz umięśnionych nogach i ramionach. Zdjął bezkształtny filcowy kapelusz i skłonił się nieznacznie. - Mam się dobrze, pani. Miło, że pytasz. - Nie zauważyłam cię... - Jak wielu innych. - Uśmiechnął się. - Powinienem... W tym momencie minął ich galopem Barrick, który tylko zerknął na siostrę i jej niedoszłą ofiarę. Choć bardzo się starał, oszczędzał ramię, przez co przyjął w siodle pozycję, która groziła upadkiem. Briony wdrapała się z powrotem na grzbiet Śniegu, zaplątując się nieco w spódnicę do konnej jazdy. Funderling pomógł wstać żonie. - Zamierzałem przedstawić cię księżniczce. - Wybacz - rzuciła do małego mężczyzny, po czym pochyliła się nad grzbietem wierzchowca i popędziła za bratem. - Nie bądź głupi - odpowiedziała, otrzepując rzepy z grubej spódnicy. - Mamy szczęście, że ten jej koń nie rozgniótł nas na pud-ding. - Ale, Opal, to mogła być twoja jedyna szansa poznania kogoś z rodziny królewskiej. - Pokręcił głową, udając zasmucenie. - Ostatnia okazja, by poprawić nasz los. Zmarszczyła czoło, zachowując powagę. - Nasz lepszy los to dość miedziaków, by kupić ci nowe buty, Rogowcu, i ładny zimowy szal dla mnie. Wtedy moglibyśmy chodzić na spotkania, nie martwiąc się, że wyglądamy jak dzieci żebraków. - Od dawna już w ogóle nie wyglądamy jak dzieci, kochana sta- ruszko. - Zdjął kolejnego rzepa z jej przetykanych siwizną włosów. - A minie jeszcze więcej czasu, zanim doczekam się tego szala, jeśli nie będziemy trzymać się razem - dodała. Ale to ona ociągała się przez chwilę, spoglądając w zamyśleniu na ślad wygnieciony w wysokiej trawie. - Czy to naprawdę była księżniczka? Jak myślisz, dokąd się tak spieszyli? - Na polowanie. Nie słyszałaś rogów? Ta-ra, ta-ra! Panowie ganiają dzisiaj po wzgórzach jakieś biedne stworzenie. Za starych złych czasów to mogło być jedno z nas! Prychnęła i otrząsnęła się z zamyślenia. - Nie chcę tego słuchać, a ty, jeśli masz trochę oleju w głowie, też nie słuchaj. Nie zadawaj się z dużymi bez potrzeby i nie zwracaj na siebie ich uwagi, mawiał mój ojciec. Nic dobrego z tego nie wy niknie. A teraz, staruszku, wracajmy do pracy. Nie chcę wałęsać się blisko Granicy Cienia, kiedy zapadnie ciemność. Rogowiec Lideryt pokręcił głową już z powagą. - Ja też nie, kochanie. Legawce i charty ze sfory nie kwapiły się, by wejść do zagajnika, lecz to wahanie wcale ich nie uciszyło. Wciąż ujadały przeraźliwie głośno, lecz nawet najbardziej rozochoceni myśliwi ustawili się nieco powyżej na zboczu, czekając, aż psy wypędzą ofiarę na otwartą prze- strzeń. Dla większości polujących powabem polowania wcale nie była zwierzyna, nawet tak niezwykła jak ta. Co najmniej dwa tuziny pa- nów i dam, i znacznie więcej służących kłębiło się na zboczu wzgórza; wielmoże rozmawiali, śmiejąc się i podziwiając (albo też udając, że podziwiają) konie i stroje, a żołnierze i służba podążali za nimi ciężkim krokiem albo na wozach zaprzęgniętych w woły i wypełnionych jedzeniem, trunkami i zastawami, a nawet złożonymi namiotami, w których spożyto poranny posiłek. Giermkowie prowadzili zapasowe konie, ponieważ podczas szczególnie zawziętych pościgów za zwierzyną nieraz się zdarzało, że koń padał ze złamaną nogą albo pękniętym sercem. Żaden z myśliwych nie chciałby przepuścić momentu upolowania zwierzyny ani wracać do domu na wozie z powodu padłego konia. Między zwykłymi i ważniejszymi służącymi kręcili się uzbrojeni jeźdźcy z pikami albo halabardami, stajenni, łowczy w ubłoconych, podartych ubraniach i kilku duchownych - ci niższego stanu musieli poruszać się pieszo tak jak żołnierze - a nawet Zagadka, stary, chudy królewski błazen, który wygrywał na flecie niezbyt przekonującą myśliwską melodię, starając się nie spaść przy tym /. grzbietu osiodłanego osła, na którym podróżował. W rzeczywistości spokojne wzgórza poniżej Granicy Cienia gościły niemal całą przemieszczającą się wioskę. Briony, która zawsze lubiła wyrwać się poza kamienne mury zamku, gdzie czasem wydawało się, że wieże zasłaniają słońce przez większość dnia, teraz ucieszyła się szczególnie, mogąc zostawić za sobą rzeszę ludzi i pogrążyć się w ciszy. Mimowolnie zaczęła się zastanawiać, jak muszą wyglądać polowania na wielkich dworach Syanu czy Jellonu - słyszała, że tam łowy trwają czasem całymi tygodniami! Nie miała jednak czasu na zbyt długie rozmyślania. Shaso dan-Heza wyjechał z tłumu na spotkanie Barrickowi i Briony, którzy zbliżali się do pozostałych. Naczelny wódz wydawał się wśród panów jedyną osobą ubraną stosownie do okazji; zamiast wykwintnego stroju, w jakim przybyłą na polowanie większość uczestników, włożył stary, czarny skórzany pancerz tylko trochę ciemniejszy niż jego skóra. Ogromny łuk bojowy podskakiwał u siodła, napięty, jakby jego właściciel spodziewał się ataku w każdej chwili. Patrząc na naczelnego wodza i swojego ponurego brata, Briony pomyślała, że przypominają oni zbliżające się do siebie gradowe chmury, i przygotowała się na burzę. Nie musiała długo czekać. - Gdzieście się podziewali? - warknął Shaso. - Dlaczego oddaliliście się od strażników? Briony postanowiła wziąć winę na siebie. - Nie zamierzaliśmy oddalać się na tak długo. Po prostu rozma wialiśmy, a Śnieg zaczął trochę kuleć... Stary tuański wojownik zignorował jej słowa, spoglądając groźnie na Barricka. Wydawał się bardziej rozgniewany, niż można by się tego spodziewać, jakby bliźnięta, chcąc uciec na chwilę od ludzi, popełniły poważne wykroczenie. Chyba nie myślał, że grozi im jakieś niebezpieczeństwo w tym miejscu, zaledwie kilka mil od zamku, w kraju, w którym ród Eddonów panuje od pokoleń? - Chłopcze, widziałem, jak opuszczasz polujących i oddalasz się, nie mówiąc nikomu ani słowa - powiedział. - Co ty sobie myślisz? Barrick wzruszył ramionami, lecz na jego policzkach pojawiły się plamy rumieńców. - Nie nazywaj mnie „chłopcem". A poza tym, co cię to obchodzi? Starzec drgnął i zacisnął dłoń w pięść. Przez krótką chwilę Brio- ny pomyślała przerażona, że mężczyzna naprawdę uderzy Barricka. Przez wszystkie te lata nieraz szturchnął jej brata, lecz tylko podczas ćwiczeń, zadając cios w walce; czymś zupełnie innym byłoby uderzenie członka rodziny królewskiej na oczach innych. Shaso nie był powszechnie lubiany - wielu spośród panów głośno wyrażało swoje niezadowolenie z tego, że bezpieczeństwo królestwa spoczywa w rękach obcokrajowca, że ciemnoskóry południowiec, były jeniec wojenny, piastuje tak wysoki urząd w Marchii Południowej. Nikt nie wątpił w odwagę i umiejętności Shasa - mimo iż pozbawiono go broni w bitwie pod Hierosolem, gdzie on i młody król Olin spotkali się jako wrogowie, potrzeba było pół tuzina ludzi, by obezwładnić tuańskiego wojownika, któremu i tak udało się wyswobodzić i uderzeniem potężnej pięści wyrzucić króla z siodła. Ale ojciec bliźniąt zamiast ukarać więźnia, wyraził podziw dla jego odwagi i zabrał go na swój zamek, gdzie południowiec spędził niemal dziesięć lat w niewoli, nie wykupiony. Przez cały ten czas pracował na coraz większe uznanie Olina, aż wreszcie uzyskał wolność ograniczoną jedynie przysięgą wierności rodzinie Eddonów, a także odpowiedzialny urząd. Przez ponad dwie dekady, jakie upłynęły od bitwy pod Hierosolem, Shaso dan-Heza wykonywał swoje obowiązki z honorem, wielką sprawnością i niemal męczącym rygorem, wybijając się ponad innych panów tak bardzo - co stało się powodem ich niechęci jeszcze większym niż kolor jego skóry - że wreszcie otrzymał urząd naczelnego wodza, królewskiego ministra wojny dla wszystkich Królestw Granicznych. Były więzień pozostawał nietykalny tak długo, jak dłu- go na tronie zasiadał ojciec bliźniąt, lecz teraz Briony zastanawiała się, czy tytuły Shasa, a nawet on sam, przetrwają trudne czasy nie- obecności króla Olina. Shaso opuścił dłoń, jakby i jemu przyszła do głowy podobna myśl. - Jesteś księciem Marchii Południowej - powiedział do Barricka szorstko, lecz spokojnie. - Nie mnie ranisz, ryzykując życie bez po trzeby. Chłopak patrzył na Shasa wyzywająco, ale słowa starca ostudziły nieco żar jego gniewu. Briony wiedziała, że Barrick nie przeprosi, jednak do walki też nie dojdzie. Ujadanie podnieconych psów jeszcze się wzmogło. Kendrick, star- szy brat bliźniąt, dawał im znaki, aby podjechali do miejsca, w któ- rym rozmawiał z Gailonem Tollym, młodym księciem Summerfield. Briony ruszyła w dół zbocza, a Barrick podążył za nią. Shaso od- czekał kilka chwil, zanim pojechał w ich ślady. Gailon z Summerfield - zaledwie sześć lat starszy od Barricka i Briony, lecz zawsze niezręcznie oficjalny, co, jak wiedziała, ma- skowało jego niechęć wobec pewnych ekscentryczności jej rodziny - zdjął zielony, welwetowy kapelusz i przywitał ich ukłonem. - Księżniczko Briony, książę Barricku, martwiliśmy się o was. Wątpiła w szczerość jego słów. Poza samymi Eddonami Tolly'owie byli najbliżsi w linii sukcesji i nie ukrywali swoich ambicji. Gailon przynajmniej zachowywał pozory honorowej służebności, czego jej zdaniem nie można było powiedzieć o jego młodszych braciach, Ca- radonie i denerwującym Hendonie. Briony mogła być wdzięczna za to, że pozostali Tolly'owie woleli, jak się zdawało, panoszyć się na swoim ogromnym majątku w Summerfield, niż udawać lojalnych pod- władnych na zamku Marchii Południowej, którą to rolę pozostawili swojemu bratu księciu. , Kendrick wydawał się być w zaskakująco dobrym humorze, zwa- żywszy na ciężar regencji, jaki spadł na jego barki pod nieobecność ojca. W przeciwieństwie do króla Olina, Kendrick potrafił zapomnieć o kłopotach na tyle długo, by cieszyć się polowaniem czy też żywym obrazem. Kurtkę z wybornego sessiańskiego materiału miał rozpiętą, a jego potargane złociste włosy powiewały na wietrze. - Jesteście wreszcie - zawołał. - Gailon mówi prawdę, martwi liśmy się o was. To niepodobne do Briony, by chciała przepuścić taką okazję. - Spojrzał na ciemny strój Barricka i otworzył szerzej oczy. - Czyżby Procesja Pokutna chodziła w tym roku wcześniej? - Och, tak, powinienem przeprosić za mój wygląd - burknął Bar- rick. - Jakże niestosowny wydaje się mój strój, jakby nasz ojciec prze bywał gdzieś w niewoli. Ale zaraz, zaraz - przecież nasz ojciec jest w niewoli. Coś takiego. Kendrick zamrugał i posłał Briony pytające spojrzenie, ona zaś zrobiła minę mówiącą „To jeden z jego trudnych dni". Książę regent zwrócił się do młodszego brata i zapytał: - Chcesz wracać? - Nie! - Barrick potrząsnął głową, a na jego ustach pojawił się mało przekonujący uśmiech. - Nie. Wszyscy zbytnio się o mnie troszczą. Nie chcę być nieuprzejmy, naprawdę. Po prostu boli mnie ramię. Czasem. - Dzielny z niego młodzian - rzucił książę Gailon. Choć w jego głosie nie zabrzmiała nawet najcichsza nutka drwiny, to Briony i tak się najeżyła jak jeden z jej ulubionych psów. W poprzednim roku Gailon poprosił ją o rękę. Był dość przystojny, typ mężczyzny o długim podbródku, a jego rodzinny majątek w Summerfield wielkością ustępował jedynie Zamkowi Cienia, lecz ona cieszyła się, że jej ojcu nie było spieszno do znalezienia jej męża. Nie mogła oprzeć się myśli, że Gailon Tolly nie byłby tak tolerancyjny wobec żony, jak król Olin jest dla córki - że gdyby go poślubiła, z pewnością by dopilnował, aby nie jeździła na polowania w rozciętej spódnicy, dosiadając konia jak mężczyzna. Psy zaczęły ujadać jeszcze zajadlej, a wśród zebranych na wzgórzu zrobiło się poruszenie. Briony odwróciła się i dostrzegła jakiś ruch między drzewami w dolince poniżej, błysk czerwieni i złota, jakby prąd strumienia poniósł jesienne liście. I wtedy coś wyskoczyło z zarośli na otwartą przestrzeń, jakieś duże, wężowate stworzenie doskonale widoczne przez pięć lub sześć uderzeń serca, zanim znowu zniknęło w wysokiej trawie. Podniecone psy od razu popędziły za nim. - Bogowie! - rzuciła przestraszona Briony, a stojący nieopodal uczynili znak Trygonu, przykładając trzy palce do piersi. - Ogromna bestia! - Spojrzała z wyrzutem na Shasa. - A mówiłeś, że potrafisz zabić coś takiego jednym porządnym grzmotnięciem w łeb. Nawet naczelny wódz wyglądał na zaskoczonego. - Tamten... był mniejszy. Kendrick pokręcił głową. - To coś ma dziesięć łokci długości albo jestem Muskającym Wodę. Przynieście włócznie na dzika! - zawołał do jednego z żołnierzy, po czym popędził w dół zbocza, a obok niego Gailon z Sum-merfield. Pozostali panowie pomknęli w dół, by znaleźć się jak najbliżej młodego księcia regenta. - Ale... - Briony zamilkła. Nie miała pojęcia, co chciała powie dzieć - po cóż by tu przyjechali, jeśli nie po to, żeby wytropić i za bić dwunożnego smoka - lecz nagle ogarnęło ją przeświadczenie, że Kendrick znajdzie się w niebezpieczeństwie, jeśli zbliży się do niego za bardzo. Odkąd to jesteś wyrocznią albo czarownicą? - za pytała samą siebie w myślach, lecz jej niepokój wydawał się dziw nie żywy, jakby wykrystalizowało się coś, co dręczyło ją przez cały dzień, jak cień widziany kątem oka. Tego dnia w powietrzu unosiła się niesamowita aura bogów, wrażenie, że jest się otoczonym przez to, co niewidzialne. Może to nie Barrick szuka Śmierci - może to raczej na niego poluje ponure bóstwo, Ojciec Ziemia. Potrząsnęła głową, by pozbyć się nagłej fali strachu. Głupie myśli. Złe myśli. To pewnie przez słowa Barricka rozżalonego z powodu nieobecności uwięzionego ojca. Przecież nie może być nic złego w takim dniu jak ten, jednym z ostatnich dni miesiąca Dekamene, dziesiątego miesiąca, ale rozświetlonego słońcem, jakby to był środek lata - czemuż bogowie mieliby się temu sprzeciwiać? Wszyscy uczestnicy polowania podążali teraz za Kendrickiem, grzmiały kopyta koni pędzących za psami, naganiacze i służący sadzili susami z tyłu, wydając okrzyki, a ona zapragnęła nagle znaleźć się na przedzie, u boku Kendricka i innych panów, by pozostawić za sobą wszystkie cienie i zmartwienia. Tym razem nie zostanę z tyłu jak dziewczynka, pomyślała. Jak układna dama. Chcę zobaczyć smoka. W końcu ktoś musiał się zaopiekować jej braćmi. - Chodź, Barrick - zawołała. - Nie czas na smutki. Jeśli się zaraz nie ruszymy, przegapimy najważniejsze. - Ta dziewczyna, księżniczka, ma na imię Briony, prawda? - za pytała Opal, gdy przystanęli po niemal godzinnym marszu. Rogowiec powściągnął uśmiech. - Rozmawiamy o dużych? A myślałem, że mamy trzymać się od nich z daleka. - Nie śmiej się ze mnie. Nie czuję się tu dobrze. Wprawdzie słońce stoi jeszcze wysoko, ale mnie się wydaje, że jest ciemno. I trawa taka mokra! Wszystko to wzbudza we mnie niepokój. - Przepraszam, moja droga. Ja też nie czuję się tu najlepiej, ale to właśnie tutaj, na granicy, można znaleźć ciekawe rzeczy. Prawie zawsze, kiedy się trochę cofnąć, można trafić na coś nowego. Pamiętasz ten kryształ wielki jak pięść, Jajo Edri? Znalazłem go w trawie, jakby woda wyrzuciła go na plażę. - Całe to miejsce jest niesamowite. - Oczywiście. Ale w końcu nic, co dotyczy Granicy Cienia, nie jest naturalne. Dlatego właśnie Qarowie zostawili ją za sobą, kiedy wycofywali się przed armią dużych. To nie miała być zwykła granica oddzielająca ich ziemie od naszych, raczej... ostrzeżenie. Tak bym to nazwał. „Nie wchodzić". Sama chciałaś tu przyjść, więc jesteśmy. Spojrzał w górę na pas mgły rozciągającej się wzdłuż trawiastych wzgórz, bardziej zbitej w zagłębieniach terenu, ale i przy wierzchołkach pagórków gęstej jak puch. - Już prawie jesteśmy na miejscu. - Jasne - mruknęła znużona. Rogowiec poczuł ukłucie wstydu, gdy pomyślał, jak droczy się ze swoją starą kochaną żoną. Potrafiła być cierpka, ale i jabłko bywa cierpkie, a mimo to dobre i zdrowe. - Tak, powiem ci, skoro pytasz. Ona rzeczywiście ma na imię Briony. - A ten chłopak, ubrany na czarno, to jej drugi brat? - Tak myślę, ale nigdy nie widziałem go z bliska. Cała rodzina nie pokazuje się zbyt często publicznie. Co innego stary król Ustin -dziadek tych dzieci - ten lubił świętowanie i parady, pamiętasz? Rzadko kiedy przepuścił okazję... Opal nie sprawiała wrażenia zainteresowanej historycznymi wspo- minkami. - Wydawał się jakiś smutny, tamten chłopiec. - No cóż, jego ojciec jest w niewoli i czeka, aż zapłacą za niego okup, na który królestwa nie stać, do tego jeszcze chłopak ma niesprawne ramię. Chyba wystarczy powodów do smutku. - Co mu się stało? Rogowiec machnął ręką, jakby chciał powiedzieć, że nie zajmuje się plotkami, ale oczywiście tak tylko dla pozoru. - Słyszałem, jak mówiono, że koń się na niego przewrócił. Na tomiast Stary Piryt twierdzi, że to ojciec zrzucił go ze schodów. - Król Olin? Nie zrobiłby czegoś takiego! Rogowiec znowu się niemal uśmiechnął, widząc jej oburzenie: jak na kogoś, kto twierdzi, że nie interesują go losy dużych, jego żona wyrażała dość zdecydowane opinie na ich temat. - To wydaje się przesadzone - przyznał. - A bogowie wiedzą, że Stary Piryt powie wszystko, kiedy wypije za dużo mchówki... - Zatrzymał się i zmarszczył brwi. Zawsze trudno było się zorientować w tych okolicach wzdłuż granicy, gdzie nawet w momentach najlepszej widoczności odległości były zwodnicze, lecz teraz bez wątpienia coś się zmieniło. - O co chodzi? - Prze... przesunęła się. - Znajdowali się zaledwie o kilkadziesiąt kroków od granicy, dokładnie tak blisko, jak zaplanował podejść. Wpatrywał się zdumiony najpierw w ziemię, a potem w dobrze mu znaną kępę białych dębów teraz częściowo przesłoniętych mgłą, efe- merycznych niczym wędrujące duchy. Nigdy wcześniej nie widział, aby nienaturalny mrok wysunął się poza ich pnie. Rogowiec poczuł, jak jeżą mu się włoski na karku. -Przesunęła się! - Mówiłeś, że zawsze się przesuwa. - Tak, cofając się nieco w głąb od krawędzi i wracając do niej, jak przypływ i odpływ - wyszeptał. - Wdech i wydech. Dlatego znajdujemy tu różne rzeczy, kiedy mgła cofa się w głąb Ziemi Cienia. -Wyczuwał w powietrzu jakąś ciężkość, nienaturalną nawet dla tego niesamowitego miejsca, coś na podobieństwo wzmożonej czujności, która sprawiała, że nie miał ochoty nawet mówić. - Ale przez ostatnie dwieście lat, od momentu gdy Ludzie Zmierzchu ją wyczarowali, granica nigdy nie przybliżyła się w naszą stronę, Opal. Aż do dzisiaj. - Jak to? - Przesunęła się w naszą stronę. - Samemu trudno było mu w to uwierzyć, ale dobrze znał to miejsce. - Jak w czasie powodzi, kiedy woda wystąpi z brzegów. Co najmniej dwanaście kroków od poprzedniej linii. - I tylko tyle? - Tylko tyle? Kobieto, Ludzie Zmierzchu ustanowili tę granicę, by strzegła wejścia do Ziemi Cienia. Ten, kto ją przekroczy, już nie wraca, o ile mi wiadomo. Przez dwieście lat, do dzisiejszego dnia, granica nie przesunęła się nawet o cal w stronę zamku! - Wstrzymał oddech oszołomiony własnymi słowami. - Muszę o tym komuś powiedzieć. - Ty? Dlaczego ty, staruszku, miałbyś się do tego mieszać? Czy ; duzi nie mają strażników pilnujących Granicy Cienia? Zamachał rękami w desperacji. - Owszem, mają. Widziałaś ich, kiedy mijaliśmy stację pocztową. Nie widzieli nas i w ogóle się nie przejmowali. Równie dobrze mogliby pilnować księżyca! Nic ich nie obchodzi, do tego przysyłają | tam samych żółtodziobów. Na granicy mgły nic się nie zmieniało od tak dawna, że oni już nawet nie wierzą, iż coś mogłoby się tam wydarzyć. - Pokręcił głową nagle zaniepokojony niskim odgłosem, który musnął zaledwie jego ucho niczym drżenie powietrza. Odległy grzmot? - Mnie samemu trudno w to uwierzyć, a przecież chodzę po tych wzgórzach od lat. - Niewyraźne dudnienie stawało się coraz głośniejsze, aż wreszcie Rogowiec uświadomił sobie, że to nie jest odgłos grzmotu. - Na przełam i rysę! - zaklął. - To konie, jadą w naszą stronę. - Polowanie? - zapytała Opal. Wilgotne zbocze i leśna gęstwina skutecznie wszystko zasłaniały. - Mówiłeś, że na dzisiaj skończyli. - To nie z tej strony, a poza tym nie zapuściliby się tak blisko... - Serce przestało mu bić na chwilę. - Na bogów surowej ziemi, ten hałas nadchodzi z ziemi cienia! Chwycił żonę za rękę i pociągnął ją za sobą w kierunku przeciwnym do granicy mgły; przebierali szybko krótkimi nogami, potykając się i ślizgając na mokrej trawie, by znaleźć schronienie między drzewami. Odgłos końskich kopyt wydawał się teraz niewiarygodnie głośny, jakby konie pędziły nad głowami uciekających nieporadnie Funderlingów. Rogowiec i Opal dotarli wreszcie do drzew i opadli w kłujące poszycie. Rogowiec przycisnął mocno żonę do siebie i spojrzał na zbocze wzgórza, gdzie z mgły wyłoniło się czterech jeźdźców, którzy ściągnęli wodze białych przebierających kopytami wierzchowców. Ko- nie, wysokie i smukłe, niezbyt podobne do tych, które Rogowiec dotąd widział, zamrugały gwałtownie, jakby nieprzywykłe nawet do tak słabego światła. Nie widział twarzy jeźdźców, zasłoniętych kapturami płaszczy, które w pierwszej chwili wydały się ciemnoszare, a nawet czarne, lecz miały migocący połysk oleistej kałuży. Także i jeźdźcy zdawali się zaskoczeni jasnością nowego miejsca. Wokół końskich kopyt wiła się mglista macka, jakby szara kraina nie chciała wypuścić swoich wysłańców. Jeden z jeźdźców obrócił się powoli ku kępie drzew, wśród któ- i rych leżeli ukryci Funderlingowie; o tym, że kaptur skrywa twarz, ' Iwiadczył jedynie błysk oczu. Przez długą chwilę jeździec wpatrywał lic przed siebie, a może tylko nasłuchiwał, Rogowiec zaś, mimo iż każda cząstka jego ciała mówiła mu, żeby się podniósł i uciekał, leżał nieruchomo, ściskając Opal tak mocno, że wyczuwał jej niemy protest i prośbę, aby rozluźnił bolesny uścisk. Wreszcie zakapturzona postać odwróciła się. Jeden z towarzyszy podniósł coś, co wisiało za nim u siodła, i opuścił to na ziemię. Jeźdźcy trwali jeszcze przez chwilę nieruchomo, wpatrzeni w majaczące w oddali wieże Zamku Marchii Południowej. A potem, nie wydając najcichszego głosu, obrócili upiorne wierzchowce i wtopili się w po- szarpaną ścianę mgły. Serce Rogowca uderzyło jeszcze kilkanaście razy, zanim puścił zonę. - Omal mnie nie zgniotłeś, stary głupcze - jęknęła Opal i dźwignęła się na czworaki. - Kto to był? Nie widziałam. - Nie... nie wiem. - Wszystko wydarzyło się tak szybko, jakby działo się we śnie. Wstał i poczuł, jak stawy zaczynają pulsować bólem pospiesznej i nieudolnej ucieczki. - Po prostu wynurzyli się /, mgły, obrócili i pojechali z powrotem... - Zamilkł, wpatrzony w ciemne zawiniątko, które jeźdźcy zostawili na ziemi. Tłumoczek się poruszał. - Rogowcu, dokąd idziesz? Oczywiście nie zamierzał niczego dotykać - żaden Funderling nie był takim głupcem, żeby brać do rąk coś, czego nie chcieli nawet ci spoza Granicy Cienia. Kiedy podszedł bliżej, zauważył, że z dużego worka dobiegają stłumione odgłosy przerażenia. - Coś jest w środku - zawołał do Opal. - W wielu rzeczach coś jest w środku - burknęła, idąc za nim -Za to niezbyt dużo między twoimi uszami. Zostaw to i chodźmy stąd. Nic dobrego z tego nie wyniknie. - Tam... tam jest coś żywego. - Przyszła mu do głowy pewna myśl. To pewnie jest goblin albo jakiś inny czarodziejski stwór wyrzucony z tamtej ziemi. Stare legendy mówią, że gobliny spełniają życzenia. Czy nie spełniłby jego życzeń, gdyby go uwolnił? Nowy szal...? Opal może nawet zażyczyć sobie całej garderoby, takiej, jaką ma królowa. Albo też goblin zaprowadzi go do żyły złotolitu, a potem przełożeni cechu Funderlingow zaczną przychodzić do niego /. czapkami w rękach, prosząc o pomoc. Nawet jego dumny brat... Worek zakołysał się gwałtownie i przewrócił. Z wnętrza dobiegło warczenie. Z pewnością istnieje powód, pomyślał, dla którego przewieźli to coś przez Granicę Cienia i wyrzucili jak kości na śmietnik. To może być coś bardzo nieprzyjemnego. Z worka dobiegł jeszcze dziwniejszy odgłos. - Och, Rogowcu - powiedziała Opal zupełnie odmienionym gło sem. - W worku jest dziecko! Posłuchaj, płacze! Pozostał na miejscu. Wszyscy wiedzieli, że nawet po tej stronie Granicy Cienia znajdują się elfy i straszydła, które potrafią naśladować głosy ukochanych osób, by odciągnąć podróżnych ze ścieżki na pewne zatracenie. Czy więc można było spodziewać się czegoś lepszego po czymś, co faktycznie przybyło z kraju zmroku? - Nic nie zrobisz? - A niby co? Kobieto, nie wiadomo, co za demon tam siedzi. - Żaden demon, tylko dziecko. Skoro ty boisz się je uwolnić, Rogowcu Liderycie, ja to zrobię. Dobrze znał ten ton. Wymruczał modlitwę do bogów głębokich miejsc i ruszył powoli w stronę worka, jakby to był zwinięty wąż; podchodził ostrożnie, tak by ciskający się worek nie przewrócił się na niego i nie ugryzł go - być może. Worek był zawiązany szarym sznurem ściągniętym w węzeł. Dotknął ostrożnie powrozu i stwierdził, że jest śliski niczym wypolerowany steatyt. - Pospiesz się, staruszku! Posłał żonie chmurne spojrzenie, po czym zaczął ostrożnie roz- plątywać supeł, żałując, że nie ma ze sobą niczego ostrzejszego poza starym nożem stępionym wydłubywaniem z ziemi kamieni. Pomimo chłodnej mgły na jego czole zalśniły kropelki potu, kiedy wreszcie udało mu się rozsupłać węzeł. Od jakiegoś czasu worek leżał nieruchomo. Pomyślał, wręcz miał nadzieję, że to coś w środku się udusiło. - I co tam jest? - zawołała Opal, lecz zanim zdążył jej wyjaśnić, że nawet jeszcze nie otworzył tego przeklętego worka, coś wystrze liło ze środka, niczym kamienny pocisk z lufy działa, prosto w niego, tak że upadł na plecy. Rogowiec chciał krzyknąć, lecz istota chwyciła go za szyję lepkimi dłońmi, usiłując ugryźć w klatkę piersiową przez gruby kaftan. Tak zaciekle walczył o życie, że nie zdołał nawet przyjrzeć się dokładnie napastnikowi, aż wreszcie do walki włączył się ktoś trzeci I ściągnął z niego duszące go monstrum, po czym wszyscy troje po- toczyli się po ziemi. - Nic... ci nie jest? - wysapała Opal. - Gdzie to jest? - Rogowiec obrócił się i usiadł. Teraz dopiero Zobaczył istotę z worka, która przycupnęła nieopodal, wpatrując się W niego zmrużonymi niebieskimi oczami. Był to chłopiec o szczupłych kończynach, pięcio-, może sześcioletni, spocony i potargany, którego skóra była trupio blada, a włosy niemal białe, jakby dziecko Wieziono w worku przez lata. Opal usiadła. - Dziecko! Mówiłam ci. - Przyglądała się przez chwilę chłopcu. - Dziecko dużych, biedactwo. - Rzeczywiście, biedactwo! - Rogowiec dotknął ostrożnie zadrapali na szyi i policzkach. - Ta mała bestia chciała mnie zamordować. - Och, cicho bądź. Przestraszyłeś go i tyle. - Wyciągnęła rękę do chłopca. - Chodź do mnie, nie zrobię ci krzywdy. Jak masz na imię, chłopcze? - Dziecko nic nie odpowiedziało, więc pogrzebała W głębokich kieszeniach sukni i wyjęła kromkę czarnego chleba. -Jesteś głodny? Błysk w oku chłopca świadczył o tym, że jest zainteresowany propozycją, mimo to nie ruszył się z miejsca. Opal pochyliła się i po- łożyła chleb na trawie. Chłopiec spojrzał na niego, potem na nią, po czym chwycił kromkę, powąchał, wsadził do ust i połknął niemal W całości. Kiedy skończył jeść, posłał Opal spojrzenie pełne nadziei. Roześmiała się zakłopotana i znowu poszukała w kieszeniach, by po Chwili wyjąć kilka kawałków suszonych owoców, które także położyła na trawie. Zniknęły w ustach chłopca jeszcze szybciej niż chleb. - Jak się nazywasz? - zapytała chłopca. - Skąd jesteś? Patrzył na nią w milczeniu, szukając językiem resztek jedzenia Ifliędzy zębami. - Głuchy chyba - rzucił Rogowiec. - Albo nie mówi naszym... - Gdzie to jest? - zapytał niespodziewanie chłopiec. - Gdzie... co masz na myśli? - rzucił zaskoczony Rogowiec. - Gdzie to jest... ? - Chłopiec zatoczył łuk ramieniem, obejmując drzewa, trawiaste wzgórze i spowity mgłą las. - To... miejsce. Gdzie lny jesteśmy? - Po głosie można by sądzić, że jest starszy, niż wska zywał jego wygląd, ale i młodszy, jakby mówienie było dla niego czymś nowym. Jesteśmy na skraju Marchii Południowej, zwanej Marchią Cie- nia z powodu tej Granicy Cienia. - Rogowiec wskazał na graniczny pas mgły, po czym obrócił się i wyciągnął rękę w przeciwnym kierunku. - Tam jest zamek. - Granica... Cienia? - Chłopiec zmrużył oczy. - Zamek? - Musi więcej zjeść. - Słowa Opal zabrzmiały niczym nieodwołalna decyzja, z którą nie należy dyskutować. - I dobrze się wyspać. Widzisz, ledwo się trzyma na nogach. - Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał Rogowiec, choć do- myślał się odpowiedzi i wcale go to nie ucieszyło. - A to, oczywiście, że zabierzemy go do domu. - Opal wstała i otrzepała sukienkę ze źdźbeł trawy. - Nakarmimy go. - Ale... on na pewno ma kogoś! Jakąś rodzinę dużych! - Która związała go i zostawiła tutaj w worku? - Opal roześmiała się drwiąco. - W takim razie chyba nie tęsknią za nim. - Przecież on przyszedł... przyszedł z... - Rogowiec spojrzał na chłopca, który wodził wzrokiem dokoła, ssąc palec. - On przyszedł z tamtej strony - dokończył Rogowiec ściszonym głosem. - Ale teraz jest tutaj - odparła Opal. - Spójrz na niego. Naprawdę uważasz, że jest jakąś nienaturalną istotą? To tylko mały chłopiec, który zawędrował do kraju zmierzchu i został z niego wyrzucony. Kto jak kto, ale my wiemy najlepiej, że wcale nie jest tak, jak gadają, że wszystko, co się łączy z Granicą Cienia, musi być złe. Czy w związku z tym zamierzasz wyrzucić cenne kamienie, które tu znalazłeś? Nie, on z pewnością przybłąkał się z jakiegoś innego miejsca położonego wzdłuż granicy, oddalonego o całe mile! Mamy go tu zostawić, żeby umarł z głodu? - Klepnęła się po udzie i skinęła na chłopca. - Chodź z nami, dziecko. Zabierzemy cię do domu i nakarmimy jak trzeba. Zanim Rogowiec zdążył przedstawić kolejny kontrargument, Opal już szła dużymi krokami z powrotem w kierunku widocznego w oddali zamku, sunąc rąbkiem starej sukni po mokrej trawie. Chłopiec zatrzymał się na moment obok Rogowca i posłał mu krótkie spojrzenie - spojrzenie, które ten w pierwszej chwili wziął za groźbę, lecz zaraz uznał, że równie dobrze mogło wyrażać strach albo też chłopięcą zuchwałość - po czym poszedł dalej za Opal. - Nic dobrego z tego nie wyniknie - rzucił Rogowiec, ale cicho, pod nosem, nauczony długoletnim doświadczeniem, by umieć godzić się z nie wiadomo jak mrocznym przeznaczeniem, jakie zaplanowali dla niego bogowie. Tak czy inaczej, lepsi rozgniewani bogowie niż rozzłoszczona Opal. Nie musiał mieszkać w małym domku z bogami, którzy zamieszkiwali rozległe i ukryte miejsca. Westchnął i ruszył za żoną i chłopcem. Smok został po raz kolejny osaczony w kępie drzew, gęstym ja- rzębinowym zagajniku wyściełanym orlicą. Nawet poprzez pierścień kłębiących się i oszalałych z podniecenia ogarów, wciąż na tyle ostroż- nych, by zachować odpowiednią odległość, być może powstrzymywa- nych nietypowym zapachem albo też dziwnymi posuwistymi ruchami ofiary, Briony widziała smoka w całej okazałości, kiedy przemieszczał się z jednego krafica zagajnika w drugi, a jego łuski połyskiwały w cieniu niczym płomyki zaprószonego ognia. - Tchórzliwe bestie z tych psów - rzekł Barrick. - Pięćdziesiąt na jednego, a wciąż trzymają się z tyłu. - Wcale nie są tchórzliwe! - Briony z trudem powstrzymała się, by nie zepchnąć brata z siodła. Jeszcze bledszy i wymęczony trzymał lewe ramię pod płaszczem, jakby chciał je osłonić przed chłodem, chociaż popołudniowe powietrze ogrzewał jeszcze słoneczny blask. -Po prostu zapach jest dla nich nowy! Barrick zmarszczył brwi. - Za dużo różnych istot przechodzi ostatnio przez Granicę Cie nia. Wiosną pojawiły się te ptaki o żelaznych dziobach, które zabiły pasterza w Landsend. A jeszcze padły olbrzym w Daler's Troth... Istota między drzewami uniosła się na łapach i zasyczała głośno. Psy rozpierzchły się, ujadając i skomląc, a kilku naganiaczy krzyknęło z przerażenia i oddaliło się od kępy drzew. Briony przez cały czas tylko częściowo widziała zwierzę przemykające między szarymi pniami jarzębiny i gęstymi zaroślami. Wydawało się, że ma łeb wąski jak konik morski, a kiedy syknęło, dostrzegła pysk ze spiczastymi zębami. Jakby sam się bał, pomyślała, choć to nie miało sensu. Przecież to był potwór, nienaturalna istota: jego mroczny umysł z pewnością wypełniała jedynie wrogość. - Dość tego! - zawołał Kendrick, który usiłował zapanować nad swoim przestraszonym wierzchowcem tuż na skraju zagajnika. - Przy nieście mi włócznię! Jego giermek podbiegł blady z przerażenia, ze wzrokiem utkwio- nym w syczącą istotę oddaloną od nich zaledwie o kilka kroków. Młodzieniec, jeden z synów Tyne'a Aldritcha, tak bardzo chciał jak najszybciej pozbyć się włóczni o długim pozłacanym drzewcu z osło- ną i ciężkim, żelaznym grotem, że omal jej nie upuścił, zanim ksią- żę zdążył ją od niego odebrać. Kendrick zdołał pochwycić broń, po czym poirytowany zamachnął się nogą w stronę wycofującego się giermka. Pozostali także wołali, aby podano im włócznie. Widząc, że nad- chodzi decydujący moment polowania, dwa tuziny nieskazitelnie ufryzowanych i wystrojonych dam, które towarzyszyły myśliwym, przeważnie usadowione przyzwoicie w damskich siodłach, a niektóre nawet w lektykach - ku oburzeniu Briony znacznie opóźniających marsz - skorzystały z okazji, by wycofać się na najbliższy pagórek, skąd mogły obserwować koniec polowania z bezpiecznej odległości. Briony zobaczyła, że Rosę i Moina, jej damy do towarzystwa, rozło- żyły na wzgórzu koc i spoglądają na nią wyczekująco. Rosę Trelling była jedną z siostrzenic lorda konstabla Brone'a, a Moina Hartsbrook córką pana z Helmingsea. Obie były poczciwymi dziewczynami, co sprawiło, że Briony wybrała je spośród całego stada przeciętnych dam dworu, lecz czasem wydawały jej się równie głupie i ograniczone jak ich starsi krewni, zgorszeni najmniejszym odstępstwem od ety- kiety lub tradycji. Stary Zagadka, królewski błazen, siedział przy nich, strojąc lutnię i czekając, kiedy będzie mógł zobaczyć, co panie mają do jedzenia w koszu. Briony nie mogła znieść myśli, że miałaby z oddali obserwować zakończenie polowania, w otoczeniu dam do towarzystwa gawędzą- cych o strojach i klejnotach. Nachmurzona skinęła na jednego z na- ganiaczy, który właśnie przechodził, chwiejąc się lekko pod ciężarem kilku włóczni. - Daj mi jedną. - Co ty wyprawiasz? - Barrick z trudem posługiwał się włócznią, używając tylko jednego ramienia, dlatego nie dopominał się, aby mu którąś podano. - Nie możesz się tam zbliżać. Kendrick ci nie pozwoli. - Kendrick ma inne rzeczy na głowie. A niech to przeklną bo- gowie. - Skrzywiła się. Gailon z Summerfield dostrzegł ją i ruszył w ich stronę. - Moja pani! Księżniczko! - Wychylił się z siodła, jakby chciał jej odebrać włócznię, lecz w ostatniej chwili uzmysłowił sobie, że pozwala sobie na zbyt wiele. - Zranisz się, pani. Z trudem, ale jednak zdołała zapanować nad głosem. - Książę Gailonie, wiem, którym końcem trzyma się do przodu. - Ależ nie przystoi damie... a w szczególności gdy chodzi o tak straszną bestię! - W takim razie postaraj się zabić ją pierwszy - odparła już nieco łagodniejszym, lecz wcale nie słodszym tonem. - Bo jeśli przedostanie się do mnie, to dalej już nie ucieknie. Barrick jęknął i zawołał na naganiacza, aby zawrócił i podał mu włócznię, którą wsunął sobie niezdarnie pod ramię, wciąż trzymając wodze. - A ty co robisz? - zapytała Briony. - Skoro zamierzasz zachować się jak głupiec, kapuściana głowo, to ktoś musi cię ochraniać. Gailon Tolly spojrzał na nich, pokręcił głową i odjechał do Ken- dricka. - Chyba nie jest z nas specjalnie zadowolony - rzuciła pogodnie Briony. Gdzieś z tyłu dobiegł głos naczelnego wodza przywołującego ją i brata. - Shaso też raczej nie będzie. Jedźmy. Ruszyli przed siebie. Psy, otoczone teraz pierścieniem jeźdźców uzbrojonych we włócznie, odzyskiwały stopniowo odwagę. Kilka spo- śród ogarów wpadło między drzewa, by wbić kły w przemykającą zwinnie rudawą postać. Briony zauważyła szybki ruch długiej szyi, podobny do trzaśnięcia bicza, i zaraz rozległo się skomlenie prze- rażonego psa pochwyconego w długie szczęki. - Och, pospiesz się! -rzuciła zasmucona, a jednocześnie dziwnie podekscytowana. Znowu poczuła obecność niewidzialnych rzeczy kłę biących się jak zimowe chmury. Odmówiła modlitwę do Zorii. Teraz i pozostałe psy wpadły między drzewa, ujadając w podnieceniu zmieszanym ze strachem, podobne do niskiej fali w morzu cętkowanego światła pod drzewami. Rozległy się kolejne piski bólu, a zaraz potem dziwnie zgrzytliwy ryk smoka, którego jeden z psów ugryzł w czułe miejsce. Ujadanie się wzmogło, gdy bestia zaczęła się przedzierać przez sforę, próbując wydostać się spomiędzy drzew ograniczających jej ruchy. Co najmniej jednego ogara zgniotła łapą uzbrojoną w pazury, a kilku innym rozpruła brzuchy, raz potrząsając ofiarą tak energicznie, że krew bryzgała naokoło niczym czerwony deszcz. Aż wreszcie wypadła spomiędzy liści i wirujących cieni na otwartą przestrzeń zalaną blaskiem popołudniowego słońca i dopiero teraz Briony mogła zobaczyć ją w całej okazałości. Jej ciało miało wężowaty kształt, z ogromnymi splotami mięśni, pokryte było czerwonymi, złotymi i brązowymi lśniącymi łuskami i wyposażone w jedną parę mocnych nóg w jednej trzeciej długości korpusu. Za wąskim łbem połyskiwało coś w rodzaju rogowego i skó- rzastego grzebienia, który teraz rozciągnął się szerzej, jako że zwierzę wyprostowało się na łapach i kołysząc łbem ponad głowami ludzi, ruszyło na Kendricka i dwóch innych stojących najbliżej panów. Za- atakowało zbyt szybko, by jeźdźcy zdążyli zsiąść z koni i posłużyć się odpowiednio długimi włóczniami na dziki. Kendrick przeczekał nieudany atak, po czym dźgnął bestię włócznią w pysk. Smok za-syczał i odbił cios, lecz w tym samym czasie jeden z pozostałej dwójki - Briony wydawało się, że był to Tyne, zwariowany na punkcie polowań hrabia Blueshore - wbił włócznię w cielsko zwierzęcia, tuż pod łopatkami. Smok wygiął gwałtownie szyję, by chwycić za drzewce. Wtedy Kendrick wykorzystał okazję i ugodził bestię w gardło, po czym podjechał bliżej, żeby przygwoździć ofiarę do ziemi. Włócznia zanurzała się w gejzerach czerwonoczarnej krwi i zatrzymała ją dopiero osłona, która normalnie miała powstrzymać dzika przed naporem na drzewce. Koń Kendricka stanął dęba, przestraszony agonalnym sykiem rozwścieczonego smoka, lecz książę uniósł się w strzemionach i naparł całym ciałem na włócznię, by ostatecznie przyszpilić bestię do ziemi. Psy ponownie ruszyły do ataku; także pozostali myśliwi zaczęli się przybliżać, pragnąc uczestniczyć w ostatnim akcie polowania. Lecz smok nie został jeszcze pokonany. Nagłym, gwałtownym ruchem owinął cielsko wokół włóczni i wy- ciągnął szyję zaskakująco daleko, tak że chwycił za dłoń Kendricka chronioną rękawicą. Wierzchowiec księcia ponownie stanął dęba, on sam zaś omal nie wypuścił włóczni. Potwór machnął ogonem i owinął go wokół nóg konia. Czarny wałach zarżał przerażony. Przez krótką chwilę cała trójka trwała splątana razem, niczym postaci z fantastycznej sceny na jednym ze starych gobelinów wiszących na ścianach sali tronowej zamku - wszystko to wydawało się tak dziwne, że Briony nie wierzyła do końca, iż dzieje się naprawdę. A potem smok zacisnął uchwyt na nogach konia i rozległ się straszliwy trzask łamanych kości, po czym książę i wierzchowiec runęli w kłębowisko czerwono-złotych zwojów. Barrick i Briony, oddaleni zaledwie o dwadzieścia kroków, patrzyli przerażeni, jak Summerfield i Blueshore zaczęli dźgać zajadle podnieconego potwora i jego ofiarę. Pozostali panowie ruszyli do przodu, wyrażając okrzykami niepokój o życie księcia regenta. Sfora napierających rozwścieczonych psów, sploty cielska smoka i korpus śmiertelnie rannego konia zlały się w jedną masę, tak że nie sposób było zobaczyć, co się dzieje na ziemi. Briony poczuła, że robi jej się niedobrze, i zakręciło jej się w głowie. A potem nagle coś wynurzyło się z wysokiej trawy i pomknęło w jej stronę niczym galion prującej wodę długiej łodzi Vuttów - smok, który podjął desperacką próbę ucieczki z włócznią Kendricka utkwioną w szyi. Bestia pomknęła najpierw w jedną stronę, potem w drugą, miotała się między przerażonymi końmi i dzgającymi ją włóczniami, po czym przedostała się przez wyłom, jaki powstał w pier- ścieniu myśliwych, i ruszyła prosto na Briony i Barricka. Chwilę później podniosła się na łapach, błyskając czarnymi śle- piami i kołysząc łbem niczym żmija gotująca się do ataku. Jak we śnie Briony uniosła włócznię. Bestia syknęła i wyprostowała się jesz- cze bardziej. Briony próbowała wyczuć rytm poruszającej się głowy zwierzęcia, by grot włóczni pozostawał między nią a jego łbem, lecz ruchy smoka były zbyt szybkie i płynne. W następnej chwili włócznia Barricka wysunęła się z jego nieporadnego uchwytu i uderzyła Brio- ny w ramię, wytrącając jej broń. Wąskie szczęki smoka rozwarły się, ociekając krwawą pianą. Łeb pomknął ku Briony, lecz nagle przekręcił się w bok, jakby pociąg- nięty sznurkiem. Bestia znalazła się tak blisko Briony, że kiedy wieczorem księż- niczka się rozbierała, zobaczyła, że żrąca ślina smoka wypaliła dziury w jej kaftanie z jeleniej skóry. Wyglądał tak, jakby ktoś trzymał go nad płomieniami tuzina świeczek. Smok leżał na ziemi ze strzałą w oku, a jego długą szyją wstrzą- sały agonalne skurcze. Briony wpatrywała się w niego przez chwi- lę, a potem obróciła się i zobaczyła nadjeżdżającego Shasa z łukiem w ręku. Spojrzał na martwą bestię, po czym skierował gniewne spoj- rzenie na bliźnięta. - Głupie, bezczelne dzieciaki - powiedział. - Gdybym był tak nierozważny jak wy, już byście nie żyli. Kamień pośród morza PŁACZĄCA WIEŻA: Trzech się obraca, czterech stoi, Pięć uderzeń młota w głębokich miejscach, Lisica ukrywa swoje młode Wyrocznie Rzuconych Kości Było to jedno z ulubionych miejsc Vansena, wysoko na starym murze, tuż pod chropowatą ciemną ścianą Wieży Wilczego Kła, miejsce, w którym mógł najlepiej wypełniać powierzone mu zadanie: miał wystarczający powód, by stać tam, owiewany porywistą bryzą od Zatoki Brenna, ponieważ widział stamtąd niemal cały zamek wraz z miastem i jego zabudowaniami w dole, oblanymi blaskiem jesien- nego słońca niczym puzderka rozłożone na toaletce damy. Czy było cos' niestosownego w tym, że tak bardzo lubił tam wracać? Gdy był dzieckiem z górskiej doliny, Ferras Vansen i chłopcy z sąsiedniej zagrody oddawali się często ulubionej zabawie w „króla na wzgórzu", która polegała na tym, że należało utrzymać jakieś miejsce na wzgórku z ziemi i kamienia wybranym wcześniej na pole bitwy, lecz nawet w tych krótkich chwilach, kiedy pozostali staczali się po zboczu, on zaś stał na szczycie jako pan wysokiego miejsca, to i tak nad nimi wszystkimi wznosiło się podgórze, a dalej północne góry, tak niesamowicie wysokie, jakby chciały przypomnieć młode- mu Ferrasowi w chwilach jego triumfu, gdzie jest jego miejsce w ży- ciu. Z wiekiem pokochał wyżyny, a przynajmniej te, które były dla niego dostępne; nieraz specjalnie pozwalał odejść owcom, gotów po- nieść surową karę z rąk ojca, za cenę przyjemności podążania za stadem w wysokie miejsca. Zanim wyrósł na mężczyznę, nie znał większej radości jak wolne popołudnie, które mógł spędzić na wspi- naczce na jeden z grzbietów, by potem spoglądać ponad fałdami wzgórz, które rozciągały się pod nim niczym skotłowany koc - głę- bokie, ciemne dolinki i owiewane wiatrem wzniesienia, których nie widział nikt z jego rodziny, mimo że były oddalone od ich zagrody o niecałą milę. Vansen zastanawiał się czasem, czy nie jest tak, że ten głód wyso- kości i samotności, którym obdarzyli go bogowie, wzmógł się teraz, kiedy znalazł się w Marchii Południowej wśród tłumu ludzi, których tyle było na zamku i w mieście, ile pszczół w ulu. Czy ktokolwiek z nich, pan lub kramarz, żołnierz czy chłop, spojrzał kiedyś w górę i pomyślał o tym, jak wyniosła jest Wieża Wilczego Kła, przypomi- nająca kształtem czarne berło, która wyrasta nawet ponad pozostałe wieże zamku, tak jak widoczne w oddali góry wyrastają ponad wzgórza kraju jego dzieciństwa? Czy którykolwiek z pozostałych strażników wyraził podziw choćby tylko dla rozmiarów tego miejsca, chodząc po murach, dwóch ogromnych, nierównych, kamiennych pierście- niach, które niczym korona zwieńczają Górę Midlana? Czy był je- dyną osobą, która potajemnie odczuwała dreszcz rozkoszy, podzi- wiając to miejsce, ludzi i zwierzęta, których strumienie przelewały się przez bramy od wschodu do zachodu słońca, podziwiając jego wspaniałość, starożytny splendor sali tronowej i masywnej króle- wskiej rezydencji z dachami porośniętymi lasem kominów? Jeśli nie, to Ferras Vansen nie potrafił tego zrozumieć: bo jak można było żyć każdego dnia w blasku wspaniałości wież odpowiadających porom roku, każdej o innym kształcie i barwie, i nie zatrzymać się, by spoj- rzeć na nie z podziwem? Może, zastanawiał się Vansen, wszystko wygląda inaczej, jeśli ktoś urodził się pośród takich rzeczy. Możliwe. On przybył tu przed sześcioma laty i wciąż nie przywykł do rozmiarów i żywotności tego miejsca. Wcześniej opowiadano mu, że Zamek Marchii Południowej to nic w porównaniu z Tessis w Syanie czy starożytnym rozległym miastem-państwem Hierosol z jego dwoma tuzinami bram, lecz mło- dzieniec z mrocznego, samotnego Daler's Troth, gdzie ziemia i niebo przez większość czasu były przygnębiająco mokre, a słońce zimą rzadko wychylało się zza szczytów wzgórz, tutaj znalazł swoje szczęście. Wiatr zmienił się, jakby przywołany chłodnym wspomnieniem, i przyniósł igiełki zimnego powietrza znad morza, które przeszywały nawet kolczugę i opończę Vansena. Owinął się szczelniej płaszczem wartownika i postanowił iść dalej. Obowiązki czekają. To, że królewska rodzina i, jak się zdawało, połowa wielmożów z Królestw Pogranicza polowała na północnych wzgórzach po drugiej stronie wody, nie oznaczało jeszcze, że może zmarnować popołudnie na bezużyteczne rozmyślania. To było jego przekleństwem, a przynajmniej tak powiedziała mu kiedyś matka: „Za dużo marzysz, dziecko. Tacy jak my mogą coś zdziałać w życiu, jeśli mają mocny kręgosłup i nie gadają dużo". Zdziwił się, ponieważ w opowieściach, które snuła dla niego i jego sióstr w długie wieczory, kiedy już dogasał niewielki ogień, zawsze występowali przebiegli młodzieńcy, którzy pokonywali okrutnych olbrzymów albo wiedźmy i zdobywali rękę królewskiej córki. Lecz za dnia matka tak instruowała swoje dzieci: „Rozgniewacie bogów, jeśli będziecie prosić o zbyt wiele". Ojciec, z pochodzenia Vut, był bardziej wyrozumiały, przynajmniej czasami. „Musiałem przebyć kawał drogi, żeby cię spotkać", mawiał do matki Vansena. „To miłe miejsce leży bardzo daleko od tamtych zimnych, owiewanych wiatrem skał pośrodku morza. Czasem człowiek musi sięgać po więcej". Młody Ferras nie całkiem zgadzał się z ojcem, a już na pewno nie w ocenie miejsca, w którym mieszkali - ich zagroda, położona w wilgotnym, zielonym cieniu wzgórza, gdzie wydawało się, że przez większą część roku woda kapie z drzew, jawiła mu się bardziej jako miejsce, z którego należy uciec, niż miejsce przeznaczenia - mimo to miło było usłyszeć, jak ojciec, niegdyś marynarz z powołania lub przyzwyczajenia, nieskory do rozmów, mówi o czymś innym niż robota, którą młody Ferras akurat zaniedbał. Teraz wydawało się, że Vansen ostatecznie pokazał matce, że się myliła, bo oto przybył do miasta bez niczego i został kapitanem straży królewskiej Marchii Południowej, który ma przed sobą największą twierdzę na północy i strzeże bezpieczeństwa rodziny królewskiej. Każdy byłby dumny z takiego osiągnięcia, nawet ktoś o wiele szla- chetniej urodzony. Jednak w głębi serca Ferras Vansen wiedział, że jego matka miała rację. Wciąż marzył zbyt często, co więcej - myślał o tym ze wstydem - marzył o niewłaściwych rzeczach. - Jest jak jastrząb - powiedział cicho żołnierz w wartowni do swojego towarzysza, kiedy Vansen poszedł dalej, lecz nie aż tak ci cho, by Vansen go nie usłyszał. - Zagapisz się na chwilę, wtedy on spada na ciebie jak jastrząb. - Wcześniej Vansen nie ukarał żołnie rzy, kiedy zastał ich bez zbroi grających w karty, ale i nie ukrywał złości. Vansen odwrócił się. Obaj wartownicy podnieśli głowy, a ich spoj- rzenia wyrażały poczucie winy i niechęci. - Następnym razem to może być lord Bronę, a wtedy pójdziecie do twierdzy w łańcuchach. Pomyślcie o tym, chłopcy. - Kiedy wy chodził, nie usłyszał już żadnych szeptów. „Mogę cię lubić albo się ciebie bać", mawiał jego stary kapitan Donal Murroy, który nawet pod koniec życia nie wahał się pomagać sobie wydatnymi kłykciami albo otwartą dłonią, by wzbudzić strach żołnierza zbyt bezczelnego albo zbyt opieszałego w posłuszeństwie. Kiedy Vansen sam został kapitanem w miejsce Murroya, miał nadzieję, że uda mu się strach zastąpić szacunkiem, lecz teraz, po upływie niemal roku, zaczynał nabierać przekonania, że może jednak stary Connordczyk miał rację. Większość strażników była zbyt młoda, by znać coś innego poza pokojem. Trudno im było wyobrazić sobie, że drzemka na warcie albo oddalenie się z posterunku mogą mieć kiedyś fatalne konsekwencje dla nich samych albo dla ludzi, których strzegą. Czasem samemu Vansenowi trudno było w to uwierzyć. Bywały dni tutaj, na skraju świata, w tym małym królestwie otoczonym od północy spowitymi mgłą, złowróżbnymi górami, z pozostałych stron zaś oceanem, kiedy wydawało się, że Łnigdy nic się tu nie zmienia poza wiatrem i pogodą, a i one zmieniają się tylko nieznacznie -po okresie mokrym przychodzi trochę mniej mokry i znowu jest mokro, bryza przechodzi w porywistą zawieruchę, naprzykrzając się mieszkańcom tej niedużej skały osadzonej na morskiej płyciźnie. Zamek Marchii Południowej okalały trzy mury: ogromny, gładki mur zewnętrzny z szarobiałego południowego granitu, który opa- sywał górę, a jego fundamenty w wielu miejscach znajdowały się praktycznie pod dnem Zatoki Brenna, była to zapora z dobrze dopa- sowanego kamienia, która - wraz z samą zatoką - zamieniała tę nie- wielką quasi-wyspę w niewzruszoną od wieków fortecę zdolną oprzeć się każdemu oblężeniu; Nowy Mur, jak go nazywano (choć nikt nie pamiętał czasów przed jego wzniesieniem), który otaczał twierdzę wewnętrzną i stykał się ze wszystkimi najważniejszymi wieżami, po- za tą zwaną letnią; i wreszcie Stary Mur chroniący samo serce twier- dzy, którego opiekuńczy cień obejmował salę tronową i królewską rezydencję. Obie niczym mrowiska były pożłobione niezliczonymi korytarzami i komnatami tak starymi, ogromnymi i pokrytymi war- stwą wiekowego kurzu, że znajdowały się w nich pokoje i przejścia, których nie używano od lat, a nawet o nich nie pamiętano. Pomniejsze zabudowania, które je otaczały, tworzyły niższy za- mek, labirynt równie zawiły jak rezydencja i sala tronowa, gąszcz świątyń i sklepów, stajni i domów, od wysokich posiadłości wiel- możów w obrębie Starego Muru do stłoczonych ruder gminu, po- chylających się tak bardzo nad wąskimi uliczkami, że te przypomina- ły ocienione altany z ciemnego drewna i tynku. Większość budynków Zamku Południowej Marchii była połączona krytymi alejami i tune- lami, które miały chronić mieszkańców przed wilgotną północną po- godą i często bezlitosnymi wiatrami, przez co czasem wydawało się, że liczne budowle, wznoszone przez kolejne pokolenia w obrębie zam- ku, zlały się ze sobą podobnie jak zawartość odpływowych basenów między skałami na skraju Zatoki Brenna, gdzie kamienie, rośliny i mu- szle tworzyły na wpół ożywioną, nie dającą się już rozdzielić masę. Zanim minęło popołudnie, Vansen zdążył obejść prawie cały nie- równy pierścień Starego Muru, zatrzymując się przy każdym poste- runku, nawet tam, gdzie stał tylko jeden żołnierz, który strzegł za- mkniętych drzwi albo furty, starając się nie zasnąć oparty o pikę. Pijany morskim powietrzem i rzadką możliwością oddania się roz- myślaniom, nie nękany obowiązkiem dowodzenia, Vansen rozważał przez chwilę obchód o wiele dłuższego Nowego Muru, lecz spoj- rzawszy na port i żagle nowo przybyłego statku z Hierosolu, uzmy- C A słowił sobie, że nie będzie miał na to czasu. Nim dzień się skończy, spadną na niego setki obowiązków; przybyszów trzeba zakwatero- wać, a potem strzec i obserwować, co zapewne lord konstabl Avin Bronę zleci Vansenowi. Statek wyposażony był w cztery maszty, co oznaczało, że poseł, który przybył na jego pokładzie, ma znaczną straż. Vansen zaklął pod nosem. Ten statek i jego pasażerowie za- biorą mu więcej niż dzień przyjemnej samotności. Będzie musiał trzy- mać południowców i swoich ludzi z daleka od siebie, na ile to będzie możliwe. Odkąd król Olin dostał się do niewoli władcy Hierosolu Ludisa Drakavy, Hierosolczycy i mieszkańcy Marchii Południowej zawsze patrzyli na siebie złowrogo. Kiedy wyszedł z niewielkiej wieży strażniczej przy Zachodnich Błoniach, jego rozmyślania przerwał widok innej osoby na murach, ubranej w płaszcz z kapturem i na tyle szczupłej, że mogła być ko- bietą lub chłopcem. Przez chwilę, zupełnie wbrew logice, pomyślał, czy to możliwe, że ujrzał ją, tę, o której nie śmiał myśleć zbyt często. Czyżby los skierował ją w to miejsce, gdzie mimowolnie musieliby nawiązać rozmowę? W jednej chwili przez jego umysł przemknęły wszystkie słowa, które by jej powiedział, ostrożnie, z szacunkiem, szczerze, i zaraz potem uzmysłowił sobie, że to nie może być ona, ponieważ nie wróciła jeszcze z polowania. Zakapturzona postać, jakby świadoma jego obecności, jakby wir jego chaotycznych myśli wydawał odgłosy równie głośne i złowrogie jak rój szerszeni, natychmiast zeszła z muru na schody i zniknęła mu z oczu. Gdy Vansen dotarł do schodów, nie był w stanie wypa- trzyć ciemnej, zakapturzonej postaci w tłumie ludzi wypełniającym wąską uliczkę u stóp muru. A zatem nie tylko ja lubię widok z wysokich miejsc, pomyślał. Poczuł ukłucie w sercu, ale dopiero po chwili uzmysłowił sobie, ku swemu zaskoczeniu, że jest to dojmująca samotność. - Za bardzo zagłębiasz się w sobie, Vansen - powiedział mu kie- dyś stary Murroy. - Myślisz więcej, niż gadasz, ale niewielki z tego pożytek, skoro inni odgadują bez trudu, o czym myślisz. Wiedzą, że masz o sobie dobre mniemanie, lecz o nich nie zawsze. Nie wszyst- kim się to podoba, szczególnie tym starszym, Laybrickowi i South- steadowi. - Nie lubię ludzi, którzy... wykorzystują... - odpowiedział wte dy Vansen, usiłując wyjaśnić, co mu leży na sercu, choć brakowało mu słów. - Nie lubię ludzi, którzy biorą to, co im dają bogowie, i sądzą, że im się to należy. Usłyszawszy to, Murroy pozwolił, aby jego skórzastą twarz zmar- szczył uśmiech, co nieczęsto się zdarzało. - W takim razie nie lubisz większości ludzi. Od tamtej pory Ferras Vansen wciąż się zastanawiał, czy jego kapitan miał rację. Samego kapitana Murroya bardziej lubił, niż się go bał, a przynajmniej lubił jego brutalną bezstronność, niechęć do narzekań i okazjonalne przebłyski kwaśnego humoru. Donal Murroy pozostał taki do samego końca: nawet wtedy, gdy trawiąca go cho- roba odbierała mu życie, nie narzekał na los ani na bogów i powie- dział tylko, że żałuje, iż nie wiedział, co się z nim stanie, bo gdyby wiedział, toby złoił porządnie skórę kłamliwemu i chełpliwemu młod- szemu bratu żony, kiedy jeszcze miał siłę to zrobić. „A tak muszę to zostawić innemu człowiekowi, którego gościnność i uczucia tam- ten obrazi. Mam nadzieję, że ta osoba będzie miała czas, by wygar- bować mu skórę jeszcze za jego bezużytecznego życia". Vansen podziwiał starego kapitana za to, że tamten potrafił się śmiać, mimo iż jego piersią wstrząsał gwałtowny kaszel, tak że krop- le krwi zostawały mu na ustach i porośniętym szczeciniastym zaro- stem podbródku; za to, że jego podkrążone, głęboko osadzone oczy wciąż patrzyły jasno i przenikliwie niczym oczy drapieżnego ptaka. - Przejmiesz po mnie dowództwo straży, Vansen - powiedział umierający kapitan. - Już mówiłem Brone'owi. On sam nie zgłasza większych zastrzeżeń, choć uważa, że jesteś trochę za młody. Jest mądry i ma rację, oczywiście, ale nie zaufałbym temu osłowi Dye- rowi, co ma bańdzioch jak pusty antałek, a wszyscy starsi są za grubi i zbyt leniwi. Nie, ty zostaniesz kapitanem, Vansen. Śmiało, możesz spartaczyć wszystko, jeśli chcesz. Przyjdą na mój grób i złożą na nim kwiaty z tęsknoty za mną. - Roześmiał się, a z jego ust strzeliła ślina czerwona od krwi. - Dziękuję, sir. - Daj spokój, chłopcze. Jeśli dobrze się sprawisz, będziesz to ro- bił do końca życia, a jako zapłatę dostaniesz kawałek ziemi, żebyś miał gdzie zbudować dom, no i może jeszcze miejsce na godziwym cmentarzu, a nie na tym dla bezdomnych. - Otarł podbródek sękatą dłonią. - A tak przy okazji, przypomnij im, że mam kwaterę na cmen- tarzu straży. Nie chcę skończyć gdzieś pośród zachodnich wzgórz, ale nie chcę też, żeby Mickael Southstead szczał na mój grób, więc pilnuj mnie trochę, kiedy już odejdę. Nie płakał po śmierci kapitana, ale czasem wydawało mu się, że ma na to ochotę, kiedy go wspominał. Teraz, kiedy o tym pomyślał, stwierdził, że sposób chodzenia kapitana bardzo przypominał chód jego ojca. Po śmierci Pedara Vansena też nie płakał i od lat nie odwiedzał grobu ojca przy starej świątyni w Little Stell, ale nie było w tym nic dziwnego: siostry Ferrasa, tylko one mu pozostały, mieszkały wszystkie w mieście przy Zamku Południowej Marchii, gdzie założyły rodziny. Daler's Troth leżało pośród wzgórz, kilkanaście dni drogi na zachód. Teraz tutaj było jego życie, w tej oszałamiająco ogromnej i tłocznej cytadeli. Poszedł w kierunku zachodniej wieży Kruczej Bramy. Żołnierze z wartowni rozpalili tam ogień, więc się zatrzymał, by ogrzać dłonie, zanim uda się do lorda Bronę'a po rozkazy dotyczące południowców. Kiedy wchodził do środka, swobodne rozmowy umilkły, jak zawsze, i wszyscy pogrążyli się w niezręcznym milczeniu, wszyscy poza Col- lumem Dyerem, oficerem dyżurnym, z którym łączyła go znajomość najbliższa przyjaźni. Vansen bał się pomyśleć o dniu, w którym będzie musiał wyznaczyć tę granicę, o której tak często wspominał Murroy, i poddać Dyera dyscyplinie - cokolwiek Dyer czuł wobec Vansena, z pewnością nie był to strach, ale też nie całkiem przypominało to szacunek - ponieważ był pewny, że w dniu, w którym się to stanie, przyjaźń, choć tak niedojrzała, skończy się. - Spacerował pan po murach, kapitanie? - zapytał go Dyer. Vansen był wdzięczny za to, że w obecności innych żołnierzy oficer zwraca się do niego zgodnie z jego rangą. To chyba można było uznać za krok w kierunku szacunku. - Widać gdzieś najeźdźców? Vansen pozwolił sobie na uśmiech. - Nie, i dzięki niech będą za to Perinowi, dzisiaj i każdego dnia. Ale do portu zawinął hierosolski statek, na którego pokładzie z pew nością znajdą się ludzie skorzy do bitki, więc nie cieszmy się zbytnio. Opuścił wartownię i zszedł schodami prowadzącymi do opadającej drogi, która wiodła do Wielkiej Sali. W labiryncie korytarzy, za salą tronową, swoje komnaty do pracy miał lord konstabl, który o tej porze powinien być u siebie, uznał Vansen. Idąc drogą ku szero- kiej rzeźbionej fasadzie, przy której strażnicy prostowali się na widok młodego kapitana, spojrzał ku wysokiej sali umieszczonej pomiędzy wieżami Góry, niczym klejnot osadzony w królewskiej koronie, i po- czuł ukłucie niepokoju, że oto coś może się zmienić, że przez własny błąd albo kaprys nieudolnych bogów może stracić to wszystko. Jestem szczęściarzem, pomyślał. Niebiosa mi sprzyjają, bardziej niż sobie na to zasłużyłem. Mam wszystko, czego mógłbym prag- nąć - no, prawie wszystko. Muszę przyjąć te wielkie bogactwa i nie prosić o więcej, by nie rozgniewać bogów chciwością. Jestem szczęściarzem i nie wolno mi o tym zapominać, nawet w najbardziej głupich pragnieniach mojego serca. 3 Prawdziwy Lideryt PTAK, KTÓRY JEST ZAGADKĄ: Dziób ze srebra, z zimnego żelaza kości, Skrzydła z zachodzącego słońca, Szpony, które chwytają tylko pustkę Wyrocznie Rzuconych Kości C hłopiec zza Granicy Cienia zatrzymał się i długo wpatrywał w sterczące wysoko zamkowe wieże. Wszyscy troje znajdowali się u dołu drogi, która wiła się pośród pagórków i pól aż do skraju miasta na linii brzegu. Wyniosły kontur Góry Midlana widniał po drugiej stronie grobli wciąż daleko od nich, a nad wszystkim górowała Wieża Wilczego Kła podobna do ciemnego pazura drapiącego brzuch nieba. - Co to za miejsce? - zapytał chłopiec niemal szeptem. - Zamek Południowej Marchii - wyjaśnił mu Rogowiec. - A przy- najmniej jego część z wieżami usadowiona na skale pośrodku zatoki, po tej stronie znajduje się pozostała część miasta. Tak, Zamek Po- łudniowej Marchii... nazywany przez niektórych Zamkiem Cienia, czy już to mówiłem? A to z powodu jego bliskości... - Przypomniał sobie, skąd przybył chłopiec, i urwał. - Możesz też go nazywać La- tarnią Morską Marchii, jeśli lubisz poezję. Chłopiec pokręcił przecząco głową, lecz nie wiadomo było, czy dlatego, że nie lubi poezji, czy też chodziło o coś innego. - Duży. - Hej, wy tam, pospieszcie się. - Opal już wcześniej wyprzedziła ich nieco. - Ma rację, czeka nas jeszcze długa droga. Chłopiec wciąż się wahał. Rogowiec położył mu dłoń na ramieniu. Dziecko wydawało się dziwnie niechętne, jakby już same widoczne w oddali wieże stanowiły jakieś zagrożenie, lecz w końcu spojrzało na Rogowca z uwagą. - Nie ma się czego bać, chłopcze - uspokoił go Rogowiec. - Przynajmniej dopóki jesteś z nami. Ale trzymaj się blisko. Chłopiec znowu pokręcił głową. Kiedy opuścili pagórkowate pola i weszli do części miasta na lądzie, znaleźli się na Jarmarcznym Gościńcu, na którego skraju stało wielu innych ludzi, głównie dużych. Rogowiec zastanawiał się, dlaczego tylu ich wyszło z domów i sklepów i gapiło się z zainteresowaniem na dwoje Funderlingów i obszarpanego płowowłosego chłopca, lecz w końcu zorientował się, że pewnie niedawno przed nimi powracała tędy królewska rodzina i jej świta. Tłum już się przerzedzał, a straganiarze podejmowali desperackie próby, by sprzedać po niższych cenach kasztany i pieczone chlebki, walcząc o ostatnich klientów. Słyszał, jak ludzie rozprawiają cicho o rozmiarach czegoś, co upolowali myśliwi i co z dumą nieśli, lecz gdy do jego uszu dotarły bardziej szczegółowe opisy - łuski? zębiska? - uznał to za niedorzeczność, chyba że myśliwi polowali na coś więcej niż tylko jelenie. Ludzie dokoła wydawali się zgaszeni, wręcz nieszczęśliwi. Rogowiec miał nadzieję, że księżniczka i jej ponury brat mają się dobrze - podczas spotkania z nią pomyślał, że ma łagodne spojrzenie. Gdyby coś im się stało, zastanawiał się, z pewnością byłoby o tym głośno. Szli przez miasto niemal przez całe gasnące popołudnie, aż wreszcie dotarli do grobli od strony lądu, lecz musieli się spieszyć, ponieważ niebawem przypływ miał ponownie zamienić Górę Midlana w wyspę. Groblą łączącą brzeg z zamkiem na górze biegła zwykła szeroka, brukowana droga, w znacznej części zalewana wodami przypływu, lecz miejsce, w którym dochodziła do doków przed zamkowymi bramami, rozrastało się, rozbudowywane przez kolejne pokolenia rybaków i straganiarzy, aż z czasem nad wodą wyrosło coś, co przypominało niemal oddzielne miasteczko, wieczny jarmark usadowiony na smaganym wiatrem podnóżu Góry Midlana. Kiedy Funderling wraz z żoną i ich podopiecznym szli, utrudzeni, po drewnianych pokładach przystani między lichymi, chylącymi się mocno budynkami, których podłogi wznosiły się zaledwie kilka łokci nad wodami przypływu, ustępowali z drogi wozom i obładowanym wędrownym stra-ganiarzom spieszącym się, by przejść przez groblę przed nocą, w pewnym momencie Rogowiec spojrzał przez szczelinę między dwoma rozwalającymi się sklepikami ponad ujściem Zatoki Brenna do oceanu. Mimo że zachowały się jeszcze ostatnie promienie popołudniowego słońca, nad horyzontem widniała gruba warstwa ciemnych chmur, których widok przypomniał nagle Rogowcowi o przerażającym od- kryciu, jakiego dokonał przed pojawieniem się jeźdźców i tajemniczego chłopca. Granica Cienia! Trzeba powiedzieć komuś, że się przesunęła! Chciał wierzyć, że królewska rodzina tam, wysoko na zamku, już o tym wie, że wszystko dokładnie rozważono i uznano, iż nie ma to żadnego znaczenia i wszystko jest w porządku, ale jakoś trudno mu było przekonać samego siebie, że tak jest. Trzeba komuś powiedzieć. Myśl o tym, że sam mógłby udać się do zamku, wydała mu się zbyt śmiała, choć odwiedzał twierdzę kilkakrotnie jako członek grup budowniczych, którymi nawet czasem zarządzał, i pracował pod bezpośrednim nadzorem lorda Nyora, kasztelana, lub też jego rządcy. Ale żeby miał pójść tam osobiście, jakby był kimś ważnym... Ale jeśli duzi nie wiedzą, ktoś musi im o tym powiedzieć. I może dostanę za to nagrodę - na tyle dużą, że wystarczy przynajmniej na szal dla Opal. Albo chociaż na żywność, którą pochłonie to młode stworzenie, kiedy Opal przyprowadzi je do domu. Spojrzał na chłopca, przerażony nagłą myślą, że Opal być może zechce zatrzymać chłopca. Bezdzietna kobieta, pomyślał, jest równie nieprzewidywalna jak obluzowany podkład pod warstwą piaskowca. Powoli, skup się na jednym. Rogowiec przyglądał się chmurom pędzącym nad oceanem, których czarnyŁbezmiar sprawiał, że potężne zamkowe wieże wydawały się kruche i delikatne jak makaron. Ktoś musi powiedzieć ludziom króla o Granicy Cienia, co do tego nie było wątpliwości. Jeśli pójdę do Cechu, będą rozprawiać całymi tygodniami, a potem wyślą z misją Cynobra albo nadętego młodego Piryta i ominie mnie nagroda. Ominie cię też kara, jeśli się mylisz, upomniał samego siebie w duchu. Z jakiegoś powodu powrócił myślami do młodej księżniczki i jej brata i znowu ujrzał ich twarze: przestraszone spojrzenie Briony przekonanej, że go potrąciła, i oblicze, księcia, nachmurzone i bez- osobowe jak niebo za Górą, i poczuł nieoczekiwane ciepło, które - gdyby nie wydało mu się to absurdalne - mógłby wziąć za oznakę lojalności, Trzeba im powiedzieć, uznał i nagle myśl o tym, co może się zbliżać, ukryte za granicą nadchodzącej ciemności, przesłoniła wszyst- kie inne, tak abstrakcyjne jak względy rodziny królewskiej. Istniał inny sposób przekazania im tej wiadomości i on z niego skorzysta. ' Wszyscy muszą się o tym dowiedzieć. Choć jego koń, zabity, został na zboczu wzgórza, gdzie miał być pochowany przez trzech służących, sam książę Kendrick odniósł tyl- \ ko niewielkie obrażenia, głównie siniaki i kilka poparzeń trującą pianą bestii. Spośród całego towarzystwa tylko on jeden zdawał się za- chowywać dobry humor w drodze powrotnej do zamku; cielsko ogromnego smoka spoczywało na odkrytym wozie, tak by mogło je podziwiać podekscytowane pospólstwo. Na Jarmarczny Gościniec wyległy setki ludzi pragnących zobaczyć księcia regenta i towarzy- szących mu wielmożów. Przybyli też straganiarze, akrobaci, muzycy i kieszonkowcy, którzy mieli nadzieję zarobić trochę na tym spon- tanicznym jarmarku, lecz Briony odniosła wrażenie, że większość ze- branych jest ponura i przygnębiona. Niewiele monet zmieniało wła- ściciela, a stojący na samym poboczu wbijali w panów wygłodniałe spojrzenia, niewiele mówiąc, choć tu i tam ktoś pozdrawiał albo bło- gosławił rodzinę królewską, śląc szczególne pozdrowienia dla nie- obecnego króla Olina. Na ubraniu Kendricka wciąż widniały ciemno- czerwone plamy krwi, którą został ochlapany od stóp do głów, mimo ) iż potem obmył się i natarł uśmierzającymi ból liśćmi. Niepomny na pieczenie oparzeń, uśmiechał się i machał do ludzi stłoczonych w cieniu wysokich budynków wzdłuż Jarmarcznego Gościńca, dając I im do zrozumienia, że to nie jego krew. Briony miała wrażenie, że i ona została oblana jakąś dokuczli- wą substancją, której nie potrafi się pozbyć. Barrick był tak przybity swoim niepowodzeniem choćby w utrzymaniu włóczni, że w drodze powrotnej nie odezwał się słowem ani do niej, ani do nikogo innego. Hrabia Tyne i inni szeptali między sobą, bez wątpienia niezadowo- leni z tego, że obcokrajowiec Shaso strzałem z łuku odebrał im przy- jemność zabicia ofiary. Tyne Aldritch należał do tych panów, którzy wierzyli, że umiejętność posługiwania się łukiem jest dobra dla chło- pów i kłusowników i że jej głównym zamysłem jest odbieranie chwały rycerzowi na koniu w czasie wojny. Myśliwi wyrażali swoje niezado- wolenie szeptem tylko dlatego, że naczelny wódz mimo wszystko ura- tował życie młodemu księciu i księżniczce. Także trupy kilkunastu psów, w tym ulubionego ogara księżnicz- ki, słodkiego Dado, który jako pięciomiesięczne szczenię spał w jej łóżku, leżały zimne i nieruchome na pokrytym liśćmi zboczu, gdzie miały zostać pochowane razem z koniem Kendricka. Żałuję, że tam pojechaliśmy. Spojrzała na całun ciemnych chmur przesłaniający północno-wschodnie niebo. Można było pomyśleć, że nad całym dniem zawisło coś złowróżbnego, skrzydło wrony albo cień sowy. Kiedy wróci do domu, zapali świeczkę na ołtarzu Zorii, poprosi boginię dziewicę, by obdarzyła Eddonów uzdrawiającą łaską. Żałuję, że od razu nie zabili bestii strzałą. Dado byłby wciąż ze mną, a Barrick nie starałby się powstrzymywać płaczu tak bardzo, że jego twarz przypomina kamienną maskę. - Skąd ta ponura mina, siostrzyczko? - zapytał Kendrick. - Ma my piękny dzień i lato jeszcze całkiem nie odeszło. - Roześmiał się. - Spójrz, jak wyglądam! Moja najlepsza kurtka do konnej jazdy. Me- rolanna obedrze mnie ze skóry. Briony zmusiła się do uśmiechu. Brat miał rację - niemal słyszała, co jej stryjeczna babka będzie miała do powiedzenia, i to nie tylko na temat kurtki. Wszyscy w zamku balf się języka Merolanny, może z wyjątkiem Shasa, chociaż Briony gotowa była się założyć, że stary Tuańczyk potrafi jedynie lepiej niż inni ukrywać strach przed nią. - Sama nie wiem. - Rozejrzała się, by się upewnić, że jej ubrany na czarno bliźniak wciąż jedzie w bezpiecznej odległości za nimi. - Niepokoję się o Barricka - powiedziała cicho. - Ostatnio wciąż się złości. A dzisiaj jest jeszcze gorzej. Kendrick podrapał się po głowie, rozmazując zasychającą krew. - Musi zmężnieć, siostrzyczko. Ludzie tracą ręce, nogi i żyją da lej, dziękując bogom, że nie przydarzyło im się nic gorszego. Wcale mu nie pomaga to ciągłe rozpamiętywanie swojej niedoli. No i spę dza za dużo czasu w towarzystwie Shasa, a to najbardziej nieugięty kark i najzimniejsze serce we wszystkich marchiach. Briony pokręciła głową. Kendrick nigdy nie rozumiał Barricka, co nie znaczy, że nie kochał młodszego brata. Podobnie jak nie pojmował w pełni Shasa, choć starzec rzeczywiście był zawzięty i uparty. - Chodzi o coś więcej... Urwała, ponieważ z tyłu nadjechał Gailon Tolly ze swoją świtą; dzik Summerfieldów widoczny na zielono-złotej liberii jego ludzi jaśniał żywo na tle matowego nieba. - Wasza Wysokość! Przybył statek z południa! Briony wstrzymała oddech. - Och, Kendricku, myślisz, że to ma coś wspólnego z ojcem? Książę Summerfield rzucił jej pobłażliwe spojrzenie, jakby była jego młodszą siostrą, która wymaga cierpliwości. - To jest okręt, Podensis z Hierosolu - powiedział do księcia regenta. - Ponoć na jego pokładzie przybył wysłannik Ludisa z wia domościami o królu Olinie. Briony odruchowo chwyciła Kendricka za zakrwawione ramię. Jej koń uderzył bokiem o bok wierzchowca brata. - Prośmy niebiosa, chyba nic mu się nie stało? - zwróciła się do Gailona, a jej głos drżał z przerażenia, którego nie potrafiła ukryć. Zimny cień, którego obecność wyczuwała przez cały dzień, zdawał się przybliżać. - Czy król ma się dobrze? Summerfield skinął głową twierdząco. - Według słów posłańca twój ojciec cieszy się dobrym zdrowiem, wiem też, że poseł przywiózł od niego list. - Och, dobrzy bogowie - wyszeptała Briony. Kendrick zmarszczył brwi. - Po co Ludis przysłał wysłannika? Ten bandyta, który nazywa siebie protektorem Hierosolu, nie sądzi chyba, że udało nam się już zgromadzić pieniądze na okup za króla. To przecież sto tysięcy złotych delfinów! Taką sumę będziemy zbierać co najmniej do końca roku, wymietliśmy ostatnie miedziaki ze świątyń i cechów kupieckich, a chłopi już jęczą pod ciężarem nowych podatków. - Chłopi zawsze jęczą, mój panie .<- rzucił Gailon. - Są leniwi jak stare osły, trzeba ich batem zapędzać do pracy. - Może wysłannik z Hierosolu widział wszystkich tych wystro- jonych panów na polowaniu - zauważył ponuro Barrick. Nie spostrzegli się, kiedy ich dogonił. - I uznał, że skoro stać nas na takie kosztowne rozrywki, to pewnie mamy pieniądze na okup. Spojrzenie księcia Summerfielda mówiło, że nie zrozumiał Bar- ricka. Kendrick przewrócił tylko oczami, ignorując szyderczą uwagę brata, i powiedział: - Bez wątpienia sprowadza go tu jakiś ważny powód. Nikt nie płynie taki kawał z Hierosolu tylko po to, żeby przywieźć list od więźnia, nawet jeśli tym więźniem jest król. - Książę wzruszył ra- mionami. - Poseł prosi o audiencję jutro. - Summerfield rozejrzał się i za- trzymał spojrzenie na Shasie, który jechał w pewnej odległości za nimi. - I jeszcze jedno - dodał ściszonym głosem - jest czarny jak kruk. - Co kolor skóry Shasa ma z tym wspólnego? - zapytał poiryto- wany Kendrick. - Mam na myśli posłańca, Wasza Wysokość. Posłańca z Hierosolu. Kendrick zmarszczył brwi. - A to dziwne. - Nie tylko to - dodał Gailon Summerfield. - Tak przynajmniej słyszałem. O ile bezimienny chłopiec wydawał się zaniepokojony, gdy po raz pierwszy ujrzał zamek, o tyle na widok Bramy Bazyliszkowej w masywnym murze zewnętrznym stanął wręcz przerażony. Rogowiec, który wychodził poza mury i wracał tyle razy, że stracił już rachubę, spróbował spojrzeć na bramę oczyma obcego. Granitowe obramowa- nie miało wysokość czterech mężczyzn - a wielu więcej, jeśli się je porównywało z osobą wzrostu Rogowca - i wyrzeźbiono je w kształ- cie spoglądającego groźnie gada, którego sploty otaczały górę bra- my i opuszczały się pętlami po obu stronach. Łeb potwora tkwił nad ogromnymi wrotami z drewna i żelaza, a jego patrzące groźnie ślepia i zębaty pysk zdobiły cienkie płytki z drogich kamieni, kości sło- niowej i złota. Pośród członków cechów Funderlingów, a może na- wet i wśród dużych, powszechnie było wiadomo, że wrota już były, kiedy pojawili się pierwsi ludzcy mieszkańcy. - Ten potwór nie jest żywy - wyjaśnił chłopcu łagodnym gło sem. - Nie jest nawet prawdziwy. Wykuto go z kamienia. Chłopiec skierował spojrzenie na opiekuna, a Rogowcowi wydało się, że dostrzegł w nim coś głębszego i dziwniejszego niż zwykły strach. - Ja... nie chcę na to patrzeć - powiedział chłopiec. - W takim razie zamknij oczy, kiedy będziemy przechodzili przez wrota, bo inaczej nigdy nie dojdziemy do domu. A tam jest jedzenie. Chłopiec zerknął jeszcze spod jasnych rzęs na patrzącego z góry potwora, po czym zacisnął mocno powieki. - Hej, wy tam! - zawołała Opal. - Wkrótce się ściemni. Rogowiec przeprowadził chłopca przez bramę. Strażnicy w heł- mach z wysokimi grzebieniami i czarnych płaszczach patrzyli na nich z zaciekawieniem, zaintrygowani widokiem Funderlingów prowadzących ludzkie dziecko. Lecz jeśli nawet zaciekawiło to rosłych żoł-! nierzy, to nie na tyle, by podnieśli halabardy i porzucili miejsca ogrzane ciepłem ostatnich słonecznych promieni. Księżniczka i jej towarzysze zdążyli już wrócić na zamek. Kiedy : Funderlingowie i ich nowy podopieczny dotarli na Rynek okolony, arkadami przed ogromną świątynią Trygonu, Rogowiec spojrzał na' drogę prowadzącą do Nowego Muru u podnóża centralnego wzgórza,; gdzie światła twierdzy wewnętrznej były liczne jak świetliki w letnią noc. Prowadząca do twierdzy Krucza Brama była otwarta, a dzie- siątki służących z pochodniami wyszło z królewskiej rezydencji, by? powitać wracających myśliwych, by zająć się ich końmi i sprzętem, a potem dopilnować, żeby dostali gorący posiłek i ciepłe łóżko. - Kto tu rządzi? - zapytał chłopiec. Tym razem Rogowiec się zawahał, zaskoczony pytaniem, które uznał za dziwne. - Masz na myśli kraj? Chodzi ci o imię władcy? Czy też kto* rządzi naprawdę? Chłopiec zmarszczył czoło - pytania były zbyt trudne. - Kto rządzi w tym dużym domu? Nawet takie pytanie zabrzmiało dziwnie w ustach dziecka, lecz; Rogowiec doświadczył już tego dnia dziwniejszych rzeczy. ? - Król Olin, ale nie ma go tu teraz. Został uwięziony na połud-ź niu. - Minęło już prawie pół roku, odkąd Olin wyruszył w podróż, w czasie której miał nakłonić mniejsze królestwa i księstwa z wnę-; trza Eionu, by zawiązały sojusz przeciwko królestwu Xis. Miał na dzieję zjednoczyć je wobec rosnącej potęgi autarchy, króla-boga, któ-! ry wypuszczał macki ze swojego imperium na południowym konty nencie Xand, by opanować terytoria wzdłuż południowego wybrzeża; Eionu, niczym pająk usidlający muchy. Tymczasem Olin, zdradzony1 przez swojego rywala Hespera, króla Jellonu, dostał się w ręce pro- lektora Hierosolu, awanturnika imieniem Ludis Drakava, który pa- nuje teraz w tym starożytnym mieście. Sam Rogowiec z trudem ro- zumiał zawiłości całego konfliktu. Było ich zbyt wiele, by tłumaczyć je małemu, wygłodniałemu dziecku. - Najstarszym synem króla jest Kendrick, książę regent. A to oznacza, że pod nieobecność ojca on sprawuje rządy. Król ma też dwoje młodszych dzieci - syna i córkę. W spojrzeniu chłopca pojawił się błysk, jakby światło przebijające przez zasłonę. - Merolanna? - Merolanna? - Rogowiec wpatrywał się w dziecko, jakby wy- mierzyło mu policzek. - Słyszałeś o księżnej? W takim razie pocho- dzisz z tych stron. Skąd ty jesteś, chłopcze? Już sobie przypomniałeś? Mały płowowłosy podopieczny nic nie odpowiedział, tylko przy- glądał mu się w milczeniu. - Tak, jest tu kobieta o imieniu Merolanna. To krewna króla. Młod szy brat Kendricka ma na imię Barrick, a siostra Briony. Żona kró la spodziewa się kolejnego dziecka. - Rogowiec odruchowo uczynił znak Kamiennego Pokładu, który wedhfg wierzeń Funderlingów miał przynieść szczęśliwy poród. Dziwny blask w spojrzeniu chłopca zgasł. - Słyszał o księżnej Merolannie - Rogowiec wyjaśnił Opal. - Musi być stąd. Opal przewróciła oczami. - Pewnie przypomni sobie o wiele więcej, kiedy się naje i wyśpi. A może zamierzałeś stać tu na ulicy przez całą noc i rozprawiać o rze czach, o których sam nie masz pojęcia? Rogowiec prychnął, ale dał znak chłopcu, by poszedł za nim. Więcej ludzi wychodziło z zamku, niż wchodziło, głównie byli to mieszkańcy części miasta położonej na lądzie, którzy w ciągu dnia pracowali na Górze, a teraz wracali do domów. Rogowiec i Opal z trudem przedzierali się przez strumień większych od nich ludzi. Opal poprowadziła ich przez Rynek, a potem zadaszonymi, rozbrzmie- wającymi echem alejami i wreszcie spokojniejszymi, bardziej ponu- rymi tylnymi uliczkami położonymi za południowym kanałem, który nazywano Laguną Muskających Wodę, ujego dokami, jednym z dwóch dużych cumowisk w obrębie zewnętrznych murów zamku. Muska- jący Wodę wyrzeźbili pale przystani, nadając im dziwaczne kształty zwierząt i ludzi powyginanych w najróżniejszych pozycjach, tak że trudno było ich rozpoznać. Kolorowa farba, którą je pomalowano, teraz zmatowiała w gasnącym świetle dnia, lecz Rogowiec uznał, że rzeźbione słupy mimo wszystko wydają się tak samo dziwne jak za- wsze, podobne do uwięzionych obcych bogów patrzących ponad wo- dą, by dostrzec zagubioną ojczyznę. Nieruchome postaci wydawały się wręcz głośno lamentować, jako że półnadzy rybacy Muskających Wodę wyładowywali z łodzi dzienny połów na kilku mniejszych przy- staniach i nad wodą laguny płynęły zawodzące (i zdaniem Rogowca zupełnie pozbawione melodii) pieśni. - Czy im nie jest zimno? - zapytał chłopiec. Teraz, kiedy słońce schowało się już za wzgórzami, chłodny wiatr zaczynał chłostać wody laguny, ciskając spienionymi na grzbietach drobnymi falami o pa- ' le przystani. - To Muskający Wodę - odpowiedział Rogowiec. - Im nigdy nie jest zimno. - Dlaczego? Rogowiec wzruszył ramionami. - Z tego samego powodu, dla którego Funderling potrafi pod- nieść coś z ziemi szybciej niż wy, duzi. My jesteśmy mali. A Muska- jący Wodę mają grubą skórę. Bogowie chcieli, żeby tak było. - Dziwnie wyglądają. - Bo są dziwni. Trzymają się razem. Ponoć niektórzy nie wcho- dzą na suchy ląd dalej, niż sięga pomost załadunkowy. Mają też błonę pławną między palcami, jak kaczki - no, palce trochę zrośnięte. Ale niektórzy twierdzą, że można tu spotkać dziwniejsze rasy, choć nie zawsze to widać, kiedy się na nich patrzy. - Uśmiechnął się. - A tam, skąd pochodzisz, nie ma takich rzeczy? Chłopiec odpowiedział mu niespokojnym, nieobecnym spojrzeniem. Szybko opuścili tylne alejki Laguny Muskających Wodę i weszli do równie ciasno zabudowanej dzielnicy dużych, którzy pracowali na wodzie albo w jej pobliżu. Szybko zapadał zmrok i choć zapalono pochodnie na skrzyżowaniach, a od czasu do czasu pojawiał się go- niec z latarnią prowadzący kogoś ważnego, to błotniste ulice oświet- lał przeważnie jedynie blask świec i ognia sączący się z okien, które niebawem miały zostać zasłonięte okiennicami. Duzi chętnie budo- wali swoje rozklekotane domy jedne na drugich; ich drabiny i rusz- towania, grube jak igły jeża, niemal całkowicie wypełniały wąskie uliczki. Do tego panował tam przeraźliwy smród. Mimo wszystko to miejsce ma dobre kości, pomyślał Rogowiec, j mocny i zdrowy kamień, żywa skała góry. Przyjemnie byłoby móc zeskrobać całe to paskudne drewno. W okamgnieniu Funderlingowie sprawiliby, że wyglądałoby tak jak powinno. Tak jak kiedyś... Odepchnął tę dziwną myśl - bo gdzie by się podziali ci wszyscy duzi? Rogowiec i Opal poprowadzili chłopca wąskim, opadającym Trak- tem Kamieniarza, a potem przez sklepioną bramę Nowego Muru, aż zostawili za sobą wieczorne niebo i zanurzyli się w kamienną głębię Miasta Funderlingów. Tym razem Rogowiec nie okazał zdziwienia, kiedy chłopiec za- trzymał się i otworzył szeroko oczy: nawet ci spośród dużych, którzy nieszczególnie ufali małym i nie darzyli ich sympatią, musieli przy- znać, że ogromny sufit rozpięty nad Miastem Funderlingów stanowił widok zapierający dech w piersiach. Rozciągający się na setki łokci nad rynkiem małych i dalej, ponad oświetlonymi latarniami ulica- mi, sufit przedstawiał pierwotny las wyrzeźbiony w najdrobniejszym szczególe w czarnym skalnym podłożu góry. Na zewnętrznych obrze- żach Miasta Funderlingów, najbliższych powierzchni ziemi, wycięto nawet przestrzenie między gałęziami, tak że prześwitywało w nich prawdziwe niebo albo - gdy zapadała noc (tak jak w tej chwili) - między kamiennymi konarami migotały pierwsze gwiazdy. Każda ga- łązka, każdy liść zostały wyrzeźbione z niezwykłą starannością i tak wieki ogromnych wysiłków zaowocowały jednym z największych cu- dów północnego świata. Ptaki o piórach z masy perłowej i kryształu wyglądały, jakby miały zaśpiewać. Pnącza z zielonego malachitu opasywały pnie drzew pełniących funkcję filarów, a tu i ówdzie na niższych gałęziach widniały nawet pokryte klejnotami owoce zwi- sające na szypułkach wyciętych z niewiarygodnie cienkiego kamienia. Chłopiec wyszeptał coś, czego Rogowiec nie zrozumiał. - Tak, to jest piękne - powiedział Funderling. - Jutro obejrzysz sobie dokładnie. A teraz musimy dogonić Opal, bo inaczej przeko- nasz się, że język może być ostrzejszy niż dłuto. Ruszyli za Opal wąskimi, lecz wdzięcznymi ulicami, gdzie każdy dom wykuto w kamieniu, a fasady zaledwie sugerowały przepych wnętrz, owoc żmudnych, pełnych poświęcenia wysiłków kolejnych pokoleń. Na każdym zakręcie lub skrzyżowaniu jarzyły się oliwne lampy umieszczone na ścianach wewnątrz kamiennych baniek cien- kich jak pęcherze na spracowanej dłoni. Żadne światło nie paliło się jasno, lecz było ich tak dużo, że przez całą noc ulice podziemnego miasta zdawały się drżeć na progu świtu. Mimo iż Rogowiec był poważany w społeczności Funderlingów, jego dom znajdujący się na końcu Klinowego Gościńca prezentował się skromnie i składał jedynie z czterech izb o płytko rzeźbionych ścianach. Rogowiec poczuł ukłucie wstydu na wspomnienie Błękitnego Kwarcu, rodowej posiadłości Liderytów, z jej wspaniałym salonem ozdobionym głęboko rzeźbionymi scenami z historii Funderlingów. Opal, pomimo swojego ciętego języka, nigdy mu nie wypominała, że mieszkają w tak skromnym domu, podczas gdy jej szwagierki udają królowe w okazałej posiadłości. Rogowiec bardzo pragnął dać żonie to, na co zasługiwała, lecz nie mógł dłużej mieszkać w rodowej siedzibie, usługując swojemu bratu Guzkowi - czy też „Panu Lide-rytowi", jak sam się teraz tytułował - było to równie niemożliwe jak wskoczenie na księżyc. A ponieważ jego brat miał trzech synów, nie rozważano już nawet możliwości odziedziczenia przez Rogowca rodzinnej posiadłości, gdyby jego brat umarł pierwszy. - Jestem tu szczęśliwa, stary głupcze - powiedziała cicho Opal, kiedy przechodzili przez próg. Widziała, jak patrzył na dom, i odgadła jego myśli. - A przynajmniej będę szczęśliwa, jeśli posprzątasz ze stołu swoje narzędzia, żebyśmy mogli zjeść po ludzku. - Chodź, chłopcze, pomożesz mi - Rogowiec zwrócił się do małego gościa i uśmiechnął jowialnie, by ukryć falę miłości do żony, jaką nagle poczuł. - Opal jest jak obryw skalny - jeśli zlekceważysz pierwsze ciche pomruki, później będziesz tego szczerze żałował. Patrzył, jak chłopiec ściera kurz z pokaleczonego blatu stołu mokrą ścierką, bardziej przegarniając go z miejsca na miejsce, niż usuwając. - Przypomniałeś już sobie, jak masz na imię? - zapytał. Chłopiec pokręcił przecząco głową. - No cóż, musimy jakoś na ciebie mówić - może Otoczak? -zawołał do żony, która mieszała zupę w garnku nad ogniem. - Nazwiemy go Otoczakiem? - Było to typowe imię dla czwartego lub piątego chłopca w rodzinie, kiedy rodowe pretensje nie miały większego znaczenia, a rodzinne zainteresowanie słabło. - Nie bądź głupi. Musi mieć imię z rodu Liderytów - odpowiedziała mu. -Nazwiemy go Krzemień. Zobaczysz minę twojego brata. Rogowiec uśmiechnął się mimowolnie, choć nie całkiem ucieszył go pomysł nadania chłopcu takiego imienia, jakby go adoptowali. Z drugiej strony bardziej niż trochę ucieszył się na myśl o tym, jak zareaguje jego napuszony brat, kiedy się dowie, że Opal i Rogowiec przyprowadzili do domu dziecko dużych i dali mu imię skąpego, sta- rego wuja. - A zatem niech będzie Krzemień - rzucił i zwichrzył płowe wło- sy chłopca. - Przynajmniej dopóki będziesz z nami. Fale lizały pale przystani. Nieliczne morskie ptaki popiskiwały sennie. Z jednej z barek mieszkalnych płynęła krętą smużką żałosna melodia, chór wysokich głosów nucących starą pieśń o blasku księ- życa i otwartym morzu, i nic więcej nie mąciło ciszy Laguny Mu- skających Wodę. W oddali strażnicy na murach wywoływali północną straż, a ich głosy niosły się po wodzie słabym echem. Kiedy umilkły wszelkie odgłosy, na końcu jednej z przystani za- migotało światło. Zapaliło się na moment, zgasło i znowu zajaśniało. Był to blask zamykanej latarni, promienie płynęły w głąb ciemnej laguny. Nie widać było, by ktokolwiek w zamku czy na murach zwró- cił na to uwagę. A jednak światło nie pozostało całkiem niezauważone. Mały, po- malowany na czarno skif popłynął bezgłośnie, niemal niewidoczny, poprzez spowitą mgłą lagunę i zatrzymał się przy końcu przystani. Osoba trzymająca latarnię, szczelnie owinięta ciężkim płaszczem z kap- turem, pochyliła się i wyszeptała coś w języku rzadko używanym w Marchii Południowej czy w ogóle na północy. Wioślarz z łodzi odpowiedział cicho w tym samym języku i podał coś osobnikowi czekającemu niemal od godziny na zimnej przystani - nieduży przed- miot, który od razu zniknął w kieszeni ciemnego płaszcza. Wioślarz bez słowa obrócił małą łódź i zniknął we mgle ścielącej się nad mroczną laguną. Postać z przystani zgasiła latarnię i ruszyła w stronę zamku, prze- mykając ostrożnie od cienia do cienia, jakby niosła coś niezwykle cennego albo bardzo niebezpiecznego. 4 Zaskakująca propozycja LAMPA: Płomieniem jej palce, Skokiem jej oko, tak jak deszcz jest pieśnią świerszcza, Wszystko można przepowiedzieć Wyrocznie Rzuconych Kości Z agadka spojrzał ze smutkiem na gołębicę, którą właśnie wyczarował z rękawa. Łepek zwisał przekrzywiony pod nienaturalnym kątem; ptak sprawiał wrażenie martwego. - Wybacz, Wasza Wysokość. - Błazen zmarszczył brwi, a jego szczupła twarz przypominała teraz pomiętą chusteczkę. Gdzieś w koń cu sali tronowej rozległ się złośliwy śmiech kilku osób. Jeden z pa nów wydał cichy i nieco afektowany jęk współczucia dla pechowej gołębicy. - Wcześniej sztuczka zawsze mi się udawała. Może po winienem znaleźć ptaka o mocniejszej budowie... Barrick przewrócił oczami i prychnął, lecz jego starszy brat za- chował się bardziej dyplomatycznie. Zagadka był od dawna ulubień- cem ich ojca. - Mój stary, dobry Zagadka. Nie wątpię, że poradzisz sobie z tym problemem. - Zabijając przy tym kilka tuzinów ptaków - mruknął Barrick. Briony zmarszczyła czoło. - No cóż, wciąż jestem winien Waszej Wysokości dzienną porcję rozrywki. - Starzec włożył ostrożnie ptaka do kieszeni na piersi swo- jego kraciastego stroju. - Wiemy, co będzie na kolację - zwrócił się Barrick do Briony, która syknęła, by go uciszyć. - Przygotuję inne sztuczki, by cię zabawić - mówił dalej Zagad- ka, posyłając szepcącym bliźniakom krótkie, urażone spojrzenie. - A może któryś z moich dobrze znanych popisów? Dawno już nie żonglowałem zapalonymi pochodniami, nie robiłem tego od czasu tamtego niefortunnego wypadku ze syańskim gobelinem. Ograniczy- łem liczbę pochodni, więc sztuczka jest o wiele bezpieczniejsza... - Nie trzeba - rzucił łagodnie Kendrick. - Nie trzeba. Wystarczy występów, teraz zajmiemy się sprawami królestwa. Zagadka skinął głową ze smutkiem, ukłonił się i wycofał tyłem sprzed tronu, odchodząc w drugi koniec sali; stawiał ostrożnie jedną długą nogę za drugą, jakby robił coś, co zmuszony był ćwiczyć z wię- kszą wytrwałością niż sztuczkę z gołębicą. Barrick mimowolnie po- myślał, że starzec przypomina konika polnego ubranego w strój błaz- na. Zebrani dworzanie śmiali się i szeptali, zasłaniając usta dłońmi. Wszyscy tu jesteśmy głupcami. Oglądając nieporadne zabiegi Za- gadki, wyrwał się na jakiś czas ze swojego mrocznego nastroju, który teraz powracał. Po prostu większość z nas jest w tym lepsza niż on. Nawet w najlepszych czasach trudno mu było wysiedzieć na twar- dym tronie. Choć okna umieszczone wysoko w górze były otwarte, salę wypełniało duszne powietrze przesycone zapachami kadzidła, kurzu i zebranych ludzi - zbyt wielu ludzi. Obrócił się i zobaczył, że jego brat konferuje ze Steffansem Nynorem, lordem kasztelanem, i żartuje z czegoś, na co Summerfield i inni panowie roześmiali się, natomiast stary Nynor się zarumienił i bąknął coś pod nosem. Spójrz- cie na Kendricka, udaje jak ojciec. Bo przecież nawet ojciec udawał - w gruncie rzeczy nienawidził tego wszystkiego. Król Olin nigdy nie przepadał za zarozumiałym Gailonem Summerfieldem ani za jego głośnym, dobrze odżywionym ojcem, starym księciem. Może ojciec chciał się dostać do niewoli, żeby uciec od tego wszystkiego... Nie zdążył rozwinąć tej myśli, ponieważ Briony szturchnęła go łokciem w bok. - Przestań! - warknął. Siostra zawsze próbowała skłonić go do uśmiechu, zmusić, by dobrze się bawił. Dlaczego nie potrafiła do- strzec kłopotliwego położenia, w jakim się znaleźli - nie tylko ich rodzina, lecz cała Marchia Południowa. Czyżby był jedyną osobą w królestwie, która rozumie powagę sytuacji? - Kendrick prosi nas do siebie - powiedziała Briony. Barrick pozwolił, aby pociągnęła go za sobą bliżej tronu starszego brata - nie tego prawdziwego, Wilczego Tronu, który został przykryty aksamitnym suknem po wyjeździe Olina i nie był używany od tamtego czasu, lecz drugiego najlepszego tronu, który wcześniej stał na honorowym miejscu przy ogromnym stole jadalnym. Bliźnięta, pomagając sobie łagodnie łokciami, przeciskały się między dworzanami, którzy wykorzystywali okazję, by spędzić choć chwilę w towarzystwie księcia regenta. Ramię Barricka pulsowało bólem. Pragnął znowu znaleźć się na wzgórzu i jechać konno w samotności, z dala od wszystkich tych ludzi. Nienawidził ich, pogardzał wszystkimi i każdym z osobna w zamku... z wyjątkiem, co musiał przyznać, swojej siostry, brata... i może Chavena... - Lord Nynor poinformował mnie, źe posłaniec z Hierosolu nie zaszczyci nas swoją obecnością przed południem - oznajmił Kendrick, kiedy się zbliżyli. - Powiedział, że nie czuje się zbyt dobrze po podróży. - Stary kasztelan wyglądał na zmartwionego, jak zawsze; czubek jego brody sterczał, obgryziony, co zdaniem Barricka stanowiło odrażający nawyk. - Ale jeden z moich służących twierdzi, że widział go rano, jak rozmawiał z Shasem. Ponoć się kłócili, jeśli wierzyć temu leniuchowi, a chyba nie do końca można polegać na tym, co mówi. - To nie wróży niczego dobrego, Wasza Wysokość - uznał książę Summerfield. Kendrick westchnął. - Obaj, przynajmniej sądząc po wyglądzie, pochodzą z południo- wych stron - powiedział, starając się zachować cierpliwość. - Shaso nie ma zbyt wielu okazji do spotkania swoich ziomków tutaj, na zimnej północy. Pewnie mieli sobie dużo do powiedzenia. - A także do wykłócenia, Wasza Wysokość? - rzucił Summerfield. - Posłaniec jest sługą człowieka, który więzi naszego ojca - za- uważył Kendrick. - To dla Shasa chyba wystarczający powód do sprzeczki, nie sądzisz? - Odwrócił się do bliźniaków. - Wiem, że nie bardzo interesuje was wystawanie tutaj, więc możecie sobie iść. Przyślę po was, kiedy już Hierosolczyk zaszczyci nas swoją obec- nością. - Mówił jakby od niechcenia, lecz Barrick widział wyraźnie, że opieszałość posła nie ucieszyła brata, który jego zdaniem zaczynał rozwijać w sobie monarszą niecierpliwość. - Ach, Wasza Wysokość, zapomniałbym. - Nynor strzelił palcami i natychmiast podszedł szybko jeden z jego służących ze skórzaną torbą. - Poseł przekazał mi listy od twojego ojca i tego tak zwanego lorda protektora. - List od ojca? - Briony klasnęła uradowana. - Przeczytaj go nam! Kendrick zdążył już zerwać pieczęć, wilk i gwiazdy ułożone w pół- księżyc Eddonów i odciśnięte w ciemnoczerwonym wosku, i zaczął czytać. Po chwili pokręcił głową. - Później, Briony. - Ale, Kendricku... - W jej głosie brzmiała prawdziwa udręka. - Dość. - Starszy brat sprawiał wrażenie rozkojarzonego, lecz ton jego głosu sugerował dobitnie, że zakończył dyskusję. Barrick wyczuwał napięcie w nagłym milczeniu Briony. - Co to za zamieszanie? - zapytał chwilę później Gailon Tolly, rozglądając się. W drugim końcu sali tronowej nastąpiło jakieś poruszenie wśród dworzan. - Spójrz - szepnęła Briony do brata. - To pokojówka Anissy. Rzeczywiście tak było, co przyjęto falą szeptów. Teraz, kiedy zbliżał się termin rozwiązania, macocha bliźniaków rzadko opuszczała swoje pokoje w Wieży Wiosennej. Selia, jej pokojówka, przyjęła rolę łącznika Annisy z pozostałą częścią ogromnego zamku, a także jej oczu i uszu. A jeśli chodzi o oczy, to nawet Barrick musiał przyznać, że były wyjątkowo piękne. - Spójrz, jak paraduje - rzuciła Briony, nie ukrywając swojej dezaprobaty. - Idzie, jakby swędziały ją plecy i chciała się o coś podrapać. - Briony, proszę - rzekł książę regent. O ile jednak Kendrick wyglądał na rozbawionego, o tyle książę Summerfield wydawał się oburzony arogancką uwagą jego siostry. Kendrick, zmuszony do przerwania lektury listu, obserwował zbliżającą się pokojówkę równie uważnie jak pozostali. Selia była młodą kobietą o pięknej figurze. Czarne włosy nosiła upięte wysoko na wzór kobiet z Devonis, ojczystego kraju jej i jej pani, a oczy, przesłonięte długimi rzęsami trzymała spuszczone, co jednak wcale nie nadawało jej wyglądu skromnej wiejskiej dziew- czyny. Barrick obserwował ją z wyrazem bolesnego pożądania, lecz ona, kiedy już podniosła wzrok, zdawała się widzieć jedynie jego brata, księcia regenta. Pewnie, pomyślał Barrick. Dlaczego miałaby się różnić od in- nych...? - Za pozwoleniem, Wasza Wysokość. - W marchiach mieszkała dopiero jedną porę roku i wciąż mówiła z wyraźnym devoniskim akcentem. - Moja pani, a wasza macocha, przesyła uprzejme pozdro- wienia i prosi o pozwolenie spotkania-z nadwornym medykiem. - Znowu źle się czuje? - zapytał Kendrick zatroskanym tonem. Mimo że żadne z nich nie przepadało za drugą żoną ojca, to nawet Barrick wierzył, że troska brata jest szczera. - Owszem, Wasza Wysokość, odczuwa pewien dyskomfort. - Oczywiście, natychmiast polecimy medykowi, aby udał się do naszej macochy. Zawiadomisz go sama? Selia zarumieniła się uroczo. - Nie znam jeszcze tak dobrze zamku. Briony prychnęła poirytowana, za to Barrick powiedział: - Zaprowadzę ją, Kendricku. - Och, niech biedaczka niepotrzebnie się nie trudzi - rzuciła głoś- no Briony. - Chaven mieszka po drugiej stronie zamku. Niech Selia wraca do naszej cierpiącej macochy. Oboje z Barrickiem zawiado- mimy medyka. Posłał siostrze pełne wściekłości spojrzenie i przez chwilę żało- wał, że umieścił ją na liście ludzi, którymi nie gardzi. - Sam mogę to zrobić. - Idźcie oboje i kłóćcie się gdzie indziej. - Kendrick machnął ręką. - Chcę przeczytać te listy. Każcie Chavenowi natychmiast udać się do macochy. Jesteście wolni aż do południa. Tylko go posłuchajcie, pomyślał Barrick. Naprawdę myśli, że jest królem. Towarzystwo pięknej Selii nie poprawiło specjalnie nastroju Bar- rickowi, mimo to ustawił się tak, by jego niesprawne ramię, scho- wane w fałdach płaszcza, znalazło się po drugiej stronie, gdy wy- chodzili z sali tronowej w światło szarego, jesiennego poranka. Kiedy weszli na schody prowadzące w dół ku pogrążonemu w cieniu pla- cowi Świątynnemu, czterej żołnierze z pałacowej straży, kończący właśnie poranny posiłek, pospieszyli za nimi, wciąż przeżuwając. Bar- rick pochwycił spojrzenie dziewczyny, ona zaś odpowiedziała nie- śmiałym uśmiechem. Niemal się odwrócił, by się upewnić, że nie patrzy nad jego ramieniem na kogoś innego. - Bardzo dziękuję, książę Barricku. Jesteś bardzo uprzejmy. - O tak - rzuciła jego siostra. - Pewnie, że jest. - Ty także, księżniczko Briony. - Dziewczyna uśmiechnęła się już nieco ostrożniej i nawet jeśli zaskoczył ją burkliwy ton Briony, to nie dała tego po sobie poznać. - Oboje jesteście bardzo mili. Kiedy przeszli przez Kruczą Bramę i przyjęli honory salutujących strażników, Selia się zatrzymała. - W takim razie pójdę do królowej. Na pewno nie chcecie, żebym poszła z wami? - Na pewno - odparła Briony. Dziewczyna dygnęła i ruszyła w stronę Wieży Wiosennej w ze- wnętrznym murze twierdzy. Barrick obserwował ją jeszcze przez chwilę. - Au! - mruknął. - Nie pchaj mnie. - Zaraz ci oczy wypadną z głowy. - Briony przyspieszyła kroku i skręciła w długą ulicę, która ciągnęła się wzdłuż muru twierdzy. Na widok bliźniaków przechodnie usuwali się z szacunkiem, lecz była to tłoczna ulica, pełna wozów i kłócących się głośno przekup- niów, dlatego wielu ledwo ich zauważało albo przynajmniej starali się, by tak to wyglądało. Dwór króla Olina nigdy nie był tak formalny jak dwór jego ojca, dlatego mieszkańcy zamku przywykli do widoku królewskich dzieci chodzących po terenie całej twierdzy w towarzy- stwie zaledwie kilku strażników. - Jesteś gburowata - powiedział Barrick do siostry. - Zachowu- jesz się jak prostaczka. - Skoro już mówimy o prostakach - odparła Briony - to wy, mężczyźni, wszyscy jesteście tacy sami. Wystarczy, że do pokoju wejdzie dziewczyna, która trzepoce rzęsami i kołysze biodrami, a od razu się zamieniacie w śliniące się niedźwiedzie. - Niektóre dziewczyny lubią, kiedy mężczyźni na nie patrzą. - Gniew Barricka ostygł i przybrał postać zimnej udręki. Jakie to mia- ło znaczenie? Która kobieta by się w nim zakochała, z wszystkimi jego problemami, niesprawnym ramieniem i tą jego... dziwnością? Owszem, znalazłby żonę, i to taką, która by udawała uczucie - w końcu jest księciem - lecz byłoby to uprzejme kłamstwo. Nigdy nie będę wiedział, pomyślał. Dopóki pozostanę w tej ro- dzinie. Nigdy nie będę wiedział, co o mnie naprawdę myślą, co myślą o okaleczonym księciu. Bo kto by się odważył zakpić otwarcie z kró- lewskiego syna? - A zatem twierdzisz, że niektóre dziewczyny lubią, kiedy męż- czyźni na nie patrzą? A skąd ty to wiesz? - Briony odwróciła się ku niemu, co oznaczało, że jest naprawdę rozgniewana. - Niektórzy mężczyźni są naprawdę okropni, kiedy się tak gapią. - Myślisz w ten sposób o wszystkich mężczyznach. - Barrick wiedział, że powinien odpuścić, lecz czuł się wyobcowany i nieszczę- śliwy. - Nienawidzisz wszystkich mężczyzn. Ojciec mówił, że nie wyobraża sobie, by można było znaleźć dla ciebie kogoś, kto by się zgodził cię poślubić i zechciał tolerować twoją trzeźwość i męskie maniery. Briony wciągnęła głośno powietrze i zapadła śmiertelna cisza. Te- raz i ona nie odzywała się do niego. Barrick poczuł wyrzuty sumie- nia, lecz zaraz usprawiedliwił się w duchu, że to ona pierwsza za- częła. A poza tym powiedział prawdę, wszyscy o tym mówili. Jego siostra trzymała damy dworu na odległość wyciągniętej ręki, a męż- czyzn jeszcze dalej. Kiedy jednak przeszli kilkadziesiąt kroków, a ona wciąż się nie odzywała, zaczął się niepokoić. Byli ze sobą bardzo blisko i choć oboje mieli porywczą naturę, to kiedy któreś zraniło to drugie, to tak jakby raniło samego siebie. Ich słowne potyczki zwykle prowadziły do krwawiących ran, po których następował czuły uścisk, zanim jeszcze ustało krwawienie. - Przepraszam - powiedział, choć ton jego głosu nie do końca wyrażał przeprosiny. - Dlaczego miałabyś się przejmować tym, co myśli Summerfield, Blueshore i cała ta banda głupców? To bezuży- teczni kłamcy i natręci. Chciałbym, żeby wojna z autarchą naprawdę wybuchła i żeby ich wszystkich strawił ogień jak trawę na łące. - To straszne, co mówisz! - rzuciła Briony, lecz jej policzki za- różowił rumieniec, który wyparł wcześniejszą przerażającą bladość. - Mnie oni nic nie obchodzą - powiedział. - Ale nie powinienem był ci powtarzać tego, co powiedział ojciec. Mówił to żartem. - Dla mnie to nie żarty. - Briony wciąż wyglądała na zagnie- waną, lecz wyczuwał, że najgorsze minęło. - Och, Barricku - prze- mówiła niespodziewanie - spotkasz mnóstwo kobiet, które będą strze- lały do ciebie oczami. Jesteś księciem - nawet bastard, którego byś spłodził, byłby dla nich nagrodą. Nie wiesz, jakie są niektóre dziew- czyny, w jaki sposób myślą, co są gotowe zrobić... Zaskoczyły go szczerość i obawa Wjej głosie. A więc próbowała go bronić przed zachłannymi kobietami! Przepełniał go ból, a za- razem odczuwał niemal rozbawienie. Chyba nie zauważyła, że jak dotąd słaba płeć nie miała większych problemów z tym, by mi się oprzeć. Dotarli już do stóp niewysokiego wzgórza, na którym stała wie- ża-obserwatorium Chavena; jej fundamenty zagnieździły się tuż za Nowym Murem, a szczyt wyrastał ponad wszystkie inne zabudowa- nia zamku, nie licząc czterech głównych wież i tej najwyższej, Wieży Wilczego Kła. Wspinając się po spiralnych schodach, wyprzedzili ciężkozbrojonych strażników. - Hej, tam! - zawołał Barrick do podążających za nimi żołnie- rzy. - Wałkonie! A gdyby tak na górze czekali mordercy, żeby nas zabić? - Nie bądź okrutny - powiedziała Briony, lecz ukradkiem po- wstrzymywała śmiech. Chaven - pewnie miał drugie imię, pełne ulosiańskich as i os, lecz bliźniaki nigdy go nie poznały i nigdy o nie nie pytały - stał w kręgu światła pod dachem ogromnego obserwatorium, rozsuniętym teraz, choć widoczne w górze chmury były ciemne, a na kamienną podłogę spadały krople deszczu. Jego asystent, wysoki, ponury mło- dzieniec, czekał przy skomplikowanej maszynerii składającej się z lin i drewnianych dźwigni. Medyk klęczał nad okazałą drewnianą skrzy- nią wyściełaną aksamitnym suknem, w której spoczywały ułożone w rzędzie platery różnych rozmiarów. Ną odgłos kroków Chaven pod- niósł głowę. Był niskim, korpulentnym mężczyzną o dużych i zręcznych dło- niach. Bliźnięta często żartowały, jak nieprzewidywalne są dary bogów, jako że wysoki, kościsty Zagadka z tym swoim ponurym zaabsor- bowaniem o wiele bardziej by pasował na królewskiego astrologa i medyka, podczas gdy pogodny, żywy i zręczny Chaven wydawał się wprost stworzony na nadwornego błazna. Ale oczywiście Chaven był też bardzo, bardzo mądry - jeśli tylko mu się chciało. - Tak? - rzucił zniecierpliwiony, zerkając w ich stronę. Medyk mieszkał w marchiach już tak długo, że niemal całkowicie zatracił obcy akcent. - Szukacie kogoś? Takie oziębłe powitanie nie było niczym nowym dla bliźniaków. - To my, Chaven - oznajmiła Briony. Twarz mężczyzny rozjaśnił uśmiech. - Książęta! Wybaczcie mi, jestem zajęty oglądaniem czegoś, co właśnie otrzymałem. To urządzenia, dzięki którym będę mógł oglą dać równie dobrze gwiazdę, jak i pyłek kurzu. - Uniósł ostrożnie jeden z platerów, który okazał się zrobiony z solidnego szkła prze zroczystego jak woda. - Mówcie, co chcecie o niegodziwościach władcy Hierosolu, ale na całym Eionie nie ma kraju, w którym szli fierzy potrafiliby wykonać lepsze soczewki. - Jego ruchliwa twarz spochmurniała. - Wybaczcie, nie pomyślałem, przecież wasz ojciec przebywa tam w niewoli. Briony przykucnęła obok skrzyni i ostrożnie wyciągnęła rękę ku jednemu ze szklanych krążków, który lśnił rozjaśniony załamanym promieniem słońca. - Nam też coś przywiózł ten statek, list od ojca, ale Kendrick nie pozwolił nam go jeszcze przeczytać. - Pani, proszę! - zawołał Chaven. - Nie dotykaj! Nawet naj- mniejsza skaza może uczynić je nieprzydatnymi... Briony szybko cofnęła dłoń i zahaczyła o zamek drewnianej skrzy- ni. Jęknęła cicho i podniosła rękę. Czerwona kropla, która się na niej pojawiła, popłynęła do nadgarstka. - To okropne! Przepraszam, że cię przestraszyłem. - Chaven za czął przeszukiwać kieszenie swojej obszernej szaty, wyjmując z nich garść czarnych kostek, wygiętą szklaną fajkę, kępkę ptasich piór i wreszcie chusteczkę, która wyglądała, jakby używano jej do pole rowania starego mosiądzu. Briony podziękowała mu, po czym dyskretnie schowała do kie- szeni brudną szmatkę i zaczęła ssać skaleczony palec. - A zatem nie macie żadnych wieści? - zapytał medyk. - Posłaniec spotka się z Kendrickiem dopiero w południe. - Bar- rick znowu poczuł, że ogarnia go złość i powraca złe samopoczucie. Poczuł niepokój na widok krwi na dłoni siostry. - Tymczasem przy- bywamy z poleceniem dla ciebie. Nasza macocha chce się z tobą zobaczyć. - Ach. - Chaven rozejrzał się, jakby się zastanawiał, gdzie się podziała jego chusteczka, po czym zamknął wieko skrzyni z soczew- kami. - Oczywiście pójdę do niej. Zechcecie mi towarzyszyć? Chęt- nie wysłucham relacji z polowania na smoka. Wasz brat obiecał mi ścierwo do badań i sekcji, ale jeszcze go nie dostałem, chociaż sły- szałem niepokojące pogłoski, że najlepsze części zostały rozdane ja- ko trofea. - Zmierzał już szybkim krokiem do drzwi, więc zawołał przez ramię: - Zasuń dach, Toby. Zmieniłem zdanie, myślę, że wie- czór będzie zbyt pochmurny, żeby oglądać niebo. Z wyrazem czystej, znużonej rozpaczy na twarzy młodzieniec za- czął obracać wielką korbą. Ogromny sufit zamykał się powoli, cal po calu, a towarzyszyły temu odgłosy podobne do agonalnych jęków jakiejś mitologicznej bestii. Czterej ciężkozbrojni strażnicy wdrapali się wreszcie na szczyt schodów i właśnie przystanęli, by złapać oddech, gdy w drzwiach obserwatorium pojawiły się trzy postaci, które minęły ich pospiesznie i zaczęły schodzić, zmierzając do Wieży Wiosennej. Drzwi do komnat Anissy otworzyła dziewczynka najwyżej sze- ścioletnia, która dygnęła i zaraz usunęła się na bok. Pokój był za- dziwiająco jasny. Dziesiątki świec płonęły przed obsypaną kwiatami kapliczką poświęconą Madi Surażem, bogini porodu, a w każdym kącie stały w donicach snopki świeżej pszenicy, które miały przy- nieść błogosławieństwo dającego obfitę zbiory boga Erila. Pół tuzina milczących dam dworu czaiło się wokół wielkiego łoża niczym krokodyle pływające w fosie w Axis. Starsza kobieta o ponuro prak- tycznym wyglądzie położnej albo domorosłej wiedźmy spojrzała na Barricka i powiedziała: - On tu nie może wejść. To jest miejsce dla kobiet. Książę zdążył jedynie się najeżyć, kiedy zasłona łoża się rozsu- nęła i wyjrzała zza niej jego macocha. Włosy miała rozpuszczone i ubrana była w obszerną białą nocną koszulę. - Kto tam? Czy to lekarz? Oczywiście, że może wejść. - Ale, pani, jest z nim też młody książę - wyjaśniła starucha. - Barrick? - Imię to wymówiła jak Bah-reek. - Aleś ty głupia, kobieto! Przecież jestem odpowiednio ubrana. Jeszcze nie rodzę. - Głośno westchnęła i opadła na poduszki, znikając za zasłoną. Zanim Chaven i bliźniaki przeszli od drzwi do łóżka, pokojówka Selia zdążyła rozsunąć i zawiązać zasłony, po czym posłała Barri- ckowi krótki uśmiech, a potem zobaczyła Briony i zamieniła go na pełne szacunku skinienie głowy w stronę obojga. Anissa spoczywała w pozycji półleżącej, podparta licznymi poduszkami. Dwa malutkie warczące pieski szarpały za kawałek materiału między jej stopami obutymi w pantofle. Bez bladego pudru, który zwykle nakładała na policzki, jej twarz wyglądała niemal czerstwo i zdrowo. Barrick, któ- ry w przeciwieństwie do Briony nawet nie próbował polubić maco- chy, nie wątpił, że cel ich misji jest zupełnie inny i chodzi jedynie o to, aby zabawić rozmową znudzoną Anissę. - Dzieci - powiedziała do nich, wachlując się. - To miło, że przy szliście. Jestem taka chora i nikogo nie widuję. - Barrick poczuł, jak Briony drgnęła, kiedy kobieta nazwała ją dzieckiem. Teraz, oglą dając ją z rozpuszczonymi ciemnymi włosami i bez makijażu, mu siała przyznać z zaskoczeniem, że macocha wygląda bardzo młodo. W końcu była tylko pięć albo sześć lat starsza od Kendricka. I ładna na swój nieuporządkowany sposób, chociaż zdaniem Barricka miała trochę za długi nos, by uchodzić za prawdziwą piękność. Nie umywa się do swojej pokojówki, pomyślał i zerknął na Selię, która wciąż patrzyła zatroskana na swoją panią. - Nie czujesz się dobrze, moja królowo? - zapytał Chaven. - Bóle żołądkowe. Och, tego się nie da opisać. - Drobnokoścista i wciąż szczupła, mimo zbliżającego się rozwiązania, Anissa posia- dała dar dominowania. Briony nazywała ją czasem Głośną Myszą. - A czy uczciwie zażywałaś eliksir, który ci przyrządziłem? Machnęła ręką. - To? Zatyka mnie. Wolno mi się tak wyrazić czy to zbyt pro stackie określenie? Moje jelita nie pracują już od kilku dni. Barrick uznał, że jak na jeden dzień nasłuchał się już dość o ta- jemnicach chorych. Skłonił się przed macochą, po czym wycofał tyłem do drzwi i tam zaczekał. Anissa zatrzymała jego siostrę jeszcze przez chwilę, zasypując ją niecierpliwymi pytaniami dotyczącymi wiado- mości od hierosolskiego posłańca i narzekaniami, że to nie ona pierw- sza dostała do przeczytania list od Olina, aż wreszcie Briony dygnęła i dołączyła do Barricka. Obserwowali, jak Chaven bada królową de- likatnie i szybko, zadając pytania tak naturalnym tonem, że niemal uszło uwagi księcia, że mały, korpulentny medyk odwija przy tym jej powiekę czy też wącha oddech. Pozostałe kobiety obecne w po- koju wróciły do wyszywania i rozmowy, z wyjątkiem starej położnej obserwującej zabiegi Chavena z pewną zawodową zazdrością i po- kojówki Selii, która trzymała dłoń Anissy i słuchała wszystkiego, co ta mówi, jakby to była największa mądrość. - Książęta, Briony, Barricku? - Mimo iż jedną rękę trzymał na plecach królowej, Chaven zdołał wyjąć z kieszeni szaty nieduży ze- garek na łańcuszku. Podniósł go i pokazał im. - Zbliża się południe. Co mi o czymś przypomina - czy mówi- łem wam, że planuję umieścić duży zegar z wahadłem na froncie świątyni Trygonu, tak by wszyscy wiedzieli, która jest godzina? Ale z jakichś powodów hierarcha sprzeciwia się mojemu pomysłowi... Bliźniaki słuchały chwilę szczegółów zaskakującego i raczej nie- wykonalnego planu, po czym przeprosiły macochę i pospiesznie opu- ściły Wieżę Wiosenną, jako że musiały przejść przez całą twierdzę. Towarzyszący im żołnierze plotkujący ze strażnikami królowej od- sunęli się od ściany, którą podpierali, i potruchtali za nimi. Tłum, jaki zebrał się w ogromnej Sali Królów Marchii - tylko Eddonowie nazywali ją „salą tronową", może dlatego, że zamek był zarówno ich domem, jak i miejscem sprawowania władzy - wyglądał o wiele poważniej niż wesołe poranne zgromadzenie. Briony po raz kolejny poczuła ukłucie niepokoju. Wydawało się, że zamek jest w sta- nie wojny: połowa strażników penturii stała rozstawiona w wielkiej sali, lecz tym razem nie opierali się o ściany zajęci rozmową, lecz stali wyprostowani i czujni. Avin Bronę, hrabia Landsend, był jed- nym z licznych wielmożów, którzy przybyli na audiencję. Bronę sprawował urząd lorda konstabla na Zamku Marchii Południowej, co czyniło go jednym z najpotężniejszych ludzi w Królestwach Pogra- nicza. Przed laty dokonał mądrego, jak się okazało, wyboru, udzie- lając poparcia będącemu jeszcze chłopcem Olinowi Eddonowi, kiedy jego starszy brat, książę Lorick, zmarł niespodziewanie, a król Ustin, ojciec, leżał na łożu śmierci złożony chorobą serca. Przez jakiś czas groziła wojna domowa, jako że różne potężne rody próbowały prze- jąć rolę najlepszego protektora nieletniego następcy tronu, lecz Bronę zawarł umowę z Tolly'ami z Summerfield, krewnymi Eddonów i głów- nymi pretendentami do odegrania znaczącej roli w rządach Marchii Południowej, a potem z pomocą Steffansa Nynora i kilku innych po- mógł małemu Olinowi utrzymać się na tronie do momentu, kiedy osiągnął odpowiedni wiek, by mógł sprawować władzę. Ojciec bliź- niaków nigdy nie zapomniał o lojalności Bronę'a w krytycznej chwili i zrewanżował się, nadając mu tytuły, ziemie i wysokie stanowiska. Nikt nie zastanawiał się nawet, czy lojalność hrabiego Landsend była szczera, czy też opierała się na przekonaniu, że mógłby utracić wszelkie wpływy, znalazłszy się pod protektoratem Tollych, ponieważ Bronę był powszechnie znany jako osoba przebiegła, zawsze wybiegająca myślą w przyszłość. Nawet teraz, zajęty rozmową z damami i panami, wodził wzrokiem po całej sali, by wypatrzyć ugięte kolana któregoś z żołnierzy, zgarbione plecy czy też usta poruszające się w rozmowie z kolegą. W sali tronowej był też Gailon Tolly, książę Summerfield, jak również większość członków Rady Królewskiej - kasztelan Nynor, ostatni z prawdziwych sprzymierzeńców Brone'a; bliski kuzyn bliź- niaków Rorick, hrabia Daler's Troth; Tyne Aldritch, hrabia Blueshore, i tuzin innych panów wystrojonych w najlepsze ubrania. Patrząc na nich, Briony poczuła przypływ oburzenia. Ten ambasador przybywa od człowieka, który porwał mojego ojca, a my co? Stroimy się dla niego, jakby był jakimś ważnym gościem! Kiedy jednak wyszeptała swoją refleksję Barrickowi, on tylko wzruszył ramionami. - Dobrze wiesz, że to wszystko na pokaz. Widzisz, oto cała nasza siła zebrana w jednym miejscu! - rzucił ponuro. - Koguty, które paradują przed walką. Spojrzała na czarny strój brata, lecz powstrzymała się od komentarzy. A mówią, że to my, kobiety, przywiązujemy dużą wagę do wyglądu! Trudno było sobie wyobrazić, by któraś z dam włożyła coś, co by było odpowiednikiem okropnych ochraniaczy na krocze, jakie nosili hrabia Rorick i inni panowie - wydatne bulwy pobły-skujące drogimi kamieniami i misternym szwem. Na myśl o tym, jak wyglądałby damski odpowiednik tego elementu stroju, omal nie wybuchnęła śmiechem, choć nie było to miłe uczucie. Miała wrażenie, trawiona strachem przez cały ranek, że bogowie zaciskają uchwyt na niej i jej rodzinie, że gdyby się roześmiała, nie umiałaby przestać - musieliby ją wynieść z sali, a ona śmiałaby się i płakała jednocześnie. Rozejrzała się po przestronnej sali oświetlonej blaskiem świec nawet w południe. Ciemne gobeliny na ścianach, przedstawiające sceny z martwej przeszłości i nieżyjących przodków Eddonów, sprawiały, że czuła się przytłoczona i rozgrzana, jakby przykryto ją ciężkimi kocami. Za wysokimi oknami widziała tylko ścianę Wieży Zimowej z szarego wapienia, a po obu jej stronach niosące ulgę skrawki chłodnego nieba. Dlaczego, zastanawiała się, w zamku otoczonym wodą, w tej ogromnej sali nie ma miejsca, z którego można by zobaczyć morze? Poczuła nagle, że brakuje jej powietrza. Bogowie, niech już się zacznie! Jakby niebiosa usłyszały jej prośbę, przy drzwiach rozległy się głośniejsze szepty, gdyż po obu stronach wejścia pozycje zajęli żołnierze w płaszczach, na których, jak się wydawało z tej odległości, widniała złota skorupa ślimaka, herb Hierosolu. Kiedy w drzwiach pojawiła się ciemnoskóra postać, Briony przez chwilę się zastanawiała, skąd tyle zamieszania wokół Shasa. I zaraz przypomniała sobie, co powiedział Summerfield. Kiedy posłaniec zbliżył się do podwyższenia, na którym stał prowizoryczny tron Ken-dricka ustawiony przed okazałym tronem ojca, zobaczyła, że przybysz jest o wiele młodszy niż naczelny wódz Marchii Południowej. Był przystojny, tak przynajmniej wydawało się Briony, choć zaraz poczuła, że nie ma pewności, w jaki sposób osądzić osobę tak odmienną. Posłaniec miał skórę ciemniejszą niż Shaso, a mocno kręcone włosy związane z tyłu, był też szczupły i wysoki, w przeciwieństwie do krępego Shasa. Poruszał się z gracją, pewnie, a krój jego czarnych obcisłych spodni i rozciętego szarego kaftana był modny, jak przystało na faworyta syańskiego dworu. Za to towarzyszący mu rycerze przypominali brzęczące bladoskóre marionetki. W ostatniej chwili, kiedy już się wydawało, że posłaniec uczyni rzecz niewyobrażalną i wejdzie na podest, na którym zasiadał książę regent, ten się zatrzymał. Jeden z rycerzy spod herbu ślimaka wystąpił naprzód i chrząknął. - Pozwól, Wasza Wysokość, że przedstawię lorda Daweta dan-- Faara, posłańca Ludisa Drakavy, lorda protektora Hierosolu i wszystkich terytoriów Kracji. - Ludis może i jest protektorem Hierosolu - powiedział wolno Kendrick - lecz jest też gospodarzem, który siłą narzucił gościnę mojemu ojcu. Dawet skinął głową i uśmiechnął się. Jego głos przypominał pomruk dzikiego kota, który na razie nie widzi potrzeby, by zaryczeć. - Owszem, lord protektor jest znany ze swojej gościnności. Jego nieliczni goście opuszczają Hierosol niezmienieni. Przez tłum przepłynęła fala pomruków niechęci. Posłaniec otworzył usta, by powiedzieć coś jeszcze, lecz powstrzymał się, gdyż jego uwagę przyciągnęła postać stojąca w ogromnych drzwiach - Shaso w skórzanej zbroi i twarzą przypominającą pozbawioną wyrazu maskę. - Ach - westchnął Dawet. - Miałem nadzieję, że jeszcze choć raz zobaczę mojego dawnego nauczyciela. Witaj, Mordiya Shaso. Znowu rozległy się szepty. Briony spojrzała na Barricka, lecz brat wydawał się równie zdezorientowany jak ona. Co mogły znaczyć sło- i1 wa ciemnoskórego posłańca? - Przybyłeś tu z pewną sprawą - rzucił zniecierpliwiony Ken- drick. - Kiedy skończysz, będzie czas na rozmowy, może nawet na odnowienie starych przyjaźni, o ile to była przyjaźń. Jeszcze o tym nie wspomniałem, niech więc będzie wszystkim wiadomo, że lorda Da- weta chroni Pieczęć Króla Marchii i dopóki wypełnia tu swoją po kojową misję, nie może mu się stać żadna krzywda. - Jego twarz wyrażała zawziętość. Uczynił tylko to, co nakazywały dobre oby czaje. - A teraz mów, proszę. Kendrick nie uśmiechnął się nawet na chwilę, za to uczynił to Dawet, wodząc wzrokiem po groźnie spoglądających dworzanach z wyrazem łagodnego zadowolenia, jakby uznał, że wszystko, czego pragnął, zostało zebrane w tej jednej saji. Jego spojrzenie przesunęło się po Briony, po czym zatrzymało się i wróciło do niej. Uśmiechnął ; się szerzej, ona zaś poczuła dreszcz. Gdyby nie wiedziała, kim jest ten człowiek, mogłaby poczuć się zaintrygowana, a nawet zadowolona, lecz teraz wydało jej się, że dotknęło ją czarne skrzydło, tak jak wyobrażała sobie poprzedniego dnia cień unoszący się nad nimi wszystkimi. Długie milczenie posła i jego śmiałe spojrzenie sprawiły, że po- czuła się, jakby stała naga na środku sali. - Co z naszym ojcem? - zapytała głośno chropawym głosem, choć chciała, by zabrzmiał spokojnie i pewnie. - Czy ma się dobrze? Mam nadzieję, że tak, dla dobra twojego pana. - Briony! - Barrick był zmieszany, wręcz zawstydzony jej za- chowaniem. Ale ona nie należała do tych, które pozwalają, by oglą- dano je jak konia na sprzedaż. Była królewską córką. Dawet skłonił lekko głowę. - Pani. Tak, twój ojciec ma się dobrze. Przywożę list od niego i dla rodziny. Być może książę regent jeszcze ci go nie pokazał... ? - Przejdź do rzeczy. - Kendrick powiedział to dziwnym tonem, jakby się bronił. Coś się działo, co do tego Briony nie miała wąt- pliwości, lecz nie wiedziała, o co chodzi. - Jeśli książę Kendrick przeczytał list, to pewnie się domyśla, co mnie tu sprowadza. Oczywiście pozostaje jeszcze sprawa okupu. - Mamy na to rok - zaprotestował Gailon Tolly. Kendrick nie spojrzał na niego, chociaż i on zabrał głos bez po- zwolenia. - Tak, mój pan, Ludis, postanowił złożyć wam jeszcze jedną ko- rzystną propozycję. Cokolwiek o nim myślicie, lord protektor Hie- rosolu jest mężem mądrym i dalekowzrocznym. Dobrze rozumie, że wszyscy mamy wspólnego wroga, dlatego powinniśmy raczej szukać sposobów zjednoczenia naszych krajów, by stały się niczym bliźnia- cze bastiony broniące przed zagrożeniem ze strony chciwego władcy Xis, niż handryczyć się o odszkodowania. - Odszkodowania? - Kendrick wyraźnie starał się zapanować nad głosem. - Sir, mów, jak jest. Okup. Okup za niewinnego człowieka - króla! - porwanego, kiedy próbował właśnie doprowadzić do tego, o czym wspomniałeś, to jest utworzyć ligę przeciwko autarsze. Da wet płynnie wzruszył ramionami. - Słowa mogą nas zjednoczyć albo poróżnić, więc nie będę się z tobą sprzeczał. Są ważniejsze sprawy, a ja przybyłem tutaj, by przed stawić ci nową, hojną propozycję lorda protektora. Kendrick skinął głową. - Mów dalej. - Twarz księcia regenta stała się maską podobną do tej, za jaką chował się Shaso, który wciąż stał na końcu sali tro- nowej. - Lord protektor obniży okup do dwudziestu tysięcy złotych del- finów, piątej części tego, czego zażądaliśmy, a co wy zgodziliście się zapłacić. W zamian prosi o coś, co niewiele będzie was koszto- wać, a przyniesie korzyść zarówno wam, jak i nam. Rozległy się szepty dworzan, którzy próbowali zrozumieć sens jego słów. Na twarzach niektórych panów, szczególnie tych, których poddani chłopi zaczęli się już buntować przeciwko coraz większym podatkom, pojawił się nawet wyraz nadziei. Jednak twarz Kendricka poszarzała jak popiół. - A niech cię, mów, co masz do powiedzenia - wyrzucił z siebie załamującym się głosem. Oblicze lorda Daweta przybrało wyraz starannie wystudiowanego zdziwienia. Wygląda na wojownika, pomyślała Briony, ale rozgrywa to jak aktor. I dobrze się bawi. Czego nie można było powiedzieć o jej starszym bracie, dlatego widząc, jaki jest blady i nieszczęśliwy, poczuła, że jej serce zabiło szybciej: Kendrick wyglądał jak ktoś, kto został uwięziony w złym śnie. - Dobrze - rzekł Dawet. - W zamian za zredukowanie okupu i za króla Olina Ludis Drakava, lord protektor Hierosolu, pojmie za żonę Briony te Meriel te Krisanthe M'Connord Eddon z Marchii Po łudniowej. - Poseł rozłożył silne, zgrabne ramiona. - Mówiąc prost szymi słowy, chodzi o waszą księżniczkę Briony. Nagle to o n a zaczęła opadać w koszmar. Kolejne twarze zwra- cały się ku niej niczym kwiaty tawuły na łące podążające za słońcem, twarze blade, zaskoczone, rachujące. Usłyszała, jak Barrick wciąga głęboko powietrze, i poczuła, że ściska jej ramię zdrową ręką, lecz ona się wyrwała. Jej łzy wzbierały jak fale, a szepty dworzan wy- dawały się głośne niczym grzmot pioruna. - Nie! - krzyknęła. - Nigdy! - Spojrzała na Kendricka i dopiero teraz zrozumiała znaczenie nieruchomej, pełnej udręki maski, jaka zakrywała jego twarz. - Nigdy tego nie zrobię! - Briony, nie udzieliłem ci głosu - powiedział przez ściśnięte gardło. Coś błysnęło w jego oczach - rozpacz? gniew? rezygnacja? - Nie tutaj będziemy o tym dyskutować. - Ona nie może! - zawołał Barrick. Teraz dworzanie rozmawiali już na głos, zdumieni i podekscytowani. Rozległy się głosy będące echem odmowy Briony, ale nieliczne. - Nie pozwolę ci! - Nie jesteś księciem regentem - oświadczył Kendrick. - Nie ma tu ojca. Do jego powrotu ja jestem dla ciebie ojcem. Dla was obojga. Zamierzał to zrobić. Briony była tego pewna. Zamierzał ją sprze- dać temu bandyckiemu księciu, okrutnemu najemnikowi Ludisowi, j żeby zmniejszyć okup i zadowolić innych panów. Wydawało jej się, f że sufit ogromnej sali tronowej pokryty płytkami z wizerunkami bo- gów spada na nią obłokiem wirujących kolorów. Odwróciła się i ru- szyła chwiejnym krokiem przez szepcący i spoglądający chytrze tłum, nie zwracając uwagi na wołanie zaniepokojonego Barricka i okrzyki Kendricka, a potem odtrąciła powstrzymującą ją rękę Shasa i wy- padła za drzwi, płacząc tak bardzo, że nfebo i kamienne ściany zamku i zlały się w niewyraźną całość. Pieśni księżyca i gwiazd DONOŚNY GŁOS: W domu ze skorupy ślimaka, Pod korzeniem, gdzie szafir leży, Obłoki pochylają się nisko, nasłuchując Wyrocznie Rzuconych Kości Krzemień nie wydawał się zachwycony zupą z kalarepy, mimo iż była posłodzona miodem. No cóż, pomyślał Rogowiec, może nie należy się spodziewać, że duży będzie miał podobny stosunek do roślin okopowych jak my. Ponieważ Opal udała się do szybu wy- pełnionego ciepłym podziemnym powietrzem za placem Starego Ka- mieniołomu, żeby wysuszyć pranie, zlitował się nad chłopcem i za- brał mu miskę. - Nie musisz jeść wszystkiego - powiedział. - Wychodzimy. Chłopiec spojrzał na niego dość obojętnie - Dokąd? - Do zamku - do twierdzy wewnętrznej. Po twarzy chłopca przemknął dziwny grymas, lecz podniósł się zgrabnie z niskiego stołka i wyszedł szybkim krokiem na zewnątrz, zanim Rogowiec zdążył zebrać swoje rzeczy. Mimo iż poprzedniego wieczoru chłopiec szedł Klinowym Gościńcem po raz pierwszy, teraz bez wahania skręcił w lewo. Rogowiec podziwiał jego pamięć. - Poszedłbyś dobrze, gdybyśmy szli górą, ale pójdziemy drogą; Funderlłngów. - Chłopiec spojrzał na niego pytająco. - Tunelami. Tak;; będzie szybciej. Wczoraj chciałem ci pokazać kawałek świata na po-, wierzchni, dzisiaj zobaczysz trochę więcej tego, co jest pod ziemią. Poszli do końca Klinowego Gościńca, a potem Żuczym Traktem do ulicy Rudnej, szerokiej i ruchliwej, pełnej wozów oraz grup ko- paczy i kamieniarzy zmierzających do swoich prac, niektórzy byli u progu długiej podróży do odległych miast, gdzie mieli pozostać? przez pół roku albo nawet więcej, jako że niemal na całym Eionie, bardzo szanowano umiejętności Funderlingów z Marchii Południo-; wej. Ciekawy widok stanowiły ulice zbiegające się w centrum Miasta" Funderlingów niczym szprychy koła, gdzie kramarze sprzedawali pro-1 dukty rolne sprowadzone z targów na powierzchni, szlifierze i spe-1 cjaliści od ostrzenia narzędzi polecali głośno swoje usługi, a liczne grupy dzieci zmierzały do cechowych szkół, dlatego Krzemień oglą- ! dał wszystko z zainteresowaniem. Wszędzie paliły się dzienne la- tarnie, a w niektórych miejscach surowe jesienne światło wlewało się smugami przez otwory w wielkim dachu, wypełniając ulice zło- cistym blaskiem, choć dzień na zewnątrz był raczej ciemny. Co i rusz pojawiał się jakiś znajomy Rogowca, który się z nim witał. Niektórzy pozdrawiali też Krzemienia, mówiąc mu nawet po imieniu, ale byli także tacy, którzy spoglądali na chłopca nieufnie '• czy wręcz z ledwo ukrywaną niechęcią. Początkowo Rogowiec był" zaskoczony, że ktoś zna nowe imię chłopca, lecz potem przypomniał sobie, że Opal rozmawiała przecież z innymi kobietami. Wieści roz- chodziły się szybko w podziemnym Mieście Funderlingów. - Tutaj powinniśmy skręcić - powiedział Rogowiec, wskazując ' na miejsce blisko Sali Spotkań Żwirowników, gdzie pierścień upo rządkowanych ulic nie był już tak regularny i gdzie ulica Rudna roz- j widlała się na dwie drogi, z których jedna biegła na tym samym po ziomie, druga zaś opadała - lecz my pójdziemy drogą, gdzie nie ) wszystkie tunele są wykończone, dlatego zatrzymamy się najpierw ; przy Słonym Stawie. Kiedy już tam dotrzemy, masz być cicho i nie , dokazywać. Chłopiec oglądał zaciekawiony rzeźbione fasady domów, które przedstawiały skomplikowane historie przeszłości poszczególnych ro- dów (przeszłości nie w każdym przypadku do końca prawdziwej), i i nie zapytał, co to za Słony Staw. Szli jakiś kwadrans ulicą Rudną > Dolną, aż dotarli do surowej, przeważnie nie ozdobionej skały, która ! wyznaczała skraj miasta. Minęli mężczyzn i kobiety kręcących się bezczynnie na skraju drogi - przeważnie szukających przy wejściach do Słonego Stawu jakiejś dorywczej pracy - i weszli do rozjarzonej jaskini przez zaskakująco skromne drzwi w ścianie z surowego ka- mienia. Staw był czymś w rodzaju podziemnego basenu i wypełniał znacz- ną część rozległej naturalnej jaskini. Była to słona odnoga oceanu wrzynającego się w skałę pod zamkiem, dzięki której Funderlingowie nawet z najbardziej mrocznych zakątków miasta wiedzieli, kiedy jest przypływ i odpływ. Obrzeże basenu usiane było ostrymi i spiczasty- mi kamieniami, dlatego liczni Funderlingowie, którzy przybyli tam wcześniej, poruszali się bardzo ostrożnie. Żeby uporządkować jaski- nię i jej skalisty brzeg, tak jak obrobiono środek miasta, potrzeba by najwyżej kilku tygodni, lecz nawet najbardziej zwariowani na punk- cie porządku ludzie Rogowca nie brali tego pod uwagę. Słony Staw należał do miejsc związanych z najstarszą legendą Funderlingów - opowiadała ona o tym, jak bóg dużych o imieniu Kernios, którego Funderlingowie we własnym sekretnym języku nazywali „Panem Go- rącego Mokrego Kamienia", stworzył ich rasę właśnie tam, na brzegu Słonego Stawu, w czasie Dni Stygnięcia. Rogowiec nie opowiadał o tym chłopcu. Nie miał pewności, jak długo Krzemień zostanie z nimi, a Funderlingowie zachowywali dużą ostrożność wobec obcych; było zbyt wcześnie, żeby choćby zasta- nawiać się nad zapoznaniem go z Tajemnicami. Chłopiec poruszał się zwinnie po nierównym, kamienistym pod- łożu, niczym pająk, i teraz czekał, aż Rogowiec dotrze na brzeg sta- wu, a wodne refleksy świetlne oblewały jego czujną twarz żółto-zie- lonym blaskiem. Rogowiec zdążył zdjąć z pleców torbę i położyć ją u stóp chłopca, gdy spomiędzy rumowiska dużych kamieni wy- łoniła się malutka postać o pałąkowatych nogach, ocierając dłonią brodę i przeżuwając ostatni kęs posiłku. - Czy to ty, Rogowcu? Oczy mam dzisiaj zmęczone. - Malutki mężczyzna, który stanął przed nimi, sięgał Rogowcowi zaledwie do pasa. Chłopiec wpatrywał się w niego z nieukrywanym zdziwieniem. - Tak, to ja, Otoczaku. - Teraz chłopiec spojrzał na Rogowca, równie mocno zdumiony imieniem obcego jak jego wzrostem. - A to jest Krzemień. Mieszka z nami. - Rogowiec wzruszył ramionami. - To był pomysł Opal. Mężczyzna spojrzał w górę na chłopca i roześmiał się. - Podejrzewam, że kryje się za tym jakaś opowieść. Bardzo się , spieszysz czy znajdziesz czas, żeby mi ją opowiedzieć? - Raczej się spieszę, ale będę ci ją winien. - W takim razie dwie. - Dobrze, dziękuję. - Wyjął z kieszeni miedzianą bryłkę i wrę- , czył malutkiemu mężczyźnie, który schował ją do kieszeni mokrych • spodni. - Będę z powrotem za trzy nury - powiedział Otoczak i ruszył kamienistym brzegiem ku wodzie, poruszając się niemal tak samo zwinnie jak chłopiec, pomimo pałąkowatych nóg i wieku. Rogowiec zobaczył, że Krzemień patrzy zaintrygowany za od- i chodzącym. - To pierwsza rzecz, jakiej musisz się o nas nauczyć, chłopcze. Nie jesteśmy karłami. Wśród dużych też są mali - nie dzieci, tak jak ty, ale mali osobnicy - i to są karły. Także wśród Funderlingów są mali, mali w porównaniu z innymi Funderlingami, i Otoczak jest jednym z nich. - Otoczak...? - Nazwali go tak rodzice w nadziei, że pozwoli mu to jeszcze urosnąć. Niektórzy żartują sobie z niego z tego powodu, ale najczę- ściej tylko raz. Dobry z niego człowiek, ale ma cięty język. - Dokąd on poszedł? - Nurkować. Jest taki kamień, który powstaje w Słonym Stawie, kamień wytwarzany przez małe zwierzątko, tak jak skorupa ślimaka. 1 Nazywa się koral. Koral ze Słonego Stawu świeci własnym świat- i łem... Zanim skończył wyjaśnienia, Otoczak stał już znowu przed nimi z rozjarzonymi grudkami w obu rękach; mimo iż wyjęte z wody brył- ki zaczęły już przygasać, wciąż świeciły na tyle jasno, że Rogowiec widział wyraźnie żyłki na palcach Otoczaka. - Te dopiero co się rozjarzyły - oświadczył Otoczak wyraźnie zadowolony. - Myślę, że będą świecić do końca dnia, a, może nawet dłużej. - Nie będziemy ich potrzebować aż tak długo, ale wielkie dzięki. - Rogowiec wyjął z torby dwie miseczki z wydrążonego rogu, obie wy- polerowane i cieniutkie jak szkło, i umieścił w każdej kawałek koralu, po czym wlał do nich słonej wody z wiadra Otoczaka, by obudzić światło i utrzymać przy życiu zwierzątka żyjące we wnętrzu koralu. Zanurzone w wodzie kamienne bryłki znowu zaświeciły jaśniej. - Nie potrzebujesz lustrzanych misek? - zapytał Otoczak. Rogowiec potrząsnął przecząco głową. - Nie zamierzamy pracować, jedynie podróżować. Chcę tylko, byśmy byli dla siebie widoczni. - Zaczopował oba wydrążone rogi kościanymi zatyczkami, a potem wyjął z torby dopasowany skórzany kaptur, zawiązał go na głowie Krzemienia i umieścił jeden z rozja rzonych pojemniczków w delikatnej uprzęży z przodu kaptura, tuż nad oczami chłopca. Potem podobnie przysposobił siebie, pożegnał się z Otoczakiem i ruszył do wyjścia z jaskini Słonego Stawu. Chło piec podążał za nim, gramoląc się po kamieniach i obserwując cienie, jakie rzucało światło z jego kaptura. Mimo iż droga była zabezpieczona od góry i wyłożona chodnikiem, odchodziła tak daleko od sieci tuneli, że jeszcze jej nie nazwano. Chłopiec, który sam dopiero co otrzymał imię, nie wydawał się tym zdziwiony. - Gdzie jesteśmy? - Teraz? Gdzieś na wysokości bramy prowadzącej do Miasta Fun- derlingów, mniej więcej, ale leży ono kawał drogi w tamtą stronę. Oddalamy się od niej i posuwamy wzdłuż linii muru twierdzy we- wnętrznej. Myślę, że ostatnia z nowych dróg, jaką przecięliśmy, Nefry- towa, czy jak tam ją nazwano, prowadzi w górę i wychodzi blisko bramy. - A zatem mijamy... - chłopiec zastanawiał się przez chwilę... - mijamy podstawę wieży ze złotym piórem na czubku. Rogowiec zatrzymał się zdziwiony. Chłopiec nie dość, że zapamiętał drobny szczegół dotyczący wieży, którą widział poprzedniego dnia, to jeszcze dobrze wyliczył odległości i kierunki. - Skąd wiesz? Mały Krzemień wzruszył ramionami, a jego bystra inteligencja znowu schowała się w głębi szarych oczu, jak jeleń, który przemknął z plamy słońca do cienia. Rogowiec pokręcił głową. - Masz rację, przechodzimy pod Wieżą Wiosenną - choć niedo kładnie pod nią. Po wyjściu na górę z najgłębszych części Miasta Funderlingów nie idzie się bezpośrednio pod twierdzą wewnętrzną. Nie prowadzi tamtędy żadna z wysokich dróg Funderlingów. To jest... zabronione. Przez chwilę chłopiec ssał palec w zamyśleniu. - Przez króla? j Rogowiec nie miał zamiaru zapuszczać się od razu w głębiny Ta jemnic, ale jakaś jego część nie chciała okłamywać chłopca. > - Tak, oczywiście, między innymi przez króla. Nie chcą, byśmy- drążyli tunele pod sercem zamku, bo może się zdarzyć, że twierdza; zewnętrzna, a tym samym i Miasto Funderlingów, zostaną zdobyte? po oblężeniu. - Ale istnieje też inny powód. - Nie było to pytanie, lecz dziwnie, spokojne stwierdzenie. Rogowiec wzruszył ramionami. - Rzadko istnieje tylko jeden powód dla czegokolwiek na tymj świecie. Poprowadził chłopca w górę przez coraz bardziej chaotyczne wy-' kopaliska. Ich ostatecznym celem była twierdza wewnętrzna, a faktij że mogli tam dotrzeć z tuneli Miasta Funderlingów, był tajemnic" znaną tylko Rogowcowi, a przynajmniej on wierzył, że tak jest. Wie^ dzę tę nabył w przeszłości w zamian za przysługę i choć można za4 łożyć, że ktoś chciałby wykorzystać tę drogę, by przedostać się podf murem twierdzy wewnętrznej i zaatakować sam zamek, to nie wy* obrażał sobie, by ktoś, kto nie jest Funderlingiem z urodzenia i wychcw: wania, potrafił znaleźć drogę w tym labiryncie na wpół ukończonych tuneli i wydrążeń. Ale co z chłopcem? - pomyślał nagle. Udowodnił, że ma dosko* nałą pamięć. Nie, nawet te bystro patrzące z głębi kaptura oczy nie potrafią zapamiętać każdego zakrętu, dziesiątek nawrotów, skrzyżo-j wań naszpikowanych licznymi fałszywymi szlakami, które każdego, z wyjątkiem Rogowca, wyprowadziłyby w nie kończące się puste korytarze i dalej, z powrotem na główne drogi Miasta Funderlingów, jeśli miałby na tyle szczęścia, żeby nie zgubić się na zawsze w pod-; ziemnym labiryncie. Mimo wszystko jednak czy powinien ryzykować i prowadzić ta- jemnym szlakiem chłopca, którego znał tak słabo? Popatrzył uważnie na Krzemienia, który szedł dzielnie obok niego w bladym koralowym świetle, stawiając kroki bez najmniejszego narze- kania. Choć chłopiec pojawił się w jego życiu w tak dziwnych oko-; licznościach, Rogowiec nie wyczuwał w nim niczego złego i trud-; no mu było uwierzyć, by ktoś chciał posłużyć się kimś tak młodym jako szpiegiem czy też zaplanować tak doskonale, że jedyna osoba, która zna to przejście, spotka i przygarnie to dziecko. Taka ewen- tualność wydała mu się zbyt naciągana. A poza tym doszedł do wnio- sku, że gdyby teraz zmienił zdanie, straciłby dużo czasu i jeszcze musiałby się pokazać przy Kruczej Bramie i przekonać strażników, żeby wpuścili ich do twierdzy wewnętrznej. Wątpił, by mu się to udało, gdyby powiedział, kogo chce odwiedzić. A gdyby do tego wy- znał, z jaką sprawą przychodzi, do wieczora mówiono by o tym na całym zamku, a przestraszeni ludzie zaczęliby wymyślać niesamowite opowieści. Nie, pójdzie dalej i zawierzy swojej intuicji i szczęściu. Dopiero kiedy skręcili w przejście prowadzące do ostatniego tunelu, przypomniał sobie, że powiedzenie „szczęście Rogowca" - przy- najmniej w rodzinie Liderytów - znaczyło mniej więcej tyle co „zu- pełny brak szczęścia". Chłopiec stał wpatrzony w drzwi. Bo był to dość zaskakujący wi- dok po przejściu pół mili tuneli będących zaledwie pospiesznie wy- kopanymi korytarzami, prostymi wyrobiskami, jakie potrafiły wydrążyć dzieci Funderlingów, zanim osiągnęły odpowiedni wiek, by można je było przyjąć na uczniów w jednym z cechów. Drzwi natomiast stanowiły przykład wspaniałej roboty, jeśli w ogóle można powie- dzieć coś takiego o zwykłych drzwiach, wyciosanych z twardego drew- na, które lśniły w blasku koralowych kamieni, z masywnymi żela- znymi zawiasami pokrytymi misternymi zdobieniami z brązu. Tyle pracy i dla kogo? Rogowiec nie znał nikogo innego, poza nim sa- mym, kto by używał tych drzwi, a był to dopiero trzeci raz w ciągu dziesięciu lat. Nie miały nawet klamki ani gałki, przynajmniej od tej strony. Rogowiec podniósł rękę i pociągnął za pleciony sznur, który wy- stawał z otworu wyciętego w drzwiach. Mocno szarpnął, ale i tak nic nie usłyszał, jakby dzwonek znajdował się gdzieś daleko, więc dla pewności pociągnął jeszcze raz. Czekali, jak się zdawało, bardzo długo i Rogowiec miał już pociągnąć za sznur po raz trzeci, kiedy drzwi otworzyły się do środka. - Ach, czy to pan Lideryt? - Korpulentny mężczyzna uniósł brwi. - Z przyjacielem, widzę. - Proszę wybaczyć, sir, że przeszkadzam. - Rogowiec poczuł się nagle niezręcznie: dlaczego przyszło mu do głowy, żeby przyjść tu z chłopcem? Z pewnością mógł go po prostu opisać. - Ten chłopiec jest... no cóż, mieszka z nami. I jest... jednym z tematów, o których chciałbym porozmawiać. To coś ważnego. - Poczuł się nieswojo wca- le nie dlatego, że Chaven miał nieuprzejmą minę, lecz przez to, że zapomniał, jak przenikliwe jest spojrzenie medyka - równie przeni- kliwe jak spojrzenie chłopca, tyle tylko że niczego nie ukrywało, wie- cznie obserwująca, czysta, nieposkromiona mądrość. - W takim razie wejdźmy do środka, gdzie będziemy mogli poroz- mawiać swobodnie. Przepraszam, że kazałem wam czekać, ale musia- łem odesłać młodzieńca, który mi pomaga, zanim mogłem wam otwo- rzyć. Niechętnie dzielę się tajemnicą tych tuneli. - Chaven uśmiech- nął się, lecz Rogowiec się zastanawiał, czy aby uprzejmy medyk nie chciał dodać: W przeciwieństwie do innych. Poprowadził ich pustymi korytarzami, wilgotnymi i pozbawio- nymi okien, ponieważ znajdowały się pod poziomem najniżej poło- żonych komnat, wyżłobione bezpośrednio w skalistym wzgórzu, na którym wzniesiono obserwatorium. - Mówiłem prawdę - wyszeptał Rogowiec do Krzemienia. - Od nośnie do kopania pod twierdzą wewnętrzną. Widzisz, przeszliśmy pod jej murami, ale dopiero kiedy znaleźliśmy się w tym domu. Nasz koniec tunelu znajduje się przed twierdzą. Chłopiec popatrzył na Funderlinga, jakby ten utrzymywał, że po- trafi żonglować rybą, gwiżdżąc przy tym, a nawet sam Rogowiec nie potrafił do końca powiedzieć, dlaczego uznał za stosowne podać to szczegółowe wyjaśnienie. Czy ten chłopiec jest winien lojalność rodzinie królewskiej? Albo nawet jemu samemu za te kilka posiłków i dach nad głową? Chaven poprowadził ich schodami kilka pięter w górę, aż wresz- cie dotarli do niewielkiego pokoju wyściełanego dywanem. Pod ścia- nami i na półkach stały słoiki i drewniane skrzynie, jakby pokój słu- żył do odpoczynku, a także jako spiżarnia. Małe okna zasłonięte były gobelinami w kolorze nocnego nieba, które ożywiało migotanie dro- gich kamieni umieszczonych tak, by tworzyły konstelacje. Medyk okazał się w lepszej kondycji, niżby wskazywał na to je- go wygląd, i z całej trójki tylko Rogowiec zasapał się podczas wspi- naczki. - Czy mogę poczęstować was czymś do jedzenia lub picia? - zapytał Chaven. - Będę potrzebował chwili, by coś przynieść. Wy- słałem Tobby'ego z poleceniem i nie chciałbym też informować in- nych służących, że mam gościa, który nie wszedł tutaj przez żadne drzwi - a przynajmniej przez żadne im znane... Rogowiec machnął ręką w odmownym geście. - Chętnie napiłbym się z tobą spokojnie, sir, ale chyba lepiej od razu przejdę do podłoża, że się tak wyrażę. Czy nie przeszkadza ci, że chłopak się tak rozgląda? Krzemień chodził wolno po pokoju i oglądał, lecz nie dotykał różnych przedmiotów umieszczonych pod ścianą, najczęściej były to zakryte wiekiem pojemniki ze szkła i wypolerowanego mosiądzu. - Raczej nie - odparł Chaven - ale może powinienem się po wstrzymać z osądem, aż powiesz mi, co dokładnie cię do mnie sprowa dza - i jego z tobą. Rogowiec opisał wszystko, co zobaczył poprzedniego dnia na wzgó- rzach, na północ od zamku. Medyk słuchał, zadając czasem jakieś pytanie, a kiedy mały Funderling skończył mówić, długo się nie od- zywał. Krzemień, który skończył zwiedzanie pokoju, siedział teraz na podłodze i podziwiał gobeliny ozdobione krętymi gwiezdnymi kon- stelacjami. - Nie zaskoczyłeś mnie - powiedział wreszcie Chaven. - Sły szałem... to i owo. I widziałem. Mimo to przynosisz niepokojące wieści. - Co to znaczy? Medyk pokręcił głową. - Nie potrafię powiedzieć. Ale Granica Cienia to coś, za czym stoi sztuka, która nas przerasta, a także tajemnica, której nigdy nie rozwikłaliśmy. Z tych, którzy ją przekroczyli, niewielu wraca, a jeśli już, to w szponach obłędu. Jedyną pociechą dla nas był fakt, że gra- nica ta nie przesunęła się od wieków - teraz jednak tak się stało. Przypuszczam, że będzie się przesuwać, o ile coś jej nie zatrzyma, tylko co by to mogło być? - Wstał i potarł dłonie. - Będzie się przesuwać...? - Tak, obawiam się, że Granica Cienia będzie się przesuwać, aż zagarnie całą Marchię Południową, a może nawet cały Eion. Aż cała ta ziemia znowu pogrąży się w cieniu i Starej Nocy. - Medyk zmar- szczył brwi, spoglądając na swoje dłonie, po czym odwrócił się do Krzemienia. Jego głos znowu przybrał rzeczowy ton, czemu jednak zaprzeczało spojrzenie. - A teraz chyba zerknę na chłopca. Moina, Rosę i pozostałe damy dworu próbowały wielu pocieszeń, lecz nie udało im się powstrzymać wściekłego płaczu Briony. Ona sama była zła na siebie za to, że zareagowała tak gwałtownie i dzie- cinnie, ale czuła się zagubiona, poza wszelką nadzieją i pomocą. Jak- by wpadła do głębokiej dziury, gdzie nikt już nie może jej dosięgnąć. Barrick uderzył pięścią w drzwi jej pokoju, domagając się roz- mowy. Z jego głosu przebijały złość i strach, ale mimo iż czuła się, jakby odrzucała kawałek własnego ciała, kazała Rosę go odesłać. On był mężczyzną - co mógł wiedzieć o tym, jak ona się czuje? Nikomu nie przyszłoby do głowy, żeby jego wystawić jako najlepszy obiekt na licytacji, jak świnię na targu. Ze mną przyjmą osiemdziesiąt tysięcy delfinów mniej, pomyślała z goryczą. Ogromna ilość złota - w rzeczywistości większość okupu za króla. Powinnam być dumna, że jestem tyle warta. Rzuciła po- duszką o ścianę i przewróciła oliwną lampę. Damy dworu zapisz- czały i rzuciły się do gaszenia płomieni, lecz Briony nic to nie ob- chodziło, równie dobrze mógł się spalić cały zamek. - Co tu się dzieje? Zdradziecka Rosę otworzyła drzwi i do pokoju ktoś wszedł, lecz nie był to Barrick, a stryjeczna babka Briony, księżna wdowa Me- rolanna, pociągająca nosem. Otworzyła szerzej oczy, gdy zobaczyła, jak Moina gasi ostatnie płomienie, po czym spojrzała na Briony. - Dziecko, co ty wyprawiasz, zamierzasz nas wszystkich poza bijać? Briony chciała powiedzieć, że właśnie tak, lecz znowu ogarnęła ją fala płaczu. Podczas gdy damy dworu próbowały wypędzić dym przez otwarte drzwi, wachlując, Merolanna podeszła do łóżka, umie- ściła na nim swoją pokaźną, lecz zadbaną osobę i objęła księżniczkę. - Słyszałam - powiedziała, głaszcząc plecy Briony. - Nie bój się aż tak bardzo, twój brat może odmówić. A nawet jeśli tego nie zrobi, to jeszcze nie koniec świata. Kiedy przybyłam tu po raz pierw- szy, całe wieki temu, by poślubić wuja twojego ojca, bałam się tak samo jak ty teraz. - Ale Ludis to potwór! - Briony usiłowała powstrzymać płacz. - Morderca! Bandyta, który porwał mojego ojca! Już prędzej wyszła- bym za... kogokolwiek... nawet za starego Zagadkę, niż pozwoliła komuś takiemu... - Łzy znowu zdławiły jej słowa. - No, dziecko - powiedziała tylko Merolanna, nie mogąc znaleźć lepszych słów pocieszenia. Stryjeczna babka wróciła do siebie, a damy dworu trzymały się na dystans, jakby ich pani zachorowała na zaraźliwą chorobę - i rze- czywiście tak było, pomyślała Briony, ponieważ niedola jest zachłanna. Pod drzwiami stanął właśnie posłaniec, trzeci w ciągu godziny. Nie odpowiedziała na żadną z wiadomości od starszego brata, nie znalazła też wystarczająco ciętych słów, by odpowiedzieć Gailonowi, księciu Summerfield. - To wiadomość od siostry Utty - oznajmiła Moina. - Pyta, dla- czego do niej dzisiaj nie przyszłaś i czy dobrze się czujesz. - Pewnie jest jedyną osobą w zamku, która o niczym nie wie - powiedziała Rosę, niemal rozbawiona tym, że ktoś może być tak nie- obecny duchem. Ale bratanica lorda konstabla szybko spoważniała, gdy spojrzała na lśniącą od łez twarz Briony. - Powiemy jej, że nie możesz przyjść... Briony wyprostowała się. Zupełnie zapomniała o swojej nauczy- cielce i nagle poczuła, że pragnie zobaczyć spokojną twarz tej ko- biety pochodzącej z rasy Vuttów i usłyszeć jej opanowany głos. - Nie, pójdę do niej. - Ależ księżniczko... - Pójdę! - Kiedy sięgnęła po szal, damy dworu zaczęły pospie- sznie wkładać buty i płaszcze. - Zostańcie. Pójdę sama. - Spowita ciemnością, która napawała ją strachem, czuła, że nie powinna mar- nować sił na subtelności. - Mam straż. Nie sądzicie, że to wystarczy, żeby udaremnić mi ucieczkę? Rosę i Moina spojrzały na nią z wyrazem urażonego zdziwienia malującym się na twarzach, lecz ona już była za progiem. Utta należała do sióstr Zorii, kapłanek bogini dziewicy. Kiedyś Zoria była jedną z najpotężniejszych bogiń, mawiano, panią tysiąca świątyń, równą nawet swojemu boskiemu ojcu Perinowi, lecz teraz jej wyznawczynie odgrywały jedynie rolę doradczyń Trygonu w drob- nych sprawach polityki wewnętrznej albo uczyły wysoko urodzone dziewczynki czytania, pisania i myślenia - choć tej umiejętności nie wymagano aż tak bardzo w najszlachetniejszych rodach. Utta wiekiem dorównywała niemal księżnej Merolannie, ale pod- czas gdy stryjeczną babkę Briony można by porównać do królewskiej barki, starannie wymalowanej i ozdobionej, to wysoka i chuda Utta, z przyciętymi krótko siwymi włosami, przypominała smukły i szybki żaglowiec. Zajęta wyszywaniem, otworzyła szeroko bladoniebieskie oczy, kiedy Briony zaraz po wejściu zaniosła się płaczem, i wpraw- dzie uprzejmie ją wypytała i słuchała uważnie odpowiedzi dziew- czyny, lecz nie objęła jej ramieniem, choć była to jej najważniejsza uczennica, bo takie zachowanie nie przystało kapłance Zorii. Kiedy Briony skończyła mówić, Utta skinęła wolno głową. - Ciężki jest nasz los, jak sama przyznałaś. W tym życiu my, kobiety, przechodzimy z rąk do rąk kolejnych mężczyzn i możemy tylko mieć nadzieję, że ten ostatni, do którego trafimy, będzie do- brym zarządcą naszej swobody. - Ale ty nie należysz do żadnego mężczyzny. - Briony pozbierała się już trochę. Zawsze uspokajało ją towarzystwo Utty, jej bez- pretensjonalna siła starego drzewa rosnącego na smaganym wiatrem górskim zboczu. - Robisz, co chcesz. Nie masz męża ani pana. Siostra Utta uśmiechnęła się smutno. - Nie sądzę, byś chciała porzucić to wszystko, czego ja się wy- rzekłam, by zostać tym, kim jestem, księżniczko. Mówisz, że nie mam pana? Gdyby tylko twój ojciec - a teraz twój brat - zechciał odesłać mnie gdzieś albo nawet zabić, już bym szła Jarmarcznym Gościńcem albo wisiała na jednym ze słupów milowych. - To niesprawiedliwe! Nie zrobię tego. Utta po raz kolejny skinęła głową, jakby rozważała słowa Briony. - Jeśli już o tym mówimy, to nie da się zmusić kobiety, by sprze- ciwiła się własnej duszy, o ile sama tego nie będzie chciała. Ale może za wcześnie się martwisz. Nie wiesz, co postanowi twój brat. - Ależ wiem. - Poczuła w ustach gorycz własnych słów. - Ra- da - a właściwie wszyscy panowie - narzekają na wysokość okupu za ojca i już dawno namawiali Kendricka, żeby wydał mnie za jakieś bogate książątko z południa, bo to by pomogło zdobyć pie- niądze. A kiedy on im się sprzeciwia, szepcą po kątach, że jest zbyt młody, żeby rządzić Królestwami Pogranicza. I oto nadarzyła się okaz- ja, żeby raz na zawsze zamknąć im usta. Ja bym się zgodziła na jego miejscu. - Tylko że nie jesteś Kendrickiem i nie wiesz, co postanowił. - Teraz Utta zrobiła coś nieoczekiwanego, pochyliła się i ujęła na mo- ment dłoń Briony. - Co nie znaczy, że twoje obawy są bezpodstawne. To, co słyszałam o Ludisie Drakavie, nie brzmi zbyt zachęcająco. - Nie zrobię tego! Nie zrobię. To niesprawiedliwe - wszystkie te stroje, które chcą, żebym nosiła, wszystko, co chcą, żebym mó- wiła, i jak mam się zachowywać... a teraz jeszcze to! Nienawidzę być kobietą. To przekleństwo. - Briony podniosła nagle głowę. - Mogłabym zostać kapłanką, tak jak ty! Gdybym została siostrą Zorii, moje panieństwo zostałoby uświęcone, czy nie tak? - Na zawsze. - Tym razem Utta nieLpotrafiła powstrzymać uśmie- chu. - Nie jestem pewna, czy mogłabyś przyjąć święcenia wbrew woli brata. A poza tym czy nie za wcześnie na takie rozważania? Briony przypomniała sobie twarz Daweta dan-Faara, jego spoj- rzenie, dumne i dzikie, jak spojrzenie lamparta. Nie wyglądał na czło- wieka, który by zechciał czekać tygodniami, aż pokonany przeciwnik przystanie na warunki kapitulacji. - Chyba nie mam zbyt wiele czasu, może do jutra. Och, Siostro, co mam zrobić? - Porozmawiaj ze swoim bratem, księciem regentem. Powiedz mu, co czujesz. Myślę, że jest dobrym człowiekiem, tak jak twój ojciec. Jeśli nie będzie innej drogi... no cóż, wtedy być może wesprę cię radą albo nawet pomocą. - Na chwilę na pociągłej, stanowczej twarzy Utty zagościł wyraz niepokoju. - Ale jeszcze nie teraz - dodała i wyprostowała się. - Do wieczornego posiłku została jeszcze go- dzina, księżniczko. Może spędzimy ją w pożyteczny sposób? Niech nauka choć na krótko pozwoli ci zapomnieć o smutkach. - Dobrze. - Briony płakała tak długo, że teraz czuła się wiotka, jakby nie miała kości. W pokoju paliła się tylko jedna świeca. Resztę światła w tym surowo urządzonym pomieszczeniu dawało okno, przez które wpadał strumień słonecznego blasku zakończony jasnym prostokątem wspinającym się coraz wyżej po ścianie, w miarę jak słońce spływało do wieczornej przystani. Wcześniej była przekonana, że zdarzyło się najgorsze, lecz teraz wydawało jej się, że wciąż czuje nad sobą trzepot skrzydeł cienia, jakby gdzieś czaiło się jakieś nie znane jeszcze zagrożenie. - W takim razie naucz mnie czegoś - rzuciła z rezygnacją. - Co innego mi zostało? - Owszem, masz naukę - powiedziała Utta. - Ale masz też mod- litwę. Nie zapominaj o modlitwie, moje dziecko. I masz też opiekę Zorii, jeśli na nią zasługujesz. Mogłoby ci pozostać znacznie mniej. Skończywszy badanie chłopca, Chaven wyjął z kieszeni szkla- ny krążek osadzony w mosiężnej rączce. Krzemień wziął od niego szkiełko i popatrzył przez nie, najpierw na płomień lampy, a potem przysunął je do ściany i przyjrzał się kamieniom widocznym między gobelinami. Może będzie jeszcze z niego Funderling, pomyślał Rogowiec. Chłopiec odwrócił się do niego, uśmiechnięty, z jednym okiem powiększonym przez szkło. Rogowiec uśmiechnął się mimowolnie. W tym momencie Krzemień wydawał się tym, kim był, pięcio-, może sześcioletnim chłopcem. Chaven wyraził podobną opinię. - Nie znajduję w nim niczego niezwykłego - oświadczył spokoj- nie. - Obaj patrzyli, jak chłopiec bawi się szkłem powiększającym. - Żadnych dodatkowych palców ani tajemniczych znamion. Oddech ma słodki - to znaczy jak na chłopca, który zjadł mocno przypra- wioną rzepę - a oczy czyste. Wygląda zupełnie normalnie. To ni- czego nie dowodzi, ale o ile nie objawi się w nim jakaś tajemnicza cecha, muszę założyć, że jest tym, za kogo wzięła go twoja żona, dzieckiem śmiertelników, które zawędrowało za Granicę Cienia, lecz zamiast wrócić samemu, jak to się zdarza, spotkało jeźdźców, którzy je przywieźli z powrotem. - Chaven zmarszczył brwi. - Mówisz, że nie pamięta, kim jest. Jeśli tylko tyle stracił, to ma szczęście. Jak już mówiłem, ci, którzy się tam zabłąkali i wrócili, częściowo albo całkowicie postradali zmysły. - Ma szczęście, tak, chyba tak. - Rogowiec powinien poczuć ulgę, zważywszy na fakt, że chłopiec miał zamieszkać w jego domu, przy- najmniej na razie, a mimo to nie potrafił pozbyć się wrażenia, że istnieje jakaś nieodkryta tajemnica. - Tylko skoro Granica Cienia się przesuwa, dlaczego... Cisi mieliby tak uprzejmie przewieźć go z powrotem? Wydaje się bardziej prawdopodobne, że woleliby pode- rżnąć mu gardło, jak królikowi, i porzucić gdzieś w mglistym lesie. Chaven wzruszył ramionami. - Na to nie mam odpowiedzi, mój przyjacielu. Nawet wtedy, gdy wyrzynali śmiertelników dawno temu, pod Zimnoszarym Wrzoso- wiskiem, Ludzie Zmierzchu zachowywali się dla nas niezrozumiale. W ostatnich miesiącach wojny kompania żołnierzy z Fael przenosiła obóz o północy i natknęła się na czarodziejskich ludzi zajętych uczto- waniem, a Qarowie zamiast ich wybić - przewyższali naszych li- czebnością - nakarmili ich i zaprosili do pijackiej zabawy. Niektórzy żołnierze twierdzili nawet, że tamtej nocy obcowali z czarodziejskimi kobietami. - Qarowie? - To ich dawna nazwa. - Chaven machnął ręką. - Poświęciłem dużo czasu, żeby się czegoś o nich dowiedzieć, ale z marnym re- zultatem. Czasami potrafią być nieoczekiwanie mili dla śmiertelni- ków, wręcz szczodrzy, lecz nie miej złudzeń, kiedy Granica Cienia nas zagarnie, przyniesie ze sobą ponure, mroczne zło. Rogowiec się wzdrygnął. - Za dużo czasu spędziłem przy granicy, żeby wątpić w twoje słowa. - Przez chwilę patrzył na chłopca. - Czy powiadomisz księcia regenta i jego rodzinę o tym, że linia się przesuwa? - Chyba muszę. Ale najpierw przemyślę to wszystko, tak bym mógł przedstawić im jakąś propozycję. Inaczej decyzje będą oparte na strachu i ignorancji, a to rzadko prowadzi do szczęśliwego za- kończenia. - Chaven podniósł się ze swojego stołka i wygładził sza- tę. - A teraz muszę już wracać do pracy, która w znacznej mierze będzie polegać na myśleniu nad tym, co mi powiedziałeś. Kiedy Rogowiec poprowadził Krzemienia do drzwi, chłopiec się odwrócił. - A gdzie sowa? - zwrócił się do Chavena. Medyk znieruchomiał na moment i zaraz się uśmiechnął. - Co masz na myśli, chłopcze? Nie ma tu żadnej sowy i nigdy nie było, o ile mi wiadomo. - Była - odparł Krzemień z uporem. - Biała. Chaven pokręcił głową uprzejmie, przytrzymując drzwi, lecz Ro- gowiec odniósł wrażenie, że jest nieco zmieszany. Upewniwszy się, że nigdzie w pobliżu nie widać żadnego ze słu- żących, medyk wyprowadził Rogowca i Krzemienia przez frontowe drzwi wieży-obserwatorium. Funderling uznał, że wrócą górą, przez Kruczą Bramę, choć sam do końca nie rozumiał, dlaczego tak po- stanowił. Strażnicy z pewnością zmienili się w południe, a więc ci, którzy teraz pełnią wartę, przyjmą zapewne, że ich poprzednicy do- kładnie wypytali Rogowca, zanim wpuścili go z jego młodym pod- opiecznym do twierdzy wewnętrznej. - O co ci chodziło z tą sową? - zapytał Rogowiec, kiedy scho- dzili po schodach. - Jaką sową? - Pytałeś go, gdzie jest sowa z jego pokoju. Krzemień wzruszył ramionami. Nogi miał dłuższe niż Rogowiec i nie musiał patrzeć na stopnie, dlatego schodził, obserwując popołudniowe niebo. - Nie wiem. - Zmarszczył brwi, wpatrzony w coś nad głową opie kuna. Poranne chmury rozproszyły się. Rogowiec widział jedynie le dwo widoczny płatek księżyca, biały niczym muszla, zawieszony na błękitnym niebie. - Miał gwiazdy na ścianach. Rogowiec przypomniał sobie gobeliny ozdobione konstelacjami z klejnotów. - Tak, rzeczywiście. - Liść, Pieśniarze, Biały Korzeń, znam pieśń o nich. - Zmarsz- czył czoło w zamyśleniu. - Nie, nie pamiętam. - Liść? - powtórzył zdziwiony Rogowiec. - Biały Korzeń? O czym ty mówisz? - O gwiazdach, nie wiesz, jak się nazywają? - Krzemień zdążył już zejść ze schodów i szedł szybko brukowaną ulicą, tak że gra- molący się ostrożnie po wysokich stopniach Rogowiec ledwo usły- szał odpowiedź. - Plaster Miodu i Wodospad... nie pamiętam po- zostałych. - Chłopiec przystanął i odwrócił się. Jego twarz widoczna pod czupryną niemal białych włosów wyrażała smutną dezorientację, przez co wyglądał jak mały starzec. - Nie pamiętam. Rogowiec dogonił go, zdyszany i zaniepokojony. - Nigdy wcześniej nie słyszałem podobnych nazw. Plaster Mio du? Skąd je znasz, chłopcze? Krzemień ruszył przed siebie. - Kiedyś znałem pieśń o gwiazdach. Znam też pieśń o księży cu. - Zanucił krótko melodię, którą Rogowiec ledwo usłyszał, a któ rej smutna słodycz sprawiła, że poczuł dreszcz na plecach. - Nie pamiętam słów - powiedział Krzemień. - Ale opowiadają o tym, jak księżyc zszedł z nieba, żeby odnaleźć strzały, które wypuścił ku gwiazdom... - Przecież księżyc jest kobietą, czy nie tak wierzą wszyscy du zi? - Jego własne słowa rozśmieszyły go w duchu na moment, bo przecież chłopiec był jego wzrostu, a nawet trochę niższy, ale wciąż czuł się zagubiony. - Mesiya, bogini-księżyc, czy nie tak? Krzemień roześmiał się zupełnie jak dziecko szczerze rozbawione głupotą starszych. - Nie, księżyc jest braciszkiem słońca. Wszyscy o tym wiedzą. Ruszył przed siebie, wyraźnie podekscytowany obecnością wielu ludzi i ciekawymi widokami, tak że Rogowiec musiał wyciągać nogi, żeby go dogonić. Był przekonany, że właśnie coś się wydarzyło - coś ważnego - choć nie miał najmniejszego pojęcia, co by to mogło być. 6 Więzy krwi UKRYTE MIEJSCE: Ściany ze słomy, ściany z włosia, Każdy pokój pomieści trzy oddechy, Każdy oddech godzinę Wyrocznie Rzuconych Kości N ie zamieszkała w starożytnym, podobnym do labiryntu mieście Qul- na-Qar, choć bez wątpienia należało jej się tam zaszczytne miejsce, zarówno ze względu na jej krew, jak i czyny - a także krwawe czyny. Nie, zamieszkała na szczycie grani, w górach zwanych Reheą-s 'Lai, Góry Błądzącego Wiatru, albo mniej więcej tak. Jej dom, tak duży, że zajmował prawie całą grań, był surowy niemal pod każdym względem, podobnie jak jego właścicielka. Tylko kiedy słońce znajdowało się w prawej kwadrze i patrzący stał zwrócony w tę stro- nę, w ciemnych ścianach pobłyskiwał kryształ i niebokamień. Przy- najmniej w jednym jej dom był podobny do wielkiego Qul-na-Qar: wrzynał się głęboko w skalistą grań, a wiele jego pokoi znajdowało się poza zasięgiem słonecznego światła, od nich zaś odchodziły w głąb skały liczne tunele, niczym korzenie prastarego drzewa. Okna nad ziemią zawsze zasłaniały okiennice, a przynajmniej tak się wy- dawało. Rzadko odwiedzali ją goście, a jej służący nigdy się nie od- zywali. \(\f. Niektórzy spośród młodszych Qarów, którzy słyszeli o tym, jak bardzo ceni sobie prywatność, a którzy oczywiście nigdy jej nie wi- dzieli, nazywali ją Panią Jeżozwierz. Inni zaś, którzy znali ją trochę lepiej, wzdragali się na dźwięk tego imienia, ponieważ wiedzieli, jak bardzo to przypadkowe miano jest prawdziwe - widzieli, jak w chwi- lach furii otaczał ją nimb cienia, obłok upiornych kolców. Imię, jakie naprawdę jej nadano, brzmiało Yasammez, lecz nie- wielu je znało, dwie, może trzy żyjące istoty. Jej dom na wyżynach nazywano shehen, to znaczy „płaczący". Ponieważ było to słowo w języku s'a-Qar, zawierało też odcienie innych znaczeń - niosło ze sobą zapowiedź nieoczekiwanego końca oraz zwiastowało zapach rośliny zwanej w krajach słońca mirtem - ale przede wszystkich znaczyło „płaczący". Opowiadano, że Yasammez w swoim długim życiu zaśmiała się tylko dwa razy. Raz, kiedy jako dziecko po raz pierwszy zobaczyła pole bitwy i poczuła zapach krwi i dymu pożarów. Drugi raz, gdy po raz pierwszy została wygnana z Qul-na-Qar za zbrodnie lub akty nieposłuszeństwa, dawno już zapomniane przez większość żyjących. „Nie możecie mnie ukryć ani ukryć się przede mną - powiedziała ponoć wtedy do swoich oskarżycieli - ponieważ nie potraficie mnie znaleźć. Zagubiłam się z moim pierwszym oddechem". Yasammez została stworzona do wojny i śmierci, twierdzili wszyscy zgodnie, podobnie jak miecz, którego prawdziwe piękno można dostrzec wte- dy, gdy niesie zniszczenie. Mówiono też, że po raz trzeci się zaśmieje, kiedy umrze ostatni śmiertelnik, albo gdy z jej ust ujdzie ostatni oddech. W żadnej z opowieści nie mówi się, jak brzmi jej śmiech, tylko tyle, że jest przerażający. Yasammez stała w ogrodzie pełnym niskich, ciemnych roślin i wy- sokich, szarych kamieni, ukształtowanych na podobieństwo cieni prze- rażonych ludzi pogrążonych we śnie, i spoglądała ponad swoją stro- mą krainą. Wiatr wiał wściekle jak zwykle, owijając płaszcz wokół jej ciała i wyszarpując włosy z kościanych spinek, lecz nie był na tyle silny, by rozpędzić mgłę czającą się w wąwozach wyżłobionych w zboczu, podobnych do śladów pazurów. A jednak wiał na tyle głośno, że gdyby któryś z jej bladych służących stał u jej boku, to i tak by nie usłyszał pieśni, którą nuciła Pani Jeżozwierz, a nawet by nie uwierzył, że ich pani jest zdolna do śpiewu. Nie mogli znać tej pieśni, była ona już stara, zanim wyrosła z ziemi góra, na której stała Yasammez. W jej uchu zabrzmiał głos, a prastara melodia zamilkła. Nie od- wróciła się, ponieważ wiedziała, że głos ten nie należy do nikogo z tego mrocznego ogrodu ani wysokiego domu. Choć tak tajemnicza, gniewna i samotna, Yasammez znała ten głos niemal lepiej niż własny. Jedyny głos, który nazywał ją prawdziwym imieniem. Także i teraz je wymówił. - Słyszę, o, moje serce - powiedziała Pani Jeżozwierz bezgłośnie. - Musze wiedzieć. - Zaczęto się - odparła pani domu na grani, lecz z bólem przyjęła niepokój, jaki wyczuwała w myślach ukochanego, jej jedynego wielkiego władcy, jedynej gwiazdy na jej ciemnym, zimnym niebie. W końcu to po raz pierwszy wola miała zamienić się w kamień, a serce zakwitnąć kolcami. - Wszystko zostało puszczone w ruch. Tak jak chciałeś. Jak rozkazałeś. - A zatem nie ma odwrotu. Zabrzmiało to niemal jak pytanie, lecz Yasammez wiedziała, że tak nie jest. - Nie ma odwrotu - powtórzyła. - Tak więc, gdy czas się w pełni rozwinie, przekonamy się, jakie nowe stronice zostaną zapisane w Księdze. - Przekonamy się. - Pragnęła powiedzieć coś więcej, zapytać, skąd ten nagły niepokój, tak bliski słabości, u tego, który był nie tylko jej władcą, lecz także nauczycielem, ale nie padły żadne słowa; nie potrafiła sformułować tego pytania nawet w ciszy dzielonych myśli. Słowa nigdy nie były przyjaciółmi Yasammez, podobnie jak niemal wszystko inne pod słońcem i księżycem. - A zatem żegnaj. Niebawem znowu przemówimy, kiedy twoje wiel- kie zadanie zostanie wypełnione. Masz moją wdzięczność. I znowu Pani Jeżozwierz została sama z wiatrem i swoimi myślami, dziwnymi, gorzkimi myślami, w ogrodzie domu zwanym „płaczący". Dłuższy i cięższy miecz ześliznął się po ostrzu krótkiego i sze- rokiego miecza Barricka i spadł na jego nieduży lewy naramiennik. Przez bark chłopca przepłynął strumień bólu. Krzyknął i upadł na kolano, unosząc miecz, by w ostatniej chwili zasłonić się przed ko- lejnym cięciem. Potem dźwignął się na nogi i stanął wyprostowany, z trudem łapiąc oddech. W powietrzu unosił się zapach trocin. Bar- rick z trudem trzymał przed sobą nie tak ciężki przecież miecz. - Przestań. - Cofnął się i opuścił tarczę, tymczasem Shaso, za- miast opuścić swój dłuższy miecz, skoczył nieoczekiwanie do przodu, atakując końcem ostrza kostki nóg Barricka. Zaskoczony książę za- wahał się, lecz zaraz podskoczył, by uniknąć cięcia. I to był błąd. Kiedy opadł niezgrabnie na ziemię, starzec obrócił swój miecz i chwy- cił ostrze w dłonie osłonięte rękawicami. Potem rękojeścią uderzył mocno w pierś Barricka, tak że książę stracił resztkę tchu. Zrobił krok do tyłu i upadł na ziemię. Na chwilę spowiły go ciemne chmury. Kiedy znowu zaczął widzieć wyraźnie, ujrzał stojącego nad nim Shasa. - A niech cię! - wy sapał Barrick. Kopnął nauczyciela w nogę, lecz ten uskoczył zwinnie. - Nie słyszałeś? Mówiłem, żebyś przestał! - Dlatego że masz zmęczone ramię? Że nie spałeś dobrze w no- cy? Tak samo zachowasz się w czasie bitwy? Będziesz prosił o litość, ponieważ walczysz tylko jedną ręką, która ci omdlała? - Shaso prychnął z pogardą i odwrócił się od młodego księcia. Barrick miał ochotę zebrać się z ziemi i trzepnąć starego Tuań- czyka po łbie ćwiczebnym mieczem za ten wyraz lekceważenia. Nie zrobił tego nie ze względu na resztki uprzejmości czy honoru, albo choćby wyczerpanie; po prostu wątpił, żeby nawet w porywie wście- kłości zdołał zadać cios. Tak więc wstał powoli i ściągnął naramiennik i rękawice, żeby rozmasować ramię. Mimo iż jego lewa dłoń była zwinięta, przez co przypominała ptasi pazur, a przedramię chude jak u dziecka, dzięki wytrwałym i bolesnym ćwiczeniom z żelaznymi ciężarkami zwanymi poises Barrick zdołał wzmocnić mięśnie ramienia i barku na tyle, by móc posługiwać się skutecznie tarczą. Jednak - co musiał przy- znać z niechęcią i czego z pewnością by nie uczynił głośno - Shaso miał rację: wciąż nie miał dość sił, nawet w zdrowym ramieniu, a przecież tylko tą ręką mógł dzierżyć broń, ponieważ jego lewa dłoń była zbyt skurczona, by mógł utrzymać w niej choćby sztylet. Wciąż wściekły Barrick zsunął rękawicę z jeleniej skóry, w której ukrywał niesprawną dłoń. - Czujesz się silniejszy, okładając kogoś, kto może walczyć tylko jedną ręką? Płatnerze, wykonujący tego dnia łatwe zadanie, które polegało na wycinaniu nowych skórzanych pasów na ogromnej ławie pod połu- dniową ścianą warsztatu, podnieśli głowy, ale tylko na chwilę, jako że przywykli do podobnych scen. Barrick nie wątpił, że w ich oczach jest rozpuszczonym dzieckiem. Zarumienił się i cisnął rękawicami o ziemię. Shaso, zajęty rozwiązywaniem grubej ćwiczebnej kamizelki, wy- krzywił usta. - Na sto sutków Wielkiej Matki, chłopcze, wcale cię nie okła dam. Ja cię tylko uczę. Ścierali się przez cały dzień. Popełnił błąd, postanawiając, że w oczekiwaniu na zwołanie rady w ten sposób zabije czas. W to- warzystwie Briony byłoby bardziej znośnie, może nawet przyjemnie, tylko że jej nie znalazł. Barrick schylił się i zaczął odwiązywać osłony na nogi. Wbił wzrok w plecy Shasa, poirytowany jego powolnymi, pełnymi wdzię- ku ruchami. Za kogo on się uważa, taki spokojny, kiedy wszystko się rozpada? Barrick poczuł, że ma ochotę szturchnąć naczelnego wo- dza w jakiś sposób. - Dlaczego on cię nazwał „nauczycielem"? Ręce Shasa znieruchomiały, ale się nie odwrócił. - Co? - Wiesz, o czym mówię. Mam na myśli posła z Hierosolu, tego Daweta. Dlaczego nazwał cię „nauczycielem"? Powiedział też jakoś inaczej - „Mor-ja". Co to znaczy? Shaso zrzucił kamizelkę. Lniany podkoszulek był mokry od potu, tak że widać było każdy mięsień szerokich brązowych pleców. Bar- rickowi nie był obcy ten widok i zawsze, nawet w porywie wście- kłości, odczuwał wtedy coś, co można by nazwać miłością do starego Tuańczyka - miłością czegoś, co jest znane i znajome, choć nie niesie zadowolenia. A jeśli Briony naprawdę odejdzie? - pomyślał nagle. Jeśli Ken- drick wyśle ją do Hierosolu, żeby poślubiła Ludisa? Nigdy już jej nie zobaczę. Jego wściekłość, spowodowana świadomością, że ja- kiś bandyta żąda ręki jego siostry, a jego brat w ogóle to rozważa, przybrała nagle postać o wiele prostszej i porażającej myśli: Zamek Marchii Południowej bez Briony. - Poproszono mnie, abym odpowiedział na te pytania przed ra- dą - odpowiedział wolno Shaso. - Tam usłyszysz, co mam do po- wiedzenia, książę Barricku. Nie chcę się powtarzać. - Rzucił kami- zelkę na ziemię i odszedł niespiesznie. Barrick patrzył za nim ze zdumieniem. Shaso, sam zwykle wręcz pedantyczny, jeśli chodzi o broń i wyposażenie, potrafił także skarcić ostro tych, którzy je zaniedbywali - Barrick wcale nie był tu wy- jątkiem. Teraz jednak naczelny wódz umieścił miecz w stojaku bez oliwienia i z ochraniaczem, zdjął koszulę z haka i opuścił zbrojownię bez słowa. Barrick usiadł, z trudem łapiąc oddech, jakby otrzymał od Shasa kolejny cios w żołądek. Od dawna czuł, że spośród wszystkich bez- troskich mieszkańców zamku tylko on jeden rozumie, jak źle się mają sprawy, dostrzega podstępy i okrucieństwa niezauważane albo ce- lowo ignorowane przez innych, wyczuwa coraz większe niebezpie- czeństwo, jakie grozi jego rodzinie i całemu królestwu. Teraz, kiedy dowody były tak wyraźne, Barrick zapragnął, by wszystko to ode- szło - by mógł się odwrócić i pobiec na łeb, na szyję z powrotem w dzieciństwo. Po kolacji brzuch Rogowca przyjemnie się wypełnił, za to w je- go głowie wciąż panował chaos. Zadowolona Opal szczebiotała nad Krzemieniem, zajęta zdejmowaniem z niego miary za pomocą sznurka z supełkami, podczas gdy chłopiec wiercił się nieustannie. Te kilka miedzianych bryłek, odłożonych na nowy garnek, wydała na mate- riał, z którego zamierzała uszyć chłopcu koszulę. - Nie patrz tak na mnie - zwróciła się do męża. - To nie ja cią- gałam go gdzieś ze sobą i pozwoliłam, żeby podarł i pobrudził okrut- nie koszulę, którą ma na sobie. Rogowiec pokręcił głową, bo wcale nie chodziło mu o nową ko- szulę. Zadzwonił dzwonek u frontowych drzwi, kilka krótkich pociąg- nięć za sznur. Opal podała chłopcu miarkę i poszła otworzyć. Chwilę później Rogowiec usłyszał, jak mówi: - Ojej, proszę wejść. Wróciła do pokoju, unosząc brwi znacząco, a zaraz za nią wszedł Cynober, przystojny, grubokościsty Funderling, głowa wpływowej ro- dziny Rtęciowców. Rogowiec podniósł się. - Magistrze, to dla nas zaszczyt. Usiądziesz? Cynober skinął głową i zajął miejsce, pochrząkując. Był młodszy od Rogowca o jakieś dwanaście lat, ale jego umięśnione ciało zdą- żyło już obrosnąć tłuszczem. Za to umysł pozostał sprawny; Rogo- wiec podziwiał jego mądrość. - Czy możemy cię czymś poczęstować, magistrze? - zapytała Opal. - Może piwo? Albo herbata z korzenia błękitniaka? - Pod ekscytowana i zaniepokojona zarazem, usiłowała pochwycić spojrze nie męża, lecz on nie chciał się rozpraszać. - Herbata dobrze mi zrobi, szanowna pani, dziękuję. Krzemień, siedzący na podłodze obok stołka Opal, znieruchomiał, nie spuszczając przybysza z oczu, niczym kot obserwujący obcego psa. Rogowiec wiedział, że powinien zaczekać, aż żona poda herbatę, lecz ciekawość wzięła górę. - Czy rodzina ma się dobrze? Cynober prychnął. - Żarłoczni jak śleporyje. Ach, to nic nowego. Ale widzę, że u cie- bie ktoś przybył. - Ma na imię Krzemień. - Rogowiec był pewien, że chłopiec jest powodem wizyty gościa. - Jest dzieckiem dużych. - Tak, widzę. Oczywiście sporo już o nim słyszałem, całe miasto o tym mówi. - Czy to, że mieszka u nas, stanowi jakiś problem? Nie pamięta swojego prawdziwego imienia ani imion rodziców. Opal weszła szybko z tacą, na której stał najlepszy czajniczek i trzy filiżanki. Jej uśmiech był odrobinę zbyt pogodny, kiedy nale- wała herbatę gościowi jako pierwszemu. Rogowiec widział, że jest przestraszona. Na przełam i rysę, czyżby już zdążyła tak się przywiązać do chłopca? Cynober podmuchał herbatę w filiżance, którą trzymał w dużych dłoniach. - Jeśli o mnie chodzi, to możecie przyjąć w gościnę borsuka, o ile nie będzie on łamał praw Miasta Funderlingów. - Skierował przenikliwe spojrzenie na Opal. - Ale ludzie gadają, a poza tym trud- no im zaakceptować zmiany. No cóż, chyba jest już za późno, żeby odsłonić tajemnicę w bardziej delikatny sposób. - To żadna tajemnica! - rzuciła Opal nieco zbyt zapalczywym tonem. - Najwyraźniej. - Cynober westchnął. - To wasza sprawa. Ale ja przyszedłem tutaj z czymś innym. Rogowiec spojrzał na niego zaintrygowany. Przyglądał się, jak gość wącha herbatę. Cynober był nie tylko głową rodu, lecz także jednym z najbardziej wpływowych ludzi w Cechu Kamieniarzy. Ro- gowiec musiał uzbroić się w cierpliwość. - Dobra herbata, szanowna pani - odezwał się wreszcie Cyno- ber. - Moja małżonka parzy te same korzenie w nieskończoność, aż herbata smakuje jak deszczówka. - Spojrzał na jej pełną napięcia, zatroskaną twarz, a potem na Rogowca i uśmiechnął się. Jego szeroka twarz o kwadratowej szczęce pokryła się siecią drobnych zmarszczek jak łupek uderzony młotkiem. - Ach, zamęczam was, choć nie mia- łem takiego zamiaru. Zapewniam, że moja wizyta nie niesie ze sobą niczego złego. Rogowcu, potrzebuję twojej pomocy. - Naprawdę? - Owszem. Wiesz zapewne, że drążymy w podłożu skalnym twierdzy wewnętrznej? Trudne zadanie. Rodzina królewska chce roz- budować grobowce i połączyć tunelami różne budynki. - Słyszałem o tym. Hornblenda nadzoruje te prace, prawda? To dobry fachowiec. - Nadzorował, bo zrezygnował. Mówi, że to ze względu na je- go plecy, ale ja w to nie wierzę, chociaż ma już swoje lata. - Cynober powoli skinął głową. - Dlatego przychodzę prosić cię o pomoc, Ro- gowcu. Zdezorientowany gospodarz pokręcił głową. - Co...? - Chcę, żebyś nadzorował te prace. Sam wiesz, że to delikatna robota - kopiemy pod zamkiem. Chyba nie muszę mówić nic więcej, prawda? Słyszałem, że ludzie stali się jacyś bojaźliwi, co być może ma związek z rezygnacją Hornblendy. Rogowiec słuchał zdumiony. Co najmniej tuzin Funderlingów, w tym jeden z jego braci, mogło zająć miejsce Hornblendy, wszyscy starsi od niego albo ważniejsi. - Dlaczego ja? - Ponieważ jesteś rozsądny. Ponieważ potrzebny mi ktoś, komu mogę zaufać w tej kwestii. Pracowałeś już z dużymi i dobrze się spisałeś. - Zerknął na Opal, która skończyła pić herbatę i wróciła do zdejmowania miary z chłopca, lecz Rogowiec wiedział, że nie uroniła ani słowa z ich rozmowy. - Później porozmawiamy o szcze- gółach, jeśli przyjmiesz tę robotę. Jakże miałby odmówić. - Oczywiście, magistrze. To dla mnie zaszczyt. - Dobrze. Bardzo dobrze. - Cynober podniósł się, stęknąwszy cicho z wysiłku. - W takim razie przybij piątkę. Przyjdź do mnie jutro, a dam ci plany i listę pracowników. No i dziękuję za gościnę, pani Opal. Teraz jej uśmiech był szczery. - Och, cała przyjemność po naszej stronie, magistrze. Cynober nie wyszedł, lecz postąpił krok do przodu i stanął nad Krzemieniem. - I co ty na to, chłopcze? - zapytał, udając surowość. - Lubisz kamienie? Krzemień spojrzał na niego uważnie. - Które? Cynober roześmiał się. - Dobre pytanie! Może będzie jeszcze z niego Funderling, o ile nie urośnie za duży, żeby się zmieścić w tunelach. - Wciąż chichotał, kiedy Rogowiec wyprowadzał go na zewnątrz. - Cudowne wieści! - Oczy Opal lśniły podnieceniem. - Twoja rodzina pożałuje wszystkich tych żartów. - Możliwe. - Cieszył się, oczywiście, ale wiedział też, że Horn- blenda to zrównoważony człowiek. Zastanawiał się, czy istnieje jakiś powód, dla którego zrezygnował z tak prestiżowego stanowiska. Czyż- by to był zatruty poczęstunek? Rogowiec nie przywykł do uprzej- mości ze strony przywódców miasta, choć właściwie nie miał po- wodu, by nie ufać Cynobrowi, który był znany z uczciwości. - Mały Krzemień przyniósł nam szczęście - mruknęła zadowo- lona Opal. - Dostanie koszulę, a ja zimowy szal. Ty zaś, mężu, spra- wisz sobie parę eleganckich butów. Nie możesz paradować po zamku dużych w tych starych kapciach. - Nie dzielmy srebra, którego jeszcze nie mamy - powiedział, ale łagodnie. Może i nie dowierzał w pełni nieoczekiwanie sprzyja- jącemu losowi, ale cieszył się, widząc Opal tak szczęśliwą. - A ty chciałeś zostawić chłopca - powiedziała podekscytowa- na. - Chciałeś porzucić w trawie nasze szczęście! - Szczęście to coś dziwnego - upomniał ją. - I, jak mówią, trze- ba się nieźle nakopać, by odkryć całą żyłę. - Usiadł, by dokończyć herbatę. Kendrick zwołał radę w zamkowej kaplicy Erivora, poświęconej bogu morza, który zawsze był pierwszym patronem rodu Eddonów. Główną komnatę zdobił jego posąg wyrzeźbiony z zielonego steatytu i trymowany jasnym metalem; we włosach i brodzie boga pobłyski- wały złociste wodorosty i trzymał on uniesioną wysoko złotą włócz- nię, żeby uspokoić wody, tak by przodkowie Anglina z Connord mo- gli przebyć morze. Kolejne generacje Eddonów przyjmowały imiona i pobierały się przed niskim ołtarzem u stóp posągu, wielu też spo- czywało tam przed pochówkiem; czasem wydawało się, że echo pły- nące spod wysokiego kamiennego sufitu to głosy z przeszłości. Baniek nie lubił tej kaplicy, ponieważ wystarczająco cierpiał z po- wodu głosów, które go prześladowały. Tego dnia tuż przed stopniami prowadzącymi do niskiego kamien- nego ołtarza ustawiono krąg krzeseł. - To jedyne miejsce w zamku, gdzie możemy zamknąć drzwi i porozmawiać na osobności - Kendrick wyjaśnił zebranym. - Co kolwiek ważnego zostanie powiedziane w sali tronowej albo Komna cie Dębowej, roznosi się po całym zamku, zanim mówca skończy wypowiedź. Barrick kręcił się przez chwilę na niewygodnym twardym krześle z wysokim oparciem. Przez cały wieczór żuł korę wierzby, lecz jego ramię wciąż pulsowało bólem po uderzeniach miecza. Zerknął spod oka na naczelnego wodza. Shaso siedział z twarzą nieruchomą ni- czym maska i spojrzeniem utkwionym we freskach lśniących jasno w świetle licznych lamp, jakby oświetlał je blask słońca, i można było pomyśleć, że narodziny i zwycięstwo Erivora to rzeczy, które interesują go ponad wszystko. Barrick rzadko brał udział w radach: zaczęto go na nie zapraszać razem z Briony dopiero po wyjeździe ojca, a teraz był tam po raz pierwszy bez siostry, przez co czuł się jeszcze bardziej nieswojo. Nie mógł się pozbyć wrażenia, że utracił jakąś część swojej osoby, jakby się obudził rano i stwierdził, że nie ma nogi. Gailon Summerfiełd szeptał coś do ucha księcia regenta. Sisel, hierarcha Marchii Południowej, otrzymał zaszczytne miejsce po pra- wej ręce Kendricka. Ten szczupły, ruchliwy mężczyzna w wieku ja- kichś sześćdziesięciu zim był głównym kapłanem wszystkich marchii i choć w niektórych sprawach musiał okazywać posłuszeństwo Try- gonarsze z odległego Syanu, jako jego podwładny, to był on też pierw- szym mieszkańcem północy, któremu powierzono tak wysoki urząd, przez co okazywał absolutną lojalność wobec Eddonów. Trygonar- chia nie przyjęła z wielkim entuzjazmem decyzji Olina, który wybrał jednego z miejscowych duchownych zamiast ich kandydata, ale ani Syan, ani sam Trygon nie posiadali już na północy tak dużych wpły- wów jak kiedyś. Wokół stołu siedziało wielu innych przedstawicieli ważnych ro- dów królestwa, Tyne z Blueshore, lord kasztelan Nynor, wielki jak niedźwiedź lord konstabl Avin Bronę i dandysowaty kuzyn Barricka Rorick Longarren, hrabia Daler's Troth (dziwnie nie pasujący, zda- niem Barricka, do srogich, ale otwartych mieszkańców swoich ziem), i kilku innych wielmożów, którzy albo siedzieli z sennymi minami, wyraźnie zmorzeni południowym posiłkiem, albo też z trudem ukry- wali irytację faktem, że musieli zrezygnować z łowów lub polowania z sokołem. W ogóle by się tam nie pojawili, gdyby nie nadzieja na wieści o obniżeniu królewskiego podatku, co do tego Barrick nie miał wątpliwości. Ani trochę nie obchodziło ich to, że przedmiotem prze- targu jest jego siostra. Chętnie ujrzałby ich wszystkich nabitych na włócznię Erivora. Tylko Shaso zachowywał należytą powagę. Zajął miejsce na koń- cu stołu, tak że po obu jego stronach pozostały wolne miejsca. Pa- trząc na niego, Barrick pomyślał, że przypomina skazańca, którego przyprowadzono przed sąd. - Powinieneś przedstawić wszystkim swój argument - zwrócił się głośno Kendrick do Gailona, który wciąż szeptał mu coś do ucha. Pozostali spojrzeli w ich stronę. Książę Gailon zamilkł. Jego kark i przystojną twarz zaróżowił delikatny rumieniec. Nie licząc Barricka i księcia regenta, był naj- młodszym uczestnikiem rady. - Powiedziałem tylko, że popełnilibyśmy błąd, oddając tak łatwo księżniczkę Ludisowi Drakavie - zaczął. - Niczego bardziej nie pra- gniemy jak powrotu króla Olina, ale nawet jeśli Drakava dotrzyma umowy i uwolni go, to co dalej? Olin, niech bogowie mają go długo w opiece, kiedyś się zestarzeje i umrze. Nim ten dzień nastąpi, wiele się może wydarzyć, a co, to wiedzą tylko wiecznie czuwające Losy, ale jedno jest pewne - dopóki nie będzie tu naszego suzerena, Ludis i jego następcy będą mieli prawo ubiegać się o tron Królów Marchii. I będzie miał większe prawo do niego niż ty, pomyślał Barrick, bo o to ci naprawdę chodzi. Mimo wszystko poczuł się pokrzepiony świadomością, że ma sprzymierzeńca, choćby nawet takiego, który niewiele go obchodził. Pomyślał, że powinien być wdzięczny za to, że Gailon jest najstarszym synem Tolly'ego. Może i był ambitnym kołtunem, lecz wyglądał równie szlachetnie jak Silas, siedząc obok swoich braci, niezaradnego Caradona i szalonego Hendona. - Łatwo ci tak mówić, Summerfield - warknął Tyne Aldritch. - Ty już zebrałeś swoją część okupu. Ale co z nami? Bylibyśmy głup- cami, gdybyśmy odrzucili propozycję Ludisa. - Głupcami? - Barrick się wyprostował. - Będziemy głupcami, jeśli nie sprzedamy mojej siostry? - Dość - rzucił Kendrick ciężko. - Wrócimy do tej kwestii póź- niej. Najpierw zajmijmy się bardziej naglącymi sprawami. Czy w ogó- le można ufać Ludisowi i jego posłańcowi? Naturalnie, gdybyśmy przyjęli jego propozycję... zakładam tylko taką możliwość, Barricku, więc nic nie mów... Briony i tak musiałaby pozostać pod naszą opie- ką do czasu bezpiecznego powrotu króla. Barrick z trudem hamował wściekłość - nigdy by nie uwierzył, że Kendrick potrafi tak swobodnie rozmawiać o wydaniu siostry ban- dycie - jednak książę regent mówił to w innym celu. - Prawda jest taka - kontynuował - że niewiele wiemy o Ludisie poza tym, co się o nim mówi, a jeszcze mniej o jego posłańcu. Shaso, może ty nam coś powiesz o tym Dawecie dan-Faarze, skoro, jak się zdaje, go znasz. Jego pytanie opadło na naczelnego wodza delikatnie jak jedwabna pętla. Shaso drgnął. - Tak - powiedział powoli. - Znam go. Jesteśmy... spokrewnieni. Wśród zebranych rozległy się szepty. - W takim razie nie powinieneś siedzieć przy tym stole, panie - oświadczył głośno hrabia Rorick. Królewski kuzyn ubrany był we dług najnowszej mody, rozcięcia w jego ciemnoczerwonym dwurzędo wym kaftanie były oślepiająco żółte. Odwrócił się do księcia regenta, kolorowy i pewny siebie jak samiec w czasie godów. - Co za wstyd. Ileż razy radziliśmy, nieświadomi niczego, rozprawiając o rzeczach dotyczących marchii i Hierosolu? Wreszcie Shaso obudził się z letargu. Niczym stary lew wyrwany ze snu, zamrugał i pochylił się do przodu. - Zaraz. Nazywasz mnie zdrajcą, mój panie? Spojrzenie Roricka wyrażało jeszcze butę, lecz jego policzki po- bladły. - Nie mówiłeś nigdy, że on jest twoim krewnym. - A czemu miałbym to robić? - Shaso wpatrywał się w niego przez chwilę, lecz zaraz opadł do tyłu, jakby uszła z niego energia. - Zanim tu przybył, nie był nikim ważnym dla żadnego z was. Ja sam aż do dnia jego przybycia nie wiedziałem, że zaciągnął się do służ- by u Ludisa. Kiedy słyszałem o nim po raz ostatni, dowodził włas- nym wolnym oddziałem, rabując i paląc Krację i inne południowe kraje. - Co jeszcze o nim wiesz? - zapytał Kendrick niezbyt uprzej- mym tonem. - Nazwał cię jakoś... „mordiya"? - To znaczy „wuj" albo „teść". - Shaso zamknął oczy na chwi- lę. - Dawet jest czwartym synem starego króla Tuanu. Kiedy był młody, uczyłem go, a także jego braci, tak jak teraz uczę dzieci w tej rodzinie. Pod wieloma względami przewyższał innych, ale w innych rzeczach był najgorszy - szybki, silny i mądry, lecz miał serce pu- stynnego szakala i szukał jedynie tego, co mogło mu przynieść ko- rzyść. Kiedy twój ojciec wziął mnie do niewoli w bitwie pod Hiero- solem, sądziłem, że już nigdy więcej nie zobaczę ani jego, ani nikogo z mojej rodziny. - W takim razie jak to się stało, że teraz służy u Ludisa Drakavy? - Jak już mówiłem, Ke... Wasza Wysokość, nie wiem. Słysza- łem, że Dawet został wygnany z Tuanu z powodu... zbrodni, którą popełnił. - Oblicze Shasa znowu stało się nieprzeniknioną maską. - Szedł coraz dalej ścieżką zła, aż wreszcie zniewolił dziewczynę z do- brego rodu, tak że nie mógł go dłużej chronić nawet jego ojciec. Znalazłszy się na wygnaniu, pożeglował przez ocean z Xandu do Eionu, przyłączył się do oddziału najemników, a potem sam został jego przywódcą. Nie walczył pod sztandarem swojego ojca ani Tu- anu, kiedy nasz kraj został pokonany przez autarchę. Ja też nie, jeśli już o tym mówimy, bo wtedy byłem już tutaj. - Złożona historia - rzucił hierarcha Sisel. - Wybacz, lordzie Shaso, ale żądasz, abyśmy wiele z tego, co mówisz, przyjęli na wiarę. Skąd wiesz o nim tyle, skoro przebywasz tutaj tak długo? Shaso spojrzał na niego, lecz nic nie odpowiedział. - Widzicie - rzucił Rorick. - Coś ukrywa. - Nastały złe czasy - powiedział Kendrick - skoro tak bardzo sobie nie ufamy. Ale pytanie hierarchy jest słuszne. W jaki sposób dowiedziałeś się o jego losach po opuszczeniu Tuanu? Oblicze Shasa przybrało jeszcze bardziej nieodgadniony wyraz. - Dziesięć lat temu otrzymałem list od żony, niech bogowie dadzą jej wieczny spokój. Ostatni przed jej śmiercią. - I pisała w nim o jednym, jak się zdaje, spośród wielu twoich uczniów? Naczelny wódz położył ciemne dłonie na kolanach i spojrzał na nie uważnie, jakby nigdy wcześniej nie widział czegoś równie niezwykłego. - Dziewczyna, którą zniewolił, była moją najmłodszą córką. Po grążona w smutku, odeszła do świątyni i została kapłanką Wielkiej Matki. Dwa lata później zachorowała i zmarła, o czym napisała mi w liście żona. Sądziła, że Hanede... że nasza córka odeszła z powodu złamanego serca - że zmarła przytłoczona wstydem, a nie z powodu go rączki. Zrozpaczona, wspomniała też w liście o Dawecie, że ktoś taki cieszy się życiem i ma się dobrze, podczas gdy nasza córka nie żyje. W małej kaplicy zapadła cisza. - Z żalem... słucham tego, Shaso - przemówił wreszcie Kendrick. - Tym większym, że zmusiłem cię, byś przeżył to jeszcze raz. - Nie myślałem o niczym innym od chwili, gdy usłyszałem imię hierosolskiego posłańca - odparł starzec. Barrick widział go już takim wcześniej - jak chował się gdzieś głęboko w sobie, niczym pan obleganego zamku. - Gdyby Daweta dan-Faara nie chroniła Pieczęć Króla Marchii, jeden z nas już by nie żył. Kendrick był wyraźnie zaskoczony i widać było, że wcale go to nie cieszy. - To... nie przemawia na korzyść posła, oczywiście. Czy może to też oznaczać, że nie należy ufać jego propozycji? Hierarcha Sisel chrząknął głośno. - Jeśli o mnie chodzi, to myślę, że propozycja jest uczciwa, choć poseł niegodny zaufania. Podobnie jak wielu innych panów-rozbój- ników, Ludis Drakava za wszelką cenę chce uczynić z siebie praw dziwego monarchę - już zwrócił się do Trygonu, aby uznał go za króla Hierosolu. Korzystne byłoby dla niego związanie się z jednym z wpływowych rodów. Syan i Jellon nie przyjmą go, choć dzielą ich góry, Hierosol bowiem leży zbyt blisko nich, a poza tym Ludis jest w ich mniemaniu zbyt ambitny. Dlatego, jak sądzę, zwrócił się ku Marchii Południowej. - Zmarszczył brwi w zamyśleniu. - Być może planował to od dawna i dlatego wziął do niewoli króla Olina. - Myślisz, że okup był pierwszym etapem jego oblężenia, a ko- lejnym krokiem jest obecna propozycja? - zapytał baron z Marrins- walk, kręcąc głową. - Chytry plan. - Całe to gadanie o tym, co i dlaczego się stało, nie zmienia fak- tów - warknął hrabia Tyne. - Ma króla, a my nie. Chce ręki kró- lewskiej córki. Oddamy mu ją? - Shaso, zgadzasz się z tym, co mówi hierarcha? - Kendrick spoj- rzał uważnie na naczelnego wodza. Nigdy nie odczuwał takiej lo- jalności, jaką okazywała staremu Tuańczykowi Briony, ale też nie podzielał niechęci Barricka wobec starca. - Czy możemy zaufać propo- zycji? - Myślę, że jest uczciwa - powiedział wreszcie Shaso. - Ale hra- bia Blueshore przypomniał nam, jak brzmi prawdziwe pytanie. - I co myślisz? - ponaglał go Kendrick. - Nie mnie na nie odpowiadać. - Starzec miał oczy spuszczone. - Ona nie jest moją siostrą, a król nie jest moim ojcem. - Oczywiście ostateczną decyzję ja podejmę, lecz najpierw chcia- łem wysłuchać rad innych, a ty zawsze należałeś do najbardziej za- ufanych doradców mojego ojca. Barrick zauważył, że Kendrick nazwał Shasa zaufanym doradcą ojca, a nie swoim. Twarz naczelnego wodza stężała jeszcze bardziej na tę lekceważącą uwagę, lecz odpowiedział spokojnym tonem: - Myślę, że to zły pomysł. - Tak, łatwo wybierać temu, kto nie cierpi - rzucił Tyne Aldritch. - Ty nie musisz zbierać okupu, nie musisz oddawać dziesięciny w zbo- żu. To, że my przez to cierpimy, nie ma dla ciebie znaczenia. Shaso nie odpowiedział hrabiemu Blueshore, lecz uczynił to Gai- lon Tolly. - Czy żaden z was nie potrafi spojrzeć dalej niż granice własne go majątku? - zapytał. - Myślicie, że tylko wy cierpicie? Nawet jeśli nie oddamy Ludisowi księżniczki, czego moim zdaniem nie powin niśmy robić, to i tak musimy znosić ciężar największej udręki - nie obecności króla! 1 ^r\ - Co pisze ojciec? - zapytał niespodziewanie Barrick. Całe to spotkanie przypominało mu zły sen, chaotyczną gmatwaninę twarzy i głosów. Wciąż nie mógł uwierzyć, że jego brat w ogóle rozważa propozycję lorda protektora. - Przecież czytałeś jego list, Kendricku. Musiał coś pisać na ten temat. Kendrick skinął głową, lecz nie spojrzał w oczy młodszemu bratu. - Owszem, ale tylko kilka słów, jakby nie brał tego poważnie. Stwierdził, że to głupia propozycja. - Zamrugał, jakby nagle znużony. - Czy to może nam pomóc podjąć decyzję, Barricku? Wiesz, że ojciec nigdy by nie pozwolił, żeby go wymienić na kogokolwiek, choćby zwykłego chłopa. Zawsze ponad wszystko przedkładał swoje ideały. - W jego głosie zabrzmiała teraz nutka goryczy. - Wiesz dobrze, że Briony była jego oczkiem w głowie od urodzenia. Nieraz skarżyłeś się na to, Barricku. - Ale on ma rację! To jest nasza siostra! - A my, Eddonowie, jesteśmy władcami Marchii Południowej. Nawet ojciec przedkładał obowiązki ponad własne pragnienia. Jak myślisz, kto jest ważniejszy dla naszych poddanych, król czy księż- niczka. - Ludzie kochają Briony! - Owszem. Jej nieobecność z pewnością by ich zasmuciła, ale nie przestraszyła tak jak brak króla. Królestwo bez monarchy jest jak człowiek pozbawiony serca. Już lepiej by było, gdyby ojciec nie żył, niech bogowie mają jego i nas w opiece, niż był po prostu nieobecny ! Zebrani milczeli, zdumieni tym stwierdzeniem bliskim zdrady, lecz Barrick wiedział, że brat ma rację. Choć wszyscy próbowali udawać, że jest inaczej, nieobecność króla była dla Królestw Pogranicza czymś w rodzaju żywej śmierci, czymś tak nienaturalnym jak rok pozbawiony słonecznego światła. I oto po raz pierwszy Barrick dostrzegł napięcie skrywane pod, jak mu się chwilami wydawało, pogodnym nastrojem brata, ogromny niepokój i wyczerpanie. Barrick mógł się tylko zastanawiać, co jeszcze ukrywa przed nim Kendrick. Pozostali zaczęli dyskutować. Szybko stało się jasne, że Shaso i Gailon są w mniejszości i że Tyne, Rorick, a nawet lord konstabl Avin Bronę podzielają opinię, że skoro Briony i tak kiedyś zostanie wydana za mąż dla politycznych korzyści, to równie dobrze już teraz można wymienić jej dziewictwo na coś tak cennego jak przywrócenie na tron króla Olina. Jednak niewielu z obozu Tyne'a miało na tyle odwagi, by przyznać, że takie rozwiązanie zaoszczędzi im wielu zło- tych delfinów. Wszystkim zaczynały puszczać nerwy i dyskusja stawała się co- raz głośniejsza. W którymś momencie Avin Bronę zagroził, że roz- wali łeb Ivarowi Silverside'owi, choć obaj popierali tę samą opcję. Wreszcie Kendrick nakazał ciszę. - Już późno, a ja jeszcze nie podjąłem decyzji - oświadczył. - Zastanowię się i prześpię się z tym. Barrick ma rację co do jednego - to jest moja siostra i nie podejmę pochopnie decyzji, która tak bardzo wpłynie na jej los. Jutro ogłoszę, co postanowiłem. Wstał, a za nim pozostali, którzy życzyli mu dobrej nocy, choć nie zawsze były to szczere życzenia. Barrick odczuwał niezadowo- lenie z wielu rzeczy, lecz ani na moment nie zazdrościł starszemu bratu, który niczym pasterski pies musiał podgryzać pęciny niesfor- nego bydła, by szło w stadzie. - Ghcę z tobą porozmawiać - zwrócił się do Kendricka, kiedy brat wyszedł z kaplicy. Strażnicy księcia regenta utworzyli już za nim milczący mur. - Nie dzisiaj, Barricku. Wiem, co myślisz. Mam jeszcze dużo do zrobienia, zanim się położę. - Ale... ale, Kendricku, to nasza siostra! Ona jest przerażona. - Poszedłem do niej i słyszałem, jak szlocha! - Dość! - niemal krzyknął książę regent. - Na młot Perina, czy nie możesz zostawić mnie samego? Jeśli nie masz jakiegoś magicz- nego rozwiązania naszego problemu, to nie mów już nic więcej. Po- mimo gniewu Kendrick sam wydawał się bliski płaczu. Machnął rę- ką. - Ani słowa. Barrick stał nieruchomo i patrzył zdumiony, jak brat odchodzi do swoich komnat. W pewnym momencie Kendrick się potknął, a je- den ze strażników podtrzymał go delikatnie. „Wystarczy, Briony, nie mogę powiedzieć ci nic więcej - jeszcze nie. Muszę przemyśleć i przedyskutować całą tę sprawę. Jesteś moją siostrą i kocham cię, ale pod nieobecność ojca muszę być też władcą. Idź spać". Leżała w ciemności, trapiona bezsennością, rozmyślając o całym 100 tym strasznym dniu i powtarzając w myślach słowa brata wypowiedziane zaledwie przed kilkoma godzinami. Za to jej damy dworu, sądząc po odgłosach, nie miały problemu z zaśnięciem: jak zwykle ładna, mała Rosę chrapała niczym stary pies. Briony zdrzemnęła się trochę, lecz obudził ją straszny sen, w którym Ludis Drakava - którego przecież nigdy nie widziała i wiedziała o nim tylko tyle, że jest prawie w wieku jej ojca -jako prastara istota z pajęczyn, brudu i kości gonił ją przez dziewiczy szary las. Od tej pory nie mogła już zasnąć. Zastanawiała się, czy podobne sny dręczą Barricka, ograbiając go z odpoczynku i zdrowia. Która to godzina? - zastanawiała się. Nie słyszała, by świątynny zegar wybijał północ, ale z pewnością się zbliżała. Pewnie w całym zamku tylko ja jeszcze nie śpię. W innych okolicznościach podobna myśl raczej by ją ożywiła, niż zaniepokoiła, lecz teraz przypominała bardziej ostatnią wolę stra- szliwego losu, który wisiał nad nią niczym topór kata. Czy Kendrick już podjął decyzję? Nie zdradził swoich myśli, kiedy odwiedziła go w jego pokojach wieczorem. Rozpłakała się wtedy, za co teraz była zła na samą siebie. Błagała go też, by nie wydawał jej za Ludisa, a potem przeprosiła za swój egoizm. Przecież on wie, że pragnę powrotu ojca tak samo jak wszyscy inni! Podczas rozmowy Kendrick zachowywał rezerwę, lecz kiedy Briony wychodziła, wziął ją za rękę i pocałował w policzek, co rzadko robił. I właśnie wspomnienie tego pocałunku napawało ją teraz większym niepokojem niż zaabsorbowanie brata. W jej przekonaniu był to pocałunek pożegnalny. Ból stawał się przytępiony. Nieustający strach przechodził w odrę- twienie. Umysł Briony uwolnił się na krótko z ich okowów i zaczęła wyobrażać sobie różne rzeczy, dobre i złe, które mogły się wydarzyć. Ojcu udało się w jakiś sposób uciec i Ludis nie mógł wysuwać żadnych roszczeń wobec Eddonów. Albo że lord protektor jest szczupłym, przystojnym i miłym mężczyzną. Czy też okazał się gorszy, niż o nim mówiono, a wtedy ona nie będzie miała wyboru i będzie musiała go zamordować we śnie, a potem sama się zabić. W tym krótkim czasie przeżyła tyle wersji życia, ponurych i niesamowitych, że wreszcie, nieświadoma tego, zapadła w prawdziwy sen - tym razem o wiele przyjemniejszy, bo razem z Kendrickiem, na powrót jako dzieci, bawili się w chowanego - i nie słyszała, jak dzwon wy- bija północ. Ale usłyszała przeraźliwy krzyk, który rozległ się nieco później. Briony usiadła na łóżku przeświadczona, że to tylko jej wyobraź- nia. Śpiąca w pobliżu Rosę wierciła się na swoim posłaniu, dręczona własnym koszmarem. - Czarny mężczyzna... -jęknęła. Briony usłyszała to ponownie - jęk przerażenia, który stawał się coraz głośniejszy. Moina też się obudziła. Coś uderzyło w drzwi, a przestraszona Briony omal nie spadła z łóżka. - Autarcha! - zapiszczała Moina i ścisnęła w dłoni talizman, któ- ry nosiła na szyi. - Przyszedł zabić nas wszystkich we śnie! - To tylko jeden ze strażników - wyjaśniła Briony ochrypłym głosem, starając się przekonać także samą siebie. - Idź i otwórz. - Nie, księżniczko! Napadną na nas! Briony wyjęła spod materaca sztylet i owinąwszy się kocem, z bi- jącym mocno sercem poszła na miękkich nogach do drzwi. Zawołała, by się dowiedzieć, kto się dobija, i w odpowiedzi usłyszała głos, któ- ry nie należał do żadnego ze strażników, lecz był jeszcze bardziej znajomy. Kiedy otworzyła drzwi, do pokoju wpadła, machając rę- koma, Meloranna; nocną koszulę miała w nieładzie, a długie, siwe włosy rozpuszczone na ramiona, i płakała. - Niech bogowie mają nas w opiece! Niech bogowie mają nas w opiece! - Skąd te krzyki? - zapytała Briony, usiłując opanować rosnące przerażenie. - Pali się? Merolanna stanęła, dysząc ciężko, i zmrużyła oczy zwyczajem krót- kowidza. Po jej policzkach płynęły łzy. - Briony, czy to ty? Och, dzięki niech będą bogom. Myślałam, że zaatakowali was wszystkich. Słowa Merolanny spłynęły na nią jak lodowata woda. - Wszystkich...? O czym ty mówisz? - Twój brat, twój biedny brat... Zimny strach niemal zatrzymał na moment jej serce. - Barrick! - zawołała i odepchnęła Merolannę. Na zewnątrz nie było strażników, lecz korytarz wypełniały pły- nące nie wiadomo skąd głosy, jęki i krzyki, a kiedy weszła do wyso- kiej Sali Hołdu, zobaczyła w półmroku mnóstwo ludzi w nocnej bie- liźnie, którzy miotali się, wykrzykując pytania albo też mamrocząc cicho modlitwy, niektórzy ze świecami albo lampami w rękach. Prze- pastna sala, niesamowita nawet wtedy, gdy rozświetlał ją blask dnia, pełna dziwnych posągów i przedmiotów przywiezionych z obcych krajów, jak choćby wypchany łeb olifanta o ogromnych zębach za- wieszony nad kominkiem, równie paskudny jak demony z Księgi Trygonu, także i teraz wydawała się pełna bladych zjaw. Na środku stał Steffans Nynor w śmiesznej szlafmycy, z brodą związaną w dziw- nej torebce, i wykrzykiwał rozkazy, których nikt nie słuchał. Briony miała wrażenie, że wciąż śni, ponieważ nikt z tych, których mijała, nic do niej nie powiedział ani jej nie zatrzymał. Wydawało się, że wszyscy poruszają się w złym kierunku. Dotarła do korytarza, w którym znajdował się pokój Barricka, lecz nikogo tam nie było, a drzwi komnaty brata były zamknięte. Zasta- nawiała się nad tym tylko przez chwilę, bo nagle ktoś chwycił ją za ramię. Wydała zduszony okrzyk, lecz gdy zobaczyła znajomą, przerażoną twarz, objęła go i przytuliła mocno. - Och, och, myślałam, że ty... Merolanna powiedziała... Ruda czupryna Barricka, potargana w czasie snu, przypominała stóg siana skotłowany porywistym wiatrem. - Widziałem, jak idziesz. - Wyglądał jak ktoś, kogo wyrwano ze snu, a kto wciąż jeszcze śni i patrzy szeroko otwartymi oczami, dziwnie pustymi. - Chodź. Albo nie, może nie powinnaś... - Co? - Chwilowy spokój prysł równie szybko, jak ją ogarnął. - Barrick, w imię wszystkich bogów, co się dzieje? Poprowadził ją za róg do głównej rezydencji. Korytarz był tam pełen ludzi, a strażnicy uzbrojeni w halabardy odpychali służących i innych sprzed drzwi komnat Kendricka. Nagle wszystko zrozumiała. - Litościwa Zorio - wyszeptała. Dopiero teraz w świetle pochodni spostrzegła, że oblicze Barricka wcale nie jest puste, lecz ściągnięte przerażeniem, a usta drżą mocno. Wziął ją za rękę i pociągnął przez tłum, który rozstępował się przed nimi bojaźliwie, jakby nieśli ze sobą zarazę. Niektóre kobiety płaka- ły, a ich twarze przypominały groteskowe karnawałowe maski. Klęczący wokół ciała strażnicy spojrzeli w górę, lecz w pierwszej chwili jakby ich nie rozpoznali. I dopiero Ferras Vansen, kapitan stra- ży królewskiej, wstał, a na jego twarzy malowało się przerażające współczucie, i szorstkim ruchem odciągnął na bok jednego z klę- czących żołnierzy. Pokój księcia regenta wypełniała straszna woń, odór rzeźni. Kendrick leżał na plecach. Jego twarz lśniła czerwienią w blasku pochodni. Było tyle krwi, że Briony na krótką chwilę wmówiła sobie, że to jest ktoś inny, że ten horror dopadł kogoś innego, lecz jęk Barricka zgasił nikłą nadzieję. Sztylet wysunął się jej z dłoni i upadł z brzękiem na kamienną posadzkę. Kolana ugięły się pod nią, tak że niemal podpełzła do star- szego brata niczym ślepe zwierzę, szamocząc się przez chwilę z jednym ze strażników, który mamrotał modlitwę. Twarz Kendricka drgnęła. Zakrwawiona dłoń otworzyła się i zamknęła. - On żyje! - krzyknęła Briony. - Gdzie jest Chaven? Czy posłano po niego? - Spróbowała podnieść Kendricka, lecz był zbyt śliski od krwi, zbyt ciężki. Barrick odciągnął ją, ale zamachnęła się na niego. - Puść mnie! On żyje! - To niemożliwe. - Barrick także był w innym świecie, mówił głosem nieobecnym, zdławionym. - Spójrz na niego... Usta Kendricka ponownie się poruszyły, a Briony niemal położyła się na nim zrozpaczona, by się przekonać, że mówi, że wciąż jest jej bratem, że nie uszło z niego życie. Zaczęła szukać na jego ciele ran, by zatamować krwawienie, lecz całą pierś miał nasiąkniętą krwią, koszulę w strzępach, podobnie jak skórę. - Nie! - wyszeptała mu do ucha. - Zostań ze mną! Powieki Kendricka drgnęły, usiłował ją odszukać wzrokiem. Otwo- rzył usta. - ...Isss... - Tylko Briony usłyszała ten syczący szept. - Nie zostawiaj nas, och, kochany, drogi Kendricku, nie odchodź. - Pocałowała jego zakrwawiony policzek. Brat jęknął boleśnie, a potem zwinął się powoli, niczym liść rzucony na rozgrzane węgle, i przewrócił na bok, zgięty wpół. Wreszcie kopnął nogą, jęknął ponownie i życie uszło z niego ostatecznie. Barrick, który wciąż próbował ją odciągnąć, także płakał. Wszyscy płaczą, pomyślała Briony, cały świat płacze. Niewyraźnie, jakby z innego świata, dochodziły do niej okrzyki ludzi zebranych w korytarzu. - Książę nie żyje! Książę został zamordowany! Kapitan straży Vansen próbował ściągnąć ją z ciała Kendricka. Odwróciła się i uderzyła go w twarz otwartą dłonią, a potem chwyciła za grubą tunikę i zaczęła go ciągnąć w dół, zaślepiona wściekłością. - Jak to się stało? - krzyknęła z całych sił, a jej myśli były równie czerwone i śliskie jak dłonie. - Gdzie byliście? Gdzie byli jego strażnicy? Wszyscy jesteście zdrajcami, mordercami! Przez jakiś czas Vansen trzymał ją na odległość wyciągniętego ramienia, lecz w pewnym momencie jego twarz wykrzywił grymas i puścił ją. Briony dźwignęła się niezdarnie na nogi i zaczęła go bić po twarzy i ramionach, lecz Ferras Vansen stał tylko ze spuszczoną głową, aż wreszcie Barrick odciągnął siostrę. - Spójrz! - powiedział, pokazując na coś. - Spójrz tutaj, Briony! Patrząc przez łzy, nie od razu zorientowała się, co widzi - dwa pokryte plamami cienie na podłodze przy łóżku księcia regenta. Aż wreszcie dostrzegła wilka Eddonów na rozciętej tunice jednej z po- staci i lśniące ciemne kałuże krwi pod oboma ciałami, i zrozumiała, że strażnicy Kendricka także nie żyją. 7 Siostry Ula DNI: Raz choćby warto umrzeć Za każde światło między wschodem I zachodem słońca Wyrocznie Rzuconych Kości Z apach dymu jaśminowych świec i nieustające senne brzęczenie wypełniające świątynię Ula, oddechy dziewcząt, przestraszonych i podekscytowanych, wszystkie dźwięki i zapachy, które otaczały ją w chwili, gdy świat zmienił się bezpowrotnie, miały na zawsze pozostać w jej pamięci. Bo jakże mogłoby być inaczej? Już wystarczająco do- niosłym przeżyciem byłoby samo spotkanie Żyjącego Boga na Ziemi, autarchy Sulepisa Bishakha am-Xisa III, Wybrańca Nushasha, Złoci- stego, Pana Wielkiego Namiotu i Sokolego Tronu, Władcy Wszystkich Miejsc i Zdarzeń, po tysiąckroć niech będzie wysławiane Jego imię, lecz to, co przydarzyło się Qinnitan, było nie do uwierzenia - i zawsze będzie. Nawet rok później, kiedy będzie musiała porzucić życie pełne cu- downego wytchnienia w Pałacu Samotni i uciekać przed śmiercią przez ciemne ulice Wielkiego Xis, pozostanie w niej każda chwila tego dnia... dnia, który zaczął się jak wiele innych, kiedy to w ciem- ności przed świtem poczuła szturchańce budzącej ją Duny. Tamtego ranka Duny była tak pobudzona, że z trudem przychodziło jej mówienie szeptem. - Och, wstawaj, Qin-ya, wstawaj! To już dzisiaj! On przychodzi! Do Ula! Wydarzenia tamtego dnia miały wynieść Qinnitan na niebiańskie wyżyny, ku zaszczytom, o których można było wprawdzie śnić, lecz które były tak niemożliwe, że wręcz absurdalne nawet w wyobraźni. Mimo to, gdyby wtedy wiedziała, co ma nastąpić, zrobiłaby wszystko, by uciec, tak jak szakal schwytany w sidła gotów jest odgryźć sobie łapę, żeby tylko wydostać się na wolność. Szły szybko korytarzem, dwa szeregi dziewcząt z włosami wil- gotnymi jeszcze od wody, którą wylały sobie na twarz i głowę w ry- tualnym obmyciu, w szatach, które przywarły do ciał, dając orzeźwiający chłód, który szybko minie w rosnącym upale dnia. Czarne włosy Qinnitan opadały luźnymi, wyciągniętymi kędziorami, a dziwne rudawe pasemko pozostawało prawie niewidoczne, kiedy były mokre. Gdy była mała, staruchy z ulicy Kocie Oko nazywały je pasemkiem wiedźmy i robiły znak, by odżegnać urok, lecz nic magicznego ani niezwykłego się w niej nie pojawiło. Dzieci nazywały ją „Pręgowaną Kotką", ale poza tym, kiedy podrosła na tyle, by samodzielnie przemierzać ulice i aleje w sąsiedztwie domu rodziców, pasemko przyciągało taką samą uwagę jak pieprzyk na nosie albo zezowate spojrzenie. - Ale dlaczego przychodzi tutaj? - zapytała OJnnitan jeszcze nie całkiem obudzona. - Żeby się dowiedzieć, co myślą pszczoły - odparła Duny. - Po cóż by innego. - O czym? - Kapłanki i przełożona Ula często rozmawiały o tym, jak autarchowie przychodzą po mądrość świętych pszczół, malutkich wyroczni wszechpotężnego boga ognia Nushasha, lecz imiona, które przytaczały, pochodziły z nieprawdopodobnie odległej przeszłości - Xarpedon, Lepthis, władcy, o których Qinnitan słyszała tylko w prze- chwałkach dozorców Wielkiego Ula. I oto prawdziwy, żywy autar-cha, sam Bóg na Ziemi, miał przyjść, by zasięgnąć rady pszczół boga ognia. Wręcz nie do wiary. Jej ojciec był kapłanem w świątyni Nu- shasha przez całe życie, lecz nigdy nie dostąpił zaszczytu wizyty pa- nującego autarchy. OJnnitan była zaprzysiężoną kapłanką nowicjusz-ką trochę więcej niż rok. Wydawało się to niesprawiedliwe. Obecny autarcha, Sulepis, był jeszcze dość młodym Bogiem na Ziemi. Od niedawna zasiadał na Sokolim Tronie - OJnnitan pamiętała, jak umarł jego ojciec, stary autarcha Parnad (a zaraz po nim odeszło w mniej naturalny sposób kilkuijego synów, rywali obecnego autarchy), kiedy po raz pierwszy przybyła tam, by służyć pszczołom, a pogrzebowa cisza była tak przejmująca, że potem zdziwiła się, iż nie zawsze tak jest w świątyni Ula. Być może młodość autarchy skłaniała go ku tak zaskakującym czynom jak odwiedziny w wypełnionej dymem pasiece w jednym z mroczniej szych zakątków rozległej, starożytnej świątyni boga ognia Nushasha. - Myślisz, że jest przystojny? - zapytała Duny zduszonym szeptem, najwyraźniej podekscytowana i przerażona śmiałością tego pytania. Przez pierwsze miesiące swoich rządów Sulepis zajmował się wy- mierzaniem kary zewnętrznym prowincjom, które sądziły wcześniej mylnie i na własną zgubę, że nowy, młody autarcha okaże się bojaź-liwy. Tak więc nie miał czasu na uczestnictwo w procesjach i innych publicznych wydarzeniach, co pozwalało zwykłym ludziom poczuć się, jakby znali swojego władcę. OJnnitan wzruszyła tylko ramionami i pokręciła głową. Nie potrafiła myśleć w ten sposób o autarsze i nawet nie próbowała. To tak, jakby robak chciał określić, czy góra ma odpowiedni kolor. Ale wcale się nie zezłościła: wiedziała, że przyjaciółka jest przestraszona, bo kto by nie był? Miały zobaczyć żywego boga, istotę wyniesioną ponad nich tak samo wysoko jak gwiazdy, kogoś, kto mógłby zdmuchnąć ich życie z jeszcze większą łatwością, niż OJnnitan potrafiłaby zabić muchę. Na chwilę - zawsze zbyt krótką - nowicjuszki opuściły wąski korytarz i weszły na galerię z wysokimi oknami, która łączyła kwatery mieszkalne z kompleksem świątynnym. Dwanaście, najwyżej piętnaście kroków, w zależności od tego, jak szybko szła prowadząca dziewczyna -jedyna szansa dla OJnnitan, by zobaczyć w dole wspaniałe Wielkie Xis, miasto, w którym kiedyś, nawet jeśli nie do końca była wolna, to przynajmniej mieszkała pośród wielu innych ludzi, którzy rozmawiali normalnym tonem. W Ulu rzadko ktokolwiek mówił głośniej niż szeptem - choć czasami szept bywał równie natrętny jak krzyk. - Myślisz, że On przemówi? Jak sądzisz, co powie? - Cicho, Duny. Każdego dnia Cunnitan miała zaledwie kilka chwil, by nacieszyć się widokiem świata poza murami świątyni, choćby tylko z daleka, świata, za którym bardzo tęskniła. Jak zawsze otworzyła szeroko oczy, kiedy przechodziły przez sklepione przejście, starając się wchłonąć każ- dy szczegół, błękitne niebo zasnute szarą powłoką dymów milionów ognisk, perłowobiałe dachy ciągnące się dalej, niż sięga oko, niczym bezkresna plaża pokryta równo wyciętymi kamieniami, spomiędzy których tu i tam strzelały w niebo wieże siedzib najznamienitszych rodzin. Różnobarwne pasy i złote zdobienia upodabniały je do ręka- wów szykownych strojów, jakby każda wieża była pięścią wzniesio- ną ku niebu. Oczywiście bogacze je zamieszkujący nie mieli nic prze- ciwko niebiosom: zamiast zaciskać pięści, ich dłonie-wieże powinny być otwarte, na wypadek gdyby bogowie zechcieli obsypać jeszcze obficiej pomyślnością ludzi, którzy i tak już się w niej pławili. Cunnitan często się zastanawiała, co by się stało, gdyby jej rodzina należała do grona rządzących rodów, a nie była tylko zwykłą rodzi- ną kupiecką, a jej ojciec był panem na włościach zamiast zwykłym urzędnikiem w administracji jednej z większych świątyń Nushasha. Doszła do wniosku, że tak byłoby gorzej - mógłby być sługusem któregoś z innych bogów, który szybko traci moc na rzecz wielkiego boga ognia. „Dopisało nam szczęście, że mamy to dla ciebie" - po- wiedzieli jej rodzice, kiedy została przyjęta do nowicjatu sióstr Ula, mimo iż ona sama modliła się - co było bluźnierstwem - żeby do tego nie doszło. „O wiele bogatsze rodziny gotowe by były przelać krew, by dostąpić podobnego zaszczytu. Będziesz posługiwała w świą- tyni samego autarchy!" Świątynia okazała się, jak można się było spodziewać, rozległym kompleksem połączonych ze sobą budynków, który wydawał się tylko trochę mniejszy niż samo Wielkie Xis, Ojnnitan była zaś jedną z tylu nowicjuszek, że można było sądzić, iż nawet przełożona ich kwater mieszkalnych zna imiona zaledwie kilku z nich. - Nie wiem, co zrobię, jeśli na mnie spojrzy. A jeśli zemdleję, to czy On każe mnie zabić? - Proszę, Duny. Nie. Jestem pewna, że ciągle ktoś mdleje. W koń- cu jest bogiem. - Mówisz tak dziwnie, Qin. Jesteś chora? Jej krótki obraz wolności został z tyłu - ogromne miasto zniknęło, kiedy opuściły galerię i podążyły kolejnym korytarzem. Jedna z cio- tek Qinnitan powiedziała jej kiedyś, że Xis jest tak duże, iż ptak mógłby przeżyć w nim całe życie, lecąc tylko z jednego końca miasta w drugi, zatrzymując się po drodze, by odpocząć, najeść się, a może nawet założyć rodzinę. Qinnitan nie miała pewności, czy tak jest na- prawdę - ojciec śmiał się z tego - lecz z pewnością prawdą było, że na zewnątrz istnieje świat o wiele większy niż ten zamknięty, w któ- rym teraz mieszka, o wiele bardziej rozległy niż odległość, którą po- konują, maszerując z kwater mieszkalnych do świątyni każdego ranka i z powrotem wieczorem, dlatego bardzo chciała być ptakiem i szy- bować nad miastem, które nigdy się nie kończy. Nawet niespokojna, szczebiocąca Duny wreszcie zamilkła, kiedy weszły do ogromnego hipostylu, przepełnione podziwem, jak co dzień, dla rozmiarów kamiennych kolumn podobnych do cedrowych pni, które pięły się w górę na wysokość kilkunastu dziewcząt, zanim niknęły w mrocznym cieniu pod sklepieniem. Kiedy Qinnitan po raz pierwszy stanęła w tej świątyni, wydało jej się dziwne, że Nushash mieszka w tak ponurym miejscu, lecz z czasem przekonała się, że jest odpowiednie. Ogień nigdy nie świeci jaśniej niż wtedy, gdy wy- kwita z ciemności, nigdy nie jest ważniejszy, gdy pozostaje jedynym światłem w miejscu pozbawionym blasku słońca. Oczy Nushasha otwierały się na końcu ogromnej sali, jako że naj- starszy kapłan świątyni zapalał wielkie latarnie - a poruszał się tak wolno, że wydawało się to wręcz niemożliwe w wypadku żyjącego człowieka - podsuwając długą tyczkę z ogniem z szybkością pełza- jącego owada, który sądzi, że jest obserwowany przez ptaka. Kapłan był jednym z nielicznych mężczyzn, jakich Qinnitan i pozostałe no- wicjuszki widywały podczas swojego codziennego przemarszu. Mimo iż należał do grupy Wybrańców, co stanowiło nawet większą gwa- rancję niż sam wiek, że nie jest groźny dla grupy dziewic, Ojnnitan podejrzewała, że został wybrany przez siostry Ula także ze względu na swoje lata, co dawało podwójne zabezpieczenie. Bo z pewnością nie wybrano go ze względu na jego umiejętności i zwinność. Patrząc na kapłana, uznała, że ćwiczy pewnie swoją przerażającą powolność już od wielu godzin, ponieważ więcej niż połowa latarni już się świeciła. Ich migotliwe światło ukazywało kręte wiersze świętego tekstu na ścianie za nimi, którego złote litery jarzyły się czerwonym blaskiem odbitych płomieni: Od Ciebie, o Wielki, pochodzą wszystkie rzeczy dobre, Potężny Nushashu, Jasnooki, który jesteś podwalinami niebiańskiego paleniska. My z Ciebie powstajemy i jak dym żyjemy w powietrzu krótko, Z Twego ciepła się wydobywamy, Lecz trwamy wiecznie w głębi płomienia, który jest Twym Sercem nieśmiertelnym... Za masywnym i bogato zdobionym sklepionym przejściem ciągnął się labirynt i wewnętrzne sanktuarium samego Nushasha, pierwszego boga świata, pana ognia, którego powozem było słońce - wóz większy nawet niż ziemski pałac autarchy, jak dumnie twierdził ojciec Qinnitan, na kołach większych niż najwyższa wieża. (Jej ojciec Cheshret był dumny ze swojego pracodawcy.) Potężny Nushash co dnia przemierza niebo swoim wielkim wozem, a potem, mimo wielu pułapek zastawionych przez Argala Mrocznego, pomimo potworów, które licznie stają mu na drodze, kontynuuje swoją podróż przez noc za ciemnymi górami, tak by rano znów przynieść niebu światło ognia, pozwalając żyć ziemi i wszystkiemu, co ją zamieszkuje. Gdzieś za sklepionym przejściem stał ogromny złoty posąg spo- glądającego groźnie samego Nushasha i ciągnęły się nie mające końca korytarze i komnaty jego ogromnej świątyni, kaplice i kwatery mieszkalne raz pomieszczenia wypełnione tyloma ofiarami, że spora część jego armii kapłanów zajmowała się tylko ich przyjmowaniem i katalogowaniem. Za tym przejściem znajdowała się siedziba ziemskiej władzy boga ognia tworząca - wraz z pałacem autarchy -oś, na której obraca się cały świat. Oczywiście dziewczęta takie jak Qinnitan nie miały wstępu do t ej części świątyni, podobnie jak żadne inne kobiety, nawet najważniejsza żona autarchy czy jego czcigodna matka. Procesja skręciła w lewo do mniejszej sali i nowicjuszki, uderzając cicho stopami o posadzkę, skierowały się do świątyni Ula Świętych Pszczół Boga Ognia, jak brzmiała jej pełna nazwa. Nawet gdyby najmłodsze siostry Ula nie czekały na tę chwilę od tygodni, już teraz by się zorientowały, że jest to wyjątkowy dzień: czekała na nie sama przełożona w towarzystwie pierwszej nowicjuszki. Choć nie tak czcigodna jak Wyrocznia Mudry, przełożona Rugan była najważniejszą kapłanką świątyni Ula, a tym samym jedną z najbardziej wpływowych kobiet w Xis. I mimo że piastowała tak wysoki urząd, była zaskakująco zwyczajną, a nawet miłą kobietą, choć źle znosiła głu- pie zachowanie. Rugan klasnęła, a dziewczęta natychmiast umilkły i obstąpiły ją półkolem. - Wiecie, jaki mamy dziś dzień - powiedziała niskim głosem - i kto ma nas odwiedzić. - Dotknęła obrzędowej szaty i kaptura, jakby chciała się upewnić, że nie zapomniała ich włożyć. - Nie muszę wam przypominać, że świątynia ma być w idealnym porządku. Qinnitan stłumiła jęk. Sprzątały świątynię przez cały tydzień - czy można było zrobić coś jeszcze? Rugan zachowała stosownie surową powagę. - Wyrazicie swoje podziękowania, pracując. Za ten zaszczyt bę dziecie wychwalać Nushasha i naszego wielkiego autarchę. Rozwa życie wielką wagę tej wizyty dla naszego życia. A przede wszystkim, sprzątając, zwrócicie się myślą ku świętym pszczołom i ich nieusta jącej, cierpliwej pracy. - Są takie piękne - powiedziała pierwsza nowicjuszka. Qinnitan przerwała pracę na chwilę, by spojrzeć na ogromne ule spowite obłokami przydymionej jedwabnej sieci, wielkie cylindry z wy- palonej gliny zdobione złotymi i miedzianymi opaskami i podgrze- wane zimą naczyniami z gotującą wodą ustawionymi na pokaźnych ozdobnych stojakach - jedno z najbardziej uprzykrzonych zajęć no- wicjuszek: na dłoniach i nadgarstkach Qinnitan widniały liczne ślady poparzeń przelaną wodą. Pszczoły boga ognia mieszkały w domach, które okazałością ustępowały tylko siedzibom najznamienitszych lu- dzi. Jakby świadome tego, brzęczały cicho, ukontentowane, a ich ni- ski śpiew sprawiał, że uszy wypełniało łaskotanie, a na karku pod- nosiły się włoski. - Tak, Chrysso - potwierdziła Qinnitan i rzeczywiście tak my- ślała. W świątyni Ula to chyba jej się najbardziej podobało - ule i pszczoły pogrążone w błogim spokoju i pracy. - Są piękne. - To dla nas cudowny dzień. - Pierwsza nowicjuszka była młodą kobietą o szczupłej, ładnej twarzy, jeśli umiało się pominąć spoj- rzeniem bliznę biegnącą od oka do policzka. Była ona przedmiotem licznych chichocących spekulacji w kwaterach mieszkalnych nowi- cjuszek. Qinnitan nigdy nie zebrała się na odwagę, by zapytać o po- chodzenie blizny. - Absolutnie cudowny dzień. Ale ty, dziecko, nie wydajesz się całkiem szczęśliwa. Qinnitan wstrzymała oddech, przerażona tym, że twarz zdradziła jej dziwny nastrój. - Och, nie, pani. Jestem najszczęśliwszą z dziewcząt, mogąc być tutaj, mogąc być siostrą Ula. Pierwsza nowicjuszka spojrzała na nią, jakby jej nie dowierzała, ale skinęła głową z aprobatą. - To prawda. Jest pewnie więcej dziewcząt niż ziaren piasku na plaży, które chętnie by zajęły twoje miejsce, a tobie dopisało jeszcze większe szczęście, bo zwróciłaś na siebie uwagę Jej Eminencji, samej Rugan. Inaczej dziewczyna twojego... inaczej może nigdy byś nie została wybrana spośród tylu godnych kandydatek. - Chryssa pokle pała Qinnitan po ramieniu. - Zawdzięczasz to swojemu wymownemu językowi, choć musisz się jeszcze nauczyć, kiedy go nie używać. Sądzę, że Jej Eminencja spodziewa się, iż kiedyś zostaniesz pierwszą nowicjuszka, co będzie dla ciebie jeszcze większym zaszczytem. - Skinieniem głowy wyraziła aprobatę dla własnej ciężkiej pracy i szczę ścia. - Ale mimo wszystko jest to wzniosłe, przepełnione samotno ścią powołanie i czasem trudno jest porzucić rodzinę i przyjaciół. Przeżyłam to wszystko, kiedy byłam młoda. Zanim Qinnitan zdążyła zapytać czcigodną i tajemniczą Chryssę o jej dzieciństwo, sieci przed ulami zafalowały poruszone niespo- dziewanym podmuchem, mimo iż ciężar setek uwieszonych na nich pszczół nie pozwalał im się zbytnio poruszać. Podmuch poniósł coś ze sobą przez salę, szept nagłego strachu i podniecenia, który sprawił, że zarówno pierwsza nowicjuszka, jak i jej młode podopieczne wy- prostowały się i zwróciły ku drzwiom, w których niespodziewanie pojawiła się przełożona z uniesionymi rękoma i dłońmi rozpostar- tymi na podobieństwo kwiatów. - Chwała najwyższemu - wyszeptała Chryssa. - Już jest! Ojnnitan upadła na kolana obok pierwszej nowicjuszki. Podobny do pomruku odgłos kroków stawał się coraz głośniejszy, aż przeszedł w świszczące dudnienie o kamienną posadzkę i wtedy do sali we- szli szeregiem żołnierze, każdy uzbrojony w ogromny zakrzywiony miecz zawieszony u pasa i długą tubę z wylotem w kształcie dzwonu z wypolerowanej, grawerowanej stali na ramieniu - bez wątpienia musieli to być żołnierze zwani Lampartami autarchy, jako że nikomu innemu nie wolno było nosić czarno-złotej zbroi. Stanowili niesa- mowity widok: Qinnitan nie sądziła, że ujrzy jakichkolwiek mężczyzn tutaj, w wielkim portyku Ula, a już na pewno nie setkę żołnierzy uzbrojonych w muszkiety. Ten niezwykły obraz uświetnili kapłani Nushasha w liczbie kilkudziesięciu, a po nich pojawiło się więcej żołnierzy uzbrojonych już w bardziej konwencjonalną, lecz nie mniej przerażającą broń, długie włócznie i miecze. Kroki ucichły. Qinnitan zerknęła na Chryssę, której oblicze emanowało ekscytacją i jakąś je- szcze silniejszą emocją - czymś w rodzaju radości. W drzwiach pojawiła się ogromna lektyka z pomalowanego na złoto drewna, zasłonięta ciężkimi zasłonami, na których rozkładał skrzydła wyhaftowany sokół, symbol rodziny królewskiej. Musku- larni żołnierze postawili lektykę tuż przy wejściu, a jeden z nich przy- skoczył, by odsunąć zasłony. Mimo iż żadna z kobiet obecnych w świą- tyni nie powiedziała ani słowa, Qinnitan wydało się, że wyczuwa, jak wszystkie, całe dziesiątki, wstrzymują oddech w tej samej chwili. Z ciemnego wnętrza lektyki wyłoniła się twarz, której rysy uwydat- niło światło latarni. Qinnitan przełknęła ślinę, choć przez krótką chwilę wydawało się to niemożliwe. Autarcha był potworem. Może nie całkiem, jak uznała, przyjrzawszy się lepiej: młodzie- niec w lektyce był zgięty i jakby pokrzywiony sędziwym wiekiem, a jego głowa wydawała się o wiele za duża dla wiciowatego korpusu. Mężczyzna zamrugał, spojrzał w jedną i drugą stronę jak ktoś śpiący, kto zorientował się, że otworzył niewłaściwe drzwi, po czym wycofał się w ciemność za zasłonkę swojego przenośnego „buduaru". Qinnitan wciąż patrzyła z otwartymi ustami, gdy strażnicy Lam- party zdjęli muszkiety z ramion, unieśli je, po czym stuknęli obcasa- mi o podłogę z ogłuszającym hukiem - bum, bum! W pierwszej chwi- li wydawało jej się, że to wystrzeliły wszystkie strzelby, a niektóre siostry Ula krzyknęły przestraszone. Kiedy umilkło echo, w drzwiach ukazało się sześciu kolejnych żołnierzy w czarno-złotych zbrojach, a zaraz za nimi weszła postać niemal tak samo dziwna jak ta w lek- tyce. Był wysoki, o pół głowy wyższy od największego z Lampartów, lecz nie tak dziwaczny, jak się w pierwszej chwili wydawało: swój nienaturalny wygląd zawdzięczał głównie długiej szyi i wąskiej twa- rzy, a także podobnym do nóg pająka palcom dłoni, widocznym, gdy podniósł ręce. Twarz pod wysoką kopulastą koroną także wyglądała zwyczajnie, nieco tylko jakby wyciągnięta poza normalny kształt - długa szczęka, zakrzywiony, chudy nos podobny do dzioba jastrzę- bia, który dziwnie pasował do młodego wieku autarchy, i czaszka obciągnięta napiętą, gładką, śniadą skórą. Nosił krótko przyciętą czarną brodę, a jego oczy wydawały się nienaturalnie duże i jasne, kiedy rozglądał się po sali. Kilku kapłanów Nushasha wystąpiło naprzód i zaintonowało pieśń, kołysząc kadzidłami, których dym spowił wy- sokiego młodzieńca. - Kto to jest? - zapytała szeptem Qinnitan, wykorzystując śpiew kapłanów jako zasłonę. Chryssa spojrzała na nią, wyraźnie przerażona tym, że odważyła się odezwać, mimo iż jej słowa zagłuszały głosy kapłanów. - Autarcha, głupia! Wydało jej się bardziej sensowne, że ich władcą jest ten wysoki osobnik - biła z niego niezaprzeczalna moc. - W takim razie kim jest... ten w lektyce? - To przecież skotarcha, jego następca. A teraz bądź cicho. Qinnitan poczuła się głupio. Ojciec mówił jej kiedyś, że oficjalny następca autarchy jest chorowity, lecz ona o tym zapomniała, a poza tym nie sądziła, że jest aż tak ułomny. Biorąc pod uwagę, że zgodnie z prastarą tradycją Xis życie i rządy autarchy zależały od zdrowia i nieustającej pomyślności skotarchy, Quinnitan mimowolnie zaczęła się zastanawiać, dlaczego autarcha wybrał tak kruchego następcę. Zaraz jednak upomniała samą siebie, że przecież to nie ma znaczenia. Życie tych ludzi toczyło się tak wysoko ponad jej życiem -wszystko, co działo się w wielkim domu, działo się tak wysoko ponad nią - jak gwiazdy na niebie. - Gdzie jest przełożona świątyni? - Głos autarchy był wysoki, lecz mocny, i zabrzmiał w wielkiej sali niczym srebrny dzwon. Jej Eminencja wystąpiła do przodu; głowę trzymała opuszczoną, a jej żwawy zwykle krok przypominał/, teraz skradanie się przestra- szonego zwierzęcia. I to właśnie, bardziej niż widok żołnierzy i ka- płanów, przekonało OJnnitan, że znalazła się w obecności niezrówna- nej, przerażającej mocy: bo nigdy wcześniej nie widziała, aby Rugan skłoniła głowę przed kimkolwiek. - Twoja chwała świeci na nas wszystkich, o Panie Wielkiego Na miotu - powiedziała Rugan lekko drżącym głosem. - Ul wita cię, a pszczoły radują się twoją obecnością. Matka Mudry gotowa jest podzielić się z tobą wszelką mądrością, jaką mogą przekazać Święte Pszczoły. Błaga o twą pobłażliwość, Złocisty. Jest zbyt stara, by cze- kać w tej pełnej przeciągów części świątyni. Uśmiech, jaki przemknął po ptasiej twarzy autarchy, wydawał się nieco wymuszony. - Stara Mudry czyni mi zbyt wielki zaszczyt. Bo, widzisz, nie przybyłem tu, by szukać rady wyroczni. Nie chcę niczego od pszczół. Choć przerażone obecnością setki uzbrojonych żołnierzy, siostry Ula nie potrafiły całkiem powstrzymać zduszonych okrzyków zdzi- wienia - a niektóre zabrzmiały nawet jak wyraz dezaprobaty. Nie przybył do świątyni, żeby zasięgnąć rady pszczół? - Ja... nie rozumiem, Złocisty. - Wyraźnie skonsternowana Jej Eminencja Rugan zrobiła krok do tyłu i przyklęknęła na kolano. - Posłaniec najwyższego kapłana mówił, że pragniesz odwiedzić Ul, ponieważ szukasz czegoś... Autarcha się roześmiał. Był to śmiech, od którego po ramionach Qinnitan przeszedł dreszcz. Zasłona lektyki skotarchy drgnęła, jakby chorowity młodzieniec znowu wyglądał na zewnątrz. - I powiedział prawdę - rzekł autarcha. - Bo szukam. Panhys- sirze, chodź tutaj, gdzie jesteś? Zza pleców strażników wytoczyła sję ogromna postać w ciemnej szacie, z długą wąską brodą podobną do siwego wodospadu - Pan- hyssir, najwyższy kapłan Nushasha, jak się domyśliła Qinnitan, je- szcze jeden z najpotężniejszych ludzi na całym kontynencie Xandu. Sprawiał wrażenie równie grubego i niepomnego na zwykłe ludzkie sprawy jak trutnie ze świętych uli. - Tak, Złocisty? - Mówiłeś, że tutaj znajdę oblubienicę, której szukam. Panhyssir nie wydawał się ani trochę tak zmartwiony jak kapłan- ki Ula, bo przecież nadzorował wybór setek narzeczonych autarchy, więc pewnie było to dla niego kolejne rutynowe zadanie. - Ona jest tutaj, Złocisty. Wiemy to na pewno. - Jest, mówisz? A zatem sam ją znajdę. - Autarcha postąpił kilka kroków, przesuwając wzrokiem po szeregach klęczących, przerażo- nych sióstr Ula. Ojnnitan, podobnie jak jej towarzyszki, nie miała pojęcia, co się dzieje, lecz na widok zbliżającego się autarchy i jego strażników spu- ściła nisko głowę, starając się pozostać nieruchoma jak kamienne płyty posadzki. - To ta - powiedział autarcha gdzieś niedaleko. - Tak, to twoja wybranka, Złocisty - rzekł Panhyssir. - Nie moż- na oszukać Pana Wielkiego Namiotu. - Dobrze. Niech przyprowadzają do mnie wieczorem razem z ro- dzicami. Dopiero kiedy poczuła na ramionach silny uścisk dłoni, które po- stawiły ją na nogi, Qinnitan zrozumiała, że to zdumiewające i nie- wiarygodne wydarzenie ma związek z nią, z nikim innym. 8 Kryjówka ŁĄKA I NIEBO: Wstaje rosa, pada deszcz, Mgła między nimi, Między nimi spoczywa wszystko, co jest Wyrocznie Rzuconych Kości To była najdłuższa godzina w jego życiu. Młoda kobieta, którą podziwiał bardziej niż wszystkie kobiety świata, choć nie mógł mieć nadziei na to, by odwzajemniła jego uczucie, splunęła na niego i obwiniła o śmierć brata, on zaś wcale nie był pewny, że nie miała racji. Po jego policzkach biegły krwawe, długie zadrapania - ślady jej paznokci; rany piekły, podrażnione potem i łzami. Lecz najbar- dziej doskwierała mu porażka, porażka strażnika, który przysięgał chronić rodzinę królewską, ciążyła mu niczym ściany ołowianej trum- ny. Król Olin od miesięcy pozostawał w niewoli w odległym kraju, a teraz jego syn i następca nie żyje, zaszlachtowany we własnej sy- pialni w samym sercu Zamku Marchii Południowej. Skoro zbliża się koniec świata, pomyślał Ferras Vansen, kapitan straży królewskiej, to niech chociaż nastąpi szybko. Przynajmniej po- łożyłby kres tej najstraszliwszej nocy w jego życiu. Hierarcha Sisel, z przerażeniem w szeroko otwartych oczach, mru- cząc coś pod nosem, przybył pospiesznie z gościnnych komnat w Wie- ży Letniej i próbował przypomnieć sobie słowa obrządku pogrzebo- wego - od dawna nie odprawiał posług zwykłego kapłana - pochy- lony nad zakrwawionym trupem Kendricka. Ciało księcia złożono wcześniej na łóżku w naturalnej pozycji; leżał z zamkniętymi oczami i ramionami wyciągniętymi wzdłuż boków, jakby spokojnie odpo- czywał. Poranione ciało okryto suknem wyszywanym złotą nicią, tak że odkryte pozostały tylko jego nagie ramiona i twarz, lecz na ma- teriale pojawiły się już szkarłatne kwiaty krwawych plam. Chaven, tak blady i wstrząśnięty, jakim go Vansen jeszcze nie widział, czekał, by zbadać zamordowanego księcia, zanim jego ciało zostanie zabrane przez Dziewice Kerniosa, które przygotują je do pochówku. Milczący jak żołnierze, którzy przetrwali straszliwą bitwę, bliź- niaki wciąż trwały u boku nieżyjącego brata. Na ich nocnej bieliźnie widniały plamy zaschniętej krwi - w szczególności Briony miała ich na sobie tyle, że ktoś, kto by dopiero przyszedł, byłby usprawiedli- wiony, biorąc ją za morderczynię. Klęczała przy łóżku, zalewając się łzami, z głową opartą o ramię Kendricka. Księciu pewnie jest niewygodnie, pomyślał Vansen nieprzytomnie i zaraz przypomniał sobie, jak przez mgłę, że książę jest już ponad wszelkie cielesne nie- wygody. Lord konstabl Avin Bronę, ogromny mężczyzna o niskim głosie, tak bardzo związany z Eddonami jak to możliwe w przypadku osoby nie spokrewnionej więzami krwi, był chyba jedynym człowiekiem, któremu przyszło na myśl, by odciągnąć księżniczkę od zmarłego brata. - Pani, jest wiele do zrobienia - zagrzmiał. - Nie przystoi, by leżał tu bez opieki. Odejdź i pozwól, by medyk i panny żałobne zro- bili swoje. - Nie zostawię go. - Nawet nie spojrzała na Bronę'a. - Przemów jej do rozumu - warknął lord konstabl do bladego Barricka. Ten wyglądał, jakby miał o połowę mniej lat, przypominał przestraszone dziecko ze zmierzwioną od snu czupryną. - Pomóż mi, Wasza Wysokość - dodał Bronę łagodniejszym tonem. - Nigdy się nie dowiemy, co tu się stało, nigdy nie znajdziemy okrutnej ręki, która to uczyniła, jeśli nie będziemy mogli... jeśli będziemy zmu- szeni pracować w obecności rodziny opłakującej zmarłego. - Ciemnoskóry mężczyzna! - Briony uniosła głowę, a jej oczy zapłonęły nagle gorączkowym blaskiem. - Moja pokojówka obudziła się ze snu, w którym widziała ciemnoskórego mężczyznę. Gdzie jest ten łotr Dawet? Czy on to zrobił? Czy on zabił... mojego... mojego...? - Jej usta wykrzywił grymas i znowu zaniosła się rzewnym, rozdzierającym płaczem. Przycisnęła głowę do boku Kendricka. - Pani, musisz iść - zwrócił się do niej Bronę, szarpiąc brodę we frustracji. - Będziesz miała okazję pożegnać się z księciem stosownie, obiecuję. - On nie jest księciem, to mój brat! - Był jednym i drugim, Wasza Wysokość. - Briony, wstań - powiedział Barrick tak cicho, jakby mówił kłam- stwo, przekonany, że i tak nikt w nie nie uwierzy. Avin Bronę spojrzał na kapitana straży, szukając u niego pomocy. Vansen zbliżył się, myśląc z niechęcią o tym, co będzie musiał zrobić. Bronę już zdążył chwycić ramię dziewczyny swoimi ogromnymi dłońmi. Vansen wziął ją za drugą rękę, lecz Briony zaparła się i spoj- rzała na niego z tak wielką nienawiścią, że pozwolił jej się wyrwać. - Księżniczko! - syknął Bronę. - Twój starszy brat nie żyje i już tego nie zmienisz. Rozejrzyj się. Spójrz tutaj! - Zostawcie mnie. - Nie, niech bogowie przeklną tę noc, spójrz za drzwi! Na korytarzu, przed drzwiami komnaty księcia regenta, kłębiły się dziesiątki milczących postaci o bladych twarzach, podobnych do upiorów zrodzonych ze światła latarni - mieszkańcy zamku tłoczyli się, przyglądając się wszystkiemu z niedowierzaniem i przerażeniem. - Ty i brat jesteście teraz głową rodu Eddonów - powiedział Bro nę ochrypłym szeptem. - Ludzie muszą widzieć, że macie siłę. Oka zujcie smutek, kiedy będziecie sami. Czy nie możesz wstać i być silna dla swoich poddanych? W pierwszej chwili wydawało się, że Briony raczej splunie na niego, niż przemówi, lecz ostatecznie potrząsnęła głową i otarła oczy i policzki wierzchem dłoni. - Masz rację, lordzie konstablu - powiedziała. - Ale nigdy ci tego nie wybaczę. - Nie jestem tu po to, by mnie kochano albo mi wybaczano, pani. Chodź, opłakujesz śmierć brata, ale wciąż jesteś księżniczką. Pozwól nam wszystkim wypełnić swoje obowiązki. - Podał jej umięśnione ramię. - Nie, dziękuję - powiedziała. - Barrick? Brat zrobił krok w jej stronę na chwiejnych nogach. - Czy my...? - Pójdziemy do kaplicy. - Teraz twarz Briony przypominała ma skę, twardą i bladą, jakby wykonano ją z wypalonej białej gliny. - Tam pomodlimy się za Kendricka. I zapalimy świece. A jeśli lord konstabl i ten rzekomy kapitan straży zdołają schwytać mordercę, który zabił mojego brata pod ich nosem, to będziemy gotowi wydać na niego słuszny wyrok. Ująwszy brata pod ramię, obeszła Ferrasa Vansena, nie patrząc na niego, jakby był krową albo owcą, zwierzęciem zbyt głupim, by ustąpiło z drogi z własnej woli. Kiedy go mijała, widział, jak łzy znowu napłynęły jej do oczu, mimo to trzymała głowę wysoko. Słu- żący i inni gapie cofnęli się pod ściany, by ich przepuścić. Niektórzy zadawali trwożliwe pytania, lecz Briony i Barrick szli między nimi, jakby tamci byli drzewami, a ich głosy szumem wiatru. - Czy Wasza Eminencja pójdzie z nimi? - zwrócił się Avin Bronę do hierarchy Sisela, kiedy bliźnięta oddaliły się na bezpieczną od ległość. - Nie chciałem ich tutaj, żebyśmy mogli zrobić swoje, lecz sercem jestem z nimi, jak i z całym królestwem. Pójdziesz tam i wes przesz ich w modlitwie, pomożesz odzyskać siły? Sisel skinął głową i podążył za księciem i księżniczką. Vansen podziwiał w duchu swojego dowódcę za to, w jaki sposób pozbył się hierarchy - kapłana bogów, który odpowiadał tylko przed samym Trygonarchą i rezydował w odległym Syanie - jakby ten był zwy- kłym parobkiem. Kiedy tamci odeszli, Bronę nachmyrzył się i splunął. Taki brak szacunku w miejscu, gdzie zginął książę, zaszokował Vansena, lecz lord konstabl wydawał się zaabsorbowany innymi sprawami. - Krucza Brama jest zamknięta, przynajmniej w nocy - burk nął. - Ale jutro wieści rozniosą się po domach jak pożar, a potem jeszcze dalej, do innych krajów, czy nam się to podoba czy nie. Nie możemy zamknąć ludziom ust, by nie zadawali pytań, ani opieczę tować prawdy. Młody książę i księżniczka muszą się pokazać pod danym, bo inaczej ludzi ogarnie panika. W królestwie powstała dziura, uzmysłowił sobie Ferras Vansen. Straszna dziura. To mógłby być odpowiedni moment, żeby wkroczył ktoś silny i ją wypełnił. A jeśli Avin Bronę uznał, że jest właściwym człowiekiem? Lord konstabl z pewnością wyglądał na takiego. Wzrostem do- równywał Vansenowi, który nie należał do niskich, lecz Bronę był niemal dwukrotnie potężniejszy, z ogromną gęstą brodą i barami tak szerokimi jak jego wydatny brzuch. W czarnym płaszczu - który, jak sądził Vansen, po prostu narzucił na nocną bieliznę, a potem wsko- czył w buty - wyglądał jak skała, o którą mógłby się rozbić statek... albo też na której mógłby stanąć wielki dom. A przecież w królestwie byli też inni, gotowi uznać, że ich wielkość może zostać zwieńczona koroną. Kiedy medyk Chaven zaczął oglądać zwłoki księcia, Avin stanął nad ciałami zabitych żołnierzy. - Ten tutaj to Gwatkin, prawda? Ale tego nie poznaję. - Caddick, nowy. - Ferras zmarszczył czoło. Jeszcze niedawno inni żołnierze wyśmiewali się z Caddicka Długonogiego, że nigdy nie pocałował dziewczyny. Teraz chłopak był też nowicjuszem w śmier- ci. - Powinno tu stać jeszcze dwóch, atle wysłałem ich w drugi ko- niec twierdzy, żeby mieli oko na kwatery posła. - Przełknął żółć, która napłynęła mu do ust. - Jeszcze dwóch powinno było pilnować księcia... - Rozmawiałeś już z tamtymi strażnikami? Na bogów, człowie- ku, a jeśli oni wszyscy nie żyją, a obcy biegają po twierdzy z ocie- kającymi krwią mieczami? - Już dawno posłałem tam gońca i otrzymałem odpowiedź. W tam- tym końcu dowodzi jeden z moich najlepszych ludzi - Dyer, znasz go - i przysięga, że ani hierosolski posłaniec, ani żaden jego człowiek nie opuszczali swoich kwater. - Ach tak. - Bronę trącił czubkiem buta ciało jednego ze strażni- ków. - Zginął od cięcia. Ale chyba trochę za delikatne jak na miecz. Jak to możliwe, że oddział ludzi zaatakował i zamordował księcia i nikt się o tym nie dowiedział? A z drugiej strony, czy taką robotę mógł wykonać ktoś w pojedynkę? - Nie wiem, jak to możliwe, by cały oddział pozostał niezauwa- żony, panie. Przecież korytarze nie były puste. - Ferras wpatrywał się w twarz Gwatkina, który miał szeroko otwarte oczy, podobnie jak usta, jakby śmierć zaskoczyła go bardziej niż cokolwiek innego. - Ale służący słyszeli coś wcześniej wieczorem -jakieś kłótnie, stłu- mione krzyki. Nie rozumieli, o czym rozmawiano, ani nie rozpoznali głosów, ale wszyscy stwierdzili, że nie brzmiało to tak, jakby wal- czono na śmierć i życie. - Gdzie jest osobista służba księcia? Jego paziowie? - Odesłani. - Ferras poczuł się nieco urażony pytaniami Bronę'a. Czy lord konstabl uważał, że skoro ojciec kapitana straży był chło- pem, to jego syn ma kiełbie we łbie? Że sam nie potrafi pomyśleć o wszystkich tych rzeczach? - Sam książę ich odesłał. Myśleli, że chce być sam, żeby się spokojnie zastanowić albo też porozmawiać z kimś na osobności o losie siostry. - Z kimś? - Tego nie wiedzą, panie. Był sam, kiedy ich odsyłał. Poszli spać do chłopców kuchennych. I właśnie jeden z paziów wrócił po jakieś religijne świecidełko i znalazł księcia konającego, wtedy podniósł alarm. - Będę chciał z nim porozmawiać. - Bronę pochylił ostrożnie swój ciężki tułów i przykucnął obok zamordowanych strażników. Od- chylił kurtkę jednego z nich. - Ma zbroję. - Prawie cała krew wypłynęła z poderżniętego gardła. Zginął od tych ran. - Drugi też? - Także miał poderżnięte gardło i krwawił, ale to nie była śmier- telna rana, panie. Spójrz na jego twarz. Bronę przyjrzał się uważniej drugiemu ciału. - Co mu się stało w oko? - Wbito mu w nie coś ostrego, panie. I dalej, głęboko w czaszkę, jak mi się wydaje. Avin Bronę zagwizdał, zdziwiony, i dźwignął się niczym niedźwiedź, który wynurza się z jaskini na wiosnę. - Skoro nie potrafimy znaleźć grupy zabójców, to czy możemy przyjąć, że mamy jednego mordercę? Z pewnością umie walczyć, skoro zabił dwóch uzbrojonych strażników. Ale i Kendrick potrafi zrobić użytek z miecza. - Zaskoczony własnymi słowami, Bronę wy konał gest odczynienia uroku. - Potrafił. Czy miał szansę obrony? Nie ma śladu żadnej innej broni poza bronią strażników. - Za- stanawiał się przez chwilę. - Może książę został zaatakowany jako pierwszy. Mógł odesłać gdzieś strażników, tak jak odprawił służą- cych, a kiedy wrócili, zobaczyli, że morderca zaatakował. Bronę spojrzał na Chavena, który odchylił wyszywane złotą nicią sukno i badał ciało. Książę regent już wygląda jak nagrobny posąg, pomyślał Ferras, zimny i biały jak marmur. - Potrafisz powiedzieć, jak zginął? Kiedy nadworny medyk podniósł głowę, jego okrągła twarz wy- rażała zatroskanie. - O, tak. Nie ma co gadać, pokażę ci, od czego zmarł. Chodź i sam zobacz. Ferras i lord konstabl podeszli do łóżka. Teraz Ferras w poczuciu bezradności uczynił znak odżegnania zła - zacisnął palce na kciuku - by nie zauważył go Kernios, bóg śmierci. Od czasów dzieciństwa wielokrotnie oglądał ofiary nagłej śmierci, lecz nie pamiętał, kiedy ostatnio wykonał ten gest. Bladość i płowe włosy księcia w niepokojący sposób upodabniały go do siostry, a Ferras poczuł się nagle nieswojo, oglądając jego bez- radną nagość, choć wcześniej nieraz widział Kendricka kąpiącego się w rzece po trudach polowania. Na ramionach trupa widniały ślady płytkich cięć, teraz obmytych z krwi - rany odniesione w czasie obro- ny. Obmyto też krew z jego piersi i brzucha, lecz te poważniejsze nacięcia, proste, sinawe na brzegach i niepokojąco czerwone w głębi, pozostały widoczne. - To nie są rany od miecza - powiedział lord konstabl po chwili. Oddychał ciężko, jakby nie chciał pokazać, jak bardzo zaniepokoił go ten widok. - Nóż? - Możliwe. - Chaven zmarszczył brwi. - Może zakrzywiony - w jednym końcu są głębsze, widzisz? - Zakrzywiony nóż? - Bronę uniósł krzaczaste brwi. Spojrzał na Ferrasa, który poczuł, jak jego serce zabiło szybciej, ożywione stra- chem i zdziwieniem. - Wiem, kto ma taki nóż - powiedział. - Wszyscy wiemy - rzekł lord konstabl. Barrick miał wrażenie, że jego głowa jest wydrążona. Szelest ko- ca, który Briony narzuciła na nocną koszulę, odgłos jego kroków, szepty ludzi zebranych w korytarzu, wszystkie te dźwięki przetaczały się przez jego czaszkę jak ryk oceanu we wnętrzu muszli. Wciąż nie potrafił uwierzyć, że to, co się wydarzyło, stało się naprawdę. - Książę Barricku - zawołał jeden z paziów. - Czy on naprawdę nie żyje? Czy nasz pan, książę Kendrick, naprawdę nie żyje? Barrick nie zdobył się na odpowiedź. Musiał zacisnąć mocno zę- by, by nie wybuchnąć płaczem. Briony machnęła ręką do tyłu, wtedy ludzie zwrócili się do hie- rarchy Sisela, oczekując od niego jakichś wiadomości i spowalnia- jąc jego marsz. Na końcu korytarza bliźniaki skręciły w kierunku kaplicy Erivora, lecz przy następnym zakręcie Briony poszła w złą stronę. - Nie tędy - rzucił ponuro Barrick. Biedna siostra, zgubiła się we własnym domu. Potrząsnęła głową i poszła dalej korytarzem, po czym znowu skręciła. - Dokąd idziemy? - Nie do kaplicy. - Jej głos zabrzmiał dziwnie pogodnie, jakby nie wydarzyło się nic niezwykłego, lecz kiedy odwróciła się do nie- go, zobaczył w jej spojrzeniu przeklętą pustkę, co go przeraziło, bo nigdy wcześniej jej takiej nie widział. - Tam nas znajdą. - Co? Co masz na myśli? Siostra ujęła go za ramię i pociągnęła w kolejny korytarz. Zro- zumiał dopiero, gdy stanęli pod drzwiami dawnej spiżarni. - Nie zachodziliśmy tu... od lat. Z półki tuż za drzwiami wzięła ogarek, po czym odwróciła się, by zapalić go od świecy w jednym ze ściennych lichtarzy. Kiedy zamknęli za sobą drzwi, światło na półkach rzuciło wszystkie zna- jome cienie, które Barrick znał równie dobrze jak kształt własnych kłykci. - Dlaczego nie poszliśmy do świątyni? - zapytał. Trochę się bał odpowiedzi. Nigdy wcześniej nie widział siostry w takim stanie. - Bo tam by nas znaleźli. Gailon, hierarcha i wszyscy inni. I kazali coś tam robić. - Jej twarz była blada, lecz czujna. - Nie rozumiesz? - Co mam rozumieć? Kendrick... Briony, oni zabili Kendricka! Ktoś zabił Kendricka. - Potrząsnął głową, usiłując to zrozumieć. - Ale kto? W oczach Briony zalśniły łzy. - To nie ma znaczenia! To znaczy ma, ale czy nie rozumiesz? Nie widzisz, co będzie? Wybiorą cię na księcia regenta, a mnie wy- ślą do Hierosolu i wydadzą za Ludisa Drakavę. Teraz z pewnością się nie zawahają. Są pewnie przerażeni i zrobią wszystko, by wrócił ojciec. - Nie tylko oni. - Barrick nie nadążał za Briony, która myślała tak szybko, jakby zanurkowała w rwącej rzece, a jego zostawiła na brzegu z nogami w błocie. W ogóle nie był w stanie myśleć. Wy- dawało mu się, że koszmary, które dręczyły go we śnie, opanowały także realny świat. Ktoś musiał wszystko naprawić. Zdumiał się własnymi słowami, lecz w tej chwili tak właśnie myślał: - Ja też chcę, żeby ojciec wrócił. Chcę, żeby wrócił. Briony zamierzała coś powiedzieć, lecz jej usta drżały. Usiadła na zakurzonej podłodze spiżarni i objęła kolana ramionami. - Biedny... K-Kendrick! - wyjąkała, powstrzymując łzy. - Wiesz, Barricku, był taki zimny. Jeszcze zanim... jeszcze przed końcem. Drżał. - Zaszlochała i wtuliła twarz w ramiona. Barrick spojrzał na sufit spiżarni, który falował w migocącym świetle świecy jak woda. Żałował, że oboje z Briony nie płyną rzeką, której prąd unosi ich w dal. - Kiedy byliśmy mali, chowaliśmy się tu przed nim, pamiętasz? Bardzo się złościł, kiedy nie mógł nas znaleźć. A często nie mógł! - Zawsze zapominał o tej kryjówce, nawet wtedy, gdy ciotka Me- rolanna powiedziała mu o niej. - Podniosła głowę i uśmiechnęła się przewrotnie. - Biegał po korytarzach i krzyczał: „Barrick! Briony! Powiem ojcu!" Ale się złościł! Zamilkli na długą chwilę, wsłuchani w upiorne echo. - I co zrobimy? Nie chcę być tym przeklętym księciem regen- tem. - Barrick zastanawiał się przez chwilę. - Możemy uciec. Jak znikniemy, to nie będą mogli ustanowić mnie księciem regentem, a ciebie wydać za Ludisa. - To kto będzie rządził Marchią Południową? - zapytała Briony. - Niech Avin Bronę się tym zajmie. Albo ten bufon Gailon. Tyl- ko bogowie wiedzą, jak bardzo tego pragnie. - Właśnie dlatego nie powinien. Siostra Uta mówi, że w kwestii władzy przede wszystkim nie należy ufać tym, którzy jej pragną. - Ale tylko oni jej chcą. - Przykucnął obok siostry. - Ja nie chcę być księciem regentem. A właściwie to dlaczego nie miałabyś rządzić ty? Jesteś starsza. Briony, pomimo przytłaczającego ją smutku, uśmiechnęła się bez- wiednie. - Ależ z ciebie przebiegły potwór, Barricku. Pierwszy raz mi to przyznałeś. Tak czy inaczej, chodzi zaledwie o kilka chwil. Barrick osunął się na podłogę. Nie zdobył się na uśmiech. Trujące znużenie wlało się w jego kończyny, serce i głowę, niczym szary dym, zaciemniając jego myśli. - Chcę umrzeć. Oto, czego pragnę. Odejść z Kendrickiem. To jest łatwiejsze niż ucieczka. - Nie waż się tak mówić! - Briony chwyciła go za ramię i na- chyliła ku niemu, tak że jej twarz znalazła się tuż przy jego twarzy. - Nie waż się nawet myśleć o tym, żeby zostawić mnie samą. Przez moment chciał jej powiedzieć - wyjawić tajemnicę skry- waną od dawna, o wszystkich tych nocach pełnych strachu i cier- pienia... Jednak niełatwo było przezwyciężyć nawyk, który był czę- ścią jego osoby od lat, nawet teraz, dlatego powiedział: - To ty mnie zostawisz. W długiej, mrocznej ciszy, jaka zapadła, rozległo się pukanie do drzwi spiżarni. Spojrzeli na siebie zaskoczeni, a ich szeroko otwarte oczy zalśniły w blasku świecy. Chwilę później rozległo się skrzy- pienie otwieranych drzwi. Do spiżarni weszła ich stryjeczna babka, księżna Merolanna. - Wiedziałam, że was tu znajdę. Oboje. Gdzieżby indziej. - Wysłali cię za nami - powiedziała z wyrzutem Briony. - Pewnie że wysłali. Przestraszyli się, cały zamek was szuka. Jak mogliście być tak niegodziwi? - Merolanna w gruncie rzeczy wcale nie była tak zagniewana, jak by sugerował jej ton. Sprawiała wra- żenie kolejnej osoby, która chodzi we śnie. Jej blada, szeroka twarz, nieupudrowana, przypominała oblicze istoty, którą wyciągnięto z nory na światło słoneczne. - Nie wiecie, że najgorsze, co moglibyście zrobić, to zniknąć tak jak teraz, po... po... Z ust Briony wydobył się zduszony szloch, a ona sama podpełzła do Merolanny i wtuliła twarz w jej obszerną koszulę nocną. - Och, ciociu Lanno, oni go z-z-zabili! On... odszedł! Merolanna pogłaskała ją po plecach, usiłując zachować równo wagę, ponieważ dziewczyna napierała jej na nogi. - Wiem, kochanie... Tak, nasz biedny, słodki Kendrick... I wtedy świadomość tego strasznego wydarzenia popełzła przez kręgosłup Barricka aż do jego głowy, upiorne, przytłaczające dozna- nie, które wyparło wszelkie światło i czucie, więc przysunął się do Merolanny i objął ją wpół, popychając przy tym. Żeby nie upaść, Merolanna oparła się o półkę i osunęła na podłogę w fałdach nocnej bielizny. Objęła oboje, tuląc ich głowy na kolanach, a ich włosy zmieszały się niczym wody dwóch rzek, rudej i złocistej - oboje pła- kali jak małe dzieci. Merolanna także znowu się rozszlochała. - Och, moje biedne kurczątka - powiedziała z oczami pełnymi łez, które płynęły po jej pomarszczonych policzkach. - Moje biedne kurczątka. Moje biedne, kochane... Briony zdążyła otrzeć oczy, zanim spotkali się z Avinem Bronę'em i innymi, i nawet pozwoliła, by Merolanna poprawiła jej trochę fryzurę, ale wciąż czuła się jak więzień, którego wywleczono z celi, by stanął przed sędzią. Wprawdzie hierarcha Sisel (który, jak im powiedziała babka, obszedł pół zamku, szukając ich) wyglądał na bardziej poirytowanego, niżby pozwalały mu urzędowa powaga i żałoba, to lord Bronę nie upomniał ich ani słowem za nieposłuszeństwo. - Czekamy na was - powiedział, kiedy bliźnięta podeszły, trzy- ; mając się blisko Merolanny, jakby szukały u niej ochrony, choć nie wiadomo jakiej. - Przed nami ponure obowiązki, a teraz wy jesteście głową rodu Eddonów. - Które z nas? - zapytał Barrick nieco zbyt pospiesznie. - Nie możecie mieć dwóch głów. - Każde z was - odparł Bronę, w pierwszej chwili zaskoczony, jak- by nie rozważał wcześniej takiej zagadki. - Oboje. Musicie wiedzieć, co robimy, zdawać sobie sprawę, że postępujemy sprawiedliwie. - O czym ty mówisz? - zapytała Briony. Ten człowiek, Vansen, j kapitan straży, stał za lordem konstablem. Spojrzawszy na jego po- j drapaną twarz, poczuła ukłucie wstydu, kiedy przypomniała sobie, , że tak go urządziła. Tylko że on żyje, a mój brat został zamordowany, : pomyślała i poczuła się lepiej. Nie spojrzał jej w oczy, tym łatwiej | przyszło jej go zignorować. - O nożu, od którego zginął twój brat i jego strażnicy, księżniczko. - Bronę odwrócił się na odgłos kroków. W korytarzu pojawił , się oddział strażników, którzy zatrzymali się na jego końcu. - Opowiedz im o tym, kapitanie Vansen. Mężczyzna wciąż na nią nie patrzył. - Był zakrzywiony - powiedział cicho. - Medyk Chaven odkrył to po zbadaniu... ran. Sztylet z zakrzywionym ostrzem. Bronę czekał, że Vansen powie coś więcej, aż wreszcie chrząknął ze zniecierpliwieniem i spojrzał na bliźniaki. - Tuański sztylet, Wasza Wysokość. Dopiero po chwili w pełni zrozumiała, co mówi, i natychmiast ; przed oczami stanęła jej urodziwa twarz posła z szyderczym uśmie- j chem na ustach. - Ten Dawet! Dopilnuję, żeby obdarli go ze skóry. Spalili żywcem. - Nie - rzekł Bronę. - Nie opuszczał swoich pokoi przez całą noc. Ani żaden z jego ludzi. Nasi strażnicy pilnują ich przez cały czas. - W takim razie... co? - spytała Briony, lecz po chwili zrozumiała. - Shaso? - Głos Barricka zabrzmiał dziwnie, był napięty, prze- pełniony strachem, ale i tajemniczym uniesieniem. - Chcesz powie- dzieć, że Shaso zabił naszego brata? - Nie mamy pewności - odparł lord konstabl. - Trzeba pójść do niego i go przesłuchać. A ponieważ jest nam równy i pozostaje też związanym przysięgą przyjacielem waszego ojca, potrzebna jest wa- sza obecność. Bronę poprowadził ich korytarzem prowadzącym do zbrojowni, a żołnierze ruszyli za nimi; ich twarze przypominały maski, a oczy pozostawały w cieniu hełmów. Hierarcha i Meloranna udali się do rodzinnej kaplicy, by oddać się modlitwie. Co się dzieje? - zastanawiała się Briony. Czy nagle cały świat przewrócił się do góry nogami? Shaso? To nie mogła być prawda - ktoś musiał ukraść starcowi sztylet. A właściwie dlaczego miałby to być sztylet Shasa? Nie wątpiła w prawdziwość słów Chavena, lecz z pewnością istniało inne wyjaśnienie - na portowych targowiskach zapewne można było kupić niejeden tuański sztylet. Kiedy jednak szeptem podzieliła się z Barrickiem swoimi uwagami, ten tylko po- kręcił głową. Ledwo na nią spojrzał, jakby wcześniej wypłakał całe swoje braterskie uczucie. Litościwa Zorio, czy teraz on zamieni się w drugiego Kendricka? Odeśle mnie do Ludisa, bo tak będzie najlepiej dla całego królestwa? Poczuła nagle zimny dreszcz. Przed zbrojownią, przy drzwiach komnaty Shasa, czekało trzech strażników. - Nie wychodził - oświadczył jeden z nich, patrząc gdzieś w prze- strzeń; najwyraźniej nie bardzo wiedział, czy ma się zwracać do lorda konstabla czy też do swojego kapitana Vansena. - Ale słychać dziwne odgłosy. I drzwi są zamknięte od środka. - Wyważcie je - rozkazał Bronę i odwrócił się do bliźniaków. - Odsuńcie się, proszę, książęta. Po kilku kopnięciach rygiel puścił. Drzwi otworzyły się na oścież. Strażnicy weszli do środka z wyciągniętymi przed siebie halabardami i zaraz szybko się cofnęli. W drzwiach pojawiła się ciemna postać, niczym monstrualna zjawa przywołana z podziemnego świata. - Zabijcie mnie - warknęła głosem dziwnie nierzeczywistym. Przez chwilę Briony wydawało się, że Shasa rzeczywiście opętał jakiś de- mon, który jeszcze nie całkiem nauczył się posługiwać jego ciałem, ponieważ naczelny wódz stał na progu, chwiejąc się, jakby nie mógł utrzymać równowagi. - Jak sądzę, jestem... zdrajcą. W takim razie zabijcie mnie. Jeśli potraficie. - Jest pijany - powiedział wolno Barrick, jakby to była najwię- ksza niespodzianka tej nocy. - Bierzcie go! - zawołał Avin Bronę. - Ale ostrożnie, jest nie- bezpieczny. Briony patrzyła z niedowierzaniem. - Nie zrańcie go! Żywcem! Musicie go wziąć żywcem! Strażnicy skoczyli do przodu, dźgając halabardami, tak że zmusili ciemnoskórego Shasa, by wycofał się w głąb pokoju. Briony widzia- ła, że w pomieszczeniu panuje nieład, podarta na strzępy pościel le- żała na podłodze, ołtarzyk w kącie był roztrzaskany w drzazgi. Osza- lał albo jest chory. - Bierzcie go żywego! - zawołała ponownie. - Chcesz skazać tych ludzi na śmierć? - warknął Avin Bronę. - Ten starzec wciąż jest jednym z najlepszych wojowników, jacy cho dzą po tej ziemi! Briony potrząsnęła głową. Mogła się tylko przyglądać razem z Bar- rickiem, jak żołnierze próbują pokonać Shasa. Barrick miał rację, na- czelny wódz zataczał się, pijany czy też dotknięty niemocą, lecz nawet pozbawiony broni wciąż pozostawał groźny. Shaso szybko zdobył bron. W pewnym momencie wyrwał hala- bardę z rąk jednego ze strażników i ogłuszył go drzewcem, a potem uderzył nim w hełm drugiego żołnierza, kiedy ten próbował wyko- rzystać moment przewagi. Już dwaj strażnicy leżeli na podłodze. Po- kój był za mały, by można się było swobodnie posługiwać halabardą. Shaso przywarł plecami do ściany, dysząc ciężko. Ramiona i twarz miał pomazane krwią - krwią dawno już zaschłą, ledwo widoczną na jego ciemnej skórze. - Kapitanie - powiedział Bronę. - Sprowadź łuczników. - Nie! - Briony chciała wbiec do środka, lecz lord konstabl chwy- cił ją za ramię i przytrzymał, mimo iż próbowała się wyrwać. - Wybacz, pani - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Ale nie po- zwolę, byśmy dziś stracili kolejnego członka rodziny Eddonów. I nagle ktoś inny prześliznął się obok niej. Barrick. Avin Bronę zaklął, lecz młody książę przekroczył już próg. - Shaso! - zawołał. - Odłóż broń! Starzec podniósł głowę i potrząsnął nią. - Czy to ty, chłopcze? - Co ty zrobiłeś? - Głos księcia wyraźnie drżał. - Niech cię prze klną bogowie, co ty zrobiłeś? Shaso przechylił głowę i uśmiechnął się - był to gorzki, straszny uśmiech. - To, co musiałem zrobić, co było słuszne. Zabijecie mnie za to? Za honor rodziny? Co za ironia. - Poddaj się - powiedział Barrick. - Niech strażnicy mnie wezmą, jeśli potrafią. - Jego śmiech za- brzmiał przeraźliwie, choć zmącony alkoholem. - Nie obchodzi mnie, czy przeżyję. Na chwilę zapadła cisza. Briony stała, sparaliżowana rozpaczą. Wydawało się, że ciemne skrzydła jej złowieszczego nastroju wcale nie były czarne, lecz krwistoczerwone: teraz rozpostarły się nad ca- łym domem Eddonów. - Zawdzięczasz życie naszemu ojcu. - W głosie Barricka po brzmiewał smutek albo strach, lub też coś jeszcze innego, czego Briony nie umiała rozpoznać. - Mówisz o honorze... czy w takim razie pozbędziesz się tego, co ci z niego zostało? Zabijesz tych nie winnych ludzi, zamiast się poddać? Shaso otworzył szerzej oczy. Zachwiał się, lecz zaraz znowu za- słonił halabardą. - Zrobisz mi to, chłopcze? Będziesz mi o tym przypominał? - Tak. Ojciec uratował ci życie. Przysiągłeś wierność jemu i jego dziedzicom. Jesteśmy jego następcami. Złóż broń i zrób to, co na- kazuje honor, o ile całkiem już o nim nie zapomniałeś. Bądź męż- czyzną. Naczelny wódz spojrzał na niego, a potem na Briony. Jego krótki śmiech przeszedł w urywany, charczący oddech. - Jesteś bardziej okrutny niż twój ojciec, a nawet niż brat. - Rzu cił halabardę na posadzkę. Chwilę później zachwiał się, a potem osu nął na podłogę. Strażnicy skoczyli do przodu i opadli go; było jasne, że nie udaje, iż zmorzył go alkohol, wyczerpanie albo jeszcze coś innego. Żołnierze podnieśli go za ręce i nogi, co nie przyszło im łatwo, ponieważ był rosłym mężczyzną. - Do twierdzy z nim - rozkazał Bronę. - Solidnie go zakujcie. Przesłuchamy go, kiedy się obudzi, ale nie mam wątpliwości, że zna- leźliśmy mordercę. Kiedy strażnicy niosący Shasa przechodzili obok Briony, ten otwo- rzył oczy. Zobaczył ją i chciał coś powiedzieć, lecz tylko jęknął i zno- wu zamknął powieki. Jego oddech cuchnął alkoholem. - To niemożliwe - powiedziała. - Nie wierzę. Ferras Vansen znalazł coś na podłodze obok łóżka Shasa. Pod- niósł przedmiot przez szmatkę do polerowania i przyniósł, by poka- zać lordowi konstablowi i książętom, niósł go ostrożnie jak służący królewską koronę. Był to zakrzywiony tuański sztylet, długi prawie jak ramię męż- czyzny - sztylet, który wszyscy widzieli już wcześniej w pochwie u pasa Shasa. Rękojeść była owinięta tłoczoną skórą. Ostrze, zawsze wyczyszczone do połysku, teraz pokrywały plamy krwi. 9 Błysk bladych skrzydeł PAS DUCHA GÓR: Odziany w jemiołę, Błyskawica sprawia, że rosną drzewa I krzyczy ziemia Wyrocznie Rzuconych Kości T oby! - ryknął medyk, wchodząc na chwiejnych nogach do pokoju. Nie wiedział, czy ma płakać, krzyczeć czy też walić głową w ścianę - zbyt długo panował nad swoimi uczuciami. - A niech cię, gdzie się podziewasz? Pozostali dwaj, stary służący i zarządca domu (który dopiero co wrócił z placu między Zachodnimi Błoniami i Kruczą Bramą, gdzie zebrało się mnóstwo zaniepokojonych ludzi z pochodniami), oddalili się szybko w głąb obserwatorium, wdzięczni, że niezadowolenie pana skupiło się na kimś innym. Młodzieniec stanął w drzwiach, wycierając dłonie w fartuch. - Tak, panie? Chaven skrzywił się na widok czarnych plam na ubraniu Toby'ego, lecz jednocześnie zdziwił, że ten pracuje tak wcześnie rano, bo zwy- kle trudno było zapędzić go do pracy nawet wtedy, gdy słońce stało już wysoko na niebie. - Przynieś mi coś do picia. Wina. Na nocnym stoliku stoi już otwarta butelka tych torviafiskich pomyj. Na bogów, świat się roz- pada. Młody służący zawahał się. Chaven dostrzegł strach za maską je- go zwyczajowej ponurości. - Czy... czy będzie... wojna? Chaven pokręcił głową. - Wojna? Co masz na myśli? - Pani Jennikin i Harry mówią, że starszy książę nie żyje, został zamordowany. A mój ojciec opowiadał mi, że kiedy zmarł brat Olina, omal nie doszło do wojny. Medyk miał ochotę zwymyślać tego biednego tępaka, ale się po- wstrzymał. Wszyscy mieszkańcy zamku byli przerażeni - on sam nie czuł się równie zdesperowany przez wszystkie te lata od chwili uciecz- ki z Uios. Dlaczego więc chłopak miałby się zachowywać inaczej? - Tak, Toby, starszy książę nie żyje. Tylko że kiedy zmarł brat Olina, Lorick, nasz kraj był bogaty i niezagrożony, więc ambitni pano- wie mogli sobie pozwolić na to, żeby spróbować objąć tron Marchii Południowej albo chociaż posadzić na nim jakąś posłuszną mario- netkę zamiast prawowitego następcy. Teraz, jak sądzę, młody Barrick otrzyma regencję. Nikt nie będzie chciał wziąć odpowiedzialności za to, co się tu wydarzy, więc zapewne chętnie uczynią mu ten za- szczyt i pozwolą, by grzał tron ojca. - To nie będzie wojny? - Toby zignorował ponury sarkazm Cha- vena, jakby słuchał obcego języka. Nie patrzył panu w oczy i stał ze spuszczoną głową, niczym uparty kozioł, który nie chce przejść przez bramę. - Mówisz prawdę, panie? Jesteś pewny? - Niczego nie jestem pewny - odparł Chaven. - Niczego. A teraz przynieś mi już wino i może trochę sera, chleba i suszonej ryby i po- zwól mi pomyśleć. Zasłonił okno. Na zewnątrz było jeszcze ciemno, lecz on wyczu- wał już świt niesiony bryzą, co powinno było dodać mu otuchy, lecz tak się nie stało. Wino wcale nie zmniejszyło ciśnienia w jego czaszce, strachu, że oto ogląda pierwsze chwile upadku, który może nieba- wem rozprzestrzenić się tak szybko, że nie będzie można go zatrzymać. Już wcześniej przeżywał podobny gorączkowy stan, ale nie w Mar- chii Południowej, i nie chciał doświadczać tego ponownie. A spośród wszystkich ludzi, którzy przebywali tej nocy na zamku i mieli styczność z horrorem śmierci księcia regenta, tylko on jeden wiedział o tym, że Granica Cienia się przesuwa. W jego głowie zrodziły się pytania, które pragnął zadać, zanim położy się spać - które musiał zadać. Niezwykłe pytania. Myśl ta nie dawała mu spokoju od pierwszej strasznej chwili, kie- dy spojrzał na ciało zamordowanego Kendricka, i wciąż go dręczyła, o wiele bardziej niż pragnienie napicia się wina, które właśnie za- spokoił. Wcześniej próbował je zignorować, ponieważ wstydził się swojego nałogu i obiecał sobie, że nie będzie sobie pobłażał, lecz w końcu przekonał samego siebie, że jest to wyjątkowa noc, i uznał, że upoważnia go to do zawieszenia własnych zasad. Ponadto (jak sam sobie tłumaczył) być może dowie się rzeczy, które mogą ura- tować mu życie, może nawet ocalić całe królestwo. - Kloe? - zawołał cicho. Strzelił palcami i rozejrzał się po po koju. - Gdzie jesteś, moja pani? Nie od razu się pojawiła, być może niezadowolona, że po dość obcesowym i pospiesznym wyproszeniu jej z łóżka, które dzielili, jest już w domu od godziny i dopiero teraz się nią zainteresował. - Kloe, przepraszam. Zachowałem się niegrzecznie. Udobruchana, wynurzyła się zza zasłony i wygięła grzbiet. Miała cętki jak lampart, lecz wszystkie w odcieniach czerni i szarości, z od- robiną bieli wokół oczu. Chaven nie umiałby powiedzieć, dlaczego tak mu się spodobała. Ponownie strzelił palcami, a ona przyszła do niego, rozmyślnie powoli, by zademonstrować, kto tu kogo bardziej potrzebuje. Kiedy jednak podrapał ją po szyi, zapomniała się i za- mruczała zadowolona. - Chodź - powiedział i zanim wziął kotkę na ręce, dał jej ostatni kawałek suszonej ryby. - Mamy coś do zrobienia. O istnieniu tego pokoju nie wiedział nikt spośród żyjących w Zam- ku Południowej Marchii, poza Chavenem. To nieduże, ciemne po- mieszczenie znajdowało się głęboko pod obserwatorium, a wchodziło się do niego z tego samego korytarza, którym Chaven przyprowadził Funderlinga Rogowca i jego dziwnego podopiecznego. Jedną ścianę, niemal od samej podłogi po niski sufit, wypełniały półki, na których stały przedmioty przykryte kawałkami ciemnego materiału. Chaven zamknął za sobą drzwi i zaryglował je, po czym odstawił świecznik j i sięgnął po jakiś przedmiot, także przykryty, lecz zbyt duży, by zmie- ścił się na półce, dlatego ustawiony pod ścianą. Kloe obwąchała cały : pokój, po czym wspięła się na jedną z najwyższych półek, gdzie zwi- nęła się w kłębek; jej oczy były jasne i czujne. Zdjął ostrożnie aksamitną zasłonę i rozłożył drewniane skrzydła, ' tak by lustro mogło stać. To było jedno z jego największych zwier- ciadeł: podstawa sięgała podłogi, góra zaś niemal pasa medyka. Chaven usiadł na podłodze przed lustrem i długo siedział w mil- czeniu, wpatrzony w zwierciadło. Blask świecy pokazywał przedmioty pod dziwnymi kątami i rzucał długie, kołyszące się cienie: jeśli coś rzeczywiście ruszało się w głębi lustra, to patrzący potrzebowałby dłuższej chwili, by się upewnić, że tak jest. Chaven bardzo długo się nie odzywał. Wreszcie, nie odrywając wzroku od lustra, powiedział: - Kloe? Przyjdź tutaj, moja pani. Chodź. Kotka przeciągnęła się, a potem zeskoczyła z półki i podeszła do niego, stąpając lekko. Kiedy stanęła przy nim, pokazał na lustro i powiedział: - Widzisz to? Spójrz tam, Kloe! Mysz! Kotka przysunęła do lustra krótki, szaro-czarny pyszczek i pa- trzyła uważnie. Jej uszy drgnęły. Rzeczywiście, w ciemnym kącie pokoju coś się ruszało, lecz tylko w odbitym obrazie. Kloe przywarła do podłogi, machając nerwowo ogonem, wpatrzona w cień przemy- kający w głębi lustra. Chaven także nie odrywał od niego wzroku, jakby bał się zamknąć oczy czy choćby oddetchnąć. O dziwo, w lu- j strze nie widać było ani kota, ani medyka, a jedynie odbicie pustego i pokoju. I nagle Kloe skoczyła do przodu. Przez moment wydawało się, że łapa przeszła przez zwierciadło, lecz kotka syknęła rozdrażniona, bo uderzyła w zimne szkło. Chaven wziął ją szybko na ręce, pogła- skał, a potem otworzył drzwi i wystawił kotkę na zewnątrz. - Zaczekaj na mnie. Kloe zamruczała z niezadowoleniem, jakby jej coś udaremniono, choć trudno było powiedzieć co. - Nie byłoby ci tu dobrze - powiedział i zamknął drzwi. - A po za tym, obawiam się, że i tak byś nie zakosztowała tej myszy. Ponownie usiadł przed lustrem. Świeca się dopalała i pokój szyb- ko pogrążał się w mroku. Lustro odbijało tylko ściany, jednak w odbiciu widać było jeszcze malutką grudkę ciemności na podłodze z przodu zwierciadła. Chaven zanucił coś krótko w prastarym języku, zamilkł, a potem znowu cicho zaśpiewał. Siedział nieruchomo wpatrzony w małą grud- kę ciemności. Czekał. To było jak płomień, jak wybuch bladego światła. Chaven, mimo iż miał mocne nerwy, chrząknął cicho, zaskoczony. W głębi lustra zafalowało skrzydło i zalśniły pióra, a zakończona szponami łapa chwy- ciła martwą mysz i zaraz ofiara znalazła się w ostrym dziobie. Przez chwilę ogon zwisał jak nitka, a potem fantom myszy został połknięty, z lustra zaś spojrzała ogromna biała sowa o oczach jak roztopiona miedź. - Nie rozumiem - powiedział chłopiec, marszcząc brwi. - Lubię tunele. Dlaczego musimy iść górą? Rogowiec obejrzał się, by się upewnić, że brygada podąża za nim w szyku. Świt właśnie rozjaśnił niebo i posrebrzył cienie: gdyby byli dużymi, którzy nie są przyzwyczajeni do ciemności, mieliby ze sobą pochodnie. Pracownicy Rogowca rozproszyli się trochę, a niektórzy szeptali między sobą z ożywieniem, ale w granicach przyzwoitości. Odwrócił się znowu do chłopca. - Dlatego, że zawsze, kiedy idziemy pracować w twierdzy, wcho dzimy przez bramę. Pamiętaj, że żadne tunele nie dochodzą do twier dzy wewnętrznej. - Spojrzał wymownie na chłopca, prosząc w duchu Starszych Ziemi, aby ten nie zaczął rozprawiać przy innych Funder- lingach o podziemnym przejściu, które doprowadziło ich do obser watorium Chavena. Krzemień pokręcił głową. - Znaczną część drogi mogliśmy przejść pod ziemią. Lubię tu- nele! - Miło mi to słyszeć, bo jeśli zostaniesz z nami, to spędzisz w nich dużo czasu. A teraz bądź cicho, zbliżamy się do bramy. Przy wieży strażniczej Kruczej Bramy czekał na nich młody ka- płan Trygonu. Sądząc po jego grubej talii, można było pomyśleć, że raczej nie odmawia sobie niczego, ale nie potraktował Rogowca jak kogoś, komu zbywa na wzroście i rozumie, co było miłe. - Jestem Andros, zastępca lorda kasztelana Nynora - oświadczył kapłan. - A ty jesteś... - urwał i zajrzał do oprawionej w skórę księ- gi - ...Hornblenda? - Nie, on zachorował. Nazywam się Rogowiec i będę nadzorował prace. - Pokazał astion Cechu Kamieniarzy, kryształowy krążek bar- dzo cienko wypolerowany, lecz zadziwiająco twardy, który miał za- wieszony na szyi. - Oto moje upoważnienie. - Dobrze, panie. - Kapłan zmarszczył czoło, nieco zdezoriento- wany. - Nie jestem tutaj, żeby kwestionować twoje pełnomocnictwo, lecz by cię zawiadomić, że zlecenie zostało zmienione. Czy wiesz, co się wydarzyło poprzedniej nocy? - Oczywiście. Całe Miasto Funderlingów jest pogrążone w ża- łobie. - Co nie całkiem było prawdą, ale bez wątpienia wieści, ni- czym echo, popłynęły od domu do domu, a większość mieszkańców podziemnego miasta była zszokowana i przestraszona. - Zastanawia- liśmy się nawet, czy wypada przychodzić dziś rano, zgodnie z usta- leniami, ponieważ jednak nikt nie odwołał... - I słusznie. Tyle tylko że mamy dla was zadanie o wiele bardziej przykre i naglące. W rodzinnej krypcie, w której chcemy złożyć ciało księcia Kendricka, nie ma już miejsca. Oczywiście wiedzieliśmy o tym, ale nie sądziliśmy, że trzeba będzie ją powiększyć tak szybko, nikt się nie spodziewał... - Urwał i otarł nos rękawem. Ten człowiek i naprawdę jest pogrążony w smutku, nie uszło uwagi Rogowca. No i cóż, on znał księcia, bez wątpienia, i pewnie często z nim rozmawiał. -\ Rogowiec sam czuł pewien niepokój, a przecież nigdy nie widział księcia z odległości mniejszej niż sto jardów. - Z radością zrobimy, co trzeba - powiedział do Androsa. Kapłan uśmiechnął się smutno. - Tak. Tutaj są instrukcje dla ciebie od samego lorda Nynora. * Trzeba się uwinąć z pracą, ale pamiętaj, że jest to miejsce pochówku księcia z rodu Eddonów. Nie będzie czasu, żeby wymalować gro- bowiec, ale przynajmniej niech będzie czysty i dobrze wymierzony. - Zrobimy to najlepiej, jak potrafimy. Wnętrze krypty rzuciło cień na serce Rogowca. Spojrzał na małe-j go Krzemienia, który patrzył szeroko otwartymi oczami, raczej zdu- miony niż przestraszony imponującymi rzeźbami, stylizowanymi po- dobiznami szczerzących kły wilków spoglądających z głębi cienia,; wizerunkami śpiących wojowników i królowych na starych kamien- nych trumnach. W ścianach grobowca znajdowały się nisze, a w każ- dej spoczywał sarkofag. - Nie boisz się? Chłopiec spojrzał na niego tak, jakby pytanie nie miało sensu, i potrząsnął energicznie głową. Szkoda, że ja nie mogę powiedzieć tego samego, pomyślał Ro- gowiec. Idący za nim pracownicy zachowywali się cicho, podążając przez grobowy labirynt. Niepokój, który odczuwał, wcale nie rodził się z myśli o ludzkich duszach, o duchach - choć w tym cichym, mrocznym miejscu trudno było o nich nie myśleć - raczej ze świado- mości ostatecznej błahości rzeczy. Cokolwiek byś robił, dojdziesz do tej prawdy. Czy będziesz siedział spokojnie w domu i gromadził pieniądze, czy też śpiewał głośno w sali cechu, fundując kolejne kufle mchówki przyjaciołom i krewnym, ostatecznie i tak ją odnajdziesz - albo ona odnajdzie ciebie... Zatrzymał się przy jednej z nisz. Na wieku trumny spoczywał wyrzeźbiony rycerz w pełnej zbroi, z hełmem w zgięciu łokcia i dło- nią zaciśniętą na rękojeści miecza na piersi. W brodę miał wplecione wstążki, a każda wyrzeźbiona była z ogromną, niemal czułą dbałością o szczegóły. - Tutaj spoczywa ojciec króla - wyjaśnił Krzemieniowi. - Stary król Ustin. Bywał gwałtowny i siał postrach wśród wrogów króle- stwa, ale był sprawiedliwym władcą dla swoich poddanych. - Bezlitosny sukinsyn - rzucił cicho któryś z pracowników. - Kto to powiedział? - Rogowiec spojrzał groźnie po podwład- nych. - Ty, Pumeks? - A nawet jeśli, to co? - Młody Funderling, dopiero od niecałych trzech lat członek cechu, patrzył na niego hardo. - Co Ustin albo ktokolwiek z jemu podobnych zrobił dla nas? Budujemy im zamki i wykuwamy broń, żeby mogli się nawzajem wyrzynać - a także i nas co kilka pokoleń - i co dostajemy w zamian? - Mamy własne miasto... Pumeks roześmiał się. Był chudym, ciemnowłosym Funderlingiem o przenikliwym spojrzeniu. Rogowiec pomyślał, że Pumeks przyszedł na świat w nieodpowiedniej rodzinie. Powinien był się urodzić u Czar- nych Szkieł. - Krowy mają pola, ale czy wolno im zatrzymać swoje mleko? - Dość. - Niektórzy z pozostałych pracowników się ożywili, lecz Rogowiec nie potrafił powiedzieć, czy zaniepokojeni paplaniem Pu- meksa, czy też gotowi przyznać mu rację. - Mamy robotę. - Ach, tak. Biedny, nieszczęsny i martwy książę. Czy chociaż raz w życiu zszedł do Miasta Funderlingów? - Wygadujesz głupoty, Pumeks. Co cię ugryzło? - Zerknął na Krzemienia, który stał z boku z obojętną miną. - Ty mnie o to pytasz? Dlatego, że nigdy nie pałałem miłością do dużych? Jeśli ktoś miałby coś tu wyjaśnić, to chyba ty, Rogowcu. Żaden z nas nie przygarnął nikogo z nich. - Wyjdź na zewnątrz - Rogowiec zwrócił się do chłopca. - Idź się pobawić - tam, na górze, jest ogród. Właściwie to cmentarz, ale wygląda jak ogród. - Ale... - Nie kłóć się ze mną, chłopcze. Muszę porozmawiać z tymi tu- taj, a dla ciebie to nic ciekawego. Idź na górę, ale nie oddalaj się od wejścia. Widać było wyraźnie, że Krzemień ma inne zdanie na temat nie- ciekawej rozmowy, lecz nie dał tego po sobie poznać, jak zwykle, i wrócił do schodów, a potem wyszedł dalej na zewnątrz. Po jego odejściu Rogowiec odwrócił się do Pumeksa i pozostałych pracow- ników. - Czy któryś z was ma coś przeciwko temu, żebym nadzorował pracę? Bo nie mam zamiaru dowodzić ludźmi, którzy jęczą i narze kają, ani kierować zespołem, gdy nie ufam swoim pracownikom. Pu meks, miałeś wiele do powiedzenia. Nie podoba ci się to, co czu ję wobec naszych panów. Masz do tego prawo, jak sądzę - jesteś wolny i jesteś członkiem cechu. Chcesz coś jeszcze powiedzeć na mój temat? Młodzieniec otworzył usta, by kontynuować swoją przemowę, lecz uprzedził go jeden ze starszych Funderlingów, kuzyn z rodziny Gipsów. - Rogowcu, on nie mówi w imieniu nas wszystkich. Tak po pra- wdzie, to ostatnio zmarnowaliśmy zbyt dużo czasu na wysłuchiwanie go. - Rozległy się pomruki aprobaty. - Tchórze z was - zadrwił Pumeks. - Zachowujecie się, jakby- ście byli niewolnikami w kopalniach autarchy, zaharowujecie się pra- wie na śmierć, a potem padacie na kolana, żeby podziękować dużym za ten przywilej. Usta Rogowca wykrzywił kwaśny uśmiech. - Dzień, w którym ty, Pumeksie, zaharujesz się prawie na śmierć, będzie dniem, w którym cały świat ostatecznie przewróci się do góry nogami jak wózek z rudą. - Pozostali roześmiali się i niebezpieczny moment minął. Posypało się kilka kamieni, ale nie nastąpiło obsu nięcie. Mimo to Rogowiec nie ucieszył się, że już pierwszego dnia doszło do tak nieprzyjemnego spięcia. Może stary Hornblenda po prostu nie chciał pracować z Pumek- sem. Wystarczający powód, żeby rozbolały go plecy... Nie minęła nawet godzina od świtu, a jego już bolała głowa. - Posłuchajcie mnie. Cokolwiek niektórzy z was myślą, nadeszły smutne chwile i czeka nas poważna robota. Zabierajmy się do pracy. - Nie zniosę tego - oświadczył nieoczekiwanie Barrick. Briony poczuła się jak w pułapce, widząc, że brat zwrócił się prze ciwko niej w obecności Avina Bronę'a i innych możnowładców. - O co ci chodzi? - zapytała szeptem. Jej głos przypominał syk węża; czuła, jak członkowie rady, a także inni zebrani, spoglądają na nią z dezaprobatą. - Shaso nie przyznał się do winy, Barricku. Wcale nie jest takie pewne, że to on zabił Kendricka. Po tylu latach jesteś mu coś winien! Barrick machnął ręką - lekceważąco, jak się mogło wydawać, i przez chwilę Briony poczuła ukłucie gniewu ostre niczym tuański nóż. A potem zaraz zobaczyła, że Barrick zamyka oczy, jeszcze bled- szy niż zwykle. - Ja tylko... nie czuję się dobrze -* powiedział. Ranek był koszmarny, wszystko postawione na głowie, tak że mi- mo iż poczuła ukłucie w sercu na widok jego woskowej twarzy - tak samo przerażająco białej jak trupio blada, pozbawiona życia maska Kendricka - to wciąż dręczyło ją niepokojące podejrzenie. Czy Bar- rick z jakiegoś powodu nie chce mieć nic wspólnego z tym, co ma nastąpić? Czyżby lord konstabl Bronę i inni już z nim rozmawiali? Książę zachwiał się nieco, kiedy wstawał. Jeden ze strażników podtrzymał go za łokieć. - Zostań - zwrócił się do niej Barrick. - Ja muszę się położyć. Przyszła jej do głowy inna, jeszcze straszniejsza myśl: A jeśli on wcale nie jest chory, może go otruto? A jeśli ktoś postanowił zabić wszystkich Eddonów? Przerażona, odmówiła szybko szeptem mod- litwę do Zorii, a potem posłusznie poprosiła też o pomoc Trygon. Kto mógłby zrobić coś takiego? Komu w ogóle mogłoby przyjść do głowy równie niepojęte szaleństwo? Komuś, kto chciał zasiąść na tronie... Spojrzała na Gailona Sum- merfielda, lecz książę nie wzbudzał podejrzeń, zatroskany widokiem spoconego i osłabionego Barricka. - Zaprowadź go prosto do łóżka i poślij po Chavena - poleci ła strażnikowi, który podtrzymał Barricka. - Albo nie. Niech jeden z paziów przyprowadzi medyka teraz, żeby zbadał mojego brata w je go pokoju. Kiedy Barrick opuścił salę, odprowadzony przez strażnika, Briony zdała sobie sprawę, z pewnym zadowoleniem, że jej twarz wciąż prze- słania ta sama maska - oficjalna maska niewzruszoności, o przydat- ności której uczył ją ojciec. W noc zamordowania Kendricka uznała Avina Bronę'a za pozbawionego serca brutala, ale była mu wdzięcz- na za to, że przypomniał jej, co jest jej obowiązkiem. Obowiązkiem wobec rodziny Eddonów, jak i wobec poddanych: drugi raz już tak łatwo nie zdradzi swoich prawdziwych uczuć. Ale jakże trudno było zachować surowość i kamienną twarz, kiedy czuła tak wielki strach! - Mój brat, książę Barrick, już nie wróci - powiedziała. - Tak więc nie ma sensu, byśmy kazali dłużej czekać naszemu gościowi. Wprowadźcie go. - Ale, Wasza Wysokość... - zaczął książę Gailon. - Co, Summerfield, myślisz, że nie mam ani trochę oleju w gło- wie? Że jestem marionetką, która potrafi przemawiać tylko prowa- dzona przez ojca albo któregoś z braci? Powtarzam, wprowadźcie go. - Odwróciła głowę. Zorio, daj mi siły, modliła się w duchu. Jeśli w ogóle kiedykolwiek mnie kochałaś, to obdarz mnie miłością teraz. Pomóż mi. W zwyczajnych okolicznościach reakcja członków rady, którzy zaczęli z ożywieniem szeptać między sobą, wprawiłaby Briony w za- kłopotanie, lecz okoliczności nie były zwyczajne i może nigdy już nie będą. Gailon Tolly i hrabia Tyne z Blueshore nawet nie próbowali ukrywać gniewu. Rzadko byli zmuszeni wykonywać rozkazy jakiej- kolwiek kobiety, nawet księżniczki. Nie wolno mi przejmować się tym, co oni myślą, ani nawet oka- zywać takiej wyrozumiałości jak ojciec. Co u niego uznaliby za zły humor, u mnie z pewnością za oznakę słabości... Drzwi się otworzyły i straż królewska wprowadziła ciemnoskó- rego posła. Kapitan straży Ferras Vansen i tym razem wyraźnie uni- kał jej spojrzenia - kolejny mężczyzna, pomyślała, który uważa ją za nic niewartą. Briony nie zdecydowała jeszcze, co zrobi z Vanse- nem, ale z pewnością przyda się jakaś lekcja poglądowa. Bo zamor- dowano we własnym łóżku sprawującego rządy księcia Królestw Marchii i nic z tego nie wynika, jakby ukradziono handlarzowi jabłko z wózka. Na jej znak strażnicy się zatrzymali i pozwolili, by człowiek, któ- rego eskortowali, poszedł dalej sam do stojących na podwyższeniu tronów książąt bliźniaków, ustawionych tymczasowo przed tronem króla Olina. - Moje najszczersze wyrazy współczucia - powiedział Dawet dan-Faar i skłonił głowę. Zmienił swój barwny strój, w jakim go widywano przez ostatnie dni, na umiarkowaną czerń, która na nim w jakiś sposób wyglądała egzotycznie elegancko. - Oczywiście żad ne słowa nie uśmierzą twego bólu, pani, ale straszny to widok, gdy ogląda się rodzinę tak osieroconą. Jestem pewien, że mój pan, Ludis, pragnąłby, abym wyraził głębokie współczucie także w jego imieniu. Briony obserwowała twarz posła, szukając najmniejszej choćby oznaki kpiny czy błysku mrocznego rozbawienia w jego spojrzeniu. Po raz pierwszy dostrzegła, że wcale nie jest taki młody, najwyżej dziesięć lat młodszy niż jej ojciec, choć jego brązowa skóra była gładka, a szczęka mocna jak u młodzieńca. Nie dostrzegła niczego podejrzanego w jego obliczu. Jeśli mówił obłudnie, to doskonale się maskował. Potrafi to robić. Musi. Gdyby nie był wytrawnym pochlebcą i obłud- nikiem, ambitny Ludis z pewnością by go nie wysłał jako swojego posłańca. Do tego ta historia z córką Shasa, którą opowiedział jej Barrick-jeszczejeden powód, aby pogardzać tym człowiekiem. Ale cokolwiek by o nim powiedzieć, jego postać cieszyła oko. - Lordzie Dawecie, ty sam nie jesteś całkiem poza podejrzeniem, ale moi strażnicy twierdzą, że ani ty, ani żaden z twoich ludzi nie opuszczaliście swoich pokoi... - Z wdzięcznością przyjmuję ich słowa, które są prawdą. - Pięk- ny i całkowicie niegodny zaufania uśmiech, który już widziała na twarzy posłańca, pojawił się na jego ustach po raz pierwszy tego dnia, ale tylko na krótką chwilę, bo zaraz wyparł go wyraz rzeczowej powagi. - Spaliśmy, pani. - Możliwe. Ale przecież morderstwo nie zawsze musi być po- pełnione rękoma tego, który je zaplanował. - Czuła, że coraz łatwiej przychodzi jej zachować kamienną twarz i nieugięte spojrzenie. - Zabójstwo można kupić równie łatwo jak pasztecik w sklepie. Na usta Daweta powrócił uśmiech. Wydawał się szczerze rozba- wiony. - A cóż ty, księżniczko, możesz wiedzieć o kupowaniu paszte- cików w sklepie? - Niewiele - przyznała. - Ale ze smutkiem muszę powiedzieć, że trochę więcej dowiedziałam się ostatnio o morderstwach. Skinął głową. - To prawda. Co mi przypomina, że choć lubię przekomarzać się z tobą, pani - naprawdę lubię - to mamy do omówienia smut niejsze i poważniejsze sprawy. Pozwól więc, Wasza Wysokość, że zamiast udawać urażonego, zadam ci pytanie. Jaką korzyść mogłoby mi przynieść zabicie twojego biednego brata? Musiała mocno przygryźć wargę, żeby powstrzymać jęk rozpa- czy. Jeszcze tak niedawno Kendrick żył. Gdyby tylko istniał jakiś sposób, by sięgnąć do przedwczorajszego dnia, tak jak można sięg- nąć do środka domu przez okno, zamiast szukać drzwi - gdyby istniał jakiś sposób, by odmienić te straszliwe wydarzenia albo im zapobiec. - Jaką korzyść? - powtórzyła, zbierając myśli. - Nie wiem. -Jej głos zabrzmiał mniej stanowczo, niżby sobie tego życzyła. Avin Bronę i pozostali obserwowali ją uważnie - podejrzliwie, jak jej się wydawało. Jakby przypuszczali, że straci czujność i ostrożność tylko dlatego, że jej rozmówca jest przystojny i potrafi szermować słowa- mi! Jej policzki ożywił rumieniec determinacji. - Pani, pomówmy szczerze. To straszna chwila i może właśnie szczerość będzie naszym najlepszym przyjacielem. Mój pan, Ludis Drakava, trzyma twojego ojca jako zakładnika, czy jak to nazwiemy. Czekamy, aż wpłacicie pokaźny okup w złocie lub też jeszcze znacz- niejszy - ponieważ ty, śliczna księżniczko, będziesz jego częścią. - Uśmiech Daweta znowu przybrał lekko kpiący odcień. Zastanawiała się, czy drwi z niej czy też z czegoś innego? Może nawet z samego siebie? - Z punktu widzenia Hierosolu śmierć twojego starszego brata tylko zmąci wodę i opóźni spłatę okupu. Mamy króla, któremu nie wyrządziliśmy krzywdy, czemu więc mielibyśmy teraz mordować księcia? W rzeczywistości zadajesz mi to pytanie, bo jestem tu obcy... i niezupełnie jestem też przyjacielem. Nad czym szczerze ubolewam, wierz mi. Nie mogła pozwolić, aby zbił ją z tropu. Mówił zbyt gładko, zbyt szybko - poczuła się jak mysz atakowana przez węża. Ale t a mysz nie da się tak łatwo przestraszyć. - Tak, ponieważ jesteś obcy i nie jesteś przyjacielem. A także dlatego, że, jak zapewne ci wiadomo, mój brat zginął prawdopodob nie od tuańskiego noża. Takiego samego, jaki nosisz u pasa. Dawet spojrzał na swój sztylet. - Wyjąłbym go i pokazał, że nie ma na nim krwi, księżniczko, ale kapitan twojej straży zawiązał go mocno w pochwie, zanim mnie tu przyprowadzono. Briony podniosła wzrok i zobaczyła, że Ferras Vansen, który do- tąd ją ignorował, teraz się w nią wpatruje. Lecz gdy tylko ich spoj- rzenia się spotkały, zarumienił się i wbił wzrok w podłogę. Czy on zwariował? - Wolałby mi go odebrać - mówił dalej Dawet - lecz u nas mąż nie rozstaje się ze swoim nożem od dnia, w którym stał się męż czyzną. Chyba że w łóżku. Teraz ona się zaczerwieniła. - Z twych ust wychodzi wiele słów, mój panie, lecz niewiele z nich niesie w sobie treść. Nóż można umyć. Trudniej jest oczyścić reputację. Otworzył szerzej oczy. - Wasza Wysokość, czy znowu krzyżujemy miecze, sprawdzamy styl walki przeciwnika? Nie, nie będę się angażował, bo widzę, że należysz do tych, którzy tylko przez jakiś czas wymieniają ciosy, a potem mierzą prosto w serce. Co wiesz o mnie, księżniczko? Czy raczej co ci się wydaje, że wiesz? - Więcej niż chciałabym pamiętać. Shaso opowiadał nam historię swojej córki. W tym momencie po twarzy posłańca przemknął wyraz, który zaskoczył księżniczkę - nie wstyd czy irytacja z powodu przyłapania na gorącym uczynku, ale prawdziwy, pełen oburzenia gniew, jak gniew Perina, który obudził się na Górze Xandos i stwierdził, że skra- dziono mu młot. - Doprawdy? - Tak. Opowiadał też o tym, jak twoje okrucieństwo zawiodło ją do klasztoru, gdzie zmarła. Teraz gniew Daweta zamienił się w coś jeszcze bardziej dziw- nego - jego oblicze przypominało ścianę ognia, trochę jak pozba- wioną wyrazu maska Shasa, za którą ten często się chował. Nic dziw- nego, w końcu byli rodakami. - Zmarła, tak. I powiedział, że to przeze mnie się tam znalazła? - A nie jest to prawdą, panie? Powieki o długich rzęsach przesłoniły na chwilę oczy Daweta. Kiedy znowu je otworzył, patrzył tylko na nią. - Istnieje wiele prawd, pani. Jedna z nich mówi, że w moim kraju zniewoliłem wysoko urodzoną dziewczynę. Inna być może mówi, że ją kochałem i że rana, jaką zadały jej reputacji plotki bezmyślnych kobiet w pałacu, była bardziej dotkliwa niż zło, jakie jej mogłem wyrządzić. I że kiedy ojciec wypędził ją z domu, ja byłem gotów przyjąć ją do siebie, uczynić swoją żoną, lecz ona nie mogła znieść tego, że rodzice wykreślili ją ze swojego życia. Miała nadzieję - złud ną, moim zdaniem - że kiedyś pozwolą jej wrócić. Poszła do kla sztoru. Czy tam umarła? Tak. Z powodu złamanego serca? Tak, być może. Ale kto jej złamał serce? - Pokręcił głową i po raz pierwszy rozejrzał się po sali. Kiedy już nie patrzył na nią, Briony uzmysłowiła sobie, że siedzi wychylona mocno do przodu. - Kto jej złamał ser ce? - powtórzył cicho, lecz z siłą, która sugerowała, że kieruje te słowa do wszystkich zebranych. - Nawet najwięksi mędrcy mogą się sprzeczać, jak odpowiedzieć na to pytanie. Usiadła wygodniej, trochę niepewna. Panowie, a w szczególności członkowie rady, przyglądali się jej podejrzliwie. I teraz nawet ich za to nie winiła: miała wrażenie, podobnie chyba jak i pozostali, że od jakiegoś czasu w sali jest tylko ona i ciemnoskóry przybysz. - A zatem... obwiniasz Shasa o śmierć jego córki? Wzruszył lekko ramionami. - Mędrcy mogą się śmiać z mojego twierdzenia, pani, a praw- da wydaje się czasem czymś bardzo zmiennym. W takich czasach żyjemy. - Co oznacza, że nie odpowiesz na moje pytanie wprost, ale prze- cież przedstawiłeś wszystko tak zgrabnie, że nie może być mowy o twojej małoduszności. Skoro tak to widzisz, to, jak sądzę, wierzysz, że Shaso mógł zamordować mojego brata. Dawet wydawał się zaskoczony. - Czy nie wyznał tego? Powiedziano mi, że to uczynił. Sądziłem, że badasz mnie w sprawie śmierci księcia Kendricka tylko po to, żeby sprawdzić, czy jako ziomek Shasa byłem też jego wspólnikiem. Ale mogę cię zapewnić, moja pani, że każdy Tuańczyk, nawet dziec- ko, które ledwie zaczęło chodzić, powie ci, jak bardzo Shaso mnie nienawidzi. - Zmarszczył czoło. - Skoro jednak nie udowodniono, że popełnił tę zbrodnię, to moim zdaniem nie zrobił tego. - Co? - pytanie Briony zabrzmiało o wiele głośniej, niżby sobie tego życzyła. Gailon z Summerfield spojrzał na nią z dezaprobatą. Przez chwilę pragnęła kazać młodego księcia zakuć w kajdany lub ukarać go w podobny sposób - królowej wolno byłoby tak postąpić, dlaczego więc nie miałaby tego uczynić księżniczka regentka? Po mimo innych wad, Dawet dan-Faar przynajmniej nie zmarszczył brwi, jak stary służący, tylko dlatego, że podniosła głos. - Żartujesz? - zapytała. - Przecież go nienawidzisz. Świadczą o tym każde twoje słowo i spojrzenie! Posłaniec pokręcił głową. - Nie kocham go i uważam, że zranił mnie równie dotkliwie, jak jego zdaniem ja skrzywdziłem jego. Ale moja niechęć do niego nie czyni go jeszcze mordercą. Nie chce mi się wierzyć, żeby zdradliwie zabił kogoś, a już na pewno nie kogoś z twojej rodziny. - Jak to? - Wszyscy wiedzą, że miał wobec twojego ojca dług wdzięcz- ności. Kiedy mój ojciec walczył przeciwko ostatniemu autarsze, Par- nadowi Czuwającemu, Shaso nie wrócił do kraju, ponieważ nie mógł złamać przysięgi danej twojemu ojcu. Z tego samego powodu nie wrócił też, kiedy zachorowała jego żona, ani nie pojechał na jej po- grzeb. A teraz pytasz mnie, czy on mógł zabić syna Olina? Pijany lub zatruty zdradą? Może i istnieją sztywniejsze karki i bardziej za- twardziałe serca, które wyszły z Xandu, niż kark i serce Shasa dan-- Heza, lecz ja takich nie spotkałem. Słowa posła zrodziły w księżniczce jeszcze większą niepewność dotyczącą nie tylko winy Shasa. Czy ten Dawet był przebiegłym po- tworem, czy też źle go rozumiano? Ludzie często uważali Barricka za nieprzyjemnego lub nawet okrutnego, ponieważ nie znali wszyst- kich aspektów jego osobowości. Barrick. Przypomniała sobie o bracie z nagłym niepokojem. Leży chory w łóżku. Powinnam pójść do niego. W rzeczywistości rozmo- wa z posłem wpędziła ją w rozterkę i tym chętniej chciała ją za- kończyć. - Rozważę twoje słowa, lordzie Dawecie. A teraz możesz odejść. Ponownie skłonił głowę. - Jeszcze raz składam szczere wyrazy współczucia, pani. Kiedy wyszedł, członkowie rady wciąż ją obserwowali, lecz teraz wyraz ich twarzy był bardziej powściągliwy. Nagle uzmysłowiła so- bie, że zna większość z nich przez całe życie, tak jak się zna sąsiadów, przyjaciół rodziny czy krewnych, lecz nie ufa ani jednemu z nich. „Niech twoich słabych punktów nie pozna nikt spoza rodziny - powiedział jej kiedyś ojciec. - Najbliżsi stanowią na tyle małą grupę, że będziesz mogła ich uważnie obserwować". Wtedy wydawało jej się, że żartuje. Niewielu mi już z tej rodziny zostało, pomyślała. Matka i Ken- drick nie żyją. Ojciec w niewoli i może nigdy nie wróci. Został mi tylko Barrick. Wydało jej się, że widzi dokoła tylko nienawistnych obcych. Na- gle zapragnęła zobaczyć brata bliźniaka. Wstała i opuściła salę bez słowa, tak szybko, że strażnicy ledwo za nią nadążyli. - To nie będzie łatwe - zwrócił się Rogowiec do Opal, kiedy skończył zupę. - Nie mamy dość ludzi, żeby zrobić to dobrze, a nie wiadomo, czy cech da nam więcej czasu - pogrzeb już za pięć dni. Tak więc póki co, wrzucamy gruz do dołów, w których mieliśmy pracować, zanim zginął książę. Potem i tak trzeba będzie je oczyścić. - Kto mógł zrobić coś tak strasznego? - zapytała. Mając umysł zaprzątnięty pracą, nie od razu zrozumiał, co ma na myśli. - Ach, mówisz o zamordowaniu księcia? - Oczywiście, ty stary głupcze. A cóżby innego? - Jej surowa mina, przybrana głównie dla odpowiedniego efektu, złagodniała. - Na tej rodzinie ciąży jakieś przekleństwo. Tak mówili dzisiaj ludzie na placu Kamieniołomu. Król w niewoli, młody książę kaleki, a tu jeszcze to. Sądzę też, że śmierć matki, choć zmarła przed laty... - Zmarszczyła brwi. - A nowa królowa? Jeśli coś się przydarzy tym biednym bliźniętom, czy jej dziecko odziedziczy tron? Jak się nad tym zastanowić... zanim się jeszcze urodzi. - Na przełam i rysę, kobieto, bliźnięta wciąż żyją. Chcesz spro- wadzić na nich jakieś nieszczęście? Nigdy nie podsuwaj leniwym bogom tematu do przemyślenia. - Myśl o tym, że coś mogłoby się stać tej dziewczynie, Briony, która dopiero co z nim rozmawiała tak swobodnie i miło, jakby był jej przyjacielem albo członkiem rodziny, napełniła go niepokojem, jakiego nie odczuł nawet po całym dniu nie całkiem udanej pracy w królewskim grobowcu. - Gdzie jest Krze- mień? - W łóżku. Był zmęczony. Rogowiec wstał i poszedł do sypialni, gdzie przy ich łóżku leżał słomiany siennik Krzemienia. Chłopiec schował coś pospiesznie pod zrolowaną koszulę, która służyła mu za poduszkę. - Co to takiego? Co tam masz, chłopcze? - Zwyczajne dziecko powiedziałoby, że nic nie ma, pomyślał Rogowiec, pochylając się nad siennikiem, lecz Krzemień obserwował tylko z ostrożną czuj nością, jak Rogowiec wsuwa rękę pod koszulę; jego dłoń zamknęła się na dziwnych kształtach. Kiedy wyciągnął rękę pod światło lampy, zobaczył dwa przed- mioty: niedużą czarną sakiewkę na rzemieniu, jakby znajomą, i pół- przezroczysty, szarobiały kamień. - Co to jest? - zapytał, podnosząc sakiewkę. Cokolwiek się w niej znajdowało, było twarde i prawie tak samo ciężkie jak kamień. Sa- kiewka, zaszyta od góry, była pięknie haftowana. - Gdzie to znala- złeś, chłopcze? - Wcale nie znalazł - powiedziała Opal, stając w drzwiach. - Miał to na szyi, kiedy my go znaleźliśmy. To należy do niego, Rogowcu. - A co jest w środku? - Nie wiem. Sakiewka nie jest nasza, więc nie wolno nam jej otworzyć, a on też nie chce tego zrobić. - Tak, ale być może... sam nie wiem, może jest tam coś, co by dostarczyło nam jakichś informacji o jego prawdziwych rodzicach. Albo pokaźny spadek, którym mógłby zapłacić za jedzenie i dach nad głową, pomyślał mimowolnie. - To należy do niego - powtórzyła cicho Opal. Przyklęknęła przy chłopcu i pogładziła go po płowych włosach, a Rogowiec nagle zrozu- miał, że jej wcale nie zależy na tym, żeby się dowiedzieć, jak chło- piec naprawdę się nazywa ani kim są jego rodzice... - No cóż - zaczął, spoglądając na sakiewkę, lecz w tej samej chwili jego uwagę przyciągnął kamień. Wcześniej wziął go za osa- dową bryłkę wypolerowaną przez deszcz lub morze albo nawet zwie- trzały kawałek skorupy garnka, lecz z bliska kamień okazał się o wiele ciekawszy. Bo to był kamień, co do tego nie miał wątpliwości, lecz im dłużej mu się przyglądał, tym większej pewności nabierał, że nigdy wcześniej nie widział takiego okazu i nie potrafił powie- dzieć, jakie jest jego miejsce w rodzinie kamieni i metali. Funder- linga niezdolnego do rozpoznania kamienia można by porównać do hodowcy bydła, który natknął się na okaz nowego gatunku krowy, i to taki, który potrafi fruwać. - Spójrz - powiedział do Opal. - Mówi ci to coś? - Odprysk chmury? - zasugerowała, podsuwając nazwę mało przej- rzystego kryształu. - Ziemiolód? Potrząsnął głową. - Nie, żaden z nich. Krzemieniu, gdzie znalazłeś ten kamień? - W ogrodzie. Tam, gdzie kopałeś. - Chłopiec wyciągnął rękę. - Oddaj. Rogowiec spojrzał na chłopca, a potem na tajemniczą, zaszytą sakiewkę na rzemieniu. Oddał ją Krzemieniowi, lecz zatrzymał mętny kryształ. Będzie musiał porozmawiać z Opal o tej dziwnej spuściźnie, ale nie było sensu zawracać sobie głowy wszystkim naraz. - Zatrzymam kamień - powiedział do chłopca. - Nie na zawsze, ale nigdy podobnego nie widziałem i chcę się przekonać, czy ktoś potrafi go nazwać. - Spojrzał na chłopca, który patrzył na niego wy czekująco. Dopiero po chwili Rogowiec domyślił się, o co chodzi. - To znaczy, jeśli pozwolisz - dodał. - W końcu ty go znalazłeś. Chłopiec skinął głową z zadowoleniem. Kiedy Rogowiec i Opal wyszli z pokoju, Krzemień przewrócił się na plecy, wpatrzony w su- fit, ściskając w dłoni sakiewkę. Opal wróciła do sprzątania, ale Rogowiec siedział zamyślony, obra- cając w dłoni kamień. Jego kształt wydawał się nienaturalny, co było dziwne, cechowała go pewna regularność - jakby był okruchem większego kawałka, tylko że nie było widać śladów przełamania, co więcej, krawędzie były dość zaokrąglone. Rogowiec nie miał naj- mniejszej wątpliwości, że nigdy wcześniej nie widział czegoś takie- go. Wydawało się, że w głębi bryłki porusza się ciemna plamka. Kamień wywołał w nim pewien niepokój, który narastał, im dłu- żej o tym myślał. Wyglądał jak coś, co właśnie przyszło zza Granicy Cienia, ale w takim razie skąd się wzięło głęboko pod Zamkiem Marchii Południowej? I czy to przypadek, że chłopiec znalazł go na cmen- tarzu, zaledwie kilkaset kroków od miejsca, w którym zamordowano księcia regenta? Albo że znalazł go chłopiec zza Granicy Cienia? Spojrzał na Opal, która, zadowolona, cerowała dziurę na kolanie spodni Krzemienia. Miał ochotę zapytać ją o zdanie, lecz wiedział, że sam jeszcze długo nie zaśnie, i nie chciał pozbawiać jej przyje- mności dobrze przespanej nocy, być może ostatniej na jakiś czas. Ponieważ czuł, jak rośnie w nim strach. Jak powiedział Chaven? „Nie miej złudzeń, jeżeli Granica Cienia nas zagarnie, przyniesie ze sobą ponure, mroczne zło". Niech przynajmniej Opal ma spokojną noc, uznał. Niech będzie szczęśliwa jeszcze przez tę jedną noc. - Nic nie mówisz, Rogowcu. Źle się czujesz? - Wszystko w porządku, kochana staruszko - odparł. - Nie martw się niczym. 10 Korytarze ognia INWOKACJA: Oto jest królestwo, oto jego Izy, Dwa patyki, Nieznane są dni, które minęły Wyrocznie Rzuconych Kości N igdy nie czuł się dobrze w krainie snu, lecz tym razem było gorzej, o wiele gorzej niż w poprzednie noce. W długich korytarzach zamku znowu roiło się od cienioludzi, bezcielesnych, lecz pojawiających się niezmiennie postaci, które skapywały i płynęły jak czarna krew, wyciekały ze szczelin między kamieniami, a potem przybierały ludzką postać, zawsze szepcące, zawsze bez twarzy. Lecz tej nocy, dokądkolwiek szły, podążały za nimi płomienie, które wybuchały po ich przejściu, aż wydawało się, że zapali się samo powietrze. Z kolei dokądkolwiek on się udawał, tam pojawiało się ich coraz więcej, wypływały spomiędzy kamiennych płyt i sunęły albo wlokły się niezdarnie, krzepnąc, by ostatecznie przybrać kształt człowieka. Choć pozbawione oczu, wpatrywały się w niego, choć bez ust, krzy- czały za nim bezgłośnie, grożąc i obiecując zarazem. Podążały za nim, niektóre wciąż złączone ze swoimi braćmi w niemal stałej ma- sie, a za nimi płynął ogień, ocierając się o gobeliny i wspinając ku prastaremu sklepieniu, podczas gdy pozbawione twarzy postaci zdą- żały tropem jego beznadziejnej ucieczki przez kolejne sale i kory- tarze. To oni zabili Kendricka! Wydawało mu się, że serce przekrzywiło mu się w piersi; płuca płonęły. Płomienie obejmowały następne ko- mnaty, a ciemne postaci wciąż podążały za nim. Mnie też chcą zabić - wszystkich nas chcą zabić! Powietrze było tak rozgrzane, że paliło go w nozdrza i trzeszczało w gardle, jakby ca- ły pałac zamienił się w piekarnik. Te zjawy z sadzy, cienia i krwi za- biły Kendricka, a teraz zabiją też jego i będą go ścigać jak rannego jelenia, i tropić aż do śmierci przez nie kończące się korytarze ognia... - Wylecz go! Chaven podniósł się powoli. Paź, który przykucnął przy łóżku Barricka, otarł czoło księcia mokrą szmatką. - To nie jest takie łatwe, księżniczko... - Nic mnie to nie obchodzi! Mojego brata trawi gorączka! - Brio- ny czuła, jak jej równowaga chwieje się niebezpiecznie. - On cierpi! Chaven pokręcił głową. - Z całym szacunkiem, myślę, że nie tak bardzo, Wasza Wysokość. To jedno z dobrodziejstw gorączki: przyćmiewa znaczną część bólu, jaki niesie choroba, i pozwala umysłowi uwolnić się od ciała. - Uwolnić się? - Starała się panować nad sobą, lecz jej palec drżał wyraźnie, kiedy wskazywała na wijącego się i jęczącego bra- ta. - Spójrz na niego! Czy on wygląda, jakby się uwolnił od cze- gokolwiek? Drugi medyk, brat Okros, chrząknął. - Wierz mi, pani, że widzieliśmy wielu złożonych podobną nie mocą, którzy po kilku dniach czuli się dobrze. Odwróciła się i spojrzała na drobnego, nieśmiałego mężczyznę, który przybył z Akademii Marchii Wschodniej, znajdującej się w jed- nym z miast na stałym lądzie, by zasięgnąć rady Chavena. Okros zrobił krok do tyłu, jakby się bał, że go uderzy, a jego strach napełnił ją na krótką chwilę histeryczną przyjemnością, ponieważ poczuła moc własnego gniewu. - Wielu, mówisz? A co to znaczy? I od jak dawna wiecie o tej zarazie? - Od końca ostatniego świątecznego miesiąca, Wasza Wysokość. - Jego głos stał się nieco piskliwy. Okros był kapłanem, ale tylko for- malnie, bardziej nauczycielem nauk ścisłych, który od dnia wyświę- cenia niezbyt często zaglądał do świątyni Trygonu. - Twój brat - twój starszy brat - został poinformowany przez akademię, kiedy zetknę- liśmy się z pierwszymi ofiarami gorączki. Lecz on... - Został zabity? Tak. - Wzięła głęboki oddech, co jednak jej nie uspokoiło. - To by wyjaśniało, dlaczego nie ustosunkował się do tej sprawy. Zamierzaliście czekać, aż pozostali członkowie mojej ro- dziny pożegnają się z życiem z tego lub innego powodu, i dopiero wtedy chcieliście mnie poinformować o tej zarazie? - Księżniczko... - powiedział Chaven. - Briony, proszę. Usłyszawszy swoje imię, skupiła uwagę na chwilę i spojrzała na nadwornego medyka. Nie potrafiła odczytać wyrazu jego pulchnej twarzy, lecz nie miała wątpliwości, że- próbuje jej coś powiedzieć. Robię z siebie idiotkę. Rozejrzała się, przesuwając wzrokiem po słu- żących i strażnikach obecnych w pokoju Barricka; wiedziała też, że na zewnątrz zebrali się inni mieszkańcy zamku i bez wątpienia na- słuchują pod drzwiami. Zamrugała gwałtownie, by powstrzymać łzy. Napełniam ich strachem. - To nie jest zaraza, Wasza Wysokość - rzucił ostrożnie Okros. - Jeszcze nie. Podobne okresy gorączki miewamy niemal co roku. Te- goroczny jest po prostu bardziej dotkliwy niż poprzednie. - Powiedz mi, co grozi mojemu bratu. - Jego żywioły zatraciły równowagę - wyjaśnił Chaven. - Zdomi- nował go ogień, przynajmniej w jakimś sensie. Nie chcę cię obrażać tłumaczeniem, które może zabrzmieć jak stary przesąd, ale trudno jest podać przyczynę choroby, nie wyjaśniając, jak żywioły w ciele człowieka mają się do żywiołów na zewnątrz, obecnych na ziemi i niebie. - Potarł czoło ze zmęczeniem. - Powiem tylko, że jego krew jest zbyt gorąca, ponieważ jego żywioły utraciły równowagę. Nor- malnie harmonię tę utrzymywałyby w jego ciele żywioły ziemi i wo- dy, podobnie jak kamienny krąg lub woda ograniczają ogień w razie konieczności. Teraz jednak jest cały rozpalony, tak że nawet powie- trze bucha i płonie. Bucha i płonie. Spojrzała przerażona na ściągniętą bólem twarz ukochanego brata. Och, litościwa Zorio, nie zabieraj mi go, proszę. Nie zostawiaj mnie samej w tym nawiedzonym miejscu. Błagam. - Wielu przeżyło gorączkę, księżniczko - rzekł mały brat Okros. - Opowiadali nam o tym podróżnicy przybyli z południa. Gorączka od miesięcy panuje w Syanie i Mionie. - Może przywlókł ją statek z Hierosolu - zasugerował Chaven. Odsunął na bok pazia i powtórnie zaczął badać Barricka, wąchając jego oddech. Książę był już spokojniejszy, lecz wciąż mamrotał przez sen, a jego twarz lśniła od potu. - To nie ma znaczenia - powiedziała. W jej mniemaniu był to przejaw woli bezlitosnych i obojętnych bogów; czarne skrzydła, któ- rych obecność wyczuła wcześniej, zawisły nad nimi wszystkimi. Jej mroczne przeczucie się sprawdziło. - Nieważne, skąd przyszła. Po- wiedz mi jedno - ilu umiera z jej powodu, a ilu przeżywa. - Niechętnie podajemy podobne dane, pani... - zaczął medyk z akademii. Chaven zmarszczył brwi. - Co najmniej połowa przeżyła. Chyba że były to dzieci lub oso- by starsze. - Połowa? - Znowu z trudem powstrzymała krzyk. Zamknęła oczy i poczuła, jak świat wiruje wokół niej. Wszystko oszalało. Cał- kowicie oszalało. - A jak wygląda leczenie? - Otwarte okna - odparł szybko Okros. - Brud ze świątyni Ker- niosa u wezgłowia i w nogach łóżka chorego. Do tego trzeba go owi- nąć w mokre prześcieradła - szczególnie dobra byłaby woda z ba- senów świątyni Erivora, no i oczywiście trzeba się modlić do Erivora, jako że jest on specjalnym patronem waszej rodziny. Wszystko to pozwoli uśmierzyć efekty działania ognia i powietrza. - Także zioła mogą być pomocne. - Briony spojrzała na Cha- vena, który znowu potarł czoło w zamyśleniu, i dopiero teraz za- uważyła, że nadworny medyk wygląda okropnie. Policzki miał blade i obwisłe, a oczy mocno podkrążone. - Brzozowa kora. I herbata z kwiatu wiązu czarnego może pomóc zbić gorączkę... - Powinniśmy też upuścić mu krwi - dodał Okros, najwyraźniej zadowolony, że znowu może mówić o czymś konkretnym. - Trochę mniej krwi ulży mu w cierpieniu. Briony szturchnęła Chavena w bok dość energicznie i przysiadła obok brata, szeleszcząc spódnicą. W tym ubraniu czuję się spętana jak narowisty koń, pomyślała, usiłując przyjąć wygodną pozycję. Al- bo skrępowany złodziej. Boli nawet, kiedy chcę się schylić. Oczy brata przypominały szparki, w których widać było śmiga- jące to w jedną, to w drugą stronę źrenice. - Barricku? To ja, Briony. Och, proszę, nie słyszysz mnie? - Do- tknęła jego policzka i zaraz cofnęła dłoń; pomimo gorączki był mo- kry, jak coś wyciągniętego z kałuży. - Nie zostawię cię. - Pani, musisz go zostawić - odezwał się nowy głos. Briony podniosła głowę i zobaczyła Avina Bronę'a, którego ogromna postać wypełniła drzwi. - Wybacz, ale czas na słowa prawdy. Jest wiele do zrobienia. Jutro ktoś musi wziąć do ręki berło, żeby ludzie zo- baczyli, że na tronie wciąż zasiada któryś z Eddonów. Skoro książę Barrick jest zbyt chory, to musisz być ty. Mam też dla ciebie inne wieści. Poczuła dziwny dreszcz podniecenia. A zatem jedyną osobą, która na pewno nie odda mnie Ludisowi, będzie ta, która zasiądzie na tro- nie. Przez chwilę wyobraziła sobie wszystkie rzeczy, jakie mogłaby zrobić, wszystkie drobne błędy, które mogłaby naprawić. A potem spojrzała na Barricka i wszystko to wydało jej się nagle bezcelowe. - Jak wielu dotknęła podobna dolegliwość? - zapytała Chavena. - Ilu cierpi teraz na gorączkę? - Ten spojrzał na medyka z aka- demii. - Kilkuset w samym mieście, jak sądzę. Mam rację, Okrosie? I jakiś tuzin na zamku? Zdaje się, że troje spośród służby kuchen- nej, pokojówka twojej macochy i dwóch paziów Barricka. - Poklepał po głowie chłopca, który trzymał zwilżoną szmatkę. - Przynajmniej o tych wiedziałem, kiedy zachorował twój brat. - Pokojówka Anissy? A ona sama? - Twoja macocha ma się dobrze, podobnie jak jej dziecko. - Gorączka nie dopadła żadnego z ludzi Daweta? Chaven pokręcił głową przecząco. - Byłoby dziwne, gdyby przywlekli ją na swoim statku i żaden z nich nie zachorował. - Tak, ale gorączka to coś dziwnego - powiedział Chaven, blady i wyglądający na wykończonego, wydawał jej się niemal obcy. Mi- mowolnie zaczęła się zastanawiać, chyba po raz pierwszy w życiu, co robi, kiedy jest sam, jakie czyny i myśli skrywa, podobnie jak inni. - Może dotknąć jednego, a drugiemu, który stoi obok, nie wy- rządzi najmniejszej krzywdy. - Jak morderstwo - powiedziała. Briony była jedyną osobą w pokoju, która nie zrobiła gestu od- czynienia uroku po tych słowach. Nawet Barrick jęknął, pogrążony w gorączkowym śnie. Biegł tak długo, aż uwolnił się od bezpośredniego sąsiedztwa po- zbawionych twarzy, szepcących postaci, lecz wiedział, że wciąż czają się gdzieś z tyłu, płynąc przez gąszcz pokoi i węsząc za nim niczym psy. Znalazł się w skrzydle zamku, którego nie znał; w kolejnych komnatach napotykał mnóstwo nieznanych porozrzucanych przed- miotów. Na stole stał połamany model układu słonecznego, którego metalowe powykrzywiane ramiona sterczały na wszystkie strony ni- czym kolce jeżozwierza. Na podłodze leżały dywany i gobeliny, rzu- cone jedne na drugie, pogniecione na brzegach, były nawet rozpo- starte na drewnianym pułapie, tak że w pewnym sensie trudno było powiedzieć, gdzie jest góra, a narastający żar sprawiał, że zaczęły się zwijać. Zatrzymał się. Ktoś - albo coś - przywoływało go. Barricku! Gdzie jesteś? Dotknięty spazmem przerażenia uzmysłowił sobie, że szukają go nie tylko cienioludzie, postaci z dymu i krwi, ale i coś jeszcze. Coś ciemnego, wysokiego i pojedynczego. Coś, co polowało na niego od bardzo dawna. Zaczął biec. Po kilku chwilach pędził na oślep. Lecz jego imię wciąż płynęło ku niemu jak samotne echo snujące się od jednej po- grążonej w ciemności góry do drugiej albo jak krzyk zagubionej du- szy, która zawędrowała na księżyc. Barricku? Wracaj! Znajdował się w korytarzu, otwartym w jednym końcu, jak się zorientował, i pędził przez galerię, która odpadła tuż obok, tak że wystarczył jeden nieostrożny krok, by spaść na kamienną posadzkę. Pewnie pali się cały zamek - tutaj ogień podgryzał już dół gobelinów, a jęzory płomieni zaczynały lizać stylizowane sceny z polowań i po- staci bogów oraz zasiadających w chwale starożytnych królów. Barricku? Zatrzymał się, a serce waliło mu jak młotem. Płomienie wpełzały coraz wyżej i galerię wypełniał czarny dym. Prawą stronę jego ciała dotykał boleśnie okrutny żar. Chciał biec, lecz w dymie przed nim coś się ruszało, coś pomazane czerwono-pomarańczowym światłem skaczących płomieni. Gniewam się. Bardzo się gniewam. Barrick czuł, jakby serce miało wyskoczyć mu z piersi. Postać wynurzyła się z mroku, stąpając ciężko, ociekała dymem, jak gdyby to była woda, a w jej ciemnej brodzie pełzały jęzory ognia. Nie powinieneś uciekać przede mną, chłopcze. Ojciec patrzył tę- pym, niewidzącym spojrzeniem, a jego oczy przypominały oczy mar- twej ryby. Nie powinieneś uciekać. Gniewam się na ciebie. Pomimo ogólnej niechęci do swojego stroju Briony choć raz ucie- szyła się, że haftowany gorset, zasznurowany ciasno przez Moinę i Rosę, jest sztywny jak zbroja, ponieważ wydawało jej się, że tylko dzięki temu potrafi siedzieć wyprostowana na rozklekotanym drew- nianym tronie, który przynajmniej w tym szalonym momencie stał się tronem wszystkich Królestw Pogranicza. Czy ktoś jeszcze czuł się tak jak ona? A może inni także? Czy wszyscy ci ludzie z zamku, w tych pstrokatych strojach, nie przypo- minali zagubionych dusz chowających się w swoich kostiumach, po- dobnie jak twarde skorupy ślimaków chronią bezbronne, nagie istoty, które w nich mieszkają? - C o on mówi? - Znowu poczuła strach, choć bardzo się starała, by tego nie okazać. Przez cały czas usiłowała skupić uwagę na lor- dzie konstablu, robiła wszystko, by nie pozwolić spojrzeniu umknąć w cień w gorączkowym poszukiwaniu/.zabójców i zdrajców, którzy zdawali się otaczać ją zewsząd w tę straszną godzinę śmierci Ken- dricka, a którzy jednak nie pojawiali się od chwili pojmania Shasa. - Przecież znaleźliśmy zakrwawiony nóż, chyba mu o tym powiedzie- liście? I co on na to? - Nic więcej nie powie. - Avin Bronę sprawiał wrażenie równie umęczonego jak Chaven, a jego potężne ciało jakby obwisło. Widać było, że chętnie by usiadł, lecz Briony nie rozkazała, aby przynie- siono stołek. - Twierdzi tylko, że nie zabił twojego brata ani jego strażników. - Briony, nie słuchaj tych bzdur. - Gniew Gailona Tolly'ego wy- dawał się szczery i choć raz nie był skierowany na jej osobę. - Czy gdyby był niewinny, nie wyznałby wszystkiego, co wie? Wstyd mu, to wszystko. Choć to coś dziwnego u takiego szubrawca. - A jeśli on mówi prawdę, książę Gailonie? - Briony spojrzała na Brone'a. - Albo nie jest jedynym mordercą? Mimo wszystko wy- daje się dziwne, że sam zdołał zabić wszystkich trzech. - Nie aż tak dziwne, Wasza Wysokość - wtrącił lord konstabl. - Doskonały z niego wojownik, a oni byli nieprzygotowani, z pewno ścią ich zaskoczył. Prawdopodobnie zasztyletował pierwszego ze straż ników, a chwilę później zaatakował drugiego. Kiedy już się z nim rozprawił, rzucił się na twojego brata, który był nieuzbrojony. Briony poczuła mdłości. Nie chciała roztrząsać tej myśli - Ken- drick samotny, bezradny, zasłania się rękoma, być może by się obro- nić przed człowiekiem, którego znał i któremu ufał przez całe życie. - I wciąż twierdzisz, że nikt inny w zamku nie mógł tego zrobić albo choćby wspomóc Shasa w jego zbrodni? - Tego nie mówię, pani. Powiedziałem tylko, że nie możemy zna- leźć takiej osoby pomimo naszych ogromnych wysiłków, i nie jest pewne, czy kiedykolwiek nam się to uda. Nawet na noc w twier- dzy pozostaje kilkaset osób. Kapitan Vansen i jego podwładni roz- mawiali prawie ze wszystkimi, przeszukali niemal każdy pokój, ale tysiące ludzi przychodzą tu w ciągu dnia i równie dobrze ktoś mógł się ukryć, popełnić zbrodnię, a potem uciec w zamieszaniu. - Vansen - prychnęła i zaraz poczuła gniew. - Na całym świe- cie nie znajdziesz tysiąca ludzi, którzy chcieliby zabić mojego brata! Ale kilku jest i chyba znam niektórych z nich. - Wśród dworzan nastąpiło nerwowe poruszenie, a szepty przycichły. W sali tronowej znajdowało się o wiele mniej osób niż zwykle: wielu pozostało w swo- ich pokojach lub domach z obawy zarówno przed mordercami, jak i gorączką. - Tysiące, lordzie Bronę, bawisz się słowami! Czy chcesz powiedzieć, że chłopak ze wsi, który nosi rzepę z wozu kupca z Mar- rinswalk, mógłby być jednym z morderców Kendricka? Nie, to jest ktoś, kto mógł coś zyskać. Bronę zmarszczył czoło i chrząknął. - Wasza Wysokość... wyrządzasz krzywdę mnie... i sobie. Słusz nie mówisz, oczywiście. Ale choć trzeba nam podejrzewać niemal każdego, nie wolno nam nikogo niepotrzebnie obrażać. Czy chcia łabyś, aby zamknąć w więzieniu każdego możnowładcę, który we dług nas mógłby zyskać na śmierci księcia regenta? Czy taki wydasz rozkaz? - Rozejrzał się po sali, w której nagle zapadła cisza. Dwo rzanie wyglądali na zaskoczonych, niczym dzikie gęsi, które w po wietrzu dopadła burza. Jakaś jej cząstka rzeczywiście pragnęła, aby wszyscy ci wystro- jeni i upudrowani galanci wytłumaczyli się przed nią, ale wiedziała, że powodują nią wściekłość i rozpacz. Jeden lub dwóch mógł być winny, mógł spiskować z Shasem, lecz pozostali z pewnością mieli- by rację, protestując przeciwko takiemu traktowaniu. Możnowładcy i właściciele ziemscy nie należeli do cierpliwych i pokornych. Bez ich poparcia Eddonowie nic nie znaczyli. Straciliśmy już ojca i Kendricka. Nie oddam tronu. - Oczywiście, że nie tego chcę - odparła, zważając na słowa. - W ciężkich czasach łatwo przychodzi na język niewyszukany żart, lordzie Bronę, więc ci wybaczam, ale nie pouczaj mnie, proszę. Może i jestem młoda, ale pod nieobecność ojca i na czas choroby mojego brata Barricka to j a zasiadam na tronie Marchii Południowej. W spojrzeniu Bronę'a pojawił się błysk, lecz skłonił głowę. i - Przyjmuję pokornie upomnienie, Wasza Wysokość. Briony traciła siły z każdą chwilą. Potrzebowała snu - w ciągu ) ostatnich kilku nocy spała spokojnie zaledwie przez parę godzin. Prag- >, nęła znowu ujrzeć swojego brata bliźniaka zdrowym, a drugiego bra- 1 ta żywego. A przede wszystkim pragnęła powrotu ojca, który by ją * objął i obronił. Wzięła głęboki oddech. Oczywiście nie miało znaczenia, czego ona chce: w najbliższym czasie nie będzie odpoczynku, j - Nie, lordzie Bronę, wszyscy zostaliśmy ukarani - powiedzia ła. - Bogowie upokarzają nas wszystkich. Wykrzywiona twarz stanowiła niemal nierozpoznawalną maskę, j lecz Barrick nie miał wątpliwości, kto to jest. Odwrócił się i zaczął \ biec. Wokół niego wirowały dym i płomienie, jakby opadał kominem albo spadał szczeliną w głąb ziemi ku ognistemu jądru. Słyszał dud niący odgłos kroków ojca, który podążał za nim niczym zagniewany, : grzmiący Kernios z płonącą brodą. i Chodź tu, dziecko! Bardzo się na ciebie gniewam! Prowadzące w dół schody zataczały szeroki łuk, niczym konary nękanego wiatrem drzewa, ledwo widoczne w dymie, zupełnie jak coś oglądanego głęboko pod wodą, lecz była to jedyna droga uciecz- ki, więc nie wahał się ani chwili. Początkowo szedł pewnie, lecz potem poczuł, jak czyjaś dłoń opada na jego plecy, jak zaplątana w ubraniu, próbuje go zatrzymać. Stój! I wtedy się osunął i zaczął staczać po stopniach opadających ku krawędzi przepaści, zsuwał się, uderzając głośno o kamienne schody jak kamyk, aż poczuł, że w płucach nie zostało mu już ani trochę powietrza, a w czaszce ani krztyny mózgu. W miarę jak spadał, głosy cienioludzi przechodziły stopniowo w krzyk, a potem ryk, on zaś zdołał tylko pomyśleć: Nie chcę! Och, bogowie, nie chcę... Obudził się, drżący, z policzkami mokrymi od łez. Nie miał po- jęcia, gdzie się znajduje ani kim jest. Korpulentny mężczyzna o poważnej, miłej twarzy pochylał się nad nim, lecz on ujrzał po raz kolejny tamtą twarz, znajomą i wy- krzywioną grymasem nienawiści maskę z płonącą brodą, więc krzyk- nął przerażony i zamierzył się. Jednak zupełnie wycieńczony poru- szył zaledwie ręką, a z jego ust wydobył się zduszony jęk. - Odpoczywaj - powiedział mężczyzna. Chaven. Nazywał się Chaven. - Trawi cię gorączka, ale masz dobrą opiekę. Gorączka? - pomyślał. To nie jest gorączka. Zamek płonął i był atakowany. Zło płynęło jego ścianami jak zatruta krew w ciele umiera- jącego. Briony! Przypomniał sobie o niej nagle, a wraz z jej imieniem powróciło i jego, jakby znowu jednocześnie się narodzili. Ona musi się dowiedzieć, trzeba jej powiedzieć. Jeszcze raz zebrał siły, tym razem by przemówić: - Briony... - Ma się dobrze, Wasza Wysokość. Wypij to. - Poczuł w gardle cudowny chłód, lecz nie mógł sobie przypomnieć, jak się przełyka. Kiedy już przestał się krztusić i kaszleć, a nawet upił jeszcze łyk, chłodna dłoń Chavena dotknęła jego czoła. - A teraz śpij, Wasza Wysokość. Barrick próbował potrząsnąć głową. Dlaczego go nie rozumieją? Czuł, jak ciemność wyciąga swoje macki, by pociągnąć go w dół. Musiał im powiedzieć o cienioludziach, którzy wciąż sączyli się do zamku, i o ogniu. Chowali się tam od lat, a teraz wyszli wszyscy z ukrycia. Może wrogowie jego rodziny znajdują się już w którymś z przyległych pokoi! I musiał też powiedzieć Briony o ojcu - a jeśli on przyjdzie do niej? A jeśli ona, nieświadoma niczego, nie zrozumie i wpuści go? Ciemność ciągnęła go w dół, wsysała, zamieniała w ciecz. - Powiedz Briony... - zdołał wyrzucić z siebie i znowu się osu- nął pod powierzchnię światła, w wypełnioną żarem głębinę. Młody Raemon Beck z trudem potrafił myśleć o czymś innym niż Helmingsea. Znajdowali się o dwa dni drogi od Zamku Marchii Południowej, stamtąd zaś miał kolejne dwa dni do domu, a rozstał się z rodziną półtora miesiąca temu i teraz nie mógł się doczekać, kiedy znowu zobaczy żonę i dwóch synków. Już łatwiej było w Settlandii, choć o wiele dalej od domu, po- myślał. Przynajmniej człowiek miał się czym zająć, targował się, ku- pował, sprzedawał. A teraz można tylko jechać i myśleć... Spojrzał wzdłuż ich niedużej karawany, na którą składało się pra- wie dwadzieścia mocno obładowanych mułów i kilkanaście wozów ciągnionych przez konie. Nad wszystkim czuwał jego kuzyn Dannet Beck, który z kolei dowodził kupiecką karawaną w imieniu swojego ojca, a wuja Raemona. Dannet, zdaniem Raemona, nie ustrzegł się kilku błędów w czasie ostatnich tygodni - a jak wielu niedoświadczo- nych ludzi, wszelkie krytyczne uwagi traktował jako osobistą znie- wagę - lecz ogólnie rzecz biorąc, dobrze się sprawił, tak więc muły i wozy wyładowane były ogromną ilością najlepszej farbowanej weł- nianej przędzy z Settlandii, przeznaczonej dla faktorii Królestw Po- granicza. Sam Raemon także miał zarobić na tym przedsięwzięciu, nie tylko w postaci części zysków, które, mimo iż niewielkie, sta- nowiły sumę, jakiej nie widział w całej swojej dwudziestopięciolet- niej karierze - a która pozwoli mu wyprowadzić się od rodziców, może nawet zbudować własny dom - lecz także dzięki przyszłym, bardziej odpowiedzialnym zleceniom, a potem może udziałom w ro- dzinnym interesie. Ale pomijając nawet perspektywę wzbogacenia się, czuł przede wszystkim zapierające dech w piersiach pragnienie ujrzenia Derly, nie mógł się doczekać, by zobaczyć dzieci, a także ojca i matkę, a potem usiąść przy własnym stole i zjeść pajdę chleba. Zostało jeszcze tylko kilka dni, lecz czas się dłużył bardziej, niż kiedy rozpoczynali podróż. Posuwalibyśmy się szybciej, gdybyśmy się nie połączyli z tą cór- ką settlandzkiego księcia i jej orszakiem. Dziewczyna, ledwo czter- nastolatka o oczach przestraszonej łani, jechała, by poślubić Roricka Longarrena, hrabiego Daler's Troth, kuzyna Eddonów. Na podstawie tego, co Beck wiedział o Roricku, dziwne się wydawało, że w ogóle chce się żenić, tym bardziej z dziewczyną, która pochodzi gdzieś z gó- rzystego wschodu, ale jak podejrzewał, co królewska krew, to kró- lewska krew, a córka księcia, obojętnie jakiego, to też coś. Beck nie miał nic przeciwko dziewczynie, a obecność towarzy- szących jej dwunastu uzbrojonych żołnierzy dawała poczucie więk- szego bezpieczeństwa nawet w tych względnie spokojnych czasach, tyle tylko że księżniczka często chorowała; z jej powodu co najmniej trzy razy zatrzymywali się wcześniej na noc, co doprowadzało do rozpaczy tęskniącego za domem Raemona Becka. Obejrzał się na Settlandczyków, a potem spojrzał przed siebie na nierówny szereg jucznych mułów. Jeden z poganiaczy zobaczył, że pa- trzy w ich stronę, i pomachał do niego, a potem pokazał ręką na skrawki bezchmurnego jesiennego nieba widoczne między drzewa- mi, jakby chciał powiedzieć: „Patrz, jakie mamy szczęście!" Przez pierwsze dni drogi powrotnej nękał ich zimny wiatr wiejący od gór ze wschodu, dlatego z radością przyjęli zmianę pogody. Pomachał w odpowiedzi, lecz w głębi ducha nie czuł się dobrze pośród tych porośniętych lasem wzgórz. Zapamiętał je z początku podróży: to wynurzały się groźnie, to znów kuliły w deszczu, i podob- nie było teraz, mimo że świeciło słońce. Dzień był ciepły, a i tak ich wierzchołki spowijała gęsta mgła, która wypełniała także zagłę- bienia między zboczami. Nawet w tej chwili wydawało się, że jęzor mgły sunie wzdłuż zbocza wzgórza przed nimi i pełznie między drze- wami po ciemnozielonej trawie w stronę drogi. Mimo wszystko tędy jest szybciej niż morzem, pomyślał. Trzeba by płynąć daleko na południe, potem przez cieśniny i w górę wschod- niego wybrzeża - wtedy nie widziałbym Derly i chłopców przez pół roku... Gdzieś z przodu rozległ się krzyk. Raemon Beck ze zdziwieniem zauważył, że jęzor mgły zdążył zakryć drogę przed karawaną. Na odległość kilkunastu kroków widać było jedynie ciemne cienie drzew i niewyraźne sylwetki ludzi i mułów. Spojrzał w górę. Niebo szybko pociemniało, jakby mgła popełzła też nad drzewami. Burza...? Krzyki nasiliły się i stały bardziej wyraziste - teraz nie były to okrzyki dezorientacji czy złości, lecz wyrażały prawdziwy strach. Po karku i ramionach Raemona przeszedł dreszcz. Atak? Bandyci, którzy chcą wykorzystać mgłę? Poszukał wzro- fl kiem żołnierzy, którzy eskortowali księżniczkę, i zobaczył dwóch - jH wypadli z mgły i przemknęli obok niego. Ku swemu przerażeniu zo- fl rientował się, że teraz mgła jest też za jego plecami. Żołnierze unosili fl się w niej niczym statek na falach oceanu. fl Mrużąc oczy, próbował zobaczyć coś poprzez mgłę i wtedy z sza- fl rych tumanów wypadła jakaś postać, a jego przestraszony koń stanął H dęba. Raemon Beck tylko przez chwilę widział to, co spłoszyło wierz- flj chowca, lecz i tak przeraził się tak bardzo, że serce omal nie stanęło IJ mu w piersi, bo oto ujrzał istotę z pajęczyn i łachmanów, która za- jfl machnęła się na niego. Była blada, o długich ramionach, bez oczu, fl otwierała usta postrzępione jak podarty worek. ? Koń znowu stanął dęba i potknął się, gdy dotknął kopytami ziemi. fl Beck przywarł do jego grzbietu. Zewsząd dochodziły krzyki ludzi, fl a także rżenie koni, przeraźliwe odgłosy niepodobne do niczego* co fl dotąd słyszał. fl Niewyraźne postaci wynurzały się i znikały we mgle na chwiej- fl nych nogach, ludzie i zjawy, chwytający, walczący. Niektóre głosy, fl które wcześniej wziął za głosy swoich towarzyszy, wołały, a nawet fl śpiewały w nie znanym mu języku. Z zarośli wynurzały się chwiejnie 'fl kolejne postaci odziane w łachmany, lecz stanowiły tylko znikomą 'fl część tańczących i mamroczących zjaw we mgle. Niektórzy napast- fi nicy wydawali się jedynie trochę bardziej namacalni niż sama mgła. fi Wciąż słychać było przeraźliwe rżenie koni i krzyki ludzi, lecz teraz fi wyraźnie słabsze, jakby mgła zgęstniała w coś twardego jak kamień fi albo jakby Raemon wpadł w dziurę, którą zaczęto zasypywać. fi Z trawy wyskoczyła grupa malutkich czerwonookich postaci po- 'fi dobnych do wrogo nastawionych brodatych dzieci, które uchwyciły fi się strzemion. Przestraszony koń zaczaj wierzgać i skoczył do przodu. fi Gałęzie chłostały twarz Raemona Becka, lecz potem grubszy konar fi wyrwał go z siodła i rzucił na ziemię z taką siłą, że stracił oddech fl i świadomość. jfl Kiedy się ocknął, wydało mu się, że jest workiem pełnym po- 1 tłuczonych jajek. Przez krótką, straszną chwilę widział twarz spoglą- 8 dającą na niego z mgły, która wciąż wirowała dokoła - twarz dziwnie 1 piękną, lecz zimną i pozbawioną życia jak oblicze któregoś z posą- I gów, które zdobiły świątynię Trygonu. Wstrzymał oddech, jakby li- czył na to, że w ten sposób nie zwróci na siebie uwagi demona, lecz on tylko patrzył na niego. Skórę miał bladą, a oczy lśniące niczym płomień świecy widoczny przez grubą szybę świątynnego okna. Wy- dawało mu się, że istota jest mężczyzną, lecz w rzeczywistości trudno było myśleć o niej w tak prostych i ludzkich kategoriach. A potem nagle obcy zniknął i mgła zawirowała wokół niego, pogrążając świat w szarości. Raemon Beck zacisnął mocno powieki i znowu wstrzymał oddech w oczekiwaniu na śmierć. Trwając w bezruchu, zaczął odczuwać ból w plecach i żebrach, dudnienie w głowie i pieczenie niezliczonych ran i zadrapań na twarzy, aż wreszcie otworzył oczy. Mgła zniknęła. Leżał w cieniu głębokiej doliny, lecz poprzez liście widział plamki błękitnego nieba. Usiadł i rozejrzał się. Dolina była pusta. Dźwignął się na nogi, zaciskając mocno zęby, by nie krzyknąć, po czym powlókł się z trudem śladem połamanych gałęzi, jaki zo- stawił jego koń, kiedy zjechał spłoszony z drogi. Nigdzie nie widział wierzchowca. Nie słychać było głosów ludzi ani odgłosów zwierząt. Beck przygotowywał się na straszliwy widok, który, jak się spodzie- wał, zobaczy. Wyszedł na drogę. Stał tam koń - nie jego, lecz jeden z kara- wany -jakby na niego czekał. Skubał trawę, oddychając ciężko, lecz nie widać było, aby odniósł jakieś rany. Kiedy Beck podszedł bliżej, koń spłoszył się nieco, lecz po chwili pozwolił się poklepać i uspo- kojony wrócił do skubania trawy. Na drodze nie było nikogo ani niczego poza tym jednym koniem. Po dziesiątkach ludzi, koni, mułów, wozów z wełną, uzbrojonych żołnierzy i córce księcia, nie wspominając o armii zjaw, które ich zaatakowały, czymkolwiek były, nie pozostało ani śladu. Nawet mgła zniknęła. Przerażenie i niedowierzanie obezwładniały go niczym brutalny uścisk. Beck poczuł ucisk w żołądku i zwymiotował to, co pozostało w nim z porannego posiłku. Otarł usta i wdrapał się szybko na konia, postękując z bólu. Jego towarzysze zniknęli, tak że nie miał pojęcia, gdzie zacząć ich szukać, a właściwie to nie chciał ich szukać, nie chciał spędzić ani chwili dłużej w tym nawiedzonym miejscu. Prag- nął jechać tak długo, aż dotrze do miejsca, gdzie żyją ludzie. Wiedział, że nie mógłby wrócić między te wzgórza, nawet gdyby miał przez to stracić udziały w rodzinnym interesie i żebrać na ulicy wraz z żoną i dziećmi. Spiął piętami boki swojego nowego wierzchowca i ruszył na wschód; jechał pochylony nisko nad końskim grzbietem i płakał. Był wczesny ranek, a ona nie mogła spać - nie spała przez całą noc pomimo ogromnego znużenia. Briony leżała w łóżku, wpatrzona w ciemność, nasłuchując odgłosów wydawanych przez sen przez Rosę, Moinę i trzy inne młode damy, które nocowały na zamku w noc po- przedzającą pogrzeb Kendricka. Jak one mogą spać, zastanawiała się. Czy nie zdają sobie sprawy, że wszystko jest w niebezpieczeń- stwie - że zachwiało się całe królestwo? Jeśli Shaso był mordercą i działał w pojedynkę, to nie przychodził jej do głowy żaden sensowny powód, dla którego miałby to zrobić, więc jak mogła znowu wierzyć komukolwiek? Jeśli zaś namówiono go do tej potwornej zbrodni albo jeśli popełnił ją ktoś inny, a na niego zrzucił winę, to Eddonowie otrzymali cios w samo serce, i to we własnym domu. Jak więc teraz można było spać? Serce zabiło jej żywiej, jeszcze zanim zrozumiała, co to za no- wy odgłos: ktoś zapukał szybko do drzwi komnaty. Wiedziała, że na zewnątrz jest straż. Nawet tak nieostrożny głupiec jak Ferras Van- sen nie zostawiłby jej bez ochrony w takiej chwili. Narzuciła płaszcz na nocną koszulę - kamienna posadzka i powietrze w pokoju były zimne - i ruszyła do drzwi. Przecież Kendrick miał straż, przypomniała sobie i zadrżała. Też pewnie myślał, że jest bezpieczny. - Księżniczko? - Głos był cichy, ale go rozpoznała. Znowu się przestraszyła, ale z zupełnie innego powodu. Ruszyła szybciej, lecz zaraz się zawahała. - Chaven? To ty? Naprawdę? - To ja. - My też tu jesteśmy, Wasza Wysokość - powiedział jeden ze strażników. Rozpoznała jego burkliwy głos, choć nie pamiętała imie- nia. - Możesz otworzyć drzwi. Przeżycia ostatnich dni tak bardzo ją rozstroiły, że musiała się pil- nować, by nie drgnąć, kiedy drzwi się wreszcie otworzyły. Na ze- wnątrz w kręgu światła pochodni czekał Chaven w towarzystwie strażników. Twarz medyka była poważna i naznaczona zmęczeniem, lecz nie dostrzegła na niej tego strasznego wyrazu, który spodziewała się zobaczyć. - Chodzi o mojego brata? - Tak, pani, ale nie lękaj się. Przychodzę, by ci oznajmić, że go- rączka, jak sądzę, ustąpiła. Nieprędko wyzdrowieje, ale wierzę, że będzie żył i z czasem wydobrzeje. Pytał o ciebie. - Litościwa Zorio! Dzięki niech będą wszystkim bogom! - Briony upadła na kolana i pochyliła w modlitwie. Powinna krzyczeć z ra- dości, tymczasem poczuła, że kręci jej się w głowie. Jakby nagle, uwolniona od ciężaru tej jednej obawy, wyzwoliła się z reżimu dys- cypliny, dzięki której się trzymała. Chciała wstać, lecz się zachwiała i byłaby upadła, gdyby nie podtrzymali jej Chaven i jeden ze straż- ników. - Przetrwamy - wyszeptała. - Tak, księżniczko - powiedział medyk - lecz teraz wrócisz do łóżka. - Ale Barrick... - Pokój wciąż wirował wokół niej. - Powiem mu, że przyjdziesz do niego z pierwszym promieniem słońca. Teraz i tak pewnie śpi. - Powiedz mu, że go kocham, Chaven. - Powiem. Pozwoliła się zaprowadzić do łóżka - mimowolnie pomyślała o bied- nym Kendricku, który w tej chwili jest w rękach panien żałobnych Kerniosa. Ale nawet ta przerażająca myśl ani wirujące powoli ściany nie przezwyciężyły jej wyczerpania. - Powiedz Barrickowi... - zaczęła - .. .powiedz Barrickowi - tyl ko tyle była w stanie dodać, zanim zmęczenie ją pokonało. 11 Narzeczona boga JAGODY: Białe jak kości, jak krew czerwone, Czerwone jak rozżarzone węgle, jak glina białe, Czy żadne z nich nie mają w sobie słodyczy? Wyrocznie Rzuconych Kości J eśli Qinnitan spodziewała się, że sala tronowa autarchy będzie bar- dziej przytulna niż przepastna świątynia Ula, to bardzo się pomyliła: tutaj majestat otoczenia Złocistego był jeszcze bardziej przytła- czający, a salę z kamienną posadzką w biało-czarną szachownicę wypełniały setki żołnierzy, służących, przedstawicieli licznych zna- komitych rodów, zawodów i urzędów, a wszyscy zebrani pod czuj- nymi, szeroko otwartymi oczami bogów wymalowanych na suficie. Sam autarcha zasiadał na środku sali na dużym Sokolim Tronie - ogromną ptasią głowę pokryto piórami z topazu, oczy zaś wykonano z czerwonego jaspisu. Sulepis Bishakh am-Xis III siedział pod bal- dachimem, jaki tworzyła górna część złotego dzioba ogromnego dra- pieżcy. Otaczali go legendarni muszkieterzy, Lamparty, których z kolei okalał krąg niemal równie znanych perikalskich najemników zwa- nych Białymi Ogarami. Wszyscy należeli do drugiego albo trzeciego pokolenia, a ich przodkowie zostali wzięci do niewoli w słynnej bi- twie morskiej przez dziadka obecnie panującego autarchy. Już tylko nieliczni znali język Perikalu, lecz pan przeważającej części konty- nentu Xand miał dość bladoskórych kobiet do swojej dyspozycji, by obecne pokolenie Ogarów pozostało równie białe jak ich przodkowie. Dziwni wydawali się ci ludzie z północy, nawet w oczach przestra- szonej i zdezorientowanej Ojnnitan, zbudowani bardziej jak niedźwie- dzie, które oglądała na obrazkach, niż ogary, włochaci, z ogromnymi brodami, o szerokich plecach i barach. Zza kręgu perikalskich najemników przyglądał jej się jeden z żoł- nierzy Lampartów - ważny, jak wskazywała na to długa kita jego hełmu. Głęboka zmarszczka na czole przypominała szramę, a wy- szukana zbroja uwypuklała szerokie bary. Przerażona, że już zrobiła coś złego, Ojnnitan spuściła oczy. Kiedy znowu podniosła wzrok, zobaczyła, że dworzanie oddalają się od Sokolego Tronu. Idąc tyłem i szurając nogami, jednocześnie kłaniali się wielokrotnie i trzepotali dłońmi. Teraz znowu widziała autarchę. Młody Bóg na Ziemi rozsiadł się wygodnie i spojrzał w gó- rę na ptasi dziób nad swoją głową, jakby był sam w sali, po czym podrapał się po długim nosie. Jego złote ochraniacze na palce - ma- lutcy strażnicy bezpieczeństwa całego stworzenia - połyskiwały: gło- siły prawdę równie potężną jak błękit nieba, że autarcha nie może przypadkiem dotknąć czegoś nieczystego. Matka Ojnnitan znowu popłakiwała. Sama Ojnnitan także się ba- ła, mimo to nie rozumiała takiego zachowania. Szturchnęła matkę łokciem w bok; podobny zuchwały gest byłby nie do pomyślenia w większości rodzin. - Ciii! - wyszeptała, co uznano by za jeszcze większą imperty nencję. - Mamy ogromne szczęście! - powiedziała matka, pociągając nosem. M y? Pomimo przerażenia tym, że została wybrana spośród wielu, pomimo mimowolnego uczucia dumy z tego, że zwróciła na siebie uwagę najpotężniejszego człowieka świata, Ojnnitan wiedziała jed- no: nie chce poślubić autarchy. Było w nim coś, co napawało ją stra- chem, i nie chodziło tu o jego niezrównaną moc czy okrutne kaprysy, o których słyszała. Miał w oczach coś, czego nigdy wcześniej nie widziała w spojrzeniu drugiego człowieka, a co dostrzegła raz czy dwa w oczach konia, który zrzucił jeźdźca, a potem, gdy ten wisiał z nogą uwięzioną w strzemieniu, ciągnął go ku śmierci przez zatło- czony plac, tłukąc jego głową o bruk, dopóki nie zatrzymała go strzała żołnierza. I kiedy wierzchowiec leżał, dysząc ciężko i tocząc czer- woną pianę, zobaczyła, jak jego oko przewraca się w oczodole, oko, które w rzeczywistości nie widzi tego, co na zewnątrz. Autarcha, choć spokojny i wyraźnie rozbawiony tym, co się działo wokół niego, miał właśnie takie spojrzenie. Dlatego ona nie chciała - nie chciała - by ją oddano takiemu człowiekowi, nie chciała, by zaprowadził ją do swojego łoża, rozebrał, a potem dotykał i wszedł w nią, nawet jeśli naprawdę był Bogiem na Ziemi. Wzdrygnęła się na samą myśl o tym, jakby trawiła ją gorączka. Nie żeby miała wybór. Odmowa oznaczałaby śmierć, także śmierć jej ojca, matki, sióstr i braci, którzy by zginęli przed nią i bez wąt- pienia umierali powolną śmiercią. - Gdzie są rodzice dziewczyny-pszczoły? - zapytał nieoczekiwa- nie autarcha. Na dźwięk jego głosu w sali zapadła cisza. Ktoś za- kaszlał nerwowo. - Tam, Złocisty - powiedział starszy mężczyzna, ubrany w strój podobny do obrzędowej zbroi ze srebrnej tkaniny, i pokazał palcem na miejsce, w którym rodzice Qinnitan klęczeli z twarzami przy ka- miennej posadzce. Ojnnitan uprzytomniła sobie, że jej postawa nie wyraża należytej pokory, i zaraz spuściła głowę. Domyślała się, że mężczyzna w srebr- nym ubraniu to Pinimmon Vash, pierwszy minister. - Przyprowadźcie ich tutaj - rozkazał autarcha silnym, wysokim głosem. Ktoś znowu zakasłał. Zabrzmiało to głośno w ciszy, jaka zapadła po słowach autarchy, a ona bardzo się ucieszyła, że nie stało się to za sprawą żadnego z jej rodziców. - Czy oddajecie ją jako narzeczoną boga? - zwrócił się minister do jej matki i ojca, którzy wciąż klęczeli z twarzami przy posadzce. Mimo iż sama przestraszona, Ojnnitan poczuła wstyd za ojca. Chesh- ret był kapłanem, któremu wolno było stanąć przed ołtarzem samego Nushasha, dlaczego więc nie mógł stanąć przed autarcha? - Oczywiście - odparł ojciec. - To dla nas zaszczyt... tak... my jesteśmy... - Tak, jesteście. - Autarcha wskazał lśniącym palcem na drew- nianą szkatułkę. - Daj im pieniądze, Jeddin, i wyznacz ludzi, żeby pomogli im je zanieść do domu. Żołnierz Lampart, który wcześniej jej się przyglądał, wyszeptał kilka słów i natychmiast dwóch spośród strzelców autarchy wystąpiło do przodu i dźwignęło skrzynię. Najwyraźniej była ciężka. - Srebro, za które można kupić dziesięć koni - powiedział autar- cha. - To chyba szczodra zapłata za to, że wprowadzicie swoją córkę do mojego domu, co? Żołnierze niosący skrzynię już szli przez salę. Rodzice Qinnitan zaczęli się niezgrabnie wycofywać, starając się nie stracić z oczu skrzy- ni, a jednocześnie ani trochę nie odwrócić plecami do autarchy. - Jesteś zbyt hojny, Panie Wielkiego Namiotu - zawołał ojciec, nie przestając się kłaniać. - To zbyt wielki zaszczyt dla naszego domu. - Matka znowu płakała. Chwilę później opuścili salę. - A teraz... - rzucił autarcha i wtedy ponownie ktoś zakasłał. Pociągła twarz władcy skrzywiła się w grymasie zniecierpliwienia. -Kto tam znowu? Przyprowadźcie go tutaj. Kolejni trzej żołnierze zeskoczyli z podwyższenia, trzymając wysoko lśniące, pięknie zdobione strzelby. Tłum cofnął się przestraszony. Chwilę później żołnierze wrócili na podwyższenie, ciągnąc za sobą wychudzonego młodzieńca. Ludzie cofnęli się jeszcze bardziej, jakby się bali, że ofiara cierpi na śmiertelną chorobę, co pewnie było prawdą, skoro zwróciła na siebie uwagę rozgniewanego Boga na Ziemi. - Czy aż tak mnie nienawidzisz, że musisz mi wciąż przerywać swoim charczeniem? - zapytał autarcha. Młody człowiek, który upadł na kolana, gdy tylko żołnierze go puścili, i płakał przerażony, zdobył się jedynie na przeczący ruch głową. Bał się tak bardzo, że jego twarz przybrała kolor szafranu. - Kim jesteś? Młodzieniec ze strachu najwyraźniej nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa. Wreszcie rozległo się chrząknięcie pierwszego ministra. - To księgowy skryba z mojego ministerstwa skarbu. Dobrze ra- chuje. - Podobnie jak tysiące kupców, których można spotkać na placu Ptasiej Pułapki. Vash, czy możesz mi podać choćby jeden powód, dla którego nie powinienem kazać go zabić? I tak zmarnowałem już przez niego zbyt dużo czasu. - Oczywiście, Złocisty - odparł minister i wykonał gest, który miał wyrażać nieskończony żal. - Jeśli wolno mi coś powiedzieć w jego obronie, to tylko tyle, że, jak mi mówiono, jest pilnym pracownikiem, powszechnie lubianym wśród innych skrybów. - Czyżby? - Autarcha na chwilę zatrzymał wzrok na słynnym suficie wyłożonym płytkami, po czym podrapał się po długim nosie. Wydawało się, że już się znudził tą rozmową. - Dobrze. A zatem taki jest mój wyrok: Lamparty, zabierzcie go, obijcie i połamcie mu kości żelaznym prętem. A potem niech się nim zaopiekują ci jego przyjaciele z ministerstwa, niech go nakarmią i tak dalej, żeby prze- żył. Przekonamy się, jak daleko sięga ich przyjaźń. Z tłumu popłynęły szepty wyrażające aprobatę dla mądrego wy- roku autarchy, choć sama Qinnitan powstrzymała okrzyk strachu i wściekłości. Żołnierze zabrali młodzieńca, ciągnąc go po podłodze, a jego stopy zostawiały mokry ślad podobny do śladu ślimaka. Zanim zemdlał, zdążył opróżnić pęcherz. Trzech służących natychmiast rzu- ciło się do wycierania płytek. - A co do ciebie, dziewczyno - rzekł autarcha, wciąż rozgnie wany, Qinnitan zaś poczuła, że serce zabiło jej szybciej. Czyżby już się nią znudził? Czy każe ją zabić? Kupił ją właśnie od rodziców jak kurczaka na targu i teraz nikt nie kiwnie palcem w jej obronie. - Podejdź tu. W jakiś sposób zmusiła nogi, by zaniosły ją na stopnie, a potem na podwyższenie. Była wdzięczna za to, że dotarła na miejsce przed Sokolim Tronem, za to, że zdołała upaść na kolana i już nie czuła, jak drżą. Przycisnęła czoło do chłodnego kamienia i zapragnęła, by czas się zatrzymał, by nigdy nie musiała opuszczać tego miejsca, że- by się dowiedzieć, co ją czeka. Jej nozdrza wypełnił silny, słodki zapach, tak intensywny, że wydało jej się, iż zaraz kichnie. Zerknęła spod przymkniętych powiek. Grupa kapłanów otoczyła ją niczym mrówki zgromadzone wokół okrucha ciasta, okadzając ją z kadziel- nic z brązu, perfumując, by mogła znaleźć się w pobliżu autarchy. - Masz wielkie szczęście, córeczko - rzekł Pinimmon Vash. - Zostałaś wyniesiona niemal ponad wszystkie kobiety żyjące na ziemi. Wiesz o tym? - Tak, panie. Oczywiście, panie. - Przycisnęła mocniej czoło do posadzki i poczuła, jak chłód rozchodzi się po jej skórze. Rodzice sprzedali ją autarsze, nie pytając nawet, jaki los ją czeka. Przez chwilę zastanawiała się, czy potrafiłaby uderzyć głową w kamienną płytę na tyle mocno, żeby się zabić, zanim zdołaliby ją powstrzymać. Nie chciała wychodzić za pana świata. Już sam widok jego pociągłej twa- rzy i dziwnych ptasich oczu sprawiał, że czuła, jakby jej serce miało zaraz przestać bić. Wydawało jej się, że z tak niewielkiej odległości wyczuwa wręcz ciepło jego ciała, jakby był żelaznym posągiem wy- stawionym na słońce. Kiedy wyobraziła sobie, jak te dłonie o szczu- płych palcach dotykają jej, jak złote ochraniacze drapią jej skórę, a ta twarz zbliża się do jej twarzy... - Wstań. - Był to głos samego autarchy. Dźwignęła się na nogi, lecz tak niezdarnie, że pierwszy minister musiał podtrzymać ją za łokieć starą, wysuszoną dłonią. Blade, bar- dzo blade oczy żyjącego boga przesunęły się po jej ciele, w górę do twarzy i znowu w dół. W tym spojrzeniu nie było lubieżności, nic naprawdę ludzkiego: czuła się, jakby zawieszono ją na rzeźni- czym haku. - Jest chuda, ale niebrzydka - powiedział autarcha. - Musi pójść do Samotni, oczywiście. Zaprowadźcie ją do starej Cusy i powiedzcie jej, że z tą należy się obchodzić w sposób szczególny i z ostrożnością. Panhyssir wyjaśni jej, o co chodzi. Qinnitan sama zdumiała się tym, że jej spojrzenie powędrowało w górę i napotkało wzrok autarchy, a chwilę później usłyszała własny głos: - Panie, nie wiem, dlaczego mnie wybrałeś, ale postaram się do- brze ci służyć. - Będziesz mi dobrze służyć - odparł i zachichotał dziwnie, jak dziecko. - Czy mogę mieć jedną prośbę, mój Wielki Panie? - Do autarchy Sulepisa masz się zwracać „Bogu na Ziemi" albo „Złocisty" - poinstruował ją surowym tonem pierwszy minister, pod- czas gdy przez tłum przepłynęła fala dezaprobaty wobec jej śmiałości. - Złocisty, czy mogę mieć prośbę? - Proś. - Czy wolno mi pożegnać się z siostrami Ula, moimi przyjaciół- kami? Były dla mnie bardzo dobre. Przyglądał jej się przez chwilę, a potem skinął głową. - Jeddin, niech twoje Lamparty zaprowadzą ją z powrotem, że- by się mogła pożegnać, i niech zabierze ze sobą, cokolwiek zechce z dawnego życia. A potem przejdzie do Samotni. Zmrużył nieco bla- de oczy. - Nie wydajesz się specjalnie uszczęśliwiona zaszczytem, jakim cię obdarzyłem, dziewczyno. - Ja... brak mi słów, Złocisty. - Znowu sparaliżował ją strach. Głos, który wydobywała, słychać było zaledwie na kilka kroków; wie- działa, że pozostali zebrani w ogromnej sali nie słyszą ani słowa z te- go, co powiedziała. - Wierz mi, proszę, nie znajduję słów, by wyrazić swoje szczęście. Oddział Lampartów przeprowadził ją przez długie korytarze Sa- dowego Pałacu, labirynt, o którym tylko słyszała, a który teraz, jak się wydawało, będzie jej domem przez resztę życia. Myśli kłębiły się jej w głowie niczym duszące opary kadzidła. Dlaczego mnie wybrał? Przedtem ledwo na mnie spojrzał. „Nie- brzydka" powiedział. Tak się mówi, kiedy dochodzi do zaaranżowa- nego małżeństwa. Tylko że ja nic mu nie daję. Moi rodzice są nikim. Dlaczego więc mnie wybrał, choćby tylko na nową żonę, jedną spo- śród setek? Kapitan oddziału Lampartów, muskularny żołnierz o surowej twa- rzy, który miał na imię Jeddin, znowu przyglądał się jej uważnie. Sprawiał wrażenie, jakby obserwował ją od jakiegoś czasu, lecz ona spostrzegła się dopiero w tej chwili. - Wybacz, pani - powiedział. - Ale nie mogę dać ci zbyt dużo czasu na pożegnanie. Mamy się stawić w Samotni niebawem. Skinęła głową. Miał przenikliwe spojrzenie, lecz emanowało o wie- le bardziej ludzką siłą niż ta, która ożywiała bezdenne spojrzenie autarchy. Kiedy przyszli do Ula, wydawało się, że wszystkie dziewczęta zostały uprzedzone o jej przybyciu. Może przepowiedziała to wyrocz- nia, pomyślała, smutna i ponura. Miała pójść dalej, niż sięgały gra- nice świata złotych pszczół, co ją przerażało. Z kobiecych głębi Ula do kobiecego więzienia Samotni. Nie wyglądało to na dobrą zamia- nę bez względu na to, jak zaszczytny dla niej wydawał się wybór autarchy. Przełożona Rugan pożegnała ją z dumą, lecz dość chłodno. - Dzięki tobie spotkał nas wielki zaszczyt - powiedziała i po całowała Ojnnitan w oba policzki, po czym wróciła do swoich pokoi i rachunków. Za to pierwsza nowicjuszka Chryssa sprawiała wrażenie szczerze zasmuconej jej odejściem, choć i jej oblicze promieniało dumą. - Jeszcze żadna z sióstr nie poszła z Ula do Samotni - powie działa, a jej spojrzenie rozjaśniało to samo światło fanatyzmu, które wypełniało ją w chwili, gdy przemawiały pszczoły. Ojnnitan wierzyła, że Chryssa wyobraża sobie, jak by to było cu- downie, gdyby to ją wybrano zamiast Ojnnitan. Ona sama myślała podobnie. - Naprawdę musisz tam iść? - zapytała Duny, popłakując, choć wydawała się równie podekscytowana i zadowolona jak Chryssa. - Dlaczego nie możesz zostać tutaj do ślubu? - Nie bądź głupia, Dunyazo - wtrąciła pierwsza nowicjuszka. - Kobieta, która ma zostać żoną autarchy, nie może mieszkać w Ulu. A gdyby ktoś... gdyby ona...? - Chryssa zmarszczyła brwi. - Po prostu tak by nie było dobrze. Przecież on jest Bogiem na Ziemi! Po odejściu pierwszej nowicjuszki Qinnitan zaczęła zbierać do worka nieliczne osobiste drobiazgi - kościany grzebień z rzeźbioną rączką, który dostała od matki, kiedy została wezwana do świętych pszczół, naszyjnik z wypolerowanych kamieni, prezent od braci, ma- lutkie metalowe lusterko od sióstr, odświętną suknię, której nie wło- żyła od chwili, kiedy została siostrą Ula. Pakując swoje rzeczy i usi- łując jednocześnie odpowiedzieć na pytania podekscytowanej Duny najlepiej jak potrafiła - bo w końcu co takiego mogła powiedzieć, skoro sama nie miała pojęcia, jaki los ją czeka, dlaczego ją wybrano albo w jaki sposób została zauważona? - uzmysłowiła sobie, że od tej chwili dla sióstr Ula nie będzie już osobą, lecz Historią. Odtąd będę Ojnnitan, dziewczyną, którą autarcha zauważył i wy- brał spośród wielu innych. Będą o mnie rozmawiać wieczorami. I bę- dą się zastanawiać, czy coś podobnego przydarzy się jeszcze raz, któ- rejś z nich. Będą myślały, że to cudowna, romantyczna opowieść, jak historia Dasmeta i Dziewczyny bez Cienia. - Nie zapomnij o mnie - powiedziała nieoczekiwanie. Duny spojrzała na nią ze zdumieniem. - Zapomnieć o tobie? Qin-ya, jak mogłybyśmy...? - Nie, chodziło mi o to, żebyście nie zapomniały o prawdziwej Ojnnitan. Nie wymyślajcie głupich historyjek o mnie. - Spojrzała na zdumioną przyjaciółkę, która wreszcie zamilkła. - Boję się, Duny. - Małżeństwo nie jest takie złe - odparła dziewczyna. - Moja starsza siostra opowiadała mi... - Urwała i otworzyła szeroko oczy. - Ciekawe, czy bogowie robią to tak samo jak ludzie...? Zrezygnowana Ojnnitan pokręciła głową. Duny nigdy jej nie zro- zumie. - Myślisz, że pozwoliliby ci mnie odwiedzić? - Co? Masz na myśli... Samotnię? - Oczywiście. Tam nie wolno wchodzić tylko mężczyznom. Pro- szę, powiedz, że mnie odwiedzisz. - Qin. Ja... tak! Przyjdę, jak tylko pozwolą mi na to siostry. Objęła Duny. Chryssa stała w drzwiach sali nowicjuszek, dając jej do zrozumienia, że czekający przed świątynią żołnierze coraz bar- dziej się niecierpliwią. - Nie zapomnij o mnie - wyszeptała Qinnitan do ucha przyja ciółki. - Nie zróbcie ze mnie jakiejś... księżniczki. Duny pokręciła tylko głową, nie rozumiejąc, podczas gdy Ojnni- tan zabrała worek ze swoim ubogim dobytkiem i podążyła za pierw- szą nowicjuszką. - Jeszcze jedno - powiedziała Chryssa. - Matka Mudry chce za- mienić z tobą słowo, zanim odejdziesz. - Wyrocznia... Ze mną? - Qinnitan wiedziała, że Mudry ledwo ją zna. Od czasu jej przybycia do Ula zbliżyły się do siebie na odle- głość najwyżej kilkunastu kroków. Czyżby nawet ta czcigodna starusz- ka szukała jakiejś drobnej przysługi u autarchy? Ojnnitan podejrze- wała, że tak właśnie jest. Tylko że najmilsze, co o mnie powiedział, to że jestem niebrzydka. To mi chyba nie daje zbyt wielkich nadziei na wyjednanie jakichkolwiek przysług? Szły przez najciemniejszą część Ula. Senne brzęczenie pszczół płynęło szybami wentylacyjnymi wysoko w ścianach - nie było miej- sca w Ulu, w którym nie rozbrzmiewałaby ich pieśń. Nawet jeśli pszczoły zauważyły odejście jednej z młodszych nowicjuszek, to chy- ba się tym nie przejęły. Pokój wyroczni wypełniał zapach lawendowej wody i kadzidła z drzewa sandałowego. Mudry siedziała na krześle z wysokim opar- ciem, zwrócona twarzą ku drzwiom; jej niewidzące oczy poruszyły się pod powiekami. Wyciągnęła ręce przed siebie, a Ojnnitan się za- wahała, bo wyglądały jak szpony. - Czy przyszło to dziecko? Ta dziewczyna? Ojnnitan się rozejrzała, lecz Chryssa zostawiła ją samą w drzwiach komnaty. - To ja, Matko Mudry - powiedziała. - Dotknij moich rąk. - To bardzo miłe z twojej strony... - Ciii! - uciszyła ją stanowczo wyrocznia, lecz bez złości, jakby napominała dziecko, żeby nie zbliżało się do ognia. Jej zimne dłonie zamknęły się na palcach Ojnnitan. - Nigdy wcześniej nie posłałyśmy żadnej do Samotni, ale Rugan twierdzi, że jesteś... inna. - Pokręciła głową. - Czy wiedziałaś, dziewczyno, że kiedyś należała do nas? Su- rigali była panią Ula, a Nushash jej tchórzliwym małżonkiem. Ojnnitan, coraz bardziej zmęczona długim i zaskakującym dniem, nie miała pojęcia, co mogły znaczyć te słowa. Mudry ścisnęła jej palce, a ona stała w milczeniu. Staruszka zamilkła, jakby nasłuchi- wała, z twarzą wzniesioną ku sufitowi, podobnie jak wcześniej autar- cha, kiedy rozkazał połamać kości człowiekowi, który zakasłał. Jej dłonie stawały się coraz cieplejsze, niemal gorące, tak że Cunnitan musiała się powstrzymać, żeby nie cofnąć rąk. Pomarszczona twarz wyroczni jakby stężała, a bezzębne usta otworzyły się w wyrazie zdu- mienia. - Jest tak, jak się obawiałam - powiedziała Matka Mudry i pu- ściła dłonie Qinnitan. - Źle. Bardzo źle. - Co? Co masz na myśli? - Czyżby wyrocznia wiedziała coś o tym, co ją czeka? Czy miała zostać zabita przez przyszłego męża, tak jak się to stało wcześniej z wieloma innymi? - Ptak poleci przed burzą. - Mudry mówiła tak cicho, że Qinnitan ledwo słyszała jej słowa. - Ale jest ranny i z trudem frunie. Ale to cała nadzieja, jaka pozostanie, kiedy śpiący się obudzi. A jednak stara krew jest silna. Słaba nadzieja... - Zakołysała się i zaraz znierucho- miała, po czym zwróciła twarz ku Qinnitan. Gdyby widziała, z pew- nością patrzyłaby na nią uważnie. - Wybacz, jestem zmęczona. Nie- wiele możemy zrobić i me ma sensu cię straszyć. Musisz pamiętać, kim jesteś, dziewczyno, to wszystko. Ojnnitan nie potrafiła powiedzieć, czy staruszka zwykle się tak zachowuje, ale wyrocznia naprawdę ją przestraszyła, celowo lub nie- świadomie. - Co mam pamiętać? Że jestem siostrą Ula? - Pamiętaj, kim jesteś. A kiedy klatka zostanie otwarta, leć. Bo tylko raz ją otworzą. - Nie rozumiem...! Chryssa wsunęła głowę przez uchylone drzwi. - Wszystko w porządku? Matko Mudry? Staruszka skinęła głową. Jej skórzaste dłonie po raz ostatni ścis- nęły rękę Cunnitan i puściły ją. - Pamiętaj. Pamiętaj. Cunnitan z trudem powstrzymała płacz, kiedy pierwsza nowicjusz- ka przekazała ją żołnierzom i ich kapitanowi, obserwującemu ją w mil- czeniu Jeddinowi, którzy mieli odprowadzić nową narzeczoną do ukry- tej twierdzy - Samotni. 12 Śpiąc w kamieniu DŁUGIE POPOŁUDNIE: Cóż to spadło? Iskrzą się przy ścieżynie jak klejnoty, jak łzy, Czy to gwiazdy? Wyrocznie Rzuconych Kości R ogowiec przyglądał się, jak Mika i Talk ociosują kamienną ścianę nad grobem. Łupkowie często trzymali się razem, a ponieważ byli bratankami Hornblendy, spodziewał się, że mogą chcieć uprzykrzyć życie komuś, kto zastąpił ich wuja, tymczasem było zupełnie odwrotnie. W rzeczywistości cała brygada pracowała bez zarzutu - nawet Pumeks okraszał swoją pracę jedynie minimalną dawką na- rzekań: - nawet jeśli było coś, co im się wcześniej nie podobało, to przełknęli to, żeby wywiązać się z zadania i przygotować na czas grobowiec księcia regenta. I bardzo dobrze. W miejscu, w którym stał Rogowiec, jedynym źródłem światła były pochodnie umieszczone na ścianach - wpasowane w cztery świeżo wykute kinkiety - lecz on wiedział, że poranne słońce z pewnością wygląda już zza wschodnich blanków, co oznaczało, że do pogrzebu zostało zaledwie kilka godzin. Zadanie wcale nie było łatwe i Rogowiec mógł jedynie dziękować swoim przodkom z rodziny Liderytów, że obejmowało wykucie tylko jednego nowego pomieszczenia, głównie w wapieniu. Mimo to w nie- których miejscach musieli wycinać rogi-czy też raczej ich nie wy- cinać: nowa nisza miała dziwny kształt i była nie dokończona na końcu, z którego niski tunel odchodził do dalszych pieczar, tak więc obrobili tylko ścianę z wykutym grobowcem księcia regenta. Na po- zostałych wciąż widniały plamy twardego krzemienia podobne do dryfujących wysp, które czekały na późniejszą obróbkę. Węgielek ledwo miał czas, żeby przyozdobić sam grobowiec i ścianę wokół niego, ale mimo to dobrze się spisał i surowa dziura wyżłobiona we wnętrzu góry przybrała postać czegoś na podobieństwo leśnej altanki. Długi cokół, na którym miała spocząć trumna księcia regenta, przy- pominał łoże usłane z wysokiej prawdziwej trawy; pnie drzew i po- rośnięte liśćmi gałęzie wykute w ścianach krypty obrobiono z taką precyzją, że wydawało się, iż za nimi wyrastają następne. Rogowiec miał wrażenie, że można wejść między konary i pójść dalej w głąb lasu. - Wspaniale - pochwalił Węgielka, który wykańczał kępę kwia tów na podeście. - Każdy, kto to zobaczy, będzie musiał przyznać, że Funderlingowie zrobili, co do nich należało, a nawet więcej. Węgielek otarł kurz ze spoconej twarzy. Wyglądał na starszego, niż był w rzeczywistości - żonaty zaledwie od kilku lat, już miał twarz pooraną zmarszczkami i brodę przyprószoną siwizną, która wcale nie pochodziła od wapiennego pyłu. - Przykra robota. Należałoby oczekiwać, że zajmie tym się mój syn albo nawet wnuk. Biedny książę, umarł zbyt młodo. I kto by przypuszczał, że zginie z ręki południowca? Po tylu latach naczelny wódz wydawał się prawie ucywilizowany. Rogowiec odwrócił się i zawołał na pozostałych, żeby szybciej zdejmowali rusztowania. Mika i Talk pracowali już na ziemi, lecz inni musieli jeszcze zamaskować dziury w miejscach, gdzie moco- wano belki, i trzeba było się z tym uwinąć, ponieważ na zewnątrz czekali już ludzie kasztelana, by udekorować rodzinną kryptę Eddo- nów kwiatami i świecami. Węgielek spojrzał uważniej na kamienny kwiat, musnął go po raz ostatni dłutem, po czym zabrał się do szlifowania. - A skoro już mówimy o synach, to gdzie jest twój? Rogowiec poczuł się trochę dziwnie, dumny i poirytowany zara zem, kiedy Węgielek nazwał chłopca jego synem. - Krzemień? Odesłałem go na górę, zanim przyszedłeś, pewnie gdzieś tam się bawi. Nie chciałem, żeby nam tu przeszkadzał. - Co było tylko po części prawdą. Chłopiec zachowywał się tak dziwnie, że trochę go to przestraszyło. A nawet bardziej niż trochę. W pew- nym momencie zaczął podejrzewać, że od strony pieczary do gro- bowca napływa zatrute powietrze - „oddech czarnej głębi", jak mó- wią Funderlingowie, który zabił niejednego z nich - ale nie widać było, by ktoś inny to wyczuwał. Szybko stało się jasne, że zacho- wanie chłopca było dziwniejsze, niżby wyjaśniał to podmuch zatru- tego powietrza: widać było, że czarny otwór na końcu grobowca in- tryguje go i przeraża zarazem, bo wpatrywał się w niego, mrucząc coś pod nosem, jak o wiele młodsze dziecko - albo zwierzę, tak po- myślał wtedy ze strachem Rogowiec - i nucąc jakieś nieznane pieśni. A kiedy odciągnął go bliżej wyjścia, Krzemień odpowiadał na jego pytania równie niechętnie jak zwykle i powiedział tylko, że boi się odgłosów z pieczary za grobowcem, cokolwiek to znaczyło, oraz że słyszy głosy i wyczuwa różne rzeczy. „Rzeczy, których nie rozumiem - tylko tyle potrafił wyjaśnić - których nie chcę zrozumieć". Kiedy jednak Rogowiec wziął do ręki kawałek świecącego korala i przyklęknąwszy, wsunął głowę w otwór prowadzący do jaskini, nie dostrzegł niczego niezwykłego. Świadomy tego, jak pilna jest praca, którą wykonują, oraz pa- miętając słowa Cynobra, który ostrzegał go przed niepokojem pra- cowników, Rogowiec szybko podjął decyzję. Nie chciał, aby chło- piec robił zamieszanie i odrywał ludzi od roboty, wyprowadził go więc na górę i nakazał pozostać w obrębie cmentarza w takiej odleg- łości, by był widoczny z najwyższych stopni prowadzących do krypty. Uznał, że jego ludzie, którzy wywożą taczkami gruz na powierzch- nię, zauważą, kiedy chłopiec zacznie coś broić. Obserwując teraz Węgielka, jak wygładza ostatnie nierówności mokrą szmatką z drobnoziarnistym piaskiem, Rogowiec uzmysłowił sobie, że już od jakiegoś czasu nie widział ani nie słyszał chłopca, choć można by się spodziewać, że się pojawi na południowy posiłek. Wydał ostatnie polecenia pracownikom zajętym składaniem ruszto- wań, poklepał Węgielka po ramieniu i wszedł na schody, by spraw- dzić, co się dzieje z chłopcem. W zewnętrznych pomieszczeniach grobowca pracowało kilku du- żych, ludzi Nynora. Przygotowując je na przejście pogrzebowego kon- duktu, zdrapywali sadzę ze ścian tam, gdzie paliły się pochodnie, i przykrywali podłogę sitowiem oraz kwiatem niewiędka. Rośliny wy- pełniły kamienne korytarze zapachem, który przypomniał Rogowcowi czasy, kiedy zalecając się do Opal, zabrał ją na powierzchnię na spa- cer po nadmorskich łąkach Landsend. Potem wyznała mu, że dla dziew- czyny, która wcześniej prawie w ogóle nie opuszczała Miasta Funder- lingów, była to zarówno ekscytująca, jak i przerażająca chwila, kiedy stali na brzegu, spoglądając na morze i na bezkresne niebo. Poczuł się wtedy strasznie dumny - jakby sam dla niej to wszystko zrobił. Ale zapach kwiatów i miłe wspomnienia nie pozwalały zapo- mnieć, w jakim miejscu się znajduje. W kolejnych niszach spoczy- wały szczątki Eddonów, którzy rządzili Marchią Południową, szcząt- ki egzystencji, które kiedyś może i były wspaniałe albo też nieistotne, a teraz były takie same. Tylko że kiedy jeszcze żyli, ktoś się o nich troszczył, pomyślał. Ich ciała zostały tu przyniesione i złożone przez pogrążonych w smutku żałobników, podobnie jak teraz przyniosą ciało zamordowanego księcia, i tak spały w kamieniu, aż czas za- mienił je w proch i okruchy kości. Rogowiec nie czuł strachu, chociaż sami Funderlingowie nie grze- bali swoich zmarłych, ale nie potrafił pozostać obojętny na obecność tylu skończonych egzystencji. Niektóre bardziej okazałe trumny, ka- mienne lub metalowe, by przetrwały wieki, były zdobione podobi- znami zmarłego pokazującymi go nie takim, jak wyglądał za życia, choć i tych było wiele, lecz przedstawiającymi go w chwili śmierci, w postaci wysuszonej, zniszczonej powłoki, co było stylem sztuki pogrzebowej sprzed trzech wieków. Wydawało się, że w czasach po zarazie wielu umierających pragnęło przypomnieć żywym o tym, jak ulotne jest ich szczęście. Po co ta cała tajemnica? - zastanawiał się Rogowiec. Przecież nasze ciała pochodzą z ziemi, z tego, co jemy, pijemy, czym oddy- chamy, i ostatecznie wracają do ziemi, bez względu na to, co bogo- wie robią z tą iskierką, która jest w nas. Nie potrafił jednak zachować tak pogodnego nastroju, jak by tego pragnął, dlatego przyspieszył, mimo że wszędzie dokoła krzątali się duzi zajęci pracą w katakum- bach. Ostatnimi czasy - nawet jeszcze przed śmiercią księcia regenta - wydawało się, że wszystko wokół zostało dotknięte chłodnym od- dechem śmierci, który przywodzi na myśl koniec wszelkich rzeczy. Choć raz dziecko kamienia z przyjemnością ujrzało surowe świat- ło dnia, lecz jego radość nie trwała długo. Ani śladu Krzemienia. Rogowiec obszedł cały cmentarz, a nawet przyległe ogrody, nie prze- stając nawoływać, lecz nie znalazł chłopca. Briony stała naga i wychłodzona po kąpieli, spoglądając na swoje blade członki, przepełniona nienawiścią do swej kobiecej słabości. Gdybym była mężczyzną, pomyślała, Summerfield, lord Bronę i inni nie czepialiby się każdego mojego słowa. Wtedy by nie uważali, że jestem słaba. Baliby się mojego gniewu, nawet gdybym miała niesprawne ramię jak Barrick. A tak przez przypadek, przez moją płeć, jestem podejrzana. Drżała w chłodnym pokoju. Och, ojcze, jak mogłeś nas opuścić? Zamknęła oczy i wyobraziła sobie, że znowu jest dzieckiem, które stoi, drżące, podczas gdy niańki uwijają się i wycierają jej drobne ciałko flanelą, a zewsząd dobiegają znajome odgłosy wielkiego domu. Co się dzieje z czasem, który upłynął? - zastanawiała się. Czy podobny jest do głosów, które płyną echem w długim korytarzu, coraz słabsze, aż w końcu tak ciche, że nie można już ich usłyszeć? Czy gdzieś tam płynie echo dawnych czasów, kiedy byliśmy wszyscy razem - kiedy żył Kendrick, kiedy był tu ojciec, a Barrick był zdrowy? Lecz nawet jeśli tak, to było to umierające echo, echo duchów. Uniosła ramiona. - Ubierzcie mnie - zwróciła się do Moiny i Rosę. Myśl o ojcu i nagłe pragnienie zobaczenia go albo przynajmniej usłyszenia jego głosu przypomniały jej o czymś: gdzie jest list od niego, który przywiózł z Hierosolu Dawet dan-Faar? Może jest razem z innymi rzeczami Kendricka - nie miała okazji, by je przejrzeć. List ojca był czymś więcej niż zwykłym dokumentem: nie tylko chciała go zobaczyć, musiała, pragnęła wręcz. Poszuka go po pogrzebie. Pogrzebie Kendricka. Gdy pomyślała o koszmarze, jaki ją czeka, kolana ugięły się pod nią, lecz zaraz zebrała wszystkie siły. Nie pokaże swoim damom, jak bardzo się boi, jak jest bezradna i pozbawiona nadziei. Rosę i Moina zachowywały się dziwnie spokojnie. Briony zasta- nawiała się, czy są tak samo pogrążone w smutku jak ona, czy tylko chcą uszanować jej nastrój i ponury ciężar tego, co ma nastąpić. Ale czy miało to jakieś znaczenie? Śmierć narzucała własny szacunek, w ten czy inny sposób. Włożyły jej przez głowę koszulę, naciągając nieco, by zsunęła się po wilgotnej skórze. Zawiązały na plecach wstążki sztywnej halki, która ułożyła się na podłodze wokół jej bosych stóp. Rosę ścisnęła gorset zbyt mocno, tak że Briony aż jęknęła, lecz nie poprosiła dziew- czyny, by poluzowała wiązanie. Nauczyła się, że oficjalny strój ma swoje przeznaczenie: podobnie jak zbroja żołnierza dawał wrażenie siły, nawet jeśli ciało, które zakrywał, było słabe. Ale ja nie chcę być słaba! Chcę być silna, jak mężczyzna, dla rodziny i naszych poddanych. Tylko co to znaczyło? Istniało wiele rodzajów siły, niedźwiedzia siła kogoś takiego jak Avin Bronę lub też bardziej subtelna, jaką posiadał Kendrick: kiedyś jej starszy brat powalił jednego z największych żołnierzy podczas zapasów, tak że tamten nie mógł wstać o własnych siłach. To wspomnienie zdławiło jej oddech na moment. Był pełen życia - nie chce mi się wierzyć, że odszedł. Jak to możliwe, by jedna noc zmieniła cały świat? Istniały też inne rodzaje siły, pomyślała, podczas gdy Moina i Rosę pomogły jej włożyć suknię z czarnego jedwabiu ozdobioną czarnym brokatem i srebrno-złotym filigranem. Ojciec rzadko podnosił głos i nie widziałam, żeby uderzył kogoś w gniewie, a tylko głupiec mógł- by nazwać go słabeuszem. I dlaczego tylko mężczyzn uważa się za silnych? Kto trzymał rodzinę razem w ostatnich dniach? Nie ja, wy- bacz mi, Zorio. Także nie Barrick ani nawet lord konstabl. Nie, to była stryjeczna babka, Merolanna, surowa i niewzruszona jak sama Góra, która uporządkowała życie i nadała trochę sensu śmierci. Rosę i Moina uwijały się jak pszczoły wokół czarnego kwiatu, starannie poprawiając koronkowe mankiety sukni Briony, przycinając luźne nitki na rąbku i pomagając jej włożyć pantofle -jedna pod- trzymała księżniczkę, tak by mogła podnieść nogę, druga zaś wsunęła czarny bucik na stopę. Przez chwilę poczuła ogromną miłość do tych dziewcząt. One także są dzielne, uznała. Wojny mężczyzn toczyły się w odległych miejscach, a oni popisywali się odwagą przed armia- mi innych mężczyzn. Wojny kobiet były bardziej subtelne, a oglą- dały je przeważnie tylko inne kobiety. Jej damy dworu, a także wszyst- kie inne kobiety na zamku, wypowiedziały wojnę chaosowi i robiły wszystko, by nadać sens światu, który, jak się wydawało, go utracił. Briony wcale nie podobało się to, co świat na niej wymusił, lecz dzisiaj, uznała, jest dumna z tego, kim jest. Kiedy już uporały się z butami, damy dworu udrapowały na niej ciężki płaszcz z czarnego aksamitu, który podarował jej ojciec, a któ- rego nigdy jeszcze nie nosiła. Usiadła na wysokim stołku, czy raczej wsparła się na nim, czekając, aż Rosę przyniesie klejnoty, a Moina i jedna z młodszych służących zaczną układać jej włosy. - Nie wysilaj się zbytnio - powstrzymała Moinę łagodnym to nem. Dworka zatrzymała się z rurką do fryzowania w dłoni. - Włożę coś na głowę, może to nakrycie wyszywane srebrną nicią. Poruszając się z namaszczeniem niczym kapłan, który wyjmuje z kapliczki relikwię, Rosę postawiła na poduszce szkatułkę z klej- notami i uniosła wieko. Wyjęła największy naszyjnik, ciężki złoty łańcuch z rubinem, prezent ojca Briony dla matki, której ta prawie nie znała. - Nie ten - powstrzymała ją księżniczka. - Nie dzisiaj. Niech będzie jeleń i nic więcej. Wisiorek w kształcie skaczącego jelenia był mało okazały, zbyt skromny do tak eleganckiego stroju. - Ken- drick mi go podarował. Na urodziny. Oczy Rosę zaszkliły się, kiedy zapinała łańcuszek na szyi swo- jej pani. Briony próbowała otrzeć łzy, lecz rękawy szaty były zbyt sztywne, a płaszcz za ciężki. - A niech to, nie zaczynaj, bo sama zacznę płakać. - Płacz, pani, jeśli chcesz - powiedziała Moina, pociągając no- sem. - Jeszcze nie położyłyśmy pudru. Briony roześmiała się mimowolnie. Przez te przeklęte rękawy nie mogła sobie otrzeć oczu, musiała więc siedzieć bezradnie i czekać, aż Rosę przyniesie chusteczkę, by jej pomóc. Siedziała z włosami ściągniętymi z tyłu głowy, starając się za- chować cierpliwość, podczas gdy damy dworu zabrały się do upięk- szania jej policzków i powiek. Nienawidziła pudru, lecz ten dzień był wyjątkowy. Poddani -jej poddani - widzieli już, jak płacze. Dzi- siaj ujrzą ją silną, będzie miała suche oczy i skryje twarz za maską opanowania. Także dla Rosę i Moiny była to chwila wytchnienia, w czasie której mogły pozwolić sobie na wyjątkową swobodę: znowu się śmiały, kładąc jej róż na policzki, choć miała jeszcze wilgotne oczy. Kiedy skończyły, nasunęły jej na głowę wysokie nakrycie i umo- cowały je szpilkami, a potem rozłożyły tren na ramionach i plecach. Briony poczuła się mocna i niewzruszona. - Trzeba będzie posłać po żołnierzy, żeby mnie zanieśli. Przy sięgam, że nie zrobię ani kroku. Przynieście lustro. Moina wydmuchała nos, Rosę zaś udała się na poszukiwanie zwierciadła. Pozostałe pokojówki ustawiły się z szacunkiem w pół- kolu i szeptały, wyrażając podziw. Briony przyjrzała się swojemu odbiciu, cała w czerni i tylko odrobina srebra na piersi i czole. - Wyglądam jak Siveda, księżycowa panna. Jak bogini nocy. - Wyglądasz wspaniale, Wasza Wysokość - odparła Rosę już ofi- cjalnym tonem. - Jak żaglowiec pod pełnymi żaglami. - Briony westchnęła i wstrzy- mała oddech. - Och, bogowie, przybądźcie i pomóżcie mi wstać. Mu- szę pochować brata. Chłopiec wisiał uczepiony wysoko na murze kaplicy, lecz nawet w tak niespokojnych czasach, kiedy morderca mógł wciąż chodzić na wolności, nikt w Zamku Marchii Południowej tego nie zauważył. Przycupnął w rogu ogromnego okna, mając za sobą witrażową szybę podobną teraz do tła obrazu. Kaplica była pełna ludzi, ale nawet gdy- by ktoś zwrócił uwagę na cień widoczny w dole okna, uznałby, że to plama brudu albo przywiane wiatrem liście. Grupa służących przeszła szybko ścieżką prowadzącą z cmentarza do wejścia twierdzy wewnętrznej, z koszykami, które przynieśli tam godzinę wcześniej, a w których zostało już tylko kilka płatków, bo wszystkie rozsypano w grobowcu i na krętej ścieżce. Chłopiec nie patrzył na nich, a oni byli zbyt zajęci pracą i cichą rozmową, by spojrzeć w górę. Coś zwróciło uwagę chłopca. Motyl, duży, żółto-czarny, przysiadł na krawędzi dachu i znieruchomiał, a jego skrzydła pulsowały powoli niczym spokojne serce. O tej porze roku motyl stanowił dość rzadki widok. Chłopiec zacisnął krótkie, brudne palce na futrynie okna i pod- ciągnął się, po czym stanął przy ołowianej szybie. Ktoś obserwujący z dołu zobaczyłby, że liście przybrały teraz kształt kolumny. Krze- mień nie dosłyszał żadnego odgłosu zza szyby, z wyjątkiem niskiego śpiewu chóru, który wykonywał „Pieśń o Kerniosie", najdłuższą spo- śród pieśni pogrzebowych. Chwilę później kolumna zniknęła i znowu nic nie zasłaniało okna. Krzemień podciągnął się na jedną z wystających rzeźb, które zdobi- ły zewnętrzną ścianę kaplicy, a potem, jak pająk, przeniósł się w bok na drugą, z niej zaś wszedł na wyższą. Po kilku chwilach, kiedy to rozległ się trzask zamykanej furty cmentarnej i głosy służących ucich- ły, był już na dachu. Dach kaplicy przypominał ogromne kanciaste pole wyłożone łup- kiem, z którego co kilka jardów wyrastały drzewa spiralnych kominów. Szczeliny między dachówkami porastał mech i tu i ówdzie kępy wysokiej trawy, a pod kominami jesienny wiatr zgromadził liście na podobieństwo czerwono-brązowych zasp. Z tego miejsca widać było wiele innych dachów, które zdawały się rozpychać jak położone blisko siebie płaskowyże, lecz większa część zwieńczonej wieżami twierdzy wewnętrznej wciąż wznosiła się ze wszystkich stron wysoko ponad nim, niczym rozległy las kominów. Krzemień zdawał się nie zwracać uwagi na te szczegóły. Początkowo leżał nieruchomo na brzuchu, wpatrzony w miejsce tuż przy krawędzi dachu, gdzie siedział motyl wachlujący leniwie skrzydłami. A potem zaczął pełznąć w górę, zapierając się stopami o kępki mchu i wypaczone dachówki, aż znalazł się na długość ramienia od motyla. Kiedy wyciągnął rękę, motyl zauważył go i odleciał, lecz chłopiec nie cofnął ręki. Jego palce zamknęły się na czymś zupełnie innym, co podniósł z trawy i podsunął bliżej do oczu. Była to strzała, malutka jak igła do cerowania. Przyjrzał się uważniej. Miała drobne piórka w tych samych kolorach, żółtym i czarnym, co skrzydła motyla. Przez dłuższą chwilę leżał w milczeniu, bez ruchu, wpatrzony w strzałę. Ktoś patrzący z boku mógłby pomyśleć, że śpi z otwartymi oczami, ale by się mylił. Niespodziewanie chłopiec przetoczył się na palcach i popędził na czworakach przez dach do najbliższego komina, szybko jak atakująca żmija, po czym wyrzucił rękę, a potem ponownie, usiłując złapać coś, co umykało przez las trawy rosnącej u podstawy cegieł. Wreszcie zacisnął dłoń i znieruchomiał. Potem przycisnął rękę do tułowia i usiadł oparty plecami o komin. Kiedy rozłożył dłoń, istota skulona w jej wnętrzu poruszyła się dopiero wtedy, gdy trącił ją delikatnie palcem. Człowieczek, który przetoczył się na plecach i przycupnął na dłoni Krzemienia, był nie większy niż palec. Skórę miał koloru sadzy, jak się zdawało, choć trudno było powiedzieć, czy jest to jej naturalna barwa czy raczej brud. Jego szeroko otwarte oczy przypominały białe iskierki widoczne w zagłębieniu dłoni chłopca. Spróbował zeskoczyć, lecz Krzemień zwinął dłoń, zamieniając ją w klatkę, i zrezygnowany człowieczek znowu przycupnął. Ubrany był w jakieś szmatki i kawałki skóry zwierzęcej. Na nogach miał miękkie buty, zwój surowej nici przerzucony przez ramię, a na plecach kołczan ze strzałami. Krzemień schylił się i podniósł coś z trawy. Był to łuk z cięciwą tak mocno naciągniętą, że pozostawała prawie niewidoczna. Krze- mień przez chwilę patrzył na łuk, po czym położył go na dłoni obok człowieczka. Schwytany spojrzał na niego, potem na chłopca i pod- niósł broń. Przełożył ją wolno z jednej ręki do drugiej, zdziwiony, jakby łuk się zmienił od czasu, kiedy trzymał go w ręku ostatni raz. Krzemień przyglądał mu się uważnie spod zmarszczonych brwi. Człowieczek wziął głęboki oddech. - Nie krzywdź mnie, panie, prósz cie - zapiszczał cienkim gło sikiem, a w jego oczach, w których dotąd widać było tylko przera żenie, pojawiło się coś podobnego do nadziei. - Dopadłeś mnie jak nic, skórą do nieba. Spełnię twe życzenie, a jakże. Wszyscy wiedzą, że Dachowiec dotrzymuje słowa. Krzemień postawił człowieczka na dachówce. Więzień wstał, za- wahał się, zrobił kilka kroków i znowu się zatrzymał. Chłopiec nawet nie drgnął. Nieco zdezorientowany, człowieczek odwrócił się wreszcie i zaczął wspinać po mchu między łupkami, z łukiem w ręku, zmierzając na szczyt dachu. Co kilka kroków oglądał się przez ramię, jakby podejrzewał, że odzyskana wolność to tylko okrutna gra, lecz w końcu dotarł do celu, a chłopiec wciąż patrzył za nim w bezruchu. - Och, dobry jesteś, paniczu - zawołał człowieczek, a jego głos był ledwo słyszalny z odległości półtora jarda. - Spadzik i jego na- stępnicy będą ci to pamiętać. Powiedziane obiecane! - Po tych sło wach zniknął za szczytem dachu. Krzemień długo siedział, oparty o komin, aż słońce stanęło nad nim wysoko, aż ucichło zawodzenie chóru w dole, i dopiero wtedy zaczął schodzić na ziemię. Była wdzięczna Rosę za to, że stoi przy niej z chustką, i wściekła na siebie za to, że jej potrzebowała. Aż trudno uwierzyć, jak strasz- ne może być lakierowane drewniane pudło. Pogrzebowe pieśni roz- brzmiewały w nieskończoność, ale to także przyjęła z wdzięcznością: miała czas się pozbierać. Wydawało się straszne, że ciało Kendricka poniesiono do krypty w pożyczonej trumnie, ale nie było czasu, by zrobić nową. Nynor zapewnił ją, że rzemieślnicy Funderlingów należycie przygotowali prosty grobowiec. Nie należy się spieszyć z właściwą trumną z po-; dobizną, powiedział jej - nie chce chyba niedoskonałego portretu bra-i ta spoglądającego w wieczność, jakby musiał się chować za zgrzebną; maską? Ciało Kendricka będzie można przenieść do kamiennej trum-> ny, kiedy będzie gotowa. Mimo wszystko czuła wstyd. Ławka rodziny królewskiej z przodu kaplicy była zapełniona tyl* ko w połowie, choć zajmowali ją bliscy rodzinie, jak Rosę i Moina, Chaven, poważny, o suchych oczach, a nawet stary Zagadka, bez- czapki, ubrany w czarno-szary strój błazna, z kosmykami rzadkich! włosów przyklejonych do czoła. Macocha Briony, Anissa, siedziała w pewnej odległości od Merolanny z rękami na brzuchu, jakby| w obronnym geście. Jej twarz zasłaniał czarny welon, zza którego; dochodziło szlochanie i pociąganie nosem. Przynajmniej znaleźliśmy powód, żeby wyciągnąć ją z łóżka, pomyślała rozgoryczona Briony. Ostatnio rzadko widywała królową. Jakby Anissa zamieniła Wieżę; Wiosenną w twierdzę, zasłaniając okna grubymi zasłonami i otaczając się kobietami, podobnie jak oblegany monarcha otoczyłby się żoł- nierzami. Briony nigdy nie zapałała gorętszym uczuciem do maco- chy, lecz po raz pierwszy poczuła, że w rzeczywistości jej nie lubi. Twój mąż jest w niewoli, kobieto, a jedno z jego dzieci zostało za- mordowane. Mimo iż nosisz dziecko w łonie, z pewnością masz wię-- cej obowiązków, niż ukrywać się w tym swoim gnieździe jak wrona wysiadująca jaja. Chór skończył wreszcie śpiewać i teraz hierarcha Sisel, ubrany w swoją najświetniejszą czerwono-srebrną szatę, podniósł się i zajął miejsce przed trumną, by wygłosić mowę pogrzebową. To Sisel po- trafił najlepiej, czym potwierdzał, że król Olin słusznie powierzył mu tak wysoki urząd pomimo zastrzeżeń przełożonych Sisela w Sy- anie (którzy uważali, że nie popiera on dość mocno polityki obecnego Trygonarchy), tak więc z jego ust popłynęły znajome, szczere sło- wa współczucia. Kiedy kojąca hierosolska litania wypełniła kaplicę Erivora, Briony prawie uwierzyła, że usłyszała echo z przeszłości, z czasów, kiedy razem z braćmi rozmawiali szeptem podczas mszy, co irytowało Merolannę i frustrowało starego kapłana, ojca Timoida, który wiedział, że król nigdy by nie pozwolił, by skarcono dzieci za przewinienie, które on sam uznawał za nieistotne. Tylko że ja już nie jestem dzieckiem. I nie mam gdzie się schować. Kiedy Sisel zaczął recytować epitafium, a panowie posłusznie po- wtarzali ważniejsze fragmenty, Briony zauważyła jakieś zamiesza- nie. Moina prowadziła cichą, lecz ożywioną rozmowę z młodym pa- ziem. - Czego on chce? - zapytała szeptem. - Przychodzę od twojego brata, Wasza Wysokość - powiedział chłopiec. Ściśnięta mocno w pasie Briony spróbowała nachylić się nieco do pazia, co pozbawiło ją oddechu. - Od Barricka? - Oczywiście, że od Barricka. Gdyby drugi brat przysłał jej wiadomość, nie przyniósłby jej jakiś zasmarkany mło- dzian. - Dobrze się czuje? - Lepiej. Mam ci powiedzieć, pani, żebyś nie szła do... kr... do kr... - Chłopiec wyraźnie się zdenerwował i nie potrafił przypomnieć sobie właściwego słowa. W końcu ten maluch stoi twarzą w twarz z boginią nocy, pomyśla- ła. Czy teraz jesteś zadowolony, lordzie Bronę? Już nie jestem za- płakaną dziewczynką - teraz stałam się straszydłem dla dzieci. - Do krypty? - Tak, Wasza Wysokość. - Chłopiec przytaknął gorliwie, lecz nie podniósł wzroku. - Powiedział, że nie powinnaś wchodzić do krypty, dopóki nie zobaczysz tego, co ci przysyła. - Co takiego? - Briony spojrzała na Rosę, która siedziała z wil- gotnymi oczami, wpatrzona tępo w trumnę na ołtarzu. Przykryto ją sztandarem z wilkiem i gwiazdami Eddonów, lecz to dumne okrycie wcale nie zmniejszyło tragizmu chwili. Briony usłyszała za plecami głośne szepty dworzan i poczuła gniew wobec takiego braku sza- cunku. - Dlaczego ci głupcy gadają? Rosę, słyszałaś, co on powie- dział? Co takiego mógł mi przysłać Barrick? - Siebie samego. Odwróciła się i serce zabiło jej boleśnie. Okryty długim, czarnym płaszczem, narzuconym niezdarnie na białą nocną koszulę, bledszy niż zwykle, Barrick mógł być samym Kendrickiem okrytym cału- nem. Stał w nawie podtrzymywany przez dwóch strażników. Widać było, że przyjście kosztowało go dużo wysiłku; jego twarz lśniła od potu, a spojrzenie uciekało gdzieś w bok. Briony podniosła się i przepchnęła obok Moiny, zadowolona, że jest na samym przedzie kaplicy, a nie wciśnięta między rzędy ławek, jak karawela zacumowana w zbyt ciasnym doku. Objęła Barricka na tyle, na ile pozwalał jej ciężki strój i krępujący ruchy gorset, i zaraz uprzytomniła sobie, że wszyscy na nich patrzą. Odchyliła się nieco do tyłu i pocałowała go w policzek, wciąż rozpalony od gorączki albo wysiłku. - Co ty tu robisz? - zapytała cicho. - Ty słodki głupcze? Powi nieneś leżeć w łóżku. Kiedy go objęła, stał sztywno, a teraz cofnął się i odtrącił ręce strażników, którzy próbowali mu pomóc. - Co ja tu robię? - zapytał głośno. - Jestem księciem z rodu Ed- donów. Myślałaś, że pochowasz naszego brata beze mnie? Briony zakryła usta dłonią, zdziwiona tonem jego głosu, a jeszcze bardziej wyrazem zimnego gniewu, który odmalował się na jego twa- rzy. Wydawało się, że coś w Briony dotknęło Barricka skuteczniej niż jej uścisk i pocałunek, bo jego twarz złagodniała, a całe ciało zwiotczało. Jeden z żołnierzy podtrzymał go. - Och, Briony, przepraszam. Jestem taki chory. Ledwo tu do- szedłem. Musiałem się zatrzymywać co kilka kroków, żeby złapać oddech, ale musiałem... dla Kendricka. Nie zwracaj na mnie uwagi. W mojej głowie roi się tyle głupich rzeczy... - Oczywiście, och, Barricku, oczywiście. Usiądź. - Pomogła mu opaść na ławkę obok siebie. Przez cały czas trzymał jej rękę, zamy- kając ją w wilgotnym, gorącym uścisku. Hierarcha Sisel, odczekawszy, aż dworzanie ponownie zajmą miej- sca, z wyrazem najdelikatniejszego, najbardziej taktownego zdziwie- nia na twarzy, podjął swoją mowę. „Czy urodzimy się w czasie radości, czy w czasie smutku i czy uczynimy nasze życie wspaniałym dla oczu wszystkich, czy też zmar- nujemy je w oczach Niebios, bogowie i tak dają nam tylko wyzna- czony czas. - Tak mówiła wyrocznia Iaris w dniach świetności Hie- rosolu i mówiła prawdę. Jedyną pewną rzeczą, jaką dostaje człowiek, nawet bardzo bogaty, jest śmierć. Za to duch najbiedniejszego może zaznać szczęścia towarzystwa nieśmiertelnych w Niebiosach. Kerniosowi, bogu czarnej, żyznej ziemi, powierzamy śmiertelne szczątki ukochanego Kendricka Eddona. Erivorowi, bogu wody, zwracamy krew, która płynęła w jego żyłach. Perinowi, bogu nie- ba, wysyłamy jego ducha, by został poniesiony do Niebios i boskich komnat, tak jak ptaka niesie wiatr, póki nie wyląduje bezpiecznie w gnieździe. Niech spocznie na naszym bracie błogosławieństwo Trzech. Niech Trzej błogosławią też tych, którzy muszą pozostać. Świat pociemniał, zubożony o jego światło, ale odtąd będzie ono świeciło jasno w ko- mnatach bogów i zamieni się w niebiańską gwiazdę..." Skończywszy przemawiać, hierarcha rzucił garść ziemi na trumnę i pokropił ją wodą z obrzędowego naczynia, a na samym końcu po- łożył na niej białe piórko. Kiedy wszyscy odpowiadali na obrzędowe formuły Sisela, czterej strażnicy wsunęli w uchwyty trumny dwie długie żerdzie, marszcząc łeb warczącego wilka Eddonów wyhafto- wanego na sztandarze, tak że teraz wyglądał na zdezorientowanego, dźwignęli trumnę i ponieśli ją w kierunku drzwi kaplicy. Briony stanęła za trumną, szła powoli, by Barrick za nią nadążył. Odsunęła sztandar, aby móc dotknąć lśniącej skrzyni. Chciała coś powiedzieć, ale nie potrafiła przekonać samej siebie, że Kendrick le- ży w środku. Jeśli tak, to byłoby okrucieństwem... złożyć go pod kamieniem. Tak bardzo lubił jeździć konno, biegać... Płakała, kiedy wynoszono trumnę poprzedzaną przez uroczystą straż, a wszyscy dworscy żałobnicy ustawiali się za bliźniakami. Pozostali, służba i pomniejsi panowie, czekali na ścieżce wysy- panej kwiatami, mając jedyną okazję zobaczenia trumny, w której spoczywał książę. Wielu płakało i zawodziło, jakby Kendrick dopiero co umarł, co poruszyło Briony, ale też wyzwoliło w niej gniew - przez moment omal nie straciła panowania nad sobą i musiała się powstrzymać, by nie zawrócić i nie pobiec z powrotem do kaplicy. Skupiła więc uwagę na Barricku i zobaczyła, że brat wydaje się zu- pełnie obojętny na tłum. Szedł ze wzrokiem wbitym w ziemię z wy- razem zaciętości na twarzy, wykorzystując wszystkie siły na to jedno tylko zadanie. Dla Briony stanowił zbyt bolesny widok, wręcz prze- rażający: wyglądał, jakby wciąż pozostawał w objęciach gorączko- wego snu, jakby tylko jego ciało powróciło, by przyłączyć się do żywych. Odwróciła się od brata, a kiedy powiodła wzrokiem po tłumie, zauważyła wysoko na murze kaplicy drobną twarz chłopca obser- wującego pilnie z góry; płowowłosy dzieciak wspiął się tam zapew- ne, by mieć lepszy widok. Przez chwilę zaniepokoiła się o niego - wszedł na wysokość wierzchołka drzewa - lecz on sam zachowywał się pewnie jak wiewiórka. Barrick zrównał się z nią i szepnął jej do ucha: - Wiesz, oni są wszędzie dokoła. W pierwszej chwili myślała, że brat ma na myśli małych chłop- ców takich jak ten na murze. - Kto? Przyłożył palec do ust. - Ciszej. Myślą, że nie wiem, ale ja wiem. Kiedy już otrzymam władzę, zapłacą za to, co zrobili. - Znowu zwolnił nieco i wbił wzrok w ziemię, wykrzywiając usta w bolesnym uśmiechu. Proszę, niech to się skończy, modliła się. Litościwa Zorio, pozwól nam złożyć w ziemi ciało naszego brata i niech ten dzień się skończy. Kiedy dotarli do cmentarza, procesja poszła krętą ścieżką pomię- dzy ukośnymi cieniami starożytnych nagrobków, która doprowadziła ich do wejścia do rodzinnej krypty Eddonów. Briony, Barrick, Anis- sa, Merolanna i kilku innych zeszło pod ziemię za strażnikami nio- sącymi swój ciężar, podczas gdy reszta żałobników pozostała przed wejściem, opuszczona i nieco zakłopotana. Cmentarz był pełen dużych, wszyscy ubrani w żałobne stroje. Ro- gowiec czuł się wśród nich jak ktoś, kto się zgubił w gąszczu czar- nych drzew. Ani śladu chłopca. Mógł tylko czekać. Pogrzeb dobiegał końca. Można było się spo- dziewać, że lada moment rodzina królewska wyjdzie z krypty "i tłum się rozejdzie. Może wtedy łatwiej mu będzie się zorientować, dokąd .poszedł Krzemień. Opal nigdy mi nie wybaczy, pomyślał. Co się z nim stało? Tylu tu ludzi, czy możliwe, że odnalazł swoją rodzinę? Rogowiec pomy- ślał, że nawet Opal by się z tym pogodziła, gdyby tylko wiedzieli na pewno. Nie chodzi tylko o Opal, przyznał w duchu. Też będę za nim tę- sknił, smutno mi będzie. Na rysę i przełam, posłuchaj samego siebie! Gadasz, jakby to Krzemienia złożyli w ciemności, a nie księcia. Po prostu pobiegł gdzieś i tyle... Poczuł na plecach dotknięcie. Odwrócił się i ujrzał chłopca. - To ty! Gdzie się podziewałeś? - Z bijącym mocno sercem, prze- pełniony radością i ulgą, Rogowiec objął Krzemienia i przytulił moc- no, czym zaskoczył samego siebie. Jakby tulił niechętnego kota. Pu- ścił chłopca i obejrzał go uważnie. Krzemień wydawał się spokojny i przepełniony czymś - tajemnicami, być może, ale to nie było nic nowego. - Gdzie się podziewałeś? - zapytał ponownie. - Spotkałem jednego z dawnych ludzi. - Kto to taki? Co masz na myśli? Krzemień nie powiedział nic więcej. Jego spojrzenie minęło Ro- gowca i powędrowało ku wyjściu z krypty. Rogowiec także spojrzał w tamtą stronę i zobaczył, że rodzina królewska opuszcza grobo- wiec - pogrzeb dobiegł końca. - Chłopcze, nie powiedziałeś mi, gdzie byłeś... - Dlaczego ta kobieta tak mi się przygląda? Rogowiec obrócił się i zobaczył korpulentną, starszą damę w sukni zdobionej czarno-złotym brokatem, jedną z grupy żałobników. Wydała mu się znajoma, zastanawiał się, czy jest to stryjeczna babka zamordowanego księcia, Merolanna. Rzeczywiście, kobieta długo wpatrywała się w chłopca, a potem zachwiała się lekko, jakby miała zemdleć. Krzemień szybko schował się za Rogowcem, lecz wyda- wało się, że uczynił to raczej z ostrożności niż ze strachu. Funderling ponownie spojrzał na kobietę, która podtrzymywana przez służące, zmierzała do twierdzy wewnętrznej, lecz wciąż się rozglądała, jakby szukała chłopca, a jej twarz wyrażała dziwną mieszankę przerażenia i nadziei. Wreszcie żałobnicy zasłonili ją całkowicie. Zanim zdołał objąć w pełni myślą to, co zobaczył, przez tłum przetoczyła się fala szeptów. Chwycił Krzemienia za rękaw, by mieć pewność, że chłopiec znowu nie zniknie. Po schodach wyprowadzano młodego księcia i księżniczkę. Oboje wyglądali na bardzo poruszo- nych, książę w szczególności, przeraźliwie blady, z zapadniętymi ocza- mi - można by pomyśleć, że to jeden z mieszkańców grobowca, któ- ry na krótko wydostał się na zewnątrz. Biedni Eddonowie, pomyślał Rogowiec, patrząc na przechodzące bliźniaki, otoczone dworzanami i służbą, a jednak w jakimś sensie przeraźliwie samotne, jakby tylko częściowo przebywały w świecie, który dzieliły z pozostałymi mieszkańcami zamku. Trudno było uwie- rzyć, że to ci sami ludzie, których widział jadących konno przez wzgó- rza zaledwie przed kilkoma dniami. Ciężar świata, oto, co teraz dźwigają, pomyślał. Po raz pierwszy dotarło do niego znaczenie starego powiedzenia, ponury ogrom brudu i zimnego kamienia. Zadrżał. CZĘŚĆ DRUGA BLASK KSIĘŻYCA A słowa żebraka zaniepokoiły króla Klanna, ukochanego wnuka Ojca Wód, i zaprzysiągł on. że każe odszukać i zabić wszystkie dzieci, które noszą znamię niesławy... -- z. Kompendium rzeczy znanych. Księga Trygonu 13 Misja Vansena POGOŃ: Siłacz, który nie śpiewa, Śpiewak, który się nie odwraca, Nawet kiedy zamykają się drzwi Wyrocznie Rzuconych Kości D ość już. - Był zmęczony i bolała go głowa. Wciąż czuł się śmiertelnie chory, jakby już nigdy nie miał poczuć się dobrze. Pragnął jedynie móc wrócić do tego, co robił wcześniej, chciał znowu rzucać twardą skórzaną piłką o ścianę poobijaną już w czasach jego stryjecznego pradziadka i nie myśleć o niczym. - Proszę, Barricku, błagam cię. - Gailon Tolly, książę Summer- field, ze wszystkich sił starał się powstrzymać zniecierpliwienie, co Barricka bawiło i złościło zarazem. - Książę Barricku. Teraz jestem księciem regentem. Nie mo- żesz już mnie traktować jak swojego małego kuzyna. Gailon skłonił na chwilę głowę. - Oczywiście, Wasza Wysokość. Wybacz, proszę. Barrick uśmiechnął się. - Tak już lepiej. No dobrze, powiedz mi to jeszcze raz. - Ja... - Oblicze księcia znowu było uosobieniem cierpliwości. - Chodzi po prostu o to, że twoja siostra nie po raz pierwszy spotkała się dziś rano z posłańcem Ludisa. Tym czarnoskórym Dawetem. - Na osobności? Za zamkniętymi drzwiami? Gailon zarumienił się. - Nie, Wasza Wysokość. W ogrodzie, w obecności innych. - Ach. - Barrick odbił piłkę o ścianę. Słowa Gailona zaniepo- koiły go, lecz nie zamierzał tego okazywać, by nie dać mu satysfak- cji. - A zatem moja siostra, księżniczka regentka, rozmawiała w ogro- dzie z posłem człowieka, który więzi naszego ojca. - Tak, ale... - Gailon nachmurzył się i spojrzał na Avina Bro- nek. - Książę Barrick nie chce mnie zrozumieć. Ty to wyjaśnij, Bronę. Zwalisty lord konstabl wzruszył ramionami i już sam ten ruch wyglądał, jakby miał spowodować lawinę. - Wydaje się, że miłe jest jej towarzystwo tego człowieka. Słucha ; bardzo uważnie, co ma jej do powiedzenia. - Podczas twojej choroby, Wasza Wysokość, zaszczyciła go dłu- j gą audiencją - rzekł Gailon. - Zupełnie zignorowała wszystkich in- nych obecnych. Zignorowała, powtórzył w myślach Barrick. Pomimo niepokoją- cych myśli, których nie całkiem się pozbył, mimo zmęczenia i re- ; sztek gorączki, które oplatały go niczym rozerwana pajęczyna, od j razu pojął znaczenie tego słowa. - Poświęca mu więcej uwagi niż tobie, to miałeś na myśli, Gailonie? j - Nie! - Mam wrażenie, że próbujesz mnie poróżnić z moją siostrą. - i Barrick odbił piłkę o podłogę. Odskoczyła od krawędzi kamiennej płyty i potoczyła się przez pokój. Młodzi paziowie uskoczyli, widząc, i jak jeden z większych psów rzuca się za piłką, którą następnie we- \ pchnął w kąt za skrzynią i przywarł do podłogi, warcząc z rezygna- cją. - Ale musisz wiedzieć, książę Gailonie, że moja siostra i ja je- steśmy niemal jedną osobą. - Źle mnie zrozumiałeś, Wasza Wysokość. - Spojrzał na Bro- ; ne'a, lecz ten obserwował psa usiłującego wydobyć piłkę zza skrzyni i wyraźnie dawał do zrozumienia, że nie zamierza odgrywać roli am- j basadora księcia. - Nadeszły straszne czasy. Musimy być silni, wszyst- kie rody Marchii Południowej powinny się zjednoczyć, Eddonowie, Tolly'owie, wszyscy. Wiem to. Ale pospólstwo nie powinno szemrać : o... flirtach twojej siostry z porywaczami waszego ojca. - Posuwasz się za daleko. - Barrick poczuł gniew, lecz jego złość była niewyraźna jak błyskawica, która rozbłysła za widocznymi w od- dali wzgórzami. - Wyjdziesz stąd natychmiast, a ja zapomnę o two- ich niefortunnych językowych wpadkach, ale uważaj, Gailonie. Jeśli powiesz coś takiego w obecności mojej siostry, możesz zostać wy- zwany na pojedynek, by bronić swojego honoru, a ona nie będzie szukała zastępcy. Sama stawi ci czoło. - Na bogów, czy cała ta rodzina oszalała? - zawołał Gailon Tolly, lecz Bronę już położył mu dłonie na ramionach i prowadził go do drzwi, szepcąc do ucha słowa uspokojenia. Wychodząc, lord konstabl posłał Barrickowi dziwne spojrzenie, które równie dobrze mogło wy- rażać pełną zdziwienia aprobatę, jak i niezbyt dobrze skrywaną po- gardę. Barrick nie czuł się na tyle silny, by roztrząsać podobne wątpli- wości. W ciągu ostatnich trzech dni, od czasu, gdy opuścił łóżko i musiał stawić czoło upiornej ceremonii pogrzebowej, a także równie wyczerpującej i długiej uroczystości w przesyconej wonią kadzidła zamkowej kaplicy Trygonatu, w czasie której oboje z Briony otrzymali regencję, nie czuł się całkiem dobrze. Straszna gorączka przepłynęła przez niego niczym pożar, który ogarnął leśną polanę. Najistotniejsze elementy, korzenie i gałęzie, strawił ogień, i trzeba czasu, by znowu odrosły. Do tego wydawało się, że gorączka po- zostawiła w nim nieznane zalążki nowych myśli, które - jak czuł - pęczniały, chcąc się rozwinąć. Kim ja się stanę? - zastanawiał się, patrząc na swoją przykurczo- ną lewą dłoń. Już wcześniej byłem potworem. Przedmiotem drwin, dręczony tymi strasznymi snami, dręczony... spuścizną ojca. Czy te- raz stałem się też celem zdrady? Podobne myśli nie odstępowały go ani na chwilę, nieufność, która męczyła go na jawie i we śnie, nie dawała spokoju jak drapanie szczurów za ścianą. Modlił się nieustan- nie, lecz bogowie pozostawali obojętni na jego udrękę. Czy powinienem poważniej rozważyć słowa Gailona? Jednak Bar- rick nie ufał kuzynowi ani trochę. Wszyscy wiedzieli, że Gailon jest ambitny, choć wcale nie najgorszy wśród członków swojej rodziny: w porównaniu z braćmi, przebiegłym Caradonem i niebezpiecznym szaleńcem Hendonem, książę Summerfield wydawał się niemal nie- śmiałym skromnisiem. W rzeczywistości Barrick nie ufał żadnemu z możnowładców Marchii Południowej, ani Brone'owi, ani Tyne'owi Aldritchowi z Blueshore, ani nawet staremu kasztelanowi Nynorowi, bez względu na to, jak dobrze służyli jego ojcu. Zaufaniem darzył jedynie swoją siostrę, a teraz słowa Gailona nadszarpnęły także i tę więź. Barrick wstał, tak wściekły i nieszczęśliwy, że nawet pies od- szedł skulony. Młodzi paziowie, ogromnie poważni, przyglądali mu się czujnie niczym małe zwierzątka obserwujące inne, większe zwierzę, które być może jest głodne. Od chwili, gdy opuścił łóżko, zbeształ ich kilkakrotnie i każdemu wymierzył kuksańca przynajmniej raz. - Muszę się ubrać - powiedział, starając się zapanować nad głosem. ? Rada miała się zebrać za godzinę. Może powinien otwarcie za pytać Briony, czego dotyczyły jej spotkania z ciemnoskórym posłem. : Na wspomnienie szczupłej, śniadej twarzy Daweta i jego wyniosłego uśmiechu Barrick poczuł dreszcz niepokoju. Tak bardzo przypomi nało to cienioludzi, bezlitosne istoty, które ścigały go w gorączko wych snach. Ale teraz także jawa stała się koszmarem. Tylko tyle mógł zrobić, by przypomnieć sobie, że nie śpi, że ściany są praw dziwe i że z każdego kąta nie obserwują go oczy. Omal nie powiedziałem Briony o ojcu, pomyślał. Gdyby to zro- bił, mogłoby to zniweczyć wszelkie szczęście, jakie jeszcze jest im pisane. - A niech was, czekam! Paziowie wyjmowali właśnie ze skrzyni jego czarną, podbitą fu- trem szatę. Ponagleni, ruszyli szybciej niezdarnym krokiem, przy- ; tłoczeni ciężarem, jakby nieśli ciało nieżyjącego wroga. Czego Briony mogła chcieć od tego posła? A co ważniejsze, dla- czego nie powiedziała o swoich spotkaniach jemu, swojemu bratu? Przypomniał sobie, jak wcześniej odniósł wrażenie, że zdawała się gotowa objąć regencję bez niego, gotowa zostawić go samego na łożu boleści... Nie. Próbował odpędzić podobne myśli, lecz one nigdy nie od- i chodziły całkowicie - jak odtrącani wygłodzeni żebracy, oddalały się tylko na pewną odległość. Nie, nie Briony. Jeśli w ogóle mogę komuś zaufać, to właśnie Briony. Stał na drżących nogach, podczas gdy dwaj paziowie układali sza- tę na jego ramionach, wspinając się na palce. Nie musiał widzieć ich twarzy, by się domyślić, że spoglądają na siebie przekonani, że dzieje się z nim coś złego. Czy wciąż trawi mnie gorączka? - zastanawiał się. Czy chodzi raczej o to, o czym mówił ojciec? Czy to naprawdę jest początek tego? ! Przez chwilę znowu powrócił do pogrążonych w cieniu korytarzy swojej choroby i spojrzał daleko przed siebie w rozgrzaną do czer- woności ciemność. Nie dostrzegł wyjścia. Oblicze siostry Utty wyrażało rozbawienie i zaniepokojenie za- razem. - Myślę, że to bardzo śmiały pomysł, Wasza Wysokość - po- wiedziała ostrożnie. - Ale niezbyt dobry, to chciałaś powiedzieć? - żachnęła się Brio- ny. Tyle rzeczy kotłowało się jej w głowie w tych dniach, nawał uczuć i potrzeb, a czasem nawet... coś na podobieństwo siły, jak wtedy, kiedy proszono ją wciąż, żeby się znowu schowała. Wszystkie te sprzeczne siły ciągnęły w różne strony jej członki i myśli, jakby była marionetką na sznurkach. - Uważasz, że szukam kłopotów. Nie chcesz, żebym to robiła. - Teraz jesteś księżniczką regentką - odparła Utta. - Zrobisz to, co uznasz za stosowne. Ale czasy są niespokojne - wody zmącone i wzburzone. Czy to dobry moment, aby pani narodu przywdziewała strój, który wszyscy wezmą za męski? - Czy to dobry moment? - Briony, choć przygnębiona, klasnęła w dłonie. - Jeśli nie teraz, to kiedy? Wszystko się zmienia. Jeszcze tydzień temu Kendrick miał mnie wydać za tego bandytę z Hierosolu. A teraz ja rządzę Marchią Południową. - Razem z bratem. - Tak, razem z bratem. Bratem bliźniakiem. Możemy robić, co tylko chcemy, co tylko uznamy za słuszne. - Po pierwsze - rzekła Utta - nie zapominaj o tym, że Barrick jest twoim bliźniakiem, ale nie tobą. - Chcesz powiedzieć, że będzie się na mnie gniewał? Za to, że chcę nosić sensowne, porządne ubranie zamiast falbanek pustogłowe- go stworzenia, które ma jedynie zaspokajać pragnienie patrzącego? - Mówię tylko, że dla twojego brata świat także wywrócił się do góry nogami. Podobnie jak i dla wszystkich w tym kraju. Nie mówimy tu o kilkudniowej zmianie, księżniczko Briony. Rok temu w czasie jesiennych żniw twój ojciec zasiadał na tronie, a bogowie sprawiali wrażenie zadowolonych. Teraz wszystko wygląda inaczej. Pamiętaj o tym! Nadchodzi sroga, mroczna zima - wyższe wzgórza już przykrył śnieg. Ludzie będą się zbierać przy ogniu, słuchając wia- tru świszczącego w kominie, i będą się zastanawiać, co jeszcze się wydarzy. Ich król jest w niewoli. Jego następca nie żyje, zamordo- wany, i nikt nie potrafi powiedzieć dlaczego. Myślisz, że w te ciem- ne, zimne wieczory będą mówić: „Dzięki bogom mamy na tronie dwoje dzieci, które nie boją się wywracać do góry nogami starego porządku!" Briony wpatrywała się w piękną, surową twarz kapłanki Zorii. Co ja bym dała, żeby być do niej podobna, pomyślała. Jest taka mą- dra i opanowana. Wtedy wszyscy by mnie słuchali! Tymczasem ja najczęściej wyglądam jak mleczarka, spocona i zaczerwieniona. - Przyszłam do ciebie po radę, czy nie tak? - powiedziała. Utta z wdziękiem wzruszyła ramionami. - Przyszłaś na lekcję. - Dziękuję ci, siostro. Przemyślę to, co mi powiedziałaś. Kilka chwil po tym, jak wróciły do lektury Historii Eionu i jego narodów Clemona, rozległo się ciche pukanie do drzwi. - Księżniczko Briony? - zawołała z korytarza Rosę Trelling. - Wasza Wysokość? Zaraz zacznie się rada. Briony wstała i pocałowała chłodny policzek Utty, zanim wyszła do swoich dam dworu. Korytarz był zbyt wąski, by wszystkie trzy mogły iść obok siebie, tak więc Rosę i Moina zostały z tyłu; Briony słyszała, jak ich spódnice ocierają się o ściany. W pewnym momencie Moina Hartsbrook chrząknęła. - Ten człowiek... mówi, że byłby zaszczycony, gdyby spotkał cię znowu jutro w ogrodzie. Briony uśmiechnęła się mimowolnie, słysząc ton dezaprobaty w gło- sie dziewczyny. - Mówiąc „ten człowiek", masz na myśli lorda Daweta? - Tak, Wasza Wysokość. - Szły jakiś czas w milczeniu, lecz Brio- ny wyczuwała, że Moina zbiera się na odwagę, by jeszcze raz zabrać głos. - Księżniczko - odezwała się wreszcie - wybacz, ale dlaczego się z nim spotykasz? Przecież on jest wrogiem naszego królestwa. - Podobnie jak wielu innych zagranicznych posłów. Hrabia Evan- der ze Syanu i ten sapiący staruch z Sessio, który śmierdzi jak koński nawóz - chyba nie uważasz ich za naszych przyjaciół? I pamiętasz zapewne tę grubą świnię Angelosa, posła z Jellonu, który uśmiechał się do mnie codziennie i nadskakiwał Kendrickowi, aż pewnego ranka dowiedzieliśmy się, że jego pan, król Hesper, sprzedał ojca Hie- rosołowi. Zabiłabym Angelosa własnymi rękami, gdyby nie wymk- nął się do Jellonu pod pozorami polowania. Ale dopóki nie przy- łapiemy ich na czymś złym, musimy ich tolerować. Nazywamy to dyplomacją. - I... i naprawdę dlatego z nim rozmawiasz? - Moina nie dawała za wygraną, ignorując Rosę, która trącała ją łokciem w żebra. - Dla... dyplomacji? - Pytasz, czy spędzam czas w jego towarzystwie, ponieważ wy- daje mi się przystojny? Moina zarumieniła się i spuściła oczy. Druga dama dworu także unikała spojrzenia Briony. - Ja też go nie lubię - wyznała Rosę. - Nie mam zamiaru wychodzić za niego, jeśli to was niepokoi. - Wasza Wysokość! - Obie damy dworu były zszokowane. - Ależ nie! - Owszem, jest przystojny. Ale nie zapominajcie, że jest prawie w wieku mojego ojca. Za to interesuje mnie, co ma do powiedzenia o wielu miejscach, które widział, o południowym kontynencie, na którym się urodził, o jego pustyniach, a także o starym Hierosolu z jego ruinami. Jak wiecie, nie miałam okazji zobaczyć zbyt wielu obcych krajów. - Damy dworu posłały jej spojrzenia mówiące, że dla młodych kobiet zagraniczne podróże wiążą się niemal wyłącznie z niewygodami i niebezpieczeństwem porwania. Wiedziała, że nigdy nie zrozumieją jej tęsknoty do poznawania rzeczy znajdujących się poza murami tego wilgotnego, ponurego, starego zamku. - Oczywi- ście jeszcze bardziej interesuje mnie, co Dawet ma do powiedzenia na temat Shasa. Który, jak zapewne pamiętacie, siedzi zakuty w łań- cuchy w lochu, ponieważ, jak się wydaje, zabił mojego brata. Czy w takim razie zaakceptujecie chociaż to, że próbuję zrozumieć po- wód, dla którego zginął Kendrick? W odpowiedzi Briony usłyszała litanię bełkotliwych przeprosin Rosę i Moiny, lecz wiedziała, że nie była z nimi całkiem szczera: jej odczucia wobec Daweta obejmowały coś więcej niż tylko podziw dla jego bogatego doświadczenia, choć nie miała pewności, jak mo- głaby nazwać te uczucia. Nie jestem już podlotkiem, powiedziała sobie w duchu, który trzepocze rzęsami na widok ładnej twarzy, ale rze- czywiście było w tym człowieku coś, co przyciągało jej uwagę i spra- wiało, że poświęcała mu więcej czasu niż powinna i zastanawiała się, co on myśli o niej samej i jej dworze. Zabrałby mnie do Ludisa bez chwili namysłu, upomniała samą siebie. Takim jest człowiekiem. Gdyby Kendrick ogłosił swoją de- cyzję dzień wcześniej, byłabym już w połowie drogi do Hierosolu, jechała na spotkanie z moim mężem, lordem protektorem. Nagle uzmysłowiła sobie, że zakładając, iż Kendrick dla dobra Marchii Południowej ostatecznie postanowił oddać ją Ludisowi, w co wierzyła, to śmierć księcia regenta nastąpiła w ostatnim możliwym momencie, w którym można było temu zapobiec. Wydało jej się to tak oczywiste i zaskakujące, że zatrzymała się nagle na środku ko- rytarza, na skutek czego damy dworu na nią wpadły. Po chwili za- mieszania ruszyły dalej, lecz teraz Briony żałowała, że musi iść na radę. Ta dziwna nowa myśl sprawiła, że wszystko wyglądało inaczej, jak w chwili, gdy chmura zasłaniająca nagle słońce zamienia pogod- ny dzień w nagły zmierzch. Komu by tak bardzo zależało, by powstrzymać Kendricka przed wysłaniem mnie za granicę? I jaką rolę w takim spisku miałby ode- grać Shaso? A może właśnie ktoś nie chciał obecności Briony na zamku, ktoś, kto sam pragnął zasiąść na tronie? Tylko że nawet jeśli był to ktoś z rodziny, kto miał do tego prawo na mocy więzów krwi, jak Gailon Tolly czy Rorick, to przecież przed nimi jest jeszcze dwo- je - Barrick i ona sama. Nas też musieliby zabić. Nie, przed Gailonem i Rorickiem nie stoi dwoje pretendentów, uprzytomniła sobie Briony. Troje. Jest przecież dziecko, które nosi w łonie Anissa. Oczywiście to ono byłoby następcą tronu, gdyby nie miało brata lub siostry. Anissa? Briony poczuła nagle, że nie chce już myśleć o podob- nych rzeczach. Nigdy nie przepadała za macochą, ale przecież żadna kobieta nie mordowałaby całej niewinnej rodziny dla dobra swojego nie narodzonego dziecka - dziecka, które nie wiadomo, czy będzie żyło! To niemożliwe. Z niepokojem stwierdziła, że trudno jest po- zbyć się podejrzeń, gdy już raz zakorzenią się w umyśle. Czyż rodzina Anissy z Devonis nie jest spokrewniona z królem Hesperem z Jel- lonu, tym, który sprzedał ojca Briony do Hierosolu? Gailon, Rorick Longarren, żona jej ojca - teraz już nie potrafiła pozbyć się podejrzeń, kiedy myślała o którymś z nich. Oto skutek morderstwa, pomyślała. Dotarła do drzwi sali narad i zatrzymała się, czekając, aż ją zaanonsują. Barrick siedział, przygarbiony, na jednym z wysokich tronów ustawionych u szczytu stołu, z rękoma skrzyżo- wanymi ciasno na piersi, jakby mu było zimno, z twarzą wtuloną w futrzany kołnierz czarnej szaty, przez co wydawała się jeszcze bled- sza niż zwykle. Nie ma tu jednego ducha, lecz setki, pomyślała księż- niczka. Kiedyś te korytarze były pełne ludzi, których znałam, nawet jeśli ich nie lubiłam. Teraz w domu roi się od duchów i demonów. Zaczekaj, aż cię wezwę, mówiła wiadomość od Avina Bronę'a. Nawet gdyby nie widniała na niej jego pieczęć, a także wizerunek wilka i gwiazd Eddonów, i tak by rozpoznał grube pociągnięcia czar- nego pióra lorda konstabla. Ferras Vansen czekał w swoim galowym płaszczu tuż za progiem sali narad między dwoma strażnikami. Dwaj inni stali na zewnątrz, a z nimi mężczyzna, którego mieli przedstawić radzie. Sala, nazy- wana Komnatą Dębową ze względu na masywny dębowy stół stojący pośrodku, była starym pomieszczeniem, które służyło jako zamkowy skarbiec w niebezpiecznych czasach, kiedy grasowały Szare Druży- ny; pozbawione okien, tylko z dwojgiem drzwi, znajdowało się w la- biryncie korytarzy za salą tronową. Kapitan straży nigdy specjalnie nie lubił tej surowej, kamiennej komnaty wybudowanej jako miejsce ostatecznej obrony, w którym miano dokonywać heroicznych czy- nów przywodzących na myśl porażkę i katastrofę. Początkowo kapitan straży był wściekły, że lord Bronę potrakto- wał nowiny tak lekceważąco, nakazując przedstawienie ich dopiero na końcu długich obrad dotyczących mniej istotnych spraw, lecz gdy minęła pierwsza godzina spotkania, a potem druga, Vansen zaczął się domyślać intencji Bronę'a. Minęło wiele dni od śmierci księcia Kendricka - wciąż nie wyjaśnionej dla większości mieszkańców Marchii Południowej, mimo iż sam morderca został schwytany. Od tamtego dnia pozostawiono na boku wiele spraw dotyczących kró- lestwa, a dużo innych czekało na rozstrzygnięcie, jeszcze zanim zginął książę regent. Tak więc gdyby pozwolono Vansenowi przemówić na początku rady, pozostali mogliby już nie mieć okazji zaprezentować swoich bolączek. Tak więc czekał, choć nie było to łatwe. Radę tworzyło tego dnia dwunastu wielmożów, których Yansen pilnie obserwował, wyobrażając sobie, co by zrobił, gdyby ten lub inny zaatakował książęta. Wyglądają na znudzonych, pomyślał. Wy- dawało się, że nie zdają sobie sprawy, iż po ostatnich wydarzeniach nuda jest przywilejem, a może nawet luksusem, na który nikt nie można sobie pozwolić. Książę Barrick wciąż wyglądał na bardzo chorego, a może tylko zatroskanego. Tak czy inaczej, nie wydawał się specjalnie skupiony na sprawach królestwa. Ledwo zauważał kolejnych mówców przed- stawiających swoje problemy - dzierżawa królewskiej ziemi, oficjal- ne poselstwa Talleno, Sessio i Perikalu przybyłe z kondolencjami, spory dotyczące własności nie do końca rozstrzygnięte przez sądy na sesji wyjazdowej czy też sądy świątynne. W większości przypad- ków po prostu czekał, aż głos zabierze Briony, a potem przytakiwał ruchem głowy, przez cały czas rozcierając niesprawne ramię, dłoń zaś trzymał na kolanach niczym pieska. Błysk zainteresowania po- jawił się w jego oczach dopiero wtedy, gdy padło pytanie lorda Ny- nora, który chciał wiedzieć, jak długo jeszcze będzie gościł u nich hierosolski poseł Dawet dan-Faar, jako że z zamkowego budżetu wy- asygnowano sumę na dwa tygodnie. Kiedy jednak Briony udzieliła odpowiedzi, Barrick pogrążył się w jeszcze większym milczącym bez- ruchu. Księżniczka oznajmiła, że oczywiście nie mogą ponaglać czło- wieka, który więzi jej ojca, szczególnie w tak trudnych chwilach. Wydawała się niemal równie mocno rozkojarzona jak brat. Ferras Vansen odniósł wrażenie, że jej bratu niespecjalnie spodobała się ta odpowiedź, lecz nie wyraził sprzeciwu, tak więc Nynor odszedł nie- zadowolony, by zająć się po raz kolejny zamkowym budżetem. W ciągu następnych dwóch godzin księżniczka i jej brat załatwili pobieżnie kilkadziesiąt podobnych spraw. Członkowie rady czasem podsuwali sugestie, kiedy indziej wyrażali dezaprobatę, lecz prze- ważnie obserwowali bliźnięta w ich nowej roli - obserwowali i ocenia- li. Gailon Summerfield powstrzymał się tym razem przed wyraża- niem obiekcji, co miał w zwyczaju czynić, i sprawiał wrażenie równie zaabsorbowanego swoimi myślami jak książę i księżniczka. Kiedy poruszono temat posła Daweta, wydawało się, że Gailon coś powie, lecz stosowna chwila minęła, a przystojny książę ponownie zajął się dłubaniem nogi stołu małym obrzędowym sztyletem, z trudem ukry- wając frustrację, choć Ferras Vansen nie miał pojęcia, co mogło być jej powodem. Po raz pierwszy Vansen zobaczył księcia Summerfielda takim, jaki był naprawdę, pomimo swojej władzy i majątku: męż- czyznę młodszego niż on sam, a także mniej niż on wyćwiczonego w milczeniu i cierpliwości. Pewnie trudno mu było znieść wiecznie pijanego, pyszałkowatego ojca. Nikt poza dworem Summerfieldów nie tęsknił specjalnie za sta- rym księciem Lindonem, a Vansen podejrzewał nawet, że i w samym księstwie niewielu płakało po jego śmierci. Kolejne popołudniowe godziny nie przyniosły niczego ciekawsze- go ponad relacje o pojawianiu się coraz większej liczby dziwnych istot, które wydawały się pochodzić zza Granicy Cienia. Coś, co mia- ło kolce i zęby, poraniło dotkliwie dzieci w okolicy Redtree, a jakiś mężczyzna został zabity przez kozła o czarnych rogach, który nie miał oczu, a którego miejscowa ludność pochwyciła, zabiła i spaliła, lecz w większości raportów pojawiały się stworzenia pozornie nie- groźne, pomimo dziwnego wyglądu, często okaleczone lub wręcz umie- rające, jakby nie były przygotowane do życia w świecie po tej stronie granicy. W końcu nawet i te opowieści spowszedniały. Niektórzy człon- kowie rady, ignorując etykietę, zaczęli otwarcie ze sobą rozmawiać pomimo gromiących spojrzeń Bronę'a. Vansen z ciekawością obser- wował, jak lord konstabl przyjmuje rolę pierwszego ministra, który to urząd pozostawał nie obsadzony od chwili śmierci starego księcia Summerfielda w ubiegłym roku. Zastanawiał się, czy może to właś- nie jest powodem niezadowolenia młodego księcia Gailona. Tyle rzeczy pozostaje do uporządkowania od czasu wyjazdu kró- la, pomyślał. - A teraz, za pozwoleniem Waszych Wysokości - przemówił Avin Bronę po długiej dyskusji okraszonej suto ziewaniem, a dotyczącej budowy nowej świątyni Trygonatu - ważna sprawa, którą zostawi- liśmy na koniec. Większość zebranych, przytłoczonych nudą, wyprostowała się, wreszcie czymś zainteresowana. Vansen miał już wprowadzić świad- ka, kiedy Bronę nieoczekiwanie odwrócił się do niego tyłem i przy- wołał dwoje ludzi, których Vansen wcześniej nie widział, mężczyznę o szeroko otwartych oczach i dziewczynę. Mężczyzna był łysy jak kolano, ale wyglądał na zdrowego osobnika w średnim wieku. Także dziewczyna stanowiła dość osobliwy widok: wyglądała, jakby cał- kiem wyskubała sobie brwi, co było modne przed stu laty, a linia jej włosów zaczynała się bardzo wysoko. Była ubrana w luźną su- kienkę i szał, skrywające kształty, za to u mężczyzny można było dostrzec wydatną pierś i długie, umięśnione ramiona charakterystycz- ne dla łudzi jego rodzaju. Muskający Wodę! Setki kochających wodę łudzi mieszkało na te- renie podzamcza i Vansen nieraz ich spotykał, mimo iż najczęściej trzymali się swoich społeczności. Teraz jednak ich widok w sali obrad bardzo go zaskoczył, szczególnie że spodziewał się, iż nadszedł wre- szcie czas jego wystąpienia. - Wasze Wysokości - oznajmił Avin Bronę - oto rybak Turley Długopalcy i jego córka. Barrick poruszył się na tronie. - O co chodzi? Proponujesz rozrywkę? Czyżbyśmy posłali sta rego Zagadkę na trawkę i zatrudnili nowe talenty? Briony spojrzała na brata z irytacją. - Książę jest zmęczony, ale co do jednego ma rację - jesteśmy zdziwieni, lordzie Bronę. Wydaje się, że na koniec przygotowałeś jakąś maskaradę. - Obawiam się, że to jeszcze koniec. Będzie coś więcej. Ale prze- praszam za element zaskoczenia. Nie wiedziałem aż do tej chwili, czy tu przyjdą, by opowiedzieć swoją historię. Od dawna sprawdza- łem pogłoski. - Dobrze. - Briony spojrzała na rybaka, który ściskał bezkształt- ny kaptur czy też kapelusz w szponiastych dłoniach, dzięki którym zapewne otrzymał swoje imię. - Nazywasz się Turley? Mężczyzna przełknął ślinę. Vansen zastanawiał się, dlaczego je- den z Muskających Wodę, zwykle niewzruszonych ludzi, którzy pły- wają z rekinami i zabijają je nożem w razie potrzeby, wydaje się tak bardzo zdeprymowany. - Turley, tak - odparł ochrypłym głosem. - Tak właśnie, moja królowo. - Nie jestem królową ani mój brat królem. Prawdziwym królem jest nasz ojciec, który wciąż żyje, za co dzięki niech będą bogom. - Spojrzała uważniej na mężczyznę. - Słyszałam, że między sobą nie używacie connorskich imion. Turley otworzył szerzej oczy. Na ich krawędziach widać było tyl- ko skrawki białek. - To prawda, Wasza Wysokość, mamy własny język. - W takim razie jeśli wolisz posługiwać się własnym imieniem, proszę bardzo. Przez chwilę wydawało się, że mężczyzna rzuci się do ucieczki, lecz ostatecznie potrząsnął tylko lśniącą głową. - Nie, Wasza Wysokość. Raczej tylko między sobą używamy imion i naszej mowy. Ale nie stanie się nic złego, jeśli powiem, jak się nazywa nasz klan. Tyłem-do-Zachodniego-Przypływu, tak się na zywamy. Briony uśmiechnęła się nieznacznie, lecz siedzący u jej boku brat pozostał niezmiennie zasmucony. - Dobre imię. A teraz do rzeczy, z jakiego powodu przyprowa- dził was tu lord Bronę? - To właściwie jest opowieść mojej córki, Eny, ale ona bała się przemawiać przed tak znacznymi osobami, więc przyszedłem z nią. - Mężczyzna wyciągnął długie ramię i jego córka podeszła bliżej. Drob- na, o dużych czujnych oczach, wydała się Vansenowi niemal ładna, choć nie potrafił do końca zignorować jej odmienności, ponieważ Muskający Wodę są nią otuleni nieustannie jak płaszczem. Zawsze kiedy rozmawiał z którymś z nich, jego oczy, uszy, a nawet nos przy- pominały mu, że rozmawia z Muskającym Wodę, a nie zwykłym czło- wiekiem. - Dobrze - rzekła Briony. - A zatem słuchamy. - W tamtą noc... To się wydarzyło wieczorem przed nocą za- bójstwa - powiedział Turley. Briony wyprostowała się odrobinę. W sali panowała taka cisza, że Vansen usłyszał szelest jej sukni. - Zabójstwa? - Księcia. Tego, którego dopiero co pochowano. Barrick także się wyprostował. - Mów dalej. - Moja córka, ta tutaj, była... ona była. - Mężczyzna się zmie- szał, jakby wyciągnięto go z bezpiecznego, pogrążonego w cieniu miejsca na jasne światło. - Poza domem, choć nie powinna. Z mło- dzieńcem, jednym z klanu Kadłub-Trze-o-Piasek, który powinien mieć więcej oleju w głowie. - A gdzie jest ten młodzieniec? - zapytała Briony. - Rozciera siniaki - odparł Dłupopalcy głosem zabarwionym po- nurą satysfakcją. - Przez jakiś czas nie będzie miał ochoty na nocne przejażdżki z dziewczętami łódką po lagunie. - Mów dalej. A może twoja córka już się z nami oswoiła i sama nam wszystko opowie? Eno? Dziewczyna drgnęła na dźwięk swojego imienia, choć przez cały czas słuchała uważnie. Zarumieniła się, a Vansen uznał, że ciemne plamki na jej szyi i policzkach zmąciły nieco jej chwilową urodę. - Tak, Wasza Wysokość - powiedziała dziewczyna. - Łódź wi- działam, Wasza Wysokość. - Łódź? - Bez świateł. Przepłynęła niedaleko miejsca, gdzie pływałam razem z... moim przyjacielem. Na ściętym wiośle. - Na ściętym wiośle? - Z piórem przechylonym na bok. - Turley zademonstrował wspo- mniany sposób wiosłowania. - Tak nazywamy pociągnięcie wiosła, kiedy ktoś chce płynąć cicho. - To się działo na Południowej Lagunie? - zapytał Barrick. -Gdzie? - Niedaleko brzegu przy alei Garbarskiej - odparła dziewczyna. - Ktoś czekał na nią w Doku Starej Garbarni. Tak go nazywamy. Naj- bliższy wieży z chorągwiami. Mieli światło - ten z doku, znaczy - ale było osłonięte. Podpłynęła łódź na ściętym wiośle, a oni coś im dali. - Oni? - Briony pochyliła się do przodu. Wyglądała bardzo spo- kojnie, lecz Vansenowi wydało się, że pod maską, jaką było jej blade, spokojne oblicze coś dostrzegł, strach, który starała się ukryć, i na chwilę całe bezradne uczucie, jakie do niej żywił, w nim wezbrało. Zrobiłbym wszystko dla Briony Eddon, uzmysłowił sobie, wszystko, byleby tylko ją obronić, bez względu na to, co o mnie myśli. Żartujesz, Vansen? Nie potrzebował wroga, równie dobrze sam mógł się wyśmiać. Wszystko? Miałeś okazję bronić jej brata i teraz on nie żyje. - Ten w łodzi - wyjaśniła Muskająca Wodę - dał coś temu na przystani. Nie widzieliśmy, co to było ani kim oni byli. A potem łódź odpłynęła ku tamie. - I nic nie mówiłaś, nawet kiedy następnej nocy zamordowano księcia? - zapytała Briony z twarzą ściągniętą powagą. - Nawet kiedy zamordowano sprawującego rządy pana Marchii Południowej? Czy tak często widujecie podobne rzeczy na lagunie? - Wiosłujące cicho ciemne łodzie, tak, czasami - odparła dziew- czyna coraz bardziej ośmielona. - Nasi ludzie toczą wojny z rybakami i wtedy niektórzy są w kłopotach, też... inne rzeczy się dzieją. Ale i tak uznałam, że to nic dobrego, takie zasłonięte światło. Bałam się coś powiedzieć z powodu... mojego Rafę'a. - Twojego Rafe'a! - prychnął ojciec. - Będzie niczyim Rafe'em, jak go zobaczę w pobliżu naszej przystani. Łapy miękkie jak skóra roi i do tego Kadłubiak! - Jest miły - powiedziała cicho dziewczyna. - Wystarczy. - Avin Bronę wysunął się do przodu. - Jeśli Wasze Wysokości nie mają więcej pytań... - Mogą odejść - rzekła Briony. Oboje z Barrickiem wyglądali na zaniepokojonych. Tymczasem Ferras Vansen po chwili namysłu doszedł do wniosku, że wieża, o któ- rej wspominała dziewczyna, to z pewnością Wieża Wiosenna - nie wątpił, że książę i księżniczka także już się tego domyślili. Rezydencja królowej Anissy, pomyślał. Ale przecież z tej strony zamku znajdują się też inne obiekty - obserwatorium, tawerny, co najmniej jedna nasza strażnica, a także mnóstwo domów Muskają- cych Wodę i zwykłych ludzi. Nic nam to nie mówi. Mimo wszyst- ko coś nie dawało mu spokoju, tak że na chwilę niemal zapomniał o swojej misji. Kiedy uzbrojeni żołnierze lorda Brone'a wyprowadzili Muskają- cych Wodę, do sali wsunął się nadworny medyk Chaven i zatrzymał się tuż za progiem - na jego okrągłej twarzy malował się wyraźny niepokój. - Została ostatnia sprawa - powiedział Bronę. - Nic ważnego, myślę więc, że po tak długich obradach możemy odesłać dodatkową straż i służbę, tak by mogła się zająć przygotowaniem południowego posiłku. Książę Barricku, księżniczko Briony, czy tak będzie dobrze? Bliźniaki wyraziły zgodę i już po kilku chwilach w sali pozostali tylko członkowie rady, Vansen ze swoją strażą i Chaven, który wciąż stał przy drzwiach niczym uczeń oczekujący na wymierzenie kary. - I co? - W głosie Barricka pobrzmiewało zmęczenie i dziecięca irytacja; trudno było uwierzyć, że oboje z Briony są w tym samym wieku. - Z pewnością chcesz zapobiec plotkom, lordzie Bronę, po co więc czekać, aż rozejdą się wieści o nowinach dotyczących ta- jemniczej łodzi? W tej chwili połowa łudzi, których stąd odesłałeś, szuka kogoś, komu mogłaby o tym powiedzieć. - I o to nam właśnie chodzi, Wasza Wysokość - odparł Bronę. - Wszystko, co zostało powiedziane na temat łodzi, jest prawdą, ale zarazem nie ma znaczenia. Wieści te nie przestraszą ludzi, tylko ich zaintrygują. A przede wszystkim ludzie, zajęci rozmowami na temat łodzi, nie będą się starali dowiedzieć, o czym teraz rozmawiamy. - Dobrze wiedzą, o czym będzie mowa, nieprawdaż? - zapytała Briony. - Będziemy rozmawiać o tym, co usłyszeliśmy od tej dziew- czyny, i czy ma to jakieś znaczenie. - Może tak - rzekł Bronę. - A może nie. Wasze Wysokości, wy- baczcie tę grę, ale przynoszę inne wieści, takie, które z pewnością zrodziłyby o wiele gorsze plotki. Kapitanie Vansen? Wezwanie spadło na niego tak nieoczekiwanie, że przez długą bolesną chwilę Ferras Vansen stał nieruchomo, jak głuchy, z głową pełną pytań dotyczących Muskających Wodę i myśli o księżniczce. A potem nagle zorientował się, że lord konstabl czeka, wpatrzony w niego, podobnie jak pozostali zebrani wokół stołu. Skoczył do drzwi, przekonany, że słyszy za plecami chichoty księcia i księżniczki, i wy- szedł na korytarz, by przywołać strażników eskortujących młodego mężczyznę. - I znowu przed nami stajesz, Vansen - rzekła Briony, gdy wrócił do sali. - Mam nadzieję, że nie spodziewasz się awansu? Odczekał chwilę, by mieć pewność, że zapanuje nad głosem i ode- zwie się właściwym tonem. Wierzył, że zasłużył na jej nienawiść, jeśli rzeczywiście go nienawidziła. - Wasze Wysokości, panowie, ten tu mężczyzna nazywa się Rae- mon Beck. Dopiero dzisiejszego ranka przybył do Marchii Południo wej. Wysłuchajcie, co ma wam do powiedzenia. Kiedy skończył swoją opowieść i ustała pierwsza nawałnica py- tań, w chłodnej, pozbawionej okien sali zapadła cisza. - I co to ma znaczyć? - zapytała wreszcie księżniczka. - Potwo- ry? Elfy? Duchy? Niewiarygodna historia. - Wpatrywała się w Rae- mona Becka, który drżał, jakby przybył z burzy śnieżnej, a nie ze świata wypełnionego blaskiem jesiennego słońca. - Co mamy zrobić z tą informacją? - To wszystko głupota - warknął Tyne z Blueshore, a kilku pozo- stałych członków rady przytaknęło mu gorliwie. - Bandyci, owszem, nawet dzisiaj zachodnie drogi nie są bezpieczne. Tylko że ten czło- wiek został uderzony w głowę, a resztę zobaczył we śnie. Albo wy- myślił, żeby zyskać sławę! - Nie! - zawołał Beck, a w jego oczach pojawiły się łzy. Ukrył twarz w dłoniach. - To się wydarzyło naprawdę! - Bandyci czy boggarty, dlaczego tylko ty przeżyłeś? - zapytał jeden z baronów. W tym momencie do przodu wysunął się Chaven. - Za pozwoleniem, panowie, podejrzewam, że został wybrany, aby przekazać wiadomość. - Jaką wiadomość? - Na policzkach księcia Barricka wykwitły czerwone plamy, jakby znowu powróciła gorączka. Sprawiał wraże- nie równie przestraszonego jak Raemon Beck. - Że świat oszalał? - Nie wiem jaką wiadomość - odparł Chaven. - Ale chyba wiem, kto ją przysyła. Otóż osoba znana mi i godna zaufania poinformowała mnie, że... Granica Cienia zaczęła się przesuwać. - Przesuwać?- Avin Bronę, który już wcześniej słyszał opo- wieść młodego kupca, po raz pierwszy szczerze się zdziwił. - Jak to? Chaven opowiedział o Funderlingu, który poszukując pośród wzgórz rzadkich kamieni, odkrył, że granica przesunęła się o kilka jardów w stronę zamku - po raz pierwszy jak sięga ludzka pamięć. - Zamierzałem o tym powiedzieć, ale znane wszystkim tragiczne wydarzenia przyniosły mi dużo pracy, a potem nie chciałem obarczać was jeszcze jednym problemem przed pogrzebem. - To było dobrych parę dni temu - rzuciła zagniewana Briony. - Dlaczego milczałeś przez tyle czasu? Gailon Tolly uratował medyka przed natychmiastową odpowie- dzią. - O co tu chodzi? - zapytał głośno. - Ty, uczony człowieku, i ten półgłówek z Helmingsea opowiadacie bajki, jakbyście rozprawiali o prawdziwych miejscach, takich jak Fael czy Hierosol. Granica Cie- nia? Nie ma za nią nic poza mgłą i mokradłami, ziemią zbyt zmarz- niętą, by dało sieją uprawiać, może jeszcze tylko... stare opowieści. - Młody jesteś, lordzie - odparł łagodnie Chaven. - Lecz twój ojciec wiedział. I jego ojciec. A twój dziad nieraz wraz z innymi odbijał Marchię Południową, a także ten zamek z rąk Ludu Zmierz- chu. - Medyk wzruszył ramionami, lecz ten niepozorny gest wyrażał coś przerażającego, rezygnację podszytą strachem. - Możliwe, że po tylu latach Cisi chcą je odzyskać. Członkowie rady zaczęli krzyczeć jeden przez drugiego i nikt już nikogo nie słuchał. Briony wstała i wyciągnęła przed siebie drżącą dłoń. - Cisza! Chaven, natychmiast udasz się do kaplicy ze mną i mo im bratem albo w jakieś inne miejsce, gdzie będziemy mogli poroz- mawiać na osobności. Opowiesz nam, co wiesz. Ale to nie wszystko. Dziesiątki naszych poddanych zostało napadniętych, a może nawet i wymordowanych na Settlandzkim Gościńcu. Musimy jak najszyb- ciej zebrać informacje, zanim stracimy wszelkie ślady napastników. - Spojrzała na brata, który odpowiedział skinieniem głowy, choć jego twarz wyrażała ogromną udrękę. - Trzeba wysłać na miejsce zda- rzenia ludzi w odpowiedniej sile. Musimy odszukać ślady tych stwo- rzeń i pójść za nimi. Skoro porwali ludzi z drogi, to chyba zostawili po sobie jakieś ślady? - Spojrzała na Raemona Becka, który przy- kucnął nagle, jakby nogi nie mogły dłużej udźwignąć jego ciężaru. - Człowieku, czy przysięgasz, że wszystko, co nam powiedziałeś, jest prawdą? Bo jeśli się dowiem... jeśli odkryjemy, że zmyśliłeś całą tę historię, to resztę swojego krótkiego i nieszczęśliwego życia spę- dzisz w kajdanach. Kupiec zdobył się na skinięcie głową. - Wszystko to prawda! - A zatem wyślemy tam oddział żołnierzy - mówiła dalej. - Któ- rzy pójdą śladem, dokądkolwiek prowadzi. Tyle przynajmniej mo- żemy zrobić, zanim rozważymy wagę tego wydarzenia... wiadomo- ści, jaką nam przekazano. - Za Granicę Cienia? - zapytał zdziwiony Avin Bronę. - Wyślesz ludzi za Granicę Cienia? - Nie ciebie - rzuciła z drwiną w głosie. - Nie obawiaj się. Lord konstabl wstał. - Nie ma potrzeby mnie obrażać, księżniczko. Tylko oni dwoje stali, mierząc się wzrokiem ponad głowami po- zostałych. - Jeszcze raz zwróciłeś uwagę na moją porywczość, lordzie Bro nę - odezwała się Briony po chwili ciszy, a każde jej słowo zabrzmia ło wyraźnie niczym dźwięk dzwoneczka. - Pomimo całej przebie głości, jaką wykazałeś, aby zorganizować to małe przedstawienie, nie zasługujesz na gniew, jaki okazałam. Przepraszam. Skinął sztywno głową. - Przeprosiny przyjęte, oczywiście, Wasza Wysokość. Dziękuję, choć czynisz mi zbyt wielki honor. -Ja pojadę - przemówił niespodziewanie Gailon. On także wstał z twarzą czerwoną, jakby rozgrzany trunkiem. - Poprowadzę oddział w tamto miejsce. Odnajdę bandytów - i klnę się na honor, że udo- wodnię, iż są to tylko bandyci, nic więcej! Ale bez względu na to, kim są napastnicy, sprowadzę ich tu, żeby odpowiedzieli za swoją zbrodnię, albo przywiozę ich ciała. Vansen zauważył, że Briony wymieniła z bratem spojrzenia, któ- rych znaczenia kapitan nie zrozumiał. - Nie - rzekł Barrick. - Jak to? - Gailon Tolly odwrócił się do księcia wyraźnie roz- gniewany. Wydawało się, że tym razem stracił panowanie. Vansen napiął mięśnie, obserwując uważnie scenę. - Przecież sam nie po- jedziesz, Barricku! Jesteś chory, okaleczony! A twoja siostra może i myśli, że jest mężczyzną, ale bogowie wiedzą, że tak nie jest! Do- magam się zaszczytu poprowadzenia tego oddziału! - I o to właśnie chodzi, kuzynie - odparła Briony z zimną roz- wagą. - To żaden zaszczyt. Ten, kogo wyślemy, musi się tam udać z otwartym sercem, a nie po to, żeby udowodnić swoją rację. - Ale... Odwróciła się do niego plecami i skierowała spojrzenie na ze- branych przy stole, na Tyne'a, Roricka i pozostałych, i zatrzymała je na Ferrasie Vansenie, który stał za łkającym, zgarbionym kupcem Raemonem Beckiem. Ich spojrzenia spotkały się na chwilę, a Van- senowi wydało się, że dostrzegł cień uśmiechu na jej ustach. I nie był to miły uśmiech. - Ty, kapitanie. Nie zdołałeś zapobiec morderstwu mojego brata, nie umiałeś też dowiedzieć się, dlaczego lord Shaso, jeden z najbar dziej lojalnych członków świty królewskiej, prawdopodobnie dokonał tej zbrodni. Może w takim razie uda ci się wypełnić to nowe zadanie. Nie potrafił dłużej znieść jej spojrzenia. Wbił wzrok w buty i po- wiedział: - Tak, Wasza Wysokość. Przyjmuję polecenie. - Nie! - Gailon znowu zerwał się tak gwałtownie, że przez krótką chwilę Ferras pomyślał, iż zamierza zaatakować księcia i księżnicz- kę. Niepokój Vansena podzielali też inni - siedzący po obu stronach Tolly'ego chwycili go za ramiona, lecz się im wyrwał. Bronę położył dłoń na rękojeści miecza, lecz znajdował się równie daleko od Gai- lona jak kapitan straży i był powolniejszy. Bogowie! Ferras postąpił niemrawo krok do przodu. Za późno, za późno, znowu zawiodłem! Tymczasem Summerfield odwrócił się i ruszył na sztywnych nogach ku wyjściu. Kiedy się zatrzymał w pro- gu i zwrócił do zebranych, był znowu opanowany, wręcz przeraża- jąco spokojny. - Widzę, że nie jestem tu potrzebny, ani w radzie, ani na zamku. Tak więc jeśli pozwolicie, książę Barricku, księżniczko Briony, wró cę do swoich włości, gdzie może znajdzie się dla mnie coś do robo ty. - Poprosił o pozwolenie odejścia, lecz zaraz potem opuścił salę, nie czekając, aż je uzyska. Stukot jego obcasów oddalał się w ko rytarzu. Briony odwróciła się do Vansena, jakby już zapomniała o istnie- niu Gailona. - Kapitanie, zbierzesz tylu ludzi, ilu ty i lord konstabl uznacie za stosowne. Jego zabierzecie ze sobą... - pokazała na Becka - i uda cie się do miejsca, w którym zaatakowano karawanę. Przyślecie po słańca z informacją, co znaleźliście, a jeśli będzie możliwe wyru szenie w pościg za rabusiami, podążycie za nimi. Raemon Beck dopiero po chwili zorientował się, co powiedziała. ? - Nie wysyłaj mnie tam, Wasza Wysokość! - wrzasnął i ruszył niezdarnie na czworakach ku księciu i księżniczce. - Na litość bo gów, nie tam! Raczej zakuj mnie w łańcuchy, jak mówiłaś! Barrick cofnął stopę, zanim kupiec zdążył ją chwycić. - W jaki inny sposób odnajdziemy to miejsce? - zapytała łagod nie księżniczka. - Sam mówiłeś, że nie zostały żadne ślady. Może ludzie z twojej karawany jeszcze żyją. Odbierzesz im choćby nie wiem '?• jak małą szansę ocalenia? - Spojrzała na członków rady, którzy sie- ? dzieli z otwartymi ustami, podobni do starożytnych aktorów o twa rzach ukrytych za maskami wyrażającymi zdumienia. - Możecie odejść, | lecz obowiązuje was milczenie w kwestii tego ataku. Ten, kto piśnie słowo, dołączy do Shasa w twierdzy. Chaven, udasz się z lordem , Bronę'em, a także ze mną i moim bratem do kaplicy. Rorick i Tyne, \ dołączcie do nas, proszę, za godzinę. Kapitanie Vansen, wyruszysz,; jutro o świcie. Kiedy sala niemal już opustoszała, Vansen i dwaj strażnicy po- mogli wstać Raemonowi Beckowi. - Błaganiem nie poprawisz humoru naszej księżniczce - powie dział Ferras Vansen do młodego kupca, prowadząc go do drzwi. My śli kapitana straży były powolne i nieruchawe jak ryby na dnie zama rzniętego strumienia. - Zabito jej starszego brata, wiedziałeś o tym? Nie bój się, zajmiemy się tobą. Póki co, każę ci przynieść wina i znaj-ś dę jakieś łóżko. To najlepsze, czego możemy sobie życzyć na dzi siejszą noc... i chyba na jakiś czas. 14 Biały Ogień MUZYKA BURZY: Tę opowieść snują na cyplach, Z głębi nadchodzi wielki, Jego oko to osłonięta perła, a głosem jest morski wicher Wyrocznie Rzuconych Kości Pierwszą myślą Barricka było to, że ten, którego ma przed sobą, jest podobny do skrępowanego łańcuchami zwierzęcia, groźnego i zarazem godnego pożałowania, jak niedźwiedź przyprowadzony na zamek w Święto Perina, któremu kazano tańczyć w sali tronowej Wszyscy dworzanie się śmiali, on także, obserwując nieporadne pod- rygi zwierzęcia wydającego pomruki zniecierpliwienia, jakże podobne do parsknięć poirytowanego człowieka, podczas gdy treser smagał jego pałąkowate nogi batem. Tylko Briony była zła. Ona zawsze bardziej się martwi o zwierzęta niż o ludzi. Gdybym był jednym z jej psów, z pewnością nie odstępowałaby mnie podczas choroby. Ojciec też się nie śmiał, przypomniał sobie nagle. Bo wtedy wciąż byk razem. Olin w Marchii Południowej, Kendrick żywy, tak jak powinno być. Ale teraz wszystko się zmieniło, a od czasu gorączki nie mógł wierzyć nawet własnym myślom, które stały się dziwne i niepewne. Zmusił się, by skupić myśli, i spojrzał na Shasa, starając się przy- brać wyraz twarzy panującego księcia, który spogląda na zdradziec- kiego wasala. Pomimo łańcucha, który ukryty częściowo pod słomą odchodził od jego kostki do żelaznego pierścienia umocowanego w ka- miennej ścianie, Tuańczyk przypominał bardziej schwytanego lwa niż niedźwiedzia. Nigdy byś nie zmusił do tańca lwa na łańcuchu. - Powinna tu być straż - rzekł Avin Bronę. - Nie jest bezpiecz- nie... - Wszak jesteś z nami - odparła Briony słodkim głosem. - Wszy- scy wiedzą, jaki z ciebie waleczny mąż, lordzie konstablu. - Tak jak i lord Shaso, z całym szacunkiem. - Tyle że on ma łańcuchy na nogach, a ty nie. I jest nieuzbrojony. Shaso poruszył się. Wcześniej Barrick niezmiennie myślał o nim jak o kimś nieśmiertelnym, lecz teraz obwisła skóra i siwa szczecina na twarzy zdradzały jego wiek. Dano mu czyste ubranie, lecz było cienkie i podniszczone. Gdyby nie mięśnie, wciąż dobrze widoczne na przedramionach starca, i kark, którego jeszcze nie nauczył się zgi- nać, można by go wziąć za żebraka, jakich spotyka się na hierosol- skich ulicach albo w innych południowych miastach. - Nie skrzywdzę was - warknął. - Tak nisko nie upadłem. Barrick z trudem opanował przypływ gniewu. - Czy to samo powiedziałeś do naszego brata, zanim go zabiłeś? Więzień podniósł głowę. Wydawało się, że jego ciemna twarz po- jaśniała, jakby z kamiennych ścian opadła na nią warstwa drobniut- kiego pyłu albo jakby sam pobyt w lochu pozbawionym słonecznego światła rozjaśnił jego karnację. - Nie zabiłem twojego brata, książę Barricku. - W takim razie co się stało?- Briony zrobiła krok do przodu i zatrzymała się, uprzedzając Bronę'a, który zamierzał chwycić ją za ramię. - Bardzo chciałabym ci wierzyć. Co się wydarzyło? - Już mówiłem Bronę'owi. Kiedy wychodziłem od Kendricka, jeszcze żył. - Ale na twoim nożu została krew, Shaso. Znaleźliśmy go w two- im pokoju. Tuański wojownik wzruszył ramionami. - To nie była krew księcia. - Więc czyja? - Briony przysunęła się jeszcze o krok, co zanie- pokoiło nawet Barricka - teraz znalazła się w zasięgu łańcucha star- ca, a wszyscy tam obecni wiedzieli, jaki potrafi być szybki. - Po- wiedz mi. Shaso patrzył na nią przez chwilę, a potem jego usta wykrzywił grymas, który można by nawet wziąć za uśmiech, tylko że nie było w nim cienia radości, choćby odrobiny szczęścia. - Moja. To była moja krew. Barrick znowu poczuł przypływ wściekłości. - Kłamie, Briony. Wiem, że chcesz mu uwierzyć, ale nie daj się oszukać! Był z Kendrickiem. Nasz brat i dwóch innych ludzi zginęli od ran zadanych sztyletem o zakrzywionym ostrzu, takim samym, jaki znaleźliśmy u niego z zakrwawioną klingą. Nie potrafi nawet dobrze kłamać. Briony milczała przez chwilę. - Barrick ma rację - powiedziała wreszcie. - Chcesz, żebyśmy uwierzyli w coś, co się wydaje nieprawdopodobne. - Ja niczego nie chcę. To nie ma dla mnie znaczenia. - Lecz Shaso nie był tak spokojny, jak się wydawał, stwierdził Barrick, obser- wując dłonie starca - spoczywały na jego kolanach, zupełnie nie- groźne, lecz palce zaciskały się i rozprostowywały na przemian. - Czy nie ma dla ciebie znaczenia, że mój brat nie żyje? - Teraz Briony nie potrafiła dłużej zapanować nad głosem. - Że Kendrick został zamordowany? Był dla ciebie dobry, Shaso. Wszyscy byliśmy dla ciebie dobrzy. - O, tak, byliście dla mnie dobrzy, wy, Eddonowie. - Kiedy się poruszył, rozległ się cichy brzęk łańcucha. Avin Bronę stanął u boku Briony. - Wasz ojciec pokonał mnie w walce i darował mi życie. Dobry z niego człowiek. A potem przyprowadził mnie do domu, jak- bym był psem znalezionym przy drodze, i zrobił ze mnie służącego. Bardzo dobry człowiek. - Jesteś gorszy niż pies, ty niewdzięczna kreaturo! - zawołał Bar- rick. Miał przed sobą innego Shasa, ponurego i użalającego się nad sobą, lecz wciąż był to jego dręczyciel, ten, za sprawą którego ty- lekroć czuł się tak podle. - Nigdy nie traktowano cię tu jak sługę! Ojciec nadał ci tytuł lorda. Dał ci ziemię, dom i zaszczytny urząd! - I w pewnym sensie w tym najbardziej przejawiło się jego okru- cieństwo. - Na usta Shasa powrócił upiorny uśmiech podobny do bladej szramy widocznej na ciemnej twarzy. - Kiedy moje dawne życie oddaliło się ode mnie niczym łódź, którą woda uniosła z brze- gu, on dał mi nowe życie, pełne bogactw i zaszczytów. Nie mogłem nawet go nienawidzić. A potem ja sam, tak, to prawda, stałem się panem - sprzedałem swoją wolność. Ale to, że z nas dwóch ja byłem gorszym zdrajcą, nie oznacza, że mu wybaczyłem. - Przyznaje, że jest zdrajcą! - Baniek podszedł bliżej i chwycił Briony za ramię, lecz ona odtrąciła jego dłoń. - Sama słyszysz! Przy znaje, że nienawidzi naszej rodziny. Wyraził się wystarczająco jas no. - Miał już dość mrocznego wnętrza twierdzy, oddzielonego od słońca i powietrza grubą warstwą kamienia i cuchnącego niedolą. Nagle ogarnął go strach, że Shaso skrywa tajemnice straszniejsze niż najgroźniejsze ostrze, bardziej niszczycielskie niż morderstwo. Za pragnął, by starzec przestał już mówić. Briony odczekała chwilę, zanim się odezwała. - Nie rozumiem wszystkiego, co mówisz, ale wiem, że jeśli za chowałeś chociaż odrobinę lojalności wobec naszej rodziny, choćby była to skażona lojalność, musisz powiedzieć prawdę. Skoro to jest twoja krew, w jaki sposób znalazła się na nożu? Shaso uniósł powoli ramiona. Widoczne na nich rany prawie się zagoiły. - Sam się pociąłem. - Dlaczego? Potrząsnął tylko głową. - Raczej poranili go strażnicy Kendricka - rzucił Barrick. - Bro- niąc się przed nim. - Czy na ich broni znaleziono krew? - zapytała księżniczka. - Nie pamiętam. - Cała ta rozmowa o krwi sprawiła, że Briony mocno pobladła. Barrick sprzed pół roku, którego znała, powiedziałby coś, żeby odwrócić jej uwagę, ułatwić roztrząsanie tak strasznych rzeczy, lecz teraz był pusty, a jego wnętrze płonęło ciemnością. - Wasz brat był bezbronny - odpowiedział Avin Bronę - co czy- ni zbrodnię jeszcze bardziej ohydną. Ciała strażników znaleźliśmy we krwi, lecz była to krew z ich własnych ran, tak więc nie można było powiedzieć, czy ich broń była zakrwawiona, zanim umarli. - Wciąż niczego nam nie wyjaśniłeś - zwróciła się Briony do starca. - Jeśli chcesz, żebyśmy ci uwierzyli, powiedz, dlaczego sam się okaleczyłeś. Co takiego było tematem twojej rozmowy z Ken- drickiem, że doprowadziło do tak dziwnego zachowania? Naczelny wódz potrząsnął głową. - To sprawa między mną a nim. Zabiorę ją do grobu. - Być może tak się stanie, lordzie Shaso - rzekł Avin Bronę. - Jak ci zapewne wiadomo, za rządów króla Olina kat nie miał tyle roboty co za czasów jego ojca, ale ostrze jego topora się nie stępiło. Naczelny wódz skierował spojrzenie przekrwionych oczu najpierw na Barricka, a potem na Briony. - Jeśli chcecie mojej głowy, weźcie ją. Jestem zmęczony życiem. - Niech bogowie przeklną twój upór! - zawołała księżniczka. - Wolisz umrzeć, zamiast wyznać, co się stało? Cóż to za dziwaczny honor, za którym się chowasz, Shaso? Jeśli istnieje coś, co może uratować ci życie, na litość bogów, powiedz mi, o co chodzi! - Powiedziałem prawdę. Nie zamordowałem waszego brata. Nie skrzywdziłbym go, nawet gdyby przystawił mi miecz do gardła, po- nieważ przysięgałem bronić waszego ojca i jego domu. - Nie skrzywdziłbyś go? - Barrick odczuwał coraz większe zmę- czenie i czuł się coraz gorzej, nawet jego gniew przypominał teraz szalejącą gdzieś daleko burzę. - Dziwne słowa. Mnie często obijałeś i przewracałeś. Wciąż mam pełno siniaków. - Nie zamierzałem cię krzywdzić, książę Barricku. - Słowa star- ca zabrzmiały zimno i ostro. - Próbowałem zrobić z ciebie męż- czyznę. Teraz Barrick zliżył się do naczelnego wodza z uniesioną dłonią. Shaso się nie poruszył, a Barrick zatrzymał się, zanim Avin Bronę zdążył się z nim zrównać. Przypomniał sobie, jak dworzanie rzucali w tańczącego niedźwiedzia pestkami wiśni i okruchami chleba, on zaś śmiał się, patrząc, jak zniewolone zwierzę, poirytowane, próbuje pochwycić je pyskiem. - Jeśli zamordowałeś naszego brata - powiedział - a według mnie tak jest, niebawem zostaniesz ukarany. Lord Bronę ma rację - wciąż zatrudniamy kata. Shaso machnął dłonią lekceważąco i opuścił głowę na pierś, jakby nie miał już sił trzymać jej uniesionej. - To twoje ostatnie słowo? - zapytała Briony. - Nadal twierdzisz, że nie zabiłeś Kendricka, że krew na twoim nożu jest twoja, ale nie powiesz, jak do tego doszło? Starzec nie podniósł głowy. - To moje ostatnie słowo. Wychodząc za Briony, Barrick zastanawiał się, czy taka niepraw- dopodobna historia może być prawdziwa. Jeśli tak, to nie można ufać nawet samej prawdzie, ponieważ nie znaleziono żadnego innego wy- jaśnienia śmierci Kendricka, żadnego innego podejrzanego poza Sha- sem. Jeśli to pominąć, zostaje tylko cień, równie zdradziecki i złudny jak najgorsze z jego gorączkowych majaków. Musi być mordercą, wmawiał sobie Barrick. Bo jeśli nie, to za- graża to samemu rozsądkowi. Ferras Vansen przyglądał się ludziom stojącym w szeregu, jakby oto stanął nagle przed odnalezionymi niespodziewanie członkami ro- dziny - co w pewnym sensie było prawdą. Mieli spędzić razem kolej- ne tygodnie, a może i miesiące, przemierzać wspólnie nieznane re- jony, a przecież nawet w rodzinie nie rodzą się tak bliskie więzi jak wśród żołnierzy tego samego oddziału - a czasami tak wielka po- garda. Wszystkich ich była zaledwie połowa penturii - większy od- dział zbytnio zwracałby na siebie uwagę - mała grupka przytłoczona ogromem wyrastającej nad nimi Wieży Wilczego Kła, a także pustką placu inspekcyjnego przed koszarami. Vansen wybrał siedmiu jeźdź- ców i półtora tuzina piechurów, w tym dwóch rekrutów, trochę tylko przyuczonych gospodarskich synów, którzy mieli opiekować się wo- zem ciągnionym przez osła. Żeby ułatwić życie swojemu poruczni- kowi Jemowi Tallowowi, który pod jego nieobecność miał przejąć komendę nad pałacową strażą i potrzebował trzeźwo myślących, do- świadczonych ludzi, Vansen celowo wyznaczył do swojego oddziału wielu młodych i nieobytych żołnierzy. Nie miał nawet dziesięciu god- nych zaufania w walce: wierzył, że tylu mu wystarczy. Raemon Beck dostał miecz i konia, z którymi obchodził się, jak przystało na kupieckiego bratanka. Vansen rozważał możliwość wy- posażenia młodego kupca w zbroję, lecz doświadczenie, jakie nabył w czasie wyprawy przeciwko bandyckim grupom przed trzema laty, nauczyło go, że ktoś nie przyzwyczajony do ciężkiego uzbrojenia może stać się przeszkodą dla pozostałych, nawet jeśli jest to jeździec. Dlatego nakazał młodzieńcowi, by trzymał się blisko niego, i uznał, że razem z doświadczonym Collumem Dyerem będą mieli na niego oko, co będzie dla niego najlepszą ochroną. - Nie bądź taki ponury - zwrócił się do Becka. - Wasza kara- wana została zaskoczona, a tylko bogowie wiedzą, jaki użytek z mie- cza potrafili zrobić towarzyszący wam żołnierze. Teraz masz przy sobie połowę penturii zaprawionej w walce Straży Marchii Południo- wej, a wielu z nich zahartowało się w Kracji i w walkach przeciwko ostatnim Szarym Drużynom. Nie uciekną przed byle cieniem. - W takim razie są głupcami. - Beck był blady, a jego usta drżały lekko, kiedy mówił, ale odzyskał już równowagę od czasu audiencji u księcia i księżniczki. - Nie widzieli tamtych cieni. Nie widzieli diabłów, które w nich mieszkają. Vansen wzruszył ramionami. Sam nie był wcale szczęśliwy z po- wodu swojej misji i chciał tylko podnieść na duchu młodego kupca. Ferras Vansen urodził się w Daler's Troth i dorastał całkiem nieda- leko nawiedzonych ruin zamku Marchii Zachodniej - czasem, kiedy zachodni wiatr rozganiał mgły, ze szczytów najwyższych wzgórz wi- dać było pokruszoną skorupę twierdzy. Ani on, ani żaden z jego ludzi nie ośmieliliby się wyrażać z taką pogardą o Granicy Cienia czy też o tym, co leży za nią, jak książę Summerfield. Podobnie jak wszy- scy mieszkańcy tamtych okolic, twardzi i zimni rolnicy i pasterze, doskonale pamiętał, że gospodarstwo należące do jego rodziny znaj- dowało się na ziemi, która pozostawała w rękach śmiertelników za- ledwie od kilku pokoleń. Mieszkańcy doliny wciąż żyli w przeświad- czeniu, że za Granicą Cienia czają się siły gotowe odebrać swoją własność, a zarazem byli ogromnie zdeterminowani, aby do tego nie dopuścić. Na dziedzińcu inspekcyjnym pojawił się posłaniec od lorda Bro- nek. Vansen wydał komendę ustawienia się w szyku. Zniecierpli- wione konie grzebały kopytami, a osioł wyskubywał suchą trawę spomiędzy kamieni. Słońce dawno już wzeszło, lecz oni mogli tylko czekać. Długi cień Wieży Wilczego Kła zaczynał się kurczyć. Wreszcie przyszła, szczupła, w żałobnej czerni, w towarzystwie dwóch dam dworu i ogromnego lorda konstabla, który nawet jeśli nie miał zostać królem, stopniowo przeobrażał się w kogoś w rodzaju ojca książąt, kogoś, kto oficjalnie przejmował opiekę nad interesami Eddonów, mimo iż piastował nie tak znowu wysoki urząd. Ale był bogaty, posiadał rozległe ziemie i miał na tyle zdolności, by pozyskać sobie większe względy królewskiej rodziny niż inni bliżej z nią spokrewnieni. Vansen zastanawiał się, czy to właśnie było powodem powrotu młodego Gailona Summerfielda do swoich włości - świadomość, że lord Bronę zagrodził ścieżki prowadzące do króle- wskich bliźniąt, sprawiając, że Gailon roszczący sobie większe pra- wo z racji urodzenia miał teraz do nich znacznie bardziej utrudniony dostęp. Ferras Vansen musiał porzucić rozmyślania nad tymi jałowymi sprawami, ponieważ księżniczka podeszła bliżej. Ostatnie tygodnie najwyraźniej dały jej się we znaki - od czasu pogrzebu nie pudrowała twarzy, a podkrążone oczy świadczyły o tym, że nie sypia dobrze. A mimo to, pomimo zimnego spojrzenia, jakie mu posłała, nie wy- obrażał sobie, aby istniała druga twarz, która mogłaby wzbudzić w nim to beznadziejne uczucie, jakie go wypełniało. Może rzeczywiście jest tak, jak mówią starożytni, pomyślał. Może mają rację, twierdząc, że serce jest jak wysuszone brzozowe drewno i potrafi się zapalić i zapłonąć jasno tylko raz - a potem każdy pło- mień to tylko żar, coraz słabszy i chłodniejszy. Zdradzieckie szczę- ście, że moje serce zapaliło się dla niej, dla tej jednej jedynej, któ- rej nigdy nie zdobędę, uczciwie czy podstępem, i która na dodatek mnie nienawidzi. - Kapitanie Vansen - powiedziała oschłym, mocnym głosem - mój brat odpoczywa, lecz przesyła życzenia, by bogowie strzegli was podczas misji. - Vansen ze zdziwieniem stwierdził, że zobaczył na jej obliczu wyraz inny niż pogardę, że po raz pierwszy od śmierci Kendricka Eddona coś innego ożywiło jej twarz, kiedy patrzyła na niego. Niestety nie potrafił odczytać tego wyrazu, który być może był rezultatem zmęczenia i obojętności. - Widzę, że twoi ludzie są gotowi. - Tak, Wasza Wysokość. Za pozwoleniem, czy na pewno twoją wolą jest, abyśmy wyjechali w środku dnia na oczach wszystkich? Będą o tym szeptać. - Już o tym szepcą. Z iloma ludźmi rozmawiał ten Beck, zanim przyprowadzono go do pałacu? Myślisz, że została choćby jedna osoba na Nabrzeżu lub na placu Trzech Bogów, która jeszcze nie słyszała jego historii? Pojedziecie Jarmarcznym Gościńcem, dalej przez grob- lę i Podzamcze. Wszyscy zobaczą, że Eddonowie nie osłabli aż tak bardzo, przytłoczeni żalem i strachem, by ignorować napady na ka- rawany i porwania szlachetnie urodzonych kobiet. - Spojrzała na Bro- nek, który skinął głową z aprobatą. - Pamiętaj, Vansen, że nie ro- bimy tego tylko na pokaz. Dla mnie i brata to ważna sprawa. Wierzę więc, że wykorzystasz każdego godnego zaufania podróżnika, jakie- go napotkacie po drodze, by powiadamiać nas o swoich postępach. - Tak, Wasza Wysokość. Mnisi z uniwersytetu mają kurierów pocztowych, którzy kursują na Settlandzkim Gościńcu raz na dwa tygodnie, poza okresem zimy, do której jeszcze daleko. Będę infor- mował ciebie, pani, i lorda konstabla, ale szczerze wierzę, że nie za- bawimy tam aż tak długo. - Wrócicie dopiero wtedy, gdy będziecie mieli dla nas odpowiedź - oświadczyła. Jej głos, przepełniony nieoczekiwaną wściekłością, za- brzmiał niczym trzaśniecie bicza. - Oczywiście, Wasza Wysokość. - Poczuł się dotknięty, lecz w tym momencie dostrzegł na jej twarzy nie tylko gniew, lecz coś głębszego i dziwniejszego, jakby z jej wnętrza wyjrzał przestraszony więzień. Ona się boi! Widok ten wywołał u niego absurdalne myśli, nagłą chęć, by ucałować jej dłoń, wyznać jej swoją bolesną miłość. Nie mogąc znaleźć naturalnego ujścia dla emocji, zmuszony szukać innej drogi, jak para sycząca pod pokrywką, opadł na kolana jakby w przy- pływie szaleństwa. - Nie zawiodę cię po raz kolejny, księżniczko Briony - powie- dział. - Wypełnię zadanie, które mi powierzyłaś, albo umrę, starając się je ukończyć. - Wstań, Vansen. - Jej głos zabrzmiał dziwnie. Kiedy się pod- niósł, znowu dostrzegł gniew w jej spojrzeniu, a także błysk, być może łez. - Mam już dość śmierci, dość przysiąg, dość gadania męż- czyzn o honorze i długach - tyle się ich nałykałam, że mam ochotę krzyczeć. Sądzisz pewnie, że winię cię za śmierć mojego brata. Po części tak jest, ale nie tylko ciebie o to obwiniam i nie jestem aż tak naiwna, by myśleć, że inny kapitan straży potrafiłby go uratować. Uważasz pewnie, że wyznaczyłam ci to zadanie, żeby cię ukarać. Może i jest w tym trochę prawdy, lecz jak dotąd sprawowałeś się dobrze i cieszysz się zaufaniem żołnierzy. Mówiono mi też, że jesteś zrównoważonym człowiekiem. - Zrobiła krok do przodu, tak że teraz dzieliła ich tylko jej rozłożysta suknia. Vansen mimowolnie wstrzy- mał oddech. - Jeśli umrzesz, nie rozwiązawszy tej tajemnicy, niczego nie dokonasz. Jeśli natomiast zachowasz życie, mimo iż niczego się nie dowiesz, to być może będziesz miał jeszcze okazję zrobić coś dobrego dla tej ziemi kiedy indziej. Zamilkła, a Vansenowi wydawało się przez krótką chwilę, że mo- że od niej usłyszeć cokolwiek. - Jeśli jednak kiedyś na twych barkach spocznie odpowiedzial ność za bezpieczeństwo kogokolwiek z mojej rodziny - powiedziała po chwili z uśmiechem, który byłby okrutny, gdyby nie zmąciło go zmęczenie - to masz moje pozwolenie, by umrzeć, wypełniając swą powinność, kapitanie Yansen. Odwróciła się do jego ludzi i zawołała: - Powierzam was opiece wszystkich bogów. Niech sam Perin za- dba, aby wasza droga była prosta i równa. - Chwilę później szła już przez dziedziniec, a za nią podążali szybko, by ją dogonić, obie damy dworu i Bronę. - To chyba nie wyglądało na pożegnanie ulubieńca dworu, co, kapitanie? - rzucił Collum Dyer i się roześmiał. - Na koń. - Ferras Vansen nie rozumiał, co się właśnie wyda- rzyło, ale miał przed sobą długą drogę, wiele dni w siodle, mnóstwo czasu, by to przemyśleć. Ta, którą nazywano Biczem Drżącej Doliny, opuszczała Shehen na swoim ogromnym czarnym koniu, pozwalając, by wierzchowiec sam wybierał drogę na wąskich, schodzących w dół górskich ścież- kach, z rzadka tylko posługując się wodzami, choć czasami droga była tak stroma, że ledwie widać było ptaki latające poniżej. Yasammez nie musiała się spieszyć. Jej myśli leciały przed nią, skrzydlaci po- słańcy mknący szybciej niż ptaki, szybciej nawet niż wiatr. Opuściła wyżyny i skierowała się ku najstarszym ziemiom i naj- większemu z miast, które wznosiło się na brzegu czarnego oceanu tuż za północnym kręgiem mrozu i lodu. Istnieli Qarowie, którzy mieszkali nawet na najdalej wysuniętych na północ ziemiach poza Qul-na-Qar. Te dziwne istoty, które żyły w wiecznej ciemności i śpie- wały, posługując się palcami i swoją chłodną skórą, przebywały w odo- sobnieniu już tak długo, że większość z nich niewiele miała wspól- nego z resztą swojej rasy. Rzadko nawet kierowały myśli ku utraconym południowym ziemiom, ponieważ nigdy tam nie mieszkały, a przez to ze wszystkich Ludzi Zmierzchu najmniej ucierpiały z rąk śmier- telników. Zimni nie służyliby Pani Jeżozwierz, dlatego musiała li- czyć na armie zebrane w Qul-na-Qar i na ziemiach na południe od niego, sięgających aż po trzykroć błogosławioną barierę zwaną przez śmiertelników Granicą Cienia, a przez samych Qarów A'sish-Yarrit Sa, co znaczyło „Burza Ciszy" lub też wymawiane z trochę inną in- tonacją albo z towarzyszeniem gestu dłoni „Białe Myśli". Mieszkańcy z północy pozostawali obojętni wobec śmiertelnych złodziei w przeciwieństwie do tych, którzy mieszkali poniżej granicy lodu. Dlatego wychodzili z jaskiniowych miast Qirush-a-Ghat, „Pierw- szych Głębi", a także z wiosek porozrzucanych po mrocznych lasach, by być świadkami jej pielgrzymki. Tancerze światła gwiazd przery- wali swój taniec na szczytach wzgórz i obserwowali w milczeniu jej przejazd. Ci, którzy jej nie znali - bo Yasammez od dawna już nie opuszczała swojego domu w Shehen - wiedzieli tylko, że nad- jeżdża ta, której moc jest wielka, która jest przerażająca i piękna jak kometa, i choć odczuwali strach i szacunek wobec takiej potęgi, nie wiwatowali na jej cześć, a tylko przyglądali się jej, pogrążeni w nie- spokojnym milczeniu. Ci zaś spośród Qarów, którzy znali ją z prze- szłości, podzielili się, ponieważ wiedzieli, że Panią Jeżozwierz niosą wiatry wojny i krwi. Niektórzy powrócili do swoich rodzin i wiosek, by ostrzec innych, że nadchodzą złe czasy, że trzeba zrobić zapasy i umocnić mury i bramy. Inni podążali za nią w milczącym powię- kszającym się tłumie, który rozwijał się za nią niczym welon panny młodej. Wszyscy oni wiedzieli, że panem młodym, do którego zmie- rza, jest Śmierć i że jej pan i mąż nie będzie wybredny w wyborze gości, a mimo to podążali za nią. Wieki gniewu i strachu jednoczyły ich w coraz bardziej zwartą całość podobną do zaciśniętej pięści. Yasammez była mieczem, który ta pięść uniosła w przeszłości. Teraz miał zostać wzniesiony po raz kolejny. Jej przybycie wywołało zamieszanie w Qul-na-Qar. Zanim wje- chała przez ogromne, pochylone wrota na czele milczącego tłumu (Jarów, starożytna cytadela zdążyła się już podzielić na obozy jej fanatycznych zwolenników i zagorzałych przeciwników, a także gru- pę większą niż dwie poprzednie razem wzięte tych, których połączył sprzeciw wobec obu ekstremalnych punktów widzenia i którzy skłon- ni byli czekać, by zobaczyć, jak się potoczą wydarzenia. Lecz nic z tego wszystkiego nie było oczywiste i dla przypadkowego obser- watora - gdyby w tym miejscu znalazł się taki - wielka stolica wy- dawała się pogrążona w swoim złudnym spokoju, w odwiecznym uporządkowanym chaosie. Słudzy Yasammez, którzy czekali na nią w Qul-na-Qar, a któ- rzy w większości urodzili się do tej służby od czasu jej poprzedniej wizyty w mieście, pospieszyli wywietrzyć jej komnaty we wschod- nim skrzydle rozległego zamku, otwierając okiennice i okna, po raz pierwszy od dziesięcioleci. Podczas gdy się uwijali, by przygotować wszystko dla swojej pani, pokoje wypełnił chłodny morski wiatr i nie- ustający szum oceanu, podobny do oddechu ogromnego zwierzęcia. Wszyscy wiedzieli, że ten dzień stanie się kiedyś osobnym rozdzia- łem w Księdze skruchy. Lecz kiedy przemierzała Salę Wrót, nie patrząc na żywe rzeźby u góry, otaczali ją nie tylko słudzy, lecz wielu innych mieszkańców mrocznego miasta szukających sensacji - byli wśród nich jasno-ocy, którzy liznęli trochę bardziej widowiskowej magii, a także inni, dla których już dawno minął czas doskonalenia sztuki wojennej, a także sztuki zalotów, tak że teraz trudno już było odróżnić ich od siebie, jak również planujący potajemnie swoje kampanie oraz dociekliwi badacze zapomnianych tajemnic. Zebrali się tam także wierzący, spragnieni głosu, który byłby głośnym echem ich własnych przeczuć katastrofy, który by zaspokoił ich pragnienie niszczącego wszystko przeznaczenia. Wszyscy oni śpiewali albo wykrzykiwali pytania, cza- sem w językach nie znanych nawet Yasammez. Ona jednak nie zwra- cała na nich uwagi i przeszła z Sali Wrót do Sali Czarnych Drzew, a potem do następnych, do Sali Srebrzystych Kości, Sali Płaczących Dzieci, Sali Klejnotów i Pyłu. Zatrzymała się przed Lustrzaną Salą, lecz do niej nie weszła, choć za drzwiami czekali ślepy król i mil- cząca królowa przeczuwający jej wizytę, zanim jeszcze opuściła swój dom w górach. Pozostając na zewnątrz, zwróciła się do sługi stojącego przy wej- ściu - Dziecka Szmaragdowego Ognia, którego słaby blask prześwie- cał nawet przez szatę i maskę. - Przed bramą czekają tysiące przedstawicieli naszej rasy, którzy przyszli tu za mną. Dopilnuj, żeby ich godnie przyjęto. Wkrótce do nich przemówię. Postać w masce skłoniła głowę w odpowiedzi. Yasammez odwró- ciła się od Lustrzanej Sali - jeszcze nie nadszedł czas, by przypie- czętować Pakt Lustra, choć miało to nastąpić, zanim ponownie opu- ści Qul-na-Qar - i podążyła do swoich dawnych komnat, z których roztaczał się widok na morze i zasnute zmierzchem niebo. Wszyscy, którzy zebrali się w przepastnym zamku, a potem podążali za nią korytarzami, niczym mrówki wędrujące wnętrzem gnijącego drzewa, stali, czekając, spoglądając po sobie z wyrazem radości, wstydu albo obłędu na twarzach, aż wreszcie się rozeszli. Teraz to nie miało znaczenia, ponieważ Yasammez wiedziała, że niebawem nadejdzie ich czas. Wcześniej włożyła zbroję wykutą w Wielkich Głębiach jeszcze w czasach przed Księgą, konserwowaną przez wieki we wnętrzu lodowej góry bez nazwy. Pokrywały ją czarne kolce podobne do kolców zwierzęcia, którego nazwa dała jej przydomek, tworzące czarną szczeć tylko trochę zamaskowaną przez czarny płaszcz równie niematerialny jak gradowa chmura. Głowę miała odkrytą: prosty hełm położyła na stole, jakby chciała, aby niczym ulubione zwierzę był świadkiem wydarzeń. Wokół stołu w komnacie Pani Jeżozwierz zasiadło siedem postaci. Ciemność w pokoju rozjaśniał tylko płomień jedynej świecy poruszany podmuchem płynącym z otwartego okna, lecz Yasammez i jej sprzymierzeńcy nie musieli widzieć się nawzajem. Tylko część z tego, o czym rozmawiali, wyrażali słowami, resztę przekazywali sobie telepatycznie. - Zjada-Księżyc, a co z plemieniem Zmieniających się? - Wielu jest z nami. Wyczuwam gniew. Gotowość. Nasi należeli często do pierwszych pośród Ludzi, którzy spotykali kamienne małpy w świecie przed klęską, a także byli pierwszymi, których dotykało cierpienie. Nie wszyscy chcą walczyć, lecz ci będą uchem i okiem dla pozostałych, potrafią szybko latać i skradać się jak duchy. - Wielu? Jak wielu? Rozległ się pomruk niezadowolenia. - Wielu. Więcej, niż potrafię zliczyć. - A Greenjay? Podstępne Plemię? - Ostrożni, lecz nadstawiają uszu, jak można się było spodziewać. Nasze plemię lubi najpierw ocenić, która strona wygra, i dopiero potem przyłączyć się do niej w odpowiednim czasie - nie za późno, ale na pewno i nie za wcześnie. - Twoja szczerość jest godna podziwu. - Czy żabę można nauczyć latać? Mówię wam tylko prawdę. - W tej bitwie nie będzie zwycięzcy, nawet jeśli wygramy. To tylko chwila w wielkiej porażce. Ale śmiertelnicy otrzymają bolesny cios, a wtedy nasze cierpienie stanie się mniej dotkliwe. To, co odziedziczą kamienne małpy po naszym odejściu, już nie będzie im smakowało słodko - na zawsze utraci swoją słodycz. Ale nie łudźcie się, nadszedł czas dla waszego Podstępnego Plemienia - a także dla pozostałych - by zdecydowali, jak chcą odejść - nie jako jednostki, lecz rodziny Ludzi. - Ale dlaczego, Pani? Dlaczego mamy pozwolić na porażkę? Wciąż jesteśmy silni i mocni przeszłością. Osłabła tylko nasza stanowczość. - Jeszcze do ciebie nie doszłam, Kamieniu Niechętnych. Kiedy przyjdzie twoja kolej, zapytam cię, co myśli Strażnik Żywiołów... - Zapytaj mnie teraz... Chwila milczenia. - Mów. - Myślą tak jak ja. Że nie możemy się już wycofywać, że nie możemy dłużej żyć na wygnaniu, pokonani. Musimy ich wyprzeć z naszej ziemi. Musimy podłożyć ogień pod ich domy i chorobę w ich łóżka. Musimy zburzyć ich świątynie i zakopać w ziemi ich okrutne żelazo, żeby się oczyściło. Musimy sprowadzić Starą Noc. - Wysłuchałam cię. Ale czy bez względu na swe pragnienia twoje plemię pójdzie tam, dokąd ich poprowadzę, ścieżką, którą wybiorę ? Może być tylko jeden przywódca. - A czy możesz poprowadzić, pani? A co z Paktem? - Pakt Lustra nie będzie miał znaczenia, pozostanie pustą obietnicą. Lecz nie można zignorować dawnych ustaleń, tak więc się zgodziłam. Już go podpisałam. Przed godziną przypieczętowałam go własną krwią. - Podpisałaś Pakt? Zatem otrzymałaś Pieczęć Wojny? Sięgnęła po hełm. W ciemności pokoju ukryty pod nim przedmiot zalśnił jak roztopiony kamień. Podniosła czerwony klejnot na ciężkim czarnym łańcuchu i zawiesiła go sobie na szyi, a kamień spoczął cicho na jej piersi. - Oto on. Przez chwilę słychać było tylko huk fal napierających na skalisty brzeg. - Strażnik Żywiołów pójdzie za tobą, Yasammez. Potem następni zabierali głos, zdając relacje o swoich plemionach, o tym, czy są gotowe czy nie, lecz wszyscy zgodzili się co do jednego - było ich dość, by zebrać armię. Dość, by przekroczyć granicę i rozpocząć wojnę. - W takim razie pokażę wam jeszcze tylko jedno. - Yasammez wsunęła dłoń pod płaszcz. Brzęknęły sprzączki. Chwilę później wy sunęła spod płaszcza pochwę z mieczem i położyła ją na stole, po czym obnażyła ostrze. Od czubka po rękojeść klinga była biała jak ubity śnieg, jak wypolerowana kość. Płomień świecy, trącony kolej- nym podmuchem chłodnego wiatru, zadrżał i zgasł. Teraz jedyne światło w pokoju dawało delikatne jarzenie miecza. - Obnażyłam Biały Ogień. - Głos Yasammez, Ogień Zemsty Lu dzi, brzmiał zawsze tak samo stanowczo, bez względu na to, czy ucieleśniały go słowa czy skrzydlate myśli. Jej słowa miały swoją wagę przez to, kim była. - Zostanie schowany dopiero po mojej śmierci albo gdy odzyskamy to, co zostało nam odebrane, i gdy królowa zno wu będzie żyła. Briony, zdziwiona i poirytowana, zobaczyła, że Barrick jest na zewnątrz i spaceruje w ciszy dziwnie ponurego zachodniego ogrodu rezydencji. A właściwie to nie spacerował, lecz stał z zadartą głową, wpatrzony w linię dachów, z których sterczały kominy podobne do wyrosłych po deszczu grzybów. - Ja... Widziałaś to? - Barrick przetarł oczy. - Co takiego? - Wydawało mi się, że widziałem... - Pokręcił głową. - Wyda- wało mi się, że widziałem na dachu chłopca. Czy to przez gorączkę? Kiedy miałem gorączkę, widziałem wiele rzeczy... Zmrużyła oczy, spoglądając w górę, i pokręciła głową z powąt- piewaniem. - Nikt nie wszedłby tak wysoko, a już na pewno nie dziecko. Dlaczego nie leżysz w łóżku? Poszłam cię odwiedzić i dowiedziałam się, że nie chciałeś zostać w pokoju. - Dlaczego? Bo zapragnąłem zobaczyć słońce. Które niestety już prawie zaszło. Leżąc w ciemnym pokoju, czuję się jak trup. - Jego twarz znowu przypominała nieprzystępną maskę, a malującą się na niej chwilową słabość zastąpił bardziej szorstki wyraz. - W końcu i tak nie jestem ci potrzebny. Briony spojrzała na niego zdumiona. - Co ty wygadujesz? Litościwa Zorio, Barricku, nie jesteś mi po trzebny? Przecież mam już tylko ciebie! Gailon właśnie opuścił za mek - w ogóle wyjechał z Marchii Południowej. Niebawem powróci do Summerfield, pełen niezadowolenia, o którym będzie opowiadał wszystkim, którzy zechcą słuchać - a wielu będzie chciało posłuchać, co ma do powiedzenia książę Summerfield. Barrick wzruszył ramionami. - I co możemy zrobić? Dopóki nie knuje zdrady, może mówić, \ co mu się żywnie podoba. A nawet gdyby planował zdradę, nie byłoby łatwo powstrzymać go przed gadaniem. Dwór Summerfield ma mury niemal równie grube jak Zamek Południowej Marchii, a Tol- ly'owie trzymają tam niewielką armię. - Jest za wcześnie, żeby martwić się o takie rzeczy, a może w ogó- le nie będzie to konieczne, jeśli bogowie okażą nam przychylność albo jeśli Gailon zachował choć odrobinę honoru. Za to mamy dość innych problemów, Barricku, więc skończ z tymi bzdurami, proszę. Jesteś mi potrzebny zdrowy. Lepiej poleniuchować trochę i ponudzic się w łóżku, niż chorować przez całą zimę. Pozwól, żeby Chaven cię zbadał. - Jakie bzdury masz na myśli? - Posłał jej kolejne podejrzliwe spojrzenie. - Czy aby na pewno nie chcesz się mnie po prostu po- zbyć, żeby zrobić coś głupiego? Na przykład ułaskawić Shasa? Przez chwilę wydawało jej się, że serce w jej piersi jest ołowianą bryłą. Jak jej brat, jej ukochany bliźniak, mógł pomyśleć coś podob- nego? Czyżby gorączka naprawdę zmieniła go aż tak bardzo? - Nie! Nie, Barricku, nigdy bym nie zrobiła czegoś takiego bez twojej zgody. - Czuła się pod jego spojrzeniem niemal jak obca mu ; osoba. - Proszę, nie czas na kłótnie. Tylko my zostaliśmy z całej rodziny! - Jest jeszcze Merolanna. I Głośna Mysz. Briony się skrzywiła. - Dziwne, że właśnie teraz o tym wspomniałeś. Nigdy dotąd nie widziałam ciotki Merolanny tak rozkojarzonej, pewnie z powodu Ken- :| dricka, ale mimo wszystko wydaje się to dziwne. Przed pogrzebem była bardzo silna, lecz od tamtego czasu rozpacza jak szalona i pra-.] wie nie opuszcza swoich komnat. Odwiedziłam ją dwukrotnie, ale 1 ledwo się do mnie odezwała, i miałam wrażenie, że tylko czeka, kie- ; dy wyjdę. Wydaje się, że wszyscy, którzy pozostali z naszej rodziny, poddali się chaosowi. Ach, i mam jeszcze jedną niespodziankę. Skoro o niej też wspomniałeś, to muszę cię poinformować, że nasza ma- cocha zaprosiła nas na wspólny posiłek jutro wieczorem. - O co jej chodzi? - Nie wiem. Ale nie uprzedzajmy się i uwierzmy, że po śmierci ; Kendricka po prostu pragnie być bliżej swoich pasierbów. Prychnięcie Barricka nie pozostawiało złudzeń co do jego uczuć. ' - I jeszcze jedno. Widziałeś list od ojca? Ten, który Kendrick otrzymał od posła z Hierosolu na dzień przed... przed... Barrick potrząsnął głową. Wyglądał na poirytowanego - nie, chodzi- ło o coś więcej. Wydawał się niemal przestraszony. Dlaczego? - Nie. Co w nim jest napisane? - No właśnie, nie wiem, gdzie on jest. Nie mogę go znaleźć. - Ja go nie mam - warknął i zaraz machnął ręką w niedbałym przepraszającym geście. - Wybacz, chyba naprawdę jestem zmęczo- ny. Nie mam pojęcia, gdzie może być. - Ale trzeba go znaleźć, to ważne! - Wystarczyło jedno spojrze- nie, by się upewnić, że nie ma sensu go naciskać; był wyczerpany. - Bez względu na wszystko nie zapominaj, że jesteś mi potrzebny. Potrzebuję cię. I to bardzo. A teraz wracaj do łóżka. Odpoczywaj i pozwól, że zajmę się tym, co będzie jutro do zrobienia, a wieczorem u Anissy wszystko ci opowiem. Spojrzał na nią, a potem rozejrzał się po ogrodzie. Słońce scho- wało się już za zachodnim skrzydłem rezydencji i dachy przybierały szybko postać ciemnych płaszczyzn, za którymi mogła się chować cała armia wyimaginowanych w gorączce dzieci. - Dobrze. Zostanę jutro w łóżku - powiedział. - Ale nie dłużej. - Zgoda. A teraz cię odprowadzę. - Widzisz, nie lubię spać - wyznał, kiedy szli ścieżką. Niemal nie zauważyła, że wziął ją za rękę, jak to miał w zwyczaju, kiedy byli dziećmi. - Ani trochę nie lubię spać. Dręczą mnie koszmarne sny, w których nasza rodzina jest przeklęta i nawiedzona... - To tylko sny, Barricku, kochany Barricku. Tylko sny. Majaki wywołane gorączką - dodała. Mimo to zadrżała, a w tej samej chwili pierwszy wieczorny powiew zawirował w ogrodzie, szeleszcząc liść- mi żywopłotów i ozdobnych drzew. - Śni mi się, że nadciąga ciemność, jak burza - powiedział nie- mal szeptem. - Och, Briony, w moich snach widzę koniec świata. 15 Samotnia MŁODZIUTKA CÓRKA BRATA: Znika, kiedy wstajemy, Pojawia się, gdy się kładziemy, Patrzcie! Ma koronę ze złota i kwiatów wrzosu Wyrocznie Rzuconych Kości S amotnia, jak szybko się przekonała Qinnitan, nie była budynkiem ani nawet kompleksem budynków, lecz czymś o wiele większym. Było to obwarowane murem miasto osadzone w obrębie ogromnego pałacu autarchy, którego wykonane z piaskowca budynki rozmieszczono ze smakiem w sąsiedztwie kaplic i pachnących ogrodów. Łączyły je setki zadaszonych alejek, które dawały upragniony cień, tak że mieszkańcy Samotni mogli przemieszczać się z jednego jej końca w drugi, co mogło zająć niemal godzinę, nie czując na skórze bez- pośredniego dotyku ostrego xandiańskiego słońca. Samotnia rzeczy- wiście sama w sobie była miastem, domem nie tylko setek żon au- tarchy, lecz także armii ludzi, którzy się nimi opiekowali, tysięcy służących, kucharzy, ogrodników i pomniejszych urzędników, z któ- rych żaden nie był mężczyzną. Nie byli mężczyznami w tradycyjnym znaczeniu tego słowa, lecz bez wątpienia w obrębie wysokich murów Samotni przebywały set- ki osób, które urodziły się z podstawowymi atrybutami męskości, a którym po prostu, z tego lub innego powodu, nie udało się ich za- chować. Samotnia zajmowała znaczną część ogromnego Sadowego Pałacu autarchy, tak jak pałac z kolei stanowił dużą część Wielkiego Xis, Matki Miast. W rzeczywistości obszar Samotni obejmował odpowied- nio większą powierzchnię niż inne części starożytnego, ogromnego kompleksu nazywanego oficjalnie Pałacem Kwitnącego Wiosennego Sadu, dzięki czemu pozostali mieszkańcy i pracownicy mogli dzielić ogrody, kuchnie i jadalnie, podczas gdy Samotnia stanowiła wydzie- loną i strzeżoną enklawę, niemal samowystarczalną, a mogły praco- wać w niej tylko kobiety albo Wybrani. Tak więc Samotnia była małym miastem, Wybrani zaś z kolei byli kapłanami i zarządcami. Dzięki słynnej ofierze Habbiliego, syna Nushasha, Xis zawsze było królestwem, w którym kastraci cieszyli się pewną estymą - ofiara taka prowadziła kandydata niemal równie pewnie na ścieżkę władzy jak stan duchowny. Wybrani sprawowali rządy nie tylko w Samotni, lecz obejmowali także wiele urzędów w Sadowym Pałacu, tak więc co śmiełsi żołnierze z armii autarchy żartowali czasem ponuro - na osobności, oczywiście - że prawdziwi mężczyźni nie są potrzebni w większej części pałacu, za to byliby mile widziani w tym jednym jedynym miejscu całkowicie dla nich niedostępnym, w Samotni. W rzeczywistości było tak, że wielu męż- czyzn piastowało ważne stanowiska na dworze autarchy, jak choćby Pinimmon Vash, pierwszy minister. Wybrani tworzyli jednak grupę najbardziej wpływowych podwładnych autarchy, co nie znaczy, że mieli władzę absolutną. Musieli walczyć, jak wszyscy w Sadowym Pa- łacu, o uwagę króla-boga Sulepisa, od którego płynęła wszelka moc i chwała jak światło słońca. Lecz w symbolicznej ciemności Samotni, w tym kraju kobiet, w którym kobiety nie posiadały rzeczywistej wła- dzy - choć co ważniejsze spośród żon autarchy rządziły się same - Wybrani panowali praktycznie niepodzielnie. Wybrani z Samotni, może przez wzgląd na tradycję, której już nikt nie pamiętał (a może z mniej wzniosłych powodów), uważali się za kobiety, Wybrane, niezbyt różniące się od tych, których pil- nowali, i przejawiali tradycyjnie kobiece cechy, wynaturzając je nie- mal do granic absurdu: i tak w większości byli bardzo pobudliwi, romantyczni, mściwi i beztroscy. Oczywiście żony autarchy oraz ich służące zarzucały własne sieci intryg i wpływów. Ogólnie rzecz bio- rąc, wchodząc do Samotni, można było pomyśleć, że jest się w za- czarowanej jaskini z bajki, Sezamie najeżonym sidłami i zasadzkami, pełnym pięknych rzeczy otoczonych śmiertelnymi pułapkami. Rola Qinnitan w tym miejscu od początku była niejasna, tak więc dziewczyna szybko zaczęła tęsknić za pewnością dawnego życia, za swoją prostą rolą najmłodszej, a więc najniższej w hierarchii Sióstr Ula. Wszystkie żony autarchy, także przyszłe - czasem trudno było powiedzieć, jaka jest różnica w ich statusie, jako że odwiedzał je bardzo rzadko - były nieskończenie ważniejsze niż ktokolwiek spo- śród sług Samotni, a jednak setna żona, nie wspominając już o świeżo przybyłej Qinnitan, stojącej znacznie niżej w hierarchii, musiała cze- kać całe tygodnie, by zostać przyjęta choćby na krótko przez Cusy, otyłą przywódczynię Wybranych Samotni - królową eunuchów, jak ją pogardliwie nazywano w Sadowym Pałacu. Jednak nikt nie od- ważyłby się otwarcie szydzić ze starej Cusy w jej obecności. Spośród wszystkich mieszkańców tego miejsca tylko Arimone, najważniejsza żona autarchy - młoda i bezlitosna, nazywana Wieczorną Gwiazdą kuzynka autarchy, a wcześniej żona ostatniego, starszego brata Su- lepisa, którego ten kazał zamordować, by utorować sobie drogę do tronu - mogła postawić się Cusy bez obawy. A ponieważ Arimone żyła niemal w takim samym odosobnieniu jak autarcha (mieszkała we własnym niedużym pałacu usytuowanym w jednym końcu prze- pastnego kompleksu, który przypominał najgłębiej schowaną kabinę nautilusa, i bez zaproszenia nie odwiedzał jej nikt, nawet wysoko postawione w hierarchii inne żony, nie było nikogo, kto mógłby wy- stawić na próbę autorytet królowej eunuchów. Qinnitan miała ogromne szczęście - tak jej się przynajmniej wte- dy wydawało - że wzięła ją pod swoje skrzydła Luian, jedna z za- stępczyń Cusy, Wybrana o macierzyńskim wyglądzie (przynajmniej jeśli chodzi o rozmiary i posturę, bo poza tym nie była taka stara), która zainteresowała się nieoczekiwanie nową żoną autarchy i nie- długo po przybyciu Qinnitan zaprosiła ją do swoich pokoi na herbatę. Ojnnitan została poczęstowana herbatą, a także pocukrzonymi fi- gami sania i kilkoma rodzajami kandyzowanych owoców, które po- dano w wyściełanym poduszkami pokoju namiotowym w pomiesz- czeniach Luian. Spotkanie zdominował potok plotek oraz innych pożytecznych informacji na temat Samotni i dopiero na końcu Luian wyjaśniła, dlaczego zainteresowała się Qinnitan. - Nie poznajesz mnie, prawda? - spytała, kiedy Ojnnitan schyliła się, by ucałować jej dłoń na pożegnanie. Chwilę wcześniej dziew- czyna zwróciła uwagę na duże dłonie Luian, jeden z nielicznych szcze- gółów, który zdradzał jej prawdziwą płeć, tak więc nie od razu zro- zumiała pytanie. - Czy cię poznaję? - powtórzyła Qinnitan, gdy wreszcie dotarło do niej znaczenie pytania. - Tak, kochana. Chyba nie sądzisz, że tracę czas na rozmowy z każdą małą królową, która przekracza próg Samotni? - Luian klep- nęła się w pierś, jakby już sama myśl o tym utrudniała jej oddycha- nie; zagrzechotała biżuteria. - Tylko w tym miesiącu przybyły dwie z Kracji, miejsca równie odległego jak księżyc. Ze zdumieniem usły- szałam, że mówią ludzkim językiem. Nie, moja droga, zaprosiłam cię tutaj, ponieważ dorastałyśmy w sąsiedztwie. - Przy ulicy Kocie Oko? - Tak, kochanie! Pamiętam cię z czasów, kiedy dopiero zaczęłaś chodzić, ale widzę, że ty mnie nie pamiętasz. OJnnitan potrząsnęła głową. - Muszę... muszę przyznać, że nie, Wybrana Luian. - Wystarczy Luian, proszę. Oczywiście wtedy wyglądałam ina- czej. Byłam duża i nieporadna i uczyłam się na kapłana. Widzisz, takie miałam plany, ale kiedy zostałam Wybraną, straciłam do tego serce. Raz nawet odwiedziłam twojego ojca, prosząc go o poradę. Wydeptywałam ścieżki między Kocim Okiem a aleją Pierzastej Pe- leryny, recytując czterysta modlitw Nushasha czy też próbując... Ojnnitan puściła dłoń Luian i wyprostowała się. - Och! Dudon! Ty jesteś Dudon! Pamiętam cię! Wybrana machnęła leniwie dłonią. - Ciii, to imię! To było dawno temu. Nienawidzę tamtego imie- nia - niezdarne, nieszczęśliwe stworzenie. Dzisiaj jestem o wiele pięk- niejsza, nieprawdaż? - Uśmiechnęła się, jakby drwiła z samej siebie, lecz w jej tonie nie pobrzmiewała nuta samokrytyki. OJnnitan spoj- rzała na osobę, która siedziała przed nią - teraz, kiedy poznała jej prawdziwą tożsamość, trochę trudniej jej było widzieć w Luian ko- bietę - spojrzała dyskretnie na toporne rysy twarzy, gruby makijaż, duże dłonie z pierścionkami na palcach i powiedziała: - Teraz jesteś bardzo piękna, oczywiście. - Oczywiście. - Luian roześmiała się zadowolona. - Tak, widzę, że nauczyłaś się pierwszej lekcji. Wszyscy w Samotni są piękni, żony i Wybrane. Nawet gdyby któraś z nas przyłożyła ci nóż do gardła i kazała powiedzieć, że wygląda paskudnie, zmarszczki wokół oczu albo twarz źle upudrowana, ty i tak powiesz, że nigdy nie widziałaś jej piękniejszej. - Na chwilę w obrysowanych czarną kreską oczach Luian pojawiła się przebiegłość i zaciętość. - Rozumiesz? - Ale ja naprawdę tak myślę. - A to już druga lekcja - bądź szczera. Widzę, że jesteś po- jętna. Szkoda, że nie trafisz pod moje skrzydła. - Dlaczego, Luian? - Ponieważ z jakiegoś powodu Złocisty nakazał, aby twoją edu- kacją zajęli się duchowni Panhyssira. Ale będę ci się przyglądała i często zapraszała na herbatę, jeśli zechcesz. - O tak, Luian. - Qinnitan nie była pewna, czym zasłużyła sobie na tyle uwagi, lecz nie zamierzała odtrącać okazywanych względów. Bliższa znajomość zjedna z Wybranych mogła wiele zmienić w czy- jejś sytuacji, mogła wpłynąć na takt i umiejętności przyznanych komuś służących oraz na wiele innych rzeczy, a także zapewnić nieustającą przychylność samego autarchy. - Tak, bardzo chętnie. - Zatrzymała się w drzwiach. - Skąd wiedziałaś, kim jestem? Rozumiesz, byłam właściwie niemowlęciem, kiedy odeszłaś z naszych stron... Jak mnie rozpoznałaś? Luian uśmiechnęła się i opadła na poduszki. - To nie ja. Mój kuzyn cię rozpoznał. - Kuzyn? - Dowódca Lampartów. Ten bardzo, bardzo przystojny Jeddin. - Wybrana Luian westchnęła tak, że stało się jasne, iż jej uczucia wo- bec urodziwego kuzyna są skomplikowane. - On cię rozpoznał. Qinnitan przypomniała sobie wojownika o poważnej twarzy. - On mnie rozpoznał? - Widzę, że jego też nie poznałaś. Nic dziwnego. Zmienił się niemal tak bardzo jak ja. A gdybym ci podpowiedziała imię Jin, za- miast Jeddin, czy wtedy byś sobie przypomniała? Mały Jin? Qinnitan zakryła usta dłonią. - Jin? Pamiętam go, był trochę starszy ode mnie. Ciągle się włó czył za moim bratem i jego przyjaciółmi. Wtedy był taki mały! Luian zarechotała. - Urósł. O tak, sporo urósł. - I poznał mnie? - Tak mu się wydawało, ale nie miał pewności, aż zobaczył two ich rodziców. A tak przy okazji, przekaż, proszę, matce, że będzie mogła cię odwiedzić w stosownym czasie, więc niech przestanie przy- syłać nam błagalne listy. Qinnitan zawstydziła się. - Tak zrobię, Wybrana... to znaczy, tak zrobię, Luian. Obiecu- ję. - Wciąż nie chciało jej się wierzyć, że muskularny kapitan Lam- partów to mały Jin, wiecznie zasmarkany chłopak, który nieraz od- chodził do domu z płaczem, poobijany przez jej braci. Jin - Jeddin - wydawał się teraz tak silny, że pewnie jedną ręką pokonałby każdego z nich. - Siedzę tu już zbyt długo, Luian - powiedziała głośno. - Bardzo dziękuję za twoją uprzejmość. - Nie ma za co, kochana. W końcu my, dziewczyny z Kociego Oka, musimy się trzymać razem. - Ogrody są piękne! - powiedziała Duny. - I kwiaty pachną tak ładnie. Och, Ojnnitan, mieszkasz w pięknym miejscu! Qinnitan poprowadziła przyjaciółkę od pnącej róży do ławki na środku dziedzińca. Ogród królowej Sodan był największy spośród ogro- dów Samotni i miał niskie żywopłoty, właśnie dlatego go wybrała. - Mieszkam w bardzo niebezpiecznym miejscu - powiedziała ci cho do Duny, kiedy usiadły na ławce. - Jestem tu już dwa miesiące i po raz pierwszy rozmawiam z kimś, nie zastanawiając się, czy mój rozmówca każe mnie otruć, jeśli powiem coś nie tak. Zdumiona Duny otworzyła usta. - Nie! Qinnitan roześmiała się mimowolnie. - Tak, o tak. Najdroższa Dunyazo, ty nic nie wiesz. Podłość star szych Sióstr w Ulu, ich skłonności do dokuczania młodszym albo ładniejszym siostrom - to jest n i c. Tutaj, jeśli jesteś zbyt ładna, nie popychają cię na korytarzu ani nie mieszają mydła z piaskiem. Kiedy ktoś ci czegoś zazdrości, a ty nie masz silnego obrońcy, giniesz. Od czasu, jak tu przybyłam, z życiem pożegnało się pięć osób. Zawsze mówią, że to z powodu choroby, ale wszyscy wiedzą swoje. Duny spojrzała na nią uważnie. - Qin-ya, droczysz się ze mną. Nie wierzę w to, co mówisz. Prze cież te kobiety zostały wybrane przez samego autarchę! On by nie pozwolił, żeby im się coś stało, chwała jego imieniu. -On rzadko tu przychodzi, a nawet gdyby, to przecież zgromadził tu setki kobiet. Myślę, że pamięta tylko kilka z nas. Większość jego wybranek została wyróżniona z powodów politycznych - lecz niektóre są w podobnej sytuacji jak ja. Nikt nie wie, dlaczego nas wybrał. - My wiemy! Bo się w tobie zakochał! OJnnitan prychnęła. - Zdaje się, że prosiłam was, Duny, żebyście nie zmyślały hi- storyjek na ten temat. Zakochał się we mnie? Ledwo na mnie spoj- rzał, nawet wtedy, gdy dobijał targu z moimi rodzicami. - Skrzywiła się. - Raczej nie mogli odmówić, ale po prostu mnie sprzedali. - Autarsze! To nie jest sprzedaż, a wielki zaszczyt! - Twarz Du- ny stężała. - Nie będziesz miała kłopotów z powodu tego, co mó- wisz? - zapytała szeptem. - Teraz wiesz, dlaczego przyprowadziłam cię w to miejsce, po- nieważ tutaj nie ma murów ani wysokich żywopłotów, za którymi mogliby się ukryć szpiedzy. - OJnnitan miała wrażenie, że od chwili opuszczenia Ula postarzała się o dziesięć lat, i teraz czuła się jak starsza siostra. - Widzisz tam przy pawilonie? - Masz na myśli tego ogrodnika w workowatych spodniach? - Tak, ale nie „ogrodnika". Niech bogowie cię bronią, żebyś po- wiedziała coś takiego przy niej. To jest Tanyssa, jedna z Wybranych. Większość z nich nosi teraz kobiece imiona. Tak czy inaczej, jej za- daniem jest pilnowanie mnie, choć nie mam pojęcia, kto kazał jej to robić. Gdziekolwiek pójdę, ona idzie za mną - jak na ogrodniczkę ma dużą swobodę poruszania się po Samotni. Wczoraj rano była w łaźni i udawała, że przyszła z jakąś sprawą do młodej Wybranej, która podgrzewa wodę. - Ojnnitan spojrzała z niechęcią na umięś- nioną ogrodniczkę, obserwując, jak Tanyssa udaje, że przygląda się liściom chlebowca. - Podobno zabiła akariską księżniczkę, która zgi- nęła w zeszłym miesiącu. Wypchnęła ją przez okno, choć oczywiście wszyscy mówią, że wypadła. - Ależ Qin, to straszne! Wzruszyła ramionami. - Tak tu jest. Ale mam też przyjaciół, oczywiście nie takich jak ty, choć może kiedyś tak się z kimś zaprzyjaźnię. To przyjaciele, jakich należy mieć, jeśli chce się zachować życie, jeśli nie chcesz paść martwa po wypiciu wieczornej herbaty. Duny przyglądała jej się długo w milczeniu - długo jak na Duny. - Chyba się zmieniłaś, Qinnitan. Teraz wydajesz się twarda, jak te podróżujące dziewczyny, które tańczą na placu Wędrującego Słońca. Śmiech Qinnitan zabrzmiał cierpko, a ona sama poczuła, że nie- winność Duny ją rozgniewała. Czy raczej fakt, że Duny wciąż może sobie pozwolić na luksus niewinności. - No cóż, pewnie tak. Wszyscy tu ładnie mówią, och, jak ład- nie. Poza sporadycznymi kłótniami jest tu bardzo przyjemnie i spo- kojnie. Podoba ci się moja sukienka? - Kiedy uniosła ramię, plisowa- ny rękaw opadł wdzięcznie niczym półprzezroczyste skrzydło ważki. - Jest śliczna. - Owszem. Tak jak mówiłam, jest tu wygodnie i spokojnie... po- zornie. Lecz w rzeczywistości to miejsce przypomina dół pełen skor- pionów. - Nie mów tak, bo się boję. - Duny ujęła ją za rękę. - Jesteś królową! To musi być wspaniałe, nawet jeśli ludzie tutaj są męczący. Jaki jest autarcha? Czy ty... w ogóle...? - Zarumieniła się. Qinnitan przewróciła oczami, nie mogąc się powstrzymać - w koń- cu najczęściej właśnie nie mogła sobie pozwolić na choćby odrobinę wyrozumiałości dla samej siebie. - Duny! Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Przecież ci mówiłam, że autarcha prawie tu nie zagląda. Kiedy chce się spotkać z którąś ze swoich żon, każe ją przyprowadzić do pałacu. Wprawdzie wszystko dokoła jest częścią jego pałacu, ale wiesz, co mam na myśli. Nie rozmawiał ze mną od dnia, w którym kupił mnie od rodziców, a ty pytasz, czy się ze mną kochał! No więc, jeśli już chcesz wiedzieć, wciąż jestem dziewicą. O ile pamiętasz, co opowiadały starsze dziew- częta, najczęściej aby doszło do defloracji, mężczyzna i kobieta mu- szą znajdować się w tym samym pokoju. - Qin-ya, nie powinnaś mówić takich rzeczy! - powiedziała Du- ny, lecz nie do końca było wiadomo, czy dlatego, że poczuła się zawstydzona, czy też nie chciała całkiem burzyć swoich kolorowych iluzji. Po chwili zapytała: - Skoro więc nie zakochał się w tobie, a ty nie jesteś żadną księżniczką - bo nie jesteś, prawda? - to... dlaczego cię poślubił? - Właściwie jeszcze mnie nie poślubił - odpowiedziała Qinni- tan. - Przynajmniej tak mi się wydaje. Duchowni udzielają mi róż- nych religijnych instrukcji - jakieś bardzo dziwne rytuały - może właśnie po to, żeby mnie przygotować do ceremonii ślubnej. Nie- które kobiety tutaj przeszły takie cereńionie, lecz inne po prostu... sobie wziął. Ale dlaczego wybrał mnie... no cóż, Duny, tego nie wiem. I zdaje się, że nie wie tego nikt inny w tym trującym miejscu. - Mam dla ciebie miłą niespodziankę - oświadczyła Luian, kiedy nieco zdyszana Qinnitan przybyła do jej komnat. - Musimy się wy- stroić i przygotować, obie. Mamy mało czasu. - Pstryknęła palcami i do pokoju weszły, jak cienie, jej tuańskie niewolnice. - Ale... Luian. Dziękuję. Co takiego... - Idziemy do pałacu, moja droga. Tak, wychodzimy z Samotni! Ktoś bardzo wyjątkowy chce się z tobą zobaczyć. Qinnitan wstrzymała na chwilę oddech. - Czyżby... autarcha? - Och, nie! - Luian wyrzuciła w górę ramiona i roześmiała się. Tuańska dziewczyna, która niemal oparzyła swoją panią w ramię rurką do fryzowania, pobladła nieco. - Nie, gdybyś szła do autarchy, już dawno zaczęliby przygotowania. Wybieramy się na spotkanie z mo- im kuzynem. Dopiero po chwili Qinnitan zrozumiała, o kogo chodzi. - Z Jeddinem? Kapitanem Lampartów? - Tak, najdroższa, zaprosił nas przystojny Jeddin. Chce z tobą po- rozmawiać, posłuchać opowieści z dawnych czasów. Idę z tobą ja- ko przyzwoitka, mam szczęście. Tak bardzo podziwiam tego mło- dzieńca. - Ale... czy wolno mi się spotykać z mężczyznami? Luian zmarszczyła upudrowane czoło w zniecierpliwieniu. - To nie jest pierwszy lepszy mężczyzna. On jest dowódcą Lam partów, którego wybrał sam autarcha, chwała jego imieniu. A poza tym będę z tobą, dziecko, już ci mówiłam. Czy może być bardziej przyzwoicie? - Wybrana zerknęła na tuańską niewolnicę, a Qinnitan mimowolnie zaczęła się zastanawiać, czy naprawdę wszystko to było tak naturalne, jak to przedstawiła Luian. Kiedy już skończyły przygotowania, Wybrana Luian, wystrojona w szatę bogato wyszywaną paciorkami i ozdobioną falbankami, od- świętna niczym statek w dzień wodowania, w towarzystwie Ojnnitan ubranej, jak przystało na dziewicę, w mniej ostentacyjną, białą szatę z kapturem, jedynie jakością odbiegającą od stroju, jaki nosiłaby w Ulu, wyruszyły z wizytą. Pomimo obaw Ojnnitan poczuła ekscy- tację: po raz pierwszy od trzech miesięcy miała wyjść poza mury Samotni, nawet jeśli wybierała się tylko do innej części ogromnego Sadowego Pałacu. Miała też po raz pierwszy spotkać kogoś z zew- nątrz, nie licząc Duny i matki, która prawie przez całą wizytę z pła- czem wychwalała szczęście, jakie spotkało ich rodzinę. Ponadto Jed- din miał być pierwszym mężczyzną, jakiego zobaczy od czasu, kiedy on i jego żołnierze przyprowadzili ją do tego niedostępnego więzie- nia pełnego pięknych kwiatów, szemrzących fontann i chłodnych, ka- miennych arkad. Wybrani, którzy strzegli zewnętrznej bramy Samotni, wcale nie ubierali się jak kobiety. Qinnitan nigdy nie widziała większych męż- czyzn; wejścia pilnowało pół tuzina olbrzymów uzbrojonych w obrzę- dowe miecze o zakrzywionych ostrzach niemal tak szerokich, że mo- głyby służyć za tace do herbaty. Odbyli szeptem długą rozmowę, zanim pozwolili Luian, OJnnitan i dwóm milczącym służącym przejść z Samotni do większego pałacu, a cały pochód zamykał strażnik po- dobny do ogromnego psa pilnującego stada owiec. Mała procesja szła przez prawię godzinę, przemierzając bujne, lecz puste ogrody, opu- stoszałe korytarze i dziedzińce tak bogate w wystroju, że wydawało się, iż przygotowano je dla jakiegoś książątka, które jeszcze nie zdą- żyło się wprowadzić. Wreszcie dotarli na nieduży, lecz ładny dziedziniec, wypełniony szumem fontanny. W jednym jego końcu, gdzie kamienna posadzka dochodziła do niewielkiego ogrodu poprzecinanego żwirowymi alej- kami, pod pasiastą markizą na tyle dużą, by zmieścił się pod nią tuzin osób, na stosie poduszek spoczywał opalony młodzieniec. Moż- na by pomyśleć, że jest panem młodym, oczekującym na OJnnitan, swoją wybrankę, jako że też miał na sobie obszerną białą szatę. Na ich widok wstał i zawahał się przez moment, nie wiedząc, czy po- witać najpierw OJnnitan czy Luian - wybrać nominalną rangę czy rzeczywistą władzę - ostatecznie przyklęknął przed dziewczyną. - Pani, miło z twojej strony, że przyszłaś. - Wstał i zwrócił się do Luian: - Szacowna kuzynko, czynisz mi zaszczyt. Luian wyjęła z rękawa wachlarz i rozłożyła go jednym szybkim ruchem; rozległ się dźwięk przypominający trzepot skrzydeł wzbi- jającego się w powietrze orła. - Miło mi, jak zawsze, kapitanie. Jeddin dał znak gościom, by zajęli miejsca pod markizą, po czym wy- słał służących po jedzenie. Kiedy już Luian odpowiedziała na uprzej- me pytania dotyczące jej zdrowia, a także samopoczucia różnych waż- nych osobistości z Samotni, spojrzał na OJnnitan. - Luian mówi, że mnie sobie przypomniałaś. Zarumieniła się, ponieważ w wielu jej wspomnieniach występo- wał on jako malec upokarzany przez starszych chłopców. Trudno było jej pogodzić przeszłość z tym, co teraz widziała. Mięśnie kapitana Lampartów grały pod ciemną skórą niczym mięśnie prawdziwego lam- parta, którego oglądała kiedyś w klatce na placu Wędrującego Słoń- ca. Było to najstraszniejsze zwierzę, jakie widziała w swoim życiu. Jednak pomimo swojej siły, groźnych kłów i pazurów tamten lampart wydał jej się smutny i nie całkiem obecny, jakby nie widział wokół siebie tłumu ludzi, lecz cieniste lasy, które kiedyś przemierzał -jak- by widział tamte miejsca i wiedział, że nie może do nich wrócić. Ze zdziwieniem stwierdziła, że coś podobnego dostrzegła także w spojrzeniu Jeddina, choć zaraz doszła do wniosku, że jest zbyt romantyczna i miesza obraz przystojnego młodzieńca z obrazem uwię- zionego zwierzęcia. - Tak, tak, kapitanie. Pamiętam cię. Znałeś moich braci. - Zgadza się. - Jak ktoś ważny, kogo poproszono o przypomnie- nie istotnych momentów swojej kariery, Jeddin zaczął długą opo- wieść o czasach spędzonych na ulicy Kocie Oko, opisując przygody urwisów, wśród których, jak przyznał, wcale nie był najmniejszym psotnikiem. W swojej relacji jawił się jak równy pośród rówieśni- ków, a żadne z przykrości dotyczących jego osoby, które ona pa- miętała, nigdy się nie wydarzyły. Wydało jej się to dziwne, jakby przeżył swoje dzieciństwo po innej stronie parawanu niż oni i sam nadawał znaczenie wydarzeniom, widząc tylko to, co chciał zoba- czyć. Kilkakrotnie Qinnitan musiała ugryźć się w język, kiedy chęć poprawienia go stawała się zbyt silna. Ostatecznie jednak uznała, że wytykając mu, iż choćby drobna część jego wspomnień jest niepra- wdziwa, upodobniłaby się do swoich braci, którzy czasem popychali go, kiedy biegł, przez co zmuszony był szybciej przebierać nogami, aż wreszcie potykał się i przewracał. Przyniesiono poczęstunek, a kiedy służący zaczęli nalewać her- batę i układać na talerzach kandyzowane owoce, OJnnitan skupiła uwagę na Luian, która wpatrywała się w Jeddina z zachłannością, jaką zwykle okazywała, kiedy nakładano na salaterki galaretkę z wo- dy różanej. Uznała za dziwne nie to, że Jeddin wydał się Luian atrak- cyjny - był więcej niż atrakcyjnym mężczyzną o ciele jędrnym i pięk- nie wyrzeźbionym niczym posąg, o twarzy poważnej i szlachetnej z prostym nosem i zaskakująco jasnozielonymi oczami ocienionymi gęstymi brwiami - lecz fakt, iż ktoś taki jak Luian, kto przypominał przedwcześnie postarzałą matronę i w końcu dawno temu pozbył się organów płciowych, wciąż jeszcze żywi podobne uczucia. - No cóż - powiedziała niespodziewanie Luian, przerywając ci szę. - Pomyśleć tylko, że wyszliśmy z tej samej dzielnicy i po tylu latach spotykamy się tutaj! Kapitan skierował spojrzenie szmaragdowych oczu na Qinnitan. - Jesteś pewnie bardzo szczęśliwa, pani. Z nas wszystkich, choć dobrze się nam powiodło, ty zaszłaś najwyżej. Żona samego Złoci- stego. - Spuścił wzrok. - Nie ma większego zaszczytu. - Oczywiście. - Chociaż wyszło na to, że równie dobrze mogła- bym poślubić kępę trawy albo sandał, miała ochotę dodać, lecz te- go nie zrobiła. Jeddin wyglądał na religijnego człowieka, a już na pewno żywił głęboką wiarę, gdy chodziło o autarchę. - Jego wybór jest moim błogosławieństwem. - A on jest błogosławiony... - Zamilkł i zarumienił się ku jej zaskoczeniu. - A on, nasz autarcha, jest błogosławiony przez niebiosa, a w szcze- gólności przez swego niebiańskiego ojca Nushasha - wtrąciła Luian niespodziewanie głośno. - Tak, oczywiście. Chwała Złocistemu - rzekł Jeddin. Qinnitan powtórzyła jego błogosławieństwo, lecz nie mogła się oprzeć wra- żeniu, że właśnie wydarzyło się coś ważnego, a ona to przeoczyła. - Powinnyśmy już iść, kuzynie. - Luian dała znak tuańskim dziewczętom, by pomogły jej wstać, co też uczyniły, zmagając się z ciężarem ogromnego cielska Wybranej niczym nomadowie usiłu- jący postawić namiot przy silnym wietrze. - Dziękujemy za poczę- stunek i towarzystwo - powiedziała Luian jakby nieco chłodniejszym tonem. Jeddin także wstał. - Oczywiście, szacowna kuzynko. Uczyniłaś mi zaszczyt swoją wizytą. - Skłonił głowę przed nią, a potem przed swoim drugim go- ściem. Uczynił to z pewną gracją, co nie zdziwiło specjalnie Qin- nitan; wyobrażała sobie, że na dworze autarchy nawet dla żołnierza umiejętność kłaniania się była równie ważna jak sprawność w po- sługiwaniu się bronią. - Szkoda, że nie możecie zostać dłużej. - Byłoby to niestosowne - odparła krótko Luian, płynąc do wyj- ścia, a jej służące i Qinnitan podążyły *za nią niczym mewy za stat- kiem. - Luian, czy zrobiłam coś nie tak? - zapytała Qinnitan, kiedy dochodziły do bramy Samotni, przebywszy całą drogę w milczeniu. Luian machnęła tylko ręką, lecz trudno było powiedzieć, czy był to gest irytacji czy też nakaz, by zamilkła. Kiedy już zostawiły za sobą ogromnego strażnika, bezpieczne za murami Samotni, Luian nachyliła się do niej i powiedziała ochrypłym szeptem, niekoniecznie na tyle cichym, żeby nie usłyszały jej tuań- skie służące. - Musisz zachować ostrożność. A Jeddinowi nie wolno być głup- cem. - Co masz na myśli? Dlaczego jesteś na mnie zła? Luian zmarszczyła czoło. Szminka z jej ust rozmazała się trochę i zmieszała z pudrem, przez co oblicze Luian po raz pierwszy wydało się Qinnitan groteskowe, a nawet trochę groźne. - Nie jestem na ciebie zła, choć przypominam ci, że nie jesteś już dziewczyną z niższej kasty z okolic alei Pierzastej Peleryny. Dostą- piłaś wielkiego zaszczytu, ale mieszkasz w niebezpiecznym świecie. - Nie rozumiem. - Czyżby? Naprawdę nie widziałaś tego, co dla mnie było jasne jak słońce? Ten młodzieniec zakochał się w tobie. Pomimo zaskoczenia Qinnitan pomyślała, że udręka malująca się na twarzy Luian bardziej przypomina cierpienie wzgardzonej ko- chanki niż zlekceważonego strażnika. 16 Nos Szacowny i Stosowny UNOSZĄC SIĘ NA WODZIE: Lina, węzeł, ogon, droga - Oto miejsce między górami, Gdzie niebo zamarza Wyrocznie Rzuconych Kości C ollum Dyer miał dobry humor przez cały dzień, rzucał drwiące uwagi i zabawne prawdy dotyczące życia w Marchii Południowej, tak że kilkakrotnie udało mu się wywołać słaby uśmiech na twarzy kupca Raemona Becka, lecz nawet on pogrążył się w ponurym milczeniu, kiedy dojechali do skrzyżowania. Dyer pochodził z terenów graniczących z Brennlandią na wschodzie i nigdy wcześniej nie widział Gościńca Marchii Północnej. Ferras Vansen wielokrotnie od- wiedzał to miejsce, a mimo to zawsze wzbudzało w nim niepokój. - Bogowie - rzekł Collum. - Jest ogromny, zmieściłyby się na nim obok siebie trzy wozy. - Niewiele szerszy od Settlandzkiego Gościńca - odparł Ferras, czując wewnętrzną potrzebę stanięcia w obronie bardziej zwyczajnej drogi, która tak go oczarowała w młodości i zawiodła do Marchii Południowej i obecnego życia. - Spójrz, kapitanie - rzekł jeden z piechurów, pokazując na odci- nek Gościńca Marchii Północnej, ogromny i niepokojąco pusty, któ- rego jeszcze nie spowiła mgła. - Teren opada po obu stronach, a dro- ga biegnie wyżej. - Tak ją zbudowali - wyjaśnił Vansen. - Ponieważ dalej na pół nocy w czasie zimy jest jeszcze wilgotniej. Dlatego położyli podkład z kamieni i kłód, aby wynieść drogę nad błotnistą ziemię. Tak, już wtedy wszystko to zrobili. W dawnych czasach wozy i jeźdźcy podró żowali każdego dnia z Marchii Północnej do Południowej i z powro tem, a dalej zza tych wzgórz dochodził do tej drogi Gościniec Mar chii Zachodniej. - Pokazał ręką, lecz wzgórza były widoczne tylko w jego pamięci, bo teraz zasłaniała je gęsta mgła, jakby ktoś przykrył leśny bezmiar ogromną, białą kołdrą. Wydawało się dziwne, że kie dyś to odludne miejsce tętniło życiem, było uczęszczane przez kup ców, księżniczki i ich świty, i wielu innych podróżników najprze różniejszego autoramentu. Przez głowę przemknęła mu niepokojąca myśl. Na młot Perina, a jeśli trzeba będzie pojechać dalej, we mgłę? Co, jeśli będziemy musieli udać się śladem karawany za Granicę Cienia i pojechać w... nicość? Wcześniej słyszał relacje kilku osób, które rzekomo wróciły z drugiej strony granicy, ale nie bardzo im wierzył. Jedyny człowiek z ich wioski, który, jak wszyscy wiedzieli, rzeczywiście przekroczył Granicę Cienia i wrócił, nigdy o tym nie mówił. W ogóle się nie odzywał po powrocie i trzymał na uboczu jak bezpański pies, aż zmo- gła go zima. Ferras zapamiętał z dzieciństwa nieustanny wyraz zdu- mienia i przerażenia widoczny na twarzy nieszczęśnika, który mówił, że czegokolwiek ten doświadczył po drugiej stronie granicy, wciąż to przeżywał i miał doświadczać przez resztę swojego życia. I choć nikt nigdy nie mówił nic złego, wszyscy w wiosce odetchnęli z ulgą, kiedy umarł. Pytanie Colluma sprowadziło Vansena na powrót do teraźniej- szości. - Jak daleko ciągnie się ta droga? Ferras pokręcił głową. - O ile pamiętam, Zamek Marchii Północnej dzieliło od tego miej sca jakieś cztery, może pięć dni drogi. Tak przynajmniej mówili star cy z mojej wioski, choć wtedy minął co najmniej wiek od czasów, kiedy podróżowano tym szlakiem. A przecież, jak sądzę, tamtejsze ziemie i miasta ciągnęły się znacznie dalej na północ. Collum Dyer cmoknął. - Na sutki Mesiyi! A teraz to zupełne odludzie. Vansen powiódł wzrokiem wzdłuż szerokiego gościńca przecina- jącego pagórkowaty teren aż do miejsca, gdzie ginął we mgle. - Tak ci się wydaje. Taką mamy nadzieję. Ale teraz nie chcę o tym myśleć, szczerze mówiąc. Nie podoba mi się to miejsce. Collum odwrócił się i skinął głową w kierunku Raemona Becka, który siedział na koniu po drugiej stronie oddziału żołnierzy, upiornie blady, patrząc na południe. - Jemu też nie. Ferras poczuł ukłucie tęsknoty, kiedy jadąc Settlandzkim Gościń- cem, mijali miasteczka i wioski Daler's Troth - Little Stell, Cand- lerstown i Dale House, włości hrabiego Roricka Longarrena, który miał poślubić młodą księżniczkę porwaną z karawany Raemona Be- cka. Vansen nie odwiedzał swojego domu pośród wzgórz od czasu, gdy był jeszcze niedoświadczonym żołnierzem, i pomyślał, jak by się zdziwili bywalcy tawerny Creedy'ego, gdyby zobaczyli go na czele całego oddziału wypełniającego misję na bezpośredni rozkaz księż- niczki regentki. Tak, misję, która przypomina niemal wygnanie, pomyślał. Myśl o możliwości pokazania się tam wcale go nie ożywiła. Śmierć matki przed rokiem bardzo osłabiła jego więź z rodzinny- mi stronami. Siostry wraz z mężami podążyły za nim i osiadły na Podzamczu. Ludzie z wioski z pewnością słabo go pamiętali, a poza tym nie czułby się dobrze, usiłując wykazać, jak mizerne jest ich życie. Byłby szczęśliwy, jedynie mogąc upokorzyć dzieci najbogat- szych gospodarzy, tych, które drwiły z jego biedy i wyśmiewały dziwny vuttski akcent jego ojca, ale jeśfi odziedziczyły zagrody swo- ich ojców, to z pewnością były bogatsze niż kapitan straży, nawet królewskiej. Nic tu już mnie nie ciągnie, uzmysłowił sobie z pewnym zdzi- wieniem. Jedynie groby rodziców, a to dobre pół dnia drogi stąd. Od jakiegoś czasu siąpił deszcz, dlatego potrzebował chwili, żeby wyłowić wzrokiem Raemona Becka spośród grupy zakapturzonych postaci. Podjechał do młodego kupca. - Mówiłeś, zdaje się, że masz żonę i małe dzieci? Beck skinął głową. Minę miał ponurą, lecz była to ponurość dziec- ka, które do płaczu może sprowokować jedno ostre słowo. - Jakie mają imiona? Raemon spojrzał na niego podejrzliwie. Nie wszystkie niewybred- ne żarty Colluma Dyera były miłe i widać było wyraźnie, że spo- dziewa się podobnego zachowania ze strony Vansena. - Derla. Moja żona ma na imię Derla. I mam dwóch synów. - Wziął głęboki oddech i wypuścił powietrze z nierównym sykiem. - Mały Raemon jest starszy. Drugi to Finton... jeszcze w pieluchach... - Beck odwrócił głowę. - Zazdroszczę ci. - Zazdrościsz? Nie widziałem ich prawie od dwóch miesięcy! A teraz jeszcze... - A teraz musisz poczekać parę tygodni. Wiem. Nie martw się, wy- słaliśmy im wiadomość, że jesteś cały i zdrowy i że udałeś się z mi- sją na rozkaz samej korony... Beck zaśmiał się głucho. - Tygodnie...? Jesteś głupcem, kapitanie. Nie widziałeś tego, co ja. Porwą was wszystkich, a mnie razem z wami. Już nigdy nie zo- baczę mojej rodziny. - Możliwe. Może bogowie wyznaczyli już nasz koniec. Mają włas- ne plany, swoje sposoby. - Ferras wzruszył ramionami. - Pewnie bardziej bym się martwił, gdybym miał więcej do stracenia. Wiesz, Beck, żywię szczerą nadzieję, że wrócisz bezpiecznie do domu. Zro- bię, co w mojej mocy, żeby tak się stało. Młody kupiec siedział ze wzrokiem wbitym w kark konia. Vansen uznał, że Beck ma miłą twarz, wydatny nos, czyste oczy, tylko pod- bródek trochę za mały. Przez chwilę zastanawiał się, jak wygląda jego żona. To zależy od perspektyw Becka dotyczących rodzinnego przedsięwzięcia, uznał: zamożni krewni mogą sprawić, że człowiek staje się nagle wyższy i bardziej przystojny. - A ty... jesteś żonaty? - zapytał nieoczekiwanie Beck. - Ożenił się z gwardią królewską! - zawołał Dyer jadący kilka jardów dalej. - To dobry związek - gwardia oddaje nam się cała w każdy dzień wypłaty! Ferras chrząknął z rozbawieniem. - Nie, nie jestem żonaty - odparł. - I nie zanosi się na to. Ale Dyer ma rację - poślubiłem gwardię. - Przez wszystkie te lata spotkał kilka kobiet, które, jak uznał, mogły być odpowiednimi kandydat kami, a w szczególności kupiecka córka poznana na targu. Spodo bali się sobie, spotkali kilka razy i rozmawiali, ale jej rękę obiecano już innemu, tak więc wyszła za syna kuśnierza z Marrinswałk z do- brymi koneksjami w Brenlandii. W innych swoich romansach mie- rzył zbyt nisko albo zbyt wysoko, córka szynkarza z gospody Kuź- nica Quillera, miła, lecz dwukrotnie owdowiała i pięć lat starsza od niego, a potem, kiedy wstąpił do gwardii, żona pomniejszego pana, którą ignorował mąż. Zbyt wysoko...? - pomyślał. Wcale nie w porównaniu z szaleń- stwem, które obecnie zagościło w moim sercu. Wciąż miał przed oczy- ma księżniczkę Briony, kiedy go wysyłała z misją, dziwny wyraz jej twarzy, jakby w rzeczywistości aż tak bardzo go nie nienawidziła. Tak jest już od roku, ten okropny, beznadziejny ból. Nie mógłbym mierzyć wyżej ani bardziej głupio. Jakże mógłbym poślubić kogoś innego, chyba że tylko dla towarzystwa? Ale jak miałbym zaintere- sować się jakąś kobietą, skoro wciąż myślę tylko o niej? No cóż, pomyślał, może spełni się jej życzenie. Być może w cza- sie tej wyprawy będę miał okazję umrzeć z honorem i wszyscy będą zadowoleni. Nie, nie wszyscy byliby zadowoleni, uzmysłowił sobie. Bo to, czego naprawdę pragnął Ferras Vansen, to żyć z honorem, a nawet w pełni szczęścia. I poślubić księżniczkę, choć to nie miało się wy- darzyć w tym świecie ani w żadnym innym, jak sądził. Miał się z nią spotkać niedaleko komnat Merolanny, w tylnej kom- nacie głównej rezydencji zwanej Wilczą Salą ze względu na wypło- wiały gobelin z rodowym godłem zakrywający znaczną część połu- dniowej ściany. Umieszczono na nim zbyt wiele gwiazd, a nad łbem szczerzącego kły wilka widniał tajemniczy sierp księżyca, pozosta- łości po wcześniejszych pokoleniach Eddonów. Nikt nie pamiętał, ani nawet nie próbował odgadnąć, jak długo tam wisiał. Podobnie jak Briony, Barrick obiecał Merolannie, że przyjdzie sam, bez strażników czy paziów. Księżniczka musiała przemówić sta- nowczo, żeby nakłonić Rosę i Moinę do pozostania w komnatach. Najwyraźniej damy dworu obawiały się, iż wybiera się na kolejne spotkanie z Dawetem, czemu nie zaprzeczyła, rozgniewana ich uporem. Patrzyła, jak brat nadchodzi powoli korytarzem poprzecinanym ukośnymi smugami jesiennego światła padającego z okien. Nierów- ny blask sprawiał, że wydawało się, iż całe to miejsce znajduje się pod wodą i że wiadro ze szczotką, pozostawione na środku przejś- cia z niewiadomych przyczyn, a także nieduży ołtarz ofiarny Zorii na szerokim stole, to migocące niewyraźnie przedmioty wyrzucone z wnętrzności zatopionego statku. Kiedy Briony zauważyła, jak Bar- rick przyciska do boku bolące ramię, przez chwilę wydawało jej się, że znowu są dziećmi, które uciekły z lekcji, by ganiać się po zamku przez cały ranek. Teraz jednak zauważyła pewną różnicę. Wydawało się, że brat jest w lepszej kondycji - już nie snuł się jak umarlak - i zamiast lekceważącego wszystkich i nieszczęśliwego Barricka Eddona, któ- rego znała niemal równie dobrze jak siebie samą, ujrzała młodzieńca o sprężystym kroku, co ją zaskoczyło, a jego spojrzenie, kiedy pod- szedł bliżej, wydawało się płonąć psotną energią. - A zatem w końcu ktoś z naszej rodziny chce z nami poroz- mawiać. - Barrick nie zatrzymał się, by ją pocałować, lecz przeszedł obok, nie przestając szybko mówić, i poprowadził ją do komnat Me- rolanny, jakby to on czekał na Briony, a nie odwrotnie. - Po spot- kaniu z macochą zacząłem podejrzewać, że boją się, iż mogą się ode mnie zarazić gorączką. - Selia mówiła, że jej pani nie czuje się najlepiej. W końcu jest w ciąży. - I zaniemogła na godzinę przed wspólnym posiłkiem? Być może. - Wszędzie widzisz cienie. Spojrzał na nią, a ona po raz kolejny zaczęła się zastanawiać, czy gorączka rzeczywiście go opuściła. Bo skąd to spojrzenie żywe jak u ptaka, ta dziwna mina, jakby w każdej chwili mógł się rozpaść na kawałki? - Cienie? Dziwnie to ujęłaś. - Zamilkł i wydawało się, że znowu jest opanowany. - Zdziwiłem się tylko, że macocha nie chciała z na mi porozmawiać. - Damy jej jeszcze kilka dni. A potem zażądamy spotkania. Barrick uniósł brwi. - Możemy to zrobić? - Sprawdzimy. - Wyciągnęła rękę i zapukała do drzwi pokoju Merolanny. Eilis, mała pokojówka księżnej, otworzyła i zamarła w bez ruchu, mrugając gwałtownie, niczym mysz zaskoczona na środku stołu. Dopiero po dłuższej chwili dygnęła i odzyskała głos. - Położyła się, Wasze Wysokości. Prosiła, żebym was do niej przyprowadziła. W komnacie siedziało kilkanaście starszych kobiet, a także kilka młodszych zajętych wyszywaniem. Wszystkie wstały i dygnęły na powitanie księcia i księżniczki. Briony porozmawiała z każdą z nich. Barrick przywitał je skinieniem głowy, ale zagadnął tylko młode i ładne. Wydawał się zniecierpliwiony, jakby już zaczął żałować, że w ogóle tu przyszedł. Merolanna usiadła w łóżku, kiedy pokojówka rozsunęła zasłony. - Eilis, odpraw pozostałe damy. Ty też idź. Chcę zostać sama z Barrickiem i Briony. - Stryjeczna babka wcale nie wygląda na chorą, pomyślała z ulgą Briony, raczej na starą i zmęczoną. Dawno już nie widziała Merolanny bez makijażu, więc trudno jej było powiedzieć, czy zmiany, jakie dostrzegła w jej twarzy, są rezultatem niedawnych przeżyć czy też nieuniknionym wynikiem działania czasu -tak czy inaczej, nie dało się nie zauważyć podpuchniętych oczu. Księżna wcześniej płakała. - Tak - powiedziała Merolanna, gdy zostali sami. - Nie znoszę, kiedy ktoś podsłuchuje. - Jej głos zabrzmiał niespodziewanie mocno. Powachlowała się. - O pewnych rzeczach obcy nie powinni wiedzieć. - Jak się masz, ciociu? Martwiliśmy się o ciebie - powiedziała Briony. Księżna uśmiechnęła się. - Tak jak można się spodziewać, moja droga. Miło, że pytasz. - Spojrzała na Barricka. - A ty, chłopcze? Jak się czujesz? Na ustach Barricka pojawił się afektowany uśmiech. - Stary Kernios nie trzyma mnie aż tak mocno, jak wszyscy sądzą. Merolanna wyraźnie pobladła. Przyłożyła dłoń do piersi, jakby się bała, że wyskoczy jej serce. - Nie mów takich rzeczy! Litościwa Zorio, Barricku, nie kuś bo gów. A przynajmniej nie teraz, kiedy i tak sprowadzili na nas tyle biedy. Briony spojrzała na brata z irytacją, nie tylko dlatego, że jej zda- niem głupotą było tak się chełpić, lecz również ze względu na reakcję Merolanny: dłonie księżnej drżały, a z jej oczu wyzierał strach. Przed pogrzebem Kendricka ich stryjeczna babka stanowiła najmocniejszy filar w rodzinie i całym domu. Czyżby teraz wyczerpały się jej siły? - Powtórzę, ciociu. - Briony ujęła jej dłoń. - Martwiliśmy się o ciebie. Czy jesteś chora? Na twarzy księżnej pojawił się smutny uśmiech. - Nie w tym sensie, jaki masz na myśli. Nie tak jak nasz biedny Barrick. - Teraz już czuję się dobrze, ciociu. - Widzę - odparła, lecz spojrzała na niego tak, jakby nie całkiem dowierzała jego słowom. - Nie, ja tylko... przeżyłam wstrząs, tak sądzę. Złe chwile. Ale przestraszyłam się i pomyślałam, że źle po- stąpiłam. Rozmawiałam ostatnio o tym, dużo rozmawiałam, z hie- rarchą Siselem. Miły z niego człowiek i potrafi słuchać. - Nie z ojcem Timoidem? - spytała zdziwiona Briony, jako że zwykle Merolanna i kapłan rodziny Eddonów trzymali się razem ni- czym para konspiratorów. - On jest strasznym plotkarzem. - Wcześniej ci to nie przeszkadzało. Merolanna posłała jej chłodne spojrzenie, niemal jakby rozma- wiała z obcą osobą. - Wcześniej nie musiałam się tym przejmować. Rozległ się chrapliwy śmiech Barricka. - Jak to, ciociu? Czyżbyś nawiązała romans? Czy też planujesz przejąć koronę? - Barricku! - Briony omal go nie uderzyła. - Cóż za okropień- stwa wygadujesz? Merolanna spojrzała na niego i pokręciła głową, lecz księżniczka wciąż miała wrażenie, że staruszka wydaje się dziwnie nieobecna. - Jeszcze kilka tygodni temu pogoniłabym cię kijem, chłopcze. Jak możesz mówić tak do mnie, która wychowałam cię prawie jak matka? - To był żart! - Skrzyżował ramiona na piersi i z zawziętą miną oparł się o słupek baldachimu łóżka. - Tylko żart. - O co chodzi? - zapytała Briony. - Coś się stało, ciociu. Co takiego? Merolanna wachlowała się. - Zaczynam wariować, tylko tyle. - O czym ty mówisz? Wcale nie wariujesz. - Briony zobaczyła, że Barrick pochyla się do przodu, zaintrygowany. - Ciociu? - na- legała. - Przynieście mi wina. Z tamtego dzbana. I nie za dużo wody. - Kiedy już dostała do ręki puchar, napiła się wina i usiadła wypro- stowana. - Usiądźcie przy mnie. Źle się czuję, kiedy tak stoicie nade mną i patrzycie z góry. - Poklepała łóżko niemal błagalnym gestem. - Proszę. Usiądźcie i posłuchajcie. Tylko nie pytajcie o nic, dopóki nie skończę. Bo jeśli to zrobicie, rozpłaczę się i nigdy nie przestanę. Wreszcie nadeszły dni świąteczne, co bardzo ucieszyło Rogowca. Bolały go wszystkie kości, a w plecach czuł gorący pulsujący ból, który nie chciał ustąpić. Także z innych powodów chętnie pożegnał miniony dekanox. Zaczęły się książęcym pogrzebem, z którym zwią- zana była wyczerpująca, ciężka praca i ogromny smutek, a potem jeszcze to zniknięcie chłopca, które tak bardzo go przestraszyło. Kim on jest? - zastanawiał się Rogowiec. Nie chodzi o jego dziwne zachowanie, ale o to, kim jest dla nas? Czy kiedyś zjawi się ktoś, jego prawdziwi rodzice, i zabierze go nam? Spojrzał na Opal, która wąchała coś, pochylona nad rzędem garnków stojących po drugiej stronie stołu. Gdyby chłopiec od nas odszedł, dla mojej staruszki był- by to cios w samo serce. Jak i dla mnie, uzmysłowił sobie nagle. Malec bardzo ożywił ich dom, wniósł życie, jakiego do tej pory tam nie było, z czego Ro- gowiec właśnie zdał sobie sprawę. - Ten jagodowy dżem chyba się nie udał - powiedziała Opal - chociaż kosztował mnie trzy bryłki. Proszę, spróbuj. Rogowiec zmarszczył brwi. - Co to, psem jestem? „Proszę, zepsuło się, więc ty spróbuj?" Opal także się nachmurzyła, a w tym była lepsza. - Ach, ty stary głupcze. Nie powiedziałam, że się zepsuł. Powie- działam tylko, że nie jest najlepszy. Dlatego chciałam usłyszeć twoje zdanie. Przeważnie mi je przedstawiasz, nawet jeśli cię nie pytam. - Dobrze, podaj garnek. - Przysunął sobie jeden, umoczył w nim kawałek chleba i powąchał go. Poczuł zapach dżemu jagodowego, nic więcej, lecz w tej samej chwili przyszła mu do głowy dziwna myśl: a jeśli dawne opowieści mówią prawdę i Funderlingowie ist- nieli jeszcze przed dużymi, to kto wtedy uprawiał warzywa na po- wierzchni ziemi, na słońcu? Albo owoce? Czy Pan Gorącego Mokre- go Kamienia stworzył nas, byśmy żywili się kretami i jaskiniowymi świerszczami i nigdy nie spróbowali kawałka owocu, że nie wspo- mnę o dżemie jagodowym? A jeśli nie, to skąd wzięły się te rzeczy? Czy Funderlingowie w dawnych czasach mieli gospodarstwa pod słoń- cem? Dziwna wydała mu się taka myśl, lecz jeszcze dziwniejsze by- łoby wyobrazić sobie świat bez... - Dżem, staruszku. Co myślisz o moim dżemie? Rogowiec potrząsnął głową. - Słucham? - Cofam pytanie. Nie masz nawet dość rozumu, żeby udawać głupca, staruszku. Po prostu nie słuchasz. Dżem! - Ach, tak. Smakuje jak dżem, nie inaczej. - Rozejrzał się. - Gdzie chłopiec? - Bawi się przed domem, ale ty byś nie zauważył, nawet gdyby poszedł do Słonego Stawu i się w nim utopił. - Nie gniewaj się, Opal. Jestem zmęczony. Ten grobowiec to by- ła trudna robota. Wzięła od niego garnek z dżemem. - Przepraszam. Rzeczywiście się napracowałeś. - W takim razie pocałuj mnie i już się nie kłóćmy. Opal poszła z wizytą do swojej przyjaciółki Agat, żony kuzyna Rogowca, on zaś, upewniwszy się najpierw, że Krzemień wciąż bu- duje złożone miniaturowe fortyfikacje z ziemi i drobnych kamycz- ków, nalał sobie kufel mchówki i wyjął tajemniczy kamień znale- ziony przez Krzemienia. Choć minął jakiś tydzień, kamień nie wydał mu się ani trochę bardziej znajomy: przydymiony, nienaturalnie za- okrąglony kryształ wciąż nie pasował do żadnego ze znanych mu rodzajów kamieni. Przez ostatnie kilka dni Chaven podróżował z ko- legą po okolicznych miasteczkach, by sprawdzić, jak bardzo rozprze- strzeniła się choroba, która niemal zabiła księcia Barricka, i Rogo- wiec żałował, że nie zasięgnął rady medyka przed jego wyjazdem. Kamień niepokoił go, choć nie potrafił podać żadnej innej przyczyny poza tą, że, jak się wydawało, mógł pochodzić zza Granicy Cienia. A przecież miał w domu kilka innych kamieni z tamtych okolic - nikt nie chciał ich kupić, a on uznał je za wystarczająco ciekawe, by ich nie wyrzucać - i nigdy się nad nimi dłużej nie zastanawiał. Ten jednak... Mógłbym go pokazać w Cechu, pomyślał. I zaraz nabrał dziw- nego przekonania, że niczego by się tam nie dowiedział - może by go rozpoznał stary Wysoki Skaleń, który wiedział więcej o kamie- niach i kamieniarce niż wszyscy mieszkańcy Miasta Funderlingów razem wzięci, lecz prochy Skalenia oddano ziemi przed trzema laty, a zdaniem Rogowca w Cechu nie pozostało wielu, którzy mogliby się pochwalić większą wiedzą, niż miał on sam. Przynajmniej jeśli chodzi o kamienie zza Granicy Cienia... - Kiedy idziesz do mówiącego i śpiewającego miejsca? - rozległ się głos za jego plecami, zaskakując Rogowca, tak że drgnął, roz- lewając mchówkę. W drzwiach stał Krzemień; ręce miał tak brudne, że wydawało się, iż nałożył ciemne rękawiczki. Rogowiec wrzucił dziwny kamień z powrotem do sakiewki i zaciągnął sznurek. - Do mówiącego i śpiewającego miejsca? - Przypomniał sobie zachowanie chłopca podczas pierwszego dnia prac w grobowcu. - No cóż, dzisiaj nie idę do pracy, chłopcze, ale jeśli nie lubisz tam chodzić, możesz zostać z Opal. Ona chętnie... - Chcę, żebyś tam poszedł. Teraz. Rogowiec pokręcił głową. - Dzisiaj nie pracuję, chłopcze. Każdy ma swoje dni odpoczynku podczas dekanoksu, a dzisiaj przypada mój dzień. - Ale ja muszę tam iść. - Chłopiec nie był zły ani przygnębiony, a jedynie niewzruszony jak dobrze wpasowany klin. - Chcę iść tam, gdzie pracujesz. Krzemień najwyraźniej nie zamierzał albo nie chciał powiedzieć nic więcej, ale też nie rezygnował. Rogowiec zaczaj: się zastanawiać, czy ma to coś wspólnego z kamieniem - w końcu chłopiec przyznał, że znalazł go na świątynnym dziedzińcu w pobliżu grobowca. - Dzisiaj nie mogę pracować - wyjaśnił mu Rogowiec. - Ma- my święto i nikt nie przyjdzie do pracy. A poza tym, waląc dłutami i młotami, przeszkadzalibyśmy innym, którzy odpoczywają. - Za- równo tym na ziemi, jak i pod ziemią, pomyślał. Praca w grobowcu wpędziła go w przygnębienie, choć wciąż uważał, że nie obchodzą go przesądy dużych. Ostatecznie ukończył swoje zadanie, nie odczu- wając smutku, gotowy do dalszej pracy w innych miejscach. - W takim razie czy po prostu pójdziesz tam ze mną? - zapytał Krzemień. - Możesz mnie tam zaprowadzić? Rogowiec nie potrafił ukryć zaskoczenia. Chłopiec był zwykle dość grzeczny, choć może trochę dziwny, i nigdy wcześniej tak się nie odzywał, nie wykazywał natarczywości oblegającej twierdzę armii. - Chcesz, żebym cię zaprowadził do grobowca? Chłopiec potrząsnął głową. - Tylko na świątynny dziedziniec. Tak na niego mówią, prawda? A właściwie tam niedaleko. - Zmarszczył czoło, jakby się nad czymś zastanawiał. - Po prostu chodź - powiedział i wyciągnął rękę. Rogowiec, mając wrażenie, jakby przekroczył próg własnego do- mu i znalazł się w obcym mieszkaniu, wstał i wyszedł za chłopcem na ulicę. - Nie pójdziemy drogami Funderlingów - powiedział malec rze- czowym tonem. - Nie chcę przechodzić blisko mówiącego i śpie- wającego miejsca. - Jeśli masz na myśli kryptę Eddonów, to stąd nie da się dojść do niej żadnymi tunelami, ani nawet w jej pobliże. Spojrzenie, jakim obdarzył go Krzemień, wyrażało niemal poli- towanie. - Nieważne. Pójdziemy górą. - Chłopcze, nie rozumiesz, że bolą mnie plecy i nogi i po prostu mam ochotę usiąść? - Rogowiec ledwo nadążał za Krzemieniem, któ ry szedł spokojnie tylko przez chwilę, po czym puszczał się truchtem i wracał, niczym pies tropiący zwierzynę. Dopiero przy Kruczej Bra mie miał okazję odsapnąć i zaczerpnąć tchu. Pilnujący bramy straż nicy przywykli już do widoku Funderlinga z adoptowanym synem dużych, choć wciąż ich to bawiło. Choć raz Rogowiec był wdzięczny żołnierzom, że zatrzymali ich, żądając wiarygodnego wytłumaczenia, dlaczego chcą przejść przez bramę. Wreszcie, kiedy weszli w kręte ulice twierdzy wewnętrznej, zmie- rzając ku świątynnemu dziedzińcowi i rodzinnej krypcie Eddonów, chwycił Krzemienia za koszulę i zatrzymał go -już raz się przekonał, jak szybko chłopiec potrafi zniknąć. - Dokąd idziemy? - Na górę. - Krzemień pokazał jeden z dachów królewskiej re- zydencji. - Czekają na mnie. - Czekają na ciebie? - Dopiero po chwili dotarły do niego słowa chłopca. - Chwileczkę... na górze? Na dachu? Nie zamierzam się tam wspinać, chłopcze, i ty też nie. Nie mamy tam czego szukać. - Czekają na mnie - powtórzył Krzemień rzeczowym i stanow- czym tonem. - Kto? - Dawni Ludzie. - Nie, nie i jeszcze raz nie. Nie wiem, dlaczego sądzisz... - Rogo- wiec nie zdążył dokończyć zdania. Nieopatrznie wypuścił kołnierz koszulki Krzemienia i chłopiec popędził przez świątynny dziedziniec. - Wracaj! - zawołał. Było to jedno z bardziej bezcelowych poleceń, jakie kiedykolwiek wydał. - Nigdy nie sięgnąłem po pas na dziecko... - warknął Rogowiec, lecz zaraz musiał zamknąć usta, bo posypał się na niego kamienny pył, kawałki tynku i okruchy wyschniętego mchu z miejsca, w któ rym trzymał się ściany. Bo nigdy nie miałeś dziecka, któremu mógł byś przyłożyć pasem, upomniał samego siebie w myślach. Ból w ple cach stał się nie do wytrzymania, a ręce i nogi miał tak zmęczone, jakby przez cały ranek pracował którymś z cięższych młotów, czego nie robił od czasów młodości. I nikomu nie przyłożysz pasem, jeśli spadniesz i połamiesz kości, więc lepiej się skup. Wciąż był wściekły i bardzo zaskoczony. Nie wiedział, że dziecko może spojrzeć komuś w oczy i go nie posłuchać. Owszem, Krzemień, odkąd zamieszkał z nimi, żył w świecie swoich tajemniczych myśli, ale nigdy nie był tak nieposłuszny jak tym razem. Rogowiec spojrzał w dół i zaraz tego pożałował. Już od lat nie pracował na rusztowaniach, a poza tym zupełnie czym innym było spoglądanie w dół na widoczną w dole ziemię, kiedy nad głową roz- ciągał się kojąco kamienny sufit Miasta Funderlingów. Inaczej zaś wyglądała wspinaczka po murze budynku pod gołym niebem, nawet jeśli było się czego złapać - i tak się kręciło w głowie. Zadrżał i rozejrzał się, przekonany, że strażnik już zauważył oso- bę wspinającą się po murze rezydencji i nasadza strzałę, żeby ją przy- szpilić jak wiewiórkę. Dotąd nikogo nie dostrzegł, ale przecież kie- dyś musiało to nastąpić! - Nigdy nie wziąłem pasa na dziecko, lecz tym razem... Dotarłszy na samą górę, wciągnął się na pokryty łupkiem dach i leżał nieruchomo, chwytając łapczywie powietrze, a jego ręce i nogi drżały. Kiedy wreszcie znalazł dość sił, by się dźwignąć na czworaki, rozejrzał się i zobaczył niedaleko Krzemienia, który siedział, opie- rając się o jeden z dużych kominów. Chłopiec najwyraźniej na coś czekał, ale z pewnością nie na przybranego ojca, bo nawet na niego nie spojrzał. Rogowiec otarł pot z twarzy i zaczął się ostrożnie wspi- nać po pochyłym, porośniętym mchem dachu; zbliżał się do chłopca, przeklinając przy każdym oddechu. Wysokie miejsca. Nie lubił wy- sokich miejsc. Uznał, że za dziećmi też chyba nie przepada. Co więc, na imię Starszych Ziemi, robi na dachu Zamku Marchii Południowej, uganiając się za tym szalonym chłopakiem? Kiedy wreszcie dotarł do komina, nogi tak bardzo mu się trzęsły, że, przyklejony do kamiennej ściany, zaczął je rozcierać. Krzemień posłał mu takie samo trzeźwe spojrzenie, jakim obdarzał go w innych miejscach i okolicznościach. - Rozgniewałeś mnie, chłopcze. - Rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy ktoś może ich zobaczyć z któregoś z górnych okien, lecz malec wybrał miejsce, w którym niski dach zasłaniały wyższe piętra rezy dencji; pozbawione okien mury sprawiały, że ta jej część przypomi nała kamienny kanion niewidoczny z żadnej ze znajdujących się w pobliżu wież. Nawet szczyt potężnej Wieży Wilczego Kła pozosta wał ledwo widoczny, przesłonięty krawędzią najbliższego dachu. Mimo to Rogowiec wciąż mówił szeptem. - Słyszałeś? Rozgniewałeś mnie... Krzemień spojrzał na niego i przytknął palec do ust. - Ciii. Zanim Rogowiec całkiem stracił cierpliwość, jego uwagę przy- ciągnął jakiś ruch na samym szczycie dachu. Otworzył szeroko oczy ze zdumienia, kiedy zorientował się, że widzi tam jednak postać. W pierwszej chwili pomyślał, że malutki człowieczek stoi pewnie na górze widocznej w oddali wieży przesłoniętej dachem, na którym siedzieli - bo jak inaczej mógłby wytłumaczyć podobny widok? Ale kiedy postać zaczęła schodzić po dachu w ich kierunku, porusza- jąc się z zadziwiającym wdziękiem i szybkością wzdłuż porośniętych mchem przerw między łupkami, Rogowiec musiał przyjąć do wia- domości, że przybysz jest człowieczkiem wielkości palca. Wciągnął z sykiem powietrze, a człowieczek się zatrzymał. - To jest Rogowiec - wyjaśnił Krzemień przybyszowi. - Przy szedł ze mną. Mieszkam w jego domu. Malutka postać ruszyła dalej w dół, jeszcze szybciej, tak że dłonie migały, chwytając mech, aż wreszcie stanęła obok Krzemienia. Przy- bysz spojrzał na Rogowca dość podejrzliwie - o ile Rogowiec po- trafił wyczytać cokolwiek z twarzy wielkości guzika. - Skoro rzeczesz o jego dobroci, to ci wierzę. - Wysoki głosik człowieczka przypominał śpiew ptaka, ale Rogowiec rozumiał każde słowo. - Dachowiec... - wyszeptał. Ze zdumieniem patrzył, jak stara opowieść materializuje się na jego oczach, a postać z niej, która żyje i oddycha, jest nie większa niż świerszcz. Dotąd sądził, że Dachow- cy, nawet jeśli nie zostali wymyśleni przez kolejne pokolenia matek i babek Funderlingów, to zagubili się w mrokach historii bardzo daw- no temu, a więc tak jakby nie istnieli. - Na rysę i przełam, chłopcze! Gdzie ty go znalazłeś? - Znalazł mnie? - Człowieczek zrobił krok do przodu i oparł za- ciśnięte pięści na biodrach. - Że niby Spadzik Łucznik jest zabawką chłopca, którą można znaleźć i wyrzucić? W uczciwej walce mnie pokonał, a jakże. Rogowiec pokręcił głową z niedowierzaniem, lecz Spadzik nie zwracał na niego uwagi. Wyjął spod kurtki malutki srebrny przed- miot i przyłożył go do ust. Jeśli w ogóle wydobył jakiś dźwięk, to był on zbyt cichy albo zbyt wysoki, żeby Rogowiec go usłyszał, nie- mniej jednak chwilę później na szczycie dachu pojawił się cały tłum malutkich postaci, które poruszały się tak szybko i cicho, że wyda- wało się, iż z dachu zsuwa się niewielki dywan. Grupa czy też delegacja Dachowców liczyła co najmniej dwa albo trzy tuziny osobników. Ci z przodu, uzbrojeni w długie włócznie, dosiadali szarych myszy. Ich zbroje wykonano, jak się zdawało, z łu- pin orzecha, na głowach zaś mieli pomalowane ptasie czaszki, które miały służyć jako hełmy; kiedy zatrzymali swoje wierzchowce, spoj- rzeli złowrogo na Rogowca przez otwory na oczy nad długimi dzio- bami. Piechurzy stanowili, na swój sposób, równie imponujący widok. Wprawdzie ich ubrania były jednolicie ciemne, wykonane z tkanin zbyt ciężkich i sztywnych, by mogły się układać jak odzież Funder- lingów czy dużych, ale bez wątpienia poświęcili im sporo uwagi - miały wyszukany krój i zarówno mężczyźni, jak i kobiety poruszali się z gracją osób, które przywdziały swój najlepszy strój. I wszystko to, pomyślał zdumiony, na spotkanie z Krzemieniem? Ale nawet kiedy piechurzy zatrzymali się, tworząc półkole za jeźdź- cami dosiadającymi myszy i zachowując podyktowaną respektem od- ległość, Rogowiec zorientował się, że to nie koniec niespodzianek. Człowieczek, który przedstawił się jako Spadzik, przyłożył do ust srebrną fujarkę i dmuchnął w nią. Chwilę później na szczycie dachu pojawiła się jeszcze dziwniejsza postać - pulchny ludzik tylko trochę większy niż kciuk Rogowca, który dosiadał podskakującego drozda. Kiedy ptak, podrygując niezgrabnie, zaczął się zsuwać do pozosta- łych, Rogowiec zobaczył, że jego skrzydła krępują pasy wysokiej, podobnej do pudełka lektyki umieszczonej na jego grzbiecie. Pulchny mężczyzna siedzący pod daszkiem ściągał energicznie wodze, usi- łując skierować ptaka w dół pochyłości dachu, lecz nie na wiele się to zdawało, ponieważ drozd poruszał się według własnego uznania. Muszę to zapamiętać, na wypadek gdyby ktoś kiedyś zapropo- nował mi przejażdżkę na droździe, pomyślał Rogowiec, bardziej zdzi- wiony niż rozbawiony własnym żartem, tym, że w ogóle zdobył się na dowcip w podobnych okolicznościach, bo wciąż wydawało mu się, że to wszystko jest snem. Kiedy wreszcie drozd zakończył swoją krętą wędrówkę po dachu i zatrzymał się obok myszy, jeździec, wychylony mocno z lektyki, podziękował ruchem dłoni za pomoc, jakiej chcieli mu udzielić dwaj spośród osobników dosiadających myszy. Wyprostował się i zsunął z grzbietu ptaka z zadziwiającą zwinnością jak na swoją tuszę. Strój utrudniał mu nieco ruchy - miał na sobie szatę z futrzanym kołnie- rzem i lśniący łańcuch na piersi. Stanąwszy na łupkowym dachu, przyjął głębokie ukłony pozostałych Dachowców, jakby uznał to za należny mu honor, po czym spojrzał uważnie na Rogowca i Krze- mienia i zbliżył się do nich - lecz zatrzymał w bezpiecznej odległości co najmniej dwóch kroków za kręgiem jeźdźców. - Czy to król? - zapytał Rogowiec Krzemienia, lecz chłopiec nie odpowiedział. Sami Dachowcy przyglądali się w skupieniu malutkiemu gruba- sowi, który wysunął głowę do przodu i... pociągnął nosem. Potem wyprostował się i jeszcze raz pociągnął nosem tak mocno, że Ro- gowiec usłyszał świst powietrza w jego nozdrzach. Grubasek, któ- rego chmurne oblicze pociemniało teraz jeszcze bardziej, powiedział coś szybko wysokim głosem, czego Rogowiec w ogóle nie zrozu- miał, za to pozostali Dachowcy otworzyli usta i cofnęli się kilka kro- ków, spoglądając ze strachem na Rogowca i Krzemienia, jakby ci pokazali nagle kły i pazury. - Co on powiedział? - zapytał zaintrygowany Rogowiec. Spadzik wysunął się do przodu, blady, lecz opanowany, i skłonił głowę. - Przykro jest mi, ale Nos Szacowny i Stosowny mówi językiem olbrzymów nie tak dobrze jak my, Rynienni Zwiadowcy. - Pokręcił głową z poważną miną. - Przykro jest mi jeszcze bardziej, ale on mówi, że nie możecie się spotkać dzisiaj z królową, ponieważ jeden z was pachnie bardzo, bardzo niegodziwie. - To było dawno, dawno temu - powiedziała Merolanna. - Kiedy przybyłam tutaj, żeby poślubić waszego dziadka Damana. Nie może- cie go pamiętać, umarł na długo przed waszymi narodzinami. - Jego portret wisi w galerii - powiedziała Briony. - Wygląda... bardzo poważnie. - Mówiłam ci, kochanie, żebyś mi nie przerywała. To i tak jest dla mnie trudne. Ale masz rację, rzeczywiście tak wyglądał. Był po- ważnym i poważanym mężem, ale niespecjalnie... miłym człowie- kiem. A przynajmniej nie tak miłym jak wasz ojciec czy brat Da- mana, stary król, kiedy był podchmielony albo po prostu w dobrym humorze. - Westchnęła. - Nie zrozumcie mnie źle, dzieci. Wasz stry- jeczny dziadek nie był człowiekiem okrutnym, a ja nawet go poko- chałam na swój sposób. Lecz wtedy, pierwszego roku, z dala od ro- dziny, w kraju, którego językiem ledwo władałam, poślubiona mężczyźnie niemal dwukrotnie starszemu ode mnie, czułam się bar- dzo nieszczęśliwa, przestraszona i samotna. A potem Daman wyru- szył na wojnę. Barrick z trudem potrafił usiedzieć spokojnie. Tego dnia głowę miał pełną pomysłów i rozpierała go energia. Chciał coś robić, nad- robić stracony czas, który zabrała mu choroba, zamiast siedzieć i słu- chać opowieści stryjecznej babki. Jego uwagę przykuły jej wcześ- niejsze słowa dotyczące szaleństwa - wydało mu się niemal, że zaraz wyzna im, iż ma nocne koszmary, jakie dręczą i jego, tymczasem ona snuła opowieść dotyczącą wydarzeń tak starych, jakby zaszły w zupełnie innym świecie. Miał ochotę wstać, może nawet wyjść, lecz kątem oka zauważył, że Briony drgnęła nerwowo, więc siedział. Ostatnimi czasy wszystko było takie trudne: nie mógł znieść myśli, że musiałby walczyć z upartą siostrą. - To nie było nic wielkiego, zwykły konflikt - opowiadała dalej Merolanna. - Jeden z nadmorskich baronów z Perikalu - okropny człowiek, którego imienia teraz nie pamiętam - zaczął napadać na kupieckie statki na zachodnim wybrzeżu, dlatego Ustin wysłał swo jego brata, żeby pomógł królowi Settlandii. Po wyjeździe Damana poczułam się jeszcze bardziej osamotniona, codziennie sama w tym obcym mi, zasnutym chmurami miejscu, pełnym ciemnych kamieni i spoglądających z portretów surowych postaci. Nie ma dla mnie żadnego usprawiedliwienia, jak już wyznałam hierarsze Siselowi, ale... wkrótce zaczęłam spędzać coraz więcej czasu w towarzystwie jednego z młodych dworzan. Tylko jemu chcia- ło się mnie odwiedzać, tylko on widział we mnie kogoś więcej niż obcego przybysza, który nie zna języka na tyle dobrze, by dowcipnie konwersować, tak więc pozostaje z dala od centrum dworskiego ży- cia, nie znając ciekawych plotek, którymi mógłby się podzielić. Tyl- ko on wydawał się podziwiać mnie taką, jaka byłam. Zakochałam się. - Staruszka wyprostowała się, nie odrywając oczu od sufitu. Już wcześniej przestała się wachlować. - Co więcej, oddałam mu się. Zdradziłam męża. Dopiero po chwili Barrick w pełni pojął znaczenie jej słów i spoj- rzał na nią zdumiony i zdegustowany. Świadomość, że starsi ludzie kiedyś tam odczuwali żądze, to jedno, ale co innego, kiedy o tym opowiadają, zmuszając innych do wyobrażania sobie tego. Zanim jed- nak zdążył cokolwiek powiedzieć, poczuł, jak Briony zaciska dłoń na jego ramieniu. - Zostałaś sama w obcym miejscu, ciociu - powiedziała łagod- ) nie. - A poza tym to było dawno temu. - Barrick uznał, że Briony także wydaje się zszokowana. ' - Nie, właśnie o to chodzi - powiedziała Merolanna. - Wy tak to widzicie - że dla kogoś w moim wieku są to wydarzenia tak od-, ległe, że aż dziw, iż jeszcze tkwią w pamięci. Ale kiedyś sama się? przekonasz, moja droga, przekonasz się. Wierz mi, wydaje się, jakby to było wczoraj. - Spojrzała na Barricka, potem na Briony, a w wy- razie jej twarzy było coś, co zmniejszyło niechęć Barricka do jej opo- wieści - poczucie straty, smutek i opór. - Powiem więcej. Wydaje.; się, jakby to się działo dzisiaj. - Nie rozumiem - rzekła Briony. - Jak się nazywał tamten męż- czyzna, ciociu? Twój... kochanek? - To nie ma znaczenia. Zmarł jeszcze przed Damanem. Wszyscy oni odeszli, wszyscy. - Merolanna pokręciła głową. - W każdym; razie kiedy Daman wrócił z zachodu, wszystko już się skończyło. Pozostał tylko wstyd. I dziecko. - Dziecko? - Tak. Chyba nie sądzicie, że dopisało mi szczęście? Że mój je-; dyny występek mógł się zakończyć tak łatwo, tak... bezboleśnie? - Merolanna zaśmiała się i otarła oczy. - Nie, było dziecko. Mój mąż; miał niebawem wrócić, więc uznałam, że ułoży się tak, jakby to on? był ojcem, lecz zatrzymały go sztormy i kłótnie między zwycięskimi) kapitanami, tak więc nie było go jeszcze prawie rok. Pomogły mi siostry Zorii, niech będą błogosławione. Uratowały mnie - zabrały do swojej świątyni w Helmingsea na czas rozwiązania, a w zamku wszyscy sądzili, że wróciłam w rodzinne strony, do Fael, by tam oczekiwać na powrót męża. Widzę zdziwienie na waszych twarzach, moi drodzy. Tak, pozory i oszustwa. Przypuszczaliście kiedyś, że wa- sza stryjeczna babka była taką podstępną kobietą? - Znowu się roze- śmiała. W uszach Barricka jej śmiech zabrzmiał jak zgrzyt. - A po- tem... urodziło się dziecko. Merolanna zamilkła na moment, by złapać oddech i się opanować. - Oczywiście nie mogłam go zatrzymać. Siostry Zorii znalazły kobietę, która miała wychować chłopca, a ja zabrałam ją ze sobą do Marchii Południowej i dałam jej dom za miastem. Dzisiaj ona także już nie żyje, ale przez wiele lat sprzedawałam po cichu niektóre po- darki męża i dawałam jej na utrzymanie. Nawet po tym, jak porwano dziecko. - Porwano? - Barrick znowu się ożywił. - Kto to zrobił? - Nigdy się nie dowiedziałam. - Staruszka otarła oczy. - Czasem go odwiedzałam, mojego małego chłopca. Och, był chudy i jasno- włosy, miał włosy jak słoma! Niestety, nie mogłam go widywać zbyt często - ludzie mogliby zauważyć i zacząć się interesować. W końcu mój mąż był bratem króla. Tak więc kiedy tamta kobieta powiedziała mi, że porwano dziecko, z początku jej nie uwierzyłam. Sądziłam, że powodowana zwykłą chciwością, ukryła go gdzieś i zacznie mnie szantażować, że powie wszystko mojemu mężowi, jeśli nie zapłacę jej więcej. Szybko jednak się przekonałam, że jest szczerze zasmu- cona. Była biedną kobietą i oczywiście winą za zniknięcie dziecka obarczyła Ludzi Zmierzchu - „Czarodziejscy ludzie go porwali!" - powiedziała. Nie miał nawet dwóch lat. - Księżna przerwała, by wy- dmuchać nos. - Bogowie, spójrzcie na mnie! Minęło pięćdziesiąt łat, a jakby to było wczoraj! - Ale dlaczego tak bardzo to przeżywasz, ciociu, po tylu latach? - zapytała Briony. - To straszna i smutna opowieść, ale czemu aż tak cię przygnębiła? - W pewnym sensie takie cierpienie nigdy cię nie opuszcza, moja droga. Lecz moje serce krwawi z konkretnego powodu. Litościwa Zorio, ja go widziałam. Podczas pogrzebu Kendricka. Zobaczyłam moje dziecko. Barrick spojrzał na Briony. Poczuł się dziwnie, wręcz niedobrze. Nic już nie miało sensu i wyznanie księżnej było jeszcze jednym odłamkiem z walącego się gmachu normalności i bezpieczeństwa. - Cień - powiedział, zastanawiając się po raz kolejny, jakie sny ma Merolanna. - Pełno ich teraz w zamku. - Chcesz powiedzieć, że widziałaś swoje dziecko jako dorosłego mężczyznę? Może i tak było, ciociu. Skoro nikt nigdy ci nie powie- dział, że zmarło... - Nie, Briony. Zobaczyłam go jako chłopca. Tylko że nie takiego, jakim widziałam go po raz ostatni. Urósł. Ale tylko trochę. Kilka... kilka lat starszy. - Znowu się rozpłakała. Baniek chrząknął i spojrzał na siostrę, jakby się spodziewał, że pomoże mu zrozumieć, lecz Briony przesunęła się na łóżku i objęła staruszkę. - Ciociu... - zaczęła. - Nie. - Merolanna bardzo się starała opanować. - Nie, może i jestem stara - może nawet szalona - ale nie głupia. Cokolwiek wi- działam, ducha, zjawę czy sen na jawie, to było moje dziecko. Mój chłopiec - moje dziecko. Dziecko, które oddałam! - Och, ciociu. Nagle Barrick zobaczył z zaniepokojeniem, że Briony też płacze. Nie wiedząc, co mógłby zrobić, wstał i nalał wina do pucharu Me- rolanny, po czym stanął z nim przy łóżku, czekając, aż minie łzawa burza. 1.7 Czarne kwiaty CZASZKA: Gwiżdże, gwiżdże Pieśń wiatru i rosnących rzeczy, Poemat ciepłych kamieni w popiele Wyrocznie Rzuconych Kości N os Szacowny i Stosowny, choć postawniejszy i grubszy niż pozostali Dachowcy, lecz nie większy niż kciuk Rogowca, przemówił: Obcy pachną niegodziwie. Spotkanie z królową jest niemożliwe. Rogowiec nie wiedział, czy powinien się cieszyć, czy być rozczarowany - szczerze mówiąc, czuł się nieco zagubiony w całej sytuacji. Kiedy wstawał rano, nawet by mu nie przyszło do głowy, że skończy dzień na zamkowym dachu w towarzystwie ludzików mniejszych od myszy. Po oświadczeniu Nosa pozostali Dachowcy odsunęli się, przestra- szeni, od swoich ogromnych towarzyszy. Krzemień jak zawsze skry- wał swoje myśli i uczucia. Tylko człowieczek o imieniu Spadzik sprawiał wrażenie pogrążonego w myślach, o czym świadczyło zmar- szczone czółko. - Chwileczkę, panowie, proszę - odezwał się nieoczekiwanie i pomknął po pochyłym dachu z zadziwiającą szybkością do Nosa Szacownego i Stosownego, po czym powiedział coś do pulchnego dygnitarza w ich języku, co przypominało szybkie popiskiwanie na wysokich tonach. Nos mu odpowiedział. Spadzik powiedział coś jesz- cze. Zebrani dworzanie słuchali uważnie, wydając pomruki zdziwie- nia przypominające świergot młodych wróbli. Spadzik i Nos nie przerywali swojej piskliwej rozmowy, aż Ro- gowiec zaczął się znowu zastanawiać, czy aby nie postradał rozumu, czy może wszystko to dzieje się tylko w jego głowie. Wyciągnął rękę i dotknął palcami łupków na dachu i wyrastającego spomiędzy nich wilgotnego mchu. Wszystko było prawdziwe. Przez chwilę roz- ważał, co by powiedziała Opal na widok podobnych stworzeń. Czy zgarnęłaby je wszystkie do koszyka, przyniosła ostrożnie do domu i nakarmiła z ręki okruchami chleba? A może by je przepędziła miotłą? Ach, moja dobra staruszko, w jakież to szaleństwo wpakowaliśmy się przez tego zabłąkanego chłopca? Wreszcie Spadzik odwrócił się i wrócił do nich. - O wybaczenie wasze proszę raz jeszcze, panowie. Nos Szacowny i Stosowny mówi, że możecie się spotkać z królową, ale tylko jeśli będziemy mogli umieścić naszych łuczników na ramieniu każdego z was. Mój to był pomysł i mnie należy winić za tę nieuprzejmość. - Rzeczywiście, wyraźnie zawstydzony miął w rękach czapeczkę. - Co? - Rogowiec spojrzał na Krzemienia, a potem znowu na Spadzika. - Chcesz powiedzieć, że zamierzacie usadowić się z łu- kami i strzałami na naszych ramionach? Żebyście mogli strzelić nam w oko, jeśli zrobimy coś, co wam się nie spodoba? - Tylko tak zgodzi się Nos Szacowny i Stosowny - rzekł Spa- dzik. - Ręczę słowem za młodzieńca, lecz ty, panie, jesteś mi obcy. - Przecież słyszałeś, co powiedział. Słyszałeś, jak mówił, że mie- szka ze mną - że jestem jego... ojczymem, jak sądzę. - Pomimo gniewu Rogowiec poczuł pewne rozbawienie na myśl o tym, że oto kłóci się z absurdalnym karzełkiem, jakby rozmawiał z normalnym człowiekiem. I wtedy przyszła mu do głowy ponura myśl: czy tak samo myślą o nim duzi - czy uważają, że wyświadczają mu grzecz- ność, traktując go jak człowieka? Poczuł się zawstydzony. Funder- ling, bardziej niż ktokolwiek inny, powinien wiedzieć, że nie należy osądzać innych według wzrostu. - Tylko tyle chcecie zrobić? Poje- chać na naszych ramionach, aby powstrzymać nas przed zrobieniem czegoś złego? - Uzmysłowił sobie, że niepokoi się o Krzemienia równie mocno jak o siebie. Na rysę i przełam, zachowuję się jak ojciec. - A jeśli któryś z nas kichnie? Albo się potknie? Nie chciał- bym dostać strzałą w oko, choćby nawet tak małą, z powodu po- tknięcia albo kichnięcia. Gruby Dachowiec znowu zapiszczał w swoim języku. - Nos Szacowny i Stosowny mówi, że możemy związać wam ręce i nogi - wyjaśnił Spadzik, ale powiedział to bez przekonania. - Zajęłoby to trochę czasu, lecz wtedy wszyscy byliby spokojni. - Nic z tego - rzucił Rogowiec ze złością. - Miałbym pozwolić związać sobie ręce i nogi tutaj, na tym wysokim, śliskim dachu? Nic z tego. - Zorientował się, że Krzemień go obserwuje; mimo że twarz chłopca pozostawała nieodgadniona, Rogowiec poczuł się skarcony, jakby wprosił się tam, gdzie go nie zapraszano, i teraz przeszkadzał. No cóż, może i jestem tu nieproszonym gościem. Ale czy mogłem tak po prostu pozwolić chłopcu wleźć na dach i zostawić go bez opie- ki? Cóż za rodzic byłby ze mnie? Ostatecznie jednak uznał, że to on powinien doprowadzić do zgody. - Dobrze - powiedział. - Jeśli o mnie chodzi, wasi łucznicy mogą przysiąść na moich ramionach jak wiewiórki na gałęzi. Będę się po ruszał powoli, chłopiec też. - Słyszałeś, Krzemieniu? Powoli. Ale powiedz swoim ludziom, że jeśli któryś z nich dziabnie mnie bez po wodu, to jak nic będą mieli do czynienia z rozgniewanym olbrzy mem. - Pomimo strachu i irytacji uzmysłowił sobie nagle, że w oczach tych istot jest wielkim i strasznym olbrzymem. Rogowiec Wielkolud. Rogowiec Ogr. Mógłbym ich zgarnąć ręką i zjeść, gdybym tylko zechciał, jak Brambinag Kamienne Buty. Oczywiście nie zdradził swoich myśli przed Dachowcami i siedział spokojnie, podczas gdy dwie myszy z jeźdźcami na grzbietach zaczęły się wspinać po jego rękach. Mysie pazurki drażniły skórę, łaskocząc go, dlatego pomyślał, że najprościej byłoby przenieść łuczników na miejsce, lecz ostatecznie uznał, że mogłoby to zostać źle odebrane. Pod hełmami z ptasich czaszek wi- dać było twarze ludzików, przestraszone, ale i pełne determinacji; Rogowiec nie miał wątpliwości, że ich strzały i włócznie są ostre. - A tak w ogóle o co tu chodzi? - zapytał, kiedy strażnicy już zajęli swoje pozycje. - Chłopcze, nie powiedziałeś mi, dlaczego tu przyszedłeś ani jak spotkałeś tych ludzi. Co to wszystko znaczy? Chłopiec wzruszył ramionami. - Chcą, żebym się spotkał z królową. - Ty? Dlaczego ty? Krzemień ponownie wzruszył ramionami. Rozmowa z nim przypomina próbę odłupania kawałka granitu mięk- ką pajdą chleba, pomyślał Rogowiec. Jak zwykle chłopiec milczał jak skała. Jego uwagę zwróciło poruszenie wśród tłumu malutkich postaci, dworzan ubranych w prosty samodział, ozdobiony, jak się zdawało, kawałkami motylich skrzydeł i okruszkami kryształów, metalowymi płatkami i piórami tak malutkimi, że mogły pochodzić z piersi ko- libra. Wszyscy zwrócili się ku szczytowi dachu z wyrazem oczeki- wania na twarzach. Nawet Rogowiec, ku swemu zdziwieniu, wstrzy- mał oddech, Podobnie jak Nos Szacowny i Stosowny, nadjechała na ptaku, lecz ten wydawał się lepiej ujeżdżony albo krępowała go jakaś ukryta uprząż: śnieżnobiała gołębica nie miała opaski na skrzydłach. Ma- lutka postać na jej grzbiecie nie chwiała się w lektyce, lecz siedziała z podwiniętymi nogami dokładnie między skrzydłami ptaka, trzyma- jąc w ręku wodze podobne do lśniących pajęczych nici. Jej bogato zdobiona szata była brązowo-szara, a włosy ciemnorude. Gołębica się zatrzymała. Wszyscy dworzanie i strażnicy upadli na kolana, także ci na ramionach Krzemienia i Rogowca, chociaż Funderling wciąż czuł na szyi lekkie kłucie włóczni jednego z żoł- nierzy - przystawionej być może dla bezpieczeństwa. Nawet Nos Sza- cowny i Stosowny rozpłaszczył się na dachu. Spadzik pierwszy podniósł głowę. - Jej Znakomita i Niezapomniana Wysokość, królowa Upsteeple- bat - oznajmił. Rogowiec uznał, że królowa jest raczej przystojna niż piękna, z de- likatną twarzą o wyrazistych rysach i oczach, które patrzyły na niego bez strachu. Funderling odruchowo skłonił głowę. - Wasza Królewska Mość - powiedział i przez moment wszystko wyglądało bardzo stosownie. - Jestem Rogowiec z rodziny Lidery- tów. A to jest mój... podopieczny, Krzemień. - Dziecko jest nam znane. - Odpowiedziała powoli; w jej wy- konaniu mowa marchii przygranicznych brzmiała o wiele wyraźniej niż w wypadku Spadzika, choć wydawała się nieco archaiczna. - Śle- my wam obu powitanie. Nos dźwignął się z trudem i podszedł do niej, mówiąc coś szybko. - Nasz doradca twierdzi, że spowija was zapach niegodziwości - przekazała im królowa. - Ja tego nie czuję, ale nasza osoba nigdy dotąd nie zawiodła się na jego godnej zaufania pomocy. Należy do szóstego pokolenia Pierwszych do Sera - posiada szlachetne nozdrza. Nie dostrzegamy też żadnej niegodziwości ani w tobie, ani w chłop- cu, choć naszym zdaniem drzemią w nim inne opowieści, historie nie opowiedziane. Czy mamy rację, Rogowcu Liderycie? Czy rze- czywiście nie ma tu niegodziwości? - Nie ma, o ile mi wiadomo, Wasza Królewska Mość. Jeszcze godzinę temu nie wiedziałem, że istniejecie. A teraz nie żywię złych zamiarów. - Rogowiec coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że wzrost królowej nie ma większego znaczenia. Wywarła na nim duże wrażenie, dlatego postanowił być dla niej miły. Opal z pew- nością by prychnęła, widząc to wszystko. - Dobrze powiedziane. - Królowa Upsteeplebat kiwnęła ręką i za- raz dwóch żołnierzy podbiegło, by pomóc jej zejść z grzbietu gołę- bicy. Przez chwilę patrzyła na pozbawione okien kamienne mury. - Dobre miejsce na spotkanie, choć już dawno ani my, ani nasi przod- kowie go nie wykorzystywali. Musisz nam wybaczyć, Rogowcu z ro- du Liderytów, ale nie jesteśmy przyzwyczajeni do sposobu wyrażania się olbrzymów, aczkolwiek praktykowaliśmy dawne zwyczaje, żeby się przygotować na taki dzień, choć wątpiliśmy w jego nadejście. - Wasza Królewska Mość bardzo dobrze włada naszym językiem. - Rogowiec zerknął na Krzemienia. Chłopiec obserwował wszystko, lecz wyraz jego twarzy sugerował, że po prostu przysłuchuje się jesz- cze jednej rozmowie dorosłych. Dlaczego go tu zaprosili? Czego mo- gli chcieć od niego? Królowa uśmiechnęła się i skinęła głową. - Wprawdzie nasz lud żyje w waszym cieniu, często pod wa- szymi stołami i w waszych kredensach, lecz przeminęły całe poko- lenia, odkąd rozmawialiśmy ze sobą. Teraz jednak wymagają tego czasy, jak wierzymy. - Jestem nieco zdezorientowany, Wasza Królewska Mość. Czego wymagają czasy? - Żeby nasze ludy znowu do siebie przemówiły. Ponieważ my, mieszkańcy wysokich miejsc, boimy się, a nasze obawy nie doty- czą tylko nas. To, co naszym zdaniem pozostawało w uśpieniu - na- sza królewska wiedza była zbyt głęboka, byśmy sądzili, że to już nie żyje - teraz się budzi. To, przed czym uciekliśmy dawno temu, znowu wyciąga swoje macki... i stanowi zagrożenie nie tylko dla Sni'sni'snik-soonah. - Krótkie mlaśnięcie przypominało dźwięk, jaki mógłby wydać jedynie przedrzeźniacz. - Nie tylko kogo? - Mojego ludu. Dachowców, jak nas nazywacie. - Królowa ski- nęła głową. - Tak więc musicie nam pomóc zdecydować, co robić. W spotkaniu chłopca ze Spadzikiem wyczuwamy Rękę Nieba. Z pew- nością upłynęło bardzo dużo czasu, odkąd jakikolwiek olbrzym wi- dział nas wbrew naszej woli. Coraz bardziej utwierdzamy się w prze- konaniu, że może naprawdę nadszedł czas, byśmy stanęli obok siebie, złączeni wspólną sprawą. Być może nie zechcesz nas wysłuchać i bę- dziemy musieli znowu uciekać, choć obawiam się, ucieczka na nie- wiele się zda, ale może jednak nas posłuchasz. Samo to nas nie ura- tuje, ale może stanowić początek. Rogowiec pokręcił głową. - Chyba nic nie rozumiem. Ale się staram. Dlatego że chłopak złapał jednego z waszych ludzi, chcecie zjednoczyć się z dużymi? Dlaczego? - Bo chociaż bardzo długo żyliśmy ukryci w waszym cieniu, Sta- ra Noc jest mrokiem, który zagarnie wszystko i nikt nie znajdzie dro- gi wyjścia. - Maska godności i dostojeństwa na twarzy królowej jak- by trochę się obsunęła i Rogowiec po raz pierwszy dostrzegł ukryty za nią strach. - Ona nadchodzi, Rogowcu Liderycie. Sami byśmy to odkryli, lecz prawdę tę przekazał nam bezpośrednio Pan Szczytu. - Widząc, z jaką powagą przemawia i jak waży słowa, Rogowiec nie miał wątpliwości, że królowa jest zdolną władczynią, dlatego, mimo iż tak drobnej postaci, urosła w jego oczach. - Nadchodzi burza, której obawialiśmy się od czasów babki mojej babki - dodała. - Dotrze tu niebawem. - Niech bogowie mają nas w opiece - mruknął Raemon Beck, lecz ton jego głosu sugerował, że nie wierzy, by to uczynili. Ferras Vansen wpatrywał się w milczeniu w dolinę, która roz- ciągała się przed nimi. Jego także niepokoił ten widok, ale dopiero po chwili zrozumiał, co go naprawdę przestraszyło. Przypomniał sobie dom staruszki i to, co w nim zobaczył. Miał wtedy zaledwie osiem albo dziewięć lat, ale wzrostem niemal dorównywał mężczy- znom, za to chudy był jak patyk. Oczywiście uważał, że jest bardzo dzielny. Matka Ferrasa niepokoiła się o wdowę, która mieszkała w sąsiedniej zagrodzie, może dlatego, że jej mąż z trudem już wychodził z łóżka i bała się, że wkrótce i ona dołączy do grona wdów. Ale ona przynajmniej miała dzieci, w przeciwieństwie do starej sąsiadki. Nie widzieli jej już od kilkunastu dni, a jej kozy chodziły po zielonych, choć palonych letnim słońcem wzgórzach. Podejrzewając, że staruszka jest zbyt chora, by mogła się o siebie zatroszczyć, matka wysłała Ferrasa, swojego najstarszego syna, żeby się udał na drugą stronę doliny i zaniósł staruszce dzbanek mleka i nieduży bochenek chleba. Będąc jeszcze daleko od chatki, wyczuł coś w ciszy spowijającej tamto miejsce, choć nie rozumiał, co to takiego. Ferras dobrze znał drewnianą chatę - odwiedzał ją nieraz z siostrami, przynosząc podarunki od matki, kwiaty albo kołacz. Staruszka nigdy nie miała wiele do powiedzenia, ale zawsze sprawiała wrażenie zadowolonej widokiem dzieci i wciskała im do rąk jakieś podarunki, choć zwykłe mogła sprezentować jedynie lśniący drewniany paciorek z naszyjnika, którego sznur dawno się zerwał, albo trochę suszonych owoców z karłowatych drzew rosnących przy jej domu. Teraz jednak pojawiło się coś nowego i młody Ferras poczuł mrowienie w rękach i szyi. Wiatr wiał z przeciwnej strony, bo inaczej poczułby odór gnijącego ciała, zanim jeszcze stanąłby na progu. Był środek lata, więc kiedy pchnął źle wpasowane drzwi, smród buchnął w niego gwałtownie i natarł na jego oczy i nos z taką mocą, że Ferras aż się zatoczył i cofnął, krztusząc się i ocierając łzy. Z dzbankiem mleka w ręku — przyzwyczajony do oszczędności, by nigdy nie uronić ani kropli — zatrzymał się kilka kroków przed domem, niepewny, co robić. Znał już zapach śmierci, dlatego od razu się domyślił, dlaczego nie widzieli staruszki od jakiegoś czasu. Ale kiedy minął szok, poczuł nieodpartą potrzebę upewnienia się. Zacisnął palcami nos i wszedł do środka. Przez drzwi wpadało tylko trochę światła, a jedyne okno było zasłonięte okiennicą, dlatego dopiero po chwili jego wzrok przyzwyczaił się do ciemności. Nie żyła i była żywa zarazem. Nie, nie żywa, ale postać, która leżała na pokrytym sitowiem klepisku — twarzą do ziemi, jak się zorientował, długo się wpatrując, jakby próbowała wyczołgać się na zewnątrz -falowała. Muchy, chrząszcze i mnóstwo innych robaków, których nie potrafił nazwać, całkowicie ją zakryto, tworząc uformowaną w ludzką postać lśniącą i wijącą się masę; ciało staruszki było niewidoczne, nie licząc kilku kosmyków siwych włosów. Było to przerażające, a zarazem dziwnie ekscytujące doświadczenie, a jego wspomnienie pozostało na zawsze w pamięci Ferrasa, mimo iż od tego czasu zawsze się wstydził tamtego uczucia. Całe życie karmiące się jedną śmiercią. W półmroku chaty staruszka wydawała się ubrana w lśniącą czarną zbroję, coś na podobieństwo „świetlnej szaty", o której mówił kapłan podczas uroczystości, szaty, którą przywdzieją zmarli bohaterowie, kiedy udają się na spotkanie z bogami... - O co chodzi, kapitanie? Źle się czujesz? Co się stało? Vansen tylko potrząsnął głową, niezdolny odpowiedzieć na pytania Colluma Dyera. To był i tak dziwny dzień, pełen niesamowitych odkryć. Już same duże kępy jasno kwitnących kwiatów, które odkryli przy drodze, były wystarczająco nietypowe, wyrosły zupełnie nie o swojej porze i po- chylały się mocno pod naporem jesiennego wiatru, którego dotyku nie powinny w ogóle zaznać. I jeszcze, kilka mil wcześniej, w miejscu, w którym zjechali z drogi, by napoić konie, napotkali opuszczoną wioskę - małą, co prawda, osadę z tych, które czasem pustoszeją, kiedy zaraza dopada bydło albo gdy wysycha jedyna studnia, lecz ta wioska bez wątpienia jeszcze niedawno była zamieszkana. Ferras Vansen stał pośród pustych domów z drewnianą zabawką w dłoni, pięknie wyrzeźbionym konikiem, którego żadne dziecko nie zostawiłoby dobrowolnie, coraz bardziej przeświadczony, że w tej spokojnej krainie dzieje się coś niedobrego. Teraz, kiedy patrzył przed siebie, nie miał już najmniejszych wątpliwości, że zarówno opustoszała wioska, jak i wyrosłe nie w porę kwiaty są czymś więcej niż tylko przypadkowymi wydarzeniami. W przeciwieństwie do osady rozciągająca się przed nimi dolina wydawała się pełna życia, lecz bardziej w takim sensie, w jakim „żyła" martwa wdowa, niż w takim, jak by sobie tego życzył Vansen. Wypełniające ją barwy były... niewłaściwe. I z początku nie potrafił powiedzieć dlaczego - pnie drzew były brązowe, liście zielone, a trawa pożółkła, lecz nie bardziej niż zwykle o tej porze roku przed ule- wami. A jednak bez wątpienia coś było nie tak, jakby światło płatało figle, co na pierwszy rzut oka wydawało się mieć związek z wiszą- cymi nisko chmurami. Dzień był zimny i szary, lecz on nie miał wątpliwości, że chodzi o coś więcej, co sprawia, że kolory w dolinie są takie powleczone sinością, takie... oleiste. Kiedy wolno wkroczyli do samej doliny, Vansen zobaczył, że drze- wa i porośnięte trawą zbocza wzgórz rzeczywiście przybrały niena- turalny odcień, lecz dziwność tego miejsca spowodowana była przede wszystkim przez jeden rodzaj rośliny, kolczaste pnącze, które zda- wało się dusić pozostałą roślinność i które rozpełzło się niemal po całej dolinie aż na skraj Settlandzkiego Gościńca. Jego liście były ciemne, prawie czarne, chociaż powiedzieć tak byłoby wielkim upro- szczeniem: z bliska dostrzegł odcienie szkarłatu i granatu, a nawet ciemnej szarości, a wszystkie te barwy wydawały się ożywione; liście lśniły jak skórka winogron po deszczu, a same wijące się pnącza zdawały się uosobieniem czegoś milcząco przerażającego jak pogrą- żone we śnie węże. Rośliny zafalowały, dotknięte chłodną bryzą, lecz jemu się wydało, że poruszyły się bardziej, niżby na to wskazywała siła wiatru, że żyły własnym niezależnym życiem, tak jak ohydny owadzi dywan w chacie staruszki. Pnącza miały też kolce, paskudne ciernie długości połowy palca, lecz najdziwniejszym szczegółem były kwiaty, ogromne aksamitne kielichy o kształcie kapusty, czarne jak szaty kapłana Kerniosa. Moż- na było pomyśleć, że dolina dusi się w uścisku czarnych róż. - Co to takiego? - zapytał Dyer przez ściśnięte gardło. - Nie widziałem jeszcze czegoś podobnego. - Ani ja. Beck, poznajesz to? Bratanek kupca był blady, a jego mina wyrażała dziwną rezyg- nację, jakby zobaczył w budzącym się świecie coś, co od dawna oglą- dał w koszmarach sennych. Mimo to pokręcił głową. - Nie. Kiedy my... tam, gdzie się pojawili, nie było niczego nie- zwykłego. Jedynie mgła, o której wam opowiadałem, długie pasmo mgły. - Tam na wzgórzu widać dom - powiedział Vansen. - Chatkę. Może powinniśmy sprawdzić, czy ktoś w niej mieszka? - Jest cała porośnięta tymi pnączami. - Tego dnia Collum Dyer nie był specjalnie skory do żartów i wydawało się, że nie będzie miał na nie ochoty w najbliższym czasie. - Na pewno nikogo w niej nie ma. Tamta wioska została opuszczona bez widocznych powodów, kto by więc chciał tu zostać i czekać, aż go oblezie to paskudztwo? Nie ma sensu sprawdzać, nikogo tam nie ma. Ferras Vansen też tak myślał. Odetchnął w duchu. Nie miał spe- cjalnej ochoty przedzierać się do opuszczonego domu przez gąszcz pnączy, które wzdychały i falowały na wietrze. - Masz rację - odpowiedział porucznikowi. - Jedźmy więc dalej, skoro nie zamierzamy rozbić tu obozu. Dyer odpowiedział skinieniem głowy. On także się ucieszył, że ruszą dalej. Przejechali przez dolinę w milczeniu, rozglądając się, jakby przemierzali dziką, obcą krainę, a przecież jechali dobrze znaną drogą prowadzącą do Settlandii. Zbocza doliny pochylały się nad ni- mi, a ogromne kwiaty podskakiwały lekko, poruszane dotykiem nie- widzialnych palców wiatru, liście zaś ocierały się o siebie, przez co wydawało się, że Vansena i jego ludzi otaczają szepcący obserwa- torzy. Ferras Vansen i pozostali zobaczyli z ulgą, że plątanina czarnych pnączy nie wychodzi poza dolinę, chociaż lasy, przez które biegła droga, spowijała nienaturalna cisza. Co takiego mogło się tu wydarzyć, że przestraszyło nawet pta- ki? - zastanawiał się Vansen. To samo, co spotkało karawanę? A mo- że sobie tylko wymyślam? Albo to samo, co sprawiło, że ludzie opu- ścili wioskę, przegnało też zwierzęta i ptaki. Pewnie one mają wiedzę, którą my już utraciliśmy. Nisko wiszące chmury i kiepski nastrój sprawiły, że zwykła droga wydała mu się jak z innego świata. Odruchowo zaczął się zastana- wiać, jak wyglądała ta ziemia, zanim przybyli na nią osadnicy. Lu- dzie Zmierzchu, o ile prawdziwe są opowieści, mieszkali tu przez stulecia, zanim przybyli nasi przodkowie. Co robili? Co pomyśleli, gdy zobaczyli nas po raz pierwszy, prymitywne plemiona, które być może przybyły zza morza albo z południa? Czy się nas przestraszyli? Oczywiście, uzmysłowił sobie, ludzie cienia mieli powody, żeby się bać obcych istot. Bo przecież niedługo potem odebrały im ziemię. Cały ten obszar należał niegdyś do nich. Ta myśl przyszła mu do głowy po raz pierwszy jeszcze w dzieciństwie, kiedy to pewnego dnia przez nieuwagę zabłąkał się daleko od domu, a światło nad wzgó- rzami zaczęło już przygasać. Dolinę wypełnił bezruch, przerażający i magiczny zarazem, zmieniło się światło, jakby samo niebo wstrzymało oddech na chwilę przed zdmuchnięciem świecy słońca, i wtedy w jego wyobraźni ożył mroczny świat z opowieści snutych przy kominku. Wszystko to należało do nich - tych innych ludzi. Starych. A jeśli oni chcą teraz wszystko odzyskać? - pomyślał. Nadworny medyk mówił, że Granica Cienia się przesuwa. A może chodzi o coś więcej niż tylko pojedynczą zaatakowaną karawanę? A jeśli Ludzie Zmierzchu, podobnie jak najstarszy syn, który wrócił z wojny i zobaczył, że jego młodsi bracia roztrwonili należny mu majątek, postanowili odebrać swoje ziemie? A jeśli tak, to co z nami? Wypędzą nas stąd... czy po prostu zniszczą? Znaleźli ją dwaj żołnierze Vansena, kiedy zbierali drewno na ognis- ko. Mimo iż dziewczyna była młoda i pewnie mogłaby uchodzić za ładną, gdyby nie brud, tylko nieliczni zdobyli się na niewybredne żarty, z pewnością ze względu na nastrój, jaki się wszystkim udzielił. Trzymali ją za ramiona, prowadząc do obozu, chociaż wcale nie przejawiała chęci ucieczki. Jej twarz i ciemne oczy nie zdradzały żadnych oznak strachu; gościła w nich raczej pustka rozpraszana czasem wyrazem dezorientacji albo błyskami tajemniczego rozbawienia. - Spacerowła sobie - wyjaśnił jeden z żołnierzy Vansenowi. -Po prostu gapiła się w niebo i na drzewa. - I gada od rzeczy - dodał drugi. - Może jest ranna? Albo zaraziła się gorączką? - Odsunął się od dziewczyny i spojrzał nerwowo na swoje dłonie, jakby się spodziewał zobaczyć na nich oznaki choroby równie wyraźne jak plamy brudu. Krążyły pogłoski, że zaraza przeniosła się w głąb Marchii Południowej, że gorączka, która zaatakowała księcia Barricka i go oszczędziła, zabiła kilkanaście starszych osób i kilkoro dzieci w mieście. - Ja się nią zajmę. - Vansen odprowadził dziewczynę w postrzę- pionym fartuchu na bok, ale niezbyt daleko, tak by pozostali mężczyźni mogli ich widzieć. Nie przejmował się zbytnio tym, o jakie zamiary mogliby go podejrzewać, bardziej niepokoił go ich nastrój, poczucie zagubienia jak w obcym miejscu, mimo że obozowali przy znajomej drodze w Przygranicznych Królestwach na północnym skraju SiWerside. Dziewczyna wyglądała tak, jakby żyła pod gołym niebem już od jakiegoś czasu. Potargane włosy, a także brudne ręce i twarz nie po- 9 zwalały ocenić jej wieku: równie dobrze mogła być starszą nastolat- 9 ką, jak i kobietą niemal w jego wieku. 9 - Jak masz na imię? 9 Zmierzyła go wzrokiem spod zmierzwionych włosów, jak kupiec, 9 któremu zaproponowano śmiesznie niską cenę za towar, a który mi- 9 mo to miał nadzieję, że zarobi więcej, jeśli się potarguje. 9 - Pusia - odpowiedziała wreszcie. 9 - Pusia! - Roześmiał się krótko. - A cóż to za imię? 9 - Dobre imię dla kotki, panie - odparła. - Zawsze była dobra, 9 zanim zmieniła się pogoda, moja Pusia. - Dziewczyna mówiła z miej- 9 scowym akcentem, który był trochę podobny do mowy, jaką Vansen 9 słyszał w dzieciństwie. - W całym królestwie nie było lepszej łow- 9 czyni myszy, zanim zmieniła się pogoda. Słodziutka jak cukierek. 9 Vansen pokręcił głową. 9 - Ale jak ty masz na imię? 9 Dziewczyna trzymała ręce opuszczone, skubiąc luźne nitki weł- 9 nianego fartucha. 9 - Bałam się grzmotów - powiedziała cicho. - Kiedy byłam mała... 9 - Jesteś głodna? 9 Zaczęła się trząść, jakby ogarnęła ją gorączka. 9 - Dlaczego ich oczy są takie jasne? - jęknęła cicho. - Śpiewają 9 o przyjaźni, lecz ich oczy są jak ogień! 9 Nie było sensu dręczyć jej rozmową. Narzucił jej na ramiona swój 9 płaszcz, podszedł do ogniska, zaczerpnął zupy z garnka kościanym 9 kubkiem i wrócił do niej. Dziewczyna ostrożnie wzięła od niego ku- 9 bek, sprawiając wrażenie zadowolonej z ciepła, jakie płynęło z na- 9 czynią, za to wydawało się, że zupełnie nie wie, co z nim zrobić. 9 Vansen wyjął go z jej dłoni, przytknął jej do ust i wlał w nie trochę 9 płynu, po czym oddał jej kubek. 9 Dobrze było wyświadczyć jakąś małą uprzejmość, uzmysłowił so- 9 bie, obserwując, jak dziewczyna pije. Podsunęła mu kubek, prosząc 9 o więcej zupy, on zaś uśmiechnął się i wrócił do ogniska. Dobrze 9 było móc się kimś zająć. Po raz pierwszy od początku tego niespo- 9 kojnego dnia poczuł niemal zadowolenie, mimo iż tajemnice stawały 9 się coraz bardziej zawikłane. 9 Chmury odpłynęły na wschód. Kolejna ich armada czekała nad ocea- nem, gotowa do ataku, lecz póki co wewnętrzną twierdzę Zamku Mar- chii Południowej wypełniał jaskrawy blask słońca. Barrick znalazł miejsce całkowicie pozbawione cienia. Pławiąc się w słonecznym cie- ple, poczuł się jak jaszczurka, która wypełzła z ciemnej, wilgotnej szczeliny. Słoneczny blask wydawał się cudowny i po raz pierwszy od dłuższego czasu ktoś obcy mógłby zauważyć, że każda z wielkich wież twierdzy, świeżo obmytych deszczem, ma inne kolory - od mu- rów Wieży Wilczego Kła o barwie sadzy, przez zielono-miedziany dach Wieży Wiosennej, biało-czerwone dachówki Wieży Jesiennej, złote ozdoby Wieży Letniej, po szare kamienie i barwę kutego żelaza Wieży Zimowej. Wszystkie razem mogłyby stanowić część jakiegoś gigantycznego bukietu. Briony była jeszcze w zamku, kończyła lekcje z siostrą Uttą. Bar- rick nie rozumiał, jakiej wiedzy jeszcze można pragnąć, skoro jest się regentem państwa - bo przecież nie można się było już chyba bardziej doskonalić jak w przypadku kupieckiego czeladnika czy gierm- ka? Poza doskonaleniem sztuki walki i wojennej taktyki zakończył już swoją formalną edukację i nie miał pojęcia, dlaczego miałby chcieć czegoś więcej. Potrafił czytać i pisać (może nie tak biegle jak Brio- ny). Umiał jeździć konno i polować, także z sokołem, na tyle, na ile pozwalało mu niesprawne ramię, jak również rozróżniać herby co najmniej stu różnych rodów - co, jak wyjaśnił mu kiedyś kaszte- lan, stary Steffans Nynor, było bardzo ważne w czasie wojny, kiedy trzeba było wybrać spośród przeciwników najlepszego kandydata do pochwycenia dla okupu. Wiedział dużo na temat swojej rodziny, po- cząwszy od Anglina Wielkiego, znał dość dobrze historię Królestw Przygranicznych, najważniejsze wiadomości dotyczące innych kra- jów Eionu, a także wystarczająco dużo opowieści o Trygonie i innych bogach, by zrozumieć, o czym mówi ojciec Timoid, jeśli w ogóle zadawał sobie trud, aby go posłuchać. Oczywiście nie wiedział wszystkiego: przypatrując się, jak Briony przewodniczy rozprawom sądowym, wyrażając troskę i opinie do- tyczące rzeczy, które jemu wydawały się mało istotne, czuł się nie- swojo. Czasem jego siostra przerywała rozprawę nawet na godzinę, wykłócając się z różnymi urzędnikami o drobne, lecz istotne dla niej szczegóły dotyczące sprawiedliwego wyroku, przez co pozostali pe- tenci, niezadowoleni, musieli odejść z kwitkiem i wrócić następnego dnia. „Lepiej później wydać sprawiedliwy wyrok, niż zaprzeczyć spra- wiedliwości" - broniła się. Zastanawiał się, czy pół roku temu byłby w stanie ferować po- dobne wyroki - oczywiście nie w kwestiach prawnych, które zawsze bardzo go nudziły, ale w sprawach dotyczących napadu na karawanę czy też w orzeczeniu winy Shasa. Wcześniej, kiedy regentem był Kendrick, Barrick często wyobrażał sobie, że jest na miejscu brata i co by zrobił lepiej. Teraz rzeczywiście objął jego stanowisko, ale najczęściej po kolejnej nocy pełnej nawiedzonych snów ledwo po- trafił się zmusić do spaceru po dziedzińcu i posiedzenia w blasku słońca. Oczywiście chodziło o te sny i ciężar przytłaczających go stra- szliwych tajemnic - nie wspominając o gorączce, która niemal go zabiła. Chyba wszyscy to rozumieją? Był bliski śmierci, ale czasem wydawało się, że nikogo to nie obchodzi. Nawet Briony... Nie - powiedział sobie. - To niegodziwy głos. Tak nie jest. I tu rodził się kolejny problem: w pewnym sensie gorączka go nie opu- ściła. Jak długo sięgał pamięcią, zawsze lunatykował i cierpiał z po- wodu koszmarów sennych, nawet przed nocą, która zmieniła wszyst- ko na gorsze. Raz czy dwa w dzieciństwie znaleziono go rano poza murami rezydencji, drżącego i zagubionego. Lecz teraz niemal każdej nocy jego niespokojny sen ożywał skradającymi się istotami o cie- nistych dłoniach i jasnych oczach, które nie całkiem odchodziły, na- wet kiedy się budził. A sny zdawały się wciskać do jego głowy i prze- mawiać do niego, opowiadając mu rzeczy, w które nie wierzył i nie chciał uwierzyć - że wszyscy wokół niego są fałszywi, że szepcą za jego plecami, że zamek jest pełen wrogów w przebraniu, którzy powoli opanowują znane mu osoby i tylko czekają, aż będzie ich tylu, że staną się niepokonani, a potem... a potem... Co potem? Wyprostował się, a całym jego ciałem wstrząsnął dreszcz. A może to wszystko prawda! Mimo że słońce świeciło nie- przerwanie, a kamienne siedzisko było coraz cieplejsze i ogrzewało mu uda przez wełniane pończochy, skrzyżował ramiona i przycisnął je mocno do piersi, by opanować drżenie. Oczywiście to tylko po- zostałość po chorobie, nic więcej, podobnie jak dziwne myśli i głosy, które go nękają. Briony wciąż była tą samą, jego ukochaną nieod- łączną drugą połową, a ludzie wokół niego też się nie zmienili. To tylko gorączka. Wierzył w to. Chciał wierzyć. Chociaż pogrążony w tych rozmyślaniach, rozpoznał młodą ko- bietę po sposobie poruszania się. Ubrana w suknię koloru morskiej zieleni, wciąż była boleśnie kusząca, choć jakby szczuplejsza. Twarz miała bardziej pociągłą, niż zapamiętał, lecz tak samo kołysała bio- drami. Wstał, kiedy doszła na środek dziedzińca, skąd go wreszcie za- uważyła; zamrugała gwałtownie i się zatrzymała. - Książę Barrick? - powiedziała i zaraz zakryła usta dłonią, gdyż zorientowała się, że nie powitała go należycie, i natychmiast się po- prawiła. - Witaj, Selio. - Od pokojówki macochy dzieliło go kilkanaście jardów, odległość niezręcznie duża, by prowadzić normalną rozmowę. Zapragnął, by do niego podeszła. Ale może nie miała śmiałości, nie chciała zakłócać jego prywatności. - Proszę, przyłącz się do mnie na chwilę. Cudowne słońce dzisiaj, prawda? - No, proszę, pomyślał za- dowolony z siebie. Sam słynny bard Gregor ze Syanu nie przemó- wiłby do damy subtelniej. - Jeśli Wasza Wysokość tego sobie życzy... - Podeszła powoli, jak łania gotowa do ucieczki, spłoszona lada odgłosem. Teraz, kiedy twarz jej wychudła, oczy wydawały się jeszcze większe, a on do- strzegł pod pudrem cienie. Przypomniał sobie, co mówił o niej Chaven. - Byłaś chora. Tak jak ja. Spojrzała na niego. - Miałam gorączkę. Ale z pewnością Wasza Wysokość bardziej cierpiał. Machnął ręką, sugerując, że tego rodzaju porównania nie mają sensu. Jego szlachetny gest przyniósł mu zadowolenie, a i dziew- czyna wydawała się pod wrażeniem. - A jak się czujesz teraz? Zerknęła na swoje dłonie. - Wciąż trochę... dziwnie, jak sądzę. Jakby świat nie był do koń- ca taki, jaki powinien być. Rozumiesz mnie, panie? - Rozumiem. - Mimo iż jej bliskość skutecznie przykuwała jego uwagę i miał wrażenie, że widzi każdy włos na jej karku, na który kosmyki spływały spod nakrycia głowy, że potrafi bez wysiłku policzyć w jednej chwili każde lśniące ciemne pasemko - to czuł się też trochę dziwnie, jakby zbyt długo przebywał na słońcu. Pod- niósł wzrok, nagle przekonany, że ktoś patrzy z jednego z dachów, choć wydawało się to niemożliwe, lecz nie zauważył niczego nie- zwykłego. - Och! Czy na pewno jesteś zdrowy, książę Barricku? Skinął głową i wziął głęboki oddech. - Tak, chyba tak. Czasem też dziwnie się czuję. Jakby świat nie był całkiem taki, jaki powinien być. Selia spoważniała. - To nieprzyjemne uczucie, prawda? Przynajmniej dla mnie. Twoja macocha, panie, uważa, że nie słucham, co do mnie mówi, a ja czasem jestem po prostu... zagubiona. - Poczujesz się lepiej - powiedział tylko po to, by uspokoić ład- ną, młodą dziewczynę. - Ile masz lat, Selio? - Siedemnaście. Barrick zmarszczył nieznacznie brwi. Żałował, że nie jest star- szy - z pewnością dziewczyna starsza od niego o dwa lata intere- sowała się nim tylko dlatego, że jest księciem. Z drugiej strony wy- dawała się w tej chwili całkiem zadowolona: każdy mógł przyjść na rozkaz księcia regenta, lecz ona nie spieszyła się z odejściem. Na próbę wziął ją za rękę. Nie cofnęła dłoni. Jej skóra była zaskakująco chłodna. - Jesteś pewna, że nie powinnaś zostać jeszcze w łóżku? - za- pytał. - Drżysz, jakby z zimna. - Och, tak, ale czasem jest mi ciepło, za ciepło - powiedziała i roześmiała się cicho. - Kiedy śpię, wciąż się odkrywam, nawet kiedy noc jest chłodna. Jest mi za gorąco w bieliźnie, więc ją zdejmuję. - Barrick natychmiast to sobie wyobraził, co jeszcze bardziej utrud- niało mu skupienie uwagi. - Twoja macocha, panie, łaja mnie za to. - Spojrzała w dół, a jej duże oczy stały się jeszcze większe. - Książę Barricku, trzymasz mnie za rękę. Puścił jej dłoń z poczuciem winy, przekonany, że pozwoliła mu ją potrzymać ze względu na jego wysoką pozycję. Nie cierpiał męż- czyzn, którzy wykorzystują swoją władzę, by zmusić kobietę do ule- głości. Obserwował Gailona Tolly'ego i innych panów, także swo- jego brata, jak wykorzystywali służące. Przypomniał sobie, nie bez bólu, jak zaledwie przed kilkoma miesiącami kłócił się głośno z Ken- drickiem o to, jak ten traktuje jedną z nich, ładną, drobną damę dworu o imieniu Grenna, którą Barrick skrycie podziwiał od dłuższe- go czasu. Kendrick zupełnie nie rozumiał gniewu młodszego brata i twierdził, że w przeciwieństwie do niektórych mężczyzn nigdy nie zmuszał do niczego żadnej kobiety siłą czy groźbą, mówił, że dziew- czyna, nie przymuszona, przyjęła kilka drogich podarunków, zanim flirt wygasł. Kendrick zauważył też wtedy, że Barrick staje się zbyt wcześnie kołtunem i że zrobiłby lepiej, gdyby zajął się własnymi sprawami, zamiast komentować zachowanie starszych. Trzeba je traktować jak ptaki, myślał zdezorientowany Barrick wtedy i teraz. Trzeba pozwolić im latać albo nie będą naprawdę twoje. Tylko że żadna nigdy nie należała do niego, jakie więc miał prawo wypowiadać się na ten temat? Tymczasem Selia, mimo iż puścił jej rękę, nie skorzystała z okazji ucieczki. - Nie powiedziałam, że to coś złego... - Na jej ustach pojawił się uśmiech, lecz zamilkła, dostrzegłszy kogoś na dziedzińcu. - Barricku? Jesteś tam gdzieś? Nigdy nie czuł się równie nieszczęśliwy na widok siostry. Briony, osłaniając dłonią oczy przed słońcem, już szła kamienistą ścieżką ku miejscu, w którym siedział z Selią. Jej strój wydał mu się dziwny, lecz był zbyt wytrącony z równowagi jej nadejściem, by od razu się zorientować, o co chodzi. Briony zawahała się, kiedy podeszła bliżej. - Och, przepraszam, Barricku. Nie wiedziałam, że z kimś roz mawiasz. Selia, prawda? Pokojówka Anissy? Selia wstała i dygnęła. - Tak, Wasza Wysokość. - Jak się ma nasza macocha? Żałowaliśmy, że nie możemy zjeść z nią obiadu. - Ona także była rozczarowana, pani. Ale nie czuła się dobrze. - No cóż, przekaż jej nasze pozdrowienia i powiedz, że czekamy na zaproszenie kiedy indziej i że za nią tęsknimy. Barrick wreszcie zrozumiał, na czym polega dziwność stroju Brio- ny: miała na sobie spódnicę do konnej jazdy z wysokim rozcięciem i stanowczo zbyt mało oficjalną dla osoby pełniącej obowiązki sędziego. - Dlaczego jesteś tak ubrana? - zapytał. - Wybierasz się na prze- jażdżkę? - W duchu bardzo pragnął, żeby tak było i żeby jechała już teraz. - Nie, ale to zbyt skomplikowane, żeby to teraz wyjaśniać. Mu- szę z tobą pomówić. - Powinnam już iść - rzuciła szybko Selia. Zerknęła zawstydzona na Barricka. - I tak już mi długo zeszło i pewnie moja pani zasta- nawia się, gdzie się podziałam. Barrick chciał coś powiedzieć, lecz klęska stała się już faktem; został zmuszony do kapitulacji bez walki. Selia znowu dygnęła. - Dziękuję za miłą rozmowę, książę Barricku. Cieszę się, widząc i cię już zdrowszym. Barrick patrzył rozczarowany, jak odchodzi, i podziwiał jej po- budzający do życia, rozkołysany krok, który zachowała, nawet jeśli nie wróciła do pełni sił. Nie gniewała się, że wziąłem ją za rękę, pomyślał. I nie była po- kornie uległa. Przynajmniej nie wydaje mi się... - Musimy porozmawiać o kilku rzeczach - powiedziała Briony - jeśli tylko uda ci się oderwać oczy od jej tyłka. - O jakich na przykład? - niemal krzyknął. - Opanuj się, chłopcze. - Przez jej usta przemknął uśmiech, lecz zaraz spoważniała. - Och, przepraszam, Barricku. Nie przerwałam wam celowo. - Jakoś trudno mi w to uwierzyć. - Posłuchaj, może i nie podoba mi się ta mała bałamutka, ale swoje już powiedziałam. Kocham cię, jesteś moim drogim, najdroż- szym bratem i przyjacielem, ale nie mam zamiaru chodzić za tobą, żeby mieć pewność, że będziesz robił tylko to, co chcę. Prychnął. - To dziwne, ale tak właśnie wyszło. - Przez chwilę naprawdę czuł gniew. - A ona wcale nie jest małą bałamutka! Nie znasz jej. Briony otworzyła szeroko oczy. - Masz rację. Ale znam ciebie i wiem, jaki z ciebie żółw. - Żółw? - Tak, na zewnątrz masz twardą skorupę. Lecz żółw ma skorupę dlatego, że w środku jest bezbronny. Boję się, że ktoś dostanie się do wnętrza twojej skorupy - ktoś, komu nie ufam. Tylko o to mi chodzi. Poczuł się wzruszony jej troską, ale i wściekły. Jego bliźniaczka uważała, że jest bezradny, bezbronny. Równie dobrze mogła powie- dzieć, że jest głupawy albo jeszcze gorzej - mogła nazwać go sła- beuszem. - Już ty lepiej trzymaj się z daleka od mojej skorupy, Briony. W końcu to moja skorupa. - Powiedział to trochę bardziej obcesowo, niż zamierzał, ale był tak rozgniewany, że się nie poprawił. Przez chwilę patrzyła na niego w milczeniu. Wydawało się, że powie coś jeszcze, przeprosi go może, lecz chwila minęła. - W każdym razie - powiedziała szybko - mamy inne rzeczy do omówienia. Przyszłam do ciebie w związku zjedna z nich. Chodzi o list od ojca. - Przyszedł następny? - Jak zawsze poczuł radość i strach. Jaki będę, kiedy wróci? Poczuł dreszcz. A jeśli nie wróci? Co wtedy? Zupełnie sami... - Nie, mam na myśli ten ostatni. Dopiero po chwili zrozumiał. - Mówisz o tym, który przywiózł poseł z Hierosolu, ten Tuań- czyk. Twój... przyjaciel. Nie zmieniła tonu na mniej przyjemny. - Tak, właśnie ten list. Gdzie on jest? - Jak to? - Gdzie jest ten list, Barricku? Nie czytałam go, a ty? Chyba też nie. Podobnie jak Bronę, Nynor i wszyscy inni, o ile mi wiadomo. Jedyną osobą, która go widziała, był Kendrick. A teraz list zniknął. - Musi być wśród innych rzeczy w jego komnacie. Albo w se- kretarzyku, tym z podobizną Erivora. Może Nynor ma go ze swoimi rachunkami i nie wie o tym. - Twarz Barricka spochmurniała. - Albo ktoś nas okłamuje. - Nie ma go wśród rzeczy Kendricka. Sprawdzałam. Odkryłam wiele innych spraw, którymi musimy się zająć, ale ani śladu listu od ojca. - Co się mogło z nim stać? Briony potrząsnęła głową z zawziętością; przez chwilę widział w niej wojowniczą królową, którą mogła kiedyś zostać, i ze smut- kiem pomyślał, że może tego nie zobaczy; miłość, duma i gniew wi- rowały w jego wnętrzu jak obłoki płynące nad jego głową. - Może ukradł go morderca - powiedziała. - Może ktoś nie chciał, żebyśmy przeczytali coś, co było w nim napisane. Szczerze mówiąc, jestem o tym przekonana. Barrick poczuł wzbierającą falę strachu. Nagle pociemniały dzie- dziniec wydał mu się odsłoniętym, niebezpiecznym miejscem; wie- dział już, dlaczego jaszczurki tak szybko chowają się w szczelinach - lecz szybko doszedł do wniosku, że tajemnica ojca, a także jego, nie byłaby tematem, który król Olin chciałby poruszyć w liście, choć- by był to list do najstarszego syna. Mimo wszystko ta myśl bardzo go zaniepokoiła. - W takim razie co zrobimy? - zapytał. Dzień spochmurniał. - Musimy odnaleźć list. Koniecznie. Przyszła do niego w środku nocy, wsunęła się pod ciężki płaszcz i przywarła do niego całym ciałem. Przez chwilę sądził, że to sen, i przytulił ją, nazywając imieniem, którego, jak wiedział, nie powi- nien wymawiać nawet w półśnie, lecz zaraz wyczuł, jak drży, i po- czuł zapach dymu i wilgoci jej ubrania. Obudził się. - Co ty wyprawiasz? - Vansen chciał usiąść, lecz ona przylgnęła do niego mocno. - Co ty robisz, dziewczyno? Złożyła głowę na jego piersi. - Zimno - jęknęła. - Przytul mnie. W ognisku tlił się już tylko żar. Kilka koni szarpało nerwowo pęta, lecz ludzie spali spokojnie. Dziewczyna przywarła do niego chu- dym, drobnym ciałem, szukając ukojenia, i przez chwilę, powodo- wany strachem i samotnością, poczuł ogromną pokusę. Lecz pamiętał to spojrzenie przestraszonego dziecka, przerażenie, które wyzierało z jej oczu, jak strach widoczny w oczach osaczonego rannego zwie- rzęcia. Wyrwał się z jej uścisku i usiadł, a potem owinął ją płaszczem i przytulił, krępując jej ramiona ciężkim okryciem. W końcu tylko tyle mógł wziąć z jej natrętnego, ślepego pragnienia, zanim jego sta- nowczość rozsypie się niczym mury z piasku. - Jesteś bezpieczna - powiedział. - Nie bój się. Jesteś bezpiecz- na. Jesteśmy żołnierzami króla. - Ojcze? - spytała zdezorientowana ochrypłym głosem. - Nie jestem twoim ojcem. Nazywam się Ferras Vansen. Znaleź- liśmy cię w lesie, pamiętasz? Po jej twarzy płynęły łzy; poczuł je, kiedy potarła policzkiem o je- go szyję. - Gdzie on jest? Gdzie jest mój ojciec? I gdzie jest Collum? Przez moment sądził, że dziewczyna ma na myśli Colluma Dyera, lecz imię to było dość popularne w Królestwach Przygranicznych, uznał więc, że może chodzić o jej brata albo ukochanego. - Nie wiem. Jak masz na imię? Pamiętasz, w jaki sposób zna- lazłaś się w lesie? - Cicho! Usłyszą cię. W nocy, kiedy księżyc stoi wysoko, można mówić tylko szeptem. - Kto? Kto mnie usłyszy? - Wierzbo, owce się rozproszyły. Tak powiedział. Pobiegłam, a księ- życ świecił tak jasno, tak jasno! Jak oczy. - Wierzba? Tak masz na imię? Przylgnęła do jego piersi, walcząc z krępującym ją płaszczem, by znaleźć się jak najbliżej niego. To jej pragnienie było tak zaska- kujące i żałosne, że resztki jego pożądania stopiły się ostatecznie. Przypominała szczenię albo kociaka, stojące przy martwej matce i trą- cające nosem jej zimne ciało. Co się stało z jej ojcem? A ten Collum? - Skąd się wzięłaś w lesie, Wierzbo? Bo tak masz na imię, praw da? Jak się znalazłaś w lesie? Znieruchomiała, bardziej wyczerpana, jak pomyślał, walką z cięż- kim płaszczem niż uspokojona. - Nie przyszłam - powiedziała powoli i podniosła głowę. W bla sku księżyca jej tęczówki wydawały się zwężone i przypominały ma lutkie punkciki na tle białek. - Nie wiesz? To las przyszedł do mnie. Las... mnie połknął. Ferras Vansen poczuł się jak dźgnięty nożem, ponieważ widział już podobne spojrzenie. Dotknięty szaleństwem starzec w wiosce, w której dorastał, miał podobny wzrok - starzec, który przeszedł Gra- nicę Cienia i wrócił... Przecież od miejsca, w którym napadnięto na karawanę, dzielą nas całe mile, pomyślał. Kołyszące się czarne kwiaty, opuszczona wioska... Na bogów, szybko się przesuwa. 18 Jeden gość mniej: KRÓLICZA MASKA: Zgasł dzień, w gnieździe cienie, Dokąd poszły dzieci? Biegną, rozpierzchły się Wyrocznie Rzuconych Kości T aka życiowa zawierucha sprawia, pomyślał Rogowiec, że człowiek ma ochotę położyć się na ziemi, zamknąć oczy i zamienić w padalca. Bo padalce chyba nie muszą znosić podobnych bzdur? - Mika! Na przełam i rysę! Naprawdę musisz marnować nasz czas na kłótnie? Bratanek Hornblendy rozejrzał się, szukając swojego brata. Razem potrafili zaleźć za skórę, lecz każdy z osobna już nie tak bardzo palił się do awantury. - To nie jest dobry pomysł, Rogowcu, żeby tu drążyć tunele. Tutaj jest zbyt głęboko, zbyt blisko Tajemnic. Jeśli tunel się zapadnie na kolejny poziom, znajdą się w miejscu, w którym nie powinno ich być! - Nie tobie o tym decydować. Ludzie króla chcą rozbudować system tuneli, a my to zrobimy. Cynober i pozostali przełożeni Cechu zaakceptowali plany. Mika zmarszczył brwi. - Oni tu nie schodzą. Większość z nich nie pracowała w kamieniu od lat, a jeszcze więcej czasu minęło, odkąd tu zaglądali. - Jego twarz rozpogodziła się, gdy ujrzał nadchodzącego brata. - Powiedz im. - Co niby miałby mi powiedzieć? - Rogowiec wziął głęboki od- dech. Dni, jakie upłynęły od tamtego miniaturowego przedstawienia na zamkowym dachu, były dziwne; przytłoczony lawiną sprzecznych myśli i pytań, z trudem potrafił się skupić na pracy. I na tym właśnie polegał problem, ponieważ praca bratanków Hornblendy i pozosta- łych wymagała jego uważnego nadzoru. Funderlingowie nigdy nie czuli się zbyt dobrze, pracując tak blisko rezydencji rodziny króle- wskiej i ich grobów - zawsze odczuwali niechęć i wzburzenie - lecz jeszcze bardziej niepokoił ich fakt, że coraz bardziej zbliżali się do własnych świętych miejsc. Rogowiec nie mógł wykonywać swoich obowiązków, poświęcając im tylko połowę uwagi. - Że chcemy się zwrócić do Rady Cechu - powiedział Talk, brat Miki. - Był starszy i bardziej zrównoważony. - Chcemy, by nas wy- słuchała. - Wysłuchała, tak, oto, czego zwykle chcą młodzi - żeby ich wy- słuchano. A w jakiej to niby sprawie? Że jesteście źle traktowani. Że musicie pracować zbyt ciężko. Że nie jest sprawiedliwe albo słuszne, albo jeszcze jakieś tam to, co polecono wam zrobić. - Rogowiec zno- wu wziął głęboki oddech. - Myślicie, że ja albo wasz wuj zadawa- liśmy tyle pytań? Braliśmy robotę, którą nam dawano, i byliśmy za to wdzięczni. - Ponieważ, jak Rogowiec dobrze pamiętał, lecz nie wspomniał o tym, uczył się rzemiosła w ostatnich dniach istnienia Szarych Drużyn, ponieważ duzi żyli wtedy w strachu i nie było zbyt wiele do roboty nawet dla doświadczonych Funderlingów. Setki ich, może nawet tysiące, opuściły swoje rodowe siedziby pod Zamkiem Marchii Południowej w poszukiwaniu pracy i nigdy już tam nie po- wróciły, osiedlając się w środkowej i południowej części Eionu, gdzie wcześniej duzi sami obrabiali kamień. Ale wiele się zmieniło za życia Rogowca: teraz nawet w małych miastach budowano ogromne świą- tynie i podziemne łaźnie, nie wspominając już o grobowych kryptach dla bogatych kupców i kapłanów, tak więc większość Funderlingów z Marchii Południowej mogła znaleźć pracę na miejscu, w Króle- stwach Pogranicza. Talk pokręcił głową. Był uparty, ale i bystry - co sprawia, że jest najgorszym rodzajem bumelanta, pomyślał Rogowiec. A może wcale nie jest bumelantem? Rogowiec poczuł się nagle zmęczony i pusty jak frontowa skalna ściana, z której wydobyto złoże cennego kruszcu. Może ich dręczą podobne odczucia jak mnie. Co powiedziała mi- niaturowa królowa? „Ponieważ my, mieszkańcy wysokich miejsc, boi- my się, a nasze obawy nie dotyczą tylko nas". Ja sam się boję, ale z powodu rzeczy, które widziałem na własne oczy, poczułem... Skupił się, by wyrzucić z głowy cały ten myślowy chaos. - Dobrze. Zwrócę się do Cechu, aby was wysłuchano, jeśli weź- miecie się do roboty i skończycie to, co macie dzisiaj do zrobienia. A trzeba ostemplować i wzmocnić nowe tunele, oczywiście o ile nie boicie się tam pracować razem z innymi. Bratankowie Hornblendy wciąż szemrali, odchodząc, lecz ich krok był sprężysty, co sugerowało, że w duchu uważają, iż odnieśli zwy- cięstwo. Patrząc na nich, Rogowiec znowu poczuł zmęczenie. Dzięki niech będą Starym, że wrócił Chaven. Odwiedzę go, kiedy ludzie zrobią sobie przerwę na posiłek. Ale tym razem wejdę fron- towymi drzwiami. Idąc krętymi uliczkami twierdzy i ignorując spojrzenia tych, któ- rzy uznawali, że nie ma nic złego w tym, iż gapią się na Funderlinga tylko dlatego, że jest Funderlingiem, Rogowiec pomyślał, że dobrze się stało, iż Krzemień poszedł z Opal na targ. Przyjęła relację Ro- gowca ze spotkania z Dachowcami ze spokojem ducha, który zdu- miał go niemal tak bardzo jak samo spotkanie. „Oczywiście nigdy nie poznamy wszystkiego, co kryje się pod kamieniami i żyje pod gwiazdami, powiedziała wtedy. Chłopak jest jak iskra - to widać gołym okiem! Dokona wielu wspaniałych rzeczy na tym świecie. Ja zawsze wierzyłam, że Dachowcy naprawdę ist- nieją". Zastanawiał się, czy w ten sposób udawała ignorancję. Opal była mądrą kobietą i z pewnością nie miała na myśli, że to wszystko jest czymś normalnym. Czyżby bała się tego, czego zapowiedzią były nowe rzeczy - sam Krzemień, Granica Cienia, wiadomości o czaro- dziejskich istotach żyjących na dachach, które wspominają o nadcią- gającym nieszczęściu - i chciała ukryć strach pod maską obojętności. Rogowiec uzmysłowił sobie, że dzieli z Opal tylko niewielką część swojego lęku. Jakaś jego cząstka chciała, aby tak zostało, by mógł jej bronić, co uznał za swój obowiązek. Z drugiej strony czuł się samotny. Drzwi do domu w Obserwatorium otworzył mu nie młody Tobby, lecz Harry, stary służący medyka, z długimi bokobrodami. Wydawał się zmieszany, wręcz zdenerwowany, i w pierwszej chwili Rogowiec przestraszył się, że jego pan zachorował. - Powiem mu, że przyszedłeś - powiedział starzec i zostawił Ro gowca w przedpokoju. Znajdowała się tam kapliczka Zorii z zapalo nymi świecami, co zdziwiło nieco Rogowca -jeśli już medyk chciał mieć kapliczkę poświęconą bogom dużych, to czy nie powinien to być ołtarz trygoński? Albo ołtarzyk Kupilasa, boga uzdrawiania? Z dru giej strony, nigdy do końca nie rozumiał dużych ludzi z ich mno gością bogów. Harry wrócił, wciąż zatroskany, i skinął na Rogowca, aby podążył za nim do komnat, w których Chaven przeprowadzał swoje ekspe- rymenty. Może to właśnie było przyczyną niepokoju starego służą- cego, który być może uznał, iż jego pan zajmuje się czymś niebez- piecznym. Kiedy Rogowiec wszedł do ciemnego pokoju z długim, wysokim stołem zasłanym książkami i nieznanymi przedmiotami - przyrząda- mi do mierzenia, soczewkami, urządzeniami do rozdrabniania i mie- szania substancji, butelkami, słoikami i świecami zapalonymi, jak się zdawało, na nielicznych wolnych skrawkach blatu - zobaczył, ku swe- mu zaskoczeniu, że Chaven nie jest sam. Już gdzieś widziałem tego młodego człowieka... pomyślał ze zdzi- wieniem. Rudowłosy młodzieniec podniósł wzrok, kiedy za Rogowcem zamk- nęły się drzwi. - To Funderling! Chaven odwrócił się i posłał uśmiech Rogowcowi. - Powiedziałeś to tak, jakbyś był zaskoczony, Wasza Wysokość. Tak, twój okrzyk potwierdza, że wszyscy obecni w tym pokoju są świadomi tego, iż mój przyjaciel Rogowiec jest Funderlingiem. Chłopiec zmarszczył brwi. Ubrany był cały na czarno - buty, poń- czochy, kubrak, a nawet miękki kapelusz. Rogowiec wreszcie go roz- poznał i starał się ukryć zdziwienie, podczas gdy chłopiec powiedział z wyrzutem: - Kpisz ze mnie, Chaven. - Troszeczkę, Wasza Wysokość. - Spojrzał na Rogowca. - To jest nasz książę regent, Barrick. Książę Barricku, to mój przyjaciel Ro- gowiec z rodu Liderytów, bardzo zacny człowiek. Ostatnimi czasy przysłużył się waszej rodzinie w smutnej chwili, przysposabiając gro- bowiec dla twojego brata. Barrick drgnął nieznacznie, lecz zaraz się uśmiechnął. - Dobra robota. Rogowiec nie miał pewności, co powinien zrobić, skłonił więc tylko głowę. - Przynajmniej tyle mogliśmy ofiarować, Wasza Wysokość. Twój brat cieszył się miłością mojego ludu. - Większości mojego ludu, poprawił się w myślach. Całkiem przyzwoita proporcja. - I cóż cię dziś do mnie sprowadza, dobry Rogowcu? - zapytał Chaven. Wydawał się w pogodnym nastroju, co mogło trochę dziwić, zważywszy na to, że wrócił z inspekcji okolic, gdzie badał chorych i umierających. Jak mam rozmawiać o tym, co widziałem, w obecności księcia regenta? - zastanawiał się Rogowiec. Odczuwał potrzebę ukrywa- nia wszystkiego, co niezwykłe, przed wyżej postawionymi osobami. Z drugiej strony trawiło go nieodparte pragnienie, niemal równie silne, aby przekazać wiadomości o swoich niezwykłych odkryciach. Należę do ludzi, którzy lubią najpierw się zastanowić, uznał. Dlatego nie zamierzam paplać o swoich niepokojach, podejrzeniach i istotach ze starych opowieści w obecności członka rodziny królewskiej. - Byłem ciekaw twoich podróży - powiedział głośno i zaraz uzmy słowił sobie, że nie chce odkładać chwili, w której podzieli się z me dykiem swoimi troskami. - I myślałem, że może wrócimy do tematu naszej ostatniej rozmowy... Książę Barrick wstał ze stołka, na którego brzegu przysiadł, co groziło upadkiem, zupełnie jak zwyczajny młody człowiek, nie omie- szkał zauważyć Rogowiec. - W takim razie nie będę ci dłużej przeszkadzał - zwrócił się do medyka. Przemówił swobodnym tonem, lecz Rogowcowi się wy- dało, że usłyszał w jego głosie rozczarowanie, a także coś jeszcze - złość? Niepokój? - Ale wrócimy do naszej rozmowy. Może jutro? - Oczywiście, Wasza Wysokość, jestem do usług. Tymczasem wypij puchar wzmocnionego wina przed snem, powinno trochę po- móc. I pamiętaj, proszę, o tym, co ci powiedziałem. Wszystko wy- gląda inaczej, kiedy nad światem zapada noc. Pozwól, że cię odpro- wadzę do drzwi. Barrick przewrócił oczami. - Moi strażnicy siedzą w kuchni i bałamucą twoją gospodynię i jej córkę. Od śmierci Kendricka gdziekolwiek się ruszę, obijam się o uzbrojonych żołnierzy. Ledwo mi się udało ich przekonać, żeby zostali za drzwiami. - Pomachał zdrową ręką. - Sam znajdę wyjście. Może uda mi się ominąć kuchnię i urwać godzinkę dla siebie, zanim się zorientują, że mnie tu nie ma. - Nie rób tego, Wasza Wysokość. - Mimo iż słowa Chavena za- brzmiały pogodnie, to głos zmąciła nutka niepokoju. - Ludzie są prze- straszeni. Jeśli znikniesz, choćby i na krótko, niektórzy twoi strażnicy mogą ucierpieć. Barrick zmarszczył brwi, a potem zaśmiał się lekko. - Pewnie masz rację. Pójdę i ich ostrzegę, zanim zacznę ucie kać. - Pożegnał się trochę roztargnionym skinieniem głowy i opuścił pokój. - Dachowcy, powiadasz? - Chaven zdjął z nosa okulary i wytarł szkła rąbkiem szaty, zdumiewająco poplamionej, zważywszy na to, że przyjmował członka rodziny królewskiej, po czym włożył je ponow- nie i spojrzał uważnie na Rogowca. - Przynosisz niezwykłe nowiny, ale przyznam, że wielu innych, którym byś to opowiedział, byłoby bardziej zaskoczonych niż ja. - Wiedziałeś już o tym? - Nie, a przynajmniej nigdy ich nie widziałem, że już nie wspo- mnę o spotkaniu z ich królową na tak niezwykłej audiencji. Natomiast napotykałem przez lata... oznaki, które sugerowały, że Dachowcy są czymś więcej niż tylko legendą. - Ale co to znaczy? Całe to gadanie o mroku i nadchodzącej bu- rzy? Czy to z powodu przesuwającej się Granicy Cienia? Na placu Kopalni Wiedzy opowiadają, że coś przeszło granicę na zachodnich wzgórzach i porwało całą karawanę. - Przynajmniej raz mówią prawdę - odparł Chaven i krótko zre- lacjonował opowieść kupca Raemona Becka. - Książę i księżniczka wysłali oddział żołnierzy na miejsce zdarzenia. Rogowiec pokręcił głową. - Nie chce mi się wierzyć. Bardziej niż kiedykolwiek jestem prze- konany, że dawne opowieści stają się prawdą. To przekleństwo żyć w takich czasach. - Być może. Ale z wielkiego strachu i niebezpieczeństwa może się też zrodzić odwaga i piękno. - Ja nie jestem kandydatem na bohatera - rzekł Rogowiec. - Wy- starczy mi bogate złoże i gorący posiłek na koniec dnia. Chaven się uśmiechnął. - Mnie także nie uśmiecha się rola bohatera - powiedział - lecz jakaś cząstka mojej osoby, ciekawość, jak sądzę - nie znosi zbyt dużej wygody. To chyba przeszkadza w zdobyciu wiedzy, a przy najmniej prawdziwego zrozumienia. Rogowiec powstrzymał drżenie. - I cóż ci Dachowcy opowiadają o Starej Nocy! To brzmi okro- pnie. A ostrzegł ich Pan Szczytu, jakiś ich bóg bez wątpienia. Tak czy inaczej, wolałbym raczej uniknąć podobnych upomnień. - Pan Szczytu? - Oblicze Chavena trochę spoważniało. - Tak powiedzieli? - T-tak... nie mówiłem ci? Musiałem zapomnieć. Twierdzili, że o wszystkim powiedział im Pan Szczytu. Chaven wpatrywał się w niego przez chwilę trochę nieobecnym spojrzeniem, a Rogowiec przestraszył się, że w jakiś sposób naraził na szwank ich starą, choć ograniczoną przyjaźń. - No cóż, pewnie masz rację - powiedział wreszcie medyk. -To jakiś ich bóg. - Wyprostował się niespodziewanie i zatarł ręce. - Dobrze, że mi o tym opowiedziałeś. Wybacz, ale podałeś mi wiele nowych rzeczy do przemyślenia, a na moich barkach spoczywa wię- cej obowiązków niż tylko opieka nad członkami rodziny królewskiej. - Dziwne... było zobaczyć księcia Barricka. Jest taki młody! - Oboje z siostrą szybko dorastają. Nastały trudne czasy. A teraz mam nadzieję, że mi wybaczysz dobry Rogowcu, ale czeka mnie dużo roboty. Przepełniony wrażeniem, że Chaven chce się go pozbyć, Rogo- wiec był już przy drzwiach, kiedy przypomniał sobie o czymś. - Ach! Mam tu coś dla ciebie. - Poszukał w kieszeni kurtki i wy jął z niej niezwykły kamień. - Krzemień, chłopiec, którego poznałeś, znalazł go w pobliżu królewskiego cmentarza. Pracuję w kamieniu od dzieciństwa, lecz nigdy dotąd nie widziałem czegoś takiego. Uzna łem więc, że może ty mi powiesz, co to jest. - Przyszło mu coś do głowy. - Wcześniej o tym nie pomyślałem, ale miałem go ze sobą podczas spotkania z Dachowcami. Ten ich mały Nos jakiś tam po- wiedział, że wyczuwa niegodziwość. Podejrzewałem, że może Krze- mień wciąż był przesiąknięty zapachem kraju cienia... ale może to przez niego. Chaven wziął kamień i przyjrzał się mu. Nie wydawał się spe- cjalnie zaintrygowany. - Możliwe - powiedział. - A może było to częścią niezrozumia łego dla nas rytuału zachowania Dachowców - to stara rasa, mało znana współczesnym. Tak czy inaczej, zbadam kamień dokładnie, dobry Rogowcu. - Jeszcze raz na niego zerknął, po czym wsunął go do rękawa szaty. A teraz do widzenia. Porozmawiamy dłużej, kie dy odpocznę po podróży. Rogowiec znowu się zawahał. Nigdy wcześniej Chaven nie dał mu do zrozumienia, że nie jest mile widzianym gościem. Zapragnął wybadać nową sytuację jak bolący ząb. - A jak podróż? Przebiegła dobrze? - Mniej więcej. Gorączka, która zmogła księcia, nawiedziła wiele domów, ale to chyba nie jest to, czego się obawiałem, nic, co by przyszło zza Granicy Cienia. - Stał cierpliwie przy drzwiach. - Dziękuję, że poświęciłeś mi czas - rzekł Funderling. - Bywaj. Mam nadzieję, że się wkrótce spotkamy. - Ja też - odparł Chaven i zamknął drzwi stanowczym ruchem. Niebo było pogodne, lecz od północy wiało chłodem, dlatego Brio- ny cieszyła się, że włożyła ciepłe buty. Nie wszyscy zdawali się akcep- tować jej męskie ubranie: wełniane pończochy i tunikę, wcześniej własność Barricka. Avin Bronę spojrzał na nią, prychnął i przeszedł do innych spraw, jakby nie wiedział, jak skomentować jej strój. Za- miast tego wyraził swoje niezadowolenie z faktu, że jej brat nie ra- czył przybyć. - Czas i powody księcia są jego sprawą - powiedziała Briony, choć w istocie nie była niezadowolona. Spieszyła się, dlatego mimo że bardzo się starała zajmować bieżącymi sprawami, wyznaczaniem podatków i wysłuchiwaniem kolejnych historii opowiadanych głów nie po to, by dotarły właśnie do jej uszu, tylko częściowo potrafiła skupić uwagę. Po skończonej sesji udała się do siebie, gdzie zjadła kurczaka na zimno z chlebem. W taki dzień wolałaby raczej zjeść ciepły posiłek, ale miała spotkanie... Cóż za słowo! Poczuła się rozbawiona i nieco zawstydzona. Prze- cież chodzi o interesy - interesy korony, które już wcześniej powinny zostać załatwione. Tylko że ona nie potrafiła przekonać do końca nawet samej siebie. Rosę i Moinę ogarnęła gorączkowa dezaprobata wobec jej zacho- wania tego dnia, jej wyborów dotyczących nieskromnego męskiego stroju oraz spotkań. Wprawdzie żadna z młodych dam nie zaprote- stowała otwarcie, lecz szybko się okazało, że zawarły pakt i nie chciały odejść. Kiedy gwałtowne słowa Briony spotkały się z zaciekłym opo- rem - oczywiście ubranym w formę absolutnego posłuszeństwa roz- ' kazom pani - poddała się i pozwoliła, aby jej towarzyszyły. A niech tam, powiedziała sobie. W końcu to niewinne spotkanie, a ich to- warzystwo uwolni mnie przynajmniej od powtarzanych szeptem plotek. Mimo wszystko nie potrafiła całkiem stłumić odruchu buntu. Jest panią wszystkich północnych ziem - tak, razem z bratem - i nie może się z kimś spotkać, nie będąc obserwowana czujnym okiem, jak dziecko, które może się skaleczyć. Czekał w ogrodzie korzennym. Z powodu jej kłótni z damami dworu oczekiwał dłużej, niżby sobie tego życzyła. Mimowolnie za- częła się zastanawiać, czy taki chłód jest bardziej dokuczliwy dla południowca, lecz nawet jeśli Dawet dan-Faar cierpiał, to nie dał tego po sobie poznać. - Postanowiłam wprawdzie, że pospacerujemy tutaj - powiedzia- , ła - lecz panuje dziś przenikliwy ziąb. Przejdźmy więc do Gabinetu Królowej Lilii. Poseł uśmiechnął się i skłonił głowę. Może rzeczywiście się ucie- szył, że pójdą w jakieś cieplejsze miejsce. - Ale ty, pani, wydajesz się ubrana stosownie do pogody - za- \ uważył i powiódł wzrokiem po jej postaci. Briony z niesmakiem poczuła, że się rumieni. Gabinet, skromny pod względem rozmiarów, był pokojem, w którym prawnuczka Anglina lubiła przesiadywać, kiedy wyszywała, by ; nacieszyć się zapachami roślin korzennych rosnących w ogrodzie. : Początkowo wszyscy strażnicy Briony wydawali się zdeterminowani, ! by pozostać z nią w tym niedużym pomieszczeniu wyłożonym boazerią, lecz ona się sprzeciwiła i pozwoliła zostać tylko dwóm. Obaj , zajęli pozycje przy drzwiach, skąd początkowo obserwowali Moinę ; i Rosę zajęte robótkami, a potem cała czwórka skierowała spojrze- nia - ukradkowe, lecz czujne - na swoją panią. - Mniemam, że masz się dobrze, lordzie Dawecie? - zapytała, kiedy podano im przyprawione korzeniami wino. - Na tyle, na ile to możliwe, Wasza Wysokość. - Napił się wi- na. - Muszę przyznać, że w taki dzień jak dzisiaj, kiedy wiatr kąsa złośliwie, tęsknię za Hierosolem. - Domyślam się. Nikogo nie cieszy taka pogoda, ale w końcu zmieniła się pora roku. I tak cieszyliśmy się niespotykanie ciepłymi dniami jak na miesiąc dekamene. Chciał coś powiedzieć, lecz tylko wydął usta. - A twój strój, Wasza Wysokość, czy rzeczywiście włożyłaś go ze względu na pogodę? - zapytał po chwili. Wskazał na jej grube pończochy i długą tunikę - własność Barricka, której nigdy nie wło- żył - starannie przerobioną, tak by pasowała do jej szczupłej talii i szerszych bioder. - Wyczuwam twoją dezaprobatę, lordzie Dawecie. - Z całym szacunkiem, Wasza Wysokość, nie jestem zachwycony. Wydaje się sprzeczne z naturą ubrać kobietę, szczególnie tak młodą i zgrabną jak ty, w tak pośledni strój. - Pośledni, powiadasz? To jest książęca tunika, książęcy kubrak, spójrz, to złota nić. Z pewnością nie jest to pośledni strój. Zmarszczył brwi. Ogromną przyjemność sprawił jej widok jego zmieszanej miny - jakby oglądała dumnego kota, który nie całkiem spadł na cztery łapy. - To jest męski strój, księżniczko Briony, bez względu na to, jak zręcznie jest uszyty i z jak bogatej tkaniny. Taki strój czyni pośled- nim coś, co jest naturalnie piękne. - A zatem sam strój może sprawić, że nie jestem tak piękna, nie tak szlachetna? W takim razie obawiam się, że nie zostawia mi to zbyt dużego pola manewru, lordzie Dawecie, skoro jestem tak blisko pośledniości, iż może mnie do niej sprowadzić zwykły kubrak. Uśmiechnął się, lecz był to uśmiech, który, o dziwo, wyrażał gniew. - Naigrawasz się ze mnie, Wasza Wysokość. Wolno ci. Ale, zdaje się, pytałaś, czy mi się podoba, a ja chciałem być z tobą szczery. Nie podoba mi się. - Czy w takim razie, gdybym była twoją siostrą, zabroniłbyś mi się tak ubierać? - Gdybyś była moją siostrą czy też inną kobietą, za której honor ; byłbym odpowiedzialny, to z pewnością bym ci zabronił. - Spojrzenie jego ciemnych oczu niespodziewanie napotkało jej wzrok, roz- gniewany, władczy. Zaskoczyło ją to, jakby bawiła się ze zwierząt- kiem, które wydawało się całkowicie oswojone, a nagle pokazało, że może ugryźć. - No cóż, szczerze mówiąc, dlatego właśnie poprosiłam cię, abyś mi towarzyszył. - A więc to już nie jest „my" ani „nas", Wasza Wysokość? Znowu poczuła, że się rumieni. - My? Nas? Zapominasz się, lordzie Dawecie? Skłonił głowę, lecz ona dostrzegła na jego ustach cień uśmiechu - i tego dawnego, wyrażającego zadowolenie. - Nie wyraziłem się dość jasno, Wasza Wysokość. Wybacz mi. Sugerując, że nie powiedziałaś „my", zastanawiałem się po prostu, czy nie miało to być spotkanie z tobą i twoim bratem, jak dano mi do zrozumienia. Czy mam w takim razie uznać, że pragniesz po- rozmawiać ze mną mniej... formalnie? - Nie. - A niech go! - Nie to miałam na myśli. Występuję tutaj ] jako współregentka i mam aprobatę brata. Sprawiasz jednak, że za- i czynam żałować, iż rozmawiam z tobą przyjacielskim tonem, lordzie Dawecie. \ - Niech Trzej Najwyżsi sprowadzą na mój dom zagładę, jeśli mia- łem na myśli coś złego, księżniczko - jeśli w moim sercu było coś innego niż życzliwość i szacunek. Pragnąłem jedynie się dowiedzieć, jaki charakter ma nasze spotkanie. Napiła się wina, wykorzystując chwilę, by odzyskać pewność siebie. - Twoja uwaga o mnie jako kobiecie pozostającej pod twoją opie- ką była trafna. Jeszcze kilka tygodni temu mogłabym stać się taką zagubioną istotą, wiezioną na pokładzie twojego statku, by poślubić twojego pana... jako... część hołdu. Nie zapominaj, lordzie Dawecie, że przybyłeś tutaj jako poseł naszego wroga. - Masz większych wrogów niż mój pan, Ludis, Wasza Wyso- kość. Obawiam się też, że niektórym ze swoich przyjaciół możesz ufać mniej niż mnie. Ale wybacz, bo ci przerwałem. Moja nieuprzej- ? mość jest niewybaczalna. j Jego słowa znowu ją wzburzyły, lecz teraz gniew stał się dla niej punktem oparcia, źródłem siły. - Nadszedł czas, by władca Marchii Południowej i Królestw Po- graniczą udzielił odpowiedzi twojemu panu, protektorowi Hieroso-lu, na jego propozycję małżeńską. Odpowiedź ta mogła brzmieć inaczej, kiedy regentem był mój starszy brat, lecz teraz, jak się zapewne domyślasz, brzmi „nie". Za wolność mojego ojca zapłacimy pieniędzmi, nie mną. Jeśli Ludisowi przyjdzie db głowy nękać królestwa północnej przekona się, że gdy u jego bram stanie autarcha, Hierosol nie otrzyma pomocy z północy. I mimo iż żywimy nienawiść wobec autarchy i nie chcemy, żeby zdobył choć piędź eiońskiej ziemi, to będziemy się radować klęską Ludisa Drakavy. - Zamilkła na chwilę i uspokoiła oddech, by dodać siły swojemu głosowi. - Gdyby jednak chciał widzieć rzeczy inaczej - gdyby na przykład król Olin mógł uzyskać wolność za sumę mniejszą niż żądane krocie - wtedy przekonałby się, że ma tu sprzymierzeńca, który w przyszłości stanie u jego boku. Dawet uniósł brwi. - Czy taką wiadomość mam przekazać, księżniczko Briony? - Tak. Skinął powoli głową. - I czy tym samym mam rozumieć, że nie jestem już więźniem? Że wraz z eskortą mogę wrócić do Hierosolu? - Wątpisz w moje słowo? - Nie, Wasza Wysokość. Tylko pewne rzeczy dzieją się poza za- sięgiem książęcego głosu. - Avin Bronę, lord konstabl, zna moje życzenia... nasze życzenia. Odda broń twoim ludziom. Twój statek jest już gotowy, jak sądzę. - Twój kasztelan zadbał o to, aby był w dobrym stanie, i pozwolił pozostawić na pokładzie część załogi, żeby utrzymywała wszystko w porządku. - Dawet uśmiechnął się. - Przyznam, że choć z wielu względów żałuję, iż muszę wracać, to dobrze jest znowu być wolnym, choć bez ciebie będzie o jednego gościa mniej. - Gość, owszem. Cokolwiek sobie myślisz, lordzie Dawecie, nie możesz chyba powiedzieć, że traktowaliśmy cię jak więźnia. - Och, w najgorszym wypadku jak bardzo cennego więźnia - odparł. - Lecz stanowi to niewielką pociechę dla kogoś, kto spędził większość życia na końskim grzbiecie i nigdy nie spał dwa razy w tym samym miejscu. - Poruszył się. - Czy wolno mi odejść i zacząć przygotowania? - Oczywiście. Z pewnością zechcesz odpłynąć, zanim pogoda zmieni się na dobre. - Czuła dziwne rozczarowanie, lecz wiedziała, że tak musi być. On i jego hierosolscy towarzysze rozpraszali mie- szkańców zamku; plotki i niechęć lgnęły do nich jak pszczoły do miodu. Tak, obecność Daweta dan-Faara działała na nią bardzo rozpraszające Teraz, kiedy Bronę przekonał ją i Barricka ponad wszelką wątpliwość, że w żaden sposób ani poseł, ani żaden z jego ludzi nie mógł być czynnie zamieszany w morderstwo jej brata, nie było sensu trzymać ich dłużej i karmić przez długą zimę. Poseł skłonił głowę, cofnął się kilka kroków, po czym zatrzymał. - Czy wolno mi mówić szczerze, Wasza Wysokość? Księżniczko Briony? - Naturalnie. Zerknął na strażników i damy dworu, a potem wrócił i usiadł przy niej na ławce. Kiedy znalazł się tak blisko, poczuła zapach skóry i słodką woń olejku do włosów. Zauważyła, jak Rosę i Moina wymieniają spojrzenia. - Trzymam cię za słowo, pani, ufając, że jesteś ze mną szczera - powiedział cicho. - Wysłuchaj mnie uważnie, proszę. Cieszę się, że odrzuciłaś propozycję małżeństwa mojego pana Ludisa, głównie dla tego, że uważam, iż nie przypadłyby ci do gustu jego zainteresowania i rozrywki. Ale mam nadzieję, że kiedyś będziesz mogła zobaczyć ziemie południowe, a może nawet i Xand... a przynajmniej tę jego część, której nie trzyma w szponach autarcha. Istnieją wspaniałości, o jakich nawet nie marzysz, zielone morza, wysokie góry, czerwone jak dziewczęcy rumieniec, a także rozległe dżungle pełne zwierząt, które trudno sobie wyobrazić. I pustynie - pamiętasz zapewne, jak ci opowiadałem o tych cichych, surowych obszarach. Kiedyś może i zostaniesz wielką królową, ale niewiele widziałaś świata, co jest godne potępienia. Briony poczuła się urażona. - Byłam w Settlandii i Brenlandii... i... w Fael. - Miała pięć lat, kiedy ojciec zabrał ją z wizytą do krewnych Merolanny, i zapa miętała z tamtej podróży ogromnego, czarnego konia, którego po darował ojcu władca Fael, a także dokazujące w morzu wydry oglą dane z balkonu. Dawet uśmiechnął się z przekąsem - nie można było nazwać tego inaczej. - Wybacz, pani, jeśli nie zaliczę Settlandii i Brenlandii do naj większych osiągnięć bogów. - Uśmiech na jego ustach zgasł szyb ko. - Życzenie, abyś zobaczyła więcej świata, jest próżnym i samo- lubnym pragnieniem... ponieważ chciałbym być tym, który by ci po- kazał wszystkie nowe miejsca. - Uniósł smukłą, śniadą dłoń. - Nic nie mów, proszę. Powiedziałaś, że mogę mówić szczerze. A mam ci więcej do powiedzenia. - Zniżył głos do szeptu. - Grozi ci nie- bezpieczeństwo, pani, i jest ono bliżej, niż sądzisz. Nie wierzę, by Shaso zabił twojego brata, ale też nie mogę udowodnić, że tego nie zrobił. Za to mogę ci powiedzieć, wiem to na pewno, że ktoś, kto jest bliżej ciebie niż ja, źle ci życzy, bardzo źle. - Przytrzymał jej spojrzenie przez długą chwilę; Briony poczuła się zagubiona, jakby znalazła się w złym śnie. - Nie ufaj nikomu. - Dlaczego tak mówisz? - zapytała przez ściśnięte gardło, kiedy wreszcie odzyskała głos. - Dlaczego miałabym wierzyć, że ty, słu ga Ludisa Drakavy, nie pragniesz zasiać ziarna niepokoju, który by mnie poróżnił z zaufanymi ludźmi? Na jego usta jeszcze raz powrócił uśmiech, lecz dziwnie krzywy. - Ach, przez życie, jakie wiodłem, co rusz obrywam takie cięgi. Ale nie proszę cię, żebyś robiła cokolwiek ze względu na moje słowa, księżniczko Briony, ale byś je rozważyła... zapamiętała. Może przyj dzie taki dzień, kiedy raz jeszcze usiądziemy obok siebie, i wtedy mi powiesz, czy dzisiaj życzyłem ci źle... czy dobrze. - Wstał, na nowo przybierając swobodną pozę, jakby się okrył płaszczem. - I mam nadzieję, że będziesz wtedy ubrana bardziej stosownie. - Ujął jej dłoń ostentacyjnym gestem i musnął wargami. Teraz wszyscy obecni w pokoju wpatrywali się w nich otwarcie. - Składam podziękowania tobie, księżniczko, i twojemu bratu za miłą gościnę i ubolewam nad waszą stratą. Przekażę twoją wiadomość mojemu panu w Hierosolu. Skłonił głowę i wyszedł. - Mam dość waszych szeptów - warknęła Briony do dam dworu. Nie wiedziała do końca, jak nazwać swoje uczucie w tej chwili, ale nie było ono przyjemne. - Idźcie sobie. Chcę pobyć trochę sama. Żeby pomyśleć. W ciągu dnia ciemnowłosa dziewczyna o imieniu Wierzba przy- szła trochę do siebie, chociaż w pewnym sensie wydawała się tak dziecinna, że Ferras Vansen zastanawiał się, czy jej problemy wy- nikają tylko z tego, że przekroczyła Granicę Cienia, czy może była taka już od urodzenia. Tak czy inaczej, z całej ich milczącej grupy dotkniętej odrobiną słonecznego blasku, który wyciekł spomiędzy chmur, była najpogodniejsza. Jechała przed Vansenem i szczebiotała, opo- wiadając o swojej rodzinie i sąsiadach, jak małe dziecko, które za- brano na targ. - ...jest taka mała, ale za to najbardziej uparta ze wszystkich. Zawsze odpycha inne kózki od jedzenia, nawet największych braci! Collum Dyer słuchał jej paplaniny z ponurą miną. - Lepiej ty niż ja, kapitanie. Ferras wzruszył ramionami. - Dobrze, że mówi. Może przy okazji powie coś, za co będziemy mogli podziękować Perinowi Kroczącemu po Chmurach. - Może. Ale jak powiedziałem, lepiej ty niż ja. Ferras Vansen cieszył się w duchu, że dziewczyna odwraca tro- chę ich uwagę. Okolica nie była już tak uderzająco dziwna jak zie- mie, które przemierzyli w czasie dwóch poprzednich dni, opuszczone i ponure, lecz ogólnie stanowiła widok - jak można się było spo- dziewać, jako że zbliżali się do połowy drogi - niezbyt ciekawy. Tereny te, oddalone od największych miast Settlandii i Królestw Pogranicza o kilka dni drogi, opustoszały z czasem po drugiej woj- nie z Ludźmi Zmierzchu, tak że pozostali tam tylko zagrodnicy, lu- dzie lasu różnego autoramentu i nieliczni farmerzy. Na południe od Settlandzkiego Gościńca, odpowiednio daleko od Granicy Cienia, wyrosły nieliczne miasteczka, jak Candlerstown i Faneshill (one tak- że były zbyt odległe, by można je odwiedzić, nad czym ubolewał Dyer i pozostali ludzie Vansena). Ponadto bliżej morza na wschodzie albo na zachodzie zimy były łagodniejsze, więc tylko nieliczni za- pragnęli się osiedlić w tej głuszy. Settlandzki Gościniec biegł pośród niskich wzgórz i zarośli jeszcze bardziej nijakich niż te, pośród któ- rych dorastał Ferras. Teraz widzieli granicę, oddaloną o kilka mil na północ, a przy- najmniej czoło pasma mgły, które ją wyznaczało. Kolejne godziny były nużące, kiedy tak jechali blisko majaczącej granicy. Trudno było nie pomyśleć, że coś złego ich obserwuje i tylko czeka na sposob- ność, by zadać im cios, mimo to Ferras był zadowolony, mogąc okre- ślić, gdzie znajduje się granica, i widząc, że wciąż istnieje wyraźny rozdział między jedną stroną a drugą. Wierzba skończyła mówić o kozach i zaczęła opowiadać o swoim ojcu i świniach, wyjaśniając, co mówił ojciec o tym, by pozwalać trzodzie szukać bukwi - „dębowej kukurydzy", jak nazywała żołę- dzie. Vansen, który przez ostatnie dziesięć lat starał się zapomnieć o hodowli świń i owiec, pochylił się w siodle i zapytał: - A Collum? Twój brat? Albo odgadł właściwie, albo też dziewczyna była bardziej sza- lona, niż przypuszczał. - On woli zbierać sitowie, niż paść świnie. Nasz Collum to spo- kojny chłopiec. Ma tylko dziesięć zim. I jakie sny! - Gdzie on teraz jest? - Próbował ustalić, czy to, o czym im opo- wiada, ma jakiekolwiek potwierdzenie w rzeczywistości. Jej radosne spojrzenie zgasił smutek, wręcz strach, i Ferras zaraz niemal pożałował, że o to zapytał. - Odszedł, w środku nocy. Powiedział, że woła go księżyc. Ja też chciałam iść - on jest jeszcze taki mały! - ale ojciec złapał mnie za kołnierz i nie pozwolił wyjść za drzwi. - Jakby nie mogąc znieść tego tematu, znowu zaczęła opowiadać o zbieraniu sitowia na knoty do świec, które to zajęcie było znane Vansenowi aż nazbyt dobrze. Mnie nie musiałby specjalnie wzywać księżyc ani nic takiego, żebym uciekł, pomyślał. Mimo wszystko jakoś nie chce mi się wie- rzyć, żeby jej brat uciekł do miasta w poszukiwaniu lepszego losu. Dzień miał się już ku końcowi, słońce chowało się szybko, dla- tego Vansen postanowił rozbić obóz. Przez cały czas jechali pośród niskich, prawie nagich wzgórz, a teraz pojawił się przed nimi odcinek porośnięty lasem. Nie miał zamiaru podróżować przez leśną gęstwinę w zapadającej ciemności. - Spójrzcie! - zawołał jeden z żołnierzy. - Jeleń! - Będziemy mieli świeże mięso - dorzucił inny. Ferras Vansen spojrzał przed siebie i dostrzegł zwierzę stojące w cieniu na skraju lasu, jakieś pięćdziesiąt kroków od nich. Jeleń, duży i dorodny, miał imponujące poroże, lecz poza tym wyglądał zupełnie zwyczajnie. A jednak Vansen poczuł się nieswojo, widząc, jak zwierzę patrzy na nich niewzruszone, mimo że niektórzy żołnie- rze zaczęli napinać łuki. - Nie strzelajcie - powiedział. Jeden z jego ludzi podniósł już łuk i wymierzył. - Nie! - Wydawało się, że dopiero okrzyk Vansena uświadomił jeleniowi, jaki los go czeka, mimo iż przez cały czas na nich patrzył. Zwierzę odwróciło się i w dwóch długich susach skryło między drzewami. - Mogłem go położyć - warknął Southstead, doświadczony żołnierz znany ze swojego gderania; to właśnie z tego powodu Vansen wolał zabrać go ze sobą, niż pozwolić, aby został na zamku i rozsiewał plotki i niepokój wśród innych strażników. - Nie wiemy, co tu jest prawdziwe, a co nie. - Ferras bardzo się starał ukryć gniew. - Widzieliście kwiaty. Opuszczone domy. Mamy dość jedzenia. Dlatego nie będziemy zabijać niczego, co nam bezpośrednio nie zagraża, jasne? - A co - rzucił Southstead - myślisz, że to jeszcze jedna dziewczyna zaklęta w jelenia? - Odwrócił się do pozostałych żołnierzy i roześmiał głośno, gniewnie. - A przecież jedną już ma, jest zachłanny. Vansen rozumiał, że jego towarzysz jest przestraszony podróżą przez te dziwne ziemie. Tak jak my wszyscy, pomyślał, co sprawia, że takie gadanie staje się jeszcze bardziej niebezpieczne. - Skoro uważasz, że potrafisz lepiej dowodzić, Mickaelu South stead, powiedz to mnie, a nie im. Uśmiech na ustach Southsteada nieco przygasł. Oblizał wargi. - To miał być żart, sir. - W porządku. Bierzmy się do roboty i rozbijmy obóz. Na żarty będzie czas przy ognisku. Kiedy strzeliły płomienie i Wierzba wyciągnęła dłonie, by się ogrzać, Collum Dyer przysunął się do Vansena. - Kapitanie, musisz mieć na oku naszego Micka - powiedział cicho. - Ilość wina, jaką wypił w swoim życiu, przytępiła jego serce i umysł, ale nie sądziłem, że aż tak bardzo, żeby kpić z kapitana. Za Murroya nigdy by się na coś takiego nie odważył. - Ale póki co robi swoje. - Vansen zmarszczył brwi. - Raemonie Becku, przysiądź się do nas. Młody kupiec, który przez większość drogi zachowywał się jak człowiek pochwycony w szpony koszmaru, z którego nie może się obudzić, podszedł powoli do Vansena i Dyera. - Beck, czy jesteś człowiekiem honoru? Kupiec spojrzał zdziwiony na Ferrasa Vansena. - No... tak, jestem. - Tak, kapitanie - mruknął Dyer. Yansen uniósł dłoń, dając do zrozumienia, że to nie ma znaczenia. - To dobrze. W takim razie chcę, żebyś odtąd towarzyszył dziew- czynie. Pojedzie z tobą. Zrozumienie czegokolwiek z tego, co mówi, przypomina próbę przesiania tysiąca ton plew w poszukiwaniu po- jedynczych ziarenek zboża, ale tobie łatwiej będzie wyłowić informacje, jeśli powie coś sensownego. - Mnie? - Tak, ponieważ jesteś jedyną osobą, która doświadczyła rzeczy, jakie i ona oglądała i przeżyła, jak sądzę. - Ferras spojrzał na pozostałych żołnierzy zajętych zbieraniem drewna na ognisko. - Szczerze mówiąc, jest jeszcze coś. Chyba lepiej będzie, jak ludzie skierują swoją złość na ciebie, a nie na mnie. Beck nie wyglądał na specjalnie zadowolonego, lecz Collum Dyer stał za nim, czyszcząc paznokcie czubkiem długiego sztyletu, więc kupiec tylko nachmurzył się i powiedział: - Przecież ja jestem żonaty! - Traktuj ją więc tak samo, jak byś chciał, żeby potraktowano twoją żonę, gdyby ją spotkano błąkającą się, chorą i zagubioną przy drodze. A jeśli powie coś, co uznasz za ważne, natychmiast mnie o tym poinformuj. - Ważne w jakim sensie? Vansen westchnął. - W tym, że mogłoby nam pomóc zachować życie, przede wszystkim. Obaj z Dyerem patrzyli, jak Beck, niczym skazaniec, wraca do ogniska i siada u boku młodziutkiej Wierzby. - Naprawdę uważasz, kapitanie, że grozi nam takie niebezpie- czeństwo? - zapytał Dyer. - Z powodu kilku kwiatów i głupawej dziewczyny? - Może nie. Ale wolę raczej wrócić bezpiecznie do domu i po- zwolić, żeby się ze mnie wyśmiewali z powodu nadmiernej ostrożności, a ty? Noc minęła spokojnie, a o poranku droga zaprowadziła ich tak daleko w głąb lasu, że nie widzieli już posępnych wzgórz ani majaczącej w oddali Granicy Cienia. Początkowo nawet się z tego ucieszyli, lecz w miarę jak słońce przebijające się tylko momentami przez szczeliny baldachimu z koron drzew zaczęło się zsuwać ze szczytu nieba i zmierzać ku zachodniemu horyzontowi, Yansen zaczął się zastanawiać, czy będą musieli spędzić noc w lesie, co mu się nie uśmiechało. Kiedy zasiedli do posiłku, na który składał się chleb i ser, ponownie przywołał do siebie Raemona Becka. - Nie mam nic ciekawego do powiedzenia - rzucił ponuro Beck. - Jeszcze nigdy dotąd nie słyszałem tyle paplaniny o świniach i kozach. Gdybyśmy tak natknęli się na gospodarstwo jej ojca, to chybabym się podpalił. - Nie o to chciałem cię zapytać. Te lasy - jak długo przez nie jechaliście poprzednim razem? Kiedy zmierzaliście do Settlandii. - Zdobył się na miły uśmiech. - Chociaż pewnie nie zwracałeś uwagi na takie rzeczy, wracając do domu. Wyraz twarzy Becka był bliski rozbawienia, lecz nie ukryło to jego cierpienia. - W drodze powrotnej nie jechaliśmy przez taki las. - Jak to? Przecież podróżowaliście Settlandzkim Gościńcem? Kupiec był blady i znużony. - Nie rozumiesz, kapitanie? Wszystko tu się zmieniło. Wszystko. Pamiętam może połowę tych miejsc z tamtej podróży. - Co ty opowiadasz? Przecież jechałeś tędy zaledwie tydzień, mo- że dwa temu. Musiałeś podróżować przez te lasy. Droga to nie rze- ka - nie wylewa, żeby utworzyć nowe koryto. Beck wzruszył ramionami. - W takim razie musiałem zapomnieć o tym lesie, kapitanie Van- sen. Mijało popołudnie. Leśny odcinek, przez który biegła droga, był spokojny, choć ponury, lecz dało się tam dostrzec oznaki życia - kilka jeleni, wiewiórek, para srebrnych lisów, które przemknęły przez polankę niczym księżyc w południe, zanim zniknęły w gąszczu, a tak- że kruk, który dotrzymywał im towarzystwa przez jakiś czas, prze- fruwając z gałęzi na gałąź, gdzie przysiadał z przekrzywioną głową i wpatrywał się w nich jasnożółtymi oczami. W końcu jeden z pie- churów, zniecierpliwiony natrętną obecnością ptaka, przegnał go ka- mieniem. Vansen nie miał serca go łajać. Wreszcie, kiedy cienie zaczęły się zlewać w coraz bardziej ponury półmrok, uznał, że nie ma sensu jechać dalej w nadziei, iż uda im się wydostać z lasu za dnia. Spodziewał się, że w ciągu godziny za- padnie ciemność. Nakazał oddziałowi, aby się zatrzymał, i polecił rozbić obóz na linii drzew przy dukcie. Klęczał właśnie nad przygotowanymi gałęziami, usiłując skrzesać iskrę za pomocą krnąbrnego krzemienia, kiedy nadbiegł jeden z młod- szych żołnierzy zbierających drewno. - Kapitanie! Kapitanie! - zawołał. - Zauważyłem kogoś na dro dze przed nami. Vansen podniósł się. - Uzbrojony? Widziałeś, czy ma broń? Ilu? Młody żołnierz pokręcił głową, wybałuszając oczy. - Tylko jeden, chyba starzec. Oddalał się od nas. Widziałem go! Miał kij i płaszcz z kapturem nałożonym na głowę. Vansena zdziwiło niemal gorączkowe podniecenie młodzieńca. - Pewnie jakiś człowiek z tych okolic, który żywi się tym, co znajdzie w lesie. - On... wydał mi się jakiś dziwny. Ferras Vansen rozejrzał się. Pozostali uporali się ze swoją pra- cą i teraz wpatrywali się w niego. Wyczuwał ich ciekawość i nie- pewność. - Dobrze, przyjrzyjmy się mu. Pojedziesz ze mną, Dyer. I ty też. Może dałoby się spędzić dzisiejszą noc w jakimś przyjemniejszym miejscu, jeśli ten staruszek mieszka niedaleko. Obaj dosiedli koni i pojechali za młodym pieszym żołnierzem dro- gą, która niebawem skręciła, tak że zniknęli z oczu pozostałam w obo- zie. Rzeczywiście, na dukcie widać było malutką ciemną postać idącą szybko przed nimi. Człowiek szedł przygarbiony, lecz Vansen po- myślał, że jeśli jest to starzec, to porusza się całkiem żwawo. Spięli konie ostrogami, pozostawiając w tyle piechura w nadziei, że niebawem dogonią zakapturzoną postać, lecz zmrok zapadał szyb- ko i mimo iż droga po raz kolejny skręciła tylko nieznacznie, stracili go z oczu. - Pewnie nas usłyszał i schował się w lesie - powiedział Collum Dyer. Pojechali jeszcze trochę dalej, aż zobaczyli dłuższy prosty odci- nek drogi przed sobą. Mimo zmroku widać było wyraźnie, że jest pusta. Zawrócili więc konie i ruszyli z powrotem, jadąc wolno i prze- czesując wzrokiem zarośla po obu stronach duktu, by się przekonać, czy gdzieś tam nie chowa się tajemniczy wędrowiec. - Podstęp - rzekł Dyer. - Myślisz, że to wróg? Albo szpieg? - Być może, ale... - Vansen zatrzymał konia na środku drogi. Jego wierzchowiec, niespokojny, zaczął grzebać kopytem. Od pew- nego czasu nad ziemią unosiła się wieczorna mgła. - Pokonaliśmy już dwa zakręty w drodze powrotnej - powiedział. - Gdzie jest obóz, Collum? Dyer spojrzał na niego zaskoczony i zmarszczył brwi. - Wystraszysz nas obu, kapitanie. Pewnie jest trochę dalej przed nami, w mroku trudno ocenić odległość. Podjechali kawałek, lecz po chwili Dyer zatrzymał konia i zaczął wołać: - Halo! Halooo! Gdzie jesteście? To ja, Dyer, halooo! Nikt nie odpowiedział. - Przecież jedziemy tą samą drogą! - rzucił głosem pełnym stra chu i wściekłości. - Nawet nie jest jeszcze ciemno! Vansen poczuł, że drży trochę, choć nie było specjalnie zimno. Mgła pełzała leniwie między drzewami. Zrobił znak Trygonu i zo- rientował się, że już od jakiegoś czasu modli się w duchu do bogów. - Nie - powiedział powoli. - Jakimś cudem, nieświadomie... prze kroczyliśmy Granicę Cienia. 19 Król-bóg OTCHŁAŃ: Odległy dźwięk rogu, Słony zapach dziecięcych łez, Powietrze więźnie w gardle Wyrocznie Rzuconych Kości Jak zwykle wielki kapłan wszedł do ciemnego pokoju dopiero wte- dy, gdy Qinnitan została przeprowadzona przez długą litanię mod- litw i postawiono przed nią parujący złoty puchar. Wielki kapłan Pan- hyssir był kolejnym Wybranym, co najmniej równie imponującej postu- ry jak Luian, lecz wydawało się, że studiował sposób bycia mężczyzn równie uważnie, jak Luian obserwowała zwyczaje kobiet. Wydawało się też, że zachował narządy płciowe jeszcze po osiągnięciu wieku męskie- go - brodę miał rzadką, lecz długą, a głos, który umiał odpowiednio mo- dulować, zaskakująco niski. - Czy dopełniła codziennego rytuału ofiarnego? - zapytał. Kiedy akolita skinął głową, wielki kapłan skrzyżował ramiona na piersi. - Dobrze. A lustrzane modlitwy? Odmówiła wszystkie? Poirytowana Ojnnitan przełknęła ślinę. Nie lubiła, kiedy rozma- wiano o niej, jakby była nic nie rozumiejącym dzieckiem, a zważy- wszy na fakt, że trwające długie godziny modlitewne rytuały, odpra- wiane w wyłożonej lustrami małej komnacie, nigdy się nie zmieniały i że nie pozwalano jej opuścić ani jednej z dziesiątek złożonych pieśni (inwokacji kolejnych imion Nushasha, wyśpiewywanych przed naj- większym ze świętych luster i wychwalających boga w kolejnych inkarnacjach, takich jak Czerwony Koń, Rozjarzona Kula Świtu, Po- gromca Nocnych Demonów, Złocista Rzeka, Obrońca Snu, Żongler Gwiazdami i wiele innych), uznała, że kapłan trochę przesadził, su- gerując, iż pod jego nieobecność mogła robić cokolwiek innego. - Tak, wielki, skarbie Nushasha. - Niższy rangą kapłan, także jeden z Wybranych, miał głos i gładką skórę chłopca, choć bez wąt pienia osiągnął już dojrzałość. Był też próżny: często przeglądał się w świętych lustrach, kiedy sądził, że Qinnitan nie widzi. - Jest przy gotowana. Qinnitan przyjęła puchar - wysadzany drogimi kamieniami, w kształcie skrzydlatego byka, który ciągnął po niebie ogromny wóz Nushasha, i wart więcej niż cała okolica, w której dorastała - starając się, by jej twarz wyrażała powagę i wdzięczność. W końcu wielki kapłan Panhyssir należał do najpotężniejszych ludzi na świecie i pew- nie jej życie spoczywało w jego rękach. Mimo to skrzywiła się, kiedy pociągnęła łyk. Na szczęście młody kapłan zawsze wyśpiewywał swoje inwokacje bardzo głośno - dzięki temu mogła pić powoli i nie przejmować się odgłosami, jakie wydaje, wmuszając w siebie okropny napój. Eliksir ten, Krew Słońca, jak go nazywano, miał słonawy posmak krwi i zapach piżma, co było jednym z powodów, dla których musiała się bardzo sta- rać, aby się nie zakrztusić. Wyczuwało się też w nim inne smaki, rów- nież niespecjalnie przyjemne, i choć nie był pikantny, wywoływał pie- czenie w ustach, jakby zjadła wcześniej zbyt dużo malutkich żółtych ziarenek pieprzu z Marashu. - A teraz zamknij oczy, dziecko - nakazał jej Panhyssir niskim głosem, kiedy wypiła. - Pozwólmy, aby bóg cię odnalazł i dotknął. To wielki, wielki zaszczyt. Zaszczyt przyszedł szybciej niż zwykle i tym razem nie było to lekkie dotknięcie ani senne muśnięcie jak w poprzednich dniach; nie, teraz wydało jej się, że coś dużego chwyciło ją i potrząsnęło. Zaczę- ło się wrażeniem gorąca w żołądku, ciepło popłynęło jednocześnie w górę i w dół kręgosłupa niczym ogień rozprzestrzeniający się w su- chej trawie, aż wreszcie rozbłysło za oczami i rozlało się żarem mię- dzy nogami, tak że z pewnością spadłaby z krzesła, gdyby młodszy kapłan jej nie przytrzymał. Jego dotyk wydał jej się bardzo odleg- ły, nierzeczywisty, jakby dotykał raczej jej pomnika niż prawdziwej Qinnitan. Dudnienie i ciemność wypełniające jej głowę były tak prze- możne, że przez długą chwilę była przekonana, że umrze, że jej cza- szka rozpęknie się jak sosnowe polano wrzucone do ognia. - Pomóżcie mi! - krzyknęła z całych sił, a właściwie próbowała krzyknąć, bo słowa rozbrzmiały tylko w jej myślach, w rzeczywi- stości zaś wydała zwierzęcy pomruk. - Połóż ją - rozkazał Panhyssir. Jego głos zdawał się dochodzić z innego pokoju. - Tym razem rzeczywiście ją przeniknął. - Czy coś... ? - Qinnitan usłyszała w głosie młodego kapłana strach, choć spowijała ją ciemna jak noc mgła. - Czy ona...? - Doświadcza dotyku boga. W ten sposób jest przygotowywana. Połóż ją na poduszkach, żeby się nie zraniła. Wielki bóg przemawia do niej... Wcale nie, pomyślała Qinnitan, kiedy głos Panhysirra zaczął słab- nąć, aż wreszcie pozostawił ją samą w ciemności. Nikt do mnie nie przemawia. Jestem sama! Zupełnie sama! Coś gęstniało wokół niej - chociaż nie wiedziała, nie miała naj- mniejszego pojęcia, co to jest. Wystarczająco dużo wysiłku koszto- wało ją to, by zachować w sercu, czym i kim jest: wydawało się, że ciemność zaraz wyssie z niej wszystko, co składa się na Qinnitan, podobnie jak zimowe noce z jej dzieciństwa spijały ciepło z policz- ków, kiedy spocona wybiegała na zewnątrz po harcach z kuzynami. Teraz ciemność zaczęła się zmieniać. Qinnitan wciąż nic nie wi- działa, lecz otaczająca ją pustka zaczęła twardnieć niczym kryształ i każda nowa myśl, która pojawiła się w jej głowie, zdawała się wydawać dźwięk podobny do głębokiego powolnego uderzenia monstrualnego lodowego dzwonu. Stawała się coraz cięższa, cięższa i starsza niż jakakolwiek żywa istota. Qinnitan zrozumiała, co znaczy być kamieniem, co znaczy leżeć w ziemi bez ruchu, co znaczy żyć nie przez krótką chwilę, lecz przez tysiąclecia, każdy sen długi jak eon. A potem wyczuła coś poza sobą, ale blisko - przerażająco blisko, jakby była muchą, która nieświadomie wędruje po brzuchu śpiącego człowieka. Śpiącego? Może nie. Bo oto teraz wyczuła prawdziwe rozmiary myśli, które ją otaczały i penetrowały, myśli, które przez chwilę wy- dały się jej własnymi, chociaż zaraz zrozumiała, że nie jest w stanie pojąć tych głębokich idei, tak samo jak nie potrafi przemówić języ- kiem pomruków trzęsienia ziemi. Nushash? Czyżby był to głos samego boga? Qinnitan nie chciała dać się zamknąć w tej twardej jak diament,! wypełnionej echami ciemności. Jej kruche myśli nie były w stanie, znieść straszliwej wibracji boskich powolnych rozmyślań, które wy*! dawały się tak bardzo od niej oddalone, tak bardzo przewyższającej rozmiarami ją czy też każdego zwykłego człowieka, ogromne jak gó«| ra - nie, jak sam Xand, jeszcze większe, jak coś, co może zakryć całe nocne niebo, objąć je jak grób. I wtedy to coś ją zauważyło. Qinnitan zaczęła się rzucać, a serce tłukło się jej w piersi jak osza- lałe, jakby chciało z niej wyskoczyć. Kiedy wreszcie otworzyła oczyi; i ujrzała płonącą jasność latarni w małej świątynnej sali, zapłakała tak' gwałtownie, że miała wrażenie, iż jej ciało się rozpadnie, a w ustach czuła posmak jakby trupiej zgnilizny. Młodszy kapłan przytrzymała jej głowę, kiedy zaczęła wymiotować. Godzinę później, kiedy służące już posprzątały po niej, wykąpały; ją i ubrały, zaprowadzono ją do Panhysirra. Najwyższy kapłan ujął'; jej twarz w dłonie i długo patrzył jej w oczy, nie z sympatią, raczej? jak jubiler oceniający brylant. • - Dobrze - powiedział. - Złocisty będzie zadowolony. Robisz postępy. Próbowała coś powiedzieć, lecz nie mogła, znużona i obolała, jak by ktoś ją pobił. > - Autarcha Sulepis chce cię widzieć, dziewczyno. Dziś wieczór zostaniesz przygotowana. A jutro przed nim staniesz. Po tych słowach wyszedł. Przygotowania były bardzo wyczerpujące i ciągnęły się tak długo < w noc, że kiedy prowadzono ją szybko korytarzami Sadowego Pałacu na poranne spotkanie z autarchą, Qinnitan słaniała się ze zmęczenia po zaledwie godzinie snu. Do tego bardziej niż kiedykolwiek wcześ- niej cierpiała po wypiciu eliksiru, który dał jej poprzedniego dnia wielki kapłan. Nawet w ocienionych korytarzach światło wydawało < jej się boleśnie jasne, a echo zbyt natrętne, tak że miała ochotę pobiec z powrotem do łóżka i zakryć głowę kołdrą. Kiedy znalazła się wraz ze swoją małą świtą przed złocistymi drzwiami wypoczynkowej komnaty autarchy, musiała się cofnąć i po- czekać, aż wyniosą na zewnątrz, co nie było łatwe, ogromną lektykę, którą już kiedyś widziała. Pokręcony skotarcha Prusas odsłonił za- słonę przykurczoną dłonią, by zobaczyć, co się dzieje, a potem jego spojrzenie napotkało Qinnitan i zwrócił głowę w jej stronę; usta miał otwarte jakby ze zdumienia, ona jednak podejrzewała, że to po prostu i. powodu luźnej szczęki, a nie autentycznego zaskoczenia widokiem pośledniej przyszłej panny młodej czekającej na audiencję u autar- chy. Zmierzył ją wzrokiem -jego głowa trzęsła się na długiej szyi - i jeśli spojrzenie nie wyrażało pogardy, czy wręcz nienawiści, to nie miała wątpliwości, że zdradza pokrewne im uczucia, jego drżenie i posapywania zaś czyniły tę chłodną lustrację jeszcze mniej przy- jemną. Dlaczego najpotężniejszy człowiek na świecie wybrał tak kruchą i szaloną istotę na swojego skotarchę? Qinnitan nie próbowała nawet zgadywać. Skotarchia była starą tradycją na Sokolim Tronie, dzięki której następca czekał zawsze w pogotowiu do czasu, gdy syn au- tarchy mógł objąć władzę; miało to zapobiec osłabiającym sporom, które często wybuchały między stronnictwami, kiedy autarcha umie- rał, pozostawiwszy niepełnoletniego potomka. Ta tradycja w swojej najtrwalszej i najstarszej części przewidywała, że jeśli umrze sko- tarcha, oznacza to, iż autarcha utracił łaskę niebios, w związku z czym musi oddać tron. Miało to zapobiec zdradzie synów i krewnych, któ- rzy nie mogli zostać spadkobiercami, tak więc ze względu na to pra- stare ograniczenie dotyczące nawet królów-bogów Xis, skotarchów wybierano nie tyle ze względu na ich przydatność w roli władcy, ile dla ich zdrowia i wytrzymałości, tak jak ceni się konia wyścigo- wego za jasność oka czy siłę nóg. Jeszcze kilka pokoleń wstecz wy- bierano ich podczas ceremonialnych zawodów, w których musieli zgi- nąć wszyscy poza zwycięzcą. Metoda wydawała się słuszna, jako że droga na Sokoli Tron, jaką musiał przebyć przyszły autarcha, tak- że przypominała podobne zawody, tyle tylko że ofiary nie umierały na oczach publiczności. Patrząc, jak trzęsący się Prusas wycofuje się do wnętrza wyście- łanej poduszkami lektyki, popędzając drżącym głosem tragarzy, Qin- nitan zastanawiała się, jak to się stało, że ktoś, a w szczególności Sulepis, nie mając męskiego potomka, wybrał na swojego skotarchę tak żałosną kreaturę, kalekę stojącego niepewnie nad grobem. (Oczywi- ście OJnnitan nie była osamotniona w swoich spekulacjach: nikt, jak się zdawało, nie znał odpowiedzi na to pytanie, choć w Sadowym Pałacu snuto liczne podejrzenia. Co odważniejsi szeptali, że jest to dowód na to, iż autarcha Sulepis jest najbardziej szalonym członkiem swojej niezrównoważonej rodziny, czy też mówiąc bardziej oględnie, został najmocniej dotknięty przez bogów.) Wysokie drzwi zamknęły się za lektyką skotarchy i zaraz znowu je otworzono, by wpuścić Qinnitan i towarzyszące jej dwie służące oraz dwóch strażników Wybranych. Komnata wypoczynkowa, ze smukłymi purpurowo-złotymi ko- lumnami, była tylko trochę mniejsza niż ogromna sala tronowa, za to znajdowało się w niej o wiele mniej ludzi, zaledwie tuzin żołnie- rzy, stojących z tyłu podwyższenia, i kolejne dwa tuziny służących i kapłanów. W innych okolicznościach poczułaby się dziwnie pod tyloma męskimi spojrzeniami, zwłaszcza po tak długim pobycie w Sa- motni, lecz teraz, mimo iż jednym z patrzących był Jeddin, którego oczy wyrażały zachwyt, lecz mina dobrze maskowała myśli, spoj- rzenie Qinnitan przyciągał, niczym magnes, tylko jeden mężczyzna spoczywający na białej, kamiennej leżance. Tym razem nie oczywista emanacja władzy przyciągnęła jej uwagę, tak jak innych w pokoju, którzy trzymali się tak blisko niego, jak tylko mogli, wciąż przera- żeni, jak zziębnięci chłopi zgromadzeni wokół ogromnego ogniska, ani nawet nie dzikie szaleństwo w jego spojrzeniu, równie bezlitosnym jak wzrok polującego ptaka, którego moc odczuwała nawet z odle- głości kilkunastu kroków. Tym razem zafascynowało ją coś inne- go: poza złocistym diademem na głowie i złotymi ochraniaczami na czubkach palców autarcha był zupełnie nagi. Qinnitan poczuła, jak jej twarz rozpala rumieniec, jakby król-bóg rzeczywiście płonął jakimś ogniem. Nie bardzo wiedziała, gdzie ma patrzeć. Nie peszyła jej sama nagość, nawet dorosłego mężczyzny - często oglądała kąpiących się ojca i braci, a poza tym mieszkańcy Wielkiego Xis nigdy nie mieli na sobie zbyt wiele, chodząc po za- tłoczonych, spieczonych słońcem ulicach - a złocistobrązowe członki autarchy, choć długie i chude, nie były ani trochę brzydkie. Chodziło raczej o pewną niepokojącą niedbałość Sulepisa, sprawiającą, że bar- dziej przypominał zwierzę, które nie wie, że jest nagie, niż człowieka świadomego swojej nagości i czerpiącego z tego zadowolenie. Skórę autarchy pokrywał lśniący pot. Członek spoczywał na udach, zwiot- czały i długi. - Ach - powiedział autarcha znudzonym tonem, który kłócił się z wyrazem jego oczu - oto i ona, przyszła panna młoda. Chyba się nie mylę, Panhyssirze? Czy to ona? - Masz rację, Złocisty, jak zawsze. - Kapłan wyszedł zza pleców niewolników z wachlarzami i stanął za leżanką. - Ma na imię... - Qinnitan, Złocisty, córka Cheshreta z Trzeciej Świątyni. - Masz niezwykłe imię, dziecko. - Autarcha uniósł dłoń i skinął na nią długim lśniącym palcem. - Podejdź bliżej. Nigdy wcześniej bardziej nie pragnęła odwrócić się i uciec naj- szybciej jak to możliwe; ogarnął ją zwierzęcy strach równie parali- żujący jak kubeł zimnej wody wylany niespodziewanie na rozgrzane ciało. Przez chwilę znowu poczuła bezkresne głębie, które nagle otwo- rzyły się przed nią po wypiciu eliksiru Krwi Słońca. Wydawało jej się, że jeśli zaraz czegoś nie zrobi, wpadnie w tę czarną otchłań i ni- gdy nie przestanie spadać. Stała, z trudem łapiąc oddech, owładnięta pragnieniem ucieczki - chociaż nie potrafiła powiedzieć dlaczego - lecz niezdolna się ruszyć. - Podejdź bliżej! - rozkazał Panhyssir. - Złocisty przemówił do ciebie, dziewczyno. Autarcha pochwycił jej spojrzenie i poczuła, że robi jeden mały krok, a potem następny. Zakończony złotym ochraniaczem palec zgi- nał się przyzywająco, więc przysunęła się jeszcze bliżej, aż wreszcie stanęła tuż przy leżance, tak że jej twarz znajdowała się na szerokość dłoni lub dwóch nad długą podłużną twarzą króla-boga. Teraz już była pewna, że nigdy nie widziała takich oczu; nie potrafiła wyobra- zić sobie tak jasnej głębi szaleństwa u jakiejkolwiek istoty chodzącej na dwóch nogach. Przez zapach olejku różanego i perfum przebijała jakaś mniej szlachetna i niepokojąca słonawa woń, jak zapach krwi czy może rozgrzanego metalu - oddech autarchy. - Jej pochodzenie jest widoczne, jak sądzę. - Najpotężniejszy czło wiek na świecie wyciągnął rękę, by jej dotknąć. Drgnęła, lecz zaraz znieruchomiała, gdy jego czubek palca schowany w ochraniaczu ze złotej, ciepłej siateczki przejechał po jej policzku i pozostawił krwa wą pręgę, jak sobie wyobraziła. Zamknęła oczy, jakby się spodzie wała, że zaraz okaże się, iż to jakiś okrutny żart, i ktoś pchnie ją na podłogę i utnie jej głowę. Pomyślała nawet, że być może przy niosłoby jej to ulgę. - Otwórz oczy, dziewczyno. Czy jestem aż tak przerażający? W Sa motni jest wiele kobiet, które mój dotyk przyjęły z radością, a mnó stwo innych wciąż się modli, abym do nich przyszedł. Spojrzała na niego, co nie było łatwe. Wydawało się, że w wiel- kiej sali nie ma nic więcej - żadnych kolumn ani strażników, tylko ona i jego oczy koloru starego płótna. - Nie obawiaj się - powiedział cicho. - Ciesz się. Będziesz matką mojej nieśmiertelności, mała, przyszła panno młoda. Nie ma więk szego zaszczytu. Nie potrafiła wydusić ani słowa, nawet skinąć głową, zanim nie przełknęła grudy, która blokowała jej gardło. - Dobrze. Rób, co ci każą starsi kapłani, a doczekasz nocy po ślubnej, która wyniesie cię w chwale ponad wszystkie inne istoty. - Zsunął dłoń z jej twarzy na pierś, a ona poczuła, że jej sutki tward nieją, jakby ciało pod cienką szatą ogarnął dreszcz gorączki. - Pa miętaj, że wszystko to należy do twojego boga. - Dłoń powędro wała niżej na jej brzuch, a osłonięte paluchy autarchy były twarde i okrutne niczym szpony sępa, kiedy niedbałym ruchem ujął jej kro cze. Z jej ust wydobył się zduszony jęk. - Przygotuj się i raduj. Potem odwrócił głowę i podniósł rękę. Podczaszy natychmiast pod- sunął mu puchar. Autarcha najwyraźniej z nią skończył. Panhyssir klasnął i straż- nicy poprowadzili ją do drzwi. Opuszczając wypoczynkową komna- tę, OJnnitan drżała tak bardzo, że omal nie upadła, i trzeba było ją podtrzymać. Wydawało jej się, że wciąż czuje na skórze pod ubra- niem jego dotyk, jakby palce autarchy pozostawiły piekące rany. 20 Zagubieni w krainie księżyca W ŚRODKU LASU: Wymień imiona drzew strażników - Białe Serce, Kamienne Ramię, Ukryte Oko, Gwiezdne Ziarno Teraz ukłoń się, a i one się pokłonią, śmiejąc/się Wyrocznie Rzuconych Kości B arrick był wściekły, że musiał wlec się przez całą rezydencję do komnat Avina Bronę'a w środku nocy jak jakiś dworzanin. Wciąż z niepokojem roztrząsając w myślach słowa posłańca, warknął na chłopca, który otworzył drzwi komnaty lorda konstabla i nie zdążył w porę się odsunąć. „Lord konstabl prosi, byś przybył do jego pokoi, Wasza Wyso- kość" - oznajmił paź. - „I abyś uczynił to niezwłocznie". Barricka jak zwykle znowu dręczyły koszmary senne. Kiedy otwo- rzyły się drzwi komnaty Bronę'a, jakaś jego część, zatruta strachem, zaczęła się zastanawiać, czy olbrzym planuje zdradę. Barrick drgnął, gdy ujrzał lorda konstabla idącego przez pokój w jego stronę, ubra- nego w wielgachną koszulę nocną, w butach zapinanych na sprzączki wsuniętych na bose stopy. Kiedy Bronę nie uczynił niczego podej- rzanego poza tym, że skłonił nieznacznie głowę i przytrzymał drzwi, inna myśl zaniepokoiła Barricka. - Gdzie jest moja siostra? Nic jej nie jest? - Nic, o ile mi wiadomo. Przybędzie tu niebawem, jak sądzę. - Bronę wskazał na jedno z dwóch krzeseł stojących obok siebie. - Usiądź, proszę, Wasza Wysokość. Zaraz wszystko wyjaśnię. - Jego broda, zmierzwiona i nie związana, rozgałęziała się na całą twarz i klatkę piersiową niczym dziki krzew: najwyraźniej nagła sprawa, która wymagała spotkania, wypłynęła, gdy pan na Landsend był już w łóżku. Kiedy Barrick usiadł, także Bronę opuścił swoje ogromne cielsko na stołek, pozostawiając drugie krzesło wolne. - Posłałem chłopca po wino. Wybacz tak skromną gościnę. Barrick wzruszył ramionami. - Napiję się grzanego korzennego. - Dobry wybór. W korytarzach hulają przeciągi. - A jakże - rzuciła Briony od progu. - Zapewne miałeś ważny powód, żeby wyciągać mnie z łóżka, lordzie Bronę. Obszerny aksamitny płaszcz z kapturem nie całkiem zakrywał noc- ną koszulę, w której przyszła. Z całej trójki tylko Barrick miał na so- bie dzienny strój. Ostatnimi czasy nie lubił przygotowywać się do snu i wolał zasypiać na krześle, w ubraniu. Wydawało mu się, że dzięki temu złym snom trudniej będzie go odnaleźć. - Dziękuję, Wasza Wysokość. - Bronę wstał i skłonił się, zanim poprowadził Briony do krzesła. Zamrugał gwałtownie, kiedy się po ruszył. Początkowo Barrick to zignorował - lord konstabl, podobnie jak Shaso, zawsze jawił mu się jako ktoś zbudowany z czegoś moc niejszego niż zwykłe ciało - lecz chwilę później poczuł ukłucie nie pokoju. A gdyby Bronę umarł? W końcu nie jest już młodzieniasz kiem. Teraz, kiedy ojciec i naczelny wódz pozostawali w niewoli, a Kendrick nie żył, pozostało niewielu ludzi zaznajomionych z poli tyką Marchii Południowej, którym Eddonowie mogliby zaufać. Nagle Barrick, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, poczuł się jak dziecko, któremu kazano zająć się pracami dorosłych. Lord konstabl musiał odgadnąć jego myśli, bo uśmiechnął się po- nuro. - Takie zimne noce jak dzisiejsza są wyzwaniem dla moich sta rych stawów, Wasza Wysokość, ale radzę sobie. Cieszę się, że minie jeszcze wiele lat, zanim dopadną cię podobne problemy. Briony wydawała się bardziej zainteresowana bratem niż dole- gliwościami lorda konstabla. - Nie położyłeś się jeszcze, Barricku? Nie podobało mu się, że wypytuje go w obecności Avina Bronę'a, jakby była starszą siostrą albo i matką, a nie bliźniaczką. - Czytałem? Czy to zadowala Waszą Wysokość? Zarumieniła się. - Ja się tylko zastanawiałam... - A ja chciałem cię zapytać, księżniczko - wtrącił lord konstabl - czy moja bratanica, Rosę Trelling, dobrze się sprawuje. - Nie patrzył jej w oczy. Spojrzenie Bronę'a było rozbiegane, wyrażało niemal za- gubienie, jakby to oni go obudzili, a nie odwrotnie. - Jesteśmy wdzięcz- ni, że okazałaś jej swoją przychylność. Dobra z niej dziewczyna, choć czasem głupiutka. - Jestem z niej bardzo zadowolona. - Briony nie spuszczała z nie- go wzroku. - Ale chyba nie obudziłeś nas w środku nocy, żeby się dowiedzieć, czy moje damy dworu dobrze się sprawują. - Wybacz, Wasza Wysokość, ale nie chciałem zaczynać, aż... Lord konstabl umilkł i skinął znacząco głową w stronę pazia, który wrócił właśnie z trzema butelkami wina. Chłopiec przyklęknął przy kominku i zaczął ogrzewać wino pogrzebaczem, po czym napełnił puchar Briony. Było jasne, że Avin Bronę nie powie nic przed odej- ściem pazia, siedzieli więc, przyglądając się, jak chłopiec grzeje i na- lewa wino, co wydawało się trwać w nieskończoność, a ciszę mącił tylko cichy trzask ognia. Kiedy wreszcie paź wyszedł, Bronę pochylił się do przodu. - Jeszcze raz przepraszam, że wyciągnąłem was z łóżek. A to dlatego, że u mnie łatwiej się pozbyć ciekawskich uszu i jest to mniej podejrzane. Gdybym przyszedł do was i kazał odejść wszystkim po- kojówkom, paziom i strażnikom, jutro mówiono by o tym w całym zamku. - A myślisz, że nie będą mówić o tym, że paradowaliśmy z Bair- rickiem do ciebie przez cały zamek? - Z pewnością nie aż tak bardzo. Istnieje też inny powód, dla którego was tu wezwałem, o czym zaraz się przekonacie. - Ale po co ten pośpiech? - Barrick nie potrafił wyzbyć się stra- chu, który skręcał mu wnętrzności. Czy tak wyglądało życie króla? Ukradkowe spotkania o północy? Ciągła nieufność i wątpliwości? Kto by chciał czegoś takiego? Nagle przyszła mu do głowy okropna myśl - miał nadzieję, że to tylko koszmarne wyobrażenie, a nie prze- czucie - że utracił Briony, albo że zmarła i został sam jako regent. - Cóż to za nagła sprawa? - niemal wykrzyknął. - Cóż takiego nie może czekać do rana i musi zostać zachowane w tajemnicy? - Dwie rzeczy, dwie informacje, które otrzymałem wieczorem - rzekł Bronę. - Jedna z nich będzie wymagała, abyście wstali, tak więc zacznę od drugiej, byście mogli dopić wino. - Pociągnął po- rządny łyk ze swojego pucharu. - Dzięki niech będą Erilowi za te błogosławione winogrona - rzucił ożywiony. - Gdybym nie mógł wypić wieczorem kielicha lub dwóch, co pozwala mi zgiąć nogi w ko- lanach, musiałbym spać na stojąco jak koń. - Mów - wycedził Barrick przez zaciśnięte zęby. - Za pozwoleniem, Wasza Wysokość. - Bronę pogładził prze- tykaną siwizną brodę. - Oto pierwsze wieści, cokolwiek mogą zna- czyć. Wygląda na to, że Gailon Tolly zniknął. - Co? - Barrick i Briony odezwali się jednocześnie. - Książę Summerfield? - dorzucił Barrick z niedowierzaniem. - Ten Gailon Tolly? Avin Bronę skinął głową. - Tak, książę. Nigdy nie dotarł na dwór Summerfield. - Przecież wyjechał stąd w asyście tuzina zbrojnych - powie- działa Briony. - Tylu rycerzy nie może tak po prostu zniknąć. A poza tym jego matka z pewnością by nas zawiadomiła, prawda? - Pewnie - rzekł Barrick. - Gdyby coś się stało Gailonowi, ta stara krowa już by wrzeszczała pod naszymi drzwiami, oskarżając nas o morderstwo. Lord konstabl rozłożył ręce w geście bezradności. - Na dworze Summerfield dopiero teraz się zorientowali, że ni- gdzie go nie ma. Wyjeżdżając stąd, wysłał umyślnego, tak więc spo- dziewali się go tydzień temu. Oczywiście nikt się nie zdziwił, gdy się nie pojawił. Pomyśleli, jak sądzę, że zapolował gdzieś po drodze albo też złożył wizytę jednej ze swoich... kuzynek. - Spojrzał na Briony i szybko odwrócił wzrok. - Dopiero przedwczoraj zaczęli się nie- pokoić. Bo znaleziono konia, który należał do jego przyjaciela, Evo- na Kinnaya, syna barona Longhowe. Pamiętacie młodego Kinnaya? - Podstępny lis - warknął Barrick. - Wciąż opowiada o tym, jak to chce zostać kapłanem, i obmacuje służące. - Znaleziono konia Kinnaya, osiodłanego, z kocem przy siodle, jak błąkał się w okolicach dworu Summerfield. W liście do matki Gailon wspominał, że jednym z jego towarzyszy podróży jest Kin- nay. Tolly'owie przeszukali teren wokół lasu. Ani śladu. Briony odstawiła puchar. Teraz jej twarz zdawała się wyrażać taki sam strach, jaki poczuł Baniek, kiedy otrzymał wezwanie od Bronę'a. - Niech bogowie strzegą nas przed złym. Myślisz, że to może mieć związek ze zniknięciem kupieckiej karawany... z Ludźmi Zmierzchu? - Przecież Summerfield znajduje się o całe mile na południe od Granicy Cienia - zauważył pospiesznie Barrick. Z niechęcią pomy- ślał o mrocznych istotach, które przemykają przez granicę i wędrują po ziemi ludzi. Odkąd dowiedział się o karawanie, nie przespał spo- kojnie ani jednej nocy. - My mieszkamy o wiele bliżej. - Wszystko jest możliwe - przyznał Avin Bronę. - Chciałbym, żebyście rozważyli też ewentualność bliższą domu. Gailon Tolly wy- jechał stąd zagniewany - i bardzo potężny, szczególnie teraz, kiedy zmarł Kendrick. Nie muszę wam mówić, że wielu spośród wpływo- wych mieszkańców naszego królestwa uważa, iż jesteście zbyt młodzi, by sprawować rządy. Niektórzy twierdzą nawet, że jesteście moimi marionetkami. - Pomyśl o tym, kiedy następnym razem każesz nam paradować do siebie w środku nocy, Bronę. - Gniew sprawił, że Barrick poczuł się trochę lepiej, przypominało to ogrzewanie butelki wina gorącym pogrzebaczem. - Co nas obchodzi, co myślą ludzie? - rzuciła Briony. - Nie zro- biliśmy krzywdy Gailonowi! Wcale się nie zmartwiłam, kiedy wy- szedł. - Ale pomyślcie o tym - rzekł lord konstabl. - Wyobraźcie sobie, że Gailon wraca za jakiś czas, a Tolly'owie podnoszą krzyk, iż wy- słaliście za nim żołnierzy, żeby go zabili, bo baliście się, że zażąda tronu... - Bzdura! Zażąda tronu! Ma do tego prawo dopiero po śmierci naszego ojca i całej naszej rodziny! - Gniew rozpierał Barricka, tak że wstał i zaczął chodzić po pokoju. - A to oznacza, że oboje z Briony także musielibyśmy umrzeć. Jak również dziecko naszej macochy... Bronę uniósł dłoń, nakazując ciszę. Barrick zamilkł, lecz nie wró- cił na swoje miejsce. - Proszę was tylko, żebyście wyobrazili sobie taką ewentualność, Wasze Wysokości. Wyobraźcie sobie, że Gailon pojawia się za kilka tygodni i twierdzi, iż próbowaliście go zamordować, a może nawet że nie zamierzaliście płacić okupu za ojca, by pozostać na tronie, czemu on się sprzeciwił, lub coś w tym rodzaju. - To by była zdrada! Rewolucja! - Barrick opadł na krzesło, nagle osłabiony i przygnębiony. - W jaki sposób moglibyśmy udowodnić, że kłamie? - Na tym polega problem z pogłoskami - rzekł Avin Bronę. - Bardzo trudno jest udowodnić, że coś nie jest prawdą, o wiele trudniej niż wykazać, że jest. - Dlaczego wysuwasz tak mało prawdopodobną hipotezę? - za- pytała Briony. - Nie przepadam za Gailonem, ale jestem pewna, że nawet gdyby Tollyo'owie mieli apetyt na tron, Gailon poczekałby, aż nadejdzie stosowna chwila - złe zbiory, plaga gorączki o wiele bar- dziej dotkliwej niż ta, która dopadła Barricka i innych - poczekał- by, aż ludzie zaczną się bać, zanimby ich podburzył przeciwko nam. Poddani prawie nas nie znają. Nie minęła nawet pora roku, odkąd objęliśmy rządy. - I właśnie dlatego mogliby uwierzyć w kłamstwa na wasz te- mat - rzekł Bronę. Briony zmarszczyła brwi. - A jeśli nawet założymy, że on naprawdę zaginął, to czy nie dramatyzujesz zbytnio? Jeżeli nie poluje, jak myśleli jego ludzie, można podać tuzin bardziej prawdopodobnych wyjaśnień niż to, że za- mierza nas oskarżyć o napaść. - Być może. - Lord konstabl podniósł się powoli, podpierając się dłonią o siedzenie stołka. Kiedy wziął ze stołu oliwną lampę, cienie w pokoju zatańczyły. - A teraz druga wiadomość. Chodźcie za mną, proszę. Wyszli za nim z pokoju i poszli długim, pozbawionym ozdób ko- rytarzem. Bronę zatrzymał się przed jakimiś drzwiami. - Oto powód, dla którego nie leżę jeszcze w łóżku, Wasze Wy sokości. - Otworzył drzwi. Pokój rozjaśniał blask licznych lamp i świec - zapalono ich o wie- le więcej, niż potrzeba w zwykłej sypialni. W pierwszej chwili, po- mimo tak jasnego światła, Barrick nie był w stanie zorientować się w plątaninie postaci widocznych na łóżku: dopiero po kilku chwilach zobaczył mężczyznę, który klęczał obok leżącego i przyciskał głowę do piersi tamtego, jakby byli kochankami. Klęczący mężczyzna przy- łożył palec do ust, nakazując im spokój. Jego pomarszczona twarz wydała się Barrickowi znajoma, pomyślał, że widział ją w jednym ze swoich koszmarów, i omal nie krzyknął ze strachu. - Znacie chyba brata Okrosa, uczonego z Akademii Marchii Wschód- niej - rzekł Bronę. - Pomagał cię leczyć, Barricku, kiedy zachoro- wałeś. A teraz opiekuje się... jednym z moich ludzi. Na łóżku i pościeli widniała krew, także dłonie brata Okrosa były zakrwawione. Mnich posłał im krótki, nieobecny uśmiech. - Musicie mi wybaczyć, Wasze Wysokości. Jestem bardzo za jęty, a ten człowiek nie jest jeszcze bezpieczny. Leżący na zakrwawionym łóżku mężczyzna miał czarną, nie przy- strzyżoną brodę, a jego skóra włosy i ubranie były bardzo brudne, lecz nawet gdyby go umyć, nikt nie miałby ochoty patrzeć na niego po raz drugi. Oczy miał otwarte i skierowane na sufit, a usta zaciś- nięte, jakby chciał zatrzymać w płucach charczący oddech. Koszulę na piersiach miał rozchyloną, a brat Okros zanurzał palec głęboko w paskudnej dziurze tuż pod obojczykiem. - Jedną chwileczkę - rzucił i dopiero teraz Barrick rozpoznał bar dziej głos niż twarz, przypomniał sobie, jak przypłynął w jednym z jego gorączkowych majaków, jak mówił o właściwym ustawieniu i poprawionej równowadze. - W ranie utkwił złamany grot strzały. Ja... Ach! Jest. - Brat Okros usiadł. W ręku trzymał zakrwawione szczypce, a w nich coś, co przypominało mały kawałek metalu. - Jest. Nie dostanie się już do płuc czy serca. - Przewrócił mężczyznę na łóżku delikatnym, lecz zdecydowanym ruchem - pościel tylko tro chę stłumiła głuchy jęk rannego - i zaczął obmywać z krwi kolejny otwór nad obojczykiem. - Tędy wszedł, widzicie? Będę musiał po traktować ranę żywokostem i okładem z wierzbowej kory. Briony była blada, a Barrick pomyślał, że i on wygląda podobnie. Jednak księżniczka przełknęła ślinę i zapytała spokojnym głosem: - Dlaczego ten ranny człowiek leży w twojej sypialni, lordzie Bronę? I dlaczego brat... brat Okros... go opatruje? Dlaczego nie nasz nadworny medyk? Chaven wrócił kilka dni temu. - Zaraz wszystko wyjaśnię, ale chciałem, byście usłyszeli to z je- go ust. Okros, odwróć go z powrotem, błagam cię. Zaraz zostawimy was samych, żebyś mógł go opatrzyć i dać mu wszystko, czego po- trzebuje. Razem z Brone'em mały kapłan przewrócił brodacza na plecy. Okros przycisnął opatrunki do ran po obu stronach. - Rule - powiedział lord konstabl. - To ja, Bronę. Poznajesz mnie? Mężczyzna spojrzał na niego. - Tak, panie - jęknął. - Powtórz, co widziałeś na dworze Summerfield. Powiedz, dla czego przyjechałeś tutaj tak szybko i skąd ta strzała w twoich ple cach. - Bronę spojrzał na bliźniaki. - Ten człowiek powinien umrzeć w drodze. Najwyraźniej ktoś sądził, że tak się stanie. Rule znowu jęknął. - Ludzie autarchy - powiedział wreszcie. - W Summerfield. - Oblizał wargi i przełknął głośno ślinę. - Te przeklęte sukinsyny by- ły... honorowymi gośćmi starej księżnej. - Ludzie autarchy? Z Tolly'ami? - Baniek rozejrzał się odru- chowo, jakby się spodziewał, że w każdej chwili z cienia mogą się wyłonić mroczne istoty z jego koszmarów. - Tak. - Oblicze Brone'a było ponure. - A teraz chodźcie ze mną, opowiem wam resztę. Chroniąc się przed chłodem nocy, Bronę otulił szczelnie kocem masywne ramiona. Zakrył też połowę brody. Teraz wygląda jak ol- brzym z bajki, pomyślał Barrick, jak ktoś, kto potrafi miażdżyć kości i burzyć kamienne mury gołymi rękoma. Co my o nim tak naprawdę wiemy? Barrick starał się zachować trzeźwość umysłu. W głowie mu się trochę kręciło, jakby gorączka znowu go szarpała swoimi łapami, gorącymi i zimnymi na przemian. Ojciec mu ufał, ale czy to wystarczy? Ktoś zabił Kendricka. Teraz Bronę mówi nam, że Gailon Tolly zniknął i że jego rodzina brata się z autarchą. A jeśli zbrodniarzem jest sam lord konstabl? Owszem, nie lubię Tolly'ego - nigdy nie lubiłem jego cholernego ojca, pienia- cza z czerwonym nosem - ale czy to wystarczy, żeby uwierzyć sło- wom Brone'a, czy też słowu jego szpiega, który twierdzi, że Tolly jest zdrajcą? Jakby czytając w jego myślach, Briony powiedziała: - Jesteśmy ci wdzięczni za twoje wysiłki na rzecz korony, lor- dzie Bronę, ale trudno to wszystko przełknąć na jeden raz. K i m jest ten ranny człowiek? I dlaczego nie wezwałeś do niego nadwornego medyka? - A najważniejsze, gdzie jest Gailon? - dorzucił Barrick. - Nie- stety, nie ma go tutaj, by mógł bronić siebie i swojej rodziny. Książę nie miał wątpliwości, że dostrzegł błysk gniewu w oku lorda konstabla. - Nie winię was za to, że jesteście zdziwieni, Wasze Wysokości, i nieufni. Nie potrafię odpowiedzieć na ostatnie pytanie. A bardzo bym chciał. - Zmarszczył brwi. - Wino nam wystygło. - Podszedł ciężkim krokiem do kominka i włożył pogrzebacz do żaru. - Co się tyczy pozostałych spraw, zaraz wszystko wyjaśnię i sami będzie- cie musieli to ocenić. - Chrząknął i uśmiechnął się kwaśno. - Jak zawsze. - Ten mężczyzna, Rule, jak się pewnie domyśliliście, jest szpie- giem. Prosty człowiek, nie typ, jakim chciałbym się posłużyć w takim miejscu jak dwór Summerfield, ale musiałem sobie jakoś poradzić. Pamiętacie muzyka Robbena Hulligana? Rudzielca? - Tak - odparła Briony. - Był przyjacielem starego Zagadki. Nie żyje, prawda? Dopadli go rabusie w zeszłym roku gdzieś na Połud- niowym Gościńcu. - Rabusie, być może. Zginął w drodze powrotnej z Summerfield kilka tygodni po tym, jak się dowiedzieliśmy, że wasz ojciec dostał się do niewoli, chociaż nawet ja niewiele się nad tym wtedy zasta- nawiałem i uznałem za zwykły zbieg okoliczności. Może was to zdzi- wi, a może nie, ale źródłem większości moich informacji na temat Tollych i dworu Summerfield był właśnie Hulligan. Zbliżył się do wielu, a stara księżna go uwielbiała. Mógł chodzić, dokąd chciał, jak piesek pokojowy. - I myślisz, że... go zabito? Bo był twoim szpiegiem? Bronę skrzywił się. - Nie zwykłem podskakiwać na widok lada cienia. Ale jedyną pewną rzeczą jest to, że od śmierci Robbena niewiele się dowiedzia- łem o tym, co się dzieje na dworze Summerfield, co mnie zaniepo- koiło na tyle mocno, że posłałem tam Rule'a. Niejedno potrafi i nie ma problemu ze znalezieniem zajęcia w dużym domu - może naprawiać garnki, robić strzały czy zajmować się końmi. - Szpiedzy... - powiedział powoli Barrick... - czy masz ich w każ- dym dużym domu Królestw Pogranicza? - Oczywiście. I żeby zaoszczędzić ci kolejnego pytania, Wasza Wysokość, dodam, że tutaj też mam swoich szpiegów. I tak już stra- ciliśmy członka rodziny królewskiej. - A twoi szpiedzy nie potrafili temu zapobiec! Bronę posłał mu chłodne spojrzenie, - Nie, Wasza Wysokość, nie potrafili i dlatego od tamtej nocy wciąż się zastanawiam, w którym punkcie byłem nieostrożny. Ale wróćmy do tego, o czym mówiliśmy. Rule jest rozważnym człowie- kiem. Skoro twierdzi, że na dworze Summerfield są agenci autarchy, to ja mu wierzę i radzę nie lekceważyć jego słów. - Zanim zmienimy temat rozmowy - powiedziała Briony - chcę wiedzieć, dlaczego opatrywał go tamten kapłan, a nie Chaven. Bronę skinął głową. - Jasne. Oto odpowiedź: Okrosa nie było w zamku, kiedy został zabity wasz brat. A Chaven był. - Co? - Briony się wyprostowała. - Podejrzewasz Chavena o za- bicie Kendricka? O to, że go brutalnie zasztyletował? Przecież to nasz rodzinny medyk! Gdyby chciał uśmiercić Kendricka, mógłby mu podać truciznę i sprawić, żeby to wyglądało na chorobę... - Urwa- ła i spojrzała na brata. Dopiero po chwili zrozumiał jej myśli. - Ale ja żyję - rzekł. - Jeśli ktoś próbował mnie zabić, to mu się nie udało. - Mimo wszystko nie czuł się dobrze. Potrząsnął głową, żałując, że w ogóle przyszedł do lorda konstabla, że nie został w łóż- ku, gdzie by się zmagał z koszmarami, które przynajmniej przypu- szczalnie są wytworem jego wyobraźni. - Bronę, chcesz powiedzieć, że Chaven mógł zamordować Kendricka albo też był w zmowie z kimś, kto to zrobił? Starzec wsadził pogrzebacz do żaru. - Nic takiego nie twierdzę, książę Barricku. Chcę tylko powie- dzieć, że prawie nikomu nie mogę ufać, i dopóki się nie dowiemy, kto zabił twojego brata, podejrzani są wszyscy, którzy mieli do niego dostęp. - Także ja? - Barrick omal się nie roześmiał, choć znowu ogar- nęła go wściekłość. - Także moja siostra? - Bylibyście, gdybym nie kazał was obserwować. - Uśmiech Avina Bronę'a przypominał raczej ponury grymas w gąszczu brody. - Bez- pośredni następcy są zwykle najbardziej prawdopodobnymi morderca- mi. Nie obrażajcie się, Wasze Wysokości. To jest mój obowiązek. Barrick odchylił się do tyłu, zdumiony. - W takim razie nie wolno nam ufać nikomu poza tobą? - Mnie najmniej ze wszystkich, Wasze Wysokości, jestem tutaj zbyt długo, znam zbyt wiele tajemnic. I w swoim czasie też zabija- łem. - Jego spojrzenie było nieugięte, niemal wyzywające. - Jeśli nie macie innych źródeł informacji poza mną, książę Barricku, księż- niczko Briony, to jesteście nieostrożni. - Wrócił ciężkim krokiem od kominka na swój stołek. - Ale czegokolwiek jeszcze możecie się dowiedzieć dzisiejszej nocy, wiadomości o ludziach autarchy w Sum- merfield mają niezwykłą wagę i nie podlegają dyskusji. Niestety, oba- wiam się, że zniknięcie Gailona Tolly'ego może mieć związek z tym faktem. Poza tym ktoś na tyle nie polubił Rule'a, że poczęstował go strzałą w plecy, kiedy wracał do nas Gościńcem Trzech Braci. Gdyby nie był zahartowanym żołnierzem, skóra i kości, to informacja ta nigdy by do nas nie dotarła. Briony dopiła wino. Była blada i przygnębiona. - Za dużo tego wszystkiego. I co mamy myśleć? - Co tylko chcecie, dopóki w ogóle myślicie. - Bronę stęknął z niezadowoleniem, usiłując znaleźć wygodniejszą pozycję. - Zrozumcie mnie, proszę. Nie mam poważnych powodów, dla których miałbym wątpić w lojalność Chavena, ale niestety tak się składa, że jest on jednym z nielicznych ludzi w zamku, który dużo wie na temat autarchy. Wiedzieliście, że jego brat służył u autarchy? Barrick pochylił się do przodu. - Brat Chavena? Czy to prawda? - Chaven pochodzi z Ulos, o tym na pewno wiecie. Za to z pew- nością nie jest wam wiadome, że jego rodzina była jedną z pierwszych w Ulos, które powitały autarchę, był to jego pierwszy podbój na ziemiach Eionu. Podobno Chaven poróżnił się przez to z ojcem i bratem i uciekł do Hierosolu, dlatego właśnie wasz ojciec, król Olin, sprowadził go tutaj - ponieważ wie o wiele więcej, niż tylko jak leczyć choroby, nie wspominając o plotkach, które jego rodzina przywiozła z tamtejszego dworu. Chaven nigdy nie dał powodów, by wątpić w jego lojalność, ale jak już mówiłem, z mojego punktu widzenia tak się składa, że jest on jednym z nielicznych dysponujących rozległą wiedzą o autarsze. Inna osoba, równie dobrze poinformowana, przebywa w tej chwili w lochu. - Shaso - dopowiedziała Briony ciężkim tonem. - Tak. Walczył z autarchą i przegrał, a właściwie przeciwko ojcu autarchy. Potem walczył z twoim ojcem i przegrał. Nawet jeśli jest mało prawdopodobne, że Shaso zabił waszego brata, to nie wiem, na ile przydatne byłyby jego rady - prawie każdy może radzić, jak przegrać bitwę. - To niesprawiedliwe - odparła Briony. - Nikt nie pokonał Xis, na razie. A zatem nikt nie może dawać dobrych rad, prawda? - Zgadzam się. Dlatego rozmawiamy teraz tylko wy i ja. Boję się zagrożenia z południa bardziej niż jakichkolwiek czarodziejskich istot, które mogłyby się pojawić na progu naszego domu. - Bronę sięgnął do kieszeni i wyjął plik pogniecionych kartek. - Powinniście to przeczytać. To jest list waszego ojca do Kendricka. Wspomina w nim o rosnącej sile autarchy. Briony otworzyła szeroko oczy. - Ty masz list! - Właśnie go znalazłem. - Bronę podał jej kartki. - Brakuje jed- nej strony. Chyba nie ma tam niczego ważnego - porady dotyczące zarządzania zamkiem i jego obrony - ale nie mam pewności. Może wy zauważycie coś, czego ja nie dostrzegłem. - Nie miałeś prawa go czytać! - zawołał Barrick. - Nie miałeś prawa! To był prywatny list od naszego ojca! Lord konstabl wzruszył ramionami. - W dzisiejszych czasach nie możemy sobie pozwolić na pry- watność. Musiałem sprawdzić, czy jest w nim coś, co wskazuje na bezpośrednie zagrożenie, w końcu list zaginął na jakiś czas. - Nie miałeś prawa - powtórzył Barrick z goryczą. Czy mu się wydawało, czy też Bronę spojrzał na niego dziwnie? Czyżby hrabia Landsend przeczytał w liście coś, co mu pomogło się domyślić jego tajemnicy? Briony przerwała lekturę. - Powiedziałeś, że go znalazłeś. Gdzie? I skąd wiesz, że brakuje strony? - Znalazłem list wśród dokumentów, które zostawił dla mnie Ny- nor w moim gabinecie, lecz on twierdzi, że nic o nim nie wie, a ja jestem skłonny mu wierzyć. Podejrzewam, że ktoś potajemnie wsu- nął go między dokumenty na moim stole, może chciał, żeby wyglą- dało na to, iż to Nynor albo ja sam go wziąłem. Może próbowano zasugerować, że my... - Zmarszczył brwi. - Oczywiście przeczyta- łem go także dlatego, że zastanawiałem się, czy ma coś wspólnego ze śmiercią waszego brata. - Brakujący fragment? Pochylił się i przewertował kartki grubym palcem. - Tutaj. - Ta strona kończy się wskazówkami ojca dotyczącymi fortyfi- kacji twierdzy wewnętrznej... - Briony zmrużyła oczy, patrząc to na jedną, to na drugą kartkę. - Na drugiej kończy i prosi, żebyśmy do- pilnowali wszystkiego. Masz rację, czegoś tu brakuje. „Niech Bronę pamięta o kanałach". Co miał na myśli? - Kanały spływowe. Niektóre stawidła na lagunach są stare. Mar- twił się, że mogą nie wytrzymać podczas oblężenia. - Podczas oblężenia? - zapytała Briony. - Wasz ojciec jest człowiekiem, który zawsze chce być przygo- towany na każdą ewentualność. Na każdą. - Nie potrafię powiedzieć dlaczego, ale ci nie wierzę, lordzie Bronę. Przynajmniej w tej kwestii. - Jesteś dla mnie niesprawiedliwa, Wasza Wysokość, zapewniam cię. - Lord konstabl sprawiał wrażenie ledwo zainteresowanego roz- mową, zbyt zmęczonego, by walczyć. Barrick, wyzbywszy się głównego niepokoju, także stawał się co- raz bardziej obojętny. Co przyjdzie z tego wyobrażania sobie i gdy- bania? Co za różnica, co napisał ich uwięziony ojciec i co miał na myśli. Ktokolwiek zabił Kendricka, zakończył życie księcia regenta w trakcie sprawowania władzy w Marchii Południowej. Jeśli to był autarcha, który i tak już podbił cały kontynent i teraz zaczyna pod- gryzać także i ten skrawek ziemi, kęs po kęsie, to jak takie małe królestwo jak nasze może liczyć na przetrwanie? Dotąd ich jedynym zabezpieczeniem była odległość, ale przecież i ona kiedyś się zmniejszy. - Tak czy inaczej, jest między nami zdrajca - rzekł Barrick. - Osoba, która przejęła list, może nie mieć nic wspólnego ze śmier- cią księcia Kendricka, Wasza Wysokość. - Zastanawia mnie coś jeszcze - powiedziała Briony. - Dlaczego oddał list? I to bez tej jednej strony. To znaczy, że ktoś jeszcze go przeczytał. Dlaczego miałby nas o tym informować w tak widoczny sposób? Avin Bronę skinął głową. - Właśnie, pani. Teraz, jeśli pozwolisz, poproszę, żebyś zabrała list. Jeśli taka twoja wola, wyznacz karę za to, że go przeczytałem. Jestem stary i zmęczony, a poza tym muszę znaleźć jakieś miejsce, gdzie będę mógł się przespać, bo wątpię, żeby brat Okros pozwolił mi ściągnąć Rule'a z mojego łóżka. Jeśli chcesz porozmawiać ze mną o treści listu, poślij po mnie rano, a przybędę natychmiast. - Bronę zachwiał się odrobinę; jego wielkie cielsko przypominało górę, która zaraz się przewróci, dlatego Barrick odruchowo cofnął się o krok. - Nastały ciężkie czasy, Wasze Wysokości. Choć jesteście tak młodzi, nie tylko ja na was polegam. Pamiętajcie o tym, proszę, książę Bar- ricku i księżniczko Briony, i uważajcie na to, co mówicie i do kogo. Zmęczenie wzięło górę nad uprzejmością. Pozwolił, by sami wyszli. Wcale nie było łatwo rozpalić ogień. Las był wilgotny, a na ziemi leżało niewiele obłamanych gałęzi. Ferras Vansen spojrzał na nie- wielki stosik zebranego drewna ułożony na środku kamiennego pier- ścienia, a potem zerknął tęsknie na ogromne konary w górze. Nie mieli siekiery, ale z pewnością wystarczyłoby, żeby razem z Collu- mem Dyerem popracował solidnie godzinę mieczem, i mieliby tyle drewna, ile by tylko zapragnęli. Lecz drzewa wydawały się ich obser- wować, jakby tylko czekały na taką profanację: słyszał szepty, które zdawały się czymś więcej niż szumem wiatru. Poradzimy sobie z tym, co mamy, postanowił. Collum męczył się z krzemieniem nad piramidką z patyków. Meta- liczne uderzenia płynęły echem przez polanę niczym dudnienie mło- tów w głębi ziemi. Vansen mimowolnie przypomniał sobie wszystkie opowieści z dzieciństwa, historie o Innych, którzy czaili się w mro- kach lasów, jaskiniach, i kopali nory w zimnej ziemi. - Zrobione. - Dyer nachylił się i zaczął dmuchać na tlące się czerwone iskierki, aż wreszcie pojawiły się blade płomienie. Mgła wokół nich przerzedziła się trochę, ukazując niebo rozciągnięte nad widocznymi wysoko w górze koronami drzew, głęboką aksamitną ciemność nakropioną gwiazdami. Nie było widać księżyca. - Jak myślisz, która może być godzina? - zapytał Dyer i wy- prostował się. Ogień już się palił, lecz pozostał karłowaty i niemra- wy, a płomienie miały dziwne barwy, odcienie zieleni i błękitu. - Jesteśmy tu od wielu godzin, a wciąż mamy wieczór. - Nie, jest trochę ciemniej. - Vansen przysunął dłonie do ognia, który dawał jednak niewiele ciepła. - Nie mogę się doczekać cholernego dnia. - Dyer żuł kawałek suszonego mięsa. - Nie mogę się doczekać. - Może nigdy nie nadejdzie. - Vansen westchnął i usiadł wy- godniej. Wiatr, którego nie poczuł, zakołysał koronami drzew. Ogni- sko, nawet tak niepozorne, przypominało ranę na tej spowitej mgłą i zmierzchem polance. Miał wrażenie, że las pragnie ją zaleczyć, za- rosnąć, połykając ognisko i ich, i pokryć ranę strupem mchu i wil- gotnej, milczącej ciemności. - Wątpię, by tu kiedykolwiek nadcho- dził jasny dzień. - Mamy niebo nad głową - rzucił Dyer z determinacją, lecz głos trochę mu się załamał. - A to oznacza, że ukaże się na nim słońce, kiedy wstanie dzień, nawet jeśli pozostanie dla nas niewidoczne. Te- go nie zmienią wszystkie mgły świata. Vansen nic nie odpowiedział. Collum Dyer, weteran wielu kampa- nii, który nieraz otarł się o śmierć, był teraz przestraszony jak dziec- ko. Ferras, najstarszy spośród rodzeństwa, wiedział, że nie należy sprze- czać się z przestraszonym dzieckiem o drobne sprawy, dopóki nie minie niebezpieczeństwo. Drobne sprawy. Na przykład o to, że nigdy nie zobaczysz słońca. - Pierwszy obejmę straż - oznajmił. - Musimy przez cały czas wołać pozostałych. - Dyer wstał i pod- szedł na skraj polanki, przykładając złożone dłonie do ust. - Halooo! Adcock! Southstead! Halooo! Vansen mimowolnie drgnął na dźwięk jego głosu, który zaraz zo- stał połknięty przez drzewa. Instynkt podpowiadał mu, żeby zachować ciszę, poruszać się wolno i nie zwracać na siebie uwagi. Jak mysz na blacie stołu, pomyślał i zaśmiał się gorzko w duchu. Która nie chce nikogo obudzić. - Pewnie rozbili obóz - powiedział. - A gdyby krzyki na coś się zdały, już dawno by nas znaleźli. Dyer wrócił do ognia. - Znajdą nas. Na pewno nas szukają. Nawet Southstead, choć pewnie w to wątpisz, kapitanie. Królewska straż nie odchodzi, kiedy dwóch towarzyszy się zgubi. Vansen skinął głową, lecz myślał o czymś innym. Podejrzewał, że pozostali żołnierze, biedny Raemon Beck i szalona dziewczyna błąkają się gdzieś, zagubieni i przestraszeni, podobnie jak on i Dyer. Miał nadzieję, że zachowają się rozsądnie i pozostaną w jednym miej- scu, zamiast błądzić. Powoli zaczynał rozumieć, co się stało dziew- czynie, a także szaleńcowi z jego wioski, który powrócił zza Granicy Cienia. - Spróbuj się przespać, Collum. Ja obejmę wartę. Początkowo sądził, że to tylko dalszy ciąg dziwnych snów, które usiłowały zniweczyć jego coraz bardziej desperackie wysiłki, by za- chować czujność. Otaczała go ciemność, ale nie mrok nocy - wyczuwał, że tu nigdy nie zapanuje całkowita ciemność, ponieważ mgły rozjaśniał blask księżyca, który pojawił się wreszcie nad drzewami, okrągły i blady jak czubek wypolerowanej czaszki - ale z pewnością był to koniec nocy. Minęła pora, kiedy powinien był obudzić Dyera. Zasnął, pozostawiając obóz bez straży, co było bardzo niebezpieczne w tak dziwnym miejscu. A może wciąż śpi? Nie mógł się oprzeć takiemu wrażeniu, ponieważ nawet wiatr zdawał się śpiewać cicho, nucąc pieśń bez słów to niżej, to wyżej. Coś się poruszyło między drzewami na skraju polanki. Wstrzymał oddech. Poszukał ręką miecza, a drugą wyciągnął, by szturchnąć Colluma Dyera, lecz nie znalazł towarzysza na miejscu, w którym tamten położył się spać. Opanował przerażenie, jakim na- pełniło go to odkrycie, i wtedy ruch na skraju polanki przybrał kształt spowitej w biel, zakapturzonej postaci, dziwnie półprzezroczystej jak przedestylowana mgła. Wydawało się, że jest to kobieta, a przynaj- mniej miała kobiece kształty, i przez chwilę poczuł ciepło wątpliwej nadziei, że może to Wierzba, chodząc we śnie, oddaliła się od ich obozu, który znajduje się gdzieś nieopodal, i że jednak Dyer miał rację. Ale mrowienie na karku podpowiedziało mu, żeby się nie łu- dził, zanim jeszcze zobaczył, że stopy kobiety pod lekko migocącą szatą nie dotykają ziemi. - Śmiertelniku. - Głos rozbrzmiał w jego głowie, gdzieś za ocza mi, lecz nie w uszach. Nie potrafił powiedzieć, czy należy do osoby młodej czy starej, kobiety czy mężczyzny. - To nie jest twoje miej sce. - Nie potrafił wydobyć z siebie głosu. Widział jej rozmytą twarz, zaledwie blade światło i niewyraźnie cienie, jakby zasłaniały ją licz ne welony z migocącej tkaniny. Dobrze widać było tylko jej oczy, ogromne i czarne, zupełnie niepodobne do ludzkich. - Stare prawa już nie obowiązują - powiedziała zjawa. Wydawało się, że cały świat zapadł się w pojedynczy ciemny tunel, na którego końcu widniała niewyraźna, lśniąca twarz. - Wszystkie zagadki zostały rozwiązane. Nie ma zadań, które by niosły ze sobą jakieś zasługi. Wszystko zmie rza ku końcowi. Głosy cieni, które kiedyś protestowały głośno, umilk ły w Domu Ludzi. Postać się zbliżyła. Vansen czuł, że serce tłucze się jak oszalałe w jego piersi, bije tak mocno, że zaraz rozpadnie się całe jego ciało, nie potrafił jednak poruszyć nawet palcem. Cienka ręka wyciągnęła się i dotknęła jego włosów, wydawało się wręcz, że przeszła przez niego, chłodna, a zarazem gorąco kłująca na policzku jak iskry z ognis- ka opadające na wilgotną skórę. - Znałam kiedyś takiego jak ty. - Pewien ton w jej głosie wydał mu się niemal znajomy, lecz ostatecznie uczucie to było zbyt dziwne, by je uchwycić. - Był ze mną długo, zanim zgasło jego słońce. W końcu nie mógł zostać. Z bliska twarz zjawy wydawała się nasycona światłem księżyca. Vansen chciał zamknąć oczy, lecz nie potrafił. Przez krótką chwilę zdawało mu się, że dostrzegają wyraźnie, choć nie rozumiał do końca, co lub kogo widzi - piękność niczym ostrze noża, czarne oczy w jakiś sposób pełne światła, jak niebo usiane gwiazdami, nieskończenie smutny uśmiech - a jednocześnie miał wrażenie, że zimna dłoń zacisnęła się na jego sercu, zgniatając je w jakiś nienaturalny kształt, i już nigdy nie powróci ono do pierwotnego stanu. Jakby pochwyciła go sama śmierć... ale śmierć była piękna, tak piękna. Dusza Ferrasa Vansena skoczyła ku ciemnym oczom, ku gwiazdom rozświetlającym jej spojrzenie, niczym łosoś, który płynie w górę górskiego strumienia, nie dbając, czy na końcu znajdzie śmierć. - Nie szukaj słońca, śmiertelniku. — Wydało mu się, że w jej sło wach zabrzmiała nutka litości, i poczuł się rozczarowany. Nie chciał litości - pragnął być kochany. Pragnął umrzeć, będąc kochanym przez tę istotę z mgły i księżycowego blasku. - Tutaj słońce do ciebie nie przyjdzie. Także cienie potrafią tylko kłamać. Szukaj mchu na drze wach. Korzenie tych drzew tkwią w ziemi i wiedzą, gdzie jest słońce, zawsze, nawet tutaj, gdzie jego brat jest jedynym panem. A potem zniknęła i na polance pozostał tylko cichy szelest wiatru w liściach. Vansen usiadł z bijącym mocno sercem. Czy to był sen? Jeśli tak, to po części okazał się prawdziwy, ponieważ nigdzie nie widział Dyera. Rozejrzał się, początkowo oszołomiony, ale i coraz bardziej przestraszony. Ogień niemal zgasł i w kamiennym czarnym kręgu czerwieniły się tylko malutkie rozjarzone drobinki żaru. Usłyszał trzask za plecami i zerwał się na równe nogi, szukając rękojeści miecza. Na polanę weszła, zataczając się, jakaś postać. - Dyer! - Vansen opuścił broń. Collum potrząsnął głową. - Nie ma. - W głosie żołnierza pobrzmiewał smutek. - Nie mogłem dogonić... - Dopiero teraz, jak się zdawało, zobaczył Vansena. Drgnął i zaraz jego twarz przesłoniła maska tajemniczości. Przez krótką chwilę Ferrasowi wydawało się, że potrafi odczytać myśli swojego towarzysza, że widzi, jak tamten postanawia, że nie podzieli się z nim swoją wizją. - Dobrze się czujesz? - zapytał. - Gdzie byłeś? Dyer powoli podszedł do ogniska. Wyraźnie unikał spojrzenia ka- pitana. - Dobrze. Tylko miałem... sen, tak mi się zdaje. Obudziłem się w lesie. - Położył się na ziemi, przykrył płaszczem i nie odezwał się już ani słowem. Vansen też się położył. Wiedział, że jeden z nich powinien czu- wać, lecz miał poczucie, że został dotknięty przez coś dzikiego i sil- nego, i wierzył, że ten dotyk odpędzi inne stwory z tego miejsca... przynajmniej na tę noc. Ogarnęło go ogromne zmęczenie, jakby przebiegł całe mile. Szyb- ko zasnął pod drzewami i dziwnymi gwiazdami. Ferras Vansen obudził się i zobaczył to samo nikłe szare światło, może trochę bardziej mleczne, lecz wciąż dalekie od blasku poranka. Wiatr nadał nucił swoją bezsłowną pieśń. Collum Dyer spał jak za- bity, a kiedy już się obudził, przypominał chore dziecko, pojękujące i spoglądające ponuro. Słowa gościa, który odwiedził go w nocy, ducha albo tylko sennej zjawy, wciąż kołatały się Vansenowi w głowie. Pozwolił Dyerowi tylko opróżnić pęcherz, czekając niecierpliwie w siodle, podczas gdy jego towarzysz zawiązywał rzemienie spodni. - Nie rozpalimy nawet ognia? - zapytał Dyer. - Żeby choć ogrzać ręce. Jest tak cholernie zimno. - Nie. Zanim uda nam się go rozpalić, znowu będziemy zmęczeni i zaśniemy. Nigdy stąd nie wyjdziemy. Będziemy tu siedzieć, aż las nas pochłonie, wirując nieustannie jak ocean. - Nie wiedział do koń- ca, co ma na myśli, ale czuł, że ma rację. - Musimy jechać, póki jeszcze możemy, zanim to miejsce wyssie z nas całą odwagę. Dyer spojrzał na niego dziwnie. - Mówisz tak, jakbyś dużo wiedział o tym kraju. - Wiem tyle, ile potrzebuję. - Nie spodobał mu się oskarżycielski ton w głosie jego towarzysza, ale nie chciał dać się wciągnąć w kłót- nię. - Tyle, żeby rozumieć, że nie chcę skończyć jak tamta obłąkana dziewczyna, Wierzba, wałęsająca się po lesie. - A jak odnajdziemy drogę powrotną? Długo już szukaliśmy i nic. Zgubiliśmy się. - Wychowałem się na skraju takiego lasu, a przynajmniej podob- nego. - Nagle zadał sobie pytanie, czy w ogóle znajdują się jeszcze w świecie, który zna, czy też wędrują po kraju bardziej odległym niż kraina bogów. Była to bardzo dręcząca myśl. Co powiedziała zja- wa? „...Nawet tutaj, gdzie jego brat jest jedynym panem". Brat słoń- ca? Przecież księżyc jest boginią, bez wątpienia - Mesiya o białych piersiach, siostra wielkiego Perina... Vansen poczuł, że próbuje objąć myślą zbyt wiele rzeczy. Zmusił się, by skupić uwagę na tym, co mają przed sobą, na nadziei ucieczki. Choć trudno mu było zebrać myśli - szum wiatru nie cichł nawet na chwilę, przymilny, zachęcający do snu i uległości. - Mech na pniach będzie najgrubszy od północnej strony - po wiedział. - Jeśli tylko pojedziemy na południe odpowiednio długo, z pewnością wrócimy na normalną ziemię. - I zostawimy tę krainę za sobą - cicho dodał zamyślony Dyer. Vansen zauważył ze zdziwieniem, że Collum powiedział to wręcz z niechęcią, i po jego plecach przebiegł dreszcz strachu. Poranek, a przynajmniej czas, jaki minął od ich przebudzenia, upły- nął spokojnie. Mech rósł wszędzie, niemal na każdym drzewie, gru- be, wełniste, zielone plamy. Nawet jeśli był grubszy z jednej strony pnia, różnica była niewielka, tak że po jakimś czasie Vansen zaczął powątpiewać w swoje zdolności rozróżnienia. Z drugiej strony nie miał innego planu i czuł coraz większy strach. Zgubili drogę w gą- szczu drzew o czarnych liściach, zbyt gęstym, by się przez niego przedrzeć, i już jej nie odnaleźli. Dotąd nie zobaczył niczego, co by mu było znajome. Nie potrafił się oprzeć myśli, że las wokół nich wciąż rośnie, że jego granice przesuwają się szybciej, niż obaj mogą jechać, i że nigdy nie znajdą drogi powrotnej, a las-cień wkrótce za- garnie wszystko, co znają, tak jak wino z przewróconego dzbana, które rozlewa się po stole. Niepokoił go też nastrój Dyera. Brodacz stał się bardzo zamknięty w sobie. Nawet kiedy ich konie szły obok siebie, prawie się nie od- zywał do swojego kapitana, za to często mówił do siebie i śpiewał urywki starych piosenek, które Vansen powinien znać, jak mu się zdawało, a jednak nie potrafił ich rozpoznać. Do tego wciąż zerkał na niego dziwnie, jakby miał jakieś wątpliwości - jakby nie rozpo- znawał kogoś, kto był jego towarzyszem od dwóch lat. Roztacza się tutaj jakaś aura, pomyślał Vansen zdesperowany. W cieniach drzew. To miejsce nas zjada. Była to przerażająca myśl, lecz gdy już raz zrodziła się w jego głowie, nie potrafił jej odpędzić. Jak we śnie wyobraził sobie siebie i Dyera leżących przy zagubionej drodze i gnijących, jak zwłoki kobiety, którą kiedyś znalazł w chatce, lecz nie pożerało ich robactwo, ale sam Jas - zielone pędy wsuwające się do ich ust, nosów i uszu, nasiona dające początek wilgotnym, ciemnym roślinom, które wyrastają z ich brzuchów i czaszek, wy- pełniając ich klatki piersiowe. Może naprawdę tak będzie, pomyślał przestraszony. Może napraw- dę umarliśmy albo umieramy. Może nasze ciała już porasta mech i tylko nam się śni, że jedziemy przez tę ciemną krainę pod nie koń- czącym się baldachimem przeklętych przez bogów drzew... - Czuję dym - powiedział nieoczekiwanie Dyer. - Dym? Konie zatrzymały się już wcześniej; stały dziwnie nieruchome i spo- kojne. Zalesiona dolina otaczała ciasno żołnierzy, jakby wjechali do pyska ogromnej istoty, która zaraz go zamknie i odetnie ich od światła na zawsze. - Ogień w kuźni - odpowiedział Collum nieobecnym głosem. - Ten, który płonie pod Niemym Wzgórzem. Wykuwają tam broń na wojnę, Jasne Palce, Nucące Strzały, Osy, Okrutne Kamienie. Ludzie się obudzili. Nie śpią. Usiłując zrozumieć dziwne słowa Dyera, Vansen jednocześnie po- czuł porywisty, lecz bezgłośny wiatr, który przemknął przez dolinę. Mgły zawirowały i podniosły się i przez krótką chwilę wydało mu się, że widzi całe miasto w górze doliny, miasto, które było zarazem częścią lasu, jednolita masa ciemnych drzew i czarnych murów, nie- mal nierozróżnialnych, a w tysiącach okien płonęły światła. Jego koń stanął dęba i odwrócił się od tego obrazu, po czym pocwałował ścieżką, którą przyjechali. Słyszał za sobą stukot kopyt konia Dyera, a także inny dźwięk. Jego towarzysz śpiewał cicho, lecz wyraźnie, w języku, którego Vansen nigdy wcześniej nie słyszał. Dyer wciąż jechał za nim, lecz teraz z kolei milczał; nie raczył odpowiedzieć na żadne pytanie swojego kapitana, a Vansen w końcu przestał pytać, zadowolony, że nie jest sam. Zmierzch się pogłębił. Kapitan straży nie potrafił już określić grubości mchu na pniach -z trudem odróżniał drzewa od ciemności. Głosy z szumu wiatru wdar- ły się głęboko do jego głowy, przymilając się, szepcąc, wplatając fragmenty melodii w jego myśli, które grzęzły w nich, podobnie jak kopyta koni przytrzymywane gąszczem krzewów. Jechali coraz wol- niej. - Nadchodzą - powiedział niespodziewanie Dyer jak ktoś prze straszony, choć pogrążony we śnie. - Maszerują. Ferras Vansen nie musiał pytać, co ma na myśli: także był tego świadomy; wyczuwało się napięcie w powietrzu, a szarość zmroku pociemniała. Pozbawione słów wietrzne głosy rozbrzmiewały trium- fem, chociaż słyszał raczej tylko ich echo tłukące się w czaszce. Jego koń niespodziewanie stanął dęba i zarżał. Zaskoczony Van- sen wypadł z siodła i runął na ziemię. Przestraszony wierzchowiec zniknął w lesie, wierzgając i rżąc w gąszczu. W pierwszej chwili Vansen był zbyt oszołomiony, by się podnieść, lecz zaraz poczuł, jak ktoś ciągnie go do góry i stawia na nogi. To był Collum Dyer, także bez konia. Oblicze jego towarzysza rozjaśniało coś, co można by nazwać radością, lecz malował się na nim też strach, jaki odczu- wał także Vansen, przerażenie tak przemożne, że miał ochotę rzucić się z powrotem na ziemię i schować głowę w gąbczastej trawie. - Teraz - powiedział Dyer. - Teraz. I nagle Ferras Vansen zobaczył drogę, której tak długo bezsku- tecznie szukali. Wiła się niedaleko między drzewami, lecz on ledwo to zauważył. Drogą bowiem płynęła kłębiąca się mgła, z której wy- łaniały się postaci. Niektóre, jeśli nie zniekształciła ich mgła, były wysokie jak drzewa, inne niewiarygodnie szerokie, potężne i mocne. Były tam też postaci, które nie przypominały żadnych rzeczywistych istot, a także mniej przerażające, lecz zdumiewające, jak ludzie, nie- wyraźni, ale boleśnie piękni, wyprostowani na koniach, które dudniły kopytami, buchając z nozdrzy kłębami pary. Wielu jeźdźców miało lance, które migotały niczym lód. Na ich końcach powiewały pro- porce o barwach srebra i bagnistego zielonkawego złota. Armia płynęła drogą, setki, a może i tysiące postaci, maszerują- cych i jadących na koniach - niektóre nawet szybowały w powietrzu, albo tak się przynajmniej wydawało: a wokół tego tłumu unosiły się i szybowały liczne cienie, w ich skrzydłach połyskiwał blask księ- życa, jakby rzucono w górę garść rybich łusek. Mimo iż dudnienie kopyt, stóp, łap i pazurów przenikało ciało Vansena, to w rzeczy- wistości maszerująca armia posuwała się bezgłośnie. Tylko głosy wia- tru wołały radośniej, kiedy tłum przeszedł. Jak długo trwał sen? Jak długo trwała śmierć? Vansen nie wie- dział, ile minęło czasu, kiedy tak stał, oniemiały, zbyt otępiały, by się schować, i obserwował przemarsz armii. Teraz droga znowu była pusta, spowita jedynie kilkoma strzępami mgły. - Musimy... iść za nimi - powiedział wreszcie. Dobieranie i arty- kułowanie słów przychodziło mu z ogromną trudnością. - Zmierza- ją na południe. Do ziemi ludzi. Pójdziemy za nimi w stronę słońca. - Ziemie ludzi znikną. Vansen odwrócił się i zobaczył, żeCollum Dyer zaciska mocno powieki, jakby chciał zamknąć za nimi na zawsze jakieś wspomnie- nie. Drżał na całym ciele i przypominał kogoś, kogo zrzucono z góry bogów, pogruchotanego, lecz pełnego uniesienia. - Słońce nie powróci - wyszeptał Dyer. - Nadchodzi cień. 21 Delfin pomocnika karczmarza ŚCIEŻKA BŁĘKITNEJ ŚWINI: Coraz niżej i niżej, od piór do łusek, Od łusek do kamienia, od kamienia do mgły, Deszcz jest służebnicą nienazwanych Wyrocznie Rzuconych Kości W Qul-na-Qar była wieża, której nazwę można by przetłumaczyć jako „Duchy Chmur" albo „Duchy w Chmurach", czy nawet „Co Myślą Chmury" - słowom śmiertelników nigdy nie było łatwo tańczyć w rytm myśli Qarów - i do niej właśnie zwykle udawał się ślepy król Ynnir, szukając prawdziwego spokoju. Wieża była wysoka, choć nie najwyższa w całym Qul-na-Qar: inna wyrastała ponad ogromny zamek niczym wzniesiona włócznia, smukła iglica zwana po prostu „Wysokim Miejscem", lecz jej przeszłość od czasów Krzyczących Lat spowijał mrok i sami Qarowie nie odwiedzali jej zbyt często ani nawet nie podnosili wzroku, by ją zobaczyć poprzez mgłę, która zwykle ją spowijała. Ynnir din'at sen-Qin, Pan Wiatrów i Myśli, siedział na zwykłym krześle przy oknie w jednym z dwóch najwyższych pokoi Wieży Du- chów Chmur. Jego postrzępione ubranie powiewało lekko, muskane wiatrem, lecz on sam trwał w bezruchu. Dzień był pogodny, przy- najmniej jak na warunki Qul-na-Qar: mimo że jak zawsze nie widać było słońca na szarym niebie, popołudniowy porywisty wiatr rozpędził mgły. Czekający w progu na rozmowę z Ynnirem widział dachy rozległego zamku poniżej, które rozpościerały się paletą najróżniejszych odcieni czerni i ciemnej szarości, połyskując po porannym deszczu. Czekający, o smukłej postaci, potrafił zachować cierpliwość: minęła prawie godzina, zanim ślepy król poruszył się wreszcie i odwrócił głowę. - Harsar? Powinieneś był się odezwać, stary przyjacielu. - Z tego okna roztacza się bardzo kojący widok. - O tak. - Ynnir poruszył palcami, był to złożony gest, który wyrażał wdzięczność za drobne rzeczy. - Przez cały ranek wysłuchiwałem gniewu Zgromadzenia, wszystkich tych kłótni dotyczących Paktu Szkła, i myślałem o tym, kiedy będę mógł to zostawić i przyjść tutaj, żeby poczuć na twarzy dotyk wiatru z M'aarenol. - Podniósł dłoń i dotknął palcami powiek w rytualnym geście, raz, drugi, a potem trzeci. - Wciąż widzę, co było tam, na zewnątrz, w dniu, w którym straciłem wzrok. - Nic się nie zmieniło, panie. - Wszystko się zmieniło. Ale chodź już, Harsar-so, czekałeś cier- pliwie. Nie wierzę, że przyszedłeś tu tylko po to, by podziwiać widoki. Harsar ledwo dostrzegalnie skłonił łysą głowę. Był jednym z Ludzi Kamiennego Kręgu, drobnych i zwinnych, lecz wśród nich uchodził za wysokiego. Kiedy Ynnir wstał, a Harsar podszedł, by mu pomóc, sięgał królowi niemal do ramienia. - Przynoszę dobre wieści, panie. - Mów. - Yasammez i jej horda przekroczyli granicę. - Tak szybko? - Jest silna, o tak. Czekała na tę chwilę długie lata, więc była gotowa. - Tak, czekała. - Król skinął głową. - A płaszcz? - Niesie go ze sobą, przynajmniej na razie, lecz uczeni z Głębokiej Biblioteki sądzą, że płaszcz, zbytnio rozciągnięty, nie wytrzyma. Dotąd wszędzie tam, którędy przeszła, płaszcz się rozciągał, przywracając nam to, co nasze, i nawet jeśli nie będzie można ponieść go dalej, ona będzie kontynuować marsz, torując sobie drogę ogniem, pazurami i mieczem. - Nawet cierpliwy Harsar nie potrafił opano- wać głosu i pozwolił, by w jego słowa wkradła się nuta uniesienia. -A wszędzie, dokąd pójdzie, pozostawi za sobą płacz mieszkańców ziemi słońca szukających swoich poległych. - Tak. - Ynnir stał w milczeniu długą chwilę. - Tak. Dziękuję ci za te wieści, Harsar-so. - Nie wydajesz się aż tak zadowolony, jakbym mógł przypuszczać, panie. - Doradca spuścił głowę, zaskoczony własnymi słowami. - Ach, wybacz moją śmiałość, Synu Pierwszego Kamienia. Głupiec ze mnie. Król uniósł dłoń o smukłych palcach i wykonał gest, który wyrażał „akceptację zakłopotania". - Nie masz za co przepraszać, przyjacielu. Po prostu mam dużo do przemyślenia. Yasammez to potężna broń. Teraz, kiedy ten miecz został obnażony, zmieni się cały świat. - Znowu odwrócił głowę do okna. - Wyświadcz mi przysługę i zostaw mnie samego, Harsar-so. Miło z twojej strony, że przebyłeś tak daleką drogę, żeby przekazać mi te wieści. - Pociągła twarz króla była poważna i nieruchoma; nad jego głową zaczęła migotać plamka światła podobna do blado-lawendowego świetlika. - Muszę pomyśleć. Pogrążyć się we... śnie. - Wybacz, że się narzucam, wielki Ynnirze. Czy wolno mi złożyć jeszcze jedną natrętną propozycję? Pozwól, że będę ci towarzyszył w drodze do twoich komnat. Schody są jeszcze wilgotne. Po twarzy ślepego króla przemknął cień uśmiechu. - Miło z twojej strony, ale będę spał tutaj. - Tutaj? - W Wieży Duchów Chmur znajdowało się tylko jedno łóżko i było to ważne miejsce, miejsce już określonych i ukierun- kowanych snów. Chwilę później przedstawiciel Ludzi Kamiennego Kręgu zasłonił dłonią usta. - Wybacz, panie! Nie zamierzałem cię wy- pytywać po raz kolejny. Głupiec ze mnie dzisiaj, ależ głupiec. Tym razem odpowiedź Ynnira była nieco chłodniejsza. - Nie trap się, doradco. Zadbam o siebie. Harsar zaczął się wycofywać tyłem, kłaniając się raz za razem, tak szybko, że można by pomyśleć, iż to jemu zaraz będzie groził, upadek z długich, stromych schodów, lecz zanim zaczął schodzić, obrócił się błyskawicznie na pięcie przed pierwszym stopniem. Wiele schodów wież Qul-na-Qar emanowało cichą muzyką, także i schody niesławnego Wysokiego Miejsca zawodziły cicho, niczym dzieci dręczone niespokojnym snem, lecz te w Wieży Duchów Chmur rozbrzmiewały jedynie echem kroków gościa. Ynnir słuchał, jak deli- katny stukot cichnie, aż wreszcie znowu słyszał tylko zawodzenie wiatru. Ynnir din'at sen-Qin przeszedł przez drzwi prowadzące do dru- giego z dwóch pokoi Wieży Duchów Chmur. Bliźniacza komnata miała okno, które nie patrzyło ponad rozległym zamkiem i jego nie- zliczonymi dachami połyskującymi niczym kamienie na plaży, lecz wychodziło na zasnute mgłą południe - w kierunku Granicy Cienia i ogromnej hordy prowadzonej przez lady Yasammez oraz ku zie- miom śmiertelników. Podobnie jak pierwszy pokój, także ten był ską- po umeblowany. W tamtym stało krzesło, tutaj zaś niskie łóżko. Król położył się na nim - lawendowe światło wciąż migotało nad jego czołem - złożył ramiona na piersi i zaczął śnić. Rogowiec leżał, trapiony bezsennością. Nocne warty odchodziły powoli jak goście, którzy, choć wyczuwają, że nie są mile widziani, nie kwapią się do wyjścia. Tkwimy w złych rzeczach. Podobne poczucie towarzyszyło każ- dej jego myśli. Po raz pierwszy zrozumiał, co duzi mają na myśli, pytając, jak może mieszkać w podziemnej pieczarze. Ale kamień Mias- ta Funderlingów nie męczył go bardziej niż woda rybę, to raczej uczu- cie, że on i jego mała rodzina są otoczeni i uwięzieni w czymś, co jest niewidzialne i nie ma twarzy, a jego smutek i bezradność brały się głównie z tego, że nie potrafił nazwać swoich uczuć. Tkwi- my w złych rzeczach, które stają się coraz gorsze. - Na Tajemnice, co się z tobą dzieje? - Głos Opal był zmącony snem. - Wiercisz się przez całą noc. Kusiło go, żeby odpowiedzieć, iż nic takiego, lecz pomimo oka- zjonalnych sprzeczek Rogowiec nie należał do mężów, którzy czują się swobodniej w towarzystwie innych mężczyzn niż własnej żony. Przeszli wspólnie kawał drogi i Rogowiec wiedział, że potrzebuje nie tylko jej pociechy, ale i rozumu. - Nie mogę spać, Opal. Martwię się. - Czym? - Usiadła i odgarnęła kosmyki, które wysunęły się spod nocnego czepka. - I nie mów tak głośno, obudzisz chłopca. - To on po części jest powodem mojego niepokoju. - Wstał, po- człapał do stołu i sięgnął po dzban z winem. Funderlingowie rzadko używali lamp we własnych domach, ponieważ wystarczał im słaby blask świateł ulicznych latarni, który wlewał się do środka, i śmie- szyło ich, że na powierzchni duzi zawsze, jak się zdawało, musieli mieć jasne światło. Wziął kielich z gzymsu kominka. - Chcesz wi- na? - zapytał żonę. - O tej porze? - Sprawiała wrażenie równie niespokojnej jak on. - Rogowcu, o co chodzi? - Sam nie wiem. O wszystko. Chłopiec, ci Dachowcy, to, co Cha- ven powiedział o Granicy Cienia. - Wrócił do łóżka z kielichem wina i wsunął stopy pod ciężką kołdrę. - Ten chłopiec nie pojawił się tak przypadkowo, Opal. I nie przypadkiem został przywieziony stam- tąd i porzucony tutaj w dniu, w którym odkryłem, że Granica Cienia się przesunęła po raz pierwszy od lat. - Chłopiec nie jest niczemu winien! - odparła podniesionym to- nem, mimo że sama nakazywała mu wcześniej spokój. - Nie zrobił nic złego. Tylko patrzeć, jak powiesz, że jest... szpiegiem albo de- monem... czy też czarnoksiężnikiem w przebraniu! - Nie potrafię powiedzieć, kim on jest. Ale wiem, że mam już dość zastanawiania się, co jest w sakiewce, którą nosi na szyi. - Rogowcu, nie możesz. Nie wolno nam... - Bzdura, kobieto, dobrze o tym wiesz. To nasz dom. A gdyby tak przyniósł tu jadowitą żmiję, ogniowęża czy coś takiego? Czy też musielibyśmy pozwolić mu ją zatrzymać? - To głupie... - No cóż, w sytuacji, gdy wszędzie czai się niebezpieczeństwo, a Ludzie Zmierzchu mogą wyłonić się z dawnych opowieści i stanąć na progu domu, równie głupie jest udawanie, że nic się nie dzieje i wszystko jest w porządku. My go tylko znaleźliśmy, Opal, nie da- liśmy mu życia. Nie mamy pojęcia, kim jest - ani czym- poza tym, że przybył zza Granicy Cienia. Nie widziałaś, w jaki sposób przyjęli go tamci Dachowcy - jakby był ich starym przyjacielem, szanowanym sprzymierzeńcem... - Pomógł jednemu z nich! Sam tak mówiłeś! - I nosi przy sobie coś, czego nie widzieliśmy, a co mogłoby rzucić światło na jego przeszłość. - Tego nie wiesz. - Tak jak ty nie wiesz, czy nie mam racji. Dlaczego mi się sprze- ciwiasz, Opal? Tak bardzo się boisz, że możemy go stracić? W jej oczach pojawiły się łzy. Nie potrzebował światła, żeby to dostrzec, wyczuł je w jej głosie. - Tak! Tak, boję się, że możemy go stracić. A głównie dlatego, że ciebie by to nie obeszło! - Jak to? - Słyszałeś. Dobrze go traktujesz, bo jesteś miłym człowiekiem, ale ty go nie... nie... nie kochasz. - Z trudem wydobywała z siebie głos. - Nie tak jak ja. Przez chwilę czuł zdumienie i gniew zarazem. Opal odwróciła się na bok. Od jej szlochów drżało łóżko, a pełen rozpaczy płacz rozległ się w całym pokoju. To była jego Opal, płakała, przestraszona. Objął ją ramieniem. - Wybacz, staruszko. Przepraszam, - Usłyszał ze zdziwieniem własny głos i pożałował, zanim jeszcze wypowiedział następne sło wa. - Nie martw się. Ja... nie pozwolę nikomu ci go zabrać. - Nie ma innego sposobu? - zapytała. Zapalili jedną z mniej- szych lamp. Jego twarz była czerwona, a ona miała podpuchnięte oczy. - To mi się wydaje bardzo złe, tak nie można. - Teraz jesteśmy rodzicami - rzekł Rogowiec. - Powinniśmy się chyba przyzwyczaić do tego, że czasem będziemy się czuli okropnie, będąc zmuszeni coś zrobić. To taka tunelowa opłata za to, że się ma dziecko. - To cały ty - wyszeptała tylko trochę zagniewana. - Do czego byś się wziął, zaraz uznajesz, że wiesz na ten temat wszystko. Tak jak z tamtymi wyścigowymi kretami. Śpiący chłopiec, który jak zwykle zrzucił z siebie koc, leżał na brzuchu z głową odwróconą na bok niczym pływak, który bierze od- dech, a jego płowe włosy wydawały się zupełnie białe, jakby pokrył je szron. Rogowiec przyglądał mu się z czułością i strachem. Zdawał sobie sprawę, że właśnie podpisał coś w rodzaju umowy, na mocy której w zamian za możliwość sprawdzenia zawartości sakiewki, bez względu na to, czym się ona okaże, przystanie na osąd Opal. W głębi duszy wiedział też, że jeśli nie znajdą dowodu na to, iż chłopiec na- prawdę popełnił coś złego - i nie chodzi o jakąś tam dawną sprawę, lecz ważną i aktualną - to ona nie uzna, iż mają podstawy do tego, by go odesłać. Jak to się stało tak szybko? - zastanawiał się. Czy wszystkie ko- biety są takie same - gotowe pokochać dziecko, każde dziecko, tak jak dłoń jest gotowa chwycić coś, a oko zobaczyć? Dlaczego ja nie czuję tego samego? Chłopiec był mu drogi, ale Rogowiec nie miał w sobie tej zaciekłej zaborczości, jaką odczuwała jego żona, tej nie- mal bezradnej potrzeby. Czy ona płonie zbyt dużym ogniem? Czy też moje serce jest zbyt chłodne? Chłopiec jęknął cicho i poruszył się. Patrząc na jego gładki, bez- bronny kark i otwarte usta, Rogowiec mimowolnie wyraził w my- ślach nadzieję, że nie znajdą nic obciążającego. Ktoś się posługuje tym dzieckiem. Poczuł nagle, że nie ma co do tego wątpliwości, chociaż nie wiedział, dlaczego tak pomyślał ani co to znaczy. W złych czy dobrych zamiarach, ale stoi za nim czyjaś wola. W takim razie czym on jest? Bronią? Posłańcem? Obserwa- torem? Plącząc się we własnych myślach, Rogowiec uklęknął i delikatnie wsunął rękę pod koszulę, której chłopiec używał zamiast poduszki. Jego dłoń dotknęła czegoś twardego, lecz Krzemień przyciskał moc- no głową koszulę. Bał się, że obudzi chłopca, jeśli spróbuje wyciąg- nąć przedmiot. Włożył rękę pod ramię Krzemienia i odsunął je de- likatnie. - Obudzisz go... - wyszeptała Opal. I stałoby się coś złego? - zastanawiał się Rogowiec. Przecież nie było powodu, dla którego mieliby ukrywać swoje zamiary. W rze- czywistości wolałby nawet poczekać do rana, tyle tylko że nie zmru- żyłby oka do tego czasu. Tak więc kiedy chłopiec ziewnął i prze- wrócił się na bok, pozwalając mu wyciągnąć spod zrolowanej koszuli sakiewkę na rzemieniu, Rogowiec poczuł się trochę jak złodziej, a na- wet bardziej niż trochę. Przynajmniej tego nie chowa, pomyślał. To chyba dobry znak? Gdyby wiedział, że jest to coś złego, pewnie by to ukrył... Rogowiec zaniósł sakiewkę do ich sypialni, a Opal szła za nim tak blisko, jakby jej mąż niósł wręcz kawałek chłopca, a nie coś, co do niego należy. Poprzednim razem uwagę Funderlinga zwrócił dziwny kamień, ten, który zaniósł Chavenowi. Teraz zaczął się przy- glądać dokładnie sakiewce. Miała wielkość kurzego jaja, płaska, gru- bości palca. Ozdobiono ją wspaniałym, skomplikowanym ściegiem, posługując się różnymi kolorami nici, które utworzyły pewien wzór, nieczytelny dla niego. - Widziałaś kiedyś coś takiego? Opal potrząsnęła głową. - Kiedyś na targu oglądałam ścieg oczkowy z Connord, ale był o wiele prostszy. Rogowiec wziął delikatnie do ręki sakiewkę i ucisnął palcami. Wyczuł sprężysty opór i chrupnięcie, lecz w środku spoczywało coś twardego jak kość. - Gdzie jest mój nóż? - To ordynarne żelastwo? - spytała Opal, która już szła do swo- jego pudełka z robótkami. - Skoro postanowiłeś ukraść coś chłopcu, nie musisz się zachowywać jak jakiś czeladnik rzeźnika. - Wróciła do stołu i podała mu delikatne ostrze osadzone w rączce z wypole- rowanej masy perłowej. - Przetnij tym. Nie, zaczekaj. Daj mi sa- kiewkę. W końcu to ja będę musiała zaszywać wszystko, kiedy już skończysz swoje poszukiwania. Zakładając, że jest to coś, co będzie można włożyć z powrotem do sakiewki jakby nigdy nic, pomyślał Rogowiec, lecz nie powiedział tego głośno. Ale skoro chłopiec nie ukrywał się z tym, to może nie będzie aż tak źle? Opal przecięła ostrożnie kilka nitek z jednej strony sakiewki, tam, gdzie ścieg był najmniej ozdobny. Rogowiec musiał przyznać, że nie przyszło mu to do głowy, on rozprułby górę, niszcząc sporą część wzoru. - A co jeśli... jeśli sam ścieg ma w sobie jakąś magię cienia? - zapytał nagle. - Co będzie, jeśli go zniszczymy i to, co jest w środku, się uwolni? - Nie miał pewności, co chce przez to powiedzieć, lecz o tej porze łatwo przyszła mu do głowy myśl, że wkraczają na nie znany i być może wrogi teren. Opal zrobiła kwaśną minę. - Jak zawsze, pomyślałeś o tym, kiedy już zaczęłam - powie- działa i zaraz zamilkła, wyraźnie zaniepokojona. - Myślisz, że w środ- ku jest coś żywego? Coś, co może... ugryźć? - Lepiej mi to daj - rzekł Rogowiec, siląc się na żartobliwy ton. - Jeśli ktoś ma stracić palec, to nie może to być osoba, która ma potem zaszyć sakiewkę. Rozciągnął brzegi i przysunął mieszek do światła. To, co zoba- czył, przypominało suszone kwiaty i liście. Pochylił się i powąchał ostrożnie. Wyczuł egzotyczny i nieznany zapach, mieszankę korzen- nych woni. Wsunął ostrożnie palce do środka i poczuł okruchy su- szonych roślin, a zapach się wzmógł. Wreszcie dotknął czegoś twar- dego i płaskiego. Spróbował wyciągnąć przedmiot, ale był on niemal tej samej wielkości co sakiewka. - Musisz rozciąć dalej - powiedział i oddał torebkę Opal. Podsunęła woreczek pod nos i powąchała. - Dziki czosnek i lak wonny. Ale to nie wszystko. Innych roślin nie rozpoznaję. - Kiedy rozcięła sakiewkę do samego dołu, Rogo wiec wziął ją od niej. Pociągnął lekko. Suche płatki opadły na stół. Pociągnął jeszcze raz i wreszcie przedmiot się wysunął. Miał owalny kształt, był wypo- lerowany i biały - jedno spojrzenie wystarczyło, by Rogowiec się zorientował, że nie został wykonany z kamienia, lecz z czegoś nie- dawno i agresywnie ożywionego. Był też ozdobnie rzeźbiony, lecz podobnie jak ścieg, nie przedstawiał niczego konkretnego. Przez chwi- lę wpatrywał się w niego z zaskoczeniem - dlaczego komuś chcia- łoby się wycinać i polerować kawałek kości słoniowej albo nawet zwykłej? Opal wzięła od niego przedmiot, skinęła głową i z powro- tem położyła na jego dłoni, tym razem drugą stroną do góry. - To jest lusterko, ty głupcze. - W jej głosie zabrzmiała ulga. - Lusterko, takie, jakie mają wysoko urodzone damy. Pewnie twoja księżniczka Briony ma takich kilka. - Moja księżniczka Briony? - powtórzył, udając, że się z nią przekomarza, jak to miał w zwyczaju. On także poczuł ulgę, choć nie tak dużą jak żona. - Na pewno by się ucieszyła, gdyby to sły- szała. - Przez chwilę wpatrywał się w lusterko, potem podniósł je i obrócił, tak że odbiło się w nim światło lampy. Nie wyglądało cał- kiem zwyczajnie. - Po co chłopcu lusterko? - Och, nie wiesz? - Opal pokręciła głową z dezaprobatą. - Jest czyste jak niebolit. Pewnie należało do jego... prawdziwej matki. - Z trudem wymówiła te słowa, mimo to kontynuowała dzielnie. - Przy- puszczam, że dała mu to jako... pamiątkę. Może groziło im jakieś niebezpieczeństwo i mieli zaledwie kilka chwil przed rozstaniem. Chcia- ła, żeby ten, kto go znajdzie, wiedział, że chłopiec pochodzi z dobrej rodziny, że matka go kochała. - Wydaje się dziwne - powiedział Rogowiec, nie kryjąc niedo- wierzania - że kobieta nosiła lusterko zaszyte w sakiewce. - Wcale nie! Zaszyła je, żeby chłopiec go nie zgubił. - Twierdzisz zatem, że jakaś szlachetna dama, która miała nie- bawem rozstać się ze swoim małym synkiem - bo na przykład zamek się palił czy też go oblegano, jak w jednej z tych ballad dużych, których lubisz słuchać, kiedy idziemy na targ na powierzchni - za- szyła pospiesznie sakiewkę tak starannym ściegiem? - Szukasz dziury w całym. - Teraz Opal sprawiała wrażenie bar- dziej rozbawionej niż poirytowanej. Mogła sobie pozwolić na wspa- niałomyślność, ponieważ nie miała wątpliwości, że wygrała. To było tylko lusterko, a nie pierścień z rodowym herbem albo list przed- stawiający szczegółowo pochodzenie Krzemienia czy też zawierający wyznanie dotyczące strasznej zbrodni. Dla pewności Rogowiec wy- garnął na stół resztę suchych liści i kwiatów, podczas gdy Opal przy- glądała się, prychając ze zniecierpliwieniem, lecz w środku nie było nic więcej. - Jeśli już skończyłeś bałaganić, to daj mi to. - Jej twarz promie- niała zwycięstwem. - Czeka mnie sporo pracy, bo muszę doprowa- dzić sakiewkę do porządku, zanim chłopiec się obudzi. A ty, starusz- ku, idź spać. I tak też zrobił. Wciąż jednak nie mógł zasnąć, ale wcale nie z po- wodu cichego mruczenia zajętej szyciem Opal. Zawartość sakiew- ki nie okazała się niczym strasznym. Wszystko pozostało tak samo, przynajmniej na razie. I na tym częściowo polegał problem. Opowiem o tym Chavenowi przy najbliższej okazji. Był zmęczo- ny, tak bardzo zmęczony i spragniony snu. A jeszcze bardziej prag- nął wierzyć, że Opal ma rację, że nie ma się czym martwić. Jednak wciąż coś nie dawało mu spokoju. Tak, powiem Chavenowi, jeśli mnie przyjmie. Ostatnim razem nie wydawał się zachwycony moim towarzystwem. Niestety, nie znam nikogo innego, kogo mógłbym za- pytać. Tak, Chaven zna się na takich rzeczach. Może będzie umiał mi powiedzieć, co to może znaczyć - czy lusterko może być czymś więcej... Briony chodziła z listem od kilku godzin, spoglądając co chwilę na znajome pismo, jakby to była twarz ojca, a nie tylko jego słowa. Za- nim go przeczytała, nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo tęskni za ojcem, a kiedy wreszcie to do niej dotarło, wydało jej się, że słyszy jego ukochany głos, jakby znajdował się w tym samym pokoju, a nie daleko, oddalony o setki mil. Czy to możliwe, żeby zwykły osobisty list stał się przyczyną morderstwa Kendricka? Lecz choć tak bardzo nasycony rodzinnym smutkiem, niósł dość mgliste znaczenie. Tak jak mówił Bronę, list wspominał o autarsze, a także o niepokoju króla Olina, jaki wywoływał zdobywca z południa. Oto dochodzimy do istoty mojego niepokoju, Kendricku, synu, przeczytała po raz szósty albo siódmy, wiedz zatem, że pogłoski o tym, iż imperium autarchy rozciąga się na północ, do nas, wcale nie są przesadzone. Cały kontynent Xand na północ od wielkiej Białej Pustyni znalazł się już pod rządami Xis, ale podczas gdy jego ojciec i dziad zadowalali się podbojem i daniną, obecny autarcha nie jest już tak łagodnym władcą dla swoich poddanych. Ponoć nie uważa się tylko za króla, lecz także za boga, i wymaga, aby podległe mu kraje wielbiły go jako dziecko samego słońca - tak, słońca, które świeci na niebie! Nie wysunął jeszcze równie surowych żądań wobec miast i państw Eionu, które pozostają pod jego wpływem, ale nie wątpię, że to uczyni, kiedy zaciśnie swój uścisk. Nie sądź jednak, że dlatego, iż jest szalony, jest też głupi. Autarcha został wykuty z gorącego metalu. Pochodzi z Sulepisów, trzeci od końca spośród dwudziestu sześciu braci w rodzinie panującej -gniazda żmij, które stało się legendą nawet w niespokojnym Xis, gdzie okrucieństwo i morderstwa były chlebem powszednim dla panujących klanów. Mówią, że najmłodszy z jego braci żył jeszcze, kiedy Sulepis wstąpił wreszcie na tron w rok po śmierci ich ojca. Po tym, jak włożył Sulepisowi koronę na głowę podczas ceremonii, biedak został odprowadzony i wrzucony do roztopionego brązu. Kiedy ostygł, autarcha kazał go postawić przed królewskim pałacem. Pewien podróżnik opowiadał mi, że władca lubi opowiadać przerażonym gościom, iż ta ozdoba ma symbolizować „doniosłość rodziny". Xand jest już prawie pod jego kontrolą, ale na Eionie podbił tylko małe państwa, które nie mają silnych portów, jeśli w ogóle jakieś mają. Zdaje sobie sprawę, że żadne z tych miejsc nie może stanowić odpowiedniej bazy dla jego wojsk, a bez solidnego punktu wypadowego jego armia, choćby nie wiem jak liczna, nie pokona zdeterminowanych obrońców własnej ziemi, szczególnie jeśli Syan, Jellon i Królestwa Pogranicza staną razem do walki... Briony odłożyła list tak samo rozgniewana jak za pierwszym razem, kiedy go czytała. Jellon - siedlisko zdrajców! Jakże to podobne do ojca: nawet zamknięty w więzieniu za sprawą chciwych Jelloń-czyków wciąż wierzy, że udałoby mu się przekonać tę świnię, króla Hespera, żeby postąpił słusznie i zjednoczył się z nimi przeciwko wspólnemu wrogowi. Pewnie z czasem go przekona, pomyślała Briony. I co wtedy zrobię? Co będzie, jeśli się sprzymierzymy i oni przyślą tu z powrotem tego służalczego księcia Angelosa, którego będę musiała traktować jak sprzymierzeńca, zamiast wbić mu miecz w serce, jak bym wolała zrobić? Obiecała sobie, że po południu pójdzie do zbrojowni i poćwiczy. Nawet jeśli Barrick czuje się jeszcze zbyt chory, poświęci godzinę na ćwiczenia, udając, że wypchany trocinami manekin to Angelos albo jego pan Hesper. Poczuje się lepiej, mogąc w coś grzmotnąć. Wciąż nie miała pojęcia, co mogło skłonić kogoś do zatrzymania części listu. O ile zdołała się zorientować z wcześniejszych i póź- niejszych stron, zawierała ona jedynie zwykłe informacje dotyczące zabezpieczenia zamkowych murów i bram. Czy to możliwe, że część listu ukradł jakiś szpieg albo i wróg, licząc na to, że Olin wspomina o słabych punktach obrony Zamku Marchii Południowej? Jak mogli pomyśleć, że jej ojciec będzie na tyle głupi, żeby powierzyć posłowi Ludisa Drakavy informacje dotyczące bezpieczeństwa rodziny i domu? Nie znali go. Tak jak powiedział Bronę, Olin Eddon należał do ludzi, dla których nic nie jest oczywiste. Wróciła na koniec listu, chociaż wiedziała, że znowu się rozpłacze, czytając pożegnanie ojca. I pozdrów Briony, powiedz jej, że przykro mi, iż pozostając w niewoli, nie mogę przybyć na jej urodziny, które obchodzi razem z Bar-rickiem. W tym starym, pełnym przeciągów zamku jest pewna kotka, która śpi zwykle w nogach mojego łóżka. Jak zauważyłem, bardzo przytyła i, jak sądzę, niebawem zostanie matką. Powiedz Briony, że nie tylko wrócę do rodziny, lecz także przywiozę małą niespodziankę, a ona będzie mogła ją rozpieszczać do woli, ponieważ w - przeciwieństwie do psów i dzieci - nadmiar uczuć nie jest w stanie zepsuć kota. Była z siebie zadowolona. Nie rozpłakała się. No, tylko kilka łez, które szybko otarła przed powrotem Rosę i Moiny. Pomimo niesprawnego ramienia Baniek, ogólnie silniejszy, miał zwykle nad nią przewagę w walce na miecze, lecz teraz wciąż był osłabiony chorobą: jego twarz zaraz się zaczerwieniła, a oddech przy- spieszył. Barrick, nie tak szybki jak zwykle, przyjął kilka uderzeń ćwiczebnym mieczem Briony, sam zaś zdołał zadać tylko jedno. Prę- dzej, niż Briony by sobie tego życzyła, wycofał się i rzucił miecz, który upadł na ziemię ze stłumionym brzękiem. - To niesprawiedliwe - powiedział. - Wiesz, że nie jestem je- szcze całkiem zdrowy. - Właśnie dlatego powinieneś pracować nad kondycją. No, chodź, ponuraku, spróbujmy jeszcze raz. Możesz wziąć tarczę, jeśli chcesz. - Nie. Jesteś równie paskudna jak Shaso. Myślisz, że teraz, kiedy on nie może mnie tu zamęczać, pozwolę, żebyś zajęła jego miejsce? Briony powstrzymała się od ciętej riposty, ponieważ wyczuła w je- go głosie coś więcej niż tylko gniew. Nie mogła sobie znaleźć miej- sca, nieszczęśliwa i wściekła, niczym gradowa chmura. Po całych dniach siedzenia w miejscu i wysłuchiwania innych pragnęła roz- prostować kości, zamachnąć się mieczem, być kimś innym niż księż- niczką, lecz wiedziała, że zmuszanie Barricka do czegokolwiek na nic się nie zda. - Dobrze. W takim razie porozmawiajmy. Jeszcze raz przeczy tałam list od ojca. -Nie chcę rozmawiać. Na młot Perina, Briony, ostatnimi czasy dosyć się nagadałem! Spiski i intrygi. Mam już tego dość. Pójdę się zdrzemnąć. - Prawie nie rozmawialiśmy o tym wszystkim, co nam powie dział Bronę, o Gailonie Tollym, o liście i autarsze... Machnął ręką lekceważąco. - Bronę to intrygant. Jeśli nie ma żadnej intrygi, żadnego taje- mniczego spisku, przed którym miałby nas bronić, czuje się nieważ- ny. - Barrick odwiązał rzemienie napierśnika i rzucił go na ziemię, zagniewany jak dziecko, któremu kazano odejść od stołu. - Chcesz powiedzieć, że nie mamy się czym martwić? W takiej chwili, kiedy nasz brat został zamordowany we własnej sypialni? - Nie to miałem na myśli! Nie przekręcaj moich słów! Powie- działem tylko, że nie ufam Avinowi Brone'owi, który nie powiedział- by nam o niczym, gdyby nie przyniosło to korzyści jemu samemu. Nie zapominaj, że to on przekonał ojca do małżeństwa z Anissą. Nynor i ciotka Merolanna sprzeciwiali się, lecz Bronę tak długo chodził za ojcem, aż go wreszcie przekonał. Zmarszczyła brwi. - Byliśmy wtedy tacy młodzi, niewiele pamiętam z tamtych czasów. - A ja pamiętam. Wszystko. To przez niego mamy na głowie tę szaloną kobietę. - Szaloną kobietę? - Briony nie spodobał się wyraz twarzy brata, wyraz dzikości, jakiego wcześniej u niego nie widziała. - Barricku, ja też za nią nie przepadam, ale jesteś okrutny, tak ją nazywając, a poza tym to nieprawda. - Czyżby? Selia mówi, że ona bardzo dziwnie się zachowuje. Że nie wpuszcza nikogo do swojego pokoju z wyjątkiem wiejskich bab. Selia słyszała, że niektóre to wiedźmy znane w mieście... - Selia? Nie wiedziałam, że znowu się z nią widziałeś. Jego policzki, które zdążyły już trochę zblednąć, znowu pokryły się rumieńcem. - A jeśli nawet, to co? Nie twój interes! - Oczywiście, że nie, Barricku. Ale czy nie ma innych dziewcząt godnych twojego zainteresowania? Nic o niej nie wiemy. Barrick prychnął. - Mówisz jak ciotka Merolanna. - Rosę i Moina cię uwielbiają. - Nieprawda. Rosę nazywa mnie nieszczęśliwym księciem i twier- dzi, że wiecznie narzekam. Sama mi to mówiłaś. - Zmarszczył czoło. Zachowała poważną minę, ale po raz pierwszy od początku rozmowy miała ochotę się uśmiechnąć. - To było rok temu, głuptasie. Już tak nie mówi. W rzeczywi stości bardzo się zmartwiła twoją chorobą. A Moina... no cóż, myślę, że bardzo cię lubi. Przez moment na jego twarzy malowało się szczere zdziwienie, a także bezbrzeżna tęsknota, co wprawiło Briony w zdumienie. Ale już w następnej chwili przesłoniła ją jakże jej znana maska. - Och, nie, tobie nie wystarczy być księżniczką regentką. Zacho wujesz się, jakbyś chciała zostać królową, jakbym nie miał prawa się wtrącać. Teraz chcesz mi mówić, z kim mogę, a z kim nie mogę rozmawiać, a może nawet napuścisz na mnie jedną ze swoich dam, żeby miała na mnie oko, udając, że jest we mnie zadurzona. Nie możesz tak postępować, Briony. Odwrócił się, rzucając na ziemię pozostałe części ćwiczebnego rynsztunku, i opuścił zbrojownię. Dwaj spośród strażników, którzy czekali dyskretnie pod ścianą, poszli za nim. - To nieprawda! - zawołała. - Och, Barricku, to nieprawda... - Ale on był już daleko. Nie potrafiła powiedzieć, dlaczego tu przyszła. Wydawało jej się, że idzie pod silny wiatr, usiłując utrzymać w dłoniach jakiś fanta- stycznie złożony i delikatny przedmiot, jak choćby jeden z nauko- wych przyrządów Chavena, tylko że o wiele większy i bardziej kru- chy. Czasami wydawało jej się, że nad całą ich rodziną ciąży jakieś przekleństwo. Strażnik nie chciał otworzyć drzwi celi. Próbowała go zmusić, ale dał jej do zrozumienia, że choć jest księżniczką regentką i może robić, co jej się podoba, to jeśli odwoła się do swojej władzy, on pójdzie prosto do Avina Brone'a. Briony zaś nie chciała, aby lord konstabl dowiedział się, że tu przyszła. Sama do końca nie pojmo- wała swojego zachowania, dlatego nie wyobrażała sobie, w jaki spo- sób miałaby to wytłumaczyć upartemu i praktycznemu Brone'owi. W końcu podeszła do zakratowanego okienka w drzwach celi i przywołała go. W pierwszej chwili nie otrzymała żadnej odpowiedzi. Kiedy zawołała jeszcze raz, coś usłyszała, stłumiony brzęk łań- cuchów. - Briony? - Z dawnej siły jego głosu niemal nic nie pozostało. Pochyliła się do przodu, usiłując dojrzeć go w mroku. - Czego chcesz? - Porozmawiać. - W celi panował straszliwy zaduch. - Chcia- łam... cię o coś zapytać. Shaso podniósł się - ciemny kształt poruszający się na mrocznym tle, jakby cienie za sprawą czarów przyjęły ludzką postać. Podszedł powoli, ciągnąc za sobą łańcuch, który krępował mu nogi w kost- kach, i zatrzymał się w pewnej odległości od drzwi. W celi nie było żadnego źródła światła. Jego twarz oświetlał jedynie blask pochodni umieszczonej na ścianie za jej plecami, lecz to wystarczyło, by zo- baczyła, jak zmizerniał; jego ramiona pozostały szerokie, za to dłu- ga szyja wydawała się krucha. Kiedy obrócił głowę, żeby lepiej ją widzieć, domyśliła się, że na tle pochodni widzi jedynie zarys jej postaci. - Litościwa Zorio - wyszeptała. - Czego chcesz? - Dlaczego nie powiesz mi, co się stało? - Starała się zapanować nad głosem. Dość już wylała łez w swojej komnacie. Nie będzie pła- kała w obecności tego surowego starca i strażnika, który stał w po- bliżu, udając, że nie słucha. - Tamtej nocy? Chcę ci wierzyć. - Pewnie jesteś w tym osamotniona. - Nie tylko ja. Dawet nie sądzi, że mógłbyś zabić Kendricka. Długo nie odpowiadał. - Rozmawiałaś z nim? O mnie? Briony nie miała pewności, czy jest zdziwiony, czy też zagnie- wany. - Był posłem tego, który uwięził naszego ojca. Także jednym z podejrzanych. Rozmawialiśmy wielokrotnie. - Powiedziałaś „był". - Wyjechał. Wrócił do Hierosolu, do swojego pana, Drakavy. Ale wcześniej stwierdził, że jesteś zbyt honorowy, by złamać przysięgę złożoną rodzinie Eddonów, bez względu na okoliczności. - To kłamca i morderca. - Słowa Shasa zabrzmiały ciężko i zim- no. - Nie możesz mu ufać. Czuła, że coraz trudniej przychodzi jej powstrzymywanie gniewu. - Nawet wtedy, gdy wyraża wiarę w twoją niewinność? - Jeśli moja niewinność zależy od słowa tego człowieka, to za- sługuję na spotkanie z katem. Uderzyła dłonią w drzwi celi z taką siłą, że zaskoczony strażnik podskoczył i ruszył szybko w jej stronę. Powstrzymała go gniewnym ruchem. - A niech cię, Shaso dan-Heza, ty i ten twój sztywny kark! Spra wia ci to przyjemność? Siedzisz tu sobie w ciemności i rozmy ślasz z zadowoleniem, jak to wreszcie pokazaliśmy, że nie doceniamy twojej osoby, rozkoszujesz się myślą o tym, jak podle odwdzięczy liśmy ci się za wszystkie te lata służby? - Nachyliła się i wycedziła przez kratę w drzwiach: - Wciąż trudno mi uwierzyć, że mógłbyś zabić mojego brata, ale zaczynam podejrzewać, że pozwoliłbyś się za bić - sam byś się zamordował, że tak powiem - z czystej złośliwości. Shaso milczał, z głową opuszczoną na piersi. Nie odzywał się tak długo, że Briony zaczęła się zastanawiać, czy może, wycieńczo- ny, zasnął na stojąco albo wręcz umarł w tej pozycji, tak jak w po- ematach wielki rycerz Silas z Perikalu, który nie padł, mimo że w je- go ciele tkwił tuzin strzał. - O tamtej nocy powiem ci tylko tyle, że nie zabiłem Kendricka - odezwał się wreszcie. Jego głos zabrzmiał dziwnie chropawo, jakby starzec powstrzymywał łzy, lecz Briony wiedziała, że była to ostatnia rzecz, jakiej można by się po nim spodziewać. - Tak więc muszę umrzeć. Jeśli naprawdę dobrze mi życzysz, księżniczko Briony, nie przychodź tu więcej. To dla mnie zbyt bolesne. - Shaso, co... - Proszę. Jeśli naprawdę jesteś jedyną osobą w tym kraju, która wierzy, że nie złamałem przysięgi, to powiem ci jeszcze trzy rzeczy. Nie ufaj Avinowi Bronę'owi - jest wścibski i nad wszystko przed- kłada własny interes. Nie ufaj też Chavenowi, nadwornemu medy- kowi. Nosi w sobie wiele tajemnic, a nie wszystkie są nieszkodliwe. - Chavenowi? Dlaczego on... co takiego? - Proszę. - Shaso podniósł głowę i zobaczyła, że jego oczy pło- ną. - Wysłuchaj mnie tylko. Nie mogę niczego udowodnić, ale... nie zniósłbym, gdyby stała ci się krzywda, Briony. Albo twojemu bratu, choć tylekroć wystawiał na próbę moją cierpliwość. Nie zniósł- bym też, gdyby waszemu ojcu odebrano królestwo. Była zdumiona. - Powiedziałeś... trzy rzeczy. - Nie ufaj swojemu kuzynowi, Gailonowi Tolly'emu - jęknął. Był to dziwny, zaskakujący i straszny dźwięk. -Nie. Tylko tyle mogę ci powiedzieć. - Gailon... - zawahała się. Niemal zaczęła mówić o jego znik- nięciu, a co ważniejsze, o zapewnieniu Brone'a, że Tolly'owie gościli agentów autarchy, lecz powstrzymała się, zdezorientowana. Shaso po- wiedział, że nie powinna ufać ani Brone'owi, ani Gailonowi, a zatem który z nich był zdrajcą, książę Summerfield czy lord konstabl? A mo- że obaj? Powiedzieć mu? Czy ja oszalałam? Myśl ta podziałała na nią jak kubeł zimnej wody, niespodziewana i otrzeźwiająca. Bez względu na to, w co wierzę, ten człowiek być może zabił mojego brata. Sam może być arcyzdrajcą albo wysłannikiem kogoś jeszcze bardziej nie- bezpiecznego, jak na przykład autarcha Xis. Nie dość, że przyszłam tu sama, bez Barricka, to miałabym jeszcze traktować go jak zaufa- nego doradcę? - Briony? - Głos Shasa zabrzmiał słabo, lecz bez wątpienia wyrażał niepokój. - Muszę iść. - Odwróciła się i ruszyła przed siebie. Skinęła głową strażnikowi, jakby nic się nie stało, lecz zanim doszła do schodów, praktycznie już biegła, pragnąc jedynie wydostać się z tego głębokiego, ciemnego lochu. Matty Tinwright obudził się w swoim pokoiku na poddaszu Kuźnicy Quillera z uczuciem, że ma głowę pełną stęchłej zęzowej wody. Mimo iż mieszkał nad karczmą od dwóch lat (a zatem powinien znać swój pokój), uderzył głową o belkę, kiedy wstawał - na szczęście lekko, dzięki niech będą Zosimowi, pomniejszemu bożkowi pijaków i poetów (pożyteczne połączenie, jako że mają oni ze sobą wiele wspólnego) - i zaraz opadł z powrotem na łóżko, pojękując. - Brigid! - zawołał. - Przeklęta kobieto, chodź tutaj! Rozwaliłem sobie łeb! Oczywiście wyszła. Jedyną pociechą była myśl, że wróci do tawerny na noc, ponieważ pracowała na dole, i wtedy będzie mógł jej nawymyślać za okrucieństwo, jakie okazała, zostawiając go samego. Podejrzewał, że skończy się to albo kłótnią, albo wyrazami współczucia. Gotów był przyjąć obie ewentualności. Poeta potrzebuje inspiracji, porywu uczuć. Nabierał coraz większego przekonania, że nikt mu niczego nie przyniesie. Usiadł i rozmasował głowę, użalając się nad sobą. Wysikał się do nocnika i podszedł do okna na chwiejnych nogach. Gdyby była późniejsza albo wcześniejsza pora, obyłby się bez nocnika, lecz teraz aleja Ślusarska była pełna ludzi. Z ostrożności raczej niż z grzeczności opróżnił nocnik w takim miejscu, gdzie nikogo nie było. Przed miesiącem krzepki marynarz, obsikany przez niego z okna, wyraził swój sprzeciw i Tinwright ledwo uszedł z życiem. Kiedy zaczął schodzić na dół, do izby, wydało mu się, że schody nie mają końca. Ławka, na której Finn Teodoros i Hewney zatrzymali go do północy, nie pozwalając wycofać się z konkursu picia, była teraz pusta, ale na kilku innych siedzieli milczący klienci, robotnicy z ulicy Cynowej, którzy wypijali właśnie swój wczesny lunch. Matty Tinwright nie mógł pojąć, jak to możliwe, że poeta-urzędnik i dra- maturg, starsi od niego o dwadzieścia lat, potrafią wlać w siebie takie ilości alkoholu, zmuszając go tym samym do obrony honoru, co zaowocowało uczuciem, że jego głowa jest jak potłuczony garnek wrzucony do torby. Przerażające było to, że pili tak dużo, i straszne, że sprowadzali takiego młodzieńca jak Tinwright na złą drogę. Nigdzie nie dostrzegł właściciela karczmy Conary'ego. Pomocnik karczmarza Gil - jakieś dziesięć lat starszy od Tinwrighta, jak się wydawało - siedział na stołku za kontuarem, pilnując beczek. W tej chwili wydawał się dziwnie zamyślony, ale nawet w najlepszych momentach jego oblicze nie promieniowało mądrością. Gil pracował już w karczmie, kiedy Tinwright tam przybył, i przez cały ten czas ani razu nie powiedział niczego, co by zabrzmiało choć trochę interesująco. - Piwa - zażądał poeta. - Muszę się szybko napić piwa. Mój żołądek przypomina sztorm na morzu, który może uspokoić tylko słońce uwięzione w chmielu. - Oparł się o kontuar i beknął. - Sły szałeś? Grzmi! Gil się nie uśmiechnął, chociaż zwykle odnosił się do żartów Tinwrighta z właściwą sobie cichą uprzejmością. Trochę bardziej niż zazwyczaj niezdarnym ruchem pchnął kufel po kontuarze. Mrugał jak sowa w dzień i wydawał się bardziej nieprzytomny niż zwykle, a Tinwright z radością zauważył, że nie zażądał zapłaty. Conary nie pozwalał już swojemu lokatorowi nawet powąchać piwa, jeśli nie widział monety w jego ręku, i wciąż groził, że go wyrzuci z malutkiej pracowni na poddaszu. Nie chcąc zmarnować takiej okazji, Tinwright zaczął się już wycofywać z kuflem w dłoni do swojego pokoju, nie czekając, aż pomocnik karczmarza się zreflektuje, gdy nagle ku swej rozpaczy usłyszał głos Gila: - Jesteś poetą? Znajdował się jeszcze zbyt daleko od schodów, by udać, że nie słyszał. Odwrócił się, gotów przeprosić. - To znaczy, potrafisz pisać, prawda? - drążył Gil. - Masz dobrą rękę? Tinwright zastanawiał się przez chwilę. - Jak anioł, który pisze własnym piórem. Pewna wielka dama powiedziała mi kiedyś, że moja oda napisana na jej cześć byłaby piękna i pożyteczna, gdyby tylko zebrane w niej słowa zostały inaczej ułożone. - Chciałbym, żebyś mi pomógł napisać list. Zrobisz to? - Gil zo- baczył, że Tinwright się waha. - Zapłacę ci. Tyle wystarczy? - dodał i wyciągnął rękę. W jego dłoni, niczym kropla surowego słonecznego światła, spoczywał złoty delfin. Tinwright otworzył usta i omal nie upuścił kufla. Zawsze uważał Gila za prostaka, który w milczeniu gapi się przed siebie, lecz teraz uznał jego głupotę za dar bogów. Zosim wysłuchał modlitw prostego poety, i to w dodatku w bardzo stosownej chwili. - Oczywiście - odparł szybko. - Chętnie ci pomogę. Przyjmę to... - wyjął monetę z ręki młodzieńca - a ty przyjdź do mojego pokoju, kiedy wróci Conary. - Opróżnił kufel jednym łapczywym haustem i oddał go Gilowi. - Masz, nie będziesz musiał znosić go z góry. Gil skinął głową, a jego twarz była równie pozbawiona wyrazu jak pyszczek ryby leżącej na portowym straganie. Tinwright popędził na górę bliski przekonania, że kiedy znajdzie się w swoim pokoiku na poddaszu, delfin zniknie niczym czarodziejski podarunek, lecz kie- dy otworzył dłoń, zobaczył, że moneta wciąż w niej jest. Ogarnięty podejrzliwością, zacisnął na niej zęby i poczuł, uspokojony, solid- ność prawdziwego kruszcu. W ciągu swojego dwudziestoletniego ży- cia Tinwright nie miał zbyt wielu okazji, by doznać przyjemności sprawdzania złota. Gil stanął tuż za progiem z rękami opuszczonymi po bokach. Rzeczywiście zachowuje się dziwniej niż zwykle, pomyślał Tin- wright, ale dla mnie to dobrze. Mimowolnie zaczął się zastanawiać, czy może Gil miałby jakieś inne zlecenia wymagające jego pomocy - mógłby mu pomagać zdejmować buty albo zacerować koszulę. Jeśli ma więcej delfinów, to chętnie nazwę go swoim pracodawcą, choćby nie wiem jak był głupi. Nagle przyszła mu do głowy pewna myśl. Ale skąd pomocnik karczmarza ma złoto? Zabił kogoś? Jeśli tak, to miejmy nadzieję, że nie był to nikt, kogo będą szukać... Wreszcie Gil się odezwał: - Chcę wysłać list. Napisz to, co ci powiem. Możesz zmienić słowa, żeby było ładniej. - Oczywiście, chłopie. - Tinwright wziął do ręki swój pulpit, jed- ną z nielicznych rzeczy, których nie musiał jeszcze zastawić, i za- ostrzył pióro starym nożem, który ukradł z kuchni Conary'ego. Mając złoto, pomyślał, odzyskam mój scyzoryk z kościaną rękojeścią. Ba! Nawet kupię sobie nowy z rękojeścią z kości słoniowej! - Nie wiem, jak się zaczyna taki list, więc sam napisz powitanie. - Wspaniale. A do kogo piszemy? - Do księcia Barricka i księżniczki Briony. Tinwright upuścił pióro. - Co? - Tak. - Gil patrzył na niego z przekrzywioną głową, jak ptak czy pies. - Nie możesz napisać takiego listu? - Oczywiście, że mogę - zapewnił go Matty Tinwright. - Bez wątpienia mogę. Jeśli tylko nie będzie to pachniało zdradą. - Trochę się zaniepokoił. Może zbytnio się pospieszył z podziękowaniami dla Zosima, który w końcu był bardzo kapryśnym bożkiem. - Dobrze. Miły jesteś, Tinwright. Piszę do nich, żeby im powiedzieć ważne rzeczy. Napisz wszystko, co ci powiem. - Wziął głębszy oddech. Oczy miał przymknięte, jakby próbował sobie przypomnieć właściwe słowa, zamiast je wymyślać. - Powiedz księciu i księżniczce z Zamku Marchii Południowej, że muszę z nimi porozmawiać. Że mogę im przekazać ważne rzeczy, prawdziwe informacje. Tinwright odetchnął z ulgą i zaczął formułować stosowne powitanie, przekonany, że będzie to paplanina zarozumiałego wiejskiego prostaka, którego książęta nigdy nie zobaczą. Do szlachetnych i wielce czcigodnych Barricka i Briony, napisał, księcia i księżniczki Marchii Południowej, od ich pokornego sługi... - Jak się nazywasz? Pełne nazwisko? - Gil. - A dalej? Ja nie nazywam się tylko Matthias, ale Matthias Tin- wright. W spojrzeniu pomocnika karczmarza było tak mało zrozumienia, że Tinwright wzruszył tylko ramionami. ...od pokornego sługi, Gila, pisał, pomocnika w karczmie pod nazwą... - Powiedz im, że zagrożenie jest większe, niż myślą. Że może dojść do wojny. Żeby im udowodnić, że wiem, o czym mówię, opiszę im, co się stało z córką księcia Settlandii i jej niebieskim kamieniem, który dostała w posagu, i dlaczego oszczędzono bratanka kupca. Pisz dokładnie tak, jak mówię. Tinwright skinął głową i zadowolony pisał kolejne nieporadne zda- nia, które wybąkiwał Gil. Otrzymał wyborną zapłatę za najprostsze z możliwych zadań. Nikt nie weźmie poważnie tych bredni, a już na pewno nie rodzina królewska. Kiedy skończył pisać, oddał list Gilowi i życzył mu miłego dnia - Gil powiedział, że sam dostarczy list księciu i księżniczce, a Tin- wright pomyślał, że biedak nie dostanie się dalej niż do Kruczej Bra- my, gdzie go zatrzymają rozbawieni albo poirytowani strażnicy. Gdy na schodach rozległy się kroki oddalającego się Gila, Tinwright po- łożył się na łóżku i zaczął przemyśliwac, w jaki sposób wyda swoje pieniądze. Ból głowy minął. Nagle życie nabrało kolorów. Gil nie wrócił tego popołudnia do Kuźnicy Quillera. Tinwrighta aresztowała straż królewska na godzinę przed zachodem słońca, złoto wciąż miał w kieszeni, a na palcach plamy po atramencie. 22 Spotkanie na zamku BEZ IMION: Twarde jak kamień w ziemi, Bzyczą jak osy, Wiją się jak korzenie, jak węże Wyrocznie Rzuconych Kości P rzynajmniej nie zakuli mnie w kajdany, pomyślał Matty Tin-wright, ale wszystko inne nie należało do najprzyjemniejszych rzeczy. Na widok strażników, którzy przyszli po niego do Kuźnicy, omal nie narobił w spodnie. Potem, kiedy po raz pierwszy ujrzał na własne oczy twierdzę, poczuł zapach prastarych wilgotnych murów i różne wonie spętanej kajdanami nieszczęsnej ludzkości, też prawie się zmoczył. Tworzenie kupletów opisujących cierpienia Silasa z Pe- rikalu uwięzionego w twierdzy okrutnego Żółtego Rycerza to jedno, a prawdziwy loch to coś o wiele bardziej przerażającego. Westchnął i zaraz się zaniepokoił, że mogło to zabrzmieć jak wy- raz niezadowolenia. Nie chciał rozgniewać tych potężnych strażni- ków o wielkich, twardych łapach i ponurych spojrzeniach. Dwóch siedziało na niskiej ławce i było zajętych rozmową, trzeci zaś stał nieopodal po jego drugiej stronie z piką w dłoni. On właśnie naj- bardziej niepokoił Tinwrighta; wciąż zerkał na niego, jakby liczył na to, że więzień spróbuje ucieczki, a on będzie mógł go nadziać na pikę jak pieczonego królika. Ale poeta wcale nie zamierzał się ruszać. Jego umysł poddał się nieruchawej bierności niczym igła kompasu nieustannie wskazująca północ. Nawet gdyby ten cholerny zamek teraz się zawalił, nie ru- szyłbym się z miejsca. Ten skurwysyn o paskudnym spojrzeniu nie doczeka się zaczepki ze strony Matty'ego Tinwrighta. Z miejsca, gdzie siedział, widział Gila, który rozciągnął się na podłodze po drugiej stronie stołu strażników. Tinwright uznał za do- bry znak to, że między Gilem a drzwiami znajdowało się trzech straż- ników, natomiast jego pilnował tylko jeden, co mogło oznaczać, że w ich mniemaniu to Gil jest głównym złoczyńcą. Chociaż pomocnik karczmarza wcale nie sprawiał wrażenia, że jest bardziej skory do ucieczki niż poeta. Siedział, wbijając nieobecny wzrok w przeciw- ległą ścianę, niczym otumaniony dziadek pozostawiony przez przy- padek na targu. Strażnik, który zerkał nieprzyjaźnie na Tinwrighta, zbliżył się, po- brzękując kolczugą, i stanął tuż nad nim. Ostrożnie - choć nie za- nadto - utkwił grot piki w szczelinie w posadzce tuż przy kroczu Tinwrighta. Gdyby to była jakaś ważna okazja albo przynajmniej waż- na okazja - o przyjemniejszym charakterze - grot z pewnością zmar- szczyłby sączek Matty'ego. - Pamiętam cię z karczmy Pod Butami Borsuka - powiedział, Tinwright przeraźliwie świadomy włóczni, która tkwiła między jego nogami niczym sztandar zwycięzcy, był w pierwszej chwili tak za skoczony, że pomyślał, iż chodzi o kradzież butów jakiejś maskotki oddziału strażników. - Słyszałeś mnie, padalcu? I nagle jego umysł zaczął pracować. Żołnierz miał na myśli tawer- nę przy Bramie Bazyliszkowej, którą poeta odwiedził kilkakrotnie, zwykle w upojnym towarzystwie dramatopisarza Nevina Hewneya. - Nie, sir, pomyliłeś mnie z kimś - odparł, przybierając najbar dziej uczciwą minę, na jaką było go stać. - Nigdy nie przekroczyłem progu tamego przybytku. Jestem bywalcem Kuźnicy Quillera, która znajduje się przy alei Skrzypiących Kroków. Ale ktoś taki jak ty nie zna tej karczmy, bo to dość podłe miejsce. Strażnik uśmiechnął się z przekąsem. Pomimo młodego wieku miał już wydatny brzuch i nieprzyjemną, nalaną twarz. - Zabrałeś mi kobietę. Nagadałeś jej, że będzie jej przyjemniej z takim szczwanym lisem jak ty niż z tą świnią, która jej towarzyszy. - Z pewnością zaszła jakaś pomyłka, dobry panie. - I powiedziałeś, że ma piersi jak pulchne białe ciasto, a tyłek jak owoc granatu. - Nie, jak brzoskwinia - odparł Tinwright, przypominając sobie, jak pijany był tamtej nocy i zdegustowany samym sobą dlatego, że użył równie nieporadnego porównania jak „owoc granatu". Chwilę później przerażony zasłonił usta dłonią, ale było już za późno. Jego niewyparzony język znowu go zdradził. Żołnierz obdarzył go uśmiechem pełnym dziur po brakujących zębach, który, jak sądził poeta, nie miał wyrażać troski o jego los ani podziwu dla jego sztuki flirtowania. Strażnik nachylił się, chwycił grubymi paluchami nos Tinwrighta i wykręcił go, przytrzymując tak długo, aż poeta zapiszczał z bólu. Żołnierz schylił się jeszcze bardziej, tak że jego cuchnąca serem gęba znalazła się tuż przy twarzy Tinwrighta, przez co objawiła się przynajmniej jedna malutka korzyść z tego, że jego nos był boleśnie zatkany. - Jeśli lofd konstabl nie zechce twojej głowy, a jeśli tak, to zgło szę się pierwszy do tej roboty, odwiedzę cię niebawem w Kuźnicy Quillera i trochę potarmoszę. Wykręcił nos poety jeszcze mocniej, by podkreślić wagę swoich słów. - A wtedy zobaczymy, czy wciąż będziesz się podobał damom. Rozległ się zgrzyt otwieranych drzwi. Strażnik puścił Tinwrighta i wyprostował się, lecz przedtem zdążył jeszcze raz podkręcić mu nos. Poeta siedział z oczami pełnymi łez, mając wrażenie, że ktoś przystawił mu pochodnię do twarzy. - Na krótkie spodnie Perina, czy ten oszust płacze? - zagrzmiał gdzieś w górze donośny głos. - Czy w całym królestwie nie ma już prawdziwych mężczyzn, poza żołnierzami? Czy wszyscy inni to raj- furzy, łowcy naiwniaków i baby, jak ten tutaj? - Ogromna postać lorda konstabla Avina Brone'a zawisła nad nim niczym czarna bu rzowa chmura. - Mazgaisz się z powodu zbrodni popełnionych prze ciwko koronie, człowieku? To mogłoby ci pomóc, gdybyś stawał przed kapłanami Trygonatu, ale nie tutaj. Tinwright zamrugał, pozbywając się łez. - Nie, panie. Nic nie zrobiłem. - To dlaczego się mażesz? Tinwright uznał, że może jednak nie poskarży się na strażnika. To by mogło skończyć się o wiele bardziej brutalnym „tarmoszeniem", niż tamten wspominał. - Ja... ja tylko mam katar. Czasem bardzo mi dokucza. To przez wilgoć... - Machnął ręką, wskazując na otoczenie, i zaraz się prze- raził. - Nie żebym narzekał na pobyt tutaj, panie. Bardzo dobrze mnie traktują. - Znowu paplał bez sensu. Tinwright nie widział wcześniej Bronę' a z odległości mnieszej niż rzut kamieniem, a teraz lord kon- stabl sprawiał wrażenie, że mógłby zmiażdżyć mu czaszkę jedną rę- ką. - Mury są tu bardzo solidne, panie, a posadzka dobrze ułożona. - Chyba ktoś cię stuknął - rzekł lord konstabl. - Jeśli zaraz nie zamkniesz gęby, to też ci przyłożę. - Odwrócił się do jednego ze strażników, który podniósł się z ławki. - Zabieram obu więźniów. - Dał znak dwóm żołnierzom, których zostawił przy drzwiach; obaj nosili mundury z herbem Landsend, lenna Bronę'a. - Zabierzcie tych tutaj - rozkazał. - Obijcie, jeśli będzie trzeba. Strażnik z lochu wydawał się nieco zaskoczony. - A czy... książę i księżniczka...? - Oczywiście, że wiedzą - warknął Bronę. - A jak myślisz, kto mi kazał ich przyprowadzić? - Ach, tak. Dobrze, panie. Tinwright dźwignął się na nogi. Gotów był pójść dobrowolnie. Uznał, że dość już dostał, i nie zamierzał jeszcze bardziej rozgniewać strasznego lorda konstabla. Pomimo przerażenia Tinwright ze zdziwieniem odnotował, że Bro- nę i jego żołnierze prowadzą go długim, krętym korytarzem na tyłach wielkiej sali, a potem wchodzą do niedużej, ale pięknie udekorowanej kaplicy. Spojrzawszy na ścienne malowidła, od razu się domyślił, że jest to jedno z najbardziej znanych pomieszczeń Zamku Marchii Południowej, kaplica poświęcona Erivorowi, bogu morza i patronowi Eddonów. Wystrój wydawał się stosowny do okoliczności, jako że Gil był bardzo roztargniony i szedł powoli, jakby posuwał się po dnie morza. Tinwright najpierw się zdziwił, lecz zaraz poczuł iskier- kę nadziei: przynajmniej nie zabiją go od razu, choćby tylko dlatego, że mógłby zachlapać krwią sławne freski. Chyba że mnie powieszą. Czy w przeszłości nie wieszano zdraj- ców? Serce zabiło mu szybciej. Zdrajców! Przecież to szaleństwo, ja nie jestem zdrajcą! Napisałem list, bo ten złoczyńca, Gil, omamił mnie, biednego poetę, swoim nieuczciwie zdobytym złotem! Zanim Avin Bronę zdążył zająć miejsce na długiej ławce przy ołtarzu, Tinwright znowu omal nie zaczął płakać. - Cicho - warknął Bronę. - Panie, ja... - Zamknij gębę, głupcze. Nie myśl sobie, że jak już usiadłem, to nie będzie mi się chciało wstać, żeby ci przyłożyć. Przyjemność będzie warta wysiłku. Tinwright natychmiast się uspokoił. Pięści, które wyłaniały się z koronkowych mankietów lorda konstabla, miały rozmiary świątecz- nych bochnów. Poeta zerknął na Gila, który ani trochę nie wyglądał na przestraszonego, za to sprawiał wrażenie nieświadomego, co się wokół dzieje. A bodajbyś sczezł z tym swoim złotem! - miał ochotę wrzasnąć Matty Tinwright. Jesteś jak jakiś zły elf, który wyłania się z opowieści, przynosząc wszystkim pecha. Uznawszy, że najlepiej zrobi, jak zamknie oczy i usta i pomodli się do boga poetów i pijaków (mimo iż ostatnia modlitwa zaprowa- dziła go, jak się zdawało, do więziennej celi), nie od razu się zo- rientował, że w kaplicy pojawiły się nowe osoby. Otworzył oczy na dźwięk dziewczęcego głosu. - To ci dwaj? - Tak, Wasza Wysokość. - Bronę wskazał na Gila. - Ten tutaj przesłał wiadomość. Drugi mówi, że tylko napisał dla niego list, cho- ciaż osobiście wątpię - od razu widać, który z nich bardziej wygląda na takiego, co namawia do złego. Tinwright miał ochotę głośno zaprotestować i zapewnić o swojej niewinności, ale powoli zaczynał rozumieć, jak należy się zachowy- wać w sytuacji, kiedy nie ma się żadnej władzy. Okazało się, że w ka- plicy pojawiło się kilka innych osób. Wśród nich było czterech żoł- nierzy straży królewskiej, którzy stanęli przy drzwiach i spoglądali nieco pogardliwie na ubranych w czerwono-złociste mundury żoł- nierzy z Landsend. Pozostali dwoje to, jak stwierdził ze zdumieniem poeta, dzieci króla Olina, księżniczka Briony i książę Barrick. - Dlaczego tutaj? - zapytała jasnowłosa księżniczka. Tinwright musiał spojrzeć dwukrotnie, zanim się upewnił, że to ona mówi. By ła dość ładna urodą wysokich, kościstych kobiet, Matty zaś wolał damy blade i delikatne, o zaokrąglonych kształtach, jak letnie chmu ry. Miała rozpuszczone włosy i dziwny strój, spódnicę do konnej jazdy, pończochy i długą niebieską kurtkę na męską modłę. Jej blady brat, z rudą, kędzierzawą czupryną, ubrany był cały na czarno. Tin- wright słyszał wcześniej o tym, że ma on zwyczaj nosić żałobny strój, mimo to zdziwił się, mogąc go oglądać z tak bliska, jakby był go- ściem Kuźnicy; właściwie zadziwiało go to spotkanie obojga mło- dych regentów, jakby był ulubieńcem dworu, którego przyszli od- wiedzić. Przez krótką chwilę poczuł się lepiej, wyobrażając sobie taką scenę. Ach, jakże byłoby wspaniale mieć książęta za patronów... - Spotkaliśmy się tutaj, ponieważ jest to ustronne miejsce - rzekł Bronę. - Mówiłeś, że próbowali jedynie wyłudzić od nas pieniądze w za- mian za fałszywe informacje. Tinwright w jednej chwili porzucił rozmyślania o patronach i stro- jach. Z trudem przełknął ślinę, miał przy tym wrażenie, że połyka jeża. Jeśli uznali go winnym próby okradania rodziny królewskiej, mogą zażądać jego głowy; a w najlepszym razie zostanie wygnany na którąś z pomniejszych wysp albo wysłany do pracy na wsi, gdzie pozostanie do starości, kiedy to już nawet koścista żona druciarza nie wciśnie mu do ręki miedziaka za jego czarującą mowę (i bardziej fizyczne uprzejmości). On miałby chcieć oszukać rodzinę królew- ską! Ścisnął mocno nogi, żeby nie narobić w spodnie w obecności Eddonów. - Powiedziałem tylko, że tak podejrzewam - odparł Bronę, igno rując kłótliwy ton księżniczki. - Jeśli jednak któryś z nich, albo obaj, naprawdę coś wiedzą, to uznałem, że lepiej będzie, żebyśmy do wiedzieli się tego tutaj, a nie w obecności całego dworu. Briony, która spoglądała na Tinwrighta nie całkiem złowrogo - choć nie wyglądała też na uosobienie współczucia - nieoczekiwanie skierowała spojrzenie na wychudłą twarz Gila. - Ty. Ponoć jesteś pomocnikiem w karczmie w twierdzy ze wnętrznej. Skąd miałbyś wiedzieć cokolwiek o losie settlandzkiej ka rawany poza tym, co pewnie usłyszałeś z plotek? Gil poruszył się, lecz sprawiał wrażenie, jakby nie do końca po- trafił skupić na niej wzrok. - Ja... nie wiem. Wiem tylko, że mam sny i że te sny... pokazują mi różne rzeczy. - Masz mówić „Wasza Wysokość", prostaku - warknął Bronę. Briony machnęła ręką lekceważąco. - On jest... sama nie wiem, chyba głupawy. Dlaczego w ogóle zawracamy sobie nim głowę? Oboma tymi półgłówkami? Tinwright żałował, że brakuje mu odwagi, żeby się oburzyć, za- protestować. Był bardzo rozczarowany, że księżniczka nie ma pojęcia o jego niezbyt znaczącej, lecz coraz lepszej reputacji, ale przecież wystarczyło spojrzeć na niego, żeby się domyślić, że nie jest czło- wiekiem tego samego pokroju co biedny Gil. - Ona ma rację - rzekł książę Barrick. Mówił z przerwami i wol- niej, niż sugerowały plotki o jego żywym usposobieniu. - Ten ku- piec, zanim tu dotarł, opowiedział pewnie o swojej przygodzie wszyst- kim mieszkańcom zamku i okolic. - Jeśli zajrzymy do listu, który nam przysłali - powiedział cier- pliwie Bronę - to przeczytamy w nim: Mogę wam opowiedzieć o cór- ce księcia Settlandii i o tym, dlaczego została porwana razem ze straż- nikami i niebieskim kamieniem, który dostała w posagu. Oto, dla- czego zawracamy sobie głowę tymi dwoma półgłówkami. - Nie rozumiem - rzuciła księżniczka. - Kupiec Beck nie wiedziało szafirze, który dziewczyna wiozła dla hrabiego Roricka jako część swojego wiana. Nikt z ka- rawany nie miał o niczym pojęcia, nawet strażnicy, ponieważ jej oj- ciec bał się kradzieży. Tylko ja o tym wiem, bo przed kilkoma dniami otrzymałem list z Settlandii, który przywiózł mi pewien mnich. Książę prosi w nim o zapewnienie bezpieczeństwa jego córce, ponieważ doszły go niepokojące pogłoski. Dużo uwagi poświęca szafirowi, który wydaje się dla niego niemal tak samo ważny jak dziecko, co może znaczyć, że jest to bardzo drogi kamień albo że ojciec nie kocha aż tak bardzo swojej córki. Tak czy inaczej, skąd... - Skąd zwykły pomocnik karczmarza dowiedział się o kamieniu? - skończyła za niego Briony i spojrzała na Gila. - Twierdzisz, że to wyśniłeś? Co jeszcze możesz nam powiedzieć? Gil powoli pokręcił głową. - Część z tego, co miałem powiedzieć, zapomniałem, to, co zo- baczyłem i usłyszałem we śnie. Tinwright miał to wszystko dla mnie zapisać, ale przyszli strażnicy i go zabrali. - A zatem nawet jeśli rzeczywiście coś wiedział - rzucił Barrick pogardliwym tonem - to już nie pamięta. - Wiem, że widziałeś tych ubranych na czarno - powiedział Gil do księcia. - Co? - Tych ubranych na czarno. Ściany w ogniu. I mężczyzna z bro- dą, który biegnie i cię woła. Wiem, że to widziałeś... Nie skończył, ponieważ Barrick skoczył do przodu i zacisnął dło- nie na jego szyi. Gil, mimo iż był w miarę silny, prawie w ogóle się nie bronił. Barrick powalił go na podłogę i usiadł mu na piersi, krzycząc: - Co to znaczy? Skąd wiesz o moich snach? - Barricku! - Briony podbiegła i chwyciła brata za ramiona. Pomoc- nik karczmarza nie walczył, ale jego twarz oblała straszliwa, gorącz- kowa purpura. - Puść - bo go zabijesz! - Skąd wiesz? Kto cię tu przysłał? Skąd wiesz? Tinwright patrzył zdumiony, jak lord konstabl - poruszający się z zadziwiającą zręcznością jak na swoją tuszę - ściągnął chłopca z dławiącego się i wciąż biernego Gila. - Wybacz, Wasza Wysokość, ale czyś postradał zmysły? - za pytał. Książę wyrwał się z uścisku olbrzyma. Dyszał ciężko, jakby to jego duszono. - Nie mów tak! Nie waż się tak mówić! - zawołał do Bronę'a. - Nikomu nie wolno tak do mnie mówić! - Wydawało się, że zaraz się rozpłacze albo znowu zacznie krzyczeć, tymczasem jego twarz znieruchomiała jak oblicze posągu. Potem odwrócił się i wyszedł z ka plicy, a raczej prawie wybiegł. Dwaj spośród strażników spojrzeli po sobie i podążyli za nim. Pomocnik karczmarza usiadł, charcząc cicho. - Skąd wiesz o snach mojego brata? - zapytała Briony. Gil dopiero po chwili odpowiedział. - Mówię tylko to, co widziałem. I co słyszałem. Spojrzała na Bronę'a. - Litościwa Zorio, miej mnie w opiece, czasem wydaje mi się, że tracę rozum. - Chyba tak jest, bo nie potrafię pojąć, co się tu dzieje. A ty rozumiesz coś z tego? Lord konstabl nie od razu odpowiedział. - Ja... jestem tak samo zaskoczony jak ty, moja pani. Mam kilka pomysłów, ale chyba nie byłoby rozsądnie roztrząsać tematu w obec- ności tych dwóch. - Kiwnął głową w stronę Tinwrighta i Gila. - No cóż, musimy coś z nimi zrobić, to pewne. - Briony zmar- szczyła brwi. Tinwright wciąż nie mógł powiedzieć, że w jego oczach jest ponętną kobietą, lecz było w niej coś, co przyciągało jego uwagę, choć z pewnością nie sława i władza. Emanowała z niej... siła. Jest podobna do wojowniczych bogiń, pomyślał. - Zdaje się, że musimy zatrzymać przynajmniej pomocnika karcz- marzą, żeby wydobyć z niego wszystko, co wie - rzekł Bronę, dając poecie iskierkę nadziei. Może go puszczą! - A także dowiedzieć się, w jaki sposób wszedł w posiadanie złotego delfina, którego dał temu tak zwanemu poecie. Znajdę mu jakiś kąt w kwaterach strażników, będą mieli na niego oko. Ale nie jestem pewien, czy możemy po- zwolić, żeby ten drugi rozsiewał plotki po tawernach o tym, co tu widział. - Bronę zmarszczył brwi. - Pewnie nie pozwolisz mi go po pro- stu zabić. - Przerażony Tinwright mógł liczyć tylko na to, że to żart. Z ulgą zobaczył, że księżniczka pokręciła przecząco głową. - Szkoda - kontynuował Bronę - bo nie potrzeba nam raczej takich nie- udaczników, mamy ich zbyt wielu. - Nie obchodzi mnie, co zrobisz z tym, który napisał list. - Brio- ny nie odrywała wzroku od Gila. Tinwright poczuł niezrozumiałą zazdrość. - Wątpię, żeby miał coś wspólnego z całą sprawą, tamten po prostu nie potrafi pisać i potrzebował kogoś do pomocy. Odeślij poetę do domu i ostrzeż, że utniemy mu głowę, jeśli piśnie choć słówko. Muszę się zastanowić. Przez umysł Tinwrighta płynęły kolejne ponure obrazy. Jeśli wróci do Kuźnicy Quillera, może się niebawem spodziewać wizyty straż- nika, któremu odbił kobietę; z pewnością dostanie porządne lanie, i to za coś, czego nawet nie pamięta, bo pijackie spotkania z Hew- neyem przepadały zwykle w mrokach zapomnienia. Mógł tylko mieć nadzieję, że tamta dziewka była przynajmniej ładna, chociaż wątpił w to, sądząc po wyglądzie strażnika. Z drugiej strony nie miał się dokąd przenieść, ponieważ lord konstabl skonfiskował złotego del- fina. W jego życiu nie było żadnej zamożnej damy, która by go mo- gła przygarnąć, poza Brigid, a ta mieszkała w Kuźnicy. Do tego ro- biło się coraz zimniej, zła pora, żeby mieszkać na ulicy. Tinwright poczuł ogromną litość nad sobą. Przez chwilę rozważał możliwość zmyślenia jakiejś historii, która by go uczyniła ważniej- szym i bardziej przydatnym, zasugerowania, że także wie coś o rze- czach, o których wspominał Gil, ale jedno spojrzenie na ogromną postać Bronę'a podpowiedziało mu, że to głupi pomysł. Bo Gil z ja- kiegoś powodu rzeczywiście wiedział o rzeczach, których nie powi- nien wiedzieć, Tinwright jednak nie dysponował taką bronią, nawet gdyby miał blefować. Spojrzał na pogrążoną w myślach księżniczkę i doznał olśnienia tak niespodziewanego, że mimowolnie pomyślał, iż Zosim pragnie mu wynagrodzić swój wcześniejszy okrutny dar. Upadł na kolana. - Pani - powiedział, przyjmując najszczerszy ton, który zapew niał mu strawę od chwili, gdy uciekł z domu. - Wasza Wysokość, czy wolno mi prosić o przysługę? Wiem, że jestem maluczki i proszę o zbyt wiele, ale błagam, wysłuchaj mnie chociaż... Spojrzała na niego. Dobry początek. - Słucham? - Jestem poetą, księżniczko, skromnym poetą, którego dary nie zawsze nagradzano, lecz ci, którzy mnie znają, powiedzą ci, co po- trafię. - Widząc, że księżniczka traci zainteresowanie, szybko kon- tynuował. - Przybyłem tu drżący i przestraszony, bo oto okazało się, że próba pomocy mojemu mało rozgarniętemu przyjacielowi przy- niosła ból tobie i księciu. Jestem zdruzgotany. Księżniczka uśmiechnęła się kwaśno. - Z pewnością będziesz zdruzgotany, jeśli piśniesz choć słówko. - Proszę, wysłuchaj mnie tylko, Wasza Wysokość. Wysłuchaj po- kornego sługi. Zajęta sprawami królestwa z pewnością nie miałaś cza- su dowiedzieć się o tym, że piszę o tobie panegiryk. - A także o tym, że jeszcze chwilę wcześniej niczego takiego nie pisał. - Panegiryk? - Hołd dla twej zdumiewającej urody. - Dostrzegłszy wyraz jej twarzy, dodał pospiesznie: - A przede wszystkim twej dobroci i mą- drości. Twojej łaski. - Znowu się uśmiechnęła raczej cierpko. - Siedząc teraz tutaj, uradowany faktem, iż wreszcie znalazłem się w bezpo- średnim blasku twej obecności, zamiast wielbić cię z daleka niczym odległy księżyc, widzę, że mój główny zamysł był bardziej trafny, niż sądziłem... że doprawdy jesteś... doprawdy... - Doprawdy jaka? - przerwała mu zniecierpliwiona. - Jesteś ucieleśnieniem Zorii, wojowniczej bogini i pani mądro- ści. - Stało się. Teraz mógł tylko liczyć na to, że dobrze odgadł, że jej dziwny sposób ubierania się i przywoływania imienia bogini nie są przypadkowe. - W młodości często śniłem o odważnej córce Perina, lecz zawsze oślepiał mnie jej blask - nigdy nie potrafiłem wyobrazić sobie jej oblicza. Teraz poznałem prawdziwą twarz bogini. Widzę ją w osobie dziewicy, księżniczki Marchii Południowej. - Nagle prze- straszył się, że może jednak trochę się zagalopował: nie wyglądała na tak zadowoloną, jak by sobie tego życzył, chociaż nie wydawała się też zagniewana. - Czy mam kazać go najpierw obić, zanim go odeślę do tego burdelu? - zapytał Bronę. - Szczerze mówiąc - powiedziała Briony - rozbawił mnie. Daw no się już nie śmiałam, a teraz byłam tego bliska. To rzadki dar w dzi siejszych czasach. - Spojrzała uważniej na Tinwrighta. - Chcesz zo stać nadwornym poetą, czy tak? Opowiadać światu o moich cnotach? Nie był pewny, co się dzieje, lecz uznał, że nie jest to moment na dociekanie prawdy. - Tak, pani, moja księżniczko, zawsze było to moim najwięk- szym marzeniem. Doprawdy, Wasza Wysokość, mając ciebie za pa- tronkę, byłbym najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi, najszczę- śliwszym poetą na całym Eionie. - Za patronkę? - Uniosła brwi. - Co masz na myśli? Pieniądze? - Ach, nigdy, pani! - W swoim czasie, pomyślał. - Nie, bezcen- nym dobrodziejstwem byłaby sama możliwość obserwowania cię - z odległości oczywiście - żebym mógł stworzyć mój poemat. Tworzę go już od lat, Wasza Wysokość, to dzieło mego życia, lecz nie było łatwo pisać na podstawie tych kilku chwil, kiedy mogłem cię ujrzeć podczas uroczystości. Ale teraz, jeśli pozwolisz, żebym cię mógł oglą- dać choćby z drugiego końca zatłoczonej sali, sprawującą mądre rządy nad szczęśliwymi poddanymi, uznam to za łaskę, która zaświadczy, iż naprawdę jesteś ucieleśnieniem Zorii. f - Innymi słowy, chcesz tu zostać. - Po raz pierwszy jej uśmiech wyrażał coś, co można by uznać za szczere rozbawienie. - Bronę, powiedz Zagadce, żeby znalazł dla niego jakieś miej- sce. Mogą zajmować wspólny pokój, będą dotrzymywać sobie to- warzystwa. - Księżniczko Briony... - rzucił Bronę z oburzeniem. - Teraz muszę porozmawiać z bratem. Spotkamy się przed za- chodem słońca, lordzie konstablu. - Ruszyła do drzwi, lecz zaraz się zatrzymała i obrzuciła Tinwrighta spojrzeniem od stóp do głów. - Żegnaj, poeto. Spodziewam się, że niebawem usłyszę twoją odę. Już nie mogę się doczekać. Patrząc, jak wychodzi, Matty Tinwright zastanawiał się, czy jest to najlepszy dzień w jego życiu czy też najgorszy. Wydawało mu się, że najlepszy, lecz jednocześnie czuł w żołądku lekki ucisk, który raczej nie powinien mu towarzyszyć w dniu mianowania na nadwor- nego poetę. Początkowo wydawało się, że Colluni Dyer będzie podążał za za- czarowaną hordą jak ślepiec zdążający ku słońcu. Pomimo mylącego otoczenia spowitego mgłą lasu i nieustannej zmienności wijącej się serpentynami drogi wyruszył, sprawiając wrażenie, zdaniem Vansena, pewnego siebie, choć jego twarz wcale nie wyrażała tak ludzkiego uczucia jak ufność. Można by go raczej wziąć za lunatyka potyka- jącego się i mruczącego coś do siebie, podobnego do setek oszalałych pokutników podążających od miasta do miasta za wizerunkiem Ker- niosa w czasach Wielkiej Śmierci. Szybko się okazało, że jeśli Dyer jest ślepcem zdążającym za słoń- cem, to słońce właśnie zachodzi. Po godzinie marszu zorientowali się, że chodzili w kółko. Leśny labirynt był tak zwodniczy, że Vansen nie miałby pewności nawet co do tego, gdyby Dyer nie potknął się o własny pendent, który wcześniej zgubił. Ferras, wyczerpany i zdruzgotany, usiadł na ziemi i ukrył twarz w dłoniach, częściowo przekonany, że Dyer pójdzie dalej bez niego. Tymczasem z zaskoczeniem poczuł dłoń na ramieniu. - Gdzie oni są, Ferras? Byli tacy piękni. - Pomimo gęstej brody Collum Dyer przypominał dziecko; patrzył szeroko otwartymi ocza- mi, a usta mu drżały. - Poszli dalej - rzekł Vansen. - Poszli zabijać naszych przyjaciół i rodziny. - Nie. - Dyer zaniepokoił go. - Oni coś niosą, lecz to nie jest śmierć. Nie słyszałeś ich? Przychodzą jedynie odebrać swoją włas- ność. Tylko tego chcą. - Ale na ziemi, która niegdyś do nich należała, teraz mieszkają ludzie. Tacy jak my. - Vansen pragnął jedynie się położyć i zasnąć. Wydawało mu się, że pływa bez końca w leśnym oceanie bez nadziei ujrzenia brzegu. - Myślisz, że chłopi i gospodarze tak po prostu sobie pójdą, żeby twoi Ludzie Zmierzchu mogli odzyskać swoje dawne ziemie? Może rozbierzemy też zamek i zbudujemy go od nowa w Jel- lonie albo w Perikalu, żeby im nie przeszkadzał? - Och, nie - odparł Dyer bardzo poważnym tonem. - Oni chcą odzyskać zamek. Należy do nich. Nie słyszałeś? Vansen zamknął oczy, lecz jeszcze bardziej zakręciło mu się w gło- wie. Zabłądził za Granicą Cienia w towarzystwie szaleńca. - Nic nie słyszałem. - Śpiewali! Ich głosy były takie piękne... - Dyer zacisnął mocno powieki. - Śpiewali... śpiewali... - Jego dziecięca twarz posmut- niała, jakby miał się rozpłakać. - Nie pamiętam! Nie pamiętam, co śpiewali. To była pierwsza dobra wiadomość, jaką Vansen usłyszał od dłuż- szego czasu. Może Dyerowi wracał rozum. Dlaczego ja nie zwario- wałem? - zastanawiał się. Z drugiej strony, skąd wiem, że nie? - Chodź - rzucił jego towarzysz, ciągnąc go za ramię. - Odda- lają się. - Nie dogonimy ich. Znowu się zgubiliśmy. - Vansen starał się powściągnąć gniew. Przecież nie było winą Dyera, że to on stracił rozum, a nie Vansen. - Owszem, musimy się stąd wydostać, ale nie po to, żeby iść na wojnę za Ludźmi Zmierzchu. - Wydawało się, że resztki poczucia obowiązku nie pozwalają mu całkiem się zała- mać. Mocno się tego uchwycił. - Musimy powiedzieć o tym księż- niczce... i księciu. Musimy zawiadomić Avina Bronę'a. - Tak. - Collum skinął głową. - Ucieszą się. Vansen jęknął cicho i zaczął szukać suchych patyków, by rozpalić ogień. - Nie wydaje mi się. Zmęczony kolejnymi snami, w których ścigali go pozbawieni twa- rzy ludzie w nie kończących się, spowitych mgłą ogrodach i cie- mnych korytarzach, Ferras Vansen zrezygnował ze spania. Grzejąc dłonie przy ogniu, próbował się zastanowić nad ich beznadziejną sy- tuacją, lecz był zbyt zmęczony, by wykrzesać z siebie jakieś przydatne pomysły: tak więc siedział wpatrzony w morze drzew, powstrzymując się od krzyku rozpaczy. Mimo iż wychowany na wsi, nigdy nie przypuszczał, że kiedyś znienawidzi coś tak mu znanego jak las, tak zwyczajnego jak drzewa, choć tutaj nic nie było zwyczajne. Pozornie znajome - znał przecież dąb, brzozę, jarzębinę czy olchę, a w wyż- szych partiach różne rodzaje zimnozielonych gatunków - ociekające wilgocią drzewa w tym cieniolesie zdawały się żyć pełnym zadumy życiem, pogrążone w wytrwałej, przemożnej ciszy. Kiedy przymykał oczy, wydawało mu się niemal, że otaczają go prastarzy kapłani i ka- płanki, wysocy i majestatyczni, i niezbyt zadowoleni z tego, że na- ruszył ich spokój. Collum Dyer nie tylko obudził się wreszcie ze snu, lecz także wynurzył z mrocznych majaków, które ogarnęły jego umysł. Rozej- rzał się, mrugając, i jęknął. - Na młot Perina, kiedy nastanie dzień w tym przeklętym miejscu? - Dopóki nie wrócimy na naszą ziemię, nie zrobi się jaśniej - odpowiedział mu Vansen. - Powinieneś wiedzieć. - Jak długo tu jesteśmy? - Dyer spojrzał na swoje dłonie, jakby należały do kogoś innego. - Źle się czuję. Gdzie są inni? - Nie pamiętasz? - Opowiedział mu wszystko, co się wydarzyło, co widzieli. Dyer spoglądał na niego podejrzliwie. - Nic z tego nie pamiętam. Dlaczego miałbym mówić takie rzeczy? - Nie wiem. Bo to miejsce wpędza ludzi w szaleństwo. Chodź, ruszajmy, skoro znowu jesteś sobą. Poszli, ale Vansen szybko stracił choćby najmniejsze pojęcie o tym, którędy mogliby wrócić przez Granicę Cienia na ziemię śmiertelni- ków. Kiedy wędrowali, Dyer przeklinał los, a Vansen tłumił gniew na swojego towarzysza - on sam bowiem nie dostąpił luksusu dwudniowego szaleństwa i musiał znosić ten nie kończący się, przytłaczający krajobraz przez cały czas, gdy Collum Dyer mamrotał o chwale Ludu Zmierzchu. W miarę upływu czasu stawało się jas- ne, że nie tylko będą musieli spędzić tam kolejną noc, lecz także że być może nigdy nie odnajdą drogi powrotnej. Pozbawieni nadziei, nie mieli prawie jedzenia i picia. Dotąd Vansen nie odważył się za- czerpnąć wody z cichych strumieni, ale wiedział, że niebawem będą musieli się jej napić albo umrzeć. Gdzieś w bezczasowym i nieokreślonym środku dnia Vansen do- strzegł grupę postaci oddalających się od nich grzbietem wzgórza w odległości pół mili, jak się wydawało. Obaj z Dyerem znajdowali się w niewielkim wąwozie, osłonięci drzewami, i w pierwszej chwili Vansen uznał, że powinni się ukryć, dopóki obcy nie znikną z pola widzenia. Potem jednak jego uwagę przyciągnęła krępa postać; po dłuższej chwili doznał radosnego olśnienia. - Na wszystkich bogów, przysiągłbym, że to Mickael South- stead! Wszędzie poznam jego chód, jakby miał beczkę między no gami. Dyer wytężył wzrok. - Masz rację. Niech mu bogowie sprzyjają, nigdy bym nie po myślał, że się kiedyś ucieszę na widok tego starego skurwysyna! Ożywieni nadzieją biegli tak długo, aż zabrakło im tchu, a potem, już wolniej, zaczęli się wspinać stromym zboczem. Dyer chciał za- wołać - bał się, że znowu zgubią swoich kamratów - lecz Vansen nie zamierzał hałasować bardziej, niż to było konieczne. I tak już się wydawało, że wszystko dokoła tchnie pełną dezaprobaty świa- domością ich obecności. Wreszcie wdrapali się na grzbiet wzgórza i przystanęli, pochyleni, by zaczerpnąć powietrza. Kiedy się wyprostowali, ujrzeli swoich to- warzyszy oddalonych zaledwie o kilkaset jardów zdążających przed siebie i nieświadomych ich obecności. Radość zmącił nieco widok, jaki roztaczał się z góry. Jak okiem sięgnąć, we wszystkie strony był las, a jego monotonię przerywały jedynie nieliczne wzgórza po- dobne do tego, na którym stali, wyłaniające się w nierównych od- stępach z mgły spowijającej całą krainę cienia niczym wyspy Ar- chipelagu Vuttskiego oblane wodami zimnego, północnego morza. Vansen wciąż z trudem łapał powietrze, ale Dyer pomknął przed siebie. Z tak bliskiej odległości Vansen zorientował się, że w grupie są cztery osoby i jest wśród nich dziewczyna, Wierzba. Serce zabiło mu żywiej - czasami bowiem zadręczał się, że sprowadził tę biedną, obolałą istotę w miejsce, które wycisnęło na niej tak okrutne piętno .- ale tylko trochę. O wiele bardziej go zmartwiło, że nie zobaczył wszystkich swoich żołnierzy. Aż dotąd wmawiał sobie skutecznie, że pozostali są razem i ich szukają. Teraz musiał przyznać, że na- leżałoby powiedzieć, iż to nie on i Dyer się zgubili, lecz on, Ferras Vansen, kapitan straży królewskiej, utracił swoich ludzi. Księżniczka miała rację, pomyślał rozgoryczony, ruszając za Dye- rem. Nie zasługuję na zaufanie i powierzenie mi bezpieczeństwa jej rodziny. Życia tych ludzi tutaj też nie powinni byli mi powierzać. Dyer dogonił już swoich towarzyszy i teraz ściskał Mickaela South- steada, mimo że nigdy zbytnio go nie lubił. Kiedy Dyer objął dwóch pozostałych żołnierzy - Balka i Dawleya, jak się okazało - South- stead odwrócił się do Ferrasa Vansena i wyszczerzył zęby w uśmie- chu, wyraźnie z siebie zadowolony. - Jesteś, kapitanie. Wiedzieliśmy, że was znajdziemy. Vansen bardzo się ucieszył na widok choćby garstki swoich ludzi, którzy przeżyli, ale nie miał pewności, czy zgadza się ze stwierdze- niem Southsteada sugerującym, kto tu kogo znalazł. - Cieszę się, że widzę was całych - powiedział do niego i po klepał go po ramieniu. Poczuł się trochę nieswojo, ale nie chciał żad nych uścisków. - Ojcze? - zwróciła się do niego dziewczyna. Bardziej obdarta niż pozostali, suknię miała postrzępioną i ubłoconą, a jej twarz utraciła radosny wyraz, widoczny nawet w chwilach szaleństwa. Przez chwilę pomyślał zatrwożony o tym, co mogło się stać pod jego nieobecność, choć wiedział, że nie mógł nic na to poradzić. Skinął na nią, by podeszła. - Nie jestem twoim ojcem, Wierzbo - powiedział łagodnie. - Ale cieszę się, że cię widzę. Jestem Ferras Vansen, dowodzę tymi żoł- nierzami. - Nie pozwolili mi pójść do domu, ojcze - powiedziała. - Chciałam iść, ale mi nie pozwolili. Vansen zadrżał mimowolnie, odwrócił się do pozostałych i po- wiedział: - Rozbijemy obóz, ale nie tutaj. Zejdźmy do doliny, tam nie bę dziemy tak widoczni. Vansen i pozostali przy życiu żołnierze z jego oddziału wspólnie zebrali dość sucharów i suszonego mięsa, by zorganizować skromny posiłek, ale zjedli resztki zapasów; także w bukłakach już prawie było widać dno. Niebawem będą musieli zacząć pić wodę z cienio-strumieni i być może jeść cieniorośliny. Już wcześniej z trudem udawało mu się powstrzymać Dyera przed zrywaniem jagód i owoców, jakie napotykali po drodze, a czasami wyglądały one bardzo znajomo i zdrowo, podejrzewał więc, że teraz bidzie jeszcze trudniej upilnować całą piątkę. Szybko się okazało, że Southstead i pozostali mają za sobą podobne doświadczenia jak Vansen i Dyer: Granica Cienia przesunęła się po nich, kiedy spali, a pozostali z grupy, także kupiec Beck, najwyraźniej oszaleli, tak jak Dyer, i zniknęli z końmi, pozostawiając Southsteada, Dawleya, Balka i Wierzbę. Ale Southstead i jego towarzysze nie widzieli hordy maszerujących Ludzi Zmierzchu, także Dyer, odzyskawszy rozum, ich nie pamiętał, tak więc Vansen pozostał jedynym świadkiem ich przemarszu. Wydawało mu się, że pozostali dziwnie na niego spoglądali, kiedy o tym opowiadał, jakby podejrzewali, że wszystko wymyślił. - Co by mieli robić, kapitanie? - zapytał młody Dawley. - To znaczy, że niby szli na wojnę? Z kim? - Z nami - odparł Vansen, starając się zachować cierpliwość. - Ze śmiertelnikami. Dlatego musimy mieć nadzieję, że uda nam się wrócić do marchii i ostrzec naszych, zanim dotrze tam ta armia nie naturalnych istot. Szybko też się wyjaśniło, że na przekór twierdzeniu, iż to on od- nalazł Vansena, Southstead i pozostali dwaj żołnierze całkiem się zgubili i wędrowali bez celu, chociaż Southstead utrzymywał, że zna- lazłby drogę powrotną, gdyby tylko „miał okazję". Fakt, że żadnego z trzech strażników, których Vansen nie uważał za specjalnie by- strych, nie dotknął obłęd wywołany magią cieniolasu, kazał mu tro- chę zwątpić we własną odporność. Wydawało się, że nie ma reguły co do tego, kogo całkowicie odmienia to dziwne miejsce, a kogo tylko boleśnie obija. Jeszcze bardziej niepokojące było to, że odpor- ność nie pozwalała im wykrzesać z siebie umiejętności odnalezienia drogi, choć Dyer we wcześniejszym okresie obłędu sprawiał wraże- nie, że wie, którędy iść. Podczas gdy pozostali sprzeczali się, kto ma pierwszy objąć war- tę, Vansenowi przyszła do głowy pewna myśl: mimo iż wciąż podej- rzewał, że jego ludzie źle się obeszli z dziewczyną, może nawet ją zgwałcili, uzmysłowił sobie, że być może, zaślepiony gniewem, nie do końca zrozumiał, co mu próbowała wcześniej powiedzieć. Siedziała blisko niego, w milczeniu, lecz wyraźnie swobodniejsza w towarzystwie człowieka, którego czasem brała za swojego ojca. - Mówiłaś, że nie pozwolili ci iść do domu - powiedział do niej cicho. - Co masz na myśli? Pokręciła głową, patrząc przed siebie szeroko otwartymi oczami. - Och, widzę drogę! Próbowałam im powiedzieć, ale mnie nie słu chali. Ten, który przypomina naszego starego buldoga, powiedział, że wie, którędy iść, i że powinnam siedzieć cicho. - Przysunęła się do niego. - Ale ty mi pozwolisz wrócić do domu. Wiem, że mi pozwolisz. Vansen omal się nie roześmiał, usłyszawszy słowa dziewczyny - Southstead ze swoim tłustym podbródkiem rzeczywiście przypomi- nał buldoga - ale to, co powiedziała, wydało mu się ważne. Już raz wyszła z cienia, pomyślał, zanim ją spotkaliśmy. Pogłaskał ją po gło- wie i ostrożnie wysunął dłoń z jej ręki - mocno ją ściskała - po czym wstał. - Ja pierwszy obejmę wartę - oznajmił. - Potem sami ustalcie kolejność, ciągnijcie losy albo jak tam chcecie. Jutro poprowadzi was nowy przewodnik. Southstead, który nie wyglądał na specjalnie zadowolonego, uś- miechnął się. - Jak chcesz, kapitanie. Ale obaj z Dyerem wcale nie spisaliście się lepiej niż my. - To nie ja będę prowadził - powiedział. - Ona pójdzie pierwsza. Wbrew utyskiwaniom ludzi, którzy jednak zebrali się i poszli za Wierzbą, po kilku godzinach marszu przez szary las Vansen zobaczył księżyc, po raz pierwszy od czasu, kiedy zanurzyli się w cieniu. Wi- dział go tylko przez chwilę, kiedy niewyczuwalny wiatr na moment rozproszył mgłę, i trochę się zaniepokoił tym, że może być środek nocy, podczas gdy organizm podpowiadał mu, że jest dzień. Mimo wszystko jednak uznał to za dobry znak. Dziewczyna sprawiała wra- żenie niepewnej; szła przed nimi w postrzępionej białej sukience ni- czym duch człowieka prowadzącego podróżnych do miejsca, w któ- rym go zamordowano. Być może to z powodu głodu - im młodszy mężczyzna, nauczył się Vansen, sprawując funkcję kapitana straży, tym więcej myśli o je- dzeniu - w którymś momencie pory dnia, którą wszyscy poza bladym krążkiem Mesiyi chcieli nazwać popołudniem, Dawley zatrzymał się nagle. - Coś tam jest w krzakach - wyszeptał do Vansena, który szedł najbliżej niego. Zdjął łuk z ramienia i wyjął jedną z dwóch strzał, jakie zdołał uratować, zanim stracili bagaże i konie. - Może jeleń, kapitanie, to go zabiję. Nie obchodzi mnie, czy to jest król elflandii w przebraniu, i tak go zjem. Vansen położył dłoń na ramieniu młodego żołnierza, który zdążył już nałożyć strzałę, i ścisnął je mocno. - A jeśli to Adcock albo któryś z naszych, może ranny? - Dawley powoli opuścił łuk. - Weź Dyera i Balka i spróbujcie się podkraść. Vansen, Southstead i dziewczyna patrzyli w milczeniu, jak po- została dwójka zbliża się do zarośli. Dawley dał nura w najgęstsze krzaki, a Balk skoczył zaraz za nim. Słychać było szelest liści i krzyki nawołujących się żołnierzy. - Jest! Tam biegnie! - To kot! - Nie, to jakaś cholerna małpa! Ale jest szybka! Wreszcie również Dyer zanurzył się w zarośla i cała trójka za- częła zacieśniać krąg. Rozległ się trzask łamanych gałęzi i Dyer się wyprostował, trzymając w rękach coś szamocącego się, rozmiarów małego dziecka. Vansen i pozostali pospieszyli do nich. - Na jaja Perina! - zaklął Vansen. - Nie daj się podrapać, Col- lum. Co to takiego? Już same jęki i piskliwe okrzyki istoty miotającej się bezradnie w uścisku o wiele większego Dyera były niepokojące, ale przerażają- ce okazało się to, że przemówiła ona w języku powszechnym: - Puść mnie - zapiszczała. Dyer, zaskoczony, omal jej nie wypuścił, lecz zaraz zacisnął ręce tak mocno, że umilkła. Żołnierz oddychał ciężko, przestraszony, lecz trzymał. Vansen zorientował się, dlaczego żołnierze wzięli istotę za małpę. Miała bowiem postać człowieka o długich ramionach i krót- kich nogach i była cała porośnięta sierścią w odcieniach szarości, brązu i czerni. Jej twarz przypominała maski demonów, jakie dzieci zakładają podczas świąt, tyle tylko że ten demon wydawał się równie przestraszony jak one. - Kim jesteś? - zapytał Vansen. - Czymś przeklętym - rzucił Southstead łamiącym się głosem. Istota wpatrywała się w niego wzrokiem, który można by uznać za pogardliwy, a potem spojrzała na Vansena. Jej jasnożółte oczy były pozbawione białek, a źrenice miały kształt czarnych poziomych kresek jak u kozy. - Goblin jestem - wyrzęziła. - Pod-Trzy-Wody plemię. Wy już martwi, wszyscy. - Martwi? - Vansen opanował dreszcz. - Ona niesie biały ogień. Pali wasze domy na węgiel. - Goblin wydał dziwny syczący i prychający odgłos. - Zmarnowana, moja no- ga, stara i wykrzywiona. Zostałem z tyłu. Nie zobaczę już nigdy, jak was kończy. - Zabić to! - warknął Southstead przez zaciśnięte zęby. Vansen powstrzymał go ruchem dłoni. - Szedł za armią Ludzi Zmierzchu. Może jest jednym z nich, a na pewno jest ich poddanym. Może nam powiedzieć różne rzeczy. - Rozejrzał się, szukając czegoś, czym mogliby związać goblina, który szarpał się w uścisku Dyera. - Nigdy - powiedział stwór dziwnie modulowanym głosem. - Nie pomaga mieszkańcom kraju słońca! - Szarpnął się gwałtownie, wyginając w taki sposób, jakby nie miał kręgosłupa i wbił zęby w ra- mię Cołluma Dyera. Ten, zaskoczony, krzyknął z bólu i wypuścił go. Goblin zaczął uciekać, lecz jedną nogę miał wyraźnie niesprawną, tak że ciągnął ją po ziemi. Zanim Vansen zdążył otworzyć usta, młody Dawley podbiegł i przygwoździł uciekiniera do ziemi łukiem. Chwilę później był już przy nim Dyer, który zaczął kopać wijącego się gob- lina, przyciskając do boku krwawiące ramię. Southstead dołączył do nich z mieczem w dłoni i ustami pełnymi przekleństw. Kiedy zaczął siec, pozostali dwaj się odsunęli. Wszyscy trzej wydawali dźwięki podobne do ujadania rozwścieczonych i przestraszonych psów. Kiedy Yansen znalazł się przy nich, goblin już nie żył, rozgnie- ciony na mięsno-futrzaną miazgę, przyklejoną do mchu, a światło w jego błyszczących oczach gasło. Barrick wciąż nie chciał się z nią spotkać, lecz Briony nie dawała za wygraną. Już wcześniej wybuchy gniewu i złości brata ją niepo- koiły, lecz teraz naprawdę ją przestraszył. Zawsze był drażliwy i za- mknięty w sobie, ale jego dziwne zachowanie w czasie spotkania z pomocnikiem karczmarza odbiegało od dotychczasowych. Nachyliła się nad przestraszonym paziem, który przywarł plecami do drzwi książęcej komnaty, jakby zamierzał bronić dostępu do niej całym swoim dziesięcioletnim życiem. - Powiedz mojemu bratu, że wrócę po wieczornym posiłku, żeby z nim porozmawiać. Przekaż mu, że na pewno porozmawiamy. Odchodząc, słyszała, jak paź szybko otwiera drzwi i zaraz zamyka je za sobą, niemal zatrzaskując, jakby właśnie uciekł z klatki lwa. Czy na zamku są ludzie, którzy boją się mnie tak samo jak Bro- nek? Tak samo jak nastrojów Barricka? Sama się zdziwiła. Nigdy przedtem nie myślała o sobie jako o kimś, kogo należy się bać, choć wiedziała, że nie zawsze jest dość cierpliwa, jeśli uznaje coś za głu- potę lub brak zdecydowania. Zorio, dziewico-wojowniczko, Zorio zręcznopalca, daj mi moc ła- godności. Modlitwa przypomniała jej o tamtym głupcu, poecie, i włas- nym kaprysie. Dlaczego zdecydowała się zatrzymać taką kreaturę? Tylko po to, żeby podrażnić Barricka i lorda konstabla? A może dla- tego, że jednak sprawiło jej przyjemność nawet tak absurdalne po- chlebstwo? Szła długim korytarzem z głową pełną różnych myśli, mijając ko- lejne portrety przodków, tych żyjących i tych już zmarłych, ojca, dziadka Ustina i pradziadka, Anglina Trzeciego, omiatając je zale- dwie niewidzącym wzrokiem. Tego dnia jej uwagi nie był w stanie przyciągnąć nawet obraz królowej Lilii, pogromczyni Szarych Dru- żyn i najsławniejszej kobiety w historii Królestw Pogranicza, chociaż wcześniej nieraz godzinami wpatrywała się w tę przystojną, ciemno- włosą kobietę, która nie dopuściła do rozpadu królestwa w jednym z najtrudniejszych momentów w jego dziejach, i zastanawiała się, jak by to było, gdyby to ona odcisnęła podobne piętno na historii. Ale tego dnia, mimo iż widok innych krewnych specjalnie jej nie poru- szył, jej uwagę przykuł wizerunek Sanasu, żony Kellicka Eddona. Zwykle zaledwie zerkała na ten obraz. Bo wszystko, co wiedziała na temat królowej Sanasu, było mroczne i ponure: przez długie lata trwała w żałobie po śmierci wielkiego króla Kellicka, pogrążona w obsesyjnym milczeniu i wdowiej samotności, które sprawiły, że dla swojego dworu była niczym duch. Według rodzinnych opowieści tak bardzo odsunęła się od świata, że sprawy królestwa musiał przejąć jej syn na długo przed tym, nim sam został królem, co sprawiło, że zawsze obowiązkowa Briony pogardzała władczynią, nie wiedząc o niej nic więcej. Tego dnia jednak, mimo iż tak bardzo zaabsorbo- wana swoimi troskami, zauważyła w portrecie królowej coś, na co nigdy wcześniej nie zwróciła uwagi: Sanasu była bardzo podobna do Barricka - czy też raczej Barrick, jej praileśtamwnuk, bardzo przy- pominał Sanasu, a podobieństwo uwypuklał czarny, żałobny strój, jaki oboje nosili. Także inne cechy, bladość i uderzające, szalone spojrzenie, jeszcze bardziej upiorne po chorobie upodabniały Barri- cka do dawno zmarłej królowej. Briony wspięła się na palce, żeby lepiej widzieć, żałując, że świat- ło w korytarzu jest tak słabe. Artysta, który namalował portret, bez wątpienia upiększył królową, mimo to oblicze Sanasu było niemal przezroczyste jak twarz kogoś bardzo chorego, co sprawiało, że jej rude włosy stawały się niesamowite, jakby była to krwawa rana. Wy- dawała się też zdumiewająco młoda jak na kobietę, która w średnim wieku straciła męża. Jej twarz była dziwna także z innych względów, które jednak trudno było opisać. Ma oczy ojca i jego rumieńce. Briony pożałowała nagle, że tak niewiele wie o wdowie po wielkim Kellicku. Sanasu z portretu wy- dawała się tajemnicza i obca. Briony nie pamiętała, by ktokolwiek mówił jej o tym, skąd przybyła melancholijna królowa, by poślubić Kellicka, ale w jakimkolwiek kraju przyszła na świat, pozostawało to przez wieki częścią dziedzictwa rodu Eddonów. Uderzyła ją myśl 0 tym, jak bardzo ich krew, jej własna krew, przypomina wielką rze- kę, w której pojawiają się pewne rzeczy, znikają i znowu powracają. 1 nie chodzi tylko o wygląd, ale i nastroje, a także nawyki i władcze pasje, pomyślała. Królowa Sanasu, jak wiadomo, przestała rozma- wiać z otoczeniem i skazała się na wygnanie w Wieży Wilczego Kła, tak że widywali ją tylko nieliczni służący; uczyniła z siebie niewi- dzialną monarchinię na dwie lub trzy dekady przed śmiercią. Czy podobny los czeka kochanego, kapryśnego Barricka? Te mroczne rozmyślania i fascynacja bladą, nieziemską twarzą Sanasu tak bardzo zaabsorbowały Briony, że niemal krzyknęła, kiedy z cienia wynurzył się stary błazen Zagadka. - Na wszystkich bogów, człowieku - mruknęła, kiedy jej serce już się trochę uspokoiło - co ty wyprawiasz? Skradasz się tak, że omal nie umarłam ze strachu. - Wybacz, księżniczko, bardzo przepraszam. Ja... ja czekałem tu na ciebie... - Starzec jakby się zastanawiał, czy ma przyklęknąć na strzykające kolano. Briony przypomniała sobie, że prosiła Zorię o cierpliwość. - Nie przepraszaj, jakoś przeżyłam. O co chodzi, Zagadko? - Ja... bo właśnie... - Sprawiał wrażenie równie zalęknionego jak paź Barricka. - Powiedziano mi, że będę z kimś dzielił pokój. Wzięła głębszy oddech. Bądź cierpliwa. Uprzejma. - Czy to duży kłopot? Tak mi przyszło do głowy. Ale z pew- nością znajdziemy inne miejsce dla naszego przybysza. Myślałam, że będzie dla ciebie dobrym kompanem. - Poeta? - Wydawało się, że Zagadka nie widzi związku. - No cóż, zobaczymy, Wasza Wysokość. Możliwe, że się polubimy. Z pew- nością mało mam sposobności do rozmów z innymi od czasu... gdy twój ojciec wyjechał. I od śmierci mojego przyjaciela Robbena. Może byłoby miło... - Zamrugał kaprawymi oczami. Briony pomyśla-ła, że jej ojciec był pewnie jedyną osobą na całym Eionie, którą bawiły występy Zagadki, przynajmniej w takim sensie, w jaki błazen starał się być zabawny. Jak to jest być tak niedopasowanym do swojej pra- cy? Nawet jeśli teraz też okazała zniecierpliwienie, Briony i tak żało- wała, że przez wszystkie te lata tak często droczyli się ze starym Zagadką. - Jeśli to nie będzie po twojej myśli, zwróć się do Nynora, a ten znajdzie jakieś inne miejsce dla poety. Thinwight, czy jak on się tam nazywa, jest młody i zapewne sympatyczny. Kiepscy poeci muszą być sympatyczni. - Skinęła głową. - Mam jeszcze wiele do... - Pani - przerwał jej starzec, wciąż unikając jej spojrzenia - nie o tym chciałem rozmawiać, czy też nie tylko o tym. - Co jeszcze? - Jest coś, co bardzo mnie trapi, pani. Coś, o czym sobie przy- pomniałem i o czym chyba powinienem był ci powiedzieć wcześ- niej. - Przełknął głośno ślinę. Widać było, że nie jest mu łatwo o tym mówić. - Wiesz zapewne, że odwiedziłem twojego brata w noc jego śmierci. Że wezwał mnie po kolacji, a ja poszedłem do jego pokoju, żeby go zabawić. - Owszem, Bronę wspominał o tym. - Jej ciekawość rosła. - I że wyszedłem, zanim przybył Shaso. - Tak? I co? Na bogów, Zagadko, nie każ mi wyciągać z siebie każdego słowa! Zamrugał gwałtownie. - Chodzi o to... twój brat, niech bogowie dadzą spokój jego du szy, odesłał mnie wtedy. Nie był specjalnie... miły. Powiedział, że wcale nie jestem zabawny, że nigdy nie byłem, a moje sztuczki i żar ty utwierdzają go tylko w przekonaniu, że życie jest żałosne. Kendrick powiedział prawdę, ale wiedziała też, że z pewnością nie czuł się dobrze, będąc tak nieuprzejmym wobec starego Zagad- ki. Starszy brat zawsze okazywał największą ogładę z całej ich ro- dziny. - Czuł się nieszczęśliwy - odpowiedziała. - To była smutna noc. Z pewnością nie to chciał powiedzieć. Martwił się o mnie, a także okupem za ojca i tym, czy powinien mnie wydać za mąż. Błazen potrząsnął głową, zagubiony i pokonany. Nie miał czapki, lecz był to gest tak dobrze jej znany, że niemal usłyszała brzęk dzwo- neczków. - Nie to chciałem ci powiedzieć, Wasza Wysokość. Kiedy lord Bronę wypytywał mnie o tamtą noc, pqwiedziałem mu wszystko, co pamiętałem, ale zapomniałem o jednej rzeczy. Pewnie dlatego, że byłem tak bardzo przybity słowami księcia Kendricka... przyznasz, że to cios dla kogoś, kto poświęcił swoje życie, by nieść radość Ed- donom... - Bez względu na przyczynę, powiedz, o czym zapomniałeś? - Bogowie, chrońcie mnie! Ten człowiek wie, jak wystawić na próbę czyjąś cierpliwość! - Opuszczając jego komnatę, widziałem księcia Gailona, który zmierzał w moją stronę. Szedłem głównym korytarzem i nie przyszło mi do głowy, że może on iść do twojego brata, dlatego pewnie nie wspomniałem o tym lordowi konstablowi po... tamtym strasznym wydarzeniu. Ale wciąż o tym myślę, czasem leżę w nocy i trapi mnie to. Teraz myślę sobie, że szedł w złą stronę, jeśli zmierzał do swoich komnat. Być może udawał się na spotkanie z księciem Kendrickiem. - Spuścił głowę. - Głupiec ze mnie. Briony nie miała zamiaru go pocieszać. - Pozwól mi zebrać to wszystko. Twierdzisz, że widziałeś Gailona Tolly'ego, który kierował się do komnaty Kendricka w chwili, gdy ty ją opuszczałeś. I nie widziałeś Shasa? - Nie w tamtą noc, ale wtedy poszedłem prosto do siebie. Gniewasz się, Wasza Wysokość? Stary już jestem i czasem wydaje mi się, że i coraz głupszy... - Wystarczy. Muszę się zastanowić. Mówiłeś o tym komuś jeszcze? - Tylko tobie. Uznałem, że ty... -r Znowu pokręcił głową, nie potrafiąc dokończyć. - Mam też zawiadomić lorda konstabla? - Nie. - Powiedziała to zbyt gwałtownie. - Póki co, nie mów o tym nikomu. Niech to pozostanie naszą tajemnicą. - Nie każesz wtrącić mnie do lochu? - Nie. Myślę, że dzielenie pokoju z poetą będzie dla ciebie wy- starczającą karą. Idź już, Zagadko. Starzec dawno poszedł chwiejnym krokiem, a ona wciąż stała za- myślona przed portretami swoich przodków. 23 Wieża Letnia POGRĄŻENI WE ŚNIE: Stopy z kamienia, kamienne nogi, Serce z wonnego cedru, lodowa głowa, Odwrócona twarz Wyrocznie Rzuconych Kości M edyk musiał się przecisnąć między kobietami, żeby się do niej dostać. Wyczuwał ich niechęć i czuł się trochę jak od dawna nieobecny kochanek, który zmajstrował jej dziecko i zostawił po- grążoną w samotności i wstydzie. Tylko że ojcem jest król, który przebywa poza domem nie z własnej woli. Brzuch królowej Anissy zaokrąglił się tak bardzo, że pozostała część jej drobnej postaci wydawała się jeszcze drobniejsza. Ujrza- wszy ją na środku łóżka, osłoniętą przezroczystymi zasłonami po- dobnymi do pajęczych sieci, przez chwilę wyobraził ją sobie jako samicę pająka, brzemienną i nieruchomą. Wiedział, że to skojarzenie jest niesprawiedliwe, ale nie potrafił się powstrzymać. - Czy to Chaven? - Żeby zrobić mu miejsce, odepchnęła małego pieska, który spał wtulony w jej brzuch, niczym szczur śniący o po- rwaniu jaja hipogryfa. Pies zamrugał gwałtownie, warknął i przeniósł się do swojego towarzysza pochrapującego w nogach łóżka. - Chodź tu szybko. Wydaje mi się, że zaraz urodzę. Patrząc na Anissę, można było przyznać jej rację. Zdziwiły go cienie pod jej oczami. W tym pokoju z wiecznie zasłoniętymi ok- nami, w którym jedynym źródłem światła był nierówny blask świec na ołtarzyku, wyglądała, jakby została pobita. - Sypialnię trzeba przewietrzyć. - Ujął jej dłoń i złożył na niej szybki, rutynowy pocałunek. Skórę miała wysuszoną i ciepłą, trochę zbyt ciepłą. - Moja królowo, wyglądasz, jakbyś nie dosypiała. - A czy to jest dobry czas na spanie? Biedny Kendrick zamor- dowany w naszym domu przez zaufanego służącego, do tego zaraza w mieście? I ty się dziwisz, że nie otwieram okien, żeby nie wpu- szczać morowego powietrza? Nazwanie Shasa zaufanym sługą wydawało się ciekawą charak- terystyką, zastanawiające było też to, iż nie wymieniła nieobecności męża na pierwszym miejscu listy swoich zmartwień, jednak Chaven nic nie odpowiedział. Zabrał się do badania, sprawdził jej puls, oczy i dziąsła, a potem nachylił się, by powąchać oddech, który był trochę kwaśnawy. - Zaraza już prawie przeszła, Wasza Wysokość, a dla ciebie, pa- ni, moim zdaniem większym zagrożeniem była obecność chorej poko- jówki niż powietrze z miasta. - Zapewniam cię, że od razu ją odesłałam, aż do wyzdrowienia. Prawda, Selio? Gdzie ona się podziała? Czy poszła sprawdzić, dla- czego jeszcze nie podano śniadania? Ach! Chaven, musisz mnie tak obijać? - Chcę się tylko upewnić, że wszystko jest w porządku, że dziec- ko ma się dobrze. - Przesunął dłońmi po brzuchu napiętym jak skóra na bębnie. Stara położna przez cały czas mierzyła go spojrzeniem, którego nie można było nazwać przyjaznym. - Co myślisz, Hisoldo? Według mnie królowej nic nie dolega, ale ty masz większe doświad- czenie w tych sprawach. Starucha uśmiechnęła się krzywo, zapewne wyczuwając, jego nie- zręczne położenie. - Jest silniejsza, niż na to wygląda, chociaż dziecko jest duże. Anissa usiadła. - Tego właśnie się obawiam! On jest duży, czuję to, jak kopie! Jedna z moich sióstr zmarła w czasie porodu takiego dziecka Ura towali noworodka, ale siostra nie przeżyła... cała we krwi. - Zrobiła znak odczynienia zła na modłę ludzi z południa. Bała się, co do tego Chaven nie miał wątpliwości, ale jednocześnie z jej słów przebijała pewna nieszczerość, jakby udawała strach w nadziei wzbudzenia sym- patii. A dlaczego by nie? Poród to nic przyjemnego, szczególnie ten pierwszy. Anissa miała już dobrze ponad dwadzieścia zim, przypo- mniał sobie, wiek jeszcze bezpieczny dla pierworódek, ale już nie idealny według uczonych, którzy na ten temat pisali. Po raz pierwszy Chaven usłyszał, że Anissa mówi o dziecku „on". Nadworny medyk nie miał wątpliwości, że położna i zastęp jej po- mocnic nie próżnowały, być może machały wahadełkiem nad brzu- chem Anissy albo lały wosk. - Jeśli ci przepiszę leczniczy napój, obiecasz, że będziesz go piła co wieczór? - Spojrzał na Hisoldę. - Z łatwością znajdziesz potrzeb ne składniki. Starucha uniosła brwi. - Skoro tak mówisz, doktorze. - Ale co to będzie, Chavenie? Jeszcze jedna z tych twoich wstrzy- mujących mikstur, od której moje jelita zamieniają się w kamień? - Nie, ten napój pomoże ci zasnąć. Dziecko urodzi się silne i zdrowe, a i ty, jestem pewien, zachowasz siły, jeśli tylko przestaniesz się zamartwiać całymi nocami. - Podszedł do położnej i podał jej składniki potrzebne do przyrządzenia napoju i proporcje - głównie dzikuń i rumianek, nic silnego. - Niech pije codziennie o zachodzie słońca - poinstruował staruchę. Coraz bardziej przekonany, że pochlebstwem nic u niej nie wskóra, postanowił zastosować inną taktykę - prawdę. - Trochę mnie martwi jej niepokój - powiedział cicho. - Co tam szepczesz? - Anissa przysunęła się na brzeg łóżka, wy- wołując niezadowolenie psów, które odpowiedziały warczeniem. - Czy z dzieckiem jest coś nie tak? - Nie, nie. - Wrócił do łóżka i ujął jej dłoń. - Jak już mówiłem, Wasza Wysokość, zamartwiasz się bez potrzeby. Nic ci nie jest i dziec- ku też nie. Zaraza, jak się wydaje, przeszła, za co trzeba dziękować Kupilasowi, Madi Surażem i wszystkim bogom i boginiom, które nas strzegą. Puściła jego rękę i dotknęła swojej twarzy. - Nie wychodziłam stąd tak długo. Pewnie wyglądam jak potwór. - Ani trochę, Wasza Wysokość. - Dzieci mojego męża tak o mnie myślą. Że jestem potworem. Chaven spojrzał na nią z zaskoczeniem. - To nieprawda, moja królowo. Skąd takie myśli? - Bo w ogóle mnie nie odwiedzają. Nie widziałam ich już od tygodni. - Gdy była poruszona, jej obcy akcent stawał się wyraź- niejszy. - Nie pokochali mnie jak matki i traktują jak służącą. - Nie wierzę, że rzeczywiście tak jest, po prostu są bardzo za- jęci - odparł łagodnie. - Zostali regentami, a wiele się dzieje... - Jak ta sprawa z młodym, przystojnym Summerfieldem? Sły- szałam. Coś złego mu się przytrafiło. Nie mówiłam, że tak będzie, Hisoldo? Kiedy usłyszałam, że opuścił zamek, od razu powiedzia- łam: „Coś tu nie gra", prawda? - Tak, królowo Anisso. Chaven poklepał ją po dłoni. - Nie wiem nic pewnego o Gailonie Tollym poza tym, że krąży wiele plotek na jego temat. Ale przecież nie będziemy wierzyć po głoskom, prawda? Przynajmniej nie w domu i tak już pogrążonym w żałobie i zasmuconym nieobecnością twojego męża. Znowu chwyciła jego dłoń. - Powiedz im - rzekła. - Powiedz im, żeby mnie odwiedzili. - Masz na myśli księcia i księżniczkę? Skinęła głową. - Powiedz im, że nie mogę spać, bo mnie unikają, że nie wiem, co takiego zrobiłam, że się na mnie pogniewali! Chaven postanowił, że przekaże wiadomość w nieco łagodniejszej formie. Z wielu powodów dobrze byłoby przekonać bliźniaki, aby odwiedziły macochę przed narodzinami dziecka. Cofnął dłoń, by uniknąć kolejnego pocałunku złożonego na jej kłykciach, po czym skłonił się i oddalił, życząc jej zdrowia. Poczuł nagle, że potrzebuje trochę samotności, żeby pomyśleć. Mały paź, obudzony, zebrał się z siennika na podłodze i przeniósł do komnaty zewnętrznej. Wreszcie zostali sami. - Co cię tak niepokoi? - Briony usiadła na brzegu łóżka. - Po- rozmawiaj ze mną. Barrick naciągnął na pierś gruby koc i wsunął głębiej pod przy- krycia. Noc nie była ciepła, bo zima czaiła się za progiem, a do Święta Sieroty pozostał niecały miesiąc, lecz Briony nie czuła chłodu w po- koju. Wciąż nęka go gorączka? Upłynął już co najmniej dekanox, ale wiedziała, że w niektórych przypadkach gorączka jeszcze długo męczy chorego albo też powraca wielokrotnie. - Dlaczego pozwoliłaś zostać u nas temu głupiemu poecie? - Rozbawił mnie. - Czy musi omawiać to ze wszystkimi? - Szczerze mówiąc, myślałam, że i ciebie rozweseli. Próbował mi wmówić, że pisze poemat na moją cześć, jakiś „panigeryk", cokolwiek to znaczy. W którym porównuje mnie do samej Zorii. Bogowie tylko wiedzą, z kim ciebie porówna. Z Perinem pewnie... nie, raczej z Eri-vorem, który podróżuje w swoim rydwanie zaprzężonym w konika morskiego. - Spróbowała się uśmiechnąć. - W końcu Zagadka nie jest już tak zabawny jak kiedyś, chyba jest mi go coraz bardziej żal. Pomyślałam sobie, że dobrze by było mieć kogoś nowego, z kogo moglibyśmy pożartować. A skoro już mówimy o Zagadce, to czekał na mnie, kiedy wychodziłam od ciebie wcześniej. Wyznał mi, że w noc, w którą zginął Kendrick, widział w korytarzu Gailona. Barrick zmarszczył czoło. Wydawał się bardziej oszołomiony niż śpiący. - Kendrick widział Gailona...? - Nie, Zagadka widział Gailona. - Szybko powtórzyła wszystko, co jej powiedział stary błazen. - Słyszał, że Gailon zniknął - rzucił Barrick obojętnym tonem. -I tyle. Chce, żebyśmy zapamiętali, że to on go zadenuncjował, jeśli się okaże, że Summerfield jest zdrajcą. - Sama nie wiem. Zagadka nigdy wcześniej nie bawił się w politykę. - Ponieważ zawsze był tu ojciec, który go bronił. - Wyraz twarzy Barricka zmienił się i stał trochę nieobecny. - Podoba ci się? - Kto? - Poeta. Jest przystojny. Gładko się wysławia. - Przystojny? No może, jak go trochę upiększyć. Nosi idiotyczną bródkę. Ale przecież nie dlatego wyraziłam zgodę... - Uzmysłowiła sobie, że znowu pozwoliła mu zmienić temat. - Barricku, nie chcę więcej rozmawiać o tym smarkatym ghipcu. Jeśli tak bardzo go nie lubisz, daj mu trochę pieniędzy i go odpraw. Mnie to jest obojętne. Jestem przekonana, że on nie ma nic wspólnego ze sprawą, o której mamy porozmawiać. - Nie chcę - powiedział żałosnym tonem, który opanował do mi strzostwa. Briony zastanawiała się, czy inni bracia i siostry żywią podobne uczucia, czasem kochając i nienawidząc zarazem. A może tak czują tylko bliźnięta, będące ze sobą tak blisko, że niekiedy wy- dawało jej się, iż musi zaczekać, aż Barrick weźmie oddech, zanim sama zaczerpnie powietrza? - Porozmawiamy. Omal nie zabiłeś pomocnika karczmarza. Dlaczego, Barricku? - Kiedy nic nie odpowiedział, pochyliła się nad łóżkiem i chwyciła go za ramię. - Zorio, miej nas w opiece, to prze cież ja! J a! Briony! Kendrick nie żyje, ojciec w niewoli, mamy tylko siebie. Spojrzał na nią spod przymkniętych powiek jak przestraszone dziecko. - Tak naprawdę nie chcesz wiedzieć. Zależy ci tylko na tym, że bym się dobrze zachowywał. Po prostu jesteś wściekła, że musiałaś się za mnie wstydzić przed Brone'em i... i tym poetą. Prychnęła zdesperowana. - To nieprawda. Jesteś moim bratem. Jesteś prawie jak... jak mo ja połówka. - Przytrzymała wzrokiem jego spojrzenie, co nie było łatwe, jakby próbowała powstrzymać przed ucieczką płochliwe zwie rzę. - Spójrz na mnie, Barricku. Wiesz, że nie o to chodzi. Pomocnik karczmarza powiedział coś o... o snach. O twoich snach. I wtedy omal go nie udusiłeś. - Nie miał prawa mówić o mnie w taki sposób. -W jaki sposób, Barricku? Przykrył się kocami jeszcze szczelniej, niezdecydowany. - Wspominałaś, że jeszcze raz przeczytałaś list od ojca - powie- dział wreszcie. - Znalazłaś tam coś ciekawego? - Na temat autarchy? Już ci mówiłam... - Nie miałem na myśli autarchy. Znalazłaś tam coś interesują- cego na mój temat? Spojrzała na niego z zaskoczeniem. - Coś...Nie. Pozdrawia cię. Prosi, żeby ci przekazać, że dobrze się czuje. Pokręcił głową. Jego ponura mina przywodziła na myśl kogoś, kto stoi na skalnym występie, starając się nie patrzeć w przepaść. - Nie rozumiesz. - A jak mam rozumieć? Wytłumacz mi! Powiedz, co cię tak za- niepokoiło. Próbowałeś zabić niewinnego człowieka! - Niewinnego? Ten pomocnik karczmarza nie jest człowiekiem, to raczej demon. On poznał moje sny, Briony. Opowiadał o nich w obec- ności twojej, Brone'a i tego paskudnego gryzipiórka! - Pomimo chło- du czoło Barricka lśniło od potu. - Pewnie i teraz rozpowiada o nich wszystkim dokoła. On wie. Wie! - Obrócił się i wcisnął twarz w po- duszkę. Jego ramiona zadrżały. - Co wie? - Chwyciła go za ramię obiema dłońmi i potrząsnęła. - Barricku, co zrobiłeś? Odwrócił się i spojrzał na nią; oczy miał wilgotne i zaczerwie- nione. - Co zrobiłem? Nic. Jeszcze nic. - Nic z tego nie rozumiem. - Odsunęła z jego czoła splątane kos- myki wilgotnych, rudych włosów. - Po prostu mi powiedz. Cokol- wiek by to było, jesteś moim bratem. Kocham cię. Prychnął, jakby jej nie dowierzał, ale najwyraźniej burza minęła. Położył głowę na poduszce i wbił wzrok w drewniany strop. - Powiem ci, co naprawdę miał na myśli ojciec. „Przekaż Bar- rickowi, że powinien się cieszyć ze względu na mnie. Wprawdzie je stem więźniem, ale czuję się o wiele zdrowszy niż przez ostatnie pól roku. Mógłbym niemal powiedzieć, że dobrze mi zrobił ten wyjazd, tak daleko od wilgotnej północy". Oto, co naprawdę napisał. Briony pokręciła głową. - Uważasz zatem, że on chce powiedzieć, iż jest szczęśliwszy, pozostając z dala od nas, od ciebie? Barricku, on tylko żartował. Sta- rał się zatuszować żartem trudną sytuację... - Nie. Wcale nie. Bo ty nie wiesz, o czym on mówi, a ja wiem. - Ożywiający go ogień zgasł. Barrick zamknął oczy. - Pamiętasz wszyst- kie te noce, kiedy ojciec nie mógł spać? Kiedy miał w zwyczaju chodzić do Wieży Letniej i przesiadywać całą noc w bibliotece? - Skinęła głową. Początkowo zniknięcia Olina wywoływały duże za- niepokojenie w całym zamku, dopiero z czasem rodzina i strażnicy nauczyli się, że trzeba go szukać w bibliotece w wieży. Za każdym razem król wracał z nocnej wyprawy bardzo zmieszany, jakby go znaleziono pogrążonego w pijackim śnie na podłodze sali tronowej. Briony zawsze żywiła przekonanie, że to wspomnienia zmarłej żony dręczyły go tak bardzo, pozbawiając snu: zawsze opowiadał o ich matce, Meriel, tak jakby bardzo ją kochał, choć przecież ich mał- żeństwo zostało zaaranżowane przez jego ojca, króla Ustina, kiedy jeszcze Olin i Meriel, córka wpływowego księcia z Brenn, byli bar- dzo młodzi. Wszyscy w domu wiedzieli, że bardzo przeżył jej śmierć. - Pamiętasz zapewne, że zawsze zamykał się na klucz? - Oczywiście. Żeby go obudzić, strażnicy walili zwykle w drzwi, aż wreszcie im otworzył, mrugając jak; sowa i przecierając zaspane oczy. - Myślę, że... że wtedy płakał. Nie chciał, żeby ktokolwiek widział, jak płacze. Z powodu śmierci naszej matki. Barrick uśmiechnął się dziwnie z zaciśniętymi ustami. - Płakał? Być może. Ale nie z powodu śmierci matki. - Jak to... co masz na myśli? Zerknął na strop i wziął kilka głębokich oddechów, jakby nie tylko stał na skalnym występie, lecz także przygotowywał się do skoku. - Ja... poszedłem tam którejś nocy. Dręczył mnie koszmar. Chyba nawet chodziłem we śnie - możliwe, że pierwszy raz - bo obudziłem się pod drzwiami jego komnaty. Byłem bardzo przestraszony i chciałem, żeby... żeby mi powiedział, że wszystko będzie dobrze. Wszedłem, ale go nie zastałem, chociaż cała służba była obecna i spała. Domyśliłem się, że jest w bibliotece. Wyszedłem więc z rezydencji tylnymi drzwiami kaplicy, tak by mnie nie zauważyli strażnicy. Zbliżało się wtedy zrównanie dnia z nocą, tak myślę, pamiętam tylko, że było ciepło i poczułem się dziwnie, chodząc po dziedzińcu w koszuli nocnej i boso. Wydawało mi się wtedy, że mogę iść, dokąd tylko zechcę - wszędzie, nawet do innego kraju, że księżyc będzie świecił jasno tak długo, jak długo będę szedł, a potem się tam obudzę i będę inną osobą. - Pokręcił głową. - Była pełnia i księżyc był bardzo duży. Pamiętam. - Kiedy to było? - Wtedy, gdy zawaliła się część dachu Wieży Wilczego Kła. I kiedy umarł kucharz, a nam nie wolno było wchodzić do kuchni przez całą wiosnę. - Dziesięć lat temu. W tym samym roku, w którym... zraniłeś ramię. Skinął powoli głową. Wyczuwała, że nad czymś się zastanawia, coś rozważa. Starała się zachować spokój, lecz serce biło jej szybko i nagle poczuła strach. - Drzwi na dole były zamknięte, lecz klucz został w zamku od wewnątrz i nie był do końca przekręcony. Kiedy poruszałem trochę klamką, przekręcił się z powrotem i mogłem wejść na górę do bib lioteki. W wieży nie było straży, ani jednego strażnika. Wtedy nie wydało mi się to dziwne - nie tylko to, cała noc była jak sen - cho ciaż powinienem się zastanowić, dlaczego odesłał wszystkich albo im się wymknął, żeby zostać sam. Ale nie myślałem zbyt długo. Kie dy stanąłem pod drzwiami... usłyszałem go. - Płakał? Barrick nie odpowiedział od razu. - Czy płakał? Tak. Słyszałem różne odgłosy, chociaż ledwo je rozróżniałem przez drzwi. Śmiał się. Tak mi się w pierwszej chwili wydawało. Rozmawiał. Miałem wrażenie, że się z kimś kłóci, a po- tem uznałem, że śpi i dręczy go jakiś koszmar, podobny do tego, który mnie obudził. Tak więc zastukałem do drzwi. Najpierw cicho, ale hałasy wewnątrz nie ustały ani na chwilę. Zacząłem walić pię- ściami i zawołałem: „Ojcze, obudź się!" Wtedy drzwi się otworzyły. - Przez chwilę wydawało się, że Barrick będzie opowiadał dalej, lecz on zadrżał i wziął głęboki, ale krótki oddech. Zaniósł się szlochem. - Barricku? O co chodzi? Co się wtedy stało? - Usiadła na łóżku i objęła go. Miał napięte mięśnie, jak osznurowanie na rękojeści no- ża, a całe jego ciało drżało, jakby na powrót opadła go gorączka. - Źle się czujesz? - Nie! Nic nie mów. Ja będę mówił. - Wciągnął głęboko powie- trze drżącymi ustami. - Otworzył drzwi. Ojciec otworzył drzwi. I... mnie nie poznał. Tak mi się wydaje. Jego oczy... Briony, miał takie dzikie spojrzenie, wzrok zwierzęcia! Był bez koszuli i miał świeżo podrapany brzuch. Krwawił. Spojrzał na mnie, a potem chwycił i wciągnął do biblioteki. Gadał od rzeczy - nie zrozumiałem ani słowa - i wciąż mnie szarpał i warczał na mnie. Jak zwierzę! Myślałem, że chce mnie zabić. Wciąż myślę, że chciał to zrobić. - Litościwa Zorio! - Nie wiedziała, w co wierzyć. Świat wywró- cił się do góry nogami. Czuła się, jakby spadła z konia i nie mogła złapać tchu. - Czy ty... czy jest możliwe, że wszystko to ci się śniło...? Jego twarz wykrzywił grymas bólu i wściekłości. - Śniło? To się stało tej samej nocy, kiedy miałem wypadek. My- ślisz, że to mi się przyśniło? - Jak to? Och, na wszystkich bogów, czy to się wtedy wydarzyło? - Wyrwałem mu się, a on pobiegł za mną. Chciałem dopaść do drzwi, ale wciąż się potykałem o stosy książek. Leżały poukładane jedne na drugich na podłodze jak wieże, a na każdej stercie stał lich- tarz ze świecą. Usiłując uciec, strąciłem ich chyba z tuzin. Wciąż nie rozumiem, dlaczego ta przeklęta wieża nie spłonęła wtedy do- szczętnie. Szkoda, że tak się nie stało. Szkoda! - Oddychał ciężko, jak ktoś, kto dobiega do mety. - Wreszcie dotarłem do drzwi. On wciąż mnie gonił, warcząc, przeklinając i mamrocząc niezrozumiale. Dopadł mnie tuż przy schodach i próbował wciągnąć z powrotem do biblioteki. Wtedy... ugryzłem go w rękę. Puścił mnie, a ja spad- łem ze schodów. - Kiedy się obudziłem, był już dzień, a Chaven składał mi ramię, czy raczej próbował je złożyć. Tak bardzo czułem się chory i bolała mnie głowa, poobijana o schody, że z trudem potrafiłem zebrać my śli. Chaven powiedział, że ojciec znalazł mnie przy schodach Wieży Letniej, co pewnie było prawdą, i że mnie do niego przyniósł, roz paczając z powodu moich ran i błagając, żeby mnie wyleczył. To pewnie też było prawdą. Ale Chaven twierdzi, że ojciec przyniósł mnie do niego o świcie, a to znaczy, że leżałem tam przez całą noc. Potem się dowiedziałem, że przyszedłem do wieży, szukając ojca, i w ciemności spadłem ze schodów. Briony z trudem potrafiła zebrać myśli. Podobnie jak Barrick tam- tej nocy, znalazła się w koszmarze na jawie. - Ale... ojciec? Dlaczego miałby to zrobić? Czy on... był pija ny? - Trudno było jej wyobrazić sobie wstrzemięźliwego ojca w mrocz nym delirium, lecz nic innego nie przychodziło jej do głowy. Barrick już nie drżał tak bardzo. Próbował wyzwolić się z jej objęć, lecz ona go przytrzymała. - Nie, Briony. Nie był pijany. Nie słyszałaś jeszcze wszystkiego i wątpię, żebyś mi uwierzyła. Nie chciała słuchać już niczego więcej, ale bała się puścić Bar- ricka, bała się, że gdy to zrobi, on w jakiś sposób odejdzie, tak jak na wpół oswojony mały sokół, którego straciła, kiedy zerwał się z dłużca i odleciał na zawsze. Objęła brata jeszcze mocniej, tak że przez chwilę wyglądało to, jakby się siłowali, i ściągnęła koce okry- wające jego nogi, lecz wreszcie Barrick przestał się wyrywać. - Zawsze dręczyły mnie koszmary - powiedział cicho. - Zaw- sze w snach widziałem ludzi, którzy mnie obserwują, ludzi z dymu i krwi, którzy gonią mnie przez zamek, by mnie porwać albo w jakiś sposób uczynić jednym z nich. A przynajmniej zawsze wierzyłem, że są to sny. Teraz jednak nie jestem już tego taki pewny. A po tamtej nocy pojawił się koszmar gorszy od wszystkich innych. Za- wsze jest ojciec - jego twarz, a zarazem nie jego. Obca twarz. Kiedy mnie gonił, wyglądał jak... bestia. - Och, biedny Barricku... - Może nie wylewaj na mnie całego swojego współczucia. - Jego głos tłumiła poduszka. W jej ramionach wydawał się mniejszy, ukry- ty w kokonie własnego świata. - Pamiętasz, jak długie tygodnie le- żałem w łóżku. Kendrick przynosił mi wszystko, czego potrzebowa- łem, a ty przychodziłaś codziennie, żeby mnie zabawić, albo przy- najmniej próbowałaś... - Byłeś taki milczący i blady, to mnie przerażało. - Tak jak i mnie. Ojciec też mnie odwiedzał, ale nigdy na długo. Wiesz, mógłbym nawet uwierzyć, że wszystko to było tylko sennym koszmarem - że naprawdę chodziłem we śnie i spadłem ze scho- dów - gdyby nie to, że on w mojej obecności czuł się nieswojo i uni- kał mojego spojrzenia. A potem, któregoś dnia, kiedy już wreszcie wstałem z tego przeklętego łóżka i mogłem kuśtykać po domu, wez- wał mnie do siebie. „Pamiętasz, prawda?" - to były jego pierwsze słowa. Skinąłem głową. Bałem się wtedy prawie tak samo jak tamtej nocy. Wydawało mi się, że to ja zrobiłem coś bardzo złego, chociaż nie potrafiłem powiedzieć, co by to mogło być. Przyszło mi do gło- wy, że może znowu będzie próbował mnie zamordować albo każe wtrącić do lochu, żebym tam gnił. Tymczasem on wybuchnął pła- czem, przysięgam, tak było. Objął mnie, mocno przytulił i całował moją głowę, nie przestając płakać, tak że miałem mokre włosy. Spra- wiał mi ból, ponieważ miałem jeszcze rękę na temblaku. Kiedy prze- stałem się go bać, poczułem do niego nienawiść. Gdybym wtedy był w stanie go zabić, z pewnością bym to zrobił. - Barricku! - Chciałaś usłyszeć prawdę, Briony. Oto ona. - Wreszcie wyrwał się z jej uścisku. - Powiedział, że zrobił coś strasznego, i błagał o wy- baczenie. Początkowo zrozumiałem, że chodzi mu o to, iż gonił mnie, przez co spadłem ze schodów i pogruchotałem sobie ramię, tak że już nigdy nie będę mógł się bawić, jeździć konno ani naciągnąć łuku jak inni chłopcy, lecz potem dotarło do mnie, że on ma na myśli to, że w ogóle mnie począł. - Co? - Nic nie mów i słuchaj! - uciszył ją. - Chorobą ojca jest sza- leństwo. Objawiło się, kiedy był jeszcze młody - najpierw w postaci koszmarów, a potem jako niespokojny, głodny duch, który, opano- wując go, staje się tak potężny, że nie można mu się oprzeć. Podobny duch nawiedzał jednego z jego wujów. To rodzinne przekleństwo. Według jego słów duch posiada w nim ogromną moc i choć mogą minąć całe miesiące w spokoju, to kiedy potem nocami zaczyna od- czuwać jego obecność, może jedynie zamknąć się w pokoju, by sa- memu zmagać się z tym szaleństwem. I w takim właśnie momencie go zastałem. - Rodzinne przekleństwo? Uśmiechnął się gorzko. - Nie obawiaj się. Ciebie to nie dotknęło, Kendricka też nie. Szczę- ściarze -jasnowłosi szczęściarze. Ojciec powiedział mi, że przyjrzał się historii rodu Eddonów i nigdy nie znalazł śladu obłędu u osób o jasnych włosach. Bogowie tylko wiedzą, dlaczego tak jest. Ty je- steś złocista na więcej sposobów niż ja. - Przecież ty masz... - Nagle zrozumiała. I znowu poczuła się, jakby otrzymała potężny cios. - Och, Barricku, boisz się, że i ciebie może to dotknąć? - Może? Nie, siostro, mnie już to dotknęło. Sny zaczęły mnie nawiedzać wcześniej niż ojca. - Cierpisz na gorączkę! - Przyszły przed gorączką. - Odetchnął z drżeniem. - Choć od tego czasu stały się bardziej dokuczliwe. Budzę się w nocy zlany zimnym potem, myśląc tylko o zabijaniu, o krwi. A do tego od czasu gorączki... widzę różne rzeczy. Czy śpię, czy czuwam, prawie nie ma różnicy. Jestem obserwowany. Dom jest pełen cieni. Słuchała zdumiona, bezradna. Nigdy nie czuła się tak bardzo od niego oddalona, a uczucie to jawiło się jej jak żywa rana, jakby ktoś oderwał jej część ciała. - Nie wiem, co powiedzieć, wszystko to jest takie dziwne! Ale... nawet jeśli ojca dotknęło jakieś... szaleństwo, to przecież potrafił być dobrym człowiekiem, kochającym ojcem. Może zbytnio się martwisz... Przerwał jej po raz kolejny. - Kochającym ojcem, który mnie zrzucił ze schodów. Kochają cym ojcem, który mi wyznał, że żałuje, iż mnie spłodził. - Jego twarz była stężałą maską. - Nie słuchałaś mnie uważnie. We mnie obudzi ło się to wcześnie. Moje szaleństwo nie będzie przebiegało tak ła godnie jak w przypadku ojca - kilka dni w roku, które musi spędzić w samotności, z dala od innych ludzi. O to mu chodziło w liście, rozumiesz teraz? Że nie cierpi zbytnio od chwili, gdy dostał się do niewoli. To nie ma nic wspólnego z żartami, jemu chodziło o coś paskudnego, co razem dzielimy - o naszą skażoną krew. Tylko że jego wydaje się dość spokojna w porównaniu z moją. Moja będzie się burzyć coraz gwałtowniej, aż wreszcie nie pozostanie ci nic in nego, jak zamknąć mnie w klatce niczym zwierzę - albo mnie zabić. - Barricku! - Odejdź, Briony. - Znowu płakał, lecz już nie tak gwałtownie, i oczy miał półprzymknięte; łzy zdawały się wypływać z jakiegoś głębokiego, twardego miejsca jak woda tryskająca z pęknięcia w kamieniu. - Teraz już wiesz wszystko, czego chciałaś się dowiedzieć. Mam już dość rozmów. - Ale ja... chcę ci pomóc. - W takim razie zostaw mnie samego. Mgła tak zgęstniała, że musieli się poruszać jak ślepi pielgrzymi, każdy uczepiony swego poprzednika i przytrzymywany przez nastę- pcę. Jedynie Wierzba szła swobodnie. Kroczyła wolniej w spowija- jącej ich bieli, lecz wciąż zdecydowanym krokiem niezmiennie zmie- rzała przed siebie. Dab Dawley szedł wczepiony w płaszcz Vansena. Mgła tłumiła wszelkie odgłosy, tak że momentami trudno było nawet usłyszeć sło- wa wypowiedziane głośno w odległości zaledwie kilku jardów, ale Vansenowi wydało się, że młody żołnierz cicho płacze. Spali dwukrotnie, a potem szli niemal przez cały czas między od- poczynkami, lecz las zdawał się nie mieć końca. Ferras Vansen nie miał poczucia, że chodzą w kółko, tak jak wcześniej błądził bez celu z Collumem Dyerem, mimo to był bardzo zniechęcony tym, że po dwóch dniach marszu wciąż nie wyszli na ziemię ludzi. Być może nawet jeśli nie chodzimy w kółko, to poszliśmy w złą stronę. Może zbytnio zawierzyłem dziewczynie. Księżyc, który po- kazał się na chwilę, kiedy wyruszali, teraz był równie nieobecny jak słońce. A może idziemy w dobrym kierunku, a tylko Granica Cienia wciąż się przesuwa? Była to mrożąca krew w żyłach myśl. Może cień rozlał się już na wszystkie ziemie. - Jesteś pewna, że wiesz, gdzie jest dom? - zapytał szeptem dziew czyny, kiedy stanęli wszyscy obok siebie na skalnym występie, który wznosił się ponad, jak się zdawało, spokojnym strumykiem płyną cym tuż pod nimi albo też rwącym strumieniem wijącym się gdzieś daleko w dole. Nie zamierzali sprawdzać, jak wysoko się znajdują; przywarli plecami do skalnej ściany i odpoczywali. Dziewczyna uśmiechnęła się do niego. Na jej wychudzonej, brud- nej twarzy malowało się zmęczenie, a wyraz niemal religijnej eks- tazy, jąkają ogarnęła wcześniej, zniknął; wydawała się przestraszona i zagubiona. - Znajdę dom. Tylko oni odciągnęli go daleko. - Jak to? Wierzba pokręciła głową. - Zaufaj bogom. Oni widzą w ciemności. Widzą twoje dobre czyny. A także złe, pomyślał mimowolnie Vansen. W ciągu tych dwóch dni, a może i więcej, przez które brnęli w mgle krok po kroku, miał dużo czasu, by jako dowódca pomyśleć o swoich niepowodzeniach. Teraz, kiedy szok spowodowany utratą większości ludzi przeszedł w nieustający i dokuczliwy ból, poczuł się równie podle z powodu utraty bratanka kupca. Wciąż miał przed oczyma twarz zasmuconego Becka. Biedak wiedział, że coś takiego się wydarzy - że wciągniemy go z powrotem do cienia, że spotka tam swój los. I chyba miał rację. A może jednak Raemon Beck i pozostali żołnierze żyją, może tylko się zagubili, tak jak on z Dyerem. Może nawet spotkają się z nimi, zanim wyjdą z krainy cienia. Uczepił się tej myśli, tej nadziei, która mogła nieco rozjaśnić kolejne ponure godziny. - Co to było? - zapytał Dawley podnieconym szeptem, kierując myśli Vansena na powrót do wilgotnego, oblepionego mgłą stoku, przy którym odpoczywali. - Nic nie słyszałem. Co takiego? - Jakiś szelest. Znowu! Jakby drapanie pazurów na skale. To z pewnością nikogo nie uszczęśliwi, pomyślał Vansen. On sam nic nie słyszał, lecz Dawley znany był z tego, że ma najczulsze ucho. - Ruszajmy dalej - polecił Ferras, starając się zachować spokój. - Wierzbo? Musisz nas poprowadzić dalej, dziewczyno. - Dokąd, pytam się? - rzucił Southstead. - Prosto do legowiska jakiegoś jaskiniowego niedźwiedzia czy czegoś takiego? - Wcale nie - rzucił ostrym tonem Dyer. Znowu odezwała się w nich wojskowa dyscyplina, ale była krucha. Ruszyli ostrożnie wąskim szlakiem. Vansen trzymał koszulę dziew- czyny niezbyt mocno, tak by mieć swobodę ruchu, gdyby się potknął albo stracił równowagę. W miarę jak szli, coraz bardziej przerażało ich to, co mogło znajdować się po bokach ścieżki. Vansen oczyma wyobraźni niemal widział, jak niewidoczne dno przepaści wciąż się oddala niczym woda wyciekająca z dziurawego wiadra. - Coś tam jest! - zawołał Balk. - Wysoko! Za nami! Yansen zacisnął mocniej dłoń na sukience dziewczyny i odwrócił się. Dostrzegł jakąś postać na szczycie ściany za nimi, groteskową i wyciągniętą jak poruszający się na czterech łapach strach na wróble, ale bardziej postrzępioną i mniej określoną, która stanęła na tylnych łapach, przyjmując niewiarygodne rozmiary i grzebiąc w ziemi szczud- łowatymi łapami, a potem zniknęła w oparach mgły. Jego serce, ogarnięte przerażeniem, zabiło mocniej. - Perinie, ratuj nas! Ruszaj, dziewczyno! Starała się iść szybciej, lecz ścieżka była wąska i niepewna. Van- sen słyszał za plecami przekleństwa, a nawet szlochy swoich ludzi i czuł, jak pod jego stopami osypuje się żwir. Teraz usłyszał obcą istotę tuż nad nimi, klekotanie i drapanie po- dobne do odgłosów, jakie mogły wydawać kleszcze kraba przemiesz- czającego się po skale z jednej kałuży do drugiej. Mgła znowu zgę- stniała. Ledwo widział idącą przed nim dziewczynę, kiedy wspięła się na niewielkie wzniesienie, mimo że ściskał w dłoni rąbek jej su- kienki. W pewnym momencie z góry posypały się między nich ka- mienie, a kiedy podniósł głowę, zobaczył, że z mgły kilka jardów przed nimi wyłania się ciemny, niewyraźny kształt. Jeśli to była gło- wa istoty, to zdawała się równie niekształtna jak kikut skręconego drzewa. Przez chwilę słyszał jej oddech, głębokie, charczące rzęże- nie, a grzebiąca łapa wysunęła się poza skalną ścianę. Vansen puścił suknię dziewczyny, by sięgnąć po miecz, lecz postrzępiona kończyna znieruchomiała. Istota znajdowała się zbyt wysoko. Po chwili wy- cofała się i zniknęła we mgle. - Ruszaj najszybciej jak potrafisz na otwartą przestrzeń! - polecił dziewczynie, po czym odwrócił się i zawołał do pozostałych: - Idziemy, ale przygotujcie miecze i trzymajcie się razem! Dawley, masz jeszcze strzały? - Usłyszał, jak młody żołnierz coś mruknął, ale nie zrozu miał jego słów. - Spróbuj strzelić, jeśli będziesz widział wyraźnie. Vansen szedł ścieżką za dziewczyną, zmuszając się, by iść blisko skalnej ściany, mimo iż wszystko w nim krzyczało, by się odsunął poza zasięg ramion istoty, która czaiła się wyżej. Żołnierze za nim szli w nieładzie, ale nie wiedział, co zrobić, bo przecież nakazując im iść tak, by trzymali się siebie nawzajem z bronią w drugiej ręce, naraziłby ich na jeszcze większe niebezpieczeństwo. Sami musieli znaleźć drogę na otwartą przestrzeń, gdzie będą mogli zrobić użytek z łuku Dawleya i mieczy. Nagle zachwiał się i stanął na piargu, lecz machając ramionami, uniknął upadku w wypełnioną mgłą przestrzeń za sobą. Kiedy już stanął pewnie na nogach, z tyłu rozległo się kolejne drapanie, a zaraz potem dziwne skrzypienie, jakby drzewa, i przeraźliwy krzyk jednego z jego ludzi - głos tak strasznego czystego zwierzęcego przerażenia, że nie potrafił powiedzieć, z czyich ust się wydobył. Obrócił się z mieczem uniesionym wysoko i ujrzał ogromną istotę, która skoczyła w dół z mgły, niczym pająk opuszczający się na swej nici. Żołnierze, przy których się znalazła, krzyczeli przeraźliwie i cięli na oślep mieczami. Istota w jednej chwili była między nimi, wciąż pozbawiona wyraźnego kształtu, który potrafiłby nazwać - z wiciowa-tych, długich jak gałęzie ramion zwisały strzępy skóry albo futra podobne do nadpalonego pergaminu. To było czyste szaleństwo, plugawość. Tylko przez chwilę w nieokreślonej postaci napastnika dostrzegł rozdziawioną gębę i jedyne puste czarne oko, a potem istota zaczęła się oddalać w górę zbocza, unosząc w ramionach coś wierzgającego i wrzeszczącego. Stojący obok niego Dawley zaklął i zapłakał po tym, jak strzelił z łuku do postaci, która zaraz zniknęła i we mgle. Razem z Collumem Dyerem. Szli w milczeniu, zataczając się, a Vansen dławił się rozpaczą. Istota pochwyciła to, co chciała, i już jej więcej nie widzieli, ale oni czuli się tak, jakby sięgnęła z góry i razem z ich towarzyszem wy- rwała im serca. Vansen znał Colluma Dyera od czasu, kiedy przybył na Zamek Marchii Południowej. Nie potrafił zapanować nad myśla- mi, które wciąż wracały do tamtej chwili wypełnionej przeraźliwym krzykiem Dyera. W pewnym momencie musiał się zatrzymać drę- czony nudnościami, lecz nie miał czym wymiotować. Dotarłszy wreszcie na skraj ścieżki, zatrzymali się, z trudem ła- piąc oddech, jakby biegli bardzo szybko, a przecież przez ostatnią godzinę szli marszowym krokiem. Twarze Mickaela Southsteada i Bal- ka poszarzały ze strachu; obaj upadli na kolana, zanosząc modły, choć Vansen nie miał pojęcia do których bogów. Dziewczyna też była wyraźnie przestraszona, ale siedziała na kamieniu cierpliwie ni- czym ukarane dziecko. Młody Dawley stał z łukiem w ręku z ostatnią nałożoną strzałą, ze łzami w oczach. - Co to było? - zapytał wreszcie kapitana. Ferras Vansen pokręcił tylko głową. - Trafiłeś? Dawley odpowiedział dopiero po chwili, jakby musiał odczekać, aż głos Vansena przepłynie przez długi kanion. - Trafiłem? - Przecież strzeliłeś z łuku. Chcę wiedzieć, co się stało, na wy- padek gdyby to coś wróciło. Trafiłeś? - Nie chciałem trafić, kapitanie. - Dawley otarł twarz wierzchem dłoni. - Ja... próbowałem zabić Colluma... zanim to coś go porwie. Ale nie widziałem, czy... czy... Vansen zamknął oczy na chwilę, powstrzymując łzy. Położył dłoń na ramieniu drżącego żołnierza. - Daliby bogowie, że dobrze wymierzyłeś, Dab. Wszyscy byli tak przybici i milczący, że Vansen, kiedy znowu zobaczył księżyc, nic nie powiedział, nie chcąc wzbudzać w towa- rzyszach nadziei, którą już tyle razy utracili. Lecz gdy minęła kolejna godzina żmudnego marszu za dziewczyną, nie miał wątpliwości, że mgła rzednie. Księżyc nie był już sam - świeciły też gwiazdy roz- rzucone po niebie, zimne i jasne niczym kryształki lodu. Dalej szli w wysokiej trawie porośniętego łąką zbocza pośród co- raz rzadszych drzew, wciąż zachowując czujność, lecz po jakimś cza- sie Vansen nabrał pewności, że coś naprawdę się zmieniło. Księżyc widniał teraz wyraźnie na niebie, które wcześniej pozostawało nie- zmiennie zasnute mgłą i chmurami. Szli chwiejnym krokiem, umęczeni, tak że przez kilka chwil roz- ważał możliwość zatrzymania się, by rozpalić ognisko, przy którym mogliby wysuszyć ubrania i trochę się przespać, bał się jednak, że jeśli zamknie oczy, to gdy je znowu otworzy, ujrzy wszystko zanu- rzone w srebrzystej nicości. A poza tym dziewczyna, pomimo zmę- czenia, kroczyła naprzód z determinacją, niczym koń wracający do stajni po długim dniu pracy, nie chciał więc wytrącać jej z rytmu. Teraz, kiedy mgła się przerzedziła, nie trzymał się kurczowo sukienki Wierzby i zwolnił, tak by móc towarzyszyć kolejno swoim ludziom. Southstead, Dawley i Balk nie odzywali się, dopóki ich nie zagadnął, próbując pozbierać ich poranioną grupę w całość. Musiał przyznać, że dowodzi niedobitkami, ale mimo wszystko mógł wykrzesać z tych ludzi coś dobrego. Szli ocienionymi dolinami i skąpanymi w blasku księżyca wzgó- rzami. Niebo zaczęło zmieniać kolor, a jego czerń rozpływała się w zabarwioną purpurą szarość i po raz pierwszy od dłuższego czasu Vansen zaczął wierzyć, że może jednak wyjdą. Tylko gdzie? W środku tej zaczarowanej armii? A może dowiemy się, żeśmy wędrowali przez sto lat, jak bohaterowie dawnych opo- wieści, i ludzie, których znaliśmy, już nie żyją? I choć głowę miał pełną takich ponurych myśli, uśmiechnął się mimowolnie, kiedy ujrzał na horyzoncie pierwszą zorzę wschodu. Łzy napłynęły mu do oczu, tak że przez moment plama jasnego nieba się rozmazała. A jednak nastanie dzień. Znowu będzie wschód i za- chód, północ i południe. Słońce przebiło się przez mgłę dopiero, gdy wspięło się wysoko na niebo, ale było to prawdziwe słońce i prawdziwe niebo, co do te- go nie miał wątpliwości. Teraz nikt już nie chciał odpoczywać. W końcu, zanim słońce przebyło połowę drogi, wyszli na Go- ściniec Settlandzki. - Chwalmy wszelkich bogów! - zawołał Balk. Podbiegł do przo du i zatańczył niezdarnie na zrytej koleinami drodze wyłożonej prasta rymi kamieniami na drewnianych podkładach. - Chwalmy ich wszyst kich razem i każdego z osobna! Żołnierze zaczęli się turlać w trawie przy drodze, śmiejąc się i po- klepując po plecach w radosnym uniesieniu, a Vansen rozejrzał się nieufnie. To był ten sam gościniec, ale inna jego część. - Na Perina Kroczącego po Chmurach! - mruknął pod nosem. - Przyprowadziła nas tam, gdzie ją znaleźliśmy. To całe mile od miej sca, do którego przyszliśmy! I o wiele bliżej, dzięki bogom, Zamku Marchii Południowej! - Czując ból w nogach, podszedł do dziew czyny, która uśmiechała się i rozglądała, zdezorientowana. Chwycił ją i pocałował w policzek, a potem porwał w ramiona i postawił na ziemi. Tknięty nagłą myślą, ruszył szybko drogą na wschód, ścigany pytaniami żołnierzy. Tak jak się spodziewał, przy kolejnym prostym odcinku gościńca zobaczył wzniesienie, a kiedy wspiął się na jego grzbiet, stwierdził, że mgła spowija drogę niecałą milę na wschód. Przyprowadziła nas na drogę od naszej strony Granicy Cienia, do tego jesteśmy między wrogą armią a miastem, dzięki niech jej będą! Tylko jak to możliwe! Próbował zrozumieć, co się stało, lecz mógł się jedynie domyślać, że substancja krainy za Granicą Cienia jest różna od substancji innych ziem, i to nie tylko ze względu na mgłę i potwory. W jakiś sposób dziewczynie udało się odkryć drogę przez fałdę cienia i zaprowadzić ich do miejsca, w którym ona przeszła na drugą stronę, nim ją znaleźli. Wrócił szybko do pozostałych. - Odpoczniemy trochę - powiedział - lecz potem musimy zdo- być konie i wracać jak najszybciej. Zamek jest przed nami, a wróg za naszymi plecami, lecz kto wie, kiedy nas dogonią? Otrzymaliśmy od dziewczyny cenny dar i nie wolno nam go zmarnować, bo zmar- nujemy też życie naszych towarzyszy. - Spojrzał na Wierzbę. - Mo- żliwe, że skończę w lochu za to, jak się spisałem, lecz jeśli Zamek Marchii Południowej ocaleje, dopilnuję, żeby obsypano cię złotem i ubrano w jedwabie. Być może uratowałaś nas wszystkich! 24 Lamparty i gazele WZBIERAJĄCA RADOŚĆ: Ule pełne, Opadają powoli liście, Śmierć już obłaskawiona Wyrocznie Rzuconych Kości D laczego czuję się tak niedobrze? - jęknęła Qinnitan. - Hej tam, wstawajcie! - Wybrana Luian zamierzyła się otwartą dłonią na jedną ze swoich tuańskich służących, która uchyliła się wprawnie, tak że Luian musnęła tylko głowę czarnowłosej dziewczyny. - A ty co robisz, leniwa jaszczurko? - wrzasnęła. - Okład jest suchy jak pieprz. - Wyciągnęła rękę i uszczypnęła boleśnie dziewczynę w ramię. - Idź i przynieś pani OJnnitan wody! Niewolnica wstała i napełniła ponownie misę wodą z fontanny tryskającej cicho w rogu pokoju, po czym wróciła i znowu zaczęła chłodzić czoło Qinnitan. - Nie wiem, moja droga - powiedziała spokojnie Luian, jakby w ogóle się nie zdenerwowała. - Może dopadła cię gorączka. Ale jestem pewna, że to nic strasznego. Musisz odmówić modlitwy i na- pić się herbaty z misecznika. - Wydawało się, że jej uwagę zaprząta coś innego niż złe samopoczucie Qinnitan, bo wciąż zerkała na boki, jakby się spodziewała, że zaraz ktoś jej przerwie. - To z pewnością przez ten napój, który mi codziennie podają. - Qinnitan spróbowała usiąść, jęknęła i znowu się położyła. Uznała, że nie warto marnować sił. - Och, Luian, nie cierpię go. Czuję się potem podle. Myślisz, że oni mnie trują? - Trują? - Luian wreszcie na nią spojrzała. Jej śmiech zabrzmiał zgrzytliwie. - Moja słodziutka, gdyby Złocisty pragnął twojej śmierci, nie zawracałby sobie głowy trucizną, a posłużył się czymś o wiele bardziej... - Pobladła i szybko się zreflektowała. - Że też coś takiego mogłam powiedzieć! Jakby nasz ukochany autarcha, wielbione niech będzie jego imię, w ogóle chciał twojej śmierci. Przecież nie zrobiłaś niczego, co by go rozgniewało. Jesteś bardzo dobrą dziewczyną. Qinnitan westchnęła i spróbowała przekonać w duchu samą sie- bie, że Luian ma rację. Ostatecznie rzeczywiście nie wyglądało to tak, jakby ją podtruwali, a przynajmniej nie tak, jak sobie wyobra- żała, że mogłaby się czuć w takiej sytuacji. Nic jej nie bolało i wła- ściwie nie czuła się źle - w rzeczywistości miała doskonały apetyt i dobrze spała, może czasem zbyt długo i głęboko - a jednak czuła się jednak dziwnie. - Masz rację, oczywiście. Jak zawsze, Luian. - Ziewnęła. - Szcze- rze mówiąc, chyba czuję się trochę lepiej. Powinnam wrócić do po- koju i się zdrzemnąć, zamiast się tu wylegiwać i zawracać ci głowę. - Och, nie, nie! - Luian wydawała się tym zaskoczona. - Nie, powinnaś raczej... pospacerować ze mną. Tak, przejdźmy się po Won- nym Ogrodzie. To pomoże ci bardziej niż cokolwiek innego. Od- świeży cię. OJnnitan mieszkała w Samotni już zbyt długo, by nie zauważyć, że coś niepokoi Luian, ponadto dziwne było to, że zaproponowała Wonny Ogród, który znajdował się po drugiej stronie Samotni za- miast spaceru po Ogrodzie Królowej Sodan. - Chyba mam dość sił. Jesteś pewna? Na pewno masz obowiązki... - Nie przychodzi mi do głowy nic ważniejszego ponad to, żeby poprawić ci samopoczucie, moja kochana. Chodź. W Wonnym Ogrodzie było cieplej niż w pomieszczeniach Sa- motni, ale dzięki baldachimom zamocowanym na murach panował tam przyjemny chłód, a powietrze było słodkie i nasycone wonia- mi mirtu, leśnych róż i wężoliścia. Po pewnym czasie Qinnitan po- czuła, że zaczyna odzyskiwać siły. Kiedy szły przez ogród, Luian wyrzuciła z siebie jednym tchem litanię drobnych utyskiwań i draż- niących ją drobiazgów, przez co wydawała się o wiele młodsza. Była też bardziej opryskliwa wobec służących, a tuańską dziewczynę, któ- ra trąciła ją w łokieć, zrugała z taką gwałtownością, że znajdujące się w ogrodzie żony i służące podniosły głowy, zwykle obojętna nie- wolnica zaś wyszczerzyła zęby, jakby zamierzała warknąć albo na- wet ugryźć. - Och, przypomniałam sobie, że zostawiłam w pokoju wypo czynkowym mój najładniejszy szal - powiedziała niespodziewanie. - Tam, w rogu. - Pokazała na ocienione wejście widoczne w głębi alei obsadzonej dwoma rzędami bukszpanowego żywopłotu. - Strasz nie mi gorąco. Chyba przysiądę tu na ławce. Będziesz tak miła i przy niesiesz mi go, Ojnnitan? Taki czerwony. Na pewno znajdziesz. Ojnnitan zawahała się, ponieważ wyraz twarzy Luian wydał jej się dziwny. Nagle poczuła strach. - Twój szal... - Tak, przynieś mi go, proszę. Jest w tamtej sali. - Pokazała jesz- cze raz. - Zostawiłaś go? - Luian rzadko zachodziła do tego ogrodu, w któ- rym zwykle panował upał. Po co szal w takim miejscu? Luian nachyliła się do niej i powiedziała zduszonym szeptem: - Po prostu idź i przynieś go, głuptasie! Ojnnitan drgnęła, jeszcze bardziej przestraszona. - Oczywiście. Zbliżając się do ocienionego wejścia, zwolniła mimowolnie, prze- konana, że zaraz usłyszy oddech ukrytego za żywopłotem zabójcy. Ale dlaczego Luian miałaby się uciekać do tak pospolitych środków? Chyba że sam autarcha uznał, iż popełnił błąd i wcale jej nie po- trzebuje. A może tuż za progiem czeka ten olbrzym Mokor, niemowa, jego słynny pierwszy kat dusiciel. Albo nie jest aż tak ważna i jej śmierci zapragnął ktoś taki jak ta rzekoma ogrodniczka Tanyssa. Ojn- nitan odwróciła się, lecz Luian patrzyła w drugą stronę i rozmawiała, szybko i trochę zbyt głośno, ze swoimi niewolnicami. Czując, że nerwy ma napięte do ostateczności, Ojnnitan wydała zduszony okrzyk, gdy nagle z cienia wyłoniła się postać mężczyzny. - Cicho! Chyba tego szukasz, prawda? - powiedział i podsunął jej jedwabny szal. - Nie zapomnij go zabrać, kiedy będziesz stąd wychodziła. - Jeddin! - Zakryła usta dłonią. - Co tu robisz? - Mężczyzna w Samotni! - Co by się z nim stało, gdyby go schwytano? A z nią? Kapitan Lampartów szybko wsunął się między nią a drzwi, za- gradzając jej drogę. Rozejrzała się nerwowo po niedużym, ciemnym pokoju. Znajdował się w nim tylko niski stół i poduszki i nie było drugiego wyjścia. - Pragnąłem cię zobaczyć. Chciałem... z tobą porozmawiać. - Jeddin podszedł bliżej, ujął jej rękę i pociągnął ją w głąb pokoju. Jej serce biło tak szybko, że z trudem chwytała oddech, z drugiej strony nie mogła oprzeć się jego sile ani temu, jakie wywiera na niej wrażenie. Gdyby tylko zechciał, przerzuciłby ją sobie przez ra mię i zaniósł gdziekolwiek, a ona nie byłaby w stanie mu się prze ciwstawić. Oczywiście mogłaby krzyczeć, lecz nie wiadomo, czyby jej to wyszło na dobre. - Chodź, nie zabiorę ci dużo czasu - powiedział. - Przychodząc tutaj, pani, złożyłem swoje życie w twoje ręce. Przecież nie poża łujesz mi kilku chwil. Unikała jego spojrzenia, czując, jak natarczywie i uważnie się w nią wpatruje. Poczuła, że jest jej gorąco i że drży. Czy to tylko zły sen? Czyżby eliksir kapłana wpędził ją w szaleństwo? Ale przecież Jeddin wyglądał tak niepokojąco naturalnie, postawny i piękny jak świą- tynny posąg. - Czego chcesz? - Tego, czego nie mogę mieć, tyle wiem. - Puścił jej rękę i za- cisnął dłoń w pięść. - Ja... nie mogę przestać o tobie myśleć, Qin- nitan. Moje serce bije szybciej. Prześladujesz mnie nawet w snach. Wszystko mi leci z rąk, wciąż o czymś zapominam... Potrząsnęła głową, teraz naprawdę przestraszona. - Nie. Nie, to jest... - Zrobiła krok do przodu i zaraz się zre- flektowała. - Jeddin wyciągnął ramiona, jakby chciał ją przytulić do siebie, a ona wiedziała, że trudno byłoby jej znowu wyrwać się z jego uścisku nie tylko ze względu na jego siłę. - To szaleństwo, Jeddin... kapitanie. Nawet jeśli... jeśli zapomnimy, dlaczego jestem w Samo- tni, kto mnie tu sprowadził... - Zamilkła, usłyszawszy hałas na ze- wnątrz, lecz był to tylko głośny śmiech dwóch spośród młodszych żon zajętych jakąś grą. - Nawet jeśli o tym zapomnimy, to przecież prawie mnie nie znasz. Spotkaliśmy się zaledwie dwukrotnie! - Nie, pani, nie. Widywałem cię codziennie, kiedy byłem dziec- kiem, tak jak i ty. Kiedy oboje byliśmy dziećmi. I tylko ty byłaś dla mnie miła. - Wyraz jego twarzy, śmiertelnie poważny, mógłby się jej wydać komiczny, gdyby tylko tak bardzo się nie bała. - Wiem, że źle postępuję, ale nie mogę znieść myśli, że będziesz... że jesteś przeznaczona dla... niego. Potrząsnęła głową, słysząc to bluźnierstwo i pragnąc jedynie stam- tąd wyjść. Młody dowódca Lampartów miał w sobie coś, co spra- wiało, że jej serce biło boleśnie, że pragnęła go pocieszyć i czuła coś więcej, co do tego nie miała wątpliwości, lecz zarazem nie po- trafiła się wyzbyć narastającego strachu. Z każdą chwilą czuła się coraz bardziej jak ofiara sfory bezlitosnych psów myśliwskich. - Skończy się na tym, że oboje nas zabiją. Cokolwiek myślisz, Jeddinie, prawie mnie nie znasz. - Mów do mnie Jin, tak jak dawniej. - Nie! Byliśmy tylko dziećmi. Wałęsałeś się za moimi braćmi. Pewnie nieraz obchodzili się z tobą okrutnie, a i ja nie zachowywa- łam się lepiej. Wtedy byłam nieśmiałą dziewczynką, która nie od- ważyła się powstrzymać przyjaciół i braci. - Byłaś dla mnie miła. Lubiłaś mnie. Z jej ust wyrwał się stłumiony jęk frustracji i cierpienia. - Jeddinie! Odejdź i nie przychodź tu nigdy więcej! - Kochasz go? - Kogo? Masz na myśli... - Przysunęła się bliżej, tak że poczuła na twarzy jego oddech. Położyła dłoń na jego masywnej piersi, by znowu jej nie objął. - Oczywiście, że nie - powiedziała cicho. - Jestem niczym dla naszego pana, mniej niż niczym - jak krzesło, dywan czy misa, w której obmywa dłonie. Ale nie odważyłabym się ukraść mu tej misy, i ty też nie. Jeśli spróbujesz mnie wykraść, oboje zginiemy. - Wzięła głębszy oddech. - Nie jesteś mi całkiem obo- jętny, Jeddinie, to pewne. Jego twarz pojaśniała. - A zatem jest nadzieja. Mam po co żyć. - Cicho! Nie słuchałeś mnie! Nie jesteś mi obojętny i w innym życiu mogłoby to znaczyć coś więcej, ale nie chcę umierać za żad- nego mężczyznę. Rozumiesz? Odejdź i już nigdy o mnie nie myśl. - Spróbowała się odsunąć, lecz objął ją tak mocno, że za nic nie zdo- łałaby się wyswobodzić z jego uścisku. - Puść mnie - wyszeptała i zerknęła przerażona na wejście. - Zaczną się zastanawiać, gdzie się podziałam. - Luian odwróci ich uwagę jeszcze przez jakiś czas. - Nachylił się do niej, a ona niemal jęknęła przerażona jego bliskością. - Ty go nie kochasz. - Puść mnie! - Ciii. Nie zostanę tu długo. Moi wrogowie pragną mnie pognębić. - Wrogowie? - Jestem chłopem, który został dowódcą straży przybocznej au- tarchy. Pierwszy minister Vash mnie nienawidzi. Dla Złocistego je- stem zabawny - nazywa mnie swoim groźnym psem łańcuchowym i śmieje się, kiedy źle się wysławiam - ale Pinimmon Vash chce mojej głowy wbitej na włócznię. Każdego z nich mógłbym zabić go- łymi rękoma, lecz tutaj rządzą gazele, a nie lamparty. - Dlaczego więc dajesz im powód, żeby mogli cię zniszczyć? To czyste szaleństwo, zgubisz nas oboje. - Nie. Coś wymyślę. Będziemy razem. - Jego spojrzenie stało się nieobecne, a serce Qinnitan zatrzymało się na moment. W tym momencie Jeddin wydawał się niemal tak samo szalony jak autar- cha. - Będziemy razem - powtórzył. Wykorzystując moment jego nieuwagi, wyrwała rękę z uścisku i wycofała się szybko do wyjścia. - Odejdź, Jeddinie! Nie bądź głupcem! W jego oczach zalśniły łzy. - Stój! - powiedział. - Nie zapomnij o tym! - Rzucił jej szal w kolorze róży. - Przyjdę do ciebie którejś nocy. OJnnitan omal nie straciła oddechu. - Nie zrobisz tego! - Odwróciła się i wyszła szybko w dusz- ny upał Wonnego Ogrodu. - Czy i ty oszalałaś? - wyszeptała do Luian, wręczając jej szal. Kilka pozostałych żon przyglądało jej się teraz, a ona miała nadzieję, że jest to obojętne spojrzenie, jakim obrzuca się pojawiającego się i wychodzącego współwięźnia. - Wszystkich nas stracą! Poddadzą torturom! Luian nie patrzyła na nią, lecz jej twarz pokryła się rumieńcem pod grubą warstwą pudru. - Nic nie rozumiesz. - Nie rozumiem? A co tu rozumieć? Ty... - Jestem tylko jedną z Wybranych. A on dowódcą Lampartów autarchy. Mógł kazać mnie aresztować i zabić pod byle pretekstem. - Kto by uwierzył słowu tłustego kastrata w kobiecych szatkach wobec słowa dowódcy muszkieterów Złocistego? - Jeddin by tak nie postąpił. - Ależ tak. Powiedział mi, że by to zrobił. Qinnitan słuchała ze zdumieniem. - Jemu się wydaje, że się zakochał - powiedziała wreszcie. -W takim stanie ludzie są zdolni do szaleństw. - Tak. - Luian spojrzała na nią wreszcie; w ocienionych długimi rzęsami oczach Wybranej lśniły łzy. Jedna popłynęła w dół upudro- wanego policzka, zostawiając ślad. - Pewnie, że są zdolni, głupiutka dziewczynko. 25 Lustra zagubione i odnalezione PŁACZ STAREJ KOBIETY: Szare jak czaple z Tutejszego Brzegu, Zagubione jak wiatr ze starej, ciemnej krainy, Zaciekłe mimo strachu Wyrocznie Rzuconych Kości Rogowiec zdążył usiąść na ławce, żeby rozprostować nogi, i do- piero wtedy się zorientował, że Opal nie weszła za nim do domu, lecz wciąż stoi na progu i wygląda na Klinowy Gościniec. - O co chodzi, moja droga? - Krzemień. Nie było go z tobą? Zmarszczył brwi. - Czemu miałby być ze mną? Zostawiłem go przecież z tobą w do- mu, bo rozprasza mnie tam, gdzie teraz pracujemy. Nie chce zostać przy mnie, bo nie lubi tego miejsca, a gdy mu każę siedzieć gdzieś na powierzchni, też nigdy go nie ma, kiedy wracam... - Nagle serce zabiło mu szybciej. - Chcesz powiedzieć, że zniknął? - Nie wiem! Tak! Poszedł ze mną na Niższą Rudną. Potem wró- ciliśmy, a on bawił się przy drodze, układając kamienie w stosy i bu- dując te swoje mury, tunele i co tam jeszcze lubi, dlatego wiecznie taki brudny! - W jej oczach zalśniły łzy. - Och, sama nie wiem... Wyszłam, żeby go zawołać na obiad, już dawno temu, ale nigdzie go nie znalazłam. Sprawdzałam wszędzie, zaszłam nawet do Cechu i Słonego Stawu i wypytałam Otoczaka, czy chłopiec tam był. Nikt go nie widział! Dźwignął się pomimo bólu w nogach, podszedł szybko i objął ją. - Uspokój się, staruszko. Z pewnością znowu coś broi, w końcu to chłopak, do tego bardzo niezależny, Starsi Ziemi jedynie wiedzą, jak bardzo. Wróci, zanim skończymy wieczorny posiłek, zobaczysz. - Wieczorny posiłek! - krzyknęła niemal. - Ty stary głupcze, myślisz, że miałam czas, żeby przygotować wieczorny posiłek? Całe popołudnie roztrzęsiona biegałam po mieście i szukałam chłopca. Nie ma wieczornego posiłku! - Szlochając głośno, odwróciła się i po- wlokła do łóżka, po czym położyła się opatulona szczelnie kocem, tak że zamieniła się w drżącą bulwę. Rogowiec także się niepokoił, mimo to uznał, że Opal martwi się na zapas. Krzemień nie byłby pierwszym chłopcem w Mieście Funderłingów - ani ostatnim - który wyruszył na jakąś dziecięcą wyprawę i stracił poczucie czasu. Przecież całkiem niedawno zgubił się podczas pogrzebu księcia regenta. Będą mieli prawo poważnie się niepokoić, jeśli nie wróci, gdy nadejdzie pora spoczynku. Rogo- wiec miał długi i ciężki dzień, po którym jego żołądek, skurczony i pusty, przypominał wysuszony skórzany worek. Bez większego przekonania zajrzał do spiżarni. - Ach, patrzcie, mamy wielkorzenie - powiedział na tyle głośno, by usłyszała go Opal. - Wystarczy trochę podgotować i będzie kró- lewskie danie. - Nic nie odpowiedziała. - Sprawdził pozostałe za- pasy. Niektóre produkty wydawały się nieco wysuszone. - Może jed- nak zjem chleb z serem. - Nie ma chleba. - Bulwa pod kocem poruszyła się. Jej głos nie brzmiał radośnie. - Miałam zamiar wyjść po obiedzie i przynieść coś z popołudniowego wypieku, ale... ale... - Ach, tak, oczywiście - przerwał jej pospiesznie Rogowiec. - To nic. Mamy jeszcze wielkorzenie. Dobrze ugotowane... - Jeśli chcesz je zjeść ugotowane, to sam je sobie ugotuj. O ile potrafisz. Zasmucony Rogowiec żuł kawałek surowego wielkorzenia - do- piero teraz uzmysłowił sobie, jak gorzko smakuje, jeśli się go nie ugotuje z cukrem buraczanym - i coraz bardziej skłaniał się ku prze- konaniu, że chłopiec nie wróci na wieczorny posiłek. Oczywiście su- rowy korzeń i twardy ser nie stanowiły kolacji, na którą można by chcieć wracać, lecz Rogowiec nie potrafił zaprzeczyć, że odczuwa coraz większy niepokój. Wprawdzie kufel piwa pomógł mu spłukać resztki włóknistego korzenia i złagodził nieco pulsujący ból w no- gach i plecach, ale ani trochę nie ukoił jego umysłu. Kilkakrotnie wychodził na Klinowy Gościniec. Zapalono już na wieczór słabiej świecące kamienie, a ulice prawie opustoszały, jako że większość mieszkańców miasta przygotowywała się do snu. Dzieci leżą już pew- nie w łóżkach. Inne dzieci. Postanowił, że weźmie latarnię i wyjdzie jeszcze raz. Czy to możliwe, że chłopiec zawędrował do jednego z nie do- kończonych tuneli, zastanawiał się, i utknął, kiedy obsunął się strop bocznego korytarza, niedostatecznie umocniony? Ale co on by robił w takim miejscu? Rogowiec rozważał kolejno inne możliwości, jed- ne szczęśliwe, inne przerażające. A może poszedł do czyjegoś domu z kolegą? Krzemień w wielu sytuacjach bywał tak niefrasobliwy, że Rogowiec z łatwością potrafił sobie wyobrazić, iż chłopiec po prostu zapomniał ich zawiadomić, gdzie jest, nie wspominając już o zapy- taniu o pozwolenie, chociaż jak dotąd nie zaprzyjaźnił się z żadnymi dziećmi Funderlingów, nawet tymi w jego wieku z sąsiedztwa. Gdzie jeszcze mógłby być? W tunelach, w których pracowali obecnie, w po- bliżu rodzinnej krypty Eddonów? Z pewnością nie było tam niebez- piecznie, ale przecież Krzemień wyraźnie nie lubił tamtego miejsca, a poza tym Rogowiec nie mógłby go przeoczyć. Dachowiec - mali ludzie. Może chłopiec poszedł spotkać się z ni- mi i albo tam został, albo też nie był w stanie zejść na dół przed nocą. Mimowolnie wyobraził sobie straszną scenę: chłopiec spadł z da- chu i leży bezradny na jakimś pogrążonym w cieniu, nie uczęszcza- nym dziedzińcu. Zniechęcony, odłożył wielkorzeń. Gdzie jeszcze mógłby być? - Rogowcu! - zawołała Opal z sypialni. - Rogowcu, chodź tutaj. Bardzo chciał się mylić, ale usłyszał strach w jej głosie. Poczuł nagle, że nie chce wracać do domu, żeby się przekonać, co znalazła. Ale wszedł. Opal niczego nie znalazła - wręcz przeciwnie. - Nie ma jej! - powiedziała, wskazując na siennik chłopca, na koc i koszulę, które leżały zmięte jak Umęczone duchy. - Sakiewki. W której trzymał to... lusterko. Zniknęła. - Opal spojrzała na niego, a w jej szeroko otwartych oczach widać było strach. - Teraz nigdy już jej nie nosi, zawsze leży tutaj! Dlaczego jej nie ma? - Jej twarz nagle zwiędła, jakby Opal w jednej chwili postarzała się o pięć lat. -On odszedł, prawda? Odszedł na dobre, więc zabrał sakiewkę ze sobą. Rogowiec nie znalazł żadnych słów - w każdym razie takich, które by sprawiły, że poczuliby się lepiej. - Na bogów, Toby, znowu śpisz? Poruszyłeś lustro! Młody pomocnik zerwał się na równe nogi i rozłożył ręce, by pokazać, że nie mógł zrobić niczego takiego; jego mina, wyrażająca zranioną dumę, sugerowała, że jest zawsze czujny i gotowy, nawet o północy, i że okrucieństwem ze strony Chavena jest zaprzeczanie temu. - Ależ mistrzu Chavenie... - Już dobrze. Sądziłem, że pragniesz zostać człowiekiem nauki, ale to chyba zbyt wygórowane oczekiwania. - Oczywiście! Zawsze słucham! Wykonuję wszystkie polecenia! Medyk westchnął. W rzeczywistości to nie była wina młodzieńca. Chaven po prostu zbytnio zawierzył rekomendacjom swojego przy- jaciela, Euana Dogsenda, najbardziej uczonego męża w Blueshore, ale kiepskiego znawcy ludzkich charakterów. Chłopak pracował ciężko jak na swój wiek... lecz był rozkojarzony i drażliwy, delikatnie mówiąc, a co gorsza, choć nie głupi, miał mało dociekliwy umysł. Trochę tak, jakbym próbował namówić moją drogą Kloe, żeby się zaprzyjaźniła z myszami i szczurami. Tak czy inaczej, jego pomocnik stał teraz przed nim z grymasem na twarzy, który wyrażał zarazem skupienie i wściekłość, tak więc Chaven spróbował jeszcze raz. - Widzisz, perspektywiczne lustro musi pozostać nieruchome, kiedy już znajdziemy miejsce, o które nam chodzi. Leotrodos z Perikalu twierdzi, że nowa gwiazda znajduje się w gwiazdozbiorze Kossope. Skoro więc skierowaliśmy nasze zwierciadło na Kossope, to musimy umocnić osłonę, żeby się nie poruszyło. W ten sposób będziemy mogli dokonać pomiarów, nie dzisiaj, ale w kolejne noce. I zdecydowanie nie wolno nam się opierać o zwierciadło perspektywiczne podczas wykonywania pomiarów! - Przecież niebo jest pełne gwiazd - rzekł Toby. - Dlaczego więc tak ważne jest zbadanie tej jednej? Chaven na moment zamknął oczy. - Ponieważ Leotrodos twierdzi, że znalazł nową gwiazdę. A no- wej gwiazdy nie odkryto od setek lat, może nawet od tysięcy, jako że metody starożytnych są czasem niejasne, a przez to warte zwe- ryfikowania. Co więcej, podobne odkrycie niesie wątpliwości co do samych niebios. - Wyraz zdumienia na twarzy młodzieńca powie- dział mu wszystko. - Bo jeśli niebiosa mają stałą postać, o czym tak głośno zapewniają nas trygonaccy astrologowie, a nagle pojawia się nowa gwiazda, to skąd się wzięła? - Ależ Mistrzu, to nie ma sensu - rzekł Toby, ziewając, ale trochę bardziej rozbudzony. - Skoro wszystkie sfery są dziełem bogów, to czy nie mogli oni uczynić nowej gwiazdy? Chaven musiał się uśmiechnąć. - Robisz postępy. Dobre pytanie, choć jeszcze zasadniej byłoby zapytać, dlaczego nie zrobili tego wcześniej? Przez chwilę, ale tylko przez chwilę, dostrzegł w spojrzeniu mło- dzieńca błysk. Niestety, blask zaraz zgasł, stłumiony ostrożnością, zmęczeniem, a może życiowym nawykiem. - Trzeba się namyśleć przy takiej jednej gwieździe. - O, tak. A któregoś dnia takie myślenie może nam wyjaśnić, w jaki sposób bogowie stworzyli nasz świat. I czy wtedy sami nie staniemy się niemal bogami? Toby uczynił znak odczynienia zła. - Co też mówisz, mistrzu Chavenie! Czasem mnie przerażasz. Medyk pokręcił głową. - Pomóż mi tylko utrzymać pozycję perspektywicznego zwier ciadła skierowanego na Kossope i zabieraj się do łóżka. Dobrze, że mogłem już zostać sam, pomyślał Chaven, kończąc spisywanie notatek. Nawet Toby by zauważył, jak mu się zaczęły trząść ręce, w miarę jak zbliżała się godzina, na którą czekał. Było to dziwne, przemożne uczucie. Zawsze łaknął wiedzy, ale to uczucie przypominało raczej głód, lecz wcale nie taki, który jest wynikiem zdrowia. Za każdym razem, kiedy posługiwał się Wielkim Lustrem, z coraz większą niechęcią znowu je zakrywał. Czy była to tylko żą- dza wiedzy czy też pewien urok ducha, jaki nadawała mu ta wiedza? A może coś jeszcze zupełnie innego? Bez względu na przyczynę tego pragnienia, ledwo się zmusił, aby przykryć ciężkim wiekiem długie pudło pełne rzadkich i kosztownych soczewek, i tylko przenikliwy chłód nocy nakłonił go, by zamknął też, z ociąganiem, posługując się mechanizmem korbowym, dach obserwatorium, dzięki czemu od- grodził się od natrętnych, doprowadzających go do szału gwiazd. Pragnienie było tym większe, że upłynęło dużo czasu - długie dni! - odkąd lustro obdarzyło go czymś poza cieniami i milczeniem. Jakże frustrujący był ten wieczór, kiedy to musiał skupić się na Kosso- pe, podczas gdy jego serce wyrywało się ku trzem czerwonym gwiaz- dom zwanym Rogami Zmeosa albo też Starym Wężem: bo kiedy wynurzają się ponad krawędzią wielkiej planety Perina, tak jak tej nocy, on znowu może się skonsultować z lustrem. Kiedy już obserwatorium i perspektywiczne zwierciadło zostały bezpiecznie zamknięte, udał się na poszukiwanie Kloe. Tej nocy, o ile bogowie uśmiechną się do niego, jej praca i jego ofiara nie zostaną po raz kolejny zignorowane. Chaven tak bardzo poddał się pragnieniu, że nie zauważył, jak niedelikatnie obchodzi się z Kloe, aż wreszcie ta ugryzła go, szybko i wymownie, w dłoń, między palcem wskazującym a kciukiem. Prze- klinając i ssąc ranę, wypuścił kotkę, która popędziła korytarzem, lecz mimo iż jego gniew szybko zastąpił wstyd z powodu beztroski wobec jego wiernej pani, nawet i to uczucie zostało wkrótce stłumione przez trawiące go pragnienie. Usiadł przed lustrem w ciemnym pokoju, który z każdą chwilą wydawał się jeszcze mroczniej szy, i zaczął śpiewać. Była to stara pieśń w języku martwym od tak dawna, że nikt z żyjących nie miał pewności, czy wymawia słowa poprawnie, lecz Chaven śpiewał tak, jak nauczył go były mistrz, Kaspar Dyelos. Dyelos, zwany czasem Czarownikiem z Kracji, nigdy nie miał Wielkiego Lustra i choć po- siadał jedynie okruchy kilku, potrafił zdziałać cuda za ich pomocą. Ale nauka o lustrach dotyczyła w równej mierze zapamiętywania i przekazywania pokoleniom wiedzy, jak i praktycznej manipulacji kosmosem - Chaven często się zastanawiał, ile cudownych, zdumie- wających rzeczy zostało utraconych - tak więc Dyelos przekazał swo- jemu uczniowi, Chavenowi, całą wiedzę, jaką sam posiadł. Kiedy Chaven znalazł to szczególne lustro, ten zdumiewający artefakt, wie- dział już, jak się nim posługiwać, chociaż nie do końca rozumiał po- szczególne etapy procesu. Chaven potarł czoło, dręczony pewną myślą. Bolała go głowa od wpatrywania się w lustrzane cienie i zastanawiania, czy coś jeszcze patrzy na cieniomysz leżącą na cieniopodłodze i czy to coś wreszcie przybędzie. Czyżby miał ponieść kolejną porażkę? Owszem, był nie- co rozproszony... lecz zarazem zdumiał go fakt, że nagle nie potrafi sobie przypomnieć, gdzie zdobył lustro, które stało przed nim oparte o ścianę jego sekretnego magazynu. A przynajmniej wydawało mu się, że oto nagle jego pamięć wypełniła pustka. Z łatwością mógł powiedzieć, gdzie i kiedy nabył każde z pozostałych zakrytych ma- teriałem luster stojących na półkach, a także skąd pochodziły, lecz z jakiegoś powodu nie potrafił w tej chwili sobie przypomnieć, w jaki sposób zdobył klejnot swojej kolekcji, Wielkie Lustro. Ta luka w pamięci przypominała swędzące miejsce, którego nie można podrapać, i dokuczała mu coraz bardziej. Nawet silny głód, który odczuwał, zaczynał słabnąć, w miarę jak dręcząca go zagadka coraz bardziej go zajmowała. Skąd ja to mam, tak potężny przed- miot? Od jak dawna? I wtedy na środku zwierciadła pojawił się błysk, ogromna fala białego światła, jakby w płachcie nocnego nieba wyrwano dziurę, by uwolnić przez nią światłość bogów, która rozpościera się po dru- giej stronie. Oślepiony Chaven wyrzucił ręce do góry; światło przy- gasło nieco, kiedy sowa usiadła, złożyła jasne skrzydła i spojrzała na niego pomarańczowymi oczami, trzymając w wielkich szponach ofiarną mysz. W jednej chwili wszystkie inne myśli uleciały, jakby skrzydła pta- ka objęły także i jego, albo jakby on sam zamienił się w coś ma- lutkiego, pochwyconego w białe szpony, uwięzionego w uścisku mocy tak bardzo przewyższającej jego moc, że wydawałoby się zaszczytem oddać jej życie. Wreszcie wynurzył się z pustki i pogrążył w jasnym świetle. Mu- zyka wymykająca się zmysłom - coś na podobieństwo nie milkną- cego nucenia utkanego ze skomplikowanych głosów i melodii - dalej rozbrzmiewała w jego uszach, lecz powoli cichła. Jego nozdrza wciąż zdawały się wdychać tę niewypowiedzianą woń, przenikliwą i ude- rzającą do głowy jak olejek różany (choć takie róże nigdy nie zakwitły na krzewach wyrosłych na ziemi naznaczonej śmiercią i zepsuciem), lecz teraz już nie absorbowała go całkowicie. Trwał w tej niewysłowionej błogości tylko przez moment albo też pławił się w niej przez całe wieki, gdy wreszcie przemówił do niego głos-który-nie-był-głosem, pojedyncza myśl, która mogła brzmieć: Jestem tutaj albo po prostu Jestem. Nie brzmiał jak głos mężczyzny czy kobiety, a zarazem był męski i kobiecy - rozróżnienie nie miało znaczenia. Wyraził swoją wdzięczność, że jego ofiara została ponownie przyjęta, wreszcie. W odpowiedzi ogarnęło go coś, co można by nazwać wiedzą, przemożny spokój czegoś, co nie oczekuje niczego poza adoracją i strachem. Ale nawet odczuwając niewysłowioną radość z tego, że znowu znalazł się w kręgu tego wielkiego światła, poczuł, że coś drażni jego myśli, jakiś niepokojący drobiazg, tak jak cienie w pokoju z lustrami, które zdawały się przybierać dziwne kształty, zawsze na skraju pola widzenia, nigdy w jego środku. Pytania, przypomniał sobie i przez chwilę znowu prawie był sobą. Przygotowałem pytania. Dachowcy, oznajmił, ci malutcy pradawni ludzie, którzy żyją w ukryciu. Mówią o kimś, kogo nazywają Panem Szczytów, kto przychodzi do nich i dzieli się z nimi swoją mądrością. Czy to tyl W odpowiedzi poczuł coś w rodzaju rozbawienia. Doznał też uczucia odprawienia, negacji. A zatem nie ciebie mają na myśli? - nie ustępował. - To nie ty nawiedzasz ich mrocznymi ostrzeżeniami? Lśniąca istota - teraz już w niczym nie przypominała sowy i choć w tym momencie rozpoznawał jej kształt, to wiedział, że potem nie będzie potrafił opisać go słowami, a nawet nie zapamięta go w pełni - długo nie odpowiadała. Nieobecność wypełniającą to milczenie odczuwał niemal jak śmierć, tak więc gdy znowu usłyszał głos, ogarnęła go tak wielka wdzięczność, że nie usłyszał części wiadomości! Stworzenia, zazwyczaj pogrążone we śnie, zostały obudzone -tylko tyle zrozumiał z pozbawionej słów, postrzępionej myśli. Lśniąca istota wyjawiła mu, że jej działania są efemeryczne i dla niego niepojęte. Po raz kolejny poczuł się zbesztany; w spowijającej go muzyce coraz wyraźniej słychać było dysonans. Zdruzgotany, zaczął błagać o wybaczenie, przypomniał lśniącej istocie, że pragnął jedynie wier- nie jej służyć, lecz gdzieś w zakamarku jaźni, który zachował tylko dla siebie, okruch gorzkiej świadomości pozwolił mu pomyśleć jaśniej. Czy rzeczywiście było to jego jedyne pragnienie - by służyć tej istocie, tej mocy? Czy kiedy dotknął jej po raz pierwszy, a może ona dotknęła jego, nie byli niemal równi sobie, wymieniając informacje? Ale czego chciała się ode mnie dowiedzieć? Co takiego mogłem dać tej... mocy? Pamiętał równie mgliście jak to, w jaki sposób wszedł w posiadanie lustra, portalu prowadzącego do tej bolesnej błogości. Emanująca blaskiem istota dała mu do zrozumienia, że wybaczy mu jego niestosowne pytania, lecz w zamian musi wykonać pewne zadanie. Ważne zadanie, zdawała się mówić, tajemne. Na chwilę, lecz tylko na chwilę się zawahał. Jakaś drobna jego cząstka wciąż się wzbraniała, jakby lustro było gęstym sitem, przez które nie wszystko, czym Chaven był, dawało się przesiać, by spaść w śpiewający ogień. Ta niewielka reszta stała i przyglądała się bezradnie, jakby zniewolona w koszmarze, zbyt słaba, by cokolwiek zmienić. Co muszą zrobić? - zapytał. Wyjaśniła mu, czy raczej wlała w niego potrzebną wiedzę, on zaś, wcześniej besztany, teraz poczuł się też pochwalony; dobroć ta jawiła mu się niczym miód i srebrzysta muzyka, a także wieczne, porażające światło niebios. Jesteś moim dobrym i wiernym sługą, usłyszał. Ostatecznie otrzymasz swoją nagrodę - to, czego poszukujesz. Białe światło zaczęło blednąc i cofać się niczym wezbrana fala oddalająca się z plaży, by na powrót połączyć się z morzem. Znowu był sam w sekretnym pokoju oświetlonym jedynie płomieniem czarnej skwierczącej świecy. Walenie do drzwi sprowadziło panią Jennikin, która wyjrzała w szlaf- mycy i nocnej koszuli, ze świecą w dłoni, jakby to był magiczny talizman. Jej przerzedzone z wiekiem, siwe włosy, rozpuszczone na noc spływały w nieładzie na ramiona. - To tylko ja. Niech mi pani wybaczy, że budzę o takiej porze, ale jestem w potrzebie. - Doktorze? Co się stało? Czy ktoś zaniemógł? - Otworzyła szerzej oczy. - Och, strzeż nas, Zorio, chyba nie kolejne morderstwo! - Nie, nie. Proszę się uspokoić. Po prostu muszę wyruszyć w po- dróż, niezwłocznie, jeszcze przed świtem. Podniosła świecę trochę wyżej, być może szukając w jego twarzy oznak szaleństwa albo gorączki. - Ale doktorze, jest... - Wiem, środek nocy. A mówiąc dokładniej, dwie godziny do świtu według mojego łańcuchowego zegara. Jestem tego świadom, jak każdy inny, a nawet bardziej niż większość innych ludzi. I wiem też, jak każdy inny, co mam robić, nie sądzi pani? - Oczywiście, sir! A czego potrzeba... to znaczy... - Proszę mi przygotować trochę chleba i mięsa, żebym mógł się posilić podczas jazdy. Ale wcześniej proszę obudzić Harry'ego i po- wiedzieć mu, żeby osiodłał mojego konia. Lecz poza tym nikomu ani słowa. Nie chcę, żeby ktokolwiek widział, jak wyjeżdżam. - Dokąd, sir, się wybierasz? - Tego nie musisz wiedzieć, dobra kobieto. Pójdę teraz spakować potrzebne mi rzeczy. Napiszę też list, który zaniesiesz lordowi Ny- < norowi, kasztelanowi. Ufam, że nie będzie mnie tylko dzień lub dwa, ale może się zdarzyć, że mi zejdzie dłużej. Gdyby ktokolwiek z rodziny królewskiej potrzebował pomocy medyka, wyjaśnię Nynorowi, | jak znaleźć w Akademii brata Okrosa, możesz zresztą odesłać do niego każdego, kto by mnie szukał. - Potarł czoło w zamyśleniu. -Będzie mi też potrzebny mój podróżny płaszcz. Zanosi się na deszcz, a może nawet spadnie śnieg. - Ale... ale, doktorze, co z królową i jej dzieckiem? - A niech cię, kobieto - zawołał - myślisz, że zapomniałem o swoim powołaniu? - Schowała się trochę za framugę drzwi, a Chaven poczuł się zawstydzony. - Przepraszam, dobra pani Jennikin, ale już się wszystkim zająłem i wszelkie niezbędne informacje zamieszczę w liście do Nynora. Proszę się nie martwić o królową. Ma się dobrze, a poza tym dzień i noc jest przy niej położna. - Wziął głębszy oddech. - Och, proszę odsunąć trochę tę świecę, bo mam wrażenie, że chce mnie pani podpalić. - Przepraszam, sir. - A teraz proszę iść i obudzić Harry'ego, jest powolny jak syrop przelewany zimą, a ja potrzebuję konia. - Najwyraźniej chciała zapytać o coś jeszcze, ale nie śmiała. Chaven westchnął. - O co chodzi? - Wrócisz, sir, na Święto Sieroty? Rzeźnik obiecał mi świnię. W pierwszej chwili miał ochotę na nią wrzasnąć, ale zaraz upomniał samego siebie, że przecież to jest jej świat. Dla niej to było coś ważnego - i normalnie byłoby ważne także dla Chavena, który bardzo lubił pieczoną wieprzowinę. I co z tego, że czasy nie są normalne? Może to będzie ostatnie Święto Sieroty? Nie wolno mu go zepsuć. - Bez wątpienia wrócę do tego czasu, a nawet przed Nocą Szalonej Pieśni. Jestem tego tak pewien jak ktoś, kto wie, że bogowie kierują się czasem własnymi zamysłami. Proszę się nie martwić o tę świnię, pani Jennikin. Nie wątpię, że będzie okazała i dostarczy mi wiele kulinarnych przyjemności. Kiedy się odwracał, kobieta wydała mu się już trochę mniej prze- straszona - jakby ostatecznie uznała, że mimo wszystko życie nie jest tak zupełnie wywrócone do góry nogami. Ucieszył się, że przynajmniej jedno z nich tak się czuło. Służący medyka robił wszystko, by odprawić Rogowca. Staruszek wydawał się rozkojarzony, przepełniony poczuciem winy, jakby prze- rwano mu popełnianie niewielkiej, lecz ważnej zbrodni, do której pra- gnął wrócić jak najszybciej. Zdrzemnął się, spekulował Rogowiec, choć wydawało mu się, że jest zbyt wcześnie na drzemkę. Albo jeszcze nie wstał. Nie pozwoli się zbyć tak łatwo. - Nic mnie nie obchodzi, że nikogo nie przyjmuje. Mam do niego ważną sprawę. Powiedz mu, że przyszedł Rogowiec z Miasta Fun- derlingów. - Jeśli medyk jest w domu, ale nie przyjmuje nikogo, pomyślał, to może trzeba do niego zajść przez tajemny, podziemny tunel - Chaven z pewnością by odpowiedział, gdyby ktoś zapukał do tych drzwi. Tyle tylko że zajęłoby to bardzo dużo czasu, co mu się nie uśmiechało. Każda kolejna godzina poszukiwań chłopca poprzedniego wieczoru była bardziej irytująca niż poprzednia, a teraz Rogowiec odczuwał wściekłość, jakby siedział na jakimś wozie lub statku, który z każdą chwilą oddala się coraz bardziej. Służący, pomimo protestów Rogowca, najwyraźniej zamierzał zamk- nąć mu drzwi przed nosem, gdy spod ramienia wysokiego starca wy- nurzyła się głowa starszej kobiety, która spojrzała na Funderlinga z zaciekawieniem. Widywał ją już wcześniej, podobnie jak służące- go, lecz głównie z daleka, kiedy Chaven prowadził go przez Obser- watorium. Nie pamiętał imienia żadnego z nich. - Czego chcesz? - zapytała kobieta, mrużąc oczy. - Chcę się zobaczyć z waszym panem. Wiem, że może to nie jest właściwy moment, pewnie wydał wam polecenie, żeby mu nie prze- szkadzano. Ale on mnie zna, a ja jestem... w wielkiej potrzebie. - Kobieta wciąż mierzyła go nieufnym spojrzeniem. Podobnie jak stary służący, miała lekko podkrążone oczy i sprawiała wrażenie rozko- jarzonej. W tym domu też nie spali najlepiej, pomyślał Rogowiec. Po nocy spędzonej na wędrówce po Mieście Funderlingów, jak rów- nież po ulicach podzamcza, czuł się jak swędząca skóra rozciągnięta na starym bębnie. Na nogach trzymał go tylko niepokój o losy chłopca. - To niemożliwe - odparła kobieta. - Jeśli potrzebujesz medyka, musisz się udać do brata Okrosa w Akademii albo do któregoś z cy- rulików w mieście. - Ale... - Wziął głębszy oddech i powstrzymał chęć nakrzycze- nia na upartych staruszków. - Mój... mój syn zaginął. Chaven go zna, dał mi nawet kilka rad co do niego. To... wyjątkowy chłopak. Pomyślałem sobie, że może Chaven podsunie mi jakiś pomysł... Twarz kobiety wyraźnie złagodniała. - Ach, biedne maleństwo! Zaginął, powiadasz? A ty, biedaku, pewnie się zamartwiasz. - Tak, pani. Służący przewrócił oczami i odszedł w głąb korytarza. Kobieta wyszła na dziedziniec, wycierając dłonie w fartuch, po czym się ro- zejrzała, jakby chciała się upewnić, że nie śledzą ich żadne wścibskie oczy. - Nie powinnam tego mówić, ale mojego pana nie ma w domu. Wyjechał niespodziewanie. Dziś rano, jeszcze przed świtem. Nagłe podejrzenie, wywołane zbiegiem okoliczności, kazało mu zapytać: - Sam? Zdziwienie, które odmalowało się na jej twarzy, szybko przeszło w chłodną niechęć, kiedy odpowiedziała: - Tak, oczywiście, że sam. Przecież go odprowadziliśmy. Nie są- dzisz chyba... - Nie, droga pani, nie miałem nic złego na myśli. Zapytałem, bo chłopak zna waszego pana i lubi go, tak sądzę. Mógł się przy- czepić do niego, jak to czasem bywa z dziećmi. Potrząsnęła głową. - Nikogo z nim nie było. Wyruszył godzinę przed wschodem słoń- ca, ale miałam latarnię, więc bym zauważyła. I bardzo się spieszył, nasz doktor, choć nie powinnam o tym nikomu mówić. Bez obrazy. - Gdzieżby tam - odparł Rogowiec, lecz poczuł się strasznie przy- bity. Miał nadzieję, że Chaven, człowiek o bystrym rozumie, podsu- nie mu jakiś pomysł. - Z pewnością ma pani wiele pracy, więc nie będę już przeszkadzał. Kiedy wróci, proszę mu powiedzieć, że Ro- gowiec z Miasta Funderlingów chce z nim pilnie rozmawiać, dobrze? - Przekażę. - Teraz kobieta wydawała się rozczarowana tym, że nie może zrobić dla niego nic więcej. - Niech bogowie ci sprzyjają, mam nadzieję, że znajdziesz chłopca. Na pewno go znajdziesz. - Dziękuję. Jest pani bardzo miła. Utrudzony, dwukrotnie niemal się obsunął, wdrapując się po mu- rze. Gdy wreszcie wspiął się na samą górę, musiał usiąść i wziąć kilka głębszych oddechów, zanim poczuł, że może wydobyć z siebie głos. - Halo! Tu Rogowiec z Miasta Funderlingów! - Nie odważył się wołać zbyt głośno, by nie zwrócić czyjejś uwagi na dziedzińcu - słońce stało już dość wysoko i nawet ta mniej uczęszczana część zamku w pobliżu cmentarza nie była całkiem wyludniona. - Jej Wy sokość królowa Upsteeplebat była tak uprzejma i spotkała się ze mną i moim przybranym synem Krzemieniem - zawołał. - Pamiętcie mnie? Halo! Nie usłyszał żadnej odpowiedzi, nawet powietrze się nie poru- szyło, mimo że wołał wielokrotnie. Wreszcie, tak zmęczony, że za- czął powątpiewać, czy będzie w stanie zejść na dół, stanął na czwo- rakach i wyjął z kieszeni niewielkie zawiniątko z kreciej skórki. Rozwinął je i uniósł kryształ, tak by padł na niego blask poranka, i kamień zaświecił jak malutka gwiazda. - Oto prezent dla królowej. Jajo Edri, wspaniałe, najlepsze, jakie mam. Szukam Krzemienia i proszę o pomoc. Jeśli możesz spotkać się ze mną i mnie wysłuchać, wrócę tutaj jutro o tej samej porze. - Próbował wymyślić stosowne pożegnanie, lecz nic nie przyszło mu do głowy. Rozłożył więc na dachu krecią skórkę i położył na niej kryształ. Jakiż wspaniały lśniący potwór mógłby się wykluć z czegoś takiego, pomyślał mimowolnie, lecz myśl ta nie przyniosła mu naj- mniejszej radości. Obolały, zaczął schodzić po murze, tak przytłoczony rozpaczą, że gdy jego stopy dotknęły ziemi, niemal się zdziwił, iż nie runął w dół. To był dzień jak co dzień, lecz Briony obudziła się wcześnie, przygnębiona i niespokojna jak w dniu egzekucji, i usłyszała dzwon z kaplicy Erivora, który wyznaczał początek modlitw. Rosę, Moina i pokojówki przyszły do jej pokoju wyjątkowo ciche, jakby księżniczka regentka była niedźwiedzicą, którą bały się obudzić, mimo to narobiły rumoru jak cała penturia żołnierzy na rynku. Jęknęła i usiadła, po czym pozwoliła, by ją obstąpiły i ściągnęły z niej nocną koszulę. - Włożysz dzisiaj niebieską suknię? - zapytała Moina z ledwo słyszalną błagalną nutką w głosie. - Brązową - zasugerowała Rosę. - Tę z rozciętymi rękawami. Wyglądasz wspaniale w tej... - Włożę to samo co wczoraj - powiedziała. - Tylko czyste. Tunikę, tę ze złotym warkoczem. I spódnicę do konnej jazdy. I rajtuzy. Pokojówki i obie damy dworu starały się zachować pogodne miny, lecz były kiepskimi aktorkami. Szczególnie Rosę i Moina wydawały się osobiście obrażone gustem Briony, lecz tego ranka wrażliwość dam niewiele ją obchodziła. Księżniczka miała dość ubierania się dla innych, miała dość wymuszonej urody, która jej zdaniem dawała innym niepisane prawo ignorowania tego, co mówi. Nie żeby ktokolwiek ośmielił się całkowicie lekceważyć księżniczkę regentkę, ale wiedziała, że poza salą tronową dworzanie tęsknią za Olinem, i wcale nie dlatego, że jest prawdziwym królem. Widziała to w ich spojrzeniach: nie ufają jej, ponieważ jest kobietą - gorzej, zaledwie dziewczyną. Doprowadzało ją to do szału. Czy jest wśród nich choć jedna osoba, mężczyzna lub kobieta, która by nie miała matki? Bogowie powierzyli naszej płci największy z darów, jeden z najważniejszych, dzięki któremu nasz rodzaj może przetrwać, ale czy dlatego, że nie potrafimy obsikać ściany odpo- wiednio wysoko, nie zasługujemy na to, by powierzać nam ważne obowiązki? - Nie dbam o to, czy jesteś na mnie zła - warknęła do Rosę - ale nie ciągnij mnie tak za włosy. Rosę opuściła rękę i odstąpiła krok do tyłu, szczerze zasmucona. - Ależ pani. Ja nie chciałam... - Wiem. Wybacz, Rosie. Jestem dzisiaj w paskudnym nastroju. Podczas gdy kobiety zaplatały jej warkocze, Briony zjadła trochę owoców i napiła się słodzonego wina, które zdaniem Chavena po- prawiało trawienie. Kiedy wreszcie damy ułożyły misternie na jej głowie zaplecione warkocze, pozwoliła, by umocowały też szpilkami nakrycie, choć sama siedziała już jak na szpilkach. Pod tym wszystkim, grożąc, że wciągną ją w otchłań, niczym wsy- sający czarny wir, który często się tworzył pod zwodniczo spokojną powierzchnią Zatoki Brenna, leżały przerażające słowa Barricka. Bar- dzo się bała o brata i była z nim całym sercem. Od czasu ich roz- mowy zaszył się w swoich pokojach pod pretekstem nawrotu gorącz- ki, lecz ona była pewna, że po prostu wstydzi się spojrzeć jej w oczy. Jakżeby mogła przestać go kochać! Mimo wszystko między nimi zaległ cień, przy którym wszystkie inne niesnaski wydawały się nieistotne. W pewnym sensie jeszcze gorsze było to, co powiedział o ojcu. Briony nigdy nie była naiwną dziewczynką wierzącą, że jej ojciec nie może uczynić nic złego - nieraz poczuła moc ciętego języka Oli- na, co nie pozwalało jej się czuć rozpieszczaną córeczką, do tego ojciec zawsze miał ponury nastrój - ale opowieść Barricka zupełnie ją zdumiała i przybiła. Wciąż myślała o tym, że przez całe jej dzie- ciństwo ojciec dźwigał swój ciężar, i to w tajemnicy... Nie potrafiła powiedzieć, które uczucie było silniejsze: ból na myśl o jego cier- pieniu czy też wściekłość, że skrywał swój sekret przed tymi, którzy go kochali. Tak czy inaczej, czuła się tak, jakby w ścianie znajomego jej po- koju wybito dziurę, za którą zamiast równie znajomego pomieszcze- nia ukazało się przejście prowadzące do jakiegoś dziwnego miejsca. Jak to możliwe? Jak to wszystko jest możliwe? Dlaczego nikt mi nie powiedział? Dlaczego ojciec nic mi nie powiedział? Czy on, podobnie jak Barrick, uważa, że bym go znienawidziła? Briony zawsze była praktyczna, przynajmniej w porównaniu ze swoim bliźniakiem - nie popadała w ponure milczenie, nie podda- wała się zmiennym nastrojom, lecz to wykraczało poza wszelkie jej doświadczenia. W pewnym sensie było gorsze niż śmierć Kendricka, ponieważ wywróciło do góry nogami cały znany, jak sądziła, świat. Znowu pogrążyła się w smutku, tym razem nie po śmierci bliskiej osoby, lecz z żalu za utraconym spokojem umysłu. Jestem zmęczona. Tak bardzo zmęczona. Była dopiero dziesiąta rano. Nie potrafiła powściągnąć gniewu na Barricka. Bez względu na to, jak bardzo cierpiał, zrzucił na jej barki wszelkie obowiązki związane z rządzeniem Marchią Południową. Sala tronowa była pełna przepychających się ludzi, którzy kry- tykowali jej powolność, często słusznie. W tej chwili kanclerz Gal- libert Perkin i trzej panowie z jego izby przedstawiali szczegółowo potrzebę znalezienia pieniędzy do zamkowego budżetu albo też za- brania części kwoty zebranej na zapłacenie okupu za króla. Kupcy wyrażali swój niepokój o przyszły rok, bankowcy chcieli zachować ostrożność wobec swoich funduszy, a korona i tak pożyczyła więcej, niż powinna była pożyczyć, co sprawiało, że ewentualność uszczk- nięcia z okupu wydawała się całkiem atrakcyjna. Tak czy inaczej, był to problem nie do rozwiązania, które jednak trzeba było znaleźć - wydanie pieniędzy z okupu oznaczałoby zdradę nie tylko jej ojca, lecz także tych, którzy je ofiarowali, nie zawsze chętnie, na wyku- pienie króla. Lecz dwór Marchii Południowej pochłaniał pieniądze niczym jakiś pożerający złoto ogr z dawnych opowieści. Briony ni- gdy nie zdawała sobie sprawy, jak wiele pracy wymaga prowadze- nie uporządkowanego domu - szczególnie kiedy jest to największy dom na północy Eionu, centrum życia jakichś pięćdziesięciu tysięcy dusz - nie wspominając o całym kraju. Korona będzie musiała zdo- być pieniądze w inny sposób. Jak zwykle lord kanclerz Perkin za- proponował obłożenie większymi podatkami ludzi, którzy i tak dali już sporo na wykupienie jej ojca. Parada trwała dalej. Dwaj trygonaccy kapłani przemawiali w imie- niu kościelnego sądu hierarchy Sisela, który utrzymywał, że w tym konkretnym przypadku jego kompetencje przewyższają jurysdykcję sądu miejskiego. Także i tym razem chodziło o pieniądze, jako że popełniono poważne przestępstwo - miejscowy właściciel ziemski został oskarżony o spowodowanie śmierci dzierżawcy przez zanie- dbanie - i bez względu na to, który sąd zająłby się tą sprawą, i tak by utrzymał wszelkie nałożone podatki lub grzywnę. Wcześniej Brio-ny miała nadzieję, że rola księżniczki regentki będzie polegała na rozwiązywaniu problemów, karaniu winnych i nagradzaniu niewinnych. Tymczasem szybko się przekonała, że jej zadanie ogranicza się głównie do tego, aby zdecydować, kto ma wysłuchać petycji: sąd miejski, sędziowie hierarchy czy też - bardzo rzadko, tylko w przypadku oskarżeń wobec wysoko urodzonych - sama korona. Południe nadeszło i minęło. Żywe przedstawienie pełne ludzi i ich problemów ciągnęło się niczym oficjalne nudne obchody ku czci drobnych spraw. Briony miała ochotę przerwać audiencję, by odpocząć, lecz kolejka petentów zdawała się nie mieć końca, a ona wiedziała, że wszystkim, czego nie załatwi tego dnia, będzie musiała zająć się jutro, kiedy to miała wyznaczoną lekcję z siostrą Uttą. Nauczyła się bronić nielicznych chwil prywatności, dlatego zamiast zarządzić przerwę, nakazała przynieść zimne mięso i chleb, po czym zaczęła się przesuwać to w przód to w tył na tronie, żeby nieco rozruszać obolałe siedzenie. Dziwne, lecz prawdziwe było to, że nawet dwie lub trzy poduszki nie pozwalały spędzić całego dnia wygodnie w pozycji siedzącej. W pewnym momencie lord Nynor nachylił się do niej, nawijając brodę na palec i domagając się jej uwagi. - Wybacz - powiedziała. - Co mówiłeś? Coś o Chavenie? - Przysłał mi dość dziwny list - wyjaśnił starzec. Briony, przerażona i zafascynowana zarazem, uzmysłowiła sobie, że przyjmowanie takich przeklętych parad żądających czegoś i niezadowolonych petentów było chlebem powszednim Nynora od pierwszego dnia jego kariery, a przynajmniej przez ostatnie kilka dziesięcioleci, odkąd został jednym z głównych dworzan jej dziadka Ustina. Nie wyglądał na szaleńca, ale z drugiej strony kto pragnąłby dobrowolnie takiego życia? - Medyk nieoczekiwanie musiał się udać w podróż - mówił dalej Nynor. - Sugeruje, abym na czas jego nieobecności, która może potrwać kilka dni albo i dłużej, wezwał na dwór Okrosa z Marchii Wschodniej. - Często wyjeżdża, żeby się skonsultować z innymi uczonymi ludźmi - odparła Briony. - Nie widzę w tym nic dziwnego. - Ale żeby nie powiedział, gdzie go można znaleźć? I tak blisko porodu królowej? W każdym razie jego list wydał mi się dziwny. -Oczy Nynora były przekrwione, błyszczące i nawet w najlepszych momentach wydawało się, że płakał, ale wciąż zachowywał bystry umysł, a przez długie lata służby na dworze Eddonów udowodnił, że zawsze warto wysłuchać tego, co ma do powiedzenia. - Nie podaje żadnych bezpośrednich niepokojących powodów? W takim razie daj mi ten list, a ja później przeczytam go uważnie. -Wzięła od kasztelana złożony pergamin i wsunęła go do koperty z jeleniej skóry, w której trzymała swoje pieczęcie, sygnet i inne ważne rzeczy. - Coś jeszcze? - Potrzebuję twojego pozwolenia, aby wezwać na dwór brata Okrosa. - Masz je. - A ten poeta? - Tinlight? Tin... - Tinwright. To prawda, że pozwoliłaś mu zostać na dworze? - Tak, bez żadnych przywilejów. Można go ubrać i nakarmić... Rozległy się pomruki w tłumie, przez który ktoś zaczął się prze- pychać; ludzie rozstępowali się, jakby wypuszczono zwierzę, niegroźne, lecz niezbyt czyste. Matty Tinwright wypadł z ciżby i zatrzymał się dopiero na stopniach podwyższenia. - Ach, piękna księżniczko, dotrzymałaś obietnicy! Twoja dobroć przewyższa nawet słowa, które ją opiewają, i jest równie przysłowiowa jak ciepło słońca czy wilgoć deszczu. - A to dopiero. Żeby tak Perin grzmotnął nas młotem - warknął Avin Bronę, który przez cały dzień czaił się przy tronie, niczym oswojony niedźwiedź, i warczał na tych, którzy jego zdaniem marnowali czas księżniczki. Poeta b y ł zabawny, tyle tylko że Briony nie była w nastroju do żartów. - Tak, idź z lordem Nynorem, a on dopilnuje, żebyś dostał wszystko, czego ci trzeba, Tinwright. - Pani, nie chcesz wysłuchać moich najnowszych wersetów? Które dopiero co się narodziły w tej właśnie sali? Zamierzała powiedzieć, że nie chce, lecz Tinwright nie należał do osób, które czekają na odmowę - musiał się tego szybko nauczyć, sądząc po jego wierszach. - Oto stoi, odziana w męską czerń, niczym groty piorunów sro giego gniewu Oktamene na letnim niebie. Lecz pod tymi czarnymi bałwanami leży dziewiczy śnieg, biały i czysty, który kładzie się na ziemi chłodną słodyczą... W głębi serca rozumiała pomruki zniecierpliwienia lorda konsta- bla, lecz pragnęła, by wyrażał on swoje niezadowolenie w bardziej dyskretny sposób - młody poeta bardzo się starał, a ona zamierzała go zachęcić, a nie upokorzyć. - Tak, ładnie - powiedziała. - Ale teraz mam ważniejsze rzeczy na głowie. Spisz to dla mnie i przyślij mi, żebym mogła... w pełni docenić wartość twojej poezji. - Pani, jesteś zbyt dobra. - Uśmiechając się do pozostałych dwo- rzan, uznawszy, że jest jednym z nich - tak przynajmniej mu się wydawało - Tinwright wstał, skłonił się i wtopił w tłum, który przy- witał go chichotami. - Pani, jesteś zbyt hojna w swojej uprzejmości - rzekł cicho Bronę. Steffans Nynor wciąż trzymał się blisko, a jego mina zdradzała pewne zdenerwowanie. - O co chodzi, lordzie? - zapytała Briony. - Czy wolno mi zbliżyć się do tronu, księżniczko? Skinęła, aby podszedł bliżej. Bronę także się przysunął, jakby chu- dy, stary Nynor stanowił jakieś zagrożenie - a może tylko po to, żeby lepiej słyszeć. - Jeszcze jedna sprawa - powiedział cicho kasztelan. - Co zro- bimy z Tolly'ami? - Z Tolly'ami? - Nie słyszałaś? Przybyli tu dwie godziny temu, wybacz, że cię nie powiadomiłem, ale byłem pewien, że i tak się dowiesz. - Posłał złośliwe spojrzenie Brone'owi. Obaj, będąc politycznymi rywalami, nie pałali do siebie wielką sympatią. - Gościmy delegację z dworu Summerfield, której przewodniczy Hendon Tolly. Młodzieniec wy- daje się bardzo zasmucony, opowiadał głośno o zniknięciu brata, księ- cia Gailona. - Litościwa Zorio - rzuciła. - Niezbyt wesołe wieści. Hendon Tolly, mówisz? Tutaj? - Średni Summerfield, Caradon, jest bez wątpienia zbyt zadowo- lony, by trudzić się do nas i ubiegać o książęcy tytuł - odparł cicho Bronę. - Ale chyba nie za bardzo starał się powstrzymać młodszego brata, nie żeby miało mu to przynieść jakąś korzyść. Hendon to dzi- kus, Wasza Wysokość. Trzeba go pilnować. - Kiedy lord konstabl skończył swoją krótką przemowę, u jego boku pojawił się żołnierz gwardii królewskiej i Bronę odwrócił się, by wysłuchać, co tamten ma do powiedzenia. Briony nie użyłaby raczej słowa „dzikus". „Niemal szalony" by- łoby bliższe prawdy - najmłodszy z Tollych był równie niebezpieczny i nieprzewidywalny jak ogień w wietrzny dzień. Westchnienie było jedynym świadectwem jej życzenia, by odsunąć od siebie to wszyst- ko, by wrócić do dni, w których jedynym zmartwieniem jej i Barricka było to, w jaki sposób uniknąć lekcji. Ach, przekląć Barricka za to, że zostawił mi to wszystko! Chwilę później poczuła skruchę, a nawet strach z powodu swojej myśli: brat nie potrzebował już więcej przekleństw. - Okażcie Tollym szacunek - powiedziała. - Dajcie im pokoje Gailona. Przypomniała sobie, co Bronę powiedział jej o mieszkań cach Summerfield i agentach autarchy. - Albo nie, na wypadek gdy by zostawili jakiś ukryty kontakt. Umieść ich w Wieży Zimowej, żeby nie czuli się zbytnio pod butem, za to będą widoczni, kiedy zaczną się kręcić tu i tam. Lordzie Bronę, zakładam, że dopilnujesz, aby pozostali pod kontrolą? Lordzie Bronę? Odwróciła się, poirytowana, że nie odpowiada. Strażnik, który z nim rozmawiał, już odszedł, lecz Bronę wciąż trwał w bezruchu, a jego twarz wyrażała dezorientację i niedowierzanie, czego nigdy wcześ- niej u niego nie widziała. - Lordzie konstablu, co się stało? Spojrzał na nią, potem na Nynora, po czym pochylił się do przodu. - Odeślij tych ludzi. Natychmiast. - Czego się dowiedziałeś? Brodacz pokręcił powoli głową niczym ktoś otumaniony snem. - Wrócił Vansen, Wasza Wysokość, Ferras Vansen, kapitan straży. - Doprawdy? I co takiego odkrył? Znalazł karawanę? - Nie, do tego stracił znaczną część swojego oddziału, ponad tu- zin dobrych żołnierzy. Ale, posłuchaj mnie, pani, to nie jest najważ- niejsze! Wezwij go tutaj. Jeśli wszystko, co mi przekazano, jest pra- wdą, musimy niezwłocznie go wysłuchać. - Co ci przekazano... Co takiego ci przekazano, Bronę? Po- wiedz mi. - Że jesteśmy w stanie wojny, księżniczko, albo niebawem bę- dziemy. - Jak to... wojny? Z kim? - Z armią czarodziejskiej krainy, jak się zdaje. 26 Rozważania królowej ODLEGŁE GÓRY: Widzimy je, Choć nigdy ich nie przejdziemy, Ale je widzimy Wyrocznie Rzuconych Kości Przybyła w zadziwiająco skromny sposób, tym razem nie na grzbie- cie gołębicy, lecz białego, tłustego szczura o okazałych wąsach To- warzyszyło jej tylko dwóch pieszych strażników - mieli twarze blade i ściągnięte przez wzgląd na wielką odpowiedzialność - a także zwia- dowca Spadzik. Rogowiec siedział tam dłużej, niż się tego spodzie- wał, dlatego teraz z wdzięcznością przyjął fakt, że nikt nie oczekuje iz wstanie; nie miał pewności, czy jego nogi zgięłyby się odpowie- dnio i wytrzymały ciężar ciała. Z drugiej strony nie wyobrażał sobie aby mógł powitać królową, nie okazując jej w jakiś sposób szacunku' zwłaszcza ze miał ją prosić o przysługę, dlatego skłonił głowę. - Jej Wyśmienita i Niezapomniana Wysokość, królowa Upstee- plebat, wita Rogowca z rodu Liderytów - oznajmił Spadzik swoim wysokim głosikiem. - Usłyszeliśmy twoją prośbę i oto jesteśmy - powiedziała równie ptasim głosem jak jej herold. - Spodobał nam się twój szczodry poda- rek, który spoczął w naszej kolekcji klejnotów obok Wielkiego Zło- tego Kawałka i Srebrnego Przedmiotu. Ze smutkiem usłyszeliśmy, że chłopiec zaginął. Co możemy dla ciebie zrobić? - Szczerze mówiąc, nie wiem, Wasza Wysokość. Liczyłem na to, że ty mi coś podpowiesz. Przeszukałem wszystkie znane mi miej sca - całe Miasto Funderlingów wie, że on zniknął - i ani śladu. Chłopiec lubi się wspinać i badać różne zakamarki, a ja niewiele wiem o dachach i wysokich miejscach zamku i miasta. Pomyślałem więc sobie, że może ty będziesz wiedziała, dokąd się udał, a może nawet go widziałaś. Królowa odwróciła się do swoich ludzi. - Wierny Spadziku, czy ktoś z naszych widział chłopca? - Nie widziałem go na oczy - odparł z powagą mały poddany. - Wczoraj pytałem w wielu zakamarkach, a nawet dalej, w Ukrytej Sali, a jakże, ale ani śladu jego zapachu. Królowa rozłożyła ręce. - Zdaje się, że nie potrafimy ci nic powiedzieć - zwróciła się ze smutkiem do Rogowca. - My także się martwimy, ponieważ wie rzymy, że na tym chłopcu spoczęła Ręka Niebios, a więc jest też ważny dla nas, Sni'sni'sniksoonah. Rogowiec opuścił ręce w geście bezradności. W rzeczywistości nie spodziewał się, że Dachowcy rozwiążą jego problem, ale to była ostatnia nadzieja. Teraz pozostało mu już tylko czekać, co było trudne do zniesienia. - W każdym razie dziękuję, Wasza Wysokość. Dziękuję, że spot kałaś się ze mną. To bardzo miło z twojej strony. Patrzyła, jak wstaje powoli. - Zaczekaj. Czy węszyłeś za nim? - Słucham? - Czy węszyłeś, żeby znaleźć jego trop? - Ujrzawszy wyraz twarzy Rogowca, uniosła brew delikatną niczym pajęcza nić. - Czy twoi ludzie nie znają tego sposobu? - Chyba znają. Trzymają psy i sokoły do polowania. Ale nie umiał- bym znaleźć chłopca w taki sposób. - Zostań jeszcze z nami. - Złożyła malutkie dłonie. - Szkoda, że Nos Szacowny i Stosowny nie czuje się dobrze, ma jakiś rodzaj zimnicy. To się często zdarza, kiedy słońce zaświeci po pierwszych zimowych deszczach. Wtedy wygląda żałośnie, oczy ma czerwone, podobnie jak ten swój wspaniały nos. Gdyby nie to, posłałabym go z tobą. Może za kilka dni, kiedy wydobrzeje... Rogowiec nie ucieszył się zbytnio na myśl o tym, że jego nadzieje odnalezienia chłopca mogłyby zależeć od grubego i gderliwego No- sa, ale uznał, że zawsze to coś. Postarał się, aby jego mina wyrażała wdzięczność. - Wasza Wysokość, jeśli tylko pozwolisz przemówić pokornemu Ryniennemu Zwiadowcy... - odezwał się Spadzik. Królowa uśmiechnęła się. - Pokornemu? To określenie chyba nie do końca do ciebie pa suje, mój dobry sługo. Rogowiec wyobraził sobie tylko, że człowieczek się zarumienił, ponieważ jego twarzyczka była zbyt mała, by mógł mieć pewność. - Pragnę jedynie ci służyć, Wasza Wysokość, co jest pewne jak skóra do nieba. To prawda, że czasem z trudem przychodzi mi za- chować milczenie, kiedy muszę wysłuchiwać jakichś akrobatów i in- nych tumanów niegodnych służby u ciebie. I być może uznasz, że znowu się chełpię, kiedy powiem, że niektórzy powiadają, iż po No- sie najwrażliwsze nozdrza w całym Nadzamczu ma Spadzik Łucznik. - I owszem, słyszałam podobne opinie - odparła królowa, uśmie- chając się. Widać było, że Spadzik ledwo się powstrzymuje, by nie podskoczyć i zacząć wiwatować na cześć samego siebie po słowach królowej. - Czy to znaczy, że proponujesz pomoc Rogowcowi z rodu Liderytów? - Wydaje mi się to uczciwe, Wasza Wysokość. Chłopiec pokonał mnie, a potem darował mi życie, bardzo godziwie. Myślę więc, że mam u niego dług. Może Spadzik pomoże sprowadzić go w całej skórze. - Bardzo dobrze. A zatem takie jest twoje zadanie. Udasz się z Ro- gowcem z rodu Liderytów i wypełnisz swój obowiązek. Żegnaj, do- bry Funderlingu. - Szturchnęła patykiem w żebra białego szczura, który zapiszczał, odwrócił się i zaczął wspinać na szczyt dachu. Strażnicy pospieszyli za nią. - Dziękuję, królowo Upsteeplebat! - zawołał Rogowiec, chociaż nie miał pewności, jak może mu pomóc ludzik wielkości strąka gro- chu. Kiedy szczur znikał po drugiej stronie dachu, królowa uniosła dłoń, ale przecież nawet malutkie królowe nie machają ręką na po- żegnanie, uznał więc, że był to gest aprobaty dla jego wdzięczności. Spojrzał na Spadzika, z którym został sam na dachu. - W takim ra- zie... co zrobimy? - Pokaż mi jakąś rzecz chłopca - zasugerował człowieczek. - Muszę nawąchać się do syta jego zapachu. - Mamy jego drugą koszulę i łóżko, więc chyba zabiorę cię do naszego domu. Pojedziesz na moim ramieniu? Spadzik posłał mu wymowne spojrzenie. - Widziałem, jak się gramolisz, a jakże. Spadzik pójdzie swoją drogą i spotkamy się na dole. Rogowiec wcale się nie zdziwił, gdy postawiwszy stopę na bruku, zobaczył, że Rynienny Zwiadowca już na niego czeka. Poranne słoń- ce stało wysoko, schowane za chmurami - do południa została może godzina. Rogowiec był zmęczony, głodny i niezbyt szczęśliwy. - Chcesz iść pieszo? - zapytał, pamiętając, by zachowywać się taktownie wobec Dachowca. - Tak, gdybyśmy mieli trzy dni na wędrówkę - odparł Spadzik nieco zgryźliwie. - Proponowałeś mi ramię. Pojadę na nim. Rogowiec opuścił rękę i pozwolił, by człowieczek na nią wszedł. Było to dziwne, łaskotliwe doznanie. Kiedy już umieścił Spadzika na swoim barku, po raz pierwszy wyobraził sobie, jakim rozległym obszarem dla kogoś tak małego musi się wydawać choćby taki nie- duży dziedziniec. - Dużo chodzisz po ziemi? - Masz na myśli sam dół? Raz albo dwa, a może więcej - odparł Spadzik. - Ja nie należę do was, domo-mieszków. Jeśli Spadzik Łucz- nik ma w ręku łuk, nie straszny mu szczur, jastrząb ani nic takiego, chyba że kot. - Potrząsnął energicznie malutkim łukiem, lecz kiedy znowu przemówił, jego głos nie brzmiał już tak pewnie. - A w twoim domu są koty? - W całym Mieście Funderlingów znajdziesz może jednego. Smo- ki je zjadają. - Żartujesz ty sobie - odpowiedział malutki Dachowiec z god- nością. Rogowiec poczuł się zawstydzony. Jego malutki towarzysz, który może i był trochę pyszałkowaty i nie miał najlepszego zdania o jego umiejętnościach wspinaczkowych, w końcu, powodowany poczuciem obowiązku, zaoferował swoją pomoc i zgodził się wejść do świata olbrzymów. Spróbował się wczuć w położenie Spadzika i uznał, że tamten ma prawo do odrobiny junactwa. - A zatem ruszaj - rzekł Dachowiec. - Minęły wieki albo i dłu- A c/r żej, odkąd jakiś Rynienny Zwiadowca zszedł do głębokiego miejsca, i oto dzisiaj Spadzik Łucznik uda się tam, dokąd nie odważyłby się zejść nikt inny. - Chciałeś powiedzieć żaden inny Dachowiec - zauważył Fun- derling i ruszył przez dziedziniec w kierunku furty. - W końcu my chodzimy tam dość często. - Gdzie jest twój brat? Książę Barrick powinien tu być. - Avin Bronę byłby równie oburzony, gdyby Briony oświadczyła mu, że za- mierza przekazać rządy nad Królestwami Pogranicza radzie biednych kmiotków. - Jest chory, lordzie Bronę. Przybyłby tu, gdyby tylko mógł. - Przecież też jest regentem... - Jest chory. Wątpisz w moje słowa? Lord konstabl przekonał się już, że pomimo dzielącej ich różnicy wzrostu, wieku i płci nie potrafi wytrzymać jej spojrzenia. Nawinął brodę na palec i mruknął coś pod nosem, ona zaś rozsądnie nie za- pytała, co powiedział. - Hendon Tolly znowu się ciska - rzekł Tyne Aldritch z Blue- shore, jeden z nielicznych panów, których poprosiła, aby wysłuchali wraz z nią wieści z zachodu. Aldritch bywał dosadny, szczególnie w rozmowie z nią, często do granic nieuprzejmości, lecz ona wie- rzyła, że jest to oznaka prostej uczciwości. Z biegiem lat utwierdziła się w tym przekonaniu, chociaż wiedziała, że być może się myli - nikt z najbliższego królewskiego kręgu nie był aż tak szczery i bez- pośredni, jak się wydawał. Tego nauczyła się Briony bardzo wcześ- nie. Bo kto by mógł sobie na to pozwolić? W Sali Portretowej wisiały podobizny przodków Briony, którzy zabili więcej własnych możno- władców niż wrogów na polu bitwy. - A cóż takiego wyrabia mój czarujący kuzyn Hendon? - Skinęła głową, by powitać kolejnego, tylko trochę bardziej ukochanego krewnego, który dołączył do rady, Roricka I.ongarrena. Inwazja, o któ- rej się dowiedzieli, najwyraźniej miała miejsce na granicy jego lenna Daler's Troth i tylko takie zagrożenie mogło go odciągnąć od picia i gry w kości. Zajął miejsce przy stole i ziewnął, zakrywając usta dłonią. - Tolly zjawił się ze swoją świtą krzykaczy w sali tronowej zaraz po tym, jak ją opuściłaś - wyjaśnił Tyne Aldritch - i zaczął głośno perorować o tym, jak to czasem ludzie starają się unikać tych, których skrzywdzili. Briony wzięła głęboki oddech. - Dziękuję ci, hrabio Tyne. Zdziwiłabym się, gdyby n i e wy- powiadał się przeciwko mnie, to znaczy przeciwko nam, księciu Barri- ckowi i mnie. Tolly'owie potrafią być godnym podziwu sprzymie- rzeńcem w czasach wojny, za to w czasie pokoju są paskudnie trudnym sąsiadem. - Tylko czy to jeszcze jest czas pokoju? - zapytał hrabia Blue-shore, cedząc powoli słowa. Westchnęła. - Tego właśnie mamy nadzieję się dowiedzieć. Lordzie Bronę, gdzie jest kapitan straży? - Nalegał, by przed przyjściem tutaj wziąć kąpiel. Briony prychnęła. - Miałam wątpliwości co do jego kompetencji, ale nie podejrze- wałam, że jest fircykiem. Czy kąpiel jest ważniejsza niż wiadomości dotyczące ataku na Marchię Południową? - Żeby mu oddać sprawiedliwość, Wasza Wysokość - rzekł Bronę - jechali tu niemal bez wytchnienia przez trzy dni. A poza tym spisał wszystko, czekając, aż wyjdę do niego z sali tronowej. - Bronę pokazał jej plik pergaminów. - Uznał, że byłoby obrazą zjawić się tutaj w brudnym i podartym ubraniu. Briony wpatrywała się w pergamin zapisany zgrabnym pismem. - To on potrafi pisać? - Tak, Wasza Wysokość. - Mówiono mi, że urodził się na wsi, że jest synem zagrodnika czy kogoś takiego. Gdzie więc nauczył się pisać? - Z jakiegoś powodu nie pasowało to do obrazu Vansena, kapitana straży, jaki powstał w jej wyobraźni, człowieka, który stał z zaciśniętymi ustami i pozbawioną wyrazu twarzą zaledwie kilka jardów od jej martwego brata leżącego w kałuży krwi; mężczyzny, który pozwolił, by go biła, jakby był kamiennym posągiem. - Oto i on, Wasza Wysokość. Sama możesz go o to zapytać -odparł Bronę. Włosy miał jeszcze mokre i włożył nie galową tunikę i zbroję, lecz zwykłe ubranie, i to chyba nie własne, sądząc po tym, jak na nim leżało, mimo to czuła się poirytowana. - Kapitanie Vansen, zapewne przywozisz straszne wieści, skoro każesz na nie czekać księżniczce regentce. Wyglądał na zdziwionego, wręcz zszokowanego. - Wybacz, Wasza Wysokość. Powiedziano mi, że pozostaniesz w sali tronowej aż do południa i przyjmiesz mnie dopiero później. Przekazałem wiadomości ludziom lorda Brone'a, a potem... - Zamilkł nagle, jakby zdał sobie sprawę, że jest niebezpiecznie blisko kłótni z władczynią. Przyklęknął. - Wybacz, Wasza Wysokość. Mój błąd. Proszę tylko, aby gniew na mnie nie zmącił twych uczuć wobec moich ludzi, którzy wiele wycierpieli i dzielnie się spisali, by przywieźć te wieści. Jest zbyt uczciwy, pomyślała. Miał szlachetny podbródek, musiała to przyznać - dumny. Może należał do ludzi pokroju sławnego króla Brenna, który tak bardzo miłował honor, że zjadła go duma. Nie spodobała jej się sugestia, że potrzebuje pozwolenia, by okazać komuś złość, nawet jeśli.miałaby go udzielić zainteresowana osoba. Uznała, że da lekcję temu przebiegłemu - i bez wątpienia ambitnemu - młodemu żołnierzowi i w ogóle nie okaże złości. A poza tym, pomyślała, jeśli to, co mówi Bronę, jest prawdą, mamy ważniejsze rzeczy do omówienia. - Porozmawiamy o tym innym razem, kapitanie Vansen - po wiedziała. - Teraz mów, co masz do powiedzenia. Zanim skończył, Briony poczuła się, jakby weszła do jednej z opo- wieści, które opowiadały jej nianie, gdy była dzieckiem. - I ty widziałeś tę... czarodziejską armię? Vansen skinął głową. - Tak, Wasza Wysokość. Niezbyt wyraźnie, jak już mówiłem. Tam było... - zawahał się - ...dziwnie. - Na bogów! - zawołał Rorick, który dopiero teraz pojął, dlaczego go zaproszono. - Przecież oni wchodzą na moją ziemię! Pewnie w tej chwili atakują Daler's Troth. Ktoś musi ich powstrzymać! Briony nie miała ochoty zapraszać go na naradę, ale ponieważ wroga armia wkraczała w pobliżu jego lenna, a z karawaną porwano jego przyszłą żonę, nie bardzo wiedziała, w jaki sposób mogłaby go z niej wykluczyć. Zdziwiło ją, że Rorick ani razu nie wspomniał o settlandzkiej księżniczce. - Owszem, tak to wygląda, kuzynie Roricku - powiedziała. - Bez wątpienia zechcesz wyruszyć najszybciej jak to możliwe, by zebrać i poprowadzić swoich ludzi. - Mówiła zrównoważonym tonem, lecz ze zdziwieniem dostrzegła zmianę na twarzy Vansena, nie uśmiech - omawiane sprawy były zbyt poważne - raczej przekonanie, że chyba ona sama nie wierzy, iż Rorick podejmie takie wyzwanie. Ach, przecież Vansen pochodzi z gór. I do tego nie jest taki tępy, jak sądziłam. Skierowała swoją uwagę na kuzyna Roricka, który nawet nie pró- bował ukrywać strachu. - Pojechać tam? - wybąkał. Tam, gdzie bogowie tylko wiedzą, jakie czekają okropności? - Longarren ma rację w jednym względzie: w pojedynkę nic nie zdziała - rzekł Tyne z Blueshore. - Ale cokolwiek postanowimy, trzeba uderzyć na nich niezwłocznie. Musimy ich odrzucić. Jeśli Lu- dzie Zmierzchu rzeczywiście przekroczyli Granicę Cienia, trzeba im przypomnieć, dlaczego w przeszłości się za nią wycofali; zmusić, żeby zapłacili krwią za każdy jard naszej ziemi... - Mimo wszystko mówimy o twojej ziemi, Roricku - zauwa- żyła Briony - i twoich ludziach. Wydaje się, że niewiele się nimi przejmujesz. Nie poprowadzisz ich? - Ale do czego miałby ich poprowadzić, Wasza Wysokość? - Ze zdumieniem usłyszała głos Bronę'a, który zwykle nie miał naj- lepszego zdania o jej kuzynie. - Jak dotąd nic nie wiemy. Wysłaliśmy niewielki oddział, z którego powrócili nieliczni, dlatego myślę, że lord Longarren czy ktokolwiek inny popełniłby błąd, wyruszając do walki i nie zachowując należytej rozwagi. A co będzie, jeśli stawimy opór najeźdźcom i powtórzy się to, co w przypadku oddziału Van- sena - szaleństwo, dezorientacja - przy udziale całej armii? Strach rozpełznie się jak zaraza, a Ludzie Zmierzchu staną w tych pokojach jeszcze przed wiosną. A podejrzewam, że nie będzie to taki podbój jak w wykonaniu syańskiego imperium. Te istoty zażądają czegoś więcej niż daniny. Co powiedziało Vansenowi to monstrum? Że ona - kimkolwiek to coś może być - spali na węgiel nasze domy. Briony dopiero teraz uzmysłowiła sobie, jak ogromne jest zagro- żenie; jej pogardliwe docinki wobec Roricka wydały jej się nagle małostkowe. O ile Vansen nie oszalał, stali w obliczu wojny, a ich przeciwnik nie należał do ludzkiej rasy. Jakby nie mieli innych zmar- twień - zagrożenie ze strony autarchy, śmierć Kendricka czy uwię- zienie ojca. Briony spojrzała na kapitana straży i choć bardzo tego nie chciała, nabierała coraz większego przekonania, że mówi on praw- dę. To, co wcześniej brała u niego za tępotę albo zarozumialstwo, mogło być nie polakierowaną prostotą, czymś, co trudno jej było roz- poznać z jej pozycji. Vansen mógł po prostu być człowiekiem, który nie potrafi spiskować, który udusiłby się w gąszczu codziennych in- tryg oplatającym zamkowe komnaty niczym dąb próbujący rosnąć w dławiących objęciach pnącz xandiańskiej dżungli. Wątpię, czy potrafiłby utrzymać tajemnicę. - Vansen - odezwała się niespodziewanie. - Gdzie są ci, którzy wrócili razem z tobą? - Strażnicy czekają, gotowi wrócić do swoich domów. Jest też ta dziewczyna... - Nie wolno im wracać do swoich ani w ogóle kontaktować się z innymi. Nie możemy dopuścić, by wieści się rozniosły, bo inaczej przyjdzie nam walczyć z własnym przestraszonym ludem, zanim jesz- cze skrzyżujemy miecze z wrogiem. - Odwróciła się do lorda kon- stabla, który już wysyłał jednego z żołnierzy z jej rozkazami. - Kto jeszcze powinien o tym wiedzieć? Bronę rozejrzał się po kaplicy. - Ja odpowiadam za obronę zamku i miasta i dziękuję Perinowi Niebiańskiemu Ojcu, że mnie natchnął, abym latem zarządził napra- wę muru obronnego i śluzy. Oczywiście potrzebny nam jest Nynor i wszyscy podlegli mu ludzie, bez niego nie postawimy armii w stan gotowości. Także hrabia Gallibert, kanclerz, ponieważ do obrony bę- dziemy potrzebować w równym stopniu mieczy co złota. Tylko, Wa- sza Wysokość chyba rozumie, że nie da się postawić armii w stan gotowości, tak żeby nikt się o tym nie dowiedział... - To prawda, ale możemy zrobić co się da, zanim wszyscy się o tym dowiedzą. - Spojrzała na Ferrasa Vansena, który wydawał się czymś strapiony. - Za pozwoleniem, Wasza Wysokość, moi ludzie wiele wycier- pieli i będą bardzo nieszczęśliwi, jeśli każe im się pozostać w obrębie twierdzy... - Kwestionujesz moją decyzję? - Nie, Wasza Wysokość. Ale wolałbym sam im to wyjaśnić. - Ach... - Zastanawiała się przez chwilę. - Nie teraz. Jeszcze z tobą nie skończyłam. Wydawało się, że Vansen chce powiedzieć coś jeszcze, lecz zmil- czał. Przez krótką chwilę Briony poczuła władzę, prestiż bycia człon- kiem rodziny Eddonów; nie chciała marnować czasu na objaśnianie każdej swojej myśli. Odczuwała wręcz pewną przyjemność, nawet w tej chwili wielkiego niepokoju o to, co mogło i co musi się wy- darzyć w najbliższym czasie, świadoma faktu, że to ona ma podjąć decyzję, że wszyscy zebrani będą musieli wysłuchać jej poleceń bez względu na to, co sami sądzą. Niech Zoria pomoże mi podjąć właściwe decyzje. - Sprowadźcie Nynora, kanclerza i wszystkich, którzy są nam potrzebni. Tutaj, wieczorem. To będzie narada wojenna, ale nie wy- mawiajcie tego słowa przy nikim, kto nie będzie zaproszony. - A ci przeklęci Tolly'owie? - zapytał Tyne. - Hendon jest bra- tem potężnego księcia, nieważne, czy Gailon żyje czy nie, a poza tym nie można ich zignorować, podejmując takie decyzje. - Nie, oczywiście, że nie, ale na razie dajcie im spokój - po- wiedziała i zaraz się poprawiła, wiedząc, że nie może działać tak nierozważnie. - Przekażcie Hendonowi Tolly'emu, że spotkam się z nim później i porozmawiamy na osobności przed wieczornym po- siłkiem. Myślę, że okażę mu dość uprzejmości. Rorick poprosił o wybaczenie i oddalił się - by opróżnić puchar wina najszybciej jak potrafi, jak się domyślała Briony. Kiedy Avin Bronę i Tyne Aldritch wdali się w dyskusję na temat tego, kto jeszcze ma wziąć udział w tak ważnej naradzie, Briony wstała, by rozpro- stować nogi. Wtedy Vansen, sądząc, że zamierza opuścić salę, przy- klęknął. - Nie, kapitanie, jeszcze z tobą nie skończyłam, jak już mówi łam. - Było to dziwne uczucie, niemal oszałamiające, władza, którą miała. Przez chwilę pomyślała o Barricku i poczuła żal i smutek, lecz także zniecierpliwienie. Muszę dać mu sposobność uczestnicze nia w tym wszystkim, upomniała samą siebie. To mu się należy. I za raz zaczęła się nad tym zastanawiać, ponieważ naprawdę chodziło jej o to, co mu się należy, a nie o to, czego ona sama pragnie: nie była pewna, czy chce, aby się w to angażował, co ją z kolei zanie pokoiło. - Zaczekaj na zewnątrz, Vansen. Skłonił głowę, wstał i wyszedł. Bronę spojrzał najpierw na niego, potem na Briony i zdziwiony uniósł brwi. - Zanim nas opuścisz, Aldritchu... - zwróciła się do Tyne'a, ig norując lorda konstabla. Odwrócił się do niej, niepewny jej intencji. - Tak, Wasza Wysokość? Briony spojrzała na znajomą twarz hrabiego, podejrzliwe spoj- rzenie, blizna pod okiem. Dostrzegła też inną, nierówną linię na jego czole, tylko częściowo zasłoniętą siwiejącymi włosami - pamiątka z polowania. Był dobrym człowiekiem, ale sztywnym, każda zmiana stanowiła dla niego kłopot. Czuła, że będzie musiała dokonać pier- wszego z wielu niezbyt szczęśliwych wyborów. - Jako że Shaso pozostaje w lochu, ty, drogi lordzie Aldritchu, i lord Bronę przejmujecie większość jego obowiązków. - Robię, co w mojej mocy, Wasza Wysokość - odparł z twarzą odrobinę zaognioną rumieńcem. - Ale atak zza Granicy Cienia, jeśli to prawda, trudno było przewidzieć... - Wiem. Wiem też... to znaczy, mój brat i ja wiemy... że zrobiłeś, co było w twojej mocy w tych trudnych czasach. A teraz wydaje się, że nadeszły jeszcze trudniejsze chwile. - Była świadoma tego, że się zmienia, że nie mówi już jak Briony, lecz bardziej jak królowa, a przynajmniej jak księżniczka regentka. Czy tak to się dzieje? Czy prawdziwa królewska władza jest jak choroba, która sprawia, że oddalasz się od innych, pozostając pośród nich? - Rób dalej swoje. Co więcej, chcę, byś objął stanowisko naczelnego wodza na zamku. - Spojrzała szybko na Bronę'a, nie dlatego, że spodziewała się jego aprobaty, lecz by sprawdzić jego reakcję. On z kolei obserwował Ty-ne'a i nie dał po sobie poznać, czy zgadza się z jej decyzją czy nie. Hrabia Tyne, wciąż zarumieniony, jakby odetchnął z ulgą. - Dziękuję, Wasza Wysokość. Postaram się nie zawieść twojego zaufania. - Wierzę, że tak będzie. A oto twoje pierwsze zadanie. Musimy przyjąć, że zagrożenie jest prawdziwe. Zamku strzeże zaledwie kilkuset żołnierzy, którzy mogliby najwyżej stawić czoło oblężeniu, i to tylko samego zamku, bez podzamcza. Jak szybko możemy zebrać właściwą armię? Aldritch zmarszczył czoło. - Zaciąg w moim Blueshore i Landsend Bronę'a nie potrwa dłu żej niż tydzień. Jeśli pchniemy gońców Gościńcem Marchii Zachod niej, to może zbierzemy szybko kilka drużyn z Daler's Troth, o ile zdołamy obejść tę czarodziejską armię. Pobór w Marrinswalk, Hel- mingsea czy w obrzeżnych prowincjach, jak SiWerside czy Kerte- wall, potrwa dłużej, co najmniej dwa dekanoksy, a tak naprawdę pew nie miesiąc. - Zmarszczki na jego czole pogłębiły się - nigdy nie ukrywał swoich myśli. - Wstyd mówić, ale nie w porę te przeklęte niesnaski z Gailonem Tollym i jego braćmi, ponieważ najlepsi i naj liczniejsi rekruci pochodzili zawsze z Summerfield. - Zajmę się tym - odparła Briony. - Myślę, że ważne jest, aby- śmy starli się z tą armią cienia, jeśli rzeczywiście zmierza ku nam, jak twierdzi kapitan straży, przynajmniej raz, zanim stanie pod mu- rami miasta. - Z tak niedoświadczonym wojskiem? - zaprotestował Tyne. - Większość z tych, których uda nam się powołać, to miejscowi ludzie, a biorąc pod uwagę, że tak długo nie doświadczyliśmy wojny, mo- żemy przyjąć, że będziemy mieli jednego zaprawionego w walce na tuzin takich, którzy nigdy nie trzymali w ręku niczego ostrzejszego niż motyka. - Musimy wypróbować ich siłę, a także naszą - stwierdziła sta- nowczym tonem. - Nic nie wiemy o takim wrogu. A jeśli rozpoczną oblężenie, trudno będzie nam pozyskać pomoc innych marchii. Bę- dziemy musieli zdać się na statki, by sprowadzić ludzi i żywność, co jeszcze wydłuży oczekiwanie na dodatkowy zaciąg na lądzie. - Spojrzała na Avina Bronę'a. - Co myślisz? Skinął głową i pociągnął lekko brodę w zamyśleniu. - Zgadzam się, że nie możemy tak po prostu czekać, aż wróg stanie pod murami zamku. Z drugiej strony nie wiemy, czy takie są jego plany. Może najpierw zechce złupić marchie zewnętrzne. A mo- że zamierza tylko rozciągnąć Granicę Cienia i zatrzymać to, co udało mu się zdobyć. - Nie możemy liczyć na żadną z tych ewentualności - powie- działa Briony. - Skoro wyprowadzili zza Granicy Cienia całą armię, to chyba nie po to, żeby spalić kilka stodół i pól. - Sama się zdziwiła, że mówi o tym z takim spokojem. Przecież mieli umrzeć ludzie. Ich kraj trwał w pokoju przez całe jej dotychczasowe życie, a Ludzie Zmroku nie wychylali się ze swojego cienia od pokoleń. Dlaczego więc to spadło na nią? Bronę westchnął. - Zgadzam się, że trzeba rozpocząć zaciąg natychmiast, Wasza Wysokość. Resztę omówimy później, kiedy przybędą pozostali. - A zatem ruszaj, Tyne - rzekła. - Może proszę o rzecz niemoż- liwą, ale postaraj się, aby twoi posłańcy wyjechali niepostrzeżenie i zmierzali wprost do panów i burmistrzów, nie zatrzymując się na pogawędki w tawernach. Powiedz im, że jeśli ktoś dowie się o ich misji przed osobą, do której się udają, to następny rok spędzą w lo- chach razem z Shasem. - W ten sposób nie zamkniesz wszystkim ust — oponował Tyne. - Znajdą się tacy, którzy zaryzykują kajdany, byleby tylko ostrzec swo- je rodziny. - Oczywiście, że nie, ale to pomoże. A poza tym posłańcy prze- każą jedynie najistotniejsze informacje. - Przywołała młodego pazia, który czekał przed drzwiami kaplicy. Podchodził z wahaniem, ni- czym kot po mokrej podłodze. - Wezwij Nynora - zwróciła się do niego, a kiedy paź się oddalił, powiedziała: - Roześlę listy z moją pieczęcią. - Bardzo dobrze - rzekł hrabia Blueshore. - Dzięki temu nie będą mogli powiedzieć, że nie zrozumieli, jak ważna jest sprawa, albo że posłaniec nie wyjaśnił należycie, co mają robić. - Zajmijcie się tym, proszę, a także wieczorną radą. Wychodząc, wezwijcie Vansena. Bronę jeszcze raz spojrzał na nią spod uniesionych brwi. - Proszę, nie bądź dla niego zbyt ostra, Wasza Wysokość. To dobry człowiek. - Dostanie to, na co zasłużył - obiecała. Rogowiec zdołał dotrzeć do domu, przemykając chyłkiem bocz- nymi uliczkami Miasta Funderlingów, by nie musieć po drodze tłu- maczyć, dlaczego na jego ramieniu podróżuje człowieczek wielkości palca. Oczywiście bez pewnych wyjaśnień się nie obyło... - Znalazłeś go? - zapytała Opal i zaraz otworzyła szerzej zaczer- wienione oczy na widok Spadzika. - Na Starszych Ziemi! Co... co to jest? - Raczej „kto" to jest - poprawił ją mąż. - Jeśli chodzi o Krze- mienia, to nic nowego. Bez zmian. Mały Dachowiec stanął na ramieniu Rogowca i zdjął kapelusz, po czym skłonił głowę. - Spadzik Łucznik, tak mnie zwą, wysokawa pani. Pierwszy Zwia- dowca Rynienny, wyznaczony przez Jej Gibką Wysokość, królową Upsteeplebat, do pomocy w poszukiwaniach waszego zaginionego chłopca. - Ma nam pomóc. - Rogowiec był zmęczony i prawie stracił na- dzieję; cała ta sytuacja wydała mu się trochę absurdalna. Opal natomiast widziała Dachowca po raz pierwszy i przez chwilę niemal zapomniała o tym, co sprowadza przybysza do ich domu. - Spójrz na niego! Jest idealny! - Wyciągnęła rękę, jakby Spa- dzik był zabawką, którą zamierzała się pobawić, lecz zaraz się opa- miętała. - Och! Jestem Opal i witam cię w naszym domu. Chciałbyś coś zjeść albo się napić? Niestety, nie wiem zbyt dużo o... Da- ) chowcach. - Nie, moja pani, nie teraz, ale dziękuję. - Pociągnął Rogowca za płatek ucha. - Najlepiej będzie, jak mnie zestawisz na podłogę. Z zapachami nie jest tak łatwo. Bledną jak gwiazdy o wschodzie słońca. - Przyszedł, żeby powąchać koszulę Krzemienia - wyjaśnił Ro- gowiec. Czuł, że powinien powiedzieć coś więcej, lecz nic nie przy- chodziło mu do głowy. Na szczęście Opal najwyraźniej uznała, że nie potrzebuje dalszych wyjaśnień. - Pozwól, że cię zaniosę. Wstyd mi, bo nie zamiotłam dzisiaj podłogi. - Podsunęła dłoń i Spadzik wdrapał się na nią. - Naprawdę ; przysłała cię królowa? Jaka ona jest? Stara czy młoda? Jest ładna? - Dzielna jak kawka i okrutnie piękna - odparł Spadzik z prze- jęciem. - Włosy ma miękke jak aksamitna sierść dopiero co odsta- wionej od piersi myszki. - Zakasłał, próbując ukryć zawstydzenie. - \ My, Rynienni Zwiadowcy, stanowimy jej specjalny legion. Jesteśmy uszami i oczami królowej. To dla nas wielki zaszczyt. ?; - W takim razie i my jesteśmy zaszczyceni, że zechciała nam | pomóc - odparła Opal, niosąc malutkiego gościa do łóżka Krzemienia. Rogowiec ze zdumieniem stwierdził, że jego żona radzi sobie w tej sytuacji o wiele lepiej niż on. - Potrzeba ci czegoś? - Czy ten ogromny namiot to jego strój? W takim razie opuść • mnie, proszę, pani, a ja wy wącham, co się da. - Spadzik pokonał ; kilka fałd materiału, po czym opadł na czworaki i przycisnął twarz j do rękawa koszuli. Potem zaczął się przesuwać w górę, do ramienia, i węsząc niczym pies. Wreszcie stanął na nogi i przez jakiś czas stał ; nieruchomo z zamkniętymi oczami. - Chyba mam - oznajmił. - Nie ; było tak trudno, ponieważ poznałem już zapach chłopca na dachu, a jest on dość szczególny. - Otworzył oczy, spojrzał na Opal i Ro- gowca, po czym zaczął dreptać w miejscu, jakby czymś zafrasowa- ny. - Nie jest moim życzeniem was zawstydzać, ale na mój węch on nie pachnie tak jak wy. Rogowiec omal się nie roześmiał. - To żaden wstyd. On nie jest naszym naturalnym dzieckiem. Znaleźliśmy go i przygarnęliśmy. Spadzik z powagą skinął głową. - I znaleźliście w jakimś dziwnym miejscu, jak mi się zdaje. Dobrze mówię? - Tak - odparła Opal nieco zaniepokojona. - Skąd wiesz? - On ma na sobie zapach Odległych Dachów. - Pędzik spojrzał na Rogowca. - Teraz ty mnie poniesiesz? - Poniosę? - Jego śladem. Tu jego zapach jest zbyt wyraźny. Tam, gdzie płynie powietrze, trzeba nam iść. Nawet w tych wilgotnych jaskiniach musi być takie miejsce, jak sądzę. Rogowiec ostrożnie postawił sobie Dachowca na ramieniu. Był zmęczony, duchem i ciałem, ale z pewnością lepiej było coś robić, niż po prostu czekać. - Idziesz? - zwrócił się do żony. - A kto by tu czekał, jeśli pojawi się w domu? - odparła Opal z oburzeniem, jakby chłopiec miał niebawem wrócić, porzuciwszy zabawę w wyścigi stonóg z dziećmi sąsiadów. - Ty idź, Rogowcu Liderycie, i pomóż naszemu gościowi, by mógł powęszyć. Znajdź chłopca. - Odwróciła się do Spadzika, po czym dygnęła sztywno, unosząc nieco rąbek fartucha. Uśmiechnęła się nawet, choć widać było, że nie przyszło jej to łatwo, co uświadomiło Rogowcowi, że nie tylko on jest wykończony brakiem snu i strachem. - Dziękujemy tobie i twojej królowej. Pocałował Opal, zanim wyszli, zastanawiając się, ile dni upłynęło, odkąd pamiętał, by to zrobić. Stojąc już w drzwiach, zerknął do tyłu przez ramię i zaraz tego pożałował. Jego żona stała na środku pokoju i pocierała dłonie, spoglądając na ściany, jakby czegoś szukała. Teraz, kiedy została sama, jej twarz znowu pobruździł smutek - była to stara, obca twarz. Po raz pierwszy Rogowiec zupełnie nie potrafił sobie przypomnieć tamtej ślicznej młodej dziewczyny, którą adorował. Kapitan Ferras Vansen wszedł z powrotem do kaplicy niczym ska- zaniec, który dzielnie maszeruje na szubienicę. Jego twarz, zdaniem Briony, przypominała trochę wyidealizowane oblicze Perina przed- stawionego na fresku nad drzwiami, na którym potężny bóg prze- kazuje swojemu bratu Erivorowi panowanie nad rzekami i morzami. Twarz boga była zastygłym wzorem męskiej urody; oblicze Vansena zaś, o którym nie można było powiedzieć, że nie jest przystojny, było równie nieruchome. Przyklęknął z opuszczoną głową. Jego włosy, już prawie suche, kręciły się na końcach. Widok jego zgiętego i odsłoniętego karku wywołał u niej uczucie bliskie czułości. Kiedy podniósł głowę, po- czuła się, jakby ją przyłapał, i musiała szybko stłumić przypływ sła- bego gniewu. - Czy wolno mi mówić, Wasza Wysokość? - Mów. - Cokolwiek o mnie myślisz, księżniczko Briony, jeszcze raz cię proszę, byś nie przenosiła swego gniewu na tych, którzy mi towa- rzyszyli. To dobrzy żołnierze, wytrzymali próbę, jakiej nikt z nas wcześniej nie doświadczył. Dlatego błagam cię, wymierz karę we- dług swego uznania, lecz nie im. - Ty naprawdę jesteś trochę arogancki, kapitanie Vansen, czy nie mam racji? Otworzył szerzej oczy. - Wasza Wysokość? - Zakładasz, że popełniłeś zły uczynek, za co powinieneś zostać ukarany. Myślisz, jak się zdaje, podobnie jak Kupiłaś Dawca Życia, że twoja zbrodnia jest tak wielka, iż dla przykładu należy cię wbić na pal na szczycie wzgórza, gdzie przez wieczność będą cię rozdzio- bywały kruki. Lecz w moich oczach jesteś tylko żołnierzem, który nie do końca wypełnił zadanie. - Ale śmierć twojego brata... - To prawda, zawiodłeś tamtej nocy i nie wybaczyłam ci tego. Ale nie jestem aż tak naiwna, by sądzić, że ktoś inny zdołałby temu zapobiec. - Zamilkła i wbiła w niego wzrok. - Uważasz, że jestem naiwna, kapitanie Vansen? - Nie, Wasza Wysokość! - To dobrze. W takim razie mamy od czego zacząć. Bo ja też tak nie uważam. A teraz przejdźmy do ważniejszych spraw. Czy je- steś szalony, kapitanie Vansen? On był zaskoczony, ona zaś niemal zawstydziła się swojego za- chowania, ale wiedziała, że nadeszły czasy, w których nie wolno jej się ugiąć, okazywać nadmiernej uprzejmości, przez co mogłaby wy- dać się słaba. Nie wolno dopuścić, aby obrońcy zamku zaczęli szep- tać między sobą, że mogą przegrać, ponieważ rozkazuje im kobieta. - Czy jestem...? - Zapytałam, czy jesteś szalony, kapitanie Vansen. Czy twój umysł ucierpiał? Chyba wyrażam się jasno. - Nie, księżniczko. Nie, Wasza Wysokość. Nie sądzę, by mój umysł ucierpiał. - A zatem możemy przyjąć, o ile nie jesteś kłamcą albo zdrajcą - bez obawy, nie musisz przekonywać mnie, że tak nie jest, nie mamy na to czasu - że wszystko, co widziałćś, jest prawdą. Nasze zagro- żenie jest realne. Pomówmy zatem o tym, dlaczego twoje aroganckie pragnienie, żeby uznano cię za aż tak ważnego, by cię ukarać, nie zostanie spełnione. - Pani? - Milcz. Nie pytałam cię o nic. Kapitanie Vansen, z twoich słów wynika, że nie wszyscy są tacy sami, jeśli chodzi o tę magię. Mó- wiłeś, że niektórzy twoi ludzie zostali otumanieni, a nawet zaczaro- wani, inni zaś nie. Ty byłeś jednym z tych, którzy nie ulegli czarom. Czy to prawda? - Może tylko trochę, Wasza Wysokość, o ile jestem w stanie to stwierdzić. - Jego spojrzenie wyrażało teraz zabarwiony zdziwieniem szacunek. Spodobał jej się szacunek. Mniej zdziwienie. - W takim razie byłabym głupia, eliminując żołnierza, który, jak się zdaje, potrafił się oprzeć urokom i pułapkom, teraz, kiedy być może taki talent będzie nam bardziej potrzebny niż silne ramiona czy nawet waleczne serca... czyż nie mam racji? - Ja... rozumiem, Wasza Wysokość. - A teraz inne pytanie. Czy zauważyłeś jakiś powód, który by wyjaśniał, dlaczego niektórzy z was ulegli magii cienia, a inni nie? - Nie, Wasza Wysokość. Jeden z moich najbardziej zaufanych i rozsądnych ludzi, Collum Dyer, zapadł w sen bardzo szybko, z kolei żołnierz, który jest jego przeciwieństwem, nie został nim dotknięty i wrócił ze mną do domu. - A zatem nie wiemy, kto nosi w sobie tę słabość, do momentu aż ona się objawi. - Zmarszczyła brwi i przygryzła wargę. Vansen obserwował ją, lecz widać było, że skrywa jakieś głębsze uczucia, tym razem skuteczniej. Przez chwilę zastanawiała się, co to może być. Irytacja? Strach? - Bez względu na to, jakie masz o nim zdanie, żołnierz, który, jak wspomniałeś, nie został dotknięty magią, musi wziąć udział w przygotowaniach do walki z tą dziwną armią. Zarówno on, jak i wszyscy inni, którzy nie ulegli truciźnie tego dziwnego snu. Wszyscy oni mają otrzymać awans do rangi kapitana. - Mickael Southstead kapitanem? - jęknął Vansen. - Jeśli tylko nie jest najpodlejszym przestępcą, jaki się kiedykolwiek narodził, jego trzeźwy umysł będzie dla nas więcej wart, niż gdyby miał tu zstąpić z niebios sam Anglin Wielki, by nas poprowadzić, a potem pogrążyć się w tym dziwnym koszmarze. Zgodziliśmy się, że oboje nie jesteśmy głupcami, Vansen. Nie rozumiesz mnie? Skłonił lekko głowę. - Rozumiem, Wasza Wysokość. Masz rację. - Miło, że tak myślisz, kapitanie. Nie wiemy, gdzie będziemy walczyć. Możliwe, że zagrodzimy im drogę na wzgórzach Daler's Troth, by powstrzymać ich marsz na miasta. Ale równie dobrze może się okazać, że będziemy w stanie zatrzymać ich dopiero wtedy, gdy staną pod murami zamku. Tylko wy widzieliście wroga i wróciliście, by o nim opowiedzieć. Musicie nam pomóc się przygotować w każdy możliwy sposób. Wcale mnie to nie cieszy, Vansen, ale jesteś mi tak samo potrzebny jak Bronę, Nynor i Tyne Aldritch. Sprawa morderstwa mojego brata i twojej porażki nie jest jeszcze zamknięta, ale póki co odkładam ją na bok i ty też tak zrobisz. Możliwe, że jeśli dobrze się sprawisz... jeśli się spiszesz w służbie dla Zamku Marchii Południowej... wtedy być może to, co zapisano w kronice tamtego wieczoru, zostanie wymazane albo przynajmniej zamazane. - Zrobię wszystko, o co prosisz, Wasza Wysokość. - Wyraz jego twarzy był trudny do odczytania, mieszanina smutku i uniesienia, tak że przez chwilę wydawało się, że kapitan zszedł z zupełnie innego fresku niż ten z Perinem. Dziwny z ciebie człowiek, Ferrasie Vansen, pomyślała. Może się myliłam, uznając, że jesteś typem, który nie ma tajemnic. - Ruszaj więc. Zbierz wszystkich, którzy wrócili z tobą. Dopilnuj, żeby dobrze odpoczęli i zostali nakarmieni, ale pod żadnym pozorem nie wolno im opuszczać zamku. Jutro rano sama z nimi porozmawiam. - Tak, Wasza Wysokość. - Wstał, lecz się zawahał. - Księżniczko Briony... - Mów. - Była z nami młoda kobieta, wspominałem chyba o niej. Poczuła ogarniającą ją zimną irytację. - Co z nią? Nie możemy jej wypuścić, nawet jeśli jest szalona i cierpi. Przykro mi. Dopilnuj, żeby zapewniono jej wszelkie wygo- dy. - Zmrużyła oczy. - Żywisz wobec niej jakieś uczucia? - Nie! - Zaczerwienił się, nie miała wątpliwości, że dotknęła je- go czułego punktu. To sprawiło, że stała się jeszcze bardziej chłodna, choć nie potrafiła powiedzieć dlaczego. - Nie, Wasza Wysokość. Je- śli już, to czuję się tylko odpowiedzialny, ona jest jak dziecko i ufa mi. Wprawdzie wydawała się równie zagubiona w magicznym śnie jak Dyer i inni, ale to ona po raz kolejny odnalazła drogę powrotną. Zdaje się, że przebywa gdzieś pośrodku między tymi dwoma... - Nie mamy czasu ani cierpliwości, żeby zrozumieć postępowa- nie jakiejś nieszczęśliwej młodej kobiety. Nie przyda się nam, jeśli jej rozum zmąciła magia. Zapewnij jej wygody. I przyprowadź do mnie twoich ludzi jutro, gdy wybije dziesiąta. Vansen skłonił głowę i wyszedł. Nie przypominał kogoś, komu odroczono wyrok, raczej skazańca, który właśnie odkrył, że budow- niczowie szubienicy leżą zmożeni ciężką chorobą. Siedziała długo po jego wyjściu z głową pełną kłębiących się my-. śli. Do narady wojennej pozostała godzina, może trochę więcej. Ża- łowała, że nie mogła pójść do siostry Utty - brakowało jej spokoju i mądrości zorianki - ale wiedziała, że musi odwiedzić kogoś innego. Bez względu na to, jak złożone uczucia żywiła w sercu i jak straszne koszmary dręczyły jego serce, nie chciała iść na wieczorną naradę bez brata. Bicz Drżącej Doliny stała na zboczu wzgórza na skraju lasu, spo- glądając w dół na dolinę i miasto nad rzeką. Słońce schowało się już za wzgórzami i w ciemnej dolinie zapalano lampy, mimo że do wieczora pozostała jeszcze godzina. Yasammez odwróciła się i sięgnęła myślami w kierunku Granicy Cienia. Płaszcz cienia, sieć misternie splecionych prastarych zaklęć, która rozpościerała się za nią do tej pory, niczym peleryna z mgły, rozległa, omamiająca śmiertelnych esencja ziemi Qarów, maskująca i chroniąca jej maszerującą armię, rozciągnęła się już do granic moż- liwości i zaczynała rzednąć. Wiedziała, że nie da się pociągnąć jej dalej, że od tej pory będzie szła w świetle słońca i blasku nie za- słoniętych chmurami gwiazd. Dlatego czekała do nocy. Pieczęć Wojny jarzył się na jej piersi niczym węgiel. Jego ciężar przynosił zarazem pociechę i niepokój. Czekała na ten dzień przez długie lata. Cokolwiek się wydarzy, będzie miało wiele wspólnego z decyzjami, które niebawem podejmie i których nie zmieni. Ale wielu umrze, a wśród nich mnóstwo jej ludzi. Tak jak wielu wojownikom, nawet tym najodważniejszym, nie było jej łatwo patrzeć, jak giną jej ludzie, bez względu na cel. Odwróciła się i poszła w górę zbocza. Poruszała się bezszelestnie, mimo iż jej zbroję pokrywały długie kolce, a drzewa rosły gęsto. W lesie porastającym zbocze zebrała się jej armia. Pod coraz bar- dziej rozrzedzonym płaszczem jasne oczy migotały w gęstniejącej ciemności niczym gwiazdy na niebie, kiedy patrzyli na nią, gdy prze- chodziła. Nie rozpalono ognisk. Później, kiedy już lepiej się zorientu- je, co ją czeka, kiedy pozna odwagę swoich wrogów mieszkających-- pod-słońcem, Pani Jeżozwierz być może uzna za stosowne pokazać im, jak ogniska jej armii trawią wzgórza i równiny, pozwoli, by prze- rażeni mogli je policzyć - ale jeszcze nie teraz. Tej nocy Ludzie spadną na swoich wrogów niczym grom z jasnego nieba. Jej namiot był utkany z ciszy i gęstego cienia. Kilku kapitanów czekało na nią w zdumiewająco przepastnym wnętrzu, zebrali się wo- kół ametystowego jarzenia jej hełmu jak Szepcące Matki pilnujące Wielkiego Jaja. Yasammez żałowała, że nie może ich wszystkich odesłać - za- wsze jest ten moment martwej ciszy, zanim poleje się krew i rozleg- nie pierwszy krzyk, który wolałaby spędzić w samotności - ale naj- pierw musiała wypełnić to, co do niej należało, a także te nieliczne znienawidzone formalności, których nie mogła pominąć. Poranek-w-Oku z plemienia Zmieniających się czekała na nią. Jej naga pierś falowała, ponieważ dziewczyna długo biegła. - Co mi przynosisz? - zapytała Yasammez. - Wydają się być tym, czym są, chyba że wyćwiczyli się w sztuce podstępu tysiąc razy lepiej niż kiedyś. W mieście jest nieduży gar- nizon. Niewielkie grupy uzbrojonych ludzi w większych domach, a są- dząc po zbrojowni, mogą powołać więcej żołnierzy, jeśli zajdzie taka potrzeba. - Ale zbrojownia jest pełna? Poranek-w-Oku skinęła lśniącą głową. - Piki, hełmy, łuki i strzały jeszcze nie wydane. Nie spodziewają się niczego. Yasammez była zadowolona, choć tego nie okazała. Łatwe zwy- cięstwo przyniesie pewne problemy, ale ważniejsze było to, aby pierw- szy cios zadany jej armii nie był zbyt bolesny. Nawet z tymi wszyst- kimi, których udało jej się zebrać, Ludzi było o wiele mniej niż śmiertelników zamieszkujących teraz ziemie, które niegdyś należały do nich. Liczyła na to, że zaskoczenie i przerażenie zwielokrotnią siłę jej armii. - Młotostopy z Pierwszych Głębi? - Tak, pani. - Dawno nie stawaliśmy naprzeciw śmiertelników i wszystkiego, co do nich należy. Kiedy miasto stanie w płomieniach, weź swoje kobiety i mężczyzn i zburzcie mury. Przyjrzyjcie się, jak są zbudo- wane. To właściwie tylko miasteczko, ale być może odkryjemy coś, z czym przyjdzie nam się zmierzyć w Starym Miejscu. - Tak, pani. Spojrzała na Gyira, najbardziej zaufanego spośród swoich kapi- tanów, i przez chwilę ich myśli się połączyły. W porównaniu z nią, czy też wieloma innymi tam obecnymi był niczym wyrostek, lecz zaciekłością i przebiegłością ustępował tylko jej. Posmakowała jego zimnej odwagi i z zadowoleniem przemówiła głośno, tak by wszyscy mogli ją usłyszeć. - Kiedy zaczniemy palić miasto i wyrzynać ludzi, chcę, żeby wie lu pozwolono uciec, a przynajmniej niech wierzą, że zdołali tego do konać. - Zamilkła na moment, rozważając z zimną krwią horror, jaki nastąpi. - I niech to będą głównie kobiety i dzieci. Kamień Niechętnych drgnął i zamrugał. - Dlaczego, pani? Dlaczego mielibyśmy okazywać im litość? Oni nigdy jej nam nie okazali. Kiedy odkryli gniazdo moich ludzi pod- czas ostatnich bitew, spalili je, a nasze dzieci, które wychodziły za- płakane, zatłukli na śmierć. - Nie kieruje mną litość. Powinniście wiedzieć, że u mnie bar- dziej niż u kogokolwiek spośród Ludzi nie znajdziecie takiej słabości wobec mieszkających-pod-słońcem. Pragnę tylko, aby rozniosły się wieści o tym, co się tu wydarzy, a wraz z nimi przerażenie. A poza tym kobiety i dzieci, którym pozwolimy uciec, nie staną potem do walki, jak by to uczynili mężczyźni, za to w miastach, które będzie- my oblegać, trzeba będzie ich żywić, więc mniej zostanie dla wal- czących. - Wysunęła miecz z pochwy i położyła obok hełmu. W na- miocie utkanym z cienia nie było żadnego źródła światła; tylko Bia- ły Ogień jarzył się księżycowym blaskiem. - Nie utoczyliśmy krwi śmiertelników od czasu, gdy wycofaliśmy się za Granicę Cienia. Te- raz nadeszła stosowna chwila. Niech Księga skruchy pamięta tę go- dzinę nawet po końcu świata. - Uniosła dłoń. - Śpiewajcie ze mną dla dobra wszystkich Ludzi. Chwalmy ślepego króla i śpiącą królową i złóżmy przysięgę na wierność Paktowi Lustra. Złożymy ją wspól- nie, bez względu na to, co myślimy, a potem zaniesiemy naszym wrogom ogień i strach. CZĘŚĆ TRZECIA OGIEŃ Perin wmieszał się między nich i usłyszał ich krzyki, a kie- dy mu opowiedzieli o straszliwej bestii, która ich nękała, nie wiedząc, kim on jest, uśmiechnął się i pogładził wielki młot, a potem polecił, aby się nie lękali... - z Kompendium rzeczy znanych, Księga Trygonu 27 Candlerstown OPOWIEŚĆ CZASU Każda przewrócona strona księgi to stronica ognia, Żółw liże poparzone łapy, Wpatrzony w ciemność Wyrocznie Rzuconych Kości Wiedział, że powinien się skupić. Barrick zdawał sobie sprawę, że to, co się dzieje, jest ogromnie ważne, choć trudne do uwierzenia. Wiedział też, że siostra oczekuje od niego, iż weźmie na swoje barki część ciężaru. Nie wiedział tylko, czy potrafi tego dokonać To te sny, dręczące sny, które go osłabiały, tak samo jak fale potężnego oceanu podmywały nieustannie groblę między zamkiem i miastem, tak że trzeba ją było stale naprawiać. Niekiedy z trudem sobie przypominał, jak to jest być po prostu Barrickiem. Czasem budził się nocą, drapiąc w drzwi komnaty jak zwierzę, zamknięty przez służbę od zewnątrz, co miało mu uniemożliwić chodzenie we śnie Kiedy indziej wynurzał się o północy z koszmaru, zdyszany, niemal przekonany, że zamienił się w jakąś istotę, i siedział w ciemności dotykając najpierw swoich dłoni, ramion, a potem z niechęcią twarzy' spodziewając się znaleźć na niej przerażające zmiany, ślady pełnych przemocy snów. W wielu z nich otaczały go pozbawione twarzy po- stacie, które chciały go uwięzić, może nawet zabić, o ile on nie zni- szczy ich pierwszy. Zawsze budził się zlany potem, dławiąc się stra chem, że staje się jakąś okrutną bestią na podobieństwo zmieniają cego kształty potwora z opowieści starych nianiek. Co gorsza, bał się, że tym razem bestia ze snu, której kark właśnie złamał, okaże się prawdziwą osobą, którą zaatakował - kimś, kogo zna, a może j nawet kocha. ; W rzeczywistości wydawało się, że niewiele już oddziela szaleń- .; stwo koszmaru od tego, czym było dla niego sanktuarium jawy. Po- ; przedniej nocy obudził się w ciemności, słysząc w głowie głos, który ; przemawiał wyraźnie, jakby ktoś siedział tuż obok, choć w pokoju ' słychać było jedynie oddech śpiącego pazia. - Nie potrzebujemy już płaszcza - przemówił głos, kobiecy, wład czy i zimny. Nie przypominał głosów, jakie słyszał w snach, lecz wydawał się rozbrzmiewać w samych kościach jego czaszki. Za płakał cicho, usłyszawszy go, przerażony jego bliskością. - Spad niemy na nich jak ogień. Będą się nas bać za dnia i w nocy... - ...Książę Barricku? - rozległ się ponury głos. j Ktoś próbował przyciągnąć jego uwagę - prawdziwy głos, nie ' ten ze snu. Potrząsnął głową, usiłując się zorientować w sytuacji. - Książę Barricku, wiemy, że nie jest ci łatwo być tutaj, i jeste- śmy ci wdzięczni. Czy mam kazać, aby przyniesiono ci wina? - Avin Bronę dość nieporadnie starał się mu zasugerować, że ich nie słucha. - Czy to nawrót choroby? - zapytała cicho Briony. - Czuję się dość dobrze. To tylko... gorączka. Nie sypiam zbyt j dobrze. - Wziął głęboki oddech, by zebrać myśli, usiłując jednocześnie przypomnieć sobie, o czym mówili pozostali. Chciał im pokazać, że wart jest tego, by siedzieć u boku siostry. - Ale dlaczego te cza- ] rodziejskie bestie miałyby nas atakować? Dlaczego teraz? - Nie wiemy niczego na pewno, Wasza Wysokość. - Teraz prze- \ mówił ten cichy żołnierz, Vansen, kapitan straży. Barrick nie wie- ' dział do końca, co o nim myśleć. Gniew Briony na niego był uza- sadniony - pozwalając, by zabito panującego księcia w jego własnej sypialni, bez wątpienia zaniedbał swoje obowiązki, a za rządów starego króla Ustina jego głowa z pewnością tkwiłaby już nabita na pikę nad Bramą Bazyliszkową. Dlatego nie bardzo rozumiał, czemu teraz siostra traktuje młodego żołnierza - jak się zdawało - niczym ważnego doradcę. Pamiętał, że wspominała coś na ten temat, kiedy udawali się na naradę, lecz wtedy wszystkie swoje siły musiał skupić na tym, żeby wstać i się ubrać. - Mogę tylko powiedzieć, że po- chwycona przez nas istota mówiła o kimś, kto prowadzi armię, by spalić nasze domy - kontynuował Vansen. - O dziwo, według słów goblina, ma tego dokonać kobieta. „Niesie ze sobą biały ogień", tak powiedział. Ale może ta bestia nie władała zbyt dobrze naszym językiem... Barrick poczuł zimny dreszcz spływający po plecach. Słowa Van- sena zabrzmiały jak te z jego snu, zimny kobiecy głos płynący z pu- stki nocy. Chciał coś powiedzieć, lecz się powstrzymał, spojrzawszy na otaczające go kamienne, powątpiewające twarze. Książę ma zwi- dy, szeptaliby między sobą. Traci rozum. Żałował, że zwierzył się ze swoich tajemnic Briony. Dzięki bogom zachował resztki czujności i najdziwniejsze sekrety zostawił dla siebie. - Czy istnieje jakiś powód, dla którego nasz wróg nie mógłby być kobietą? - zapytała Briony. Barrick mimowolnie dostrzegł zmiany w osobie siostry: wydawało się, że z każdym dniem staje się jakby większa, twardsza, podczas gdy on kurczy się i jest coraz bardziej bezradny. - Czy wnuczka Anglina Lilia nie poprowadziła swoich ludzi przeciwko Szarym Drużynom? Jeśli zatem Ludźmi Zmierzchu dowodzi kobieta, czy to oznacza, że nie musimy się ich obawiać? - Nie, Wasza Wysokość, oczywiście, że nie. - Vansen szybko się rumienił. Barrick zastanawiał się, czy kapitan próbuje ukryć gniew. - Księżniczka poruszyła ważny problem - rzekł stary Steffans Nynor zadziwiająco rzeczowym tonem. Wydawało się, że kasztelan postanowił zapomnieć o swojej przymilnej służalczości w chwili po- trzeby. Na oczy Niebios, pomyślał Barrick, czy ja spałem przez sto lat? Czy wszyscy się zmieniają? Na chwilę ogarnęło go wrażenie, że ściany kaplicy opadły, a on się obraca i leci w dół. Musiał się ugryźć w język, by odzyskać równowagę, a kiedy ból popłynął w głąb ust, usłyszał, jak Nynor mówi: - ...w końcu. Może chcą tylko sprawdzić ich siłę, zaatakują jedno lub dwa miejsca i wycofają się za Granicę Cienia. - Pobożne życzenia - rzucił Tyne z Blueshore. - O ile Vansen nie jest w całkowitym błędzie, to nie wygląda to na zwykły łupieżczy napad. Sprowadzili ogromną armię, taką, która pozostanie na polu walki aż do wykonania zadania. • - Dlaczego ja? - rzucił hrabia Rorick. - Najpierw porywają mi narzeczoną ze wspaniałym wianem, a teraz najeżdżają moje ziemie. Przecież w żaden sposób nie obraziłem tych istot! - Dogodna sposobność, panie, to najbardziej prawdopodobna od- powiedź - powiedział Vansen. Spokojnym, taksującym spojrzeniem mierzył Roricka i Barrick zobaczył, że hrabia słabo wypadł w tej próbie. Przecież Vansen pochodzi z górskich dolin, prawda? A zatem Rorick jest jego suzerenem. Myśl, że suzeren mógłby nie cieszyć ; się bezwarunkowym szacunkiem swojego wasala, wydała się nowa Barrickowi, który spędził dzieciństwo tak bardzo zaabsorbowany swoim cynizmem, że nie przyszło mu do głowy, iż także inni mogli uznać odwieczny porządek rzeczy za nie do końca doskonały. - Dogodna sposobność? - zapytała Briony. - Kiedy znalazłem się za... kiedy byłem za Granicą Cienia, Wasza Wysokość... - odparł kapitan - ...przebywając tam, człowiek ma wrażenie, że wpadł do rwącej rzeki, mimo iż pozostałem bardziej przytomny niż moi ludzie. Ale tam czas, a nawet... sama substancja rzeczy wydawała się inna w różnych miejscach, tak jak... tak jakby ktoś został porwany przez prąd rzeki, wciągnięty na dno, a po- 1 tem znowu się wynurzył na powierzchnię, albo też został pochwycony przez wir i bezwolnie rzucony na skały. - O czym ty mówisz? - zapytał Avin Bronę. - Powiedziałeś „do- godna sposobność". Vansen uzmysłowił sobie nagle, że wszyscy na niego patrzą. Zno- wu się zarumienił i spuścił głowę. - Wybacz, ale jestem tylko żołnierzem... - Mów. - Barrick usłyszał w głosie siostry nutę, jakiej nigdy do- tąd nie słyszał; znowu wydało mu się, że dryfuje, jakby prąd rzeki Vansena porwał go daleko od jego własnego, dobrze mu znanego życia. - Jesteś tutaj właśnie dlatego, że oglądałeś rzeczy, jakich żadne z nas nie widziało, kapitanie Vansen. Mów zatem. - Ja tylko... zastanawiałem się, dlaczego, skoro zebrali tak ogro- mną armię, zdecydowali się wkroczyć do Królestw Pogranicza w Da- ler's Troth. Urodziłem się tam, więc znam dobrze te okolice. Jest tam kilka większych miast, Dale House, Candlerstown i Hawkshill, ale głównie rozsiane między wzgórzami zagrody, nieliczne większe gospodarstwa i rozrzucone wioski. Jeśli ich zamiarem był atak, a my- ślę, że tak, to dlaczego zaczęli aż tak daleko? Nawet jeśli nie są świa- domi, że ja i moi ludzie ich widzieliśmy, i wierzą, że mogą nas za- skoczyć, to dlaczego ryzykują, że niektórzy zdołają uciec na wschód, przynosząc wieści o ataku, co pozwoli nam się przygotować? Gdyby natomiast zdecydowali się przekroczyć Granicę Cienia na wzgórzach Marchii Wschodniej, to już by tu byli, i obawiam się, że byśmy tu nie obradowali, a jeśli, to chyba tylko po to, żeby spotkać się z najeźdźcami. - To zdrada! - zawołał Rorick. - Kim jest ten prosty żołnierz, by mówić nam takie rzeczy? Twierdzisz, że nie potrafimy stawić im czoła? - Nie, panie. - Oblicze Vansena wyrażało zaciętość. Nie patrzył na Roricka, ale nie wyglądał na zastraszonego. - Nie, ale widziałem ich na własne oczy - ogromna siła. Gdyby zaatakowali zamek Marchii Południowej nocą, w mieście zapanowałyby chaos i przerażenie. -Co dokładnie próbujesz nam powiedzieć, kapitanie Vansen? - zapytała Briony. - Że być może Ludzie Zmierzchu żyją według własnych przy- pływów i odpływów. - Jego spojrzenie wyrażało niemal błaganie o zrozumienie. - Być może przeszli w jedynym możliwym dla nich miejscu. Trudno wyrazić słowami to, co mam na myśli... - Kapitan może mieć rację - rzucił hrabia Gowan, którego lenno w Helmingsea dysponowało niedużą, ale doborową prywatną flotą wojenną. Gowan zwykle zachowywał się jak ktoś, kto przyłączył się do dyskusji, bez względu na to, jak poważnej, głównie dla zabawy. -Może ich w ogóle nie interesuje Zamek Marchii Południowej. Może się mylicie i te gnomy to tylko zgraja łupieżców albo ich cel znajduje się gdzieś dalej na południe, w Syanie. Czy to nie król Karał ze Syanu poprowadził niegdyś przeciwko nim swoje wojska? Może chcą się zemścić. Barrick wyczuł, że napięcie wśród zebranych opada. Niektórzy kiwali głowami potakująco. - Nie - powiedział. Nie odzywał się od dłuższego czasu, dlatego teraz wszyscy wydawali się zdumieni tym, że przemówił. - Im chodzi o nasz zamek - Zamek Marchii Południowej. Oni niegdyś tu mieszkali. - Stare opowieści - powiedział powoli Bronę. - Nie jestem pewny, czy to prawda, Wasza Wysokość... Za to Barrick miał pewność, że tak jest, jak ktoś, kto budzi się w zimny, wilgotny poranek i wie, że spadnie deszcz, chociaż nie potrafi wyjaśnić, skąd to przekonanie. - To nie tylko opowieści. - Nie zdobył się na nic więcej. - Oni tu kiedyś mieszkali. Stary Nynor chrząknął. - Prawdą jest, że... pod zamkiem i w głębokich miejscach znaj- dują się kamienie będące częścią starszej twierdzy. - Ludzie żyli tu od bardzo dawna, nawet jeszcze przed Angli- nem - rzucił Tyne lekceważąco. - Wszyscy też wiedzą, że kiedy tu przybyli, zastali już Funderlingów. - To nie ma znaczenia - powiedziała Briony. Wiem, że wielu z was by tego pragnęło, ale nie możemy liczyć na to, że Ludzie Zmierz- chu zmierzają do Syanu, żeby się zemścić na potomkach Karała. Pó- ki co, znajdują się na naszej ziemi. Każde gospodarstwo w Daler's Troth jest częścią Królestw Pogranicza. Tak jak Rorick jest ich pa- nem i musi bronić swoich ziemi i ludzi, tak korona ma obowiązek mu pomóc. Hrabia Rorick odgarnął lok z czoła. Pogodził się z koniecznością udziału w naradzie wojennej -jego strój, wprawdzie doskonale skro- jony, znacznie odbiegał od ekstrawaganckich szat, które zwykł nosić, mimo to wciąż nie wyglądał na bardziej gotowego do walki niż paw. - Co... co zamierzasz, Wasza Wysokość? - Spojrzał na pozo- stałych, a jego mina mówiła, że wcale się nie cieszy, wiedząc, iż są zadowoleni, że to jego ziemia przyjmie pierwsze uderzenie tego, co nadchodzi. - Stawimy im czoło, oczywiście. - Briony jakby przypomniała sobie nagle o bracie, bo zwróciła się do Barricka z ledwo dostrze- galnym uśmiechem zawstydzenia na ustach, tak dobrze mu znanym. - Jeśli się zgodzisz. - Naturalnie. - Przyszła mu do głowy pewna myśl - prosta rzecz w porównaniu z wszystkimi tymi strasznymi wizjami, które go drę- czyły, prosta i dająca satysfakcję. - Będziemy walczyć. - W takim razie musimy dokończyć przygotowania - powiedzia- ła. - Lordzie Bronę, lordzie Aldritchu, będziecie działać według wcześ- niejszych ustaleń. Trzeba wyprowadzić armię teraz, choćby tylko po to, żeby się przekonać o ich sile. Avin Bronę i Tyne skinęli głowami, poważni mężowie dźwiga- jący na swych barkach poważne sprawy. - A ja ją poprowadzę - oznajmił Baniek. - Co? - Briony żachnęła się, jakby ją uderzył. Niemal z zado- woleniem przyjął jej zaskoczenie. Jakaś drobna zbuntowana cząstka jego osoby wiedziała, że siostra przyzwyczaiła się do podejmowania decyzji bez niego. Teraz to się skończy. - Ależ Barricku, jesteś chory! Avin Bronę grzmotnął ogromnymi dłońmi o stół, po czym skrzy- żował ramiona na piersi, chowając ręce w fałdach kurtki, jakby się bał, że narobią jakichś szkód. - Nie wolno ci podejmować takiego ryzyka, Wasza Wysokość - zaczął, lecz Barrick nie pozwolił mu dokończyć. - Nie jestem głupcem, lordzie Bronę. Nie ubzdurałem sobie, że w pojedynkę odeprę Ludzi Zmierzchu. Wiem, że w twoich oczach jestem tylko kalekim dzieciakiem, do tego upartym. Ale pojadę i po- prowadzę naszą armię, przynajmniej oficjalnie. Nie do pomyślenia jest, aby na polu walki nie pojawił się Srebrzysty Wilk Anglina. - Znakomity pomysł, który jeszcze przed chwilą wydawał się taki jas- ny i oczywisty, teraz jakby nieco zmętniał, lecz Barrick brnął dalej. - Wcześniej ktoś powiedział, że Rorick musi pojechać, by pokazać, że panowie tych ziem będą walczyć o to, co do nich należy. Wszyscy wiedzą, że ludzie z zamku Marchii Południowej boją się po tym wszystkim, co się stało: nasz ojciec w niewoli, Kendrick nie żyje. A jeśli Vansen się nie myli, nadchodzą jeszcze mroczniej sze dni - wojna z istotami, które ledwo potrafimy pojąć. Ludzie muszą zo- baczyć, że Edddonowie są gotowi ich bronić. W końcu mamy dwóch regentów, co jest rzadko spotykanym luksusem. Jedno z nas musi poprowadzić armię. Briony była tak rozgniewana, że z trudem dobywała z siebie głos, co dawało Barrickowi zimną satysfakcję i umacniało w podjętej de- cyzji. - A jeśli zginiesz? - Mówiłem ci, siostro, nie jestem głupcem. Czy kiedy król Lan- der włożył na głowę koronę na Zimnoszarym Wrzosowisku, gdzie walczył z Ludźmi Zmierzchu, to wywijał mieczem w awangardzie? A jednak pamięta się go ze względu na wielkie zwycięstwo, a ludzie szanują jego imię. - Zbyt późno uzmysłowił sobie, że powiedział coś głupiego i że źle go zrozumieją. I tak też się stało. - To nie będzie dobre miejsce dla młodzieńca szukającego sła wy - rzucił ze złością Tyne Aldritch. - Wybacz, Wasza Wysokość, ale nie będę się biernie przyglądał, jak narażasz ludzi i ziemie tylko po to, żeby zdobyć reputację. Teraz i Barrick się rozgniewał, w dużej mierze na samego siebie. Bo nie potrafił wyjaśnić tego, co jedynie on rozumiał, że poczuje się dobrze, mogąc się zanurzyć w prostej rzeczywistości pola wal- ki, że nie będzie musiał bać się własnego gniewu ani wzbierającego w nim szaleństwa i że jeśli nawet umrze, to uwolni się od snów i ogromnego strachu. - Wiem, jakie to będzie miejsce, Blueshore - zwrócił się do na czelnego wodza. - A przynajmniej się domyślam. Znam też swoje słabości. Kwestionujesz to? Tyne zacisnął usta, lecz jego spojrzenie nie spokorniało ani trochę. - Muszę o tym porozmawiać z księciem Barrickiem. - Briony stłumiła gniew i przywdziała maskę pełnego determinacji spokoju. Coraz bardziej się upodabnia do ojca, pomyślał Barrick, ale nie tak jak ja. Myśl ta nie dodała mu otuchy. Ona odziedziczyła jego wdzięk. Ja jego przekleństwo. - Jak sobie życzysz - odpowiedział. - Ale i t a k pojadę. - Wie- dział, że to zrobi. W końcu jest jednym z panujących Eddonów, a w tej chwili tkwiło w nim coś twardego i zimnego, niedostępnego dla innych. Postawi na swoim. - Hej, Rogowcu, znalazłeś tego chłopaka? - zawołała jakaś ko- bieta. Pomyślał, że jest chyba z rodziny Piaskowców. Jej towarzysz- ka, z którą plotkowała na frontowym ganku, musiała należeć do licz- nego klanu Osadowców, sądząc po charakterystycznym podbródku. - Jeszcze nie - odkrzyknął. - Musisz wyć jak wiatr w kominie? - pożalił się Spadzik ze swo- jego miejsca na jego ramieniu. - Omal mi nie zmiażdżyłeś czaszki, a jakże. - Przepraszam. - Rogowiec ucieszył się, że mija kobiety w od- ległości, z której nie mogły dojrzeć jego malutkiego towarzysza. Le- piej niech myślą, że gadam z własnym ramieniem, niżby wszystkie dzieciaki z Miasta Funderlingów i połowa dorosłych mieli gonić mnie po Gipsowym Trakcie, żeby zobaczyć żywego Dachowca. - Na pew- no nie możesz podróżować w kieszeni mojej tuniki, gdzie nikt by cię nie zobaczył? - I gdzie niczego bym nie wywęszył? - Ach, masz rację. Spadzik poruszył się i pociągnął nosem na tyle głośno, że nawet Rogowiec usłyszał. - Skręcaj... skręć... chi'm'ook\ - Zatupał w miejscu. - Gdzie jest słońce? Jak mam powiedzieć, gdzie masz skręcić? - Musi wystarczyć prawo, lewo, bo raczej nie sądzę, żebyś wie- dział, gdzie są Drzwi Kamieniarza albo Jedwabne Drzwi. Chyba znasz określenia prawo, lewo? - Jasne. Ale my mówimy „lefo" i „rawo", kiedy posługujemy się waszym językiem. Tak więc lefo, lewo, czy jak tam chcesz, tylko skręć. Rogowiec nie rozumiał, dlaczego Dachowcy używają innych słów w języku, który nie był ich własnym; spośród wszystkich tych lu- dzików tylko królowa przemawiała wyraźnym, cywilizowanym ję- zykiem. Zastanawiał się, choć niezbyt długo, dlaczego włada nim lepiej niż jej poddani. Pokonawszy kilka kolejnych zakrętów - Spadzik trzymał się kos- myka jego włosów, żeby nie spaść, kiedy węszył - dziwna para za- częła się coraz bardziej oddalać od centrum Miasta Funderlingów i stało się jasne, że nos Dachowca prowadzi ich ku najodleglejszym peryferiom. Jeśli był to prawdziwy trop, to wydawało się, że chłopiec jakby zatoczył koło, ale zdecydowanie na zewnątrz i w dół. Tak więc kiedy zbliżyli się do Słonego Stawu, Rogowiec skręcił i poniósł swo- jego małego towarzysza do wielkiej pieczary. - Źle idziesz, ty. - Zawrócimy, ale czegoś potrzebujemy. Wkrótce wyjdziemy poza zasięg ulicznych latarni i bez względu na to, co słyszałeś o Funder- lingach, nie widzimy w całkowitej ciemności. Hej, Otoczaku! Mały Funderling przybiegł do nich po nierównych kamieniach, wybałuszając oczy, jako że bez wątpienia po raz pierwszy widział dorosłą osobę mniejszą niż on sam. Uśmiechnął się, zdziwiony i ura- dowany. - Co to takiego, Rogowcu? - To nie jest żadne co, lecz kto - Spadzik ma na imię. Dacho- wiec. Tak, prawdziwy Dachowiec. Słyszałeś o Krzemieniu? Otóż ten osobnik pomaga mi go znaleźć. Wyjaśnię ci to, kiedy spotkamy się następnym razem, ale byłbym wdzięczny, gdybyś póki co nie roz- powiadał o tym. Tymczasem udaję się do Jedwabnych Drzwi i nie- bawem będę potrzebował światła. - Właśnie przyniosłem pełen kosz dla drugiej zmiany - oświad- czył Otoczak i wysypał garść świecących korali. - Wybierz sobie, nic ci nie policzę. Z pewnością opowieść będzie ich warta. - Wielkie dzięki. Właśnie mi o czymś przypomniałeś. Czy jest tu dzisiaj Sól Kamienna ze swoim koszykiem? - A jakże, tam. - Otoczak wskazał na grupę Funderlingów, męż- czyzn i kobiet, a nawet garstki dzieci, stojących na skraju pieczary przy ogromnych drzwiach i czekających, aż przyjdzie po nich prze- wodnik popołudniowej zmiany. Kiedy ruszyli w ich stronę, Rogow- cowi udało się wreszcie przekonać Spadzika, żeby się schował w je- go kieszeni. Znalazł w niej kilka miedzianych bryłek i kupił za nie u Soli Ka- miennej chleb i ser, a także bukłak na wodę, co go kosztowało kilka dodatkowych bryłek, mimo iż miał go zwrócić kramarzowi. Rogow- cowi nie w smak były te wydatki, ale nie miał wątpliwości, że nie wrócą na wieczorny posiłek. To z kolei przypomniało mu o czymś innym. - Jaspisie, twój chłopak zostaje z tobą czy wraca do domu? - zapytał znajomego, jednego z tych, którzy mieli rozpocząć popołu- dniową zmianę. - Wraca, oczywiście. Na Starszych Ziemi! Gdyby poszedł ze mną, doprowadziłby mnie do szału już po setnym nurku! - To dobrze. - Rogowiec odwrócił się do chłopca. - Proszę... Glinko, bo tak chyba masz na imię? Słuchaj uważnie. Przekazuję twojemu ojcu tę błyszczącą bryłkę, którą ci da wieczorem po po- wrocie z pieczary, jeśli przekażesz mojej żonie wiadomość. Znasz moją żonę, Opal Lideryt? Mieszkamy przy Klinowym Gościńcu. - Chłopiec, który słuchał go uważnie z szeroko otwartymi oczami, ski- nął głową z powagą. - Dobrze. Powiedz jej, że przez jakiś czas będę zajęty poszukiwaniami, więc niech nie czeka z kolacją. I niech się kładzie spać, jeśli nie wrócę. Zapamiętasz? Powtórz. Kiedy już udowodnił, że ma dobrą pamięć, młody Glinka został wysłany do domu, a Rogowiec przekazał miedzianą bryłkę jego ojcu. - Załatwiłeś mi spacer na ten przełamny targ dużych - rzekł Ja- spis. - Będzie chciał tam ją wydać. - Dobrze ci zrobi odrobina świeżego powietrza - odparł Rogo- wiec, odchodząc po nierównym skalnym podłożu. - Oszalałeś? - zawołał za nim Jaspis. - Zbyt dużo wiatru może wyssać całe życie z wnętrzności! - Była to dość popularna opinia wśród mieszkańców Miasta Funderlingów i choć może nie do koń- ca wyjaśniała, dlaczego Rogowiec jest pierwszym Funderlingiem od wieków, który spotkał Dachowca, to przynajmniej tłumaczyła, dla- czego inni nie mieli zbyt wiele sposobności ku temu. Wyszli przez Jedwabne Drzwi, tylną bramę Miasta Funderlingów, ogromne sklepione przejście wykute w piaskowcu, które dzięki ró- żowym, ochrowym, szkarłatnym i pomarańczowym żyłkom wyglą- dało jak wspaniale farbowana tkanina. Potem coraz bardziej oddalali się od ostrożnych wykopalisk i dekoracyjnych żłobień miasta i prze- chodzili na teren, gdzie nie trzeba było kopać, ponieważ wnętrze góry wyżłobił ocean i woda ściekająca do wapiennych pieczar, chociaż Funderlingowie powiększyli wiele z nich i stworzyli sieć tuneli, by połączyć wszystkie drogi. Nie pamiętano natomiast, a przynajmniej nikt, kogo znał Rogowiec, czy dziwnie regularne pieczary pod Mia- stem Funderlingów, które biegły spiralnie w dół, w głąb skalnego podłoża góry, i schodziły nawet pod dno zatoki, istniały od zawsze czy też wykuły je w przeszłości czyjeś ręce. Na pewno żyjący Fun- derlingowie wiedzieli, że spoczywają w nich Tajemnice, setki stóp pod sercem wewnętrznej twierdzy zamku, i że im mniej dużych wie o tych sekretnych głębiach, tym lepiej. Rogowiec stanął na obrzeżu Miasta Funderlingów, u wejścia do samych Tajemnic, spoglądając w dół na kremowe zbocze opadające między dwoma skalnymi ścianami. Na dnie widniał łuk brzegu z blado- różowo-bursztynowego kamienia, który jarzył się niczym półprzezro- czysta zasłona w świetle pochodni palących się przed nim i za nim. - Tędy? Jesteś pewny? - zwrócił się do Spadzika. Dlaczego chło- pak miałby iść taki kawał drogi w głąb ziemi, do miejsca, którego, jak wyraźnie dał do zrozumienia, nie lubi? Krypty rodziny Eddonów znajdowały się dwa poziomy wyżej, zaledwie kilka jardów nad nimi. - To, co podpowiada mi nos, to prawda - rzekł Dachowiec. - Prawdziwsza tutaj niż gdziekolwiek indziej poza dachami waszych domów i ruder. Dopiero po chwili Rogowiec zrozumiał, że mały towarzysz chciał przez to powiedzieć, że nie czuł zapachu Krzemienia równie mocno od chwili, gdy opuścili sąsiedztwo jego domu przy Klinowym Go- ścińcu. - No cóż, w takim razie prowadź. - Ruszył w dół schodami, które wrzynały się zygzakiem w blade zbocze, i wszedł do pierwszego przedsionka pieczar. - Idź w lefo - oznajmił Spadzik. - To znaczy w liwo. - Na lewo. - Tam on będzie. Wyszli z przedsionka przez niskie sklepione przejście do pierw- szej z komnat znanych Rogowcowi od dzieciństwa jako Komnaty Świąteczne, ogromnych połączonych jaskiń pełnych kolumn i wa- piennych baldachimów, które najpierw powstawały jako twory na- turalne, lecz potem przez wieki były rzeźbione i zdobione, aż niemal całe pokryły misterne ozdoby. Tylko jedna rozległa część grot po- została nietknięta. Jej nazwa w dawnym języku Funderlingów przy- pominała zbitkę ściśniętych spółgłosek, a można ją było przetłuma- czyć mniej więcej jako „Ogród Ziemskich Kształtów Pana Gorącego Mokrego Kamienia". Zdobienia w pozostałej części Świątecznych Ko- mnat były równie misterne jak wspaniały dach Miasta Funderlingów, lecz podczas gdy słynne sklepienie przedstawiało bogactwo naturalnej roślinności, liści, konarów i owoców, a także ptaków i żyjących w ko- ronach drzew niedużych zwierząt, Komnaty Świąteczne przedstawia- ły coś zgoła innego, zbiór tajemniczych, powtarzających się w nie- skończoność kształtów, od których patrzącemu zamazywał się obraz, jeśli tylko zbyt długo zatrzymał oko w jednym miejscu. Wykonano je tak dawno temu, że nikt nie pamiętał, czy w ogóle wyrzeźbili je przodkowie Funderlingów i dlaczego. W dziwnych kształtach można było dostrzec niemal wszystko - zwierzęta, demony i wizerunki sa- mych bogów. - Nie rozumiem tego miejsca - powiedział Spadzik głosem tak cichym i zdenerwowanym, że Rogowiec z trudem go usłyszał, mimo iż pieczarę wypełniała niezmącona cisza. - Zbliżamy się do najświętszych miejsc Funderlingów - odparł. - Tylko nieliczni je widzieli. Z tego właśnie powodu nalegałem, żebyś się schował przed innymi przy Słonym Stawie, bo narobiliby hałasu, gdyby się dowiedzieli, dokąd idziemy. - Ach, tak. - Głos Spadzika wciąż był napięty. - Zabraniają pra- wa? Nie wolno, tak? Jak u nas na Wielkim Szczycie albo przy Świę- tej Boazerii. Oczywiście do Świętej Boazerii mogą wejść oprócz nas tylko szczury, bo są wystarczająco małe. Rogowiec uśmiechnął się mimo woli. - To chyba przemawia na twoją korzyść. Większość dużych mia- łaby tutaj kłopoty z przejściem przez ciasne korytarze, ale nie ty. - Ruszył dalej. - W rzeczywistości nie jest zabronione, abyś tu wszedł, ale jest to coś niespotykanego. - Tylko mnie nie zostaw - rzucił Spadzik błagalnym tonem, a Ro- gdwiec zrozumiał nagle, że jest to wyraz czystego strachu. Po raz pierwszy spróbował sobie wyobrazić, jak się czuje jego malutki to- warzysz tak głęboko pod ziemią, z dala od przestronnych dachów i nieba. - Nawet Spadzik, dzielny łucznik, nie przeżyłby tutaj długo - powiedział. - Nie w tym powietrzu tak dusznym i ciężkim, gdzie nawet on oddycha głośno. - Nie zostawię cię tutaj. Przeszli przez Świąteczne Komnaty i skierowali się ku piecza- rze nazwanej Opadającą Zasłoną, która stanowiła boczne wejście do labiryntu jaskiń znanych jako Świątynia. Jednak gdy oglądało się ją po raz pierwszy, wcale nie wyglądała jak wejście. W jednym końcu tej niewielkiej pieczary szeroka płachta wody spływała do stawu ze skalnego występu. Połyskiwała czarno w słabym świetle jedynej po- chodni umieszczonej w uchwycie na ścianie, chociaż kiedy Rogo- wiec podszedł bliżej do wodnej zasłony, dostrzegł blade odbicie swo- jej koralowej lampy tańczące na powierzchni wody niczym świetlik. - Kto schodzi tak daleko, żeby zapalić pochodnie? - zapytał Spa- dzik, węsząc chaotycznie. - Zobaczysz. - Rogowiec wszedł na pomost z zanurzonych w wo- dzie kamieni i skierował się prosto ku spływającej kaskadzie. - Utopisz nas! - zapiszczał zaniepokojony Spadzik. - Nie obawiaj się. Między wodą i ścianą jest przestrzeń - patrz! Było tam coś więcej - otwór w skale niemal całkowicie zasłonięty przez wodospad. Rogowiec przeszedł przez niego, zachowując więk- szą ostrożność niż zwykle i trzymając się odpowiednio daleko od kaskady, żeby woda nie zmyła Spadzika z jego ramienia. Po drugiej stronie znaleźli się w komnacie wielkości całego Miasta Funderlin- gów, na której ścianach płonęły liczne pochodnie, a sufit zdobiły takie same dziwne rzeźby, jakie wypełniały Ogród Ziemskich Kształtów. W przeciwległym końcu przepastnej komnaty widniał podparty ko- lumnami fronton Świątyni Metamorficznych Starszych wykuty w ży- wej skale. - Na Szczyt! - zachwycił się Dachowiec. - To nie ma końca! Czy Funderlingowie rzeczywiście kopali tak głęboko w ciemnej ziemi? - Niezupełnie - odparł Rogowiec, spoglądając na misternie rzeź- bioną kamienną fasadę, jedynie nierówność niektórych kształtów po- kazywała, że kiedyś była to naturalna pieczara. - Ale znaleźliśmy wiele głębokich miejsc wyżłobionych przez wodę, wydrążyliśmy je jeszcze bardziej i uczyniliśmy swoimi. Spadzik skrzywił się i pociągnął nosem. - Po raz pierwszy nie czuję zapachu chłopca tak wyraźnie. Tutaj, za wodną ścianą, trop jest słabszy. Rogowiec westchnął. - Tak czy inaczej, zapytam braci ze świątyni - powiedział. - Ale obawiam się, że będziesz musiał tutaj poczekać. - Wrócisz po mnie? - Po prostu usiądź tu na kamieniu. Nie odejdę poza zasięg two- jego wzroku. - Postawił Spadzika na względnie płaskim kawałku rzeźbionego murku odpowiednio wysoko nad podłożem jaskini. Cie- szył się w duchu, że nie musi się zbytnio oddalać, bo poczuł się nagle odpowiedzialny za swojego małego kompana, co go zaskoczy- ło. Zrobiło mu się wstyd, kiedy przypomniał sobie, jak Spadzik się przestraszył, kiedy zażartował o kotach. To prawda, że nie ma tu zbyt dużo kotów, pomyślał, ale chyba nie wspomniałem mu o tym, że wielu tutaj trzyma żmije, żeby się bronić przed szczurami, nor- nicami i innymi szkodnikami. Spadzik pewnie nie lubi żmij bardziej niż kotów. Ruszył szybko po posadzce świątynnej komnaty. To tutaj przy- bywali z pielgrzymką mieszkańcy Miasta Funderlingów, zbierając się nocami, by czcić Tajemnice i świętować inne ważne okazje. Z ulgą zobaczył, że w drzwiach prowadzących do właściwej świątyni stoi akolita w ciemnej szacie, dzięki czemu mógł dotrzymać słowa i po- zostać w polu widzenia Spadzika. - Za pozwoleniem, bracie. Akolita wynurzył się w światło pochodni. Metamorficzni Bracia nie używali świecących kamieni, uznając je za niebezpiecznie no- woczesne, mimo iż jarzące się lampy oświetlały ulice Miasta Fun- derlingów od co najmniej dwóch stuleci. - Czego pragniesz, Dziecko Starszych? - zapytał akolita. Ubrany był w tradycyjną świątynną luźną szatę i był młodszy, niż się spo- dziewał Rogowiec. Można by pomyśleć, że należy do jednej z rodzin Bizmutów. - Jestem Rogowiec Lideryt. Mój przybrany syn zaginął. - Wziął głębszy oddech, przed tym, co miał zaraz powiedzieć. - On jest duży. Przechodził może tędy? Akolita uniósł brew, lecz tylko pokręcił głową. - Ale nie odchodź jeszcze. Jeden z braci właśnie wrócił z targu i mówił, że widział dziecko Gha'jaz. - Rogowiec nie zdziwił się, słysząc to stare słowo Funderlingów - akolita dość nieporadnie po- sługiwał się językiem powszechnym, jakim mówili duzi i Funder- lingowie, jakby nie używał go zbyt często. W Świątyni nie lubiono zmian. - Sprowadzę go tutaj. Rogowiec czekał cierpliwie. Wreszcie pojawił się inny akolita i po- twierdził, że widział jakiś czas wcześniej w jednej z zewnętrznych Komnat Świątecznych chłopca bardzo podobnego do Krzemienia, nie- dużego i jasnowłosego, który z pewnością nie był dzieckiem Fun- derlingów i zmierzał w kierunku przeciwnym do Świątyni. Rogowiec zastanawiał się właśnie nad tymi słowami, gdy w pewnym momencie usłyszał za plecami jakieś głosy. Ujrzał trzech innych akolitów, któ- rzy wracając zapewne skądś, zebrali się wokół murku, na którym zostawił Spadzika. - Nikiel! - zawołał jeden z nich do akolity stojącego przy drzwiach. - Spójrz tylko, prawdziwy, żywy Gha'sun'nk\ Rogowiec zaklął pod nosem. Ze świątyni wybiegło kilku innych Metamorficznych Braci, nie- którzy z nagimi torsami, spoceni, jakby właśnie odeszli od pieca lub paleniska w kuźni; po kilku chwilach co najmniej tuzin otoczył Da- chowca. Sprawiali wrażenie o wiele bardziej zaintrygowanych, niż można się było spodziewać. Rogowiec przecisnął się między nimi i postawił sobie na ramieniu Spadzika, który wyglądał na nieco prze- straszonego. - Czy to naprawdę Gha 'sun 'nkl - zapytał jeden z akolitów, po- sługując się dawną nazwą Dachowców nadaną im przez Funderlin- gów - „mali ludzie". - Tak. Pomaga mi odnaleźć przybranego syna. Kiedy pozostali akolici zaczęli szeptać między sobą, Nikiel pod- szedł bliżej; w jego spojrzeniu pojawił się dziwny błysk. - Ach! Straszny to dzień! - rzucił i złożył na piersi zaciśnięte pięści w geście oddania Starszym Ziemi. - Co masz na myśli? - zapytał zdziwiony Rogowiec. - Mieliśmy nadzieję, że sny Dziadka Siarki mówią o czasach, które mają dopiero nadejść - odparł akolita. - Jako najstarszy prze- wodzi nam, dlatego Starsi przemawiają do niego. Śniło mu się nie- dawno, że nadchodzi chwila, kiedy Stara Noc wyciągnie swoje mac- ki, by upomnieć się o di-G'zeh-nah'nk - użył dawnego słowa, które oznaczało „to-co-pozostało" - i że skończyły się dni naszej wolności. Akolici zaczęli się sprzeczać między sobą. Rogowiec zostawił Spadzika właśnie dlatego, żeby nie musiał wyjaśniać i usprawiedli- wiać naruszenia tradycji, lecz niepokój Metamorficznych Braci był szczery. - Czy oni mnie zabiją? - zapiszczał mu do ucha Spadzik. - Nie, nie. Martwią się, bo nadeszły dziwne czasy. Twoja kró- lowa i jej Pan Wysokiego Miejsca, czy kto to był, też was ostrzegał, że nadchodzi jakaś burza. - Pan Szczytu - rzekł Spadzik. - On istnieje naprawdę. Burza też jest prawdziwa, zwieje w ciemność dachówki z naszych dachów. Rogowiec nic nie odpowiedział. Zamarł w bezruchu pośród szep- cących braci niczym podróżny bez latarni na opuszczonej drodze na skraju Miasta Funderlingów, bo nagle uzmysłowił sobie, dokąd może zmierzać Krzemień, i się przeraził. Chrapanie męża Finneth przypominało ryk ognia z paleniska w kuźni. Przez cały dzień walenie młotem, pomyślała, a potem leżę tu, nie mogąc zasnąć, podczas gdy on parska jak byk. Bogowie dają nam to, co dla nas dobre, ale co ja takiego zrobiłam, żeby zasłużyć sobie na podobny los? Nie żeby tylko narzekała. Leżący u jej boku męż- czyzna, Onsin zwany Dęborękim, nie był najgorszym mężem, jaki może się trafić kobiecie. Pracował ciężko w swojej małej kuźni i nie przesiadywał nigdy zbyt długo w tawernie na końcu drogi pogania- czy bydła. Nie należał też do tych, którzy wysiadują na ławce przed domem, pomstując na przechodniów. Może i nie był najczulszym z mężczyzn, ale przynajmniej potrafił być odpowiedzialnym ojcem dla ich syna i córki, uczył ich kochać bogów i szanować rodziców, rzadko uciekając się do bardziej bolesnej kary niż szturchnięcie gru- bymi palcami w czubek głowy albo w plecy. I dobrze, pomyślała Finneth, bo jest tak silny, że potrafiłby zabić dorosłego mężczyznę tymi swoimi wielkimi łapskami. Kiedy pomyślała o szerokich ple- cach, o jego masywnym karku porośniętym czarnymi kręconymi wło- sami, o tym, jak trzyma sztabę, z której powstanie podkowa, żeby pokazać synowi, jaki powinna mieć kolor, kiedy jest już gotowa do uformowania, zapomniała o chrapaniu i poczuła lekki dreszcz pożą- dania. Przysunęła się bliżej i przytuliła do męża. Jego senne pomruki wzmogły się na chwilę - jakby niosły ze sobą pytanie - lecz zaraz znowu ucichły. Ich córeczka Agnes poruszyła się w swoim łóżeczku. Ku przerażeniu matki, dzieci zaraziły się gorączką, która przeszła przez Candlerstown i okoliczne doliny, lecz mimo iż Agnes bardziej cierpiała, jej oddech już blisko od tygodnia był prawie normalny. Zoria, Łaskawa Królowa, wysłuchała, jak się zdawało, modłów Finneth. Zanurzała się powoli w sen, rozmyślając o wilgotnej słomie na podłodze, którą należało zastąpić suchą, jako że nadeszła mokra pora, i o tym, że musi przycisnąć Onsina, żeby zalepił pęknięcia wokół okien ich domku, kiedy po raz pierwszy usłyszała słabe głosy - czyjeś krzyki. Sen prysnął natychmiast, gdy uzmysłowiła sobie, że nie jest to strażnik, który oznajmia godzinę. W pierwszej chwili pomyślała, że się pali. Inaczej mieszkało się w mieście, a inaczej na wsi, gdzie wychowała się Finneth. Tutaj po- żar mógł rozprzestrzenić się tak daleko, że człowiek mógł w ogóle nie znać właścicieli domów, które zapaliły się pierwsze, a mimo to płomienie nadciągały twoją wąziutką uliczką niczym horda wście- kłych demonów, skacząc z dachu na dach z przerażającą prędkością. Czy to pożar? Gdzieś w oddali zabiły dzwony, nasilały się krzyki. Ktoś biegł ulicami, wołając, by sprowadzić królewskich namiestni- ków. Z pewnością pożar. Zaczęła właśnie budzić Onsina, kiedy usłyszała głos, który wy- bijał się ponad inne i dochodził gdzieś chyba z końca ich ulicy. - Zostaliśmy zaatakowani! Są już na murach! - Serce w piersi Finneth zamarło na moment. Zaatakowani? Na murach? Potrząsnęła mocno Onsinem, lecz on był niczym drzewo, zbyt ciężki, by nim poruszyć. Wreszcie obrócił się i usiadł, przecierając oczy. - Wojna! - powiedziała, ciągnąc go za brodę tak długo, aż wre- szcie odepchnął jej dłonie. - Namiestnicy przybyli, wszyscy krzyczą, że jest wojna! - Co? - Uderzył się po twarzy i uszczypnął, jakby nie należała do niego, po czym dźwignął się z siennika. Agnes obudziła się na dobre i kwiliła jakby pytająco. Finneth otuliła ją kocem i pocałowała, co jednak nie uspokoiło dziecka, a musiała zająć się też Fergilem. Chłopiec dopiero się budził, wiercił się i rozglądał nieprzytomnie, jakby po raz pierwszy zobaczył swój dom. Widok zdezorientowa- nych dzieci wycisnął łzy z oczu Finneth. Onsin zdążył już wciągnąć grube spodnie i o dziwo, najlepsze buty, za to nie włożył wcale koszuli. W jednej ręce trzymał młot, ten, którego nikt z mieszkających przy trakcie poganiaczy bydła nie potrafił podnieść, w drugiej zaś siekierę, którą sposobił dla Tully'ego 9 Stolarza. Nawet w tej strasznej chwili Finneth pomyślała, że jej mąż fl przypomina postać ze starych opowieści, dobrotliwego olbrzyma, bro- 9 datego półboga takiego jak Hiliometes. Nasłuchiwał krzyków, które 9 przybliżyły się do ich ulicy. Teraz Finneth usłyszała też inny głos, 9 coraz głośniejsze zawodzenie podobne do wycia wiatru, i poczuła, fl że ogarnia ją paraliżujące przerażenie, jakiego nigdy wcześniej nie 9 doświadczyła. 9 - Wrócę - rzekł Onsin, kierując się do drzwi. Nie pocałował dzie- fl ci i nie zaczekał na jej błogosławieństwo, co tylko pogłębiło rozpacz 9 Finneth. 9 Zaatakowani? Przez kogo? Z Settlandią żyjemy w pokoju od da- 9 wien dawna, jeszcze zanim urodziła się babcia. Bandyci? Tylko dla- 9 czego bandyci mieliby atakować miasto? 9 - Mamo, dokąd poszedł tata? - zapytał mały Fergil. Kiedy przy- 9 kucnęła, by go pocieszyć, zdała sobie sprawę, że sama drży - miała jfl na sobie tylko koc, którym się okryła. jfl - Tata poszedł pomóc innym mężczyznom - wyjaśniła dzieciom 9 i zaczęła się ubierać. fl Nie mogła uwierzyć, że to wciąż ta sama noc - że jeszcze na fl krótko przed dzwonem wybijającym północ leżała w łóżku, rozmy- 9 ślając o chrapiącym mężu i zamartwiając się o oddech Agnes. Wy- 9 dawało się, że sam Perin zamachnął się młotem wielkim jak góra 9 i opuścił go na ich życie, miażdżąc wszystko w pył. 9 Candlerstown płonęło, lecz teraz pożar stanowił najmniejszą z jej 9 trosk. Na ulicach roiło się od krzyczących przeraźliwie postaci, z któ- 9 rych jedne krwawiły, inne zaś biegały bez celu, oszalałe, z wytrzesz- 9 czonymi ciemnymi oczami widocznymi wyraźnie w bladych twarzach 9 i ustami podobnymi do czarnych dziur. Jakby z ziemi wychynęli nagle 9 wszyscy nieszczęśliwi zmarli. Finneth nie mogła myśleć, nie chciała 9 myśleć - taki horror nie mieścił się w głowie, w sercu, szczególnie że 9 musiała trzymać mocno przy sobie dwójkę przerażonych, zapłakanych 9 dzieci, usiłując znaleźć jakieś miejsce wolne od płomieni czy płaczących fl ludzi. Niestety, takiego miejsca już nie było. fl Najgorszy był widok pojawiających się i znikających najeźdźców, 9 postaci wspinających się na mury i przemykających po dachach - fl jedne w kształcie zwierząt, inne pokrzywione i poskręcane tak bar- dzo, że wydawało się niemożliwe, aby istniały podobne stworzenia zdolne do noszenia zbroi i broni. Ciągnąc za sobą dzieci obok głów- nego placu, w tłumie mieszkańców Candlerstown dostrzegła postać na stającym dęba koniu, która tak bardzo przypominała mężczyznę, że przez chwilę poczuła nadzieję - oto przybył jeden ze szlachetnych wielmożów, może nawet sam hrabia Rorick, którego Finneth nigdy wcześniej nie widziała, choć był tak ważny w jej życiu. Tak, Rorick przyjechał ze swojego zamku w Dale House, żeby zebrać przestra- szonych ludzi z miasta i poprowadzić ich przeciwko monstrualnym najeźdźcom. Zaraz jednak zorientowała się, że osoba o skołtunionych włosach jest wyższa niż jakikolwiek mężczyzna, ma zbyt dużo pal- ców u długich, bladych dłoni i że jej oczy, podobnie jak ślepia sta- jącego dęba konia, mają kolor żółtego płomienia, jak u kota. A jeśli chodzi o ludzi, którzy go otaczali, a których, jak sądziła, przybył zwołać, to wszyscy pełzali i jęczeli pod uderzeniami kopyt wierz- chowca, podczas gdy jeździec dźgał ich długą włócznią, pędząc ni- czym stado owiec ku niewoli lub śmierci. Agnes potknęła się i upadła, a Fergil zaczął przeraźliwie krzyczeć. Finneth wzięła dzieci na ręce i zaczęła niezdarnie uciekać, żeby się oddalić od placu. Znalazła się w części miasta, którą, jak jej się wy- dawało, słabo znała, ale w tę upiorną noc wszystko się zmieniło: równie dobrze mogła to być jej ulica, jej własny dom, który mijała, zataczając się, z okien którego wynurzały się poszczekujące, gwiż- dżące postacie niczym robaki wyłażące z rozłupanej kłody. Gwiazdy w górze zniknęły. Tego też nie potrafiła zrozumieć. Dlaczego nie widziała gwiazd i dlaczego niebo przybrało matową ciemnoczerwoną barwę? Czy to krew - czy całe miasto krwawiło w niebo? Aż wre- szcie zrozumiała. To dymy płonącego Candlerstown spowijały całą okolicę, zasłaniając ją nawet przed wzrokiem Niebios. Znalazła się w tłumie, który przypominał rzekę, rwący nurt krzy- ków i młócących ramion, pędzący przez Bagienny Trakt obok try- gonackiej świątyni. Jej zewnętrzne ściany i dach przykryło coś, co przypominało mech, a co jednak jarzyło się niczym ponura błyska- wica. Większość kapłanów została już wymordowana, ci zaś, któ- rzy jeszcze żyli, pełzali okaleczeni strasznymi, śmiertelnymi ranami. Uciekający i krzyczący przeraźliwie tłum deptał tych, którzy prze- żyli, wyświadczając im być może łaskę. Nawet Finneth nadepnęła na nieruchomą ludzką postać, czym się wcale nie przejęła - tylko w ten sposób się nie przewróciła. Nie mogła się zatrzymać ani za- wrócić, nie wolno jej było tracić energii na współczucie dla tych, j którzy już nie żyli albo też mieli wkrótce umrzeć. Wciśnięta między innych, przyciskała do siebie Agnes i Fergila tak mocno, że sami bogowie by ich nie wydarli z jej uścisku. Każdy, kto się teraz przewrócił, ginął stratowany. Tłum poruszał , się jak jedna żywa istota, pędząc ku otwartej, wypełnionej ciemnością Wschodniej Bramie, ku błogosławionym zimnym polom, na których nie płonął ogień. Finneth biegła, dopóki starczyło jej tchu, a potem przepchnęła się na skraj ludzkiego strumienia, który zaczął się rozlewać, płynąc coraz wolniej. Znajdowali się już poza murami miasta na polu najeżonym wy- sokim do kolan rżyskiem, kiedy wreszcie padła na ziemię, wyczer- '\ pana i bezradna. Zaczęła się zastanawiać, czy i ona umiera; nie od- ; niosła żadnej rany, lecz wydawało się niemożliwe, by ktokolwiek \ mógł przeżyć taką noc. Tuląc do siebie kurczowo dzieci, zapłakała, a każdy haust powietrza ranił boleśnie poparzone dymem gardło. Nie ma, nic już nie ma - Onsin, dom, skromny dobytek. Gdyby ? nie te dwie małe, dyszące, cenne istotki, pobiegłaby z powrotem do miasta i rzuciła się w ogień. Jeszcze bardziej się przeraziła, gdy tak leżała, tuląc drżące dzieci na zimnej ziemi za murami wymordowanego miasta, kiedy usłyszała śpiew tych, którzy zniszczyli wszystko, co posiadała. Boleśnie piękne głosy. Opadła na nią ciemność, lecz na krótko. 28 Wieczorna Gwiazda BIAŁE PIASKI: Patrz, jak księżyc rozrzuca gwiazdy, Jego praca to kości, światło i suchy pyl W ogrodzie, gdzie nikt nie zachodzi Wyrocznie Rzuconych Kości P ogubiła się już w tym, ile różnych Wybranych ją przejmowało, jakby była źle zapakowaną paczką, prowadziło do kolejnego punktu i przekazywało następnemu urzędnikowi, lecz wreszcie stanęła w pokoju przyjęć pierwszej żony. Arimone, wyciągnięta na poduszkach, podniosła wzrok i uśmiech'nęła się pobłażliwie, widząc, jak Qinnitan przyklęka. - Och, wstań, dziecko - powiedziała, a przecież sama wyglądała niemal jak dziewczyna. - Czyż wszystkie nie jesteśmy siostrami? Gdybyśmy były siostrami, pomyślała Qinnitan, tobym nie zaczy- nała od klękania. Zaproszenie otrzymała tego ranka, a potem spędziła długie godziny, poddając się wprawnym dłoniom tuzina niewolnic, zarówno Wybranych, jak i kobiet, aż jej wygląd uzyskał olśniewającą perfekcję niczym idealnie wypolerowany klejnot. Następnie po pewnych przemyśleniach została rozebrana i ponownie zapakowana w mniej formalny strój. - W końcu nie chcemy, żeby Wieczorna Gwiazda pomyślała, iż ] pragniemy zostać Światłem Poranka, prawda? - zauważyła wtedy z kpiącą powagą Wybrana o imieniu Rusha. - Będziemy piękne, ale nie aż t a k piękne. ; Luian, która nie pokazywała się zbyt często ostatnimi czasy, jakby zawstydzona udziałem w spisku, który doprowadził do spotkania Qinnitan z Jeddinem, nie brała udziału w przygotowaniach do audiencji, lecz przysłała jedną ze swoich tuańskich służebnic, by za- ; jęła się włosami Qinnitan, a ta upięła je wysoko za pomocą wysa- dzanych kamieniami szpilek. Spojrzawszy w lustro po skończonych :; przygotowaniach, Qinnitan poczuła się mile zaskoczona, gdy ujrzała \ swoje odbicie, lecz teraz uznała, że się wygłupiła: Arimone, starsza ! od niej być może o dziesięć lat, była bez wątpienia najpiękniejszą < kobietą, jaką kiedykolwiek widziała albo potrafiła sobie wyobrazić, niczym świątynny obraz samej Surigal, o kruczoczarnych włosach j tak długich, że nawet zaplecione w warkocz wiły się niczym wąż na poduszkach, na których siedziała. Qinnitan mogła sobie tylko wy- ś obrażać, jak wyglądałaby kaskada takich włosów rozpuszczonych > i wyszczotkowanych. Była niemal pewna, że zastanawiali się nad ; tym wszyscy, którzy widzieli Arimone, a już na pewno mężczyźni. Pierwsza żona autarchy miała także cieszącą oko figurę, smukłą ! w talii, wydatną w biodrach, które to cechy uwydatniała obcisła szata, a także idealną twarz w kształcie serca, ale to oczy - ogromne, ocie- ; nione gęstymi rzęsami i niemal tak samo czarne jak włosy - spra wiały, że patrzący miał wrażenie, iż jej miejsce jest raczej wśród ! innych bogiń w Niebiosach niż tutaj, w Samotni, pośród śmiertel ników. Qinnitan, która - i tak już przestraszona i przeświadczona, że występuje jak oszustka w swoim wytwornym stroju - poczuła się nagle wcale nie jak jedna z wszechpotężnych wybranek autarchy, lecz jak najpospolitsza brudna dziewka z ulicy. I - Chodź, usiądź przy mnie - przemówiła Arimone głosem lekkim i melodyjnym, który sugerował lata wyczerpujących ćwiczeń. - Na pijesz się herbaty? W taki dzień jak dzisiejszy lubię pić chłodną z du żą ilością mięty i cukru. Bardzo odświeża. Qinnitan usiadła ostrożnie, starając się nie potknąć o którąś z pa- siastych poduszek zgromadzonych w dużej ilości na środku pokoju. W jednym kącie młoda służąca grała na harfie z zadziwiającą wprawą. Kilka innych dziewcząt, nie posługując w tej chwili, siedziało zaję- tych cichą rozmową w pozostałych rogach. Dwaj młodzieńcy o świe- żych, pozbawionych zarostu twarzach Wybranych, stali za stosem poduszek i poruszali wachlarzami z pawich piór. Zdawało się, że wy- strój pokoju miał przypominać gościom o tylko jednej rzeczy - sy- pialni, która w końcu była głównym źródłem władzy Arimone. Nie dała jeszcze potomka autarsze, ale on dużo podróżował po swoich ziemiach w pierwszym roku rządów, tak więc żadna z pozostałych żon nie ośmieliła się nawet rozpuszczać plotek o niezadowoleniu w królewskiej sypialni. Co nie znaczy, że nie odważą się na wiele więcej, jeśli minie kolejny rok i nie będzie mowy o męskim potomku. - Wybacz, że tak długo kazałam ci czekać na wizytę - powie- działa pierwsza żona. - Jesteś tu już od jak dawna, pół roku? - Mniej więcej, Wasza Wysokość. - Mów mi Arimone, jak już wspomniałam, jesteśmy tu wszystkie siostrami. Dużo o tobie słyszałam i jesteś tak urocza, jak sobie wy- obrażałam. - Uniosła brew wydepilowaną do grubości pajęczej ni- ci. - Słyszałam, że zaprzyjaźniłaś się z Wybraną Luian. Jesteście ku- zynkami, czy tak? - Ach, nie, Wasza... Arimone. Wychowałyśmy się w tej samej dzielnicy. Pierwsza żona zmarszczyła wdzięcznie brwi. - Czy to możliwe, że jestem tak głupiutka? Dlaczego przyszło mi do głowy, że ona i ty... - Może dlatego, że Luian jest kuzynką Jeddina, dowódcy Lam- partów. - Arimone obserwowała ją uważnie, a Qinnitan pożałowała, że tak rozpuściła język. Jeszcze bardziej zaniepokoiło ją to, że nie przestała mówić. - Oczywiście Luian dużo o nim opowiada. Ona... jest z niego bardzo dumna. - Ach, tak, Jeddin. Znam go. Przystojny mężczyzna, prawda? - Wieczorna Gwiazda patrzyła na OJnnitan w taki sposób, że jej spoj- rzenie bardzo ją peszyło. - Dorodny, ładny okaz, co? Nie sądzisz? Ojnnitan nie miała pojęcia, co powinna odpowiedzieć. Kobiety w Samotni rozmawiały o mężczyznach aż nadto otwarcie, lecz jej się wydawało, że teraz jest inaczej, że jest poddawana próbie. Po jej ciele przepłynął dreszcz. Czyżby pierwsza żona usłyszała jakieś plotki? - Ledwo go widziałam, Arimone, to znaczy od czasów naszego dzieciństwa. Z pewnością nie jest aż tak przystojny jak nasz pan, autarcha, uwielbione niech będzie jego imię, nieprawdaż? Jej rozmówczyni uśmiechnęła się, jak ktoś, kto dobrze rozegrał partię. Qinnitan wydało się, że gdzieś za jej plecami rozległ się chi- chot niewolnic. - Ach, to coś zupełnie innego, moja mała siostro. Sulepis jest bogiem na ziemi, tak więc nie można go oceniać jak innych męż czyzn. Wydaje się dość zaabsorbowany twoją osobą. Qinnitan czuła, że traci grunt pod nogami. - Zaabsorbowany? Masz na myśli autarchę? - Oczywiście, moja droga. Czy nie kazał ci wydać specjalnych instrukcji? Słyszę, że spędzasz z tym sapiącym kapłanem Panhyssi- rem niemal całe dnie. Że odbywają się modły... rytualne przygoto- wania. Bardzo tajemnicze praktyki. Ojnnitan znowu poczuła się zdezorientowana. Czy nie tak postę- powano wcześniej ze wszystkimi żonami? - Nie wiedziałam, że to coś niezwykłego, pani. - Arimone, pamiętasz? Ach, nie ma chyba nic dziwnego w tym, że autarcha zainteresował się czymś nowym. Jego wiedza przewyż- sza wiedzę kapłanów, przeczytał więcej starożytnych tekstów niż oni. Wie wszystko, ten mój mądry mąż - o czym szepcą do siebie bogo- wie w snach i dlaczego żyją wiecznie, wie o starych, zapomnianych miejscach i miastach, zna tajemniczą historię całego Xandu i jeszcze wcześniejszą. Lecz jego zainteresowania są tak liczne, że nie trwają zbyt długo. Niczym ogromna złocista pszczoła przenosi się z kwiatu na kwiat, prowadzony przez swoje wielkie serce. Jestem przekonana, że i tym razem jego zainteresowanie... przeminie wkrótce. Qinnitan drgnęła, ale zaintrygowana i zdeterminowana, pragnęła się dowiedzieć, dlaczego pozostałe żony uważają ją za inną, jak jej się zdawało. - W jaki... w jaki sposób cię przygotowywano, Arimone? Mam na myśli małżeństwo. Jeśli wolno mi zadać tak niestosowne pytanie. Wszystko to dla mnie jest zupełnie nowe. - Wyobrażam sobie. Może nie wiesz, ale ja byłam już wcześniej zamężna. - Mój obecny mąż zamordował moje dziecko, potem zabił też mojego pierwszego męża, każąc mu umierać przez długie tygod- nie, nie powiedziała tego głośno i nie musiała, bo Qinnitan już o tym wiedziała, podobnie jak wszyscy inni w Samotni. - Więc moja sy- tuacja była trochę inna. Przyszłam do naszego pana i weszłam do jego łoża już jako kobieta. - Znowu się uśmiechnęła. - Twoja osoba nas zaintrygowała. Wiedziałaś o tym? - Jesteś... zaintrygowana? - Och, tak. Młodziutka dziewczyna, wręcz dziecko - Arimone uśmiechnęła się dość chłodno - pochodząca, powiedzmy sobie szczerze, z pospolitej rodziny. Żadna z nas nie ma pojęcia, co zwróciło na ciebie uwagę Złocistego. - Rozłożyła ręce, które zamigotały świat łem odbitym w pierścionkach. Jej paznokcie miały długość połowy długich, szczupłych palców. - Co by to mogło być poza urokiem twojej niewinności, siostrzyczko, który oczywiście jest nieodparty. Nigdy wcześniej, nawet kiedy stała przed autarchą Sulepisem, Ojnnitan nie czuła się mniej ważna. - Chodź, napijesz się jeszcze herbaty? Przygotowałam dla ciebie niespodziankę. Mam nadzieję, że ci się spodoba. Czy obiecasz, że mnie nie wydasz, jeśli zrobię coś niegrzecznego? Ojnnitan zdobyła się tylko na skinienie głową. - Dobrze. Tak powinno być między siostrami. A zatem nie zdzi wisz się chyba, jeśli ci powiem, że sprowadziłam dzisiaj do domu prawdziwego mężczyznę, nie jednego z Wybranych. Chyba nie boisz się spotkania z prawdziwym mężczyzną, co? W końcu od chwili, kiedy chodziłaś po ulicach swojej dzielnicy, nie minęło aż tyle czasu, żebyś uważała ich wszystkich za potwory i gwałcicieli? Ojnnitan potrząsnęła głową, zdezorientowana i przestraszona. Czyż- by pierwsza żona dowiedziała się o Jeddinie? Bo inaczej dlaczego by się z nią droczyła w taki sposób? - Dobrze, dobrze. W rzeczywistości ten mężczyzna jest niegroź- ny. Ma tyle lat, że nie wiem, czy dałby radę dosiąść myszy. - Za- śmiała się przez zaciśnięte usta, a służące jej zawtórowały. - To ba- jarz. Mam go wezwać? - Pytanie było retoryczne, bo Arimone już uniosła dłonie i klasnęła. Chwilę później przez jedno z zasłoniętych wejść weszła pochylona postać w barwnym stroju. - Hasurisie - powiedziała. - Wybacz, że kazałam ci czekać. - Wolałbym raczej czekać na ciebie w ciemnej alkowie, niż być podejmowanym słodkimi figami przez jakąkolwiek inną kobietę, pa- ni. - Starzec skłonił się nisko przed Arimone, Ojnnitan zaś posłał spojrzenie tak zadowolone i szelmowskie, że równie dobrze mógłby puścić do niej oko. - A to pewnie jest ta młoda żona, o której mi mówiłaś. Witaj, mała pani. - Jesteś bezwstydnym flirciarzem, Hasurisie - rzekła Arimone i roześmiała się. - Dość tego albo wezwę straż Złocistego i dołączysz do Wybranych. - Ja i moje przyrodzenie rozkoszujemy się przygodami już tylko we wspomnieniach, wielka królowo - odparł - więc niewielką by mi to zrobiło różnicę. Podejrzewam jednak, że rozstanie z nimi mogłoby być bolesne, dlatego zamilknę i już będę grzeczny. - Jeśli chcesz być grzeczny, to nie wolno ci milczeć. Musisz nas zabawić opowieścią. Po cóż innego miałabym cię tu sprowadzać? - Żeby podziwiać kształt mojej łydki? - Paskudny stary głupiec. Opowieść. Może... - Zastanawiając się, czy też udając, że to robi, pierwsza żona przyłożyła palec do bardzo czerwonych ust. Nawet Qinnitan gapiła się na nią mimowolnie jak zadurzony chłopiec. - Może tę o głupiej kurze. - Dobrze, wielka królowo. - Starzec pokłonił się. Z bliska Qin-nitan dostrzegła, że jego siwe wąsy są pożółkłe w okolicy ust. - Oto moja opowieść, dość prosta, pozbawiona przezabawnych żartów, może poza ostatnim: Była sobie bardzo głupia kura, która wciąż tylko się wdzięczyła, ponieważ wierzyła, że nie ma od niej piękniejszej wśród całego stwo- rzenia - zaczął. - Inne kury, zmęczone jej mizdrzeniem się, zaczęły gdakać za jej plecami, lecz ona nie zwracała na nie uwagi. Zazdrosne, są po prostu zazdrosne, mówiła sobie. Niech sobie myślą, co chcą. Nie mają najmniejszego znaczenia w porównaniu z człowiekiem, który nas karmi. Liczy się jego opinia, a on mnie doceni. Tak więc postanowiła zwrócić na siebie uwagę człowieka, który przychodził co rano, by rzucić im ziarno. I tak, kiedy tylko się pojawiał, przeciskała się między kurami i pa- radowała przed nim w jedną i w drugą stronę z głową wysoko uniesioną i wypiętą piersią. A gdy człowiek patrzył w inną stronę, wołała do niego — Ko-ko! Ko-ko! - tak długo, aż spojrzał na nią. Lecz on wciąż traktował ją tak samo jak pozostałe kury. Głupia kura rozgniewała się i postanowiła, że zrobi wszystko, żeby zwrócił na nią uwagę. Ojnnitan znowu poczuła dreszcz. Czy ta opowieść nawiązywała do czegoś? Czyżby Arimone sugerowała, że młodsza żona w jakiś sposób zachowała się niestosownie, żeby zwrócić na siebie czyjąś uwagę? Autarchy? Albo kogoś innego? Nie rozumiała tego, lecz kara nie będzie mniej surowa, ponieważ przewinienie nie jest jasne. Zapragnęła nagle znaleźć się z powrotem w świątyni Ula i usłyszeć słodkie bzyczenie świętych pszczół. Głupia kura nie spała po nocach, obmyślając, w jaki sposób przy- ciągnąć uwagę człowieka. Nie poruszył go jej piękny głos. Może po- winien zobaczyć, że ona ceni go bardziej niż inne kury, ale jak tego dokonać? Postanowiła, że będzie jadła więcej zboża, które im rzuca, i tak też zrobiła. Gdy tylko się pojawiał, odpędzała inne kury i nie odstępowała go ani na krok, zjadając tyle ziarna, ile tylko zdołała. Koleżanki zaczęły nią pogardzać, jako że teraz była tłusta, a jej pióra lśniły, lecz człowiek wciąż z nią nie rozmawiał ani nie wyróżnił w żaden inny sposób. Postanowiła, że poleci do niego i .w ten sposób udowodni, że jest warta jego uwagi. Nie było to łatwe, ponieważ teraz była już ciężka, ale ćwicząc codziennie, nauczyła się w końcu utrzymywać w powietrzu całkiem długo. Któregoś dnia, kiedy człowiek rozrzucił ziarno i ruszył z powrotem do domu, kura pofrunęła za nim. Okazało się to trudniejsze, niż sądziła, i człowiek zdążył już wejść do środka, zanim go dogoniła. Pospieszyła więc za nim, a ponieważ wewnątrz było ciemno, zaczęła go wołać - Ko- kol Ko-ko! — żeby mu powiedzieć, iż przybyła. Człowiek podszedł i podniósł ją. Nie posiadała się z radości. - Starałem się nie zwracać na ciebie uwagi, tłuścioszku - po wiedział - bo chciałem cię potrzymać do Święta Wezbrania, które przypada na koniec pory deszczowej, ale widzę, że sama przyszłaś do mojej kuchni, wydzierając się wniebogłosy. Najwyraźniej wolą wielkiego boga jest, abym zjadł cię teraz. — Po tych słowach ukręcił jej łeb i rozpalił w piecu... Qinnitan nagle wstała, a stary Hasuris zamilkł. Wydawał się nieco zawstydzony, jakby się domyślał, że jego opowieść ją zaniepokoiła, co wydawało się niemożliwe. - Ja... nie czuję się najlepiej - powiedziała. Kręciło jej się w gło wie i zaczęła odczuwać mdłości. Arimone otworzyła szeroko oczy. - Moja biedna siostrzyczka! Mogę ci jakoś pomóc? - Nie... chyba lepiej wrócę do domu. Bardzo... prz-przepraszam. - Zakryła usta dłonią, bo odczuła nagle przemożną potrzebę zwymio- towania na piękne pasiaste poduszki pierwszej żony. - Och, nie, naprawdę musisz? Może lepiej napij się trochę mię- towej herbaty. Dobrze ci zrobi na żołądek. - Arimone podniosła fi- liżankę Ojnnitan i podała jej z niewinną miną. - Proszę, siostrzyczko. Napij się jeszcze. Zaparzona według mojego przepisu, leczy niemal wszystkie dolegliwości. Przerażona Ojnnitan potrząsnęła głową i wyszła na chwiejnych nogach, nie ukłoniwszy się nawet. Słyszała za plecami śmiech i szep- ty niewolnic. 29 Lśniący Człowiek PIĘĆ BIAŁYCH ŚCIAN: Oto postać z ogonem W pysku, Oto wnętrze odwrócone na zewnątrz i odwrotnie Wyrocznie Rzuconych Kości P osłuchaj mnie uważnie - rzekł Rogowiec, kiedy oddalili się nieco od świątyni Metamorficznych Braci. Przyłożył dłoń do ramienia, tak by Spadzik mógł na nią wejść, po czym przytrzymał rękę na wysokości oczu, dzięki czemu widział wyraźnie jego twarzyczkę. - Jeśli twój nos mówi prawdę i Krzemień rzeczywiście szedł tędy, to chyba wiem, dokąd zmierza. - Jeśli mój nos... ? - Dachowiec skrzywił się wyraźnie urażony. - Nie byłem do tego wychowywany tak jak Szacowny i Stosowny, a jak- że, ale pomijając go, nie ma lepszego węszyciela we wszystkich wy- sokich miejscach Zamku Marchii Południowej... - Wierzę ci. - Rogowiec z drżeniem wziął głęboki oddech. - Cho- dzi o to... tam, dokąd idziemy... - Poczuł, że kolana uginają się pod nim i że musi usiąść, co też uczynił bardzo ostrożnie, ponieważ Dachowiec wciąż stał na jego dłoni. Jak daleko sięgał pamięcią, po raz pierwszy w swoim życiu zapragnął znaleźć się na górze, pod nie- bem, zamiast tutaj, przykryty niewyobrażalną masą kamienia, która stanowiła dach jego świata niemal przez całe życie i którą zawsze tak traktował w myślach. - Miejsce, do którego zmierzamy, jest bar- dzo... dziwne. To święte miejsce. Czasem może być niebezpieczne. - Koty? Węże? - Dachowiec otworzył szerzej oczy. Rogowiec omal się nie uśmiechnął pomimo coraz większego strachu. - Nie, nic takiego. No cóż, możliwe, że są tam jakieś zwierzęta, ale nimi najmniej bym się przejmował. - Bo jesteś olbrzymem. Teraz Rogowiec się uśmiechnął: nie sądził, by jeszcze kiedykol- wiek w życiu usłyszał, jak ktoś nazywa go olbrzymem. - Pewnie tak. Ale chciałem ci powiedzieć, że muszę podjąć de cyzję. Niełatwą decyzję. Jego mały towarzysz spojrzał na niego wyraźnie zainteresowany, tak jak patrzy Cynober albo inni przywódcy cechu, kiedy ktoś im przedstawi ryzykowny, ale potencjalnie lukratywny interes. Dachow- cy nie byli podobni do ludzi, oni byli ludźmi, o tym już Rogowiec wiedział; równie złożonymi i pełnymi życia jak Funderlingowie czy ktokolwiek inny. Dlaczego więc nie urośli? Skąd przybyli? Zostali ukarani przez bogów czy też ich pochodzenie jest jeszcze bardziej dziwne? W tej chwili myśli dotyczące bogów i ich skłonności do zemsty przemawiały do niego bardziej niż zwykle. - Oto mój problem - zwrócił się do Spadzika. - Jeszcze zanim doszliśmy do miejsc takich jak ta świątynia, mówiłem ci, że... nie- którzy z moich ludzi mogliby się krzywić na twoją obecność tutaj. Czujemy się nieswojo, kiedy inni oglądają rzeczy dla nas najważ- niejsze. - Rozumiem - odparł jego mały towarzysz. - No cóż, myślę, że Krzemień zszedł jeszcze niżej do... miejsca, które nazywamy Tajemnicami. W i e m, że wielu Funderlingom by się nie spodobało, że sprowadziłem tam kogoś z zewnątrz. Z tego też powodu nie zaprowadziłem Krzemienia nawet w pobliże tego miej- sca, mimo iż jest moim przybranym synem. - A zatem nadszedł czas, abym wrócił do domu. - Spadzik po- wiedział to całkiem pogodnym tonem, co nie zdziwiło Rogowca: w mia- rę jak podróżowali coraz dłużej i głębiej, Dachowiec stawał się coraz bardziej niespokojny. Wydawał się wręcz uradowany na myśl o tym, że jego podróż w głąb ziemi ma się skończyć, co sprawiło, że Ro- gowiec poczuł się jeszcze gorzej, znając swoje zamysły. - Ale nie chcę tracić tak dużo czasu -jeśli chłopiec zszedł niżej, to jest tam już od wielu godzin. To niebezpieczne miejsce, Spadziku. I to dziwne. Ja... bardzo się o niego boję. - A zatem? - Dachowiec zmarszczył czoło w zamyśleniu i zaraz mikroskopijne bruzdy na jego czole się wygładziły, lecz zrozumienie wcale nie przyniosło mu ulgi. - Zabierasz mnie ze sobą. - Nie widzę innego wyjścia, innego sposobu, żeby go odnaleźć -tu jest wiele ścieżek, wiele dróg. Wybacz. Ale nie wezmę cię ze sobą wbrew twojej woli. - Z nas dwóch ty jesteś większy. - To nie ma znaczenia. Nie zabiorę cię tam wbrew twojej woli. Spadzik ponownie zmarszczył brwi. - Mówiłeś, że to święte miejsce, niedostępne dla innych. - Dlatego powiedziałem, że muszę podjąć trudną decyzję. Uzna łem jednak, że raczej złamię prawo i zabiorę cię do Tajemnic, niż pozwolę, żeby mój chłopiec został tam w dole dłużej, niż to jest ko nieczne. A poza tym Krzemień nie jest Funderlingiem, tak więc pra wo i tak jest już zarysowane i pęknięte, jak mawiamy. Westchnienie małego Dachowca przypominało pisk przestraszonej myszy. - Moja królowa poleciła, abym ci służył swoim nosem i w każdy inny sposób. Czy zatem Spadzik Łucznik może nie wykonać rozkazu królowej? - Niech Starsi Ziemi obdarzą szczęściem ciebie i twoich - po- wiedział Rogowiec z ulgą. - Wcale się nie przechwalasz, twierdząc, że jesteś odważny. - Bo to święta prawda. Ich drogi skrzyżowały się u wejścia do zbrojowni. Vansen nadszedł z naręczem szmatek do czyszczenia, które się skończyły w kwaterach straży i które poszedł pożyczyć, dlatego zauważył ją w ostatniej chwili, przez co omal na nią nie wpadł. Ku jego zdumieniu była sama, jak się wydawało. Ubrana była w prostą długą koszulę i spod-, nie, a widok jej twarzy tak bardzo zdumiał Ferrasa Vansena, który miał ją przed oczyma przez cały dzień, że przez długą chwilę nie mógł uwierzyć, że widzi ją naprawdę. - Pa-pani - wybąkał wreszcie. - Wasza Wysokość. - Proszę, nie powinnaś. Nie przystoi ci... Księżniczka Briony zbierała upuszczone przez niego szmatki z przy- jemnie rozkojarzonym wyrazem twarzy, który był niemal znieważa- jący - najwyraźniej nie poznała go tutaj, poza miejscami, w których zwykle się widywali, podczas audiencji albo też w sali narad. Na dźwięk jego głosu jej oblicze natychmiast się zmieniło, stężało; uniosła brwi w wyrazie uprzejmego zaskoczenia. - Kapitanie Vansen - powiedziała chłodno. Zerknął na jej straż- ników - dwóch z jego ludzi - którzy zmierzali szybko w ich stronę przez dziedziniec zbrojowni, jakby ich kapitan mógł stanowić za- grożenie dla księżniczki. - Proszę o wybaczenie, Wasza Wysokość. - Próbował usunąć się jej z drogi, co nie było łatwe, zważywszy na to, że ona trzymała klamkę drzwi, on zaś był obładowany. Uczynił to niezdarnie, gubiąc kilka kolejnych szmatek, i wycofał się do zbrojowni. Szybko się schy- lił, żeby podnieść zgubę i ukryć zażenowanie. Bogowie, pomocy! Gdy już spotykamy się prawie jak równi, sami w drzwiach zbrojowni, to ja od razu zamieniam się w mamroczącego wieśniaka. Chwilę później pomyślał, że może nawet i dobrze się stało. W koń- cu im szybciej skończysz z tą niedorzecznością, tym lepiej, zauwa- żyła bardziej rozsądna część jego osoby. Skoro sam wstyd cię wy- leczy, to znaczy, że to dobre lekarstwo. Kiedy zerknął na jej twarz, dostrzegł malujące się na niej rozba- wienie i irytację. Znowu udało mu się zastąpić jej drogę. Tylko że ja z tym nigdy nie skończę, pomyślał i w tej bolesnej, świetlistej chwili nabrał przekonania, że niczego nie jest bardziej pewny, ani miłości do rodziny, ani obowiązku wobec straży czy nawet samych wszechwiedzących bogów. Księżniczka Briony jakby zdała sobie nagle sprawę, że uśmiecha się na widok jego zmieszania, bo natychmiast jej oblicze znowu stało się maską czujności, co go bardzo zasmuciło. Taka śliczna twarz, pomyślał. Lecz przez ostatnie tygodnie zamieniała się, powoli, sy- stematycznie - coraz bardziej upodabniała się do marmurowej maski, twarzy popiersia, wizerunku, który mógłby stać przez długie dzie- sięciolecia w którejś z zamkowych sal. - Potrzebujesz pomocy, kapitanie Vansen? - Skinęła głową w stro nę spieszących do niej strażników. - Któryś z nich może ci pomóc. Chciała pożyczyć mu jednego z jego własnych strażników, żeby mu pomógł przenieść kilka szmatek. Czy była to czysta złośliwość czy tylko dziewczęca arogancja? - Nie, Wasza Wysokość, poradzę sobie. Dziękuję. - Zgiął kolano i skłonił się nieco, uważając, by znowu czegoś nie zgubić. Zrozu- miała jego intencje i odsunęła się, tak by mógł uciec, choć najpierw musiał usunąć z drogi groźnym spojrzeniem obu dyszących strażni- ków. Możliwość uwolnienia się od jej przytłaczającej obecności na- pełniła go tak wielką ulgą, że gdy już się ukłonił i odwrócił, musiał się powstrzymać, żeby nie zacząć biec. - Kapitanie Vansen? Zamrugał gwałtownie i ponownie zwrócił się ku niej. - Tak, Wasza Wysokość? - Nie jestem zachwycona faktem, że mój brat chce być dowódcą tej... ekspedycji. Wiesz o tym. - Wydawało się to oczywiste, Wasza Wysokość. - Ale on jest moim bratem, którego kocham. I tak już... - Ze zdziwieniem dostrzegł uśmiech na jej twarzy, ale widać było, że po- wstrzymuje łzy. - I tak już straciłam jednego brata. Tylko Barrick mi został. Przełknął ślinę. - Wasza Wysokość, śmierć twojego brata była... Uniosła dłoń. W innych okolicznościach mógłby pomyśleć, że to wielkopański gest. - Wystarczy. Nie powiedziałam tego, żeby... znowu cię obwi niać. Ja tylko... - Odwróciła się na moment, żeby otrzeć oczy rąb kiem długiego rękawa męskiej koszuli, jakby łzy były malutkimi wro gami, których należało się pozbyć szybko i brutalnie. - Proszę cię, kapitanie Vansen, żebyś pamiętał, iż Barrick Eddon nie tylko jest księciem, członkiem panującej rodziny. On jest moim bratem... bliź niakiem. Strasznie się boję, że coś może mu się stać. Ferras był poruszony. Nawet strażnicy, młodzi wieśniacy, dobrze znani Vansenowi, których nie podejrzewał o głębsze uczucia, wy- glądali na zdenerwowanych czy zaniepokojonych otwartością, z jaką księżniczka regentka wyraziła swój smutek. - Zrobię, co w mojej mocy, Wasza Wysokość - rzekł. - Uwierz mi, proszę. Będę... będę go traktował jak własnego brata. Gdy tylko to powiedział, od razu uzmysłowił sobie, że po raz ko- lejny się wygłupił - zasugerował, że w normalnych okolicznościach bardziej by się troszczył o własną rodzinę niż o swojego pana i wład- cę, księcia regenta. Wydawało się to dość niebezpieczne, zważywszy na to, że jeden książę regent już zginął podczas służby Vansena. Naprawdę jestem idiotą, pomyślał. Zaślepionym idiotą. Rozma- wiałem z władczynią tego królestwa, jakby była córką zagrodnika z sąsiedniego gospodarstwa. Ze zdziwieniem zobaczył, że w oczach Briony znowu pojawiły się łzy. - Dziękuję ci, kapitanie Vansen. - Nie powiedziała nic więcej. Przez cały ranek czekała, kiedy będzie mogła ukraść trochę czasu, żeby poćwiczyć, poczuć ulgę, zamierzając się ciężkim drewnianym mieczem, tymczasem teraz, kiedy wreszcie ta chwila nadeszła, czuła się nieporadna i zmęczona. To przez tego Vansena. Zawsze w jakiś sposób wyprowadzał ją z równowagi, wywoływał w niej gniew i niepokój - po prostu jego widok przywodził jej na myśl Kendricka, tamtą noc. A teraz jeszcze wydawało się, że być może będzie patrzył, jak umiera drugi jej brat, ponieważ żaden z jej argumentów nie skłonił Barricka do zmiany decyzji. Czy to była wina Vansena czy tylko okrutny żart bogów, że połączyli go z tak wielkim smutkiem? Nic nie miało sensu. Rzuciła miecz w trociny, którymi wysypano ćwiczebną arenę. Jeden ze strażników zbliżył się, żeby go podnieść, lecz powstrzymała go ruchem dłoni. Nic nie miało sensu. Czuła się ogromnie przygnębiona. Siostra Utta. Ostatnimi czasy Briony prawie się nie widywała ze swoją nauczycielką i teraz nagle poczuła, jak bardzo tęskni za ko- jącym towarzystwem tej starszej kobiety. Wytarła ręce kawałkiem materiału i przytupnęła, by strząsnąć z butów trociny, po czym ru- szyła do pokoi Utty. Strażnicy pobiegli za nią niczym kurczęta po- dążające za gospodynią, która rzuca ziarno. Przeszła już na drugą stronę dziedzińca i wchodziła właśnie do długiej i wąskiej Mniejszej Sali, kiedy po raz drugi w ciągu godziny wpadła na młodego męż- czyznę. Tym razem nie był to Vansen, lecz młody poeta - tak zwany poeta, dodała w myślach - Matty Tinwright. Okazał promienne zdzi- wienie, lecz sądząc po tym, jak starannie był uczesany i ubrany i jak szybko oddychał, stojąc w drzwiach tuż za progiem, domyśliła się, że raczej zobaczył ją z okna i zbiegł szybko na dół, żeby sprowo- kować to „przypadkowe" spotkanie. - Wasza Wysokość, księżniczko Briony, jaśnie piękna, oświeco na i mądra, spotkanie z tobą jest przyjemnością, której nie wyrażą żadne słowa. Patrzcie, w stroju stosownym na bitwę, jakże pasują cym wojującej królowej. - Nachylił się do niej i mówił dalej kon spiracyjnym szeptem: - Słyszałem, że nasz kraj jest w niebezpie czeństwie, prześwietna księżniczko, że zbiera się armię. Jakżebym pragnął wznieść miecz jako twój rycerz, lecz muszę toczyć własną wojnę z poruszającymi pieśniami i odami, które prowadzą do od ważnych czynów, a które stworzę dla dobra korony i kraju! Jego powierzchowność była całkiem miła dla oka - był nawet dość przystojny i to zapewne stało się przyczyną niechęci Barricka - lecz tego dnia nie miała cierpliwości nawet dla tak nieszkodliwych nonsensów. - Chcesz udać się z armią, żeby tworzyć poematy o bohaterskich czynach, panie Tinwright? Masz moje pozwolenie. A teraz, wybacz... Można było pomyśleć, że połyka coś wielkości jabłka. - Udać się... - Z armią. Proszę bardzo. A teraz, jeśli już nie masz... - Ale ja... - Wydawał się oszołomiony, jakby nigdy dotąd nie przyszło mu do głowy, że może zostać wcielony do armii Marchii Południowej. W rzeczywistości Briony kierowała się głównie złośli- wością, bo tak naprawdę wcale nie chciała obarczać żadnego dowód- cy ani swoim bratem, a n i tym wierszokletą. - Ale ja nie przysze- dłem, żeby prosić... -Tinwright znowu przełknął ślinę. Jego sytuacja stawała się coraz trudniejsza. - Tak po prawdzie, to przyszedłem, Wasza Wysokość, ponieważ Gil prosi o audiencję u ciebie. - Gil? - Pomocnik karczmarza, pani. Z pewnością go pamiętasz, bo prze- cież dzięki jego sprawie zwróciłaś na mnie uwagę. Teraz sobie przypomniała, chudzielee o dziwnym, nieprzytomnym szalonym spojrzeniu. - Ten, który miewa sny, chce się ze mną widzieć? Tinwright przytaknął energicznie. - Tak, Wasza Wysokość. Odwiedziłem go w twierdzy - biedak prawie nikogo nie widuje, niemal jak więzień - prosił mnie, żebym z tobą porozmawiał. Twierdzi, że ma ci coś ważnego do przekazania, coś o, jak powiedział, „nieuchronnej potyczce". - Tinwright zmar- szczył czoło na moment. - Szczerze mówiąc, zdziwiłem się, słysząc takie określenie w jego ustach, pani, jako że nie jest on ani trochę wykształcony. Briony potrząsnęła głową, jakby chciała pozbierać myśli, nieco przytłoczona szybką i kwiecistą mową poety. Był strojnisiem, nie tylko jeśli chodzi o tani strój. - Gil, pomocnik karczmarza, chce ze mną rozmawiać na temat nieuchronnej potyczki? Pewnie słyszał o tym od strażników z twier- dzy. - Przebywa tam też inny więzień, przypomniała sobie mimo- wolnie. Przez chwilę poczuła się zagubiona, wręcz przerażona. Shaso dan-Hezabył tym, który powinien poprowadzić ich wojska w tej woj- nie i dowodzić obroną zamku, gdyby do tego doszło. Czy ktoś to przewidział? Czy komuś zależało, żeby oskarżono go o zabicie Ken- dricka właśnie z tego powodu? - Tak, Wasza Wysokość - potwierdził Tinwright. - Choć wątpię, żeby tam to usłyszał. Tak czy inaczej, taką wiadomość miałem ci przekazać. A wracając do armii... - Wydałam już pozwolenie - powiedziała, po czym odwróciła się i ruszyła szybko w kierunku pokoju Utty. Idąc, słyszała pomruki strażników warczących i usiłujących odepchnąć Matty'ego Tinwrighta, który, jak się zdawało, podążał za nią. - Ale, Wasza Wysokość... Odwróciła się. - Pomocnik karczmarza dał ci złotego delfina, żebyś napisał ten list, prawda? - Ta-tak... - Skąd ktoś taki wziął twardego, lśniącego delfina? - Odwróciła się, widząc, że Tinwright nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie. - Nie wiem. Ale, Wasza Wysokość, jeśli chodzi o to, co powie- działaś na temat armii... Nie chciała więcej myśleć. Ledwo go słyszała. - Rzadko schodzimy poniżej poziomu świątyni - wyjaśnił Ro gowiec swojemu małemu pasażerowi, kierując się w dół zbocza zwa nego Kaskadowymi Schodami. Szeroka spirala, na samej górze szersza w obwodzie niż całe Miasto Funderlingów, zaczynała się zacieśniać, a powietrze stawało się coraz cieplejsze. Rogowiec, schodząc, miał wrażenie, że pokład białego kwarcu w ścianie piaskowca faluje nad ich głowami niczym zygzakująca żmija. Ostatnie zapalone przez Fun- derlingów pochodnie na ścianach zostały za nimi. Rogowiec ucieszył się, że zabrał ze sobą korale ze Słonego Stawu. - Myślę, że akolici schodzą tędy, żeby złożyć ofiary, szczególnie w świąteczne dni. Oczy- wiście wszyscy przychodzimy tutaj, by przejść ceremonię dojrzało- ści, zarówno mężczyźni, jak i kobiety. - Mimowolnie zaczął się za- stanawiać przez chwilę, ilu młodych sprowadzili tutaj akolici w tym roku. Z pewnością zna ich wszystkich - Miasto Funderlingów sta- nowiło niewielką, klanową społeczność i zwykle kilka tuzinów mło- dych Funderlingów osiągało właściwy wiek w noc Tajemnic. Kiedy tak szli, opowiadał Spadzikowi o swojej inicjacji, która odbyła się tak dawno temu - wspominał oszołomienie spowodowane postem, dziwne cienie i głosy, i najbardziej ekscytujące i przerażające zarazem do- świadczenie, krótkie spojrzenie na Lśniącego Człowieka, choć młody Rogowiec nie miał pewności, że była to rzeczywistość. Właściwie niemal całe tamto doświadczenie teraz wydawało mu się snem. - Lśniącego Człowieka? Rogowiec pokręcił głową. - Zapomnij, że to mówiłem. Inni i tak już będą niezadowoleni z tego, że cię przyprowadziłem do świętych miejsc. Kiedy zeszli z Kaskadowych Schodów do naturalnej pieczary peł- nej wysokich kolumn w kształcie klepsydry, Rogowiec poszedł w jej głąb, aż stanęli przed jedyną nienaturalną tam rzeczą. Była to ściana, jeszcze większa niż Jedwabne Drzwi, z pięcioma sklepionymi przej- ściami, a każde ziało ciemnością, której nie mogło rozproszyć światło koralu. - Pięć? - zdziwił się Spadzik. - Czy twoi ludzie nie mają nic lepszego do roboty, niż kopać tunele jeden obok drugiego? Rogowiec wciąż mówił cicho, mimo iż wygaszone lampy w ko- mnatach sugerowały, że nawet jeśli akolici schodzili tam tego dnia, to już wrócili do siebie. - Tu raczej chodzi o ciężar kamienia niż o liczbę tuneli. Jeśli wydrążysz tunel, powstaje łuk w strukturze żywej skały powyżej - nie potrafię tego lepiej ująć, ponieważ my używamy starego okre- ślenia Funderlingów dh'yok na opisanie czegoś takiego. Ten łuk jest mały, dlatego z czasem skała nad nim się pokruszy i znowu zamk- nie tunel. - Na Wiatr ze Szczytu! - zaklął Spadzik i wgramolił się po ra- mieniu Rogowca bliżej jego głowy dla lepszej ochrony, łechcąc Fun- derlinga w szyję. - Kamień się kruszy? - Nie obawiaj się, nie dzieje się to w tej chwili. Kiedy jednak wydrążysz kilka tuneli obok siebie, dh'yok, łuk jest o wiele większy i mocniejszy, a nawet jeśli już zaczyna się załamywać pod ciężarem skały, to najpierw zawalają się zewnętrzne tunele, dzięki czemu ma- my czas, żeby wzmocnić wewnętrzne, zanim w ogóle przestaniemy je wykorzystywać. - To znaczy, że kiedyś cała góra się zawali? Wszystkie wasze domy? Całe to wasze kopanie? - Spadzik wydawał się raczej wście- kły w imieniu Funderlinga niż przestraszony. Rogowiec roześmiał się cicho. - Kiedyś. Ale minie jeszcze wiele czasu - to czas kamienia, jak mówimy. O ile bogom nie przyjdzie do głowy zesłać trzęsienia ziemi, silniejszego niż wszystkie, jakich dotąd doświadczyliśmy, to nawet te zewnętrzne tunele będą istniały, kiedy wnuki wstępujących dzisiaj do Cechu zejdą tutaj, żeby zobaczyć... żeby odbyć swoją inicjację. Spadzik nie wyglądał na specjalnie uspokojonego wyjaśnieniami Rogowca, chociaż odetchnął z ulgą, kiedy Funderling wybrał środ- kowy tunel, prawdopodobnie najbezpieczniejszy, którym mieli kon- tynuować podróż - tyle tylko że Rogowiec nie podzielił się z nim mniej inspirującą prawdą, mianowicie taką, że nikt nigdy nie używał pozostałych tuneli, jako że istniały one tylko po to, żeby wzmacniać ten, którym obaj schodzili na niższy poziom. - Ale po co w ogóle drążyć tu tunele? - zapytał nieoczekiwanie Spadzik, może głównie po to, żeby przerwać ciszę w tym ciasnym przejściu, którego abstrakcyjne rzeźby dziwnie niepokoiły Rogowca teraz, jak i w noc inicjacji, a z pewnością jeszcze bardziej oddzia ływały na jego małego towarzysza. - Wszystko inne tutaj jest nie- tnięte ludzką ręką. Po raz kolejny Rogowiec musiał docenić przenikliwy umysł Da- chowca i jego bystre oko wyłaniające szczegóły w obcym mu miejscu. - Dobre pytanie - odparł. Nie był jednak skory do rozmowy, coraz bardziej świadomy mocy tego miejsca, jego powagi i dziwności. Jego ziomkowie nie schodzili do Tajemnic ot tak sobie i choć on gotów był wejść do dymiącego serca Dołu J'ęzh'kral, żeby znaleźć chłop ca i ulżyć cierpieniu Opal, wcale się nie cieszył na myśl o paradzie obcych - najpierw Krzemień, a potem Spadzik, którzy znaleźli się w tym świętym miejscu za sprawą jego samego, Rogowca Lideryta. - Nie chcę ci teraz opowiadać wszystkiego. Powiem tylko, że nasi przodkowie odkryli, iż istnieją inne pieczary, do których nie mo- gli się dostać, dlatego wydrążyli te tunele, żeby zejść niżej z jaskiń już nam znanych - przez które dotąd szliśmy - do głębszych i nie- znanych miejsc. Niepokoiła ją myśl o tym, że musi porozmawiać z pomocnikiem karczmarza, choć wcale nie ze względu na niego samego. Nawet je- śli miał on jakiegoś rodzaju prorocze sny, nawet jeśli, podobnie jak w przypadku Barricka, potrafiłby opisać rzeczy, które dręczyły ją we śnie, co jej zdaniem nie było tajemnicą dla nikogo, kto ma choć tro- chę oleju w głowie. Bała się, że straci brata i ojca, tych, którzy zostali z ich rodziny. Bała się, że zawiedzie Marchię Południową, a także Królestwa Pogranicza, że w czasach narastającego niebezpieczeństwa, kiedy Olin pozostaje w niewoli, a jej brat jest taki dziwny i często choruje, może być ostatnim członkiem rodu Eddonów, który będzie dzierżył władzę. Nie, nie pozwolę, żeby tak się stało, poprzysięgła sobie w duchu, zmierzając do rezydencji przez Mniejszą Salę. Jeśli tak trzeba, będę bezwzględna. Spalę wszystkie lasy za Granicą Cienia, zakuję w kaj- dany wszystkich Tollych. A jeśli Shaso rzeczywiście jest mordercą, sama zaciągnę go do pieńka kata, żeby ratować królestwo. Nie dawała jej spokoju myśl, że zaufany doradca ojca w takiej chwili pozostaje uwięziony w twierdzy. Jeśli uda się na spotkanie z Gilem w jego prowizorycznym pokoju, to czy uda jej się uniknąć rozmowy z Shasem? Nie chciała go widzieć: nie miała pewności co do jego winy pomimo przesłanek, a przecież kiedyś wreszcie będą musieli z Barrickiem wydać na niego wyrok. Jeśli zamordował spra- wującego rządy księcia, sam też musi umrzeć. Ale Briony musiała przyznać, że nie rozumie, co się stało tamtej fatalnej nocy, i niepo- koiła ją myśl, że musiałaby nakazać egzekucję jednego z najbliższych doradców ojca - a także człowieka, który mimo swojej cierpkości i sztywności było dla niej niemal jak rodzic. Nie, było to dla niej przerażające. Strażnicy dogonili ją, kiedy dotarła do osłoniętego wysokim mu- rem Różanego Ogrodu, gdzie Mniejsza Sala przechodziła w zada- szoną aleję biegnącą wzdłuż ogrodu. Czasem nazywano go Ogrodem Zdrajcy, ponieważ kiedyś ukrył się w nim rozgniewany możnowład-ca z zamiarem zabicia jednego z przodków Briony, Kellicka Drugiego. Zabójcy nie udało się zrealizować swojego planu i jego głowa zawisła nad Bramą Bazyliszkową, części poćwiartowanego ciała zaś rozwieszono nad wejściami do ważniejszych wież. Ten owiany legendą ogród nigdy nie należał do jej ulubionych miejsc, nawet wiosną. Teraz róże dawno już zwiędły, a ich kolczaste gałązki oplotły mur tak gęsto, że wyglądało, jakby to one podtrzymywały prastare cegły, a nie odwrotnie. Pogrążona w myślach Briony niemal zapomniała o swoich straż- nikach, aż w pewnym momencie jeden z nich kichnął i zaczął mamrotać pod nosem modlitwę. Co ja robię? - pomyślała nagle. Dlaczego miałabym schodzić do twierdzy? Przecież jestem królową - prawie, księżniczką regentką. Każę przyprowadzić pomocnika karczmarza do sali narad i tam z nim porozmawiam. Wcale nie muszę nigdzie schodzić. Ulgę, jaką przyniosła jej ta myśl, zmąciła odrobina wstydu; jeszcze jeden dzień nie musi myśleć zbyt dużo o Shasie dan-Hezie... Poczuła się skrępowana i zobaczyła, że obaj strażnicy przysunęli się do niej szybko niczym para psów naprowadzających zbłąkaną owcę. Już miała na nich warknąć - Briony Eddon nie pozwoli, żeby ją traktowano jak jagnię - kiedy dostrzegła parę, mężczyznę i kobietę, którzy właśnie podnieśli się z ławki oblanej blaskiem późno-jesiennego słońca i ruszyli w jej stronę. Rozpoznała po chwili mężczyznę, zanim oboje weszli w cień alei: nie widziała Hendona Tolly'ego niemal od roku. - Wasza Wysokość - powiedział i wykonał mało przekonujący ukłon. Najmłodszy z braci Tollych wciąż był niezmiernie chudy niczym pies wyścigowy. Ciemne włosy nosił przycięte wysoko nad uszami, zgodnie ze syańską modą, i małą bródkę. W swojej krótkiej szacie ze złocistej satyny z aksamitnymi ozdobami i wielobarwnych pończochach wyglądał jak książę z jednego z południowych dworów, gdzie tak dużą wagę przywiązuje się do mody. Briony wydało się dziwne, że z jednej strony jest tak podobny do swojego brata Gailona, z drugiej zaś tak od niego różny - jeden ciemnowłosy i chudy, drugi blondyn i dobrze umięśniony, jeden wystrojony, drugi powściągliwy w stroju. Można by pomyśleć, że spotkała Gailona przebranego na jakieś zwariowane przedstawienie odgrywane w święto równonocy. - Ach, sądząc po stroju, przyszliśmy, zdaje się, nie w porę, księż- niczko Briony - przemówił Hendon głosem zaprawionym odrobiną wyższości, co miało ją poirytować i odniosło skutek. - Najwyraźniej oddawałaś się... jakiemuś ciężkiemu zajęciu. Z trudem się powstrzymała, żeby sprawdzić, co włożyła na ćwi- czenia w zbrojowni. Po raz pierwszy od długiego czasu żałowała, że nie jest ubrana stosownie do swojej pozycji. - Ależ każda pora jest dobra na spotkanie z kuzynostwem - od- parła głosem najsłodszym, na jaki potrafiła się zdobyć. - A w ro- dzinie, oczywiście, można sobie pozwolić na pewną nieformalność stroju i mowy. Chociaż nawet z rodziną można się zagalopować. - Wyszczerzyła zęby w uśmiechu. - Wybacz mi, kuzynie, że przyjmuję cię w takim stroju. - Och, Wasza Wysokość, to nasza wina. Moja szwagierka tak bardzo pragnęła cię poznać, że uznałem, iż się przejdziemy, mając nadzieję spotkać cię gdzieś tutaj. To jest Elan M'Cory, siostra żony mojego brata Caradona. Dziewczyna dygnęła głęboko. - Wasza Wysokość. - Wydaje mi się, że przedstawiono nas sobie na ślubie twojej siostry. - Briony była wściekła, że musi stać tam w przepoconym ubraniu, lecz Hendon Tolly rozgrywał swoją zaplanowaną partię, dla- tego nie mogła dać po sobie poznać, jak bardzo jest poirytowana. Skupiła więc uwagę na dziewczynie, która była mniej więcej w jej wieku, do tego ładna, o urodzie bladawych, smukłych kobiet. W prze- ciwieństwie do szwagra, Elan trzymała wzrok spuszczony i odpo- wiadała zdawkowo na równie zdawkowe pytania Briony. - Naprawdę muszę już iść - oznajmiła księżniczka. - Mam dużo pracy. Lordzie Tolly, musimy porozmawiać o ważnych sprawach. Czy odpowiada ci dzisiejszy wieczór? Oczywiście zjesz z nami ko- lację, mam nadzieję. Brakowało nam twojego towarzystwa wczoraj- szego wieczora. - Byłem zmęczony po podróży - odparł. - A także przybity za- ginięciem brata. Bez wątpienia teraz, kiedy także martwisz się o jego los, Wasza Wysokość, również twoje życie nie jest łatwiejsze. - Zdaje się, że zawiązano jakiś spisek, by moje życie nie stało się łatwiejsze, lordzie Tolly, a niespodziewane zniknięcie twojego brata jest z pewnością jednym z jego wątków. Słyszałeś, być może, że zginął mój brat Kendrick. Uniósł brew. - Ależ oczywiście, Wasza Wysokość, oczywiście! Ogromnie się zmartwiłem, usłyszawszy wieści, lecz wtedy podróżowałem po pół- nocnym Syanie, a ponieważ Gailon, będąc na miejscu, mógł repre- zentować rodzinę na pogrzebie... - Naturalnie. - Zaczęła się nagle zastanawiać, jaki jest prawdzi wy powód przybycia Hendona na zamek w tym właśnie momencie. Nie wydawało jej się, żeby chciało mu się jechać z Summerfield dwa lub trzy dni tylko po to, żeby prowokować kłopoty. Briony nie za pomniała o szpiegu Bronę'a ani o jego ostrzeżeniach, że autarcha kontaktował się z Tollymi, chociaż nie do końca to rozumiała. Nie wykluczała zdrady, co byłoby poważnym krokiem - i dużym ryzy kiem - dla rodziny, która wiodła dostatnie i wygodne życie. Niemniej jednak perspektywa sięgnięcia po koronę popycha ludzi do bardzo dziwnych czynów, jak mawiał jej ojciec. - A teraz, jak już mówiłam, mam dużo do zrobienia. Ty pewnie też masz jakieś zajęcia. Z pew nością przede wszystkim zechcesz wysłać wiadomość do domu, usły szawszy moje nowiny. Spojrzał na nią wyraźnie zaskoczony. - Nowiny? Czyżbyś miała jakieś wieści o Gailonie? - Obawiam się, że nie. Ale mam inne wiadomości. - Masz nade mną przewagę, Wasza Wysokość. O co chodzi? Czy każesz mi czekać aż do wieczora? - Dziwię się, że jeszcze o tym nie słyszałeś. Mamy wojnę. Na chwilę Hendon Tolly bardzo pobladł - który to widok stanowił wystarczającą satysfakcję za poniżające stanie przez kwadrans w prze- poconym ubraniu. - My... jesteśmy? - Och, nie, nie Zamek Marchii Południowej ani dwór Summer- field, lordzie Hendonie. - Roześmiała się i wcale jej nie zależało, żeby jej śmiech zabrzmiał pogodnie. - Nie, my jesteśmy rodziną, oczywiście. Bez wątpienia przyłączycie się do nas, bo wszystkie Kró- lestwa Pogranicza staną obok siebie. - Wojna... z kim? - zapytał. Teraz także i dziewczyna podniosła wzrok i wpatrywała się w nią. - No cóż, przeciwko czarodziejskiemu ludowi, naturalnie. A te- raz wybaczcie, naprawdę mam wiele do zrobienia. Nasza armia wy- rusza jutro o świcie. Poczuła ogromną satysfakcję, mogąc zostawić Hendona Tolly'e- go i jego towarzyszkę w stanie kompletnego osłupienia, lecz przez tę potyczkę wyleciało jej z głowy to, o czym myślała, przypomniała sobie za to o wielu innych sprawach nie cierpiących zwłoki. Miała nadzieję, że nie było to nic ważnego. Teraz ani Rogowiec, ani Spadzik nie mówili wiele. Jedzenie daw- no im się skończyło, bukłak był już bardziej niż w połowie pusty, do tego zrobiło się bardzo ciepło w i tak dusznych grotach. Kiedy już przeszli przez tunele wykute przez Funderlingów i pie- czary znajdujące się na ich końcu, minęli zdumiewająco różne kory- tarze, wszystkie zupełnie naturalne zdaniem Rogowca, chociaż dziw- ne mu się wydało, że znaleźli naturalne korytarze tak długie i drożne. Wprawdzie szło się nimi z łatwością - przeważnie nie musiał nawet schylać głowy - za to były bardzo złożone i mylące: z pewnością by pobłądzili, gdyby musiał polegać jedynie na tym, co zapamiętał z własnej pielgrzymki sprzed wielu laty. Tylko dzięki prawie mil- czącym wskazówkom Spadzika dotyczącym kierunku - szturchnię- ciom i dźgnięciom oraz pojedynczym słowom szeptanym mu do ucha, kiedy nos Dachowca wyczuł mocniejszy zapach - Rogowiec mógł zachować nadzieję, że odnajdzie Krzemienia i wyjdzie stamtąd. Bez wątpienia tunele te były dziwne i to nie tylko dlatego, że nie wiadomo było na pewno, czy są naturalne. Wprawdzie powietrze w nich było gorące i gęste, za to przesycone pewną słodkością, od której aż się kręciło w głowie, co potęgowało niesamowitość odby- wających się tam ceremonii. Teraz szli wąską ścieżką, jedynie trochę szerszą niż półka nad głęboką pustką, a Rogowiec poruszał się bardzo ostrożnie nie tylko dlatego, że światło pierwszego korala gasło. Rozsądek podpowiadał mu, że niebawem powinni zawrócić. Nie przewidział, że będą scho- dzili tak głęboko, choć wydawało mu się, że wykazał dużą mądrość, zabierając drugi koral. Teraz jednak, mocując nową lampę w stelażu z wypolerowanego rogu, która zaświeciła jaśniej dotknięta słoną wo- dą, zrozumiał, że gdyby nie mały Otoczak, zgubiłby się w ciemności. Rogowiec, będąc Funderłingiem, nie panikował w ciemnych lub głę- bokich miejscach, ponieważ jego zmysł dotyku i znajomość głębin były dobrze rozwinięte, mimo to mógł wędrować całymi dniami, za- nimby znalazł wyjście - a to mogłoby się okazać zbyt długo dla mło- dego Krzemienia. - Co takiego jest tam w dole? - zapytał nagle Spadzik przez ściśnięte gardło. Gęste, wonne powietrze wydawało się wpływać na jego głos. - Po co w ogóle twój chłopak miałby tu przychodzić? - Nie wiem. - Rogowcowi brakło tchu na dłuższą odpowiedź. Otarł pot z czoła i zaraz się przeraził, bo omal nie strącił z głowy lampki. - To jest bardzo... magiczne miejsce. Chłopiec zawsze zachowywał się dziwnie. Nie wiem. Kiedy tak szli wąską ścieżką, Rogowiec zaczął się zastanawiać, czy wonne powietrze zaczyna go dusić, czy też dzieje się coś innego. W pewnych chwilach wydawało mu się, że słyszy głosy - ledwo słyszalne słowa podobne do westchnień, jakby któraś z brygad pracowała w bocznym korytarzu oddalona o kilkaset kroków. Kiedy indziej w otaczającej go ciemności przepływały malutkie światełka, sunące równie szybko jak świetliste plamki pod zamkniętymi powiekami. Mogły to być symptomy trującego powietrza i w każdym innym miejscu Rogowiec by zawrócił, ale przecież, o ile mu było wiadomo, powietrze w najgłębszej części Tajemnic, choć nigdy zbyt świeże, nie było też zabójcze. Jednak Spadzik oddychał z coraz większym trudem. Funderling uzmysłowił sobie, że Dachowiec jest przyzwyczajony do świeżego powietrza z wyżyn. W rzeczywistości nawet Rogowiec coraz częściej zaczynał się poddawać snom na jawie o zimnym, czystym powietrzu, aż wreszcie w pewnym momencie ocknął się i zobaczył, że znalazł się zaledwie o krok od krawędzi ścieżki. Od ciemności w dole dzieliła ich przepaść, mógł się tylko domyślać jak głęboka. Szepcące głosy wciąż rozbrzmiewały wokół niego. Mogły to być prądy powietrza przepychane przez tunele z korytarzy powyżej przez zmieniające się pływy - teraz znajdowali się głęboko pod dnem morskim - lecz Rogowcowi wydawało się, że słyszy strzępy rozmów, szlochy, a nawet dobiegające z oddali krzyki, od których poczuł dreszcz na karku. Próbował sobie wytłumaczyć, że przecież bracia ze świątyni schodzą tam i wracają bezpiecznie, lecz to nie ukoiło jego obawy. Kto wie, w jaki sposób się przygotowywali, jakie tajemnicze ofiary składali panom głębokich miejsc? Pomyślał o świętej tajemnicy Starszych Ziemi i Cichym Głosie, usiłując opanować coraz większy strach. Jedno nie ulegało wątpliwości: ciemność rozpraszała się powoli. Rogowiec zaczynał dostrzegać kontury komnaty, przez którą szli. Po raz pierwszy od dłuższego czasu poczuł coś, co przypominało nadzieję. Zbliżali się do miejsca, które rozpoznawał - była to część trasy pielgrzymek. Kilka chwil później, kiedy wreszcie opuścił zdra- dziecką krawędź ścieżki, która weszła pod łukiem głęboko w skałę, ze wszystkich stron otoczyło ich mleczne, białoniebieskie światło. - Sala Księżycowego Kamienia - oznajmił z ulgą, wciąż z tru dem łapiąc oddech. Chłód rozjarzonych ścian usianych ogromnymi popękanymi bryłami bladych półprzezroczystych diamentów dziwnie kontrastował z dusznym powietrzem. - Widzisz, tutaj w dole skały emanują własnym światłem. Znajdujemy się blisko centrum Tajemnic. Spadzik nic nie odpowiedział, tylko skinął głową, prawdopodob- nie przytłoczony wspaniałością pieczary, której ściany jarzyły się ni- czym przydymiony niebieski lód. Rogowiec poszedł przez Komnatę Kryształu Chmury i dalej do Sfery Żarokamienia, wciąż skąpany w świetle, jakby się zanurzał w wo- dzie. Ponieważ tak długo przebywał w ciemności, czuł, że kręci mu się w głowie, i widział wszystko zamazane. Zaczął się też zastana- wiać, jak to możliwe, że te wielkie pieczary są tak różne: niczego takiego nie widział w naturze w Marchii Południowej ani w czasach swoich podróży po Eionie, które odbył za młodu. Przecież to nie jest naturalne miejsce, upomniał samego siebie. To są Tajemnice. Poczuł na plecach dreszcz przesądnego strachu. Co on tu robi? Zaabsorbowany poszukiwaniem Krzemienia, nie od- prawił nawet najprostszego rytuału, zanim zszedł, nie odmówił ani jednej litanii, nie złożył żadnej ofiary. Starsi Ziemi będą wściekli. W Sferze Żarokamienia uzmysłowił sobie nagle, że Spadzik nie odzywa się od dłuższego czasu, a w tej samej chwili jego mały towa- rzysz zachwiał się i zaczął zsuwać z jego ramienia. Rogowiec złapał go i przykucnął, żeby się przyjrzeć Dachowcowi w pomarańczowo- złocistym świetle żarokryształu. Rynienny Zwiadowca żył, ale bar- dzo cierpiał. - Za gorąco - rzucił. - Nie mogę... złapać tchu. Rogowiec poczuł ogromny strach. Był już tak blisko! Tak nie- wiele pozostało do końca tuneli, a przynajmniej do końca części zna- nej jemu i innym Funderlingom, więc tak blisko Krzemienia, z drugiej strony nie chciał zabić Spadzika, ratując chłopca. Próbował zebrać myśli, mimo iż także jego umysł i członki ogarnęło przemożne zmę- czenie, po czym rozwiązał koszulę, którą przewiązał się w pasie, kie- dy zrobiło się zbyt gorąco, i ułożył ją dla swojego towarzysza. Potem położył na niej Spadzika i umieścił na skalnym wybrzuszeniu wy- stającym wysoko ponad podłoże. Wiedział, że trujące powietrze, na- wet w swojej najłagodniejszej postaci, jest ciężkie i utrzymuje się nisko. Zostawił też Dachowcowi swoją koralową latarnię. - Wrócę niebawem - powiedział. - Obiecuję. Schodzę jeszcze trochę niżej. - Podał malutkiemu łucznikowi chustkę nasączoną wo- dą, żeby mógł zaspokoić pragnienie. - Koty? - zapytał słabym głosem Spadzik. - Tutaj ich nie ma - zapewnił Rogowiec. - Już ci mówiłem. - Pytałem tak na wszelki wypadek - rzekł mały Dachowiec i usiadł, co bardzo go wyczerpało, po czym zdjął z ramienia łuk i kołczan ze strzałami, położył je w zasięgu ręki i znowu się wyciągnął na swoim prowizorycznym łóżku. Rogowiec ruszył szybko dalej. Teraz miał więcej powodów, że- by się spieszyć - martwił się nie tylko o chłopca, lecz także o Opal i gasnące światło korala, jak również o to, czy zdoła się odwdzięczyć za uprzejmość królowej Dachowców i dzielnego Spadzika, jeśli ten umrze. Skończyła się Sfera Żarokamienia i zaczął Labirynt. Rogowiec przeklął w duchu swoje szczęście, które go sprowadziło w to nie- odgadnione miejsce bez Dachowca i jego wyczulonego nosa, lecz nic nie mógł na to poradzić. Przypomniał sobie coś, co usłyszał, kie- dy jeszcze szepty na temat inicjacji były ważniejsze od szeptów do- tyczących dziewcząt. Zawsze skręcaj w lewo, powtarzali jego przy- jaciele z pewnością, jaka cechowała tych, którzy jeszcze nie przeszli testu. Kiedy wejdziesz w ślepy tunel, zawróć i pójdź następnym. Pod- czas inicjacji nie musieli jednak rozwiązywać zagadek Labiryntu, po- nieważ akolici wprowadzali ich do niego, zostawali na jakiś czas, po czym wyprowadzali na zewnątrz. Teraz nie miał wyboru, jak po- słuchać pradawnej rady, jako że tym razem nie towarzyszyli mu bra- cia z świątyni. Tutaj, między Sferą Żarokamienia a Morzem w Głębiach, nie świe- ciły żadne światła, więc Rogowiec musiał przemierzać Labirynt w cie- mności, w której za towarzysza miał własny zmęczony, urywany od- dech i bicie swego serca. Po, jak się wydawało, godzinie błądzenia, wreszcie nabrał przekonania, że się zgubił w nierozpoznawalnych do- tykiem korytarzach, i kiedy już miał usiąść i zapłakać, przytłoczony rozpaczą, poczuł na twarzy powiew powietrza. Serce zabiło mu ży- wiej, niosąc radość i ulgę, i ruszył za powietrznym prądem, pokonu- jąc kilka kolejnych zakrętów, aż wreszcie wyszedł z Labiryntu i wkro- czył do skąpanej w błękitnym blasku przepastnej Morskiej Komnaty, lecz jego radość trwała krótko. Znajdował się na balkonie na zewnątrz Labiryntu, wiszącym nad przepaścią, barierą tak skuteczną, że nawet pielgrzymi, którzy zdołali przebyć Labirynt, nigdy nie widzieli więcej z ogromnej Morskiej Komnaty niż to, co mogli zobaczyć z tego miejsca. Żadne zejście nie prowadziło na dno pieczary, na rozległym kamiennym balkonie zaś nie było ani śladu Krzemienia. Gdzie mógłby być chłopiec? Teraz Rogowiec zapłakał cicho, wyczerpany i zniechęcony. Osunął się na kolana i zbliżył do krawędzi, niemal przekonany, że ujrzy zmiażdżone ciało chłopca w dole, na skalistym brzegu, skąpane w bla- sku dziwnych, błękitnych kryształów tkwiących w sklepieniu pieczary. Kiedy jednak powiódł wzrokiem po pokruszonych kamieniach aż do srebrzystego Morza w Głębiach i niedostępnej wyspy widocznej pośrodku, na której stała ogromna skalna postać, pojawiająca się w tylu koszmarach i objawieniach Funderlingów, nic nie zobaczył. Formację o kształcie człowieka spowijał cień, lecz kamienie ze sklepienia zalewały światłem niemal wszystko wokół. Ani śladu Krzemienia, żywego lub martwego. Rogowiec znowu pogrążył się w zwątpieniu. Czyżby razem ze Spa- dzikiem minęli Krzemienia na jakimś zakręcie, nieświadomi, że chłopiec leży gdzieś nieopodal nieprzytomny albo nawet martwy? Tajemnice, tunele i pieczary nad nimi były niewyobrażalnie zagmatwane. Skąd miałby wiedzieć, gdzie rozpocząć dalsze poszukiwania, skoro nos Dachowca zawiódł? I wtedy, jakby wyczuwając odległą obecność Funderlinga, ogromna i tajemnicza kamienna postać, znana jako Lśniący Człowiek, zaczęła błyskać na wyspie na środku Morza w Głębiach, a serce Rogowca zabiło tak gwałtownie, że wydało mu się, iż wyskoczy z piersi. Wcześniej oglądał posąg tylko raz, podczas swojej inicjacji, w towarzystwie innych młodych Funderlingów, pod opieką Metamorficznych Braci. Teraz był sam, przepełniony poczuciem winy intruza. Ogromna, krystaliczna postać rozbłysła nagle błękitnym, purpurowym i złocistym światłem, rzucając dziwne refleksy na morze, którego nie wypełniała woda, lecz coś w rodzaju rtęci, przez co cała pieczara pełna była skaczących kolorów, a Lśniący Człowiek zdawał się poruszać, jakby się budził z długiego snu. Rogowiec przywarł brzuchem do kamieni. Zaczął błagać Starszych Ziemi o przebaczenie i modlił się, żeby go oszczędzono. Bogowie, jak się okazało, jeszcze się nie zdecydowali go uśmier- cić, tak więc po kilku chwilach światło przygasło nieco, na tyle, że odważył się podnieść głowę, lecz gdy to zrobił, jego przesądny strach się pogłębił. W nowym świetle dostrzegł na wyspie malutką postać - poruszała się, pełzła powoli w górę od linii lśniącego metalicznego morza ku stopom rozjarzonego olbrzyma, Lśniącego Człowieka. Na- wet z tej odległości, mimo iż postać była malutka jak mrówka, Ro- gowiec ją rozpoznał. - Krzemieniu! - zawołał, a jego głos popłynął echem ponad rtę- ciowym morzem, lecz mały cień się nie zatrzymał ani nawet nie od- wrócił. 30 Przebudzenie CZERWONE LIŚCIE: Dziecko w łóżku, Niedźwiedź na szczycie wzgórza, Dwie perty wyjęte z ręki starca Wyrocznie Rzuconych Kości S ufit w głównej trygonackiej świątyni był tak wysoki, że nawet przy zamkniętych wielkich drzwiach wiał w niej delikatny wiatr -o czym świadczyły drżące płomienie tysięcy świec stojących na ołtarzach i w niszach. O tak wczesnej porze panował tam też przejmujący chłód. Barrick odczuwał ból w ramieniu. Księcia regenta otaczali ludzie, którzy mieli mu towarzyszyć w wy- prawie na zachód, jego niezbyt kochany kuzyn Rorick Longarren i bardziej sprawdzeni wojownicy, jak Tyne z Blueshore i jego dawny przyjaciel Droy Nikomede z Eastlake noszący ekstrawaganckie wąsy, a także wielu innych, których Barrick znał głównie ze słyszenia. Prak- tycznie prawie cały kwiat rycerstwa Królestw Pogranicza zebrał się na to błogosławieństwo - dzielny Mayne Calough z odległego Ker- tewall, Sivney Fiddicks, którego nazywano Rycerzem z Kawałków, jako że elementy jego zbroi i oręża stanowiły głównie trofea zdobyte w kolejnych pojedynkach, hrabia Gowan M'Ardall z Helmingsea i kilkudziesięciu innych lordów ubranych w białe szaty, do tego pięć lub sześć razy więcej wojowników niższego stanu, którzy jednak po- siadali własne konie, zbroje i co namniej dom na wsi lub pole, tak że mogli się nazywać „obszarnikami". Podobnie jak wszyscy, Barrick Eddon klęczał na jednym kolanie przed ołtarzem, przy którym Sisel recytował błogosławieństwo; prastare hierosolskie słowa płynęły z ust hierarchy niczym rwący i szemrzący niezrozumiale strumień. Barrick wiedział, że niebawem wyruszy na wojnę, może nawet na śmierć. Co więcej, wróg, któremu mieli stawić czoło, to dzikie stworzenia z krainy cienia, odwieczny postrach, istoty z koszmarów - a mimo to odczuwał dziwną pustkę i obojętność. Spojrzał na trzy posągi za ołtarzem, trzech bogów Trygonu, umie- szczone na pięknie rzeźbionym kamiennym cokole, który przedstawiał chmury wokół stóp boga nieba i odpowiednio kamienie i fale dla bogów ziemi i morza. Trzy potężne bóstwa spoglądające w dal, Perin w środku, na należnym mu miejscu jako największy z wielkich, po jego prawej ręce pokryty rybimi łuskami Erivor, po lewej zaś groźnie spoglądający Kernios. Przyrodni bracia, dzieci starego Sverosa, nocnego nieba, każde z innej matki. Barrick zastanawiał się, czy którykolwiek z bogów Trygonu byłby gotów umrzeć za swoich braci, tak jak on oddałby życie za Briony - bo było prawie pewne, że tak się stanie. Skoro jednak byli bogami, a więc istotami nieśmiertelnymi i nie do zranienia, to jak byłoby to możliwe? Czy w ogóle bogowie mogli być dzielni? Hierarcha Sisel wciąż recytował błogosławieństwo. Starzec uparł się, że sam poprowadzi ceremonię, jako że okazja była niezwykle ważna - a także, jak podejrzewał Barrick, ponieważ pragnął w jakiś sposób pomóc, poczuć, że wnosi swój wkład, jak wielu innych. Wieści rozeszły się szybko po zamku i mieście: teraz już niemal wszyscy wiedzieli, że zbliża się wojna, i to bardzo dziwna i przerażająca. Sam Barrick musiał przyznać, że jego odczucia wobec tego wszyst- kiego były jeszcze dziwniejsze - czuł się jak ktoś, kto próbuje wziąć coś z wysokiej półki, lecz nie może jej dosięgnąć pomimo wysiłków. Po prostu nie potrafił się zmusić, żeby odczuwać cokolwiek głęboko. Kiedy hierarcha zakończył swoją część ceremonii, wziął Barricka na bok, podczas gdy pozostali panowie poddali się obrzędowi oka- dzania swoich szat świętym dymem, odprawianemu przez ubranych na niebiesko kapłanów. Oblicze hierarchy, tak dobrze znane Barri- ckowi, wyrażało pokorę i irytację zarazem: podobny wyraz twarzy często przybierali starsi, którzy mieli ochotę go złajać, lecz pamiętali, że niektórzy z przodków Barricka wsadzali ludzi do lochów - a na- wet ich zabijali, jeśli prawdę mówiły pogłoski - za udzielanie nie- pożądanych rad. - Bardzo dzielnie postąpiłeś, mój książę - rzekł Sisel. Chciał powiedzieć „głupio", pomyślał Barrick, ale oczywiście by- ło to słowo, którego nawet hierarcha Trygonatu nie użyłby wobec zasiadającego na tronie księcia. - Many swoje powody, eminencjo. Niektóre z nich są dobre. Sisel uniósł dłoń, co miało oznaczać, że nie trzeba mówić nic więcej, lecz w odczuciu Barricka był to gest bardzo bliski uniesionej dłoni Shasa, co, jak daleko książę sięgał pamięcią, zawsze znaczyło: zamknij się, chłopcze. - Oczywiście, Wasza Wysokość, oczywiście. Niech Trzej Potęż ni sprawią, że ty i pozostali wrócicie bezpiecznie do domu. Tyne po prowadzi wojsko, oczywiście? - Zmarszczył czoło, gdy dotarło do nie go, co powiedział. - Z twoim wsparciem, naturalnie, książę Barricku. Niemal się uśmiechnął. - Naturalnie. Ale bądźmy szczerzy. Ja wystąpię w roli... co jest na dziobie statku? Drewniana postać? - Galion? - Właśnie. Nie spodziewam się, że żołnierze będą mnie słuchać, hierarcho. Brak mi doświadczenia wojennego. Szczerze mówiąc, mam nadzieję nauczyć się czegoś od Tyne'a i innych. To znaczy, o ile Trzej pozwolą, bym wrócił do domu bezpiecznie. Sisel posłał mu dziwne spojrzenie - być może wyczuł nieszcze- rość w pobożnej postawie Barricka - ale jego twarz wyrażała też ulgę i widać było, że nie chce już więcej zaprzątać sobie tym głowy. - Okazujesz wielką mądrość, mój książę. Bez wątpienia jesteś synem swojego ojca. - Tak, myślę, że to prawda. Sisel jakby wciąż się zastanawiał, jakie jest prawdziwe znaczenie słów Barricka. - Istoty, z którymi przyjdzie nam walczyć, nie są naturalne, mój książę. Nie powinniśmy mieć żadnych obiekcji. Nam? - Co masz na myśli? - Te... istoty. Ludzie Zmierzchu, jak się ich przesądnie nazywa, Starzy. Oni nie są naturalni - wrogowie ludzi. Chcą nam odebrać to, co nasze. Trzeba ich zniszczyć jak szczury czy szarańczę, bez skrupułów. Barrick skinął głową. Szczury. Szarańcza. Pozwolił się okadzić. Zapach dymu przypomniał mu korzenne stragany z Rynku i zapragnął nagle znowu się tam znaleźć z Briony, jak w dzieciństwie, kiedy udawało im się uciec i spędzali tam kilka chwil, rozchichotani i szczę- śliwi, podczas gdy szukała ich połowa dworu. Zająwszy ceremonialną szatę, Barrick wyszedł ze świątyni za ry- cerzami i możnowładcami. Tyne Aldritch i pozostali wyglądali na wypoczętych i odświeżonych, jakby zażyli kąpieli i drzemki, co wzbu- dziło zazdrość Barricka, któremu wizyta w świątyni wcale nie przyniosła takiej pociechy. Hrabia Tyne dostrzegł zatroskaną twarz Barricka i zwolnił, tak że się zrównali. - Bogowie będą nas strzegli, nie obawiaj się, książę Barricku. To tajemnicze istoty, ale prawdziwe - mają ciało. Jeśli je przebić mieczem, popłynie krew. Skąd ta pewność? - miał ochotę zapytać. W końcu jedyną osobą w całej Marchii Południowej mającą jakiekolwiek doświadczenie, jeśli idzie o wroga, był ten żołnierz Vansen. Był świadkiem zabicia jednej z istot zza Granicy Cienia, dość małej, jak przyznał, i niespecjalnie niebezpiecznej, jak również został zaatakowany przez o wiele większego napastnika, któremu nie poradziło pół tuzina żołnierzy, podczas gdy ten porwał jednego z nich, jak dziecko podkrada cukierek z niestrzeżonego talerza. Także i tymi myślami Barrick się nie podzielił. - Z pewnością będą to przerażające potwory - kontynuował cicho Tyne. Zatrzymali się, a akolici ze świątyni otworzyli ciężkie spiżowe drzwi, wpuszczając do środka powietrze znad zatoki, od którego zafalowały włosy i szaty i zaskwierczały płomienie świec. - Pamiętaj, Wasza Wysokość, ważne jest, abyśmy pokazali ludziom, że się nie boimy. - Nie wątpię, że bogowie wleją w nas odwagę, której nam trzeba. - Na pewno - odparł Tyne, przytakując gorliwie. - Dali mi ją, kiedy byłem młody. Barrick uzmysłowił sobie nagle, że Tyne Aldritch, wprawdzie dwu- krotnie starszy od niego, i tak jest o wiele młodszy od jego ojca. Był jeszcze na tyle młody, by mieć ambicje - może liczył na to, że Barrick zapamięta go jako lojalnego przyjaciela i mentora, jeśli prze- żyją, że może nawet wespnie się wyżej, jeśli Barrick Eddon zasią- dzie na tronie któregoś dnia. W końcu córka Tyne' a była już prawie w wieku stosownym do zamążpójścia. Być może marzyły mu się kró- lewskie koligacje. Aż do tej chwili Barrick traktował większość starszych od siebie jak jednolitą masę, a przynajmniej tych, którzy nie osiągnęli jeszcze wieku trzęsących się starców. Nie po raz pierwszy spojrzał na na- znaczone bitewnymi bliznami oblicze hrabiego Blueshore i zastana- wiał się, co widzi Tyne, kiedy patrzy na świat, kiedy myśli, żywi nadzieje i się boi. Barrick rozejrzał się i spojrzał na Sivneya Fid- dicksa i Ivara Silveride'a, a także innych lordów - stali z uniesionymi wysoko głowami, na ich twarzach malował się wyraz zaciętości, co miało wyrażać odwagę i inspirację, oblewało ich blade światło słońca wlewające się przez otwarte drzwi, i uzmysłowił sobie, że każdy z nich żyje w świecie własnych myśli, tak jak on sam, oraz że setki ludzi czekających z niecierpliwością na schodach świątyni, żeby choć przez chwilę zobaczyć możnowładców Marchii Południowej, także żyją w świecie własnych myśli, całkowicie i wyłącznie, tak jak on. To tak, jakbyśmy żyli na tysiącach różnych wysp na środku oce- anu, pomyślał, pozbawieni łodzi. Widzimy innych. Możemy do nich zawołać. Ale żaden z nas nie jest w stanie opuścić swojej wyspy i przepłynąć na inną. Myśl ta wywarła na nim o wiele większe wrażenie niż cały rytuał, któremu się poddał, dlatego przez dłuższą chwilę nie zdawał sobie sprawy, że zebrany na schodach tłum napiera na pierścień strażni- ków, spychając ich ku drzwiom świątyni, że pospólstwo, przerażone pogłoskami o wojnie i jeszcze straszniejszych rzeczach, jest bliskie zadeptania tych, którzy, jak wszyscy oczekiwali, mają ich bronić. Ka- płani zaczęli na powrót zamykać ogromne wrota. Strażnicy odpychali drzewcami pik ludzi, tak że niektórzy potoczyli się po schodach, po- obijani. Rozległ się krzyk kobiety. Niektórzy mężczyźni usiłowali wyrwać strażnikom z rąk piki. Poleciały grudy błota; jedna spadła na nogę barona z Marrinswalk, który spojrzał zdumiony na plamę na swoich czystych pończochach, jakby to była krew. Rorick krzyknął, zaniepokojony być może o własny strój albo też o swoją osobę. A po- tern, jakby wszystko działo się we śnie - wciąż był zaabsorbowany myślą o ludziach podobnych do wysp - Barrick zobaczył, jak Tyne wyciąga miecz, usłyszał brzęk stali, jako że inni poszli w jego śla- dy. Zapach tłumu otaczającego ich ze wszystkich stron jawił się jak zwierzęcy smród, obcy i niebezpieczny. Tyne i inni zaczną zabijać ludzi, uzmysłowił sobie. Wydawało mu się niemożliwe, że wszystko dzieje się tak szybko. Albo ludzie '- zaczną zabijać nas. Ale dlaczego? Przesunął wzrokiem po twarzach, zarówno panów, jak i pospolitych ludzi, i dostrzegł w nich zrozu- mienie, że wszystko się rozpada i nikt nie wie, jak temu zapobiec. Ja wiem, pomyślał. Było to ekscytujące uczucie, choć dziwnie pozbawione radości. Uniósł zdrową dłoń i zszedł kilka stopni niżej. Tyne próbował go powstrzymać, lecz Barrick się uchylił. - Przestańcie! - zawołał, lecz nikt go nie usłyszał, został zagłu szony krzykami tłumu: większość patrzących na portyk świątyni na wet go nie widziała. Zawrócił i wszedł po schodach aż do masyw nych spiżowych drzwi wciąż częściowo otwartych - jeden z bardziej rozsądnych kapłanów, może nawet sam Sisel, uznał, że nie można ich zamykać przed księciem regentem i innymi możnowładcami oto czonymi przez rozwścieczony tłum - po czym wyrwał pikę z rąk jednego ze strażników, który mu ją oddał z wyrazem całkowitego zagubienia i przygnębienia, jakby się spodziewał, że książę z jakie goś sobie tylko wiadomego powodu przebije go własną włócznią. Tymczasem Barrick uderzył ciężką piką w spiżowe drzwi, aż echo popłynęło przez dziedziniec. Głowy zwróciły się w jego stronę, a krzy ki powoli zaczęły cichnąć. Książę oddychał ciężko: nie było mu łatwo, trzymając pikę w jed- nej ręce, uderzyć nią w drzwi, ale się udało. Zebrani patrzyli zdu- mieni na młodego księcia stojącego u progu świątyni. - Czego chcecie? - zawołał. - Chcecie nas zgnieść? Wyru szamy, żeby walczyć w obronie miasta, naszej ziemi. Na święte imio na Trzech, co zamierzacie, tak na nas napierając? Niektórzy spośród stojących bezpośrednio przed strażnikami cof- nęli się, zawstydzeni, lecz inni wdarli się dalej. Próba uspokojenia rozburzonego tłumu była równie skomplikowana jak zabieg wyprucia delikatnego ściegu. Jakiś strażnik, wciąż mocujący się z ponurym gapiem, przewrócił się, uderzając zbroją o ziemię, i natychmiast kilku jego kolegów przysunęło się do niego z wyrazem zawziętości na twa- rzach. Barrick jeszcze raz podniósł głos: - Przestańcie. Pozwólcie, niech ludzie mi powiedzą. Czego chce- cie? - Jeśli ty i pozostali panowie wyjedziecie, książę Barricku, kto zostanie, żeby bronić miasta? - zawołał jakiś mężczyzna. - Czarodziejski lud przyjdzie tu i zabierze nasze dzieci! - za- wołał ktoś inny, kobieta. Barrick postarał się, by na jego ustach pojawił się uśmiech wy- rażający pewność siebie. Zdziwił się, jak łatwo mu przyszło okazać taką dwulicowość. - Kto będzie bronił miasta? Miasta broni Zatoka Brenna, która jest więcej warta niż armia rycerzy, choćby i tak szlachetnych jak ci tutaj. Rozejrzyjcie się! Czy będąc wojownikami, nawet czarodziej skiej armii, chcielibyście przyjść tu po grobli i stanąć pod tymi wy sokimi murami? Nie zapominajcie, że będzie tu moja siostra, Briony, która zasiądzie na tronie. Wierzcie mi, nawet Ludzie Zmierzchu nie zechcą jej Rozgniewać. Niektórzy się roześmiali, lecz wielu wciąż wykrzykiwało pytania. Tyne ostentacyjnym gestem schował miecz do pochwy. - Proszę! - Barrick zwrócił się do tłumu. - Pozwólcie nam zrobić to, co mamy do zrobienia. Niebawem wyjeżdżamy. Avin Bronę, lord konstabl, przemówi do was w południe i wyjaśni, w jaki sposób bę- dziemy bronić zamku i miasta i jak możecie nam pomóc. - Niech Trzej ci błogosławią, książę Barricku! - zawołała jakaś kobieta, a jej głos, przepełniony bólem i nadzieją, zabrzmiał na tyle szczerze, by go poruszyć, a nawet przestraszyć. - Wracaj do nas bez- piecznie! Posypały się kolejne błogosławieństwa i życzenia, które powstrzy- mały rzucone grudy błota, a nawet kamienie. Tłum się nie rozszedł, lecz utworzył przejście, tak by Barrick i pozostali rycerze mogli się udać do Kruczej Bramy i dalej do twierdzy wewnętrznej. - Dobrze sobie poradziłeś, Wasza Wysokość. - Tyne wydawał się nieco zdziwiony. - Bogowie podpowiedzieli ci właściwe słowa. - Jestem Eddonem. Znają moją rodzinę. Wiedzą, że ich nie okła- mujemy. - Mimowolnie zaczął się zastanawiać. Czy rzeczywiście to moja zasługa? Czy też bogowie przemówili przez moje usta? Nie czułem się jak bóg, tyle wiem. W rzeczywistości w ogóle nie miał pewności, jak się czuł w tamtej chwili - dumny z tego, że ułagodził niespokojny tłum i dał mu nadzieję, czy przygnębiony tym, jak łatwo dało się nim pokierować? A przecież nawet nie rozpoczęliśmy wojny. Jeszcze nie. Nagle poczuł dreszcz niepokoju. A jak to będzie, kiedy coś pójdzie nie tak? Gdzie wtedy będą bogowie? Uderzenia młotów zagłuszały wszystkie inne odgłosy, jakby na Zamek Marchii Południowej opadło stado monstrualnych dzięciołów. Ludzie wspinali się na wszystkie mury i wieże, by osłonić je deskami na wypadek oblężenia. Po okresie odrętwienia, jakie ogarnęło zamek w ostatnich miesiącach, taka aktywność niosła niemal ulgę, lecz Brio- ny wiedziała, że nie będzie to zwykły atak sąsiedniego królestwa, przed którym należy się obronić. Królestwa Pogranicza znalazły się w stanie wojny z całkowicie nieznanym i niemożliwym do poznania przeciwnikiem. Kiedy stojący na murach spoglądali w dal, na wciąż niewinnie wyglądający zachodni horyzont, a robili to często, nawet z ziemi widać było na ich twarzach strach. Nie tylko budowniczowie mieli kłopoty z koncentracją: uwagę księżniczki regentki tak bardzo pochłonęły prace, że weszła na nie- wysoki żywopłot z bukszpanu. Rosę i Moina natychmiast pospieszy- ły jej z pomocą, lecz je odepchnęła, pomstując gniewnie pod nosem. - Przeklęte żywopłoty! Jak tu można chodzić? W jednej ze sklepionych galerii pojawiła się siostra Utta. Pomimo chłodu i szarego nieba narzuciła tylko lekką pelerynę na swoją prostą szatę. Jej głowę zakrywał kwef w tym samym kolorze, przez co jej ładna twarz zdawała się unosić w powietrzu niczym zawieszona na ścianie maska. - W ogrodzie z alejkami muszą być żywopłoty - zauważyła ła- godnie zorianka. - Mam nadzieję, że się nie zraniłaś, Wasza Wy- sokość. - Nic mi nie jest, jak sądzę. - Briony roztarła nogę. Właśnie od- kryła jedną z niedogodności noszenia pończoch na męską modłę - golenie pozostawały nieosłonięte. Utta zdawała się odgadywać myśli księżniczki regentki, bo się uśmiechnęła. - Miło, że mnie odwiedziłaś. - Wcale nie miło. Czuję się podle. Nie mam do kogo otworzyć ust. - Podniosła wzrok i dostrzegła urażone spojrzenia Moiny i Rosę. - Do nikogo poza nimi dwiema - dodała szybko - a przed nimi już tyle nawyrzekalam, że z pewnością są zmęczone samym moim głosem. - Nigdy, Wasza Wysokość! - Rosę rzuciła to zapewnienie w ta- kim chaotycznym pośpiechu, że Briony omal się nie roześmiała. Teraz już nie miała wątpliwości, że obie mają dość jej gadania. - Po prostu martwimy się o ciebie, Briony, to wszystko - dodała Moina, a fakt, że zapomniała dodać tytułu, świadczył o tym, że mówi prawdę. Dobre i miłe są te moje dziewczyny, pomyślała księżniczka i przez chwilę poczuła się dorosła, jakby była ich starszą siostrą, może nawet matką, chociaż mała, płowowłosa Rosę miała tyle lat co ona, cie- mnowłosa Moina zaś była od niej starsza prawie o rok. - Jak się ma twoja stryjeczna babka? - zapytała Utta. - Merolanna? Czuje się lepiej. W całym tym tłumie poborowych i gości maszerujących przez zamek jest w swoim żywiole - niczym kapitan statku w czasie sztormu. Zagląda też do mojej macochy, jako że termin Anissy jest już bliski, a Chaven gdzieś się zapodział. - Na myśl o medyku Briony z trudem powstrzymała gniew. Wypro- stowała się, skończywszy otrzepywać resztki bukszpanu z pończoch i skraju tuniki. Pomimo zimnej bryzy od zatoki roznosiły się wszę- dzie zapachy hizopu i lawendy, lecz nie niosły ani odrobiny ukojenia. Zastanawiała, czy w ogóle cokolwiek mogłoby ją uspokoić. - A ty, siostro, masz się dobrze? - Bolą mnie stawy, jak zawsze kiedy wiatr się wzmaga. Nie będę protestowała, jeśli zechcesz opuście ogród. - Przez te hałasy ledwo cię słyszę, a nie sądzę, byśmy gdzie in- dziej na zewnątrz znalazły dogodniejsze miejsce. Dokąd pójdziemy? - Miałam się udać do kaplicy i złożyć ofiarę za bezpieczny po- wrót twojego brata i pozostałych. Tam jest cicho. Co ty na to? - Bardzo dobry pomysł - odparła Briony. - Rosę, Moina, prze- stańcie strzelać oczami do mężczyzn na murze i chodźcie z nami. Zamkowa kaplica poświęcona Zorii nie miała ostentacyjnego splen- doru kaplicy Erivora czy ogromnej i wspaniałej świątyni Trygonatu. Obejmująca w zasadzie jedno duże pomieszczenie, mieściła się w ro- gu twierdzy, w pobliżu rezydencji, pod Wieżą Letnią. Ołtarz był pro- sty, a jedyne małe okno wpuszczało światło dnia. Witraż, wykonany jeszcze w poprzednim wieku, przedstawiał Zorię z wyciągniętymi ramionami, na których przysiadają morskie ptaki fruwające także wo- kół jej głowy. Briony zawsze wydawał się ten obraz dziwnie piękny, także i tego dnia jego barwy jarzyły się mimo słabego światła. Ka- plica była pusta, ale Briony wiedziała, że w przylegających do niej pomieszczeniach mieszka starsza zorianka i dwie lub trzy nowicjusz- ki. Przyjaciółki Utty - wręcz jej rodzina, jako że prawdziwi krewni pozostali daleko w przeszłości albo na odległych Wyspach Vuttskich. - Kiedy ostatni raz widziałaś kogoś ze swojej rodziny? - zapytała swoją mentorkę. - Mam na myśli prawdziwą rodzinę. Utta wydawała się zaskoczona pytaniem księżniczki. - Brat odwiedził mnie tutaj kilka lat temu. Ale przedtem... och, księżniczko Briony, nie widziałam nikogo od momentu, gdy wstą piłam do zakonu. Jakieś trzydzieści lat temu albo i więcej, domyśliła się Briony. - Nie tęsknisz za nimi? - Tęsknię za czasami młodości. Tęsknię za uczuciem, kiedy by- łam w tamtym domu, na wyspie, przekonana, że jest to środek świata. Tęsknię za tym, co czułam do matki, chociaż później moje uczu- cia się zmieniły. - Skłoniła głowę na moment. - Tak, chyba tęsknię. Briony wydało się dziwne, że ktoś może się zastanawiać, czy tęskni za swoją rodziną czy nie. Żeby ukryć zdziwienie, zajęła się wy- bieraniem i zapalaniem świecy, którą następnie ustawiła na ołtarzu przed posążkiem Zorii. Ta podobizna była o wiele bardziej stono- wana niż wizerunek z witraża. Bogini trzymała ramiona opuszczone i spoglądała w dół, jakby patrzyła na swoje stopy, za to na jej ustach błąkał się ledwo dostrzegalny uśmiech, który Briony zawsze bardzo się podobał, uśmiech kobiety skrywającej swoje myśli. Moina i Rosę także zapaliły świece, choć wydawały się nieco zmieszane, i wykona- ły znak Trygonatu, trzy palce przyłożone do piersi, po czym posta- wiły świece na ołtarzu. Starają się jak mogą, pomyślała Briony, po- wstrzymując irytację: obie pochodziły ze wsi i przed przybyciem na zamek Marchii Południowej prawie się nie zetknęły z kultem Zorii ani zakonem. Litościwa Zorio, przyobleczona w mądrość, sprowadź Barricka bezpiecznie do domu, modliła się Briony. Niech wszyscy wrócą bez- piecznie, nawet ten kapitan straży, Vansen. On nie jest aż tak złym człowiekiem. I pomóż mi, żebym wiedziała, co jest najlepsze dla Mar- chii Południowej i jej mieszkańców. Podniosła wzrok w nadziei, że dostrzeże coś na twarzy Zorii, co by jej powiedziało, że bogini ją wysłuchała i spełni jej prośbę (w końcu jest księżniczką regent-ką - czy to się nie liczy?), lecz oblicze dziewiczej córki Perina pozostało niewzruszone. Nagle przypomniała sobie o czymś. I niech ojciec wróci bezpiecz- nie do domu z Hierosolu. Modliła się o to codziennie, a tego dnia omal nie zapomniała. Poczuła dreszcz. Czy to mogło coś oznaczać? Czyżby jakiś bóg podpowiadał jej szeptem, próbował jej powiedzieć, że ojcu coś się stało? Czy to z jej winy - czy okazała zbyt wielką dumę w swoich działaniach jako władczyni Marchii Południowej? - Miałam nadzieję, że to miejsce przyniesie ci ukojenie, księż- niczko - powiedziała mentorka. - Tymczasem wyglądasz na stra- pioną. - Och, Utto, jakże mogłoby być inaczej? Brat i siostra jechali obok siebie w milczeniu groblą przez Zatokę Brenna w kierunku rozległego pola, na którym rozmieszczono po- wołanych do służby żołnierzy, najeżona rżyskiem plama widoczna w odległości godziny jazdy na południowym skraju Landsend, lenna Avina Bronę'a. Dzień był zimny i pogodny, lecz wzmagał się wiatr. Podmuchy owinęły nowy płaszcz, ozdobiony przez Merolannę haf- tem, wokół szyi księcia, jakby chciały go udusić. Książę jęknął, usi- łując się uwolnić z uścisku niesprawnym ramieniem, lecz milczał. Wiedział, że Briony pragnie, aby coś powiedział, lecz nie chciał sły- szeć tego, co mu odpowie. Już się dość nasłuchał. Ze środka grobli widzieli, że na płyciznach po odpływie i błot- nistych mieliznach u podstawy zamkowej góry uwija się mnóstwo ludzi - wydawało się, że na prowizorycznych platformach krząta się cała armia robotników. Wcześniej zburzyli chaotyczne miasteczko straganów przed bramą, a teraz rozbierali samą groblę pod murami zamku, by zastąpić tę jej część drewnianym mostem, który będzie można zniszczyć w kilka chwil, odcinając w ten sposób całkowicie zamek od lądu i zmuszając najeźdźcę, by spróbował przedostać się przez błotniste mielizny, gdzie woda sięga koniom po szyje, albo też kiedy nadejdzie przypływ, odważył się przepłynąć łodziami pełną zdradliwych prądów zatokę, narażony na ogień z murów. Nic dziw- nego, myślał Barrick, że Erivor, Władca Ciemnych Mórz, zawsze był szczególnym patronem Eddonów. Któż inny niż bóg morza mógł im dać tak dogodne, niemal nie do zdobycia, miejsce na dom? Briony i pozostali będą tu bezpieczni, żeby nie wiem co, pomyślał. Bliźniaczka nie wydawała się podzielać jego myśli i przygryzała dolną wargę, co miała w zwyczaju robić od czasów dzieciństwa, kie- dy się czymś martwiła. Nawyk ten zachowywała wiernie, niemal jak cenną pamiątkę z przeszłości. Podążył za jej wzrokiem. Kapitan stra- ży, Vansen, jechał nieco z boku. Barrick poczuł ukłucie zazdrości, chociaż wiedział, że to absurd. Ona wciąż go nienawidzi, pomyślał. Nienawidzi wręcz niespra- wiedliwie, jakby to z jego winy zginął Kendrick. Jechali długo w milczeniu, tak że Barrick omal nie zapadł w drzem- kę w siodle, kiedy wreszcie Briony przemówiła, lecz w pierwszej chwili nie zrozumiał, o czym mówi. - Nie obroni miasta. - Kto? Jakiego miasta? - Avin Bronę - powiedziała to tak, jakby imię lorda konstabla miało niedobry posmak. - Nie obroni pozostałej części Zamku Mar- chii Południowej, tej na stałym lądzie. Powiedział, że mury są zbyt długie i niskie od wewnątrz, za trudne do obrony. - Ma rację. Jak by to było możliwe? - Barrick wskazał na gąszcz spadzistych dachów, który ciągnął się wzdłuż linii brzegu i dalej aż do podnóża wzgórz. Ucieszył się, że może się oderwać od własnych ponurych myśli, lecz wydało mu się dziwne, że rozmawia z siostrą o takich rzeczach - jakby się bawili w dorosłych. - Nie wiem - odparła. - Ale przecież nie pomieścimy wszystkich tych ludzi w twierdzy... - Niech bogowie mają nas w opiece, nie, w żadnym wypadku, Briony! W zamku jest miejsce dla jednej czwartej i to tylko, żeby weszli i usiedli, a nie wspomnę już o ich wyżywieniu. - W takim razie czy mamy zostawić tych ludzi na pastwę losu, jeśli dojdzie do oblężenia? - Musimy wierzyć, że do niego nie dojdzie. Bo jeśli to nastąpi, będziemy musieli zrobić coś więcej, jak tylko ich zostawić, żeby zapewnić sobie bezpieczeństwo. Będziemy musieli spalić tę część miasta. - Co? Tylko po to, żeby nie pozwolić przeciwnikowi zagarnąć dóbr, które tam zostaną? - Ani drewna i wszystkiego innego, czego nie zniszczymy. Ty... my... będziemy pewnie patrzeć biernie, jak katapulty wystrzeliwują w nas kamienie z naszego miasta. - Nie wiesz tego i Avin Bronę też nie wie. - Jej złość wyrażała się głównie smutkiem. - Nikt nic nie wie! Od pół wieku nie oblegano żadnego miasta w marchiach - słyszałam, jak ojciec mówił tak kie dyś. Niektórzy twierdzą, że już nigdy nie będzie oblężeń ze względu na działa, bombardy i... i wszystkie te inne machiny, które miotają kamienie i żelazne kule. Że to nie ma sensu. Barrick poczuł się poirytowany tym, że siostra opowiada mu o spra- wach dotyczących wojny. A jeszcze bardziej tym, że najwyraźniej dotąd zwracała większą uwagę na takie rzeczy niż on. - Nie ma sensu? W takim razie co powinniśmy zrobić, poddać się? - Nie to miałam na myśli, wiesz o tym. Znowu jechali prawie godzinę w milczeniu w górę przybrzeżnej drogi ku południowemu skrajowi Landsend. Chłodne powietrze nios- ło ze sobą jedynie zapach sosen i wiecznie obecną woń morza. Wreszcie Briony powiedziała: - Nie mamy pewności, że d oj d z i e do oblężenia, Barricku. Nie wiemy, co planują te istoty zmierzchu, one nawet nie są ludźmi, lecz czymś innym. Bogowie jedyni wiedzą, co one zrobią. - Wkrótce się dowiemy. Jeśli doszli do Daler's Troth, spotkamy ludzi, którzy coś nam powiedzą o nich i o tym, jak walczą. Prześlemy ci wiadomość, jak tylko się czegoś dowiemy. Odwróciła się niespodziewanie w jego stronę. - Och, Barricku, będziesz ostrożny, prawda? Taka jestem na cie bie zła, nie chcę, żebyś jechał. Poczuł, jak całe jego ciało się napręża. - Jestem wystarczająco dorosły, żeby decydować o sobie. - Co jeszcze nie znaczy, że tak jest dobrze. - Wpatrzona w niego pokręciła głową. - Bardzo się o ciebie boję. Nie pozwól, żebyśmy się kłócili. Po prostu... po prostu nie rób niczego głupiego, proszę. Bez względu na to... jakie sny cię dręczą, czego się iboisz. Zimne przygnębienie, którego cień zagarniał go przez cały dzień, przebiła niespodziewanie smuga żalu i miłości. Spojrzał na swoją siostrę, na jej tak dobrze mu znaną twarz - właściwie własną twarz, tyle tylko że widzianą w jasnym lustrze, otwartą, podczas gdy jego była spięta i skrzywiona, złocistą i różową, podczas gdy jego była gniewnie zaogniona albo trupio blada - i zaczął żałować, że wszystko tak się ułożyło. Bo tak jak wcześniej tego dnia ogarnęła go prze- można pewność, że zaczęło się jakieś niepowstrzymane opadanie, tak teraz doświadczył głębokiego, nie dającego się wyrazić słowami prze- konania, że on i jego ukochana siostra, jego najlepszy i być może jedyny przyjaciel, nigdy już nie będą razem w ten sposób. Przekonanie to opadło na niego z siłą bolesnego ciosu: otworzy się między nimi przepaść, rozległa i głęboka. Czy była to śmierć, której zimny oddech niemal czuł na karku, czy też coś jeszcze dziw- niejszego? Bez względu na to, co to było, naparło na niego z taką mocą, że zaczął drżeć, czując, że z trudem siedzi wyprostowany w siod- le. Poczuł, że się osuwa, opada w ciemny tunel, wymachując roz- paczliwie rękoma, w nicość, gdzie oczekuje go jakaś zimna, świa- doma obecność... -Barricku!- Usłyszał przerażony głos Briony jakby z dru- giego końca wypełnionego hałasem, zatłoczonego pokoju. - Barri- cku, co się dzieje? Ryk w jego uszach przycichł nieco. Powrócił szary dzień i odepch- nął ciemność. Siedział pochylony nisko w siodle, z głową niemal opartą o kark konia. - Poradzę sobie. Zostaw mnie w spokoju. Briony, poważnie zaniepokojona, chwyciła go za niesprawne ra- mię. Wyrwał się z jej uścisku i usiadł prosto. Nikt na nich nie patrzył, lecz on, widząc, z jaką starannością ich spojrzenia kierują się na wszystko, tylko nie na niego i siostrę, domyślał się, że właśnie odwrócili wzrok. - Bogowie drwią sobie z nas - powiedział cicho. Bliski omdlenia nie zauważył, że dotarli już na pole. Poborowi czekali na rżysku w nierównym szyku, tysiąc albo i więcej świeżo powołanych rekrutów, których sierżanci ustawili w szeregach, a któ- rym i tak daleko było do armii. Z prowincji wciąż napływali nowi, lecz mieli pozostać na miejscu i wzmocnić obronę zamku. - Nie mów takich rzeczy o bogach - błagała Briony. - Nie w chwi li, kiedy masz wyjechać. Nie mogę tego słuchać. Spojrzał na nią i pomimo wstydu i cierpienia poczuł, jak w jego piersi wzbiera miłość do niej. W końcu co innego mu zostało na tym świecie? Czy istniało coś innego, czego utraty mógłby się oba- wiać? Nic. Pochylił się i poklepał jej dłonie zaciśnięte na wodzach. - Masz rację, kapuściana głowo. Wybacz. Nie chciałem tego po wiedzieć. Nie wierzę, żeby bogowie z nas szydzili. I rzeczywiście tak myślał. Bo na tym rozległym polu, pod ni- skim, szarym niebem, Barrick nagle uznał, że w ogóle nie wierzy w bogów. Schodząc długo zdradzieckimi, ukrytymi ścieżkami pod balkonem na końcu Labiryntu - kto by się domyślał, że w ogóle istnieją takie ścieżki prowadzące do Morza w Głębiach? Kto je wykorzystywał? Bracia ze świątyni? - Rogowiec dotarł wreszcie na brzeg i stanął na zaokrąglonych kamieniach, skąpany w feerii szemrzących kolorów, lecz wciąż nie miał pojęcia, w jaki sposób chłopiec przebył srebrzyste morze. Mimowolnie zaczął się zastanawiać, czy został ukarany przez Starszych Ziemi za to, że sprowadził obcego do świętego Labiryntu, że zszedł tam, nie odprawiwszy należytych rytuałów. Czuł się jak świętokradca, znalazłszy się tak blisko Lśniącego Człowieka, który tkwił niczym góra na środku wyspy. Nawet z brzegu widział w zasadzie tylko ogólny zarys postaci. A i to niewyraźnie: nierówne jarzenie Lśniącego Człowieka padało na sklepienie i odbijało się od powierzchni Morza w Głębiach, tak że ściany ogromnej pieczary pokrywały plamy drżącego wielobarwnego światła. Tylko dlaczego Starsi mieliby mnie karać, skoro pozwolili chłopcu dostać się na wyspę? Na chwilę ogarnęło go zwątpienie. Może w ogóle nie widział Krzemienia, może był to tylko cień nietoperza albo omam wywołany zmęczeniem, czy też, co bardziej prawdopodobne, przyprawiające o zawrót głowy powietrze, jakie wypełnia najgłębszą część Tajemnic. I wtedy znowu dostrzegł ruch na wyspie, niewyraźną jak cień postać widoczną na tle światła Lśniącego Człowieka, co rozwiało wszelkie jego wątpliwości. - Krzemieniu! - zawołał, przykładając dłonie do ust i podskakując w miejscu na skalistym brzegu. - Krzemieniu! To ja, Rogowiec! Wydało mu się, że cień znieruchomiał, lecz nie usłyszał żadnej odpowiedzi, a postać rozmyła się w chaosie pulsującego światła. Przeklinając pod nosem, biegał wzdłuż brzegu w jedną i drugą stronę, lecz nie znalazł najmniejszej wskazówki, która by mówiła, w jaki sposób chłopiec przebył metaliczne podziemne morze. Gdy tak stał, zmęczony i sfrustrowany, przypomniał sobie o innym małym człowieczku, za którego był odpowiedzialny, a o którym niemal całkiem zapomniał, podekscytowany tym, co zobaczył. - Spadzik! Na przełam i rysę, siedzi sam już z godzinę albo i dłu- żej! I też pewnie ledwo oddycha. - Rogowiec poczuł ostre ukłucie bezradności - tyle rzeczy poszło nie tak i niczego nie można napra- wić. Chłopiec - w życiu jego i Opal nic się nie układało od momen- tu, kiedy zobaczyli tamten worek rzucony na ziemię przy Granicy Cienia. Powinniśmy byli go tam zostawić, pomyślał i nawet przepełnia- jąca bólem jego serce miłość, jaką odczuwał do tego płowowłosego chłopca, nie była w stanie zaćmić tej myśli. Wspiął się z powrotem w górę ścieżki niewiele szerszej niż kozi szlak - tylko kto słyszał o tym, żeby kozy żyły tysiąc stóp pod zie- mią? Niemal w tej samej chwili, w której to pomyślał, dostrzegł jakiś błysk w dalszej części skalistego zbocza, coś bladego, co stało mię- dzy nim a balkonem na końcu Labiryntu. Wpatrywał się w zjawisko ze zdumieniem, przekonany, że w tych dusznych, wypełnionych mi- gotaniem głębiach może to być tylko majak. Nawet na powierzchni, w prawdziwym świecie - przynajmniej po tej stronie Granicy Cienia - nie istniały stworzenia takie jak ten jeleń o skórze tak białej, że niemal półprzezroczystej, upiorny rogacz o dziwnie smukłych nogach i porożu podobnym do splątanych ko- rzeni, nie wspominając o ogromnych, mlecznoniebieskich oczach roz- jarzonych jasnym światłem niczym płomienie świec. Bo taka właśnie istota stała, wpatrzona w niego, przynajmniej przez krótką zdumie- wającą chwilę. W następnej już jej nie było. Rogowiec znieruchomiał, uczepiony wystającego skalnego wystę- pu, poczuwszy, że nagłe zakręciło mu się w głowie, przerażony, że może spaść. Czy dobrze widział? Czy też zaczerpnął zbyt dużo po- wietrza Tajemnic? Och, Panie Gorącego Mokrego Kamienia, pomóż mi - czy coś podobnego widziałem też na wyspie? Czy była to jedna z tych istot, a nie Krzemień? Lecz o ile gra światła i cienia nie zniekształciła widocznej na wyspie postaci ponad zdolności jego pojmowania, bez wątpienia to, co widział, poruszało się na dwóch nogach i miało okrą- głą głowę - było człowiekiem. Kiedy dotarł do miejsca, w którym wcześniej stał szklistobiały jeleń, nie zauważył ani śladu żywej istoty. Rogowiec, przepełniony strachem przed bogami i ich świętymi miejscami, znalazł się w punkcie, w którym wcześniej zostawił Spa- dzlkar potrzebował kilku pełnych oszołomienia chwil, żeby się upew- nić, że ma przed sobą ten sam skalny rumosz, na którym zostawił Dachowca, mimo iż koralowa latarnia świeciła tam, gdzie ją zostawił. Za to nie było ani śladu jego małego towarzysza. Przerażony - stracił wszystkich, których miał pod opieką i którzy najbardziej go potrzebowali! - Rogowiec opadł na czworaki, przy- świecając sobie koralem, i zdesperowany zaczął przeszukiwać oko- licę. Modlił się do tych samych bogów, których spokój naruszył, żeby odnalazł Spadzika żywego. Nic go nie obchodziło, że pozostawał w mało dostojnej pozycji, kiedy usłyszał cienki głosik blisko swojego ucha: - Zgubiłeś coś? - Spadzik? Gdzie jesteś? - Tutaj, za tą kupą kamieni. Tylko podchodź cicho, żebyś go nie wystraszył. - Kogo mam nie wystraszyć? - Funderling podpełzł do przodu, podniesiony trochę na duchu po raz pierwszy od chwili, gdy zrozumiał, że nie potrafi się dostać na wyspę Lśniącego Człowieka. Wbrew roz- sądkowi poczuł przypływ nadziei. - Czy to Krzemień? Znalazłeś mo- jego chłopca? - Nie, chyba iże ma wąsy i długi ogon. Rogowiec znieruchomiał. Mały łucznik stał niezbyt pewnie w roz- widleniu stalagmitu, który Rogowcowi nie sięgał nawet do pasa, za to dla Dachowca był jak wzgórze. Spadzik celował z łuku w coś, co Rogowiec zobaczył dopiero, gdy podpełzł bliżej: dostrzegł lśniące, czarne oczy i węszący nos. Przestraszony szczur drgnął i zaczął ucie- kać wzdłuż ściany, lecz kiedy jedna z malutkich strzał Spadzika ude- rzyła w kamień tuż przed jego głową, znowu znieruchomiał, poru- szając tylko wąsami. - Od jak dawna próbujesz go zabić? - zapytał Rogowiec, który poczuł ulgę i rozbawienie. Nigdy by nie przypuszczał, że Dachowiec okaże się tak kiepskim strzelcem, lecz podejrzewał, że to z powodu dusznego, uderzającego do głowy powietrza. - Naprawdę jesteś aż tak głodny? - Głodny? Duży głupiec z ciebie. Nie miałem zamiaru go zjadać, ale na nim pojechać. - Pojechać? - Za daleko dla mnie iść pieszo do czystego powietrza - wyjaśnił Spadzik. - No, ale teraz znowu tu jesteś. - Malutki Dachowiec uśmiechnął się niewyraźnie. - Czy w takim razie zaniesiesz mnie z powrotem do domu? - Miałeś zamiar jechać na szczurze? - Powoli docierało to do Ro- gowca, w którego głowie rodził się pewien pomysł. - Całą powrotną drogę? - Przecież jestem Ryniennym Zwiadowcą, a jakże - żachnął się Spadzik. - Potrafię przysposobić do siodła dzikiego szczura. - Pokręcił głową. - I powiem ci prawdę: nie mogę dłużej znieść tego ciężkiego, dusznego powietrza. - W takim razie schwytaj tego szczura. Obu nas uszczęśliwi. Spadzik kończył prowizoryczne siodło - a właściwie bardziej uprząż - sporządzone z rzemienia koralowej latarni pokrytego węzłami z nici i pasków strzępiącej się koszuli Rogowca. Ten, dla którego było ono przeznaczone, pozostawał tymczasowo w niewoli torby Funderlinga, zajadając z zadowoleniem okruchy, jakie zostały na dnie. Funderling miał nadzieję, że szczur, również najedzony, nie będzie próbował gryźć. - Dlaczego ty zostajesz? - Ponieważ musi istnieć jakiś sposób dostania się na wyspę, tam jest chłopiec. Mam zamiar go odnaleźć. - Może łódź, tak jest, a on ją znalazł i przepłynął. Serce Rogowca zamarło na moment. Nie pomyślał o tym wcześniej. - No cóż, nawet jeśli - powiedział wreszcie - to kiedy wróci, będę tu na niego czekał, żeby się znowu gdzieś nie zgubił. A jeżeli będzie potrzebował pomocy? Bo w końcu jak się przepływa łodzią morze rtęci? Łódź może się... wywrócić albo rozpaść. Łodzie czasem się rozpadają, prawda? - Nigdy nie płynąłeś łodzią, prawda? - rzekł Spadzik, uśmiechając się. - Prawda - przyznał Rogowiec. - A ja mam pojechać i przysłać ci pomoc. Skąd, mój dobry panie Funderlingu? - Udaj się do mojej żony, Opal, jeśli uda ci sieją odnaleźć. A jak nie, to poproś któregokolwiek z moich ziomków, żeby cię do niej zaprowadził. Spadzik skinął głową. Zacisnął węzeł na wodzach szczura, mie- rząc go bystrym, doświadczonym spojrzeniem. - On tak zrobi. - Wstał. - A może lepiej, żebym tu przysłał tych ze świątyni -jak ich nazywasz? Metalsferyczni bracia czy jakoś tak? - Metamorficzni... Ach, na przełam, nie przyszło mi to do gło- wy! Przecież oni już cię widzieli i wiedzą, kim jesteś. Oczywiście. - Zły był na siebie, że nie przyszła mu do głowy tak oczywista myśl, ale bieg wydarzeń go przytłoczył. Pomógł Spadzikowi zacisnąć uprząż. Szczur był już spokojniej- szy, lecz nie całkiem uległy, a przecież obłaskawienie go zajęło sporo czasu. Dachowiec wykazywał cierpliwość i zręczność, tak że wresz- cie Rogowiec przytrzymał ostrożnie zwierzę, podczas gdy Spadzik wspiął się na jego grzbiet. Gdy tylko Rogowiec zabrał rękę, szczur spróbował wierzgnąć, ale Dachowiec uderzył go solidnie łukiem po pysku. Szczur zapiszczał i skręcił, by pobiec w przeciwnym kierun- ku, lecz znowu został ukarany. Kiedy przekonał się, że wszystkie próby buntu kończą się równie niemiło, przycupnął nieruchomo, pra- cując mocno bokami i mrugając nerwowo. - Uczy się - rzucił Spadzik z satysfakcją. - Weź trochę koralowego światła - powiedział Rogowiec i od- łupał najjaśniejszy okruch, a Dachowiec wcisnął go pod jeden z rze- mieni szczurzej uprzęży. - Będziesz lepiej widział w ciemnościach. Dobrej podróży, Spadziku. Dziękuję ci za pomoc i uprzejmość. - Chciał powiedzieć coś więcej - miał wrażenie, że ten wyjątkowo mały osobnik stał się dla niego kimś więcej jak tylko dziwnym zna- jomym, że choć brzmi to nieprawdopodobnie, połączyła ich przyjaźń, lecz nie należał do tych, którym łatwo przychodzi wyrażanie uczuć. Tak czy inaczej, był zmęczony i bardzo przestraszony. - Niech Starsi Ziemi mają cię w opiece. - A ciebie, Rogowcu Liderycie, niech strzeże Pan Szczytów. - Dachowiec ścisnął piętami boki szczura, lecz zwierzę się nie ruszyło. Wtedy smagnął szczura łukiem i ten popędził przed siebie. Potem widać było, że wciąż okłada jego zad, tym razem, by nakłonić szczura do skrętu, aż wreszcie jeździec i jego wierzchowiec zanurzyli się w cieniu pnącej się w górę ścieżki. Teraz Rogowiec widział tylko sunący świetlny punkcik, kawałek koralu przyczepiony do szczurze- go grzbietu. - O ile cię znajdzie pod całym tym okropnym kamieniem! - za- wołał jeszcze Spadzik, a jego cienki głosik zabrzmiał, jakby płynął z oddali. Ostatni maruderzy zniknęli wreszcie za zakrętem przybrzeżnej dro- gi, zmierzając ku Settlandzkiemu Gościńcowi i wzgórzom, pozosta- wiając za sobą zaledwie kilkuset gapiów i zdeptane, błotniste pole. To nie tak miało być, pomyślała Briony. Ta armia powinna wycho- dzić żegnana fanfarami, paradując ulicami, lecz nie było czasu na przygotowania - ani nastroju. Jednak ludzie będą się bali przez tę tajemniczość, tysiąc ludzi po prostu wymaszerowało. W przeszłości wojny prawie zawsze rozpoczynały się wielką paradą wojsk. Może nadchodzi czas innej wojny, zastanawiała się, choć nie mia- ła pojęcia, co dokładnie miałoby to znaczyć. W końcu świat szybko się zmienia i nie tak całkiem na gorsze. A poza tym nastały zbyt ponure czasy na parady i fanfary. Choć z drugiej strony, pomyślała, może właśnie w takich chwi- lach potrzebujemy ich najbardziej. Nie miała ochoty na jedzenie i nie mogła przestać płakać. Barrick odchodził niczym skazaniec prowadzony na szubienicę, powtarzała sobie w myślach. Nie zwiodły jej ani jego żarty ani wesołe pożeg- nanie, kiedy ją pocałował po raz ostatni. Rosę i Moina wychodziły z siebie, żeby ją namówić, by się położyła, lecz sen był ostatnią rze- czą, na jaką mogłaby się zdobyć, a poza tym było dopiero późne popołudnie. Och, Barricku! - pomyślała. Powinieneś był zostać ze mną. Po- winieneś zostać. Pociągnęła gniewnie nosem, ignorując podsuwaną przez pokojówkę chusteczkę, po czym wytarła nos w rękaw. Poczuła odrobinę przyjemności, gdy usłyszała jęki dezaprobaty dam dworu. - Pójdę porozmawiać z lordem Brone'em - oznajmiła. - Mówił, że chce ze mną omówić pewne rzeczy, zapewne chodzi o przygo- towania na wypadek oblężenia. Muszę też pomówić z lordem Ny- norem o wyżywieniu nowych poborowych przybyłych z Helmingsea. - Ale... czy raczej to oni nie powinni przyjść do ciebie? - za- pytała Rosę. - Sama się przejdę. Lubię chodzić. - Od razu poczuła się lepiej. Wolała się czymś zająć, niż siedzieć w poczuciu bezradności i roz- myślać o Barricku i innych, którzy pojechali... dokąd? Idąc przez twierdzę wewnętrzną w towarzystwie drepczących za nią dam dworu, podobnych do stadka młodych kuropatw, za który- mi z kolei podążał oddział niespokojnych strażników, Briony przy- pomniała sobie niespodziewanie, o czym zapomniała poprzedniego dnia - a może to było dzień wcześniej? Wiadomość od tego głupie- go poety, że tajemniczy pomocnik karczmarza chce się z nią widzieć. Zwolniła i omal nie została przewrócona przez Rosę i Moinę, które pędziły, żeby dotrzymać jej kroku. - Każcie przyprowadzić do mnie tego pomocnika karczmarza - zwróciła się do jednego ze strażników. - Przyjmę go w kaplicy Erivora. - Tylko jego, Wasza Wysokość? Pomyślała o byłym kompanie Gila, poecie Tinwrighcie. Ostatecz- nie uznała, że nie ma ochoty wysłuchiwać jego głupich pochlebstw. - Tylko jego, nikogo innego. Wychodząc od lorda konstabla, niemal znowu zapomniała o po- mocniku karczmarza, lecz woń kadzidła płynąca od ołtarza poświę- conego Erilowi w Sali Farmerskiej przypomniała jej o nim, tak więc skierowała się do Kaplicy. Dziwny mężczyzna o imieniu Gil czekał, jak się zdawało, nieko- niecznie cierpliwie, a jego pociągła twarz lunatyka pozbawiona była nie- mal całkowicie jakiegokolwiek wyrazu. Jednak pilnujący go żołnierze sprawiali wrażenie trochę zniecierpliwionych i dopiero teraz Briony uzmysłowiła sobie ze zgrozą, że kazała im czekać bardzo długo. No cóż, w końcu jestem księżniczką regentką, czy nie tak? Tak, zgodziła się ze sobą, ale przecież zamek przygotowuje się do oblężenia. Być może ci żołnierze mogli się zająć czymś innym. Mimo wszystko trochę się zirytowała. - Wyglądacie na zmęczonych - powiedziała do sierżanta. - Mie- liście kłopoty, żeby go tu przyprowadzić? - Jego nie, Wasza Wysokość. Za to trudno było powstrzymać przed przyjściem tutaj dziewczynę. - Dziewczynę? - zapytała zdezorientowana Briony. - Jaką dziew- czynę? - Tę, którą sprowadził kapitan VanSen, Wasza Wysokość. Wierzbę czy jak jej tam. Dziewczynę z górskich dolin. ; - Dlaczego chciała przyjść? Sierżant wzruszył ramionami i zaraz sobie uprzytomnił, że nie ' tak się odpowiada księżniczce. Szybko spuścił głowę. - Nie wiem, Wasza Wysokość, ale ludzie z twierdzy mówią, że ' przychodzi codziennie i pilnuje tego tutaj jak kotka mysiej dziury. I Wysiaduje tam, kiedy jej pozwolić. W ogóle ze sobą nie rozmawiają, tylko ona się gapi na niego, a on na nią wcale. - Zarumienił się lekko. - Tak mówią, pani. Briony zmrużyła oczy i odwróciła się do coraz bardziej fascy- ; nującego pomocnika karczmarza. - Słyszałeś, co mówił? Czy to prawda? Spojrzenie jego chłodnych, czystych oczu było niemal tak samo puste jak spojrzenie ryby. - Są ludzie - powiedział powoli. - Rzadko patrzę. Słucham. - Czego? - Głosów. - Uśmiechnął się, lecz jego uśmiech był jakiś krzywy, jakby nigdy dobrze nie opanował tej sztuki. - Próbują przemówić do ciebie, niektóre. Kazały mi powiedzieć ci o twoim bracie, o tym, który ma sny. | - Jakie głosy? - Trudno było nie rozgniewać się na kogoś, kto patrzył na ciebie jak na krzesło albo kamień. - I co ci mówią te głosy o księciu Barricku, twoim suzerenie? - Nie jestem pewny. Głosy przemawiają w mojej głowie, we śnie, ' a czasem nawet kiedy nie śpię. - Jego powieki opadły i znowu się uniosły, powoli niczym drżące suche liście. - Mówią, żeby nie wy- jeżdżał z zamku, nie powinien jechać na zachód. - Nie powinien? Przecież już wyjechał! Dlaczego? - Chciała wrzas- i nąć na niego, że dopiero teraz jej o tym mówi, ale przecież wiedziała, że to jej wina. Gniew zamienił się w coś zupełnie innego, coś lodo- watego w jej piersi. - Dlaczego nie powinien wyjeżdżać? Gil pokręcił powoli głową. Nagle uzmysłowiła sobie, że nic o nim nie wie - że Bronę powiedział jej tylko, iż chłopak pracował w jakiejś podłej karczmie w pobliżu Laguny Muskających Wodę. - Jeśli pojedzie na zachód - powiedział pomocnik karczmarza - to musi się strzec oka jeżozwierza. - Co to znaczy? - Coraz bardziej przytłaczało ją poczucie, że popełniła straszny błąd, lecz co mogła na to poradzić? Nawet gdyby uwierzyła we wszystko, to czy powinna wysłać posłańca, żeby prze- kazał Barrickowi tę... przepowiednię? I tak już raz się wściekł, sły- sząc wróżby Gila. Nie, postanowiła, że opisze wszystko w liście, który zawiezie pierwszy regularny kurier. Ubierze to w takie słowa, jakby chciała go rozbawić - może utkwi mu to w pamięci i pomoże, jeśli cokolwiek z tego okaże się prawdą. Zwróciła się do bogów, aby jej głupota i opieszałość nie miały żadnych strasznych konsekwencji. - Co to znaczy? - Pomocnik karczmarza potrząsnął głową. - Nie wiem, głosy mi nie mówią, one tylko przemawiają tak, żebym je słyszał, jak ludzie za ścianą. - Wziął głęboki, długi wdech. - To się zdarza teraz częściej, bo świat się zmienia. - Zmienia? - Och, tak. Ponieważ bogowie znowu się budzą. - Jego słowa zabrzmiały zwyczajnie, jakby to była prawda dostępna dla wszyst- kich. - Dokładnie pod naszymi stopami. V 31 Nocny gość OPOWIEŚĆ: Snuje się opowieść W korytarzach, na dziedzińcach, Zaledwie szept gołębiego skrzydła Wyrocznie Rzuconych Kości T ego dnia modlitwy i rytuały były szczególnie wyczerpujące. Teraz Qinnitan odczuwała mdłości niemal za każdym razem, kiedy Panhyssir dawał jej do wypicia któryś ze swoich napojów, a zarazem czuła się przepełniona bezużyteczną i nieukierunkowaną energią. Tak właśnie było teraz, gdy już wysłuchała pieśni z kanonu modlitw o północy. Nie mogła zasnąć i nie miała pewności, czy tego chce, lecz nie miała też ochoty leżeć w łóżku i wsłuchiwać się we własny oddech. Tego ranka, kiedy wypiła eliksir kapłana, czuła niemal, jak oczy- szczająco trawi jej wnętrze, jakby była tykwą wypełnioną wrzątkiem i żwirem. Za każdym razem coraz dłużej towarzyszyło jej poczucie uwolnienia z więzów, jakby stawała się gościem we własnym ciele, i to niezbyt mile widzianym. Lecz najgorsze, o czym nie chciała za długo myśleć, było to, że kiedy piła Krew Słońca i zapadała w tym- czasową, choć wciąż przerażającą ciemność, w tę żywą śmierć, czuła się jak konik polny wijący się na haczyku wędki, jakby była żywą przynętą zawieszoną nad nieskończoną przepaścią, w której porusza- ło się pod nią coś ogromnego, węsząc i rozważając... I cóż to mogło być, ta istota o myślach tak powolnych i drżących jak ruchy samej ziemi? Czy w ogóle coś takiego istniało, czy też to eliksir rozstrajał jej umysł? Przed kilkoma miesiącami jedna z mło- dych królowych postradała zmysły i wciąż się śmiała i płakała na przemian. Twierdziła, że Wybrane szpiegują ją nawet w snach. Darła szaty i chodziła po alejkach, wyśpiewując dziecięce piosenki, aż wresz- cie zniknęła z Samotni. Czego chcą ode mnie ci ludzie? - zastanawiała się Qinnitan. Czy naprawdę pragną wpędzić mnie w obłęd? A może po prostu zabijają mnie powoli z jakichś sobie tylko znanych, dziwnych powodów? Coraz bardziej poddawała się obsesyjnej myśli, że jest podtru- wana, i to nie tylko eliksirem kapłana. Za każdym razem, kiedy ktoś podawał jej puchar albo talerz z jedzeniem, którego nie nałożono ze wspólnego garnka, czuła się, jakby miała zrobić krok poza krawędź klifu. I wcale nie miała na myśli jedynie jawnej i oczywistej złośli wości pierwszej żony, Arimone - także wiele innych kobiet zaczę ło dziwnie na nią spoglądać, traktując jej spotkania z Panhyssirem i innymi kapłanami Nushasha jako przejaw niezasłużonej łaski, jak by codzienne cierpienia stanowiły nagrodę, którą Qinnitan wywal czyła dla siebie! Nawet Luian, wcześniej jej najwierniejszy sprzy mierzeniec, trochę się od niej oddaliła. Ich rozmowy nie kleiły się, jak podczas spotkania na rynku dwóch kobiet, które wiedzą, że jedna dopiero co obmawiała drugą. To przez Jeddina i tę jego absurdalną, niezrozumiałą namiętność - stało to między nimi niczym zamknięte drzwi. v Tak więc Qinnitan leżała, dręczona bezsennością w środku nocy, na swoim wąskim łóżku, z głową pełną myśli przemykających ni- czym pracowite mrówki, zmęczona pochrapywaniem służących do- chodzącym zza drzwi, które, niczym okrutne dziecko, wytrącało ją ze snu za każdym razem, kiedy już jej się wydawało, że mogłaby zasnąć. Czasy Ula wydawały jej się teraz niewyobrażalnie odległe. Wszystko szczęśliwe i proste zdawało się pozostawać poza jej zasię- giem. A ponieważ leżała rozbudzona, dręczona niespokojnymi, po- nurymi myślami, usłyszała, że ktoś porusza się w drugim końcu pokoju, bardzo wyraźnie, jakby jej to powiedziano, i od razu się zorientowała, że nie jest sama. Serce zabiło jej gwałtownie. Usiadła powoli, wpatrując się w cie- mność przy drzwiach. W słabym świetle osłoniętej lampy dostrzegła jakąś postać, której na pewno nie było, kiedy się kładła. , Tanyssa. Przysłała ją do mnie pierwsza żona. Oczyma wyobraźni zobaczyła kanciastą twarz Wybranej, ogrodniczki o pustym spojrzę- , niu, z którego wyzierała jedynie ponurość zbitego psa. Nawet jeśli zacznę krzyczeć, zabije mnie, zanim ktokolwiek przyjdzie mi z po- mocą. OJnnitan wiedziała też, że jeśli ogrodniczka przyszła na rozkaz Arimone, to mogłaby krzyczeć w nieskończoność, a i tak nikt by ..' jej nie pomógł. Zsunęła się na podłogę najciszej jak potrafiła, wydając ciche jęki, \ jakby trapiły ją niespokojne sny, w nadziei, że zagłuszy swoje ruchy, ; a może nawet spowoduje, że zabójca zatrzyma się, żeby jej nie obu- dzić. Czując, jak serce tłucze się jej boleśnie w piersi, zaczęła go- rączkowo rozważać, co mogłaby wykorzystać jako broń. Nożyczki, którymi niewolnice przycinały jej włosy! Tylko że leżą na dnie koszy- j ka pod nocnym stolikiem w przyborniku do szycia z kości słoniowej - nigdy nie zdąży ich wyjąć. Kiedy przesunęła ręką nad stolikiem, jej dłoń trafiła na coś zi- mnego i twardego - zacisnęła palce. Była to szpilka do ubrania, pre- zent od Luian, długa jak dłoń i ozdobiona złotym, emaliowanym sło- wikiem. Zacisnęła na nim palce i uniosła szpilkę jak nóż. Tanyssa dostanie za swoje, zanim mnie zabije, uznała. W ustach jej zaschło, a gardło miała ściśnięte, jakby już zaciągnięto jej na szyi sznur. Postać przy drzwiach znowu zaczęła się poruszać, cicho, powoli, macając przed sobą wyciągniętymi rękoma. Widoczna na tle słabego światła, ledwo przypominała człowieka i wydawała się zbyt wątła, ! by mogła to być Tanyssa czy którykolwiek z zabójców Arimone albo i samego autarchy. Walące serce OJnnitan niemal przestało bić na chwilę. Czy to duch? Demon-cień z królestwa nocy Argala? Postać była już bardzo blisko. Kiedy pogrążona w cieniu twarz się uniosła, ramię OJnnitan znieruchomiało, sparaliżowane przesąd- { nym strachem, zamiast zadać cios szpilką, wbić ją w ciemne punkciki oczu obcego. Tymczasem dziewczyna poczuła, że postać wpadła na nią i zaraz się cofnęła. Chłodny dotyk ludzkiego ciała tak ją zasko- czył, że się ocknęła i zadała cios. Napastnik zatoczył się do tyłu, \ a z jego ust popłynęło rzężące skamlenie, lecz ani jedno słowo. Żadnego okrzyku bólu czy zdziwienia, co sprawiło, że serce OJnnitan po raz kolejny zamarło. - Zostaw mnie!-krzyknęła, lecz z jej gardła wydobył się jedynie zduszony pomruk. Istota odsunęła się, wciąż wydając dziwne zwie- rzęce odgłosy, i przycupnęła na podłodze. Qinnitan skoczyła, omi- jając ją, i pomknęła do drzwi z zamiarem przywołania strażników, Wybranych czuwających nieopodal sypialń, lecz zatrzymała się w pro- gu. Ze zdumieniem słuchała dziwnego rzężącego głosu i zrozumiała, że istota płacze. Wyciągnęła rękę i przysunęła lampę, parząc sobie palce, lecz kie- dy już znalazła jej podstawę i podniosła źródło światła, zalewając pokój żółtym blaskiem, przekonała się, że strasznym napastnikiem jest mały, ciemnowłosy chłopiec. - Na królową Ula! - Strach i ostrożność stłumiły jej okrzyk. Przy sunęła się bliżej. Chłopiec spojrzał na nią przestraszony. Z długiej rany na piersi, gdzie ugodziła go swoją szpilą, kapała krew. - Kim jesteś? - zapytała szeptem. Chłopiec wciąż wpatrywał się w nią z twarzą mokrą od łez. Otwo- rzył usta, lecz wydał jedynie niskie stęknięcie. Qinnitan drgnęła, a on zasłonił twarz ramieniem. To jeden z Niemych Wybranych! Chłopiec był niewolnikiem nie- mową, porwanym pewnie jako niemowlę podczas jednej z wojen, jakie prowadziło Xis. Autarchowie z Sadowego Pałacu i ich najważ- niejsi służący zawsze się otaczali takimi chłopcami, którzy nie mogli zdradzić tajemnicy ani krzyknąć z bólu, bez względu na to, jakim okrucieństwom ich poddawano. - Biedactwo - powiedziała cicho Qinnitan, jakby mówiła do sie bie, nie od razu przyszło jej do głowy, że ktoś, kto nie mówi, może ją rozumieć i słyszeć. Wyciągnęła ostrożnie rękę, lecz chłopiec skulił się jeszcze bardziej. - Nie zrobię ci krzywdy - powiedziała, licząc na to, że ton jej głosu go uspokoi. Zaraz jednak uzmysłowiła sobie, że mówi zbyt głośno: może obudzić służące, a przecież nie chciała, żeby ktokolwiek im przeszkadzał, mimo iż jeszcze kilka chwil wcześniej pragnęła czegoś innego. Kiedy znowu się odezwała, mówiła tak ci cho, że mógł ją usłyszeć tylko ranny chłopiec. - Pomogę ci. Przepra szam. Rozumiesz? Myślałam, że jesteś... Przestraszyłeś mnie. Chłopiec jęknął cicho, ale pozwolił, żeby obejrzała ranę. Była dłu- ga, lecz płytka. Mimo to krew już przemoczyła białe płócienne spod- nie. Po chwili poszukiwań OJnnitan znalazła kawałek czystego ma- teriału przygotowany na jej kolejną comiesięczną krew i przycisnęła go do rany, po czym znalazła starą apaszkę i przewiązała nią pierś chłopca, by przytrzymać opatrunek. - Skaleczenie nie jest groźne - wyszeptała. - Rozumiesz mnie? Chłopiec dotknął ostrożnie opatrunku. Wciąż wyglądało na to, że w każdej chwili może zacząć uciekać, lecz ostatecznie skinął głową. - Dobrze. Przepraszam, że cię skaleczyłam. Co tu robisz? Nawet w słabym świetle dostrzegła, że jego twarz bardzo pobladła, i przestraszyła się, że jednak zadała mu śmiertelną ranę. Chciała go powstrzymać, lecz on dźwignął się na nogi, pojękując, i wsunął dłoń za pasek nasiąkniętych krwią spodni, wydając ciche odgłosy podobne do gruchania. Po chwili wyciągnął woreczek ukryty pod ubraniem. Sakiewka była mokra od krwi i w pierwszej chwili Qinni-tan nie chciała wziąć jej do ręki, lecz widząc udręczoną twarz chłopca, zrozumiała, że ten się boi, iż coś, co znajduje się w środku, mogło ulec zniszczeniu. Wzięła od niego woreczek i zobaczyła, że rzemień jest zapieczętowany srebrną nicią i woskiem. Przysunęła lampę, lecz nie od razu rozpoznała pieczęć. Wzięła głęboki oddech, zniechęcona, lecz chłopiec znowu zapiszczał jak pies domagający się wypuszczenia, więc zerwała pieczęć i wytrząsnęła na rękę zwitek pergaminu i złoty pierścień. Na dole listu widniał podpis „Jeddin". Zaklęła w duchu. - Mam to - powiedziała. - Nie przesiąkło krwią. Czy to od ka pitana? Kapitana Lampartów? Zaskoczony chłopiec potrząsnął przecząco głową. To zdziwiło Ojnnitan, która zaraz pomyślała o czymś innym. - Od Luian? Wybranej Luian? Czy to wiadomość od niej? Chłopiec wreszcie się uśmiechnął, choć z udręczeniem, i przy taknął. - Dobrze. Wypełniłeś swoje zadanie. Możesz odejść, tylko idź cicho, tak jak tu przyszedłeś, żebyś nikogo nie obudził. Bardzo cię przepraszam. Niech ktoś lepiej opatrzy ci ranę. Powiedz, że... prze wróciłeś się na kamień w ogrodzie. Chłopiec spojrzał na nią z powątpiewaniem, lecz wstał i dotknął opatrunku, żeby sprawdzić, czy się trzyma. A potem niespodziewanie skłonił głowę. Ten dworny gest w środku nocy, w blasku lampy, w której połyskiwały na podłodze plamy krwi, wydał jej się tak dziw- ny, że miała ochotę się roześmiać. Chwilę później chłopiec wymknął się za zasłonę wejścia i zniknął. Qinnitan czekała, wsłuchując się w ciszę, a potem zabrała się do czyszczenia podłogi kawałkiem materiału. Myśl o tym, że ma prze- czytać, co ma jej do powiedzenia Jeddin, napełniała ją gorzką roz- paczą. Czy jest to jakiś miłosny poemat, który omal nie kosztował tamto dziecko życia? A może coś innego, bardziej niebezpiecznego, może chce, żebym się z nim gdzieś spotkała, przymuszając Luian do współpracy tak jak przedtem? Kiedy już doprowadziła pokój do idealnego porządku, postawiła lampę na stoliku przy łóżku i usiadła ze skrzyżowanymi nogami na posłaniu, nisko pochylona, by móc odczytać list. Ukochana - przeczytała. Ze zdziwieniem zauważyła, jak staranne i subtelne jest pismo Jeddina. Przynajmniej nie podaje mojego imienia, pomyślała, lecz chwilę później moc tego jednego słowa natarła na nią z siłą uderzenia. W jaki sposób do tego doszło? Jak w starej opowieści, ten wpływowy mężczyzna ryzykuje życie ich obojga, żeby dać wyraz swojej miłości, podczas gdy ona należy już do innego, jeszcze potężniejszego - najpotężniejszego człowieka na ziemi. Ja! Ja, Qinnitan. Nie potrafiła tego pojąć. Byłem głupcem, ryzykując spotkanie z tobą, a ty miałaś rację, wy- pominając mi to. Zaczynają gadać. Jeden z moich wrogów coś po- dejrzewa. Z pewnością jest to Vash, pierwszy minister, ale nic nie może udowodnić. - Poczuła paraliżujący strach. Nie chciała czytać dalej. A jednak spojrzała na pergamin. - Ale może nadejść dzień, w którym wystąpi przeciwko mnie pomimo przychylności, jaką obdarza mnie autarcha, chwała niech będzie jego imieniu. To z powodu łaski, jaką okazuje mi Złocisty. On mnie nienawidzi. Mam na myśli Vasha. Podobnie jak inni. Muszę się przygotować na dzień, w którym wszystko może się zmienić. Mam swoich popleczników, którzy są wobec mnie lojalni, lecz bez ciebie moje bezpieczeństwo nie miałoby żadnego znaczenia. Jeśli nadejdzie taki dzień, wyślę do ciebie posłańca, który wypowie święte imię Habbiliego. I tak jak syn wielkiego boga zszedł z gór przed wrogiem i ranny wsiadł do łodzi, która zaniosła go do Xis, tak i my popłyniemy ku wolności. W porcie, nieopodal świątyni Habbiliego, cumuje nieduży, szybki statek Poranna Gwiazda Kirousu. Nie nazwałem go twoim imieniem, moja piękna gwiazdo, ponieważ mam go od chwili, gdy otrzymałem tytuł dowódcy Lampartów, lecz kiedy usłyszałem, że niektórzy w Samotni nazywają cię tak, uznałem, że byliśmy sobie przeznaczeni od samego początku. Kiedy tam się udasz, pokaż kapitanowi ten pierścień. On go rozpozna i przyjmie cię z honorami, a kiedy do ciebie dołączę, przekonasz się, jak szybka jest Poranna Gwiazda. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie, ukochana. Być może uda mi się pokonać Pinimmona Vasha i innych wrogów i znaleźć sposób na to, żeby nasza miłość kwitła w blasku słońca Złocistego. Ale,-jak mówią, nie ma odpoczynku w gnieździe żmij - nawet dla samych żmij. Zakończył bardzo ozdobnym podpisem. Głupiec, pomyślała. Och, Jeddinie, ty głupcze! Gdyby chłopiec obudził strażników albo choćby służące, gdyby ten list wpadł w ręce kogokolwiek, ona, Jeddin i pewnie Luian już by klęczeli przed katem. Kapitan Lampartów jest zarażony szczególnie niebezpieczną odmianą obłędu, pomyślała, który pozwala mu wielbić imię autarchy w chwili, gdy planuje odebrać mu wybraną przez niego oblubienicę. Nie kochała Jeddina, wiedziała o tym, lecz ujmowało ją coś w jego szaleństwie. W tym silnym ciele biło serce dziecka - smutnego dziecka, które goni za innymi i zawsze jest zbyt powolne. Prawdą też było, że jako mężczyzna był tak przystojny, że nie mogła tego zignorować. Wstrzymała oddech. Czyżby czuła coś więcej? Czyżby darzyła go uczuciem? Czy on potrafiłby uwolnić ją z tego okropnego miejsca? Zastanawiała się nad tym przez chwilę, a potem przytknęła pergamin do płomienia lampy, aż został z niego tylko czarny popiół. Ale zatrzymała pierścień. 32 W tym kręgu świata ŁZY: Śmiej się i wesel, Rzecze wilk, Wyj do nieba Wyrocznie Rzuconych Kości Z imny deszcz zacinał mocno, zamieniając aleję Ślusarską w rzekę błota. Matty Tinwright szedł ostrożnie po deskach chodnika -które tu i tam, niczym tonące statki, ginęły w błocie - bardzo się starając nie zabrudzić czystych butów. Jego asygnata na ubranie nie ograniczała się tylko do drewniaków, a przynajmniej nie miał wąt- pliwości, co powinien wziąć, mając do wyboru drewniaki i najbar- dziej ostentacyjną krezę. Bardziej niż kiedykolwiek zależało mu na eleganckim wyglądzie. Jedna z desek na środku ulicy całkiem zniknęła, tak że stary Za- gadka stał niczym własny pomnik, wpatrując się oczami krótkowidza w dwa jardy błota gęstego jak przegotowany szpik. Z przeciwka nad- jeżdżał z turkotem, zajmując całą szerokość drogi, wóz zaprzężony w wołu, którego woźnica próbował unikać najbardziej zdradliwych miejsc. Przechodnie nadchodzący do alei Ślusarskiej z alei Skrzypią- cych Kroków - handlarze, przemoknięci czeladnicy i spora grupa świeżo powołanych żołnierzy z prowincji - zatrzymywali się pod osło- ną wiszących nad ulicą budynków, by obserwować rozwój wypad- ków. Wóz nie jechał szybko, ale stary błazen wydawał się zupełnie nieświadomy jego obecności. Tinwright westchnął poirytowany. Nie miał najmniejszej ochoty wracać na środek zabłoconej drogi, żeby ratować swojego towarzysza, z drugiej strony w chwili obecnej Zagadka był kimś w rodzaju przy- jaciela, dlatego nie chciał patrzeć, jak wóz miażdży starego błazna. - Zagadko! Niech bogowie przeklną twoje buty, ruszaj się, czło wieku! Ta bestia zaraz cię przejedzie! Błazen podniósł głowę i zamrugał. Ubrany był w strój, który Tinwright określiłby jako ubranie cywilne - pogrzebowo czarne poń- czochy, płaszcz z kapturem i kapelusz z ogromnym, obszarpanym rondem, które nie pozwalało mu zobaczyć niczego poza czubkami własnych zabłoconych butów. Było to o wiele bardziej komiczne ubranie niż jego błazeński strój. Zdaniem Tinwrighta starzec powi- nien wkładać je na występy. - Hej! - zawołał poeta. Wreszcie błazen chyba go zauważył, a po tem spojrzał na zbliżający się wóz ciągniony przez rozdrażnionego wołu i powożony przez woźnicę przeklinającego i skupionego na prze szkodach błotnistej ulicy, jakby Zagadka w ogóle nie istniał. Błazen zamrugał i przełknął ślinę, wreszcie świadomy swojej sytuacji. Jedna patykowata jak u bociana noga wysunęła się do przodu, a zabłocony pantofel skierował się ku beznadziejnie dalekiej desce, a potem sta rzec zrobił krok i po serii skrzypnięć i chlupnięć zanurzył się w błocie po chude uda. Na szczęście dla Zagadki woźnica był bardziej czujny, niż się wydawało. Nie ucierpiał zbytnio poza tym, że został ochlapany, kie- dy wóz zatoczył łuk i zatrzymał się jakiś jard lub dwa przed nim. Wół opuścił łeb i popatrzył na ubłoconego błazna, mrugając, jakby nigdy wcześniej nie widział równie dziwnej istoty. Nie takie wejście planował Tinwright, więc dobrze się stało, że Kuźnicę Quillera, jego dawną siedzibę, wypełniała ciemność i ciżba, dlatego mało kto zerknął, kiedy wchodzili. Trójka żołnierzy z pro- wincji roześmiała się na widok brązowej skorupy zasychającej na nogach Zagadki, ale zrobili trochę miejsca dla trzęsącego się starca, kiedy Tinwright sadzał go przy ogniu. Zatrzymał mijającego ich w po- śpiechu pomocnika karczmarza - dziewięcio- lub dziesięcioletniego chłopca, który zastąpił Gila i z pewnością był jednym z licznych krew- nych Conary'ego, wystarczająco młody, by nie uchylać się od pra- cy - i polecił mu przynieść szczotkę i szmatę, którą mogliby zetrzeć z grubsza błoto. Kiedy już się z tym uporali, Tinwright podszedł wol- nym krokiem do baru, gdzie Conary wybijał szpunt w kolejnej becz- ce. Teraz był to solidny kontuar, a nie zwykła deska, co poeta za- uważył z podziwem i pewną irytacją. Widmo oblężenia wyszło na dobre niektórym, jak wskazywał tłum obcych mu pijaków zgromadzo- nych w Kuźnicy Quillera, ale z pewnością przytłumiło nieco blask nowej kariery Tinwrighta. Conary przywitał go ponurym spojrzeniem, które jednak nie po- minęło jego pokaźnej krezy i nowej kurtki. - Tinwright, ty sukinsynu, ukradłeś mi pomocnika. - Ukradłem? Wcale nie. To ja przez niego omal nie wylądowa- łem w lochu. Ale miało to i swoje dobre strony, tak więc nie robię mu wyrzutów. Teraz jestem poetą księżniczki regentki. - Obejrzał dokładnie stołek i przetarł go chusteczką, zanim usiadł. - W takim razie księżniczka straciła słuch, co? Biedaczka, jakby nie miała dość kłopotów. - Conary wziął się pod boki. - Skoro już zaszedłeś tak wysoko, to chyba możesz mi oddać te trzy rozgwiazdy, które jesteś mi winien, albo wszyscy zobaczą, jak znowu lądujesz na ulicy. Tinwright skrzywił się, bo zupełnie zapomniał o długu, lecz na szczęście tego dnia pożyczył pieniądze od Zagadki, więc teraz po- łożył monety na kontuarze najbardziej swobodnym gestem, na jaki tylko potrafił się zdobyć. - Oczywiście. Oddałbym ci dużo wcześniej, ale musiałem zostać na dworze na życzenie regentki. Conary spojrzał na miedziane monety, jakby po raz pierwszy - nowa kreza i watowana kurtka - był skłonny uwierzyć w awans Tinwrighta. - A zatem zamawiasz coś do picia? \ - A jakże. Jest tu ze mną królewski błazen, więc może przynieś dzban najlepszego piwa. Nie te pomyje, którymi częstujesz wszyst- kich. - Machnął ręką. - W takim razie należy się jeszcze jedna rozgwiazda - rzucił Co nary. - Bo tamte są moje, pamiętasz? Tinwright chrząknął - czy nie był klientem, który może kupo- wać na kredyt? - ale rzucił na kontuar niedbałym ruchem kolejną monetę. Zagadka jakby już doszedł trochę do siebie, choć zaprzestał czy- szczenia ubłoconych pończoch i pantofli, pozostawiwszy na nich spo- ro błota, i teraz siedział wpatrzony w ogień, jakby próbował sobie wyobrazić, jak może się nazywać coś tak fascynująco gorącego i mi- gocącego. - Widzisz, czy nie lepiej tu siedzieć, zamiast się szwendać po zamkowej kuchni? - zapytał go głośno Tinwright. - Gdzie pełno roz pychających się żołnierzy podobnych do gęsi, które walczą o ziarno? Zagadka spojrzał na niego. - Ja... chyba już tu kiedyś byłem, dawno temu. Ta karczma się spaliła, prawda? Tinwright machnął ręką. - Kiedyś, tak przynajmniej mówią. Dość podłe miejsce, ale nie pozbawione uroku. Poeta musi pić w towarzystwie pospólstwa, bo inaczej by się zatracił w kontemplacji wzniosłych tematów, dlate- go zaglądałem tu wcześniej, zanim awansowałem. - Rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy ktoś go usłyszał, lecz klienci z prowincji siedzą- cy przy ogniu nie zwracali na nich uwagi, zajęci grą w kości. - No, no. - Dzban z piwem i dwa kufle zabrzęczały na stole, a Zagadka wybałuszył oczy na widok obfitego biustu kobiety, która się pochyliła, stawiając je. Zaraz się wyprostowała i powiedziała: - Matty Tinwright. Myślałam, że nie żyjesz albo że wróciłeś na Za- chodnie Nabrzeże. Skinął głową Brigid niezwykle uprzejmie. - Nie, zatrzymały mnie inne obowiązki. Dotknęła jego kurtki i powiodła palcem po wykrochmalonej kryzie. - Wygląda na to, że wysoko zaszedłeś, Matty. Tak już było lepiej. Uśmiechnął się i odwrócił do Zagadki. - Widzisz, pamiętają mnie tutaj. - Starzec nie sprawiał wrażenia specjalnie zainteresowanego. Wpatrywał się w falujące piersi wychy lające się ze stanika Brigid, niczym wygłodniały człowiek, który ujrzał ociekającą tłuszczem pieczeń. Tinwright spojrzał znowu na dziew czynę. - Tak, Zosim uśmiechnął się do mnie. Jestem teraz poetą sa mej księżniczki regentki. Dziewka zmarszczyła brwi, lecz zaraz się uśmiechnęła. - Ale chyba czujesz się trochę samotny na zamku, choć tyle tam nobliwych dam. Nie tęsknisz za starymi przyjaciółmi, za swoim daw- nym łóżkiem...? Tego już było trochę za wiele. Mimo iż stary błazen w błogim uniesieniu wciąż gapił się na biust dziewczyny, Tinwright nie chciał, żeby mu przypominano o jego poprzednim życiu. - Ach, tak - odparł pogodnym tonem, lecz posłał jej surowe spojrzenie. - Rzeczywiście, spędziłem tu kilka nocy z Hewneyem i Theodorosem, kiedy wypiliśmy o kilka kufli za dużo. Szalone cza sy. - Odwrócił się do Zagadki. - My, poeci, mamy słabość do silnych trunków, które uwalniają naszą wyobraźnię. - Klepnął Brigid w sie dzenie, by skierować na siebie jej uwagę, i nie tylko z tego powodu, i podsunął jej półrybę. - A teraz, dobra dziewczyno, wybacz nam, ale mamy do omówienia ważną sprawę. - Spojrzała najpierw na niego, a potem na monetę. - Bądź tak dobra, Brigid, bo tak masz na imię, jeśli mnie pamięć nie myli... Chwilę później ucieszył się, że Brigid nie trzyma w rękach kufla albo tacy, ale nawet uderzenie otwartą dłonią w tył głowy wycisnęło mu łzy z oczu i strąciło nowy kapelusz w popiół przed paleniskiem. - Ty psie! - rzuciła tak głośno, że połowa zebranych w karczmie spojrzała w ich stronę. - Wystarczyło kilka dni w twierdzy, a to bie już się wydaje, że twoja pyta zamieniła się w szczere srebro? Nevin Hewney, kiedy już zasypia na dziewczynie, śliniąc się i pier dząc, miękki jak krem, przynajmniej nie udaje, że wyświadczył jej przysługę. Odeszła energicznym krokiem, a on usłyszał ogólny śmiech, ale słabo, jak szum odległej rzeki, bo wciąż mu dzwoniło w uszach po uderzeniu. Z kilkoma kuflami piwa w brzuchu, nawet takich rozwodnionych szczyn, jakie serwował Conary, Zagadka się ożywił. - Czy nie mówiłeś, że kazano ci iść z żołnierzami? - zapytał, ocierając usta z piany. - Żeby być wojennym poetą czy kimś takim. Tinwright stracił humor, ale starał się robić dobrą minę. \ - Ach, tak. Rozmawiałem w tej sprawie z kasztelanem... lord Naynor, tak się chyba nazywa? - Nynor. - Zagadka zmarszczył brwi. - Niezbyt wesoły osobnik. Nigdy nie udało mi się go rozśmieszyć. Chyba za dużo myśli. - Tak, no cóż. Byłem gotów iść z nimi, oczywiście, lecz Nynor uznał, że większy będzie ze mnie pożytek tutaj, żeby podtrzymywać na duchu księżniczkę, rozumiesz, pod nieobecność jej brata i tak da- lej. - W rzeczywistości to Nynor przyszedł do niego, żeby wszystko ustalić - dowiedział się o pochopnym rozkazie księżniczki Briony w niepojęty dla Tinwrighta sposób - a poeta padł na kolana i nawet się trochę popłakał, przysięgając, że zaszła pomyłka, że ktoś musiał źle zrozumieć jedną z lekkomyślnych uwag Briony. Nynor odpowie- dział mu wtedy, że w takim razie sam będzie musiał porozmawiać z księżniczką, lecz to było dawno temu i książę regent odjechał z woj- skiem, więc Tinwright uznał, że jest bezpieczny. Mimo wszystko na samą myśl o tym prawie się wzdrygnął. Matty Tinwright miałby iść na wojnę! Na wojnę z potworami, olbrzymami i bogowie jedni wie- dzą czym jeszcze! Nie mógł nawet o tym myśleć. Nie, jego gładka skóra i przystojna twarz zostały stworzone do bardziej subtelnych bitew, do walk toczonych w łóżkach i ocienionych altanach, z któ- rych obie strony wychodzą bez szwanku. - Chciałem iść - oświadczył nieoczekiwanie Zagadka. - U tych dwojga nie mam nic do roboty. Nie tak jak u ich ojca. Dobry był z niego człowiek. Rozumiał moje sztuczki i żarty. - W jednej chwili jego nastrój zmienił się z pogodnego w płaczliwy. - Mówią, że on żyje, nasz król Olin, ale ja się obawiam, że już nigdy nie wróci. Ach, dobry był z niego człowiek. A teraz wojna i to wszystko. - Podniósł głowę i zamrugał. - Z kim walczymy? Z czarodziejskim ludem? Nic z tego nie rozumiem. - Nikt nie rozumie - rzucił Tinwright, który poczuł, że znowu stoi na pewnym gruncie. - Nawet na zamku plotkarze szaleją, więc kto wie, co wygadują w mieście? - Pokazał na grupę mężczyzn, po- chylonych nad jakimś arkuszem rozłożonym na stole, z długimi faj- kami w zębach. - Wiesz, co piszą w tym obelżywym pamflecie? Że księżniczka regentka i jej brat zamordowali Gailona Tolly'ego, księ- cia Summerfield. - Potrząsnął głową, szczerze rozgniewany. W gło- wie mu się nie mieściło, że ktoś może rzucać podobne kalumnie na tę śliczną młodą kobietę, która doceniła jego zdolności i wyciągnęła go z bagna na wyżyny będące jego przeznaczeniem... Pokręcił głową i dopił czwarty albo i piąty kufel. Chętnie wychyliłby jeszcze jeden, lecz Brigid wciąż obsługiwała, a on nie miał odwagi przywołać jej ponownie. Zagadka także zaczął się rozglądać. - Ładna z niej dziewczyna. - Brigid? Owszem, niebrzydka, ale pięty ma okrągłe jak księżyc w pełni. - Popatrzył na osad na dnie kufla. - Ciesz się, że jesteś już za stary na takie rzeczy, mój przyjacielu. Kobiety takie jak ta są zgubą mężczyzn. Wystarczy jedna niewinna nocna przewalanka i już im się wydaje, że mogą cię uwiązać na sznurku i ciągnąć za sobą jak jakąś zabawkę. - Za stary? - powtórzył Zagadka, jakby nieco powątpiewając, a może tylko w zamyśleniu, po czym zamilkł. Nie odzywał się tak długo, że Tinwright wreszcie podniósł wzrok, podejrzewając, iż sta- rzec zasnął, tymczasem błazen patrzył przed siebie szeroko otwar- tymi oczami. Tinwright rozejrzał się, zastanawiając się, czy może suknia Brigid całkiem się rozpięła, lecz stary wpatrywał się w drzwi karczmy, które właśnie się zamknęły i odgrodziły ich od deszczo- wego popołudnia. - Godzina policyjna - zawołał Conary zza baru na końcu sali. - Zamykamy z biciem dzwonu o zachodzie słońca. Niedługo zjawią się tu strażnicy, więc dopijajcie, dopijajcie! - Myślałem... - powiedział powoli Zagadka. - Co? - Matty Tinwright postawił kufel i pomyślał, że napije się jeszcze, lecz zaraz zaczął się zastanawiać, czy woli iść do ohyd- nego przybytku w Kuźnicy, czy raczej opróżni pęcherz pod murem w drodze powrotnej. - O co chodzi? - Ja... nic, tylko zobaczyłem kogoś znajomego. Chavena, nadwor- nego medyka. Rozmawiał z tamtym mężczyzną w kapturze. - Za- gadka się poruszył. - Nie, tamtego też już nie ma. Może wyszli razem. - I co w tym dziwnego? Medyk jak nikt inny wie, jak zdrowe jest piwo - najlepsze lekarstwo na świecie. - Przecież on wyjechał... a raczej nie wyjechał, jak widać. - Za- gadka pokręcił głową. - Wyjechał z zamku, nagle wyruszył w po- dróż. Co wszystkich zdziwiło. No cóż, pewnie właśnie wrócił. - Najwyraźniej. Musiał odwiedzać jakieś mroczne miejsca, skoro w drodze powrotnej w pierwszej kolejności zajrzał tutaj. - Tinwright dźwignął się zza stołu. Zaczynał nabierać przekonania, że chyba stra- cił rachubę i wypił więcej, niż przypuszczał. - Wstawaj, wracajmy. Kiepskie tu towarzystwo, choć czasem trafi się jakiś medyk albo na- dworny poeta. - Pomógł Zagadce wstać. - Czy też nadworny bła- zen, oczywiście - dodał uprzejmie. - Nie, tutaj nie potrafią docenić człowieka. Pod pewnymi względami Briony zawsze bardziej lubiła pokoje Barricka niż własne. Okna jej salonu wychodziły na Prywatny Ogród, co było przyjemne, szczególnie w słoneczne dni, a i w deszczową pogodę gołębie siadały na parapecie, gruchając cicho, co stwarzało przytulny nastrój, jakby okrywała kolana kocem. Za to kamienny pa- luch Wieży Wilczego Kła zasłaniał niemal cały horyzont, ogranicza- jąc znacznie widok tylko do tego, co najbliżej. Baniek tymczasem z niedużego okna garderoby mógł patrzeć ponad dachami, poza las kominów, aż do samego morza. Wyglądając teraz przez okno pokoju brata, Briony widziała białą i ceglastoczerwoną Wieżę Jesienną, a za nią ocean, niebieskoczarny, posępny. Niezbyt gwałtowny sztorm, który dopiero co przeszedł, zasnuł niebo szarością, lecz mimo wszystko dobrze było móc popatrzeć na bezmiar oceanu, otwarte niebo, prze- strzeń ponad dachami zamku, podobnymi do małych górskich kra- jów, i pomyśleć o tym, jak wielki jest świat. Czy celowo tak przydzielono nam pokoje, ponieważ on jest chłop- cem, a ja dziewczyną? Dla mnie ogrody, spokojne miejsca, stare mu- ry, żebym się przyzwyczaiła do ograniczeń życia, dla niego zaś widok na świat będący częścią jego dziedzictwa - niebo, życie i przygody ze wszech stron? I oczywiście teraz jej brat odjeżdżał w świat, ona zaś zamartwiała się o niego, ale także mu zazdrościła. Podwójna zdrada, bo nie dość, że mnie opuścił, to jeszcze zostawił mnie z tronem i wszystkimi tymi ludźmi z ich prośbami, kłótniami i wrzaskami... Mimo wszystko ani trochę nie umniejszało to jej miłości do niego, ale zmieniło łączącą ich silną więź tak, że Briony czuła się jak rozkapryszone dziecko, które nie przestaje marudzić i którego nie sposób uspokoić. Och, do tego Barrick jest w niebezpieczeństwie, jeśli ten dziwny pomocnik karczmarza mówił prawdę. Lecz nic już nie dało się zro- bić - mogła jedynie czekać i przygotowywać się na najgorsze. A prze- budzenie się bogów, jak powiedział ten dziwak, niczego nie wyjaś- nia. Co to miało znaczyć? W ogóle co to wszystko znaczy? Kiedy cały świat zaczął się pogrążać w szaleństwie? Po niebie przepłynęła chmura. Na chwilę wychynął z jej wnętrza pojedynczy promień słońca, błysnął na Wieży Letniej i zaraz zgasł połknięty przez szarą masę. Briony westchnęła i odwróciła się do swoich dam. - Muszę się ubrać. - Ależ Wasza Wysokość - powiedziała zaskoczona Moina. - To ubranie... ono... ty... - Powiedziałam wam, co zrobię i dlaczego. Jesteśmy w stanie wojny i niebawem to nie będą tylko słowa. Mój brat odjechał z woj- skiem. Teraz jestem jedynym członkiem rodu Eddonów na zamku. - Jest jeszcze twoja macocha - zauważyła nieśmiało Rosę. - Dziecko... - Dopóki się nie urodzi, ja jestem ostatnią z Eddonów w Zamku Marchii Południowej. - Briony usłyszała, jak stanowczo zabrzmiał jej głos, co ją zarazem rozbawiło i przeraziło. W kogo ja się zamie- niam? - Mówiłam wam już, że nie mogę dłużej być tylko sobą. Teraz jestem też moim bratem. Całą rodziną. - Fuknęła poirytowana, widząc miny dam dworu. - Nie, nie zaczynam wariować. Wiem, co robię. Czy aby na pewno? Człowiek nękany smutkiem i rozpaczą może wyrządzić krzywdę sobie i innym. Inne szaleństwa mogą ukradkiem wkraść się do serca cierpiącego, tak że nawet się nie spostrzeże, że oszalał. Czy w ten sposób wyrażała tylko wściekłość wobec pogardy mężczyzn oraz pragnienie, żeby być blisko brata w jedyny możliwy sposób? Czy też jej bunt przeciwko tradycyjnym dworskim sukniom był rodzajem gorączki, która ją dopadła i stopniowo całkowicie po- zbawi cech kobiecych? Ach, bogowie, jakże ja cierpię! Wszyscy ode- szli! Każdego dnia chce mi się płakać. Albo przeklinać. Nie wyraziła swoich myśli głośno i nie pozwoliła, aby jej twarz zdradziła cokolwiek, tylko swego rodzaju gniewną sztywnością na dobre uciszyła Rosę i Moinę. - Muszę się ubrać - powtórzyła i wstała, prostując się najbardziej jak mogła, dumnie jak królowa czy cesarzowa, podczas gdy one za częły ją ubierać w strój brata. W końcu damy dworu zaczęły udawać, że nie wiedzą, jak się za- kłada pewne części męskiej garderoby, chociaż damski strój był o wiele bardziej skomplikowany, tak więc sama sięgnęła po ciężki pas do miecza i zapięła go sobie ciasno na biodrach, po czym wsunęła miecz do pochwy. Jeśli zanosiło się na zmianę pogody, to wyglądało to dość dziwnie. Yansen stał na zboczu wzgórza za zwiadowcami i spoglądał w głąb doliny, na Gościniec Settlandzki, który wił się jej dnem. Usiłował zrozumieć swoje odczucia. Powietrze było duszne, ale wcale nie z po- wodu nadchodzącej burzy, chociaż w południe spadł ulewny deszcz i przez resztę dnia droga była ledwo przejezdna. Nie chodziło też o zapach, choć wyczuwało się jakąś kwaśną woń, która przypominała mu porę wypalania, jesienne ogniska, które zgasły już dwa miesiące temu. Nawet światło wydawało się dziwne, lecz bez żadnej wyraźnej przyczyny: niebo szybko ciemniało, słońce chowało się za ciemnoszare chmury, zbocza zaś były jakby nienaturalnie zielone na tle cie- ) mnego całunu, ale podobne widoki oglądał już setki razy. To dlatego, że się boisz, pomyślał. Przeszedłeś już raz granicę i boisz się, że znowu się za nią znajdziesz. Bo widziałeś, co nad- i chodzi, i boisz się z tym spotkać. Od samego rana spotykali ludzi uciekających z napadniętego Cand- lerstown, większość umykała jedynie przed pogłoskami o ataku, lecz byli i tacy, którzy przeżyli napaść - głównie kobiety i dzieci, którym ; udało się uciec na wozach. Opowieści tych ostatnich były szczególnie przerażające, a Tyne Aldritch, Vansen i inni niemal przez całe po- południe usiłowali zrozumieć, co to może onaczać dla nich, na próżno próbując wypracować strategię, która by im pozwoliła stawić czoło takiemu koszmarowi. Opowieści pierwszych spośród napotkanych uchodźców tak zaniepokoiły żołnierzy - którzy sami przecież niedawno byli zwykłymi rolnikami, jak mężowie i ojcowie utraceni przez rodziny napadnięte przez upiornego wroga - że Vansen wraz z od- i działem zwiadowców, za pozwoleniem hrabiego Tyne'a, pojechał naprzód, by zebrać informacje od ofiar i udzielić im pomocy, zanim zostaną skierowane do rozstawionych z boku oddziałów, które dadzą im jeść i pić. Liczyli na to, że straszliwe opowieści nie będą już płynąć przez główny korpus armii niczym fale lodowato zimnej wody. Ferras Vansen spodziewał się, że druga noc spędzona poza murami zamku będzie ponura i niespokojna, i nie chciał, żeby zamieniła się w coś jeszcze gorszego. Oczywiście nie miało to sensu: ci, których przerażały opowieści o straszliwych Ludziach Zmierzchu, mieli niewielkie szanse przeżycia w bitwie, lecz Vansen żywił nadzieję, że prawdziwa walka doda ludziom odwagi, bez względu na to, jak bardzo się boją. Każdy wróg, którego da się dotknąć, z którym można walczyć i go zabić, jest lepszy niż ten istniejący tylko w wyobraźni. Spojrzał na Daba Dawleya, jednego z tych, którzy przeżyli fatalną j ekspedycję za Granicę Cienia. Yansen z ogromną niechęcią i na wy- raźny rozkaz księżniczki Briony awansował Mickaela Southsteada, któremu nie za bardzo ufał - w wieczór nominacji na kapitana South- stead swoimi przechwałkami wywołał dwie poważne bójki - za to młody Dawley był zupełnie inny, zawsze ostrożny i rozważny, po- mimo młodego wieku, a jeszcze bardziej od czasów ich wspólnej przygody. Gdyby nie to, że sam chciał się przekonać, co się znajduje przed nimi, pozwoliłby Dawleyowi poprowadzić oddział zwiadow- czy, mimo iż brakowało mu doświadczenia. - Chyba zostaniemy tutaj na noc, Dab, a przynajmniej zapropo- nuję to hrabiemu Tyne'owi. Weź ludzi i poszukajcie wody, dobrze? Wydaje mi się, że za tym pagórkiem powinien płynąć strumień. Dawley skinął głową. Pozostali zwiadowcy, niemal co do jednego doświadczeni weterani, słyszeli rozkaz kapitana i nie potrzebowali formalnego powtórzenia. Cmoknęli cicho na konie i ruszyli w dół drogi. Gdybym miał kilkuset takich jak ci tutaj, to niestraszni by mi byli nawet Ludzie Zmierzchu, pomyślał Vansen, choć wiedział, że to nieprawda. Nawet cała armia najdzielniejszych ludzi nie ogrzałaby zmrożonego strachem serca. W dolinie płonęły liczne ogniska. Będąc wciąż blisko domu, jedli świeże mięso i chleb, który dało się łamać bez piłowania nożem, co stanowiło rzadką przyjemność podczas marszu. Niektórzy żołnierze z Kertewall grali na fujarkach i śpiewali. Kertewallskie melodie, choć dość smutne, brzmiały przyjemnie dla ucha Vansena, który był prze- konany, że inni czują podobnie. Wracając do ogniska, dostrzegł postać na grzbiecie jednego z ni- skich wzgórz, która stała w kręgu strażników, lecz od nich oddalona. Dopiero po chwili zorientował się, że jest to książę Barrick. Zdziwiło to Vansena, który spodziewał się, że książę będzie wolał towarzy- stwo lorda Aldritcha i innych możnych, tak by mógł popijać wino w otoczeniu służby, lecz z drugiej strony poznał rodzinę królewską na tyle, żeby wiedzieć, że chłopiec zawsze zachowywał się dziwnie i jest samotnikiem. Tylko że on już chyba nie jest chłopcem. W rzeczywistości Bar- rick był mniej więcej w tym wieku, w którym on sam opuścił dom, by szukać szczęścia w mieście - i w którym nabrał przekonania, że jest mężczyzną, choć nie miał na to żadnych dowodów. Patrząc na Barricka, powrócił myślami do księżniczki Briony tak bardzo nie- spokojnej o losy brata. Z pewnością jest teraz bezpieczny - najbliższe ognisko płonie w odległości zaledwie kilkudziesięciu jardów - a Ferras Vansen potrafił uszanować pragnienie samotności, w przeciwieństwie do wielu innych, lecz i tak odczuwał niepokój. W końcu Collum Dy er stał tuż przy nim, kiedy został porwany. Nie wyobrażał sobie, że musiałby oznajmić tej ślicznej, smutnej, młodej kobiecie, iż jej brat zginął z honorem podczas bitwy, a co dopiero gdyby musiał jej po- wiedzieć, że książę został porwany z obozu przez czarodziejski lud. Idąc w górę zbocza, chłostany po nogach mokrą trawą, Vansen zaczął się nagle zastanawiać, czego chcą Ludzie Zmierzchu. Choć w ciągu jego życia przetoczyło się zaledwie kilka prawdziwych wo- jen, zebrał sporo doświadczeń i wiedział, że są ludzie, których tylko siłą można powstrzymać przed zabraniem tego, czego chcą, którzy boją się, że inni zamierzają im odebrać ich własność, nawet gdy nie jest to prawdą, i że przyczynami większości walk są chciwość i strach. Ale ta armia, którą widział za Granicą Cienia, eteryczna i straszna, upiorna, wspaniała horda - czego oni mogliby chcieć? Dlaczego porzucili bezpieczeństwo swojej zasnutej mgłą ziemi po dwóch wie- kach, w którym to czasie ich pierwotni wrogowie dawno wymarli i narodziła się niezliczona rzesza nowych śmiertelników, którzy także zdążyli już umrzeć, nie wiedząc o ludziach cienia nic więcej poza tym, co mówiły dawne opowieści i koszmarne sny? Powstrzymał drżenie. Oni nie byli ludźmi, ani nawet zwierzętami, lecz demonami, o czym wiedział lepiej niż ktokolwiek inny, w jaki więc sposób zwykły człowiek mógłby pojąć motywy ich działania? Barrick odwrócił się w jego stronę i przyglądał mu się przez chwi- lę, po czym znowu skierował spojrzenie przed siebie - na nic kon- kretnego, jak się zorientował Vansen. - Książę Barricku, za pozwoleniem. Dobrze się czujesz? - Kapitanie Vansen. - Młodzieniec stał nieruchomo, wpatrzony w nocne niebo. Wiatr przegnał chmury i pojawiły się gwiazdy. Ferras Vansen przypomniał sobie, jak jeszcze jako mały chłopiec wierzył, że gwiazdy to ogniska takich samych ludzi jak on - może niebiań- skich pasterzy, żyjących po drugiej stronie wielkiej misy niebios, którzy z kolei nazywali gwiazdami ognie rodziny Vansena i ich sąsiadów. - Robi się zimno, Wasza Wysokość. Może byłoby ci wygodniej razem z innymi? Książę nie odpowiedział od razu. - Jak to było? - zapytał wreszcie. - To znaczy? - Za Granicą Cienia. Co tam było odmiennego? Czułeś inne za- pachy? - Przerażające miejsce, Wasza Wysokość, jak już mówiłem tobie i twojej siostrze. Głównie dezorientująca mgła i ciemność. - Wiem, ale jakie to miejsce? - Niesprawne ramię trzymał pod płaszczem, lecz drugie wyciągnął ku niebu. - Widziałeś tam te same gwiazdy - Drabinę Demii, Rogi? Vansen pokręcił głową. - Nie pamiętam dobrze. To było jak sen. Gwiazdy? Nie jestem pewien. Barrick skinął głową. - Ja miewam sny o... drugiej stronie. Teraz to wiem. Zawsze je miałem. Wcześniej nie potrafiłem powiedzieć, czego dotyczą, ale kiedy usłyszałem, co mówiłeś o... - Kiedy spojrzał na Vansena, jego wzrok był zaskakująco przenikliwy. - Mówisz, że się bałeś. Dlacze go? Bałeś się, że umrzesz? Czy też chodziło o coś innego? Vansen musiał się zastanowić przez chwilę. - Że umrę? Oczywiście. Bogowie obdarzają nas strachem przed śmiercią, żebyśmy zbyt lekkomyślnie nie roztrwonili ich darów - że byśmy jak najpełniej wykorzystali wszystko, co nam dali. Ale nie to czułem wtedy, a przynajmniej nie tylko. Barrick uśmiechnął się, choć brakowało radości w tym uśmiechu. - A zatem „jak najpełniej wykorzystamy to, co otrzymaliśmy". Jesteś trochę poetą, kapitanie Vansen, prawda? - Nie, Wasza Wysokość. Ja tylko... zapamiętałem słowa kapłana z naszej wioski. - Wyprostował się nieco. - Ale uważam, że to praw- da. Kto wie, co nam się przydarzy w zimnych rękach Kerniosa? - Tak, kto to może wiedzieć. Czuł, że powracają wspomnienia z ziemi cienia, jakby ktoś strącił przykrywkę, którą na nie nałożył. - Bałem się, bo tamtejszy świat wydał mi się bardzo dziwny. Bo nie mogłem polegać na własnych zmysłach. Ponieważ tam świat sprawiał, że czułem się jak obłąkany. - A nie ma nic bardziej przerażającego. - Barrick wydawał się ogarnięty jakimś ponurym zadowoleniem. - Tak, to prawda, kapi- tanie Yansen. - Znowu spojrzał na niego. Jak masz na imię? - Ferras. Dość powszechne imię w naszych górskich dolinach. - W przeciwieństwie do nazwiska Vansen. - Mój ojciec pochodzi z Wysp Vuttskich. Barrick znowu patrzył na gwiazdy. - Ale osiedlił się w Daler's Troth. Był szczęśliwy? Żyje jeszcze? - Zmarł, Wasza Wysokość, już dawno temu. Był całkiem szczę- śliwy. Zawsze powtarzał, że gotów jest oddać cały ocean za kawałek ziemi przy zagrodzie i dobrą pogodę. - Może urodził się w niewłaściwym miejscu - rzekł książę Bar- rick. - To się zdarza, jak sądzę. Niektórzy z nas przeżywają całe życie jakby we śnie, ponieważ nie znaleźliśmy miejsca nam prze- znaczonego - brnąc pośród cieni, przerażeni, obcy, tak jak ty się czu- łeś w Ziemi Zmierzchu. - Wsunął zdrowe ramię pod płaszcz. - Masz rację, kapitanie Vansen, robi się zimno. Chyba napiję się wina i spró- buję się przespać. Książę odwrócił się i ruszył w dół zbocza. Pomimo całej swojej filozofii wciąż jest chłopcem, pomyślał Van- sen, idąc kilka kroków za nim, czujny jak zawsze, nawet tutaj, pośród obozowych ognisk. Dziecko - mądre, zagniewane i przestraszone. Niech bogowie pozwolą mu pożyć na tyle długo, żeby mógł zamienić swoją wiedzę w mądrość. Pomruki niezadowolenia, momentami znacznie się nasilające, roz- legły się w chwili, gdy Briony weszła do sali, i nie umilkły nawet wtedy, kiedy zajęła miejsce u szczytu stołu. Posiłki w Wielkiej Sali rzadko przebiegały spokojnie i w luźnej atmosferze i normalnie zjad- łaby coś w zaciszu własnej komnaty, lecz tego dnia zdecydowała się na śmiałe wystąpienie, gotowa na wszelkie konsekwencje. Hierarcha Sisel siedział po jej prawej ręce. Miejsce z lewej strony zajął Bronę, mimo iż przy stole zasiadało kilka osób starszych od niego rangą, a to dlatego, że piastował urząd lorda konstabła, a zamek pozostawał w stanie wojny - czy też wkrótce miało się tak stać. Hie- rarcha, który w pierwszej chwili wydął usta i otworzył szeroko oczy na jej widok, podjął uprzejmą rozmowę, jakby miała na sobie wła- ściwy kobiecie strój. Nie mogła się zdecydować, czy podoba jej się taka reakcja czy nie. Bronę oczywiście był oburzony, lecz znała go na tyle dobrze, by wiedzieć, że swoją irytacją chce jej raczej dać do zrozumienia, że niepotrzebne robi z siebie widowisko w delikatnej chwili, niż powiedzieć, że nie podoba mu się jej prowokujący sposób pozbawiania się kobiecego uroku. Lord konstabl miał inne rzeczy na głowie, które uważał za ważniejsze, dlatego najwyraźniej postano- wił wykorzystać hałaśliwy moment podania głównego dania na roz- mowę z nią. Kiedy już wyniesiono resztki kurcząt i wwieziono połówkę wołu ociekającego własnym sosem w otoczeniu, zdaniem Briony, zbyt ra- dośnie ustrojonych pawi, upieczonych i następnie ponownie przy- branych w pióra, psy się ożywiły i zaczęły węszyć za rzuconymi kośćmi. Opuściła dłoń i podrapała psi łeb, ucieszona, że jest jednak ktoś zasłużenie szczęśliwy. - Prace przy fortyfikacjach dobiegają końca - powiedział cicho Bronę. - Ale nawet najsilniejsze mury nie wytrzymają, jeśli serca są słabe. Wielmoże są niespokojni. Kilkunastu już wyjechało, uzna- wszy, że spróbują raczej przetrwać trudne chwile we własnych do- mach albo nawet odpłyną gdzieś dalej, jeśli okoliczności wydadzą się niepomyślne. - Wiem. - Sama przecież udzielała zezwolenia na fałszywe proś- by, kiepskie wymówki, które, nie wątpiła, mogłaby podważyć, gdyby tylko zechciała. - Niech sobie jadą, lordzie Bronę. To nie są ludzie, jakich chcie- libyśmy mieć u swego boku, jeśli okoliczności rzeczywiście się po- gorszą, a nie tylko zaczną wyglądać źle tak jak teraz. - Zerk- nęła na Hendona Tolly'ego i jego szwagierkę Elan, którzy siedzieli w połowie stołu, ale jakby w zupełnie innym świecie, w otoczeniu pochlebców, jak Durstin Crowel, hrabia z Graylock, wszyscy, poza dziewczyną, parskali śmiechem z dowcipów Tolly'ego. - Szkoda, że wszyscy sobie nie pojechali. Może obrona byłaby trudniejsza, za to czekanie o wiele bardziej przyjemne. - W tym rzecz... - Bronę odchylił się do tyłu, czekając, aż jeden z giermków dołoży na jego talerz plaster wołowiny. - Każdy tchórzli- wy pan, który odjeżdża na południe albo odpływa na wschód - powie- dział, kiedy giermek poszedł dalej - zabiera ze sobą świtę uzbrojo- nych ludzi, a my nie możemy sobie pozwolić na ich utratę. Briony machnęła ręką: co mogła na to poradzić? Nie da się zmusić nikogo do miłości, a już na pewno nie do córki, podczas gdy to ojciec na nią zapracował. Twarze wszystkich osób, które stawały przed nią, przedstawiając powody nagłej konieczności powrotu do rodzinnych włości albo też obiecując, że wrócą z nowymi oddziałami, zaczęły jej się wydawać równie martwe i nieobecne jak te z portretów. Ale zapamięta ich wszystkich, jeśli kiedyś w przyszłości zaświeci jeszcze słońce nad Zamkiem Marchii Południowej. Zapamięta, kto odjechał, a kto został, i odpowiednio wynagrodzi ich i ukarze. Była to winna swojemu ojcu i Kendrickowi, którzy już nie mogli bronić tego miej- sca tak przez nich ukochanego. Ze zdziwieniem uzmysłowiła sobie, że znowu zaczyna myśleć o oj- cu, jakby nie żył. Wykonała znak odżegnania zła, którego nauczyła się od jednej z nianiek i który rzadko robiła od tamtej pory. Nic mu nie jest, wmawiała sobie. Dziś wieczór napiszę do niego kolejny list i wyślę statkiem odpływającym na południe. Poczuła się zawstydzona. Nic mu nie powiedziałam o zbliżającej się wojnie, bo chyba tak to wygląda, i podałam tylko najważniejsze szczegóły dotyczące śmierci Kendricka. Bo czy były to nowiny, które przekazuje się komuś, kto jest w niewoli - że jego królestwo stoi w obliczu wojny, w dodatku tak dziwnej? Mimo iż przebywa w Hierosolu, z pewnością słyszał o Kendricku, a także o uwięzieniu Shasa, bez względu na to, czy otrzymał jej ostatni list czy nie - już te wieści były z pewnością wystarczająco bolesne. Poczuła nagle, że z trudem oddycha, przy- tłoczona tęsknotą za ojcem. I za Barrickiem. Żałowała, że bliźniak nie siedzi tu przy niej i że później nie mogą zaszyć się gdzieś w kącie i porozmawiać o wszystkich tych ziewających dworzanach o ustach lśniących od tłuszczu, jak lady Comfrey M'Neel, podochocona wi- nem i trochę potargana, gruby lord Bratchard, który wbrew rzeczy- wistości uważał się za dowcipnisia i ulubieńca kobiet i zwykł gładzić Briony po głowie i twarzy, kiedy była mała, powtarzając jej, jaką to ładną, młodą kobietą kiedyś będzie. Mam nadzieję, że jeśli zamek padnie, to Ludzie Zmierzchu zabio- rą ich wszystkich i zawloką w łańcuchach do tej zasnutej mgłą ziemi. Była to zdumiewająco niesprawiedliwa myśl, która ignorowała licz- ne dobre dusze, jakie Briony miała wokół siebie, lecz w tej chwili gwar i pobrzękiwanie pucharów i sztućców kojarzyły jej się jedynie z hałasami gospodarskiego podwórza, a towarzyszący jej ludzie byli tylko trochę czymś więcej niż przepychającymi się do koryta świ- niami. Hierarcha Sisel próbował coś jej powiedzieć, lecz w tej samej chwili głośny wybuch śmiechu przystojnego i głupiego Durstina Cro- wela dotknął ją niczym ukłucie szpilki, aż drgnęła. Baron Graylock śmiał się najwyraźniej z czegoś, co powiedział Hendon Tolly, tak gwałtownie, że zachłysnął się winem i opryskał sobie krezę i przód ubrania, dając powód do kolejnych śmiechów. Autor zabawnej uwagi pochwycił jej spojrzenie i uśmiechnął się z zadowoleniem. Wiedziała, a raczej była pewna, kto jest tematem dowcipu Hendona Tolly'ego. - Lordzie Tolly - zawołała - niczym Erilo rozlewający swoje błogosławieństwo na czas winobrania, zdajesz się przynosić nam tak potrzebną radość, bez której ludzie siedzieliby spokojnie, zamyśleni, zastanawiając się, co przygotowali dla nas bogowie. Siedzący u jej boku Bronę chrząknął, podczas gdy hierarcha po- wtórzył swoją uwagę o tym, że jeśli chodzi o fortyfikacje, to pomy- ślał, że można by lepiej zabezpieczyć świątynię, lecz ona nie zwracała na nich uwagi. Oboje z Hendonem Tollym mierzyli się wzrokiem. Czekała na jego odpowiedź, podobnie jak inni. Ciszę, która zapadła w sali, zakłócało tylko warczenie psów walczących o kość pod stołem. - Tak szczodra w swojej gościnności, księżniczko Briony, do- starczasz nam wielu rozrywek. Podsunęłaś nam tyle rzeczy do prze- myślenia, że omal zapomniałem, iż przecież opłakuję utratę mojego brata, księcia Gailona. - Tak, wszystkich nas zasmuciło zniknięcie Gailona - odparła, ignorując kolejne ostrzegawcze chrząknięcie Avina Bronę'a. - Szcze- gólnie dotkliwy to cios, jako że jego wyjazd nastąpił niedługo po śmierci mojego brata. Zakłopotanie zebranych przy stole wydawało się teraz niemal na- macalne. Nawet Crowel, który miał się roześmiać, siedział zdziwiony z otwartymi ustami. - Wszyscy ubolewamy - powiedział głośno Avin Bronę - nad stratą dwóch szlachetnych mężów tak blisko ze sobą spokrewnio nych... No cóż, możemy się tylko modlić, aby brat lorda Tolly'ego wrócił do nas bezpiecznie. Tolly uniósł brew i uśmiechnął się nieznacznie, wyczekując i chcąc się przekonać, jaką taktykę obierze księżniczka - czy potwierdzi pro- pozycję Bronę'a zawieszenia broni. Jego pewność siebie sama w so- bie stanowiła zniewagę: Briony poczuła wściekłość na myśl o tym, że jej adwersarz czuje się aż tak bezpiecznie, żeby się ważyć na słowne potyczki z panującą księżniczką pod jej własnym dachem, przy jej własnym stole, a potem pozwolić jej wybrać pokój, jeśli sobie tego życzy. Nie życzyła sobie. Nie tego wieczoru. - Tak, z pewnością wielu żywi nadzieję, że Gailon Tolly pojawi się znowu po tak tajemniczym zniknięciu. Niestety, Kendrick nie po wróci, a przynajmniej nie na tym świecie. Brew Tolly'ego uniosła się jeszcze wyżej. Uważała to za coś dziw- nego, do czego wciąż nie mogła się przyzwyczaić, że był zarazem tak podobny i różny od swojego brata. Nigdy nie lubiła Gailona Tol- ly'ego, uważając go za człowieka zimnego, obłudnego, a nawet nie- zbyt rozgarniętego, lecz jego młodszy brat roztaczał wokół siebie za- pach siarki, zapowiedź czegoś mrocznego, głębokiego i szalonego. - Czy Wasza Wysokość sugeruje, że mój brat - książę, głowa rodziny, która od wieków służy Marchii Południowej - mógł mieć coś wspólnego ze śmiercią księcia regenta? - Wystarczy! - rzucił hierarcha Sisel, głosem, który pomimo drże- nia zabrzmiał zaskakująco donośnie. Przemówił, zanim zdążył to uczynić Bronę, będący w tym momencie uosobieniem konsternacji. - Straszną rzeczą jest sugerować coś podobnego, czy choćby pomyśleć o tym, i niech bogowie wybaczą nam podobne słowa w chwili, kiedy nasi żołnierze jadą ku niebezpieczeństwu. - Dobrze powiedziane - warknął Avin Bronę. Niektórzy z sie- dzących przy stole przytaknęli mu, jako że panowie o lepszych - albo słabszych - sercach z ulgą przyjęli rozładowanie napięcia. - Nikt tutaj nie podejrzewa o nic księcia Gailona, a wszyscy modlimy się o jego bezpieczny powrót. Winny pozostaje w tej chwili w lochach, a my nie mamy najmniejszego dowodu, który by wskazywał, że miał jakichś wspólników. Briony przypomniała sobie nagle dziwną relację Zagadki o wi- zycie Gailona w komnatach Kendricka, a także rewelacje Bronę'a o jego szpiegu, który widział agentów autarchy na dworze Summer- fiełd. Nic nie powiedziała, lecz wciąż patrzyła prosto w oczy Hen- donowi Tolly'emu. Daj spokój, Briony, upomniała się w duchu. To do niczego nie prowadzi. A tylko pogarsza sprawy. Usta Tolly'ego wykrzywił grymas uśmiechu. Najwyraźniej cie- szył się chwilą. - Oczywiście, że lord Bronę ma rację - powiedziała głośno. Czu ła się, jakby połknęła gorzkie lekarstwo. - Mieszkańcy Summerfiełd są tu zawsze mile widziani, w końcu jesteśmy rodziną, potomkami samego Anglina i Kellicka Eddona. Po trudach całego dnia byłam tylko ciekawa dowcipu, który was tak rozbawił. Hendon Tolly wciąż się uśmiechał, choć teraz zdecydowanie bar- dziej powściągliwie, i zmrużył oczy, zastanawiając się. - Nic ciekawego, księżniczko - powiedział wreszcie. - Takie tam błazeństwa. Już nawet nie pamiętam. Lord Bronę znowu szeptał jej coś do ucha, usiłując przyciągnąć jej uwagę. Briony czuła się coraz bardziej znużona. Miała ochotę dać już sobie spokój - ze wszystkim. Bogowie tylko wiedzieli, że mają dość problemów i bez tego, aby pozwalać temu człowiekowi zaleźć jej za skórę. Odpowiedziała skinieniem głowy, dając mu mo- żliwość dość zręcznego wycofania się, lecz w tej samej chwili pod- chmielony Durstin Crowel pociągnął Tolly'ego za rękaw. - Przecież pamiętasz, Hendonie. - Tak, to było zabawne. - Mó wiłeś... - dokończył szeptem wystarczająco głośnym, by usłyszeli go inni - ...o księciu Barricku. Briony poczuła ukłucie w sercu. Lord konstabl cicho jęknął. - Ach - westchnęła. - Doprawdy? W takim razie myślę, że po winieneś się podzielić z nami tym żartem. Tolly posłał baronowi Graylock pogardliwe spojrzenie i znowu odwrócił się do niej, po czym sięgnął po puchar. Kiedy skończył pić, był już opanowany, lecz ona wciąż widziała dziwny błysk w jego oku - coś bardziej trwałego niż zwykła pijacka iskra. - Dobrze - powiedział. - Skoro nalega przyjaciel i moja księż niczka. Poruszył mnie bardzo twój strój, Briony. Poczuła, jak jej ciało się napręża, a twarz staje zimną posągo- wą maską. Celowo zwrócił się do niej po imieniu, jakby znowu byli dziećmi, a on się z nią droczył, z dziewczynką, która chce się bawić z lepszymi od siebie. - Naprawdę? Cieszę się, że mój strój zrobił na tobie wrażenie, Hendonie. Nastał czas wojny, więc uznałam, że będzie stosowny. - Tak, oczywiście - odparł i skłonił nieco głowę. - Oczywiście. Zastanawiałem się tylko, skoro ty masz na sobie to ubranie - machnął lekceważąco ręką - w takim razie czy książę Barrick jedzie na wojnę w sukni? Rozległy się skonsternowane szepty i stłumione parsknięcia, a w tej samej chwili Briony stała już na równych nogach, jej krzesło zaś le- żało na podłodze. Bronę próbował chwycić ją za ramię - za co nie- mal został uderzony - lecz nie zdołał jej powstrzymać. Rozległ się brzęk wysuwanego z pochwy miecza. - Skoro wydał ci się zabawny mój strój - wycedziła przez zęby zaciśnięte tak mocno, że jeszcze długo potem bolała ją szczęka - to może i mój miecz także uznasz za zabawny. - Księżniczko! - syknął zszokowany Sisel, lecz nie był na tyle głupi, żeby próbować powstrzymać kogoś, nawet kobietę, kto dzierży w drżącej dłoni obnażony miecz. Hendon Tolly podniósł się powoli, niespecjalnie ukrywając za- dowolenie. Opuścił dłoń i pogładził pochwę z mieczem, nie odry- wając wzroku od księżniczki. - Pewnie, że zabawny, lecz oczywiście nie mógłbym podnieść ręki na księżniczkę regentkę, choćby w tak śmiesznej sprawie. Może kiedyś sprawdzimy się dziecięcą bronią, tak żeby nikomu nie stała się krzywda. Teraz serce jej waliło jak młotem. Miała ochotę go zaatakować, zmusić do obnażenia miecza bez względu na wynik potyczki, żeby tylko zetrzeć to szydercze zadowolenie z jego obmierzłej twarzy. Nie obchodziło jej, że on jest wybornym szermierzem, ona zaś zaledwie uczennicą innego znanego szermierza, uczennicą, która prawie nie ćwiczyła od lata i nie mogła się równać z Tollym nawet w swoich najlepszych chwilach. Wydawało jej się, że warto zmusić go do za- bicia jej w samoobronie. Nikt by się już nie śmiał i skończyłyby się wszystkie jej troski. Tylko że wtedy nigdy bym nie zobaczyła Barricka i ojca. Jej ra- mię drżało mocno. Opuściła miecz, tak że czubek dotknął nogi stołu. A jeden z tych cholernych Tollych zostałby regentem do momentu urodzenia dziecka Anissy -jeśli w ogóle by pozwolili, żeby przyszło na świat. - Zejdź mi z oczu - powiedziała do Hendona Tolly'ego, po czym powiodła spojrzeniem po zebranych, bladych, z rozdziawionymi usta mi, niektórzy trzymali jeszcze kawałki mięsa w palcach w połowie drogi między talerzem a ustami. - Wszyscy. Wszyscy! A potem gwałtownym ruchem schowała miecz, odwróciła się i wy- szła szybko z Wielkiej Sali, roztrącając po drodze służbę. Odczekała, aż drzwi za jej plecami się zamkną, i dopiero wtedy dała upust łzom wściekłości. 33 Blade istoty GWIAZDA NA TARCZY: Śpiewają przodkowie, Kamienie ułożone jedne na drugich w mokrej trawie, Czeka para drżących młodziutkich cieląt Wyrocznie Rzuconych Kości N ie ucieszył się, gdy stanęli na skrzyżowaniu z Marchią Północną, gdzie przecież stał zaledwie przed miesiącem, i zobaczył, że teraz wzgórza porastają gęsto ciemne pnącza i kołyszące się kwiaty sinego koloru. Żołnierze szeptali między sobą i przestępowali z nogi na nogę jak niespokojne bydło, lecz dla Vansena był to o wiele bardziej niepokojący widok. Widział już podobną roślinność wcześniej, tyle tylko że co najmniej czterdzieści mil na zachód. W krótkim czasie znacznie się rozrosła. - Gdzie się podziewają zwiadowcy? - zapytał hrabia Tyne po raz piąty czy szósty w ciągu godziny. Uderzył o siebie dłońmi w rę- kawiczkach, jakby mu było zimno, tymczasem słońce jeszcze nie za- szło, a wiatr był łagodny jak na miesiąc Ondekamene. Naczelny wódz rzucił wcześniej hełm na ziemię, jakby to było puste wiadro, i zsunął z głowy czepek; jego proste, przetykane siwizną włosy sterczały kęp- kami. Stał, wpatrzony w dziwnie połyskujące łąki i czarne kwiaty kołyszące się na wietrze niczym główki dzieci obserwujących ich w milczeniu z wysokiej trawy. - Powinni już wrócić. - Doiney i pozostali to sprawdzeni ludzie, panie. - Vansen spoj- rzał na odpoczywających żołnierzy. W innych okolicznościach po tak długim postoju już by się porozchodzili na wszystkie strony jak pozostawione bez opieki owce, tymczasem wszyscy stali tam, gdzie się zatrzymali, jakby uwięzieni skrajem drogi. Synowie chłopów i skle- pikarzy nie chcieli mieć nic wspólnego z ciernistymi pnączami czy nienaturalnymi, oleiście połyskującymi kwiatami. - Mówiłeś, Vansen, że widziałeś już coś takiego. - Tak, lordzie Aldritch. Z moim oddziałem, na północ od Sil- verside. Niedługo przed tym, jak... jak wszystko zaczęło się psuć. - Na krew bogów, zamknij gębę i nie gadaj o tym, dobrze? - Tyne nachmurzył się. - Ci tutaj gotowi są wziąć nogi za pas i pognać aż do samego Zamku Marchii Południowej. - Spojrzał gniewnie na kapłana z ogoloną głową, który machał z namaszczeniem kadzidłem na środku skrzyżowania, zawodząc i śpiewając, żeby odpędzić złe duchy. Wielu żołnierzy obserwowało jego zabiegi z wyraźnym nie- pokojem. - Każę go ściąć - warknął cicho hrabia Blueshore, jakby mówił do siebie. - Myślę, że ci ludzie dobrze się spiszą w odpowiedniej chwili, lordzie. Wielu z nich walczyło na granicy Brenlandii albo przeciwko bandytom z kertiskich wzgórz. Po prostu czekanie tak ich rozstraja. Tyne napił się wina z podróżnego pucharu przy siodle, a potem długą chwilę patrzył na kapitana straży. - Problem w tym, że wszystkich nas rozstraja. Człowiek się de nerwuje nawet wtedy, kiedy czeka na przeciwnika, wiedząc, że jest to śmiertelny człowiek. Co oni mają powiedzieć na to wszystko? - Wskazał na zatrute wzgórza. Ferras Vansen ucieszył się, że Tyne w rzeczywistości nie spo- dziewa się odpowiedzi. - Ach - westchnął niespodziewanie lord z wyraźną ulgą. - Są. - Wytężył wzrok. - Bo to oni, prawda? - Tak, panie. - Także i Vansen poczuł, że ucisk w jego piersi zelżał nieco. Spodziewali się powrotu zwiadowców w południe, tym- czasem słońce dotykało już grzbietów wzgórz. - Szybko jadą. - Wydaje się, że mają coś do powiedzenia. - Tyne odwrócił się i spojrzał na żołnierzy stojących w szeregu na drodze. Minął już dzień albo i więcej, odkąd po raz ostatni spotkali uciekinierów z Candlers- town, i choć ich opowieści były straszne, niemal nie do uwierzenia, to przynajmniej ich obecność świadczyła o tym, że człowiek może jeszcze bezpiecznie przebyć wzgórza. Ale potem armia Marchii Po- łudniowej maszerowała przez opustoszałe ziemie, tak więc teraz w sze- regach nastąpiło poruszenie na widok powracających zwiadowców. Poganiacze bydła, spodziewając się rychłego wymarszu, zaczęli za- ganiać batami woły, które zeszły trochę z drogi, żeby poskubać tra- wę. - Wyjedź im naprzeciw i przyprowadź prosto do mnie - rozkazał Tyne. - Czekam... może tam pod drzewem, na zboczu. Będziemy mogli porozmawiać z dala od uszu ciekawskich. - Może powinniśmy rozkazać ludziom, żeby rozbili obóz, panie - zasugerował Vansen. - Robi się późno i nie ujedziemy daleko, a poza tym mieliby się czym zająć. - Dobry pomysł, ale najpierw wysłuchajmy zwiadowców. - Hra- bia odwrócił się do giermka. - Powiedz Rorickowi, Mayne'owi i Siv- neyowi Fiddicksowi, żeby dołączyli do mnie na wzgórzu. - Oczywiś- cie książę także. Nie wypada go pomijać. Ach, i Brenhall, znajdziesz go pewnie gdzieś pod drzewem, gdzie zażywa drzemki po południo- wym posiłku. Vansen słyszał już tylko fragmenty ostatniego polecenia lorda, ponieważ inny z giermków pomógł mu dosiąść konia i szybko wy- ruszył na spotkanie zwiadowców. - Ale i I u może ich być, do licha? - Tyne szarpnął wąsa taką miną, jakby zamierzał uderzyć Gara Doineya. - Ile razy mam zada- wać to pytanie? - Wybacz, wasza lordowska mość. - Głos zwiadowcy łamał się jak suchy patyk, jakby żołnierz nie używał go zbyt często. - Rozumiem pytanie, tylko trudno na nie odpowiedzieć. Przy tej mgle i w ogóle możemy jedynie stwierdzić, że obozują na wzgórzu i pośród drzew. Objechaliśmy spory kawałek, żeby znaleźć lepszy widok, dlatego nie wracaliśmy tak długo. - Doiney potrząsnął głową. Blizna na twarzy, między okiem a ustami, która ściągała mu wargę, przez co można było odnieść wrażenie, że uśmiecha się nieustannie drwiąco, już nie- raz wpędziła go w kłopoty i Vansen podejrzewał, że może właśnie z tego powodu Doiney wybrał los samotnego zwiadowcy. Lecz ka- pitan był przekonany, że nawet w gniewie Tyne nie mógł nie za- uważyć strachu, który się malował na wychudzonej i bladej twarzy żołnierza. Nawet taki zahartowany, małomówny weteran jak Doiney czuł lęk przed nieznanym, nienaturalnym wrogiem. - Pojedź z nami, sir, jeszcze przez jakąś godzinę będzie jasno. Sam zobaczysz. Trudno się zorientować. Ale z pewnością są ich setki, może nawet tysiące. Tyne machnął ręką. - Chodziło mi tylko o to, że niebezpiecznie jest zgadywać. Przy- najmniej wiemy, gdzie się znajdują. - I jesteście pewni, że są tylko tam? - zapytał książę Barrick. Dołączył wcześniej do kręgu możnowładców, którzy stali blisko sie- bie, chroniąc się przed coraz bardziej porywistym wiatrem. Książę sprawiał wrażenie zainteresowanego - niemal zbyt mocno, zdaniem Vansena, jakby zapomniał, że ludzie, którzy teraz rozkładają koce, będą niebawem musieli skrzyżować miecze z tym „ciekawym zja- wiskiem", a niektórzy niechybnie zginą. Vansen mimowolnie posta- wił się w sytuacji Daba Dawleya i innych żołnierzy niewiele star- szych od księcia, których nikt nie będzie osłaniał, tak jak Barricka, żeby mogli mieć pewność, że bitwa nie okaże się dla nich zbyt nie- bezpieczna. Lecz kto mnie prosił, żebym się opiekował tym chłopakiem, że- bym go chronił? Czy uczynił to sam książę? Nie, zrobiła to jego siostra. Może wyświadczam mu niedźwiedzią przysługę. Vansen zno- wu poczuł niepewność: czasem Barrick Eddon wydawał się chłop- cem, młodszym nawet niż był w rzeczywistości, rozdrażnionym i prze- straszonym, a kiedy indziej przypominał stuletniego starca, który nic już sobie nie robi ze strachu przed śmiercią. - Jeśli Wasza Wysokość chce przez to powiedzieć, że to tylko część, która ma nas zwabić, a reszta czeka w zasadzce - rzekł Doiney, wyraźnie nieswój, że musi rozmawiać z księciem - to odpowiem, że wszystko jest możliwe, Wasza Dobra Wysokość. Ale jeżeli ma ją gdzieś ukryte oddziały, to muszą być one tak małe, że mieszczą się pod listkami koniczyny albo unoszą na chmurze, czy też cokol wiek tam jeszcze potrafią magiczni ludzie. Z powodu porannej mgły zauważyliśmy tych na wzgórzu dopiero w drodze powrotnej, a uje chaliśmy kawał drogi po obu stronach Settlandzkiego Gościńca i za puściliśmy się całkiem daleko w głąb dawnej Marchii Północnej, prze czesując teren. - Zamilkł i widać było, że próbuje pozbierać myśli, żeby się upewnić, że powiedział wszystko, co zamierzał przekazać. Od początku ich znajomości Yansen nigdy nie słyszał, żeby Doiney wypowiedział tyle słów naraz. - Chciałem przez to powiedzieć, za pozwoleniem, że w promieniu wielu mil nie ma innych oddziałów poza tymi, które czekają bardzo blisko. - Jak oni wyglądają? - zapytał Rorick głosem nieco zbyt bur- kliwie beznamiętnym, by uwierzyć, że naprawdę pozostaje obojętny. - Trudno powiedzieć - odparł Doiney. - Wybacz, wasza lordo- wska mość, to przez tę przeklętą mgłę i drzewa. Ale widzieliśmy, że niektórzy noszą zwykłe zbroje, dość podobne do naszych. Były też konie, namioty i... wszystko, czego można by oczekiwać. Wi- dzieliśmy też inne postacie pośród drzew... - Urwał i zrobił znak odżegnania zła. - Te wcale nie wyglądały normalnie. Tyne odsunął się, niemal dotykając plecami pnia drzewa. Spojrzał w dal, mimo iż inne wzgórze zasłaniało zalesione wzniesienie, które, jak się zdawało, wybrali na obozowisko Ludzie Zmierzchu. - Po kolei - powiedział. - Vansen, trzeba rozstawić posterunki na wzgórzach za nimi i wzdłuż obu dróg i zmieniać ludzi na tyle często, żeby ze zmęczenia nie zaczęli widzieć wroga wtedy, kiedy go nie będzie, a zobaczyli, gdy naprawdę się pojawi. Uszy też mu szą mieć otwarte. Jeśli mają nadejść inne siły nieprzyjaciela - jeśli to j e s t pułapka - musimy o tym wiedzieć, zanim przybędą. A po zostali niech zaczną rozbijać obóz. - Sierżant Tyne'a pobiegł w dół zbocza, by przekazać rozkazy. Vansen pochylił się do przodu i szybko zamienił kilka słów z Ga- rem Doineyem, podczas gdy panowie zajęli się rozmową. - .. .pozostali, których zabrał ze sobą Muchmore, wrócili już w po łudnie - dokończył Vansen - tak więc powiedz mu, że chcę, żeby to oni objęli posterunki, a ty nakarm swoich. Doiney odpowiedział skinieniem głowy, skłonił się panom i wy- konał niezgrabny ukłon przed księciem, zanim wskoczył na konia. Pogalopował do swojego małego oddziału kawalerzystow, wyraźnie zadowolony, że może opuścić towarzystwo wielkich panów. Vansen popatrzył na zakwitające pośród traw ogniska. Dodawały otuchy w zapadającym zmroku. Pomyślał, że hrabia Tyne jest roz- sądnym dowódcą: trudno było przypuszczać, że wróg nie wie o ich obecności, a ogniska ukoją nieco serca żołnierzy podczas długiej, mę- czącej nocy. - W takim razie co robimy, lordzie Aldritch? - zapytał książę. - Myślisz, że stawią nam czoło? - Jeśli nie, to dowiemy się o nich czegoś pożytecznego - odparł Tyne. - Ale zapewniam cię, że obawiam się pułapki równie mocno jak ty, Wasza Wysokość, choć wydaje mi się, że martwimy się na zapas. Niemniej jednak, jeśli zaczną uciekać, nie powinniśmy ich ści- gać, bo być może zechcą nas wciągnąć w miejsce, za Granicą Cienia, o którym słyszeliśmy, gdzie wszystkich ogarnia obłęd. - Prawie wszystkich. Nasz kapitan Vansen mu nie uległ. - Trud no było powiedzieć, czy książę Barrick zamierzał go pochwalić czy też z niego zakpić. Vansen pierwszy przerwał krótkie milczenie: - O ile moje doświadczenie ma się na coś przydać, to muszę przy pomnieć wszystkim, że ani ja, ani moi ludzie nie mieliśmy pojęcia, że przechodzimy... na drugą stronę... tak więc, uważam, że hrabia Tyne ma rację. Jeśli ich pokonamy albo chociaż pozornie złamiemy, powinniśmy podążać za nimi powoli i ostrożnie. Barrick Eddon wpatrywał się w niego przez chwilę, po czym ski- nął energicznie głową i spojrzał na innych, którzy przyglądali mu się z uwagą. - Co, na mnie czekacie? Ja tu nie jestem generałem ani nawet jeszcze żołnierzem, czego nie ukrywam. Aldritch, ty musisz zdecy dować z innymi. Hrabia Blueshore chrząknął. - No cóż, Wasza Wysokość, w takim razie powiem, że należy zachować czujność przez całą noc i podwoić straże. Nie liczę twoich posterunków, Vansen. Jeśli Ludzie Zmierzchu zostaną na miejscu, wtedy rano, kiedy zrobi się jasno, sprawdzimy ich. Chyba nikt z nas nie pragnie potyczki na tej nieznanej ziemi w ciemności. Odpowiedzi pozostałych ograniczyły się do skinień głową i wy- rażających aprobatę chrząknięć. Nie było potrzeby mówić więcej. Rogowiec przeszedł brzegiem rtęciowego morza to w jedną, to w drugą stronę chyba ze sto razy, jak mu się wydawało, wołając bez końca, aż wreszcie zakręciło mu się w głowie, lecz w odpowiedzi wciąż słyszał tylko echo. Nie miał pojęcia, w jaki sposób mógłby przebyć morze płynnego metalu, nie znalazł żadnego mostu, cumo- wiska ani - o ile potrafił dojrzeć w migocącym świetle - łodzi na drugim brzegu. Za to odkrył jedną rzecz: gdzieś wysoko nad jego głową, w umazanej na niebiesko-różowo ciemności, musi znajdować się jakaś szczelina prowadząca do odległej powierzchni, coś w ro- dzaju skalnego komina odprowadzającego opary w powietrze nad Za- toką Brenna. Rogowiec znał się na rtęci na tyle, by wiedzieć, że gdy- by nie dochodziło tu powietrze, toby mu się nie kręciło w głowie, lecz już by leżał martwy albo umierający. Zastanawiał się, czy może to jest rozwiązanie zagadki - może chłopiec dostał się w jakiś sposób na wyspę z góry? Ale przecież Spadzik szedł za jego zapachem? A poza tym jak Krzemień zszedł- by z takiej wysokości? Skalna ściana na drugim brzegu srebrzystego morza - na który Rogowiec nie umiał się dostać - była oddalona od wyspy co najmniej tak jak ściana po jego stronie. W pewnym momencie w jego głowie pojawiła się fantastyczna wizja chłopca, który opada w dół niczym pyłek albo zarodnik grzyba, lecz zaraz uznał to za absurdalne. Może i Krzemień przyszedł zza Granicy Cie- nia, może i umiał się dobrze wspinać, ale na pewno nie wykazywał choćby najmniejszych oznak, że potrafi latać. Rogowiec wrócił na stok pod kamiennym balkonem, gdzie sam wszedł, i spojrzał w górę nierównej ściany, przesuwając wzrokiem wzdłuż jeleniego szlaku - szlaku jelenia-ducha, jak zaczął go nazy- wać - zastanawiając się, czy istnieje jakaś inna droga prowadząca z Labiryntu, ścieżka niewidoczna z powodu migocącego światła. Westchnął, a duszne, gorące powietrze szybko zamieniło westchnie- nie w rzężenie i kaszel, i ruszył z powrotem w górę stoku. Zatrzymał się na balkonie, spoglądając w dal w dziwne światło Lśniącego Człowieka, które wypełniało ogromną pieczarę, nie oświet- lając jej w pełni, i wyjął ostatni kawałek koralowej latarni, by wy- ruszyć w drogę powrotną. Cieszył się, źe go odzyskał i nie będzie musiał pokonywać Labiryntu w ciemności - tak jak w czasie ceremo- nii inicjacji, kiedy przepełniony poczuciem bezradności, nie dotyka- jąc innych, podążał za głosem akolity, którego nie widział, głosem zniekształconym przez ciemność i echo. Lecz tym razem będzie miał światło... W jaki sposób Krzemień pokonał Labirynt? Powinien był sobie zadać to pytanie wcześniej. Rogowiec poczuł, że jest zły na samego siebie. Czy Krzemień udał się do Otoczaka po bryłkę ze Słonego Stawu? Jakoś nie chciało mu się w to wierzyć - mały Fanderlittg powiedziałby mu o tym. Z drugiej strony jak dzieciak przebyłby La- birynt w całkowitej ciemności? Jeśli już o tym mowa, to w jaki sposób w ogóle znalazł drogę do tego miejsca? Tajemnica ta mogła rywalizować z najdziwniejszy- mi fragmentami opowieści o Kerniosie i jego bajecznych bitwach. Rogowiec zrobił sobie krótki odpoczynek, zastanawiając się, jaka jest teraz pora dnia, ponieważ nawet jego zmysł Funderlinga, który pozwalał mu określać upływ czasu w podziemnych głębiach, zawiódł go w tym miejscu, po czym ruszył dalej przez kręty Labirynt. Wy- i nurzył się w łagodne, ciepłe światło Sfery Żarokamienia, nie dowie- .j dziawszy się, w jaki sposób Krzemień mógł przebyć Morze w Głę- ] biach i nie znalazłszy ani śladu chłopca. Odwrócił się i ruszył ciężkim krokiem z powrotem, coraz bardziej przekonany, że nigdy się nie dowie, co się stało z chłopcem, lecz tym razem, wyczerpany, źle skręcił / i znalazł się w części Labiryntu, którą wcześniej nie szedł. Potrafił 1 to powiedzieć, ponieważ wyczuwał różnicę w podłożu, i po raz pier wszy uzmysłowił sobie, że ścieżka między Sferą Żarokamienia a bal konem została mocno wydeptana przez wieki niezliczonymi stopami. To mu pozwoliło zrozumieć co najmniej jeden ze sposobów, w jaki akolici pokonywali Labirynt w ciemności. Teraz znalazł się w części, gdzie kamienne podłoże było gładkie i równe, jakby nikt nigdy tam- \ tędy nie chodził. ! Szybko opanował przerażenie. Nawet jeśli się zgubił, to przecież", nie mogło tu być gorzej niż na brzegu rtęciowego morza. Bracia ze ' świątyni, o ile przybędą, są w końcu strażnikami Labiryntu i powinni znać każdy jego zakątek. Mimo wszystko nie potrafił zapomnieć o swoim pechu. Owszem, powinni. Ale może nie znają. Rogowiec bardzo się starał, żeby wrócić tą samą drogą, ale kiedy skręcił w niewłaściwą ścieżkę, nie pamiętał, jak długo nią szedł ani ile razy skręcał, zanim się zorientował, że pomylił drogę. Przysunął kawałek rozjarzonego korala do ściany, szukając jakichś wskazówek, lecz mimo iż pokrywały je takie same nieczytelne płaskorzeźby, jakie widział na bardziej mu znajomych ścianach Labiryntu - ogromne, > zajmujące całą ścianę postacie o ogromnych oczach i powykrzywia- nych kończynach, a także kropki i zawijasy przypominające pismo, którego jednak nigdzie indziej nie widział - to były one zbyt jed- norodne w kolejnych pomieszczeniach, by mogły mu cokolwiek po- wiedzieć. Przynajmniej mogę uznać, że widziałem rzeczy, jakie mało kto oglądał poza Metamorficznymi Braćmi, pomyślał, przypominając sobie swoją podróż w ciemności podczas ceremonii inicjacji. Co to wszyst- ko znaczy? Czy bracia potrafią to odczytać? Nagle powróciły do niego słowa brata Nikła, wspomniał też jego dziwne spojrzenie, kiedy Nikiel opowiadał o jednym z ich Starszych, Dziadku Siarce, i jego snach: „...nadchodzi godzina, kiedy Stara Noc wyciągnie swoje macki... i dni naszej wolności się skończą". Pomi- mo gorąca Rogowiec zadrżał. Wędrując w tych głębiach pod okiem nadnaturalnych istot, łatwo było poczuć na karku oddech Starej Nocy. Odwrócił się szybko, nagle przekonany, że coś za nim podąża, lecz korytarz był pusty. Tylko pogarszam sprawę, pomyślał. Powi- nienem zostać na miejscu i czekać, aż przyjdą bracia. A jeśli zgaśnie koralowe światło, kiedy będzie czekał? Nigdy wcześ- niej Rogowiec nie bał się ciemności, lecz teraz ta myśl wydała mu się straszna. Skręcił po raz kolejny i zobaczył, że dalszą drogę zagradzają mu trzy ściany. Z każdej z nich spoglądały na niego ogromne twarze, tak że poczuł się jak dziecko otoczone przez rozgniewanych doro- słych. Wydał zduszony okrzyk zdziwienia, który odbił się echem, lecz zanim ucichł na dobre, usłyszał coś jeszcze - głuchy pogłos pod stopami, echo, którego wcześniej nie słyszał. W pierwszej chwili nie wiedział, co o tym myśleć - przyszło mu do głowy, że w Labiryncie jest ktoś jeszcze - lecz potem przykucnął i przysunął rozjarzony koral do skalnego podłoża. Popatrzył na zadrapania widoczne na kamien- nych płytkach, a potem postukał w nie kłykciami. Dźwięk był bez wątpienia inny. Spróbował podważyć jeden z kamieni i ze zdumieniem zobaczył, że wysunął się on z prastarego kołnierza zaprawy. Kiedy wytężył siły i pociągnął mocniej, poruszył się niejeden, lecz cztery kamienie. Chwytając je w obie dłonie i postękując z wysiłku, podniósł je jak klapę cysterny i odsunął ze zgrzytem na bok. Połączone kamienie tworzyły mniej więcej kwadrat o przekątnej mniejszej niż jard i nie były grubsze niż szerokość pięści Rogowca. W ich miejscu widniała teraz czarna dziura. Buchnęło z niej trochę ciepła i wyraźniejszy zapach rtęciowego morza. Rogowiec pochylił się i wsunął w otwór koralową lampę. Stro- me schody wiodły w dół i ginęły w ciemności. Usiadł i podrapał się po głowie. Czy chłopiec odkrył to przejście? A może była to tylko inna część Labiryntu, ścieżka, która zaprowadzi go ku jeszcze gor- fl szemu losowi niż błądzenie w ciemności Labiryntu? jfl Chyba nie mam nic lepszego do roboty, pomyślał. A jeśli Starsi M gniewają się na mnie... no cóż, gorzej już być nie może. 9 Słyszał lepsze argumenty, mimo to opuścił się ostrożnie w otwór 9 i przycupnął na jednym z niższych stopni, żeby spojrzeć w dół pro- 9 stego zejścia najdalej jak potrafił, pragnąc się upewnić, że schody 9 nie kończą się niespodziewanie kilka jardów niżej, co by spowodo- 9 wało upadek w otchłań. Wprawdzie tunel nie wydawał się tak samo 9 starannie wykończony jak pozostała część Labiryntu, lecz wciąż wy- 9 glądało to na solidną robotę Funderlingów i nie dostrzegł nigdzie 9 żadnych dziur. Kiedy zszedł ostrożnie kilka stopni, spojrzał w górę 9 i zobaczył, że w spodzie jednego z czterech kamieni zakrywających 9 otwór wyżłobiono uchwyt umożliwiający przesunięcie klapy z po- 9 wrotem na miejsce. 9 Chyba raczej nie będę tego robił, pomyślał i zaraz zaczął się za- 9 stanawiać, w jaki sposób udało się to Krzemieniowi, jeśli schodził 9J tymi schodami. Chłopiec był silny, ale czy aż tak? 9J Do głowy przyszła mu inna myśl i wypełzł z dziury. Rozwiązał 9J koszulę, którą przewiązał w pasie, kiedy już oddał mu ją Spadzik, H i rzucił w otwór ślepego tunelu, tak by ktoś przechodzący tamtędy 9J ją zauważył, zanim skręci. 9J Pozostawiając otwarte wejście, wyraźnie powiedziałem braciom 9J ze świątyni, dokąd się udaję, jakbym zostawił list. 9J Trochę pokrzepiony, ale i niespokojny o to, co go może spotkać, H Rogowiec Lideryt ruszył po schodach. fl Albo opary rtęciowe były tam bardziej intensywne, albo też zej- S ście miało w sobie coś... dziwnego, ponieważ Rogowcowi przy- fl chodziło coraz trudniej skupić się na tym, żeby nie spaść z wąskich |H schodów. 9J Tunel nie miał żadnych szczególnych cech: co kilkadziesiąt stopni -H mijał ciąg znaków, które mogły być pojedynczym rozciągniętym sło- jH wem, zapisanym takim samym pismem, jakie już widział u góry, za fl to nie dostrzegał na ścianach żadnych twarzy ani postaci. Mimo to nie 9J potrafił wyzbyć się wrażenia, że wszystko dokoła niego się porusza, 9J a słabe światło korala odbija się w jakiś sposób od nagich ścian, jak- 9J by odskakiwało od czegoś mniej nieprzezroczystego niż zwykła ska- ła, jakby schody zagłębiały się nie w dobrze znany zamkowy wapień, lecz w jakiś ogromny, niewyraźny kryształ. Także rozmiary tego miejsca zdawały się zmieniać nieustannie, rosnąc albo się kurcząc. W pewnym momencie nie potrafił sobie przypomnieć, jak się tam dostał, i wydało mu się, a raczej poczuł straszną pewność, że oto schodzi w głąb żywego gardła Lśniącego Człowieka, że jest połykany prosto do trzewi Tajemnic. Ale potem to uczucie minęło i wszędzie dokoła pojawiło się migotanie podobne do iskier tańczących w cie- mności pod zamkniętymi powiekami. Z dołu schodów popłynęły bez- słowne szepty, stłumiony, dobiegający z oddali szum podobny do fał rozbijających się o brzeg i Rogowiec znowu poczuł dreszcz prze- sądnego przerażenia. To nie jest moje miejsce. Tylko bracia ze świątyni powinni tu prze- bywać, a może nawet oni nie wiedzą o istnieniu tego tunelu! Krzemień, przypomniał sobie, usiłuj/ąc zwalczyć obezwładniające przerażenie, które oplotło go tak ciasno, że aż się skulił na stopniu. Pamiętaj o chłopcu. Drobna, bardzo poważna twarz, ramiona chude jak kij od szczotki Opal, białozłote włosy, których nigdy nie dało się porządnie uczesać i które sterczały niczym opiłki żelaza pomi- mo wysiłków Opal. No i jeszcze sama Opal - będzie zdruzgotana, jeśli nie uda mu się sprowadzić chłopca. Z pewnością coś by w niej umarło. Zmusił się, żeby wstać, i ruszył dalej. Jeden stopień. Wszystko zaczyna się od pierwszego stopnia, potem następny. I jeszcze jeden... Nie, Granica Cienia, pomyślał z trudem, wszystko zaczęło się tam- tego dnia przy Granicy Cienia... Kiedy wspomnienie to pojawiło się w jego głowie z nagłą, dziwną jasnością - zalesione zbocze, tętent kopyt, zapach mokrej ziemi tuż przy twarzy, jakby otworzyły się drzwi i wdarła się przez nie przeszłość niczym głośny gość, który wtargnął siłą do cichego pokoju - postawił stopę na kolejnym stopniu i stwier- dził, że coś jest nie w porządku. Potknął się, zamachał ramionami i krzyknął przeraźliwie. A potem z sercem bijącym tak mocno, że wydawało się, iż wyskoczy mu z piersi, zorientował się, że tym czymś „nie w porządku" wcale nie jest śmiertelna otchłań, lecz coś wręcz przeciwnego, podłoże - nie zbyt duża odległość, ale zbyt mała. Do- tarł wreszcie do końca, na sam dół wiodących w nieskończoność, jak się wcześniej zdawało, schodów. Podniósł koral i rozejrzał się, lecz jeśli nawet świat zmienił nagle położenie z pionowego na poziome, to w wielu innych aspektach pozostał niezmieniony: przed nim ciągnął się kolejny korytarz wy- kuty w tej samej pozbawionej szczególnych cech skale. Nie widział wyraźnie, ale tunel odchodził tak daleko, jak sięgało światło, i praw- dopodobnie dalej. Nawet pod Morzem w Głębiach? Jeśli tak, to w którymś momen- cie podróż może się zakończyć - wcześniej obawiał się trochę, że będzie schodził w głąb ziemi całymi dniami i tygodniami, aż wre- szcie dotrze do drzwi z czarnego turmalinu, prowadzących do pod- ziemnego pałacu samego Kerniosa, drzwi, których, jak głosiła legen- da, strzegł Immon Strażnik. A tego miejsca Rogowiec z pewnością nie miał ochoty oglądać za życia, nawet jeśli znaczna część legendy została zniekształcona przez dużych. Wersja Funderlingów była jesz- cze bardziej przerażająca. Próbował przypomnieć sobie szerokość rtę- ciowego morza, ale migocące światło bardzo go wtedy rozpraszało. Mógł tylko zgadywać. Wzruszył ramionami i wziął głęboki oddech. Gorące, kwaśne powietrze nie rozjaśniało mu umysłu. Ruszył chwiej- nym krokiem w głąb korytarza. „Głębie nie bardziej przypominają miasto, niż niebo przypomina ziemię, chłopcze". Zdziwiony, usłyszał w głowie głos swojego ojca. Wielka Buła (w przeciwieństwie do swojego pierworodnego, brata Rogowca, któ- ry był magistrem, ojciec nigdy by nie pozwolił, aby go nazywano tak pretensjonalnym imieniem jak „Buła Starszy") okulał na skutek obsunięcia ziemi na początku panowania Olina i ostatnie lata życia spędził, kuśtykając między łóżkiem i krzesłem przy palenisku, lecz w czasach dzieciństwa Rogowca był jeszcze w pełni sił. Spośród wszystkich swoich synów najbardziej lubił właśnie jego. - „Chłopak ceni kamień dla niego samego", mawiał często Wielka Buła do swoich kolegów w Cechu - i zabierał go na długie spacery po niedokoń- czonych korytarzach wykutych poza granicami Miasta Funderlingów, a kilka razy nawet na wzgórza na powierzchni, albo też prowadzał go brzegiem Zatoki Brenna, pokazując wapień odsłonięty spod ziemi spłukanej deszczem lub uwięzioną przeszłość odciśniętą na brzegu powyżej linii fal, niczym zasuszone kwiaty w książce damy. „Człowiek, który zna się na kamieniach i wszystkim, co się z ni- mi wiąże, jest tak dobry jak każdy inny, duży czy Funderling, książę czy chłop, i zawsze będzie miał co robić i o czym myśleć". To było jeszcze jedno z jego ulubionych powiedzeń. Rogowiec ze zdumieniem stwierdził, że posuwa się na ślepo, wcale nie dlatego, że koral zgasł, lecz dlatego, że płacze. Hej, ty, daj spokój, upomniał samego siebie. Staruszek przeciągnął cię linką za to, że ukradłeś kilka cukrogłowych grzybów z ogrodu Wdowy Sól Kamienna. Kiedy umarł, matka pożyła jeszcze tylko niecały rok, wcale nie dlatego, że tak bardzo za nim tęskniła, ale przez to, że orał nią tak bardzo w tych ostatnich latach, że została z niej skóra i kości i nie miała siły ciągnąć dłużej. Łzy wciąż płynęły mu z oczu. Coraz trudniej było mu iść. Teraz słyszał głos matki, widział jej przesłonięte powiekami oczy, które mogły się wydawać pełne pięknej godności albo boleśnie odległe, usta, których kąciki opadały na widok pzegokolwiek, co uważała za niepotrzebne fochy. Pamiętał zręczne, sękate dłonie Lapis Lideryt robiące szmacianą lalkę dla jednego z jej wnuków, wiecznie w ruchu, stale czymś zajęte. Nie pamiętał, żeby widział ją w ciągu dnia siedzącą bezczynnie. „A co to takiego?" Słyszał jej głos tak wyraźnie, jakby stała tuż obok, głos zrzędliwy, lecz nie pozbawiony humoru. „Co to za hałas? Na rysę i przełam, jakby ktoś obdzierał ze skóry żywego kreta!" Musiał przystanąć, by zaczerpnąć powietrza, a kiedy znowu ruszył, szedł z trudem. Ściany, teraz jednostajnie monotonne, nie naznaczone nawet pojedynczym glifem, pozbawione szczegółów jak króliczy ślad, zdawały się napierać na niego, jakby chciały go pochwycić i zatrzymać, aż zmieni się świat. Znowu wyobraził sobie, że jest w brzuchu Lśniącego Człowieka, trawiony i zmieniany w coś twardego na podobieństwo kryształu, nieruchomego i wiecznego, co jednak zachowało jego myśli, trzepocące się bezradnie, by się wydostać, niczym mucha nakryta pucharem. Wtedy, jakby głębie, które go połknęły, przeszył jakiś paroksyzm, poczuł, jak moc, obecność, jak sądził, Lśniącego Człowieka, porusza się i staje mniej rozproszona, a bardziej zlokalizowana: odczuł to tak wyraźnie, jak potrafił odróżnić dół od góry z zamkniętymi oczami - obecność już dłużej nie naciskała na niego ze wszystkich stron, lecz skupiła się w konkretnym miejscu, gdzieś wysoko i przed nim. Ale zamiast wyznaczać mu cel, jej moc zaczęła napierać na niego niczym dmący nieustannie wiatr, jakby byli dwoma kawałkami magnesu, które się odpychają. Rogowiec pochylił głowę, mrużąc oczy od łez, i mozolnie zaczął stawiać kolejne kroki. Co to za miejsce? Co to wszystko znaczy? Próbował sobie przy- pomnieć słowa braci ze świątyni wypowiedziane podczas ceremonii inicjacji, rytualną opowieść o Panu Gorącego, Mokrego Kamienia, lecz wszystko powróciło do niego strumieniem brzęczących słów, pozbawionych niemal znaczenia, zbieraniną obrazów zamazanych jak świeża farba. Ziemia była popękana, szeptały i ryczały głosy, była no- wą rzeczą, światła na niebie jasne, a mimo to oblicze ziemi ciemne, bitwa, żeby odebrać to miejsce starszym, bardziej okrutnym bogom, to nie kwestia dni ani tygodni, lecz eonów, stawianie gór tam, gdzie ich nie było, zdzieranie powierzchni, tak by woda wdarła się i utwo- rzyła ogromne, parujące morza. W Czasach, kiedy nie było Dni, śpiewał najstarszy z braci świątyn- nych, zaczynając ceremonię inicjacji, a Rogowiec i pozostali uczestni- cy wydali jedynie jęk, ponieważ ich głowy wypełniały sny na jawie malujące otaczającą ich ciemność, a żołądki były ciężkie od k'hamao, napoju, który musieli wypić po dwudniowych postach, zanim zostali wprowadzeni do Tajemnic. W Czasach, kiedy nie było Dni. Ale co teraz? Co to było? Tunel został w jakiś sposób szarpnięty do góry jak sznurek. Wznosił się nad nim i ginął w mroku. Rogowiec zorientował się, że znowu jest na schodach, lecz tym razem się wspi- nał, a w głowie kotłowały mu się myśli wyrażane niezbyt czytelnymi obrazami i rozbrzmiewał nieustanny ryk Pana Gorącego, Mokrego Kamienia zmagającego się z wrogami, ryk, od którego drżały posady świata. Rogowiec czuł, jak ten odgłos przenika go coraz bardziej, grożąc, że jego ciało rozpadnie się na kawałki, pokruszy jak ściany piaskowca, które pokazywał mu ojciec, osypujące się w nieustannie napierające fale. Niebawem nie będzie już Rogowca, a jedynie je- go fragmenty kruszące się coraz bardziej, aż wreszcie rozsypią się w pył, a potem i on rozproszy się po wszystkich ciemnych miejscach, do których nawet nie dotarły gwiazdy... Kiedy wreszcie jego myśli się rozjaśniły, a sny zaczęły strzępić i rozwiewać niczym targane wiatrem chmury, Rogowiec nie potrafił zrozumieć tego, co zobaczył, dlatego zaczął się zastanawiać, czy aby nie przeszedł po prostu w inny, tylko trochę mniej piekielny wymiar szaleństwa. Stał u podnóża góry, ogromnej czarnej skały, potężnego cienia widocznego w słabym świetle, które wydawało się płynąć zni- kąd i jednocześnie ze wszystkich stron - ale jak to możliwe, żeby góra wyrosła we wnętrzu góry? Tak czy inaczej, oto tkwiła przed nim, monstrualna, czarna bryła przewyższająca go wysokością sto razy albo i więcej, on zaś stał u jej podnóża niczym mrówka spo- glądająca na człowieka. Och, Starsi, miejcie mnie w opiece, to jest brama, czarna brama. Zszedłem na sam dół aż do Kerniosa... i Immon - sam Noszh-Ia - uzna, że nie przeszedłem próby, i pożre mnie tymi straszliwymi, ka- miennymi zębiskami! Coś zamigotało jak błyskawica we wnętrzu ogromnej, ciemnej postaci wznoszącej się przed nim. Chwilę później ze wszystkich jej części zaczęła emanować wściekła promienistość, najjaśniejsza na środ- ku, gdzie rysowała się sylwetka. Lśniący Człowiek. Rogowiec wpatrywał się w niego przerażony i zafascynowany, lecz zarazem zaczął odczuwać coraz większą ulgę. Stał dokładnie u jego stóp. Przeszedł pod dnem Morza w Głębiach. Nigdy wcześniej nie wyobrażał sobie, jakby to było stanąć przed Lśniącym Człowiekiem. Skała wydawała się na wpół przezroczysta a na wpół z litego czarnego bazaltu, tryskające z niej światło zała- mywało się i rozszczepiało na więcej barw, niż ma tęcza - tyle kolo- rów i wszystkie falujące w tak dziwny sposób! Musiał mocno zmru- żyć oczy, a mimo to czuł się oszołomiony, tak że głowa chwiała mu się na boki, a w żołądku czuł ucisk. Upadł na kolana na kamie- nistym brzegu wyspy. Serce skrzącej się i błyszczącej jasności rzeczy- wiście miało postać człowieka, choć dość niewyraźną przez migota- nie światła i półprzezroczystość kamienia podobnego do wulkanicznego szkła. Mimo wszystko wydawało się, że postać się porusza, wije we wnętrzu kamienia, jakby nękana koszmarami albo jakby próbowała uciec. Wreszcie Rogowiec nie mógł już dłużej patrzeć nawet przez przy- mknięte powieki i opuścił głowę. Przycupnął na czworakach, jak pies, ogarnięty mdłościami, a wtedy światłość przygasła, on zaś dostrzegł chłopca leżącego na żwirowym zboczu kilka jardów nad nim. - Krzemieniu!- Jego głos popłynął na wszystkie strony - niemal widział rozchodzące się echo, coraz słabsze, jak kręgi na wodzie. Zaczął się wspinać po luźnych kamieniach. Chłopiec leżał skulony, na boku, niemal twarzą do dołu, z jednym ramieniem wyciągniętym przed siebie, jakby ofiarowywał podarek migocącemu olbrzymowi. Kiedy Rogowiec go obrócił, dostrzegł w jego dłoni coś płaskiego i lśniącego i zorientował się, że jest to lusterko, które oboje z Opal odkryli w tak pilnie strzeżonej przez chłopca sakiewce, jedyna włas- ność, jaką posiadał. Lecz gdy ujrzał twarz Krzemienia, bladą jak kość pokryta ciemnym pyłem, oczy na wpół otwarte, lecz niewidzące, prze- stał zwracać uwagę na wszystko inne. Chłopiec nie obudził się, mimo że Rogowiec długo nim potrząsał. Wreszcie dźwignął go i przytulił do piersi, a potem przycisnął zimny policzek chłopca do swojej szyi i zawołał o pomoc, jakby ktoś mógł go tam usłyszeć - jakby Rogowiec Lideryt nie był ostatnią żyjącą istotą w otchłani kosmosu. Niebo rozjaśniło się odrobinę, lecz ptaki wciąż nie śpiewały. Ser- ce Barricka zaczęło bić szybciej, jak skrzydła ważki, aż poczuł, że z trudem oddycha. Zewsząd dochodziły ciche odgłosy obozowego życia. Zastanawiał się, czy ktokolwiek zdołał zasnąć. Po raz kolejny sprawdził rzemienie siodła, jeden poluzował i po- nownie zacisnął, chociaż wcale nie było to konieczne. Jego czarny wierzchowiec, Kocioł - nazwany tak, między innymi, żeby rozzło- ścić Kendricka, który uważał, że szlachetnym wierzchowcom należy nadawać szlachetne imiona - zarżał poirytowany. Barrick obserwował Ferrasa Vansena, kapitana straży, który od- wiedzał kolejne przygasające ogniska, rozmawiając z żołnierzami, i po- czuł irytację, widząc, jak tamten spokojnie wypełnia swoje obowiązki. Pewnie spał jak niemowlę. Nie wiedział do końca, co ma myśleć o Yansenie, ale jakoś nie miał ochoty mu zaufać. Nikt nie mógł być tak szczery i uczciwy - nauczyły go tego łata życia na Zamku Marchii Południowej. Kapitan rozgrywał jakąś bardziej złożoną grę - być może chodziło o niewinne pragnienie awansu albo o coś bardziej sub- telnego. Bo z jakiego innego powodu pilnowałby Barricka tak uważ- nie? A tak było, co do tego Barrick nie miał wątpliwości. Vansen patrzył na niego za każdym razem, kiedy książę się odwrócił. Bez względu na powody nadawał się do tego. Briony może i wybaczyła mu zaniedbanie obowiązków, lecz jej gniew zawsze stygł szybciej. Z Barrickiem Eddonem nie szło tak łatwo. Poczuwszy dłoń na ramieniu, drgnął gwałtownie, a Kocioł zatań- czył w miejscu, parskając nerwowo. - Wybacz, chłopcze - rzekł Tyne Aldritch. - Chciałem powie- dzieć, Wasza Wysokość. Nie chciałem cię przestraszyć. - Nie przestraszyłeś... to znaczy... Hrabia Blueshore odsunął się. Jego oddech czuć było winem, choć nie widać było, żeby wypił więcej niż powinien. Barrick przypomniał sobie strumień, który wił się pośród ciernistych czarnych pnączy, i wca- le nie winił hrabiego za to, że nie chciał pić z niego wody. - Oczywiście - odparł Tyne. - Właśnie przypomniała mi się noc przed moją pierwszą bitwą. Spałeś? - Tak - skłamał Barrick. Nagle uzmysłowił sobie, że w tej chwili pragnie jedynie opróżnić pęcherz. Tyne tak go przestraszył, że książę niemal zmoczył spodnie. - Przypomniałem sobie, jak pojechałem do Olway Coomb jako giermek mojego wuja. Dimakos Mocarna Dłoń był jednym z ostat- nich wodzów Szarych Drużyn i wraz ze swoimi ludźmi przybył do Marrinswalk, paląc i łupiąc. Twój ojciec przebywał wtedy w Hiero- solu z najlepszymi wojownikami Marchii Południowej, lecz ci, którzy pozostali w domu, skrzyknęli się z ludźmi z Marrinswalk i wszystkimi, których udało się nam zebrać, i stawili czoło najeźdźcom w dolinie. Dimakos przybył pierwszy i zajął wyższą pozycję, chociaż my dyspono- waliśmy większą siłą. - Tyne uśmiechnął się ponuro. - Wuj zauważył, że się boję, i polecił mi wypytać więźnia, zwiadowcę jednej z drużyn Mocarnej Dłoni, którego schwytaliśmy. Jeniec nie powiedział nam ni- czego pożytecznego, muszę mu to przyznać, i kiedy stało się jasne, że nic więcej z niego nie wyciśniemy, wuj poderżnął mu gardło i natarł mi twarz jego ciepłą krwią. „No, powiedział wtedy, dobrze skropiony na dobry początek". Nie pozwolił mi zmyć krwi aż do samej bitwy. Twarz tak mnie swędziała, że z trudem potrafiłem myśleć o czymś in- nym, aż rozzłoszczony zadałem pierwszy cios. - Tyne roześmiał się cicho. - Wuj był okrutny, ale należał do starszego pokolenia i był twar- dy. Ciesz się, że nie żyjemy w tamtych czasach... choć może niebawem zatęsknimy za takimi jak on, jeśli bogowie się od nas odwrócą. - Uczy- nił znak Trzech i poklepał Barricka po plecach, przez co książę po raz kolejny omal nie zmoczył spodni. - Nie bój się, chłopcze. Ojciec będzie z ciebie dumny. Poślemy tych Ludzi Zmierzchu z powrotem na ich cza- rodziejskie wzgórza, gdzie będą mieli o czym myśleć. Czy mówił to, żebym się poczuł lepiej? - zastanawiał się Barrick po odejściu Tyne'a, lecz niezbyt długo, bo już zaczął rozwiązywać tasiemki krótkich spodni. Raczej nie spodziewając się oblężenia, zabrali ze sobą tylko nie- dużą grupę górników Funderlingów, którzy pełnili też funkcje arty- lerzystów. Barrick starał się siedzieć spokojnie w siodle, podczas gdy malutkie postacie w skórzanych kapturach i płaszczach, o owadzich oczach schowanych za grubymi przydymionymi szkłami okularów, kierowały bombardy na zbocze. Barrick, mimo iż był uzbrojony, nie jechał w pierwszych szeregach kawalerzystów, nie tylko dlatego, że mógł unieść jedynie lekki miecz. Zamiast się rozgniewać za to, że się z nim tak cackają, poczuł wdzięczność. Świt właśnie dotknął wschod- niego skraju nieba. Plamy cienia znowu przybierały kształty kęp krzaków i drzew, a las na wzgórzu, choć wciąż spowity mgłą, nie wydawał się już tak groźny i tajemniczy pod jaśniejącym niebem. W rzeczywistości w oczach Barricka teraz wszystko wyglądało tak samo dziwnie, zarówno spowity mgłą las, jak i armia śmiertelników. Mimo iż znajdował się w środku tego wszystkiego, miał wrażenie, że patrzy na całą scenę z wysokiego okna, może z Wieży Wilcze- go Kła. Mimo to wstrzymał oddech, gdy ogień dotknął podsypki prochu i działa przemówiły, szczekając, jak spiżowe psy, i ciskając kamienne kule w kierunku zalesionego szczytu wzgórza. Pierwsze wystrzały okazały się za krótkie i kule opadły na zbocze, znikając w gęstwinie zarośli, lecz Funderlingowie podnieśli bombardy i wystrzelili drugą salwę; tym razem kamienne pociski opadły na samym środku grzbie- tu, łamiąc konary i przewracając drzewa. Gdy ryk umilkł i Barrick i pozostali spojrzeli przez dym, zapadła cisza, lecz na krótko. Ze wzgó- rza popłynął zawodzący krzyk i w pierwszej chwili książę poczuł ogromną, niosącą ulgę radość - zabili większość wrogów, na pewno! I zaraz usłyszał w tych nieludzkich głosach nutę buntowniczego trium- fu. Wydawało się, że są ich setki, może nawet tysiące. Tyne czekał z niecierpliwością, aż skończy się ogień zaporowy. Wcześniej wyraził zdanie, że działa są dobre tylko do oblężenia, lecz ugiął się na życzenie Ivara Brenhilla i innych panów bardziej po- stępowych w dziedzinie wojny. Pierwszy szereg łuczników wypuścił strzały i przyklęknął, bo zaraz wystrzelili łucznicy z drugiego rzędu. Tyne dał znak jeszcze raz i pierwsza fala pikinierów popędziła w gó- rę zbocza z okrzykiem na ustach równie wyzywającym jak ten, który popłynął ze wzgórza. Drzewce pik kołysały się i stukały niczym ga- łęzie ogołoconych drzew, a dzierżący je żołnierze parli naprzód, wie- dząc, że maruderów stratuje konnica. Z góry poleciały ku nim ze świstem strzały, których było dziwnie mało, za to trafiały w cel prze- raźliwie pewnie. Położyły tuzin żołnierzy, w tym co najmniej jed- nego rycerza: jego koń zdychał tuż obok umierającego pana, grzebiąc kopytami, podczas gdy pozostali jechali dalej. Minęły długie, pełne niepewności chwile wypełnione dymem i zgiełkiem, zanim Barrick i otaczający go jeźdźcy spięli konie i ru- szyli na zbocze. Do tej pory pierwsza fala piechurów dotarła już na szczyt wzgórza i zanurzyła się między drzewa. Słyszał krzyki pełne podniecenia, bólu i przerażenia, lecz ponad wszystkim wznosiły się nienaturalne głosy wroga - zawodzące wołanie podobne do nawo- ływań morskich ptaków, do wycia wilków i szczekania lisów, lecz przeplecione ze słowami, co czyniło je jeszcze straszniejszym. - B r i o n y... - powiedział tak cicho, że nawet sam tego nie usły szał. Niektórzy żołnierze pierwszej fali wycofywali się ze szczytu, za- krwawieni, krzycząc przeraźliwie. Czarodziejscy ludzie zbudowali cier- niowe zasieki. Jeźdźcy, niektórzy z toporami w rękach, parli do przo- du, wycinając sobie drogę i zabijając wielu obrońców. Spośród drzew wylatywały ku nim strzały, lecz wciąż dość nieliczne, tak że Barrick coraz bardziej skłaniał się ku opinii Tyne'a i innych dowódców, że może to być pułapka. Lecz zbocza i łąki dokoła były puste: w tej chwili zalesiony grzbiet wzgórza przypominał gniewne serce świata, wyspę walki i hałasu otoczoną ciszą. - Wycofują się! - zawołał ktoś zduszonym, wysokim głosem. Barrickowi wydało się, że mógł to być kuzyn Rorick. Na szczycie garstka żołnierzy została wyparta spomiędzy drzew i walczyła wręcz z grupą wyjących białowłosych wojowników. W środku oddziału obroń ców uwagę przyciągała ogromna postać stojąca w strzemionach, któ ra cięła zaciekle dziwnym, co było widać nawet z dużej odległości, mieczem. Wojownik był wysoki, a jego śnieżnobiałe włosy powie wały na wietrze, tak że przez chwilę Barrick pomyślał, że jest to starzec, lecz ujrzawszy na moment jego twarz, dostrzegł młodzieńcze rysy, skórę napiętą na kościach tak ostrych, że mogłyby chyba służyć za nóż. Wojownik Zmierzchu zabił jednego z żołnierzy Tyne'a, a po tem następnego; tego drugiego rozpruł, tnąc mieczem z taką łatwo ścią, jakby to była brzytwa. Jeden z jeźdźców natarł na niego z opu szczoną lancą, lecz białowłosy wojownik, czy też elf albo czymkolwiek była ta istota, odtrącił ją i zwarł się z wrogiem. Kępa drzew zasłoniła ich przed wzrokiem Barricka, który właśnie dotarł na szczyt, i teraz te wszystkich stron otaczały go drzewa i inni jeźdźcy spowici kłę- bami kurzu wzniecanymi kopytami wierzchowców. - Naprzód! - zawołał ktoś. - Ale trzymać się razem! - Barrick ze zdziwieniem zobaczył, że jest to Vansen, któremu udało się przebić do nich pośród drzew i bitewnego zgiełku, lecz zaraz mu siał porzucić swoje rozważania. Z zarośli wynurzyła się niespodzie wanie postać - nie, dwie, trzy! - i Barrick szybko ciął dłoń, która zamierzała chwycić uzdę jego konia. Przez las popłynęło echo licz nych głosów, nienaturalnych i zwykłych śmiertelników, a w smugach światła przecinających ukośnie mgliste opary między drzewami po jawiły się setki dziwnych zjaw - być może były to cienie albo gra świateł, ale znajdowało się wśród nich także dość prawdziwych po staci, bladych, pałających nienawiścią twarzy, dlatego Barrick wszyst kie swoje myśli skupił na tym, aby przeżyć. Z tuzina ludzi towarzyszących Barrickowi została tylko połowa, chociaż niektórzy zgubili się tylko gdzieś między drzewami. Jednym z tych, którzy zostali, był Vansen. Kapitan nachylił się do Barricka ' zapytał cicho: - Wszystko w porządku, Wasza Wysokość? Książę zdobył się tylko na skinienie głową. Dyszał ciężko, a na jego dłoniach i pewnie na całym ciele widniały zadrapania i cięcia, lecz wydawało mu się, że zabił co najmniej jednego z magicznych ludzi - twarz, która zsunęła się z majaczącej we mgle gałęzi, którą w zaskoczeniu rozpłatał gwałtownym cięciem - sam zaś, jak sądził, nie odniósł groźniejszych ran. W tym miejscu lasu nie był wroga, choć wciąż rozbrzmiewały głośno straszliwe okrzyki Ludzi Zmierz- chu, a w oddali między drzewami przemykały zjawy. - Chyba słyszę Tyne' a gdzieś tam - rzekł Vansen i ruszył przez Polanę. Barrick i pozostali podążyli za nim, zdyszani, nękani nie pewnością, gdzie nastąpi kolejny atak. Barrick miał wrażenie, że pa trzy przez jedną z lunet Chavena, w której wszystko dokoła jest zała mane z wyjątkiem tego, na co się patrzy. Wydawało mu się, że cała krew uderzyła mu do głowy, reszta ciała zaś jest zimna i odrętwiała, twarda i nieczuła jak żelazo. Było to dziwne, przerażające, ale i eks cytujące doznanie. Ferras Yansen niespodziewanie zatrzymał konia przy ciemnych zaroślach, po czym zeskoczył na ziemię i zaczął siec mieczem coś, co pozostawało niewidoczne. Krzyczał i choć jego słowa zagłuszały przenikliwe magiczne głosy, to jego twarz wyrażała najwyższe obrzy- dzenie i strach, które przebiły się przez odrętwienie Barricka i chwy- ciły go za żołądek. Pojechał dalej z innymi, a w tym momencie liczne zawodzące głosy magicznych ludzi umilkły. Te, które wciąż było sły- chać, dochodziły z drugiej strony grzbietu wzgórza. Vansen wyprostował się, ukończywszy rzeź. Jego miecz ociekał krwią i czymś innym, przezroczystym, podobnym do soku drzew. Jego twarz przypominała maskę przerażenia. Baniek niezgrabnie zsiadł z konia i podszedł do kapitana. Vansen stał na środku czegoś, co można było uznać za ogromne gniazdo ukryte w zaroślach, teraz podeptane i odsłonięte. U jego stóp widniał stos ciał i ich części ociekających krwią oraz innymi płynami. Leżące tam istoty, które Barrick ogarnął wzrokiem dopiero po chwili, zdezorientowany ich nienaturalnością, były nagie i przeważnie po- dobne do ludzi, blade jak larwy. Te, których głowy widział, miały ogromne, nabrzmiałe wola niczym żaby. Ich martwe czarne oczy szyb- ko traciły blask. - Co to takiego? - ktoś zapytał. - Okropne - rzucił ktoś inny i miał rację. - To one wydawały te odgłosy - wyjaśnił Vansen. - Posłuchaj- cie. - Przez chwilę wsłuchiwali się w ciszę. - Co... co to znaczy? - zapytał Barrick. - Dlaczego? - Zostaliśmy oszukani - rzekł Vansen. Pod plamami krwi jego twarz była niemal tak samo blada jak twarze groteskowych postaci u jego stóp. - Zaledwie garstka czekała na nas na tym wzgórzu: garst- ka wojowników, z którymi mieliśmy walczyć, garstka złudnych po- staci, i ci tutaj, którzy wydawali odgłosy sugerujące, że są ich setki. - Bogowie! A więc jednak zasadzka? - Barrick rozejrzał się, spo- dziewając się ujrzeć uśmiechnięte, dziwne twarze wynurzające się spośród gałęzi nad ich głowami. - Gorzej - powiedział Vansen. - Gorzej. Zatrzymali nas tutaj i opóźnili o dzień przy udziale nielicznych, podczas gdy reszta armii okrążyła nas i pojechała dalej. - Dalej? - Tak. Do Zamku Marchii Południowej. 34 Marrinswalk SŁODYCZ KWIATÓW: Nie może się zatrzymać ani zawołać, Nie może rosnąć, Jej kości w strumieniu Wyrocznie Rzuconych Kości T o była zła noc, która przyniosła jej tylko odrobinę snu. Briony wstała na godzinę przed świtem, przepełniona takim gniewem, że z trudem potrafiła usiedzieć w miejscu - oczywiście była zła na Hendona Tolly'ego, lecz także na samą siebie, za to, że w tak głupi sposób pozwoliła się wyprowadzić z równowagi, jak również na Bar-ricka za to, że wyjechał, i na wszystko inne. Stałam tam, wymachując przed nim mieczem na oczach wszyst- kich, a oni wiedzieli, że nie wolno mu podnieść na mnie palca - na swoją władczynię, do tego kobietę. A właściwie... dziewczynę. Wie- dzieli też, że nie musi tego robić, bo już wygrał. Jakże głupia mu- siałam im się wydać! Przez długą chwilę siedziała przy sekretarzyku, zwijając się ze wstydu, mimo iż była sama w pokoju. Miała ochotę pobiec, zgubić się gdzieś w labiryncie wielkiego zamku, aż wszyscy zapomną o tym, co się stało. Oczywiście nikt nie zapomni, a ona nigdzie nie pobieg- nie. Jest przecież z rodu Eddonów. Księżniczką regentką. Jeszcze przez długie lata będą opowiadać o wczorajszej kolacji. Musiała żyć dalej. Nie miała wyjścia. Sięgnęła po pióro, zanurzyła je w kałamarzu i wróciła do pisania listu do ojca. Nie miałam od ciebie wieści od śmierci Kendricka, tak więc, jak już mówiłam, mogę się tylko modlić i mieć nadzieję, że otrzymałeś mój list, w którym opisuję ci tamten straszny wieczór, i że nie tylko z niego się o tym dowiedziałeś. Tęsknię za nim, drogi ojcze, tak bardzo tęsknię za moim dużym bratem. Był najstarszy, zawsze pewny swojej racji, co czasem irytowało, ale wierzę, że starał się postępować dobrze. Był taki, oczywiście, bo chciał być taki jak ty. Jeszcze zanim został regentem, zachowywał się jak ktoś, kto kiedyś zasiądzie na tronie, ktoś, kogo obchodzą potrzeby nawet najuboższych poddanych, jak również żądania najpotężniejszych wielmożów. I takim wszyscy go zapamiętają. A ja zawsze będę pamiętała, jak nasz ukochany Kendrick złościł się i zżymał, kiedy razem z Barri-ckiem się z nim droczyliśmy, lecz potem zawsze się poddawał i śmiał razem z nami. Dlaczego wy obaj umieliście dostrzec własną głupotę, przyznać się do niej, a nawet się z niej śmiać, a ja i Barrick tak nie potrafimy ? Z pewnością chodzi o coś więcej niż... Przerwała pisanie. Wspomnienie Kendricka, który udaje, że się na nią złości, próbując powściągnąć śmiech, powróciło z taką mocą, że nie mogła powstrzymać łez. Rosę Trelling poruszyła się w łóżku w drugim końcu pokoju, mówiąc coś cicho, po czym znowu zasnęła. Anazoria, najmłodsza pokojówka, zaledwie dziesięcioletnia dziewczynka, chrapała jak stary pies na swoim małym sienniku na podłodze. Briony poczuła się trochę dziwnie, będąc jedyną osobą, która czuwa, pośród wszystkich innych pogrążonych we śnie - jak duch. Wróciła do sekretarzyka i skreśliła fragment zdania, po czym do- pisała: „Kendrick umiał i ty też umiesz", ponieważ uzmysłowiła sobie, że pisze o ojcu w czasie przeszłym, jakby już nie żył, a przecież przebywał w niewoli. Niech bogowie sprawią, żeby to był tylko nie- uzasadniony strach! Wszystko to wydało jej się beznadziejnym ćwi- czeniem. Bo jak mogła mu opowiedzieć, co się naprawdę dzieje, nie wzbudzając jego niepokoju? Jak mogła opisać cokolwiek, przeraża- jących Ludzi Zmierzchu, flirt Tollych z autarchą, pozornie nie koń- czący się łańcuch przerażających wieści? Jak miała powiedzieć ojcu, jak bardzo się boi o Barricka, nie łamiąc mu serca? Odłożyła pióro i przeczytała to, co napisała. Najbardziej martwiło ją, że nie może wspomnieć o tym, co najbardziej ją niepokoi - o strasz- nej opowieści brata. Odkąd usłyszała ją od Barricka, została w jej wnętrzu, niczym połknięty kamień, wielka niestrawna gruda. Czasem ledwo chodziła, przytłoczona jej ciężarem, z trudem mówiła, a nawet myślała. Miała nadzieję, że przez to, iż wysłuchała tej opowieści, ulżyła trochę Barrickowi, ponieważ on z pewnością złożył na jej barki swój ciężar. Jak coś takiego mogło być prawdą? A jeśli tak nie było, to jak to możliwe, aby Barrick, jej bliźniak, kłamał w taki sposób? A jeśli mówił prawdę, to jak ona może pisać do ojca, jakby nic się nie zmieniło, jakby była tą samą kochającą córką w tym samej, niezmienionej rzeczywistości? Albo Barrick jest największym kłamcą na świecie... albo ojciec jest... To nie miało sensu. Myślała, że może do niego napisać, ale myli- ła się. Briony przysuwała do płomienia świecy ostatni arkusz pergami- nu, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Natychmiast upuściła niedopalony pergamin, jakby przyłapano ją na jakiejś niegodziwości. - Kto tam? - Lord Bronę, Wasza Wysokość - oznajmił jeden ze strażników przez drzwi. - Pragnie... - Och, na przeklętą rudą brodę Perina, sam mogę jej powiedzieć - warknął lord konstabl. - Wpuść mnie proszę, Wasza Wysokość. To pilna sprawa. Pomimo tak wczesnej pory - niebo jeszcze się nie rozjaśniło - Avin Bronę był już ubrany, choć można było przypuszczać, że uczy- nił to w pośpiechu. Rozejrzał się po pokoju, jakby szukał wroga, lecz dostrzegł tylko śpiące kobiety. - Musimy porozmawiać na osobności - zwrócił się do niej. - Wszystkie śpią twardo, lecz jeśli nie chcesz się krępować, mo- żemy wyjść na korytarz... - Nie. Nie możemy rozmawiać o tym w obecności strażników. Jeszcze nie teraz. - Po raz kolejny rozejrzał się po sypialni. - Ach, dobrze - rzucił. - Będziemy mówić cicho. Wskazała mu miejsce przy sekretarzyku, lecz sama nie usiadła. Coś w jego zachowaniu ją zaniepokoiło; poczuła niemal zwierzęcy impuls do ucieczki. Bronę wydawał się jak zwykle ponury i rozkoja- rzony, lecz wyczuwała, że chodzi o coś złego i poważnego, i zaczęła się zastanawiać, jak szybko przybyliby strażnicy, gdyby ich zawoła- ła. Odruchowo zrobiła krok do tyłu, odsuwając się od lorda konstabla, a potem jeszcze jeden, lecz zaraz, zawstydzona, udała, że szuka cze- goś do okrycia. Teraz dopiero zorientowała się, że jest w cienkich pantofelkach i zmarzły jej stopy. - Znaleziono Gailona Tolly'ego. - Gdzie? - Na polach Marrinswalk. A dokładnie mówiąc, w rowie. Ciało ukryto pod gałęziami. - Co? - Na chwilę w jej głowie pojawiła się szalona wizja Gailona w kryjówce, uczestniczącego w dziecięcej grze, lecz zaraz dotarła do niej prawda. - Och, litościwa Zorio, w rowie? Czy on... - Tak, nie żyje. Jak najbardziej nie żyje, podobnie jak jego to- warzysze. Pół tuzina ludzi, wszyscy porzuceni w prowizorycznym grobie, jeśli można tak powiedzieć. Briony nie mogła uwierzyć. - Ale... jak? - Starała się zebrać myśli. - Co się stało? Kto ich znalazł? - Jeden z żołnierzy z ostatniego zaciągu z południa Marrinswalk, cztery czy pięć penturii, nie pamiętam dokładnie. Przybyli wczoraj późnym wieczorem, jakąś godzinę po ostatnim dzwonie, spieszyli się, żeby przekazać wieści. Maszerowali Gościńcem Silverside przed Oscastle i zauważyli duże stado kruków i innych ptaków kołujących nad jednym z pól. Kiedy podeszli bliżej, zauważyli, że coś błyszczy w trawie. To była brosza. Briony poczuła nagle, że kolana się pod nią uginają, i musiała się poruszać, żeby zachować równowagę. Bronę zerwał się i pod- prowadził ją do krzesła. - Ale... jak? - zapytała ponownie. - Kto to zrobił? Bandyci? Bo przecież czarodziejscy ludzie nie dotarli jeszcze tak daleko na południe? - Gailon Tolly, martwy. Przystojny, zadowolony z sie bie Gailon. Nie lubiła go, ale nigdy nie pragnęła... nie wyobrażała sobie... - Nie potrafię tego powiedzieć, księżniczko. Bandyci to najbar dziej prawdopodobne wyjaśnienie: zabrano im prawie całą biżuterię i pieniądze. Także konie. Liczne bandy grasują na granicy Silverside i Marrinswalk i kryją się w Whitewood jak w domu. Złodzieje nie zauważyli broszy, którą przyniósł jeden z rekrutów. To nasza jedyna przewaga - ci, którzy odkryli ciało, nie wiedzą, kto to jest, dzięki czemu mogłem powiedzieć o tym najpierw tobie, zanim wieści roz niosą się po całym zamku. - Wyciągnął rękę i rozprostował palce. Okrągła brosza z długą szpilą, prawie tak duża jak jego dłoń, uży wana do zapinania pod szyją płaszcza do konnej jazdy. Srebrną po wierzchnię wciąż pokrywało błoto, mimo to trudno było nie poznać przygarbionego karku i rogatej głowy byka. Briony wzięła głębszy oddech. Miała wrażenie, że zaraz zrobi jej się niedobrze. - To jego brosza. Widziałam ją u niego. - Albo przynajmniej jedna z rodowych brosz. Ale chyba musimy przyjąć, że jednym z zabitych jest Gailon. - Gdzie one są? - zapytała wreszcie, wpatrując się w ubłocony srebrny krążek, jakby to był kawałek kości. - Ciała. - Zabrali je do świątyni Oscastle. Zanim je tam zawieźli, żoł- nierze myśleli, że zabici to jacyś miejscowi, ale nikt w Oscastle ich nie rozpoznał. Jednak tamtejszemu kapłanowi wydało się, że rozpo- znał Gailona Tolly'ego, i rozsądnie spisał wszystko, po czym prze- kazał list potajemnie kapitanowi penturii z Marrinswalk. Niestety, pozostali rozpowiadają o tym wszystkim, którzy tylko gotowi są słu- chać. Tylko patrzeć, jak wieści dotrą do Hendona Tolly'ego, a on z pewnością nie będzie miał kłopotu z rozpoznaniem ciała. - Litościwa Zorio! Przecież on i tak już niemal oskarżył nas o za- mordowanie Gailona. Teraz będzie o tym trąbił z murów zamku! - Tak, a twoje głupie zachowanie przy kolacji nie poprawiło sy- tuacji. Możesz mnie wtrącić do lochu, ale musiałem to powiedzieć. Machnęła ręką. Gorycz w ustach stała się jeszcze bardziej dokucz- liwa. - Tak, masz rację, nie musisz mi o tym mówić. I c o teraz? Co zrobimy, kiedy Hendon znowu przyjdzie z pretensjami, że kazałam zabić jego brata? - Może nie przyjdzie. - Jak to? - Może nie przyjdzie. Nie wiemy, czy zabili ich bandyci czy choć- by Ludzie Zmierzchu. Być może to robota przyjaciół Tollych z po- łudnia. Dopiero po chwili zrozumiała, kogo miał na myśli. - Autarcha? Sugerujesz, że wyciągnął swoje macki aż do Kró- lestw Pogranicza, żeby zamordować jednego ze swoich sprzymie- rzeńców, właściwie jedynego sprzymierzeńca, o ile nam wiadomo? - Może nie zostali jego sprzymierzeńcami. Może Tolly'owie od- rzucili propozycję. Żeby było prawdą choć to, co Bronę powiedział na początku, po- myślała Briony. Objęła dłońmi głowę. Teraz, po wyjeździe Barricka, nikomu nie mogła ufać do końca. - Co za straszna gmatwanina! Nie pojmuję tego, muszę pomy- śleć. Być może masz rację, ale to jeszcze niczego nie rozwiązuje. Chyba że Hendon Tolly także podejrzewa autarchę i uzna, że nie powinien robić zamieszania... - Wzięła długi, drżący oddech, pró- bując uspokoić ciało i ducha. - Wiem tylko, że będzie jeszcze gorzej, kiedy uznam to za niemożliwe. - Po tych słowach wzięła kałamarz i schowała go do szuflady, po czym uprzątnęła też piasek i lak. - Co robisz? - zapytał Bronę. Dopiero teraz zauważyła sińce pod jego oczami i zmęczenie na twarzy. Pewnie spał nie więcej niż go- dzinę albo dwie. - Sprzątam. Miałam napisać list, ale teraz widzę, że to nie ma większego sensu. - Zamilkła na moment. - Nie żyje, Zorio, miej nas w opiece! Biedny Gailon. Nie sądziłam, że kiedyś to powiem... Przez chwilę wydawało jej się, że Avin Bronę szarpie jej krzesłem z jakiegoś powodu - być może dając upust złości, którą dotąd ukry- wał - lecz zaraz zobaczyła, że stoi daleko od niej i też kołysze się niepewnie. Wydawało się, że cały świat drży. Ławka podskakiwała na podłodze niczym płochliwy koń. Jedna ze szkatułek z biżuterią zsunęła się ze stołu, podskakując, i spadła z trzaskiem na kamienną podłogę. Moina usiadła na łóżku w drugim końcu pokoju i rozejrzała się sennie. Zanim drżenie ustało, obudziła się też mała Ana-zoria, która zaczęła cicho płakać, przestraszona. Nawet śpiąca twardo Rosę zdawała się bliska rozbudzenia. - To tylko lekkie trzęsienie ziemi - powiedział lord konstabl, spo glądając spod uniesionych brwi na swoją rozespaną bratanicę, która ziewnęła i obróciła się na drugi bok, lecz jego skórzaste oblicze wy raźnie pobladło. - Przeżyłem coś podobnego jako chłopiec. Już po wszystkim. Serce Briony biło bardzo szybko. - Czyżby, lordzie Bronę? A może zbliża się koniec świata? - Muszę przyznać, że w całym swoim życiu nie widziałem go w tak kiepskiej kondycji - odparł. Pan Gorącego, Mokrego Kamienia nie miał twarzy, a przynaj- mniej takiej, którą mógłby zobaczyć Rogowiec, a jedynie mroczną, upstrzoną czerwonymi błyskami ciemność widoczną między potęż- nymi barkami i lśniącą koroną. Ogromny jak góra, spoglądał ze swo- jego tronu, lecz nic nie mówił. Jedynym dźwiękiem w jego przepast- nej sali tronowej był niski jęk poruszających się wielkich kamieni, korzeni świata, wciąż żywych i niespokojnych, mimo iż upłynęły eony od Dni Chłodu. Rogowiec nie mógł znieść tego dłużej. - Proszę, dziadku, nie karz mnie! Jęki nie ustawały, lecz potężna postać milczała. - Nie chciałem zrobić nic złego. Wszedłem tu, choć nie powi nienem, ale nie chciałem zrobić nic złego. Ciemność spojrzała na niego. Dłoń wielka jak ściana uniosła się i rozpostarła nad nim - błogosławieństwo? Przekleństwo? A może bóg zamierzał po prostu rozgnieść go jak muchę? Jęk ustał na chwilę i zaraz rozległ się ponownie, a Rogowiec po raz pierwszy usłyszał w nim coś, co przypominało słowa, niewyraźną, zgrzytliwą kadencję. Przemawia do mnie, pomyślał. Lecz mówi zbyt wolno, zbyt ni- sko, żebym mógł usłyszeć! Zbyt wolno... zbyt nisko... Światło migotało, przez co trudno by- ło zobaczyć potężną postać. Zbyt nisko... Nie rozumiał słów. Bóg przemawia do niego, a on nie rozumie jego słów. - Powiedz mi! - zawołał, kiedy ciemność zamilkła. - Powiedz mi tak, żebym zrozumiał! Obudził się, rozdygotany z natrętnego snu - jeśli rzeczywiście był to sen. W pierwszej chwili nie potrafił sobie przypomnieć, gdzie Lecz bóg nie opowiedział mu żadnej zrozumiałej historii. jest, lecz gdy spojrzał na bezwładne ciało chłopca, wszystko powró- ciło. Drżał. Krzemień też - nie, trząsł się cały. Tak zimno... pomyślał, lecz chwilę później uzmysłowił sobie, że powietrze jest gorące, na tyle, by osuszyć pot na skórze. A mimo to odczuwał nieprzyjemny chłód, lodowaty, przenikający do kości niepo- kój, który sprawiał, że nie mógł opanować drżenia. Jeszcze bardziej przerażało go to, że głos boga wciąż rozbrzmiewał mu w uszach. Nie, to sama ziemia warczała - jeden z tych wstrząsów, które jego ludzie nazywali Czuwającymi Starszymi, niezwykłe, lecz nie tak wyjątkowe zjawisko. Sam Rogowiec się nie trząsł - to ziemia pod nim się poruszała. Zerknął przestraszony na Lśniącego Człowieka, równie wielkiego i groźnego jak bóg z jego snu, i zobaczył, że postać nie żarzy się i nie błyska światłem na środku, tak jak przedtem, lecz jest dziwnie ciemna, a pod powierzchnią krystalicznego kamienia pły- wają nieliczne błyski podobne do srebrzystych ryb w stawie. Ziemia ponownie zadrżała, a potem ustał jęk i ruch. Jeszcze przez krótką chwilę słyszał syk kamieni na plaży wokół niego, które wciąż się przesuwały, szukając nowego ułożenia, i znowu nastała cisza. Krzemień zakwilił cicho. Rogowiec, przekonany, że chłopiec nie żyje, niemal go upuścił, zdumiony. Serce zabiło mu szybciej, oży- wione nieoczekiwaną radością i przerażeniem. - Chłopcze! Powiedz coś! To ja, Rogowiec. Lecz Krzemień znowu leżał nieruchomo, cały lepko chłodny pod brudem i pyłem. Tunel. Muszę zanieść go z powrotem. Spróbował wstać, lecz nie miał sił - z chłopcem na rękach nie był w stanie nawet dźwignąć się na kolana. Położył delikatnie Krzemie- nia na ziemi i stanął na drżących nogach. Chłopiec dorównywał mu wzrostem i ważył prawie tyle samo co on, tak więc Rogowiec mógł go nieść tylko w jeden sposób, zarzuciwszy go sobie na plecy, tak jak Silas z Perikalu - a może jakiś inny bohater z opowieści du- żych? - nosił codziennie młodego byka, dzięki czemu nabierał siły, w miarę jak rósł byk, aż wreszcie stał się najpotężniejszym rycerzem swoich czasów. A może to był Hiliometes z Kracji? - zastanawiał się nieprzy- tomnie Rogowiec, pochylony nad nieruchomym ciałem chłopca. Nie myśląc o tym, co robi, wyjął lusterko z jego dłoni - palce Krzemienia pozostały mocno zaciśnięte nawet w stanie bliskim śmierci - i scho- wał je do torby. Nie zauważył, żeby się w jakiś sposób zmieniło, nie było ani lżejsze, ani cięższe, chłodniejsze czy cieplejsze. Tak, to był Kracjanin. Nie, zaczekaj, Hiliometes był przecież półbogiem, a zatem nie musiał ćwiczyć, żeby dźwigać ciężary. Rogowiec nigdy nie potrafił zapamiętać szczegółów z opowieści o herosach dużych. Liczni zabijali potwory i ratowali dziewice, a wszyscy wydawali się podobni do siebie... Dźwignął Krzemienia i z trudem przerzucił go sobie przez ramię. Stękając i przeklinając pod nosem, choć wciąż kontrolował całą absur- dalną sytuację, jakby był dwiema osobami jednocześnie, powoli wstał. Przez chwilę napawał się radością dokonania czynu niemal niemo- żliwego, a potem zrobił krok i poczuł, że nogi już drżą mu z wysiłku, a plecy uginają się pod ciężarem. Co gorsza, uświadomił sobie, że nie wie, w którym miejscu wyszedł z tunelu na wyspę. Wiedział, że powinien położyć chłopca i poszukać drogi, zamiast dźwigać go dalej, niż to jest konieczne, z drugiej strony wiedział, że jeśli tak zrobi, nie będzie miał dość sił, żeby go znowu podnieść. W słabym świetle trudno było powiedzieć, gdzie są jego ślady, a gdzie tylko cienie w zagłębieniach pomiędzy stosami gładkich ka- mieni, mimo to odwrócił się plecami do Lśniącego Człowieka i ruszył przed siebie. Początkowo każdy krok był niezwykle trudny; przeszedł pięćdziesiąt jardów i wciąż nie znalazł wejścia do tunelu, a z każdym krokiem zbliżał się wręcz do agonii. Połóż się i czekaj na pomoc, podpowiadał mu jakiś głos w głowie. Połóż się i umrzyj, podpowiedział mu inny, kiedy Rogowiec źle stąpnął i się potknął, omal nie upuszczając bezwładnego dziecka. Bogowie pomagają tym, którzy sami sobie pomagają, pomyślał i zaraz dodał: nienawidzę bogów. Dlaczego Starsi mieliby poddawać mnie takim torturom? Dlaczego posługiwaliby się chłopcem, żeby zranić mnie i Opal? Jeszcze jeden krok. Dysząc ciężko, omal się nie przewrócił. Ko- lejny krok. Tylko co ty możesz wiedzieć o tym, czego chcą bogowie? Kim ty jesteś, mały człowieczku? Jestem Rogowiec z klanu Liderytów. Znam się na kamieniach. Pracuję. Opiekuję się... opiekuję się... I wtedy znowu się potknął i przewrócił. Leżał, dysząc, na ka- mieniach z bezwładnym chłopcem na plecach. Kiedy spróbował się poruszyć, poczuł, że nie jest w stanie, ponieważ opada na niego coś mrocznego, co zamyka mu oczy i zaciemnia rozum. Wynurzył się z wyczerpującego snu i przerażony otworzył oczy. Coś dotykało jego policzka i podbródka: jakaś mała, upiorna, znie- kształcona maska wpatrywała się w niego z góry z niewielkiej od- ległości, miała szerokie nozdrza, kły i czarną, skórzastą skórę. Ro- gowiec zapiszczał - nie starczyło mu tchu na nic więcej - i spróbował odtrącić czające się nad nim monstrum, lecz leżał na brzuchu i miał unieruchomione ramiona. - Demon! -jęknął, usiłując się uwolnić. Istota cofnęła się, a mo- że tylko jej twarz, lecz on wciąż czuł drapanie na szyi. - Może nie jest piękny - odezwał się jakiś głos - ale przyniósł mnie tutaj. Trochę brzydko tak go nazywać. Zdziwiony Rogowiec przestał walczyć i zaczął się zastanawiać, czy postradał zmysły, czy też wędruje tunelami snu. - Spadzik? - A jakże. - Chwilę później mały Dachowiec wdrapał się na ra- mię Rogowca, dzięki czemu ten mógł go zobaczyć. - Dlaczego nie mogę się ruszyć? I co to była za istota? - Jeśli chodzi o ruszanie się, to chłopak leży na tobie i przyciska ci ramiona. A istota, jak się wyraziłeś, no cóż... latająca mysz, jak ją nazywam. Przyleciałem tu na niej, a jakże. - Latająca... Nietoperz? - Tak myślę. - Coś ciemnego przemknęło przed twarzą Rogow- ca. - Idzie sobie - powiedział Spadzik jakby trochę zasmucony. - Poszedł, bał się, że go zgnieciesz. - Pokręcił głową. - Może trochę się wierci i jest drażliwa ta latająca mysz, ale dobrze się na niej po- dróżuje, jak już się wprawi. - Jechałeś na nietoperzu? - A jak inaczej przedostać się przez tę złowrogo pachnącą, sre- brzystą wodę? Rogowiec wysunął się wreszcie spod Krzemienia i położył deli- katnie chłopca na kamienistej plaży. - Jak tam twój chłopak? - zapytał Spadzik. - Żyje, ale nie wiem nic poza tym. Muszę go stąd zabrać, lecz nie mam siły go nieść. - Miał ochotę się roześmiać i zapłakać jedno- cześnie. - Choć się cieszę, że cię widzę, to chyba nie możesz mi pomóc. A teraz jeszcze straciłeś swojego nietoperza i utknąłeś tu ze mną. - Wszystko to wydało mu się niewiarygodnie smutne. Usiadł na luź- nych kamieniach, wpatrzony w przestrzeń ponad Morzem w Głębiach. - Może gdybyś powiedział, jak się tu dostałeś, to ci bracisz- kowie ze świątyni, którzy szli za mną, mogliby tu przyjść i pomóc ci go nieść. - Braciszkowie ze świątyni...? - Rogowiec podniósł wzrok. Na drugim brzegu morza rtęci dostrzegł jakieś postacie, malutkie, ciem- ne figurki poruszające się na kamiennym balkonie. Serce zabiło mu szybciej. - Och, Spadziku, sprowadziłeś ich! Niech Starsi ci błogo- sławią, sprowadziłeś ich! - Przyłożył dłonie do ust i chciał krzyknąć, zakasłał i spróbował jeszcze raz. - Hej, tam! Nikiel! Czy to ty? Głos świątynnego brata dotarł do niego słabym, lecz niosącym ponaglenie echem. - Na Starszych, jak się tam dostałeś? Rogowiec miał już odpowiedzieć, lecz zamknął usta. Gdy wresz- cie zaczął mówić, nie potrafił ukryć zdziwienia, bo przecież tunel, ktrym szedł, był tunelem Metamorficznych Braci, prawda? - Chcecie powiedzieć... chcecie powiedzieć, że nie wiecie? Czekało go więcej niespodzianek - a jedną z nich sam sobie zgo- tował. Pomimo wdzięczności, jaką odczuwał dla swoich wybawców, nie wspominając o szacunku, w jakim go wychowano dla ich zakonu, kiedy się wreszcie znalazł z powrotem w świątyni, odpowiedział na wszystkie pytania braci dotyczące jego podróży i Lśniącego Czło- wieka najlepiej jak potrafił, nie wspominając tylko o niezwykłym pochodzeniu lusterka Krzemienia. Jeśli im powiem, skąd pochodzi chłopiec, to go stąd nie wypu- szczą... Co do tego nie miał wątpliwości, choć nie potrafił powie- dzieć, skąd ta pewność. Oczywiście bracia byli poruszeni, a nawet trochę rozgniewani tym, że chłopiec wtargnął do Tajemnic, ale nie aż tak bardzo. Rogowiec wiedział, że postępuje samolubnie, nie mówiąc im wszystkiego, a może nawet głupio i niebezpiecznie, lecz Opal czekała na niego w domu przy Klinowym Gościńcu i pewnie bardzo się już niepokoiła nie tylko o chłopca, lecz także o męża. Nie po- trafiłby wrócić do niej tylko po to, żeby jej powiedzieć, że Krzemień pozostał uwięziony w świątyni. Bracia ze swej strony wprowadzili go w świątyni tylko do ze- wnętrznej sali, ogromnej komnaty wykutej w litej skale, którą miesz- kańcy Miasta Funderlingów mogli oglądać przy okazji największych świąt. Wystarczyła nawet okrojona wersja opowieści Rogowca, żeby skłonić ich do dokładnego zbadania chłopca podczas prób obudzenia go. Na bladym ciele Krzemienia nie widać było żadnych widocznych ran, siniaków ani guzów, lecz żadne ich zabiegi nie wybudziły go z głębokiego snu. Przybył nawet, żeby go zbadać, podtrzymywany przez dwóch akolitów, pomarszczony stary Dziadek Siarka o obłą- kanym spojrzeniu, którego profetyczne sny mówiły o Dachowcach i wstrząsach na Morzu w Głębiach, co wprawiło Rogowca w duży niepokój, jakby szedł po zboczu wyłożonym luźnymi dachówkami, lecz sędziwy starzec odszedł niebawem, kręcąc łysą głową, stwierdzi- wszy, że nie zobaczył i nie wyczuł w chłopcu niczego nadzwyczajnego. - Nic więcej nie możemy dla niego zrobić - oznajmił wreszcie brat Nikiel. - Zabierz go do domu. Rogowiec dopił wodę. Wypił jej chyba całe wiadro przez ostatnie godziny, delektując się każdą kroplą. - Sam nie dam rady go zanieść. - Poślemy z tobą jednego z braci, który pomoże ci go nieść w lek- tyce. - W takim razie chyba pojadę na tym czymś, przyjacielu - rzekł Spadzik wysokim głosikiem. - Lepiej niż w twojej kieszeni, nie bę- dzie tak cuchnąć, za przeproszeniem, i wygodniej niż na grzbiecie latającej myszy, która była trochę koścista. Nikiel wpatrywał się długą chwilę w Dachowca z przesądną nie- ufnością, jakby Spadzik był gadającym zwierzęciem, lecz zaraz za- brał się do przygotowań. Rogowiec pozwolił, aby Antymon, młody akolita o nalanej twa- rzy i potężnych barach, podniósł przód lektyki, sam zaś dźwignął ją z tyłu. Świątynni bracia w milczeniu patrzyli, jak odchodzą. Rogo- wiec czuł się zmęczony, ale i zadowolony, że tym razem ktoś inny prowadzi, wybierając najlepszą drogę. Spojrzał na Krzemienia, który, choć blady i bezwładny, wydawał się dziwnie spokojny, i pomimo niepokoju o chłopca poczuł nagły przypływ wdzięczności dla Spa- dzika i Metamorficznych Braci: przynajmniej niosę go Opal z po- wrotem, może i chorego, ale żywego. - Naprawdę leciałeś na nietoperzu? - zapytał Dachowca, który aby nie zostać przypadkiem zgnieciony, usadowił się na górze lek tyki, blisko głowy Krzemienia. - A toż jestem Ryniennym Zwiadowcą. Każde zwierzę staje się nam posłuszne, kiedy wypełniamy swoje obowiązki. - Malutki Da- chowiec zakasłał i wyszczerzył zęby w uśmiechu. - A tamten szczur był tak żałośnie powolny, że sam bym pobiegł szybciej. - No cóż, mogę ci tylko podziękować. - Pożyteczne to słowa, więc nie musisz mówić nic więcej. - Jesteś dla nas bardzo miły. - Wszystko przez wzgląd na królową i Dachy. - Zasalutował szyb- ko. - A twój świat kamieni okazał się ciekawszy, niż myślałem. Chęt- nie bym was jeszcze kiedyś odwiedził, żebyście tylko mieli w tych swoich dziurach trochę więcej wiatru, deszczu i słońca. Rogowiec uśmiechnął się ze znużeniem. - Wspomnę o tym w Cechu. Drżenie ziemi przestraszyło niemal wszystkich w zamku, lecz nie spowodowało większych zniszczeń. Rozbiło się trochę glinianych na- czyń w ogromnej kuchni twierdzy, a jedna z pokojówek doznała apo- pleksji, przerażona, kiedy stara zbroja królewska w Prywatnej Galerii spadła przed nią na podłogę, poza tym nie stało się nic groźnego. Dla Briony ranek i tak był koszmarny nawet bez trzęsienia ziemi i wieści z Marrinswalk. Ucichł już południowy dzwon, a ona wciąż pracowała, głównie naradzając się z Nynorem i Bronę'em co do roz- mieszczenia i zakwaterowania przybywających oddziałów, a także mieszkańców zza murów zamku. Twierdza zdawała się wypełniona do ostatniego kąta ludźmi i zwierzętami i zbliżała się chwila, kiedy trzeba będzie powstrzymać następnych. Znalazła trochę czasu, żeby zjeść posiłek w towarzystwie stryjecz- nej babki, lecz nie przyniosło jej to specjalnej ulgi. Księżna wdowa umierała ze strachu o Barricka, podobnie jak Briony, do tego nie- cierpliwie wypytywała księżniczkę - chwilami sprzeczając się z nią - o rozlokowanie w twierdzy wewnętrznej niektórych wielmożów i ich rodzin. Gdy obie kobiety podniosły głosy, młodziutka pokojówka Merolanny, Eilis, otworzyła szeroko oczy, przestraszona, jakby zaraz mogło się wydarzyć coś okropnego w tym nieoczekiwanym i nie- pewnym nowym świecie. Skonana, mając przed sobą długie popołudnie, Briony wróciła od Merolanny do sali tronowej przez Galerię. Przynajmniej raz strażnicy nie musieli pędzić, żeby dotrzymać jej kroku. Mimo iż wielokrotnie oglądała wizerunki swoich wystrojonych przodków, tyle razy, że prze- ważnie ledwo je zauważała, tego dnia z łatwością potrafiła sobie wy- obrazić, że spoglądają na nią z dezaprobatą, że uprzejme spojrzenie królowej Lilii wyraża teraz rozczarowanie, że nawet pogrążona w smut- ku królowa Sanasu wygląda na bardziej zatroskaną niż zwykle. Minęło zaledwie kilka miesięcy od zamordowania Kendricka, po- myślała Briony, i niecały rok od dnia, w którym ojciec ostatni raz zasiadł na tronie, i co się stało? Królestwo chwiało się w posadach i wcale nie były to wymysły, jak pokazał dzisiejszy dzień. Trudno było nie uwierzyć, że drżenie ziemi to wyraz gniewu bogów, ostrze- żenie niebios. Briony wiedziała, że wina po części spoczywa na niej: oboje z Barrickiem nienawidzili, kiedy ich nazywano dziećmi, ale czy nimi nie byli? Wypuścili z rąk to, czego mieli bronić, pozwolili, żeby niszczało jak porzucona zabawka. Jak ciało zamordowanego po- rzucone na polu... Dręczyły ją tak ponure myśli, że gdy ubrana na czarno postać wynurzyła się niespodziewanie z bocznego korytarza, w pierwszej chwili pomyślała, że to jeden z jej zmarłych przodków, być może sama Sanasu, niespokojna i niezadowolona, przybyła, żeby jej pogro- zić palcem. Z kolei nie było nic dziwnego w tym, że w takich chwi- lach jej strażnicy zachowywali się bardziej praktycznie, tak więc oto- czyli ją i skierowali piki w stronę kobiety o twarzy zakrytej woalką. - Czy to ty, księżniczko? - zapytała szeptem postać, odsłaniając twarz. Przesądny dreszcz ustał, kiedy Briony rozpoznała kobietę, choć nie do końca. - Elan? Elan M'Cory? Szwagierka Tolly'ego skinęła głową. Na jej twarzy malował się bezbrzeżny smutek - uczucie tak dobrze znane Briony, równie silne jak rozpacz, którą odczuwała po śmierci brata. - Gailon nie żyje - powiedziała dziewczyna. Briony dała znak strażnikom, aby się odsunęli. W pierwszej chwili chciała zachować rozwagę: nie było całkowitej pewności. Nikt z tych, którzy znali dobrze Gailona, dotąd nie widział ciała. Lecz smutek wyzierający z szarych oczu dziewczyny - skądinąd zupełnie suchych - wywołał w niej zrozumienie, poczucie wspólnoty w bólu. - Tak. A przynajmniej tak się wydaje. Elan uśmiechnęła się - dziwne, ponure, ledwo widoczne uniesie- nie kącików ust - jakby potwierdziło się coś poważniejszego i daw- niejszego niż jej obawa o życie Gailona Tolly'ego, jakby sprawdziły się jej ponure podejrzenia dotyczące całego życia. - Wiedziałam. Wiedziałam to od dawna. - Ich spojrzenia znowu się spotkały. - Kochałam go, oczywiście. Lecz ja go nie obchodziłam. - Przykro mi... - Może tak jest lepiej. Teraz mogę go opłakiwać. Mam jeszcze jedno pytanie. Musisz mi powiedzieć prawdę. Briony zamrugała gwałtownie. Kim jest ta dziewczyna? - Muszę odpowiadać tylko mojemu ojcu, królowi, lady Elan. I bo- gom, oczywiście. Ale, proszę, pytaj. - Zabiłaś go, Briony Eddon? Kazałaś go zabić? Tak bezpośrednie pytanie zaszokowało ją. Briony uzmysłowiła sobie w ułamku sekundy między pytaniem a odpowiedzią, że przy- wykła do szacunku - bardziej niż sobie z tego zdawała sprawę. - Nie, oczywiście, że nie. Bogowie wiedzą, że nie we wszystkim się zgadzaliśmy z Gailonem, ale nigdy bym... - Urwała, żeby za- czerpnąć powietrza, żeby się zastanowić nad tym, co mówi i robi. Strażnicy stojący nieopodal pod ścianą usiłowali ukryć zaintereso- wanie. Po chwili namysłu Briony uznała, że w tej sytuacji jest już za późno na wszystko inne poza prawdą. - Prawda jest taka, i mo- żesz to wykorzystać jako argument przeciwko mnie, jeśli chcesz, Elan M'Cory, że Gailon pragnął się ze mną ożenić, lecz ja nie chciałam go poślubić. - Wiem. - W jej głosie zabrzmiało zimne zadowolenie. - Kie- rował się ambicją. - Nie wątpię, że tak było. Lecz to ani trochę nie ożywiło moich uczuć do niego. Bogowie mi świadkami, że nie poślubię żadnego, który sądzi, że będzie mógł mi mówić, dokąd mam iść, co mówić i jak... - Znowu urwała. Co takiego było w tej dziewczynie, że skłoniło ją do powiedzenia więcej, niż zamierzała. - Wystarczy. Nie zabiłam go, jeśli rzeczywiście nie żyje. Nie wiemy, kto to zrobił. Elan skinęła głową i ponownie zakryła twarz woalką. - Już go nie dostaniesz, ani żadna inna kobieta. - Po raz pierw szy Briony usłyszała stłumiony odgłos podobny do zduszonego szło- chu. - Niech niebiosa okażą ci łaskę - powiedziała cicho Elan, po czym odwróciła się i odeszła bez pożegnania. Rzeczywiście było to bardzo długie popołudnie, a kiedy wieści o zamordowanych w Marrinswalk zaczęły krążyć, a wraz z nimi speku- lacje co do ich tożsamości, zanosiło się na to, że dzień będzie się ciągnął w nieskończoność. Nowiny tylko trochę zakłóciły królewskie obowiązki Briony - pytania i ciche szepty Bronę'a na boku, nudne spotkanie z pośledniejszym baronem, który dowodził oddziałami świeżo zaciągniętymi w Marrinswalk i cieszył się swoją chwilą sławy, oraz litania trosk Nynora, który musiał zdecydować, czy zakwaterować oddziały z Marrinswalk wraz z innymi obrońcami zamku, czy też dać im osobne lokum - ale w twarzach wszystkich, którzy się przewijali przez salę tronową, dostrzegała podejrzliwość. Jakby nie wystarczyło, że napadła na Hendona Tolly'ego! Wszystko to tak ją wyczerpało, że niemal z ulgą przyjęła pojawienie się Selii, króle- wskiej pokojówki. - Selia, tak, zdaje się, masz na imię? - Po wyjeździe Barricka trudno jej było pamiętać o swojej niechęci do tej młodej kobiety. - Powiedz mi, jak się ma moja macocha? - Znośnie, Wasza Wysokość, tak blisko porodu, lecz zależy jej, żeby cię nie widzieć. Briony, zmęczona, z trudem rozumiała obcy sposób wysławiania się dziewczyny. - Nie chce, żebym do niej przyszła? Selia ładnie się zarumieniła. Podobnie jak wszystko inne, co ro- biła, wydawało się to afrontem dla każdej kobiety, która chce robić coś innego, niż być obiektem westchnień mężczyzn - tak przynaj- mniej czuła Briony, której niechęć do pokojówki powoli wracała. - Nie, nie - odparła Selia. - Nie mówię tak dobrze. Ona bardzo chce z tobą rozmawiać, zanim pojawi się dziecko. - Jestem bardzo zajęta, o czym zapewne macocha wie... Pokojówka nachyliła się i zaczęła szeptać. Bronę i Nynor bardzo się starali udawać, że nie słuchają. - Ona się boi, że jesteś na nią zła. I uważa, że to źle dla dziecka dla porodu. Wcześniej nie czuła się dobrze, żeby się z wami spotkać a teraz twój brat wyjechał, biedny Barrick. - Selia wyglądała na szcze- rze zasmuconą, co wywołało jeszcze większą niechęć Briony. Zagięłaś parol na mojego brata, dziewczyno, pomyślała, lecz głoś- no powiedziała: - Postaram się ją odwiedzić. - Prosi, żebyś napiła się z nią wina w Wigilię Zimy. Słodka Zorio, to już za kilka dni, uzmysłowiła sobie Briony. Gdzie się podziała reszta roku? - Postaram się odwiedzić ją niebawem. Przekaż, że życzę jej zdrowia. - Przekażę, księżniczko. - Pokojówka dygnęła z wdziękiem i od- daliła się. Briony zauważyła, że Bronę i Nynor patrzą za odchodzącą dziewczyną, i z obrzydzeniem pomyślała, że nawet starcy są lubież- nikami. Nie chciała pokazywać po sobie swoich myśli, kiedy wrócili do pracy, ale nie starała aż tak bardzo. Kolejne sprawy ciągnęły się w nieskończoność, jakby każda żywa dusza na zamku postanowiła przyjść do niej ze skargą, troską albo pytaniem, czasem poważnymi, ale często też śmiesznie błahymi. Za to ani śladu Hendona Tolly'ego ani - wyjąwszy spotkanie w Galerii z jego szwagierką - nikogo z obozu Tollych. - Z pewnością debatują nad tym, co oznacza to odkrycie - zwró- cił się do niej szeptem Bronę. - Mówiono mi, że widziano ich jak zwykle rano, lecz kiedy doszły ich wieści, wycofali się do swoich pokoi. - Tak, to brzmi sensownie. Tylko dlaczego umieściliśmy tak bli- sko siebie Tollych, Durstina Crowela i innych wichrzycieli? - Ponieważ Crowel prosił o to już wcześniej, Wasza Wysokość - odparł Nynor. - Pod koniec lata powiedział mi, że podczas obchodów Święta Sieroty będzie organizował przedstawienie razem z rodziną Tollych. Wtedy myślałem, że ma na myśli księcia Gailona i ludzi z jego świty. Briony zmarszczyła brwi. - Czy to znaczy, że już wtedy coś planowali? Avin Bronę chrząknął. - Nie ufam Tollym, ale nie udawajmy, że stanowią nasz najwię kszy problem. Stary Nynor pokręcił głową. - Możliwe, że coś planowali, Wasza Wysokość, ale może cho- dziło o bankiet. A skoro już o tym mowa, księżniczko, musimy się zająć organizacją obchodów. W pierwszej chwili nie zrozumiała, co ma na myśli. - Obchodów? Masz na myśli Święto Sieroty? Oszalałeś? Mamy wojnę! - Tym bardziej trzeba się tym zająć. - Steffans Nynor potrafił być uparty i niejeden pomysł zrodził się w jego głowie przez wszyst- kie lata urzędowania. Briony, poirytowana, miała ochotę po prostu odmówić i go odesłać, lecz spróbowała sobie wyobrazić, co by po- wiedział ojciec - pewnie coś takiego: „Skoro zamierzasz powierzać komuś zadania do wykonania, a on się sprawdził, to powinnaś po- zwolić mu działać dalej, nie stojąc nad nim. Nie ma sensu obdarzać kogoś odpowiedzialnością, nie ufając mu". - Dlaczego uważasz, że powinniśmy to zrobić? - Bo jest to święty czas, w którym wielbimy bogów i półbogów, a teraz jest nam potrzebna ich pomoc bardziej niż kiedykolwiek. Oto powód. - Owszem, ale możemy złożyć ofiary i odprawić rytuały bez świę- towania i zabawy. - A czyż nie dlatego ludzie potrzebują zabawy, Wasza Wy- sokość, żeby zapomnieć o niektórych udrękach? - Starzec zamrugał gwałtownie, lecz spojrzenie jego załzawionych oczu pozostało bystre i wyzywające. - Wybacz, jeśli posuwam się za daleko, księżniczko Briony, ale wydaje mi się, że miasto, które ma być oblegane, naj- bardziej potrzebuje odwagi. A także przypomnienia, co to znaczy wal- czyć w czyjejś obronie. Trochę radości, odrobina zwyczajności jest bardzo pomocna w jednym i drugim. Potrafiła dostrzec mądrość w jego słowach, lecz jakaś jej cząstka buntowała się, że będzie to udawanie, że fałsz jest gorszy niż smutek. Avin Bronę zdawał się słyszeć jej myśli, jakby je wypowiedziała głośno. - Ludzie nie zapomną o niebezpieczeństwie, Wasza Wysokość. Myślę, że Nynor ma rację. Może w takim razie niezbyt wystawne obchody - nie chcemy świętować zbyt hucznie w cieniu wojny, a w szczególności po zamordowaniu Gailona, także po śmierci two jego brata - ale nie chcemy też, żeby ta zima była straszniejsza, niż to jest konieczne. - Niech będzie, a zatem skromne obchody. Nynor skinął głową, ukłonił się i wycofał. Wyglądał na zadowolo- nego, wręcz wdzięcznego, i przez krótką, nieprzyjemną chwilę Brio- ny zastanawiała się, czy kasztelanowi aby nie chodziło o coś innego, czy może jej zgoda miała mu pomóc osiągnąć inny tajemniczy cel. I tak już jest, pomyślała. Nie mogę zrobić nawet najprostszej rze- czy bez wątpliwości, bez strachu, bez podejrzeń. Jak ojciec mógł tak żyć przez wszystkie te lata? Pewnie kiedyś było trochę lepiej, ale mimo wszystko. Przeklęte czasy. Zanim dotarli do bardziej ruchliwych miejsc, Spadzik oznajmił, że wraca. Odpowiadał ze spokojem na kolejne pytania zatroskanego Rogowca. - Oczywiście, że trafię. Zdaje się, że te pieczary pełne są po- wolnych, głupich kolegów szczurów. Wrócę do domu z fasonem, zo- baczysz. Funderling, potwornie zmęczony, zdobył się tylko na kolejne po- dziękowanie. Po wszystkim, co razem przeżyli, było to pośpieszne i dziwnie ciche pożegnanie, lecz Rogowiec nie miał czasu, żeby się nad tym zastanawiać. W tak dziwnych czasach, jakie nastały, ich niewielki pochód nie był najdziwniejszą rzeczą, o jakiej mieszkańcy Miasta Funderlingów słyszeli, lecz z pewnością stanowił jeden z bardziej niezwykłych wi- doków, jakie oglądali: zanim Rogowiec dotarł do domu z Krzemie- niem i akolitą, otoczyła ich chmara obdartych dzieci i spora grupa dorosłych. Starał się ignorować ich pytania i nieco drwiące komen- tarze. Nie miał pojęcia, jaka to pora dnia ani nawet jaki jest dzień. Młody brat świątynny Antymon wyjaśnił mu, że jest Caelar, czwar- ty kurant. Rogowiec ze zdumieniem stwierdził, że przebywał w głę- biach prawie trzy dni. Biedna Opal! Pewnie się zamartwia na śmierć. Wieści wyprzedziły ich niesione dziecięcymi stopami; przy wej- ściu na Klinowy Gościniec czekał tłum sąsiadów, którzy dołączyli do procesji. Nowiny dotarły także bezpośrednio do jego domu: Opal wybiegła, zanim jeszcze wszedł na podwórze, uradowana i przera- żona zarazem. Starał się nie zważać na to, że w pierwszej kolejności objęła nie- ruchomego chłopca, mimo iż przez to omal nie wywróciła lektyki. Był bardziej zmęczony, niż sądził, tak więc trzymał ze wszystkich sił lektykę i kręcił głową, zbywając milczeniem pytania sąsiadów. Krzepki Antymon pomagał torować drogę. - On nie umarł - powiedziała Opal, klękając przy chłopcu. - Po- wiedz mi, że on nie umarł. - Żyje, tylko... śpi. - Chwała Starszym, jest taki zimny! - Potrzebuje twojej opieki, kochana żono. - Rogowiec opadł na ławkę. Opal zamilkła, a potem nagle zerwała się, podbiegła do niego i obję- ła za szyję, całując w policzki. - Och, tak się cieszę, że i ty żyjesz, mój stary głupcze. Żeby tak zniknąć na całe dni! Strasznie się o was martwiłam. - Wiesz, dziewczyno, ja też się o siebie martwiłem. A teraz rób swoje. Później opowiem ci tę przedziwną historię. Antymon pomógł mu przenieść chłopca na łóżko, po czym po- dziękował za poczęstunek, zaproponowany dość chaotycznie przez Opal, i wyszedł przed dom, by uspokoić czekający tłum dość ogól- nymi odpowiedziami. Rogowiec domyślał się, że dla akolity ta wy- prawa nie była czymś uciążliwym. Z tego, co wiedział, świątynni bracia, a w szczególności młodzi, nie mieli zbyt wielu okazji do od- wiedzania Miasta Funderlingów: wizyty na targu i tym podobne spo- sobności do rozrywki i pokusy były zarezerwowane dla starszych, bardziej godnych zaufania braci. Słyszał, jak Opal w sypialni krząta się wokół chłopca, pomrukując jękliwie, jak zdejmuje z niego brudne, podarte ubranie i szuka na jego ciele ran, podobnie jak robili to Metamorficzni Bracia. Rogo- wiec nie sądził, by świeże spodenki pomogły obudzić chłopca, ale wiedział, że żona musi się czymś zająć. Rogowiec podniósł wzrok, usłyszawszy jakiś szelest, i dopiero teraz się zorientował, że nie jest sam w pokoju. W cieniu, na ławce pod ścianą, siedziała młoda kobieta, jedna z dużych, wpatrzona w nie- go z wyrazem cierpliwej obojętności na twarzy. Ciemne włosy miała zebrane niestarannie, a sukienka nie całkiem pasowała na jej chudą postać. Rogowiec nigdy wcześniej jej nie widział i nie wiedział, z ja- kiego to powodu na ziemi czy też pod nią ktoś taki znalazł się w jego domu, nawet w dzień tak dziwacznych rozgałęzień i przecznic. - Kim jesteś? Opal weszła do pokoju z zażenowaną miną. - Zapomniałam ci powiedzieć. To przez chłopca i to wszystko. Przyszła tu w porze drugiego kuranta czy jakoś tak i od tego czasu siedzi i czeka na ciebie. Powiedziała, że musi z tobą porozmawiać, tylko z tobą. Ja... myślałam, że może ma to coś wspólnego z Krze mieniem... Kobieta poruszyła się na ławce. Wydawała się pogrążona w pół- śnie. - Ty jesteś Rogowiec Lideryt? - Tak. A ty kim jesteś? - Nazywam się Wierzba, ale nie jestem nikim ważnym. - Wstała, głową sięgała prawie do sufitu. Wyciągnęła rękę. - Chodź. Mam cię zaprowadzić do mojego pana. 35 Jedwabny sznur KRABY: Tańczą, A księżyc przycupnął nisko z obawy, Żeby nie zobaczyć nagiej Matki Wszystkiego Wyrocznie Rzuconych Kości K iedy ogromna ręka zamknęła się wokół niej, poczuła, że dłoń dzwoni jak kryształ, drżąca wibracja, która nie miała z nią nic wspólnego, a jednak płynęła przez monstrualną rękę niczym puls, jakby była przywiązana do świątynnego dzwonu wielkiego jak góra. Niewiarygodnie ogromna postać podniosła ją i choć nie widziała jej twarzy - stała spowita czymś w rodzaju mgły, rozjaśniana błyskami świateł, lecz wciąż pogrążona w cieniu, jakby we wnętrzu ziemi sza- lała burza z piorunami - to dostrzegała czarniejszą ciemność, usta, w miarę jak się do niej zbliżała... Krzyknęła przeraźliwie, czy też próbowała krzyknąć, lecz w tym wilgotnym, pustym miejscu była tylko cisza i mgła, i czarna otchłań pyska powiększająca się nad nią niczym nadciągająca burzowa chmu- ra. Gigantyczna istota zamierzała ją połknąć, wiedziała o tym i bała się śmiertelnie... lecz czuła też ekscytację, jak wtedy, gdy krzyczała, przerażona, podrzucana przez ojca albo gdy mocowała się z braćmi; by wreszcie paść unieruchomiona i bezradna... Qinnitan obudziła się zlana potem, z bijącym mocno sercem. Jej umysł był rozstrojony, a skóra ją swędziała, jakby leżała w środku jednego z ogromnych uli w świątyni przykryta kocem bzyczących leniwie świętych pszczół. Czuła się przez coś wykorzystywana - może przez własny sen - nawet bezczeszczona, a mimo to, kiedy serce zwolniło, po jej członkach rozlało się omdlewające ciepło, uczucie bliskie przyjemności albo przynajmniej ulgi. Opadła z powrotem na łóżko, oddychając płytko, zmęczona. Jej dłoń powędrowała ku piersiom i odkryła, że sutki są boleśnie na- brzmiałe pod tkaniną nocnej koszuli. Ponownie usiadła, zszokowana i zaniepokojona. Czarna, połykająca wszystko gęba wciąż wisiała nad jej myślami, podobnie jak nad nią we śnie. Zerwała się i podeszła do wanny. Wypełniająca ją woda jeszcze z poprzedniego dnia było zimna, ale Qinnitan nie kazała dolać ciepłej, lecz przykucnęła w wan- nie ochoczo i podciągnąwszy wysoko koszulę, ochlapała się cała, aż poczuła dreszcze. Zsunęła się niżej w płytkiej wannie, drżąca, i pod- ciągnęła kolana pod brodę, pozwalając koszuli nasiąknąć wodą, aż przywarła do niej niczym druga skóra. Potem dzień przebiegał już spokojniej i zwyczajniej, chociaż ka- tusze nie kończących się modlitw kapłanów i porcja Krwi Słońca podziałały na nią równie źle jak zawsze. Jeśli Panhyssir albo autarcha próbowali ją zabić, to robili to absurdalnie powoli, musiała przyznać, lecz bez względu na intencje, sprawiali, że czuła się nieszczęśliwa. Tuż po wieczornym posiłku przybyła służąca zajmująca się cze- saniem Ojnnitan, żeby ufarbować jej rude pasemko - pasemko wiedź- my, jak je nazywali przyjaciele w dzieciństwie - które znowu zaczęło odrastać. Niedługo po jej przybyciu do Samotni Luian i Wybrane uznały, że jedna z królowych autarchy nie może mieć takiego „zna- mienia". Fryzjerka ufarbowała jej włosy i ładnie ułożyła, na wypadek jednej na tysiąc okoliczności, gdyby autarcha wezwał ją wreszcie do siebie tego wieczora. Ojnnitan starała się siedzieć spokojnie: służąca ta miała zwyczaj kłuć ją szpilką w głowę - obsypując natychmiast przeprosinami - kiedy się zbytnio wierciła. Wątpię, żeby pozwalała sobie na coś takiego z Arimone. OJnnitan nie lubiła myśleć o pierwszej żonie. Od czasu tamtej wizyty już jej więcej nie zaproszono, ale nie okazano też wrogości, choć nietrudno było zauważyć, w jaki sposób patrzą na nią obecne i przyszłe żony uważające się za przyjaciółki Wieczornej Gwiazdy, dając do zrozumienia, że jej nie lubią. No cóż, one być może uwa- żają się za przyjaciółki tej wielkiej kobiety, lecz OJnnitan wątpiła, aby Arimone myślała o nich w ten sam sposób; była przekonana, że w świecie pierwszej żony nie ma miejsca na przyjaźnie i tym po- dobne uczucia. Fryzjerka kończyła swoje zabiegi, kiedy żołnierze na murach za- częli starą rytualną litanię wypowiadaną przy zmianie warty o zacho- dzie słońca - Sokoły wracają! Na rękawicę! Na rękawicę! OJnnitan, przekonana, że autarcha, podobnie jak niemal od roku, nie wezwie jej do siebie i tego wieczora, liczyła na to, że będzie miała godzinę albo dwie dla siebie, zanim się położy spać i zanurzy w nie wiadomo jak niespokojny sen. Postanowiła, że odmówi wieczorne modlitwy, a potem poczyta. Jedna z innych przyszłych żon, najmłodsza córka króla jakiegoś pustynnego państewka na południowym krańcu Xis, pożyczyła jej pięknie ilustrowaną książkę z poezją sławnego Baz'u Jeva. OJnnitan czytała niektóre jego wiersze i bardzo jej się podo- bały - jego opisy pasterzy z surowych gór, którzy mieszkali tak bli- sko nieba, że nazywali siebie „Ludźmi Chmur", mówiły o wolności i prostocie w sposób dla niej pociągający. Młoda księżniczka z pu- styni wydawała się całkiem miła i OJnnitan żywiła nadzieję, że może kiedyś się zaprzyjaźnią, jako że były najmłodsze w Samotni. Nie oznaczało to, oczywiście, że zatraciła wszelki rozsądek. Nigdy nie brała książki do ręki, nie włożywszy wcześniej rękawiczek. Opowieść o pierwszej żonie sprzed wieku, która pozbyła się swojej rywalki za pomocą trucizny wtartej w kartki, była jedną z pierwszych historii ku przestrodze, jaką usłyszała po przybyciu do nowego domu. Opowieść ta wiele mówiła o Samotni, nie tylko o tym, jak za- bójcze jest to miejsce, pokazywała również, jak starsza żona potrafi czekać całymi tygodniami, czy nawet miesiącami, aż nowa wybranka autarchy, przewracając kartkę, skaleczy się w palec w taki sposób, że trucizna przeniknie do jej krwi. Cokolwiek mężczyźni mówili o ko- biecej zmienności, Samotnia była miejscem ogromnej cierpliwości i subtelności, szczególnie kiedy stawka była wysoka. A czy można było pragnąć czegoś więcej niż tego, aby twoje dziecko zasiadło kie- dyś na tronie najpotężniejszego imperium na świecie? Tak czy inaczej, Qinnitan bardzo czekała na chwilę, kiedy bę- dzie mogła wrócić do poetyckiej prostoty Baz'u Jeva, dlatego poczuła ogromne rozczarowanie - a także pewien strach, jak zawsze w Sa- motni - gdy zaraz po wyjściu fryzjerki zjawił się posłaniec. Zobaczyła, zaskoczona, że jest to ten sam niemy chłopiec, który niedawno przyszedł do jej pokoju. Był ubrany w luźną tunikę, nie widziała więc, czy rana się zagoiła, choć wyglądał na zdrowego. Nie- mal nie patrząc na nią, wręczył jej zwój pergaminu. Zasmuciła się, ale nie zdziwiła, widząc nieufność chłopca, bo w końcu omal go nie zabiła. Ze zdziwieniem zobaczyła, że pergamin nie jest zawiązany ani zapieczętowany, lecz intensywny fiołkowy zapach podpowiedział jej, że jest to wiadomość od Luian. Odczekała, aż fryzjerka wyjdzie na korytarz, i dopiero wtedy rozwinęła zwój. Przeczytała napisaną w pośpiechu wiadomość: Przyjdź zaraz. I nic więcej. Qinnitan starała się zachować spokój. Może był to tylko przejaw złego nastroju Luian. W ostatnich tygodniach rzadko ze sobą roz- mawiały i tylko raz spotkały się na herbacie, tak jak dawniej, lecz rozmowa się nie kleiła, a imię Jeddina unosiło się w powietrzu, cho- ciaż nie padło ani razu. Tak więc zamiast wymieniać interesujące plotki, brnęły przez męczącą konwersację. Nie, to nie było w stylu Luian wysyłać taką pospiesznie napisaną, nieformalną wiadomość, lecz mogło stanowić wyraz jakiejś gwałtownej zmiany uczuć - Wy- brana Luian miała skłonność do popadania w egzaltację, przeczyta- wszy choćby ludową opowieść albo po lekturze poezji miłosnej. Mo- że planowała zawstydzić OJnnitan za to, że jest złą przyjaciółką. Albo zamierzała wyrzec się Jeddina, zalewając się łzami - o ile potrafiła tak bardzo oszukiwać samą siebie. A może po prostu chciała, żeby znowu się do siebie zbliżyły. Tak czy owak, chwilę później Ojnnitan szła za niemym chłopcem przez Samotnię z ciężkim sercem, pełna nieufności. Qinnitan, zaskoczona, zobaczyła, że na łóżku Luian leży ogrom- ny, brzydki, płaczący mężczyzna. Dopiero po dłuższej chwili uzmy- słowiła sobie, że to Luian - bez makijażu, bez peruki i pięknej sukni, ubrana tylko w prostą białą nocną koszulę wilgotną od łez i potu. - Qinnitan, Qinnitan! Dzięki bogom, że przyszłaś. - Luian roz- łożyła szeroko ramiona. Dziewczyna patrzyła na nią zdumiona. Pod makijażem rzeczywiście krył się Dudon - niezdarny, zadufany w so- bie chłopak, który paradował po ulicach, mrucząc pod nosem mod- litwy do Nushasha. Oczywiście Ojnnitan wiedziała o tym, lecz dotąd nie miała okazji przekonać się o tym naocznie. - Czemu się ode mnie odsuwasz? - Twarz Luian była czerwona, pokryta plamkami i mokra od łez. - Nienawidzisz mnie? - Nie! - Zaprzeczyła, lecz nie potrafiła się zmusić, żeby odwza- jemnić uścisk, wcale nie powodowana wstrętem, lecz raczej nagłym strachem przed podpłynięciem zbyt blisko kogoś, kto być może tonie i stanowi zagrożenie. - Nie, wcale cię nie nienawidzę, Luian, ani trochę. Jesteś dla mnie bardzo miła. Co się stało? Z ust Luian popłynął lament, który o mało nie przeszedł w prze- raźliwy krzyk. - Jeddin zastał aresztowany! Qinnitan, już po raz drugi tego dnia, poczuła się, jakby jej ciało nie należało do niej. Tym razem przypominało pomnik z zimnego ka- mienia, w którym uwięziono jej myśli. Nie potrafiła wydobyć z sie- bie ani słowa. - To wszystko jest takie niesprawiedliwe! - Luian pociągnęła no- sem i spróbowała zakryć twarz rękawem. - O czym... ty mówisz? - wydusiła wreszcie Ojnnitan. - Aresztowano go! Mówią o tym w całej Samotni, a ty też byś się dowiedziała, gdybyś przyszła na wieczorny posiłek, zamiast sie- dzieć w swoich po-pokojach jak pu-pustelniczka. - Zapłakała gwał- towniej, jakby zraniona samolubnym zachowaniem Ojnnitan. - Po prostu powiedz mi, co się stało. - Nie wiem. A-aresztowano go. Jego porucznik został mianowany dowódcą Lampartów, przynajmniej tymczasowo. To robota Vasha, tego okropnego starca. Nigdy nie lubił naszego Jina... - Na miłość bogów, Luian, i co my zrobimy? - Umysł Ojnnitan pracował już gorączkowo, lecz topornie i bez entuzjazmu, jakby była biegaczką, która zamyka peleton, zamiast go prowadzić... Luian, która wreszcie trochę otrzeźwiała, otarła oczy wierzchem dłoni. - Nie wolno nam stracić głowy. Oczywiście nie wolno nam stracić głowy. Musimy zachować spokój. - Wzięła głęboki wdech. - Możliwe, że zrobił coś, co nie ma związku z nami... ale nawet jeśli podejrzewają najgorsze, on i tak nic nie powie. Nie Jeddin! Dlatego wezwałam cię tutaj, żebyś przysięgła, że nic nie wyznasz, nawet jeśli ci powiedzą, że on się przyznał. Nie mów ani słowa - oni będą kłamać! Nasz Jin nie zdradzi się ani słowem przed Pinimmonem Va-shem, nawet jeśli... jeśli oni... - Znowu wybuchnęła płaczem. - Będą go torturować? Zabiją go? Za to, że się zakradł do Samotni? - Och, tak, być może. - Luian wyrzuciła ramiona w ekscytacji. -Ale to nie jest najgorsze. - Teraz dopiero zobaczyła, że niemy chłopiec wciąż stoi na progu, czekając na dalsze polecenia, i zaraz go odesłała gniewnym gestem. -Co masz na myśli? Sugerujesz, że zrobił coś gorszego niż wyznanie miłości jednej z żon autarchy? I wejście do Samotni, gdzie mężczyzn zabija się na miejscu? Na Pszczoły, jakich innych zbrodni zdążył się jeszcze dopuścić? Luian wpatrywała się w nią przez chwilę - czy raczej ten znajomy, a jednak obcy mężczyzna, który mówił jak Luian - a potem znowu zalała się łzami. - On chciał się... pozbyć Złocistego. Autarchy! Serce Ojnnitan zatrzymało się na chwilę, a jej samej wydało się, że już jnigdy nie zacznie bić. Z jej ust wydobył się tylko zduszony szept, co miało swoje dobre strony. - Chciał... zabić a u t a r c h ę? - Nie, nie! - Luian spojrzała na nią przerażona. - Nigdy by nie podniósł ręki na Złocistego. Przecież składał przysięgę! - Pokręciła głową zaskoczona głupotą Ojnnitan. - Nie, zamierzał zabić skotarchę, Prususa Chromego. To by doprowadziło do upadku autarchy, a wtedy... w jakiś sposób, jak sobie wymyślił Jeddin, mógłby cię dostać. Ojnnitan cofnęła się i zaczęła machać rękoma, jakby odganiała zbliżającą się bestię. - Głupiec! Co za głupiec! - Ale on nic nie powie - ani słowa! - Luian podniosła się na kolana i znowu rozłożyła ramiona, błagając Ojnnitan, by powróciła w jej objęcia. - Jest taki dzielny, nasz Jin, taki dzielny! - Dlaczego mu pomagałaś? Dlaczego przyłożyłaś rękę do tego, żeby naraził twoje życie i... moj e na niebezpieczeństwo? - Qin- nitan trzęsła się cała z wściekłości i przerażenia. Miała ochotę pod- biec do Luian i obić pięściami jej nalaną, mokrą twarz. - Jak mogłaś to zrobić? - Bo go kocham. - Luian opadła na poduszki. - Mój Jin. Gotowa byłam nawet pomóc mu cię zdobyć. Zrobiłabym dla niego wszystko, o co by mnie poprosił. - Kiedy podniosła wzrok, oczy miała czer- wone, ale się uśmiechała. - Ty rozumiesz, co to jest miłość. Jesteś kobietą. Urodziłaś się kobietą, więc rozumiesz. Qinnitan odwróciła się i wybiegła z pokoju. - Nic nie mów! - zawołała za nią Luian. - On też nic nie powie. Nasz Jin nigdy... Qinnitan stała na korytarzu, a przez jej głowę przebiegały myśli chaotycznie niczym perły z rozerwanego naszyjnika. Czy Luian ma rację? Czy Jeddin, nawet torturowany, będzie się trzymał kodeksu wojownika? To niesprawiedliwe! Przecież ja nic nie zrobiłam! Odesłałam go! I wtedy usłyszała kroki - nie dudnienie sandałów strażników Sa- motni, potężnych mężczyzn, ale też nie szept bosych kobiecych stóp. Zawahała się, lecz zaraz uznała, że nie chce, aby ją widziano tak blisko pokoi Luian. Ktoś mógłby pomyśleć, że mają coś do ukry- cia, skoro spotykają się w chwili aresztowania Jeddina. Jeśli Luian się nie myli, że Jeddin się nie zdradzi, nawet poddany torturom, to należy postępować tak, żeby wszystko wyglądało normalnie i nie- winnie. Ojnnitan zdążyła się schować w pogrążonym w cieniu bocznym korytarzu na chwilę przed tym, jak zbliżająca się postać wyszła zza rogu w główny korytarz; w duchu podziękowała bogom za to, że w niszy nie ma lampy. Rozejrzała się za jakąś kryjówką, lecz mogła jedynie przywrzeć do gobelinu wiszącego na ścianie. Jeśli przecho- dzący spojrzy uważniej w głąb korytarza, z pewnością ją zauważy. Przylgnęła do ściany i odwróciła głowę, wiedząc, że oczy w jakiś magiczny sposób przyciągają uwagę, szczególnie kiedy tego nie chce- my. Ktokolwiek to był, przeszedł, nie zwalniając. Ojnnitan westchnę- ła cicho z ulgą. Przysunęła się do krawędzi ściany i dostrzegła niską, przysadzistą postać, która skręciła do pokoi Luian. Dopiero po chwili zorientowała się, kogo zobaczyła. Z pokoju Luian dobiegł zduszony okrzyk strachu. Ojnnitan od- ruchowo zrobiła kilka kroków w kierunku przyjaciółki, która znalazła się w niebezpieczeństwie, lecz po chwili namysłu się zatrzymała. Głos Tanyssy brzmiał ochryple, jakby sama ogrodniczka też tro- chę się bała, lecz zarazem pobrzmiewała w nim nuta triumfu. - Wybrana Luian z królewskiej Samotni, przychodzę tutaj jako ręka boga. Zawiodłaś święte zaufanie. Zdradziłaś Pana Wielkiego Namiotu. - Co... o czym ty mówisz? - Żadnych dyskusji - rzekła ogrodniczka. - Złocisty położył na tym swoją pieczęć. Przestraszony pisk Luian przeszedł nagle w głośne stękanie, dźwięk tak przerażający, że początkowo Qinnitan nie potrafiła sobie nawet wy- obrazić, że może się wydobywać z ust człowieka. - Jesteś... pożywieniem dla... robaków. - Tanyssa, oddychając ciężko, mówiła już teraz prawie normalnym tonem - Qinnitan ledwo ją słyszała, choć stała drżąca zaledwie o krok lub dwa od drzwi po koju Luian - lecz z jej głosu wyraźnie biła nienawiść. - Ty gruba, wścibska suko. - Postękiwanie przeszło w zduszony syk, a potem Qinnitan usłyszała już tylko podobne do bicia bębna uderzenie ciała o kamienną podłogę i walenie pięt lub dłoni bijących bezradnie, aż wreszcie i one ucichły. Qinnitan, przerażona, poczuła, że jej kości są jak ołowiowe sztaby, tak że z trudem była w stanie się poruszać. Potykając się, wróciła do ocienionego korytarza, a wchodząc, spojrzała za siebie i zoba- czyła, że zasłonka w drzwiach wybrzusza się na zewnątrz. W głowie czuła pulsujące łomotanie. Przycisnęła twarz do ściany, modląc się, wciśnięta w miejsce, w którym gobelin odstawał nieco od zimnego kamienia. Tym razem kroki minęły korytarz powoli, tak wolno, że Qinnitan z trudem wytrzymała w bezruchu przyklejona do ściany. Może z powodu ciemności albo dlatego, że jej umysł zajęty był dopiero co wykonanym zadaniem, ogrodniczka i kat zarazem nie zatrzymała się, mijając korytarz. Qinnitan długo nasłuchiwała, aż wreszcie kroki ucichły. Chciała się rozpłakać, lecz zarazem czuła, jakby jakiś straszny zimny ogień przepłynął przez jej ciało i wypalił z niej wszelkie obawy. Nawet w ustach jej zaschło. Dokąd mogła pójść? Co miała zrobić? Stała jeszcze przez chwilę w korytarzu, przestępując z nogi na no- gę, dręczona katuszami niezdecydowania. Czy Luian była tylko pierw- szą ofiarą Tanyssy? A może tamta szła właśnie do pokoju Qinnitan? Nie mogę tam wrócić. Ale dokąd mam pójść? Gdzie się ukryć? Pomyślała o małym pokoju przy Wonnym Ogrodzie, który Jeddin wybrał na ich spotkanie, i zaraz sobie uświadomiła z przerażeniem, że takie miejsce z pewnością jest podejrzane dla żołnierzy autarchy. Nie miała się gdzie ukryć. Przetrząsną cały pałac jak szkatułkę na biżuterię, żeby mnie znaleźć. Jedyną wątłą nadzieją było wydostanie się z Samotni. Ale jak? W jaki sposób, na Ul, miałaby się przedostać przez zastępy strażni- ków, którzy z pewnością będą jej szukać? Pierścień Jeddina! Wsunęła dłoń do rękawa i wyciągnęła pier- ścień z łańcuchem z sekretnej kieszonki, którą tam przyszyła. Prze- czucie - a także świadomość tego, że w Samotni nie istnieje coś takiego jak prywatność - powstrzymało ją przed schowaniem pier- ścienia w pokoju. Tylko co mi z niego? Nawet gdyby się okazało, że nie chcą mnie zabić, nawet jeśli nie padło moje imię, to z pew- nością zwrócę na siebie ich uwagę, próbując przejść przez bramę z fałszywym listem od Jeddina. Wreszcie z jej oczu popłynęły łzy, gorące łzy bezradności, które paliły policzki. Czy mogła wierzyć, że Jeddin wspomniał o Luian, lecz przemilczał jej udział? Nie. Wydawało jej się to prawie niemo- żliwe. Nie możesz tak stać tutaj i płakać! - upomniała się w myślach. Głupia dziewczyno! Wynoś się stąd! Ukryj się! Ale dokąd mogła pójść? Znajdowała się w samym środku pałacu autarchy, którego wro- giem właśnie się stała. Najpotężniejszy człowiek na świecie pragnął jej śmierci, a nie miała to być śmierć ani lekka, ani bezbolesna. Trucizna, której tak wszyscy się bali w Samotni, wydała jej się nagle błogosławieństwem. Gdyby OJnnitan miała teraz jakąś, z pew- nością by ją wypiła. 36 U stóp olbrzyma CZARNA WŁÓCZNIA: Umazany krwią i sadłem, Jest ogniem w powietrzu, Nazywają go „Jedno Żebro" i „Kwiat Słońca" Wyrocznie Rzuconych Kości J estem pod wrażeniem - rzekł Tinwright, spoglądając z wysoka ponad wzburzoną wodą. Wąska Zatoka Brenna między zamkiem a miastem na lądzie upstrzona była licznymi łodziami, co mogło się wydać dziwne przy tak niespokojnej pogodzie, ale na pewno nie było zaska- kujące w tych niespokojnych czasach: teraz, kiedy rozebrano groblę, wszyscy podróżujący między miastem i twierdzą mogli się przemie- szczać tylko w łodziach, zmagając się z wysokimi grzywiastymi fa- lami. - Myślałem, że do Wież Pór Roku mają wstęp tylko królewscy domownicy. - Należę do nich. - Zagadka wyprostował się, ale nie potrafił wytrzymać długo w tej pozycji, więc zaraz znowu się zgarbił i po- zwolił głowie pochylić się do przodu. - Rozumiesz, jestem króle- wskim błaznem. Po powrocie Olina znów wrócę do łask. Jeśli król w ogóle wróci. Matty Tinwright współczuł staremu to- warzyszowi, który utracił łaski na dworze, ale wiedział, że i w jego przypadku będzie podobnie. Bliskość rodziny królewskiej był niczym powietrze dla tonącego - każdy, kto miał choćby odrobinę ambicji, gotów był chodzić po wodzie, powodowany nadzieją oddychania tym powietrzem, gardząc innymi. Spójrzcie tylko na mnie, pomyślał. Spójrzcie, jak daleko zaszed- łem od chwili, kiedy zasmakowałem tęgo powietrza -jak wysoko! A wcale nie była to poetycka metafora. Bo Tinwright stał na balkonie Wieży Zimowej, z której rozciągał się widok prawie na cały Zamek Marchii Południowej i nad którą z tyłu, niczym surowy rodzic, wzno- siły się tylko czarne mury Wieży Wilczego Kła. Jeszcze miesiąc temu nurzałem się w błocie. Obserwował przeładowane łodzie, które żoł- nierze odpychali od śluzy Zimowej, słyszał błagania dorosłych i płacz dzieci. Tak jak oni prosiłbym o schronienie. Tymczasem mam co jeść i pewny dach nad głową. Dach Eddonów - za zgodą samej księż- niczki Briony. A bogowie, w szczególności Zosim, patron poetów, uśmiechnęli się do mnie. Mimo to w duchu pragnął też, aby bogowie zrobili coś z tą wojną, za sprawą której na zamku schroniło się tyle przestraszonych dusz, że Tinwright musiał dzielić łóżko z innymi jak za dawnych czasów w Kuźnicy Quillera. Przez chwilę poczuł dreszcz prawdziwego strachu. Chyba bogowie nie chcieli mnie oszukać? Nie sprowadziliby mnie na te wyżyny po to tylko, żeby mi pozwolić zginąć z rąk jakichś czarowników i czarodziejskich ludzi? Pokręcił głową. To ten ponury dzień zasiał w jego umyśle takie paskudne myśli. Sama Briony Ed- don wyniosła mnie tak wysoko i mnie chroni. Doceniła moją sztukę i wzięła mnie pod swój płaszcz. A poza tym wszyscy wiedzą, że ten zamek nie ugnie się pod żadnym oblężeniem - obroni go morze, tak samo jak mnie broni księżniczka. Uporawszy się z ponurymi myślami, Tinwright pociągnął długi łyk wina i podał Zagadce ciężki dzban, a ten musiał go trzymać w obu rękach, żeby podnieść do ust. Chudy błazen zachwiał się lekko ni- czym młode drzewko. - Dobrze, że zachowałeś to wino - rzekł Tinwright. - Wiatr jest coraz bardziej dokuczliwy. - Tak, dobre - odparł starzec i otarł dłonią usta. - Mam na myśli wino. Ale widzisz, panie, nie przyprowadziłem cię tutaj tylko po to, żeby podziwiać widok, chociaż jest imponujący. Potrzebuję twojej pomocy. Tinwright uniósł brew. - Mojej pomocy? - Wszak jesteś poetą, prawda? A Wigilia Zimy tuż-tuż. Oczy wiście odbędzie się uczta, a ja muszę zabawić księżniczkę regentkę i innych. Przybędzie też dobra stara księżna. - Uśmiechnął się, oży wiony na moment jakimś wspomnieniem. - Ona lubi moje występy. Zjawią się też inni wielcy i dobrzy panowie, wszyscy się zbiorą. Mu szę mieć dla nich coś specjalnego. Tinwright znowu obserwował zatokę. Niewielka łódź wywróciła się i cała rodzina wpadła do wzburzonej wody. Scena wydawała się bardzo odległa, ale mimo to Tinwright z zadowoleniem zobaczył, że kilka innych łodzi, głównie należących do Muskających Wodę, skierowało się do niej. Jeden z Muskających Wodę, wciąż trzymając długim ramieniem rumpel swojej malutkiej żaglówki, wyciągnął drugą rękę i wyłowił z szarozielonej toni małe dziecko, jak się zdawało. - Wybacz - rzekł Tinwright - ale nie rozumiem. - Pieśń, człowieku, pieśń! - Błazen powiedział to tak donośnym głosem, że Matty Tinwright spojrzał na niego. Poorana bruzdami twarz Zagadki zdawała się rozjaśniona jakąś wewnętrzną radością. - Mu- sisz napisać coś mądrego! Czy staruszek aby nie wypił za dużo wina? - Chcesz, żebym napisał dla ciebie pieśń? Zagadka potrząsnął głową. - Ja skomponuję melodię. W młodości dobrze mi to wychodziło. Wszyscy mnie chwalili, a także mój głos. - Jego twarz posmutnia ła. - Nigdy się nie starzej. Słyszysz? Nigdy się nie starzej. Tinwright nie potrafił sobie tego dokładnie wyobrazić, chociaż wiedział, że starość leży gdzieś tam, daleko przed nim, tak jak sły- szał, że gdzieś hen, na południu znajduje się inny kontynent, miejsce, którego nigdy nie widział i o którym nie myślał, chyba że w chwi- lach, kiedy zapożyczał porównania - „ciemne i słodkie jak xandyj- skie winogrono" - używane przez innych poetów. W jego wyobra- żeniu taka też była starość. - A jaką pieśń miałbym ułożyć? - Nic śmiesznego. Czasy nie nastrajają człowieka do śmiechu. - Starzec skinął głową, jakby postanowienie zachowania powagi było ostrożną decyzją pomimo tragizmu jego życia. - Coś lekkiego, ale i heroicznego. Może któraś z opowieści o Silasie albo innym rycerzu z Sali Landera. Wiecznie Ranna Dziewica - w końcu rozgrywa się podczas uczty w Wigilię Zimy. Tinwright zastanawiał się. Nie miał pewności, czy ta przysługa może mu przynieść jakieś korzyści: Zagadka, mimo tego, co mówił o przeszłości, teraz wcale nie był bliżej źródła władzy na zamku niż on sam. Ale z drugiej strony, gdyby wrócił król? Dziwniejsze rzeczy się zdarzały. A poza tym - potrzebował chwili, by w pełni uświadomić sobie to raczej niezwykłe odkrycie - lubi staruszka i chętnie wyświadczy mu tę przysługę. W końcu bogowie wiedzą, że Zagadka nie został obdarzony artystycznym talentem w przeciwieństwie do Matty'ego Tinwrighta. - Niech będzie - oświadczył. - Ale nie dałeś mi zbyt dużo czasu. Zagadka się rozpromienił. - Morowy z ciebie chłop, Tinwright. Doprawdy, jesteś przyja- cielem. Pieśń nie musi być bardzo długa - uwaga widzów zwykle słabnie, gdy kończą jeść i zakosztowali już sporo wina. Ach, dziękuję ci. W takim razie napijmy się jeszcze z tej okazji. - Pociągnął długi łyk i podał dzban Tinwrightowi, który omal go nie upuścił, znowu wpatrzony w wodę. - Muskający Wodę uratowali całą rodzinę - zauważył. - Żeby tak się bogowie pogryźli, spójrz na nich! Półnadzy w takie zimno! Nigdy ich nie zrozumiem. Chyba mają skórę jak foki. - Rzeczywiście jest zimno - rzekł Zagadka. - Powinniśmy już zejść - dodał wpatrzony w dal. - Spójrz, przez tę mgłę nawet nie widać Landsend. Spływa ze wzgórz i snuje się daleko przez równi- ny. Niebawem spowije miasto. - Przycisnął chude ramiona do bo- ków. - Pogoda cienia - zwykliśmy mawiać. - Spojrzał nagle na Tin- wrighta. - Chyba nie sądzisz, że ta mgła ma coś wspólnego z Ludźmi Zmierzchu, co? Tinwright spojrzał na gęstą mgłę pełznącą ze szczytów pobliskich wzgórz, której białe grzebienie bardzo przypominały grzywy sma- ganych wiatrem fal zatoki. - Ten cypel jest wciśnięty między zatokę i ocean. Tu zawsze jest mgła. - Być może. - Zagadka skinął głową. - Jasne, masz rację. My, starsi, kiedy ziąb przenika nasze kości, zaczynamy myśleć... - Prze- tarł dłonią oczy, bo wiatr wycisnął z nich łzy. - Chodźmy na dół. Siądziemy w kuchni przy ogniu, dopijemy wino i porozmawiamy o mojej pieśni. -Kto jest twoim panem? - zapytał Rogowiec. Dziewczyna o imieniu Wierzba nagle się zawstydziła, po raz pierwszy zachowując się stosownie do swojego wieku i wyglądu. - Nie znam jego imienia... a jedynie głos. Pokręcił głową. - Posłuchaj, dziecko. Nie znam cię i nie wiem, co cię do mnie sprowadza. Może kiedy indziej bym z tobą poszedł, choćby tylko po to, żeby wyjaśnić tę dziwną sprawę, ale dopiero co wróciłem z po dróży w głąb ziemi, po której nawet Pan... sam Kernios by padł ze zmęczenia i spał przez tydzień. W drugim pokoju leży nasz chłopiec, chory, może nawet umierający, Moja żona bardzo się o nas martwi ła. Nie mogę pójść z tobą do twojego pana, którego imienia nawet nie znasz. Dziewczyna wpatrywała się w niego długą chwilę, a na jej wy- chudzonej twarzy widać było skupienie, jakby wypowiedziane przez niego słowa nie dotarły jeszcze do jej uszu, a potem zamknęła oczy. Kiedy znowu je otworzyła, zapytała: - Masz lusterko? - Co? - Lusterko. Mój pan mówi, że jeśli sam nie możesz przyjść, to musisz przekazać przeze mnie lusterko. - Wyciągnęła rękę w szcze- rym i bezpośrednim geście dziewczynki domagającej się słodyczy. Wciąż zdziwiony Rogowiec przyjrzał się jej uważniej. Była wy- soka, nawet jak na dużych, i dość ładna, lecz choć ubrana w czystą i świeżą prostą sukienkę, sprawiała wrażenie nieporządnej, niedbałej, jakby ubierała się po ciemku. - Twój pan chce... lusterko? - Odruchowo wsunął dłoń do kiesze ni podartej i przepoconej koszuli i zacisnął palce na gładkim, zimnym przedmiocie. Zaraz sobie uzmysłowił, że zdradził się tym ruchem, lecz dziewczyna nawet na niego nie patrzyła. Wciąż stała z wyciąg niętą ręką, ze wzrokiem utkwionym przed siebie, jakby przebijała spojrzeniem ścianę domu. - Mówi, że z każdą chwilą przybliża się Stara Noc - powiedziała. Rogowiec drgnął, usłyszawszy słowa Chavena, mroczne ostrze żenie, które teraz padało z ust tego obłąkanego dziecka. Jęknął. - Muszę porozmawiać z żoną - odpowiedział wreszcie. O tej porze, kiedy już obniżono latarnie przed nocą, większość mieszkańców Miasta Funderlingów schroniła się do domów, lecz ci, któ- rzy zostali na zewnątrz, spoglądali zdumieni na Rogowca. Do wszyst- kich dotarła wieść o dziwacznej paradzie obwieszczającej jego powrót z głębi, lecz nawet tamto wydarzenie nie mogło ich przygotować na ten widok: oto Rogowiec Lideryt, który dopiero co wrócił z szalonej wyprawy, podążał z ponurą miną za dużą poza granice miasta, jakby szedł na własną egzekucję. W rzeczywistości jego myśli odzwier- ciedlały ten nastrój. Opal nawet nie krzyczała, pomyślał, podążając za dziewczyną ku bramom miasta. Zniósłbym, gdyby to zrobiła, wyzwała mnie. Sam nie mogę uwierzyć, że znowu wychodzę. Tymczasem ona odwróciła się do mnie plecami i rzuciła tylko: „Rób, co musisz". Chodzi o chłop- ca? Czyżby znalazła kogoś, o kogo może się troszczyć bardziej niż o mnie? A może ona zachowuje się tak jak ty, stary głupcze, podpowie- działa mu jakaś cząstka jego osoby. Może mając przy sobie chorego chłopca, uznała, że ma dość roboty pod własnym kilofem i nie będzie się zajmować czymś, czego nie rozumie. Nie żebyś ty rozumiał. Kiedy mijali budynek Cechu, z jego wnętrza popłynęła muzyka, chłopięce i męskie głosy śpiewające pieśń. Męski chór ćwiczył na koniec roku odwieczne pieśni ich ludu, którymi dzielili się jak posił- kiem. Łupek, dyrygent, przechadza się zapewne to w jedną, to w dru- gą stronę, wsłuchując się, marszcząc brwi i machając odruchowo dło- nią w rytm melodii. Dla śpiewaków był to kolejny zwykły wieczór, a groźba wojny i opowieści o dziwnych przygodach Rogowca sta- nowiły jedynie rozrywkę. Funderlingowie potrafili przetrwać wojny, a przynajmniej tak było dotychczas: jako budowniczowie, kopacze i górnicy byli zbyt cenni, żeby ich zabijać, i zbyt dobrze schowani w swoich krętych kryjówkach, jeśli nawet ktoś próbował to zrobić. „My, ludzie kamienia, trzymamy się błisko ziemi, mawiał jego oj- ciec. Może widok z tej wysokości nie jest najlepszy, za to trudno nas przewrócić". Czy i oni przetrwają Starą Noc, jeśli nadejdzie? Moje życie się rozpadło, dlaczego? - zastanawiał się Rogowiec. Dlaczego ja? Zdumiał się wielce, kiedy zobaczył, że dziewczyna prowadzi go do samego serca zamku. Przy Kruczej Bramie zebrał się tłum ludzi kłócących się ze strażnikami, lecz jeden z żołnierzy rozpoznał dziew- czynę i ją przepuścił, choć samego Rogowca obrzucił podejrzliwym spojrzeniem, zanim pozwolił mu udać się za nią do twierdzy we- wnętrznej. Wierzba z nikim nie rozmawiała, klucząc przez ogrody, zadaszone alejki i zaułki, aż wreszcie nawet Rogowca zawiódł zmysł orientacji, tak że poczuł się zagubiony. Słońce już zaszło i panował przenikliwy ziąb. Rogowiec cieszył się, że zabrał ciepłą kurtkę, cho- ciaż kiedy wychodził, trudno mu było uwierzyć, że może jej potrze- bować, jako że wciąż pamiętał gorąco w głębiach. Zasmucił się nie- co, że to nie Opal mu przypomniała, żeby ją zabrał, co zwykle robiła, ale zaraz sobie wytłumaczył, że nawet jego wszechwidząca i wszech- wiedząca żona nie może pamiętać o wszystkim, szczególnie w tak dziwnym dniu. Kiedy wreszcie włożył kurtkę, Wierzba poprowadziła go przez bramę do ogrodu z altanką, oświetlonego kilkoma pochodniami w sto- jakach. Rogowiec nie miał pojęcia, co to za ogród ani kim jest męż- czyzna siedzący na niskiej ławce. Spodziewał się raczej, że nadawcą tego tajemniczego wezwania będzie Chiven, tak więc na widok obce- go poczuł rozczarowanie graniczące ze strachem. Obcy spojrzał w ich stronę, kiedy się zbliżyli; jego spojrzenie wyra- żało tę samą niepokojącą obojętność, jaką dostrzegł we wzroku dziew- czyny. Stanowił niemal przeciwieństwo Chavena: był młodszy i znacz- nie chudszy, a włosy nosił krótko, niezbyt starannie przycięte, jakby sam je skracał za pomocą noża, nie patrząc w lustro. Może dlatego potrzebuje lusterka, zauważył w myślach Rogowiec, lecz tego dnia nikogo nie potrafił rozśmieszyć, a już najmniej samego siebie. - Posłałeś po mnie - powiedział głosem wyrażającym pewność, na jaką tylko potrafił się zdobyć. - Jakbyś był moim panem, a nie dziewczyny. Lecz tak nie jest, więc mów, o co chodzi. - Przyniosłeś lusterko? - Mężczyzna mówił powoli i cicho. - Najpierw odpowiedz na moje pytania. Kim jesteś i czego chcesz ode mnie? - Kim jestem? - powtórzył wolno obcy, jakby pytanie było nie- oczekiwane. - Tutaj, w tym miejscu, nazywają mnie Gil. Ale mam chyba inne imię... lecz go nie pamiętam. Rogowiec poczuł dreszcz paniki. Twarz mężczyzny przypominała maskę obojętności, jaka przyobleka twarze szaleńców, spokoju, jaki Rogowiec widział na twarzy swojego starego dziadka w ostatnich latach jego życia, gdy ten przesiadywał przy ogniu niczym wygrze- wająca się w słońcu jaszczurka, która prawie się nie rusza od nie widzianego świtu aż do nocy. - Nie mam pojęcia, co to za nonsens, ale wiem, że wywołałeś mnie z domu w chwili, kiedy rodzina bardzo mnie potrzebuje. Za- pytam więc raz jeszcze - czego chcesz? - Powstrzymać zagładę dwóch ras. Oddalić choć trochę nadejście Wielkiej Klęski, nawet jeśli nie można jej zapobiec. - Mężczyzna o imieniu Gil skinął powoli głową, jakby dopiero teraz zrozumiał własne słowa. Uśmiechnął się też po raz pierwszy, lecz był to blady uśmiech ducha. - Czy to nie wystarczy? - Nie wiem, o co ci chodzi ani o czym mówisz. - Rogowiec miał ochotę się odwrócić i pójść przed siebie, a nawet pobiec, aż znowu znajdzie się w miejscu, gdzie nad głową będzie miał kamien- ny strop. Wprawdzie wisiały nad nim chmury, tak gęste, że nie wi- dział ani gwiazd, ani księżyca, lecz wcale nie czuł się tu jak u siebie, pośród swoich sąsiadów, w domowym zaciszu. - Ja też nie - odparł Gil. - Lecz ja mam rozumieć tylko trochę, czyli tyle, że masz mi dać lusterko. Nic więcej nie musisz robić. Rogowiec ponownie niemal zacisnął dłoń na lusterku, mimo iż ani dziwny mężczyzna, ani dziewczyna nie sprawiali wrażenia, że zamierzają odebrać mu je siłą. Tak czy inaczej, przewyższali go znacz- nie wzrostem... Pozwól im spróbować, pomyślał. Niech tylko spró- bują odebrać ci rzecz, za którą twój syn omal nie zginął... I wtedy po raz pierwszy uzmysłowił sobie to, co kiełkowało w jego umyśle od pewnego czasu: odpowiedzią jest lusterko. To z jego powodu Krze- mień zszedł do Tajemnic, co prawie przypłacił życiem. - Nie, nie dałbym ci lusterka, nawet gdybym je miał. - Masz je - powiedział spokojnie Gil. - Czuję to. Nie możesz go zatrzymać, bo nie należy do ciebie. - Ale należy do mojego syna! Gil pokręcił głową. - Nie sądzę, chociaż nie widzę tego jasno. Ale to nie jest ważne. Teraz ty je masz. Jeśli mi je oddasz, możesz wrócić do domu i za- pomnieć o nim. - Nie zrobię tego. - W takim razie musisz pójść ze mną - odparł dziwny mężczy- zna. - Już prawie czas. Trzeba zanieść jej lusterko. Nie powstrzyma to nadejścia Starej Nocy ani zniszczenia wszystkiego, ale może je opóźnić. - Co to znaczy? Co masz na myśli? Zanieść jej? Na Starszych Ziemi, kim jest ta „ona"? - Nazywa się Yasammez - odparł obcy. - Jest jedną z najstar- szych. To sama śmierć, którą wreszcie wypuszczono na wasz rodzaj. Popołudniowe słońce chowało się powoli za wzgórzami. Z ka- mienistego wierzchołka wzgórza, na którym siedzieli, spoglądając na południowy wschód ku zamkowi, którego z tej odległości i tak nie mogli widzieć, wilgotna trawa wyglądała na soczyście zieloną, niebo zaś zdawało się wyłożone marmurem z chmur i promieni słonecz- nych. Byłby to zwykły rześki, chłodny dzień u progu zimy, gdyby nie tumany mgły toczące się w dole pod nimi, która zasłaniała wszyst- ko poza najwyższymi zboczami, wyciągając swoje macki ku Zamko- wi Marchii Południowej. - To na pewno ich sprawka - rzekł Tyne Aldritch i splunął. - Mówiłeś, że przyszła zza Granicy Cienia, ta mgła. I że przemiesz czają się okryci nią jak płaszczem. Kapitan straży poruszył się. Twarz miał ściągniętą niepokojem. - Tak mówił bratanek kupca, ten, którego karawanę zaatakowa no. Kiedy z moimi ludźmi przekroczyłem granicę, nie było żadnej mgły. Ale jest bardzo prawdopodobne, że nasz wróg kryje się w niej. W tym momencie Barrick całą uwagę skupiał na tym, żeby się trzymać prosto w siodle. Tego dnia pokonali wraz z armią długi odci- nek w szybkim tempie i choć przejechał całą drogę na koniu, od- czuwał ogromne zmęczenie, a niesprawne ramię bardzo mu dokucza- ło, jakby ktoś wbił nóż między kości nadgarstka. Nie po raz pierwszy tego dnia żałował, że nie został w domu. Lecz jeśli ich nie powstrzymamy, ci, którzy zostali w zamku, też umrą, tyle tylko że inną śmiercią. Przez cały dzień nękały go wspo- mnienia bladych twarzy istot cienia o martwych, lecz przerażających oczach. Nic nie jadł. Nie wyobrażał sobie, by jego żołądek przyjął cokolwiek poza wodą. - Czy nasi zwiadowcy są na tyle szybcy, żeby dotrzeć do miasta przed nimi? - zapytał lord Fiddicks. - Gdyby nam się udało wyprowadzić garnizon Bronę'a, wróg znalazłby się między młotem a kowadłem. - Zwiadowcy może by i zdążyli, ale chyba nie możemy zdawać się tylko na nich - rzekł hrabia Tyne. - Mamy przecież gołębie, praw da? Wyślemy wiadomość również tą drogą. Ptak pokona odległość szybciej niż człowiek, szczególnie taki, który jedzie na zmęczonym koniu. Ferras Vansen chrząknął. Barrick ze zdziwieniem zobaczył, że ka- pitan spogląda na niego, prosząc o pozwolenie zabrania głosu. Pomimo zmęczenia i zniechęcenia książę uśmiechnął się w duchu na myśl o tym, że świat tytułów i przywilejów wciąż istnieje po porannej katastrofie, lecz skinął głową przyzwalająco. - Chodzi o to... - zaczął Vansen. - Panowie, moim zdaniem nie wolno nam zwlekać. Tyne mruknął poirytowany. - Człowieku, ty byś samych bogów doprowadził do łez. Mówże jaśniej. Co masz na myśli? - W tym tempie ich nie przegonimy. Oni przeważnie idą pieszo, lecz ich wojska wydają się przemieszczać bardzo szybko. Jeśli będą maszerować w nocy, to już rankiem dotrą do miasta na lądzie. - I dobrze - rzekł Rorick. Otrzymał w walce tylko kilka niegroźnych ran - Barrick nie dostrzegł go w pierwszym szeregu - za to z dumą i ostentacją eksponował opatrunki. - Wtedy znajdą się w pułapce między nami a zatoką. Wszyscy wiedzą, że czarodziejscy ludzie nie lubią wody. Kiedy Bronę wyjdzie na nich, zetrzemy ich w proch. Vansen pokręcił głową. - Za pozwoleniem, lordzie, ale obawiam się takiego posunięcia. Uważam, że powinniśmy spróbować powstrzymać ich jeszcze na rów ninie, na polach za miastem. Pozostali wielmoże zaczęli drwiąco cmokać, niektórzy nawet po cichu nazywali Vansena głupcem, lecz on nie zwracał na nich uwagi. Tyne Aldritch też wyglądał na poirytowanego i odwrócił się, żeby posłać giermka po wino. Barrick zobaczył, że piechurzy, korzystając z burzliwej narady panów na wzgórzu, przysiedli albo nawet położyli się na chwilę. Zdał sobie sprawę, że maszerowali przez cały dzień, dźwigając zbroje i broń, i pewnie byli bardzo obolali, zniechęceni i znacznie bardziej zmęczeni niż on. - Wyjaśnij nam, co masz na myśli, kapitanie Vansen - powie dział głośno. - Dlaczego nie mielibyśmy zaczekać i schwytać ich w kleszcze naszych sił? Vansen skinął głową, niczym zadowolony z ucznia nauczyciel, co sprawiło, że Baniek pożałował, iż wziął jego stronę. - Bo jest zbyt wiele niewiadomych - odparł. - A jeśli lord kon- stabł nie otrzyma naszej wiadomości? - To wyprowadzi swoje wojsko, kiedy zobaczy, że walczymy - rzekł Rorick. - Cóż za głupi strach. Marnujemy czas. Co ten człowiek w ogóle tu robi? - Jest z nami, ponieważ aż do dzisiejszego dnia był jedynym, który widział wroga - rzekł Tyne; najwyraźniej irytował go nie tylko Vansen. - A i dzisiejszego ranka spisał się dzielnie, czego nie można powiedzieć o wszystkich. Rorick się zaczerwienił i żeby ukryć zmieszanie, nakazał gierm- kowi udać się po wino. - Wyjaw swoje myśli, kapitanie. - Barrick zaczął się zastana- wiać, jak to się stało, że oto przyjął rolę obrońcy Vansena. - Po pierwsze, o czym mieliśmy okazję już się przekonać, dziw- ne rzeczy dzieją się wokół Ludzi Zmierzchu. Czy gołąb zdoła prze- lecieć przez ich mgłę albo ją ominąć? Czy Bronę nas zobaczy, kiedy mgła spowije wybrzeże i miasto - czy zorientuje się, że walczymy pół mili od murów? Wszystko to wydaje się oczywiste, ale wierzcie mi, w ich cieniu rzeczy nie zawsze są takie, jakie się wydają, o czym niestety się przekonałem. A i wy mieliście okazję. Co ważniejsze, co się stanie, kiedy wróg dotrze do miasta na lą- dzie? Czy stawi nam czoło? Czy też rozproszy się po ulicach i ale- jach, w kanałach, piwnicach i opuszczonych budynkach? Jak wtedy będziemy z nimi walczyć? Pogubimy się - przecież pamiętacie las na szczycie wzgórza, gdzie walczyliśmy zjedna dziesiątą ich sił. Czy damy im jeszcze więcej kryjówek, w których będą mogli się scho- wać? To pozwoli im uzyskać przewagę, jakby powiększyli swoje siły dziesięciokrotnie. - Przecież miasto jest w dużej mierze opustoszałe - zauważył z zaskoczeniem jeden z lordów. - Mieszkańcy schronili się za mu rami zamku albo uciekli na południe. - I co z tego? - Jeśli wróg wejdzie do miasta - rzucił Rorick z pogardą - wtedy je podpalimy. Spalimy ich wszystkich. Najlepszy sposób na niena- turalne istoty. - Wybacz, lordzie - powiedział Vansen, choć wyraz jego twa- rzy wcale nie sugerował, że prosi o wybaczenie - ale tak może po- wiedzieć ktoś, kto ma kilka zamków. Tam mieszkają tysiące ludzi! A miasto i okoliczne gospodarstwa zapewniają żywność Zamkowi Marchii Południowej. - Mam już dość tych zniewag chłopa - rzucił Rorick i położył dłoń na rękojeści miecza. - Należy go ukarać. - Masz prawo go wyzwać, Longareen - zauważył Tyne - ale ja nie zamierzam karać kogoś za to, że przemawia jak Vansen. Rorick spojrzał najpierw na Tyne'a Aldritcha, a potem na Van- sena. Najwyraźniej nie palił się do obnażenia miecza. Ostatecznie szarpnął wodze, zawracając konia, i odjechał w dół zbocza. Giermek, który właśnie przybył z jego polowym pucharem, pospieszył za nim. - Mów dalej, kapitanie - rzekł Tyne. - Dziękuję, panowie. - Vansen zwrócił ponure oblicze ku Bar- rickowi. - Pomijając opinię mojego sużerena, lorda Roricka, Wasza Wysokość, nie zapominajcie, że jest ich, jak się wydaje, co najmniej tylu co nas. Dlatego nawet gdybyśmy mogli poświęcić wielu ludzi w walce wręcz, a potem podpalić największe miasto w Królestwach Pogranicza, to jaką mamy pewność, że zdołamy to uczynić bez prze- szkód? Miałem okazję dwukrotnie spotkać się z naszymi wrogami, uważam, że szaleństwem jest traktować ich jak dzieci. Oni planują! Są cierpliwi! Z pewnością wciąż mało wiemy o tym, do czego są zdolni. - Co w takim razie proponujesz? - Barrick poczuł nagle, że nie chce już tego słuchać. Było oczywiste, że propozycja nie będzie obej- mować wygodnego lokum z ogniskiem, posiłkiem i dobrym snem, który by ulżył jego ramieniu. - Śmiało, Vansen, mów. I niech bo- gowie przeklną nas, głupców, za to, żeśmy się w ogóle w to wpa- kowali ! Kilku wielmożów, zaskoczonych jego reakcją, zrobiło znak od- żegnania zła. - Nie mówi tak, Wasza Wysokość — rzekł nachmurzony hrabia Blueshore. - Nie ściągaj na nas gniewu bogów. Powiem to nawet tobie. Masz moją głowę, jeśli chcesz. - Nie, Tyne, zapędziłam się. Przepraszam. - Nie mnie należą się przeprosiny, książę. - Nie martw się, nie ciebie ukarzą bogowie. - Baniek odwrócił się od zaskoczonego Tyne'a. - Mów, kapitanie. Przedstaw nam swój plan. Vansen z drżeniem wziął głęboki oddech; widać było, że jest tak samo wyczerpany jak wszyscy. Rana na jego szczęce otworzyła się i strużka krwi pełzła teraz po jego szyi niczym malutka czerwona żmija. - Musimy jechać, wszyscy. Piechota niech podąża za nami naj- szybciej jak może. Inaczej nigdy nie dogonimy ludzi cienia. Nie ma- my nawet pewności, czy woda ich powstrzyma. Tego nie wiem ani ja, ani hrabia Rorick, za pozwoleniem waszej lordowskiej mości. Nie wiemy, czy zatrzymają ich mury. Musimy ich dogonić i zmusić, żeby się odwrócili i walczyli z nami, spróbować ich przytrzymać do na- dejścia reszty naszych sił. Nie przyniesie nam ujmy to, że się wy- cofamy, kiedy ich pokąsamy i ukarzemy, biorąc pod uwagę, że za kilka godzin zapadnie ciemność. Ale jeśli zdecydujemy się czekać do rana, do tego czasu dotrą już do Zamku Marchii Południowej. Nasza kawaleria musi ich podgryzać jak sfora psów, a potem się co- fać i znowu atakować, żeby nie mogli nas zignorować. Musimy ich zatrzymać i zająć do nadejścia piechoty. - A Bronę i jego wojska? - zapytał Tyne. - To, co mówisz, wy- daje się szaleństwem, jeśli weźmiemy pod uwagę, że mamy garnizon, który może nas wesprzeć. - I niech to zrobi! - rzekł Vansen. - Wyślijmy posłańców, tych skrzydlatych i ludzi. Lecz powtarzam raz jeszcze, panowie: jeśli po- zwolimy, żeby wróg dotarł do miasta, możemy tego żałować. Tyne spojrzał pytająco na Barricka, który odczuwał coraz większe mdłości. Książę wiedział, że nie spodoba mu się to, co Vansen ma do powiedzenia, lecz było już za późno: usłyszał jego słowa i do- strzegł w nich mroczną prawdę. Zdobył się jedynie na skinienie głową. Kocioł potknął się o króliczą norkę i Baniek omal nie wyleciał z siodła w pełnym galopie, lecz w ostatniej chwili złapał się grzywy i przytrzymał, dzięki czemu mógł się poprawić w siodle. Ucieszył się, że nie trzyma lancy tak jak inni jeźdźcy, że nie pozwala mu na to niesprawne ramię, bo z pewnością by ją zgubił albo, co gorsza, wbił w ziemię, kiedy koń usiłował utrzymać równowagę, i sam wy- sadził się z siodła. I zaraz przypomniał sobie, że człowiek bez lancy nie może utrzymać wroga na odległość większą niż długość miecza. Mogłem zostać. Wszyscy mi mówili, żebym nie jechał. Słowa te kołatały się w jego głowie jak kamienie w wiadrze. Konie galopo- wały w dół zbocza, tak że jeźdźcy mogli jedynie pochylić się do przodu i czekać. Mgła, która jeszcze kilka chwil wcześniej snuła się długimi mackami niczym proporce, teraz gęstniała; przed Barrickiem przepłynęły białe fale, jakby pokojówki z zamku trzepały obrusy. Wy- dawało się, że jedzie przez świat, który w połowie składa się z zie- lonej trawy i gasnącego blasku zimowego słońca, a w połowie z sza- rej pustki, i że oprócz niego w tym świecie, jest tylko głuchy tętent końskich kopyt, szczęk zbroi, rozbrzmiewające czasem okrzyki ludzi oraz słońce i mgła, które zamieniają wszystko w światło i ciemność jak kołyszące się na zawiasach drzwi. Na kilka krótkich chwil ponownie znalazł się w świetle, a po- tem znowu zanurzył w wirującej mgle. Po obu jego stronach jechali inni, lecz on nie był w stanie rozpoznać herbów na ich tarczach ani kit na hełmach. Jadący z lewej strony rycerz podniósł się nagle w strzemionach - coś sterczało z jego prawego barku niczym czarny kwiat o długiej łodydze - a potem osunął się do tyłu i spadł na zie- mię, wierzchowiec zaś skręcił w mgłę, która zamiast rzednąć, stale gęstniała. Vansen się pomylił, zdążył pomyśleć Barrick, już zapadła noc. Odwrócił się, żeby zawołać do jeźdźca po drugiej stronie, lecz kiedy zaczął szukać go wzrokiem, coś przemknęło tuż przy jego twa- rzy tak blisko, że musnęło nos. Blady jeździec podniósł przyłbicę: jego czarne oczy były ogromne i nie miały białek. W pewnym mo- mencie Barrick zobaczył, że tamten mężczyzna... istota... kimkol- wiek był, nakłada kolejną strzałę. Barrick wiedział, że go nie prze- ścignie i nie zdąży się uchylić, więc szarpnął wodze tamtego zdrową ręką, nacierając koniem na wierzchowca przeciwnika. Rozległ się głu- chy odgłos, kiedy łuk uderzył Barricka w twarz. Strzała poleciała w górę. Książę wciąż nie miał możliwości wyjęcia miecza, lecz zdołał odjechać w bok, kiedy przeciwnik rzucił się na niego, tak że człe- kopodobna istota, uczepiona dłońmi jego siodła, pozostała z nogami w strzemionach swojego wierzchowca, który galopował obok Kotła. Pomimo szarpania obu koni przeciwnik Barricka próbował sięgnąć dłonią do nogi po, jak można było sądzić, nóż schowany w pochwie. Krzycząc ze strachu i obrzydzenia, Barrick zaczął kopać twarz wroga. Hełm zsunął się z głowy napastnika i odsłonił rozwiane sre- brzyste włosy. Istota mimo wszystko zdołała się przybliżyć, tak że konie biegły teraz zaledwie w odległości jarda. Barrick wyjął wresz- cie miecz z pochwy i zamierzył się niezgrabnie, by ciąć twarz prze- ciwnika, a potem zaczął siec blade dłonie zaciśnięte na popręgu jego siodła, aż nagle bluznęła krew, a głowa z patrzącymi ślepo czarnymi oczami oddaliła się - błysnęła zbroja, kiedy napastnik zanurzał się w trawę. Pozbawiony jeźdźca koń galopował jeszcze kawałek, po czym skręcił i zniknął we mgle. Barrick zatrzymał swojego wierzchowca i siedział długą chwilę nieruchomo, bojąc się, że bijące jak szalone serce pęknie jak sko- rupka jajka rozbita dziobem wykluwającego się kurczęcia. Gdzieś z mgły, z prawej strony, dochodziły przeraźliwe krzyki. Mimo prze- rażenia Barrick uznał, że bezpieczniej będzie jechać dalej, niż czekać, aż coś się wyłoni z tumanu i znowu go zaatakuje. Wszyscy mi mówili, żebym został. Mogłem nie jechać. Spiął konia ostrogami i ruszył w stronę krzyków. Tyne Blueshore i tuzin innych rycerzy i wielmożów znowu się połączyli, a Barrick do nich dołączył. Wrogowie nacierali na nich co rusz, ale nie bez przerwy. Między kolejnymi walkami następowały chwile spokoju na tyle długie, by Barrick mógł złapać oddech, a nawet napić się z bukłaka. Trzymał się dzielnie, mimo iż walczył tylko jed- ną ręką, dziękując w duchu i z pewnym zażenowaniem swojej dawnej nemezis, Shasowi, który ćwiczył go tak bezlitośnie przez wszystkie te lata. Raz czy dwa mgła się rozwiała i wtedy widział grupy walczących, rozrzucone po równinie. W takich momentach zdawało im się, że zapada naturalny zmierzch, i z ust nawet najbardziej umęczonych spośród walczących płynęły okrzyki otuchy, a głos Barricka brzmiał równie donośnie jak innych. Wytrzymali pierwszy atak Ludzi Zmierz- chu. Barrick czuł coś, co przypominało nadzieję. Jeśli uda im się połączyć z innymi, mogliby stawić zorganizowany opór albo też, jak sugerował Yansen - zaledwie przed kilkoma godzinami, choć wy- dawało się, że od tamtej chwili upłynęły wieki - wycofać się i po- ciągnąć za sobą ludzi cienia. Czarodziejscy ludzie, nie tak liczni, jak się obawiali, byli strasz- liwymi przeciwnikami, często bardziej za sprawą swojego dziwnego wyglądu niż zaciekłości w walce. Większość z nich wzrostem i po- stacią przypominała ludzi. Mieli zbroje i broń o dziwnych kształtach i barwach, lecz niektórzy dwukrotnie przewyższali wzrostem śmier- telników, byli silni, lecz powolni, a ich masywne ciała pokrywała obwisła, gruba, jakby żółwia skóra, na której widniały kępy ohyd- nego futra. Barrick widział, jak jednego z takich potworów położy- ło trzech jeźdźców z lancami, i wydał okrzyk radości, patrząc, jak olbrzym pada i leży na ziemi, wstrząsany śmiertelnym spazmem w ka- łuży sączącej się powoli czarnej krwi. Czarodziejska armia składała się też z chmar niedużych stworzeń o rudych głowach i twarzach prawie tak wąskich jak pysk lisa, a także innych, niewiele większych od małp, całkowicie porośniętych ciemnymi kudłami zakrywającymi ich twarze, tak że widać było tylko błyszczące, szeroko otwarte oczy. Niektórzy wrogowie zdawali się wyposażeni we własne zasłony z mgły, dzięki którym nawet w chwilach przejaśnień trudno ich było zoba- czyć wyraźnie, zupełnie jak odbicie w błotnistym stawie, przez co lance nigdy nie trafiały precyzyjnie. Towarzyszyły im też wilki, mil- czące, szybkie i przerażająco inteligentne. Jak dotąd zdołały powalić kilka wierzchowców, gryząc ich nogi i nieosłonięte brzuchy tak dłu- go, aż konie traciły równowagę i się przewracały. - Tędy! - zawołał Tyne. Hełm naczelnego wodza był poobijany, a wyszczerbiony miecz ociekał krwią, lecz jego głos brzmiał wciąż donośnie. Pozostali skierowali się ku niemu bez wahania, podczas gdy on sam ruszył ku jednej z grup walczących, spowitej mgłą masie ciał i błyskającego metalu. Stanowili ją Mayne Calough i grupa wiel- możów z Silverside, trzy może cztery tuziny jeźdźców atakowanych przez co najmniej taką samą liczbę przeciwników. Tyne najwyraźniej zamierzał połączyć oba oddziały w celu przeprowadzenia skoordy- nowanej obrony, więc Barrick podążył za nim ochoczo. Przez więk- szość ostatniej godziny unosił się w czymś w rodzaju śpiewnej ciszy. Słyszał, lecz nie rozpoznawał odgłosów bitwy, przerażenia i bólu roz- brzmiewających dokoła niego, zagubiony w czerwonawej mgle, która wreszcie zaczęła się przerzedzać - a przynajmniej ta w jego głowie, bo mgła na zboczu nie ustępowała ani trochę. Kiedy w jego głowie znowu pojawiło się coś na podobieństwo zwykłej myśli, zrozumiał, że pragnie jedynie wydostać się z tego upior- nego mroku za wszelką cenę. Nie chciał już więcej zabijać, nawet takich potworów. Nie chciał, żeby ktokolwiek był z niego dumny. Nie obchodziło go, co inni pomyślą. Wojna to kłamstwo. Te chaotyczne słowa nie całkiem uformo- wały się w jego umyśle, lecz były tam przez cały czas niczym okru- chy potłuczonego naczynia, którego pierwotny kształt wciąż dało się rozpoznać. Bo nigdy nikogo to nie obchodziło. Straszne. Gdyby tylko wiedzieli, nie, nigdy. Nigdy. Tyne, jadący na przedzie niewielkiego oddziału, dotarł do grupy walczących na zboczu i zdumiony zatrzymał gwałtownie konia, gdyż niespodziewanie spomiędzy rycerzy wypadła ogromna postać, roz- trącając ciężkich, uzbrojonych ludzi i konie, jak pijak oganiający się przed rojem os. Tyne zdążył jedynie unieść miecz w geście bezrad- nej obrony, bo skórzasty olbrzym opuścił na niego kamienno-drew- nianą maczugę z taką siłą, że wierzchowiec Tyne'a runął na ziemię z przetrąconym kręgosłupem i połamanymi nogami. Z samego Tyne'a Aldritcha, hrabiego Blueshore, została jedynie zgnieciona zbroja wy- pełniona galaretą zmiażdżonego ciała. Było to tak straszne i nagłe, że Barrick wpatrywał się tylko w tę scenę, podczas gdy Kocioł przebierał nerwowo nogami. Ludzie z Sil- verside rozpierzchli się, uciekając przed olbrzymem, jeźdźcy trato- wali tych, którzy stracili konie, a wszyscy mijali księcia w pośpiechu. Co chwilę ktoś wołał, żeby zawrócił i uciekał. Ogromna postać skie- rowała się w jego stronę, ze świstem wymachując ogromną maczugą, rażąc śmiertelnie po drodze tych, którzy nie zdołali usunąć się na czas. Jeden z uciekających rycerzy stracił panowanie nad koniem i ten natarł na Kotła, spychając go w bok. Tym razem Barrick nie zdążył chwycić grzywy. Upadł na mokrą ziemię z takim impetem, że stracił oddech i przez chwilę wydawało mu się, że olbrzym walnął go ma- czugą, lecz dotkliwy ból ramienia podpowiadał mu, że jest inaczej: wciąż żył i czekało go coś jeszcze gorszego. Przeturlał się i odpełzł na bok, żeby uniknąć kopyt własnego konia, który próbował utrzy- mać równowagę. Już lepiej, żeby Kocioł mnie wykończył... Lepsze to niż... Monstrualna postać stała teraz nad nim. Podpuchnięte oczy pa- trzyły z twarzy porośniętej szczeciną i pomarszczonej jak zad starego dzika. Była tak ogromna, że zdawała się zasłaniać światło, choć wy- dawało się, że już nie ma światła, nigdzie. Olbrzym trącił go ma- czugą, tak że książę potoczył się po ziemi, najwyraźniej zdziwiony i zadowolony, że ofiara żyje. Usłyszał trzask własnego żebra, kiedy olbrzym znowu go szturchnął, a potem uniósł wysoko maczugę. Za- wisła nad nim niczym drżący występ skalny, który zaraz się odłamie i spadnie na ziemię. Barrick zamknął oczy. Briony. Ojcze. Szkoda... 37 Mroczne miasto ECHO WŚRÓD WZGÓRZ: Policzcie włócznie i rozpalcie ogniska Dla tych, którzy nie mają włóczni, Wyśpiewujcie razem stare, bardzo stare słowa Wyrocznie Rzuconych Kości N awet bez płaszcza cienia ciemność spowiła pole bitwy jeszcze przed nocą, która teraz zapadała - Dzieci Mgły zadbały o to wcześniej. Jadąc, Yasammez widziała mrok, jaki stworzyły, który tylko nieznacznie ograniczał jej widoczność, za to, jak się domyślała, dla mieszkańców kraju słońca dzieło Dzieci Mgły oznaczało coś zu- pełnie innego. Było jak ślepota. Jak rozpacz. Zewsząd rozbrzmiewały odgłosy walki, chaos wypełniony krwią, mgłą i szczękiem broni, lecz Pani Jeżozwierz widziała wszystko. Nie- wiele brakowało - decyzja śmiertelników, żeby zaatakować ją na otwar- tym terenie, okazała się mądra, co mogło oznaczać, że mają co naj- mniej kilku prawdziwych dowódców - lecz mieszkańcy kraju słońca osłabili się sami, zmuszeni do pozostawienia z tyłu piechoty, i choć walczyli dzielnie i zaskakująco dobrze, to sprawy przyjęły niepomyśl- ny dla nich obrót. Pierwszy krok, pomyślała, ale nie przyszedł łatwo. A Dzień Koń- ca Roku tuż-tuż. Król przegrał. Odtąd będzie po mojemu. Tego dnia krew spłynęła po ostrzu Białego Ognia, lecz Yasammez nie pragnęła walki dla niej samej -jej gniew był zbyt subtelny, zbyt czysty, żeby się wyrażać w ten sposób. Resztę zostawiła Gyirowi i innym podwładnym, po czym skierowała swojego czarnego wierz- chowca ku miejscu, z którego lepiej widziała miasto mieszkańców kraju słońca, a w szczególności zamek posadzony na skale po drugiej stronie wody - na starym wzgórzu, strasznym miejscu, które nieba- wem znowu miało należeć do Ludzi Zmierzchu. Przez chwilę za- stanawiała się, w jaki sposób jej słudzy przerzucą nad wodą Ciernio- wy Most, jak jej wojska przejdą przez jego ochronne gałęzie i dotrą do murów zamku. Wielu polegnie podczas ataku, lecz dotąd oszczę- dzała swoją armię, a poza tym będzie to ostatnia duża ofiara w tej części świata. Ale najpierw zaatakują zamkowy ogród, opuszczone miasto na lądzie. Jej żołnierze i sojusznicy odpoczną i opatrzą rany, a potem tańcem i śpiewem ogłoszą zwycięstwo, pierwsze odniesione nad wrogiem od wieków. Spalą te części miasta, których nie potrze- bują, a widok ogni spędzi sen z powiek mieszkańcom zamku w ostat- nią noc ich życia, jakby sama Yasammez wyciągnęła swoje macki i nadała ich snom postać koszmaru. Jej koń kluczył zwinnie między trupami śmiertelników i Qarów. Wojownicy obu armii wciąż walczyli w małych grupkach rozrzuco- nych na równinie. Powietrze wypełniały przeraźliwe krzyki, a także wycie tych z plemienia Zmieniających się i buczące pieśni Strażników Żywiołów, które to głosy dla śmiertelników z pewnością brzmiały o wiele straszniej niż inne dźwięki. Pośród bitewnego zgiełku jej uwa- gę zwrócił na krótko jeden ze sług Pierwszych Głębi. Pomimo licznych ran zdołał już zabić kilkunastu śmiertelników i gotował się właśnie do uśmiercenia kolejnego, młodzieńca leżącego na ziemi u jego stóp, którego trącał maczugą jak kot bawiący się przerażoną myszą. Miała już się odwrócić, lecz jej uwagę zwrócił strój chłopca i jego rysy. Olbrzym uniósł ociekającą krwią maczugę. - Stój. Sługa nigdy nie słyszał jej głosu, lecz znał swoją panią. Trzymał ręce w górze, dzierżąc pewnie maczugę, chociaż musiała ważyć tyle co pień okazałego drzewa. Chłopiec spojrzał w górę, kiedy podje- chała; spojrzenie miał zamglone, a twarz przeraźliwie bladą. Yasam- mez, która miała na głowie pozbawiony znaków szczególnych hełm, domyślała się, że w oczach przestraszonego młodzieńca musi wy- glądać równie groteskowo jak olbrzym -jej czarna zbroja lśniła na- jeżona kolcami, a Biały Ogień połyskiwał w dłoni niczym skamie- niały promień księżyca. Zdjęła hełm i spojrzała uważniej na chwi- lowo wybawionego więźnia. Chłopiec, w którego spojrzeniu widać było jedynie przerażenie i rezygnację, otworzył szerzej oczy. Yasammez spojrzała na niego. On patrzył na nią. Poruszył ustami, lecz nie mógł mówić. Wyciągnęła przed siebie rękę i rozłożyła palce. Zdumiony i prze- rażony, zamknął oczy i opadł na mokrą trawę, bezwładny i nieprzy- tomny. Korowód Wigilii Zimy i towarzyszące mu świątynne rytuały roz- poczęły się wcześnie rano i choć nie nastało jeszcze południe, Briony już zaczęła żałować, że dała się namówić Nynorowi na zorganizowa- nie tych jakże mało świątecznych uroczystości. Zamiast dodać ze- branym dworzanom pewności siebie, jak sugerował kasztelan, po- mogły jedynie rozpuszczać plotki szybciej i dalej niż zwykle. Rosę i Moina wyznały jej, że choć nikt nie przyzna tego publicznie, to wielu spośród wielmożów było niemal skłonnych uwierzyć Tollym, że Briony i Barrick kazali zabić Gailona. A fakt, że Hendon i po- plecznicy Tollych nie brali udziału w uroczystościach, jeszcze pogar- szał sprawę, bo można było pomyśleć, że Briony świętuje, zacho- wując się okrutnie, podczas gdy oni opłakują śmierć bliskiego. Gdzie się podziali wszyscy, których popieraliśmy - gdzie są ci, na .; których lojalność nieraz zasłużyliśmy? Czy zapomnieli, co dla nich zrobił mój ojciec, Kendrick, co próbowaliśmy zrobić oboje z Barri- ckiem w tym krótkim czasie? Patrząc na ludzi stłoczonych w ogrom- nym ogrodzie, który, przedzielony namiotami rozłożonymi do żywego obrazu, przypominał nieco obóz wojskowy, nie mogła się oprzeć wrażeniu, że wszyscy szepcący teraz między sobą nie są jej przy- chylni. Wiedziała, że nic nie może zrobić - gdyby spróbowała za- przeczyć plotkom, tylko by je podsyciła - co doprowadzało ją do wściekłości. - Chętnie przeciągnęłabym ich wszystkich szpicrutą, każdego, kto się zachwiał w lojalności - mruknęła. - Słucham, Wasza Wysokość? - zapytał Nynor. - Nic. Nawet w tak chłodny dzień duszę się w tym stroju. - Trzep- | nęła dłonią krepującą ją suknię Królowej Zimy, którą Anissa nosiła przed rokiem, a która składała się z obszernej białej krynoliny i twar- dego jak kamień stanika, z naszytymi perłowymi paciorkami podobnymi do zamarzniętych kropel rosy. W tak krótkim czasie nawet pół tuzina krawcowych nie było w stanie przerobić jej tak, by leżała dobrze na Briony, która była większa. - Czy już nie czas skończyć to głupie przedstawienie? Jestem głodna. - Ceremonia dobiega końca, Wasza Wysokość. - Jak przystało na zręcznego dworzanina, Nynor starał się, aby ton jego głosu za brzmiał przepraszająco, lecz nie było wątpliwości, że potępia jej na rzekania. - Jeszcze chwila i... Ach! Jest, idź i przyjmij dar, który ofiarowuje chłopiec. Znasz swoją kwestię? Przewróciła oczami. - Też mi kwestia. - Wystąpiła do przodu i czekała, aż mały Idrin, najmłodszy syn Gowana z Helmingsea, poda jej gałązkę jemioły i bukiet zasuszonej tawuły, recytując z dziecięcym seplenieniem rytualną kwestię o tym, jak powraca słońce i nadchodzi czas kwitnienia. Był on całkiem miłym dzieckiem, lecz strasznie zasmarkanym. Kiedy już wzięła do ręki jemiołę, poczuła, że jest lepka. - Tak, dobra Sierotko - odpowiedziała chłopcu, usiłując nie upuścić podarunków i jednocześnie wytrzeć ukradkiem dłoń w chusteczkę. - Dzięki twojemu poświęceniu pozwolę Królowej Lata powrócić i zasiąść na tronie na końcu roku. A teraz udaj się do bogów po nagrodę. Mały Idrin położył się i „umarł", wierzgając nogami i postękując, lecz tym razem tłum - może bardziej przesądny w tych dniach złych wieści - nie wydawał się rozbawiony podobnymi błazeństwami. Występ nagrodzono uprzejmymi oklaskami, które szybko ucichły, lecz ani na chwilę nie umilkły szepty, tak więc najmłodszy potomek Gowana z Helmingsea, ubrany w pastuszy strój, teraz oblepiony źdźbłami mokrej trawy, zmartwychwstał i wrócił do matki. Briony zdążyła odprawić dworzan, żeby trochę odpocząć i przebrać się przed ucztą. W pewnym momencie zauważyła Havemore'a, zastępcę Avina Brone'a, który najwyraźniej czekał na nią, przyją-wszy postawę nie narzucającą się, lecz natarczywą zarazem. Westchnęła. Najczęściej właśnie pomocnicy zapracowanych ludzi mieli nieznośnie wysokie poczucie własnej wartości. - Czego chce twój pan? - zapytała głosem trochę bardziej znie cierpliwionym, niż zamierzała. - Miał tu być. Skoro j a zniosłam to wszystko, to i on mógł się pofatygować. - Za pozwoleniem, Wasza Wysokość - odparł Havemore, uni kając jej spojrzenia - lord Bronę pragnie z tobą pomówić. Mówi, że to pilne. Pokornie prosi, abyś przybyła do Wieży Zimowej naj szybciej jak to możliwe. Od razu ogarnęły ją podejrzenia. Nie znała Havemore'a zbyt dob- rze. Pochodził z bogatego lenna Bronę'a w Landsend i mówiono, że jest ambitny. Czyżby to był podstęp, żeby się znalazła sama - fortel Tollych przeprowadzony przy pomocy sługi lorda konstabla? Ale przecież nawet oni nie ośmieliliby się działać w biały dzień. Briony uznała, że zbytnio poddaje się nieufności - w końcu będą z nią straż- nicy. Nie pierwszy raz lord konstabl wołał ją do siebie, a nie od- wrotnie. Mimo to pomyślała poirytowana, czy aby nie powinna przy- pomnieć mu, kto tu jest regentem. - Przyjdę - powiedziała. - Ale powiedz mu, że musi zaczekać, bo chcę zdjąć ten dziwaczny strój i włożyć coś wygodniejszego. - Jak się nazywasz? - zapytała młodego strażnika, który uparł się, że pierwszy wejdzie do Wieży Zimowej. Uzmysłowiła sobie, że wie mniej o ludziach, którzy jej strzegą, niż o swoich koniach i psach, choć przecież niektórzy są przy niej od lat. - Heryn, Wasza Wysokość. Heryn Mileward. - A skąd pochodzisz? - Z Suttler's Wall, Wasza Wysokość. To na północ od Blueshore, przy Piaszczystej Rzece. - A kto jest twoim panem? Żołnierz się zarumienił. - Ty, Wasza Wysokość. My z Wall składamy hołd na wierność bezpośrednio Eddonom. - Miał niepewną minę, jakby się bał, że po wiedział za dużo. Bez wątpienia pozostali trzej strażnicy, którzy też weszli do przedpokoju, zerkali na niego tak, jakby zamierzali spra wić, że pożałuje swojej gadatliwości. - Większość strażników kró lewskich pochodzi z Suttler's Wall, Redtree albo któregoś z innych lenn Eddonów. Brzmiało to sensownie. - Ale wasz kapitan, Vansen, nie jest wasalem Eddonów z uro dzenia. - Nie, Wasza Wysokość. On pochodzi z górskich dolin, nasz ka pitan Vansen... ale jest bardzo wierny, pani. Sierżant podszedł bliżej. - Czy on sprawia kłopoty, Wasza Wysokość? - Nie, ani trochę. Zadałam mu pytanie, a on odpowiedział. - Spoj- rzała na sierżanta o wychudzonej twarzy, który sprawiał wrażenie zdenerwowanego i poirytowanego. Nie podoba mu się, że dziewczy- na w moim wieku zasiada na tronie, pomyślała. Wolałby raczej mi powiedzieć, żebym była cicho i się pospieszyła, bo każę czekać ta- kiemu mądremu człowiekowi jak Bronę, nie wspominając o tym, że mącę w głowie temu żołnierzowi. Raz przynajmniej poczuła bardziej rozbawienie niż gniew. W końcu mieli większe zmartwienia i groź- niejszych wrogów. - Chodźmy zatem. Nie był to żaden podstęp Tollych. Avin Bronę czekał na nią w ogrom- nym pokoju na trzecim piętrze, niegdyś sali publicznej, w czasach, kiedy jeszcze w Wieży Zimowej rezydowali monarchowie, lecz teraz głównie przeznaczonej na składowanie rzeczy. - Wasza Wysokość - powiedział - dziękuję. Chodź ze mną, proszę. Ukrywając irytację, poleciła strażnikom zaczekać i udała się za nim na owiewany chłodnym wiatrem balkon. Na drewnianej podło- dze u swoich stóp zauważyła chustkę, na której ktoś zostawił piętkę chleba i kilka okruchów sera. W pierwszej chwili pomyślała, że to Bronę położył to jedzenie, lecz chleb był napęczniały od wilgoci i po- szarzały, jakby leżał tam dzień lub dwa. - Chciałeś mi pokazać miejsce, do którego zakradł się szpieg i zo stawił swój posiłek? Zaskoczony Bronę patrzył na nią przez chwilę, a potem zerknął na chleb i zmarszczył brwi. - To? Nieważne, pewnie ktoś ze służby albo strażnik tu bume- lował. Nie, Wasza Wysokość, przyprowadziłem cię tutaj, żebyś zo baczyła coś o wiele bardziej groźnego. - Pokazał ręką ponad dachami zamku w kierunku wąskiego rękawa Zatoki Brenna i leżącego za nią miasta. Zasnuwała je mgła, tak że widać było tylko świątynne wieże i dachy najwyższych budynków - całun mgły lub chmur rozciągał się ponad polami i wzgórzami za miastem, przez co prawie cała zie mia po tej stronie pozostawała niewidoczna. Lecz wpatrując się w tę ponurą, choć nie tak bardzo zaskakującą scenę, Briony dostrzegła w głębi mgły jasne błyski, jakby paliły się tam pochodnie albo nawet ogniska. - O co chodzi, lordzie Bronę? Szczerze mówiąc, nie rozumiem. - Widzisz ogniska, Wasza Wysokość? - Tak, chyba tak. I co z tego? - Miasto jest puste, Wasza Wysokość, mieszkańcy je opuścili. - Nie do końca, jak się wydaje. Kilka dzielnych lub głupich dusz najwyraźniej pozostało. - Powinna niepokoić się o ich los, lecz czuła, że nie potrafi dłużej współczuć innym, kiedy cierpienie wygnanych z domów ludzi stało się tak powszechne. - Też bym tak pomyślał - odparł Bronę - gdyby nie wiadomość, którą otrzymałem dzisiejszego ranka. - Wyjął z sakiewki malutki zwój pergaminu i podał jej. Briony zmrużyła oczy. - Od Tyne'a, jak widzę, choć nigdy bym nie podejrzewała, że potrafi pisać tak drobnym i starannym pismem. - Bez wątpienia pisał to któryś z jego służących, ale rzeczywiś- cie ta wiadomość pochodzi od niego. Przeczytaj, proszę, Wasza Wy- sokość. Już po kilku linijkach poczuła dreszcz na karku. - Litościwa Zorio! - wyszeptała, choć wydawało jej się, że krzyk- nęła przeraźliwie głośno. - Co on pisze? Że padli ofiarami podstępu? Że Ludzie Zmierzchu przemknęli się obok nich i zmierzają do zam- ku? - Dalsza lektura przyniosła jej pewną ulgę. - Ale pisze, że ich dogonią, że mamy być gotowi, aby ich wesprzeć. - Stłumiła wzbie- rające przerażenie. - Och, biedny Barrick. Nie wspomniał o nim! - Na końcu pisze, że jest bezpieczny - czy też był, kiedy pisa- no ten list. - Twarz Bronę'a, posępna i zarośnięta, przypominała ponure oblicze jednego z siwych, starych bogów pokonanych przez Pe-rina, Pana Błyskawic. - Jak to „kiedy go pisano"? - List wysłano wczoraj rano, Wasza Wysokość. Dopiero co go otrzymałem, chociaż z opisu miejsca, w którym wróg ich ominął, wynika, że działo się to jakieś dwadzieścia mil od miasta. - W takim razie dlaczego jeszcze ich nie dogonili? - zapytała i w tej samej chwili domyśliła się przerażającej prawdy. - Strażnicy słyszeli coś wczoraj wieczorem, a także w nocy. Wzięli to za hałasy szaleńców pozostałych w mieście - szczęk broni, jęki, przeraźliwe wrzaski, dziwne śpiewy i krzyki. Ale słyszeli słabo, jak- by dochodziły zza zamkniętej bramy miasta... albo z odległych pól po jego drugiej stronie. z:rn - Co to oznacza? Myślisz, że Barrick i pozostali dopadli Ludzi Zmierzchu? - Myślę, że ich dogonili, Wasza Wysokość... Briony. I myślę, że ponieśli klęskę. - Klęskę? - Nie rozumiała tego słowa. Choć tak proste, wydało jej się nagle trudne do rozszyfrowania, pozbawione znaczenia. - Tyne pisze o mgle wpędzającej w szaleństwo, która spowija magiczny lud. A co zakrywa miasto? Widziałaś tutaj wcześniej taką mgłę, nawet zimą, która wisi jeszcze w południe? A kto zapalił tam ognie? Briony chciała zaprzeczyć, wykazać, że starzec się myli, podać odpowiedzi, które by wyjaśniły wszystko, o czym wspominał, lecz z jakiegoś powodu nie potrafiła tego zrobić. Odrętwiała, z zimnym przerażeniem wpatrywała się w prawie niewidoczne miasto - od którego oddzielało ją niecałe pół mili wody - i ognie płonące w szarej mgle niczym oczy zwierząt przyczajonych na skraju leśnego obozu. Barrick...? - pomyślała. Ale przecież on... to niemożliwe... - Wasza Wysokość? - powiedział Bronę. - Zejdźmy już. Jeśli rozpoczną oblężenie, musimy... - Urwał, gdy zobaczył łzy na jej policzkach. - Wasza Wysokość? Otarła twarz rękawem. Brokat był chropowaty jak skóra jaszczurki. - Nic mu się nie stanie - powiedziała, jakby Bronę ją o to pytał. - Wyślemy naszych ludzi. Wybijemy magiczny lud jak szczury. Co do jednego, i sprowadzimy z powrotem naszych dzielnych żołnierzy. - Wasza Wysokość... | - Dość, Bronę. - Próbowała zachować kamienną twarz - założyć maskę królowej, jak ją nazywała, choć była tylko księżniczką. Może właśnie dlatego nie mogę zabrać się do tego należycie, pomyślała. Może dlatego tak cierpię. Zmagając się z uczuciami, odezwała się do lorda Bronę'a tonem chłodniejszym, niż zamierzała. - Dość gadania. Rób, co do ciebie należy, i upewnij się, że mury i bramy są bezpieczne. Przygotuj też oddziały, żebyśmy mogli dokonać wypadu, gdybyś jednak się pomylił, kiedy zobaczymy Tyne'a walczącego z wrogiem. Porozmawiamy o tym po uczcie. - Po uczcie? - Po wszystkich tych zabiegach Nynora ludzie muszą się najeść i rozweselić. - Czując, że łzy na jej policzkach wyschły, wysiliła się na uśmiech, który chyba bardziej przypominał warkliwy grymas, lecz nie starała się go specjalnie wygładzić. - Tak jak powiedział, I być może to jedyna okazja do radości na jakiś czas, więc niegodzi- wością byłoby zmarnować wszystkie te puddingi. Pierwsze przebłyski świtu powinny przynieść ulgę, lecz tak się nie stało. Utrzymali pozycje i wciąż żyli, lecz nigdzie w zasięgu słu- chu czy wzroku nie było nikogo, z kim mogliby się połączyć. Przy- pominali wyrzuconych na brzeg żeglarzy z rozbitego statku. Ferras Vansen wraz z kilkoma ludźmi - Garem Doineyem i dwo- ma innymi zwiadowcami, a także rycerzami Mayne'em Caloughiem z Kertewall i jego giermkiem - bronili wzniesienia od północy. Był to kamienisty wzgórek na środku pola, nie większy niż wiejski do- mek, i byli w stanie utrzymać swoją pozycję głównie dlatego, zdaniem Ferrasa, że był on usytuowany na obrzeżach bitwy i miał niewielkie znaczenie strategiczne. Choć strategia nie miała już większego sensu. Od wielu godzin Vansen wiedział z pewnością, z jaką umierający wie, że umiera, otrzymawszy śmiertelną ranę, że walka jest skoń- czona i że przegrali. Był zły na siebie, chociaż wciąż uważał, że słusznie nalegał, aby zaatakowali magiczny lud przed murami miasta. Niemal niemożli- wością było pokonać Ludzi Zmierzchu, nie mając przewagi liczeb- nej - czy choćby pozornej przewagi, jako że wszystko, co dotyczyło magicznego ludu, było złudne i wymykało się szacunkom. W prze- rwach między atakami Vansen planował kolejne posunięcia: w jaki sposób wykorzystać element zaskoczenia i ukryć się przed magicz- nymi ludźmi, a także ich dziwną magią, lecz przez cały czas wiedział też, że może nie być następnego razu, że być może przegrali coś więcej niż tylko tę bitwę. Po śmierci Tyne'a Aldritcha w ich szere- gach zapanował chaos, a zastępca Tyne'a, flegmatyczny, pozbawiony wyobraźni Droy z Eastlake, i tak nic by nie zmienił, nawet gdyby przeżył. W rzeczywistości to właśnie upór Droya ich pogrążył. Za- nim ten ze swoją zmęczoną piechotą do nich dołączył, by pomóc konnym rycerzom, znacząc swoją drogę długim wężem zapalonych pochodni, Vansen wysłał do niego zwiadowcę, informując go, że po- moc już nie ma sensu, Tyne poległ i najlepsze, co mogą zrobić pie- churzy Droya, to okrążyć Ludzi Zmierzchu i udać się przed nimi do opuszczonego miasta albo przynajmniej zająć pozycje na wzgó- rzach, tak by utworzyli drugą flankę sił obronnych Bronę'a. Tym- czasem hrabia Eastlake zignorował wiadomość Vansena, uznając ją za tchórzliwą radę wieśniaka, zarozumiałego strażnika, i rzucił swo- ich umęczonych piechurów do bitwy. Część z nich od razu zupełnie się pogubiła z powodu mgły, dziwnych krzyków i cieni - wydawało się, że lord Nikomede i inni nie wyciągnęli żadnych wniosków z pierwszej potyczki - i poległa rażona strzałami przeciwników. Z kolei ich strzały wyrządziły tyle samo szkody wrogowi co rycerzom, którzy jeszcze walczyli u boku Tyne'a. Katastrofa. Gorzej, farsa. Oto, jak broniliśmy Marchii Południo- wej - opierając się na bitewnych planach wziętych z jakiejś komedii, tak że bohaterstwo zostało zaprzepaszczone przez rozkazy durnego generała. Doiney pociągnął za brzeg opończy Vansena, przerywając jego rozmyślania. - Cienie, kapitanie. Tam. Chyba się zbliżają. Vansen zmrużył oczy. Teraz, kiedy znowu zaświeciło słońce, wi- dać było trochę lepiej, ale tylko trochę. Mgła zrzedła, bardziej niż można by się spodziewać na łąkach o tej porze, lecz wciąż zasnuty nią świat wydawał się dziwny i obcy. Rzeczywiście, coś się poru- szało na zboczu, zmierzając ku szczytowi kamienistego pagórka, któ- rego bronili, jakaś zbita grupka cieni. Przeleciała ze świstem strzała i Vansen szybko zeskoczył z wy- stępu, na którym przycupnął. Konie, zapędzone w zagłębienie u stóp wzgórka, bo w tej chwili były bezużyteczne, zarżały zaniepokojone. Nie wystrzelono kolejnych strzał, co mogło stanowić niewielką po- ciechę. - Wstawać! - zawołał Vansen w chwili, gdy z mgły wypadło nagle pół tuzina dziwnych postaci o jasnych oczach i twarzach bla- dych jak maski. Wydawało się, że jedna z nich, biegnąca na czwo- rakach, jest w trakcie jakiejś przemiany, bo na jej plecach i bokach wyrastały pasy gęstej sierści, a jej twarz była zniekształcona, jakby ktoś wypchnął ją od wewnątrz, tak że z ust i nosa powstał pysk. Siedem godzin wcześniej podobny widok napełnił Vansena obrzy- dzeniem, sprawił, że poczuł się zagubiony, jakby znany mu świat nagle zniknął. Teraz zaś stanowił jedynie kolejny powód, by pragnąć zabijać, uśmiercić ich wszystkich, wszystkie te ohydne nienaturalne istoty, które zabiły tylu jego ludzi. - Do mnie! - zawołał i pomógł Mayne'owi Caloughowi dźwig- nąć się na nogi; zbroja zazgrzytała o kamień, kiedy rycerz się pro- stował. - Do mnie! Plecami do siebie! Jasnookie istoty zbliżały się z obnażonymi zębami, jakby uznały, że do takiej przyjemnej roboty nie potrzeba miecza. Vansen, jak wie- lokrotnie wcześniej, otrząsnął się i skupił całą uwagę na tym, aby zachować życie jeszcze trochę dłużej. Lord Calough i jego giermek nie żyli, a przynajmniej rycerz nie żył, a giermek umierał, wykrwawiając się z głębokiej rany w szyi. Jego dłonie, którymi próbował zatamować krew, były czerwone, brud- na twarz pobladła jak pergamin, a krew bluzgała coraz wolniej. Gier- mek leżał ze wzrokiem zwróconym ku zasnutemu mgłą porannemu niebu, a jego charcząca modlitwa słabła stopniowo, aż wreszcie ucichła, mimo iż usta wciąż się poruszały. Vansen bardzo chciał w jakiś sposób pomóc chłopcu. Może jednak tak właśnie było lepiej. Kto wiedział, co się z nimi stanie, kiedy ludzie cienia powrócą? Tylko Vansen potrafił powiedzieć coś o tym, jak myśli mogą zdradzić człowie- ka dotkniętego czarami magicznych istot. Calough leżał na mlecznoskórym wojowniku, którego pokonał - i wcale, zdaniem Vansena, nie ujmowało mu honoru to, że była to kobieta, ponieważ czarodziejskie kobiety walczyły jak demony - a na- pierśnik rycerza był rozpruty, jakby ktoś go ugryzł, jak jabłko, tak że wypłynęły wnętrzności. Ze zbocza pagórka stoczyły się trzy trupy czarodziejskich wojowników i leżały na sobie w trawie u jego pod- nóża. Pozostali napastnicy wycofali się w mglisty mrok, lecz pewnie tylko po to, żeby sprowadzić posiłki, jak się domyślał Vansen. Mi- nęły długie godziny od czasu, kiedy widział innych śmiertelników. Coś się działo na wschód od ich pagórka, gdzie gęsta mgła przylgnę- ła mocno do ziemi, lecz płynące stamtąd dźwięki, muzyka i krzyki, w niczym nie przypominały odgłosów walki. Brzmiały one raczej, jakby czarodziejscy ludzie wyśpiewywali słod- ko-gorzkie pieśni, dobijając rannych. - Pochyl się, kapitanie - wyszeptał Doiney ze swojej kryjówki za głazami na szczycie pagórka. - Zostały im jeszcze strzały i pewnie zbierają te, które wystrzelili. Trafią cię w oko. Ferras Vansen miał już posłuchać dobrej rady, gdy zauważył, że coś się porusza na opadającej łące, nie zbliża się do nich, lecz sunie przed nimi z lewa na prawo. Był to jeździec, jakaś istota, ciemna postać na czarnym koniu. Vansen przycupnął i zadrżał, ku swemu zdziwieniu, przepełniony przesądnym strachem - wcześniej wyda- wało mu się, że nie ma w nim już niczego, co mogłoby się prze- straszyć - mimo to nie potrafił oderwać wzroku od zjawy, która pły- nęła w kłębach mgły. Jego strach zamienił się w zdziwienie, kiedy postać wjechała w snop słabego słonecznego światła i stała się lepiej widoczna. - Na niebiański młot Perina, toż to sam książę! Barricku! Książę Barricku, zatrzymaj się! - Vansen zbyt późno zorientował się, że skie- rował uwagę wroga na najcenniejszego jeńca, którego można by po- rwać, lecz ludzie cienia nie wydawali się specjalnie zainteresowani tym, żeby zachować przy życiu kogokolwiek ze swoich śmiertelnych wrogów, bez względu na urodzenie. - Na ziemię! - Doiney pociągnął go za nogę, lecz Vansen nie zwracał na niego uwagi. Tajemnicza postać, tak podobna do księcia, przepłynęła przed nimi na czarnym koniu w odległości zaledwie kil- kunastu jardów. Vansen zawołał jeszcze raz, lecz Barrick Eddon, czy też jego nadprzyrodzony sobowtór, nawet się nie obejrzał. Znajoma twarz jeźdźca była nieobecna, wpatrzona w północno-zachodnie wzgó- rza, które zasłaniała mgła. - Na wszystkich bogów i ich matki - rzucił Vansen - on jedzie w złą stronę, kieruje się do Granicy Cienia. - Przypomniał sobie Briony i obietnicę, którą jej złożył, lecz Doiney ponownie szarpnął go za opończę, przypominając mu o innych obowiązkach. - To książę - powiedział znowu Ferras. - Jedzie na zachód. Pewnie jest zdezorien- towany, zmierza prosto do kraju cienia. Jedź ze mną, musimy go dogonić. - To tylko ognik - odparł Doiney z twarzą ściągniętą grymasem strachu. - Kolejna ich sztuczka. Z pewnością są tu jeszcze gdzieś nasi, którzy potrzebują pomocy, a nawet jeśli nie, to musimy jechać na wschód i próbować wrócić do twierdzy. - Nie mogę. Obiecałem. - Vansen zsunął się z kamiennego wy- stępu i poszedł do konia. - Jedź ze mną, Gar. Nie chcę cię tu zostawiać. Doiney i jeden ze zwiadowców, który wychylił się, żeby zoba- czyć, co się dzieje, potrząsnęli głowami. Doiney wykonał znak od- pędzenia zła. - Nie. Zabiją cię albo i co gorszego. Potrzebny nam twój miecz, kapitanie. Zostań z nami. Ledwo spojrzał na ich zmęczone, przestraszone twarze. - Nie mogę. - Tylko która przysięga była ważniejsza, ta złożona księżniczce czy też przyrzeczenie złożone przed Donalem Murroyem, kiedy przysięgał, że straż królewska będzie jego rodziną, a on będzie dla strażników jak ojciec? Nie miał nadziei, że zwiadowcy znajdą innych żywych towarzyszy, ale przynajmniej mieli szansę przedrzeć się na wschód, choć wiedział, że bez niego będzie im o wiele trud niej: najlepiej władał mieczem, a poza tym jako jedyny miał pełną zbroję. Po raz kolejny się zawahał, lecz oczyma wyobraźni wciąż widział twarz Briony, która patrzyła na niego z wyrzutem, prześladując go jak duch. - Nie mogę - powiedział wreszcie i wyprowadził konia na za- snutą mgłą łąkę. Dosiadł wierzchowca i odjechał. Barrick, czy też istota podobna do niego, zniknęła, lecz ślady końskich kopyt były świeże. - Nie zostawiaj nas, kapitanie! - zawołał jeden ze zwiadowców, lecz Vansen podążał na północny zachód. Żałował, że nie może zakryć uszu dłońmi. - Ale dlaczego? - Opal z trudem powstrzymywała łzy, co tro- chę ułatwiał jej gniew. - Czyś ty postradał zmysły? Najpierw idziesz z tamtą dziewczyną, a teraz znowu? Dlaczego miałbyś wychodzić za bramy miasta z obcym? I to w takiej chwili? - Pokazała na Krzemienia. Chłopiec leżał na łóżku i tylko delikatne falowanie chu- dej piersi świadczyło o tym, że żyje. - On jest bardzo chory! - Moim zdaniem nie jest chory, kochana, raczej wycieńczony. Wydobrzeje, obiecuję ci. - Nie miał pewności, czy sam wierzy w swoje słowa. Był zmęczony, bardzo zmęczony, bo po powrocie z twierdzy spał zaledwie kilka godzin. - Właśnie z powodu chłopca muszę iść, przez wzgląd na niego i na ciebie. Szkoda, że nie widziałaś tego Gila. Wolałbym mu nie wierzyć, droga Opal, ale wierzę. - Podniósł lusterko i znowu na nie spojrzał. Trudno było przyjąć do wiadomości, że tyle szaleństwa wiązało się z tak małym, niepozornym przedmio- tem. - Ważą się straszne rzeczy, jak twierdzi. Gdybyś go zobaczyła, zrozumiałabyś, dlaczego mu wierzę. - A dlaczego nie mogę go zobaczyć? Dlaczego nie przyszedł tutaj? - Tego nie jestem pewien - przyznał, -r Powiedział, że nie może się zbytnio zbliżać do Lśniącego Człowieka. Dlatego poszedł tam chłopiec. - Wszystko to czysty obłęd! - Wydawało się, że gniew Opal wziął górę. - Co to za człowiek? Skąd zna Krzemienia? Dlaczego i jakim prawem posyłał naszego syna z tak niebezpieczną misją? A poza tym, co duży może wiedzieć o Tajemnicach? Rogowiec drgnął, przytłoczony lawiną pytań. - Nie wiem, ale on jest kimś więcej niż tylko jednym z dużych. - Przypomniał sobie spokojne, puste spojrzenie Gila. - Moim zdaniem coś z nim jest nie tak, lecz trudno to wyjaśnić. On jest... - Rogowiec pokręcił głową. W tym właśnie tkwił problem. W przeciwieństwie do Opal ostatnie dni spędził w miejscach, w których słowa znaczyły niewiele albo nic. Smuciło go to i dzieliło ich jak przepaść. Miał nadzieję, że przetrwa ten dziwny czas i znowu zbliżą się do siebie. Tęsknił za swoją żoną, mimo iż stała tuż przed nim. - Muszę to zrobić, Opal. - Widzę. W takim razie co tu jeszcze robisz, ty okrutny, uparty, stary ślepokrecie? Uważasz, że jesteś dla mnie miły, bo wróciłeś tyl- ko po to, żeby mi oświadczyć, że znowu wychodzisz, żeby narażać życie? Bo straszysz mnie śmiertelnie tymi swoimi szalonymi opo- wieściami? - Tak - powiedział. - Nie jestem dla ciebie miły, ale nie mogłem iść, nie wyjaśniwszy ci, dlaczego to robię. - Przeszedł przez sypialnię i sięgnął po torbę. - Chciałem też zabrać kilka narzędzi. Tak na wszelki wypadek. - Nie powiedział jej, że głównie chodziło mu o nóż do obłupywania kamieni, dobrze naostrzony i jedyny przedmiot w ich domu, poza sztućcami Opal, którego można by użyć w charakterze broni. Bo przecież nie odważyłby się prosić ją o najlepszy nóż do krojenia mięsa - mogłoby to być ostatnie uderzenie w chwiejny skal- ny występ. Opal wyszła do frontowego pokoju, stąpając ciężko i powstrzy- mując łzy. Rogowiec przyklęknął przy chłopcu. Dotknął jego chłod- nego czoła i spojrzał uważnie na pierś, żeby się upewnić, że wciąż się unosi w oddechu. Pocałował go w policzek i powiedział cicho: - Kocham cię, chłopcze. - Po raz pierwszy powiedział to głośno i w ogóle wyznał. Potem pocałował Opal, która nie wytrzymała długo w jego uścisku i szybko odwróciła twarz, lecz wcześniej zdążył poczuć smak jej łez. - Wrócę, staruszko. - Jasne - rzuciła gorzko. - Pewnie wrócisz. Jednak kiedy wychodził, usłyszał, jak dodała: - Spróbuj nie wrócić. Rogowiec zabłądził kilkakrotnie, ponieważ tym razem nie prowa- dziła go Wierzba. Duzi, którzy biegali po zamku to w jedną, to w dru- gą stronę, wydawali się jeszcze bardziej rozkojarzeni, niżby mogły na to wskazywać przygotowania do oblężenia, mimo to początkowo trochę go dziwiło, że nikt nie zatrzymuje chodzącego swobodnie sa- motnego Funderlinga. Lecz potem przypomniał sobie, że przecież to dzień Wigilii Zimy poprzedzający Święto Sieroty, jedno z najważ- niejszych świąt w kalendarzu dużych. Wyglądało na to, że pomimo nadciągającej wojny przygotowywali się do uczty i innych rozrywek. Rogowiec widział grupki dworzan wystrojonych bardziej niż zwykle, a także trójkę dziewcząt przebranych za gęsi albo kaczki. Znalazł wreszcie Gila, który siedział nieruchomo jak posąg w pla- mie słońca w ogrodzie. Odruchowo zaczął się zastanawiać, czy tam- ten czekał na ławce przez całą noc, ignorując zimowy chłód i rosę. Gil spojrzał na niego, jakby wcale się nie rozstawali i przerwali rozmowę chwilę wcześniej. - Chodźmy - powiedział i wstał sprężyście. Poruszał się z dziw- nym wdziękiem, prezentując zdumiewającą oszczędność ruchów, przez co - pozornie powolne i niezgrabne - wydawały się bardziej sub- telne, pozbawione zbędnego wysiłku, tak że nawet najzwyklejsze ges- ty mogły być starannie przygotowanymi figurami skomplikowanego tańca. - Zaczekaj. - Rogowiec rozejrzał się, lecz ogród wydawał się jednym z nielicznych miejsc w zamku, po którym nie kręcili się lu- dzie przygotowujący się do oblężenia albo do uczty. - Nie możemy tak po prostu sobie wyjść przez Bramę Bazyliszkową. Jesteśmy w sta- nie wojny. Nie przepuszczą nas strażnicy. Nie wspominając o tym, że rozebrano groblę. Mówiłeś, że musimy się dostać do miasta po drugiej stronie, co oznacza, że trzeba by znaleźć jakąś łódź, do tego zatoka nie jest bezpieczna. Mówią, że nadchodzi sztorm. Gil spojrzał na niego uważniej. - Co to znaczy? Rogowiec prychnął poirytowany. - To, że nie przemyślałeś tej części swojego planu. Trzeba zna leźć inną drogę. Chyba nie potrafisz latać, co? Nie sądzę. W takim razie musisz wrócić ze mną do Miasta Funderlingów. Są tam tunele - stare, sekretne drogi - które prowadzą pod zatoką. Nawet my prawie ich już nie używamy. Możemy przejść tamtędy, a przynajmniej spró bować. Gil usiadł, wpatrzony w niego. - Nie mogę zejść do Miasta Funderlingów. To zbyt blisko głę- bokich miejsc, tego, co nazywasz Lśniącym Człowiekiem. Ja... nie mogę tam pójść. - No to doszliśmy do podłoża bez narzędzi. - Rogowiec po raz kolejny żałował, że Chaven zniknął. Tajemniczy obcy i magiczne lusterka! Tajemnice, które ożywają! Zażywny medyk wiedziałby, co w takiej chwili powiedzieć, zawsze wiedział... - Ach - westchnął. Zaczekaj. - Zastanawiał się przez chwilę. - Dziewczyna mówiła, że mieszkasz w twierdzy, a więc pod ziemią. Gil skinął powoli głową. - Ale chyba niezbyt głęboko. Tylko trochę to czuję. - Znam drogę, która także nie schodzi bardzo głęboko, przynaj- mniej na początku. Jeśli znajdziemy się odpowiednio daleko od Lśnią- cego Człowieka, bo tego chyba najbardziej się boisz, to będziemy mogli zejść niżej. Chodź za mną. Prowadząc obcego przez twierdzę wewnętrzną, po raz pierwszy pewny, dokąd zmierza, zaczął się zastanawiać, co powie gospody- ni Chavena albo jego służącemu - jak miał na imię ten podejrzli- wy staruszek? Harry? Czy znajdzie jakiś pretekst, żeby mu pozwolili przejść przez dom? Nie sądził, aby któreś z nich wiedziało o istnieniu tunelu, do którego wchodzi się z piwnicznego korytarza. Wciąż rozważał swój plan, gdy wreszcie dotarli do przysadzistej wieży obserwatorium, lecz okazało się, że opowieść, którą wymy- ślił - potrzebuje bardzo ważnej próbki kamienia, który Chaven spraw- dza dla niego - jest niepotrzebna. Nikt nie odpowiedział na jego puka- nie. Funderling sprawdził dokładnie, choć wydawało się oczywiste, że drzwi są zaryglowane. Na warstwie kurzu, wilgotnej od mgły i desz- czu, nie widać było śladów butów, jakby nikt tędy nie wchodził ani nie wychodził od kilku dni. Jeszcze raz szarpnął klamkę, lecz bez- skutecznie. Wyglądało na to, że podczas nieobecności Chavena słu- żący zamknęli dom. Z ciężkim sercem zaczął wyjaśniać to Gilowi, lecz zaraz zrozu- miał, że dziwny towarzysz nie jest zainteresowany jakimkolwiek tłuma- czeniem. Rogowiec spojrzał w górę ku oknu z drewnianym balkonem na pierwszym piętrze. Może okiennic nie zamknięto tak dobrze jak drzwi. - Potrafisz się wspinać? - zapytał. W odpowiedzi Gil skierował na niego swoje, teraz już mu znane, irytująco puste spojrzenie. - Nieważ ne. Ja potrafię. Starsi tylko wiedzą, jak często ostatnio ćwiczyłem. Kiedy wreszcie dotarł na balkon, potrzebował dłuższej chwili, że- by odzyskać oddech - krótki sen nie dodał mu siły i teraz jego mięś- nie drżały z wysiłku - ale z zadowoleniem stwierdził, że da się wsu- nąć ostrze noża między okiennice i podważyć wewnętrzny rygiel. Wszedł do środka najciszej, jak potrafił, świadomy tego, że głośno posapuje, i zatrzymał się w zagraconym pokoju, nasłuchując. Wszę- dzie widać było przedmioty świadczące o zainteresowaniach i pa- sjach Chavena, książki i pojemniki, szkatułki i worki, z których wysy- pywała się zawartość, aptekarskie skrzynki z uniesionymi wiekami, jakby medyk szukał czegoś, zanim wyszedł w pośpiechu. Rogowiec zauważył, że wszystkie rzeczy nie są specjalnie zakurzone, i pomy- ślał, że gospodyni dobrze wysprzątała przed zamknięciem domu. Dłu- go stał nieruchomo, czując się jak złodziej, aż nabrał pewności, że nic się nie rusza. Przez chwilę pomyślał o kamieniu, który miał ze sobą Krzemień - wydawało się to tak dawno temu! - lecz szybko uznał, że odszukanie go w tym składowisku zajęłoby długie godziny albo nawet dni. Zszedł szybko po krętych schodach i wpuścił Gila do środka przez frontowe drzwi. - Chodź za mną - polecił, bo nie mógł zakładać, że cokolwiek I jest oczywiste dla tego dziwnego człowieka o rybich oczach. Popro wadził go kilka pięter w dół do niczym się nie wyróżniającej sieni najniższego korytarza, gdzie omal nie krzyknął z zaskoczenia, gdy z cienia u jego stóp wyskoczył jakiś futrzasty stwór, lecz zaraz zo- baczył, że to tylko czarno-szary kot, który zatrzymał się i posłał mu aroganckie spojrzenie. Kot wyglądał na zdrowego i dobrze odżywio- nego. Rogowiec zastanawiał się przez chwilę, czy zwierzak znalazł spiżarnię i zamieszkał w opuszczonym obserwatorium. - Witaj - odezwał się Gil, kiedy stanęli przy schodach. Najwy- raźniej powiedział to do kota, który odwrócił się dość obojętnie, po- kazując im ogon, i ruszył w górę po schodach. W korytarzu na samym dole Rogowiec usłyszał jakiś hałas za małymi drzwiami, więc zatrzymał się i chwycił za ramię swojego towarzysza, by i ten przystanął. W innych okolicznościach Rogowiec powiedziałby, że słyszy jęki, choć głos raczej nie przypominał ludz- kiego, lecz w opuszczonym domu człowieka o tak tajemniczych zain- teresowaniach nie miał pewności. Za to wiedział na pewno, że nie chce mieć z tym nic wspólnego, nawet jeśli były to tylko dźwięki wydawane przez któreś z dziwnych urządzeń Chavena, wyposażo- nych w skórzane węże, miechy i szklane rurki. Gdy przestał się bać, pociągnął za sobą Gila i przeszli do drzwi na końcu korytarza, przy których wisiał dzwonek. Z ulgą zamknął je za sobą, zadowolony, że opuścił pusty dom i jest teraz w czystych, prostych, tak dobrze mu znanych tunelach Funderlingów. - Myślę, że jesteśmy na tej samej głębokości co twierdza - wy jaśnił szeptem towarzyszowi. - Wytrzymasz? Gil skinął głową. - Dobrze. A zatem idź za mną. Kawał drogi przed nami. Rogowiec nie miał ani czasu, ani ochoty udawać się do Otocza- ka po świecący koral, tak więc poprowadził Gila przez tunele pod Zatoką Brenna, przyświecając sobie tradycyjną, mocno dymiącą oliwną lampą, która rzucała ogromne cienie na blade, wilgotne wa- pienne ściany. W innych okolicznościach, pomyślał, byłoby ciekawie wędrować tym starym przejściem, które powstało w czasach, kiedy Funderlingowie darzyli swoich starszych braci mniejszym zaufaniem (nie bez powodu) i chcieli mieć możliwość ucieczki w każdej chwili. Stary Szlak nie był używany, zaniedbany, kruszył się w wielu miej- scach i można go było przebyć, tylko znając długą rymowankę, której Rogowca nauczył ojciec, a dzięki której idący wiedział, jak ma skrę- cać w korytarzach prowadzących ze skraju Miasta Funderlingów po- przez ociekające wodą pieczary pod zatoką aż na ląd. W obecnych okolicznościach podróż nie sprawiała przyjemności Rogowcowi, który miał jeszcze w pamięci wędrówkę pod srebrzystym Morzem w Głę- biach, a w jego wyobraźni znowu ożył koszmar tamtej wyprawy. Ta podróż była o wiele łatwiejsza, za to zdecydowanie dłuższa. Jedy- nym, co wywoływało jego niepokój, było zachowanie towarzysza. Bo Gil, jak się wydawało, cierpiał tak samo jak Rogowiec w głę- biach Tajemnic, nękany czymś nieodczuwalnym dla Funderlinga - mruczał, a raz czy dwa nawet przemówił w nieznanym języku. Do- piero po trzecim czy czwartym takim napadzie Rogowiec uzmysłowił sobie, że widział już coś podobnego. Krzemień w grobowcu Eddonów. Przy szczelinie w ziemi. Przy- szło mu nagle do głowy coś, o czym powinien był pomyśleć wcześ- niej. Czy Krzemień wiedział i dlatego w grobowcu zachowywał się tak dziwnie? Wiedział, że kiedyś będzie musiał tam zejść? A może bał się, słysząc wezwanie, i dopiero przed kilkoma dniami nie mógł już dłużej mu się oprzeć...? Kiedy znaleźli się po drugiej stronie, gdzie droga prowadziła zno- wu w górę, jego dziwny towarzysz przeszedł kolejną odmianę, tym razem wydawał się bardziej normalny. Zaczął wypytywać, gdzie się znajdują i kiedy wyjdą na powierzchnię, zupełnie jak zwykły czło- wiek. Rogowiec nie potrafił tego zrozumieć i nawet nie próbował, bo wiedział, że nigdy nie pojmie większości tego, co się wydarzyło w jego życiu w ostatnich dniach. Wreszcie wyszli na stały ląd wyjściem wydrążonym w przybrzeż- nym klifie jakieś pół mili na północ od miejsca, w którym wcześniej ciągnęła się grobla. Kiedy się wynurzyli w światło dnia, a raczej w po- nure, mgliste popołudnie, Rogowiec spojrzał na zamek, który opuści- li, wznoszący się po drugiej stronie zatoki niczym starannie wyrzeź- biona przez olbrzyma zabawka, zostawiona w wodzie i czekająca na jego powrót. Z tej odległości nie widział nawet strażników na mu- rach. Twierdza wydawała się opuszczona, a okna ziały pustką, po- dobnie jak dziury w klifie nad jego głową, w których przybrzeżne ptaki wiły wiosną gniazda. Trudno było uwierzyć, że w zamku lub pod nim ktokolwiek żyje. Spróbował się otrząsnąć z tej ponurej myśli. - Jesteśmy po drugiej stronie zatoki. Dokąd teraz? - Do miasta. Te tunele... czy byłem w nich już wcześniej? - Nie wiem - odparł zaskoczony Rogowiec. - Nie sądzę. - One... bardzo mi coś przypominają. Miejsce, które kiedyś zna- łem. - Po raz pierwszy Rogowiec dostrzegł ożywienie na twarzy to- warzysza, a także w jego spojrzeniu. - Ale nie potrafię przywołać tego we wspomnieniach. Rogowiec wzruszył ramionami i poszedł przed siebie plażą. Wkró- tce zobaczyli tamę. W miejscu, gdzie Jarmarczny Gościniec sięgał brzegu, pozostała jedynie podstawa grobli, a morze było puste i tylko kilka łodzi kołysało się przy nabrzeżu, a ich właściciele schronili się zapewne w twierdzy z nadzieją, że kiedyś je odzyskają. Doki, ta- werny i magazyny były opustoszałe. Rogowiec patrzył, zaskoczony pustką; wydawało się, że jakiś potężny wicher wywiał wszystkich ludzi. Znowu poczuł strach. Nie chodziło tylko o jego życie: cały świat wywrócił się do góry nogami. Teraz prowadził Gil, a Funderling podążał za nim z coraz większą niechęcią. Mgła, która spłynęła ze wzgórz, spowiła miasto, tak że widoczność sięgała jedynie kilkudziesięciu kroków nawet na szero- kim Jarmarcznym Gościńcu. Puste budynki po obu stronach przy- pominały bardziej wraki statków na dnie morza niż coś użytecznego. Wilgotne mury i okolone rynnami dachy ociekały wodą niczym ścia- ny głębokich wapiennych pieczar, a kapanie dobiegające ze wszyst- kich stron przypominało zwielokrotnione echo ich kroków. Wszystko wydawało się tak ponure i nienaturalne, że kiedy pół tuzina niewyraźnych postaci wynurzyło się z cienia przed nimi, tak bardzo przywodziło to na myśl nieuchronny koniec koszmarnego snu, że Rogowiec wstrzymał oddech i zatrzymał się z bijącym mocno ser- cem. Jedna z chudych postaci wysunęła się do przodu z wyciągniętą długą, czarną włócznią. Miała na sobie zbroję koloru ołowiu, a jej twarz pozostawała zakryta, nie licząc kawałka białej jak kość skóry i kocich żółtych oczu widocznych w szczelinie hełmu. Grot przesunął się z Rogowca na Gila. Zjawa powiedziała coś zgrzytliwie z melo- dyjnymi cmoknięciami i sykami. Rogowiec słuchał osłupiały, jak Gil odpowiada, choć nieco wol- niej, w tym samym niezrozumiałym języku. Postać w zbroi znowu coś powiedziała i tak rozmawiali ze sobą przez jakiś czas. Woda ka- pała nieustannie. Strażnicy schowali się za swoim dowódcą i teraz widać było jedynie ich wysokie cienie oraz półksiężyce świecących jasno oczu. - Zdaje się... że nas zabiją - odezwał się wreszcie Gil. Powie- dział to z pewnym smutkiem, a może zadumą. - Wyjaśniłem im, że przynosimy coś ważnego dla ich pani, ale chyba ich to nie obchodzi. Są zwycięzcami, jak twierdzą. Już nie ma się o co targować. Rogowiec starał się opanować przerażenie, które dusiło go coraz bardziej. - Co... co to znaczy? Mówiłeś, że potrzebują tego, co przyno- simy! Dlaczego chcą nas zabić? - Ciebie? - Na ustach Gila pojawił się słaby grymas smutnego uśmiechu. - Mówią, że jesteś mieszkańcem kraju słońca, więc musisz umrzeć. A jeśli chodzi o mnie, to zdaje się, że jestem dezerterem i też mam zostać stracony. Ta, która wygrała, była kiedyś moją panią. - Pokręcił wolno głową. - Nie wiedziałem o tym. Gdybym miał więcej czasu, może bym zrozumiał pewne rzeczy. Ale wydaje się, że czasu akurat nie mamy. I rzeczywiście, kiedy to mówił, półkole strażników zacieśniło się wokół nich. Groty włóczni zawisły na wysokości ich brzuchów, po kilka przed każdym. Mieli do wyboru umrzeć na stojąco albo w biegu. - Żegnaj, Rogowcu Liderycie - rzekł Gil. - Przepraszam, że cię tu przyprowadziłem na śmierć, zamiast cię zostawić w twoich tune lach, żebyś znalazł własny czas i miejsce. W MROCZNEJ ZIELENI: Szept, a teraz zobacz - coś mrugnęło I mignęło szybko, Żyje, żyje! Wyrocznie Rzuconych Kości Q innitan stała w korytarzu przed pokojem Luian jak ktoś porażony zaklęciem demona, kto, zdumiony i pokonany, czeka, aż przyjdzie po niego śmierć. Dopiero po kilku chwilach jej poczucie beznadziei i przerażenie nieco osłabły. Uzmysłowiła sobie, że nie chce się poddać. A jeśli ciemność jest jak sen i to ogromne, straszliwe... coś czeka na nią i tam? Tyle tylko że w śmierci nie byłoby przebudzenia, żadnej ucieczki przed tamtymi czarnymi, rozdziawionymi ustami... Pokręciła powoli głową, po czym uderzyła się w policzki, żeby odzyskać czucie. Jeśli chce przeżyć, musi uciec z pałacu autarchy, co wydawało się niemożliwe choćby ze względu na wszystkich strażni- ków - i nie tylko: niebawem będzie też jej szukać cała służba i wszy- scy inni w Samotni, królewskie żony, ogrodniczki, fryzjerki i nie- wolnice z kuchni... W głowie zaświtała jej pewna myśl. Zmusiła się do ruchu i cofnęła, po czym odsunęła zasłonę w wej- ściu do komnaty Luian. Wiedziała, co zobaczy, a mimo to nie była w stanie powstrzymać jęku przerażenia, kiedy ujrzała rozciągnięte na podłodze ciało, chociaż sina twarz była od niej odwrócona. Sznur dusiciela werżnął się tak głęboko w szyję Wybranej, że w większości pozostawał niewidoczny. Morderczyni musiała się namęczyć z tym tłustym podgardlem: błotnisty odcisk buta wyraźnie widniał na środ- ku pleców białej nocnej koszuli Luian niczym religijne symbole na szacie pokutnika. Qinnitan, walcząc z mdłościami, poczuła przypływ gwałtownej fali smutku. - Och, Luian! - Musiała się odwrócić. Bała się, że jeśli nie prze stanie patrzeć, znowu zacznie płakać i będzie tam stać, aż po nią przyjdą. Zaczęła gorączkowo przeszukiwać koszyki i szuflady z rzeczami Luian, gdy nagle usłyszała za sobą jakiś hałas. Podniosła gwałtownie ręce, by osłonić szyję, i odwróciła się przekonana, że ujrzy uśmiech- niętą Tanyssę o martwym spojrzeniu, tymczasem zobaczyła małego niemego niewolnika, Milczącego Wybranego, który najpierw przy- niósł jej wiadomość od Luian, a teraz próbował wcisnąć się głębiej w kąt pokoju. Musiała go minąć, wchodząc. - Mały głupcze! Nie możesz tu zostać! - Już miała go wypędzić, gdy nagle zdała sobie sprawę, że pozbywa się jedynej osoby, która może jej uratować życie. - Zaczekaj! Potrzebuję twoich ubrań. Przy niesiesz mi? Spodnie, takie jak nosisz. I koszulę. Rozumiesz? Popatrzył na nią szeroko otwartymi oczami schwytanego w pu- łapkę zwierzęcia, a OJnnitan zrozumiała, że przecież był jeszcze bli- żej morderstwa Luian niż ona. Mimo wszystko nie miała czasu na współczucie. - Rozumiesz? Potrzebne mi są ubrania, jak najszybciej! A potem sobie pójdziesz. Tylko nie mów nikomu, że tu byłeś! - Zaraz omal się nie roześmiała ze swojej gafy. - Oczywiście, że nikomu nie po wiesz, przecież nie możesz mówić. Nieważne. Idź już! Chłopiec stał niezdecydowany. Chwyciła go za chude ramię i po- stawiła na nogi, a potem pchnęła. Wyszedł szybko na korytarz, pochy- lony tak nisko, że ręce niemal ciągnęły się po kamiennej podłodze, jakby szedł przez pole bitwy, nad którym świstają strzały. Ojnnitan wróciła do poszukiwań i kilka chwil później znalazła koszyk z robótkami Luian. Wyjęła z niego nożyczki z uchwytami wysadzanymi drogimi kamieniami - prezent od Królowej Wybranych, Cusy, dlatego rzadko używany - i zaczęła obcinać swoje długie, czar- ne włosy. Chłopiec nie odszedł, kiedy wzięła od niego ubrania i podzięko- wała mu. Znowu go popchnęła, lecz tym razem zaparł się w miejscu. - Musisz iść! Wiem, że się boisz, ale nikt nie może cię tu znaleźć. Potrząsnął głową i choć w jego spojrzeniu wciąż widać było prze- rażenie, to jego odmowa zdawała się wyrażać coś więcej niż tylko strach. Pokazał ręką na sąsiedni pokój - Cunnitan widziała bose stopy na progu, jakby Luian postanowiła zdrzemnąć się na podłodze - a po- tem na siebie i wreszcie na nią. - Nie rozumiem. - Zaczynała się bać. Musiała się wydostać, i to jak najszybciej. Można było przypuszczać, że Tanyssa już sprawdziła jej pokój i teraz szuka jej po całej Samotni, może nawet wszczęła alarm. - Po prostu idź! Idź do Cusy albo jakiejś innej ważnej Wy branej! Biegnij! Chłopiec znowu potrząsnął głową i po raz kolejny pokazał palcem na Luian, a potem na siebie i Qinnitan. Przez chwilę patrzył na nią błagalnie, a potem zaczął wykonywać jakieś gesty, ona zaś po chwili zorientowała się, że chłopiec udaje, iż pisze. - Och, święte Pszczoły! Myślisz, że i ciebie zabiją? Z powodu listu? - Patrzyła na niego, przeklinając w duchu Luian, chociaż oczer nianie zmarłych przed wyrokiem Nushasha nie było przejawem mi łosierdzia. Luian usidliła ich wszystkich, ją i tego przystojnego, głu piego i aroganckiego Jeddina. Jakby nie dość zła oboje wyrządzili OJnnitan, to jeszcze ten biedny, niemy chłopiec! - Dobrze - powie działa po długiej chwili. Uzmysłowiła sobie, przez co pewnie prze chodzi właśnie Jeddin, i jej gniew zgasł jak zdmuchnięty płomień świecy. - W takim razie pójdziesz ze mną. Ale najpierw pomóż mi się przebrać i posprzątać obcięte włosy. Nie możemy ich spalić, bo wszyscy rozpoznaliby zapach, więc trzeba je wrzucić do toalety. I jesz cze coś - będzie nam potrzebna szkatułka z przyborami do pisania Luian. Chłopiec od razu okazał się pomocny, bo wyprowadził ją z pokoi Luian i dalej tylnym korytarzem, o którego istnieniu Qinnitan w ogóle nie wiedziała, dzięki czemu obeszli Ogród Królowej Sodan, gdzie w tak ciepłą noc z pewnością spotkaliby wiele żon i służących odpo- czywających po wieczornym posiłku. Natknęli się tylko na jedną oso- bę, haketańską żonę lub służącą z lampą - trudno było powiedzieć, kim była, ponieważ haketańskie kobiety nosiły woalki i ubierały się skromnie. Minęła ich obojętnie i nawet nie skinęła głową na powi- tanie. Choć zaabsorbowana ucieczką, Qinnitan w pierwszej chwili się rozgniewała, lecz zaraz zrozumiała, że przecież patrząc na nich, widziała tylko dwóch małych niewolników, niższych od niej w hie- rarchii bez względu na jej pozycję. Zamiast narzekać, powinnam raczej dziękować Świętemu Ulowi. W miarę jak zbliżali się do Liliowej Bramy Samotni, serce biło jej coraz szybciej. Czuła na szyi pod szorstkim materiałem koszuli irytujące łaskotanie luźnych kosmyków, lecz nie miało to teraz zna- czenia. W korytarzach mijali wiele osób, służących udających się na za- kupy dla swoich pań, niewolnic z pakunkami na głowach albo na ramionach, czy też ciągnących nieduże wózki, kramarkę z klatką na kół- kach pełną papug, Wybraną-lekarkę w ogromnym, kołyszącym się kapeluszu sprzeczającą się z Wybraną-aptekarką w drodze na miej- scowy targ po zioła - i choć widok każdej kolejnej osoby wzmagał jej niepokój, szczególnie gdy zobaczyła dwie lub trzy służące, które wydały jej się znajome, to tłumaczyła sobie, że w tłumie trudniej jest zwrócić uwagę na dwóch Wybranych-chłopcow, a jeszcze mniej prawdopodobne jest, żeby ktoś zaczął się zastanawiać, czy jeden z nich może być narzeczoną króla-boga. Qinnitan starała się zachować cierpliwość, kiedy stali razem z tłu- mem przy bramie, podczas gdy instynkt podpowiadał jej, żeby się przepchnęła i uciekła na wolność - niech spróbują ją dogonić! Uspo- koiła oddech i próbowała się zastanowić, co zrobi, kiedy już znajdzie się po drugiej stronie. Poczuła, jak na jej dłoni zaciskają się małe palce, i spojrzała na chłopca. Mimo iż z jego szeroko otwartych oczu wyzierał strach, skinął głową i zdobył się na uśmiech, jakby chciał jej powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. - Nie znam twojego imienia - wyszeptała. - Jak masz na imię? Wykrzywił usta, a ona poczuła, że jest okrutna - w jaki sposób miał jej powiedzieć? Lecz chłopiec znowu się uśmiechnął i uniósł ręce. Potem splótł kciuki, rozłożył dłonie i poruszył nimi, jakby to były... skrzydła. - Ptak? Przytaknął z zadowoleniem. - Nazywasz się Ptak? Zmarszczył czoło i pokręcił przecząco głową, po czym pokazał na belkowany strop. Tutaj, tak blisko bramy, w ocienionych zaka- markach widniały pozostałości ptasich gniazd. W żadnym nie do- strzegła ptaka. - Gniazdo? - Znowu potrząsnął głową. - Rodzaj ptaka? Tak? Wróbel? Drozd? Gołąb? Chwycił jej dłoń i uścisnął, przytakując gorliwie. - Gołąb? Masz na imię Gołąb. Dziękuję, że mi pomogłeś, Go- łębiu. - Spojrzała przed siebie i zobaczyła, że przesunęli się do przo- du, a tłum zwęził się niczym szyjka butelki przed trójką ogromnych Wybranych-strażników. Znajdowali się teraz zaledwie kilka kroków od Liliowej Bramy, mieniącej się światłami latarni świata zewnętrz- nego niczym magiczny przedmiot z bajki. Dwaj strażnicy zajęli się przeszukiwaniem wózka kramarki przed wypuszczeniem jej z powro- tem do miasta - przytłoczona ich ogromnymi postaciami, przybrała tak nic nie wyrażającą minę, że sama w sobie stanowiła ona niemal obelgę - za to trzeci strażnik bardzo się zainteresował Qinnitan i jej towarzyszem. - A wy dokąd? - zaczął, lecz zaraz przerwały mu pomruki Go- łębia. - Ach, jeden z tych szczeniaków bez języka. Kto was wysłał? Ojnnitan poczuła, że robi jej się niedobrze. Tak bardzo skupiła się na podrabianiu listu, że całkiem zapomniała, iż będzie musiała okazać też jakieś pozwolenie opuszczenia Samotni - niewolnicy, na- wet niemi Wybrani cieszący się trochę większymi względami, nie mogli tak po prostu wchodzić i wychodzić. Na chwilę przed tym, kiedy już miała rzucić się do ucieczki, chło- piec sięgnął do kieszeni i wyjął jakiś nieduży, srebrny przedmiot, który pokazał strażnikowi. Serce podeszło jej do gardła. Jeśli była to pieczęć Luian, a wieści już się rozeszły... - Ach, na polecenie starej Cusy, tak? - Strażnik machnął rę ką. - Chyba nie chcemy, żeby Królowa Samotni się złościła, prawda? - Odsunął się, obrzucając Ojnnitan spojrzeniem obojętnym i zaciekawio nym zarazem, jakby wyczuwał, że coś w niej jest nie w porządku. Qin- nitan spuściła oczy i wyrecytowała w myślach słowa Hymnu Pszczół, kiedy Gołąb prowadził ją obok ogromnego strażnika i dalej za wó- zek kramarki, którą także przepuszczono, uznając za niewinną wszel- kiej kontrabandy. - Ponoć kiedyś byli kochankami - rzucił cicho jeden ze strażni- ków, który przeszukiwał wózek. Qinnitan drgnęła, zaskoczona, i do- piero po chwili zorientowała się, że żołnierz mówi do swojego to- warzysza. - On? I Wieczorna Gwiazda? - zapytał tamten równie ściszonym głosem. - Chyba żartujesz. - Tak mówią. - Strażnik zniżył głos do ledwo słyszalnego szeptu i OJnnitan usłyszała jeszcze tylko kilka słów, zanim się oddalili. - Ale nawet jeśli nie był jej obojętny, nie mogła nic dla niego zrobić. Nic między morzami mu nie pomoże... Jeddin? Czy rozmawiali o Jeddinie? OJnnitan czuła się wydrążona, wytrawiona, jakby wypaliły się w niej wszelkie uczucia. Już wcześniej świat wydawał się oszalały, lecz te- raz pogrążył się w obłędzie, o którym nawet nie śniła. Wieczór był ciepły, a ulice zatłoczone. Aleja poza murami Sa- motni pełna była drogich sklepów i herbaciarni - wszyscy, bez wzglę- du na to, czym się zajmowali, chcieli prowadzić interesy blisko wiel- kiego pałacu - i OJnnitan poczuła tak wielką ulgę i radość, będąc wolna pośród rozkrzyczanego i wesołego tłumu, że niemal zapomniała o przerażeniu, choć nie całkiem ją opuściło. Radość jednak nie trwała długo. Widziała, jak zamordowano bliską jej osobę, do tego zakpiła z jednego z najsurowszych praw autarchy. Nawet gdyby, po- mimo przestępstw Jeddina i Luian oraz jej związku z nimi, jakimś dziwnym trafem zachowała życie, to z chwilą, gdy wyszła za bramę, i tak się skalała. Autarcha nie zechciałby zbrukanej panny młodej, córki nieważnych rodziców. Jakbym już nie żyła, pomyślała. Jak duch niesiony pustynnym wiatrem. Było to dziwne uczucie, puste i ekscytujące zarazem. W miarę jak się zagłębiali w dzielnicę targową, idąc pośród latarni i zbliżając się do ciemnego nabrzeża, tłum stawał się coraz mniej przyjazny, a rozmaici przestępcy coraz bardziej zaczepni, tak że za- grożenie stawało się niemal namacalne. Kiedy weszli w ulicę między dwoma długimi budynkami, oświetloną jedynie słabym światłem są- czącym się spod na wpół uniesionych żaluzji obskurnej herbaciarni, zrozumiała, że nieszczęście może ich dopaść równie dobrze tutaj jak w pałacu autarchy. Nigdy by tu nie przyszła w kobiecym stroju, lecz wielu spośród kręcących się tam nieprzyjemnych typów byłoby też zadowolonych z towarzystwa pary urodziwych chłopców - szcze- gólnie takich, którzy nie potrafiliby wezwać głośno pomocy. Mały Gołąb także zdawał się wyczuwać niebezpieczeństwo - trze- ba by być głuchym i ślepym, żeby tego nie zauważyć - dlatego po- zwolił Qinnitan pociągnąć się szybko ku przystani. Kiedy wynurzyli się z kolejnej pogrążonej w mroku uliczki na aleję Żaglomistrza, szero- ką drogę prowadzącą do samej stoczni i najbliższych doków, ujrzeli na środku wysoką postać, która zdawała się na nich czekać. - Witajcie, maluchy. - Obcy nosił żeglarski strój, spodnie się gające ledwo za kolana i chustę na głowie, lecz ubranie było po strzępione, a głos drżący, jakby mężczyznę nękała jakaś choroba. - I cóż was tu sprowadza o tej porze? Zgubiliście się? - Zrobił krok do przodu. - Pozwólcie, że wam pomogę. Ojnnitan wahała się tylko przez chwilę - obcy zagrodził im drogę do wolności, a za plecami czekał ich gniew autarchy, tak więc nie mieli odwrotu - a potem ścisnęła mocno dłoń Gołębia i pobiegła szybko w kierunku mężczyzny. Chłopiec także się zawahał, spowal- niając ją nieco, lecz zaraz przyspieszył i biegł równo z nią. Męż- czyzna rozłożył ramiona i zdumiony wybałuszył zamglone oczy. Kie- dy w niego uderzyli, upadł na plecy. Klnąc głośno, obrócił się i zaczął niezgrabnie gramolić. - Wy szproty, szczeniaki, zaraz was wybebeszę! - wrzasnął. - Jak nic obedrę ze skóry! - Ruszył za nimi i choć został kilkanaście kroków z tyłu, to wydawało się, że szybko się do nich zbliża, jak oceniła Ojnnitan, obejrzawszy się przez ramię. - Dokąd biegniemy? - wysapała, lecz Gołąb pędził obok niej rów- nie zdezorientowany jak ona. Mógł uciekać szybciej, jak się domy- ślała, lecz trzymał jej dłoń, dotrzymując jej kroku. Co pisał Jeddin o świątyni? Czy też o łodzi cumującej naprzeciwko świątyni? Ale jakiej? Wybiegli z alei Żaglomistrza na molo ścigani głośnym łomotem kroków mężczyzny. Ojnnitan zwolniła i niemal się zatrzymała, zdu- miona widokiem niezliczonych masztów łodzi przycumowanych obok siebie na odcinku mili, jak się zdawało, kołysanych łagodnymi falami sunącymi wzdłuż mola. Kroki wyraźnie się przybliżały, więc znowu zaczęła biec. - Ach, wy mikre przegrzebki! - wysapał mężczyzna. Wydawało się, że już ich dogonił, dlatego Qinnitan zebrała wszystkie siły, by go zostawić z tyłu. -Ja zjadam takie małe małże! Zdesperowana zaczęła krzyczeć najgłośniej jak potrafiła: - Hej tam, Poranna Gwiazda] Poranna Gwiazdal Gdzie jesteś? - krzyczała, aż brakło jej tchu. Nie usłyszała żadnej odpowiedzi, lecz wydało jej się, że dostrzegła jakiś ruch na jednym ze statków. Teraz biegli w milczeniu, a goniący ich mężczyzna sapał głośno, lecz nie zwalniał. - Poranna Gwiazdal - wrzasnęła Qinnitan. - Gdzie jesteś? - Kilka cumowisk przed tobą - odpowiedział ktoś z jednej z ma- jaczących w ciemności łodzi. Qinnitan potknęła się, lecz Gołąb ją przytrzymał. - Poranna Gwiazdal - zawołała po raz kolejny, czy raczej spró- bowała, lecz jej głos wydawał się cichy i pozbawiony mocy, a nogi miękkie jak z waty. Z trudem oddychała. - Poranna Gwiazdal - Tutaj! - zawołał głos w pobliżu. - Kto tam? Ojnnitan pociągnęła za sobą Gołębia w górę pomostu, który, jak wierzyła, prowadził na właściwy statek. Ścigający ich mężczyzna za- trzymał się, niezdecydowany, po czym odwrócił się i odszedł w cie- mność niepewnym krokiem. Ojnnitan oparła się o reling, dysząc cięż- ko, mając wrażenie, że gwiazdy opadają i wirują wokół niej niczym iskry. Widoczne dokoła maszty i liny przypominały las ozdobiony pajęczynami, lecz ona skupiła się tylko na tym, żeby wciągnąć do płuc gorące powietrze. Czyjaś dłoń chwyciła ją energicznie za ramię, zmuszając do wy- prostowania się, po czym ktoś przysunął jej do twarzy latarnię. - Kim jesteś? Wrzeszczysz, jakbyś chciała obudzić zmarłych. - Czy... to jest... Poranna Gwiazda Kirousul - wysapała. - Tak. A tyś co za jedna? - Niewiele widziała, oślepiona świat- łem latarni, lecz wydawało jej się, że dostrzegła zmrużone oczy i czarną brodę. - Przychodzimy... od Jeddina. - W tym momencie kolana ugięły się pod nią, a świat zawirował tańcem masztów, i osunęła się w naj- pierw szarą, a potem czarną pustkę. - Uprzedzono nas, że możesz przyjść, choć raczej w stroju ko biecym, a nie w przebraniu niewolnika - rzekł Axamis Dorza, kapi tan Porannej Gwiazdy. Wcześniej zaniósł ją do ciasnej kabiny. Gołąb przycupnął u stóp Qinnitan i patrzył czujnie. - Powiedziano nam też, że może to nastąpić niebawem. - Machnął listem, który sama napi sała w pokoju Luian i opatrzyła pieczęcią Jeddina. - Ale nikt nie mówił, że będziemy odpływać bez lorda Jeddina. I co możesz mi o tym powiedzieć? Wyrecytowała w myślach modlitwę dziękczynną do Ula, prosząc swoje ukochane Pszczoły o świętą protekcję: najwyraźniej marynarze nie wiedzieli o aresztowaniu Jeddina. Teraz nadeszła pora wykorzy- stania sztuki kłamania, którą zmuszona była posiąść w Samotni. - Nie mam pojęcia, kapitanie. Wiem tylko, że Jeddin polecił mi się przebrać i przybyć tu razem z tym niewolnikiem, a potem wręczyć ci wiadomość. - Bardzo się starała, żeby nie dać poznać po sobie, że zna treść rzekomego listu Jeddina. - Tylko tyle wiem. I cieszę się, że udało nam się was znaleźć, zanim tamten mężczyzna zrobił to, co zamierzał, cokolwiek to było. - Starała się, żeby jej głos brzmiał jak głos królowej, władczy i pewny siebie. Przecież jestem królową, czy nie tak, a przynajmniej w pewnym sensie? Raczej byłam. W rzeczywistości ani przez chwilę nie czuła się królową. Kapitan zbył gestem wzmiankę o obcym mężczyźnie. - W porcie aż się roi od takich szumowin, a nawet gorszych łaj daków, wierz mi. Lecz nie rozumiem, dlaczego mielibyśmy odpły wać bez lorda Jeddina. Pytam cię po raz kolejny, czy wiesz coś na ten temat? Pokręciła przecząco głową. - Tylko tyle, że lord Jeddin polecił mi tu przyjść i udać się tam, dokąd mnie zabierzesz. Powiedział też, że obronisz mnie przed jego wrogami. - Wzięła głęboki, drżący oddech, udając niepokój. - Pro szę, kapitanie, powiedz mi, co pisze lord. Axamis Dorza zmrużył oczy i spojrzał na list, który trzymał w ogrom- nych dłoniach. Kąciki jego oczu otaczała tak gęsta siateczka zmar- szczek, że od nosa w górę wyglądał jak pradziadek, choć Qinnitan się domyślała się, że jest znacznie młodszy. - Pisze tylko: „Zabierz lady Qinnitan do Hierosolu. Wszystkie inne nasze plany muszą zaczekać. Wypłyń jeszcze dzisiejszej nocy, a ja dołączę tam do was". Ale gdzie, moja pani? Hierosol jest tylko trochę mniejszy niż Wielkie Xis! I dlaczego mielibyśmy przemierzać cały ocean, płynąc do Eionu, zamiast przenieść się do innego portu w dole wybrzeża i tam na niego zaczekać? - Nie wiem, kapitanie. - Nagle poczuła, że zaraz znowu runie na podłogę, wyczerpana. - Postępuj według własnego uznania. Ja i mój sługa oddajemy się w twoje ręce, zgodnie z życzeniem lorda Jeddina. Kapitan zmarszczył czoło, wpatrzony w sygnet z wzorem pieczę- ci, który trzymał w dłoni. - Masz list i jego pieczęć, tak więc nie mogę wątpić w twoje słowa. Mimo wszystko wydaje mi się to dziwne i z pewnością nie ucieszy ludzi. - Pałac stał się niespokojnym miejscem - powiedziała, starając się przybrać tajemniczy ton. - Być może twoi ludzie z chęcią opu- szczą na jakiś czas Wielkie Xis. Spojrzenie Dorzy spochmurniało. - Chcesz powiedzieć, że w pałacu dzieje się coś złego? Czy nasz pan jest w to zamieszany? Zarzuciła przynętę, lecz wiedziała, że nie może pociągać linki zbyt mocno. - Nie mam nic więcej do powiedzenia, kapitanie. Mądremu wy starczy słowo za cały poemat. Kapitan wyszedł, a Qinnitan opadła na wąską koję, nie mając na- wet dość siły, żeby zaprotestować, kiedy Gołąb zwinął się w kłębek na twardej podłodze, jakby naprawdę był jej niewolnikiem. W pew- nym momencie z jej skołatanego umysłu wynurzyły się słowa wy- roczni Mudry: „Pamiętaj, kim jesteś. A kiedy otworzą klatkę, musisz lecieć. Drugi raz jej nie otworzą". Czy to miała na myśli staruszka? Kolejne myśli ustępowały, zmie- cione znużeniem. Lecę, matko Mudry. A przynajmniej próbuję... Po kilku chwilach zasnęła. Budziła się tylko na krótko. Na drewnianym pokładzie nad jej głową dudniły bose stopy i rozbrzmiewały głosy wykrzykujące roz- kazy i wyśpiewujące pieśni o ciężkim życiu na morzu - marynarze z Porannej Gwiazdy Kirousu przygotowywali się do podróży do Hierosolu. 39 Wigilia Zimy TAŃCZĄC DLA ZIMY: Pyt, pył, lód, lód Zamiast oczu ma kości, Czeka, aż ucichnie śpiew Wyrocznie Rzuconych Kości Głos Zagadki brzmiał zadziwiająco mocno i tylko lekkie drżenie zdradzało podeszły wiek błazna. Gdyby nie to, Briony gotowa była pomyśleć, że czas się cofnął, że znowu jest małą dziewczynką która siedzi u ojca na kolanach, razem z innymi w ciepłej ogromnej jadalni, a za oknami wiatr szarpie gniewnie dachy. Lecz te dni minęły, upomniała się w myślach. Nic ich nie przy- wróci. A jeśli Tyne rzeczywiście przegrał bitwę, to być może wkrótce nikt z żyjących nie będzie ich pamiętał. Zagadka trącił struny lutni, kontynuując długą, smutną opowieść o Księciu Caylorze i Wiecznie Rannej Dziewicy. ...Wtedy ją zobaczył, dziewicę krwawiącą z rany Zaintonował, opowiadając o tym, jak rycerz wziął udział w Oblę- żeniu Wiecznej Zimy. / się zatrwożył, że śmiertelnie ranna jest albo i nieżywa, i zdjął go frasunek, Że kwiat taki musi zwiędnąć przedwcześnie złamany, Zanim go wiersze opiewały czy dotknął pocałunek. Wtedy ona, oczy otworzywszy, rycerza ujrzała I się uśmiechnęła, choć jej lico zasnuwały smutek i bladość, Jej twarz na poduszce złocistych włosów niczym perła dojrzała. On zaś uznał, że nie ma drugiej, co by dała oczom większą radość. I serce Caylora, jak jastrząb, ku jej sercu pomknęło z ochotą, Choć on zasmucony nie wiedział, czy powróci szczęściem czy zgryzotą. , Musiała przyznać, że była zaskoczona, nie tyle tym, że Zagadka wciąż potrafi śpiewać, ile zgrabnością słów Matty'ego Tinwrighta. Młody poeta siedział na końcu jednego z ustawionych z przodu stołów, blisko stołka Zagadki, z miną, która mówiła, że wie, iż stworzył coś wartościowego. Z pewnością było to coś innego niż te straszliwe i ponure peany na jej cześć, porównujące ją do bogini dziewicy, pełne naciągniętych rymów - w końcu niewiele słów rymowało się z „Zorią", „litościwa" czy „bogini". Dlatego teraz była pod wrażeniem, a nawet zadowolona. Przyjęła Tinwrighta przede wszystkim dlatego, że chciała rozzłościć Barricka i rozweselić siebie, lecz teraz wydawało się, że być może będzie z niego jeszcze prawdziwy poeta. Chyba że, przyszło jej nagle do głowy, ukradł komuś ten poemat. Nie, przecież jest Wigilia Zimy. Będzie wspaniałomyślna. Może nawet go pochwali, ale nie za bardzo, żeby potem nie włóczył się za nią przez cały wieczór. Tak też ogłosił, że już tylko ona będzie mu rozkazywała, I oznajmił, że na jej znak legną w gruzach całe światy. Lecz ona głową potrząsnęła i z wyrzutem nań spojrzała, Po czym odsłoniła blade ramiona spod krwawej szaty I rzekła: dobry rycerzu, nie pragnę słodyczy zwycięstw rozmaitości smaków Uwolnij mnie tylko od rany, co mi kradnie życie, A będę twoja. Przed rokiem wzgardziłam pysznym Krukiem, księciem ptaków, On zaś w pierś nóż powolny wbił mi skrycie. / nikt z ojca dworu nie potrafi zatamować ani spowolnić krwa- wienia Z rany zadanej ostrzem okrutnym, ani zatrzymać szkarłatnego strumienia. Briony uśmiechnęła się do Zagadki, który ledwo to zauważył. Tak bardzo cieszył się chwilą, że chyba zapomniał, iż to rodzinie króle- wskiej zawdzięcza swoją pozycję, a nie dworzanom, dla których był czymś w rodzaju męczącego żartu. Niemniej jednak w tym momen- cie wszystkie oczy zwróciły się ku niemu, a przynajmniej powinny, on zaś pławił się w zadowoleniu. Zebrani na uczcie wielmoże wydawali się Briony dziwni. Mimo iż nikt nie żałował sobie wina, rozmowy się nie kleiły, wielu rozma- wiało szeptem, inni z kolei zbyt głośno. Tolly'owie i ich poplecznicy nie pojawili się, dając jasno do zrozumienia, że uczta jest dla nich zniewagą pamięci Gailona. Tak więc pito nawet więcej, niż można by się spodziewać w Wigilię Zimy, i korzenne wino lało się obficie w gardła gości, jakby ci spodziewali się najgorszego, i to wkrótce - plotki o prawdopodobnej porażce armii Marchii Południowej roze- szły się po całym zamku w ciągu wieczora, a wieści o przerażeniu i klęsce unosiły się wszędzie niczym białe mole, które wyfrunęły z dawno nie otwieranej szafy. Briony musiała uspokajać Rosę i Moi-nę, które rozpaczały w przekonaniu, że zostaną zgwałcone przez po- twory. Wcześniej wierzyły, że Dawet i Hierosolczycy zrobią to samo, pomyślała rozgoryczona. Tamtej nocy. I nie bardzo okazały się pomoc- ne ani dla mnie, ani dla nikogo innego... Starała się nie dopuszczać do siebie myśli o śmierci Kendricka, za to przywołała wspomnienie Daweta dan-Faara. Otoczona rumia- nymi, pijanymi gośćmi, poczuła, że tęskni za towarzystwem Hiero- solczyka. Nie w jakiś romantyczny sposób - rozejrzała się, jakby się bała, że już same jej myśli są widoczne dla innych, lecz goście obli- zywali palce z resztek puddingu, domagając się więcej wina. Nie, lubi- ła go, dla samej bystrości jego umysłu. W Dawecie wszystko było jasne, a on sam wydawał się ostry jak nóż. Podejrzewała, że w ogóle nie pije, a jeśli nawet, to niewielu widziało go w stanie upojenia... Och, na bogów, co my zrobimy? Jak się uratujemy? Podobne my- śli gnębiły ją od momentu, gdy otrzymała wieści od Brone'a, i nie odstępowały już ani na chwilę. W ogóle nie brała pod uwagę, że coś mogło się stać Barrickowi, ale musiała przyjąć ewentualność, że Tyne Aldritch i jego armia ponieśli klęskę. I co dalej? W jaki sposób ona i pozostali panowie mogli przygotować się do oblężenia przez tak tajemniczą siłę? Z głową pełną myśli o tych, za którymi tęskniła - nie wyobrażała sobie, że może się czuć tak samotna podczas Wigilii Zimy, osiero- cona, bez rodziny - i mając świadomość, że te podstępne istoty czają się tuż-tuż, oddzielone od jej ukochanego Zamku Marchii Południo- wej jedynie wąską zatoką, Briony przypomniała sobie nagle, że obie- cała spotkać się tego wieczoru z Anissą. W pierwszej chwili chciała posłać służącą z przeprosinami, lecz kiedy rozejrzała się po sali, po- wiodła wzrokiem po nienaturalnie rozweselonych twarzach tych, któ- rzy jeszcze byli w stanie siedzieć prosto, po stołach pełnych resztek jedzenia, kości i rozlanego wina, przypominających pobojowiska, uz- nała, że dobrze jej zrobi trochę świeżego nocnego powietrza i że wi- zyta u przykutej do łóżka macochy, która niebawem miała rodzić, będzie najlepszą wymówką. Nie przyszło jej to łatwo, ale udało jej się wzbudzić w sobie odro- binę sympatii dla Anissy. Skoro ona sama czuła się bezradna, dzierżąc władzę w królestwie, to jakże musiała się czuć macocha, brzemienna i zmuszona do przesiewania sprzecznych plotek docierających do jej wieży? Nieliczne leniwe oklaski i pijackie okrzyki na powrót zwróciły jej uwagę: pieśń dobiegła końca. Briony, nieco zawstydzona, zorien- towała się, że słyszała tylko sam początek. - Wybornie - powiedziała, klaszcząc. - Dobrze zaśpiewane, mój dobry Zagadko. Dawno już nie zażywaliśmy tak miłej rozrywki. Starzec promieniał. - Obsłuż go - zwróciła się do jednego ze swoich paziów - bo tak wspaniały śpiew zapewne wzmaga pragnienie. - Nie mogę przyjąć całej pochwały, Wasza Wysokość - rzekł Zagadka, wyciągając rękę po puchar. - Pomagał mi... - Wiem, pan Tinwright. Mówiłeś nam. A więc i jemu też po- wiem: wybornie, sir. Tchnąłeś nowe życie w starą, piękną opowieść. - Próbowała sobie przypomnieć, jak się kończy historia Wiecznie Ran- nej Dziewicy, licząc na to, że Tinwright nie wpasował jakiegoś no- woczesnego zakończenia, którego nie słyszała, co by mogło zdradzić, że nie słuchała. - Podobnie jak Caylor, znalazłeś pieśń, która potrafi uleczyć straszliwą ranę zadaną przez księcia Kruka. Chyba dobrze trafiła. Tinwright wyglądał, jakby chciał się roz- płaszczyć przed nią i zamienić w jej podnóżek. Tak, tylko że do tego też nie będzie umiał znaleźć rymu. Trudno było się pozbyć starych nawyków. Wstała, szeleszcząc suknią, i powiedziała: - Muszę teraz zanieść nowinę o nowej porze roku mojej maco sze, królowej Anissie. - Ci, którzy byli do tego zdolni, także się pod nieśli. - Siedźcie, proszę. Uczta jeszcze się nie skończyła. Niech wi no płynie aż do mojego powrotu, tak by nasi goście mogli radować się ciepłem przyniesionym przez Sierotę. Pamiętajcie, żadna pora ro ku nie jest aż tak ciemna, żeby po niej nie wróciło słońce. Bogowie, miejcie mnie w opiece, pomyślała, zmierzając do drzwi w swojej rozłożystej szeleszczącej krynolinie, zaczynam mówić jak jedna z postaci Tinwrighta. Heryn Millward, młody żołnierz z Suttler's Wall, był jednym z dwóch strażników, którzy towarzyszyli jej tego wieczoru. Drugi był nieco starszym, milczącym mężczyzną o twarzy porośniętej cie- mnym zarostem. Pamiętała, aby życzyć obu pomyślności na ten wie- czór i następny świąteczny dzień - robiła to, aby złagodzić swoje zniecierpliwienie ich powolnością, której powodem były zbroje i ha- labardy. Dotarła już niemal do rezydencji Anissy w Wieży Wiosennej, mi- nąwszy dziedziniec zewnętrzny, gdy nagle tuż przed nią z cienia wy- łoniła się jakaś postać. Serce podeszło jej do gardła, lecz zaraz roz- poznała zjawę - na chwilę przed tym, nim młody Millward wbił halabardę w jej brzuch. - Stój! - zawołała. - C h a v e n? Litościwa Zorio, co ty wypra wiasz? Mogli cię zabić! Gdzieś się podziewał? Medyk stał zaskoczony, a nawet nieco zawstydzony, wpatrując się w ostrze halabardy drżące tuż przed jego brzuchem. Kiedy wresz- cie podniósł wzrok, dostrzegła sińce pod jego oczami i zobaczyła, że jego nalana twarz jest blada i dawno nie widziała brzytwy. - Wybacz, księżniczko, że cię przestraszyłem - powiedział. - Choć wydaje się, że mogło się to skończyć gorzej dla mnie niż dla ciebie. Ogromna ulga, jaką poczuła na jego widok, nie całkiem ostudziła gniew. - Gdzie byłeś? Litościwa Zorio, czy wiesz, ile razy w tych dniach chciałam z tobą porozmawiać? Zawsze byłeś naszym doradcą i me dykiem. Gdzie się podziewałeś? - To długa historia, Wasza Wysokość, lecz nie nadaje się do opo- wiadania na zimnym i wietrznym dziedzińcu. Opowiem ci ją nie- bawem. - Chaven, mamy wojnę! Ludzie Zmierzchu stoją pod murami, a ty po prostu znikasz. - Poczuła wzbierające łzy i rozzłoszczona otarła oczy rękawem. - Barrick też wyjechał, żeby walczyć z tymi istotami. Są i gorsze wieści, których nie znasz. Niech cię wszyscy bogowie, Chaven, gdzie byłeś? Pokręcił wolno głową. - Zasługuję na naganę, głównie przez własną głupotę. Byłem bar dzo zapracowany, zajęty rozwiązywaniem mrocznej zagadki - nie jednej, szczerze mówiąc - i zajęło mi to więcej czasu, niż myślałem. Tak, wiem o Ludziach Zmierzchu i o Barricku. Nie było mnie na dworze, ale plotki dochodzą wszędzie. Wyrzuciła w górę ramiona, poirytowana. - Zagadki - i tak mamy ich już zbyt wiele! Tak czy inaczej, idę teraz na spotkanie z macochą. Muszę ją odwiedzić, zanim porozma- wiamy. - Tak, to też wiem. I uważam, że powinienem ci towarzyszyć. - Jej czas jest już bliski. - To jeszcze jeden powód, dla którego powinienem się tam udać. Dała znak strażnikom, żeby opuścili halabardy. - Chodź zatem. Napiję się z nią grzanego mleka zaprawianego winem i korzeniami, a potem porozmawiamy. - To może potrwać trochę dłużej - zauważył Chaven. Wieczór zapowiadał się długi i mroczny, dlatego Briony nie miała cierpliwości choćby się domyślać, co miał na myśli. Wydaje się, że nie ma sposobu, żeby właściwie przygotować się na śmierć, pomyślał Rogowiec, lecz można było też odnieść wraże- nie, że już po raz drugi albo trzeci w ostatnich dniach został zmu- szony, żeby spróbować to zrobić. - Nie chcę - powiedział cicho. Zakute w zbroje, żółtookie po- stacie spojrzały na niego obojętnie, połyskując matowo światłem od- bitym w grotach włóczni, lecz dziwny mężczyzna u jego boku się po- ruszył. - Oczywiście, że nie - rzekł Gil. - Wszyscy, którzy żyją, czepiają się życia. Nawet moi ludzie, jak sądzę. Rogowiec spuścił głowę, rozmyślając o Opal i chłopcu, o tym, jak niewiele to wszystko znaczy, jakie jest nienaturalne i głupie w po- równaniu z życiem z nimi. Od jakiegoś czasu słyszał nasilający się dźwięk, który w pierwszej chwili wziął za bicie własnego galopu- jącego serca. Wreszcie zorientował się, co to za hałas, i podniósł głowę, wcale nie z nadzieją, lecz niemal poirytowany, że straszliwe oczekiwanie się przedłuży. Człowiek ten, o ile był to człowiek, dosiadał największego wierz- chowca, jakiego Rogowiec kiedykolwiek widział: Funderling czub- kiem głowy sięgał zaledwie do kolan konia. Jeździec także był ogrom- ny, lecz nie tak nienaturalnie, ubrany w zbroję podobną trochę do wypolerowanej skorupy żółwia, szaro-brązowo-niebieskiej. U boku miał miecz, a pod pachą trzymał hełm w kształcie czaszki jakiegoś nieznanego zwierzęcia o długich kłach. Lecz najdziwniejsza była twarz przybysza. Przez chwilę Rogowco- wi się wydawało, że jeździec ma maskę z kości słoniowej, ponieważ poza rubinowoczerwonymi oczami, osadzonymi pod bladymi brwia- mi, obcy nie miał twarzy, jedynie słabo zarysowany pionowy grzbiet w miejscu, gdzie mógłby być nos, i białą przestrzeń aż do podbródka. I dopiero kiedy Rogowiec dostrzegł błysk bladej szyi poniżej pod- bródka, gdy obcy spojrzał najpierw na Gila, a potem na niego, prze- konał się ostatecznie, że to nie maska, lecz twarz. - Nazywa się Gyir Burzowa Latarnia - oświadczył nieoczekiwa nie Gil. - Mówi, żebyśmy się z nim udali. Rogowiec parsknął śmiechem, który nawet w jego uszach zabrzmiał sztucznie. Jeśli on oszalał, to Gil także - albo i cały świat. - Mówi? Przecież on nie ma ust! - Potrafi mówić. Może tylko słyszę jego słowa w swoim wnętrzu. A ty go nie słyszysz? - Nie. - Rogowiec czuł się wyczerpany, jakby minerały wniknęły w jego kości i zamieniły je w ciężkie skały. Kiedy pozbawiony twarzy jeździec ponownie zwrócił się ku miastu, a strażnicy popchnęli Ro- gowca włóczniami, poszedł przed nimi, lecz nawet ostre groty przy- tknięte do jego pleców nie były w stanie zmusić go do pośpiechu. Budynki na placu Trzech Bogów ozdobiono ciemnym materia- łem, tak że nawet w blasku licznych pochodni pozostawały ukryte za welonem cienia. Czekała na nich na krześle przed schodami świą- tyni, zwykłym krześle z wysokim oparciem, zabranym z kupieckiego domu, a jej osoba nadawała mu straszną dostojność tronu. Wzrostem dorównywała Gyirowi, lecz gdy się na nią patrzyło, zdawała się mniej i zarazem bardziej zwyczajna. Była piękna na swój dziwny sposób. Jednak jej śniada twarz i jasne oczy pod wieloma względami wydawały się nieludzkie, ponadto - kiedy przekrzywiła nieco głowę, wsłuchując się w coś, czego Rogowiec nie słyszał, albo gdy rozglądała się po placu, mierząc spojrzeniem wojowników ze swoich legionów siedzących cierpliwie na ziemi - zdawała się nagle zbyt nienaturalna, by nawet z pewnej odległości wziąć ją za czło- wieka, jak istota oglądana przez głęboką wodę albo gruby, czysty kryształ. Była ubrana w czarną zbroję pokrytą niemal w całości, a najgę- ściej na ramionach i plecach, strasznie długimi kolcami, przez co z daleka trudno było określić jej kształty. Teraz, klęcząc przed nią, Rogowiec zobaczył wyraźnie, że ma dwie ręce i dwie nogi, a także szczupłą kobiecą postać, ale kiedy wreszcie zdobył się na odwagę, by na nią spojrzeć, poczuł, że nie potrafi patrzeć długo. Jakaś prze- rażająca, surowa siła emanująca z tej kobiety kazała mu odwrócić wzrok. Yasammez, nazwał ją wcześniej Gil, kłaniając się przed nią jak we śnie. Moja była pani, powiedział. Nie odezwał się do niej ani słowem od chwili, gdy przyklęknął i oddał jej honory, ani ona do niego. Wysoka kobieta o gęstych lokach opadających kaskadą uniosła dłoń w rękawicy i przemówiła w nieznanym języku głosem głębokim jak u mężczyzny, lecz nie pozbawionym własnej powolnej melodii. Rogowiec poczuł, jak podnoszą mu się wszystkie włoski na karku. To tylko koszmar, krzyczała przeraźliwie jakaś jego cząstka, próbu- jąc wyjaśnić niemożliwe, lecz była głęboko schowana, tak że z tru- dem ją słyszał. Koszmar. Wkrótce się obudzisz. - Ona chce lusterko - powiedział Gil i podniósł się z kolan. Rogowiec ani przez chwilę nie pomyślał o tym, żeby stawiać opór. Wyjął niezgrabnym ruchem lusterko oprawione w kość i srebro i wy- ciągnął rękę. Nie wzięła od niego lusterka, lecz uczynił to Gil. Wyjął je z dłoni Rogowca i podał kobiecie, kłaniając się. Uniosła je nieco, tak by odbiło się w nim światło pochodni, i przez chwilę Funder- lingowi wydało się, że dostrzegł na jej kamiennej, pociągłej twarzy błysk gniewu. Znowu coś powiedziała, a jej wypowiedź była długim ciągiem mlaśnięć i pomruków. - Mówi, że dotrzyma swojej części Paktu, przekaże lusterko do Qul-na-Qar i że tymczasowo nie będą zabijać śmiertelników, chyba że zostaną zmuszeni do obrony. - Gil wysłuchał jej kolejnej wypo- wiedzi, po czym odpowiedział, już szybciej i pewniej, w tym samym języku. - Przemawia do mnie, jakbym był królem - powiedział cicho do Rogowca. - Mówi, że swoim czynem zdobyłem krótkie zawieszenie broni dla śmiertelników. Wyjaśniłem jej, że nie jestem królem, ale król przemawia przeze mnie, z odległości. Król? Z odległości? Rogowiec nie miał najmniejszego pojęcia, co to wszystko może znaczyć. Niesamowitość wszystkiego dokoła napierała na niego tak mocno, że miał ochotę się rozpłakać, lecz z dru- giej strony tkwił w nim pewien upór, niczym skała zawsze obecna w imionach i sercach jego ludu, duch, który nie pozwalał mu oka- zać strachu tych pięknych, okrutnych istot. Kobieta o imieniu Yasammez wyciągnęła rękę, trzymając lusterko w długich palcach. Pozbawiona twarzy istota zwana Gyirem Burzową Latarnią podeszła i wzięła je od niej. Nie padły żadne słowa, a przy- najmniej takie, które by usłyszał Rogowiec. Gyir skłonił się i schował lusterko do sakiewki przywiązanej do pasa, po czym przesunął pal- cami przed oczami w rytualnym geście, zanim dosiadł ogromnego, szarego wierzchowca. - Poleciła mu zawieźć to szybko i ostrożnie do ślepca w Qul-na- -Qar - wyjaśnił Gil, jakby rozumiał milczące komendy równie do brze jak te wyrażane na głos. - Mówi, że jeśli coś się stanie królowej z lusterka, to ona, Yasammez, sprawi, że cała ziemia zapłacze krwią. Rogowiec pokręcił tylko głową. Nie potrafił się skupić na tym, co się dzieje. Dla niego było to za wiele. Gyir wskoczył na konia i spiął go ostrogami. Wierzchowiec ude- rzył kopytami ziemię na placu Trzech Bogów i pomknęli tak szybko, że już po chwili zniknęli, jakby byli marionetkami, które ktoś nagle zabrał ze sceny, pociągając za sznurek. Po długiej chwili ciszy kobieta, czy też bogini albo potwór, Ya- sammez, ponownie przemówiła głosem, który przypominał trzepot skrzydeł kolibra zawieszonego w powietrzu przy uchu Rogowca. Gil słuchał w milczeniu. Kobieta spojrzała na niego, a potem na Funder- linga - niechętne spojrzenie Rogowca napotkało blask jej oczu, po- dobnych do bliźniaczych płomieni świec w ciemnej pieczarze, i zaraz spuścił wzrok, by nie zostać wciągniętym do pustej pieczary i nie zagubić się w niej na zawsze - aż wreszcie przemówił jego towa- rzysz. - Ja mam tu zostać. - Gil nie wydawał się ani szczęśliwy, ani zasmucony, lecz z jego głosu zniknęła nuta, która jeszcze niedawno rozbrzmiewała życiem. - Ty masz iść, bo jest zawieszenie broni. - Zawieszenie broni? - Rogowiec wreszcie usłyszał swój głos. - Co to znaczy? - Nieważne. - Gil potrząsnął głową. - To nie wy, śmiertelnicy, doprowadziliście do niego i nie wy możecie je zmienić. Ale miejsce zwane Zamkiem Marchii Południowej pozostanie nietknięte. - Za- milkł, gdyż Yasammez wtrąciła coś oschłym tonem w swoim języ- ku. - Na krótko - dodał Gil. A potem, zanim Rogowiec się zorientował, czyjeś szorstkie ręce wrzuciły go na siodło i zaraz Jarmarczny Gościniec i miasto zaczęły płynąć po bokach. Nie widział jeźdźca w zbroi za sobą, a jedynie dłonie trzymające wodze. Niczym sierota w ulubionej opowieści du- żych, nie odważył się nawet spojrzeć za siebie aż do chwili, kiedy został rzucony bezceremonialnie na plażę u wejścia do jaskiń. Wiedział, że powinien wszystko zapamiętać, że może to być waż- ne. W końcu jego syn prawie oddał życie za lusterko i to, co za nim stało - lecz w tej chwili czuł, że zdobędzie się tylko na tyle, by wpełznąć do najbliższego tunelu i przespać się trochę, zanim wróci do Miasta Funderlingów. Briony poprowadziła Chavena zadaszoną alejką i dalej na otwar- ty, wybrukowany dziedziniec przed Wieżą Wiosenną. Dwaj strażni- cy, oparci o ogromne drzwi zewnętrzne, wyprostowali się, wyraźnie zaskoczeni. Księżniczka była poirytowana tą wizytą i faktem, że mu- si czekać, by usłyszeć nowiny Chavena, dlatego zapomniała pozdro- wić strażników z okazji nadejścia nowej pory roku, ale przypomniała sobie o tym na schodach i obiecała, że zrobi to w drodze powrotnej. Weszli na górę do rezydencji Anissy i zapukali. Dopiero po dłu- giej chwili uchyliły się drzwi, a w szparze ukazało się oko i policzek. - Kto tam? Briony prychnęła zniecierpliwiona. - Księżniczka regentka. Mogę wejść? Pokojówka Anissy, Selia, otworzyła drzwi i wycofała się. Briony weszła do środka. Jej strażnicy rozejrzeli się szybko po pokoju, po czym zajęli pozycje przy drzwiach, na zewnątrz. Selia spojrzała na księżniczkę spod spuszczonych powiek, jakby zawstydzona, że ka- zała jej czekać, lecz na widok Chavena otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. Mnie też zaskoczył, pomyślała Briony. Tutaj również długo nie zaglądał. - Przybyłam zgodnie z zaproszeniem, żeby wychylić puchar wi- gilijny z macochą - zwróciła się do dziewczyny. - Jest tam. - Devoński akcent Selii był trochę wyraźniejszy, niż Briony pamiętała, jakby trudniej jej było się wysławiać poprawnie w chwili zaskoczenia. Pokój oświetlał jedynie blask słabego ognia w kominku i kilku świec i nigdzie nie było widać przesiadujących tam wiecznie niezliczonych służących ani nawet położnej. Macocha spała z otwartymi ustami i dłońmi złożonymi na brzuchu w obron- nym geście. Briony potrząsnęła delikatnie jej ramieniem. - Anisso? To ja, Briony. Przyszłam napić się z tobą i życzyć ci wesołego Święta Sieroty. Anissa otworzyła gwałtownie oczy, lecz przez chwilę wydawało się, że nic nie widzi. A potem, gdy jej spojrzenie odnalazło pasier- bicę, otworzyła szerzej oczy, podobnie jak Selia na widok Chavena. - Briony? Co ty tu robisz? Czy jest z tobą Barrick? - Nie, Anisso - odpowiedziała łagodnie księżniczka. - Odjechał razem z hrabią Blueshore i innymi, nie pamiętasz? Kobieta spróbowała usiąść, jęknęła, po czym podparła się łokcia- mi na poduszkach i wreszcie uniosła się wyżej. - Tak, oczywiście, jestem zaspana. To przez dziecko, wciąż tylko śpię! - Spojrzała uważniej na Briony. - Ale co cię do mnie spro- wadza, kochana? - Sama mnie zaprosiłaś. Mamy Wigilię Zimy. Nie pamiętasz? - Zaprosiłam? - Rozejrzała się po pokoju. - A gdzie jest Hisolda i inne służące? Selio, dlaczego nie ma ich tutaj? - Odesłałaś je, pani. Jesteś zaspana i nie pamiętasz. W tym momencie Anissa zauważyła Chavena i po raz kolejny okazała zdziwienie. - Doktorze? To naprawdę ty? Czemu przyszedłeś? Czy coś jest nie tak z dzieckiem? Medyk przysunął się i stanął obok Briony przy łóżku. - Nie, nie sądzę - odpowiedział głosem bardziej ponurym niż zwykle. Anissa wyczuła tę zmianę i jej twarz stężała. - Co? O co chodzi? Musisz mi powiedzieć. - Powiem - rzekł Chaven. - O ile księżniczka regentka pozwoli mi na chwilę refleksji. Lecz uważam, że najpierw powinna wezwać straż. - Straż? - Teraz pobladła Anissa próbowała gwałtownie wstać z łóżka. Dopytywała się coraz bardziej podniesionym głosem: - Po co straże? Co się dzieje? Powiedz mi! Jestem żoną króla! Briony była zdumiona, lecz pozwoliła, aby Chaven podszedł do drzwi i przywołał do komnaty Millwarda i jego zarośniętego towa- rzysza. Obaj wydawali się bardziej zdenerwowani obecnością w kró- lewskiej sypialni, niż gdyby ujrzeli nagle uzbrojonego wroga. Selia przysunęła się do swojej pani, która siedziała na brzegu łóżka, jej drobne, blade stopy nie sięgały podłogi. Objęła ramieniem Anissę w obronnym geście i spojrzała wyzywająco na Chavena. - Przestraszyłeś mnie - powiedziała królowa także z wyraźnym akcentem. - Briony, co ty tu robisz? Dlaczego traktujesz mnie w ten sposób? Księżniczka nie odpowiedziała, lecz zaczęła się zastanawiać, czy aby się nie pospieszyła, pozwalając Chavenowi działać. Może wcześ- niej zniknął, bo jest obłąkany. Pochwyciła spojrzenie Millwarda i sta- rała się przytrzymać je chwilę, próbując przekazać strażnikowi, aby czekając na rozkazy, obserwował ją, a nie medyka. - Jeśli jesteś niewinna, pani, to będę pokornie prosił o wybacze nie. I nie wyrządzę krzywdy ani tobie, ani nie narodzonemu dziecku. Pragnę tylko coś ci pokazać. - Chaven wsunął dłoń do kieszeni i wy jął jakiś szarawy przedmiot wielkości dziecięcego kciuka. Dopiero teraz, kiedy medyk znalazł się w świetle, Briony zobaczyła, że jego ubranie jest podarte i brudne. Po raz kolejny poczuła wątpliwości. Chaven wyciągnął rękę z kamieniem, a Anissa i jej pokojówka cofnęły się, jakby to była głowa jadowitej żmii. - Co to jest? - zapytała Anissa. - Dobre pytanie - odparł Chaven. - Musiałem się bardzo natru- dzić, żeby na nie odpowiedzieć. W tym celu odwiedziłem niedawno dziwne miejsca i dziwnych ludzi, ale chyba już wiem. Na południu nazywają go kulikos. Jest to w pewnym sensie kamień magiczny, najczęściej spotykany na południowym kontynencie, ale można go znaleźć i dalej na północ, na Eionie, na zgubę wielu. - Nie dotykaj mnie tym! - krzyknęła głośno Anissa, a Briony, choć zaskoczona zachowaniem medyka, pomyślała, że macocha re aguje zbyt gwałtownie. Chaven posłał królowej surowe spojrzenie. - Ach, widzę, że wiesz coś na ten temat. Lecz jeśli nie zrobiłaś nic złego, pani, to nie masz się czego bać. - Próbujesz sprowadzić przekleństwo na moje dziecko! Dziecko króla! - O co tu chodzi, Chavenie? - zapytała Briony. - W końcu ona lada moment ma rodzić. Dlaczego ją straszysz? Skinął głową. - Powiem ci, Briony... Wasza Wysokość. Jeden z pracowników przygotowujących grobowiec twojego brata przyniósł do mnie ten kamień, ponieważ wydał mu się dziwny. Ze smutkiem muszę przy znać, że nie poświęciłem mu wtedy zbyt wiele uwagi, mając mnó stwo rzeczy do przemyślenia po śmierci Kendricka. I nie tylko ja, jak już wiem. Briony zerknęła na obie kobiety skulone obok siebie na brzegu łóżka. W pokoju zapanowała dziwna atmosfera, jakby zawisła nad nimi burza, od której czuć mrowienie na skórze. - Przejdź do rzeczy. - Ten kamień nie dawał mi spokoju, tak więc zacząłem się za stanawiać, czy to możliwe, że należy on do pewnej klasy przedmio tów, o których wspomina jedna z moich starych ksiąg. Odkryłem, że znaleziono go w miejscu leżącym bezpośrednio w linii między oknem pewnego pokoju w pobliżu komnat Kendricka a Wieżą Wio senną - w której się teraz znajdujemy - niemal w całości zajmowaną przez żonę króla i jej domowników. - Mówi jak szaleniec - jęknęła Anissa. - Każ mu przestać, Briony. Tak się boję. Medyk spojrzał w jej stronę, lecz Briony, bardzo ożywiona, pra- gnęła usłyszeć wszystko. - Okna tych pokoi znajdują się wysoko nad ziemią - przypo mniała mu. - Bronę sprawdził je wszystkie. Nie zostawiono nigdzie żadnej liny. - Tak. - W pokoju było ciepło. Czoło Chavena lśniło od potu w blasku świec. - Co czyni jeszcze dziwniejszym fakt, że znalazłem ślady czegoś ciężkiego, co upadło na miękką glebę na skraju ogrodu pod oknem. Były głębokie, dlatego nie zniknęły nawet po wielu dniach. Briony patrzyła na niego ze zdumieniem. - Chwileczkę, Chaven. Czy sugerujesz, że Anissa... kobieta brze- mienna, nosząca w łonie dziecko króla... wyskoczyła z okna z tej wysokości? Aż na skraj ogrodu? Że w jakiś sposób zabiła Ken- dricka i strażników, a potem wyskoczyła przez okno i uciekła? - Wzięła głęboki oddech i wyciągnęła rękę, gotowa nakazać strażni- kom aresztować medyka. - To rzeczywiście szaleństwo. - Tak, każ mu odejść - jęknęła Anissa. - Ratuj mnie, Briony! - On straszy moją panią! - zawołała Selia. - Dlaczego strażnik go nie powstrzyma? - Zaiste byłoby szaleństwem uwierzyć w coś takiego, Wasza Wy- sokość - przyznał Chaven. Jak na szaleńca wydawał się bardzo opa- nowany. - Dlatego uważam, że powinnaś wysłuchać mnie do końca, zanim spróbujesz zrozumieć. Widzisz, wiedziałem, że nie uda mi się przekonać kogokolwiek, żeby uwierzył w taką historię - sam w nią do końca nie wierzyłem - ale byłem zaniepokojony i zaintrygowany tym, czego dowiedziałem się o kamieniach kulikos. Postanowiłem więc zdobyć więcej informacji. Wyruszyłem w poszukiwaniu wiedzy i ostatecznie ją znalazłem, choć cena była wysoka. - Zamilkł na chwilę i otarł czoło postrzępionym rękawem. - Bardzo wysoka. Ale do- wiedziałem się, że kamień kulikos ma moc przywoływania strasznego ducha. Tak potężna jest ta pradawna, mroczna magia, tak przeraża- jąca, że w wielu miejscach już samo posiadanie takiego kamienia jest karane śmiercią. Słuchając jego słów w blasku drżących płomieni świec, Briony miała wrażenie, że znalazła się w jakiejś opowieści - mówiącej nie o bohaterach i niebiańskiej nagrodzie, jak wyśpiewywał Zagadka pod- czas uczty, lecz w historii o wiele starszej i mroczniejszej. - Dlaczego opowiadasz takie bzdury mojej pani, która nie czuje się dobrze? - zapytała Selia ochrypłym głosem. - Nawet jeśli ktoś zrobił coś złego, a potem przebiegł obok wieży, w której ona mie szka, co to ma wspólnego z nami? Dlaczego mówisz jej takie rzeczy? Strażnicy, czekający przy drzwiach, rozmawiali teraz między sobą cicho, zdezorientowani i trochę przestraszeni. Briony wiedziała, że nie może pozwolić, aby ciągnęło się to dłużej. - Do rzeczy, Chaven - rozkazała. - Dobrze - odparł. - Otóż dowiedziałem się czegoś interesujące- go, jeśli chodzi o tego morderczego ducha kamienia kulikos. Zawsze występuje pod postacią kobiety. Wezwany, wciela się w kobietę. - Szaleństwo! - zawołała Anissa. - I jest ulubionym narzędziem xandyjskich wiedźm, a także naj- bardziej na południe wysuniętych części Eionu. Ziem takich jak De- vonis. Anissa odwróciła się do swojej pasierbicy i wyciągnęła ku niej ręce. Briony drgnęła odruchowo. - Dlaczego pozwalasz, żeby tak do mnie mówił, Briony? Czy nie byłam zawsze dla ciebie miła? Jestem wiedźmą, bo pochodzę z Devonis? - Łatwo się przekonamy - powiedział głośno Chaven. Przysunął szary kamień do królowej. - Oto kulikos. Spójrz na niego. Ktoś się nim posłużył, żeby zamordować księcia regenta, a potem porzucił, kie- dy kamień już nie był mu potrzebny, lecz bez wątpienia wciąż tkwi w nim odrobina mrocznej magii. Dotknij go, moja pani, a jeśli nie masz nic do ukrycia, kamień to pokaże. - Zbliżył go do jej nagiego ramienia. Anissa próbowała się odsunąć, jakby to był rozżarzony wę- giel, lecz nie mogła się wyswobodzić z opiekuńczego uścisku Selii. - Nie! - Pokojówka wyrwała mlecznoszary kamień z ręki Cha- vena tak szybko, że ten nie zdążył jej powstrzymać, po czym przy- cisnęła go do piersi. Medyk spojrzał na nią ze zdumieniem. - Nie trzeba - oświadczyła, po czym powiedziała coś szybko w języku nie- zrozumiałym dla Briony - przypominało to krótki krzyk jastrzębia spadającego na swoją ofiarę. Briony próbowała coś powiedzieć, zganić młodą kobietę za to, że im przeszkodziła, lecz okazało się to niemożliwe, bo powietrze w pokoju nagle się zmieniło, chłód wypełnił jej uszy, jakby zanurzyła głowę w zimnej wodzie. - Nie trzeba robić tego ani niczego innego. - Głos Selii zdawał się dochodzić z daleka. - Nie porzuciłam kamienia, tak jak mężczy zna porzuca zbrukaną dziewicę. Byłam zmęczona i zgubiłam kamień, a kiedy odzyskałam siły i wróciłam, żeby go poszukać, już go nie by ło. - Głos dziewczyny stawał się mocniejszy, aż przeszedł w trium fujący okrzyk, przenikliwy, lecz stłumiony jakby zgęstniałym powie trzem. - Nikt nie wyrzuca kamienia kulikos, mały człowieczku! Nie świadomie! - Selia uniosła rękę i włożyła kamień do ust. W jednej chwili jej twarz rozmyła się i uległa przemianie, a lśniąca w blasku świec skóra zdawała się kurczyć, ukazując coś ciemnego. Ciemność pożerająca światło objęła ją w ciągu zaledwie kilku ude- rzeń serca, jakby ktoś wrzucił kamień do strumienia, w którym od- bijała się jej postać, mącąc powierzchnię. Duszne powietrze wreszcie się poruszyło, lecz zamiast przynieść ulgę, zaczęło pędzić coraz szyb- ciej i szybciej, lekki powiew zamienił się w porywisty wiatr, a potem przeszedł w nawałnicę, wirując tak szybko, że Briony poczuła na skórze ukłucia drobinek kurzu i kamyczków. Strażnicy zaczęli krzy- czeć, zdumieni i przerażeni, lecz ledwo ich słyszała. Świece zgasły. Teraz światło dawał jedynie ogień z kominka, lecz i jego płomienie nachylały się ku ciemnej postaci, która rosła przy łóżku, a która wcześniej była miłą pokojówką, Selią. Rozległ się cien- ki, piskliwy krzyk Anissy. Briony próbowała przywołać Chavena, lecz medyk leżał na podłodze bezwładny, może nawet martwy. Pokój wypełniały zmieszane wonie rozgrzanego metalu, błota i krwi - prze- de wszystkim krwi, przemożny, ciężki i kwaśny zapach. Briony wciąż widziała kontury postaci Selii we wnętrzu wiru, pew- ne zgęstnienie odzwierciedlające jej kształty, zarysy twarzy przebi- jały się przez ciemną, surową maskę, lecz ogólnie był to rozrastają- cy się, rozmazany koszmar; zmienna, mroczna istota przypominająca kraba lub pająka, lecz o wiele bardziej nieregularna i nienaturalna. Briony patrzyła zdumiona, jak płyty o postrzępionych krawędziach i wydłużające się kolce zestalają się ze sproszkowanego kamienia i innych twardych rzeczy, jakby istota budowała samą siebie z wi- rującego w pokoju pyłu. W ciemności zmieniającej się twarzy błysnęły oczy, a potem zja- wa uniosła niesamowicie długą rękę. Podobne do kos szpony trzas- nęły i zazgrzytały, ocierając się o siebie, po czym skierowały się ku Briony. Księżniczka cofnęła się niezdarnie, niemal sparaliżowana strachem, teraz już przekonana ponad wszelką wątpliwość, kto zabił Kendricka. Bezbronna, ubrana w krępującą ruchy suknię była ska- zana na śmierć. Chwyciła ciężki lichtarz i zamierzyła się nim, lecz istota wyrwała go jej szponiastą dłonią z głośnym brzękiem. Coś przeleciało obok niej - długie drzewce natarło na brzuch istoty, odrzucając ją na chwi- lę do tyłu. - Uciekaj, Wasza Wysokość! - krzyknął Millward, usiłując przy- szpilić istotę halabardą jak dzika. - Lew, pomóż mi! Jego towarzysz był dość opieszały. Kiedy już wreszcie postąpił kilka nieśmiałych kroków w głąb oślepiającej pylistej burzy, istota zdążyła połamać halabardę Millwarda, jakby to była trzcina, i znowu była wolna. Zwróciła się ku drugiemu strażnikowi, unikając kolej- nych pchnięć. Briony stała osłupiała. Dlaczego strażnicy nie atakują mieczami - kto jest na tyle głupi, żeby walczyć tak długą bronią w małym pokoju? Briony zobaczyła przyćmiony błysk pazura, kiedy zjawa zadała cios w korpus drugiego strażnika i ten osunął się, za- ciskając dłonie na rozdartej zbroi, spod której chlustała krew czarna jak smoła. Istota przyczaiła się teraz między Briony a drzwiami. Przez swoje niezdecydowanie księżniczka znalazła się w pułapce. Wydało jej się, że dostrzegła jakiś ruch za plecami zjawy - czy to Chaven uciekał? Millward wreszcie dobył miecza. Natarł na potwora, lecz on pozostał w miejscu, wydając syk bardziej podobny do zgrzytu ocierających się o siebie kamieni niż oddechu żywej istoty, i jakby zapadł się w so- bie; teraz był jeszcze ciemniejszy i grubszy. Przez chwilę Briony wy- dało się, że dostrzega w jego wnętrzu twarz Selii, triumfującą i obłą- kaną, wykrzywioną grymasem niemego, radosnego okrzyku. Młody strażnik skoczył naprzód i zaczął siec bezkształtnego prze- ciwnika, krzycząc w przerażeniu. Przez moment mogło się wydawać, że zadaje rany - monstrualna istota skurczyła się do prawie ludzkich rozmiarów i rozłożyła szpony, jakby błagała o litość, a z bezzębnych ust w ciemnej twarzy płynęły jęki. A potem nagle szpony wystrzeliły tak szybko, że ledwo dało się to zauważyć, i Heryn Millward zgiął się wpół i upadł; twarz miał zmasakrowaną, a z dziury w miejscu oka płynęła krew. Briony z trudem oddychała, a jej serce, ściśnięte przerażeniem, było bliskie pęknięcia. Demon kulikos ruszył w jej stronę. Wciąż miał nieokreśloną postać, w której jedyną pewną rzeczą był błysk oczu i szczęk długich, zakrzywionych szponów otwierających się i zamy- kających na przemian. Briony potknęła się i osunęła na podłogę, szu- kając dłonią stołka, czegokolwiek, czym mogłaby się osłonić przed tymi straszliwymi nożami. Wreszcie jej dłoń zacisnęła się na czymś, co okazało się końcem połamanej halabardy martwego Millwarda. Wyciągnęła przed siebie drzewce, wiedząc, że jest ono jak kij od szczotki wobec tej siły i straszliwych szponów. Nagle za istotą wystrzelił płomień, otaczając ją na chwilę aureolą, przez co zmieniła postać i nie przypominała już ciemnej, jakby błot- nistej zjawy, a bardziej demona ognia z najgłębszych otchłani kró- lestwa Kerniosa. Ogień rozlał się na ciemną głowę i ramiona istoty kaskadą iskier i ognistych wstęg. Ta, zaskoczona, zawyła zgrzytliwie, aż Briony zadrżały wnętrzności, jakby zamieniły się w ciecz. Istota odwróciła się i zamachnęła szponami na Chavena, który odskoczył, wypuszczając żelazny kosz z węglem z osmalonych dłoni, dzięki cze- mu uniknął rozerwania. Płomienie pełzały po ciele istoty i jej bez- kształtnej głowie, pnąc się coraz wyżej, aż dotknęły sufitu. Zatacza- jąc się niepewnie, uczepiła się zasłon łóżka, które ją oplotły niczym sieci niedźwiedzia. Przezroczysty materiał roziskrzył się i zawirował, lizany przez płomienie. Postać zaczęła się wić, machając energicznie szponiastymi rękami, i znowu ukazała się twarz Selii, tym razem wy- krzywiona grymasem zaniepokojenia. Pociągnęła płonące zasłony i te zaczęły się z niej zsuwać. Widać było, że zaraz znowu będzie wolna. Pobudzona zimną wściekłością Briony zacisnęła mocniej dłonie na drzewcu złamanej halabardy i wbiła ją w sam środek przeraźliwej istoty. Jakby wpadła na kamienną kolumnę - poleciała do tyłu, od- rzucona siłą uderzenia i oszołomiona - lecz nieregularny otwór ust istoty rozwarł się i coś z niego wypadło na podłogę. Bestia kulikos znowu zawyła, tym razem z bólu i przerażenia, a po- wietrze wypełniło się nagle iskrami i tumanami pyłu. Wiatr, który wcześniej utworzył istotę, teraz wydawał się ją rozrywać. Briony próbowała wstać, lecz zgrzytliwy krzyk bestii, tak głośny, że wydawało się, iż zawali się od niego drewniany strop, sprawił, że potknęła się i przewróciła, dzięki czemu uratowała się przed nad- latującym szponem. Istota, która wcześniej była Selią, rzuciła się na podłogę, jęcząc i próbując znaleźć zgubiony kamień kulikos. Płomie- nie pełzały po czołgającej się postaci, lecz w jej wnętrzu tkwiły wy- mieszane dwie istoty, demon i człowiek, wijąc się i falując pośród dymu. Bestia podniosła się, sycząc triumfalnie, lecz okazało się, że przedmiot w jej szponiastej dłoni to tylko naparstek, który być może należał do pokojówki. Upuściła srebrny przedmiot i zatoczyła się do tyłu, rycząc z bólu i rozpaczy, a jej twarz, teraz twarz Selii, była ucieleśnieniem agonii. Złamane drzewce zadrżało w piersi bestii, na której widniała ognista rana. Istota zatoczyła się na łóżko, a balda- chim zerwał się wreszcie i przykrył ją niczym koc huczącego ognia. Zjawa ryknęła i zaczęła machać rękoma, gdy płomienie skoczyły do góry, a potem, skamląc płaczliwie - po raz pierwszy dźwięk ten miał w sobie coś ludzkiego - upadła do przodu i tak już pozostała, roz- ciągnięta na podłodze, drżąc w płomieniach. W nagłym bezruchu, jaki zapanował, Briony poczuła się, jakby prze- niesiono ją na księżyc, do jakiegoś kraju, z którego już nigdy nie po- wróci do znanego jej życia. Wpatrywała się w istotę owiniętą płonącymi zasłonami i tlące się dywany. Upewniwszy się, że postać już się nie rusza, wzięła nocnik i wylała na nią jego zawartość, zduszając najwięk- sze płomienie i dodając do smrodu ognia i dymu fetor gotującego się moczu. Kiedy zaczęła obojętnie zadeptywać resztę płomieni, podpełzł do niej Chaven; dłonie miał poparzone, a twarz wykrzywioną bólem. - Przestań - rzucił. - Nie będziemy mieli światła. Poruszając się sztywno, jakby ktoś inny zamieszkał w jej ciele, Briony znalazła świecę, zapaliła ją od kawałka płonącej zasłony i do- gasiła płomienie. Zapaliła kolejną świecę. Nie płakała, lecz czuła, że powinna. - Dlaczego? Chaven pokręcił głową. - Byłem głupcem. Jako że chorowała przed śmiercią Kendricka, a także potem, myślałem, że naprawdę trawiła ją gorączka, na którą zapadł też Barrick. Teraz widzę, że po prostu przygotowywała się na czas słabości, która miała ją opanować po użyciu kamienia ku- likos. Myślałem, że wiedźmą jest Anissa, dlatego próbowałem ją na straszyć. Nie sądziłem, że kamień zadziała po raz kolejny bez długich przygotowań, bez jakiegoś wyszukanego zaklęcia... - Nie, dlaczego zabiła Kendricka? Czy i mnie zamierzała zabić? Chaven spojrzał na mokrą, zwęgloną masę, po czym uniósł róg zasłony. Briony zaskoczył widok twarzy martwej Selii, leżącej z roz- chylonymi ustami i otwartymi oczami. Jakiekolwiek zaklęcie wzięło ją w posiadanie, minęło bezpowrotnie, nie pozostawiając żadnych śla- dów, które by pokazały, czym była, poza resztką brudu i popiołu zbitego w błotnistą maź. - Tak, ciebie też by zabiła, a także Barricka, gdyby był z tobą, być może za pomocą trucizny. Macocha wcale cię nie zapraszała. Zrobiła to Selia. Dlatego Anissa wydawała się zdezorientowana. Dla czego to uczyniła? Czy też na czyje polecenie, powinienem raczej zapytać, choć nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. - Obej rzał swoje osmalone, pokryte pęcherzami dłonie i dodał ze smutkiem: - Byłem pewny, że to Anissa... Spojrzał na Briony i oboje pomyśleli o tym samym. - Anissa! — rzuciła Briony. Jej macocha leżała skulona na podłodze w kałuży wody po drugiej stronie łóżka, najwyraźniej nieświadoma tego wszystkiego, co się wy- darzyło. Przyciskała dłonie do brzucha na wpół przytomna z bólu. - Już czas! -jęknęła. - Dziecko. Boli! Och, Madi Surażem, miej mnie w opiece! - Sprowadź pomoc - zwrócił się Chaven do Briony. - Nie na wiele się przydam z tymi poparzonymi rękami. Poślij po położną! Szybko! Zawahała się na moment. Widok przerażonej Anissy przyprawił ją o mdłości. Przypomniała sobie, jak macocha się przestraszyła, kie- dy Chaven omal jej nie oskarżył o zamordowanie pasierba, i poczuła się jeszcze gorzej. Głośna Mysz, tak nazywali z Barrickiem drugą żonę ojca, drocząc się z nią i buntując przeciwko niej. Już nigdy nie będzie przezywała tej kobiety. Briony, zataczając się, wyszła na korytarz ze świecą w dłoni i ze- szła po schodach opustoszałej wieży na tyle pewnie, by nie upaść. Kiedy otworzyła drzwi, ujrzała za nimi Czekających strażników. Spoj- rzeli na nią zdumieni. Musiała wyglądać okropnie, cała brudna od popiołu i krwi, bo strażnicy sprawiali wrażenie przerażonych. Nie było czasu, żeby im tłumaczyć albo zmyślać jakieś historie. - Na wszystkich bogów, ogłuchliście? Nie słyszeliście, co się działo w środku? Zginęli ludzie. Królowa zaraz zacznie rodzić. Niech jeden z was idzie na górę i pomoże Chavenowi, a drugi po- szuka położnej Hisoldy. Nie wiem, gdzie może być, pokojówka Anis- sy pewnie ją odesłała. - Po-poszła razem z innymi ko-kobietami do kuchni! - wybąkał jeden ze strażników, wybałuszając oczy. - A niech cię, w takim razie biegnij tam szybko i ją sprowadź! Pobiegł natychmiast. Jego towarzysz, który wciąż patrzył na Brio- ny, jakby nie widział w swoim krótkim życiu niczego gorszego, od- wrócił się i popędził schodami na górę. Zaraz zobaczy jeszcze gorsze rzeczy. Stała, drżąc, pod gwiazda- mi, i chwytała łapczywie powietrze. Przez pusty dziedziniec popłynął ku niej śpiew ludzi. Wigilia Zimy, przypomniała sobie, lecz teraz wydało jej się to czymś niewypowiedzianie dziwnym. Miała wrażenie, że wszystko przed wy- darzeniami w Wieży Wiosennej zaszło w innym wieku. Chcę po pro- stu zasnąć, pomyślała. Zasnąć i zapomnieć. Zapomnieć o tej chwili, kiedy z pyłu, powietrza i złej magii wyrosła mroczna istota, kiedy jej dawne życie, choć tak kruche, odeszło bezpowrotnie. Zapomnieć o macosze drżącej z bólu i strachu. Przez swoją głupotę zdradziliśmy ich wszystkich, pomyślała. Ojca, Kendricka, Anissę, wszystkich. Shaso. Poczuła przeraźliwe ukłucie wstydu. Shaso, zakuty w kajdany, cierpiący. Wahała się przez chwilę - była wyczerpana - lecz wreszcie odepchnęła się od ściany, o którą się opierała, oderwała od kamieni, które dla jej zmęczonych mięśni były miękkie i kuszące niczym łóż- ko, i ruszyła, powłócząc nogami, do twierdzy. Przynajmniej jedno zło zostanie naprawione, zanim nastanie Święto Sieroty. Zorio, litościwa Zorio, błagała, jeśli kiedyś mnie kochałaś, daj mi jeszcze trochę siły! Kiedy przechodziła przez dziedziniec, wydało jej się, że usłyszała za sobą kroki, lecz kiedy się obróciła, zobaczyła, że skąpana w księ- życowym blasku kamienna ścieżka jest pusta. Utykając, poszła dalej ku twierdzy, w której więziono spętanego łańcuchami ducha jej po- rażki. 40 Ucieczka Zorii SERCE KRÓLOWEJ: Nic nie wyrasta z ciszy, Stos wyciętej darni, drewniana szkatułka Z wyrzeźbionymi ptakami Wyrocznie Rzuconych Kości O gród z labiryntem ścieżek za główną salą huczał od głosów. Goście wstali od stołu i mocno opatuleni wyszli na zewnątrz -a przynajmniej ci, którzy szukali odosobnienia, jakiego nie zapew- niały oświetlone wnętrza. Tylko czy można było znaleźć prywatność w takim miejscu, do tego przy pełni księżyca? Po głosach można było wywnioskować, że co najmniej kilkanaście osób spacerowało po ogrodowym labiryncie, a wszyscy się śmiali i rozmawiali albo też uciszali kompanów, a przynajmniej jednego, który śpiewał starą sproś- ną piosenkę o Dawtreyu zaczarowanym przez elfy, co nie wydawało się właściwe, zważywszy na to, że Ludzie Zmierzchu stali niemal pod bramami. W tę Wigilię Zimy ta rzeczywiście czaiła się już blisko, dmu- chając coraz gwałtowniej zimnym wiatrem. Briony nie odczuwała chłodu, lecz wiedziała, że powinna; w rzeczywistości prawie w ogóle nie czuła własnego ciała. Minęła szybko ogród najciszej jak potrafiła, trzymając się blisko żywopłotu z prastarego cisu i sunąc w kierunku twierdzy niczym zjawa spowita obłokiem własnego oddechu. Nie chciała mieć nic wspólnego z dworzanami. Tego wieczora była w stanie jedynie patrzeć na nich ze swojego miejsca przy stole. A teraz, gdy miała w pamięci tamtą bestię, która zabiła Kendricka, obraz tkwiący w jej umyśle jak ostry kawał lodu, jak wiecznie krwawiąca rana dzie- wicy z pieśni, wydawało jej się, że już nigdy nie będzie potrafiła spojrzeć na ich puste twarze, nie krzycząc. Weszła do środka tylnymi drzwiami, lecz zamiast pójść koryta- rzem, przeszła przez niedużą komnatę za salą tronową, unikając spot- kania ze służącymi, którzy uwijali się ze sprzątaniem, żeby rozpocząć własne świętowanie. Przy schodach prowadzących do lochów nie by- ło strażników, a kiedy pchnęła niezaryglowane drzwi na samym dole, zobaczyła tylko jednego z piką, którego zostawiono na straży. Straż- nik wyglądał na zaspanego: na dźwięk otwieranych drzwi podniósł powoli głowę i przetarł oczy. Nie próbowała nawet sobie wyobrazić, jak wygląda w podartej sukni, z rękami i twarzą, brudnymi od po- piołu i krwi. - Księ-księżniczko! - Strażnik dźwignął się niezgrabnie na nogi i sięgnął po pikę, którą podniósł drzewcem do góry. Można by się roześmiać, gdyby cały ten wieczór nie był taki smutny i upiorny, pełen krwi i ognia... i gdyby jego głupawo gorliwa mina nie przy- pominała tak bardzo Heryna Millwarda, młodego strażnika, który te- raz leżał martwy w kałuży krwi w komnacie Anissy. - Gdzie są klucze? - Wasza Wysokość? - Klucze! Klucze do celi Shasa! Daj mi je. - Ale... - Strażnik otworzył szeroko oczy. Naprawdę muszę wyglądać jak demon. - Nie każ mi krzyczeć, żołnierzu. Po prostu daj mi klucze, a po tem idź po kapitana. Kto tu dowodzi pod nieobecność Vansena? Strażnik zdjął ciężki klucz z kółkiem zawieszony na haku w ścianie. - Tallow - odpowiedział po chwili nerwowego namysłu. - Jem Tallow, Wasza Wysokość. - Sprowadź go. Obudź, jeśli śpi, choć to mało prawdopodobne w Wigilię Zimy. - Ale czy to wciąż jest ta sama noc? Z pewnością tak było, choć wydawało jej się to niewiarygodnie dziwne. -Niech przyprowadzi żołnierzy i spotka się tu ze mną. Powiedz mu, że księżniczka regentka pilnie go potrzebuje. Nikt nie będzie spał, dopóki ona się nie dowie, dlaczego wiedźma Selia zrobiła to, co zro- biła, dopóki się nie dowie, czy ta dziewczyna nie miała jakichś wspól- ników. - Ale... - Na wszystkich bogów, ruszaj! Przestraszony żołnierz upuścił klucze. Briony zaklęła i szybko je podniosła. Strażnik wahał się jeszcze przez chwilę, a potem otworzył drzwi i pobiegł schodami na górę. Klucz ciężko obracał się w zamku, lecz udało jej się go przekręcić obiema rękami i wreszcie drzwi otworzyły się ze zgrzytem. Postać skulona na podłodze w kącie celi nawet się nie poruszyła ani nie podniosła głowy. Nie żyje! Serce księżniczki, i tak już bardzo zmęczone, przyspie- szyło gwałtownie i przez chwilę wydawało się, że połknie ją cie- mność tego wilgotnego, zimnego pomieszczenia. - Shaso! Shaso, to ja, Briony! Niech bogowie nam wybaczą to, cośmy zrobili! Podbiegła do niego i szarpnęła za ramię. Poczuła ulgę, gdy usły- szała jego świszczący oddech, lecz z przerażeniem zobaczyła, jaki wychudzony jest starzec. Poruszył się. - Briony? - Pomyliliśmy się. Wybacz nam... wybacz mi. Kendrick... -Po- mogła mu się wyprostować. Cuchnął tak bardzo, że odruchowo cof- nęła się o krok. - Wiem, kto zabił Kendricka. Pokręcił głową. W celi panowała ciemność, ponieważ kosz z pło- nącymi węglami stojący na zewnątrz nie dawał dość światła, żeby oświetlić nawet takie małe pomieszczenie. Nie widziała jego oczu. - Zabił? - Shaso, wiem, że tego nie zrobiłeś! To Selia, pokojówka Anissy. Ona... ona jest wiedźmą, kimś, kto potrafi zmieniać postać. Prze- mieniła się w... och, litościwa Zorio, w jakąś... istotę! Widzia- łam na własne oczy! - Pomóż mi wstać. - Jego głos brzmiał ochryple, jako że Shaso milczał od dawna. - Na miłość wszystkich bogów, dziewczyno, po- móż mi wstać. Pociągnęła go mocno za ramię, pomagając mu dźwignąć się na nogi. Zrelacjonowała bełkotliwie ostatnie wydarzenia, nie mając pew- ności, czy - tak wyczerpany - w ogóle ją rozumie. Zabrzęczały kaj- dany i Shaso zaraz znowu się osunął, pociągnięty ich ciężarem. - Gdzie są klucze od tych łańcuchów? - zapytała. Shaso pokazał ręką. - Na tablicy na ścianie. - Wypowiadał powoli każde słowo. - Nie wiem, który klucz pasuje do tych kajdan. Rzadko mi je zdej mowali. Briony podbiegła do tablicy ze łzami w oczach. Żadne z tuzina kółek nie wyróżniało się niczym szczególnym, więc zdjęła wszystkie i przyniosła do celi, trzymając mocno w wyprostowanych rękach. - Dlaczego mi nie powiedziałeś? - Zaczęła sprawdzać klucze. Musiała się nachylić, żeby przymierzać kolejne do kajdan. Starzec cuchnął okropnie, co jej przypomniało o bestii z pokoju Anissy, ale przynajmniej ten odór był bardziej naturalny. - Nie zrobiłeś tego, dlaczego więc mi nie powiedziałeś? Co się wydarzyło między tobą a Kendrickiem? Milczał. Rozległo się podwójne szczęknięcie otwieranych zam- ków. Kiedy pomagała starcowi wstać, poczuła pod dłońmi mokre ra- ny na jego przegubach. Cały był we krwi - podobnie jak ona. Shaso zachwiał się, lecz utrzymał na nogach, wyprostowany. Wy- ciągnął przed siebie ręce, żeby zachować równowagę. - Powiedziałem ci... że nie zabiłem twojego brata. Więcej nie mogę powiedzieć - odezwał się wreszcie. Briony powstrzymała się od okrzyku frustracji. - Co to znaczy? Mówiłam ci, że wiem, kto zamordował Ken- dricka. Nie rozumiesz? Teraz musisz mi powiedzieć, dlaczego po zwoliłeś, żebyśmy wtrącili cię do lochu, chociaż jesteś niewinny! Potrząsnął głową ze znużeniem. - Nie mogłem przez wzgląd na przysięgę. I wciąż nie mogę. - Nie - odparła. - Nie pozwolę, żeby twój upór... Rozległo się skrzypnięcie otwieranych drzwi i ukazał się w nich strażnik, którego wysłała wcześniej z poleceniem. Miał dziwnie nie- obecny wyraz twarzy i przyciskał dłonie do brzucha, jakby trzymał w nich coś małego i cennego. Zrobił krok, a potem potknął się i upadł. Briony, rozgniewana i zdezorientowana, dopiero po chwili zrozumiała, że żołnierz nie wstaje, a spod jego ciała wypływa ciemna kałuża. - Twój naczelny wódz wciąż odgrywa idealnego rycerza, praw da? - Hendon Tolly zszedł ze schodów do celi. Był ubrany jak na pogrzeb, ale uśmiechał się, jak dziecko, które właśnie dostało coś słodkiego. - Xandiański dzikus gotów umrzeć dla honoru. - Do środka weszło trzech kolejnych ludzi, każdy z obnażonym mieczem i w li- berii Tollych. - To mi znacznie ułatwia życie: wszyscy ci głupcy są gotowi umrzeć dla honoru. - Odkryłam, kto zabił mojego brata - powiedziała zaskoczona i przestraszona Briony. - Nie wierzyłam, że miałeś z tym coś wspól- nego. Dlaczego zabiłeś tego strażnika? I dlaczego stajesz przede mną w tak groźnej pozie? - Wyprostowała się. - A może jednak miałeś z tym coś wspólnego? - Nie sądziła, że mogłaby sprawić, aby Hen- don Tolly zachwiał się w swoim zamiarze zaatakowania panującej księżniczki, ale mogła przynajmniej zmusić go do zastanowienia. - Tak, rzeczywiście mogłabyś być królową - rzekł Tolly. - Ale jesteś zielona, dziewczynko, zielona. Przyszłaś tutaj bez straży. Do tego zostawiałaś za sobą w całym zamku zamieszanie i ślady krwa- wych czynów. Opowieść, którą przedstawię, wszystko to wyjaśni, niestety, nie na twoją korzyść. - Zdrajca - warknął Shaso. Oparł się ciężko o ścianę, będąc wy- raźnie u kresu sił. - To... ty i twój brat stoicie za tym wszystkim. - Po części. - Hendon Tolly się roześmiał. - A ty, starcze, jak pijak, który wpada pod koła powozu, nie zszedłeś mi z drogi. Dlatego teraz zostaniesz oficjalnie uznany za mordercę księżniczki i księcia Kendricka. - Co za bzdury wygadujesz? - zapytała Briony, licząc na to, że Tolly będzie mówił na tyle długo, by miała czas pomyśleć albo by zjawił się ktoś, kto ją uratuje. - Postradałeś zmysły? - Nikt nie przyj- dzie, dobrze o tym wiedziała. Zabił strażnika i pozwolił mu umrzeć na jej oczach, żeby pokazać, jaka jest bezradna. Najmłodszy z braci Tollych był jak kot, który lubi się pobawić z zapędzoną w kąt myszą, a na tę zabawę czekał całe życie. - Briony, mała Briony. - Pokręcił głową jak kochający wujek. - Tak się rozgniewała na mojego brata Gailona, bo chciał się z nią ożenić i zrobić z niej szanowaną kobietę zamiast upartej dziewki, jaką tolerował jej ojciec. Uznałaś go za potwora. A w rzeczywistości stanowił jedyną przeszkodę w planach moich i Caradona wobec Mar- chii Południowej. Dlatego musiał umrzeć. - Ty... ty zabiłeś Gailona? - Oczywiście. Od samego początku sprzeciwiał się naszym kon- taktom z autarchą. - Spotkał się nawet z Kendrickiem tej nocy, kiedy ten zginął, żeby wyrazić swój sprzeciw. Obaj z Caradonem skon- taktowaliśmy się z księciem wcześniej, bo Gailon nie chciał tego zro- bić, i obiecaliśmy, że autarchą pomoże mu uwolnić waszego ojca w zamian za nadanie zwierzchności nad pewnymi południowymi pań- stwami. Widzisz, Kendrick zdecydował się przyjąć szczodrą propo- zycję naszego sprzymierzeńca z Xis. - Mój brat nigdy by tego nie zrobił! - Ależ zrobił, a przynajmniej obiecał, że zrobi. Jego śmierci zni- weczyła bardzo korzystną transakcję, przynajmniej dla mnie i Cara- dona. A także dla autarchy, jak sądzę. - Pokręcił głową. - Ta sprawa wciąż pozostaje dla mnie zagadką i nie mam pojęcia, jaka była rola w tym wszystkim tej devońskiej służącej. Briony zamierzała zadać mu kolejne pytanie, żeby go czymś za- jąć - była w tej chwili zbyt zdumiona i przerażona, żeby w pełni zrozumieć słowa Hendona Tolly'ego - lecz on gestem nakazał jej milczenie i skinął głową na swoich ludzi. - Dość - powiedział. - Zabijcie ich szybko. Trzeba jeszcze od szukać tego żałosnego medyka. - Nigdy się z tego nie wykręcisz! Tolly roześmiał się szczerze. - Ależ tak. Wy, Eddonowie, wciąż mówicie o waszej świętej wię zi i miłości do ludu, lecz świat jest inny, bez względu na to, w co wierzycie. Wasi wierni poddani zapomną o was, to tylko kwestia mie sięcy albo nawet dni. Widzisz, ktoś będzie musiał ochraniać nowo narodzone dziecko Anissy - ostatniego potomka. To chłopiec, na wiasem mówiąc. Położna jest przy niej. Biedna Anissa nic nie rozu mie z tego, co się wydarzyło w nocy, lecz ja niebawem wszystko jej wyjaśnię. - Znowu drwiąco się uśmiechnął. - Ale do tego czasu ty już zostaniesz zamordowana przez Shasa, a jego ja zabiję, będzie to tragiczne echo losu twojego brata, przynajmniej taką wersję usłyszą inni. A kiedy już znajdziemy i pozbędziemy się tego grubego me dyka, nikt nie będzie mógł nam zaprzeczyć. Tolly'o wie niechętnie przyjmą nowo narodzonego monarchę pod swoją protekcję. Mój brat obejmie rządy na dworze Summerfield, a ja tutaj, choć tego Caradon jeszcze nie wie. - Ukłonił się lekko, jakby wyświadczył jej przy sługę. - Widzisz, mała Briony, oto tajemnica historii: ważne jest to, kto opowiada ostatnią opowieść. Chwalić bogów, Chaven im uciekł, pomyślała. Przynajmniej na razie. Serce biło jej tak szybko, że wydawało się, iż wypompuje z pier- si całe powietrze. A więc pozostała niewielka nadzieja, że kiedyś po jej śmierci znajdzie się ktoś, kto będzie znał prawdę, że opowieść Tollych nie będzie jedyna. Hendon Tolly pstryknął palcami. Trzej strażnicy wysunęli się do przodu z wyciągniętymi pikami, zmuszając ją do zrównania się z Sha- sem. W tych ostatnich chwilach przez jej głowę przelatywały jedynie nic nie znaczące myśli - Baniek zagniewany z jakiegoś nieistotne- go powodu, siostra Utta rysująca starannie koło na kawałku perga- minu, promienny uśmiech Zorii na obrazku w starej książce - i wtedy coś ciemnego przemknęło nad jej ramieniem i uderzyło w twarz sto- jącego najbliżej strażnika, który runął na podłogę, pociągając za sobą jednego z towarzyszy. Czyjaś dłoń szarpnęła Briony do tyłu, a potem coś jasnego, niczym okruch słońca, przeleciało w powietrzu i odbiło się od ściany, oblewając strażników i Hendona Tolly'ego płomie- niem, ten zaś krzyknął zdumiony tym, że po jego grubym czarnym stroju pełza ogień. Shaso ciężko dyszał po tym, jak najpierw rzucił łańcuchem, a po- tem koszem z płonącymi węglami. Kiedy pociągnął ją dalej w głąb lochu, wiedziała, że to tylko odroczenie wyroku. Nie mieli dokąd uciec, a atak nie do końca okazał się skuteczny: Tolly i dwaj strażnicy już ugasili swoje ubrania, choć jeden z żołnierzy krzyczał przeraź- liwie z bólu. Briony, zatoczywszy się do tyłu, spojrzała rozczarowana na pusty stojak, gdzie zwykle wstawiano piki i gdzie poza tą jedną jedyną nocą, podczas której świętowano i przygotowywano się do oblężenia, można było znaleźć broń, i zaraz poczuła, że Shaso wciąga ją do ostatniej celi, zatrzaskując drzwi. - Przytrzymaj je - wysapał starzec, - Na... chwilę. Napastnicy stali na zewnątrz zbyt ostrożni, żeby wejść do środka, nie znając planów Shasa. - Chętnie upiekę was tam żywcem - zawołał Hendon Tolly. Był zdyszany i nie wydawał się już tak zadowolony. Briony miała na dzieję, że poparzenia dały mu się mocno we znaki. - Takie rozwią zanie też pasuje do naszej opowieści. Coś zaskrzypiało. - Pomóż mi! - wyszeptał Shaso głosem drżącym z bólu. Briony zrobiła krok, lecz potknęła się i upadła na kolana. Odna- lazła starca w ciemności i wyczuła w jego chudych rękach coś cięż- kiego i drewnianego. - Podnieś to! Dźwignęła, stękając z wysiłku. Na zasłanej słomą podłodze celi pojawił się powiększający się trójkąt światła, co oznaczało, że Hen- don Tolly i jego ludzie zaryzykowali otworzenie drzwi, lecz Briony i Shaso zdążyli już unieść klapę w końcu pomieszczenia. Księżniczka zdumiała się na jej widok, lecz nie było czasu na pytania. Na znak Shasa wsunęła się w otwór i stanęła na drabinie, po czym przytrzy- mała klapę, tak by Shaso mógł zejść niżej, nie tracąc równowagi, lecz wcale nie poczuła ulgi: dół wydawał się równie beznadziejną kryjówką jak cela, bez względu na to, jak mógł być głęboki. Kie- dy Shaso opuścił klapę, pogrążyli się w ciemności. Usłyszała zgrzyt i zrozumiała, że starzec próbuje odsunąć ukryty rygiel. Chwilę póź- niej rozległo się wściekłe walenie w klapę wypełniające wąski tunel echem podobnym do grzmotów. - Czołgaj się - rzekł Shaso, kiedy zeszli na sam dół. - Potem będziesz mogła wstać. - Na bogów, co to jest? Popchnął ją mocno. - Idź, dziewczyno! To są zamkowe lochy. Ostatnia deska ratunku podczas oblężenia. Nie spodziewałaś się, że będzie jakieś tajemne przejście na wypadek, gdyby stało się najgorsze? - Rzeczywiście się stało - powiedziała i zaraz uznała, że le- piej oszczędzać oddech. Obietnica Shasa, spełniła się niebawem: wąski tunel poszerzył się i wkrótce Briony wyczuła rękoma ściany i sufit. - Dokąd prowadzi? - Wychodzi przy śluzie Wieży Wiosennej. - Musimy znaleźć Avina Bronę'a. Trzeba zaalarmować strażników! - Nie! - Chwycił ją za nogę. W ciemności wydawało jej się, jak- by ją złapał potwór o sękatych palcach. Shaso mówił powoli, starając się odzyskać oddech: - Nie ufam Brone'owi. A poza tym nie wiemy, gdzie jest. Jeśli ludzie Tollych cię znajdą, zginiesz na miejscu. Po- wiedzieliby potem, że wziąłem cię jako zakładniczkę, a twoja śmierć była przypadkowa. - Nikt w to nie uwierzy! - Może nie w świetle jutrzejszego dnia, ale dzisiaj co by ci z tego przyszło? Albo z tego, że mnie posiekają na oczach rozzłoszczonego tłumu? A niech to, Briony Eddon, nie ma czasu na takie rzeczy! Mu- simy się stąd wydostać. Musimy... - Zamilkł, by zaczerpnąć powie- trza. Przeraziła się, widząc, jaki jest słaby. A jeśli umrze? Co ona wtedy zrobi? - Możesz już wstać - odezwał się wreszcie. - Weź mnie za rękę. Musimy się udać w pewne miejsce. - Co to za tunel? Skąd wiedziałeś, że istnieje? - Jestem naczelnym wodzem. - Jęknął, wstając. - Moim zada- niem jest wiedzieć takie rzeczy. Avin Bronę też o nim wie. Dlatego kazał mnie zamknąć w innej celi. - Dlaczego więc ja nic nie wiedziałam ani Barrick? Shaso westchnął z żalu i bólu. - Powinnaś była wiedzieć. Weź mnie za rękę. Szli prawie przez godzinę wilgotnymi kamiennymi korytarzami i zdradzieckimi wąskimi przejściami, które czasami przypominały zwykłe dziury wykopane w ziemi, aż wreszcie dotarli do małego pomie- szczenia, które wypełniał smród błota i ptasich odchodów. Przez szcze- linę okna sączył się do środka blask księżyca, tak że po raz pierwszy od momentu, gdy zeszli do tunelu, zobaczyła wymizerowaną i zmę- czoną twarz Shasa dan-Hezy. - Jesteśmy w magazynie przy śluzie - oznajmił starzec, dysząc. Kiedy się czołgali, usłyszała, że prawie płacze, co ją zdumiało i prze- raziło, niemal tak mocno jak pozostałe wydarzenia tej szalonej nocy. Shaso okazujący, że czuje ból, bliski płaczu! Mogła sobie tylko wy- obrazić, w jak żałosnym stanie się znajduje. - Ludzie Tollych z pewno- ścią przeczesują zamek. Inni też pewnie cię szukają, lecz nam nikomu nie wolno ufać. - Jasne... - Posłuchaj mnie, dziewczyno! Teraz widać wyraźnie, jak długo i starannie Tolly'owie się przygotowywali i czekali na dogodną chwi- lę. Nawet jeśli znajdziemy Brone'a, a on okaże się lojalny, nie mamy pewności, czy nie zmienili się strażnicy. Musimy się stąd wydostać. - I dokąd pójdziemy? Jeśli rzeczywiście grozi nam tak wielkie niebezpieczeństwo, to gdzie będziemy bezpieczni? - Po kolei, Briony. - Shaso drżał z zimna. - Jedyną bezpieczną drogą na zewnątrz jest woda. - Ale w mieście po drugiej stronie zatoki czekają Ludzie Zmie- rzchu! Potrząsnął głową. - W takim razie wybierzemy inną drogę. Przez zatokę, a potem na południe wzdłuż wybrzeża. W Helmingsea mam pewne miejsca, które... przygotowałem... - Ty... podejrzewałeś, że coś takiego może się wydarzyć? Po raz pierwszy starzec się roześmiał. Był to chrapliwy śmiech, który szybko przeszedł w nieprzyjemny, urywany kaszel. - To mój obowiązek, Briony - powiedział, gdy odzyskał głos. - Przysięgałem, że pomyślę o wszystkim, co może się wydarzyć - o wszystkim -i przygotuję się na to. Briony miała wrażenie, mimo że starzec wydawał się tak osła- biony, ledwie czepiający się życia, że usłyszała w jego słowach dumę i upór. Ogarnął ją gniew. - Shaso, dlaczego nie powiedziałeś mi prawdy o Kendricku? Potrząsnął głową. - Później. Jeśli przeżyjemy. - Dźwignął się niezgrabnie na nogi i podał jej rękę. Odtrąciła ją i wstała o własnych siłach, po raz pierwszy świadoma tego, jak bardzo jest zmęczona i obolała. - A teraz cicho - powiedział. - Trzymaj się cienia. Alejka, na którą wyszli, była pusta, lecz słyszeli strażników roz- mawiających na murze, a ze strażnicy przy śluzie sączył się blask ognia. Nigdy wcześniej nie było takiej nocy! Na zamku świętują na- dejście zimy, tuż za murami obozuje straszliwy wróg, a pokojówka macochy zamienia się w demona - wydawało się, że może się wyda- rzyć wszystko, nawet najmniej prawdopodobne, najstraszniejsze okro- pieństwo, a ona się zastanawiała, czy może do końca zaufać osądowi Shasa. Zawsze był uparty, pewny swojej racji, lecz czy w taką noc ktokolwiek potrafił wydać słuszną ocenę? A jeśli się mylił? Czy po- winna porzucić tron bez walki, uciec ze strachu przed Hendonem Tollym? Gdyby wezwała straż, to czy nie przybiegliby do niej w mgnie- niu oka, do księżniczki regentki - czy nie rzuciliby się na Tolly'ego jak na niebezpiecznego psa, jakim był? A jeśliby się tak nie stało, jak się obawiał Shaso? Jeśli potajemnie trzymali stronę Tolly'ego, omamieni kłamstwem albo przekupieni złotem? Briony próbowała sobie wyobrazić, jak by postąpił jej ojciec, jak by myślał. Zachowaj życie, powiedziałby jej, co do tego nie miała wątpliwości. Żyjąc, zadasz kłam słowom Tolly'ego. Lecz jeśli po- zwolisz przebić się strzałą, ludzie nie będą mieli wyboru i uwierzą jemu, bo dwór Summerfield to najpotężniejsze miejsce w całym kró- lestwie poza Zamkiem Marchii Południowej, do tego skoligacony z panującym władcą. Nagle się zorientowała, że Shaso prowadzi ją tylnymi uliczkami przy Lagunie Muskających Wodę. Wcześniej rzadko zachodziła do tej części zamku, pełnej rozklekotanych chatek Muskających Wodę, stojących wzdłuż wąskich uliczek, i łodzi o dziwnych kształtach ko- łyszących się przy nabrzeżu, w których, jak się wydawało, mieszkało równie wielu ludzi wody co w tradycyjnych domach majaczących przy dokach. Jak na Wigilię Zimy panował tam dziwny spokój, cho- ciaż, jak się domyślała, dochodziła północ; ulice były prawie puste, tu i ówdzie z wysokich okien sączyły się światło i cicha muzyka, jedyne oznaki życia. Ciszę mąciły uderzenia łodzi o pomosty i sen- ne, pytające wołania odzywających się od czasu do czasu ptaków wodnych. - Dokąd idziemy? - zapytała szeptem, kiedy przystanęli w cie- niu, gotując się do przejścia na drugą stronę jednej z większych ulic. Budynki stały tutaj tak blisko siebie i tak pochylały się nad ulicą, że przypominała ona bardziej gniazdo szerszeni niż miejsce zamie- szkane przez ludzi. Shaso spojrzał w jedną i w drugą stronę, a potem dał znak, żeby poszła za nim. - Tutaj - powiedział. - To jest dom Turleya, przywódcy. - Turleya? - wyszeptała. Dopiero po chwili przypomniała sobie, skąd zna to nazwisko. - Poznałam go! Shaso nie odpowiedział i zapukał do owalnych drzwi; zrobił to w dziwny sposób, zbyt skomplikowany, żeby mógł być przypadko- wy. Po kilku chwilach drzwi się uchyliły i w szparze pojawiła się para zdumionych oczu. - Muszę pomówić z twoim ojcem - rzekł Shaso. - Wpuść nas. Spojrzenie dziewczyny mówiło, że go poznaje, lecz nie spodzie wała się, że kiedykolwiek go zobaczy na progu własnego domu. - Nie można, panie - odpowiedziała wreszcie. - Mamy noc ła- wicy. - Dziewczyno, dla mnie może to być nawet koniec świata - wark- nął starzec. - I to j e s t koniec tego cholernego świata. Powiedz ojcu, że Shaso dan-Heza ma do niego strasznie ważną sprawę. Dziewczyna otworzyła szerzej drzwi i odsunęła się na bok. Briony uzmysłowiła sobie, że widziała ją już wcześniej - to ona, razem ze swoim kochankiem, widziała tajemniczą łódź, która przypłynęła do laguny w noc poprzedzającą śmierć Kendricka. Teraz mogła się do- myślać, co w niej przywieziono i dla kogo. Przeklęty kamień dla wiedźmy Selii. Gdyby zwróciła większą uwa- gę na to, co mówili Muskający Wodę! Dziewczyna rozpoznała Briony i wykonała gest, który mógł być niewprawnym dygnięciem. - Wasza Wysokość - powiedziała, a jej mina wyrażała zaintere sowanie i nic więcej. Briony nie pamiętała imienia dziewczyny, więc odpowiedziała jedynie skinieniem głowy. Wąski korytarz skrzypiał jak burty statku, kiedy nim przechodzili. Wypełniały go intensywne, niemal duszące zapachy ryb, soli, a także inne nieznane wonie. Dziewczyna wysunęła się do przodu i otwo- rzyła drzwi na końcu korytarza. Znajdujący się za nimi pokój był mały i zimny, a w palenisku palił się słaby ogień, jakby miał bardziej oświetlać, niż ogrzewać pomieszczenie. Paliło się tam też kilka świec, lecz ich blask nie pozwalał Briony się zorientować, ile osób siedzi stłoczonych w pokoju. Zanim przerwała, zdążyła naliczyć tuzin lśnią- cych łysych głów, lecz w cieniu pod ścianami dostrzegła kolejne po- stacie. Jak się wydawało, wszyscy byli mężczyznami i wszyscy zwrócili ku niej swoje okrągłe, lśniące i mrugające oczy podobne do żabich. - Wodzu Turley - rzekł Shaso - potrzebna mi twoja pomoc. Po trzebuję przewoźnika. Życie księżniczki jest w niebezpieczeństwie. Ogromne lśniące oczy patrzących stały się jeszcze większe. Mężczyzna o imieniu Turley mruknął coś niezrozumiałego do swoich towarzyszy, zanim wstał. - Jestem zaszczycony, Shaso-na - odpowiedział niskim głosem z dziwnym akcentem. - Czujemy się zaszczyceni, ale zebraliśmy się tutaj związani przysięgą nocy ławicy. Byłoby bluźnierstwem, gdyby którykolwiek z nas opuścił dom przed świtem. Nawet gdyby któryś z nas umarł, jego ciało zostałoby tutaj aż do rana. - Czy bluźnierstwo jest gorsze niż śmierć księżniczki Marchii Południowej, córki Olina? Czyżbyś zapomniał, co jesteś mu winien? Turley zamrugał lekko, lecz zaraz na jego łagodnie oblicze po- wrócił spokój. - Mimo to, wielki Shaso-na. Briony domyśliła się, że naczelny wódz trafił na kogoś równie upartego jak on, i była bardzo ciekawa zakończenia. - Nie możemy poczekać do świtu? - zapytała. - Nie zaryzykujemy wypłynięcia w ciągu dnia. A Hendon Tolly nie będzie czekał i niebawem się dowie, dokąd prowadzi nasz tunel, a gdy już się tam znajdzie, z pewnością przyjdzie mu do głowy prze- szukać brzegi Laguny Muskających Wodę. Także Bronę, przeświad- czony, że ci pomaga, wyśle ludzi, żeby przeszukali dom po domu. - Przecież chcemy, żeby nas znalazł! - Być może. Ale powtarzam, wystarczy jeden zdrajca albo wy- padek... powiedzmy, że strzała wycelowana we mnie trafi ciebie... - Stary tuański wojownik pokręcił głową. Briony wydawało się, że sta- rzec z trudem trzyma się na nogach. - Wodzu, czy nie możesz polecić nam kogoś, komu ufasz? Potrzebujemy przewoźnika. - Ja ich zawiozę - oznajmiła dziewczyna. Briony nie zauważyła, że Muskająca Wodę czeka na progu za ich plecami, przysłuchując się, dlatego drgnęła na dźwięk jej głosu. Zebrani, którzy chyba także jej nie zauważyli, zaczęli szeptać między sobą, zaniepokojeni i zdzi- wieni. - Ty, Eno? - spytał jej ojciec. - Ja. Wiosłuję równie dobrze jak większość mężczyzn. W końcu to jest córka Olina, nie godzi się jej odsyłać. Kto by jej dał dach nad głową, kto by ją zabrał tam, dokąd chce się udać? Calkin? Saw- ney Błądzące Oko? Z jakiegoś powodu nie obchodzą nocy ławicy. Nie, ja ją zawiozę. Jej ojciec wyraźnie się wahał, słuchając pomruków niezadowo- lenia swoich towarzyszy. Jego twarz pokryła się cętkami, a grdyka pracowała, jakby się szykował do potężnego beknięcia, lecz po chwili przełknął ślinę i pokręcił głową z niezadowoleniem. Briony znała ten gest, tyle razy widziała go w wykonaniu własnego ojca. - Tak, córko. Nie widzę innego wyjścia. Zabierz ich. Ale bądź ostrożna, bardzo ostrożna! - Dobrze. Ona jest córką Olina, a Shaso-na to przyjaciel ławicy. - Tak, ale uważaj też ze względu na siebie, ty wstrętny mały szczu- paku! - Rozłożył ramiona, a ona podeszła i uścisnęła go krótko i prak- tycznie. - Tak będzie dobrze, Shaso-na? - zapytał Turley. - Oczywiście - odpowiedział starzec ochrypłym głosem. Ena przyjrzała mu się uważniej. - Trzeba się tobą zająć, opatrzyć rany i oparzenia. Ale najpierw przyda ci się wanna pełna morskiej wody, żeby zmyć z siebie ten smród. - Potem skierowała spojrzenie spod ciężkich powiek na Brio ny. Jej oczy, pozbawione brwi, wydawały się tajemnicze i niedo stępne jak oczy tych, którzy długo chorowali. - Ty też, pani. To zna czy Wasza Wysokość. Nie zmieścisz się do łodzi w tej rozłożystej, podartej sukni, więc się nie gniewaj, ale będziesz musiała włożyć coś mojego. Musimy się spieszyć. Księżyc jeszcze płynie, ale nie bawem się zanurzy. Ferras Vansen dogonił jeźdźca u podnóża wzgórz, a przynajmniej tak mu się wydawało. Jeszcze kilka miesięcy temu biegłaby tędy Gra- nica Cienia; wtedy było to trochę niesarnowite, lecz poza tym zwykłe miejsce, teraz zaś wzgórza spowijała mgła, niemal całkowicie je za- słaniając, przez co opadający ku zatoce teren stał się nieprzyjazny. - Książę Barricku! - Jeździec się nie obejrzał, lecz jechał dalej we mgle. Vansen podejrzewał, że mógł się pomylić, że woła do ja kiejś zjawy zza Granicy Cienia, lecz kiedy się zbliżył, a potem wy przedził i zajechał drogę czarnemu koniowi, zobaczył bladą, nieobecną twarz chłopca. - Barricku! Książę Barricku, to ja, Vansen. Zatrzy maj się! Młody książę nawet na niego nie spojrzał. Vansen podjechał bli- żej, niemal się ocierając o wierzchowca Barricka, po czym chwycił księcia za ramię i w tym momencie przypomniał sobie, że jest to akurat to niesprawne ramie. Dla Barricka nie miało to chyba większego znaczenia, bo wy- szarpnął rękę, lecz dalej nie patrzył na Vansena, za to wreszcie prze- mówił: - Odejdź. Jego głos zabrzmiał dziwnie, jak nieobecny głos lunatyka, a jego niechęć do odwrócenia głowy coraz bardziej wydawała się wyrazem szaleństwa niż pogardy. Vansen po raz kolejny chwycił go za ramię, tym razem mocniej, wtedy książę uderzył go łokciem, próbując się uwolnić. Ich konie zderzyły się i zarżały, niepewne, czy jest to po- jedynek, czy też chodzi o coś innego. Vansen uchylił się przed ude- rzeniem pięścią, po czym objął księcia ramionami i pociągnął ku so- bie. Stopy Barricka zaczepiły o strzemiona i książę się przechylił, pociągając za sobą Ferrasa. Vansenowi udało się uniknąć końskich kopyt, lecz upadek był bolesny. Długą chwilę leżał na plecach, usi- łując złapać oddech. Konie odbiegły i się zatrzymały. Kiedy Vansen usiadł, wciąż chwy- tając powietrze, zobaczył ku swemu przerażeniu, że Barrick już się podniósł i idzie, utykając, do swojego ogromnego, czarnego wierz- chowca, który skubał trawę częściowo zasłonięty przez mgłę, mimo iż stał w odległości zaledwie kilkudziesięciu jardów. Książę przyci- skał dłoń do boku, jakby odczuwał tam ból, lecz się nie zatrzymał. Yansen dźwignął się i pobiegł za nim, lecz był ogromnie zmęczony i obolały po bitwie i upadku: zanim dogonił księcia, ten był już blisko konia. - Wasza Wysokość! Nie mogę pozwolić, żebyś tam pojechał! Nie tam! W odpowiedzi Barrick obnażył miecz i zamachnął się nim nie- zdarnie na Vansena, nie patrząc nawet na niego. Kapitan straży od- skoczył, zaskoczony, potknął się i przewrócił, lecz książę nie próbo- wał wykorzystać przewagi. Odwrócił się i złapał konia, który odsunął się nieco, przestraszony ich starciem. W chwili kiedy Barrick chwycił za popręg, by przytrzymać wierzchowca i poszukać stopą strzemie- nia, Vansen znowu znalazł się przy nim. Tym razem przewidział atak nożerri i zdołał go wyrwać z dłoni księcia. Ten jęknął cicho z bólu, lecz wydawał się obojętny na obec- ność Ferrasa. Po prostu się odwrócił, żeby dosiąść konia. Vansen objął go wpół i pociągnął, tak że obaj runęli na ziemię. Tym razem przycisnął głowę w hełmie do pleców chłopca i przytrzymał go moc- no. Barrick jęknął z bólu i zaczął się szarpać, wymachując ramionami i nogami jak tonący. Jego próby uwolnienia się stały się jeszcze bar- dziej desperackie, kiedy poczuł, że Vansen jest od niego silniejszy i że nie może dosięgnąć zakrzywionymi jak szpony palcami do jego oczu albo wrażliwych miejsc. Niskie jęki, jakie książę wydawał, kie- dy się potoczyli po ziemi, przeszły w przeraźliwy krzyk, straszny dźwięk, który wbijał się w uszy Vansena jak ostry patyk, książę zaś zaczął wierzgać jeszcze bardziej energicznie. Vansen mógł go tylko mocno trzymać. Czuł się trochę jak ojciec bardzo chorego dziecka. Obłąkanego dziecka. Jak ja go sprowadzę z powrotem do zamku? - zastanawiał się. Przenikliwy krzyk Barricka przeszedł we wściekły wrzask, nie przy- cichał ani trochę. Vansen zaczął się czołgać, próbując zaciągnąć chłop- ca do swojego konia. Będę musiał go związać. Ale czym? I jak go przemycę obok ludzi cienia? Barrick zaczął się szarpać jeszcze gwałtowniej, co zdziwiło Van- sena, który myślał, że jest to niemożliwe. Nie mógł dalej ciągnąć chłopca, więc się zatrzymał w odległości kilku jardów od koni, opla- tając Barricka rękoma i nogami, ten zaś wył monotonnie jak targana wiatrem furtka na zepsutych zawiasach. Wreszcie Vansen nie wytrzymał. Wszystkie jego członki przeni- kał ból, a krzyki księcia przeszywały mu serce, tak że zaczął nabierać przekonania, że może on doznać trwałego uszkodzenia umysłu. Puś- cił go więc i patrzył, jak ten, przestawszy krzyczeć, wstał nieporadnie - Vansen błogosławił chwilę, w której zapadła cisza - i podszedł nie- pewnym krokiem do swojego konia, który czekał dziwnie spokojny. Vansen wstał i poszedł za nim, potykając się. - Dokąd zmierzasz, Wasza Wysokość? Nie wiesz, że jedziesz do krainy cienia? Barrick wdrapał się niezgrabnie na siodło, niemal tak samo zmę- czony jak Vansen. Wyprostował się, przyciskając dłoń do boku. - Ja... wiem - powiedział smutnym, pustym głosem. - W takim razie dlaczego, Wasza Wysokość? - Kiedy książę nie odpowiedział, Vansen podniósł głos: - Barricku! Posłuchaj mnie! Dla- czego to robisz? Dlaczego jedziesz do krainy cienia? Chłopiec się zawahał, szukając wodzy. Vansen dopiero teraz za- uważył, że jego czarny wierzchowiec ma dziwne bursztynowożółte oczy. Wyciągnął rękę, tym razem łagodnie, i dotknął ramienia księ- cia. Barrick nawet się odwrócił w jego stronę, choć ich spojrzenia się nie spotkały. - Nie wiem dlaczego. Nie wiem! - Wracaj ze mną. Tam czeka tylko niebezpieczeństwo. - Vansen wiedział, że czyha ono też za nimi, szaleństwo i śmierć. Czyż nie pomyślał wcześniej, że Barrick ucieka przed koszmarem bitwy? - Wra- caj ze mną do zamku. Siostra będzie się o ciebie niepokoiła. Księż- niczka Briony będzie się o ciebie bała. Przez chwilę wydawało się, że dotknął czułego punktu, bo Barrick westchnął i przygarbił się w siodle. Lecz chwila ta szybko minęła. - Nie. Mnie... wzywają. - Dokąd? Chłopiec pokręcił powoli głową jak ktoś skazany i zagubiony. Vansen widział już kiedyś twarz o takim wyrazie i oczy o pustym, nieobecnym spojrzeniu. To był człowiek z jego rodzinnych górskich dolin, daleki krewny matki, który uwikłał się w spór o granice mię- dzy dwoma dużymi klanami i patrzył, jak mordują jego żonę i dzieci. Miał takie samo spojrzenie, kiedy przyszedł się pożegnać, zanim wy- ruszył na poszukiwanie zabójców, wiedząc, że nikt mu nie pomoże ani go nie pomści, że jego śmierć jest nieunikniona. Vansen zadrżał. Barrick niespodziewanie spiął konia, kierując go na północ. Van- sen szybko dosiadł swojego wierzchowca i dogonił księcia, po czym jechał dalej u jego boku. - Proszę, Wasza Wysokość, pytam po raz ostatni. Wrócisz do swojej rodziny i królestwa? Do swojej siostry, Briony? Barrick tylko pokręcił głową, wpatrzony w pustkę. - W takim razie zmuszasz mnie, abym udał się z tobą do tego strasznego miejsca, z którego ledwo się wydostałem za pierwszym razem. Czy tego pragniesz, Wasza Wysokość, abym pojechał z tobą na śmierć? Ponieważ jestem związany przysięgą, nie mogę cię zo stawić. - Vansen zobaczył ją teraz oczyma wyobraźni, jej śliczną twarz, na której malował się nieudolnie skrywany strach, ale też od waga, co tylko zwiększyło jego podziw dla niej. Teraz spłacę dług za życie twojego starszego brata, Briony. Zapłacę własnym życiem za życie Kendricka. Ona, oczywiście, nigdy się o tym nie dowie. Na krótką chwilę dostrzegł w spojrzeniu księcia prawdziwego Bar- ricka, jakby ktoś uwięziony w płonącym domu przyczołgał się do okna, żeby wezwać pomoc. - Na śmierć? - powtórzył cicho Barrick. - Możliwe. A może nie. - Zamknął powoli oczy i znowu je otworzył. - Istnieją dziwniejsze rzeczy niż śmierć, kapitanie Vansen, dziwniejsze i starsze. Wiedzia łeś o tym? Nie potrafił odpowiedzieć. Wyczerpany pojechał za ogarniętym szaleństwem młodym księciem pośród pogrążonych w cieniu wzgórz. Briony nigdy wcześniej nie myślała o zamku jako o czymś groź- nym czy przytłaczającym - w końcu przez całe życie był jej domem - lecz kiedy szli cicho brzegiem laguny, twierdza z wysokimi wieżami i rozświetlonymi oknami zdawała się majaczyć nad nią niczym ozdo- biona koroną czaszka. Cała ta noc zdawała się snem, i to bardzo dziwnym, w którym służące zamieniają się w potwory, księżniczki zaś muszą się prze- bierać w cuchnące rybą ubrania Muskających Wodę, żeby przejść niezauważone przez ich dzielnice. Ena poprowadziła ich wąskimi, wilgotnymi uliczkami do doku przy południowej lagunie, gdzie aleję Ślusarską ocieniał ogromny ze- wnętrzny mur twierdzy, jednak nie wsiedli tam do łodzi. Dziewczyna powiodła ich przez zniszczone drzwi osadzone w szerokim murze chroniącym zamek przed wodami zatoki. Za kamiennym przejściem weszli na schody, które poprowadziły ich dwadzieścia albo trzydzieści kroków w górę klifu, a potem znowu w dół, aż zdziwiona Briony ujrzała inną, małą lagunę otoczoną kamienną pieczarą, którą oświetlał blask rozmieszczonych na brzegu pochodni. Ta laguna musi się znajdować we wnętrzu tamy, pomyślała ze zdumieniem. Dwóch Muskających Wodę siedziało ze skrzyżowanymi nogami na kamiennym brzegu, pilnując mniej więcej tuzina małych łódek, lecz szybko wstali, zanim przybysze zeszli ze schodów. Uzbrojeni w groźnie wyglądające, za- krzywione ostrza osadzone na długich drzewcach opuścili broń dopie- ro wtedy, gdy Ena powiedziała coś do nich gardłowym półszeptem. Czyżby Muskający Wodę rzeczywiście mieli własny język? Briony słyszała wcześniej, jak wiele osób temu zaprzeczało. Teraz zro- zumiała, jak mało wie o ludziach, którzy mieszkają wokół zamku. I do tego ukryta laguna! - Wiedziałeś o tym miejscu? - zapytała Shasa. - Nigdy go nie widziałem - odpowiedział wymijająco. Nie na- ciskała, widząc, że ledwo trzyma się na nogach. Ena najwyraźniej z powodzeniem wyjaśniła swoją misję strażni- kom Muskających Wodę. Poprowadziła Shasa i Briony do długiej, smukłej łodzi wiosłowej, po czym wsiadła za nimi i wypłynęła na środek małej laguny, kierując się ku przeciwległej skalnej ścianie, w której widniał nieduży otwór, prawdopodobnie naturalne ujście z pew- nością zalane przez co najmniej pół dnia. Dziewczyna wiosłowała sprawnie, miała silne dłonie o długich palcach. Wkrótce łódź zako- łysała się łagodnie na falach zatoki, owiewana nocnym wiatrem pod przepastnym zachmurzonym niebem. - Dlaczego nigdy nie słyszałam o tej lagunie? - Briony siedziała skulona na ławce, opierając nogi na worku, który Ena i jej ociec na- pełnili suszonymi rybami i bukłakami z wodą. Obejrzała się. - A gdy- by ktoś przedostał się do zamku przez tę dziurę w tamie? - Jest widoczna tylko przez część dnia. - Dziewczyna uśmiech- nęła się dziwnie nieśmiałym, szerokim uśmiechem. - Kiedy nadcho- dzi przypływ, wyciągamy łodzie z wody i opuszczamy pieczarę. Są tu też inni strażnicy, których nie widziałaś. Briony pokręciła głową. Bez wątpienia musi się jeszcze dużo na- uczyć o własnym domu. Poczuła senność, zanurzona w rozkołysanej ciszy przerywanej re- gularnym z cichym skrzypieniem wioseł. Sen bardzo ją kusił, lecz nie była jeszcze gotowa, żeby mu się poddać. - Shaso? Shaso. Odpowiedział pomrukiem. - Powiedziałeś, że wyjaśnisz mi, co się stało. Dlaczego nie po wiedziałeś mi prawdy? Jęknął cicho. - Czy to ma być moją karą? - Możesz tak myśleć, jeśli chcesz. - Zacisnęła dłoń na jego ra- mieniu, w miejscu, w którym twardy mięsień zaczął pożerać samego siebie w czasie spędzonym w ciemności lochu. - Pozwolę ci zasnąć, obiecuję. Ale najpierw opowiedz, co się stało... tamtej nocy. Shaso mówił powoli, często przerywając, żeby zaczerpnąć po- wietrza. - Wezwał mnie do siebie twój brat, Kendrick. Wcześniej spotkał się z Gailonem Tollym. Przynajmniej w jednym nie skłamał ten sza kal Hendon, bo rzeczywiście Gailon musiał się sprzeciwiać przyjęciu propozycji autarchy. A ja sądziłem, że to on ją podsunął Kendricko- wi, ale najwyraźniej się myliłem. Tak czy inaczej, twój brat oznajmił mi swoje zamiary - że zamierza porzucić przekonanie waszego ojca co do tego, iż należy bronić wszystkich narodów Eionu. Kendrick sądził, że uda mu się nakłonić pozostałych władców, aby pozwolili autarsze zająć Hierosol, ten zaś w zamian uwolni waszego ojca. Pominąwszy kwestię, czy jest to honorowe rozwiązanie czy też nie, uznałem to za głupie ryzyko. Piliśmy wino, kłócąc się. Sprze- czaliśmy się długo i zaciekle. Powiedziałem mu, że jest głupcem, targując się z kimś, kto ma coraz większą władzę - i że prędzej umrę, niż pozwolę, żeby tak postąpił. Bo widzisz, Briony, przez całe swoje życie przyglądałem się rządom monarchów Xis. Widziałem, jak Tuan i tuzin innych narodów zostało zaciągniętych w kajdanach przed So- koli Tron, a mówią, że obecny autarcha jest najgorszy w tym koro- wodzie szaleńców. Kendrick jednak wyrażał przekonanie, że na dłuż- szą metę będzie można mu się oprzeć, stawiając waszego ojca, Olina, na czele opozycji złożonej z północnych narodów - że należy oddać mu Hierosol i inne dekadenckie kraje południa. Nazwałem to targiem demona, w którym tylko demon może wygrać. W końcu w pijackim gniewie, rozpaczy i, co muszę przyznać, obrzydzeniu... wyszedłem od niego. W korytarzu minąłem pokojówkę Anissy przybyłą tam na wezwanie Kendricka, jak sądziłem. Była ładna i spoglądała zalotnie, więc niewiele się nad tym zastanawiałem. Briony coś sobie przypomniała. Kendrick powiedział „...isss..." Nie pamiętał imienia dziewczyny. Mówił o niej „pokojówka Anissy" albo „służąca", kiedy... umierał. Nie chciała myśleć o tym długo ani zbytnio się rozpraszać. - Mówisz, że po prostu wyszedłeś, Shaso. Ale kiedy cię znaleź- liśmy, byłeś brudny od krwi! - Kiedy się sprzeczaliśmy, kiedy tak zżymałem się na jego głu- potę, skierowałem nóż na samego siebie. Powiedziałem mu... Och, Briony, dziewczyno, jakże żałuję, że były to moje ostatnie słowa... ostatnie, jakie do niego wymówiłem. - Przez długą chwilę wydawało się, że już nic więcej nie powie. A kiedy jednak znowu przemówił, jego głos zabrzmiał jeszcze bardziej ochryple. - Powiedziałem two- jemu bratu, że prędzej odetnę sobie ręce, te ręce, które tak długo służyły jego ojcu, niż pozwolę, żeby służyły synowi-zdrajcy. Powie- działem, że wbiję sobie nóż w serce. Byłem wtedy pijany, bardzo pijany i rozgniewany. Tamtego wieczoru nie zniósłbym widoku Da- weta dan-Faara przy stole, nie napiwszy się wcześniej wina, dlatego zanim udałem się do twojego brata, opróżniłem kilka pucharów. Prze- klinałem się za to wielokrotnie w ciemności celi. Kendrick próbował odebrać mi nóż. Wściekł się, że mu się przeciwstawiłem, że zamiast wyrazić wątpliwości dotyczące tej strategii, zdemaskowałem ją i jego samego. Szarpaliśmy się, walcząc o nóż, i odniosłem rany. On także, jak sądzę, lecz nic poważnego. Wreszcie odzyskałem rozum. Zanim mnie odesłał, kazał mi przysiąc na dług wobec waszego ojca, że nie powiem nikomu, co się wydarzyło, bez względu na to, jak bardzo się z nim nie zgadzam. Tak więc nawet po uwolnieniu nigdy bym nie wspomniał o jego planach, biedny Kendrick, chciał się zhańbić targami z przeklętym autarchą... - Shaso musiał przerwać po raz kolejny. Briony może by go pożałowała, ale świeżość zdrady zupełnie ją przybiła - zdrady Shasa, który nie chciał mówić, i brata, który sądził, że wie więcej niż ich ojciec, który uznał się za króla, zanim posiadł mądrość, który sądził, że potrafi manipulować wielkim i potężnym wrogiem. - Po- tem... wróciłem do siebie - mówił dalej Shaso. - Wypiłem jeszcze więcej wina, by zapomnieć o tym wszystkim. Kiedy przyszłaś po mnie, myślałem, że Kendrick wciąż się złości, że go obraziłem albo że byłem zbyt pijany i zraniłem go w szamotaninie, i pójdę do lochu za znieważenie go - znowu stanę się niewolnikiem po tych wszyst- kich latach. Dopiero później dotarło do mnie, co się wydarzyło. - Głupcze, dlaczego nic mi nie powiedziałeś? - Co miałem powiedzieć? Przysiągłem twojemu bratu, zanim umarł, że nic nie powiem o tym, co się wydarzyło w jego pokoju. Wsty dziłem się za siebie i za niego. Do tego początkowo uniosłem się honorem i wściekłem, że przyszłaś po mnie jak po zwykłego prze stępcę tylko dlatego, że się poróżniłem z księciem regentem. Ale kie dy się dowiedziałem, co się stało, wyznałem ci, że go nie zabiłem, i mówiłem prawdę. - Czuła pod dłonią, którą wciąż trzymała na jego ramieniu, że drży. - Co pozostaje człowiekowi, jeśli złamie dane sło wo? To gorsze niż śmierć. Gdyby Hendon Tolly nie opowiedział ci o planach twojego brata, wciąż bym milczał. Briony odchyliła się do tyłu, spoglądając w górę na sterczący cień zamku. Drżała z zimna i zmęczenia, przerażona wydarzeniami ostatniej nocy. Gdzieś tam, w pogrążonej w ciemności twierdzy uzbrojeni ludzie szukali jej i Shasa. - W takim razie dokąd zmierzamy? - Na południe - odparł po chwili. Powiedział to takim głosem, jakby zasnął na jakiś czas. - A potem? Jak już się tam znajdziemy? Masz tam jakichś sprzy- mierzeńców? - Na południe, pomyślała. Tam, gdzie więżą ojca. -Mój brat - powiedziała głośno. - Ja... boję się o niego, Shaso. - Cokolwiek uczynił, zrobił to, co uważał za słuszne. Jego dusza spoczywa w pokoju, Briony. Serce podeszło jej do gardła. Barrick? Czyżby Shaso wiedział coś, czego ona nie wie? Lecz zaraz zrozumiała. - Nie miałam na myśli Kendricka. Tak, zrobił to, co uznał za słuszne, i niech bogowie mają go w opiece. Chodziło mi o Barricka. - Ledwo starczało jej sił, żeby mówić: długi dzień wreszcie ją zmógł. Łzy rozmazały ciemne, regularne kształty twierdzy. - Tęsknię za nim. Boję się... boję się, że stało się coś złego. Shaso nic nie odpowiedział i tylko poklepał jej dłoń niezdarnie. Łódź sunęła gładko, popychana miarowo wiosłami we wprawnych rękach Eny. Briony poczuła się jak Zoria ze znanej opowieści, która uciekała z domu w środku nocy. Jak napisał o niej Tinwright - przesadnie, szczerze mówiąc? Spoglądająca jasno, mężna sercem, zwróciła swój umysł ku dniowi, w którym jej honor znowu powróci jak zwycięski sztandar... - Tylko że bogini Zoria uciekała przed wrogiem do domu swojego ojca. Natomiast ona opuszczała dom, być może na zawsze. A poza tym Zoria była nieśmiertelna. Góra Midlana ze swoimi murami i wieżami już nie wznosiła się nad nimi niczym surowy rodzic, lecz się oddalała, zatoka powiększała się pomiędzy łódką a zamkiem, a zalesiony brzeg przybliżał się stopniowo, zaciemniając rozgwieżdżone niebo ciemną plamą na po- łudniowym horyzoncie. Zobaczyła tylko kilka świateł zapalonych na górnych piętrach zamku, parę w Wieży Wiosennej, kilka zapalonych latarni w oknach strażnic i na portowych falochronach. Poczuła nie- spodziewanie przejmującą miłość do swojego domu. Wszystkie rze- czy, których istnienie przyjmowała za pewnik, a nawet te, których nie lubiła, pełne przeciągów prastare korytarze równie zawikłane jak długie opowieści, portrety spoglądających srogo przodków, szare drze- wa pod oknem jej komnaty w Prywatnym Ogrodzie, które dzielnie zakwitały każdej chłodnej wiosny - wszystko to zostało jej skradzio- ne. Pragnęła to odzyskać. Shaso już zasnął, lecz Briony przegapiła szansę na kojący sen. W każdym razie w tej chwili czuła się dziwnie rozbudzona, wyczer- pana, a zarazem pełna niespokojnych myśli. Siedziała więc i patrzyła, jak księżyc przesuwa się po niebie, a wody zatoki rozlewają się sze- roko między nią i całym jej dotychczasowym życiem. Ulice Miasta Funderlingów były oświetlone, lecz wyludnione, przez co bardziej przypominały niedokończone tunele niż regularne alejki. Rogowiec, idący niczym człowiek, który naoglądał się ostatnio zbyt wiele najdziwniejszych zakątków świata, słyszał, jak echo jego kro- ków odbija się od ścian domów sąsiadów, kiedy skręcił na Klinowy Gościniec i wszedł do własnego mieszkania. Opal usłyszała go i wybiegła z pokoju z twarzą naznaczoną smut- kiem i strachem. Spodziewał się, że będzie chciała się dowiedzieć, gdzie się podziewał tak długo, ona tymczasem chwyciła go za rękę i pociągnęła do sypialni. Idąc, pojękiwała cicho, a jemu przyszło na- gle do głowy najgorsze: chłopiec umarł. Ku jego zdumieniu Krzemień nie umarł, a patrzył na niego roz- budzony. Rogowiec spojrzał na Opal, lecz ona wciąż wyglądała jak ktoś, kto właśnie odkrył, że skradziono mu najcenniejszy skarb. - Chłopcze? - zagadnął, klękając przy Krzemieniu. - Jak się czujesz? - Kim jesteś? Rogowiec wpatrywał się w dobrze mu znaną twarz, czuprynę wło- sów tak jasnych, że niemal białych, i ogromne, patrzące czujnie oczy. Chłopiec wyglądał tak samo, a jednak jakby coś się zmieniło. - Jak to kim jestem? Jestem Rogowiec, a to Opal. - Ja... cię nie znam. - Ty nazywasz się Krzemień, a my jesteśmy... my opiekujemy się tobą. Nie pamiętasz? Chłopiec potrząsnął głową, powoli, słabo. - Nie. Nie pamiętam was. - No cóż... skoro nie jesteś Krzemieniem, to kim jesteś? - Wstrzy- mał oddech z przerażeniem, czekając na odpowiedź. - Jak masz na imię? - Mówiłem, że nie pamiętam! - jęknął chłopiec. - Było w nim coś, czego Rogowiec wcześniej nie widział, osaczone i przestraszone zwierzątko wyzierające z oczu. - Nie wiem, kim jestem! Opal wyszła z pokoju, potykając się, i chwyciła się za gardło, jakby brakowało jej powietrza. Rogowiec poszedł za nią, lecz kiedy spróbował ją objąć, odtrąciła jego ramiona, przybita, więc się odsu- nął. Nie wiedząc, co ze sobą zrobić, wrócił do łóżka chłopca i ujął go za rękę. W pierwszej chwili chłopiec, który wyglądał jak Krze- mień, próbował wyrwać dłoń, lecz potem się uspokoił i pozwolił Ro- gowcowi ją trzymać. Bezradny i zmęczony, odrzuciwszy wszelkie myśli o tym, co się wydarzyło za bramami miasta, przynajmniej na razie, Rogowiec siedział tak przez godzinę, uspokajając przerażone dziecko, a jego żona nie przestawała płakać w sąsiednim pokoju. Dodatek OSOBY Adcock - żołnierz straży królewskiej pod komendą Vansena Agat - kobieta rasy Funderlingów, przyjaciółka Opal Agnes - córka Finneth i Onsina Anazoria - najmłodsza pokojówka Briony Andros - kapłan, zastępca lorda Nynora Angelos - poseł z Jellonu do Marchii Południowej Anglin - wódz connordzki, który otrzymał tron jednego z Królestw Pogra- nicza po bitwie pod Zimnoszarym Wrzosowiskiem Anglin III - król Marchii Południowej, pradziadek Briony i Barricka Anissa - królowa Marchii Południowej, druga żona Olina Antymon - Funderling, młody brat świątynny Argal Mroczny - bóg z Xis, wróg Nushasha autarcha - Sulepis Bishakh am-Xis III, władca Xis, najpotężniejszego pań- stwa na południowym kontynencie Xand Avin Bronę - hrabia Landsend, lord konstabl Axamis Dorza - kapitan statku z Xis Barrick Eddon - książę Marchii Południowej Barrow - żołnierz straży królewskiej Baz'u Jev - xandyjski poeta Brambinag Kamienne Buty - mityczny ogr brat Okros - duchowny medyk z Akademii Marchii Wschodniej Bratchard, lord - możnowładca Brenhall, lord - możnowładca Brlgid - szynkarka z Kuźnicy Quillera Briony Eddon - księżniczka Marchii Południowej Buła - brat Rogowca, znany też jako Magister Lideryt Caddick - żołnierz straży królewskiej, nazywany Długonogim Calkin - Muskający Wodę Caradon Tolly - młodszy brat Gailona Caylor - legendarny rycerz i książę Chaven - medyk i astrolog na dworze Eddonów Cheshret - ojciec Qinnitan, pośledni kapłan Nushasha Chryssa - przełożona akolitek w świątyni Ula w Xis Cisi - inna nazwa (Jarów Clemon - słynny historyk ze Syanu, zwany też Clemonem z Anverrin Collum - młodszy brat Wierzby Collum Dyer - żołnierz Vansena Comfrey M'Neel - możnowładca Conary - właściciel Kuźnicy Quillera Cusy - przełożona Wybranych w królewskiej Samotni w Xis Cynober - Funderling, magister Czarne Szkło - rodzina Funderlingów Dachowcy - mało znani mieszkańcy Zamku Marchii Południowej Daman Eddon - mąż Merolanny, brat króla Ustina Dannet Beck - kuzyn Raemona Becka Dawtrey - legendarny rycerz, nazywany też „Zaczarowanym przez Elfy" Deria - żona Raemona Becka Dimakos Mocarna Dłoń - jeden z ostatnich wodzów Szarych Drużyn Dłoń Niebios - bóstwo Dachowców Donal Murroy - były kapitan straży królewskiej w Marchii Południowej Droy Nikomede - znany jako Droy z Eastlake, możnowładca z Marchii Południowej Dunyaza - przyjaciółka Qinnitan, akolitka z Ula Durstin Crowel - baron Graylock Dwanaście Rodów - rody sprawujące rządy w dawnym Hierosolu Dziadek Siarka - jeden ze starszych Metamorficznych Braci Funderlingów Dziecko Szmaragdowego Ognia - plemię Qarów Eilis - pokojówka Merolanny Elan M'Cory - szwagierka Caradona Tolly'ego Ena - młoda dziewczyna rasy Muskających Wodę z klanu Tyłem-do-Od- pływu Erilo - bóg urodzaju Erivor - bóg wód Euan Dogsend - przyjaciel Chavena, „najbardziej uczony mąż z Blueshore" Evander - poseł syański do Marchii Południowej Evon Kinnay - przyjaciel Gailona Tolly'ego, syn barona Longhowe Ewan - syn Finneth Falk - strażnik z Zamku Marchii Południowej Fergil - syn Finneth i Onsina Ferras Vansen - kapitan straży królewskiej Finton - młodszy syn Raemona Becka Finn Teodoros - pisarz Finneth - kobieta z Candlerstown Funderlingowie - czasem nazywani „kopaczami", rasa małych ludzi, którzy zajmują się obróbką kamienia Gailon Tolly, książę Summerfield - kuzyn Eddonów Gallibert Perkin - hrabia Craneshill, kanclerz Zamku Marchii Południowej Gowan M'Ardall - hrabia, którego lenno stanowi Helmingsea Gar Doiney - zwiadowca Gil - pomocnik karczmarza w Kuźnicy Quillera Gips - rodzina Funderlingów Greenjay - Qar z Podstępnego Plemienia Gregor ze Syanu - słynny bard Grenna - pokojówka Gwatkin - żołnierz straży królewskiej z Zamku Marchii Południowej Gyir - Qar, kapitan Yasammez, znany też jako Gyir Burzowa Latarnia Habbili - bóg, kaleki syn Nushasha Haketowie - plemię z Xandu Hanede - córka Shasa Harry - służący Chavena Harsar - doradca Ynnira Hasuris - bajarz z Xis Havemore - zastępca Brone'a Hendon Tolly - najmłodszy z braci Tollych Heryn Millward - żołnierz straży królewskiej na Zamku Marchii Południowej Hesper - król Jellonu, zdradził króla Olina Hiliometes - legendarny półbóg i heros Hisolda - położna Anissy Hornblenda - Funderling, zwierzchnik Cechu Kamieniarzy Iaris - wyrocznia z Kernios, bardzo czczona Idrin - młody syn Gowana z Helmingsea Ivan Brenhill - rycerz i możnowładca z Silverside Jeddin - dowódca Lampartów autarchy, znany także jako Jin Jem Tallow - oficer straży królewskiej z Zamku Marchii Południowej Kadłub-Trze-o-Piach - duża rodzina Muskających Wodę Kamiennego Kręgu Lud - plemię Qarów Kamień Niechętnych - Qar z plemienia Strażnik Żywiołów Karał - król Syanu zabity przez Qarów w bitwie pod Zimnoszarym Wrzosowiskiem Kaspar Dyelos - mentor Chavena, nazywany też Czarownikiem z Kracji Kellick Eddon - prawnuk Anglina, pierwszy władca Królestw Pogranicza z rodu Eddonów Kendrick Eddon - książę regent Marchii Południowej, najstarszy syn króla Olina Kernios - bóg ziemi Kertowie - dzikie plemię żyjące pośród wzgórz na północny wschód od Kertewall Konorowie, Sivonowie, lellowie - „prymitywne" plemiona zamieszkujące Eion, zanim został podbity przez Xand Krisanthe - matka królowej Meriel, babka bliźniąt Kroczący po Chmurach - przydomek Perina, boga nieba król Nikolos - syański monarcha, który przeniósł Trygonat z Hierosolu Kruk, książę ptaków - legendarna postać Kupiłaś - bóg uzdrawiania Lander III - syn Karała, król Syanu, znany też jako Lander Dobry, Lander Postrach Elfów Laybrick - strażnik z zamku Marchii Południowej Laylin - wuj Tyne'a Aldritcha Lazuryt - matka Rogowca Leotrodos - perikalski uczony, przyjaciel Chavena Lepthis - autarcha z Xis Lew - strażnik z zamku Marchii Południowej Likwidatorzy - fanatyczni przeciwnicy Qarów, którzy ich prześladowali z po- wodu Wielkiej Śmierci Lindon Tolly - ojciec Gailona, były pierwszy minister Królestw Pogranicza Lilia - prawnuczka Anglina, królowa, która dowodziła wojskami Marchii Południowej w czasach Szarych Drużyn Lorick Eddon - starszy brat Olina, który zmarł młodo Ludis Drakava - protektor Hierosolu Ludzie Zmierzchu - inna nazwa (Jarów Luian - ważna Wybrana w Samotni, wcześniej znana jako Dudon Łupkowie - rodzina Funderlingów, jeden z jej członków jest dyrygentem chóru Miasta Funderlingów Madi Surażem - bogini porodu Matthias Tinwright - poeta, nazywany też Mattym Mały Raemon - najstarszy syn Raemona Becka Mayne Calough - możnowładca i rycerz Meriel - pierwsza żona Olina, córka potężnego brenlandzkiego księcia Merolanna - stryjeczna babka bliźniąt, pochodzi z Fael, wdowa po Damanie Eddonie Mesiya - bogini księżyca Metamorficzni Bracia - zakon Funderlingów Mickael Southstead - strażnik z zamku Marchii Południowej Mika - z rodziny Łupków, bratanek Hornblendy Młotostopy - Qar z Pierwszych Głębi Moina Hartsbrook - jedna z dam dworu Briony, pochodzi z Helmingsea Mokori - jeden z dusicieli na zlecenie autarchy Muchmore - zwiadowca wojsk Marchii Południowej Muskający Wodę - lud, który żyje blisko wody, będącej jego źródłem utrzymania Nevin Hewney - dramatopisarz Nos Szacowny i Stosowny - dygnitarz Dachowców Nushash - bóg ognia, patron autarchów z Xis Nynor - Steffans Nynor, hrabia Redtree, lord kasztelan na Zamku Marchii Południowej Olin - król Marchii Południowej i pozostałych Królestw Pogranicza Onsin - kowal z Candlerstown, nazywany Dęborękim Opal - kobieta rasy Funderlingów, żona Rogowca Osadowcy - klan Funderlingów składający się z kilku rodzin Otoczak - Funderling Pan Szczytu - bóstwo Dachowców pani Jennikin - gospodyni Chavena Panhyssir - wielki kapłan Nushasha z Xis Parnad - ojciec obecnego autarchy, czasem nazywany Czuwającym Pedar Vansen - ojciec Ferrasa Vansena Perin - bóg nieba, zwany Wodzem Błyskawic Piaskowcy - rodzina Funderlingów Pinimmon Vash - pierwszy minister w Xis Podstępne Plemię - plemię Qarów Poranek-w-Oku - Qar z plemienia Zmieniających się Prusas - skotarcha z Xis, czasem nazywany Chromym Pumeks - rzemieślnik Funderlingów Qarowie - rasa, która niegdyś zamieszkiwała znaczną część Eionu Ojnnitan - nowicjuszka w Ulu w Xis Raemon Beck - kupiec z Helmingsea Rafę - przyjaciel Eny, z klanu Kadłub-Trze-o-Piach Robben Hulligan - muzyk, przyjaciel Zagadki Rogowiec (Lideryt) - Funderling, mąż Opal Rorick - hrabia Daler's Troth, kuzyn Eddonów pochodzący z Brenlandii, spokrewniony z Meriel Rosę Trelling -jedna z dam dworu Briony, bratanica Avina Brone'a Rtęciowcy - ważna rodzina Funderlingów Rugan - przełożona Ula Rule - informator Avina Brone'a Rusha - fryzjerka w królewskiej Samotni Sanasu - wdowa po Kellicku Eddonie, znana jako Płacząca Wdowa Sawney Błądzące Oko - Muskający Wodę Selia - pokojówka Anissy, pochodzi z Devonis Shaso dan-Heza - naczelny wódz Marchii Południowej Silas z Perikalu - na wpół legendarny rycerz Sisel - hierarcha Marchii Południowej, główny kapłan Królestw Pogranicza Siveda - bogini nocy Sivney Fiddicks - wielmoża i rycerz Sni'ni'snik-soonah - inna nazwa Dachowców Sól Kamienna - kobieta rasy Funderlingów, kramarka Spadzik - Dachowiec Starsi Ziemi - opiekuńcze duchy Funderlingów Stary Dostojny Skaleń - mądry członek starszyzny Funderlingów, nieżyjący Stary Piryt - Funderling, znajomy Rogowca i Opal Strażnik Żywiołów - plemię Qarów Surigali - bogini z Xis Sveros - dawny bóg nocnego nieba, ojciec bogów Trygonu Szare Drużyny - najemni albo nie posiadający ziemi wojownicy, którzy zostali bandytami po czasach Wielkiej Śmierci Szepcące Matki - Qarowie, znani też jako „Te, które opiekują się Wielkim Jajem" Timoid, ojciec - kapłan Eddonów Talk - członek rodziny Łupków, bratanek Hornblendy Tanyssa - ogrodniczka i posłanka w królewskiej Samotni Toby - pomocnik Chavena Trygon - połączone kulty Perina, Erivora i Kerniosa Trygonarcha - pierwszy kapłan Trygonu, główny kapłan Eionu Trzej Najwięksi - bogowie Trygonu Tully Stolarz - mieszkaniec Candlerstown Turley Długopalcy - Muskający Wodę, rybak z klanu Tyłem-do-Odpływu Tyłem-do-Odptywu - duża rodzina Muskających Wodę Tyne Aldritch - hrabia Blueshore, sprzymierzeniec władcy Marchii Południowej Upsteeplebat, królowa - władczyni Dachowców Ustin - ojciec króla Olina Utta - znana jako „siostra Utta", kapłanka Zorii i nauczycielka Briony Węgielek - rzemieślnik Funderlingów Wiecznie Ranna Dziewica - legendarna postać Wielka Buła (Lideryt) - ojciec Rogowca Wielka Matka - bogini czczona w Tuanie Wierzba - młoda kobieta wuj Krzemień - wuj Rogowca Yasammez - szlachetnie urodzona kobieta Qarów, czasem nazywana Panią Jeżozwierz albo Biczem Drżącej Doliny Ynnir, ślepy król - władca Qarów, Ynnir din'at sen-Qin, Pan Wiatrów i Myśli, znany też jako Syn Pierwszego Kamienia Zagadka - błazen na dworze Eddonów Zjada-księżyc - Qar z plemienia Zmieniających się Zmeos - bóg, nemezis Perina Zoria - bogini mądrości Zosim - syn Erila, patron pisarzy i pijaków Żółty Rycerz - nemezis Silasa z Perikalu MIEJSCA Akademia Marchii Wschodniej - uniwersytet, niegdyś w dawnej Marchii Wschodniej, przeniesiony do Marchii Południowej podczas ostatniej wojny z Qarami Akaris - wyspa między kontynentami Xand i Eion aleja Garbarska - ulica w pobliżu doku Starej Garbarni aleja Pierzastej Peleryny - ulica w Xis aleja Skrzypiących Kroków - ulica na podzamczu Marchii Południowej aleja Ślusarska - ulica na podzamczu Marchii Południowej aleja Żaglomistrza - ulica w pobliżu doków w Wielkim Xis Biała Pustynia - ogromna pustynia, która zajmuje dużą część środkowego Xandu Brama Bazyliszkowa - główna brama zamku Marchii Południowej Brama Kamieniarza - wyjście z Miasta Funderlingów Brenlandia - niewielki kraj na południe od Królestw Pogranicza Brenna Zatoka - zatoka nazwana imieniem legendarnego bohatera Candlerstown - miasto w Daler's Troth Chmurnego Ducha Wieża - wieża w Qul-na-Qar Kryształu Chmury Komnata - w Głębiach Funderlingów Dale House - miasto w Daler's Troth, siedziba hrabiego Roricka dok Starej Garbarni - nazwany tak przez Muskających Wodę dok w pobliżu Wieży Jesiennej Drżąca Dolina - miejsce wielkiej bitwy Qarów dwór Summerfield - siedziba rodu Tollych Eion - kontynent północny Fael - kraj we wnętrzu kontynentu Faneshill - duże miasto na południe od Settlandzkiego Gościńca Głęboka Biblioteka - miejsce w Quk-na-Qar Gościniec Bagienny - główna droga w Candlerstown Gościniec Jarmarczny - jedna z głównych dróg Marchii Południowej Gościniec Klinowy - ulica, przy której mieszkają Rogowiec i Opal Gościniec Marchii Północnej - dawna droga łącząca Marchię Południową z Północną Gościniec Silverside - trakt biegnący m.in. między Marchią Południową i Summerfield Gościniec Trzech Braci - droga, która biegnie między Zamkiem Marchii Południowej i Summerfield Góra Midlana - skała w Zatoce Brenna, na której wzniesiono Zamek Mar- chii Południowej góra Xandos - mityczna ogromna góra, która znajdowała się w miejscu obecnego Xandu Granica Cienia - granica oddzielająca ziemie Qarów i ludzi Greater Stell - miasto w Daler's Troth Hawkshill - miasto w Daler's Troth Hierosol - niegdyś najpotężniejsze imperium świata, teraz straciło na zna- czeniu; jego symbolem jest złocista skorupa ślimaka Jama J'ezh'kral - mityczne miejsce Funderlingów Jedwabne Drzwi - miejsce pod Miastem Funderlingów Jellon - królestwo, kiedyś część Imperium Syańskiego kaplica Erivora - rodzinna kaplica Eddonów Kaskadowe Schody - w Głębiach Funderlingów Kertewall - jedno z Królestw Pogranicza Komnata Dębowa - sala narad Kopalnia Wiedzy - miejsce spotkań w Mieście Funderlingów Królestwa Pogranicza - pierwotnie obejmowały Marchię Północną, Południową, Wschodnią i Zachodnią, lecz po wojnie z Qarami zostały ograniczone do Marchii Południowej i Dziewięciu Krajów (wśród nich Summer-field i Blueshore) Krucza Brama - prowadzi do twierdzy wewnętrznej Zamku Marchii Po- łudniowej Kuźnica Quillera - tawerna Labirynt - w Głębiach Funderlingów Laguna Muskających Wodę - laguna w Obrębie Zamku Marchii Południo- wej, łączy się z Zatoką Brenna Landsend - część Marchii Południowej, lenno Brone'a; barwy czerwona i złota Liliowa Brama - prowadzi z Samotni do Xis Little Stell - miasto w Daler's Troth M'aarenol - góra na ziemiach (Jarów Marash - xandyjska prowincja, w której uprawia się pieprz Marrinswalk - jedno z Królestw Pogranicza Miasto Funderlingów - podziemne miasto rasy Funderlingów w Marchii Południowej Nabrzeże - dzielnica po stronie lądowej podzamcza Marchii Południowej Nieme Wzgórze - miejsce za Granicą Cienia Noc Szalonej Pieśni - świąteczny wieczór, w okresie po Wigilii Zimy obserwatorium - rezydencja Chavena Ogród królowej Sodan - ogród w królewskiej Samotni w Xis Ogród Różany - w środku Mniejszej Sali, czasem zwany też Ogrodem Zdrajcy Olway Coomb - miejsce bitwy w Marrinswalk Oscastle - miasto w Marrinswalk Piaszczysta - rzeka na granicy Blueshore Pierwsze Głębie - miejsce w kraju Qarów plac Ptasiej Pułapki - targowisko w Xis plac Trzech Bogów - trójkątny plac podzamcza Marchii Południowej w gę- sto zaludnionej części miasta plac Wędrującego Słońca - plac w Wielkim Xis Pod Butami Borsuka - karczma w Marchii Południowej Potrzask Wiecznej Zimy - mityczny zamek Qirush-a-Ghat - podziemne miasta Qarów; inaczej „Pierwsze Głębie" Qul- na-Qar - starożytna siedziba (Jarów zwanych Ludźmi Zmierzchu Redtree - posiadłość Eddonów Reheq-s'lai - Góry Błądzącego Wiatru Rynek - najważniejsze miejsce publiczne podzamcza Marchii Południowej Sala Farmerska - bogato zdobiona część sali tronowej Sala Hołdu - sala w pobliżu sypialni Briony Sala Księżycowego Kamienia - w Głębiach Funderlingów Sala Landera - mityczne miejsce spotkań rycerzy w opowieściach Samotnia - dom żon autarchy Sania - państwo w Xandzie Sessio - wyspiarskie królestwo na południu Eionu Settlandia - nieduży, górzysty kraj położony na południowy zachód od Kró- lestw Pogranicza; sprzymierzeniec Marchii Południowej Sfera Żarokamienia - w Głębiach Funderlingów Shehen -„Płaczący", nazwa domu Yasammez w języku Qarów Słony Staw - podziemny zbiornik wodny w Mieście Funderlingów Suttler's Wall - miasto w Marchii Południowej w pobliżu granicy z Blue-shore Syan - niegdyś dominujące imperium, obecnie wciąż silne królestwo w środ- kowej części Eionu Święta Boazeria - święte miejsce Dachowców Tessis - stolica Syanu Torvio - wyspiarski kraj między Eionem i Xandem Trakt Gipsowy - ulica w Mieście Funderlingów Tuan - ojczysty kraj Shasa i Daweta U Creedy'ego - tawerna w Greater Stell Ukryta Sala - część królestwa Dachowców Ul - świątynia w Xis, dom Świętych Pszczół Nushasha ulica Cynowa - ulica podzamcza zamku Marchii Południowej ulica Kocie Oko - ulica w Xis ulica Rudna Dolna - jedna z głównych ulic w Mieście Funderlingów ulica Rudna - jedna z głównych ulic w Mieście Funderlingów Whitewood - las na granicy Silverside i Marrinswalk Wielki Szczyt - święte miejsce Dachowców Wieża Jesienna - jedna z czterech głównych wież Zamku Marchii Połu- dniowej Wieża Letnia - jedna z głównych wież Zamku Marchii Południowej Wieża Wilczego Kła - najwyższa wieża Zamku Marchii Południowej Wieża Wiosenna - jedna z czterech głównych wież Zamku Marchii Południowej; rezydencja Anissy Wieża Zimowa - jedna z głównych wież Zamku Marchii Południowej Wilczy Tron - tron na Zamku Marchii Południowej Wolne Królestwa - królestwa Eionu, którć nie dostały się pod rządy autarchy Wonny Ogród - ogród w Samotni w Xis Xand - kontynent południowy Xis - największe królestwo w Xandzie, którego władcą jest autarcha Zamek Marchii Północnej - rezydencja władców Królestw Pogranicza, czasem nazywany „Zamkiem Cienia" Zimnoszare Wrzosowisko - miejsce legendarnej bitwy, nazwa pochodzi od słów Qarów „Qul Girah" Żuczy Trakt - ulica w Mieście Funderlingów PRZEDMIOTY, ZWIERZĘTA I RÓŻNE POJĘCIA astion - symbol władzy u Funderlingów barkas yuttski - łódź używana przez mieszkańców Wysp Vuttskich w czasie najazdów Biały Ogień - miecz Yasammez Dado - pies Briony Dasmet i Dziewczyna bez Cienia - xandyjska opowieść ludowa Dni Chłodu - legendarna era w historii i mitologii Funderlingów dni tygodnia - w kalendarzu eiońskim każdy miesiąc jest podzielony na trzy dziesięciodniowe części zwane „dekanoksami". Tak więc dwudziesty pierwszy dzień sierpnia w naszym kalendarzu byłby mniej więcej odpowiednikiem trzeciego primara miesiąca Oktamene (patrz „miesiące"). Primar Solar Lunar Caelar Ventar Lapisar Ignisar Aąuar Deusar Ekstremar Drabina Demii - konstelacja hierosolina -język Hierosolu, także język wielu praktyk religijnych, książek naukowych itp. Historia Eionu i Jego Narodów - dziełq. historyka Clemona k'hamao - napój pity podczas odprawiania rytuału Funderlingów Kloe - kotka Kocioł - koń Barricka korzeń błękitniaka - ulubione przez Funderlingów ziele na herbatę Kossope - gwiezdna konstelacja Krew Słońca - eliksir przygotowywany przez kapłana Nushasha Krzyczące Lata - era w historii Qarów Księga skruchy - na wpół mityczny artefakt Qarów/księga Księga Trygonu - późna adaptacja oryginalnych tekstów o trzech bogach kulikos albo kamień kulikos - kamień posiadający magiczne właściwości Liść, Pieśniarze, Biały Kołnierz, Plaster Miodu, Wodospad - gwiezdne konstelacje nazwane przez Krzemienia Lśniący Człowiek - istota Tajemnic Funderlingów M'aarenol - prawdopodobnie góra, na ziemiach Qarów mchówka - mocny napój Funderlingów miesiące - na kontynencie Eionu każdy miesiąc ma trzydzieści dni i jest podzielony na trzy dekanoksy, a między końcem roku - Świętem Sieroty -i pierwszym dniem nowego roku, zwanym Primarem albo Dniem Roku, do- daje się pięć dni. Tak więc mogą wystąpić różnice kilku dni w kalendarzach: i tak pierwszy dzień miesiąca Trimene w Marchii Południowej nie odpo- wiada dokładnie dacie pierwszego marca w naszym kalendarzu. Eimene - styczeń Dimene - luty Trimene - marzec Tetramene - kwiecień Pentamene - maj Hexamene - czerwiec Heptamene - lipiec Oktamene - sierpień Ennamene - wrzesień Dekamene - październik Endekamene - listopad Dodekamene - grudzień Mordiya - w języku Tuańczyków znaczy „wuj", dosłownie albo honorowy przydomek niebolit - nazwa kryształu używana przez Funderlingów niewiędek - mały, biały, dziko rosnący kwiat odżegnania zła znak - gest ręki mający odpędzić nieszczęście odprysk chmury - kryształ penturia - oddział składający się z pięćdziesięciu żołnierzy Perła twórcy - kamień ozdobny używany przez Funderlingów Pieczęć Wojny - klejnot Qarów, bardzo ważny przedmiot Pieśń o Kerniosie - znana pieśń śpiewana podczas ceremonii pogrzebowych Podensis - statek hierosolski Poranna Gwiazda Kirousu - statek Jeddina Procesja Pokutna - święto religijne Puszek - kot Rack - pies Briony Rodzina Kamieni i Metali - klasyfikacja Funderlingów Rogi Zmeosa - gwiezdna konstelacja, zwana także Starym Wężem S'a-Qar - język Qarów Srebrny Przedmiot - jeden z koronnych klejnotów Dachowców Śnieg - koń Briony Święto Perina - święto obchodzone wiosną Święto Wezbrania - święto obchodzone w Xis na koniec pory deszczów tawuła - powszechny, dziko rosnący kwiat Wiecznie Ranna Dziewica - słynna opowieść Wielka Planeta Perina - Perinos Eio, największa planeta Wielka Śmierć - plaga, na skutek której wymarła znaczna część populacji Eionu Wielki Złoty Kawałek - jeden z klejnotów koronnych Dachowców wilk Eddonów - herb rodu Eddonów (srebrzysty wilk i gwiazdy na czarnym tle) ziemiolód - kryształ złotolit - minerał