Krystyna Boglar Całkiem przyzwoite PIEKŁO Siedmioróg Fotografia na okładce Hanna Kucia Redaktor Danuta Sadkowska (c) Copyright by Krystyna Boglar ISBN 83-86685-83-2 Wydawnictwo Siedmioróg, Wrocław 1995 r. Wydanie pierwsze *** Kiedy człowiek usiłuje wyobrazić sobie raj na ziemi, natychmiast robi się z tego całkiem przyzwoite piekło. Paul Claudel - Byk nie rozróżnia kolorów. A kobra jest głucha. Jak pień. - Zwariowałaś? O czym ty mówisz? - O mitach, Anno. O mitach. - Chcesz powiedzieć, że kobra nie słyszy dźwięków wygrywanych na flecie przez Hindusów? Że nie porusza ciałem w takt muzyki? - Nic nie słyszy. Nie ma uszu. - A byk? Nie biega po arenie w czasie korridy za czerwoną płachtą? - Biega za płachtą. Ale dla niego ma ona wiele odcieni szarości. Byk, droga Anno, jest... daltonistą! Anna otarła pot z czoła. Było gorąco. Zbyt gorąco dla osoby po czterdziestce. Nad górną wargą, na delikatnym, rozjaśnionym słońcem meszku perliły się kropelki potu. Obie kobiety siedziały na brzegu plaży - wąskiego pasma omywanego białą pianą przypływu. Hotelowe ręczniki wysychały parując. Po szarawym piasku, usianym petami i odpryskami błyszczących kapsli, spacerowały dziwaczne pajączki na cienkich futrzanych łapkach. Nie robiły ludziom krzywdy. Interesowały je resztki herbatników, kęsy napęczniałych bułek, porzucone przez śmigające dzieci, i malutkie, wysychające jeziorka rozlanej coca-coli. Mieściły się w pejzażu jak drobniutkie plamki na obrazach pointylistów, gdy na nie spoglądać z bliska. - Dobrze jest mieć dzień przerwy - mruknęła Anna, zdejmując ciemne okulary. Spocone włosy ułożyły się łagodną falą na granatowym tle ręcznika. W narożniku można było odczytać nazwę hotelu: "Atlantic". Pod sąsiednimi parasolami leżały tak samo mokre i zapiaszczone "Pacifiki", "Regina-Star", "Hilton-Sforza". - A jeszcze lepiej tydzień przerwy! Mitem, droga Alicjo, jest i to, że mógłby nas ktoś zastąpić, jak o tym sądzą niektórzy w ekipie. 5 Alicja skinęła głową, choć leżąca na brzuchu Anna nie mogła tego zobaczyć. Obie były wykończone, obie odwaliły ostatnio kawał cholernie dobrej roboty. Wiedziały o tym. W branży od dawna uchodziły za najlepsze. - Co nam jeszcze zostało? Alicja rozsmarowywała krem z filtrem. Miała bardzo jasną skórę i nie mogła dopuścić do oparzenia. Za tydzień przywdzieje długą suknię z dekoltem, o fasonie ściągniętym od lvesa Saint Laurenta, choć uszytą u pani Mirki w pracowni na Nowym Świecie, i wejdzie po ciemnoczerwonym dywanie, który raz w roku pokrywa stopnie najsłynniejszych schodów świata, prowadzących do Pałacu Festiwalowego w Cannes. Ale to będzie dopiero za tydzień. Zielono-biała Alitalia zabierze je obie z lotniska w Palermo bezpośrednio na Lazurowe Wybrzeże. Na razie są tu. Na Sycylii. W najpiękniejszym pejzażu wyspy. Piosenka mówi: "Avril en Portugal". Nie, najpiękniejsza w kwietniu jest Taormina, położona wysoko na Monte Tauro. Sycylia wiosną, kiedy upał nie wyciągnie jeszcze soków z zielonych traw, nie zbrunatnieje ziemia, nie wypalą się plantacje migdałowców, kwitnące teraz biało-różową pianą. Nawet ruiny greckiego teatru - dawny tajemny krąg sztuki, zaklęty w czerwonym budulcu - porastają drobnymi kępami maków, tworzących krwiste i żółte plamy pomiędzy rzędami kamiennych ław. Uliczki wiodące w górę, to znów w dół miasteczka toną w zapachu migdałów. Wszystkie wystawy sklepów piętrzą przed oczyma turystów stosty owoców i warzyw wykonanych z jednego tylko surowca: marcepa-nu. Kształtne pomidory z zielonymi listkami, strąki bobu i pęki cebuli. Olbrzymie truskawki i jabłka nie do odróżnienia! Błyszcząca skórka i smak... gęstej migdałowej masy, słodkiej jak ulepek. Fabryczki-manufaktury mieszczą się za miastem. Wiele sycylijskich rodzin zajmuje się ręczną produkcją tego specjału. Z tego żyją. No, prawie wyłącznie z tego. O innych dochodach turyści, ściągający tu z całego świata, nie muszą wiedzieć. I nie wiedzą. W Taorminie obie zostawiły serca i sporo pieniędzy. Wyjeżdżały nieomal z płaczem. Teraz są w Citta deli Marę, omywanej falami nadciągającymi z północy. Równie pięknej w pełni słońca. - O co pytałaś? - Anna odwraca się na plecy. Ma piękne ciało opalone na brąz. Płaski brzuch i wąskie uda nic jeszcze nie mówią o wieku. - Co nam jeszcze zostało? - Alicja poprawia ramiączka jednoczęściowego kostiumu. Nie ma tak dobrej figury jak Anna. I bardzo nad tym cierpi. I też skończyła czterdziestkę. - Powinnyśmy już wyruszyć na Capo di San Vito zrobić szkice i zdjęcia. Markowi potrzebne są plenery z północno-wschodniego cypla. Akcja filmu przewiduje pięć pełnych dni zdjęciowych. - Sześć - Alicja siada i objąwszy dłońmi kolana, przygląda się morzu. - Będzie sześć dni. I Marek, i Andrzej twierdzą, że nie zmieścimy się w pięciu. Białe grzywacze pędzą do brzegu, rozpłaszczając się milionami pękających 6 bąbelków. Można na nie patrzeć godzinami. Jak również na pocztówkowy błękit nieba i wody. Wprawiają w hipnozę. - Kto im powiększy budżet? Francuzi? - Anna podkurcza nogi. Najchętniej ucięłaby sobie drzemkę. Ale minuty upływają, a z nimi czas na relaks. - Marek liczy na "Clio-Film". - Alicja mówi to bez przekonania. Nie zajmuje się finansami, ale coś niecoś o nich wie. Skończyła "Fiimówkę" w Łodzi w siedemdziesiątym siódmym. Anna wyprzedziła ją zaledwie o dwa lata. Anna jest drugim operatorem, Alicja drugim reżyserem. Tym od sprawdzania, czy płyn w kieliszku przypomina czerwone wino z okolic Werony, a woda w kuflu ma bursztynowy odcień tuborga. Tak złośliwcy w ekipie mówią o obowiązkach "drugich pań", gdy "pierwszy po Bogu" jest Marek Brodziński - jaśniejąca gwiazda kina z drugiego piętra ulicy Puławskiej. Dla jasności - w Warszawie. - Jezus Maria, cmentarz! - wrzasnęła Anna, zrywając się na równe nogi. - Na śmierć o nim zapomniałam! Alicja zamrugała powiekami. - Co? Ach tak! "Nieszpory sycylijskie"! Myślisz, że to nie fantazja Rebeki? - Fantazja? - Anna wyciągnęła koszulkę z mapą Sycylii na piersiach. Zawsze kupowała takie z miejscowymi aplikacjami. Miała ich całą kolekcję. - Powiedziała nam dokładnie, jak tam dojechać. I bardzo jej na tym zależy. Ubieraj się. Sama nie ruszę palcem. Jesteśmy w samym sercu mafii. Jak mają nas porwać, to obie! - A po cholerę im dwie baby? - Alicja poruszała się na zwolnionych obrotach. - Bez sensu! Wytwórnia nie zapłaci za żadną z nas ani centa okupu. Daleko to? Anna zbierała drobiazgi do koszyka. Kupiła go jeszcze w Taorminie po zejściu z ruin teatru. I pokochała od razu miłością pierwszą i czystą. Jak wszystko, co dostawała od losu. - Ty prowadzisz. - Dlaczego? Alicja zbuntowała się. Wypożyczony na lotnisku fiat uno był pojazdem kompletnie zdewastowanym i sprawiał dotąd same kłopoty. Niestety, na porządniejszą markę nie było ich stać. Suma, jaką dostały na tygodniowy pobyt, z trudem wystarczała na hotele. A nie mogły spać w zaroślach, choć ciepłe noce w zasadzie na to pozwalały. Dokumentacja wymagała szybkiego i łatwego poruszania się w nieznanym terenie. Część ekipy spłynie tu w blasku chwały i reflektorów już na gotowe. Całe mnóstwo potrzebnych i niepotrzebnych ludzi. Film będzie koprodukcją polsko-francusko-włoską. A każdy z tych krajów chce dać zarobić swoim ludziom. Dziesiątki zbytecznych sekretarek, dźwiękowców, pomocników elektryków, charak-teryzatorek, fotografów i "panienek do wszystkiego". Tłum nawzajem sobie przeszkadzających ludzi, włażących w kadr, choć dawno padła komenda: kamera! Tak 7 bywa nawet przy średniobudżetowych produkcjach. Z wyjątkiem Polski, gdzie dziś każdą złotówkę obraca się długo w palcach, zanim się ją wyda. Niegdyś, za "poprzedniego systemu" marnotrawstwo państwowych pieniędzy nie miało granic. Alicja dobrze pamięta "najdroższy na świecie bigos", na zjedzenie którego przywieziono aktora na plan wojskowym śmigłowcem z Wrocławia do Warszawy. I odwieziono z powrotem, bo grał tego samego dnia wieczorem w spektaklu teatralnym główną rolę szekspirowską. Takie "bigos/' już się dziś nie zdarzają. W każdym razie nie w Polsce. - Ty prowadzisz - ton Anny był bezdyskusyjny - ja się przyglądam okolicy. - Teraz żałuję, że nie wzięłyśmy kamery. Tej małej, lekkiej. - Andrzej by jej nie dał i tak. Jest bardziej zazdrosny o sprzęt niż o własną żonę. Dobra, mogę prowadzić, choć czwarty bieg gdzieś się w tym uno zgubił. Jezu, dlaczego nie dano nam więcej lirów? - Bo nasza ukochana producentka, Rebecca Guido, nie spłynęła jeszcze z Rzymu. A pieniądze na część włoską przekazuje RAI Due. Jasne? Do hotelu szło się dwadzieścia minut uliczkami wśród zapachu mięty i gorzkawych ziół. Obok poczty, wciśniętej w zaułek, młody Sycylijczyk sprzedawał słomkowe kapelusze. Gdy go mijały, ukazał w uśmiechu lśniąco białe zęby. - Signorina, pręgo... Anna pomachała mu dłonią. - Dlaczego ulice są takie puste? - Sjesta. Porządni ludzie śpią. Jestem głodna. - Alicja zawsze była głodna. O każdej porze dnia i nocy mogła zjeść jakieś "małe co nieco". Niestety, ten niepohamowany apetyt powodował, że tyła. - Zjemy po drodze. Teraz wszystkie porządniejsze knajpki są zamknięte. Albo serwują wyłącznie smażoną zimną rybę. Brzuch mnie od tego boli. W recepcji czekał na nie telegram. - Od kogo? - Alicja wysypywała z sandałów resztki piasku. Hotel nie był przesadnie czysty. Na marmurowych płytkach w holu widać było wyraźnie smugi kurzu. - Od Marka. Skraca nam pobyt o jeden dzień. - Anna ze złością zmięła papier. - Cholerni księgowi! Oszczędzają na początku na czym się da, a i tak potem płacą rachunki za tłum panienek kręcących się po planie! Anna wzruszyła ramionami. Już w Paryżu, dokąd przyleciały z Warszawy, mówiło się o budżecie, który przedziwnie kurczył się z dnia na dzień. Ale nigdy dotąd nie oszczędzano na dokumentacji. Im lepiej, profesjonalniej przygotowana, tym później mniej dni zdjęciowych! Wszyscy w branży o tym wiedzą. Wszyscy z wyjątkiem biurokratów w ich gabinetach odległych od planu o kilka tysięcy kilometrów. - Trudno. Wyjedziemy z samego rana. Trzeba się spakować i... 8 - Wyjedziemy dziś, Alicjo, dzisiaj. Przed zmrokiem będziemy na miejscu. A w ramach oszczędności możemy się przespać na tylnym siedzeniu. Alicja roześmiała się głośno. - Chyba pomyliłaś fiata uno z pontiakiem! Na tylnym siedzeniu naszej super-maszyny może się przespać jedynie średniej wielkości kobra. I to jeśli się dobrze zwinie w precelek! - Śliczne stworzonko! - rozmarzyła się Anna. - Zawsze mi przypomina żonę Andrzeja Reutta. Obie wybuchnęły śmiechem. Słońce padało ukosem, długie cienie pinii rozmywały się na podjeździe, gdy załadowawszy górę bagażu, ruszyły spod hotelu drogą na Castellammare. Do zmroku, kiedy to Alicja odda kierownicę Annie, miała jeszcze dość czasu. Nie lubiła prowadzić, gdy szarość otoczenia zlewała się z szarością asfaltu. Winien był nie najlepszy wzrok i tak zwana kurza ślepota. Na dobrą sprawę w ogóle nie powinna prowadzić. Ale lubiła to. Swój pierwszy samochód - malucha - kupiła za honorarium zarobione w kraju. Jako drugi reżyser wykazała się niebywałą wprost sprawnością. Od tego czasu zmieniła już dwa wozy i zjeździła niemal całą Europę. Z Anną Retman przyjaźniła się od dawna. Ale dopiero dwie ostatnie koprodukcje zbliżyły je do siebie. I dorosły dziś syn, Darek, który miał do Anny bezgraniczne zaufanie. Tak, pomogła jej prywatnie, podczas rozwodu, ale też w pracy. Obie nie znosiły fuszerki, wolały zarwać noce, niż pozwolić, aby kolejny "pierwszy po Bogu" przeżywał w ciągu dnia nieprzewidziane stresy. Anna z powodzeniem sama stawała za kamerą. Jej zdjęcia do paru dokumentów zebrały tyle nagród, ile mogły. Coś jednak zawsze stawało na przeszkodzie przy filmach fabularnych. Co? Licho wie. Jakaś męska solidarność, środowiskowa opinia, że najlepsi operatorzy to mężczyźni. Głupie przesądy. Tak więc piekielnie zdolna Anna za każdym razem lądowała jako drugi operator. Ale też producenci walczyli o nią jak Iwy. Każdy kierownik produkcji zaczynał od telefonu: "Pani Anno, mam maleńką propozycję, bo właśnie..." I Anna brała film po filmie. W kraju i za granicą. To ją właśnie wysyłano za najmniejsze pieniądze. Bo zdąży zrobić w trzy dni to, co inni w piętnaście. I ocali budżet. - Cholera! - zaklęła Alicja, nie znajdując czwartego biegu. - Co się z tym pudłem dzieje? - Spoko, stara - Anna, podrygując na siedzeniu, usiłowała obrać mandarynkę. - Zaraz zjedziemy na autostradę. Trzymaj się prawego pasa. Może trójka wystarczy. Jeśli nie, skręcimy do jakiegoś warsztatu. Słuchaj... czy wiesz, kto jest w tym roku w jury festiwalu w Cannes? - Wiem. Stanley Clifford. Ten hollywoodzki amant. Że też nie znaleźli nikogo lepszego... Dlaczego, u Boga Ojca, znów Amerykanin? 9 - Diabli ich wiedzą. Pchają się po Złotą Palmę już od wielu lat! A ze strony Francuzów? - Charlotte Valery. Podwozie ma niezłe, ale ptasi móżdżek. Skończyła właśnie film- Grał w nim również Wojtek Pszoniak. Był lepszy od każdego z osobna i od wszystKich razem. - Startują w konkursie? - W Cannes? Nie! Francuzi wystawili nową produkcję z Gerardem Depardieu. Nazywa się "Misja". Taka historia młodego nauczyciela, którego przesądy mieszkańców Normandii zaprowadziły na ławę oskarżonych za to, że nauczał o... podstawowych zasadach ewolucji! Uwierzysz? Pod koniec dwudziestego wieku? - Uwierzę. W niejednej polskiej parafii zrobiono by z niego potwora nauczającego, że człowiek pochodzi od małpy. Uważaj, zjedź w prawo. Słońce coraz bardziej chyliło się ku zachodowi. Miały je na wprost. Szosa wiła się wśród plantacji cytrusów i starannie utrzymanych poletek winorośli. Krzaczki były jeszcze małe, dokładnie przycięte, ziemia wokół nich czerwonawa i wygraco-wana. Od czasu do czasu za szybami przepływały majestatyczne drzewa oliwkowe i figowe zagajniki. Od ich pięciopalczastych, błyszczących liści odbijały się ostatnie połyski słońca. Mimo słabego ruchu trzeba było uważać. Włoskie TIR-y pędziły z zawrotną szybkością. Staranowanie malutkiego uno nie przedstawiało dla ich ogromnych cielsk żadnego problemu. Ot, strzepnięcie upartej muchy. - Zastanawiam się - Anna zjadała już piątą mandarynkę z taką zachłannością, jakby groziły jej lata głodu - dlaczego Marek zdecydował się robić ten film. Jest cholernie trudny. Alicja nie mogła wyprzedzić zielonej furgonetki, wlokącej się prawym pasem. Zdenerwowana, dała za wygraną. - Też się będę wlokła. O co pytałaś? A... dlaczego Brodziński? Bo jest ambitny i... spłukany. Mieszkanie zostawił Amelii, dzieci też. Amelia nie należy do tych żon, które nie wydarłyby wszystkiego. Puściła go z małą walizką. I o ile ją znam, w tej walizce była jedna para gaci. Musi kupić sobie jakąś kawalerkę. Gdzieś mieszkać! - Jak przekonał Włochów, żeby się do tego dołączyli? - Rebecca Guido mu poradziła, żeby zmienił scenariusz. Włączył wątek sycylijski. To dla nich ważny temat. Trzeba przyznać, że ostatnio walczą z mafią dość energicznie. Znalazłam mu trochę materiału z ostatnich dni. W Palermo aresztowali superszpiega Bruna Contradę, oskarżonego o współpracę z sycylijską Cosa No-stra. To był ważny facet. Trzeci co do rangi funkcjonariusz cywilnego wywiadu SISIDE. Uchodził za walczącego z mafią, ale akt oskarżenia zarzuca mu zablokowanie policyjnego nalotu na hotel, w którym zebrali się bossowie mafii z poszukiwanym od lat capo di tutti capi Toto Riiną na czele. 10 - Sama to dopisałaś? - Jasne. Nie pierwszy raz pracowałam z Markiem nad scenariuszem. Ale te włoskie artykuły! Znam język, a przecież musiałam przeczytać ze cztery razy, zanim zrozumiałam, o co naprawdę chodzi. Pierwsza wersja to był taki kit, że mogłabym nim uszczelnić wszystkie okna w Marriotcie. Dopiero czwarta wersja została zaakceptowana przez wszystkich świętych. Pomysł jest dobry. I wszyscy dobrze wiedzą, że tylko Marek zrobi z tego wielki film. A my też na tym skorzystamy. Polskie studia zarobią na usługach. Podoba mi się, że Francuzi ostro wojują o rolę filmu europejskiego. Jeśli chcemy się przeciwstawić amerykanizacji, musimy wysupły-wać forsę na takie, między innymi, koprodukcje... Widziałaś ten wóz? Poszedł jak burza! Toyota camry. Chciałabym go mieć. - Z twoim wzrokiem? Po zmierzchu nie rozróżniasz żyrafy od słupa telegraficznego! Alicja uśmfechnęła się. - Ale toyotą camry całkiem dobrze jeździ się od świtu do popołudnia. Potem może stać w garażu. - Garażu też nie masz. Stara, za trzy kilometry zjeżdżamy na taką... dróżkę czy coś... - Lepiej, żebym wiedziała, co to jest. Jakieś miasteczko? - Miasteczko będzie później. Najpierw droga lokalna. Nie uda ci się włączyć czwartego biegu? - Nie. Zmierzch już zapadł, gdy Alicja wyhamowała na parkingu obok stacji benzynowej "Agip". - Dobra. Dalej ty. Bierzemy benzynę. Mam nadzieję, że jest tu jakiś kantor wymiany. Mam tylko franki. Chyba pięćset wystarczy? - Pojęcia nie mam. Czekaj, ja pójdę. Alicja przymknęła oczy. Włoski krajobraz przesuwał się jak taśma filmowa. Uwielbiała to. Tak jak swoją pracę. Narzekali wszyscy, kłócili się, urągali najgorszymi słowami. Ale gdy po zmontowaniu czekali w sali projekcyjnej w zwartym, milczącym gronie, daliby się zatłuc za to, co zrobili. Wszyscy. Od klapserki po herbaciarkę. Kochali bałagan na planie, pijanych elektryków, deszcz, gdy miał padać, i wiatr, gdy miał wiać, stary, zacinający się sprzęt i wizję wielkiej sztuki, utrwaloną na śmierdzących chemikaliami kilometrach taśmy. Wtedy mogliby popełnić zbiorowe samobójstwo. Ze szczęścia. Wróciła Anna, starannie przeliczając pieniądze. Trzymała je w płóciennym woreczku wpuszczonym w biustonosz. Jak wszyscy turyści oszaleli ze strachu o swe skromne zazwyczaj zasoby. 11 - Ruszaj pod dystrybutor. Tam, gdzie stoi ta twoja ukochana toyota camry. I przepiękny chłopak o oliwkowej cerze. - Kiedy to wszystko zdążyłaś zaobserwować? - Alicja usiłowała zapalić silnik. - Co jest, do diabła? Starter ani drgnął. - Wygląda mi na koniec podróży - warknęła Anna. - Daj, ja spróbuję... Alicja wysiadła, wściekła na wszystko i wszystkich. Wokół płonął zachód, odbijając się czerwoną poświatą od kryształowo czystych szyb małego barku, gdzie dwóch młodych ludzi rozmawiało gestykulując zawzięcie. "Właściwie to chciałabym tu żyć - pomyślała, wpatrując się bezmyślnie w wiśniową toyotę. - Ten chłopiec mógłby być moim synem. I wozić starą matkę autem najnowszej generacji, w którym na pewno jest czwarty bieg i nie psuje się elektryczny zapłon. Tylko że Darek woli chodzić pieszo. I jest tak daleko..." Anna wyłoniła się z wnętrza uno z grymasem, który niczego dobrego nie wróżył. - Cholera! Zapłon! Czekaj tu, pogadam z tymi Włochami. Może gdzieś jest jakiś warsztat. Alicja zdjęła torbę z siedzenia. Przeczesała gęste, potargane włosy i sięgnęła po puderniczkę. W lusterku zobaczyła powracającą Annę i młodego chłopaka o nieprzeciętnej, acz bardzo sycylijskiej urodzie. - Signore Franco. Pomoże nam w kłopocie. Młodzieniec obrzucił Alicję taksującym spojrzeniem. Zupełnie jakby była klaczą startującą w derby. Potem uśmiech rozszerzył pięknie wykrojone usta o nieco wystającej górnej wardze. - W czym mogę pomóc? Alicja już nie zdążyła przypudrować nosa. W krótkich słowach streściła swój pogląd na fabrykę Fiata, a w szczególności na jego produkcję sprzed czterech lat. Białe uno było tego naocznym przykładem. - Nie, signora, tak źle nie jest! - zaprotestował, ukazując garnitur śnieżnych zębów. Mógłby z powodzeniem pozować do reklamy pasty colgate. - Ale sam jeździ pan toyotą! - roześmiała się Anna. Chłopak rozłożył ręce. - Lubię szybkie wozy. Mam propozycję - powiedział, wolno artykułując zgłoski. Widocznie na co dzień posługiwał się jakimś miejscowym dialektem, z czego zdawał sobie sprawę. Włosi z północy mówią szybko. Im dalej na południe, ludzie jeszcze bardziej przyspieszają. W mowie. W ruchach nie. Na Sycylii jest to już karabin maszynowy. Dosłownie i w przenośni. - Zawiozę panie do alberga, gdzie przenocujecie. Uno zostanie tu. Rano Felipe, ten z baru, odstawi je do warsztatu swego brata. 12 - Ale... - Alicja spojrzała na załadowane bagażami tylne siedzenia - mamy tyle rzeczy... Franco uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Signora, j a ręczę, że nic nie zginie! Spojrzały na siebie i wybuchnęły śmiechem. To "j a ręczę" brzmiało wspaniale. Tkwiły gdzieś na północy wyspy, oddalone od porządnego hotelu ze strzeżonym parkingiem, skazane na łaskę faceta z baru, który podobno gdzieś tam ma brata, a ten brat... no nie! Historyjka jak z angielskiej komedii z Benny Hillem w roli głównej. - Widzi pan - Anna zmrużyła oczy - pracujemy dla filmu. Mamy trochę sprzętu, który nie jest nasz... proszę zrozumieć... Chłopak uśmiechał się dalej. Ale w kącikach ust czaił się cień pogardy. - Przeładujemy wszystko, co kosztowne, do mojego wozu. A na resztę udzielę paniom gwarancji! - bez namysłu wyjął portfel z wewnętrznej kieszeni nieskazitelnie skrojonej marynarki i wrzucił go do koszyka Anny. Ten gest sprawił, że zaniemówiły. Nie potrafiły otworzyć ust nawet wtedy, gdy lekko kołyszącym się krokiem odszedł do zaparkowanej pod dystrybutorem toyoty. - Jezus Maria! - stęknęła Anna. - Czy ty widziałaś to samo, co ja? Alicja dwa razy przełknęła ślinę. - Zobacz! Natychmiast zobacz, co t a m jest! - wychrypiała. Anna sprawnie wyłuskała portfel z zielonej wężowej skórki ze złotym monogramem. - FC - wymruczała - pełno wizytówek, karta kredytowa Visa, stos banknotów... Jakiś wariat czy co? Toyota wolno wycofywała się spod stacji. Franco spokojnie podjechał pod unieruchomione uno. - I co? - spytał. Anna zamknęła portfel i podała go właścicielowi. - Proszę nie robić takich błazeńskich gestów - pouczyła sucho. Miała nadzieję, że jej znajomość języka jest wystarczająca, by młokos pojął, że nie wypada tak traktować kobiet w pewnym wieku. On jednak roześmiał się promiennie. Ale portfel schował. - Przerzucamy bagaż! Prowadził szybko i bardzo pewnie. Pachniał niezłą wodą kolońską i miał na nogach drogie buty od Gucciego. Wyglądał na nie więcej niż dwadzieścia lat. - Gdzie nas pan zostawi? - Alicja była głodna i zła. - W pewnym miasteczku. Jest tam całkiem porządne albergo "Alverino". Prowadzi je mój wuj. Rodzina Caduccich pochodzi z tych stron. Z Capo di San Vito. 13 - To tam, gdzie nasz cmentarz! - wykrzyknęła Anna. Chłopak odwrócił głowę. W jego oczach zapalił się błysk. - Jaki cmentarz? - Jedziemy robić dokumentację do filmu - zaczęła szybko tłumaczyć Alicja. - W miejscowości, o której pan wspomniał, chcemy zrobić trochę zdjęć, zanim przyleci tu cała ekipa. I... to wszystko. - A potem wracamy do Palermo - dorzuciła Anna. Franco dodał gazu. Uśmiech znów wypełzł mu na pełne usta. Zbyt pełne jak na młodego mężczyznę. - Chodzi wam o "sycylijskie nieszpory", czy tak? Cmentarz, gdzie wszystkie nagrobki mają tę samą datę śmierci. Dziesiątki grobów. Data jest jednakowa: dwudziesty piąty czerwca tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty czwarty rok. Leżą tam mężczyźni, starcy, kobiety, dzieci. Najmłodsze miało dwa miesiące. Skosiły ich karabinowe kule. Tak, porachunki rodzinne. Rodzina to dla nas, Sycylijczyków, świętość - mówił łagodnie i spokojnie. Ale nikt by się nie zdziwił, gdyby pod piaskową marynarką cudownego wprost kroju spoczywał austriacki pistolet glock kaliber 9 mm parabellum, uważany powszechnie za najnowocześniejsze uzbrojenie dla oddziałów specjalnych. - Tak, słyszałyśmy o tym - powiedziała Anna, rozglądając się czujnie. - Daleko jeszcze? Zza pagórka, na którym rosło tylko jedno, za to olbrzymie i bardzo stare drzewo oliwkowe, wyłoniła się wieża kościoła i czerwone dachy miasteczka. - Jesteśmy na miejscu. Albergo, czyste, z wypucowaną kamienną podłogą i firaneczkami w zielone groszki powitało ich intensywnym zapachem bazylii. Gruby jak przystało na Włocha restaurator, odziany w zielony fartuch, przyturlał się, ocierając olbrzymią ścierką pot z czoła. - Franco, hultaju, dlaczego... - urwał na widok dwóch cudzoziemek wyłaniających się z wnętrza wiśniowej toyoty. - Dasz paniom najlepszy pokój, wuju Gianfranco. Ten z widokiem na winnice. - Ale... - grubas bezradnie ocierał czerwieniejący kark. - Powiedziałem! - Ton był bardziej niż stanowczy. - Panie czekają na naprawę swego auta. Przenocują tu. I dasz im coś dobrego na kolację... - Gorącą pizzę - wymruczała Anna. - Mam ochotę na prawdziwie dobrą pizzę. Obaj mężczyźni spojrzeli po sobie. W ich oczach zabłysło szczere, niekłamane zdumienie. - Może panie nie wiedzą, ale to, co się podaje turystom, nie ma nic wspólnego 14 z prawdziwą pizzą. U nas, na Sycylii, piecze się ją wyłącznie wieczorem i tylko w chlebowym piecu. Są takie... na końcu miasteczka... - A... czy można zamówić? - uśmiech Anny był samą słodyczą. Uwielbiała prawdziwą, regionalną kuchnię włoską. Gianfranco mocno się zafrasował. - No... chyba że... - spojrzał na chłopaka z wyraźnym wahaniem. Franco niefrasobliwie skinął głową. - Dziś na to za późno. Jutro wieczorem. Namówię babkę Ippolitę. Do tego Fuoco di Sicilia. - To wino? - spytała Anna, walcząc z torbami. - Tak. Tutejsze. Nazywa się "Ogień sycylijski". Babka Ippolita jest najstarsza z rodu. Mieszka w kamiennym domku na koniuszku cypla. Tuż nad morzem. Nie umie ani czytać, ani pisać. Ale ma chlebowy piec. I uwielbia swojego wnuka... czyli mnie. Gruby i spocony Gianfranco nie miał uszczęśliwionej miny. Wyglądał jak człowiek, który chętnie zamknąłby usta gadatliwemu młodzieńcowi. Chełpliwość i bezczelny ton młodego Franco przekraczały chyba granice rodzinnej tolerancji. - Panie wejdą do środka - wymruczał. - Ty już zjeżdżaj! Pokój,, który im wskazano, był obszerny, wyłożony drewnem, ze spadzistą mansardową ścianą i dwoma żelaznymi łóżkami pomalowanymi na biało. Wyglądały nieco szpitalnie, ale piętrząca się pościel, stos poduszek i bardzo lekkie kołdry miały nieskazitelnie czyste obleczenie. Podłogę, jak to we Włoszech, ułożoną z ceramicznych płytek, pokrywał zielony chodnik. Widok z okna był urzekający: jak okiem sięgnąć ciągnęły się winnice. Dobrze utrzymane krzaki puszczały grube pędy, owijające się wokół rozciągniętych podpórek. Dalej, na horyzoncie, stała ściana czarnych cyprysów, a nad nimi biała campanile, odcinająca się wyraziście od ciemniejącego nieba. W pokoju było chłodno i pachniało miętą. Rzuciły toboły pod ukośną ścianę i przysiadły na wygodnych leżankach pokrytych seledynowym płótnem. - Wyjątkowy niefart - Anna przymknęła powieki. - To nas oduczy wynajmowania byle jakich samochodów. - Alicja zdjęła sznurkowe espadryle. Poruszała bosymi stopami. - Kara za zbytnią oczczęd-ność. Ciekawa jestem, ile sobie policzą za jego naprawę. Anna wzruszyła ramionami. - Widzisz inne wyjście? Coś mi się jednak zdaje, że nasz piękny wybawca ma finansowe powiązania i z restauratorem, i ze stacją benzynową. Alicja miała ochotę wyciągnąć się na łóżku. Wrodzone lenistwo nie pozwalało jej jednak wstać z leżanki. 15 - O grubym mówił, że jest jego wujem. - W mafii rodziną jest każdy, kto należy do klanu. Wiesz co? Nic a nic mnie to nie obchodzi. Jutro samochód będzie gotowy i pojedziemy na cmentarz. Za pięć dni zapomnisz na zawsze o tym miasteczku. Ba, żeby to było takie proste... Minęła piąta po południu, gdy toyota camry zjeżdżała ostrożnie ścieżką wiodącą w dół od szosy wzdłuż murku poprzerastanego kwitnącym rozchodnikiem. Cypel, na którym stał kamienny dom, przypominał język żmii. Żółta, posypana ostrymi skałami gleba miała miejscami odcień ochry. Aż dziw, że doskonałe opony nie rozprysły się na tysiąc kawałków. Franco widać dobrze znał drogę, bo lawirował na niej z precyzją cyrkowca. - Nie szkoda panu wozu? - zdziwiła się Alicja siedząca obok kierowcy. - Kupię nowy - wzruszył ramionami. - Piechotą też nie jest zbyt wygodnie. ????? sandałki... Alicja zaczerwieniła się po uszy. Rzeczywiście. Na nogach miała swoje stare, wygodne trepy, pamiętające nadmorskie ścieżki Półwyspu Helskiego sprzed czterech lat. Nie były reprezentacyjne już w dniu ich nabycia. A co dopiero teraz? - Są stare! - rzuciła lekko. - Myślę, że pańskie mokasyny mają tu więcej do stracenia. Chłopak roześmiał się. - Jesteśmy na miejscu. Proszę wysiąść i poczekać. Babka nie przepada za gośćmi. Muszę ją uprzedzić. Szedł przed siebie miękkim krokiem lamparta. Z kamiennego domku o dwóch małych oknach i drzwiach z piszczącymi zawiasami wyszedł chudy wyrostek, przysłaniając oczy dłonią. Widać poznał samochód, bo szybko zniknął za rogiem. Kobiety stały wpatrzone w migocące morze. Wąski pas nieurodzajnej gleby, posypanej ostrymi skałami, nawet w zachodzącym słońcu wyglądał niezwykle tajemniczo. Wokół ani jednego drzewa, ani krzaka. Nic, tylko pustka i chlupocące fale. - Mogłabyś tu żyć dłużej niż trzy dni? - spytała Anna. Alicja wyjmowała aparat. - Nie umiem ci odpowiedzieć. Myślę, że po skończeniu filmu chętnie bym tu posiedziała. Ale nie wiem, jak długo. Jest tu coś, czego nie potrafię nazwać: atmosfera? Pejzaż horyzontalny? Niebyt? Cisza wieczności... w każdym razie coś z Bergmana? A może Polańskiego? Anna zmieniła obiektyw. - Profesjonalistka w każdym calu. A naszego chłoptasia nie widać podejrzanie długo. Może rodzinne powitanie z ukochaną babunią się przeciąga... Spójrz na 16 te ptaki. Nadlatują od strony morza, ale nie wrzeszczą jak rybitwy. To raczej pejzaż... Hitchcocka. - Idzie Franco. Coś... jakby mniej radosny... Istotnie. Młodzieniec w nieskazitelnie skrojonym beżowym garniturze miał minę skarconego dziecka. - Babka Ippolita przeprasza... w domu bałagan. Za godzinę napali w chlebowym piecu. Teraz panie mogą się przejść brzegiem morza. To dobrze robi na apetyt - uśmiechnął się kącikami ust. - A pan, Franco? - Anna fotografowała dom. - Ja? Wrócę do szosy. Obie kobiety spojrzały po sobie. "Co to znaczy: do szosy? A potem?" - Mam inny pomysł: pojedziemy z panem. Podrzuci nas pan na cmentarz. Ten, o którym mówiłyśmy. Skoro nasz wóz jeszcze nie jest gotowy... - Anna znów sadowiła się na tylnym siedzeniu. Alicja spojrzała na nią zdziwiona. Rzadko kiedy przyjaciółka bywała tak obceso-wa. No, chyba tylko na planie pośród filmowego bałaganu. Franco nie miał wyjścia. Zapuścił silnik i ostrożnie manewrując, wpełzł na ścieżkę. - Tylko... niech panie nic nie mówią babce o cmentarzu - poprosił dziwnie głuchym głosem. - To u nas świętość. Nie powinienem był... - W porządku - zlitowała się Anna - przecież wiedziałyśmy o nim. Już wcześniej. Franco ostrożnie manewrował na drugim biegu. Gdzieś wyparowała dotychczasowa swoboda pewnego siebie yuppie. Był wyciszony i poważny. Czoło przecinała głęboka zmarszczka. Zbyt głęboka jak na jego dwadzieścia lat. Odwrócił na moment twarz do Alicji. - Nie trzeba tam... fotografować. - Dlaczego? Będziemy tu nakręcać film! Potrząsnął głową, włączając trzeci bieg. Silnik zawył ostro. - Tu panują inne zwyczaje. I inne prawa. Nie chciałbym, aby paniom... aby panie... - zająknął się. Świadom tego, gwałtownie dodał gazu. Do cmentarza dojechali w milczeniu. - Godzina wystarczy? - spytał, wychylając głowę przez opuszczoną szybę. - Chyba tak - wymamrotała Anna, wyładowując torbę z aparatami. - Zaczekamy w razie czego na pana pod tą tam pinią - wskazała kierunek. - 1 dziękujemy za pomoc. Odjechał z piskiem opon. - Cośmi się wydaje, że babunia obsobaczyła swego pięknego wnusia za nie 0'*" \ \ ^ \ 2 - CajKierri pifżyżwótó ?????\ 17 I O A % N I I J ?/ ^7 zapowiedzianą wizytę dwóch bab. I to jeszcze jakichś podejrzanych cudzoziemek obwieszonych lustrzankami! - powiedziała Anna, mocując się z zardzewiałym skrzydłem cmentarnej bramy. - Pomóż, do diabła! Naparły ramieniem i brama ruszyła ze skrzypnięciem. Cmentarz otoczony niezbyt wysokim murem z polnych kamieni, poprzerastanych kwitnącym mchem, ciągnął się wysokim pasem w głąb od przykościelnych zabudowań. Te ostatnie wydawały się całkowicie nie używane. Mogiły, bardzo starannie obmurowane lub otoczone płotkami z darni, przypominały nieduże kopczyki z ustawionym pośrodku żelaznym krzyżem. Żadnych kwiatów ani nagrobkowych fotografii. Tylko data. Jak powiedział Franco: dwudziestego piątego czerwca tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego czwartego roku. Naliczyły sześćdziesiąt dziewięć mogił. Imiona różne. Najczęściej powtarzały się: Maria, Josefata, Carlo, Franco i Giulio. Nazwiska: Ca-ducci. I tylko dwa groby mężczyzn z rodziny Berlottich. - Koszmar - powiedziała wstrząśnięta Alicja. - Może lepiej nie fotografuj - dorzuciła widząc, że Anna mocuje się z futerałem od teleobiektywu. - Po to tu przyjechałam - odburknęła, zmieniając filtr. - Jeżeli nam się ktoś przygląda, to wyłącznie od strony plebanii. Zasłoń mnie - zarządziła szorstko. Tonem, jakiego używała na planie zdjęciowym. I tylko w stosunku do ludzi, których znała. Alicja posłusznie wykonała zadanie. Ostre promienie słońca kładły się długimi cieniami na groby, żelazne krzyże i kępy zielono połyskujących liści o lekko omszałych gałęziach. Coś w nich zaszeleściło i umilkło. Annie drgnęła ręka. - Cholera, jeszcze dostanę zawału. Alicja dostrzegła wśród zieleni niewyraźny zarys ludzkiej postaci. - Słuchaj, tam ktoś jest - szepnęła - widzę nogi. I białe, płócienne pe- pegi. Sytuacja wcale nie wyglądała wesoło. Dwie samotne kobiety, do tego cudzoziemki, w pustym krajobrazie cmentarnym, nad którym unosiła się, choć dawno przecież zwietrzała, woń prochu. I nienawiści. I determinacji. - Wycofujemy się. Ty w lewo, ja na prawo. Zobaczymy, co zrobi - wyszeptała Anna, pospiesznie chowając aparat. Wiedziała, że film może być wiele wart. Ale tylko wtedy, kiedy z nim dotrze do ciemni. - Za Boga nie pójdę sama! - stchórzyła Alicja, czując mrowienie w karku. Rzadko się bała, ale teraz marzyła tylko o jednym: żeby dotrzeć do białego pokoju z zielonym chodnikiem na posadzce. Anna przeskoczyła nagrobek Sylvii Caducci, lat cztery. Potem pobiegła dróżką z dala od zdradliwie połyskującej kępy. Oddalała się tym samym od zbawczej skrzypiącej bramy, ale był to manewr taktyczny, którego nie powstydziłby się żaden frontowy generał. 18 Alicja, chcąc nie chcąc, pogalopowała za nią. Klęła w duchu długą kretonową spódnicę, krępującą ruchy i oblepiającą łydki. Wylądowały na drugim końcu cmentarza, obok maleńkich mogiłek kryjących prochy najmłodszych Caduccich. Anna przelazła przez niski żelazny płotek, by utrwalić na taśmie panoramę. Łącznie z zielono połyskującą kępą. Był to chyba krzak figowca, gęsty i dorodny. Jego liście przypominały z daleka pięciopalczaste rękawiczki. Ktoś, kto tam tkwił wewnątrz, mógł się niepostrzeżenie wycofać. - Tam jest ławeczka - wysapała Alicja - chyba jedyna w całym tym straszliwym miejscu. Przycupnęła, głośno oddychając. Kiedy na siebie spojrzały, wybuchnęły stłumionym śmiechem. - Idiotki! - wykrztusiła Anna, zmieniając obiektyw. - Zrobię zbliżenie tego krzaka. Może coś wyjdzie na zdjęciu. Martwię się, bo niewiele tu miejsca. Kiedy przywiozą kran... będzie mógł stanąć tylko koło bramy. Co teraz? Będziemy tu nocować? - A masz ochotę? - odcięła się Alicja. Z Anny niepokój ulotnił się równie szybko, jak się pojawił. - Jeśli mam na coś ochotę, to na ravioli eon zucca. - To te pierożki z farszem z dyni? Nigdy ich nie jadłam, ale słyszałam, że są boskie. Na nas jednak czeka pizza. Spadamy stąd, stara. Tak czy owak, musimy dotrzeć do bramy. Nie będę przełaziła przez mur tylko dlatego, że jakiś facet w białych pepegach schował się w zieleninie. - W porządku - Anna spakowała sprzęt. - Zrobiłam całą rolkę. Wracamy do staruchy i jej pieca. W tej chwili mogę myśleć wyłącznie o jedzeniu! Rano signo-re Gianfranco podał tylko malutką kawę i cień bułeczki. - Wiesz, gdzie boski Dante umieścił obżartuchów? - Alicja uniosła brzeg spódnicy w kolorowe paski. - W drugim kręgu piekielnym! Anna roześmiała się. - A wiesz, co mówił mistrz Federico Fellini? "Czas spędzony przy stole nie postarza!" W końcu obaj byli Włochami. Dante i Federico. Umilkły w pobliżu krzaka. Omijały go szerokim łukiem, ale i tak rósł niebezpiecznie blisko bramy. - Już ich tam nie ma - szepnęła Alicja. - Ich? Było dwóch? - Ich, to znaczy pepegów. Były dwa pepegi. Znaczy... cały człowiek. Anna szarpnęła skrzydło bramy. Zachrzęściła rdza. - Mogło być d w ó ? h jednonogich. Znów wybuchnęły śmiechem. Na wszelki wypadek już za bramą. 19 Pod cyprysem nie było ani samochodu, ani jego właściciela. Zachód wygładził już podłużne cienie, zatarł kolory. Cyprys wydzielał ostrą woń olejku. Jego delikatne przyrosty tworzyły tajemniczą siateczkę cienia. Przysiadły na murku z polnego kamienia, jak wszystkie tu, poprzerastanego żółtym rozchodnikiem. - A jak nie przyjedzie? - To zasuwamy pieszo - Anna trzymała torbę między stopami. Tak ją zapamiętywali wszyscy na planie. Zawsze coś trzymała pomiędzy stopami. Sprzęt, jarzyny w koszyku, skarby. Długo trwały w milczeniu. Jakiś samochód nadjeżdżał zza zakrętu. Silnik wył na wysokich obrotach. - Co za idiota? - mruknęła Alicja. - Jedzie na pierwszym biegu? Wiśniowa toyota camry zatrzymała się nie opodal. Za kierownicą nie siedział Franco, tylko jakiś wyrostek w brudnej koszuli, z pryszczami na policzkach. Podeszły niepewnie. - Gdzie Franco? - Anna starała się mówić wolno. Wyrostek pokręcił głową w milczeniu. Wskazał na tylne siedzenie. Wsiadły. Nie miały wyjścia. - Wiesz co - powiedziała po polsku Alicja, gdy już się usadowiły na miękkich poduszkach. - On ma na nogach białe pepegi. Jak Boga kocham. - I nie umie prowadzić - odparła swobodnie Anna. Istotnie. Wyrostek usiłował zawrócić. Rąbnął zderzakiem w mur, przerzucił ze zgrzytem wsteczny bieg i rąbnął lewym reflektorem w cmentarną bramę, aż posypało się szkło. Nawet przy tym nie zaklął. Widać, był wyjątkowo flegmatycznym Włochem. Nie zrażony uszkodzeniem, wyjechał na pierwszym biegu. - Jezu, będzie się tak wlókł? - Alicja czuła narastający strach. Nie wiedziała dlaczego. - Przecież Franco go zabije za zniszczenie wozu. To była pestka w porównaniu ze stratami, jakie poniosła lśniąca karoseria na wąziutkiej dróżce prowadzącej w dół do kamiennego domku. W końcu chłopak zahamował i nie oglądając się ani na toyotę, ani na jej pasażerki, pobiegł kłusem do domu. - I co teraz? - Anna wyciągnęła drogocenną torbę, a z niej małego szybkostrzelnego kodaka. - Nic. Czekamy. Spróbuj sfotografować starą. Marek by się ucieszył. W sumie to niezły kawałek scenariusza dla naszych sycylijskich sponsorów. W razie czego... - Wiesz, co powiedział Napoleon? "W przypadku kobiet jest tylko jedna strategia - ucieczka!" Alicja splunęła trzy razy przez lewe ramię. To stary, aktorski zwyczaj przed wejściem na scenę. Odstrasza złe moce. Tak mówią. 20 - Zgiń, przepadnij, siło nieczysta! Z domu wyszła stara kobieta w czarnej sukni i czarnej chustce zsuniętej głęboko na czoło. Poruszała się wolno, lekko przygięta. Poszły jej naprzeciw. - Przywiózł nas tu chłopiec... - zaczęła Anna. Pod zapadniętymi, obrzmiałymi ze starości powiekami zalśniły niezwykłe, żywe, czarne oczy. - Franco. Dobry wnuk. Głos miała podobny do skrzypiącej cmentarnej bramy. Akcent wskazywał na głębokie południe. Na co dzień posługiwała się zapewne miejscową gwarą, której nie.zrozumie Włoch z okolic Mediolanu. Ani ten z Rzymu. - Przepraszamy, ale Franco... - Musiał wyjechać - powiedziała, wpatrując się w aparat. - Już go nie ma. Alicja skrzywiła wargi w czymś w rodzaju uśmiechu. - Szkoda. Obiecał nam pizzę z chlebowego pieca. Stara kiwnęła głową. - Gotowa. Anna, pełna uśmiechu, uniosła aparat. - Pozwoli pani zrobić parę zdjęć? Domu? Zatoczki, morza... Stara nie odpowiedziała. Odwróciła się plecami i poszła w kierunku drzwi. Alicja potrząsnęła głową. - Nie rób tym! Jest za ciemno. Weź bella. Anna posłusznie pogrzebała w torbie. "Bell and Howell" był lustrzanką z bardzo jasnym obiektywem. Przy użyciu lampy błyskowej wychodziły dość niezwykłe zdjęcia. - Gotowe. Zrobię starej portret. Ma zupełnie niezwykłe oczy. I rzymski nos. Wcale nie jest w typie sycylijskich kobiet. Widocznie jej prababki nie dopadł żaden z Saracenów. W obszernej kuchni nie było nikogo. Spotkany w sieni wyrostek milcząco wskazał drugie wyjście. Tuż za domem, od strony małej zatoczki wznosił się uklepany z gliny pagórek, który przy bliższych oględzinach okazał się rozpalonym piecem chlebowym. Stara pochylała się nad szeroką łopatą wystruganą z sosnowej lub cyprysowej deski. Wokół rozchodził się upojny zapach bazylii, pasty pomidorowej i spieczonego ciasta. Stara kobieta otworzyła drzwiczki. Żar buchnął jej w twarz. Chyba go nawet nie poczuła. - Wygląda jak wiedźma - szepnęła Alicja, przysiadając na jednym z dwóch zydelków stojących pod ścianą. - Może nią jest. Uchwycisz ją teraz? Anna spokojnie pakowała sprzęt. Wyjęła filmy i schowała je do osobnej saszetki. 21 - Tak. Jutro założę nowe. Mówisz... czarownica? W średniowieczu spalono by ją na stosie. Nie mam co do tego żadnej wątpliwości. W niebo poleciał snop iskier. Z wnętrza pieca wyłoniła się łopata, a na niej młyńskie koło. - Największa pizza, jaką widziałam w życiu! - westchnęła Alicja, wdychając z lubością zapach roztopionego sera. - Mozzarella czy gorgonzola? Stara zrzuciła zręcznie olbrzymi krąg na kawał deski leżącej pomiędzy dwoma krzyżakami. Od biedy mogła udawać stół. - Widziałaś, ile ma siły? Unieść to na łopacie i cisnąć na deskę z precyzją żonglera? Nie zdziwiłabym się, gdyby w młodości ćwiczyła zapasy. Kobieta zbliżyła się. Zza paska wyjęła nóż, długi i lśniący niczym maczeta. - Rany boskie! Uzbrojona po zęby! Nie mrugnę nawet okiem, jeśli wyjmie zza pazuchy piętnastostrzałową barettę 9,2 FS z celownikiem laserowym! Anna roześmiała się ochryple. - Widzę, że dokładnie przestudiowałaś scenariusz! Brodziński będzie zachwycony. Chodź, nie wypada się ociągać. Pizza pachnie oszałamiająco. A tak między nami... scenograf powiedział mi, że oni tu nie używają baretty, tylko broni, która się nazywa "lupara". To ulubiony sycylijski wynalazek: dubeltówka z obciętą lufą! Alicja z uznaniem przypatrywała się starej kobiecie, która zręcznie odkroiwszy solidny trójkąt, położyła go na kawałku blachy. - Jedzcie - cień uśmiechu odsłonił bezzębne dziąsła. - To z owczym serem. Mamy tu owce. I pomidory. - Gdzie one się pasą? Na skalistym cyplu? - Alicja czuła boski smak w ustach. Ciasto było kruche i cienkie, stopiony ser parzył wargi. W zębach chrzęściły drobne owoce morza. Starucha przez cały czas stała obok pieca, grzebiąc żelaznym prętem w jego przepastnym wnętrzu. - Nie chce się pani przenieść gdzieś bliżej miasta? - Anna pochłaniała już drugi kawał. - Checosa? - w czarnych oczach błysnęły skierki śmiechu. - Tu jest mój dom. Tu umrę. Zniknęła tak nagle, jak się pojawiła. Jadły wolno, parząc usta. Pizza była więcej niż wyśmienita. Zapewne z powodu pieca, drzewnego węgla i owczego sera. Nie ciągnął się wzorem mozzarelli, lecz stopiony w grudki pękał słonawymi bąbelkami. - Franco miał rację - Anna wciągnęła w nos zapach dobrze uwędzonych muli - to, czym karmią turystów w pizzeriach Europy, nie da się porównać do niczego. 22 - Z winy elektrycznych pieców - mamrotała Alicja z ustami pełnymi malutkich czarnych oliwek. - Nasza pizza pachnie piekłem. Szkoda tylko, że nie mamy wina. Jak się nazywało to, o którym mówił nasz Franco? - Fuoco di Sicilia. Jak myślisz, co się z nim stało? Alicja przełknęła kęs. Było jej ciepło, dobrze i syto. - Zapewne babunia ochrzaniła go jak święty Michał diabła. - A wóz? Oddał przygłupowi toyotę, żeby ją pokiereszował? To się kupy nie trzyma. - Anna rzuciła się na trzeci kawałek. Na jego ostrym końcu zapiekła się malutka ośmiorniczka, suto posypana bazylią. - Był zespolony z tą świętej pamięci maszyną jak z syjamskim bratem. Co to jest? - Co? - Alicja zastygła z otwartymi ustami. - Ten dźwięk? Zza domu dochodził odgłos zgrzytania łopaty o kamienisty grunt. - Jakieś toboły drogowe? Może wreszcie poszerzają ścieżkę. Obie miały już dość jedzenia. Siedziały w mroku, wsłuchując się w dźwięki oskarda i morskich fal. Musiał być przypływ, bo woda chlupotała po piasku, obijając się o bok przycumowanej łodzi rybackiej. Część sieci suszyła się rozwieszona wzdłuż kołków. - Wracamy? - Anna uniosła torbę. - Trzeba zapłacić starej. Masz drobne? Alicja grzebała w portfelu. - Nic nie widzę. Czy tu nie ma światła? - Elektrycznego na pewno nie. Na tym cypelku panuje kompletne średniowiecze. Aż się nie chce wierzyć. Alicja ziewnęła szeroko. - Chce mi się spać. Jestem najedzona jak bąk. Nie mam drobnych. Chcesz pięćdziesiąt tysięcy lirów? - Nie - Anna ociężale podniosła się z zydla. - Chodźmy, stara pewnie jest w domu. Ale jej nie było. Dokładnie obeszły obszerną kuchnię, pokój, w którym stały dwa żelazne łóżka i stary kredens, drewutnię i komórkę na narzędzia. Staruszka wyparowała. Tylko zza węgła dochodziło walenie oskarda. - Uważaj, nie potknij się - Alicja zatrzymała się w pobliżu pieńka do rąbania drew. Obok leżał wypchany worek z szarej jutowej materii. - Tu jej też nie ma. Zza murka wychylił się znany im wyrostek - Caruso kierownicy. Pomachał ręką. - Czy jest niemową? - zmartwiła się Anna. - Nie słyszałam, by wypowiedział choć jedno słowo. Zatrzymały się niepewnie. Wyrostek porzucił oskard i zręcznie przeskoczył na drugą stronę. Pokazał dłonią na wrak toyoty camry, stojącej tam, gdzie ją zostawił. 23 - Chce nas odwieźć. Chwała mu za to! - Alicja ruszyła kłusem. Nagle zrobiło się całkiem ciemno i zupełnie niemiło. Coś nieokreślonego wisiało w powietrzu. Jak w filmach grozy. Wsunęły się na tylne siedzenie, zadowolone z wnętrza pachnącego rozgrzaną skórą i nikłym powiewem wody kolońskiej. Wyrostek bez słowa włączył starter. Wykonał kilka dziwnych manewrów, by znaleźć się przodem do ścieżki. Auto zgrzytało biegami i obijaną blachą. - Nic nie mów - szepnęła Alicja - on nawet nie włączył świateł. - Jest gorzej. Widziałaś jego nogi? Alicja spojrzała na przyjaciółkę ze zgrozą. - Ma brudne? Anna wzięła głęboki oddech. Samochód chrzęszcząc wspinał się po ostrych skałach. - Idiotka! Jego buty... no... nie ma już białych pepegów... - Tylko? - Buty od Gucciego. Takie same jak miał Franco! Do oświetlonego rzęsiście motelu "Alverino" dojechały późną nocą. Wyrostek w eleganckich butach z najdroższej rzymskiej firmy zniknął z parkingu wraz z obtłuczoną resztką toyoty camry. Zdaje się, że polubił jazdę na pierwszym biegu, bo uśmiechnął się na pożegnanie. Padrone Gianfranco aż uniósł ręce w górę. - Gdzie to signoriny przepadły? Już się martwiłem. - Byłyśmy u staruszki nad brzegiem morza. Na cyplu. Brzęk tłuczonego szkła spowodował, że obie się odwróciły. W drzwiach prowadzących do kuchni stała kobieta w zielonym fartuchu. Miała krótko obcięte włosy i taki przestrach w oczach, jakby zobaczyła upiora. - Co się stało? - zdziwiła się Alicja. Restaurator podskoczył i wypchnął kobietę z powrotem do kuchni. Potem zaczął niezdarnie wsuwać pod fotel odłamki szkła. - Scusi... moja żona Felicia. Zawsze coś stłucze... więc... były panie u Ippo- lity? - Faktycznie - Anna zmarszczyła brwi - chyba tak właśnie Franco nazwał swoją babkę. Upiekła nam wspaniałą pizzę... - Tylko Franco gdzieś się zapodział i musiał nas odwieźć inny wnuk... Padrone westchnął i ukradkiem się przeżegnał. - Santa Madonna - wymruczał - jutro odjeżdżacie, tak? - Niezbyt nas pan zachęca do pozostania - zdziwiła się Alicja. - Albergo prawie puste... 24 Grubas zaczął się obficie pocić. Wycierał ścierką twarz i czerwony, nabrzmiały kark. - Mam zamówienie... wycieczka... mnóstwo ludzi, domani. Anna dźwignęła torbę. - Jutro wyjedziemy. Jeśli tylko nasz samochód będzie gotowy. Padrone przestał się pocić. Jego szerokie wargi rozchyliły się w pełnym łagodności uśmiechu. - Stoi na parkingu. Od godziny. Alicja wyjrzała oknem. Białe uno, lśniące i wypucowane, stało tuż obok słupka. - Naprawdę jest! Ale przecież nie zapłaciłyśmy za naprawę. Grubas szeroko rozłożył ramiona. - Na koszt firmy, signora! Anna skierowała się ku schodom wiodącym na piętro. - Cuda się dzieją na tej najpiękniejszej z wysp! Chodź, Alicjo, umieram ze zmęczenia. W pokoju przez otwarte okno wlewało się chłodne nocne powietrze, pachnące olejkiem cyprysowym. - Bagaże były otwierane - szepnęła Alicja. - Widzę. Ale nie musisz szeptać. Dam głowę, że nikt tu nie zna polskiego. Czy coś zginęło? - Nic a nic. - To idziemy spać. - Wiesz... - Alicja zrzucała odzież. - Franco miał uśmiech podobny do Darka. - Brakuje ci go? - Anna weszła do łazienki. - Kiedy go ostatni raz widziałaś? - Na Okęciu, kiedy odlatywał do tej cholernej Kanady. Myślałam, że mój syn zostanie ze mną. Anna wystawiła głowę przez drzwi. - To się nie mogło udać, moja droga. Twoja praca, wyjazdy, ciągła nieobecność w domu. On chciał tradycyjnej rodziny. I taką sobie założy. Wcale nie jest powiedziane, że osiądzie tam na zawsze. Jak go znam, wróci za jakiś czas do starej, dobrej Europy. Powinnaś w to wierzyć. On już przestał być niesfornym dzieckiem. Wie, czego chce. - Nie zamierzam mu w tym przeszkadzać. Anna pokiwała głową, cicho zamykając drzwi. Sen zmorzył je natychmiast. Śniły o pizzy z owczym serem, staruszce w czerni, cmentarzu z żelaznymi krzyżami i jutrzejszej podróży. Nic nie zmąciło ciszy. Nawet leciuteńkie stąpanie bosych stóp po zielonym chodniku ani cieniutki zgrzyt bły- 25 skawicznego zamka przy ortalionowej torbie Anny. Chwytliwa dłoń chwilę macała i znalazła. Pięć minut później w pokoju nie było już nikogo. Wstały wyspane i wypoczęte. Alicja marudziła jak zwykle wczesnym rankiem. W małej łazience z prysznicem, do której poprzedniego wieczoru nawet nie zajrzała, zmywała ciepłym strumieniem piasek z nadmorskiego cypla. - Nie ma filmów - powiedziała Anna, grzebiąc w torbie. - Co? - nie usłyszała Alicja, wycierając się ręcznikiem. - Ktoś podwędził moje filmy. - Kiedy? Anna siedziała na leżance z grubego płótna. Głęboka pionowa zmarszczka przecinała jej czoło. - Nieważne kiedy. Ważne dlaczego. Alicja wciągnęła bieliznę. - Jesteś tego pewna? Przeszukałaś wszystko? - Absolutnie. W Cannes słońce wstało o piątej czterdzieści trzy. Rozświetliło czuby wysokich palm na skwerku Dubois d'Angers, uderzyło w kaskadę kropel tryskających z fontanny i przesunęło się do szczelnie zasłoniętych żaluzjami okien. Do bulwaru Croi-sette dotarło najpóźniej. Ci, którzy spali za błękitno szklanymi oknami hotelu "Noga Hilton", w ogóle nie interesowali się wschodem. Dla niektórych z nich dzień trwał do świtu. Spoceni, zmordowani ciężką walką w kasynach gry, rozbierali się do snu, gdy na bulwar wyjeżdżali pierwsi dostawcy pieczywa i mleka. Potem zasypiali, wpadając w nicość, by zbudzić się w głębokim, popołudniowym cieniu. W biurze festiwalowym gwarno było od wczesnych godzin porannych. Sztab fachowców pracował niczym mrówki, wypluwając setki biuletynów, folderów i reklamówek, które traciły swoją świeżość i aktualność już przed północą, padając ofiarą skrupulatnych śmieciarzy. I tak codziennie podczas obłędnych dni, które ktoś kiedyś wymyślił i nazwał Międzynarodowym Festiwalem Filmów Fabularnych. Zawsze w Cannes i zawsze na przełomie kwietnia i maja. Sarah Oppenheimer, producentka wytwórni "Universal Studios" z Hollywoodu miała ciężki tydzień. Wybrana z grona najlepszych, trafiła na Lazurowe Wybrzeże mając do wykonania jedno z najtrudniejszych zadań. Brzmiało mniej więcej tak: "Załatw, żeby wygrał film amerykański". Ba, łatwo powiedzieć. Rebecca Guido, jedna z najzdolniejszych producentek rzymskiej wytwórni Ci-necitta i programu RAI Due przeżuwała croissanta razem z ponurymi myślami. Też dostała zadanie, a brzmiało ono mniej więcej tak: "Zrób coś, żeby nie wygrali Amerykanie!" 26 Ba, łatwo powiedzieć. Teraz obie siedziały przy stoliku w "Crillonie", obserwując siebie nawzajem oraz przewodniczącą jury, piękną francuską aktorkę, Charlotte Valery. Językiem, którym posługiwały się wszystkie trzy, był angielski. Piły cappuccino amaretto oraz sok wyciśnięty ze świeżych grapefruitów. - Gdzie on się podziewa? Sarah wzruszyła ramionami. - Grał wczoraj w kasynie. Pewnie się wysypia. - Ale ja muszę z nim omówić parę spraw. W końcu jest wiceprzewodniczącym jury. "Czy ona nosi szkła kontaktowe? - zastanawiała się Rebecca, upijając łyk. - Zbyt szafirowe są tęczówki. Pewnie jedna z tych cholernych amerykańskich fuszerek. Ale owal twarzy ma nieskazitelny. I cudowne włosy". Charlotte jakby wyczuwając, że o niej myśli, spojrzała na Włoszkę i uśmiechnęła się, ukazując rząd perłowych zębów. - Chcesz mnie o coś zapytać? Rebecca potrząsnęła głową. Pytań miała wiele, ale żadnego z nich nie mogła zadać głośno. Jedno powinno brzmieć mniej więcej tak: "Ile ci odpalili za przepchnięcie Amerykanów? I do którego banku w Zurychu czy Genewie poszedł czek? Za ile sprzedałaś Europę, paskudna babo?" - Nie - szczątkowy uśmiech nie odsłonił dziąseł. - Mam pytanie do Sarah. - Czy uważasz, że słusznie zrobił "Unieversal", wystawiając właśnie "Me-reditha"? Sarah, ze swoją siwiejącą czupryną ostrzyżoną "na pieczarkę" i uniesionymi brwiami, miała minę wiecznie zdziwionego pazia. - Nie chcę o tym mówić. O, jest Clifford. - Stanley, nareszcie! - szafirowe oczy zaszły mgłą. Słynne spojrzenie Charlotte Valery, za które tysiące mężczyzn dałoby się pokroić w plasterki. Przez kinową salę od pierwszego do ostatniego rzędu szło jedno długie westchnienie zachwytu. - Co cię zatrzymało? Stanley Clifford - jeden z najpopularniejszych aktorów ze stajni "Warner Brothers". Wysoki, silnie zbudowany, miał klasyczną amerykańską szczękę, trochę tylko mniej kwadratową, i lekko wyłupiaste oczy krótkowidza. Był fotografowany przeważnie en trois quart. Wiedzieli o tym wszyscy operatorzy. Także europejscy. Stanley charakteryzował się ponadto nieuporządkowanym życiem, namiętnością do brandy i dużych pieniędzy, co samo w sobie nie jest niczym nagannym. Wierzył w nieustający mit Hollywoodu i niższość kina europejskiego. Sam filmów nie oglądał, uważając to za godną pogardy perwersję. Na swoim ranczu, gdzieś przy granicy z Meksykiem, hodował konie i psy. Na plan zjeżdżał wtedy, gdy jego banko- 27 we konto wskazywało stan przedzawałowy. Misję na festiwalu w Cannes traktował jako wierną służbę ojczyźnie. A że wiązały się z tym dodatkowe apanaże - cóż, nie należy kłaść tamy dobroczynności. - Witaj, Charlotte. Piękna jak poranek! - pochylił przed Francuzką swoją szlachetną głowę z nienaganną fryzurą. - Czym pachniesz? Jeśli czegoś wam zazdroszczę, to mody i perfum. - Jakby ich w Ameryce brakowało! - przekomarzała się gwiazda. - W Ameryce przeważnie sprzedaje się falsyfikaty - ucięła Sarah nieco szorstko. - Więc jak? Co postanawiamy? Przy sąsiednim stoliku dwóch mężczyzn łapczywie popijało mineralną z kostkami lodu. - Daję głowę, że oni już postanowili! - mruknął Marek Brodziński, wyciągając podbródek. - Myślisz? - Andrzej Reutt otarł czoło. Wczoraj dość ostro popili w towarzystwie zaprzyjaźnionych operatorów z Włoch. Miał kosmicznego kaca i było mu w tej chwili najzupełniej obojętne, co uradzi jedenastoosobowe jury festiwalu. Sam nie startował z żadnym obrazem. Według niego, na Złotą Palmę - największe filmowe trofeum w Cannes - miał szansę Krzysztof Kieślowski. - Niewierze. - To nie jest kwestia wiary - prychnął Brodziński. - Tylko szmalu! - Przesadzasz! Nie wmówisz mi, że Europa padła plackiem przed amerykańską superprodukcją. Ten wielki kicz, który lansuje Clifford? Rzygać się chce. Brodziński skinął na kelnera. Lubił to miejsce tonące w zieleni, choć żadnego z Polaków nie stać było na zamieszkanie w tak ekskluzywnym hotelu. Lubił dochodzący z tarasu zapach morza i dyskretną elegancję kobiet. Był równie wielkim snobem, jak reżyserem. Cannes traktował jako należny sobie prezent po udanym zawodowo roku. Liczył, że po otwarciu finansów własnego obrazu uda się przenieść do bardziej luksusowych wnętrz. Reżyserii, której się podjął, nie wziął Coppola. I nikt się temu specjalnie nie dziwił. Wielki Amerykanin włoskiego pochodzenia nie chciał się już więcej zajmować mafią. I nie miał zamiaru ani jednego dnia kręcić na Sycylii. Markowi to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie. Ze średniej klasy scenariusza zrobił coś niezwykle interesującego. Uwielbiał kulturę Morza Śródziemnego, miał już po uszy polskich problemów w rodzaju: czy zwycięży lewica, czy wreszcie, i na jak długo, zjednoczy się prawica. Polskiej niemożności, bałaganu, wojen podjazdowych i zwyczajnego, rodzimego piekła. Przyjął propozycję koprodukcji włosko--francuskiej, dorzucając łagodny, niczego nie psujący wątek polski, kupił włoską aktorkę młodego pokolenia i męską, nieco starzejącą się gwiazdę kina francuskiego, a na dodatek "dał się uprosić", by z częścią Polaków spędzić tydzień w Cannes, oglądając parę niezłych i kupę złych filmów. Od czarnej roboty miał je obie: Ali- 28 cję Gładkowską - odwiecznego drugiego reżysera, i operatorkę, zastępczynię Reutta - Annę Retman. Obie bezbłędnie przygotują plan zdjęciowy, zrobią dokumentację plenerów i będą wszystkiego pilnowały z poświęceniem godnym lepszej sprawy. Bez nich nie mógłby w tak doskonale piękny poranek spokojnie pić kawy w luksusowych wnętrzach jednego z najdroższych nadmorskich hoteli. - Są jakieś wiadomości od dziewczyn? - Właśnie o nich myślałem - Brodziński zamówił campari z wodą sodową. - Są gdzieś niedaleko Trapani. - Zdążą na galę? - Andrzej Reutt wciąż odczuwał przeogromne pragnienie. "Cholera, nie mogę już pić!" - Dlaczego się o nie martwisz? Czy kiedykolwiek nawaliły? Jeśli nie zdążą, to umrą z głodu. Mają mało pieniędzy. Dopóki Rebecca nie otworzy sakiewki, ja też ich nie mam. Spójrz na nią. Jest wściekła. Ale i tak wygra film amerykański! Widzisz, jak Clifford obskakuje Valery? Założę się, że on już w duchu śpiewa: "God bless America and president Clinton!" - Clifford? - Andrzej Reutt zagrzechotał kostkami lodu. - Jakbym miał taką twarz, prosiłbym Boga o odszkodowanie! Czemu nie chciałeś tej małej Char-lotty? - Jezus Maria, Andrzej! Ma na sobie więcej chirurgicznych blizn niż potwór stworzony przez Frankensteina! I nie potrafi zagrać niczego, co trwa dłużej niż trzydzieści sekund. - Ale za to ma temperament góry lodowej! Obaj roześmiali się. Był wczesny wiosenny poranek. Mieli czas na leczenie kaca i akurat tyle pieniędzy, by zapłacić za rachunek. W małym biurze przy Des Oliviers, niedaleko bulwaru Montfleury, z oknem wychodzącym na rząd wysokopiennych palm i równiutkie rabatki kolorowych petunii, April Webster z FFC rozmawiała z szefem Film Finance Corporation w Nowym Jorku. - Tu wszystko w porządku, panie Parker. Panujemy nad sytuacją. Stanley Clifford właśnie je śniadanie z ludźmi z jury. Mam nadzieję, że wszystko pójdzie pomyślnie. Zupełnie nieświadomie pomaga nam Sarah Oppenheimer z "Universalu". - Uważaj, April. Wiem, że Europejczycy chcą koniecznie przepchnąć film Bertolucciego. Albo tego Polaka... jak mu tam... Musisz cały czas trzymać rękę na pulsie. Tu nie chodzi o to, że "Meredith" jest filmem najlepszym. Bo nie jest. Ale Ameryka musi dostać Złotą Palmę. Inaczej nici z naszych wielkich pieniędzy. "Meredith" jest balonem próbnym w sprawie GATT. - Szefie, nie sądzę, żeby to, co pan mówi, podobało się reszcie jurorów. A także pewnym francuskim służbom... 29 - W takim razie musimy przełączyć wszystkie osobiste faksy biurowe na tryb poufny. I prowadzić rozmowy telefoniczne między sobą tylko liniami zabezpieczonymi. - Tak. Jutro się tym zajmą nasi ludzie w Cannes. - Nie jutro, tylko dziś. Trzymaj się, April. - Do usłyszenia, panie Parker. We wrześniu Ted Turner, właściciel amerykańskiej sieci telewizyjnej TBC oraz ogólnoświatowego programu informacyjnego CNN, rozpoczął nadawanie na całą Europę satelitarnego całodobowego programu TNT and Cartoon Network, gdzie przez cały dzień pokazuje się amerykańskie animowane filmy dla dzieci, zaś wieczorem i w nocy filmy fabularne, oczywiście też wyłącznie amerykańskie. - Jules Renard, właściciel lokalnego dziennika "Cannes Jour et Nuit" odłożył z niesmakiem pomięty egzemplarz "InfoMatin". - Sukinsyny! - warknął. - A nasi, jak zwykle, nagle się obudzą z łapą w nocniku! - Co chcesz? Wolny rynek - wzruszył ramionami Alain Grenier, dziennikarz, fotoreporter i prawa ręka Renarda. - Trzeba było mocniej naciskać w Strasburgu. W Parlamencie Europejskim nikt nie myśli o tym, co będzie, kiedy podpiszą GATT. Amerykanie zaleją nas szmirą i nie będzie nikogo, kto by mógł coś zmienić. - Wtedy już będzie za późno! - Renard otarł łysiejącą głowę. Rzadkie piórka w kolorze palonej cegły obrastały tonsurę niczym wianuszek panny młodej. - Kiedy nasi aktorzy demonstracyjnie wkroczyli nagle na salę obrad parlamentarnych, ci cholerni politycy sądzili, że to jakiś show! Szybko zaczęli jednak protestować, gdy Gerard Depardieu wygłosił płomienną mowę o zagrożeniu europejskiej kultury. - Najlepszy był Tavernier! - Alain ładował film do aparatu. Chciał zrobić parę zdjęć tych małych gwiazdeczek biegających nago po bulwarze Des Anglais w Nicei licząc, że zwrócą na siebie uwagę producentów. - Jak to on powiedział? - Że Amerykanie chcą nas wszystkich potraktować jak czerwonoskórych. "Dadzą nam prawo do kilku wzgórz w stanie Dakota, a jeżeli będziemy grzeczni, to dorzucą jeszcze jakąś dolinkę". - Niezły z niego reżyser, Jules. I nie najgorszy rewolucjonista. Podobno przewodniczył jakiejś zadymie na festiwalach filmowych w Wenecji i Deauville. Uważam, że powinniśmy ciągle o tym pisać. W każdym razie w czasie festiwalu w Cannes. Renard potakująco skinął głową. - Jak długo przemysł filmowy i telewizyjny będzie dla Amerykanów drugim źródłem wpływów po przemyśle aeronautycznym, wszystkie kolejne administracje waszyngtońskie będą walczyły z konkurencją w tej dziedzinie. 30 Alain wrzucił do torby zapasowe rolki. - Nie dałbym głowy za to, że w tym macza łapy jedynie administracja. Zawsze znajdzie się jakaś grupa ludzi, którzy zechcą coś z tego uszczknąć. Jules Renard spojrzał na niego z ukosa. - Coś wiesz? Dziennikarz odwrócił się mrużąc oczy. - Nic takiego, co mogłoby ci się przydać. Ale węszę. Nie dam się bez walki zredukować przez Wuja Sama! - Nie ty jeden! - Jules otarł pot z łysiny. Temperatura za oknem sięgała już dwudziestu sześciu stopni, a była zaledwie dziesiąta. - Znasz Rebeccę Guido? - Tę producentkę z Cinecitta? Wiem, że jest w składzie jury. - Tak. Twierdzi, że parę osób z jury przekupiono. Możesz powęszyć? Alain zarzucił torbę na ramię. Był mężczyzną słusznego wzrostu, szatynem o lekko krzywym nosie i szczerym uśmiechu Fernandela. - Zgoda. A swoją drogą... - otworzył drzwi. Przeciąg wydmuchnął lekką firankę za otwarte okno - to byłby niezły pojedynek. Dwie panienki przeciwko sobie. Bo rozumiem, że chodzi o Charlotte Valery? - Zamknij te cholerne drzwi! Charlotte trudno nazwać panienką. Jest jedyną znaną mi stuletnią babcią z tornistrem i lalką Barbie w środku! Grenier stał w przeciągu, z policzkami rozciągniętymi w uśmiechu. - Człowieku, nie mówię o Valery! Jeśli dojdzie do pojedynku w jury, to tylko pomiędzy Rebeccą Guido i Sarah Oppenheimer. Jules z trzaskiem zamknął okno, przycinając firankę. - Stary, jeśli coś wiesz... - Mówiłem ci, że wącham. Mój złamany w boksie nos czuje, że coś śmierdzi. A on się nie myli. Teraz chcę wyjść na świeże powietrze, póki jeszcze jest za darmo. Cześć! - Niech cię diabli, Mister Flash! - zaklął Renard wiedząc, że bez Alaina jego gazeta utonęłaby w powodzi dziesiątków innych. Facet miał talent do wyszukiwania tematów, przynosił artykuły i zdjęcia, które z powodzeniem mogły się ukazać na okładkach "Vogue'a" lub "Paris Matchu". Siedział jednak na Lazurowym Wybrzeżu, bo tak mu się podobało. W wolnych chwilach przemierzał wszerz i wzdłuż Prowansję, swą ukochaną ziemię. Tu czuł się najlepiej, tu pracował najwydajniej. Klimat, koloryt, ukształtowanie. To wszystko było mu potrzebne do życia. Fotografował winnice, plantacje róż i lawendy, kamienne górskie miasteczka i rozległe równiny. Żył, kochał i czcił południowe słońce jak jego praprzodkowie. Był stąd. Marek Brodziński wraz z Andrzejem Reuttem odbierał zaproszenia na festiwalowe pokazy w biurze przy bulwarze Croisette. Producent ich przyszłego filmu 31 "Wszystkie kolory grzechu", mieszkający w Paryżu Jacques Duchamps, załatwił im wejściówki na to wszystko, co chcieliby obejrzeć. Koprodukcja, którą firmował swoim nazwiskiem i połową pieniędzy, zapowiadała się ciekawie: reżyser i operator - Polacy, jak również połowa personelu pomocniczego. Aktorzy francuscy i włoscy. Także włosko-francuskie pieniądze i plenery. Atelier, jeśli okaże się potrzebne - w Łodzi. Scenariusz napisał młody gniewny - Gaston Trenet... z pochodzenia Marokańczyk. Historia, którą sfilmują, powinna stać się przebojem roku dziewięćdziesiątego piątego. Spragnieni wielkiego ekranowego romansu, subtelnego niczym świeży suflet, dostaną jego solidną porcję. Przy okazji nieco realizmu magicznego, szczyptę sensacji i polityki. Taki jest dziś wybór widzów i nikt o zdrowych zmysłach nie ma prawa go krytykować. Koniec końców filmowcy również mają wybór. Mogą się zamknąć w wieży z kości słoniowej albo wykorzystać własne talenty i wyobraźnię, by nawiązać kontakt ze współczesną widownią. I może nawet ją zachwycić. Marek Brodziński wybrał to ostatnie. Chciał rzucić widownię na kolana. Był jednym z najbardziej kasowych polskich reżyserów. Razem z Andrzejem Reuttem tworzyli od lat tandem obsypywany nagrodami od Wenecji po Oberhausen. I stąpali mocno po ziemi. To Marek powiedział na festiwalu w Łagowie: "Panowie, talentu nikt nie dostał za darmo. Trzeba zapłacić pewną cenę. Dziś nie wystarczy strajk w Hucie Lucchini, by z tego zrobić dramat narodowy. Dość rozdrapywania ran zadanych pod Grunwaldem, w wąwozie So-mosierry, w licznych a nieudanych powstaniach. Człowiek musi żyć w czasach, które zastał przychodząc na świat. A widzenie go poprzez obiektyw to zdolność, która wynosi człowieka ponad wszystkie inne stworzenia na ziemi". Cóż, bardzo się ta wypowiedź nie podobała ludziom z kręgu narodowców. Także "Najjaśniejszej Gwieździe", jak po cichu nazywano jednego z niegdysiejszych śniegów. Poparł go Reutt mówiąc: "Nasz przemysł filmowy jest naprawdę w stadium szybkiej ewolucji. Odstajemy jedynie w zakresie systemu produkcyjnego. Czy mamy tu zadeklarować swoją intelektualną opozycję wobec obecnych przemian? Czy też wykorzystamy szansę, jedyną na milion, jaką nam ta ewolucja daje? Jeśli odpowiemy pozytywnie na wyzwanie czasu, będziemy mieć przynajmniej możliwość podbicia całkiem nowego świata. Ale może problem, o jakim mówimy, nie dotyczy naszych umysłów, lecz raczej naszych serc?" Reutt zawsze sądził, i zdania nie zmienił, że nieczuła i obojętna postawa wobec uprawianego rzemiosła i publiczności w końcu się zemści na samym twórcy. A przecież to film podkrada się do widza w ciemności, by powoli nim zawładnąć, kierując uczuciami i nierzadko kształtując opinie. Kino bez magii jest puste. Ale puste jest też kino bez sumienia. - Co chcesz obejrzeć? - Marek stał oparty o palmę "parterową". Miała krótki pękaty pień i gęsty wachlarz ciemnozielonych liści. 32 - Lepszą połowę. Albo jedną czwartą. Co z naszym sprzętem? - Nie będą go ściągać z Rzymu. Tutaj są kamery francuskie. Nowiutkie. Wiem, bo widziałem spis. Zostawił je Regnac po skończonym filmie dla Gaumonta. Od jutra rusza nasze biuro przy rue Marceau. To taka cicha, mała uliczka. Z dala od całego tego turystycznego ścieku. Nie wiem tylko, ile to potrwa... - Co najmniej trzy miesiące. Tak wypada ze scenopisu. Marek, tylko się nie daj namówić na żadne eksperymenty. Nie ze mną te numery, Brunner! - Stary - Brodziński przywołał uśmiech na pełne wargi. - Znamy się jak łyse konie. Po co więc ta przemowa? Aha, Włosi dadzą kostiumolożkę. Dobrą. Robiła ostatni film z Fellinim. Dołożą sekretarkę planu i trochę technicznej obsługi. Oświetleniowcy to Francuzi. Sam ich sobie dobierzesz. Tylko nie przynudzaj, bo stracę wszelką nadzieję, że "Wszystkie kolory grzechu" zdobędą jakąkolwiek kasę. To jest teraz, pp naszych poprawkach, bardzo dobry scenariusz. Jeśli zrobimy film, którego nikt nie zechce zobaczyć, to kogo obarczymy winą? Promotora, dystrybutora, krytyków czy widzów... - Przestań! Naczytałeś się biuletynów i zaczynasz panikować. Nie jestem aż takim snobem, by odmawiać widzom zdolności rozumowania. A w ogóle to gdzie są dziewczyny? - Jakie? - nie zrozumiał Brodziński, odruchowo oglądając się na gwiazdki toples, przebiegające zapchaną samochodami ulicę. - Ja nie o tych. Pytam, gdzie są nasze: Alicja i Anna. Już tu powinny być! Alicja i Anna dojeżdżały do lotniska. Biały fiat uno w dalszym ciągu gubił czwarty bieg, a zapłon albo był, albo go nie było. Obie miały już serdecznie dość nieudanego produktu z turyńskiej firmy Angellich. - Skręć w lewo! Alicja skręciła w ostatniej chwili, prawie wpadając na srebrzystego mercedesa wyjeżdżającego spod budynku lotniska. - Popatrz, dlaczego nie wynajęłyśmy takiej maszyny? - Bo nam Mareczek nie dał pieniędzy, skarbie. Zawsze na nas oszczędzał. Gdzie teraz? No, gdzie leziesz? Na parking, idiotko! - Anna syczała, wciśnięta w fotel. - Pod biuro wynajmu! Alicja skręciła posłusznie. Marzyła o tym, by wysiąść z tej puszki po sardynkach, rozprostować kości, napić się kawy i wsiąść wreszcie do samolotu. - Idź załatw! Anna uniosła wzrok w górę. - Dlaczego zawsze ja? Kiedy trzeba się wykłócać, to zawsze ja! - Idź już. Nie marudź. Wyjmę bagaże. - Alicja zaciągnęła ręczny hamulec i wyjęła kluczyki. 3 - Całkiem przyzwoite piekło 33 Anna, w zmiętych płóciennych spodniach i męskim kapeluszu kupionym u małego Sycylijczyka w Taorminie, zniknęła w drzwiach biura. - Może pomóc, signora? - Chłopiec w białych pepegach był Włochem modelowym: w rozpiętej do pasa koszuli, z owłosionym, opalonym torsem i najcudowniejszymi zębami młodego wilka. Alicja odsunęła się spłoszona. Miała już dość osobników w pepegach, nawet na sznurkowej podeszwie. - Grazie. Nie trzeba. Oddalił się, promiennie uśmiechnięty, cichutko pogwizdując. "Może miał dobre i uczciwe zamiary, ale podobno piekło jest nimi wybrukowane - pomyślała, sapiąc przy wyciąganiu torby ze sprzętem. - Człowiek raz przestraszony zachowuje się irracjonalnie. W końcu rąbnięto nam tylko cztery filmy. Całe szczęście, że były nie używane. Gdyby tak, przez pomyłkę, ktoś nam ukradł te naświetlone, potrzebne do dokumentacji? Andrzej Reutt zapłakałby się na śmierć. A nas wylał!" - Uważaj na aparaty! - Anna powiewała jakimś karteluszkiem. - Powiedziałam im, że to nie samochód, tylko prodiż. Gdzie moja aktówka? - Tu. Chyba już wszystko - Alicja czuła, że ma wyschnięte nawet struny głosowe. - Muszę się czegoś napić. Co zrobimy z bagażem? Anna dźwignęła trzy torby. - Reszta twoja. Zostawimy chłam w skrytce na lotnisku. Mamy jeszcze cztery godziny do odlotu. Nie zamierzam biegać z tym majdanem. - A jak znowu coś zginie? Skąd wiesz, że nie ma podwójnych kluczy do tych skrytek? Anna spojrzała na nią jak na ciało astralne. - Znowu panikujesz? Twoja wiara w nocnego złodzieja, który się boso wkrada do naszego pokoju w "Alverino" po to, by rąbnąć cztery filmy Kodaka, jest ze złego scenariusza. Musiałam je gdzieś zapodziać. Alicja chciała wzruszyć ramionami, ale nie mogła. Dźwigała torbę z osobistymi ciuchami, drugą z dokumentacją, blokami papieru i całą filmową biurokracją. Na plecach dyndała jej czerwona parasolka w złote słoneczka, a na piersi pokrowiec z szerokokątnym obiektywem. Nie wspominając już o zwitku lirów wepchniętych pod biustonosz. - Wiesz dobrze, że filmy zostały ukradzione. Cały czas mnie dręczy nie do końca wyjaśniona sprawa: dlaczego złodziej nie rozróżnił w ciemności, bo przecież nie zapalał światła, który film jest nowy, a który zużyty? Anna przystanęła na chwilę. Do wejścia było jeszcze z osiemset metrów. - Mam taki stary, dobry zwyczaj, że filmy naświetlone trzymam osobno. W specjalnej saszetce. 34 - Ooo! - Alicja wydała indiański okrzyk. - Jasne! W tym byłym pokrowcu od suszarki do włosów! Zawsze je tam wkładam. Automatycznie. A teraz wrzuć własny czwarty bieg, bo nigdy się nie dowleczemy. Skrzypiąc i zgrzytając zębami, dotarły wreszcie do klimatyzowanych pomieszczeń lotniska. - Ja tu zostaję - wystękała Alicja, puszczając bagaż. - Ty idź szukaj skrytek. Anna nic nie odpowiedziała. Zawsze tak było. Alicja, jak jej sławna imienniczka, dobrze się czuła tylko w Krainie Czarów. Jeśli trzeba było załatwiać sprawy bardziej przyziemne, wysyłała giermka. Czyli ją. Sala odlotów była gwarna i przestronna. Włosi, a może to Sycylijczycy, oblegali tłumnie wszystkie stanowiska odpraw. Przed startem Alitalii do Cannes wyprawiono dziesiątki innych maszyn. Alicja starała się dostrzec godzinę na czarnej tarczy zegara i nawet*nie zauważyła scenki, która rozegrała się w ciągu pięciu sekund: dwaj młodzi chłopcy, popychając się i wyzywając na cały głos, dosłownie wpadli jej pod nogi, roztrącając z trudem ułożoną piramidę bagaży. Ręka jednego z nich, niby niechcący, zacisnęła się na uszach ortalionowej torby. W tej samej chwili rozległy się gwizdy i trzej carabinieri z ochrony lotniska rzucili się, chwytając młodzieńców w żelazny uścisk. - Trzeba bardziej pilnować bagażu, signora - skarcił ją jeden z nich. - To jest Sycylia. Na szczęście znaleźliśmy się w porę. - Ja mam chyba obsesję na punkcie facetów w białych pepegach - jęknęła Alicja, gdy już siedziały w kawiarni, pochłaniając trzecią porcję lodów pistacjowych. - Ten, co trzymał łapę na twojej torbie, też je miał na nogach! - Może ten sam? Z figowego krzaka na cmentarzu? - zachichotała Anna, przesuwając słoneczne okulary na czubek głowy. - Raczej sądzę, że wyrostki w pepegach to bezrobotni, którzy muszą coś ukraść, by żyć. - No, tym razem to już przesadziłaś - warknęła Alicja, oblizując łyżeczkę. - Teraz zamówię campari z wodą sodową na koszt Marka - skinęła na kelnera. - Z tych zaskórniaków, które wypychają mi biustonosz. Anna skinęła głową. - W porządku. Dla mnie też. Należy nam się za tę straszną harówkę w temperaturze piekła. Wiesz, ciągle mam przed oczyma twarz tej staruchy z cypla... - Babci Ippolity? Widziałaś jej oczy? Anna objęła dłonią zimną szklankę. - Nie byłabym dobrym operatorem, gdybym nie zwracała uwagi na szczegóły. Pomimo czarnej chusty naciągniętej na czoło, jej oczy błyszczały zadziwiająco młodo. 35 Alicja wstrząsnęła się. - Do dziś czuję dreszcz na samo wspomnienie tamtego wieczora i nocy. Ippolita pochylona jak wiedźma nad paleniskiem... - I głuchy odgłos oskarda dochodzący zza muru - wyszeptała Anna mrużąc oczy. - Wiesz, teraz mogę ci powiedzieć, wtedy miałam wrażenie... - Że co? - Alicja zastygła z łyżeczką w dłoni. - Że niemy wyrostek kopie grób. Dla naszego Franco, którego z jakichś powodów zabił. Łyżeczka z brzękiem upadła pod stół. - Ty też? - wyjąkała Alicja, otwierając szeroko oczy. - Cały czas walczyłam z podobnym obrazem. Tylko nie chciałam ci o tym mówić, żebyś mnie nie wyśmiała. Miał potem na nogach jego buty! Anna oparła się wygodnie plecami o wygięcie krzesła. Siedziały w luksusowym, całkowicie bezpiecznym miejscu, w otoczeniu setek kręcących się ludzi, w tym służb specjalnych lotniska, które wcale się nie kryły przed wzrokiem cudzoziemców. - Dosyć tego. Cokolwiek stało się z biednym Franco, nie my jesteśmy tego przyczyną. Jakżeż się obie myliły. W małym biurze przy Des Oliviers panował miły chłód. April Webster już od dziesiątej rano stukała w klawisze komputera, rozsyłając informacje do wszystkich agend Film Finance Corporation w Europie. Pod tą całkiem niewinną nazwą kryło się jedno z największych stowarzyszeń amerykańskich, operujących miliardowymi sumami pochodzącymi z produkcji kaset wideo, taśm filmowych, inaczej zwanych na rynku "czystymi nośnikami". Stowarzyszenie to niejednokrotnie korzystało z pomocy agentów umieszczonych przezornie w Waszyngtońskim Departamencie Sprawiedliwości i Federalnym Biurze Śledczym. Centrala FFC mieściła się w Los Angeles, co nikogo nie dziwiło, zważywszy że tuż obok, pod nosem, znajdowało się naturalne zaplecze w postaci Hollywoodu, jego studiów, aparatury, tysięcy ludzi pracujących dla i wokół filmu. Ale nikt, no może poza paroma osobami, nic nie wiedział o "Trezorze", czyli miejscu na Wschodnim Wybrzeżu, gdzie znajdowały się dossiers najbardziej znanych filmowców z pięciu kontynentów: ich teczki osobowe, przebieg kariery, wyciągi z kont bankowych, a nawet informacje o zdolnościach kredytowych sponsorów. Jednym słowem, największy na świecie bank informacji, pozwalający w parę sekund wyłowić kraj, ludzi i ich najskrytsze tajemnice, jeśli tylko mogłoby to przynieść korzyść finansową FFC. Do tego dochodziły branżowe agencje ogłoszeniowe, reklamowe, struktura Eurowizji itp. Szef FFC, Ridley Parker, miał wpływ na obsadę swoich agend poza obszarem Stanów Zjednoczonych. I nie tylko. Dysponował nieograniczoną informacją. Dossiers jego wszystkich, prawie pięciu- 36 set, pracowników były dokładnie przefiltrowane. Z wyjątkiem jednego: jego samego. Ktoś, kto przez przypadek, bo inaczej nie było to możliwe, zajrzałby do tajnych akt, bardzo by się zdziwił. Nazwisko człowieka, dysponującego wprost niewyobrażalnymi sumami z zysków, nie figurowało nigdzie. Nawet na tabliczce na drzwiach widniało tylko jedno słowo: Boss. Ridley Parker, mężczyzna niezbyt wysoki z dobrze rozwiniętą klatką piersiową, muskularnym ciałem i pięknymi, wypielęgnowanymi dłońmi, patrzył na świat przez szkła w złoconych oprawkach. W jego migdałowych oczach było wiele ciepła i spokoju. Twarz gładko wygolona, o silnych zakolach czołowych i miękkich, prawie kobiecych ustach, nadawała się do reklamy popularnej wody kolońskiej o zapachu skóry i piżma. Parker doszedł do swojego stanowiska dzięki nieprzeciętnemu talentowi do interesów i wspaniałym kontaktom osobistym. Zaczął od małego kina. Młody chłopiec, szlifujący bruki nowojorskiego Bronxu, szybko zrozumiał, że film to potęga. Przedzierał się przez gęste oczka siatki, niczym pająk-tkacz dziergając wpływy pod przyszłość swoją i tych, którzy mu zaufali, pomogli. Przed dwoma laty zorganizował Targi Filmowe, gromadzące stu dziesięciu najważniejszych niezależnych producentów Ameryki. Jego książkę o znaczeniu marketingu czytywali wszyscy seminarzyści na uniwersytecie w Nowym Jorku, gdzie Ridley niegdyś studiował. Materiały edukacyjne o przyszłości mediów wykorzystywano w promocji filmów telewizyjnych na całym świecie. W Anglii wydano jego biografię (która go rozśmieszyła!), przeznaczoną głównie dla szkół średnich. Młodzi adepci poznawali człowieka sukcesu, wielkich pieniędzy i nieograniczonych ambicji. Ridley Parker zaangażował się w przyszłość elektronicznych mediów duszą i ciałem. Chciał przechwycić te wszystkie wpływy, o jakich dziś nikomu się jeszcze nie śniło. Dla imperium FFC był gotów sprzedać duszę diabłu. Wiedział, że za rok, dwa może być już za późno. Dlatego nie oszczędzał nigdzie tam, gdzie się to mogło opłacić. Takie dyspozycje wydał swemu terenowemu biuru w Cannes, którym zawiadywała jedna z jego najzdolniejszych agentek - April Webster. Na zorganizowanie konferencji prasowej amerykańskiego filmu "Meredith" kazał przeznaczyć dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów. O sto tysięcy więcej, niż przewidywali jego producenci. Film był marny, aktorowi grającemu główną rolę przewróciło się w głowie, bo prawdopodobnie przeczytał w życiu kilka czasopism bez obrazków. Jego partnerka mówi czule w jednej z licznych scen łóżkowych: "Jesteś jak serial telewizyjny. Ciągle czekam na następny odcinek". Taki oto wytwór amerykańskiej kultury masowej musiał dostać Złotą Palmę w Cannes! Musiał, bo "Uniwersał" na rozpropagowanie go w USA przeznaczył około dwunastu milionów dolarów, zaś koszty produkcji, planowane na dwadzieścia osiem milionów, przekroczyły w efekcie trzydzieści trzy. Żaden problem, jeśli zyski przekroczą sto procent. Ale na to potrzebna jest reklama i wepchnięcie do kieszeni paru osób sum, jakie im mogą przynieść 37 satysfakcję. Złota Palma w Cannes była tym, co FFC musiała załatwić, by w przyszłości podporządkować sobie tych wszystkich tak zwanych "niezależnych" producentów na własnym rynku. Reszta jest już tylko kwestią czasu. Ameryka nie może wyjść z europejskich rynków przegrana tylko dlatego, że paru intelektualistom podoba się odtworzenie kina europejskiego i zablokowanie układu GATT. Każdy niezależnie produkowany film w USA musi mieć limit budżetowy. Wybranemu bankowi płaci się sumę równą jednemu lub dwóm procentom budżetu, i to on gwarantuje, że przy ewentualnym przekroczeniu wyrówna straty. Gdy to zrobi, może "wejść w film", na przykład odebrać go reżyserowi. W promocji zaś najważniejsze jest, by się dostać do prasy, przekazać jak najszerszą informację o filmie. I trzeba dobrze wiedzieć, do kogo się przemawia, skupić się na wybranej, dobrze wyselekcjonowanej publiczności o określonym guście. Rozumiał to szef FFC, mówiąc swojej pracownicy April Webster: "Pamiętaj, problem polega na tym, że reszta świata traktuje film przede wszystkim jako sztukę. Amerykanie zaś jako biznes. I niech tak zostanie". Ale nikt, nawet tak przenikliwa April, nie wiedział, do czego tak naprawdę dąży Ridley Parker. - Szefie - meldowała linią "rouge", zabezpieczoną przed podsłuchem - wydaje mi się, że wszystko idzie dobrze. - Słuchaj, April, ja ci nie płacę za to, co ci się wydaje. - Charlotte Valery weźmie sto tysięcy. Na jej prywatne konto bankowe w Genewie. - Kto jeszcze? - Parker spoglądał na zegarek. W Los Angeles była dziewiąta wieczór. - Wysłałam Roberta do niektórych dziennikarzy. Sama mam konferencję dziś o jedenastej. Zamierzam zawrócić w głowie naczelnemu tutejszego dziennika "Cannes Jour et Nuit". - W porządku. Który film tak naprawdę zagraża "Meredithowi"? - Bertolucci. I "Trois couleur - rouge" polskiego reżysera. Może jeszcze David Puttman z Anglii. Niektórzy chcą być strażnikami europejskiej tradycji. Wie pan, o czym mówię... - Już mi to bokiem wyłazi. Spróbuj jakoś wyakcentować na tej swojej konferencji, że tym, co jeszcze wprawia w ruch świat filmu, jest amerykański ideał w naszym narodowym wydaniu: "walcz i zwyciężaj", "odnieś sukces". A to wyraża się wyłącznie poprzez amerykańskie twarze i w amerykańskim tle! Odłożył słuchawkę, zacisnąwszy usta. "Chyba sam tam pojadę - pomyślał. - Już czas". Konferencja prasowa twórców "Mereditha" zgromadziła prawie setkę żądnych 38 wrażeń i napitków dziennikarzy. Odbywała się w eleganckim klubie na wodzie, poprzedzona aperitifami roznoszonymi przez roznegliżowane "gwiazdki". Nad wszystkim czuwał maTtre d'hótel, siwy, elegancki pan, spoglądający z wyraźnym niesmakiem na tłoczących się, spoconych i objuczonych aparatami fotoreporterów. Ich strój nijak się miał do wytwornego wnętrza, kolorowych bukietów i sztucznych drzewek, ocieniających ponton głęboko wchodzący w morze. April Webster, odpowiedzialna za propagandową stronę przedsięwzięcia, wyglądała młodo i świeżo. Ta trzydziestoletnia Amerykanka, smukła i wypielęgnowana, zarabiała dostatecznie dużo, by zachować młodość jak się da najdłużej. - Mesdames et messieurs - rozpoczęła twardą francuszczyzną - spotkaliśmy się tu, by przedstawić tak światłemu gronu nasze najnowsze osiągnięcie w zakresie sztuki, która zbliża kontynenty. Film nasz... Jules Renard, trzymając pod pachą poranny numer "Cannes Jour et Nuit", przestał słuchać. Znał to'na pamięć. "Co można jeszcze powiedzieć o tym >>najnowszym osiągnięciu"? Że jest jeszcze jednym z rozlicznych hollywoodzkich szajsów?" - Podczas promocji filmu zawsze staramy się poznać przyszłą publiczność, czy będą to głównie mężczyźni, czy kobiety - ćwierkała teraz protagonistka "Mereditha", wysoka blondyna z włosami opadającymi w puklach na niezły, sylikonowy dekolt. - Biali czy Czarni... "Cholera - myślał Renard, rozglądając się nerwowo za jakąś lalunią z tacą pełną kieliszków. - Jedyne, co warte przyjścia tutaj, to widok na morze i tych parę głębszych. Dobrze, że ci od Wuja Sama nie przesolili tak, jak w ubiegłym roku, kiedy wytwórnia "Columbia" przygotowała kampanię filmu z Arnoldem Schwarze-neggerem "Last Action Hero". Na tratwie pływającej blisko plaży każdego ranka pompowano sylwetkę Arnolda piętnastometrowej wysokości. Śmiali się wszyscy, gdy w połowie dnia ze Schwarzeneggera uchodziło powietrze!" Ktoś dotknął jego ramienia. - Jules? - Mężczyzna był grubym, niechlujnie ubranym Amerykaninem, z opadającymi spodniami koloru spalonej słomy i z południowym akcentem z okolic San Fernando. - Bill Fray, nie pamiętasz? Renard wyszczerzył zęby i podał dtoń, która utonęła w białej, pokrytej piegami łapie. Tak, oczywiście że sobie przypominał. Z Frayem przegadali całą noc na pokładzie jachtu "Jolie", należącego do pewnego magnata prasowego z Kolumbii. Gadali i pili, pili i gadali o polityce, pieniądzach, upadku komuny na Wschodzie i upadku kultury w Europie. Fray był niegłupim dziennikarzem z "Los Angeles Times", facetem, w którego towarzystwie czuł się dobrze od pierwszej do ostatniej chwili. - Wyjdźmy na powietrze - klepnął Amerykanina po spoconej na plecach koszuli. - Pogadamy. 39 Na bulwarze Croisette ruch się wzmagał. Samochody pędziły w obie strony, zostawiając smugę sinych spalin. Daleko na morzu tłoczyły się jachty i żaglówki, od czasu do czasu porykując silnikami. Woda miała barwę turkusu, z grzywaczami białej piany, rozbijającymi się z cichutkim sykiem o piasek plaży. Jules i Bill, siedząc pod parasolem w kolorze ciepłej pomarańczy, pili dobrze ochłodzonego heinekena. - Kiedy przyjechałeś? Fray wachlował się gazetą. - Wczoraj. Nie wiem, po jaką cholerę. Moi szefowie uznali, że w tym roku coś się tu w Cannes wydarzy. Może ty wiesz co? Jules uśmiechnął się z politowaniem. - Wiesz co, Fray? Wam się zawsze zdaje, że tych pięć centymetrów Europy może zaważyć o losach świata. A kogo to tak naprawdę obchodzi? Serbów i Chorwatów? Tych z Górnego Karabachu? Bill odłożył gazetę na stolik. Jego kręcone rzadkie włosy pokrywały głowę okrągłą jak piłka futbolowa. Zmrużył bezrzęse powieki i wymruczał: - Facet wychodzi z Mac Donald'sa i kula przeszywa mu Big Maca. Co to jest? Dziesięć dolarów kalorycznej żywności! Jules wybuchnął głośnym śmiechem. - A niech cię diabli, Fray! Sprowadziłeś mnie na ziemię. I chwała ci za to. Co słychać w Los Angeles? - Otworzyliśmy pierwszy dyskotekowy zakład pogrzebowy. Teraz już rechotali obaj, ocierając usta po długich łykach piwa. - A tak naprawdę... po co przyjechałeś? Bill Fray otarł czoło chustką w różowe groszki. - Coś mi się nie podoba - powiedział, wolno przeciągając zgłoski. - Zdaje się, że wokół filmu śmierdzi. Jules Renard odchylił głowę na oparcie. Przez zmrużone powieki oglądał krajobraz. - Nie wiem, co chcesz mi powiedzieć - zaczął wolno - ale chyba obaj przeczuwamy, że coś wisi w powietrzu. Też się bacznie rozglądam. A mój najlepszy redaktor już za czymś łazi. - Kto? - Tajemnica zawodowa. Nieważne. Dlaczego Hollywoodowi tak bardzo zależy na tym, by superprodukcja "Meredith" dostała Złotą Palmę? Bill obracał pustą szklankę z zasychającymi resztkami złocistej piany. - Problem w tym, że nie aż tak zależy. - Jak to? - Zwyczajnie. Cały hałas wokół "Mereditha" robi ktoś inny. 40 Jules odwrócił się wraz z krzesłem. Słońce przesunęło się i świeciło mu w twarz. - Przecież producent, reżyser i hałastra aktorów przyjechała wprost z wytwórni "Uniwersał"! Mieszkają w Nicei, w różowo-zielonkawym "Negresco", bo gdzież by indziej! Bill uśmiechnął się, odsłaniając dobrze zrobioną sztuczną szczękę. - "Negresco"! Inaczej zwany Tadż Mahal dla nowobogackich! Och, oni przyjechali, bo musieli. Kiedy ktoś rozdmuchał sprawę filmu, producentowi nie zostało nic innego do zrobienia, jak posłać do Cannes całą tę zgraję. Nie oni zwołali konferencję prasową. - Tylko kto? Bill lekko wzruszył ramionami. - Film Finance Corporation. Renard skinął na kelnera. - Jeszcze jedno piwo? Bill przecząco potrząsnął głową. - Nie. O FFC wiem tylko tyle, że ma nieograniczone wprost fundusze, swoich ludzi w Kongresie, Departamencie Sprawiedliwości i chyba w FBI. Dogrzebałem się do jednego człowieczka, ale nie chcę o tym mówić, dopóki nie sprawdzę. Podejrzewam, że mają jakieś niejasne powiązania z Francją. I chyba z całym południem Europy. - To rzeczywiście niewiele - mruknął Jules, wstając. - Cieszę się, Bill, że jesteś. I mam nadzieję, że się spotkamy na pokazach. Bo chyba będziesz na nich? Fray rozłożył ręce. - Jestem przecież oficjalnym przedstawicielem "Los Angeles Times". Zostanę tu jeszcze chwilę. Nasz Pacyfik nie ma tak pięknego koloru, jak wasze małe jeziorko zwane Morzem Śródziemnym. Bywaj, Jules! - Jedziemy po dziewczyny! - zawołał Marek Brodziński do Andrzeja Reutta w holu hoteliku "Les Coralynes" przy końcu słynnego bulwaru Des Anglais. Hotel był mały, tani i nieco na uboczu. - Alicja telefonowała z Palermo, że mają zabukowany rejs na dzisiaj. - Dobra, zaraz. Wezwij taksówkę... Brodziński niecierpliwie spoglądał na zegarek. - Przed hotelem jest już wóz Clementiego. Z kierowcą. Od jutra mamy go do własnej dyspozycji. Zgodnie z kontraktem. Sam Giancarlo przyleci z Rzymu w piątek. No, pospiesz się! Reutt wciągał na stopy świeżo kupione płócienne obuwie na sznurkowej podeszwie. Śnieżnobiałe spodnie i bawełniana koszula z emblematem Nicei dopełniały letniego stroju. 41 Wskoczyli do zielonego renaulta z kierowcą w służbowej czapce. - Na lotnisko! Samochód z trudem przepychał się wąskimi uliczkami, potem wyskoczył na szosę. Po obu stronach drogi rozciągały się pomarańczowe gaje, pełne dojrzewających owoców wśród połyskliwych, jakby polakierowanych liści. Już niedługo pożre je wszechpotężne budownictwo. - Amerykanie zrobili dziś konferencję prasową swojej chały. Podobno w jakimś luksusowym klubie na wodzie. - Tego "Mereditha"? Nie słyszałem o nim niczego dobrego. Komputerowe skrzyżowanie "Parku jurajskiego" z problemem AIDS, narkomanii, miłości gejów i hodowlą indyków. Brodziński wachlował się słomkowym kapeluszem. - O indykach nie słyszałem. Ale nie każdy ich film musi to być zaraz "Indiana Jones". Hollywoodowi powinno, u Boga Ojca, zależeć, by zachować jakąś równowagę pomiędzy artyzmem a zwykłą komercją. Choć amerykańska wytwórnia "Orion" przesadziła z artyzmem i właśnie zbankrutowała. - Ale "Meredith" nie jest filmem artystycznym! Zupełnie ich nie rozumiem. Myślałem, że w tym roku wygra Polska. Miasto jest obwieszone transparentami zrobionymi przez fanów Kieślowskiego. Fantastyczna, bezpłatna reklama. Dojeżdżali do lotniska. Na dalekim pasie majaczyła sylwetka kołującego samolotu Alitalii. W holu dworca było chłodno i przestronnie, choć do Cannes i Nicei ściągały już tłumy turystów z całego świata. - Patrz, są! Hej, Anno, Alicjo! Kobiety obejrzały się. - Ty - Alicja szeroko otworzyła oczy. - Czy widzisz to samo, co ja? - O co ci chodzi? Że nasza arystokracja wyjechała na lotnisko po dwie podstarzałe baby? - Anna zatrzymała się, stawiając ciężką torbę na podłodze. - Stój, gdzie leziesz! Niech oni trochę podźwigają, bo mnie już łupie w krzyżu! - Ja zwariuję! - Alicja czuła, jak jej pot ścieka ciurkiem po karku i plecach. - Zobacz, co ten dureń ma na nogach! - Kto? - Anna z troską spojrzała na przyjaciółkę. - Andrzej! On ma... białe pepegi! - Słuchaj - Anna pochyliła się. Była niewiele wyższa od Alicji - ani słowa o białych pepegach, butach od Gucciego i innych przywidzeniach. Rozumiesz? Ja mam już tego dość! Jestem na Lazurowym Wybrzeżu i koszmary w rodzaju babci Ippolity już mnie nie dotyczą. Howgh, jak mawiają Indianie! - Gdzie mieszkamy? - spytała Alicja, zajmując miejsce w samochodzie. - W małym hoteliku "Les Coralynes". Niezbyt daleko od Pałacu Festiwalowe- 42 go - odparł Andrzej, przeglądając pobieżnie podane mu notatki. - No, dziewczyny, dobrze się spisałyście. Chyba już mam pojęcie o waszej sycylijskiej trasie. Zdjęcia są? - Będą - Anna zmrużonymi oczyma wpatrywała się w morze rozciągające się wzdłuż bulwaru. - Jak je wywołamy. - Nie mamy jeszcze dostępu do laboratorium. Wywołamy je w pierwszym lepszym zakładzie Kodaka. Gdzieś tu, po drodze, widziałam taki. Jeden człowiek, jedna maszyna... proszę się zatrzymać. Kierowca zaparkował, jak mawiają znawcy, "na lakier". Tłok w Cannes już zaczynał przypominać najgorsze, co może spotkać Francuza: jego wakacje. Anna grzebała w czarnej ortalionowej torbie, robiąc, jak to miała w zwyczaju, śmietnik. - Poczekaj - Alicja przejęła inicjatywę - mówiłaś, że są w saszetce po suszarce. O, tutaj! " Anna wysiadła, zatrzaskując drzwiczki. Zniknęła za rogiem. - Marek - Alicja przymknęła oczy, opierając głowę o miękkie prążkowe obicie - przeżyłyśmy tam niezły koszmar. - Dlaczego? - Widziałyśmy tam, na Sycylii, kamienny dom na końcu cypla prowadzącego w głąb morza. I starą kobietę o imieniu Ippolita. Chyba jest czarownicą. Zbudowała gliniany piec chlebowy, w którym piecze najlepszą na świecie pizzę z frutti di marę. - I to jest ten koszmar? Alicja westchnęła. - To przypominało film grozy. Na cypel dotarłyśmy przypadkiem. Przywiózł nas pewien Włoch poznany na stacji benzynowej... nasz samochód wysiadł... - Skorzystałaś z Włocha, co, królewno? - Marek rozciągnął usta w uśmiechu. - Zawsze ci się podobali mężczyźni w typie południowców. I przeważnie dużo młodsi! Alicja roześmiała się. - Fakt. Franco był ładnym chłopcem w obuwiu od Gucciego. Tylko że... zniknął. Nigdy go więcej nie zobaczyłyśmy. Och, nie ma sensu opowiadać. Tam była nieprawdopodobna atmosfera: noc, rozpalony piec, buchający żarem, stara wiedźma z łopatą, a za murem niemowa kopiący oskardem grób. Reutt odwrócił głowę. - Co ty opowiadasz, dziewczyno? Kiedy oglądałaś Clouzota? Alicja spoglądała w okno. - Spytaj Anny, jak mi nie wierzysz. A potem ktoś nam rąbnął filmy. - Naświetlone? - zaniepokoił się Andrzej. - Nie. Na szczęście czyste. Pewnie w tym podejrzanym albergu. 43 Wróciła Anna. - Będą za dwie godziny. Pokój, który miały chwilowo dzielić, był przestronny i bardzo czysty. Obok znajdowała się niewielka kabina z prysznicem. Alicja omiotła wzrokiem wnętrze. Ileż to pokoi hotelowych widziała w swoim życiu, ile nie przespanych nocy nad pokreślonymi kartkami scenopisu. Ile w jej życiu było szybkich miłości, nieudanych romansów, o których zapomniała, zanim się na dobre zaczęły. - Zestarzeję się w hotelu - mruknęła, rzucając torby na szerokie francuskie łóżko. - I pewnie umrę w jakimś apartamencie gdzieś w Europie. - I pogrzebią cię w hotelowej szafie - dodała Anna, zrzucając buty z obolałych stóp. - Będziesz przystojnym szkieletem. Alicja roześmiała się, pokazując dołek w brodzie. Miała ogromne poczucie humoru. Dziękowała losowi, że Anna też je miała. - Pójdziemy coś zjeść? Anna wyrzuciła z torby całą jej zawartość. Na łóżku znalazła się góra brudnej bielizny, przepoconych bawełnianych koszulek i sterta skarpet. - Spójrz, ile jest prania! Jezu, kiedy ja się z tym uporam? Alicja podciągnęła żaluzje, odsłaniając szerokie drzwi balkonowe. - Jest widok na morze! Trochę z ukosa, ale jest. I są sznurki do wieszania. "Czy pranie może być jeszcze bielsze?" - zacytowała jedną z głupszych telewizyjnych reklam. Na korytarzu rozległy się liczne kroki i dziwnie śpiewny język przypominający poranne ćwierkanie wróbli na parapecie. - Japończycy - Anna masowała stopy. Siedziała po turecku wśród góry rzeczy do prania. Wyglądała jakby właśnie ćwiczyła jogę. - Widziałam na dole pełen autokar staruszek w żółtych kapelusikach. Pewnie "woopies"! - Woopies - powtórzyła Anna ze zmarszczonym czołem. - Od angielskiego "well-off older people" - dobrze sytuowani starsi ludzie. Odpowiednik młodzieżowego "yuppies". Im podobno powtarzają co rano: "Dziś jest pierwszy dzień z reszty twojego życia". - Nie miałabym nic przeciwko temu, żeby strawić starość na podróżach. Gdzie jest moja wieczorowa suknia? - Pewnie w tej granatowej torbie. Tam są czyste rzeczy. To co, idziemy jeść? Święta pora karmienia Francuzów wprawdzie już minęła, ale coś gdzieś podadzą - Anna spuściła nogi, przebierając palcami. - Chyba zrobię sobie prysznic. A wracając odbierzemy zdjęcia. Rozległo się pukanie do drzwi. Alicja podeszła boso. - Kto? 44 - Marek. Przyjdź do mojego pokoju. Numer sto siedemnaście. Dla jasności: mieszkam sam. To przywilej głównego reżysera. Alicja zacisnęła usta. "Szlag mnie trafi, jeśli jeszcze raz powie, że jest głównym reżyserem! Cholerny męski szowinizm!" - Nie poszłabym do ciebie, nawet gdyby szalała epidemia, a ty miałbyś szczepionkę! Brodziński roześmiał się głośno. - Nic się nie zmieniłaś, królewno. W dalszym ciągu się denerwujesz, jeśli ci się przypomni, że jesteś drugim! Zrobiłem to naumyślnie. Nie jestem aż takim gburem. Przyjdź, bo chcę omówić warunki. Tu chodzi o pieniądze, królewno. Dla nas wszystkich. - Dobrze - Alicja wciąż stała przed zamkniętymi drzwiami. - Ale na razie chcemy wziąć prysznic i coś zjeść. - To zjedzmy razem. Za pół godziny w tej małej knajpce na rogu, nazywa się "Chez Alphonse". Andrzej umówił się tam z Rebeccą Guido. - Fajnie! - ucieszyła się Alicja. - Powiem Annie. Prysznic, segregowanie rzeczy, rozpakowywanie bagażu potrwało nieco dłużej. Obie z Anną nauczyły się od dawna robić z hotelowego pokoju namiastkę domu. Na dzień, trzy lub nawet na miesiące. - Wracając kupimy na targu kwiaty. Ten pusty wazon przyprawia mnie o nerwicę. Wiesz co? - Anna czesała gęste włosy w kolorze miedzi. - Naprzód pójdziemy po odbitki. Jestem ciekawa zdjęć. Alicja skinęła głową. W białej plisowanej spódnicy, która nigdy się nie gniecie i dlatego jeździ z nią już trzeci sezon, i w granatowej bluzce w czerwone paski wyglądała bardzo młodo. - Przestań się już grzebać! Zjechały windą na parter. Hol przypominał nieco szpital geriatryczny przed ewakuacją. Grupa starych Amerykanek ładowała się do autokaru. Miały twarze spalone słońcem południa. - Wyglądają, jakby wpadły do basenu z budyniem czekoladowym - mruknęła Anna, przepychając się do wyjścia. - Co chcesz - odparła Alicja. - Najzimniejszą zimą, jaką przeżyły, było lato w Nowym Jorku! W małym zakładzie fotograficznym, obwieszonym reklamami Kodaka, nie było nikogo. Chwilę stały przy ladzie, nawołując właściciela, być może ukrytego w sąsiednim pomieszczeniu. Ale nikt się nie odezwał. - Zapłaciłaś z góry? - spytała Alicja. 45 - ???. - ?? wejdę za ladę i wyszukam kopertę w segregatorze. Jest otwarty. Podałaś swoje nazwisko? - Anna przecząco pokręciła głową. - Nie wiem, dlaczego to zrobiłam, ale wpisałam Andrzeja. Alicja przecisnęła się przez wąską barierkę. - To dlatego, że jak tylko widzisz Andrzeja, zaczynają ci szaleć hormony. Poczekaj... jest! I cztery negatywy. Na pewno płaciłaś? No... nie chcę, żeby nas ścigała policja... - Na pewno. Na kopercie jest wielka jak byk czerwona pieczątka. - Zgadza się... O, jasna cholera... Anna spoglądała zdumiona na przyjaciółkę, która jednym skokiem dopadła barierki, przeskoczyła ją i nie oglądając się za siebie, runęła na ulicę. - Co... co się stało? Oszalałaś? Alicja szczękała zębami, nie mogąc się opanować. - Tam, tam... leżały nogi! W białych pe... pepegach! Restauracja "Ches Alphonse" należała do tych miejsc w Cannes, gdzie nigdy nie pojawiają się tabuny turystów. Może dlatego, że miała w ogóle tylko sześć stolików, oddzielonych od siebie kratą, po której ładnie wspinała się zieleń. W głębi był bufet, przy którym podawano beczkowego heinekena, a jeszcze dalej, za wahadłowymi drzwiami, obitymi ludową prowansalską tkaniną, kuchnia z szefem Alfonsem Bardś i jego wspaniałą żoną, powszechnie zwaną "Concombra". Widać, lubiła ogórki i umiała je przyrządzać na sto i jeden sposobów. Tę knajpkę w najlepszym francuskim stylu obrali sobie już od lat za miejsce spotkań ludzie z filmu. Reżyserzy, operatorzy o światowej sławie, a czasem, choć bardzo rzadko, pojawiały się gwiazdy w rodzaju Catherine Deneuve lub Marcella Mastroianniego z córką Chiarą. Podawano tu prawdziwą prowansalską specjalność: "bouilla-baisse", czyli zupę przyrządzaną z małych rybek, specjalnego gatunku małży i dużych, tłustych ryb morskich gotowanych na wywarze z jarzyn. Zupa pieprzna, pikantna, do której piło się jedno z tych chłodnych białych win z okolicznych piwnic, przegryzając kawałkami miękkiej białej bułki o przypieczonej, chrupiącej delikatnej skórce. - Tu jesteśmy! - kiwał dłonią Marek, kiedy obie kobiety stanęły w drzwiach. - Specjalnie dla was sprowadziłem wiecie kogo? - Bruno! - ucieszyła się Anna, widząc oczy uśmiechające się spod krzaczastych brwi. - Witaj w Cannes! Nie widziałam cię od dwóch lat! Alicjo, poznaj naszego przyjaciela, najlepszego operatora między Odrą a Renem. - Steinholz - przedstawił się, składając szarmancki pocałunek na dłoni 46 Alicji. Mówił biegle po francusku i włosku, a jeśli było trzeba - również po angielsku, z twardym berlińskim akcentem. Alicja uśmiechnęła się szeroko. - Bardzo chciałam pana poznać. Anna wiele mi opowiadała o waszej eskapadzie po Bawarii. Reutt twierdzi, że nie ma takiej piwiarni, której by pan nie znał. Gratuluję Oscara. To musiało być wspaniałe uczucie stać tam, w Los Angeles, na podium dla zwycięzców. - Zrobiłem to fur Kaiser, Gott und Vaterland! - uśmiechnął się. - Ale proszę mi mówić Bruno... jak wszyscy. Ma pani bardzo piękne oczy, Alicjo. Czy już ktoś ci to mówił? Alicja usiadła wygodnie. - Owszem. Kiedyś, przez zupełny przypadek, pozowałam dla firmy reklamującej śledziki w oleju. Potem jeden facet powiedział mi komplement: "Za każdym razem, kiedy otwieram lodówkę, patrzą na mnie pani błękitne oczy"... Co jemy? - Bouillabaisse, naturalnie! - odparli chórem. Alicja dała sobie nałożyć firmowy różowy fartuch i jak wszyscy ułamała kawałek bułki, popijając chłodnym winem. - Co będziesz teraz kręcił? - zainteresował się Reutt. Był równie dobrym operatorem, jak Steinholz. Tylko małe miał dotąd szanse na Oscara. - Zrobię film z Normanem Jewisonem. Po nagrodzie mam sporo propozycji od Amerykanów. - Czyli opuszczasz starą, poczciwą Europę? I nie szkoda ci mądrej fabuły Bergmana czy Schlóndorffa? Bruno pociągnął solidny łyk. - Nie muszę ci chyba udowadniać, Andre, że praca z Jewisonem to nie komercja w rodzaju "Gwiezdnych wojen"! Zresztą ekipa będzie się przenosić z miejsca na miejsce, od Pittsburga, przez Wenecję do Rzymu. Inna sprawa, że trochę mnie to wykończy, bo Amerykanie pracują czternaście godzin na dobę. - I godzą się na to ich związki zawodowe? - Alicja patrzyła na wielki gar z pokrywą, który wózkiem na kółkach nadjeżdżał w ich stronę. - Godzą się. W Europie nie jest to możliwe. Alice, ma pani wyjątkowo ciekawą twarz - zwrócił się do sąsiadki - mówię to jako autor zdjęć. A zdradzę, że najbardziej w filmie interesują mnie twarze. Zwłaszcza kobiece. Miałem możność fotografować Skandynawki: Liv Ullmann i Ingrid Thulin. W twojej buzi jest jakieś wewnętrzne światło. Jesteś aktorką? - Drugim reżyserem - mruknął Marek, wdychając woń płynącą z wielkiej chochli, którą kelner nalewał ostrożnie zupę na głęboki talerz, ułożywszy w nim uprzednio kawałki ryb. - Jaka szkoda. Dałbym ci rolę. 47 Alicja zmarszczyła czoło. - Brodziński też mi da. Będę uganiała się po planie, próbując nauczyć czegoś sycylijskich naturszczyków. To moja główna rola w tej koprodukcji. Ale dobry Bóg mnie kiedyś wynagrodzi i sama zrobię wreszcie to, co za mną chodzi od lat. - Przestańcie już! - zdenerwowała się Anna. Ona też od lat miała obrazy, które "za nią chodziły". - Zacznijcie siorbać i chlipać, bo jak twierdzą wtajemniczeni, bouillabaisse nie można jeść cicho. Ryba była wspaniała. Rozpływała się w ustach. Rosół obficie doprawiony pro-wansalskimi ziołami, z bazylią na czele, spływał do żołądków gorącą strugą. Twarze biesiadników zaróżowiły się, chłodny wiaterek od morza, wpadający przez szeroko otwarte okna, łagodził czoła. - Ciągle widzę te leżące nogi - wymruczała Alicja wraz z ostatnią łyżką. - Wiecie co? - Anna odstawiła pusty kieliszek. - Alicja ma jakąś obsesję na punkcie białego obuwia. Ja już tego nie mogę słuchać. - Widziałem na wystawie bardzo ładne białe sandałki - ucieszył się Reutt. - Kosztowały tylko trzysta franków. Kup sobie. Alicja posłała przyjaciółce wściekłe spojrzenie. - Kupię - odparła zimno. - W Rzymie. U Gucciego. - Nie masz większych zmartwień, królewno? - Tylko ci, których wiozą na cmentarz, nie mają zmartwień - odcięła się zgryźliwie. Wychodzili z knajpki objedzeni, zmęczeni, ospali. Bruno wziął pod rękę Reutta i szeptem zapytał: - Ile ona ma lat? - Kto? - Alice. No, ile ma? Andrzej z ukosa spojrzał na Niemca i zachichotał. - Nie wiem. Wystarczy przeciąć ją na pół i policzyć słoje! Bruno wydął wargi. - Z wami to zawsze tak, Polacy. Będziesz bronił cnoty, choć ona nie twoja. Do zobaczenia, Kameradschaft! - Do jutra. Do projekcji! W pokoju było chłodno i ciemno. Żaluzje nie przepuszczały ani pasemka światła. Kiedy podciągnęły je, by wpuścić trochę powietrza, stanęły jak wryte. - Jezus Maria, kto to zrobił? Na podłodze, fotelach, szerokich łóżkach poniewierały się porozrzucane części garderoby, wymieszane z kosmetykami, a nawet otwartym proszkiem do prania, który przezorna Anna zawsze ze sobą woziła. 48 - Stój, nie dotykaj niczego! - zażądała twardo. - Dzwoń do recepcji! Pokojówka, która pojawiła się w kilka minut później, miała przerażoną twarz. - Cest pas possible... pas possible - bełkotała, na przemian wkładając i wyciągając ręce z kieszeni fartucha. - Zawiadomię właściciela. Alicja ściągnęła z pokoju sto siedemnaście do połowy rozebranego Marka. - Ktoś najwyraźniej czegoś u was szukał - powiedział rzeczowo, przyjrzawszy się totalnemu bałaganowi. - Ale żeby wysypać proszek do prania? - Może złodzieje myśleli, że to narkotyk? - zastanawiała się Anna. - Kokaina albo co? Marek powoli zapinał guziki koszuli. - Poczekaj, poczekaj. To całkiem możliwe. Przyleciałyście z Sycylii. Może coś wam podrzucono? - Co? - wrzasnęła Alicja, dłońmi pokazując rozbebeszone torby. - Per-sil? - chwyciła pudełko, pakując do środka pośliniony palec. - Proszek do prania, a nie jakaś kokaina! - wypluła z obrzydzeniem. Zamieszanie sięgało szczytu. - Jeśli powiesz coś policji o białych pepegach, to cię zabiję! - szepnęła Anna, gdy zostały na chwilę same. - Ty myślisz? - Alicja miała oczy wielkości deserowych talerzyków. - Że to oni? - Jacy: oni? - Sycylijczycy! Ci z cypla? Anna huknęła ją pięścią w plecy, aż jęknęło. - Opanuj się. Ani słowa o Sycylii, bo nas naprawdę zamkną! - Ale... - zaczęła Alicja i przerwała w tym samym momencie. W drzwiach hotelowego pokoju z łagodnym widokiem na morze i ukwiecony skwerek stanęło trzech stróżów francuskiego porządku. Dwóch mundurowych i cywil. Ten ostatni obrzucił uważnym spojrzeniem pokój i spytał: - Czy panie mówią po francusku? - Mówimy trzema językami - odparła uprzejmie Anna. - Bez tego nie mogłybyśmy pracować za granicą. - Czy coś skradziono? Obie przecząco pokręciły głowami. Przesłuchanie na komisariacie trwało przeszło dwie godziny. Uprzejmy, ale stanowczy commandant stukał niecierpliwie palcami w nienagannie czysty i pusty blat biurka. - Panie przyleciały z Palermo, Alitalią, prawda? - Już mówiłyśmy. 4 - Całkiem przyzwoite piekło 49 - Tak, wiem. Sprawdzamy rejs. I nazwiska ludzi, którzy lecieli tym samolotem. Zadzwonił telefon. Był stary, bakelitowy, ze splątanym sznurem. Widać, nowoczesność pod postacią elektroniki nie dotarła jeszcze do canneńskiego posterunku. Komendant słuchał chwilę, marszczył brwi, ale niczego nie notował. Kiedy odłożył słuchawkę, jego wybrylantynowane włosy opadły tłustawym kosmykiem na czoło. - No, cóż. Są panie wolne. Niestety Persil nie zostanie zwrócony. Laboranci zużyli go w całości. - Robili generalne pranie? - parsknęła Alicja. - Nie. Szukali narkotyków. Niczego, naturalnie, nie znaleźli. Obcych odcisków palców także. Ci, w hotelu, byli zawodowcami. Ale nie zalecałbym paniom całkowitej beztroski. Coś jednak musi być, skoro razem z paniami przyleciał Don Camillo. - Kto? - zdumiała się Anna. - Proboszcza Don Camilla znam tylko z filmów z Fernandelem. - Paniom, naturalnie, wszystko się kojarzy z filmem. A nam z sycylijską Gosa Nostra. Dlatego Don Camillo... - Brzmi jak capo di tutti capi - skrzywiła wargi Alicja. - Też znam to z serialu "Ośmiornica". Komendant strząsnął małym palcem kosmyk znad prawego oka. - Prawda jest powszechnie znana, więc nie zdradzę sekretu: nowym szefem sycylijskiej mafii, po aresztowaniu capo di tutti capi, Toto Riiny, został jego dawny adiutant, Bernardo Provenzano. Podobnie jak Riina, pochodzi z Corleone, niewielkiego miasteczka na południe od Palermo. Od wielu lat ukrywa się przed policją. W zeszłym roku, by zmylić tropy, rozpuścił pogłoski o swojej śmierci. Florencka prokuratura podejrzewa, że to Provenzano był organizatorem zamachu bombowego w galerii Uffizi w maju zeszłego roku. Zginęło tam wtedy pięć osób, a kilka bezcennych obrazów uległo zniszczeniu. - Czy ten... jak mu tam... Don Camillo, to jego człowiek? - Alicja słuchała z zapartym tchem. - Widzi pani... klan Corleone od ponad dwudziestu lat rządzi sycylijską Cosa Nostra. Jest uważany za jedną z najokrutniejszych rodzin mafijnych. To przecież z rozkazu Toto Riiny zginęli sędziowie Givoanni Falcone i Paolo Borsellino, i kilkunastu eskortujących ich agentów policji. - Komendant sięgnął do zmiętej paczki po papierosa. Zapatrzył się na niego i... odłożył. Rzucił palenie miesiąc temu. - Pytałam o Don Camilla. Może pan coś zdradzić? W końcu to przez niego wasi laboranci piorą skarpetki w naszym proszku! - Alicja nie ustępowała. Ze zmierzwionymi włosami i rozcapierzonymi palcami wyglądała jak harpia. Commandant przesunął paczkę po pustym biurku. - Cóż... obawiam się, że jakaś całkiem inna rodzina zaczęła przejmować interesy na wyspie. Ale to już zmartwienie włoskiej policji. Dziękuję paniom... jeśli 50 się czegoś dowiem, nie omieszkam zawiadomić... filmowcy z całego świata mają tu swoje święto... A propos... długo zostaniecie? - To znaczy kto? - spytała chłodno Anna. Była zła, zmęczona i czekało ją porządkowanie pokoju. Alicja, jak zawsze, runie na łóżko i zaśnie. - Polska ekipa filmowa - odparł łagodnie. - Na razie zbieramy się do kupy - mruknęła Alicja. - Doszlusowują Francuzi i Włosi. Ekipa jest międzynarodowa. Kapitał też. Ale... jeśli to pana interesuje... wracamy jeszcze na Sycylię. Mamy tam pięć dni zdjęciowych. - Sześć - poprawiła Anna. - Sześć. - Jeszcze raz dziękuję za współpracę. - Oczy policjanta były zimne jak noc, która zapadała. Jules Renacd spieszył się do drukarni, gdy nagły dzwonek telefonu zatrzymał go w redakcji. - Chcę się z tobą spotkać. Zaraz - usłyszał w słuchawce głos Greniera. - To jest możliwe - odparł. - Będę w drukarni za dziesięć minut. - Co jest? - spytał, gdy Alain pokonał trzydzieści dwa schody wiodące pod górę. - Wiesz, kogo widziałem? I gdzie? - Stary, gadaj, bo muszę złamać numer. Ja zarabiam na chleb, wiesz? Grenier zmrużył swoje cętkowane oczy. Miały kolor bursztynu, ale gdy był szczególnie podniecony, pojawiały się w nich jasnozielone plamki. - Zrobiłem rewelacyjne odkrycie. Powiem, jak fundniesz mi wino. - Bez ograniczeń, stary. Cały kieliszek. Mów. - Byłem w Beuil... taki sobie wypad... - Alain! Ja ci nie płacę za benzynę, tylko za materiały! Grenier ukazał garnitur wspaniałych zębów. O dziwo, były całkowicie prawdziwe. Kobiety, które znał, mawiały, że gdy się śmieje, już na sam widok dostają orgazmu. - Wstąpiłem na kieliszek doskonałej nalewki z aronii, do małej, zapomnianej w górach knajpki. Nazywa się"Rivage"... - Alain! - Już dobrze. Wiesz, kto siedział na tarasie w cieniu figowca? - Alain! - Ten włoski mafioso, Don Camillo. - Wiem, kto zacz. Podobno jest z Cosa Nostra. I co z tego? Nie zajmuję się mafią, o ile... - O ile nie działa w okolicach Cannes! - Alain rzucił torbę na duże, zawalone papierami biurko. 51 - Masz coś jeszcze, prawda? Widzę to po twoim lewym oku. Grenier rozłożył ręce. - Zawsze lubiłem robić z tobą interesy. On tam nie był sam. - Aha. Zaczynamy jakąś sprawę. Z kim zatem popijał? - Zgadnij! - Alain! - Już dobrze, szefie. Przy stoliku, smakując martini z oliwką, siedziała młoda i piękna... no kto? - Alain! - Renard ważył w dłoni ciężką, kryształową popielniczkę. Grenier zasłonił się ramieniem. - Rebecca Guido. - Ta producentka z rzymskiej Cinecitta. O, do licha! Co mogła robić piękna Rebecca w towarzystwie Don Camilla? - I o to chodzi! Nie widzieli mnie. Ani mojego aparatu z długim obiektywem. - Niech cię diabli! - klasnął w dłonie Jules. - Masz to? Zrobiłeś zdjęcia? - A jakże. Są tu. - Wyjął z kieszeni na piersi małą rolkę. - Ile dajesz? Jules Renard pogryzł wargi. Materiał wart był tyle, ile afera rozdmuchana przez "Cannes Jour et Nuit". Ale coś go powstrzymywało. Jakaś myśl przeleciała przez głowę i znikła. - Wiesz co? Nic ci nie zapłacę. Te zdjęcia niczego nie wyjaśnią. A tylko uprzedzą mafiosa. Mam inny pomysł. Trzeba do zdjęć dorobić story. Inaczej cały pogrzeb na nic! Znasz Paula zwanego "Ciepłą Rączką". - Oczywiście. - Kiedy go ostatni raz widziałeś? - Jak go zdrapywali z sufitu. - Nie żyje? Zgon naturalny? Zielone ogniki zabłysły żywiej. - Tak. Wrodzona bomba w samochodzie. Myślałem, że wiesz. Renard usiadł ciężko. - Nasz kapuś. I niezły były wywiadowca. Szkoda, chciałem go puścić w ślad za Rebecca. Jeśli ma coś wspólnego z Don Camillem, można by to jakoś prześledzić. - Mam taki zamiar. - Ty? - oczy Renarda zaokrągliły się. - A dlaczego by nie? Znam Guido. Niezbyt dobrze, ale znam. Przyjechała nie tylko w charakterze jurorki. Będzie szefem produkcji ekipy złożonej z Francuzów Włochów i Polaków. Ci ostatni już tu są. Reżyser o trudnym do wymówienia nazwisku, operator Reutt i dwie kobietki. Jedna ładna. - Jakaś koprodukcja? Dlaczego nic o tym nie wiem? Polacy są ostatnimi czasy na topie w filmowym światku. Głównie dzięki Kie... szlow... cholera, co za 52 nazwisko... język można sobie połamać. I paru aktorom pracującym w Paryżu. Mógłbyś się wkręcić do ekipy? Alain zarzucił na ramię nieodłączną torbę. - Co za problem? Deleguje mnie twoje pismo "Cannes Jour et Nuit", czy to nie wystarczy? - Bardziej wierzę w twój urok osobisty. I złamany nos, który, o dziwo, działa na kobiety. Ta ładna Polka to kto? Sekretarka? Script? Grenier przeciągnął się, aż zatrzeszczały kości. - Drugi reżyser. Nazywa się Alice... jakoś tam. Koprodukcja ma tytuł "Wszystkie kolory grzechu". Część akcji będzie kręcona także na Sycylii. Pojmujesz? Jules Renard rozumiał. Kroiła się ciekawa historia, którą ma szansę opublikować jako pierwszy. Wiedział, że może zaufać swojemu najlepszemu współpracownikowi. Alain miał bowiem duszę ?????'??? Masona i Philipa Marlowe'a razem wziętych. Aż szkoda, że nie pracował jako prywatny detektyw. - Ile mnie to będzie kosztowało? - A ile masz przy sobie? - Dwadzieścia franków! - Przydadzą ci się na stare lata. Cześć. Przez chwilę słychać było łomot butów zbiegającego ze schodów. - Niech go diabli porwą - mruknął Jules, zgarniając papiery na kupę. - Przecież wie, że dam mu, ile będzie chciał! April Webster wisiała na telefonie. W Nowym Jorku była teraz trzecia trzydzieści w nocy, ale sprawa, dla której zdecydowała się zbudzić szefa, okazała się niezwykle pilna. - Parker, to ja. Mówię z Cannes. Zbudzony ze snu Ridley zamrugał powiekami. Obok, w stylowym małżeńskim łóżku chrapała żona z włosami nakręconymi na różowe plastykowe wałki. - Coś się stało? Z jakiego aparatu mówisz? April poprawiła ramiączko sukni. - W porządku. Z biura. Sam mówiłeś, że linia jest czysta. Ridley Parker potrząsnął głową, całkowicie rozbudzony. W istocie ta linia była czysta, choć nie o wszystkim poinformował swoją najlepszą agentkę w Film Finance Corporation. April nie wiedziała, że jej firma była instytucją dość potężną, by bez trudu tałożyć stację nasłuchową, pozwalającą wyciągnąć elektroniczne uszy na Sycylię, valabrię i okolice Neapolu. A i południe Francji nie przedstawiało problemów. - O co chodzi, April? - Zjechała tu hałaśliwa młodzież. Wywiesili transparenty w Cannes i Nicei przeciwko "Meredithowi". Optują za filmem z Polski... 53 - Zrób jeszcze jedną konferencję prasową. Zaproś dziennikarzy, wydaj kolację... April, rób, co chcesz, ale... - Jest tu Rebecca Guido. Jurorka i producentka RAI Due. Czy mogę z nią porozmawiać... no... wie pan? - Nie próbuj jej przekupić! Nie! - Do diabła, szefie! Możemy przegrać! Ridley Parker słuchał ostrego głosu April i nie mógł się nadziwić. Zaledwie pięć lat temu przyszła do firmy jako niezależny ekspert finansowy, a już przejęła ster na kontynencie. "Czy to aby nie za szybko?" - pomyślał. - Ja decyduję! - warknął. - Nie dzwoń więcej. Wyjeżdżam do Europy. Będę czuwał nad całością spraw. Ty pilnuj ludzi i walcz o "Mereditha". Diabli nadali! - roześmiał się głośno, budząc żonę. - Widziałem ten film. Straszliwa chała. Trzymaj się, April! - Tak jest, szefie - wymruczała, słysząc szczęk odkładanej słuchawki. O ósmej trzydzieści, gdy słońce nie praży jeszcze zbyt mocno, Rebecca Guido wyszła z zielonkawej wody basenu w hotelu "Negresco". Miała ochotę na kawę i grzanki z masłem oraz kilka tych ogromnych truskawek prosto z kramu największego targu w Nicei. Czuła się świetnie. Szczupłe, opalone ciało było gładkie i wypielęgnowane. Ale kolor swój zawdzięczało nie tyle zdradliwym promieniom słonecznym, co doskonałym kremom samoopalającym. W pokoju z przyciemnionymi szybami pobieżnie przejrzała listę spraw. "Trzeba się wreszcie spotkać z Polakami - pomyślała, susząc włosy jasnozielonym ręcznikiem. - Po południu jest spotkanie wszystkich członków jury. A zatem dla Polaków mam przedpołudnie". Podniosła słuchawkę telefonu. - Poproszę sok, grzanki i trochę truskawek. Nie, bez śmietanki. I czarną kawę. Merci. Szum suszarki zagłuszył pukanie do drzwi. Usłyszała je dopiero, gdy stało się natarczywe i głośne. - Madame zamawiała śniadanie - kelner miał nienaganne maniery. Podniósł rolety, odsłaniając widok na morze i rzadkie pióropusze wysmukłych palm. - Z recepcji przekazano jeszcze to - położył na stoliku wąską białą kopertę. - Dziękuję. Żując grzankę, rozerwała papier. Była tam tylko jedna kartka, z numerem telefonu. I dwie literki: CE. Wiedziała, co znaczą. I z kim powinna nawiązać kontakt. Wykręciła numer, parząc usta kawą. - Rebecca Guido. - Dziękuję, że pani zatelefonowała - odezwał się uprzejmie miły dla ucha baryton. - Proponuję spotkanie o jedenastej w barku "Frido". Wie pani, gdzie to jest? 54 - Nie. - Tuż obok Biura Festiwalowego. - Czy to aby... - zająknęła się. - Wszystko w porządku. Czekam. Odłożyła słuchawkę nieco zdezorientowana. "Koło Bjura Festiwalowego? W samym oku cyklonu? Czy to bezpieczne?" Jeszcze raz wykręciła numer. - Biuro? Mówi Guido z Cinecitta. Chciałabym się dcwiedzieć, gdzie mieszkają Polacy... tak. Są akredytowani. Monsieur Marek Brodzi nsky,- reżyser z Warszawy. I Andre Reutt. Też z Warszawy. Dziękuję. Czekam. - Kawa była mocna, zaś truskawki słodkie i soczyste. Rozgryzała je, z przyjemnością smakując lepki miąższ. - Tak, dziękuję. Już notuję. Gdzie to jest, u Bc>ga Ojca? Aha, oszczędzają... "Diabła tam! - pomyślała, oblizując palce. - Trzeba ich jak najszybciej przeprowadzić dadobrego hotelu!" Telefon u Polaków był zajęty. Gdy się wreszcie dodzwoniła, kawa w dzbanku całkiem wystygła. - Halo, mówi Rebecca Guido. Jestem waszą... Przepraszam, naszą producentka! - roześmiała się perliście. - Czy możemy si<= spotkać? Mówię z panem Bro... dżin... - Tak, to ja - mamrotał Marek, skacząc po pokoju z jedną nogawką spodni włożoną, a drugą wlokącą się po dywaniku. - Już rnyślałem, że Cinecitta się wycofała! - Niech pan nie panikuje - jej gardłowy głos przypominał chwilami tembr Marleny Dietrich z czasów "Orient Expressu". - My Włosi nigdy się nie spieszymy. Mam czas około pierwszej. Może zjemy razem lunch? - Lunch? - głos Brodzińskiego zabrzmiał nieco poiskliwie. - Na koszt firmy! - roześmiała się Rebecca. - Wiem, że Polacy zawsze na wszystkim oszczędzają. Proszę zaprosić resztę. - W takim razie będą dwie panie i nas dwóch. - Doskonale. Czy zna pan knajpkę "Chez Alphonss"? Brodziński roześmiał się, wreszcie rozluźniony. - Kto by nie znał! Jedliśmy tam wczoraj kolację z Brunonem Steinholzem-Polacy nie zawsze oszczędzają. To do zobaczenia. - Ciao. Rebecca odsunęła zeschniętą grzankę. Truskawki były już zjedzone. Teraz należało przejrzeć garderobę. Rzecz dla młodej, ładnej Kobiety podstawowa. "Chyba ta spódnica będzie dobra - pomyślała, wyciągając z szafy ostro zieloną tkaninę. - No, nie! Nie na spotkanie o jedenastej. Do barku "Frido" trzeba się wśliznąć niczym szara myszka. O, ta sukienka będzie w Sam raz. Popielaty jedwab 55 w delikatny czarny rzucik. Do tego słomkowa panama, skrywająca pół twarzy. Tak, a potem wrócę do hotelu, przebrać się na obiad z Polakami!" Alain Grenier z nieodłącznym aparatem, przewieszonym przez ramię, siedział nad numerem "Cannes Jour et Nuit" w małym, dość dusznym barku "Frido", tuż koło Pałacu Festiwalowego, obstawionego już od rana metalowymi zaporami. Barierki tamowały ruch, zajmowały prawie połowę chodnika i utrudniały poruszanie się przeróżnym "barobusom" z napojami, lodami i zdjęciami gwiazd. "Ciekawe, ilu cywilów z tajnych służb musi obsługiwać niektóre z tych wózków pełnych coca-coli i pomarańczowej mirindy? - roześmiał się w duchu. - W czasie festiwalu do Cannes przybywa nie tylko śmietanka towarzyska z Monaco czy Paryża. Pełno tu również pospolitych złodziejaszków i wszelkiego typu dewiantów, gotowych strzelać z, jak to tłumaczą, pobudek religijnych lub moralnych do roznegliżowanych panienek przechadzających się tłumnie bulwarami. Złożył gazetę i już miał wstać, gdy nagle zainteresowała go sylwetka grubasa w szarej alpakowej marynarce, wachlującego się zawzięcie najnowszym numerem "Daily Telegraph". Facet był spocony i najwyraźniej czekał na kogoś. ""Daily Telegraph<< - najbardziej konserwatywna gazeta londyńska - zastanowił się. - Kto to czyta w Cannes?" Odpowiedź przyszła szybciej, niż się tego spodziewał. Do barku wśliznęła się dobrze ubrana kobieta w szarej, wytwornej sukni i słomkowym kapeluszu z szeroką szarfą. Przez sekundę zatrzymała się pomiędzy stolikami, aż jej wzrok padł na grubasa. A raczej chyba na gazetę. Podeszła krokiem lekkim i sprężystym. Może zmyliłaby kogoś innego, ale nie Alaina. "Ona go nie zna! - pomyślał błyskawicznie. - >>Daily Telegraph" jest znakiem rozpoznawczym!" - Przeciskając się między białymi krzesełkami, na moment odwróciła twarz. - "Rebecca Guido! - delikatnie pomanipulował przy fleszu. - A kim jest grubas?" - Zdjęcia wykonał zza pleców kelnerki. Rzucił banknot na stolik i starając się nie zwracać na siebie uwagi, opuścił bar. - Gdzie są te cholerne zdjęcia? - mamrotała, wyrzuciwszy wszystko z przepastnej torby. - Przestań się znęcać nad moją własnością! - zezłościła się Anna. - Mówiłam ci wczoraj, że wziął je Marek. Mieli je przejrzeć nocną porą. - Nic mi nie mówiłaś! - kłóciła się Alicja. - Nawet ich nie widziałam, chociaż to właśnie mnie zawdzięczasz odbitki! Gdybym nie wlazła za barierkę... Anna spokojnie upychała rozrzucone rzeczy z powrotem do torby. - Tobyś nie zobaczyła białych pepegów... Alicja zamarła z grzebieniem w dłoni. 56 - Teraz ty zaczynasz? - Ależ nie. Nie ma na świecie nikogo od ciebie lepszego... - Osobiście wolałabym, żeby był! - warknęła. - Nie mam co włożyć! Anna westchnęła. Była gotowa już od pół godziny. Z powodu obiadu w szerszym gronie, jak to określił przez telefon Andrzej, nie zamierzała rezygnować z własnych przyzwyczajeń. Miała na sobie białe spodnie i zieloną bluzkę podkreślającą piękny, naturalnie rudy odcień włosów. - Słuchaj, skończę sześćdziesiąt lat, zanim ty się ubierzesz! Alicja nerwowo zapinała żółtą, płócienną sukienkę. - Spiesz się powoli, cytat z Szekspira - wymruczała. - Punktualność to domena królów, cytat z Misia Jogi - odcięła sie Anna W "Chez Alphonse" nie było ani jednego wolnego stolika. Czwórka Polaków popatrywała tęsknie na roznoszone półmiski. - Zechcą państwo poczekać dziesięć minut - uśmiechnęła się pulchna "Concombre", wskazując na miejsca przy barze. - Szósty stolik już kończy deser Chcąc nie chcąc zamówili aperitify. - Spójrz, kto tam siedzi! - Marek przysunął się do Anny. __ p0 ciaude Sautet. - Widzę. Z tą małą? Dziewczyna nie ma więcej jak szesnaście lat. Brodziński przechylił kieliszek. - Co chcesz? Jeśli nie wyjdzie mu romans, zawsze może ją adoptować O, jest Guido. Prezentacja trwała krótko. Piękna Rebecca, cała w ogórkowej zieleni rozpylała wokół samozadowolenie i zapach "Opium". Tylko raz, przez mgnienie oka straciła uśmiech: gdy podawała dłoń Alicji. Ciekawa uroda Polki zaskoczyła ją. - Chodźmy, stolik już wolny! - Andrzej Reutt zagarnął ramieniem seledynowy obłok. Znał Rebeccę z dawnych lat, gdy pracował w Cinecitta dla Marettieao Za zdjęcia do tego filmu otrzymał nagrodę krytyki w Berlinie. Cała ówczesna prasa rozpisywała się na temat tego, co oświadczył, gdy asystent pokazał mu tabele i diagramy światła, jakie zastosował. "Mój Boże, gdybym wiedział, że to takie skomplikowane, nigdy bym tego nie wymyślił!" - Co jemy? Długo się naradzali. Za namową samego szefa kuchni zamówili kilka tuzinów ostryg i ogromnego homara. Do tego białe wino z okolic Saverdun. - Za współpracę! - Rebecca uniosła kieliszek. - Za współpracę! - odparli chórem pozostali. Przez następną godzinę jedli i uzgadniali szczegóły. Włoszka pracowała perfekcyjnie. Trzeba jej było to przyznać. 57 - Do zakończenia festiwalu niczym się nie zajmę. Jak wiecie, jestem w jury - powiedziała, podnosząc kieliszek do ust. - Sprawami technicznymi z transportem włącznie zajmie się mademoiselle Grizetti. Ja obejmę dowództwo na tym krążowniku po ogłoszeniu Złotej Palmy. Francuzi przylatują po dwudziestym maja. Zamieszkają w "Carltonie", dokąd i wy się przeniesiecie. Aha, tutejszy redaktor naczelny dziennika "Cannes Jour et Nuit" prosi o zgodę na akredytację przy naszym filmie swego pracownika. Zgadzasz się, Marc? Brodziński wzruszył ramionami. - Nie zajmuję się takimi sprawami. Niech Alicja go hołubi! No... nie każcie mi decydować o każdym głupstwie. Rebecca skinęła głową. Podobał jej się ten wysoki Słowianin o jasnych włosach i szarych oczach. Miał niezły owal twarzy i uparte usta. - O.K. Alice. On się nazywa Alain Grenier. I chce z wami pojechać na sześć dni na Sycylię. - Co znaczy... z wami? - zdziwił się Reutt. - A ty nie jedziesz? Rebecca potrząsnęła włosami. - Nonsens. Wszystko załatwię faksem. Tam wyjedzie malutka część ekipy. W końcu drugi reżyser i drugi operator też muszą się czymś wykazać. - Nie widzę przeszkód - ucieszyła się Anna. - Jeśli Andrzej to zaakceptuje... - Ja się zgadzam - Brodziński przysunął creme caramel - ulubiony deser Francuzów. - Wcale mi się nie uśmiecha wyprawa na tę gorącą wyspę. Już Anna przypilnuje światła, a Alicja kamery. Ze scenopisu wyraźnie wynika, że w Cas-tellammare i na cmentarzu są ujęcia typowo "kobiece". A swoją drogą szkoda, że nie udało się zaangażować Valery do głównej roli. Scena miłosna na cmentarzu w samo południe... Rebecca wybuchnęła śmiechem. - Charlotte Valery nie lubi być budzona w ciągu dnia. - A kim ona jest, do diabła, wampirem? - zniecierpliwiła się Alicja. Wcale nie była zadowolona, że tylko jej i Annie przypadnie praca na cmentarzu w pobliżu cypla. Miała nadzieję, że w dużej ekipie z czterema kamerami, Markiem i Andrzejem jej lęki prysną niczym zły sen. - Cholera, Anno, znów same baby! Ale Cebulę dacie? - Nie panikuj. Dwóch oświetleniowców, garderobianą, kostiumolożkę. Żadna koprodukcja nie jeździ z całą ekipą tam, gdzie wystarczy jedna kamera z wózkiem i kranem. - Dwóch francuskich gogusiów od światła na tyle bab? - syczała nieprzejednana Alicja. - Przecież nie są ci potrzebni do łóżka, tylko do roboty! - ucięła Anna. 58 "Alicja czasem zachowuje się, jakby miała dwadzieścia lat i pierwszy raz spoglądała przez obiektyw kamery" - pomyślała. - No i będzie z nami jeszcze ten dziennikarz... Jak on się nazywa? Alicja niosła do ust kieliszek z kroplą na dnie. - Szczerze mówiąc, kochanie, nic mnie to nie obchodzi! Wszyscy roześmiali się głośno. Ten słynny cytat pochodził z filmu "Przeminęło z wiatrem". Był ostatnim zdaniem, jakie wypowiada Rert Buttler do Scarlett ?'????, zamykając na zawsze za sobą drzwi. Używały go często w ściśle określonych okolicznościach. Anna mogła przysiąc, że Alicja będzie tępić biednego żurnalistę bez żadnej ku temu przyczyny. Po prostu z góry założyła, że "dodatkowy" mężczyzna okaże się nikomu i niczemu niepotrzebnym balastem, jaki od zarania kina plącze się po planie. - Za współpracę! - Rebecca uwodzicielsko uśmiechała się do Marka. - Za współpracę! - odparł mile połechtany. W tym samym czasie Alain Grenier uczestniczył w sekcji zwłok niejakiego Jeana Roubais, pracownika małego dwuosobowego zakładu "Cannes-Foto-Ser-vice", który od sześciu lat zarabiał na bagietkę i kieliszek pemodu, wywołując filmy Kodaka i robiąc odbitki dla rzeszy turystów spędzających urlop na Lazurowym Wybrzeżu. O morderstwie zameldował wspólnik Roubais, dwudziestosześcioletni absolwent Studium Fotograficznego w Marsylii, niejaki Louis Fournier. Trzęsącymi się wargami opowiadał, jak to wróciwszy z kafejki, w której jadł craque monsieur z kieliszkiem beaujolais, zastał swego patrona leżącego na zapleczu, tuż za maszyną wywołującą negatywy, z rozbitą głową i raną szyi. ? - Myślałem, że zemdlał, panie komendancie! Leżał tak, że widać mu było tylko nogi. - Czy coś zginęło? No, czy z kasy nie wzięto pieniędzy? Commandant Broittś gładził dłonią lśniące włosy. Choć od lat nikt już nie używał brylantyny - on, jak na Korsykanina przystało, wierny był modzie swej wczesnej młodości. Chłopak nerwowo kręcił głową. - Nie. Nie ukradziono ani centyma. Nie rozumiem... Komendant też niczego nie rozumiał, ale nie okazał, że się w tym zgadza z przedmówcą. - Zbrodnia bezsensowna. Ślady krwi, ale ani jednego śladu palca czy dłoni mordercy. Może sekcja zwłok coś wykaże? Nic nie wykazała. - Rozbita czaszka, narzędzie zbrodni o ostrym, sześciokątnym zakończeniu. 59 - Co to może być? - zastanowił się Grenier. - Pogrzebacz? Doktor Micheiin, stary fachowiec z czterdziestoletnią praktyką, pokiwał głową. Spojrzał na gościa, z którym znali się całe wieki. - Oszalałeś, Alain? W czym miał nim grzebać? W nosie? W takim nowoczesnym zakładzie nie ma żadnego paleniska. To musiało być co innego... - Co ja, do cholery, jestem lekarzem czy policjantem? Zapytaj komendanta. Jeśli tę sprawę rozwikła, w co wątpię. - To lis, prawda. Ale wcześniej czy później wszystkie lisy kończą u kuśnierza - powiedział wysoki, dobrze ubrany mężczyzna siedzący w głębokim fotelu na trzydziestym drugim piętrze jednego z wieżowców na Manhattanie. - Musisz sam polecieć, Ricardo. I przypilnować tego interesu, o którym mówisz, że przyniesie miliardy. Jeśli chodzi o mnie, jestem ze starej szkoły. Na twojej branży się nie znam. Masz zgodę czterech rodzin. Ale nie zapominaj, że oni tam są "punciutu". Mężczyzna zwany Ricardem spojrzał na swoje wypielęgnowane dłonie. "Punciutu" - pomyślał. Jakże dawno nie słyszał tego słowa w sycylijskim dialekcie znaczącego "przekłuty". To stary rytuał inicjacyjny Cosa Nostra, polegający na nakłuciu palca nowego adepta, by wycisnąć zeń kroplę krwi. - Ale działa przeciwko nam. A jego rodzina to "superpentiti"! - Sądzisz, że wejdą we współpracę, Ricardo? - Powinni. Nie pozwolę, by zagrozili interesom rodziny Gambino. Także moim interesom. Wysoki, dobrze ubrany, o mlecznych włosach mężczyzna podniósł się z fotela. Jak na swoje lata był w znakomitej kondycji. - Zostawiamy ci wolną rękę. Ja nie mogę wrócić na Sycylię. Już nigdy. Wiesz o tym. Ricardo miał kamienną twarz. To też należało do rytuału, gdy rozmawiali ze sobą ludzie honoru z amerykańskich rodzin. Wiedział, że tylko on, głęboko zakonspirowany, może udać się do Europy. Człowiek stojący naprzeciwko był znanym chemikiem, właścicielem dużego koncernu ze wschodniego wybrzeża. Pięćdziesiąt kilka lat temu w Palermo wynalazł "brunatny kwas" - wkład Cosa Nostra w postęp nauk ścisłych: rozpuszcza dokładnie zwłoki, nie niszcząc zegarków. Przed nim trupami, pomordowanych przez zwalczające się "rodziny", dokarmiano ryby w Zatoce di Casteilammare. Ale wydany przez jednego z "pentiti" (tak określają zdrajcę), w ciągu trzech godzin znalazł się na rzymskim lotnisku Fiumicino. - Masz tylko jeden sposób, by uniknąć zasłużonej kary - powiedział eskortujący go szef legionu karabinierów stacjonujących w Palermo, zaprzyjaźniony od lat z rodziną. - Wybierz drogę nieodwracalnego wygnania. 60 I chemik wybrał. Ale przepiękna zatoka śni mu się nieprzerwanie od pięćdziesięciu lat. - Wymieńmy pocałunek na znak szacunku - powiedział Ricardo wstając. - Nie oczekujcie mnie, dopóki sam nie ocenię sytuacji. Dwaj mężczyźni, głęboko patrząc sobie w oczy, dotknęli się ustami. Trwało to pół sekundy, nie dłużej. Po wyjściu siwowłosego, Ricardo podszedł do panoramicznej szyby, za którą wspinały się kikuty wieżowców. "Jak to się wszystko zmienia - pomyślał. - Mój wuj i jego wuj strzelali do siebie między ulicami Siódmą Wschodnią a Dwudziestą Drugą. Dziś pięć amerykańskich rodzin z Cosa Nostra podzieliło raz na zawsze pomiędzy siebie strefy wpływów: Genovese z bossem Anthonym Salerno kontroluje hazard i domy gry. Gambino, po śmierci Pula Castellano jest moje. Lucchese z Antoniem Corallo zajmuje się chemią i elektroniką, dysponując, o czym nie wie Pentagon, toną "Gumy F 15" - materiałem o wysokiej sile eksplozji skradzionym z kamieniołomów Mount Britten. Gdy przyjdzie taka konieczność, kawałek tego plastyku można ukryć w dowolnym miejscu: obrąbku płaszcza lub w obcasie modnego obuwia. I nie wykryje go kontrola elektroniczna żadnego lotniska świata. Colombo z Gennarem Langello - przerzuca heroinę od czasu, gdy w siedemdziesiątym czwartym w Marsylii zlikwidowano prowadzącą przez Francję drogę przerzutu. I ostatnia rodzina, Bonano z Phillipem Rastellim, czerpie niezłe dochody z obrotu nieruchomościami. - Tak, trzeba mi było ich akceptacji. Wszystkie skomplikowane urządzenia elektroniczne i laserowe pochodzą od rodziny. Tylko oni gwarantują milczenie. Stara, poczciwa sycylijska omerta. I szybkie działanie. Wszyscy umiemy liczyć. Zapach pieniędzy zawsze unosił się nad pięcioma klanami. Trzeba tylko wciągnąć do współpracy tych z "trójkąta śmierci<<. Trzeba położyć kres walkom w Europie. Koniecznie". Ricardo podniósł słuchawkę telefonu. - Marcia? Zamów mi bilet. Tak, business class na środę. Open. Nie wiem, kiedy wrócę. I poślij kwiaty mojej żonie. Nie będzie mnie, na szczęście, w dwudziestą rocznicę ślubu. W tym samym czasie w kamiennym domu na końcu cypla, gdzie morze wyrzuca na piasek zmętniałe glony, stara kobieta wskazała niemowie prawie całkiem zbutwiałą łódź rybacką z siecią na dnie. Chłopak nie pytał, o co chodzi. Wiedział. Wsiadł do łódki tak pewnie, jak robił to przed nim jego pradziad, dziad i ojciec, choć ten ostatni utonął w czasie przypływu. Sterował pewnie i bezpiecznie. Wolał łódki i morze niż te wszystkie błyszczące, delikatne maszyny z silnikami ukrytymi pod cienkim plastykiem lub blachą. Dlatego nie żal mu było, gdy spychał w odmęty wiśniową toyotę camry po tym głupim i gadatliwym Franco, któremu musiał wolno, wolniutko skręcić sznur wokół szyi, nie 61 pozwalając męczarniom skończyć się zbyt szybko. To także stara tradycja, wyrosła z tej kamienistej, nieurodzajnej gleby. Niemowa jest chyba ostatnim, który to potrafi. Franco musiał zginąć. Tak kazała Mamma. A jej słowo jest niepodważalne. Chłopak dziwił się trochę, że z życiem uszły dwie kobiety, które tu, na cypel, przywiózł dając tym dowód niewybaczalnej głupoty. Ale Franco zbyt wiele czasu spędzał w podróżach od Mediolanu po Agrigento, by pamiętać o słowach starej kobiety. I to jedno zapomnienie, zlekceważenie kosztowało go życie. Obie cudzoziemki chyba tylko dlatego przeżyły, iż zbyt wiele osób z miasteczka wiedziało o ich eskapadzie. I o rządowych papierach, które gwarantowały im nietykalność, co dyskretnie dał do zrozumienia szef karabinierów, Carlo Trappeni, który jest zięciem padrone Gian-franca z alberga "Alverino". Niemowa, zwany "Muto", spojrzał na swoje mocne dłonie ściskające ster. Dobrze, że nie musiał kopać trzech grobów zamiast jednego. Ziemia jest taka twarda. W zatoczce, w której przezroczysta woda powiększała drobne kamyczki oszlifowane niczym szlachetne opale, już na niego czekano. Duża biało-niebieska łódź z silnikiem volvo-penta kołysała się łagodnie na fali. Chłopak zręcznie wspiął się po drabince na burtę. Kapitan jachtu, w nieskazitelnie białych spodniach i marynarskiej czapce z daszkiem, bez słowa podał mu plastykowy zamknięty worek, w którym były jakieś dokumenty. - Do rąk własnych Mammy, zrozumiałeś? Chłopak skinął głową. Zeskoczył do swojej płaskodennej łódki i wyjął wiosła. Będzie płynął cicho jak śmierć. Nie wiedział, że informacje, które tak starannie opakowano, by ani kropla wody nie przeniknęła do wnętrza, są również wyrokiem. Na niego. Bo źle, niedokładnie wykonał powierzone mu zadanie. W kamiennym domu na końcu cypla czarno odziana kobieta trzymała w dłoni starą, pożółkłą fotografię. Dlaczego jej nie zniszczyła pomimo upływu lat i niebezpieczeństwa, które niosła "ukradziona twarz"? Jeden Bóg to wie. Twarz syna, poważnego piętnastolatka, spowodowała, że poorane głębokimi zmarszczkami bezzębne usta rozciągnęły się w uśmiechu. - Ricardo, synku - szepnęła samymi wargami, jakby bojąc się, że słowa ulecą nie tam, gdzie powinny. Że usłyszą je zimne i stare kamienie ze ścian zbudowanych przez jej męża sześćdziesiąt lat temu. Dała mu siedmiu chłopaków. Zdrowych i pięknych. Sześciu z nich zginęło od kul jednego dnia: dwudziestego piątego czerwca pięćdziesiątego czwartego roku. Oni i ich pulchne, pełne życia żony i maleńkie dzieci. Wszyscy pochowani na cmentarzu za żelazną, zgrzytliwą bramą. Cała rodzina Caduccich. Oprócz niego, Ricarda, od lat żyjącego za Wielką Wodą. O nieszczęsnym Franco nawet nie warto wspominać. Wnuk po dawno nie żyjącej jedynej córce. Głupiec chciwy błyskotek, kobiet i bogactwa, które nie daje 62 szczęścia. Tak, kazała go zabić i nawet nie uroniła łzy. Już dawno z wyschłych oczodołów nie spłynęła ani kropla. Za to teraz jest jedyną, która decyduje. Mądra, niepiśmienna, przeraźliwie perfekcyjna w sprawowaniu władzy. Nie ma już na Sycylii capo di tutti capi. Jest Mamma. Włożyła zdjęcie do schowka w jednej ze ścian. - Jesteś już? - usłyszała szelest bosych stóp, choć cichsze były od lotu ćmy. Niemowa wyjął pakiet zza koszuli. - Dobrze. Teraz wyjdź na drogę. Czekaj, aż przejadą dwie maszyny. Jeśliby pojawiła się za nimi jakaś trzecia, wiesz, co masz zrobić. Chłopak skinął głową. Dwie błyszczące limuzyny nadjeżdżały drogą od miasteczka. Błękitne volvo 240 i fiat marengo. Oba zatrzymały się pod rozłożystą pinią. - Mamma kazała zejść piechotą! - roześmiał się jeden z kierowców, lekko utykając. Miał w goleniu kulę rewolwerową, której nie usunięto na czas. - Nie chce wylać asfaltu? - zdziwił się drugi z kasztanowego fiata. - Jest taka staroświecka. I dba o bezpieczeństwo. Niemowa pokazał ręką, że droga wolna. Obaj mężczyźni schodzili ostrożnie, by się nie potknąć o wystające kamienie. - Nie sprzeciwiaj się jej - uprzedził kulejący. - Nie znosi tego. - Santo cielo, co za droga! Kobieta inwestuje dziesiątki milionów dolarów rocznie w ziemię. Nie melioruje jej, nie zagospodarowuje, tylko kupuje, by ją mieć! Co za sens! - Milcz, bo zginiesz. Tu, na Sycylii? zabija się nieposłusznych, tych, którzy wiedzą za dużo, i pechowców. Jak Franco. - Kazała zabić wnuka? Toż to... średniowiecze. - Mamma zabija z zemsty. I z konieczności. Taka jest. O, stoi tam, cała w czerni. Pochyl nisko głowę. Nisko, głupcze! Stara kobieta marniała coś do siebie bezzębnymi ustami. Wyglądała jak jeden z tych korzeni sterczących nad kamiennym murkiem, gdzie niespodziewanie wyrósł krzyż. Boeing 747 American Airlines łagodnie podchodził do lądowania. - Proszę zapiąć pasy i zgasić papierosy - poprosiła stewardesa o buzi lalki Cindy. - W Paryżu jest dwadzieścia pięć stopni Celsjusza, pada drobny deszcz. Życzymy państwu udanego pobytu... Ridley Parker schował paszport. Przeszedł przez kontrolę, a teraz skierował się w stronę miejsca, gdzie powinien już być jego bagaż: niewielka torba z cielęcej skóry, kupiona tuż przed wyjazdem w domu towarowym Macy's na skrzyżowaniu Broadwayu z Trzydziestą Czwartą. Czekając, aż taśma obrotowa 63 wypluje walizki, przyglądał się otoczeniu. Jakżeż dawno nie był w Europie. Tak się złożyło. Jego amerykańskie interesy, rozbudowywanie sieci Film Finance Corporation, nie pozwalały na podróże dalej niż do Reno. Jakżeż nad tym bolała Constance - jego żona. "Słodka, mała Connie - pomyślał, przesuwając wzrokiem po karnie czekającym tłumie Amerykanów - wniosła posag, który posłużył do rozbudowania niewiarygodnie dziś rozległego imperium. Przez te lata naszego małżeństwa przeistoczyła się w grube babsko, żądne władzy i pieniędzy: diamentowej karty kredytowej! Connie, która nie dała mi tego, czego pragnąłem najbardziej: syna". Transporter stanął i znów ruszył. Torba z cielęcej skóry nadjechała i Ridley Parker mógł przejść przez olbrzymi hol do rzędu czekających taksówek. - Boulevard des Italiens! - rzucił czarnemu jak smoła kierowcy. Nie był to adres hotelu, lecz biura, które znajdowało się na szóstym piętrze starej, szacownej kamienicy pamiętającej czasy architekta Haussmanna. Tam, w obszernym pięciopokojowym apartamencie umieścił paryską filię FFC, zarządzaną wspólnie z canneńską przez nieocenioną April Webster. Teraz, kiedy April jest na Lazurowym Wybrzeżu, w lokalu powinien być, jak wynika z dokumentów, facet o nazwisku Leger. Ridley prześpi się w pokoju gościnnym, by niepotrzebnie nie absorbować sobą ludzi, którzy niekoniecznie powinni wiedzieć o jego obecności w Europie. Jak każdy dysponujący ogromnym majątkiem miał swoich wrogów lub co najmniej osoby nieprzychylne, by nie powiedzieć wprost: zazdrosne. Taksówka zatrzymała się przy krawężniku. Ridley dał kierowcy zbyt suty napiwek. Nie miał drobniejszych banknotów. Murzyn spojrzał spod oka, schował pieniądze do puszki i splunął spomiędzy zębów. Europejczyk o twarzy Afrykańczyka nie miał szacunku dla ludzi, którzy z kolei nie szanowali własnego portfela. Konsjerżka wyjrzała przez okienko. - Vousvoulez? - Do pana Legera - uśmiechnął się szeroko, sądząc, że zrobi to na suchym wiórku dobre wrażenie. Okienko zatrzasnęło się bez słowa. Stara, zgrzytająca winda wywiozła go na szóste piętro. W mieszkaniu panowała głucha cisza. Dopiero po czwartym dzwonku rozczłapały się kroki. W otworze judasza zabłysło czarne oko. - Jestem Ridley Parker. Przyleciałem z Nowego Jorku. Długo trwało, zanim puściły elektroniczne zabezpieczenia. Monsieur Leger okazał się bladym czterdziestolatkiem z dużą czołową łysiną i nosem przypominającym zakończenie pogrzebacza. - Tak, wiem. Pani Webster mnie uprzedziła. Proszę... Przez następne trzy godziny Parker wraz z chudzielcem przeglądał dokumen- 64 tację zamkniętą w komputerze. Drukarka wypluwała pasma papieru, pokryte rzędami cyfr i tajemniczymi znakami. - O.K. - mruknął Parker. - Może pan odejść. - Naprawdę nie chce pan hotelu? - czterdziestolatek zacierał spocone dłonie. - Zostanę tu. Jeszcze popracuję. - Jak pan sobie życzy, monsieur. Gdy został sam, wyjął z bocznej dolnej szuflady biurka zaszyfrowaną kasetę wideo. Włożył ją do aparatury, przytłumiając głos. Sam usiadł w fotelu przed zamocowanym na ścianie ekranem o półtorametrowym przekroju. Dźwięki Drugiej Symfonii Brahmsa rozproszyły ciszę. Obrazy przesuwały się w zwolnionym tempie. Parker oddychał coraz szybciej, zapadał w nicość, budził się i znów palce poruszały się pospiesznym rytmem. Uwielbiał to. Rozkoszował się. Chciał, aby cały świat mógł mieć to, co on. Za duże pieniądze, naturalnie. W piątek już o dziesiątej rano policja rozstawiała metalowe barierki wokół wejścia do Pałacu Festiwalowego. Robotnicy uważnie rozściełali długi czerwony dywan na kilkudziesięciu stopniach prowadzących do wejścia. Dziś o dziewiątej wieczorem międzynarodowe jury wyłoni zdobywcę Złotej Palmy. Charlotte Valery i Stanley Clifford byli dla prasy nieuchwytni. Także pozostali członkowie jury. Sarah Oppenheimer zamknęła się w swoim apartamencie w hotelu "Negresco" w Nicei i nie odbierała telefonów. Rebecca Guido przeciwnie - sama wisząc na aparacie, już godzinę rozmawiała z Rzymem. Tłum dziennikarzy oblegał wszystkie knajpy i bistra, dyskutując zażarcie. Do finału kandydowały trzy obrazy: włoski - Berto-lucciego, chiński - Cziu-szen-hanga i, oczywiście, amerykański "Meredith". Głosy prasy były, jak zawsze, podzielone. Część krytyki, zażenowana odrzuceniem polskiego "Trois couleurs - rouge", zarzucała dystrybutorom brak odpowiedniej reklamy, inni wzruszali ramionami nad chińską "Żółtą rzeką", uważaną powszechnie za remake "Małego Buddy". O Amerykanach w ogóle się nie mówiło. Ich film był tematem wstydliwym. Potężna machina FFC dwoiła się i troiła, zarzucając bulwary i plaże ulotkami, fotosami, gadżetami, które na dobrą sprawę interesowały wyłącznie dzieci. - Zupełnie, jakby chodziło o Żółwie Ninja! - śmiał się zgryźliwie czołowy krytyk filmowy z "Le Monde". - I wiecie, co zrobili? Komputery Silicon Graphics i Macintosh wykorzystano w siedmiu różnych scenach, liczących w sumie pięćdziesiąt dwa ujęcia, polegających na przeniesieniu jednego ze zmarłych aktorów ze sceny do sceny - wmontowano go w materiał, który nakręcono już po jego tragicznej śmierci! 5 - Całkiem przyzwoite piekło 65 - Czytałem - mruknął Jules Renard, rozglądając się za nieuchwytnym od rana Alainem - że teraz reżyserzy będą mogli robić zbliżenia kaskaderów podczas ich wyczynów, a następnie kopiować w te sceny twarze gwiazd. Bill, nie widziałeś gdzieś Greniera? Bill Fray pociągnął solidny łyk piwa. Miał potwornego kaca po całonocnej balandze, jaką urządzili Niemcy. Bruno Steinholz zaprosił też Polaków. Mili faceci, ale odpadli już po północy. Poszli się kąpać w morzu. Bill przetrzymał wszystkich. - Ale mi się chciało pić! O co pytałeś? Renard machnął dłonią. Z denatem nie warto rozmawiać. - Pytałem, po czym poznajesz, że słoń był w twojej lodówce. - Po śladach na maśle - odparł poważnie. Renard poklepał go po plecach. "Dobry, poczciwy Bill znajduje zawsze właściwą odpowiedź. I nigdy, przenigdy się nie myli!" Alain kręcił się tymczasem przed wejściem do małego bistra, w którym Polacy pili cappuccino i camapri z wodą sodową. Nie był oficjalnie przedstawiony ekipie, a chciał mieć to już za sobą. W końcu wszedł, kołyszącym się krokiem marynarza, przystając przy krześle ładnej blondynki o uśmiechniętych, szafirowych oczach, okolonych najdłuższymi rzęsami, jakie widział poza filmowym planem. - Excusez-moi... jestem Alain Grenier, dziennikarz i fotoreporter "Cannes Jour et Nuit". Mój szef... Brodziński uprzejmie wskazał dłonią krzesło. - Wiem. Pan chce pracować przy naszym filmie. Mówiła o tym Rebecca. - Madame Guido? Tak, jeśli panie i panowie pozwolą... - Przedstawię polską część ekipy. To jest Alicja Gładkowska, drugi reżyser... Najdłuższe rzęsy pomrugały w uśmiechu. - Miło mi - dłoń Alicji była silna i ciepła. - A to drugi operator, Anna Retman, i Andrzej Reutt - Caruso kamery. To on wymyślił elektroniczną konsoletę do zmiany świateł. I jest jedynym znanym mi operatorem, który zawsze ten wynalazek stosuje. Krzywy nos Greniera przejechał z lewa na prawo. Uśmiechnął się swoim zniewalającym skrzywieniem warg i skłonił głowę. - Dlatego ludzi takich jak pan powinno się nazywać autorami zdjęć, a nie, jak na Zachodzie, "dyrektorami fotografii". Człowiek, który robi zdjęcia do filmu, sam jest autorem pomysłów, idei i sam za nie odpowiada, czy wyjdą dobrze, czy źle. Anna złożyła dłonie jak do oklasków. - No, nareszcie prasa zrozumiała i doceniła! Alain dygnął komicznie. - Jestem również fotografikiem. 66 - Wie pan... - Reutt przyglądał się przybyłemu z sympatią. Wyczuł w nim bratnią duszę. - Od początku idę własną ścieżką. Spotykam na niej różnych ludzi, także reżyserów... Przemierzyłem już szmat tej drogi, ale dopiero od niedawna czuję, że mam coś własnego do powiedzenia za pomocą światła. Ono jest jak obie strony życia: świadomość i nieświadomość, zależność i napięcie między nimi... - Przestań, Andrzej - Alicja wskazała na wysoką szklankę soku z lodem. Przepraszam za niego. Całą noc przegadał o filozofii operowania światłem. Nie muszę dodawać, że spędził ją z Brunonem Steinholzem. Może dowiemy się, czego się pan po nas spodziewa? - Szafirowe oczy były głębokie i przepastne. Alain Grenier utonął w nich ze szczętem. Rzadko mu się to zdarzało, ale bywało. Teraz siedział na niewygodnym wyplatanym krzesełku, przełykając ślinę. - Czy pani... nosi szkła kontaktowe? Anna wybuchnęła śmiechem. - Ależ nie! To jest kolor naturalny. Alicja zmienia się w szafir zawsze wtedy, gdy mężczyzna robi na niej wrażenie. - Nie znoszę, gdy pleciesz głupstwa! - Ależ, droga Alicjo! Pamiętaj, że obraża się tylko służba. Grenierjwydawał się głęboko zażenowany tym, iż wywołał różnicę zdań wśród ludzi, na których mu teraz bardzo zależało. - Chciałbym, jeśli na to pozwolicie, towarzyszyć wam na planie z aparatem. Zdjęcia posłużą do reportażu, jaki zamierzam zrobić dla mojej gazety. - Będziemy się przenosić z miejsca na miejsce - powiedział Brodziński, rozkładając ręce. - Wie pan... ten film dzieje się wszędzie i nigdzie. Alain zmrużył oczy. - To znaczy? Alicja uśmiechnęła się. Podobał się jej krzywonosy Francuz. Miał minę chłopca, który narozrabiał, a teraz nie wie, jak się do tego przyznać dorosłym. Kobieca intuicja podpowiadała jej, że zainteresowanie filmem jest tylko pretekstem. "Co chce poznać? Nas? System koprodukcji? Finanse?" - Film zaczyna się tak; -- jej wąskie, opalone palce poruszały się, jakby żyły własnym życiem. - Facet jedzie samochodem zatłoczoną do niemożności autostradą Paryż - Marsylia. Jest szczyt wakacyjny, korek sięga stu kilometrów. Mężczyzna ma około czterdziestki, dobrze skrojony garnitur od Lacoste'a, krawat ??????'? Cardina i wóz, no... powiedzmy, toyota camry... - To nieprawda! - jęknęła Anna. - On jedzie peugeotem! - Nie przerywaj - Alicja upiła łyk campari - proszę słuchać. Jest południe, powietrze się nagrzewa, muzykę płynącą z radia co i raz przerywa kolejny komunikat o objazdach, korkach itp. Nad dachami jadących pojazdów pojawia się 67 porykujący helikopter policyjny, patrolujący autostradę. Nagle mężczyzna wyłącza radio, zdejmuje przeciwsłoneczne okulary, złoty zegarek, otwiera drzwiczki błyszczącej maszyny i wysiada. Jego stopy, obute w eleganckie mokasyny, dotykają rozgrzanego asfaltu. Mruży oczy, schodzi na pobocze, przekracza metalową barierę i przez rów pełen traw wspina się na pole obsiane wysokimi, żółtymi od żaru słonecznikami. Wchodzi pomiędzy nie i znika. Grenier słuchał uważnie. Ze scenariuszem zapoznał się pobieżnie. Nie on był dla niego najważniejszy. Ale sposób, w jaki to opowiadała jasnowłosa reżyserka, był sam w sobie spektaklem. Jej głos urzekał. __ ??? skąd Wy weźmiecie słoneczniki przy autostradzie? Alicja westchnęła. - W filmie wszystko jest możliwe, panie Grenier. __ I c0 dalej? __ wyszeptał czując, że wykazał całkowity brak wyobraźni. __ Dalej będą się działy rzeczy dziwne i straszne. Nasz bohater nigdy nie wróci na szosę, z której policja zepchnie limuzynę-zawalidrogę - odparł Andrzej Reutt, patrząc na zegarek. - Wiecie co, dziewczyny? - zwrócił się do milczącej Anny. __ Pokażcie panu wasze zdjęcia z Sycylii. Rewelacja! Przepraszam, ale na mnie czas. Umówiłem się z Vittoriem Stavaro. Poznałem go w Polsce na toruńskim festiwalu Camerimage. Cześć! Grenier przesuwał palcami po policzku. Ogolił się chyba niezbyt dokładnie. Również Marek Brodziński odsunął niewygodne wyplatane krzesełko. Jego długie nogi nie mieściły się pod kawiarnianym stolikiem. - Na mnie też już czas. Alicjo, czy mogłabyś... __ Nie - powiedziała, patrząc mu w oczy. - Cokolwiek chcesz, nie teraz. Brodziński lekko wzruszył ramionami. Kiedy była taka harda, znaczyło, że nad czymś rozmyśla i nie należy zbijać jej z tropu. Alicja miewała genialne pomysły. Ileż to razy, ryzykując, robił to, o czym mówiła, gwałtownie gestykulując. I za każdym razem film zyskiwał. Na nastroju, grze aktorskiej lub dialogu. Nie należało jej przeszkadzać, gdy tak mówiła. __ W porządku. Dziś jest dzień gali festiwalowej. Ale jutro - robota. - Cały czas o niej myślę - wymruczała. Grenier z uwagą patrzył na falę złotych włosów, wymykających się spod granatowej przepaski. Kobieta była nie tylko bardzo piękna: wyglądała na uduchowioną. __ Madame Retman - zwrócił się do sąsiadki. - Czy naprawdę będę mógł zobaczyć te zdjęcia? Przyznam, że niezwykle mnie interesuje wątek sycylijski. Anna otworzyła torb?- __ Wie pan, nie są najlepsze... myślę o odbitkach. Zrobiono je w takim małym zakładzie Kodaka niedaleko naszego hotelu. 68 Alain uniósł się na krześle. - Gdzie? Alicja powoli wracała z dalekiej podróży. Kiedy obmyślała kolejne ujęcie, nie docierały do niej oznaki życia zewnętrznego. Widziała twarz aktora wysiadającego z wiśniowej toyoty camry. Był tak podobny i zarazem niepodobny do biednego Franco. Może on, ale dwadzieścia lat później. Starszy, siwiejący na skroniach. - Co: gdzie? - spytała z lekka nieprzytomnie. - Pan pyta, gdzie zostały wywołane te zdjęcia. - Anna grzebała w firmowej kopercie z pieczątką w lewym górnym rogu. - Dlaczego? Alain Grenier nie potrafił zachować spokoju. Adres widniejący na kopercie był tym, który znał. Od komendanta Broittś. A właściciel zakładu w charakterze zwłok spoczywał w miejscowej kostnicy. - Bo... - zająknął się. - Ten Kodak jest zamknięty. Z powodu śmierci właściciela. Brzęk tłuczonego szkła utonął w gwarze rozmów. Alicja wypuściła z palców szklaneczkę, wylewając na blat stolika rubinowy płyn. Zerwała się, by nie pobrudzić spódnicy. Nie skoordynowanymi ruchami dłoni strzepywała gęste krople. - Zostaw! - ryknęła Anna. - Natychmiast przestań się miotać! Grenier usiłował dopomóc, mocząc kilkanaście papierowych serwetek. Alicja bezradnie patrzyła, jak do spółki z kelnerką, która natychmiast pospieszyła z pomocą, uprzątają bałagan jej, bądź co bądź, autorstwa. - Czego się pani przestraszyła? - spytał łagodnie Alain, kładąc dużą dłoń na jej nerwowo drgających palcach. Uśmiechnęła się półgębkiem. - Strasznie przepraszam... narobiłam tyle zamieszania... - Chodźmy już - Anna zgarnęła zdjęcia - pokażemy je panu innym razem. Alain kątem oka dostrzegł portret starej kobiety w czarnej chuście, osłaniającej czoło. Ale oczy, nos, bezzębne usta były doskonale oddane. - Przepraszam - Alicja była jednym wielkim nieszczęściem. Jej usta drgały. - Bardzo pana przepraszam. Odeszły szybkim krokiem, znikając w rozgrzanym powietrzu z trudem poruszającym płachtami kolorowych parasoli. "Dlaczego - zastanawiał się, ocierając lepkie palce. - Czego się tak wystraszyła?" - Zachowałaś się jak kretynka! - mruczała Anna, popychając wlokącą się Alicję. 69 - On powiedział, że właściciel tego zakładu fotograficznego nie żyje. A ja widziałam nogi! W białych pepegach! One tam leżały... te nogi. Mówiłam ci! Anna zatrzymała się koło dekoracji z kolorowych petunii, ozdabiających bulwar Croisette. Na całej jego długości, co kilkanaście metrów stały sztuczne drzewka. Ich korony stanowiły ukryte starannie małe doniczki z fioletowymi, różowymi i białymi kwiatami o rozwartych płatkach. - Przecież nie zamordowano faceta z powodu zdjęć! Wzrok Alicji utkwił w potężnym, grubym pniu przysadzistej palmy. - A skąd wiesz? Skąd wiesz? - Opanuj się! Gdybyś się tak nie zachowywała, to... - A jak się zachowałam? - Alicja z uporem wpatrywała się w obłażący z kory pień. Anna miała dość histerii. - Coś ci powiem: jesteś świetną kobietą, ale czasem trudno z tobą wytrzymać! - Dlaczego? - wzrok Alicji wreszcie odlepił się od palmy. - On coś wie, ten Alain... - Ja zwariuję - warknęła Anna, ruszając szybkim krokiem. - Masz przed sobą bojowe zadanie: zajmij się nim! - Kim? - Alicja prawie biegła, by dotrzymać kroku przyjaciółce. - Nogami w pepegach? - Idiotka! Tym dziennikarzem. Patrzył na ciebie jak wąż boa na sparaliżowanego kurczaka. Alicja wracała do przytomności. - Myślisz? - Ja nie myślę. Ja wiem! "Najciemniejszym miejscem na świecie jest ludzki umysł - pomyślał Alain, opuszczając kawiarnię. - Dlaczego ta kobieta zrobiła na mnie takie wrażenie, jakbym bez niej nie mógł żyć? To mi się już zdarzyło w życiu raz czy dwa. Nie więcej. Jest piękna? Też, ale to nie wszystko. Ma duszę? Intelekt? Charyzmę? Do diabła, nie jest przecież świętą Klarą, patronką ludzi filmu. Co ma? Coś, czego się nie da opisać. Bzdura! Wszystko się da opisać słowami. Po to są. Może mógłbym zrozumieć, gdybym jej zrobił zdjęcie. Portret. W półcieniu. Zbudować dialog z cienia i światła. Wtedy ona przemówi. Zdjęcie ma być czarno-białe czy w kolorze? No... nie wiem. Kolory powstające z rozszczepienia światła odpowiadają różnym emocjom... każdemu można przypisać inne uczucia, inny rodzaj energii. Czerwony? Kolor życia... nie. Żółty? Barwa słońca i Prowansji... nie. Ona jest z błękitu. Perven-che? Może. Trochę jak lawendowe pole o świcie. Trzeba ją zabrać do Le ?????, do Grasse. Pod jakim pretekstem? Każdy będzie dobry..." 70 Wracał do swojego mieszkania, którego od wielu lat nie dzielił już z nikim. Z żadną kobietą. Od śmierci Claire minęło dziewięć lat. W tym i ten ostatni, tragiczny rok, kiedy patrzył na odchodzącą żonę, jak się patrzy pod słońce na znikającą mgłę. Nic nie mógł poradzić. Nikt nie mógł poradzić. Tuż przed "godziną zero", która w Cannes oznacza werdykt festiwalowego jury, po słynnych schodach, ozdobionych czerwonym chodnikiem, posuwał się ludzki wąż złożony z twarzy i nazwisk, których sam widok wywoływał dreszcz podniecenia. W asyście policji, szpaleru gapiów z fleszami gotowymi do strzału, przesuwały się postaci z hollywoodzkiego snu: Jane Fonda z kolejnym mężem - politykiem, Julia Roberts, siwy, lecz wciąż czerstwy Frank Sinatra i cały męski klan Douglasów. Za nimi przepiękna mimo upływu lat Sophia Loren w koronkowej kreacji od Lanvina Castello. Marcello Mastroianni z córką Chiarą, podpora francuskiego kina Louis Tńntigńant i zwalisty, lecz ciągle młodzieńczy Gerard Depardieu. Za nimi, uśmiechając się do kamer i dziennikarzy, postępowali reżyserzy, operatorzy, producenci i ukryci sponsorzy, których pieniądze, co do centa odpisane od podatków, pozwalały na miliardowe koszty filmowych superhitów. Im także pozwolono wspiąć się po czerwonym chodniku, by poczuli się dowartościowani otoczeniem gwiazd i niedostępnego im na co dzień blichtru. Grupka Polaków powoli posuwała się w długim wężu. Na ich widok nikt nie celował z teleobiektywu. No, może tylko wtedy, gdy przemknął Roman Polański z młodziutką żoną - aktorką. - Czuję się, jakbym była w zoo - warknęła Anna, dając dubla w-plecy Alicji. - Wyprostuj się, do licha! Garbisz się niczym stara baba! Alicja wciągnęła brzuch i wysunęła biodra. Kiedyś uczyła się, jak powinna chodzić modelka. Było to ze dwadzieścia lat temu. W białej, długiej, niesłychanie prostej sukni z błyszczącej lycry wyglądała najwyżej na trzydziestkę. Jej jasna karnacja, lekko tylko osmagana sycylijskim słońcem, współgrała ze świecącą materią. Wspaniałe włosy, lekko dozłocone szamponem, układały się na karku w naturalne wężowisko. Bez biżuterii, bez błyskotek. Szła obok Marka, z oczami spuszczonymi, by nie potknąć się na wysokich obcasach, których organicznie nie znosiła. - Trzymaj mnie, bo się przewrócę! Brodziński ujął ją pod ramię. Schodów było wiele i nie należały do najwygodniejszych. - Wyglądasz świetnie - pochwalił, choć myślami był na autostradzie pomiędzy Orleanem a Moulins. Myślał o filmie, który, być może, pozwoli mu się wreszcie odbić, wypłynąć na fali sukcesu, jak wszyscy ci, którzy szli teraz przed nim. Ten film stanowił najważniejszy moment w całym dotychczasowym życiu i choć uzbierał 71 parę nagród na międzynarodowych festiwalach - Złota Palma w Cannes pozostawała, jak na razie, w sferze marzeń. Wiedział, że najwyższe trofeum nie zawsze wieńczy najlepsze dzieło. Że czasami decyduje o tym polityka, korzyści materialne lub szaleństwo reklamy. Ale tych parę produkcji, które tu uznano za "numer jeden w Europie", było naprawdę na poziomie. "Nieprawdą jest, że wielkie dzieło nie znajdzie uznania! - pocieszał sam siebie w myślach. - Dziś nie ma tu rewelacji. Jest parę niezłych scenariuszy i to wszystko. Krytyka zjedzie je, bo nie są arcydziełami. Nieważne, jaki obraz wygra dziś! Ważne, by mój wygrał za rok!" Zasiadali w rzędach wykwintnych foteli. Jaskrawe światło zalewało ożywione twarze. Każdy hodował swój przylepiony uśmiech, bo nie wiadomo, która kamera, który flesz przekaże owal, fryzurę, cień łysiny na miliony monitorów całego świata. Gala w Cannes to wiele minut do oglądania przez globalną wioskę, jaką stała się ziemska kula. Tak, film to jeszcze potęga, choć z zaciemnionych kinowych sal przeniósł się na małe, domowe ekrany. Jest żarciem połykanym codziennie przez miliardy oczu, przeżuwanym wraz z wieczorną kolacją i poranną kawą. Urok pocałunków pomiędzy kęsem grzanki a kotletem de volaille. Strach ściskający krtań, gdy z palców zgrabiałych ze zgrozy wypada łyżka pomidorowej zupy. Nikt tego nie jest w stanie odebrać Amerykaninowi, Francuzowi ani Japończykowi. Produkują coraz nowocześniejszą aparaturę, coraz tańszą i łatwiejszą w obsłudze. Afrykańskie wioski wpatrzone są w migotliwy, niebieski ekran, miliony Chińczyków stoją przed wiszącym ekranem, emitującym dzieła własnej lub cudzej kultury. Nie, film nie zginie! Będzie coraz brutalniejszy lub coraz bardziej liryczny. Historia pełna jest jeszcze nie napisanych scenariuszy. Teraźniejszość dogania przeszłość. Tak było od czasu braci Lumiere, bo zaszczepili ludzkości ucieczkę od własnego życia. I tak będzie, bo film stał się osłodą, odstępstwem od tego, co człowiekowi zbyteczne: od strachu. Wielotysięczny gwar, mieszanina języków. Na ukwiecone podium wchodzą jurorzy. Ustawieni na tle złotej kurtyny, z bukietami biało-fioletowych kwiatów. Do mikrofonu podchodzi Stanley Clifford. Ma nienaganny czarny smoking i purpurowy szal przerzucony przez ramię. Sala grzmi oklaskami. - Oddaję głos miss Charlotte Valery! Posągowe kształty ruszają z miejsca. Charlotte przepływa na proscenium. Tak, wie, jak się to robi. Srebrzysta suknia odsłania ramiona i krągłe piersi na tyle, na ile pozwala powaga funkcji. - Panie i panowie, ogłaszam werdykt. Złotą Palmę otrzymuje film "Meredith", amerykańskie dzieło... Gwizdy mieszają się z uprzejmymi oklaskami. Klaszczą ludzie z branży, dla których liczy się kształt, kolor, gagi i efekty specjalne. Gwiżdżą dziennikarze, scenarzyści - ludzie słowa. W końcu gwizdy milkną. Cannes chce za wszelką cenę 72 pozostać miejscem eleganckim, gdzie przegrani zachowują zimną krew, gdzie zwycięża najlepszy z najlepszych. Reżyser unosi trofeum ponad głowę. Zamieszanie sięga szczytu. Z podium znika Rebecca Guido. Jakby chcąc podkreślić swoje votum separatum. Nikt się tym nie przejmuje. W świat idzie wynik: amerykański "Meredith". Superprodukcja Uni-versal Studios", Hollywood. Za pięć minut podadzą to wszystkie newsy od Alaski po Jokohamę, od Wysp Wielkanocnych po Bombaj. - Tak, jak myślałem - mruczy Jules Renard do swego przyjaciela z Los Angeles Times". Bill Fray wzrusza ramionami. - Ktoś bardzo się o to postarał. W Paryżu, przy boulevard des Italiens, w pustym biurze, pod lampą rzucającą zielony cień, Ridley Parker zaciera ręce, odłożywszy przeczytany "France Soir" "No, udało się. Moi wspólnicy są usatysfakcjonowani. Nie zarzucą mi że nie dałem z siebre wszystkiego. Teraz nikt nie spróbuje obalić GATT-u. Nawet Francuzi choć tak walczą z amerykańska dominacją. Nalewa sobie szklaneczkę whisky, kupionej w supermarkecie Domu Towarowego "Brummel". Tu, w lodówce były tylko soki owocowe i dwie butelki białego słodkiego Marquis de Roc rocznik dziewięćdziesiąt dwa oraz jedno czerwone Chateau Ducia. Niestety, zbyt długo mieszka w Ameryce, by się rozkoszować w pełni winem francuskim. - Za zwycięstwo! - mówi do siebie półgłosem, by zagłuszyć pustkę apartamentu. Dawno juz nie był sam ze sobą tyle godzin. Czekał na ogłoszenie wyników festiwalu. Teraz mógł już zadzwonić pod jeden z tych numerów wypisanych maczkiem w maleńkim, oprawnym w półskórek notatniku ze złotym ołóweczkiem. A potem wezwał taksówkę. Przeciętnemu turyście odwiedzającemu Lazurowe Wybrzeże w dniach festiwalu, zupełnie obojętne jest, jaki film zwycięży. Liczy się wielki show, lampiony, rozbłyskujące nad morzem sztuczne ognie. FFC nie szczędzi kosztów. Całą noc na granatowym niebie sypią się złote, czerwone i błękitne iskry. Wybuchają pomarańczowe bomby gwiazd i z sykiem topią się w grzywaczach. Złote koło wiruje, ukazując wewnątrz tytuł zwycięzcy. Nic się więcej nie liczy w tę ciepłą, pogodną noc Wzdłuż bulwaru Croisette w Cannes, jak i bulwaru Des Anglais w Nicei, otwarte są wszystkie nadmorskie kafejki i bary. Nawet Mac Donald's nie zamknął podwoi wydając tysiące Big Maców stęsknionej przekąsek młodzieży. Wino leje się szeroką strugą. W tym sezonie pije się przede wszystkim wytłoczyny z najlepszej winnicy Bordeaux - Chateau Gruaud Larose. Z winogron rosnących na osiemdziesięcio- 73 hektarowej uprawie, produkującej ciężkie Cabemet Sauvignon i Marlot. Chyba że jest się Amerykaninem lub Niemcem. Wtedy pije się piwo. Bill Fray sączył heinekena. Wysoka szklanka opalizowała w blasku świecy. - To nie do wiary - mamrotał. Siedzący obok Jules Renard wzruszył ramionami. - Póki się nie udowodni przekupstwa, nic im nie można zrobić. - Mówisz o jurorach? " - A o kim? Twierdzę, że zarówno Stanley Clifford, jak i wasza lalka Barbie wzięli po równo. Po pół miliona. Alain Grenier, który przysiadł się dopiero przed chwilą, z uwagą przysłuchiwał się rozmowie. - A reszta? - wtrącił. - Też wzięli. Tyle że mniej. - Fray zmrużył oczy. Olbrzymia czerwona obręcz iskier zapłonęła nad horyzontem. - Rebecca Guido? - Alain zapatrzył się na etykietę butelki. Jules Renard zacisnął wargi. - Diabli wiedzą. Nie, to bez sensu! Rebecca jest doskonale podwiązana pod Cinecitta i RAI Due. Nie wyobrażam sobie włoskich producentów, którzy wytypowaliby Rebeccę, gdyby mieli choć cień podejrzenia. - Ja też w to nie wierzę - Alain skrzywił nos. - Ale, jak mówią starożytni, to nie jest kwestia wiary, tylko pieniędzy. Gdzie się podziała Charlotte Valery? Obiecała nam wywiad... - O tej porze powinna już być w Chinach, bo tak szybko uciekała - roześmiał się Fray. - Mówiono mi, że odleciała nocnym samolotem do Paryża. - Raczej do Genewy! Rewolucja Francuska dlatego poniosła klęskę, że komu-nardzi nie chcieli ruszyć na bank francuski - wymruczał Alain w głąb kieliszka. - Charlotte wie, w którym banku stoją konfitury. - Twoi Polacy nadchodzą - powiedział Renard łagodnie. - Nie gap się na dno kieliszka, tylko rusz tyłek! Włóczyli się po bulwarze tak jak wszyscy tej nocy. Przed nimi kilka miesięcy ciężkiej harówki; studia, plenery, kilkuset statystów, trzy japońskie kamery najnowszej generacji z elektronicznym podglądem, olbrzymi kran do zdjęć z góry i wynajęty helikopter do sekwencji dziejącej się na ruchliwej autostradzie północ-południe. - Zgodnie z grafikiem przenosimy się wszyscy jutro do "Carltonu". Pierwsze piętro zajmą aktorzy, reżyserzy i operatorzy, drugie reszta ekipy. Mamy do dyspozycji jeszcze kilkoro rodaków - mówił Marek, przyglądając się Alicji, która z pantoflami w ręku szła boso po ciepłym, nagrzanym chodniku. Z lewej strony, od morza, wiał delikatny wiatr, rozwiewając jej kunsztowną fryzurę. - Słyszysz, co mówię? 74 Alicja oderwała wzrok o>d rozpryskujących się ognistych gwiazd - Co? Marek ziewnął szeroko. - Nic już nie powiem. Nie warto. Cześć, kochani, ale idę się przespać. Być może to moja ostatnia spokojna noc. O resztę niech się martwi Rebecca! - skręcił w bok, przeczekał strumień samochodów i zręcznie przebiegł jezdnię. Andrzej Reutt zgasił papierosa, przydeptując go nogą. - Od jutra znowu nie palę. Anno, masz prawo wyjąć mi każdego z ust! Skinęła głową. ?0 też należało do utartego zwyczaju. W dniu, w którym ruszała produkcja - wyzbywał się swoich wszystkich nałogów. Nie liczyły się kobiety, tak zwykle liczne, papierosy, alkohol. No, no, od czasu do czasu jakiś smart-drink, który zazwyczaj stawiał na nogi umarłego. - Idź spać. My się jeszcze trochę przejdziemy. To ostatni wolny wieczór... ojej - mruknęła, widząc nadchodzącego Greniera - jednak pójdę z tobą. Alicja sama się zajmie upartym żu rnalistą. Bądź pa! I nie zapalaj światła, kiedy wrócisz. Alicja nie dostrzegła w pierwszej chwili nadchodzącego Francuza. Kiedy zrobiła w tył zwrot, by pójść za Anną, było już za późno. - Dokąd to pani ucieka? - odezwał się, rozpościerając szeroko ramiona. - Boso? Zaczerwieniła się jak ?????????. - Przepraszam, ale zupełnie nie umiem chodzić na tak niebotycznych obcasach - pokazała pantofle dyndające na palcu. - Włożyłam je, bo chciałam być elegancka. Roześmiał się szczerze. - Boso wygląda pani tak krucho i bezbronnie... Dlaczego tamci uciekli na mój widok? - Anna jest śpiochem, a Marek z Andrzejem zaczynają się stresować. To normalne na kilka dni przed pierwszym klapsem. - A pani? - zajrzał jej w oczy. - Ja? Jestem doświadczoną staruszką! - uśmiechnęła się zalotnie - a poza tym, na moich barkach nie spoczywa odpowiedzialność za arcydzieło. Dokładam tylko małe cegiełki do męskiego geniuszu. Grenier skierował kroki ku schodom wiodącym z deptaka ku plaży. - Wie pani co? Zejdziemy nad morze i pochodzimy sobie po piasku. Ja też mam ciasne lakierki. Roześmiała się. Było jej wesoło, swobodnie i lekko. Z tym mężczyzną czuła się bezpiecznie. Szli milcząc, wpatrzeni w pękające czerwono-żółte race, brodząc stopami po ciepłym, mokrym piasku. Z daleka dochodził szum wzbierającej fali. Przeszli już ze dwa kilometry, kiedy odezwał się mężczyzna: 75 - Wiesz co, zabieram cię na kolację. Nie zdziwiła się, że przeszedł nagle na ty. Wokół otaczało ich mnóstwo wesołych, roześmianych ludzi, z nadmorskich kawiarenek pod parasolami, które mijali co krok, dochodziły dźwięki strzelających korków od szampana. Cannes i Nicea bawiły się, ponieważ należało to do rytuału. Nikt nie łnusiał oglądać nie kończących się nocnych pokazów, bo, po prawdzie, nikt nie wytrzymałby tego dłużej. - Ale ja nie jadam kolacji - zaprotestowała. - Mam skłonności do tycia. Przyjrzał się jej sylwetce. W długiej białej sukni wyglądała szczupło i młodo. Wiatr dawno już rozburzył kunsztownie upiętą fryzurę, rozsypując poszczególne pasma, które swobodnie okalały ładną szyję i wysokie czoło. - Podobasz mi się taka, jaka jesteś. A teraz idziemy coś zjeść. Lubisz kuchnię akwitańską? Zdziwiła się. Sądziła, że jest prowansalczykiem. Tak mówiła Rebecca. - Czuję, że to ty jesteś głodny - lekko przeszła na tę formę. Skoro mają razem pracować, cóż, będzie prościej. - Dlaczego akwitańską? Nawet nie wiem, gdzie to jest. Ujął ją pod rękę. Wyszło to zupełnie naturalnie. Opiekuńczy mężczyzna z podwiniętymi nogawkami spodni, trzymający w lewej dłoni parę lakierków. Z kieszeni sterczały mu czarne skarpetki. - Akwitania, chere Alice, to rozległa, żyzna kraina w południowo-zachodniej Francji, o bardzo starych tradycjach gastronomicznych. - Och - jęknęła - przecież cała Francja jest przede wszystkim gastronomiczna. - Jesteś małą, biedną laiczką, droga Polko! Wy tam jecie wyłącznie kapustę i serdelki. - To nie my, to Niemcy! - żachnęła się, przeskakując nadbiegającą falę. - My lubimy pierogi ruskie i schabowe... no, jak to po francusku... - Dziewczyno! Akwitania to winnice Bordeaux! Produkują tam pięćdziesiąt sześć rodzajów win. Sześć milionów hektolitrów rocznie. Oprócz tego robi się tam słynną szynkę z Bayonne, ser owczy z Pirenejów i ostrygi z Basenu Arcachon. - Myślałam, że ostrygi są najlepsze tu, na Lazurowym Wybrzeżu. Puścił ją, uniósłszy obie ręce ku niebu, na którym ponownie rozbłyskiwał ostro zielony napis: "Meredith". - O bogowie! Nic nie wiesz o Francji! Nie słyszałaś o śliwkach z Agen, których sadzonki sprowadzono z Palestyny w dwunastym wieku, ale, na Boga, chyba słyszałaś o armagnacu? - Oczywiście! To koniak. Alain wydawał się kompletnie załamany. Ach, ci cudzoziemscy barbarzyńcy w ogrodzie najlepszej gastronomii świata! 76 - Zlituj się. Koniak - to koniak. Armagnac jest produktem destylacji białych win z konkretnych winnic. Pierwsze o nim wzmianki pochodzą z piętnastego wieku. Dochodzili do miejsca, w którym naturalną przegrodę stanowił biały plastykowy płotek wokół niebieskich parasoli. Ten barek był cichy, ciemny i pusty. - Wracamy na deptak. Właściwie... po tych opowieściach zachciało mi się jeść. - Alicja skierowała się ku schodom. - Poczekaj, założę buty. Mężczyzna bosy jest śmieszny. - A ty nie chcesz być śmieszny, prawda? Nie odpowiedział. W małej przytulnej restauracyjce, odległej od rzędu najdroższych hoteli, było prawie pusto, jeśli nie liczyć trzech młodzieńców zapijających się piwem i starszej pary siedzącej przy długim barze. Alain najwidoczniej znał właściciela, gdyż ten powitał go, wychodząc na środek sali. - Bonsoir. Dawno tu nie byłeś. Madame pozwoli, aperitif czy ręcznik i miskę z wodą do umycia stóp? - Odczep się, George - Alain poklepał patrona po szerokim barku. - Chodziliśmy sobie wzdłuż plaży. Podaj coś dobrego. Obiecałem madame prawdziwą kuchnię akwitańską. Za chwilę do stolika wpłynęła zupa czosnkowa, zupełnie niepodobna do słynnej cebulowej z paryskich hal, gęsie wątróbki ze szklaneczką wina Monbazillac, sałatka z wędzonych kaczych piersi z orzechami i kotlet z jagnięcia. - Jezus Maria - szepnęła Alicja, pałaszując z apetytem nieznane przysmaki. - Za chwilę pęknę. - Jeszcze tylko ser i szklaneczka Crómant de Bordeaux. Była godzina druga piętnaście, gdy opuścili gościnną knajpkę i jej muskularnego szefa. - Wrócimy taksówką - powiedział, wkładając dwa palce do ust. Na ostry gwizd wychynęła znikąd, a właściwie z głębokiej nocy, świecąc żółtym neonem. - Twoje biedne stopy wymagają ogrzania. W głębi pachnącego kurzem obicia, bez namysłu podniósł obie jej nogi i zaczął rozcierać w swych dużych, ciepłych dłoniach. Alicja poczuła, jak jej krew uderza do głowy. Była w tym długa noc, rozgwieżdżone niebo, wino z wysmukłych kieliszków i potrzeba drugiej osoby. Z ulgą przyjęła mocne ramiona mężczyzny. I jego gorące wargi. Zdziwiła się, kiedy taksówka stanęła przed hotelem, w którym mieszkała. "Nawet nie próbował zaprosić mnie na kawę do siebie... - pomyślała, otwierając drzwiczki. - Może w małżeńskim łożu chrapie barchanowa żona?" - Do widzenia! - rzuciła miękko. - Dziękuję za miły wieczór. Nie odpowiedział. Stał przy taksówce, dopóki Alicja nie weszła do pustego holu. Nocny portier nie zdziwił się na widok bosych stóp eleganckiej kobiety. Praco- 77 wał w Cannes dwanaście lat i nie takie rzeczy widywał. Posłał jej pełen uszanowania ukłon. W łazience długo stała pod prysznicem, zmywając z ciała drobiny piasku, zmęczenie i zapach wody "Egoistę". Potem zasnęła, nie budząc Anny, kiedy pierwsza jasność nieśmiało wymknęła się z bram mroku. Nie widziała wschodzącego słońca, wyzłoconych czubów wysmukłych palm rosnących wzdłuż wybrzeża, fontanny za ogrodowym murem. Alain Grenier stał przy rozsuniętych żaluzjach, wchłaniając zapachy nocy. Znał je i kochał. Czuł też wzbierającą męską siłę i wspomnienie pocałunku, który parzył. "Jakie ona ma cudowne oczy. I rzęsy do połowy policzków. Wiem, nie jest najmłodsza, ale czy nie miałem dość tych roznegliżowanych siks paradujących toples po bulwarach? Dobrze, że będziemy razem przez kilka miesięcy. Nie chcę jej od razu do łóżka. To potrafi byle gnojek. Przyjdzie i na to czas. A ja mam go dość. Za nią i za siebie. Ta kobieta warta jest wszystkiego, co najlepsze. Jest z dobrej gliny i patrzy na świat tak jak ja. Nie, przywiezienie jej tu nie miałoby sensu". Nie mógł zasnąć. Przed oczami stanęła Claire. Walenie w drzwi obudziłoby umarłego. Ale nie Alicję słodko śpiącą pod cienkim kocem. Mimo prawie letnich temperatur noce tu były jeszcze chłodne. Anna była już na nogach od godziny. Metodycznie pakowała rzeczy swoje i współlokatorki. Przekręciła gałkę u drzwi, zaciskając poły szlafroka. - Kto, do cholery? W głębi korytarza stała potężnie zbudowana kobieta o barach, jakich nie powstydziłby się szef ochroniarzy po kulturystyce. - Jestem Grizetti. Szefowa administracji przy produkcji "Wszystkich kolorów grzechu". Odpowiadam za transport, hotele i wozy obsługi planu. Na dole stoi mikrobus numer trzy. Proszę umieścić w nim swoje rzeczy. Odjazd do hotelu za trzydzieści minut. Kto się spóźni, jedzie taksówką na własny koszt. Anna nie zdążyła się nawet odezwać, kiedy olbrzymka chyżo pognała, łomocąc do sąsiednich pokoi. Jedyne, co mogła zrobić, to wyciągnąć Alicję z łóżka. Zanim to uczyniła - rzuciła na fotel parę starych dżinsów i koszulkę bawełnianą. - Wstawaj, siostro! Masz tylko piętnaście minut. - Alicja nie rozumiała ani słowa z tego, co mówiła Anna. Ziewając skierowała się ku łazience. - Nie zdążysz z prysznicem, słyszysz? Mrucząc pod nosem obelgi, wciągnęła spodnie. Wspomnienia ostatniej nocy były tak miłe, że nawet specjalnie nie protestowała na widok zamykanych toreb. - Ale zęby umyję. Dlaczego taki popłoch? 78 - Bo dostałyśmy Babę Jagę o posturze zawodnika sumo. Waży ze dwie tony i jeśli nie posłuchasz, da w mordę. Zdążyły pół minuty przed odjazdem mikrobusu. Wewnątrz siedzieli dwaj nieznajomi mężczyźni i Joasia Cebula, klapserka zatrudniana przy wszystkich filmach Brodzińskiego. - Cześć, Joaśka. Kiedy przyleciałaś? - Wczoraj w nocy. Co to za piekielna baba? Alicja przecierała oczy. - Która? - Ta olbrzymka z bicepsami jak bochenki. Anna liczyła bagaże. Zawsze, przy każdej przeprowadzce przeliczała tobołki. - Grizetti. Z Cinecitta. Podobno pracowała z Fellinim. - I wygląda jak jedna z jego naturszczyc! Wsiadł Brodziński, a za nim Reutt. - Poznajcie naszych nowych oświetleniowców. Panowie Bouillon i Narjac. Młodzieńcy skinęli głowami. Obaj byli szczupli, z kucykami włosów związanymi gumką. Wyglądali jak plażowicze wybierający się na nadmorski piaseczek. Świadczyły o tym gołe kolana i zielone plastykowe "japonki" na bosych stopach. Anna westchnęła. Złościła ją zawsze abnegacja mężczyzn. Nie uznawała sandałów bez skarpetek. Twierdziła, że męskie nogi nie są na pokaz. Przeważnie niezbyt czyste i zaniedbane. W tym wypadku nie można było nie przyznać jej racji. - Cześć, Joaśka. Kiedy przyleciałaś? Dziewczyna wzruszyła ramionami. - Już mówiłam. Kiedy pierwszy klaps? Reutt włożył ciemne okulary. - Jutro. Zaczynamy od sceny czterdziestej czwartej. W moim egzemplarzu. Dostałaś swoją rozpiskę? Joanna skinęła głową. Całe swoje dorosłe życie przepracowała na planach filmowych. Od matury upłynęło właśnie piętnaście lat. Z braku wyższego wykształcenia nie awansowała. Ale i tak należała do najlepszych. Nigdy nie pomieszała numeracji ujęć, jej umazane kredą palce gwarantowały perfekcjonizm. Zajmowała się organizacją planu, potrafiła obrugać gwiazdorskie sławy, kiedy nie były przygotowane do pracy. Powtarzała do znudzenia rolę z aktorskiego egzemplarza, by, kiedy trzeba, dyskretnie podpowiedzieć "słóweczko". Mikrobus zapełnił się ludźmi: Włosi, Francuzi, Polacy. Dopiero za parę dni, kiedy minie pierwszy chaos, z ekipy wyłoni się silna, dominująca grupa zdolna poprowadzić rozlazłą resztę. Tak było zawsze. Na każdym planie, gdy w grę wchodzi międzynarodowa koprodukcja. 79 - Co ja mam dziś zrobić? - Alicja wichrzyła włosy. Jak zwykła była mówić: "spała jeszcze w środku". * - Seks zwykle nie powoduje utraty pamięci - zgryźliwie mruknęła Anna. - Jaki seks? - zdziwienie Alicji było najprawdziwsze w świecie. - To nic się nie zdarzyło? - Nic. Poza kaczym biustem z orzechami. Reutt, nie zważając na trzęsienie mikrobusu, uważnie przerzucał tekst scenopisu. - Czterdziesta czwarta do pięćdziesiątej szóstej. Bulwar Des Anglais w Nicei i plaża. Ale bez przebitek i kontrplanów. - Za to z dublami - powiedział Marek. - Jak mi mówił przedwczoraj Quentin Tarantino, nasz główny aktor, Jean Touvier, nie lubi uczyć się tekstu. Często bywa nie przygotowany. Ale za to genialnie chwyta ideę. - Ja mu nie podpowiem. Zbyt słabo znam francuski. - Nikt cię nie zmusza, Cebulko. Joannę powszechnie nazywano Cebulką. Nie obrażała się. Jeśli się nosi takie nazwisko, należy oczekiwać, że uprzejmi bliźni zaraz to wykorzystają. - Pojedziesz na sześć dni z dziewczynami na Sycylię. I zabierzesz jednego 2 tych oświetleniowców. Możesz sobie wybrać... - Marek mówił po polsku. - Nie zgadzam się - zaoponował Andrzej. - Naprzód ja ich sprawdzę. Ze mną zostanie lepszy. Sycylia to maleńki fragment filmu. - Już się zaczyna! - żachnęła się Anna. - Czy nie możecie przestać się kłócić? Ja decyduję o oświetleniu. Inaczej będziemy sobie włazić w drogę. Zrozum, Beutt, film kręci się kamerą, a nie męskimi hormonami! Alicja uśmiechnęła się. Wiedziała, że Anna zaprowadzi porządek. Choćby miała wystrzelać pół ekipy! - Zgadzam się z przedmówczynią. A na Sycylii potrzebuję obu oświetleniowców, ekran odblaskowy, kamerę, Cebulę i kilometry taśmy. - Zapominasz, że Touvier nie ruszy się bez swojej przyczepy z łazienką, kuchnią i dwoma garderobianymi do obsługi. Druga przyczepa będzie potrzebna dla Włoszki. Takie mają warunki kontraktu. - O niczym nie zapominam! - Alicja zaczęła się budzić. - Te sprawy mnie nie interesują. Od tego jest ten worek treningowy, który zajmuje się transportem. My, co trzeba, zamówiłyśmy w Palermo. Łącznie z policją, żandarmerią... mój drogi Mareczku. Zanim zdążył odpowiedzieć, mikrobus zahamował na prawie pustym parkingu przed potężnym hotelem "Carlton". Już pół roku wcześniej zarezerwowano prawie sześćset pokoi dla potrzeb ekipy. Z dwóch górnych pięter widać było morze i statki stojące na redzie. Na podjeździe, Grizetti w spodniach w szaro-białe paski kierowa- 80 ła ruchem, niczym wykwalifikowana policjantka. Wykrzykiwała przy tym numery pokoi z długiej listy trzymanej tuż pod nosem. - Alice Gła... gło... impossible a lirę! - denerwowała siew okropnej francusz-czyźnie. - Drugie piętro, pokój dwieście czternaście. Madame Retman, pokój... Odebrały klucze od starszego recepcjonisty. Hotelowy boy w nienagannym czekoladowym mundurku pomógł donieść bagaż do przestronnej windy. - Naprawdę nie poszłaś z nim do łóżka? Alicja otarła pot z czoła. Bez porannego, chłodnego prysznicu czuła się nie najlepiej. - Anno, na Boga! Byliśmy na kolacji. Jeśli nawet miałam ochotę na coś więcej, to on nie miał. Najwyraźniej jest rzadkim okazem mężczyzny z zasadami. I bardzo dobrze! Pokoje były duże, elegancko urządzone, z ładnymi łazienkami w kolorze wrzosu. -Ręczniki frotte- miały kolor o ton ciemniejszy od wypucowanych kafelków. W szafce stały mydła, szampony zupełnie przyzwoitej marki, plastykowe czepki na włosy i duży flakon wody toaletowej. - To najładniejszy hotel na mojej drodze życia! - ucieszyła się Anna. __ Kupimy tylko trochę kwiatów na tutejszym targu. - Tak. Dom na dwa miesiące. Nie licząc sześciu sycylijskich nocy. - I miesiąca w Lyonie. A raczej na autostradzie. Dobra, idę do siebie. Ktoś puka. Co jest? Cebula wsadziła czarną głowę w szparę drzwi. - Wpakowali mi do chaty Włoszkę od kostiumologa. - No to co? - Annę zaczynał już nużyć poranny bałagan. - Nie mówię ani słowa w tym języku. Jak mam jej powiedzieć, żeby nie wsadzała marchwi do bidetu? Alicja zamarła z torbą w dłoni. - Czego? Cebula miała wypieki i machała rękami, jakby odganiała stado much. - Ona jest Jaroszka. Żre tylko surowe jarzyny. Pęczek marchwi chłodzi w bidecie. Co mam robić? Anna wypchnęła ją za drzwi. - Włóż marchew do wazonu. Albo używaj bidetu, nie przejmując się tym, co jest na dnie. Błagam cię, Joaśka, nie zawracaj mi głowy duperelami! Poradź sobie sama. Znów ktoś szarpnął gałką. - To mocne drzwi. Wytrzymają pukanie! - wrzasnęła Anna, wyciągając głowę z przepastnej szuflady. Alicja miała już tego dość. Chciała się wreszcie rozpakować. - Spokój! - huknęła, celując pantoflem we framugę, na tle której zamaja- 6 - Całkiem przyzwoite piekło 81 czyła siwa czupryna Staszka, szefa techników, gył inżynierem, specjalistą od obsługi wozów transmisyjnych telewizji. Do produkcji "Wszystkich kolorów grzechu" wciągnęła go Anna. Staszek, mężczyzna, z którym, jak sama mawiała, przespała dwa pełne sezony, miał pełnić funkcję koordynatora techników. - Ale ja tylko chciałem... - Won! - Anna zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Alicja spojrzała spod oka. - Może nie powinnaś była... przecież... - Mój tyłek to nie Armia Zbawienia! - Anna rzadko traciła nad sobą panowanie. - Skoro odszedł do tej zołzy... Zołzą była zdolna projektantka kostiumów. Dwa lata temu zaangażowana do filmu wprost z Akademii Sztuk Pięknych. Wysoka, ruda i piegowata, z buzią porcelanowej figurynki. Zawładnęła bez reszty sercami mężczyzn, a Staszek stracił głowę. Annę dotknęło to bardziej, niż sama chciała się przyznać. Może liczyła, że zostaną razem? Staszek zbliżał się do pięćdziesiątki. Anna miała swój dom pod Warszawą. Duży i pusty. Ale nie wyszło. Zaś piegowata okazała się dziewczyną ze wszech miar mądrą: wyszła za mąż za szefa protokołu dyplomatycznego z Wielkiej Brytanii. Zraniony do żywego Staszek mawiał: "Anglia ma trzy wady: etykietę, żarcie i koszmarną nudę". - Szczerze mówiąc, kochanie, nic mnie to już nie obchodzi! - wyszeptała Alicja wprost do ucha czerwonej z wściekłości Anny. I wreszcie wyszła. Kobieta w czerni przysłaniała dłonią oczy. Mężczyzn schodzących kamienistą ścieżką oczekiwała już od dawna. Jednego znała dobrze, drugi był nowy. W oddali morze pohukiwało, rozbijając fale o wystające głazy. Mała rybacka łódka z siecią w środku kołysała się miarowo. Mężczyźni, obaj w kaszmirowych garniturach od Alongi - najdroższego krawca w Palermo, zbliżali się milcząco. Na trzy kroki przed starą kobietą przystanęli, czekając pełni uszanowania. To był rytuał. Stara wyciągnęła rękę z suchą, napiętą skórą i gruzłowatymi palcami powykręcanymi przez gościec. Pierwszy zbliżał się kulejący. Pochylił głowę w niskim ukłonie. Jego wargi bez odrazy musnęły brązowy piszczel. - Pokornie proszę o łaskę... - zaczął. - Bóg z tobą, Luigi. Kogo przyprowadziłeś? - Jej czarne, wilgotne oczy patrzyły badawczo. Gdyby przybyły chciał skłamać, zapewne zapadłby się pod ziemię. - Un uomo d'onore. Famiglia Crosetti. Na imię mii Franco. Jak twojemu wnukowi. Kobieta zacisnęła wargi. 82 - Nie mam wnuka o takim imieniu. Mężczyzna speszył się. Nie było go na Sycylii tylko miesiąc. Cóż, widać to wystarczyło, żeby zniknął jeszcze jeden członek klanu, zwanego tu 1'Onorata So-cieta - Szacowne Towarzystwo. - Franco, złóż uszanowanie. To jest La Mamma. Obcy przybysz delikatnie ujął podaną dłoń. Przy ruchu odchylił mu się mankiet marynarki, ukazując na przegubie wysadzany brylantami zegarek Cartiera. Stara zacisnęła usta. Ruchem głowy wskazała dom. Weszli pochylając się. Nowo przybyły ze zdumieniem oglądał prymitywne wnętrze, ledwo otynkowane kamienne ściany i duży, olejny obraz Chrystusa, jaki kupić można na targu w Palermo za dziesięć tysięcy lirów razem z plastykową ramą. Gorszym miejscem mogła być jedynie cela więzienia Ucciardone za grubymi murami pomiędzy Palermo a portem. Choć i tam uprzywilejowani pensjonariusze noszą przy sobie broń, gdy tymczasem tutaj musiał, zgodnie z nakazem, pozostawić swoją barettę pod siedzeniem samochodu. Jego własna rezydencja w słynnym trójkącie między Trapani - Agrigente - Palermo jest dzień i noc strzeżona przy pomocy systemu wewnętrznej telewizji i wyposażona w tajemny tunel dla umożliwienia ewentualnej ucieczki. Jego samochód* nigdy, przenigdy nie wyjeżdżał bez eskorty. Tylko dziś goryle zostali w listeczku. La Marflrna"nie dopuszczała do kamiennego domu nikogo z ochrony. Niczyjej. Franco Crosetti, który wydawał faksem rozkazy bankierom w Mediolanie, Rzymie i Neapolu, kontrolował rzeki dolarów, zasiadając w radzie nadzorczej Societa per Azioni Vinicola ltaliana w prowincji Trapani, był ziarnkiem prochu przy tej kobiecie. Właśnie postawiła na szerokiej desce owczy ser i butelkę marnego, taniego wina stołowego. - Wiem o tobie wszystko - powiedziała lekko schrypniętym głosem, patrząc prosto w oczy przybyłemu. - Wiem, że twoje piwnice są wysokie niczym kościół, a długie na pięć milionów litrów w olbrzymich beczkach, po sufit. Tak ma być. Chcę, żebyś dokupił ziemi... - Teraz... nie bardzo mamy za co... - Nie przerywaj! - syknął przez zęby jego towarzysz. - Kiedy mówi Mamma, milkną ptaki! Stara zwróciła swój sokoli profil w kierunku Luigiego. Coś na kształt uśmiechu przemknęło przez poorane zmarszczkami usta. - Dobrze mówisz, synu. Kiedy otwieram usta, milkną nawet kościelne dzwony. A zatem słuchaj uważnie, Crosetti. Kupisz te dwa tysiące hektarów koło Santa Margherita di Belice. Jej właściciele jutro zostaną zlicytowani. Sędzia przypilnuje. Kupisz tę ziemię dla mnie. A winnice posadzi twój syn. I będzie to wino Marsala Vergine. Dojrzeje za dziesięć, piętnaście lat. Czy zrozumiałeś? 83 Zapytany skinął głową. Słyszał, że nie wolno się tej kobiecie sprzeciwiać. I nie miał zamiaru. Powiększenie ziemi pod uprawę było jego dążeniem od dawna. Nie umiał tylko zmusić właścicieli do ustępstw. Widać La Mamma umiała. - Pieniądze są brudne - mamrotała, zaciskając na piersi czarną, poprze-cieraną chustę. - To rak, który pomału przeżera ludzi honoru. Trzeba utrzymać tradycję, wartości rodzinne. Niepotrzebnie weszliśmy do miast. Porzuciliśmy naszą ziemię, którą teraz wykupują cudzoziemcy, by budować drogi oblane szarą mazią, po której jeżdżą smrodliwe maszyny... Nienawidzę tego, nienawidzę! Przeklinam tych z naszych braci, którzy handlują śmiercionośnym proszkiem. A także tych, którzy budują na żyznej ziemi. Tylko ona jest coś warta. Tu masz dokumenty, Luigi. Przywózłje z Rzymu II capitano. Luigi potrząsnął głową w niemym zdumieniu. - Kupiłaś... ziemię państwową? Skinęła głową. - Tak. Chcieli tam robić... autostradę. Tak wynikało z planów. Pokrzyżowałam je! Nie potrzebujemy dróg, tylko ziemię pod sady śliwkowe i migdałowe. Nasi rolnicy są głodni, nasi rzemieślnicy nie mają pracy. Trzy fabryczki wokół Trapani upadły z braku surowca na marcepan. Nie chcę im dawać pieniędzy na chleb i wino. Chcę im dać ziemię i pracę. Czy ty to powtórzysz swojej familii, Crosetti? Mężczyzna poczuł, że coś go dusi w gardle. Zrozumiał, dlaczego stara kobieta otoczona jest takim szacunkiem, o jakim tylko może marzyć człowiek jego pokroju. Z nisko pochyloną głową wziął, jak monstrancję, w dłonie gruby pakiet zamknięty w szarej kopercie. Dokumenty i pieniądze na nową ziemię. - A teraz już idźcie. Od waszych perfum łzawią moje oczy. Stara jestem, nieprzywykła. Przyślijcie Muto. On pilnuje tych waszych maszyn, bez których nie umiecie już żyć. I pamiętaj, Crosetti: nie wolno się ugiąć przed naszymi wrogami. Oni są już martwi. Złamali świętą zasadę omerta. Za dużo gadają w więzieniu. Nie ma już świętej "kopuły". Zniszczyły ją corleońskie szczury, niech będą na wieki przeklęci. A jeśli ktoś mi się sprzeciwi... zechce zainwestować dolary w proszki śmierci - zabiję. Jak psa. Powiedz to swoim, Crosetti. La Mamma przysięgła Chrystusowi: odbierzemy całą wyspiarską ziemię dla naszych... - poprawiła się - dla waszych wnuków i prawnuków. Tak mi dopomóż Bóg. - Dłonią wskazała drzwi. Wychodzili tyłem, nisko pochylając karki. Przed starą i przed pułapem z kamieni, szarych jak ta ziemia, o którą postanowiła wydać wojnę włoskiemu państwu. I demokratycznemu prawu. - Jestem pod wrażeniem - mamrotał Franco, potykając się co i rusz na sterczących głazach. - Ile dała pieniędzy? - Tyle, co trzeba. I ani grosza więcej. Sędzia wylicytuje to, co uzgodnione. I nie próbuj żadnych sztuczek. Jest bezwzględna jak śmierć. 84 - Gdzie jest jej syn? Ten, który przeżył? - W Stanach. Ma ogromną firmę. Nie wiem konkretnie jaką. Czy ty płacisz pizzo? - Haracz? Nie. Płacą supermarkety, domy towarowe, nocne lokale, cukiernie, sklepy. Składy win są zwolnione. Na razie. Moja marsala, niestety, nie jest tak znana, jak powinna. Zniszczyły ją tańsze wina deserowe, aromatyzowane. Niestety z tą samą nazwą! - Czemu się nie poskarżyłeś starej? - A co by to dało? Luigi kulał coraz mocniej. Pocisk w goleniu uwierał przy wchodzeniu pod górę. - Człowieku, to czarownica! Prawdziwa sycylijska Alcina. Spowoduje, że nieuczciwa konkurencja złamie kark. Będzie cię popierać, bo robisz to, co prawdziwy Sycylijczyk powinien robić. La Mamma nie chce słyszeć o narkotykach, haraczu, międzynarodowych aferach. Kazała zabić dwóch z Palermo za to, że otworzyli burdW. Me boi się sędziów ani prokuratorów. Także księży, bo ma ich w kieszeni. Ale choć sama tego nie wie lub nie chce wiedzieć, jest pralnią brudnych pieniędzy. Lokuje je w glebie. W tysiącach hektarów urodzajnej ziemi. Dla niej pracuje Biuro Geodezyjne w Palermo i rzymski oddział Fundacji Ziemi. Zabiera dziesięć procent od każdej transakcji. I likwiduje bez skrupułów każdego, kto odmówi. Jej dewiząjest stare sycylijskie przysłowie: "Prowadź swój wóz i swój pług po kościach zmarłych!" Stara rozpalała w glinianym piecu za domem. Suche drewno strzelało iskrami. Wokół rozchodził się aromat piniowego olejku. W dużej dzieży z dębowej klepki rosło ciasto na pizzę. Oliwki i małe skorupiaki wymieszane z sosem wypełniały porcelanową miskę w malowany wzór. Niemowa z lubością wciągał pachnące powietrze. Kobieta nie widziała go, lecz słyszała. Jej oczy, błyszczące niczym węgielki rozgarniane łopatą, zwęziły się, zmatowiały. Odwróciła twarz. - Odjechali? - Skinął głową. - Kapitan mówił, że źle się sprawiłeś. - Chłopiec otworzył usta. Wyglądał jak ryba wyrzucona na piasek. - Wiem, że wziąłeś z torby tych kobiet nie to, co trzeba. Nie było na tych... - zawahała się - taśmach mojej twarzy. Były puste. Rozumiesz? Niente! Potem nasi próbowali tam... gdzie powietrzne maszyny. Znaczy... wziąć ich torby. Nie udało się. Za dużo karabinierów, niech ich ziemia pochłonie. Odjechały. Chłopiec stał milczący. Spojrzał starej prosto w oczy. Jego prawa dłoń przejechała po szyi. To było pytanie. Stara milczała. W końcu podeszła, kładąc dłoń na jego zmierzwionych, szarych od kurzu włosach. - Nie. Ty nie. Zostaniesz ze mną, Muto. Chłopak upadł jej do nóg. Z gardła wydobyło mu się jakieś rozpaczliwe gulgotanie. Chciał mówić, tłumaczyć... nie mógł. Ucichł wreszcie, leżąc rozpłaszczony na suchej, spalonej słońcem trawie jak rozdeptana ropucha. Rozumiał tylko jedno: 85 darowano mu życie, choć się nie sprawdził. Nie pojmował tego, jego rozum ziemskie sprawy traktował prosto. W tradycji tej gleby Uyła wendeta. Dlaczego więc żył? Czyjeś kroki zabrzmiały za węgłem. Chłopak w jednej chwili zerwał się, sięgając pod kołnierz wypłowiałej koszuli. Zalśnił ostry stalowy nóż. - To ja - odezwał się spokojny głos. Chłopak poznał go i schował narzędzie mordu. Stara wyrwała z miski kawał ciasta, uklepując go w palcach, aż powstał cienki, duży placek. Też wiedziała, kim jest przybysz. - Podejdź, Trappeni. Siadaj. Zaraz będzie jedzenie. Wolisz z małżami czy z krewetkami? Mężczyzna w mundurze z dystynkcjami szefa karabinierów usiadł ciężko na ławie. Był niskim, krępym kruczoczarnym wieśniakiem o szerokich barach i mocnych dłoniach. Mundur tylko podkreślał te cechy. Jego dziadowie, obaj z familii Berlottich, leżeli na cmentarzu za zgrzytliwą żelazną bramą. Byli pionierami w świecie ludzi honoru. Wraz z rodziną Caduccich rozpostarli pajęczą sieć wspólnych interesów. Stara nie pytała, po co przyszedł. W jej świecie nie zadawało się takich pytań. - W bunkrze Ucciardone rozpoczął się wielki proces. Wiesz, to więzienie zostało specjalnie zbudowane z okazji pierwszego procesu w osiemdziesiątym szóstym. - Tak - skinęła głową. - Piętnastu sądzonych tam bossów "kopuły" otrzymało dożywocie. I co? - Ale w grudniu dziewięćdziesiątego anulował je, z braku wystarczających dowodów, Trybunał Kasacyjny. To taki... - Wiem, co to. • - No... - ciągnął przybyły. - W końcu przewodniczący tego Trybunału, sędzia Corrado Camevale, sam znalazł się w areszcie pod zarzutem współpracy z ludźmi honoru. - Dlaczego tyle o tym mówisz? - Bo władza, rzymska władza, chce wiedzieć od skazanych, czy po tamtych aresztowaniach w Katanii i Palermo istnieje jeszcze "kopuła". Stara wrzuciła na blachę gorącą pizzę. - Wiesz, że nie ma. - Ja to wiem - dłoń z kawałkiem gorącego ciasta zawisła w powietrzu. - Ale rząd twierdzi, że ciągle istnieje jakiś... organ koordynujący działania poszczególnych rodzin. Tak jest wygodniej rządowi, premierowi i ministrom. - Przecież wielu z nich należy do rodzin. - Ale nie wszyscy, La Mamma. Nie wszyscy. Wolą uznać "kopułę", choć niektórzy dziennikarze dawno już napisali, że większość klanów prowadzi teraz interesy na własną rękę. - Nie wiem, do czego zmierzasz. Nie mów tak uczenie, Trappeni. 86 - Nie gniewaj się. Tak piszą gazety. Dla państwa włoskiego, jego przywódców, rozbicie nawet nie istniejącej "kopuły" oznaczałoby osłabienie rodzin i wielki sukces państwa. Stara skrzywiła wargi. - Uważasz, iż chcą wmówić ludziom, że jest "kopuła"? - Tak, właśnie tak. - Coś jeszcze? Szef karabinierów rozglądał się za butelką. Lubił popijać jedzenie lekkim miejscowym winem. Ale stara nie ruszała się spod pieca, nie kazała też niemowie przynieść flaszki. - Don Camillo poleciał samolotem do Francji. Na wybrzeże. Ma się tam spolłiać z tymi, którzy potwierdzą, że to on stoi na czele "kopuły". Stara cisnęła szuflę o ziernję. - Nie ma i nie będzie władzy poza moją! Trzeba uciszyć Don Camilla. Przekaż naszym ludziom na francuskim brzegu, żeby rozpuścili wieść... - Jaką, Mamma? - Że to on zamordował Borisa Giuliano... - Szefa policji w Palermo? Stara rozgrzebywała karminowy żar. Jej oczy błyszczały. - Si. Skinęła na niemowę. Zwinął się i za moment pojawił z butelką Fuoco di Sicilia. Szef karabinierów z miasteczka rozsiadł się wygodnie. "To nie takie głupie! - pomyślał, patrząc na ciemniejące grzywy fal. Był ciepły, majowy wieczór. - Francuskiej policji można wmówić dziecko na plecach. Kupią każdą głupotę, byle dotyczyła, jak to oni mówią, "mafii". Ostatnio rzeczywiście trafiła im sję prawdziwa gratka: dzięki donosom samych ludzi honoru rozbili kartel z Cali, który razem z bardziej znanym kartelem z Medelin kontroluje osiemdziesiąt procent światowego rynku produkcji i przemytu kokainy. Przygotowywana przez blisko rok operacja "Margherita" nie przyniosłaby skutku, gdyby nie przecieki z Sycylii. Na dobrą sprawę to była wojna południowoamerykańskich gangów i sycylijskich rodzin. Ale Francuzi sprawnie przeprowadzili aresztowania w Paryżu, Marsylii, Lille i Limoges. Z pięćdziesięciu siedmiu zatrzymanych ponad czterdziestu to byli Francuzi bez żadnej przeszłości kryminalnej. Śledztwo toczy się teraz na Lazurowym Wybrzeżu i niewykluczone są dalsze aresztowania. Także wśród francuskich bankowców i lokalnych notabli". - Don Camillo pojechał ugodzić się z Francuzami. Puścić farbę... - Nic nie mów - przeżegnała się nabożnie - nie przyniesie mu to szczęścia. Tylko śmierć. Zawiadom ludzi - przyjrzała mu się spod oka. - Czemu nie mówisz o kobietach, które ukradły moją twarz? 87 -- Nasz człowiek w Cannes się spóźnił. Zabił właściciela, który wywołał film i zrobił odbitki- Ale nie miał czasu ich odszukać. Przeszkodzono mu, kiedy stał nad ciałem... -- Si, certo. I co dalej? Nikt nie może znać mojej twarzy. Wiesz o tym. - Si. Dopilnujemy. One... Stara rozgrzebała żar. Jej pobrużdżoną twarz oświetlały pełgające ogniki. - Co? Mężczyzna westchnął. Musiał o tym powiedzieć starej, choć od jej reakcji mogło zależeć czyjeś życie. 41 -- Wracają tu. Te kobiety. -- Poco? Nie wiedział, jak wytłumaczyć starej, co to jest film. Ona nigdy nie była w kinie. Nje dotarła dalej jak do cmentarza i wioski. Osiemdziesiąt sześć lat spędziła na cyplu i wokół niego. Nawet nie wie, że dookoła wyrosły portowe doki, zakłady produkujące rybną mączkę i, co gorsza, że dziesiątki kilometrów wybrzeża pokryto siecią dróg i autostrad prowadzących do bogatych kurortów. Ona, La Mamma, żyła przeszłością. W snach widziała hektary winnic, sady migdałowe i morelowe, żyzną, powulkaniczną glebę. W wyobraźni miała zieloną wyspę szczęśliwości, gdzie spracowany sycylijski chłop wypija wieczorem butelkę czerwonego wina do podanych przez żonę capelli d'angelo tagliati, wyrobionych z dobrej mąki. To było marzenie jej życia. O to modliła się do sycylijskich świętych: Łucji i Agaty. _- Dostały zgodę żandarmów w Palermo. Robią film. Kino... będzie z nimi ochrona. Karabinieri. .- Odbierz moją twarz. I nie wpuść na święty cmentarz. Jak ten głupi Franco. _- Zrobię, co będzie można. I przyślę tu paru naszych chłopców. - Poco? -- Żeby nikt nie zboczył na cypel. Te kobiety już znają drogę. - Dobrze. Ale niecji się trzymają z daleka od domu. I niech Basilio mi przyśle to, co zawsze. A ty przywieź naboje do lupar. Tak trzeba. Nie dyskutował. Wiedział, że nie warto. Jeśliby nie wykonał polecenia, zrobi to kto inny. A on znajdzie się poza nawiasem tutejszej społeczności. Nigdy by sobie na to nie pozwolił. Jego karabinierzy wiedzą o tym, choć nie wszyscy są stąd. Stara ma rację, że chce naboi. Ma w domu pięć dubeltówek z uciętą lufą. Jeszcze własność jej świętej pamięci męża, który spoczywa na porządnym kościelnym cmentarzu w dole wj0Ski. Zmarł w łóżku, choć to nie przystoi mężczyźnie z rodu Caduccich. Teraz czasy są niespokojne. Inne rodziny nie chcą się pogodzić z dominacją La Mammy. Ludzie wykształceni wiedzą, że czasy rolniczej wyspy zbliżają się ku końcowi. Wolą handlować, nawet narkotykami, czym brzydzi się stara gwardia z chłopskiej ośmiornicy. Trwa walka pokoleń i nie ma wątpliwości, że młodzi w końcu zwyciężą. Prawo będzie po ich stronie. To perfidia czasów, ale tak jest. Wykupywanie ziemi nie na 88 wiele się przyda. Rząd, chcąc przeprowadzić budowę autostrad, zwyczajnie ją wywłaszczy. Tego stara nie zrozumie. Każe zabijać. Już dziś co drugi dzień ginie tu człowiek. Młodzi strzelają chętniej z kałasznikowów, detonują samochody-pułapki, wysadzają drogi szybkiego ruchu pod kolumnami rządowych limuzyn. Zabójstwo i pozbycie się zwłok nie jest tu problemem. Na Sycylii każdy powód jest dobry. Zabija się z zemsty - bo nie zmazując krwi krwią przestaje się być człowiekiem honoru. Zabija się tych, którzy wiedzą za dużo, i nieposłusznych, zabija się także dlatego, że długo się nikogo nie zabiło, a to fatalnie szkodzi opinii męża honoru. - Pójdę już, Mamma. Zostań z Bogiem. ~^- Bóg z tobą, mój synu. w Ridley Parker usiadł na łóżku w hotelu "Majestic", do którego po dwóch dniach przeniósł się z biurowej kanapy. Była nie do wytrzymania. Odrzucając cienką kołdrę obleczoną w jedwab, rozejrzał się po wnętrzu. Lubił wygodę i luksus, jaki bogatemu cudzoziemcowi daje Paryż. Przez telefon zamówił śniadanie: grzanki, dżem z gorzkawych poziomek i kawę ze śmietanką. Goląc się w łazience wykładanej zieloną glazurą, przyglądał się uważnie własnej twarzy w szerokim lustrze ujętym w srebrzyste ramy. Patrzyły na niego wpadnięte oczy, skóra była sucha i podrażniona. Na szyi występowały dwie żyły, niczym sino podbite powrozy. "Trzeba pójść do dobrego zakładu kosmetycznego. I przestać pić. Na jakiś czas. Tu, we Francji, starzenie się jest takim samym nietaktem jak w Ameryce brak karty kredytowej". Własna twarz wydała się Ridleyowi Parkerowi nie do oglądania. Wytarł nadmiar kremu ręcznikiem i zgasił światło. Czekała go dziś dość niemiła wyprawa tam, gdzie porządny, szanujący się paryżanin nie zagląda w obawie przed utratą nie tylko portfela, lecz nawet życia. Parker, nie chcąc się specjalnie wyróżnić, włożył brązowe spodnie, starą marynarkę i dość obskurny płaszcz przeciwdeszczowy. Na szczęście za oknem wstał dzień szary i ponury. Nad dachami snuły się chmury ciężkie od nagromadzonej wilgoci. Zielone autobusy bryzgały fontannami kropel. Sprawdził, jak najbezpieczniej dojechać do "Złotej Kropli". Najprościej metrem do stacji Chateau-Rouge. Mógł, oczywiście, wziąć taksówkę, ale wolał wmieszać się w ludzki tłum. Nie przewidział jednego: że osiemnasta dzielnica Paryża zamieniła się w ciągu ostatnich dziesięciu lat w dżunglę. Tu można sprzedać i kupić wszystko. Tu czyhają bandyci i złodzie-jaszkowie, jakich nie uświadczy się w innych dzielnicach. Osiemnastka stała w centrum paryskiego piekła. W małych, brudnawych bistrach sprzedaje się więcej heroiny niż kawałków bagietki. W szarym, pełnym dymu powietrzu czuje się zapach krwi, połączony z wonią smażeniny i suszonych ryb, przysmaku Senegalczyków. Tu, wśród obskurnych lokalików pełnych prostytutek za "jednego centa", można 89 znaleźć kilkadziesiąt metrów pustej powierzchni w starych, zdezelowanych warsztatach pozostałych po dniach niegdysiejszej chwały. Tego właśnie szukał Ridley Parker. Dwóch lub trzech stosunkowo niedaleko siebie położonych miejsc, które nadawałyby się na studia. Do kręcenia tanich filmów przynoszących krocie. Miał zamiar zainwestować część kapitału Film Finan-ce Corporation w seryjną produkcję filmów porno. Na kasetach rozsyłanych później w świat. Do Europy północnej, wschodniej, do Rosji, gdzie ten towar idzie jak woda, do pozostałej po komunizmie pustki, gdzie gotowi są płacić za nowości ciężkie dolary. Musiał się spieszyć. Azjaci gotowi byli wyprzedzić go na olbrzymim, na razie pustym rynku. Amerykańskie filmy robione profesjonalnie i szybko pod francuską kontrolą. Olbrzymie, niewyobrażalne pieniądze! Miliony kaset oglądanych w zaciszu mieszkań przez ludzi, którzy boją się wyjść z domów, by nie paść na ciemnych ulicach ofiarą zbrodni. Te tysiące kaset z eleganckimi nalepkami, potrafiącymi zmylić każdego bardziej dociekliwego celnika. Drogi przerzutu są już znane. Tym zajmie się kto inny. FFC jest od produkcji. I tak niech zostanie. Tu, w "Złotej Kropli", gdzie nie zagląda policja, wszystko jest bezpieczne. W "La goutte d'Or", w osiemnastej dzielnicy Paryża. Wieczorem zmęczony, lecz zadowolony Parker dzwoni z hotelu do April Webster na Lazurowym Wybrzeżu. - Załatwiłem, co trzeba. - Znakomicie, szefie. Słyszał pan, że wygrał "Meredith"? - Tak. Również jęki zrozpaczonej krytyki. Dobra robota, April. Przyjeżdżam za trzy dni. - To dobrze. - W głosie kobiety wyczuł pewną ulgę. - Mam zarezerwować "Negresco"? W Nicei. - Nie. Sam wszystko załatwię. Co jeszcze? April waha się. - Tutejszy dziennik "Cannes Jour et Nuit" ostro zjechał "Mereditha" i cały układ GATT. Twierdzą, że za amerykańską propagandą na rzecz głupawych mydlanych oper kryją się "ciemne siły finansowe". Mam dementować? - Nonsens. Nikt się nie przejmuje jakimś gównianym dziennikiem prowincjonalnym. Aha, nie zamierzam długo popasać w Europie. Paryską centralę FFC zostawię pani. Za jakiś czas proszę zwinąć biuro w Cannes. Nie będzie nam potrzebne. Jeśli nowa linia wejdzie do produkcji, trzeba ją będzie pilotować od początku do końca. - Rozumiem. - To dobrze, April. Dobrej nocy. Sala przylotów na Aśrodrome Mandelieu w Cannes pełna była Japończyków 90 spędzających "miesięczną podróż życia". Ta forma turystyki, przeznaczona dla ludzi starych, ale pełnych energii, stała się tej wiosny modna od Tokio po Jokohamę. Japońskie biura podróży zarezerwowały w sumie kilka tysięcy miejsc na Lazurowym Wybrzeżu, wybierając hotele tyleż drogie, co ekskluzywne. W tym również słynny błękitno szklany "Noga Hilton Casino", zbudowany całkowicie z japońskiego kapitału, jak i cukierkowy "Negresco" z różowo-seledynową kopułą. Zanim panoramiczne autokary odjechały wraz z bagażem bogatych synów i córek, Nipponu, do taksówek wsiadło trzech elegancko ubranych mężczyzn. Dwóch z "nich znało się, ale udawało, że się nie poznaje. Trzeci miał w kieszeni paszpprt na nazwisko Ricardo Caducci i nigdy nie widział pozostałych. Przyleciał jakiś czas temu z Nowego Jorku i nigdzie się nie meldując, zniknął we francuskiej dżungli, jakby to była szczelina po trzęsieniu ziemi. Teraz odprężony, wyspany przyglądał się mijanemu krajobrazowi. Czekało go nieco pracy i mały wyskok na Morze Śródziemne. Nie chciał lecieć oficjalnie do Włoch. I choć jego twarz nic nie mówiła italskim służbom specjalnym, wolał dojazd na wyspę zorganizować inaczej. Jakże dawno nie widział tej spalonej słońcem, czerwonawej ziemi. W snach majaczyła twarz matki z cudownym spojrzeniem miłości. Takiej, jakiej nie dała mu nigdy żadna kobieta. I mimo upływu czterdziestu lat twarz ta w oprawie czarnych włosów była niczym owal Madonny z ołtarza w Syrakuzach. - Mama - szepnął półgłosem. - Pardon? - Kierowca odwrócił na sekundę głowę, by znów patrzeć na mięknący w słońcu asfalt. - Nic. Zamyśliłem się. Widać zaczynam mówić sam do siebie. Taksówka stanęła na podjeździe. Ricardo wysiadł z płaszczem przerzuconym przez ramię. Miał tylko małą elegancką torbę z ciemnozielonej dermy udającej skórę. Hotelowy portier obrzucił go taksującym spojrzeniem. Turysta jak turysta. Pewnie go stać na pokój za dwa tysiące franków. Otworzył szeroko drzwi. Była godzina jedenasta czterdzieści pięć. Trzy minuty później na ten sam podjazd wjechały dwie taksówki. Portier przyjrzał się uważnie wysiadającym. "Trzeba będzie zwrócić uwagę recepcji - pomyślał. - Ci faceci mają dziwnie odstające marynarki. Szczególnie pod lewą pachą". Alain Grenier z nieodłącznym aparatem posuwał się wzdłuż bulwaru. Chciał wpaść na kawę do barku, a potem do komendanta Broitte, małego Korsykanina, który za pomocą brylantyny i zabawnych min usiłował upodobnić się za wszelką cenę do Małego Kaprala. Był ciekaw, czy śledztwo w sprawie morderstwa w zakładzie Kodaka posuwa się naprzód. W barku "Elephante" przy rue Pradignac usiadł na barowym stołku koło grubasa w szarej alpakowej marynarce, czytającego z poświęceniem kartę win. Nie zwró- 91 ciłby zapewne uwagi na sąsiada, gdyby ten nie wachlował się zaciekle "Daily Telegraphem". W mgnieniu oka przypomniał sobie bar "FricoW Rebeccę Guido. "Ten sam - pomyślał. - On, ani chybi! Ciekawe, z kim dziś się spotka". Jakież było jego zdumienie, gdy w drzwiach stanął Bill Fray z "Los Angeles Times". Alain przesiadł się o trzy stoliki dalej i odwrócił tyłem do wejścia. Bill usiadł koło grubasa i zamówił smart-drinka. Widocznie znów miał kaca, którego należało natychmiast zneutralizować. Niestety, Grenier nie słyszał, o czym obaj mężczyźni rozmawiali. Z kilku słów, które wyłowił, doszedł tylko do jednego niezaprzeczalnego wniosku: dyskusja toczyła się po angielsku. Alain wypił kawę, rzucił na bar brzęczące monety i dyskretnie się wycofał. W komendzie policji ryczało dziecko zgubione przez rodziców, przewijali się policjanci z papierami w dłoniach, jakaś kobieta wrzaskiem usiłowała zmusić młodziutkiego flika do przyjęcia meldunku o kradzieży butów. - Siedziałam na piasku przed hotelem... to przecież drogi hotel. I zdjęłam pantofle za trzysta franków! A taki gnój, dupek, podbiegł i je ukradł! Na oczach całej plaży! Oddajcie mi moje pieniądze! Alain przemknął do ciasnego pokoiku szefa. Broittś siedział nad pokaźnym plikiem zdjęć. Na widok Greniera chciał je wsunąć do szuflady, ale się powstrzymał. - Ach, to ty. Myślałem, że ktoś obcy. Alain uśmiechnął się od ucha do ucha. Commandant był mu coś winien. To przy pomocy "Cannes Jour et Nuit" schwytano na wybrzeżu szajkę przemytników kokainy. Dzięki zdjęciom robionym teleobiektywem. Jego zdjęciom. - Widzę, że rozpracowujesz sprawę. Ten, to trup. A ten? Korsykanin odrzucił kosmyk znad lewego oka. Jego długa twarz w niczym, niestety, nie przypominała Napoleona. - Skąd wiesz, który trup? Grenier rozsiadł się w fotelu. Postanowił nie ruszyć się z miejsca, dopóki czegoś się nie dowie. Jutrzejszy numer gazety wymagał nowej ciekawostki. Paru "michałków" do rubryki "Zbrodnia to niesłychana". - Daj spokój, commandant. Wiesz, że byłem w prosektorium. Nagle zamilkł, wpatrując się w fotografię częściowo zasłoniętą przez inne. Jego długie palce błyskawicznie wyłuskały kartonik. Zdjęcie było złe, słabo doświetlone, ale przedstawiało ponad wszelką wątpliwość faceta z "Daily Telegraphem". - Kto to? Właśnie piłem z nim kawę. Korsykanin skrzywił wargi. Po prawdzie, zdjęcie nie powinno było zostać zrobione. Policjant w cywilu, który je wykonał przez absolutny przypadek, zajmował się zupełnie inną sprawą. - Nie znasz. To uczciwi ludzie. 92 Alain już wiedział, że trzeba będzie przycisnąć. Inaczej niczego nie wyciągnie od szefa posterunku. - Jak chcesz. Albo mi powiesz, kto to, albo nie dostaniesz informacji, którą mam dla ciebie. Dotyczy Don Camilla. Korsykanin zmrużył oczy. "Mogę mu nie powiedzieć. Mogę - myślał, przykrywając oczy obrzmiałymi powiekami - ale to podważy dobre stosunki z gazetą. A jeśli mu"powiem, czy dotrzyma tajemnicy?" - Dotrzyma - odparł Grenier z uśmieszkiem. Zbyt dobrze znał swego rozmówcę. I wiedział, co myśli. Korsykanin krótkimi grubymi palcami przedarł zdjęcie na dwie, potem na cztery części. Wrzucił resztki do szklanej popielniczki, podpalając płomieniem z jedno-razówki. - Service de Documentation Extśrieure et de Contre-Espionnage - powiedział głucho. - Skrót: "E.C." Tak się podpisuje. Alain gwizdnął przeciągle. - W porządku. Już zapomniałem. Nie ma grubasa i nigdy go nie było! "Co tu robi agent francuskich służb specjalnych? I to z wywiadu?" Wyjął z portfela jedno ze swoich zdjęć. - A ten? Wiesz, kim jest? - Oczywiście - małe oczka komendanta uciekły w bok. "Idiota, czy on sądzi, że my tu śpimy?" - Jest amerykańskim dziennikarzem z tygodnika "Los Angeles Times". Nazywa się Bill Fray. Sprawozdawca filmowy i... - zawiesił głos. - I co? Tyle to i ja wiem. Jules się z nim przyjaźni od lat. Ale mój nos... Korsykanin kręcił w palcach długopis. - Twój nos, twój nos! - wybuchnął. - Myślisz, że ja nie panuję nad sytuacją? Lazurowe Wybrzeże to mój teren! Mój! I mysz się nie przemknie. Grenier rozłożył ręce. - W porządku. Znasz mnie. Pomagam policji, ale muszę też czasem dostać swój kąsek. Gazeta to biznes. - Facet jest z CIA. Alain otworzył usta. - CIA? - wykrztusił. - Mają jakiś zjazd w Cannes? Obaj ci panowie siedzieli przed chwilą w barze "Elephant"! I pili drinki. Broittś uniósł się z krzesła. - Mówisz prawdę? Obaj się spotkali? - Nigdy nie kłamię w takich sprawach, komendancie. - Wiem. - Nacisnął dzwonek. Wszedł długi i chudy aspirant w mundurze. Szef rzucił parę zdań. - Teraz ty. Mówiłeś coś o Don Camillu? Grenier zamyślił się. Coś mu się tu nie zgadzało. 93 - Właśnie... sądzę.Jfc - Co sądzisz? Mów! Z kim się spotkał? Alain rzucił^djęcie na biurko. Przedstawiało rudowłosą Rebeccę Guido w towarzystwie Sycylijczyka. Oboje ku sobie nachyleni, wyglądali na ludzi dobrze się znających. - No... tak. Baba jest jurorką... a raczej była na tegorocznym festiwalu filmowym. Ale czekaj, coś mi się chyba śni... - znów wezwał aspiranta. Był to ten sam długi i chudy, z palcami poplamionymi tytoniem. - Weź dane z komputera. Kobieta się nazywa Rebecca Guido. Pracuje dla RAI Due. Nie czekali długo. Chudzielec, żując kanapkę z pomidorem, przytaszczył półmetrowy wykres. Komendant rzucił okiem i szeroki uśmiech opromienił jego ciemną twarz. - Zjazd, mówiłeś? No, to masz jeszcze jedną! Ta Guido jest agentką włoskiego kontrwywiadu! Alain potrząsnął głową. "No nie, zbyt dużo wrażeń! Słodka, urocza Rebecca gliną? I to jak dobrze zakamuflowaną. Co takiego może ją łączyć z mafiosem z klanu Corleone? Czyżby dla niego pracowała? A może odwrotnie? - Słuchaj - jego głos brzmiał głucho - za dużo wrażeń jak na jeden dzień. Trójka agentów służb specjalnych z Włoch, Ameryki i Francji spotyka się w naszym kurorcie, by powspominać stare, dobre czasy. To bym rozumiał. Ale co ma do tego sycylijski mafioso, o którym mówią, że chce odegrać pierwsze skrzypce w tworzącej się na nowo "kopule"? - To sprawa włoskiej policji. Nie będę się mieszał. Alain pokiwał głową. - Nie powiesz mi, Korsykaninie, że ta wyspa cię wcale nie interesuje. Przecież nie tak dawno całe Lazurowe Wybrzeże pełne było przemytników i handlarzy kokainą. A skąd się u nas wzięli? Z Palermo! I to tylko dlatego, że francuska policja zrobiła w Marsylii czystkę, jakiej nie widziano od stu lat! A ostatnia afera, o której pisałem w "Cannes Jour et Nuit"? Oskarżony o malwersacje dyrektor administracyjny włoskiego wywiadu cywilnego SISIDE, Maurizio Broccoletti ukrywał się od miesiąca na Lazurowym Wybrzeżu pod przybranym nazwiskiem i - jak przystało na łysego tajnego agenta - w peruce i ze sztuczną brodą! Aresztowano go w ubiegły czwartek w Monte Carlo. Miejsce jego pobytu zdradziły tamtejszej policji nieostrożne telefony do kochanki we Włoszech! Komendant pogładził wybrylantynowaną czuprynę. - Co można poradzić, jeśli nasze południe jest miejscem, do którego garną się wszystkie męty świata? W zeszłym roku sam zapudłowałem siedmiu złotych ptaszków, zgarnąłem czterdzieści kilo kokainy i sto milionów franków w gotówce. To było moje żniwo po letnim sezonie. Czego chcesz więcej? 94 - Coś się dzieje w świecie filmu. Korsykanin nasrożył się. - Co chcesz przez to powiedzieć? Grenier poluzował krawat. Zbliżała się święta pora sjesty. Temperatura rosła z goelziny na godzinę. - Jakaś afera. Będzie. Mój nos mi to mówi. Zwycięstwo tej chały w konkursie... Amerykanie wyraźnie chcą zdominować rynek europejski. - Stary, to jest sfera wielkiej polityki i kultury. Nie dla policji. Nie mogę aresztować Guido tylko dlatego, że pozwoliła wywieźć Złotą Palmę do USA! Przesadzasz. - Możliwe. Ale postanowiłem popilnować tej pani. -j*To ci przyjdzie łatwo. Mówią, że masz powodzenie u pięknych kobiet. Korsykanin wstał z krzesła. Przysługa przysługą, ale nie może poświęcić całego ranka na rozmowę z reporterem. Grenier też się podniósł. - W końcu nie powiedziałeś mi, co z tym trupem? - A, ten z Kodaka? Zupełnie bezsensowna zbrodnia. Nic nie zginęło, choć dokładnie przeszukano wszystkie koperty z negatywami. I te już wywołane. - Jesteś tego pewien? - Całkowicie. Nie ma na nich ani jednego odcisku palców. A powinny być. Choćby pracownika, który je segregował. Ktoś szukał zdjęć. Bardzo konkretnych. I nie wiem, czy znalazł. Pierwszy klaps jest zawsze świętem. Ogromna masa ludzi kłębiła się wzdłuż plaży. Na ułożonych szynach poruszał się bezszmerowo wózek z kamerą, która będzie towarzyszyć bohaterowi idącemu boso po piasku. Dwa odblaskowe ekrany kontrowały światło. Elektrycy rozciągali kable podłączone do agregatu. Film był robiony "setką". Ścieżkę dźwiękową nagrywano równocześnie z obrazem. W ten sposób odpadały postsynchrony, co niewątpliwie skracało montaż całości. Jean Touvier, bożyszcze francuskich nastolatek, prezentował się znośnie pomimo charakteryzacji na zmęczonego życiem faceta po czterdziestce. Miał na sobie rozpiętą do pasa koszulę, ukazującą muskularną pierś, porośniętą złotawym puchem, i podkasane do kolan, wyszarzałe, postrzępione dżinsy. Był człowiekiem, który pozostawiwszy za sobą przeszłość na szosie Paryż - Marsylia, razem z limuzyną, złotym zegarkiem i portfelem pełnym kart kredytowych, szuka teraz własnych korzeni. Próbuje odnaleźć siebie sprzed lat. Siebie i ludzi żyjących jak ptaki. Tu, na Lazurowym Wybrzeżu, miał okiem włóczęgi przyjrzeć się tym wszystkim bliźnim, których znał z "poprzedniego wcielenia". Ocenić ich, także ich kłótliwe żony w zbyt obcisłych kostiumach, głupie, bezmyślne dzieci i cały blichtr rządzący nienagannie czystymi, sterylnymi hotelami. Chciał to zobaczyć z innej perspektywy. Człowieka, mającego już za sobą uporczywe wspinanie się po drabinie, w której 95 liczbfcfezczejpli jest ograniczona. A na ostatnim panuje tłok i można zostać strąconym przez pchających się do góry. Jean Touvier z przydługimi, dawno nie strzyżonymi włosami, z workiem znalezionym na jakimś śmietniku, szurał bosymi stopami po wyzłoconym piasku, ciesząc się, że nie musi codziennie siadać przy stole z wykrochmalonym obrusem. I jeść grzanek z masłem, których nie znosi. Idzie tak sobie beztrosko z ukradzioną bagietką i butelką taniego wina, na które zarobił, pomagając wynosić wielkie, czarne wory ze śmieciami. Zdążył polubić zapach śmieci. Jak dawniej lubił zapach pieniędzy. - Cisza! Kamera! - "Wszystkie kolory grzechu", scena czterdziesta szósta, ujęcie czwarte! - piszczy Cebula, trzaskając klapsem. I odskakuje na bok. Brodziński stoi w cieniu parasola. Zmarszczone brwi nadają mu wyraz bliski określeniu: srogi. Kamera bezgłośnie sunie wraz z wózkiem po metalowych szynach. Obaj wózkowi zawdzięczają pracę silnym bicepsom. Andrzej Reutt, siedząc na siodełku, obejmuje okiem obraz zamknięty o obiektywie. Trwa to trzy minuty. - Stop! Do Touviera podbiega charakteryzatorka. Na czole aktora znać krople potu, rozmazujące podkład. - Powtarzamy! Alicja siedzi z Monicą Titto, maglując tekst dialogu. Zielonooka Włoszka znajdzie się wraz z protagonistą już w następnej scenie. Dziewczyna jest jeszcze bardzo młoda i bardzo niedoświadczona. Ale ma to "coś", co w oku kamery przekształca ją nie do poznania. - Powtórz. On mówi do ciebie: "Leży pani na moim kapeluszu". - Przepraszam, myślałam, że to szmata... Alice, czy Jean zawsze jest taki... chłodny? - Co chcesz przez to powiedzieć? Że nie masz z nim kontaktu? To bytoby bardzo źle. Na planie musi "zaiskrzyć", żeby scena się udała. Rozumiesz? - No tak. Ale... - Monica unosi w górę swoje zielonkawe oczy. Jest bez makijażu. Charakteryzatorka ze zdumieniem stwierdziła, że tak będzie lepiej. Obiektyw okiem Andrzeja potwierdził ten fenomen. - Myślałam, ^e wszyscy Francuzi... no... Alicji udaje się nie parsknąć śmiechem. - Posłuchaj, to wytrawny aktor, który nigdy nie myli łóżka z filmow-ym planem. A ty jesteś zbyt spięta. Rozluźnij się. Siedzisz na murku obok fontanny. Przed tobą roziskrzone morze i bulwar, po którym chodzą ci wszyscy nadziani faceci, dla których tu przyjechałaś. Siedzisz na czymś, co uważałaś za kawałek szr-naty. Ot, tak sobie, żeby w pupę nie ziębiło. - Alice, przestań. Ja to wszystko wiem. Chodzi mi tylko o stosunek pana 96 Touviera do mnie jako do aktorki. Nawet wtedy, gdy siłą spycha mnie do fontanny, robi to tak, jakby zaraz potem kelner miał mu podać krwawą Mary. I on o tym wie. Alicja zastanowiła się przez moment. "A może Monica ma rację? Intuicja kontra rzemiosło? Cóż, trzeba o tym pomówić z Touvierem. Jest bożyszczem tłumów. Jego wielbicielki oblegają w tej nawet chwili drugą, nie zamkniętą dla ruchu uliczną jezdnię. Policja w Cannes ma z nimi sporo kłopotu". - W porządku. Zwrócę uwagę Markowi. Monica śmieje się. Jej ząbki błyszczą, białe i ostre jak u myszki. - Marek jest taki sam. To mężczyzna. Nic z tego nie zrozumie. Jeśli to on będzie reżyserował naszą scenę miłosną... no, nic z tego nie wyjdzie! Alicja słucha z uwagą. - Na Sycylii nie będzie Marka. Zostanie tu, z tłumem statystów, gigantycznym korkiem na szosie, helikopterem, policją i pozostałymi aktorami. Monica wpatruje się uważnie w koniuszki własnych palców. - Ty będziesz tam z nami? - Ja. I chyba dobrze rozumiem, o co ci chodzi. Od sceny w katedrze aż do cmentarza. Będziemy tam z Anną. Dziewczyna uśmiecha się promiennie. - To dobrze. Bardzo dobrze... teraz idę się czegoś napić. Nic się nie martw. Tekst umiem na blachę, czego nie można powiedzieć o mosieur Touvier. Przynieść ci sok? Alicja przecząco kręci głową. Zastanawia się nad tym, co usłyszała. Są takie sytuacje, które albo "zaiskrzą", albo zmącą obraz. I cały pogrzeb na nic. Film będzie poprawny, ale zabraknie mu ciepła, nerwu, lśnienia, które sprawia, że widz wciska się machinalnie w fotel. Będzie letni, chłodny, zamglony. Bez czucia. - Bonjour! - Alicja odwraca się zdziwiona. Przed niąstoiAlainGrenier z uśmieszkiem na wargach. - Szukałem cię i znalazłem z trudem. Poznajesz mnie? - Tak jakby - zażartowała. - Wielka aktorka, Gloria Swanson mawiała, że mężczyźni różnią się tylko krawatami. - Ja nie mam żadnego. Masz czas? Alicja spojrzała na egzemplarz spoczywający na kolanach. - Człowieku, ja tu pracuję. - Ja też. Robię reportaż o pracy na planie. Ale to mi nie przeszkadza zjeść lunchu. - Nie cierpię, jak Francuzi mówią amerykańskim żargonem! Nie zjem lunchu! Mogę pójść na małe co nieco. Do dobrej, małej knajpki z regionalną kuchnią. O dwunastej zwijamy się stąd, bo nie można dłużej blokować jezdni. Jeśli Touvier nie zmusi Marka do trzydziestego dubla. - Nie umie roli? 7 - Całkiem przyzwoite piekło 97 Alicja posunęła się, by zrobić miejsce na ławce. Stąd widać było kawał plaży, kręcących się statystów, kupę sprzętu pod baldachimem i kilka parasoli dla ludzi z ekipy, uciekających przed palącym słońcem. - A kto kiedy umie rolę? ^lalh skrzywił nos. - Przyznaję, nie znam się na tym. Film oglądam już jako dzieło skończone. - Szczęśliwiec. Dla mnie kilometry taśmy przed zmontowaniem to temat ze złego snu. Szczególnie, gdy widzę błędy w oświetleniu lub charakteryzacji. A jeszcze, jak w kadr wlezie coś, czego tam być nie powinno. Na przykład jadąca szosą ciężarówka, kiedy na pierwszym planie kona średniowieczny rycerz w zbroi. - Ale lubisz tę robotę? Alicja schyla głowę. Nie wie, że mężczyzna wpatrzony jest w jej odsłonięty, lekko opalony kark. Burza włosów, podpięta i ściągnięta kolorową gumką, tworzy bujny kask. Jedno pasemko muska owal policzka. - Nie wyobrażam sobie życia bez tego wszystkiego. Całą noc obmyślałam, jak poprowadzić tę parę w scenie na cmentarzu. Grenier z trudem powstrzymał się, by nie musnąć ustami małego, odsłoniętego ucha. Zdał sobie z tego sprawę z wielkim, przeogromnym zdziwieniem. Jego stosunek do kobiet, od śmierci Claire, był pragmatyczny: łóżko, kolacja. Lub na odwrót. Brał te, które tego chciały. Bez specjalnych ceregieli. Miał czterdzieści pięć lat i niewiele czasu na prywatne życie. I wszystko nagle diabli wzięli. Cały wypracowany nie bez trudu system, sposób na dzień i noc. "Cannes Jour et Nuit". Ten tytuł gazety sam kiedyś wymyślił. - Będą się kochać na grobach przodków? Czy to nie zbytni ekshibicjonizm? Alicja odwróciła głowę. Jej rzęsy rzucały cień do połowy policzka. - Nie spłycaj, Francuzie. Nie pamiętasz, co o tym mówi scenariusz? Jeśli go nie przeczytałeś, nie masz prawa niczego podać do druku! Grenier uniósł do góry obie dłonie. - Scena czterysta piętnasta do czterysta trzydziestej drugiej: żelazna, skrzypiąca brama i... - Białe pepegi człowieka ukrytego w cieniu ogromnego krzaka. Oleander albo figowiec. Nie pamiętam. Nigdy w życiu się tak nie bałam jak wtedy... Grenier odwraca ją ku sobie. Jego dłonie mocno trzymają szczupłe ramiona. - O czym ty mówisz, do diabła? Co się takiego zdarzyło tam, na cmentarzu? W scenariuszu nie ma słowa o białych pepegach. Czy ty się dobrze czujesz, Alice? Dlaczego tak zbladłaś? Kobieta kręci głową. Chciałaby się oswobodzić z uścisku i nie może. "Opowiedzieć mu o naszych przygodach? A jeśli nie uwierzy? Pomyśli, że to jakieś babskie przywidzenia! Może jednak? Ani Andrzej, ani Marek nie wzięli sobie do serca jej 98 lęków. Przecież się bała. I dalej się boi. Niechętnie myśli o powrocie na Sycylię. Na cypel. Pod gorącym południowym niebem lśniący zielenią krzak. Czy on będzie się z tego śmiał?" - Nie będę - mówi poważnie Grenier. Jej lęk wypisany jest na twarzy. - Mówf - Dobrze. Powiesz, co o tym myślisz. Zamówili właśnie deser, sałatkę owocową z mango i truskawek polanych karmelowym kremem, gdy Alicja skończyła opowieść. - Uważasz, że histeryzuję? Przecząco pokręcił głową. - Ani trochę. Sądzę, że przez przypadek wpadłyście w oko tamtejszej Cosa Nostra. Ten Franco widać niezbyt dobrze sobie uświadamiał mafijne obowiązki. Jak dwa a dwa jest cztery, leży teraz sobie parę metrów pod ziemią. - Był wnukiem starej! - To nic nie znaczy. Dla chłopskiej "ośmiornicy" liczy się wykonanie, lub nie, rozkazu. Wiem coś o tym. Nie zapominaj, że urodziłem się tu, na południu. A Lazurowe Wybrzeże jest od wieków związane z Korsyką, Sardynią i Sycylią. Gdybyś znała historię tych ziem, wiedziałabyś, że tu przewalały się te same hordy: Sarace-nów, Normanów, przedtem Rzymian i Arabów. Jesteśmy związani niewidzialną siatką. Dopiero gdy na Sycylii zastrzelono co dziesiątego krewniaka, aresztowany, notabene, w Brazylii capo di tutii capi, Buscetta zaczął, w odwecie, jako pierwszy w historii ojciec chrzestny, składać zeznania tak obszerne, że dzięki nim sąd na Manhattanie w osiemdziesiątym piątym roku mógł przeprowadzić proces zwany przez gazety "Pizza connection". A dotyczył przerzutu kilkunastu ton heroiny z Sycylii do Ameryki. Na podstawie dokumentów procesowych powstało kilka znakomitych publikacji książkowych z historii mafii, o której przez wiele lat mówiono, że jest wymysłem filmowców i autorów powieści kryminalnych. - Cóż, my tworzymy fabułę - zgodziła się Alicja. - Czasem na podstawie faktów. Z tego, co mi opowiedziałaś, zrozumiałem jedno: coś się tam, na wyspie, zmieniło, o czym nie wiemy. Czyżby mafiosi z wioski niedaleko cypla wrócili do prapoczątków? Do dziewiętnastowiecznych wiejskich zbirów, wynajmowanych przez ziemskich obszarników do trzymania w ryzach innych? - Chyba nie innych chłopów? Już raczej ludzi z miasteczek. - Byle to były miasteczka leżące nie dalej niż o pół godziny piechotą. Jeśli starucha jest jakimś miejscowym bossem, to zechce zyski ładować w ziemię. Stary, chłopski obyczaj. Bo Cosa Nostra nadal nie uznaje słowa pisanego. Żadnych ksiąg rachunkowych. Tradycja przekazywana jest ustnie, i to językiem zupełnie niezrozumiałym dla postronnych. Możliwe, że stara kobieta... 99 - Franco mówił, że ma na imię Ippolita. - Bardzo niegdyś pospolite we wsiach pod Etną. Musi mieć uczuciowy związek z cmentarzem, który widziałaś: jedna data na wszystkich grobach. Całe rodziny z rozbitymi czerepami, bo nabój z lupary nie zostawia ślicznej, małej dziurki... - Proszę, przestań. Jeszcze dziś niemiło mi się robi, gdy o tym myślę. Ale kto ukradł Annie filmy? W nocy z naszego bagażu zginęły cztery rolki Kodaka. Grenier otworzył usta i zaraz je zamknął. - Chwileczkę, powtórz... Alicja spojrzała na niego zdziwiona. - W nocy, w albergu, dwa kilometry od cypla, ktoś nam rąbnął... Przerwał jej gestem w pół słowa. - Poczekaj. Coś kojarzę... to były czyste rolki? A naświetlone Anna schowała gdzie indziej? I przywiozłyście je do Cannes? - Tak. Zaraz po powrocie, prosto z lotniska Anna oddała do wywołania... był taki mały zakład, niedaleko naszego hotelu... Grenier przełknął ślinę. "O mój Boże - pomyślał. - Toż to ten sam zakład, w którym zabito właściciela! Czyżby..." - Odebrałyście odbitki? Kiedy? Alicja ze zdumieniem przyglądała się reporterowi. Miał w oczach błyski, a dłoń otwierała się i zaciskała nerwowo na trzonku łyżeczki. Musiał być bardzo poruszony. Jako reżyser uważnie obserwowała reakcje aktorów przed kamerą. Była dobrą rejestratorką ludzkich odruchów, słów, zmrużeń oczu. - To ja je odebrałam. W dziwny sposób. Powiem ci, ale mnie nie wydaj. Odbitki były opłacone z góry. Na kwicie jest stosowna pieczątka... - O co ci chodzi, cherie? Alicja wzięła oddech w płuca. - Bo... kiedy przyszłyśmy, nikogo tam nie było. - Zapomniałyście o godzinach zamknięcia? Tu, na południu, obowiązuje czas sjesty. - Drzwi były otwarte. Ale na moje wołanie nikt zza przepierzenia nie wyszedł. Więc otworzyłam barierkę i weszłam do środka. Kartoteka stała na wierzchu. Koperty ułożone były alfabetycznie. - Na twoje nazwisko? Anny? - Nie - Alicja przygładziła rozwichrzone włosy. Wilgotność powietrza wzrastała, a wraz z nią kłopoty z czupryną. - Anna podała nazwisko Andrzeja: Reutt. Grenier z trudem opanowywał podniecenie. Jeśli jest tak, jak myśli, przyczyną śmierci właściciela będzie... mafia! - Weszłaś tam. I co dalej? Alicja zacisnęła wargi. 100 - Znowu się będziesz ze mnie śmiał... - Nieprawda! - zaprzeczył. - Jeszcze tego ani razu nie zrobiłem. Twoja opowieść ma dalszy ciąg. - Jaki? - Skończ mówić. - Weszłam, wyszukałam dużą firmową kopertę. Były w niej nasze odbitki i negatywy w osobnej kieszonce. - Co dalej? - Zobaczyłam kątem oka nogi w białych pepegach. - Stał czy leżał? Alicja wpatrywała się w swoje vis-a-vis z niemym zdumieniem. - Skąd wiesz, że leżał? No... leżały nogi... Alain westchnął głośno. Brzmiało to tak, jakby rozpruł się balon z gorącym powietrzem. - To już był nieboszczyk. Nazywał się Jean Roubais. I został zasztyletowany. Możliwe, że na minutę przed waszym wejściem. Morderca też tam był. Za przepierzeniem. Alicja zbladła jak dobrze wykrochmalony, śnieżny obrus, przy którym siedzieli. - Żarty sobie stroisz. A mówiłam... - Nie, Alice. Nie żartuję. Ten człowiek zginął naprawdę. Widziałem jego zwłoki w prosektorium. Sądzę, że morderca szukał waszych zdjęć. A raczej twarzy tej kobiety. - Ippolity? - Tak. Stary sycylijski przesąd mówi o "zabieraniu twarzy". Nie wolno fotografować. "Ukradziona twarz" to prawie wyrok śmierci. Nikt nie powinien znać oblicza capo di tutti capi. Nikt postronny. Znaczy to tylko jedno: Ippolita jest kimś bardzo ważnym w mafijnej hierarchii. Kto wie? Może... najważniejszym? - Tak myślisz? - Jestem pewien. Kiedy wracacie do Palermo? - To zależy od nas. Od Anny i ode mnie. Zabieramy ze sobą Touviera, Monice, tę straszliwą górę słoniny, zwaną Grizetti... - Szefowa transportu? - Właśnie. Czy... mogłabym poprosić o kawę? Czarną bez cukru i śmietanki. Zdenerwowałam się... Skinął na kelnerkę. - Kiedy, Alice, kiedy wyjazd? Przyjrzała mu się z uśmiechem. "Rasowy reporter wywąchał temat! - pomyślała. - Ale co to za news dla pisma >>Cannes Jour et Nuit<gę ci zapewnić dwie! - jego oczy błyszczały. Alicja zdjęła okulary. Patrzyła w źrenice z tygrysimi cętkami i dziękowała Bogu że siedzący naprzeciwko mężczyzna ma takie jak ona poczucie humoru. - Touchś. Bingo! - Ilu było tych mężów? Wsunęła do ust wiśnię lepką i soczystą. - Jeden. I długoletni przyjaciel. Świetny prawnik. Tak załatwił mi rozwód, ?? wyszłam tylko w tym, w czym przyszłam. - A w czym przyszłaś? - W kostiumie toples! Słuchaj, musimy wracać. Od piątej tkwię na planie A twój mercedes... Mężczyzna nie dał się sprowokować. Jego miłość do supermaszyn była wprost proporcjonalna do duchowej niezależności. - Ten stary garbus przejechał wszystkie drogi Europy. I lubię go za to. Uważam wszelako, że wobec ogromu cierpień na świecie powinni odwołać wam dzisiaj pracę - I co bym robiła? - Poszlibyśmy na rendez-vous. Obrzuciła go łzawym spojrzeniem. - Nie byłam na randce od czasu pierwszej wojny światowej. - Dlaczego się rozwiodłaś? - Bo nasze mieszkanie przypominało skrzyżowanie wysypiska śmieci z browarem. I nie lubił dzieci. - Przyjaciela też rzuciłaś? Dlaczego? - Bo facet był głupszy, niż to przewiduje nasza konstytucja. Alain, dosyć! - Dobrze. Na dziś. Odwiozę cię teraz moim ukochanym garbusem, ale kolację znów zjemy razem. Potrząsnęła włosami. Opadły w skrętach na czoło. - Nie. Wieczór i noc spędzam z Anną. Musimy skończyć rozpiskę sycylijską. 115 Miałam nadzieję, że ekipa będzie mniejsza. Jednak Rebecca Guido mówi, że potrzebna jest protection obligatoire. - Policja? Skinęła głową. - Tak twierdzi Rebecca. Jest Włoszką i wie, czym grozi najazd ekipy filmowej w "trójkąt śmierci". Znasz Rebeccę? - Tak. Kiedy ją w tym roku spytałem na festiwalu, co słychać w Cinecitta, odpowiedziała jednym, chyba trafnym zdaniem: I znów wszyscy się przesunęli o jedno łóżko! Parsknęła, dyskretnie malując wargi. - Rebecca jest w porządku. To fachowiec pierwszej klasy. Ale ma podejrzane znajomości. Spojrzał na nią zdziwiony. - Co chcesz przez to powiedzieć? Wzruszyła ramionami. Szli na parking pełen lśniących, wypucowanych maszyn. Już obok brudnawego volkswagena stała toyota camry. W pysznym wiśniowym kolorze. Alicja poczuła przyspieszone bicie serca. - Taki sam - wyszeptała. - Co? - Samochód. Takim wiózł nas Sycylijczyk Franco na Capo di San Vito. - Ten w białych pepegach? Potrząsnęła głową. - Nie. W pięknych butach od Gucciego. Spójrz, on ma włoską rejestrację. Mężczyzna otwierał zamek w drzwiczkach garbusa. - No to co? Na Lazurowym Wybrzeżu to rzecz normalna. Choć... - zawahał się - rejestracja z Palermo. Jakiś mafioso na wakacjach. Alicja mościła się na niewygodnym siedzeniu. - Przyznam ci się, że nie jestem najlepsza w te piki. - Z tym bym nie polemizował - zgodził się, uruchamiając starter. - Czy ja ci się podobam? Powstrzymała oddech? - No... - wyjąkała wreszcie, gdy wyskoczyli na drogę wiodącą do Port Grimaud. - Nie jesteś Harrisonem Fordem... - To ten z "Indiana Jones"? Chwała Bogu, że nie jestem. Ale Smithem and Wessonem 29,44 kalibru Magnum umiem się posługiwać równie dobrze. - Ćwiczyłeś, oczywiście, pod Dien Bień Fu? Oburzył się całkiem wyraźnie. - Madame, mam zaledwie czterdzieści cztery lata! Uśmiechnęła się widząc, jak krzywy nos przemieszcza się z prawa na lewo. 116 - I żonę? - Jestem wdowcem. Nie mam dzieci. Coś jeszcze? Chcesz znać moje linie papilarne? Wyciągnęła nogi. Garbus nie był samochodem, jakim chciałaby podróżować, będąc bogata. - Czy wiesz, że linie papilarne słoni znajdują się na uszach? O mało nie zajechał drogi wyprzedzającej go wiśniowej toyocie camry. - Znasz dużo takich historyjek? - Ostatnio wprawiłam Annę w osłupienie informacją, że kobra jest głucha, a byk daltonistą. Ona do dziś nie może się z tym pogodzić. Twierdzi, że mity są ważniejsze od rzeczywistości. Mój syn, Darek, dużo czytał. I dzielił się ze mną takimi rewelacjami. - Nie odpowiedziałaś, czy ci się podobam. Czyżby to były wahania konsu-mentki? - Co? - Tak my, Francuzi, mówimy o kobietach wahających się w męskich sprawach. Wydęła usta. Ten mężczyzna miły i łagodny miał jednak duszę francuskiego macho. - Wy, Francuzi! - parsknęła. - Nie interesuje mnie punkt widzenia ziarnka piasku. Interesuje mnie pogląd pustyni. - D'accord. Hamowali pod hotelem. W szerokich liściach "parterowych" palm gromadził się cień. Od morza wiała orzeźwiająca bryza. Alicja poczuła, jak nareszcie odpływa zmęczenie. Gdyby ją ktoś zapytał, na co ma teraz ochotę, odpowiedziałaby szczerze: na lody pistacjowe i miłość. - Dziękuję, Alain. Było miło. - I odwróciwszy twarz do wiatru, dorzuciła: - Podobałbyś mi się o wiele bardziej, gdybyś o to nie pytał. - Perfidne, zakłamane babsko! - wymruczał tak, żeby go słyszała. Usłyszała. I to ją rozbawiło do reszty. Kiedy odjechał, spojrzała ku morzu. Poprzez gęste igliwie piniowych gałązek widać było szary pas koloru słonia. Pomyślała, że dobrze będzie mieć Alaina przy boku tam, dokąd boi się jechać. Zanim weszła do holu, przyjrzała się mężczyźnie wysiadającemu z wiśniowej toyoty camry. Miała ten sam numer rejestracyjny, co widziana w Gassin. Mężczyzna był klasycznym typem południowca. W białej marynarce, nieco przyciasnej w plecach, spodniach w cienkie błękitne paski i słomkowej panamie wyglądał na filmowego mafiosa. "Powinien mieć czarne okulary i borsalino - pomyślała. Minął ją w hotelowym holu, witany niskim ukłonem młodziutkiego boya. - Pewnie mu wciska napiwki większe od miesięcznej pensji! A swoją drogą to dziwne, że wśród rozlicz- 117 r^ch macek "ośmiornicy<< panuje w tym sezonie moda na ciemnowiśniowe toyoty camry. I buty od Gucciego". Zapukała do Anny. - Co... kto? A... to ty. Zdrzemnęłam się. Jak było? - mościła się w fotelu, a jej podkurczone, bose stopy wyglądały dziecinnie. - Spytał, czy mi się podoba. - A ty? - Anno, przyszłość była już wczoraj. Odprawę zwołano do hotelowej sali konferencyjnej, położonej na wprost sali bankietowej i kafejki o nazwie "Patricia". Zbierała się tak zwana grupa sycylijska pod wodzą stukilogramowej signoriny Grizetti. Była czwarta po południu, silny wiatr wschodni miotał czubkami wysmukłych palm. Na nadbrzeżu nie widać było ludzi. Zamarły plaże, złożono parasole, stoliki w ciepłym pomarańczowym kolorze przy-kleiły się do siebie. Komunikat meteo zapowiadał "szeroki front, a za nim niż alpejski", który tu, na Lazurowym Wybrzeżu, oznaczał tylko jedno: niech nikt nie wyłazi z hotelu dalej niż do kasyna gry! La bella signorina Grizetti w ciepłych spodniach nieokreślonego koloru i długiej, wełnopodobnej narzucie wyglądała jak schodząca z gór przywódczyni Szerpów. - Presto, signora! Każdy, kto się spóźnia, jest traditore ai compagni! - Co ona mówi? - Cebula otulała się szalem. - Że niepunktualni są "zdrajcami pracujących". Widocznie należy do socjalistycznych związków zawodowych - odparł Marek, siadając w głębokim fotelu tuż koło wyjścia. Na odprawę przyszedł z własnej nieprzymuszonej woli. Ta część scenariusza, którą miano realizować we Włoszech, należała do Alicji i Anny. Ale, jak twierdził Andrzej Reutt, pańskie oko konia tuczy. Obaj oświetleniowcy w jednakowych sweterkach i, o dziwo, w skarpetkach, choć plażowe "japonki" ciągle tkwiły im na stopach, miarowo poruszali szczękami, żując gumę o silnym zapachu mięty. Przybycie pięknej Guido powitano oklaskami. Miała na sobie długą suknię w kolorze pervenche i sznur górskich kryształów, sięgający pępka. - Ostatni model firmy "Lanvin-Castillo" - szepnęła Anna, obracając w palcach długopis. Zarówno scenariusz, jak i scenopis, które trzymała na kolanach, roiły się od czerwonych znaków zapytania. - Kochani - powiedziała ciepło Rebecca - plan jest prosty: część obsady poleci samolotem wprost do Palermo. Część ludzi i sprzętu przetransportujemy promem z Neapolu. - To przedłuży nam pobyt! - jęknęła Alicja. - Tylko z pozoru. Za to nie będziemy musieli budować dekoracji od nowa. 118 Rzymska centrala dostarczy na prom to, co niezbędne. We Francji pozostanie sprzęt tu już używany. - Chwileczkę - Anna uniosła dwa palce. - Nie będę robiła zdjęć nieznaną kamerą. - Dostaniesz trzy do wyboru. Z elektronicznym podglądem - odezwał się Reutt. - Są lepsze od moich. Uwierz mi. Anna taktycznie umilkła. Zawsze mogła zażądać zmian. Kontrakt na to zezwalał. - Aktorzy, występujący na Sycylii, polecą samolotem. Razem z Anną, Alicją, oświetleniowcami, sekretarką planu i jeszcze paroma osobami. Wśród nich znajdzie się także Alain Grenier, dziennikarz i fotoreporter gazety "Cannes Jour et Nuit". Alicja starała się, żeby nie drgnęła jej nawet powieka. Przestała na chwilę słuchać. Czuła nikły zapach wody kolońskiej, jaką przesączona była marynarka Alaina. - Tak więc - ciągnęła Rebecca, spoglądając na zegarek - wylądujecie w Punta Raisi, to tylko trzydzieści kilometrów od miasta. Ulokowałam was w przepięknym "La Martorana", tuż nad zatoką, w ogrodach róż. Uważajcie na siebie. Palermo jest miastem niebezpiecznym. Cała nasza kolumna samochodowa należy do mademoiselle Grizetti. To znaczy, że ona nimi zawiaduje. Są oznakowane symbolem filmu, jak te z Cannes. Proponuję, by nikt się nie posługiwał miejscowymi taksówkami. Dotyczy to szczególnie Trapani i półwyspu San Vito. Będziecie w sercu mafii. Nie jest groźna dla turystów, ponieważ do niej, przeważnie, należy sieć, hoteli i przydrożnych moteli. My wszelako, czyli filmowcy, nie jesteśmy ludźmi całkiem do zaakceptowania dla okolicznych mieszkańców. Dlatego dziewczyny mają zakaz opalania się i chodzenia toples. Nie lekceważcie tych słów. Znam swoich rodaków. I jeszcze jedno: zapewniono nam opiekę policji. Ludzie, sprzęt, środki lokomocji będą pod ich stałym nadzorem. Ale... - Ale oni też mają powiązania, z kim nie trzeba - zagrzmiała Grizetti. - Taka jest prawda. Boy hotelowy w musztardowym mundurku podał Rebecce mały bilecik. Wskazał przy tym dłonią na korytarz oddzielający salę konferencyjną od bankietowej. Skinęła głową. - Idę do toalety - szepnęła Alicja do siedzącej obok Anny. W rzęsiście oświetlonej sali bankietowej nakrywano do długich stołów, ozdobionych płaskimi pojemnikami pełnymi herbacianych róż. Alicja zatrzymała się na moment. Widok był iście niezwykły zważywszy, że obrusy nie były białe, lecz w kolorze ścru. Elegancja tego miejsca porażała oczy zwykłego śmiertelnika, jadającego posiłki na zgrzebnym, cepeliowskim Inie. Tych kilka sekund wystarczyło, by dojrzała dwie nachylone ku sobie sylwetki. Gruby jegomość o lśniącej w kinkietach łysinie na czubku głowy i piękna Guido w sukni koloru pervenche. Jakiś papier 119 w wąskiej kopercie przechodził z rąk do rąk. Alicja zarejestrowała tę scenę okiem reżysera. Nie wydała jej się ani dziwna, ani niestosowna. Natomiast jako zupełnie dziwaczny i niestosowny określiła bukiet purpurowych róż w ręku Anny, gdy już wróciła na salę obrad. - Od kogo to? - zdumiała się. Anna z perfidnym uśmieszkiem pokazała jej wizytówkę: Alain Grenier. Journa-liste. - Nie są dla ciebie, lecz dla mnie. Alicja potrząsnęła włosami. "O co chodzi? Dlaczego Krzywy Nos, jak go niejednokrotnie określała w myślach, posyła róże Annie? Żarty starej przyjaciółki?" - Człowiek ma prawo posyłać kwiaty, komu chce - wycedziła. - Ale cię to złości! - roześmiała się Anna. - Złości cię jak cholera! Widzę po nozdrzach. Kiedy się wściekasz, rozszerzają ci się dziurki. Wyglądasz wtedy jak tygrysica w obronie swoich małych. Alicja roześmiała się speszona. To prawda. Sama kiedyś zobaczyła znienacka własną twarz w lustrze. Było to po kolejnej awanturze z Grzesiem. Mężem i ojcem dwunastoletniego wówczas Dariusza. Weszła do łazienki, by zmyć makijaż rozmazany atakiem łez. W lustrze patrzył na nią śmieszny pajacyk w piżamie w zielone żabki, z rozmazanym tuszem, i rozdęte chrapy ogiera unoszącego na grzbiecie "gołą złotowłosą" z obrazu Podkowińskiego pod tytułem "Szaf. Całość żałosna ? rozśmieszająca do rozpuku. Następnego dnia metodycznie spakowała dwie walizy Grzesia, wyrzuciła do zsypu piżamę w zielone żabki i kupiła przedmiot sporu: złotawe zasłony do balkonowych okien. I bardzo się starała, by jej noś w chwilach załamania nie przypominał chrapów tej wyjątkowo mało przystojnej bestii. - Chce cię przekupić? - spytała domyślnie. Anna skinęła głową. Słuchała uważnie, bo znów mówiono o sprzęcie. Czerwone róże na niebotycznych łodygach spoczywały w pudełku przysłoniętym celofanem. Wiatr, choć wschodni, przyniósł burzę. Widać walka frontów nad Morzem Śródziemnym nie ustawała. Tkwiły w olbrzymim pokoju eleganckiego hotelu, wpatrzone w kryształowy wazon z czerwonymi różami. Anna, rozebrana do nocnej koszuli, wyciągnęła się na ogromnym łożu. To był jej pokój, jej róże i jej tajemnica. Wcale nie zamierzała powiedzieć Alicji, dlaczego dostała je od Greniera i za co były "łapówką". "A niech się zastanawia" - myślała, przyglądając się przyjaciółce, która ze strachu przed wyładowaniami atmosferycznymi skryła się za ciężkim, szarym fotelem. Alicja bała się burzy od zawsze. Tej w warszawskim mieszkaniu w bloku, w chatce na stoku Gubałówki,.w grocie pod Granatami, na żaglówce i na planie filmowym, gdzie pierwsza, z szybkością ponaddźwiękową, pryskała do baraku, by schowawszy głowę w dłoniach udawać, że jej tam nie ma. I nigdy nie było. 120 Huknęło gdzieś bardzo blisko. Grzmot rozlał się w dudnienie, jakby stado koni przegalopowało przez hotelowy hol. - To jest nie do wytrzymania! - biadoliła Alicja, kucając z głową wtuloną w fotel. Z całej siły zaciskała powieki, by nie widzieć wężownicy błyskawic. - Słuchaj, mam już ciebie dość na dzisiaj. Idź do swego pokoju, który jest o dwa metry dalej, i połóż się spać - Anna metodycznie smarowała dłonie kremem. Usiłowała nie ziewać na głos, ale szczęki same się rozwierały. Zabrzęczał telefon. - Nie odbieraj! - wrzasnęła Alicja, na moment unosząc twarz. - W czasie burzy nie wolno podnosić słuchawki! Może w nią strzelić piorun! Anna popukała się palcem w czoło. - Proszę? A, to pan. Nie, nie ma jej w pokoju. Jest u mnie. Nie może się położyć, bo stoi w szafie. Dlaczego? Nie potrafię tego rozumowo wytłumaczyć. Boi się burzy. Wiek techniki? Ona nie dogoniła jeszcze dziewiętnastowiecznej rewolucji przemysłowej. Właśnie tłumaczyła mi, że w słuchawkę pioruny biją w pierwszej kolejności. Wątpię, czy podejdzie. Alicja? Nic z tego, proszę pana... aha, dziękuję za róże. Piękne. Tak... oczywiście. Odgłos odkładanej słuchawki wyciągnął Alicję spod fotela. - Kto? - Idiotyczne pytanie. Słyszałaś przecież, że dziękowałam za róże. - Czego chciał? Anna naciągnęła koc. - Dobranoc, stara. Nie zapomnij zamknąć drzwi. Zatrzasnąć od zewnątrz. Alicja pozbierała torebkę, grzebień i puderniczkę. Zła i nieszczęśliwa huknęła solidnym drewnem o futrynę. Znalazła klucz od swego pokoju i wetknęła go w zamek. Ale zanim zdążyła przekręcić, w głębi długiego korytarza dostrzegła mężczyznę. Tego samego, który wysiadał na parkingu z toyoty camry. Tajemniczy osobnik trzymał w dłoni kartkę i przyglądał się mijanym numerom. Pod kolejnymi drzwiami zatrzymał się i delikatnie zapukał. Otworzyły się natychmiast, jakby na niego czekano. Alicja kątem oka zanotowała suknię w kolorze pen/enche i niski głos Guido. - Avanti. - Co robi facet z Palermo u Rebeki? - wymruczała, wchodząc do ciemnego przedpokoju. Okno balkonowe rozbłysło ostrym światłem błyskawicy. Alicja zdała sobie sprawę z tego, że wychodząc rano nie zaciągnęła rolet. Teraz nie podejdzie do odsłoniętej szyby za żadne skarby świata. Zanim przedudnił kolejny grzmot, wcisnęła się do łazienki. Usiadła w ciemnościach na sedesie i zamarzyła o tafli śniegu na Grenlandii, po której przechadzają się białe niedźwiedzie pod zimnym, ale łagodnym błękitem. I choć nie była w stu procentach pewna, czy na Grenlandii 121 w ogóle są niedźwiedzie, wiedziała jedno: nie odbierze tego wrzaskliwego telefonu, dopóki świat za oknem nie stanie się znów przyjazny. Airbus Francuskich Linii Lotniczych dygotał na pasie startowym, wyciskając maksymalną moc ze wszystkich swoich silników. Zaraz dostanie zezwolenie na start i poszybuje nad Morzem Śródziemnym, by za pięćdziesiąt pięć minut osiąść na wyspie, na lotnisku poniżej wapiennego ogromu Monte Pellegrino. Alicja obwąchiwała marynarkę Greniera, który siedział obok niej zatopiony w lekturze "Cannes Jour et Nuif. Pół godziny wcześniej rozegrała się zabawna pantomima, z której jasno wynikało, dlaczego Anna otrzymała bukiet róż. W charakterze łapówki. - Siądziemy obok siebie - powiedziała Alicja przechodząc przez bramkę ochronną prowadzącą do sali odlotów. - Nie - Anna jak zwykle grzebała w ogromnej torbie. - Chcę od ciebie odpocząć. Może wreszcie trafi mi się jakiś nieznany przystojniak. Alicja nie wzięła tych słów poważnie. I popełniła błąd. Gdy dotarła do fotela, na którym mościła się Anna, sąsiedni był już zajęty. Przystojny, siwiejący na skroniach Amerykanin częstował Annę drażetkami z dodatkiem aviomarinu. Alicji nie pozostało nic innego, jak zająć miejsce obok Greniera. Kołnierzyk jego nieskazitelnej koszuli w szaro-białe paski pachniał wodą "Egoistę". Marynarka też. "Cóż - pomyślała, obciągając spódniczkę na kolanach - starej rajfurze wydaje się, że mnie wyswata! A figę!" - zła jak chrzan, przez dwadzieścia minut siedziała wpatrzona w pułap chmur nad morzem i cień airbusu na falach. - Długo tak możesz? - spytał, ukazując w uśmiechu zęby. - Długo. To konflikt genów. Zamrugał powiekami. - Co chcesz przez to powiedzieć? Odwróciła chmurną twarz. Ale w kącikach oczu czaiły się iskierki. - Genetyczny zespół w dwudziestej trzeciej parze chromosomów określa płeć: XY - mężczyzna. XX - kobieta. Ostatnio dowiedziałam się, że również ludzki mózg ma płeć. A zatem myślimy każde inną połową. Pokręcił głową, zwijając gazetę. - Z twojego tonu wynikałoby, że te połówki składają się na hasło: mądra - głupia. Że my, mężczyźni, postępujemy głupio. Ale to, że wywalczyłem miejsce obok ciebie, świadczy raczej o czymś innym. Wydęła usta. Siedzący za nią Amerykanin zabawiał Annę włoskimi dykteryjkami. - Należy pani do ekipy filmowców? - wtrącił, gdy stewardesa podała zamówiony kieliszek koniaku. - Widziałem wasze bagaże. Znam się na tej branży. 122 - Tak? - Anna wyglądała przez okno. Poniżej, mniej więcej o dziewięć tysięcy metrów, przewalały się morskie fale. Jakiś statek czy prom wyglądał z góry na plastykową zabawkę w wannie. - Mam zaszczyt być przedstawicielem Film Finance Corporation. Z siedzibą w Nowym Jorku. Moje nazwisko Ridley Parker. - Anna Retman. Operatorka. Lecimy do Palermo, by tam nakręcić włoskie sekwencje naszego filmu "Wszystkie kolory grzechu". - Koprodukcja? - Tak. Polsko-francusko-włoska. A pan? Co będzie pan robił na Sycylii? Amerykanin kręcił w palcach nóżkę pękatego kieliszka. - Przyleciałem w interesach. I trochę dla relaksu. Anna niespecjalnie interesowała się sąsiadem. Nie był przystojny w pojęciu filmowego amanta. Z bliska widać było siateczkę zmarszczek wokół oczu, pożółkłe białka pięćdziesięcioparolatka nadużywającego zapewne alkoholu. - Powinien pan spędzić urlop w Taorminie. To najpiękniejsze miejsce na wyspie. - Wolałbym się powłóczyć. Na razie po północno-wschodnim wybrzeżu. Jest tam parę nie znanych turystom miejsc. Na przykład cudowna restauracja w prywatnym pałacu księcia Giuseppe Alliate Villafranca e Salaparuta. - To brzmi niewiarygodnie! - roześmiała się Anna. - Czy już lądujemy? - Tak. Trzeba zapiąć pasy. Grenier bezczelnie przyglądał się Alicji. Jej twarz, blisko, na sąsiednim oparciu nie mogła niczego ukryć. Szczególnie w silnym słońcu padającym z okrągłego okienka. Wszystkie mankamenty urody czterdziestolatki były jak na ekranie w dużym zbliżeniu: jasne włoski nad górną wargą, niezbyt już gładkie powieki i "kurze łapki" w kącikach oczu. Ale też niewiarygodnie długie i gęste rzęsy, proste, nie wyskubane brwi, zabawnie rozdymające się chrapy i rozczulający pieprzyk w kąciku ust. "Nie jest piękna, ale szalenie kobieca. Cóż, nie powinna chyba używać konturówki do warg. Ma piękne włosy bez śladów odrostu. Pewnie naturalne. I cienką, pulsującą skórę". - Już? - spytała, zapinając pas. - Tak. Lądujemy. - Pytałam, czy już mi się dobrze przyjrzałeś. I jak ci się widzi ten towar? - Do kupienia - odparł, nie wytrącony z równowagi. - Za ile? Samolot ostro schodził w dół. Widać było zatokę i płaski teren posypany domkami. - Dżentelmeni nie mówią o pieniądzach. Oni je mają. 123 Roześmiała się. Samolot przechylił się na lewe skrzydło. Odruchowo złapała mężczyznę za rękę. - Nie lubię lądowania - wysapała. Ale dłoni nie puściła. - I burzy. Airbus dotknął pasa. Dwa razy leciutko podskoczył i zaryczał włączony wsteczny ciąg. - Mesdames et messieurs - odezwał się śpiewny głos stewardesy - wylądowaliśmy w Palermo. Temperatura na zewnątrz dwadzieścia siedem stopni Celsjusza... Kiedy w gwarze i przepychankach ustawili się do wyjścia, Alicja poczuła na karku silną, ciepłą dłoń. Odwróciła głowę. Spotkała kpiące spojrzenie cętkowanych oczu. - To dlatego, żebyś mi już nigdy więcej nie uciekła. - Już byli tacy, którzy chcieli mi założyć smycz. I kaganiec. - Nie zamierzam. Cenię wolność własną i cudzą. - Jego ciepłe usta dotknęły obnażonego ramienia Alicji. Nie odpowiedziała. Ani nie strząsnęła z karku jego dłoni. Baleron-Grizetti stała na podjeździe, z czerwoną chorągiewką w dłoni. Na szyi dyndał jej odpustowy gwizdek. - Ekipa, do mnie! Jest autokar! Alicja z Anną, obwieszone torbami i sprzętem, ostrożnie przekraczały ruchliwą jezdnię. Rozległ się ostry klakson. Z taksówki wychylał się Amerykanin, machając dłonią. - Powodzenia! - Twoja zdobycz? - spytała Alicja. - Kiedy zdążyłaś go zauroczyć? - W samolocie. Facet z pokrewnej branży. Wygląda na duży kapitał. Ładowały bagaż do autokaru. Pomagał włoski chłopak w białych pepegach. Alicja splunęła trzy razy przez lewe ramię. Tak się postępuje w filmie i teatrze, gdy się chce odpędzić złe uroki. - Jeśli cię zaprosi do pracy w Hollywoodzie, czy weźmiesz mnie ze sobą? - O ile nie zostaniesz do tego czasu panią Grenier - odpaliła, wspinając się na wysoki stopień. - Znów będziesz siedziała obok niego. Nic na to nie poradzę. Wzięłam łapówkę. Alicja nie protestowała. Sama zajęła Alainowi miejsce, które on milcząco zaakceptował. Tak już miało zostać. Przynajmniej na czas zdjęć. Taksówka, mijając średniowieczne uliczki, wozy zaparkowane przy hiszpańskich pałacach, zatrzymała się w porcie. Amerykanim zapłacił, wziął pękatą i ciężką walizę i udał się do kas. 124 - Chciałbym się dostać na Usticę. - Prom odpływa za dziesięć minut. Oto pański bilet. Ridley Parker zmrużył oczy. Blask od morza porażał wzrok. Założył ciemne okulary, marząc o tym, by zrzucić z siebie wełniany garnitur i nazbyt elegancką koszulę. "Dam sobie trzy dni odpoczynku - postanowił w myślach. - A potem zacznę działać. Mój plan musi się powieść. Zbyt dużo zainwestowałem pieniędzy. Wspólnicy dotąd nie mieli powodów do niepokoju o finanse FFC. A co teraz? Przerzucenie ciężaru kosztów na Europę było pociągnięciem ryzykownym. Jak jednak inaczej wejść na trudne rynki? Kraje wschodnie i centralne mają sieć jeszcze nie spenetrowanych banków. Tamtejsze władze nie znają problemów "brudnych pieniędzy". Są otwarci na inwestycje zagraniczne. Tak, to było konieczne. A teraz na maleńką wyspę wulkaniczną, pełną interesujących grot i nadbrzeżnych, położonych w ogrodach domostw. Na Usticę". - Już jest na wyspie - zameldował II capitano. Cumował tuż koło mola. Jego mała, ale bardzo szybka łódź z silnikiem volvo-penta o mocy dwieście pięćdziesiąt koni, kołysała się łagodnie na fali. Szef karabinierów zdjął służbową czapkę i otarł spocone czoło ogromną kraciastą chustką. Wystawała mu zawsze z kieszeni, niczym znak firmowy. Pocił się niezależnie od pogody. Nawet wtedy, gdy od morza dął wiatr, a lakierowane liście drzew cytrynowych uginały się pod ciężarem deszczu. - Skąd wiesz? - Nie pytaj głupio. Zadzwonił Cirio Berlotti. Był u niego w domu. Chciał wiedzieć, jak tu jest. Szef karabinierów obciągnął mundur. - Mam powiedzieć Ippolicie? Kapitan pokręcił przecząco głową. - Nie. Ale trzeba obserwować każdy jego krok. Ricardo nie był tu od czterdziestu lat. Nie wiadomo, o co mu chodzi. Cirio sądzi, że chce zainwestować większe pieniądze. - U nas? Na Sycylii? - Chyba tak. Ale nie w ziemię. To znaczy, że znajdzie się w konflikcie z interesami Mammy. - Antonio Scudo rozłożył dłonie. - Stara gotowa go przekląć, Carlo. - Nie chcę tu żadnej rozróby. Sędzia Prefecto powiedział, że ma być spokój. Na cypel już ściągają turyści. Właściciele biur podróży z Palermo ustanowili wspólny porządek: nikt nie obrabia ich gości. Żadnych kradzieży w hotelach, motelach i albergach. To rozkaz. Kto nie posłucha... koniec z nim. Będzie chodził bez ręki. Prawej. 125 - Turyści się ucieszą. Mam dla ciebie jeszcze jedną wiadomość. Carlo Trappeni skrzywił wargi. Zbyt dużo wiadomości - to złe wiadomości. - Co jeszcze? - Zjeżdża ekipa filmowców. Już są w Palermo. Trzeba nad nimi otworzyć parasol. Takie są polecenia dla policji i karabinierów. - Dla których karabinierów? - A jak myślisz, Carlo? Dla twoich. Dziś przyjdą rozkazy. Dziwisz się, skąd wiem? Od naszego człowieka w Rzymie. Ale nie jest dobrze. Za wielu bossów siedzi w Ucciadorne. Mam wrażenie, że Conca d'oro znów podniesie łeb. Conca d'oro - Złota muszla, żyzna dolina, na której rozciąga się Palermo. Niegdyś bastion Fenicjan. Później Saracenów. Miasto podzielone na cztery kwadraty: Albergheria, Capo, La Kalsa i Vucciria. Tam znajdują się wszystkie zachowane zabytki miasta rozciągniętego w kompletnym nieładzie labiryntów zaniedbanych ulic i zaułków, w cieniu bogatych kościołów i okazałych pałaców. A między nimi biedota uganiająca się za kawałkiem placka i łykiem podłego wina. Ludzka masa łatwo poddająca się nakazom i zakazom tych "z góry". Lecz ci "z góry" nie są rządem, policją, parlamentem. I tak tu jest od dziesiątków lat. Szef karabinierów przysłonił dłonią oczy. - Kiedy tu przyjedzie? No... Ricardo? Kapitan rozłożył dłonie. - Nie wiem. Na razie zniknął. Carlo roześmiał się, ukazując braki w dolnej szczęce. Był rówieśnikiem Ricar-da. Tak samo jak Antonio Scudo - II capitano. Tyle tylko, że oni nie musieli w popłochu opuszczać rodzinnej ziemi. Ich losy potoczyły się inaczej. - Cosa? Cały Caducci! Nawet po czterdziestu latach potrafi rozpłynąć się w powietrzu. Jak więc mam go śledzić? Kapitan wychylił się przez burtę biało-błękitnej łodzi o dźwięcznej nazwie "Stella di marę". - Coś ci powiem, Trappeni. Uważaj. Bardzo uważaj. W tym roku coś się stanie. Nie wiem jeszcze co, ale się stanie. Szef karabinierów splunął pod nogi. - Mówisz jak wróżka! Niech cię piekło pochłonie, Antonio! Straszysz porządnych ludzi! A o wszystkim i tak zadecyduje Ippolita! Odszedł szybkim krokiem, obciągając mundurową kurtkę. Był zabobonny jak wszyscy na wyspie. Kapitan roześmiał się. Zza pionowej skały, która wrastała w małą zatokę, wychynęła płaskodenna łódź rybacka. - No, jest Muto! - zszedł na dół do kabiny. Ze skrytki w mahoniowej półce wyjął plik papierów, które uważnie włożył do wodoszczelnego plastykowego worka. 126 Potem znów wyszedł na pokład. Łódka kołysała się przy burcie. Niemowa czekał. - Weź to i nie zatop. Oddaj Ippolicie. No, jazda! Płaskodenka odbiła. Jeszcze przez chwilę szamotała się na fali, następnie łagodnie wzięła kurs na północ. Niemowa, choć miał tylko dziewiętnaście lat, był zżyty z morzem od kołyski. Płynął spokojnie ku cyplowi i kamiennej chacie, która była jego domem. Własnego nie pamiętał. W ogóle niewiele pamiętał. Nawet tego, czy kiedykolwiek przed wybuchem mówił. Może jako bardzo małe dziecko. Potem czuł tylko ból i strach. Zamiast słów z okaleczonego gardła wydobywały się jedynie nieartykułowane dźwięki. Włóczył się od winnicy do winnicy. Od sadu do sadu. Zawitał do starej i został. Mówiła mądrze i rozumiał, czego od niego chce. Była sprawiedliwa. I kochał ją. Wbiegł na trawę okalającą kamienny dom. Zawsze gdy tu dobijał, czuł spokój i pewność. Podał plastykowy worek. - Dobrze, bardzo dobrze - odparła stara. Spod naciągniętej na czoło chustki wymykały się dwa siwe kosmyki. - Był kto na przystani? Niemowa dotknął ręką biodra. Tam policja nosi w kaburze broń. - Carlo? - Niemowa skinął głową. - Idź na drogę. Przyjedzie Basilio. Przypilnujesz mu ciężarówki. Pogalopował pod górę. Piękne, skórzane buty rozlatywały się. Te po głupim Franco. Niemowa nie umiał o nie dbać. Nie był do tego przyzwyczajony. Zza cyprysa wyskoczyła żółta ciężarówka. Należała do Basilia, właściciela warsztatu samochodowego w miasteczku i sieci sklepów wielobranżowych "Lacon". Kierowca nadepnął na hamulec. - Cześć, Muto. Ippolita w domu? Skinął głową. Nie lubił, gdy go nazywano Muto. Ale nie mógł zaprotestować. Basilio ze stęknięciem wyciągnął z bagażnika ciężką pakę. W kartonowych pudłach było zaopatrzenie kamiennej chaty: sól, cukier, olej, ryby i mąka. Ta najlepsza: grano duro. Do pizzy, makaronu i spaghetti. Niemowa nie wiedział, co robić: pomóc w znoszeniu ciężarów czy pilnować samochodu. - Pilnuj, dostaniesz coś za to. - Oczy chłopaka zabłyszczały. Pudełko niewielkie, z czarnego plastyku. Kiedy je wziął, serce mu zamarło. - Radio. Trzy zakresy. Trzymaj to z dala od chałupy. Ippolita tego nie znosi. Jest na baterie. Jak się wyczerpią, przywiozę nowe. I nie popsuj. Chłopiec otwierał i zamykał usta. Jak ryba wyciągnięta na piasek. Nigdy dotąd nie miał niczego własnego. Poza koszulą na grzbiecie i parą spodni po kimś, kto już ich nie potrzebował. Ippolita nigdy nie kupowała ubrań za pieniądze. Każdy grosz chowała do skrytki w ścianie. A on nigdy tego nie ruszył. Bał się? Nie, szanował starą. Za jej determinację, siłę i szaleństwo. Radio popiskiwało, muzyka niczym 127 z kościelnych organów popłynęła ponad czarną sylwetę ogromnej pinii. Słuchał jak zaklęty. - A gdzie pomidory? - stara pożółkłymi palcami przebierała w torbach. - Muto przyniesie. Siedzi teraz na górze, pilnuje dobytku. - Co słyszałeś, Basilio? Stał ciężki, zwalisty, z brzuchem wylewającym się ponad paskiem u spodni. - W interesach jeszcze słabo. Turyści nie zjechali. - Żeby ich piekło pochłonęło! Znów stawiają nowy pałac na zachód od cypla. - Hotel, Ippolito. Dla obcokrajowców. Przywożą nam pieniądze. Handlujemy, żyjemy. Stara naciągnęła róg chusty. - Chcę to kupić. I zburzyć. Mężczyzna otworzył usta. - Co? - Chcę to zburzyć. Cały brzeg aż do portu ma być pusty. Ile? Basilio oblizał grube wargi. - To... niemożliwe... spółka z Trapani wsadziła w ten interes miliardy lirów. - Ile? - Ja nie wiem. Nie znam się na budownictwie. Mamma, to nie jest możliwe! Błagam, odstąp od tego! Turyści są nam potrzebni, żeby żyć! Kto da do naprawy samochód, kto u mnie kupi owoce, ser i pamiątki? Nasi to wszystko mają... sami nie zjemy... Kobieta usiadła na zydlu. Jej nogi w czarnych wełnianych pończochach były cienkie i kruche jak leśny chrust. - Przestań się mazać, Basilio. Daję ci dwa... trzy dni. Masz się dowiedzieć, kto to buduje. I do kogo należy ziemia. Kupiłam już setki hektarów między Trapani a Palermo. Niestraszne mi spółki. Mecenasi i banki załatwią wszystko. Ale chcę wiedzieć, kto mi włazi na mój cypel. Zrobisz to, Basilio, jeśli ci życie miłe. Mężczyzna czuł, jak mu po plecach cieknie strużka potu. Dobrze wiedział, kto wykupuje ziemię, posuwając się krok po kroku w kierunku kamiennej chaty. Jeszcze siedem... dziesięć kilometrów. Rodzina Don Camilla też miała pieniądze. I adwokatów, i sędziów w Palermo. - Chcesz... zacząć wojnę... Ippolito? - wyszeptał zbielałymi wargami. - Nie dość cmentarza za skrzypiącą bramą? Podniosła na niego oczy czarne, gorejące. - Jak będzie trzeba. Bóg jest w niebiosach. A broń tam! - wskazała dłonią schowek za świętym obrazem, na którym Chrystus miłosiernie rozkładał dłonie. Jego czerwone serce pulsowało zawsze płonącą świeczką. - Kupiłam czterdzieści karabinów. Trzeba jeszcze nabojów. Twój syn o tym wie. 128 Zatrzepotał rzęsami. - Tylko nie on, Mamma! Dam zięcia. Co mówię zięcia... dam dwóch! Odwróciła się plecami. Czarna, sucha, zgarbiona. - Jesteś tchórzem, Basilio. Ale masz swoje ścieżki. I wiesz to, czego ja jeszcze nie wiem. Za trzy dni, Basilio. Albo... - jej dłoń wykonała gest w pobliżu gardła. Nie dyskutował. Bał się. Hotel "La Martorana" pamiętał dawne, dobre czasy, kiedy turyści zatrzymywali się na nadmorskich plażach Palermo. To było dwadzieścia lat temu, gdy bieda nie wygnała jeszcze z domów całej okolicznej młodzieży, by włóczyła się, kradła i napadała. Powoli zatoka i domy położone w głębi wyludniały się, zamożniejsi uciekali do bezpieczniejszych dzielnic, tynk kruszał, szyby wypadały od silniejszych podmuchów wiatru znad morza. Dziś całe kwartały miasta straszyły pustymi otworami okien i drzwi, zaludnione przez bezpańskie koty i psy oraz hordy narkotyzujących się, wycieńczonych ludzkich widm. Ale hotel "La Martorana" trwał wśród ogrodów pełnych kwitnących kwiatów, strzyżonych trawników i ukrytych lamp. Był oazą na pustyni, źródłem zarobków leciwego właściciela i jego licznej rodziny. Przyjmował grupy kongresowe, artystów, festiwale sztuki i filmowców, którzy często kręcili sceny na wyludnionych placach, wysadzając nawet w powietrze co bardziej rozsypujące się zabytki. Oczywiście, zawsze za zgodą władz i za duże pieniądze. Niejedna sekwencja filmu science fiction płonęła tu pożarem na wysokość trzydziestu metrów. Wszystko dla ułudy, wszystko na sprzedaż. Alicja stała na kamiennym tarasie ostrożnie badając, czy wielkie betonowe wazony w narożnikach nie oberwą się aby, lecąc w dół z piątego piętra. Mimo głębokich pęknięć wydawały się jeszcze dość solidne. Z ich wnętrza, niczym kaskada, spadały drobne gałązki różnokolorowych petunii, tworząc barwną plamę i zaciszny kąt. Dwa białe plastykowe krzesełka i okrągły stolik z parasolem dopełniały przytulnego wyglądu. Z ogromnego pokoju o dwóch balkonowych oknach i suficie, po którym pływały barokowe aniołki, wyszła Anna, wycierając się grubym ręcznikiem. - I co? Piękny widok? Ale okolica koszmarna. Bałabym się wyjść sama nawet w biały dzień. Alicja zapatrzyła się w migocące fale. Morze było znów do znudzenia pocztówkowe. - Ja boję się wyjść w biały dzień na Marszałkowską! Na razie nic nam tu nie grozi. Grizetti powiedziała, że mamy zapewnioną ochronę policji. Peza tym, na zdjęcia jeździmy autokarami. Wiem, jaką nam przysłali kamerę. - Jaką? - Anna wyłoniła się z ręcznika całkiem naga. Cofnęła się o krok w głąb pokoju. - Porządną. Panavision. I dwie małe. Do zdjęć w trudnym terenie. 9 - Całkiem przyzwoite piekło 129 - Myślisz o cmentarzu? - Właśnie. Trzeba będzie zabrać ekipę na pizzę do staruchy. Takiego jedzenia nie dostaną nigdzie indziej. Anna wkładała bieliznę. Ze stopą w nogawce majtek zatoczyła się na fotel. - Zwariowałaś? Przecież według tego, co mi tłumaczył twój Alain, babsko nasłało na nas zbirów. Żeby odebrać filmy! Alicja cofnęła się do wnętrza. Mimo braku klimatyzacji w pokoju było chłodno. Grube mury nie nagrzewały się tak szybko. - Właśnie dlatego trzeba tam jeszcze raz pójść. Pokazać Ippolicie, że jesteśmy przyjaznym światkiem. Jest koniec dwudziestego wieku, moja dobra Anno. Ta kobieta, jeśli nawet nie lubi filmowców i zdjęć, musi przecież z czegoś żyć. Widziałaś, jaka w chacie była nędza? Cypel, jak cały Capo di San Vito, żeruje na turystyce. Ograbia z pieniędzy cudzoziemców i tubylców całkiem legalnie. Ci ludzie z miasteczka byli mili. Naprawili to cholerne uno bezpłatnie! Anna zapinała biustonosz. Czekoladowe ciało, natarte mleczkiem kosmetycznym, było sprężyste i elastyczne. - Ty już chyba zapomniałaś o strachu? Nie pamiętasz, jak zieleniałaś, wiejąc przez cmentarną bramę przed białymi pepegami? Alicja zrzucała z siebie spodnie i luźną, żółtą bluzę. Chciała wziąć prysznic i położyć się na minutkę. Jak się ma czterdziestkę, takie chwile "w horyzoncie" bardzo dobrze wpływają na krążenie. - Niczego nie zapomniałam, Anno. Ale teraz myślę wyłącznie o filmie. Marek nigdy by mi nie darował fuszerki. Tobie też. Wiesz, że przywiązują do tej roboty dużą wagę. Mają nadzieję na przyszłoroczną Złotą Palmę. Ja ich rozumiem. Nie wypada nawalić, Anno. I nie przeszkodzą nam sterty białych pepegów! Ktoś kiedyś powiedział, że wiara przenosi góry. Ale czy zawsze? Trzeba było przyznać grubasce, że rozumiała, na czym polega jej praca. Zanim ekipa dojechała autokarami do Albergherii, dzielnicy charakteryzującej się plątaniną wąskich uliczek z wąskimi budynkami, ulicznym targiem i kilkoma pięknymi kościołami, jej część wyłączono już z ruchu, otoczono kordonem żandarmerii i przygotowano do pracy. Cebula z Bulionem w "japonkach" na bosych stopach kręcili się wokół ustawionej kamery, a dwaj dźwiękowcy sprawdzali bezszmerowe magnetofony ze szwajcarskiej produkcji Kudelskiego. Aktorzy weszli do przyczep, w których od rana tkwiły charakteryzatorki i garderobiane. Pierwsze udawały, że nie znają włoskiego, drugie, że ani słowa nie rozumieją po francusku. Na szczęście Jean Touvier był świeżo po odwykówce i nie żądał butelki burbona, zaś kapryśna zwykle Monica Titto nie miała akurat much w nosie. Mademoiselle Grizetti w różowych płóciennych spodniach obnosiła swój tłusty 130 tyłek wszędzie tam, gdzie próbowano robić bałagan. Jej ostry głos i huczące: basta! zapobiegało chwilowym zatorom. Okazała się prawdziwym darem niebios i błogosławieństwem Bożym. Bowiem nic nie jest na filmowym planie gorsze od ludzkiej bezmyślności, włażenia jeden na drugiego, potykania się o wiązki kabli i tłumu ciekawskich w kadrze. Grizetti panowała nad ekipą i gapiami. Potrafiła przyłożyć nawet policjantowi, gdy ten się zagapił i nie uciekał na czas z oka kamery. Alicja tłumaczyła scenę po scenie. Touvier miał tu trudniejsze zadanie. Monica musiała odejść w cień. Dziś była tylko tłem. Dziewczyną w wilgotnym pod pachami podkoszulku, która nie widzi, głucha na szepty i krzyki, zakochanego w niej mężczyzny. Była ciepła i normalna. Tylko nie słyszała, co się do niej mówi. Jak zachwycony słońcem, drzewem, młodymi liśćmi ptak, któremu niepotrzebne już gniazdo, bo nadszedł czas nauki latania. W południe ogłoszono przerwę. - Gdzie chcecie jeść? - Grizetti wciąż nie wyglądała na zmęczoną. - A musimy teraz? Może nakręcimy jeszcze te dwie sceny... - Anna gapiła się w przeglądarkę. Baleron machnął pięścią wielkości bokserskich rękawic. - Wszystko jest ściśle według planu. Nasze związki zawodowe pilnują, by posiłek ekipy odbywał się w określonej porze. I prawa do przerwy w zdjęciach. Alicja patrzyła tępo, jak karabinierzy odganiają dwóch chłopców na skuterze. - Zostaw, Anno. Ona dostała instrukcje od Guido. Nie zmienisz tutejszych zwyczajów. Anna wzruszyła ramionami. - Ten kawałek jest naprawdę dobry. Nie wierzyłam, że Touvier tak cię posłucha. Zobacz to w zbliżeniu... - Morda w futerale! - rozległ się wesoły głos Greniera, który rano gdzieś zniknął i nie pokazywał się podczas zdjęć. - Wygląda, jakby miał przyklejony zarost. Anna zmarszczyła brwi. - Nieprawda. To jego własny zarost. Czterodniowy. Ale jutro już się ogoli. - Ten płyn w szklance to co? Podobno on nieźle ciągnie... Alicja uśmiechnęła się. Robiło się gorąco i parno. - To herbata. Zaręczam. Sama zawsze sprawdzam wszystkie płyny, które nasz amant pije na planie. Jean przeszedł kurację odwykową. Nie wiem, na jak długo, ale na razie pomogło. Grubaska gwizdała, aż echo szło po ciasnych uliczkach. - Autokar odjeżdża do nadmorskiej restauracji za dziesięć minut. Będzie pyszna sycylijska ryba, pane senza sale i wędzona szynka. - Nic z tego! Zabieram was ze sobą! - włączył się Grenier, chwytając obie 131 za ręce. - To, co ona wam proponuje, może zjeść co najwyżej koza. Ja znam tu miejsce, gdzie podają to wszystko, czym żyje grecko-arabsko-normańska Sycylia: krokiety ziemniaczane z ziołami do kuskus, sardele, sardynki i tuńczyki z ryżem, spaghetti eon le sardę, sery typu provola, caciocavallo i pecorino, i ricotta z owczego mleka. A na deser prawdziwe tiramisu, jakiego nigdzie indziej nie znajdziecie. To co? Skinęły głowami, oblizując wargi. - Zaczekajcie tu, powiem Baleronowi, że nie jedziemy z nimi! Anna zniknęła za kawałkiem dekoracji, którą robotnicy usuwali ze środka placu. Alicja nagle poczuła, że jej twarz znajduje się w dłoniach mężczyzny, unoszona ku górze, gdzie czekały śmiejące się wilgotne wargi. Pocałunek mocny, śmiały i niespodziewany spowodował, że ciało jej nagle zmiękło, zwisło w objęciach silnych i stanowczych. Nie wie, jak długo trwał, ale wcale jej to nie interesowało. W nozdrzach miała zapach jego skóry, włosów i wody po goleniu. W oczach ostry blask słońca. Zacisnęła powieki, dając się unosić fali gorąca, która ogarnęła ją od stóp do głów. Kiedy ją puścił, miała mu to za złe. - Musiałem - zażartował, lekko skruszony. - Miałaś tak łagodne usta. - Lepiej zapnij pasy bezpieczeństwa, Alicjo! - usłyszała wesoły głos Anny. - To może być długi lot. Idziemy? - Jedziemy. Wynająłem autko - Alain kierował się w stronę kościoła II Gesu. - Zaparkowałem na Piazza Ballaro. Bliżej nie pozwolili karabinierzy. Faktycznie. Obok sklepu z owocami stał fiat uno w białym kolorze. Spojrzały po sobie, wybuchając śmiechem. - Jak wam smakowało tiramisu? - spytał Alain, gdy po sutym obiedzie wracali do centrum miasta. - Było pyszne. Ale nie wiem z czego. - Kogel-mogel plus specjalny gatunek sera, zwany mascarpone. Wiecie, czego żałuję? Że nie macie czasu, by zwiedzić Egady. - Wyspy? - Anna siedziała skulona na tylnym siedzeniu. - Nie jesteśmy tu na urlopie. A pracując po kilkanaście godzin na dobę, ma się dość wszystkiego. - Anna ma rację. Ja i tak cały czas myślę o scenie, którą kręcimy za godzinę. Grenier prowadził pewnie i szybko. - A ja ciągle nie wiem, o czym chcecie opowiedzieć we "Wszystkich kolorach grzechu". Alicja oparła kark na miękkiej materii podgłówka. - To jest rzecz o dość w sumie beznadziejnej próbie zrozumienia losu i o konflikcie między powinnością wobec samego siebie i porzuconej rodziny 132 a czymś, co nazywamy służbą publiczną. Nasz bohater zbuntował się przeciwko zobowiązaniom, jakie jednostce narzuca zbiorowość. Stara się wyzwolić od presji końca dwudziestego stulecia. - Nie ma, naturalnie, żadnych szans - Anna otworzyła oczy. Powieki same opadały. Przechodziła kryzys i strasznie chciało jej się spać. - Jak każda jednostka na tle społeczeństwa zmęczonego kryzysem ekonomicznym, odrzucającego pryncypia ideologiczne i jednocześnie gotowego do jakiegoś... nazwijmy to... kompromisu. - Czy to odpowiada temu, co dziś dzieje się w Polsce? - Grenier zwolnił przed światłami. - W całej Europie. Ruszyli, skręcając w lewo. W oddali mignęła okazała barokowa świątynia San Giuseppe dei Teatjni. - A co w scenariuszu robi mafia? Mam... wybaczcie... wrażenie, że scenarzysta niewiele wie na ten temat. W ogóle Włochy... - Dlaczego w to wątpisz? - przerwała Alicja. - Włochy po upadku socjalistów są już całkiem innym krajem. - Pozory. - Alain zbyt długo pracował na południu Francji, by nie znać powiązań ludzi honoru z Marsylią i innymi miastami Lazurowego Wybrzeża. - Sprawa nie jest taka prosta. Zaczyna się od tego, że większość badaczy zgadza się w jednym: mafia jako rzecz, jako rzeczownik nie istnieje. Capo di tutti capi, Salvato-re Toto Riina, zapytany przez sędziego, czy należy do mafii, odpowiedział: "Nie wiem, co to słowo znaczy". I miał rację. Anna otrząsnęła się z ogarniającej ją drzemki. - Nie jesteśmy idiotkami, monsieur Grenier. Alain pokiwał głową. - Wcale tego nie twierdzę. Ale ludzie, o których mówimy, sami siebie nazywają amici - przyjaciele. Albo uomini d'onore - ludzie honoru. Czują się i są szanowanymi obywatelami tej wyspy. Mężczyzna jest uomo d'onore, jeśli postępuje wedle obowiązującego kodeksu odwagi, sprytu i okrucieństwa. I nigdy się nie cofa przed zastosowaniem przemocy i oszustwa, aby narzucić swoją wolę innym. - Chcesz powiedzieć, że mafię należy traktować jako... stan ducha czy też filozofię życia? - Tak. I jako kod moralny. Sycylijska kultura przypisuje ogromną wartość godności. Ale i agresji. Poza tym panuje tu specyficzny stosunek do państwa. - Uważają, że państwo ogranicza niezależność obywatela? - Dokładnie tak. I że prawem ogranicza świętą autonomię rodziny. Ma to aspekt historyczny. Te ziemie były kolejno najeżdżane przez Normanów, Francuzów, Katalończyków i tak dalej. Sycylijczycy są od wieków nieufni wobec państwa. 133 - To wszystko prawda, ale dzisiejsze rodziny walczą głównie ze sobą. A poza tym, to włoscy scenarzyści chcieli wprowadzić do filmu ten wątek. Grenier parkował przy via Ponticello. - Dalej nie jedziemy. Wygrużali się leniwie. Z odległości dwustu metrów widać było kawałek dekoracji, przy której uwijała się grupka ludzi. - Boże, jak mi się nie chce! - jęknęła Anna. - Zbudź się! - Alicja walczyła z potarganymi wiatrem włosami. - Jutro się stąd wynosimy. Idziesz z nami? - spytała widząc, że Grenier wyciąga z bagażnika torbę. - Nie. Porzucam was do wieczora. Widok panny Titto w mokrym podkoszulku już mnie nie podnieca. I, mówiąc między nami - nachylił się do ucha Alicji - wolałbym w tej roli ciebie! Roześmiała się szczerze, patrząc jak znika w zaułku. - Wazeliniarz! - mruknęła Anna. - Tak głęboko włazi ci w tyłek, że wystają tylko podeszwy! - Szczerze mówiąc, kochanie, nic mnie to już nie obchodzi! - zacytowała Alicja. Cóż, kiedy nieszczerze. Anna spojrzała na nią spod oka. - Przestań udawać, kochana! Widzę, że cierpisz. Bo on odszedł. Jak w melodramacie. A przecież kobieta i mężczyzna powinni być razem. Tak jest od czasów Adama i Ewy. - Oni nie mieli wyboru, moja droga Anno! A teraz łap swoją view cam marki Sharp. O.K.? - Zołza! Alain Grenier skierował swoje kroki do redakcji "Palermo Press". Miał tu kumpli od zarania dziejów. Przy jednym biurku, które w dobie komputeryzacji zamieniło się w ciąg niebieskawych monitorów, siedzieli pospołu Sycylijczycy, Francuzi i Amerykanie, do których należała cała sieć. - Buongiorno - poklepał po plecach grubego Stracone. - Alain? Co tu robisz? Chcesz piwa? - Chcę. I parę informacji. - Chodź do baru. Tam są Rafaello i Caietani. W barku było chłodno, miło i pachniało stopionym parmezanem. Usiedli w kącie przy kwadratowym stole zastawionym butelkami. - Co chciałbyś wiedzieć? Bo rozumiem, że jesteś na jakimś tropie? - Umum - mruknął Francuz, z rozkoszą pochłaniając całą szklankę gorzkawego napoju. - Ale i tak nie podam ci szczegółów. - A czy ja o nie proszę? - obraził się grubas, sapiąc przy każdym łyku. 134 - Cześć, Grenier! Saluti cordiali! - dwaj Włosi dosiedli się, powiększając zastawę o kilka kolejnych schłodzonych butelek. - Witajcie. Co to za hałas? Dziennikarze uśmiechnęli się. - Nad Palermo od wczoraj krążą helikoptery. Myślałem, że pojawiłeś się tu w tej sprawie. - Mówisz o procesie? Siwiejący Rafaello wzruszył ramionami. - Przecież to temat dnia! Capo di tutti capi, Salvatore Riina, i trzydziestu sześciu innych ludzi honoru stanęło wczoraj przed sądem pod zarzutem zamordowania Giovanniego Falcone. - Był bohaterem walki z mafią. Dlaczego to tak długo trwało? - Alain nalał piwa do pustej szklanki. - U nas wszystko trwa długo. Falcone został wysadzony w powietrze razem z żoną i pięcioma agentami eskorty w maju dziewięćdziesiątego drugiego. - Caietani otworzył gazetę na pierwszej stronie. - Pamiętam. Ale co mają do tego helikoptery, które nas zagłuszają? - Sala sądowa mieści się w podziemnym bunkrze - odparł Rafaello. - Strzegą jej setki uzbrojonych po zęby policjantów i żołnierzy. A nad więzieniem od wczoraj krążą helikoptery. Podczas gdy my tu spijamy trunek, dziesiątki saperów przeczesują teren w poszukiwaniu ładunków wybuchowych. - Rząd spodziewa się kontrnatarcia? - Zdaniem szefa MSW, mafia może na ten proces odpowiedzieć serią zamachów terrorystycznych. - Ludzie z Cosa Nostra? - Nie tylko. Dziwne rzeczy zaczęły się ostatnio dziać na tej przecudnej wyspie. - Stracone oblizał wydatne wargi. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Alain dyskretnie zerknął na zegarek. Nie chciał tu spędzić całego popołudnia. A na to się zanosiło. - Ktoś wykupuje ogromne połacie gruntów. I nie są to ci z Cosa Nostra. Mówi się, że władzę nad osławionym trójkątem przejęła kobieta. Oszalała morderczyni. Wykańcza ludzi, którzy nie chcą się jej podporządkować. Grenier uniósł szklankę. - Tak tu było od wieków. - To absurd w końcu dwudziestego stulecia! Nie da się przekształcić wyspy w rajski ogród, gdzie chłop będzie uprawiał sady migdałowe. Ta czarownica podobno chce zburzyć, zrównać z ziemią cały przemysł z Capo di San Vito. Zburzyć hotele, a turystów przegnać na Grenlandię. Tymczasem Sycylia żyje z cudzoziemców, czy się to starej wariatce podoba, czy nie! 135 Rafaello machał dłońmi, o mało nie zrzucając pełnej butelki. - Zjesz coś? Grenier wstrząsnął się. - Wracam z obiadu. Jadłem w towarzystwie dwóch Polek z filmu. Kręcą w Palermo. - Coś ciekawego? - Stracone był znanym autorem felietonów kulturalnych. - Jeszcze nie mam zdania. Ale jeśli chcesz, przyjdź na plan. Zostaną tu do piątku. A ja razem z nimi. - A potem? Grenier odstawił szklankę. Na krawędzi zastygła piana. - Jedziemy do "trójkąta śmierci". Prawdopodobnie zahaczymy o dom staruchy, o której mówiliście. Caietani uniósł dłonie w górę. - Wiecie więcej niż my! Gdzie ona mieszka, u diabła? Grenier wstał. Żegnając się, miał minę małego chłopca, który przyczepił kotu blaszaną puszkę. - Tajemnica służbowa. Tylko do wiadomości "Cannes Jour et Nuit". Wychodząc na ulicę, zderzył się z uprzejmym, łysiejącym grubasem w tej samej szarej alpakowej marynarce, którą obnosił w Nicei. "Tajemniczy agent francuski z E.C. - pomyślał, czyniąc przepraszający gest. - Zaczyna się tu zagęszczać". Zamiast do hotelu wziął kurs na budkę telefoniczną. - Jules? Tu Alain. Jestem w Palermo. - Przecież wiem. Czy coś się stało? Alain odwrócił wzrok od aparatury, w której tkwiła jego karta magnetyczna. Przez jezdnię, przeczekując sznur aut, przechodził nie kto inny, tylko Bill Fray z "Los Angeles Times". I, jak wieść niesie, amerykański współpracownik szacownej firmy, znanej ze skrótu: CIA. - Teraz dopiero mnie zatkało! - Mów, do wszystkich diabłów! - Wiesz, Renard, przyjacielu... coś tu się szykuje. - Wiem. Proces. Wszystkie środki przekazu o tym bębnią. * Grenier śledził kroki amerykańskiego dziennikarza. Zmierzał najwyraźniej do gmachu "Palermo Press". - Właśnie zderzyłem się pod redakcją z "francuskim łącznikiem". - Z kim? Alain, za dużo siedzisz na planie filmowym! Wszystko ci się kojarzy, jak kapralowi Maryna. - Słuchaj, do "Palermo Press" weszli przed chwilą Bill Fray i ten francuski grubas ze służb specjalnych. W słuchawce na moment zapadła cisza. 136 - On się nazywa... poczekaj, mam! Philippe Vadissant. Pracuje w Sen/ice de Documentation Extśrieure et de Contre-Espionnage. To francuski odpowiednik amerykańskiego CIA. Obsługuje dział... no, nie, to bez sensu... - Spoko, Jules. Nic nigdy nie jest bez sensu. Jaki dział? - Infiltracji elektronicznej. Ma też cichy nadzór nad siecią Multi Choice... - Przecież to kanał sieci telewizyjnej! - Właśnie. To dziwne. Czyżby jakaś międzynarodowa afera w światku mediów? Ale dlaczego są na Sycylii? Grenier potarł ucho. - Słuchaj, zadzwonię jutro. Spróbuj coś wyciągnąć od Korsykanina. Nasz commandant dużo wie. - Dobrze. Zatelefonuj jutro, ale dopiero pod wieczór. Cześć, Alain. - A bientót! Grenier wyjął kartę z aparatu. Na dobrą sprawę nadawała się już tylko do wyrzucenia. Żałował, że tak wcześnie opuścił "Palermo Press". Może starzy kumple wiedzieli coś o spotkaniu Francuza z Amerykaninem? - "Nic to. Jutro się do nich zgłoszę. Jeśli cokolwiek wiedzą, wyciągnę z nich słowo po słowie!" Monica Titto histeryzowała w swej przyczepie. Młodziutka aktorka nie wytrzymywała ciśnienia. Wielogodzinne powtórki pod palącym słońcem całkowicie ją wykończyły. - Czy one nie mają tego dość? Czy one nie rozumieją, że nie zagram tak samo, albo lepiej, za trzydziestym dziewiątym dublem? Charakteryzatorka, jak umiała, pocieszała zapłakaną. - Billy Wilder kazał Marylin Monroe powtarzać scenę osiemdziesiąt pięć razy! - powiedziała. - I dlatego popełniła samobójstwo! - wybuchnęła Monica, zalewając się łzami. Alicja siedziała na krzesełku, popijając sok grapefruitowy. Anna przeglądała nakręcony przed chwilą materiał na dużym monitorze ciekłokrystalicznym, sprzężonym z Kamerą. - Alicjo - powiedziała wstając. - Daj jej już spokój. Jest dobrze. - Nie jest dobrze - wycedziła przez zęby. - Chcę tę scenę zrobić jeszcze raz. Ona była martwa, Anno. Całkiem martwa! Niech jej dadzą coś na uspokojenie. Za dziesięć minut kręcimy. - Dobrze - zgodziła się operatorka. - Ty tu rządzisz. - To będzie najbardziej odwadniający film! - roześmiała się Joanna. - Co przez to rozumiesz, Cebula? - Alicja odstawiła pustą szklaneczkę. Też była zmęczona. Ale nie mogła pozwolić, by martwa twarz Titto zepsuła całą scenę. 137 90 - Odwadniający? Wyciskacz łez! - Właśnie o to mi chodzi. Kamienne oblicze tej małej nie wyciśnie nawet soku z cytryny. A co dopiero mówić o łzach kinomanów. Słuchaj - Cebula pochyliła głowę - czy możesz jej do buta włożyć kamyk? Taki mały kamyczek. Głęboko, pod palce... Joanna w mig pojęła intencję reżysera. - Oczywiście! Zaraz to zrobię! I wyciągnięta z przyczepy Monica Titto zagrała najpiękniejszą scenę w życiu: spięta z bólu twarz w zbliżeniu okazała się największą rewelacją dnia. - Co jej powiedziałaś? - zdumiała się Anna, gdy już Bulion zgasił reflektory. - Nic. To taka tajemnica zawodowa. - I zwracając się do ekipy, oświadczyła zmęczona i zadowolona: - Dziękuję wszystkim. Na dziś koniec. Publiczność zgromadzona na placu, tuż za rozciągniętymi taśmami, nagrodziła ją gromkimi brawami. - Nie chcę nic innego: tylko kąpiel i sen. Nie budź mnie, Anno. Niech mnie nikt nie budzi! Była dziesiąta wieczór, gdy u drzwi jej pokoju rozległo się cichutkie pukanie. Alicja naciągnęła poduszkę na ucho. Przez otwarte drzwi balkonowe płynęło łagodne powietrze nasączone zapachami ogrodu. Zasnęła ponownie i nie usłyszała cichych kroków. Alain w samych skarpetkach sforsował kamienną przegrodę, o-minął betonowy wazon, skąd uszczknął różowo-białą petunię, i wśliznął się do pokoju, z miną kota oblizującego się na widok mysiego ogona. - Kto... tu? - Alicja usiadła z rozmachem na tapczanie. Miała podkrążone oczy i rozkudłany łeb. - Cicho, skarbie. To ja - usiadł obok niej, ciasno ogarniając ją ramionami. - Już się nie bój! To naprawdę tylko ja. - Jak... tu wszedłeś? - Przeskoczyłem przez balkon. Alicja starała się wyswobodzić z coraz mocniejszego uścisku. - Oczywiście, dając uprzednio łapówkę Annie, która mieszka obok. Gorące usta nie pozwoliły jej mówić. Poczuła, jak jej ciało rozluźnia się, ciąży ku tyłowi. Potem silne podniecenie ogarnęło ją bez reszty. Kochali się w milczeniu i była w nich radość, ukojenie i całkowite oddanie. Tym razem to nie mężczyzna zasnął pierwszy. Zrobiła to kobieta. Nawet nie wiedziała kiedy, choć szeptał jej słowa miłości. Gdy się zbudziła, Alaina już nie było. Została zmięta pościel, zapach wody kolońskiej i różowo-biała petunia na poduszce. - Czy to mi się śniło? - zacisnęła mocno powieki. Za oknami szarzało. Było chłodno. Słońce wstanie za godzinę. Wtuliła się 138 w obie poduszki. Nie chciało jej się szukać nocnej koszuli, której przecież sama nie zdjęła. "Szkoda, że nie mam wytworniejszej bielizny - pomyślała jak tysiące innych kobiet w takich sytuacjach. - Jutro kupię". Jutro było już dziś. Na śniadaniu, w wielkiej restauracji hotelowej, zbierali się leniwie i niespiesznie. Dziś ekipa ruszała w dalszą drogę na zachód. Powinni dotrzeć do Castellammare del Golfo, skąd już niedaleko, wzdłuż wybrzeża, do celu podróży, jakim był Capo di San Vito. Cmentarz i cypel czarownicy. Anna z apetytem jadła melona z szynką. - Wyspałaś się? - spytała, gdy Alicja usiadła przy stoliku. - Oczywiście. Jestem jak świeżo narodzona. To widać? Anna przyjrzała jej się spod oka. - Oj, widać, widać! - Proszę bez komentarzy - Alicja ściszyła głos. - Dokąd on poszedł? - Nie wiem. Ale na pewno wróci. Został jeszcze jeden kurczak! Jadły w milczeniu. Wreszcie Anna nie wytrzymała. - Zostawił w moim pokoju obuwie numer czterdzieści cztery. Co mam z nim zrobić? Alicja podniosła na nią oczy pełne światła. - Szczerze mówiąc, kochanie, nic mnie to już nie obchodzi! Gwizdek Balerona w czerwonych obcisłych legginsach postawiłby umarłych na nogi. Żandarm-Grizetti zwoływała ekipę do odjazdu. - Powinna być kapo w obozie koncentracyjnym. Te same metody, ten sam pejcz. Anna uśmiechnęła się. - Spakowana? Alicja skinęła głową. Była osobą zorganizowaną i punktualną. Nawet po nocy spędzonej z Gregorym Peckiem. Alain trochę go przypominał. Chwilami. Gdy tylko znikał z pola widzenia jego krzywy nos i lekkie przygarbienie pleców oraz znamię w kształcie serca nad łopatką. Kto zresztą wie, jak wygląda łopatka wielkiego niegdyś amanta? Ale od czego jest kino? Ono przechowuje na taśmie-matce i młodość, i urodę. Alicja przełknęła łyk kawy. - Zabiorę od ciebie te męskie buty. Mam nadzieję, że to nie są białe pe- pegi? - Ani pantofle od Gucciego. Obawiam się, że twój kochanek nie przywiązuje zbyt wielkiej wagi do mody. Na moje babskie oko te mokasyny nosi już czwarty rok. No, może trzeci. 139 Ricardo Caducci wrzucił czwarty bieg. Sportowy opel calibra, wybrany przed chwilą z samochodów stojących na parkingu wypożyczalni, wyskoczył do przodu i z wizgiem przeleciał nadmorską aleją. Kierował się na zachód. Ricardo postanowił zjeść po drodze obiad i w miasteczku pojawić się nie wcześniej niż około siedemnastej. Przez ostatnie czterdzieści osiem godzin, pochylony nad wydrukami z faksu i raportami sześciu banków mediolańskich, rzymskich i Banco Si-ciliana z Palermo, analizował sytuację. Wypadła dość pomyślnie. "Powinien ulokować część kapitału w akcjach spółki budowlanej "Tradex<<. Wznoszenie wielopiętrowych luksusowych hoteli na wschodnim i północnym wybrzeżu ma kolosalną przyszłość. Z czasem wykupi się grunty zajęte dotąd przez upadające rolnictwo. Na szczęście, zmiany w polityce Włoch idą w kierunku wyeliminowania z gry starych, zmurszałych chadeków. To dobra prognoza dla ludzi z kapitałem. Ludzi nowych, pracujących bez obciążeń hipoteką korupcji. Jak ja. Trzeba tylko zmienić tok myślenia naszej Onorata Societa - myślał, wdychając orzeźwiające powietrze, płynące z mijanych gajów cytrusowych. - Nic tak nie pachnie jak sycylijska ziemia! - mawiała matka. Cóż, miała rację. Jednak jej dzisiejsza działalność zagraża moim planom. Matka ustąpi. Musi. To, czego dowiedziałem się od Ciria, nakłada na mnie nowe zadania. Trzeba koniecznie dogadać się z rodziną Corleone i podzielić terytorium. Don Camillo jest człowiekiem dostatecznie nowoczesnym, by wiedzieć, że dziewiętnastowieczna, chłopska i prymitywna organizacja niczego dziś nie wskóra. Ci, którzy myślą inaczej, już zapełnili wszystkie puste cele w Ucciardone. Onorata Societa musi się przeistoczyć w nowoczesną organizację bez tych wszystkich szczebli i "antresoli<<. A już na pewno nie wolno dopuścić do odtworzenia >>kopuły", jak podobno chce matka. Jak to w ogóle możliwe, aby osiemdziesięciosześcioletnia staruszka-analfabet-ka doszła do tak ogromnych wpływów? Gdzie, na Madonnę, podziali się mężczyźni?" Wjeżdżał do Monreale, leżącego zaledwie o osiem kilometrów od Palermo. Samochód był wystarczająco drogi, by tę odległość pokonać w maksymalnie krótkim czasie. Widok na dolinę Conca d'oro spowodował przyspieszone bicie serca. W pamięci piętnastolatka, uciekającego w pośpiechu przed zemstą bogów, nie utrwaliło się nic z przepychu surowej normańskiej Duomo. Mozaiki znał jedynie z albumów kupowanych dwadzieścia lat później w małej księgarni na skrzyżowaniu Siódmej ze Sto Jedenastą, w nowojorskim wieżowcu, kiedy było go już stać na coś więcej niż na hamburgera z solonymi frytkami. Leżąc na wąskim łóżku, pośród porozrzucanych części garderoby, popatrywał z drżeniem duszy w potężną pół-postać Chrystusa, błogosławiącego z drewnianego sufitu centralnej apsydy. I obie- 140 cał sobie, właśnie wtedy, że złoży dar władcy kościoła, jeśli tylko los kiedykolwiek pozwoli mu tam powrócić. Teraz miał to wykonać. Wszedł do środka i stanął oniemiały. Nie wiedział, że Bóg-Człowiek jest tak potężny: bizantyjska twarz okolona wąsami i brodą, oczy skierowane w bok, palące i czarne, dłoń w typowym geście złożonych palców, wszystko dwudziestometrowej wysokości w obramowaniu starego złota. - Chrystus pantokrator! - wyszeptał, uginając kolana jak sycylijski chłop przed podniesieniem. - Pomóż mi. Poczuł chłód ciągnący od otwartych drzwi. W zakrystii ksiądz porządkował stos biletów chętnie wykupywanych przez turystów wchodzących na wieżę. - Ojcze - powiedział cicho - chciałbym dać datek. Wyblakłe starcze oczy patrzyły przenikliwie. - Jesteś stąd? Z tej ziemi? Skinął głową. - Ale wyjechałeś... daleko... - Skąd ojciec wie? Ksiądz przyjrzał się uważnie liczbie zer na podanym mu czeku. - Twój ubiór, synu. I akcent, jakim mówisz. Znam je. To amerykańscy Sycylijczycy, przelatujący jak ptaki nad Monreale. Zostawiają po sobie czeki i... łzy. Ricardo zacisnął wargi. Teraz żałował, że tu wszedł. Źle zaczął. Bardzo źle. A na Sycylii ludzie wierzą w potęgę złych mocy. Choćby nawet patrzyły przez zaczerwienione powieki starca w sutannie. - Niech ojciec zostanie z Chrystusem - powiedział przez zaciśnięte zęby. - I ty, synu. W godzinę śmierci. Amen. Sportowy opel calibra wystartował jak rakieta. "Dlaczego mówił o śmierci? Przyjechałem, by żyć. I dać żyć innym. Mój mózg przynosi pieniądze państwom, władzy i obywatelom. Wszystko, co pomnaża datki na Kościół, powinno być akceptowane bez komentarzy. Nie ma czystych i brudnych pieniędzy. Są tylko duże lub małe. Ja mam duże, a zrobię z nich jeszcze większe. Wtedy weźmie je ode mnie nawet tron papieski!" Ricardo uspokajał się z każdym przejechanym kilometrem. Skręcił z autostrady na Balestraie i Alcamo. Widok morza, błękitnej przestrzeni zlewającej się z niebem, i szybujących nad głową rybitw uspokoił rozedrgane nerwy. Był zbyt spięty jak na człowieka, który musi rozegrać trudną partię. Taką ze znaczonymi kartami, bo rozmowa z Ciriem dała mu wiele do myślenia. W dawnym towarzyszu zabaw dostrzegł charakterystyczne znamiona: krótkie zmrużenie oczu, długie milczenie i wolno sączone słowa. Tak samo jak w Nowym Jorku, gdy mu chciano sprzątnąć sprzed nosa kupę szmalu. I załatwić go w ciasnej uliczce włoskiej dzielnicy, zwanej 141 "sycylijskim piekłem". Myślał, że te czasy minęły i już nigdy nie wrócą. A tymczasem powitały go za grubym murem domu z ogrodem wśród kwitnących róż i glicynii. "Stary Cirio musiał się dobrze zastanowić, zanim powiadomił, kogo nie trzeba, że wróciłem. A może nie tak długo? Może natychmiast podniósł słuchawkę telefonu? No cóż, Cirio. Zobaczymy, co mi przygotowałeś na powitanie: makaron z frutti di marę w sosie z kałamarnicy czy >>białą luparę<< z kneblem na ustach w jakiejś górskiej pieczarze". W Castellammare del Golfo zaparkował, by zjeść to, co kiedyś lubił najbardziej, a czego nie dostanie w żadnej knajpie nowojorskiej, choćby szczyciła się sycylijskimi daniami: gotowaną ośmiornicę, bułeczki nadziewane wątróbką i karczochy na ciepło, polane stopionym masłem z odrobinką czosnku, bazylii i oregano. W restauracji hotelu "San Vito" nie było wolnych miejsc. Oczekiwano autokarów z ekipą filmową. Elegancki maftre d'hótel, oszacowawszy wprawnym okiem drogi garnitur z mediolańskiego salonu Armaniego i gruby złoty sygnet na serdecznym palcu, wskazał kilka stolików na przyległej do sali werandzie. - Proszę wybaczyć, ale filmowcy... signore rozumie? Zaraz nakryjemy stolik... to tylko szklana ściana. A widok ten sam. Już się robi... Ricardo uśmiechnął się odprężony. Starym zwyczajem wsunął do kieszeni służbowego uniformu banknot pięćdziesięciotysięczny. To zwykle załatwiało sprawę. - Tak, akceptuję. Zostanę tu. Gdzie jest toaleta? Gnący się w ukłonach maitre d'hótel doprowadził go do mahoniowej ściany z rzędem oznakowanych drzwi. W tym samym momencie na parking zajechały autokary wypełnione ludźmi i ich bagażami. Wchodząc do łazienki, usłyszał dźwięk gwizdka i kobiecy wrzask: - Ekipa wysiadać! Obiad na stole! Ricardo uśmiechnął się. "Jacy oni wszyscy są jednakowi, ci zwiedzacze świata. Żyją od gwizdka na śniadanie do gwizdka na kolację. Śpią, kochają się, opalają i narzekają na wszystko. Amerykanie, Japończycy, Hindusi". Myjąc ręce w pianie z porządnego mydła, przypomniał sobie, że w przegródce na rękawiczki został jego austriacki pistolet glock kaliber dziewięć milimetrów parabellum, uważany powszechnie za najnowocześniejsze uzbrojenie dla służb specjalnych. Tę broń dostał poprzedniego dnia od jedynego człowieka, któremu ufał. I zdążył się z nią zapoznać w bunkrze pod fabryczną halą. Była pierwszej klasy. Ten pistolet jest wyposażony w najmniejszy celownik kolimatorowy - red point o wymiarach cztery centymetry na jeden centymetr na zero osiem. W maleńkim elektronicznym celowniku pojawia się czerwony punkt, który trzeba naprowadzić na cel. Celownik zmontowany na glocku będzie sprawny nawet po zanurzeniu go w wodzie na głębokości dziesięciu metrów. Sprawdził i to. Działał. Wyszedł na parking. Wciskając się na siedzenie samochodu, pochylił głowę. 142 Ludzie z autokarów byli wszędzie. Ich bagaże też. Nie należało specjalnie rzucać się w oczy. Wyjął pistolet ze schowka i dyskretnie wsunął za pasek. Przypomniały mu się dawne lata, zaraz po przyjeździe na Wielki Kontynent. Tyle że wtedy nie miał broni tej klasy. Ale obchodzić się umiał z każdą. Wracając na taras, otarł się o opaloną na brąz szatynkę w płóciennym kapeluszu. Kobieta zatrzymała się na parę sekund. Jej oczy spoczęły na diamentowej spince od krawata mężczyzny. Minęli się obojętnie. Kiedy usiadł przy ładnie nakrytym stoliku, gdzie czekała już schłodzona butelka białego wina i koszyczek z pieczywem, jego oczy ostrożnie penetrowały zapełniającą się salę restauracyjną. Opalona kobieta zajęła miejsce obok innej, z bujnymi potarganymi włosami koloru miodu. Ale nie usłyszał, o czym mówiły. - Wiesz, ten facet... który nas minął w przejściu... ja go skądś znam... Alicja spojrzała na Annę zmęczonym wzrokiem. - Jaki facet? Wiesz, umyję ręce... - Ty poznajesz tylko jednego! Pod warunkiem, że ma krzywy nos! Mówię o Włochu... już go gdzieś spotkałam... ale gdzie? Alicja wstała, zabierając torbę. - Znów zaczynasz mnie straszyć? Może miał na nogach białe pepegi? - Nie. Gdyby nie ten pretensjonalny diament w krawacie i gładko wygolona twarz... Na pewno go widziałam... Ricardo Caducci otarł usta serwetką. Był syty i lekko znużony. Przez moment zastanawiał się nawet, czy nie wynająć jednego z tych eleganckich pokoi, by uciąć sobie krótką drzemkę. Jednak ostatecznie postanowił jechać dalej. Im bliżej miasteczka, tym bardziej usta stawały się suche, a puls przyspieszony. Nigdy nie sądził, że powrót do miejsca urodzenia zrobi na nim takie wrażenie. Przez czterdzieści lat wspinał się po szczeblach kariery, aż osiadł na trzydziestym drugim piętrze nowojorskiego wieżowca, z rocznymi zarobkami, o jakich ludzie południa mogli jedynie marzyć. Tak, ale tej kariery nie wypracował sam. Wiedział o tym. Gdyby nie odpowiedni mocodawcy, nie byłby zapewne tym, kim był. Cóż, dołożył swój intelekt, zdobyte z trudem wykształcenie, wierność zasadom panującym w zhierarchizowanej kaście Amerykanów włoskiego pochodzenia. I niebagatelny spryt do właściwego lokowania kapitałów. Swoich i firmy. Wyrósł na przywódcę, chcącego teraz zainwestować w starym kraju. Zna wszystkie plusy i minusy tej operacji. Europa się zmieniła pod rządami prawicy. Banki dmuchają na zimne. Szwajcaria przestała być miejscem, gdzie się opłaci przechowywać kapitał. Ostre restrykcje dotknęły niejednego miliardowego depozytu. Praniem brudnych pieniędzy zajął się dziś Wschód. Przede wszystkim Rosja. On był patriotą, bo Sycylia przecież wciąż jeszcze należy do Włoch. Choć kraj targany jest kryzysami gabinetowymi. 143 Skręcił z drogi na północ, w kierunku Custonaci. Dopiero po paru minutach jazdy zorientował się, że wiśniowa toyota camry towarzyszy mu jak cień. - Ciekawe, który to? - wymruczał, zdejmując prawą dłoń z kierownicy. Pistolet był na miejscu. Za paskiem u spodni. - Gdyby ktoś chciał mnie zlikwidować, miałby na to lepszy moment. Przy zjeździe z drogi. Toyota jechała w odległości jakichś dwudziestu metrów. W samochodzie był tylko jeden człowiek: kierowca. Tuż za dużymi zakładami budowy jachtów, ciągnącymi się wzdłuż prawej strony drogi, wiśniowy wóz nagle przyspieszył, zrównał się z oplem i wyprzedził go, wzbijając kurz. Ricardo przyhamował. Z przydrożnego pyłu wyłonił się krępy mężczyzna w eleganckim garniturze. Jego dłoń spoczywała w okolicach paska podtrzymującego spodnie. Podszedł kołyszącym się krokiem człowieka, który czas jakiś spędzał na morzu. Tak chodzili wszyscy rybacy z San Vito. Również ci, od lat leżący na cmentarzu za skrzypiącą bramą. - Ricardo Caducci? - głos był cichy i spokojny. - Tak. Kto pyta? - Corleone. Don Camillo. Ricardo otworzył drzwi. Kątem oka dostrzegł jeszcze trzy samochody, które zatrzymały się w bezpiecznej odległości. W tym jeden policyjny. - Słucham. - Pogadamy? Skinął głową. - Tutaj? Na szosie? Don Camillo dał znak dłonią. Dwa wozy włączyły wsteczne biegi. Policyjny stał dalej. - Jedź za mną, Ricardo. W tym wozie policyjnym jest mój człowiek. Będzie nam towarzyszył do najbliższej wsi. Mam broń, jak ty. Ale nie zamierzarn jej użyć. Ricardo wsunął się za kierownicę. Spojrzał na twarz członka wrogiego klanu. Jego oczy były zimne i spokojne. - Przypuszczałem, że mnie ktoś powita. Sądziłem, że będzie to moja rodzina. Don Camillo wyszczerzył zęby. Nie był to uśmiech. Tym właśnie różniąsię amici od innych obywateli wolnego kraju. Mimika twarzy, szorstkie ruchy i gardłowy akcent. To ich wspólna cecha. Jak również szybki refleks. I wilcze szczerzenie kłów. Jechali najwyżej dziesięć minut, gdy wiśniowa toyota camry skręciła w pomarańczowy zagajnik prowadzący do wysokiego ogrodzenia, które otworzyło się na dźwięk klaksonu. Podjazd pod parterową willę w stylu rzymskim był wysypany drobnymi kamyczkami chrzęszczącymi pod naciskiem opon. Dom wydawał się 144 całkowicie opuszczony. Jednak wprawne oko mogło dostrzec ukryte ludzkie sylwetki. I długą broń, jaką każdy z nich trzymał na wysokości kolan. Don Camillo wysiadł, zapraszając Ricarda do wnętrza szerokim gestem dłoni. - To nie jest mój dom. Ale wejdź i bądź bezpieczny. - Tak mówią amici - odparł Ricardo, zapinając marynarkę. W słońcu dojrzewały gałązki winorośli, wspinające się po treliażu. Poprzez siatkę ich liści padały plamy na stół, owoce na srebrnej paterze i dzbanek z kawą. Mężczyźni usiedli. Zza drzwi wyjrzała ładna buzia siedemnastolatki. Jej oczy, dziecinne, wyrażały jedynie ciekawość. - Cappuccino? Caducci skinął głową. - Więc? - Chodzi o Ippolitę. Twoją matkę. - Don Camillo wolno obierał dojrzałą pomarańczę. - Wchodzi w złe interesy. - Słyszałem. Muszę z nią porozmawiać. Nie widziałem matki czterdzieści lat. Od swojej ucieczki przed zemstą rodziny Corleone. Don Camillo znów wyszczerzył zęby. Były równe i bardzo białe. Przystojna twarz o ciemnej cerze i żółtawych białkach nie pozostawiała żadnych wątpliwości co do pochodzenia. Był stąd. Z tej ziemi. Jeden z nich. - To było tak dawno. Cmentarz porósł już piniami. Niech kości pozostają w spokoju. Ricardo przyglądał się bosym piętom nastolatki, która postawiła przed nim filiżankę, dzbanuszek i srebrną cukierniczkę. - Podobno moja matka lokuje pieniądze w ziemi. Jak za starych czasów. Ja przyjechałem, by budować. Amici z Ameryki dali mi wolną rękę. I dolary. Mniej więcej wiem, co się tu dzieje. - Mniej więcej? Morskie wybrzeże, całe San Vito chce rozwoju budownictwa i turystyki. Ale Ippolita i jej ludzie z Rzymu, Mediolanu i Palermo chcą, by te regiony pozostały biedne i zacofane. Ricardo pił małymi łykami. Nigdzie na świecie nie ma takiej kawy jak u stóp wulkanu. I jeśli nawet sławił głośno amerykańską lurę w plastykowych kubkach, to tylko po to, by podkreślić swoją wspólnotę ze sztandarem Stars and Stripes. Nic ponadto. - Muszę zobaczyć się z matką. - Tak. Tego wymaga wspólnota z San Vito. Ale jeżeli... - Muszę się zobaczyć z matką - w oczach Ricarda zabłysło zniecierpliwienie. - To wszystko dzisiaj. Dziękuję za kawę. Pierwsza dobra na wyspie. Don Camillo wstał. Na jego kamiennej twarzy nie drgnął ani jeden mięsień. - Z Bogiem. Twój wóz czeka. 10 - Całkiem przyzwoite piekło 145 Ricardo nie obejrzał się za siebie, gdy kroczył po żwirowanej ścieżce ku krzakom jaśminu. Wiedział, że jest wspaniałym celem dla każdego z karabinów z długą lufą. I wiedział, że jest bezpieczny. "Musi być całkiem źle, skoro Corleone zdecydowali się na taki rodzaj ostrzeżenia. Cóż, dla nich jestem takim samym potencjalnym wrogiem jak matka. Nasze wspólne pieniądze mogłyby zniweczyć interesy innych rodzin. Ale czy to, co wiem, co mi powiedziano, jest prawdą? I jak daleko sięgają wpływy starej kobiety? Czy tylko do sędziów i adwokatów, którym słono płaci za usługi? Czy też sięgają władzy w Palermo, a może i w Rzymie? A może matka jest nieświadomym przedłużeniem ramienia tej części władzy, która chce, by wyspa pozostała biedna i ciemna? Oto są pytania, na które nie uzyskałem jeszcze odpowiedzi". Tuż za stacją benzynową i warsztatem samochodowym, z bocznej ulicy wyjechał wóz karabinierów. Ricardo przyhamował w ostatniej chwili. Zza kierownicy wygramolił się krępy człowiek w mundurze. Jego twarz jaśniała niekłamaną radością. - Ricardo? Caducci zamrugał rzęsami. "Jak to możliwe, by ktokolwiek mógł mnie rozpoznać na odległość paru metrów? Musieli wiedzieć, że jadę. Musieli". - Scusi, z kim... - Nie poznajesz? - Szeroka twarz z czarnym wąsikiem niczym dwa ziarnka kminku rozpromieniła się od ucha do ucha. - Jestem Carlo. Carlo Trappeni... - Trappeni? Syn... - Santo cieio! Jasne, że syn Giovanniego. I brat Angeliki, tej z czarnymi warkoczami, w której się kochałeś! Caducci wysiadł z wozu, starannie zapinając marynarkę. Ale ten gest nie uszedł uwagi szefa karabinierów. Udał wszakże, że go nie dostrzega. Padli sobie w objęcia, starannie unikając zbyt bliskiego kontaktu. - Jesteś tu władzą, Carlo? Trappeni z dumą obciągnął mundur. - Tak. Mam pod sobą czterdziestu chłopaków zdolnych do noszenia broni. Kiedy przyleciałeś? Ricardo poklepał go po plecach. Niegdyś, przed czterdziestu laty ten łysiejący grubas najlepiej ze wszystkich forsował przeszkody. I był niezastąpiony w sterowaniu szybką, małą, przemytniczą łodzią. - Przecież wiesz, Carlo. Dlatego tu na mnie czekałeś. Nie udawaj. Szef karabinierów wybuchnął śmiechem. Ale oczy patrzyły zimno. - Wiem. Byłeś u Ciria. W Palermo. My tu wszystko o sobie wiemy, Ricardo. Wszystko. - Czyżby? - Caducci strzepnął niewidoczny pyłek z klapy nienagannie skrojonej marynarki. - Więc powiedz mi, gdzie byłem przez ostatnie trzy dni? 146 Szef karabinierów spuścił głowę. Nie, tego nie wiedział. Choć tak bardzo chciał wiedzieć. I nie tylko on. Opel calibra prawie dotknął zderzakiem zardzewiałej cmentarnej bramy. Ricardo siedział nieruchomo za kierownicą. W górze, w konarach pinii, co jak wielki parasol rozkłada swe posypane szyszkami ramiona nad rzędami mogił, przelatywał wiatr. Krótkie podmuchy, najpierw rzadkie, teraz nasiliły się. Wysiadł, ocierając palcami spocone czoło. Dopiero na końcu miasteczka pozbył się kolegi z dawnych lat. Dziś szefa karabinierów. Trappeni nie mógł zrozumieć, dlaczego Ricardo chce sam pojechać na stary cmentarz. - Będzie ci raźniej z kimś, kto rozumie - przekonywał. - Nie. Chcę się pomodlić na grobach rodziny. Sam. - Jak chcesz, Ricardo. Uprzedzę twoją matkę, że przyjechałeś. Jest stara i nie wolno jej zaskakiwać. Zresztą, gdybyś tam zszedł nie zapowiedziany, Muto mógłby cię zastrzelić. - Muto? Kto to jest? - Dziewiętnastolatek. Niemowa. Mieszka z Ippolitą. I szybko wyciąga nóż. Dużo szybciej niż my kiedyś. - Chcę być sam na cmentarzu, Carlo. Brama z łuszczącą się rdzą zostawiała na dłoniach czerwonawy ślad. Duże, gęste krzewy rododendronów, zielonego figowca o skórzanych liściach i rudawe pnie cyprysów przysłaniały widok na rzędy mogił. Musiał wejść głębiej, by zobaczyć spustoszenie, jakie przed laty sprawiła wendeta. - Spoczywaj w spokoju, wujku Mario. I ty, siostro z czarnymi warkoczami. Wszyscy spoczywajcie w spokoju. Usiadł na niskim murku. Jakżeż tęsknił za rodzinnym domem. Iluż lat trzeba było, by bez obrzydzenia mógł spacerować kamiennym wąwozem Piątej Alei. Przez ostatnie czterdzieści lat pejzaż Ameryki nic dla niego nie znaczył. I choć na plaży w Malibu piasek też był żółty, palmy wachlowały zielonymi skrzydłami, a błękit Pacyfiku podobny był do tego znad zatoki Castellammare, nigdy, przenigdy nie zapomniał zapachu pinii w gorące południe. I woni, jaką roztaczał matczyny piec, gdy z czarnej czeluści wyciągała na drewnianej łopacie spieczone ciasto z kałamar-nicą pośrodku. Tego nie zastąpią nigdy ani kawior, ani przyprawy chińskiej kuchni uwielbiane przez żonę. Siedział tak jeszcze kilka minut, wpatrzony w czarne, żelazne krzyże. - Sycylijskie nieszpory - wyszeptał. - To nie powinno się więcej zdarzyć. Ale jeśli będzie trzeba... Skrzypnęła brama. Ricardo spojrzał na silnego chłopaka w łachmanach. Miał zniszczone buty na bosych stopach i niecierpliwość w czarnych jak węgle oczach. 147 - Ty jesteś Muto? - Chłopak skinął głową. Szczęki mu drgały, dłonie zaciskały się w pięści. - Dlaczego jesteś taki spięty? Czy moja matka już wie, że tu jestem? Znów skinął głową. A potem zniknął, jakby się rozpłynął w powietrzu. Ricardo wstał. Zamknął dokładnie bramę, choć wymagało to nie lada siły. Wsiadł do wozu i wrzucił wsteczny bieg. Niemowa stał u wylotu drogi. Pokazał mu dłonią zatokę do zaparkowania. - Nie da się zjechać na cypel? Matka nie kazała zrobić porządnej asfaltowej drogi? Niemowa gwałtownie zamachał dłonią. Jego zbyt długie, dawno nie strzyżone włosy opadały na oczy. Odgarnął je niecierpliwie. Sprawiał wrażenie zdenerwowanego i jednocześnie czymś przerażonego. Ricardo wziął z bagażnika torbę i zaczął schodzić kamienistą ścieżką. Wiatr wzmagał się. "Sirocco czy tramontana?" - pomyślał, czując przyspieszony puls. Murek ochronny, utkany żółtymi plackami rozchodnika zakręcał w lewo, odsłaniając widok na skałę, morze i stary kamienny dom. - Santa Madonna - wyszeptał zbielałymi wargami - ta mała, prymitywna kupka kamieni ustawionych jeden na drugim to miejsce moich narodzin? Tu spędziłem całe piętnaście lat, nie widząc niczego poza kutrem, płaskodenną łódką i siecią o gęstych oczkach, suszącą się na przysjtani wielkości chustki do nosa! Jak to możliwe? A matka? Gdzie ona? Wie, że przyjechałem, ale nie czeka na progu? Obszedł dookoła piec chlebowy i przez sionkę wszedł do ciemnego wnętrza, w którym unosił się zapach wilgoci, suszonych ziół i stopionego wosku. Pod wielkim obrazem przedstawiającym Chrystusa klęczała chuda kobieta w czarnej chustce ciasno opinającej głowę. Nie drgnęła, gdy stanął obok. - Przyjechałem, matko - wyszeptał. Przeżegnała się znakiem krzyża. - Uklęknij - odpowiedziała - i podziękuj Bogu za życie. Zrobił, jak kazała. Nie mógł się przyznać, że za Wielką Wodą utracił wiarę. Może nie całkowicie, może w chwilach zwątpienia usta szeptały: Święta Agato, patronko, miej mnie w opiece swojej... ale Ameryka oddaliła go od Kościoła. W ostatnich latach jedyną więzią z parafią były czeki wysyłane raz w roku przed Bożym Narodzeniem. Ippolita wstała bez niczyjej pomocy. Czarne oczy w opuchniętych powiekach patrzyły na pięćdziesięciopięciolatka z ciekawością, lecz bez łez. - Witaj, synu. - Matko! - wyciągnął ramiona. Odsunęła się lekko. Ale jej dłonie drżały. - Usiądź - zażądała. - Tu, na łóżku. Niech ci się przyjrzę. Stary już jesteś. I ruszasz się ciężko. 148 Usiłował się roześmiać, ale nie potrafił. Chciał przytulić do serca tę drobną kobietę na cienkich, jak pajęcze, nogach. Chciał i nie potrafił. Wyczuwał jakiś narzucony mu dystans, przepaść nie pozwalającą na zbliżenie dwóch najbliższych sobie osób. - Te lata? To one nas dzielą? - spytał, czując wilgoć pod powiekami. Nie mrugnęła okiem. - I one. I nie one - odparła. - Co cię sprowadza, synu? Wziął głęboki oddech. "Będzie, jak ona chce. Niczego nie narzucę. Jestem z nią i muszę się dostosować". - Chęć zobaczenia matki. I interesy. Jej oczy zabłysły. Otarła usta żylastymi palcami. Opuchnięte stawy wskazywały na szybko postępujące schorzenie. - Interesy, mówisz? To dobrze. Potrzebne mi pieniądze. Zjesz pastę z sardelami? Skinął głową. Wciąż tkwił na twardym łóżku, pokrytym zszarzałym zielonkawym pluszem, mającym czasy świetności dawno za sobą. - Mów o sobie, matko. Dziarsko wyglądasz. - Stara jestem. Trzeba, żebyś tu został. Ze swymi pieniędzmi. I moimi. Kupić ziemię na San Vito. Zburzyć te betonowe domy, które zbliżają się do zatoki... zetrzeć z powierzchni cuchnące fabryki. Widziałeś je? - Widziałem, matko. Dają pracę tysiącom ludzi. Odwróciła się od kuchni, pod którą trzaskały polana. Jej dłoń odsunęła rąbek chustki. - Praca... praca! Na ziemi dość będzie pracy. Dla rodziny... dla tych, co mają dla mnie szacunek. Jesteś ostatni, Ricardo. I dlatego ty musisz po mnie przejąć sprawy. Familia Caduccich musi się odrodzić. Ilu masz synów? Ricardo wstał. Głową prawie sięgał pułapu. Było mu ciasno, duszno i musiał zażyć swoje lekarstwo. Zaczął grzebać w kieszeni torby. - Nie mam synów. Córek też nie - wymruczał, wkładając do ust pastylkę. - Mogę dostać trochę wody? Stara miała zaciśnięte wargi. Wskazała na stół przykryty kraciastym obrusem. Stała na nim butelka czerwonego wina. - Wody tu mało. Muto jeszcze nie przyniósł. Popił winem, choć doktor Muretti, jego osobisty lekarz, nigdy by mu tego nie doradził. - Jeśli trzeba, przyniosę - skierował się w stronę drzwi. - Nie. To nie twój obowiązek. Siadaj - przelała makaron nad aluminiowym kubłem. To była cała jej nowoczesność w kamiennym domu, tchnącym wilgocią i ostrym zapachem surowych ryb. - Zaraz będzie pasta - kładła talerze o wy- 149 szczerbionych brzegach. Widelce i łyżki pokryte były lepką warstewką niezbyt dokładnie spłukanej oliwy. - Mówisz, że nie masz dzieci? - Nie mam. Moja żona... Żachnęła się. Mieszała rybę na głębokiej patelni. Skwierczały różowe płaty, brązowiejąc pod wpływem ognia. - Tu możesz mieć żonę, która da ci dzieci. Póki jeszcze czas. Są dziewczyny posłuszne, dobre do łóżka i kuchni. Znam je. Choćby i dziesięć! - Ależ, mamo, ja już mam żonę. Brałem z nią ślub w kościele! Stara błysnęła jedynym zdrowym zębem. - Wszystko można załatwić. W Rzymie. U kościelnych władz. Wszystko, synu. Za pieniądze. - Ale ja tu nie zostanę. Przyjechałem w interesach. Mam swoją firmę. Dużą i kosztowną. Także amici za oceanem zaufali mi... Przechyliła głowę, jak ptak przyglądający się światu z najwyższej gałęzi. Cały świat ptaka - leśna polana w ciszy i słońcu. - Zostaniesz tu. Firmę można przenieść. Nawet na Sycylię. Sędziowie z Palermo i adwokaci z Rzymu pomogą ci w tym. Nasi amici - podniosła głos - są równie mądrzy i sprawiedliwi. Tylko trzeba przegonić tych z Corleone. I niektórych z Trapani. Ja ci powiem, których. - Matko - zbliżył się do niej, obejmując kruche ramiona w łagodnym uścisku - dość tego. Byłem na cmentarzu. Widziałem mogiły i rozmawiałem z Don Ca-millem. Patelnia z hukiem spadła z żelaznej płyty. Tłuszcz rozlał się po polepie. - Nie wymawiaj tego imienia w moim domu! Nigdy! Niemowa siedział skulony pod rozległą pinią. Po niebie płynęły szybko obłoki, unoszone na północ suchymi podmuchami wiatru. Chłopak mocno zaciskał dłonie i wargi. Bał się i nie umiał odnaleźć w nowej sytuacji. "Przyjechał. Jej jedyny syn. Teraz on przejmie tu władzę. Nad przystanią, kamiennym domem... moim domem - myślał, czując fale gorąca rozchodzące się z jakiegoś ośrodka w mózgu. - Już nie będę potrzebny Ippolicie... matce... bo była jak matka. Od dziesięciu lat, kiedy przygarnęła bezdomnego dziewięciolatka, bosego, z nożem ukrytym w kołnierzu brudnej koszuli. Takie jest prawo tej ziemi - syn staje się głową domu, rodziny. Oni wszyscy muszą się podporządkować Ricardowi. Ci z miasteczka i ci z Palermo. Także II capitano. A ja? Wygonią czy każą nosić wodę i dostarczać ryb? I tylko tyle?" Wiatr dmuchał przez uchyloną szybę w samochodzie. Rozłożona na przednim siedzeniu mapa zaszeleściła. Muto zeskoczył z kamienia. Zbliżył się do wozu nasłuchując, czy kto nie idzie lub jedzie. Nigdy dotąd nie ruszył niczego pozostawionego pod jego opieką. Żadnej ciężarówki czy też jednego z tych błyszczących 150 wozów, jakimi zjeżdżali do starej eleganccy panowie z Rzymu i Mediolanu. Nigdy nie zajrzał do schowka, nie wziął marnego lira. Ktoś, kto parkował pod rozłożystą pinią, był święty. I nietykalny. Był bowiem gościem Mammy di tutti... a on, niemowa, strażnikiem. To szacowna funkcja wśród rodziny. Taką mu nadała stara kobieta w czerni. Co takiego stało się tym razem, że otworzył drzwiczki opla calibry? Że usiadł ostrożnie za kierownicą i delikatnie otworzył skrytkę? Dlaczego po raz pierwszy w życiu postąpił wbrew twardym prawom tutejszej ziemi? Zazdrość? To także. Ale również ciekawość. Ten stopień do piekła, za który tu się umierało w straszliwych męczarniach. Nic na to nie mógł poradzić. Jego dotychczasowe życie legło w gruzach. Był nikim, gdy tu przyszedł. I znów będzie nikim. Jego szybkie i ostrożne palce grzebały w czarnej skórzanej saszetce leżącej w schowku. Znalazł paszport na nazwisko Ricardo Caducci, plik kart kredytowych, jakieś bankowe wydruki, papiery w obcym języku i coś jeszcze. To coś znajdowało się w przegródce pomiędzy sztywną skórą i równie sztywną podszewką. Muto zmartwiał. Musiał wiedzieć, co to jest. Wyciągnął nóż zza kołnierzyka koszuli i ostrożnie, jednym zdecydowanym ruchem rozciął podszewkę tuż przy krawędzi. Zanim zapuścił palce w głąb, nastawił ucha. Poprzez szum wiatru doleciało go wycie silnika na wysokich obrotach. Kiedy samochód szefa karabinierów podjechał na parking, Muto siedział z powrotem na murku, obracając w palcach zerwaną uprzednio gałązkę. - Ricardo zszedł do chaty? Niemowa skinął głową. Trappeni obszedł opla dookoła. Wsiadł do środka, na przednie siedzenie i zrobił dokładnie to samo, co poprzednio chłopiec: zrewidował wnętrze skrytki, wyciągając nawet eleganckie zamszowe rękawiczki. Najbardziej zainteresowały go wyciągi z bankowych kont. Nie kryjąc się z tym, co robi, poślinił wysuszony długopis i przepisał parę cyfr do własnego notatnika. Obejrzał też bardzo dokładnie paszport, sprawdzając daty na stemplach służb granicznych. Coś go zdziwiło, bo zagwizdał. I odnalazł przeciętą podszewkę wraz z dokumentem, który skrywała. Carlo Trappeni, szef miejscowych karabinierów w liczbie czterdziestu, czuwał nad spokojem sobie powierzonych obywateli miasteczka, tych żywych i tych leżących za skrzypiącą bramą. I tych, z którymi musiał się liczyć. Bo też płacili. Wysiadł z opla zadowolony i skinąwszy głową chłopcu, wycofał swój wóz. Za chwilę zjeżdżał w dół, ostrożnie biorąc zakręty. Niemowa drżał na całym ciele. Nigdy dotąd nie podpadł nikomu z rodziny. Wręcz przeciwnie. Wykonywał wszystkie powierzone sobie zadania z pełnym poświęceniem. Niektóre rozumiał, innych nie. Ale do dziś nie próbował ogarnąć całości. Uderzając piętami o żółte placki mchu, postanowił, że to musi się zmienić. Nikt ani nic już nie może mu zagrozić. Nie pozwoli, by traktowano go jak cień, przy którym można mówić wszystko, bo i tak nie zrozumie. "A co z rozciętą podszewką? 151 Nic. Był tu Trappeni? Był. Szukał czegoś w czarnej skórzanej saszetce? Szukał. A zatem..." Jego dłonie na moment zacisnęły się. Zamknął oczy i wyobraził sobie, że prowadzi taki wóz. Własny. I nie tak niezdarnie, jak to robił dotąd, bo podpatrzył kiedyś łysego Antonia ze stacji benzynowej, a ten mu pozwolił na eksperymenty. Nauczy się od Małego Stefana, mistrza kierownicy. Tego, który uciekł na szosie ludziom z Trapani, choć mieli szybsze wozy. Mały Stefano pokaże mu wszystkie tajniki silnika i skrzyni biegów. Bo teraz potrafił tylko wrzucić jedynkę. I ruszyć, nie używając pedału sprzęgła. Jak wówczas, gdy musiał odwieźć dwie kobiety do motelu "Alverino", kiedy zabił Franco, bo ten stał się niebezpieczny. "A gdyby tak wykończyć jego, Ricarda?" - myśl przeleciała i zgasła. Nic z tego. Stara wysłałaby go na koniec świata. Albo przybyłby jeszcze jeden grób za kamiennym murem. Tylko kto by go dla niego wykopał? Zsunął się z muru, zdjął buty i boso zaczął zbiegać w dół ku domowi. Wiedział, że dopóki są w środku, nie mogą go zobaczyć. To, że zostawił samochód Ricarda pod opieką anioła stróża, jakoś go nie martwiło. Nikt go nie ukradnie. A choćby spróbował... znajdą go jeszcze tego samego dnia. Za węgłem przycupnął. Przez grube mury nie dobiegał żaden głos. Muto przemknął do sionki, starając się nie potrącić drewnianych dzież ani blaszanego wiadra. Znał tu każdy centymetr powierzchni. Z pokoju, który był zarazem kuchnią, bo piec strzelając polanami ogrzewał go w zimie, dobiegały głosy. Ostry męski i krzykliwy starej kobiety. "Musi być wściekła - pomyślał z satysfakcją. - Tak piskliwie mówi tylko wtedy, gdy się ze swym rozmówcą nie zgadza". - Matko, zrozum, że świat poszedł z postępem. Życie nie zatrzyma się tylko dlatego, że tego chcesz. - Tutaj ja decyduję, synu. Jeśli tego nie rozumiesz, wracaj za ocean. Nikt z Caduccich nie będzie paktował z Corleone. Nigdy! - Matko - głos Ricarda zachrypł z wysiłku. - My w Ameryce podzieliliśmy terytorium pomiędzy pięcioma największymi rodzinami. Skończyły się krwawe porachunki. Jeśli się gdziekolwiek zdarzają, to wyłącznie na najniższych szczeblach. Słowa dziś zastąpiły karabiny. Rozmawiamy. Stara nie ustępowała. - Może tam jest tak, jak mówisz. Ale tu, na Sycylii, ciągle grzmią lupary. A teraz idź, chcę być sama. Nie wiem, czy jesteś synem, czy wysłannikiem diabła. Nie wiem, kim jesteś. Odejdź. Niemowa uskoczył w bok. Nie mógł być widziany, ale sam chciał widzieć, słyszeć i analizować. Od tego zależała jego przyszłość. I to, co powinien zrobić ze swoim życiem zrobić. Ricardo zatrzymał się na progu. Z bólem spoglądał na małą, kruchą staruszkę, wygrażającą suchą piąstką wielkości kurzej stopy. "Moja matka, do której tęskniłem 152 przez czterdzieści lat! Jak to jest możliwe?" W nagłym przypływie miłości podszedł i zamknął ją w ramionach. Przez moment uległa nastrojowi, zaskoczeniu. Przytuliła się do piersi mężczyzny, czując ciężar lat. Czarna chustka zsunęła się z głowy, ukazując rzadkie siwe włosy i prześwitującą pomiędzy nimi żółtawą skórę. Po sekundzie czar prysł. Uwolniła się, odwróciła twarzą do Chrystusa z obrazu. Czerwona lampka ze świecą w środku płonęła w miejscu, gdzie pulsowało serce Bożego Syna. - Opamiętaj się, synu - wyszeptała. - Opamiętaj. - Wychodzę, matko - odparł, zabierając torbę wraz z nie rozpakowanymi prezentami. - Zatrzymam się w motelu, w miasteczku. Nie chcę ci burzyć spokoju po tylu latach. I nie umiałbym tu żyć. Zostań z Bogiem. Wrócę. Muto zza węgła obserwował, jak szedł pod górę, ciężko stąpając, krokiem człowieka nie umiejącego się poruszać po kamienistym podłożu. Na razie nie wszedł do domu, do starej. Jakimś szóstym zmysłem wyczuł, że trzeba ją pozostawić samą sobie. "To twarda kobieta. Pocierpi, pomodli się i wróci do równowagi. . A wtedy ja okażę jej nie tylko szacunek. Stanę się dla niej kimś bliskim. Nie do zastąpienia. Ja, Muto, człowiek, który nawet nie ma imienia!" - Powiedz mi coś więcej o sobie. Leżeli w wielkim łożu, z okna ukosem padały promienie kiwającej się na wietrze latarni. Pokój w albergu "Alverino" wyglądał inaczej niż poprzedni. Prawie cała ekipa nocowała w nowoczesnym, pachnącym jeszcze farbą hotelu "Paradiso" nad samym brzegiem morza, na zachód od Capo San Vito. Alicja chciała trochę odpocząć od ludzi otaczających ją na filmowym planie przez osiemnaście godzin na dobę. Nie bez oporów Grizetti postanowiły z Anną nieco się odseparować. Dla zatarcia złego wrażenia wzięły Cebulę, geja w plastykowych "japonkach" na bosych stopach i charakteryzatorkę. Chłopiec był w porządku. Robił najlepszą robotę w swojej branży. Jego upodobania pozafilmowe nikogo nie interesowały. Za Alicją natychmiast podreptał Grenier. - Co chcesz o mnie wiedzieć? - mruczał z ustami na jej piersi. - Co lubisz? Podparł się na łokciu. - Afrykę. Zaśmiała się odprężona. - Czy zakochałeś się kiedyś w czymś mniejszym niż kontynent? - Tak. W kobiecie. Była moją żoną. Umarła. - Wiem, mówiłeś. A potem? Odwrócił się na wznak. - Pytania jak z powieści dla kucharek! Alicja wybuchnęła śmiechem. To prawda. Kosmiczny banał! Kobieta poznaje 153 mężczyznę, idzie z nim do łóżka. A potem zawsze ten sam dialog. Nie tyle z powieści, co z opery mydlanej. - Przepraszam. Masz rację. Ale ja czytam za dużo scenariuszy. I te wszystkie słowa zasypiają razem ze mną. Są gdzieś pod czaszką. Wyłażą i straszą moich mężczyzn. Obejmij mnie, bo zrobiło się zimno. - Nie lepiej czymś się okryć? - Lepiej. Ale to coś leży na podłodze. Teraz on zachichotał. - Ciekawe, dlaczego kobiety myślą, że Kadafi to likier! - Brzmi podobnie. Dała się opatulić kołdrą, pokrytą zieloną bawełnianą powłoczką. W albergu "Alverino" wszystko było zielone: kafelki w łazience, obramowanie luster, zasłony w małych oknach wychodzących na parking. - O czym myślisz? - spytał, widząc, że się wierci na poduszce. - Chciałabyś się czegoś napić? Z nosem w jaśku wymruczała niezbyt zrozumiale: - Jak powiedział świętej pamięci Humphrey Bogart, człowiekowi potrzeba do szczęścia trzech półlitrówek i jeszcze trochę. Usiadł zdziwiony. - Możemy zamówić. Która to godzina? Trzecia w nocy? Co za problem! A to "jeszcze trochę", to ile? Oblizała spierzchnięte usta. - Cytowałam klasyka, Alain. Nie bierz wszystkiego tak dosłownie. Nie jestem alkoholiczką. Tak się szczęśliwie składa, że mało ich w naszej ekipie. A to rzadkość. Miałeś mi coś o sobie opowiedzieć. - Jakie mam konto w banku i poziom cholesterolu we krwi? Odwróciła się, obejmując dłońmi jego twarz. - Zawsze jesteś taki sztywny, czy tylko dlatego, że nosisz kamizelkę kuloodporną? - Powinnaś wiedzieć, że jest rekwizytem niezbędnym. Zaraz ją zdejmę - zażartował, czując, jak ciepło jej ciała rozgrzewa zmysły. Zasnęli przed świtem. Śniadanie w albergu było o wiele ciekawsze od tego, jakie podają wielkie hotele: mikroskopijna bułeczka, zjełczałe masełko i porcja dżemu w plastykowym opakowaniu. U Gianfranca i jego żony Felicii jadło się gorące placuszki z morelami, posypane wiórkami migdałów, jogurt z rzeżuchą i prawdziwe cappuccino. Do tego mężczyźni dobierali kiełbaski smażone w naleśnikowym cieście lub rybę z rusztu. Grenier opychał się wędzoną solą, gdy do stolika podeszła Anna. 154 - Jak leci? Jego krzywy nos przesunął się w prawo. - Alice jest cudowną kobietą. Mam wrażenie, że mój anioł stróż dał mi wielką szansę w życiu. Zajęła się jogurtem. Była wyspana i zadowolona. Dziś jest jej wielki dzień: sceny na cmentarzu w cieniu pinii i tajemnicy. - Masz plany dalekosiężne? Czy to tylko chwilowe zauroczenie. Położył małą, cienką ość na obrzeżu talerza. - Przepraszam, nie powinienem rozmawiać o tym z tobą, zanim nie pomówię z Alicją. Ale jeśli chcesz być spokojna... - Zrozum, Grenier, tu nie chodzi o mój spokój. Alicja jest dostatecznie dorosła, by postąpić tak, jak zechce. Ale znam ją. Nie zrezygnuje z pracy, która daje jej samodzielność. Nie zrobiła tego w najbardziej dramatycznym momencie: gdy Darek, jej jedyny syn, dziś już dwudziestolatek, wpadł w tak zwane złe towarzystwo. Zaczął ćpać i wąchać jakiś klej. Zabrała go wtedy ze sobą na plan. Dwieście kilometrów od szkoły. Pilnowała, każąc mu statystować w kręconych scenach. Żeby tylko nie mógł uciec. Stracił rok szkolny, kumpli, dziewczynę, ale ona się nie ugięła. Nie poświęciła pracy. Taka jest Alicja. - Co się dziś dzieje? Z jej synem? - Ustatkował się. Mieszka w Kanadzie. Studiuje architekturę. Ale są trochę obcy... on i matka. Alicja jest twarda. Ale też nigdy nie zgodziła się z tym, co się mówi w Polsce o młodzieży... językiem hutniczym, że są nieudanym wytopem. Nie trafionym wyrobem. Darek tęsknił za ojcem. Z każdym rokiem utwierdzał się w przekonaniu, że ojciec odszedł, bo musiał. Nie wytrzymał jej nieobecności, jej nieoczekiwanych wyjazdów i najmniej spodziewanych powrotów. Dziś tatuś ma swoją rodzinę "comme ii faut". Żonę czekającą z obiadem i dwie córeczki z kokardami w warkoczykach. Jeśli myślisz o czymś takim - zapomnij. - Nie lubię dzieci. I nigdy nie chciałem ich mieć. A obiadki najbardziej mi smakują w malutkiej knajpce po drugiej stronie canneńskiej zatoki. Nadeszła Alicja, powiewając cienkim szalem. - Spędziłeś w moim pokoju kilka minut, a wygląda jak Londyn po bombardowaniu! Musiałam kruszyć chleb, żeby trafić do łazienki. - Nigdy nie będę porządny. - Przynajmniej jasno postawiona sprawa. Co to? - spytała, wskazując palcem brązowe kawałki leżące na talerzu Anny. - Kaczka. - Mam nadzieję, że ją oskubałaś? - W przepisie nic o tym nie było. No, zostawiam was, idę do Buliona. Trzeba omówić scenę cmentarną. Będzie dziś moim "wyostrzycielem". 155 Alain wpychał do ust ciepłą bułeczkę. - O czym ona mówi? Alicja z przyjemnością popijała cappuccino. - Tam będzie bardzo długa, bo pięciominutowa, sekwencja w jednym ujęciu. Transfokator bez zatrzymania kamery. Tak zwany "wyostrzycie!" siedzi obok operatora na kranie. Na drugim foteliku. Anna filmuje, Bouillon wyostrza obraz. Zrozumiałeś? Skrzywił usta. - Tak sądzę. Mam nadzieję, że... - umilkł, przyglądając się ze zdziwieniem grubasowi w szarej alpakowej marynarce, wchodzącemu właśnie do jadalni. - Philippe Vadissant - szepnął. - Co on tu robi? - Kto? - zdziwiła się Alicja. - Spójrz! - zawołała, wskazując podjazd, na którym hamowały trzy wozy, w tym jedna wiśniowa toyota camry. - Ten sam facet, który mijał nas, no... wiesz gdzie? - Wiem - wymruczał, ocierając wargi serwetką. - I martwię się. Bo najwyraźniej dzieje się coś nie całkiem dobrego. Nie odjeżdżajcie beze mnie! - zawołał wstając. - Dobrze. Ale nie spóźnij się - odparła. - Baleron nie zaczeka. Taki sam wóz, jakim jechałyśmy z Anną na cypel - wyszeptała do siebie. - Jakby czas się zatrzymał... Ładowali się do autokaru, sarkając na nocne hałasy. Cała ekipa plus aktorzy wyglądali na niewyspanych. Grizetti nie miała litości. . - Presto, vite! Tam są wąskie drogi. Żebyśmy się nie zaklopsowali na którymś z zakrętów! Mechanicy z kranem dawno już pojechali. - Chwała Bogu, że to tylko jeden dzień zdjęciowy - Jean Touvier z trzydniowym zarostem, jak nakazywał scenariusz, masował sobie kark. - Jak się to wszystko skończy, zapraszam cię na szampana - rzucił przechodzącej Monice Titto. Uśmiechnęła się z przekąsem. - Jak się to wszystko skończy, łapię wędkę, podbieraki i hajda na ryby! W czyste rzeki na północy. Mam gdzieś wszystkie szampany świata. A jeśli nie załapiemy w przyszłym roku Złotej Palmy, to was przeklnę po wsze czasy! - Jaka jest nasza sytuacja? - Cebula plotła warkocz z nieco przetłuszczonych włosów. Anna pokiwała głową. - Spadamy ze sto dziesiątego piętra i na wysokości czterdziestego drugiego zastanawiamy się nad sytuacją: jak lądować. A nikt wcześniej nie pomyślał o spadochronie... Co tu, u diabła, tyle wozów policyjnych? 156 - Pewnie to nasza eskorta. Mówią, że sycylijska mafia sprzeciwiła się kręceniu cmentarza. Anna obrzuciła ją bacznym spojrzeniem. - Poważnie? - Słyszałam, jak szef tutejszych karabinierów mówił coś o tym policji z Palermo. W końcu są tu po to, by nam ułatwić zadanie. Wiesz, kto przyjechał? - Kto? - Rebecca Guido. Ricardo Caducci siedział w holu alberga "Alverino", przerzucając dzienniki. Czekał na spotkanie z wysłannikiem rodziny z Palermo. To miała być ważna rozmowa, od której zależało wiele. Jeśli nie zgodzą się na ustępstwa - jego misja w Europie może zostać zachwiana. Bez poparcia włoskiego rynku niewiele dokona. Wzrok jego padł na notatkę sygnowaną jednym ze znanych mu nazwisk. Zaczął czytać ze wzrastającą irytacją: Świat pornobiznesu poniósł ostatnio dwie dotkliwe straty. Sąd w Mediolanie skazał na piętnaście lat więzienia szefa największej we Włoszech sieci wydawnictw porno. Carlo Castanetti od marca wydał nielegalnie osiemset trzydzieści trzy tysiące kaset wideo, zarabiając ponad pół miliona dolarów. Z kolei we francuskim szpitalu w Lyonie zmarła włoska gwiazda filmów porno, Moana Pozzi. Ta pulchna, trzydziestodwuletnia blondynka była najpopularniejszą w Italii po Cicciolinie, wykonawczynią ról w filmach hard-porno. Caducci zmiął gazetę. Hałas w holu wywołał jego gniewną zmarszczkę na czole. "Co u diabła? Dlaczego ci cudzoziemcy tak się zachowują?" Jego spojrzenie przez ułamek sekundy zderzyło się ze wzrokiem przystojnej kobiety w białych spodniach, schodzącej z góry. Wlokła za sobą torbę i małą japońską kamerę. Tak, to ona. Filmowcy wyszli gromadką na parking, gdzie czekał mikrobus. Ricardo usłyszał, jak mówili o miejscu, gdzie dziś będą pracować: cmentarz na cyplu. "Nasz cmentarz? Dlaczego, na Boga, wybrali to miejsce? I czy matka o tym wie?" Nie zdążył się zastanowić, bo stanął przed nim człowiek, na którego czekał. - II capitano. Tak mnie nazywają. Mów mi Antonio. - Caducci. - Możemy tu rozmawiać. Wszyscy obcy już wyszli. Na zewnątrz też są sami swoi. Ricardo zacisnął wargi. - Swoi, to znaczy? - Nasi. Padrone zajrzał przez uchylone drzwi. - Coś podać? 157 - Dwa białe - odparł Antonio Scudo vel capitano. - Mam nadzieję, że pijesz nie tylko amerykańską whisky. Musimy sobie wyjaśnić pewne sprawy. Ricardo skinął głową. - Miałem nadzieję na ulokowanie tu dużego kapitału. Amerykańskiego, naturalnie. Interesuje mnie wyłącznie budownictwo, sieć hoteli z własną telewizją kablową, zaopatrywaną w kasety wideo i moje filmy. Niektóre z nich powstaną w Paryżu. Amerykańskich inwestorów nie interesuje kupno ziemi ani plantacja mandarynek. To wszystko. II capitano upił łyk. - W takim razie nie będziemy wspólnikami. Twoja matka skupia w swoim ręku władzę nad naszymi kapitałami. Nie ma żadnych możliwości zbliżenia interesów. To, o czym mówisz, interesuje rodzinę Corleone. Nie nas. Obawiam się, że powinieneś wrócić do Stanów. Możliwie szybko. Zanim wybuchnie wojna. Ricardo nie tknął kieliszka. Wino białe lubił jedynie do ryby. W trakcie posiłku. - To... groźba? Antonio Scudo podłożył pod plecy zieloną poduszką. Odczuwał bóle kręgosłupa. - Rozważ sytuację. Ippolita nie godzi się na inwestycje budowlane. - Moja matka jest bardzo starą wieśniaczką. Nigdy nie nauczyła się czytać i pisać. Nie rozumie, że świat nie stoi w miejscu. Jak mogliście dopuścić, by zawładnęła rodziną? Scudo zbladł. - To święta kobieta! Dzięki niej wróci na Sycylię stara tradycja: omerta! Milczenie. Te procesy amici siedzących po więzieniach i współpracujących z sędziami są lekcją pokazową upadku dobrych obyczajów. Rokowania pomiędzy Ono-rata Societa a obecną władzą doprowadzą nas na skraj przepaści. Zginie na zawsze to, co w rodzinie najważniejsze: jedność. Ludzi i interesów. Ricardo poczuł narastającą złość. - Jedność? To dlaczego uciekałem czterdzieści lat temu z tego kraju? Dlaczego w ciągu dwudziestu minut wymordowano całą rodzinę Caduccich? Dlaczego dziś nasz cmentarz jest filmowany przez każdego, kto zapłaci ludziom w Palermo? Scudo wstał z fotela. Jego ciemna, ogorzała od morskich wiatrów twarz była kamienną maską. - Będzie, jak zechce Ippolita. A rivederci. Carlo Trappeni, szef miejscowych karabinierów, pojawił się w tej samej chwili, w której zniknął II capitano. - Jak się czujesz, Ricardo? Co to? Gardzisz naszym winem? Caducci machnął niecierpliwie dłonią. - Nie odpowiada mi ani pora, ani towarzystwo. Co się tu dzieje? 158 - Zamieszanie z powodu filmowców. Zjawili się w nie najlepszym czasie. I mogą być problemy. - Z matką? - Tak. Choć ci ludzie mają zgodę wszystkich świętych z Palermo. I z Rzymu. Ale znasz Ippolitę... - Chyba nie. Chyba nie rozumiem mojej biednej, starej matki. Coś im grozi? Ludziom z filmu? Trappeni wzruszył ramionami. Jego wygolona gładko twarz była dokładnie wyprana z wszelkich uczuć. - Moi ludzie zachowają się tak, jak powinni. Ale zjechała grupa antyterrorystyczna z Palermo. Telefonował ich szef. Mówią, że jest człowiekiem tych z Corleone. Tylko tak mówią. Na razie mają kłopoty z transportem. Coś się popsuło albo... Ricardo wydął wargi. - Popsuło? Samo z siebie czy też ktoś pomógł? Szef miejscowych karabinierów popatrzył na rozmówcę z łagodną nostalgią. - Co ma być, to będzie, Ricardo. Tak było zawsze. I jest do dziś. Przez szybę ktoś zaglądał do środka, przesłoniwszy oczy dłonią. - To ten chłopak, który mieszka z matką. Czegoś chce. Trappeni dał znak dłonią. - Przyszedł, bo go wezwałem, Ricardo. Jest naszym najlepszym łącznikiem między miasteczkiem, wsiami i cyplem. Choć niemowa, doskonale sobie radzi. Zaczekaj tu na mnie. - Niestety - Ricardo wstał. - Wyjeżdżam do Castellammare. W interesach. Wrócę wieczorem, to pogadamy. Komendant nie protestował. Ricardo widział, jak coś tłumaczył niemowie, a ten kiwał głową. Coś narastało w powietrzu. Burza czy sirocco. A może emocje spowodowane bezsennością i obawami o przyszłość. Mówią, że ludzka agresja nie ulatnia się całkowicie do stratosfery, lecz piętrzy niczym cumulonimbusy. I że z tego, między innymi, powstają wojenne pożogi na tym najpiękniejszym ze światów. Sięgnął ręką do wnętrza marynarki i zmarszczył brwi. "Zostawiłem wszystkie dokumenty w samochodowym schowku? To błąd nie do przecenienia. Trzeba je natychmiast zabrać!" Ruszył na podjazd, pusty po zniknięciu mikrobusu i tony filmowego sprzętu. Jego wypożyczony opel calibra stał tam, gdzie go zostawił. Wsiadł, sięgając do skrytki. Skórzana saszetka była w środku. Ale ktoś w niej gmerał. Poznał natychmiast, bo człowiek jego pokroju umie się zabezpieczyć. Niewidzialne dla obcego oka cienkie zielone źdźbło leżało na gumowym dywaniku. Wyjął paszport i dokładnie obejrzał wnętrze. Od razu dostrzegł przecięcie w podszewce. Zrobiło mu się 159 gorąco. "A więc wiedzą. I znają nazwisko. Kto i kiedy to zrobił? Niemowa, gdy pilnował samochodu, czy ludzie Trappeniego? Samochód obserwowano we dnie i w nocy. Tego był tak samo pewien, jak nowej wojny pomiędzy rodami. Włączył starter, ruszając wolno w pierwszą przecznicę. Do wylotu miasteczka nikt za nim nie jechał. Jeśli nie liczyć ciężarówki z mleczarni. Za kościołem, tuż pod murem nowej plebanii zobaczył Muto biegnącego pod górę. Włączył klakson. Chłopiec obejrzał się, stanął. Ricardo otworzył drzwiczki. - Wsiadaj, podwiozę cię. - Chłopiec przecząco pokręcił głową. - W takim razie chciałbym ci zadać pytanie: Czy ktoś grzebał w skrytce, kiedy parkowałem w pobliżu domu mojej matki? - Chłopiec skinął głową. - Kto to był? - Muto pokazał dłonią na biodro. Ricardo nie zrozumiał. Wtedy niemowa wydał dźwięk przypominający strzelanie z broni. - Wojskowy? Nie? Żandarm? - oczy chłopca zabłysły. Kiwnął głową. Potem, niczym najznakomitszy mim, pokazał całą scenę zaobserwowaną z wysokości muru pod pinią. Ricardo już wiedział: to był Carlo Trappeni. Podziękował chłopcu uśmiechem. Ten odwrócił się i pobiegł swoją ścieżką. Mężczyźni zgromadzeni w kamiennym domu wyglądali na wieśniaków oderwanych nagle od pracy w winnicach. Mieli ciężkie spojrzenia, jednakowe nakrycia głowy, mocne żylaste dłonie splecione na podołkach i szeroko rozstawione nogi w workowatych, poplamionych spodniach. Ich buty, skórzane, związane postrzępionymi sznurówkami, były powykrzywiane i brudne. Siedzieli rzędem na drewnianej ławie wniesionej do środka z podwórka. Dwóch młodych, dobrze ubranych dryblasów o rozbieganych oczkach czekało za zewnątrz. Wpatrywali się milcząco w morze, skały i płaskodenną łódź uwiązaną do pala. Fale łagodnie uderzały o drobny piasek, pozostawiając wyraźny, półkolisty rysunek. II capitano podpłynął do małego mola. Burta jego eleganckiej łodzi dotknęła spróchniałych desek podestu. Zdjął marynarską czapkę ze srebrnym otokiem i wytarł spocone czoło. Było bardzo gorąco. Słońce, dotąd schowane za wysoką skałę z kępą cyprysów na szczycie, teraz połyskiwało w drobnej fali, odbijało od oślizłych pali, porośniętych ciemnozieloną rzęsą. Mężczyzna zszedł z trapu, trzymając w dłoni karabin z celownikiem. Nawet nie zabrał futerału. Szedł pod górę, do kamiennego domu, jak się idzie do przyjaciół na szklaneczkę białego. Chłopcy wyprężyli się jak struny. Przechodząc dotknął palcami ust na znak pokoju. Wszedł do izby, nisko skłaniając głowę. Siedzący mężczyźni nawet nie drgnęli, lecz bardzo uważnie wysłuchali tego, co miał im do powiedzenia. Kiedy weszła Ippolita, jak na komendę zdjęli czapki z głów. - Pan Bóg z wami. - I z tobą, La Mamma. 160 Muto, który dopiero co zszedł ze skalnej ścieżki, podał jej złożony we czworo papier. Oddała go Kapitanowi. Scudo zaczął głośno czytać. Gdy skończył, potoczył dokoła wzrokiem. - Czy wszystko zrozumieliście? Skinęli głowami bez słowa. Potem wyszli jeden za drugim, by zanieść wici innym, czekającym po wioskach. - On nie chce być z nami, Mamma - powiedział Antonio, obciągając granatową marynarkę ze srebrnymi guzikami. - Chce pieniądze amerykańskich rodzin zainwestować... - W co? - zapytała, naciągając chustę na czoło. - Nie wiem, jak ci to powiedzieć... - mężczyzna ocierał usta. Wciąż się pocił. - Mów, Scudo. Chcę wiedzieć. Jest moim synem. - Za oceanem nazywa się Ridley Parker. Ma ze sobą dwa paszporty. Zajmuje się rozprowadzaniem takich... filmów... dla mężczyzn... Zachwiała się. Podtrzymał ją za łokieć. - Bóg... każe za świństwa. Za przestępstwa przeciwko prawom niebios - mruczała, odzyskując równowagę. - Masz na to dowody? Podał jej fotokopię amerykańskiego paszportu, wizytówki oraz wykazy kont bankowych. Spojrzała tylko na zdjęcie. I serię fotografii zrobionych jeszcze w Paryżu. Kłębowisko nagich ciał. Te ostatnie sprawiły, że musiała usiąść. Ona, twarda Sycylijka, wnosząca bez wysiłku wiadra z wodą. Spojrzała na niemowę czającego się przy drzwiach. Skinął głową. Teraz uwierzyła. Dopiero teraz. Jej puste oczy w obramowaniu czerwonych powiek znieruchomiały. Po chwili wstała i uklękła pod obrazem. Chrystus miał łagodną twarz i wzrok wzniesiony w niebo. II capitano wyszedł z izby. Za nim chłopak. - Gdzie jest broń? Pokazał dłonią. Ricardo jechał niezbyt szybko. Słońce miał z lewej strony, koszula lepiła się do pleców. Już dwukrotnie mijały go wozy policyjne i żandarmeria z niezbyt odległego Custonaci, choć to po przeciwległej stronie półwyspu. Winnice stały w słońcu. Ciemnoczerwona ziemia prześwitywała spomiędzy równo przyciętych gałązek. Nad Golfo di Castellammare ściągała rzesza turystów. Zaczynał się sezon. Ricardo z przyjemnością patrzył na place budów i rosnące jak na drożdżach mury przyszłych luksusowych hoteli. Z półwyspu pomału znikały stare rudery, baraki-prze-twórnie i wraki porzuconych, zardzewiałych samochodów. Cena gruntów szybko 11 - Całkiem przyzwoite piekło 161 szła w górę, więc co sprytniejsi inwestorzy rozkręcali budowy, by następnie postawić swoje banki przed faktami dokonanymi. - To moja przyszłość - wzdychał Ricardo, skręcając wzdłuż płotu oklejonego starymi plakatami wyborczymi z podobizną Finiego i jego hasłem. Za siatką dwa potężne brytany wszczęły alarm. Strażnik miał pod marynarką niezłą spluwę, bo rękojeść odstawała na kilka centymetrów. - Do kogo? - Umówiłem się tu z Don Camillem. Jestem Ricardo. Ostatnie zdobycze techniki widać dotarły i tu, bo strażnik wyjął z kieszeni telefon komórkowy. Zamruczał coś i kazał czekać. Don Camillo przyszedł sam. Bez obstawy. Już wcześniej, z góry, z rusztowań, na których uzgadniał z projektantem ostatnie zmiany, dojrzał sportowego opla calibrę. - Witaj, Ricardo. Wejdź. Szczekanie ucichło. Psy widząc, że nowo przybyły został wpuszczony, ziewały, szeroko rozdziawiając mordy, w których błyszczały potężne kły. Szli w kierunku baraku. Jego blaszane ściany zapowiadały temperaturę pieca hutniczego. Ale tylko pozornie. W dobrze klimatyzowanym pomieszczeniu stał stół, wygodne fotele i lodówka pełna napojów. - Napijesz się wina? - Nie. Może masz szklaneczkę whisky? Don Camillo błysnął zębami. Gdyby nie ten szczyt techniki dentystycznej, skrzywienie warg mogłoby przypominać uśmiech jaszczurki. - Mam. Do mnie często przyjeżdżają ludzie zza oceanu. Jak interesy? Ricardo wzruszył ramionami. - Niestety, nie doszedłem z matką do porozumienia. - To źle. Ricardo. Bardzo źle. - Oczy Don Camilla błyszczały jak najlepsza stal damasceńska. - Trudno. Kapitał ulokuję gdzie indziej. Po to tu przyjechałem. - Spojrzał rozmówcy prosto w twarz. Tamten ani drgnął. - Będzie trudno. Nasi amici już nie chcą o tym słyszeć. - Dlaczego? Przecież chodzi o grube miliardy dolarów! Nie potrzebujecie wsparcia? Don Camillo nalał sobie do kieliszka rubinowego wina z piwnic w okolicy Valderice. - Widziałeś może wozy policyjne? Z Trapani i Palermo? - Tak. Mijały mnie po drodze. Dlaczego pytasz? - Ricardo poczuł nagle suchość w ustach. - Może być gorąco, Caducci. Bardzo gorąco. Twoja matka ma nie tylko przyjaciół w rządzie. Także wrogów. 162 Ricardo wstał. Zaciśnięte pięści ukrył w kieszeniach cienkiej marynarki z cze-suczy. - Przyjechałem z propozycją, amico. Don Camillo też wstał. Może zbyt szybko, bo kryształowy kieliszek przechylił się, spadając na podłogę. Tysiąc okruchów zmieszało się z rubinową, rozszerzającą się plamą. - Nie nazywaj mnie amico - odparł cicho, lecz chłodno. - Twoja rodzina dziś zaczyna wojnę. Wiesz o tym, Ricardo? Caducci oblizał wargi. Lekki smak whisky mieszał się ze śliną napływającą do ust. Poczuł ból w okolicy mostka. Wziął głęboki oddech. - Nic nie wiem. Don Camillo ostrożnie obszedł dookoła plamę szkarłatu. - Ippolita wydała wojnę. Jak mogłeś nie wiedzieć? Nie jedziesz z cypla? Ricardo wolno pokręcił głową. - Nie mieszkam w starym domu. Tylko w "Alverino". Don Camillo wyjął z szafki drugi kieliszek. Nalał wina i wypił je jednym haustem. Potem zaśmiał się cichutko, jak śmiałby się kot, patrząc na małą, szarą, przerażoną mysz. - Doniósł nam Trappeni, choć to człowiek Ippolity. Tak, jak dowódca jej "wojsk" - Antonio Scudo. Postawili chłopów z prowincji pod broń. Ricardo pomału się uspokajał. Czuł drętwienie lewej dłoni i to go bardziej denerwowało niż padające słowa. Już kiedyś przebył coś, co nowojorczycy nazywają "łagodnym stanem przedzawałowym". I choć czuł się od wielu lat zupełnie dobrze, irracjonalny strach łapał go czasem za gardło bezsenną nocą. - Chyba śnisz, Don Camillo. Jest koniec dwudziestego wieku! Wyspa nie leży na antypodach, a chłopi nie są niczyim wojskiem. Moja stara matka też nie wygląda jak Joanna d'Arc. - Ippolita skupiła w swoim ręku szmat ziemi w trójkącie Trapani - Agrigento - Palermo. Nie zgadza się na żadną zabudowę. Ale myśmy ją oskrzydlili. Znalazła się w potężnej pułapce. Tylko o tym nie wie. Pamiętasz jeszcze nasze święte zawołanie? - Ca'nisciun e'fesso. - Tak. "Nie jestem głupcem. Nie pokonasz mnie". - Don Camillo nalał sobie wina. - Nic z tego nie będzie, Ricardo. Ona nie wygra. Nie wie jeszcze, że jej sędzia już siedzi. Bo rząd woli się dogadać z nami. Niestety, nasze rodziny już na zawsze pozostaną sobie wrogie. Mi scusi. Caducci wstał. Szmer w uszach i ból pod mostkiem ustały. - Szkoda. Pojadę teraz do matki. A potem chyba za ocean. Psy znów zaczęły jazgot. Uspokojone wrzaskiem strażnika, położyły się na 163 trawie z pyskami tuż przy ziemi. Z ich gardeł wydobywało się ciche, groźne bulgotanie. Ricardo poczuł ulgę, gdy znalazł się znów za kierownicą opla. Choć w nagrzanym samochodzie temperatura była podobna saharyjskiej, otwarte okno już za moment pozwoliło na nieco chłodu. Wracając na San Vito, myślał o tym, czego nie przewidział, wyjeżdżając z Nowego Jorku: że jego matka wypowie się przeciwko niemu. Swemu jedynemu pozostałemu przy życiu synowi. Jadąc wzdłuż pól poszatkowanych wąskimi rzędami migdałowców, przypominał sobie, co mu powiedział jego mistrz i niegdysiejszy capo di tutti capi amerykańskiej Cosa Nostra, gdy go pytał, dlaczego znów ładuje broń przeciwko swoim: "Wojna, Ricardo, nie bierze się z zewnątrz, nie jest przywleczonym wirusem, lecz procesem zachodzącym od środka". - Czy Ippolita, moja matka, znów chce założyć własny cmentarz? Potężny kran, popychany przez dziesięciu mężczyzn, z trudem przejechał żelazną, skrzypiącą bramę cmentarza. To urządzenie, modyfikowane przez dziesiątki lat prób i błędów, było nieodzowne. Ustawienie kamery mogło objąć zaledwie cztery plany amerykańskie. Widok z góry, na jednakowe mogiły, mur z czerwonej cegły, porośnięty kwitnącymi poduszkami żółtego rozchodnika, plamy gęstej zieleni, szarą obłażącą z tynku ścianę starego kościółka, ukrytą wśród cyprysów i oleandrów - był urzekający. Dla wrażliwego oka kamerzysty rozproszone światło dawało nadzwyczajne efekty. Gdy tylko kran zatrzymał się u wylotu alejki, obsługa rzuciła się, by wzmocnić równoważnię. Wysunięte ramię dźwigu unosiło w górę elektroniczną kamerę, dwa foteliki dla operatora i "wyostrzacza", którym dziś był Bouillon. Mechanik pilnował, by ciężkie podkłady z metalu i betonu nie oderwały się od ziemi. Kran, powszechnie używany do wydźwignięcia kamery na wysokość piętnastu metrów, nie zawsze był urządzeniem bezpiecznym. Ludzie mrowili się pomiędzy mogiłami, płosząc ptaki, motyle i cmentarną ciszę. Elektrycy przygotowywali światła, cicho mruczał agregat, Cebula wypisywała kredą na "klapsie" numery kolejnych ujęć. - To będzie długa, pięciominutowa sekwencja - tłumaczyła Anna siedzącemu obok Bulionowi. Francuz z rzadkim, jednodniowym zarostem i kitą czarnych włosów związanych czerwonym sznurkiem wydawał się w lot rozumieć intencje Anny. Manipulował obiektywem ze znawstwem i pełną aprobatą. "Boże, gdyby jeszcze był nieco bardziej męski" - myślała Anna, łowiąc nozdrzami zapach wody różanej. - Cztery ujęcia z góry. Tam będzie Monica, stąd nadejdzie Touvier. Ca va? Skinął głową, wpatrując się w obiektyw. Alicja stała pod błyszczącą łapą zielonej gałęzi, która tak niedawno jeszcze przyprawiała ją o drżenie serca. Na szczęście nie musiała myśleć o cieniu człowie- 164 ka w białych pepegach. Tłumaczyła aktorowi sens sceny, w czasie której nie padnie ani jedno słowo. - Ona jest stąd, Monica. Przyszła na cmentarz, gdzie leżą wszyscy z jej rodziny. Rozumiesz, Touvier? Jest ostatnia z rodu. Cudem ocalona. Nie chce i nie może z tobą rozmawiać. Ale też nie chce, żebyś odszedł. To najpiękniejsza scena miłosna, jaką nakręcimy. Czegoś tak subtelnego nie zrobił dotąd nikt. Rozumiesz, Jean? Zblazowany, zmęczony upałem aktor poddał się nastrojowi miejsca, pomimo zgiełku i hałasu. - Tak, Alice. Nie bój się. Wiem, o co ci chodzi. W razie czego powtórzymy. Alicja patrzyła mu błagalnie w oczy. - Jean, nie mamy wiele czasu. Słońce znajdzie się za tamtymi cyprysami za pół godziny. Na zawsze. Jutro już nas tu nie będzie. Błagam cię... - Alice, jestem tylko zwyczajnym człowiekiem. Zrobię, co się da. A teraz przestań mnie męczyć. Muszę się skupić. . Rozumiała. Kochała ich i nienawidziła. Jak każdy reżyser z rozdartym sercem między własną wizją a inspiracją wnoszoną przez wykonawców. Nie chciała Tou-viera. Nie wierzyła, że potrafi zagrać tę rolę. Znała go z kilku ekranizacji, głównie francuskich. Był niezły w klasyce w rodzaju Zoli, dawał sobie radę w filmach miecza i szpady. Ale tu trzeba było czegoś więcej. Wewnętrznych przeżyć. Wiedziała, że scena należy do najtrudniejszych, kluczowych w filmowym wymiarze. Miała ponadto świadomość, że Marek dał jej rzadką szansę pokazania swoich umiejętności. Chciała ją wykorzystać. Czuła, że potrafi. Była tak skupiona i zamyślona, iż w ogóle nie zwróciła uwagi na to, że nie ma nigdzie Alaina. Nie zabrał się z nimi mikrobusem. Nie zauważyła tego. - Anno, obejmiesz to drzewo tam, na lewo? Anna z wysokości wysięgnika wyglądała jak czerwona biedronka na gałązce. Jej krwista bluza opadała łagodnie na siodełko. - Spokojnie, Alicjo. Omawiałyśmy to już dziesiątki razy. Obejmę nie tylko drzewo, ale także daleką skałę. Jest ostra i spiczasta niczym żyletka. Daleki plan będzie leciutko zamglony. Cudo! Co to za ludzie? - Jacy? - Tam, za murem. Włażą mi w kadr. - Anna poklepała Bouillona po plecach. - Zejdź i powiedz, żeby zrobili porządek z gapiami! Bouillon zeskoczył z fotelika i jak małpa przewinął się pomiędzy wysięgnikiem a jego szeroką podstawą. - Od czego jest policja, u diabła? Problem w tym, że policyjne wozy nie dojechały. Czy to na skutek wąskiej drogi, gdzie nie mogły w żaden sposób wyprzedzić filmowców, czy też innych poleceń 165 miejscowych władz, ani jeden oznakowany wóz nie pojawił się w polu widzenia. Biedny Bouillon mógł zrobić tylko jedno: polecić innym członkom ekipy, by wyrzucili gapiów. Uznał, że najlepsza będzie mademoiselle Grizetti. Istotnie. Jej tubalny wrzask wystarczył, by ludzkie głowy zniknęły z kadru. Ale miejscowi, ciekawi tego, co też się będzie działo za ceglano-kamiennym murem, przybywali pieszo i na rowerach, powodując dodatkowe zamieszanie. - Gdzie są cholerni karabinierzy? - zgrzytał zębami Baleron, wściekły na niesolidność włoskiej władzy. - Po to ich ściągałam z Palermo, nie ufając zbytnio miejscowym! Tymczasem "cholerni karabinierzy" popijali Fuoco di Etna, siedząc pod rozpiętymi parasolami kawiarni "Alverino". Znali miejscową policję i ich szefa - Carla Trappeniego. Sądzili, że jak zwykle opanuje żywiołowość swoich ziomków, by się zbytnio nie naprzykrzali "drogim gościom z RAI Due". Program rzymskiej "dwójki" był bowiem na Sycylii najbardziej oglądanym z trzech kanałów telewizji publicznej. Elektrycy skończyli zajęcia, wycofując się poza mur cmentarny. Pozostały po nich jedynie dobrze ukryte wiązki kabli. Touvier z Monicą spacerowali ścieżkami, zapamiętując miejsca, w których mogliby się o kable potknąć. - Tu - mruknęła, odrzucając z czoła rudawy kosmyk - jest grób mojej pięciomiesięcznej siostry. Jezu, jakie to robi wrażenie. Jean, ja się naprawdę boję! Francuz poklepał partnerkę po ramieniu. Nie była w jego typie. I dlatego nie próbował zaciągnąć jej do łóżka. Wolał Włoszkę Silvanę - charakteryzatorkę o nieskończonej ilości piegów na białej skórze. - Spoko... Monica. Zagramy to i w nogi. Jutro już będzie po wszystkim! Alicja usiadła na krzesełku z własnym imieniem na oparciu. Spojrzała w błękit przechodzący chwilami w ultramarynę. Na niebie nie było ani jednego obłoku. Tylko narastał upał. I szum pod czaszką. Dała znak asystentowi. Ten przytknął tubę do ust: - Silence! Wszyscy na swoje miejsca! Anna? Bouillon? Tout va bien? - Camera, action! - wrzasnęła Alicja. Cebula wyskoczyła zza mogiły, trzaskając klapsem: - Scena sześćset dwudziesta trzecia! Kamera poszła w ruch. Na twarzy Moniki zastygł grymas bólu. Pochylała się nad małą mogiłką z napisem Carina Caducci. Czułe oko obiektywu przesuwało się z jej twarzy na szarą garstkę ziemi, zsypującą się z palców aktorki. Titto grała jak w transie. - Stop! Ludzie zaczęli głośno oddychać. Na plan powrócił gwar. 166 Alain Grenier z aparatem fotograficznym przy oku od dwóch godzin udawał zagubionego w urokach miasteczka zwykłego turystę, zdziwionego nieco ilością parkujących samochodów gwardii cywilnej policji miejscowej i żandarmów z Palermo. - Co tu się dzieje? - wypytywał Gianfranca stojącego w progu alberga. - Signore, najlepiej gdyby pan poszedł na plażę - odparł zapytany, nerwowo ocierając szyję i kark ścierką do naczyń. - Ale dlaczego? - Niedobry dzień. Niespokojny. - Grubas z desperacją zaczął ściągać żaluzje na czystych, dużych oknach, w których zieleniły się fikuśne firaneczki. - Szukają kogoś? Może to mafia? - zażartował, celując aparatem w przystojną Włoszkę wysiadającą z szarego BMW w towarzystwie dwóch mężczyzn. Gianfranco dotknął palcami ust, potem przeżegnał się ukradkiem. - Nie wiem, o co panu chodzi. Tu nie ma żadnej mafii. Nawet nie wiem, co to jest... - umknął wraz ze ścierką na głębokie zaplecze. - Co, u diabła, mają wspólnego Rebecca Guido, Philippe Vadissant z francuskiego wywiadu oraz... Bill Fray z "Los Angeles Times" - mruczał, strzelając kolejne zdjęcia. - Czyżby oni wszyscy przyjechali na to zadupie, by dogadać się z Onorata Societa? Ci państwo najwyraźniej dobrze się znają i wykazują jednakowe zaniepokojenie. Rozumiem wywiady włoski i francuski. Ale co ma do tego Amerykanin? A może... zamieszana jest w coś amerykańska Cosa Nostra? Coś tu się wydarzy. Ale co? Na hotelowy parking podjechała wiśniowa toyota camry. Z jej wnętrza wysiadł mężczyzna, którego Alain widział już parę razy. Potężny brunet z wypchaną pod pachą marynarką. "Co najmniej Smith and Wesson" - pomyślał Grenier robiąc z ukrycia serię zdjęć. W tej samej chwili ulicą, z dużą szybkością, przejechał opel calibra, kierując się w górę miasteczka. Jak na komendę do wozów rzucili się żandarmi. I właściciel toyoty camry. Tylko że on zdążył, a karabinierzy nie. Tak się dziwnie złożyło, że były to wozy tych z Palermo. Oznakowany wóz Carla Trappeniego tak nieszczęśliwie rozkraczył się na środku jezdni, że nikt nie mógł się przedostać. Nawet chodnikiem, na którym nie wiedzieć skąd pojawiły się zielone śmieciarki, całkowicie tarasując wszystko. Nie pomogły gwizdki, wrzaski i padające przekleństwa. Wozy policji i karabinierów, pulsując czerwono-niebieskimi światłami i wyjąc klaksonami, potrącały się nawzajem w przedziwnym pandemonium. - Bon Dieu, cmentarz! - Alain jednym skokiem dopadł opartej o mur lam- 167 bretty. Zostawił ją tam chłopak, z uśmiechem obserwujący zmagania unieruchomionej kawalkady. W hałasie nie dostrzegł swego pojazdu, przepychającego się z trudem pomiędzy śmieciarkami i pędzącego z wizgiem pod górę. Grenier nareszcie zrozumiał, co jest grane. I kto poniesie śmierć. - Scena sześćset dwudziesta czwarta! - trzask klapsa zlał się w jeden odgłos z wystrzałem z karabinu. Nikt na cmentarzu nie zorientował się, co się stało. Tylko mechanik z obsługi kranu rozpłaszczył się na jednym z grobowców, jakby odpoczywał po długim biegu. Wszyscy patrzyli na Touviera wolno podchodzącego z bocznej alejki, krok po kroku, zatrzymującego się niepewnie, to znów przyspieszającego. Kamera pracowała bez przerwy w długim ujęciu. Następny strzał już nie był tak celny. Padł z zielonej kępy oleandrów i zrykoszetował, odbijając się od podstawy krzyża. Alicja odwróciła głowę, pochyliła się, by zobaczyć, skąd wziął się dziwny dźwięk. I to ją uratowało. Jednocześnie ciszę przerwało wycie silników, zbliżających się z ogromną szybkością samochodów. - Stop! - krzyknęła wstając. - Co jest... - kula z gwizdem przeleciała jej koło ucha. - Jezus, strzelają! - Bouillon, trafiony w pierś, przechylił się z fotelika, zawisając w dziwnej pozie. Jak manekin z filmów grozy. Jego bosa stopa sterczała w górę, kłując cichy błękit. Ludzie, uwięzieni w wąskiej i ciasnej przestrzeni, z wrzaskiem chowali się za drzewa i krzewy, choć właśnie stamtąd strzelano. Niektórzy padali na ziemię, zasłaniając rękoma głowę. Grizetti leżała oparta o ramię krzyża. Jej otwarte oczy patrzyły pustymi źrenicami w słońce, świecące długimi smugami poprzez cienie nagrobków i krzyży. Kran, nagle pozbawiony przeciwwagi, przechylił się gwałtownie, wyrzucając Annę niczym z katapulty. Upadła na ziemię prawym bokiem, co złamało kość, ale ocaliło jej życie. Monica Titto przytomnie wpełzła w gęste listowie, pociągając oszalałego ze strachu i bólu Touviera, bo rykoszetujący pocisk przebił mu łydkę. Z ustami pełnymi trawy mamrotał słowa dawno zapomnianej modlitwy. Zza muru grzmiały lupary ludzi Ippolity. Strzelali do tych, którzy obiegli cmentarną bramę. Filmowcy znaleźli się pomiędzy walczącymi klanami, padając z jękiem równie często, co tamci. Pisk opon toyoty camry złączył się w jeden dźwięk z piskiem hamującego opla calibry. Don Camillo i Ricardo Caducci stanęli twarzą w twarz. Strzelanina nagle umilkła z obu stron. Tylko pomiędzy bramą a murem obrośniętym żółtym rozchodnikiem z trudem przemknęła lambretta. Grenier rozszerzonymi z przerażenia oczyma spoglądał na 168 zakrwawione zwłoki, zamykające wejście na cmentarz. Rzucił lambrettę i przeskoczył ciała. W alejkach leżeli zabici i ranni, jęcząc i błagając o pomoc w trzech językach. Żywych do ziemi przydusił strach. Alain szukał Alicji. Stała obok fotelika ze swoim imieniem, wypisanym na oparciu, szara jak popiół i skamieniała. Zawołał, by padła na ziemię. Nie słyszała. W jej oczach narastała groza. Potrząsała włosami, jakby chcąc zrozumieć to, co się stało. Alain rzucił się szczupakiem, obalił ją na trawnik i przykrył własnym ciałem. Uniósł głowę, by ocenić sytuację. W martwej ciszy wypełzł z ciemnozielonej gęstwiny niemowa z luparą w dłoni. Spokojnie zmierzył się i wystrzelił z precyzją, do jakiej ludzie tu przywykli. Ale ten, który padł twarzą w ostre, małe kamyczki, nie był Don Camillem - wrogiem rodziny. Był Ricardem Caduccim - jedynym synem starej kobiety z kamiennego domu na końcu cypla. To matka wydała wyrok na syna, który się nie podporządkował. Strzelanina wybuchła ponownie, już ponad głowami tych, co zdążyli się ukryć. I trwałaby długo- gdyby nie wyjące wozy policyjne i uzbrojona po zęby żandarmeria. Ludzie w mundurach błyskawicznie otoczyli pole walki. Cóż, dla niektórych przybyli za późno. Szef karabinierów, Carlo Trappeni z uwagą liczył zabitych. Przez radio wzywano karetki z San Vito, Solanto i Custonaci. Don Camillo stał z rękoma w kieszeniach, pobladły, ale żywy. Jemu się udało. A przybył tu, by zgodnie z umową zawartą z władzami zapobiec krwawej jatce. Tak jak Ricardo, syn Ippolity, który tę wojnę sprowokował. Tyle że on o układach nie wiedział nic. Policja sprawnie usuwała z wąskiej drogi wozy, by wpuścić wyjące karetki. Kto mógł się poruszać o własnych siłach, siadał pod piniami i przerażonym wzrokiem spoglądał na szeregi noszy. - Alicjo, co ci jest? Odezwij się, kochana! - Alain szarpał ją za ramię, próbując zbudzić z koszmarnego snu. - Powiedz coś! - Prze... przekroczyliśmy budżet - wymruczała, osuwając się zemdlona na trawnik zbroczony krwią. Grenier chwycił ją na ręce i wyniósł z cmentarza. Tuż za bramą zobaczył Cebulę pomagającą sanitariuszom przenoszącym Annę do karetki. Ciało Bouillona ciągle jeszcze wisiało na wysięgu kranu, jak porzucona woskowa lalka. Na przeciwwadze klęczał wpatrzony w nie ranny mechanik. Karabinierzy Trappeniego nie brali udziału w rutynowej policyjnej pracy. Wraz ze swym szefem stali wyprężeni wzdłuż drogi, z której strącano w przesmyk, wiodący na cypel, oba cywilne samochody. Zarówno wiśniowa toyota camry, jak i pożyczony opel staczały się po ostrych kamieniach, obijając się o skały i mur. Ktoś usunął lambrettę, ktoś inny zbierał porzuconą w popłochu broń. Muto przykucnął u stóp grubego pnia. Siedział na piętach, spokojny i skupiony. Wykonał wyrok 169 i teraz zajmie miejsce zabitego: będzie synem starej. Jedynym, na którego wierność będzie mogła liczyć. Karetki przez dobrą godzinę przyjeżdżały i odjeżdżały na wstecznym biegu. Do szpitali przewieziono dziewięć osób z ekipy, w tym Annę. Do kostnicy jedenaście. W tym mademoiselle Grizetti, Jeana Francois Bouillona, dwóch elektryków z grupy włoskiej, trzech techników z Lazurowego Wybrzeża i charakteryzatorkę, piękną Silvanę. Żandarmeria szybko ściągnęła posiłki. Z prokuratury w Palermo przyleciał helikopterem znany z walki z mafią Gustavo Dentelli wraz z całą swoją ekipą. Na powrót zdziesiątkowanych filmowców w miasteczku czekała policja kryminalna oraz producentka Rebecca Guido. Pierwsze przesłuchanie trwało krótko. Prokurator miał ogromne doświadczenie. I wiedział, że oszołomieni, przerażeni ludzie muszą przede wszystkim odpocząć. Wziąć leki na uspokojenie, proszki na sen i zniknąć w hotelowych pokojach na bardzo długą sjestę. Alain nie odstępował Alicji ani na krok. Choć nic jej się nie stało, nie potrafiła utrzymać się na nogach. Leciała mu przez ręce jak szmaciana lalka. Ułożył ją do snu, obmywszy wprzód twarz i ręce ubrudzone ziemią. Nie stawiała oporu, gdy zdejmował przesiąkniętą cudzą krwią bawełnianą bluzkę. Od czasu do czasu jej ciałem wstrząsał dreszcz. Łapała go wtedy za przegub z siłą, której się nie spodziewał. Głaskał jej splątane włosy, tulił w ramionach, aż usnęła. Wtedy cicho przymknął drzwi i zszedł na parter. - Dobrze, że pana widzę - Bill Fray wyciągnął dłoń ze szklaneczką whisky. - Robił pan zdjęcia? Granier nie odpowiedział. Zanim nie pozna roli, jaką tu spełnia znany krytyk z "Los Angeles Times", nie odpowie na żadne pytanie. - A co pana tu przywiodło? Ostatni raz widzieliśmy się w kafejce w Cannes. Bill Fray wolno zapalał papierosa ze złotym ustnikiem. - Jest pan przyjacielem Julesa Renarda z "Cannes Jour et Nuit", prawda? Alain skinął głową. - I co to zmienia? Fray pociągnął spory łyk. Whisky była bez wątpienia bez kostek lodu. - Wiele. I tak by się pan dowiedział. Pracuję dla CIA. Od wielu lat. Wysłali mnie tu z powodu niejakiego Ridleya Parkera z FFC. Grenier skinął głową. - Co to jest FFC? - Film Finance Corporation. Ogromna amerykańska machina. Finansują lub współfinansują niektóre duże produkcje typu "Meredith". - Właśnie dostał nagrodę w Cannes. 170 Bill zaciągnął się dymem. - A jakże. Ci z FFC dobrze zapłacili, żeby tak się stało. Chcą pokazać, że nie szczędzą wydatków na sztukę! Grenier poprosił o kieliszek koniaku. Czując w ustach jego cierpkość, z trudem wymiatał z pamięci apokalipsę "sycylijskich nieszporów". - "Mereditha" trudno uznać za wykwintną sztukę. Raczej produkcję dla sfrustrowanych skinów. - FFC tak naprawdę wkłada miliardy w produkcję i dystrybucję kaset porno. Na tym się najlepiej zarabia od Pekinu po Moskwę i Toronto. I od Kalkuty po Barcelonę. Sieci telewizji hotelowych, bary z prostytutkami, zamknięte kluby, sauny i agencje towarzyskie. To jest produkt, na który czeka klient. Zaraz po heroinie, amfetaminie i haszyszu. Miliardy brudnych dolarów, jenów, franków i całej reszty światowych walut. Potęga. - No dobrze - Alain czuł, że wracają mu siły. Poprosił barmana o następny kieliszek. W drzwiach stanął Philippe Vadissant. Widząc Fraya, skinął mu dłonią. - No dobrze - Alain pociągnął solidny łyk. Smakowało cierpko - gdzie jest obecnie ten pański... jak mu tam... szef tego biznesu? - W kostnicy. Ridley Parker vel... Ricardo Caducci. Trzeba mu przyznać, że nieźle zmylił tropy. Włoskiej żandarmerii też. - "Cóż to jest historia? To ćwiek, na który nadziewam swoje powieści" - jak stwierdził Alexandre Davy de la Pailetterie, zwany także Dumasem - powiedział Jules Renard do gości zgromadzonych w redakcji "Cannes Jour et Nuit" w trzy tygodnie po wypadku na Capo di San Vito. - Dumas ojciec? - zaciekawił się Bill Fray, gasząc papierosa na spodeczku koło filiżanki z herbatą. - Zamierza pan napisać powieść o tych wydarzeniach? - Kto wie? Mafia jest jednym z mitów, a równocześnie historyczną prawdą. To może być temat na niezłe opowiadanie. - Albo na nowy film - westchnęła Rebeca Guido, zakładając nogę na nogę. - Tak, panowie. Mieliśmy nadzieję nie dopuścić do masakry, ale nie uwzględniliśmy w naszych rachunkach pewnej starej kobiety. - Francuski wywiad dawno już sygnalizował nieprawidłowości w obrocie ziemią na Sycylii. Mieliśmy meldunki, że ktoś podkupuje tereny inwestorów francuskich. Przecież największe paryskie biuro projektujące sieć hoteli "Formule 1" ciągle było zaskakiwane znikającymi aktami własności. Wspólnota Europejska powstała między innymi i po to, by każdy mógł inwestować tam, gdzie chce. - To prawda - Rebecca wyciągnęła dłoń z filiżanką, prosząc o dolanie kawy. Grenier usłużnie pospieszył. Dziś pełnił tu funkcję gospodarza. - Ale nasi ludzie naprawdę nic nie wiedzieli o roli starej Ippolity. Dopiero Don Camillo, z którym 171 spotkałam się w cztery oczy, ujawnił całą prawdę. Teraz boi się reakcji własnej rodziny. Trzeba mu będzie zmienić papiery i wysłać gdzieś na antypody, dopóki sędzia z Palermo nie zamknie sprawy... - Co może potrwać dwa lata - zamruczał Philippe Vadissant z francuskiego wywiadu. - Doprawdy, naszym błędem było to, że nikt nie brał tej staruchy serio. - Co z nią będzie? - spytała Anna spowita w gipsowy pancerz. Było jej niewygodnie, pociła się, co powodowało nieznośne swędzenie skóry pod pancerzem. Manipulowała więc drutem do robienia swetrów numer pięć, co dawało chwilową ulgę, ale szalenie rozpraszało uwagę. - Nic - Rebecca wzruszyła ramionami. - Niczego nie można jej udowodnić poza miłością do ziemi. Ani temu chłopakowi-niemowie. O dziwo, nikt nie widział, by to on strzelał do Ricarda. Nawet miejscowy szef karabinierów, Trappeni, który pierwszy był na miejscu zdarzenia. Całe miasteczko stoi murem za ludźmi z cypla. Świadkowie twierdzą, że zaczęli "ci z Corleone", udający gapiów obserwujących pracę filmowców. Może prokurator do czegoś dojdzie, choć bardzo w to wątpię. - Będzie musiał - wtrącił Bill Fray. - Caducci vel Ridley był obywatelem amerykańskim. No i sprawa FFC. Na paryskim lotnisku została zatrzymana niejaka April Webster. - Producentka "Mereditha"? - Bzdura! To ludzie z Hollywoodu nakręcili tę cholerną tegoroczną Złotą Palmę. April była prawą ręką Ridleya. Miała objąć paryskie biura tej "firmy" i trzy studia kręcące dla nich filmy porno. Nie istniały żadne powiązania pomiędzy "Universa-lem" a FFC. To mit. - Jeszcze jeden! - pokiwała drutem Anna. - Co wam to przypomina? - Głupią komedię: kostnica pracuje przez czterdzieści osiem godzin, a faceci na ekranie niczym nie wystają z gipsu! - zdenerwował się Andrzej Reutt. Dla niego przerwanie zdjęć na Sycylii było straszliwym ciosem. Nie wiedział, jak połączyć gotowy materiał z Capo di San Vito z tym, co nakręcili we Francji. Właściwie w ogóle nie bardzo wiedział, co dalej robić. - Ja wystaję z gipsu! - oburzyła się Anna. - W każdym razie wystają moje szare komórki. I wiem, co zrobić, żeby już nie wracać na wyspę. Może powierzę ci swój sekret. - Powierzenie mu sekretu to jak zamieszczenie go na pierwszej stronie gazety! - warknęła Alicja. - Nic mu nie mów! Same zmontujemy ten kawałek. Jules Renard z uwagą przysłuchiwał się kłótni. - Dziwni jesteście wy, filmowcy. Zginęło tylu kolegów, a dla was liczy się produkt końcowy. Teraz wiem, że to ma sens... U2 - Co? - Grenier trzymał dłoń na karku Alicji. Wiedział, że to ją uspokaja. - Kino jako największy kreator ZNAKU w świecie globalnej wioski. Kino jako najważniejsza ze sztuk, gdyż tak powiedział Lenin, a on wiedział, co mówi! Alain roześmiał się głośno. - Szefie, przestań mówić tłustym drukiem! Zapadła chwila ciszy. Za oknami zachodziło słońce. Czubki palm strzelały w szarzejące niebo. Gdzieś daleko, nad białą skłębioną chmurą szybował samolot. - "A niechaj żywi nie tracą nadziei" - wymruczał milczący dotąd Marek Brodziński. - Będziemy pracować dalej. Po pogrzebie... Rebecca spojrzała na niego ciepło. - Podziwiam cię za spokój. Ale tak trzeba. Tak chcieliby i ci, co zginęli. Nie możemy przerwać produkcji. Jutro przylatuje ktoś na miejsce signory Grizetti, Także drugi elektryk i parę osób z pionu technicznego. Co do charakteryzatorki... - Guido przygryzła wargi - jest pewien problem... - Jean Touvier? - spytała Anna. - A ja myślałam, że to taki zwykły romans na filmowym planie. - Te romanse to jeden z mitów wszechpotężnej bulwarowej prasy - powiedziała Alicja ostro. Tak ostro, że aż wszyscy się roześmiali. Nawet Grenier. - Zaraz da wam przykład - Anna z trudem drapała się drutem numer pięć - że kobra jest głucha, a byk daltonistą. Otóż nie, droga Alicjo. Nie każdy "romans na planie" jest mitem! I ty najlepiej o tym wiesz! Alicja poczerwieniała jak burak. "Zawsze się z czymś wyrwę, co mi komplikuje życie" - pomyślała zła na samą siebie. - Zostawcie Alicję w spokoju! - ujął się Brodziński. - Jej chodziło o coś innego, o te wszystkie bzdury, jakie przypisuje się aktorom, reżyserom, ludziom kina. Jesteśmy, jacy jesteśmy. Często tymi, których udajemy. I dlatego musimy bardzo uważać, kogo udajemy! I tylko tyle. Ale nie można żądać od nas szczególnej ostrożności, skoro najniebezpieczniejszą rzeczą na świecie jest właśnie ostrożność! Skończymy ten film. - Te całe "sycylijskie nieszpory" zrobią mu niezłą reklamę! - roześmiał się Bill Fray. - Tak byłoby w Ameryce. A wracając do naszego... raczej mojego bohatera negatywnego, jakim był Ridley Parker vel Ricardo Caducci. Facet miał dwa paszporty. Po raz pierwszy przypłynął na Sycylię jako Ricardo. Promem z Neapolu. Chciał, żeby go powitano jako dawnego uomo onorato. Potem zniknął swoim obserwatorom. Jakby rozpłynął się w powietrzu. Ale już wiemy, gdzie był. Miał kryjówkę na wyspie Ustica. Tam, w czasie drugiej wojny światowej Amerykanie założyli coś w rodzaju bazy. W końcu to ludzie mafii informowali aliantów o miejscach zgrupowań hitlerowców. Ricardo Caducci wrócił prywatnym jachtem do 173 Cannes. Po raz drugi przyleciał do Palermo samolotem. Jako Ridley Parker. Notabene... razem z całą waszą ekipą! Anna chwyciła się za głowę. - Jasne! Ten facet siedział obok mnie! Poznałam go potem w Castellammare. Tylko udał, że mnie nie zna! - Zgadza się. Ale sprawy się tymczasem pogmatwały. Matka nie chciała się zgodzić, by syn lokował pieniądze w sieć hoteli, razem z rodziną z Corleone. Nie rozumiała, że biznes mógł połączyć zwaśnione rody. Ridley vel Caducci zarabiał niestety na filmach porno. Katalog tych zdjęć pokazano jego matce. To zadecydowało. Stara mafia, ta z chłopskim rodowodem, nienawidzi pieniędzy z prostytucji, filmów porno i domów schadzek. Zapadł więc wyrok. - Straszna starucha! - Alicja wstrząsnęła się na wspomnienie wizyty na cyplu. - Gdybyśmy wtedy przewidziały... - Ależ przewidziałyśmy! - Anna chciała poruszyć się na fotelu, lecz poczuła silny ból w udzie. - Przewidziałyśmy! Tylko że nikt nie słuchał opowieści o wiśniowej toyocie camry, butach od Gucciego... - I słynnych białych pepegach, których śmiertelnie bała się Alicja! - pokiwał głową Grenier. - Tak, to nasza wina, panowie! Ale wznieśmy kieliszki za tych, co na morzu... Alkohol miał smak miłorzębu i gorzkawych migdałów. - I co dalej? - spytała Anna, gimnastykując nogę wydobytą z bandaży. Upłynęły dwa miesiące od sycylijskich wypadków. Film wymagał jedynie kilku dokrętek z Touvierem i Monicą Titto. Sycylię zastąpiono skwerkiem pełnym gęstej zieleni w samym sercu Nicei. Była pełnia lata, samoloty zwoziły białoskórych turystów z całej Europy. - O co ci konkretnie chodzi? - pytał Alain Grenier, wystawiając twarz do słońca. Czekali na Alicję, która utknęła w hotelu, prowadząc długą rozmowę z synem w Kanadzie. - Ożenisz się z nią? Grenier szeroko rozłożył dłonie. - Jak mogę ożenić się z kobietą, której uratowałem życie wśród gradu kul z lupary, a ona wyjąkała jedynie: "Przekroczyliśmy budżet"! Anna wybuchnęła śmiechem. Jego echo zdziwiło stadko wróbli, pożywiających się okruchami bagietki. - Nie... naprawdę? No tak, to cała Alicja! - Ale poważnie. Wczoraj zaproponowałem jej, by została moją żoną. - I co? - Anna pochyliła się do przodu. - Co odpowiedziała? - Że nie powinienem prowadzić kuchni po pijanemu. Zamiast oliwy nalałem 174 do sałaty spirytusu. A to wszystko dlatego, że nie przywykłem pytać obcej kobiety o jej plany matrymonialne. Alicja przekraczała jezdnię, niebezpiecznie manewrując pomiędzy samochodami. - Zgodził się! - zawołała radośnie. - Kto się zgodził i na co? - Anna przesunęła się do cienia. - Mój syn Darek. Zgodził się, by jego matka wyszła za mąż. Alain otworzył usta i zaraz je zamknął. - Szczerze mówiąc, kochanie, nic mnie to już nie obchodzi! - wysapała Anna. I obie wybuchnęły śmiechem. Koniec