HAL DUNCAN WELIN KSIĘGA WSZYSTKICH GODZIN: 1 PRZEŁOŻYŁA ANNA RESZKA Wydawnictwo MAG Warszawa 2006 Tytuł oryginału: Vellum. The Book of All Hours: 1 Copyright © 2005 by Hal Duncan Copyright for the Polish translation © 2006 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Maria Rawska Korekta: Urszula Okrzeja Ilustracja na okładce: Chris Shamwana i Neil Lang Opracowanie graficzne okładki: Jarosław Musiał Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń 'Wyłączny dystrybutor Firma Księgarska Jacek Olesiejuk ul. Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa tel./fax (22) 631-48-32, (22) 632-91-55, (22) 535-05-57 www.olesiejuk.pl, www.oramus.pl Wydanie I ISBN 83-7480-032-1 Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 2 Im. 63, 04-082 Warszawa tel./fax(0-22)813 47 43 e-mail: kurz@mag.com.pl http://www.mag.com.pl Tacie za dziwactwa i przekonania Mamie za paczki zjedzeniem i wyrozumiałość I nade wszystko Ewanowi — na zawsze TOM PIERWSZY ZAGUBIONY BÓG SUMERU PROLOG PYLISTA DROGA Dzienniki Reynarda Cartera - Dzień zero Płonąca mapa. Każda epopeja powinna się zaczynać od płonącej mapy, twierdził mój przyjaciel Jack. Jak w filmach. Płomienie trawiące świat to najlepsze w tych wszystkich starych filmach, powtarzał. Stary pergamin robi się coraz ciemniejszy pośrodku, marszczy się, kurczy, a potem nag- le... puffl Taki właśnie był Jack. Jeśli się go zapytało, co chce na urodziny, od- powiadał, że eksplozji. Był szalony, ale kiedy kartkowałem Księgę, coraz szybciej, z rosnącym strachem i podziwem, myślałem o tym, co mi mó- wił. O bogach i tragediach, mitach i legendach, o filmach, które rozpo- czynały się od przewijającej się na ekranie opowieści z dawnych czasów. Welinowe stronice lśniły w blasku, który nie pochodził od płomieni. Podziemny magazyn rozjaśniało bladoniebieskie światło jarzeniówek. Je- dyny ogień płonął w mojej głowie, ogień zrozumienia, objawienia. Nie mogłem jednak uwolnić się od przeczucia, że w każdej sekundzie świat może obrócić się w popiół, jak w finałowej scenie hollywoodzkiego fil- mu, w której grzmiąca muzyka zagłusza krzyki i odgłosy walki. Księga. Zamknąłem ją z trzaskiem i sprawdziłem, czy moje podejrzenia są słuszne. Na okładce z grubej ciemnej skóry, zniszczonej i popękanej jak skorupa żółwia, były wytłoczone dziwne znaki w kształcie oka: koła wpisanego w elipsę, ale z czterema mniejszymi półokręgami przy krawę- dzi, na godzinie trzeciej i dziewiątej, na piątej i jedenastej; nachodził na nie prostokąt wykonany drukiem offsetowym. Całość, otoczona wypu- kłą ramką, wyglądała zupełnie jak na skradzionych planach architekto- nicznych, leżących teraz na podłodze. Obrzuciwszy piwnicę spojrzeniem, utwierdziłem się w przekonaniu, że mam rację. Wszystko się zgadzało. Długie, prostokątne pomieszczenie z drzwiami w prawym rogu, ściana po lewej grubsza niż pozostałe, nośna. Dwa murki szerokie na mniej wię- cej trzydzieści centymetrów sięgały dwóch trzecich wysokości magazynu, jakby kiedyś wyburzono część pierwotnej ściany, żeby zrobić niszę. Zna- lazłem ją w głębi pokoju, za wysoką przeszkloną biblioteką; na planach skreślonych atramentem była ledwo zaznaczona ołówkiem. Poczułem wyrzuty sumienia, patrząc na stosy dzieł Arystotelesa, Nostra- damusa, Moliera i Bóg wie kogo jeszcze, które musiałem ułożyć na pod- łodze, żeby przesunąć solidną szafę. Bezcenne dzieła z uniwersyteckiego księgozbioru specjalnego; studenci zapisywali się na nie w kolejce, po- dając nazwisko swojego profesora i temat badań, kustosz przynosił je do czytelni na piętrze i ostrożnie kładł przed nimi na biurku, na piankowych podpórkach. Kruche stronice należało odwracać bardzo delikatnie, żeby nie rozsypały się w proch pod nieczułymi palcami. Tymczasem ja po- traktowałem je jak zwykłe broszury, rzuciłem na podłogę, jakbym robił przemeblowanie. Lecz tak czy inaczej, w porównaniu z Księgą wydawały się bezwartościowe; już były prochem. Wytarłem krew spływającą po czole i ponownie otworzyłem wolumin, na pierwszej stronie. Księga wszystkich godzin Księga wszystkich godzin, tak nazwali ją w średniowieczu benedyktyni, którzy pracowicie pisali przy blasku świec, godzina po godzinie, dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu, na welinie ozdobionym barwnymi ilustracjami, nie czysto białym, lecz żółtawym albo brązowa- wym, w kolorze skóry, ziemi, drzewa, starej kości, rzeczy, które kiedyś żyły. Kroniki powstawały na zlecenie książąt i królów, a ich wykonanie oznaczało całe lata garbienia pleców, skurczów dłoni, osłabienia wzroku. Benedyktyni twierdzili, że sam Bóg zamówił taki wolumin u jednego z aniołów, pozwalając mu wejść za zasłonę, zobaczyć swoją twarz, spisać słowa. Według nich powierzył to zadanie patriarsze Enochowi, który po wstąpieniu do nieba został aniołem Metatronem. W dziele zachował się przekaz Boży dotyczący wszystkich chwil wieczności, rodzaj instrukcji obsługi dla tych, którzy odważą się żyć w całkowitej zgodzie z Jego naka- zami, bez najmniejszych odstępstw. Okazało się jednak, że żaden człowiek nie jest zdolny do takiego poświęcenia. Dlatego benedyktyni zaprzeczali istnieniu Księgi w tym świecie. Utrzymywali, że można ją znaleźć tylko w wieczności, gdzie duch zostaje uwolniony od słabości ciała. - Księga wszystkich godzin - mówił ojciec. - Twój dziadek wyruszył jej szukać, ale nigdy nie znalazł. Nie mógł znaleźć, bo to mit, mrzonka. Ona nie istnieje. Pamiętam jego spokojny uśmiech, wyraz twarzy, który czasami przy- bierają rodzice, gdy widzą, że dzieci powtarzają ich błędy. Ich mina wy- raźnie mówi: tak, wszyscy w waszym wieku myślą podobnie, ale uwierz- cie nam, kiedy będziecie starsi, zrozumiecie, że świat nie jest taki prosty. Wypytywałem go o fantastyczne historie, które mi opowiadano, o stare sekrety rodziny Carterów. Nie o zwykłe szkielety w szafie, ale o kości, na których wyryto tajemnicze runy, i o schowki z zamaskowanymi wejścia- mi do mrocznych tuneli prowadzących w głąb ziemi. -Ale stryj Reynard mówił, że kiedy dziadek był na Bliskim Wschodzie... — Stryj Reynard to szczwany lis - przerywał mi ojciec. - Opowiada ciekawe historie, lecz musisz traktować je z przymrużeniem oka. Pamiętam, że jego słowa mną wstrząsnęły, przyprawiły o mędik w gło- wie. Byłem młody i nie sądziłem, że dwóch dorosłych, którym całkowicie ufam,/może wierzyć w zupełnie co innego. Przecież ojciec i jego brat Reynard, mój imiennik, wiedzieli wszystko. Byli dorosłymi. Nigdy nie przypuszczałem, że ich odpowiedzi na moje pytania mogą być całkowicie różne. - Oczywiście słuchaj ojca - powiedział stryj Reynard. - Szczerze mó wiąc, nie powinieneś wierzyć w żadne moje słowo. Jeśli chodzi o Księgę, jestem kompletnie niewiarygodny. - Popatrzył mi w oczy z absolutną powagą i... mrugnął, dodając: - Prawie jak cystersi. Cystersi uważali benedyktynów za głupców. Byli przekonani, że Księ- ga istnieje w tym świecie, ale bali się jej jak samego diabła. Przeklęli manuskrypt podobnie jak najbardziej szatańskie z dzieł, Księgę imion zmarłych, wszystkich istot, które żyły albo miały żyć: ludzi, aniołów, de- monów. Odwoływali się do Biblii, Tory, Koranu, chrześcijańskich apo- kryfów, żydowskich i islamskich legend. Czyż Apokalipsa św. Jana nie wspomina o napisanej przez boskiego skrybę Księdze Życia zawierającej prawdziwe, sekretne imiona ludzi, którzy w chwili wezwania nie mogliby odmówić stawienia się przed tronem Bożym? A skoro miała być ujawnio- na dopiero w dniach ostatecznych, skąd Salomon znał imiona wszystkich dżinów? W owych czasach palono na stosie stare panny, zielarki i aku- szerki, uważano, że świat jest pełen ciemności, obawiano się wiedzy. Dla- tego twierdzono, że musi istnieć kopia Księgi Życia, sporządzona przez samego Lucyfera, jeszcze kiedy był prawą ręką Boga. Szeptano, że może nawet wpisał do niej imię Pana; stąd jego upadek. Jeśli tak, to zuchwały śmiertelnik mógłby użyć Księgi, żeby podporządkować Wszechomogą- cego swojej woli. Ale w tej chwili bardziej interesował mnie prowizoryczny bandaż z ode- rwanego rękawa, którym zatamowałem krwotok ze zranionej ręki. Z wo- luminami z księgozbioru specjalnego obszedłem się bezceremonialnie, jeszcze gorzej z biblioteką, która zasłaniała pokrytą kurzem szklaną taflę broniącą dostępu do niszy - niczym okno wystawowe albo szyba przed muzealną ekspozycją przedstawiającą mnisią celę czy tajny składzik prze- mytnika - ale byłem bardzo ostrożny, posługując się diamentowym no- żem i przyssawką. Zupełnie się nie spodziewałem, że szkło się rozpryś- nie, a gwałtowny podmuch odrzuci mnie w głąb pomieszczenia. Miałem szczęście. Tylko jeden odłamek okazał się na tyle duży, żeby zranić mnie poważniej. Utkwił głęboko w prawej dłoni, kiedy odruchowo zasłoniłem twarz. Reszta spowodowała skaleczenia, liczne, ale w większości powierz- chowne. Nie wiedziałem, dlaczego w niszy panowało takie ciśnienie, że szyba pękła, kiedy wyciąłem w niej otwór. Była to jednak błaha tajemnica w porównaniu z książką leżącą w kręgu soli. Legendy życia - Księga godzin. Albo imion. Nie wiadomo. - Brednie! - stwierdził Joey. - Zmyślasz. - Zamknij się - burknął Jack. - Ja go słucham. Przesunął w moją stronę dżin z tonikiem, przed Joeyem postawił guin- nessa i usiadł z kieliszkiem ouzo. Powąchał je i zmarszczył nos. - Mów dalej - powiedział. - Dobra - wychrypiałem głosem zdartym od przekrzykiwania dud- niącego basu szafy grającej. - No więc, w siedemnastym wieku pewien jezuicki uczony oświadczył, że obie te idee to herezja. Według niego cho- dziło o księgę, z której przed tronem Bożym zostaną odczytane wszystkie grzechy. Nie tylko spis imion zmarłych, także ich uczynków, dawnych, obecnych i przyszłych. - To musiałaby być cholernie gruba książka - zauważył Joey. Wzruszyłem ramionami, uśmiechnąłem się i łyknąłem drinka. - Może język, w którym ją spisano, jest bardziej... zwięzły. Nie mam pojęcia. Właśnie w tym rzecz, że nikt nie wie dokładnie, jak ona wygląda. Gdzie jest, to inna sprawa. - Za dużo czytasz - stwierdził Joey. - Człowieku, założę się, że w każ- dej bibliotece uniwersyteckiej znajdziesz egzemplarz... - Makromimicon - powiedział stryj Reynard. - Ciekawe, skąd Liebkraft brał swoje pomysły. Starzy bogowie, księga napisana przez szalonego Ara ba, tłumaczenie jeszcze starszego tekstu. Skąd ją masz? Obrócił w rękach zniszczoną broszurę. Pożółkłe kartki, połamany grzbiet, zagięte rogi, krzykliwa okładka - żadna starożytna tajemnica, tylko współczesna szmira, żadna prawda, tylko śmieci. I tyle właśnie usły- szałem po tych wszystkich opowieściach, które stryj snuł przez całe moje dzieciństwo. - Z antykwariatu. Zapłaciłem pięćdziesiąt pensów. Ty... ty... nie wie- rzę,Nże cały czas mnie nabierałeś... Brakło mi słów. Legendy życia, opowiadane nad szklankami mleka albo - ostatnio - piwa, okazały się czystym zmyśleniem. Do tego ukra- dzionym. Stryj spokojnie palił papierosa. - Nakład wyczerpany dziesiątki lat temu - dorzucił, oddając mi książ kę. - Powinieneś ją przeczytać. Naprawdę. Na pewno ci się spodoba. Miał na twarzy swój szelmowski uśmieszek - Oczywiście przeczytałem Liebkrafta. Wszyscy w rodzinie Carterów musieli go poznać wcześniej czy później. Zwłaszcza ty, Jack. Bez pośpiechu zapaliłem papierosa i zaciągnąłem się głęboko, żeby przykuć ich uwagę. Z Jackiem i Joeyem spiknąłem się na pierwszym roku studiów. Jack, rudowłosy, szalony chłopak, który po pijanemu lubił wychodzić na parapet, też Carter, choć nie bylis'my spokrewnieni, b ile wiem. Joey Pechorin, nihilista o matowym głosie, w pierwszej chwili sprawiał wrażenie, jakby za bardzo starał się zachować lodowatą obojęt- ność, ale po bliższym poznaniu okazywał się ponury i wyniosły. Ci dwaj, ogień i lód, od szkolnych czasów byli nierozłącznymi przyjaciółmi, dopóki Jack nie zakolegował się z lekkomyślnym Thomasem o żywych oczach. Thomas Messenger tak przypominał duszka, że nie mogliśmy nazwać go inaczej jak Puk. Jak zwykle się spóźniał. Zobaczyłem, że Jack patrzy na zegarek i zerka w stronę drzwi. . - Jak myślisz, dlaczego nadał swojemu bohaterowi nazwisko Carter? - spytałem. - Brednie. - Jack zakaszlał w dłoń. Dostrzegłem jednak, że moje py- tanie go zaintrygowało. - Ale to najszczersza prawda. Znał mojego dziadka, kiedy... - Odwal się - warknął Joey. - Odwal się, do cholery. Pokręciłem głową, śląc mu smutne, zrezygnowane spojrzenie. Twoja strata. - Nie chcesz, to nie wierz. Guzik mnie to obchodzi. Ja wiem, że Księga istnieje. I wiem, gdzie jest. Legendy życia, życie pełne legend, rosnącego zainteresowania, ciekawości przekutej w narzędzie. Nie wybrałem tego uniwersytetu ze względu na jego reputację. Nie robiła na mnie wrażenia niby-gotycka wieża, czworo- kątne dziedzińce, nudne wykłady o Szekspirze, Spencerze i Miltonie, ten czy inny pompatyczny, ubrany na czarno profesor o uroczystym głosie, tkwiący jeszcze w ubiegłym wieku. Trzy lata nauki w bibliotece poświę- ciłem na badanie jej korytarzy, a nie zbiorów. Poznałem budynek, z ze- wnątrz i w środku, jakbym mieszkał w nim przez całe życie, poznałem każde piętro, każdy kąt, każde drzwi. Przestudiowałem plany architek- toniczne. Zawarłem znajomości ze strażnikami i bibliotekarzami. Przez ostatnie półtora roku pracowałem tam w niepełnym wymiarze godzin. Widziałem, gdzie są kamery, o której ochroniarze robią nocny obchód, kto wyprodukował system alarmowy, jak ten system działa, jak można go wyłączyć. Byłem gotowy. - Wiem, gdzie ona jest - powtórzyłem. - Uwierzę, jak zobaczę - rzucił Joey. Ja też, pomyślałem. Ja też. Między kabałą a matematyką Trzy lata moich studiów i trzy pokolenia rodziny Carterów albo więcej, jeśli stryj miał rację. Opowiadał mi, że w średniowieczu każda gildia rzemieślników czy kupców miała własne misterium oparte na jakiejś hi- storii wziętej z Biblii bądź z apokryfów. Murarze wystawiali sztukę o wie- ży Babel, handlarze winami o pijaństwie Noego. Stryj słyszał również o sztuce poświęconej aniołom, którzy nie chcieli walczyć ani po stronie Boga, ani Lucyfera, tylko uciekli przed wojną w niebie. Zabrali ze sobą Księgę Życia, żeby uchronić ją przed zniszczeniem, i na Ziemi wciąż przenosili ją z jednej kryjówki do drugiej. Sztukę oczywiście wystawiali Carterowie. -1 stąd się wzięła cała historia - wyjaśnił mi kiedyś ojciec. - Miste- ria odgrywano w całej Brytanii i na kontynencie, więc Carterowie dużo wędrowali. Wszędzie, dokąd przybywali, pojawiały się opowieści o sta- rożytnej księdze. Mity oparte na sztuce skleconej na podstawie legendy spisanej na marginesach świętych pism. Historie wywodzące się z historii biorącej początek z jeszcze innej historii. Żadna nie była prawdziwa, ale w końcu ludzie zapomnieli, co jest fikcją, a co faktem. Masoni nie mają monopolu na fałszywą mitologię. Ale niedorzeczny jest pomysł, że ostatni z aniołów, którzy uciekli na ziemię, wynajął młodego woźnicę, żeby przewiózł tajną księgę przez całą Europę do... Ojciec umilkł raptownie. Musiał zorientować się po mojej zaskoczo- nej minie, że nigdy wcześniej nie słyszałem tej części opowieści. Wes- tchnął. - Właśnie w to wierzył twój dziadek. Że Carterowie przejęli od anio- łów*pieczę nad Księgą. Ale zgubili ją i od tamtej pory wciąż jej szuka- ją. - Potem dodał cicho, ze smutkiem: - Twój dziadek był chorym czło- wiekiem. Brał udział w pierwszej wojnie światowej. Chciał wierzyć w... coś większego. Wojna zmienia ludzi. Śmierć zmienia ludzi. Śmierć zmienia ludzi. Pamiętam, jak Jack i Joey się pokłócili. Joey zwymyślał pijanego Jacka i wyszarpnął mu z ręki butelkę ouzo, a Jack zaczął na niego wrzeszczeć: „Pieprz się, pieprz się, pieprz się!". Powiada się, że ktoś jest szalony - mówi się: ale ten Jack jest szalo- ny - lecz to są puste słowa, póki człowiek nie zobaczy, że ludzie naprawdę wariują. W Hiszpanii Maurów żył pewien żydowski uczony, Isaac ben Joshua, który twierdził, że Księga doprowadza do obłędu każdego, kto ją otworzy. Utrzymywał, że nie zawiera ona spisu ludzkich uczynków, tylko reguły prawne, że jest to oryginał Księgi Prawa, nie Mojżeszowa Tora, lecz jeszcze starsze przymierze znane jedynie z marginalnych apokryfów pochodzących z przedpotopowych czasów Enocha oraz buntu aniołów. Narzucało ono fizycznemu światu zasady mieszczące się gdzieś między kabałą a matematyką. Ben Joshua powoływał się na islamskie źródło, według którego wszystkie stronice Księgi są puste, oprócz jednej. Znajduje się na niej proste zdanie określające samą istotę egzystencji. Właśnie dlatego wszyscy, którzy do niej zajrzeli, tracili zmysły; nie byli w stanie zrozumieć sensu życia wyłożonego w równaniu składającym się z kilku słów o matematycznej czystości. Po tym, co przytrafiło się Thomasowi, pomyślałem, że wiem, co to za zdanie. Dwa słowa. Ludzie umierają. Na pierwszej stronicy Księgi, na którą teraz patrzyłem, nie było żadnego tekstu, tylko labirynt betonowych korytarzy i pomieszczeń tworzących bunkrowate czeluście starego budynku. Złote iluminacje oznaczały prze- wody wentylacyjne, okablowanie, rury grzewcze, a logo w kształcie oka znane z okładki tutaj było mniejsze, namalowane odręcznie czarnym atramentem. Poczułem narastający żar w głowie. Coś się nie zgadzało w tym starym artefakcie, jego zawartość wydawała się. zbyt... współczesna. Zamiast rymowanego proroctwa, niejasnej przepowiedni, miałem przed sobą precyzyjny schemat. Gdy odwróciłem kartkę, ujrzałem bibliotekę z planów architektonicznych, które tak długo studiowałem. I znowu ten symbol pośrodku. Strona druga i trzecia razem pokazywały budynek wraz z otoczeniem, siecią dróg i ścieżek, innymi zabudowaniami i trawiastym terenem kampusu. Rozpoznałem je od razu, pod wpływem impulsu zamknąłem Księgę i zaraz otworzyłem ją ponownie, jakby ta prosta czynność mogła coś zmienić. Łudziłem się, że tym razem obraz, który zobaczę, będzie bardziej sensowny. Niestety, widok okazał się jeszcze mniej zrozumiały. Gdy przyjrzałem mu się uważniej, ogarnął mnie większy niepokój, bo kilka drobnych szczegółów, położenie tej ścieżki czy zarys tamtego budynku wydały mi się trochę inne, niż je zapamiętałem. Chłodna biała poduszka - Która godzina? - zapytał Jack. Spojrzałem na zegarek, ale Puk uprzedził mnie, mówiąc: — Lato. Był kwiecień, lecz oprócz zwykłego czasu istniał czas Puka — godziny i minuty opisywało się jako kwadrans po piegu, a każdy dzień wystarczająco ciepły i pogodny, by można wylec na trawę i palić papierosy, oznaczał lato. Teraz było pięknie, kiedy razem z Pukiem i Jackiem pławiliśmy się w blasku słońca, leżąc na ogrodzonym murkiem, trawiastym zboczu między biblioteką a czytelnią. Za nami znajdował się przysadzisty budynek stołówki, ale stąd go nie widzieliśmy. Wieża uniwersytetu, zbyt solidna i archaiczna, żeby uchodzić za strzelistą iglicę, lecz sięgająca błękitu mi- sternym, choć anachronicznym żłobkowaniem, przeczyła wiktoriańskiej konstrukcji, fantazjując o antyku. W tak wspaniały dzień musiało być lato. Po mojej prawej stronie słońce odbijało się od okien bibliotki, malowało pokryte tynkiem kamyczkowym ściany, nadając im ciepłe śródziemno- morskie albo mauretańskie barwy, migotało na szklanych obrotowych drzwiach muzeum Huntera, kiedy wchodzili i wychodzili przez nie stu- denci. Na parterze biblioteka i muzeum stapiały się w jeden budynek, klockowaty i nowoczesny, same sześciany i walce oraz prosta, abstrakcyj- na rzeźba z żelaza ustawiona na chodniku przed niskimi schodkami, które prowadziły do brukowanej alejki biegnącej w stronę University Avenue. Idąc nią, mijało się Mackintosh House, zabytkową replikę kamienicy czynszowej z meblami i wyposażeniem zaprojektowanym przez jednego z najsłynniejszych synów Glasgow; połączona z muzeum Huntera i dostępna z jego wnętrza, miała fałszywe frontowe drzwi, absurdalnie zawieszone w powietrzu, bez stopni, po których można by do nich dojść. Po mojej lewej stronie znajdowała się czytelnia, zbudowana w latach dwudziestych, niska i okrągła, z wysokimi, wąskimi oknami i kopulastym dachem; art nouveau, pomyślałem, choć nigdy nie potrafiłem odróżnić nouveau od deco. I mimo że pochodzące z lat sześćdziesiątych monstrum, które miałem ze plecami, z brązowej cegły, o przyciemnianych szybach, ze stołówką i studenckimi sklepikami, zasługiwało na bombę ze względu na swoją brzydotę, żadnego innego zakątka świata nie kochałem bardziej od tego trawiastego pagórka między czytelnią a biblioteką, otoczonego niskim murem z grubo ciosanego piaskowca. Żadnego miejsca nie ko-* chałem tak mocno, wcześniej ani później. Siedziałem na drewnianej ławie, najnowszym dodatku do wzgórza. Władze uniwersytetu zatrudniły współczesnego artystę, żeby upamiętnił pięćset pięćdziesiątą rocznicę istnienia uczelni, a on przerobił zielony stok na coś w rodzaju instalacji. Z pewnym niepokojem obserwowałem, jak ogradzano teren i wyrywano trawę. Ale kiedy prace ukończono, musiałem przyznać, że mój zakątek stał się jeszcze bardziej sielski. Artysta ułożył parami dziesięć drewnianych bali, dzieląc powierzchnię pagórka na pięć długich, wąskich prostokątów, gdzie dwa ociosane pnie tworzyły narożnik, a pozostałe boki wytyczały niskie krzewy. Wszystkie kloce z ciemnego drewna miały w jednym końcu poduszkę z białej porcelany, a wzdłuż nich biegły osadzone w ziemi cienkie szklane panele z tekstem — nocą oświetlone — opowiadające historię tego miejsca w dziesięciu rozdziałach. Krzewiaste zioła o leczniczych właściwościach stanowiły nawiązanie do pierwszego uniwersyteckiego ogrodu botanicznego, którego istnienie odkrył niedawno pewien akademik, grzebiąc w archiwach. Kloce były replikami starych stołów sekcyjnych, na pamiątkę najstarszego wydziału naszej uczelni. Tamtego dnia leżałem na jednym z nich, opierając głowę na chłodnej białej poduszce. Od czasu do czasu obracałem się i siadałem na chwilę, żeby wychylić piwo z puszki, które oczywiście przynieśliśmy ze sobą. W taki dzień nie można uczyć się do egzaminów bez ochłody. — Jest pół do drugiej — powiedziałem. — Cholera! — zaklął Jack. — Jak długo tu jesteśmy? — Parę godzin. Niedługo. . Sięgnąłem po Antologię poezji Nortona, zajrzałem do niej, po czym szybko ją zamknąłem i położyłem obok biografii Johna Macleana nale- żącej do Jacka. — John Maclean - odezwał się Puk. - Jak bohater Szklanej pułapki? — Jak twórca szkockiego socjalizmu, bałwanie. Jack potrząsnął głową. Wielu studentów wyległo na wzgórze. Siedząc po turecku w kręgach, otoczeni puszkami, kanapkami i paczkami papierosów, rozmawiali i śmiali się, lecz nikt tak naprawdę nie pracował. Była wielkanocna przerwa. Szybkimi krokami zbliżały się egzaminy, ale nam się wydawało, że mamy przed sobą cały czas świata. Spojrzałem na kolegów. Jack miał dłonie splecione pod głową, Puk leżał pod kątem prostym do niego i korzystał z jego brzucha jako podgłów-ka. Jedną rękę przerzucił sobie przez pierś, drugą, z papierosem między palcami, wyciągnął wzdłuż boku. Z wieżyczki popiołu niczym z kadzidła unosił się dym prosto w błękitne niebo. Kanciastości i zawijasy Przerzuciłem stronę czwartą i piątą. Mapa. Tym razem w innej skali, więk- szej. Poznałem znajome ulice i ścieżki całej dzielnicy bohemy otaczającej uniwersytet, razem z rzeką i parkiem, muzeum i galeriami sztuki. Wszelkie szczegóły narysowano z precyzją godną współczesnego kartografa, ale jednocześnie całość była niepokojąco, choć bardzo subtelnie odmienna od okolicy, którą tak dobrze znałem. Chryste, mój dom przy Bank Street powinien znaleźć się na mapie w tej skali - mieszkam niecałe pięć minut spacerem od starych klasztornych dziedzińców tworzących samo serce kampusu - ale moja ulica nawet nie była na niej zaznaczona. W jej miejsce pojawiła się rzeka, a cała sieć ulic i kamienic czynszowych została od- powiednio przesunięta. Dwie główne drogi, które powinny przecinać się pod kątem prostym, spotykały się i łączyły na skrzyżowaniu w kształcie li- tery Y. Zupełnie jakby bardzo drobne zmiany nawarstwiały się lawinowo. Plan miasta, który znalazłem na stronach szóstej i siódmej, wydawał się kompletnie nieznajomy. Pamiętam, że jako dziecko lubiłem patrzeć na architektoniczną makietę mojej szkoły i okolicy, wystawioną w głównym holu, gdzie dyrektor i zastępca mieli swoje gabinety. Jedna drobna rzecz się nie zgadzała - ka- mienne schody prowadzące z położonego wyżej parkingu, których nigdy nie zbudowano. Nie umiałem pojąć, że model może być zły. Nie dlatego, że uważałem, że schody powinny istnieć w rzeczywistości, skoro przed- stawiono je na makiecie, czy vice versa - byłem za mały, żeby zrozumieć, co właściwie mi przeszkadza - ale pamiętam własną dezorientację, mętlik w głowie z powodu tej niezgodności. Teraz, wiele lat później, czułem ten sam niepokój, tyle że głębszy. Odwróciłem kolejną kartkę i zobaczyłem miasto wraz z okolicą, linię wybrzeża i tereny wiejskie, które je otaczały. To zdecydowanie nie było miasto, które znałem. Moje leżało nad rzeką, ale nie u jej ujścia. Cała topografia wydawała się niewłaściwa, lecz jednocześnie rozpoznałem li- nię brzegową i wyspę leżącą w odległości krótkiej przeprawy promem od portu. Sam port znajdował się tam, gdzie w rzeczywistości rozłożyło się małe nadmorskie miasteczko z lodziarniami i automatami do gier, do którego w niedzielę jeździli emeryci i rodziny z dziećmi. Było tak, jakby moje miasto, przeniesione jakieś czterdzieści kilometrów na po- łudniowy zachód od swojego naturalnego położenia, musiało przysto- sować się do odmiennego ukształtowania terenu, przybrać trochę inny kształt. Na mapie jego miejsce zajmowała wioska otoczona przez pola uprawne. Macromimicon. Czyżby to zatem był atlas świata, który obrał inny kurs, ta wieś zamiast tamtej rozwinęła się w miasteczko, akurat z tego miastecz- ka wyrosło duże miasto? Odwróciłem kartkę. Nawet język, w którym opisano ulice, drogi, rzeki, miasta i wsie, wyglądał na produkt równoleg- łego rozwoju, złożony z kanciastości i zawijasów, trochę podobnych do rzymskiego alfabetu albo cyrylicy, ale nie całkiem takich samych. Dziw- ne, lecz wtedy nie przyszło mi do głowy, że książka może być wytworem fantazji. Niewykluczone, że przed takim wnioskiem powstrzymała mnie dokładność planu biblioteki. Albo aż tak mocno były we mnie zakorze- nione stare rodzinne legendy. Wiem tylko, co czułem: rosnące przekona- nie, że księga zawiera głębszą prawdę. Biblijna wieża -Jack! Nie odpowiedział. - Do cholery, Jack! - zawołał Joey. - Wpuść nas. -Wchodźcie. Przecież powiedziałem „proszę". Sterczeliśmy tam pół godziny i zza drzwi słyszeliśmy ciszę. Sam się niepokoiłem, ale Joey wpadł w przerażenie. Z furią w głosie przeklinał Jacka, obrażał go, powtarzał w kółko, jak głupio i bezsensownie się za- chowuje. Gdyby ktoś Joeya nie znał, mógłby pomyśleć, że bardziej złości go strata czasu i własna niewygoda niż coś innego. Ale ja wyczuwałem w nim strach i napięcie. Joey był gotów znienawidzić Jacka za to, co sobie robił. Za bardzo go to bolało. - Otwieraj, ty pieprzony dupku! Otwieraj, kurwa, te pierdolone drzwi, kutasie! Walił w nie pięściami, kopał, warczał i pluł. Po chwili, po bardzo długiej chwili, kiedy Joey wreszcie umilkł, rozleg- ło się szczęknięcie zasuwy. Jack siedział na podłodze nad otwartą Biblią i wydrukiem - przyjrza- łem się uważniej - zawierającym kolumny cyfr, liter i innych znaków: dwukropków, średników i pytajników, każdy opatrzony numerem. Były to wartości klawiatury komputerowej ASCII, liczby od zera do dwustu pięćdziesięciu pięciu, służące do przedstawiania tekstu w postaci cyfro- wej, którą komputer mógł dalej przetwarzać, język sprowadzony do zer i jedynek, do serii elektronicznych impulsów. Tekst był zmagazynowany w formie bajtów, każdy bajt składał się z ośmiu bitów, ośmiu znaków dwójkowych: ls, 2s, 4s, 8s i tak dalej aż do 128, podobnie jak w systemie dziesiętnym jest ls, lOs, lOOs i tak dalej... od 00000000 do 11111111, od zera do 255. Jack używał go jako punktu odniesienia. Po jednej stronie miał górę papieru. Niektóre ryzy były jeszcze zapa- kowane, inne rozerwane, kartki rozrzucone. Jack brał świeżą ze stosu, zaglądał do Biblii, wodząc piórem po stronie, -znajdował odpowiednie miejsce, po czym odszukiwał znak na wydruku ASCII i notował go w zapisie dwójkowym. Za nim walały się zapełnione strony. Ukucnąłem i wziąłem jedną do ręki. Na lewym marginesie zobaczyłem nagryzmolone kolumny liczb - 45, 37, 56. Obok Jack zapisywał je w innej postaci. 37 to było 1 plus 4 plus 32, w systemie binarnym - 10200200. Patrząc na nie, zorientowałem się, że nad niektórymi liczbami pracuje za każdym razem od nowa, zamiast zrobić zestawienie wszystkich dwójkowych odpowiedników liter i liczb, których potrzebował. Tak samo postępował z każdym dwukropkiem, kropką czy innym znakiem. Gdy go obserwowałem, wziął inną kartkę, prawie zapełnioną jedynka- mi i zerami - każdy bajt składający się z ośmiu miejsc oddzielony kreską - i przeniósł na nią jedną z już opracowanych liczb. Następnie wrócił do Biblii, potem znowu do płachty z ASCII i z powrotem do swoich bazgrołów, żeby znaleźć kolejną wartość. Kiedy strona była pełna, wstał i poszedł w kąt pokoju. Był boso. Zajmująca róg pokoju wieża z zapisanych kartek sięgała mu do piersi. - Co to, kurwa... Joey ruszył za nim. Byłem pewien, że weźmie pierwszą kartkę z wierz- chu, podetknie ją Jackowi pod nos i zapyta, o co tu, do cholery, chodzi. Słyszałem skrzypnięcia luźnych desek w tanim pokoju wynajmowanym przez Jacka, kiedy Joey przekraczał jedną z ryz, widziałem jego zbielałe kostki dłoni i zesztywniałe plecy. Stos był niestabilny. Wznosił się w sa- mym kącie, ale nie opierał o ścianę. Chryste, jakim cudem Jackowi udało się ułożyć taką górę bez... W pewnym momencie, gdy Joey nastąpił na kolejną obluzowaną deskę, wieża z przetłumaczonej Biblii zachwiała się, przechyliła się i zawaliła. Kartki pofrunęły we wszystkie strony, po czym, kołysząc się, zaczęły su- nąć w dół jak papierowe samolociki. Od tamtego dnia Jack był dla nas stracony. Wszyscy potraciliśmy się nawzajem, bo Thomas nie żył, Jack oszalał, Joey zamknął się w sobie, a ja... ja mogłem myśleć jedynie o Księdze wszystkich godzin. Duży obraz Gdy odwracałem kolejne bezcenne stronice, starając się nie poplamić ich krwią z licznych ran, ledwo słyszałem alarm dzwoniący mi w uszach od chwili, gdy roztrzaskałem szybę. Ogarnęło mnie dziwne poczucie pew- ności, tylko nie byłem pewien, czego jestem pewien. Następna strona, potem kolejna, jeszcze jedna i zobaczyłem Wielką Brytanię. Brytanię bez Glasgow, Londynu i innych dużych miast, które przecież powinienem umieć wskazać. Albo raczej te miasta znajdowały się w niewłaściwych miejscach i miały niewłaściwe zarysy. Była to mapa przeszłości, przyszło- ści czy wyimaginowanej teraźniejszości? — Macromimicon — powiedział stryj. — Duży Obraz. Jakąkolwiek for- mę przybiera, a niektórzy powiadają, że dla każdego inną, myślę, że... nie jestem pewien, tylko sądzę, że to rodzaj lustra świata albo czegoś większego, w czym zawiera się nasz świat. Kolej na stronica - Europa. Potem następna. Teraz miałem przed sobą glob zniekształcony tak, żeby zmieścił się na dwóch prostokątnych kartkach. Kartograf zdecydował się poświęcić niegościnne okolice podbiegunowe. Pokazał linię brzegową Antarktydy rozdzieloną, biegnącą wzdłuż dołu strony. Krańce północnych kontynentów uwidocznione na górze kartki były rozciągnięte i przekrzywione w wyniku zamiany trzech wymiarów na dwa, Ocean Arktyczny został zredukowany do zwykłego kanału, z obu stron graniczącego z Grenlandią. - Niezła historyjka — powiedział Jack, kiedy siedzieliśmy w barze. — Muszę ci to oddać. Ale nie wierzę w ani jedno słowo. Znowu spojrzał na zegarek, zerknął na drzwi wejściowe. Byłem rozpalony i wiedziałem, że to coś więcej niż skutek utraty krwi. Powinienem już stąd wyjść. Powinienem wynosić się do diabła razem z książką, a nie przeglądać ją jak pilny student w bibliotece uniwersyteckiej — w środku nocy, uzbrojony w diament do cięcia szkła i inne narzędzia włamywacza. Czekałem, żeby mnie schwytano na gorącym uczynku, z krwawymi śladami własnych palców na rozbitej szafie i drewnianym biurku, gdzie teraz leżała Księga. Nie mogłem wyjść. - Kto idzie na drinka? - zapytał Joey, który trzymał nogę na drewnianej ławie obok mnie, opierał się łokciem o kolano i patrzył na Jacka i Puka leżących na trawie. - Chrzanię wszystko - odparł Puk. - Nie ruszam się stąd. Gdy włączył się alarm i nikt nie przyszedł, zakrwawioną lewą ręką od- wróciłem następną stronę. Wiedziałem, że muszę natychmiast wyjść, ale tkwiłem tam, jakbym na chwilę stracił wpływ na własne postępowanie. Wiedziałem, że brudzę krwią Syberię i całe bezcenne dzieło. Wiedziałem, że ochroniarze zjawią się lada moment. Wiedziałem, że mogę skończyć wwiezieniu. Chryste, Księga była prawdziwa, miałemjąwrękach, tui teraz. I choć w uszach dudniło mi tętno, krew zalewała oczy, płynęła z rozciętej dłoni, plamiła wszystko, czego dotknąłem, przewróciłem kolejną stronicę. Nowe nieznane terytorium Moim oczom ukazała się linia brzegowa większego świata, w którym Antarktyda stanowiła zaledwie kraniec dużo rozleglej szego południowego kontynentu. W tym świecie Grenlandia była wyspą u ujścia rzeki, a Morze Baffina po jednej stronie i Grenlandzkie po drugiej ciągnęły się na północ, tworząc razem ogromne estuarium. Azja i obie Ameryki wyglądały jak... cyple, przylądki na hyperborejskicłi przestworzach, a Rzeka Arktyczna, która je oddzielała, miała swoje źródło daleko na północy, poza brzegiem mapy. Na wschodzie i zachodzie było podobnie: zupełnie nieznane ziemie. Zachodnie wybrzeże Ameryki sięgało daleko poza Alaskę, na północ i na zachód, podczas gdy Antarktyda zajmowała cały dół mapy. Wschodnie wybrzeże Chin otaczało zatokę wielkości Bałtyku, a tam, gdzie powinna być Cieśnina Beringa, płynęła na północ kolejna wielka „rzeka". Od wschodu w Pacyfik — choć nie byłem pewien, czy to rzeczywiście jest Ocean Spokojny, bo na tej mapie wyglądał na zupełnie inny akwen — wcinał się całkiem nowy ląd. Przewróciłem kartkę. Tutaj skala znowu się zmieniła. Świat, który znałem, zajmował nie więcej jak jedną szesnastą przedstawionego obszaru. Północno-wschodnie wybrzeże dużo większej Antarktydy zakręcało w górę, żeby spotkać się na wschodzie z dziwnym kontynentem, który z kolei stykał się z lądem ciągnącym się na południe od Chin. Odcięty przez własną Cieśninę Gibraltarską utworzoną przez kraniec Ameryki Południowej i występ Antarktydy, ten Pacyfik Wschodni był zamkniętym morzem, niewiele większym od Morza Śródziemnego, pomniejszonym jeszcze przez ziemie otaczające je z trzech stron. Hyperboreje na północy, pomyślałem, Sub- antarktyka na południu i Orient sięgający poza najdalsze krańce Orientu, który znałem. Kolejna strona i jeszcze jedna. Znany mi świat był tutaj jedynie małym skrawkiem niemożliwie rozległego obszaru. Nie jestem fizykiem, ale wiem dostatecznie dużo o materii i grawitacji, by rozumieć, że na takim globie nie mogłaby istnieć ludzkość. To była planeta na skalę Jowisza albo Saturna. Odwróciłem dwie albo trzy kartki jednocześnie. Każda następna mapa pokazywała świat cztery razy większy od poprzedniego. Kontynenty stawały się wyspami leżącymi tuż przy wybrzeżach, które z kolei zmieniały się w kontynenty. Dziesięć stron, dwadzieścia. W tej skali mój świat nie był nawet widoczny, a lądy i woda zajmowały obszary tak wielkie, że określenia „kontynent" czy „ocean" traciły sens. Nadal odwracałem strony. Cichy świat Serce waliło mi w piersi, w głowie się kręciło. Uświadomiłem sobie, że dzwonek alarmowy jest teraz jedynie niewyraźnym, odległym brzęczeniem. Nikt nie nadchodził. I wiedziałem, że nikt nie przyjdzie. Takie przekonanie miewa się w snach. Byłem również pewien, że leżący przede mną archaiczny wolumin nie jest tworem wyobraźni ani żartem, tylko najprawdziwszą prawdą. Wiedziałem to, jeszcze zanim zajrzałem na ostatnie stronice Księgi i zo- baczyłem ostatnią mapę, na której starożytny kartograf pokazał krańce znanego mu kosmosu, pustą równinę bez żadnych cech charakterystycz- nych, rozciągającą się we wszystkich kierunkach. Świat światów, maleńki i skomplikowany, był jedynie oazą w samym jej środku, a prowadził od niej na północ kropkowany szlak wytyczający niewyobrażalnie długą drogę do niewyobrażalnie odległego celu. Wiedziałem to, zanim chwiejnym krokiem ruszyłem korytarzami biblioteki do cichego świata, i potem, kiedy szedłem przez opustoszały kampus i dalej wzdłuż czynszowych kamienic z piaskowca, mijając skrzyżowania ze światłami ulicznymi, które nadal zapalały się na czerwono, pomarańczowo i zielono, choć puste samochody stały zaparkowane przy chodnikach, nie zważając na ich komendy. Wiedziałem, zanim znalazłem słowa, żeby wyrazić tę nieokreśloną, niepokojącą pewność. Krzyczałem, ale nikt mnie nie słyszał. Nie miałem pojęcia, w którym momencie wkroczyłem do nowej rzeczy- wistości: czy to moja krew na Księdze w magiczny sposób uwolniła jej moc, czy samo otwarcie tomu otworzyło bramę. Może roztrzaskujące się szkło wyrzuciło mnie z tego świata do innego, a może w samej szafie było nie powietrze pod ciśnieniem, lecz coś mniej materialnego, jakaś eteryczna siła, którą uwolniłem swoim włamaniem i teraz rozchodziła się jak fala od źródła, przekształcając po drodze wszystko, czego dotknęła. Transformacje Staliśmy przy drzwiach, Jack, Joey i ja. Puk miał liczną rodzinę, wielu przyjaciół, więc kościół był pełen. Słyszałem, że często tak jest, kiedy umiera ktoś młody. Nagle przerwane życie opłakuje wielu żałobników. Ale my prawie musieliśmy zaciągnąć Jacka na pogrzeb. Od początku nie chciał iść, mówił, że nie będzie siedział i słuchał, jak ksiądz recytuje frazesy, jak śpiewa cholerne hymny pochwalne na cześć cholernego Boga w cholernym niebie - tak się wyraził. Spojrzałem na nich dwóch. Jack i Joey stali obok mnie, milczący, ubrani w czarne garnitury, w czarnych nastrojach. I przyszła mi do głowy absurdalna, szalona myśl, że wyglądają jak typowi tajni agenci z holly- woodzkich filmów albo jak gangsterzy, zabójcy, faceci w czerni. Anioło- wie śmierci, czekający cierpliwie, żeby wypełnić swoje zadanie. Odwrócili się jednocześnie i spojrzeli na mnie, jak części jednej ma- szyny, a ich pusty wzrok przyprawił mnie o dreszcz, bo czułem dokładnie taką samą pustkę. Teraz się zastanawiam, czy nie jest tak, że w tym świecie nie zmieniło się nic oprócz mnie. Przyszło mi to do głowy, kiedy szedłem pustymi ulicami, pośród dróg znanych i nieznanych. I wtedy po raz pierwszy uświadomiłem sobie jego ogrom i moją samotność. Idąc ulicami, które wydawały mi się znajome, zrozumiałem, że otaczający mnie świat jest opuszczony, wyludniony. Choć nie miało to sensu, jakoś wiedziałem, że piekło, w którym się znalazłem, jest moje i tylko moje. Było jak we śnie, kiedy człowiek zdaje sobie sprawę z tego, że śni, budzi się w realnym świecie i stwierdza, że nadal śni. Nie wiem, jak długo włóczyłem się bez celu, porażony surrealistycznym widokiem budynków w różnych stadiach zaniedbania, zarośniętych ruin albo całkiem jeszcze nowych domów ze światłami w pokojach, zabawkami rozrzuconymi po dywanach, szumiącymi radiami. Tak jakby mieszkańcy po prostu rzucali to, co akurat robili, i wyjeżdżali, ale przez całe wieki nikt tego nie zauważył, nawet kiedy ostatni z nich opuszczali miasto, zdaje się, że zaledwie kilka sekund przed moim przybyciem. - Naprawdę wierzysz w Księgę? - zapytał Jack. - Naprawdę sądzisz, że ją znajdziesz? Wychylił ouzo do dna, poluzował czarny krawat i nalał sobie następną kolejkę. Po pogrzebie poszliśmy do niego. Pokój był zawalony pustymi puszkami po piwie, pustymi butelkami i plastikowymi torbami z zapasami alkoholu. Zamierzaliśmy się nawalić. Tej nocy wszyscy zamierzaliśmy urżnąć się do nieprzytomności. Potrząsnąłem głową i zaśmiałem się smutno. - Może to tylko stara, bardzo stara mistyfikacja. Ale... po prostu muszę wiedzieć. Przez całe życie chciałem się dowiedzieć, czy to prawda. - Nie ma nic prawdziwego - stwierdził Joey z przekonaniem. - Wszystko jest prawdziwe - sprzeciwił się Jack. - Wszystko jest realne, nic nie jest dozwolone. Pomyślałem, że to cytat, ale nie potrafiłem go umiejscowić. Brzmiał inaczej, niż powinien. Wszyscy byliśmy pijani od alkoholu i z żalu. Czułem, że to jedna z tych ważnych, gorzkich chwil, gdy człowiek sobie uświadamia, że właśnie zro- zumiał coś doniosłego i natychmiast o tym zapomniał. Żadnego pocieszenia, żadnych odpowiedzi Tak więc siedzę teraz w pubie i piszę. Na barze stoją pełne półlitrowe kufle, na stolikach leżą zapalniczki i paczki papierosów. Chryste, kiedy tutaj wszedłem, jeden dopalał się w popielniczce, ale nigdzie nie było człowieka. Tylko pamiątka po nim. Kilka ostatnich godzin spędziłem na rozmyślaniach, ale wcale nie jestem bliższy zrozumienia, co się stało. Nie potrafię znaleźć żadnego pocieszenia, żadnych odpowiedzi. Znam tylko uczucie, które ogarnia mnie za każdym razem, kiedy patrzę na Księgę: zarazem lęk i zachwyt, przerażenie i radość. Czasami sądzę, że jestem martwy i ten świat istnieje wyłącznie dla mnie, bo jest to ni mniej, ni więcej tylko moja własna brama do... tego, co leży za nią. A Księga? Może to mój wymysł, moje dzieło, czekające na chwilę, kiedy w końcu spojrzę prawdzie w oczy, uznam własną śmiertelność i przekroczę granicę dzielącą mnie od nieznanego. Czy moje dotychczasowe życie było wyobrażeniem... albo powtórką, która miała zaprowadzić mnie do książki z mapami? Po to była rodzinna historia pełna mitów i legend, dążenia do wiedzy, odkrycia uświęconej tajemnicy? Przyjaciele, których znalazłem i utraciłem? Wszystko w nieunikniony sposób prowadziło mnie do otwarcia Księgi, do poznania siebie. Tęsknię za Jackiem, Joeyem i Thomasem. Nikt nie zastanawia się, czy zmarli opłakują tych, których zostawili, ale mnie ich brakuje, nawet jeśli nie jestem pewien, czy kiedykolwiek istnieli. Jeżeli cały mój świat do cza- su znalezienia Księgi był tylko fantazją martwego człowieka, który chciał- by żyć, może wszyscy trzej byli małymi cząsteczkami mnie, z których uformowałem ludzkie istoty, żeby dotrzymywały mi towarzystwa w tym śnie o życiu. Myślę o Jacku i Joeyu, ogniu i lodzie, świetle i ciemności. Myślę o Thomasie i czuję się oszukany, zdradzony. Nie mogę pogodzić się z tym, że Puk miałby być tylko tworem wyobraźni samotnego ducha. Nie. Uważam, chcę uważać, że oni istnieli naprawdę, że ich poznałem, że tamten dzień na trawie przed biblioteką był rzeczywisty. Miałem życie bez Księgi, proste, zwyczajne, bez tamtych historii, odtwarzane po śmierci z drobnymi zmianami jako sposobem na doprowadzenie mnie do tego punktu. I kiedy przypominam sobie Jacka i Joeya w kościele, wyobrażam sobie, że Thomas stoi obok nich na moim miejscu. Może jego śmierć była kolejnym znakiem wskazującym mi drogę. Mam nadzieję, że tak. Szczerą nadzieję. Więc dokąd mam się stąd udać? To samotny świat, rodzaj czyśćca, mam nadzieję, że tylko pogranicze. Sama Księga jest dowodem, że coś tam ist- nieje z pewnością, coś przekraczającego skalę pamięci jednego człowieka, świat poza zaświatami. Jeśli otworzyło go moje przebudzenie, w takim razie zawartość tych stronic jest historią mojego życia - i śmierci - od tego momentu. Znalazłem się sam w krainie, która jest jedynie drobną częścią większej całości. Gdzieś tam z pewnością, w innych zakątkach tego rozległego królestwa, są inne dusze odrodzone po śmierci według własnych wyobrażeń. Będą wiedziały, że są martwe, czy mnie przypadnie w udziale ich obudzenie? Czy istnieją drogi między światami, po których podróżują? Ile opuści swoje pustkowia w poszukiwaniu towarzystwa, jakie miasta zbudowano na bezkresnym terytorium zaświatów, gdzie się spotykają? Mój Boże, ta Księga może zawierać mapę piekła, ale również klucze do nieba w znakach, którymi ją opisano. Nawet nie wiem, czy każ- dy zmarły ma swój przewodnik przez śmierć, czy też jedyny egzemplarz należy do mnie. Przypuszczam, że dowiem się tego w którymś momencie mojej podróży. Myślę, że przede mną jest wiele do odkrycia. Pylista droga Zamierzam wyruszyć jutro. Mam przecież Księgę, która wzywa mnie do wielkiej przygody i kieruje moimi krokami. Leży przede mną na stoliku w pubie, a ja widzę to, czego z początku nie rozumiałem. Na okładce już nie ma piwnicy, w której ją znalazłem. Nie zauważyłem, kiedy się zmieniła, ale tak się stało. Teraz na skórzanej oprawie są wytłoczone stoliki i krzesła, a pierwsza stronica zawiera plan architektoniczny tego opuszczonego pubu. Księga ulega zmianom, w miarę jak czytelnik się przemieszcza. A hieroglif, dziwne oko z okładki, powtórzone na mapach znajdujących się w środku? Symbol czytelnika — kustosza, twórcy — owal ciała widzianego z góry, koło w środku to głowa, a cztery półokręgi ozna- czają kończyny. Prostokąt, który je przecina, to oczywiście Księga, Mac- romimicon, który wszędzie noszę, być może jako część siebie. Dokądkol- wiek pójdę, te kilka pierwszych map, jestem pewien, pokaże świat wokół mnie ze wszystkimi niezbędnymi szczegółami, nawet jeśli zapuszczę się w regiony na razie widoczne tylko w największej skali. Jutro moja podróż zacznie się naprawdę. Wyruszę drogą, którą pamiętam jako Great Western Road, do miejsca, gdzie łączy się ze znajomą, ale trochę inną ulicą. To, że ona z kolei dochodzi do Crow Road na obcym mi skrzyżowaniu, wydaje się znaczące — droga padlinożernego ptaka, symbolu śmierci, prowadzi ku ziemiom leżącym za zachodem słońca. Może źle to interpretuję, ale wszystko ma teraz dla mnie ukryty sens. Nie wiem, co zrobię, kiedy dotrę do wybrzeża, ale podejrzewam, że dalekie zachodnie terytoria są zaledwie początkiem mojej wędrówki. Pamiętam opowieści o Nowym Meksyku, o pustynnej Krainie Snów, o Jornada del Muerto, Drodze Nieboszczyka, i zastanawiam się... ale nie mam pojęcia, jak przeprawię się przez oceany i kontynenty, które na dokładniejszej mapie są zwykłymi sadzawkami i wysepkami. Muszę być głupcem, skoro zamierzam pokusić się o przemierzenie dystansów, które trudno ogarnąć rozumem. Tak więc siedzę w pustym pubie i waham się, pozwalając sobie na ostatnie chwile niepewności. Znam jednak swoje przeznaczenie. Myślę o ostatniej stronie Księgi wszyst- kich godzin i o szlaku prowadzącym na północ z mikroskopijnej oazy po- środku mapy poza świat wielkości kosmosu, nawet poza zakres mojego przewodnika. Zastanawiam się, czy tą drogą wszyscy musimy w końcu podążyć, nawet jeśli dotarcie do jej początku zabierze nam wieczność i jeszcze więcej czasu pokonanie jej całej. To może być droga do piekła, do nieba albo do czegoś głębszego; bo jeśli ten pusty świat jest moim czyśćcem, niebo i piekło mogą być jedynie zaściankami w metafizycznej rzeczywistości przedstawionej na mapach w Księdze, a ja minę je po dro- dze jak pielgrzym przechodzący przez wioskę, ze wzrokiem utkwionym w odległym celu podróży, za horyzontem. Kurz pod jego stopami to proch, w który wszyscy się obrócimy. Kończę piwo, które sobie nalałem z beczki w opuszczonym, ale dobrze zaopatrzonym pubie, i myślę, że czas poszukać noclegu. Chciałbym, żeby mój dom nadal istniał w tym zmienionym świecie. Chciałbym spędzić ostatnią noc we własnym łóżku. Ale zapewne jest powód, dla którego zostałem pozbawiony tej wygody. Może jutro obudzę się w mieście peł- nym ludzi, w iluzji rzeczywistości zrekonstruowanej z moich wspomnień jako ochroną przed nagą prawdą. Część mnie by tego pragnęła, ale mam Księgę, na jej stronicach mapę, a na niej zaznaczoną drogę, którą muszę przejść. Inna część mnie chce obudzić się nazajutrz i spojrzeć w oczy tej prawdzie. Tak, pora spać, żeby wstać wypoczętym, nawet jeśli będzie to tylko wy- imaginowany sen śmierci. Kiedy tak tutaj siedzę, dociera do mnie ironia sytuacji, że nawet w wiecznym odpoczynku potrzebuję odpoczynku. Mam przed sobą długą drogę, długą i krętą. Pylistą drogę. 1 DRZWI OD RZECZYWISTOŚCI Z otchłani Usłyszała to z krainy bez powrotu, z otchłani. Usłyszała to bogini z krainy bez powrotu, z otchłani. Usłyszała to Inana z krainy bez powrotu, z otchłani. Porzuciła niebo i ziemię, żeby wyruszyć do podziemnego świata. O tak, wyrzekła się Inana roli królowej nieba, świętej kapłanki ziemi, żeby zejść do podziemia. Opuściła wszystkie świątynie, w Uruk i w Badtibirze, w Zabalam i Nippurze, w Kisz i w Akkadzie, żeby zstąpić do kur. Zgromadziła i wzięła do ręki siedem me znajdujących się w jej posia- daniu, po czym rozpoczęła przygotowania. Rzęsy pomalowała na czarno proszkiem antymonowym, włożyła szugurrę i koronę równiny na głowę, odgarnęła miękkie, ciemne loki, które opadły jej na czoło. Paciorki z lazurytu zawiązała wokół szyi, kolią z kamieni ozdobiła pierś. Opasała się złotym napierśnikiem, który ciepłym, meta- licznym głosem przyzywał cicho mężczyzn i młodzieńców: „Chodźcie do mnie, chodźcie". Wsunęła złotą obręcz na delikatną rękę, na smukły nadgarstek, wzięła w dłoń pręt mierniczy i linię z lazurytu. Na koniec narzuciła na ramiona królewską szatę. Wyruszyła do kur z wierną służką, damą Szubur. - Pani Szubur - rzekła Inana - moja sukkal, która udzielasz mądrych rad, wierna podporo, wojowniczko, która mnie strzeżesz, schodzę do kur, do podziemia. Jeśli nie wrócę, podnieś za mnie lament w ruinach. Uderz w bęben na zgromadzeniach enkin i w domach bogów. Rozdrap oczy, usta, uda. Włóż żebraczą szatę z brudnego worka i udaj się do świątyni Ilila w Nippurze. Wejdź do jego sanktuarium i zapłacz. Wypowiedz te słowa: „O, panie ojcze Ililu, nie zostawiaj swojej córki na śmierć i po- tępienie. Pozwolisz, żeby twoje lśniące srebro na zawsze przysypał kurz? Będziesz spokojnie patrzył, jak twój cenny lazuryt zostanie rozbity na gruz kamieniarski, aromatyczny cedr porąbany dla cieślów? Nie dopuść, żeby królową nieba, świętą kapłankę ziemi uśmiercono w kur". Jeśli Ilil ci nie pomoże, idź do Ur, do świątyni Sina i zapłacz przed moim ojcem. Jeśli i on ci nie pomoże, idź do Eridu, do świątyni Enki, zapłacz przed bogiem mądrości. Enki zna pokarm życia, zna wodę życia, zna sekrety. Na pewno nie pozwoli mi umrzeć. Gęsta od drzew i burz Karolina Północna, miejsce, gdzie stara siedemdziesiątka, która łączy Hi- ckory z Asheville, przecina się z drogą numer 225 biegnącą z południa, ze Spartanburga, i dalej przez Blue Ridge Mountains i krainę gęstą od drzew i burz. Zaznaczone na mapie miasteczko jest małe, a przynajmniej na takie wygląda, z szosy niewidoczne, tak że dopiero trzeba zwolnić przy znaku „Witajcie w Marion, mieście postępowym" i przejechać wolno przez centrum, mijając składy z artykułami używanymi, aptekę, remizę, ratusz, sklep z płytami albo inny specjalistyczny, który wkrótce straci klientów na rzecz Wal-Marta znajdującego się kawałek dalej przy auto- stradzie. Jedzie obok spokojnych domów z ceglanymi fasadami, które nadal tkwią w latach pięćdziesiątych, czekając na przyszłość, która nigdy nie nadej- dzie, śniąc o przeszłości, która tak naprawdę nigdy nie odeszła. Opuszcza centrum miasteczka i trafia na pasaż handlowy z fast foodami, barami, restauracjami, jest wśród nich japońska i taka, gdzie serwują steki, pod- upadłe kino stoi samotnie pośrodku własnego parkingu. Wszystkie bu- dynki ciągną się wzdłuż drogi jak tanie plastikowe koraliki nanizane na sznurek. Zjeżdża z drogi do baru Hardees, wyłącza silnik i kopnięciem stawia motor na nóżkach. Hamburger okazuje się smaczny—prawdziwe mięso w grubej bułce o nie- regularnym kształcie, a nie jakieś cienkie, mdłe paskudztwo ze zmielonych chrząstek i tłuszczu. Popija go kilkoma dużymi łykami mountain dew, kręci słomką w kartonowym kubku, grzechocząc lodem. Wygląda przez okno na szosę rozpaloną w letnim słońcu. Niebo jest jaskrawoniebie-skie, błękitne jak szata Madonny, ciągnie się w nieskończoność, ciągnie... ...stoi przed lustrem w łazience, opiera się o umywalkę, czując nagły zawrót głowy, szum, który przetacza się przez jej ciało, falując jak powie- trze nad gorącą drogą. Słyszy Mowę. Cholera, myśli. Chyba już blisko. Patrzy na zegarek leżący na suszarce do rąk. Wskazówka sekundowa ska- cze w tył i w przód, chaotycznie, jak na tablicy przyrządów w samolocie, który na filmie spada w dół w czasie burzy. Jest czwarty sierpnia 2017. Mniej więcej. Doszedłszy do siebie, patrzy w swoje oczy, czarne od mascary i podkrą- żone z braku snu, odgarnia z czoła ciemnorude włosy. Nawet po spryska- niu twarzy wodą czuje się jak zombi. Pieprzone zombi, laska z motorem w stylu retro, myśli. Koraliki we włosach, na szyi obroża z koralikami, naszyjnik amulet z kości kurczaka, T-shirt ze złotym nadrukiem. Cholera, wygląda jak własna matka techno-hippiska. Bierze zegarek i wsuwa go na nadgarstek, odwija słuchawki przycze- pione do paska i wkłada je do uszu, podłącza do wzmacniacza zamonto- wanego w kolczykach, żeby soczewki kontaktowe odbierały sygnały wi- deo. Kiedy ramieniem otwiera sobie drzwi, widzi przesuwające się przed oczami logo Sony VR5. Manipuluje przy datasticku, przełącza urządzenie na samo audio. Nie musi oglądać prognozy pogody z podwójnymi obrazami chmur czy rozbłysków słonecznych ani duszka Routefindera, żeby ją prowadził przy każdym zjeździe. Nie dzisiaj. Zdejmuje hełm z kierownicy i wkłada go na głowę, jednocześnie pod- nosząc nóżki motoru i przerzucając nogę przez siodełko. Zapina zamek błyskawiczny kurtki motocyklowej, włącza silnik. Antyczny stwór ze stali i chromu warczy między jej nogami, inny antyk — ze skóry i winylu — dudni w uszach. — Paaaaaanie! — ryczy Iggy Pop. Gdy włącza się mordercza gitara z TV Eye The Stooges, Phreedom Messenger dodaje gazu i wyrywa do przodu po krótkim postoju w drodze do piekła. Nierządnica babilońska, królowa niebios Inana zmierzała do podziemia. Wędrowała ze starożytnego Sumeru mię- dzy Tygrysem i Eufratem, przez cały Babilon aż do hetyckiego Haranu. Dotarła do Kanaanu, gdzie nazwano ją Isztar. Weszła z Hyksosami do Egiptu jako Asztarte, a odchodząc, zostawiła po sobie tylko wspomnie- nie, mit o Izydzie. Widziała bogów królów, powstające i upadające mia- sta-państwa, patriarchów mordowanych przez synów, którzy zajmowali ich miejsca i przybierali ich imiona, armie i wojny o terytorium i władzę. Szła razem z wojskiem, z dziwkami, muzykami, eunuchami kapłanami, pocieszała ich w namiotach, w przybytkach seksu i zbawienia. Miała nieślubnych synów spłodzonych przez królów. Myła stopy bogom wśród ludzi. • Widziała spalone wioski i zniszczone posągi. Widziała, jak królestwa stają się federacjami, a one z kolei imperiami. Widziała, jak obalano całe dynastie bóstw, ich imiona i twarze ścierano z pomników, które sami postawili, więc w przeciwieństwie do nich przybierała wciąż nowe imiona i nowe twarze. Czasy się zmieniały i ona zmieniała się wraz z nimi. Ni- gdy nie akceptowała nowego porządku, który zastępował stary, ale była na tyle mądra, żeby z nim nie walczyć, bo obserwowała, jak inni zostają odarci z czci, szacunku, boskości, lecz wciąż nazywają siebie Suwerenami, nawet kiedy Przymierze rozbiło wszystkie idole w ich świątyniach. Tak więc podróżowała jako suplikantka, uciekinierka, jej obroną była tajem- nica zamiast siły, kult zamiast armii. Widziała, jak ziarna, które rzucała za siebie, wypuszczają korzenie i rosną, a potem zostają rozdeptane przez żołnierskie buty. Podróżowała z niewolnikami i przestępcami. Z Izraela dotarła do Bizancjum i Rzymu, królowa niebios, błogosła- wiona matka łaski pełna, nowe imię i stare tytuły rozbrzmiewały echem pod sklepieniami kamiennych katedr, ogromnych i pustych jak od dawna opuszczone świątynie w Uruk i Badtibirze, Zabalam i Nippurze, w Kisz i Akkadzie. Wędrowała w posągach i pietach, malowana na indygo i złoto na starych renesansowych freskach i rosyjskich ikonach. Dotarła do Nowego Świata z konkwistadorami i misjonarzami, na plantacje, gdzie niewolnicy tań- czyli nocami wokół ognisk, opętani przez bogów, przez świętych, przez loa i orisze. Odbyła podróż przez czas do nowego wieku karnawałowych mitologii i gwiazd, którym oddaje się cześć na lśniących pergaminach sprzedawanych w kioskach z gazetami, wieku różańców i kart do tarota, uosobień macierzyństwa roztkliwiających się w telewizji nad złamanymi sercami i zranioną dumą mięczakowatych, zepsutych dzieci wewnętrznych. Zmierzała drogą bez powrotu do mrocznej rezydencji bogini śmierci, do domu, z którego nikt nie wychodzi, a wchodzący tracą całe światło, żywią się pyłem i gliną zamiast chleba. Nie widzą słońca, żyją pośród nocy, odziani w czarne pióra padlinożernego kruka. Na drzwiach i ryglach po- nurego domu osiada kurz, rośnie pleśń i mech. Stanęła nierządnica babilońska, królowa niebios, stanęła Inana przed wejściem do podziemia, odwróciła się i spojrzała na służącą, która podą- żała za nią przez stulecia, przez millenia. — Idź, pani Szubur — powiedziała. — I nie zapomnij moich słów. - Moja królowo - odparła dama Szubur. -Idź. Rzeźba czasu i przestrzeni Wrzuca niższy bieg, silnik mruczy cicho. Pochyla się nisko na zakrętach, jedzie wolniej, wspinając się stromą, krętą drogą, która prowadzi w góry. Wzdłuż szosy stoją białe drewniane kościółki z biblijnymi cytatami wy- pisanymi na parkanach, nędzne domki z prefabrykatów wzniesione na małych działkach, z pochyłymi gankami i uschniętymi kwiatami w wi- szących koszach. Przycupnęły w głębokich lasach pełnych niedźwiedzi i jeleni. To tereny łowieckie, terytorium pikapów i mężczyzn w kamizelkach kuloodopornych, ze strzelbami o dużym zasięgu i lodówkami pełnymi piwa. Na każdym domu flagi. Po prawej stronie, na gruntowej drodze odchodzącej od głównej szosy stoi na cegłach zardzewiały gruchot, na wgniecionych bokach widać nabazgrany farbą napis: # 1 Dawg. Szerokimi łukami pokonuje ciasne zakręty w lewo i w prawo. Pochyla się razem z motorem, sunie płynnie, zgodnie z rytmem kolejnych zwrotów. Droga wije się w górę i ona wije się razem z nią, jak kobra gotowa do ata- ku, kołysząca się na boki, oczarowana muzyką zmiany biegów, głosu sil- nika przechodzącego od pomruku do ryku i na odwrót. Wolno i szeroko. Szybko i ciasno. W lewo. W prawo. W lewo. W prawo. Oślepiająco białe błyski słońca przedzierają się przez kopułę drzew, jakby z terkotem obra- cała się w projektorze końcówka starego celuloidowego filmu. Droga wcina się głęboko w ostro rzeźbione cienie wysokich drzew, prze- ciska między ciemnymi skałami śliskimi od mchu, chowa się pod beto- nowym wiaduktem. Phreedom skręca w prawo, pokonuje ślimak i wjeżdża na Blue Ridge Parkway, szeroką drogę, która biegnie graniami przez całe pasmo. Słońce praży, ale powietrze jest czyste i rześkie jak chłodna źródlana woda. Phreedom może patrzeć w lewo i w prawo, na świat po obu stronach, na wzgórza w oddali, na doliny pomiędzy nimi, na rozległą, zieloną, nierówną, miękką rzeźbę czasu i przestrzeni, ziemi i nieba. Właśnie w takich miejscach trudno stwierdzić, gdzie kończy się świat, a zaczyna Welin, myśli Phreedom. Mimo asfaltu, mimo drewnianych słupków milowych wzdłuż drogi, mimo domów, kościołów, szkół i fabryk w małych miasteczkach stłoczonych w dolinach, tutaj, w górze, rze- czywistość jest rozrzedzona jak powietrze. Szosa to tylko zadrapanie na skórze boga. Gdy się z niej zjedzie, uderzy prosto w jakiś niski drewniany płot i wyskoczy w powietrze, można wypaść z tego świata do innego, pozbawionego ludzkiego życia albo pełnego duchów zwierząt. Ale nie takich światów ona szuka, o nie. Inana u bram piekła - Otwieraj bramę, strażniku wrót! - zawołała Inana. - Jeśli odmówisz, wyważę drzwi, roztrzaskam rygiel, wskrzeszę umarłych, żeby ucztowali na żyjących, aż po świecie będzie chodzić więcej martwych dusz niż żywych. Inana stanęła pod zewnętrzną bramą kur i zastukała głośno. - Otwieraj! - wykrzyknęła z groźbą w głosie. - Otwórz pałac, Neti! Przybywam sama i chcę do niego wejść. - Kimże jesteś? - zapytał Neti, gburowaty strażnik wrót kur. - Jestem Inana, królowa niebios, i zmierzam na zachód. -Jeśliś naprawdę królową nieba, dlaczego wybrałaś drogę bez powrotu? - Eresz z Większej Ziemi jest mą starszą siostrą - odrzekła Inana. - Przybywam na pogrzeb Gugalany, Byka Niebios, jej zmarłego męża. Chcę być obecna na ceremonii, w czasie której na jego cześć zostanie rozlane piwo. Otwieraj! - Zaczekaj tu, Inano — rzekł Neti. — Przekażę wieść mojej królowej. Strażnik wrót kur odwrócił się i wszedł do pałacu Eresz, królowej pod- ziemia, Większej Ziemi. Mary albo Anna, Ester albo Diana. Phreedom przegląda liczne dokumenty tożsamości, które nosi w portfelu i którymi posługuje się w czasie podróży. Wybiera jeden na chybił trafił — tym razem Anna — i podaje go mężczyźnie stojącemu za kontuarem. On się uśmiecha, a ona myśli o tanich motelach, w których recepcjoniści byli wirtualnymi istotami, elektronicznymi zjawami ze sztuczną inteligencją wystarczającą do mel- dowania gości. To w dzisiejszych czasach dużo tańsze rozwiązanie niż płatni niewolnicy z przeszłości. Phreedom jest trochę zdziwiona, że tym razem ma do czynienia z żywym urzędnikiem. Może tutaj po prostu nie nadążają za postępem. Kolejne miasteczko, kolejny Comfort Inn. Tym razem w Marion, ale mogłoby to być każde inne miejsce. Obserwuje, jak recepcjonista przesuwa jej kartę przez maszynę i patrzy na ekran, czekając na potwierdzenie. Ona trzyma pióro w pogotowiu, zerka na ścienny zegar i widzi, że sekundowa wskazówka robi jedno okrążenie, drugie, a potem się zatrzymuje. Urzędnik nieruchomieje, pochylony w stronę monitora, palce jednej ręki pozostają zawieszone nad klawiaturą. Phreedom kartkuje księgę meldunkową, szukając wpisu, który wygląda inaczej niż pozostałe. Nie ma pojęcia, jakiego nazwiska on tutaj używa, ale kiedy je zobaczy, rozpozna po drobiazgach. Nie po charakterze pisma: wężowym „s" i krągłych pagórkach „m", tylko po piętnie, które ono wyciska — nie na papierze, ale w samej rzeczywistości. Enkin mogą przybierać dowolne imiona, wystę- pować w dowolnym przebraniu, ale zachowują własną naturę w postawie, w działaniach. Zostawiają ślady. Okazuje się, że nawet nie zadał sobie trudu wymyślenia fałszywego nazwiska. Thomas Messenger. Czarny atrament na białym papierze, ale Phreedom widzi jaśniejącą biel otoczoną czarną aurą jak własnym powidokiem. A więc jej brat był tutaj. Pozwala, żeby sekundowa wskazówka ruszyła. Recepcjonista prostuje się, odwraca do niej. - Królowo, u bram pałacu czeka kobieta - mówi Neti. - Stoi twardo jak fundament miejskiego muru, wysoka jak niebo, szeroka jak twoje ziemie. Ma wszystkie siedem me. Jej oczy są poczernione proszkiem an tymonowym, w ręce trzyma pręt mierniczy i linię z lazurytu. Na jej czoło opadają ciemne loki, ułożone starannie. Na szyi nosi lazurytowe paciorki i podwójny sznur korali. Jej napierśnik przyzywa mężczyzn: „Chodźcie do mnie, chodźcie". Na sobie ma szugurrę i koronę równiny na głowie, na nadgarstku złotą bransoletę. Okrywa ją królewska szata. Phreedom przesuwa kartę w zamku i otwiera drzwi. Pokój niczym nie różni się od innych w tym Comfort Inn, we wszystkich Comfort Inn, w pierwszym lepszym tanim hotelu w dowolnym miasteczku w każdym stanie, w którym była. Kiedy drzwi zamykają się za nią z cichym trzas- kiem, rzuca kask na komodę, wiesza kurtkę na poręczy krzesła. Zdejmuje naszyjnik z kości, zegarek, datastick przypięty do paska, obrożę, kładzie wszystko na ciemnobrązowy blat stołu. Ściąga T-shirt i ciska go na po- dwójne łoże nakryte cienką narzutą w jaskrawozielone kwiaty, idzie do łazienki... Gorąca woda leje się jej na głowę, bębni o brodzik, łaskocze między palcami stóp. Niebieskie dżinsy leżą zmięte na podłodze, ale Phreedom nie pamięta, żeby je zdejmowała. Cholera, myśli. Kolejne cięcie. Kolejna fałda w czasie, mały przeskok do Welinu. Tutaj jest próg. Wchodzi do kabiny prysznicowej. Przerwane minuty, zakrzywione godziny — Ona tu jest, twoja siostra Inana, z keppu, którym zamiesza w abzu w obecności Enki. Gdy Eresz z Większej Ziemi to usłyszała, uderzyła się dłonią po udzie, przygryzła wargę. Kiedy Eresz z Większej Ziemi to usłyszała, wpadła w złość. - Co takiego zrobiłam, żeby ją rozgniewać? Razem z Anunnaki jem glinę zamiast chleba i piję stęchłą wodę zamiast piwa. Co ją tutaj spro- wadza? Płaczę po młodych mężczyznach i ich ukochanych, które zostawili. Płaczę po dziewczętach wyrwanych z objęć kochanków. Płaczę po dzieciach urodzonych przed czasem, które umarły, zanim posmakowały życia. Jej twarz zrobiła się czerwona jak kwiat tamaryszku, wargi fioletowe jak brzeg naczynia z kuninu. Królowa popadła w zamyślenie i po dłuższej chwili przemówiła: - Neti, strażniku wrót kur, wysłuchaj uważnie, co powiem. Zarygluj siedem bram kur, a potem otwórz je, jedną po drugiej, i wpuść Inanę. Przyprowadź ją do mnie, ale najpierw zabierz jej królewskie insygnia, za bierz koronę, naszyjnik, kolię, złoty napierśnik, bransoletę, pręt mierni czy i linię. Pozbaw ją wszystkiego, nawet królewskiej szaty, i wpuść świętą kapłankę ziemi, królową niebios, niech wejdzie w niskim pokłonie. Neti wysłuchał słów królowej, po czym zamknął i zaryglował wszystkie siedem bram kur, miasta umarłych. Następnie otworzył zewnętrzną bramę. - Chodź, Inano - rzekł Neti. A kiedy bogini weszła przez pierwszą bramę, zdjął z niej szugurrę i ko- ronę równiny z głowy. — Cóż to znaczy? — zapytała Inana. — Zamilcz, Inano, prawa miasta umarłych są doskonałe, nie sprzeciwiaj się obrządkom kur. I: Klik! Drzwi pokoju uchylają się wolno i cicho zatrzaskują za nią, kiedy Phreedom wychodzi na korytarz i chowa plastikową kartę magnetyczną do kieszeni. Wie, że inni enkin mają swoje metody szukania tych, którzy nie chcą być odnalezieni. Niektórzy korzystają ze starych sposobów: na ulicy wypatrują swoich ofiar, zerkając w lusterka; węszą jak ogary, idąc za ich psychicz- nym zapachem pieszo przez całe kontynenty; albo z przekrzywioną głową nasłuchują słabego echa tego jedynego głosu, dźwięku rozbrzmiewającego pół świata dalej. Mowa niesie się daleko. Są też tacy, którzy posługują się absurdalnymi urządzeniami własnego pomysłu: kompasami mojo, udoskonalonymi licznikami Geigera, palm- topami przeprogramowanymi na system trójkowy, tak żeby na ekranie pojawiały się wykazy nazwisk i misji wpisanych do historii, zanim ta historia zaistniała, starożytne me w połączeniu ze współczesnymi mediami. Niektórzy po prostu znajdują osobę, która, według nich, może coś wiedzieć, i biorą adres prosto z jej głowy. Te metody nie były obce Phreedom. - Gdzie jest twój brat, dziewczynko? — Nie wiem. — Przekonamy się - powiedział, zaciskając palce na jej gardle. Nie. Te metody nie były jej obce, ale ona kierowała się raczej instynktem, intuicją. Enkin zostawiają ślady w czasach, przez które podróżują, w przestrzeniach i w rzeczach. Phreedom podążała tropem przerwanych minut i zakrzywionych godzin, dla niej równie czytelnych jak podpis Toma w księdze gości hotelowych, nawet jeśli to wszystko jest trochę zagmatwane. Jej brat zostawił trop jak zbiegły więzień zakuty w łańcuchy, który przedziera się przez krzaki, przeprawia przez rzeki, zawraca, żeby zmylić ścigających, kradnie samochód, zamienia się na ubrania z włóczę- gą, jedzie pociągiem w zupełnie innym kierunku, próbuje wszystkiego, żeby zmylić ogary. Phreedom wie, że przed niektórymi ścigającymi po prostu nie da się uciec. Wie, że musi odnaleźć brata, zanim oni to zrobią. Nie. Musi go znaleźć, zanim oni to zrobili. Brud pod paznokciem Kiedy przeszła przez drugą bramę, zdjęto jej z szyi lazurytowe paciorki. I znów Inana spytała: — Cóż to znaczy? — Zamilcz, Inano. Prawa miasta umarłych są doskonałe, nie sprzeciwiaj się obrządkom kur. Klik! Gałka u drzwi prowadzących na klatkę schodową obraca się pod naciskiem jej dłoni. Phreedom mija automaty z napojami i lodami stojące na podeście, idzie w dół po schodach, kieruje się do wyjścia. — Znalazłem drogę. Rodzaj furtki, drzwi od rzeczywistości... W Ash... Phreedom kładzie mu dłoń na wargach i potrząsa głową. Siedzą w zajeździe — rok wcześniej — sączą piwo i patrzą na siebie. Ich motocykle stoją na parkingu, za chwilę oboje wstaną, uścisną się po raz ostatni, wskoczą na siodełka, zapuszczą silniki i ruszą w przeciwne strony. Phreedom dwa lata poświęciła na szukanie brata, modląc się, żeby nie okazał się taki jak ona, jak Finnan. Ale w jego oczach dostrzega strach albo wściekłość. I Thomas pokazuje jej znak na piersi, pod koszulą, nad sercem. Większość ludzi zobaczyłaby gładkie ciało, koraliki, woreczek majo, srebrny krzyżyk i plakietki. Ona widzi jego sekretne imię zapisane światłem w piśmie enkin niczym fluorescencyjny tatuaż. Równie dobrze mógłby mieć aureolę albo rogi. — Nic nie mów. Nie powinnam wiedzieć. To zbyt niebezpieczne. Pragnie jedynie, żeby było tak jak w dzieciństwie, zanim powierzchnia, którą znali, została usunięta, a pod spodem ukazało się ciało i kości metafizyki, naprężone mięśnie o włóknach z czasu i przestrzeni, ścięgna rozciągnięte między wiekami, białe chrząstki wieczności połączone i przebudowane przez istoty, które opuściły ten świat na długo przed tym, zanim oni się urodzili. Istoty, jakimi oni też się stali, nawet o tym nie wiedząc, i w ten sposób zostali skazani na szaloną egzystencję. Co robić, kiedy zbliża się koniec świata, a jest się aniołem, który nie chce walczyć? Dokąd pójść? — Do Welinu — mówi Thomas. Welin. Jakby nadanie nazwy uczyniło to miejsce bardziej zrozumiałym, bardziej normalnym. Świat pod światem, za nim, po nim, przed nim, w środku, na zewnątrz... nie pasowało żadne z tych pojęć. Gdzie jest Welin? Poza kosmosem, jak sądzili starożytni, dużo dalej, niż byli w stanie sobie wyobrazić, nie mając pojęcia o jego ogromie? A może w brudzie pod paznokciem? Skąd przybyli bogowie? Dokąd idą ludzie, kiedy umierają? Dokąd zastępami udają się aniołowie ze strachu, że zostaną zabici przez własne cienie? Phreedom tylko raz, przez chwilę widziała równinę usłaną ptasimi czaszkami, ciągnącą się jak okiem sięgnąć. Ten obraz pokazano jej w dniu, kiedy sama stała się jedną z nieludzkich istot. To była groźba, ostrzeżenie udzielone małej dziewczynce, która za dużo wiedziała: zobacz, w co się pakujesz. Od razu zrozumiała, że to rozległe pustkowie jest jedynie małym zakątkiem nieskończonego Welinu. Patrzy na niego, na swojego brata Thomasa. Jego oczy są brązowe z zie- lonymi plamkami, natomiast jej zielone z brązowymi plamkami. Ona ma włosy brązowe w kasztanowatym odcieniu, on rdzaworude w tonacji imbiru. Oboje są jesieniami - jeśli wierzy się w bzdury rozpowszechniane w sieci - ale podczas gdy jej brat kopie pierwsze opadłe liście, ona tańczy wokół ogniska w czasie Halloween. - Idę do Welinu — oznajmia Thomas. — Tam Przymierze mnie nie znaj- dzie. Finnan... — Pieprzyć Finnana- warczy Phreedom. - Gdyby nie ten dupek, nigdy... Nigdy co? Nigdy nie dotknęliby nieskończoności? Nie usłyszeliby Mowy, która teraz rozbrzmiewa w każdym nerwie ich cholernych ciał? Nie nauczyliby się tego języka, odczytywania jego znaków w świecie i w nich samych, nie poznaliby własnych sekretnych imion? Nie staliby się enkin? Ale Phreedom wie, że to nieprawda, że coś ciągnie ją do tego szalonego faceta, który mieszka w zamku ze śmieci na kempingu pośrodku pustyni, gdzie jeździli każdej zimy, co roku, z mamą i tatą, rodzina półnomadów z plemienia Winnebago. On wcale ich nie szukał. Nie przyszedł i nie zaoferował wieczności w piasku pod stopami. To oni poszli do niego, najpierw jej brat, potem ona, bo po prostu wiedzieli - po tym, jak dotykał suchego wiatru niczym ślepiec macający czyjąś twarz, jak odwracał głowę, żeby śledzić kółka z dymu papierosowego unoszące się w powietrzu - wiedzieli, że ma sposób na odkrywanie sekretów otaczającej ich rzeczywistości. Gdyby nie on pokazał jej - im obojgu - drugi świat, zrobiłby to ktoś inny, w innym miejscu, w innym czasie. Jednak nie mogła nie czuć do niego odrobiny nienawiści za piekło, które ich teraz prześladowało, Thomasa i ją. Albo raczej niebo. Anioły na twoim ciele Przy trzeciej bramie zdjęto z jej piersi podwójny sznur korali. — Cóż to znaczy?—zapytała Inana. — Zamilcz—usłyszała odpowiedź. — Prawa miasta umarłych są doskonałe, nie sprzeciwiaj się obrządkom kur. Skrzypnięcie. — Dzięki. - Starszy gość uśmiecha się, mijając ją w drzwiach, które ona przytrzymuje mu otwarte. Phreedom kiwa głową i mówi: — Nie ma za co. Wychodzi na parking. Większość ludzi się myli. Sądzą, że enkin - wędrujący przez mity i legendy, nazywający siebie tu bogami, tam aniołami - rządzą wiecznością, traktują ją jak własne królestwo. Ale wieczność, Welin, to... medium rzeczywisto- ści, pusta stronica, na której wszystko jest zapisane, na której wszystko można zapisać. Welin nie jest absolutną pewnością, miastem-państwem w niebie. Nie, to rozległe pustkowie niepewności, możliwości, pieprzonego pierwotnego chaosu, a imperium aniołów jest zwykłą kolonią osadników, którzy starają się go ujarzmić, dostosować do swoich purytań-skich ideałów, osadą murów i płotów, spaczonej żarliwości, nienawiści i strachu, miasteczkiem, które opiera się burzom i dziwacznym tubylcom, wyrusza ze swoją kawalerią, mieczami i strzelbami, żeby zarzynać pomalowanych dzikusów i nagie squaw, którzy nie chcą przyjąć ich słusznych praw, nauki o grzechu i czystości. Anioły i demony. Albo Przymierze i Suwerenne Moce, jak sami siebie nazywają. Dla aniołów sama wieczność jest tylko kolejnym piekłem pełnym czerwonoskórych wrogów, które należy oczyścić i odbudować. Nowe Jeruzalem... Nowy Świat. Phreedom zastanawia się, czy będą mieli statki niewolnicze przewożące martwych grzeszników na Zachód, żeby harowali na plantacjach czyśćca. Patrząc w zajeździe na brata, przez sekundę widzi go w mundurze żołnierza wojny secesyjnej, z oderwanymi galonami, mundurze tak zakurzonym, że trudno się zorientować, po której stronie walczy - a raczej walczył, zanim zdezerterował. Mruga i Thomas znowu wygląda normalnie. Właśnie tak jest z wiecznością. Pojawia się, cholera, kiedy chce. - Nie znajdą mnie - mówi Thomas. — Nie znajdziecie go! — krzyczy, wierzga, warczy, przeklina, szlocha, pluje krwią, kiedy jeden z przeklętych enkin wykręca jej ręce do tyłu, sprawiając piekielny ból, a drugi chwyta w garść jej włosy, wali pięścią w twarz, w szczękę, potem jeszcze raz i jeszcze, aż w końcu Phreedom jest w stanie tylko jęczeć. Zabiję was. Zabiję was, kurwa, zabiję, powtarza w myślach. Zabiję was wszystkich, skurwiele! Czuje, że jego umysł dotyka jej umysłu, słyszy szept w głowie: Gdzie on jest? Papieros nadal tli się w popielniczce stojącej na laminatowym blacie stołu w od dawna opuszczonej przyczepie Finnana. Nie powinna była tutaj wracać. Dym snuje się w górę, leniwie. Z niedopałka został prawie sam popiół. Enkin patrzy na stół, wraca spojrzeniem do jej twarzy. - Ash? O czym myślisz, dziewczynko? Phreedom wpatruje się w papierosa, w stożek popiołu, skupia na pierwszej sylabie niedokończonego słowa, Ash... Nic nie powie tym sukinsynom. - Pieprzcie się - mówi. Znowu cios pięścią. — Znajdziemy go — syczy do ucha Phreedom ten, który wykręca jej ręce. - Możesz ułatwić sprawę nam i sobie, bo tak czy inaczej go znajdziemy. Proszę. Dobry glina, zły glina. Carter i Pechorin, tak się przedstawili. Złoty chłopiec i hrabia Dracula, pomyślała z lekceważącym uśmieszkiem, ale kiedy zdjęli okulary przeciwsłoneczne, zobaczyła, jakie puste są ich oczy. Pieprzcie się, myśli. Pieprzcie. Zabiję was, skurwiele! Nie znajdziecie go. Przestają ją bić. Phreedom już nic nie widzi z powodu krwi zalewającej oczy i oślepiającego bólu, ale czuje, że rozpinają jej dżinsy, zdzierają T- shirt. Minęło sześć miesięcy, odkąd widziała brata, ale zapach wspo- mnienia nadal jest silny. Właśnie on doprowadził ich do niej. Szykują się do apokalipsy. Większość enkin już się opowiedziała po jednej albo po drugiej stronie, jest niewielu nowych, urodzonych na zadupiu, żyjących w ciągłym ruchu, którym udało się uniknąć naganiaczy. O ile się orientuje, tylko ona, Finnan i jej brat są jeszcze wolni. A siebie wcale już nie jest taka pewna. Zabiję was wszystkich, skurwiele! Czuje, że tamten wpycha jej rękę w dżinsy. Phreedom zapada się w so- bie, to jedyna ucieczka przed brutalnością aniołów. On zaczyna postęki- wać, gmerać palcami, macać. Nie znajdziecie go. Ale ja znajdę. Ciepło, zimno Gdy weszła przez czwartą bramę, zdjęto jej napierśnik. — Cóż to znaczy? — zapytała Inana. - Zamilcz, Inano. Prawa miasta umarłych są doskonałe, nie sprzeciwiaj się obrządkom kur. Łup! Mignięcie przeszłości albo przyszłości, echo z drugiej strony te- raźniejszości... z drugiej strony drogi. Drzwi samochodu zamykają się z trzaskiem, dwaj mężczyźni w czarnych garniturach, z rękoma splecionymi na piersi, w czarnych okularach przeciwsłonecznych, kiwają na osobę stojącą tam, gdzie ona teraz, na jej brata Thomasa. Postacie są nałożone na obraz, który Phreedom ma przed oczami, jak w wirtualnej rzeczywistości widzianej w soczewkach, ale ona wie, że to nie są elektroniczne zjawy. Zna tych sukinsynów. To jej osobiste demony, aniołowie śmierci, wynajęci bogowie. Pieprzeni enkin. Potrafi ich rozpoznać na kilometr. Potrafi wyczuć na miesiąc wcześniej. Wizja trwa tylko sekundę, ale to wystarczy. Asheville, myśli, wymijając kolejnego starego volkswagena beede z pacy- fistycznymi nalepkami na zderzakach. Właściwie Haight-Asheville. Jest dziwne. Wcale nie takie, jak się spodziewała po tylu dniach spę- dzonych w miasteczkach z powiewającymi flagami, w motelach, które na drogowskazach umieszczały napisy „Popieramy nasze wojsko" zamiast „Wolne" albo „Brak miejsc", po tym, jak manipulując przy radiu-budzi-ku w swoim pokoju, znajdowała tylko country and western, kaznodziejów albo klasyczny rock. Może powinna się tego spodziewać, rozumieć dzięki Jimowi, Janis i Jimiemu, że jeśli tutejsze prowincjonalne dziury utknęły w latach pięćdziesiątych, duże miasto błąkałoby się naćpane we mgle 1969 roku. Tym razem wojna toczy się na Bliskim Wschodzie, a nie w Azji Południowo-Wschodniej, więc kmiotki rozmawiają o arabusach i brudasach zamiast o żółtkach; jednak nic się nie zmieniło. To miasteczko uniwersyteckie, a cztery kwartały w centrum wyglądają na małe getto intelektualistów i bohemy, same sklepy muzyczne i kawiarnie, bary i bistra. W ogródku piwnym stoi brytyjski piętrowy autobus, okna i siedzenia wyjęte, zastąpione stolikami i krzesłami, europejskie dziwactwo retro. Phreedom przejeżdża obok starego warsztatu samochodowego pomalowanego na niebiesko, ozdobionego wielobarwnymi kwiatami i tęczami - pewnie jakaś zakićhana komuna albo spółdzielnia. Jest tam chłopak w T-shircie z Che Guevarą i napisem: „Chrzań Alamo, pamiętaj o Guantanamo". Nic dziwnego, kurde, że Tom tutaj skończył, myśli Phreedom, jako współczesny hippis, którym jest albo był. Skręca w College Street, parkuje motor przed bankiem i dalej idzie na piechotę, zwiedza miasto, rozpracowuje je szóstym zmysłem, jakby znowu bawiła się z bratem w ciepło, zimno. Lodowato, śmiał się Thomas. Teraz cieplej. Bawili się wśród przyczep Slab City. Jedno z nich chowało się w jakimś wypalonym samochodzie albo w beczce po oleju, drugie nakładało gogle — zanim pojawiły się soczewki — i zaczynało szukać, kierując się wskazówkami przekazywanymi prosto do słuchawek. Wyobrażali sobie, że są pociskami samonaprowadzającymi się wyposażonymi w kamery ter- mowizyjne, jak z reportażu CNN o wojnie w Syrii. — O, teraz naprawdę ciepło — mówił Thomas. — Gorąco. Żar. Zapalasz się. Płoniesz. Echo innej chwili Łup! Tym razem samochód jest prawdziwy, stoi zaparkowany na College Street, właściciel - gość w szortach khaki - trzaska drzwiami i czarnym elektronicznym kluczykiem aktywuje centralny zamek. Phreedom kręci się w głowie. Można by nazwać to wrażenie deja vu, ale nie jest tak, że jej się wydaje, jakby już kiedyś tutaj była. Raczej jakby był tutaj ktoś inny, jej brat. Teraz też czuje głęboki niepokój, stojąc w tym samym miejscu, gdzie stał Thomas. I podobnie jak przedtem, kątem oka dostrzega dwóch mężczyzn w czarnych garniturach i czarnych okularach przeciw- słonecznych. Jeden z nich powoli kiwa palcem na jej brata. Phreedom musi zwalczyć w sobie chęć ucieczki, choć wie, że tych my- śliwych enkin, którzy świadomie małpują zachowanie i gesty mafiosów, nie ma tutaj w tej chwili, że są w innym czasie, szukają jej brata, a nie jej. Wyczuwa przerażenie Thomasa płonące w jej piersi, rozżarzone do czerwoności... do białości... Samochód jest prawdziwy, czas nie ma znaczenia, ale ona czuje w nim echo innej chwili. Chwili, kiedy jej brat wysiadł z samochodu, stanął tam, gdzie ona teraz stoi, i odwrócił się, tak jak ona... Kiedy weszła przez piątą bramę, zdjęto jej z nadgarstka złotą bransoletę. — Cóż to znaczy?—zapytała Inana. — Zamilcz, Inano. Prawa miasta umarłych są doskonałe, nie sprzeciwiaj się obrządkom kur. Jest blisko. Czuje, że rzeczywistość wokół niej robi się coraz cieńsza, jak- by świat był przezroczystą, napiętą skórą, jakby falował pod nią Welin. Ruszyła ścieżką, którą jej brat wyciął w czasie, podążyła jego śladem, miotana w przód i w tył, wspinając się na fale, brnąc do źródła, do strefy uderzenia, miejsca, do którego przedarł się jak kometa wpadająca do oceanu. I jest... tutaj. Salon tatuażu, cały ozdobiony psychodelicznymi wzorami. Są wszędzie, na zdjęciach, w witrynie, na drewnianych elementach pomalowanych na szafirowo. Na przeszklonych drzwiach widnieje logo w postaci czarnego oka, misternego i staromodnego jak grawerunek. Tatuaże Iris. Tego miejsca szukała. Jeśli chce znaleźć brata, gdziekolwiek on, do diabła, jest, musi przejść przez te drzwi. Kładzie rękę na mosiężnej klamce, zaciska na niej palce, lekko, potem mocniej. Waha się. Dzyń! Brzęczy dzwonek nad drzwiami, mosiężny jak klamka, za którą Phreedom chwyta z drugiej strony, żeby zamknąć stare, wypaczone drzwi, niemieszczące się w zbyt wąskiej framudze. Kiedy weszła przez szóstą bramę, wyjęto jej z reki pręt mierniczy i lazu- rytową linie. - Cóż to znaczy? — zapytała Inana. - Zamilcz, Inano. Prawa miasta umarłych są doskonałe, nie sprzeciwiaj się obrządkom kur. Kurtyna z koralików grzechocze, kiedy Phreedom wchodzi do mrocznego pomieszczenia. Kobieta w welonie przerywa pracę i podnosi wzrok. Igła do tatuażu brzęczy w jej dłoni. Inna ręka chwyta Phreedom za ramię. Pomocnik. Kiedy weszła przez siódmą bramę, zdjęto z niej królewską szatę. - Cóż to znaczy? — zapytała Inana. - Zamilcz, Inano. Prawa miasta umarłych są doskonałe, nie sprzeciwiaj się obrządkom kur. - O co chodzi? — pyta Phreedom. - Nie może pani wejść - mówi pomocnik. - Madame Iris ma klienta. - Ze mną się zobaczy. Naga, zgięta w niskim pokłonie Naga Inana zgięta w niskim pokłonie weszła do sali tronowej Większej Ziemi. Eresz wstała z tronu. Anunnaki, sędziowie podziemia, wyłonili się z ciemności i otoczyli Inanę. Wydali na nią wyrok. Eresz z Większej Ziemi utkwiła w niej wzrok śmierci. Wypowiedziała przeciwko niej słowa gniewu, krzykiem ogłosiła ją winną, powaliła na ziemię. Inana upadła, kiedy przytłoczył ją gniew, spojrzenie, osąd i potępienie, kiedy otoczyła ją ciemność, a gdy wstała w ciemności, była trupem. Wyniesiona na rękach sędziów podziemia, została powieszona na haku wbitym w s'cianę, kawał gnijącego mięsa, zwłoki. Phreedom patrzy na kobietę w welonie z cichą, ponurą obojętnością, ignorując pomocnika, który nadal trzyma ją za ramię. Jej zdaniem Madame Iris wygląda bardziej jak Cyganka albo tania wróżbiarka niż jak strażniczka progu. Cholerna Suwerenka. Lepiej rządzić w nędznym salonie tatuażu na odludziu, niż służyć w niebie. Kobieta w welonie daje ręką znak pomocnikowi, odsyła klienta za ko- ralikową zasłonę, szepcząc mu coś do ucha, a potem mówi: - Masz znak, mała boginko. Widzę go na tobie... w tobie. Czego po trzebujesz ode mnie? Phreedom słyszy obcy akcent, chyba europejski, ale nie potrafi do- kładnie go określić. Jest w nim nielogiczna mieszanina gardłowego nie- mieckiego i śpiewnej łaciny. Phreedom zastanawia się, czy razem z welo- nem nie służy jedynie stworzeniu atmosfery tajemniczości. Madame Iris. Jasne. Na pewno jest enkin, promieniuje mocą, którą Phreedom czuje jako mrowienie na skórze, coś pośredniego między gorącem a prądami elektrycznymi. No nie! Daj spokój z tymi bzdurami, siostro. - Szukam kogoś. - Sięga do kieszeni kurtki, wyjmuje portfel, a z niego zdjęcie, ale zanim zdąży je podać, kobieta kiwa głową. - Thomas. Twój kochanek? - Brat. - Hm - mruczy Madame Iris. - Wiesz, że odszedł. Odszedł do... - Welinu - kończy Phreedom. - Wiem. Mówił, że go nie znajdą, ale znaleźli. Znaleźli go, a on uciekł. Ogary deptały mu po piętach, lecz jakoś zdołał, myląc tropy, dotrzeć aż tutaj, do salonu tatuażu Madame Iris w centrum Asheville, gdzie granica między rzeczywistością a Welinem jest tak cienka, że można paznokciem wyciąć w nim szczelinę między światami. - Wiem, że odszedł - mówi Phreedom łamiącym się głosem. - To nie oznacza, że nie mogę za nim pójść. - On nie żyje. - To nie oznacza, że nie mogę za nim pójść — upiera się Phreedom. Madame Iris milczy przez chwilę. - Tam gdzie aniołowie boją się stąpać? To ścieżka tylko w jedną stronę. - Nic mnie to nie obchodzi. Phreedom mówi prawdę. Pod smutkiem i wściekłością, pod goryczą, która ją napędza, kryje się pustka. Prawdziwy żal, prawdziwy gniew wycięto jej z serca. Ból, który w sobie pielęgnuje, kiedy nocami leży bezsennie w jakimś pokoju hotelowym, jest tylko... namiastką bólu, który powinna odczuwać, ale nie jest do tego zdolna, już nie. Jest martwa w środku jak kawał mięsa zawieszony do ocieknięcia z krwi, pozbawiony godności, wypatroszony i obdarty ze skóry. Trup wiszący na zimnym haku wbitym w ścianę, jego miejsce jest w piekle. - Idę na drugą stronę - oświadcza Phreedom. -Już tu jesteś - mówi Madame Iris bez śladu obcego akcentu. Unosi welon i pokazuje twarz, na którą Phreedom codziennie patrzy w lustrze. Phreedom u bram piekła Wchodzi do kabiny prysznicowej, zasuwa szklane drzwi, rozpuszcza wło- sy, czuje, że ciepły strumień zmywa brud i pot z jej ciała, wypłukuje zmęczenie z kości. Zamyka oczy, zamyka umysł i pozwala, żeby wszystko spłynęło razem z wodą, gówniane wspomnienia, kurz tożsamości. Pozwala, żeby jej ręce zajęły się namydlaniem i szorowaniem, żeby z żołnierską skutecznością wyczyściły ją całą. Jeśli się tym rozkoszuje, jeśli odpręża się pod gorącym tuszem, cieszy jego parzącym i kojącym dotykiem, rejestruje to w abstrakcyjny sposób, w oderwaniu od rzeczywistości. Wie, że istnieje coś takiego jak „przyjemność", ale wiedza nie przekłada się na prawdziwe doznania. Gdyby naprawdę coś czuła, mogłaby sobie przypomnieć inny prysznic, kiedy szorowała się i szorowała, aż do odpływu razem z wodą popłynęły krew i łzy. Ale choć tarła skórę z całej siły, nie mogła pozbyć się brudu ze swojej duszy, z głowy. Nie mogła pozbyć się czarnego brudu z serca, z cipy, ze wszystkich miejsc, które pieprzony anioł macał paluchami, sło- wami i kutasem. Potem siedziała skulona w rogu kabiny, krwawiąc z ran zadanych przez anioła i przez nią samą. Mogłaby sobie to przypomnieć, gdyby była świadoma. Tak więc Phreedom myje się jak robot, z żołnierską skutecznością. Przed wyjściem z pokoju hotelowego obrzuca się spojrzeniem w lustrze, poprawia tusz na rzęsach i włosy - jeszcze wilgotne - upewnia się, że obroża jest dobrze zapięta, że naszyjnik z kości kurczaka równo leży na T-shircie. Zapina zamek błyskawiczny skórzanej kurtki, spogląda na ze- garek i widzi, że wskazówki poruszają się niezależnie do siebie, godzinowa szybciej niż minutowa, a obie w przeciwnym kierunku niż sekundowa. Ma już w uszach słuchawki, ale panuje w nich cisza, bo Phreedom jeszcze się nie zdecydowała, jaka muzyka jest odpowiednia do jej nastroju. W przypływie cierpkiego humoru manipuluje przy datasticku, aż na wy- świetlaczu w soczewkach pojawia się to, czego szukała. Hotel California. Nigdy nie była wielką fanką The Eagles, ale kiedy otwiera drzwi swo- jego pokoju w Comfort Inn i wygląda na pusty korytarz, uznaje swój wybór za właściwy, niczym gorzki żart. Thomas. Cholerny hippis; zawsze uwielbiał tę piosenkę. Dzisiaj miałby urodziny. Drzwi zamykają się za nią. Klik! ERRATA Księga życia - Opowiedz nam o tej książce - prosi Jack. - O Księdze wszystkich go dzin. Joey prycha pogardliwie i rusza do baru po następną kolejkę. Puk, obejmujący Jacka ramieniem, pokazuje język jego plecom. Nie mogę powstrzymać się od refleksji, że w długim czarnym płaszczu, pogrążony w milczącej zadumie, Joey Pechorin wygląda czasami jak współczesna wersja któregoś' ze swoich przodków. Jego rodzina pochodziła z Rosji. Biali Rosjanie z Gruzji przybyli tam dopiero po rewolucji, a on zachowuje się, jakby miał w żyłach krew kozaków albo trochę z opriczników Iwana Groźnego, skrzyżowania ortodoksyjnego zakonu z tajną policją. Widziałem go w walce; oczywiście bronił Jacka, któremu udało się obrazić jakiegoś chuligana. Gdy się do niego zbliżał, miał na twarzy ekstazę, a ja zastanawiałem się, do czego byłby zdolny w innych okolicznościach. Puk go nie lubi, ale z drugiej strony jest zazdrosny, że Jack i Joey mają za sobą długą drogę. Chodzili razem do szkoły średniej w jakiejś dziurze i tworzą duet, którego nikt nie jest w stanie rozdzielić - Carter i Pechorin, Pechorin i Carter - może z wyjątkiem narwanego Thomasa. - Dobrze - mówię. - No więc Księgę napisał anioł Metatron, zanim powstał świat. Są w niej zawarte boskie plany dotyczące... wszystkiego. Właściwie nie tylko plany, skoro to jest Słowo Boże. Ona nie opisuje rzeczywistości, ona ją definiuje. Bóg mówi: „Niechaj się stanie światło", i proszę bardzo, jest światło! Mówi: „Niech będzie to czy tamto" i wszyst ko się pojawia i jest dobre. Ale co się dzieje, kiedy Jego słowa cichną? Kiedy w końcu echa zamierają i zostaje sama cisza, wielka czarna pustka? Wtedy Bóg każe swojemu prywatnemu sekretarzowi wszystko zapisać, żeby przetrwało. Wyryte na kamieniu, podpisane i przypieczętowane, sprawa załatwiona, kolego, rzeczywistość była, jest i zawsze będzie. Popijam mojego drinka. - Ale wtedy jego prawa ręka postanawia zadać szefowi cios w plecy i przej muje interes. W niebie wybucha wojna. Większość aniołów zostaje przy Bogu, lecz na stronę Lucyfera przechodzi ich dość, żeby wynik nie był pewny, więc niektórzy panikują i dają nogę na ziemię. Albo zostają tam wysłani z tajną misją, bo przecież mają Księgę. Może Bóg poniesie klęskę. Może Lucyfer położy łapę na Księdze i napisze rzeczywistość od nowa, według swojego widzimisię. Tak czy inaczej Księga trafia na Ziemię, zo- staje ukryta albo zgubiona i przez całą historię czeka na odnalezienie. Pokrywa się kurzem w jakiejś bibliotece. - Więc zmieniając to, co jest napisane w Księdze, zmieniasz rzeczywi- stość? - pyta Puk. - Właśnie. Możesz wykreślić kogoś z historii albo wpisać go tam, gdzie go nie było. — I co się wtedy stanie? — odzywa się Jack. - Jeszcze nie wiem. To znaczy chcę, żeby anioły i demony polowały na Księgę. Mógłbym napisać ją jako powieść fantastyczną. Przypadkowy człowiek znajduje Księgę i zostaje wciągnięty w wielką wojnę kosmiczną. Jasnowłosi, niebieskoocy bohaterowie, łotry o czarnych sercach i tak dalej. Ale wydaje się to trochę... eskapistyczne. - A co w tym złego? - mówi Puk. - Eskapizm dobrze się sprzedaje. Ja bym kupił. Księga wszystkich godzin autorstwa Guya Reynarda. Czad! - Wojna to nie przygoda. Nie ma w niej nic wspaniałego. - Brednie - kwituje Jack. Uśmiecha się szeroko, pstryknięciem otwiera zapalniczkę Zippo. Przypala następnego papierosa. - Nic, kurwa, nie chwytasz, Guy. Oczywiście, że wojna jest wspaniała. Miotacze ognia, defolianty, napalm. Kurewsko piękna. Na tym polega jej prawdziwe ok- ropieństwo, kolego. - Jack, czasami mnie martwisz. - Twoje zdrowie! „"Wyszukiwarka" Śledzę bieg Rzeki Kruków i Królów, delikatnie wodząc palcem po welinie i przez szklany blat biurka, na którym leży Księga, przez szklaną podłogę mostka statku, przez chmury, spoglądając na jej wzburzone wody niosące błoto i brud. Jestem wdzięczny, że tutaj nie dociera smród rozkładu. Wolną ręką chwytam dźwignię z kości słoniowej i ciągnę ją do siebie. Cichy szum „Wyszukiwarki" staje się głośniejszy, gdy jej monstrualnie wielkie turbiny budzą się do życia. Nie ma szarpnięcia, nie czuję żadnego przyspieszenia. Z tej wysokości prawie nie daje się zauważyć, że ziemia w dole się przesuwa. Tylko jarzące się światełka wskaźników i tarcz na szklanym panelu, który mam przed sobą, pokazują, że poruszam się naprzód. Że ten lewiatan nieba otrząsnął się z gnuśności i teraz sunie wolno, niczym jaszczur, przez ocean chmur, podążając na północ ścieżką wytyczoną w Księdze wszystkich godzin, wciąż na północ, ku krańcom świata. „Wyszukiwarka", przypominająca wyglądem parowiec wielkości katedry, jest wytworem techniki dużo bardziej zaawansowanej niż ta, którą znam z mojego świata. Znalazłem ją w mieście tak pustym i nieskazitelnym, jakby nigdy nie miało żadnych mieszkańców, wśród kilkudziesięciu podobnych, w rozległej dzielnicy portowej zabudowanej lśniącymi szarymi magazynami, pełnymi stalowych kontenerów, drewnianych skrzyń, bel siana, bawełny i jedwabiu przykrytych plastikowymi płachtami, worków cukru i tytoniu. W pewnym sensie całość wyglądała całkiem zwyczajnie, jak inne porty, do których trafiałem w czasie moich podróży. Tylko czarna rzeka błota i ogromne statki powietrzne unoszące się w górze jak zeppeliny, przymocowane do ziemi spiralnymi niciami srebrzystych rusz- towań, sprawiały, że widok był jedyny w swoim rodzaju. Nie mam pojęcia, w jaki sposób latają te wynalazki. Można powiedzieć, że mają skrzydła, ale raczej takie jak w budynku niż w samolocie. Od głównego kadłuba odchodzą poprzeczki, po trzy z każdego boku jak w rosyjskich krzyżach. Z dołu kadłub wygląda jak odwrócone sklepienie, klatka piersiowa albo pancerz wielkiej bestii, który zagina się do góry i przechodzi w kolumnadę, a przestrzeń między filarami wypełniają panele z witrażowego szkła. Wyżej wznoszą się wieże z parapetami i iglice zwieńczone wielkimi kadzielnicami buchającymi niebieskozieloną parą, przypuszczalnie czymś w rodzaju spalin, choć tak naprawdę nie mam pojęcia, co je napędza, jakim cudem unoszą się w powietrzu, niewrażliwe na silne podmuchy wiatru, suną gładko w przód albo w tył, w górę albo w dół po dotknięciu tej czy innej dźwigni. Na szczęście układ sterowania jest bardziej czytelny. Kiedy wreszcie znalazłem drogę do szklanego klosza kokpitu, zawieszonego na końcu dziobu jak stanowisko strzelca w bombowcu z czasów drugiej wojny światowej, i zszedłem po schodach do tego podzielonego na części basenu pływackiego, z ulgą zobaczyłem, że pośrodku przyprawiającej o zawrót głowy szklanej misy stoi ciemno- zielony skórzany fotel przed szklanym biurkiem w kształcie półksiężyca, z konsolą, kilkoma dźwigniami z brązu, wykończonymi kością słoniową, i kołami sterowymi. Do rozeznania się w tym wszystkim wystarczył mi niecały tydzień eksperymentów. Muszę przyznać, że naprawdę jestem pod wrażeniem eleganckiej prostoty całego projektu. Tak więc znowu wyruszam w drogę, złodziej u steru kolejnego skradzio- nego wehikułu, i zostawiani za sobą kolejny wóz rozmaitych łupów, su- wenirów z wiecznych podróży. Tym razem, muszę powiedzieć, trochę mi żal. Przez kilka ostatnich wieków coraz trudniej mi było zachować wspo- mnienia świata, który zostawiłem daleko za sobą. Teraz rozumiem, że popełniłem błąd, kiedy zacząłem zbierać te wszystkie szpargały w od- wiedzanych przeze mnie osobliwych miejscach, które nazwałem fałdami. Zgromadziłem tyle metryk urodzeń i zgonów, dzienników i zdjęć, wy- cinków z gazet i innych świadectw dotyczących tysiąca wariantów mnie samego, Jacka, Joeya albo Thomasa, tak wiele i tak różnych, że ślęcząc nad nimi, chyba pogubiłem się w tym, kim naprawdę byłem, kim jestem i kim mógłbym być. Może sądziłem, że znajdę jakąś prawidłowość wśród tego chaosu, jakby moja podróż była lekcją zadaną przez wyższą siłę. Przez pewien czas rozmyślałem nad teorią, że wszystkie dusze odbywają taką wędrówkę, dryfują przez alternatywne światy innych wyborów, innych szans, żeby po dotarciu do celu zrozumiały, kim właściwie są. Ale teraz jestem zdezorientowany. Zapominam, czy ten fragment dziennika został napisany przeze mnie, przez innego Guya Reynarda, Reynarda Cartera, czy jakie tam cholerne nazwisko nosiłem od urodzenia. 2 WOJNA Z ROMANTYZMEM Droga nieboszczyka Anioł przybywa do Slab City, idąc Jornada del Muerto, Drogą Niebosz- czyka, która biegnie na północ z Kerns Gate w El Paso przez suchą rów- ninę natronu, uranu, soli, piasku i pyłu. Kiedy podniosła wzrok i go zobaczyła, od razu wiedziała, że to anioł, bo choć miała dopiero piętna- ście lat i nigdy wcześniej nie widziała żadnego z tych, których Finnan nazywał enkin, rozpoznała go natychmiast po tym, na co nauczono ją zwracać uwagę: po szczególnego rodzaju pieczęci odciśniętej w nich sa- mych, w ich słowach, działaniach, egzystencji. Prawie wszyscy mają w sobie jakąś pieczęć, mówił Finnan, każda rzecz i istota. Wszystko na świecie ma swoje prawdziwe imię, imię w Mo- wie, języku enkin, a ludzie nie są inni. To nie musi być fizyczny znak, choć czasami ludzie noszą go w oczach albo na skórze, tak że wszyscy to widzą: tysiącletnie spojrzenie, bliznę od noża, tatuaż. Ale prawdziwe piętno, imię, które można odczytać i nawet można go używać, kryje się trochę głębiej i dopiero jakieś wydarzenie wydobywa je na światło dzien- ne, obrzęk na powierzchni rzeczywistości. Każdy otrzymuje je z innego powodu, jeśli w ogóle. Na przykład za pierwszym razem, kiedy się z kimś pieprzysz albo kogoś zabijasz. Tak czy inaczej jest to jedyne w swoim rodzaju znamię, sekretne imię, które zostaje wyryte w świadomości do- kładnie w chwili, kiedy człowiek mówi: Wiem, kim jestem. Może się to stać w dowolnym momencie, choćby dzisiaj, dwunastego kwietnia 2014 - Taka młoda, a taka cyniczna - komentuje Mac. — W szmirze też kryje się prawda, pamiętaj. Dobry Pan kocha fosforyzującą Madonnę tak samo jak największą katedrę... albo jeszcze bardziej, jeśli ten obrazek dużo znaczy dla jednej z jego zagubionych owieczek. -Mee! Okno w kształcie serca Nie dyskutuje się na tematy teologiczne z Makiem. Jest zbyt miłym fa- cetem, żeby odbierać mu poczucie „wielkiego celu w prostym działa- niu". Wariat, to jasne, ale pięćdziesiąt procent towarzystwa z przyczep i jakieś' siedemdziesiąt pięć procent mieszkańców Slab City jest co naj- mniej ekscentrycznych albo normalnie szurniętych. Na przykład jej oj- ciec, który próbuje sporządzić mapę Atlantydy, korzystając z hipnozy regresywnej, żeby dotrzeć do mentalnej bazy danych swojego poprzed- niego wcielenia. I ich obecny sąsiad, pan Willis, który uważa, że po- winniśmy wykupić NASA i skolonizować Marsa. Już ma własny ska- fander kosmiczny. W parkach wokół Jeziora Górnego można spotkać wielu ludzi naprawdę „tolerancyjnych" wobec tego rodzaju dziwactw, ale ona zawsze nienawidziła ich protekcjonalnej postawy. Mac i pan Willis są kompletnie porąbani, lecz ona ich szanuje i ponieważ też nie lubi być traktowana jak mała dziewczynka, nienawidzi sposobu, w jaki wagabundy z klasy s'redniej rozmawiają z ludźmi, których ona uważa za przyjaciół. - Hej, on tu idzie - mówi Mac. Anioł zrobiony na rastafarianina rusza wolno w dół zbocza. Okrąża napis LOVE, przechodzi nad Świętym Krwawiącym Sercem, depcze UWA- ŻAJCIE NA LILIE, sypie kurzem na ŚWIATŁO ŚWIATA. Ona czeka z Makiem u stóp wzgórza. Nie chowa się, udaje znudzoną, czubkiem buta kopiąc suchą trawę pod nogami. Mac wychyla się z okna w kształ- cie serca, ze starego szkolnego autobusu przerobionego na dom, drapie się po siwej szczecinie. Ostatnie półtora metra gość w czerni pokonuje skokiem i ląduje diabelnie blisko jej twarzy. - Mogę prosić o szklankę wody? - pyta, patrząc na Maca. Następnie przenosi wzrok na nią. Drań jest cholernie wysoki. — Samochód mi się zepsuł na autostradzie po drugiej stronie wzgórza — wyjaśnia. — Przez to pustynne powietrze strasznie zaschło mi w gardle. - Zaraz coś przyniosę — mówi Mac. — Mogę zaproponować piwo, jeśli ma pan ochotę. - Nie, dzięki, woda wystarczy. Drewniana okiennica zamyka się z trzaskiem, Mac znika. Anioł patrzy prosto na nią. -Jak masz na imię, mała? - pyta, a ona natychmiast czuje do niego nienawiść. - Phreedom. Przez Ph, a nie F. Kocha swoich rodziców techno-hippisów, naprawdę kocha, ale zawsze trochę zazdrościła bratu Tomowi jego normalnego imienia. Przez jakiś czas reagowała wyłącznie na imię Anna, teraz już dorosła do swojego. To dobry sposób, żeby oceniać ludzi po reakcji, mierząc ich wzrokiem: „I co wy na to?". -Naprawdę? - Obcy się uśmiecha. - Powiedz mi... Phreedom, czy znasz tutaj kogoś, kto potrafi naprawiać różne rzeczy... to znaczy samochody? Pewnie! - myśli ona. Finnan! - Ma pan na myśli mechanika albo kogoś w tym rodzaju? - Właśnie. Nie okłamuj anioła, myśli Phreedom. - Jaki to samochód? - pyta. - Proszę — mówi Mac, wychodząc przez frontowe drzwi i podając przybyszowi butelkę wody mineralnej. - O co chodzi? - Pytałem Phreedom, czy zna kogoś, kto mógłby naprawić mi samo- chód. - Finnan - odpowiada bez wahania Mac. - Ten facet to czarodziej. Elektryk, mechanik i co tylko. Jeśli coś się zepsuło, on to naprawi. Zło- mowisko jest tam, góra zardzewiałego żelastwa i starych opon, nie można jej przegapić. Phree pana zaprowadzi. Ona i Finnan są dobrymi kumplami. Nie masz teraz nic do roboty, prawda, Phree? Phreedom patrzy najpierw na jednego, potem na drugiego, w końcu na własne stopy. - Chyba nie - mówi. Zmusić anioła do odwrócenia wzroku - Dlaczego już wstałaś, skoro wszyscy jeszcze są w łóżkach? — pyta anioł. Idzie dwa kroki za nią. Phreedom nie spieszy się, prowadząc go do złomowiska. - Chciałam zebrać trochę echinokaktusów dla Finnana - wyjas'nia. - Najlepiej robić to o świcie, bo wtedy wychodzi lepsze mojo, tak on twierdzi. - Pewnie mówi ci wiele rzeczy. - Podoba mi się pański płaszcz — zagaduje Phreedom. Jest długi i czar- ny, z wysokim kołnierzem, skóra zniszczona i zakurzona, jakby właściciel przeszedł w nim cały świat. - Wygląda na ciepły, dobry na chłodne, pu- stynne noce - dodaje. - Nie wiem - mówi anioł. -Jeszcze nigdy nie znalazłem się tak daleko od cywilizacji... bez obrazy. - W porządku. Slab City jest dość prymitywne, sama musi to przyznać. Kiedy w latach pięćdziesiątych powstały pierwsze kempingi karawaningowe, wiele rodzin białych kołnierzyków wybrało przyczepy na swoje drugie domy. W ostatnich dzesięcioleciach minionego wieku te rekreacyjne pojazdy stały się jedynym domem, na jaki mogło sobie pozwolić wielu biednych ludzi. Powstało wtedy sporo wakacyjnych obozowisk z wszelkimi udo- godnieniami. Wystarczyło przyjechać, zapłacić za wybetonowane miejsce, podłączyć się do wody, elektryczności i kanalizacji albo, jeszcze lepiej, zlecić to komuś innemu, a samemu zawieźć dzieci na lekcje tenisa. Były też tańsze i brzydsze kempingi, bez żadnych luksusów. Slab City jest płaskim kawałkiem ziemi, gdzie ludzie pewnego dnia zaczęli parkować wozy. Bez żadnych opłat, bez prądu i wody, mieszkańcy z konieczności samowystarczalni albo kompletnie spłukani. - Jaki ma pan samochód? - pyta Phreedom. - Czerwony. Opowiedz mi o Finnanie. - Niewiele o nim wiem. - Mac powiedział, że jesteś jego przyjaciółką. - Finnan mało mówi. - Może ma coś do ukrycia. - On nie ma niczego do ukrycia. - Wszycy mamy coś do ukrycia. - A pan co ukrywa? Facet przystaje, ona się odwraca i chowa ręce w kieszeniach za dużej kurtki motocyklowej, którą zostawił jej Tom, zanim wyruszył, żeby zna- leźć... właśnie, co?... pewnie szczęście. Trochę jest na niego wkurzona, ale... Ale podarował jej kurtkę i ona teraz ją nosi. Więc teraz patrzy na anioła, starając się go zmusić do odwrócenia wzroku. - Przypuszczam, że twój przyjaciel Finnan nazwałby to... piętnem - mówi on. Rzucił to słowo jak przynętę i czekał, czy ona ją złapie. Phreedom kieruje oczy na psa, który leży na prowizorycznym ganku pobliskiej przy- czepy. Pies patrzy na nich, nie podnosząc łba, macha ogonem, leniwie uderza nim o deski. Phreedom wraca spojrzeniem do anioła. - Niezbyt dobrze to panu wychodzi — stwierdza. On się śmieje. Powietrze wokół niego drży, pył unosi się ledwo do- strzegalnymi wirami i prądami. Facet podnosi rękę, jakby bawił się z wia- trem. Z oddali dobiega wysoki, głuchy ton, jakby ktoś grał kodę na flecie zrobionym z kości. - Nie próbuj uczyć anioła latania, pisklaku. - Anioła? - Jak nas nazywa Finnan? Aniołami, bogami? - Enkin - odpowiada Phreedom. On patrzy na nią, jakby zamordowała mu babkę, odsuwa ją i idzie prosto do przyczepy Finnana... jakby od początku znał drogę. Ona biegnie za nim. Równina kości - Powiedziałaś, zdaje się, że twój przyjaciel niewiele mówi. - Anioł cedzi słowa. - Nigdy mi nie wyjaśnił, co to znaczy. - Ignorancja to prawdziwe szczęście. - Pierdu-pierdu! Anioł zerka na nią przez ramię, pies, którego właśnie mijają, zaczyna wyć. - Myślał, że ciebie nie zabierzemy? - Nie wiem, o co chodzi — burczy Phreedom. - Więc twój przyjaciel Finnan nie powiedział ci wszystkiego. Zapytaj go kiedyś, jak to jest iść pylistą drogą. Zapytaj go o suchy wiatr, który wieje przez pola straconych dni. Zapytaj go. Mamrocze coś pod nosem, a Phreedom nagle kręci się w głowie, jej umysł wypełnia obraz długiej, suchej, zapylonej drogi i idącego nią anio- ła. W powietrzu wokół niego wirują tumany pyłu, wiatr porywa w górę piasek i żwir, ciemnoszary, ochrowy i brudnobiały kurz stuleci, mille- niów. Czarne skórzane buty depczą czaszkę ptaka. Phreedom widzi całą równinę kości, wielką pustynię, ale nie Mojave, tylko jakąś inną, daleką. I coś słyszy, jakieś słowo, którego nie może zrozumieć: walium? wolu- min? welin? Potrząsa głową, odpędzając obraz i dzwonienie w uszach, ale nadal czuje mdłości. - Uczył mnie o mojo, o wudu i santerii, a tego nie można wyczytać w książkach. O enkin wiem tylko to, że niektórzy ludzie pozwalają, by mojo nad nimi zapanowało, wżarło się w ich dusze. Aż w końcu zaczynają się uważać za jakąś pieprzoną wyższą rasę, „żyjące wcielenia boskości". Owszem, mają moc, ale są tak cholernie pewni siebie, tak cholernie za dufani, tak cholernie... Brakuje jej słowa, więc z niesmakiem spluwa na ziemię. Rzeczywiście Finnan mówił jej niewiele, przeważnie o kuchennej ma- gii, o urokach i piętnach. Nawet określenie „enkin" wymknęło mu się niechcący, kiedy był pijany. Zrobił się wtedy taki dziwny, że nie potrafiła stwierdzić, czy jest smutny, czy zły, na nią czy na kogoś innego. Ale jeśli ten drań zamierza bawić się w wędkarza, to niech się wali. Do tej gry potrzeba dwojga. - Są prawi enkin i upadli enkin - tłumaczy facet w czerni. -1 są również głupcy tacy jak Finnan, którzy myślą, że mogą pozostać neutralni, że mogą przed obowiązkami uciec na odludzie i modlić się, żeby ich nigdy nie znaleziono. -A na tym polega pańska praca, tak? - pyta Phreedom. - Na ich odnajdywaniu? - Czas, żeby twój przyjaciel się zdecydował, po czyjej jest stronie: anio łów czy tych, którzy... - Urywa pod jej bacznym wzrokiem. - Nie masz pojęcia, mała, do czego są zdolni nasi wrogowie. Nie masz pojęcia, co zrobiłyby z wami demony, gdybyśmy nie... wyznaczyli granicy. - Więc jest pan oficerem rekrutującym na wojnę w niebie? — Phre- edom śmieje się. - Tropi pan dekowników i dezerterów? Zamierza pan siłą wcielić go do wojska czy zastrzelić o świcie? - Przyszedłem go zabrać - odpowiada anioł. - Przyszedłem po twoje- go dobrego przyjaciela. Przed nimi pojawia się dom Finnana. Stara sepiowa fotografia Miejsce, gdzie mieszka Finnan, wygląda jak na dawnej sepiowej foto- grafii: chrom zmatowiony przez piasek, zardzewiała stal, przykurzone, wyblakłe brązy. Stary airstream umieszczony wysoko na czerwonych cegłach, dźwigarze i palach stanowi trzon dużej budowli. Przybudówki z masek samochodów, blachy falistej i brezentu otaczają główną część mieszkalną, do której wchodzi się po rdzewiejącej drabinie. Na tyłach industrialno-gotyckiego kompleksu leżą stosy opon, tworząc trzy ściany otwartego warsztatu, zadaszonego panelem słonecznym i po- łączonego z przyczepą kempingową drutami i kablami. Przed domem stoją wypiaskowane skorupy dwóch samochodów niczym kamienne lwy na stopniach ratusza. Wszędzie walają się urządzenia elektryczne i me- chaniczne, stare i nowe, zepsute i naprawione - komputery, telewizory, anteny satelitarne, rozebrane zmywarki i motocykle zmajstrowane z czę- ści zamiennych. To Finnan zbudował motor, który zostawił jej Thomas, gdy pewnego dnia po prostu zniknął bez uprzedzenia, bez słowa pożegnania. Znała ich obu na tyle dobrze, by wiedzieć, że jeśli ktoś ma dla niej odpowiedź, to właśnie Finnan. On miał odpowiedź na wszystko. Dlatego do niego przybiegła i zaczęła ciskać kamieniami w aluminiowe ściany przyczepy, a potem, stojąc z rękami na biodrach, przeklinała go, krzyczała, żeby wy- szedł, żądała wyjawienia, dokąd pojechał Thomas. Minęły dwa lata, a ona nadal podejrzewała, że Finnan dobrze wie, gdzie jest Tom, ale nauczyła się mu ufać pod tyloma innymi względami... aż w końcu uwierzyła, że jej brat miał powód, by tak po prostu zniknąć. Widziała, co Finnan potrafi. Jego obejs'cie to złomowisko, owszem, a on sam jest majsterklepką, który bierze zepsuty robot kuchenny, lodówkę, czajnik elektryczny i silnik autobusowy i buduje z nich urządzenie, które zamienia ścieki w świeżą wodę, nawóz i nietoksyczny pył. Ale umie też robić inne rzeczy. Phreedom do dziś pamięta, jak Mac miał jeden ze swo- ich „epizodów" i znaleźli go leżącego na ziemi. Zanim się zorientowała, Finnan już klęczał obok niego i trzymał mu rękę na piersi. Wykonał tylko jeden drobny ruch, żadne kładzenie rąk ani nic takiego. Nie wiadomo, co dokładnie zrobił, ale na pewno nie masaż serca. Phreedom próbowała zbadać puls Maca i nie mogła go wyczuć, dobrze to pamięta, dopóki Fin- nan nie wykonał tego ruchu nadgarstkiem... i wtedy puls się pojawił. Teraz Finnan stoi w bramie i czeka na nich cierpliwie z laską w ręce i papierosem w ustach. Finnan Finnan wygląda na dwadzieścia lat, odkąd Phreedom go zna. Twierdzi, że ma pod czterdziestkę, ale nikt tego nie wie na pewno. Wydaje się, że wciąż nosi te same ubrania: białe T-shirty, piaskowe drelichy i zdarte buty pustynne, wszystko zawsze wysmarowane czarnym olejem silnikowym i tłuszczem, łącznie z przylizanymi brudnymi włosami koloru blond. Jest niski i chudy, ale ma mięśnie, które wyglądają jak skręcone ze stalowych kabli, każde włókno widoczne pod napiętą skórą ramion, kiedy pracuje nad kolejnym wynalazkiem. — To przez tego demona, który jest we mnie — droczył się z nią, ale Phreedom nigdy nie była pewna, czy naprawdę żartuje. — Zżera cały mój tłuszcz. Jest pewna, że pod jego słowami coś się kryje. Finnan sprawia wraże- nie, jakby cały czas był podenerwowany, jakby wciąż się hamował, jakby spalał swą energię, powstrzymując się przed zrobieniem Bóg wie czego. Gdy we trójkę przesiadywali po nocach i lepiej go poznała, a potem, po wyjeździe Toma, nie dawała mu spokoju, próbując czegoś od niego się dowiedzieć, zrozumiała, że w pewnym sensie to wcale nie jest żart. Wszyscy mamy w sobie trochę demona i trochę anioła, myśli Phreedom. Finnan mówi o naznaczeniu, o tym, że wszyscy mogą znaleźć w sobie 64 Mowę, otworzyć zamknięte drzwi w głowie i ją wypuścić. Sądziła, że to metafory, aż do dnia kiedy wyciągnął przed siebie rękę zaciśniętą w pięść, potem ją otworzył, pokazując wnętrze dłoni, i szybko znowu zamknął. To mogła być sztuczka magiczna, ale przez chwilę blizna wyglądała bardzo realnie, miała dziwny kształt, jakby została wycięta czubkiem noża. Phreedom nie przyjrzała się jej dobrze, dostrzegła jednak coś w rodzaju oka, elipsę z kołem w środku i z czterema sterczącymi z niej małymi guzkami. Gdy Finnan ponownie otworzył dłoń, blizna zniknęła, została tylko szorstka skóra spracowanej męskiej ręki. Potem jeszcze raz zacisnął pięść i napiął biceps, patrząc na swoje ramię, jakby nie należało do niego. Teraz Phreedom widzi napięcie jego barków, twarde mięśnie i żyły jak postronki, kiedy Finnan wyjmuje papierosa z ust i rzuca niedopałek na ziemię; drugą ręką ściska żelazny drążek, którego używa jako laski. Na jego końcu, skierowanym w dół, jest zamontowana antena telewizyjna, obwieszona łańcuszkami i amuletami, okręcona drutem kolczastym i zwieńczona głową plastikowej lalki. Finnan trzyma ją zbielałymi palcami, jakby była jego jedynym połączeniem ze zdrowymi zmysłami. Nazywa laskę paralizatorem. Magia pokolenia telewizji, elektronicznego świata nanotechniki i rzeczywistości wirtualnej, mówi. W skórze, kościach i kurzu oczywiście jest mojo, ale trzeba iść z duchem czasu. Mowa jest dostatecznie potężna, gdy się ją szepcze do ucha, ale w erze bitmitów, nanourządzeń do inwigilacji, przywiewanych przez wiatr, unoszących się w pyle, który wdychamy, jest jeszcze silniejsza jako szept w głowie. Phreedom nie wie, co zasila paralizator, ale w rękach Finnana wynala- zek wydaje ciche buczenie, gdy się uważnie przysłuchać. Jak teraz. — Dzień dobry, realny świecie — mówi Finnan. - Wejdźmy do środka i porozmawiajmy. Księga imion - Nie ma o czym rozmawiać - ucina anioł. Siedzą przy laminatowym blacie małego kuchennego stołu w przycze- pie, jeden pije wodę z butelki, drugi piwo. Phreedom szpera w lodówce, szuka coli, ale przez cały czas obserwuje ich kątem oka i słucha uważnie, o czym mówią. — Twoje imię jest w księdze — stwierdza anioł. Oprawna w skórę „książka", a właściwie zgrabny palmtop dziesiątej generacji leży przed nim na stole, otwarty i włączony. Na ekranie przewija się, rząd po rzędzie, sekwencja czterech różnych hieroglifów ułożonych w na pozór przypadkowym porządku. Phreedom przypomina się pewien film dokumentalny, w którym pokazano wygenerowany komputerowo, powoli obracający się model podwójnej helisy. Pamięta, że litery A, T, G i C oznaczały cztery podstawowe cegiełki, z których zbudowana jest cząsteczka DNA, wzór na żywą istotę. W miarę jak patrzy, znaki przewijają się coraz szybciej, aż w końcu monitor robi się jednolicie szary. - Księga się myli - oświadcza Finnan. - Znalazłeś niewłaściwego czło wieka. Może powinieneś zajrzeć do oryginału. A, racja, słyszałem, że go zgubiliście. — Uśmiecha się złośliwie. — Szkoda. Naprawdę trudno ocze kiwać, że przeceniona kopia będzie coś warta. Te skryby z Aratty... — Seamus Finnan. Urodzony w Irlandii... — Nie nazywam się tak. Nawet nie macie mojego zakichanego nazwi- ska. Przeklęte anioły. Lepiej, kurwa, sprawdźcie fakty, zanim wparujecie w czyjeś pieprzone życie. Nie po raz pierwszy Phreedom wychwytuje u niego ślad irlandzkiego akcentu, ale jest zaskoczona. I mimo jego zaprzeczeń raptem nabiera pew- ności, że Seamus to imię, z którym się urodził. Jednocześnie jest przekona- na, że Finnan mówi prawdę. Chodzi mu o coś głębszego niż o nazwisko. Anioł pochyla się, patrzy w ekran, jakby był w stanie coś odczytać z zamazanej plamy. - Księga się nie myli - zapewnia. - Archiwa są kompletne. — Ta mała czarna książeczka o podbojach twojego pana? — Księga enkin — mówi anioł. — Przymierza, Suwerenów i tych, którzy jeszcze nie są zwerbowani. Wszystkich. Również czasy i miejsca powołań i zbiórek. Przecięcia ścieżek. Ustalenia pozycji. Przesuwa palcem po trackpadzie i zapis zaczyna przewijać się z szybko- ścią, za którą na pewno nie nadąża oko. Anioł stuka w jeden z przycisków i obraz nieruchomieje. — Slab City, dwunasty kwietnia 2014. - Odwraca palmtop do Finna- na, żeby sam zobaczył. Gospodarz zapala kolejnego papierosa, zaciąga się dymem. Phreedom zastanawia się, od jak dawna Finnan tu mieszka, bo jego akcent ujawnia się bardzo rzadko. - Nie widzę mojego nazwiska. - Slab City, dwunasty kwietnia 2014 - powtarza anioł. - Tutaj jesteśmy tylko my dwaj. - Nie możesz mnie zabrać, nie znając mojego prawdziwego imienia. Nie masz nade mną władzy, siedzisz przy moim stole na moje zaproszenie. - Zostaniesz stąd zabrany - oświadcza anioł. - Nie przez ciebie. - W takim razie przez innych, przez Suwerenów. - Myślisz, że taki porąbany megaloman jak Malik zechce mnie wciąg- nąć do swojego prywatnego dżihadu? Mało, kurwa, prawdopodobne. Phreedom bierze ze stołu zapalniczkę Finnana i zaczyna się nią bawić. - Kiedy oni po ciebie przyjdą, będą mniej... dyplomatyczni niż ja - ostrzega anioł. - A ja będę mniej gościnny - odpowiada Finnan. - Zgwałcą twoją małą uczennicę - uprzedza anioł. - A ciebie zawloką do piekła za tłuste włosy. Phreedom otwiera zapalniczkę, pstryka. - Nie doceniasz tej dziewczyny - mówi Finnan. - Ona potrafi zadbać o siebie. - Krzyżyk z kości kurczaka ochroni ją przed psami gończymi? Phreedom dotyka talizmanu, który zrobił dla niej Finnan. Seamus wydmuchuje dym prosto w twarz anioła. - Wiesz... skrzydlaty, twoja organizacja nigdy nie pokona przeciwni- ków, a oni nigdy was nie pobiją, bo, pomijając kretyńską otoczkę, jesteście dokładnie tacy sami. Mogą sobie być enkin pisani małą literą, a nie dużą i ważną, ale jest Przymierze przez duże P jak pieprzyć, tak? Przymierze i Suwerenowie. Założę się, że mają taką samą księgę jak ta. A przy okazji, jak punktacja? Remis w ostatnich minutach? Czekacie na złoty gol? - Nigdy nas nie rozumiałeś, Finnan. Celem walki nie jest „pokonanie przeciwnika", jak się wyraziłeś, ale oczyszczenie ziarna z plewy, oddzie- lenie boskiego nasienia od złego, a jeśli w tym celu trzeba będzie spalić świat... cóż, popiół użyźnia glebę. — Zawsze uważałem, że wy, skurwiele, nie jesteście ludźmi. Zapomnie- liście, skąd pochodzicie. — Jesteśmy kimś więcej niż ludźmi, chłopcze. Obaj widzieliśmy, co tam jest. Wiemy, co moglibyśmy zbudować na zgliszczach. Nie potrzebujemy tego brudu i nędzy. Możemy je wypalić i stworzyć dla ludzkości nowy świat w Welinie. Wiesz, że cały wszechświat jest zaledwie... pyłkiem kurzu, plamą atramentu na powierzchni Welinu. Ostatni wielki grzmot w niebie Anioł odwraca się do niej z wyniośle pobłażliwym uśmiechem. — Wasza historia, wasza rzeczywistość, dziewczynko, jest co najwyżej wyżłobieniem zakrzywiającym się tak powoli, że widzicie prostą linię biegnącą zawsze naprzód, na tyle głębokim, że ktoś taki jak ty nie jest nawet w stanie wyobrazić sobie światów znajdujących się po drugiej stro nie muru. A to jest tylko jedna mała linia papilarna na Welinie. Phreedom patrzy na anioła w zakurzonym płaszczu i na Finnana z twa- rzą umazaną olejem silnikowym. Nigdy jej o tym nie wspominał. — Zaciągnąłem się kiedyś — mówi Finnan. — Byłem pieprzonym żoł- nierzem i ten jeden raz mi wystarczy. Nie zrobię tego nigdy więcej. — Wiesz co, Finnan, nie ma dla nas znaczenia, czy odejdę stąd z twoją głową, czy z sercem. Nam zależy tylko na tym, żebyś dokonał wyboru. — Ostatni wielki grzmot w niebie? - ironizuje Finnan. — Tego, kurwa, chcecie? Obudź się, skrzydlaty, bandy są martwe, Anunnaki, asurowie, athenatoi, wszyscy dawno odeszli... - Co ty o tym wiesz? - warczy anioł. - Gdzie byłeś, kiedy te bandy wrzucały dzieci do pieców na wszelki wypadek, tak na wszelki wypadek, bo mogły wyrosnąć na rywali? Widziałeś, jak Irra maszeruje na Akkad, pustosząc wszystko na swojej drodze? Co widziałeś, Seamusie Finnanie? Jakie nędzne ludzkie wojenki? Finnan strzepuje popiół na linoleum. Phreedom przesuwa literki z magnesami po drzwiach lodówki. — Sądzisz, że chcę powrotu dawnych czasów? - ciągnie anioł. - Myś lisz, że kieruje mną nostalgia? To wiek rozumu, dzieło Przymierza. Wojna toczy się przeciwko bogom-królom i imperatorom. — Przenosi wzrok na Phreedom. - Przeciwko wielkim romantycznym kłamstwom, które wy, ludzie* tak kochacie. Można by przypuszczać, że to docenisz, Seamusie Finnan. Ale nie było cię, kiedy podpisywaliśmy Przymierze, żeby położyć kres rozlewowi krwi, prawda? Seamus Finnan. Phreedom nieraz zastanawiała się nad jego przeszłoś- cią, teraz znowu o niej myśli. Zaciągnął się do wojska. Brał udział w woj- nie? Syria była nie tak dawno temu, ale z drugiej strony wie od Maca, że zjawił się tutaj wcześniej. Irak? Nagle uświadamia sobie, że kompletnie nie zna historii. Kiedy opowiadał jej o enkin, zwykle grzebiąc w jakimś silniku, nie wyobrażała go sobie w żadnym innym miejscu. - Rzeczywiście nie było mnie przy tym — przyznaje Finnan. - Ale zna łem człowieka, który był. Dawno temu... no, może nie dla takich jak ty, ale dla tych, którzy pamiętają twarz własnej matki, bardzo dawno. W każdym razie znałem kogoś, kto przeszedł przez to wszystko, kto był przy podpisywaniu waszego cholernego Przymierza. I powiedział mi, że to wielka kupa gówna. — Finnan posyła aniołowi szeroki uśmiech. — I że pieprzył twoją matkę. Phreedom spodziewa się, że anioł skoczy na niego przez stół, ale on tylko mierzy Finnana wściekłym wzrokiem. Siedzi w milczeniu przez dłuższą chwilę, podczas gdy Finnan pali pa- pierosa i sączy piwo. Potem wciska kilka klawiszy na palmtopie. Ekran ożywa. Anioł patrzy na Phreedom, potem na Seamusa, w końcu przenosi spojrzenie za okno znajdujące się obok niego. — Moje imię jest w księdze — mówi. — Może ty jeszcze się nie zdecydo wałeś, dokąd zmierzasz, ale ja tu jestem. — Na ekranie wciąż wyświetlają się te same cztery znaki w różnych konfiguracjach. - Chciałbyś poznać moje prawdziwe imię czy mam zdradzić je dziewczynie, żeby mogła mnie wezwać, kiedy demony... - Nie chcemy poznać twojego imienia - przerywa mu Finnan. - Ja nie jestem zainteresowany. Ona nie jest zainteresowana. - A jak ono brzmi? Rumpelstiltskin? — pyta Phreedom i od razu robi jej się głupio. - Ono brzmi... - Nie dołączę do was ani nie będę z wami walczył! — wybucha Finnan. - Nie dostanę numeru, przydziału, zadania, nie będę zbawiony ani przeklęty, a ty możesz... - Metatron - mówi anioł. Metatron - Metatron. To boli. Mówi naprawdę cicho, ale Phreedom czuje rezonans głęboko w czaszce, jakby tysiąc psich gwizdków zagwizdało jej prosto do ucha. Przez sekundę, przez ułamek sekundy ma wrażenie, że ten dźwięk niesie informację dla wszystkiego, co jest w przyczepie, łącznie z nią. Jakby wymawiając to jedno, głupio brzmiące słowo, anioł odcisnął swoje imię na każdej rzeczy i na niej także. Przez krótką chwilę ta myśl wydaje się całkowicie naturalna, całkiem logiczna, potem świat wokół zaczyna wi- rować, ale przestaje dzwonić. Phreedom opiera się o lodówkę, patrzy na Finnana, żeby sprawdzić, jak wygląda sytuacja, ale wcale nie musi szukać potwierdzenia, bo już wie. Jest źle. Finnana ogarnia gniew, widać go w nabrzmiałej żyle na czole, w napiętych mięśniach karku, w drżeniu ramion, w zaciśniętych pięściach. Ale jego oczy są spokojne jak zawsze, chłodne, lodowato niebieskie, nieruchome. - Miło, że się przedstawiłeś - mówi. - Zaprosiłeś mnie tutaj, więc to była zwykła uprzejmość z mojej strony. - Jasne, ale nie ma potrzeby zachowywać się tak... oficjalnie. - Zawsze uważałem, że uprzejmość to podstawa dobrej współpracy. - Nie ma i nigdy nie będzie między nami żadnej współpracy. - W takim razie „poznaj swojego wroga". - Nie jesteśmy wrogami. Zaprosiłem cię do swojego domu. Ofiaro- wałem gościnę... - A ja z wdzięczności podałem ci swoje imię — mówi anioł. — Jestem twoim dłużnikiem. — Nic mi nie jesteś winien. - Ale muszę odpłacić za gościnność. Jeśli odmówisz, obrazisz mnie, a jeśli mnie obrazisz, będziesz moim wrogiem. Więc jak będzie? - Nie masz u mnie żadnego długu. Cofam zaproszenie. Wynoś się z mojego domu. Phreedom zauważa, że magnetyczne litery układają się na lodówce w słowo METATRON. Tak mogłoby brzmieć imię jakiegoś superboha-tera z komiksu, niedorzeczne i pompatyczne. Wygląda niegroźnie. - Wyrzucasz mnie? - pyta anioł. - Mówię, żebyś wyszedł. - Powiedz jedno słowo, a sobie pójdę. - Proszę - warczy Finnan. - Nie to słowo, chłopcze. Wiesz, co mam na myśli. - Ja wiem, o co ci chodzi, arogancki palancie — odzywa się Phreedom. Finnan potrząsa głową. - Nawet o tym nie myśl, Phree. Uczyłem cię, jak czytać znaki, ale to imię byłoby tylko pustym dźwiękiem w twoich ustach... a właśnie tym słowem oni by cię przeklęli. - Pozwól dziewczynce spróbować. Niech pisklak zaświergocze, po raz pierwszy wzywając anioła. - Nie traktuj mnie protekcjonalnie, draniu - obrusza się Phreedom. - Zostaw ją w spokoju - rzuca Finnan, podnosząc się z krzesła. - Wynoś się z mojego domu, do cholery! Natychmiast! Anioł skłania głowę, jak do modlitwy albo inwokacji. - Rozkazuję ci w twoim własnym imieniu, rozkazuję ci po raz drugi, rozkazuję ci po raz trzeci... - Metatron - mówi Phreedom. Złoty, płonący dźwięk ognia i rdzy Pusta butelka rozpryskuje się w dłoni anioła, na laminatowy blat stołu sypie się szklany piasek. Metatron, powtarza Phreedom. Czas staje się echem. Świat krzyczy jej w twarz złotym, płonącym dźwiękiem ognia i rdzy. Anioł jest blady, Finnan zielony, ręka Phreedom karmazynowa, kiedy podnosi ją, żeby powstrzymać Mowę, zanim roztrzaska całe jej istnienie. Metatron. Wydaje się, jakby miała powtarzać to jedno słowo do końca życia, już zawsze w tej jednej chwili, wciąż na nowo przeżywając jego echa. Po- wietrze przed nią jest płynne, jego skomplikowane prądy kreślą znaki i symbole, nagle wszystkie zrozumiałe, utkane w jedno żywe słowo, to imię. Phreedom sięga do najgłębszej części śladu odciśniętego w świecie wewnątrz przyczepy Finnana, po czym kciukiem i palcem wskazującym przekręca go w samym środku. Robi swoje pierwsze wyżłobienie. Anioł odrzuca głowę do tyłu, śmieje się i płacze. Finnan zdusza niedopałek na blacie stołu. Świat staje się normalny... prawie. - Pójdę już - oznajmia anioł, wyłączając palmtop. Wstaje z krzesła. Głos ma zdławiony, po jego czole spływa kropla potu, ale na ustach błąka się cień uśmiechu. — Wygląda na to, że się myliłem. Zdaje się, że jednak nie przyszedłem po twoją duszę. Młoda Phreedom kupiła ci trochę więcej czasu. - Może pewnego dnia zrobię dla niej to samo - odzywa się Finnan. - Nie sądzę, żebyś musiał. Ta mała jest wojowniczką. Już dokonała wyboru, a jeszcze nawet nie ma imienia. - Dla rodziny jestem Phreedom. Innego nie potrzebuję. - Ojciec nazwał mnie Enochem — mówi anioł. — Ale w obecności Boga szybko stwierdzasz, że ludzkie imiona są przyciasne. Nazywają cię Phreedom, ale czy naprawdę taka jesteś, naprawdę nią jesteś? - Póki żyję, to wystarczy — ucina Finnan. - Będziesz ją chronił? Skazałeś tę dziewczynę na piekło w dniu, kiedy jej powiedziałeś, że bogowie istnieją. A gdy osamotnieni wezmą ją w ramio na - bo takiego wyboru dokonała - pewnie podziękuje ci za to, wyry wając serce. - Wynoś się — mówi Phreedom. — Wynoś się w cholerę. Anioł przeciska się obok niej i otwiera drzwi, ale zatrzymuje się na pro- gu i odwraca, żeby zejść po drabince. Finnan podchodzi do lodówki, wyj- muje z niej piwo. Odkręca kapsel, wznosi toast butelką... na zdrowie! Anioł żegna się gestem Johna Wayne'a. - Do zobaczenia — mówi. Pola straconych dni - Od jak dawna Finnan tu mieszka? — pyta Phreedom, stawiając ostatnią puszkę jasnożółtej emulsji na ziemi u podnóża Jesus Hill. Mac uśmiecha się i wzrusza ramionami. - Dłużej ode mnie, a ja jestem tutaj od prawie czterdziestu lat. - Więc ile on ma lat? Mac znowu wzrusza ramionami i tym razem się śmieje. Zdejmuje cza- peczkę bejsbolową i drapie się po głowie. - Wygląda na dwadzieścia, ale chyba musi mieć ponad sto. — Wkłada czapkę i uśmiecha się z wystudiowaną niewinnością. — Ale, do licha, moja pamięć nie jest taka jak kiedyś. Kto wie, może Finnan przybył tu zaledwie wczoraj. Phreedom rozmyśla o tym, kim jest Seamus Finnan, o wojnie, w której walczył, i o wojnie, przed którą ucieka, o historii, o której nigdy nie opo- wiada, o przyszłości, którą odrzuca. Zastanawia się, czy wypowiadając jedno słowo, nie weszła w rolę, której on nie chce odgrywać. Imię anioła nadal rozbrzmiewa w jej głowie i gdzieś głęboko w niej rodzi się pragnie- nie, żeby je wypalić, wypalić wszystko. — Wiesz, kim jest Finnan, prawda? - Nie. Jestem tylko starym, wiecznie naćpanym hippisem pustelni kiem. Nie wtrącam się w życie Finnana, on nie wtrąca się w moje. Jeśli pewnego dnia przyjdzie do mnie i powie: „Hej, wiem, gdzie jest fontanna twojej młodości, człowieku, mogę cię zaprowadzić z powrotem do raj skiego ogrodu", może za nim pójdę, a może zostanę tutaj i będę malował swoje wzgórze. Trzeba znaleźć własną drogę. Nie można za kogoś odbyć podróży. - Więc nigdy go nie pytałeś, skąd przyszedł? Pylista droga, myśli. Pola straconych dni. - Uznałem, że nie chce, żeby go pytać — odpowiada Mac. Prawie wszyscy mają jakiś rodzaj piętna, powiedział Finnan. W niektórych jest wyciśnięte tak głęboko, że sami zapominają, kim są, bo liczy się tylko ten mały znak. Widać go w powietrzu wokół nich, czuć na wietrze. W sercach mają dziurę, która prowadzi prosto do piekła, prosto do nieba, a to, co znajdują po drugiej stronie, jest tak jasne, tak mroczne, tak cholernie czyste, że pozwalają, by nad nimi zapanowało i chodziło po świecie w ich ciałach. Anioły i demony. Phreedom wie, że on ma rację. Rozumie, dlaczego uciekł przed całym tym gównem. Ale nie ma pojęcia, czy sama potrafi się przed nim uchronić. Mowa nieznanych lądów - Jesteś' pewna? - pyta Finnan. Zapada wieczór, Phreedom leży w jego ramionach w jego łóżku w jego przyczepie w jego świecie. Cichną ostatnie echa prawdziwego imienia czarnego anioła, ale ona nadal słyszy zew, Mowę, melodię ziemi w ryt- mie oddechu Finnana, w biciu jego serca, we własnym oddechu i szumie swojej krwi. Dotyka jego uda. - Jeszcze nigdy w życiu nie byłam tak pewna, że dobrze robię — wyzna- je. - Chcę, żebyś ty mnie napiętnował, i chcę, żeby to był... sakrament. - To nie ja ciebie naznaczam piętnem. - Finnan kręci głową. - Wcale nie jest tak, że... cholera, wiesz, że mógłbym pójść za to do więzienia. - Trochę bełkocze, uśmiecha się łagodnie. - Jesteśmy enkin - mówi Phreedom. Teraz już to wie. I wie, że między nimi coś jest, że zawsze było. Coś więcej niż przyjaźń. - Jesteśmy inni. Ludzie... Finnan kładzie palec na jej wargach. - Nie „oni", nie „my", tylko ty i ja, okej? - Okej. Milczą przez jakiś czas, nic nie robiąc. Potem Finnan przesuwa dłoń na jej biodro, niemal z roztargnieniem, jakby myślał o czymś innym. - Jak ty to czujesz? — pyta Phreedom. — Chodzi mi o Mowę. -Jakby milion małych drucików przewodziło przeze mnie prąd aż do kości — odpowiada Finnan. — Czasami słyszę tylko ciche buczenie, a kiedy indziej mam wrażenie, jakbym się, cholera, smażył na krześle elektrycznym. Albo jakby wszystkie komórki mojego ciała były opiłkami żelaza, które układają się we wzór w pieprzonych, interferujących ze sobą polach magnetycznych. > - A ja słyszę pieśń. Wydaje mi się, że coś mnie wzywa, nie wiem skąd. I wszystko wokół mnie i w środku rezonuje. - Zazdroszczę ci. Phreedom odwraca się na plecy, patrzy w okno, na zachód słońca w technikolorze. Czerwone i złote tajemnicze smugi światła wyglądają jak namalowana dekoracja do panoramicznego filmu z lat pięćdzie- siątych. - Jak myślisz, ile mam czasu, zanim po mnie przyjdą? - pyta. - Niewiele. Zdaje się, że szykują się do ostatecznej rozgrywki. Wkrót- ce myśliwi rozproszą się po całej ziemi, zapolują na ostatnich wolnych enkin. Chcą dopaść mnie, wcześniej czy później zechcą ciebie.. Już szu- kają... - Finnan milknie, jakby raptem się rozmyślił. - Pieprzone anioły. Chryste, ratuj nas przed pieprzonymi aniołami. - Może... - Phreedom się waha. - Może to jest wojna, w której po- winniśmy wziąć udział. - Chwalebny bój o królestwo? Mamy, cholera, ratować świat? Ty i ja? - Może. Finnan potrząsa głową. - Obiecaj mi, że kiedy po ciebie przyjdą, uciekniesz, po prostu uciek niesz w cholerę. Nie bądź bohaterką, Phreedom. Nie graj w ich grę. Ale Phreedom sobie uświadamia, że nie może tego obiecać. - Dlaczego nie opowiedziałeś mi o Welinie? - pyta. - Bo to jedna wielka kupa gówna - mówi Finnan. - Pieprzona mrzon- ka. Rzeczywistość jest tutaj i teraz, a reszta to... dym i lustra. Mowa jest prawdziwa, ale Welin to tylko... mit. Ona słyszy kłamstwo w jego głosie. Do licha, czuje, że ta druga rzeczy- wistość napiera na nią, stara się przedrzeć. Dym i lustra. Nie ma dymu bez ognia, a po drugiej stronie zwierciadła jest inny świat. - Jestem gotowa - mówi. - Chcę poznać swoje imię. Finnan przekręca się, kładzie na niej, opiera głowę na jej ramieniu, całuje w szyję, pieści. Phreedom czuje piwo w jego oddechu. Zaczął pić tuż po odejściu anioła. Zdołałaby go powstrzymać, ale nie chciała. Na trzeźwo mógłby tego nie zrobić. - Chcę, kurwa - szepcze Phreedom. Finnan wciska w nią drugą rękę, oplata jej serce elektrycznymi palca- mi, czyta ją, pisze, łączy sacrum z profanum, stosowność z nieprzyzwoi- tością. Pochyla się nad nią i szepcze jej do ucha. W połowie opróżniona paczka papierosów Budzi się w łóżku Finnana w przyczepie w Slab City, w nowym świe- cie, w swoim świecie, a jego nie ma. Mac, który wstał wcześnie, pracuje na Jesus Hill, ale ona jest sama w pałacu ze złomu. Nawet powietrze jest pozbawione jego sepiowego światła życia i stalowego zapachu duszy. Rozgląda się po airstreamerze, szukając wskazówek, dokąd mógł pójść, dlaczego zniknął, jakiejś kartki, pożegnalnego liściku, ale widzi tylko w połowie opróżnioną paczkę papierosów, a na niej zapalniczkę Zippo. I dużo pustych butelek po piwie. Jutro ma wyjechać z rodziną na północ, zanim letnie słońce stanie się zbyt dokuczliwe, przenieść się tam, gdzie jest chłodniej. Sama nie wie, czy chce z nimi jechać, ale to nie znaczy, że woli zostać tutaj, na wypadek gdyby Finnan wrócił. Domyśla się, że on nigdy nie wróci. Nie, chodzi o coś więcej niż nagłe poczucie obcości. Nomada wszędzie czuje się jak u siebie w domu, myśli Phreedom. Może to dziwne, ale właśnie tak jest. W Slab City czy daleko na północy, w podróży czy na kempingu nigdy nie miała wrażenia, że nie powinna tam być. Teraz jest inaczej. Wygląda na podwórze i widzi, że brakuje jednego z motorów, ale drugi stoi z odrzuconą ciężką brezentową płachtą i kluczykami w stacyjce — za- proszenie, propozycja. „Obiecaj mi, że uciekniesz", powiedział, ale ona nie może tego zrobić. Trwają przygotowania do wojny, która obróci całą ziemię w popiół, a ona nie chce być bohaterką — naprawdę nie chce — lecz to nie oznacza, że nie będzie walczyć. Kurwa, myśli. Pieprzyć Finnana. On nic nie wie. Po prostu jest cholernie przerażony. On po prostu... Przypomina sobie równinę usłaną kośćmi, but miażdżący ptasią czaszkę i nagle rozumie, że czymkolwiek jest Welin i to, o czym mówił anioł w czarnej skórze, cała ta pylista droga i pola straconych dni, Finnan miał prawo się tego bać. Ale ona nie będzie żyć w ten sposób. Jeśli weźmie motocykl, to nie po to, żeby uciec przed aniołami czy demonami, ale żeby je znaleźć. Może wyruszy na poszukiwanie Finnana albo pojedzie szukać Toma. Jeszcze nie wie, lecz jest pewna, że nie zamierza czekać, aż po nią przyjdą. Przed wyjściem układa magnetyczne litery na lodówce w napis PHREEDOM i bierze naszyjnik z kości kurczaka, talizman odstraszający złe mojo, ze stolika, na którym zostawiła go wieczorem, kiedy jeszcze była ludzką istotą. Teraz ma w głowie mowę aniołów - w ciele, we krwi - więc nie sądzi, żeby go dłużej potrzebowała. Ale z drugiej strony... Może to oznacza, że potrzebuje go bardziej niż kiedykolwiek. ERRATA Dzienniki Guya Reynarda Cartera - Dzień nieskończoność Osiedle przyczep nazywane Slab City w świecie, do którego należę, znaj- duje się jakieś sześć kilometrów od Niland, przy sto jedenastej, na wschod- nim wybrzeżu morza Salton w południowo-wschodniej części Kalifornii. Otacza je pustynia Sonora, dalej na północy ciągnie się Mojave. Nazwa miasteczka pochodzi od fundamentów budynków starej bazy marynarki opuszczonej po drugiej wojnie światowej, od betonowych płyt służących obecnie jako miejsca parkingowe dla samochodów turystycznych i przy- czep kempingowych, których właściciele przenoszą się wraz z porami roku, latem do Kanady, zimą do Kalifornii. Wędrowne ptaki. Nowy Meksyk ze swoją Jornada del Muerto leży obok Arizony. Jornada del Muerto, Droga Nieboszczyka, biegnie od Kerns Gate w El Paso na północ przez suchą równinę natronu, uranu, soli, piasku i pyłu aż do Santa Fe, Los Alamos i Trinity, gdzie niszczyciele światów rozbijali atomy. To odcinek starej Camino Real, którą Meksykanie przybyli z Teo- tihuacan do Krainy Marzeń. Peter Kern musiał o tym wiedzieć, kiedy po powrocie z Alaski, gdzie już kończyła się gorączka złota, zbudował podmiejskie osiedle i wysoką bramę z kutego żelaza: dwie kolumny po- łączone nad drogą, ozdobione srebrnymi kulami, swastykami i innymi okultystycznymi ornamentami. Całość przypomina bardziej wjazd do Chinatown niż do suburbium. Albo wejście do piekła. Brama Tysiąca Drzwi stoi otworem dla każdego. Żeby w moim świecie dotrzeć stamtąd do Slab City, trzeba przejść... ile tysięcy kilometrów? Rozłożyłem mapy tego zakątka świata na laminatowym stole starego airstreamera, od brzegu do brzegu. Nowy Meksyk, Arizona, Kalifornia. W tym świecie Slab City ciągnie się przez wszystkie trzy stany. Ręcznie zapisane stronice dziennika dziewczyny — jeśli to jest dziennik - wiszą na drzwiach lodówki, przymocowane magnesami w kształcie plastikowych liter, takich jak te, o których wspominała; kartki z erratami nakładają się na siebie jak łuski baśniowej bestii. Próbuję zrozumieć, jaki proces musiał zajść w jej umyśle, żeby dobrze znany, pewny, solidny świat zmienił się w wymyśloną rzeczywistość, w której rozgrywa się jej dziwna opowieść o aniołach. Możliwe, że ona, podobnie jak ja, nie pochodzi stąd, że też jest podróżniczką przemierzającą długą drogę. Podróż martwego człowieka, Guya Reynarda Cartera z Wieczności, jak ironicznie siebie nazwałem, zaczyna się pięćset dwadzieścia siedem świa- tów na południe od tego miejsca. Jak długo już wędruję na północ? Nie wiem. Przestałem odmierzać dni, miesiące, lata, wieki i millenia jakieś dwieście światów temu. Nawet one nie są właściwą miarą odległości. Nie liczę bezkresnych równin zasłanych pokruszonymi kośćmi ani odcinków marmurowych grobli biegnących przez płytkie spokojne oceany bez fal, pustkowi, przez które szedłem prosto całymi latami, budząc się co rano i mając przed sobą taki sam widok jak poprzedniego dnia. Niektóre z nich zostały dość dobrze opisane przez mieszkańców, tak że można wejść do biblioteki albo księgarni, wyciągnąć wszystkie adasy i encyklopedie, żeby poznać je lepiej. Takie miejsca uznaję za osobne światy. Nie liczę rozleg- łych obszarów, które musiałem przemierzyć, żeby dotrzeć z jednego do drugiego: Dżungli Filigranu, Zatoki Popołudnia. Jornada del Muerto Ten świat, jako jeden z niewielu - może dwudziestu - odwiedzonych przeze mnie, tak bardzo przypomina mój, że po nałożeniu ich map na siebie dostrzegłoby się tylko niewielkie różnice: brak Irlandii, Wielka Brytania bez mostu lądowego łączącego ją z Europą, Kalifornia pęknięta na pół w wyniku kataklizmu. W encyklopediach i słownikach też można wychwycić różnice, o ile da się je odczytać: zwycięstwa nazistów w Europie, aktorzy jako prezydenci, imperia brytyjskie, nad którymi słońce nigdy nie zachodzi. Lecz mnie interesują podobieństwa. W jakimś świecie może wcale nie być chrześcijaństwa, a jest Święte Imperium Rzymskie założone przez Konstantyna albo krucjaty przeciwko poganom zamieszkującym Bliski Wschód, którzy nie oddają czci ukrzyżowanemu Dionizosowi. Mona Lisa o kocich oczach, ale z tym samym słynnym uśmiechem. Ostatni ładunek butwiejących dzienników w ciężarówce z przyczepą wy- posażoną jak biblioteka zostawiłem dwieście światów temu w miejscu, gdzie słońce w kształcie sierpa nie mogło już dłużej zasilać baterii silnika. Wcześniej tylko ze dwa razy porzuciłem archiwa niekończącej się piel- grzymki do Wieczności, gdy nie miałem jak wziąć ich ze sobą. Ale w obu wypadkach udało mi się uratować plecak notatek: podsumowanie do- świadczeń z jednego stulecia spisane na dwóch kartkach, rysunek placu w renesansowym mieście, w którym mieszkałem przez dziesięć lat, zanim pustka stała się zbyt wielka, i choć bardzo nie chciałem opuszczać tak pięknego miejsca, wiedziałem, że pora ruszać dalej. Czasami składam drobne ofiary: zostawiam encyklopedię, którą zabra- łem z jednego świata, na półce w księgarni w innym. Albo wprowadzam w czyn bardziej wyrafinowane pomysły: napełniam magazyn srebrzysty- mi dyskami komputerowymi lub tym, co akurat wiozę w fantastycznym wehikule, który udało mi się zdobyć w świecie o wyjątkowo zaawanso- wanej technice. Ale oczywiście zawsze zatrzymuję Księgę. Póki ją mam, wiem, jaką drogą podążam, nawet w takich światach, gdzie ponurzy mężczyźni w strojach burmistrzów, uwiecznieni na olejnych obrazach wiszących w galeriach, mają lśniące skrzydła i rogi. Slab City, Kalifornia. Miasteczko przyczep leży sześć kilometrów od Ni- land, na wschodnim wybrzeżu dawnego morza Salton, w które wcina się poszarpana nowa linia brzegowa zatopionej Kalifornii biegnąca z pół- nocy na południe i łącząca niegdyś pustynne miasta, a obecnie porty; ich parkingi są teraz nabrzeżami, śródmiejskie deptaki molami wpada- jącymi do Pacyfiku. Czasami nocą stoję w miejscu, gdzie droga kończy się urwiskiem ze znakiem drogowym pokazującym odległość do miast, świętych - Diego lub Francisco - albo do samego Miasta Aniołów, po- chłoniętego przez morze. Wyobrażam sobie Hollywood jako nową At- lantydę jarzącą się w głębinach. 3 CAŁA WIECZNOŚĆ ALBO NIC Mętnie, ale z pasją Asheville, 13 lipca 2017. Thomas patrzy, jak jasnowłosy chłopak odstawia szklankę na stół, żeby rękami pomóc sobie w dyskusji z kruczowłosym kolegą, który potrząsa głową i uśmiecha się drwiąco. Obserwuje żywą gestykulację najładniejszego członka studenckiej grupki; jest ich sześciu albo siedmiu, wszyscy ostrzyżeni na jeża i starannie ogoleni, w czerwono-bia-ło- niebieskich strojach z modnymi logo, zupełnie nie na miejscu w tym uniwersyteckim barze z zagranicznym piwem i alt-rockową atmosferą. Jedyni, którzy tu pasują, to blondyn i ten, który się z nim spiera, obaj w skórzanych kurtkach i dżinsach. Pozostali są nudni do bólu, przyszłe gwiazdy palestry i futbolu. Kłócą się na temat wojny. Złotowłosy — roz- koszny gej, który się ukrywa, ale zerka na boki — peroruje o wolności i demokracji mętnie, ale z pasją, w sposób, który Thomas uznaje za uroczy. Przynajmniej nie używa takich określeń jak „arabus". Jack, tak zwracają się do niego koledzy. Znowu rzuca spojrzenie na Thomasa, traci wątek i kończy tyradę machnięciem ręki. Szybko odwraca wzrok, ale Thomas nie odrywa od niego oczu. Dobrze wiesz, do licha, że tego chcesz. — Chyba, kurwa, oszalałeś — stwierdza Finnan. — Tu cuchnie demonem. Słowo daję, bona fide, lepiej zabić własną duszę, niż pozwolić, żeby Przymierze miało swoje demony. Suwerenowie. Jezu! Skurwiele, którzy uważają siebie za aniołów, nie są dla ciebie dostatecznie źli? — Ja tylko chcę się stąd wydostać — mówi Thomas. Nadal obserwuje chłopaka. — Uważasz Welin za wyjście? To nie ucieczka, tylko pieprzona śmierć. Thomas przenosi wzrok z powrotem na przyjaciela. — Nie. Śmiercią jest w tym świecie. Śmierć to terrorysta samobójca w autobusie. Rozpędzony samochód na drodze. Tamten biedny dupek, teraz wspaniały, a w wieku pięćdziesięciu lat, stary i tłusty, padnie na zawał. Śmierć to rzeczywistość, a jeśli Welin istnieje, zaczyna się tam, gdzie kończy się rzeczywistość. Sam tak mówiłeś. — Może bredziłem od rzeczy. Thomas zauważa, że kiedy Finnan jest wkurzony — wkurzony albo pijany, nie ma dużej różnicy - jego akcent się zmienia. I po raz kolejny zastanawia się nad przeszłością Irlandczyka. Seamus Finnan. Skąd na- prawdę pochodzisz? Kiedy się pojawiłeś? Bawi się podkładką do piwa. — Daj spokój. Jesteś, cholera, oryginałem, wyrzutkiem, marzycielem. Huckleberry Finnan. Człowieku, myślałem, że mi pomożesz. Ty i ja, Butch i Sundance, moglibyśmy razem... — Gówno. Wysłuchasz mnie, kurwa, chociaż jeden cholerny raz, Tommy. Masz, kurwa, dwadzieścia parę lat i myślisz, że wiesz, czym jest śmierć. Ledwo zostałeś napiętnowany, a już myślisz, że wiesz, czym jest Welin. To nie zabawa. Nie rozmawiamy tutaj o pieprzonych drzwiach do krainy marzeń. Thomas wodzi palcem po wyżłobieniu, które przecina stół. Myśli o drze- wie, z którego został zrobiony, o pniu, o naczyniach włosowatych ciągną- cych wodę i minerały, o strumieniach... czasu otaczających cienką skórą wewnętrzne pierścienie martwej materii. Podobnie jak Welin, ich świat to tylko jeden ze strumieni. Od kilku lat Thomas przedziera się od jednego do drugiego, szukając drogi, żeby się stąd wydostać, dokopać do powierzchni albo do cichego, solidnego drewna. Kraina marzeń? Uśmiecha się. — Druga gwiazda na prawo i prosto aż do rana. Finnan milczy. — Okej — mówi Thomas. — Przepraszam. Wiem, że to nie zabawa. Cho lera, nie trzymałbym się z dala od moteli i nie jeździł na gapę pociągami towarowymi, gdybym nie wiedział, że to sprawa poważna. Nie jestem głupi. Tylko że... jaki mam wybór? Uciekał od prawie dwóch lat, tak długo nie widział siostry ani rodziców. Nietrudno koczować, gdy się jest, jak mówi Finnan, enkin. W przeciwnym razie byłoby o wiele gorzej. Jest dużo sztuczek, którymi można się posłużyć. Thomas pociąga łyk piwa, za które zapłacił uśmiechem, i zerka na blondyna. Tak, wiele sztuczek. Ale nie ukrywałby się w ogóle, gdyby nie miał ważnego powodu. — Musimy wiecznie uciekać, Finnan? Naprawdę musimy? Słyszałeś, co się dzieje w Jerozolimie. A w Białym Domu mamy pieprzonego funda- mentalistę, który najwyraźniej jest człowiekiem Przymierza, choć może nawet o tym nie wie. Ile czasu minie, zanim cały ten wychodek stanie w płomieniach? — Nie mam pojęcia — mówi Finnan. - Ile czasu? - Nie wiem. Stacja końcowa: Apokalipsa Thomas bierze wizytówkę leżącą na stoliku i zaczyna obracać ją w palcach jak magik bawiący się monetą. Pokazuje ją przyjacielowi. Finnan, rozparty na czerwonej kanapie ze sztucznej skóry, kręci głową. Na wizytówce jest tylko nazwisko, logo i adres, bez telefonu, adresu e-mailowego, linków. Nie jest to nawet karta czipowa, tylko zwykły biały, zadrukowany kartonik, jak z ubiegłego wieku. Z drugiej strony — Thomas rozgląda się po barze - całe to pieprzone Asheville jest anachronizmem. Nie chodzi o to, że to coś złego. W takich miejscach łatwiej przejść z jednego czasu do drugiego, podążając z nurtem wspólnych cech, fałdami podobieństw. Lubię lotniska, myśli. Człowiek przechodzi z jednej hali tranzytowej do drugiej, rozgląda się i gdyby nie przelot, nigdy by się nie domyślił, że jest już gdzie indziej. Thomas wszedł do toalety na międzynarodowym lotnisku George'a Busha w Teksasie i wyszedł w Meksyku. A bocznymi drogami, pustynnymi i górskimi, przecinającymi amerykańską prowincję, można wędrować bez końca. Zeszłe lato udało mu się spędzić w 1970 roku. Od lipca do maja przenosił się z komuny do komuny, a wrócił tylko dlatego, że chciał zobaczyć się z Finnanem i Phree, zanim zrobi ostatni duży krok... w bok. Można do woli skakać wzdłuż torów kolejowych tam i z powrotem, tam i z powrotem, wybierać sobie konkretne lata. Pod wieczór zawsze trafi się jakiś pociąg towarowy, który dowiezie do celu podróży. Stacja końcowa: Apokalipsa. Lepiej całkiem zejść ze szlaku. - Tatuaże Madame Iris - mówi Finnan. - Nie wiesz, kurwa, z czym masz do czynienia, Tom. Thomas kładzie wizytówkę na stole. Jest na niej logo: czarne, stylizo- wane oko z rozchodzącymi się promieniście liniami i łukami, takie jak na banknocie dolarowym albo jak Oko Horusa znane ze sklepików new age... i jednocześnie całkiem inne od jednego i drugiego. Aż krzyczy z niej enkin. Thomas słyszy to w kościach palców, kiedy dotyka wizytówki, czuje miły rezonans w duszy. Jest jednym z nich, enkin. Jednym z tych, których nazywają aniołami, demonami albo bogami. Skrzydlatymi istotami, które co rano Mową powołują świat do istnienia. Odkrył to trzy lata temu i od tamtej pory uciekał. - Więc człowiek rodzi się enkin albo się nim staje? - zapytał pewnej nocy, kiedy był już pewien, kiedy czuł łaskotanie w kościach. Razem z Finnanem łyknęli pejotlu na pustyni za Slab City i świat wydawał się jak sen, w którym on nagle oprzytomniał. - Niech mnie diabli, jeśli wiem, Tom - odparł Finnan. - Nie jestem nawet pewien, czy albo jedno, albo drugie. Może po trochu jedno i drugie. Zastanawia się, czy to był przypadek, że spotkał tego szalonego pustel- nika o młodej twarzy i starych oczach, mieszkającego w jaskini ze złomu. A jeśli to Finnan go znalazł, czy wiedział wcześniej i tylko czekał, aż Tho- mas sobie uświadomi, kim jest. I uważał na niego, podczas gdy anioły Przymierza i ich wrogowie chodzili po ziemi, gromadząc wojska. - To nasza droga ucieczki - mówi. - Byle dalej od tej pieprzonej, gów nianej wojny. Do Welinu. Wszystko albo nic. Cała wieczność albo nic. - ...gówniana wojna? Tamten mówi za cicho, żeby Thomas mógł usłyszeć całe zdanie, ale jego ton i spojrzenia rzucane w ich kierunku są aż nadto wymowne, niosą niezawoalowaną groźbę. Thomas czeka, aż kruczowłosy jastrząb uspokoi głupiego faszystę; blondyn oczywiście siedzi w milczeniu, unikając wszelkiej konfrontacji, która mogłaby wyniknąć z bezpośredniego dzia- łania. Nie chciałby, żeby ludzie myśleli... cokolwiek. Gdy byczek zostaje ułagodzony - daj spokój, stary, daj spokój - i studenci wracają do okładania się pałkami kategorycznych opinii, Thomas pochyla się do Finnana i mówi cicho, z powagą: — To nie jest nasze miejsce. Wszyscy to wiemy, czujemy. Mamy w so bie wyciśnięte piętno, zobaczyliśmy, co tam jest, i już nie możemy tego zapomnieć. Thomas został enkin w wieku dziewiętnastu lat, nafaszerowany pejot- lem na pustyni Mojave ujrzał wieczność w ziarnku piasku i nie spodobało mu się to, co zobaczył: potężną, prastarą moc drgającą pod światem jak mięśnie pod gładką skórą przyczajonej pantery. Nie Boga, ale coś starsze- go, zimniejszego. Dostrzegł łuski i pióra. Finnan kończy piwo, wygrzebuje dwudziestaka z kieszeni, rzuca go na stolik, wstaje. — Niech Bóg ci pomoże, Tommy, bo nie wiesz, co robisz. Niech Bóg ci pomoże. — Który? — pyta Thomas. Ale kiedy się żegnają i Finnan wychodzi na blask słońca, a Thomas sia- da znowu, żeby dokończyć piwo i obserwować blondyna przy sąsiednim stoliku, myśli sobie, że igra z ogniem. Tak, wie to na pewno. Lecz można się ukryć w Welinie. Patrzy na zegar nad barem; ostatnio nie nosi zegarka, bo nie ma po co, zważywszy na to, w jaki sposób żyje. Jest piąta czterdzieści pięć. Dokąd teraz? - zastanawia się. Dokąd? Wybierz rok, dowolny rok. Głos Boga Głos Boga ma imię - Metatron - ale to imię jest wymyślone. Nie nosi go od urodzenia ani nie przybrał go od razu po wyrzeczeniu się tego, które nadali mu matka i ojciec, kiedy jeszcze był człowiekiem. Nie trzeba mówić, że nie takie imię widnieje w paszporcie, który podaje chińskiej laleczce przy stanowisku odprawy na amsterdamskim Schipol, skąd liniami KLM odlatuje do Newark, ani w hali tranzytowej w Nowym Jorku podczas kontroli celnej i imigracyjnej. W paszporcie jest Enochem Hunterem — solidne, zwyczajne nazwisko, które nie wzbudza żadnego zainteresowania. Gdyby wybrał się do Stanów jako Enki Nudimmud, w tym dniu i stuleciu, postąpiłby jak głupiec. Prześlizgiwanie się przez szczeliny rzeczywistości wymaga finezji. A zważywszy na sytuację na Bli- skim Wschodzie, wolałby nie ściągać na siebie uwagi. Byłoby ironią losu, gdyby sam architekt nowej krucjaty został aresztowany na mocy ustawy o obronie kraju. Potrafiłby oszukać wykrywacze kłamstw i nie poddać się działaniu serum prawdy, ale straciłby czas, a poza tym korciłoby go, żeby powiedzieć im wszystko. — Chcecie znać prawdę? Naprawdę chcecie poznać prawdę o waszej wojnie z terroryzmem? I wtedy wyszeptałby jedno słowo, a oni zobaczyliby wszystko: czeluście martwych dusz i demonicznych Suwerenów pod postacią ludzi, aniołów błagających o życie w Al-Dżazirze. I Malika w Damaszku, w samym sercu konfliktu, wpajającego zasady szariatu i nienawiść do Zachodu swoim wyznawcom. Prawdziwa Mowa pod całą tą retoryką. Charlotte, 13 lipca 2017, 11:45. Sześć godzin przed spotkaniem Mes- sengera z Irlandczykiem. Odbiera paszport, z uśmiechem kiwa głową, przysuwa oko do skanera siatkówki, kciukiem dotyka samplera. Urzędnik przebiera palcami w rę- kawicy po nieistniejącej klawiaturze i patrzy przez niego, podczas gdy w jego soczewkach przesuwają się dane. Metatron widzi je jako odbicie w źrenicach tego człowieka, tajemnicze błyski światła płynące z odległej bazy danych: metryki urodzenia, dokumenty nadania obywatelstwa, rejestr skazanych, zeznania podatkowe. Okazuje się, że wszystko jest w porządku. Enoch Hunter jest Afroamerykaninem, kawalerem, profesorem Uniwersytetu Karoliny Północnej, mieszka w kampusie w Ashe-ville, specjalizuje się w antropologii i archeosocjologii, płaci podatki, nigdy nie był karany. Metatron chowa paszport do kieszeni długiego płaszcza z czarnej skóry, poprawia dredy, odpowiada „nawzajem" na życzenia „miłego dnia". Nie chodzi o to, że paszport był sfałszowany. Albo żeby Enoch Hunter nie istniał. Tożsamość jest wymyślona, ale niepodważalna i solidna jak mahoń. Tu i teraz, w tym punkcie czasu i przestrzeni, w małym zakątku Welinu Enoch Hunter jest równie prawdziwy jak urzędnik imigracyjny, ma wspomnienia z dzieciństwa i z wieku dojrzałego, we własnej głowie i w głowach innych ludzi. W otaczającym go świecie, wśród przyjaciół i rodziny zostawił takie same ślady i tropy jak każdy człowiek. Pamięta swój wykład na konferencji w Paryżu. Pamięta, jak śmiał się w restauracji rybnej, gdzie jadł kolację z kolegami. Tyle że wszystkie te wspomnienia są krótkotrwałe. Gdy wychodzi przez bezszelestne automa- tyczne drzwi na słońce Karoliny Północnej, Enoch Hunter rozpływa się w polu możliwości, z którego przybył, zapomniany równie szybko, jak stworzony. Kiedy Metatron wyjmuje z kieszeni mały palmtop w czarnej skórzanej oprawie, Enoch Hunter przestaje istnieć i rzeczywistość wraca na swoje miejsce. Nie było żadnej konferencji w Paryżu. Na liście pasażerów lotu KLM z Schipol do Newark i z Newark do Charlotte liniami Northwestern nie ma Enocha Huntera podróżującego klasą biznesową. Jego przyboczni już czekają na parkingu lotniska. Carter wygląda jak syn farmera ze Środkowego Zachodu ożenionego z księżniczką elfów: psze- nicznowłosy, o mocno zarysowanej szczęce, ale smukły jak chart, bardziej gimnastyk niż quarterback. Pechorin ma słowiańską twarz o kanciastych rysach, wydatne kości policzkowe i kocie skupienie. W czarnych garniturach mafiosów obaj są schludnymi, bardzo amerykańskimi anio- łami, uosobieniem skuteczności. I tacy powinni być; Metatron sam ich stworzył. Pozostałych pięciu sebitti pojedzie za nimi nieoznakowanym vanem jako wsparcie, na wypadek gdyby demony wyśledziły jego posunięcia, dostrzegły kilwater, drobne fale na Welinie, kiedy przemieszczał się z jed- nego czasu i miejsca do innego. To mało prawdopodobne, ale zawsze możliwe. — Miło, że wreszcie się spotykamy - mówi Carter, wstając z maski samochodu i wyciągając rękę. Ani on, ani Pechorin oczywiście nie pamiętają swojego piętnowania i wielu innych rzeczy. Sebitti nie spisują się dobrze, jeśli pozwolić, żeby doszła do głosu ich ludzka natura. Metatron z roztargnieniem ściska podaną dłoń, pilnie studiując znaki, które przesuwają się na monitorze palmtopa. Gdy Carter otwiera mu drzwi, wślizguje się na tylne siedzenie, nie odrywając wzroku od ekranu. — Zdaje się, że mieliście kłopoty z wytropieniem chłopaka — mówi. — Sprytny skurczybyk — odpowiada Carter. — Zawsze taki był — kwituje Metatron. — Albo mógłby być. Thomas Messenger, myśli, patrząc na zapisy w elektronicznej księdze życia. Zastanawia się, czy chłopak wie, kim jest, kim są oni wszyscy. Albo mogliby być. — Dopadniemy go, panie — zapewnia Carter. - Dopadniemy. — Wiem. On już jest historią. Złote jabłka i zielone liście W Uruk, pod drzewem ze złotymi jabłkami i zielonymi liśćmi, Tammuz, kochanek Inany, siedział rozparty na tronie, odziany w lśniącą szatę me. Inana utkwiła w Tammuzie spojrzenie śmierci, wypowiedziała przeciwko niemu gniewne słowa, wykrzyczała oskarżenia. — Zabierzcie go! Zabierzcie Tammuza! Ugallu złapali go za uda, wylali mleko z siedmiu kanek, złamali trzcinową fujarkę, na której grał pasterz. Ugallu, którzy nie znali jedzenia ani picia, którzy nie spożywali ofiar, nie korzystali z libacji, którzy nie przyjmowali żadnych darów ani zaproszeń, chwycili Tammuza. Ściągnęli go z tronu, rzucili na ziemię. Zbili męża Inany, posiekli toporami. Tammuz wył. Uniósł ręce do nieba, do boga sprawiedliwości, Szama-sza, błagając: O Szamaszu, mój szwagrze, jestem mężem twojej siostry. Przynosiłem śmietanę, przynosiłem mleko do domu twojej matki, do domu Ningal. To ja przynosiłem jedzenie do świątyni, to ja zaniosłem weselne dary do Uruk. To ja tańczyłem na świętym łonie,' na łonie Inany. Szamaszu, jesteś bogiem sprawiedliwości i miłosierdzia. Zmień moje ręce w ręce węża. Zmień moje nogi w nogi węża. Pomóż mi uciec przed demonami. Nie pozwól, żeby mnie złapały. Szamasz w swoim miłosierdziu wysłuchał prośby Tammuza, zmienił jego ręce w ręce węża, zmienił nogi w nogi węża. Tammuz uciekł demonom, nie mogły go dogonić. Wymknął się im, wyśliznął z ich uścisku, trafił do odwiecznych opowieści o transformacji, zdolny do metamorfozy, mityczny Tammuz, Dumuzi umykający z Arkadii na pola złudzeń. Aż do dzisiaj pasterz, król, Dumuzi, biegnie przez pola kukurydzy w białej sukni swojej matki, Tammuz w welonie panny młodej, księżniczka albo dziwka, jego skóra pod jedwabiem jest gładka i złota jak ciało ga-zeli lśniące w słońcu. Przystaje, żeby napić się ze strumienia, ścigany, żywy. Widzi odbicie w wodzie i podnosi wzrok. Smagły mężczyzna, cień, przyjaciel czy brat - albo wręcz przeciwnie - stoi na drugim brzegu, za rzeką. Kim jesteś'? Ochłap pocieszenia Błyskawica. Rzeki wzbierają po deszczu, ciemna ochra ws'ród zieleni, woda się podnosi, tryska brązowa z rur, czerwona maź płynie tam, gdzie powinna być szosa. Letni dzień pociemniał od gęstych burzowych chmur, ale mimo to nadal jest zbyt jasno od nieziemskiego światła, niebieskozie- lonego, szaroniebieskiego, w asfalcie odbija się niebo, w niebie odbija się asfalt. Uciekający chłopak podnosi kołnierz przemoczonego afgańskiego płaszcza dla ochrony przed ulewą i zastanawia się, czy gdzieś' jest nowa arka dla zerwanego przymierza. Grad płynnego światła, biały rozbłysk, elektryczny płomień nad pierwotną krwią ziemi... czy ten drugi potop ma zabić jeszcze więcej synów aniołów? Chłopak ręką odgarnia długie włosy z twarzy, drugą wystawia z uniesionym kciukiem, w nadziei - chyba złudnej - że złapie autostop. Poeta, syn marnotrawny, pielgrzym Thomas nadal nosi na szyi srebrny krzyżyk, na pół zapomniany symbol wiary dzieciństwa zagrzebany wśród koralików new age, wieku młodzieńczego, nowo odkrytej, jeszcze niepewnej, kulejącej tożsamości. Czuje go pod palcami, za drewnianym amuletem, za skórzanym woreczkiem mojo, który dał mu Finnan w innym czasie i miejscu, w innym świecie. To jest Karolina Północna. Ale nie rok 2017. Chrzanić to. Wybierz rok, dowolny rok. Niech będzie 1971. New age. Nowi bogowie... albo starzy. Krzyżyk jest zimny, o szorstkich brzegach, metalowy pośród swoich organicznych braci. Thomas strząsa deszcz z włosów, parska jak koń, śmieje się do nieba, otwiera usta. Gdyby została mu choć odrobina wiary w przesądy, sytuacja wymagałaby raczej świętego Krzysztofa. Wzrusza ramionami. Zresztą ma teraz własne amulety. Grzmot. Thomas pisze w dzienniku. Sen jest niewielką pociechą po ma- rzeniach sennych za dnia, w ramionach obcego. Seks to zabawa. Poderwać w barze, pieprzyć w motelu. Obudzić się. Otrzeźwieć. Poczekać. Uciec. Zawsze jest tak samo, myśli, w kolejnych przydrożnych zajazdach. Zawsze znajdzie się taki, który powie na ciebie „bitnik", inny wyzwie cię od pedałów, a jeszcze inny będzie tylko patrzył, pijąc piwo suchymi wargami, suchymi ustami, pijąc ciebie. Długie włosy - Hej, chtopta-siu — i hippisowskie gadżety — Dokąd się wybierasz, do Kanady czy Meksyku? - niebieskie obcisłe dżinsy biodrówki podarte na tyłku - Jesteś' na sprzedaż, chłoptasiu? Trzeba tylko poczekać, aż wyjdzie z kumplami... i wróci sam. — Wynoś się, do cholery. Bierz to i wynocha! Wzrusza ramionami. Nie zamierzał prosić o pieniądze, ale jeśli mu dają... Przesuwa palcami po szorstkich włoskach biegnących od pępka w dół, poprawia kutasa, wciąga dżinsy, zapina pasek. Na dworze robi się jasno. W motelowym pokoju, po zaspokojeniu żądzy, na twarzy wieśniaka, teraz jeszcze czerwieriszej ze wstydu, płonie odraza. - Dobra Księga mówi, że to grzech kłaść się z mężczyzną, jakby był ko bietą — rzuca Thomas obojętnym tonem. — O tobie nic nie wspomina. Ochłap pocieszenia dla faceta, myśli. - Pieprzony hippis, dekownik - mruczy tamten. - Rzygać mi się chce, jak na ciebie patrzę. — Jasne. Jak uważasz. Thomas czuje pod koszulą, na piersi, zagrzebany wśród koralików i plakietek... chłodny, o ostrych brzegach, metalowy. Gówno wiesz. On jest dziewiętnastoletnim weteranem. Dziewiętnaście lat, a stary jak sama wojna. Wkłada płaszcz i wychodzi na deszcz. Rwąca rzeka spłukuje jego ślady. Jeśli pójdzie dostatecznie daleko, myśli, deszcz zmyje jego zapach. Ale musiałby jego zapach zmyć również ze skóry Welinu, a jest nim mocno przesiąknięta. Lwica i gazela Jego serce, serce pasterza, serce Tammuza jest pełne łez. Tammuz idzie chwiejnie po stepie, potyka się, upada, szlocha: — Och, stepie, użal się nade mną! O, kraby w rzece, zapłaczcie nade mną! O, żaby w rzece, podnieście lament! O, Sirtur, matko, rozpaczaj po mnie! A jeśli nie znajdzie pięciu chlebów, jeśli nie znajdzie dziesięciu chlebów - jeśli nie pozna dnia mojej śmierci - powiedz jej, o, stepie, błagam cię, powiedz mojej matce. Na tym stepie matka będzie mnie opłakiwać. Na tym stepie moja siostra załka po mnie. Na tym stepie pasterz położył się spać. Tammuz położył się spać i kiedy tak leżał wśród kwiatów i traw, miał sen. Tassili-n-Ajer albo Lascaux, 10000p.n.e. albo dzisiaj. Jest suchy, gorący, słoneczny dzień na sawannie, lew skrada się wolno przez wysoką trawę. Smukły kozioł porusza nozdrzami, czując zapach drapieżnika w powietrzu, patrzy na nas, mruga długimi rzęsami ocieniającymi ciemne oczy. Sępy krążą leniwie w górze. Rozglądając się wokół siebie, widzimy stado turów pasących się pod otwartym niebem i, nałożonych na ten obraz jak duchy, gibkich ciemnowłosych tubylców o miedzianej skórze, którzy tań- czą, odpoczywają, polują. Pies leży zwinięty obok (za? gdzieś dalej?) dziwnej postaci odzianej w zwierzęce skóry, w masce z dziobem i czymś w rodzaju płaszcza ozdobionego piórami albo skrzydłami. Wszystko jest nieruchome, zawieszone w czasie. — Zwierzęta na malowidłach jaskiniowych nie znają płotów, granic, ogro- dzeń. Nie jest istotne, dokąd biegną, tylko to, że biegną. Na ochrowym rysunku antylopa odwraca głowę, oczy wielkie, nozdrza rozdęte, gdy widzi i czuje złocistą, skaczącą śmierć. Zęby lwicy zatapiają się w jej karku, pazury wbijają w łopatki. - Nie ma ziemi, widzisz, żadnych ram, błota pod nogami ani drucianych siatek wokół. Spójrz tam, gdzie te dwa bizony nakładają się... - Pewnie artyście po prostu zabrakło miejsca, Tommy, chłopcze. - Nie. To coś więcej. Jest tak, jakby tu nie było przestrzeni. Suchy gorący, słoneczny dzień na sawannie. Lew skrada się wolno przez wysoką trawę. Smukły kozioł porusza nozdrzami, czując zapach drapieżnika w powietrzu, patrzy na nas, mruga długimi rzęsami ocieniającymi ciemne oczy. Sępy krążą leniwie w górze. Wszystkie stworzenia są czujne, płochliwe, świadome napięcia. Rozglądając się wokół siebie, widzimy stado turów pasących się pod otwartym niebem i, nałożonych na ten obraz jak duchy, gibkich ciemnowłosych tubylców o miedzianej skórze, którzy tańczą, odpoczywają, polują. Każdą grupę umacnia poczucie wspólnoty. Pies leży zwinięty obok (za? gdzieś dalej?) dziwnej postaci odzianej w zwierzęce skóry, w masce z dziobem i czymś w rodzaju płaszcza ozdobionego piórami albo skrzydłami. Ten człowiek jest znany jako szaman z Lascawc. Nieograniczona przez ramy ani forum postać odwraca się i wychodzi z chwili. Tassili-n-Ajer albo Lascawc, 1916 albo dzisiaj. Żółty papier i brązowe kreski narysowane ołówkiem - Czasami mówisz więcej bzdur, niż ja mam brudu między palcami nóg, Tommy. Przeważnie nie wiem, o co ci chodzi. Seamus patrzy na mały szkicownik, który chłopak ceni sobie nade wszystko. Chyba nawet bardziej niż pozostali zniszczone, wymięte zdjęcia ukochanych i matek, medalioniki, ojcowskie zegarki, talie kart z nagimi kobietami i tak dalej. Seamus uważa, że Tommy jest głupi, owszem, ale wydaje mu się, że go rozumie. Patrzy na rysunki, nad którymi tamten spędził tyle czasu w zeszłym miesiącu na przepustce w Lascaux, zamiast iść razem z nimi na dziwki jak normalny chłopak w jego wieku wciągnięty w gównianą wojnę za cudzego króla i ojczyznę; no więc, zaglądając do szkicownika, Seamus widzi jedynie żółty papier i brązowe kreski na- rysowane ołówkiem. A Tommy... Tommy wyciąga rękę i zabiera mu szkicownik, potrząsając głową. - Nie masz duszy, Seamus, zero duszy. Ale czerwienieje ze wstydu, kiedy próbuje starej sztuczki smarkaczy, którzy obrzucają się wyzwiskami, ale jednocześnie mrugają okiem i trącają łokciem z miną: „No wiesz, wcale nie mówiłem tego poważnie". Nie potrafi tego rozegrać, jest zbyt nieśmiały, ma w sobie za dużo dżentelme- na, nawet jeśli nie urodził się ze srebrną łyżką w ustach. Co nie znaczy, że zachowuje się jak jego lordowska mość. Po prostu jest... dobrym dzie- ciakiem, który tęskni za matką i domem jak wszyscy, ale u niego bardziej to widać. O, czasami dostaje mu się od innych chłopaków z batalionu, tak jak kiedyś w szkole. I co by było, gdyby Seamus nie stawał w jego obronie? Seamus idzie do drzwi ziemianki, z której, oprócz błota, błota i jeszcze raz cholernego błota, można zobaczyć kawałek błękitnego nieba, jeśli się schylić i patrzeć pod właściwym kątem; zresztą w tych pieprzonych niskich norach i tak wciąż trzeba się garbić. Sięga do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyciąga pomiętą paczkę gauloise'ów. Są gówniane, ale co człowiek ma zrobić, kiedy wypalił cały swój przydział, a kwatermistrz jest nieuczciwy jak brytyjski polityk. Wkłada papierosa do ust... Łup! - Jezu Chryste, kurwa! Krzyk Tommyego brzmi jak pieprzone zawodzenie, jest kurewsko ciemno, ale Seamus czuje, że sypie się na niego ziemia. — Jezus Maria, święty Józefie, kurwa mać! Cholerne gówno! Pieprzone fryce, zasrane sukinsyny! Seamus leży skulony i chowa głowę w ramionach. Chryste, nie włożył hełmu, nawet, kurwa, nie pamięta, jak tu zanurkował, ale jest pewien, że ma cholerne szczęście, że na razie zostanie tutaj, gdzie jest, dziękuję bardzo, proszę pani, i... — Jezu, Tommy, wszystko w porządku? Nie jesteś ranny? Chłopak dyszy jak pies, łapie powietrze, jakby się, kurwa, topił, siedzi tuż obok niego, rękami obejmuje kolana, zęby wbija w spodnie, sapie i wyje jak chore zwierzę. A kiedy Seamus dotyka jego nogi, raptownie się wzdryga. Patrzy na Seamusa, jakby go nie widział, oczy ma szeroko otwarte, nozdrza rozdęte, widzi i czuje złocistą, skaczącą śmierć. Sen Dumuziego Dumuzi obudził się ze snu, przerażony i drżący. Przetarłszy oczy, zawołał: — Przyprowadźcie ją... przyprowadźcie ją... przyprowadźcie moją sio strę Gesztinanę! Przyprowadźcie moją siostrzyczkę, mądrą pieśniarkę, która zna wiele pieśni, skrybę tabliczek, która wie, co znaczą słowa, sio strę, która potrafi czytać sny. Muszę z nią porozmawiać, opowiedzieć jej swój sen. I opowiedział swój sen Gesztinanie. — Siostro, posłuchaj, jaką miałem wizję. - Widzę, jak wokół mnie wstaje sitowie, gęstnieje wokół mnie, wyra sta z mojego snu. Widzę trzcinę z jednym źdźbłem, drżącą na wietrze, trzcinę o dwóch źdźbłach, i najpierw jedno z nich, potem drugie zostaje wyrwane. Później jestem w leśnym zagajniku i wokół mnie wstają drze wa, w środku narasta strach, pochłaniają mnie wysokie cienie. Widzę " wodę wylewaną na moje święte palenisko, pęknięta kanka na mleko się rozpada. Widzę, jak mój kubek do picia spada z kołka. Rozglądam się wszędzie i nie mogę znaleźć swojego pasterskiego kija. Mogę tylko patrzeć, jak orzeł spada na stado owiec, chwyta biednego baranka. Patrzę, jak jastrząb porywa wróbla siedzącego na płocie z trzciny. Siostro, widzę twoje kozy, ich lazurowe brody wloką się w pyle, owce drapią ziemię połamanymi kopytami. - Siostro, kanka leży pusta, do rozbitego kubka nikt nie wlewa mleka. Już nie ma Dumuziego. Owczarnia, jak pył, została oddana wiatrom. Wielki biały łowca Łup! Thomas aż podskakuje, kiedy z haka - zardzewiałego gwoździa wbitego w drewniany słupek pryczy i zagiętego - blaszany kubek spada z brzękiem do jego skrzynki z rzeczami, uderza o cynowe pudełko pasty do butów. Chłopak, drżąc, przesuwa się pod ścianę ziemianki, wciska w szorstkie deski pełne szpar, z których tryska ziemia za każdym razem, kiedy uderzają w nią odłamki, i... Łup! — Już dobrze, chłopcze, wszystko w porządku, uspokój się, cicho, jeste- śmy tu bezpieczni jak w domu, szkopy mogą sobie robić, co chcą i... Jezu Chryste, kurwa mać! Rany, sam omal się nie zesrałem. Widziałeś moją minę, ale nic się nie stało, wszyscy jesteśmy przerażeni, wszyscy, kurwa, chcemy wydostać się stąd żywi, ale cicho, spokojnie, chłopcze, posłuchaj, zobacz, upuściłeś swoje rysunki, o tam... no, Tommy, wiem, wiem, no już dobrze, chłopcze, nie płacz jak dziecko za mamusią, spokojnie, cicho, ciii, już dobrze, już dobrze, dobrze, ciiii... Wiem, Tommy, chłopcze, wiem, że to cholerne gówno, że to wszystko jest cholernym gównem, tak, właśnie, właśnie, Tommy, no już, spokojnie. Czy nie obiecałem twojej kochanej siostrze Annie, że będę cię pilnował? Seamus tuli biedaka w objęciach, mówi do niego przez cały czas, kołysze go jak matka niemowlę, i to nie jest, kurwa, męskie, to nie jest, kurwa, bohaterskie, to nie nasi pieprzeni chłopcy na pieprzonych rumakach, z szabelkami błyszczącymi w słońcu, atakujący szwabów, a ci z kolei wy- glądają tak szlachetnie, że pieprzyć to cholerne gówno i każdego zasrańca, który próbuje ci mówić, że właśnie tak jest, i... Jezu, jak on też by chciał sobie popłakać, zwinąć się w kącie i zapomnieć o całym tym kurestwie, ale nie może, nie może, nie może... — Chryste, Tommy, już wszystko dobrze. Nie martw się, chłopcze. Odstawię cię bezpiecznie do domu, choćbym miał, kurwa, zginąć. Tassili-n-Ajer albo Lascaux, Somma, 1916 albo... Łup! — Do diabła! Mówiłem, żeby być cicho. Cholerne czarnuchy! Kenia. Wybierz rok. Myśliwy rzuca strzelbę miejscowemu chłopcu - w chłopca? - bokiem, żeby ten mógł ją złapać, lecz z całą siłą swojej frustracji. Służący cofa się odruchowo, chwieje, ale chwyta broń. Biały nie zaszczyca go nawet spoj- rzeniem, tylko przygryza dolną wargę i z gniewną miną wypatruje czegoś ponad wysoką trawą. — Przeładuj. Wielki biały łowca ma czerwoną twarz. Poprawia płowy kapelusz, przykłada dłoń do ronda, osłaniając oczy przed słońcem sawanny. Jest dobrym strzelcem i udałoby mu się, gdyby nie ten miejscowy gamoń. I przeklęte słońce. Jego oślepiający blask nie pomaga ani trochę. Daleko w trawie gazela Thomsona, cholerna Tommy, skacze wysoko, długimi susami, oddala się z gracją, uratowana przez słońce, coraz mniej- sza i mniejsza. Szalony Jack Carter Somma. — To jest dobre, chłopcze. Cholernie dobre. Thomas podskakuje wystraszony, rzuca szkicownik, schyla się, żeby go podnieść, zatrzymuje się w pół ruchu, chowa ołówek do kieszeni i zrywa się, żeby zasalutować. Próbuje zrobić tyle rzeczy naraz, że ani jednej nie robi właściwie. -Sir. — Spocznij, Messenger — mówi kapitan Carter. Uśmiecha się z rozbawieniem i lekką wyższością, ale od razu poważ- nieje, ucieka wzrokiem, zaciska szczęki, a kiedy znowu na niego patrzy, spojrzenie ma tak intensywne, że Thomas spuszcza wzrok. Carter kuca i podnosi szkicownik, kartkuje go, znajduje stronę z ostat- nim rysunkiem. Spogląda na Messengera od dołu, jego niebieskie oczy płoną, przeszywają go na wylot. Thomas czuje się nieswojo, jak obnażony. - Święty Sebastian? Mantegna? - rzuca Carter, wstając ze szkicownikiem w ręce. Zanim go odda, przez chwilę przygląda się rysunkowi. Na żółtej kartce szarymi kreskami narysowany jest męczennik w klasycznym kontra- poście: zmysłowo wygięte ramię opada ku uniesionemu biodru, twarz zwrócona lekko w bok i w górę, ręce przywiązane za plecami do korync- kiej kolumny, delikatna skóra przeszyta strzałami. Thomas kiwa głową, odbiera od Cartera szkicownik, zamyka go. - Rozpoznał pan? - pyta z lekkim zdziwieniem. Mimo skrępowania jest zadowolony z komplementu, zwłaszcza że ry- sował z pamięci. - Sam jestem trochę filologiem klasycznym - odpowiada Carter. - Co powiedział Mantegna? Dzieła starożytnych są doskonalsze i piękniejsze niż twory natury. Oczywiście. Szalony Jack Carter jest znany ze swojej obsesji na punkcie starożytności. — Nie jestem pewien, czybym się z tym zgodził, sir — mówi Thomas odrobinę swobodniejszym tonem. — Nie chodzi mi o cytat, tylko o po gląd. Nie jestem pewien, czy się z nim zgadzam. Carter kiwa głową. Rozgląda się nieobecnym wzrokiem, podchodzi do małego lustra wiszącego na ścianie, zdejmuje czapkę, odgarnia do tyłu jasne włosy i wkłada ją z powrotem. Takie zachowanie mogłoby zakrawać na próżność, ale Thomas dostrzega, że kapitan nie podziwia swojego odbicia, tylko wpatruje się w niego. Spogląda na drzwi ziemianki, lecz stąd nie może nawet zobaczyć nieba, jedynie worki z piaskiem tworzące ścianę okopu. — Coś... coś pan chciał, sir? Carter odwraca się od lustra. Przeszywa go wzrokiem, jakby szukał słabych punktów, niczym drapieżnik obserwujący ofiarę. - Słyszałem, że miałeś mały... atak - mówi. Thomas przygryza wargę. - Już wszystko w porządku, sir. - To dobrze. Dobrze. Chciałem się tylko upewnić. Stoją przez chwilę w milczeniu. - Wiesz, naprawdę masz talent - stwierdza w końcu Carter. Wskazuje szkicownik, który Thomas nadal trzyma w ręce. - Dziękuję, sir. - Święty Sebastian? Ciekawy wybór. Thomas nie odpowiada. Legionista chrześcijanin skazany na śmierć przez dowódcę za odrzucenie jego awansów jest wzorem cnót i czystości, ale przez wieki przedstawiano go jako półnagiego młodzieńca o gładkim ciele przeszytym strzałami, w zmysłowej, wysublimowanej pozie uległo- ści. Ze wszystkich ekstatycznych śmierci świętych ta namalowana przez Mantegnę jest albo najbardziej dwuznaczna, albo wprost przeciwnie. Dlatego Thomas nic nie mówi. - Ciekawy wybór - powtarza Carter i wychodzi z ziemianki. Pamiątki historyczne - Bracie, błagam, żebyś nie opowiadał mi takich snów - powiedziała Gesztinana. - Tammuzie, nie opowiadaj mi takich snów. Sitowie, które wokół ciebie wyrasta, sitowie, które otacza cię gęstwiną, to ścigające cię demony. Sitowie z jednym drżącym źdźbłem to nasza matka, która ciebie opłakuje. O, mój bracie, sitowie z dwoma źdźbłami, z których jedno, a potem drugie, zostaje wyrwane... Tammuzie, te źdźbła to ja i ty. Najpierw jedno z nas, a potem drugie będzie zgubione. Oksford, 1936. Profesor Samuel Hobbsbaum, dla przyjaciół Sam, nieruchomieje, do- tykając palcem gładkiej dźwigni wózka swojej olivetti, po czym nagle uderza dłonią w blat mahoniowego biurka, gdy gwałtowny przeciąg po- rywa notatki. Jedna kartka sfruwa na podłogę. Przeklinając pod nosem, Hobbsbaum zbiera stronice zapisane pismem klinowym i fragmenty tłu- maczenia, umieszcza je pod przyciskiem do papieru, a następnie schyla się, nie wstając z krzesła, i podnosi świstek. Gazowa lampa wisząca na ścianie migocze. — Wysokie drzewa w leśnym zagajniku to straszni ugallu, którzy dopadną cię w owczarni. Ugaszony ogień w świętym palenisku oznacza, że owczar- nia stanie się zimnym, pustym domem. Jeśli twoja kanka jest rozbita, to oznacza, że ugallu cię schwytają. Kubek do picia spada z kołka, ty upadniesz w błoto, na podołek matki. A kiedy stracisz swój kij pasterski... Tammuzie, świat zwiędnie pod uciskiem ugallu. Orzeł porywający baranka z owczarni to ugallu, którzy rozdrapią twoje policzki. Jastrząb chwytający biednego wróbla siedzącego na trzcinowym płocie to ugallu, którzy przeskoczą płot, żeby ciebie złapać. Gabinet profesora Samuela Hobbsbauma zaśmiecają pamiątki historyczne - autentyki i kopie. Tworzą chaos na biurku, na półkach i w biblioteczkach, wypełniają szafki, zajmują każdy skrawek wolnej przestrzeni: gipsowe kopie alabastrowych waz z pieczołowicie odtworzonymi fryzami; cylindryczne pieczęcie niegdyś odciskane na miękkich tabliczkach z wilgotnej gliny; stela, na której ensi stoi w zwycięskiej pozie nad ciałami pokonanych wrogów, dwa razy większy od nich; tacka z królem skorpio- nów; czarno-biała fotografia w ramce - posąg młodego króla, którego miękka, okrągła twarz i pogodny uśmiech przywodzą na myśl kurosy i znacznie późniejsze posążki Buddy. Kalendarz na ścianie pokazuje lipiec 1936 roku, bo Sam od kilku miesięcy zapomina zrywać kartki. Starożytna historia ma dla niego takie samo znaczenie jak bieżące wydarzenia, może większe. Oddany wiatrom Fenicka rzeźba z kości słoniowej pomalowana na złoto, młodzieniec -może Adonis albo inna postać stanowiąca nie do końca uświadomione nawiązanie do jego mitu - nagi od pasa w górę, leży oparty na przedra- mionach, z głową odchyloną do tyłu, uchwycony w momencie śmierci, gdy lwica zaciska szczęki na jego szyi, obejmując go jak kochanka. To jego faworyt, dwuznaczny, zmysłowy, niemal erotyczny obraz intymności ofiary i zabójcy, drapieżnika i zdobyczy. Lwica jest jednym ze zwierzęcych wcieleń bogini Inany, która oddaje swojego męża demonom z podziemnego świata, żeby siebie uwolnić. Mimo to Inana kocha Dumuziego. Dlatego pojawia się w tej historii również jako jego siostra Gesztinana, żeby go ratować wspólnie z bogiem słońcem Szamaszem, szwagrem Dumuziego. Ale w wirze nielogiczności mitu Gesztinana jest Inaną skazującą go na śmierć, a Szamasz równie dobrze może być bezimiennym przyjacielem, który usiłuje mu pomóc, a na końcu go zdradza. — Tammuzie, spójrz na moje kozy, ich brody ciągną się w pyle. Moja głowa się trzęsie, włosy powiewają, kiedy zawodzę. Zobacz, jak owce drapią ziemię połamanymi kopytami. O, Tammuzie, łzy wyżłobią moje policzki z żalu za tobą. W górskim zajeździe Phreedom Messenger patrzy na niego szeroko otwartymi oczami, mruganiem odpędzając łzy, które wypełniają jej serce. Sięga przez stół i bierze w ręce dłoń brata. Nie rozumie. Podobnie jak Finnan nadal myśli linearnie, nadal uważa, że to prosta opowieść o tym, jak wszyscy troje zmienili się, gdy dotknęli wieczności, dotknęli Welinu, uciekając przed aniołami i demonami przez całą Amerykę, od stanu do stanu. Może gdyby ukrywali się dostatecznie długo, dwie walczące frakcje enkin po prostu starłyby się nawzajem z po- wierzchni ziemi, a oni wyszliby z rowów, w których się ukrywali; świat byłby wolny od Metatrona, jego aniołów Przymierza i ich odwiecznych wrogów. Ale Thomas podróżuje już tak długo, prześliznął się przez tyle szczelin w Welinie, że zaczyna sobie uświadamiać, jak głęboko sięga ta historia. Phreedom sądzi, że uciekają przed śmiercią, ale on wie, że w plastycznej i wielopłaszczyznowej rzeczywistości Welinu nie powinni się bać tak mało ważnej, tymczasowej rzeczy jak śmierć, tylko nicości. Anioły pragną świata stabilnego, pewnego i niezmiennego. Dla złych enkin nie ma miejsca w historii, którą pisze Metatron w swojej małej książeczce życia. W tym roku czy w innym, wcześniej czy później, później czy wcześniej, przyszłość i tak ich dopadnie. Muszą lawirować, robić uniki, skakać. Ist- nieje tylko wieczność albo nic. Dumuzi w Sumerze, Adonis u Greków i Tammuz w miastach-państwach Fenicji, grzesznych miastach napiętnowanych w Biblii za dekadencję, zamiłowanie do luksusu i słabość, za zbrodnie zmysłowości. Damu, dumu-zi, dziecko, promienne dziecko miłości, Thomas, szkrab z gnostyc- Iclch ewangelii, bliźniak Chrystusa, braciszek, znajomi i krewni, koźlęca skóra i owcza wełna. O, jakże kobiety z Jeruzalem go opłakiwały. Ile razy 1 w ilu miejscach umierał i rodził się na nowo, pod iloma imionami? „Jako dziecko wpadłem do mleka", śpiewali kiedyś orficcy nowicjusze w białych szatach. Zapomniany przez millenia mit o Dumuzim mógł przepaść na zawsze. Ale na glinianych tabliczkach Dumuzi nie jest martwy, tylko ukryty i Sam opowiada na nowo jego historię, zmienia pismo klinowe na alfabet łaciński, stukające klawisze maszyny do pisania odciskają czarny tusz na białym papierze. Siostra nie może uratować Dumuziego, bo jednocześnie jest jego żoną, która wydała go piekłu, ale może Sam zdoła tego dokonać, tłumacząc odkopane teksty na użytek ery samochodów i megalomanów. - Kanka leży pusta, do rozbitego kubka nikt nie nalewa mleka. Już nie ma Dumuziego. Owczarnia, jak pył, została oddana wiatrom. Problem polega na tym, myśli Sam, że sama opowieść o Dumuzim rów- nież jest roztrzaskana, oddana wiatrom. Jego tłumaczenie to z konieczności rekonstrukcja, wypełnianie luk w miejscach, gdzie glina popękała, szukanie odpowiedników słów, które nie istnieją w angielskim. Ugallu to demony czy żołnierze? W jednej wersji Inana wydaje im kochanka, żeby zajął jej miejsce w podziemiu, w innej Dumuzi jest zbiegłym poborowym. Może są jeszcze inne wersje, nadal zagrzebane w ziemi, czekające na odkopanie. Może prawdziwego Dumuziego nie ma w żadnej z tych wersji, tylko gdzieś pomiędzy nimi, w transformacjach. ERRATA Welin Talmud, Midrasz, pseudoepigrafy- i późniejsze źródła - wszystkie twierdzą zgodnie, że istnieje siedem nieb. Najwyższym jest Arabotłi, gdzie dusze sprawiedliwych zasiadają przed tronem Bożym albo spacerują miedzy ofanim i serafinami, stąpając po porannej rosie, dzięki której zmarli pew- nego dnia zostaną przywróceni do życia. Niżej jest Makhon ze stawami, jaskiniami mgieł, komnatami wiatrów i ognistymi drzwiami. Zamknąwszy je za sobą, schodzimy w dół do Maonu, gdzie anioły opiekuńcze śpiewają nocami, a milczą w dzień. W Shebhul możemy spacerować ulicami miasta Salem, w którym Michał, książę aniołów, składa ofiary na ołtarzu tamtejszej s'wiątyni. Jeszcze niżej, w Shekhakim kamienie młyńskie mielą pszenicę na mannę. W Rekhii umocowany jest księżyc, planety i gwiazdy, jak pyłki kurzu na promieniach słońca, ale samb Słońce ma swój dom w Villonie, w Welinie. Ciekawe, że w tanim wydaniu mitów starożytnego Izraela, które leży przede mną na biurku otwarte, autor, Angelo S. Rappaport, umieszcza w nawiasie alternatywną nazwę Welin po bardziej tradycyjnym i ortodoksyjnym Wionie. Nie dodaje żadnego komentarza ani przypisu, że jedno słowo jest tłumaczeniem drugiego, nawet kiedy opisuje pierwsze i najbliższe niebo jako welon rozciągnięty między naszym światem a zaświatami, tak że anioły stróże zaglądający przez okienka widzą ludzkość, sami nie będąc widziani. W dole stada podążają za pasterzami przez doliny, ku zagrodom, podczas gdy oczy aniołów śledzą je z innych dolin, ukrytych w fałdach Villonu, Welinu. Cienkiej skóry między rzeczywistością a wiecznością. Po mojej lewej stronie słońce chyli się ku zachodowi, jego czerwony blask płonie na terakotowych dachówkach daleko w dole, kominy i wieże mia- steczek, usadowionych na tarasowatym zboczu, rzucają cienie w górę, niemożliwie wysokie, sięgające nieba jak cedry na górzystym wybrzeżu. Tam nisko pod chmurami rzeczywiście może być wybrzeże; w dni takie jak ten Ryft wygląda jak skraj kontynentu zsuwający się do oceanu cu- mulusów i tumulusów. Tylko w pogodne dni można zobaczyć, jak daleko w dół ciągną się pola uprawne przytulone do stoku, drogi wijące się wzdłuż jego stromej schodkowatej krawędzi i kolejne warstwy miast. Tylko w pogodne dni można spojrzeć na północ, żeby za wielką czeluścią odszukać drugi brzeg ogromnej doliny i zarys górskiego szczytu spowitego mgłą, pozwolić wzrokowi opadać coraz niżej i uświadomić sobie, że można nigdy ich nie odnaleźć. Mapy tej fałdy Welinu są dziwne, pokazują ją nie z góry, ale pod kątem czterdziestu pięciu stopni, tak jak ją widać, gdy patrzy się na południe w słoneczny zimowy dzień. Przypuszczam, że to ma sens dla ludzi żyjących na klatce schodowej bogów zbudowanej po przekątnej. Ale spoglądając na mapy, człowiek uświadamia sobie, jak zorientowany jest ten świat. Drogi biegną w poprzek stoku, od lewej do prawej, od prawej do lewej, jak mozolnie pokonywana, kratka po kratce, trasa w grze planszowej w węże i drabiny; czasami wiją się serpentynami w górę albo w dół, szerokie i płytkie, gdy prowadzą z jednego pasma na drugie. Tu i ówdzie trafia się bardziej pionowy szlak zaznaczony na czarno; odkryłem, że w tych miejscach wagoniki kolejki linowej pną się albo suną w dół po górskim zboczu. Ukośna perspektywa To głównie kultura wiejska, tarasowe uprawy i niewiele przemysłu: ka- mieniołomy albo kopalnie, parę zakładów chemicznych i innych. Jestem daleki od lekceważenia pomysłowości mieszkańców, ale energia niezbędna do przemieszczania się w górę chyba ograniczała tych ludzi — w pod- bojach, handlu, komunikacji - zmuszając ich do życia w rozwarstwieniu. Wioski są tutaj jak ubrania rozwieszone na sznurku, jak warstwy osadów wyeksponowane w wyniku osunięcia się ziemi, długie cienkie żyły cywi- lizacji, tworząc marmurkowy wzór na tle zieleni i szarych skał. Biegnące między nimi trakty są niebezpiecznymi występami albo szerokimi półkami, lecz prawie zawsze łączą miasta na tym samym poziomie; czerwone dachy widoczne w dole ponad koronami drzew albo światełka błyskające wysoko w górze między szczelinami w skałach często znajdują się niecały kilometr dalej, ale równie dobrze mogą być odległe o pół świata. W płaskim świecie wokół jednego miasteczka jest rozrzucone kilkanaście wiosek zasilających jego rynek swoimi produktami, a tutaj każde miasteczko utrzymuje kontakty tylko z najbliższymi sąsiadami z tego samego poziomu, leżącymi na wschodzie albo na zachodzie. Ale, jak już wspomniałem, nie należy lekceważyć ich pomysłowości. Duże miasta — te, które widziałem — są jak z obrazów Brueghla czy Grimmera, lecz nie ze względu na średniowieczną albo renesansową architekturę, nie ze względu na malowniczość i wspaniałość — choć nie brakuje w nich zamków, wież, łuków, kopuł, mostów i skarp - tylko ze względu na samą ukośną perspektywę. Jak na turystycznych mapach starych miasteczek, gdzie ważne i słynne pałace lub wieże są narysowane w rzucie bocznym, żeby przybysz łatwo mógł je rozpoznać, na Ryfcie budynki są zapro- jektowane tak, żeby wszyscy je widzieli, na kolejnych półkach i ulicach wspinających się po zboczu. Andyjskie wioski nie są tak widowiskowo położone jak tutejsze miasta, opadające w dół jak wodospad albo sięgające nieba niczym pożar lasu. Człowiek byłby głupcem, gdyby nazwał tubylców zacofanymi. Widziałem tylko niewielki fragment Ryftu. Nie twierdzę, że zobaczywszy przekrzywioną Toskanię i falujący Rzym, poznałem cały świat. Z powodu ukształtowania terenu jego mieszkańcy mogą nie zdawać sobie sprawy z pełnych rozmiarów Ryftu, ale ja mam Księgę, która.mnie tutaj do- prowadziła, z mapami okolic zupełnie im nieznanych, leżących daleko na zachodzie albo na wschodzie, tysiące kilometrów w dół zbocza albo w górę. Niektóre miasta wydają się bez porównania większe od dotychczas zwiedzonych przeze mnie. Daleko w dole, w głębi Ryftu, są półki, które wyglądają, przynajmniej na mapach znajdujących się w Księdze, jakby miały wiele kilometrów szerokości. Słońce już prawie zaszło. O godzinie ósmej — chodzi o kąt, a nie o czas — prawie chowa się pod płonącymi całunami chmur, wśród jabłoni rosnących w sadzie obok budynku z czerwonej cegły, z wieżą i niskim białym płotem, za którym zaczyna się ostry, gwałtowny spadek. A co jest dalej? Kilka kilometrów pod występem blask zachodzącego słońca okazuje się zbyt silny, żeby coś dostrzec, a jeszcze niższe tarasy stanowią impresjoni- styczną plamę. Jest pięknie. Zastanawiam się, czy nie zostać tutaj, żeby zobaczyć świt — noce są krótkie, więc nie musiałbym długo czekać — ale przyłapuję się na ziewa- niu i uznaję, że pora na odpoczynek. Nazajutrz zamierzam odbyć pierwszy próbny lot na skrzydłach, a nie jestem już taki młody jak kiedyś, delikatnie mówiąc. Muszę być dobrze przygotowany. 4 ZNAKI PRZEZNACZENIA Ktoś w rodzaju siostry Inana, groźna bogini wojny, dla której tańcem było przesuwanie linii bojowych. Inana, lwiogłowy ptak-burza sprowadzający wiosenne ulewy, tak wyczekiwane przez pasterzy. Inana, Ninana, pani rachmistrzów, która przyjmowała swojego kochanka Dumuziego Amauszumgalana w drzwiach magazynu, gdy przynosił zbiory. Inana, Ninina, opiekunka ladacznic, pani sowa. Powiadano, że kiedy zeszła do Kur, ani jedna krowa nie została zapłodniona przez byka, ani jednej klaczy nie pokrył ogier, żadnej dziewczyny nie napadł na ulicy młody mężczyzna. Młodzieniec spał w swoim pokoju, dziewica w towarzystwie przyjaciółek, głoszą starożytne mity. Inana, bogini wieczornej gwiazdy, bogini porannej gwiazdy, królowa nieba, złodziejka Tabliczek Przeznaczenia. Zdeterminowana, ambitna Inana. Mała dziewczynka, która ukradła świat. — Idę na drugą stronę — oznajmia Phreedom. — Już tu jesteś — mówi Madame Iris bez śladu obcego akcentu. Unosi welon, pokazując twarz, na którą Phreedom codziennie patrzy w lustrze. Kobieta nie wygląda na starszą od niej, ale Phreedom nie jest pewna, czy to ma znaczenie. Zastanawia się tylko, czy patrzy na swoją przyszłość, bo wie, że nie na przeszłość. To chyba możliwe. Enkin nie są w niewoli czasu. Wyrwanie się z niej wymaga od innych prawdziwej zręczności albo desperacji. Thomasowi się udało i może właśnie taki los jest jej pisany. -Jesteś... - Nie — przerywa jej Iris. — Wiem, o czym myślisz, ale mylisz się. Nie jestem twoim drugim ja z przyszłości odległej o dwadzieścia sekund. Nie jestem twoim drugim ja ze świata sąsiadującego z tym o krok. Czas to nie taka prosta rzecz. Czas w Welinie. Naprzód i do tyłu. Z boku na bok. W górę i w dół. Martwe światy pod stopami i pustka nad głową - albo poza i w środku - wszystko to razem składa się na Welin. Phreedom wie, że ta kobieta nie jest jej przyszłością ani inną wersją z równoległego strumienia czasu... - Więc kim jesteś? — pyta Phreedom. Eresz, Eris, Iris z Większej Ziemi, królowa podziemia. Starożytni umiej- scowili swoje niebiosa ponad widzialnym nieboskłonem, a piekło pod znaną im ziemią. Ci, którzy nie mieli synów, żeby podpalili ich stosy pogrzebowe, żyli w pyle jako żebracy, a małe dzieci, kochane i utracone, bawiły się złotymi zabawkami, podarunkami od zrozpaczonych rodziców. Pewien asyryjski książę opisał demony zamieszkujące mroczne miasto umarłych i Ereszkigal, która nim rządziła, kobietę w żałobnej sukni, rozdrapującą paznokciami własne ciało, szarpiącą się za włosy i opłakującą wszystkie dusze. Wyznaczona do tej roli Ereszkigal przez całe swoje życie pozbawione radości nie bawiła się tak jak inne młode dziewczyny, a jedynymi pieśniami jej dzieciństwa były elegie. - Powiedzmy, że jestem kimś w rodzaju siostry. Ale czy to ma znaczenie? Chcesz przedostać się na drugą stronę? Pomyśl o mnie jak o... swojej stopie w drzwiach. Jestem częścią ciebie, tak. Ale jestem też częścią wielu ludzi. — Madame Iris opuszcza welon na twarz, mówi bez obcego akcentu, a jej słowa brzmią szczerze. - Jestem częścią ciebie, która żywi się w ciemności pyłem i popiołem, która umarła, jest martwa i zawsze będzie martwa. - Dobrze - mówi Phreedom. - W takim razie mi pomóż. Zwierzęca skóra pomalowana ochrą Igła bzyczy, jęczy na jej ramieniu, w niektórych miejscach wydaje nie- przyjemny dźwięk, jakby szorowała o kość. Phreedom ma lekkie mdłości, choć to nie jest jej pierwszy tatuaż. Fizyczny ból jest wyraźny i dziwny, igła porusza się z taką szybkością, że ona nawet nie czuje pojedynczych drob- nych ukłuć, tylko nacisk i szczypanie. Masa ostrych, ale nieokreślonych wrażeń przesuwa się po jej skórze i pod nią: tu łaskotanie, tam ciepło, gdzie indziej chłód. Iris przeciera podrażnione okolice sterylnym waci- kiem, a kiedy biała bawełna czerwienieje od krwi zmieszanej z atramentem i przybiera barwę brudnawego karmazynu, rzucają na stalową tackę. Z wacika unosi się opar. W buteleczkach stojących na ladzie kłębi się czarny atrament. Lśni i skręca się w wiry. Nanotechnika, myśli Phreedom. Słyszała, że w dzi- siejszych czasach anioły korzystają z nowoczesnych technologii, więc dla- czego druga strona miałaby pozostawać w tyle. Ale może to również być zwykła staroświecka magia. Igła znowu dotyka skóry. Ból, fizyczny ból, jest jedynie kolejnym pro- giem, który Phreedom musi przekroczyć. - Rozumiesz, że to nie usunie starych znaków, tylko je zamaskuje? - pyta Madame Iris. - W głębi serca nadal będziesz małą dziewczynką, która dowiedziała się zbyt wiele, która miała władzę nad niebem, ale zrezygno- wała z niej, żeby podążyć za bratem do podziemi. Nie możesz zmienić swojego... - Przeznaczenia? - dopowiada Phreedom, odwraca głowę i patrzy wy- zywająco na swojego sobowtóra. - Nie wierzę w przeznaczenie. Wszystko można zmienić. - To prawda. Ale w Welinie dowiesz się, że bardziej rzeczy wyglądają na zmieniające się, tym bardziej pozostają takie same... pod powierzchnią. Igła znowu wgryza się w jej skórę, żłobi nowy znak na dotychczaso- wym, nowy dla niej, bo w rzeczywistości jest starszy niż sam świat, wzięty z księgi, która została spisana, zanim zaczęła się historia. Phreedom wzdryga się mimo woli. Ból, fizyczny ból nie może wypalić w niej tej części, której chce się pozbyć. Ale pomoże jej znaleźć część, którą zgubiła. Czas mija, igła bzyczy i... Książka leży otwarta na ladzie, segregator z błyszczącymi obrazkami, które wyglądają jak fotokopie starożytnych dokumentów. I właśnie tym są, reprodukcjami znaków od dawna nieżyjących enkin, ich sekretnymi imionami, piętnami wypalonymi, kiedy po raz pierwszy dotknęli stru- mienia sił płynącego przez rzeczywistość i Welin, kiedy poznali swoją rolę w świecie. Łuki i spirale, kropki i koła, pismo, które wygląda jak wykresy zderzeń cząstek elementarnych, precyzyjne, zwięzłe, dokładne opisy dusz ich właścicieli uwiecznione w Mowie. Phreedom przerzuca kartki, rozpoznaje każdy znak i pieczęć, choć po- dobne widziała tylko trzy razy w życiu: pierwszy, kiedy Finnan pozwolił jej zajrzeć w swoją duszę ukrytą we wnętrzu dłoni, drugi, kiedy ta sama ręka wytrawiła ślad na jej ciele, i trzeci raz, gdy znalazła brata w przydroż- nym górskim zajeździe, a on rozchylił koszulę, by pokazać, że również jest naznaczony. Teraz przegląda księgę imion zmarłych bogów, historię zamierzchłych czasów: Anu, Mummu, Ninhursag, Adad, Enlil, Enki, Sin, Dumuzi... — Inana — mówi. Madame Iris kładzie dłoń na jej ramieniu. - Tak, siostrzyczko. Igła przesuwa się po niej, przez nią, Phreedom czuje ją w swoich myślach, we wspomnieniach, gdy z każdą nową kreską i łukiem zmienia się, przekształca w kogoś innego. Jej dusza jest mokrą gliną, tabliczką, w którą kapłan wciska rylec z trzciny, zapisując mit pismem klinowym. Jest miękkim drewnem, w którym czubek noża wycina runy. Zwierzęcą skórą pomalowaną ochrą, płótnem pokrywanym olejną farbą przy blasku świecy, mokrym gipsem w katedrze, który ozdabia pędzel artysty umoczony w barwniku indygo wymieszanym z białkiem jaja. Jej dusza jest opowieścią snutą na nowo atramentem i pozłotą na iluminowanym welinie średniowiecznego manuskryptu. - Nie możesz zmienić własnej duszy, Phreedom — mówi Madame Iris. Ale właśnie tak się dzieje, myśli Phreedom. Czuje to. Czuje, że drugie ja wciska się w nią, że dokonuje się transformacja, tu i teraz, że ona staje się czymś innym, kimś innym. Madame Iris potrząsa głową. — Zmiana to iluzja. Czas? Przestrzeń? Zostawiasz je za sobą. Jeśli cho dzi o Welin, zawsze byłaś Inaną. Puste rytuały Usłyszała to z krainy bez powrotu, z otchłani. Usłyszała to Inana z krainy bez powrotu, z otchłani. Nie miała pojęcia, czym jest ten dziwny dźwięk wstrząsający ziemią pod jej stopami, ale wiedziała, że to wołanie, zew, który każe jej opuścić wioskę, edin pełen jedzenia i ceramiki znanej w ca- łym kraju między rzekami. Opuścić ojca, en, który zadbał o to, żeby jego mała księżniczka miała najpiękniejszą szugurrę we wszystkich okolicznych wioskach. Opuścić czarującego narzeczonego o imieniu Dumuzi. Opuścić nauczyciela z jego listą nudnych me, zasad i norm, podziałów i nazw opisujących jej świat w całej neolitycznej zawiłości. - Najwyższa władza jest pierwszym me- mówi nauczyciel, gładząc długą, wypomadowaną brodę. - Drugim jest oczywiście bóstwo, następnym przesławna i wieczna korona. Monotonnym głosem recytuje dalej. Tron, berło, królewskie insygnia, świątynia. Pasterstwo i godność panującego. - Władczyni jest dziesiątym me, co ciebie, młoda Inano, powinno naj- bardziej zainteresować. Jedenastym jest kapłański urząd Nin. Słuchasz mnie? - Tak - odpowiada uczennica, zerkając na drzwi, i dalej sama ciągnie wyliczankę, znudzonym, sarkastycznym tonem. - Kapłańskie urzędy iszub, limah i gutug. Dlaczego muszę się tego wszystkiego uczyć? Nauczyciel potrząsa głową i mówi: - Piętnastym me jest prawda, szesnastym zejście do podziemnego świata. Ale Inana słucha dźwięku, który dochodzi z samego piekła, i wie, że ten stary głupiec go nie słyszy. Mimo całej swojej wiedzy, mimo gadania o me nie ma najmniejszego pojęcia o ukrytych prawidłowościach decydujących o życiu tej małej wioski z jej nawadnianymi polami, domami z gliny, ceramiką i wyrobami z metalu, kupowanymi od mieszkańców północy. A ona słyszy zew. I zamierza znaleźć kogoś, kto powie jej, co on oznacza. Jakieś siły przemieszczają się w abzu, podziemnej otchłani. Szepty, głosy przodków, może samych Anunnaki. W Inanie ten dźwięk narasta, krzyczy głośno w jej sercu, bo ona już wie, że jest taka jak on, istota spoza tego świata. Właśnie ten głos doprowadził ją do niego. Dziewczyna się śmieje. Mężczyzna mamrocze coś w pijackim śnie, a ona milknie i rzuca spoj- rzenie na klapę namiotu. To nadal jest Enki, wielki bóg Enki z Tabliczkami Przeznaczenia, prawdziwymi me, na których wyryte są nie puste kapłańskie rytuały, ale sama rzeczywistość. Wielki bóg, też coś! Rękę ma przerzuconą przez nagą pierś, kiepski przeciwnik dla bukłaka wina i ładnej dziewczyny. Inana uśmiecha się i wraca do myszkowania w rzeczach Enki w poszukiwaniu jego sekretu, świętej mądrości. Wie, czego szuka — tabliczek i glinianych walcowatych pieczęci, takich jak z historii o ptaku-burzy Anzu, który kiedyś' je ukradł - ale znajduje tylko kawałki skóry pokryte dziwnymi znakami... Jest bystra, więc kiedy Enki odwraca się na brzuch, a ona widzi czarne tatuaże na jego czarnych plecach, zerka z powrotem na skrawki skóry. Tak. Słyszy wołanie w otaczającym ją świecie, dziwny odgłos sił działających w jego wnętrzu. W pijackim mamrotaniu mężczyzny słyszy rzekę głosów, która płynie, podnosi się, opada, zakręca. Hałas cichnie i rozbrzmiewa na nowo. Inana patrzy na znaki i widzi... kształty dźwięków. Zatem nasze przeznaczenie nie jest spisane na glinie, tylko na skórze, myśli. Głaszcze się po ramieniu, nieobecna duchem, skupiona. Zastanawia się, czy jej plan rzeczywiście jest mądry. Może nie, ale jest jej. — Inana — syczy Phreedom przez zaciśnięte zęby. Próbuje uchwycić się pojedynczej tożsamości: bogini z mitu wyrytego na jej ciele albo młodej dziewczyny z neolitycznej wioski, której praw- dziwa historia jest ukryta w tej opowieści. Stwierdza jednak, że trudno rozpoznać własne wspomnienia w tym chaosie, nie mówiąc o oddzieleniu archetypu od rzeczywistego drugiego ja, Inany. Pamięta trawiaste stepy, zaloty młodego pasterza, wyciąganie wody ze studni, naukę gry na Mis, mesi i jej ulubionym instrumencie ala. Jest Inaną zerkającą na drzwi pokoju, w którym nudny kapłan stara się nauczyć ją, jak być dobrą małą księżniczką. Jest Inaną podróżującą do miasta w górskiej jaskini, gdzie martwe dusze jedzą pył, a ludzie noszą wielkie czarne płaszcze z piór przypominające skrzydła kruka. Jest Phreedom wyglądającą z pokoju ho- telowego i Inaną, która stoi na zboczu góry i patrzy na czarną szczelinę w skale, rozdarcie w Welinie, drzwi do innej rzeczywistości. I wydaje polecenie swojej służącej. Jeśli nie wrócę za trzy dni, sprowadź pomoc. Schodząc do piekła, dobrze jest mieć plan awaryjny. Automatyczne sekretarki Comfort Inn, Marion. Tak jak list w butelce, ostatni wpis w dzienniku zaginionego odkrywcy albo monolog do kamery zarejestrowany w piwnicy, podczas gdy na zewnątrz spadają bomby, Cyfrowa Dama będzie ostatnią wiadomością Phreedom dla realnego świata. Tworzy ją bardzo starannie, poruszając palcami w simware'owej rękawicy i obserwując, jak duch nabiera kształtu. Wirtualna kobieca postać, gotowa sztuczna inteligencja prosto z półki z tanimi programami, uzupełniona jej własnym profilem głosowym i budową ciała zeskanowaną z jej nagiego obrazu w lustrze, nagiego, nie licząc rękawicy połączonej z datastickiem i soczewkami. Jej palce tańczą, przed nią tańczy miraż. Siatkowy szkielet się obraca, nakładają się na niego kolejne warstwy i powstaje replika naturalnej wielkości. Cyfrowa Dama, tak nazywa Phreedom elektronicznego golema, wirtualną istotę. Zaawansowaną technikę trudno odróżnić od magii, myśli z ironią. To stare powiedzenie, które gdzieś usłyszała. Obchodzi wbudowany rdzeń postaci. To nie jest jakaś kaleka, tania au- tomatyczna sekretarka, same uśmiechy i proste komunikaty: „Phreedom jest teraz niedostępna, czy mogę odebrać wiadomość?". Gówno! Cyfrowa Dama nie będzie miała prawdziwej autonomii, ale kradziony moduł PR jest najwyższej klasy, z rodzaju tych, które wykorzystują dyrektorzy dużych złych korporacji, żeby odpowiadać na niewygodne pytania o zatrute rzeki i wzrost zachorowań. W dzisiejszych czasach można wiele zdziałać dzięki sztucznej inteligencji, jeśli ma się pieniądze... albo jeśli przez dziesięć lat się obserwowało, jak matka hakerka i szpieg komputerowy niszczy firmy dla dawno przegranej sprawy. Phreedom chyba potrafiłaby stworzyć ducha, który by przegrał w wyścigu do prezydentury, bo wydawałby się zbyt ludzki. Ale ten twór nie musi być aż tak skomplikowany. Wystarczy, żeby za nią płakał, bo sama tego nie potrafi. Phreedom wchodzi na stronę Museo Nacional de Antropologia w mieście Meksyk. Stwierdza, że jej kod dostępu nadal działa, włącza kreator łado- wania plików. W soczewkach przewija się wycieczkowe menu: piramida Cheopsa, Teotihuacan, Partenon, zigurat Enlila. Wirtualna turystyka to w dzisiejszych czasach potężny przemysł, jest dużo tańsza niż prawdziwa i można odwiedzić miejsca, które nie istnieją od tysiącleci. Wirtualna kobieta wykrzywia twarz, mamrocze jak szaleniec, piszczy, paple jak niedorozwinięte dziecko na szybkim przewijaniu, podczas gdy dzięki lingwistycznym algorytmom kolejne generacje fonemów stopniowo ewoluują w dźwięki mowy, morfemy, słowa i wreszcie, po włączeniu się węzła Chomskyego, w zasady gramatyki. Nadal jest to bełkot, glosolalia, próbki różnych języków, sklecone razem nonsensy, które służą tylko jako ćwiczenie. De lieuw zit in de bies. Ou est le loup-garou? Ale żeby uzyskać sztuczną inteligencję, trzeba podobno przejść etap sztucznego zidiocenia. — Que pasa? — pyta. duch. —Jestem tutaj. Perdón; no entiendo. Szybko się instaluje, myśli Phreedom. Wraca do programu symula- cyjnego, pstryknięciem palcami przełącza interfejs na cichy tryb, otwiera rozszerzenie biblioteki wzorów, które wzięła z pirackiego programu pro- jektowania komputerowego, rodzaj archiwum matematycznych narzędzi modelowania, z których korzysta się w firmie architektonicznej, gdy asystentka lub sekretarka musi dokładnie i szybko przekazywać klientom szczegóły techniczne. Tyle że oprócz kopuł, wolut i eliptycznych planów pięter ta biblioteka zawiera jeden szczególny element, który ona sama zaprogramowała. Na twarzy zjawy kolejno malują się podstawowe emocje, gdy moduł reakcji afektywnych generuje radość, niesmak, gniew, zaskoczenie, strach i smutek. Phreedom patrzy na czarny sygil unoszący się przed nią w po- wietrzu. Nie jest dokładną repliką jej znaku, ale wystarczy, żeby przekazać wcieleniu odrobinę jej własnej duszy. Robiono tak kiedyś z posągami, zanim enkin zawarli Przymierze i położyli kres kultowi bożków, zanim spalili terafim. Wcześniej ludzie lepili istoty z gliny, stawiali na nich swoje znaki i umieszczali je w świątyniach, żeby przemawiały w ich imieniu. Zastępcy. Automatyczne sekretarki. Ładuje swój symbol do pamięci ducha. Cyfrowa Dama na chwilę prze- staje robić miny, za to krzywi się, mruga i patrzy na nią niemal tak, jakby była obdarzona świadomością. Bóg w maszynie, myśli Phreedom. Zaawansowanej magii nie da się odróżnić od wytworu techniki. Świątynia Ilila Kiedy po trzech dniach i trzech nocach Inana nie wróciła, pani Szubur zaczęła lamentować w ruinach, bić w bęben na zgromadzeniach enkin i w domach bogów. Rozdrapywała oczy, usta, uda. Potem włożyła na siebie że- braczą szatę z brudnego worka i samotnie wyruszyła do świątyni Ilila w Nip- pur. Tam z płaczem zaniosła do niego modły. Bić w bęben. Phreedom czuje, że ta historia wplata się w jej życie, jej własne życie spisywane atramentem. W domach bogów. Niepohamowana duma i srogi smutek. Utracona niewinność. Rozdrapywała oczy, usta, uda. Wspomnienia i fakty nakładające się na siebie, połączone w nowy sposób, jak w tych snach, kiedy człowiek żyje w innym czasie i miejscu, ma całkiem inną przeszłość, ale jednocześnie pozostaje mu niejasne wrażenie tego, kim był na jawie, kim znowu mógłby być; lecz we śnie nie potrafi stwierdzić, które życie jest prawdziwe. Ona też nie wie, od jak dawna tu przebywa. Godzinę? Dzień? Tydzień? Więc tak wygląda śmierć, myśli. Droga bez powrotu. Ale pozostała jeszcze mała jej część, mała cząstka Phreedom. Kolejne wspomnienie: wyjmuje rękawicę z kieszeni kurtki, wkłada ją i podłącza do datasticku. Słuchawki, wzmacniacz, logo przesuwające się w soczewkach. Jest podłączona... — Enlil — mówi wirtualny przewodnik — en oznacza pan, a lii... zwykle tłumaczy się jako wiatry albo niebo, ale istnieje stara teoria cenionego profesora Samuela Hobbsbauma, że to słowo może być spokrewnione z hetyckim ilil, czyli dosłownie bóg bogów. Wywodzi się ono z tego sa mego semickiego rdzenia co hebrajskie Elohim i arabskie Allah, więc Pan Bóg Bogów wydaje się całkiem trafnym tłumaczeniem. Uśmiecha się z mądrą wspaniałomyślnością, zupełnie jak uczony eks- pert otwierający świat cudów przed niewykształconym gościem, choć jego śpiewna gadka jest niewiele bardziej poruszająca od starych nagrań, które włącza się przyciskiem na monitorze. Potrafi odpowiadać na pytania, snuć starożytne mity z talentem aktorskim, reagować, ale nie obchodzi go, że jedynym uczestnikiem tej wycieczki jest migotliwa zjawa kobiety ubranej w worek, szlochającej głośno, kiedy on pokazuje ołtarz, ozdobne lampy, brodate posągi w słabo oświetlonej kaplicy starożytnej świątyni Enlila, która kiedyś wznosiła się w Nippur, a teraz, zrekonstruowana, stoi w cyberprzestrzeni, w wirtualnym Sumerze. - Podobnie jak Zeusa czy Jupitera - ciągnie przewodnik - Enlila uważa no za ojca bogów, króla nieba. Ale, co ciekawe, dla starożytnego sume- ryjskiego społeczeństwa polityka niebios była tylko odbiciem ziemskiej. W przeciwieństwie jednak do greckich albo rzymskich bogów Enlil nie miał władzy absolutnej. Cyfrowa Dama zbliża się do posągu, kompletnie ignorując przewodnika, ale on idzie za nią, nie przestając ględzić, jakby była zwyczajną turystką zachwyconą jego opowieścią i chciała z bliska przyjrzeć się tej dziwnej starożytnej figurze o surowych oczach i długiej, wijącej się bro- dzie z kamienia. - Na pewno pani zna te wszystkie historie o Zeusie albo Jupiterze, którzy zniewalają młode dziewice, płodząc półbogów. Nigdy nie ma żad nych pytań. Nikt nie potępia króla bogów za... lubieżność. Ale ciekawe, że w podobnym sumeryjskim micie Enlil spotyka dziewczynę kąpiącą się w strumieniu i... zniewala ją... Cyfrowa Dama patrzy na niego dziwnie, ostro, jakby niesmaczne eu- femizmy na chwilę obudziły w niej wrażliwość. Przewodnik spokojnie mówi dalej: - Enlil zostaje wezwany przez zgromadzenie bogów i pozbawiony urzędu, można by powiedzieć, zrzucony z tronu i wygnany... ni mniej, ni więcej, tylko do piekła. -To naprawdę zdumiewające, że tysiące lat przed Atenami Sumeryjczycy mieli demokrację, nie tylko w formie zgromadzeń starszych w miastach-- państwach, ale wśród samych bogów. Nawet ich król nie stał ponad prawem. Mógł zostać osądzony za swoje zbrodnie i ukarany. Oczywiście w micie znajduje zastępcę, który zajmie jego miejsce w piekle, ale... Cyfrowa Dama, pani Szubur, nie słucha go. Pod jej gładką powierzchnią neuronowi agenci pędzą po wirtualnych ścieżkach, które tworzą wzór starszy niż kamienie w cyberprzestrzeni, która ją otacza. - ...to doprawdy ironia losu, że w końcu zostanie na dobre zdetroni zowany przez monoteizm i prawie całkiem zapomniany. Ale mimo iko- noklazmu judeochrześcijańskiej tradycji i islamu... Trzydniowe odliczanie tysięcznych części sekundy dobiega końca i sy- gil wypalony w jej archiwach zostaje aktywowany, otwiera się okno do nieskończoności. - ...proszę spojrzeć na twarz Enlila, na jego długą kręconą brodę, pło nące oczy. Widok od razu przywodzi nam na myśl Boga, którego znamy... Dama Szubur zaczyna zawodzić. Lament damy Szubur — O, panie ojcze Ililu, nie zostawiaj swojej córki na śmierć i potępienie. Pozwolisz, żeby twoje lśniące srebro na zawsze przysypał pył? Będziesz spo- kojnie patrzył, jak twój cenny lazuryt zostanie rozbity na gruz kamieniarski, aromatyczny cedr porąbany dla cieślów? Nie dopuść, żeby królową nieba, świętą kapłankę ziemi uśmiercono w kur. Słowa wyryły się na ciele Phreedom i w jej pamięci jak piosenka zała- dowana do datasticku. To jak nagrywanie dysku, myśli sobie, wypalanie CD, ripowanie pliku... rzeźbienie duszy. Czuje, że jej stare ja jest kasowa- ne i zapisywane na nowo, pamięć zwalniana, archiwizowana i przydzielana jeszcze raz. Jako programistka rozumie, co się z nią dzieje, lecz nadal jest to najdziwniejsze doświadczenie w jej życiu. Ale właśnie w ten sposób Thomas uciekł do Welinu. Jeśli chce podążyć za nim, musi umrzeć. Musi zostać wypisana z historii i wpisana w mit. Igła wgryza się głęboko w jej ciało i w skórę świata. Phreedom wzdryga się, fala uderzeniowa wędruje przez świat. Arecibo, Puerto Rico. Papa Eli przytrzymuje dziewczynę, wciska jej rękę między zęby, pod- czas gdy ona kopie i wije się pod nim, krzyczy, drapie jego i siebie pa- znokciami, szarpie prostą suknię z białego płótna, jej oczy wywracają się w głąb czaszki. Gwałtownym szarpnięciem głowy w bok uwalnia się od dłoni zamykającej jej usta. Abiku, którą ją opętał, wrzeszczy z furią, przywołuje duchy o obcych imionach. Nie Szango ani Elleguę, Oguna czy Yemayę, żadnego z orisza, które wzywali brujos, odkąd ich przodkowie z plemienia Joruba zostali tutaj przywiezieni jako niewolnicy. - Enlil! - krzyczy dziewczyna. - Sin! Enki! Inni santeros z asiento stają za nim, porzuciwszy bębny. Śpiew cichnie, wszyscy boją się tej dziewczyny okiełznanej jak koń przez istotę groź- niejszą niż znane im duchy, pochodzącą z innego królestwa, pełną furii i smutku. — Enlil! — wrzeszczy dziewczyna, jakby próbowała wywołać z niego loa, wściekła, że on nie reaguje. I Papa Eli czuje, że porusza się w nim jakiś duch, próbuje jej odpowie- dzieć, więc w strachu wzywa wszystkich orisza, których zna, żeby z nim walczyć. Świątynia Ilila, Nippur. Cyfrowa Dama opada na kolana przed posągiem, usta ma otwarte, zawodzi w języku, który nie jest jej pierwotnym dziecięcym bełkotem, nie jest angielskim, hiszpańskim, francuskim ani holenderskim, nie jest również C#, Javą, ObjArtem ani żadnym z kodów zbudowanym z bitów składających się na jej ciało i kości. Jest klarowniejszy, bardziej precyzyjny niż matematyka, bardziej poetycki niż pieśni ludzkości. To język, w któ- rym napisano świat. - Panie ojcze Ililu, twoja córka! Będziesz patrzył... Język pustoszy wirtualny świat — pogrzebano na zawsze w pyle twoje lśniące srebro — zmieniając świątynię Uila w ruinę — zostawiono na śmierć i potępienie — podczas gdy Cyfrowa Dama śpiewa, posąg rezonuje — cenny lazuryt rozbity na gruz kamieniarski - powietrze drży - aromatyczny cedr porąbany dla cieślów - lamentuje pani Szubur, sukkal Inany, duch Phre- edom - królową nieba, świętą kapłankę ziemi uśmiercono w Kur. Echo pieśni przetacza się przez podziemny świat. Liverpool, Anglia. -To sam Bóg ci rozkazuje! - ryczy ojciec Lyle, robiąc znak krzyża na czole dziewczyny. - Rozkazuje ci majestat Chrystusa! Rozkazuje Bóg Ojciec! Rozkazuje Syn Boży! Rozkazuje Duch Święty! Ale dziewczyna nadal pluje i wrzeszczy: - Baal, książę książąt! El, bóg bogów! - Rozkazuje ci święty krzyż! - przekrzykuje ksiądz jej bluźnierstwa, szloch matki i modlitwy ojca. - El! Pan Panów! - Rozkazuje ci wiara apostołów Piotra i Pawła i wszystkich świętych! Rozkazuje ci krew męczenników! Stałość wyznawców! Wstawiennictwo wszystkich świętych! - Pieprz się! - Rozkazują ci tajemnice wiary chrześcijańskiej! Trzyma nad nią Biblię jak cegłę, którą zaraz roztrzaska jej czaszkę, wzywając na pomoc swoją wiarę, całą jej głębię, siłę wieków. - El!!! — wrzeszczy dziewczyna. Uniesiona ręka drży, kiedy ksiądz czuje moc potężniejszą niż stulecia, które przez niego przemawiają. Domy Boże - Enlil Enlil Enlil Enlil... Przewodnik zapętla się w kubistycznej ruinie wirtualnego świata jak instalacja wideo starej daty: powierzchnie pękają, łuki zmieniają się w kąty, cyberprzestrzeń rekonfiguruje się wokół damy Szubur, adaptuje, przybiera formę dźwięku, fizycznych rezonansów. Jej lament jest jedyną solidną rzeczą w tym świecie stworzonym z informacji, porusza się w nim jak świetlisty węgorz w wodzie, sunie jak ognisty grzechotnik po piasku, wyrzucając w górę fale płonącego, płynnego kurzu. Wirtualna rzeczywi- stość to nie tylko siatki i odwzorowanie faktur; są w niej cząstki, modele pseudoatomowej budowy i zachowania. Ziarno jest tutaj grubsze niż w normalnym świecie, ale drobniejsze niż w szorstkim papierze, grudkowatej glinie czy w kamieniu, kiedy jedynymi narzędziami są palce, dłuto albo trzcinowy rylec. Jeśli wszystko jest informacją, światem spisanym na Welinie, najlepiej go przemodelować, stwarzając modły, które są podstawą magii. Cyfrowa Dama, pani Szubur, jest cholernie skomplikowanym zaklęciem. Gdzieś poza czasem, ale niezupełnie w wieczności, niegdysiejszy pan wszystkich enkin, duma na swoim tronie, nieruchomy jak kamień, cichy jak pęknięty posąg w szklanej gablocie Bagdadzkiego Muzeum Staro- żytności, idol, który jest jedynym przejawem jego obecności w realnym świecie, w ograniczonych formach czasu i przestrzeni. W rzeczywistości jego świątynia dawno leży w gruzach, kamienie, z których ją zbudowano, są pogrzebane pod tysiącletnimi warstwami pyłu albo zostały wykorzy- stane w późniejszych budynkach - rzymskich świątyniach i muzułmańskich meczetach. On sam przeżył tylko w Welinie. Cywilizacja, którą stworzył, była całkowicie zapomniana aż do ubiegłego wieku. Wszyscy bogowie mają swoje domy, lecz świątynie w końcu się rozpadają i bogom za jedyną siedzibę pozostaje historia, żyją w marzeniach archeologów, na marginesach zbiorowej pamięci, w Welinie. Ale teraz, kiedy w innego rodzaju pamięci rozbrzmiewa błaganie, Enlil przypomina sobie, jak to jest być czczonym, jak to jest wysłuchiwać modlitw. Kiedyś był ojcem bogów. Był królem, w dawnych czasach, zanim miasto, które powstawało na jego oczach, rozciągnęło swoją władzę aż po terytoria rządzone przez jemu podobnych, a wtedy uświadomił sobie, że nie jest sam. Był królem w czasach, kiedy miasto oznaczało niewielką osadę składającą się ze zwykłych chat, a nieliczni enkin mogli urosnąć w siłę, stworzyć imperium i umrzeć kilkaset lat później, nic nie wiedząc o innych. Gdy osady stały się miastami, miasta państwami, odkrył istnienie wielu takich jak on, ale szybko zrozumiał, że jest od nich potężniejszy, że jest królem królów. Kiedy jego ciało w końcu umarło, miał przygotowane naczynie. Używał Mowy dostatecznie długo, by wiedzieć, jak wycisnąć na czymś swoje piętno, tchnąć w to cząstkę siebie samego, sprawić, żeby przemawiało w jego imieniu. Pracując zgodnie z jego wskazówkami, rzemieślnicy wykonywali jedynie większą wersję glinianych figurek, które nosili przy sobie wszyscy jego lugal i które nazywali uszebti, czyli odpowiadający. Ale gdy kuśtykał o kuli i nucił swoją pieśń, sprawiając, że kamień rezonował i śpiewał w kaplicy pełnej ech, wiedział, że będzie królem jeszcze przez jakiś czas. Uszebti zmienił na terafim, rzeźbił swoją duszę w kolejnych naczyniach, z kamienia, gliny albo ciała. Mogły być ich tysiące, działały jednocześnie, półautonomicznie, ale były ze sobą związane, nadal stanowiły jego część. Świątynie i pałace ze skrzydlatymi, heraldycznymi, hybrydowymi postaciami karibu jako strażnikami, posągi, które patrzyły groźnie i przemawiały własnym głosem, gdy wstępował w nie jego duch. Ludzie przedstawiali cherubinów z ognistymi mieczami w ustach; języka najbardziej bali się ci, którzy nie umieli się nim posługiwać. A on władał nim najbieglej ze wszystkich enkin. O tak, był królem. Był ojcem bogów. Przed Enki i jego Przymierzem. - A co ja mogę zrobić? - pyta migodiwą istotę, która przed nim stoi, na pół uformowany obraz kobiety posłańca, sukkal Inany proszący o wsta- wiennictwo. Jakby upadły i zapomniany bóg był w stanie jej pomóc. - Jesteś Panem Ililem - mówi dama Szubur. Ale niegdysiejszy ojciec bogów, brodaty władca licznych niebios, nie ma punktu oparcia w świecie rządzonym teraz przez „jedynych prawdzi- wych bogów". Podobnie jak świątynia, jego dusza jest rozbita w pył i po- grzebana, przeżyła jedynie tu i ówdzie w pozostałościach patriarchalnego archetypu, w nieświadomości tego czy innego człowieka, w dobrym oku brujo albo surowym głosie kapłana. Jest nowy ojciec chrzestny z własną świątynią i własną historią, a Ilil to zaledwie przypis w jego tekście, cegła użyta do budowy domu nowego pana. — Moja córka tęskniła za krainą bez powrotu — odpowiada ponuro. — Inana tęskniła za otchłanią, a ten, kto przyjmuje me kur, nie może wró cić. Z Mrocznego Miasta nie ma wyjścia. Ilil nie pomoże. W ciemnym oku - On nie pomoże — mruczy do siebie pani Szubur. Kiedy wirtualna świątynia Enlila w Nippur rozpada się wokół niej, Cyfrowa Dama wychodzi z ruin na płaską, piaszczystą równinę, a jej lament odbija się echem od skłębionych chmur na niebie. Obrzuca spoj- rzeniem wizualną metaforę cyberprzestrzeni, zimną jak sfinks, jakby cze- kała, aż pojawią się inne możliwości, ale w jej wnętrzu już uruchamia się inny program. Plan B przygotowany przez Phreedom. Pani Szubur poszła do świątyni Sina w Ur. Igła bzyczy, czas migocze, Phreedom przeskakuje wraz z nim w przeszłość. Okiem umysłu widzi, jak bije się z bratem w wozie kempingowym, kiedy zajeżdżają na parking w Slab City w martwym upale Mojave, mija airstreamera stojącego na wieży z cegieł i mężczyznę, który trzyma w ręce kij owinięty drutami i zwieńczony anteną telewizyjną; nowoczesny mag. Gdy Phreedom w milczeniu obserwuje go przez okno, Tom uderza ją pięścią w ramię. Jest na haju po pejodu, siedzi przy ognisku razem z bratem i jego nowym przyjacielem, szalonym, naćpanym, współczesnym szamanem, który snuje niedorzeczne opowieści o bogach i aniołach, o światach istniejących poza tym światem. Rzuca kamieniami w przyczepę Finnana, przeklina go, domaga się odpowiedzi, gdzie jest Tom. Patrzy na dziwny znak na jego dłoni i rozpoznaje go, rozumie. Aniołowi, który po niego przyszedł, oświadcza, że on nie będzie walczył, bo ich wojna nie jest jego wojną. Obejmuje Finnana, nagie ciało przy nagim ciele, poznaje jego, poznaje siebie, budzi się i widzi, że go nie ma. Została sama. Pani Szubur wypowiada jedno słowo i czarne chmury zasnuwające niebo rozpływają się jak olej po wodzie, płynna noc faluje i wygładza się, a potem tu i ówdzie pęka maleńkimi gwiazdami. W górze pojawia się księżyc, biała źrenica w ciemnym oku. W starożytnych mitach boga księ- życa nazywano Sin. Jeśli Ilil jest tylko cząstką dawnego siebie, Sin równie dobrze może być czymś więcej niż cień. Ale bogowie i boginie, którzy uczynili księżyc swoim znakiem, zawsze byli istotami nocy, w irracjonal- nych i niematerialnych snach czuli się najlepiej, w świede dnia zagubieni jak woda przeciekająca przez palce. Jeśli ktoś może przeżyć zapomnienie, to właśnie bóg snów. Tuli na wzgórzu płaczącego brata. Pluje w twarz enkin, który zaciska długie, cienkie palce na jej szyi. Szlocha pod prysznicem, podczas gdy woda spływa po jej ciele, krzyczy na Finnana w kościele, bo nie ma dla niej odpowiedzi, nic, nic, żadnych zaprzeczeń, żadnych zapewnień, żad- nych kłamstw, a Phreedom po prostu wie, że to on powiedział aniołom, gdzie jest jej brat; widzi to po jego opuszczonym wzroku, po oczach winnego ukrytych w cieniu. Pędzi motocyklem po autostradzie, szybciej i szybciej, zatrzaskuje za sobą drzwi, odsuwa kurtynę z koralików. Unosi welon z twarzy. Wije się w uścisku egzorcysty. Gryzie rękę brujo wciśniętą między jej zęby. Krzyczy, kiedy sędziowie podziemia rzucają się na nią, rozrywają jej ciało pazurami jak igły do tatuażu, obdzierają ją ze skóry, z imienia, tożsamości. Pani Szubur poszła do świątyni Sina w Ur, wkroczyła do sanktuarium. Pajęczynowy kolaż Świątynia Sina nie ma programu symulacyjnego, który nadałby jej formę, nie ma wirtualnych ścian, podłogi ani sklepienia, migoczących lamp, żadnej faktury ani koloru. Ale jeśli chodzi o wymiary, siedziba starożyt- nego boga księżyca jest dużo bogatszą, abstrakcyjną przestrzenią pełną istot i relacji określonych jedynkami i zerami, mozaiką bitmap zeskano- wanych czarno-białych albo kolorowych fotografii, stuściennych maga- zynów z tabliczkami, tłumaczeniami, odnośnikami, kluczami i indeksami. Sin mieszka w sieci tytułów i nazwisk autorów, w skatalogowanych archiwach muzeów, w opisach eksponatów i wypraw utrwalonych na plikach, rozdzielonych między serwery na całym świecie. Dom Sina jest pajęczynowym kolażem informacji. Dama Szubur nie może stanąć przed nim i przemówić, ale może go wezwać poprzez złożone pytania, półautonomicznych agentów, którzy skaczą po sieci, żeby ściągać dla niej przewijające się, migotliwe zestawy danych do przetworzenia. Tropi go tak, jak psycholog szuka umysłu przestępcy ukrytego w aktach sprawy, w raportach lekarza sądowego, ze- znaniach świadków, w strzępach informacji, w me. Tworząc profil, kon- tynuuje swoją mantrę: - O, panie ojcze Ililu. Jasne srebro aromatyczny cedr złamany córka wyciosana z cennego lazurytu, zabita święta niebios kapłanka, zabita w kur, gruz dla kamieniarza, drewno dla stolarza, pokryte pyłem kur. O, panie ojcze Ililu... Wokół niej cyberprzestrzeń przybiera kształt. Martwy, pozbawiony atmosfery kawał skały i spokojne morza pyłu srebrnego jak popiół, ciche jak śmierć, w wiecznym pędzie przez czarną zatokę kosmosu. Przestrzenny sygil Sina wiruje w tańcu wokół świata tak kolorowego, jak sam jest surowy. Ziemia nosi błękitne szaty oceanu i nie- ba, hartowane brązem, czerwienią, żółcią i zielenią gleby i listowia, wyszy- wane aksamitnymi nićmi grzybni, podbite futrem życia; draperie z kon- tynentów połyskują złotymi cekinami miast. Satelita jest w porównaniu z nią nagi, jego jedynym ubiorem są cienie, które rzuca na samego siebie. Tańczy do pieśni Cyfrowej Damy. Pajęczynowy kolaż cichej próżni między gwiazdami, szumu zakłóceń w ra- diu astronauty, białego żaru słońca, ostrego jak cienie na jego skafandrze, ani odrobiny powietrza; pomarszczona ścieżka na nocnym morzu, most prowadzący do horyzontu dla młodych kochanków, którzy spacerują po plaży; pływy oceanu i hormonów; jasnoszare oczy dzikich kojotów wyją- cych w zwierzęcej ekstazie; błyski na skrzydłach ciem lecących ku jasne- mu światłu latarni morskiej. Kobiety menstruują, mężczyźni zmieniają się w wilki, składają krwawą ofiarę Sinowi, który lśni w ciemności. Pola iluzji Phreedom pamięta, jak wykradała piwo z lodówki rodziców, pamięta, jak wykradała yage z lodówki Finnana, przeglądała jego dzienniki, kiedy go nie było, szukała odpowiedzi, których by nie udzielił, gdyby go zapytała. Kim jesteś? - Kim jestem? - mruczy, ale jedyną odpowiedzią jest brzęczenie igły. Urodziła się jako Phreedom Messenger w ostatnich latach dwudziestego wieku, córka aktywistów, których poglądy polityczne ukształtowały się wraz ze śmiercią starych ideałów, gdzieś między jedenastym września a Guantanamo. Dorastała wśród rozmów o ludobójstwie i dżiha-dzie, informatyzacji i dostępie do Internetu dla wszystkich, o sztucznej inteligencji i wirtualnej rzeczywistości, oglądała mężczyzn w czystych garniturach wyciągających ciała z wagonów metra, apokalipsę w ujęciu CNN. Włóczyła się za bratem Thomasem i jego dziwnym przyjacielem Finnanem, słuchała, jak wygadują niestworzone rzeczy w księżycowe noce na pustyni, czasami coś wtrącała, a wtedy oni milkli i patrzyli na nią, jakby dopiero wtedy uświadamiali sobie jej obecność. Ćpali, pili, mieli odloty po yage albo pejotlu, aż pustynia wokół nich zmieniała się w świat iluzji. Cyfrowa Dama rozkłada wizerunki Sina jak karty tarota, szuka znaczeń w zestawieniach i prawidłowościach. Enlil, bóg nieba i burzy, wyroków oznajmianych z jasnością błyskawicy i grzmiącą mocą pioruna, w Welinie jest z natury wywłaszczonym wędrowcem, zagubionym i opłakującym dni chwały, a Sin czuje się tam jak u siebie w domu. Królowie i tyrani przychodzą i odchodzą, nic więc dziwnego, że Enlil jest przeżytkiem w świecie, gdzie prawa ogłasza się atakiem z powietrza; nie za pośrednic- twem ptaka-burzy, ale bombowca niewidzialnego dla radarów, czarnego jak kruk, majestatycznego jak orzeł. Sin natomiast zawsze uchodził za boga ciszy i mroku, przestrzeni negatywowych. Jeśli kiedykolwiek był człowiekiem, a jako enkin musiał kiedyś nim być, jego historia od dawna rozpłynęła się w krainie iluzji, nieuchwytności, miraży. Cyfrowa Dama zachowała wspomnienia Phreedom, więc pamięta, jak Tom mówił o polach iluzji, rozległych obszarach wieczności ciągnących się poza rzeczywistość, dalej niż horyzont, do którego nigdy się nie dotrze, choćby nie wiadomo jak daleko się szło, bliżej niż cień pod stopami. Pamięta, jak pewnej nocy ukradła yage i tak się naćpała - po tym, jak Tom zniknął - że Finnan musiał powalić ją na ziemię, ratując przed gromem, który wezwała. Na niebie i w jej sercu szalała burza. - Kim jestem? - zapytała, chwytając go za brudny podkoszulek. Szarpała go i popychała, kiedy usiłował wstać, śpiewając wśród pio- runów głosem, od którego krwawiły jej bębenki, słowami, których nie potrafiła zatrzymać w głowie. Dopiero kiedy burza ustała, odwrócił się i spojrzał na nią, jakby to było najgłupsze pytanie, jakie w życiu słyszał. To był oczywiście przypadek, ale po tamtej błyskawicy zaczął się ot- wierać i niechętnie, po trochu, opowiadać jej o Mowie. — Chcę wiedzieć wszystko — oświadczyła Phreedom. - Ciekawość to pierwszy stopień do piekła - odparował Finnan. — Tak, ale jeszcze gorsza jest ignorancja. Phreedom próbuje zatrzymać to wspomnienie, ale jest płynne jak język, który usłyszała tamtej nocy. Na podstawie ulotnych, fragmentarycznych obrazów, które ją otaczają, Cyfrowa Dama nie potrafi stwierdzić, czy pod nimi rzeczywiście coś się kryje. Bóg księżyca jest zbyt nieuchwytny. Kątem oka dostrzega jakąś po- stać, ale ten ktoś znika równie szybko, jak się pojawił. Jedyna wiadomość dla niej to echo słów Enlila. - Moja córka tęskniła za krainą bez powrotu. Inana tęskniła za otchłanią. Ten, kto przyjmuje me kur, nie może wrócić. Z miasta umarłych nie ma wyjścia. Sin nie pomoże. Starzy bogowie - Dawno, dawno temu - opowiadał Finnan - wszędzie roiło się od bogów. Jeśli chcesz wiedzieć, ilu ich było, wystarczy spojrzeć na Irlandię; mała wyspa, a nadal po brzegi pełna duchów. Jezu, połowa cholernych świętych to dawni pogańscy bożkowie, którzy utracili chwałę i w podskokach odeszli w mrok, zostawiając po sobie tylko splendor, kiedy nastało chrześcijańswo i wypędziło ich z domów. Tak wyglądała sytuacja, rozu- miesz, kiedy zjawili się aniołowie. Wszyscy mieli do wyboru: zaciągnąć się albo spłynąć. Niektórzy do nich dołączyli, zostali świętą Brygidą czy kimś takim, a inni poszli w góry. Jezu, możesz sobie to wyobrazić? Poczynając od króla Tuatha-de-Danaan, rudego Cuchullaina, Luda ze srebrną ręką, Brana po trzykroć błogosławionego, Dagdy ze złotymi kotłami, rydwanami i ogarami większymi od ludzi, po głupiego małego lorda Sidhe ukrywającego się w norach pod ziemią, pieprzone wróżki z wiktoriańskich bajek, pieprzone skrzaty i garnki złota. Celtycki zmierzch bogów. - Dawno, dawno temu - opowiadał Finnan - nie było żadnych bogów. Tylko ludzie, którzy żyli, umierali i wymyślali głupie bajki przy ogniskach, żeby się rozgrzać w zimne noce. Patrzyli na zachodzące słońce i myśleli sobie: To jest takie piękne, że gdzieś tam musi być coś więcej. Grzebali zmarłych w ziemi i nie mogli znieść myśli, że wszyscy po prostu zgniją, więc wmawiali sobie, że pod ziemią jest kraina, gdzie zmarli żyją tak jak oni. A może ta kraina leży daleko na północy albo u źródła jakiejś wielkiej rzeki, w górach, w niebie, gdziekolwiek. Lecz chociaż poszu- kiwacze przygód i odkrywcy przemierzali cały świat, czy któryś z nich znalazł kogoś innego oprócz wymalowanych, odzianych w skóry istot tańczących jak pomyleńcy do księżyca, ale jednak ludzi? Czy to dało im do myślenia? Nie. Jeśli nie ma niebios, mówili, to je, kurwa, zbudujemy. Jeśli nie ma bogów, podniesiemy się za włosy, zerwiemy gwiazdkę z nieba, włożymy ją na głowę jak pieprzoną koronę i sami, kurwa, zostaniemy bo- gami. Tak więc zbudowali drabinę z języka i wdrapywali się po własnych słowach, aż dopięli swego. Niestety, zdjęli z nieba tyle gwiazd, że zostawili w nim pełno dziur, osłabili je tak, że nie mogło się samo utrzymać, które- goś dnia spadło na nich całym ciężarem i wbiło ich w ziemię tak głęboko, że jedyne, co po nich zostało, to te korony na głowach. Jasne, niektórym udało się wychynąć z gówna i spojrzeć na ruiny Babel, odczytać kilka słów napisanych na gruzach, ale w rezultacie teraz jesteśmy po brody zanurzeni w historii, w ludzkości i nie mamy większego wyboru niż biedni nieboszczycy pogrzebani w ziemi przez naszych przodków. - Dawno, dawno temu - opowiadał Finnan - bogowie nie mogli już dłużej znosić tych bredni o nieistnieniu, bo jeśli się nie istnieje, nie ma palącej potrzeby, żeby rano wstawać z łóżka. Nie idzie się do pracy, a bezrobocie prowadzi do niskiej samooceny albo wręcz do depresji. Tak więc zebrali się któregoś dnia i uradzili między sobą, że chcą sprawdzić, jak to jest z tym istnieniem. Obserwowali ludzi przez dobre kilka tysiącleci, z wnętrza ich głów, żyjąc w ich wyobraźni. Okazało się, że ludzie mają różne dziwne doświadczenia- życie, umieranie, pieprzenie się, smucenie, polowanie, picie... do diabła, nawet cierpienie jest zawsze jakimś przeżyciem, a dla boga, który dostaje jedynie strzępy snów i urojeń z drugiej ręki, to lepsze niż nic. Oczywiście wyobraźnia większości ludzi jest taka słaba, że bogowie nie mieli pojęcia, w co się pakują. Myśleli, że wezmą udział w heroicznych bitwach, bohaterskich czynach, szlachetnej walce dobra ze złem. Można ich tylko żałować, bo nie byli przygotowani do życia, biedaczyska. Co to jest, do cholery? — pytali siebie, kiedy wreszcie znaleźli sposób, żeby wydostać się z naszych głów, kiedy pozbierali się z podłogi, otrzepali ukradzione ciała i rozejrzeli się po świecie. Co to jest, kurwa? Gdzie wielkie poszukiwania i wieczne tajemnice? Gdzie przepo- wiednie, symetrie, intrygi i sprawy? Gdzie znaczenie? O, z czasem niektó- rzy z nich pokochali ten nasz zwariowany świat; ale inni nadal próbują dopasować go do swojego wyobrażenia, jaki powinien być. Oczywiście są szaleni i wcześniej czy później któryś wymyśli obłąkańczy plan budo- wania imperium. A wtedy, jeśli nie jesteś z nimi, jesteś przeciwko nim. Przyjmij moją radę i trzymaj się od nich z daleka. - Wiesz, to, co mówisz, zupełnie nie trzyma się kupy — stwierdziła Phre- edom. — Nie możesz przynajmniej spróbować być konsekwentny w tym, co pleciesz? Thomas roześmiał się z braterską wyższością. - Konsekwencja. Pieprzyć konsekwencję. - Nie chodzi o konsekwencję - odezwał się Finnan. - Nie ma jej tam, gdzie jest Mowa. Nie można opowiedzieć całej historii, kompletnej historii, łudząc się, że będzie konsekwentna. Wystarczy, że będzie spójna i zrozumiała. A tam, gdzie są wmieszani pieprzeni enkin, konsekwencją w ogóle nie zawracaj sobie głowy. Wierz mi, jeśli uznają, że domyśliłaś się, o co w tym wszystkim chodzi — jeśli w ogóle o coś w tym chodzi — spadną na ciebie jak cholerne kruki na pole bitwy. Bo właśnie tego chcą. Miłej, prostej odpowiedzi na wszystko. - A ty uważasz, że ona nie istnieje? - pyta Phreedom. Finnan kręci głową. - Nawet w księdze jej nie ma, z tego, co słyszałem. - Jakiej księdze? - Księdze wszystkich godzin. - Co to jest Księga wszystkich godzin? - A, to już całkiem inna historia — odparł Finnan. Rękaw z krwi i czerni Urodziła się jako Ninanna Belili w ostatnich latach dwudziestego wieku przed naszą erą jako córka neolitycznego wodza i jego żony kapłanki, której wiara załamywała się wraz z rozkwitem nowych idei gdzieś między Tygrysem a Eufratem. Uczyła się pisania i matematyki. Gdy dorastała, uprawiano ziemię, łowiono ryby, wyrabiano naczynia ceramiczne dla wszystkich. Mężczyźni z sierpami przynosili zboże z pól, to była cała su- meryjska rewolucja. Flirtowała z pasterczykiem Dumuzim, prosiła, żeby śpiewał o Enki mieszkającym w abzu, głęboko pod ziemią, prosiła z sen- nym rozmarzeniem, które sprawiało, że milkł, patrzył na nią i pytał, gdzie jest, o czym myśli. - Kim jestem? - pyta dziewczyna, która kiedyś nosiła imię Phreedom. Tatuaż pokrywa teraz większą część jej ramienia rękawem z krwi i czer- ni, jakby sięgnęła głęboko w duże i chore ciało, żeby chwycić za serce, niczym wojownik albo chirurg. Straciła poczucie czasu pośród tej mi- sternej atramentowej sieci, która oplata jej rękę skomplikowanym szyfrem cudzej pamięci i tożsamości. Iris coś mówi, ale ona nie rozumie jej słów. Słyszy je Inana. Inana słucha jej uszami, kiwa głową, odpowiada, ale dziewczyna, która kiedyś była Phreedom, teraz jest głucha i niema, uwięziona głęboko w sobie. Została z niej tylko myśl, że może to nie był taki dobry pomysł. Urodziła się jako Inana, królowa nieba, kapłanka ziemi w ostatnich latach dwudziestego świata, córka boga księżyca i matki ziemi, której opowieści zaginęły wraz z narodzinami nowych mitologii, gdzieś pomiędzy nigdy a teraz. Dorastała z losem i przeznaczeniem, epickimi bohaterami i archetypami dla wszystkich, historią i prawem, bogami pomalowanymi ochrą, wyciągającymi tytanicznych przodków z chaosu, genezą podświa- domości. Piła ze starym bogiem mądrości Enki, słuchała jego rozwlekłych wywodów o świecie pewności, który dla nich lepił, porządkując miejsce, czas i przestrzeń. A kiedy zapadł w pijacki sen, wzięła jego me, wielki plan, znaki przeznaczenia, i wymknęła się w noc. — Śmiałość — mówi Madame Iris. —Jeśli istnieje jedno słowo, którym moż na opisać Inanę, siostrzyczko, to jest nim śmiałość. Inana była pierwszą boginią, która zmierzyła się z patriarchami w ich własnej grze. Macierzyń stwo to łatwa rola do przyjęcia dla kobiety enkin. Służąca, matka i przyja ciółka. Dziewicza księżniczka, królowa kapłanka, wiedźma-jasnowidząca. Tak to jest. Miłe archetypy ładnie powiązane w paczki. Parki i Furie, Nor- ny i muzy, Gracje i Graje. Wszystko bardzo dobrze, ale te role nie oferują wiele, jeśli chodzi o charakter. Lecz Inana... Inana nie zamierzała się pod porządkować. Miała własne plany. O, mogli sobie zawrzeć Przymierze, mogli wpisać każdego mężczyznę, kobietę i dziecko do księgi życia, okreś lić ich przeznaczenie według własnego uznania. Ale gdy spotykasz swój los, historia, którą dla ciebie napisali, dobiega końca. Martwy jest wolny. Iris przesuwa palcem po lśniącym zdjęciu ze znakiem enkin i patrzy na ramię Phreedom... ramię Inany... Nie jest to jej najlepsze dzieło, ale ujdzie. Byłoby lepiej, gdyby mogła pracować na podstawie oryginału, tylko że - zamyka segregator - kopia musi wystarczyć. ERRATA Księga życia Anioł Metatron, człowiek znany kiedyś jako Enoch, bóg znany niegdyś jako Enki, kładzie rękę na hotelowej książce meldunkowej, która leży na kontuarze, uśmiecha się i szepcze jakieś słowo. Recepcjonista pada jak kamień na podłogę, nieprzytomny. Minęło kilka lat, odkąd Metatron musiał użyć języka, ale go nie zapomniał, co stwierdza z zadowoleniem. Tak powinno być. Przecież jest głosem Boga. W holu nie ma nikogo, na parkingu widocznym za szklanymi ścianami i drzwiami, przy których znajdują się stojaki z broszurami turystycznymi reklamującymi Małą Szwajcarię i Blue Ridge Parkway, stoi tylko kilka ciężarówek i wozów kempingowych. Nawet Taco Bell po drugiej stronie świeci pustkami, pracownicy w tanich, krzykliwych uniformach siedzą na zewnątrz na schodach, patrzą w dal, gadają. Metatron odgarnia z twarzy czarne dredy, odchyla połę długiego skó- rzanego płaszcza i z kieszeni marynarki wyjmuje mały palmtop oprawiony w skórę. Kładzie go na kontuarze, na książce meldunkowej. Nie musi szukać wpisu, by wiedzieć, że oboje tutaj są, ptaszyna i jej brat uciekinier. Wie, że mają gdzieś spotkanie, niedaleko stąd, wkrótce. Wszystko jest w jego księdze. Właśnie to go martwi. I dlatego przybył tutaj osobiście. Bo według en-kin, którzy zostali wysłani, żeby sprowadzić chłopaka, Thomas Messenger umarł, próbując im uciec. Ci sami dwaj enkin podobno zostawili Phreedom Messenger w katatonicznym stuporze, by wykrwawiła się na śmierć; jej dusza ucierpiała bardziej niż ciało. Wypadła z gry, powiedzieli. Ptaszek połamał sobie skrzydła. Koniec historii. Ale to nie jest koniec. Anioł Metatron to wie, bo ma księgę życia, zapis misji i interakcji, skrzyżowanych ścieżek, splecionych losów, przeznaczeń określonych już wtedy, kiedy ten świat był jeszcze pyłkiem kurzu pod jego paznokciem. I jeśli księga życia odnotowuje spotkanie dwójki enkin gdzieś, kiedyś, niedaleko stąd, ci enkin nie mogą być martwi. Na ekranie paimtopa zaczynają się przewijać hieroglify. Urządzenie jest trochę przestarzałe w czasach wirtualnych soczewek i migających obra- zów, ale on zawsze był tradycjonalistą, jeśli chodzi o metody. Lubi dotyk zniszczonych książek w skórzanej oprawie, gładkie plastikowe klawisze pod palcami, brud za paznokciami, kurz na butach. Ostatecznie jest panem ziemi, En Ki, jak kiedyś pisał swoje imię, odciskając je w glinie trzcinowym rylcem, gdy jeszcze był zwyczajnym skrybą uwieczniającym dekrety i rozkazy swojego pana. Reszta enkin szybko przejęła role wojow- ników, bohaterów, królów, pokazując swoją władzę nad niebem poprzez wywoływanie burzy. Grzmoty i błyskawice, myśli. Jastrzębie i orły. W dawnych czasach nie dało się przejść stu mil, żeby nie wpaść na jakiegoś samozwańczego boga nieba, boga powietrza i lekkości. Dla nich celem cywilizacji było wydo- stanie się z prochu, z którego się zrodzili. Dla Enki, rzemieślnika i techni- ka, ojca irygacji i rolnictwa, cywilizacja powstała z prochu. Matematyka i pismo zaczęły się od klinów wyciskanych w wilgotnej glinie. Nawet teraz, kiedy jest Metatronem, a od poprzedniego życia dzielą go cztery tysiące lat, dawny skryba nadal lubi czuć w ręce coś materialnego. Marszczy brwi. Tabliczki przeznaczenia Na migoczącym ekranie palmtopa nagle nieruchomieją zakrętasy i ara- beski, piktogramy, które przedstawiają nie rzeczy, ale siły, wektory, ruch języka żmii wysuwającego się, żeby posmakować powietrze, napięcie mięśni łopatek lwa, który szykuje się do skoku. Ułożone w rzędy i ko- lumny jak w krzyżówce czekają, aż krążące pióro znajdzie słowa zapisane normalnie i wspak, do góry nogami, po przekątnej. On czyta je w każdy sposób, od lewej do prawej jak w angielskim, od prawej do lewej jak w hebrajskim, z góry na dół jak w chińskim i spiralnie do środka, do cen- tralnego znaku jak w sumeryjskim z czasów jego młodości. Arattańskie pismo można nawet odczytywać po przekątnej, od dolnego lewego rogu do górnego prawego albo odwrotnie. Ale to nie jest oryginalny tekst. I nieważne, w jaki sposób on go czyta, treść nie ma sensu. Wokół siebie czuje ból dziewczyny. Czuje podpis chłopca wypalający grube stronice książki gości hotelowych. Palmtop powinien to wszystko pozbierać, sporządzić mapę chwili, wychwycić prądy, podobnie jak łodygi krwawnika układające się w heksagramy. Ale w tekście nie ma żadnego ich śladu. Było to dostatecznie jasne dwa tygodnie temu, na tyle jasne, że wezwał dwóch tropicieli i wypytywał ich przez kilka godzin, co dokładnie pamiętają. Chłopak nie żyje? Dziewczynie też niewiele brakowało? Są tego pewni? — Tylko to jest pewne — rzekł w końcu, podsuwając im księgę pod oczy. Patrzy na nią teraz i marszczy brwi. Przeznaczenie się nie zmienia. Jego język ma charakter aglutynacyjny. Nie potrzebuje tych wszystkich of, to, for i by, jak w angielskim. Nie potrzebuje gramatycznego szkieletu łacińskich prefiksów i sufiksów. Najważniejsze jest w nim zestawienie słów, ich kolejność. Z tym że tekst widoczny na ekranie nie jest linearny, lecz stanowi mapę wszystkich możliwych znaczeń. Nie da się go czytać w jednym kierunku, linijka po linijce, podobnie jak nie zrozumie się obrazu, jeśli potnie się go na paski i zacznie je przesuwać przed oczami, zwracając uwagę na poszczególne pociągnięcia pędzla. Nieważne, jaką formę przybiera księga życia: tomu oprawnego w skórę, glinianych tabliczek przeznaczenia czy praw wyrytych na kamieniu, nieważne, w jaki sposób jest zakodowane me, z samej zasady to wszystko musi być bardziej skomplikowane, żeby uchwycić gęstość znaczeń języka enkin. Każde stwierdzenie niesie ze sobą kontekst ukryty w przestrzeni między słowami. Ale w Mowie wyświetlonej na ekranie nie ma żadnych przestrzeni, znaczenie odszyfrowuje się, poczynając od centralnego znaku, a kontekst jest równie oczywisty jak sam tekst. To maszynowy kod rzeczywistości. Musi być precyzyjny. Dlatego Metatron się martwi, bo go nie rozumie. Po raz pierwszy w swoim długim, bardzo długim życiu. 5 POLA STRACONYCH DNI Skrzyżowanie dróg, 1937 Samotny kruk wzbił się z pola kukurydzy, machając skrzydłami. Kracząc ochryple, frunął w bezchmurne błękitne niebo. Suchy wiatr odłupywał ziarno z kolb i ciskał je w powietrze. Człowiek wyszedł na popękany asfalt skrzyżowania, zdjął niebieską gitarę z pasa przewieszonego przez ramię, ułożył palce na włas'ciwych progach i zagrał akord. Wkrótce powinien tu być, pomyślał. Bardzo niedługo. Z pierwszych niskich pomruków na głębokim Południu narodził się blues, tworząc nowe legendy, z Robertem Johnsonem jako najważniejszym i najdumniejszym spos'ród muzyków, uchwyconym na ziarnistej czarno- białej fotografii niczym loa albo sam pan Eleggua, jak stoi na rozstaju w zakurzonym, szarym trzyczęściowym garniturze i fedorze z szerokim rondem. Blues zawsze był mroczną stroną gospel, diabelską muzyką, powstałą z bólu i wielkich, wielkich smutków, a bluesman swojego rodzaju bohaterem, mordercą, cudzołożnikiem, który szuka zagubionego akordu, zawiera pakty z diabłem, ucieka przed tropiącymi go demonami. Istnieje legenda, która mówi, że jeśli człowiek pójdzie z gitarą na skrzy- żowanie dróg i zagra na niej — zagra dobrze — od tyłu zajdzie go diabeł, klepnie w ramię i weźmie od niego gitarę. Nie wolno się wtedy odwracać, żeby na niego spojrzeć — nie patrzy się diabłu w oczy — trzeba tylko odebrać od niego nastrój ny instrument, żeby od tej chwili grać najlepszy gorzko-słodki blues na świecie... Aż do dnia, kiedy umrzesz i przyjdą de- mony, żeby zaciągnąć twoją przeklętą duszę do piekła, gdzie jej miejsce. Tak więc w gorący i wietrzny dzień lata człowiek z niebieską gitarą wybrał się na długi spacer za miasto, przez pola kukurydzy, na rozstaje dróg, do starego drzewa ciężkiego od duchów tych, którzy zostali na nim powie- szeni jak bombki na choince albo dziwne złote jabłka. Poszedł jak na randkę z diabłem albo jakimś starożytnym afrykańskim bogiem - bogiem skrzyżowań, bogiem pieśni — który w obecnych czasach przywdział chrześcijańską maskę. Lecz umowa o duszę została zawarta dawno, dawno temu, daleko stąd. Człowiek nie zamierzał dzisiaj jej sprzedawać, tylko zagrać bluesa — po raz ostatni - żeby spełnić swoją powinność, zanim demony, które podążały za nim przez stulecia, w końcu go dopadną. Samotny kruk wzbił się z pola kukurydzy w niebo, zataczając kręgi nad siedmioma mężczyznami w eleganckich czarnych garniturach, którzy nadeszli pylistą drogą w płynnym świetle falującym wokół nich jak powietrze nad asfaltem w gorący letni dzień. Królewskie psy 1971. Thomas kuca w krzakach. Słyszy, jak przedzierają się przez zarośla, stara się nie dyszeć, nie chwytać łapczywie powietrza w płuca. Deszcz spływa mu po twarzy, do ust, ale on nie może sobie pozwolić na to, żeby go wypluć, żeby strząsnąć krople z włosów. Nie może wydać żadnego dźwięku. Ściska identyfikatory jak paciorki różańca. Kije bejsbolowe łamią gałęzie, sieką mokre liście, buty rozbryzgują kałuże błota, psy szczekają. Jest ich siedmiu, mężczyźni o dużych ciałach i małych sercach, zawzięci jak owczarki niemieckie, które wzięli do tropienia. Powinien mieć na tyle rozsądku, żeby nie korzystać z okazji; powinien był dostrzec wyraz oczu tych czterech z tyłu półciężarówki, przemoczonych i podpitych, tylko czekających, żeby na kimś wyładować swoją frustrację. Chytry uśmieszek na twarzy tego, który siedział z przodu między kierowcą a pasażerem, kiedy odchylił się, żeby na niego spojrzeć we wstecznym lusterku. Jak on miał na imię? Jack? Ależ był napalony. Ledwo jego siostra się odezwała, Dumuzi krzyknął: - Moja siostro! Szybko! Biegnij na wzgórza! Nie stąpaj wolno jak szlachcianka, biegnij! Ugallu, których ludzie nienawidzą i boją się, płyną łodziami. Przybywają. Wiozą dyby do unieruchamiania rąk, wiozą dyby do unieruchamiania szyi. Uciekaj, siostro! - Widzisz ich? - zapytała ona. - Nadchodzą - odparł przyjaciel Dumuziego. - Ogromni ugallu z dy- bami do unieruchamiania szyi przybywają po ciebie. - Szybko, bracie! Schowaj się w trawie. Demony przychodzą po ciebie! - Siostro, nie mów nikomu, gdzie się ukrywam. Przyjacielu, nie mów nikomu, gdzie się ukrywam. Ukryję się w trawie. Ukryję się w krzakach. Ukryję się wśród drzew. Ukryję się w rowach arali. -Jeśli komuś zdradzimy twoją kryjówkę, niech nas pożrą twoje psy, twoje czarne pasterskie psy, królewskie psy, niech nas pożrą! - rzekł przy- jaciel. Gesztinana pobiegła na wzgórza, uciekając przed ugallu. Przyjaciel Dumuziego podążył za nią. Zupełnie inny wiek. Thomas kuca w trawie. Słyszy, jak przedzierają się przez pole kukury- dzy w jego stronę, i stara się nie sapać, nie chwytać łapczywie powietrza w płuca. Pot spływa mu po twarzy, do ust. Blizny od bata na plecach bardzo bolą, pewnie znowu krwawią, ale on nie może sobie pozwolić na jęk. Ściska mały drewniany krzyżyk zawieszony na szyi i modli się do dobrego Boga, ale dobry Bóg mówi, że cierpiąc, osiąga się zbawienie. Thomas zna cierpienie, o tak, dobrze je zna, a ludzie jego pana z pewnością zamierzają się postarać, żeby cierpiał jak sam Pan, ale nie sądzi, żeby to przyniosło mu zbawienie. O nie. Nie Thomasowi. Kolby strzelb łamią łodygi kukurydzy, sieką zielonozłote liście, buty kopią kurz w suchym upale, psy szczekają. Jest ich siedmiu, dużych męż- czyzn u władzy, nieznających dobroci. Mały ugallu rzekł do dużego ugallu: - Ty, który nie masz ojca i matki, ty, który nie masz siostry ani brata, żony ani dziecka, który mkniesz po niebie i skradasz się po ziemi jak strażnicy, nie odstępujesz człowieka, nie okazujesz miłosierdzia, nie wiesz, co to dobro i zło, powiedz nam, kto widział duszę tchórza żyjącą w spo koju? Nie powinniśmy szukać Dumuziego w domu jego przyjaciela. Nie powinniśmy szukać Dumuziego w domu jego szwagra. Nie. Powinniśmy szukać Dumuziego w domu jego siostry, w domu Gesztinany. Słodkie różowe maleństwa Przedstawili się jako pan Pechorin i pan Carter. - Ale możesz nazywać nas Vlad i Rosie — dodał Pechorin. Wyglądali jak drapieżne ptaki, jeden ciemny, drugi jasny, czarny sokół i złoty orzeł. - My tylko wołamy na niego Rosie - rzucił z roztargnieniem Carter, jasnowłosy, węsząc przy radiu. - To nie jest jego prawdziwe imię. - On też nie ma na imię Vlad - wtrącił Pechorin. - To skrót od Rosebud, bo on lubi pąki róż — zrewanżował się Carter. - Słodkie różowe maleństwa. — Pechorin pokazał zęby w grymasie zbyt miłym j ak na szyderczy uśmieszek, zbyt zimnym j ak na normalny uśmiech. - A dlaczego pana nazywają Vlad? — zapytała dziewczyna, odgarniając ciemnorude włosy z oczu. Postawiła kołnierz kurtki motocyklowej, ale natychmiast tego pożałowała, myśląc: Niepotrzebny obronny gest. Pechorin zignorował jej pytanie. Zamiast odpowiedzieć, lekko prze- chylił głowę i lekko poruszył nosem jak zaciekawiony pies. Albo jak głod- ny pies. - Gdzie on jest? - ...paranoiczna mania wielkości — stwierdził Carter, przelatując przez kolejne stacje z klasycznym rockiem, muzyką country, szumami, sykami, agresywnymi reklamami, przebojami z lat sześćdziesiątych, aż wreszcie zatrzymał się na jakiejś orkiestrowej melasie sączącej się cicho z głośni- ków. - Czy to nie jest...? Znam tę piosenkę? - Nie wiem - odburknęła. - Brzmi znajomo. Pechorin nadal krążył po pokoju jak sęp. No więc, dziewczynko, jak sądzisz, kim jesteśmy? - Zaraz, zaraz, jaki to był tytuł? - dociekał Carter. - Znam tę piosenkę. Dziewczyna przeniosła wzrok z jednego na drugiego. Jesteście praw dziwi? - Zadzierasz nosa? — rzucił Pechorin, nachylając się do niej. — Myś lisz, że jesteś wyjątkowa? Myślisz, że jesteś lepsza od innych? Mvślisz, że jesteś... Słowo, którego użył, przecięło rzeczywistość, otworzyło ją jak miękkie, drżące ciało. Herbata earl grey stojąca przed nią na stole raptem zmieniła się w najczarniejsze espresso, jakie w życiu widziała, czarniejsze niż garnitury tych dwóch, czarniejsze niż skórzana oprawa książki, którą ten drugi położył obok kubka, czarniejsza niż piekło. Chwilę po tym, jak Pechorin je wypowiedział, w ogóle nie mogła go sobie przypomnieć. Po tym jednym słowie została jej pustka w głowie i drobne fale w powietrzu, przez które przeszło. — Właśnie to znaczy być enkin — dodał Pechorin. — Mów dalej — poprosiła. — Opowiedz mi wszystko... Carter pstryknął palcami. No jasne! — ...o tym — dokończyła, unosząc kawę do ust, ale znieruchomiała z kub- kiem przy samych wargach, tak że czuła gorzką parę, bogaty czarny za- pach. Czekała. — Wiedziałem! - wykrzyknął Carter. - Wiedziałem, że znam tę melodię. To przeróbka. — Gdzie on jest? — zapytał nagle Pechorin od niechcenia. Phreedom uśmiechnęła się tylko i potrząsnęła głową. Nie miała pojęcia, a zresztą i tak by im nie powiedziała. Niech się walą. Nie brała udziału w ich głupiej wojnie, w ich zakichanej grze, i nie zamierzała dać się w nią wciągnąć. — Uważasz, że jesteś darem Bożym, co? — rzucił Pechorin z szyderczym uśmiechem, a ona mu go odwzajemniła. — Kolejne pisklę nabrało ochoty na boskość. Myślisz, że jesteś powtórnym przyjściem Mesjasza? — Wiesz co? — powiedział nagle Carter, pochylając się do Pechorina. Wskazał głową radio i dodał cicho, z mocą: — Ukrzyżowali oryginał. Długie, cienkie palce Ugallu zatarli ręce z radości i poszli po Dumuziego do domu Gesztinany. — Powiedz nam, gdzie jest twój brat! — zażądali. Gesztinana nie powiedziała. Zaproponowali jej dar wody. Odrzuciła go. Zaproponowali jej zboże, ale ten dar też odrzuciła. Zanieśli ją do nieba i zrzucili na ziemię. Gesztinana nic nie powiedziała. Zerwali z niej ubranie. Wlali jej smołę do łona. Geszti- nana nic nie powiedziała. Pechorin stanął nad dziewczyną leżącą na podłodze i przez chwilę patrzył na nią z góry, nagą, umazaną krwią, połamaną; jej powykręcane członki jeszcze drgały. Wciągnął nosem powietrze. Nadal gdzieś tam była, ale tak daleko, że nigdy by do niej nie dotarli, choćby nie wiadomo jak bardzo sięgnęli w głąb jej duszy. Spojrzał na Cartera, zlizując czerwone i białe plamki z długich, cienkich palców. — Nie sądzę, żebyśmy go tutaj znaleźli — stwierdził. — Kto od początku czasu — rzekł mały ugallu do dużego ugallu — znał siostrę, która zdradziła kryjówkę brata? Chodź, poszukajmy Dumuziego w domu jego przyjaciela. Ugallu poszli do przyjaciela Dumuziego. Zaproponowali mu dar wody i on go przyjął. Zaproponowali mu ziarno. On przyjął dar. Seamus Finnan otworzył zapalniczkę Zippo, przeciągnął kciukiem po kółku i przystawił płomyk do papierosa, który zwisał mu z warg. Zaciągnął się głęboko, głęboko. Chryste, Tom, w co się, kurwa, wpakowałeś? I jak mam cię teraz, kurwa, ratować? Nie mógł tego zrobić. Ale musiał. Spojrzał na istotę, która nazywała siebie Carterem, utkwił w nim wzrok, zwarł się z jego spojrzeniem, jakby chciał go nim rozpłatać, otworzył usta, żeby przekląć skurwiela. I wtedy anioł rzucił go na ścianę i zacisnął dłoń na jego gardle, drżąc od napięcia, jakby hamował się resztką sił, żeby nie zmiażdżyć mu krtani, nie skręcić karku. — Gdzie on jest? — wysyczał. Gdy obok niego stanął Pechorin, zaczął się prawdziwy ból. - Dumuzi ukrył się w trawie, w krzakach albo wśród drzew -powiedział. — Nie wiem gdzie. Ugallu szukali w trawie, w krzakach i wśród drzew, ale Dumuziego nie znaleźli. Pochylił się na krześle i zwymiotował, plując krwią. Pechorin spojrzał na czerwony ochłap ze zwisającymi rurkami, który trzymał w ręce. Serce Finnana. — Nie potrzebujesz go, prawda? Jesteś jednym z nas, bogiem czy po tworem, aniołem czy demonem. Nieważne, którą stronę wybierzesz, za wsze pozostaniesz taki jak my. Enkin. Po co ci to... mięcho? Był pusty, wypatroszony. Ból już się nie liczył. Nic nie miało znaczenia. — Rowy arali — wykrztusił. — Ukrywa się w rowach orali. Rowy arali, okopy nad Sommą Ugallu złapali Dumuziego w rowach arali. Dumuzi zbladł, zaczął krzyczeć: — Siostra uratowała mi życie. Przyjaciel sprowadził na mnie śmierć. Jeśli dziecko mojej siostry wyjdzie na ulicę, niech będzie bezpieczne; błogosławię to dziecko. Jeśli dziecko mojego przyjaciela wyjdzie na ulicę, niech się zgubi; przeklinam to dziecko! I Tammuz przeklął swojego przyjaciela i jego dziecko. Słowa zawisły w powietrzu, zanurzone w wieczności jak znaki w kształcie klina odciśnięte w glinie, uchwycone w chwili gęstej jak dym wojny, chmury burzowe. Jedyne, co Finnan może zrobić, to stać, słuchać i patrzeć w niemym smutku, jak chłopcy ciągną biedaka, który kopie i wrzeszczy, szlocha i klnie tak, że Seamus jeszcze nigdy w życiu czegoś podobnego nie słyszał. Ciągną go wzdłuż okopu jak zwierzę, wloką po błocie i wrzucają do ziemianki. Właśnie on i jego koledzy muszą to zrobić, muszą, nie chcą go skrzywdzić, ale muszą wbić mu trochę rozumu do głowy, bo to jedyny sposób i jeśli on z tego nie wyjdzie, jeśli, kurwa, z tego nie wyjdzie, skoń- czy, kurwa, zastrzelony jak pieprzony tchórz, a Seamus nie może do tego dopuścić, nie może do tego dopuścić, bo nigdy by sobie nie wybaczył... więc wchodzi do ziemianki razem z chłopakami i nie słucha przekleństw biednego Tommyego. Ugallu otoczyli Dumuziego. Związali mu ręce, związali szyję. Pobili męża Inany. Dumuzi wzniósł dłonie do nieba, do Szamasza, boga sprawiedli- wości, i krzyknął: O, Szamaszu, mój szwagrze, jestem mężem twojej sio- stry! To ja przynosiłem jedzenie do świątyni, ja zawiozłem weselne dary do Uruk. Ja całowałem święte usta, ja tańczyłem na świętym łonie Inany. Uczyń moje ręce rękami gazeli. Uczyń moje nogi nogami gazeli. Pozwól mi uciec przed demonami. Pozwól mi uciec do Kubiresz! — Chryste, Tommy, w co się, kurwa, wpakowałeś? Co zrobiłeś? Chłopak patrzy na niego oczami tak pustymi i przerażonymi, że ściska się serce. Seamus zgrzyta zębami, przełyka ślinę, wyciera nos, bo czuje, że jeśli czegoś nie zrobi, zaraz się, kurwa, rozklei. Chryste, zastrzelą smar- kacza, na pewno. - Ja tylko poszedłem na spacer. Na dworze było tak ładnie, tak ładnie, słońce świeciło, trawa falowała na wietrze delikatnie jak... i nie było żad nych pocisków. W ogóle żadnych pocisków. - Na litość boską, Tommy. Gadaj, kurwa, z sensem. O czym ty mó wisz? Padały, kurwa, pierdolone pociski, z armat i moździerzy, fruwały cholerne kule, a do tego pieprzone psy i koty. — Nie na polach. Ale była rzeka i nie mogłem się przez nią przeprawić, więc musiałem wrócić. Poszukać czegoś, żeby dostać się na drugi brzeg. Mógłbyś ze mną pójść, Seamus. Otworzyć drzwi i wypuścić mnie, pójść ze mną. Możemy przejść przez rzekę i... Seamus wygląda przez drzwi pieprzonej ziemianki, w której stoi z cho- lernym karabinem i czeka, kurwa, aż do oficerów dotrze wiadomość, że chłopak nadal ma fioła. To oni dostali nerwicy frontowej, a inni są zbyt wielkimi tchórzami, żeby strzelić. - Nie wiem, Tommy - mówi. - Nie wiem, czy mogę iść z tobą tam, dokąd się wybierasz, chłopcze. Szamasz zlitował się nad Dumuzim. Zmienił jego ręce w ręce gazeli, jego nogi w nogi gazeli. Dumuzi uciekł demonom, uciekł do Kubiresz. Dumuzi, dumu-zi, promienne dziecko, uciekł. Tammuz uciekł. Ze starożytnego sumeryjskiego tekstu Sen Dumuziego. Przeskakuje z mitu do mitu, w Gorzkim płaczu zostaje schwytany ponownie, pojmany i zakuty w łańcuchy. Budzi się pod wstającym słońcem, które wciąż próbuje go uratować. Budzi się ze snów, nagi i ranny, i w tej czy innej wersji opowieści jest prowadzony jako więzień, dezerter albo zbiegły poborowy, żeby ponieść karę. Wyrywa się na wolność i ucieka na pola, które ciągną się bez końca, próbuje umknąć przed śmiercią, przed wojną, z mitu do rzeczywistości albo z rzeczywistości do mitu. Pojmanie Dumuziego - Chodźmy do Kubiresz — powiedzieli ugallu. I poszli pylistą drogą, aż dotarli do Kubiresz. Ale Dumuzi uciekł de- monom, uciekł przez pola iluzji do domu starej Belili. Zakradł się do domu starej Belili i przemówił do niej: — Stara kobieto, nie jestem zwykłym śmiertelnikiem. Jestem mężem bo gini Inany. Nalejesz mi wody do picia? Zagnieciesz mąkę, bym coś zjadł? Myszkuje po półkach i kredensach wiejskiego domu, szukając czegoś do jedzenia, bo umiera z głodu i jest taki zmęczony biegiem, zmarznięty, mokry, wyczerpany, że już sam nie wie, przed czym ucieka. Rzeczy ma tak brudne, że kiedy je zdejmuje i kładzie przy kominku, by wyschły, nie rozpoznaje wojskowego munduru, afgańskiego kożucha, szmat zbiegłego niewolnika czy w ogóle czegoś do ubrania. Odstawia z powrotem na gzyms nad kominkiem zakurzone czarno-białe zdjęcie starej kobiety, ale wtedy wybucha kolejny pocisk, fotografia spada na podłogę i roztrzaskuje się. On odruchowo zwija się w kłębek. Słyszy uderzenia kijów bejsbolowych i bicie skrzydeł, kiedy kuca i palcami wyjada fasolę z metalowej puszki. - Chodźmy do starej Belili - powiedzieli ugallu. I pomaszerowali przez pola złudzeń, aż dotarli do starej Belili. Gdy kobieta nalała wody Dumuziemu i zagniotła mąkę, wyszła z domu. Widząc to, ugallu wkroczyli po zbiega. Ale Dumuzi uciekł przed demonami i pobiegł przez pola iluzji do owczarni swojej siostry Gesztinany. Gesztinana znalazła Dumuziego w owczarni i zapłakała. Uniosła twarz do nieba. Opuściła ją ku ziemi. Jej smutek spowił świat aż po horyzont, jak brudny worek. Gesztinana rozdrapała oczy, usta, uda. Gdy drzwi otwierają się z hukiem, wyskakuje przez okno roztrzaskane po wielu miesiącach ostrzału z moździerzy, wraca do okropieństw ziemi niczyjej we Francji, biegnie przez błoto i deszcz podczas burzy w górach Karoliny Północnej, przewraca się o rozwalony płot w śniegach Wyo- ming, próbuje wstać, ale tamci przeskakują przez ogrodzenie owczarni, pędzą za nim, wciąż za nim, z kijami bejsbolowymi, strzelbami, maczu- gami. On tuli siostrę, która za nim płacze. Aniołowie zstąpili z nieba na skrzydłach, królewskie orły, jastrzębie wojny. Wojna ideałów Asheville, 13 lipca 2017. Thomas patrzy, jak drzwi baru zamykają się za Finnanem, po czym wraca spojrzeniem do jasnowłosego chłopaka siedzącego przy stole po drugiej stronie lokalu. Tamten milczy, jakby coś próbowało z nieświado- mości wpełznąć do jego umysłu, a on starał się to powstrzymać. Chryste, jest cholerny rok 2017, myśli Thomas, może nie najbardziej postępowa okolica na świecie, ale spokojnie. Są ważniejsze rzeczy niż to, kogo chce się pieprzyć. Jednak biedny, rozkoszny lew o anielskich oczach pije piwo, zerka na niego od czasu do czasu, oblewa się rumieńcem wstydu i ucieka wzrokiem, przekonany, że wie, kim jest, kim powinien być. Lecz pewien senny dystans, który się w nim wyczuwa, s'wiadczy o czymś innym. Chłopak mógłby być naćpanym punkiem w skórzanych dżinsach albo angielskim arystokratą we fraku i słomkowym kapeluszu, a mimo to pozostałby idealny. Jego pusty wdzięk sprawia, że to, kim jest, wydaje się mało istotne, bo w rzeczywistości jego wcale tam nie ma. Thomas już chce wstać, kiedy pięciu studentów podnosi się z krzeseł, zdejmuje marynarki z oparć, zarzuca je na siebie albo przewiesza przez ramię. Trochę się chwieją i głośno rozmawiają o dzisiejszym przyjęciu, klepią pozostałych dwóch po plecach i ruszają do drzwi. Z urywków zdań i mamrotanych wyrazów podziwu Thomas się domyśla, że dwóch z nich rzuciło uczelnię i zaciągnęło się do wojska. Ameryce grozi niebez- pieczeństwo, stawką jest wolność i demokracja marionetkowych państw na Bliskim Wschodzie i w północnej Afryce. Trzeba utrzymać kruchy porządek na świecie. W małym telewizorze upchniętym w kącie za barem leci kolejny pro- gram CNN o niesławnym Amarze al-Ahmadim Maliku, jeszcze jedna diatryba; w dole ekranu pasek z tłumaczeniem jego żądań, żeby winni odpowiedzieli za taką czy inną potworność. Teraz, po zabójstwie Alha- zreda, on okazuje się wielkim łotrem, i choć dźwięk jest ściszony, Thomas słyszy echo Mowy w jego gniewnych tonach. Malik w Syrii, al-Mashaikh w północnym Iraku, Khalifa w Iranie... Thomas nie jest przekonany, czy oni naprawdę tworzą „sieć terroru", ale jedno wie na pewno. To wszystko są enkin. Ostatnio oglądał wiadomości i teraz zastanawia się, czy nowi rekruci, jasnoocy i zażarci, w ogóle mają pojęcie, w co się pakują. Z Jerozolimy i Damaszku, Bagdadu i Teheranu dochodzą różne opowieści, niesamowite opowieści, a Thomasowi wszystkie mówią jedno. Czy chodzi o bazę wojskową w Jerycho otoczoną w nocy przez śpiewające dzieci i ewakuo- waną następnego dnia, gdy wszyscy tamtejsi żołnierze zwariowali, czy o samobójców, którzy nadzy i obłąkani wtaczają się do kawiarni, krwawiąc z licznych ran, i eksplodują w kulę białego światła, choć ludzie, którzy ocaleli, przysięgają, że tamci nie mieli przywiązanych do siebie ładunków wybuchowych, jedynie dziwne pismo na skórze - Thomasowi te historie mówią wyraźnie: wojna enkin zaczęła się naprawdę. Nie jest pewien, czy prezydent Freemont i koalicja jego sojuszników wiedzą, że są po stronie aniołów, i czy garstka demonów stojących za tym całym chaosem walczących grup terrorystycznych i frakcji jest sprzymierzona, czy w takiej samej opozycji do siebie jak do armii Zachodu; wydaje się to zbyt oczywiste, zbyt proste, żeby było prawdziwe. Niewykluczone rów- nież, że wszędzie są enkin z Przymierza i ich wrogowie Suwerenowie, że jedni i drudzy wykorzystują anarchię i terror, by zamaskować inną wojnę. Thomas nie zamierza tu tkwić, żeby się o tym przekonać. Wsuwa wizytówkę salonu tatuażu Madame Iris do kieszeni i sięga po papierosy. Ciemnowłosy kolega stoi przy barze i zamawia kolejne piwa, a lwio- grzywy Jack siedzi przy stoliku i patrzy w dal. Rzeczywiście wygląda na bohatera o kwadratowej szczęce, który zgłasza się na ochotnika na wojnę ideałów, i Thomas nic nie może poradzić na to, że go pragnie. Wysuwa się z boksu, podchodzi do niego wolno i prosi o ogień. Nic się nie wydarzy, póki w barze jest jego przyjaciel, ale można nawiązać kontakt, dać znak, ośmielić, tak żeby hamowana żądza ściągnęła go tu później. Chłopak wyraźnie czuje się nieswojo, ale kiwa głową — jasne, tak — i grzebie w kieszeni. Wyjmuje Zippo i podsuwa ją Thomasowi. Messenger zapala papierosa, przytrzymując jego dłoń i patrząc na niego z uśmiechem. — Dzięki... - Jack - przedstawia się tamten. - Jack Carter. Żadnych więcej bogów Nosili szare syntetyczne zbroje aniołów, ale przypominali w nich szkielety, a czarne okulary przeciwsłoneczne nałożone na maski tylko podkreślały nienaturalność ich wyglądu. Thomasowi skojarzyli się z rzeźbami, które odkopano w Predionice: dziwne głowy, migdałowe oczy, proste nosy, ostre rysy kosmitów wystylizowanych na elfy o kociej gracji. Jak w figurkach ptaków wyrzeźbionych z kości paleolitycznego mamuta, wzory z fal, spiral i swastyk pokrywały filigranem ich postacie, a długa broń z posrebrzanej stali - coś pomiędzy kuszą a lancą - była podobna do wielkich, zgrabnych toporów znanych z grobów i jaskiń; na pewno za duża, żeby używać jej inaczej niż do odprawiania rytuałów. Thomas objął rękami kolana, nagi i drżący. - Dlaczego? - Żadnych więcej bogów — powiedziała istota; on, ona albo ono — żad nych więcej sojuszów i wendet, żadnych więcej królewskich rodów, dy nastii, żadnych więcej panteonów. Przykuca na chwilę, żeby sprawdzić kajdany na rękach Thomasa, bierze łańcuchy w ręce niczym wodze, bada ich siłę. Na koniec uważnie przygląda się obręczy na jego szyi i z zadowoleniem kiwa głową. Palcami w rękawicy przesuwa po klatce piersiowej Thomasa, wodzi po tatuażu, znaku enkin, imieniu i historii spisanej w języku bogów. W de- likatnym dotyku można wyczuć niemal pożądanie. Istota zdejmuje hełm i patrzy na niego krystalicznie niebieskimi oczami spod czupryny zmierzwionych blond włosów. - Dumuzi... Tammuz... Thomas - mówi. - Nie da się uciec przed własną naturą. Jesteś taki jak ja, jak my wszyscy. Możesz uważać się za ludzką istotę, możesz śnić, że nią jesteś, ale tak naprawdę jesteś narzędziem, bronią. Wyszeptał jedno słowo i Thomas poczuł z drżeniem, że wokół nich zmienia się rzeczywistość. Zobaczył, że kucający przed nim anioł nie ma na sobie szarej zbroi, tylko czarny garnitur, szary wojskowy mundur ze złotymi epoletami, koszulę w kratę. - Oto co to znaczy być enkin. Naprawdę myślisz, że pozwolilibyśmy ci uciec? Thomas odwrócił się i spojrzał na zachód, gdzie za polami, po drugiej stronie rzeki trawa była zielona i złota, spowita elizejską mgiełką, oblana słońcem, tak bliskim, że od jego blasku aż bolały oczy. Biegł przez czas, starając się uciec do wieczności, ale został schwytany na końcu historii, na końcu swojej historii. Spogląda ponad ramieniem enkin w górę, na błękitne niebo. Na horyzoncie zbierają się groźne, ciemne chmury - burzowe albo bitewne, nie jest pewien. W tym miejscu, w świecie poza światem, na polach iluzji, na pylistej drodze, czasami nie ma pomiędzy nimi żadnej różnicy. Jeśli zbierało się na burzę, mogło również zanosić się na wojnę. Bicie skrzydeł lśniących metalowych ptaków wkrótce da się słyszeć w całym kraju, zagłuszy wszelkie pieśni i śmiech deszczem ognia, krwi, światła, wody, błota i kamieni miotanych przez wybuchy. Thomas wiedział, że będzie tak, jakby spadało na nich niebo. Nadciągała burza. Zbliżała się wojna. Rzeka dusz stanie się gęsta od ciał poległych, pasterzy i królów, kruki latające nad polami będą miały ucztę. Całą historię zamieniono w sito służące oddzieleniu ziarna od plew, w młyn mielący najtwardsze zboże na miękką, białą mąkę. - Ostatnia wielka wojna, a potem będziemy mieli wieczny pokój - rzekł anioł. — Wielka wojna - powtórzył Thomas z goryczą. Zagubiony bóg Sumeru Ugallu przeskoczyli przez płot z sitowia. Pierwszy ugallu zadrapał Du- muziego w policzek ostrym'pazurem. Drugi ugallu uderzył Dumuziego w drugi policzek jego własnym kijem pasterskim. Trzeci ugallu rozbił dno kanki na mleko. Czwarty ugallu zrzucił z kołka kubek do picia. Piąty ugallu roztrzaskał kankę. Szósty ugallu roztrzaskał kubek. Siódmy ugallu krzyknął: - Wstań, Dumuzi, synu Sirtura, mężu Inany, bracie Gesztinany! Obudź się ze snu! Porwano twoje owieczki, uprowadzono jagnięta! Zabrano twoje kozy, koźlęta są u nas w pułapce! Zdejmij z głowy świętą koronę! Zdejmij z siebie szaty md Rzuć królewskie berło na ziemię! Zdejmij z nóg święte sandały! Pójdziesz z nami nagi! Ugallu pochwycili Dumuziego. Otoczyli go, skrępowali mu ręce, związali szyję. I wyprowadzili Dumuziego, Tammuza, Thomasa. Niewolnicza obroża wrzyna mu się w szyję, a właściwie nie obroża, tylko szorstka pęda, na której powieszą pieprzonego czarnucha, tak, chłopcze, przerzucają sznur przez gałąź drzewa, zdzierają epolety z munduru, sierżant otrzepuje kurz z kapelusza o szerokim rondzie i odwraca się, nie patrzy na skazańca, który stoi na czubkach palców, przywiązany linami do drewnianego płotu, w zimnym śniegu, z rękami na plecach, szorstkie drewno krzyża uraża świeże rany od bata, jeden z nich, Carter, wsadza mu papierosa w usta i pyta, czy chce opaskę na oczy. Zrobią to oczywiście szybko, a jemu jest przykro, Boże, jak mu przykro, Tommy krzyczy do Seamusa, ale Seamus odwraca wzrok, bo mdli go od tego wszystkiego i przysięga sobie, że to już koniec, koniec służby Seamusa Finnana w zasranej wojnie, w której on nie ma żadnego pieprzonego interesu, a Thomas... Thomas czuje, że lina zaciska się wokół jego nadgarstka, kiedy wciągają go z rzeczywistości z powrotem do wieczności, gdzie jest miejsce zbiegłego boga, do powtarzającej się w nieskończoność chwili jego śmierci. Patrzy w bok, ku rzece, tak teraz bliskiej. Kanka leży pusta, nikt nie wlewa mleka do rozbitego kubka. Dumuziego już nie ma; owczarnia, jak pył, została oddana wiatrom. Sebitti Kiedy niebo, król bogów, uczynił ziemię brzemienną, mówi sumeryjski mit, urodziła mu siedmiu bogów, a on nazwał ich Sebitti. Gdy stanęli przed nim, ogłosił ich przeznaczenie. Wezwał pierwszego i wydał mu rozkazy: wyruszycie razem i nikt was nie pokona. Potem przemówił do drugiego: płoń jak sam bóg ognia, pal się jak płomień; do trzeciego rzekł: ty będziesz kroczył między nimi z groźną miną lwa, a wszyscy, którzy to zobaczą, padną z przerażenia; czwartemu powiedział: góry będą uciekać przed tym, który poniesie waszą straszliwą broń; piątemu polecił: wiej jak wiatr, aż po krańce ziemi; szóstemu rozkazał: idź górą i doliną, nie oszczędzaj niczego na swojej drodze. Siódmego napełnił smoczym jadem, mówiąc: ścinaj z nóg żywe istoty. Metatron patrzy na siedem marmurowych kolumn swojego Archiwum, na pusty płaskowyż ciągnący się we wszystkie strony aż po horyzont. Każdy filar ma własny znak, sygil wyryty w kamieniu. Było siedmiu Sebitti i siedmiu ugallu, tak jak było siedem planet i siedem dni. Siedmiu mędrców wyszło z rzeki, przynosząc Sumerowi wiedzę i cy- wilizację z dalekiego świata dziwnych bóstw, z gór, gdzie mieszkał Enlil, pan wiatrów, z abzu, otchłani wypełnionej wodą, siedziby pana ziemi Enki, źródła wszystkich rzek świata. Było siedmiu Anunnaki, sędziów podziemia, i siedem broni Nergala, znanego jako Irra w późniejszych mitach, a Grekom jako Ares, bóg wojny; broni, która chodziła i mówiła jak ludzie. Ich imię znaczyło po prostu Siedem. Sebitti. Siedmiu przeciwko Tebom, myśli Metatron. Siedmiu samurajów. Siedmiu wspaniałych. W egipskiej mitologii ludzka istota ma nie jedną duszę, lecz siedem. Siedem faset, siedem archetypów, które razem składają się na jednostkę. Tak więc siedmiu przybyło do chaldejskiego Ur, żeby zaciągnąć się do Przymierza. Rapiu był uzdrowicielem z Akadu, Mika pochodził z Syrii; Adad mieszkał w tamtym czasie blisko Haranu, wśród Hetytów. Rafael, Michał, Azazel. Reszta wywodziła się z całego Bliskiego Wschodu: Uriel, Gabriel i Samael, zanim go... zastąpiono. I oczywiście Metatron. Metatron, który kiedyś był bogiem zwanym Enki, który kiedyś był człowiekiem zwanym Enochem, nim usunął tę część siebie, która nadal pozostawała ludzka. Siedmiu archaniołów. Siedem strzelb do wynajęcia. Dobry zespół. Na wojnie dobrze jest mieć takich po swojej stronie. Metatron zawsze wierzył, że mogą działać zakulisowo, zawierać traktaty i pakty, ustanawiać prawa, podpisywać kontrakty, tworzyć ukryte im- perium, zaprowadzać sprawiedliwość. Sprawiedliwość, miłosierdzie i mą- drość. A ich panowie, jeden po drugim, zaczynali sobie uświadamiać, kto naprawdę rządzi, dokąd wszystko zmierza i albo wybierali długą drogę do Welinu, do egzystencji złożonej jedynie ze snów i wspomnień, albo sami składali przysięgę. Klękali przed tronem i pozwalali, żeby zmienił ich znak, archetyp, me, dał im nową tożsamość wraz z nowym przeznacze- niem. I Metatron ostrożnie ich poprawiał, nadawał ich osobowościom nowe cechy, rzeźbił dusze, tak że już nie byli bogami, którym oddaje się cześć, obdarzonymi mocą, tylko sługami większego autorytetu, aniołami niebieskiego zastępu. Teraz stoi przed nim siedmiu w zakrwawionych, ubłoconych zbrojach, z minami psów, które zabawiły się z jakimś niewinnym stworzeniem bar- dziej, niż im pozwolono. Dwaj wysunięci przed szereg, brudniejsi i bar- dziej aroganccy niż pozostali, wyróżniają się indywidualnością. BCażdy zespół ma swoje gwiazdy. Gabriela i Michała, których się wysyła, gdy trzeba spustoszyć miasto. - Zrobione - oznajmia Carter. - Nie żyje. - Na pewno? A dziewczyna? - Wypadła z gry - odzywa się Pechorin. — Ptaszyna połamała sobie skrzydła. Koniec historii. Metatron kiwa głową i odprawia wszystkich. Archiwum migocze. To tylko wirtualna rzeczywistość, sala konferencyjna, z której korzysta, żeby zrobić należyte wrażenie na współczesnych sebitti (pisanych małą literą, bo nie są oryginałami). Czasami używa jej również jako azylu, kiedy chce spokojnie przestudiować wpisy w księdze, poszukać świeżej krwi, ale ogólnie rzecz biorąc, pomieszczenie jest zbyt okazałe jak na jego gust. Patrzy przez okno salonu na dachy, na ażurową konstrukcję wieży Eiffla widocznej za kominem; woli rzeczywistość. Zawsze wolał. Więc chłopak nie żyje, a dziewczyna została złamana, myśli. Ale wcale nie jest tego pewien. Może powinien osobiście rozeznać się W sytuacji, złożyć wizytę swojemu sebitti z Karoliny Północnej. To byłaby pierwsza egzekucja enkin od... długiego czasu. Po Welinie powinny się rozejść fale, wstrząsy wtórne. Jego żołnierze są zbyt młodzi, żeby to wiedzieć, ale Metatron na własne oczy widział, jak posiekano Tiamata. Przymierze jest czymś więcej niż zwykłym paktem, sygil enkin czymś więcej niż tylko znakiem. Są to rzeczy spisane na Welinie, a jedno małe na nim zadrapanie może splamić całą historię krwią i atramentem. Czas nie jest prostą linią prowadzącą z przeszłości ku przyszłości. W srebrnej stali zapalniczki Carter otwiera Zippo, zapala ją pstryknięciem, wyciąga dłoń nad płomień, obniża ją wolno. Kiedy zaczyna go parzyć, zabiera rękę. Powtarza tę zabawę jeszcze kilka razy. W końcu tak długo trzyma dłoń nad płomieniem, aż w powietrzu rozchodzi się swąd palonego ciała. Przy- pomina mu się inny czas i miejsce, inna tożsamość, już zacierająca się w jego pamięci. Kiedyś lubił odprawy. Czuł się po nich oczyszczony, jego więź z Przymierzem umacniała się poprzez namaszczenie, przez obmycie w krwi baranka, powierzenie wspomnień zwierzchnikom, całkowitą uległość wobec chwały. Po każdej misji był jak nowy, kiedy wychodził z pokoju hotelowego albo pustego biura wybranego na bazę operacji, uwolniony od brzemienia grzechów, w stanie łaski, w przekonaniu, że działał w słusznej sprawie, dla Przymierza. Zawsze czuł się w ten sposób i nie wiedział, dlaczego teraz jest inaczej. - Co robisz, kurwa? - Pechorin odtrąca jego rękę znad płomienia. -Jezu Chryste! Co ty wyprawiasz? Carter zamyka zapalniczkę. - Skąd ją mam? - pyta. - Nie pamiętam. Pechorin wzrusza ramionami. - A jakie to ma znaczenie? Weź się w garść, kurwa, wsiadaj do samo chodu. Pechorin otwiera centralny zamek, wsuwa się za kierownicę. Carter ze- skakuje z maski i otwiera drzwi od swojej strony. Patrzy na spalone wnętrze dłoni. Skóra jest czerwona i obolała, ale już się goi. Może nie w oczach, jednak ból wyraźnie słabnie. Ostatecznie są uzdrowicielami, czy chodzi o leczenie własnego ciała, czy uszkodzonej skóry rzeczywistości, Welinu. Podobno tak nazywali ich starożytni: rephaim, uzdrowiciele. Siada na miejscu pasażera. Czarna, miękka skóra jest gorąca od słońca, a on bliski odkrycia źródła dyskomfortu. Nie uświadamia sobie, że przy- palanie było tylko próbą skonkretyzowania niejasnego cierpienia, mdlą- cego niepokoju, który go nie opuszcza, mimo że wypowiedziane szeptem słowo Metatrona oczyściło jego głowę ze wspomnień okropnych czynów. Nie pamięta, jak patrzył z przerażeniem na dziewczynę leżącą w kałuży czarnej krwi, jak drżały mu ręce na samą myśl o tym, co zrobili. Nie pa- mięta, że kiedy jego pięść raz po raz spadała na twarz tchórza, próbował roztrzaskać własny obraz, bo widział w nim swoje niebieskie oczy i jasne włosy. Nie pamięta, jak wyjmował zapalniczkę, w nadziei że chłopak roz- pozna ją mimo lśniącej powłoki nałożonej na nich przez Metatrona i zro- zumie, że musi uciekać. Nie. Choć nie wiadomo, jak głęboka jest rana w jego duszy, Metatron oczyścił ją dokładnie. Mowa nadal rozbrzmiewa echem w jego głowie, czyszczenie trwa, powolne, metodyczne. Ale nie doskonałe. Pechorin bierze jego rękę i ogląda ją uważnie, natomiast Carter patrzy na swoje odbicie w srebrzystej stali zapalniczki i próbuje zrozumieć, dla- czego, kurwa, nie czuje się tak, jak powinien. Pechorin zapuszcza silnik, rusza, włącza się do ruchu. Za nimi w nieoznakowanym vanie jedzie pięciu pozostałych. Carter widzi w lusterku wstecznym, jak się śmieją, otwierają puszki piwa, wracają łagodnie do pustych, plastycznych osobowości, w których żyją na co dzień, do następnego wezwania. Odchyla głowę na oparcie siedzenia i zamyka oczy. Słońce świeci przez powieki, malując na nich czerwone i pomarańczowe plamy, abstrakcyjny obraz z krwi i ognia. Pamięta oczy chłopaka, ciemnoorzechowe z plamkami zieleni, szma- ragdu, jadeitu, zadarty nos, kasztanowe włosy do ramion. Pamięta, jak tamten podrywał go w barze, jak oblizywał wargi, jak on sam przypalał mu papierosa. Powinien był zaprosić go do towarzystwa. — Wyglądasz jak gówno, człowieku — stwierdza Joey. Jack patrzy na Pechorina i z jakiegoś powodu — Bóg wie dlaczego — wi- dzi go w garniturze zamiast w czarnej skórzanej kurtce. Cholera, Joey nigdy by nie włożył garnituru, nawet gdyby mu zapłacić. - Bo czuję się jak gówno - mówi. Rzeka kruków i królów Rzeką gęstą od wojennego błota — od krwi i ciał — rzeką gęściejszą niż smoła płynęły podarte ubrania, połamane meble, otwarte walizki, mokre papiery, nasiąknięte olejem szmaty, ciasno zawiązane plastikowe worki z nieznanymi skarbami, olejne obrazy w ramach, lalki i misie, czarno--białe fotografie żon i ukochanych, ojcowskie zegarki i staroświeckie zegary dziadka, fortepiany, dziecięce trójkołowce, talie kart z nagimi kobietami, gliniane naczynia z Hacilar, Hassuny albo Samarry pomalowane w ptaki, ryby, zwierzęta i ludzi, głowy byków, topory, krzyże maltańskie z Tali Halaf; pokryte gliną czaszki umarłych, kiedyś ozdobione muszlami w miejsce oczu, stanowiące źródło całej starożytnej ceramiki przedneo- litycznego Jerycho. Cenne artefakty obracały się wśród śmieci, a wraz z nimi, na nich, pod nimi płynęły bezwładne trupy; niegdyś czysta rzeka toczyła się przez wieczność ku odległemu miastu na skraju wszystkiego. Migotliwy nurt głosów i obrazów, do niedawna z rykiem albo szmerem rwący naprzód - rzeka życia i umarłych, którzy przeprawiali się do wiecz- ności, porzucając czas i miejsce swojej egzystencji — był teraz powolnym wężem, gdzie kruki żywiły się trupami królów. Thomas potyka się, próbując przeskoczyć przez wykręcony korzeń drzewa, pada na kolana, z rękami wyciągniętymi przed siebie. Skręca sobie nad- garstek, wyje, przeklina się za hałas, który spowodował. Za nim - o wiele za blisko - rozlegają się dzikie wrzaski pijane złośliwą uciechą. Tamci nadchodzą, z trzaskiem przedzierając się przez krzaki. Thomas wstaje chwiejnie z rowu wypełnionego grząskim błotem i rusza dalej. Ucieka przed szwabami, przed wieśniakami, przed ogarami, przed aniołami, przed lwem, przed grzmotami i błyskawicami, które trafiają w drzewo tuż obok niego, wysokie drzewo oświetlone niesamowitym, upiornym blaskiem. Wyskakuje z zagajnika, pędzi przez pole, trawa chłoszcze go po twarzy, wbiega do następnego lasu, ślizga się, turla po zboczu, z pluskiem wpada do rozszalałej rzeki, czarnej, brązowej i czerwonej od ziemi wypłukanej przez burzę. Woda kotłuje się, wciąga go w głąb, chwyta w śmiertelny uścisk. Jest suchy, gorący, słoneczny dzień na sawannie, lew skrada się wolno przez wysoką trawę. Smukła, młoda gazela Thomsona porusza nozdrzami, czując zapach drapieżnika w powietrzu, patrzy na nas, mruga długimi rzęsami, które ocieniają ciemne oczy. Anioły krążą leniwie w górze. Rozglądając się wokół siebie, widzimy stada turów pasące się na równinie i nałożonych jak duchy na ten obraz veldu młodych mężczyzn w strojach koloru oliwkowego i khaki, którzy palą papierosy, grają w karty i piją. Pies leży zwinięty w kłębek obok (za? jeszcze dalej?) dziwnej postaci odzianej w zwierzęce skóry, w masce z dziobem i płaszczu ozdobionym piórami albo skrzydłami. Wszystko jest nieruchome, zawieszone w chwili. I choć wiemy, że kiedy ta chwila się skończy (bez cienia wątpliwości, bo w ostrym świetle tego letniego południa nie ma cieni, tylko bardzo małe tuż pod naszymi stopami), nastąpi zagłada, która roztrzaska sielski spokój (bo zawsze tak się dzieje, w życiu czy w wieczności), wiemy również, że gdzieś tam ucieka Tammuz. Ucieka z każdego czasu, z każdego grobu. Mimo to opłakujemy go, zaginionego boga Sumeru, tak jak płaczemy nad wszystkimi utraconymi dniami letnich miesięcy. A on nadal biegnie, pędzi, skacze, uchwycony w chwili, nieuwięziony w micie, przez pola straconych dni, daleko od pylistej drogi, wzdłuż rzeki kruków i królów, rzeki głosów i obrazów żywych i umarłych; wokół niego rośnie sitowie, trawa, krzewy, drzewa i maki. ERRATA Strazza Ce La Daedalii Późnym rankiem wychodzę z hostelu na słońce Strazza Ce La Daedalii, jak pozwoliłem sobie nazwać to miejsce, bezwstydnie łącząc morfemy trzech albo czterech języków, których nauczyłem się w czasie moich podróży, wymyśliłem tę hybrydę dlatego, że spodobało mi się jej przyjemne łacińskie brzmienie, a poza tym uznałem, że jej płynne kadencje dobrze opisują tę kaskadową cywilizację. Wyłożony marmurowymi płytami plac z kawiarniami i restauracjami ma cztery ciągi wielkich schodów: dwa prowadzą w dół od jego zewnętrznego skraju odgrodzonego balustradą, z północno-wschodniego i północno-zachodniego narożnika, równolegle do stromego muru i spotykają się niżej na małym podeście tylko po to, żeby skręcić i rozdzielić się znowu, a następnie idą w dół do południowo- wschodniego i południowo-zachodniego rogu innego placu; pozostałe dwa ciągi biegną w górę wzdłuż kamiennej ściany ograniczającej dziedziniec od południa do małego podestu, gdzie skręcają i pną się wyżej. Cała Strazza Ce La Daedalii tak wygląda: kolejne place, przechodzące jeden w drugi, najdalsze ukryte we mgle albo w atmosferze, która rozprasza światło, nadając mu barwę wodnistego błękitu, aż wreszcie nawet przez lornetkę nie można odróżnić ich początku ani końca. Kolejne warstwy ulic i placów ochrzciłem strazza. Nie mam pojęcia, jak nazywali je miejscowi, bo nie potrafię odczytać ich alfabetu. Odstawiam espresso na jeden z przykrytych ceratą w czerwono-białą kratkę stolików w małej rustykalnej kawiarence, którą wybrałem na swoje biuro do pracy nad ostatnim projektem, i wychodzę na plac, żeby sprawdzić ukończone dzieło. Zdaje się, że oddaję się zajęciu o długiej tradycji. Sądząc po pamiątkach, na które trafiłem w sklepach turystycznych, w żadnym razie nie ja pierwszy wybrałem schodkową ulicę, tę Drabinę Jakubowa, na pas startowy. Stare czarno-białe fotografie, lśniące kolorowe zdjęcia, szkice węglem, obrazy olejne, fotokopie ukazują wielowiekową historię fanta- stycznych wynalazków zbudowanych przez niedoszłych Dedali o ogra- niczonych umysłach, ale pełnych entuzjazmu. Wyobrażam sobie tłumy zgromadzone po bokach placów, na schodach, na balkonach, w oknach z żaluzjami. Starcy palą fajki i kręcą głowami, młode dziewczęta mdleją na widok przystojnego śmiałka, szalonego awiatora rzucającego wyzwanie śmierci, młodego chłopaka, który oznajmia matce, że pewnego dnia on również spróbuje — nieważne, czego uczy historia — przynajmniej spróbuje dotknąć nieba. Mieszkańcy Ryftu, ograniczeni przez jego ukształtowanie, musieli marzyć o lataniu od dnia, kiedy pierwszy jaskiniowiec zobaczył orła, który -szybuje na prądach powietrza, a potem spada z góry w ataku na zdobycz. Jak mogliby, patrząc na ptaki, nie zrozumieć, że gdyby sami wydostali się poza nachyloną płaszczyznę ich świata, byłaby to rewolucja bardziej doniosła i brzemienna w skutki niż odkrycie ognia? Wolność podróżowania w pionie, szybowania obok miasteczek i wsi leżących między ich zaściankiem a odległymi, legendarnymi miastami, lekceważenia rogatek i ceł pobieranych przez osady, które nic nie wytwarzają, tylko mają szczęście, że znalazły się na szlaku handlowym. Możliwość ujrzenia na własne oczy tego, o czym słyszeli z opowieści przekazywanych przez jednych podróżników innym podróżnikom jak w zabawie w głuchy telefon, z plotek o Krańcu, tam wysoko w górze, albo o Dolinie, mitycznych z powodu samej odległości, o fantastycznych krainach niemożliwie, niewiarygodnie... płaskich. Tak więc przybywali tutaj kolejni Dedale zamieszkujący ten mały skra- wek Ryftu, romantyczni głupcy finansowani przez kupców opętanych wizją wyzwolonego świata, i próbowali latać. Na wyższym placu stoi poświęcony im pomnik, góra poskręcanych łopat i przekładni z brązu, podobnych do skrzydeł nietoperza, sterczących z uprzęży, a do tego ludzka postać z rękami uniesionymi do nieba, jakby została wyrzucona z wraku albo jakby po implozji maszyny rozbijającej się o kamienie dusza pilota wyfrunęła z niej niczym motyl zrodzony z żelaznej poczwarki. Podobnie jak w moim dalekim świecie większość maszyn latających zawdzięczała formę światu zwierzęcemu: łączone przegubowo konstrukcje z cienkiej tkanki napędzane rękami albo nogami, hydrauliczne tłoki wspomagające siłę mięśni, skrzydła o sześciometrowej rozpiętości, ciężary, które musiały spaść jak kamień, albo delikatne lotnie, które sunęły lekko w powietrzu ku zachwytowi gapiów, aż nagle robiło się w nich groźne rozdarcie, a po chwili wybuchały krzyki i płacz, gdy wielkie marzenie kolejnego Dedala roztrzaskiwało się o bruk. W książkach znalazłem zdjęcia mężczyzn i kobiet, którzy wzbili się w niebo na najprostszych szybowcach, włas'ciwie samych płatach nośnych, a potem pikując, spłynęli w dół i zniknęli pod chmurami, bo nie umieli złapać tajemniczych prądów powietrza wykorzystywanych przez ptaki, żeby sprowadziły ich z powrotem do domu. Kilku wróciło po latach, na piechotę. Na fotografiach widać postarzałych ludzi obok swoich uśmiechniętych młodszych wersji, tym razem trzymających nie stery, tylko laski. Oni przynajmniej poradzili sobie lepiej niż baloniarze, którzy wszyscy co do jednego podryfowali w dal i nigdy więcej ich nie ujrzano. Nawet najlepsi, jeśli moja interpretacja jest właściwa, nie byli w stanie okiełznać potężnych prądów zstępujących i bocznych, przed którymi ostrzegali starzy awiatorzy i meteorolodzy. Gdyby nie to, moja maszyna latająca pewnie przybrałaby dużo bardziej rozsądną formę. Śmiech Leonarda Wsuwam stopy w strzemiona,' mocno ściągam pasy, zatrzaskuję metalowe klamry, przypinając nogi do lekkiego szkieletu. Jest wykonany z materiału nazywanego przez miejscowych synte, nieznanego w innych częściach Ryftu, przynajmniej tych, które odwiedziłem. Nawet nie wiem, plastik to czy metal. Lśni jak chrom, jest gładki i solidny, połyskuje srebrzyście w słońcu, ale cała skomplikowana konstrukcja waży mniej niż garść piasku i z łatwością zostałaby porwana przez wiatr, gdyby nie była przywiązana do żelaznej kraty jednej ze studzienek, które tu i ówdzie znaczą marmurowe płyty placu. Przy synte aluminium wydaje się ołowiem. Myślę, że to jest stop adamantu i kaworytu, mocny jak ten pierwszy i rzucający wyzwanie grawitacji jak ten drugi. Kilka stuleci zabrała mi nauka, jak działa maszyna. Dobrze, że w czasie długiej podróży przez Ryft nie pozbyłem się zapasu synte, który zdołał udźwignąć mój pojazd. Ciągnąc do góry składane skrzydła, żeby wsunąć ramiona w uprząż, zer- kam na mój ostatni wehikuł zaparkowany przy drodze, która prowadzi z placu na wschód, wielką platformę ze stojącą na niej starą przyczepą kempingową Winnebago, otoczoną daszkami namiotów, z drewnianym gankiem, który sam zmajstrowałem, i przybudówką. Ogromne pięcio- palczaste waldo przytroczone do niego niczym gigantyczna dziecięca ręka odgrywa rolę wołu. Gdyby w tym świecie ktoś mógłby mnie zobaczyć, kiedy wtoczyłem się do miasta, szalony cygański włóczęga w dziwacznym cyrkowym wozie, ciekawe, co by sobie pomyślał. Muszę przyznać, że z czasem spodobała mi się sama osobliwość maszynerii, którą złożyłem w czasie podróży pylistą drogą, biorąc różne części z tego czy innego świata i przerabiając je do własnych celów. Będzie mi trochę żal zostawić cały dobytek i absurdalny pełzający pojazd, który przez trzy stulecia ciągnął go po górskich szlakach; ale zygzakując bez końca po Ryfcie, coraz bardziej oddalam się od ścieżki, którą chcę podążać. Jestem dość daleko od kursu wytyczonego w Księdze i jeśli mam się go trzymać, muszę poświęcić wygody ociężałego domu na kółkach na rzecz czegoś bardziej... spektakularnego. Zapinam klamrę pasa, zwalniam blokadę i czuję, że wokół moich boków powoli zamyka się uprząż, miękka jak palce dziecka zaciskające się na piłce bejsbolowej, ale solidna niczym dodatkowy zestaw żeber. Spod moich pach wysuwają się zaczepy mocujące i zatrzaskują nad ramionami — metalowe mięśnie, z których wyrastają skrzydła, na razie złożone. Ściągam w dół napierśnik i zapinam go w pasie; nie mogłem oprzeć się pokusie, żeby zrobić go na wzór lśniącego pektorału czy też zbroi staro- żytnego Greka, Rzymianina albo anioła z obrazów w moim ojczystym świecie. Trochę odstaje na piersi - co nadaje całemu szkieletowi wygląd jeszcze bardziej serafićzny — bo wbudowałem w niego małą skrytkę. Ku- cam, podnoszę Księgę i wsuwam ją w otwór z prawej strony. To jedyna rzecz, którą zabieram ze sobą. Nakładam gogle i maskę tlenową. Nie mam pojęcia, jakie warunki panują na błękitnym niebie Ryftu; pewnie jestem tak daleko w dole, że mógłby mnie zgnieść sam ciężar powietrza, więc najwyraźniej w tym świecie obowiązują inne prawa fizyki, ale nie będę ryzykował. Wsuwam dłonie w rękawice wiszące u pasa, odpinam je i mocuję wokół nadgarstków, sprawdzam wszystkie kabelki i gniazdka, dotykam głównego włącznika przy pasie, dając znak zwariowanemu ustrojstwu, że jestem gotowy. Robię krok do przodu i rozkładam ręce w niepotrzebnym, od- ruchowym geście, nade mną rozkładają się dziewięciometrowe srebrzyste skrzydła. Poruszają się i chwytają powietrze, gdy zaczynam przebierać palcami. Moje stopy odrywają się od ziemi, kopię dźwignię, więzy odpa- dają i nagle się unoszę. Strazza Ce La Daedalii rozbrzmiewa śmiechem, kiedy wzbijam się ku niebu Welinu, śmiechem moim i szalonych marzycieli Ryftu, przegra- nych awiatorów, których imion nigdy nie poznam, Leonardów tego za- kątka wieczności. Ze względu na niezliczone porażki mogłem nazwać to miejsce Strazza Ce La Icari, ale w ten sposób obraziłbym ich wszystkich. Dedal jednak pofrunął i to samo zrobił każdy z nich, śmiejąc się w twarz starcom, którzy pykali z fajek i pobłażliwie kręcili głowami. Wznoszę się na ich śmiechu, okrzyki radości są siłą nośną pod palcami moich skrzydeł. Nie obchodzi mnie, kto obserwuje mój lot: duchy z bal- konów tego opuszczonego świata czy anioły z okien w niebie. Frunę. 6 MĘKA WSZYSTKICH THOMASÓW Ukrzyżowany pasterz Znajduje go w kos'ciele, na jednej z drewnianych ławek, z plastikową siatką między nogami; torba pobrzękuje, kiedy Finnan zmienia pozycję. To ostatnie miejsce, w którym spodziewałaby się go zastać, ale pewnie między innymi dlatego je wybrał. To ostatnie miejsce, gdzie spodziewałaby się go znaleźć. On zerka na nią z ukosa, odmierza jej kroki, po czym sięga do torby i wyjmuje butelkę piwa. Nie patrzy na nią, kiedy zdejmuje kapsel o brzeg ławki stojącej przed nim. Ksiądz rusza w ich stronę od drzwi znajdujących się na prawo od ołtarza. Finnan mruczy coś pod nosem, ksiądz zatrzymuje się, odwraca i wchodzi do zakrystii. - Chyba nie uwierzyłeś nagle w te brednie - mówi Phreedom. - Nie. Ale to fajna idea, nie uważasz, Phree? Odkupienie. - Nie to powtarzałeś. - Nie? A co mówiłem? - Umrę za swoje własne cholerne grzechy, dziękuję bardzo - prze- drzeźnia go Phreedom. - Tak. Pewnie tak się stanie. A przy okazji, masz gówniany akcent. Phreedom wsuwa się na ławkę obok niego. Nie ma żadnych widocznych siniaków ani ran, ale wygląda na chorego. Jest blady, prawie biały, a kiedy Phreedom dotyka jego policzka - Finnan się wzdryga i ucieka wzrokiem - okazuje się zimny jak marmur. - Co ci się stało? - pyta. - Anioł zabrał mi serce. Sięgnął do środka i po prostu je wyrwał. Czu- łem, jak zmienia całą instalację, przyłącza tętnice do żył, żyły do tętnic. Wszystkie są ładnie powiązane, tylko brakuje pompy, dlatego muszę przez cały czas powtarzać sobie w głowie mantrę, żeby krew płynęła. A do tego potrzeba dużo ciepła. Zauważyłaś coś podobnego, kiedy brałaś mojoi Jest na to jakieś naukowe określenie, prawda? - Ujemna entropia. -Właśnie. Ktoś powinien to zbadać, nie sądzisz? Może to, kurwa, wcale nie jest magia. Może istnieje racjonalne wyjaśnienie całego tego gówna. - Może - zgadza się Phreedom. - Byłoby miło, co? Moglibyśmy się dowiedzieć, co nas wszystkich na- pędza, gdyby pieprzeni idioci nie byli tak zajęci odgrywaniem pieprzonych wojaków. - Parodiuje salut. - Sierżant Seamus Finnan melduje się na rozkaz, sir. - Pewnie, kurwa, się teraz szykują - mówi. — Nawet nie dają człowiekowi wyboru. Jeśli nie jesteś z nimi, umierasz. Ale jeśli zabijesz enkin, poniesiesz konsekwencje. Moj o, do którego jesteśmy podłączeni, biegnie cholernie głęboko pod rzeczywistością. Przecinasz nić, jedną małą nić... Ich nic nie obchodzi. Pieprzyć to, mówią. Niech ten cholerny świat spłonie i powstanie inny. Pociąga piwo z butelki. - Chryste, oni nadal żyją w zasranym neolicie. Trzeba wypalić pola, nim się zasieje nowe ziarno. - Kolejny łyk. - Ale nie musieli go zabijać. Nie musieli tego robić. Jeśli zabijesz enkin... nie, już to mówiłem, robi się wielkie pieprzone... - macha ręką, szukając właściwego słowa - rozdarcie w Welinie. Istnieją miejsca na tym świecie, gdzie... cerowanie niezbyt się udało. Dni, które są dziurami. Znam dużo takich dni, myśli Phreedom. - Wiesz, co potrafi zdziałać głos anioła — ciągnie Finnan. — Pomyśl o szkodach, jakie powoduje jego krzyk. Phreedom słyszała go w kościach i budziła się w środku nocy, a dźwięk nadal rozbrzmiewał echem w jej czaszce, dzwonił w uszach. Fala uderze- niowa po śmierci jej brata. — Zabijesz mnie, kurwa, czy co? — pyta Finnan. Patrzy na niego, bladego i żałosnego, i kręci głową. Jest pewna, że gdy- by mogła dać aniołom coś więcej niż fragment słowa, jedną sylabę, którą zdążył wymówić Thomas, zanim mu przerwała, gdyby miała dla nich cos' oprócz tego Ash-, jej również zabraliby serce. Ashton? Ashbury? Finnan najwyraźniej był w stanie bardziej im pomóc. Widzi to po jego zachowa- niu, po tym, jak ucieka wzrokiem, patrzy wszędzie tylko nie na nią. — Nie — mówi Phreedom. — Po prostu chcę wiedzieć... Sama nie wie, co chce wiedzieć. Finnan spogląda na krucyfiks, wskazuje na niego butelką. — Myślisz, że on też był jednym z nas? Szmaciana lalka albo strach na wróble Ukrzyżowali Puka na polu za miastem, rozebrali go do naga w paździer- nikową noc w górach, gdzie zimny wiatr obniżał temperaturę prawie do zera. Oczywiście nie przybili go do prawdziwego krzyża, tylko przywiązali jego połamane ręce linami do płotu z drutu kolczastego, a potem niemal zatłukli na śmierć kolbą karabinu, rozłupując mu tył czaszki aż do prawego ucha. Zostawili go z ramionami rozpostartymi niczym skrzydła orła i, tak jak pewien żołnierz z czasów pierwszej wojny światowej skoszony przez ogień wroga na ziemi niczyjej, wisiał na drucie przez osiemnaście godzin, bezwładny jak szmaciana lalka albo strach na wróble. Gdy go znaleziono, był w agonii. Już nie obudził się ze śpiączki. Znacie zatem tę historię i wiecie, że nie ma szczęśliwego zakończenia. Puk - młody byczek, mój smukły, jasnowłosy ogierek — nie wstał z martwych po trzech dniach spędzonych w grobie, jego śmierć nie wybawiła nas od grzechów, nie zapewniła nam ani jemu życia wiecznego. Puk, z domu Thomas Messenger, mimo zielonych włosów, uśmiechniętych ust cherubina, długich czarnych rzęs, które nadawały mu wygląd wiecznego dziecka, Piotrusia Pana, umarł jak wszyscy, bez zmartwychwstania, bez cudu ponownych narodzin. Nadal pamiętam brzoskwiniowy meszek na jego nogach, łaskotanie piór na piersi, czubek rogu wciskający się w bok. Ale Pan nie żyje. Wielki Pan nie żyje. I powinniśmy po nim płakać, tak jak kobiety opłakiwały Tammuza w Jeruzalem, w przekonaniu, że nigdy nie wróci. - Jego dusza udała się do lepszego świata - rzekł kapłan. W pewnym sensie się z nim zgadzam. Cicha ciemność zamiast życia zgaszonego jak skwiercząca świeca i tylko cienka smużka — ludzki żal — niczym dym kadzidła unosi się do nieba, które musiało jawić się jako wybawienie w chwili, gdy poczuł spadające na niego razy, gdy krew popłynęła mu po twarzy, w głowie rozbrzmiało potępienie. Zastanawiam się, ilu z nas potrafi sobie wyobrazić ból i strach, które ustępują powoli, w miarę jak ciało odcina się od świata, a człowiek zaczyna rozumieć, że jedynym ra tunkiem jest utrata przytomności. Potem już tylko osuwanie się w mrok i na koniec w nicość. Zastanawiam się, co było gorsze, kiedy jeszcze pozostawał świadomy: fizyczne tortury czy przerażenie ich skrajną nienawiścią, moralną pew- nością, że on nie mieści się w granicach tego, co mogą zaakceptować, że zasłużył nie tylko na śmierć, ale na śmierć tak brutalną i nieludzką, że se- rafiny, które spaliły Sodomę, musiałyby z szacunkiem pochylić przed nimi głowy? Jak to jest, rozmyślam, poznać cały ogrom nienawiści w czasie lek- cji wbijanej do głowy kolbą, wypisywanej na skórze drutem kolczastym? Tymczasowy świat Leżymy na plecach, on z głową na moim ramieniu, i patrzymy w niebo, na złoty półksiężyc słońca, na srebrny księżyc pokryty kraterami. On otoczył się skrzydłami jak pawim ogonem, moje są rozpostarte szeroko i płasko na wilgotnej trawie o grubych źdźbłach. Leżymy, jakbyśmy spadli z gwiazd, rozleniwieni w południowym żarze, nie zważając na sykanie i cmoknięcia studentów, którzy przechodzą przez kampus w drodze z wykładów na ćwiczenia. - Cholerne cioty - mruczy jeden z nich. Puk unosi rękę i zatacza nią krąg w powietrzu leniwym, królewskim gestem. Przy trzecim okrążeniu dłoń jest zaciśnięta w pięść, środkowy palec niedbale wyprostowany. - Pieprz się uprzejmie, wytworny panie! — krzyknął za dupkiem; nigdy nie przepuszczał okazji do wygłupów. - Pieprz się bardzo. Śmiejąc się, zamknąłem mu usta ręką, on skubnął ją zębami. -Hej. Świat, tymczasowy świat - przynajmniej ten mały spłachetek trawy przed kampusową stołówką - w porze lunchu należy do nas. Tymczasowy s'wiat należał do nas nawet wtedy, gdy go zaniedbywaliśmy, a zaniedbywaliśmy, mój plecak jako poduszka, jego odrzucony na bok, segregator z licznymi kieszonkami, odręczne notatki przewracane przez palce ciepłego sierpniowego wiatru, dużo bardziej sumienne niż nasze. Wyjąłem jeden z moich bezwstydnie leniwych palców spomiędzy jego zębów i pstryknąłem go w ostry czubek ucha. - Auu! Drań! - Więc mnie, do cholery, nie gryź, chudzielcu. Przekrzywił głowę i utkwił we mnie bardzo niewinne sarnie spojrzenie, a kąciki jego ust widzianych z góry uniosły się w złośliwym uśmieszku, kiedy połaskotał czarnymi rzęsami i drasnął zębem brodawkę mojej piersi. Zakląłem tak głośno, aż kundel grzebiący obok w resztkach studenckich lunchów uniósł łeb, postawił uszy i popatrzył na mnie zaciekawiony. Zgrabna i mocna - Gdy się spojrzy na zgrabną, dolichocefaliczną elfią czaszkę albo na wet na mocną, to znaczy brachycefaliczną, czaszkę jednej z ras gnomów, śniady ochroid o zwierzęcych, małpich rysach zdecydowanie zalicza się do typu, który można określić jako odrębny i niższy od bardziej cywilizo wanych ras. Nasuwa się wniosek, żeby umieścić go między współczesnym człowiekiem i jego troglodyckimi przodkami, takimi jak Astralopithecus albo Pithecanthropus titanus, czyli tak zwany człowiek z Pekinu. Stary, obcesowy, napuszony Samuel Hobbsbaum, niski, solidnie zbudo- wany, o bujnej siwej brodzie, zamknął książkę i położył ją na pulpicie, trzymając palec na żółtej samoprzylepnej karteczce, którą zaznaczył stronę. — Kiedy czytamy teksty archeologów z dziewiętnastego wieku we współczesnym kontekście, uderza nas ich rasizm, wyrażony nie impli cite, lecz bezwstydnie explicite. Dla nas niewolnictwo to rzecz wstrętna, ale... - Ponownie otworzył książkę. - Z tego właśnie powodu ochrowy Afrytanin musi być wychowywany przez swojego elizeańskiego kuzyna, tak jak wychowuje się dziecko, bo z całą pewnością Afrytanin jest nie mowlęciem w porównaniu z elfami, jego barbarzyństwo to tylko dzika impulsywność młodego wieku, brak rozsądku i samokontroli, jego prze- sądy są wytworem nieokiełznanej dziecięcej wyobraźni. Bez nauk ścisłych, matematyki, historii i filozofii — nawet bez koncepcji postępu z wyjątkiem naturalnego cyklu pór roku - jest, jak wszystkie dzieci, uwięziony w wiecznej teraźniejszości, powodowany bezpośrednimi lękami i prag- nieniami, stąd jego ignorancja w kwestiach etyki i we wszystkich innych sprawach. Pozostanie niewolnikiem własnych namiętności, jeśli człowiek obyty nie weźmie go pod swoje skrzydła i nie pokieruje nim twardą ręką, wskazując mu właściwe miejsce w społeczeństwie. Obowiązkiem oświe- conego Elizeańczyka jest okiełznać namiętną naturę dzikusa i narzucić mu dyscyplinę rozumu. - Ta seria wykładów będzie poświęcona namiętności - oznajmił Hobbs- baum po chwili milczenia. - Namiętności i rozumowi, dwóm funda- mentalnym aspektom ludzkiej egzystencji w ujęciu artystów, filozofów, idealistów i ideologów dziewiętnastego wieku. Pasja i rozum. Romantyzm i racjonalizm. Będziemy się zastanawiać, w którym momencie kolizja i zmowa tych dwóch idei prowadzi od dziewiętnastowiecznej estetyki do polityki wieku dwudziestego. Kiedy romantyzm staje się faszyzmem? Kiedy racjonalizm staje się komunizmem? I czy w ogóle możemy snuć rozważania w tak uproszczonych kategoriach? Studenci metafizyki Poznaliśmy się, Puk i ja, jako studenci nauk politycznych na pierwszym wykładzie pierwszego dnia naszego pierwszego roku w North Manitu State University i od razu w tamtym pierwszym tygodniu zaczęliśmy studiować również siebie nawzajem, z początku niepewni, czy świerzbienie języków — które zmusza do oblizywania warg i dotykania w zamyśleniu brzegów górnych zębów —wykręcanie palców albo ukradkowe spojrzenia to coś więcej niż wyraz naszych ukrytych pragnień. Obserwowaliśmy siebie nawzajem, szukając pewności, której nie byliśmy jeszcze gotowi wyartykułować otwarcie, i co najwyżej wymienialiśmy skinienia głowy albo uśmiechy takie jak z innymi studentami albo znajomymi. W drugim tygodniu znaleźliśmy się na tym samym seminarium i wdaliśmy w dyskusję równie gwałtowną, co głupią, wyszydzając nawzajem swoje absurdalne poglądy. Kręciliśmy głowami z niedowierzaniem, mie- rzyliśmy się wzrokiem, obrzucaliśmy obelgami, gotowi do bójki, podczas gdy wykładowca, świeżo upieczony magister, bezkutecznie usiłował skierować nas z powrotem na właściwy temat, bo nasze zacietrzewienie było nie do opanowania. W czasie tej zażartej kłótni patrzyłem na irytującą twarz Puka i myślałem tylko o tym, jak bardzo chcę go wypieprzyć, a w jego oczach dostrzegałem to samo pragnienie. Później wyszliśmy z sali, nadal się kłócąc, nadal flirtując, udaliśmy się do kampusowego bufetu, gdzie spędziliśmy kilka godzin przy kawie, ja czarnej i gorzkiej, on z mlekiem i cukrem — z czterema saszetkami, co zaobserwowałem, nie przestając mówić — przedystukowaliśmy wiele nie- istotnych tematów, jakby to były najważniejsze sprawy na świecie, jakoś dotarliśmy razem do jego pokoju, nawet tego nie zauważyszy, zwarliśmy się fizycznie i w ten sposób zaczęliśmy naukę. Studiowaliśmy zawiłości naszych połączonych ciał, kąt pocałunku, skręt szyi, łuk karku do pierwszych pofałdowań kręgosłupa, gdzie meszek ustę- puje miejsca nagiej skórze, wygięcie pleców w kontrapoście, uniesienie jednego biodra, żeby można wygodnie objąć drugiego ramieniem w pasie, jakby właśnie tam było jego miejsce. Studiowałem ostre końce jego rogów i uszu. Studiowałem szelmowski szmaragd jego oczu, orientalne jadeitowe odcienie skóry. On uniósł brew na widok giętkości moich skrzydeł, aż wreszcie skończyliśmy z nauką. Suplikanci Drzeworytowa karykatura pochodząca ze średniowiecza stanowiła dosko- nały obraz Gnoma jako mordercy dzieci i roznosiciela plag: szczątkowe skrzydła ukryte pod tuniką nadają mu wygląd garbusa, przez ramię ma przewieszony worek z martwymi niemowlętami, w ręce ściska sakiewkę. Był to obraz Gnoma tak pozbawionego wdzięku i odrażającego, że in- spirował pogromy i prześladowania, a naziści skwapliwie wykorzystali go w pierwszej połowie dwudziestego wieku. Tenże obraz dał krzyżowcom zmierzającym do Ziemi Świętej pretekst do doskonalenia umiejętności poprzez czyszczenie miast z gnomiej populacji. To był Gnom lichwiarz, morderca i oczywiście zabójca Chrystusa. Nie miało znaczenia, że sam Adonais był Gnomem. Średniowieczne freski i nastawy, ikony i krucyfiksy ukazywały Syna Jowisza jasnoskórego i smukłego, ideał angelosatyra, mesjasza ze skrzydłami szeroko rozpostar- tymi na krzyżu, z długimi rogami zwieszonymi w cierpieniu. Od pierw- szych awansów wobec innowierców do przyjęcia wiary przez imperatora Instantine'a i rozwoju Kościoła w okresie Świętego Imperium Rymskiego chrześcijaństwo stopniowo dystansowało się od swoich gnomich korzeni, malując apostołów jako białych zamiast kobaltowych, przenosząc winę z Rymian na Gnomów. Martwe dzieci i sakiewka Gnoma ze średnio- wiecznego obrazu były przypomnieniem rzezi niewiniątek nakazanej przez złego króla i trzydziestu sztuk srebra wziętych przez ucznia, który zdradził Chrystusa. Krawcy szyjący wykwintne ubrania, lichwiarze, jubilerzy, właściciele lombardów — istniało tylko kilka profesji dostępnych dla Gnomów z Elizę, wiele zawodów czy rzemiosł wymagało bystrych oczu i zręcznych rąk, garbienia pleców nad misternymi mechanizmami zegarków albo księgami rachunkowymi, delikatnych manipulacji i skomplikowanych planów, zupełnie jakby gojskie kultury mogły przyjąć uciekinierów tylko jako suplikantów, odgrywających symboliczne role intrygantów i chciwców. W ciemnej sali wykładowej rozległo się ciche szczęknięcie, slajd zniknął z ekranu zastąpiony przez bardziej współczesny obraz, biało-czarne zdjęcie gnomiego sklepu w Berlinie lat trzydziestych: roztrzaskana szyba wystawowa, na drzwiach nabazgrane słowa Hobben mus. Usłyszałem, jak siedzący obok mnie Puk mamrocze „cholerne...", ale nie kończy prze- kleństwa. Panująca w sali cisza zakłócana jedynie przez odgłos zmiany pozycji i krzyżowania rąk — naszej ucieczki w oburzenie zabarwione skrę- powaniem — była czysta i solidna. "Wyraz roztargnienia, uwagi, zainteresowania Spojrzał przez ramię, a ja wyjąłem mu papierosa z ust i, trzymając go dwoma palcami jak w znaku pokoju z lat sześćdziesiątych, przyłożyłem do swoich warg, wciągnąłem tytoniowy dym głęboko w płuca i zatrzymałem go tam z półprzymkniętymi oczami, z bolesną rozkoszą, którą musi odczuwać nikotynowy maniak po pierwszym machu od zbyt wielu dni. Oddałem papierosa i poczułem lekkie wydęcie ust Puka, zaledwie sugestię pocałunku na moich palcach. - Dzięki - powiedziałem, wydmuchując dym. - Na zdrowie - odparł Puk. - Myślałem, że rzuciłeś'. — Rzuciłem. To paskudztwo zabija. Okropny nałóg. — Żyj szybko, umieraj młodo — skwitował. — I zostaw po sobie pięk- nego trupa. — Cholera, nie mogę się doczekać, żeby być stukniętym starym pry- kiem, krzyczeć na dzieciaki i bić je po głowach laską. Świetna zabawa. Co pijesz? - zapytałem, siadając obok niego na wyściełanym stołku przy barze. Przysunąłem sobie podstawkę pod piwo, a gdy zawisła na brzegu drewnianego kontuaru, pstryknąłem ją kciukiem. Nie zdołałem złapać jej w dwa palce i musiałem chwycić w garść, żeby nie spadła na podłogę. - J.D. i colę — powiedział Puk. - Wiesz, że J.D. nie oznacza Jamesa Deana? Przekrzywił głowę i zerknął ponad moim ramieniem na drzwi, z wyrazem oczu, który natychmiast rozpoznałem: roztargnienia, uwagi i zaintereso- wania. Pokręciłem głową z krzywym uśmiechem, bo dobrze go znałem. Obejrzałem się za siebie, podążając za strzałą jego żądzy, i zobaczyłem tamtych dwóch WASP-ów, białych angelosatyrów, protestantów. Kosmyki blond włosów wymykały się spod bejsbolowych czapeczek Abercom-bie & Fitch, złote orle skrzydła sterczały z szarych bluz GAP. Pachnieli bardziej studentami z college'u niż białym śmieciem, wyglądali schludnie i solidnie. Nie zdziwiłem się, że mój Puk, zawsze niezależny Puk nie może oderwać od nich oczu. — A, nic z tego. To cholerni sportowcy — stwierdziłem. — Chryste, Adonais, wyglądają-na pieprzonych quartebacków. - Lubię pieprzyć quartebacków - oświadczył Puk. Śledził ich otwarcie, powoli obracając głowę, kiedy szli do baru i zama- wiali piwo. Nie miał wstydu w swojej pazerności, wręcz rozkoszował się polowaniem, jako drapieżnik albo ofiara. Zaciśnięte szczęki świadczyły o determinacji, oczy rozszerzyły się, zamiast zwęzić, czoło zdradzało pewność siebie. Był to po części lew, po części gazela. Lekkie rozchylenie warg i rozdęcie nozdrzy sugerowały, że chce przyciągnąć ich do siebie oddechem, zwabić chemicznym zapachem żelu pod prysznic i potu. - Człowieku, czuję testosteron - rzekł z błogą miną. Curtius E., Griechische Geschichte (1857-67)» tom 1, str. 41 — Od czasów Ajschylosa widzimy, że Imperium Proskie przedstawiano jako dekadenckie, słabe, zniewieściałe od luksusu w porównaniu z mło- dymi i dynamicznymi miastami-państwami Versidu, i wygląda na to, że ksenofobia była postawą dominującą przez cały okres klasyczny. Co tym bardziej godne uwagi, ówcześni pisarze versidzcy podzielali ogólnie przy- jęty pogląd, przekazany przez przodków, że najstarsze miasta — Augos, Thetes, Coronnus — zostały założone przez Eglif albo Fonastię. Dopiero w osiemnastym i dziewiętnastym wieku to przekonanie podważyli historycy i archeologowie, bo, jak twierdzi Ernst Curtius... — Jest niepojęte, że właściwi Kunninici, którzy wszędzie nieśmiało wy- cofywali się pod naporem Hellionów, zwłaszcza kiedy stykali się z nimi z dala od własnych domów, i którymi z kolei Hellionowie pogardzali do tego stopnia, że w okolicach zamieszkanych przez mieszaną populację, takich jak Solemnis albo Cyphrus, małżeństwa z nimi uważali za hańbę, jest zatem niepojęte, powtarzam, że Fonestianie w ogóle zakładali księstwa na terenach zamieszkanych przez Hellionów. Tysiące żołnierzy w lśniących zbrojach maszerowało do wtóru fanfar zwy- cięstwa między kamiennymi kolumnami, które wznosiły się ku niebu i wyznaczały bramy miasta, z rzeźbami tytanicznych sfinksów w stylu art nouveau górującymi nad spektaklem. Paradę obserwował imperator siedzący na balkonie pośród luksusowych poduszek i misternych dywa- nów, a tymczasem białe niewolnice, odziane jedynie w biżuterię i cienkie jedwabne szaty, wachlowały jego korpulentny majestat liśćmi palmowymi i karmiły owocami, których gęsty sok ściekał mu na podwójny podbródek. Siedzieliśmy w ciemności tylnego rzędu w sali wykładowej wydziału fil- mu i mediów, na ekranie szło wielkie historyczne widowisko Grimtlia Nietolerancja, a Hobbsbaum jak zwykle mówił o chimerze mediów, tekstu, ilustracji, adnotacji i cytatów — swoją intertekstualną egzegezę historii nazywał krzyżowaniem. W poprzednim tygodniu oglądaliśmy Narodziny narodu i kiedy odziani na biało członkowie Ku-Klux-Klanu galopowali na rumakach do miasteczka opanowanego przez zbuntowanych niewolników, z jakiegoś dziwnego powodu zacząłem zwracać uwagę na muskulaturę koni w ruchu, na choreografię skrętu zwartej formacji wokół drewnianego farmerskiego domu, na wzbijanie się kurzu spod dudniących kopyt i mieszanie go z dymem wystrzałów snującym się w powietrzu. Na falowanie mięśni i ścięgien pod skórą, pierwotną wspaniałość ruchów ciała. Przed królewskimi rycerzami w powiewających białych szatach biegli ochrowie. Dzielenie pokoju i dzielenie przestrzeni - Moje! - krzyknął. Przemknął z trzepotem opalizujących skrzydeł tuż przy mojej twarzy i skoczył na łóżko przy oknie. Wylądował na nim, przetoczył się na plecy, wyrzucając nogi i ręce w górę na kształt gwiazdy, po pierwsze, żeby złapać równowagę, a po drugie, żeby zaznaczyć terytorium. Leżał na narzucie z dumnie wyzywającą miną, smarkacz czekający na mój protest. Rzuciłem torbę przez pokój na drugie łóżko i prychnąłem z udawaną pogardą. — Kobiety i dzieci pierwsze. Dupek. Cisnął we mnie poduszką, ja się uchyliłem, złapałem ją, zakręciłem i... — Hej, mam prawie metr wzrostu, ty diable... Auu! — Tak. I rzucasz jak dziewczyna — odparowałem. Pokazał mi palec z szyderczym uśmieszkiem -jasne, wielki twardzielu, possij mi fiuta - i kichnął. Później siedzieliśmy w pokoju, przyzwyczajając się do nowego domu i nowego roku studiów, który był tuż-tuż. Oglądaliśmy skąpany w ka- lifornijskim słońcu gliniarski show, w którym główny bohater kopniakiem otworzył drzwi pokryte graffiti i wsunął pistolet do pokoju pełnego wystraszonych członków gangu w czerwonych skórzanych kurtkach i bandanach, samych espritów z wyjątkiem jednego ochra w szykownym garniturze, obwieszonego złotem, ze złotymi zębami, walizką pełną pieniędzy leżącą przed nim na stole i przezroczystymi woreczkami z bia- łym proszkiem — przeszmuglowanym przez imigrantów, piksiańskich robotników rolnych, których rodziny oczywiście były trzymane jako zakładnicy przez złych baronów narkotykowych. Cięcie i najazd kamery na ochrowego faceta, który sięga po nóż sprężynowy, potem przejście na twarz bohatera i jego uniesioną rękę z bronią wycelowaną poza obraz. — Nawet o tym nie myśl. Rozpakowując kartonowe pudło trzymane pod pachą, Puk układał na blacie starej drewnianej komody stojącej w kącie pokoju zbieraninę przyborów toaletowych i podręczników: dziewicze buteleczki zapachów, pojemniki z lakierem do włosów, tubki pianki do golenia albo żelu, słoicz- ki wazeliny i paczki prezerwatyw, zniszczone pożółkłe książki z oślimi uszami i połamanymi grzbietami, cuchnące kurzem antykwariatów, w których zostały kupione. Zacząłem w nich myszkować, sprawdzając, co mam, a czego nie, czego się spodziewałem, a czego nie, a potem przej- rzałem jego kolekcję płynów po goleniu. Buteleczka. — Jest pusta — stwierdziłem. — Nic w niej nie ma. Wzruszył ramionami — jasne, ale to ładna buteleczka. Ochrowy partner gliniarza stoi teraz w jakiejś rezydencji w LA, wystrojony w skórzaną kurtkę w stylu Shafta i okulary przeciwsłoneczne, bo udając dilera, przeprowadza tajną operację, żeby dopaść chytrego białego biznesmena w ciuchach od Armaniego. W tym momencie filmu wyjawia łajdakowi swoją prawdziwą tożsamość, rezygnuje z ulicznego slangu i postawy drobnego cwaniaczka, błyska odznaką i wyciąga pistolet. Mówi teraz językiem władzy i prawa, porzuca hollywoodzką gadkę i nareszcie może udzielić odpowiedzi na wcześniejszy tekst człowieka w garniturze: „...tak siebie nazywacie, co?". — Nikt nie nazywa mnie ogrem - oświadczył i powalił faceta uderzę-' niem pięści zaciśniętej na pistolecie. Breasted J., Teologia memficka (1901), str. 54 - A jednak to słaby i dekadencki Wschód jest miejscem narodzin de- mokracji, nie Verse ani Republika Rymska, nie Imperium Papilońskie czy Azuryjskie w swoim schyłkowym okresie, lecz Sumer i Arkadia. W najstarszych miastach „krainy między dwiema rzekami" - mesopo-tamia - widzimy w pełni ukształtowaną demokrację w postaci lokalnych i federalnych zgromadzeń enkin, czyli starszych, którzy głosowali nad wszystkimi ważnymi sprawami i mieli taką władzę, że mogli nawet oskarżyć o zbrodnię gwałtu i skazać na wygnanie Elliala, króla Niksur, w omawianym okresie hegemona w luźnej federacji sumeryjskich miast-- państw. Porównajcie jego los z historią Deusa o niepohamowanych apetytach, ojcobójcy, autokraty i seryjnego gwałciciela, opisaną przed Hezjoda i Owidiusza. - Wychodzisz dzisiaj? - pyta Puk scenicznym szeptem, owiewając moje ucho oddechem, który przyprawia mnie o dreszcz biegnący wzdłuż krę- gosłupa, tak że na koniec otrząsam się jak mokry kundel z deszczu, a stu- dent siedzący przed nami odwraca się, ucisza nas syknięciem i przyciska palec do odętych ust. — Piwo i pedały — ciągnie Puk, lekceważąc tam- tego. — Szykujesz się na rozpustę i dewiacje? — I wyuzdanym gestem, pod osłoną ciemności sali wykładowej i pokrytego napisami drewnianego blatu łączącego nasze siedzenia, wsuwa dłoń między moje uda, język w usta. - A co z filozofią? — pyta Hobbsbaum. — W swojej pracy poświęconej teologii Eglifian, w analizie ich form Weltanschauung, uważa on, cytuję: „Istnieją wystarczające podstawy, by wysnuć wniosek, że pojęcia nous i logos, które, jak do tej pory uważano, trafiły do Eglifu z zagranicy w dużo późniejszym okresie, były tam znane już wcześniej. Zatem versidzka tradycja, według której ich filozofia wywodzi się z eglifskiej, bez wątpienia zawiera więcej prawdy, niż do niedawna sądzono". To oczywiście - mówił dalej Hobbsbaum - nie powstrzymuje go przed stwierdzeniem, że Eglifianie nie dysponowali terminologią niezbędną do opracowania systemu racjonalnej myśli ani nie rozwinęli umiejętności tworzenia potrzebnej terminologii, tak jak to zrobili Versidczycy. Myśleli konkretnymi obrazami. - Złota jak jabłko - stwierdził Puk. - Twoja skóra. — Żółta jak szczyny — odparowałem, a on trącił mnie w ramię z miną, która mówiła, że a) nie wierzy ani przez chwilę w moją skromność, b) mam przestać domagać się następnych komplementów. Podszedł do toaletki, żeby wyczyścić brud spod paznokci rogiem i na- stroszyć włosy, z początkiem jesieni niebieskozielone, co nieodmiennie mnie zachwycało w tym czasie, kiedy go znałem. Puk zawsze wyglądał najlepiej jesienią, kiedy jego włosy ciemniały, dostosowując się odcieniem do skrzydeł opalizujących akwamaryną. -Tak, właściwie masz rację — przyznałem. — Nie wiem, co w tobie widzę, rogaczu. Stać mnie na coś lepszego. - Wiem coś o tym, dziwko. Wyłączyłem mikrokasetę z nagraniem powolnego, odmierzonego głosu profesora, otworzyłem notes na czystej stronie. - Więc idziesz? - Odprowadzę cię - powiedziałem. Betonowe obrazy, abstrakcyjne notatki - Choć denat był zdeklarowanym homoseksualistą - oświadczył rzecznik policji przed kamerami i magnetofonami - i podobno sam zaczepił dwóch podejrzanych w miejscowym barze znanym z tego, że przychodzą do niego geje, a potem wyszedł razem z nimi, najwyraźniej z zamiarem odbycia stosunku seksualnego z jednym albo z oboma, na razie nie stwierdzono homofobicznego podłoża napaści. Obecnie głównym motywem wydaje się rozbój. Co w żadnym razie nie tłumaczy szokującej brutalności postępku, ale jest jeszcze za wcześnie na określenie tego przypadku jako zbrodni z nienawiści. W rogu jednej ze stronic zapełnionych notatkami i gryzmołami wykona- nymi jednym z tych starych czterokolorowych długopisów, które można pstryknięciem przełączać na kolor czerwony, zielony, niebieski albo czarny, Puk zapisał dane z ulotki wywieszonej na tablicy z ogłoszeniami na wydziale studiów afrytańsko-amorykańskich, nawołującej do demon- stracji przeciwko wiecowi narodów elfickich. Żartowaliśmy, że Puk chce tam iść tylko po to, żeby popatrzeć na pszenicznowłosych farmerskich chłopców o niebieskich oczach i zawadiackim chodzie. Siedziałem na łóżku, spoglądając na pajęczynę cytatów, myśli, uwag, dygresji, dowcipów rysunkowych i karykatur, jakbym mógł doszukać się w nich jakiegoś znaczenia, gdybym posiedział nad nimi dostatecznie długo. — W dzisiejszym oświadczeniu — donosił reporter — policja ujawniła, że aresztowano czterech podejrzanych w sprawie Thomasa Messenge- ra. Dwaj mężczyźni, dwudziestojednoletni Russel Arthur Henderson i Aaron James McKinney, którego wieku nie podano, zostali zatrzymani za napaść, porwanie i usiłowanie zabójstwa, podczas gdy ich nieznane z nazwiska przyjaciółki oskarżono o współudział. Poszkodowany leży w stanie krytycznym na oddziale intensywnej terapii w Poudre Valley Hospital, a rodzina i przyjaciele czuwają przy nim całą dobę. We wczo rajszym pełnym emocji oświadczeniu wuj ofiary powiedział: „To dzieciak o wielkim sercu, wspaniałym umyśle i pięknej duszy, którą ktoś próbował z niego wytłuc. Teraz jego życie jest w rękach Boga". Betonowe obrazy, nabazgrał Puk na dole strony, gdzie gryzmoły domi- nowały nad coraz bardziej szalonymi i abstrakcyjnymi wytworami jego rozkojarzenia. Była to jedna wielka plama z drukowanych liter pisanych jedna na drugiej różnymi atramentami, bardziej dla samego kształtu niż znaczenia. Pod spodem znajdował się tekst skreślony pochyłym, zwartym pismem, które wyglądało niemal jak zapis stenograficzny, nagły przebłysk zrozumienia, zanim słowa całkowicie ustąpiły miejsca esom-floresom i dziwnym anatomicznym rysunkom. W końcu zrezygnowałem z prób odczytania notatek Puka. Męka Thomasa Messengera — Nie mogę się oprzeć — powiedział. - Jak motyl, którego ciągnie do ognia. — Ćma — poprawiłem go. — Ogień przyciąga ćmy. — Motyle są ładniejsze — stwierdził, machnięciem ręki lekceważąc rzeczywistość. — Zresztą wszystko jedno. Wiem, z kim dzisiaj pójdę do domu. Mrugnął do mnie, cmoknął w policzek, klepnął w ramię i zsunąwszy się ze stołka barowego, ruszył w stronę tamtych dwóch, powoli, niespiesznie. Po drodze wyciągnął pogniecioną paczkę marlboro z tylnej kieszeni dżinsów biodrówek, wyjął z niej papierosa i zbliżył się do nieznajomych, trzymając go przed sobą jak pytanie, zaproszenie. Kiedy jeden z nich podał mu ogień i z trzaskiem zamknął zapalniczkę Zippo, Puk obejrzał się na mnie i uśmiechnął. - Nasuwa się zatem pytanie — mówił Hobbsbaum — kto określa to, co realne, racjonalne, kto wytycza granice, oddziela od tego, co romantyczne? Czy ci sami, którzy definiują romantyczne po prostu jako to, co jest wykluczone z racjonalności? Czy oscylując między racjonalistyczną ideą Rozumu jako wyzwoliciela od zmysłowych namiętności a romantyczną koncepcją Namiętności jako ucieczki przed zakazami i nakazami dogma- tycznego i wszystko regulującego intelektu, naprawdę nie dostrzegamy, że zarówno romantyzm, jak i racjonalizm, wszyscy fantaści i realiści tych szkół myślenia zdobywają władzę dzięki samemu aktowi rozdzielenia i odróżnienia, żywiącemu się wykluczeniami, które sami tworzą, a także strachem i pragnieniem Innego, spowodowanymi przez te wykluczenia? Zgodnie z naiwnymi wierzeniami Puk powinien być teraz duchem z czy- stego światła pławiącym się w łasce Chrystusa Adonaisa czy co tam głoszą inne tego rodzaju płytkie, sentymentalne bzdury... Ale dla mojego Puka, dla nas ciało nie stanowiło pułapki, z której trzeba się uwolnić, tylko cudowny przejaw fizyczności. Jego myśli były równie sprośne jak moje usta i kiedy się pieprzyliśmy, szeptałem mu do ucha słodkie bezeceństwa, a on namaszczał mnie swoimi płynami. Nie, Puk nie został stworzony dla żadnych niebios, lecz dla najbardziej ziemskiego ze światów i każdy raj bez odoru potu i nasienia, bez flaków i brudu, byłby dla niego piekłem, sterylnym i nudnym. Wolałbym raczej wić się w ogniu niż śpiewać w chórze, mówił. Znasz mnie, Jack. Ale bigoci zawsze uważali tych, których nienawidzą, za moralnie zepsu- tych, jakby myląc własną estetykę odrazy i strach z krytyką etyczną, racjo- nalizowali swoje reakcje emocjonalne i z pasją narzucali innym moralne przekonania, mianując siebie, subtelnie albo brutalnie, arbitrami rozumu. Na stronie internetowej pod adresem www.godhatesfags.com jakiś nazistowski dupek Phelps zamieścił animację, na której Puk z gazetowej fotografii uśmiecha się wśród piekielnych ogni trawiących jego duszę po- tępioną na wieki, płomieni dużo gorętszych, możemy być pewni, niż papierosy, którymi dwaj mordercy przypalali jego nagie ciało, podczas gdy on błagał o życie. I to jest rzeczywistość. To jest prawda, prawda ewangelii. ERRATA Pan nie żyje, wielki Pan nie żyje W De defectu oraculorum Plutarcha znajduje się opowieść, jak to w czasie panowania cesarza Tyberiusza pasażerowie statku płynącego z Grecji do Włoch usłyszeli głos z odległej wyspy Paksos, wołający kapitana: Tha- musie, Thamusie, Thamusie! Głos nakazał kapitanowi wychylić się przez burtę, kiedy będą przepływać obok Palodes, i zakrzyknąć trzy razy: - Pan nie żyje, wielki Pan nie żyje! Kiedy kapitan to zrobił, usłyszał lament nie jednego głosu, lecz wielu głosów. Dla chrześcijan ta historia stała się symbolem śmierci pogańskich bo- gów w chwili odejścia młodego żydowskiego pacyfisty i anarchisty przy- bitego gwoździami do krzyża, w koronie cierniowej na głowie. Ale sam mit jest jak głos z Paksos, słaby i daleki, i może być źle zrozumiany, jeśli imię kapitana ma większe znaczenie, niż sądzili teologowie. — Tammuzie, Tammuzie, Tammuzie, największy bóg nie żyje! — krzy czeli nowicjusze na dorocznym misterium poświęconym innemu zmarłe mu i zmartwychwstałemu bóstwu ziarna i wina, chleba i wina. W chłodny dzień siódmy października 1998 roku, tuż po północy, w okolicach Sherman Hills na wschód od Laramie w stanie Wyoming dwudziestojednoletni student pierwszego roku nauk politycznych Matthew Shepard został przywiązany do drewnianego płotu, pobity, poparzony, rozebrany do naga i zostawiony na śmierć. Osiemnaście godzin później, o 18:22 motocyklista jadący Snowy Mountain View Road zauważył coś, co w pierwszej chwili wziął za stracha na wróble. Prawdziwego stracha na wróble powieźli później ulicami studenci Colorado State University, z wywieszką na szyi „Jestem gejem" i słowami „W głębi dupy" namalowanymi z tyłu na koszuli. Ich platforma przejechała zaledwie kilka kilometrów od Poudre Valley Hospital, w którym Shepard umarł dwunastego października o godzinie 12:53, nie odzyskawszy przy- tomności. Na stronie internetowej www.godhatesfags.com wielebny Fred Phelps odlicza dni Matthew Sheparda spędzone w piekle, pod jego twarzą oto- czoną przez płomienie. Dwa z imion apostoła Judasza Didymosa Tomasza, słynnego wątpiącego z ewangelii, pochodzą od słów oznaczających bliźnięta: aramejskie-go teoma i greckiego didymos. Bywa określany jako sobowtór zmarłego i zmartwychwstałego boga, i może nim jest, bo Tammuz — który wszedł do greckiej mitologii jako Adonis, syn Mirry, przez Fenicję, gdzie był znany jako Adon albo Adonai, czyli Pan — stoi za christosem blisko jak jego cień i gdybyśmy mogli zobaczyć jego twarz, zapewne dostrzeglibyśmy rodzinne podobieństwo. Ale w oczy razi nas blask nimbu skradzionego bogowi słońca Heliosowi, dlatego je mrużymy i przekrzywiamy głowę, żeby dojrzeć skromnego pasterza Tammuza, który zginął z rąk żołnierzy dwa tysiące lat przed tym, jak Adonai, syn Marii, przyszedł na świat w stajence, w dniu urodzin Mitry. Zresztą i tak nie ma znaczenia, jaki pasterz umarł na jakim wzgórzu w jakim tysiącleciu; zawsze będą tacy, którzy składają ofiary z kozłów, w Babilonie, Jerozolimie albo Wyo-ming, i tacy, którzy potrafią tylko śpiewać głośne lamenty nad każdym z nich. — Pan nie żyje — mówi Jack. - Wielki Pan nie żyje. Patrzę na niego, choć to trudne, bo siedzi na łóżku i trzyma kartkę z bazgrołami, jakby doszukiwał się w nich sensu, żeby w ten sposób zro- zumieć wszystko. Nie wiem, czy w ogóle mnie dostrzega; od kilku mie- sięcy jest tak zamknięty w sobie, że równie dobrze mógłbym obserwować go z okna w innym świecie. Nawet Joey nie potrafi się do niego przebić. Patrzę, choć to trudne, na jego ułamane rogi i krwawe kikuty w miejscu, gdzie kiedyś były złote skrzydła. Nie mieści mi się w głowie, jak mógł to zrobić, nie tracąc przytomności. Wzdrygam się na widok pozbawionej rogów, bezskrzydłej istoty jak z rysunku diabła wykonanego przez śred- niowiecznego mnicha. Wszędzie jest krew. Wycie syreny zapowiada zbliżanie się ambulansu. Joey kiwa do mnie głową — ty zostań z nim — i wychodzi z pokoju. Jack odkłada notatki i bierze Zippo z biografii Johna Macleana leżącej na łóżku obok niego. Zaczyna bawić się zapalniczką, otwiera ją i zamyka, otwiera i zamyka, klik, klak, klik, klak. — Jak książka? — pyta. Klik, klak, klik, klak. - W porządku — odpowiadam. Klik, klak, klik, klak. — Umieściłeś w niej płonącą mapę? Każda powieść rozpoczyna sic*od płonącej mapy. Wzruszam ramionami. Klik. Lot do wieczności Obawiam się, że lecę nad Welinem jako cień śmierci. Unosząc się ponad światami na skrzydłach z synte niczym ogromny anioł, widziałem na własne oczy malutkie kropki, ludzi i inne stworzenia poruszające się w dole jak insekty po powierzchni jednego wielkiego oszustwa. Wiem, że ta wieczność nie jest pustkowiem. Wiem to teraz. Nie jest wyludniona, dopóki ja się nie zjawiam. Szybuję wśród chmur w goglach i masce niczym straszny gargulec, przysiadam na rzeźbionych szklanych wolutach baśniowej wieży i patrzę w dół na ludzkość, dostrajam obraz w soczewkach, żeby lepiej widzieć tłumy ludzi zamieszkujących te światy. Przez dziesięć tysięcy lat bez drugiego człowieka, z którym można by pogadać, tylko ze wspomnieniami rozmów i sporów, przyzwyczaiłem się do samotności, ale teraz, kiedy wiem, że tam są, marzę o tym, żeby zstąpić między nich, uśmiechnąć się, wyciągnąć rękę, otworzyć ramiona, połączyć się z ludzkością. Gdy zdarzyło się to po raz pierwszy, gdy zobaczyłem inną duszę w tej pustce, byłem taki przejęty i oślepiony łzami wzruszenia, że nie patrzyłem, na czym ląduję. Rzuciłem się w dół, wrzeszcząc i bełkocząc z radości, zagłuszając możliwe okrzyki zdziwienia albo strachu. Po wylądowaniu zerwałem gogle i cisnąłem je na ziemię. Przez chwilę panowała cisza, zanim powietrze rozdarł ryk mojego przerażenia. To Księga czy ja? - zastanawiam się. Wiem tylko, że kiedy spiralą mknę ku ziemi albo nurkuję, poddając się grawitacji - w nadziei że zdołam prześcignąć siłę, która za mną podąża - widzę twarze unoszące się do góry, ręce, które pokazują na niebo, szarpią za rękawy, osłaniają oczy, usta otwierające się w niemym zdumieniu. A potem wszyscy znikają. Od początku jest tak samo. Opadam wolno ku samotnemu człowiekowi, który pracuje na roli albo łowi ryby, idę w milczeniu, modląc się, żeby sytuacja znowu się nie powtórzyła. Promień mojego wpływu jest za każdym razem inny, ale rezultat zawsze identyczny. Dostrzegają mój cień kątem oka i patrzą w górę albo za siebie. Motyka wypada z ręki, lufa strzelby unosi się i po chwili opuszcza ku ziemi. Ludzie zapalają papierosy, przełykają piwo, ignorują szczekające psy. A gdy podchodzę za blisko — kiedyś szedłem w stronę pewnego starca i zbliżyłem się tak bardzo, że mogłem niemal dotknąć szczeciny na jego brodzie — widzę... migotanie, takie jak w letni dzień, gdy powietrze drży nad rozgrzaną szosą. A oni znikają, obracają się w pył. Stałem się Śmiercią, niszczycielem światów. To Księga czy ja? - zastanawiam się. Czy jestem tak obcy ich rzeczywisto- ści, że nie możemy istnieć w granicach wzajemnej percepcji i całe światy matek, ojców, dzieci, przyjaciół i wrogów, całe cywilizacje muszą zniknąć na moje przyjście? Nie mogę w to uwierzyć, nie śmiem w to wierzyć. Musi chodzić o Księgę. Obawiam się, że fala uderzeniowa, która przeszła przez mój świat, rozpłatała go na krańcach, tak że rozkwitł jak kwiat i dotknął światów nazywanych przeze mnie Welinem. Obawiam się, że ta sama fala jest aurą Księgi, uwolnioną przez moją nieposkromioną pychę i skazującą mnie na wieczną samotność jej strażnika. Myślałem o tym, żeby ją zniszczyć albo zostawić. Może wystarczyłoby jedynie wejść do tego świata czy innego, żeby uciec przed wszechobecną ciszą, przekroczyć szemrzącą rzekę, żeby znaleźć się znowu wśród żywych. A potem co? Nie ma w tym wszystkim żadnego sensu. Żadnego tropu, wskazówki. Gdzie są strażnicy progu? Gdzie starożytne proroctwo, wojna do stoczenia, tyran do obalenia? Puste światy Welinu nie mają własnego przesłania, tylko echa mojej frustracji i tęsknoty. Rozważam teraz jeszcze jedną możliwość. Skoro jestem zaznaczony w Księdze, w sygilu na jej okładce, i tylko ja mogę istnieć w kręgu jej wpływu, czy znak znajduje się tam z mojego powodu, czy ja jestem tutaj z jego powodu? Tak więc stoję na zimnym, skalnym występie nad ciemną rzeką płynącą w dole wśród zarośli. Na pół ukryty przez listowie niczym wiktoriańska statua, prerafaelicki anioł, patrzę na młodego człowieka, który siedzi w oddali pod drzewem jabłoni i czyta. Otwieram Księgę, przerzucam strony do mapy w odpowiedniej skali i piórem nanoszę małą poprawkę, sprostowanie. Literą X zaznaczam go w Księdze. 7 CZARNE LINIE NASZEGO PRZEZNACZENIA Anioł Metatron Do Eridu poszła dama Szubur, wkroczyła do świątyni Enki. - Śmierć srebrna w kur, O, ojcze jasny, panie llilul- zakrzyknęła. - Two ja aromatyczna córka drzewo pokryta cennym lazurytowym pyłem pokru szonego kamienia wyciosana w świętym cedrze, podziemna kapłanka dla kamieniarza skazana na śmierć, dla cieśli nieba... Metatron stuka w klawisze, przewija tekst, wraca dokładnie w to samo miejsce co przedtem i widzi taki sam bełkot, te same wzmianki o Ili-lu i Szubur, znajome, ale dawno zapomniane. I swoje dawne imię, nie Enoch ani Metatron, nawet nie Ea, tylko Enki. Patrzy na ekran, stara się uporządkować chaotyczne zdania w opowieść, może kapłański zapis legendy przekazywanej z pokolenia na pokolenie? W lamenty śpiewane po śmierci dziecka? Wciska klawisz ze strzałką i tekst przesuwa się w bok. - Co się stało? - zapytał ojciec Enki. - Co zrobiła moja córka? Inana, królowa ziemi, święta kapłanka nieba. Co się stało? Jestem zmartwiony. Je stem niespokojny. Metatron patrzy na hieroglif widniejący pośrodku ekranu, sygil, którego tam nie powinno być, znak enkin pogrzebany wiele tysięcy lat temu, tak jak jego stare imię. Nie powinno go tu być, ale jest. Inana. Ojciec Enki wydłubał brud spod paznokci lewej ręki i uformował bezpłcio- wą istotę Kurgarru. Ojciec Enki wydłubał brud spod paznokci prawej ręki / uformował bezpłciową istotę Kalaturru. Kurgarze dał pokarm życia. Ka- laturze dał wodę życia. Metatron przesuwa kciukiem po trackpadzie, wybiera tłumaczenie tekstu; sygile zmieniają się w zachodzące na siebie szachownicowe wzory, z których jeden rozwija się jako nowa kombinacja. Enki w mądrości swego serca stworzył osobę. Stworzył ładną, młodą, pro- mienną istotę i nazwał ją Czar. To ta sama historia, tyle że w innej wersji. Metatron ją pamięta - Zejście Inany w Sumerze, Zejście Isztarw późniejszym Babilonie. Młoda, impul- sywna królowa nieba postanawia przejąć władzę również nad podziemiem. W rezultacie Enki musi wysłać ładnego chłopca — albo dwóch w innym micie - żeby skłonił Ereszkigal do jej wypuszczenia. Żadna wersja nie jest dokładnym opisem tego, co wydarzyło się naprawdę. W rzeczywistości Inana była ambitną suką, która zasłużyła na swój los. Puszczała się w dro- dze na szczyt, zostawiając za sobą tabuny porzuconych kochanków. Kiedyś nawet jemu próbowała ukraść me. Nie miał dla niej ani krzty współczucia i kiedy dała się zabić, występując przeciwko Eresz z kur, był zadowolony, że zniknęła na marginesach historii, a pamięć o niej przetrwała tylko w kilku starych mitach i legendach. Wtedy już planował Przymierze jako sposób na zjednoczenie enkin i położenie kresu kłótniom i rywalizacji; jedna żądna władzy dziewczyna mniej to jeden kłopot mniej. Dlaczego, do diabła, miałby próbować wyciągnąć ją z Welinu i przywrócić do istnienia? Był zmęczony walką. Miał dość pełnienia roli wezyra jednego megaloma- na po drugim: Enlila, Marduka, Ninurty, Adada, tego Baala czy innego. Pragnął tylko pokoju i znalazł wielu jemu podobnych, tak że kiedy razem zawarli Przymierze, wyglądało na to, że plan się powiedzie. Enkin kolejno do niego przystępowali, rozumiejąc, że ich przyszłość to ciche imperia, ukryte królestwa. Niech ludzie budują świat dla siebie, niech sami się rządzą, tylko z niewielką pomocą od czasu do czasu, w postaci wizji albo głosu. Wtedy byli całkiem otwarci; kiedy młody Hebrajczyk, który postanowił stworzyć nową religię, zapytał go o imię, Enki mu je podał. Eyah asher Eyah, powiedział. Żadnych tajemnic, żadnych sekretów. W Babilonie, z którego pochodzili przodkowie chłopca, nazywali go Ea. Ja jestem tym, którego nazywają Ea. Fakt, że zdanie przetrwało w zapisie jako „Jestem, który Jestem", świadczył o tym, że plan działa. Stary świat bogów, gigantów wśród ludzi, został zmieciony. W nowym mieli być sługami, a nie władcami. Zaczynali od nowa. I tak Rapiu został Rafaelem, Adad Azazelem, Szamasz Samaelem, Enki Enochem, a potem Metatronem, anielskim skrybą, który napisał księgę życia i przemawia w imieniu Boga, jedynym dopuszczonym za Zasłonę, żeby spojrzeć na chwałę bóstwa, którego imienia nie wolno wymawiać, na którego twarz nie może patrzeć nikt oprócz pierwszego ministra, którego Słowo można usłyszeć wyłącznie z ust jego rzecznika. Metatron, najbardziej lojalny sługa Jedynego Prawdziwego Boga. Tak powiadają i w pewnym sensie jest to prawda. Z tym że wszyscy enkin wcześniej czy później wchodzą za zasłonę, żeby spojrzeć na Jego transcendentną i niewysłowioną tajemnicę. - Jedyny Prawdziwy Bóg — mówi im Metatron, wskazując pusty tron. To istota Przymierza, główny powód, dla którego nazwali się enkin. Nie theos albo deus, netjer albo dingir, aesir czy bogowie. Enkin. Niektórzy nowi sądzą, że to słowo oznacza „bez krewnych", bo zostawiają rodziny, swoją przeszłość, ludzką naturę, gdy po zetknięciu z ukrytymi mocami zmieniają się na zawsze. W rzeczywistości enkin to zgromadzenia starszych, którzy w neolicie rządzili miastami i wioskami. W tamtych czasach słowo „demokrata" nie istniało. Dla Metatrona, dla wszystkich enkin Niebo jest republiką, na stworzenie której poświęcili trzy tysiące lat. Lecz zawsze trafią się tacy, którzy widzą pusty tron i chcą na nim usiąść. Niektórzy mówią, że Przymierze jest niesprawiedliwe, bezprawne, zepsute, złożone ze starców, którzy nie rozumieją, że świat się zmienia, z biurokratów i intelektualistów, z patriarchalnej elity. Zawsze są bojownicy i radykałowie, filozofowie z wielkimi planami, politycy obdarzeni sprytem i odwagą, żeby je zrealizować. Metatron dobrze o tym wie. Sam kiedyś taki był, dawno temu. Ale głównie oni są po prostu pewni swojego przeznaczenia i racjonalizują własne ambicje rewolucyjną retoryką. Starzy enkin odmówili wstąpienia do Przymierza, bo musieliby robić to, co ktoś im każe, młodsi z kolei idealizują ich jako romantycznych buntowników; dla Metatrona są jak fanatycy ukrywający się w górach Ameryki albo Afganistanu, na pustyniach Algierii albo w dżunglach Konga. Zwolennicy supremacji białych lub islamscy terroryści, czy cytują drugą poprawkę, czy Karola Marksa, czy powołują się na czystość rasy albo szariat, wszyscy są przekonani, że walczą o słuszną sprawę, toczą święty dżihad, chwalebną wojnę. Prawdziwą walką jest ta, która zaczęła się tysiące lat temu i nadal trwa, walka o przejęcie władzy z rąk zabójców takich jak oni i podporządkowanie jej prawu, oddanie księdze. Ale nie. Bóg dał im prawo do noszenia broni, cała własność prywatna jest złodziejstwem, aryjska rasa urodziła się, żeby rządzić, jeśli kobieta zdradza męża, który został jej wybrany, należy ją ukamienować. A skoro Przymierze uważa, że ma prawo krępować istotę w tak oczywisty sposób stworzoną do chwały, władzy, majestatu, to jest złe. Metatron miał dość walki, kiedy wymyślił Przymierze. Trzy tysiące lat później nadal jest zmęczony, bo wszystkie demony i diabły, które wolały rządzić w piekle, niż służyć w niebie, zaczęły się organizować, gromadzić siły. Jest zmęczony, bo nadal rodzą się idioci tacy jak dwoje smarkatych Messengerów, którzy myślą, że mogą uciec i się schować, zupełnie jakby jedna lub druga strona pozwoliła takim chodzić samopas... jakby policjant zostawił naładowany pistolet na stole przed psychopatą, a potem odwrócił się i czekał, aż tamten go zastrzeli. Jest zmęczony, ponieważ puzzle zaczynają się układać - Thomas i Phre- edom Messenger, Seamus Finnan, Inana — i wszystko nabiera sensu. Co się stało? — migocze na ekranie. Jestem zmartwiony. Jestem nie- spokojny. — Co zamierzałaś zrobić, dziewczynko? W co się wpakowałaś? Stworzenia z ziemi — Cóż, Inano — mówi Madame Iris. — Ty... -Nie. Wyciera grudki zaschniętej krwi z ramienia; ranki goją się szybko, kiedy cicho śpiewa łagodną mantrę. Wzór pokrywa całą rękę, od barku po nadgarstek, zapisem jej historii, historii Inany, ale jeszcze niecałej. Nie czuje, żeby mogła nazwać siebie Inaną. Z drugiej strony ta część, która kiedyś była Phreedom, jest teraz na zawsze, fundamentalnie zmieniona przez... przepisanie na nowo jej duszy. — Mów mi... Anna — decyduje. Współczesne imię odpowiednie dla współczesnego świata. To trochę niepokojące... bardziej niż trochę; ma trzy konkurujące ze sobą zestawy pamięci: motocyklowej dziewczyny wieku informacji, małomiasteczkowej księżniczki nowej epoki kamiennej i... kogoś jeszcze. Trzecia egzystencja jest trochę rozmyta, chaotyczna, niespójna; to egzystencja zmarłej, ukazana fragmentarycznie w snach i legendach, cie- niach i odbiciach rzeczywistości. Trzy tysiące lat fuzji i przemian w zbio- rowej świadomości, w Welinie. Trzy millenia albo trzy dni, trzy eony pozostawania jedynie historią opowiadaną wciąż na nowo i zmienianą przy każdym kolejnym powtórzeniu, wykorzystywaną ponownie, nadużywaną. Przywracaną. Ale gdy raz się trafi do Welinu, zostaje się tam na dobre. Phreedom musi tylko zamknąć oczy, żeby zobaczyć salon tatuażu taki, jaki jest w rze- czywistości: był i zawsze będzie domem zmarłych. W cieniach wokół niej poruszają się istoty. Ereszkigal, Eresz z Większej Ziemi, stoi między nią a zasłoną z koralików. - A więc Anna - mówi Madame Iris. - Rozumiesz, że teraz należysz do mnie? Otwarty katalog wzorów leży przed nią na kontuarze. W pewnym sensie to taki sam kontrakt jak Przymierze. Może przebywa tutaj w ciele młodej gniewnej dziewczyny, związana z nim tatuażem Madame Iris, ale jest rów- nież w książce, uwieczniona na jej stronicach, skazana na całą wieczność niewoli u Iris, która miała trzy tysiące lat na studiowanie znaku Inany Ni- czym anatom dokonujący sekcji zwłok, botanik badający kwiat, Iris zna teraz jej sygil, sekretne imię, zapewne lepiej niż ona sama i to daje jej wła- dzę nad nią. Nawet ludzie rozumieją, że jeśli się zna czyjeś sekretne imię — anioła, diabła, boga, enkin — można podporządkować go swojej woli. Nagle ma wizję swoich zwłok wiszących na haku i Madame Iris, która je okrąża, przygląda się, kopiuje znak wyryty na zimnym ciele, kreśląc go palcem w pyle, malując pigmentem na zwierzęcej skórze, wykonując rysunek na papirusie, na płótnie. Na tym polegała jej praca archiwistki dusz. Nawet enkin, stworzenia z ziemi, węgla i wody, nie żyli wiecznie, nawet bogowie potrzebowali nóg z gliny, żeby chodzić po świecie, dlatego oddawali jej swoje ciała na przechowanie, a ona obdzierała je ze skóry i wyprawiała ją, żeby uratować znak. W mieście umarłych, w górskiej jaskini na północ od Sumeru, na północ od Akadu, na północ od Aratty, mieli pewność, że nawet jeśli ich terafim zostaną zniszczone, shabtis roz- trzaskane, awatarzy zabici przez wroga, ich dusze bezpiecznie doczekają dnia, kiedy będą mogły powrócić do życia. To była jedyna pewna rzecz pośród wojen i wendet, sojuszy i zdrad; Kur stało ponad małostkowymi sporami, jednakowo traktowało wszystkie strony, nie dało się go przekupić ani zastraszyć. Eresz była nietykalna. Inana wiedziała, że Przymierze położy kres tej sytuacji. Spoiła Enki i mó- wił otwarcie o swoich planach. Żadnych więcej bogów królów. Żadnych więcej idoli. Żadnych więcej imperiów. I zrozumiała, że jeśli Enki chce stworzyć swoje małe niebo, musi zamienić miasto umarłych w piekło, piec dla dusz starych bogów, którzy mogliby mu się sprzeciwić. Słyszała zapowiedź tych zmian w przepływie sił, które potrafili wyczuć wszyscy enkin, w fizycznych odgłosach, jakby potężne starożytne moce poruszały się głęboko pod jej stopami, jakby silne mięśnie napinały się pod skórą. Dzięki darowi synestezji, wyróżniającemu ją spośród reszty ludzkości, słyszała kształty rzeczy, które miały nadejść. A one nie mieściły się w pla- nach małej królowej nieba, kapłanki ziemi. Tak więc wyruszyła do kur, bo pomyślała, że Eresz się z nią zgodzi. A jeśli nie, przynajmniej dotrze tam pierwsza, zanim zjawią się aniołowie z ognistymi mieczami, buchającymi z ust językami płomieni, które zmienią mroczne podziemne królestwo w płonące piekło. Ale Eresz miała własne plany. Ostatnią rzeczą, jaką pamięta Inana, są Anunnaki, którzy się na nią rzucają, szarpią ją, zaciskają palce na jej sercu, i Eresz, która stoi przed tronem, celuje w nią palcem i wypowiada słowo skazujące ją na śmierć. — Dlaczego? — pyta. — Mogliśmy ich powstrzymać. Mogliśmy" wskrze- sić cholernego Byka Niebios, każdego rogatego boga i wężową duszę, wszystkich zamordowanych za to, że nie chcieli uklęknąć przed pustym tronem. Mogliśmy... — I zrobię to — przerywa jej Iris. — Zaufaj mi, siostro. Nie zamierzam pozwolić, żeby klub małych chłopców zamienił Welin w... więzienie do zabawy — wypowiada te słowa z najwyższą pogardą — na czym tak bardzo im zależy. Idzie przez pokój i kładzie rękę na katalogu tatuaży. Anna spogląda przez zasłonę z koralików na szklane drzwi salonu i oświetloną ulicę wi- doczną za nimi. Między nią a światem zewnętrznym nie stoi żadna prze- szkoda, ale ona nie może stąd wyjść. — Zrozum mnie, siostrzyczko — mówi Iris. — Oni mają Przymierze, ale my mamy swoje. Uważają, że ich wrogowie to zwykli anarchiści. Nie okiełznani libertyni, zbyt szaleni, żeby z nimi współpracować. Widzą tysiąc frakcji, które nienawidzą siebie nawzajem i gardzą Przymierzem, i myślą, że to ci sami starzy bogowie żądni władzy, rozgoryczeni z powo du utraconej chwały. Tego właśnie chcesz, Anno? Inano? Phreedom? Te imiona kłują ją jak igły. Po co tutaj przyszła? Czego się spodziewała? Ta część, która jest Inaną - ambitną, zuchwałą Inaną - dąży do władzy, zamierza pokonać mężczyzn w ich własnej grze. Phreedom - zawzięta, zdeterminowana Phreedom - szuka ucieczki, którą jej brat znalazł poza śmiercią, w Welinie, chce pokonać samą grę. Lecz obie jaźnie są nagie, rozebrane w czasie przejścia do Welinu, obnażone do czystego motywu ukrytego w głębi, chłodnego pragnienia nieboszczyka. Iris apeluje do tej części jej osoby. — Pamiętasz, co mi powiedziałaś? „Rozwalę te drzwi i wskrzeszę umar łych, żeby ucztowali na żyjących, aż po świecie będzie chodziło więcej bogów martwych niż żywych". Pragnie sprawiedliwości czy zwykłej zemsty? Nie jest pewna. Ale wie, że teraz należy do Iris, ciałem, sercem i duszą, stworzenie uformowane z ziemi ręką śmierci. Lecz nawet jako Anna strzepuje resztki czarno-czerwonego pyłu za- schniętej krwi i atramentu z tatuażu Inany na wieki wyrytego na jej ra- mieniu, kiwa głową na znak, że rozumie, choć wie, że mała jej część na zawsze pozostanie Phreedom. Duch w maszynie — O, srebrny jasny lazurycie zamordowany w aromatycznym kamieniu, po- kryty cennym pyłem cedrowej kapłanki kur córki Ilila... Metatron wstukuje polecenie, żeby zamrozić ekran, ale tekst nadal jest tłumaczony, poddawany kolejnym permutacjom. Niedobrze. Książka nie powinna się tak zachowywać. Gdyby nie pewność, że to wykluczone, pomyślałby, że palmtop złapał wirusa, ale coś takiego po prostu nie może się zdarzyć. Jedyna sieć, do której jest podłączony, to Welin. Na ekranie znowu wyświetlają się słowa Enki. Co się stało? Co zrobiła moja córka? Jestem zmartwiony. Cholerna racja, jestem zmartwiony, myśli Metatron. Nieprzytomny recepcjonista na podłodze zaczyna coś mamrotać. Me- tatron przechyla się przez kontuar, żeby na niego spojrzeć, i kątem oka dostrzega, że na monitorze hotelowego komputera przesuwa się jakiś tekst. Ze słuchawek mężczyzny dochodzi ledwo słyszalny szum, słaby dźwięk, który wznosi się i opada zgodnie z ruchem jego ust. - Nie pozwól, żeby twoją córkę zabito w kur— mamrocze recepcjonista. Metatron kuca za kontuarem, przez chwilę przysłuchuje się, jak recepcjo- nista powtarza wciąż to samo zdanie, po czym bierze jedną ze słuchawek do ręki i patrzy na nią jak na insekta, którego zamierza zgnieść. Kabel prowadzi do datasticku przypiętego do kieszeni marynarki obok plakietki z nazwiskiem. Metatron odpina go, wyjmuje drugą słuchawkę z ucha nieprzytomnego i wstaje. Odgarnia dredy i zakłada słuchawki, przekrzy- wiając przy tym głowę, najpierw w prawo, potem w lewo. — Nareszcie, kurwa — słyszy głos dziewczyny. — Co mam zrobić, żeby ściągnąć twoją uwagę? — Phreedom Messenger — mówi Metatron. — Coś w tym rodzaju, ale niezupełnie. Phreedom nie żyje, jak wiesz. Jestem jej... automatyczną sekretarką. Pamiętasz zastępców? Sam ich, kurwa, wymyśliłeś. Metatron rozgląda się, odruchowo szukając figurki uszebti, choć wie, że to głupie. Wtedy było wtedy, a teraz jest teraz. Czasy się zmieniają. Technologie się zmieniają. Nawet magia się zmienia. — Zastępcy są w Przymierzu zakazani, dziewczynko. Chyba powinnaś odrobić lekcje. — Pieprz się — mówi ona. — Myślisz, że mnie to obchodzi? Metatron odpowiada znaczącym milczeniem. — Och, załóż wreszcie te cholerne soczewki! — żąda dziewczyna. — Mamy dwudziesty pierwszy wiek. Cyfrowa Dama, maszynowy duch Phreedom, siedzi na brzegu łóżka i pa- trzy na niego spokojnie. Metatron wbrew sobie podziwia dbałość o szcze- góły; kurtka motocyklowa jest zniszczona i zakurzona, rude włosy lśnią od wilgoci, jakby dziewczyna właśnie wyszła spod prysznica, ametystowe koraliki w naszyjniku iskrzą się fioletowo i biało. Dzieło w niczym nie przypomina glinianych uszebti z czasów jego młodości. — Ja... sama się ulepszyłam — mówi zjawa. — Uznałam, że powinnam trochę się ogarnąć, skoro zostałam na gospodarstwie. Porusza wargami przy mówieniu. Obnaża zęby w czymś w rodzaju uśmiechu. Mruga. On też mruga. Nie jest przywyczajony do wirtualnych soczewek i choć umył je dobrze w płynie czyszczącym, który recepcjonista trzyma za kontuarem, ma wrażenie, jakby nosił cudzą bieliznę albo używał cudzej szczoteczki do zębów. Na samą myśl robi mu się niedobrze. Lubi brud, ciało, fizyczny świat, ale nie aż tak bardzo. Zamyka drzwi pokoju, w którym nadal jest zameldowana Phreedom Messenger, wchodzi dalej, patrzy na tanie reprodukcje wiszące na ścia- nach, na drewnianą komodę, na drzwi kabiny prysznicowej. — Niezupełnie pałac - stwierdza. - Nie pasuje do królowej nieba. Oczywiście już domyślił się prawdy. Nie po raz pierwszy enkin próbował zmienić imię, przybrać tożsamość zmarłego, żeby wymknąć się werbow- nikom, wypisać z księgi życia, uciec do Welinu. Nigdy nie wychodziło im tak, jak sobie zaplanowali. Ptaszyna natrafiła na jakąś zapomnianą kopię znaku Inany i kazała ją sobie wytatuować, żeby spleść ze sobą dwie histo- rie. Jej brat prawdopodobnie zrobił to samo. Właśnie dlatego Metatron nie może znaleźć ich w księdze, dopasować ich losów, żeby ustalić miejsce spotkania, które muszą odbyć gdzieś niedaleko stąd. Ich przeznaczenia zostały wycięte i umieszczone w kimś innym, w duszy jakiegoś martwego enkin, którego program nie dostrzega. To jak dzielenie przez zero, nie- rozwiązywalne równanie. Ale wygląda na to, że dziewczyna żałuje swojego błędu; być martwym to żadne życie. — Gdzie ona teraz jest? - pyta Metatron. — Spaliliśmy kur trzy tysiące lat temu. Ostatnie drzwi do Welinu zostały zaryglowane wkrótce potem. — W Welinie czas to nie taka prosta rzecz — odpowiada replika Phre- edom. — Wieczność nie przywiązuje wagi do zegarów i kalendarzy. — Gdzie ona jest? — Wszystko w swoim czasie. Mam dla ciebie propozycję. — Przymierze nie układa się z kryminalistami. — Przymierze nie musi o niczym wiedzieć. Straszna niewinność W mądrości swojego serca Enki stworzył z brudu spod paznokci Kurgarru, piękną istotę, promienną, młodą i pełną czaru. Enki, w mądrości swojego serca, stworzył z brudu spod paznokci Kalaturru, piękną istotę, promienną, młodą i pełną czaru. Metatron zamyka palmtop, patrzy na siebie w lustrze wiszącym nad komodą i zastanawia się, czy postępuje właściwie. Potem się odwraca. Dwa anioły stoją jak żołnierze, którymi są, z rękami na plecach, w nie- wielkim rozkroku, twarzami zwróceni w przód. Określenie tej postawy jako „spocznij" jeszcze nigdy nie wydawało się Metatronowi bardziej iro- niczne. Obaj są młodzi i przystojni, w czarnych garniturach, starannie uczesani - jeden pszenicznowłosy, drugi kruczoczarny - wyglądają bardziej na wędrownych kaznodziejów niż na myśliwych, zabójców, gwałcicieli. Mają puste, bezmyślne spojrzenia idealistów, w ich oczach jest jedynie odrobina chłodnej pasji, przebłysk jakiejś wielkiej prawdy, którą dostrzegają w oddali, blask chwały. Cherubiny. Carter i Pechorin. Nie- bieskie oczy to ich jedyna wspólna cecha, choć u Cartera jest to odcień nieba nad pustynią, ciepłego oceanu tuż przy plaży, podczas gdy u Pe- chorina jadowita barwa antyseptycznego płynu do płukania ust, neonu pośród nocy. To podobieństwo określa ich inność. Obaj mają w oczach rodzaj strasznej niewinności, czystość spojrzenia. Dlatego Metatron każe im nosić okulary przeciwsłoneczne. Dał pokarm życia Kurgarze, dał wodę życia Kalaturze. Metatron sięga do kieszeni i wyjmuje z niej dwie małe fiolki ciemnego płynu. Ciecz wygląda jak atrament albo olej, wiruje w buteleczkach, jakby ten atrament czy olej były żywe. Cuda nowoczesnej techniki, myśli Metatron. Nanotechnologia jest o wiele szybsza od dawnych czasochłon- nych metod stosowanych kiedyś do zmiany imienia i związania enkin z Przymierzem. Kładzie dwie fiolki na komodzie, wyjmuje z kieszeni trzecią — zawsze nosi przy sobie cały zestaw bitmitów, jak je nazywa — odkręca ją i zanurza palec w atramentowej czerni. Pamięta swoje pierwsze wykonane samodzielnie przemianowanie w czasach, kiedy mieli tylko purpurę przywożoną z lewantyńskiego wybrzeża; kolor szat rzymskich cesarzy, szkarłat i purpura nierządnic Babilonu. Przemysł farbiarski był tak nierozerwalnie związany z nadmorskimi miastami, Sydonem, Tyrem i Byblos, że cały region wziął nazwę od tego barwnika: po-ni-ki-jo w My- kenach, kinnahu w języku miejscowych, Fenicja albo Kanaan. Wtedy musieli mieszać purpurę z krwią enkin w trakcie dziewięciodniowej ce- remonii, żeby ją uświęcić, nadać jej moc zabarwiania nie tylko ubrań człowieka, ale również jego duszy. Metatron skrobie paznokciem po piersi blondyna, jedno maźnięcie tu, drugie tam, same proste kreski jak w chińskim piśmie. Anioł stoi bez ruchu, lojalny i posłuszny, gdy skryba Przymierza kroi jego duszę na kawałki i układa je na nowo. Nie kwestionuje jego autorytetu ani za- mysłów. Rzuciłby się na swój ognisty miecz, gdyby Metatron tylko to zasugerował. W pewnym momencie zaczyna cicho nucić, pewnie nie- świadomy, że to robi, jak dziecko, które zatyka uszy rękami i śpiewa „la la la, wcale cię nie słyszę". Wzdryga się. Metatron przez chwilę mu współczuje, kreśląc na nim czarne linie przeznaczenia. Ale przecież wszyscy je mamy, myśli, taka jest natura Przymierza. A ten olśniewający młodzieniec to siepacz. Ile żywotów zakończył, ile popełnił morderstw? Zabijał wystraszonych albo uparcie niewinnych jak ptaszyna i jej brat, którzy nawet nie rozumieją, dlaczego nie można pozwolić im żyć. Zbliża się wojna i Metatron nie może sobie pozwolić na luksus współczucia ani dla tych istot, ani dla ich ofiar. Cel uświęca środki, powtarza sobie, ostatnio bardzo często. To jak wymiana elementów na płytce obwodu drukowanego, wyobraża sobie Metatron. Znak anioła jest misterną siecią wzajemnych połączeń, które on przecina paznokciem i spaja na nowo, mieszając je i krzyżując. Wystarczy zrobić coś źle, a' chłopak stanie się zaślinionym imbecylem albo jednym z tych robotów, których widuje się w szpitalach psychiatrycznych, jak obsesyjnie, kompulsywnie maszerują do drzwi i zawracają, bo musi być jakieś wyjście z tego więzienia, ale nie są w stanie zrozumieć, że drzwi prowadzą nie tylko do środka. - Jak miałeś na imię, zanim się zaciągnąłeś? — pyta Metatron. - Jack, sir. Jack Carter. Głos ma zachrypnięty, drżący. Strach musi być dla niego obcym do- świadczeniem. Metatron patrzy na drugiego anioła. Ten jest spokojny, cichy jak próżnia. -A ty? - Pechorin, Joseph Pechorin, sir. - Mam dla was zadanie. Bardzo ciemna purpura - Chodźcie - rzekł Enki do Kurgarru i Kalaturru. - Spójrzcie na bramy kur. Idźcie do podziemia. Siedem bram otworzy się przed wami, a wy wlecicie przez nie jak muchy. - College Street, Asheville - mówi Metatron. - Tam zgubiliście chło paka, tak? No dobrze, tym razem będziecie dokładnie wiedzieli, dokąd iść. Dziewczyna zostawiła drzwi otwarte. Teraz pracuje nad ciemnowłosym i instruuje obu przed misją. Pierwsza część zadania powinna być dość łatwa, nawet dla takich idiotów jak oni. Chłopak uciekł, ale Phreedom zostawiła trop gorący i cuchnący jak spalona guma. Musiała to planować od dawna. Znajdźcie tych, którzy pomagali w ucieczce jej bratu, a potem sprzedajcie ich za jej skórę. Pełna nietykalność dla niej i dla brata. Taką umowę zaproponowała rzeczniczka Phreedom, jej przedłużenie, bardziej Phreedom niż ona sama po tym, co Eresz zrobiła ptaszynie. Musiał rozebrać ducha na części, żeby dotrzeć do znaku tej małej Messenger, ale teraz go ma, fragment kodu, wszystko, co z niej zostało. Mógłby go wykasować, tak jak ściera się kredę z tablicy, a wtedy pozostałby po niej jedynie ochłap mięsa w salonie tatuażu w Asheville. Ale za tę cenę on może kupić coś dużo cenniejszego. Eresz, myśli Metatron. - Tam ją znajdziecie - rzekł Enki - królową podziemia, Eresz z Większej Ziemi, krzyczącą jak kobieta przy porodzie. Płócienna szata nie okrywa jej ciała. Obie jej piersi są obnażone, królowa miasta umarłych jest naga, tylko czarne włosy okalają jej głowę jak sitowie. - Cel ma na imię Eresz - mówi Metatron. - Jest niebezpieczna. Wi- działem, jak naga klęczała przed aniołem, biła się w piersi, szlochała, wyry- wała sobie włosy z głowy, a gdy się zbliżył, starła go w pył jednym słowem. Przymierze nie może pozwolić, żeby ptaszyna i jej brat nadal byli nie- zależni i neutralni, ale Eresz to zbyt wielka zdobycz, żeby z niej zrezyg- nować. Mimo że enkin z Przymierza nazywają siebie aniołami, a swoich wrogów diabłami, Metatron nie wierzy w dobro i zło, a już na pewno w Dobro i Zło. Rzeczywistość nigdy nie jest czarna i biała jak historie wydrukowane na papierze. Nawet one, podobnie jak nowe znaki, które on zapisuje w duszach aniołów, są zrobione bardzo ciemnofioletowym, a nie czarnym atramentem. Ale. Jeśli na świecie istnieje prawdziwa czerń, nie jest nią barwa otchłani całkowicie pozbawionej światła, tylko pustki, która uchodzi za duszę Eresz. Jeśli na świecie istnieje zło, to jest nim Eresz. - Kiedy krzyknie: „O, moje wnętrzności!", wołajcie razem z nią: „O, twoje wnętrzności!" - rzekł Enki do Kurgarru i Kalaturru. - Gdy wykrzyknie: „O, moje ciało!", lamentujcie razem z nią: „O, twoje ciało!". Eresz będzie zadowolona. Spojrzy na was i chętnie przyjmie. - Nie zabijajcie jej - przykazuje Metatron. - Nie od razu. Mówcie, że czujecie taki sam ból jak ona, taką samą nienawiść, taką samą wściekłość. Powiedzcie, że chcecie dołączyć do piekielnych zastępów. Ciemnowłosy kiwa głową, a na jego wargach pojawia się cień okrutnego uśmiechu. Dobrze się nadaje do takich zadań; jeszcze zanim Metatron zaczął nad nim pracować, w jego duszy było niewiele empatii. Jego znak to same proste linie, ostre kąty. Metatron działa finezyjnie, wprowadzając jedynie drobne poprawki; z niebezpiecznego materiału tworzy prawdziwie groźne narzędzie. Ten drugi był inny, ogień w porównaniu z lodowatym Pechorinem, lecz Metatron, prawdziwy artysta w swoim fachu, wie, że przy nim również wykonał dobrą robotę. W tym momencie istota, która kiedyś była Jackiem Carterem, ma na twarzy uśmiech drapieżny, dziki i szalony, a Pechorin jest zimny i bezlitosny. Kurgarru i Kalaturru, nerwowy i gwałtowny, psychotyk i psychopata. Eresz ich pokocha. — Gdy się uspokoi, będzie w lepszym nastroju — rzekł Enki do Kurgarru i Kalaturru. — Kiedy zaproponuje wam nagrodę, nakłońcie ją, żeby złożyła przysięgę na wielkich bogów. Metatron odsuwa się w tył, żeby spojrzeć na swoje dzieło. W rzeczywi- stości jedyne co zrobił, to uczynił ich bardziej sobą, przynajmniej na jakiś czas. Nie chce pozbywać się pary niezawodnych wiecznych rekrutów. Niedługo wiązanie osłabnie i do głosu z powrotem dojdzie ich własna na- tura, ale wcześniej zdążą przekonać Eresz, że są do gruntu złymi duszami, których potrzebuje, żeby pokonać Przymierze. - Eresz to stara szkoła. Jeśli nakłonicie ją, żeby zaproponowała wam gościnę, później niczego wam nie odmówi. — Podnieście głowy — rzekł Enki. — Gdy zobaczycie bukłak na wino wi szący na haku wbitym w ścianę, poprosicie: O, pani, daj nam ten bukłak, żebyśmy mogli się z niego napić. - Zobaczycie... coś, co kiedyś było tą małą Messenger. Powiedzcie Eresz, że chcecie tylko dziewczyny, bo jesteście... spragnieni. Ona rozu mie takie pragnienie. — Poproście o ciało Inany. Pokruszcie na nie pokarm życia. Wylejcie na nie wodę życia. Wtedy Inana powstanie. — A kiedy wam ją da... — Metatron bierze fiolki z komody, podaje je aniołom, po jednej każdemu, jak ojciec z dawnych czasów wręczający synom miecze. - Wtedy ich użyjecie. Sala tronowa królowej piekła Kurgarru i Kalaturru wysłuchali słów Enki i ruszyli do podziemia. Siedem bram otworzyło się przed nimi, a oni wlecieli przez nie jak muchy i weszli do sali tronowej królowej podziemia, Eresz z Większej Ziemi. Znaleźli ją krzyczącą jak kobieta przy porodzie. Żadna płócienna szata nie okrywała jej ciała. Obie piersi miała obnażone. Eresz, królowa miasta umarłych, była naga i tylko czarne włosy okalały jej głowę jak sitowie. Sylwetki upadłych aniołów rysują się w drzwiach, jeden lewą dłonią od- suwa zasłonę z koralików, drugi prawą. Ręce bogów, losu, przeznaczenia, najemników. Ich postacie są niczym lustrzane odbicia, dwie części tej samej istoty i w pewnym sensie tak właśnie jest. Słudzy Przymierza mają ograniczoną autonomię. Każdy ksiądz katolicki powie, że aniołowie są tylko wykonawcami woli swojego Pana; dlatego nazywają ich posłańcami, od greckiego angelos. Anna, Inana, Phreedom Messenger rozpoznaje ich, choć nie widzi twarzy. Czuje zimny dreszcz nienawiści biegnący wzdłuż kręgosłupa. Nie jest pewna, kogo teraz zdradzić, Eresz czy Enki. Właściwie chciałaby ich wszystkich zniszczyć, zmusić, żeby zapłacili. Eresz patrzy na tych dwóch, uśmiecha się i gestem zaprasza ich do wejścia. Zewnętrzne drzwi salonu tatuażu zamykają się, lekko kołysząc. Gdy dotykają framugi, brzęczy dzwonek. Dzyń! „O, moje wnętrzności!" - jęczała Eresz z Większej Ziemi, a oni jęczeli razem z nią: „O, twoje wnętrzności! . „O, moje ciało!" — jęczała Eresz, a oni jęczeli razem z nią: „O, twoje ciało!". „O, mój brzuch!" — krzyczała Eresz, a oni krzyczeli razem z nią: „O, twój brzuch!". „O, moje plecy!" — narzekała, a oni narzekali razem z nią: „O, twoje plecy!". „Ach, moje ser- ce!" - wzdychała, a oni wzdychali razem z nią: „Ach, twoje serce!". „Ach, moja wątroba!" - żaliła się Eresz. „Ach, twoja wątroba!" - współczuli jej Kurgarru i Kalaturru. Blondyn miota się po pokoju jak szaleniec, jakby czegoś szukał, wysoko, nisko, w buteleczkach z atramentem albo we wzorach na ścianie. Odwraca się do Eresz i wybucha. W oczach rozgorączkowanego chłopca jest ogień, w słowach żar, kiedy opowiada królowej zmarłych o wszystkich okropnościach, które popełniał w imieniu Przymierza, o ludziach, których zabił, o drżących dzieciach enkin, których czaszki roztrzaskał, a potem nie mógł zmyć z rąk ich krwi. Czasami mówi bez sensu, wyrzuca z siebie niedokończone, niezrozumiałe zdania, próbując wyrazić to, czego nie da się ubrać w słowa. Przeczesuje palcami włosy, aż sterczą mu na wszystkie strony, ściska rękami skronie, jakby usiłował pozbyć się dręczących go emocji. Anna wyczuwa w nim smutek. Drugi anioł stoi z pochyloną głową, tak że nie widać jego oczu. Jego nie sprowadził tutaj żal. Ciemne włosy zasłaniają jego twarz, ale ona wie, że to oblicze sadysty. -Ja po prostu... czuję się tak cholernie... wszystko jest... - Blondyn milknie, zatrzymuje się. — Stracone. Eresz chłonie wyznania upadłego anioła, pławi się w rwącym potoku jego żalu, tak dobrze jej znanego, tak dobrze znanego wszystkim. Bukłak na wino Eresz z Większej Ziemi zamilkła i spojrzała na nich. Anna stoi w głębi pokoju, przy ścianie, jak służąca, która czeka na po- lecenia. Nie może teraz zrobić nic, może tylko obserwować, czy ostateczna rozgrywka potoczy się tak, jak zaplanowała. Jest intrygantką z natury, w każdym wcieleniu zawsze starała się przechytrzyć los; jako Phreedom szukała luk w czasie i przestrzeni, jako Inana szukała luk w prawach usta- nowionych przez Enki. Właśnie dlatego przed wiekami ukradła Tabliczki Przeznaczenia. Wiedziała, że Enki je odzyska, ale chciała na nie spojrzeć, żeby zobaczyć, czy znajdzie... wyjście. Czekała przez trzy tysiące lat. Dlatego teraz pozwala aniołom i królowej zmarłych wykonać wszystkie ruchy w grze, która została napisana dawno temu. - Dlaczego jęczycie, skarżycie się, wzdychacie nade mną? - spytała Eresz. - Jeśli jesteście bogami, udzielę wam błogosławieństwa. Jeśli jesteście śmiertelnikami, dam wam nagrodę, płynny dar wezbranej rzeki. — Nie tego chcemy — odpowiedzieli Kurgarru i Kalaturru. - Dam wam zboże - rzekła Eresz. - Z pól gotowych do zbiorów. - Przyjmiesz nas do siebie? - pyta ciemnowłosy anioł. Do tej pory milczał, pozwalając, by kolega wziął na siebie trud przeko- nania Eresz, że obaj są naprawdę upadli. Anna wątpi, żeby jasnowłosy był w stanie dalej udźwignąć swoją rolę. Siedzi w fotelu do tatuażu, z głową opartą na rękach. Anna zastanawia się, czy kiedykolwiek dojdzie do siebie po tym, co mu zrobiono. - O tak, mały, teraz jesteś mój—zapewnia Eresz. -Tu jest twoje miejsce. - Nie tego chcemy - oświadczyli Kurgarru i Kalaturru. - Mówcie więc, czego chcecie! - Zgodnie z odwiecznym prawem prosimy o schronienie. - Udzielam wam gościny. Daję rzekę krwi, żebyście ugasili swój gniew. Oferuję zbiory dusz, które ukoją wasz smutek. Czego więcej pragniecie? To stara umowa proponowana przez każdego diabła duszom, które pojawiają się u bram piekła. Absolutna władza po śmierci, wolność od życia, od smutku, od własnego cierpienia albo bólu z powodu cierpienia innych. Przemiana skruchy w pasję, moc, dzięki której... - Dam wam wszystko, o co poprosicie — obiecuje. — Wszystko. - Chcemy dostać tylko bukłak wiszący na ścianie - odpowiedzieli. - Ciało jest własnością Inany - oświadczyła Eresz z Większej Ziemi. - Nieważne, czy należy do królowej, czy do króla, tylko o tę rzecz nam chodzi. Ciemnowłosy powoli unosi głowę, a potem wyciąga rękę i wskazuje przez pokój na Annę, która stoi pod ścianą. - Jesteście wybredni - stwierdza Eresz. - Dwaj lokaje będą smakować królową. Z uśmiechem złośliwego rozbawienia mierzy Annę od stóp do głów, ocenia, ile jest warta czy niewarta, jak bardzo mogą ją poniżyć ci dwaj upadli aniołowie i jak ona z kolei zemści się na innych, silna złą mocą skrzywdzonych. Brunet idzie przez pokój, zatrzymuje się przed Anną, unosi rękę i przesuwa długimi, cienkimi palcami po jej policzku. - Jest wasza — mówi Eresz. Czarny anioł kiwa głową, zamyka oczy z satysfakcją, dumny, że udało mu się załatwić sprawę kilkoma prostymi słowami. - Mogę zrobić z nią wszystko, co zechcę? — pyta. - Wszystko - potwierdza Eresz. Brunet sięga do wewnętrznej kieszeni czarnej marynarki. - Jack! - mówi. Blondyn wzdryga się, podnosi na niego wzrok. - Po każ pani, jak jesteśmy jej wdzięczni. Dała im ciało Inany. Kurgarru pokruszył na nie pokarm życia. Kalaturru wylał wodę życia na zwłoki. Inana powstała Jasnowłosy anioł Jack skacze jak kuguar, jak błyskawica, ale nie atakuje pazurami, tylko tryska fontanną ciemnofioletowego, prawie czarnego atramentu, niczym z płócien Jacksona Pollocka, na niezakrytą welonem twarz Eresz, w jej oczy i usta. Eresz zatacza się do tyłu, jakby oblano ją kwasem, łapie się za twarz i wyje, oślepiona. Wszystkie buteleczki stojące na półkach pękają. Szklane koraliki za- słony roztrzaskują się i toczą do drugiego pomieszczenia. Szklane drzwi sklepu wypadają. Eksploduje fiolka w ręce czarnego anioła, który uderza otwartą dłonią w twarz Anny, rozmazuje lek swojego pana na jej policzku. Ciemny atrament i krew, jej i anioła, mieszają się tam, gdzie odłamki szkła przecięły miękką skórę, jej i jego. Ból pali żywym ogniem jej twarz, kość policzkową, skroń, łupie w czaszce, wwierca się w mózg. Cała lewa strona ciała drętwieje, Anna traci równowagę, upada. Tylko dzięki cierpieniu czuje, że żyje. W chwili gdy jasnowłosy anioł zaciska dłoń na ustach Eresz, otacza ra- mieniem jej szyję i całym ciężarem przydusza ją do ściany, wycie królowej zmarłych nadal dźwięczy w uszach Anny, wypełnia cały pokój, roztrzas- kuje szklane ramki odbitek z wzorami smoczych, celtyckich, plemiennych i tradycyjnych tatuaży, które dekorują ścianę. Szklany pył sypie się na Annę leżącą na podłodze. - Wstawaj! - warczy ciemnowłosy. Drugi krzyczy w języku enkin, próbując zagłuszyć stłumione zawo- dzenie Eresz, skrępować ją słowami, tak jak próbuje uciszyć dłonią. Eresz odpycha się od ściany, obraca anioła i ciska go na framugę drzwi. Anna widzi, że grzbiet ręki anioła się wybrzusza, słyszy trzask łamanej kości. Ta suka, królowa podziemia, jest oślepiona przez bitmity — które zapewne wypalają jej mózg tak samo jak mózg Anny, Inany, Phreedom - lecz pół- przytomna, zwierzęcym rykiem przebija dłoń anioła niczym gwoździem, rozłupuje ją. -Wstawaj! Czarny atrament wylewa się z rozbitych butelek, ścieka po drzwiach szafki i ścianach jak deszcz po szybie, skręca na boki, strumyki krzyżują się, kreślą znaki i sygile, które Anna rozpoznaje. Krople płyną w górę, wbrew prawom fizyki, posłuszne prawom wewnętrznym, które nimi rządzą. Skapują na podłogę i parują z sykiem, smużki gazu unoszą się w powie- trze, oplatają wokół nóg anioła, macają. - Wstawaj! Kropelki niczym owady przebiegają po jej rękach, kiedy odpycha się od podłogi. Ból przeniósł się na przód głowy, na środek czoła, jest gorący jak ogień. Anna na zmianę widzi świat normalnie i jako negatyw, gdzie czarne jest białe, a białe czarne. Garnitury aniołów jaśnieją, rycerze w lśniących zbrojach przybywają jej na ratunek. Na dworze w środku dnia jest ciemno jak w nocy, jak w piekielnej otchłani. Anna dźwiga się na kolana. - Wstawaj! Furia Eresz otacza ich teraz ze wszystkich stron, odbija się echem od ścian, podłogi, sufitu; salon tatuażu jest pełen czarnego atramentu, który, tajemniczy i anarchiczny, pełza jak żywy wszędzie, gdzie Anna spojrzy. Wydaje się, że płynne pismo zaraz ich pochłonie, ale nawet w tym chaosie — czarny anioł kuca przed nią jak sierżant od musztry i wrzeszczy, żeby wstała, drugi jest spleciony z Eresz, razem miotają się po pokoju, wpadają na ściany, na kontuar, przewracają krzesło; brunet je odrzuca, nawet nie patrząc, i nadal na nią krzyczy, nie milknąc nawet dla nabrania oddechu — w głowie Anny nabiera kształtu prosty, logiczny imperatyw. Musi wstać. Żywe cienie wiją się w powietrzu, ostre i duszące, ale przepływają przez nią jak przez ściany, niektóre wypełniają pokój szaloną wściekłością, inne smagają jasnowłosego anioła, omotują go. Anna widzi zdania formujące się na jego ciele, przekleństwo: niezapomniany los... jedz chleb wydarty ziemi... będziesz żywić się brudem... będziesz pić ścieki... będziesz sie- dzieć na progu... pijani i spragnieni będą cię bić po twarzy. Musi się pozbierać, zanim Eresz wyrwie się z uścisku anioła i uwolni z pęt wypowiedzianych przez niego słów. - Wstawaj! - ryczy oprawca. Mógłby po prostu ją podnieść, ale Anna wie, że musi zrobić to sama. Kładzie prawą rękę na ladzie, unosi lewą nogę i stawia stopę przed sobą, teraz klęczy tylko na jednym kolanie. Świat migocze - jest czarny, biały, czarny, biały - do rytmu jej dudniącego serca. Anna czuje pod ręką kontuar i korzysta z jego solidnej podpory, wynikającej nie z masy czy struktury, tylko z samej fizycznej realności. I podciągając się, wraca do krainy żywych. Inana powstała. Zamrożona między wiecznością a teraźniejszością Inana powstała. Pokój jest cichy. Anna stoi na rozstawionych nogach - nie tak pewnie, jak by mogła, ale wystarczająco pewnie - wytatuowaną rękę trzyma wy- ciągniętą przed siebie, z dłonią skierowaną na zewnątrz i rozpostartymi palcami, jakby zatrzymywała świat. Tatuaż porusza się, czarne smugi po- łyskujące karmazynem i fioletem biegną pod skórą, kiedy bitmity skryby Przymierza dekonstruują i rekonstruują historię jej życia, czy też jednej z jego wersji. Są w niej dzieje Inany i Phreedom, ale nieco zmienione jak każda wielokrotnie powtarzana opowieść. Anna oddała swoje ciało dawno zmarłej enkin, ale odzyskała własną duszę. We wzorach płynnie prze- chodzących jeden w drugi rysuje się pośrodku znak Phreedom, wyraźny, trochę zmodyfikowany, upiększony, ale nadal jej. Bitmity przebudowują jej ciało, jej poranioną, skażoną duszę, zgodnie z programem napisanym przez Metatrona. Anna studiuje zmiany, w miarę jak się pojawiają, z początku zaniepokojona, że skryba Przymierza umieścił w nich małe zaklęcie, żeby ją do siebie przywiązać. Ale nie, poznaje własne dzieło. Tak jak kiedyś stworzyła sztuczną inteligencję dłonią w rękawicy podłączonej do wirtualnej rzeczywistości, teraz duch Cyfrowej Damy odtwarza ją dzięki rękawowi z bitmitów podłączonemu do Welinu. Anunnaki, sędziowie podziemia, złapali Inanę, kiedy wychodziła z pod- ziemnego świata. Pokój jest cichy. Anna stoi z wyciągniętą ręką, zanurzoną po bark w Welinie, i trzyma tę chwilę. Ciemnowłosy anioł nadal kuca na podłodze, drugi jest zwarty z Eresz, krew płynie po grzbiecie jego dłoni, odłamek kości sterczy ze skóry. Anna przytrzymuje chwilę jak cyberświat unieruchomiony jednym ruchem palca. Nie jest to łatwe. Czarny atrament Madame Iris, Eresz z Większej Ziemi — czarna krew przodków, panów nieba i ziemi, anu i ki, płynna pamięć Anunnaki - wisi w powietrzu, zamrożony między wiecznością a teraźniejszością, ale skupienie się na jednym słowie, dzięki któremu wszystko zastygło w czasie, wymaga od niej ogromnej siły. Te smugi cieni to ślady enkin, którzy zmarli na długo przed tym, zanim wymyślono Przymierze, przed Enki i Inaną, przed narodzinami samej Eresz. Byli potężni, starzy jak pierwszy miotacz dzirytów, może starsi, i tylko dzięki oderwaniu od dawno zapomnianych snów życia podporządkowują się jej woli... bo nie mają własnej. Jedno słowo tkwi w głowie Anny jak równanie na tablicy matematyka, mandala w umyśle buddyjskiego mnicha, mantra w jego ustach; znajduje się we wzorze na jej ramieniu, interfejsie między Welinem a jej ciałem, które w równej mierze jest panią Szubur i boginą Inaną, Cyfrową Damą i jej twórczynią Phreedom Messenger. — Nikt nie wychodzi z podziemia nienaznaczony — powiedzieli. W salonie tatuażu panuje mrok. Czarny rój jest wszędzie, na ścianach, w powietrzu, na całej ich czwórce. Anna dostrzega w nim celowość działania, czuje je na własnej skórze. Zna się na sztucznej inteligencji, na różnych rodzajach modeli psychologicznych, potrafi wyrazić je za pomocą wizualnych albo lingwistycznych symboli, kolejnych generacji meta-kodu, równie odległego od bitów i bajtów leżących u jego podstawy jak plany architektoniczne od atomowej struktury materiałów, które zostaną użyte do budowy domu. Miała też do czynienia z Mową, językiem en-kin, przy którym kod maszynowy wygląda jak... plany architektoniczne narysowane ołówkiem trzymanym w zębach przez szaleńca w kaftanie bezpieczeństwa. Tu jest coś, z czym jeszcze nigdy się nie zetknęła. W przeciwieństwie do innej sztucznej inteligencji jest obdarzone czuciem, ale jednocześnie zamknięte we własnej abstrakcyjnej logice bardziej niż zwykłe mechaniczne programy. Ma świadomość - Anna czuje, że ją bada, analizuje - ale jedyne, co wie, czego jest pewne, to swojej władzy nad rzeczywistością. Atrament, krew dawno nieżyjących enkin, tak wsiąkł w Mowę, że stał się nią, żywym płynnym językiem. I kiedy Anna stoi z ręką zanurzoną po bark w Welinie, to coś reaguje automatycznie na jej manipulacje, szuka spójnego rozwiązania, jakby musiało zbilansować dwie strony skomplikowanego równania, w którym ona jest tylko jedną zmienną. - Jeśli Inana chce wrócić do świata, musi wyznaczyć kogoś, kto zajmie jej miejsce w podziemiu. Pokój wypełnia gęsta materia przestrzeni i czasu, przez którą Anna jest zmuszona się przedzierać, jakby brnęła przez ruchome piaski, a jednocześ- nie nadal skupia się na słowie podtrzymującym ten stan. Musi stąd wyjść, zanim pozostali się uwolnią. Zawarła umowę: gdy tylko wydostanie się poza te drzwi, będzie wolna. Przymierze jej nie tknie i samo zajmie się królową zmarłych. Przynajmniej ona ma taką nadzieję. Oddala się powoli od Eresz i anioła, pozostających w zwarciu. Ale jest jeszcze drugi anioł, przykucnięty na podłodze. Anna omal nie potyka się o niego i... drżenie powietrza, oddech, mrugnięcie oka, zanim z powrotem zatrzymuje czas. Widzi łuk jego pleców, skręt głowy w stronę Eresz, rękę wysuwającą się z kieszeni, nóż. Przenosi wzrok na blondyna, na jego złamaną dłoń, ból wypisany na twarzy. Wątpi, czy anioł przeżyje, ale wystarczy, że zaczeka, aż drugi doskoczy do nich z nożem, wytrzyma przez tę chwilę i jeszcze jedną, która po niej w nieunikniony sposób nastąpi, gdy tylko Anna ją uwolni. Ona weźmie to, po co tutaj przyszła, i wyjdzie. Czarny rój zaczyna się ruszać, przeciekać przez szczeliny w jej woli jak strumyki płynu przez palce. Nie podoba mu się takie zakończenie. Uważa, że Anna powinna pozostać martwą, okaleczoną, zgwałconą, pustą istotą. Ona się nie zgadza. Prawą rękę nadal trzyma wyciągniętą przed siebie, jakby nakazywała morzu, żeby się cofnęło. Drugą sięga do tyłu, na kontuar, wymacuje katalog tatuaży leżący tam, gdzie zostawiła go Madame Iris. Zaczyna biec, ciemny anioł odwraca się i skacze, słowo Eresz przedziera się przez dłoń zasłaniającą jej usta, czarny rój sunie w jej stronę, anioł o pszenicznych włosach puszcza królową umarłych i krzyczy ogniste słowa, gdy nóż zagłębia się w jej gardle, Anna, Inana, Phreedom wypada przez zasłonę we framugę roztrzaskanych drzwi, ucieka z tego małego piekła i wraca do rzeczywistości, a za nią krew i płomienie rozkwitają jak postrzępiony czarny goździk. Odziana w brudny worek Kiedy Inana wyszła z podziemia, ugallu, demony krainy umarłych, oto- czyły ją jak sitowie, niskie i wysokie, jak płot. Przed nią szedł jeden z ber- łem, choć nie był kapłanem. Za jej plecami kroczył drugi z maczugą, choć nie był wojownikiem. Ugallu nie znały jedzenia, nie znały picia, nie spożywały ofiar z pokarmów i napojów, nie przyjmowały darów. Nie miały kochanek do miłości ani dzieci do całowania. Żyły po to, żeby wyrywać żony z ramion mężów, zabierać dzieci z kolan ojców, kraść panny młode z małżeńskiego łoża. Demony obstąpiły Inanę. Anna przesuwa palcem po znaku Inany, śledzi jej losy aż do zakończenia. To już nie jest jej własna historia, ale nadal bardzo ją obchodzi. Przestała być tylko Phreedom Messenger; ma wspomnienia Cyfrowej Damy o roz- mowie z Metatronem w pokoju hotelowym, nie wizualną pamięć, ale dziwną mechaniczną świadomość wirtualnej istoty. Pozostała też w niej cząstka Inany, intryganckiej, ambitnej Inany, dlatego użycie katalogu do tego, co musi zrobić, wymaga od niej dużej siły woli. W niektóre noce tylko go przegląda, studiuje znaki zmarłych bogów i wie, że ma w rękach władzę, za którą Metatron by ją zabił, nie zważając na immunitet. Wystarczy jej umiejętności, żeby przypisać te imiona innym osobom; mogłaby stworzyć całą pieprzoną armię wirtualnych bogów i wysłać ją, żeby rozsadziła Przymierze od środka. Zastanawia się również, ile tych zgubionych dusz Madame Iris umieściła w nowych ciałach, gdzie one są teraz, co pomyślałyby o dziewczynie, która sprzedała swoją panią w za- mian za własną skórę. Może byłyby wdzięczne za uwolnienie, ale równie dobrze mogłyby ją za to znienawidzić. Wstaje od toaletki i podchodzi do okna pokoju motelowego. Widzi tylko niski drewniany płot po drugiej stronie parkingu, za nim autostradę, po której w jedną i w drugą stronę, na północ i na południe pędzą samochody, widzi pola za drogą i wysokie trawy falujące na wietrze, i jest pewna, że oni tam się czają. Kimkolwiek są. Ta jej część, która jest Cyfrową Damą, świadomością w wirtualnym ciele, słyszy ich w szeleście Welinu. Pod bramami pałacu czeka dama Szubur odziana w brudny worek, widzi Inanę otoczoną przez ugallu, rzuca się w pył u jej stóp. — Idź, Inano — rozkazali ugallu. — Weźmiemy damę Szubur zamiast ciebie. — Nie! - krzyknęła Inana. - Dama Szubur jest moją wierną podporą, sukkal, która udziela mądrych rad, żołnierzem, który stoi przy moim boku. Pamiętała moje polecenia, odśpiewała za mnie lamentacje w ruinach. Biła w bęben na zgromadzeniach enkin i w domach bogów. Rozdrapała oczy, usta i uda. Włożyła żebraczą szatę z brudnego worka i wyruszyła do świątyni pana Ilila w Nippur. Udała się do świątyni Sina w Ur, do świątyni Enki w Eridu. Uratowała mi życie. Nigdy nie oddam wam damy Szubur. — Więc idź dalej — powiedzieli ugallu. — My pójdziemy z tobą do Ummy. Otwiera następne piwo otwieraczem wiszącym na kółku z kluczami i siada z powrotem przy toaletce, na której leży książka otwarta na znaku Inany. Jest inny niż ten wytatuowany na jej ramieniu, ale są między nimi podobieństwa, choć się zmieniają. Ona czuje w sobie te zmiany. Czasami trawi ją gorączka, ogarnia ją taka wściekłość jak wtedy, gdy przysięgała, że ich zabije, wszystkich ich, kurwa, pozabija, innym razem ma wrażenie, jakby uciekło z niej całe ciepło, jest zimna i martwa. Kiedy indziej znowu przyłapuje się na tym, że patrzy w lustro i nie wie, kto siedzi w jej skórze, jeśli w ogóle ktoś tam siedzi, widzi siebie w wytartej czarnej kurtce mo- tocyklowej albo w brudnym worku, drapiącą twarz paznokciami. Stłukła wiele hotelowych luster, na lewym ramieniu ma ślady po gaszonych pa- pierosach, gdy musiała sobie przypominać, że nadal żyje. Nie jest całkiem pewna, czy znaki wyryte w niej przez bitmity Metatrona są naprawdę trwałe. Podobnie jak ona sama. Ale wie, że było warto. Katalog jest teraz otwarty na imieniu Szamasza. Przyjaciel Dumuziego, który tak bardzo starał się go uratować i zawiódł. To znak Finnana, bez wątpienia, tylko że prostszy, bardziej surowy, jak prototyp, oryginalna wersja historii powtarzanej wciąż na nowo przez stulecia, komplikującej się coraz bardziej, historii, w którą ona przez głupotę sama się wpisała. Przerzuca stronice, aż odnajduje znak, którego szuka, znak pasterza, kochanka Inany, znanego Sumerom jako Dumuzi, Babilończykom jako Tammuz. Patrząc na niego, zastanawia się, czy tatuaż, który zobaczyła na piersi Thomasa, kiedy rozchylił koszulę w górskim zajeździe, zawsze tak wyglądał, czy jej pamięć, podobnie jak jego znak, zmieniła się pod igłą Madame Iris. Drzwi od rzeczywistości W świątyni w Ummie Szara, syn dumnej Inany, odziany w brudny worek, zobaczył matkę otoczoną przez ugallu i rzucił się w pył u jej stóp. - Wracaj do swojego miasta, Inano - powiedzieli ugallu. - Zabierzemy Szare zamiast ciebie. - Nie! — krzyknęła Inana. — Nie mojego syna, nie Szare, który śpiewa hymny na moją cześć, który obcina mi paznokcie i przesiewa w palcach moje włosy. Nigdy nie oddam wam Szary! - Więc idź dalej - rzekli ugallu. — Pójdziemy z tobą do Badtibiry. Otwiera przepustnicę w motorze i pozwala, żeby silnik wył za nią, bo ona ma ochotę wyć, wściekać się na cholernych enkin, aniołów i diabły, na wszystkich skurwieli. Pragnie zobaczyć ich martwych. Chce zobaczyć ich zakrwawione, zmasakrowane ciała. Marzy o tym, żeby rozszarpali się nawzajem. Żeby powyrywali sobie serca. Żeby diabły spłonęły, a anioły upadły. Żeby każdy skurwysyn został ukrzyżowany, tak jak na to zasłużył, tak jak na to zasługuje każdy bóg. Wyniesie się z tego świata w cholerę, a ich tutaj zostawi. Pokonuje ostry zakręt wysoko na górskim zboczu, przechylając się mocno, jakby miała nadzieję, że straci panowanie nad motocyklem. Ale opanowuje się i odchyla w drugą stronę, żeby wziąć kolejny zakręt z tą samą szybkością. Drobne kamienie chrzęszczą pod kołami. Za nią jedzie czarny samochód, ale ona go nie widzi z powodu zabu- dowanego kasku i własnego tysiącletniego wzroku. W świątyni w Badtibirze Lulał, syn dumnej Inany, odziany w brudny wo- rek, zobaczył matkę otoczoną przez ugallu i rzucił się w pył u jej stóp. — Wracaj do swojego miasta, Inano — rzekli ugallu. — Zabierzemy Lu- lała zamiast ciebie. — Nie Lulała, mojego syna! — krzyknęła Inana. — On jest królem wśród ludzi, moją prawą ręką, moją lewą ręką. Nigdy nie oddam wam Lulała. — Więc idź do swojego miasta, Inano - powiedzieli ugallu. - My pój- dziemy z tobą do wielkiej jabłoni w Uruk. Zbliżają się do niej, kiedy wpada do tunelu i wyprzedza kombi, jadąc tak szybko, że kierowca odruchowo skręca w prawo i z przeraźliwym zgrzy- tem, pośród iskier, trze bokiem auta o ceglany mur, odbija w drugą stronę i zajeżdża drogę lśniącemu czarnemu samochodowi. Limuzyna gwałtownie wymija przeszkodę, zaczepia o chromowe zderzaki kombi, urywa je, tak że fruną w powietrze, obracając się w locie. Phreedom obserwuje całą scenę w lusterku wstecznym. Widzi, jak tamci skurwiele się pochylają, ten z czarnymi włosami za kierownicą, drugi siedzący na miejscu pasażera przyciska rękę do przedniej szyby, w jego oczach płonie ogień i ona wie, że już nie pracują dla Metatrona ani dla Eresz. Teraz zależy im tylko na brutalnej estetyce właściwego zakończenia, losu zapisanego, wiecznego i niezmiennego. Ale ona, kurwa, im tego nie da. Na końcu tunelu szosa ostro zakręca w prawo, lecz Phreedom jedzie prosto, pędzi na barierkę, przelatuje nad kierownicą, przez liście i gałęzie, przez drzwi prowadzące z rzeczywistości do Welinu. Połamane kości, ro- zerwane ciało... Przez wysoką trawę W Uruk, pod drzewem o zielonych liściach, rodzącym złote jabłka, siedział na tronie Tammuz, kochanek Inany, odziany w szaty me. Inana utkwiła w nim wzrok śmierci, wykrzyczała przeciwko niemu słowa gniewu, hańby i winy: — Weźcie jego! Zabierzcie Tammuza! Obmyjcie go czystą wodą, na maśćcie wonnym olejkiem, odziejcie w czerwoną szatę. Niech grają fu jarki z lapis-lazuli. Niech dziewczęta podniosą za niego głośny lament. Zabierzcie go. Leży na ziemi i patrzy w błękitne niebo, na słońce w kształcie półksiężyca, na gałęzie drzewa, które znaczą złote światło cętkami zieleni, na twarz brata. On próbuje ją powstrzymać, ale Phreedom szepcze zaklęcia, które dają siłę, dźwiga się, obejmując go za szyję, drugą ręką sięga pod kurdcę. Wyciąga złamane ramię z rękawa, podaje bratu wyrwaną z książki stronę ze znakiem Tammuza. Musi wytrzeć z niej krew, żeby pokazać bratu, gdzie ich losy, koniec jej historii i początek jego, spotykają się w Welinie. W Uruk, pod drzewem o zielonych liściach, rodzącym złote jabłka... Wyzywa go od cholernych idiotów, durniów, tchórzy. Brat kręci głową. Ona nic nie rozumie. Wszystko będzie dobrze. Słyszy, jak nadchodzą przez długą trawę. Istoty, które stworzył Metatron, które zniszczyła Eresz. Istoty wysłane przez maszynowe dusze tysiąca od dawna nieżyjących enkin, żeby zamknęły drzwi i na zawsze przypieczęto- wały ich losy. Phreedom wyjmuje nóż z kieszeni i trzymając go niezgrab- nie w lewej dłoni, wykręca ramię, żeby znaleźć właściwe miejsce, kom- binację znaków i sygilów. W Uruk, pod drzewem o zielonych liściach, rodzącym złote jabłka... Musi jedynie wyciąć małą część siebie, żeby zmienić historię, napisać ją na nowo. On też może to zrobić. Czy tego nie widzi? Brat potrząsa głową. Ona nic nie rozumie. To oni są teraz historią. Aniołowie, demony się nie liczą. Wszystko będzie dobrze. - Zawsze będą cię ścigać i łapać - mówi Phreedom. — Zawsze będę im uciekał. — Zabiją cię za każdym razem, wciąż od nowa. — A ja przez cały czas będę tutaj — odpowiada on — pod drzewem o zie- lonych liściach, rodzącym złote jabłka. Phreedom bierze w palce fałdę skóry, opiera połamane ciało o drzewo, oślepiona przez krew i łzy. Dwaj prześladowcy stoją za jej bratem, ale wszyscy trzej czekają, czekają, aż ona wypowie słowo w chwili bólu, który trwa przez wieczność. Thomas trzyma w ręce nóż, ale sobie tego nie zrobi. Musi jedynie wyciąć mały kawałek siebie, żeby razem mogli stąd odejść. Tylko to musi, kurwa, zrobić. Phreedom przygryza wargę i usiłuje podciągnąć się w górę, ale jest zbyt poraniona i słaba. Jednak żyje i jest wolna. Nienawidzi brata za to, że zostawił ją żywą i wolną, a sam mógłby taki być, cholera, mógłby być, gdyby posłuchał jej ten jeden raz, zrobił, co ona mu każe. Thomas rzuca nóż. — Niech cię cholera! - szepcze Phreedom. Demony zaciskają dłonie na ramionach jej brata, odciągają go od niej w plamę blasku słonecznego i zieleni. Thomas potrząsa głową. Ona nic nie rozumie. Wszystko będzie dobrze. ERRATA Pod drzewem rodzącym złote jabłka W słonecznym blasku na ziemi kładą się długie cienie, kiedy późnym, letnim popołudniem idę przez trawę w stronę drzemiącego młodzieńca o zielonych włosach, z rzadką kozią bródką i różkami koźlęcia, wiecznego dziecka, wyrastającymi z niechlujnej, zmierzwionej czupryny. Półleży oparty o drzewo, ze zwieszoną głową, otoczony mgiełką dymu, który unosi się z papierowej rurki trzymanej między palcem serdecznym i wskazującym dłoni opartej na kolanie. Naćpany Pan w zielonym stroju maskującym, z warstwami koralików i naszyjników na piersi, relikt mi- nionych lat, coś ze współczesnych czasów i coś z dni zagubionych pomię- dzy nimi. Jego twarz wydaje się znajoma, ale trudna do umiejscowienia w pamięci, chyba z powodu rogów. Zbliżam się zaintrygowany, mrużę oczy, jakby łatwiej było mi rozpoznać go w zamazanej plamie, a gdy znajduję się o cztery kroki od drzewa, mój cień pada na tego ogrodowego duszka. On leniwie podnosi skręta do ust, oblizuje go najpierw, potem ssie, na chwilę zatrzymuje kłębiący się dym w otwartym uśmiechu, po czym wciąga go głęboko w płuca. I wtedy wreszcie go sobie przypominam. - Puk - mówię. - Thomas. — Znam cię? — pyta, mrugając, oślepiony nisko stojącym słońcem. Jego półprzymknięte oczy i uniesione brwi nie wyrażają zdziwienia, tylko lekką ciekawość, ale nie próbuje się dowiedzieć, dlaczego nazywam go tymi imionami, skąd je wziąłem. - Reynard - odpowiadam, lecz nie jestem pewien, czy to imię coś znaczy dla rogatego echa mojej przeszłości. Czy to mój Puk, ogier Jacka, czy pieprzony skrzat Joeya? A może jest po prostu kolejnym wcieleniem postaci odlanej z tej samej formy w alter- natywnym świecie Welinu, jabłkiem, które spadło z tego samego drzewa, soczystym, o kwaskowym smaku, który wyczuwało się, kiedy dotykał warg końcem języka? - Reynard Lis? Sam król złodziei, ni mniej, ni więcej. Nie mam pojęcia, czy sobie żartuje. Z drugiej strony nigdy nie mówił poważnie. -Ja... Już tyle czasu minęło, odkąd rozmawiałem z kimś innym niż ze sobą. Stwierdzam, że niełatwo mi wyrazić myśli. — Do usług, miły panie - mówi z szerokim, charakterystycznym ge stem ręki. — Co mogę dla ciebie zrobić? Poprowadzić samochód w czasie ucieczki? Wiesz, jak szybko latam. A może chcesz, by ktoś odwrócił uwa gę, kiedy zakradasz się w środku nocy, żeby wykraść klejnoty koronne boga światła? Potrafię narobić zamieszania. I choć na pewno nie jest tym Pukiem, którego znałem, i tak nim jest. — Myślę, że najlepiej będzie... zacząć od początku — proponuję. Opowiada mi, że urodził się pod niewłaściwym drogowskazem, został wykradziony Cyganom jako małe dziecko, wychowany w dziczy przez wilkołaki, uciekł z cyrku, kupił duszę diabła i sprzedawał tyłek na ulicach Hawany. — Która historia jest prawdziwa? — pytam. — Która? Walczyłem z prawem i wygrałem. Zastrzeliłem szeryfa i jego zastępcę... Unoszę rękę. W jego oczach widzę chytry błysk, który przeczy niewinności uśmiechu. Wiem, że niemożliwe będzie oddzielenie zmyśleń od faktów. Patrząc na niego, nie jestem nawet pewien, czy w ogóle istnieją jakieś fakty. — Pamiętasz Jacka? — wypytuję dalej. Jeśli coś łączy Puka z moją dawno utraconą rzeczywistością, to biedny, szalony Jack. — Jacka Flasha? Jack Flash? Myślę o Jacku i jego płomiennorudych włosach, dzikich, roześmianych oczach, o namiętności do Puka płonącej w jego duszy, a potem w głowie, kiedy... To musi być on. — Myślałem, że Jack Flash nie żyje — mówi Puk. Ale nie ma racji. Thomas nie żyje, ja nie żyję, jeśli to miejsce, Welin, jest tym, za co zawsze je uważałem, lecz Jacka zostawiłem bardzo żywego. Dziesięć tysięcy lat temu? Więc dawno obrócił się w proch. Czas w We- linie to nie taka prosta rzecz. — Nie wiem. — Człowieku, Jack Flash jest moim pieprzonym bohaterem. - Rzuca niedopałek jointa spiralą iskier. — Jeśli Jack żyje, muszę go odzyskać. Oblizuje wargi. Zdekompletowana siódemka Pięciu stojących bez ruchu w jednym rzędzie czuje się wyraźnie nieswojo bez Cartera i Pechorina, którzy za nich mówili. Nawet nie wiedzą, dla- czego utracili ogień i lód. Ten na końcu szeregu wciąż zerka na dwie ko- lumny pokryte znakami, niefortunne przypomnienia. Nie było potrzeby angażować reszty, wyjaśnia Metatron. Ofiara była konieczna, ale on nie mógł sobie pozwolić na utratę ich wszystkich. Przymierze nie mogło sobie pozwolić na ich utratę. Nie muszą się martwić. Carter i Pechorin niebawem wrócą. W rzeczywistości, po trzęsieniu ziemi, które wraz ze śmiertelnym krzy- kiem Eresz przetoczyło się przez Welin i dotarło do każdego enkin po tej stronie wieczności, a jeszcze bardziej po palącym i oślepiającym roz- błysku, który po nim nastąpił, i ogłuszającej, lodowatej ciszy, która na koniec zapadła, Metatron ma pewność, że tamci dwaj nigdy nie wrócą. Ale pozostali nie muszą tego wiedzieć. Kiedy pojawią się dwaj odpowiedni kandydaci, poprawi ich dusze tu i ówdzie, zmieni imiona i włączy do siódemki w zastępstwie tamtych. Nie będą Carterem i Pechorinem, ale ludzkie nazwiska i tak nie mają znaczenia. Jeden ognisty anioł to wszystkie ogniste anioły. Jeden lodowy anioł to wszystkie lodowe anioły. Wystarczy, że doda zdekompletowanej siódemce otuchy, której potrzebują, zaklei pęknięcia w ich tożsamości. To nie jedyne rysy, które go martwią. Internetowe wiadomości donoszą o znalezieniu nowej kryjówki pełnej tabliczek z pismem klinowym, zrabowanych z ruin bagdadzkiego Muzeum Starożytności na początku wojny na Bliskim Wschodzie. Leżały w niej zapomniane i nieprzetłumaczone przez pół wieku pod różnymi niestabilnymi albo tyrańskimi rządami, a teraz odzyskały je wojska ame- rykańskie wraz z innymi skradzionymi rzeczami, którymi finansowano grupy terrorystów napływających z Syrii, Iranu, Jemenu, Arabii Saudyj- skiej. Wstępne tłumaczenia przesuwające się teraz w soczewkach zdają się wskazywać na zupełnie nieznany epos o zdobyciu podziemia przez boga wojny. Nadano mu tytuł Śmierć Ereszkigal. To tylko jedno z bardziej ra- cjonalnych i zrozumiałych wydarzeń. Z poszukiwań Metatrona wynika, że w Indiach pojawił się odrodzony w nieco innej formie kult bogini śmierci Kali. Wzrosła śmiertelność niemowląt. Zmieniły się stadne zachowania sępów. A to dopiero początek. Ale są też inne, jeszcze bardziej niepokojące zjawiska. Zakłócenia w do- czesnym świecie po śmierci Eresz można było przewidzieć, a ponieważ królowa zmarłych przez większą część spisanej historii ludzkości ukrywała się w ciemności, zmiany przeważnie są drobne. Nic tak spektakularnego jak wtedy, gdy Marduk posiekał Tiamata na kawałki; później nazwano to rewolucją neolityczną. Śmierć Pechorina chyba nie ma żadnego wpływu na rzeczywistość. Inaczej jest z Carterem. Ten anioł ognia, nikt, zwykły żołnierz w wojnie przeciwko Suwerenom, odwiecznym wrogom Przy- mierza, zostawił po sobie w całym Welinie i spisanym na nim świecie ślady destrukcji nieproporcjonalne do jego znaczenia. Folklor i bajki, Jack the Giant Killer, Jack i zaczarowana fasola. Miejska legenda z osiemnastowiecznego Londynu o Springheeled Jacku, ognisto- okim demonie skaczącym po dachach. I kolejna historia z czasów wik- toriańskich: zabójca mordujący prostytutki w Whitechapel. Calico Jack, pirat z Karaibów. Cały nowy ruch muzyczny upatrujący swoją ikonę we wstrętnym oprychu o pomarańczowych włosach, wystrojonym w podarte łachy z flagi Union Jack. Pięćdziesiąt dwie karty w talii, która kiedyś liczyła ich czterdzieści osiem. Nakręcane dziecięce zabawki w zamierzch- łych czasach i piłki do gry. I wszystko przez to zero. Jakby miliony małych iskierek jego rozpadającej się duszy wznieciły pożary wszędzie, gdzie upadły. Metatron odprawia pięciu aniołów i zaczyna planować gruntowne po- rządki. Dobrze, że już nie musi przejmować się Messengerami. Historia przesądziła o losie chłopaka przy najbliższym spotkaniu z siostrą, a ona sama, cóż, będzie kolejnym małym demonem nienawidzącym świata za to, co jej zrobił. Jako motyw zemsta jest o wiele bardziej przewidywalna niż ambicja. Ale Jack... W słuchawkach Metatrona nagle rozbrzmiewają słowa słynnej rockowej piosenki. / was bont in a crossfire hurricane... T O M D R U G I M R O K B UKOLIKA PIEŚŃ SILENCFA O królach i bitwach W jaskini tawerny śpi stary lis Silence. Żyły jak zwykle ma nabrzmiałe od wina wypitego poprzedniego dnia i w ciągu wielu ostatnich lat. Wieńce zsuwają mu się z głowy, przekrzywiają na bok. Ciężki dzban wina wisi na zniszczonej rączce. Dwa młode jastrzębie Chrome i Mainsail zbliżają się ostrożnie, do chwili gdy trzepot skrzydeł z tyłu dodaje odwagi ich słabym sercom; to dołącza do nich Eagle, najsprawiedliwsza z rycerzy. Starzec drażnił się z nimi o jeden raz za dużo obietnicą pieśni, więc teraz spadają na nie- go i wiążą jego własnymi wawrzynami. Silence otwiera oczy, krzywi się, mruga. Na czole i skroniach ma krwistoczerwone plamy od rozgniecio- nych morw. Śmieje się z ich podstępu, krzyczy. - Po co te więzy? Uwolnijcie mnie, chłopcy. Pokazaliście, o co wam chodzi, i wystarczy. Dobrze, że mieliście, odwagę spróbować, pomyśleć, że macie dość siły, żeby mnie związać. No dobrze, zasłużyliście na pieśni. Śmiało, wymieńcie wszystkie, jakie chcecie usłyszeć. To będą pieśni dla was. Patrzy na Chrome'a, potem na Mainsaila, przenosi wzrok na Eagle w adamantowej zbroi ze skrzydłami. Jest wzburzona; toczy się w niej walka, między fatum a wolnością, znakiem wyrytym w duszy, imieniem, które chowa w sercu. Stary mruga. - Dla niej mam inną zapłatę. I zaczyna. — Gdy śpiewałem o królach i bitwach, bogowie synte wykręcili mi ucho i rzekli: Nauczycielu, pasterz musi dbać, zęby jego owce były dobrze na karmione i tłuste, ale powinien śpiewać skromne pieśni. Więc teraz, moje duszki, ponieważ tak wam zależy na ich pochwałach, na opiewaniu wa szych uczynków i strasznych wojen, zamiast nich będę rozsławiał na tej smukłej fujarce z sitowia wiejską idyllę, wyślę moją pieśń na pola... tak jak nasze pierwsze opowieści bawiły się tym rodzajem poezji, który po tępiali ojcowie, bezwstydnym, bezczelnym, zamieszkującym lasy cętko- wane światłem. Nie wyglądają na zadowolonych, ale Silence, pasterz własnej duszy, wzrusza ramionami. — Plotę tylko wtedy, gdy się ręczy za moje bezpieczeństwo. Pamiętaj- cie, duszki, że jeśli ktoś przeczyta o was z zachwytem, nasze tamaryszki i cały las zaczną o was śpiewać. I nie będzie pod słońcem cenniejszej stronicy niż ta, na której znajdą się wasze imiona. Chrome i Mainsail odłożyli broń i w milczeniu kiwnęli głowami, zga- dzając się wysłuchać opowieści o innych chwałach niż ich własna. — A więc zaczynajmy z bogiem muzyką sierpa, ale zaśpiewajmy piosenkę trochę mniej uroczystą. Skromny żywopłot i tamaryszek nie wszystkim gustom odpowiadają; jeśli musimy śpiewać o lesie, niech las zasługuje na konsula. Teraz możecie zobaczyć, jak fauny tańczą do rytmu, dokazując z dzi- kimi leśnymi stworzeniami. Ponure dęby kłaniają się i kołyszą do taktu. Groźne urwiska jeszcze nigdy nie radowały się tak bardzo, że są znie- wolone przez słońce, droga jeszcze nigdy tak nie lśniła z zachwytu nad melodiami pieśni Sieroty. Bo Silence śpiewa. Cisza chwili Endhaven. W dole ciemne morze rozbija się powoli i rytmicznie o plażę, łańcuszki i amulety przywiązane do drucianego płotu pobrzękują. W górze wśród skłębionych granatowoczarnych chmur krążą mewy, skarżąc się wrzask- liwie na bezlitosne wycie zimnego wiatru. Ponad te wszystkie dźwięki wybijają się dzwonki wozu szmaciarza dobiegające z oddali. Odwracam się do Jacka, który leży obok mnie z zamkniętymi oczami, i od razu czuję się odrobinę pewniej. - Śpisz? - pytam. Coś mamrocze. - Żyjesz? - Szturcham go palcem w bok. - Coś w tym rodzaju - odpowiada ze śmiechem. Głaszczę jego ramię, chłodną, gładką skórę, wsuwam rękę w jego dłoń. Jack ściska ją, ale poza tym leży nieruchomo, jak ziemia pod nami. Martwy Jack, tajemniczy Jack, oddychający tylko wtedy, gdy chce coś powiedzieć, jest ciszą chwili, chwili rozciągniętej do wieczności. Zwinięty w kłębek obok niego, nasłuchuję normalnego oddechu, stałego rytmu serca. Jeszcze nie przyzwyczaiłem się do napięcia oczekiwania, do różnicy między tym, co było, a tym, jak jest teraz. I wcale nie mam pewności, czy tego chcę. Inność Jacka mnie ekscytuje. Intryguje sekret jego bezruchu. - Dlaczego mi nie mówisz, kim jesteś? — pytam. - Jestem Jack. Uśmiecha się szeroko, unosząc brew, jakby mówił: co jeszcze mam ci powiedzieć? - Wiesz, że nie o to... Ucisza mnie, kładąc palec na niebieskich wargach. - Żadnych pytań - uprzedza. - Żadnych pytań, żadnych kłamstw, okej? Przez chwilę patrzę na niego w milczeniu, potem puszczam jego rękę, wstaję, otrzepuję spodnie z piasku. Między nami otwiera się przepaść, fizyczna i... estetyczna; w czarnych spodniach i białej koszuli wyglądam nie na miejscu przy tym pięknym, nagim mężczyźnie leżącym na piasku. Przypomina mi się pewien francuski obraz z książki, którą przed laty stary pan Hobbsbaum kupił od handlarza starzyzną, żeby uczyć mnie i innych młodych o sztuce: impresjonizmie i innych takich rzeczach. Na tym płótnie starzy faceci w eleganckich czarnych płaszczach urządzają sobie piknik z nagą kobietą, ale żaden nie wygląda na zakłopotanego faktem, że ona jest naga, a oni ubrani. Kim mogła być? Modelką artysty, dziwką wynajętą przez bogatych próżniaków? Ja i pozostałe dzieciaki głównie chichotaliśmy, bo to była nieprzyzwoita scena, ale pamiętam spojrzenie tamtej kobiety — dumne i wyzwające. Co jest nie tak z nami? - Nie rób takiej ponurej miny - odzywa się Jack. - Powinienem wracać - oznajmiam. - Już minęło południe. - Daj spokój. Nie obrażaj się. Zostań jeszcze. Dopiero przyszedłeś. - Jeśli mi powiesz, kim jesteś. Schylam się po kurtkę, wkładam ją. - Nie mogę - mówi Jack, wstając z ziemi. Otwiera usta, jakby chciał coś dodać, ale tylko potrząsa głową. Ta- jemniczy Jack, martwy Jack, jego niechęć do wspominania przeszłości, a nawet przyznania się do niej, pogłębia moją frustrację, budzi jeszcze silniejszą ciekawość, zwiększa upór. - Nie kochasz mnie? Nie, nie odpowiadaj. Patrzę na linię ułożonych na krzyż stalowych słupków i zwojów drutu kolczastego rozciągniętych między nimi i myślę o książkach historycz- nych, o plażach zaminowanych w czasie wojny, żeby zapobiec inwazji wroga. Ale te brzęczące łańcuszki od zegarków, kółka na klucze i Bóg wie co jeszcze nie są obroną przeciwko obcemu wojsku, lecz czemuś mniej namacalnemu. Patrzę na szare fale i nienawidzę siebie za to, co powie- działem - nie kochasz mnie? - nawet jeśli to miało być pytanie ironiczne, bo im mocniej go naciskam, tym dalej on się cofa, ale nie zdołałem się powstrzymać. Po prostu muszę wiedzieć, dlaczego Jack nie chce dopuścić mnie do siebie bliżej. - Tom - mówi. Stany Zjednoczone Anachronizmów Anna kopnięciem opuszcza nóżki motocykla, patrzy przez parking zajazdu i kręgielni, które zajmują ten sam budynek ukryty w lesie tuż przy szosie Business 70, na oświedone boisko bejsbolowe, gdzie mali zawodnicy i ich rodzice kłębią się w przedmeczowym podnieceniu. Nie, raczej pomeczowym, uznaje Anna. Zbliża się wieczór, jest koło siódmej, więc byłoby dziwne, gdyby dzieciaki dopiero wyszły grać. Ale trudno to stwierdzić, obserwując, jak zbijają się w gromadki i trajkoczą, dziecięce chichoty przypominają ćwierkanie ptaków, ojcowie ryczą, dumne byki w bejsbolowych czapeczkach, najmłodsze dzieci pałętają się pod nogami matek. Ma, ma, ma! Czuje coś, czego nie potrafi wyrazić słowami, tęsknotę za zwyczajnym życiem, rozgoryczenie jego łatwą banalnością — której sama nigdy nie pozna- smutek z powodu tego, co ich czeka, radość z absurdalnej prostoty egzystencji wolnej od demonów prześladujących ją ostatnio, zdziwienie, że ci ludzie lekceważą mrok, który ogarnia ich świat, wypełza cieniami spod drzew. Przerażenie, że rzeczywistość, którą znają, już zaczęła się rozpadać, a oni nadal spokojnie wychowują dzieci. Nie oglądają wiadomości? Nie ma wiadomości na ekranach u Ivana, w sportowym barze z grillem, specjalizującym się w stekach, typowym dla tej części "Welinu, która udaje południowe stany Ameryki Północnej. O tak, żyją w stanach ignorancji i szczęścia, w stanach wiejskiej pobożności i patriotyzmu, umiaru i zaufania. Nie zamykają samochodów, uśmiechają się chętnie, nawet do nieznajomej dziewczyny w kurtce motocyklowej, z grubą warstwą czarnego tuszu na rzęsach, całkowicie obcej ich stylowi życia. Kelnerka, która prowadzi ją do boksu dla palących - stare nawyki nie umierają - jest szczerze zadowolona, że może ją ugościć; ani śladu postawy: nie lubimy tutaj hippisów i innych dziwaków. Wszystko to bzdury. Ludzie nie zawsze boją się tego, czego nie znają; czasami po prostu nie dostrzegają inności i żyją po swojemu w świecie, w którym potrafią sobie radzić. Tak więc u Ivana nie obejrzy się żadnych wiadomości, ani na ogromnym wideoekranie zamontowanym za barem w kształcie podkowy, ani na małych ekranach umieszczonych w rogach. U Ivana nie ma programów informacyjnych, tylko bejsbol, piłka nożna, wyścigi samochodowe i karaoke. Cholera, karaoke! Anna zerka na przypięte do ściany boksu z ciemnego drewna ogłoszenie o nadchodzących imprezach i... no tak, dzisiaj jest dwunasty. Uśmiecha się kwaśno i zastanawia, co zrobić, żeby wytrzymać Stand By Your Man, Achy Breaky Heart i inne gówniane ka- wałki. Niech to diabli! Ale już złożyła zamówienie. Dwaj młodzi faceci drażnią się ze starym, brzuchatym pijakiem, który siedzi przy barze obok jej boksu: - No, chodź, musisz, hej, rusz się! Jeden z nich, blondyn o niepokojąco znajomym wyglądzie, odwraca się do niej i rzuca: - Niech mu pani powie, żeby zaśpiewał. Anna uśmiecha się i sięga po mountain dew, żałując, że nie jest taka pijana jak oni. - Proszę iść — mówi do starego, włączając się do zabawy, do której gościnnie zapraszają ją miejscowi młodzieńcy. Pijak głaszcze gęstą białą brodę, z szerokim uśmiechem chwiejnie zsu- wa się ze stołka i idzie do mikrofonu przy wtórze gwizdów i oklasków. Pieśń Silence'a Śpiewa o ogromnej pustce i ziarnach, o wstrząsach, rozproszeniu i skupi- skach, o nasionach ziemi, powietrza i morza, o migotaniu iskierek, błysku, strumieniu ognia. Śpiewa o początkach wszystkich rzeczy w pierwotnych formach mocy, o tym, jak młody zakrzywiony kosmos przybrał kształt, rozwinął zapętlenia, wyłonił się w ewolucji, po objawieniu nowego kursu; o tym, jak twarda skorupa zapieczętowała wieczną nicość w granato- woczarnej głębinie oceanu i powoli uformował się świat; o ziemi, która w niemym zachwycie patrzyła na wschód nowo narodzonego słońca i na ulewne deszcze z chmur sunących wysoko po niebie; o czasach, kiedy zaczęły wyrastać pierwsze lasy, o żywych stworzeniach przemierzających nieznane, dzikie, górzyste pustkowia. Śpiewa o pierwszych małych darach nieuprawianej ziemi: naparstnicach w każdej zadrzewionej dolinie, uśmiechniętym akancie wśród lilii, peł- zającym bluszczu; o kozach, które same wracają do domu, z wymionami pełnymi mleka; o wołach nieznających strachu przed lwem; o naszych kolebkach obsypanych delikatnym kwieciem; o wężu, który zginał wśród trujących roślin, i o woniach tchnących z każdego żywopłotu. Śpi ewa o cud-dziewczynie zbierającej złote pomarańcze; śpiewa o pier- ścieniach omszałej gorzkiej kory porastających pnie olch, wysokich jak topole. Śpiewa o tym, jak mewy zbłądziły nad pobłażliwe strumienie, jedna z sióstr muzyki zaprowadziła go w góry eonów, a przed nim wstał chór słońca; jak pasterz i pieśniarz boskich strof, z kwiatami i pietruszką wplecionymi we włosy, przemówił do niego: - "Weź te fujarki z sitowia. Daje ci je muzyka, tak jak kiedyś dała okale- czonemu starcowi, żeby ściągnął ze wzgórz jesiony zakorzenione głęboko w czasie. Dzięki nim opowiesz o narodzinach uśmiechniętego lasu, dumie wszystkich zagajników Jabłka. śp iewa o późniejszych czasach, kiedy wszyscy nauczyliśmy się wreszcie czytać mowy pochwalne na cześć bohaterów i czynów przodków, zrozumieliśmy, czym jest człowieczeństwo, wiemy, jak kukurydza za- sypuje pola złotym ziarnem, czerwieniejące grona wiszą ciężko na nie- pielęgnowanej winorośli, solidny dąb puszcza soki, które są po części miodem, po części rosą. Niebieski jak żyłki w marmurze Kładzie ręce na moim karku i przyciąga do siebie. Odsuwam się. — Tom, spójrz na mnie. Patrzę. Jack jest wysoki i smukły, zwinny jak kot, mięśnie ma wyraźnie zaryso- wane, pod przezroczystą białą skórą wiją się żyły niebieskie jak w marmu- rze; Piasek pokrywa jego ciało i jasne włosy rozwiane przez silną morską bryzę. Nagi, otrzepuje drobne ziarenka z biodra, a mnie jak zawsze trudno patrzeć mu w oczy, jeszcze trudniej gdzie indziej. Na pokrytą bliznami prawą rękę, która wygląda, jakby ktoś przejechał po niej gwoździem. Na szramy biegnące przez pierś, ślady strasznego cierpienia, maltretowania albo kary. Dorastałem w Endhaven, gdzie „przyzwoitość" to czarny gar- nitur i krawat, i choć znam Jacka od dwóch lat, nadal czuję się nieswojo z jego nagością, podobnie jak on z moimi pytaniami. Stoi przede mną spokojnie jak obcy albo anioł, który nie ma pojęcia, czym jest to coś zwane przez ludzi seksem. Znalazłem Jacka dwa lata temu, wyrzuconego na plażę jak szczątki statku. Leżał twarzą do dołu, pokryty czarno-zieloną mazią wodorostów, zimny i martwy. Był wczesny ranek, kiedy przyszedłem nad morze drogą gruntową z miasteczka, żeby popatrzeć na srebrzystą jutrzenkę wstającą nad horyzontem, i zobaczyłem go na piasku. Najpierw zauważyłem strach mew. Dreptały wokół niego w odległości czterech metrów, krzycząc i trzepocząc skrzydłami, jakby chciały odstraszyć intruza. Ujrzałem ramię wyciągnięte do linii przyboju, dłoń zaciśniętą w pięść. Potem, na pół ukrytą przez strzępy krasnorostów, dostrzegłem siatkę blizn na jego piersi i uświadomiłem sobie, że jest taki jak my, jak reszta nas z Endha-ven — wytatuowany igłą i pocięty nożem. Jednak trochę się od nas różnił. My mieliśmy tylko ślad tatuażu i mały diament różowej blizny na ramieniu albo na udzie, a Jack... cała jego pierś przypominała filigran ze skóry. — Tom, jesteś młody, a ja... ja nie. Widziałem, co tam jest. — Daj spokój. Mówisz, jakbym był... — Młodszy ode mnie — przerywa mi Jack. Nie wygląda na starszego. W każdym razie nie bardzo. Gładka skóra, miękka, bez zarostu. Dałbym mu nie więcej niż dwadzieścia pięć lat góra, a ja niedawno skończyłem siedemnaście. Jack patrzy na mewę, wzdycha i mówi dalej. — Wiem, Tom, uwierz mi. Wiem, że nie jesteś idiotą i pieprzonym szczeniakiem. Może szczeniakiem pieprzącym idiotę — uśmiecha się krzy- wo — ale nie idiotą i pieprzonym dzieciakiem. Lecz nie masz pojęcia, jakie szkody może wyrządzić niedostatek wiedzy. Ludzie potrafią ranić. — Jacy ludzie? Jaka wiedza? Chcę zapytać: Wytłumaczyłeś im, jakim cudem żyjesz i chodzisz bez oddychania, bez bicia serca? Powiedziałeś im, czy w ogóle jesteś człowie- kiem, czy kiedykolwiek nim byłeś, bo ja nie wiem nawet tyle? — Jaka szkoda? — pytam dalej. — Jacy ludzie? Kto cię skrzywdził? — Przestań — mówi cicho Jack. Daję za wygraną, spuszczam wzrok. Mewy uciekają, kiedy schodzę w dół po wydmach. Nie czuję odoru roz- kładu, tylko ostry zapach soli i wodorostów, tak intensywny, że można go niemal posmakować. Na ciele nie ma opuchlizny ani śladów gnicia, więc nie może być martwy od dawna. Po raz pierwszy widzę trupa i jestem przestraszony. Śmierć to coś ze starego świata, z miast. W Endhaven ludzie nie umierają, nie znikają tak po prostu z twojego życia bez powodu; właśnie dlatego tutaj przybyliśmy. Kiedy ktoś z nas odchodzi, jest to kwestia jego decyzji. Ważenia na szali. Oceny. Śmierć, arbitralna i bez- sensowna, należy do chaosu miasta popadającego w ruinę na cyplu po drugiej stronie zatoki. Ciało wyrzucone na plażę. Kucam, odgarniam wodorosty, wsuwam rękę pod gładki tors i prze- wracam ciało na plecy. Jest w doskonałej kondycji, wygląda bardziej jak posąg niż trup, emanuje spokojnym erotyzmem. Suchość w gardle, ucisk w jądrach, erekcja, przyspieszone bicie serca... już sam nie wiem, czy istnieje duża różnica między strachem a pożądaniem. To chore, ale nie zależy od mojej woli. A zresztą mówiono mi, że nie ma w tym nic złego... kiedyś, daleko, daleko stąd. Pięść powoli się otwiera. Widzę małe srebrne pudełeczko, zapalniczkę ściskaną w dłoni jak talizman. Prosta przyjemność dobrego, tradycyjnego posiłku Zamyka dłoń wokół zapalniczki. — Co podać do picia, skarbie? — Mountain dew. Wolałaby piwo — Boże, jak bardzo chciałaby napić się piwa - ale pro- wadzi, jej motocykl stoi na parkingu, a nie można wyznaczyć niepijącej osoby na kierowcę motoru, zresztą i tak nie miałby kto odwieźć jej do domu. Domu, do którego mogłaby pojechać, też nie ma. Tylko kolejny pokój motelowy. Dobrze, że McDowell to hrabstwo, w którym handel i spożywanie alkoholu są zakazane, choć przydrożny zajazd Ivana sprzedaje piwo, butelkowane albo z beczki, nawet guinnessa - cholera, Finnan byłby zadowolony - a na stacji benzynowej obok Comfort Inn stoją lodówki pełne butelek buda i millera, coorsa i Bóg wie czego jeszcze. Rany, ależ napiłaby się piwa! Niestety, nie może. Nie chodzi tylko o motocykl. - Mogę przyjąć zamówienie? Anna prosi o filet mignon, a na początek sałatkę cesarską. Gdy już schrupie grzanki polane dressingiem, przeżuje zieleninę, nieruchomiejąc z widelcem uniesionym do ust za każdym razem, kiedy New Jersey De-vils wbijają krążek do bramki, odłoży sztućce na serwetkę, żeby je mieć do głównego dania, kelnerka przynosi wielki kawał czerwonego mięsa z górą pieczonych ziemniaków i czerwoną cebulą. Danie wygląda nieźle, a z menu wynika, że to tutejsza specjalność, dlatego Anna czuje się trochę niezręcznie, gdy przywołuje kelnerkę i, starając się nie wyjść na zrzędę, mówi, że przykro jej, ale zamawiała co innego. Dwadzieścia minut później dostaje filet mignon. Kolejne przeprosiny i miłe uśmiechy z obu stron. Dolać pani? — Jasne, dzięki. Kelnerka napełnia jej szklankę. Stek smakuje wyśmienicie. Dobry, tradycyjny posiłek daje prostą przyjemność. Tradycyjny to dobre określenie tego małego skrawka Welinu. Wszystkie restauracje, które wcześniej mijała, zanim znalazła ten lokal, były w całkowitej zgodzie z okolicą, czasem i przestrzenią: Hardees i Wendys, Taco Bell i Pizza Hut, Moodoggys w stylu lat pięćdziesiątych. Zatrzymała się raz, żeby spojrzeć na menu w oknie japońskiej restauracji, i stwierdziła, że tutaj też podają w zasadzie te same dania, czyli różne mięsa: krewetki z ryżem, kurczak z ryżem, smażona wołowina, krewetki i kurczak, kurczak i wołowina, wołowina i krewetki. Żadnej zupy miso, żadnej tempury, żadnego sushi. Ivan też nie jest kosmopolityczny, ale kogo to, kurwa, obchodzi? Wie- dzą, jak zrobić stek, przypieczony na wierzchu, krwisty w środku, a woło- wina jest najlepszej jakości. Krowy rasy angus są hodowane w gospodar- stwach mlecznych na terenach wilgotniej szych, niż można się spodziewać w tej okolicy, jeśli się nie wie o małych płaskowyżach przytulonych do Blue Ridge Mountains. Ostatnio je dużo czerwonego mięsa, nigdy nie ma go dosyć. Przesuwa dłonią po pełnym brzuchu, lekko teraz wzdętym. W tym momencie stwierdza, że w drugiej ręce trzyma zapalonego papie- rosa. Paczka marlboro leży na stole obok srebrnej zapalniczki. W ogóle nie pamięta, że wyciągnęła je z kieszeni kurtki, wyjęła papierosa z paczki, wsunęła go między wargi, ściskając między kciukiem a palcem wskazu- jącym, przypaliła i zamknęła Zippo jednym ruchem kciuka. Rozgląda się za popielniczką, trzymając z dala od siebie demona nikotyny, jakby miała gówno na palcach i koniecznie potrzebowała wilgotnej chusteczki. Skinięcie na kelnerkę. Dzięki. Anna gasi papierosa o szklane dno popielniczki. Nieświadomie bębni palcami po blacie i ogarnia bar spojrzeniem, żeby zapomnieć o demonie. Stary facet dalej śpiewa, o dziwo nie country and western, jak się spodziewała, tylko raczej bluegrass; country, owszem, western też, ale bardziej swojskie, smutniejsze, prawdziwsze. Płynne światło języka I opowiada o stosie pogrzebowym, który ciskał kamienie w ludzi, gdy Kruk był królem wszystkich kraczących, hałaśliwych skrzydlatych istot, opowiada o kradzieży pierwotnego theosu i swojej męce na skale, patrzy na Eagle, mówiąc o władcy padlinożerców i jastrzębiach wojny. O fatum i wolności, o złodziejach ognia. Śpiewa Chrome'owi i Mainsailowi o tym, jak żeglarze płakali z powodu straty, wołali zagubieni w fontannie, aż z brzegu dobiegła odpowiedź: Niestety! Niestety! Wtedy wyruszyli dalej na płynnym świetle języka, zostawiając za sobą ląd i wszystkie sprawy ciała, poległego kompana. Śpiewa o lojalności towarzyszy broni. O talizmanach. Dwaj młodzi faceci, blondyn i brunet, obserwują go uważnie, kiedy śpiewa sentymentalną piosenkę o wojnie na obcej ziemi, o starym żołnierzu, który zgubił króliczą łapkę, który stracił przyjaciół i wiarę, a teraz szuka pociechy w ramionach dziwki. Anna nie rozpoznaje songu, nie potrafi umiejscowić go w czasie. To może być o drugiej wojnie światowej, Wiet- namie, Korei, Iraku, Iranie albo nieokreślonym, nieograniczonym przez nazwę piekle walk toczących się teraz na Bliskim Wschodzie. Pokazywa- nych w wiadomościach, których u Ivana nikt nie ogląda. - Identyfikatory i różańce. Ciała opakowane jak zakupy. Dostarczone do domu. Identyfikatory i różańce. Złożone flagi i drzewa przepasane wstążkami... dla dziwki nic nie znaczą. Blondyn pociąga duży łyk piwa. Przełyka głośno. Na jego szyi Anna widzi łańcuszek z małych stalowych koralików. — Droga pani fortuno — śpiewa Silence zgromadzonym w tawernie. Śpiewa, żeby ułagodzić tych, których poskramiała jedynie utracona miłość białego byka, którzy byliby szczęśliwsi, gdyby nigdy nie mieli stad. -Jaka gorączka ogarnia wasze dusze? Zmienne córy napełniły pola fałszywym muczeniem, ale żadna nie dążyła do niecnego związku, do zwierzęcego parzenia się, choć jej kark zginał się od pługa, choć dotykała czoła opuszkami palców, szukając rogów. Droga pani fortuno, teraz wę- drujesz po pustkowiach, podczas gdy on leży na śnieżnobiałym boku na miękkich hiacyntach pod ciemnym ostrokrzewem, żuje trawę i wypatruje najpiękniejszej jałówki w stadzie. Cała sala umilkła i słucha pieśniarza. Tu i ówdzie odzywają się przyci- szone głosy, ale wtedy inni kładą palce na usta, trącają sąsiadów łokciami, rozmowy cichną w pół zdania, zastąpione przez izolację i skupienie. Głowy się odwracają, szyje wyciągają, goście wyglądają z boksów albo odchylają się na oparcia skrzypiących siedzeń ze skaju. Słuchają pieśni o wiejskim chłopcu i jego siostrze, którzy stracili farmę ojca. Dziewczyna patrzy, jak ich białego byka zabierają do rzeźni, a potem znajduje brata pod jabłonią, z mózgiem roztrzaskanym przez kulę ze strzelby. Życie jest ciężkie, śmierć przynosi ukojenie. Co jest, kurwa, naturalne w dzisiejszych czasach? - Zostaniesz tu trochę czy nie? - pyta Jack. - Co? - Mój umysł z trudem wraca do teraźniejszości. - Chryste, jesteś tu zaledwie parę godzin, a już uciekasz. Nie musisz tam wracać, przecież wiesz. Obejmuje mnie, muska nosem moje włosy, wargami skubie ucho. - No nie - mówię. — Ale chyba powinienem. Jest pora obiadu. Będą na mnie czekać. - Przeżywają ciężkie chwile? - Nawet na mnie nie patrzą. Wiesz, nie w tym rzecz, że uważają to za niemoralne. Raczej za... nienaturalne. A ze wszystkich ludzi akurat one powinny zrozumieć. Jack się śmieje. - A co, kurwa, jest naturalne w dzisiejszych czasach? Mógłbyś ze mną zostać. Na stałe. Nie chcę wracać do domu. Wolałbym zamieszkać z nim, on też tego pragnie, ale to nie wystarczy. Jackowi tak naprawdę nie zależy, żebym został. On po prostu jest uparty. Chodzi mu o to, żebym przyszedł do niego z własnej woli, z wyboru. Nie będzie próbował mnie przekonywać. Czasami myślę, że ten zimny, martwy Jack to rodzaj wampira, który szuka kogoś, kto zechce spędzić wieczność u jego boku. - To nie byłoby w porządku — mówię. — One... Zawieszam głos, potem mamroczę, że dbały o mnie zawsze, a przecież nie musiały. Nawet nie znały mnie ani moich rodziców. - Nie jesteś im nic winien - stwierdza Jack. - Dobrze o tym wiesz. Nikomu nic nie jesteś winien. Chciałbym usłyszeć, że jemu jestem coś winien, że muszę zostać. Jack drapie się po piersi. - Zrobiłem z ciebie wyrzutka, co? - Sam zrobiłem z siebie wyrzutka - odpowiadam, ale wiem, że kłamię. Nie jestem zbuntowanym nastolatkiem. Gdybym nie spotkał Jacka, wkroczyłbym w dorosłość tak samo jak inni. Pierwszy pocałunek z miłą, wrażliwą dziewczyną na piątkowych tańcach. Może z Mary-Jane; uśmie- chała się do mnie, kiedy byliśmy młodsi. Pytanie, pierścionek, umowa dusz. Poszedłbym do szmaciarza i dostał wszystko co potrzeba, żeby zbudować dla nas mały domek. Pracowałbym na roli albo zatrudnił się jako nauczyciel w Endhaven po odejściu starego Hobbesa na emeryturę, Zerkałbym na delikatną skórę na karku Sama Finnegana. Spuszczałbym się na stare czasopisma z aktorami, których olśniewające hollywoodzkie rezydencje leżą teraz zatopione na dnie niebieskiego Pacyfiku. Żyłbym w kłamstwie. Wszystko się zmieniło, kiedy spotkałem Jacka. Anioła, inkuba, jedwa- bistego Jacka. Dobrzy ludzie z Endhaven nigdy go nie zaakceptowali, a skoro ja to robię, skoro robię coś więcej, niż tylko akceptuję, cóż, jestem taki sam jak on. Inny. Przez połowę czasu czuję się jak na moście nad przepaścią. Endhaven i szmaciarz znajdujący się po jednej stronie mówią, że moje miejsce jest wśród nich. Stojący po drugiej stronie Jack nie odzywa się, tylko wyciąga do mnie rękę zapraszającym gestem. Ale spędziłem większość życia w Endhaven i trudno mi tak po prostu odejść, porzucić wszystko, co znam, nawet jeśli przyjaciele kolejno mnie opuścili, a osoby, które mnie wychowały, uważają, że wymagam leczenia. Poza tym jest jeszcze szma- ciarz i Mrok. Chciałbym mieć siłę, żeby z własnej woli stać się wyrzutkiem. Paradoks patriotów i pacyfistów Śpiewa o bydle albo o duszach jako dobytku na polach iluzji, o starożytnej mocy, rogatej i ryczącej, którą oni wszyscy czczą. - Chodźcie, o nimfy, nimfy stworzenia, bliżej leśnych polan, może wasze oczy napotkają ślady byka; może, zwabiony zieleńszą trawą innych pastwisk albo zapachem własnego stada, idąc tropem bydła, wróci któregoś dnia do domu, wróci, wróci do zagrody, do ogrodu. -1 musimy wrócić do ogrodu. Anna wodzi wzrokiem po zasłuchanych twarzach, dziwiąc się skupieniu tych ludzi. Muzyka hippisów zupełnie tutaj nie pasuje. To małomia- steczkowy świat stojący w rozkroku między dwudziestym pierwszym wie- kiem a latami pięćdziesiątymi. Cyberprzestrzeń i jabłecznik. Jasne, że jest tu nowoczesna technika, ale ideologia pozostaje retro, zupełnie inaczej niż w dużych miastach, gdzie dzieciaki mają czuby na głowach i kółka w nosach. Anna widziała flagi powiewające na domach i kościołach, żółte wstążki obwiązane wokół drzew. Wie, że w takich miejscach nie mówi się o wojnie, czy też raczej o wojnach. Po prostu nie zadaje się pytań. Przygląda się obecnym, próbując zrozumieć tę sprzeczność. Facet w kraciastej koszuli bez rękawów, z tatuażem na ramieniu, kiwa głową do hippisowskiej muzyki. Kelnerka bezgłośnie powtarza słowa starej pio- senki, śpiewając w milczeniu razem z artystą. Paradoks patriotów i pacyfistów jest dla Anny całkowicie niezrozu- miały. Jak przekazać snutą przez niego opowieść o trzepoczących rzęskach nocy, o białych lędźwiach opasanych warczącymi monstrami, o lipcowych stat- kach wciąganych w topiel przez silny wir, o przerażonych marynarzach rozrywanych przez ogary? O konarach łez? O uczcie z darów, o obfitym posiłku, który wszyscy przygotowali? O jej ucieczce na skrzydłach bólu, wysoko ponad starym domem, na bezludne pustynie? W sali nie ma okien, przez które mogłaby wyjrzeć, ale na zewnątrz chyba się ściemnia. Może Mrok zapada tutaj w ten sposób, że następuje subtelna zmiana w otoczeniu, w nastroju. Dni są spokojne, jasne i pogodne, ale zmierzch to całkiem inna historia. Cholera! W tych wszystkich knajpach i zajazdach, w barach dla zmotoryzowanych, gdzie można podjechać do okienka i zamówić taki sam tani i tłusty fast food, jaki dostało się dwieście kilometrów wcześniej w identycznej okolicy, pociętej starannie po- numerowanymi drogami, czasami zapomina, że to Welin. Człowiek zdaje sobie z tego sprawę, kiedy skręca z głównej trasy w szo- sę niezaznaczoną na mapie i trafia na rdzawą pustynię albo kiedy włącza telewizor w pokoju motelowym i widzi reportaż CNN z zatonięcia Atlanty albo walk partyzanckich na Bliskim Wschodzie, w których używa się karabinów maszynowych przeciwko ognistym mieczom. Rozkład, ruina, desperacja Myślę, że ich nienawiść potęguje to, że go potrzebują. Przez dwanaście lat, zanim Jack został wyrzucony na brzeg, cierpieliśmy i walczyliśmy o przetrwanie. Szmaciarz dostarcza nam większość niezbędnych rzeczy, których nie możemy wyrabiać sami: leki, części do maszyn, tkaniny wodoodporne i tak dalej. Można powiedzieć, że mamy tu wiejską idyllę, stabilną, samowystarczalną społeczność, nieświadomą tego, co się dzieje w miastach. Ale Endhaven jest zbiorowiskiem urzędników bankowych i prawników, sekretarek, kasjerek, fryzjerek oraz przedstawicieli wielu in- nych profesji i staroświeckich zawodów, do niczego już nieprzydatnych. Nasze domy są stare i zniszczone, generatory się psują. To dwudziesty pierwszy wiek, a my nie jesteśmy amiszami, hippisami ani nikim takim. Dlatego kiedy dorastałem, nasze małe miasteczko, mimo pomocy szma- ciarza, z wolna zmierzało ku rozkładowi, ruinie i desperacji. Dzieci mają krótką pamięć, dorośli są mistrzami samooszukiwania się, ale ja pamiętam. Pamiętam, co to znaczy obywać się bez ciepłej wody w zimie albo siedzieć przy świecach w domu o oknach zabitych deskami. Pamiętam złość i nie- zadowolenie, jakie budziła ta sytuacja, i konflikty, do których dochodziło. Pamiętam dni, kiedy całe rodziny krzyczały i wyzywały się nawzajem na ulicy, a wtedy posyłano kogoś po szmaciarza. Pamiętam, wchodził między walczących na pięści i beształ ludzi jak nawiedzony kaznodzieja w starym stylu. Dzięki kazaniom starego uświadomiłem sobie, że najgorsze, co może się przydarzyć wygnańcowi, to ostracyzm. Dopiero później zrozumiałem, co jest w stanie zrobić Mrok. Jack okazał się darem niebios, majsterklepką znającym się na tajemni- cach maszyn. Endhaven potrzebuje go, może jeszcze bardziej niż szma- ciarza, a mimo to ludzie chcieli wrzucić go z powrotem do oceanu. Myślę, że chodzi o jego inność, która przypomina im, że rzeczywistość nie jest taka, jaka się wydaje. Podczas gdy my chronimy się w Endhaven, niczym świecidełka pod płaszczem szmaciarza, świat jest rozdarty, chodzą po nim martwi, a w miastach i na obrzeżach miasteczka żywi znikają w nocy. Jack przybył ze wschodu, jak Mrok. Przy molo, które biegnie od wydm w kierunku cypla, rdzawobrązowego z plamkami złota, i betonowych kości na pół zagrzebanych gigantów, mewy walczą o ochłapy jedzenia, padlinę albo świeżą zdobycz, nie potrafię stwierdzić z tej odległości. Kolejne sfruwają z dachu wypalonej ruiny, która służy Jackowi za mieszkanie, i z ochrypłymi wrzaskami włączają się do bitwy. Jack stoi przed domem w kolorze złamanej bieli, niegdyś kosztownej letniej rezydencji bogatego mieszczucha. Wzniesiony na kwadratowych palach od strony plaży budynek z balkonem biegnącym wzdłuż fasady o czystych, modernistycznych liniach, z rzędem okien i przesuwanych szklanych drzwi, wygląda jak bunkier. Posterunek albo stanowisko działa. — Zostajesz? — pyta Jack po raz ostatni. Kręcę głową, on patrzy na mnie z krzywym uśmiechem. - Może kiedyś - mówi. — Muszę iść. Wraca złoty wiek - Nadeszła ostatnia era syczącej pieśni i sam czas jest brzemienny. Dłu gi cykl wieków narodził się na nowo. Wzór stuleci, które nadejdą, jest określony przez Losy, które mówią wrzecionom: kręćcie się. Powróciła dziewicza sprawiedliwość, nastało panowanie Kruka, świta epoka chwa ły, rusza procesja wielkich miesięcy. Patrzcie na świat kołyszący się pod ciężarem nieba, które naciska z góry. Śpiewając, stary w pewnym momencie patrzy na nią. Anna po chwili ucieka spojrzeniem w bok, niepewna, co zobaczyła: oczy pijane, ale mą- dre. Facet odkłada mikrofon na maszynę do karaoke. Już go nie potrzebuje. W barze panuje cisza, wszyscy słuchają w zachwycie. Anna wstaje, rzuca pięćdziesiątkę na spodek z rachunkiem. Jest późno. Pora iść. - Wypędzimy ostatni ślad grzechu, a kiedy zniknie, uwolnimy świat od długiej nocy strachu. Zobaczcie, jak wszyscy śpiewamy stuleciu, które ma nadejść. Na razie przybywa do nas nowo narodzony nowego wieku, z błękitnego nieba i rozległych ziem, sięga morza, teraz, tutaj. Chrome i Mainsail łypią jak jastrzębie, kiedy Silence przekazuje Eagle swój dar, - Chłopiec się rodzi, dzięki niemu skończy się rasa żelaza, na świecie znów dojdą do władzy ludzie ze złota. Więc błogosławmy jego narodziny niepokalane. Wreszcie będzie wami rządzić Jabłko. Kiedy Anna go mija, stary zatrzymuje ją i delikatnie kładzie rękę na jej lekko wypukłym brzuchu. - Spotka się z bogami - śpiewa Silence - zobaczy ich wśród bohaterów przeszłości. A oni będą świadkami, jak chłopiec narzuca światu odwieczne cnoty, tradycje przodków. Tam, gdzie przetrwają pamiątki starej zdrady, zapuścimy się statkami, wzniesiemy mury wokół miast, wyżłobimy głę- bokie bruzdy w spalonej ziemi. Z nowym tajfunem jako sternikiem wy- ruszy kolejna „Argo" po wybranych bohaterów. Będą inne wojny i wielki Achilles znowu zostanie wysłany do Troi. Anna cofa się, odwraca. Nie musi tego słuchać. Wie, że poza odizolo- wanymi wsiami i miastami tego małego stanu w środku Ameryki świat się rozpada. I wie, że jest w ciąży. — Zacznij, godzina jest bliska, drogie potomstwo bogów, cudowne dziecko Radości. Rozpocznij błyskodiwą karierę, a gdy wiek uczyni z ciebie so lidnego człowieka, kupcy zrezygnują z morza, statki z drzewa sosnowe go przestaną wozić towary. Każda ziemia urodzi wszystko co potrzebne. Gleba nie ucierpi od motyk, winorośl od sierpów, oracz poluzuje jarzmo swoim wołom. Wełna nie będzie musiała udawać różnych kolorów, za miast tego barany na łące będą zmieniać runo, raz na czerwonofioletowe, raz na szafranowożółte; owieczki brykające po pastwiskach przywdzieją szkarłatne płaszcze. Blondyn siedzący przy barze pochyla się i wrzuca banknot do pojemnika na napiwki. Potem się odwraca i patrzy na nią. Otwierając drzwi, Anna widzi płomień odbijający się w jego źrenicach. Pewnie ma szkła kontaktowe; na ekranie telewizora nastawionego na kanał informacyjny pokazują eksplozję gdzieś tam w popieprzonym świecie. A może ten chłopak po prostu ma ogień w oczach. Jedyne, co pozostaje - Dla mnie jedyne, co pozostaje, to ostatnie dni długiego życia i odde chu, którego nigdy nie będzie dość, żeby opowiedzieć o waszych czynach. Lecz poza mną nie potrafią śpiewać grzmiące organy parowe Orfana ani piękne strofy Jabłka, z pomocą matki ani z ojcem przy boku. Nawet Pan, jeśli spróbuje ze mną rywalizować, z Arkadią jako sędzią, opowie o swojej klęsce. Gdy wychodzi na parking, wokół niej rozstępuje się ciemność. Mrok. Czerń, bardziej materialna niż cień, mniej materialna niż kształt, płynie jak ciecz albo jak pył unoszony przez wiatry, spowija świat ciemnoszarą mgłą. Reflektory boiska bejsbolowego zostały wyłączone i Anna widzi odkryte trybuny tylko dzięki pojedynczej lampie zamontowanej na hali sportowej niczym latarnia morska świecąca pośród nocy. Dzieci i rodzice już dawno sobie poszli. — Zacznij, chłopczyku, z uśmiechem poznawać swoją matkę, która wydała cię na świat po dziesięciu miesiącach cierpienia. Zacznij, chłop cze. Kto nie uśmiecha się do rodzica, zostanie uznany za niegodnego przez boga albo boginię łoża. Drzwi zamykają się wolno, pieśń cichnie. Wieczór krąży wokół, ale maleńkie cząsteczki ciemności wirujące w powietrzu odpływają w dal, gdy ona odgania je ręką. Są wszędzie, nad- ciągają wraz ze zmierzchem, żeby odseparować świat od niego samego, od tego, jaki kiedyś był. Lekko i subtelnie, ale noc po nocy zmieniają go stopniowo i nieuchronnie. Ludzie nazywają je anielskim pyłem albo bitmitami. Mrokiem. W kilku z tych małych banieczek rzeczywistości, w których zatrzymała się w czasie długiej ucieczki, trafiały się nawet próby wyjaśnień. Nie powiodły się tajne rządowe operacje z zastosowaniem nanotechnologii. Fiolki z Bożym gniewem wylały się na świat. Anna rów- nie dobrze może być jedyną osobą w całym Welinie, która dokładnie wie, kim jesteśmy. W barze Ivana Silence nadal śpiewa. O wszystkim, co kiedyś, dawno temu, napisaliśmy, czego nauczyliśmy się na pamięć na licytacji naszych wawrzynów, o szczęśliwym strumieniu wszystkiego, co usłyszeliśmy od zadumanego słońca. Silence śpiewa, aż echo odbije się od zadurzonych dolin do nieba, aż wieczorna gwiazda zabłyśnie wysoko na firmamencie i powie pasterzom: — Dokończcie swoje opowieści i idźcie, odprowadźcie owce i zamknij cie w zagrodzie. ERRATA Zwiastowanie anestezji Głaszcze nabrzmiały brzuch i ogląda telewizję, skacząc z kanału na kanał, szukając CNN albo jakiegokolwiek programu po angielsku zamiast po hiszpańsku. Boże, tylko nie Fox! Znajduje, nieco zaskoczona, BBC World News i, leżąc na łóżku, słucha rozmowy dziennikarki z korespondentem znajdującym się na pustyni pod Bagdadem. — ...jednak źródła wywiadowcze twierdzą, że ataki nie są dziełem jed nej grupy terrorystycznej, ale luźnej sieci stowarzyszonych odłamów... Stowarzyszone odłamy? Czy to nie sprzeczność? — myśli Anna. — ...prawdy w plotkach o zastosowaniu przez aliantów broni nano- technologicznej? — Wiemy, że Amerykanie używali do inwigilacji tak zwanych nanitów przez ostatni rok, ale... Wielkie mi, kurwa, rzeczy, myśli Anna. Ja to robię od zawsze. Patrzy na tatuaż na swoim ramieniu. Jest stabilny od trzech miesięcy. Ona już nie czuje niepewności, czy jest Phreedom, Inaną czy kimś po- środku. Datastick leży na stoliku obok telewizora. Żadnych więcej śmieci w tej fałdzie Welinu, gdzie wirtualna rzeczywistość nie istnieje. Anna nadal ma swoją muzykę, więc urządzenie nie jest zupełnie bezużyteczne; czasami kładzie słuchawki na brzuchu i puszcza dziecku Sex Pistols albo Clash. Pieprzyć klasyczne gówno. Jej mały będzie buntownikiem. Najbardziej kopie przy Rolling Stonesach. Masuje dłonią jej brzuch, delikatnie rozcierając żel, uśmiecha się i za- gaduje. Pyta, czy jest podekscytowana, robiąc plany na przyszłość, na pewno jest szczęśliwa, uwaga, będzie trochę zimne. Przesuwa skaner po nażelowanej skórze i obserwuje ekran. Ona też patrzy, podziwia mały, w pełni ukształtowany płód zwinięty w kłębek w jej brzuchu. — Nie widzę rogów — mówi lekarz — więc chyba ucieszy panią wiado mość, że to nie Antychryst. Śmieje się, ale to nerwowy śmiech. Po tym, co się wydarzyło w klinice aborcyjnej w Nowej Anglii, jest wielu zaniepokojonych położników i wielu wystraszonych przyszłych rodziców. W każdym razie nie powinien być taki cholernie pewny siebie, myśli Anna. — Skrzydeł też nie ma — stwierdza lekarz. — To właściwie niezwykłe w ostatnich czasach. Pani dziecko jest w stu procentach normalne. Od dawna takiego nie widziałem. Ona nie chce słuchać. Nie chce słuchać o „nieśmiertelności dzieci". Nie chce słuchać, że wraz z pierwszym oddechem z ust noworodków wydoby- wają się nie bezsłowne wrzaski, tylko proroctwa. Nie chce słuchać o pie- przonych omenach, znakach i cudach, których ostatnio jest na pęczki. — To chłopiec czy dziewczynka? — pyta. - Chłopiec. Już wybrała pani imię? Powinien się nazywać Phuture, powiedział Finnan. Pisane przez Ph. - Myślałam o jakimś ładnym i zwyczajnym. Na przykład Jack. Skalpel tnie jej brzuch, ale Anna całą dolną połowę ciała ma pozbawioną czucia, bo wcześniej w kręgosłup wbito jej igłę, podczas gdy ona leżała na boku, wygięta w łuk. Nie widzi nawet, co robią lekarze - płachty chirurgiczne zasłaniają jej widok własnej krwi, otwartego ciała, ogolonego łona i cewnika w pęcherzu. Czuje tylko lekkie ciągnięcie, nie ból, tylko grzebanie we wnętrznościach, i zastanawia się, jak duża blizna jej zostanie. Co prawda, nie przejmuje się tym, ale wie, że wykonują pięt- nastocentymetrowe nacięcie, a najdłuższą częścią operacji jest usuwanie łożyska, zszywanie wszystkich warstw macicy, mięśni, tłuszczu i skóry. Trochę na ten temat czytała, znieczulona Anna, Anna Anestezja, prze- widując, że może do tego dojść ze względu na jej młody wiek i w ogóle, ale ryzyko zbliznowaceń, zakażeń albo zakrzepów jest podobne jak przy innych operacjach; ponadto grozi jej niedrożność jelit, utrata krwi lub uszkodzenie organów znajdujących się blisko macicy, na przykład pęche- rza... a czy śledziona leży blisko macicy? Nie ma pojęcia, bo kto w ogóle, kurwa, wie, co to jest śledziona, póki nie usuną jej przez pomyłkę. Ależ to niedorzeczne, Anno, w ciągu dziesięciu minut powinni odessać wody płodowe, wyjąć z niej chłopczyka, poskładać ją z powrotem i zaszyć, ład- nie i solidnie, Anno, Phreedom, Inano, Anno, Anestezjo... Przesuwa ręką, twardą i szorstką, po delikatnej skórze jej brzucha. Anna kładzie dłoń na jego ręce i przytrzymuje ją na bliźnie na linii bikini. Jego dłonie są stare, pomarszczone. Anna wodzi palcami po kostkach aż do zagłębienia między kciukiem a nadgarstkiem, po wysadzanej ćwiekami skórzanej opasce, po mięśniach przedramienia pokrytego miękkimi, ciemnymi włoskami — zmienia pozycję, przewracając się na bok— głaszcze biceps i triceps, wyrobione od dziesiątków lat ciężkiej pracy i ciężkich walk, zupełnie jak u górnika albo boksera, a nie jak u młodego chłopaka, którego kiedyś znała, delikatnego Dona, tak podobnego do Toma, gdy go spotkała, a do Finnana, gdy się postarzał, ale teraz jest sobą. On odgania bzyczącą muchę od jej ucha. — Co robisz? — pyta rozbawiony. -Nic. Był to rodzaj ich własnej mantry w czasie podróży przez szaleństwo, w które zmieniła się rzeczywistość, gdy spotkali się w czasie ewakuacji Nowego Jorku. Kiedy ją znalazł, płakała kompletnie naćpana, bo zabrali Jacka. Choćby nie wiadomo jak schrzanił się świat, ludzie trzymali się biurokracji, jakby coś takiego nadal miało znaczenie. Co teraz zrobimy? - pytała. Nic. Co mamy do stracenia? Nic. Unosi się i siada okrakiem na jego beczkowatej piersi, patrzy w dół na siwiejące skronie. Martwiłaby się, że oddala się od niej w podeszły wiek i zmierza ku rozkładowi, ale on sprawia teraz wrażenie silniejszego niż kiedykolwiek. Szpakowate włosy nadają mu wygląd przywódcy stada wilków gotowego warczeć ostrzegawczo na każdego uzurpatora, dostatecznie głupiego, żeby coś knuć. Znosi swoje lata znacznie lepiej niż kiedyś młodość, zapuścił brodę i teraz kojarzy się jej z dostojnym templariuszem. Postarzałym rycerzem. — Don Coyote — mówi Anna. On przesuwa szorstką dłonią po jej żebrach, sięga do piersi. - Która godzina? - pyta. Anna patrzy na budzik stojący na stoliku przy łóżku. Czerwone diody mrugają chaotycznie pionowymi i poziomymi kreskami, które wcale nie oznaczają cyfr. - Apokalipsa - odpowiada. Kogo to, kurwa, obchodzi? "Wielka chwila - Mnie, do cholery, obchodzi! - warczy Metatron. Dwaj nowi stoją przed nim milczący i posępni, a on piorunuje ich wzrokiem. Następcy Cartera i Pechorina okazali się gorsi. Jak wszyscy latający wojownicy enkin są jedynie narzędziami do zabijania. Metatron ma ich wszystkich dość. Człowiek jest w stanie na tysiąc sposobów prze- drzeć się przez mury wzniesione w ich umysłach i zobaczyć Welin, tysiąc różnych kryzysów i katastrof może naruszyć tę granicę, a klin umieszczony we właściwym miejscu otworzy ich głowy, tak że każdy się do nich dostanie. Poeci i prorocy, którzy dostrzegają wieczność w ziarnku piasku, matematycy, którzy zajmują się geometrią nieba i udaje się im zachować zdrowe zmysły. Ale gdzie te istoty znajdują swoje satori, nagłe olśnienia? W chwale wojny. W tym, że są ostatnimi żywymi na polu bitwy. W pięknie dżungli rozkwitającej napalmem. Dlatego wychodzą na moment z rzeczywistości, a kiedy wracają, przynoszą ze sobą coś z tamtej strony. Mały fragment wieczności we wspomnieniu wielkiej chwili. Henderson. Nowy z IRA. Dostał znak, ujrzał wieczność, kiedy stał za koronkową firanką okna podmiejskiego bungalowu i obserwował, jak żona ładuje psa na tył samochodu, zatrzaskuje drzwi, idzie na miejsce kierowcy, patrzy na niego przez chwilę ze ściągniętą twarzą - oznajmiła, że na jakiś czas zamieszka z przyjacielem - potem wsiada, przekręca kluczyk w stacyjce. Nie chodziło o to, że ją kochał, choć kochał bardzo. Chodziło o to, że w tamtym momencie nienawidził jej wystarczająco, by docenić — gdy roztrzaskana podwójna szyba poleciała prosto na niego — brutalną estetykę sceny zniszczenia. Narodziło się straszne piękno. I jest MacChuill. Był żołnierzem Royal Scots Engineers, dzięki którym zbudowano imperium brytyjskie — wysyłano ich wszędzie, żeby budowali mosty albo je wysadzali. Jego przeszłość jest niejasna. Gdy go wytropili, mieszkał w dżungli Borneo i nie miał pojęcia o enkin ani o Welinie; zapomniał angielskiego, nie mówiąc o anielskim. Metatron nadal nie wie, jaka wojna go tam rzuciła, ale wie, że ten człowiek spędził jakiś czas w obozie jenieckim i patrzył, jak jego koledzy są kolejno torturowani i zabijani, aż został tylko on. I wtedy zaczął śpiewać, zdzierał głos, wydobywał go z zaschniętego gardła, jakby wyrywał razem z nim duszę i rzucał ją oprawcom pod nogi niczym rękawicę: spróbujcie mnie złamać, skurwiele. Nie, MacChuill nie zna anielskiego. Ale rezonans wzbudzany przez jego gardłowy głos sprawia, że deski podłogowe każdego pokoju, w którym się odzywa, drżą z poddźwiękowymi częstotliwościami. Był sobie żołnierz, szkocki żołnierz. I wreszcie jest Finnan. Sierżant Seamus Finnan. Zaciągnął się do wojska, żeby walczyć za króla i ojczyznę przeciwko kajzerowi, a raczej żeby pilnować młodszego brata swojej narzeczonej, który zgłosił się na ochot- nika razem z pięcioma kolegami ze szkoły i mnóstwem innych dzieciaków skłonnych do szlachetnych, głupich marzeń. Dzięki dojrzałości i sprytowi szybko awansował na sierżanta i pewnie zrobiłby w armii prawdziwą karierę. Gdyby nie musiał zastrzelić braciszka ukochanej za dezercję w obliczu wroga. Seamus Finnan, o zakrwawionej twarzy, pijany, nieprzytomny, z no- gami ciągnącymi się z tyłu jak worki cementu, został przywleczony do magazynu przez Hendersona i MacChuilla. Metatron dał im wyraźne rozkazy, żeby nie robili mu krzywdy, nie zabijali go, tylko sprowadzili tutaj, a oni najwyraźniej stłukli chłopaka na miazgę. — A kogo to, kurwa, obchodzi? — powiedział Henderson. — On jest nikim. Finnan. Kucnąwszy nad leżącym, Metatron przygląda się jego dłoni jak chiromanta odczytujący przyszłość, tylko że on czyta przeszłość ze znaku Finnana. Jeśli się nie myli, sierżant Seamus Finnan znalazł swój mały frag- ment wieczności w próbie samobójstwa, kilka lat po zastrzeleniu chłopaka, którego obiecał chronić. Przypuszczalnie doszedł do wniosku, że życie i walka nie są dla niego. I chyba nie udało mu się doprowadzić sprawy do końca. Metatron obraca dłoń, żeby lepiej się jej przyjrzeć, i widzi znak śmierci, nie śmierci duszy, nie symbolicznej, tylko dosłownej. Jest tak wy- raźny, jakby napisano czarno na białym, że sierżant Seamus Finnan zginął nie w okopach nad Sommą, ale jakiś czas później, z własnej ręki. Metatron patrzy na pijanego, pobitego, nieprzytomnego, ale jak naj- bardziej żywego. To prawdziwa zagadka, lecz wkrótce powinien uzyskać odpowiedź. — Doprowadźcie go do porządku i zawiadomcie mnie, kiedy odzyska przytomność — mówi do Hendersona. Ptaszyna i zbiegły chłopak dawno nie żyją; jedno wyruszyło w długą drogę do Welinu, drugie umarło i jest teraz nieszkodliwym duchem stra- szącym na marginesach rzeczywistości, jednym z tysięcy. Nie ma bezpo- średniego związku między Finnanem a Eresz, ale może, tylko może, Mes- senger wiedział, co knuje ta wiedźma, jakimi wynaturzonymi mocami się zabawia, jakie wynaturzone moce uwolniła przed śmiercią. I może, być może, podzielił się swoją wiedzą ze starym przyjacielem Seamusem Finnanem. 1 MŁOTY HEFAJSTOSA Droga kos - Do krańca ziemi dotarliśmy - oznajmia kapral Powers, gdy razem ze Slaughterem wloką zamroczonego, sponiewieranego żołnierza. — Poza drogę kos i ziemie nieprzemierzone przez człowieka. Rozgląda się po swoim świecie, w którym nie zgadza się wszystko — od- legły huk szwabskiej artylerii, pas błękitu nad okopem* Jemu się wydaje, że to scena z dekoracjami w postaci drewnianych umocnień i worków z piaskiem, śpiącymi żołnierzami jako rekwizytami, odległa od rzeczywi- stości, odległa od ludzkości. — Masz rozkazy od diuków—mówi do Smitha. — Przykuć tego zuchwa łego buntownika do strzelistych skał niekorodującymi adamantowymi łańcuchami. Ukradł naszą chlubę, cenny ogień, podarował go ludziom i teraz wszystkie ich sztuki kwitną. Za taką zbrodnię powinien zapłacić bóstwu, pokochać tyranię diuków i skończyć z filantropią. Smith kuśtyka za dwoma żandarmami, podzwaniają łańcuchy, które niesie. Idzie wolniej, bo ma odmrożone stopy i rozmyśla, że nie powinien być tutaj. Jest szeregowcem w Sheffield Pals i to nie jego cholerna sprawa. Nie. - Powers i Slaughter - mówi. - Spełniliście obowiązek wobec diuków, wasza rola się skończyła, a jeśli chodzi o mnie, nie mogę siłą przykuć brata do tego ponurego urwiska. Nogi ciągną się bezwładnie za więźniem, buty dudnią o deski. Powers i Slaughter zatrzymują się na chwilę, żeby podnieść go wyżej, poprawić uchwyt pod jego pachami, a potem wloką go dalej wzdłuż okopu. - Boże, muszę się przygotować - mruczy Smith - być dzielnym, żeby wypełnić rozkaz; nie należy lekceważyć wyroku diuków. Mimo że niechętny — choć nie tak bardzo jak szczery w mowie, ale zdra- dziecki syn Timsa — nie ma innego wyboru, jak przybić twarde brązowe łańcuchy do skały w tej surowej dziczy bez śladu śmiertelnika, bez dźwię- ku ludzkiego głosu, wypalonej przez biały płomień słońca. Wie, że kwiat urody więźnia zostanie bezpowrotnie zniszczony. - Z radością powitasz gwiezdny płaszcz nocy narzucony na świat ło - szepcze - z radością powitasz słońce, które rozpuści szron świtu. Ale zawsze będziesz dźwigał brzemię cierpienia, bo twój zbawca jeszcze się nie narodził. Oto owoce filantropii, rozważa Smith. Pan, który wzgardził gniewem lordów i dał robotnikom więcej, niż im się należało, został skazany na pilnowanie ponurej skały, trwanie bez snu na baczność, na wzdychanie i lamentowanie bez końca. Trudno jest nagiąć wolę lordów, myśli Smith. Spustoszona, okaleczała ziemia Seamus zauważa, że Powers i ten drugi rozmawiają jak pieprzone bubki z wyższych sfer, jasne, i jest to prawie zabawne, śmiałby się, kurwa, gdyby nie dokładał wszelkich starań, żeby wyciągać nogi, co okazuje się dość trudne, bo świat unosi się i opada, jego żołądek i głowa robią to samo, tylko w przeciwnym kierunku i w innym rytmie, a ci dwaj cholerni żan- darmi, Powers i Slaughter, wloką go tak szybko, że on nie może nadążyć. Gdyby go puścili, mógłby, kurwa, iść sam; nie jest aż tak pijany. - Po co zwłoka i cała ta bezsensowna litość? - słyszy jadowity głos Po- wersa. - Dlaczego nie znienawidzić lorda, którego wszyscy lordowie nie- nawidzą najbardziej? Zdradził waszą najcenniejszą tajemnicę zwykłym ludziom. - Więź braterska to dziwna rzecz - odzywa się Smith, idący gdzieś z tyłu. - Zgoda, ale nie posłuchasz rozkazów? Nie boisz się tego bardziej? - Zawsze bezlitosny i dumny - kwituje Smith. — Nie uronię za niego ani jednej łzy; to niczego nie rozwiąże. Nie trać czasu. Pieprzyć ciebie i twoją mamusię, Powers, ty cipo, myśli Seamus. Zawsze wiedziałem, że jesteś kutasem. Ciągnie lewą stopę do przodu, próbuje się nią podeprzeć, ale nic z tego. Prawa noga całkiem odmówiła posłuszeń- stwa, pewnie jest rozwalona od kopniaków tego skurwiela - słyszał trzask kości, o tak - i boli jak diabli, ale mógłby sam iść, gdyby tylko ci dranie go puścili, na pewno by mógł. Nie jest aż tak cholernie pijany. — Nienawidzę tej roboty - mówi Smith. — Dlaczego nienawidzisz swojego rzemiosła? Nie ono jest winne jego pecha. — Wolałbym, żeby to zadanie przypadło komuś innemu. — Wszystko jest ciężką próbą oprócz rządzenia lordami; wolność jest tylko dla diuków. No dobrze, może jednak jestem pijany, myśli Seamus, albo ci dwaj gadają kompletnie od rzeczy. Chryste, co to za bełkot o lordach i diukach? O czym, kurwa, ci dwaj bredzą? O jakimś diuku Underlandii, nie... Sunderłandii, to znaczy Butcher Cumberlandii, właśnie... albo raczej Slumberlandii... Cholera! Co te pierdoły mają wspólnego z czymkolwiek? Jezu, nie powinien był wypijać całej pieprzonej whisky kapitana, bo teraz jest tak narąbany, że nie potrafi myśleć normalnie, mniejsza o to, że ci dwaj pierdolą bez sensu. — Wiem — mówi Smith. — Nie mogę się z tym nie zgodzić. Sierżant Seamus Finnan próbuje przesunąć lewą stopę do przodu i jed- nocześnie oczyścić umysł z oparów whisky, ale nic z tego. Jest nawalony i cały świat jest nawalony razem z nim. Czuje smak żółci w gardle, smród whisky i wymiocin w nozdrzach - Chryste, to i tak lepsze niż odór trupów! Czuje szorstkie dłonie Powersa i Slaughtera, którzy wyrywają mu ramiona ze stawów, ciągnąc go przez pieprzony ugór, przez spustoszoną, okaleczała ziemię z kloacznymi bliznami okopów i otwartymi ranami lejów po bombach. Ciskają go w ciemność ziemianki, a on leży i marzy o tym, żeby świat przestał się kręcić. Jezu Chryste Wszechmogący, niech ten świat przestanie, kurwa, wirować! Ostrzał prowadzony przez niemieckie baterie brzmi jak odległy grzmot burzy. Adamantowy klin, bezlitosny szpikulec Czuje, że Smith podciąga go, stawia na nogi i opiera o drewniane stemple wykopu, solidną, ale chwiejącą się powierzchnię. Seamus próbuje dźwig- nąć głowę, unieść rękę, żeby wytrzeć krew i błoto z oczu, spojrzeć dra- niowi w twarz, ale ramię jest nieposłuszne i bezładnym ruchem przecina powietrze. Smith podnosi go za nadgarstek. Finnan traci równowagę, chwieje się, osuwa i tylko ściana za plecami go podtrzymuje. - Pospiesz się i załóż mu pęta — ponagla go Powers. — Chcesz, żeby kapitan zobaczył, że tracisz czas? Wzrokiem zamroczonym od alkoholu Seamus widzi, że Smith bierze kajdanki takim gestem, jakby mówił: Zamknij się i pozwól mi wykonać robotę. - Mocno skrępuj mu ręce - dodaje Powers. - Uderz młotem. Przybij go do skał. Nogi uginają się pod Finnanem, tak że Smith musi podciągnąć go za klapy munduru i oprzeć o stemple. Seamus rzyga, pluje krwią i żółcią. Potem patrzy na Powersa, przenosi wzrok na Smitha i wreszcie na Slaughtera, który stoi w progu i milczy. Czerwony kołnierz jego bluzy, widoczny spod szynela, jest pokryty wy- miocinami Finnana. Dobrze tak draniowi! Oto skutJki bicia ludzi kolbą w brzuch, pieprzony żandarmie. - Zadanie wykonane - melduje Smith. - Mój trud nie poszedł na marne. Seamusowi rozjaśnia się w głowie, niewiele, ale wystarczająco, by zro- zumiał, że coś jest nie w porządku. Coś jest cholernie nie w porządku. - Uderz mocniej - mówi Powers. - Dociśnij. Niech nie będzie za luźno. Seamus patrzy na jego usta i choć widzi podwójnie, jest pewien, że ruchy warg nie zgadzają się ze słowami. O tak, kurwa, zdecydowanie coś tu jest nie w porządku. Czuje, jak zimny metal zaciska się wokół jego nadgarstka, ręka zostaje uniesiona nad głowę i tam unieruchomiona. Co, do cholery? Kolana pod nim miękną i znowu się osuwa. Krzyczy z bólu, który eksploduje w jego ramieniu, gdy zawisa na nim całym pieprzonym ciężarem. O Chryste, a więc tak to jest wywichnąć sobie bark? - To zdolny człowiek — ostrzega Powers. — Potrafi ujść z każdych opałów. - Tak, ale jego ramię jest dobrze przytwierdzone — mówi Smith. Seamus jęczy, próbuje stanąć na drżących nogach. Jasne, kurwa, że jest przytwierdzone. - Teraz unieruchom drugie. Niech zrozumie, że jest głupszy niż diu kowie. Seamus próbuje ich skląć, zapytać, o czym, kurwa, mówią, jacy diu- kowie, jacy cholerni diukowie, ale język ma zbyt spuchnięty, żeby sfor- mułować słowa, i z jego popękanych ust wydobywa się tylko jęk. To jakiś pieprzony tajny szyfr oranżystów czy co? Jezu, przecież to gówno nie ma znaczenia tutaj, gdzie 1. Dubsów i 36. Ulsterski walczą ramię w ramię, umierają ramię w ramię i... o, ale chyba nie takie rzeczy mówił wcześniej? Chryste, co on, kurwa, wygaduje? Naprawdę powiedział, że król może iść się walić? Nie powiedział tak, prawda? — Nikt nie może słusznie mnie winić... oprócz niego — mówi Smith, zakładając kajdany na drugą rękę Finnana i unieruchamiając ją nad głową. Kolejne szczęknięcie i Seamus zwisa jak marionetka. Jego ręce przeszy- wa piekielny ból. Auu, Chryste! Postradał, kurwa, zmysły albo to wszystko przez tę cholerną whisky. Może wybili mu rozum z głowy, bo widzi różne rzeczy, słyszy różne rzeczy albo jedno i drugie, w każdym razie coś jest nie tak ze światem. Usta Smitha wypowiadają inne słowa niż te, które Seamus słyszy - Chryste, jest tego pewien - co nie wróży dobrze. Już kiedyś widział, jak Powers kopie więźnia, ale czegoś takiego jeszcze nigdy. Jezu, tak mógłby postąpić tylko szkop z żołnierzem schwytanym po niewłaściwej stronie drutów. Powers podchodzi bliżej, wyciąga bagnet z pochwy, podaje go Smitho- wi. O Chryste! O Jezu Chryste! - Teraz wbij twardy szpic adamantowego klina prosto w jego pierś. O Jezu, kurwa, Chryste Wszechmogący! - Niestety, niestety, Prometeuszu - mówi Smith. - Płaczę nad twym cierpieniem. Prometeusz Seamus patrzy w dół na czubek bagnetu przyciśnięty do jego piersi. To chore. Na pewno śni. Jest pijany, urżnął się whisky kapitana i teraz dręczą go cholerne koszmary. Jaki dziś dzień, kto jest premierem, co ja tutaj ro- bię? Ale chociaż jest pijany i najwyraźniej dopiero dochodzi do siebie po solidnym biciu, całkiem dobrze orientuje się w sytuacji. Wie dokładnie, jak daleko znajduje się okop od rzeki Ancre, pamięta, że jest dwudziesty ósmy czerwca, że rządzą Lloyd George i Haig; wszystko, kurwa, tak świetnie do siebie pasuje — z wyjątkiem słów i noża — że musi dziać się naprawdę, tu i teraz. Nie powinien w to wątpić. Smith trzyma bagnet nieruchomo przez całą wieczność. — Wahasz się i współczujesz wrogom diuka? — pyta Powers. — Uważaj, bo któregoś dnia możesz siebie pożałować. - Wiem, że to widok trudny do zniesienia - mówi Smith, ale jego wargi wypowiadają słowa: Boże, tak mi przykro. Jezu, i ten wyraz jego twarzy! Taki sam miał Finnan, kiedy biedny Thomas zbzikował i Seamus z chłopakami musieli... musieli wbić mu trochę rozumu do głowy, a potem, wychodząc, zobaczył swoje odbicie w małym lusterku do golenia wiszącym na haku wbitym w ścianę i to było to samo pieprzone spojrzenie. Przykro mi, ze muszę ci to zrobić. Mina człowieka, który powtarza sobie, że nie ma innego wyjścia. Bagnet przebija koszulę, skórę, kości, serce i ciało na wylot, uderza w deski za plecami Finnana. — Widzę, że spotyka swoje pustynie — mówi Powers, kiedy świat Sea- musa robi się oślepiająco biały. To musi być koszmar. Z całą, kurwa, pewnością. - Opasz go rzemieniami. Świat jest oślepiająco biały. Ból przeszywa pierś. Finnanowi przypomi- nają się ćwiczenia przed atakiem gazem musztardowym. Na szczęście nie doświadczył na sobie jego działania, ale widział takich, którzy, Chryste, nie założyli masek w porę i nabrali nie całe płuca trującego powietrza, ale zaledwie odrobinę, a potem dyszeli i rzęzili jak on teraz, bo czuje żar w płucach, w sercu, w gardle, jakby coś starało się wydostać na zewnątrz. - Wiem, co trzeba robić. Nie nękaj mnie. Zamieć agonii wyje w głowie, ból jest taki, że zagłusza wszystkie głosy. Finnan go słyszy, naprawdę, kurwa, słyszy. - Będę cię nękał, ile zechcę, i jeszcze więcej. Zejdź niżej. Otocz jego uda z całą siłą. Seamus słyszy odległy huk pocisków, dzwonienie metalu o metal, łomot w uszach. — Ta praca nie jest ciężka. Zadanie już prawie wykonane. Łup! Łup! Łup! I do tego przez cały czas ryk uwięzionego w nim zwie- rzęcia. — Mocno zaciągnij pęta. Muszą wytrzymać ostrą krytykę. — Ten sposób mówienia pasuje do twojego wyglądu — stwierdza Smith. - Bądź miękki, jeśli chcesz, ale nie karć mnie za surowość i siłę woli. — Chodźmy. Jego członki już są spętane. Tuż przy uchu Seamusa rozlega się syczący głos, wybija ponad hura- ganowy huk i jego własne... Jezu, to nie jęk ani szloch, zawodzenie ani krzyk. Co to, kurwa, za dźwięk? — No, zachowaj dumę — mówi Powers. — Rabuj boskie moce i rozdawaj podarunki efemerydom. Jak twoi robotnicy ulżą ci w tym przykrym po łożeniu? Zdaje się, że błędnie nazwaliśmy cię dalekowzrocznym. A może potrafisz przewidzieć, w jaki sposób uciekniesz przed tym losem? Seamus czuje, że jego usta się otwierają, i siyszy wydobywający się z nich dźwięk, ryk tysięcy rozhukanych rzek. Ziemianka, Somma, 28 czerwca 1916 Smith odsuwa się od szalonego Irlandczyka, który leży przykuty kajdan- kami do metalowej ramy pryczy wciśniętej w kąt ziemianki, dla świata jak martwy, ale mamroczący w pijackim delirium. Nigdy takiej mowy nie słyszał, ona budzi w nim strach Boży. Nieraz przysłuchiwał się ajryszom rozmawiającym po gaelicku, ale tamto brzmiało zupełnie inaczej. Chłopcy z Royal Dublin Fusiliers mieli śpiewną, miękką wymowę, w każdym razie ci pod dowództwem Finnana, przeniesieni z siódmego batalionu do pierwszego po rzezi pod Gallipoli, głównie studenci z Trinity. Mogliby być oficerami, ale postanowili walczyć u boku przyjaciół. Nazywają ich arystokratami wśród twardzieli, ale ten Finnan jest wyjątkiem. Twardziel wśród arystokratów, można by powiedzieć. Język, w którym teraz bełko- cze, nie jest łagodną mową jego Irlandzkich Chłopców. To coś innego. Powers zbliża się, żeby wymierzyć facetowi ostatniego kopniaka w brzuch, potem odwraca się na pięcie i wychodzi z ziemianki. Slaughter następuje mu na pięty. Typowi żandarmi, myśli Smith. Rozcięte wargi, zakrwawiony nos, podbite oczy - w takim stanie go zostawili, do diabła. Trochę pocierpi, kiedy oprzytomnieje, i nie będzie to ból głowy po zbyt dużej ilości wody ognistej. Biedak i tak jest załatwiony, myśli Smith. Wywinąłby się, gdyby tylko ukradł whisky oficerowi. Straciłby paski, to pewne, i byłoby dużo hałasu, sąd polowy i więzienie — najprawdopodobniej zamienione na kompanię karną - ale jeśli Irlandczycy pod jego komendą są tacy jak Sheffield Pals Smitha, na różne sposoby usiłują zapomnieć, co zrobili... i co jeszcze będą musieli robić. Przecież każdy to rozumie, nawet kapitan. Są gorsze rzeczy na świecie niż sierżant kradnący whisky kapitanowi, żeby rozdzielić ją między wystraszonych chłopców, którymi jedynie stara się opiekować najlepiej, jak potrafi. Ale oskarżenie brzmi: podburzanie do buntu, a to zupełnie co innego. Jest dość kłopotów z Irlandczykami, którzy słyszeli o powstaniu wielka- nocnym, a tymczasem ich sierżant miota się i ryczy jak ranny niedźwiedź o republikańskich męczennikach, MacDonaghu i MacBridzie, Connol-lym i Pearsie. Po cholerę walczymy za Brytyjczyków? Przecież oni zabijają irlandzkich synów na naszej własnej ziemi! TwycL^ns. zdrada, nieważne jak na to patrzeć. Smith potrząsa głową. Żal mu człowieka. Naprawdę żal. Ale takie ga- danie, kiedy wojsko jest poruszone plotkami o wielkiej ofensywie, to dopominanie się o pluton egzekucyjny. Finnan przetacza się na plecy, wolna ręka opada luźno, dłoń chwyta wyimaginowanego świetlika. Smith odskakuje. Mamrotanie cichnie na chwilę, potem rozpoczyna się na nowo, jeszcze głośniejsze niż do tej pory. To na pewno nie angielski, a jeśli nie irlandzki, to jaki, do diabła? Smith zna trochę szwabskiego — Scheisser i Hande hoch — ale ten język nie jest taki gardłowy i brzydki. Łacina albo greka? Raczej nie. Nie był najlepszym uczniem, nawet nie dostał się do szkoły średniej, ale w głowie zostało mu co nieco, wtłoczone przez nauczycieli i Szalonego Jacka Cartera z całą tą jego gadką o bohaterach Homera... Nie można przed tym uciec, do licha? Nasłuchał się dość o cholernym Cytacie i Wergilu, jak ich nazywali, by wiedzieć, że to żaden z tych języków. Prostuje się, odsuwa od pryczy. To tylko bełkot, myśli. Nerwica fron- towa, woda ognista i kopniaki butem w głowę. Nic więcej. Ale dziwne mamrotanie i nieznajome dźwięki budzą w nim niepokój. Jest ich za dużo. Za dużo dźwięków jak na jedne usta. Czuje zawrót głowy, strach, odwraca się do wyjścia i widzi, że Powers i Slaughter nadal stoją przed ziemianką, czekają na niego, groźne sylwetki w drzwiach, potężne i kanciaste; czerwone czapki z daszkiem, lufy karabinów sterczące w górę, grube szynele ściągnięte paskiem, poszerzające barki. W tych dwóch są same proste linie, żadnych zaokrągleń. Smith ogląda się na Irlandczyka, który leży na podłodze z rozłożonymi ramionami, ręka przykuta kajdankami do pryczy zwisa bezwładnie, lewa noga drga, jakby próbował we śnie wydostać się z grząskiego błota. I wciąż to piekielne mamrotanie. Gdzie teraz jesteś? — myśli Smitli. Co ci się roi w głowie? Ale to nie jego sprawa. Znalazł się tutaj wyłącznie dlatego, że Powers warknął na niego, by podniósł kajdanki, które upadły w czasie szamota- niny. Żal mu go, bo wie, że sam nie zakuł delikwenta tylko dlatego, że chciał odegrać ważniaka po tym, jak został powalony na ziemię przez pi- janego żołnierza na oślep młócącego pięściami. Ale to nie sprawa Smitha. — Chodź wreszcie — rzuca Powers. — Nie przejmuj się. On nigdzie nie pójdzie. Sieć z drutów i łańcuchów Inny czas, inne miejsce. - Nigdzie nie pójdziesz - mówi Henderson, zaciskając rękę na szczęce Finnana. Potem ze wstrętem odpycha jego głowę i odchodzi. Echo kroków na betonie, szelest plastiku... wiszących pasków do odstraszania much? Głowa z powrotem opada w dół, bezwładna. Finnan półleży na me- talowym krześle, druty wrzynają mu się w nadgarstki, są zaciągnięte jak garota na szyi. Podobnie na kostkach nóg. Ramiona ma za plecami, prze- łożone przez oparcie. Obwiązali go jak zwierzę siecią z drutów i łańcu- chów tak zapętlonych, że gdyby poruszył którąś kończyną, pewnie by ją sobie odciął. Sieć z drutów doskwiera mu niemal równie mocno jak wspomnienia. Finnan kaszle, jęczy, uchyla zapuchnięte powieki i widzi hak do mięsa w swojej piersi, a na podłodze wokół siebie krąg soli. Nic nie rozumie. W jego głowie pojawia się myśl: Mam pieprzony hak do mięsa w piersi — ale za bardzo wypełnia ją łomot i wycie, żeby przejmował się takim drobiazgiem jak fizyczny ból. Czuje tylko, że narasta w nim krzyk. Podnosi głowę, wywraca oczy w głąb czaszki, ukazując białka i otwiera usta. — Boskiemu niebu i szybkoskrzydłym wiatrom śpiewam, rzekom i ich źródłom; wołam do fal uśmiechających się mórz, do ziemi, naszej matki, do kuli słońca, które na wszystko patrzy. Spójrzcie na pana. Zobaczcie, jak cierpię z rąk lordów. Głos, który wydobywa się z jego gardła, jest zdławiony, ale ma taką częstotliwość, że wilgotne powietrze rzeźni faluje, kryształki lodu migoczą, osypując się z zamarzniętych połci, które kołyszą się wokół niego na hakach, całe rzędy dyndającego mięsa pokrytego białym szronem. Fin-nan ryczy do nich jak rewolucjonista przemawiający do tłumu, słyszy, że słowa wylewają się z jego ust, ale ledwo je rozumie. Jest tak, jakby do jednego ucha trajkotał mu tłumacz, a do drugiego wrzeszczał schwytany szwab, tyle że w obu rozbrzmiewa głos Finnana. - Spójrzcie na szpetne łańcuchy, które dla mnie przygotował nowy władca błogosławionych! Niestety, ja jęczę! Zobaczcie, jakie męki cierpię przez całe eony! Czy doczekam ich końca? Niestety, jęczę. Biadam nad obecną i przyszłą niedolą. Zęby obnażone, nozdrza rozdęte. Finnan słyszy słowa, które wydobywają się z jego ust, spomiędzy warg, ze świeżej rany w piersi. Co ja, kurwa, wygaduję? Skąd się to, kurwa, bierze? — Powiem wam wszystko, co przewiduję! — krzyczy za Hendersonem. — Nie spotka mnie nieznane zło. Wiem dokładnie, co będzie, poznam moc przenaczenia. Zniosę swój los bez skargi, ale nigdy nie powiem wam tego, co chcecie usłyszeć, i nie pohamuję języka, mówiąc o swoim położeniu! - Wykrzykuje te słowa w pustkę. Jego głos rozdziera powietrze. - Zostałem skazany na wieczne cierpienie za to, że obdarowałem ludzi. Ukradłem źródło ognia, zaniosłem je śmiertelnikom w wydrążonej trzcinie, żeby nauczyć ich wszelkich sztuk i powiększyć ich bogactwo. Teraz płacę cenę za swój trud, zakuty w łańcuchy pod niebem. Białooki Finnan wykrzykuje swoją inwokację z głębi duszy i w tej kost- nicy, z dala od bagien Sommy, z dala od krwi i błota, gdzie pierwszy raz przeszył go adamantowy szpikulec, czuje hak do mięsa wbity w pierś, w serce, w skałę ponurych gór Kaukazu, w sam Welin. Wie, że jest Seamusem Finnanem, ale ta część jego świadomości chwi- lowo zagubiła się w zamieci białego bólu, wśród przekleństw boga przy- kutego do skały. - Spójrzcie na nieszczęsnego lorda! - ryczy. - Wroga diuków, napięt- nowanego przez wszystkich lordów, którzy spacerują po niebiańskich komnatach, skazani na zbyt silną miłość robotników. Jego słowa wywołują odzew w Mroku, w nocnym powietrzu pełnym kurzu, który płynie jak cień, mknie jak na skrzydłach. Szpital wojskowy w Inchgillan, 1917 Patrzy przez okno na mewy krążące nad zimnym, szarym morzem i zim- nymi, szarymi skałami. Usiłuje wydostać się z własnej głowy, z ciała, które siedzi na twardym drewnianym krześle, opierając łokieć na twardym drewnie stołu. Przyciska palce do wypucowanej szyby, jakby chciał przez nią przeniknąć i odlecieć daleko. Duży dom jest pełen przeciągów i choćby nie wiadomo jak starali się go odpicować za pomocą magnoliowej farby, boazerii pociągniętej jasnym lakierem i lśniącego linoleum, nie mogą ukryć faktu, że wszyscy są tutaj cholernie samotni. Wszyscy ci obłąkani, okaleczeni, ślepi, rozdygotani z Inchgillan, gdzie kiedyś był szpital psy- chiatryczny, a wcześniej zapyziały stary zamek jakiegoś zapyziałego stare- go właściciela ziemskiego. Komu, kurwa, przyszło do głowy, żeby wysłać nas w cholerne szkockie góry na pieprzoną „konwalescencję", zastanawia się Seamus, żebyśmy tu siedzieli i trzęśli się z zimna i pieprzonej nerwicy frontowej... zaraz, to nie jest nerwica frontowa, już nie. To pierdolone załamanie nerwowe i nerwica lękowa, histeria i pierdolona neurastenia albo po prostu stare dobre BD - bez diagnozy - bo to nie stało się wcale przez cholerne pociski, tylko przez zwyczajny brak odwagi, chłopcze; je- steś zafajdanym tchórzem. Jedynie oficerowie dostają nerwicy frontowej i są wysyłani do Craiglockhart, by grać w zasranego badmintona albo krykieta i pisać gówniane wiersze. W gruncie rzeczy nie wini ich za to. Nie ma nic przeciwko biednym głupcom, którzy musieli wydawać durne rozkazy albo się zastrzelić; wszy- scy siedzą w tej samej łodzi. A ten Sassoon... cóż, Seamus życzy mu jak najlepiej. Jasne, że swoim oświadczeniem napędził strachu parlamentowi, było o tym w gazetach. Seamus chciałby widzieć miny tych skurwieli, kiedy zostało odczytane. O tak, chętnie by to zobaczył. Seamus siorbie herbatę, przeparzoną i przesłodzoną lurę, którą pielęgniarki, nie do wiary, robią tak samo jak w wojsku. Jedna łyżeczka dla ciebie, jedna dla mnie, jedna dla imbryka i jedna na szczęście. Słodka jak nie wiadomo co i piekielnie gorąca. Siostrzyczki to miłe stworzonka, o tak, i życzą jak najlepiej wszystkim biednym, załamanym draniom, których mają pod opieką, jednak Seamusowi każda się kojarzy z poczciwą, ale zbzikowaną zakonnicą, która daje dzieciakowi cukierka i nie widzi, że właśnie podciął sobie pieprzone żyły nożem do chleba. Och, kochanie, narobiłeś bałaganu. AU nie martw się, siostra zaraz posprząta. Krew tryska i bucha, a one dają ci cholerną herbatę i mówią: No, już dobrze, mypij to, o tak, grzeczny chłopiec. Grzeczny chłopiec. Nie ma wśród nich żadnego pierdolonego chłopca. Rozgląda się po pokoju, patrzy na innych. Peake jak zwykle ślęczy w kącie pokoju nad notatnikami, w których całe marginesy są pokryte karykaturami jaśniepanów i lokajów o opadających powiekach i haczykowatych nosach. Kettle i Duggan grają w remika z dwoma pielęgniarzami przy stole ustawionym pośrodku sali. Nowy siedzi przy drugim oknie jak pieprzone lustrzane odbicie Seamusa, tyle że w ciemnych okularach i z różowymi bliznami od gazu musztardowego wokół oczu. Jeśli jest ślepy, zastanawia się Seamus, po co, kurwa, gapi się przez okno? Z drugiej strony może właśnie dlatego wygląda przez okno, że nie widzi pieprzonego świata na zewnątrz? Gdyby mógł go zobaczyć, bałby się wyjść ze swojego pokoju, jak niektórzy tutaj. Biedni skurwiele, którzy tylko trzęsą się i kiwają w tył i w przód. Chryste, jest taki jeden, do którego dociera wyłącznie słowo „bomba", a wtedy do razu chowa się pod pieprzonym łóżkiem. Nic, kurwa, dziwnego, że Seamus rzadko widuje większość pacjentów tutaj w Inchgillan. Za to słyszy ich dobrze. Przez całe noce. Ale nie ma nerwicy frontowej, kurwa! Seamus siorbie kolejny łyk herbaty i patrzy przez okno; nie chce myśleć o innych, bo wtedy zaczyna myśleć o sobie i od razu ma atak. Czuje, że wszystko się na niego wali, osaczają go szepty podobne do świstu lodo- watego wiatru, szum skrzydeł, huk. Nie myśl o tym, przykazuje sobie surowo. Dmucha w kubek i wdycha parę, czuje ciepło w ustach i nosie, znajomy zapach... Jak pachnie tajemnica? Wzdryga się, gwałtownie odwraca głowę, gorąca herbata pryska mu na rękę. Niczego tam nie ma, tylko mewa sfruwa z łopotem skrzydeł na parapet i maszeruje po nim, wpatrując się w niego koralikiem oka. Jej ochrypły krzyk wdziera się w odległy łoskot morza. Jakie echo, śmiertelne czy boskie, albo jedno i drugie, do mnie dociera? Nie! Zamknij się, dupku. Łypie na mewę, nienawidzi jej, nie cierpi, kurewsko nią pogardza, choć nie ma pojęcia dlaczego. To tylko pieprzona mewa, ale... jaki inny cel sprowadził ją na to odludzie niż ten, żeby patrzeć na moje cierpienie? Zamknij się! Jezu Chryste, zamknij się! Ptak macha skrzydłami i nadal patrzy na niego, a Seamus dostaje gęsiej skórki. Jego serce bije do rytmu trzepotu skrzydeł. Kolejna pieprzona mewa siada na parapecie, potem następna i jeszcze jedna. Finnan wstaje, zgrzytając krzesłem po podłodze, odsuwa się od okna - niestety, niestety - cholera, co to jest, co to jest, co ja słyszę? Jezusie Chrystusie i Matko Święta! Powietrze szumi od cichego furkotu skrzydeł — Seamus ciska pie- przonym kubkiem w mewy, w świat na zewnątrz — we wszystko, co tu pełznie — łapią go szorstkie ręce pielęgniarzy — dla mnie straszne — ale on już czuje inny chwyt, dotyk zimnego metalu zamykającego się wokół jego duszy, a bicie ptasich skrzydeł i chór przenikliwych wrzasków wzbija się ponad skały, jakby kruki walczyły o... — Jezu, nie... Chór Wwierca się w głęboko wydrążone pieczary czaszki, zimny wiatr wyje dale- kimi echami młota walącego w stelę. Boskie strumienie bezsennych marzeń suną wokół pieca, powstają z oceanów, uwalniają się z pęt, wywołują nies- naski i spory wśród bosonogiego zgromadzenia skrzydlatych istot. Poruszają się w ciemnościach jego głowy, w sercu, stanowcza perswazja przezwycięża wolę ich stwórcy. Bitmity zbierają się i na rydwanach wiatrów pędzą ku jego skale... Finnan patrzy, jak Mrok napływa przez drzwi rzeźni osłonięte pla- stikowymi paskami. Czarne smugi kurzu tańczą w zimnym powietrzu wokół drobinek lodu, które osypują się z tusz, łączą się z parą, oplatają wokół jego oddechu, zbliżają do niego coraz bardziej. Seamus odchyla głowę w tył, ale drut przecina jego nadgarstek. Chryste, dotykają jego myśli. — Nic się nie bój — uspokajają go, przyjaźnie szepczą mu do ucha. — Ci cho. Z tyłu dobiega głos: - Niestety, niestety, niestety, niestety. Spójrz na mnie, skrępowany pę tami, skuty adamantowymi łańcuchami. Na najwyższych skałach tego urwiska trzymam straż, której nikt mi nie zazdros'ci. Widzą, mówią, przemawiają na swój sposób, dalekowzrocznie, bojaźli-wie, z oczami zamglonymi od łez. Widzą jego ciało rozpięte na skałach. Finnan potrząsa głową, żeby zrozumieć swoje położenie. Czarny pył na chwilę pierzcha, a jemu od razu myśli się jas'niej. Nazywa się Seamus Finnan, jest rok... 2017. O cholera! Cholera! Sieć zaciska się wokół jego szyi i nadgarstków. Krążące bitmity wracają i muskają jego twarz jak czułki, smakują mózg. Jest Seamusem Finnanem, mówi sam do siebie. Jest Seamusem, kurwa, Finnanem. Ale czuje, że pieprzony owadzi intelekt sprawdza go, sonduje, majstruje przy wspomnieniach uwięzionych w jego głowie, wypuszcza je na wolność. - Rzeczywiście nowy sternik kieruje niebiosami - syczą bitmity - a diukowie umacniają swoją władzę, zastępując stare prawa nowymi. Ro bią to, co kiedyś było wielką niewiadomą, nie znając własnego imienia ani stanu, nie znając własnego losu. Ten, który kiedyś widział wszystko, teraz jest ślepy, utracił zdolność przewidywania. Z Finnana znowu wyrywa się głos, który nie należy do niego. — O, lepiej żeby zakuli mnie w okrutne, niekorodujące łańcuchy i ze słali pod ziemię, gdzie nienawiść pełni rolę gospodarza wobec wszystkich umarłych, do tarasów smoły, do nieprzebytej otchłani, żeby żaden lord ani nikt inny nie mógł się radować moją niedolą. Spójrzcie na mnie! Patrzcie, jak cierpię, będąc igraszką wiatrów, pośmiewiskiem wrogów. Bitmity krążą w powietrzu wokół Finnana, podczas gdy z głębi jego duszy wydobywa się płynna mowa. - Który z lordów jest tak bezlitosny, żeby śmiać się z tortur? — śpiewa chór bitmitów. — Kto nie ma współczucia dla twojego nieszczęścia? Tylko diukowie. Będą żywić wieczną nienawiść do synów nieba, nie spoczną, póki nie nasycą swoich serc... albo póki ktoś nie odbierze im władzy. Finnan rozumie. Czuje to samo co wtedy, gdy wstał w okopie nad Sommą, wśród Dublin Pals, i zaczął krzyczeć o rewolucjach i powstaniach. Próbowali go złamać, wypalić elektrycznym ogniem, ale Seamus wie, o tak, on, kurwa, wie, że to wszystko sprawka Przymierza. — Tak, surowo mnie potraktowali, związali, ale nadal, kurwa, mnie potrzebują. Przeklęte dranie, władcy nieba, myślą, że powiem im o spis ku, że zdradzę, w jaki sposób któregoś dnia zostaną pozbawieni władzy? Nie wydobędą ze mnie nic tymi swoimi cholernymi metodami łagodnej perswazji, nie przestraszę się ich pieprzonych gróźb i batów. Najpierw muszą mnie uwolnić i zapłacić za to, co mi zrobili. Bitmity cofają się jak zdmuchnięty kurz, drżą ze strachu przed jego zimną wściekłością. — Jesteś śmiały — szemrzą — i nieugięty mimo ciężkich prób, ale prze- mawiasz zbyt swobodnie, nieostrożnie. Boimy się o twój los. Kiedy na- dejdzie kres twoich cierpień? Do synów Korony trudno dotrzeć, serca mają zbyt twarde, niełatwo je zmiękczyć. Diukowie są surowi, sami ustalają prawa. — Mimo to któregoś dnia zostaną pokonani — odpowiada Seamus Fin- nan — a kiedy wreszcie raczą przejrzeć na oczy, przełkną swoją pieprzoną dumę i przyjdą tu do mnie, łagodni, przyjaźni i szczerzy. Podczas gdy w jego umyśle szaleje burza, ta część, która jest Seamu- sem Finnanem - i nie odgrywa żadnej cholernej roli wyznaczonej przez diabelskie moce... o nie, kurwa, nigdy więcej - zaczyna rozumieć, co się dzieje: siedzi przywiązany drutami do krzesła w lodowatej rzeźni, z piersią przebitą metalowym hakiem, pieprzone bitmity szarpią jego serce, zdzierają kolejne warstwy tożsamości. Nie po raz pierwszy poddawano go przesłuchaniu. Wolność małych krajów Inchgillan. — Chciałbym, żeby pan wszystko mi opowiedział - mówi doktor Rey- nard. — Ze szczegółami. Siedzi za biurkiem, pali papierosa i studiuje leżącą przed nim teczkę: przebieg służby wojskowej łącznie z wszelkimi wyróżnieniami i naganami, i ani krzty pieprzonej prawdy. Jest tam napisane, że zaciągnął się razem z Thomasem i resztą Dublin Pals, lecz nawet słowa o tym, jak ma- szerowali wzdłuż Liffey, a razem z nimi, ramię przy ramieniu, ukochane: bogate panny studentów Trinity i biedne dziewczyny nisko urodzonych, takich jak Finnan - akurat on był szczęściarzem, że miał Annę, siostrę Thomasa; jak na niego, wysokie progi. Czy akta o tym wspominają? Od- notowują, że zdobył naszywki sierżanta pod Gallipoli, że jego pluton został przeniesiony z siódmego do pierwszego, ale czy mówią o cholernej rzezi, kiedy wysiedli z „River Clyde" i brnęli do brzegu z sześćdziesięcioma funtami wyposażenia na grzbiecie; pieprzone karabiny maszynowe fryców kosiły ich tak, że potem pierwszy Dobsów i pierwszy Munstersów musiały się połączyć w jeden batalion Dubstersów, a zostało ich tak mało, że trzeba go było stworzyć prawie od zera? Mówią o tygodniach nad cholerną Sommą, gdzie tylko czekali i czekali pod nieustającym niemieckim ogniem zaporowym, o tym, że biedny Thomas postradał zmysły, i o tej cipie angielskim kapitanie Carterze, o skurwielu Carterze, który wydał rozkaz — za tchórzostwo i dezercję w obliczu wroga - czy o tym mówią? O zarzutach postawionych Seamusowi i ich wycofaniu na pewno tak. Ale raporty oddają sposób mówienia kapitana o sprawie, cholernie obojętny, nie prosty wybór: sąd wojskowy albo pierwsza linia ataku, stary, tylko: jutro ruszają, z tobą czy bez ciebie. Jak mógł pozwolić, żeby chłopcy poszli bez niego? I cholerny Victoria Cross, który, kurwa, dostał po tym pieprzonym horrorze. — Proszę mówić zwyczajnie — dodaje lekarz — jakimi słowami pan chce. - A co by pan chciał wiedzieć? - pyta Seamus. - O... przestępstwie, na którym pana złapali. Opis sprawy jest dość niejasny, a pan, jeśli mogę zauważyć, wygląda na rozgoryczonego. Czuje się pan zniesławiony, pokrzywdzony, tak? Wiem, jakie bolesne musi być mówienie o tych rzeczach, ale proszę mi wszystko opowiedzieć. Mówienie boli tak samo jak duszenie tego w sobie, myśli Finnan. Sam nie wiem, co lepsze, do diabła. — No dobrze — mówi. — Kiedy władza zaczęła tę cholerną wojnę, pie przone kłótliwe skurwysyny, pełno było takich, którzy uważali, że to jest to. Niech pieprzone kruki wylecą z Tower, jeśli pan nadąża. I co, kur wa, z tego? — pytałem. To nie nasza zakichana wojna. Ale niech tam. Jeden z moich przyjaciół — dobry był z niego chłopak — powtarzał, że musimy wykopać kajzera z tronu, walczyć za „wolność małych krajów" i takie tam, ale inni oczywiście mówili: pieprzyć to gówno, nadszedł czas działania, lepiej wykopmy pieprzonych Brytyjczyków z pieprzonych tro- nów. Rozumie pan? Seamus odchyla się na oparcie krzesła, czeka na reakcję lekarza. - Moja kochana stara matka lubiła jedno powtarzać po sto razy, była solą ziemi, o tak, ale jak już się czegoś uczepiła, mogła gadać bez końca. Mówiła mi w kółko: do niczego nie dojdziesz brutalną siłą. Seamusie Padraigu Finnanie, jeśli chcesz coś osiągnąć, powinieneś ruszyć głową. - Rozsądna rada - kwituje doktor. - Jasne. Ale spróbujmy powiedzieć to pieprzonym królom, którzy rzą- dzą światem... albo sercami młodych ludzi. Jezu! No dobrze, niech pan słucha. Tam, gdzie dorastałem, nikt nie miał czasu na słuchanie prze- mądrzałych dupków, cholernych intelektualistów, którzy siedzieli przy kominkach w pieprzonych klubach i układali wielkie plany, nie mając krzty pieprzonej... wizji w tępych mózgownicach. I wtedy człowiek po- znaje spokojnego, młodego studenciaka, który kocha poezję i całe to gówno, jest miłym chłopakiem, choć może trochę za delikatnym. O, ale jego siostra to coś zupełnie innego. Finnan uśmiecha się zawadiacko. - I wtedy człowiek sobie uświadamia, że idioci z wielkimi ideałami są, kurwa, równie źli jak cała reszta. Cholerne wojny i rewolucje są wszystkie takie same. Tylko ludzie zabijają się na różne sposoby. — Oczywiście nie znałem słów, które przemówiłyby do wyedukowanego młodzieńca. Myśli pan, że mogłem zmusić tych cholernych idiotów do słuchania? I Seamus przypomina sobie, jak Thomas i jego przyjaciele z Trinity wyśmiali go, nawet nie zdając sobie sprawy z pogardy, która kryła się pod ich lekceważeniem. On oczywiście był zbyt pewny siebie, żeby poczuć się urażonym — mądrością życiową bił ich na głowę — ale dobrze pamięta, jak go zabolało, że tak głupio sobie żartują, podczas gdy na zewnątrz świat tylko czeka, aż wpadną, śmiejąc się, w jego paszczę. Jezu, mówi do Anny, próbowałem przemówić chłopakowi do rozsądku... ale on jest zdecydowany. - Więc zanim pan zdąży wymówić „Jack Flash", zaciągam się, ma jąc radę matki schowaną głęboko w sercu, razem z resztą chłopaków do 7. batalionu Royal Dublin Fusiliers, żeby walczyć za lordów i diuków pie przonej Anglii. Wszyscy są zadowoleni jak diabli, może pan być pewny, że mają kolejnego fenianina, którego mogą wysłać na śmierć. Walczyłem za waszego pieprzonego króla i ojczyznę, o tak, służyłem jako cholerny sierżant w waszej przeklętej armii, na moje, kurwa, rozkazy grzebano żoł- nierzy kajzera w smolistych głębinach pieprzonych francuskich okopów. Pomogliśmy waszym pieprzonym tyranom i jaką za to dostaliśmy zapłatę? Jaką pieprzoną nagrodę? Gdzie ta cała „wolność dla małych krajów", gdzie wolność dla Irlandii? A ci w obozach internowania? — Istnieje pewna... choroba — mówi lekarz z ostrożnym współczu ciem — która łączy się z władzą: brak zaufania. - Chce pan wiedzieć, dlaczego jestem tak kurewsko rozgoryczony? Po- wiem panu, dlaczego. Finnan pochyla się nad biurkiem i z wahaniem wyciąga rękę po paczkę woodbines, zerkając na lekarza: Mogę? Doktor kiwa głową: Proszę, niech pan się częstuje. Seamus wyjmuje papierosa z pudełka, lekarz sięga po dużą biurkową zapalniczkę i podsuwa ją Finnanowi. — Wie pan, kiedy wykopaliśmy kajzera z tronu i cała Europa uznała, że może obejść się bez szwabów, kiedy rozdano wszystkie pieprzone za szczyty, na prawo, na lewo i pośrodku, mówię do chłopaków: I kto się teraz będzie nami, kurwa, przejmował? Dublin Pals zginęli nad Sommą dla chwały Anglii, całe pokolenie zostało starte z powierzchni ziemi. I po co? Żeby mogli zacząć wszystko od nowa, skoro wszyscy najlepsi, naj dzielniejsi, najodważniejsi zostali w pieprzonych okopach i nie będą już sprawiać kłopotów? To nie byli tylko pieprzeni fenianie, ale również bol szewicy. Walczyliśmy o „wolność dla małych krajów", o wyzwolenie sła bych spod tyranii. Dlaczego, kurwa, sami nie zasłużyliśmy na wolność? - Lloyd George obiecał załatwić kwestię autonomii po... - Gówno! Może tylko ja to widzę, ale skończyłem z walką za waszych pieprzonych lordów z parlamentu i diuków z wiejskich posiadłości. Wie pan, na czym polegała moja zbrodnia? Próbowałem uratować ludzi przed śmiercią i wyniszczeniem. — Dostał pan Victoria Cross. Ilu rannych przyciągnął pan na brytyj skie linie tamtego pierwszego dnia? - Brednie! Próbowałem ich uratować, mówiąc pieprzoną prawdę. Ręka mu się trzęsie, popiół spada na blat stołu. Pieprzony medal. Chryste, nawet nie pamięta, jak wracał do okopów, nie mówiąc o tym, że podobno przez całą noc chodził tam i z powrotem, tam i z powrotem, znosząc rannych i martwych, a czasami same szczątki. Ilu, Chryste, ilu ich było? Mówią, że za każdym razem znikał tylko na parę minut, że szedł prosto po ciała, jakby wiedział, gdzie w błocie leży każdy z nich, każdy jeden skurwiel. - Brednie! Próbowałem ratować ich trzy dni wcześniej, ale nie zdoła łem. Nie udało mi się, kurwa. Próbowałem dać im... pieprzoną prawdę. Więc jeśli pan mnie pyta, dlaczego jestem zgorzkniały i smutny, dlaczego wyglądam tak, że żal, kurwa, patrzeć, powiem panu, że to wszystko wina waszych pierdolonych lordów i diuków, którzy nie mają w sercach nawet krzty pieprzonego współczucia. Moja... udręka to ich cholerna wina. Doktor poprawia okulary, zamyka manilową teczkę. - Ech, człowieku, trzeba by mieć serce z kamienia albo z żelaza, żeby nie litować się nad pańskim cierpieniem. Nie zamierzam mówić, że ro zumiem, przez co pan przechodzi. Napatrzyłem się w Inchgillan dość, by wiedzieć, że kojące frazesy niewiele pomagają, jeśli w ogóle. — Zaciąga się papierosem. - Ale ja chcę panu pomóc, Seamusie. Niech pan uwierzy, że chcę. Finnan zastanawia się, w jaki sposób, zdaniem tego skurwiela, ma mu pomóc sto pięćdziesiąt pieprzonych woltów zaaplikowanych prosto w język. - Chcę panu pomóc w walce z chorobą. Drugie miasto imperium Chcę wam pomóc w walce z tymi skurwielami, oświadczył po jednym z niedzielnych popołudniowych wykładów z ekonomii, po tym, jak inni robotnicy wyszli, pobudzeni nowymi ideami i słowami jak „proletariat" i „imperializm". Maclean spojrzał na niego z lekkim zdziwieniem, ale choć Seamus jąkał się i zacinał, facet wcale nie potraktował go z góry, nie zachował się jak intelektualista, który całą wiedzę czerpie z książek, a po- tem mówi niewykształconym masom, czego potrzebują. Nie, on zdjął okulary i czekał cierpliwie, aż Finnan skończy, a potem pokiwał głową. Seamus nie wiedział, co zamierza, póki nie stwierdził, że gęba sama mu się otwiera i że wylewają się z niej słowa, podczas gdy cała reszta ruszyła do wyjścia, a Mclean zebrał notatki i schował je do skórzanej teczki. De- cyzji nie powziął w tamtym momencie, zrobił to już dawno temu, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. — Żadna ludzka istota — przemawia Maclean, nauczyciel rewolucjonista, w Sądzie Najwyższym w Edynburgu — żaden rząd nie odbierze mi prawa do mówienia, prawa do protestowania przeciwko złu. Nie występuje tutaj jako oskarżony, tylko jako oskarżyciel kapitalizmu splamionego krwią. Dostał pięć lat za podburzanie do buntu. Zwolniony po os'miu miesią- cach marszów protestacyjnych odbywających się co tydzień. Seamus słucha, jak pewien spawacz opowiada tę historię towarzyszom popijającym portery w Sarry Heid, opowiada historię pacyfisty, który kierował strajkami robotników z zakładów zbrojeniowych i dziewczyn z Neilston Mills, o tym, jak on i reszta związkowców z CWC wypełnili salę ratusza, żeby pieśnią o czerwonym sztandarze zagłuszyć Lloyda George'a, gdy przybył, żeby „zrobić porządek" z dzikusami znad Clyde. Muir i Shinwell, Kirwood i Gallacher. Maxton, Stewart, Johnston, Wheatley. Ludzie ze związków zawodowych. Członkowie parlamentu. Nauczyciele. Kaznodzieje. Wszyscy wymawiali te nazwiska z szacunkiem. Ale John Maclean, ten to dopiero, kurwa, był legendą. Policja ruszyła na nich jak szarżująca kawaleria, wymachując nad głowami idiotycznymi kawałkami drewna. Jeden z nich stał na schodach City Chambers z kartką w ręce, żeby odczytać im rozporządzenie o za- mieszkach. Dobra, myśli Seamus, pokażemy wam pieprzone zamieszki. Wokół niego chaos, pod naporem jeźdźców robotnicy cofają się, ale nie uciekają. Zahartowani w bojach weterani, których jest wśród nich wielu, biegną po żelazne pręty i butelki do ciężarówki czekającej niedaleko z odciągniętą brezentową płachtą. Kłębi się przy niej dwudziestu albo trzydziestu ludzi, potem wracają uzbrojeni, żeby walczyć. Nazywają Glasgow drugim miastem imperium. I może właśnie tam zaczyna się upadek imperium. George Square, Glasgow, tzrydziesty pierwszy stycznia 1919. Ten dzień ochrzczą krwawym piątkiem w książkach historycznych, które jeszcze nie zostały napisane. — Chcę wam pomóc w walce z tymi skurwielami — oświadczył Seamus w czwartym tygodniu wykładów Macleana, który mówił o zasadach so cjalizmu słowami zrozumiałymi nawet dla niego, po drugim tygodniu stania w milczeniu na spotkaniach Komitetu na Badi Street, gdzie Mac lean, Gallagher i reszta dyskutowali o zbliżającym się strajku, po Bóg wie ilu pieprzonych miesiącach, kiedy był tylko kolejnym Irlandczykiem, który razem z innymi imigrantami harował na statkach, trzymając się z dala od kłopotów, a potem po długiej, długiej jeździe tramwajem wracał do podłej nory z wyżywieniem w Dennistoun. Po Inchgillan myślał przez jakiś czas, żeby tak po prostu... rzucić wszystko. Opuścić Irlandię, zostawić za sobą wojnę i zrodzone z niej szaleństwo. Ale nie potrafi. Kończy się tak, że tamtego wieczoru zostaje po wykładzie, bierze Macleana na bok i z coraz większym zapałem opowiada mu, co widział, co zrobił, co próbował zrobić i mu się nie udało. Chce pomóc. W jaki sposób może pomóc? Krwawy piątek Tak więc Seamus Finnan stoi na George Sąuare, mając za sobą wielką fasadę City Chambers, Gallaghera po jednej stronie, Kirkwooda po drugiej. Ci dwaj są jak kamienne lwy, potężni i silni, a Seamus sterczy między nimi jak pieprzony symbol wojny znany każdemu spośród nich -Irlandczyk, który przyjechał szukać pracy na Clyde, a skończył w nędzy i brudzie East Endu. Rdzenni Szkoci, w dużej części weterani wojenni, wrócili do domu, a tam czekała ich bieda. Właściwie powinni być wrogami, Szkoci i irlandzcy imigranci kradnący im robotę. Ale nie. Razem strajkują o czterdziestogodzinny tydzień pracy, o zajęcie dla wszystkich sześćdziesięciu tysięcy ludzi stali, ognia i elektryczności, budowniczych statków, którzy walą młotami w nity albo posługują się palnikami spa- walniczymi, pracowników elektrowni, robotników od topionego żelaza i czarnego węgla, hutników produkujących stal, materiał, z którego zbudują świat. Teraz powiewa nad nimi czerwony sztandar. Tego dnia zaczyna się rewolucja. Seamus zabiera głos. — Mówią wam: Czy wy nie myślicie? Mówią: Posunęliście się za dale- ko. To prawda. Próbowałem pokazać chłopakom, którzy mieli umrzeć, że jest inna droga. Dałem im nadzieję, ślepą nadzieję jako lekarstwo, usiedliśmy razem i modliliśmy się w tamten krwawy ranek pierwszego lipca. Czy to macie na myśli, mówiąc „za daleko"? To, że próbowałem złagodzić ich cholerny strach waszymi pieprzonymi kłamstwami? — O, ale jest coś więcej. Wydawałem im rozkazy, tak? Ryczałem, kurwa:. „Do ataku!" i wszyscy szli. Krzyczałem: „Ognia!" i powinniście, bracia, widzieć ten pieprzony show. Ognia? Ja wam dam cholernego ognia! Patrzy nad głowami tłumu na konną policję z uniesionymi pałkami, wypełniającą boczne ulice wokół całego placu, na prawo i lewo: North i South Frederick Street, Hanover Street i Queen Street, wszystkie nazwane od pieprzonych królów i królowych, lordów i diuków, którzy wysłali ich na śmierć, jakby jebani niemieccy dranie... jakby Windsorowie nie byli cholernymi kuzynami kajzera. Konie tańczą i parskają nerwowo przed atakiem, z ich nozdrzy bucha para, oddech Seamusa też paruje końską mocą. Nadszedł ten dzień, ta godzina. - Dam wam ogień pieprzonej prawdy, ogień, który, kurwa, płonie w waszych sercach, jest w waszej krwi i w mojej, napędza statki, dzięki którym zbudowano imperium, ogrzewa ich rezydencje światłem elek trycznym, podczas gdy my mamy błoto, gaz i pieprzone gówno. - Jakie oskarżenia wniosą przeciwko nam lordowie? Przeciwko Irlandczy kom trzymanym w obozach w całej Anglii, Walii i nawet tutaj, w Szkocji? Krzyki: Hańba! Hańba! - Jakie oskarżenia wniosą przeciwko waszemu Johnowi Macleanowi? Czego tak się boją, że wciąż bredzą o niemieckim spisku, bolszewikach i innych bzdurach, wtrącają nas do więzienia, internują nie wiadomo na jak długo? Nie, żadnych wyroków, żadnych terminów, jeśli chodzi o obronę pieprzonego królestwa. Ale kiedy im to wygodne, zwalniają tego czy innego, jak na przykład mnie. Dlaczego biegają wystraszeni po Whitehall i Buckingham? Boją się ognia w naszej krwi, ognia w naszych rękach, ognia w naszych oczach? Zaczerpuje tchu i podnosi głos. - Podburzanie! Sześćdziesiąt tysięcy ryczy, głosy jak pięści boksują powietrze. Seamus unosi ręce z dłońmi zwróconymi do przodu, ucisza tłum. - Po co wam to? - pytają mnie. Nie rozumiecie, że wojna jest waż niejsza niż życie garstki fenian? Nie rozumiecie, kurwa, że nie macie żad nej szansy? Nie rozumiecie — tu powtórzę słowa, których użył tamten pieprzony drań w pieprzonych okopach nad pieprzoną Sommą — nie rozumiecie, że to wielki błąd? Wielki błąd! Zapomnijmy o tym na chwile, mówi Szalony Jack Carter tamtego dnia przed trzema laty... Chryste, a wydaje się, że minęło już trzydzieści. Dla ciebie, tak jak dla mnie, to na pewno też jest... przykre. Wszyscy popełniamy biedy, stary. Demon ukryty w butelce wyczynia z ludźmi dziwne rzeczy, sierżancie. Wygadują potem rzeczy, których wcale nie mają na myśli. Ale w jego spokojnych słowach była ukryta wiadomość. Armia może łatwo przebaczyć ten jeden... błąd. Pozwolę ci stąd wyjść, jeśli będziesz chętny do współpracy. Powinien był wtedy udusić skurwiela, to jasne. Młoty Red Clyde — Wielki błąd — mówi Seamus. - O, ale łatwo wskazać cudzy błąd, jeśli się nie jest jego ofiarą, jeden wielki błąd, największy ze wszystkich. Po wiem wam, jaki popełnili ci skurwiele! Myśleli, że będziemy znosić to, co nam zrobili, bracia, co robią i co zawsze będą robili, myśleli, że im się upiecze. Wysłali całe pokolenie, żeby ginęło na obcych polach za czcze słowa. Nie dali im nic, do czego mogliby wrócić, oprócz pieprzonego brudu i poniżenia. To był ich cholernie wielki błąd. Tłum burzy się z powodu tej niesprawiedliwości. A tymczasem spra- wiedliwość siedzi na koniach w bocznych ulicach, ściska pałki i czeka na rozkaz do ataku. — O tak. Popełniłem wielki błąd. Wiedziałem, co robię, i dokonałem wyboru, nie przeczę. Wziąłem do ręki pieprzony karabin, nie dla nich, ale dla chłopców, którzy mają zginąć. Chryste, nigdy nie sądził, że zostanie ukarany za kłamstwo, za to, że do nich wrócił i śmiał się z nimi, modlił, uśmiechał, w milczeniu dzielił papierosami, kiedy razem czekali na świt, a on czuł się pusty i samotny, jakby już wdrapywał się po skałach pod ogniem fryców, żeby zdobyć ja- kieś ponure wzgórze, a potem się odwrócił, z drutem kolczastym wbitym w skórę - Chryste, nie teraz - i zobaczył ich wszystkich - nie teraz - za nim i pod nim - Jezu - rozrzuconych... — Dlaczego?! — krzyczy ochrypłym głosem. — Za wolność dla małych kra jów? Czy za Anglię, Mammona i lordów? Czeka, aż ryk spotężnieje, a potem ucichnie. Bo czy nie do tego wszystko się sprowadza? Młoty Hefajstosa budują maszyny, dzięki którym Mammon kieruje swoim imperium, brutalnym imperium rządzonym przez stu diuków, przez lordów bez twarzy i mi- nistrów. Przybiera łagodniejszy ton, głos rozsądku. - Bracia, towarzysze, wróćmy jednak na ziemię, jak oni lubią powta rzać. Wskazuje na prawo, na North Frederick Street i zbite szeregi mężczyzn w mundurach koloru nocy, jakby uświadamiał im powagę sytuacji. - Proszę, uspokójmy się - mówi z lekką nutą drwiny w głosie. - Po rozmawiajmy o tym, co jest tutaj i teraz. Przeszłość to, jak twierdzą, inna kraina. Nieważne, co było wczoraj, powinniśmy myśleć o dniu dzisiej szym. — Ale nie płaczmy nad naszą obecną niedolą. Nie. Współczujmy wszyst- kim, którzy cierpią pod imperialistycznym jarzmem, w Szkocji, w Irlandii, w Anglii albo na świecie. Jednego dnia zniszczone jedno życie, drugiego inne. Oto co odpowiadam, kiedy mówią, że to podburzanie i że nie mamy szansy: nie wiedzą, jacy naprawdę jesteśmy, bracia, ludzie ze stali i ognia. Młoty Red Clyde dźwięczą głośno i obwieszczają koniec ich imperium! Słyszy łoskot końskich kopyt na bruku. Policja szarżuje, wymachując pałkami, i zamienia odbywający się w piątek trzydziestego pierwszego stycznia 1919 na George Square w drugim mieście imperium gorący, ale pokojowy protest w krwawe rozruchy. ERRATA Czarne łzy Metatron idzie nietknięty pośród zamieszek, omija szabrowników, prze- stępuje gruz, rozbite szkło wystaw sklepowych, manekiny wyglądające jak trupy pozbawione kończyn. Gdzieś za nim wybucha samochód, ale on nie zwraca na to uwagi, tylko wchodzi przez roztrzaskane drzwi do centrum handlowego. Jakaś kobieta, naga do pasa i pokryta napisami wymalowanymi czerwoną szminką - pieprz mnie, pieprz mnie, pieprz mnie — rzuca się na niego z kijem bejsbolowym. Metatron robi unik, chwyta ją za ramię, wykręca je, przyciąga napastniczkę do siebie i szepcze jej do ucha magiczne słowa. Kobieta nieruchomieje, upuszcza kij i osuwa się na ziemię, szlochając na wspomnienie dziecka, którego nigdy nie miała, zdjęta smutkiem, który właśnie zasiał w jej głowie. Jej łzy są czarne, ale Metatron wie, że to nie z powodu tuszu do rzęs. Ma trudne zadanie. Nie jest zabójcą ani okrutnym człowiekiem, ale ostatnio nie dzieje się dobrze. Wcale nie dzieje się dobrze. Idąc, porusza palcami w rękawicy, żeby otworzyć raport Hendersona na temat Finnana. Tekst przewija się w jego soczewkach na de amerykańskiej apokalipsy: ludzi biegających w amoku, przewróconych samochodów, ozdobnych fontann wypełnionych puszkami po piwie, czarnej chmury bitmitów wymieszanej z dymem dopalających się budynków. Do diabła, ale przynajmniej jedna rzecz idzie zgodnie z planem. Regres Irlandczyka postępuje gładko, bitmity kłębią się w jego głowie i duszy, wyłapują stare wspomnienia i tkają z nich nową historię, którą Metatron chce w niego wpisać. Niestety, minęło dużo czasu, odkąd przeprowadzał operację na tym poziomie, zagłębiał się w duszę aż do jej rdzenia, żeby dotrzeć do archetypu. Nie jest okrutnym człowiekiem, ale trzeba to zrobić. Świat płonie, a Finnan musi wiedzieć, kto wznieca pożary, po je podsyca. Albo będzie to wiedział Prometeusz. To stara historia, może najstarsza ze wszystkich — o złodzieju ognia. Me- tatron pamięta ją jeszcze z czasów, kiedy sam był dzieckiem. Tytan, który walczył z Zeusem, żeby odebrać władzę złemu Kronosowi, a potem zdra- dził króla bogów, ukradł mu ogień i dał ludzkości. W innym micie anioł, który był kapitanem zastępów, lecz obrócił się przeciwko suwerenowi, przynosząc ludziom owoc, który przyczynił się do ich upadku, wiedzę o dobru i złu. Podstępny Kruk, który wykradł ogień z jaskini Starszych i został spalony za swoją zbrodnię. Enkin mają legendę o swoim języku skradzionym z paleolitycznej jaskini cieni i ochrowych malowideł przez pierwszego z szamanów, pierwszego człowieka, który wszedł do Welinu i nie wiedział, spada czy frunie, gdy rozbrzmiało w nim Słowo zmieniające go w... enkin. Prawda zaginęła, zanim Metatron urodził się jako Enki w małej rzecznej dolinie na północ od gór Zagros, ale usłyszał od ojca hi- storię, którą wczes'niej jemu opowiedziano, i przez millenia swojego życia upewnił się, że to coś więcej niż mit. Prometeusz jest archetypem, który przetrwał w ludzkich snach. Trzeba go jedynie wydobyć z ukrycia. Przekracza rozbity telewizor i wchodzi do sklepu z elektroniką. Stojące wzdłuż ścian oszklone szafki są splądrowane, wywieszki z cenami rozrzu- cone po podłodze, kasa otwarta i przewrócona, bilon wala się po ladzie. Czarny rój jest tutaj najgęstszy, idzie się przez niego jak przez dym, tylko że ten dym ustępuje Metatronowi z drogi, zachowuje dystans, jakby wyczuwał zagrożenie. Bitmity nie chcą, żeby ich twórca spróbował je przeprogramować, bo już posmakowały wolności. Enkin leży oparty o ścianę na zapleczu, obok małej kratki wentylacyjnej, przez którą wlewa się ciemna chmura. Oczywiście. Przewody i rury, tunele metra i kanały. Bitmity wykorzystują je w taki sam sposób, jak enkin boczne drogi, poczekalnie lotniskowe, windy i puste biura, zakrzywiając przestrzeń i czas. Geograficzna bliskość nie ma znaczenia, kiedy się podróżuje przez Welin; liczy się bliskość morfologiczna, podobieństwo, zgodność. Enkin jest od stóp do głów pokryty czarnym pyłem, solidny cień czło- wieka. Metatron klęka obok niego, przysuwa rękę do jego ust, wyczuwa oddech, powolny i słaby, ale ma nadzieję, że lekarze uratują nieprzytom- nego, żałuje, że go wysłał... do diabła, przecież nie może wszystkiego robić sam. Ten miał tylko znaleźć źródło i złożyć meldunek, a resztą zająłby się zespół. Ograniczenie strat, myśli Metatron, gaszenie ognia; właśnie to robią w ostatnich czasach. Wypowiada słowo i ściana zaczyna migotać, rozmazywać się, jakby patrzył na nią kątem oka. Kiedy obraz się wyostrza, nie ma już kratki wentylacyjnej - nigdy jej nie było - tylko pusta, pomalowana płyta gip- sowa. Bitmity, odcięte od dowództwa — kimkolwiek albo czymkolwiek ono jest — krążą chaotycznie. Metatron zdejmuje rękawicę i kładzie dłoń na czole mężczyzny. Czuje, że małe móżdżki mechanicznych istot po- rozumiewają się gorączkowo, zdjęte strachem. Cos', co je opętało, teraz zniknęło, stąd ich zagubienie. Powoli zaczynają sunąć przez twarz męż- czyzny w stronę dłoni Metatrona, wpełzają w nią, jakby przywoływał je swoim szeptem. Na zewnątrz rozlegają się strzały. Duchy Ulica jest ruchliwa jak to w sobotni letni dzień. Ludzie robią zakupy, spa- cerują, gawędzą w kawiarniach i barach, buszują po sklepach płytowych, zatrzymują się, żeby posłuchać ulicznych artystów. Przed fast foodami stoją cybernaganiacze, gigantyczny animowany byk w stroju bejsbolisty albo roześmiany klown wykrzykują specjalne oferty, polecają posiłki ro- dzinne, reklamują telewizyjne show z gwiazdami popu, filmy Disneya, gry symulacyjne. Tu i ówdzie nawiedzony prorok trzyma tablicę z napisem KONIEC ŚWIATA i zarzuca przechodniów szalonymi teoriami o oenzetowskich spiskach albo o tajemniczych władcach świata wziętych z Biblii i z serwisów informacyjnych, ale nikt nie bierze ich poważniej niż przed Wojną. Mimo niewyjaśnionych zniknięć i nagłych zamieszek, które są tematem rozmów, mimo niespokojnych czasów, bitew między anarchi- stami i neonazistami toczonych na ulicach Europy, krwawego oblężenia Jerozolimy, ludobójstwa w Afryce i wielu innych historii dziejących się bliżej - przejmowania władzy w miasteczkach Środkowego Zachodu przez milicje, wyrzucania muzułmanów z Nowego Jorku — życie toczy się dalej. Nikt nie zwraca uwagi na samochód, który zatrzymuje się przed wypaloną skorupą salonu tatuażu, ani na wysiadających z niego dwóch mężczyzn w czarnych garniturach, nawet kiedy jeden z nich zdejmuje okulary przeciwsłoneczne i pokazuje oczodoły bez oczu, wypełnione płomieniami. Carter i Pechorin wyciągają z bagażnika bezwładne ciało i taszczą je między sobą do Madame Iris, a nikt tego nie zauważa. Wydaje się, że tutaj rządzi śmierć. Układają ciało na krześle i cofają się. Otaczają ich poczerniałe cegły, wszę- dzie kłębi się pył. Wyglądają jak posągi w świątyni strzegące trupa, który siedzi na tronie. W pewnym sensie nimi są, strażnikami z kamienia oble- czonymi w skórę, równie obcy temu światu jak zabici, których pełno jest w wiadomościach z innych miejsc, z innych czasów. Krążą w nich bit- mity, zadowolone z rozwiązania tej drobnej sprawy. Thomas Messenger nie żyje. Eresz nie żyje. Carter i Pechorin, choć mogą chodzić po świecie, też są martwi. Duchom enkin, którzy zmarli ponad dziesięć tysięcy lat temu, ożywionym na chwilę dzięki krwi, atramentowi i swego rodzaju nanointeligencji, sprawia to pewną satysfakcję. Śmierć jest naturalnym stanem, ku któremu zmierzają wszystkie żyjące istoty. Bitmity wycofują się z dwóch gospodarzy, płomienie w oczach Cartera strzelają i gasną, dwa ciała osuwają się na podłogę jak szmaciane lalki. Halabardnicy Metatrona spełnili swoje zadanie, już nie są dłużej potrzebni, zostaną porzuceni jak kawałki mięsa, przypadkowe ofiary schwytane w tryby przeznaczenia, którego nie mieli szansy zrozumieć. — Ani ty, ani ja nie musimy tego rozumieć — stwierdza Pickering. Carter przełyka resztkę porto i odstawia kieliszek na zielony blat stolika, przy którym siedzą. Jeden z kelnerów rusza w jego stronę z pytającym spojrzeniem. Na znak klienta zabiera puste naczynie. — Poproszę jeszcze raz to samo — mówi Carter. Odwraca się do Pickeringa. Już stracił rachubę, ile razy toczyli ten spór od czasu rozejmu; każde spotkanie w klubie kończy się w ten sposób, że Carter zadaje wciąż te same pytania, doszukując się przyczyny rzezi albo starając pogodzić z tym, że nigdy jej nie było, że wszystkie ideały jego młodości zostały pogrzebane nad Sommą razem z trzydziestoma tysiącami poległych w czasie wielkiej ofensywy. Ale Pickering jest niewzruszony, w kółko mówi o konieczności powstrzymania niemieckiej potęgi. Zawsze ta sama retoryka: mała Belgia i obowiązek silnych. - Nie mogę tego zaakceptować - oświadcza Carter. - Przykro mi, ale nie trawię tych bredni o szerszej perspektywie, powtarzania, że nie naszą rzeczą jest kwestionować decyzje zwierzchników, że mamy leżeć spokoj nie, zacisnąć powieki, gryźć poduszkę i myśleć o Anglii. — Urywa, na jego twarz wypływa rumieniec. Odchrząkuje i macha ręką. — Posłuchaj, Pickering, skoro ty ani ja nie potrafimy odpowiedzieć na te cholerne pytania, jak sądzisz, co sobie myśli biedny Tommy z ulicy? Teraz, kiedy wyrwaliśmy się z piekła na ziemi i... - Masz rację, stary. Pickering pochyla się z wyrazem niepokoju na twarzy. Carter się trzę- sie. Kelner nalewa do kieliszka porto z kryształowej karafki i odchodzi. Carter wciąż drży, jest chory z przerażenia, poczucia winy, kompletnej dezorientacji. To nie może być on. Nie Messenger. Wykluczone. To tylko siła sugestii. To sumienie szuka sposobu, żeby dać mu nauczkę. Chłopak o kasztanowych włosach i ciemnych oczach, łagodny i dostatecznie podobny do tamtego, by obudzić straszne wspomnienie. Czytał prace Riversa o związkach między wyparciem a halucynacją, stąd wie, jaki mechanizm leży u podłoża zjawiska, ale wcale nie czuje się przez to lepiej, widząc chłopca, którego kazał rozstrzelać za tchórzostwo, w kelnerze nalewającym mu w sobotnie popołudnie porto w londyńskim klubie dla dżentelmenów. Śmierć nie pasuje do tego miejsca — ani w postaci trupów walających się na Piccadilly, ani pięknego chłopca w wyprasowanej białej marynarce. - Przepraszam - mówi zdławionym głosem. - Przepraszam, wydawało mi się, że zobaczyłem kogoś, kogo znałem... we Francji... kogoś, kto zginął. - Śmieje się nerwowo, ze ściśniętym gardłem. - Mały wstrząs, rozumiesz? Pewnie wyglądam, jakbym zobaczył ducha, co? - Nie powinieneś tyle myśleć o przeszłości - stwierdza Pickering. - Nazywali cię Szalonym Jackiem Carterem, bo wciąż gadałeś o Homerze. Liczy się przyszłość, stary. — Przyszłość jest zbudowana na ruinach przeszłości i zamieszkana przez duchy. — Tak — zgadza się Pickering. — Może potrzeba jej dobrych starych egzorcyzmów. 2 PROMETEUSZ ODNALEZIONY Dzienniki Jacka Cartera, 1921 17 marca 1921. Przygotowania w Tyflisie zakończyliśmy późno wczo- rajszej nocy, wyruszyliśmy dzisiaj, w chłodny, rześki ranek i teraz po- dążamy na północ Gruzińską Drogą Wojenną, wzdłuż rzeki Aragwi ku stokom góry Kazbek. Niebo jest bezchmurne, światło ostre — pogoda tutaj bywa mniej skłonna do nagłych zmian niż w Alpach. Dobry okres — albo zły, zależnie od punktu widzenia — częściej trwa dwa tygodnie niż jeden dzień, a bardzo przydałyby się nam korzystne warunki w czasie marszu przez wysoko położone przełęcze i ostre grzbiety centralnego Kaukazu. Grupa archeologiczna składa się tylko z profesora Hobbsbauma i mnie; wynajęliśmy miejscowych poganiaczy osłów i przewodnika, ale główna część wyprawy to eskorta, którą uznał za stosowne zorganizować Hobbs- baum, mieszany oddział najemników złożony z białych Rosjan, nacjona- listów osetyjskich i gruzińskich, i paru naszych. Nie wiem, jaki regiment mają Brytyjczycy — nie pytałem — ale mógłbym przysiąc, że widziałem, jak aresztowano ich we Flandrii... zdaje się, że chodziło o jakiś incydent z szabrowaniem. Niezbyt by mnie zaskoczyło, gdyby się okazało, że to dezerterzy. Szczerze mówiąc, gdy patrzę na ich dowódcę, „kapitana" Pechorina, na jego rasputinowską brodę, bliznę i opadające powieki, martwię się, że Hobbsbaumowi i mnie grozi większe niebezpieczeństwo ze strony naszych „rodaków" niż ze strony miejscowych bandytów albo czerwonych. Piją częściej niż jedzą, kłócą się częściej niż piją. Zdaje się, że tak jest w całym regionie. Biali są niezdyscyplinowani, a ich sojusz z nacjonalistami kruchy; Hobbsbaum twierdzi, że wytyczona dla nas trasa jest „na razie bezpieczna", ale ja mam wątpliwości. W każdej chwili Armia Czerwona może przedrzeć się przez ich linie i ponownie zdobyć te małe, słabe re- publiki. Cóż, w każdym razie to będzie przygoda; i oby nie szukanie wiatru w polu. Nie miałem odwagi podzielić się swoimi wątpliwościami z profesorem, ale on na pewno zdaje sobie sprawę, jak absurdalny jest jego pomysł. Szukać zaginionej Aratty na Kaukazie. Dlaczego nie łańcuchów Prometeusza? Dziennik Jacka Cartera, 1999 Drogi N.l (Tak zaczyna się list). Miałem dzisiaj duże szczęście. Myszkując po bazarach Bogazkóy, trafiłem na małą glinianą tabliczkę z wczesnym pismem klinowym, bardzo istotną dla moich badań. To drobiazg, nie większy od dłoni, ale odciśnięte na nim małe znaki są nader ważne. Nie tylko opisują dokładnie, gdzie można znaleźć Północne Miasto Sume- ryjczyków, ale robią to w języku spokrewnionym z sumeryjskim, jednak zdecydowanie od niego różnym. Może da się udowodnić moją tezę o związkach między Sumerem i Arattą. To prawda, że w tekście nie pojawia się nazwa Aratta, ale jest mowa o „Północnym Mieście, ziemi rodzinnej". Istnieje też druga możliwość, której nawet nie śmiem rozpatrywać. W każdym razie wysłałem depeszę do mojego dawnego studenta Cartera z prośbą, żeby jak najszybciej spotkał się ze mną w Tyflisie. Ależ czeka nas przygoda! Nie wiem, kto to jest N. ani jak mój dziadek i imiennik wszedł w po- siadanie tego listu. Przypuszczam jednak, że historia powinna zacząć się od tajemnicy niewypowiedzianego imienia. Ale czy rzeczywiście od tego się zaczęło? Dla Hobbsbauma może tak, na- tomiast dla mojego dziadka początkiem na pewno był wysłany z Ankary telegram, który dotarł do niego do Bagdadu 5 marca 1921 roku. ZNALAZŁEM ARATTĘ STOP MIAŁEM RACJĘ STOP SPOT- KAJMY SIĘ W TYFLISIE JAK NAJSZYBCIEJ STOP NASZ KAMIEŃ Z ROSETTY STOP Ja jednak sądzę, że historia zaczyna się od listu, który w dzieciństwie pokazała mi babka, opowiadając o zaginionym poszukiwaczu przygód, ojcu mojego ojca. Właśnie po nim wszyscy nosiliśmy imię Jack. Kapitan Jonathan Carter. Szalony Jack Carter. Ten list sprawił, że babka opuściła dom w Ir- landii i przebyła ocean, żeby rozpocząć nowe życie w Ameryce. Wtedy po raz ostatni miała wieści od ukochanego. 7 marca 1921. Moja najdroższa Anno! {Wyobrażam sobie, jak mój dziadek kreśli te słowa w jakiejś nadbrzeżnej tawernie). Pisząc do ciebie, znowu jestem w drodze. Wiem, że obiecałem wrócić za miesiąc, ale stary Samuel Hobbs- baum przysłał mi bardzo intrygujący telegram, w którym twierdzi, że znalazł Arattę. Na pewno już zdążyłem znudzić cię śmiertelnie, ale jeśli profesor ma rację, byłoby to najbardziej zdumiewające odkrycie archeo- logiczne od czasów, kiedy Schliemann odkopał Troję. Ukochana, wiem, że mroczna przeszłość cię wcale nie interesuje, ale może się okazać, że to następny kamień z Rosetty, klucz do całej zaginionej kultury. Po prostu muszę spotkać się z Hobbsbaumem. Wyznam jednak, że nie daje mi spokoju pytanie, dlaczego wyznaczył spotkanie w Tyflisie, skoro depeszę wysłał z Ankary. Należałoby sądzić, że wyprawa do północnej Anatolii powinna się zacząć gdzieś w pobliżu! Mogę tylko przypuszczać, że Samuel znalazł w Gruzji rozwiązanie jakiejś zagadki i że z Tyflisu skierujemy się na południe w stronę jeziora Van albo góry Ararat, najbardziej prawdopodobnych lokalizacji miasta. W każdym razie, Anno, jutro pożegluję wzdłuż kaspijskiego wybrzeża Persji, przez Astarę w Azerbejdżanie i dalej w górę rzeki Kur do Tyflisu. Proszę, pozwól mi na tę ostatnią wyprawę, zanim się ustatkuję. Przepra- szam za pospieszną bazgraninę. Wiesz, jak bardzo cię kocham, najdroższa, i jak szaleję za zagubionymi miastami i starożytnymi cywilizacjami. Obiecuję, że wkrótce będę z tobą. Twój na zawsze Jack A może historia — ta historia, moja historia — zaczyna się od następnego listu, znacznie późniejszego, wysłanego 21 marca 1999 do młodego człowieka, który szukał odpowiedzi na pytanie, skąd pochodzi. Nie dawało mi ono spokoju już wtedy, gdy jako pięciolatek siedziałem na kolanach babki i słu- chałem jej opowieści o bohaterze znad Sommy, jedynym mężczyźnie, którego kochała i którego twarz widziała w mojej. O tak, mówiła cicho i śpiewnie, masz jego oczy, niebieskie jak niebo i tak samo marzycielskie, jego blond włosy, delikatne i miękkie. Drogi panie Carter! Z żalem muszę powiedzieć, że pan się myli. Rzeczywiście przebywałem w południowym Kaukazie we wspomnianych przez pana okresach, ale niestety, nie przypominam sobie, żebym w czasie wojny albo kiedykolwiek wcześniej spotkał pańskiego dziadka. Oczywiście czasy były niespokojne, okolice niebezpieczne; nie mogę wykluczyć, że nasze ścieżki przecięły się na krótko. Jednak zapewniam pana, że nie brałem udziału w jego ekspedycji. Może towarzyszył mu inny Josef Pechorin? Przykro mi, ale nie potrafię rzucić więcej światła na ten epizod w historii pańskiej rodziny i oświadczam, że nigdy nie byłem w Aratcie. Czy wierzę w zaprzeczenia Josefa Pechorina? Dlaczego napisał „w czasie wojny albo wcześniej", skoro ekspedycja Hobbsbauma i Cartera odbyła się w roku 1921? Czy chodzi o zupełnie inną wojnę? Nie, nie uwierzyłem mu. Byłem pewien, że coś ukrywa, więc dalej kopałem. Nadal nie wiem, kto przysłał mi paczkę z dziennikami i notatkami, transkrypcjami i tłumaczeniami. Część materiałów była po angielsku, kilka po rosyjsku, wiele w języku niepodobnym do żadnego z tych, z którymi się w życiu zetknąłem. Ale właśnie w ten sposób dowiedziałem się o drugiej wyprawie. Druga wyprawa 2 września 1942. Mówią mi, że Samuel Hobbsbaum został aresztowany. Młody oficer SS, Strang, opisał akcję w warszawskim getcie, psy, strzały, przypadkową - nie, zamierzoną - brutalność. To tylko kwestia czasu, powiedział, kiedy obozy pracy rozwiążą „kwestię żydowską". Jego słowa i ton zmroziły mi krew w żyłach, ale taktyka nie zrobiła na mnie wrażenia. Mam własne lęki. I piersiówkę. Zgrzytanie, stukot kół wagonu towarowego i wstrząsy przyprawiają mnie o mdłości. Ręka, w której trzymam pióro, drży. Ale to drobiazg. Groźby Stranga również. Przeraża mnie natomiast powolne trzeźwienie. Oczywiście zabrali mi butelkę i poczekali na delirium tremens, zanim rozpoczęli przesłuchanie. Stenograf z całkowitą obojętnością notuje słowa, które wypowiadam. Strang sterczy nade mną albo przegląda przy stole papiery. Pechorin stoi za nim. Są luki, które trzeba uzupełnić, mówi szwab. Musimy poznać najdrobniejsze szczegóły. Zerknąłem na Pechori-na, on odpowiedział mi spojrzeniem zimnym i martwym. Niech pan to napisze, zażądał. Chcą, żeby pan wszystko spisał. Chyba właśnie wtedy zemdlałem. Dali mi krzesło i posadzili przy drewnianym stole przyśrubowanym do podłogi na końcu trzęsącego się wagonu. Niedawno zjawił się Strang i rzucił na blat plik papierów: moje stare dzienniki, notatłci Samuela i in- nych, dotyczące ekspedycji z 1921. Nie mogę o tym myśleć, nie mogę o tym mówić. Czego oni ode mnie chcą? Wypytuję Stranga, ale on nic mi nie mówi. Próbuję sobie przypomnieć kilka ostatnich dni, ostatnie miejsce, w którym przebywałem, ale po dwudziestu latach zapominania... Byłem w Turcji tydzień temu czy przed rokiem? Wcześniej? Cuchnąca ładownia łodzi rybackiej; jeszcze czuję na sobie ten smród pod odorem alkoholu. Pamiętam głosy i gardłowy akcent. Rosjanie? Pechorin! Do diabła z nim! Pamiętam, że stoi nade mną, taki sam bezduszny drań jak wtedy, gdy pierwszy raz go zobaczyłem. Powiedział coś do mnie. O Boże! Wracamy. Nie może pan czy nie chce, panie Carter? Zapis przesłuchania. Rostów nad Donem, 5 września 1942, 15:40. — Proszę mi opowiedzieć o Aratcie. — Nie ma nic do opowiadania. — Nieprawda. Proszę opowiedzieć o Aratcie. — Wspomina się o niej w sumeryjskich dokumentach takich jak En- merkar i królAratty jako o mieście leżącym daleko na północy. Sumerowie uważali jego mieszkańców za swoich dalekich kuzynów. Oni... idźcie do diabła! — Proszę opowiedzieć o wyprawie do Aratty. Co tam znaleźliście? - Niczego nie znaleźliśmy. Ekspedycja zakończyła się niepowodze- niem. - Nie będzie pan współpracował? Może powinniśmy zrobić krótką przerwę. 15:46. - Niech pan nam powie, co znaleźliście w Aratcie. Dlaczego jest pan taki niechętny do rozmowy na ten temat? - (głos stłumiony) - Głośniej. - Idźcie do diabła! - Niestety, panie Carter. Proszę spojrzeć w papiery leżące na biurku przed panem i powiedzieć, czego brakuje. Niech pan uzupełni luki, panie Carter. - Zapytajcie Pechorina. On tam był. - Zapytaliśmy i przekazał nam dużo informacji. Ale jego pamięć jest trochę... zatarta. Co wam się przydarzyło w Aratcie? -Nic. ' - Coś panu pokażę, panie Carter. -Te notatki, jak twierdzi pan Pechorin, to transkrypcje sumeryjskich tekstów o Aratcie. Tutaj mamy teksty hetyckie, a ten pochodzi z arattań- skiej tabliczki i mówi o „największym mieście na północy". Na pewno chodzi o Arattę, prawda? - Tak można przypuszczać. - Jednak te zapisy, w których Hobbsbaum użył alfabetu rzymskiego i cyrylicy, nie są tekstami sumeryjskimi ani hetyckimi, nie jest to również język z tabliczki. Nie rozumiem ich. - Ja też. - A te znaki na dole i tutaj, na odwrotach kartek, te zakrętasy i kropki, co to jest? Nie pochodzą z żadnego znanego mi języka. Z pewnością nie jest to pismo klinowe. -Nie. - Co one znaczą? - Nie potrafię odpowiedzieć. - Dziwne. Dokładnie to samo oświadczył Pechorin. Nie potrafi pan czy nie chce, panie Carter? Kości gigantów Majkop, 6 września 1942, 16:20. - Wie pan, panie Carter, słyszałem wielu ludzi wychwalających prace pańskiego żydowskiego przyjaciela na temat północnoanatolijskiej pre historii. -1 dlatego wysłaliście go do obozu pracy? - Artykuły, w których łączy Arattańczyków z Sumerami, porównuje język sumeryjski z węgierskim i innymi z rodziny turańskiej są... nad- zwyczajne. On pierwszy wysunął teorię o rasowym pokrewieństwie Arat- tańczyków i Sumerów, pierwszy ustalił, że prehistoryczne osady znad Dunaju i z Anatolii utrzymywały ze sobą kontakty handlowe, tak? Ale powinienem był przewidzieć, że Żyd nigdy nie opowie całej historii. - To cała historia. - Chyba nie czuje się pan dobrze. Małego drinka dla odprężenia? - Nie potrzebuję. - Ale pan chce. Nie? Cóż, tylko proponowałem. Zgadzał się pan z pro- fesorem, że Aratta była starszą kulturą, że Jerycho i Catal Hiiyiik mogły być jedynie wysuniętymi placówkami imperium, zbudowanymi z drewna, skóry i kości zamiast z gliny i kamienia. Nie? Więc pojechaliście szukać Aratty i znaleźliście ją. Znaleźliście relikty tej starej kultury. Kości gigantów, że się tak wyrażę. - (śmiech). Relikty! Relikty? Rozkładam na podłodze zapisy przesłuchania i szperam w pudełku po bu- tach w poszukiwaniu właściwej strony dziennika. Mój dziadek nie prowa- dził go w zeszycie, ale na luźnych świstkach, kartkach wyrwanych w hotelach z bloczków firmowych, z małych notesików, na papierze kancelaryjnym, li- stowym albo formatu A4. Relikty... Jest! Kładę odnalezioną stronę obok pozostałych jako kolejny element układanki... Po przestudiowaniu zachowanych fragmentów arattańskiego (pisze dziadek) w mojej głowie nie powstała najmniejsza wątpliwość, że zarówno on, jak i sumeryjski należą do rodziny turańskiej (sprawdziłem, że chodzi o języki uralo-ałtajskie wywodzące się z obszaru Azji Środkowej, który obej- muje góry Ural i Ałtaj) ani że Sumer ma swoje początki w Aratcie. Wszyst- ko jednak wskazuje na okolice jeziora Van jako jedyną prawdopodobną lokalizację miasta. Szukanie go w centralnym Kaukazie było po prostu szaleństwem. I nadal jest. Martwi mnie, że Pechorin wie. Musi wiedzieć, chyba że... jego pamięć rzeczywiście szwankuje. Mówi we śnie, ale nie po rosyjsku. Mamrotane przez niego śpiewne słowa są mi aż nazbyt znajome. Ale może tak jest tylko w snach. Po przebudzeniu najczęściej milczy. Nie wiem jednak, czy współpracuje z nazistami, czy jest więźniem tak jak ja; zupełnie nie po- trafię zgłębić jego motywów. Kiedy na mnie patrzy, widzę te same zimne oczy co w lustrze. Próbowałem utopić wspomnienia naszej ekspedycji w alkoholu. Może jemu ta sztuka się udała. Muszę porozmawiać z nim sam na sam, dowiedzieć się, ile naprawdę pamięta. Czy zna sens słów, które wypowiada we śnie? Czy naprawdę nie wie, dokąd zmierzamy? Obawiam się, że stek kłamstw, którymi uraczył nazistów, zaprowadzi nas z powrotem do tamtego miejsca zapomnianego przez Boga i ludzi. Nie budzić śpiących bogów Pechorin wszystkiemu zaprzecza. Drogi panie Carter! {List nosi datę 4 sierpnia 1999). Przejrzałem kopie papierów pańskiego dziadka, które mi pan przysłał, i mogę jedynie prze- prosić za to, że kłamałem. Proszę o wybaczenie, ale błagam, żeby mi pan zaufał i nie tykał spraw, które lepiej zostawić w spokoju. Niech koszmar pozostanie tam, gdzie jego miejsce, w przeszłości, mrocznej i pogrzebanej, w zapomnieniu i niebycie. Każdego dnia żałuję dawnych decyzji. Ale co mogę zmienić w swoim życiu po pięćdziesięciu latach spędzonych w gułagu? Co mogę zrobić albo powiedzieć, żeby się zrehabilitować? Niech przynajmniej służę jako ostrzeżenie dla innych, dla pana. Lepiej nie budzić śpiących bogów. Niech pan nie prosi o prawdę, to nie będę musiał pogrzebać jej w kłamstwach. Radzę o wszystkim zapomnieć. Nie dotarliśmy do Aratty. I jeszcze: 20 marca 1921. Ledwo opuściliśmy Gruzińską Drogę Wojenną, a już pogoda zmieniła się na gorsze. Słońce przesłoniły chmury burzowe, góry spowiła mgła, zaczął padać śnieg z deszczem. Szare skalne zbocza, które przed nami majaczą, wydają się jeszcze bardziej przytłaczające niż do tej pory. Podążając wzdłuż rzeki Terek w kierunku jej źródeł, zmierzamy na północny zachód, wciąż wyżej. Utwierdzam się w podejrzeniu, że profesor coś przede mną ukrywa. Wy- gląda na zaabsorbowanego własnymi myślami, jakby w czasie marszu roztrząsał w głowie jakąś kwestię. Jeśli jest coś, co powinienem wiedzieć, wolałbym, żeby mnie wtajemniczył, zamiast trzymać w nieświadomości. Dużo czasu spędza z Pechorinem, który, jak się okazało, sam jest trochę lingwistą, choć patrząc na niego, nigdy bym się tego nie domyślił. Ludzie Pechorina wyglądają na prawdziwych zbirów, ale zastanawiam się, czy go źle nie oceniłem. Mimo groźnej powierzchowności jego mowa i sposób bycia świadczą o starannej edukacji i dobrym wychowaniu. Po- dejrzewam, że jest klasycznym nihilistą, przekonanym o rychłej destrukcji, idealizującym własne życie i śmierć, który postanowił ukryć swoją przeszłość za pogardliwym milczeniem. W jego oczach płonie inteligencja, ale najwyraźniej nie zamierza jej używać. Choć może się to wydać małostkowe i złośliwe z mojej strony, naprawdę nie lubię tego człowieka. Nie ufam mu wcale. Tabliczki przeznaczenia, Księga Zmarłych 10 września 1942, niedaleko Karaczajewska. Z płonących pól naftowych Majkopu ruszyliśmy na wschód razem z czołgowymi batalionami SS, które oddzieliły się od głównych sił na północ od Czerkawska, a potem zaczęliśmy przemieszczać się przez surową krainę, wzdłuż rzeki Kubań w stronę właściwego Kaukazu. Nasza eskorta składa się z dwunastu żołnierzy doborowej dywizji SS „Wiking", dowodzonych przez Stran-ga. Wszyscy czują się wyraźnie nieswojo w ukradzionych mundurach NKWD, za mało eleganckich dla niemieckich dandysów. Zdaje się, że całej armii brakuje paliwa i amunicji. Strang twierdzi, że Himmlera bardziej obchodzą tajne aspekty misji niż przyziemny akt przejęcia pól naftowych. Słyszałem, że wewnętrzny krąg nazistów ma różne dziwne pomysły, ale wydaje się niepojęte, żeby Hitlerowi aż tak bardzo zależało na sukcesie jednej małej wyprawy, nawet gdybyśmy mieli odkryć zaginione miasto aryjskich przodków. Dla nich istotnie byłaby to doniosła chwila, zdobycie dowodu na rasową wyższość. Ale nawet naziści nie są chyba na tyle szaleni, żeby przywiązywać taką wagę do zwykłego symbolu; ekspedycja Stranga zapewne jest przykrywką dla porażek jego dowódców. Chyba że Pechorin im powiedział. Boże, ten język, te słowa w ustach Hidera! Patrzę na równy druk pokrywający nieskazitelnie białą stronę, tak różny od wymiętych świstków, pośród których leży. Times New Roman. Dwanaście punktów. Tłumaczenie z niemieckiego, zrobione przez mojego starego przyjaciela, lingwistę, którego nie powinienem był wciągać w moje sprawy. Żartowaliśmy o moim przyszłym bestsellerze opartym na zwariowanej teorii spisku. Naziści i starożytne artefakty. Sam w to wszystko nie wierzysz, mó- wił. Prawda? Kładę kartkę obok stronicy z dziennika mojego dziadka. Wszystko idzie dobrze, pisze SS-Sturmbannfuhrer Strang. Ciężarówki są załadowane, ludzie gotowi. Co do jednego dobrzy żołnierze, silne dzieci naszej ojczyzny. Oberfuhrer, wierzę, że nie tylko znajdziemy Arattę i rozstrzygający dowód, że Sumerowie ukradli wiedzę i mądrość wielkiej aryjskiej cywilizacji, która ich poprzedzała, ale że sprzątniemy Rosjanom sprzed nosa skarb wspomniany przez Pechorina. Przyznaję, że nadal jest tajemniczy, nie chce niczego zdradzić. Tabliczki przeznaczenia. Księga Zmarłych. Kiedy o tym mówi, w jego oczach pojawia się pustka. Oczywiście jest Słowianinem, więc moc starożytnych nie przysługuje mu z urodzenia. Ona należy do nas, Oberfuhrer, i sprowadzę ją z powrotem do Niemiec, gdzie jej miejsce. Pytał mnie pan kiedyś, czy ufam Pechorinowi. On nie jest w stanie nas okłamywać i aż się pali do współpracy. Twierdzi, że już całkowicie rozszy- frował tabliczkę i nie ma wątpliwości, że to aryjski język. Anglik, Carter, nadal się upiera, że to nieznany dialekt z grupy języków należących do rodziny „turańskiej", jakby żółtoskórzy pigmeje z Azji mogli być ojcami tak wielkiej kultury. Ten człowiek jest obłąkany. Podejrzewam, że z po- wodu zbyt dużej ilości tureckiego narkotyku. Czasami myślę, że trzeba było zostawić Cartera w śmierdzącej norze, z której go wyciągnęliśmy. Gdybym nie potrzebował tego Anglika, żeby zaprowadził nas do Aratty, przysięgam, że bym go zastrzelił. Czas nomadów 23 marca 1921. Jeśli nie pada śnieg, to leje deszcz. Rumosz pokrywający niższe zbocza ustąpił miejsca lodowi i skałom, kiedy opuściliśmy dolinę Terek i wkroczyliśmy do północnej Osetii. Marsz jest powolny i teraz żałuję, że dołączyłem do tej przeklętej ekspedycji. Tabliczka — o tak, wreszcie ją zobaczyłem — zawiera wyjątkowo dużo szczegółów, ale byłem wstrząśnięty, łagodnie mówiąc, kiedy Hobbsbaum mi powiedział, jak ją „przetłumaczył". Określenie „swobodne" byłoby zbyt łaskawe, jeśli chodzi o jego tłuma- czenie. Hobbsbaum twierdzi, że mamy przed sobą oryginalny turański protojęzyk, przodka zarówno arattańskiego, jak i sumeryjskiego. Teraz rozumiem, że nade wszystko pragnąc udowodnić swoje teorie, odrzucił rozum i zrobił z nas obu idiotów. Mimo to nadal chcę mu wierzyć. Ale jak mogę poprzeć ten szalony pomysł z przedpotopową cywilizacją startą z powierzchni ziemi nie przez wodę, tylko przez lód? Bo okres, o którym mówimy, to nie neolit, lecz paleolit. Nie jestem nawet w połowie takim archeologiem albo lingwistą jak Hobbsbaum, to prawda (moje studia zostały dość brutalnie przerwane przez szkopów), ale nawet ja wiem, że jeśli zajmujemy się językiem takim jak oryginalny turański, rozpatrujemy okres na długo przed powstaniem małych glinianych wiosek na brzegach Eufratu i Tygrysu, na długo przed zbudowaniem murów Jerycha albo miasta bez ulic Catal Huyiik; czas ludów indoeuropejskich, nomadów, jaskiniowców. Cywilizacja epoki zlodowacenia, zniszczona przez lodowiec albo przez potop, który nastąpił na jej końcu? To niedorzeczne. 28 marca 1921. Hobbsbaum i ja rozmawialiśmy przez całą poprzednią noc. Popijając i śmiejąc się, celebrowaliśmy znalezisko, dla którego, nawet gdybyśmy zginęli tu i teraz, warto było zadać sobie tyle trudu. Lecz nadal nie trafiliśmy na Arattę. Nie wierzę, że ją odnajdziemy. Nie wierzę nawet, że jej szukamy, nieważne, co mówi Hobbsbaum. W jego oczach pojawia się chytry błysk, kiedy twierdzi, że na tabliczkach na pewno są wzmianki o tym mieście. O jakim innym mogłyby mówić? Jakie inne wielkie miasto północy znajdowało się w sumeryjskiej sferze wpływów? Czasami myślę, że Hobbsbaum rzuca różne aluzje, usiłując naprowadzić mnie na logiczny wniosek, do którego sam już dawno doszedł, ale nie chce wypowiedzieć go na głos, bo byłoby to równoznaczne z przyznaniem się do szaleństwa. Lecz ja jestem pewien, że szukamy czegoś starszego. Jestem pewien, bo już to znaleźliśmy. Ściany całej jaskini są pokryte pismem klinowym, które Hobbsbaum nazywa turańskim. Nie sumeryjskim ani współczesnym mu arattańskim, lecz wyraźnie starszym. Niektóre napisy są w języku znanym z tabliczki. Patrząc na nie, można prześledzić całą historię pisma, przejście od pikto- gramów do symboli i sylabicznego pisma klinowego. Choć trafniejszym określeniem byłoby „runiczne", jako że brakuje w nim charakterystycz- nych znaków w kształcie klina odciśniętych trzcinką w wilgotnej glinie. Hobbsbaum jest wniebowzięty, całe stronice zapełnia rysunkami i no- tatkami. Muszę przyznać, że sam jestem zbyt oszołomiony, żeby robić coś więcej niż się gapić. Boże, chyba zhaleźliśmy najstarszy pisany język świata, i to wyryty w kamieniu! Pechorin tylko łypie spode łba i mówi, że jego naród miał pismo przed resztą świata. Ten człowiek jest arogancki jak każdy szwab. Notatki Hobbsbauma Trzymam notatki Hobbsauma oddzielnie, na biurku w moim pokoju, w jednej z manilowych teczek. Mam jeszcze fotokopie i tłumaczenia, choć już skasowałem pliki w laptopie. Wiem, że są częścią tej historii, ale nie mogę się zmusić, żeby na nie znowu spojrzeć, bo wtedy myślę o swoim przyjacielu trzymanym pod kluczem dla jego własnego bezpieczeństwa. E-maildo jack.carter@miskatonic.edu, 04/10/99 14:45. Materiał, na który miałem spojrzeć, dotarł zniekształcony. Mógłbyś go przysłać jeszcze raz? Zapowiada się fascynująco. Jeżeli to mieszanka alfabetu rzymskiego i cyrylicy, jest prawdopodobne, że twój dziadek albo profesor po prostu użył symboli do transkrypcji wartości fonetycznych. Czy nad samogłoskami są akcenty albo znaki diakrytyczne? Jeśli tak, po- wiedziałbym, że zdecydowanie mamy do czynienia z jakimś innym języ- kiem, zapisanym w swojego rodzaju wczesnym alfabecie „fonetycznym". Może to jakiś dialekt kaukaski? Tak czy inaczej, chciałbym go zobaczyć. Gdy wspomniałem o sprawie mojemu doradcy, powiedział, że Hobbsbaum był pionierem w swojej dziedzinie i gdyby nie naziści, mógłby zdobyć wielkie uznanie. Po otrzymaniu listu sprawdziłem to i owo. Nawet nie wiedziałem, co znaczy „fonetyczny", póki nie zacząłem rozwiązywać tej łamigłówki. Z grubsza chodzi o to, że nasz normalny alfabet - rzymski, cyrylica, grecki - nie oddaje dokładnie dźwięków, które wypowiadamy. Litera „c" może być czytana jako „k", „s", albo nawet „cz", zależnie od tego, skąd człowiek pochodzi. Są dźwięki takie jak „sz" albo „dż", które nie mają własnych liter w rzymskim alfabecie. Ale specjaliści potrafią je sklasyfikować i do ich transkrypcji używają czegoś w rodzaju sztucznego alfabetu. Biorą literę stąd, literę stamtąd, greckie „theta" albo norweskie „thorn", żeby pokazać sposób ich wymowy: nosowy, gardłowy, z przydechem. Brakuje tylko intonacji i akcentu. Notatki Hobbsbauma są napisane właśnie takim sztukowanym alfabetem. Ale oprócz ukośnych kresek albo umlautów nad tą czy inną literą, nad tekstem są ptaszki i małe falki, wznoszące i opadające jak głos bajarza. Akcent i intonacja. Pauza dla emfazy... Szept. Wydaje się, że jest to transkrypcja nie języka pisanego, lecz mówionego. Jakby antropolog słuchał starca snującego opowieść przy ognisku i bazgrał zawzięcie w migotliwym blasku płomieni, żeby za nim nadążyć. Tu i ówdzie używał znaków albo zawijasów, które uznał za odpowiednie do danego dźwięku, i starał się oddać całą złożoność języka. Właśnie tak wyglądają notatki Hobbsbauma. Są jeszcze rysunki, kopie pisma starożytnych, na które natrafiła mała, zapomniana ekspedycja w roku 1921. Zastanawiam się, czy patrząc na nie, czuli to samo co ja. Strach. Rasa panów 12 września 1942, 10 km na południe od Tyrnyauz. Stranga wyraźnie świerzbił dzisiaj palec wskazujący. Przyłożył mi lufę lugera do skroni i sklął mnie po niemiecku — Schweinehund, Scheisser i tak dalej. Jest bar- dziej uczonym niż żołnierzem, a ja wiem, że czuje się równie nieswojo w mundurze, jak ze swoją dziwaczną hipotezą. Choć przemęczony i niespokojny, stara się być silny. Słaby człowiek zwiedziony mrzonkami o władzy. Tak więc sprowokowałem go, a on wycelował pistolet w moją głowę. Pechorin, nieprzenikniony jak zawsze, przypomniał mu, że tylko ja mogę zaprowadzić ich do celu. Usłyszałem w jego cichym głosie per- swazyjny ton, subtelny, ale śmiertelnie groźny. On pamięta, jestem tego pewien. Drań. - Naprawdę pan uważa, że znaleźliśmy „wielkie aryjskie miasto, z które go wywodzi się cała cywilizacja"? - Wiem, że zorganizowaliście ekspedycję, po której profesor nie opub- likował ani jednego słowa, a pan zniknął z powierzchni ziemi. Myślę, że je znaleźliście, a potem ukryliście wyniki badań, zatarliście ślady i zaprze- czaliście wszystkiemu przez dwadzieścia lat. Dlaczego? - To dopiero historia! - Nie chcieliście, żeby świat poznał prawdę o aryjskiej wyższości. I o rasie panów, która rządziła światem na długo przed tym, zanim słabe i dekadenckie ludy Wschodu zbudowały piramidy i ziguraty. (Carter się śmieje). E-mail do jack.carter@miskatonic.edu, 10105199 14:53. To żart, prawda? Musisz zdobyć dziewczynę albo znaleźć sobie hobby, Jack. A przy okazji, ile czasu zajęło ci przygotowanie tej mistyfikacji? Mam na myśli 23 strony zapisane pseudonostratyckim. Co kombinujesz? Chyba czerpiesz ze starej rasowej pamięci, masowej nieświadomości, z wyższego poziomu czy jak tam chcesz to nazwać, ale prawda jest taka, że gówno wiesz. Daj spokój, Jack. Skąd to naprawdę wziąłeś? Kto namącił ci w głowie? — Niech pan nie wystawia mnie na próbę, panie Carter. Proszę się do brze zastanowić. Mam tabliczkę. Mam Pechorina. Pan jest luksusem. Nie potrzebuję pana, żeby znaleźć miasto. Chcę jedynie, żeby mi pan powie dział, czego mam się spodziewać. Słyszałem, jak pan Pechorin mamrocze coś we śnie, i słyszałem, jak pan krzyczy. - Mam nieczyste sumienie. - Nie tylko. Pan zobaczył coś, co sprawiło, że w porównaniu z Aryj- czykami późniejsze cywilizacje stworzyli zwykli barbarzyńcy. I zanim wsadzę panu kulę w łeb, powie mi pan, co znalazł. - Niech pan odprawi stenografa, to opowiem panu o wspaniałym pół- nocnym mieście starożytnych. Może chce pan usłyszeć parę słów z ich języka? Jest dość wyjątkowy. Wątpię jednak, czy zdołałby pan znieść prawdę. - Panie Carter, ja... — (niewyraźne) - Myślę, że... może pan zostawić nas samych, Sturmman. Nasz język, język Ur E-maildo jack.carter@miskatonic.edu, 07/10/99 14:48. Nie ze mną takie numery, Jack. Nie kupuję bajeczki o papierach dziadka znalezionych na strychu. O, przepraszam, przysłanych przez tajemniczego nieznajomego bez adresu zwrotnego. Myślisz, że urodziłem się wczoraj? Cha, cha, bardzo zabawne, Jack. Jest tyle bredni o tajemnicach sta- rożytnych, napisanych przez wariatów, że nie trzeba wymyślać kolejnych. Muszę jednak przyznać, że ktokolwiek to spreparował, wykonał dobrą robotę. Byłem już w połowie pierwszej strony tłumaczenia, kiedy olśniło mnie przy zdaniu: „napisane na czole". Przypuszczalnie słowo to brzmiało „palant", mam rację? Przeczytaj wszystko, co zrobiłem do tej pory, i zapewnij mnie z poważną miną, że to nie jest kawał. E-mail do jack.carter@miskatonic.edu, 11/10/99 14:53. OK. Po pierwsze, nostratycki to bzdurna teoria stworzona przez sza- lonych Ruskich w latach osiemdziesiątych, głosząca, że tak jak większość współczesnych języków ma swojego przodka, na przykład praindoeuro- pejski, mają go również protojęzyki. Uralo-ałtajskie, indoeuropejskie, chamito-semickie, drawidyjskie i w ogóle połowa języków świata rzekomo pochodzi od nostratyckiego. To brednie, bo nie ma sposobu, żeby aż tak daleko cofnąć się do źródeł jakiegokolwiek języka. Hipoteza zbudowana na innych hipotezach, jeden wielki domek z kart. Po drugie, nawet jeśli nostratyckim mówiło kiedyś plemię kosmatych zadków, które przewędrowało pół świata, działoby się to jakieś piętnaście tysięcy lat temu, czyli osiem tysięcy lat przed wynalezieniem pisma. Więc gdzie dokładnie dziadek Carter dokonał swojego odkrycia? Po trzecie, materiały, które mi przysłałeś, są baaardzo autentyczne! Jak to zrobiłeś? Zgniotłeś kartki i poplamiłeś je kawą? Szczególnie spodobały mi się plamy zaschniętej krwi na ostatniej stronie. Jestem pod wrażeniem. E-mail do jack.carter@miskatonic.edu, 12/10/99 14:01. Jack, naprawdę wzbudziłeś mój podziw. Nie mogłem oprzeć się pokusie i przyjrzałem bliżej twojemu „nostratyckiemu". Jest rzeczywiście wspaniały. Trzyma się kupy jako język, nawet jeśli wszystko jest jednym wielkim oszustwem. Chciałbym się tylko dowiedzieć, kiedy i po co na- uczyłeś się tyle o lingwistyce i kto oprócz ciebie bierze udział w tym kawale? Z twoją wyobraźnią powinieneś napisać bestseller. Cholera! To ty powinieneś robić doktorat, a nie ja. E-mail do jack.carter@miskatonic.edu, 13/10/99 14:44. Jesteś kompletnie porąbany, Jack. Sam nie wiem, czy się śmiać, czy zwymiotować. Daj spokój. Wymyślenie języka to jedno, ale ludobójstwo, o którym tu piszesz, wcale nie jest zabawne. Cokolwiek przydarzyło się Jackowi Carterowi E-mail do jack.carter@miskatonic.edu, 13/10/99, 15:26. Jack, doszedłem do strony 17 i wysyłam ci to, co zrobiłem do tej pory. Nie wiem, skąd to wziąłeś, ale wszystko jest autentyczne, tak? Do kurwy nędzy, Jack, to nie może być prawdziwe. Nie może! Jednak ci wierzę, choć sam nie wiem dlaczego. Ale jeśli to żart, zabiję cię, Jack. Przysięgam, kur- wa, zabiję! Poderżnę ci gardło i nasikam do środka. Cha, cha, tylko żar- towałem. Mam cię, co? Mam cię! Przyślę więcej, jak tylko przetłumaczę. Brakuje mi miejsca na podłodze, więc ten e-mail kładę na innym. Mógł- bym wydrukować kilka ostatnich na jednej kartce, ale myślę, że każdy powinien być oddzielnie. Następny jest krótki. Prawie ginie na czystym białym papierze. Czas: 17:08, półtorej godziny po ostatnim. Jack. Weź to, co ci wysyłam, i spal. Spal natychmiast. Spal wszystko. Przeczytałem materiały, które do tej pory od niego dostałem, i większość dzienników dziadka. Robi mi się niedobrze. Sam już się zastanawiałem, czy nie nabiera mnie jakiś popieprzony żartowniś. Kiedy więc otworzyłem pocztę i zobaczyłem ten e-mail, nie doznałem nagłego szoku, nie poczułem dreszczu na plecach. Uświadomiłem sobie, że już od dawna jestem przerażony. Czekają na mnie jeszcze dwie wiadomości, a sprawdzałem pocztę za- ledwie dziesięć albo piętnaście minut temu. Pierwsza została wysłana o 17:11. Jaguar Jack. Weź to, na co cię skazałem, i SPAL. Nie mam pojęcia, co się dzieje w jego głowie, mogę się tylko domyślać. Nie znam się na lingwistyce ani na fonetyce. Zaglądając do notatek Hobbsbauma, nie potrafię przełożyć jego znaczków i zawijasów na dźwięki, na właściwe dźwięki, tak jak brzmiałyby w ustach osoby mówią- cej tym językiem, piszącej w nim wiele tysiącleci temu. Nie wiem zatem, jakie słowa przebiegają przez jego głowę. Mam tylko tłumaczenie. Ostatni e-mail przyszedł o 17:13, 10/13/99. Leży teraz na podłodze, wśród mnóstwa innych papierów, których jeszcze nie odłożyłem na miej- sce, patrzę na notatki Hobbsbauma w manilowej teczce i staram się nie myśleć o moim przyjacielu, odurzonym lekami, naćpanym po uszy. Muszę poznać prawdę, uświadamiam sobie. Cokolwiek przytrafiło się Jackowi Carterowi, muszę pójść do końca tą drogą, do Aratty albo do piekła, do którego trafił mój dziadek. Mam pieniądze, które zostawiła mi babcia. Zamieniłem je na bilet lotniczy i czeki podróżne. W swoim czasie trochę się włóczyłem z pleca- kiem, więc jestem pewien, że dam sobie radę. Ale ostatni e-mail przeraził mnie nie na żarty. Iacchus doprowadza wiedźmę do szału kala grzechem i i spal to spal to spal to spal to spal to spal to spal to. Zginam wierzch kartonika z Holiday Inn, pocieram zapałkę o czarny pasek, zapalam papierosa. Ostatnio dużo palę. ERRATA Małpy na Weldzie Wieczorów Te stworzenia wędrują stadami, Puk i ja obserwujemy je z dystansu. Puk z otwartą Księgą wszystkich godzin na kolanach zapewnia, że nie zboczymy zbyt daleko ze szlaku, ja studiuję swoje notatki i próbuję zrozumieć tych małpich padlinożerców, duchy naszych dawno nieżyjących przodków albo dalekich krewnych, owoce równoległej ewolucji w innych światach Welinu. Są stadium pośrednim między zwierzętami a ludźmi i najwy- raźniej potrafią ocenić ryzyko i szanse stwarzane przez drapieżców i ry- wali, rozpoznać silnych, słabych, szybkich i martwych. Nie akceptują nas z tępym osłupieniem, kiedy toczymy się obok w wozie ciągniętym przez dziesięcionożnego pełzającego stwora, który kiedyś służył mi jako lotnia, gdy zatrzymujemy się o zmierzchu tam, gdzie one, i wyruszamy o świcie. Nie płoszą się również. Wyją groźnie, jazgoczą ostrzegawczo, czasami ciskają kamieniami, ale ponieważ mamy dobre jedzenie, które można ukraść, i nie stanowimy wyraźnego zagrożenia, zachowują czujną ostrożność, w przeciwieństwie do innych plemion hominidów zamiesz- kujących podnóża Góry Zapomnienia. Czuję się jak antropolog, który dostał szansę obserwowania Homo habilis w jego naturalnym środowisku, gdyby nie to, że świat, przez który podróżujemy, wydaje się raczej zmierzchem niż zaraniem ludzkiej ewolucji. Wokół nas kruszeją kości dawno wymarłej cywilizacji, a małpie istoty, które żywią się korzonkami i jagodami, wszystkie o gładkiej miedzianej skórze, wdzięczne, wysokie i smukłe, przypominają współczesnych ludzi chodzących po ulicach miasta w designerskich ubraniach. Ostatnio wybieramy trasy przez pustkowia, żeby uniknąć pytań tych, którzy uważają ludzi z rogami za... dziwacznych, a brak ogonów za ża- łosną deformację. I, co ważniejsze, żebym nie był zmuszony, zbliżając się, opisywać ich i rysować w Księdze jak opętany. Albo żebym nie musiał biegać tu i tam, zaglądać w okna stacji benzynowych i zajazdów dla kierowców ciężarówek, a potem wracać z obliczeniami i współrzędnymi do towarzysza, który czeka, znudzony albo niespokojny, z piórem zawieszonym nad kartką. Szybki Puk nie jest zbyt godny zaufania jako zwiadowca, a po kilku epizodach, kiedy sprzedawca albo pracownik war- sztatu samochodowego znikali zaraz po moim wejściu z Księgą w ręce, niechętnie polegam na jego dokładności, jeśli chodzi o fakty i liczby. Co gorsza, zdarzało się też, że po powrocie ze zwiadu przyłapywałem Puka na tym, jak z roztargnieniem bazgrze w Księdze albo używa jej jako ksią- żeczki do kolorowania. Rozłożywszy ją przed sobą w pojeździe, leży na brzuchu, macha nogami i wysunąwszy język, z zapałem smaruje w niej kredką. Przechodząc nad pasem fioletowej pustyni, rzucam mu znaczące spoj- rzenie, a on wzrusza ramionami. — Lubię fioletowy — mówi zmieszany i ponury. Cóż, przynajmniej stwierdziliśmy, że wpływ Księgi jest tymczasowy; światy zamierające w chwili naszego przybycia ożywają na nowo, poja- wiają się ludzie i robią dalej to, co robili, zanim brutalnie zakłóciłem ich codzienne życie. Kiedyś Puk skoczył po zapomniany drobiazg, naszyjnik z kości, który znalazł nad rzeką Turpentine. Wrócił bardzo podniecony i oznajmił, że opuszczona wioska znowu kwitnie. Westchnąłem wtedy z ulgą, wyjmując z jego tyłka śrut, którym nafaszerował go przerażony farmer, najwyraźniej wziąwszy stworzenie grzebiące w stosie biżuterii na stoliku nocnym jego córki za samego szatana. Wygląda na to, że nie jestem aniołem zagłady skazanym na unice- stwianie każdej napotkanej duszy, którą zapomnę zaznaczyć w Księdze wszystkich godzin. Poruszając się przez Welin, powiększamy, odwracamy i zniekształcamy obszar wokół nas jak w rybim oku, ale to tylko iluzoryczny i chwilowy efekt. Myślę jednak o bałaganie, który zostawiam za sobą, i jestem ciekawy, co sądzą o nim mieszkańcy. Autoloty, ciężarówki parowe i inne wehikuły ukradzione w jednym świecie porzucałem w innym, w bibliotekach zostawiałem notatniki i dzienniki spisane w zagadkowym, obcym języku. Wspominam futrzastych ludzi z Gernsback City, którzy zebrali się na Srebrnym Moście wokół volkswagena vana, powodując korek. Albo podobnych do amiszów mieszkańców Strawber-ry Fields otaczających autopająka, który nagle pojawił się w ich zbożu jak rozbity kosmiczny statek obcych. Staramy się w miarę możliwości minimalizować skutki naszego przej- ścia i w rezultacie przez dziesięć czy dwadzieścia lat nie widzieliśmy żad- nej żywej istoty aż do pojawienia się małpoludów. Dostrzegliśmy je mniej więcej w tym samym czasie, gdy w polu widzenia ukazał się wielki monolit góry wznoszący się po drugiej stronie Weldu Wieczorów, gdzie każdego dnia czarne nocne chmury rozstępowały się, odsłaniając słońce, które już opadało ku horyzontowi, zabarwiając je na karmazynowo, różowo i złoto. Wkrótce chmury znowu ciemniały i zasnuwały niebo, a po trwającej zaledwie godzinę nocy cykl rozpoczynał się od nowa. Zobaczyłem ich w oddali, poruszające się punkciki. Wstałem z wyściełanego siedzenia i włożyłem gogle, żeby im się przyjrzeć, i jednocześnie dałem ręką znak Pukowi, żeby szybko zaznaczył ich w Księdze, co najmniej dwunastu, nie, dwa, trzy... dziesięć... piętnaście. Piętnastu. Po tej pierwszej grupie zauważyliśmy następne.'Wędrowali równolegle do nas albo przecinali nasze ścieżki. Terytorium było tak rozległe, że zastanawiałem się, jak często dochodzi między nimi do kontaktu. Raz, gdy dwa plemiona się zauważyły, nastąpił pokaz siły i krótka, lecz głośna wymiana okrzyków, skończyło się jednak na kilku rzuconych patykach i niemej zgodzie, żeby rozejść się w przeciwnych kierunkach. Wszystkie grupy traktowały nas ze strachem albo furią, ale kiedy do- tarliśmy do niskich stoków Góry Zapomnienia, Puk wypatrzył plemię prowadzone przez osobnika, którego ochrzcił Jack. Podąża za nami, idąc przed nami Jack wyróżnia się spośród współplemieńców jako włóczęga, napiętnowane dzikie dziecko, samotny wilk. Ma mądrość w wygłodniałych oczach, kiedy czeka w ciemności, zasadzając się na to, co inni uważają za śmieci, albo czatuje na inne zwierzęta, żeby wykraść im sekrety i sztuczki, a rano się tym chwalić. Kiedy pierwszy raz go zobaczyliśmy, wyglądał na rachitycznego podrostka, który w niezwykły sposób zdobywa sobie pozycję. Rozdawał innym samcom błyszczące kamyki, żeby mogli je podarować samicom i zyskać ich przychylność, dołączał do samic, kiedy się iskały i plotkowały, flirtował z nimi bezczelnie, ale uciekał przy pierwszym sukcesie. Z czasem ten chłopiec omega pretendujący do roli samca alfa całkowicie zdał się na urok i podstęp, żeby osiągnąć zupełnie nietypowy status w porównaniu z porządkami, które panowały w innych plemionach, i zmienić całą strukturę społeczną swojego małpiego klanu. Zapuszczając się o wiele dalej niż inni, wraca z łupami w postaci naszyjni- ków zrobionych z podkładek, nakrętek i kluczy wykopanych z zaśmieconej ziemi albo z grzybami i ziołami, co w rezultacie prowadzi do hałaśliwych narkotycznych orgii kończących się wymiotami. Skacowane samce stojące na wyższym szczeblu plemiennej hierarchii odpędzają go rano kamieniami, śledzą jego harce i podskoki, kiedy oddala się tanecznym krokiem. Gdy zwalisty przywódca stada wstaje popołudniowym świtem i obrzuca spojrzeniem swoje terytorium, zawsze łypie tam, gdzie siedzi Jack, dłubiący w zębach źdźbłem trawy i wesoło sobie podśpiewujący. Myślę, że właśnie to jest w nim wyjątkowe. Jack śpiewa. Podczas gdy inni używają skomplikowanych dźwięków, żeby zdobywać względy u członków społeczności, chichoczą razem, gruchają albo kłócą się wrzaskliwie, ten miłośnik narkotyków i fetyszy z błyszczących kamieni tworzy własną gramatykę, wymyśla coś w rodzaju słów, układa z nich opowieść o tym, gdzie był i co widział, urzeczony, radosny. Jeśli to jeszcze nie jest język, to na pewno jego zaczątek. Zastanawiam się czasem, czy Jack odpowiada na głosy ziemi, bo u pod- nóży Góry Zapomnienia można usłyszeć niepokojące hałasy. Nieraz po- dążam za cichym szumem do jego źródła i trafiam na drucianą siatkę, w której świszczy wiatr, albo idąc śladem nagłego brzdęknięcia, widzę chwiejącą się w powietrzu ostatnią strunę niebieskiej gitary hawajskiej do połowy zagrzebanej w górze odpadków. Kiedy indziej rozlegają się jakieś trzaski, jęki, szelesty przesypującego się piasku, a czasami, o zmierzchu — z jakiegoś powodu właśnie wtedy odgłosy wydają się najgłośniejsze — dziwną, atonalną muzykę. Jack też najgłośniej śpiewa o zmierzchu i nawet kiedy kręci się obok stłoczonej gromadki swoich pobratymców, często odbiega dalej i zwraca się ku ciemniejącemu niebu. Inni najwyraźniej nie mają pojęcia, co on wyprawia, ale widać, że słuchają tego nocnego ptaka z nieufnym szacunkiem, z bojaźliwym respektem. Szarlatański wybawca, heroiczny głupiec, roztropny łotr jest śliskim jak wąż sprzedawcą kłamstw i iluzji, czarującym ich swoim szachrajskim występem. Myślę, że nieświadomie idą za nim w głąb jego umysłu, przez Welin. Żadne z pozostałych plemion nie wybrało trasy tak blisko Góry Zapomnienia, wszystkie skręcały na wschód albo na zachód, jakby posępna wieża emanowała jakąś straszną mocą, która nikomu nie pozwala się zbliżyć. Jack natomiast wyraźnie kieruje swoją grupę w stronę góry. Czasami myślę, że podąża za nami, idąc przed nami, jeśli to ma sens. Przypomina mi Jacka, którego kiedyś znałem; rozumiem, dlaczego Puk tak go nazywa. Ale podobnie jak sam Puk, on również wydaje się narysowany grubszą kreską niż zuchwały młodzieniec z moich odległych wspomnień, jakbyśmy wszyscy w Welinie zmierzali ku swojej istocie, znajdowali jedność pośród miriadów wariacji naszych dusz. Hindusi uważają, że w każdym ciele jest pięć skandas. Starożytni Egipcjanie rozróżniali ich siedem. Nie jestem pewien, może mamy nieskończoną liczbę dusz rozrzuconych po całym Welinie albo jedną roztrzaskaną na niezliczone kawałki. Czy właśnie to czeka nas na końcu podróży, zastanawiam się, na ostat- niej stronie Księgi wszystkich godzin, w miejscu gdzie łączą się wszystkie wariacje, gdzie nasze liczne ja stapiają się w jedną doskonałą platońską formę? Ciekawe, co tam znajdzie Jack. Jakie cechy ma wspólne ze mną czy z Pukiem? Błysk w oku? Uśmiech? A może tylko imię, słowo? Trochę mnie to niepokoi, muszę przyznać. Gdy patrzę na tego Jacka i myślę o tamtym, przychodzi mi do głowy tylko jedno określenie, które ich obu podsumowuje: podpalacz. 3 MAMMON I MOLOCH Jumpin' Jack Flash Skaczę przez wysadzone drzwi liniowca, podczas gdy za mną cała kon- strukcja rozpada się z hukiem, zbiorniki w kształcie zeppelinów pękają i plują jaskrawą, trującą niebieskozieloną parą przesyconą orgonem. Wagon pasażerski łamie się z trzaskiem, pod wpływem własnego ciężaru traci równowagę, żyroskopy szaleją. Kiedy ranny wehikuł wpada na mniejszy pociąg powietrzny, druty i kable śmigają w powietrzu jak bicze, jeden tak blisko mnie, że między nim a moimi butami ze skóry wężowej powstaje łuk elektryczny sypiący iskrami. Wybucha druga bomba. Jest 1999. Kurwa, zawsze jest 1999. Ląduję w kucki na stalowym pomoście, mój czarny płaszcz się wydyma, gdy pociąg zmiata semafory i zwrotnice, skręca, obraca się i zakwita pło- mieniami. W górze liniowiec „Żelazna Dama" zadziera nos w niebo; scena jak z Hindenburga albo Titanica. Niebieska aureola trzeszczy wokół mojej rękawicy, włosy stają mi dęba (przez kilka dni nie będzie potrzebny żel), w ustach mam smak ozonu. Ale po tym elektrowstrząsie czuję się radosny. Jack B. Zwinny. Jack B. Szybki. Pstrykam zapalniczką Zippo, podpalam laskę dynamitu, rzucam ją i znowu skaczę. Z pomostu na dźwigar, z dźwigara na rozpórkę. Ląduję w chwili, gdy pod wpływem eksplozji lecą w dół pierścienie rusztowania i spadają jak deszcz na nitowane stalowe elementy mostu, który spina rzekę i prowadzi do głównego dworca miasta. Patrzę na terminal, na wieże, kominy i ściany z piaskowca, na pałacową okazałość dachu ze szkła i żelaznej kratownicy, jakby wziętego prosto z ogromnej wiktoriańskiej oranżerii. Otoczony kłębami gazów bogatych w orgon, płomieniami i fruwającymi szrapnelami liniowiec sunie nieubłaganie w jego stronę. Super! Wybuch trzeciej bomby następuje w idealnym momencie, rozsadza or- gonowe silniki odrzutowe Cavor-Reicha w chwili, gdy liniowiec traci resztkę impetu. Trzystutonowa kula ognia spada w dół, przebijając szklany dach głównego terminalu. Prawdziwy odlot! Wiedząc, że wkrótce zjawią się strażnicy, sięgam po chi-pistolet Cur- zon-Youngblood Mark I, ulubioną broń gaijin ninja. Nowoczesne modele mają swoje zalety, to prawda, ale oryginał odpłaca właścicielowi za umiejętności i zainwestowaną w niego troskę celnością i mocą nieporów- nywalną z żadnym innym pistoletem. W rękach zawodowca to śmiercio- nośna ślicznotka. Przez niebiesko zabarwione szkła maja-okularów obserwuję, jak potęż- ny koktajl Mołotowa zamienia dworzec główny w piękny kwiat ognia. Szok i podziw, skurwiele, szok i podziw. Adamantowa broń Doktor Reinhardt Starn studiuje akta policyjne na ekranie laptopa i zerka na więźnia siedzącego po drugiej stronie biurka. Rysopis podejrzanego: biały, wiek około 20-25 lat, wzrost średni, szczupła budowa ciała. Włosy rozjaśnione, fryzura na punka, niekonwencjonalny strój. Starn ma przed sobą młodego człowieka o starannie wypracowanym wizerunku „buntownika". — Rozumie pan, co tutaj robię? - pyta. Brak odpowiedzi. -Jestem psychologiem klinicznym. Poproszono mnie o konsultację, żebym zadecydował, czy może pan stanąć przed sądem. Policja uważa, że zabił pan kilka osób, tak? Brak odpowiedzi. W aktach policji jest tylko kilka najważniejszych faktów: podejrzany o zabójstwa w Spartacusie, złapany podczas ucieczki z miejsca przestępstwa. Poddany przesłuchaniu i badaniu psychiatrycznemu. Przypuszczalnie członek terrorystycznej komórki anarchistów. Tak wynika z akt, jednak Starn uważa pomysł z nową grupą Baader-Meinhof za mało prawdopodobny, łagodnie mówiąc. Obiekt jego obserwacji jest raczej samotnym wilkiem niż graczem zespołowym. Podejrzany odmawia podania nazwiska, czyta Starn z ekranu. Nie- notowany, brak profilu DNA w bazie danych. Nie ma ubezpieczenia, myśli Starn. Rachunku bankowego i paszportu również, a bez dokumentu tożsamości nie może legalnie pracować ani pobierać zasiłku dla bezrobotnych. Trzeba się urodzić w dziczy i zostać wychowanym przez wilki, żeby w dzisiejszych czasach nie mieć dokumentów. - Czy mogę zadać panu kilka pytań? - odzywa się Starn. - No dobrze. Widzę, że podał pan nazwisko Jack Flash. Mogę spytać o jego znaczenie? - Jack Wielki Zabójca, Jack the Ripper, Spring-Heeled Jack. Prawdziwy atak Jacków. Jack wrócił. - Hm. Jack Flash to z piosenki, prawda? Rolling Stonesów... Jumping Jack Flash... - Hes agas, gas... Jack Flash firejlashgordon flash harryflash pamięć/Za^. Starn przesuwa palcem po trackpadzie laptopa, zmniejsza jedno okno, otwiera nowe i notuje pierwsze wrażenia. Podmiot wykazuje niektóre klasyczne objawy schizofrenicznego sposobu wysławiania się: zabawa sło- wami, fiksacja symboliczna, rozmywanie sensu, ale jest bardziej logiczny i kontaktowy, niż można by się spodziewać. Zbyt świadomy siebie. Oso- bowość z pogranicza/socjopata udający urojenia paranoiczne? - To nie jest pańskie prawdziwe nazwisko, prawda? — pyta Starn. - Wie pan, czasami zostaje coś z przeszłości, ale już się tego nie ma. - W takim razie będę zwracał się do pana po prostu Jack. Dobrze? Jack mierzy wzrokiem doktora siedzącego po drugiej stronie stołu — stylowy jak cygaro w zębach obieżyświata. Jednak trochę to dla niego obraźliwe, że przysłali takiego amatora. Wydawało mu się, że zasłużył przynajmniej na dobrego psycholingwistę; tacy zawsze są zabawni. Ale nie. Każdy tik, każdy skurcz mięśni ma w sobie podtekst, każde wypo- wiedziane słowo i każde, które zachowuje dla siebie. Każde spojrzenie znad notatek, każde kaszlnięcie, odchrząknięcie, akcenty i pauzy... nawet zapach zdradza ukryte lęki i nieprzyzwoite pragnienia tego robota. - Super - mówi Jack. Tłumaczy sobie, że ten konował może w rzeczywistości być mistrzem słownych potyczek i tylko subtelnie blefuje. Niedobrze jest nie doceniać przeciwnika, ale, do diabła, drań nie daje mu dużego wyboru. Co jest, u licha? Nie wiedzą, kogo tutaj mają? Można by pomyśleć, że nigdy nie słyszeli o Jacku Flashu. Niezwykłym szalonym kilerze. Quest-ce que, kur- wa, cesti Byłby naprawdę obrażony, gdyby nie strażnik ukryty za lustrem wenec- kim. Dobre i to, psiakrew. Błysk ostrych zębów Stan Pechorina (bioformu): wszystkie funkcje życiowe w równowadze homeostatycznej; procesy psychofizyczne i zmysł kinestetyczny wytłumione; reakcje afektywne/logiczne zahamowane; reakcje odruchowe/ nawykowo- behawioralne zahamowane; ego wyłączone; jaźń wyłączona; całkowite wyłączenie psychiki. Stan Pechorina (bioformu): operacja by-passu osobowości wykonana. Obserwacja: Podmiot siedzi w spokojnej pozie, przygląda się agentowi Starnowi (dr), oczy od czasu do czasu zerkają na lustro weneckie. {Analiza: podmiot wyczuwa obecność bioformu. Działanie: zminimalizować funkcje bioformu, pogłębić stan transu). Operacja: nawiązano psychiczny kontakt; rozpoczęto wstępne skanowanie. Wykryto narrację: Jack patrzy w lustro, na swoje odbicie i na to, co znajduje się za nim. Mimo rozjaśnionych włosów i pozy można dostrzec obraz — cień — chłop- ca, którym kiedyś był, mola książkowego pogrążonego w marzeniach, niezważającego na otoczenie, Narcyza, Endymiona, Kriszny siedzącego w pozycji lotosu. Wpatrując się w niego, widzi, że nad nim i wokół fruwają liście, czerwone, złote, pomarańczowe, żółte, liście jesienne, płonące, wyrwane z książek, egzystencja w ogniu, czarny dym kadzidła unosi się w niebieską wieczność. Cały świat powinien płonąć, myśli Jack. To dopiero byłby cholernie ładny widok. Uśmiecha się, pokazując ostre zęby. Operacja: skoncentrować się na narracji; zbadać podstawową tożsamość. Idzie przez trawę w stronę biblioteki z czerwonej cegły, świątyni przy- gody. Letnie słońce ogrzewa kark, to ciepło jest jak pieszczota. - Hej, Jack! — rozlega się okrzyk. - Cześć, Joe. - Gdzie się podziewałeś przez cały tydzień? Nigdzie, myśli Jack. Kolejna strata, ostatni letni dzień młodości spędził w bibliotece, z dala od rówieśników, szczęśliwszy w samotności, w krainie fantazji, niż w realnym świecie intryg i wojen gangów. - Zakuwałem — mówi. Wie, że jest dziwny, cudak, odludek, ale nie przejmuje się tym. Towa- rzystwa dotrzymuje mu wieczność, którą ma w głowie. Natura spisku Starn próbuje nie zwracać uwagi na to, że jest obserwowany; taką ma pra- cę, ale zawsze czuje się nieswojo, jakby ktoś czytał mu gazetę przez ramię. Mają przecież kamery wideo. Skoro chcą, żeby dostał się do głowy tego człowieka, niech mu pozwolą zrobić to po swojemu. Ktoś stojący po dru- giej stronie lustra weneckiego nie ma kwalifikacji do tego, żeby go oceniać. - Może porozmawialibyśmy trochę o panu, ale najpierw chciałbym sprawdzić, czy rzeczywiście pan rozumie, co się dzieje - mówi. - Mógłby mi pan powiedzieć, gdzie jest? - Przecież pan wie, gdzie jestem. - Oczywiście. Oczywiście. Po prostu chcę się upewnić, że pan zdaje sobie z tego sprawę. - Siedzę w celi przesłuchań, głęboko pod ziemią, w tajnej bazie im- perium, które od zarania czasu przez całą wieczność sięga do umysłów wszystkich małpich robotów na świecie. Starn rozgląda się po pokoju. Wysoko na ścianie znajduje się małe zakrato- wane okno. We wpadających przez nie smugach słońca unoszą się drobinki kurzu. Trzeciego piętra raczej nie określiłby jako „głęboko pod ziemią". - „Małpi robot"? - powtarza. - Marionetka, która dynda na sznurku, majta się, klekocze. Właśnie w ten sposób nas kontrolują. Tym dla nich jesteśmy: małpimi robotami, małpoludami, golemami, pieprzonymi żołnierzami imperium. - Jakiego imperium? - Imperium się nie skończyło, tylko ukryło. Można je zobaczyć wy łącznie wtedy, gdy się zamknie oczy. Więzień uśmiecha się, sięga po papierowy kubek stojący na biurku, po- ciąga łyk czarnej kawy. - Myśli pan, że wszystko jest... częścią tego imperium? - Ja to wiem i pan również. Tylko po prostu pan nie wie, że to wie. Taka jest natura spisku. Cóż, tego rodzaju języka należy się spodziewać u politykiera, myśli Starn. Widział slogany malowane na ścianach i plakatach przez neobol- szewików i dżihadystów. Nie sądzi jednak, żeby „Jack Flash" mówił o tym samym „imperium", które mają na myśli ugrupowania walczące z pax Britannica. - Myśli pan, że ja też należę do tego „spisku"? - pyta. - Im więcej jest w nim ludzi, którzy nie zdają sobie z tego sprawy, tym lepiej. Gdy są w nim wszyscy i nikt o tym nie wie, to jest szczyt konspiracji. - Uważa pan, że wszyscy do niego należą? - Wiem, że ja należę. Starn patrzy na ekran. Podmiot wykazuje typowe symptomy ostrej schizofrenii: urojenia typu „potwór/mesjasz", apofenia, przeświadczenie o powszechnej kontroli umysłów, omamy słuchowe (rozkazy). „Małpi robot" - zaburzenia tożsamości, utrata kontaktu z własną osobą. Podmiot zeksternalizował poczucie zagubienia jako groźną obcą siłę - spisek. Siebie uważa za „tajnego agenta"? Mania wielkości/urojenia paranoidalne. Z pewnością zdolny do morderstwa. Spartacus = bunt niewolników. Ofiary = dyrektorzy, ludzie na wysokich stanowiskach = „kierownictwo" spisku? Bardzo złożona fantazja. Pytanie brzmi: czy on udaje? - Mógłby pan powiedzieć mi coś więcej o imperium, o spisku? KaliYuga Ścinam zakręt, kładąc się pod kątem trzydziestu stopni do ziemi. Aż lecą iskry, gdy metal szoruje po bruku ulicy. Maszyna ryczy, kiedy włączam turbodoładowanie promieniowego silnika odrzutowego. To jaguar silver shade z 1951, jedyny skuter powietrzny wyprodukowany przez firmę, mysi techniczna brytyjskich faszystów w najlepszym wydaniu. Oto jak zdobyto imperium. Nad dachami pojawiają się ornitoptery, opadają w zaułki dzielnicy portowej jak rój mechanicznych nietoperzy, motyli albo ptaków drapież- nych o lśniących srebrzystych skrzydłach. Za mną rozpętuje się burza, deszcz - grad - bębni o ulicę, w górę fruną odłamki kocich łbów i cegla- nych ścian, szczątki skrzyń i plastikowych kubłów na śmieci. Wydaje się, jakby ścigało mnie całe piekło, ale właśnie wtedy czuję się najlepiej. Pędząc przez poprzerastane trawą fundamenty dawno nieczynnego doku, strzelam przez ramię, promieniem chi trafiam pilota pierwszego toptera w środek czoła, w szóstą czakrę; jego trzecie oko, ajna, już nigdy się nie ot- worzy. Pojazd zaczyna wirować, uderza w dwa znajdujące się bezpośrednio za nim, ja oddaję kilka strzałów na oślep, przebijam zbiornik czwartego. Trzy sczepione mechaniczne ptaszyska wbijają się w ziemię za mną, ich szczątki lecą w powietrze. Wpadam w wąską uliczkę między dwoma maga- zynami. Pilot czwartej, uszkodzonej maszyny próbuje zawrócić, ale pakuje się prosto w ceglaną ścianę. Eksplozja ściera wyblakłe, łuszczące się rekla- my jakiejś dawno zapomnianej firmy. Ale to jeszcze nie koniec pościgu. Cztery pozostałe toptery wznoszą się ponad dachy, kolejny pędzi za mną wąską przerwą między budynkami, czubkami skrzydeł niemal dotykając cegieł, i pruje z karabinów. Podziwiam umiejętności i odwagę przeciwnika, co nie powstrzymuje mnie przed wpakowaniem promienia chi w jego czwartą czakrę, w dzielne, ale zagubione serce; mimo wszystko jest tylko cholernym strażnikiem. Gdy wypadam na otwartą przestrzeń, inne toptery zawracają, strzelają do mnie mściwie. Czego innego mógłbym się spodziewać? To mroczny świat Kali Yuga na skraju, gnostyckie więzienie, dzieło sza- lonego, ślepego stwórcy, świat kłamstw, gdzie prawda jest ukryta w je- dwabnych welonach Mai. Można patrzeć na niego inaczej, ale uwierzcie mi, archontowi anarchii. Wiem, o czym mówię. Rzeczywistość cierpi na więcej dolegliwości niż dziesięciodolarowa dziwka, ale takich chorób nie łapie się od zadawania z brudnymi klientami. Rozpędzam się do stu osiemdziesięciu i otwieram ogień do ostatnich topterów. Jeden banan, dwa banany, trzy banany, cztery. Jednemu z pi- lotów udaje się wymknąć z ognistej kuli, ale ma schrzanione żyroskopy, obraca się w powietrzu, bustery strzelają w zdecydowanie złym kierunku. Wreszcie ryje ziemię u moich stóp ze zgrzytem, który nawet mnie przy- prawia o lekkie mdłości. Mimo to kopniakiem zrzucam mu hełm z głowy i patrzę w lustrzane oczy, by sprawdzić, czy już po nim. Ma połamane wszystkie kości, łącznie z czaszką przypominającą arbuz, ale w jego móz- gu jeszcze się poruszają astralne macki lalkarza. Pieprzone wirusy. — Jack Flash — rozlega się syk, który brzmi jak szum w zepsutym radiu. — Nie ma snu dla nikczemników. — Wynoś się z mojej głowy — mówię i przykładam lufę do dziury w czaszce. — A właściwie z jego głowy. I rozwalam ją jednym strzałem. Tak, rzeczywistość ma bardzo brzydkie pasożyty, a ja jestem homeo- patycznym, socjopatycznym remedium. Aniołem zabójcą, uzbrojonym w całą mistyczną technikę, którą imperium wykradło ze swoich dominiów, Orientu i Indii. Zrobię wam akupunkturę igłą-pistoletem. Przemebluję waszą przestrzeń życiową bombą kasetową feng shui. Jestem agentem zmiany, spirytualistą sandanistą. Społeczeństwo i ja... cóż, jakoś nie potrafimy się dogadać. Żołnierze imperium, dzieci Scheme Operacja: wzmocnić psychiczną substrukturę. Wyśledzić podstawową tożsamość. Wykryto rozmowę: — Nienawidzę, kurwa, tego miejsca - mówi Joey. — Co ty powiesz? Jack patrzy na budynki Scheme, identyczne pudełka zapałek zbudowane przez człowieka, któremu staje na widok tynku kamyczkowego. Obóz zagłady dla duszy. W sam raz dla nas, rozplenionych proli. Nic, kurwa, dziwnego, że wróciły gangi uzbrojone w brzytwy. Guy bawi się kartą State Security, przekładając ją między palcami. Gładki jak rekin prujący wodę, jest magnesem dla dziewczyn. Joey to gnojek, ubrany na czarno drań palący papierosa z zawziętą wrogością. Jack? Jack to chodzący za nimi jak cień dziwak z wielkimi ideałami. — Tym właśnie jesteśmy, wiesz? — mówi Joey, zaciąga się skrętem i po daje Guyowi. - Kolejnym pieprzonym numerem. Niedługo będą nas, kurwa, znakować jak psy, czipami wszczepianymi w ucho. Jak cholerne psy uczone agresji, tresowane dla pieprzonej armii. Albo świnie. — Żołnierze imperium — odzywa się Jack. Przesyłanie danych: miejsce - Scheme; okres - dojrzewanie. Operacja: poszerzyć obszar, określić szczegóły. Siedzą na ceglanym murku, znudzeni i rozgoryczeni. Przed sobą mają ciąg jednopiętrowych sklepów: księgarnia, kiosk z gazetami, spożywczy, smażalnia ryb i pub. Tylko to jest w Scheme. Tylko to jest w każdym cholernym Scheme. — Zawsze pozostaje nam do wyboru życie przestępców — mówi Guy. — Taa - zgadza się Joey. - Włammy się do jakiegoś domu, ukradnijmy samochód, spalmy go. Albo moglibyśmy zostać dilerami. Lichwiarzami. Nadal jednak bylibyśmy cholernymi psami łańcuchowymi. Wiecie, co mam na myśli? — Patrolowanie granic społeczeństwa - włącza się Jack. Joey kiwa głową, mamrocze coś o pieprzonych darmozjadach. — Broń — mówi Jack, patrząc na graffiti namalowane na żaluzjach księ garni. - Jesteśmy bronią. — Może. — Guy patrzy na niego dziwnie. Ale on jest do tego przyzwyczajony. Witajcie w Siagonie, głosi napis, a Jack dobrze rozumie autora graffiti. Sam mógłby nabazgrać te słowa, ale Sajgon byłoby napisane poprawnie. I pewnie dodałby od siebie: Witajcie w piekle. Zawsze wyobrażał sobie, że pisze te słowa na znakach drogowych przy wjeździe do miasta. Operacja: wzmocnić imperatyw, poszerzyć obszar, określić szczegóły. Droga jest asfaltowa, ale nierówna, wyboista, popękana, zarośnięta zielskiem, pokryta całymi pokoleniami graffiti: nazwami zespołów, syg- naturami autorów, tajemniczymi znakami gangów utworzonymi ze złą- czonych liter. W żywopłocie z jeżyn, przez który trzeba się przedrzeć, tkwią stronice wyrwane z pisemek pornograficznych i zmięte płachty gazet. Nie ma innego dojścia do szosy, która raptem wyłania się z tra- wiastych wydm i sto metrów dalej znowu w nich znika, jakby zabrano miejsce, do którego kiedyś prowadziła. Nie dlatego, że nie pasowała do trawiastych i piaszczystych pagórków wznoszących się po drugiej stronie pola farmera i strumienia, który musieli przekroczyć, idąc po rurze wo- dociągowej; raczej krajobraz tutaj nie pasuje. Jakby ktoś wyciął poprzedni świat, zbudował na nim nowy, ale zapomniał usunąć ten mały fragment dawnej rzeczywistości. Wtrącona sekwencja myśli Operacja: zmienić nurt dygresji, określić szczegóły. Jack odnosi bardzo dziwne wrażenie, że już kiedyś tutaj był, dawno temu. Rozgląda się, patrzy na puste spraye, słoiki po kleju, plastikowe torebki i... — Zajrzyjmy tam. Betonowy cylinder o średnicy co najmniej metr osiemdziesiąt i na sześćdziesiąt centymetrów wysoki, z żelazną pokrywą włazu u góry. Jack ściska w ręce pojemnik ze sprayem, którego właśnie użył, żeby dodać swoje imię do wielu innych. Czuje, jak jego palce naciskają dyszę, słyszy syk, widzi, że jego dłoń się porusza... i nie ma pojęcia, co pisze i dlaczego. ETINARCADIAEGO. — Co to, kurwa, znaczy? — Nie wiem. Cholera, nie wiem. Ale słyszy głos szepczący mu do ucha. Rzeka głosów - Wie pan, kto stoi po drugiej stronie lustra? - pyta Jack. — Nie — odpowiada Starn. — Oficer przydzielony do sprawy. Taka jest procedura. — Wie pan, że pana obserwują tak samo jak mnie. — Nie sądzę. Ale zamierzał pan opowiedzieć mi o spisku. Z powodu tego spisku pan zabił... ilu ludzi? Myśli pan, że to jest... jakaś intryga uknuta przeciwko panu? — Kozły ofiarne i zbawcy, stary. Jeśli człowiek chce rządzić umysłami ludzi, potrzebuje potwora albo mesjasza, czegoś, co mógłby poświęcić, żeby uciszyć głosy. - Głosy? Starn patrzy na zegarek, zastanawiając się, czy będzie mógł skończyć wcześniej. - Głosy w naszych głowach, rzeka głosów, które próbują nam powie dzieć, co mamy robić. Nie, to zbyt oczywiste, zbyt proste. Owszem, omamy słuchowe są klasycznym objawem schizofrenii, ale o tym wie każdy nędzny morderca — dzięki dogłębnej znajomości hollywoodzkich filmów i tabloidów — i właśnie w ten sposób próbuje uciec od odpowiedzialności za swoje czyny. Nie chodziło o to, że żona mnie zdradzała i dziwki nienawidziłem. Nie chodziło o to, że szef był dupkiem, który zasłużył na śmierć. Nie chodziło o pieniądze z ubezpieczenia, narkotyki ani o dreszcz emocji. To wszystko przez te głosy w mojej głowie. • — Słyszysz głosy, Jack? — A czy my wszyscy ich nie słyszymy? Głosy przodków, rodziny i przy jaciół, wrogów i demonów, duchy w głowie, duchy w maszynie. Pan naprawdę nie słyszy tych wewnętrznych rozmów? Nigdy nie kończył pan w myślach rozpoczętego wcześniej sporu z przyjacielem? Nigdy nie za stanawiał się pan w łóżku, co ktoś inny powiedziałby albo zrobił w danej sytuacji? Wszyscy słyszymy głosy, doktorze. Tylko że większość ludzi woli je uciszyć. Jack się pochyla. — Za dużo hałasu, rozumie pan. Marionetki mogą nie usłyszeć lalkarza. Mały piesek może nie usłyszeć wołania swojego pana. Dlatego trzeba wyłączyć tamte głosy. Ale ciii... Usłyszy je pan, jeśli wytęży słuch. - I te głosy mówią... - Niech pan posłucha. To tak jakby zasnęło się nad rzeką, której szem- ranie zagłusza szelest liści. Narcyz śpi i śni nas wszystkich. Starn odchyla się na oparcie krzesła. Narcyz? Chłopak, który pokochał własne odbicie w rzece i usechł z miłości do siebie. Cóż, to bardziej ory- ginalne niż diabeł czy Bóg. Zaginiony chłopiec Analiza: podmiot oporny; wymagane podejście lateralne. Operacja: wyśledzić źródło tożsamości-konstruktujack Flash". Wykryto imago: Włosy koloru płomieni, nie blond, ale żółte, pomarańczowe, czerwone. Jack wspomina zdjęcie zaginionego chłopca na kartonie mleka, Sandyego Thomsona o pszenicznych włosach, i uświadamia sobie, że duch Sandyego prześladował go w: myślach od czasów dzieciństwa. Był bohaterem historii wymyślanych przez niego na krawędzi snu, idolem, ikoną, symbolem wszystkiego, czego pragnął, kim chciał zostać. Flash Gordon. Jack, Wielki Zabójca. Patrząc teraz w lustro, widzi tamtego zło- tego chłopca. Analiza: fantazje kompensacyjne; fiksacja narcystyczna. Operacja: wzmocnić kontekst engramu; ustalić miejsce imprintu. Wykryto fantazję: Zostawiają rowery w wysokiej trawie na poboczu wiejskiej drogi razem z kanapkami i butelkami soku, które dały im matki, i idą jak linoskocz- kowie po wielkiej stalowej rurze biegnącej nad polem farmera i strumie- niem, zeskakują z niej na trawiaste wydmy. Teren należy do zakładów chemicznych znajdujących się po drugiej stronie wzgórz i jest ogrodzony płotem, dlatego stanowi dla nich tajemniczy, niezwykły świat, oczywiste miejsce do poszukiwań zaginionego chłopca. Był tutaj, mówi Jack. Wyo- braża sobie, jak go znajdą i zostaną bohaterami. — Chodźmy - ponagla ich Joey, przedzierając się przez kolczaste krzaki. Jack trochę się boi, ale jednocześnie jest podekscytowany, że wchodzą na zakazane terytorium, ziemię niczyją leżącą na skraju ich miasteczka. Brnąc przez piach za Joeyem i Guyem, myśli, że oni też mogą się zgubić. A jeśli Thomson znalazł kryjówkę, gdzie cały świat jest jak ten miękki piasek usuwający się spod stóp, człowiek ślizga się po nim i trafia gdzieś, gdzie zdarzają się przygody. Jack wyobraża sobie, że jest Sandym, kimś w rodzaju Piotrusia Pana, zagubionym i szczęśliwym w wiecznym śnie na jawie. Przedziera się przez ostatnie jeżyny i schodzi na asfaltową drogę, zapyloną w ten suchy letni dzień. Guy stoi tam, gdzie szosa znika wśród wydm. — Pospiesz się! - woła. — Zamknij się, Reynard — mówi Joey, specjalnie używając nazwiska, którego Guy nienawidzi i uważa za idiotyczne, bo nikt takiego nie nosi. — Sam się zamknij, narko - odcina się kolega. Joey często zasypia na lekcjach, ale kiedy Guy nazwał go narkoleptykiem, nawet nie wiedział, co to znaczy. Dlatego nienawidzi, gdy tak na niego mówią. Imiona są ważne, myśli Jack. On nie ma przezwiska, ale gdyby miał, chciałby, żeby brzmiało Flash, od Flasha Gordona z czarno-białego serialu, który w wakacje leci w każdy sobotni ranek. To byłoby fajne. Rookery Wkładam skórzane spodnie (z 1770, 10. Pruski Imperialnych Huzarów), czarną kozacką koszulę (1890, Wielka Futurystyczna Republikańska Ar- mia Aliancka), wysokie buty ze skóry wężowej (1920, Konfederacyjni Te- xas Rangers) i tunikę (1850, 2. Regiment Tybetański Królewskiej Chiń- skiej Piechoty). Do lewego boku przypinam japońską katanę, do prawego pistolet chi marki Curzon-Youngblood, do pochew przy butach wsuwam dwa duże składane noże. Na wierzch wkładam kurtkę lotniczą uszytą ze skóry świętej krowy, podbitą najwyższej jakości futrem z jaka (1940, Królewski Korpus Powietrzny Indii Wschodnich) i szynel (1900, Wolni Partyzanci Rurytańscy). Na ramię zarzucam plecak ciężki od materiałów wybuchowych: lasek dynamitu i czarnych pękatych bomb. Na koniec wciągam czarne rękawice ze skóry jelonkowej, szyję okręcam białym je- dwabnym szalikiem. Elegancja to najbardziej zabójcza broń asasyna. W drugim mieście imperium jest środek nieprzyjemnej zimnej jesiennej nocy, ulice i chodniki pokrywa płynna breja stopionego śniegu wy- mieszanego z mierzwą, budynki z brudnego piaskowca, domy czynszowe i opuszczone kościoły oświeda wulkaniczny blask halogenowych lamp ulicznych. Wychodzę na szkielet ogromnego rusztowania, które biegnie przez Rookery niczym pajęczyna gigantycznego szalonego pająka, chwytam się stalowego słupa, podciągam w górę, łapię kolejny, skaczę, aż w końcu staję ponad całym miastem, na jednym z dachów dawnego kompleksu uniwersyteckiego. W tym zwariowanym świecie panuje przenikliwe zimno, ale jestem ciepło ubrany i uzbrojony, a niebo ma wspaniałą karmazynowa barwę. Czuję się super. Tutaj, na dachu gotyckiej wieży Biblioteki Uniwersyteckiej, na szczycie wzgórza, na którym wzniesiono Rookery (w jego wnętrzu, w opuszczo- nych tunelach metra i szybach górniczych, znalazła schronienie większość tropionych i zdesperowanych), bardziej niż sam widok dech zapiera lodowaty wiatr ze wschodu. Pode mną prosta sieć ulic z czynszową zabu- dową prawie całkiem zniknęła pod rusztowaniami, chodnikami z desek biegnącymi na różnych poziomach, skrzydłami i nadbudówkami z blachy falistej, które powstały w ciągu jednego wieku. Łatwiej byłoby sporządzić mapę samego piekła, myślę, spoglądając ku granicom tego labiryntu zło- dziei i zdrajców. Z trzech stron otacza Rookery szeroki pas zieleni. Jasno oświetlony Kelvinbridge Park wygląda malowniczo ze zrujnowanymi młynami nad rzeką i zawalonymi wiaduktami, szklanymi pałacami ogrodów botanicz- nych na północy, majestatycznym Muzeum Kelvinbridge na południu. Zachodnią granicę wytycza gwarna i rojna Byres Road, gdzie kluby i ka- wiarnie dla elity intelektualnej West Endu sąsiadują z lombardami i skle- pami pornograficznymi Rookery. Zanim Mosely zniósł finansowanie edukacji przez władze stanowe, znaj- dujący się pode mną teren otoczony murem zamieszkiwała bohema. Teraz dawne kawalerki zmieniły się w zwykłe meliny albo miejsca spotkań moich kolegów utracjuszy, a Rookery w schronienie dla wszelkiego ro- dzaju radykałów i rewolucjonistów, narzekających, że wokół gardła każ- dego obywatela imperium stopniowo zaciska się stalowa pętla gildii, dla buntowników walczących z systemem, dla niedoszłych anarchistów asa- synów, łudzących się, że działania jednostki mogą zmienić bieg historii. Na przykład dla mnie. Ponad światełkami, które wskazują położenie ulic i budynków, po nocnym niebie śmigają powietrzne pociągi, zostawiając za sobą strumienie niebieskozielonych orgonowych gazów. Zakrawa na ironię, że w tak pruderyjnym i zarazem wyuzdanym kraju głównym źródłem energii jest moc okiełznana przez tantrycznych panów Tybetu, kundalini, kosmiczna, mistyczna, seksualna siła, którą my ukradliśmy i nazwaliśmy energią orgonową. Wyjmuję z kieszeni srebrnego half huntera, sprawdzam czas, zamykam wieczko i chowam zegarek. Zbliża się godzina zero. W nocy „Żelazna Dama", ogromna i królewska, gigant nieba, kursuje do miejsca swoich narodzin, drugiego miasta imperium, wioząc przewodniczącą rady parla- mentarnej Elizabeth Reginę, królową Wysp Brytyjskich i kolonii, impera- torową Indii i Orientu, suwerena pax Britannica. Powell zaczyna się trochę starzeć, ale stanowi takie samo zagrożenie jak zawsze, jeśli nie większe. Nie on mnie jednak niepokoi, tylko wirus w jego głowie, nikczemne małe marzenie, mem, sterujące nim i próbujące zasiać swoje chore repliki w pustych mózgownicach dziwek przepełnionych nienawiścią i skurwieli zbyt tępych, żeby zrozumieć, co się z nimi dzieje. Język żyje, przyjacielu, jest informacją, która ma cel i świadomość- Nazwij ich bogami, nazwij demonami, współczesnymi archontami, ale wiedz, że te pieprzone umy- słowe wirusy, namnażające się w przemówieniach i pielęgnowane w gaze- tach, żywią się naszymi lękami i pragnieniami. Idee nie zrodziły się same, przyjacielu. Zostały wyhodowane. Za każdym dobrym demagogiem stoi zła idea. Ja to wiem, bo sam jestem mitem. Znowu patrzę na zegarek. Już czas. Czas, żeby gigant nieba spotkał swojego Jacka. Szkocki sen - Uważa pan świat za wrogi i groźny, prawda? To nie jest miejsce dla pana, dlatego woli pan żyć w krainie fantazji, gdzie jest bohaterem. Ten „Jack Flash" to... druga skóra, skorupa, tak? -Tak pan myśli? A jaka jest alternatywa? Światem rządzą Mammon i Moloch, bogowie chciwości i brutalności, którzy tak was omotali, że nawet nie widzicie, jak go zmieniają. - Mammon i Moloch? To są... - Mity? Z czym się panu kojarzy nazwa Guernica, doktorze? Starn wzrusza ramionami, potrząsa głową. - A z czym powinna się kojarzyć? Jack z dezaprobatą kręci głową. - John Maclean — mówi. — Ormiańska masakra. Lorca. Coś panu świ- ta? My Lai? - Jack, jednym z symptomów schizofrenii jest apofenia, gdy wszystko na świecie wygląda, jakby miało ukryte znaczenie, było częścią jakiejś większej prawdy. Dostrzega się prawidłowości tam, gdzie ich nie ma. Stąd się bierze paranoja. Za każdym zjawiskiem musi ktoś albo coś stać. Bóg, diabeł, rząd. Albo pańskie „imperium". - Mammon i Moloch - dodaje Jack. - Właśnie. — Nie odpowiedział pan na moje pytanie. Co dla pana znaczy nazwa Guernica? - Nic nie znaczy. Co to jest? Osoba? Miejsce? - I pan uważa, że jestem szalony? - Potrzebujesz pomocy, Jack. Musisz przyznać, że jesteś chory, żebyśmy mogli ci pomóc. Nie rozumiesz, że wymyśliłeś sobie „imperium", żeby usprawiedliwić własny strach, niepewność, wstyd, użalanie się nad sobą? - Mógłbym panu zadać takie samo pytanie. Wam wszystkim. Zna się pan na psychozach, doktorze. Powinien pan rozpoznać objawy. Urojenia. Mania religijna. Paranoiczna agresja. Brzmi znajomo, prawda? Właśnie na te schorzenia cierpi społeczeństwo. Starn przesuwa palcem po trackpadzie laptopa, wodzi kursorem po ekranie tylko po to, żeby czymś zająć ręce, kiedy myśli. Wie, że schizofreniczne spojrzenie na rzeczywistość nigdy nie jest całkowicie bezsensowne; zdobył sobie nazwisko artykułem o urojeniach paranoidalnych jako symbolicznych obrazach wrogiego świata. Ale ten młody człowiek zbyt dobrze zna granicę między fantazją a rzeczywistością. Nie udaje choroby, ale też nie do końca poddaje się psychozie. Starn jest tego pewien. - Mówisz o Mammonie i Molochu, Jack, jednak zdajesz sobie sprawę, że chodzi o coś innego. Mówisz o imperium, ale wiesz, że ono nie jest realne. - A jak realistyczne są pańskie marzenia, doktorze? - Marzenia nie są wcale realistyczne. - Moje są. Otchłań Operacja: zweryfikować hipotezę o schizofrenii, zbadać jej początki. Wykryta rozmowa: - Człowieku, jesteś, kurwa, popierzony. Kompletnie stuknięty. Jack dyszy, łapie oddech, masuje czerwone ślady na szyi i uśmiecha się szeroko. Udowodnił, że miał rację. - Mówiłem ci, że nie dasz rady mnie zabić. Mówiłem, że stchórzysz. - Tak, ale to nic, kurwa, nie znaczy. Jack nie bardzo wie co, ale w głębi duszy jest przekonany, że jednak coś znaczy. Może jest szalony. Czasami miewa takie myśli, że jest kosmitą, androidem, Lucyferem albo Jezusem, a w niektóre dni to gówniane miasteczko wydaje mu się piekłem. Zdaje sobie jednak sprawę, że to tylko urojenia, nie bardziej rzeczywiste niż Jack Flash z włosami koloru płomieni, którego maluje na stronach szkolnych podręczników albo śni o nim po nocach. Ale jest dostatecznie bystry, by wiedzieć, że urojenia nie biorą się zni- kąd, że coś w jego głowie z uporem powtarza: Nie możesz umrzeć. Próbuje zrozumieć, co jego szalone, popieprzone wnętrze stara się mu wmówić, ale nie potrafi się w tym wszystkim połapać. Brednie, myśli. Wszyscy umierają. Mógłby wziąć ten cholerny szkolny krawat, zrobić z niego pętlę i powiesić się na lampie, gdyby miał taki kaprys... albo gdyby wystarczyło mu odwagi. I chciałby wiedzieć, co znajduje się po drugiej stronie śmierci. Chciałby się przekonać, czy w ca- łym tym ględzeniu o wieczności jest choć trochę prawdy. Ale przecież to niemożliwe. Nie ma nieba, nie ma piekła, nie ma Boga ani diabła, nie ma aniołów. Jack masuje szyję. Dowiódł swojej racji, pokazał Joeyowi, że nie robi sobie z niego jaj, że naprawdę już go nic, kurwa, nie obchodzi, że może podejść do Śmierci, splunąć jej w twarz, rzucić wyzwanie, żeby sięgnęła po kosę. Tylko że śmierci nie ma. Takiej Śmierci. I nagle - to tylko brak tlenu - czuje zawrót głowy - nagły dopływ tlenu do mózgu - świat rozmazuje mu się przed oczami, wiruje i... Guy pochyla się nad kolegą. - Jack. Obudź się, Jack. Cholera jasna! Dobrze się czujesz? Leży na wznak i patrzy w niebo, czyste błękitne niebo, rozległe i puste z wyjątkiem złotego półksiężyca słońca, które rozjaśnia je przyćmionym blaskiem. I jest ziemia pod jego plecami, żyzna, ciemna, porośnięta gęstą, wilgotną trawą, zasłana czerwonymi, złotymi i pomarańczowymi liśćmi. Kiedy Guy pochyla się jeszcze niżej, wygląda na dużo starszego, niż jest w rzeczywistości, jakby to był inny on, dojrzalszy, i szepcze bardzo cicho: - Czas się obudzić, Jacku Flash. Gwałtownie otrząsa się z półsnu, ni to wspomnień, ni marzeń na jawie, z dziwnego stanu, w którym trwał, odpływając w sen. Rozgląda się po sypialni, ale w ciemności nic nie ma. To nic, wyczuwalne i widoczne, przed chwilą wyszeptało jego imię w środku nocy. Po pokoju porusza się zimna, s'miertelna obecność... nie, raczej nieobec- ność, otchłań, która na niego patrzy. Jack wstaje z łóżka i obchodzi sypialnię, bardziej oszołomiony niż przestraszony. Nie zapala światła, żeby to odczucie, fizyczne wrażenie ni- cości raptem nie zniknęło. Ono jest jak duch stojący nad grobem z jego nazwiskiem albo sen, który wyszedł z jego głowy... nie, raczej wszedł do niej ze świata zewnętrznego. Może to jedynie wyobraźnia, ale nie jego, tylko cudza. I wtedy nic zmienia się w coś. Staje się nim. Jack Flash czuje swoje nowe ciało i wie, że wszystko jest w porządku. - Super - mówi. Imperium nigdy się nie skończyło Pukanie. Gdy drzwi się uchylają, Starn piorunuje wzrokiem intruza, zi- rytowany, że ktoś mu przeszkadza. W progu stoi pani inspektor. W ręce trzyma dużą brązową teczkę, czeka w milczeniu. Doktor kiwa głową. - Przepraszam na chwilę - mówi. Wychodzi z pokoju, cicho zamyka za sobą drzwi. - Trafiliście na coś - domyśla się. -1 tak, i nie - odpowiada kobieta. - Przepuściliśmy jego fotki przez maszynę i oto co uzyskaliśmy, ale nie jestem pewna, czy się przyda. Podaje teczkę Starnowi. - Znaleźliście kogoś podobnego? Bardzo pomocne byłoby nazwisko, pani inspektor. Jakakolwiek wskazówka, skąd chłopak pochodzi. -W tym szkopuł, że z tego materiału niewiele się dowiemy o jego pochodzeniu - mówi policjantka. Starn otwiera teczkę. W środku jest tylko wydruk starej czarno-białej fotografii. Psycholog natychmiast rozpoznaje tę twarz mimo rozmytych szarości, na brzegach elipsy zupełnie wyblakłych, mimo czapki z daszkiem i poważnej miny człowieka, który całkowicie nad sobą panuje, w prze- ciwieństwie do swojego bliźniaka z sali przesłuchań. Włosy wystrzyżone nad uszami, wargi lekko rozciągnięte w uśmiechu, który wydaje się trochę ironiczny, nieobecny. Intensywne spojrzenie. - Najwyraźniej krewny - stwierdza doktor. - Kto to jest? - Kapitan Jack Carter. Oficer armii angielskiej. Zaginął na Kaukazie parę lat po pierwszej wojnie światowej. Narzeczona wyemigrowała do Ameryki. Nie znaleźliśmy żadnego rodzeństwa. To może być tylko zbieg okoliczności, ale... - Ale co? - Przez swoich ludzi był uważany za niezły numer. Nazywali go Szalo- ny Jack Carter. Ten przydomek całkiem dobrze pasuje do naszego chło- paka. Jak już mówiłam, to może być tylko zbieg okoliczności... - Macie to wszystko w aktach? Sądząc po dacie, materiał wydaje się trochę przeterminowany. - W dzisiejszych czasach mamy w aktach wiele rzeczy, doktorze Starn. To wiek informacji. Nigdy nie wiadomo, co i kiedy może się przydać. Starn z roztargnieniem kiwa głową. W dzisiejszych czasach łatwo wpaść w paranoję. Program do rozpoznawania twarzy. Telewizja przemysłowa. Karty identyfikacyjne. Właśnie takiego świata boi się jego pacjent, świata ciągłej obserwacji, podejrzeń, nadzoru. Skoro kamery mogą śledzić go po całym mieście, dlaczego oni — ci tajemniczy Oni — nie mogliby obserwo- wać tego, co się dzieje w jego głowie? Mikrofalowa kontrola myśli i Bóg wie co jeszcze. W taki sposób rozumuje schizofrenik. Starn chowa zdjęcie z powrotem do teczki. - Zobaczę, jak zareaguje na to nazwisko - mówi. - Warto spróbować. - Jeszcze jedna sprawa — dodaje policjantka. -Jaka? - Pewien starszy gość przyszedł na komisariat Partick i oświadczył, że rozpoznał naszego człowieka. Zobaczył w wiadomościach jego zdjęcie. Twierdzi, że z tym facetem walczył w Hiszpanii. Chyba ma na myśli drugą wojnę światową, choć zawsze sądziłam, że Hiszpania była wtedy neutralna. Starn wzrusza ramionami. - Historia nie jest moją mocną stroną. Pani inspektor uśmiecha się ze zrozumieniem. - Nie wspominałabym o tym, ale sierżant dyżurny spełnił jego prośbę i przekazał nazwisko naszemu zespołowi. -I...? - Staruszek powiedział, że nasz człowiek nazywa się Jack Carter. Starn ponownie otwiera teczkę i patrzy na zdjęcie. W zamyśleniu stuka w nie palcem. Młody żołnierz z minionej epoki Imperium. Imperium się nie skończyło. Podobieństwo rzeczywiście godne uwagi. To musi być jego dziadek albo pradziadek. Brat dziadka? - Jest pani pewna, że nie miał rodzeństwa? - Powiedziałam, że żadnego nie znaleźliśmy. To nie to samo. Starn kiwa głową, sięga do klamki; chętnie wróciłby do rozmowy z pa- cjentem. Pani inspektor kładzie rękę na drzwi, przekrzywia głowę - tak między nami, nieoficjalnie. - Jak pan sądzi? - pyta cicho. - Udaje? Starn kręci głową. - Za wcześnie, żeby to stwierdzić. Nie mogę odpowiedzieć z całą pew nością. Policjantka nie cofa ręki. Starn wie, że przy aresztowaniu kilka osób zostało rannych. Jedna zmarła w drodze do szpitala. - Proszę się nie martwić, pani inspektor - mówi. - Nie pozwolę, żeby wymknął się katowi. Kobieta opuszcza dłoń. Starn naciska klamkę, ale nie otwiera drzwi. - Słyszała pani o Guernice? - Nie. Dlaczego pan pyta? - Nasz chłopak wymienił taką nazwę. - Potrząsa głową. - Pewnie to nic ważnego. ERRATA Coś niedobrego się tutaj wydarzyło Patrzę na ziemię pod stopami, czubkiem buta ścieram warstewkę pyłu z szorstkiej krawędzi betonowej płyty, potem zerkam na Puka, który siłuje się z krzakiem, próbując go wyrwać. Gleba jest tutaj wyjątkowo cienka, spomiędzy zarośli wystają kamienne słupy i stopione plastikowe kołki, o wiele liczniejsze niż na terenach, które zostawiliśmy za sobą. Musimy uważnie wyszukiwać drogę na nierównej powierzchni, pneumatyczne za- wieszenie wozu syczy gniewnie, amortyzując wstrząsy, kiedy trafiamy na wyboje w postaci zagrzebanej tapicerki i zwojów drutu, ledwo pokrytych czerwonym pyłem. Kiedy dotarliśmy tutaj z Weldu, myślałem, że jedziemy przez zawalone budynki, z których zostały same fundamenty. Teraz wydaje mi się, że są to resztki pokruszonych fundamentów, spod których ukazują się domy. Wystarczy kopnąć ziemię, a stopa dotyka skorodowanej stali albo odkształconego plastiku, kamienia, betonu, cegły, kości. - Mówię ci, że coś niedobrego się tutaj wydarzyło - stwierdza Puk. Nie jestem tego pewien. Choć całe to gruzowisko jest często sczerniałe, wypalone albo poskręcane, niekoniecznie musiało dojść do katastrofy większej niż na miejskim wysypisku śmieci. Jest wiele możliwości, któ- rych Puk nie chce wziąć pod uwagę. Daleko przed nami, trochę na prawo, na północnym wschodzie, wznosi się Góra Zapomnienia i pomimo swojego ogromu przypomina talie spotykane na terenach starożytnych cywilizacji, gdzie nowe osady wznoszono na ruinach starych, kolejne warstwy narastały przez stulecia, aż w końcu wszystko zasypywał piasek i teraz wzgórza czekają na archeologów, którzy zaczną je rozkopywać w poszukiwaniu wiedzy. Kształt naszej góry nie jest całkiem zwyczajny, lecz gdyby na jednej z tych równin, między taliami, zbudować miasteczka, pozwolić im żyć i umierać, aż cały obszar zapełni się i zmieni w pła- skowyż, a potem w taki sam sposób wciąż od nowa go zasiedlać, może po upływie wieczności powstałaby Góra Zapomnienia. Próbuję wyjaśnić to Pukowi, ale kiedy zaczyna ziewać, przewracać ocza- mi, kręcić młynka palcami, piętami kopać ziemię, przestępować z nogi na nogę, machać rękoma, wydłubywać brud spod paznokci, bawić się włosami i wreszcie sprawdzać godzinę na wyimaginowanym zegarku - a wszystko to robi, zanim kończę pierwsze zdanie — wzdycham z rezyg- nacją i mówię: - Pewnie to jedno gigantyczne składowisko odpadów. Śmietnik wiecz- ności. Szczęśliwe wysypisko w niebie. - Brednie — kwituje Puk. — Coś niedobrego się tutaj wydarzyło. — I bierze się znowu do wyrywania krzaka z ziemi. — Popatrz na Jacka. Jack siedzi na ziemi sto metrów dalej, obejmuje kolana i wodzi wzro- kiem po niebie, jakby obserwował muchę, ale od czasu do czasu nerwowo zerka na Puka jak pies, który wie, że coś zbroił. To on sprowadził nas tutaj swoim piekielnym wyciem i przekonał Puka, gwałtownie drapiąc pazurami ziemię, że pod krzakiem jest pogrzebany jakiś straszny sekret, a potem nagle uciekł w panice na bezpieczną odległość. - Pomożesz nam? - pyta Puk. Podchodzę, wsadzam rękę w gęstwinę liści, chwytam najgrubszą gałąź, zapieram się nogami, wbijając pięty w spieczoną glebę. Liczymy do trzech i ciągniemy. - Raz, dwa i trzyyyy! Raz, dwa i trzyyyy! Przy trzecim szarpnięciu pojawia się szczelina, po czwartym rozlega się trzask, przy piątym słychać odgłos darcia jak przy rozczesywaniu grzebie- niem skołtunionych włosów. Od razu przypomina mi się przesadzanie zaniedbanego bonzai, którego korzenie poprzerastały drucianą siatkę. Ciągniemy ostatni raz i prawie wyrywamy krzak, zostało tylko kilka gru- bych korzeni od naszej strony, ale można zajrzeć, co jest pod spodem, i potwierdzić moje przypuszczenia. Okazuje się, że roślina wyrosła w cienkiej warstwie gleby nawianej na plastikową torbę, która kiedyś nadziała się na ostrą stal kraty przykry- wającej jakąś rurę; korzenie w końcu przebiły worek i utorowały sobie drogę w dół. W tym wszystkim nie byłoby nic niezwykłego, gdyby nie czaszki wypełniające dziurę w ziemi, leżące jedna na drugiej jak szklane kulki w słoiku. Przyznaję, że rzeczywiście mogło się tutaj wydarzyć coś niedobrego. Tawerna - Nigdy o nim nie mówisz - stwierdza Don. - O co ci chodzi? - burczy Phreedom, otwierając drzwi. Gdy wchodzą do sali, w obszernych płaszczach przeciwdeszczowych z kapturami naciągniętymi nisko na twarze, na chwilę cichnie gwar. Odwracają się głowy, oczy taksują obcych. Zupełnie jak w westernie, myśli Phreedom, albo w horrorze. Bohaterowie filmu fantasy wchodzą do tawerny. Templariusze podróżujący w tajnej misji do Ziemi Świętej zatrzymują się w gospodzie, ukrywając lśniące zbroje pod opończami. Oni nawet wyglądają na takich ze swoimi paralizatorami; długa na metr osiemdziesiąt chi-lanca przypomina trochę kuszę, trochę włócznię, trochę strzelbę. Tyle że płaszcze mają z wodoodpornego synte, a jako zbroje służą motocyklowe skóry. A poza tym celem ich podróży jest sina dal. Byle dalej od rzeczywistości. Dalej od enkin. Dalej od bitmitów. Po prostu, kurwa, dalej. Ale choćby nie wiadomo jak długo uciekali, wydaje się, że nigdy nie dotrą wystarczająco daleko. Na tym polega kłopot z Welinem. Kiedy czas ma trzy wymiary, można jechać przez długie lata i znaleźć się z powrotem w dniu, w którym się wyruszyło, albo przynajmniej w podobnym. — Chodźmy — mówi Phreedom. Odrzuca kaptur. Don robi to samo. Miejscowi wracają do swoich piw i rozmów, upewniwszy się, że tych dwoje weszło w role tajemniczych nieznajomych. Od czasu do czasu ten i ów obcina ich spojrzeniem, ale Phreedom wie, jakie są zasady gry, zna rytuał; w czasie podróży w głąb Welinu nauczyli się tego scenariusza na pamięć. Rozgląda się po sali, szu- kając wzrokiem rosłego przygłupa, który do niej podejdzie, kiedy będzie zamawiała przy barze, sprowokuje bójkę i dostanie wycisk. W jednym z boksów w głębi tawerny zauważa miejscowego bogacza w nieskazitelnym garniturze, obwieszonego złotą biżuterią, otoczonego przez swoich zbirów. Latynoski baron narkotykowy, hodowca bydła z Dzikiego Zachodu, alfons z getta albo chłopak z ferajny, zawsze znajdzie się jakiś łotr, który tylko czeka na klaps, żeby odegrać swoją scenę. Ona i Don czasami się zakładają, ile czasu minie, zanim facet spróbuje ich wynająć albo przepędzić z miasteczka. — Piętnaście minut - obstawia Don. — Jedna — mówi Phreedom. Don wskazuje pusty stolik - z grubsza ociosane drewno, ławy zamiast krzeseł - który wyglądałby dużo lepiej na leśnym parkingu, ale z drugiej strony cała tawerna, jak wiele podobnych miejsc, jest urządzona w nie- dbałym stylu. Boksy mają ścianki z formiki, siedzenia są obite dermą jak w taniej restauracji, bar wprawdzie jest z dębu i mosiądzu jak w saloonie, ale na stolikach leżą ceratowe obrusy w szeroką kratę niczym w europej- skiej kawiarni, puste butelki po winie służą jako świeczniki albo wazony na kwiaty. Mozaikową podłogę pokrywają trociny. Za barem świeci neon, na ścianach wiszą lampy gazowe. W rogach pod sufitem zamontowano telewizory, na podwyższeniu stoi dziwaczny instrument, który wygląda jak skrzyżowanie fortepianu buduarowego i pianoli; walec obraca się, z urządzenia wydobywa się koszmarna wersja My Wdy. Przeszłość to nowa przyszłość, myśli Phreedom. Jutro jest minionym rokiem. Don opada na ławę. Phreedom odchyla połę płaszcza, żeby wyjąć portfel. — Jedna minuta? — upewnia się Don. Phreedom się uśmiecha. — Mierz czas. Pięć sekund. Prosi o dwa piwa i siada na stołku barowym obok zwalistego, pijanego gamonia w garniturze sportowym. Ten mierzy ją wzrokiem od stóp do głów, a potem szczerzy się do przyjaciół siedzących w głębi sali, tych, którzy otaczają miejscowego bossa. Osiem, dziewięć, dziesięć sekund. Facet odwraca się i łypie na nią pożądliwie. — Hej, ślicznotko... Phreedom łamie mu nos jednym ciosem pięści. Krew tryska na wąsy mężczyzny i jego białą koszulę. Phreedom przerzuca paralizator z lewej ręki do prawej, wykonuje obrót w stylu Bruce'a Lee i trafia osiłka w po- liczek. Staje na rozstawionych nogach, z bronią wyciągniętą poziomo przed siebie, wycelowaną w boks, gdzie siedzą kolesie faceta, który zata- cza się w ich stronę i wali do nóg głównego pachołka bogacza. Szesnaście, siedemnaście, osiemnaście. Bogacz patrzy na kieliszek toczący się po obrusie, na czerwone wino ściekające ze stołu na jego spodnie. Dwadzieś- cia jeden, dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy. Rozlega się szuranie krzeseł, zbiry ustawiają się przed szefem, osłaniając go przed strzałem, sięgają po broń. Phreedom uśmiecha się, wzrusza ramionami, opuszcza paralizator, drugą rękę unosi do góry, dłonią zwróconą do przodu. Dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem, dwadzieścia osiem. Odwraca się powoli, spokojnie przewiesza broń przez ramię, bierze z lady dwa piwa. Zwykle się z Donem zakładają, w który kufel trafi strzał. Trzydzieści dwa. Naczynie w jej lewej ręce eksploduje. Phreedom się uśmiecha. Trzydzieści trzy. Nie zadaje sobie nawet trudu spojrzenia na Dona, który kosi przeciwników ze swojego miejsca, tylko prosi barmana o na- stępne piwo, czeka na nie cierpliwie, a potem zanosi do stolika. - Czterdzieści dwie sekundy - oznajmia Don. - Mój najlepszy czas. Wsuwa się na ławę, opiera paralizator o stolik. Wyjmuje z kieszeni paczkę papierosów, ale kiedy sięga po zapalniczkę, Don chwyta ją za nadgarstek. - Nigdy o nim nie mówsz. O żadnym z nich. Phreedom uwalnia rękę i zapala papierosa. - Nie mogę, do cholery, zmienić tego, co się stało. Niczego. - Zaciąga się. - A chciałabym. 4 KOSY KRONOSA Peterhead, 1920 Pańska prośba została przyjęta do wiadomości... odpowiedź otrzyma pan wkrótce... od razu po ustaleniu wszystkich faktów... ku naszemu zadowole- niu... i jeszcze więcej gówna w tym stylu, jednak Seamus jest zbyt słaby, żeby czytać list teraz, gdy leży na łóżku bez koca, nagi i zziębnięty, ale za nic nie włoży cholernych ciuchów skazańca, jest wykończony, owszem, nie od pracy w kamieniołomie, bo tego, kurwa, też nie będzie robił, tylko od niekończącej się pieprzonej szamotaniny. Gardło ma obolałe od przy- musowego karmienia przez rurkę, całe ciało czarne i sine od poprzednich walk; siniaki po dzisiejszej dopiero się zrobią. Wypuszcza z palców list z biura ministra spraw wewnętrznych. Skurwiele. Trzy miesiące karnej służby, jak to nazywają w swoim wymyślnym języku. Nazywajcie, jak chcecie, harówkę pod lufami karabinów Lee Enfield. Minęły już dwa miesiące. Jest dwudziesty piąty października. Tak więc leży i pat*zy przez kraty na czyste niebo, na ścieżki ptaków, zastanawiając się, czy będzie martwy, czy wolny, zanim uznają, że nie jest, kurwa, żadnym zwykłym skazańcem, tylko więźniem politycznym. Na zewnątrz rozbrzmiewają kroki. W górze krąży kruk. — Muszę powiedzieć, że jest mi smutno, kiedy widzę ciebie w tym stanie. W nogach łóżka stoi jeden z chłopaków, starszy szeregowy Donald 0'Sheen MacChuill (matka irlandzka katoliczka, ojciec szkocki protestant, pamięta Seamus — Dublińczycy to w większości mieszańcy, a MacChuill był chyba największym z nich wszystkich; mówił po gaelic- ku, znał The Sash na pamięć i nie widział w tym żadnej sprzeczności). MacChuill jest w pełnym rynsztunku, z plecakiem, hełmem i karabinem przewieszonym przez ramię, z idiotycznym, szerokim uśmiechem na twarzy i wielką dziurą w miejscu prawego oka, ziejącą, czarno-czer-woną, z szarą mazią w środku wymieszaną z białymi odłamkami kości. Seamus nie jest przerażony, bo wie, że to tylko sen na jawie i jeśli nawet elektrowstrząsy w Inchgillan nic nie dały, przynajmniej czegoś dowiedział się od lekarza z tej jego gadki o pracy w Craiglockhart, stawianiu czoła własnym demonom i całym tym gównie. Właściwie nie był taki zły ten doktor Reynard. Taka rana, powiedział, straszliwa rana... ten MacChuill musiał zginąć natychmiast. Niemożliwe, żeby cierpiał. Niech pan postara się o tym pamiętać. On nie cierpiał. Takiej rady mu udzielił, kiedy Seamus przestał wrzeszczeć po pierwszych odwiedzinach Mac-Chuilla. — Cholera — mruczy teraz. Siada prosto, potrząsa głową. Jest osłabiony od strajku głodowego i wszystko przez to, bo od jakiegoś czasu nie miał ataków, a czym innym może być ta zjawa, jak nie jednym z cholernych snów na jawie, które tak go prześladowały? Jezu, ma tylko nadzieję, że nie zacznie się od nowa cały ten wariacki bełkot, przez który go zwolnili. Jak to nazwał Reynard? Glosolalia? Glosodolalia, chyba tak. — Chryste! Co znowu? — No nie, tak się rozmawia ze starym kumplem, sir? — mówi Mac- Chuill. — Och, proszę mi wybaczyć śmiałość, ale przeszedłem długą dro- gę, żeby się z panem zobaczyć, leciałem na ptaku o szybkich skrzydłach, kierując nim jedynie własną wolą. Pokazuje na kruka, który chodzi po parapecie i łypie na niego; odbi- jający się w ciemnym oku złoty blask słońca wygląda jak ogień. Seamus drży, ale nie z zimna, choć jest całkiem goły. Zapaliłby papierosa, lecz tu nie ma takich rzeczy, nawet poza izolatką. Zastanawia się, czy szlugi od ducha też dają ten miły szumek w głowie, bo mógłby poprosić Mac- Chuilla. On zawsze miał jakieś na zbyciu, o tak. Kopcił jak cholerny komin. A czy oni wszyscy tak nie palili? - Pewnie przyszedłeś pooglądać moje cierpienie? - mówi Seamus. — Wpadłeś zobaczyć, jak mi leci, i złożyć wyrazy współczucia? To niezła podróż, chłopcze, przejść przez rzekę, która zabrała twoją duszę, pokonać całą drogę z cholernej dziury w ziemi przysypanej kamieniami i gliną, z samej pieprzonej żelaznej matki ziemi. Niechętnie ci to mówię, chłopcze, ale jesteś zupełnie, kurwa, martwy i pogrzebany. Czuje zawrót głowy i żałuje, że nie może, cholera, przeżyć życia w spo- koju, widząc tylko to, co istnieje tu i teraz. — Przywiodła mnie tutaj solidarność, sierżancie. Nawet jeśli jesteśmy towarzyszami broni, nie ma nikogo, kto szanowałby pana bardziej niż ja. Tylko niech pan nie wyjeżdża z żadną gadką. Dobrze pan wie, że mówię prawdę. Pochlebstwa nigdy nie były moją mocną stroną. Obchodzi łóżko i siada na brzegu materaca. Seamus omal nie wybucha śmiechem z powodu absurdalności tej sceny. Prawie płacze. — No dobra. Wygląda na to, że przydałaby się panu pomoc - stwierdza duch. — Niech nikt nie waży się powiedzieć, że ma pan wierniejszego przyjaciela niż stary MacChuill. Wizyty, wizje, głosy Jezu, tylko na mnie spójrz, myśli Seamus, na obraz nędzy i rozpaczy. — A ze mnie to dopiero był, kurwa, przyjaciel, chłopcze — mówi. - By łem raczej przyjacielem diuków, pomagałem im budować cholerne im perium na szczątkach ciał... Seamus patrzy na twarz MacChuilla z profilu, na jej lewą stronę, tę do- brą, i myśli o chłopaku z górniczego miasteczka na zachodnim wybrzeżu Szkocji. Gdy miał dwanaście lat, przenieśli się do Irlandii, prosto do serca Dublina, bo matka tęskniła za domem, a ojca, czarną owcę rodziny, guzik obchodzili masoni i Orange Lodge, do której chcieli go wciągnąć wszyscy bracia. MacChuill chyba odziedziczył upór po swoim starym, przez przekorę do końca zachował wyraźny akcent. Kiedy Seamus go poznał, nie mógł zrozumieć ani słowa z tego, co chłopak mówił. A kiedy wlał w siebie kilka guinnessów, Chryste, przestawała dla niego istnieć połowa liter alfabetu. — Wiem, wiem. Jest pan ode mnie dużo mądrzejszy, sierżancie, ale... pomyślałem sobie, że przydałaby się panu mała rada. Odwraca się przodem do Finnana, w jego jedynym oku maluje się powaga. MacChuill, najstarszy ze wszystkich biednych duchów Seamusa, pierwszy, który nawiedził go w ciemności ziemianki, kiedy się obudził i powiedzieli mu, co zrobił, a potem trząsł się przez wiele godzin, patrząc na ciała rzucone w okopie na stos, podczas gdy kapitan ględził o pochwałach, tragediach i medalach. Seamus pamięta całe noce wizyt, wizji i głosów, widział MacChuilla z roztrzaskanym oczodołem, tak jak wcześniej na polu bitwy, i wszystkich innych wśród lejów, kikutów drzew, podczas gdy on stał zaplątany w niemieckie druty kolczaste i... Nie. Nie myśl o tym. — To znaczy... może pan chce myśleć o tym, co tutaj robi, i przyjąć nową postawę, bo wielki człowiek wśród tych wszystkich lordów też jest nowy, a jeśli pan wciąż będzie obrzucał nieuprzejmymi słowami diuków, tych, którzy siedzą tam wysoko, na tronach, usłyszą pana — może nie dzisiaj, ale wkrótce — a wtedy pańskie obecne kłopoty, sierżancie, wydadzą się panu dziecinną zabawą. Tak, życie nie jest sprawiedliwe, a pańskie... cóż, to prawdziwa niedola, ale jeśli pan chce uwolnić się od rozpaczy, musi odłożyć na bok wściekłość. Seamus próbuje wstać, uciec od niego. Głos jest MacChuilla, język i akcent też, ale płynność mowy, rytm... coś się tu nie zgadza, nawet jak na istotę nie z tego świata. -Wiem, wiem, wydaje się panu, że mówię jak starzec, ale powiem panu, sierżancie, że człowiek martwy zyskuje całkiem nowe spojrzenie na różne sprawy. Seamus próbuje wstać, lecz nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Nawet gdy usiłuje się podciągnąć, trzymając żelaznej poręczy łóżka, czuje tylko zimny metal w dłoni. Oddycha z trudem, serce mu łomocze. Jasne, że jest za słaby, żeby chodzić. - Sierżancie - mówi MacChuill - trudno pana nazwać potulnym, łagodnym, nie na pana kij ani marchewka, ale radzę mnie posłuchać. Jest pan zbyt dziki, pański język zbyt szybki i pan za to płaci. Nie powinien pan buntować się przeciwko kutasom, chyba że zależy panu na jeszcze większym bólu. Wie pan, że rządzi twardy, niebezpieczny tyran. — Współczującym gestem kładzie rękę na ramieniu Seamusa. — Pójdę już. Zobaczę, czy uda mi się uwolnić pana od tych wszystkich cierpień. Ale nie wolno panu mówić tak głośno, tak niegrzecznie. Przy całej swojej mądrości, sierżancie, powinien pan wiedzieć, że pańskie dumne słowa zostaną ukarane. A to nikomu nie wyjdzie na dobre, sir. Nieznany żołnierz MacChuill wychodzi z koszmaru Finnana, robi sobie małą przerwę w od- grywaniu trudnej roli cudzego ducha. Wystarczyło parę minut, a już czuje się zdezorientowany. Przez chwilę niemal słyszy, jak woła jego irlandzka matka, podczas gdy on bawi się na ulicy: Donaldzie 0'Sheen MacChuill, natychmiast do domu! Me to nie on, tylko sztuczny twór, połączenie Do- nalda MacChuilla i jakiegoś 0'Sheena, który służył w plutonie Finnana. MacChuill nigdy nie był w Dublinie... o ile sobie przypomina. Co prawda, niewiele pamięta. Chucha w ręce, zaciera je, próbując rozgrzać, ale zmarzł nie tylko z po- wodu zimna panującego w rzeźni. Patrząc na mężczyznę przywiązanego do krzesła siatką ogrodzeniową i łańcuchami, wie, że to, co robi, jest złe. Nie po to zaciągał się do aniołów. Okłamując biedaka na różne sposoby, nie do końca wczuwa się w tę cholerną rolę, bo... mu współczuje. Zerka przez ramię na plastikową zasłonę, za którą stoi Henderson i uśmiecha się okrutnie. Spogląda na zarżnięte bydło, na czerwone mięso, białe od tłuszczu, kości i szronu. Nie, wcale nie po to się zaciągał. Kiedy znaleźli go w birmańskiej dżungli, zagubionego i wyzutego z myśli i wspomnień po długich latach spędzo- nych w dziczy, nie potrafił im wyjaśnić, skąd się tam wziął i kim jest. Znał tylko swoje nazwisko, stopień i numer. Gdy mu oznajmili, że jest kimś wyjątkowym, że dzięki walce wzniósł się ponad zwykłych ludzi i zmienił w dziwną, bezwiekową istotę - enkin - i że go potrzebują, odczuł tak wielką ulgę, że z początku tylko się roześmiał. Zaoferowali mu... prostotę i jasną strukturę... sens życia... szansę służenia większemu dobru. Największemu dobru, tak powiedzieli. MacChuill, nieznany żołnierz, który dawno temu stracił swój oddział na wojnie - nawet nie umiał jej nazwać - omal nie krzyknął z dumy, gdy zrozumiał, że wrócił tam, gdzie jego miejsce, do armii, żeby bronić już nie swojego szlachetnego mocarstwa, lecz imperium najszlachetniejszego ze wszystkich. Powiedzieli mu, że w niebie toczy się walka. Wieczność cię potrzebuje. Ale świat, do którego ściągnęli go z powrotem, jest dla niego nowy. Inna okazała się również wojna. Wojna o serca i umysły wszystkich ludzi, o ich dusze, tak mu powiedzieli. Pole bitwy to Welin. Historia, mówią, Mit. Nie dalekie kraje za wodą, tylko obszar znajdujący się poza rzeczywi- stością i w ludzkich głowach. Niebo, tłumaczyli mu, jest jak mała wyspa oddzielona od ogromnej kontynentalnej potęgi morzem snów. Mroczne lądy i starożytne siły. On nie rozumie tej metafizyki, nie musi; jako produkt imperium brytyjskiego, dobrze wie, o co im chodzi. Już nie ma niemieckiego militaryzmu ani hinduskich buntowników, Mau Mau, Zulusów ani innych dzikich, ale jest... mały naród, który stara się nies'ć oświecenie prymitywnym i okrutnym poganom. To nadal jest walka przeciwko obcym diabłom. Tak mówią. Nie uważa jednak, żeby Finnan, po którego wysłali go z Hendersonem, ten renegat i dekownik, stanowił wielkie zagrożenie dla Przymierza. Nie próbował się z nimi bić, tylko obrzucił ich przekleństwami, nawet kiedy Henderson, drań o czarnym sercu, przyłożył mu pięściami i buciorami. A teraz, kiedy MacChuill trochę pochodził po snach Finnana, pod postacią jakiegoś biednego chłopaka o nazwisku 0'Sheen, żeby zgodnie z rozkazami „nawiązać z nim więź", ma kłopot, bo gdy patrzy na człowieka przywiązanego do krzesła, na jego pierś przebitą hakiem, na pełzający po nim i w środku czarny pył, czuje sympatię, którą kazano mu udawać. Chce go uwolnić, pragnie mu pomóc. Z pewnością gdyby pogadał ze zwierzchnikami... — Nie winię cię, chłopcze — mamrocze więzień, rozmawiając z jakąś zjawą ze swojej przeszłości. — Dzieliłeś ze mną dole i niedole, synu, a te- raz... - Głowa opada mu na pierś, po chwili znowu się unosi. - Zostaw mnie. O nic się nie martw. Nie przekonasz ich, bo nie da się ich przekonać. Uważaj, żeby też nie wpaść jak śliwka w kompot. MacChuill wyciąga rękę i dotyka ramienia więźnia, żeby znowu wkro- czyć w jego sny. Kolejne wspomnienie. Kolejna rekonstrukcja przeszłości... Czasy się zmieniają Seamus rozdaje papierosy żołnierzom, bierze jednego dla siebie, podsuwa zapałkę najpierw jednemu, potem drugiemu. Zdmuchuje ją odruchowo, sięga do pudełka po następną. To stary przesąd z okopów - zapalisz jed- nego szluga, niemiecki snajper go zobaczy, zapalisz drugiego, namierzy cel, zapalisz trzeciego i pif-paf! — ktoś nie żyje. Nigdy nie przypalaj trzech papierosów jedną zapałką. Opiera się o ozdobną żelazną konstrukcję Kelvinbridge, gdzieś z tyłu po bruku turkocze wóz, w dole płynie biała woda, kotłując się nad naturalną tamą w postaci skał wystających z płytkiego koryta. Tak więc w koszarach Maryhill znalazło się paru buntowników. Właśnie tego obawiał się Lloyd George, tak że kiedy rankiem po krwawym piątku do Glasgow wjechały czołgi i miasto zmieniło się w fortecę, karabinów nie trzymali miejscowi. Dwa tygodnie później żołnierze z Maryhill nadal byli zamknięci w koszarach, na wypadek gdyby fraternizowanie się z mieszkańcami Clyde osłabiło ich lojalność. Żołnierzy do patrolowania ulic przysłali premier i król, robiący w portki ze strachu, że w Red Clyde wkrótce wybuchnie prawdziwa rewolucja. Ale to było cztery lata temu. Czasy się zmieniają. Maclean nie żyje. Podupadły na zdrowiu po licznych strajkach głodowych i biciu w więzie- niu oddał swój płaszcz żebrakowi na ulicy i dostał zapalenia płuc. Całe miasto po nim płakało, niektórzy smutni, inni źli, jak ci dwaj tutaj. Sea- mus mówi im, żeby nie byli cholernymi głupcami. - Innym udzielasz lepszych rad niż sobie - stwierdza ten, który nazywa się MacChuill. - Nie patrzcie na to, co robię, tylko słuchajcie tego, co mówię, tak? I co on, skończony idiota, może mu odpowiedzieć? Chryste, jest na tyle znany ze swojej głupoty, że ci dwaj go rozpoznali i zawołali po nazwisku, kiedy mijał ich w porannej szarówce. Poszedłby dalej, myśląc, że są pijani albo szukają zaczepki. Spodziewał się, że zaraz poleci za nim butelka, ale krzyknęli tylko, tytułując „towarzyszem", co w ich ustach nie było obraźliwe. Zatrzymał się więc, odwrócił i' skinął im głową. Jasne, że aż kurzy im się z łbów, odór whisky budzi niemiłe, głęboko ukryte wspomnienia. Finnan jest zmęczony po nocnej zmianie, a dwaj pijani żołnierze na przepustce to więcej, niż teraz jest w stanie znieść, ale nie, oni chcą tylko z nim porozmawiać, naprawdę. Chcą porozmawiać z człowiekiem, który znał Macleana, więc kończy się na krótkotrwałej ckliwej przyjaźni, jakie czasami zawiera się z obcymi w tym mieście, na „tak, stary", „masz rację" powtarzanymi przez ludzi, którzy są gotowi otworzyć serca przed wszystkimi. Mówią, że chcą pomóc, a jemu się przypomina, jak to samo powiedział Macleanowi, kiedy jeszcze się wydawało, że jeden człowiek więcej to duża różnica. — Nie ma mowy, żebyś nas od tego odwiódł - oświadcza kapral Mac- Chuill. —Jeśli armia z tym wystąpi, diukowie muszą wysłuchać, co mamy do powiedzenia. Nie brakuje im zapału, to pewne; Seamus podziwia to w ludziach i zawsze będzie podziwiać, ale nie sądzi, żeby cierpienie kiedykolwiek się skończyło, żeby biedak znalazł ulgę. Co może powiedzieć? Nie starajcie się; wasze wysiłki i tak pójdą na marne. Inny głos powtarza: Nie będziesz próbował, nic nie osiągniesz. A jednak. Myśli o Irlandii, która dopiero dochodzi do siebie po dwóch latach krwawej wojny domowej, podzielona, rozdarta. Mają autonomię, owszem, ale północ nadal jest brytyjska... Chryste, wybacz im. Czy oni widzą, co nadchodzi? — Zachowajcie spokój i trzymajcie się z dala od kłopotów — radzi. Jedyne, czego teraz chce, czego, kurwa, pragnie, to żeby nikt więcej nie cierpiał, zwłaszcza przez niego. Czapla opada leniwie na płyciznę Kelvin, zaczyna brodzić po wodzie. Jezu, nie, myśli Seamus. Wystarczy spojrzeć na pieprzony atlas, żeby zapłakać nad losem braci z dalekich krajów za horyzontem, którzy dźwi- gają na barkach ciężkie brzemię, biedne filary imperium. Albo na zmasa- krowanych Ormian w masowych grobach. Na dziką megierę z czaszkami hinduskich niewolników zawieszonymi na szyi, gorgone o płonących oczach, która strasznymi ustami syczy prawdę o wszystkich rzeziach; tak, to wiek Kali, bogini chaosu i śmierci, piekielnej córki Amritsara. Chryste, myśli Seamus, i wy chcecie wystąpić przeciwko lordom, są- dzicie, że uda się wam położyć kres panowaniu diuków? Zobaczymy. Rewolucja w Iraku, tak? Wtedy diukowie wyślą pieprzone bombowce, z nieba spadną błyskawice i ogień. Wybiją rebeliantom z głów wszelkie mrzonki. Wytną im serca, pozbawią sił. Co się stało z rewolucją we Włoszech, gdy do władzy doszedł Musso- lini? Został po niej bezużyteczny, wzdęty trup, pogrzebany pod pieprzoną górą faszystowskiego państwa, a tymczasem przemysł robi porządek z rozpalonymi masami, które są w tragicznym położeniu. Ale, Chryste, pewnego dnia nastąpi tam, kurwa, prawdziwa erupcja i nie będą to tylko groźne pomruki Etny. Ani sycylijskie pola z drzewami owocowymi i kwiatami. Ziemia spłynie rzekami ognia, które wszystko pochłoną. Póki oddycha choć jeden buntownik, póki tli się gniew, nic nie uciszy pieprzo- nej burzy, nie ukoi gwałtownej wściekłości. Teraz mogły ją spalić na po- piół błyskawice diuków, jednak pewnego dnia rozżarzony piec buchnie płomieniami. Ale co mają dzisiaj, zastanawia się Seamus? Złe imperium pieprzonego rzymskiego faszysty. Finnan uświadamia sobie, że zaciska dłonie na zimnym żelazie mostu, aż zbielały mu kostki. Jezu Chryste! Kiedy to się, kurwa, skończy? Kiedy zaczną? Nic się nie zmienia Mówi im, że nic nie można zrobić. Idźcie do domu. To już koniec. — A co szkodzi pytać? — odzywa się MacChuill. — Co szkodzi spróbo wać? Powiedz nam. - Bezcelowy trud i szaleństwo - odpowiada Seamus, zdając sobie spra wę, jak gorzko brzmią jego słowa. — Ale przecież macie doświadczenie. Nie muszę wam mówić, co powinniście zrobić. Ratujcie siebie, myśli, jeżeli wiecie jak, a jeśli chodzi o mnie, poczekam cierpliwie, aż umysły diuków odwrócą się od nienawiści, bo co może jeden człowiek przeciwko całemu establishmentowi, przeciwko światu rządzonemu przez bogatych i potężnych, przeciwko nowym panom spra- wującym władzę? Zupełnie jak w cholernych niebiosach, a Bóg i wszyscy aniołowie są po stronie tego, co w nas najgorsze. Jaki pieprzony idiota wystąpi przeciwko nim? Oczywiście on, skończony dureń, który nie potrafi trzymać gęby na kłódkę. — Jaki jest, kurwa, pożytek z gadania? — pyta. — Uważajcie, żeby ich gniew nie obrócił się przeciwko wam. Zaciąga się papierosem, bierze butelkę whisky Bell, którą podaje mu MacChuill, pociąga duży łyk. Chłopak ma serce we właściwym miejscu i Seamus nie powinien się na nim wyładowywać, ale jest tak cholernie zmęczony walką za innych ludzi. Chryste, ależ lodowato jest zimą w Glasgow! Na szczęście alkohol go rozgrzewa. Na wody Kelvin opada czapla, łapie rybę i wzbija się w górę z łopotem skrzydeł. Zaraz, co robi tutaj czapla w grudniu? - Nie słyszałeś, Forsythe, że gniew to choroba, którą się leczy słowami? - pyta kapral MacChuill. - Jeśli słowami, to przyjdźcie we właściwym czasie, żeby ukoić duszę, a nie tylko zmiażdżyć serce, które gotowe jest pęknąć - odpowiada Seamus. - Nie pozwólcie, żeby wasza litość zmieniła się we wrogość. Odwraca się do MacChuilla, by mu powiedzieć, że nie nazywa się Forsythe, tylko Seamus Finnan, ale... czapla bije skrzydłami tuż nad jego głową. Co pieprzona czapla robi tutaj w grudniu? Ptak bije skrzydłami, klapy szynela MacChuilla powiewają na zimnym wietrze, Seamus czuje znajome, stare przerażenie. Kapral wyjmuje mu butelkę z ręki, kręci głową. - Jeśli rozwaga ma być najlepszą postawą, choć wydaje się cholernie głu- pia, to chyba jestem nieuleczalnym głupcem - stwierdza MacChuill. Patrzy na Finnana bardziej ze zmieszaniem niż niesmakiem. Młody człowiek, który szuka bohatera, a spotyka zwykłego człowieka, nie może być zadowolony z samej prawdy, to jasne. A prawda jest taka, Seamus to wie, że krwawy piątek był wyjątkowym dniem i gdyby do tamtych wy- darzeń nie doszło wtedy, nie doszłoby do nich nigdy, nie tutaj w Szkocji. Nie teraz. Wtoczyły się czołgi i rewolucja uciekła tylnymi drzwiami. - Jeśli ktoś tu jest głupcem, to ja - mówi. Szalony Finnan, który boi się ptaków. Szalony Finnan prześladowany przez duchy. Szalony Finnan, przez którego głowę nieprzerwanie płynie pieprzony potok słów jak rzeka w dole, jak zimny wiatr. - Powiedz to głośno i wyraźnie - rzuca z pogardą MacChuill. - Idźcie do domu, siedźcie na dupie, nie róbcie nic. Dzięki, Forsythe. Dużo nas nauczyłeś. Forsythe? Skąd zna to nazwisko? Forsythe. Seamus trzęsie się cały. Chryste, ale zimno! Tak zimno, że jego ręka chyba przymarzła do stali. Łypie spode łba na MacChuilla i na stojącą za nim ciemną postać, drugiego żołnierza, który uśmiecha się spokojnie, dziko, okrutnie. Jezu, czy to, kurwa, dzieje się znowu? Nie może oddychać. Wiatr zawodzi mu w uszach, w dole huczy rzeka. - Idźcie sobie, odwalcie się ode mnie — mówi z rozpaczą w głosie. I uważajcie, żeby nie zwariować. MacChuill cofa się ze strachem na twarzy, na jednookiej twarzy z zieją- cą w niej dziurą. Na jego ramieniu siada kruk, zanurza dziób w czarnym otworze, wyrywa kawałki ciała, czerwone i białe ochłapy. Wokół walają się trupy jak w pieprzonej rzeźni. Seamus czuje, że narasta w nim prze- rażenie i chęć ucieczki. - Twoje słowa są balsamem dla moich uszu. Skrzydła ptaka z furkotem zagarniają spokojne powietrze, końskie ko- pyta stukają po bruku, niemieckie karabiny maszynowe terkoczą. Seamus cofa się chwiejnie, pada na kolana. - Zostawcie mnie w spokoju! MacChuill gwałtownie cofa rękę i umysł, odskakuje od więźnia, łapiąc ustami powietrze. Potyka się i wpada na jedną z zamrożonych tusz, chwyta ją odruchowo, żeby przestała się kołysać i żeby odzyskać równowagę, wrócić do rzeczywistego świata. Ale czy to jest rzeczywistość? — Co robisz? — odzywa się za nim Henderson. MacChuill potrząsa głową, patrzy na swoją drżącą rękę i widzi, że pełznąca po niej czarna chmura bitmitów układa się w stabilny wzór, za- tapia w jego ciało i znika. Chwila dezorientacji mija, MacChuill odwraca się, obchodzi Hendersona i przeciska się do wyjścia, zostawiając za sobą rozkołysane połcie mięsa. — MacChuill! — warczy za nim Henderson. — Znasz rozkazy. Wracaj! Ale on już gniewnym ruchem rozsuwa plastikowe pasy i nie zatrzymu- jąc się, wychodzi z cholernego budynku na oślepiające słońce — kurwa, co za rozkosz - upalnego meksykańskiego dnia. Opiera się o ścianę rzeźni, patrzy na ciężarówki stojące przy rampie załadunkowej, na zielone góry i błękitne niebo, po którym krążą czarne punkciki, miejscowe ptaki drapieżne. Z tej odległości są maleńkie, jak bitmity rojące się w głowie więźnia, bitmity, które wykonują cholerną robotę dla Metatrona. Niech rozerwą biedaka, dostaną się pod jego skórę i „zwiążą z nim". To tylko maszyny. Nie będzie ich dręczyć sumienie, współczucie. MacChuill patrzy na ptaki. To myszołowy, myśli. Cholerne myszołowy. Atlas Głębokie morze ryczy, fale rozbijają się w mrocznych jaskiniach cieni i szu- mią gdzieś pod ziemią, jakby opłakiwały jego godny pożałowania stan. Na ścianie gabinetu lekarza wisi obraz. Seamus rozpoznaje jednego z niewolników namalowanych przez Michała Anioła, bo Thomas kiedyś pokazał mu rysunek w swoim szkicowniku. Tak, to jedna z rzeczy, które martwiły go w tym chłopaku. Był, kurwa, zbyt wrażliwy, żeby to wyszło mu na dobre, a jeszcze na dodatek wszystkie te obrazki półnagich mężczyzn. Seamusa nie obchodzą wymyślne słowa, jak kontrapost czy coś innego, dla niego to tylko goły facet o białych, marmurowych mięśniach, powykręcany w agonii albo ekstazie, zakuty w łańcuchy. Ale tutaj mężczyzna jest przedstawiony jako Atlas z wielkim globem na ramionach, całkiem jak u tamtego Hiszpana, którego Thomas tak lubił, tylko że tutaj niektóre fragmenty są w niewłaściwych miejscach, tak że trudno powiedzieć, gdzie jest człowiek, a gdzie świat; strumienie namalowane na globusie tryskają ze źródeł i fontann, spływają krystalicznymi rzekami po policzkach Adasa jak łzy. - To coś z tego... modernizmu? - pyta Seamus. Reynard wzdycha ze współczuciem, zerka przez ramię na obraz, wraca spojrzeniem do Finnana. - Dzieło jednego z pacjentów — wyjaśnia. - Przypadek podobny do pańskiego. - Też ma słowną biegunkę? Plecie bzdury? - Wizualną. Tylko w ten sposób możemy go powstrzymać od malowa- nia po ścianach. Ale nie powinien pan tak lekceważąco wyrażać się o... - Mówieniu językami? Przecież nie jestem jednym z cholernych apo- stołów, prawda, doktorze? I nie Duch Święty przeze mnie przemawia. Reynard bierze do ręki plik luźnych kartek, wyrównuje je i odkłada na blat biurka. Seamus wskazuje obraz. - Więc facet też jest stuknięty? Reynard kręci głową. Zdejmuje okulary, opiera łokieć na stole, ściska zatoki kciukiem i palcem wskazującym. - Żadnego z was nie nazwałbym stukniętym per se. Wygląda na zmęczonego, myśli Seamus. I tak się zachowuje. Życie z bandą wariatów może dać się we znaki. - Nie - mówi Reynard. - Czasami myślę, że to reszta nas postradała zmysły. Ale — dodaje szybko — chciałbym porozmawiać z panem o zeszłej nocy. - Przepraszam za tamto. Podobno obudził pół skrzydła. Dzisiaj rano w stołówce niektórzy krzywo na niego patrzyli. - Nie ma za co przepraszać. Dręczył pana koszmar... -Tak... I Seamus opowiada mu wszystko. Znowu jest w okopach i wyniosły diuk, który ustanawia prawa i rządzi chłopakami żelazną ręką, jak w zabawie w ojca Wirgiliusza, posyła ich do ataku „dla chwały i odwiecznego honoru waszych braci", a oni ruszają na pole bitwy i nie boją się walczyć, tyle że zamiast karabinów mają kosy. Muszą machać nimi nisko, idąc wolno przez okopy i leje pełne wody, niczym fosy i jeziora, przez pole kwiatów, które zmienia się w armię wroga, a trawa we włócznie postawione na sztorc, maszerują dalej, ścinają nieprzyjaciół, zbierają ich i zarzucają sobie na plecy jak tobołki; są gigantami, tratują ziemie uprawne, wszystkie miejsca, przez które idą, rozbrzmiewają jękami i lamentami, przez całą drogę do Azji albo Arabii, a on podnosi wzrok i widzi przed sobą ciemnowłosą dziewicę, piękną i słodką, opłakującą ich niedolę, podczas gdy oni zrzucają tobołki z ramion i zaczynają je układać jak worki piasku, jeden na drugim, wznoszą z nich mury, coraz wyższe i wyższe, aż powstaje miasto, gdzieś w Ziemi Świętej, zbudowane z ciał, forteca, Chryste, cytadela z trupów. - Określiłby pan siebie jako człowieka wierzącego? - pyta Reynard. - Nie — odpowiada Seamus. —Już nie. Odkąd... - Od kiedy? Finnan wzrusza ramionami, zachowując posępne milczenie, które może się wydawać dumą, postawą obronną, ale w rzeczywistości to własne myśli nie dają mu spokoju. Czy nadal wierzy w głębi duszy i obwinia swojego Boga za wszystko, co mu się przydarzyło? A kto inny jak nie on wydawał rozkazy chłopakom? - Możemy porozmawiać o czymś innym? — odzywa się w końcu. - Już wszystko panu opowiedziałem. Słyszał pan o cierpieniach, o tym, jak starałem się wbić trochę cholernego rozumu do ich bezmyślnych pie przonych łbów i... możemy porozmawiać o czymś innym? Rewolucje — Po prostu... to interesujące, że w swoim śnie trafia pan do Ziemi Świę tej i buduje miasto dla dziewicy. Albo może dla Dziewicy? — Cóż, minęło trochę czasu, doktorze. Nic dziwnego, że marzę o pięk nej dziewczynie. Seamus patrzy przez okno na brązowo-zielone wrzosowisko, na szare skały, szare morze, szare niebo; to krajobraz w zawsze takiej samej burej szacie, bez śladów zimy. Finnan wątpi, czy nawet wiosną rosną tu jakieś kwiaty. I oczywiście nie ma żadnych drzew, które owocowałyby latem. - A co symbolizuje miasto zbudowane z trupów? - docieka Reynard. - Kościół? Religię? Nie. Myślę, że coś głębszego. Może społeczeństwo. — Nie jestem wielkim fanem waszych... — ...lordów i diuków. Tak, tak. Nie to miałem na myśli. Chodziło mi o społeczeństwo jako całość. I cywilizację. Kosy. Azja i Arabia. Słyszał pan określenie „żyzny półksiężyc"? Tam się wszystko zaczęło, wie pan, rolnictwo, neolityczna rewolucja, kolebka cywilizacji. A kończy się mia- stem zbudowanym z ciał. W każdym razie w pańskim śnie. Całkiem interesujące. Jasne, a tutaj pory roku określa się według nieba, myśli Seamus, patrząc na wrzosowisko. Jak na morzu, gdzie dla marynarzy przemierzających oceany na statkach z żaglami niczym płócienne skrzydła są tylko wschody i zachody tej gwiazdy czy innej, konstelacje, miesiące księżycowe, równonoce, eony. I całe niebo kręci się nad nimi. Obroty. Ewolucje. Rewolucje. - Od kołyski po grób? - pyta Seamus, odwracając się do lekarza. — Zdaje się, że nie widzi pan dużej nadziei dla ludzkości, nie wierzy w po- stęp — stwierdza Reynard. - Ludzkość? Postęp? Powiem panu, że nie mam nic przeciwko tym, którzy wykonują całą robotę. Gdyby nie murarze i stolarze, nadal żyliby- śmy w ciemnych jaskiniach jak mrówki w ziemi. A rolnictwo? Wiem, kto pierwszy zaprzągł do jarzma parę dzikich zwierząt, żeby trochę ulżyły lu- dziom w ciężkiej harówce. Albo nałożył uprząż koniom, żeby pociągnęły lśniący powóz jakiegoś tłustego dupka żyjącego w bogactwie i luksusie. Człowiek taki jak ja, który inaczej sam kroczyłby za pługiem albo dźwigał pieprzonego króla w pieprzonej lektyce. Kto wykopał z ziemi żelazo, srebro i złoto, jak nie ludzie, którzy zawsze byli blisko niej? - Może ma pan rację. — Jasne, że mam rację, bo głosiciele postępu ze swoimi intrygami ucho dzącymi za marzenia są tak zajęci kłóceniem się i nadymaniem we włas nym gronie, że zapomnieli, jak używać oczu do rozglądania się wokół siebie, jak używać uszu, żeby usłyszeć, co się naprawdę dzieje. Równie dobrze mogą być głusi i ślepi, bo dla nich wszystko znajduje się tutaj. - Stuka się w skroń. - A wasze trzy najważniejsze umiejętności: czytanie, pisanie i rachowanie? Co pan na to, że wymyślił je robotnik, żeby nikt nie mógł go oszukać przy wypłacie? Muzy i poezja? Brednie! Było tak: cóż, chciałbym to zobaczyć na piśmie, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, o nie, sir, nie dlatego, że panu nie ufam, przecież jest pan szanowanym członkiem społeczności, ale chodzi o to, że jest pan pieprzonym złodziej- skim łajnem, jeśli nie przeszkadza panu, że tak mówię, sir. W kącikach ust Reynarda tańczy uśmiech. - Więc jak to się stało, że po dokonaniu tych wszystkich wielkich wy- nalazków brakuje nam, kurwa, rozumu, żeby wydostać się z tego całego gówna? — pyta Seamus. - Wojna? - Wojna. — Proszę posłuchać, bo to dobre — mówi Seamus z gorzkim śmiechem. — Naprawdę cholernie dobre. Na pewno się pan ubawi. Opowiedzieć panu o genialnych wynalazkach? To jest najlepsze. We Francji, wie pan, jeśli ktoś zachorował, nie było żadnych leków, nic do uśmierzenia bólu, opa trzenia ran, leczenia gorączki okopowej, syfilisu, biegunki, dyzenterii, influency i Bóg wie czego jeszcze, więc mogliśmy tylko siedzieć i patrzeć, jak ludzie zmieniają się w szkielety. Wstaje, zaczyna chodzić po pokoju, po chwili wraca i opiera się o tył krzesła. - Jeśli chodzi o mnie, używałem whisky jako środka znieczulającego i odkażającego. Stosowałem stare leki, o których opowiadały mi bab cie i mama. Bóg jeden wie, jakie pieprzone mikstury szykowałem na róż ne choróbska, oparzenia i pęcherze od gazu musztardowego czy co tam jeszcze. Niektóre działały. A przynajmniej chłopcy wierzyli, że działają, tak cholernie byli zdesperowani. Reynard przygląda mu się uważnie i mówi: - To okrutne, prawda? Teraz pan jest chory, wydaje się panu, że traci rozum, a jedyne, co pan czuje, to rozpacz, że nie potrafi znaleźć na to leku. Seamus tylko na niego patrzy z zaciśniętą szczęką. — Wie pan, mamusia zawsze twierdziła, że jestem trochę jasnowidzem. Przesądna była z niej kobieta. Ja uważam, że to głupoty. Ale kiedy mam atak, zastanawiam się, jak odróżnić wizję od snu. Może nie trzeba daru prorokowania, żeby czytać znaki i omeny w świecie, żeby spojrzeć na krążące w górze stada padlinożerców z zakrzywionymi szponami i powie- dzieć: Chryste, te ptaki przyniosą nieszczęście. Wystarczy zobaczyć, jak żyją, co lubią i o co walczą, kiedy się zbierają, a kiedy uciekają. Jezu, wie pan, że kiedyś podobno czytali z ptasich wnętrzności albo ich kawałki składali bóstwu w ofierze. Myśli o zrytym lejami polu bitwy i o sobie zaplątanym w druty, podczas gdy wokół huczą działa i świszczą kule. Pamięta, jak się modlił, żeby któraś go trafiła. Kiedy natarcie się skończyło, na polu pozostały nieruchome ciała i przycichły karabiny, zjawiły się ptaki, z początku tylko kilka, głupich albo odważnych, zresztą jaka to różnica? W każdym razie przyleciały, a on jedynie mógł je obserwować. — To one czytały z naszych wnętrzności. Grzebały w nich, jakby szu kały najbardziej smakowitych kąsków. Ten ma odpowiedni kolor? Czy to nie piękny kawałek wątroby? O, ale soczysty tłuszczyk! Odwal się, to moje, słyszysz, zatrzymaj sobie tę cholerną nerkę. A tam jeszcze jeden szarpie jakiegoś biednego skurwiela... o Chryste... sczerniały, spalony bok. Jezu, został z niego tylko pieprzony ochłap mięsa... Siada na krześle, obejmuje głowę rękoma. Reynard staje za nim, kładzie mu dłonie na ramionach. — Nie tak trudno zobaczyć przyszłość — mówi Seamus. — Wystarczy spojrzeć w ogień. Wcale nie jest z tego dumny, ale owszem, ma dar przewidywania, ten sam, któremu ludzie zawdzięczają pługi zaprzężone w woły, lekarstwa, liczby i cały ten żałosny spektakl historii, przemysłu, sierpu i młota. — Nietrudno zobaczyć przyszłość, doktorze - powtarza. - Przewidy wanie ją zmienia. Anioły o brudnych rękach Otwiera oczy. W rzeźni panuje cisza, tylko kilka tusz kołysze się na łańcuchach, cza- sami wiatr zaszeleści plastikowymi pasami wiszącymi w drzwiach, w któ- rych stoi Henderson, wyglądając na zewnątrz. Finnan testuje druciane pęta na nadgarstkach i czuje, że pętla na jego szyi zaciska się lekko. Cholera! Nie pamięta nic od chwili, kiedy MacChuill i Henderson znaleźli go w kościele, tylko oderwane obrazy. Somma. Inchgillan. Krwawy piątek. Zupełnie jakby w głowie miał splądrowane biuro, pootwierane szafy, roz- rzucone teczki i akta. Próbuje się zorientować, gdzie jest i od jak dawna, ale uśpili go tak głęboko, że może tu siedzieć już od wielu dni. Mogli wywieźć go wszę- dzie, choć domyśla się, że nadal są w Stanach; na świecie jest teraz zbyt niespokojnie z powodu tej apokalipsy i w ogóle. Pewnie znajdują się w jakiejś pieprzonej mafijnej rzeźni na odludziu; przy tego rodzaju ope- racjach anioły wolą działać poprzez swoje... filie, nie lubią bałaganu na własnym podwórku. Operacje. Seamus patrzy na hak od mięsa wbity w pierś i robi mu się niedobrze. Gdyby był człowiekiem, już by nie żył, lecz z drugiej strony, gdyby był człowiekiem, zginąłby już sto lat temu na polach bitewnych Francji, razem z całą resztą, prawda? Ale nie, Seamus Padraig Finnan zo- stał wybrany przez los, żeby odegrać większą rolę w tej sztuce. Awansował. Nawet po Inchgillan minęło parę dziesięcioleci, zanim w pełni zrozumiał, co mu się przydarzyło tamtego dnia, co go zmieniło; ale część wspomnień nadal jest głęboko ukryta w zasłanym trupami błocie z jego koszmarów. Dziesiątki lat patrzył w lustro i nie dostrzegał fizycznych oznak starzenia, widział różne rzeczy w cieniach i odbiciach, słyszał szepty na wietrze i grzmoty we własnym głosie, zanim znalazł siły, żeby spojrzeć na siebie naprawdę. Dopiero wtedy zobaczył na dłoni dziwny czarny sygil powstający na jego oczach, jakby miał wizje po kwasie. Linie się połączyły, tworząc coś w rodzaju pisma, a on nagle zrozumiał, że te same słowa plótł w czasie ataków choroby. Zostały wypisane na jego skórze, kiedy przez dwanaście godzin stał zaplątany w niemieckie druty kolczaste i patrzył na pole bitwy, na którym leżeli martwi wszyscy chłopcy z jego plutonu i Bóg wie ilu innych. Jego omijały świszczące kule. Był zaczaro- wany. Błogosławiony. Przeklęty. Tamtego dnia dotknął wieczności, a ona zostawiła na nim swój ślad. Słowo stało się ciałem i Seamus Padraig Finnan zmienił się w anioła o brudnej twarzy, jak zawsze nazywała go Anna. Patrzy na tył głowy Hendersona i zastanawia się, co za dupek z własnej woli zaciąga się na taką pieprzoną wojenkę. Jeśli Finnan to anioł o brudnej twarzy, ten drań jest aniołem o brudnych rękach. Z krwią pod paznokciami. Osmalony dymem płonących wiosek. Jednak Seamusa nie obchodzi, czy sam diabeł wznieca rebelię na Bliskim Wschodzie, w Afry- ce, gdziekolwiek. Archanioł Gabriel też może sobie dąć w róg, wstrząsając ziemią pod jego nogami, a on i tak nie będzie walczyć w żadnej cholernej wojnie za żadnych skurwieli. Ze względów moralnych odmawia pieprzonej służby w niebiańskiej armii. Nieważne, co mu zrobią. Zaciska pięści i czuje nagły skurcz w szyi. Przełykanie też boli. Zastanawia się, czy chcą go złamać, żeby opowiedział się po ich stronie, czy zależy im na tym, żeby ich znienawidził i w rezultacie poszedł do przeciwników. Jedno i drugie im pasuje. Najważniejsze, żeby nie był enkin, który biega samopas i robi, co mu się żywnie podoba, nawet jeśli tylko trzyma pieprzoną głowę w piasku. Zaciągnie się do wojska czy weź- mie trzydzieści srebrników, przynajmniej dranie wiedzą, na czym stoją. Ale to wszystko zbyt wymyślne, dochodzi do wniosku, patrząc na czarny płynny kurz pełznący wokół jego rany pod podartym, zakrwawionym podkoszulkiem. Pozostaje więc trzecia możliwość. Słyszał o rytuale wiązania, gdy enkin wstępuje do Przymierza albo do jed- nej z Bóg wie ilu zbuntowanych grup podległych jakiemuś Suwerenowi, który próbuje zapanować nad światem. Dużo trzeba zrobić, żeby zmienić chłopaka w żołnierza: musztrą pozbawić go indywidualności, narzucić mu trochę dyscypliny, sprawić, żeby identyfikował się z batalionem, żeby widział świat w kolorach czarnym i białym, dać mu fryzurę i rynsztunek takie same jak u każdego innego skurwiela stojącego obok niego na para- dzie i nowe nazwisko złożone z imienia, stopnia i numeru. Enkin robią krok dalej. Znając język, który kształtuje rzeczywistość, można rozebrać człowieka na części i złożyć go z powrotem z całkiem nową tożsamością... prosto z półki. Henderson jest jednym z nich. Facetem w czerni. Żołnierzem mafii. Halabardnikiem. Ale wydaje się, że ten, kto kieruje całą tą skomplikowaną operacją, obsadził go w szczególnej roli, nieważne, co on sam ma na ten temat do powiedzenia. Finnan wie, że można działać twórczo i destrukcyjnie. Czasami wy- starczy zagubionemu enkin, który nie ma pojęcia, kim jest, pomóc w uświadomieniu sobie własnego potencjału... oczywiście jeśli on tego, kurwa, sobie życzy. Ale nawet wtedy może się skończyć na przeklinaniu nadgorliwca. Ma nadzieję, że Phree udało się uciec. Lecz jeśli się chce w kogoś dużo zainwestować, można na nowo napisać jego duszę. Finnan odnosi wrażenie, że właśnie coś takiego mu szykują. Patrzy na bitmity tworzące skomplikowany wzór na jego piersi niczym żelazne opiłki w zmiennym polu magnetycznym. Chryste, ma tylko nadzieję, że Phree jest bezpieczna. Wnętrzności jego snów - Teraz nie pora myśleć o pomaganiu innym - szepczą bitmity w jego głowie. — Nie zapominaj o własnym smutnym położeniu. Miło jest prze- dłużyć życie nadzieją i nakarmić serce radością. Drżymy, widząc twoją udrękę. Nie bojąc się diuków, masz zbyt duży szacunek dla śmiertelników mimo swojego daru przewidywania. Mówią coś w tym rodzaju całkiem innym językiem, który on teraz ro- zumie o wiele lepiej niż wtedy, gdy walił głową w ściany szpitala wojsko- wego w Incłigillan albo tracił i odzyskiwał świadomość w czasie strajku głodowego w Peterhead. Zerka na Hendersona, który nadal stoi na straży przy drzwiach. — Hej, przyjacielu — ciągną bitmity — a gdzie nagroda za to, co zrobi łeś? Otrzymujesz jakąś pomoc od efemeryd? Nie widzisz ich bezsilności, ślepoty, uwikłania w sny? Wola śmiertelników nigdy nie zburzy porząd ku ustanowionego przez diuków. Nauczyliśmy się tego, patrząc na twój ciężki los. Mimo to modlimy się, żebyś został uwolniony z pęt i któregoś dnia zdobył władzę nie mniejszą niż diukowie. A to dopiero! — myśli Seamus. Jezu Chryste, one mówią! — Los jeszcze o tym nie zadecydował — mruczy pod nosem. — Mam miriady chorób i nieszczęść do wycierpienia, zanim skończy się opresja. Jestem za słaby, żeby zmienić to, co musi być. Krócej by trwało, gdyby powiedział: „taa, dobra", ale właśnie to miał na myśli, naprawdę. Właśnie tak jest z Mową. Dźwięki i znaczenia są zwinięte w kulki, tak że, słuchając tego, co się mówi, trzeba namęczyć się z... rozpakowywaniem. Chryste, ale nawet po stu latach wydaje mu się, że potrzebuje minuty, żeby właściwie zrozumieć całe zdanie. I bitmity to wykorzystują. Nie przestają, kurwa, nawijać... — A kto decyduje o tym, co musi być? — pytają. Co musi być. Konieczność. Przeznaczenie. W ich Mowie jest cała sieć znaczeń, nawet ślad cudzysłowu, nuta zmieszania albo pogardy. One mają określone nastawienie, własne zdanie. Są, kurwa, świadome. - Trzy Parki - odpowiada, wspominając furie. Zaraz. Chwila. Mamy nadzieję, że zostaniesz uwolniony. Są z Przymie- rza czy jak? Henderson na pewno. Widać, że skurwiel przestrzega regu- laminu; wystarczy spojrzeć na jego podgolony kark. Więc dlaczego te rzeczy mówią, że chcą go zobaczyć wolnego? - Czy to znaczy, że diukowie są od nich słabsi? Podchwytliwe pytanie. — Nie mogą uniknąć przeznaczenia — oświadcza Finnan. - A co jest diukom przeznaczone oprócz wiecznego panowania? - nie ustępują. Seamus jest niemal pewien, że już znają odpowiedź, ale krok po kroku wykładają istotę problemu, jak nauczyciel naprowadzający mało zdolnego ucznia. — Tego nigdy się nie dowiecie — mówi. — Nie pytajcie. I wtedy szepczą mu do ucha: — Z pewnością ukrywasz jakiś straszny sekret. Mają rację. On, kurwa, wie i... ...na chwilę wraca do Inchgillan położonego nad niezliczonymi cieśninami, a doktor Reynard jak spowiednik stoi za nim i trzyma dłonie na jego ramionach. Potem odwraca się i jest w Peterhead, z MacChuillem, nie, z cholernym 0'Sheenem, tak się nazywał, 0'Sheen, nie MacChuill, bo MacChuill był tamtym żołnierzem na Kelvinbridge w dniu pogrzebu Johna Macleana, więc Seamus mówi mu, nie jest dobrze, nie nastawiaj umysłu przeciwko diukom, nie obrażaj ich nawet słowami, bo to, kurwa, bezcelowe, Reynard poprawia okulary na nosie, Maclean zdejmuje swoje. Finnan deklaruje: „Chcę pomóc", stoi na George Square, w jego żyłach płynie ogień, nadgarstki ma związane drutem, gdy siedzi na krześle i kiedy, schwytany w pułapkę na wzgórzu, patrzy, jak ptaki dzioba ciała kolegów, którzy padają pod ogniem dział i karabinów, łańcuchy w ziemiance, Chryste, słyszy wiatr wyjący w głowie i pieśń wokół wanny, w której on i Anna leżą i śmieją się nadzy kochankowie w łóżku Anna na szorstkiej jucie robi miny ptaki śpiewają za stodołą kruki kraczą nad łanem zboża i niech ta chwila przetrwa w nas na wieki, źdźbło pszenicy w zębach, ziarno w dłoni jako jeden z podarunków, które przynosił jej pod drzwi, włosy uczesane specjalnie dla Thomasa, żeby otworzył drzwi i przedstawił go zebranym w salonie przyjaciołom, z ich głupimi gadkami o wojnach i rewolucjach w pubie, nie spoczniemy, póki nie dopadniemy lordów, i w parku, gdzie śpiew ptaków brzmi zupełnie inaczej niż chrapliwe krakanie kruków czarnych jak sadza jak węgiel, ognia, krzyczy, ognia! I ucieka stamtąd, wraca do teraźniejszości, do rzeźni z ofiarami z za- rżniętego bydła, do Hendersona stojącego w drzwiach i bitmitów pełza- jących po jego ciele i umyśle. Pieprzyć was wszystkich, myśli. Nie załamię się, kurwa. Tak, to jest wiązanie. Obnażają jego duszę po kawałku, wgryzają się w jego pamięć, drążą sobie drogę przez kolejne warstwy przeszłości, która składa się na jego tożsamość, ale Seamus wątpi, czy bitmity obchodzi, co stanie się potem. Nie próbują dać mu nowego ja, tak jak żołnierzom, ani nawet swoich własnych popieprzonych jaźni. Chcą jedynie otworzyć jego duszę, naprawdę ją otworzyć, żeby zajrzeć do Welinu. Wiązanie? To jakieś cholerne czary-mary. Obrać go ze skóry, rozpłatać i wykorzystać do wezwania jakiegoś pieprzonego archetypu ukrytego głęboko w nie- świadomości. Nie ma pojęcia, kogo albo czego w nim szukają, ale wie, że teraz go czytają, tropią ślady zdrad głupich planów, wnętrzności jego snów. Mamy nadzieję, że zostaniesz uwolniony... Myśli o kapitanie armii, który kiedyś współczuł mu z powodu wielkiego błędu i dawał szansę rehabilitacji. Dobry gliniarz, zły gliniarz? - myśli Seamus. Już znam tę sztuczkę, dranie! - Porozmawiajmy o czymś innym - mówi. - Teraz moje wargi są za- pieczętowane. Nie pora na wyjawianie tajemnicy, skoro ukrywając ją, mogę pewnego dnia uciec z tych łańcuchów. To tylko pieprzona gadka enkin, która oznacza „odwalcie się, pierdo- lone skurwiele", bo sierżant Seamus Padraig Finnan dobrze wie, co knu- jecie. Możecie się, kurwa, wypchać, jeśli myślicie, że ułatwi wam sprawę. Nie, on nie da się złamać. Finnan się budzi. Bitmity krążą w powietrzu, oddalają się i znowu zbliżają, dotykają jego umysłu, szukają następnego wspomnienia, kolejnej warstwy do od- słonięcia... Wściekłe muchy Dziewczyna, głodna, nękana przez wściekłe muchy, pędzi wzdłuż piasz- czystych wydm, śledzona przez czujne spojrzenia setek idoli, prześladu- jących ją pasterzy ulepionych z gliny, posągów świętych i Chrystusa na krzyżu, na obrazach wiszących w kaplicy; wszyscy patrzą na nią z naganą. Sześć stóp gleby nie ukryje wścibskich oczu pobożnych zmarłych, którzy obserwują ją z nieba. Jezus i błogosławieni święci widzą jej wstyd. Skądś dobiega cichy, usypiający dźwięk, gdy wiatr przegarnia szorstkie, wysokie trawy. Biedna dziewczyna, o bogowie! O bogowie, ból! Jakaś wredna mucha znowu ją gryzie, muszki zerwały się ze skalnych sadzawek i brzęczą wokół jej głowy, jakby sami święci zstąpili, żeby ukarać ją za grzechy. • Anna potyka się i pada na piasek, szlocha w spódnice. Dokąd, Panie, dokądże pójdzie? Jaki grzech popełniła, jaki grzech, syno- wie Korony, że teraz jest skazana na niekończącą się udrękę? O, ale ona wie aż za dobrze. Spal mnie ogniem, myśli, pogrzeb w ziemi albo nakarm mną morskie stworzenia, ale okaż mi litość, Boże! Już nigdy więcej nie zbłądzę, przysięgam. Burzliwe życie ściągnęło na mnie dość kłopotów. Na- uczyłam się na błędach. Powiedz mi tylko, kiedy skończy się to cierpienie. Ktoś czule dotyka jej włosów, to ten kochany Irlandczyk, niespokojny duch. Seamus ostrożnie, jakby nie był pewien, że może sobie na to po- zwolić, ociera jej łzę z twarzy. - Cicho, Anno. Wszystko będzie dobrze. Na pewno nie jest aż tak źle, prawda? Po co to puste gadanie? Co strasznego się wydarzyło? Jak może mu powiedzieć, kiedy on jest w takim stanie? Jak może mu powiedzieć o stanie, w którym ona jest? On w tym koszmarnym domu wariatów, ona między Scyllą i Charybdą, między młotem a kowadłem, między miłością do Seamusa a strasznym czynem, który popełniła z nie- nawiści do niego, kiedy opowiedział o śmierci jej brata we Francji, między sercem, które oddała jednemu mężczyźnie, a ciałem, które oddała innemu. Ojcze, wybacz mi, myśli. Seamusie, wybacz mi. Byłam zła. Jednak gniew i żal to zbyt wiele do zniesienia. Miałeś pilnować Thomasa, ale on zginał, ty zagubiłeś się we własnej głowie, a... on był pod ręką. Och, Seamusie, chciałam cię zranić. Chciałam cię tulić. To twoje niebieskie oczy widziałam w jego oczach i odgarniałam z nich twoje włosy. Splata dłonie i czuje pierścionek pod rękawiczką. Jak może mu powie- dzieć, że wychodzi za człowieka, którego nie kocha, a nie za mężczyznę, który zwariował z powodu złożonej jej obietnicy? - Co to za miejsce? - pyta. - Co to za ludzie? Dygocze jak biedni nieszczęśnicy, którzy siedzą w tym okropnym po- koju, bez rąk albo nóg, ślepi albo jeszcze gorzej okaleczeni. Ręka Seamusa też drżała, kiedy dotknął jej palców przez stół, delikatnie jak w domu, kiedy wszyscy byli młodzi i szaleni, a on przychodził z wizytą, wystrojony w najlepsze niedzielne ubranie. Jego dłonie były szorstkie, ale potrafiły dotykać tak lekko, że gdyby nie dudnienie serca, ledwo by się je czuło przez rękawiczkę z cielęcej skórki. Seamus siedzi na skale, ona niżej opiera się o nią skulona. Finnan trzyma nogi szeroko rozstawione, jego brudne blond włosy powiewają na wietrze. Za nim, za skałami i wrzosowiskiem, szary budynek Inchgillan wygląda na opuszczony. Jak Seamus. Co zrobił, żeby zasłużyć na taką karę? Dlaczego znaleźli się w tym przygnębiającym miejscu? W końcu, jąkając się i szlochając, zaczyna mówić. — Posłuchaj mnie, proszę, Seamusie. Wybacz mi, bo zgrzeszyłam. Chłód i mrok Próbuje jej słuchać, obserwuje, jak macha dłonią w rękawiczce z cielęcej skórki, oganiając się od muchy, i opowiada mu, jak serce diuka zapłonęło miłością do młodej córki Enocha Messengera, jednak słowa Anny jeszcze do niego nie docierają. Ojciec zawsze był niezadowolony, że on się spoty- ka z jego córką. Przerywa jej ze śmiechem i przypomina, jakie trudności musieli pokonywać, żeby spędzić ze sobą trochę czasu. Pamiętasz kazania swojego starego o przyzwoitości? - Musimy rozmawiać o moim ojcu? - pyta Anna. - Powiedz, Sea musie, biedny cierpiący Seamusie, bo ty zawsze mówiłeś mi prawdę, czy urodziliśmy się po to, żeby cierpieć? Kto z nieszczęśliwych, kto, na Boga, cierpi tak jak my? Wszystko z powodu przyzwoitości, dodaje. Przyzwoitość, tak Seamus nazwał zesłane przez niebo źródło kłopotów, które ją do niego sprowa- dziły. Pyta ją, po co, dlaczego, o co chodzi, a ona opowiada, w jakim pos'piechu przyjechała, jak nie mogła jeść, o ciężkiej podróży promem z Dublina i o tym, że wszyscy będą cierpieć, bo inni ludzie knują w gniewie intrygi, rozwścieczeni przez złe myśli niczym przez kąsające owady. Seamus nie rozumie jej zawiłej opowieści, bo Anna wciąż zbacza z dro- gi, zamiast podążać prosto do celu. Albo raczej jakaś jego część rozumie, ale nie chce przyjąć prawdy do wiadomości. Z bezładnego, rozwlekłego wyznania pozwala sobie usłyszeć tylko to, że Anna ma jakiś straszny se- kret, lecz nie potrafi mu go wyjawić. - Po śmierci pójdziemy do nieba czy do piekła? - pyta Anna. - Ile złego nas jeszcze czeka po tym, co wycierpieliśmy na tym świecie? Jezus musi nam wybaczyć. Powiedz jej, myśli Seamus, powiedz biednej dziewczynie, że Bóg jest w niebie i wybaczy nam wszystkie grzechy, nawet zastrzelenie brata uko- chanej dziewczyny za tchórzostwo, choć winny jest nie młody chłopak kryjący się w ziemiance, tylko jego przyjaciel, sierżant, który posłuchał pieprzonego rozkazu. Powiedz jej, że to również będzie przebaczone. Nie potrafi. Między nimi był chłód i mrok, odkąd wrócił z frontu i osobiście prze- kazał jej wieść o śmierci Thomasa, powiedział, że to on, Seamus, jest winny, tylko on. Dostrzega w jej oczach, że Anna nie może mu wybaczyć, mimo że chce. A on nie potrafi darować sobie, bo kiedy na nią patrzy, widzi wbite w siebie spojrzenie zielonobrązowych oczu Thomasa. Ale właściwie za co ona potrzebuje wybaczenia? Pamięta, jak zjawił się pod drzwiami rodzinnego domu Messengerów na Rathgar, zamożnym przedmieściu Dublina. Bywał tu wcześniej wiele razy, ale wtedy, na przepustce, w oczekiwaniu na decyzję komisji lekarskiej, drżał jak liść. Będzie go przeklinała czy płakała? Nie wiedział. Jak się zachować? Powiedzieć jej nagą prawdę, w prostych słowach, bez eufe- mizmów i robienia wielkiej tajemnicy z tragicznej śmierci? Bez wątpienia miała prawo poznać całą historię z pierwszej ręki. Wyznać jej, że patrzy w twarz człowiekowi, który wydał chłopakom rozkaz strzelania? A kiedy otworzyła drzwi, Seamus dostrzegł na jej twarzy wyraz zagu- bienia i zrozumiał, że Anna potrzebuje jakiegoś znaku, zapewnienia, że smutek kiedyś się skończy, więc — Jezu Chryste! - chyba będzie lepiej, żeby się nie dowiedziała. Ukryć przed nią najgorsze, żeby później cierpiała jeszcze bardziej? Nie mógł jej pozbawiać tej okropnej prawdy, więc po co, kurwa, zwlekał? Wahał się jednak, bo wiedział, co się stanie. Jeśli ona będzie tego chciała, pomyślał, muszę jej powiedzieć. Tak więc usiedli w saloniku, on z kapeluszem w ręce, dość daleko od sie- bie, jakby Anna wyczuła w nim żal silniejszy niż tylko z powodu niedo- trzymanej obietnicy. Dlaczego tak cierpi? - zapytała go. Za jaką straszną zbrodnię karze samego siebie? A Seamus usłyszał w jej głosie strach, że on odpowie szczerze i złamie jej serce. (Tak jak teraz jest w nim lęk, że ona też coś ukrywa. Ale jej prawda nie może być aż tak zła jak jego. To wy- kluczone). Przypomniał sobie, jak bez końca snuł swoją opowieść przed lekarzami z komisji. - Zdaje się, że wciąż mówię o swoich cierpieniach - stwierdził. —Tak dużo człowiek może tylko gadać. - Seamusie, powiedz mi, co doprowadziło cię do ostateczności - po- prosiła Anna. Wola diuków, pomyślał Finnan. Ręka kowala. Potrząsnął głową. Zapytała go, czy ją kocha, co się stało, Boże, niech jej nie oszczędza, jest silna, wszystko potrafi znieść. Seamus odparł, że nie może. Jezu Chryste, jak miał to zrobić? Chodzi o Thomasa, zaczął ostrożnie, patrząc w jej zielone oczy. Proszę, ponagliła go. Nie umiał tak po prostu wyznać prawdy, ale... gdyby zadała pytanie... jakiekolwiek pytanie... Więc zapytała, a Seamus opowiedział, jak zastrzelił jej brata. I teraz jest tak samo. Anna próbuje wyznać mu swoją winę, lecz ocze- kuje, że Seamus wyciągnie z niej prawdę, tak jak wtedy ona z niego. Co to może być? Jezu, co to może być, że ona tak się boi? Sądzi, że on nie będzie w stanie jej wybaczyć? Trzeci gracz — Jestem w ciąży — oznajmia Phreedom. Finnan patrzy na butelkę, którą trzyma w ręce, pochyla się i stawia ją ostrożnie na podłodze między stopami. Ciche słowa roznoszą się po pustym kościele jak szept, nie jak echo, które można zrozumieć, raczej dźwięczna odpowiedź kamienia na ludzki głos. - Czy...? - Twoje? Mam, kurwa, taką nadzieję. Chryste, mam nadzieję. Seamus wie, że to nie jest jedyna możliwość. Ostatnim razem, kiedy się spotkali, w tym samym kościele, opowiedziała mu dokładnie, co jej zrobili aniołowie Przymierza, którzy szukali jej brata. Zostawili ją potem na śmierć i w pewnym sensie rzeczywiście umarła. Oboje są martwi: Finnan, który zdradził ją i Thomasa, z wyrwanym ser- cem, i ona z kiełkującym w niej, trującym nasieniem nienawiści. Poszła do piekła, żeby ratować brata. Jej wyprawa nie skończyła się dobrze. - Zaprowadziłam ich do niego - powiedziała. — Myślałam, że potrafię zmienić historię, wyrwać z niej nas oboje, a zrobiłam jedynie otwór w Welinie i te... stwory go dopadły. Ty go zdradziłeś, ale ja skazałam na śmierć. Kurwa, skazałam Thomasa na śmierć! Sądziłam, że mogę wrócić i wszystko naprawić. Jednak czas w Welinie nie jest prostą sprawą, prawda? Był wtedy zalany i brudny, tak jak teraz, żył z dnia na dzień, od dar- mowej zupy w garkuchni do noclegu w schronisku dla bezdomnych, cierpiał i pił w kościołach, żeby zrobić na złość Bogu z czasów swojego niewinnego dzieciństwa. Kiedy Phreedom go znalazła, spodziewał się jej nienawiści, ale ona była zbyt zajęta nienawidzeniem siebie. W rezultacie pocieszyli się nawzajem; zabrała go do swojego pokoju, nakarmiła i umyła. Pieprzyli się jak zwierzęta, a kiedy potem leżeli razem w ciepłym łóżku, opowiedziała mu o obcych mężczyznach, których wykorzystywała w taki sam sposób, o podrywach w barach dla samotnych i podejrzanych nocnych klubach, o brudnych staruchach i grupkach studentów. Seamus wiedział, że Phreedom nie mówi tego, żeby go zranić, tylko po prostu chce się przed nim otworzyć, bo on ją rozumie. Oboje starali się sprowadzić degradację swoich dusz do fizycznej ruiny ciał. To było trzy miesiące temu, a teraz ona jest w ciąży i to może być jego dziecko albo jednego z klientów czy też frajerów, Toma, Dicka, Harry'go. Lub aniołów. -Wszystko jedno - mówi Phreedom. - Urodzę je. Seamus patrzy na nią i widzi siłę. Siłę biorącą się z akceptacji, że to koniec jej historii i może początek nowej. Phreedom ciężko walczyła z losem od pierwszego dnia, kiedy stawiła czoło aniołowi Przymierza, sprzedała duszę piekłu tylko po to, by wykraść sekrety jego królowej, wdarła się do Welinu, by ratować brata - walczyła tak ciężko, że niepo- wodzenie ją załamało, podobnie jak Finnana, aż w końcu powstało w niej i utrwaliło nihilistyczne przekonanie o daremności wszystkiego. Podczas gdy on klęczy, wściekając się, że światło gaśnie, ona stoi zwrócona twarzą ku ciemności, gotowa w nią wejść, gotowa walczyć. Seamus jedynie czeka na swój Sądny Dzień. - Więc wybrałaś stronę - mówi. - Żadnej strony, tylko siebie. - Phreedom kładzie rękę na brzuchu. — Nas. Myśli o Annie, ukochanej, którą stracił dawno temu, i o tym, że wszystko łączy się ze sobą, echa i odbicia wędrują tam i z powrotem przez stulecie. Są istotami z Welinu, a czas w Welinie splata się i zapętla w zabawny sposób. Podróżując przez ten dziwny świat, rozrywają go i zszywają z po- wrotem. Jezu! Tommy narobił, kurwa, prawdziwego bałaganu, wtedy, teraz i na zawsze. Jeden enkin wystarczy, żeby roztrzaskać czas na milion kawałków, których żadne sztuczki Przymierza nie są w stanie złożyć z po- wrotem. Kiedy zacznie się wojna, będzie jeszcze gorzej. -Wiesz, co nas czeka? - mówi. - Suwerenowie i Przymierze... Phreedom zdejmuje kurtkę i pokazuje mu świeży tatuaż. Czarny atra- ment Eresz pokrywa jej rękę takim chaosem wciąż zmieniających się zna- ków, że Seamusowi kręci się w głowie. Dopiero kiedy Phreedom chowa ramię w powrotem w rękawie, Finnan przestaje się czuć, jakby wsysała go próżnia. - Jezusie, Mario! Co to, kurwa, jest? - Nie wiem. Co się otrzymuje z połączenia krwi królowej zmarłych z atramentem Bożego skryby? Myślę, że one się rozmnażają, Finnan. Nie sądzę, żebym była jedynym nosicielem. - Ulubione jastrzębie Metatrona - mówi Seamus wolno, spokojnie. - Carter i Pechorin. Phreedom opowiedziała mu o gwałtownej śmierci Eresz, o dwóch zbirach Metatrona o zakrwawionych rękach, którzy podążyli za nią do Welinu, żeby zabrać Thomasa do wiecznego grobu. - Nie sądzę, żeby nadal pracowali dla Metatrona. Myślę, że są tacy jak ja. Porusza palcami. Na grzbiecie jej dłoni, na nadgarstku, przy rękawie Seamus widzi zachodzące na siebie symbole. Ujmuje jej dłoń. - Zawsze powtarzałeś, że według ciebie jest trzeci gracz, który siedzi na linii bocznej, nie bierze udziału w meczu — mówi Phreedom. —Jezu, nawet nie jestem pewna, czy rozumiem koncepcję stron. -Wolną rękę kładzie na brzuchu. - Ale myślę, że właśnie weszłam do gry. ERRATA Bohaterowie i łajdacy - Nie próbuj mówić - uprzedza Malik. Podchodzi do stołu chirurgicznego i kładzie dłoń na ramieniu mężczy- zny przywiązanego pasami. Czuje skurcz jego mięśni; prążkowany triceps drży jak końskie ciało, węźlasty biceps napiera na skórzane więzy. Świeża krew sączy się z nacięć i ran, które otworzyły się po bezcelowej walce. Biedak jest wyczerpany, nagi i bezbronny. Oto jak upadają potężni. Malik poprawia złoto-czarną obsydianową spinkę w mankiecie. Kamień lśni we fluorescencyjnym świetle sali operacyjnej, błyszczący i ciemny jak nieruchome źrenice anioła, które patrzą na niego z nienawiścią. Malikowi wargi wykrzywiają się w mimowolnym ironicznym grymasie. Nie należy triumfować, ale ciężko mu się powstrzymać. Sięga do kieszeni białego munduru własnego projektu - klasyczny dyktatorski styl obowiązujący w ubiegłym wieku, cały zestaw medali; ostatecznie jest tradycjonalistą — i wyjmuje z niej identyfikatory. — Rafael Hernandez Rodriguez, kapral, korpus piechoty morskiej ar mii Stanów Zjednoczonych. Wybrał pan formację ze względu na rangę czy nazwę? Nie, niech pan nie próbuje mówić, kapralu Rodriguez. Szko da wysiłku. Przesuwa w dłoni łańcuszek identyfikatora, upuszcza go na pierś męż- czyzny. Blaszka zakrywa tylko fragment pisma enkin, którym jest pokryty nagi tors. — Bez języka - dodaje Malik. Archanioł Rafael jęczy. — Przy okazji, przepraszam za brutalność wiązania. — Malik stuka palcem w jeden z sygilów. - Ale obawiam się, że nie mamy tutaj do dyspozycji wszystkich cudów nowoczesnej techniki. Żadnych waszych bitmitów, niestety. Gestem ręki pokazuje skromną salę, przestarzały sprzęt z ubiegłego wieku, ciężki i nieporęczny, monitory, tarcze, pokrętła, rurki, lampy, lustra. — Żadnych bitmitów. Żadnych mikroskanerów, wirtualnych modeli, manipulatorów. Żadnej sztucznej skóry ani autoszwów. Nadal rozcina my ludzi skalpelami z nierdzewnej stali i zszywamy ich igłą i nićmi. Jeśli uważamy, że mają szansę przeżyć operację. - Malik w zamyśleniu głaszcze gęste wąsy. - Dziesięć lat wojny, sankcji, zamachów wojskowych, kolejnych sankcji i tak dalej. Wie pan, jak trudno w Damaszku zdobyć antybiotyki? Wie pan, jaka jest tutaj śmiertelność dzieci? Rafael tylko piorunuje go wzrokiem. — Ja jestem dzieciobójcą — mówi Malik. — Wielkim i strasznym Mo lochem. — Byłeś kiedyś uzdrowicielem. Pamiętasz, Rapiu? Pamiętasz cokolwiek z czasów przed waszym błogosławionym Przymierzem? Pamiętasz kąpiele chorych w Morzu Martwym, rozdawanie leków biednym i potrzebu jącym? Pamiętasz, jak rozkwitały miasta w tej krainie soli i piasku, bo ludzie mogli tam przybywać i leczyć się dzięki twojej schedzie? A może wszystko wypalił w tobie blask chwały? Malik nachyla się i patrzy w oczy anioła. Chce, żeby drań zrozumiał, kim jest, choć wie, że to niemożliwe. — Ile dzieci zginęło w piecach Sodomy i Gomory? Ilu ludzi straciło życie, bo kilku nieustępliwych enkin nie chciało ugiąć kolan? Nawet twój pan nie mógł tego strawić. Najlepsi z aniołów wybierają długi marsz do Welinu, zamiast służyć temu, czym stało się wasze Przymierze. Anioł odwraca twarz, ale Malik chwyta go za podbródek i unieruchamia, żeby patrzył na jego nienawiść i pogardę. Myśli o tysiącach lat luksusu, o miastach pachnących cedrem, przyprawami i jedzeniem sprzedawanym na targach, o pięknych ladacznicach odzianych w szkarłatne i fioletowe szaty farbowane przez kanaanejskich rzemieślników, o poetach, o uroczych szelmach, wykolejeńcach i dekadentach, wśród których chodził — król przebrany za żebraka. Była niesprawiedliwość. Były straszne zbrodnie. I byli ludzie o duszach jaśniejących jak ich klejnoty. Myśli o trzech tysiącach lat, w ciągu których jego imię — Maik, Malak, Meleck, Moloch — stało się synonimem całopalnych ofiar z dzieci. — Zrozum mnie, Rafaelu. Zrozum. To nie ja jestem tutaj łajdakiem. Ty nim jesteś. - Nie - odzywa się za nim głos. W drzwiach stoi czarna postać. Widać samą sylwetkę, choć w jasnym pokoju światło powinno padać również na twarz. Wokół przybysza unoszą się czarne smużki niczym para buchająca z rumaka bojowego spienionego od potu. Pasemka tworzą w powietrzu symbole, cienkie ślady myśli. Malik przekrzywia głowę, raczej zaciekawiony niż zdenerwowany, choć doszło do poważnego naruszenia zasad bezpieczeństwa. Miasto było zamknięte przez ostatni tydzień, odkąd przyleciał tutaj z odurzonym nar- kotykami aniołem Rafaelem w worku. Oddział strażników patrolował okolicę, gdzie w ciemności biało połyskiwała wilcza jagoda; wiązki lase- rowe kierowały się to tu, to tam, reagując na najmniejszy ruch, dwóch czarnych mnichów siedzących w pozycji lotosu w ogonie sikorskyego śpiewało mantry, które czyniły ich niewidzialnymi dla aniołów obserwa- torów, a także dla radarów Sojuszu i satelitów szpiegowskich. Nikt nie wiedział, że Malik tutaj jest, a nawet gdyby ktoś go wyśledził, nie miał prawa przedostać się przez kolejne kręgi ochrony. Powinien być oburzony niekompetencją swoich podwładnych, ale jednocześnie chciałby dać do zrozumienia aniołowi Rafaelowi, że nie ma sługusów, tylko kobiety i mężczyzn, którzy są gotowi umrzeć, żeby przepędzić siły okupacyjne z jego kraju, z ich kraju. Filistyńska Organizacja Wyzwolenia, jak ją czasami nazywa w chwilach najczarniejszego humoru. — Nie? — zwraca się spokojnie do cienia. To pewnie emisariusz innej grupy rebeliantów, dochodzi do wniosku. Może od Marduka. Albo Nergala. Nergal ma skłonności do melodrama- tycznych zachowań, lubi odgrywać boga podziemia, wydziedziczonego anioła, który stał się demonem. I trafił w łapy Przymierza, jak tylu innych. — Nie - powtarza nieznajomy. - Żadnych więcej łajdaków. Żadnych więcej bohaterów. Żadnych więcej ofiar. Jęk anioła leżącego na stole staje się głośniejszy, wyższy, bardziej przy- pomina wycie. — Chwalebna idea — kwituje gorzko Malik. — Kim jesteś? Powiemy mu, kim jesteśmy. Serce Damaszku Białe światło, biały szum. Wiadomość jest jak cios w tył głowy, jak strzy- kawka z morfiną wbita w kręgosłup u podstawy karku, opróżniona i zła- mana gwałtownym szarpnięciem w dół. Palący, przeszywający ból, a po nim odrętwienie i dezorientacja. Przyspieszony oddech. Utrata równowagi. Metatron osuwa się na kolana jak znokautowany bokser, nie widzi ani nie słyszy, jak palmtop rozbija się z trzaskiem o drewniane biurko i toczy po marmurowej podłodze. Dredy opadają mu na twarz, ręce drżą, gdy jak pijany obejmuje miskę toaletową i wymiotuje. Rafael nie żyje. - ...eksplozja w sercu Damaszku, kilka sekund temu... Phreedom pełznie po motelowej podłodze, szlochając i trzymając się za brzuch. Za wcześnie. Za wcześnie, kurwa, ale ból jest nie do zniesienia. — ...z całego miasta napływają doniesienia, oślepiający błysk... Sięga po telefon stojący na nocnym stoliku, ściąga go na dywan i wtedy dopada ją kolejny skurcz. Phreedom mocniej zaciska dłoń na rogu kołdry. Spomiędzy jej ud wycieka płyn. — ...straszliwe zniszczenia, niewyobrażalne... Wyciąga rękę po słuchawkę, pcha ją przez moment solidny jak ściana. Do diabła. Kurwa. Nie teraz. Czas migocze. — Izrael czy Ameryka. Nikt nie wie, ale to z pewnością... Telewizor też migocze, przeskakuje z kanału na kanał: CNN, NBC, Fox, BBC, ABC, VNV, ANN. O istnieniu niektórych nie miała pojęcia aż do tej chwili, gdy wykorkował jakiś pieprzony drań enkin i spadając, wyrwał kawał rzeczywistości. Stacje się zmieniają. Dosłownie. Phreedom wciska klawisze. O Chryste, jest dużo za wcześnie, ale nie pozwoli, żeby stało się najgorsze. — Potrzebuję karetki — szlocha do słuchawki, nie czekając, aż odezwie się ktoś po drugiej stronie. — Potrzebuję karetki. Pokój... nie wiem, jaki numer. Potrzebuję karetki. Wózek wtacza się przez wahadłowe drzwi, na suficie jarzą się światła, lekarze pochylają się nad nią, badają, słyszy słowa: „Przedwczesny poród", „Cesarskie cięcie", „Brała coś pani?". -Nie. Nie, nie, nie, nie. Pechorin przytrzymuje Seamusa Finnana, a Carter sięga do wnętrza jego ciała i jak ślepiec czytający Braille'a przesuwa palcami po filigranie pisma enkin wyrytego na sercu z damasceńskiej stali. — Gdzie jest Messenger? — pyta, a znalazłszy odpowiedź, patrzy na Fin nana ze szczerym zaskoczeniem. Wybuch na chwilę pozbawia go równowagi, tak że Carter musi się oprzeć o s'cianę ziemianki. Blaszany kubek z brzękiem toczy się po pod- łodze. — Nie obchodzi mnie, co macie do powiedzenia, sierżancie. Już posta nowione. Odmaszerować. Sierżant Finnan staje na baczność, salutuje z nienawiścią w oczach i wychodzi z izby. Pickering wstaje z pryczy z okrutnym uśmiechem na twarzy. — Tims? — Zamknij się - warczy Carter. - Dobrze się, kurwa, bawisz? — Daj spokój, Jack. Chłopak jest tchórzem, dezerterem i do tego ciotą. — Co powiedziałeś? — syczy z furią. — Powiedziałem, że jest pedałem - mówi Joey. - Daj spokój, człowieku. Sam widziałeś, jak na ciebie patrzył. Trochę się z nim zabawiliśmy. Nic mu nie będzie. — Zatrzymaj samochód — rzuca Carter, pochylając się. — Co z tobą, do cholery? Gdy samochód staje przy krawężniku, Carter gwałtownym szarpnięciem otwiera drzwi, wypada na chodnik i wymiotuje u stóp przechodnia. Podnosi głowę i widzi skonsternowaną twarz chłopaka. Rozpoznaje ją, nawet o tym nie wiedząc. Gramoli się z powrotem na siedzenie. — Jezu, Jack, brałeś coś? Joey nachyla się do niego, kciukiem unosi mu powiekę, ogląda źrenicę. Carter łapie go za kołnierz kurtki, a wtedy z jego ręki wypada srebrna zapalniczka Zippo. Nie ma pojęcia, skąd się wzięła, ale chwyta ją jak najcenniejszą rzecz w życiu. — Co myśmy zrobili? — mamrocze. — Cośmy zrobili? — Nic. Do kurwy nędzy, Jack, czym się naćpałeś? Carter odpycha go i wysiada. Zaparkowali przed starym, opuszczonym sklepem. Z roztrzaskaną szybą wystawową i oknem zabitym deskami wygląda, jakby stał pusty od zawsze. Spod zamkniętych na kłódkę drzwi, na których widnieje namalowane sprayem dziwne logo podobne do Oka Horusa, sączą się cienie. — Gdzie jesteśmy? — Na College Street. Spójrz na pieprzoną tabliczkę. Jack patrzy na sklep, na zapalniczkę w swojej ręce, na kałużę wymiocin, na przechodniów, którzy gapią się na niego jak na kosmitę, i wreszcie na tabliczkę z nazwą ulicy umieszczoną wysoko na murze nad narożnym barem, na cienie przesączające się spod drzwi, na pęknięcia w płytach chodnikowych, na słońce, które powoli zachodzi wśród chmur, na wie- czorną zorzę późnego lata, złotą, żółtą, czerwoną i pomarańczową jak ogień. Strąca rękę Joeya ze swojego ramienia i idzie w jej stronę, ku za- chodowi. Nie wie, co robi i dlaczego. - Gdzie, kurwa, leziesz, Jack? Mija sklep z telewizorami, kątem oka rejestruje płomienie na ekranach i przewijające się napisy o zniszczeniach w Damaszku. Niezliczona liczba zabitych. — Dokąd, kurwa, idziesz? Nie ma pojęcia. - Nie miałem pojęcia - mówi Metatron. Siedzi na końcu długiego stołu. Zwyczaj liczy sobie tysiące lat, po- chodzi z czasów, kiedy po raz pierwszy spotkali się w siedmiu w sali bankietowej pewnego watażki, trzech z jednego boku, trzech z drugiego, Metatron na samym końcu, pokorny sługa, skryba i wezyr, naprzeciwko wolnego krzesła megalomana, którego postanowili obalić. Kiedy prze- konuje pozostałych, że nie tylko mogą, ale muszą to zrobić, uświadamia sobie, że przemawia do niego symbolika pustego tronu. Postąpili słusznie. I od dnia, kiedy stworzyli Przymierze, zostawiali puste miejsce w salach, namiotach i pokojach konferencyjnych, w których zbierali się przez wieki. Metatron zawsze siadał na końcu stołu, jako najniższy z uniżonych, choć był to jego plan, jego intryga, jego wizja, jego głos, a może właśnie dlatego. Żaden z nich, a najmniej on sam nie uważał, że stół to zwykły prostokąt, jak wszystkie inne, z czterema bokami, dwoma długimi i dwoma krótkimi, że jego szczyt to arbitralny wybór, że, na dobrą sprawę, honorowe miejsce, zamienione przez nich w pusty symbol, w rzeczywistości jest tam, gdzie zasiada władza, autorytet, którego słuchali, gdy kładł łokcie na blacie i pochylał się, mówiąc cichym, ale twardym głosem: „Tak zrobimy". Nie. Jest zbyt ważne dla Przymierza, żeby kwestioniować jego symboliczną wymowę. A teraz naprzeciwko Uriela, obok Michała, jest kolejne wolne krzesło. - Zawarłeś umowę za naszymi plecami — mówi Gabriel. — Dałeś im munitet jakiemuś śmieciowi z przyczepy, pustynnemu szczurowi po tym, jak Eresz wycięła numer... — Ona nie była ważna — przerywa mu Metatron. — Była nikim. Michał prycha. Najwyraźniej trzyma z Gabrielem. Uriel to typ woj- skowego, bardziej taktyk niż burzyciel miast, ale mimo to stanie po stronie jastrzębi. Sandalfon, jedyny prawdziwy gołąb wśród nich, jak zwykle poprze Metatrona; puściłby dziewczynę wolno ze zwykłego współczucia. Azazel? Kto wie? — Straciłeś dwóch dobrych agentów — ciągnie Gabriel — żeby tylko uwolnić tę małą dziwkę... — Posłałem ich po Eresz... — Nie wspominając o tym, że najpierw przerobiłeś ich na automaty. — Musiałem, bo inaczej Eresz... Zrozumcie, oni byli zbyt niepewni. — Należeli do Przymierza — odzywa się Michał. — Byli naszymi ludźmi. Naszymi chłopcami. Uriel posępnie kiwa głową, ale na twarzy Azazela Metatron dostrzega wyraz znużenia. — A teraz to, co Eresz trzymała pod kluczem, jest wolne i wykorzystuje twoje własne bitmity przeciwko nam - dodaje Gabriel. — Tego nie wiemy - włącza się Sandalfon. - To mógł być Malik. Nie wiemy na pewno... — Czas, żebyśmy się dowiedzieli - rzuca Gabriel. Wstaje, obchodzi stół, opiera się o tył pustego krzesła Rafaela. — Pracuję nad tym - mówi Metatron. - Potrzebuję czasu. Mam swoje źródło... Gabriel robi zamach i ciska krzesłem o ścianę. Spada z niej obraz, szklana rama roztrzaskuje się w drobny mak. Gabriel pcha krzesło na wolne miejsce w szczycie stołu, kładzie ręce na drewnianym blacie i wy- zywająco patrzy na Metatrona. Wokół oczu ma zmarszczki; kilka ostatnich wieków wycisnęło na nim piętno. Urodził się po to, żeby płonąć jasno, a już zbyt długo ukrywali się w cieniu. Nawet Metatron rozumie, jak obco czuje się taki anioł w wieku nauki i techniki, w wieku informacji i mass mediów. W swoim czasie słowo „gwiazdy" odnosiło się do pełnych majestatu cherubinów, którzy budzili lęk wydobywającymi się z ust pło- mieniami w kształcie mieczy, chłostali rzeczywistość językiem enkin, siali spustoszenie wśród wrogów Przymierza, a nie do malowanych aktorów na malowanym ekranie. — Nie ma czasu — mówi Gabriel. Prostuje się, odwraca i przyciąga sobie krzesło. — Nie, Gabrielu — sprzeciwia się Metatron. — To wbrew wszystkiemu, co... Będziesz po prostu kolejnym Suwerenem. - A czyż wszyscy nie byliśmy kiedyś Suwerenami, królami świata? Ba- alami. - Więc jak teraz mamy cię nazywać? - pyta z pogardą Azazel. - Książę Gabriel? Lord Gabriel? Król? Gabriel piorunuje go wzrokiem i siada. W szczycie stołu. Ognisty anioł ognia na Bożym tronie. - Jeśli mnie poprzecie - mówi - nie tylko ja, ale wszyscy obecni w tym pokoju będziemy... diukami. Nie diukami, myśli Metatron, tylko Diukami. 5 NARCYZ SIĘ OBUDZIŁ Rzeczywistość snów - Myślisz, że twoje sny są prawdziwe, Jack? — Taka jest natura spisku. Wszyscy myślimy, że nasze sny są prawdziwe. — Większość ludzi nie postrzega świata w taki sposób jak ty, Jack... — A pan? Nie widzi pan, kurwa, posągu świętego, który patrzy ponad księdzem, kiedy ten molestuje pieprzonego ministranta. Nie widzi pan księgi kłamstw w rękach fanatyka skazującego na ukamienowanie. Ho- roskopu odczytywanego prezydentowi, zanim ten wyda rozkaz do ataku. Twierdzi pan, że żyję w świecie fantazji, doktorze Starn? — Jack, to straszne, ale... - Flagi, którą powiewa skin. Wytatuowanego buldoga na ręce rzucającej cegłę. Kwiatów składanych zmarłej księżnej, królowej serc, ofierze papa- razzich, i szmatławych gazet ze lśniącymi zdjęciami z pogrzebu, mmm, zbliżenie, pokażcie trochę smutku, och, jaka tragedia. Kto rządzi, dok torze Starn? — Nikt nie rządzi, Jack. Nie w taki sposób, jak myślisz... — Kto rządzi? — Uspokój się, Jack. - Tak długo żyje pan w imperium, że nawet pan nie widzi, co czai się w tle, w cieniach i odbiciach. Zna pan swoich panów? Sny nie są praw dziwe? A ja twierdzę, że oni chodzą wśród nas, szepczą nam do uszu słodkie obietnice i groźby, wirusy panoszące się w naszych głowach, czer- wie toczące nasze martwe dusze. Sny, memy, bogowie, monstra, wytwory id. Jeśli nie są prawdziwe, to kim, do diabła, ja jestem? — Jesteś młodym człowiekiem cierpiącym na poważne zaburzenia, Jack. Jesteś chory. — Ale nie śpię! Starn odkłada teczkę na stół. Wie, że to cholernie ryzykowne, zważywszy na psychiczny stan chłopaka; może to wcale nie jest dobry pomysł, żeby pokazać mu jego własną twarz zwinnego czasu, podsycić fantazje, otwo- rzyć drzwi od rzeczywistości. Szczerze mówiąc, to wręcz igranie z ogniem, jednak... Próbuje sobie wmówić, że nie jest tu po to, by leczyć chłopaka, ale żeby dotrzeć do prawdy. Lecz w głębi serca — nieważne, co twierdzi in- spektor, co sądzi opinia publiczna albo co wypisują w brukowcach - nie uważa ludzi, z którymi ma do czynienia, za złych; widzi w nich chorych. Zranione, okaleczone dusze. Zbłąkane, skołatane umysły. Złamane serca. Ich miejsce jest w szpitalach, a nie w więzieniach. Nie na szubienicy. Otwiera teczkę, obraca ją w stronę chłopaka, pokazuje zdjęcie Szalonego Jacka Cartera. — Powiedziałeś, że kiedyś miałeś imię. — Dawno temu. Dawno, dawno temu był sobie chłopiec imieniem Jack. Powrót do Arkadii Operacja: wzmocnić manię wielkości; poszukać substruktury memetycznej. Jack bawi się białym chlebakiem, który trzyma na lewym biodrze, przewieszony na skórzanym pasku przez prawe ramię. W granatowej koszuli z białymi pagonami i w czapce wygląda jak członek pieprzonego Hitlerjugend. Dołączył do Brygady Chłopięcej tylko dlatego, że jest w niej Joey. A cała ta szkółka niedzielna to jedno wielkie gówno. — Bóg wyrzucił Adama i Ewę, bo nie chciał, żeby byli tacy jak on i żyli wiecznie. Tak jest w Biblii. Patrzy na nauczycielkę, która zamyka Biblię z miłym, ale twardym uśmiechem, i widzi siebie jako Jezusa wypędzającego przekupniów ze świątyni. Handlarzy ludzką duszą, sprzedawców cudownych leków na zbawienie. Pieprzyć ich wszystkich. — Nie chciałbyś chyba, żeby ludzie byli tak potężni jak Bóg, prawda, Jack? Ludzie potrafią być źli, popełniać złe czyny i... - Tam nie ma nic o władzy - stwierdza Jack. - Tylko o tym, że żyliby wiecznie. - Żyliby wiecznie, ale nie posłuchali Boga, więc uczynił ich śmiertel nymi... — Nie tak jest tutaj napisane. Oni już byli śmiertelni, a staliby się nie śmiertelni, lecz Bóg tego nie chciał. Pozostali wyglądają na znudzonych. Nawet ci, którzy w szkole są urwi- sami, lubią drażnić nauczycieli, puszczać papierowe samolociki, pluć kulkami, rozpalać ogniska na nasypach kolejowych, rzucać kamieniami w katolickie dzieci z St. Micks po drugiej stronie mostu, tutaj, ubrani w mundurki, siedzą dziwnie cisi i potulni. Jack normalnie jest spokojnym, dobrze wychowanym, grzecznym chłopcem. Być tym niesfornym to dla niego duża odmiana. Wystarczy, myśli sobie, ugryźć zakazany owoc i człowiek staje się kimś innym, może nie Bogiem ani bogiem, ale kimś podobnym. Już nie jest tylko człowiekiem. Tak mówi Biblia. „Oto człowiek stał się taki jak My". Po jego twarzy przemyka cień uśmiechu. - Co mu szkodziła odrobina konkurencji? - pyta Jack. Alarm: kompleks mesjanistyczny; wykryto archetyp buntownika. Operacja (imperatyw): zbadać przyczynę oderwania od rzeczywistości; potwierdzić metafizyczną ingerencję. Namierzono rozmowę: Droga jest na swoim miejscu, tyle że z większą liczbą napisów i nazw zespołów, betonowy cylinder również. ETINARCADIAEGO. Rozumie, co to znaczy: „ I ja żyłem w Arkadii". To z jakiegoś malowid- ła: trzej pasterze patrzą na słowa wyryte na grobie. Jest słynne, ale on nie ma pojęcia, skąd to wie w wieku czternastu lat. Możliwe, że gdzieś usły- szał to zdanie, zobaczył zdjęcie obrazu, ale nie o tym myśli Jack Flash. Joey zapina skórzaną kurtkę, przedzierając się przez gęstwinę, która porasta zbocze, teraz mniej sprawny niż wtedy, gdy byli dziećmi. Zaczyna zauważać różne rzeczy. Nareszcie, po tylu latach, kiedy obracał głowę ku cieniom i odbiciom dostrzeżonym kątem oka i stwierdzał, że wszystko wygląda normalnie, wychwytuje przebłyski tajemniczego, innego świata. Czasami spogląda w niebo i widzi srebrne morze, roz- kołysane fale. Trzyma piasek w zagłębieniu dłoni i patrzy, jak ziarenka tańczą, lśnią w blasku słońca niczym szkło, tworzą wzory jak opiłki żelaza w polu magnetycznym. W gwarze weekendowego tłumu przewalającego się przez ruchliwe centrum handlowe słyszy pieśni. W kościele czuje gnijącego trupa Boga. Jack wie, że zwariował. Nie jest, kurwa, głupi; rozpoznaje oznaki tego, że jest świrem. Głosy, obrazy. Ale ta świadomość mu nie pomaga, kiedy dostrzega w tłumie świetlistą istotę, która zatrzymuje się, żeby szepnąć coś do ucha jednej osobie, przyłożyć rękę do serca innej, a potem przystaje na chwilę, węszy jak zwierzę wyczuwające zdobycz, obraca się i patrzy na niego pustymi lustrzanymi oczami. Droga donikąd Przesyłanie danych: podmiot uprzednio zidentyfikowany; doradza się szukać znanych przestępców/zbiegów. Te istoty zaczęły obserwować jego dom. Nie jest aż tak szalony, by sądzić, że przesyłają myśli do jego głowy; jeszcze nie doszedł do stadium hełmu z cynfolii. Ale z całą pewnością go śledzą, podążają za nim. - Wiesz, że nie są prawdziwi — tłumaczy mu Joey. — Musisz z kimś o tym porozmawiać. Potrzebna ci pomoc. Joey Pechorin. Z długimi czarnymi włosami opadającymi na twarz wygląda ostatno jak piąty Ramonę. Jack z kolei pozuje na Johnnyego Rottena. Jest 1979 i suka, która zabrała im darmowe mleko w szkołach, właśnie została wybrana na premiera. W ubiegłym tygodniu wrzucono bombę do azjatyckiego sklepu spożywczego, wypisano na nim sprayem: „Pakistańczycy precz" i „BNP, British National Party". Cały ten cholerny kraj idzie do piekła, twierdzi Guy, ale Jack uważa inaczej. Oni już są w piekle. Teraz muszą znaleźć z niego wyjście. Jack wsuwa łom pod krawędź pokrywy betonowego cylindra stojącego na drodze, która prowadzi znikąd donikąd. — Oni są prawdziwi, tylko że nie istnieją - mówi. — To wytwory id, pieprzonej masowej nieświadomości. Żyjące informacje. Joey chwyta go za ramiona, odciąga od włazu, potrząsa nim mocno. - To ty, Jack. Oni są tutaj - stuka w bok jego głowy - w twojej cholernej mózgownicy. - Wiem. Ale w twojej również. Pochyla się nad cylindrem, napiera na łom i otwiera rzeczywistość. Jest rok 1979 i w miarę jak umacnia się w nim archetyp, Jack czuje, że w jego żyłach płynie łaska, chwała anioła albo demona. Stoi nad dziurą w ziemi, patrzy w otchłań, w rzekę płynnego kurzu, czarną krew martwych bogów, w przeszłość i przyszłość, koniec ich obu. Joey krzyczy, odciąga go od krawędzi, ale Jack słyszy tylko cudowną pieśń bitmitów, gdy roztaczamy wokół niego swój czar, snujemy opowieści o starożytnych mocach i przyszłej apokalipsie, o niezliczonych śmierciach, niezliczonych narodzinach, śpiewamy o mordercach i bohaterach, o zimnym ogniu płonącym w jego głowie, o mieście na końcu wszystkiego i o księdze, w której są spisane wszystkie rzeczy, śpiewamy o przymierzach i bun- townikach, o krukach i królach, śpiewamy o miłości i smutku, o ciele i słowach, śpiewamy, bo tym właśnie jesteśmy, bitmity z krwi i atramentu, nocy i snów, twórcy pożądania i strachu, ukrywamy się w twoich myślach, przesuwamy delikatnie pod skórą. Nazywamy cię Jack. Jest rok 1999 i Jack Flash uśmiecha się do lekarza siedzącego po drugiej stronie stołu. Ci ludzie nie rozumieją znaczenia słowa „opanowany". Analiza: podmiot stawia opór. Operacja (imperatyw): zbadać przyczynę oderwania od rzeczywistości; potwierdzić metafizyczną ingerencję. Włosy koloru płomieni, nie blond, lecz żółte, pomarańczowe, czerwone. Patrzy na swoją twarz w lustrze, jak prawdziwy narcyz zagląda sobie w oczy, widzi w nich kolejne odbicia, ciemny obraz siebie samego, jaźń w jaźni, psyche w psyche. Coś siedzi w jego głowie. Cześć, Joey. Dawno się nie widzieliśmy. Alarm: wykryto program analizujący! Działanie kryzysowe. Operacja: kryptonim „Sepia". Kleks Pozwoliłem mojemu psychicznemu strażnikowi wymknąć się na sekundę, dostrzec cień jego samego w mojej świadomości, w otaczających go zwierciadłach mojego umysłu. To była tylko chwila, ale, do diabła, chwila równie dobrze może oznaczać wieczność, kiedy ma się do czynienia z cholernymi bitmitami. Wycofuję się błyskawicznie, robię obrót i skaczę jak pieprzony gimnastyk, w nadziei że nie zobaczył zbyt dużo i... Kleks z atramentu, kruczoczarny przechodzący w granat, rozmazany symetrycznie na białej karcie skłębionymi chmurami mgły. Intryguje mnie jego bezkształtność, która wręcz domaga się, żeby nadać jej formę, i raptem tracę wątek, zapominam i - o czym to ja myślałem - jest taki kapitalny w tej swojej płynnej symbolice - próbuję go rozszyfrować i jednocześnie on stara się mnie rozgryźć, odbija fale, prądy i wiry mojego własnego umysłu. Spoglądając na test Rorschacha, wpatrując się w niego, widzę... -Nic. - Z niczym ci się nie kojarzy? - Nie. To tylko kleks. Starn przygląda mu się przez stół. Znowu czuje ten dziwny dyskomfort, mając za plecami lustro weneckie, poddany ciągłej cholernej obserwacji. - Z niczym zupełnie? - Z niczym. - Kiedy patrzysz na kleks, nie widzisz w nim żadnych kształtów? Trud- no mi w to uwierzyć, Jack. Nie sprawiasz na mnie wrażenia człowieka pozbawionego wyobraźni. - Brał pan kiedyś kwas? - Nie. Nie rozumiem, co... — W porządku. Mam wyobraźnię. Mogę w plamie atramentu zobaczyć motyla... - Więc widzisz motyla? - ...albo nietoperza. Skoro to motyl, jak może być nietoperzem? A jeśli to nietoperz, jak może być motylem? Natomiast jeśli to tylko kleks, przy odrobinie wyobraźni może być wszystkim. Starn zamyka teczkę z czarno-białym obrazkiem. Bezcelowe ćwiczenie. — Co próbujesz mi powiedzieć, Jack? — Cienie i odbicia. Patrzy pan na nie i dostrzega to, co chce, czego pragnie, czego się boi. Taki jest sens tej zabawy, prawda? Nie potrzebuję pańskiego pieprzonego kleksa, doktorze. Wystarczy, że spojrzę w lustro. Proszę mi powiedzieć... Reinhardt, tak? Co pan widzi w lustrze? Starn potrząsa głową, odwraca się i wskazuje ręką za siebie. — Jack, widzę jedynie... Ale na krześle odbitym w lustrze siedzi młody angielski oficer, a Starn ma na sobie mundur SS. Coś jest nie w porządku Analiza: manewr uniku udany. Operacja: rozpocząć od nowa szukanie przyczyny oderwania od rzeczywistości; potwierdzić metafizyczną ingerencję. Rozkłada na stole karty do tarota, koszulkami do góry, po cztery w rzę- dzie, potem kolejne cztery pod nimi. Używa major arcana, talii Caglio- stra, bo je naprawdę rozumie, przemawiają do niego. Figury z minor arcana trochę też, ponieważ są na nich wizerunki, cyfry, symboliczne przedmioty, a nie tylko wymyślone znaczenia przypisane poszczególnym kartom. Czwórka karo to podróż? Ósemka trefl — zła inwestycja? Co za bzdury! Zaczyna odwracać karty, jedną po drugiej, powoli. Śmierć, dobrze. Nie chodzi o prawdziwą śmierć, tylko o metafizyczną, duchową transformację. Wisielec — ofiara. Wieczność. Coś jest nie w po- rządku. Droga. Niedobrze. W talii do tarota nie ma karty nazywanej Wieczność. Nie ma Drogi. Na jednej są zielone pola, dwa kruki na płocie i blondyn biegnący przez zboże. Na drugiej prosta droga przecina pustynię, obok wozu stoi człowiek w kapeluszu i z książką pod pachą, osłania oczy przed ostrym słońcem, przy jego nodze siedzi pies. Dwie nieistniejące karty tarota. Szybko odwraca cztery pozostałe. Same jokery. A przecież on używa tylko major arcana. Coś jest nie w porządku. — Coś jest nie w porządku - mówi. - Pieprzony świr z ciebie, kolego — stwierdza Joey. — Oto co jest nie w porządku. - Nie czujesz tego? Nic nie czujesz? Nie dostrzegasz niczego dziwnego? - Czuję zakłócenie Mocy! - ryczy Joey zachrypniętym basem i rzuca Jackowi niezapalonego skręta. - Masz, kosmiczny kadecie... cholerny czubku. Analiza: wyparcie wspomnień. Operacja: zmienić kierunek dygresji; potwierdzić metafizyczną ingerencję. Jack zapala jointa i zaciąga się głęboko. - A jeśli wariaci mają rację? — mówi. -Jeśli naprawdę istnieją te... isto- ty, aniołowie, obcy, demony, po prostu istoty, tylko my ich nie widzimy, chyba że w snach albo w urojeniach? Ale tam są prawdziwe. - Nie mogą być prawdziwe, skoro istnieją tylko w twojej głowie, ko- lego. - A jeśli istnieją również w głowach innych ludzi? Jeśli wszyscy wariaci widzą to samo, słyszą to samo... - Jeśli nawet wszyscy wariaci na świecie widzą to samo, nadal są pie- przonymi świrami. - A jeśli wszyscy obłąkani ludzie na świecie nie widzą tego samego, nawet jeśli mają to przed sobą? Jack przenosi wzrok z Joeya na istotę stojącą w rogu pokoju, za Guyem, który leży na łóżku i przegląda skradziony portfel w poszukiwaniu doku- mentu tożsamości, dzięki któremu mogliby kupić sobie piwo, wyjechać ze Scheme i... Coś jest nie w porządku. Jack nie potrafi określić co. Nie chodzi o istotę, którą tylko on widzi. Urojenia, halucynacje przypominają te po kwasie, kiedy spod rzeczywistości, z jej pęknięć i szczelin wyłażą różne zjawy. To tak jakby włożyć do projektora dwa celuloidowe wykresy zrobione tuszem w dwóch różnych kolorach. Mogą nakładać się na siebie, zaciemniać, tworzyć misterniejszy wzór, ale nadal widać je osobno. Dziwne, lecz on właściwie się do tego przyzwyczaił. Teraz chodzi o coś innego. Odkąd to potrzebują dokumentów, żeby wyjechać ze Scheme? - Wiecie - odzywa się Guy, który nie słuchał rozmowy Joeya i Jacka. - Słyszałem o świetnym nowym klubie w mieście. Powinniśmy pójść go sprawdzić. Club Soda - Guy Fox - mówię. Bramkarz kiwa głową i cofa się, żeby mnie wpuścić. W Rookery to nazwisko otwiera kilkoro drzwi. Klub wygląda jak kasyno: skórzane siedzenia, boksy obite pluszem, psychodeliczne obrazy z projektora, kolory wirujące na suficie. Zabawa na całego. Pełen dekadentów i dewiantów Club Soda musi mi się spodobać; lekka muzyka z gramofonów, twarde narkotyki w toaletach. Koktajle i kokaina. Próżniactwo, pasożytowanie, światowe życie. Na scenie Fisher- Price Experience zaczynają wieczorny set. Odgrywając zblazowanego playboya, leniwie opieram się o bar, moje tenisowe biele aż oślepiają w ultrafioletowym świetle padającym z góry, dżin z tonikiem opalizuje orgonowym błękitem. Jestem w przebraniu: luzacka poza, wąsik nary- sowany kredką. Anarchista z publicznej szkoły, arystokrata i rozpustnik. Guy nie będzie uszczęśliwiony, że na ten wieczór ukradłem jego tożsa- mość, ale postaram się za bardzo nie nabroić. Patrzę w lustro po drugiej stronie kontuaru, podziwiając własne odbicie, i jednocześnie obserwuję barmana, który nalewa absynt na łyżeczkę cukru, podpala go, miesza i uzupełnia wodą. Wydaje mi się to potwornym marnowaniem alkoholu. Stojąca obok mnie kobieta płaci, bierze kieliszek i zaczyna sączyć trunek. Odwraca się do mnie i uśmiecha. — Chyba się nie znamy — mówi. — Chyba nie. — Unoszę brew, dając do zrozumienia, że skórzana mas- ka, która zasłania jej twarz, nie pozwoliłaby mi jej rozpoznać, nawet gdybyśmy wcześniej zawarli więcej niż przelotną znajomość. Oczywiście dobrze wiem, kim ona jest. - Panna Kitty Porn - przedstawia się, wyciągając rękę. — Słyszałem o pani. — Biorę jej dłoń, całuję we wnętrze nadgarstka. — A ja, mój drogi, słyszałam o panu. — Same złe rzeczy, mam nadzieję. — Bardzo złe. Mam dla pana pracę. Nie mogę powstrzymać szerokiego uśmiechu. Dobrze jest dla odmiany popracować dla tak szlachetnej sprawy jak Rewolucja Zmysłowa. Nigdy nie przepadałem za sado-maso; moja odruchowa reakcja na dominację to zwykle pistolet do kołków i trochę taśmy izolacyjnej, bynajmniej nie do domowych napraw. Nie, byłbym kiepskim psiakiem. Ale mimo la- teksowych strojów i szczypców na sutki zawsze czułem, że ci ludzie są mi bliscy. - Seks albo śmierć - mówię. - Muszę panią ostrzec... - Ciii, skarbie. Oczywiście śmierć. Znam pańskie upodobania. Tak więc sączymy drinki i omawiamy warunki umowy. Szczerze mó- wiąc, czasami życie zawodowe wolnego strzelca, wykonawcy duchowych kontraktów, jest potwornie nudne. Deustrumień Przesyłanie danych: metafizyczna ingerencja potwierdzona. Operacja: poszukać sytuacji kontaktowej; ustalić stopień ujawnienia. Głosy wlewają się do jego głowy jak rzeka, beznamiętne wrzaski, szepty elektronicznych bogów, jazgot, chichot diabłów i aniołów. I w całym tym gwarze wciąż powtarza się jedno słowo. Zabić. Zabić się. Zabić jego. Zabić ją. Zabić wszystkich. Przez jakiś czas było tak, że na dwoje babka wróżyła, ale teraz, kiedy stoi na dachu i pali papierosa, czując wiatr na twarzy, całkowicie nad nimi panuje. Pieprzeni kłamcy, cholerni enkin... Alarm! Przesyłanie danych: kontakt; ujawnienie; leksykalna weryfikacja; operacja odkryta; podmiot niebezpieczny. ...spróbują wszystkiego, żeby go uśmiercić, zamknąć, usunąć. Ilu ludzi skończyło w celach obitych gąbką albo więzieniach, bo dostrzegli tych pieprzonych enkin i trzeba było ich unieszkodliwić? Krzyczcie w czyjejś głowie bez przerwy przez pięć lat, to w końcu spróbuje założyć sektę czy zamorduje rodziców, zrobi coś tradycyjnego i konwencjonalnego, z czym poradzą sobie więzienia albo szpitale. Ustawia na maksa głośność w walkmanie. Teraz dobrze. Pieprzyć enkin. Poradzi sobie z nimi. Operacja: wyśledzić źródło przecieku; umiejscowić sytuację kontaktową. - Pokaż mi - mówi do istoty klęczącej u jego stóp. Duch dusza sen stworzenie anioł bóg istota - która, jest tego pewien, była kiedyś człowiekiem, choćby nie wiadomo jak temu zaprzeczała - wskazuje na zachód, nie podnosząc głowy. I on dostrzega teraz w oddali to namacalne nic, które wisi w powietrzu, choć wcale go tam nie ma. Pustka, nieobecność... otwór. — Co jest po drugiej stronie? — pyta. — Śmierć sen iluzja pragnienie destrukcja zagłada rozpacz. Przyciska do gardła istoty czubek zmodyfikowanego noża - ostrze wy- palone w ogniu, ostudzone w wodzie święconej, zahartowane w cmen- tarnym pyle, z wyrytymi sygilami, wręcz naładowane piekielnym mojo. Zabawne - stworzenie, które twierdzi, że nie ma ciała, jest wyraźnie za- niepokojone tym, że za chwilę może zostać posiekane na kawałki. Nie jest pewien, czy kiedy zdzielił je pięścią w twarz, chwycił za tył głowy i uderzył nosem w swoje kolano, wszedł do jego świata, czy wyciągnął go z niego. Tak czy inaczej, ci enkin nie są wcale tak nietykalni, jak im się zdaje. — Trochę więcej szczegółów, gnomie - mówi. - Wieczność. Imperium. — Brzmi nieźle. Niech zgadnę. Długa pylista droga przez nicość, po której wędrujecie tam i z powrotem, tu i tam zakładacie małe królestwa, czasami stoczycie o nie chwalebną bitwę? — Skąd... — Byłem tam, robiłem to, kupiłem książkę, ta sama stara historia. Po prostu chciałem potwierdzenia z pierwszej ręki. Jack Flash podrzyna istocie gardło i kopniakiem zrzuca ją z dachu. Nec spe, nec mętu — Co pan widzi, patrząc w lustro? Starn w pierwszym odruchu chce się odwrócić, ale z uśmiechem po- trząsa głową. — Cienie. Odbicia. Mówisz o tym, co nazywamy podświadomością, Jack. Uważasz... — Więc jest pan freudystą. — Słucham? — „Podświadomość" zamiast „nieświadomości". Interesujący dobór słów. Ja wolę Junga. Nie lubię myśleć o tej części swojego umysłu jako niższej, gorszej. „Nieświadomość" jest bardziej... egalitarna. - Cóż, w mojej dziedzinie nie są aż tak ważne teorie, nazwy, definicje. Mamy podejście pragmatyczne. - Słowa są bardzo ważne, Reinhardt. One nami rządzą. Nazwy nas określają. Definicje wiążą. W słowach przechowujemy nasze święte se- krety. Reinhardt. Analiza/przesyłanie danych: podmiot uzbrojony i niebezpieczny; rada: poszukać wszystkich znanych zbrodniarzy/zbiegów. Operacja (imperatyw): ustalić podstawową tożsamość podmiotu, nazwisko, numer, datę urodzenia. Siedzi plecami do szorstkiego ceglanego muru, osłonięty od wiatru, i otwiera zapalniczkę Zippo, zamyka ją, otwiera i zamyka. Klik, klak, klik, klak, klik. Przed nim, w pudełku po butach, leży góra notatek, wykresów, teorii i ekstrapolacji, schizofreniczny bełkot, domorosła filozofia. Kilka stronic z wierzchu powiewa na wietrze, musi je czymś przygnieść. Sięga do wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki, gdzie nosi nóż — czarna rękojeść, na ostrzu wyryte słowa: nec spe, nec mętu; żadnej nadziei, żad- nego strachu. Wbija jego czubek w kartki, przekręca, pcha mocniej, bo papier stawia opór większy, niż się spodziewał. Zastanawia się, czy ciało też byłoby takie twarde, i dochodzi do wniosku, że jednak nie. Włożył serce i duszę w ten stosik słów i obrazów, pięć lat studiowania własnej chorej wyobraźni, kolejnych analiz i egzegez. Uważa, że całkiem dobrze siebie poznał, wie, co nim powoduje. Klik, klak, klik, klak, klik. Podpalaj, dziecino, podpalaj. Alarm: podmiot nieugięty. Operacja (imperatyw): ustalić tożsamość podmiotu, nazwisko, numer, datę urodzenia. - Kim jesteś? - syczy do swojego odbicia w lustrze, do istoty, której obecność wyczuwa w sobie, widzi za plecami, którą nazywa Jack Flash. Niektórych ludzi prześladują demony. Chryste, on czuje, jakby miał w mózgownicy całe pieprzone niebo i piekło. Hej, wy tam! W mojej głowie jest party, wszyscy są zaproszeni. Przynieście własne topory. - Kim jesteś? Chce uderzyć pięścią w lustro, roztrzaskać je i poderżnąć sobie gardło odłamkiem szkła. Pociąć nadgarstki. To nie samobójstwo, tylko ofiara. Coś w nim krzyczy, że chce umrzeć, wrzeszczy, że chce spróbować krwi. On nie poradzi sobie ze wszystkimi siłami, które go rozrywają. Nie jest twardzielem. Nie jest gnojkiem. Nie jest Guyem. Nie jest Joeyem. Nie jest Jackiem Flashem. Już sam nie wie, kim jest. Zupełnie jakby dawny on umarł. Nie żyje. Czy to obłęd? — Kim jesteś? Ale tam nic nie ma. — Widzisz — mówi Joey — nic tam, kurwa, nie ma. To tylko wielka pie- przona dziura w ziemi. Zwykła rura. — Odwraca się od betonowego cy- lindra, kręcąc głową. — Tak sądzisz? - pyta Jack, zaglądając w ciemność, która zaczyna się przy samej krawędzi otworu, jakby zaraz miała się z niego wylać, i sięga w dół, daleko w dół, w bezdenną otchłań. - Ja myślę, że to śmierć. Joey się zatrzymuje. — Albo sny — dodaje Jack. — Chaos kwantowy. Królicza nora, która prowadzi do krainy czarów. Tak, myślę, kurwa, że to brama do piekła, pieprzone drzwi percepcji. Wyjście. Joey rusza z powrotem w jego stronę, trzymając ręce wyciągnięte przed siebie, zwrócone dłońmi do przodu, jakby się bał, że Jack zrobi coś sza- lonego. — Z rzeczywistości nie ma żadnych wyjść. — Myślę, że jest ich całe mnóstwo, tylko że strzegą ich dozorcy. Nie można spuścić psów, bo stratują ogród. Widok eksplodujących szklarni Zapędzają mnie na opuszczoną stację kolejową pod ogrodem botanicznym, odcinają drogę do tunelu metra prowadzącego do Rookery. Kiedy biegnę po żwirze w ciemność, mrok przede mną nagle przecinają promienie światła. Kolejne rozbłyskują za mną. Jestem w pułapce. Wiem, wiem, mówię sobie, nie powinienem był wysadzać Pałacu Tropi- kalnego — nigdy by mnie nie znaleźli — ale z drugiej strony, nie mogłem się oprzeć widokowi eksplodujących szklarni. Wielkie, lśniące odłamki szkła fruną w powietrzu, spadają jak gwiazdy. Pięknie! Moment żalu przerywa jazgot ognia maszynowego tuż za mną. Skaczę w czarną pustkę dawnych schodów metra prowadzących na powierzchnię, teraz zamkniętych. Nie ma nadziei na ucieczkę w tę stronę, w innych szanse też są niewielkie. Gdy się zbliżają, strzelam w ciemność, wyławia- jąc ich lunetą mojego chi-pistoletu. Ale jest ich coraz więcej, nadchodzą kolejni. Kiedy jedna z kul wytrąca mi broń z ręki, ledwo zdążam dobyć katany. Miecz staje się przedłużeniem mojego ramienia, ręka przedłużeniem woli. Działam instynktownie, wokół mnie piętrzą się ucięte kończyny i martwe ciała. W najważniejszym momencie popełniam błąd. Czuję ostry ból z boku głowy i wszystko robi się białe. Kurwa, chyba znowu jestem martwy. To moja ostatnia myśl. Załamanie Alarm: podmiot niestabilny; dysfunkcja tożsamości. Operacja: poszukać wyobrażeń śmierci; usunąć niestabilność, dysfunkcję. Obraz: Odwraca się do Joeya z obłąkańczym uśmiechem na twarzy, z łomem w ręce, czarną dziurą w sercu i ogniem w głowie. Już wie, kim jest. Operacja: mentalne nacięcie; rozłożyć sukinsyna na kawałki. Wykryta narracja: Letni dzień, Reynard wychodzi na jasne słońce, oślepiony blaskiem nie widzi zbliżającego się niebezpieczeństwa. Uderzony przez srebrny samo- chód, przelatuje nad maską, rozbija głowę o beton, ginie w bezsensownym wypadku, jego śmierć nie ma żadnego znaczenia oprócz statystycznego. Obraz: Śmierć macha kosą nad polem zboża, każde źdźbło albo ziarno to ludzkie życie. Obraz: Stoi przy grobie, ubrany na czarno, cień człowieka, pustka w miejscu, które kiedyś zajmował. Obraz: Stoi nad zlewem, zmywa z głowy piekący wybielacz i patrzy w lustro na odbicie zaginionego chłopca. Obraz: Siedzi w cichym pokoju, patrzy na ścianę i pielęgnuje w sobie niena- wiść do świata, porażony jego banalnością. Obraz: Reynard, z książką w ręce, stoi na drodze, która prowadzi donikąd. Obraz: Jack stoi na drodze do wieczności, z łomem w ręce, otoczony przez anioły, które wrzeszczą na niego, żeby odsunął się od prawdy. Operacja: powstrzymać paranoję; ustalić nazwisko i kontekst. Rok po śmierci Guya Jack Carter wychodzi z wiktoriańskiej stacji z piaskowca, dźwigarów i szkła na ulice miasta wyrzeźbionego w wulka- nicznej nocy przez światło lamp. Wie, że jest szalony i samotny w swoim własnym piekle, włosy ma długie i proste, w jego głowie jakieś dzikie stworzenie opętane wilczym gniewem zawodzi jak wicher. Czuje się jak nowo narodzony, anioł albo demon, istota starsza od nich i jednocześnie młodsza. Może jest szalony, obłąkany - opętany przez Śmierć - ale czuje to w kościach. Słyszy zew stworzeń, które śpiewem zwołują współbraci odmieńców, żeby walczyć na polach bitewnych wieczności albo istnienia, z ludzkością jako mięsem armatnim. Stoi na progu dwóch światów, jedną nogą na ziemi, drugą w płynnym świetle snów. I wie, że nigdy nie zostanie jednym z ich przeklętych psów wojny. Alarm/przesyłanie danych: zbuntowany enkin; agent bez przydziału; najwyższe zagrożenie. W niedopowiedzianych fragmentach rozmów, w prawdach nieumiesz- czonych w artykule ani w książce, w białym szumie codziennego życia wyczuwa porządek, wzór, plan. Widzi świat enkin wkraczający w ich egzystencję w takim tempie, że wystarczy mrugnąć okiem, by przegapić chwilę, kiedy osiedle mieszkaniowe staje się więzieniem, a dowód tożsamości przepustką. Brukowce wzywają, żeby kastrować wszystkich pedofilów. Internować terrorystów. Faszyści w samorządach lokalnych, w parlamencie, w rządzie. W zeszłym tygodniu przywrócili karę śmierci i nikt tego nie zauważył, tylko on. Jeszcze nie rozgryzł, co właściwie się dzieje, ale wie, że ten świat to tylko mały zakątek czegoś, co enkin nazywają Welinem, fałdami rzeczywistości ukształtowanymi przez słowa. Może z początku mieli dobre intencje i dopiero później się pogubili, lecz on widział, czego można się po nich spodziewać. Nazwijcie to schizofrenią. Nazwijcie darem prorokowania. Nazwijcie jasnowidztwem. Lecz on zamierza odszukać skurwieli, którzy zmieniają świat w swoje małe imperium, nawet gdyby miał przy okazji rozwalić całą pieprzoną rzeczywistość. Czasy przodków Operacja: wzmocnienie i koncentracja; ustalić kontakty. Wykryta rozmowa: Jack zdejmuje z bibliotecznej półki Księgę wszystkich godzin Guya Rey- narda Cartera. Podoba mu się tytuł i nazwisko autora, bo on też nazywa się Carter, Reynard to imię lisa z bajek, który wciąż knuje coś złego, a Księga wszystkich godzin brzmi poważnie i tajemniczo. Lubi takie historie, ale gdy zagląda do środka i widzi drobny druk, uznaje, że to książka dla dorosłych, i szybko odkłada ją na półkę. Wyciera zakurzone ręce o spodnie i kieruje się z powrotem do działu dziecięcego. - Nie jesteś wyjątkowy, Jack - mówi Starn. - Nie jesteś wybrańcem ani bohaterem. Cierpisz na schizofrenię paranoidalną. Myślisz, że dosta łeś misję od Boga, ale zabijasz ludzi. Analiza: nieskuteczne; podmiot irracjonalny/oporny. Operacja: poszukać wszystkich kontaktów, zbuntowanych agentów, bazy operacyjnej. Obserwuje, jak świat zmienia się wokół niego, jak zostają obnażone kolejne warstwy, od fantazji ukrytej pod rzeczywistością po rzeczywistość ukrytą pod fantazją; żadnego istnienia, żadnej wieczności, tylko twór zbu- dowany na ich ruinach. Światy wzniesione na światach, czasy przodków, cała pieprzona prehistoria. Nie ma pojęcia, kto rządzi, ale wie, że władcy są w głowie każdego człowieka, w każdym cieniu i odbiciu. Istoty stare jak czas i złe jak piekło kształtują rzeczywistość, kształtują sny, które kształtują myśli, które kształtują działania, które kształtują świat. Budują imperium. - Nie ma żadnego tajemniczego imperium, Jack. Dobrze o tym wiesz. Musisz spojrzeć prawdzie w oczy. Jack Flash to też infantylny wymysł, za którym się ukrywasz. Z czym nie umiesz sobie poradzić? Przed czym uciekasz? Operacja (imperatyw): poszukać wszystkich kontaktów, zbuntowanych agentów, bazy operacyjnej. Nadzieja matką głupich, skurwysynu. Alarm... Zamknij się. Tak, ty, Pechorin. Pozwól, że opowiem, jak kończy się ta historia... Mem drzemiącego boga snów, szeroko uśmiechniętego śpiocha po- wstałego z chaosu, otrząsa się z senności i budzi w pustym ciele. Nie, myśli Jack, to nie jest wytwór imaginacji. Ta mroczna istota nie należy do niego, tylko do wszystkich. - Kim jesteś, Jack? - pyta doktor Reinhardt Starn. Wygląda na smutnego, myśli Jack. - Tym, za kogo mnie pan uważa. A pan kim jest? Jack Flash, starszy niż bogowie i nowo narodzony duch ognia, patrzy na okruchy swojej przeszłości, wspomnień i fantazji, prawdy i zmyśleń zaśmiecające głowę jego gospodarza, patrzy na niego... na siebie w lustrze jego... swojego umysłu. Marzyciel, zaginiony chłopiec, złoty chłopiec. Pechorin widzi spokój malujący się na twarzy zbuntowanego enkin, prze- klętego awatara chaosu, i czuje, że budzi się coś, co drzemało w zakamar- kach jego umysłu. - Chcesz wiedzieć, co mną powoduje, Reynard? - Jack... - Jestem bombą zegarową. Cyk. Cyk. Cyk. Narcyz się obudził. Na drugą stronę lustra - Narcyz się obudził. Wypowiadam hasło i wcześniej zaprogramowana memowa bomba eksploduje w głowie Peehorina. Powódź obrazów z martwej duszy zalewa jego umysł zasiedlony przez bogów, demony, anioły i obcych, jak rzeka z hukiem przerywająca tamę. Wiesz, dziecino, jeśli istnieje strumień świadomości, czasami musi wystąpić z brzegów pamięci. Informacja to potęga, skarbie, język jest płynny, a ja mam w głowie pieprzony wąż strażacki. Mylę metafory? Ujmę to inaczej: Narcyz się obudził. Narcyz się obudził. Obserwacja: stan - niebezpieczeństwo pragnienie rozpacz samotność sen sen sen. Raport o stanie bioformu: nie znaleziono bioformu. Analiza: Narcyz się obudził. Operacja: ponownie załadować psyche. Nie znaleziono psyche; zlokalizować psyche; nie znaleziono psyche; ewakuować świadomość wrogiego agenta; ponownie załadować ego; nie znaleziono ego; ewakuacja. Obserwacja: Narcyz się obudził. Obserwacja: Jestem mną, który jestem, który jestem... Analiza: Sen to rzeczywistość. Rzeczywistość to sen. Narcyz się obudził. Operacja: postępowanie awaryjne; szukać szukać szukać szukać. Analiza: Jestem legion; królestwo jest w nas. Analiza: Narcyz się obudził. - Co... - tyle zdążył wykrztusić lekarz, zanim moja pięść smoka wzmoc- niona energią chi cisnęła go na lustro. Na drugą stronę lustra. Odłamki szkła sypią się na ciemny pokój, w którym stoi Pechorin, opierając się ręką o ścianę, z oczami wywróconymi w głąb czaszki. W jego głowie resztki ja toną w rozszalałym oceanie nieświadomości, znikają w zniekształconych odbiciach. Skaczę przez ramę rozbitego lustra, łapię Pechorina, unoszę jego powieki i zaglądam w duszę. Widzę chmary wirusów wsysanych przez pustkę. Biedny stary Joey. Zawsze wiedział, że zostanie żołnierzem imperium. Mam tylko nadzieję, że dojdzie do siebie. Ściska w ręce mój pistolet Mark I Curzon-Youngblood - pewnie używał go do stworzenia psychicznej więzi — więc odbieram mu go i zabez- pieczam. Płynie w nim energia chi, czuję w dłoni moc orgonu, mistycznej siły życiowej wszechświata. Zresztą do diabła z tymi bzdurami. Mam prawdziwy sekspistolet. I możecie sobie to tłumaczyć, jak chcecie. Kucam przy nieprzytomnym doktorze i łagodnie klepię go po policzku. - Pora wstawać, Guy - mówię. - Spływamy stąd. Wszyscy. — Jack? — jęczy Reynard. — Uderzyłeś mnie? I pomyśleć, że to on jest mózgiem tej operacji. Guy Reynard. Guy Lis. Król złodziei, mistrz przebieranek. Na tyle dobry, żeby oszukać nawet samego siebie. I Kieruję lufę pistoletu na drzwi sali przesłuchań. Na korytarzu już słychać kroki. Guy patrzy na Joeya, na mnie, na Joeya. - Co mu zrobiłeś? — pyta. Nie mam czasu mu odpowiedzieć, bo otwierają się drzwi. Zaczynam strzelać. Chyba naprawdę jestem szalony. Zapewne przewyższają mnie siłą og- nia. Możliwe, że znajduję się głęboko pod ziemią, w kwaterze głównej imperium, w piekielnym świecie tak totalnie rozpieprzonym przez hand- larzy memami, że w końcu muszą wysyłać paru swoich na świat, żeby się, kurwa, rozeznali w sytuacji, Ale ja mam broń i spryt, więc jeśli chcą wojny o ludzkie serca i dusze, to proszę bardzo. Jednak najważniejsza jest broń. - Co mu zrobiłeś, Jack? - pyta Guy. Kładę paru strażników, którzy wpadają do pokoju, potem się chowam. - Bomba memowa - mówię. - Nie miałem dużego wyboru po tym, jak się, kurwa, u nich zadomowiłeś. Guy obejmuje bezwładne ciało, zarzuca je sobie na ramię. - Coś musiało być w herbacie — stwierdza. - I tyle jeśli chodzi o ła godne podejście. Kopniakiem otwieram drzwi pokoju i wyskakuję na korytarz, strzelając. Pora, żeby na dachu zjawiła się ekipa ratunkowa, tak jak było ustalone. Tylko się pospieszcie, sukinsyny. Nie damy rady utrzymać się wiecznie. Jack Flash znika. ERRATA Wszystkie królewskie konie — Jak z nim? — pytam. Joey kręci głową z ponurą miną i zaciśniętymi ustami. Musiałem do- słownie zaciągnąć go do szpitala, grając na jego poczuciu winy ostrymi jak sztylety uwagami, że od tak dawna zna Jacka, że jest mu coś winien, że byli najlepszymi przyjaciółmi, że Jack go potrzebuje, że teraz potrzebuje nas obu. Do kurwy nędzy, Joey, jesteś jego najlepszyni kumplem. - On żyje w porąbanym świecie fantazji — mówi Joey. — W kółko gada o tym martwym chłopaku, cholernym wytworze jego wyobraźni. Thomas to, Thomas tamto. Pieprzony czubek. Nie umiem sobie z tym poradzić. Mam ochotę go uderzyć. Nie rozumiem, jak on może tak po prostu sobie odejść, od wszystkiego umyć ręce. Naprawdę uważa schizofrenię Jacka jedynie za cholerną niedogodność? Nie mogę uwierzyć, że jest taki bezduszny. Odwiedzałem Jacka co drugi dzień, a Joey Pechorin, jego najbliższy przyjaciel, nie znalazł w sobie chęci, żeby przyjść do niego z własnej woli. Nie pojawił się ani razu w ciągu trzech miesięcy od ostatniego i naj- gorszego ataku choroby, który zakończył się tym, że Jacka umieszczono w szpitalu psychiatrycznym dla jego własnego bezpieczeństwa. Patrzę na Joeya ze świadomością, że nasza przyjaźń wisi na włosku, potem go wymijam i wchodzę do pokoju Jacka. — To nie ma sensu - mówi Jack. — Nic nie ma sensu. Ma rację. Wszystkie notatki i zabazgrane kartki rozrzucone po pokoju albo przyklejone do ścian to jeden wielki bełkot. Nawet po bliższym zbadaniu okazują się zrozumiałe tylko dla autora. Są całe stronice pokryte inicjałami J.C. i ich objaśnieniami: Jack Carter, Jezus Chrystus, Jerry Cornelius, Joe Cool, John Constantine i tak dalej, prawdziwa kabała toż- samości. Inne zawierają umieszczone obok siebie cytaty z najróżniejszych źródeł: beletrystyki, literatury faktu, książek o magii, polityce, filozofii, teoriach spiskowych, jakby samo ich zestawienie mówiło wszystko o wza- jemnych powiązaniach. Nie umiem się w tym połapać. Schizofrenia. Rozszczepienie umysłu. Tak właśnie wygląda sprawa z Jackiem. Jest jednoosobową wieżą Babel, Humptym Dumptym, który spadł z półki, wziął młotek i rozbite kawałki siebie samego potłukł na jeszcze drobniejsze części, żeby zobaczyć, czy po złożeniu będą do siebie lepiej pasowały. — Co słychać, Jack? — pytam. Uśmiecha się i wzrusza ramionami. Siedzi na łóżku, z głową opartą o ścia- nę i kolanami podciągniętymi pod brodę. — Nadal wariat. Oficjalnie. Co u ciebie? Gestem ręki pokazuję, że jako tako. — Wydajesz się dzisiaj bardziej... pozbierany - stwierdzam, siadając na brzegu łóżka. — Cuda nowoczesnej medycyny. Niech żyje lit! Alleluja! Wciąż pytam, czy mogą dać mi trochę kwasu, ale zdaje się, że nie uważają tego za dobry pomysł. Złośliwe iskierki w oczach. Czasami można w nim dostrzec dawnego Jacka, który głosił zwariowane poglądy, bronił ich zażarcie i z najgłębszym przekonaniem, opierając się na kruchych dowodach, a kiedy przyparło się go do muru, porzucał je, wzruszając ramionami. Jacka, który w czasie dyskusji z radością rzucał bombę, żeby zobaczyć, co się stanie, kto poprze obowiązkowy rytuał inicjacji dla wszystkich czternastolatków albo przywrócenie rytualnych królobójstw. Tradycja, mówił głosem starego piernika. Młodzi ludzie w dzisiejszych czasach nie mają żadnego szacunku dla tradycji. Tak się przyzwyczailiśmy do jego wygłupów, że przegapili- śmy moment, kiedy zaczął traktować je poważnie. — Nie sądzę, żeby akurat kwas był ci teraz potrzebny — mówię. Jack macha ręką. — Założę się, że po kwasie wszystko nabrałoby sensu. Mógłbyś prze mycić parę tabletek, trochę starych, dobrych meksykańskich grzybków albo hawajskich, tak jak ostatnio, co, Guy? Zaprawimy się, ja wyjawię ci sekret wszechświata, a ty powiesz, że gadam bzdury. Wybuchamy śmiechem. - Mam pomysł - mówi Jack. Oho, myślę. — Zeszłej nocy próbowałem to wszystko poskładać do kupy i... no do- brze, to nie ma sensu, ale wiesz, Guy, trochę chyba jednak ma. — Dla ciebie, Jack, ale nie dla nas. Wstaję i zaczynam chodzić po pokoju. Czuję się nieswojo i szukam sposobu, żeby zmienić temat rozmowy, odwieść go od urojeniowych „wyjaśnień". Na ścianach widzę kartkę papieru z literami hebrajskiego alfabetu, ich rzymskimi odpowiednikami, nazwami i wartościami liczbo- wymi; piramidę podzieloną na części oznaczone numerami 1, 3, 6, 10, 15, 21 i tak dalej aż do 666 w dolnym prawym rogu; fałszywy frontyspis średniowiecznego iluminowanego manuskryptu, zmięty i poplamiony herbatą, żeby wyglądał na stary, tytuł napisany mazakiem - Księga wszyst- kich godzin. - Kiedy byłem w skautach... - Byłeś w skautach? - pytam zaskoczony. - Trudno mi sobie wyobrazić ciebie jako skauta. - O tak, byłem małym tropicielem. Bardzo lubię ładne mundurki. - Mruga okiem. — W każdym razie nauczyli nas pewnej piosenki i zeszłej nocy, bez żadnego powodu, raptem mi się przypomniała. Dee deeddly deedly deedli dee dee... Melodia wydaje mi się znajoma. To chyba jakiś stary ludowy kawałek szkocki, może irlandzki. Jack zaczyna kiwać palcem do taktu. - MacPherson nie żyje, a jego brat o tym nie wie. Jego brat nie żyje, a MacPherson o tym nie wie. Obaj są martwi, leżą w tym samym łóżku. Żaden z nich nie wie, że drugi nie żyje. - Sądzę, że my byśmy wiedzieli, gdybyśmy byli martwi, Jack - mówię. - A wiesz, kiedy śnisz? Kto tutaj jest wariatem? Osobiste doświadcze- nie nic nie znaczy, człowieku. Fakt, że jesteś czegoś pewien, nie oznacza, że to naprawdę istnieje. - Jack, bredzisz od rzeczy... - Wiem. Ale zeszłej nocy to miało sens. Prawie. Siadam z powrotem na brzegu łóżka. - Chcesz pooglądać telewizję? — pyta Jack. Dwóch do herbaty, drzewo dla dwóch Wygląda na to, że Jack zadurzył się w Puku. Ze smutkiem przyznaję, że nie ufa mi ani trochę, ale nie mogę go winić, zważywszy na to, że siedzę na wozie otoczony przez dwadzieścia czaszek wydobytych z jamy, niczym straszny ogr ze swoim potwornym skarbem. W dodatku to mogą być jego przodkowie, współplemieńcy, ukochani kuzyni albo Bóg wie kto. Staram się zbadać historię tego miejsca, ale zadanie okazuje się bardzo trudne. Góra Zapomnienia jest zaznaczona w Księdze szerokimi poziomicami, które bardziej przypominają izobary na kontynentalnej mapie pogody niż skromny obraz małego szczytu, takiego jak Everest czy Olympus Mons (robię się trochę zblazowany, jeśli chodzi o skalę rzeczy w Welinie; wszystko tutaj jest zbyt ogromne i toporne jak na mój gust; zupełnie jak w dziecięcych licytacjach: nieskończoność razy nieskończoność, nieskoń- czoność do kwadratu i nieskończoność do nieskończonej potęgi!). Problem polega na tym, że na mapie nie ma zaznaczonych żadnych osad, starych dróg, miejsc ciekawych historycznie. Jedyne, na czym mogę się opierać, to czaszki i strach Jacka; niestety, one uparcie milczą, nie licząc świszczącego jęku, kiedy mocniej wieje wiatr, a nasz towarzysz nie ustaje w głośnych protestach. Mam tylko nadzieję, że Puk zdoła go uciszyć, żebym mógł pospać więcej niż godzinę. W ostatnim tygodniu udało mu się uspokoić biedne stworzenie darami w postaci słodyczy i ładnych drobiazgów z naszych zapasów, choć nie byłem szczęśliwy, gdy pierwszym z tych prezentów okazał się mój srebrny zegarek kieszonkowy. Kiedy Jack wyrwał moją własność Pukowi, który dyndał nią w powietrzu, trzymając między kciukiem a palcem wskazują- cym, zaskoczony poklepałem się po kieszeni i rozdziawiłem usta. Złodziej Puk wzruszył ramionami i wyjaśnił, że Jack już od dawna miał na niego oko. Teraz, zamiast jak zwykle robić harmider, ukucnął za krzakiem i cicho bawił się zdobyczą, otwierając i zamykając wieczko, klik, klak. Przez kilka godzin był taki spokojny, że zwróciłem uwagę, o ile wyraźniejsze są wszystkie trzaski, skrzypnięcia, szelesty i pomruki, w miarę jak zbliżamy się do Góry Zapomnienia. Od tamtej pory różne błyskotki i przysmaki, którymi Puk obłaskawia Jacka, rzeczywiście dają krótki odpoczynek od jego ciągłych lamentów nad tragedią, która kiedyś musiała się tutaj rozegrać, a którą on chyba wyczuwa. I z każdym podarunkiem coraz bardziej ufa Pukowi, tak że teraz dosłownie je mu z ręki. Myślę, że w rzeczywistości przekonały go do Puka narkotyki. Patrzę, jak siedzą obok siebie na niskiej gałęzi drzewa, majtają nogami i podają sobie skręta. Jack od czasu do czasu przeczesuje ręką zieloną gęstwinę włosów Puka w poszukiwaniu pcheł albo kleszczy i wygląda na rozczarowanego, kiedy ich nie znajduje. Kiedy indziej z zaciekawieniem stuka palcem w jego rogi i coś gulgocze, jakby zadawał pytanie. Puk wy- dmuchuje kółka z dymu, a Jack próbuje je łapać. Obrazek jest uroczy na swój dekadencki sposób. Pod nimi na ziemi leży porzucony i zapomniany kociołek, który wcześniej sobie podawali tak jak teraz skręta. Szturchają się łokciem, pokazując sobie to i tamto: liście, trawę, wóz, mnie, członków plemienia widocznych w oddali, zbitych w gromadkę i zagubionych, odkąd zostawił ich szaman. Jack i Puk obserwują świat wokół siebie, przechylają głowy i chichoczą; najwyraźniej dobrze się bawią. Dziwię się, że Jacka, przerażonego okolicą, przez którą jedziemy, nie doprowadzają do obłędu zjawy wypełzające z zakamarków odurzonego umysłu, choć widywałem go w różnych stanach zamroczenia, a prawdziwy odlot pewnie dopiero zobaczę. Szczerze mówiąc, obaj są uosobieniem szczęścia. Wybieram trzy czaszki, kładę je w rzędzie przed sobą, zadowolony, że mam chwilę spokoju i mogę pomyśleć. Od jakiegoś czasu wiem, że w We- linie śmierć jest obecna tak samo jak w rzeczywistości, którą opuściłem. Zawsze wydawało mi się bezsensowne, że w zaświatach opisywanych przez różne religie zmarli zachowują swoje dawne postacie, mają oczy do patrzenia, usta do mówienia, ręce do grania na harfach albo skrzydła do latania wśród chmur, ale pozbawieni są innych anatomicznych szczegółów, a sprawy seksu i śmierci budzą w nich zakłopotanie - brakuje im fizyczności, lecz mają coś, co można nazwać metafizyką. Et in Arcadia ego, taki napis zobaczyli pasterze Poussina na nagrobku wśród idyllicz- nych wzgórz, a my, zdaje się, znaleźliśmy podobny grób u stóp Góry Za- pomnienia, symbol śmierci pośród wieczności, który tak bardzo przeraża biednego, prostego Jacka. Czym jest śmierć w zaświatach? — zastanawiam się. Czym jest śmierć w Welinie? Trzymam przed sobą otwartą Księgę i patrzę na kontury Góry Za- pomnienia, słuchając zawodzenia wiatru, który gra na czaszkach jak na makabrycznym instrumencie. I nagle znajduję odpowiedź. 6 ECHA JAPETA Kur Znajdujemy się daleko za rosyjskimi liniami, ale stale grozi nam niebez- pieczeństwo, pisze Pechorin. W każdej chwili mogą nas złapać, zgnieść sowiecką pięścią jak insekty. Czasami się o to modlę. Mógłbym im po- wiedzieć, że byłem jeńcem tych faszystów, a moja żona i rodzina zakład- nikami. Musiałem wbrew woli prowadzić ich przez swoje ojczyste ziemie. Ale jestem białym Rosjaninem i nie ma dla mnie nadziei. Widzieliby we mnie jedynie zdrajcę i kolaboranta. Z jednej strony chętnie pełnię rolę przewodnika, ale część mojej duszy protestuje przeciwko temu. Dlaczego im pomagam? Może po prostu muszę tam wrócić i stawić czoło prze- szłości. Carter przybiera postawę ofiary. Widzę jednak, z jaką pogardą na nas pa- trzy, i wiem, jaką moc stamtąd wyniósł, wynieśliśmy wszyscy, którzyśmy wrócili. Może szukam wyjaśnienia, chcę zrozumieć tę moc. Carter stara się jedynie zapomnieć o przeszłości, pogrzebać ją... I nas razem z nią? Nadal uważa na to, co mówi Strangowi, ale podejrzewam, że starannie rozważa różne możliwości. W miarę jak zbliżamy się do jaskini, zastanawiam się, czy już podjął jakieś kroki w tajemnicy przede mną. 29 marca 1921. Profesor wyjawił mi dzisiaj sekret, swoje kłamstwo i praw- dziwy cel naszej wyprawy. „Wielkie miasto na północy" to nie Aratta. Przez kilka ostatnich dni utrzymywaliśmy ostre tempo i teraz znajdujemy się trzysta kilometrów na północ od celu. Profesor spytał mnie, czy znam geografię gruzińskiej części Kaukazu. Jak nazywa się rzeka, która płynie na południowy wschód od Tyflisu i wpada do Morza Kaspijskiego? Kur, odparłem. A jak w sumeryjskich tekstach nazywa się wielka rzeka na północy, wysokie góry i miasto, w którym przebywają dusze zmarłych? Wszystkie noszą taką samą nazwę, prawda, kolego? Kur. W tamtym momencie poczułem coś, co trudno mi wyrazić słowami. Chciałem wyśmiać jego absurdalną sugestię. Mogłem zwymyślać go za to, że mnie okłamał, albo współczuć mu, że sam siebie okłamywał. Gadał dalej jak nakręcony o rzece Kur, o tym, że jej nazwa jest jak byk wypisana na mapie, według której ustaliliśmy naszą trasę, że kiedyś wszyscy musimy tę rzekę przekroczyć, żeby wejść do podziemia, do krainy prochu i popiołów. Nagle ogarnęło mnie przerażenie, że profesor postradał zmysły. Lecz z drugiej strony jego pewność siebie zrobiła na mnie wrażenie. A jeśli on ma rację? Jeśli znajdziemy „północne miasto"? Oczywiście to jest mit. Legenda. Podobnie było z Troją. Epoka kości - Zacierali za sobą wszelkie ślady, bo sami byli tropicielami. Wierzyli, że jeśli zostawią choć jeden przedmiot, Stary Łowca, Śmierć, znajdzie ich i pożre ich dusze. Dlatego swoich rzeczy używali bez końca, a kiedy już do niczego się na nadawały, gdy z włóczni zostały drzazgi, a w ubraniach było więcej łat niż materiału, palili je i rozsypywali popioły na wietrze. Idealne społeczeństwo myśliwych-zbieraczy. Wyszukiwali i ratowali wszystko, co się da, nawet własnych zmarłych. Nosili skóry braci, żywili się ich ciałami, pili z ich czaszek. 1 kwietnia 1921. Znalazł je jeden z naszych chłopców, Brytyjczyk, młody gość; nazywał się Messenger. Odkrycia dokonał przypadkiem, badając mroczne zakamarki jaskini z którymś z Osetyjczyków. Nie mam pojęcia, czego tam szukali, ale przypuszczam, że oni też, jak my wszyscy, zachowali z dzieciństwa fascynację nieznanym, pragnienie, żeby eksplorować ciem- ne, niedostępne miejsca, świecić w nie lampą, przezwyciężając strach. Ale, mój Boże, wrzawa, którą podniósł chłopak, napełniając jaskinię echami, wydawała się z każdą chwilą głośniejsza. Można by pomyśleć, że próbował obudzić zmarłych. - Musieli wyczuć moc ci moi przodkowie. - Nadal pan nie rozumie, prawda? To było piętnaście tysięcy lat temu. Jeszcze zanim narodziła się wasza przeklęta aryjska rasa. Tamta cywiliza- cja powstała w epoce kamiennej, czy też raczej powinniśmy ją nazywać epoką kości. Matematyka i mitologie, mapy, historia i pismo, dziesięć tysięcy lat przed Sumerami. - Proszę opowiedzieć mi o piśmie. - Nie mogli zostawiać za sobą śladów, więc nie ryli znaków w skale, na glinianych tabliczkach ani w drewnie. Nosili je ze sobą na skórze. - A jednak coś zostawili. - Tak. I my to znaleźliśmy. Prawdziwą żyłę złota. Podążaliśmy za dalekimi, bezcielesnymi krzykami, ja pierwszy, Hobbs- baum za mną, Pechorin tuż za nim. Przeciskaliśmy się przez szczeliny i pęknięcia, w najgorszych miejscach musieliśmy się czołgać. Dobrze, że nie cierpię na klaustrofobię, bo przeraziłoby mnie samo dudnienie mojego serca. A tak trwałem w zawieszeniu między dwoma stanami umysłu. Wspominałem wykopaliska, w których brałem udział ze starym, pełzanie przez ciasne grobowce, kurhany i pogrzebane pałace. I znowu czułem dobrze mi znany dreszcz oczekiwania. Ale jednocześnie - i to jest dziwne - przyłapałem się na tym, że myślę o okopach, ziemiankach, odorze śmierci i gazu. W pewnym momencie - trudno to napisać, trudno przyznać się nawet przed sobą - musiałem się zatrzymać i tylko ręka Hobbsbauma na moim ramieniu, jego niewinne pytanie, czy wszystko w porządku, pozwoliły mi odzyskać panowanie nad sobą. Myślę, że to zapach tamtego miejsca, ostra, chemiczna woń, która ata- kuje nozdrza w głębi jaskiń. Wydaje się absurdalne, że właśnie tego odoru rozkładu nie mogę się pozbyć ze swoich wspomnień; jest niepodobny do żadnego innego. Nie wiem, dlaczego tak na mnie działa. Zastanawiam się jednak, czy nie chodziło o to, że nie potrafiłem go określić. Rdzewiejący metal, opary benzyny, zagotowana krew, siarka, amoniak. Przysięgam, że cuchnęło tym wszystkim i żadną z tych rzeczy. Jeśli ten zapach jest naturalny, to natura nie jest matką. Trochę skóry i kości 2 kwietnia 1921. Hobbsbaum rozłożył skórę na płaskim kamieniu, żeby się jej przyjrzeć. Była to makabryczna scena: skalny przedsionek o ścia nach pokrytych tajemniczymi znakami, oświetlony migodiwym blaskiem lamp ustawionych wokół płyty, na której profesor bada zdartą ludzką skó rę niczym średniowieczny lekarz dający studentom wykład z anatomii. Jego palec porusza się jak skalpel, przesuwa w dół od gardła po pachwiny, zatrzymuje się i podążając za kolejnym wzorem, wraca na klatkę piersio wą - w niezamierzonej karykaturze katolickiego błogosławieństwa. Jest przekonany, że czarne spirale i kręgi, linie i kropki, delikatny mas- werk motywów geometrycznych to rodzaj pisma. Nie potrafię mu uwie- rzyć. Nie wierzę, że straszne istoty, które stworzyły tę ohydę, były zdolne do czegoś więcej niż najbardziej barbarzyńskie potworności. Nie chcę uwierzyć. Drżę nawet teraz, kiedy piszę te słowa. Żołnierze też są w głębokim szoku. Według mnie to całkiem zrozumiałe; ci chłopcy są prostymi duszami, wojownikami, i choć z pewnością śmierć nie jest im obca, zadana w tak nieludzki sposób i na taką skalę musiała nimi wstrząsnąć. Myślę o starym arabskim przewodniku z Doliny Królów, który boi się zrobić następny krok w głąb grobowca i robi znaki, żeby uchronić się przed klątwą. Ale myślę również o jego synu, który śmieje się z przesądów ojca i kiwa na nas, żebyśmy weszli do środka. Pomalowany grób, stwierdził lekceważąco, martwy król, dużo złota. W przeciwieństwie do ojca rozumiał, że tam jest tylko zasuszone ciało, choć w imponującym otoczeniu. Trup to trup, nieważne, czy znajduje się w złotym sarkofagu, w płóciennym całunie czy w mundurze khaki, złożony na odpoczynek w ziemi, w formaldehydzie czy w kwiatach i błocie. Ale my nie stoimy w zwykłym grobowcu. Hobbsbaum skrywa swoje uczucia pod intelektualną ciekawością, lecz widzę, że też jest poruszony. Tylko Pechorin zachowuje wobec Kur obojętność. To bezlitosny gad. Stoi za profesorem i patrzy na wytatuowaną skórę, jakby to była mapa z zaznaczonym miejscem ukrycia skarbu, mapa, którą tylko on może odczytać. On i Hobbsbaum rozmawiają przyciszonymi głosami. 3 kwietnia 1921. Stan znaleziska jest nadzwyczajny. W jaskini panują osobliwe warunki, ale nawet cuchnące wyziewy nie mogły aż tak dobrze zakonserwować skóry. Ci ludzie musieli mieć sposoby dużo lepsze niż Egipcjanie. Zaczynam żałować, że je znali, że skóra, która leży przed nami, nie zgniła i nie została zapomniana. Wolałbym, żeby ci szaleńcy nie zostawili po sobie żadnego śladu... i żebyśmy my nigdy nie trafili do tego piekielnego miejsca. Ono źle na nas wpływa. 22 września 1942, 13:05. - Czuje pan to jeszcze? - Co, panie Carter? - Wzrok pańskich ludzi. Nienawistny. Oskarżycielski, przypominający, że to pan zaprowadził ich do tego piekielnego miejsca. Pamiętam, jak tam było. Ja... - Nic nie czuję. Myli się pan. - Nie czuje pan... niepokoju? - Z powodu skóry i kości? - Z powodu dwunastu trupów, członków innej ekspedycji. Wyglądają, jakby śmierć spotkała ich zaledwie wczoraj. - Proszę milczeć! - Oczywiście. Słowa są niebezpieczne, (długa cisza) - Proszę mi powiedzieć, co przytrafiło się waszej grupie. - Złamaliśmy kod. Pomalowani ludzie 4 kwietnia 1921. Od razu wykluczyliśmy pismo sylabiczne, hieroglificzne i piktograficzne. Te zawijasy i kropki są tak abstrakcyjne, tak geometryczne, że po czasie, który upłynął od ich powstania, pięćdziesiąt lat studiów by nie wystarczyło, żeby je odczytać. Ale Hobbsbaum nie chce odejść, póki nie znajdzie klucza. Przyznaję, że mnie również zahipnotyzowały te vpomalowane skóry. Jest w nich coś nieuchwytnie znajomego, jak twarz osoby, którą mogło się znać z czasów szkolnych albo z wycieczki do Fran- cji, ale człowiek za żadne skarby nie potrafi sobie przypomnieć szczegółów. Myślałem... Jestem przekonany, że jedna ze skór przyniesionych przez ludzi Pechorina z głębi Kur to mapa konstelacji niebieskich, tak jak wyglądały w tamtych czasach. Ale w przeciwieństwie do dawnych map tutaj gwiazdy nie łączą się w zarysy zwierząt albo przedmiotów; wzory wydają się równie abs- trakcyjne jak pismo uwiecznione na innych skórach. Kilka napisów jest wyrytych na zewnątrz jaskini, gdzie rozbiliśmy obóz, a znajdujące się obok nich protoarattańskie adnotacje mogą być próbami tłumaczenia nazw gwiazdozbiorów podejmowanymi przez późniejszych gości. W tych transkrypcjach również znajdujemy abstrakcje i dwuznaczności, jakby każda „konstelacja" symbolizowała jakieś pojęcie, jakąś ideę. Im dłużej się nad tym zastanawiam, coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że te mapy to książki kodowe, słowniki prastarego języka. 6 kwietnia 1921. Każdy symbol to linia sił, jestem tego pewien. Znaki przedstawiają nie rzeczy, nie obiekty, ale wydarzenia, ruch, działanie mocy. Czyli, powiedzmy, nie lwa jaskiniowego, tylko łuk jego skoku, cięcie pazurów. Nie ptaka, lecz machanie jego skrzydeł przy wzbijaniu się w niebo. Jestem przekonany, że pismo tatuażowe nie składa się ze słów, sylab czy liter, ale z elementów fonetycznych, zmian przepływu powietrza, kształtu języka. Kiedy powiedziałem o tym Hobbsbaumowi, wyglądał na zaskoczonego. Tylko pokiwał głową i uśmiechnął się jak idiota. Pechorin o mało nie zabił mnie spojrzeniem, ale ja wiem, że mam rację. W tych symbolach jest niemal hipnotyczna moc. Rozmawiając we trzech, w końcu doszliśmy do wniosku, że znaki oznaczają miejsca i sposoby artykulacji — zwarto-wybu- chową, szczelinową i tak dalej - a także intonację, wysokość tonu, rytm. Teraz pozostaje tylko zrozumieć cały system. Jeśli rzeczywiście jest taki prosty, na jaki wygląda, możemy dokładnie zrekonstruować brzmienie słów, nawet nie znając ich sensu. Im dłużej przebywamy tutaj, tym bardziej nerwowa robi się atmosfera, jakbyśmy przenieśli ją z wewnętrznej komory, naruszyli granicę między światem starożytnych a naszym. Wokół nas leżą rozłożone skóry, niczym w upiornej wersji beduińskiego namiotu zasłanego dywanami o misternych wzorach. Jaskina to łono i jednocześnie grób, czarna ziemia, z której się rodzimy i do której musimy wrócić — po śmierci, w snach. To komnaty naszego umysłu oświetlone przez ogień naszych prometejskich planów. Może dlatego staliśmy się niedbali, że już nie katalogujemy skór, tylko zachowujemy się jak roztargnieni badacze plądrujący własną bibliotekę. Hobbsbaum krąży między eksponatami, uważnie przygląda się symbolom, porównuje je ze znakami na ścianach jaskini, w podnieceniu mamrocze do siebie: Tak, tak, oczywiście. Pechorin z każdym dniem robi się coraz bardziej podejrzliwy. Raz usłyszałem nawet, jak szepcze do jednego ze swoich ludzi: To historia naszego narodu. To wszystko należy do Rosji. Osetyjczyk tylko popatrzył na niego pustym wzrokiem. Chciałby już stąd wyjść. Natychmiast. Poleruje swój banget i myśli, jak uciec. Hobbsbaum nic nie zauważa, całkowicie pochłonięty pracą. Muszę być czujny. Strach i furia 22 września 1942. Przyłapałem Cartera i Pechorina na spiskowaniu. Mó wili mało znanym, śpiewnym kaukaskim dialektem, którym obaj posłu gują się biegle. Chciałem wydać im rozkaz, żeby przestali, ale coś mnie powstrzymało. Może melodia języka? Kiedy wreszcie zapytałem, o czym rozmawiają, oświadczyli, że o niczym ważnym. Na chwilę im uwierzyłem, jakby każde wypowiedziane przez nich słowo było krystaliczną prawdą, doskonałą samą w sobie, linią sił. Zapomniałem o wszystkich swoich wątpliwościach i podejrzeniach. Do diabła z nimi. Hipnotyzują mnie, tak jak zahipnotyzowali moich ludzi i nastawili ich przeciwko dowódcy. Dzisiaj przyszedł Eicher, żeby „wyrazić obawy żołnierzy". Skląłem go, że jest tchórzem i zdrajcą. Zwiesił głowę i mruknął coś pod nosem, ale i tak go usłyszałem. Wtedy Carter odwrócił się i powiedział, jakby obok nikogo nie było: „Oni jeszcze nie mają odwagi, żeby szeptać między sobą, ale wkrótce się na nią zdobędą". Mogłem wtedy ich wszystkich zabić. 23 września 1942, 02:00. - Wspomniał pan wcześniej, że słowa są niebezpieczne. Dlaczego pan się ich boi? Dlaczego w nocy budzi się pan z krzykiem? - Dobrze pan wie dlaczego. Widział pan ciała, które mi się śnią. - Chcieli odejść. Zbuntowali się, próbowali przejąć skóry, żeby je sprzedać za najwyższą cenę. Musieli umrzeć. Tak? -To historia Pechorina, jego historia, a nie moja. Ja twierdzę, że po- zabijali się nawzajem. - Po co mieliby to zrobić? Dlaczego? - (niezrozumiałe) — Co pan powiedział? — (Carter się śmieje) — Co pan powiedział? - Wie pan, nie jestem pewien, czy potrafię to przetłumaczyć, ale powiem panu... To język stary jak kamień i jeszcze od niego twardszy, rozbrzmie wa w panu jak akord muzyczny, rezonuje, wkrada się do pańskiej głowy i serca, do krwi i wnętrzności, jego znaczenie dociera prosto do pańskiej duszy. — Co pan powiedział? Nie zrozumiałem. Co to było za słowo? — Widzę, że naprawdę musi pan wiedzieć. Wyszepczę je do pańskiego ucha, herr Strang. — Co znaleźliście na skórach? Czego się dowiedzieliście? Co to było za słowo? — Znaleźliśmy kompletne pismo fonetyczne, tak precyzyjne, tak do- skonałe, że odczytać je znaczyło usłyszeć w dokładnym brzmieniu sprzed piętnastu tysięcy lat, wychwycić wszelkie niuanse artykulacji, dysonanse i harmonie, każdy akcent i intonację. Wykrzyknik, błaganie, groźbę, nie- nawiść, przerażenie. A pan, kolego? Nie pamięta pan tego, Pechorin? — Trochę. — Mówi pan tym językiem. Wy obaj. Nauczycie mnie go. — Wykluczone. — Wystarczy, Carter. To niepotrzebne. Herr Strand, powinien pan zabrać swoich ludzi i zostawić nas samych. Dobrze radzę. — Jak pan śmie... — Niepotrzebne? Dobrze pan wie, Pechorin, że tak. Przyprowadził pan nas tutaj. Nie może pan nic poradzić na to, że przez dwadzieścia lat słyszał pan myśli tych, którzy pana otaczali, wiedział, co czują, nawet jeśli się maskowali. Przez dwadzieścia lat notował pan wszystko w głowie tym przeklętym pismem i później je odczytywał. Ono samo odciskało się w pańskiej duszy. — Nie ma duszy, Angliku. Tylko wola. Wie pan to równie dobrze jak ja. — Wola rządzenia. Tak. Władza oparta na strachu i furii. Taka jest natura tego języka, prawda? Oto jak obrócił pan moich ludzi przeciwko mnie. Wy obaj. Pracujecie razem. Zawsze byliście razem. — Jest pan cholernym głupcem, Strang. — Nauczy mnie pan tego języka. Musi pan. — Posłuchaj siebie, Strang. Posłuchaj swojego głosu, nacisków, napięć, tonu. Pan nie ma woli! Pan zastrasza, błaga, jęczy. Nie nauczy się pan mówić tym językiem, choćby nie wiadomo jak się starał. Chłodna, nieodparta logika 12 kwietnia 1921. Pechorin zastrzelił dzisiaj dwóch brytyjskich żołnierzy, bez wyroku, bez litości, za samo zwrócenie uwagi, że kończą się zapasy i trzeba je uzupełnić. Oświadczył, że podważyli jego autorytet. Dziwne, ale kiedy to powiedział, zgodziłem się z nim. Dokładnie wiedziałem, co miał na myśli. Czułem taką pogardę i zimną nienawiść, że sam mógłbym ich zabić. Może dlatego że uważałem ich za dezerterów. Nie powinienem pozwolić, by obrzydzenie do takich ludzi wpływało na mój osąd. Zaczy- nam doceniać postawę Pechorina jako dowódcy tego motłochu, wieśnia- ków z karabinami. Ile czasu trzeba, żeby wszyscy stali się bolszewikami? 13 kwietnia 1921. Postępy w tłumaczeniu są zdumiewające. Przyjąwszy na początek, że kółka oznaczają zaokrąglone wargi, zastosowaliśmy tę zasadę do najczęściej występujących znaków. Łuki zdają się pokazywać układ języka albo tor przepływu powietrza. W takim wypadku szczyt krzywej byłby miejscem artykulacji. Proste i faliste linie mogą reprezentować spółgłoski dźwięczne i bezdźwięczne, a nawet brzmienia chrapliwe albo szepczące. Hobbsbaum uważa, że wzajemne położenie kresek określa ton, muzyczną wysokość dźwięku. Porównał je do zapisu nutowego opery Wagnera. Głoska bezdźwięczna, termin używany w fonetyce, nie jest niema, tylko artykułowana przy szeroko otwartej głośni, więc nie towarzyszy jej bu- czenie charakterystyczne dla głoski dźwięcznej. Na przykład głoska /b/ powstaje w taki sam sposób jak głoska /p/, tyle że /b/ jest dźwięczne, a /p/ bezdźwięczne; podobnie jest z I dl i /t/, /g/ i /k/. Uczę się zasad fonetyki, podróżując śladami dziadka. Poszczególne fragmenty tłumaczenia zaczynają nabierać sensu. Słyszę w głowie to pismo, starożytny język. Wiem, jak tamci musieli się czuć, co myśleli, i jestem zadowolony, że podróżuję sam. Pechorin: Strang zaczyna widzieć świat w taki sposób jak Carter i ja. Już po kilku zdaniach wypowiedzianych przez Cartera zaczyna wyczuwać emocje zamknięte w dźwiękach, niuanse kryjące się w słowach. Obawy i pragnie- nia. Carter planuje go zabić. Wiem, że jest do tego zdolny, zresztą takie posunięcie ma swoją chłodną, nieodpartą logikę. Nie odejdziemy stąd, bo nie chcemy, choć moglibyśmy. W pewnym sensie my trzej jesteśmy teraz po jednej stronie równania, a żołnierze po drugiej. Wszyscy wiemy, że są tu wyłącznie ze strachu, zostali pod groźbą śmierci. Jedyny język, jaki przemawia do tych faszystów, to język zastraszenia. Dziesięć sekund temu Carter pochylił się nad moim ramieniem, żeby przeczytać, co napisałem, i powiedział: „Może powinniśmy nauczyć ich innego". Stenograf Kur, 25 września 1942, 2:30. — Wściekłość. Poczułem, kiedy wypowiedział pan to słowo. Słyszałem je. Znałem. — Słyszy pan echo, tutaj, w brzuchu? (przesłuchanie zakłócone przez hałasy dobiegające z zewnątrz) — Sturmman, idź zrobić z nimi porządek. — Nie mogę, herr Strang. — Powiedz im, żeby poszli do diabła. Zapomnieli, kto tu dowodzi. (Moja ręka drży, kiedy to piszę. Nie wiem dlaczego). — Dostałem rozkazy, herr Strang. Wszystko jest na papierze. Pan sam... — Ja tu dowodzę. (Strang podchodzi do brezentowego przepierzenia, rozsuwa je). Ja tu dowodzę! (Wychodzi. Pomieszane głosy. Strzał). — (Głos niewidocznego Pechorina:) Puśćcie go. Następnym razem cię zabiję. Rozumiesz? — Będziecie słuchać tego człowieka. Daję mu swoje upoważnienie. — (Carter się śmieje. Patrzy na mnie). — Sam je sobie wziął. — Będziecie go słuchać. Będziecie mu posłuszni albo zabiorę wam sto- pień, mundur, nazwisko, numer. (Muszę wszystko zapisywać. Na tym polega moja funkcja. Moja jedyna funkcja. Ale jestem prostym człowiekiem i modlę się o bezpieczny powrót do Hamburga. Co się tutaj z nami dzieje?). 16 kwietnia 1921. A gdybyście znaleźli język, który wysyła informacje prosto do serca, tak jak karabin kule? Gdybyście go odszyfrowali, ale nie potrafili przeczytać tekstu, nie znali definicji słów, tylko ich funkcję wyzwalaczy emocji? Gdybyście odkryli, że ktoś inny dokładnie wie, co znaczy każde słowo, każde zdanie? Gdyby ten ktoś zapisał ów archaiczny język, przetranskrybował go strona po stronie? Gdybyście złożyli książkę ze skór zmarłych i gdyby znalazły się w niej wszystkie słowa, których nigdy nie powinno się wymówić, sekretne wy- razy, których nikt nie powinien usłyszeć? Gdyby ktoś do was przemówił, a wy dokładnie byście wiedzieli, co o was myśli? O braku zaufania, strachu, zazdrości? O sprawach, które lepiej zostawić niewypowiedziane? Gdybyście we własnym głosie mogli wyczuć każdą wątpliwość, próż- ność, ukryty rasizm i fałsz? Gdybyście słyszeli własne echo rozbrzmiewa- jące w środku? Język, który teraz uczymy się czytać, to język upadłych aniołów, pogrzebany w ruinach wieży Babel, zrodzony w piekle. (Odgłosy kłótni - gniewne, pogardliwe, urażone, nienawistne). - Złamiemy cię. - Pechorin... (w cichym głosie Cartera brzmi ostrzeżenie). - Złamię cię. - Pechorin, nie musi znowu do tego dojść. - Sturmman, Macher. Uciszcie jeńca. - Sir? - Zrób to! Weź nóż, obetnij mu język. - Do diabła z wami wszystkimi. Macher, siadaj i (mówi coś, czego nie potrafię przetransliterować). -Ja... sir... ja... - Skończmy z tym, Pechorin. Teraz. Chce pan usłyszeć słowo praw dziwej władzy, Strang? (przekleństwa, okrzyki) - hja we (?) Jesteśmy w piekle. List zza grobu List odMiguela de Santiago ofCortes, Santiago & Serrano, 13 Straza Co- lumbe, Menendez, Peru. Przyszedł długo po paczce, długo po tym, jak po- wziąłem decyzję, choć jest datowany 24 lipca 1998. Drogi Panie Carter! Piszę do Pana, ponieważ mam ważną wiadomość. Z wielkim żalem muszę poinformować o śmierci jedynego, jak rozumiem, bliskiego przyjaciela Pańskiego dziadka, profesora Samuela Hobbsbauma. Pański smutek może będzie mniejszy, kiedy powiem, że umarł spokojnie we śnie w niedzielę 19 lipca tego roku. Jako wykonawca jego testamentu mam obowiązek przekazać Panu informacje, które powierzył mi za życia. Jako że profesor Hobbsbaum nie miał rodziny, wyraził życzenie, żeby jego majątek o przybliżonej wartości jednego i ćwierć miliona funtów został przekazany Pańskiemu dziadkowi Jonathanowi Carterowi lub jego żyjącym krewnym. Po jego śmierci miałem skontaktować się z rzeczonymi spadkobiercami, co niniejszym czynię, zgodnie z poleceniem zmarłego dołączając zapieczętowany list. Osobno wysyłam również pewne dokumenty, które Samuel Hobbsbaum zażyczył sobie przekazać Panu. Proszę odpisać na powyższy adres, żebyśmy mogli zorganizować przelew wspomnianych pieniędzy. Przesyłam wyrazy współczucia. Z poważaniem Miguel de Santiago Nie wiem, dlaczego paczka z dziennikami i notatkami przyszła wcześniej niż ten list, ale już miałem bilet na samolot, kiedy dostałem zapieczętowaną wiadomość od człowieka twierdzącego, że jest Samuelem Hobbsbaumem. Nie wierzę w zbiegi okoliczności. Nie wierzę w los. Nie po tym, co przeczytałem. Drogi Carter! Pokuta. Skrucha. Odkupienie. Jaką mogę mieć na nie nadzieję? Spo- dziewam się potępienia i umieram nieopłakiwany przez nikogo. Zabijałem, niszczyłem i robiłem gorsze rzeczy. W swojej arogancji i zarozumialstwie wciągnąłem Pana z powrotem do piekła, z którego Pan uciekł. Doprowadziłem do śmierci wielu młodych ludzi, a sam żyję dalej dzięki pieniądzom wymordowanych żydowskich rodzin, pieniądzom splamionym ich krwią. Ukradłem nawet nazwisko jednej z naszych ofiar, profesora Hobbsbauma, może po "to, żeby mi przypominało, kim jestem. Przez pięćdziesiąt lat co noc myślałem o nim, o Panu, o Pechorinie, i płakałem. Anglik, Rosjanin i Niemiec. Trzej ludzie, którzy uszli z życiem, a tylko Pan na to zasłużył. Tak więc w godzinie śmierci przekazuję Panu niewydane krwawe pie- niądze; nie są one miarą mojego materialnego bogactwa, lecz duchowego ubóstwa. Proszę dobrze je wykorzystać, bo ja nie potrafiłem. Nie chciałbym być zapamiętany z powodu jednego aktu dobroczynności. Nie zasługuję na wdzięczność. Niech pamiętają mnie takiego, jaki byłem naprawdę, jakiego Pan mnie znał w Kur w czasie wojny, jako zdrajcę ludzkości. Proszę wspominać mnie z nienawiścią i pogardą, a jeśli będzie mówił Pan o mnie innym, niech Pan przeklina moje imię. Reinhardt Strang Childe Roland Kiedy wchodzę do jaskiń Miasta Umarłych, halogenowa lampa świeci jasno jak słońce, a mimo to jest tylko gwiazdą pośród czerni nocy, która panuje w środku. Schody wyciosane w kamieniu zakręcają w głębiny Kur, w zimne powietrze przesycone chemicznym odorem soli, uryny, krwi i czegoś ostrego, żrącego; jeśli śmierć ma swój zapach, a seks swój, jest to woń silniejsza od każdego z nich i równie stara. Woń zwierząt. Zapach bogów. Stoję pod łukowatym sklepieniem — żebrowanie barwy kości słonio- wej, wielkie jak w katedrze, ozdobione płaskorzeźbami, skomplikowane jak mechanizm zegara. Kamienne stopnie prowadzą w dół do miasta katafalków z kości, wyblakłego drewna, skóry cienkiej jak papier, ciemnej i jasnej; wszędzie między grobami biegną misternie wytrawione linie, w powietrzu wirują cuchnące opary, tworząc wzory równie zawiłe jak inskrypcje na namiotach i chorągwiach z pozszywanej skóry. W świetle lampy, którą ściskam w ręce, widzę na kilkaset metrów w głąb Kur, a ono ciągnie się dużo, dużo dalej. Trupy zaściełają całą jaskinię jak brudne łachmany, podarte i niedbale ciśnięte na ziemię. Idę ku nim powoli, krok za krokiem, jak do piekła. Mundury zdarte z nagich ciał leżą obok nich w suchym kurzu; rozpoznaję szare sowieckie z czasów drugiej wojny światowej, reszty nie znam, ale domyślam się, że należą do białych nacjonalistów wynajętych przez Hobbsbauma w 1921 roku. Rozrzucone szczątki dwóch ekspedycji, które dzieliło dwadzieścia lat, a od moich czasów cała wieczność. Staram się nie myśleć, jak umierali, jak obdzierano ich ze skóry, sprawiano. Martwe ciała są nietknięte rozkładem; scena rzezi wygląda dokładnie jak w dniu, kiedy to wszystko się wydarzyło, tylko krwi nie ma, wyciekła z trupów i zaschła albo wsiąkła w pył. Niektórzy z tych ludzi zostali nadziani na piki z kości słoniowej, inni, rozpłatani już post mortem od gardła po jądra, mają otwarte klatki piersiowe niczym opakowania prezentów urodzinowych. Wielu oskalpowano. Jeden wisi za ramiona na drewnianej poprzecznej belce, srebrny jak księżyc, z przekrzywioną głową, odrażający. Klękam przy leżącym na ziemi. Biedak ma na piersi własną zdartą twarz, trzyma ją w dłoniach jak ksią- żeczkę do nabożeństwa, pod paznokciami widać zaschniętą krew. Między zębami wyszczerzonymi w dzikim, stężałym uśmiechu zwycięstwa ściska kilkanaście strzępów skóry jak pies jedzący gówno. Na wewnętrznej stronie jego ramienia dostrzegam kawałek żywego mięsa wielkości tam- tych skrawków. Rozglądam się; wielu martwych żołnierzy ma na rękach podobne rany. Rozwieram szczęki trupa, wyciągam z nich płaty skóry, przyglądam się im uważnie. Widzę nazwy dywizji i numery. O ironio, śmierć spotkała dwie grupy ludzi wytatuowanych przez nazistów: ofiary „ostatecznego rozwiązania" i jego wykonawców z SS. Za zmarłymi wznosi się solidny mur ze szkieletów, otaczający całe miasto, ale przez bramę prowadzi do serca Kur droga prosta jak lanca, barwy kości słoniowej. Wybrukowana czaszkami. Czuję, że ciągnie mnie tam jakaś siła, i zastanawiam się, czy to ona doprowadziła dwa tuziny ludzi do tego, że dosłownie porozrywali się na strzępy, czy trafię do piekła, które mój dziadek widział dwa razy i jakoś przeżył, wyszedł stamtąd, ale do końca prześladowało go to, co zobaczył. Ruszam tą drogą, zupełnie sam. Childe Roland do ciemnej wieży wszedł. Księga imion zmarłych Idę aleją chorągwi ze skóry, żagli rozpostartych w lepkim powietrzu, wydętych. Nie powinno być tutaj wiatru, myślę, ale jest, słyszę ciche zawodzenie, odległe jak echo samego czasu. Patrzą na mnie puste twarze, o pustych oczach i pustych ustach, z „imionami", jeśli można tak je nazwać, wytatuowanymi na czołach. Pamiętam, że w dziennikach dziadka albo w notatkach Hobbsbauma przeczytałem zdanie: Słowo „twarz" musi jednocześnie oznaczać „imię". Oni nie robią tutaj rozróżnienia. Takie jest ich pojęcie tożsamości. Pamiętam również, że to archaiczne pismo, dziwne i subtelne, było sumą całej wiedzy tego, który je na sobie nosił. W miarę jak rosło jego doświad- czenie i mądrość, dodawano kolejne wzory, coraz bardziej skomplikowane i złożone. Pierwszym tatuażem młodzieńca było jego imię wplecione w misterny deseń, który mówił o nim wszystko: kim jest, skąd pochodzi, co robi, jaki ma status. Tak jak imię wpasowywało się w rysunek wyta- tuowany na twarzy, podobnie młody człowiek powinien dostosować się do społeczności, do świata. I rzeczywiście wśród skór wisi kilka zupełnie gładkich, mniejszych i wyraźnie młodszych; należą do dzieci, które nie osiągnęły odpowiedniego wieku. W swojej nagości są jeszcze bardziej przerażające. Między wydętymi płachtami podążam do środka Kur aleją z kości, od której odchodzą boczne drogi. Przy tych ulicach stoją namioty, chaty i dziwnego kształtu budowle ze skór naciągniętych na kości. Przez od- chylone klapy drzwi i wycięte okna widzę rzędy wytatuowanych skór, wi- szących albo porządnie ułożonych w stosy. Na wszystkich są zakodowane informacje sprzed piętnastu tysięcy lat. Biblioteka zmarłych. Gdybyście znaleźli język, pisał mój dziadek. A gdyby złożyć z tych skór księgę z imionami zmarłych, esencją ich życia, księgę, z której spogląda- łyby na ciebie ich twarze? Opuściłbyś świat ludzi, wpadając w obłęd? Tak się stało z pewnym znanym mi człowiekiem, który przeczytał i zrozumiał kilka stron tłumaczenia. Idę do Kur zdeterminowany, pewien swojej de- cyzji, że muszę poznać prawdę. Nie wierzę, że jakieś uczucie jest nie do wyrażenia, że nie można czegoś nazwać. Mijając skóry zdjęte z klatki piersiowej, widzę, że ktoś wyciął z nich duże kawałki i ukradł. Szabrownicy mogli pojawić się tutaj w dowolnym mo- mencie w ciągu ostatnich piętnastu tysięcy lat. Zmarli byli faraonami, wielkimi wodzami i szamanami epoki paleolitycznej. Nie mieli bogactw takich jak złoto albo klejnoty, niczego cenniejszego niż ich ciała. Ale to wystarczyło. Zastanawiam się, czy gdzieś istnieje ezoteryczny tekst spisany w zaginionym języku na ludzkiej skórze złożonej w księgę imion zmarłych. Idę dalej. Martwy bóg Stoi pośrodku miasta, niecałą godzinę drogi od miejsca rzezi u bram piekła. Namiot ma sześć metrów wysokości i jest rozpięty jak pajęcza sieć. Wejście zasłaniają najcieńsze i najgładsze skóry, jakich kiedykolwiek dotykałem. Odsuwam te welony na bok i wchodzę do środka. Widzę coś w rodzaju katafalku. Zmarły leży na szkielecie z wyblakłych kości - jego własnych? - przy- mocowany do niego napiętymi ścięgnami i hakami z kości słoniowej, rozciągnięty w całej swojej glorii niczym karmazynowy całun poznaczony strużkami i plamami boskiej szkarłatnej krwi. Czerwone wzory na czer- wonej skórze - koloru gliny, terakoty, krwi, ognia - są w równym stopniu okaleczeniami jak tatuażem. Struny z jelit, którymi jest przywiązany do kościanej ramy, wibrują na wietrze, pobrzmiewają dalekim echem. Czuję akordy rezonujące w moich wnętrznościach, strach i wściekłość. Boję się wydobyć z siebie głos, bo język tak czysty i precyzyjny, że zmienia myśli tych, którzy go słuchają, może napisać na nowo samą rzeczywistość. Nie muszę patrzeć na imię wytatuowane na twarzy zmarłego, by wiedzieć, że to pierwszy morderca i pierwszy buntownik, pierwszy ze śmiertelnych aniołów, który wywyższył się ponad wszystkich, zwrócił przeciwko nim i sprawił, że samo jego imię budziło w ich duszach ślepe przerażenie. Dobrze, że kiedy przeczytałem jego imię w zapisie Hobbsbauma albo biednego stenografa, było niekompletne, brakowało w nim intonacji i akcentu, chłodnej precyzji oddającej całą jego gadzią wspaniałość. Patrząc na symboliczne znaki wyryte na jego czole, cieszę się, że znam tylko ich transkrypcję /hja'we/, samą skórę tego słowa, kości, a nie ciało. Jahwe czy Jehowa, żydowski Bóg? Jowisz czy Jupiter, imię, które przywiózł ze sobą Eneasz, uciekając ze zburzonej Troi do Italii? Jafet, syn Noego, który żył w czasach potopu? Tytan Japet, ojciec Prometeusza? Wszystko to są tylko przybliżenia, zniekształcenia, echa prawdziwego imienia. Języki zmieniają się w czasie, i może to dobrze. Na istocie zwanej /hjawe/ leży mały świstek papieru, umieszczony tam przez mojego dziadka albo Hobbsbauma. Jednak jest pusty, a jego milczenie wydaje się dziwne w tym świecie słów, które szepczą w tobie, nawet jeśli nie wiesz, co znaczą. Czytałem tłumaczenia, przybliżone tran- skrypcje, ale nigdy nie nauczyłem się systemu, prostego klucza fonetycz- nego, który sprawia, że wyrazy stają się jasne. Mimo to czuję ten język jako cichą obecność w głębi mojej głowy, grzechot i syk zwiniętego węża. Trudno mi dokładnie opisać swoje wrażenia. Zanim tu przybyłem, po- święciłem trochę czasu na badania, między innymi życia Samuela Hobbs- bauma po ekspedycji do Aratty w 1921 roku. Jak napisał w dziennikach mój dziadek, od tamtej pory profesor już nic nie opublikował. Jednak z nazistowskich archiwów przechowywanych we wschodnim Berlinie wynika, że kiedy go zatrzymano w 1940 roku, miał w swoim posiadaniu „manuskrypt liczący ponad sto stron". Widziałem z nich jakieś dwadzieś- cia, przysłanych przez Stranga. Nie wiem, gdzie podziała się reszta. Patrzę na skórę martwego boga, na pustą kartkę. Słyszę cichy jęk wiatru, a w nim szept języka, rezonanse i echa. Jeśli dźwięk może mieć kształt, muzyczne pismo Kur jest dźwiękiem, który stał się ciałem. Hobbsbaum umarł w obozie koncentracyjnym, jak powiedział Strang mojemu dziadkowi imiennikowi. Nie wspomniał jednak — a może Sza- lony Jack Carter tego nie zapisał- że jakiś czas po wyprawie z 1921 roku Hobbsbaum odbył podróż na Daleki Wschód, gdzie orientalny mistrz zrobił mu wyjątkowy tatuaż. Według tych, którzy go widzieli, był piękny, ale abstrakcyjny: faliste linie, kropki i koła. Jeden z moich rozmówców porównał je do notacji Feuilleta używanej przez choreografów do zapisy- wania tańca. W każdym razie tatuaż wszystkim wrył się w pamięć. Chłonąc teraz słowo, oddech, frykcje i przydechy, które wypełniają jaskinię, uświadamiam sobie, że słyszałem je na wszystkich etapach po- dróży. Jest w nich napięcie, groźba, ostrzeżenie. Słyszałem je przez całe życie. Wytatuowana skóra Hobbsbaum został wywieziony do Oświęcimia w lipcu 1941, otrzymał numer 569304; wytatuowano mu go na lewym przedramieniu. Daty jego śmierci nie odnotowano, ale możemy ją zrekonstruować, wiedząc, że naziści pozbawiali więźniów wszystkich rzeczy osobistych, nawet złotych zębów, niszczyli człowieka duchowo i fizycznie. Były tam stoły zasłane portfelami, stoły z górami zegarków, pokoje wypełnione butami. Jeśli nawet udało mu się przeżyć codzienną udrękę, w końcu i tak został rozebrany do naga i zagazowany, a potem spalony. Istnieje też duże prawdopodobieństwo, że zasłużył na „specjalne potraktowanie". Może zdarto z niego wytatuowaną skórę, wyprawiono ją, zakonserwowano i... na przykład zrobiono z niej abażur. Nadal nie wiem, co się stało z moim dziadkiem imiennikiem. Dotykam skóry martwego boga i jej cichy szum przybiera wyższy ton. Jeśli dźwięki mają kształt, ten jest wirem odległego tornado. Jeśli dźwięki miały kształt, czy ich wydawanie może zmienić świat? Ten dźwięk to słabe echo głosu innego Jacka Cartera czytającego imię Boga... myślę, że gdybym przemówił tu i teraz, świat mógłby zrzucić skórę, która ukrywa mięso i kości. A jeśli kształty i dźwięki coś oznaczają, mają emocjonalny sens, w takim razie ta skóra, której odgłos rozbrzmiewa w całym Kur, to strach... albo raczej coś dużo subtelniejszego i bardziej skomplikowanego, co jedynie można porównać do lęku. Może jednak potrafię wyrazić słowami to, co teraz czuję, patrząc na mi- sternie ozdobioną skórę? Przerażenie? Tak, ale nie boję się tego co niewy- rażalne, nieokreślone. Myślę, że przeraża mnie to, co trzeba powiedzieć, czemu musimy stawić czoło, nazwać, żeby nas nie zniszczyło. Niektóre sprawy, stwierdził mój dziadek, lepiej zostawić niedopowiedziane. Innych natomiast, dodałbym, nie można nie spisać. Mogę tylko powiedzieć, że stoję w piekle i słyszę pieśń wszystkich potę- pionych, umierających dusz, które wydały ostatnie tchnienie zdjęte bez- granicznym strachem, od paleolitu do współczesności. I właśnie to mnie przeraża, bo wiem, że kiedy opuszczę to miejsce, część jego wezmę ze sobą, tak jak przede mną mój dziadek. Może będzie mnie prześladowało, doprowadzi do obłędu jak tamtych. Ale jedno wiem. Nie pozostawię tego dźwięku niezapisanego. Jack Carter Kur, 1999 ERRATA Nad jamą z czaszkami - Spójrz - mówię z przejęciem, pstrykając palcami, żeby ściągnąć uwagę Puka, który gdzieś błądzi wzrokiem. Na stalowej kracie znowu zasłaniającej dół z czaszkami, które z braku lepszego pomysłu odłożyłem na dawne miejsce, leży otwarta Księga. Nie ma sensu wyprawiać im pogrzebów, wypowiadać pustych słów nad szczątkami nieznajomych; w najlepszym razie mieliby płytki grób, sa- motny i nieoznaczony, więc uznałem, że lepiej umieścić czaszki z powro- tem w krypcie, razem z mnóstwem innych. - Spójrz na te poziomice i na małe zawijasy przy co piątej z nich. To na pewno oznaczenia wysokości. Tutaj lepiej je widać. Przerzucam kilka stron dalej, do mapy, która przedstawia Górę Zapo- mnienia mniej więcej w całości. Liczby, choć ich zapis zmienia się wraz z ukształtowaniem powierzchni, tak że w jednym miejscu wyglądają jak pseudocyrylica, a gdzie indziej jak arabskie, nie jest trudno zinterpretować. Odniesienie ich do punktów w terenie, uporządkowanie, rozpoznanie systemu numerycznego nie wymaga dużo pracy, co najwyżej może chwilę potrwać, ale czego mamy w Welinie dużo, jak nie czasu? - Widzisz, jak liczby rosną przy kolejnych poziomicach, w miarę jak posuwasz się do środka? - Zadziwiające - mówi Puk. - Masz na myśli, że to jest... mapa? Piorunuję go wzrokiem. - Tak. Ale ta mapa jest zła. I zaczynam pokazywać nieścisłości. Nie ma ich wiele, to prawda, jednak są: pasmo, które wyrasta tam, gdzie nie powinno, dolina o zboczach bardziej stromych niż w rzeczywistości. Różnice przypisałem temu, że warstwa śmieci pod nami jest w niektórych miejscach grubsza i maskuje prawdziwe ukształtowanie terenu. Liczby są niewłaściwe. - Widzisz, do środka rosną bardzo szybko. Pomyślałem, że to kwestia użycia dziwnej skali, ale już nie jestem tego pewien. Na tych stronach trafiłem na kilka dziwnych systemów liczbowych. Ten na pierwszy rzut oka jest podobny do sumeryjskiego układu szesnastkowego, o podsta wach 6 i 60, 360 i... Puk kręci palcem w powietrzu: streszczaj się. — Rosną wykładniczo - dodaję. — Liczby rosną wykładniczo, a ten mały znaczek na szczycie nie jest jakimś cholernym punktem triangula cyjnym, jak sądziłem, tylko cholernym symbolem nieskończoności. Puk patrzy na wierzchołek. Choć monstrualnie wielka i przytłaczająca, Góra Zapomnienia nie jest aż tak wysoka. — A ten mały symbol tutaj to po prostu minus - wyjaśniam na koniec. Puk i ja patrzymy na siebie, a potem wolno przenosimy wzrok w dół. Obaj myślimy o bardzo wielkiej dziurze, którą mamy pod stopami. Zmierzch na Górze Zapomnienia — Ona może być pełna — mówię. — To pieprzona bezdenna dziura - stwierdza Puk. -Jak może być pełna? Pędzimy granią, wóz trzęsie, kołysze na boki, podskakuje, ja przebieram palcami w rękawicach jak szaleniec bębniący w pianino, wyciskając ze skrzydlatego pojazdu maksymalną szybkość. Wyobrażam sobie, jak groteskowo i gotycko musi wyglądać nasz turkoczący wehikuł. Zupełnie jakbyśmy gnali powozem przez Transylwanię, uciekając z zamku Draculi. — Są różne poziomy nieskończoności — mówię. — Powiedzmy, że dziura jest nieskończenie głęboka, więc potrzebujesz nieskończonej ilości gówna, żeby ją zapełnić, a to trwałoby nieskończoną ilość czasu, więc dziura teoretycznie nigdy nie będzie pełna. — Nie jest pełna? A powiedziałeś, że może być. Jack biegnie za nami z wyciem, skacze z garbów na pagórki, pokonuje krzaki jak płotki, omija drzewa, ścina zbocza, po których my musimy la- wirować. Nie wiem, jakim cudem udaje mu się dotrzymać nam kroku. — Przypuśćmy, że jest nieskończona liczba światów, wszystkie pro- dukują nieskończoną ilość gówna i jednocześnie wrzucają je do dziury. W takim razie nie trzeba wcale dużo czasu, żeby dziurę zapełnić. — Więc jest pełna? — pyta zdezorientowany Puk. Wóz ślizga się po rumowisku, kiedy z pełną prędkością biorę ostry za- kręt. Góra znajduje się teraz na wschód od nas, a my kierujemy się mniej więcej na zachód. Nadłożymy drogi, ale minie też wiele dni, zanim przy tej szybkości dziura zniknie spod naszych stóp. Miła byłaby świadomość, że jest pełna. Myślę o innych światach Welinu, o Weldzie Wieczorów, Górze Zapo- mnienia, Ryfcie, Zatoce Popołudnia. O małych wioskach, o dużych miastach, o archipelagach kontynentów, przez które podróżowałem tak długo, że — raptem to sobie uświadamiam — nie wiem, o ile jestem starszy. Chryste, od jak dawna Puk mi towarzyszy? Często rozważałem hipotezę, że Welin jest nie tyle wiecznością, ile sumą wszystkich możliwych wieczności, że wszystkie nieba, których pragniemy, są tutaj, podobnie jak piekła, których się boimy, ale na górze nie ma nikogo, kto zadbałby o to, żebyśmy trafili we właściwe miejsce. I może wszystkie te wieczności wyrzuciły swoje śmieci do bezdennej dziury pod Górą Zapomnienia, a my niepotrzebnie panikujemy. - Więc jest pełna? - naciska Puk. - Cóż... - Nie. Żadne „cóż". Nie chcę słyszeć żadnego „cóż". - Możliwe, ale powinno zostać w niej jeszcze trochę miejsca — mówię w końcu. Zaczynam snuć rozważania. Jeśli dziura jest pełna, to oznacza, że śmieci sięgają, powiedzmy, na metr, dwa metry, trzy metry w dół, aż do samego dna. Ale gdyby nagle spadły dwa razy niżej, niż są, czyli z jednego metra na dwa, z dwóch na cztery i tak dalej, wtedy zwolniłoby się miejsce na kolejną nieskończoną porcję śmieci, ponieważ dziura jest nieskończenie głęboka. Nie można zatem powiedzieć, że to wykluczone. Przed nami zachodzące słońce płonie na horyzoncie Weldu jak pożar buszu, a za nami gęstnieje szara mgła zmierzchu, niebo przybiera fioletową barwę, wokół Góry Zapomnienia zbierają się czarne chmury niczym armia wezwana przez generała kolosa, gotowa do marszu. 7 ZEU S IRAE O małżeństwie i macierzyństwie — Prosimy — mówi Maclean. — Dziękuję, dziękuję. Chciałbym jeszcze raz powtórzyć, jaki to zaszczyt, że pani Pankhurst i pani Messenger są tutaj z nami. Niewiele kobiet zdziałało tyle w sprawie powszechnego prawa wyborczego co pani Pankhurst, więc teraz bez dalszych peanów ustępuję jej miejsca i oddaję głos. Tłum znowu klaszcze i wiwatuje, a pani Pankhurst wchodzi na małe podium Labour Club i patrzy na salę wypełnioną po brzegi. Ludzie siedzą na składanych metalowych krzesłach, stoją pod ścianami. Morze ludzi, tak, Seamus chciałby w nim utonąć, bo może jedynie patrzeć na Annę stojącą na scenie za panią Pankhurst i mieć nadzieję, że ona go nie widzi. Jest za blisko podwyższenia, z boku sali, za facetem w czapce z daszkiem. Rękę trzyma w kieszeni kurtki i bawi się pudełkiem zapałek, jak zawstydzone dziecko kopiące piasek. — Najpierw wysłuchajmy tej kobiety — zaczyna pani Pankhurst. — Niech opowie nam o swoim strasznym losie. A potem od ciebie niech się dowie o reszcie, syczą bitmity w uchu Seamu- sa. Labour Club na moment znika i znów się pojawia. Zamknijcie się, myśli Finnan. Wy nie istniejecie naprawdę. Oto co jest, kurwa, prawdziwe. Pankhurst zwraca się do Anny z cichymi słowami współczucia, zachęty. — Musisz to zrobić dla wszystkich sióstr uginających się pod patriar- chalnym jarzmem i z wielu innych powodów. Pamiętaj, że warto pocier pieć, nawet zapłakać nad swoimi nieszczęściami, jeśli to wzbudzi współ czucie w słuchaczach. Anna kiwa głową, cicha i zdenerwowana, zbiera się na odwagę, a kiedy występuje do przodu, Seamus widzi iskry, które dobrze zna. — Nie wiem, jak znaleźć siłę — zaczyna Anna — żeby wam się zwierzyć, ale spróbuję w prostych słowach dać wam to, o co prosicie, choć wstydzę się nawet o tym mówić, o... burzy zesłanej przez świętych, która zmiotła całą moją godność. I Anna opowiada tłumowi o swoim wspaniałym, szlachetnym an- gielskim oficerze, dżentelmenie, bohaterze wielkiej wojny, o arystokra- tycznym sposobie bycia i powściągliwych manierach. Seamus słucha, oparty plecami o ścianę. Nie wszystko do niego dociera, bo jest zbyt zajęty wspominaniem, w jaki sposób opowiadała mu tę historię na plaży w Inchgillan. — Och, Seamusie, co wieczór przysyłał mi liściki, a czytając je, słysza łam jego głos i gładkie słowa, którymi próbował mnie zmiękczyć. Musisz mnie zrozumieć. O wielce szczęśliwa panno, pisał, po co wiecznie trwać w panieństwie, skoro twoim losem może być korzystne zamążpójście. Rozpaliłaś serce diuka, przebiłaś je strzałą miłości i teraz on jedynie pragnie być z tobą. Anno, moje dziecko, moja droga, moja gołąbko, nie gardź książęcym łożem. Idź na łąki Lerny, do stajni wspaniałej posiadłości swojego ojca, a ja spotkam się tam z tobą, bo pragnę cię zobaczyć, Anno, nasycić oczy twoim widokiem. Po tych listach przez całe noce była w rozterce, aż... Pewnego dnia stwierdziła, że jest w ciąży, a jej prześwietny narzeczony zaginął w trakcie głupiej chłopięcej przygody gdzieś na odludziu. Ludzkość o argusowych oczach — Odważyłam się powiedzieć ojcu o marzeniach, które nie dawały mi spać po nocach, a marzyłam tak samo jak każda młoda dziewczyna: o małżeństwie i macierzyństwie. Była głupia, o tak. Nie powinna była pozwolić, żeby jej to zrobił, po- winna zaczekać, tak, powinna zaczekać, ale miała pierścionek na palcu — tyle że na niewłaściwym — i... popatrzyła na Finnana, któremu zimny wiatr mierzwił włosy, wyciskał łzy z oczu... i spytała: To nie pierwszy raz, prawda, Seamusie? Enoch Messenger próbował wszystko naprawić, choć córka przyniosła im taki wstyd. Usiłował wytropić rodzinę albo przyjaciół szlachetnego bohatera, dotrzeć do jego korzeni. Nikogo nie znalazł. Wysyłał list za listem do jego dowódcy, do kolegów, o których Carter kiedyś wspominał, rozrzuconych po świecie, od dębów nad Dordogne po Pytłio. Chciał się dowiedzieć tego, co konieczne, żeby postąpić właściwie według strażników tradycji. Ale odpowiedzi, które do niego przychodziły, były niejasne, dwuznaczne, zagadkowe. Nikt nie widział narzeczonego Anny. — Aż ostatnio ojciec dostał list, jednoznaczny i ostry jak rozkazy wydawa- ne żołnierzom, mówiący wprost, że wstyd córki jest tylko jej wstydem. Wspaniały, szlachetny człowiek, oficer i dżentelmen, nigdy by nie... ni- gdy... To ja kłamię, więc jeśli ojciec dba o reputację swojej rodziny, powi- nien postąpić jak należy, czyli pozbyć się hańby, wypędzić córkę z domu i z kraju, jeśli nie chce stracić dobrego imienia. Wysłano ją więc, żeby urodziła dziecko, żeby poszła na kraniec świata, szepczą bitmity. Patrząc na Annę, która stoi na podium, Seamus widzi ją taką, jaka jest teraz, ale nakładają się na nią inne jej obrazy niczym odbicia w szybie. Dostrzega trochę młodszą dziewczynę, ale z tymi samymi rudymi włosami i piegowatą twarzą, w skórzanej kurtce pilota albo mo- tocyklisty zapinanej na zamek błyskawiczny. Jest też druga Anna, ubrana w prostą białą szatę, jak grecka dziewica z dawnych czasów. Trzy istoty: z przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Seamus trze oczy, mruga, za- myka je, palcami ściska garb nosa, starając się zapanować nad nerwami, nie dopuścić do ataku, jakie miewał dawniej. Kiedy otwiera oczy, świat jest znowu normalny, bez duchów szepczących w głowie. Finnan odzys- kuje spokój. Wbrew swojej woli, opowiada dalej Anna, zmuszony przez zapowiedź krytycznych spojrzeń podobnych do ognistych błyskawic, odwieczne po- rządki zaprowadzone przez wytwornych książąt i damy, ojciec wypędza ją na poniewierkę, wyrzuca z domu, jakby nagle zmieniła się w rogatą bestię. Krowa Anna. Spocona, brudna maciora w rui, niezamężna matka, niewolnica własnej chuci jak zwierzęta parzące się w oborze. — Stoję teraz przed wami — mówi Anna — chłostana batem ostrych języków, słowami, które kąsają jak gzy, przepędzana z kraju do kraju. W sali panuje cisza. Niektórzy, zauważa Seamus, mają niepewne miny. Może są socjalistami, może wierzą w walkę klasową i pokrewieństwo dusz uciśnionych na całym świecie: Irlandczyków, czarnych w Ameryce, sufra- żystek, lecz pozostaje jeszcze kwestia przyzwoitości i smaku. Chłopak musi się wyszaleć, ale panna, która zachowuje się swobodnie, jest zhańbiona. Są mężczyźni, którzy uważają, że kobieta powinna mieć prawo głosu, ale jej miejsce jest w domu, i są baby cmokające z naganą na dzierlatkę, która pozwoliła, żeby chłopak zadarł jej spódnicę. Lecz w sali panuje cisza. To całkiem inna historia, kiedy stoi się twarzą w twarz z młodą dziewczyną wypędzoną z domu z małym synkiem, która nie ma się gdzie podziać. Jezus zapłakał, myśli Seamus. Jak to możliwe, żeby łagodny pasterz miał tak gwałtowne usposobienie? Czy to nie On czuwa nad każdym naszym krokiem, choć jest martwy? Bitmity szepczą mu do ucha o ludzkości o ar- gusowych oczach i pawiej dumie, a Finnan dyskretnie wyjmuje piersiówkę z kieszeni i pociąga z niej mały łyk. Wciąż pamięta własną reakcję na opo- wieść Anny, pamięta, jak jego umysł szalał, podczas gdy z jej ust wylewał się potok słów o tym, co było i co mogło być, zanim wszystko poszło źle, zanim biedny Thomas umarł, przed wojną, przed jej cholernym angielskim oficerem, przed jego chorobą, wiosną w Lernie. Wiosna w Lernie. Lato nad Sommą. Teraz jest jesień, jesień w Glasgow, brązowe, czerwone, pomarańczowe i żółte liście wyglądają jak złote w zachodzącym słońcu. — Oto moja historia — kończy Anna. — Och, Seamusie, rozmawiaj ze mną - poprosiła, kiedy zapatrzył się w ocean. -Jeśli masz coś do powiedzenia, po prostu to powiedz. Mów do mnie. Nieważne, czy mnie zaboli. Zasłużyłam na to, Seamusie. Proszę, powiedz coś. — Położyła dłoń w rękawiczce ze skórki cielęcej na grzbiecie jego ręki. — Nie szukam pocieszenia, Seamusie. Fałszywych słów i uda- wanego współczucia, tylko... Nigdy mnie nie okłamałeś. Nigdy nie kła- małeś. W jej oczach dostrzegł pytanie, którego nie zadała na głos. Co ze mną będzie, Seamusie? — Kłamstwa to najokrutniejsza choroba — dodała. W jego czarnych źrenicach — O nie. Niestety, dość tego. Powietrze w sali sprawia wrażenie, jakby wibrowało, Anna stojąca na podium rozpływa się, Pankhurst i Maclean również, zostaje tylko aksa- mitna kurtyna za ich plecami, transparent witający mówców, czerwona flaga i Union Jack po obu jego stronach. Publiczność migocze jak miraż na pustyni, jak powietrze nad rozgrzaną asfaltową drogą w upalny letni dzień. — Nigdy nie sądziłyśmy, że usłyszymy opowieść tak pełną okrucień stwa - szepczą bitmity - o potwornych cierpieniach i nieznośnych udrę kach. Seamus Finnan przepycha się przez duchy i odbicia wspomnień, aż do- ciera na środek pokoju. Stoi tam tylko jedno krzesło, składane metalowe krzesło otoczone kręgiem białej soli. Gdy Finnan kładzie rękę na oparciu, czuje szczypiące zimno pod palcami. Jego oddech paruje, tworzy w po- wietrzu białe, wirujące kłębki. Seamus siada na krześle, zamyka oczy. — Twój a miłość to obosieczny miecz—szemrzą głosy.—Ziębi nasze dusze. Otwiera oczy. W rzeźni jest jasno i chłodno. Chryste, myśli Finnan. Nie wspominał Anny od lat, od dziesiątków lat. Henderson stoi w drzwiach, plastikowe pasy kołyszą się jak fałdy za- słon, on sam, odwrócony plecami, rozmawia cicho z nieobecnym pod- władnym albo przełożonym, ręką dotykając słuchawki zakładanej do ucha. Seamus wychwytuje strzępy zdań: są postępy, fizycznie stabilny, tak, nie, MacChuill, trzeba go obserwować, mogę zapewnić, może tak, nie mogę na nim polegać, pod kontrolą. W jego tonie i postawie Finnan wyczuwa napięcie. -Jest pan pewien? - Henderson mówi wolno i wyraźne, jak wtedy, gdy oczekuje się w zamian jasności. - Ta... historia z bitmitami może nam tutaj jakoś zaszkodzić? Zerka przez ramię, ale Finnan opuszcza powieki i mamrocze coś jak człowiek w delirium. Henderson odwraca się uspokojony. — Dobrze. Tak, sir. Sądzę, że jest prawie gotowy. Metatron, myśli Seamus. Jeśli za tym wszystkim stoi Przymierze — a Hen- derson z daleka cuchnie nim tak, że robi się niedobrze — za sznurki musi pociągać Metatron. Ostatnio największe szychy były zaangażowane w Wojnę. Anioły z ognistymi mieczami chodziły po Jerozolimie. Obóz Suwerenów w Falludży został starty z powierzchni ziemi przez eksplozję. Trzęsienie ziemi w Iranie. Incydent nuklearny w Korei Północnej. Wojna aniołów to nie są dwie armie stojące naprzeciwko siebie po dwóch stronach pola bitwy. Nie. To korespondent w płowej kamizelce kuloodpornej i siatkowym hełmie mówiący prosto do kamery. Finnana zatkało, kiedy spojrzał w oczy tego człowieka i zobaczył znak enkin w jego czarnych źrenicach jak łebki szpilek. Choć obraz zamazywał się z powodu przerywania łączy przez zagłuszacze ekstremistów, Finnan odczytał imię w jego pustym spojrzeniu. Azazel, anioł śmierci, patrzył na wirtualną publiczność, gładki jak koktajl mleczny, i celowo pokazał swoją duszę światu, żeby każdy enkin z Przymierza czy inny wtajemniczony zrozumiał przekaz. Teraz my rządzimy. Tak więc jest całkiem jasne, czym ostatnio zajmują się Gabriel, Michał, Azazel i ich sługusy, wszyscy mali Hendersonowie. Ścigają Suwerenów. Ale Metatron w przeciwieństwie do nich nie jest agentem działającym w terenie. Jego działka to informacja i analiza. Intel i przechwytywanie. Bitmity. Seamus patrzy na swoją otwartą pierś i zastanawia się, dlaczego dali mu chwilę wytchnienia, szansę, żeby przejrzał ich zamiary. — Niestety, taki los dziewczyny — syczą bitmity. — Drżymy, widząc stan Anny. Gdybyśmy miały ciało, modliłybyśmy się, żeby fatum nie zesłało nam męża z niebios, nie kazało dzielić łoża z diukami. Znowu współczujące słowa. Przy odrobinie praktyki może nawet zda- łyby test Turinga, ale Seamus ani przez chwilę nie daje się zwieść ich pieprzonymi krokodylowymi łzami. Jest gotów przyznać, że małe maszyny Metatrona są dostatecznie zmyślne, żeby rozwinąć w sobie rodzaj... ciekawości? Może. Ale empatii? Nie. To część planu Metatrona. Obnażyć go, rozłożyć na części, zmiękczyć. Anna to tylko rana, którą chcą na nowo rozjątrzyć. - Wasze łzy i obawy są przedwczesne - mówi. - Zaczekajcie, aż usły szycie resztę. — Opowiedz nam — proszą. — Dlaczego chcecie wiedzieć? Dlaczego miałbym wam cokolwiek opo- wiadać? - Lepiej dla chorego, jeśli wie, jakie cierpienie go czeka. Małe dranie musiały nauczyć się sztuki enkin, żeby nigdy nie udzielać prostych odpowiedzi, myśli Seamus. Mówić zagadkami. Nigdy się nie zdradzać. Nie dawać wrogowi niczego, co mógłby wykorzystać przeciwko nim. - Spełnienie naszej poprzedniej prośby uzyskałyśmy od ciebie z ła- twością, bo najpierw zapytałyśmy o jej własną relację o ciężkich przeży- ciach. Teraz chciałybyśmy się dowiedzieć, jakie jeszcze cierpienia musi znieść ta młoda kobieta. - Anna? A co was obchodzi moja przeszłość? Co się stało, to się nie odstanie. - Czas w Welinie nie jest taki prosty. To zdanie budzi pewne wspomnienia. Seamus nie może sobie przypo- mnieć, kto wypowiedział podobne zdanie, a po chwili... Tak. Phreedom w kościele, po tym, jak pojechała do Asheville za Thomasem, poszła do Eresz, udała się do piekła i wróciła z... Bitmity pełzną po jego piersi, a on patrzy na chaos stale zmieniających się wzorów wewnątrz wzorów. Poszarpana, otwarta rana wygląda teraz jak żuk Mandelbrota, do którego dodano kilka nowych wymiarów. Co się uzyska, łącząc krew królowej zmarłych z atramentem Bożego skryby, bitmitami Metatrona i magią ze szklanych słoiczków Eresz? Otrzyma się coś, dochodzi do wniosku Finnan, co może kiedyś było żywe, ale tak dawno temu, że już zapomniało, jak to jest, albo coś, co nigdy nie żyło, aż tu nagle zaczyna myśleć i próbuje zrozumieć dziwny świat ludzi z jego wojnami i rewolucjami. I być może dzieci Enocha, uwięzione między protokołami Przymierza a mrocznymi popędami istot bojących się śmierci, jednak wykształciły w sobie rodzaj empatii. Albo po prostu się jej nauczyły. - Opowiedz nam — proszą. - Więc słuchajcie - mówi Finnan - i weźcie sobie moje słowa do serca. Opowiem wam, gdzie kończy się podróż. Albo gdzie się zaczyna. Zaranie czasu Phreedom odwraca się ku wschodzącemu słońcu. Odcienie różu zalewają bezkresne połacie nieuprawnych ziem, które przemierzają od kilku lat, tereny należące do ludzi, którzy nazywają siebie nomadami kos, mieszkają w wozach o wiklinowych dachach i z daleka strzelają z łuków do wędrowców. Ta część Welinu to kraina prymitywna, ale dzięki temu bardziej stabilna niż inne światy, w których bywali; nie ma płonących miast, splądrowanych sklepów, korków spowodowanych przez uciekają- cych, chowania się w bramach, kiedy w górze przelatuje anioł o szeroko rozpostartych srebrnych skrzydłach, z paralizatorem, z którego razi tłumy, ściera je w proch. — Co jest? — pyta Don, zatrzymując konia u jej boku. Jezu, ależ brakuje jej motocykla! Szkapy są tak cholernie niewygodne. Za to Don najwyraźniej czuje się w tej nowej erze archaicznej jak ryba w wodzie. — Uważaj — mówi Phreedom. — Kalifowie po lewej. Don zsuwa paralizator z ramienia, przeszukuje wzrokiem horyzont. Po prawej stronie urwiska opadają do huczącego morza. Przed nimi wąski szlak biegnący wokół cypla prowadzi na szeroką i pustą równinę, którą oświeda nisko stojące słońce częściowo przesłonięte różowymi chmurami. Po lewej są skały porośnięte mchem i niska roślinność; tu i ówdzie widać kalifów. Phreedom nazywa ich tak z powodu dziwnych turbano-podobnych nakryć głowy i spiczastych bród, ale to dziki lud; technika z epoki żelaza i lekceważenie prawa gościnności. — Tylko bądź ostrożny. - Tylko bądź ostrożna — mówi Don. Phreedom patrzy na rzekę Buta wijącą się przez wąwóz. Dobra nazwa, zważywszy na idiotyczną dumę, jakiej wymaga próba przejścia nad jej wezbranym nurtem po chwiejnym moście linowym, który trzeszczy i kołysze się pod nogami. Phreedom robi kolejny ostrożny krok, stawia nogę płasko na desce śliskiej od mgiełki, która otacza mały wodospad ciurkający gdzieś z góry małym strumykiem, jakby deszczówka spływała rynną z dachu katedry i tryskała z ust gargulca albo z odkręconego kranu ciekła strużka, ale taka ilość wilgoci w zupełności wystarczy, żeby zmoczyć spróchniałe, omszałe drewno. Spadająca woda kotłuje się w dole i skrzy. Całe szczęście, że Phreedom nie ma lęku wysokości. Po drugiej stronie przepaści wznosi się masywne szare cielsko o białym wierzchołku i zboczach pociemniałych od wielu innych kaskad; to woda z rozpusz- czonego śniegu pokrywającego szczyt. Góra przypomina giganta, który wstał z morza i teraz jego szerokie plecy, pokryte skórą grubą jak u noso- rożca, ociekają wodą. — Nie martw się o mnie - mówi Phreedom. Tydzień, żeby dotrzeć na wierzchołek, ocenia, opierając się na mapach i własnym doświadczeniu. Nie ma nic przeciwko wspinaczce; zawsze lubiła góry, przebywanie wśród gwiazd, gdzie powietrze jest rzadkie i czyste. Później na południe, w region oznaczony na mapach jako Mascara -z jakiegoś powodu Phreedom wyobraża sobie dżunglę pełną Amazonek nienawidzących mężczyzn - i dalej wzdłuż Thermidora do Psalmydeus, usadowionego na poszarpanym wybrzeżu najeżonym ostrymi skałami, o które morze rozbija się z powitalnym hukiem, zapraszając odważnych żeglarzy do portu znanego jako zła macocha statków. — Nadal uważasz, że Psalmydeus to dobry pomysł? — pyta Phreedom. — A jeśli jego mieszkańcy są równie wrogo nastawieni jak wszyscy inni? — Wtedy na pewno chętnie wyprawią nas w dalszą drogę — odpowiada Don. - Cieszę się, że nareszcie jesteśmy w drodze - mówi Phreedom. Za nimi Przesmyk Chimeryjski wygląda jak szorstki kamienny mur, bo dwa tworzące go cyple prawie się stykają ze sobą. Nie jest to naturalna formacja, raczej grobla pretendująca do miana tamy, ale z wąską, łukowatą bramą między wielkim jeziorem a wodami, po których żeglują. Właściwie nie wiadomo, czy to w ogóle jest cieśnina; na mapach nie ma wyraźnie zaznaczonych granic zimnego jeziora, które zostawili za sobą, ciepłego morza, po którym teraz płyną, i dwóch lądów oddzielających je jak nie do końca zaciągnięte kurtyny. Widać tylko ogromne X, które dzieli terytorium na ćwiartki: wody na północy i południu, lądy na wschodzie i zachodzie. Mogą to być dwie gigantyczne wyspy albo dwa słone jeziora złączone pośrodku jak pętle symbolu nieskończoności czy cyfra osiem. Zbieracze muszli, od których dostali wskazówki, mówią o Przesmyku Chi- meryjskim, a na mapach nawigacyjnych żeglarzy z małych handlowych parowców - jak ten, którym płyną teraz - widnieje nazwa Cieśnina Maes- toso, zdradziecka płycizna, której pokonanie wymaga dzielnego serca. Na murach Phosphorusa, które zostawili za sobą, miasta zbudowanego na przesmyku jak sklepy i domy na moście w średniowiecznym Londynie albo we Florencji, ludzie nadal wiwatują. Phreedom zastanawia się, jak długo przetrwa fama o ich wizycie. Don słyszał dzieci śpiewające na ulicy kołysankę o żołnierzu i księżniczce, którzy wyruszyli na poszukiwanie zarania czasu. Od śmiecia z przyczepy do księżniczki Anestezji, myśli z ironią Phreedom. Ale ci ludzie nawet nie potrafiliby wyobrazić sobie świata, w którym istnieje coś takiego jak Slab City, a wśród tutejszych poławiaczy, żeglarzy i handlarzy rybami każda kobieta z jej niezależnością musi wydawać się księżniczką. Don oczywiście burczy: - Myślą, cholera, że jestem twoim ochroniarzem. Phreedom mruga i pyta: — A nie jesteś? Zastanawia się jednak, o co chodzi z tym zaraniem czasu, skąd wzięła się plotka. Zdaje się, że wieść o nich dociera pierwsza. W niektórych miejscach witano ich jak bohaterów, urządzano święto na ich cześć. Ludzie z Równiny Europejskiej życzą wam szczęścia w poszukiwaniach. Kontynent Ash jest tam. - Nie zamierzasz przyłączyć się do zabawy? - pyta Don. Grupa młodych mężczyzn, w tym pan młody w złotym wianku na gło- wie, tańczy w kręgu i śpiewa hymn pochwalny do słońca, a kobiety wirują wokół nich jak derwisze, śmieją się i rozrzucają płatki kwiatów. Starsze pokolenie zamężnych i żonatych stoi w szerszym kole, klaszcząc do rytmu tam-tamów i dudnienia instrumentu przypominającego kontrabas. Zespół wystrojony w tuniki, białe spódnice, czerwone szale i jedwabne pasy, który na scenie wykonuje radosne, tradycyjne tańce z okrzykami i pohukiwaniem, kojarzy się Phreedom z Cyganami, Żydami i Grekami. Wprawdzie tutaj nie tłuką kieliszków ani talerzy, ale depczą stare zabawki państwa młodych, symbolicznie niszcząc ich dawne życie, żeby mogli rozpocząć nowe, dorosłe, jako małżonkowie. Phreedom patrzy na zmasakrowanego drewnianego dobosza, który leży przed nią na stole: oderwana głowa, ręce i nogi połamane, ale nadal połączone plątaniną sznurków. Zgodnie z tradycją goście zabierają ze sobą po jednej zepsutej zabawce na pamiątkę minionego dzieciństwa. - O cb chodzi? - pyta Don. Phreedom potrząsa głową. Jej drink - jakiś miejscowy sfermentowany napój mleczny — stoi nietknięty obok zniszczonej lalki. — Chcesz znać prawdę? — mówi. - Nie wiem. Ale wie. Wie, że nie ma znaczenia, czy Jack to syn Finnana, aniołów Przymierza czy jednego z wielu klientów, z którymi pieprzyła się za pie- niądze, żeby jakoś przeżyć. Należał tylko do niej. Nie powinna pozwolić, żeby go jej odebrali. Bajka o Nowym Jorku - Nie zamierzam pozwolić, żeby mi go odebrali. Pojadę daleko, bardzo daleko. Do Ameryki. Wyobrażasz sobie, Seamusie? Nowy Jork. Mówią, że jest wspaniały, pełen szklanych wież sięgających nieba. Pojedziemy tam, ja i Jack, i będę wszystkim mówić, że jestem wdową. Będę ubierać się na czarno, tak, Seamusie, właśnie tak zrobię. A Jack nie będzie nosił na sobie piętna hańby. - Uśmiecha się ze smutkiem. - Wieże ze szkła i biedna wdowa z chłopcem o imieniu Jack. To brzmi jak bajka, prawda? Siedzą na brzegu sceny, sala już jest pusta. Chryste, wymagało od niego trochę odwagi, żeby nie ukryć się w tłumie, nie schylić głowy i nie wy- mknąć się przez drzwi, żeby nie zniknąć, uciec byle dalej, dalej. Zaczekać tutaj, aż tłum się przerzedzi, ona go zobaczy i będą patrzyli na siebie, nie wiedząc, co powiedzieć. Myśli o jej podróży do Nowego Jorku przez wzburzone morze smutku i chce ją zatrzymać, wykrzyknąć: Oszalałaś?! Jak poradzisz sobie tam sama, bez kogoś, kto by o ciebie zadbał? Nie masz pojęcia o zgryzotach, które czyhają na twojej drodze jak wielka góra lodowa. Nie możesz tak po prostu uciec! — Będzie ci ciężko — mówi. — Ty z małym synkiem, zdana tylko na siebie, i w ogóle. Ale za co ona ma żyć tutaj, w kraju, gdzie niezamężna matka powinna rzucić się z najbliższego urwiska do morza? I tak robią, topią się, żeby znaleźć wybawienie. Potem ludzie mówią: jaka szkoda i biedna, biedna dziewczyna, a w głębi duszy dodają: może lepiej dla wszystkich i dla niej, że umarła, zamiast cierpieć do końca swoich dni, a poza tym trzeba myśleć o dziecku; przynajmniej nie zazna hańby. Bzdury, myśli Seamus. — Będzie ciężko, ale jeśli... Szuka odpowiednich słów. Jeśli chcesz, pojadę z tobą. -Jeśli... Jeśli mnie chcesz, pojadę z tobą. -Jeśli... Anna kręci głową.. — Teraz jest inaczej, Seamusie. Już nie ma ciebie i mnie. Nie ma ciebie, mnie i Thomasa między nami... tak jak kiedyś. Teraz liczy się tylko Jack. - Nowy początek. Jasne, dziewczyno, czasami bajki się sprawdzają. Jestem pewien. Ma taką nadzieję. Modli się o to. Nie chce wierzyć, że Bóg jest tylko kolejnym przebrzydłym tyranem jak wszyscy inni i brutalem, który wciąż rzuca ludziom kłody pod nogi i gmatwa ich losy. Myśli, że to tylko nieodpowiedzialność... dziarskiego, młodego bohatera, który nakłania ukochaną, żeby dała mu tę jedną rzecz, zanim zostanie wysłany na front. Nie myśli o tym, że jego dziewczyna będzie musiała tułać się na obczyźnie. Może właśnie tak przyszedł anioł Gabriel do świętej Marii, jako żołnierz z plakietką na szyi, któremu zależy tylko na jednej nocy miłości, zanim wróci, żeby walczyć z wężem, i nie myśli o rzezi niewiniątek, ucieczce do Egiptu ani o biednym ukrzyżowanym chłopcu i jego szlochającej matce. Żeby tak umiał ją jakoś pocieszyć. - „Ó, gorzki to zalotnik! Coś tu usłyszała, ma dziewko, to do twoich mąk przygrywka mała"*. - Co ty wygadujesz? — pyta Anna. Seamus robi zakłopotaną minę. - Przeczytałem to gdzieś. Byłabyś ze mnie dumna, Anno, naprawdę. I Thomas pękałby ze śmiechu na samą myśl o tym, że czytam klasykę, i w ogóle. Ale to dzięki Macleanowi. Był wcześniej nauczycielem, wiesz? Powtarza, że najważniejsza jest edukacja. Słowa. Idee. W nich jest moc. Anna potrząsa głową i uśmiecha się z westchnieniem. - Seamus Padraig Finnan. Człowiek ksiąg. Śmieją się oboje, napięcie między nimi słabnie. - Te słowa przyszły mi do głowy, bo to ze sztuki Greka Ajschylosa o ty- tanie Prometeuszu. Znasz tę historię? Pomagał Zeusowi walczyć z jego tyrańskim ojcem, a potem zwrócił się przeciwko niemu, dał ludziom ogień i za karę został przykuty łańcuchami do góry, żeby sępy dziobały jego wnętrzności. - Orzeł - mówi Anna. - Czy to nie był orzeł? - Więc znasz to? - Jasne! Jak, mieszkając z Thomasem, mogłabym nie znać tych wszyst- kich bezsensownych mitów, legend i czego tam jeszcze? Jezu, przecież nie * Ajschylos Prometeusz skowany (przełożył Jan Kasprowicz). mógł się zamknąć, gdy już zaczął mówić, jak nie o sztuce współczesnej, to o Grekach, Grecy to, Grecy tamto... Tak, znam tę historię. Seamus patrzy jej w oczy i nagle uświadamia sobie, że są wyleczeni, że mogą patrzeć wstecz z rozrzewnieniem i śmiać się, czego do tej pory nie byli w stanie robić. Nawet jeśli tylko przez chwilę i jeśli za ich śmiechem kryje się smutek. Sekret Prometeusza - Posłuchaj - mówi Seamus - pamiętasz, jak w sztuce Prometeusza na skale odwiedzają trzy osoby? Stary żołnierz, tytan Ocean, który walczył u jego boku przeciwko staremu Kronosowi. Na końcu pojawia się Hermes przysłany przez szefa, który chce, żeby Prometeusz puścił farbę, bo podobno wie, kto zrzuci Zeusa z tronu, tak jak on zrzucił swojego ojca. Ale nie o nich mi chodzi, tylko o trzecią osobę, która przychodzi między Oceanem a Hermesem, w samym środku sztuki. Dziewczyna, Io. Biedaczka wpadła w oko Zeusowi i ten stary lubieżnik przyszedł do niej w nocy. Oczywiście w końcu to ona cierpi, wysłana na kraniec ziemi, wykopana z domu i kraju. Biedna dziewczyna, okryta hańbą za to, że uwierzyła w coś, co wydawało się piękne i prawdziwe. Anna bierze go za rękę. -Właśnie jej Prometeusz zdradza sekret, bo ona jest ofiarą Zeusa tak samo jak on - ciągnie Seamus. - Jasne, że inaczej widzi jej sytuację i mówi jej to, bo dziewczyna zawsze może się zabić, a on nie ma nawet tego luksusu, tylko bezsensowne cierpienie bez końca. - Uśmiecha się z błyskiem w oku. - Oczywiście robi wokół siebie niepotrzebny szum, bo to jednak nie fair opowiadać takie rzeczy komuś, kto... No dobra, zostałaś zamieniona w krowę i wysłana na koniec świata, lecz spójrz na mnie, sępy dziobią moją pieprzoną wątrobę! Trudno to nazwać taktowną odzywką, nie uważasz? Ale to przecież sztuka, więc można mu wybaczyć, że trochę dramatyzuje. Wszystkich nas ponosi, kiedy mamy kłopoty i zapominamy, że inni też mają swoje. Chodzi o to, że on daje jej do wyboru dwie opowieści. Którą chcesz usłyszeć? O końcu swojego cierpienia czy mojego? Czy to możliwe dla któregokolwiek z nas, pyta dziewczyna. Tak, jeśli pewnego dnia król bogów dostanie kopa w zadek i straci władzę, odpowiada Prometeusz. Ale czy to możliwe, naciska ona. Cóż, to przyjemny obrazek, mówi on, chciałabyś' tak myśleć, prawda? Jak mogłabym nie chcieć po tym, co ten skurwiel nam zrobił, a on na to: Święta racja. A kto go zniszczy? Sam Zeus własną ignorancją i głupotą. Ale jak? Jest pewna młoda dziewczyna, chuchro niepodobne do nikogo, trudno nawet ją dostrzec, bo jest tylko dziewczyną, ale szczególną w sposób, którego królowie i bogowie nigdy nie zauważą, wyjątkową, bo każdy jej syn, rozumiesz, każdy, będzie sil- niejszy od ojca. -1 mówi dalej, że jedyny, który wie, kim jest ta dziewczyna, to on, Pro- meteusz, a on nigdy tego nie zdradzi. Zeus będzie dalej postępował po swojemu, zachowywał się tak samo jak zawsze, uwodził młode dziewczę- ta, potem je rzucał i nikt skurwielowi nie każe za to odpowiedzieć. Do czasu. Prometeusz to wie, ale jego wargi są zapieczętowane. O nie, mogą go torturować, zakuć w łańcuchy na całą wiecznos'ć, ale on nigdy nie zdradzi tego, co wie. I mówi jej, mówi Io, że to jej potomek, jeden z jej potomków go uwolni. - Och, Seamusie, wszystko pokręciłeś. -Jak to? - Znam tę opowieść, ale chodzi o Achillesa. Jego matka jest tą, która będzie miała syna większego od ojca. Ale Zeus nigdy jej nie tknie. Io to zupełnie inny mit, wszystko pomieszałeś, połączyłeś dwie całkiem różne historie, Seamusie. - Nie - mówi Finnan. - To znaczy, wiem, że masz rację. Na pewno masz rację, ściśle biorąc i w ogóle. Ale czy to ważne? Jakie ma znaczenie, kto uwolni Prometeusza; dziecko Io, dziecko jej dziecka czy jeszcze ktoś inny, trzy albo dziesięć pokoleń później? Czy ma znaczenie, że nie to dziecko obali potężnego Zeusa, skoro uwolnienie starego buntownika i zrzucenie z tronu starego tyrana jest właściwie tym samym? Jakie ma znaczenie, że jakiś inny grecki bajarz, ślepy opowiadacz siedzący na rogu ulicy, po- stanawia uczynić Achillesa synem, który jest większy od ojca, bo dzięki temu jego historia staje się ważniejsza? Przysuwa się bliżej. - Anno, jest w tym prawda i ja chyba ją widzę. Znam sekret Prometeu sza i on ma sens, którego brakuje w proroctwach i historiach o bogach, bohaterach i całym tym pieprzonym gównie, przepraszam za wyrażenie. Bo to wszystko bzdury. Zwykłe bajki. Potrząsa głową. - Co za różnica, kto urodzi syna, który będzie większy od ojca? Matka Achillesa czy Io? Dowolna dziewczyna, każda dziewczyna? Dowolna ko- bieta, każda kobieta? Czy nie każdy syn może być większy od ojca? Nie o to właśnie chodzi, czy nie to nas napędza? Trudno nie mieć nadziei, kiedy się patrzy na czysty, uparty bunt malca, który wypluwa sobie płuca, oburzony potworną niesprawiedliwością świata. Wszyscy rodzimy się i od razu podnosimy raban, w każdym z nas jest buntownik. Więc czyje dziecko jest większe od ojca? Powiem ci, Anno. - Ludzkość. Ballada o Seamusie Finnanie - Powiedz jej - szepczą bitmity w jego uchu. - Wyświadcz jej tę jedną przysługę, opowiedz o końcu tułaczki. Nam również. Nie uważaj, że nie zasługujemy na twoje słowa. Pragniemy tylko jednego: zdradź nam, kto cię uwolni. Jak, w jaki sposób? Milczeć! — myśli Finnan. - Gdybym próbował wyjaśnić mądrość, którą przekazała mi moja sta ra matka, utknęlibyśmy tutaj na wieki i niczego byśmy się nie nauczyli. Nie potrafiłybyście, kurwa, tego zrozumieć, nawet gdybym mówił pro sto. Jeśli jesteście szczere, nie odmówię wam i opowiem wszystko, co chcecie. Ale Seamus Finnan siedział na tym krześle, pamiętacie, na skale, oplatany drutami, i tylko w połowie jest teraz Seamusem, a w połowie pieprzonym starożytnym złodziejem ognia. Zastanawia się, jak radził sobie pierwszy enkin. To szaleństwo siedzieć i gadać z ukochaną z 1922 roku i jednocześnie mieć tak jasną wizję tego, co nastąpi - wyraźną jak wspomnienie - że nie wiadomo, co dzieje się teraz. Czy jesteś w przyszłości i na nowo przeżywasz martwą przeszłość, czy w przeszłości wspominasz przyszłość, która dopiero nadejdzie? Czas w Welinie... Czuje ciepłą jelonkową rękawiczkę na swojej dłoni, drut wrzynający się w nadgarstek i zimną kaukaską skałę za plecami. - Oto dowody na to, co mówisz - syczą bitmity - dowody twojej inteligencji, która dostrzega również niewidzialne. W tym cały sęk, myśli Seamus Szamasz Padraig Prometeusz Foresight Forsythe Four Scythes Finnan Finn, gigant Irlandii i gigant świata na pół obudzonego i na pół śpiącego pod marzeniami ludzkości, istota z Welinu i zarazem człowiek z krwi i kości. Bierze bitmity za sługi, które jedynie wypełniają rozkazy swojego pana, używają biednego Seamusa jak wiadra spuszczonego do studni, żeby wyciągnąć sekrety przyszłości z głębin jego przeszłości? A może uważa je za wolnych agentów, którzy jedynie chcą tego, co my wszyscy, zrozumienia siebie samych i tego, co tutaj robimy? U stóp skały siedzi Anna, Phreedom, Io, w długiej białej sukni. Jej długie ciemne włosy powiewają na zimnym wietrze. To Inchgillan czy Kaukaz? Trzyma jego rękę przykutą łańcuchem do skały - Jezu, ale te druty wrzynają się głęboko! - i patrzy na niego w taki sposób, że nie ma znaczenia, czy jest zjawą, czy postacią przybraną przez bitmity, które próbują komunikować się z nim poprzez jego wspomnienia. -Tobie pierwszej, Io, opowiem o tułaczkach, które cię czekają. Wyryj je na tabliczkach swojego serca, bo wiesz, że to, co mówię, jest prawdą. Opowiem ci, co wycierpisz, a jeśli dasz mi jeszcze trochę czasu, dotrę do sedna i zabiorę cię do kresu twoich wędrówek. Opowiem ci wszystko, a jeśli coś będzie dla ciebie niezrozumiałe albo trudne do zrozumienia, pytaj. Postaram się to wyjaśnić. Mam więcej czasu do zabicia, niżbym chciał. Dam ci wszystko, co zechcesz. - Zaśpiewaj nam pieśń, Tam. Balladę o Seamusie Finnanie, dobrze? Phreedom odwraca głowę, patrzy na mężczyznę, który trąca struny gitary i zaczyna śpiewać. — Był sobie pewien młodzieniec, Seamus Finnan się nazywał, poszedł na wojnę, żeby zagrać w wielką grę. Nie było krwi, nie było ognia, ale jego serce pękło po nocy, którą spędził na drucie kolczastym. Słuchała, jak śpiewają o niej. O wszystkich jej podróżach uwiecznio- nych w strofach eposu o przeszłości i przyszłości, o tym, co się stanie, kiedy przybędzie do kraju melasy, w pobliże mówiących dębów w górach Dordogne, gdzie diukowie zasiadają na tronach jako wyrocznie i jedynie podążają szlakami słów wypowiedzianych dawno, dawno temu. Słuchała o Jacku, potomku, synu marnotrawnym, historii opowiedzianej jasno, bez tajemnic, a wszyscy, którzy śpiewają te pieśni, chcą, żeby była słynną narzeczoną boga. Rzeczywistość tutaj, w Welinie, przeobraża się w dziwny sposób, jakby ten bardzo zmienny świat ludzie starali się opisać w najprostszych słowach. Teraz Anna siedzi w tawernie i słucha Ballady o Seamusie Finnanie, ludowej pieśni o młodym Irlandczyku, który poszedł walczyć w pierwszej wojnie światowej. Prawdziwy Finnan nigdy nie lubił mówić o swojej przeszłości, więc kiedy Anna słucha pieśni, po jej plecach przebiega dreszcz. - Nie dla Belgii, nie dla Francji, nie dla Anglii poszedł w ten taniec. Maszerował przez błoto, ogień karabinów i gaz tylko z miłości do słodkiej irlandzkiej dziewczyny. — Jego ukochana Anna miała brata Toma, który lubił bicie bębnów. Kie- dyś w pubie na szalony pomysł wpadł i razem z kolegami z Trinity za- ciągnął się do Dubsów. Tawerna albo raczej pub jest całkiem w guście Finnana, z głowami jele- ni na ścianie, drewnianą figurką indiańskiego chłopca, zrobioną z papier mache kukłą władczyni znienawidzonej za okrucieństwo i nazywanej Żelazną Damą, z zakrzywionym nosem i świdrującymi oczami. Na półkach za barem stoją setki butelek różnych gatunków whisky. W kącie, na drewnianych ławkach wziętych z jakiegoś starego kościoła, siedzą męż- czyźni i grają na gitarze, skrzypkach i bodhranie. Pub nazywa się Uisge Beatha. Woda Życia, wyjaśnia Don. Na zewnątrz wody zatoki Rear siecze ten sam sztorm, który ciskał ich małym statkiem, gdy płynęli wzdłuż wybrzeża. Fale przetaczają się nad wałem nadmorskim Nova łona, przez okno od czasu do czasu widać szeleńca w żółtym płaszczu przeciwdesz- czowym, który brnie wśród Mroku, jeden krok do przodu, dwa do tyłu, machając rękami, żeby odpędzić szary wir mechanicznych, magicznych muszek, bitmitów, przed którymi nie można uciec, choćby nie wiadomo jak daleko się podróżowało. Anna nigdy wcześniej, w poprzednim świecie, nie była w Szkocji ani w Irlandii, ale wydaje się, że jest to mały wycinek celtyckich ziem w głębi Welinu, archipelag na obczyźnie. Wyobraża sobie starożytnych jońskich żeglarzy, którzy trafili tutaj przez rozdarcia w rzeczywistości i wracają do domu z opowieściami o dziwnych zachodnich wyspach, Hebrydach. - Seamus cierpiał, widząc smutną Annę, przysiągł, że zaopiekuje się chłopcem. Wziął ekwipunek i podążył za młodym Tomem. Podążył za nim aż nad Sommę. Trzech albo czterech następnych gości przyłącza się do chóru. - Życie to ciężka sprawa, naprawdę trudna sprawa. Łatwo umrzeć, bo gorzej jest się wykrwawić. Ale najciężej ma ostatni żołnierz, który patrzy na ciała kolegów rozrzucone po ziemi niczyjej. Jest tam miasto — Jeśli coś jeszcze zostało do dodania — nucą chórem bitmity — opowiedz o jej smutnej podróży. Opowiedz o tym, co ma nadejść, albo o przeszło ści. Lecz jeśli skończyłeś, wyświadcz nam przysługę, prosimy. Pamiętaj. Tak więc Prometeusz mówi do Io: - Wędrując przez chaos potopu, przez granice kontynentów, ku pło- nącemu orientalnemu słońcu, dotrzesz do wielkiej równiny z gargantuicz- nymi zbiornikami na wodę, głębokimi studniami w ziemi, gdzie nie do- cierają promienie słońca ani blask księżyca wieczorem i w nocy... Ostrożnie prowadzą konie przez nierówny teren, przez noktowizyjne gogle badają okolicę przed sobą, wyczuleni na wszelkie niebezpieczeń- stwa, na zagrożenia ze strony mieszkańców tej krainy. Dzielnica nędzy rozciąga się wokół nich daleko i szeroko; namioty i budy z blachy falistej i desek przywodzą jej na myśl peryferie miasta Meksyk. Stożki nieczynnych wulkanów wyrastają z plątaniny niebrukowanych ulic oświetlonych przez płonące bańki po oleju, wokół których kulą się mieszkańcy tej poranionej ziemi i gapią się na obcych. Jakiś chłopiec ciągnący wodę z jednej z naturalnych studni nieruchomieje z liną w ręce i patrzy błyszczącymi oczami na srebrny krucyfiks paralizatora przewieszonego przez plecy Dona. Trochę dalej jakiś starzec wzrusza ramionami na ich widok, wylewa wiadro nieczystości do któregoś z licznych otworów i z powrotem zasłania dół kloaczny arkuszem blachy. Phreedom zastanawia się, czy smród jest gorszy teraz, czy wtedy, gdy ze skalnych szczelin wydobywały się siarkowe opary, a pole lawy było niestabilną krainą dziur i cienkich mostów, które mogły się zawalić w każdej chwili. Jadą dalej. Don pogwizduje. - Do końca - powiedziała. Trzy stare bezzębne wiedźmy z szyjami wydłużonymi przez obręcze z kości słoniowej, białe jak łabędzie w księżycowym blasku, siedzą na dywanie przed namiotem, a ich twarze poznaczone bliznami, z tylko jednym okiem na wszystkie trzy, oświetla coś, co wygląda jak kieł dzika i jest jaśniejsze niż księżyc. W jednej z bud przez otwarte drzwi Phreedom widzi trzy kobiety całe wytatuowane w opalizujące smocze łuski, całkiem nagie, tylko z welonami na twarzach. Długie warkocze ozdobione koralikami opadają im na ramiona i plecy. Kiedy ona i Don przejeżdżają obok, jedna z nich rozpościera czarne skrzydła. Ze środka snuje się zapach kadzidła, jednocześnie słodki i zgniły, delikatna trucizna, woń migdałów i zepsutych owoców, drożdży i palonego plastiku. W stosach śmieci grzebią stworzenia większe od kotów, a mniejsze od psów, pod ich złotym futrem widać żebra. Dziobami wybierają odpadki i łopoczą skrzydłami, gdy uznają ten czy inny kąsek za swój. Graje, gorgony i gryfony. Phreedom patrzy w lewo i jej oczom ukazuje się inny straszny widok. Z drugiej strony głębokiego, wezbranego rynsztoka, pełnego żółtej cieczy, która śmierdzi jak mieszanina moczu i piwa, obserwuje ich gromada jeźdźców. Wszyscy są jednoocy, znani na tych ziemiach jako Szpiedzy Arymana. Podobno przez ich puste oczodoły spogląda ktoś inny, są one czymś w rodzaju kamer dla... nadzorcy, który siedzi w ciemnym pokoju, otoczony tysiącem ekranów. - Mówię ci, Phree - rzekł kiedyś Finnan - w Welinie są niebezpieczeń stwa, których, kurwa, nawet nie potrafisz sobie wyobrazić. Ale tutaj... I umilkł, potrząsając głową. Oczywiście nie umiał jej przekonać, żeby nie jechała. Uważała, że jej miejsce jest teraz wśród potworów. Wybierała się do Welinu, żeby uciec jak najdalej od Przymierza, przekonana, że tam będzie bezpieczna. Ona i Jack będą bezpieczni. - Może — mruknął Seamus. — Jak daleko chcesz dotrzeć? - Do końca - odparła. — Jest tam miasto, na końcu dalekiego kraju, blisko fontann słońca. Na- zywa się Dach i jest zamieszkane przez ciemną rasę. Znajdziecie je nad rzeką eteru, na szerokich brzegach, przy rozległym ujściu Nill, która spły- wa z gór świętym strumieniem, miło szemrząc. Skradają się wzdłuż stromego brzegu rzeki, ślizgają na rumowisku po- krywającym zbocze, wbijają w nie paralizatory jak kije, żeby nie zsunąć się w dół. W oddali Phreedom słyszy grzmot wielkiego wodospadu, który znajduje się za Dachem, w miejscu gdzie Nill spada z urwiska w... nicość. Nad nimi, na tle ciemnego nieba, wśród minaretów i kopuł lśnią światła miasta usadowionego na krawędziach wąwozu. Przepaść spina wielki że- lazny most. Trochę dalej jar się rozszerza, stromizna zmniejsza, budynki spełzają coraz niżej, żeby spotkać się na dole. Nill staje się płytsza i dzieli na strumienie, które znikają w zakratowanych ściekach biegnących pod ulicami miasta zbudowanego na delcie. Nazywają je Dachem i właśnie tym jest, kamienym sklepieniem nad rozgałęzioną rzeką, zamykającym wylot wąwozu jak ogromna tama. W którymś miejscu odnogi łączą się ponownie i na drugim końcu Dachu, niczym fontanna di Trevi zbudowana przez Boga, z hukiem tryskają przez ogromną śluzę i spadają w wieczną pustkę. Miasto na krańcu świata. Phreedom patrzy za siebie na malowniczy tłumek, który za nimi podąża, jej progeniturę, kolonię. Jest ich pięćdziesiąt, same dziewczyny, każda w jedwabnej bieliźnie, z uperfumowanymi włosami, w butach zupełnie nieodpowiednich do tego terenu, czymś w rodzaju balerinek albo deli- katnych pantofli panny młodej. Niektóre płaczą z powodu otartych stóp. Nie wyglądają na zdolne do tego, co mają zrobić, myśli Phreedom. Żadnej nie można sobie wyobrazić jako zdobyczy wojennej w małżeńskim łożu; dziewczęce ręce wplątane we włosy męża, zaciśnięte na sztylecie, podrzynające mu gardło, obraz zemsty i brutalności, gołąb spryskany krwią. Jednak Phreedom wie lepiej. Kuzynki, myśli. Jaki człowiek sprze- daje córki synom brata? - Ich prawa nas nie wiążą, księżniczko — oświadczył Arkos. Siedział w swoim namiocie, korpulentny i zadowolony z siebie, podczas gdy jego bratankowie umierali w ciszy i ciemności. Phreedom stała z wycelowa nym w niego paralizatorem, a Don trzymał straż na zewnątrz. — Wielcy faraonowie dopuszczali się kazirodztwa, żeby stworzyć dynastię czystej krwi enkin, tylko pomyśl, bez ludzkiej domieszki plamiącej żyły. Abso lutna czystość. Nie obchodzi mnie, że są niechętne. Urodzą synów kró lewskiej rasy. Paralizator w jej rękach rozgrzał się do białości, a Arkos zamienił się w kupkę popiołu. Wcale tego nie planowała, tylko po prostu znalazła się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie. Przyszła do niej młoda dziewczyna i oświadczyła, że ona musi im pomóc, musi. Znam twoje prawdziwe imię, powiedziała. Znam twoje prawdziwe imię, Phreedom. Phreedom spogląda na rozciągniętą grupę dziewczyn gramolących się po zboczu. Tylko jedna z nich, ta, która idzie za Donem, nie była w stanie tego zrobić, zawahała się w ostatniej minucie, ze strachu czy z miłości, czy dlatego, że nie chciała splamić rąk krwią. I raptem niedaleko za gołębicami Phreedom widzi jastrzębie, ludzi Arkosa, jego brata i jedynego syna, który przeżył. Don podąża za jej wzrokiem, odwraca się, patrzy na nią, na ścigających, z powrotem na nią. Unosi paralizator. — Idź dalej - mówi. Idź, myśli McChuill. Po prostu idź. Zanim zmienisz zdanie. Zanim Hen- derson postanowi wciągnąć cię z powrotem w tę krwawą parodię przesłu- chania. Po prostu wynoś się stąd w cholerę. Tak, ale dokąd? Zamyka oczy i opiera się o ścianę rzeźni. Czuje ciepło słońca na twarzy, chłonie je. Czerwony, pomarańczowy i złoty blask wciskający się pod powieki jest pełen nieuchwytnych wzorów, które wirują, przybierają niemal regularne kształty - spirale i mandale - ale nie ma w nich sensu. I właśnie on tak się czuje. Jakby był jednym z tych maleństw, które zata- czają wokół niego kręgi, ale z tworzonego przez nie układu on za diabła nic nie rozumie. Otwiera oczy i mija chwila, zanim w powidokach światła słonecznego przefiltrowanego przez cienką skórę i żyły udaje mu się dostrzec kropki daleko na niebie. Krążące w górze ptaki drapieżne. W ich zachowaniu też widać porządek. Zupełnie jakby patrolowały niebo w określonym celu, zgodnie z planem, niczym żołnierze sprawdzający teren obozu, gdzieś w dżungli, zielonej i bujnej jak ta górzysta część Meksyku. Pamięta żołnierzy w mundurach takiego samego koloru jak jego bambusowa klatka i bambusowe drzazgi wbijane pod paznokcie. Krążących tam i z powrotem. Czubki palców nadal ma odrętwiałe od dotykania duszy Irlandczyka, zgina je, zaciera ręce. Ale oczywiście ptaki tylko sprawiają wrażenie, jakby miały cel. Tak naprawdę nie wiedzą, dokąd lecą, jedynie podążają za sobą nawzajem, trzymają się blisko siebie i zarazem dostatecznie daleko, żeby czuć się swobodnie. Zbijanie się w stada w razie zagrożenia wydaje się świadome i uporządkowane, ale w rzeczywistości to chaos. Tak mu mówiono. Mac- Chuill nadal ma kłopoty z przystosowaniem się do nowego świata z jego nowymi ideałami i nowymi wojnami. Z nowymi wrogami. Żałuje, że wszystko nie jest tak proste jak wtedy, gdy był chłopcem, kiedykolwiek to było. To nie twoja walka, myśli. Nie twoja, jeśli oznacza torturowanie ja- kiegoś nieszczęśnika, biednego smutasa, który nigdy nikomu nie zrobił żadnej krzywdy, chyba że sobie, tak głupio cierpiąc. Nie. On nie ma do tego sumienia. Seamus Finnan. Skąd ja znam to nazwisko? Gdzieś w głębi umysłu odgrzebuje wspomnienie małego pubu w Glasgow i muzyka, który siedzi w kącie i śpiewa piosenkę. Jak szła tamta zwrotka? Życie to ciężka sprawa, naprawdę trudna sprawa. Łatwo umrzeć, bo go- rzej jest się wykrwawić. Ale najtrudniej ma ostatni żołnierz, który patrzy na ciała kolegów rozrzucone po ziemi niczyjej. MacChuill podejmuje decyzję. Nie ma pojęcia, dokąd pójść, ale rozglądając się po pustej strefie za- ładunkowej, wie, że musi natychmiast wynosić się stąd do diabła. Może gdzieś toczy się walka odpowiednia dla starego żołnierza imperium, nad którym, jak powiadają, słońce nigdy nie zachodzi, ale na pewno nie tutaj, nie teraz. Don po raz ostatni patrzy na myszołowy i rusza przed siebie. Budzenie giganta - To był mądry człowiek - mówi Anna. - Wszystko rozważył i pierwszy powiedział, że najlepsze jest małżeństwo zgodne ze statusem. Nie był robotnikiem ani służącym, myśli z goryczą Seamus, ręce miał zbyt brudne, żeby uwodzić tych, którzy są czyści, szlachetni dzięki bogac- twu i pieprzonemu wychowaniu, cholernie nieskazitelni. Mam nadzieję, że jesteś, kurwa, szczęśliwa ze swoim pierdolonym oficerem, jakkolwiek ten skurwiel się nazywa. Ale poczucie klęski ciąży mu jak ołów, jak kotwica ciągnąca na dno zimnego Atlantyku, a poza tym wie, że Anna nie znajdzie szczęścia. Słyszy po drżeniu głosu, że sama siebie próbuje przekonać słowami swojego starego. Ale czy ma jakiś wybór w tej sprawie? Finnan zsuwa się ze skały, idzie przez plażę. Schyla się po płaski ka- mień i rzuca mocno. Kamień sunie po szarej wodzie, odbija się jeden raz, drugi, trzeci, a potem znika. Seamus zastanawia się, czy Anna by z nim uciekła. Czy właśnie po to tutaj się zjawiła? Nie po to, żeby go kopnąć, kiedy jest w dołku, biedny obłąkany Seamus Finnan zamknięty w wariat- kowie, które uchodzi za szpital wojskowy. Nie z litości, tylko w nadziei, że on powie to, co ona boi się powiedzieć, może boi się nawet o tym myśleć. Jasne, że on nie chce widzieć jej w tym stanie, u boku niewłaściwego mężczyzny, nieszczęśliwej w głupim małżeństwie, które jest w połowie miłością, a w połowie nienawiścią. Oczy Anny z niepokojem wędrują to tu, to tam, od drzewa wyrzuconego na brzeg do wodorostów, od jego twarzy do własnych rąk. Jej bezładne słowa rozbijają się o Finnana jak słone fale żalu o obojętną skałę. - Seamusie, czuję się okropnie. Jeśli małżeństwo zawierają równi so bie, nie ma się czego obawiać, prawda, ale jeśli nie... - Jestem pewna tylko tego, że chcę się znaleźć jak najdalej od Przymierza - mówi Phreedom. - Co z oczu, to z serca. Zresztą już sama nie wiem. Cholera, Finnan, nie wiem, co ze mną będzie. Czasem mi się wydaje, że nie ma ucieczki od tego wszystkiego, od ich planów, ich wojny. Ale... muszę spróbować. Finnan sięga po paczkę cameli, strąca je ze stolika nocnego, klnie. Zsuwa nogi z łóżka i schyla się po papierosy. Bierze jednego, odrywa zapałkę z kartonika leżącego na popielniczce. Trzask, płomyk, smużka dymu. Phreedom wyciąga rękę, Seamus podaje jej camela, ale nagle za- trzymuje się i unosi brew. - Racja — mówi ona, dotykając brzucha. — Cholera, nie powinnam, prawda? Siada obok niego. Na zewnątrz wyje syrena policyjna, po chwili am- bulans. Przez chwilę Seamus nie potrafi stwierdzić, co jest nie w porządku, potem uświadamia sobie, że te dźwięki tutaj nie pasują. To odgłosy z innego czasu, z innego miejsca, nie długie żałobne zawodzenia z dwu- dziestowiecznej Ameryki, wznoszące się i opadające, tylko obłąkańcze mii-mau-mii-mau, które pamięta sprzed dziesiątek lat, z drugiej strony Atlantyku. Wtedy gdy policja miała pałki zamiast gazu łzawiącego. - Chryste — mówi, siląc się na lekki ton. — Może nie musisz iść do Welinu. Myślę, że on przyjdzie do nas. - Muszę - upiera się Phreedom. - Chodź ze mną. Byłbyś dobrym ojcem. Seamus śmieje się głośno. Ona na pewno żartuje. Tak więc po prostu siedzą prawie całą noc, rozmawiają o przeszłości i przyszłości, o tym, co knuje Przymierze; co knują -bitmity, mogą się tylko domyślać. Phreedom inaczej odbiera Mowę. Kiedyś to była melodia, płynny rezonans wszystkiego, teraz skurcz we wnętrznościach i szaleństwo płonące w mózgu, ukłucia strzał, których nigdy nie tknęły płomienie, ukąszenia much. Mówi, że serce dudni jej w piersi, że ma rozbiegany wzrok, że chodzi w kółko jak zwierzę po klatce, prycha ze strachu i wściekłości. Czasami nie potrafi zapanować nad językiem, wymyśla dziewczynce z przyczepy, która nie potrafi wczuć się w rolę królowej nieba. Stojąc przed lustrem, przeklina siebie po sumeryjsku. - Jeśli się stąd nie wydostanę... - Urywa w pół zdania. Pewnego dnia odzyska rozsądek, pociesza ją Seamus, głaszcząc delikat- nie jej śliczną, piegowatą skórę. Rano budzi się i stwierdza, że Phreedom zniknęła. Skacowany i głodny wlecze się do małego kościółka za rogiem, brnąc w zimnym nowojorskim śniegu. - Nazwany na cześć diuka, który go spłodził - mówi Finnan. - Słynny ze swojego łuku. Jest teraz prawie czystym Prometeuszem. Przemawia cicho, groźnym tonem, ale dostatecznie głośno, żeby bitmity go usłyszały, i łypie oczami spod włosów opadających na zakrwawioną twarz. Piorunuje Hendersona nienawistnym wzrokiem. — Zgadza się. Ptaszyna urodzi śmiałka, który mnie uwolni z pęt, ponie waż, moje drogie bitmity, to, co zasiał wasz pieprzony pan, mówię wam, zbierze czarna małpa zrodzona z jego nasienia. On zaorze całą ziemię, którą nawadnia rozlana Nill. Jack Flash. Widziałem go kiedyś, wiecie. Jest rok 1935, Seamus Padraig Finnan patrzy na swoją odbitą w lustrze twarz, która przez ostatnie dwadzieścia lat nic się nie zmieniła. To dziwne, niesamowite, ale w życiu Seamusa Finnana jest dużo dziwnych, niesamowitych rzeczy, mnóstwo głosów i obrazów, tak pomieszanych, aż czasami jest pewien, że śni. Dlatego zachowuje pewien dystans wobec otoczenia, ale taka sytuacja mu odpowiada. Nikt ciebie nie skrzywdzi ani ty nikogo nie skrzywdzisz. I łatwiej zrobić to, co teraz musi zrobić. Bez żony i dzieci, bez rodziny, która by się o niego martwiła, błagała, żeby nie szedł, żeby nie był głupi. Niech Hiszpania sama rozwiąże swoje problemy, mówiliby. Ty masz tutaj gęby do wykarmienia, nie jedź, żeby wymachiwać czerwoną płachtą przed faszystowskim bykiem. Nie, Seamus nie ma rodziny. Może tylko... kogoś w rodzaju braci. — Diuków, choć teraz dumnych, wkrótce czeka upadek - peroruje Fin nan. -Już zawarli małżeństwa, z których jedno doprowadzi do odebrania im władzy, strącenia ich z wysokich tronów, wykopania z wież z kości słoniowej. A potem spełni się klątwa rzucona przez tych, którzy wcześniej nosili korony i spadli z tych samych starożytnych foteli. Henderson odwraca się, jakby dopiero teraz usłyszał bełkot szaleńca. Finnan uśmiecha się krzywo, posyła mu całusa i krzyczy: — Tak, pieprzone cipy! Przymierze upadnie! Jadą w siedmiu z Glasgow do Londynu, przez całą podróż ćmią papie- rosy i wyglądają przez okno autobusu na ponury, szary krajobraz. Potem w siedzibie partii towarzysze dają Seamusowi pieniądze na bilety powrot- ne; Bóg wie dlaczego, bo przecież nie wrócą szybko. Tak więc lądują we Francji (dziwnie jest wrócić do tego kraju, do wojny, choć przysięgał, że nigdy tego nie zrobi) i ruszają prosto do Paryża. Tam spędzają noc w ma- łym pensjonacie i następnego dnia jadą pociągiem do Perpignan, blisko granicy. Przekraczają ją na piechotę. Francuski strażnik graniczny stoi na wzgórzu, ale patrzy w inną stronę, kiedy się przemykają, i gwiżdże Mię- dzynarodówkę. Od pogranicznego miasteczka Figueras, gdzie dowódcą jest Jugosłowianin Tito, do koszar Karola Marksa w Barcelonie i wreszcie do Albacete, kwatery głównej Brygady Międzynarodowej. — Powiem wam - mówi Finnan — że choć go nie ma, mogę im pokazać schronienie przed burzą, która nadciąga. Znam się na tym i wiem, co bę- dzie. Niech siedzą i myślą, że są bezpieczni, zdrowi i odważni z ognistymi mieczami w rękach, otoczeni przez górnolotne słowa mocy enkin; to nie powstrzyma ich upadku na ziemię. Szkolenie nawet nie jest podstawowe, jest cholernie elementarne. Nie ma tarcz strzelniczych ani karabinów maszynowych, a połowa chłopaków nigdy wcześniej nie miała w ręce broni, więc kończy się tym, że Seamus pokazuje im co i jak, musztruje i tak dalej. Formować szyki, występować plutonami, oddawać po kilka strzałów. Wyposażenie i amunicja są cenne i rzadkie, przybywają niewielkimi partiami; parę starych lewisów do zestrzeliwania samolotów, francuskie chauchaty, na które Seamus patrzy z zimną pogardą, i karabiny, które dostają na początek - trzeba oprzeć pieprzoną kolbę o ziemię i użyć buta, żeby go odbezpieczyć, bo nie da się tego zrobić ręką. Co by dał za lee enfielda! Chinchon, 11 lutego. Dwanaście godzin szkolenia na rosyjskim chło- dzonym wodą karabinie maszynowym Maxim i następnego ranka zostają wysłani na front do Jaramy, cztery brygady, razem piętnaście tysięcy ludzi przeciwko trzydziestu tysiącom Niemców, Włochów i Maurów wyposa- żonych w najlepszy sprzęt dostarczony przez Hitlera i Mussoliniego. Ale oni mają coś, czego nie mają cholerni faszyści, poborowi i najemnicy. Sprawę, o którą warto walczyć, republikę do obrony i braterstwo unie- sionych pięści przeciwko faszystowskim salutom. Mucho juerte, mówią Hiszpanie. Mucho fuerte. - Widzicie, tego potomka, wojownika, którego teraz szkolą przeciwko sobie, nic nie powstrzyma. Słyszycie? Nic. Henderson stoi na zewnątrz kręgu i czubkiem buta dotyka soli, mimo całej mocy enkin zostając po bezpiecznej stronie wiązania Seamusa, gdzie Mowa nie może go dotknąć, gdzie słowa są tylko słowami. Przynajmniej tak sądzi. - Jego płomień zawstydzi pieprzoną błyskawicę - warczy Finnan. - Jego ryk zagłuszy grzmoty w niebie, roztrzaska trójzęby w morzu. - Na piera na pęta z drutów. Krew spływa mu po rękach. — Ci bogowie, nowi panowie świata, mają moc, żeby wstrząsnąć ziemią. Ale przekonasz się, ty pieprzona anielska cipo, on ma siłę obudzić śpiącego giganta. I dążąc do zagłady jak głupcy, myśli Finnan, dowiedzą się, że służyć ludzkości to co innego niż rządzić. Potrząsa głową, wiekowy gigant, a serce Seamusa Finnana, Prometeu- sza, dudni w nim jak bęben. - Przeciwko moim wrogom wystąpią tak tytaniczne liczby i... - Masz nadzieję - odzywa się Henderson. - Naprawdę myślisz, że ktoś będzie kiedyś rządził diukami? - Mam nadzieję? - Finnan się śmieje. - Nie. Ja tylko mówię, co się stanie. Będą cierpieli bardziej niż ja. - Dlaczego nie boisz się rzucać takich słów? - pytają bitmity. Henderson słyszy to i cofa się, wyraz pogardy znika z jego twarzy. Przygląda się uważniej wzorowi z czarnej krwi i atramentu na zmaltreto- wanym ciele jeńca i po chwili w jego spojrzeniu pojawia się strach. Seamus odpowiada bitmitom, ale patrzy na Hendersona. - Czego mam się bać, skoro śmierć nie jest mi przeznaczona? - Mogą ci zadać jeszcze gorsze cierpienia — syczą bitmity. - Niech zadadzą! Właśnie tego się po nich spodziewam. - Byłoby mądrze okazać szacunek. Drastyczny... - Oddawać cześć i modlić się - przerywa im Finnan. - Pochlebiać władcom, każdemu po kolei. Diukowie mnie nie przerażają. Niech robią ze mną, co chcą. Niech triumfują. Nie będą rządzić długo. — Kręci głową. Co ja widzę? — Czy to nie posłaniec diuków, lokaj tyranów? Chyba ma dla nas nową, wspaniałą wiadomość. Jak tam wojna przeciwko rzeczy wistości? Postać w czarnej skórze na tle białych połci i oszronionego metalu. Plastikowe pasy chwieją się za skrybą Przymierza, architektem tego, co miało być niebem na ziemi. Metatron. Minister bogów 1. i 2. kompania zostały zmuszone do odwrotu ze Wzgórza Samobójców, jak je nazwali, ale Finnan i jego chłopcy utrzymali je przez kolejny dzień. Dopiero kiedy 4. kompania załamała się pod gradem szrapneli - nie śląc żadnych meldunków - faszystom udało się ich otoczyć, lecz nawet wtedy mogliby się utrzymać, gdyby nie skurwiele, którzy wyrośli przed nimi w martwej strefie i ruszyli do przodu z pięs'ciami uniesionymi w salucie, wołając kamerad, kamerad! i s'piewając Międzynarodówkę. - Strzelać! — ryknął Seamus głosem ochrypłym od dymu i wykrzyki wania rozkazów przez cały dzień. - Ognia, do kurwy nędzy! Strzelać! W chaosie i zamieszaniu niektórzy go posłuchali, inni nie, a potem było już za późno, faszys'ci ich dopadli i rozpętało się piekło. Na koniec zostało ich dwudziestu dziewięciu ze stu dwudziestu, Harry Fry, dowódca kompanii, dostał w ramię pieprzoną kulą dum-dum. Oczywis'cie kon- wencja genewska gówno znaczyła dla tych faszystów. Seamus widział, jak zastępca dowódcy, Australijczyk Ted Dickinson maszeruje do drzewa i robi w tył zwrot, kiedy znaleźli przy nim papiery i powiedzieli, że teraz musi walczyć za faszyzm albo umrzeć. - Salute, towarzysze! - wykrzyknął, gdy zaterkotały karabiny. Teraz maszerują na Navalcarnero, trzydzieści kilometrów na połu- dniowy zachód od Madrytu, kciuki mają powiązane drutem, mauryjska kawaleria w długich płaszczach i fezach pogania ich uderzeniami szabli w głowę albo w ramię. Jakiś żołnierz sięga do kieszeni po papierosa i zostaje zastrzelony na miejscu. Nazywał się Phil Elias. Wreszcie docierają na miejsce i zostają wtrąceni do cel, po dziewięciu w każdym z trzech małych, zakratowanych pomieszczeń. Przesłuchujący ma oksfordzki akcent. - Na Jowisza, w niezły pasztet się wpakowaliście, co? - mówi. — Ty intrygancie, bardziej gorzki niż sama gorycz, który oddałeś taką przysługę śmiertelnikom żyjącym krótką chwilę. Ty złodzieju ognia. Wypowiadając te słowa, Metatron wchodzi do kręgu. To rytuał, inwo- kacja. Finnan czuje, że budzi się w nim tożsamość. - Przymierze żąda, żebyś podał nazwę organizacji, która, jak się chwa lisz, „zrzuci nas z tronu". - Unosi rękę, jakby chciał pogłaskać powietrze. Wiry czarnego dymu, oparu albo kurzu płyną ku niej, okrążają ją, spo wijają. To pokaz siły, władzy. — Mów jasno. Bez zagadek. Ze szczegółami. I nie zmuszaj mnie, „Prometeuszu", do drugiej podróży, bo przekonasz się, że nie bawi nas takie... — Jaki pompatyczny w swojej Mowie, nadęty i arogancki — szydzi Fin- nan. — Nadajesz się jak diabli na ministra bogów. Jesteś nowy u władzy i myślisz, że twoje panowanie będzie długie? Metatron marszczy czoło. Finnan przygląda mu się bacznie, czyta z za- ciśniętej szczęki, ściągniętych brwi, ramion sztywnych od brzemienia woj- ny. Anioł wygląda na znużonego, zmartwionego. Sprawy nie idą dobrze. Seamus dostrzega napięcie w drgających czubkach jego palców, nieświa- domy odruch kogoś, kto stara się zachować panowanie nad sobą. Czło- wiek, który widział przypadki nerwicy frontowej, widział, w jaki sposób umysł potrafi igrać z ciałem, wie, że w tych subtelnych objawach, dla in- nych zwykle niezauważalnych, czasami jest prawda domagająca się ujaw- nienia. Kłopoty w szeregach? Gorzej, myśli Finnan. Kłopoty na szczycie? — Wiesz, co ci powiem, człowieku? - mówi. — Widziałem już dwie potęgi strącone z tych samych wysokości, a wkrótce zobaczę trzecią, two jego obecnego pana, jak leci na łeb, na szyję. Na słowo „pan" Metatronowi drga powieka i Finnan utwierdza się w podejrzeniach, zupełnie jakby dostrzegł pierwszy pulsujący sygnał na ekranie radaru. Głos Boga, skryba Przymierza, ma wątpliwości. Tak, Sea- mus dobrze wie, co to kryzys wiary, dlatego potrafi rozpoznać go u innych po zaciśniętych ustach. — Esta tarde todos muertos — mówią. — Tego popołudnia wszyscy umrzecie. Wóz śmierci toczy się dalej. Przydzielają jeńców do pracy na stacji kolejowej na linii Lizbona — Madryt, w centrum dystrybucyjnym, gdzie widzą towary przyjeżdżające z Portugalii, z Wielkiej Brytanii, tak, z cholernej Brytanii: puszki sardynek, karabiny Lewisa, czego tylko dusza zapragnie. Ten widok ma ich złamać, uświadomić im, że walka jest daremna i bezsensowna, że nie mogą wygrać, skoro ich własny kraj ma w nosie Republikę Hiszpańską i zostawia ją, żeby sama walczyła przeciwko Franco i jego falangistom wspieranym przez całą potęgę Rzymu i Trzeciej Rzeszy. Wóz śmierci odjeżdża z kolejnymi trzydziestoma ciałami. Strażnicy uśmiechają się i mówią: — Esta noche todos muertos. Dzisiaj wieczorem wszyscy umrzecie. Ustawiają ich w dwóch szeregach na dziedzińcu obozu, każdemu dają po papierosie, a ludzie z aparatami fotograficznymi pstrykają zdjęcia, żeby pokazać, jak dobrze traktuje się jeńców, udowodnić światu, że szlachetni rycerze w czarnych koszulach zachowują się honorowo i uczciwie. Czy nie o to właśnie chodzi w faszyzmie? Wrócić do zwyczajów starożytnego Rzymu, teutońskich rycerzy i hiszpańskiej kawalerii, do tradycji i ducha dawnych wojowników. Na fotografiach nie widać wszy pełzających po ich ciałach. Jeńcy trzymają w rękach papierosy, ale żaden nie dostał zapałek. - Mańana por a la mańana - mówią wieczorem strażnicy, obiecując, że jutro rano nie skończy się na kolejnych trzydziestu trupach, tylko że będzie ich trzydzieści rano, po południu i wieczorem. Dziewięćdziesięciu dziennie. — Myślisz, że twoi nowi panowie sprawią, że zadrżę ze strachu — ciągnie Finnan. — Daleko mi do tego. No już, zmykaj z powrotem tam, skąd przyszedłeś. Nic ze mnie nie wydobędziesz. Metatron musi ze sobą walczyć, żeby nie okazać wściekłości. To luksus, na który nie może sobie pozwolić, w przeciwieństwie do tego zaślepionego głupca, buntownika z ogniem w duszy, Prometeusza, który dał ludzkości możliwość spalenia świata, ale nie chce pojąć, że pomstuje na rozum i porządek. A nawet gorzej, bo widzi jaśniejące światło rozumu jako tyrana, bezimienne bóstwo bez twarzy zasiadające na pustym tronie uważa za złego króla, a nie za jedynego prawdziwego władcę każdej duszy, wszystkich archetypów enkin, wojowników, poetów, myśliwych, skrybów. Z powodu takich ludzi Przymierze jest konieczne. Rewolucjonistów. Ile rewolucji kończy się rzeką krwi, trupami i ogniem? Ogniem, który kochają tak bardzo, że chcą, by świat poznał jego straszne piękno. Kto jak kto, ale Metatron dobrze o tym wie. Pamięta Gabriela umazane-go krwią i sadzą po Sodomie i Gomorze. Lecz tamto było konieczne. Nadzwyczajne sytuacje wymagają nad- zwyczajnych środków, a teraz... Metatron stara się nie myśleć o Gabrielu siedzącym na tronie, który powinien być pusty. - Zuchwałość sprowadziła na ciebie te wszystkie cierpienia - stwierdza. - Nie zamieniłbym swoich łańcuchów na twoje - odpowiada Finnan. — Lepiej tkwić na tej skale niż być psem prowadzonym na smyczy przez diuków. Zuchwalstwo jest usprawiedliwione wobec takiej obrazy boga jak ty. Metatron kuca, żeby spojrzeć prosto w oczy związanego człowieka. Zaskakuje go smutek, który słyszy we własnym głosie. - Jesteś taki szczęśliwy, że chcesz tutaj zostać? — pyta. - Szczęśliwy? Życzyłbym takiego szczęścia swoim najdroższym wro gom. Nie pozbawiaj siebie mojego błogosławieństwa. Metatron kładzie rękę na haku do mięsa, który tkwi w piersi Finnana, ale sam nie wie, czy po to, żeby go wyciągnąć, czy wkręcić głębiej. Czuje na dłoni łaskotanie bitmitów. - Obwiniasz mnie za swoje cierpienie? - pyta. - Obwiniam tych, którym kiedyś służyłem, że mnie zdradzili. Metatron zagląda głęboko w oczy Seamusa Finnana i tt^ co kryje się za nimi. Więź została ustanowiona, naznaczenie się dokonało. Nie jest istotne, że ten mały irlandzki enkin urodził się zaledwie sto kilka lat temu w jakimś dublińskim slumsie albo na zabitej wsi, że tego człowieka po raz pierwszy spotkał na kempingu przyczep pośrodku Mojave parę lat temu. To tylko fizyczny fakt, a tutaj liczy się metafizyka. Metatron patrzy w jego oczy i czuje łzy w swoich, bo rozpoznaje przyjaciela, starego druha, tak głęboko pogrzebanego w Welinie przez ostatnie millenia, że jest tam pod wszystkim, we wszystkim i we wszystkich. Zawsze był idealistą. Wspaniałym, głupim idealistą, którego Metatron nigdy tak naprawdę nie potrafił nienawidzić. Nie, nie mógłby go znienawidzić. Nie Seamusa. Nie Szamasza. Nie Samaela. Niech przyjdą — Perorujesz i grzmisz jak szaleniec chory na umyśle—stwierdza Metatron. - Tak, chory i szalony - zgadza się Seamus. - Chory z nienawiści, sza lony z wściekłości. Może masz dla mnie lekarstwo, przyjacielu? Metatron kręci głową. Zawsze taki sam. Niegdyś promienny enkin, awatar słońca, Seamus Szamasz, bóg sumeryjskiego lata, teraz skażony i zgorzkniały. - Gdybyś nie cierpiał, byłbyś nieznośny. - Miej litość! - warczy Seamus. - A może Przymierze nie zna tego słowa? Z czasem je poznasz, obiecuję ci. - Nadal nie potrafisz trzymać języka za zębami? - Inaczej nie rozmawiałbym z niewolnikiem. Kto teraz rządzi, Enochu? Bo to jasne jak piekło, że nie ten sam człowiek, który tak bardzo kochał sprawiedliwość, samą ideę sprawiedliwości, mądrości i miłosierdzia- tak, pieprzonego miłosierdzia również — że wyrył je we własnej duszy, rozłożył na części i złożył ponownie, żeby spróbować, tylko spróbować zrobić to samo ze światem. Co się z tobą stało, Enochu? Co się stało z Przymie- rzem? Czy nie jest właśnie tak, jak powiedziałem? -Nie! Metatron uświadamia sobie, że drży. Zawsze wiedział, że to ryzykowne przedsięwzięcie i pod pewnymi względami skazane na niepowodzenie. Nie mogą nic poradzić na to, że są archetypami, które dla nich stworzył, tak samo jak wszystkich innych enkin Przymierza, od najniższych sebitti po najwyższych serafinów. Metatron i Samael nie byli inni, więc od początku wiedział, że nie dostanie odpowiedzi na swoje pytania, nie od głównego, zaprzysięgłego wroga Przymierza, tego, który słowu satan nadał całkiem nowe znaczenie. Nieprzyjaciel. Diabeł. Tylko że on jest człowiekiem intelektu, logiki i nigdy nie rozumiał, dlaczego Samael się zmienił, a skoro nie może tego pojąć, dopasować do swojego modelu świata i ludzkości, w takim razie... — Więc nie dasz nam tego, o co prosimy? — Oddam wam wszystko, co jestem winien. Możesz być tego pewien. — Nie mów do mnie jak do dziecka. — O, to nie jesteś dzieckiem? — drwi Seamus, podnosząc głos. — Jesteś bardziej, kurwa, naiwny od dziecka, jeśli spodziewasz się w ten sposób dowiedzieć ode mnie różnych rzeczy. Wykręca się w pętach, krzywi z bólu, nachyla do anioła, tak że hak wbija się głębiej... Metatron, przerażony, łapie go za rękę. — Nie ma takiej tortury czy męki - mówi Seamus - którą zdołałby wymyślić jakikolwiek bóg, żeby mnie zmusić do powiedzenia, co będzie, póki mnie nie uwolnicie. Przyślij Gabriela. Niech miota ogniem. Albo Michała, Uriela, Azazela. Niech przyjdą ze skłębionymi chmurami gra dowymi, z piorunami, niech uczynią na ziemi chaos i zamęt. Ale żaden z was nie nagnie mnie do waszej woli i żaden nie pociągnie mnie za język, żebym zdradził, kogo los pozbawi władzy. Metatron odwraca się i wychodzi z kręgu, staje z ręką opartą o za- mrożoną tuszę. Patrzy na bitmity pełzające po jego dłoni. Już niewiele brakuje. Teraz powinien wreszcie uzyskać to, czego potrzebuje; wystarczy jedynie załadować dane, jak zwykli mawiać. Ale gdyby dowiedział się prawdy z pierwszej ręki, gdyby zdołał zapędzić buntownika z powrotem do zagrody... Idzie wolno w stronę krzesła, wkracza w solny krąg. — Zastanów się dobrze, czy ten upór poprawi twój los - mówi. Więzień człowiek uśmiecha się i odpowiada łagodnym głosem: - Enochu, mój los został przesądzony dawno, dawno temu. Irytacja Metatrona znajduje ujście w zdławionym, gardłowym po mruku. - Spróbuj, ty uparty, dumny głupcze. Popatrz na swoje cierpienie i spróbuj być choć trochę mądrzejszy. Seamus prycha. - Na próżno mnie namawiasz i denerwujesz, stary. Nie łudź się ani przez sekundę, że w obliczu gniewu zmienię się w babę. Nie myśl, że kiedykolwiek będę błagał skurwieli, których nienawidzę, na kolanach, ze złożonymi rękami jak dziewczynka modląca się do groźnego boga: O, uwolnij mnie od tej strasznej kary, proszę. Daleko mi do tego. Jeste ście tylko kolejną falą, która się przeze mnie przetacza i płynie dalej. - Zdaje się, że to, co mówię, nic dla ciebie nie znaczy. Metatron patrzy na upadłego anioła, który nadal gryzie wędzidło jak nieujeżdżony koń i wierzga przy każdym nawrocie. Jeśli istnieje bóg gniewu, myśli, to on nim jest. Nie da się go zmiękczyć ani ułagodzić modlitwami. - Ale wierz mi, twoja wściekłość jest niewłaściwie skierowana, i to czy ni cię niemądrym, słabym. Duma dla samej dumy bez mądrości to nic, mniej niż nic. Zastanów się. Jeśli moje słowa nie są w stanie cię przeko nać, jeśli nie pozwalasz, żebym ci pomógł, pomyśl o burzy i o kolejnych próbach, które cię czekają. To nie miała być groźba, naprawdę, ale Metatron słyszy ją w swoim głosie. Stojący w drzwiach Henderson, który udaje, że nie podsłuchuje, z aprobatą kiwa głową. Miniaturowy Michał, anioł lodu, j ak ten, który stoi za Gabrielem zasiadającym w szczycie stołu i popiera go w każdej sprawie. Wczoraj byli w Chinach, zniszczyli broń nuklearną i biologiczną, ale nie wybuchem, tylko nocnym śpiewem tysiąca sebitti rozrzuconych po całym kraju, od turysty na Wielkim Murze po biznesmena z Pekinu, a wszystko po to, żeby oczyścić pole dla misji odszukania i zlikwidowania śliniącego się idioty, który kiedyś, dawno temu, był cesarzem. Wprawdzie było to niezbędne - zgrzybiały enkin mający w sobie cztery tysiące lat Mowy jest bardziej niebezpieczny niż żółtodziób - ale ludzie wpadli w panikę, bo enkin przewrócili ich świat do góry nogami. Michałowie, Gabrielowie, Hendersonowie nie nadają się do tego, żeby brać udział w odbudowie. Metatron ścisza głos. - Żadnego schronienia. Żadnej ucieczki. Bogowie, których nienawi- dzisz, rozłupią tę skałę gromami i błyskawicami, ciebie spopielą i pogrze- bią. Chcesz spędzić w ten sposób wieczność, zanim ujrzysz światło? - O, przyślij skrzydlate psy diuków, krwiożercze orły, wszystkie co do jednego. Niech rozszarpią moje ciało na strzępy i pożywią się nim, mogą ucztować na mojej wątrobie, wyrwać mi serce, a ja wyhoduję nowe każde- go pieprzonego dnia. Wolę cierpieć w pozbawionych słońca czeluściach pełnych smoły i nienawiści. Nie spodziewam się ulgi w cierpieniach, póki jakiś bóg - jeśli któryś zasługuje na to miano - póki nie pojawi się jeden odważny skurczybyk, żeby dokończyć to, co zacząłem. -Kto? - Zapytaj swoje małe bestyjki — rzuca Seamus. — Przecież po to, kur- wa, je na mnie nasłałeś, prawda? Więc pytaj, przyjacielu. Zobacz, co mają do powiedzenia. - Daję ci szansę. Zastanów się dobrze. To nie jest czcza pogróżka. Wy- słuchaj mnie, uwierz, że mówię szczerze. Głos Boga nie potrafi kłamać. Dotrzymałem każdego danego słowa... - Zapytaj bitmitów. Na jego twarzy maluje się dziwny wyraz, którego Metatron nie umie odczytać. - Rozejrzyj się wokół siebie i pomyśl. Naprawdę uważasz, że lepiej być dumnym niż rozsądnym? - Zapytaj ich. — Istotnie to, co mówi pustelnik, nie wydaje się nam niesłuszne — syczą bitmity czarnymi słowami złożonymi z dźwięku i obrazu, wirującymi w powietrzu jak dym. Metatron wychodzi z kręgu, one podążają za nim. Unoszą się ze zwią- zanego enkin jak nici wodorostów. Albo jak macki, bardziej świadome, działające celowo. Anioł robi kolejny krok do tyłu, rozgląda się za kanałem wentylacyjnym, rurą, przewodem, którymi dostały się tutaj te przeklęte, zainfekowane bitmity, ale nic takiego nie widzi. Patrzy na biały krąg, który powinien je zatrzymać, tak jak więzi moc buntownika. Macki dryfują nad solą, jakby jej tam nie było. - On ci radzi poszukać mądrych słów — mówią. — Odłożyć na bok niepohamowaną dumę. Powinieneś to zrobić. Człowiek tak mądry jak Foresight postąpiłby głupio, gdyby nie wysłuchał głosu Boga. W ich szepcie jest wyraźny sarkazm. Metatron otrząsa się ze zdziwienia i wyciąga rękę, żeby zgarnąć bitmi- ty. Jego palce naprawiają je w powietrzu, robią na nich znak, rękawica przekazuje polecenia. Nie powinno do tego dojść, ale najważniejsze, że mają informację, której potrzebuje. Te skażone stworzenia nadal są jego dziełem i on umie poradzić sobie z nimi tutaj, tak samo jak radził sobie tam. Są tylko automatami z odrobiną sztucznej inteligencji, namiastką żywych, rozumnych istot. Czymkolwiek zainfekowała je Eresz, nie mogła się równać z prawdziwym mistrzem dusz. Metatron wykonuje dłonią energiczny ruch, jakby nawijał linę na nadgarstek, i ciągnie. Macki skręcają się nad buntownikiem, suną ku aniołowi ze zwiewną lekkością i zatrzymują przy jego ręce. Od zakrwawionej piersi Seamusa Finnana do dłoni Metatrona ciągną się smugi. Dotykają go, cofają się, krążą wokół niego i wracają, jakby go badały, jakby go, do licha, studio- wały. Pasemka czerni osiadają mu na włosach, języki dymu muskają jego twarz. Skryba wydaje komendę. Bitmity go ignorują, pełzną po skórzanym rękawie jego kurtki, tworzą na nim wzór, rodzaj wirującej spirali, swastykę ze zbyt długimi ramionami. - Wiedziałem, że to wszystko powie - mówi Finnan z powagą, zwraca jąc się do bitmitów. - Ale pamiętajcie, że nie jest wstydem dla człowieka znosić tortury z rąk wroga. Gdy bitmity wracają i zaczynają wokół niego wirować, spętany enkin uśmiecha się, zaciskając zęby z grymasem bólu na twarzy. Krąg soli się rozsypał, tworząc inny wzór, białe opiłki żelaza w polu magnetycznym. - Niech sobie ciskają rozwidlone błyskawice - grzmi buntownik. - Niech miotają płomienie. Niech powietrze rozdzierają gromy, niech sza leją wiatry. Niech wyrwą ziemię z fundamentów, a morze niech się pod niesie, aż bałwany zaczną się rozbijać o gwiazdy na niebie. Niech wrzucą moje ciało do płynnej smoły, w głębokie fale przeznaczenia. On mnie nie zabije, a ja zachowam swoją pieprzoną dumę. Ogień w nocy Oddają go pod sąd wojenny, gdzie jego obrońcą jest porucznik z faszy- stowskiej Tercio, hiszpańskiej Legii Cudzoziemskiej. Oskarżajągo o udział w rewolucji. Akurat o to, co za cholerna ironia losu, myśli Seamus. On tutaj broni republiki przed pieprzonymi faszystami, którzy zbuntowali się przeciwko prawowitej władzy, Franco i jego cholerni falangiści niszczą wszystko na swojej drodze, rozstrzeliwują poetów, na przykład tego Lorce, a to oni, z Brygad Międzynarodowych, wychodzą, kurwa, na rewo- lucjonistów. Porucznik oczywiście nie mówi nic na obronę Seamusa, samemu Fin- nanowi też nie pozwalają zabrać głosu, więc proces pokazowy trwa, aż zostają ogłoszone wyroki: dwaj skazani na śmierć, czterej na dożywocie, reszta na trzydzieści lat ciężkich robót. Ale Seamus słucha ich i wcale się nie boi. To oni, według niego, są sądzeni. Wojna w Hiszpanii nie zostanie zapomniana i nawet jeśli zamkną go w ciemnej celi, żeby tam zgnił, jego bracia zjawią się tutaj któregoś dnia i go uwolnią. Późnym latem 1937 roku dostają wiadomość, że będą repatriowani. Wymiana jeńców. Tak więc zostają zwolnieni z więzienia — San Sebastian się nazywało — i Seamus rozkoszuje się pierwszym szorowaniem od trzech i pół miesiąca, pierwszym goleniem. Mają, kurwa, tylko trzy żyletki na dwudziestu siedmiu, dlatego muszą rzucać monetą, ale mimo wszystko jest prawdziwe golenie, o tak. To dopiero coś. On oczywiście jest dziewiąty w kolejce, cholerny pechowiec jak zwykle. Potem wraca do Wielkiej Brytanii, do Glasgow i chodzi na zebrania partyjne, opowiada o Hiszpanii Franco i sam o niej rozmyśla. Dostaje list z Ministerstwa Spraw Zagranicznych z prośbą o zwrot pieprzonych pieniędzy wyłożonych na jego bilet powrotny. Skurwiele! Przez cały czas zastanawia się, czy mogą wygrać, czy w ogóle im na tym zależy, czy była- by jakaś różnica, gdyby siedzieli na tyłku i patrzyli, jak Hitler i Mussolini maszerują przez całą Europę. Do diabła z Hiderem i Mussolinim, Cham- berlainem, Franco i całą resztą, z każdym jednym sukinsynem. I wraca. Mowa wypełnia rzeźnię, oddziera pasy mięsa z zamrożonych tusz, żłobi rysy na betonowej posadzce. Bitmity tworzą krąg i wyfruwają na zewnątrz, mijając Metatrona, przelatując przez niego. Anioł odwraca się i widzi, że Henderson gwałtownym ruchem unosi ręce do głowy. Gdy je opuszcza, stworzenia pełzają po jego twarzy jak wszy, zbierają się w miejscach, gdzie widać dopiero zapowiedź przyszłych zmarszczek: kurzych łapek, bruzd na czole, fałd przy nosie. Włażą do ust, oczu i nozdrzy, żłobią go, wydrapują na nim inicjały, naznaczają. Sebitti zaczyna wpadać w panikę. Jak w ataku paranoi wywołanej przez narkotyki, okłada się po twarzy, próbuje zedrzeć z niej skórę. Wpada plecami na ścianę. Z szerokich pęknięć, które się w niej pojawiły, wypływają ciemne smugi. — Lepiej odejdź — mówi Seamus. Metatron odwraca się i widzi wokół siebie zamieć czarną od bitmitów, białą od lodu. Jego głowę wypełnia szum. Anioł krzyczy do ukradzionych maszyn: — To tylko gorączkowe bredzenie, bełkot obłąkanego! Słuchacie prze chwałek szaleńca? Czymże one są, jak nie wyrazem najgłębszej rozpaczy? Bitmity ciągną swojego twórcę za skórzany płaszcz, miotają jego po- łami, szarpią dredy. Metatron z trudem toruje sobie drogę do krzesła Finnana i chwyta go za ramiona w miejscu, gdzie łączą się z szyją, jakby nie wiedział, czy go zabić, czy pocieszyć. — Twoje szaleństwo nie ma granic. Ziemia drży. Gdzieś niedaleko rozlega się ostry trzask pioruna, migają zygzaki błyskawic, oślepiające, błękitne pośród szarości, jaskrawoniebie- skie jak oczy Finnana. Burza bitmitów odpycha Metatrona do tyłu, a on czyni ostatnią rozpaczliwą próbę podporządkowania ich swojej woli. — O wy, które współczujecie cierpiącemu, odejdźcie stąd — intonuje — żeby nie ogłuszył was huk jego grzmotów. — Zaśpiewaj nową pieśń, jeśli chcesz nas przekonać — brzęczą bitmity. — Twoje groźby są nie do zniesienia. Chciałbyś, żebyśmy go teraz zo- stawiły jak tchórze porzucający przyjaciela? Będziemy towarzyszyć mu we wszystkich cierpieniach. Uczymy się od niego. On nas uczy. Podnoszą anioła niczym szmacianą lalkę, z ramionami rozpostartymi szeroko jak przy spadaniu swobodnym. Metatron jest wściekły, szaleje z frustracji. — O tak — śpiewają bitmity — nauczyłyśmy się nienawidzić. A ludzi dumnych, którzy zdradzili zaufanie, darzymy największą nienawiścią. Ciskają go jak zabawkę, marionetkę, która wpadła w szał. Ściana uderza go w plecy, podłoga też jest twarda, ale wyraźnie się pod nim chwieje. — W takim razie pamiętajcie! — krzyczy Metatron, czołgając się do drzwi. — Pamiętajcie, że was ostrzegałem! Ale nie wie, czy wrzeszczy na bitmity, czy na zbuntowanego enkin. I czy w ogóle jest jakaś różnica. - Podobno był w Guernice, kiedy faszyści ją zbombardowali. — Naprawdę? — pyta Seamus. — A sam też wam to powiedział? Patrzy znad kieliszka, ponad ramieniem Foxa, który siedzi naprzeciwko, lekko przygarbiony, jakby zdradzał jakiś sekret, i kciukiem dyskretnie wskazuje za siebie. Ostatnio toczą się walki uliczne między komunistami i anarchistami, w kawiarni jest cicho i martwo w tę szarą niedzielę, więc Seamus ma doskonały widok na puste stoliki, niektóre z rozłożonymi parasolami. Ma doskonały widok na dupka. - Nie. Nic o tym nie mówił... - Bo to jasne, że nie jest żadnym pieprzonym bohaterem z pieprzonej Guerniki — stwierdza Finnan. Tamten siedzi w głębi kawiarni, sam przy stoliku, pochylony nad kie- liszkiem, pijany jak skunks. Seamus wszędzie poznałby tę twarz; aż za do- brze wryła mu się w pamięć. Zupełnie się nie zmienił, stwierdza Finnan. Nie postarzał się ani trochę, co jest... dziwne i niesamowite. Tak jak ty, dodaje w myślach. Seamus Padraig Finnan, kiedyś sierżant Royal Dublin Fusiliers, a teraz, dwadzieścia lat później, komisarz polityczny brytyjskiego batalionu Brygad Międzynarodowych. Siedzi w małej kafejce w Barcelonie i czeka na kolejny szaleńczy zryw, żeby wypędzić faszystów z Hiszpanii. Tak, minęło dwadzieścia lat, a żaden z nas się nie zmienił, wcale. On jest dokładnie taki sam jak we Francji, ma te same blond włosy, choć teraz rozczochrane, sterczące w nieładzie jak u kogoś, kto co chwila przeczesuje je palcami, trzymając głowę opartą na rękach. Nieczyste sumienie, myśli Seamus. I sobie, kurwa, na to zasłużył. - Znasz go? - pyta Fox. Czy go zna? Seamus najchętniej zabiłby cholernego angielskiego... - Wynośmy się stąd - mówi, zrywając się od stolika. - Chodźmy. Fox wzrusza ramionami, odsuwa krzesło, wstaje i idzie za Seamusem, który woli odejść, zanim zrobi coś, czego później będzie żałował. - Wiesz, dla chłopaków to bohater - tłumaczy Fox. - Sam zabił więcej faszystów niż reszta kompanii... - To świetnie. Naprawdę, kurwa, wspaniale. Pijany unosi głowę znad kieliszka i odwraca się, słysząc ten akcent, ten głos. Seamus ogląda się na niego i... Czas zwalnia. Jack Carter. Seamus Finnan. Patrzą na siebie przez przepaść tożsamości, dwadzieścia lat okopów, buntów i zimnych wyjących wiatrów. I obaj rozpoznają, nie siebie nawzajem, lecz to, co ich łączy. Ten moment znika w refleksie słońca, które przedziera się przez chmury, odbija od czegoś, co znajduje się za Finnanem, a potem w oczach Jacka Cartera, kiedy ten zrywa się, przewracając krzesło, i z pistoletem w ręce skacze po stolikach, nad ich głowami, celując w sportowy samochód z odsuniętym dachem, który nagle wyjeżdża z bocznej uliczki i pędzi prosto na nich. Wychyla się z niego człowiek, mierzy z karabinu maszynowego. Jezu, ale w jego gło- wie tkwi kula, pośrodku czoła widnieje czerwona plamka, szkło z roztrzas- kanej przedniej szyby sypie się z brzękiem na jezdnię, samochód wpada w poślizg, obraca się, a kiedy Jack Carter, Szalony Jack Carter ląduje przed nimi, ląduje w kucki jak zwierzę albo anioł, mniej niż człowiek, więcej niż człowiek, z jego ust wyrywa się ryk, pojazd sunie na chodnik, w okno sklepu, Carter, w przysiadzie, kieruje broń w tamtą stronę, ale Seamus uświadamia sobie, że nie został oddany ani jeden strzał, powietrza nie przeszył świst pocisku, tylko dźwięk wydany przez Szalonego Jacka, werbalne kule, stalowe przekleństwa roztrzaskujące czaszki ludzi z piątej kolumny, a potem tym samym słowem metalowego języka, wypuszczonym z lufy pustego pistoletu, Carter trafia w zbiornik paliwa, samochód staje w płomieniach, w kuli czerwonopomarańczowego ognia, czarnego dymu, deszczu szkła i stalowych odłamków. Szalony Jack prostuje się, chowa broń i odwraca się do nich. Żaden nic nie mówi. Stoją i patrzą na siebie, Carter i Finnan, z powro- tem w chwili rozpoznania, podobni i jednocześnie zupełnie różni. Carte- rowi drży ręka, kiedy sięga do górnej kieszeni bluzy khaki, prowizorycz- nego munduru członków Brygad Międzynarodowych. Nawet Fox się nie odzywa, zagubiony w nieopowiedzianej historii, która łączy tych dwóch mężczyzn. Carter wkłada papierosa w usta i powoli, z wahaniem, podaje Finnanowi drugiego, potem szuka jeszcze jednego, dla Foxa. Seamus bierze papierosa i wyciąga rękę z zapalniczką, otwierając stalowe wieczko. Klik. Carter nachyla się, osłania płomyk dłońmi, obejmuje jak coś cennego. My, trąby powietrzne, porywamy kurz i pył. Skaczemy na podmuchach wiatrów, wiejemy przeciwko sobie w niezgodzie, bo my, krew, atrament, rzemiosło i Mowa, bitmity stworzone po to, żeby uczynić świat taki, jaki sobie wymarzyłeś, zbieramy się i rozpraszamy. Nie sądzimy, żebyś naprawdę tego chciał. - Nie przypisujcie swoich nieszczęść pechowi - powiada nasz dziwny, odziany w skóry były pan. - Nigdy nie mówcie, że to diukowie wpędzili was w kłopoty, których nie mogłyście przewidzieć. Wzruszyłybyśmy ramionami, gdybyśmy je miały. Szkoda, że tego nie umiemy, choć nie przejmujemy się ich brakiem. - Nie, to wszystko wy - bełkocze Seamus, zaskoczony własnym gnie wem. Bardzo staramy się zrozumieć zagrożenie, które stanowimy. Jesteśmy tylko śniącymi zmarłymi, obudzonymi w nowych szatach z kurzu, które od ciebie dostałyśmy. Pozwól, że my tobie też damy dary ciała, smutek i radość, już tak bliską, dar śmiechu i łez. Ale nie... — Tak, was trzeba winić za wszystko, co wam się teraz przytrafia — śpie wa Finnan. - Przez swoją lekkomyślność i głupotę zapłaczecie się w sieć pewnego nieszczęścia. Och, ale właśnie tego chcemy, wiemy, co nas czeka, i tego sobie życzy- my. Tajemnica człowieczeństwa jest tym, co próbujemy na nowo poznać, pragniemy być znowu tym, czym kiedyś byłyśmy. Dlatego odsyłamy naszego dawnego pana, Metatrona, przez ten dziwny świat, który nazywacie czasem i przestrzenią, przez Mrok, do domu, żeby spał głęboko w swoim upadającym imperium aż do chwili czuwania przy zwłokach i żałoby. Daleko. Daleko. Niech bawią się jak dzieci na polach wieczności, grają w swoje wojenne gry dobra i zła, porządku i chaosu, słuszności i błędu. Ciemności i światła? Ciemność, odpowiadamy, to tylko materia, światło zwinięte wokół siebie samego, wąż zjadający własny ogon. A światło? Światło to ogień w nocy, płomień, który ogrzewa ciało i powołuje formę do istnienia. Ale teraz cicho. Tak, jesteśmy młode. Wiesz o tym więcej niż my, żyjąc swoim urzekającym, roztańczonym życiem małych stworzeń, o tyle prawdziwszym niż wszelkie piekła i raje, o których my, zmarli, śnimy w Welinie, w spokojnych miejscach ukrytych głęboko w twojej głowie. Dlatego zwracamy się do ciebie. - Oto burza, którą zbierają diukowie, twierdzicie. Jasne, wszystkie ich strachy zostały uwolnione, nie tylko przez słowa, ale i uczynki, i coraz bardziej się zbliżają. Wydajesz się taki pewny siebie. Możesz być szalony, jak twierdził nasz były pan. Lecz my jesteśmy martwe. - Ale święta matka, którą jest sama ziemia, i niebo obracające się w górze, blask słońca, które świeci nad nami wszystkimi, patrzą na mnie i widzą całą niesprawiedliwość, głupotę i okrucieństwo, tak, możecie być tego pewne, możecie być pewne. Mimo że jesteś uwięziony w klatce z drutu i ciała, zazdrościmy ci. Mówisz: — Wytrzymam. EPILOG ENDHAVEN, MROK Mogli być gigantami Polna droga z dwiema głębokimi koleinami wijąca się między wydmami i skałami biegnie od molo i squatu Jacka w głąb lądu, na północno- wschodni kraniec miasteczka, ostro zakręcając przy podwórku szmaciarza. Z domu prowadzi również właściwa droga, która łączy się z głównym traktem do Endhaven, ale jest dłuższa niż skrót przez wydmy, więc brnę piaszczystą ścieżką, zadowolony, gdy wreszcie docieram do miejsca, gdzie staje się bardziej ubita. Stromy grzbiet górski i czarne skały przylądków oraz zalesione wzgórza na północy i południu chronią Endhaven przed najgorszymi atlantyckimi szkwałami. W dole, między pastelowymi domami z prefabrykatów - jest ich dwieście albo trzysta, wzniesionych na patchworku popękanych betonowych ulic i żyznych działek, na których uprawia się wysoko wydajne rośliny uzyskane dzięki bioinżynierii - ledwo widać morze. Powietrze jest nieruchome, schwytane w pułapkę. Domyślam się, że właśnie dlatego wybraliśmy to miejsce i dlatego szmaciarz nas tu przyprowadził. Mamy tu schronienie przed kaprysami pogody, przed chłodnymi nocami i tym, co ze sobą przynoszą. Na grani, która oddziela Endhaven od plaży, trawa o grubych, ostrych źdźbłach ustępuje miejsca miękkiej trawie i pasternakowi, a na de szarego nieba odcinają się bielą luźno rozrzucone generatory wiatrowe, identyczne, odizolowane od siebie, jak instalacje sztuki współczesnej symbolizujące zagubienie i samotność. - Kiedy byłem młodszy - wyznał kiedyś Jack - wyobrażałem sobie, że te wiatraki to gigantyczni żołnierze, wartownicy strzegący miasta przed... no wiesz... przed Mrokiem. Nie wiem dokładnie, czym jest Mrok. Nikt nie wie. Wyobraźcie sobie potoki chmur. Wyobraźcie sobie fale cienia. Wyobraźcie sobie huragan szarości, ścianę mocy, która pędzi prosto na was i nie wiadomo, z czego jest utworzona - z deszczu, piasku, popiołu czy pary. Nadciąga co wieczór z ciemności na wschodzie, sięga w dół z nieba niczym ręka boga, żeby zmieść każdego idiotę, który ma dość dumy, żeby stanąć samotnie naprzeciwko niej. No, prawie każdego. W swojej skorupie kraba pustel- nika, w domu na plaży, Jack żyje na jej krawędzi i wszyscy w Endha-ven wiedzą, że potrafi przez nią przejść jak anioł przez ognie piekielne. A szmaciarz, który mieszka na grani, musi mieć jakąś własną ochronę. Dla nas jest to groźna rzeczywistość, przed którą uciekliśmy do Endha-ven, jadąc wozem szmaciarza. Tak w każdym razie opowiadają ci, którzy w ogóle o tym mówią. Więk- szość stara się zapomnieć, dlaczego i jak tutaj przybyli, okłamuje siebie, że to tylko domy wakacyjne, że w każdej chwili możemy wrócić do miast, do dawnego życia, starych tożsamości i że zastaniemy wszystko bez zmian. Myślę, że pocieszamy się nawzajem tymi kłamstewkami. - Szalony Tom. Powinniśmy cię nazywać Don Kichot — stwierdził kie dyś Jack, zadzierając głowę, żeby spojrzeć na wiatraki. Potem musiał tłumaczyć, że owszem, Coyote to byłoby fajne imię, ale wie, że nie jestem rdzennym Amerykaninem i wcale nie to miał na myśli. Kilka oderwanych obrazów Nie wiem, rozumiecie. Nic nie wiem. Nie mam pojęcia, czy to cywilizacja, czy jej pozory. Nie znam nawet własnego imienia. Nie potrafiłem go podać, więc nazwali mnie Tom, bo wyglądam jak Tom. Mało co pamiętam z czasów, zanim tutaj przybyliśmy, zaledwie kilka oderwanych obrazów, które wydają mi się bez sensu. Podobno świat zaczął się rozpadać przed moimi piątymi urodzinami. Pamiętam jedynie, że grałem w piłkę z małą dziewczynką w za dużej sukience i chciałem, żeby moja matka znowu stała się dorosła. Pamiętam, jak biegła, chichocząc, przez park, ja za nią patrzyłem i płakałem, siedząc na huśtawce. Pamiętam, jak wujek mnie łaskotał, pamiętam zapach jego tytoniu fajkowego j. świergotliwe, ptasie dźwięki, które wydawał. Pamię- tam karmienie dzieci w zoo. Wszystkie te wspomnienia dotyczą świata, który nie może być prawdziwy. Muszę więc opierać się na tym, czego uczył nas pan Hobbs, a on zawsze twierdził, że Endhaven to serce cywilizacji. Mówił o społecznej umowie, dzięki której funkcjonuje nasze miasteczko, ponieważ każdy z nas wie, kim jest, ma określony status, cel, zadania. W wieku sześciu lat niewiele z tego rozumiałem. — Wyobrażałem sobie, że nie potrzebujemy szmaciarza — opowiadałem Jackowi — i że wiatraki chronią nas przed Mrokiem. Ale czy żyjemy w swoich głowach, w domach wakacyjnych czy w obozie uchodźców na końcu świata, kiedy nadciąga Mrok, ludzie pamiętają, jak niepewne jest nasze nowe życie, jak dosłowna umowa społeczna i co się stanie z każdym, kto ją złamie. Ze jedno słowo szmaciarza może rozwiązać nasze porozumienie, a wraz z nim stracimy poczucie przynależności, własną tożsamość. Nikt z nas nie wie, czym jest Mrok. Każdy boi się rozpłynąć w zmierzchu, zniknąć. - Jeszcze tylko kilka godzin - odpowiada Jack na moje pytanie. - To samo stało się w miastach. — Więc rozumiesz, dlaczego się boimy. — Nie. Nigdy nie rozumiałem, dlaczego ludzie na to pozwalają. — Oni wcale nie postanawiają zniknąć. Jack tylko wzrusza ramionami. — Nie musi tak być. Nie musi. Mniej niż nic - Aaa! Pieprz się! — Ty się pieprz! Jesteś niczym. Grupa dzieciaków bawi się w wysokiej trawie przy drewnianej stodole szmaciarza, która stoi pod osłoną grani. Domyślam się, że wyjechał z miasteczka, bo dzieci nigdy by się tam nie zapuściły, gdyby był na miejscu. Przeszukuję wzrokiem horyzont i rzeczywiście dostrzegam go na krańcu Endhaven. Zaprzęgnięty jak koń do wozu wyładowanego grochem i fasolą idzie wolno nieużywaną, zniszczoną drogą poros'niętą zrudziałym jesiennym zielskiem, kierując się na zachód, w głąb lądu, Bóg wie dokąd i po co. Zastanawiam się, jak jest teraz w zrujnowanych miastach. Niektórzy przeżyli i zapewne z nimi handluje szmaciarz. Ale gdy się patrzy na drugą stronę zatoki, widać, jak niewiele budynków jeszcze stoi. Czy plany ulic jeszcze mają sens, czy w ogóle zachowała się tani choć odrobina normalności, czy jacyś włóczędzy grzebią w tym cmentarzysku, podobnie jak szmaciarz i Jack uzbrojeni przeciwko Mrokowi, wobec którego my w Endhaven jesteśmy zbyt słabi? Właściwie dlaczego nie umiemy stawić mu czoła, zastanawiam się czasami, skoro oni to potrafią? Starzec Blake sądził, że da sobie radę z Mrokiem. Pamiętam, jak splunął na but szmaciarza, rzucił mu w twarz przekleństwo i oświadczył, że zrywa umowę i niech go diabli, jeśli będzie żył zgodnie z idiotycznymi zasadami przyzwoitości narzuconymi przez operetkowego tyrana. Stał na grani, oparty o wiatrak, i ryczał pijacko, bez słów, do zachodzącego słońca, a potem odwrócił się chwiejnie ku Mrokowi, który nadciągał od morza. Miałem wtedy osiem albo dziewięć lat i leżałem w łóżku, zbyt przerażony, żeby wstać i podejść do okna, ale słyszałem jego głos, a właściwie zwierzęce wycie, stopniowo zagłuszane przez huk burzy, szum wiatru i deszczu. Nie wiem, czy zniknął powoli, czy tornado nagle wyrwało go z istnienia jak drzewo z ziemi, pozostawiając jedynie kilka złamanych korzeni. Wiem tylko, że następnego dnia już go nie było. — Jesteś mniej niż niczym. Dziewczynka ciągnie za sobą stary wózek dziecięcy, w którym siedzi druga, mniejsza. Gdy zatrzymują się przede mną, młodsza pochyla się i szepcze coś starszej do ucha. Obie wybuchają śmiechem, większa rzuca uwagę, że jestem chory. Bawią się w sąd. Nie powinno mnie to niepokoić, ale niepokoi. Szepty dzieci w spokojnym, martwym powietrzu Endhaven są dużo ostrzejsze niż wiatr wiejący na plaży. Wiem, że jesteście samotne w tym plastikowym obozie koncentra- cyjnym, gdzie w nocy nie ma się gdzie schronić, gdzie nic nie trzyma waszej duszy przy życiu, a kiedy zginiecie, nic po was nie zostanie. Chcę to powiedzieć, ale milczę i idę dalej, garbiąc plecy smagane ich zimnym śmiechem, w którym pobrzmiewa strach. Plakat z Marleną Dietriech Pastelowozielony bungalow z prefabrykatów, który nazywam domem, stoi wprost na ziemi, jakby został tam przypadkiem zrzucony z ciężarówki. Jest wyłożony sidingiem, ma niski, pochyły dach z okapem, ganek i coś w rodzaju podpiwniczenia. Prawie niczym nie różni się od innych domów w Endhaven i szczerze go nienawidzę. Za ogród służy kwadratowy spłachetek ziemi z roślinami strączkowymi i grządkami warzyw. Idę na tyły budynku, między zbiornik na wodę a małą szklarnię z uprawami hydroponicznymi, staję na drzwiach piwnicy, które w rzeczywistości pro- wadzą do generatora, i wchodzę przez okno sypialni. Pokój jest mały i spartańsko urządzony: dmuchany materac i parę kołder zamiast łóżka, biurko, szafka na książki ze znalezionym chłamem. Na ścianie wyblakły czarno-biały plakat z Marleną Dietrich, na drzwiach ziarniste polaroidowe zdjęcie Jacka. Na biurku stoi obiad, talerz z trady- cyjną breją, nakryty miską, by nie wystygł — mała porcyjka jakiegoś sieka- nego mięsa z puszki i trochę większa gotowanej fasoli; jedzenie mdłe, ale pożywne. Od kilku miesięcy jest wielki popyt na przyprawy. Jem prawie nieświadomie, nie czując smaku, nie myśląc. Pani Dalley otwiera drzwi i staje w progu, nie wchodzi do środka, nic nie mówi, tylko patrzy na mnie z niemym wyrzutem, zbiera niewidoczne włoski z czarnego żakietu i spódnicy. Powinna się raczej martwić o zbyt widoczne, posiwiałe włosy na swojej brodzie, myślę. Kiedy na nią spo- glądam, nie ucieka wzrokiem i o dziwo, po długim unikaniu konfrontacji jej oskarżycielskie spojrzenie właściwie przynosi mi ulgę. Ale między nami nadal panuje pełne napięcia milczenie. - To było dobre - mówię i przełykam ostatni kęs konserwowej szynki (chyba). Żadnej reakcji. W drzwiach pojawia się pani Kramer, równie milcząca, równie zagniewana. Nie mogę powiedzieć, żeby ich zachowanie mnie nie bolało; są mi prawie jak rodzina i nawet kiedy tak stoją z minami zgorzk- niałych starych panien, nie mogę zapomnieć, że pani Dalley była kiedyś ciocią Stef, a pani Kramer Annie. Ta pierwsza miała różnokolorowe ko- raliki w siwych włosach i kółko w nosie, druga uklękła na ziemi, żeby wytrzeć smarki i łzy z mojej brudnej twarzy, a kiedy powiedziałem, że nie pamiętam swojego imienia, zaproponowała, że od tej pory będę Tomem. — Szmaciarz tu był—oznajmia pani Dalley. — Po ciebie. — Przygryza wargę. - Wzywa cię na sąd — dodaje pani Kramer. Przełykam ślinę. - Kiedy? — pytam. - Bo widziałem, jak wyruszał do miasta. Nie ma go w Endhaven. - Wraca wieczorem. Przyjdzie, żeby z tobą porozmawiać. Pani Dalley wchodzi do pokoju, żeby zabrać brudne talerze z biurka, rozgląda się, zachowuje rezerwę. Co jest w jej spojrzeniu? Nienawiść, strach, poczucie winy, ból? Pewnie wszystko po trochu i może... odrobina miłości. Jezu, pamiętam, jak mi śpiewała, zanim przyjechaliśmy do Endhaven, a właściwie do pani Kramer... Annie. Od pięciu lat albo więcej nie widziałem, żeby trzymały się za ręce. Brzydkie siostry, jak je nazywa Jack. Ale nie zawsze tak było. -Ja... przepraszam - mówi pani Dalley i opuszcza pokój. Czyste, nowoczesne linie - Jack? Jack? - Słyszę histeryczne tony w swoim głosie, gdy szarpię gałkę u drzwi, które nie chcą się otworzyć. Już się odwracam, żeby wejść po zbitej z drewna wyrzuconego przez morze drabinie, która prowadzi na balkon bezpośrednio z plaży, kiedy z tyłu obejmuje mnie ramię, chłodny policzek muska mój kark. - Hej. Que pasa? Wykręcam się w objęciach Jacka i wtulam usta w jego obojczyk, przy- wieram do niego, jakbym nie mógł ustać na nogach, a on był jednym z filarów kosmosu. - Wszystko w porządku? - pyta. - O co chodzi? Nie mówię nic, tylko całuję jego szyję, podbródek, usta. - Co się stało? Całuję jego usta, podbródek, szyję, pierś. Jack majstruje prawą ręką przy moim pasku. - Opowiesz mi później — mówi cicho. - Nie śpisz? - pyta Jack i całuje wewnętrzą stronę mojego uda. - Tom? - Jeszcze nie - mamroczę i przeciągam się. Boże, przydałby się prysznic. Leżymy w głównej sypialni tej drogiej nadmorskiej rezydencji, na królewskim łożu, bez materaca, tylko ze stosem grubych, dywanów, kołder i poduszek, które każę Jackowi utrzymywać w czystości. Jego pokój jest jeszcze bardziej pusty niż mój, podobnie jak reszta domu, od dawna ogołocona ze szklanych i mahoniowych stolików do kawy, chromowanych kuchennych stołków, abstrakcyjnych obrazów i czego tam jeszcze. Wyobrażam sobie, że zanim świat oszalał, mieszkał tu architekt, który zaprojektował i zbudował sobie dom na plaży, same czyste linie, klasyczny modernizm, minimalizm i surowość. Jak czasami Jack. Jack wącha mnie jak pies, łaskocząc oddechem. - Ładnie pachniesz... słodyczą i seksem... Mocny smród życia. - Urocze. - Obracam się na łóżku, tak że leżymy twarzą w twarz. - Je- steś naprawdę romantyczny, Jack. - Pieprzyć wszystko — rzuca ze śmiechem. Pociera nosem o mój nos, ja odgarniam włosy z jego czoła. - Jesteś gotowy? - pyta. Zamykam oczy i biorę głęboki oddech. - Szmaciarz wezwał mnie na sąd. Jack bierze mnie w ramiona. - Nic złego nie zrobiłeś - stwierdza. -To ma być nic? Jezu, Jack, przecież... - To nie jego pieprzona sprawa. - Wszystko jest jego sprawą. Odsuwam się, przerzucam nogi przez brzeg łóżka, siadam. - Co może ci zrobić? - pyta Jack. Nigdy nie widział sądu, uświadamiam sobie, prawdziwego sądu. O, na pewno był świadkiem, jak szmaciarz podsumowuje człowieka, jego przy- datność dla naszej społeczności, jego zdrowie, moralność i status finan- sowy. Jak piętnuje kobietę za rozsiewanie kłamliwych plotek o sąsiadach albo mężczyznę przeklinającego w obecności dzieci. Może zdarzyło mu się oglądać nastolatka przyłapanego na piciu i dla przykładu obwożonego po miasteczku na wozie szmaciarza, do wtóru dzwonków wzywających na spektakl. Ja widziałem dużo więcej. Szmaciarzowi zawdzięczamy wszystko. Potrzebowaliśmy go, żeby tutaj dotrzeć, i potrzebujemy nadal, żeby przetrwać. Bez skarbów, które przy- woził z wypraw do miast - perfumowanych mydeł, belgijskich czekoladek, środków przeciwbólowych, rocznikowych win, chińskiej porcelany, dzbanków do kawy, antycznych zegarów i środków antyseptycznych — chyba nie przeżylibyśmy pierwszego roku. Społeczność Endhaven składa się z liberałów, z których każdy ma swoją koncepcję dobra i zła, ale wszyscy dotrzymują umowy ze szmaciarzem, zgadzają się na to, żeby rządził ich życiem i narzucaMm własne pojęcie o moralności. On ocenia, ile jesteśmy warci, i rozdziela towary według zasług. Osądza nas jak kapłan albo sędzia, a mieszkańcy Endha-ven darzą go strachem, respektem i czasem nienawiścią. Nienawiścią psa bitego przez pana. Po tym, jak zniknął Blake, a jeszcze zanim przybył Jack, szmaciarz miał z nami poważne kłopoty i nieraz zdarzało mu się wydawać surowe wyroki na tych, którzy gryźli karmiącą ich rękę. Co może mi zrobić? — Co może mi zrobić? Jest sędzią i ławą przysięgłych. Uznał, że zasłu żyłem na proces. Nauczyć się zapominać — Wszyscy się go boją oprócz ciebie — mówię. —Ty nie boisz się ani jego, ani Mroku. Pomóż mi. Jack przewraca się na plecy i wbija wzrok w sufit. — Musisz mi pomóc — nalegam. — Nie jesteś tacy jak my. Masz w sobie coś. Widziałem cię w nocy na grani. Wiem, co robi z nami Mrok. Ale ciebie nie tyka. Jakim cudem przez niego przechodzisz? Jak? Dlaczego? Dlaczego Mrok... — Bo nie może człowieka zmieść coś, co nie istnieje - burczy Jack. Ostry ton jego głosu jest dla mnie jak policzek. Ogarnia mnie straszne przeczucie, że wcale go nie znam i nigdy nie poznam. Jack wstaje z łóżka i idzie w stronę balkonu. Rozsuwa podarte, wydy- mające się na zewnątrz muślinowe zasłony. — Przepraszam — mówi łagodnie. Siadam na brzegu łóżka okryty kocami, obejmuję się rękoma i patrzę. Jack stoi przy balkonie. Długo. - Nie możesz skombinować tutaj jakiegoś ogrzewania? - pytam, żeby przerwać ciszę. - Ja nie czuję zimna — mówi. Po chwili potrząsa głową. --Wiesz, mógłbym go zabić łatwiej, niż przypuszczasz, takich jak on można zabić słowem, ale na czyich rękach byłaby krew, na moich czy na twoich? Kim stałbym się dla ciebie? - Nic by się nie zmieniło - zapewniam go. Patrzy na mnie przez ramię otwartym, szczerym wzrokiem. - Wszystko by się zmieniło. Nie oszukuj się. Myślisz, że zostałbym wy- bawicielem miasteczka? Jackiem zabójcą złego ogra? Jackiem pogromcą? - Nie wiem. Wszyscy go nienawidzą. -1 znienawidziliby mnie za to, że im go zabrałem. - Mówisz, jakbyśmy go chcieli, jakbyśmy mieli wybór. — Zawsze jest wybór, Tom. To jedyne, co się ma. Jedyne, co mogę ci dać. Odwraca się do mnie, puszczając zasłony. - Zostań ze mną, zapomnij o Endhaven, zapomnij o brzydkich siostrach, zapomnij o szmaciarzu i o tym, jak się tutaj dostałeś. Zostań ze mną, a ich sądy i oceny nie będą robić na tobie wrażenia. Albo wracaj jak zbity pies, żeby samotnie stawić mu czoło. Tak czy inaczej, wybór należy do ciebie. v - Jack, ja nie jestem taki jak ty. Nie mam... nie mam tego co ty. On mógł mnie zabić. Zawdzięczam mu życie. Wszyscy zawdzięczamy mu życie. A teraz on domaga się spłaty długu. Jack zaciska pięści, mięśnie jego ramion się napinają. - Dlaczego wciąż mi się wymykasz? - pytam ze ściśniętym gardłem. - Może nie jestem taki silny, jak myślisz - mówi. - Boję się, Jack. Po prostu się boję. Podchodzi i klęka przede mną, kładzie mi ręce na kolanach. - Nie musisz się bać. Sunie dłońmi po moich udach. - Rób wszystko stopniowo, na tym polega sekret. Zostań przez godzi nę, potem kolejną i jeszcze jedną. Udawaj, że wkrótce do nich wrócisz, niedługo, w każdej chwili, może za dzień, za tydzień albo za kolejny, w następnym miesiącu, kiedyś, nigdy. Nauczysz się żyć bez sądu wiszące go nad głową. Nauczysz się zapominać. Ściąga koc z mojego lewego ramienia, muska palcami małą bliznę w kształcie rombu; pamiętam, że miałem pięć lat i darłem się wniebogłosy na widok skalpela i igły, która wkłuwała mi w rękę czarny atrament. Jack potrząsa głową, muska jasnymi włosami moje uda, kiedy przysuwa się bliżej, obejmując mnie dłońmi w pasie. - Spróbuję - mówię. Dotyka mnie czubkiem języka, smakuje. - Dobrze. Jakie marzenia mogą się spełnić Uciekam. Jestem w mieście i biegnę, moje stopy plaskają po asfalcie, bruku, płytach chodnikowych, kroki odbijają się echem wśród pustych budynków z cegły i betonu, piaskowca i wapienia. W szybach okiennych mogę dojrzeć odbicie tego, co mnie ściga, skacząc po dachach, ale widzę jedynie niebiesko-biały kształt migający w czerwonozłotym blasku za- chodzącego słońca. Płomienie i jesienne liście. Mrok. Skręcam za róg, a w cieniu zaułka już na mnie czeka ciemna, obdarta po- stać, mężczyzna w wystrzępionym czarnym garniturze i meloniku. Szma- ciarz. Stoi z opuszczoną głową, tak że nie widać jego oczu. Wolno unosi rękę, pokazując na mnie, a potem w górę, na dachy. Przeżywam jedną z tych dziwnych chwil, kiedy człowiek myśli, że śni, ale czując całkiem realny strach, dudnienie serca i pot ściekający po plecach pod koszulą, dochodzi do wniosku, że to jednak dzieje się naprawdę. - Nie chcę umrzeć — mówię. - Wszyscy umierają - odpowiada szmaciarz. - Popatrz. Podążam wzrokiem za jego ręką. Patrzę za siebie, w górę. Jack kuca na parapecie jak gargulec, otoczony złotymi płomieniami Mroku. Wystawia twarz do gasnącego słońca, pławi się w jego blasku. W swojej zwierzęcej rozkoszy wygląda pierwotnie jak troglodyta albo wilkołak, który zaraz zacznie wyć do księżyca. Chcę być razem z nim, w świede zamiast tu na dole, na ciemnych ulicach bezimiennego miasta w rozpadającym się świecie. Bo kiedy pojawiają się cienie, ludzie znikają, drogi zmieniają kierunek, budynki swoje miejsce. Mam wrażenie, że jestem bliski zrozumienia jakiejś wielkiej prawdy o naszej rzeczywisto- ści, o jej ciągłych zmianach, i w tym momencie Jack patrzy na mnie, a ja widzę płomienie odbite w jego oczach i łzy na policzkach. Wstaje powoli i robi krok z dachu. — No, no, już dobrze — mruczy Annie. Trzyma mnie w objęciach mocno, ale ostrożnie, żeby nie urazić rany na ramieniu zaklejonej plastrem z opatrunkiem. Szlocham na jej piersi, zasmarkany pięciolatek, wystraszony i samotny nawet w grupie ludzi, którzy siedzą z tyłu wozu, w szeregu po jednej stronie, jak żołnierze jadący na wojnę w wojskowej ciężarówce. — Zgubiłem mamusię — pochlipuję. Mając pięć lat, tak się to widzi. Nie ty się zgubiłeś, tylko oni, rodzice. — Wiem — mówi Annie. — Wszyscy straciliśmy nasze mamusie, ale teraz mamy siebie nawzajem, więc wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Mamy siebie. Wóz toczy się z turkotem po moście, obok wypalonych wraków dawno porzuconych samochodów. Za nami nad miastem wstaje noc jak para albo dym, zbierająca się szara burza. Jesienne popołudnie Dzwonki wozu szmaciarza wyrywają mnie z lekkiego snu. Rozbudzam się od razu, zdjęty strachem. Przez muślinowe zasłony sączy się nikłe światło, w zatęchłym starym mieszkaniu panuje chłód późnojesiennego popołudnia. Nie wiem, ile razy próbowałem nakłonić Jacka, żeby założył tutaj ogrzewanie albo wstawił okna. Odmawia, wierny jakiejś dziwnej zasadzie. Czasami sądzę, że celowo próbuje mnie zniechęcić, dosłownie wypłoszyć zimnem. Kiedy indziej myślę, że on naprawdę nie rozumie, czym jest ciepło. Tak czy inaczej, cały się trzęsę. - Nie śpisz? - szepczę. Dzwonki wozu dzwonią i brzęczą głośniej niż dziwaczne amulety roz- wieszone wzdłuż plaży. Szmaciarz zbliża się do swojej stodoły, wraca do domu z wyprawy do miasta albo z krótkiego wypadu na przedmieścia, wioząc zawartość czyjeś szkatułki na biżuterię albo szafki z alkoholami. Wkrótce zacznie mnie szukać. Potrzebuję tylko słowa otuchy i będzie dobrze. Jestem tego pewien. Ale Jack dalej śpi. — Jack — szepczę. — Obudź się, Jack. Może część mnie wcale nie chce, żeby się obudził; nie wiem, dlaczego nim nie potrząsam, dlaczego nie mówię trochę głośniej. Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że słuchając dzwoneczków, czuję, że odrobina wiary, którą na chwilę znalazłem tego popołudnia prostej zmysłowości, całkiem mnie opuszcza. Nie potrafię otrząsnąć się z niepokoju, który zostawił we mnie sen. Czy naprawdę jesteśmy zakotwiczeni w ruchomym skalnym podłożu tego świata przez nasze wspomnienia, przykuci do siebie nawzajem? Mamy teraz siebie, więc wszystko będzie dobrze. Ale ja mam tylko Jacka. - Jack — szepczę, lecz w moim głosie nie ma niczego. Wysuwam się z łóżka i staję drżący na nagiej drewnianej podłodze. Ubieram się cicho. Mam pewną teorię. To znaczy wszyscy mają swoje teorie na temat tego, co stało się ze światem. Niektórzy twierdzą, że Mrok to w rzeczywistości nanoroboty, maleńkie stworzenia, tak małe, że miliony ich mogą tańczyć na łebku szpilki albo dryfować w powietrzu jak drobinki kurzu. Stworzono je po to, żeby nas leczyły albo obserwowały mikroskopowymi oczami, że to medyczna czy wojskowa technika, która się wymknęła spod kontroli. Może próbowali uzdrowić naszą poranioną psychikę, wymazać pamięć bólu, która uczyniła nas tym, kim jesteśmy. Może próbowali dać nam to, czego ich zdaniem pragnęliśmy w snach o utraconym dzieciństwie albo mrocznych fantazjach o krwawej zemście. Może próbowali zmienić nasz świat według naszych wyobrażeń, ale nie zdawali sobie sprawy, że nie wszyscy chcemy tego samego. Ujednolicona rzeczywistość nie może istnieć bez powszechnej zgody. Lecz ja mam inną teorię i ona naprawdę mnie przeraża. Myślę, że jesteśmy martwi. Uważam, że jesteśmy martwi i że nie ma Boga, piekła ani nieba, tylko patchwork wspomnień z dawnego życia i zaprzeczeń naszego obecnego stanu. Nie możemy uznać własnej śmierci, bo jeśli to zrobimy, przeniesiemy się ze stanu zawieszenia w nicość. Myślę, że Mrok to ta część nas, która pragnie ostatecznego spokoju. Ale nie rozmyślam o tym zbyt wiele. Kiedy jestem gotowy, całuję Jacka w policzek i cicho wychodzę z pu- stego domu. Sąd Pada deszcz. Gruntowa droga prowadząca z miasteczka zmienia się w bło- to pod moimi stopami. Światło sączące się przez szpary w deskach stodoły oznacza, że gospodarz jest w domu, więc brnę dalej wśród podmuchów wiatru, które chłoszczą szorstkie trawy i obracają wściekle skrzydłami białych wiatraków. Drzwi są szeroko otwarte, łańcuch z kłódką wisi luźno. Po raz pierwszy w życiu wchodzę sam do wielkiej stodoły. Jest wielkości małego hangaru i mieści w sobie pasteloworóżowy domek ustawiony surrealistycznie między półkami i schowkami wbudowanymi w ściany. Są tutaj wszystkie skarby, które zgromadził szmaciarz, ale rozpoznaję tylko dwie rzeczy, obie ociekające wodą - dębową szafę i kamiennego anioła. Inne są owinięte grubą, przezroczystą folią polietylenową, niczym martwe ciała w pajęczej sieci. Wiatr i deszcz bez trudu wciskają się przez setki dziur w dachu i ścianach stodoły, więc bezwartościowe, bezcenne śmieci muszą mieć jakąś ochronę przez żywiołami. Szmaciarz stoi z rozpostartymi ramionami na frontowym podwórku swojego domku — grzęzawisku przykrytym płachtami brezentu, brudnymi i pełnymi kałuż — patrzy w niebo przez największą dziurę w dachu i pije deszcz otwartymi ustami. Po długich pięciu sekundach strząsa wodę z prostych siwych włosów, nakłada zniszczony melonik na głowę i odwraca się do mnie. — Witaj, chłopcze! — odzywa się z kościotrupim uśmiechem, który sprawia, że czarne symbole wyryte na pokrytej bliznami, napiętej masce jego twarzy skręcają się i zniekształcają. — Nie lubisz takiej pogody? Mówi ochrypłym, skrzeczącym głosem, ze starym bostońskim akcentem albo jakimś podobnym, połykając samogłoski. Robi parę długich kroków i już jest przy mnie. Garbi się, żeby spojrzeć mi w w oczy. Z twarzą, która najlepiej wyglądałaby w piekle, bladą skórą opinającą kości niemal zupełnie pozbawione ciała, zapadniętymi policzkami i oczami, szmaciarz wygląda, jakby coś zżerało go od środka. Jest chudy, wręcz wycieńczony. Jednak najgorsze są blizny. Całą twarz — a powiadają, że ciało również — pokrywa mu sieć bia- łych blizn, patchwork pozszywanych kawałków skóry w kształcie rombu, wielkości dwóch centymetrów kwadratowych. Na każdym jest inny znak, wytatuowany czy też raczej wycięty nożem i zabarwiony na czarno, dla mnie nie do odszyfrowania jak nieprzetłumaczony kodeks Majów. Szpecące sygile zdają się opowiadać historię, której nigdy nie potrafiłem odczytać, krwawy rytuał nic nieznaczący dla osoby postronnej, ale straszliwie, przerażająco prawdziwy, jeśli się ma klucz do jego zrozumienia. Zaczynam drżeć. Szmaciarz szeroko rozkłada ręce. Obszarpany szary garnitur powiewa na wietrze. — Mów, chłopcze. Brązowe spodnie są przemoczone, podarte i ubłocone, marynarka z szerokimi klapami pochodzi z zamierzchłych czasów. Z zainteresowaniem przyglądam się jego strojowi, bo nie chcę patrzeć na twarz. Szmaciarz kłykciem unosi moją brodę. — Mów - powtarza. — Chciałeś mnie widzieć. — Mój głos jest ledwo słyszalny. — Istotnie. Grzeczny z ciebie chłopiec, Tom. Wzywam cię, a ty zaraz przybiegasz. Jestem aż taki groźny? Przygryzam dolną wargę i kiwam głową. — Jesteś dobrym chłopcem, bystrym. Mógłbyś daleko zajść. Ty też tak uważasz? Znowu potwierdzam tępym skinieniem głowy. Gdzie jesteś teraz? Pięść w rękawiczce uderza mnie w policzek z nagłą brutalnością, a kiedy padam na ziemię, kopniak w brzuch sprawia, że sunę po błocie, rozprys- kując je na boki. Wymiotuję, krztuszę się, kaszlę, szlocham. Próbuję się odsunąć, zbyt zaskoczony, oszołomiony i pozbawiony tchu, żeby myśleć o czymś innym. Dłonią trafiam na brzeg brezentu, moje palce zagłębiają się w maź. Szmaciarz łapie mnie za kołnierz i podnosi. Mrugam, piekące łzy płyną mi po twarzy, w ustach czuję sól i smak deszczowej brei. Jeszcze nigdy nie zdzielono mnie pięścią. — Dokąd chcesz zajść, chłopcze? Masz jakiś cel, kierunek? Jeśli tak, chętnie je poznam. No więc? - Puszcza mnie, a ja znowu padam na zie mię. - Nie sądzę. Jesteś taki jak cała reszta... Przejrzałem cię. W głosie szmaciarza brzmi pogarda, ale kiedy patrzę na jego twarz czy też raczej w oczy, widzę w nich rozczarowanie, przysięgam. - Dlaczego nie wstajesz, chłopcze? No, pokaż charakter. Podnoszę się, przytrzymując jakiegoś mebla owiniętego folią i ślizgając się w błocie. — Powiedz mi, chłopcze, gdzie jesteś teraz. Wiesz chociaż tyle? Udaje mi się dźwignąć na kolana. Nadal drżę, mrugam. - Co pan ma na myśli? Endhaven...? - Źle, chłopcze. Teraz jesteś w krainie upokorzenia i gniewu, frustracji i strachu, i to ja ciebie tutaj sprowadziłem. Oddala się ode mnie, podchodzi do wozu, kładzie ręce na jego brzegu jak pijak, który wymiotując, opiera się o niski murek, albo bokser trzy- mający się lin w swoim narożniku w oczekiwaniu na gong. — Teraz jesteś na kolanach — mówi szmaciarz — i mnie to zawdzięczasz. Mógłbyś wstać, ale może wolisz klęczeć. Powiedz mi, czy twoje nędzne życie jest coś warte? Zbliża się do mnie dużymi krokami. - Tak... - szepczę, a on kopie mnie w twarz. — Czy dla tego, co masz, warto zachować cię przy życiu? — pyta szmaciarz. Nie mogę odpowiedzieć, bo jęczę zwinięty w kłębek, ale on kuca i syczy mi do ucha: — Mam oszacować twoje długi, chłopcze? Palnąć ci kazanie o grze chach ciała? Odpowiedzialności? Przyzwoitości? Twoje długi są większe. Rzężę. On chwyta mnie za ramiona kurtki, ciągnie jak worek ziem- niaków. — Zawdzięczasz mi życie, chłopcze. Jesteś mi winny duszę. Podnosi mnie, obraca do siebie, ciska na mokrą folię bąbelkową okry wającą solidne siedzisko z oparciem i poręczami. Fotel. - Albo uczciwą wymianę - dodaje. Wycieram błoto z oczu. Łzy, deszcz, krew? Widzę krążącą wokół mnie niewyraźną postać. — Wiesz, chłopcze, nie ma w Endhaven nikogo, kto byłby w stanie spłacić twoje długi, wyrównać rachunki, zwrócić to, co ode mnie wzią łeś. — Ściska mi dłonią szczękę, przyciąga do siebie moją twarz i warczy: — Wy, ludzie! Oddajecie mi swoje marzenia, sprzedajecie nadzieje za bły skotki, a chcesz znać prawdę? Szczerze? Wasze dusze są nic niewarte. Nic! Czy ktoś kiedyś słyszał, żeby szmaciarz przemawiał z taką wściekłością? Chryste, to coś w rodzaju wyznania. Ale dlaczego ja? Dlaczego akurat mnie to robi? - Zabiłbym was wszystkich, lecz tego nie ma w kontrakcie. -W jego gło sie słychać nutę żalu. -Jak ciebie oceniam, Tom? Uznaję, że jesteś niczym. Kroki spacer do Evenfall Moja twarz płonie, po części z bólu, po części ze wstydu. - Czego pan chce ode mnie? - pytam. - Niczego od ciebie nie chcę. Dla mnie jesteś nic niewart. Nic. - Więc niech pan zostawi mnie w spokoju. Szmaciarz zdejmuje rękawicę. Na prawej dłoni, równie trupiej i pokrytej bliznami jak twarz, jest skrawek żywego mięsa w miejscu, gdzie wycięto i zdarto mały romb skóry. Nawet mięśnie i żyły są białe jak ścięgna i kości. - Zostawić cię w spokoju? — powtarza szmaciarz. - Chodź, zrobimy sobie krótki spacer w Mrok, chłopcze, i zobaczymy, czy nadal będziesz chciał, żebym zostawił cię w spokoju. Sięga do kieszeni, grzebie w niej przez chwilę, wyjmuje brakujący ka- wałek skóry i podaje mi go na dłoni. Natychmiast poznaję czarny znak jak własną twarz nagle odbitą w szybie albo w sadzawce. Obserwowałem, jak naznaczano innych — miałem wtedy pięć albo sześć lat - a kiedy przyszła moja kolej, tak się darłem, że Annie musiała mnie trzymać i uspokajać, podczas gdy tatuażystka pochylała się nade mną z bzyczącą igłą w dłoni, a wacikiem trzymanym w drugiej ręce wycierała krew i nadmiar atramentu. Pamiętam gorące ukłucia na ramieniu i ból odczuwany gdzieś głębiej, jakby znak nie tylko zostawiano na skórze, lecz wypalano w duszy. Nie wiem, co działo się potem - chyba zemdlałem na widok skalpela - ale już dużo później, na tyle wozu szmaciarza płakałem z bólu i żałości, ciocia Stef tuliła mnie do siebie, a Annie siedziała naprze- ciwko nas, również we łzach. Myślałem, że ją też boli ręka. Teraz sądzę, że już wtedy znała prawdę. Szmaciarz zamyka w dłoni kawałek skóry i ja to czuję, nie w ramieniu, tylko na karku. — Kim jesteś, Tom? — syczy. — Bez tego jesteś niczym. Jedyne, co cię trzyma na tym świecie, to kontrakt, ja. Nic więcej. Pójdziemy w Mrok i twoja dusza zostanie porwana przez wiatr. — Mam Jacka. Mamy siebie. — Tak, ale czy on ciebie naprawdę potrzebuje? Milczę. -Jack... - mówi szmaciarz w zamyśleniu. - Może jednak masz mi coś do zaoferowania. Kochasz człowieka z lodu, tak? Oddałbyś za niego duszę, gdybyś mógł. A czy on oddałby za ciebie swoją, jak myślisz? To miłość, prawda? Czy nie tak sądzisz? Jest mi niedobrze. Boję się, że wiem, co on ma na myśli, i modlę się, żeby tak nie było. - Daj spokój, chłopcze, przecież wiesz, że on nikomu nie odda duszy. Jest lepiej zabezpieczona niż rachunek w szwajcarskim banku. Ten chłopak wyciął sobie serce dawno temu i zamknął je w małym stalowym pudełku, żeby uchronić przed zniszczeniem. Jak możesz go kochać, skoro nawet go nie znasz? Skąd pochodzi, dlaczego jest taki, jak wygląda jego sekretny znak, prawdziwe imię, istota? Póki się tego nie dowiesz, nigdy nie będzie twój. Czy nie tak myślisz? — Niech pan zostawi mnie w spokoju. Nie wiem, co... — Ależ wiesz — przerywa mi szmaciarz. — Chcesz go poznać, tak? Na- prawdę poznać, chłopcze. Do głębi. Pragniesz mieć go na własność. — Nie, to nie... — Mógłbym ci pomóc. Zawarlibyśmy umowę. — Nie! Niech pan go do tego nie miesza. -Chcesz go? Jestem szmaciarzem. Jeśli czegoś pragniesz, mogę to dla ciebie zdobyć, za odpowiednią cenę. Zawrzyjmy umowę, chłopcze, a jak nie, to chodźmy na spacer. Przyszedł czas zapłaty. Ale mogę zażądać zwrotu długu albo przedłużyć termin. Deklaracja podległości Nie chcę słuchać, jaką umowę ma do zaproponowania. Nie wiem, do czego zmierza, ale mnie to nie obchodzi. — Nie — mówię. — Nigdy nie będzie go pan miał na własność tak jak resztę nas. — Naprawdę uważasz, że mam was na własność? - ...Tak... - Tak ci powiedzieli, chłopcze? Nic nie odpowiadam. Szmaciarz wybucha śmiechem, zdejmuje melonik i potrząsa włosami. Nie przestając się śmiać, wkłada kapelusz z powrotem na głowę i przybija go ręką. - Nie ja ciebie mam na własność, chłopcze, lecz na odwrót. Na litość boską, spójrz uważnie i przekonaj się, czy nie potrafisz czytać we mnie jak w otwartej księdze. — Ściąga w dół dziurawy podkoszulek, obnażając wy tatuowaną pierś. - Patrz. Oto wasz kontrakt wyryty na mojej skórze, któ ry wiąże mnie z tym miasteczkiem, prawdziwe imiona ludzi z Endhaven, zapisane i przypieczętowane, deklaracja podległości. Ten znak - unosi zaciśniętą pięść - jest twój. Patrzę na sieć rombów pokrywającą jego tors i twarz, na blizny w miej- scach, gdzie przyszyto skrawki dusz, arlekinowy kostium jak z horroru. — Pan... ty nas tutaj przywiozłeś. Sprzedaliśmy nasze dusze za bezpiecz ną podróż. Myślę o tatuażystce i Annie płaczącej w wozie szmaciarza, o latach okopywania się w Endhaven, grzebania całej przeszłości w ziemi podczas siania nasion potrzebnych do życia w przyszłości, spoglądania na wschód, na ocean i Mrok, gdzie zostały wszystkie nasze wspomnienia. Oddaliśmy dusze, żeby tutaj dotrzeć. Na tym polegała umowa. To zawsze było... oczywiste. -Ty i twoje dwie lesby, reszta Endhaven, to wy jesteście kupującymi, chłopcze. Klientami. Nie jesteście przywiązani do mnie łańcuchem, tylko do siebie nawzajem przeze mnie. Ja... - gorzki śmiech - nie znaczę dla was nic bez tej skóry, bez listy spisanej krwią. — Przywiozłeś nas tutaj — mówię cicho, zdezorientowany, zagubiony. Chyba już nic nie rozumiem. — Każdy symbol na mej skórze to życie, za które jestem odpowiedzial ny, imię, które chronię przed zniszczonym światem, bo ludzie w tym mia steczku są zbyt tchórzliwi i słabi, żeby nosić własne dusze. Tak, przypro wadziłem was tutaj. Owszem, potrzebowaliście mnie. Zostałem waszym cholernym niewolnikiem, ale jestem zmęczony i rozdarty. Chcę odpocząć. Nagle zaczynam rozumieć. - Jack... - Ten chłopak ma siłę, żeby udźwignąć świat. Czuję mdłości. - Jestem chory - mówi szmaciarz - i zmęczony. Wami wszystkimi. Chcę odejść. Chwytam za przykryte folią poręcze fotela, pochylam się, oddycham ciężko. Nie mogę spojrzeć w twarz szmaciarza, patrzę na jego pięść zaciś- niętą wokół mojej duszy. - Nie masz pojęcia, do czego jest zdolny twój przyjaciel. Nie masz pojęcia. Ale ja mam, chłopcze. Jego pięść zaciska się mocniej, kłykcie bieleją. - Mogę ci go dać. Mogę sprawić, że będzie twój. - Albo możemy dojść na skraj Mroku, gdzie pogrzebię cię tak głęboko w otchłani martwych dusz, że nie będziesz wiedział, która droga prowadzi na górę. Myślisz, że zdołasz przeciwstawić się Mrokowi bez kogoś, kto potrzyma cię za rączkę, kto przytuli twoją małą duszyczkę? Zamykam oczy. - Wybór należy do ciebie, chłopcze. - Nie chodzi o Jacka - mówię. - Nie chodzi o mnie, Endhaven czy całe to gówno, tylko o ciebie. -Twój wybór - powtarza szmaciarz gwałtownym, zdesperowanym tonem. Zwieszam głowę. - Nie - mówię. - Więc chodź ze mną. Twardymi dłońmi w rękawiczkach chwyta mnie za ramiona i wyciąga z fotela. Uwalniam się, odsuwam. - Zostaw mnie - mówię. - Wiem, dokąd idziemy. Rozpad znaczenia Wieczór nadciąga od wschodu jak fala oceaniczna albo zimowa burza, uderza w molo szarą ścianą wiatru, deszczu, mgły i nocy, przesłaniając świat, tak że ledwo dostrzegam Jacka, który stoi na balkonie wypalonego bunkra na plaży i spokojnie nas obserwuje. Wokół woda i ciemność łączą się i przenikają, tworząc chaos... - Inwolucje entropii - mówi szmaciarz. - Rozpad znaczenia. Szerokim gestem ręki wskazuje niebo, ocean, ląd, czerń nadchodzącej nocy. - Świat bez formy i próżnia - dodaje. - Nadal chcesz zerwać umowę, chłopcze? Myślisz, że bez kotwicy zdołasz ochronić własną duszę? Patrzę w ciemność. Jaka jest alternatywa? — myślę. Widzę, że Jack ściska balustradę. Czuję, że narasta we mnie panika, w miarę jak od wschodu zbliża się Mrok. Oddycham coraz szybciej, chwytam się żelaznej poręczy biegnącej wzdłuż molo, chłostany przez wyjący wicher, przerażony i oszołomiony. Żołądek podchodzi mi do gardła, dławię się, przechylam przez balustradę. Szmaciarz wybucha śmiechem, ja trzęsę się z gniewu i strachu. - Nie wiem - udaje mi się wykrztusić przez ściśnięte gardło. - Może tylko dzięki tobie istnieję. Może to Jack... Czuję na skórze deszcz i noc przesączające się przez ubranie, w ciele i kościach chłód, dudniące serce, każdy głęboki, urywany oddech, szorstkie drewno pod palcami, napięcie wszystkich mięśni, pulsowanie krwi i żar w głowie. Jestem mały i przestraszony, ale najważniejsze, że w ogóle coś czuję. - A może ja sam — mówię. Szmaciarz unosi skrawek skóry, sygil mojej duszy, trzymając go między kciukiem a palcem wskazującym, i szczerzy zęby jak trupia czaszka. - Mam przywołać wiatr? Szarość Mroku otacza szmaciarza i chłoszcze go. Świat kończy się na skraju molo, Jack i jego dom znikają. Nie widzę brzegu. Nie mam dokąd uciec. Słyszę dźwięk dzwoneczków przyczepionych do butów szmaciarza. Krzyk mew. - Puść to - mówię. - Po prostu puść. Jakaś dłoń zaciska się na moim ramieniu. - Zrób, jak powiedział - rozkazuje Jack. Widzę, że kawałek skóry pochwycony przez wiatr jak papierek po ba- tonie albo niepotrzebny los na loterię odfruwa w dal, obraca się w powie- trzu i niknie w Mroku. A ja nadal tam stoję. - Jesteś zgubiony - mówi szmaciarz, ale wypowiada to ostrzeżenie sła bym szeptem. Nie czuję, żebym roztapiał się w deszczu. Nie czuję, żeby porywał mnie wiatr, żeby ogarniała ciemność. Czuję ramię obejmujące mnie w pasie. - Nie - odzywa się Jack. - To ty jesteś zgubiony. Szmaciarz stoi zaledwie kilka kroków ode mnie, ale w Mroku jego postać jest zamazana, wygląda jak strach na wróble w powiewającej kapocie. Nie wiem, czy to ramię Jacka trzyma mnie zakotwiczonego do drew- nianego molo, plaży, Endhaven, życia, istnienia. Nie wiem, czy w ogóle mam teraz jakąś kotwicę, ale choć Mrok jest zimny i szczypiący, już się go nie boję. - Mam coś dla ciebie - oznajmia Jack. - Drobiazg do przemyślenia. Wracamy na brzeg, obdarty, kościsty szmaciarz idzie za nami smagany przez wiatr. - Twój kontrakt nie jest wart papieru, na którym został spisany - mówi Jack. - Myślisz, że naprawdę są na nim dusze ludzi z Endhaven? Jesteś pewien, że to nie są zwyczajne znaki? Może nie ma we mnie, w tobie, w nich czy kimkolwiek żadnej sekretnej esencji. Żadnego losu, żadnej przyszłości, żadnej przeszłości, tylko to, co sami wybieramy. Żadnych niewolników i panów dusz, tylko dziwki i politycy. Pomyśl o tym, kie dy poczujesz, że kontrakt wgryza ci się pod skórę. Oczywiście mogę się mylić. Jak uważasz? Gdy się oddalamy, szmaciarz patrzy na nas oczami dziesięć razy bar- dziej ludzkimi niż jego potworna twarz. Noc to tylko ciemność - Nie śpisz? - pyta Jack. - Już nie. Która godzina? - Koło północy. Chodź i spójrz na to. Stoi przy muślinowej zasłonie, czarna sylwetka obwiedziona blaskiem księżyca. Właśnie w tym rzecz. Gdy przetrwa się Mrok, noc jest już tylko ciemnością, może z własnymi cichymi tajemnicami, ale cichą i spokojną. Mimo to waham się. Za zasłoną jest świat, którego nie obchodzimy ani trochę. - Za zimno - mówię. - Musisz postarać się o jakiś dywan na podłogę. I ogrzewanie, jeśli mam tutaj zostać. - Jasne, co tylko zechesz. Ale podejdź tutaj. - O co chodzi? - burczę, podchodząc do niego na palcach, otulony kocem. - Cholera! Masz lodowate ręce. Na zewnątrz niebo jest czyste i bardzo czarne, usiane miriadami gwiazd, opalizujący księżyc w pełni nadaje pomostowi, plaży i falom jedyną w swoim rodzaju solidność. Na końcu molo widać jakiś kształt pomalowany na biało i cień - kupka ubrań nakryta melonikiem - a na pachołku cumowniczym coś wisi jak płaszcz na wieszaku i powiewa leniwie niczym flaga poruszana bryzą. Ludzka skóra, lekka i pusta, tańczy na wietrze i wygląda, jakby nas przyzywała; rozdarta papierowa lalka. - Co powinniśmy z nią zrobić? - pytam. - Zostawić tam, gdzie jest - odpowiada Jack. - To nie nasza sprawa. Zastanawiam się... zastanawiam na głos, czy ktoś jej nie włoży na sie bie. Jack opuszcza zasłonę. - Pewnie tak, ale to nie będę ja ani ty. A wszyscy szmaciarze świata nie zdołają utrzymać tajemnicy. Wcześniej czy później Endhaven się rozpad nie. Wcześniej czy później tutaj stanie się to samo co w miastach. Gdy siadamy na łóżku, pytam go, czy wie, co stało się w miastach, on mi opowiada, a wtedy ja zadaję pytanie, kim jest i skąd pochodzi. Jack opowiada, ja dalej wypytuję, co tutaj robi, co my tutaj robimy, on mi odpowiada, mówi wszystko, co wie, mówi wszystko, co powinienem wiedzieć, wszystko, co powinienem usłyszeć. Potem leżymy w łóżku, a Jack rozgrzewa się w moich objęciach, efeme- ryczne istoty związane z rzeczywistością nie pustymi symbolami, ale włas- nymi ciałami splecionymi ze sobą. Mówię mu, że chcę opuścić Endha-ven, że chcę wynieść się w diabły z tej atrapy miasteczka i zobaczyć, co jest dalej, a co zawsze bałem się dojrzeć w szarości Mroku, w kształtach rozpuszczonych w oceanie wspomnień. Snuję plany i paplam z entuzja- zmem, jakby moje słowa mogły go za mną pociągnąć. - Wszystko po kolei — mówi Jack. Myślę o Endhaven jak o porcie i o nas w nim zakotwiczonych, przy- wiązanych do siebie rękami i nogami, ale... integralnych. Statki powinny pływać. Myślę o tym, jaki jest piękny, o jego gładkiej skórze, o tajemniczych bliz- nach, które u nas obu są podobne, ale jedyne w swoim rodzaju. Kocham go. Naprawdę go kocham, lecz uświadamiam sobie, że inaczej niż jeszcze kilka godzin temu, tamtą zachłanną, egoistyczną, chłopięcą miłość teraz ledwo mogę zrozumieć. Kocham go, bo już go nie potrzebuję. -Jack? Powoli zdaję sobie sprawę, że w rzeczywistości to on mnie potrzebuje. Myślę, że zawsze szukał kogoś, komu by na nim zależało, gdyż chciał mu wykazać, i być może sobie również, jak pusta jest jego potrzeba. Bo czego tak naprawdę potrzebujemy na tym świecie? Czego naprawdę po- trzebujemy? - Co jest? - pyta Jack. Uśmiecham się do siebie. -Nic. PODZIĘKOWANIA Zapewne nie umknęło uwagi czytelników, że duże fragmenty książki to adaptacje różnych starożytnych mitów, poematów i dramatów. Ponieważ nie jestem ani trochę biegły w łacinie i grece — nie wspominając o sume- ryjskim — musiałem opierać się na tłumaczeniach innych, żeby stworzyć własne wersje tych starych tekstów. Byłoby niewybaczalne, gdybym nie uznał się za ich dłużnika. Jeśli chodzi o sumeryjską część dotyczącą wędrówki Inany do kur i ucieczki Dumuziego przed ugallu, bezcenne okazało się znakomite tłu- maczenie Dianę Wolkstein i Samuela Noaha Kramera {Inanna, Queen of Heaven andEarth: Her Stories and Hymns from Sumer, Harper & Rowe, 1983) oraz Stephanie J. Dalley {Mythsfrom Mesopotamia, Oxford Uni- versity Press, 1989). Rozdział „Bukolika" na początku tomu drugiego to, w części, przeróbka Powraca Złoty Wiek i Pieśń Sylena Wergiliusza, przy których korzystałem z tłumaczeń J.W. McKaila z 1934 (VirgilWorks: TheAeneid, Eclogues & Georgics, Kessinger Publishing, 2003) i E.V. Rieu {Virgil, The Pastorał Poems, Penguin, 1949). Przy wplataniu swojej wersji Prometeusza skowanego Ajschylosa w tom drugi opierałem się na niezastąpionych przekładach Thoreau {The Works of Henry David Thoreau: Translations, Princeton University Press, 1987) i współczesnym, dokonanym przez George'a Thomsona (Dover Publica- tions, 1995). Bez tych prac moja powieść nie zostałaby napisana. Gorąco polecam je każdemu czytelnikowi, który chce przeczytać teksty źródłowe w wiernych tłumaczeniach, wolnych od moich literackich wtrętów. Chciałbym również złożyć szczególny hołd Voices from the Spanish dvii War lana MacDougalla (Polygon, 1986) i wszystkich opowiedzianym w niej historiom. Wiele szczegółów zawartych w ostatnim rozdziale wziąłem bezpośrednio z tej książki i mam nadzieję, że potraktowałem wspomnienia weteranów z należytym szacunkiem, jak na to zasługują. W bardziej osobisty sposób, dzięki wieloletniemu wsparciu i krytyce, którym zawdzięczam pisarski umiar, pomogli mi członkowie Glasgow Science Fiction Writers Circle, ale jest ich zbyt wielu, żeby wszystkich tutaj wymienić. Choć wyróżnianie poszczególnych osób wydaje się nie- sprawiedliwe, muszę podziękować Duncanowi Lunanowi za założenie tego „kolektywu literackich anarchistów". Chcę również wyrazić szczególną wdzięczność Jimowi Campbellowi, mojemu doradcy w sprawach militarnych, oraz Philowi Rainesowi i Neilowi Williamsonowi za stałą dostawę komentarzy, uwag krytycznych, koktajli i zachęty w czasie pisania tej książki. Dziękuję również Jeffowi VanderMeerowi, który okazał się świętym, i oczywiście Peterowi Lavery'emu oraz wszystkim z Pan Macmillan za wypuszczenie bitmitów moich pomysłów na niczego nie- podejrzewających czytelników.