Stanisław Kowalewski A JEŚLI POWIEM NIE Siedmioróg Fotografia na okładce Hanna Kucia (c) Copyright by Stanisław Kowalewski Wydawnictwo Siedmioróg, Wrocław 1995 r. ISBN 83-86685-55-7 Dzień pierwszy RANEK Wysiadł z pośpiesznego autobusu koło Bielan. Zarzucił plecak i równym, miarowym krokiem ruszył przed siebie. Spojrzał na znak drogowy z zieloną tabliczką E81. Na szerokim w tym miejscu poboczu stała grupa chłopców, trzymając transparent z napisem: "Hungary". Jeden ze stojących zagadał coś do niego w niezrozumiałym języku. Na chwilę przystanął, bąknął koślawą angielszczyzną: "please", a tamten z uśmiechem coś po niemiecku. - Nie dogadamy się - odpowiedział. - Szerokiej drogi i cześć! Wciąż przelatywały stary, jelcze i nyski, a także skody, golfy, małe i większe fiaty. Węgrzy machali swoim transparentem, ale żaden z wozów nawet nie przyhamował. i Ruszył dalej przed siebie. Jakaś dziewczyna w dżinsach i kusym opalaczu powiewała w stronę przejeżdżających kolorową chustką. Tuż za nią w przydrożnym rowie czaiło się paru chłopaków, gotowych wskoczyć w każdej chwili do wozu, który zatrzymałby się przy dziewczynie wystawionej na wabia. Spojrzała na idącego. - Nie szkoda nóg? - rzuciła. - Uprawiam marsze dla podtrzymania kondycji - odpowiedział. - To nie jest ścieżka zdrowia - zawołała - tylko cuchnący spalinami szlak, od którego trzeba się oderwać. - Wierzę w swoje nogi. Szedł dalej. W pewnej chwili zorientował się, że postępuje nieprawidłowo. Należało iść lewą stroną szosy, naprzeciw nadjeżdżającym samochodom, które były widoczne z daleka. Łamał reguły drogowego ruchu, ale jakoś lepiej się szło tędy, gdzie w odległości kilkunastu czy kilkudziesięciu metrów jedna od drugiej stały barwne grupy i grupki amatorów autostopu. Spojrzał na drugą stronę jezdni. Tam pobocze było puste. 5 Dalej wytrwale szedł przed siebie. Z trójkolorową chorągiewką stała grupa dziewcząt mówiących po francusku. Uśmiechnął się do nich. Najmniejsza zagadała do niego językiem, z którego znał parę słów tylko. - Bon voyage - rzucił. - Bon voyage - zawołały chórem. Droga o tej porze roku to kolorowy kawałek świata - pomyślał. - Tyle ludzi z różnych stron, tyle samochodów naszych i zagranicznych. Każdy gdzieś jedzie, gdzieś się spieszy. Lubię ruchliwe drogi i nawet zapach spalin mi nie przeszkadza. Ciekawe, ile uda mi się przejść w ciągu jednego dnia? Czy wszystko będzie przebiegać tak, jak sobie zaplanowałem, i co z noclegiem? W schronisku młodzieżowym mogą być wszystkie miejsca zajęte i wypadnie mi spać w jakimś przydrożnym rowie. Na tę okoliczność znakomicie przyda się mój koc. Nocowanie pod gołym niebem mnie nie przeraża. Chyba jednak znajdę jakichś uczynnych gospodarzy, ktoś pozwoli mi przenocować, chociaż w stodole na sianie. Nigdy jeszcze nie leżałem na sianie, ale podobno śpi się na nim znakomicie. Szedł dalej równym, miarowym krokiem. Zaczął pogwizdywać znajomą melodyjkę i stwierdził, że idzie mu się jeszcze lepiej. Dzień był słoneczny i z każdą chwilą ranna świeżość ustępowała przed nadciągającym z wolna upałem. Kiedy dojdę do Młocin - pomyślał - zrobię pierwszy mały postój. Wejdę do lasu lub wyciągnę się na tej wielkiej łące otoczonej drzewami. Od Wisły powinien zaciągać rzeźwy wiaterek i będzie mi dobrze. Przypomniał sobie Młociny, które nieraz zdarzało mu się odwiedzać. Kiedyś, w zamierzchłej przeszłości docierał tam statkiem. Razem z innymi wysiadał na małej przystani i biegł na wysoki wał, ciągnący się między drzewami wzdłuż Wisły. Potem jeździł tam tramwajem, a ostatnio autobusem. W tej chwili minęła go ciężarówka. Pod plandeką zobaczył dziewczęta z grupy francuskiej. Machały w jego stronę. Uśmiechnął się do nich i od-machał w odpowiedzi. POŁUDNIE W ten sposób niedaleko zajdę. Ledwo parę kilometrów przemaszerowałem i już postój. I to długi, nieprzyzwoicie długi. Ale nikt mnie przecież 6 nie pogania. Kto i kiedy ustalił, że mam gnać przed siebie jak elektrowóz pospiesznego pociągu? Prawda, miałem pewien plan, w przybliżeniu określiłem sobie dzienną marszrutę. Tylko nie wziąłem pod uwagę wzmagającego się upału. Plan mogę zmienić w każdej chwili i z nikim nie potrzebuję tego uzgadniać. Ktoś kiedyś napisał: "Sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem". Trafione. Dojrzałem do tego etapu. Czy to znaczy, że uważam się za dorosłego, samodzielnego faceta? Prawie tak. Prawie? Przez czas podróży w każdym razie muszę się uważać za pełnowartościowego i dojrzałego do... Zaraz, coś mi się poplątało. To upał. Młociny, wymarzone miejsce do przeczekania gorąca. Miałem doskonały pomysł, by tu właśnie zrobić pierwszą przerwę w podróży. Wielkie, stare drzewa dają głęboki cień, nawet niteczka słonecznego blasku nie przedrze się przez dach z zielonego listowia. I ten powiew znad rzeki. Wcale nie zazdroszczę ludziom, którzy porozkładali leżaki na łące i smażą się w pełnym słońcu. Opalenizna to dobra rzecz, ale gdybym tak poleżał jedną, drugą godzinkę, pewnie byłbym załatwiony do wieczora. Uwaliłbym się gdzieś w zaroślach i przedrzemał aż do zmroku. Pierwszy dzień podróży miałbym z głowy. Tylko psy mają dość energii i zapału, by uganiać się w pełnym słońcu. Ich właściciele leżą wyciszeni i poważni. Celebrują swoje ze słońcem obcowanie. Czasem ktoś do kogoś zamamrocze i nie czekając odpowiedzi znów zapada w wysłoneczniony letarg. A ja, czyli ster, żeglarz i okręt w jednej osobie, wydaję w tej chwili rozkaz. Natychmiastowy start. Raz, dwa, trzy... Patrzcie, ani drgnął ten młodzieniec! Niedobrze, przestałem słuchać siebie. Zbuntowałem się sam przeciw sobie i bezwstydnie lekceważę rozkazy płynące z mojej centrali. POŁUDNIE (trochę później) ¦ - Gdzie wędrujesz, stary? - Na północ. - Zgadza się. Ale co cię opętało, żeby zasuwać na piechotę? - Tylko tak można coś zobaczyć. - Jesteś trochę na bakier? - Co znaczy: "na bakier"? - No, taki bardziej na opak. 7 - Chcę się lepiej przyjrzeć wszystkiemu po drodze. - Chyba to strata czasu. - Nie spieszy mi się. - No to szczęśliwej drogi. Ja jestem za darmową motoryzacją. - Chudy okularnik w beżowym kapelusiku sterczącym na czubku głowy i z torbą przewieszoną przez ramię krzywo się uśmiechnął. - Szerokiej drogi - mruknął Jerzy i ruszył przed siebie. Ale nie uszedł daleko, gdy usłyszał: - Stary, zaczekaj! Przystanął. - O co chodzi? - Może to nie jest najgorsze, co wymyśliłeś. Na próbę przespaceruję się z tobą. - Jak chcesz. Okularnik wyciągniętym krokiem podszedł do niego. - A może wolisz zasuwać w pojedynkę? Jeśli tak, to odcumowuję i cześć. - Możesz dołączyć. - Tomasz - okularnik wyciągnął rękę. - Jerzy - odpowiedział i uścisnął podaną dłoń. - Słuchaj, Jerzy, daleko maszerujesz? - Pięćset, może sześćset kilometrów. - O rany. Zelówki zedrzesz i będziesz gonić na bosaka. I dokąd tak? - Nad morze. - To źle wyliczyłeś. Nad morze wcale nie jest aż tak daleko. Najbliżej na przykład do Stegny albo do Kątów Rybackich. Będzie trzysta z czymś. - Chciałem zaliczyć wybrzeże środkowe. - Idę z tobą na próbę. Popatrzę na świat oczyma piechura. Jerzy ruszył naprzód, a tuż obok Tomasz. - Idziemy nieprawidłowo - cicho zauważył Tomasz. - Pieszy idzie zawsze lewą stroną drogi. - Wiem. - Więc czemu idziesz prawą? - Zabawniej. Po prawej gromady amatorów szybkiej komunikacji czekają w nieskończoność na okazję. Oni stoją i czekają, a ja idę i popatruję na nich. - To cię utwierdza? 8 - W czym? - No, samego w sobie, czy jakby to powiedzieć. Jesteś za podróżowaniem samodzielnym. - Yhm. - Może ci przeszkadza, że gadam? - Nie. - Ja już się wystałem na szosie. Od rana tak stoję i żadnej okazji jeszcze nie podłapałem. - Gdybyś się przykleił do jakiejś grupy, a najlepiej do fajnie wyglądającej dziewczyny, na pewno byłbyś już w drodze. - Daj spokój. Ani mi się śni czepiać dziewuch. Jerzy spojrzał uważnie na Tomasza. Wysoki, chudy, okulary o grubych szkłach, twarz pokryta lekką opalenizną. - Nie widziałeś, jak różne pomysłowe chłopaki wystawiają swoje dziewczyny na pokaz? Ciężarówka lub nyska przystaje, a wtedy oni wskakują całą gromadą pod plandekę i wio, do przodu. - Mowy nie ma, żebym się wrabiał w takie układy. - Dzięki temu od rana stojąc na szosie nie upolowałeś żadnej okazji. - Zamieniłem się na razie w piechura-krajoznawcę. Po chwili: - Jak się zapatrujesz na taką imprezę jak tankowanie? Jerzy popatrzył pytająco. - Mówię o skromnym, ale pożywnym obiedzie. - Jeszcze nie przeszliśmy kilometra. - Ale zrobiła się pora obiadowa. Człowiek, jak pies składa się z sumy odruchów warunkowych. - Yhm. - O odruchach warunkowych nie słyszałeś? - Znam. Pies, żarcie, dzwonek. Raz, drugi, trzeci. Potem pies i dzwonek, żarcia nie ma, a psu z pyska leci ślina. Co to ma wspólnego z nami? - Człowiek się składa z sumy przyzwyczajeń i drobnych nawyków, ktoś kiedyś napisał, a nasz belfer od biologii w swoim czasie nam to naukowo uzasadnił. - Lubię psy, konie, krowy, barany, nawet mrówki i stonogi mi nie przeszkadzają, ale staram się żyć według własnych zasad. - Czy to znaczy, że niedawno zatankowałeś coś wysokokalorycznego? 9 - Mhm - mruknął Jerzy w sposób nieokreślony i przypomniał sobie, że w młocińskim parku zjadł bułkę z kiełbasą, parówkę na zimno i popił herbatą z termosa. - Nie jestem fakirem - powiedział Tomasz - któremu wystarczy zrobić trzy głębsze oddechy, pomyśleć o nirwanie i już obiad ma z głowy. - Co proponujesz? - Zrobić postój i coś przekąsić. - Czekając na szosie miałeś mnóstwo czasu. - Nie mogłem wtedy myśleć o żarciu. To nerwowe zajęcie, trzeba wciąż uważać i kłaniać się zmotoryzowanym bucom. POPOŁUDNIE PÓŹNE Weszli na most, pod nimi płynęła Wisła. - Otruli naszą Wisełkę, królową rzek polskich - rzucił Tomasz. - Polacy nie mieli zwyczaju truć swoich królów. - Spróbuj no tej wody. Jakby ktoś wlał do niej mleka, wszędzie bąble i biała piana. Nie uświadczysz tu ryby ani żadnej żywej istoty. - Więc co robią ci wystający na brzegu faceci z długimi tykami? - Czekają, aż w rzekach pojawi się nowy gatunek ryb, odpornych na wszelkie trucizny. - Myślisz, że się doczekają? - Najpewniej nieprędko. Może w ogóle nie ci faceci, tylko ich wnuki lub prawnuki. - Więc czemu ci tutaj tkwią jak zaklęci? - Stać sobie nad rzeką w lecie to niezła rzecz. Zaciąga wiaterkiem, woda płynie, płynie, można sobie pomarzyć o tym, o tamtym. Ale żeby wyglądało poważnie, przynoszą ze sobą te wędki, wędziory, wędziska, patrzą na spławiki, a przy haczykach zdychają im z nudy kawałki glist albo plastikowe muchy. - Nie byłeś nigdy wędkarzem. - Ale niewykluczone, że zostanę. Mam na dziś dosyć marszu. Uważam, że faceci z wędkami, zadumani nad otrutą Wisłą, wybrali lepszą część. - Od kogo lepszą? - Od nas. - Możemy zrobić postój. Osobiście doradzam przejść kolejny most i usiąść nad Narwią. 10 - Jeszcze jeden mostek dzisiaj... - zanucił Tomasz. - Nad Narwią są dobre miejsca, piasek, krzaki. Ludzi całkiem niewiele i woda o wiele czystsza niż w Wiśle. Myślałem, żeby się wykąpać, po kąpieli człowiek od razu robi się świeży. - Ile przeszliśmy? - Trochę ponad trzydzieści. - Kilometrów? - Mhm. - Czuję to w nogach. Są jakieś ciężkie, ogłupiałe, zupełnie jak nie swoje. - Nigdy nie trenowałeś dłuższych marszów? - A po co? Nie czasy dla piechurów. Ty nie czujesz drogi w kościach? - Czuję. Ale myślę, że jak się rozkręcę, to każdego dnia będzie mi lżej iść. - Jak stoimy z noclegiem? - Coś się wymyśli. - Ale ja już mam dość. - Jeszcze trochę. Zaliczymy Narew. Zobaczysz, kąpiel cię podratuje. - Narew podobno jest niebezpieczna, a z moim pływaniem kiepsko. - Możesz się pochlapać przy brzegu. Znam zupełnie dobre miejsca. PÓŹNE POPOŁUDNIE (nadchodzi wieczór) Tomasz leży wyciągnięty na piasku małej plaży nadrzecznej. Jerzy wychodzi z wody, ćwiczy krótkie biegi, wymachuje rękami. - Nie mówiłem, że kąpiel to fajna rzecz! - Fajna - mruczy sennie Tomasz. - Nie leż taki mokry, bo się przeziębisz. Wytarłeś się po kąpieli? - Mam dosyć. - Ale wytrzeć się musisz. Jerzy wyciąga z plecaka nieduży ręcznik i rzuca go Tomaszowi. Ten wyciera się ospale. - Myślałem, że dojdziemy jeszcze dzisiaj do Zakroczymia - kusi Jerzy. - I tam skombinuje się jakiś nocleg. - Masz w Zakroczymiu rodzinę czy znajomych? - Ani jedno, ani drugie. Ale musi być jakieś sezonowe schronisko czy noclegi na kempingu. 11 - Jesteś dziwnie beztroski - Tomasz zza swych okularów o grubych szkłach patrzy melancholijnie na Jerzego. - Ty też musisz być dziwnie beztroski - odcina się Jerzy - jeśli chcesz podróżować autostopem. A może pozamawiałeś już na wszelki wypadek pokoje w hotelach kategorii lux czy też intercontinental w różnych miejscowościach na trasie? - Nie jestem pewien - mruknął Tomasz. - Być może rzeczywiście pozamawiałem, ale bywam roztargniony i cierpię na okresowy zanik pamięci. - Nie ruszysz się stąd? - Na razie nie - Tomasz odkłada ręcznik na kępę trawy i leniwie się przeciąga. - A właściwie - rzuca Jerzy - nie powiedziałeś mi, jakie masz plany i gdzie się wybierasz? - Staram się nie robić żadnych planów. - Więc podróżujesz bez planu? - Oczywiście. Tylko taka podróż naprawdę coś warta. - Na luzie. - Na luzie. - Ja jednak chciałbym wcześniej czy później dotrzeć nad morze. - Na środkowe wybrzeże... - Tak jest. - Zobaczę. Jeszcze nie jestem zdecydowany. - Powiedz mi, Tomasz, co cię skusiło, żeby drałować ze mną na piechotę? - Chciałem popróbować czegoś nowego. Wszyscy się czepiają samochodu, a ty im na przekór piechotką. Trochę mi zaimponowałeś. Pomyślałem, że może rzeczywiście na piechotę ciekawiej, widzi się więcej i zalicza to czy owo, na co spod plandeki samochodu nawet nie spojrzysz. - A teraz co? - Tytułem eksperymentu zaliczyłem. - I masz dosyć? - Chwilowo dosyć. - Do Zakroczymia nie pociągniesz ze mną? - Na razie nie. - Co znaczy: "na razie"? - zdenerwował się Jerzy. - Niedługo zrobi się noc, wtedy o miejsce do spania jeszcze trudniej. 12 ? - Mnie tu dobrze. - To OK - rzucił Jerzy. - Zostawiam cię w malowniczym miejscu, a sam ciągnę dalej. - OK - potwierdził spokojnie Tomasz. - Dziękuję za towarzystwo i mile spędzony dzień. Jerzy ubrał się w milczeniu, zarzucił na ramiona plecak i bez słowa skierował siew stronę drogi wiodącej do Zakroczymia. Tomasz leżał dalej na stygnącym powoli piasku. Nie spojrzał nawet na odchodzącego. Słońce skryło się za fiołkową śreżogą. Jerzy doszedł do drogi i popatrzył na gęstwinę pędzących w obie strony samochodów. Niektóre już pozapalały światła. Stał przez dłuższą chwilę przypatrując się jadącym, potem zawrócił w stronę rzeki i małej plaży, gdzie wśród zarośli zostawił Tomasza. Ten leżał dalej na piasku w samych kąpielówkach. - I co dalej? - spytał Jerzy. Tomasz obrócił się do niego. - Wróciłeś. - Tak jakby. - Poco? - Dokładnie sam nie wiem. - No widzisz. Ja nianiek nie potrzebuję. Od leżenia na chłodnym piasku najwyżej złapię katar. Z tym da się żyć. Zrobiłeś błąd. - Jaki? - Tracisz niepotrzebnie kawał czasu. Już do Zakroczymia nie zdążysz przed nocą. Wrabiasz się w podłą sytuację. - A ty? - Co ja? Dla mnie sytuacja wcale nie najgorsza. Ubiorę się, coś wrzucę na ząb, a potem owinę się w koc i zakimam. - Nie będziesz się bał, tak spać nad rzeką w pojedynkę? - Czemu? Ilu rybaków tak spędza nockę. Siedzą ze swoimi patykami czekając na rybę, która przeważnie się nie zjawia, i kiwają się, coraz głębiej w sen wchodzą, aż wreszcie walą się koło swoich wędek i śpią aż do rana. Podobno sen rybaków najzdrowszy. Nerwy sobie leczą. - A także inkasują paskudny reumatyzm. - Na reumatyzm jeszcze mamy parę latek. Ostrzegam cię, Jerzy, zasuwaj biegiem do Zakroczymia. - Nie mogę cię tak zostawić. 13 - Naprawdę? - Tomasz poderwał się, zdjął okulary i szybko je przetarł rąbkiem leżącej obok koszuli, a potem nałożył je z powrotem. - Niech ci się przyjrzę - mruknął i wpatrzył się w Jerzego. - Pierwszy raz widzę faceta, który czuje się odpowiedzialny za kogoś dopiero co poznanego. - Skończ tę gadkę - mruknął Jerzy - i ubieraj się. - Skąd ten pośpiech? - Nie mogę patrzeć, jak ktoś sam sobie robi na złość. - Ani mi to w głowie. Dobrze się relaksowało. Ziemia, na której leżę i której dotykam, to skóra naszego globu. Na szczęście nie ostygł on jeszcze całkiem i posiada co nieco własnego ciepła. - Jesteś w nastroju do tasiemcowych gadek. Masz przynajmniej coś do jedzenia? - A jeśli nie? - Poszukam w swoim plecaku. - I co dalej? - No, przekimam tu z tobą do rana. Zapowiada się ciepła noc, więc może nam to przejdzie ulgowo. - A rankiem? - Rankiem ruszam w dalszą drogę. - Pieszo? - Pieszo. - Obawiam się, że bez mego udziału. - Nie szkodzi. Ty sobie znajdziesz forda mustanga, który podrzuci cię od razu na drugi kraniec Polski. - Jeśli tak, to... - powiedział Tomasz i nagle uciął. Podniósł się z piasku, naciągnął dżinsy, koszulę, nogi wsunął w sandały. Sięgnął po torbę i zaczął w niej grzebać. - Mam jedną puchę. Pewno ryba jakaś czy gulasz wołowy. I buła. O, jest i druga. Weźmiesz? Wyciągnął w stronę Jerzego maślaną bułkę posmarowaną masłem. - Mam własny wikt i opierunek - rzucił Jerzy i poszperawszy w plecaku wyjął serek w srebrnym papierku i kromkę chleba. Wyciągnął termos, potrząsnął nim. - Pusty. Nie będzie czym popić. - Widzisz - ponuro stwierdził Tomasz. - Udławisz się moim towarzystwem wcześniej, niż ci się wydaje. W Zakroczymiu piłbyś teraz herbatkę, a może kropnąłbyś sobie ze dwie cole pod rząd. 14 - Trzy cole - poprawił Jerzy i zabrał się do jedzenia. - Wszystko to sprawa wyobraźni - stwierdził z pełnymi ustami Tomasz. - Co pewien czas wyobraź sobie, że zaciągasz się haustem pysznej coli, a zobaczysz, jak łatwo ci pójdzie nabijanie się kaloriami. PÓŹNY WIECZÓR (nadchodzi noc) Jerzy i Tomasz siedzą na brzegu rzeki. Z dala, od strony drogi, dobiega szum i warkot jadących samochodów. - Gdybyśmy odeszli jeszcze z kilometr od szosy - mówi Jerzy - byłoby chyba ciszej. - Szukasz ciszy? - Jeśli mam zasnąć, wolę, żeby było cicho. - Ja już jestem adaptowany do hałasu. Mieszkam w chałupie przy ruchliwej ulicy, dzień i noc jadą samochody. Uodporniłem się albo stałem się trochę głuchy. - Może już wszyscy jesteśmy głusi. Czasem myślę, że wokół nas rozlega się mnóstwo głosów i dźwięków, których w ogóle nie jesteśmy w stanie usłyszeć, i bardzo tego żałuję. - Dialogi mrówek, nocne zwierzenia motyli, przyśpiewki pająków. Ktoś twierdził, że nawet kamienie mają swoją mowę. - Pewno tak, ale my, jako głusi, jesteśmy z tego wyłączeni. - Lubię, kiedy się ze mną zgadzasz - rzucił Tomasz. - W ogóle jesteś niezłym facetem i gdyby nie ten ćwiek w mózgu, byłbyś całkiem do wytrzymania. - Jaki ćwiek? - Z obowiązkowym zwiedzaniem świata na piechotę. Przez dłuższą chwilę panuje milczenie. - Żebyś sobie znalazł jakąś pokazową dziewczynę - mówi nagle Jerzy - w ciągu jednego dnia lekko dojechałbyś do Sopotu. Niewykluczone, że i do samego Świnoujścia. - Zostaw pokazowe dziewczyny w spokoju - warknął Tomasz. - Nie potrzebowałbyś się zastanawiać nad tym, czy zwiedzanie świata na piechotę ma sens czy nie. - Temat uważam za wyczerpany - powiedział nagle Tomasz. - Dobranoc. - Dobranoc. 15 Tomasz wyjął z worka lekki kocyk, z wielką dbałością owinął się nim i wyciągnął na piasku. Po chwili zdjął okulary i położył tuż przy twarzy. Jerzy dalej siedział nad rzeką, zapatrzony w jej migotliwy nurt. Czemu tu zostałem? - pomyślał z lekkim zdziwieniem. - Na co dzień mam dosyć najróżniejszych przymusów i obowiązków, na wakacjach wszystko powinno być inaczej. I nie powinienem przymuszać do niczego Tomasza ani on mnie. On ciągnie do szybkiego tempa i motoryzacji, ja lubię się przyglądać mijanym okolicom bardziej szczegółowo i dokładnie. Przynajmniej tak to sobie umyśliłem przed wymarszem w drogę. Więc czemu zawróciłem? Czy przypadkiem nie sobie samemu na złość? Nie ma nic głupszego niż robienie sobie samemu na złość. Więc czemu zamiast iść do Zakroczymia zawróciłem tutaj? Nie chciałem zostawiać Tomasza w pojedynkę na tej plaży? Może. Czy uznałem Tomasza za dobrego towarzysza w podróży? Nie jest najgorszy. Dziwny trochę, ale jakoś chyba się dogadujemy. Zdecydował się iść ze mną na piechotę, choć miał zupełnie inne zamiary. Może szukał kumpla do wspólnego podróżowania i ja wydałem mu się odpowiedni. Sam powiedział, że tytułem próby będzie mi towarzyszyć. Więc czy próba się udała? Nie wiem. Najpewniej jutro rano powiemy sobie: cześć. On wreszcie dorwie się do jakiegoś transportu, a ja będę wydeptywać pobocze drogi. Ale dzisiejsza noc załatwiona. Czuję, że nie zmrużę oka. Wciąż słyszę huk od szosy i światła reflektorów migają, kłują w oczy. Ze snu nici. A Tomasz śpi jak dziecko. - Ty nie masz zamiaru zakimać? - niespodziewany głos Tomasza. - Jakoś mnie nie ciągnie do snu. Ale myślałem, że ty śpisz doskonale. - Usiłowałem, ale nie wychodzi. Martwię się o ciebie. - O mnie? - Gdybyś tu nie wracał, spałbyś teraz na luksusowych piernatach w uroczym Zakroczymiu. - Kto teraz sypia na piernatach... - Porządni ludzie, którzy zamieszkują miejscowości poniżej stu tysięcy obywateli. - Nie wrabiaj mnie w piernaty. - W porządku. Być może trafiłbyś wobec tego na luksusowy materac jugosłowiański, faszerowany gąbką i włosiem. - Bardzo wysoko oceniasz możliwości Zakroczymia i jego gościnność. Tomasz szybkim ruchem sięgnął po okulary, nałożył je, popatrzył na Jerzego, potem odwinął się z koca. 16 - Jestem gotów. - Co to znaczy? - zdumiał się Jerzy. - Możemy kontynuować podróż. - Ale teraz zrobiła się noc. - Najlepsza pora do podróżowania. Słońce i upał nie dokuczają. - To nie ma sensu. - Poleżałem, odpocząłem, jestem świeży. Niewykluczone, że trafimy jakąś okazję. - Okazję? - No metę, gdzie można by zakimać. - Twierdziłeś, że uwielbiasz spać na łonie natury. - Anuluję. Nie należy ślepo trzymać się takich prywatnych twierdzeń. - Jak chcesz, możemy iść - powiedział Jerzy i zaczął pakować plecak. Tomasz zwinął swój kocyk i wsunął do worka. - "Naprzód wiara, iść przytomnie, tylko wara płakać po mnie..." - zaśpiewał zgrubiałym głosem. - Masz chrypę - rzucił Jerzy. - Pewno od leżenia w mokrych kąpielówkach na piasku. Szli trochę po omacku wąską ścieżką wśród nadbrzeżnych zarośli. Pachniało zwilgłym, gnijącym sitowiem. Tomasz, idący przodem, potknął się i paskudnie zaklął. To ja powinienem iść przodem - pomyślał Jerzy. - Mam znacznie lepszy wzrok i chyba lepszą kondycję od Tomasza. Ale gdybym mu to powiedział lub minął go i wysunął się do przodu, wyszłoby jakoś głupio. Lepiej nic nie zmieniać. Tomasz parł naprzód rozgarniając gałęzie. Co pewien czas słychać było jego mamrotanie pełne urazy do nocnych ciemności. Ścieżka trochę się rozszerzyła i po chwili wspięli się w górę na nasyp, którym biegła szosa. Przecięli ją i znaleźli się na prawym poboczu. - Należy iść lewą stroną, naprzeciw nadjeżdżających pojazdów - przypomniał Jerzy. - Ale rano wędrowałeś prawą. - Już ci mówiłem. We dnie prawa strona jest ciekawsza od lewej. - Pamiętam. Być może w nocy też warto iść po prawej. 17 2 -4-d jeśli ????? - Słuchaj, Jerzy. Cały dzień wlokłem się z tobą na piechotę. - Nikt ci nie kazał. - Nie o to chodzi. Teraz jest noc, pora snu i tępe, i tede. Noc w twoich szczytnych zamiarach, by kraj przemierzać na piechotę, to czas, który się nie liczy. Przestój czy postój. Otóż proponuję w tym właśnie czasie odbić trochę od kochanej stolicy. - Co znaczy: "odbić"? - Podłapać okazję. W nocy niektórzy kierowcy ulegają odruchom bezinteresownej życzliwości bardziej niż w dzień. - I ty chciałbyś... - Tak, chciałbym. Życie składa się z wzajemnych ustępstw. W dzień deptałem razem z tobą po słońcu i skwarze. Pozwól, że teraz spróbujemy podróżować moim sposobem. - To nie leżało w moich planach - mruknął Jerzy. - Ach, plany, plany... Od tego są, żeby je zmieniać z najlepszym pożytkiem dla siebie i innych. - Tłuc się autostopem, jakiż to pożytek? - Odbijemy się kawałek drogi. Czym dalej od centrum, tym ludzie poczciwsi i łatwiej o nocleg. - Nie jestem pewien. - Więc jak? Pozwolisz, że zrobimy małą próbę? A nuż się uda. - Nie wierzę, żeby się udało. A poza tym... Przemknęły koło nich dwa szare mercedesy z cichym szumem opon. - Dewizowcy - westchnął Tomasz. - Też lubią podróżować nocą. Przez dłuższą chwilę na szosie panował spokój, potem w kierunku Warszawy przesunęła się kawalkada wypełnionych pasażerami autobusów. - Podróżować autobusem lub pociągiem, uprzednio wykupiwszy bilet, i amator szybkiej, wygodnej komunikacji resztę ma z głowy. - A nie - obruszył się Tomasz. - Co to, to nie. Podróż musi być przygodą, konieczne są elementy zupełnie nieprzewidziane, inaczej klops. - Klops - powtórzył jak echo Jerzy. - A ponieważ nie widzę chętnych do okazywania nam względów, proponuję ruszyć w drogę. - Zaraz - syknął Tomasz. - Odrobinę cierpliwości. Przeleciała koło nich syrenka, potem sfatygowany golf, przemknęły, porykując pełną mocą silników, dwa fiaty. 18 Powoli, z godnością zbliżał się star. Tomasz zerwał kapelusik z głowy i zaczął nim gwałtownie machać. Star zwolnił, potem zatrzymał się. Podbiegli do kabiny kierowcy. - Ilu was? - z uchylonego okna wyjrzała okrągła twarz. - Dwóch. Tylko dwóch - zawołał Tomasz. - A wolno wiedzieć, dokąd pan jedzie? - Czy to ma jakieś znaczenie? - roześmiał się kierowca. - Przecież wam wszystko jedno dokąd, byle jechać, byle do przodu. - Wcale nie wszystko jedno - sprostował Jerzy. - Lecę na Łąck. - To tuż koło Płocka - rzucił Tomasz. - Wskakujcie, tylko raz-dwa - wskazał wolne miejsca w obszernej szoferce. - Łąck... - zastanawiał się Jerzy. - Właściwie to w bok od mojej trasy. - Nie gadaj, tylko wskakuj - rzucił Tomasz rozkazująco. I Jerzy bez słowa wspiął się po żelaznym stopniu do wysoko położonej kabiny, a tuż za nim Tomasz. Rozparli się na siedzeniach wygodnie. Silnik zagrzmiał, przez moment widzieli zegary i wskaźniki z kolorowymi lampkami na tablicy rozdzielczej, potem wszystko zgasło. Odsłoniła się przed nimi droga, ujęta w światła szosowych reflektorów. Było na niej jasno jak na teatralnej scenie. Każdą nierówność czy dziurę w asfalcie blask wyłuskiwał z mroku, a także pobocza z drogowskazami do Płońska, Mławy, Gdańska. Silnik mruczał basem. O szybę szoferki co pewien czas rozbijały się ćmy z miękkim pacnięciem, czasem jakiś żuk uderzał twardo, jak kamyk rzucony z głębi nocy. - Nie ma jak duży, silny samochód - Tomasz woła, by przekrzyczeć głos silnika. Kierowca nic nie odpowiedział. - Za kierownicą takiego wozu człowiek musi się czuć jak kapitan wielkiego motorowca. - A najlepiej jest nocą - zawołał po raz trzeci Tomasz. - Wtedy na drodze ruch maleje i człowiek prowadzący wielką maszynę może sobie wyobrażać różności. - Co za różności? - spytał Jerzy. - Że jest władcą wszystkich dróg, a może władcą wszystkiego, co się ukrywa i co w każdej chwili może ogarnąć światłami swojej maszyny. 19 - Słuchajcie, kawaleria - spytał kierowca - gdzie was tak nosi po nocy? - Mieliśmy zamiar zakimać nad rzeką, ale jakoś nic z tego nie wyszło - skwapliwie odpowiedział Tomasz. - Komary? - Nie tyle komary - powiedział Jerzy - co tak w ogóle... światła, głosy od drogi. - A kto wam kazał nocować nad rzeką i w dodatku blisko szosy? - Chcieliśmy dojść do Zakroczymia i tam szukać noclegu. Ale kolega miał dość. - Wcale nie miałem dość - zaprotestował Tomasz - tylko uznałem, że pora gruntownie odpocząć, bo miałem w nogach ładny kawałek drogi. - Wyście szli na piechotę? - zdumiał się kierowca. - Na piechotę - oświadczył z godnością Jerzy. - Kto dziś chodzi na piechotę? - Właśnie my. - Rozumiem, że na jakichś zawodach albo w marszu "ku czci", czy kiedy się idzie do woja - wydziwiał kierowca. - Na piechotę o wiele więcej można zauważyć i poznać - rzucił Jerzy. - Wporząsiu - przyznał kierowca. - Ale z tego wynika, że jesteście nietypowi. Jerzy i Tomasz zamilkli. - Niech wam się przyjrzę - kierowca obrócił się na chwilę w ich stronę. - Nietypowym w życiu ciężej. - Może tak, może nie - odpowiedział Jerzy. - Myślę, że jak się ma na coś ochotę i można to robić bez szkody dla innych, należy postępować zgodnie z własnymi upodobaniami. - Bez szkody dla innych... - szepnął z boku Tomasz. - Zapomniałeś o moich nogach. - Sam się zdecydowałeś. - Sam, ale podkusiłeś mnie tym swoim... - Co tam? - spytał kierowca. - Mały wieczorek dyskusyjny? - Uwagi na marginesie - burknął Tomasz. Ciężarówka przygasiła reflektory i to samo zrobił samochód nadjeżdżający z przeciwnej strony. Za nim przemknęły jeszcze trzy inne. 20 - Czemu ludzie lubią się pchać gromadami. Nikogo nie ma na szosie i potem naraz cały peleton - dziwił się Jerzy. - Może im weselej, kiedy jeden zagląda drugiemu w tylne światła. Samochód zwolnił i skręcił w lewo. Na żółtej tablicy ujrzeli napis: Płock, a obok podano liczbę kilometrów. - Teraz droga będzie jeszcze spokojniejsza - powiedział kierowca. - Mało kto lubi pchać się po nocy. A wy wysiądziecie w Płocku czy polecicie ze mną na Łąck, co wolicie? - Gdzie będzie łatwiej o nocleg? - spytał Jerzy. - W Płocku w PTTK powinniście dostać łóżko albo wskażą wam jakąś kwaterę. - Tylko czy w ogóle zechcą z nami gadać po nocy? - Jak nie, to pójdziecie na Tumskie Wzgórze. Piękny stamtąd widok na Wisłę i można się przedrzemać na ławce. No i trafia się okazja, by na własne oczy oglądać wschód słońca. - To nas pan pocieszył - stwierdził Tomasz. - W waszym wieku zarwać nockę to betka. A jak chcecie zaliczać i poznawać, to Tumskie Wzgórze polecam. Ładne to miejsce. - W ogóle w naszym kraju nie brak miejsc pięknych. - Zrobiłem się senny - powiedział Tomasz. - W związku z perspektywą spędzenia reszty nocy na Tumskim Wzgórzu chyba sobie zaki-mam. - Za sen się nie dolicza - rzucił kierowca. Tomasz zdjął okulary, włożył je do kieszeni w wiatrówce i zamknął oczy. - Jeździ pan stale tą samą trasą? - spytał Jerzy. - Skąd! Robię kursy po całej Polsce, od Przemyśla do Szczecina. I od Suwałk po Jelenią Górę. Nasza centrala wszędzie swój towar rozprowadza. Jerzy nie usiłował nawet dociekać, o jakie towary chodzi. - Bardzo to ciekawe móc tak jeździć i zwiedzać. - Na zwiedzanie czasu niewiele, tyle co się wypatrzy przez szyby szoferki. Ale lubię pracę w ruchu. Zwykle jeździ ze mną pomocnik, dziś miał sprawę rodzinną i pojechałem sam. Jerzy nie pytał o nic więcej. Tomasz odchylił głowę do tyłu, otworzył usta lekko posapując. Kierowca prowadził wóz w milczeniu, reflektory wychwyciły z ciemności zielonkawe światełka końskich ślepi. Z naprzeciwka jechała nie oświetlona furmanka, woźnica spał uwalony na wypchanym worku. 21 - Pijany - warknął kierowca. I znów noc, monotonne buczenie silnika. Dzień drugi s WCZESNY RANEK I Pierwszy obudził się Tomasz. - Dnieje - zawołał. - Zimno, całkiem mi zimno. Nerwowo sięgnął do worka, wyciągnął kocyk i otulił się nim. Jerzy otworzył z trudem oczy. - Gdzie my jesteśmy? - natarczywy głos Tomasza. - Na Tumskim Wzgórzu. - To znaczy gdzie? - W Płocku na wzgórzu katedralnym inaczej zwanym Tumskim. - A skąd się tu wzięliśmy? - Kierowca zatrzymał się całkiem blisko i wskazał nam drogę. Zdecydowałem, że nie ma co budzić po nocy ludzi w PTTK, i przyszliśmy tutaj. - Nic nie pamiętam. - Byłeś tak rozespany, że nie zdobyłeś się na żadne ludzkie słowa, tylko mamrotałeś coś pod nosem. Doholowałem cię tutaj i od razu uwaliłeś się na ławce, ja obok ciebie. Było cicho, pusto i zupełnie ciepło. - Ale teraz jest ziąb. - Zwykle nad ranem się ochładza. Chodź, coś ci pokażę. Tomasz wstał niechętnie, przeszli parę kroków i odsłonił się przed nimi widok rozległy. W dole Wisła, w tej chwili cała złota i różowa, a niebo po wschodniej stronie również złote i różowe. Rzeką płynął powoli statek, za nim ciątjhęła się struga różowozłotej piany. - Zaraz wzejdzie słońce - szepnął Jerzy. - Pięknie - bez przekonania stwierdził Tomasz. - Ale pozwolisz, że wrócę na ławkę i jeszcze trochę zakimam. Kołyszącym się krokiem sfatygowanego marynarza Tomasz oddalił się w stronę ławki. Jerzy obserwował przeciwległy brzeg rzeki. Miasto powoli budziło się ze snu. Przejechała jedna i druga ciężarówka, jacyś ludzie szli niespiesznie 22 przybrzeżną ulicą. Plując kłębami czarnego dymu mały holownik ciągnął kilka barek, po chwili przesunęła się szara motorówka. Między drzewami zabłysło światło wschodzącego słońca. Lekka mgiełka, która trwała w dole rzeki, roztopiła się w blasku dnia. Ze skwirem przemknęły po niebie dwie jaskółki. Jerzy wrócił na ławkę i usiadł obok Tomasza, który owinięty w koc świszcząco pochrapywał. Jeszcze nie minęły dwadzieścia cztery godziny! odkąd ten okularnik znalazł się obok mnie. I już troszczę się o niego, ciągnę go na ławkę, by się wyspał i odpoczął, a teraz kombinuję, jak zorganizować śniadanie. I głównie chodzi tu o niego, bo przecież sam, chociaż mi w brzuchu burczy, nie zastanawiałbym się nad takimi głupimi sprawami, jak na przykład to, o której otwierają mleczne bary. Bo jeśli zamierzamy coś zdziałać w dniu dzisiejszym, trzeba przede wszystkim wzmocnić się dobrym śniadaniem. Kubek, taki duży, półlitrowy kubek gorącego mleka, oto co mi jest potrzebne w tej chwili. I Tomaszowi też. Do tego bułka z podwójnym masłem i żółtym serem, druga bułka z jajecznicą. Takie śniadanie z miejsca postawiłoby nas na nogi. Co prawda parę złotych na to poleci. Nie spytałem nawet Tomasza, jak stoi z finansami. Zresztą nieważne, to pierwsze wspólne śniadanie mogę mu postawić. Właściwie kto tu jest komu potrzebny? Ja Tomaszowi czy Tomasz mnie? Bo jeśli o nim myślę i o niego się troszczę, wynikałoby, że towarzysz podróży to pożądany nabytek. A może chodzi tylko o moje dobre samopoczucie pogłaskane tym, że Tomasz dokleił się do mnie i uznał, że z takim jak ja warto wędrować nawet na piechotę... Lubię patrzeć na rzekę i żeby widok był rozległy, jak stąd. Pięknie tu, ale chyba zrobię to samo co Tomasz. Trzeba przeczekać te kilka najwcześniejszych godzin porannych. ? POŁUDNIE Zatrzymali się przed Kratą Kaplicy Królewskiej, za którą stał sarkofag z czarnego marmuru zdobiony przez srebrne orły. Tuż obok tłoczyła się wycieczka Szwedów, którym przewodniczka coś tłumaczyła w jęzku niezrozumiałym dla Jerzego i Tomasza. - Wiem, że leżą tu Władysław Herman i Bolesław Krzywousty - powiedział Tomasz. - Czytałem o tym w niejednej książce, choć zdaje 23 % się, że to nie jest najpewniejsze. Bo liczba wszelkich najazdów i okupacji, jakich doświadczył Płock, jest dostateczna, żeby stracić wszelką pewność co do autentyczności historycznych pamiątek. - Najdziwniejsze - wtrącił Jerzy - że wielu z nieproszonych gości ma zwyczaj nie tylko grabić i podpalać domy swoich ofiar, ale nie przepuszczają też grobom, cmentarzom i pomnikom. Postępowali krok w krok za szwedzką wycieczką, ale wielka katedra była dość uboga w pamiątki i dzieła sztuki. Na placyku przed tumem stał autokar szwedzkich gości, a w chwili, gdy Tomasz i Jerzy znaleźli się tutaj, zajechały dwa autokary Orbisu pełne turystów. - Musimy zorganizować sobie jakąś dobrą komunikację do Torunia - powiedział Tomasz. - Toruń wydaje się mieć znacznie więcej dobrze zachowanych zabytków i w ogóle należy go zaliczyć. - Chciałbym ci uprzytomnić - rzucił Jerzy - że tak samo Płock, jak i Toruń leżą z boku od zaplanowanej przeze mnie trasy. - Już ci mówiłem, co myślę o planach i planowaniu w czasie wakacyjnej włóczęgi. - Ja nie uprawiam włóczęgi - obruszył się Jerzy - tylko pieszą podróż w stronę środkowego wybrzeża Bałtyku i pewnego portu. - O jakim porcie mówisz? - Kiedyś ci powiem. - Chcę ci zwrócić uwagę, że tak czy owak przysuwamy się do morza. Toruń leży na północ od Płocka, a zatem bliżej wybrzeża. - I pewno znów chcesz upolować jakieś cztery kółka? - Nie ma lepszej komunikacji. - Zaglądałem do mapy. Jest ładnie położona droga wzdłuż Wisły z Płocka do Włocławka. Postanowiłem iść tamtędy. - Na piechotę? - Na piechotę. - Jesteś niezmożony. Przecież zarwaliśmy dzisiejszą noc. - Chyba co drugi. O ile zdołałem zauważyć, to wyspałeś się nie najgorzej. - Jesteś drobiazgowy i liczysz godziny mojego snu. Jeśli zamykam oczy, to jeszcze nie oznacza, że śpię. - Ładnieńki, młodzieńki, daj rączkę - nagle spomiędzy drzew wyszły dwie bardzo kolorowo ubrane Cyganki. 24 - Powróżyć, powróżyć, panie. Co dziś usłyszysz, jutro się sprawdzi __do Tomasza podeszła pomarszczona Cyganka o twarzy starego Indianina. W uszach miała srebrne kółka i na rękach brzęczące bransoletki. Tomasz cofnął się. - Nie trzeba - mruknął. - Ja jestem cybernetyczny chłopak na tranzystorach. - Co ty mówisz, mileńki? O, tu położysz papierek, a ja wszystko powiem. Co jutro, co pojutrze, co za tydzień. Położysz dwa papierki, powiem, co za rok, za dwa, za dziesięć. - On i tak wie, proszę pani - wtrącił Jerzy. - Za parę latek wskoczy, jak po maśle, na uczelnię. Magister inżynier z niego będzie, potem doktor, a nie minie dziesięć lat i docentem zostanie. - Ty - warknął Tomasz. - Za docenta biję w zęby. Widziałem film, gdzie na docencie suchej nitki nie zostawili. Przekonał mnie ten film, ani mi się śni być docentem. - Niech ci będzie. Zostaniesz doktorem habilitowanym, a potem od razu zrobią cię profesorem. - Chyba że tak - sapnął Tomasz. - Daj, lubeńki, rączkę - młodsza Cyganka w błękitnym szalu poznaczonym złotymi gwiazdkami zbliżyła się do Jerzego. - Ja widzę, tobie dobry los pisany, ale ty masz zmartwienie i w sercu cierń nosisz. - Niepotrzebne mi wróżby - Jerzy się cofnął. - Daj rękę. Nic od ciebie nie wezmę. Ty serce masz szczere, nic od ciebie nie wezmę. - Jakże to, Cyganko? Za darmo mi wróżyć chcesz? - zdumiał się Jerzy. - Bywa, że za darmo. Jerzy wyciągnął rękę, Cyganka dotknęła jej swoją suchą, ciepłą dłonią i wpatrzyła się w dłoń Jerzego. - Boisz ty się sam siebie. Ufasz ludziom za bardzo. - To źle? - Nie mówię - źle. Bogatszy ten, co ludziom ufa i serce otwiera, niż ten, co na innych wilkiem patrzy i w obcym wroga widzi. - A co ze mną będzie? - Dojdziesz tam, gdzie iść zamierzasz, i znajdziesz to, czego szukasz. Ale nie całkiem będzie to, o czym myślisz, nie całkiem. Człowiek umyśli jedno, a los drugie, i zamąci. 25 - Więc co robić? - Iść, gdzie zamierzasz. Nie cofać się, tylko iść, gdzie zamierzasz. Twoja sprawa dobra. Więcej ci wróżyć nie będę. Zdjęła małą, gorącą dłoń z ręki Jerzego. - Cyganko - powiedział nagle. - A może powinienem wszystko rzucić, przystać do was i wędrować po kraju z cygańskim taborem? - Mileńki, co ci po głowie chodzi! - roześmiała się Cyganka. - Nie na Cygana ty stworzony. - Tak mi to naraz wpadło. Sam nie wiem, w jaki sposób... Tomasz patrzył podejrzliwie na Jerzego i Cygankę. - Kończ gadkę - mruknął. - Mamy przed sobą kawałek drogi. - Ty mnie poganiasz? - zdziwił się Jerzy. - Bo niepotrzebnie się rozgadujesz. - Więc nie zabierzecie mnie do swojego taboru? - spytał jeszcze Jerzy. Cyganka uśmiechnęła się. - Przyjdzie pora, trafisz na taką, która cię zabierze do swojego taboru. Zafurczała błękitnym szalem w złote gwiazdeczki i lekkim, tanecznym krokiem podbiegła do turystów, którzy wylegli właśnie przed próg katedry. Stara Cyganka była tam pierwsza. - Powróżyć, powróżyć - rozległy się ich głosy. - Co jutro, co za tydzień, za rok. Cyganka prawdę powie. Nie skąp Cygance, a prawdę ci powie. - Słuchaj, Jerzy - Tomasz się zasępił. - Zląkłem się o ciebie. - Czemu? - Zawróciła ci w głowie ta Cyganicha, czy jak? - Ładna była. - Może i ładna. Czy ty naprawdę chciałbyś razem z Cyganami wędrować? - Tak mi się powiedziało. Nie przywiązuj do tego znaczenia. - Niczego się nie mówi tak sobie. - Daj spokój. Nie wzięła ode mnie ani grosza, więc chciałem się jakoś znaleźć. - Zadurzyłeś się w niej. - Nie gadaj. - Powiedziała ci przynajmniej coś z sensem? 26 - Nie wiem. Może. - Ty uważaj na dziewczyny. Nic gorszego nie może spotkać, niż zadurzyć się w którejś. - Mówisz jak typowy docent. - Przestań. Już cię ostrzegałem, że za docenta... To, że noszę okulary o grubych szkłach, jeszcze nie znaczy, że dążę do kariery za wszelką cenę. - Anuluję docenta - mruknął Jerzy. Podszedł do ławki i usiadł. - Już siadasz? - zdziwił się Tomasz. - Jak ktoś siada, to ma dosyć. - Wcale nie mam dosyć, tylko od rana jestem na nogach. - I dalej chcesz iść na piechotę? - Oczywiście. Ale to nie znaczy, że bez odpoczynku. Poza tym zrobił się upał. Nie zauważyłeś, że zrobił się upał? - Tu zaciąga chłodek od Wisły, na drodze będzie gorzej - stwierdził Tomasz. - Nasza droga cały czas biegnie tuż obok Wisły. Specjalnie taką wybrałem. Tomasz ciężko westchnął i usiadł na ławce obok Jerzego. - Słuchaj - powiedział po chwili. - Co ta Cyganka ci zasunęła -o jakimś zmartwieniu? Cierń w sercu nosisz, czy jakoś tak mówiła. - Nie pamiętam. - Zgrywasz. Na pewno doskonale pamiętasz wszystko, co ci wy-wróżyła, i teraz jesteś jakiś... - Nie ma znaczenia. - Zaraz, zaraz. Nie chcesz, to nie mów. Twoja sprawa, ale... - Cyganki mówią takim kwiecistym językiem. To nawet ma swój urok. Każdy człowiek ma jakieś zmartwienia i jakiś mniejszy czy większy cierń w sercu. Dlatego Cyganka się nie myli. - Może i racja - sapnął Tomasz, zdjął okulary, starannie przetarł je chusteczką, nałożył i spojrzał ostro, badawczo na Jerzego: - Nie nosiła pantofli, była boso. Zauważyłeś? - Cyganki zwykle latem chodzą boso. - Łazić boso po cementowych płytach, po żwirze to średnia przyjemność. Normalny człowiek stąpałby jak na rozpalonych węglach, a ona rozkołysana. Wyglądało, że tańczy. - Cyganki pewno przychodzą z tym na świat. 27 - Więc jaki cierń masz w sercu? - Daj spokój. - Nie lubię, żeby facet, z którym podróżuję, chodził z cierniem. Wszystko jedno... w bucie czy w sercu. - A ty, Tomasz, co za cierń nosisz w sercu? - odparował Jerzy. - Co ci przyszło do głowy? - Tomasz wykrzywił się szkaradnie. - Ani przez pięć minut nie chodziłbym z cierniem. Jeśli nawet coś takiego się wydarzy, wyrywam i cześć, po krzyku. - Powróżyć, powróżyć, powróżyć - dobiegło ich z daleka śpiewne nawoływanie. Tym razem dwie Cyganki, z których jedna trzymała małe dziecko na ręku, dopadły żołnierza siedzącego z dziewczyną na pobliskiej ławce. - Może stąd zwiejemy? - zaproponował Tomasz. - Bo tamte dwie i do nas gotowe się przyczepić. - Boisz się Cyganów? - Bać się? Skąd ci to przyszło do głowy? - Więc siedźmy spokojnie. - Ona tobie coś mówiła o dojechaniu, gdzie zmierzasz, o znalezieniu, czego szukasz. - Podsłuchiwałeś. - Skąd? Po prostu stałem blisko i słyszałem. Czy to miało sens? - Nie wiem - rzucił Jerzy i zaczął się rozglądać wokół. Ale młodej Cyganki w błękitnym szalu z gwiazdkami nigdzie nie było. Tomasz popatrzył na niego srogo. - Nigdy i w żadnych okolicznościach nie zawracaj sobie głowy babami. - Czemu mi to wciąż powtarzasz? - Z czystej życzliwości. Jeśli mnie posłuchasz, dobrze na tym wyjdziesz. - Masz na temat dziewczyn nie tyle cierń w sercu, co ćwieka w głowie. - Frajerze - zaperzył się Tomasz. - Co ty w ogóle wiesz o życiu? - W każdym razie tyle, żeby na piechotę zajść, gdzie trzeba. W tej chwili do ich ławki zbliżył się starszy jegomość w szerokoskrzyd-łym, czarnym kapeluszu i wypłowiałej marynarce z zielonego aksamitu. - Można się dosiąść? - spytał dotknąwszy ronda kapelusza dwoma palcami. - Proszę - odpowiedział Jerzy. 28 Jegomość usiadł obok nich i wyciągnął gazetę. Przez chwilę udawał, że czyta. Jerzy spojrzał ukosem i zobaczył tytuł: "Figaro". Popatrzył uważniej, gazeta była stara i pożółkła, musiała liczyć sobie ładne parę lat. Jegomość zaszeleścił, przerzucając strony, po czym złożył starannie gazetę i wsunął do kieszeni. - Nic nowego na świecie - zakomunikował. - Jedni się zbroją, inni się biją, jeszcze inni mówią o pokoju i uchwalają... - Mhm - mruknął Jerzy, który siedział bliżej. - A wy, młodzieńcy, wciąż w drodze? - W drodze, proszę pana - potwierdził Jerzy. - To dobrze. Póki sił starczy, należy być zawsze w drodze. - Chyba że ma się stałą posadę - wtrącił Tomasz - mieszkanie z wygodami i rodzinę. - Żartowniś - mruknął starszy pan. - Ale powiedzcie, dokąd tak podróżujecie? Bo widzę plecak, torbę podróżną... - Poznajemy kraj ojczysty - powiedział Tomasz ze świętoszkowatą miną. - To się chwali. I co poznaliście? - Drogę Warszawa - Płock. Zwiedziliśmy trochę miasto, Tumskie Wzgórze... - Za moich czasów - zaczął starszy pan i nagle uciął. Po chwili: - Więc tak, stajecie na szosie, machacie rękami, póki się nie zatrzyma jakiś samochód i potem w drogę? - Niekoniecznie - powiedział Jerzy. - My wolimy podróżować na piechotę. - Co drugi - syknął wściekle Tomasz. - Na piechotę! - zawołał radośnie jegomość. - Nie ma piękniejszej podróży, jak na piechotę. Tak Chałubiński obszedł z Sabałą Tatry. Na piechotę szli ci, o których się śpiewało, że: "Z ziemi włoskiej do Polski" i "Za twoim przewodem złączym się z narodem". Kto chce poznać swój kraj, powinien tylko mieć dobre buty, plecak i kij w garści. - Obywaliśmy się dotąd bez kija - zauważył Jerzy. - O kiju mówiłem w przenośni. Kija czy laski używało się co prawda kiedyś jako podpory w marszu, gdy człowiek był strudzony. Choć i dla obrony przed nagłą i niespodziewaną przygodą. - Przygodą? - zdziwił się Tomasz. 29 - Przygodą można nazwać spotkanie ze złym psem, co wypadł zza opłotków. Ale i z włóczęgą, który żywi w stosunku do nas złe zamiary. - Nowoczesny włóczęga ma raczej usposobienie łagodne - zauważył Tomasz. - Nikogo nie napada i co najwyżej kłania się uniżenie przejeżdżającym samochodom, mając nadzieję, że któryś kierowca się ulituje, przystanie i ułatwi mu dalszą podróż. - Tomasz, proszę pana - wtrącił Jerzy - jest zepsuty przez technikę XX wieku. Należy do gatunku, u którego w przyszłości kończyny w ogóle zanikną. Zamiast kończyn przemyślne aparaciki przenosić będą człowieka z miejsca na miejsce, zgadując jego myśli. Inne aparaciki podawać mu będą pod nos wszystko, czego zapragnie. Jednak drugi uczestnik naszej grupy turystycznej nieco inaczej zapatruje się na przyszłość swoją i sobie podobnych. Mięśnie trzeba ćwiczyć, cieszyć się ich sprawnością i używać. Świat pewnego dnia musi się rozstać z tą lawiną usłużnych mechanizmów. Przykre, ale prawdziwe, bo inaczej udusimy siew chmurze spalin i zatrujemy skażoną wodą. Albo jak przedstawiciele zanikającego gatunku będziemy żyć w rezerwatach, służąc nauce i obserwacji ze strony przemyślnych robotów, które opanują świat. - Bardzo interesujące - rzucił jegomość. - I ty, młodzieńcze, naprawdę tak widzisz przyszłość naszego globu? - Jak najbardziej, proszę pana - oświadczył Jerzy. - Chyba że... - Chyba że? - podjął starszy pan. - Zaczniemy podróżować za jego przykładem na piechotę - wtrącił Tomasz - i ze wzniosłym lekceważeniem odnosić się do wszelkich wehikułów lądowych i powietrznych. - Zapomniałem o morzu - rzucił Jerzy. - W bardzo wysokiej cenie mam żagle i wiosła. - Młodzieńcy! - zawołał jegomość. - Jeśli nasz kochany i okropny świat ma nie zginąć ze szczętem, pogódźcie się, czym prędzej się pogódźcie! - Nad tym trzeba się będzie poważnie zastanowić - oznajmił Tomasz. PÓŹNE POPOŁUDNIE - Mam dosyć - powiedział nagle Tomasz i przystanął. - W porządku. Robimy mały odpoczynek - zgodził się Jerzy i zaczął ściągać plecak. 30 Skręcili z pobocza w stronę rzeki, która w tym miejscu dochodziła prawie do szosy. Usiedli tuż przy wodzie. Stado dzikich kaczek, które płynęły w odległości paru metrów od brzegu, zaczęło szybko się oddalać. - Moje kończyny nie spisują się najlepiej - westchnął Tomasz i zaczął masować nogi opuchnięte w kostkach. - Nie ma nic lepszego na zmęczenie jak woda. - Nie wiem, jak tu głęboko. - Sprawdzę i zaraz ci powiem - rzucił Jerzy. Po czym szybko ściągnął z siebie ubranie i wszedł do wody. - Paskudne dno, ale płytko. W sam raz do moczenia nóg. Brnął dalej w wodę. Dno się obniżało, w pewnej chwili zaczął płynąć pod prąd. Woda go znosiła, więc skręcił w stronę brzegu i wkrótce brnął już z powrotem przez błotnistą płyciznę. - Jako piechur jestem do niczego - powiedział Tomasz, drepcząc w przybrzeżnym mule. - Wcale nie jesteś najgorszy. Do wszystkiego trzeba się tylko przyzwyczaić. Codzienny trening zrobiłby z ciebie doskonałego piechura. - Nie wierzę - mruknął Tomasz. Jerzy przebiegł kawałek wzdłuż brzegu, zawrócił i wyciągnął się na wygrzanym przez słońce piasku. - Czy już dużo zaliczyłeś takich pieszych rajdów? -"spytał Tomasz. - To jest pierwszy. O jednodniowych wycieczkach nie wspominam. - Kiedy ci przyszło do głowy, że właśnie tak trzeba spędzać wakacje? - Kiedyś tam... nawet nie wiem dokładnie. Grunt, że się zdecydowałem. Spakowałem plecak, parę groszy do kieszeni i odmarsz. Tomasz wyszedł z wody. Stopy przybrudzone mułem wytarł o trawę, potem wyciągnął się obok Jerzego. Jakże to było z tą moją decyzją o wielkiej wyprawie? - pomyślał Jerzy. - Czy naprawdę nie pamiętam, kiedy mi ten pomysł wpadł do głowy? Ej, chyba coś takiego zaczęło koło mnie chodzić po zobaczeniu tej hecy filmowej. No tak, znalazłem się wtedy na Powiślu, coś miałem załatwić matce u znajomych. I nagle stop, ulica zamknięta, milicjanci nie przepuszczają dalej. Tłum gapiów, kręcenie filmu. Niedzisiejszy to film, widać było od razu. Starsze panie w jakichś dziwnych kapelutkach i płaszczach wciętych w pasie. Faceci w czapach, których dziś nie uświadczy, obsiedli schodki okolicznych kamienic. Parę konnych dorożek stoi na jezdni, a w głębi zabytkowa ciężarówka z napisem SS i jakąś cyfrą, i stara limuzyna merce- 31 des z numerem Ost ileś tam. A także jakieś muzealne adlery i dkw z tablica-1 mi na literę W. Obok kilku facetów w mundurach niemieckich lotników,! nieco dalej paru esesmanów z trupimi główkami na czapach. Stoją, poga-j dują, fajki kurzą. Filmowcy łażą między nimi - dżinsy, brody, zamszowej kamizele. Jeden ze światłomierzem biega z miejsca na miejsce i coś notu-j je, najstarszy z brodą jak łopata trzyma w ręce głośnik ze wzmacniaczem. I - Uwaga! - krzyczy. - Wozy ustawiamy w następującej kolejności. Pierwszy adler, drugi mercedes, trzeci dkw. Zajmować miejsca w samochodach. Rozlega się hałas zapuszczanych silników. Mercedes nie chce zapalić, starter zgrzyta przeraźliwie. Za to wiekowy adler perkoce zapamiętale i dym wali kłębami z jego rury wydechowej. - Ej, graty! - woła któryś z gapiów. - Zamiast iść na złom, w filmie muszą pajacować. Niedaleko by szkopy ujechali takimi wrakami. Ale już brodacz coś krzyczy do głośnika. Samochody ustawiają się jeden za drugim, na planie pojawia się zabytkowy chevrolet i staje na chodniku między drzewami. Do dwóch dorożek wsiadają panie w dziwnych kapelusikach i paletkach zdobionych wyleniałymi lisami, a faceci w czarnych jesionkach o grubo watowanych ramionach dosiadają się do nich. Lotnicy wskakują do samochodów, w ciężarówce zajmują miejsce esesmani. Z głuchym grzmotem wreszcie zapala mercedes i natychmiast otacza go kłąb błękitnego dymu. Panienka w dżinsach wyskakuje z klapsem przed kamerę. - Jazda! - głos brodacza przebija się przez hałas silników. Dwie dorożki ruszają przodem, dorożkarze zacinają konie, za nim w wyznaczonej kolejności toczą się samochody, nieco dalej zabytkowa ciężarówka z esesmanami. Na motocyklu przejeżdża żandarm w hełmią i szarym, ceratowym płaszczu. Nagle zza drzew wysuwa się chevrolet i zajeżdża drogę tamtym, padajć strzały, słychać wybuch granatu. Paru młodych ludzi w długich, gabardynom wych płaszczach i butach z cholewami biegnie wzdłuż ulicy. Pistolety w dłoni, co chwila obracają się, strzelając w stronę niemieckich samochodów. Spłoszone konie dorożkarskie szarpią się w lejcach. - Stop! Stop! Nie tak! - brodacz krzyczy do głośnika. - Powtarzamy wszystko jeszcze raz. Samochody rozjeżdżają się na poprzednie miejsca, ale już nie wyłączają silników. 32 Lotnicy i esesmani wysiadają z samochodów zapalając papierosy, panie i panowie opuszczają dorożki. Dorożkarze usiłują uspokoić zdener-wowane konie. Młody konspirator w gabardynowym płaszczu i oficerkach podchodzi do esesmana, pistolet chowa to kieszeni, wyciąga papierosy, obaj zapalają. - Kurcze... Od rana piłujemy tę samą scenę - rzuca esesman. - Wyrzygać się można. - Nie narzekaj - mówi konspirator. - Na dniówkę swoje i tak musisz odrobić. Esesman podchodzi do budki telefonicznej, wrzuca pieniądz. - Grażyna - słychać głos esesmana. - Na planie klops. Przyjdziesz o piątej do dyskoteki, co? Przyprowadź Bożenę, będzie Jarek. To cześć. - Wszyscy na plan! - krzyczy brodacz. - Słuchaj, Jarek - esesman wraca do konspiratora. - Ustawiłem na piątą Grażynę i Bożenę w dyskotece. - OK - mruczy Jarek i obaj ruszają w stronę samochodów. To było tak, chyba dokładnie tak. Jeszcze jeden film okupacyjny. Ale ja nagle pomyślałem, że coś powinienem zmienić w swoim życiu. Odrzucić szarość i nudę, przerwać codzienne małe kręcenie i nawijanie. Zrobić coś inaczej. Czy roiła mi się jakaś przygoda? Nie wiem. Ale postanowiłem odnaleźć siebie, prędzej odnaleźć siebie, bo jeśli tego nie zrobię - jutro, pojutrze, za tydzień, za miesiąc - nie odnajdę się już nigdy. Wszystko będzie dalej na niby, udawane, jak ten film. A pewnego dnia to "na niby" wyda mi się moim prawdziwym życiem. I wtedy, chyba wtedy wymyśliłem sobie tę pieszą podróż nad morze. Podróż do... - Jerzy - głos Tomasza. - Śpisz? - Nie. - Byłem pewien, że śpisz. - Tak sobie leżę i myślę. - O czym? - Jakieś obrazki bez ładu i składu obijają mi się po głowie. - Jerzy... - Tak. - Bardzo mi przykro, ale zdaje się, że dezorganizuję ci twoją podróż. - Daj spokój. - To się zaczęło od Zakroczymia. Umyśliłeś sobie tam zanocować, 3 - A jeśli powiem nie 33 a ja cię wymanewrowałem z tego noclegu i w rezultacie znaleźliśmy się ??? ławce w Płocku. - I dobrze. Jednego szkoda, w Zakroczymiu nigdy nie byłem, a chcia-j łem go sobie obejrzeć. Ostatni rząd i sejm Polski po powstaniu listo-j padowym zatrzymał się i obradował w Zakroczymiu, niedługo potem przekroczyli pruską granicę i skończyło się. - Interesujesz się historią. - Trochę. - Co znaczy: "trochę"? - Lubiłem czytać to i owo na temat. Kiedyś myślałem nawet, że będę studiować historię. - Odeszło ci? Sam nie wiem. Może tak, może nie. - Jeszcze się nie określiłeś? - Nie całkiem. - Ja też jeszcze się nie określiłem. Starzy chcą, żebym studiował fizykę albo elektronikę, ale mnie co innego chodziło po głowie. Po chwili: - Bardzo mi przykro, ale chyba nie jestem najmocniejszym partnerem w pieszych rajdach. - Powiedziałem ci, że to sprawa treningu. - Dla co drugiego. - Daj spokój. - Gdybyś uważał, że się nie nadaję, powiedz, a odczepię się od ciebie i spróbuję działać na własną rękę. - Tak jest - mruczy Jerzy, który myślami znów umknął od Tomasza. POPOŁUDNIE (trochę później) - Melduję, że już mogę iść. - Jeszcze trochę posiedźmy. Słuchaj, Tomasz, czy nie myślałeś, że prawie wszystko, co robimy, to powtórki i imitacje? - Wytłumacz jaśniej. - Faceci starsi od nas o parę latek nieustannie zagrywają w filmach jakichś okupantów lub konspiratorów. I to się tak toczy w kółko, z roku na rok. 34 __Piszą, że się powinno pamiętać. - Jasne. Ale kiedy na chwilę zajrzymy do historii, to ciągle jakieś powtórki. Wojny napoleońskie, powstanie listopadowe, styczniowe... Człowiek się przebiera w jakieś urojone kostiumy. A nawet sprawy całkiem niedawne. Wciąż trzeba do czegoś się przymierzać, coś brać na wzór. Czy nasze życie to nieustający bal kostiumowy? - Nie wiem. Sam mówiłeś, że ciągnęło cię do historii. - Nie chodzi o mnie. Tomasz nakłada okulary, przez chwilę wpatruje się w Jerzego. - Jasne, że powtórki i imitacje - mówi. - Od małego cię uczą. Uczą cię chodzić, mówić, posługiwać się łyżką, nożem i widelcem. Wszystko, co robisz, jest powtarzaniem tych, którzy prowadzą cię za rączkę. Aż przychodzi moment, że ty to jesteś ty i czujesz potrzebę, żeby się określić. - Właśnie chodzi mi o ten moment. - No, więc robimy wszystko, żeby nie ściągać żywcem skóry z naszych ojców i dziadków. - Uważasz, że nam się to udaje? - Nie wiem. Jestem ostatnim facetem, którego można o to pytać. - Czemu? - Bo obserwuję życie i wciąż mam ochotę coś zanotować, uchwycić, zapamiętać. Można by to nazwać fotografowaniem w myśli. - To chyba robi każdy. - Ja nad normę. - Jeśli nad normę, to znaczy masz powód szczególny. - Kiedyś myślałem, żeby coś pisać. Różne różności chodziły mi po głowie, czyste fantazjowanie. Pewnego dnia skapowałem, że nie ma czystego fantazjowania, wszystko jest uzależnione od tego, co widzieliśmy i przeżywaliśmy. Mówi się: zaliczyć. Trafione słówko. Ale jeśli: zaliczyć, to zaraz potem nasuwa się: imitować. Wszystko, co kiedykolwiek napisano, jest imitacją, odbiciem w lusterku. - Nie całkiem. Jest te pięć czy dziesięć procent tylko twego własnego. Im bardziej potrafisz być samym sobą, tym wzrasta twoja szansa na niepowtarzalne. - Fajno. Czy już wiesz, ile procent niepowtarzalnego przypadło ci w udziale? - Wydaje mi się, że zero. Absolutne zero. Ale, jak widzisz, mimo Wszystko, nie daję za wygraną. 35 - To znaczy, że ta podróż ma ci pomóc... - Może. A jeśli nie ta, to jakaś inna. Coś się może przydarzyć, coś] stać, co wpłynie na takie czy inne moje zachowanie i co w rezultacie! pomoże mi odnaleźć w sobie cząstkę nie będącą kopią, powtórką, prze-kalkowaniem jakiegoś dziadka, pradziadka, czy innego przodka, belfra czy bohatera z filmu, z czytanki. - To wcale niełatwe - westchnął Tomasz. - Jak na złość, panuje moda retro. Zaczyna się od kostiumu, a kończy na wykopaniu jakichś! zamierzchłych pomysłów i sposobów na życie. - Nawet przy modzie retro można znaleźć dla siebie jakiś metr kwadratowy nie okupowany przez cienie i widziadła. Tomasz zdjął okulary, przetarł je starannie rąbkiem koca wystającymi z worka, nałożył. - Powtarzam, jestem gotów do wymarszu. - Zaraz. Jeszcze chwilę - syknął Jerzy i położył się na wznak ze wzrokiem skierowanym w niebo. Powoli przepływały nad nim białe, puszyste obłoki, błękit nieba pociemniał. Czy słuchać mam tylko siebie i traktować Tomasza jako nieobowiązu-jącego partnera podróży, partnera-rekwizyt, a swoje sprawy rozgrywać nie biorąc go pod uwagę? Czy wprost odwrotnie - określić siebie, odnaleźć siebie mogę tylko oglądając się na drugich i biorąc ich nieustannie pod obserwację? Tomasz jest wyraźnie słabszym ode mnie piechurem, znacznie słabszym. Czy mam się z tym liczyć tak dalece, by ze względu na Tomasza przeprowadzić jakieś zasadnicze korekty w swoich planach? Ależ idziemy dopiero drugi dzień ze sobą, nic nas nie wiąże, a w każdym razie bardzo mało. Tomasz nie wytrzymuje mego tempa, powiemy sobie cześć i sprawa załatwiona. On sam zdaje się rozumieć to doskonale i coraz o tym napomyka. Tylko czy to na pewno jest takie proste, czy słowa Tomasza nie przeczą jego myślom. Co wiem o Tomaszu? Czy powinienem iść z nim dalej? Ale przecież nogi mu popuchły. Po moczeniu w wodzie wyglądają trochę lepiej, ale to nic nie znaczy. Jeden się nadaje do długich marszów, drugi nie. Uszargać i zgnoić Tomasza wcale nietrudno. A jeśli Tomasz potrzebuje właśnie mnie? - Słuchaj - Jerzy się podrywa. - Już na dziś mam dosyć. - Naprawdę masz dosyć? - Przecież ci mówię. Możemy złapać okazję, a potem znaleźć ja- 36 kies schronisko i gruntownie się wyspać. Należy nam się po wczorajszej nocy. Dzień trzeci PRZEDPOŁUDNIE - Jak chcesz, możemy tu zostać dzień lub dwa - mówi Tomasz. - Po wyspaniu świat widzę w jaśniejszych kolorach. A Toruń bardzo mi się podoba. - Zapomniałeś, co nam powiedzieli w PTTK. Jest pełnia sezonu turystycznego, mają mnóstwo wycieczek i kwaterę dają tylko na jedną noc. - Toruń to jest takie miejsce, gdzie miałoby się ochotę pomieszkać dłużej. - Chyba, że znów zdecydujesz się nocować na ławce nad Wisłą. - Nie byłoby najgorzej, ale wycofuję swoją poprzednią propozycję. - Lubię stare mury, gotyckie łuki, witraże, przez które światło się sączy i wszystko nieziemsko udziwnia. - Wobec tego osiedlamy się w Toruniu na najbliższy tydzień. Noclegi skombinuje się gdzieś prywatnie. - Nie, nie. Muszę być nad morzem. - Zdążysz. - Mam tam pewną sprawę. - Na piechotę to jeszcze niezły kawałek drogi. - Noclegi u prywaciarzy muszą kosztować ładny grosz, a ja mam mało forsy. - Mogę ci pożyczyć. - Coś ty! Pożyczki trzeba spłacać. Nie pożyczam. - Nie chcesz się uzależniać? - Aha. - Ale od kolegi zawsze można. - Pewnego dnia zmienisz trasę i gdzie cię będę szukać? - Jesteś twardy. - Oczywiście. - Więc musimy emigrować z Torunia? - Jeśli chcesz, zostań. 37 I - Dobrze nam się podróżuje. - Yhm. - Myślisz, że nie? - Nic takiego nie powiedziałem. - Bo jeśli mam ci krzyżować plany... Dzień czwarty PÓŹNY WIECZÓR - Pewno mnie przeklinasz. - Daj spokój. - Przecież ze względu na mnie zrezygnowałeś z pieszego rajdu. Rozwaliłem ci cały precyzyjnie opracowany plan wakacyjny. - Niczego nie rozwaliłeś. Jak kiedyś sam powiedziałeś, plany są od tego, żeby je zmieniać. Trafiła się okazja, jak rzadko. Facet jechał akurat do tego miasteczka, gdzie chciałem dotrzeć. To się nazywa fart. - A przecież... - Jeśli chodzi o moje zamiłowanie do pieszych marszów, to jeszcze się nachodzę, choćby wzdłuż brzegów morza. - Jednym słowem mam uważać, że w niczym ci nie przeszkodziłem. - Oczywiście. A teraz chodźmy. Prędzej, chcę popatrzeć na morze. - Idź sam. - Nie mów, że zmęczyła cię jazda ciężarówką. - Chcę trochę pokimać. - Jeśli tak, to dobranoc. Miałeś dziś swój dobry dzień, Tomasz. Znalazłeś kwaterę, i to wcale nie najgorszą. - Trzeba po wodę chodzić na podwórze. - Jest lato, nie szkodzi. Za to cena do wytrzymania. - W kanapie sterczą sprężyny. - Drobiazg. Nie mamy zamiaru przebywać tu do końca swoich dni. - Wiesz, trochę polezę. Jeśli nie zasnę, to dołączę do ciebie. - Pójdę w stronę portu, a potem pomaleńku wzdłuż plaży. Jerzy raz jeszcze przesuwa wzrokiem po małym pokoiku, wybitym różową tapetą. U sufitu żarówka bez osłony, kozetka na wykrzywionych nogach stoi pod jedną ścianą, pod drugą stara kanapa, na której leży 38 Tomasz. Odrapany stolik i dwa stołki pod oknem, w którym jedna szyba jest pęknięta. Szafa bez drzwi stoi obok kozetki. Kategoria lux to nie jest - myśli Jerzy - jednak dla nas w sam raz. ? teraz prędzej popatrzeć na morze. - Jerzy, którędy się idzie do portu? - Stąd pięć minut drogi. Nigdy tu nie byłem, ale wiem. To niewielkie miasteczko i wszędzie trafisz w pięć do dziesięciu minut. Spytaj pierwszego przechodnia, a wskaże ci drogę. Jerzy wychodzi z pokoju, zbiega po wąskich schodkach na podwórze. Z okien parteru pada światło. Na ławce pod ścianą siedzi gospodarz, stary rybak, w płóciennych, wypłowiałych spodniach i złachmanionym swetrze. Ćmi powolutku fajkę. - Na spacerek? - chrypi. - Nad morze chciałem i do portu. - Na prawo, potem prosto i w pierwszą ulicę na lewo. Małe domki, okna prawie przy ziemi, bogato zastawione pelargoniami i kaktusami. Dachy spadziste, kryte czerwoną dachówką. Kiedy się idzie wzdłuż domów, w każdej chwili można dotknąć ręką ich rynien wypełnionych zielonkawymi porostami mchów. Tu i ówdzie wyrasta z rynny mała brzózka lub klon. Latarnie o ostrym świetle sprawiają, że w uliczce jest jasno, prawie jak za dnia. Na jednym z podwórek widać porozwieszane sieci. Przy hałaśliwej muzyce, płynącej z magnetofonu, pracują koło sieci młodzi ludzie w dżinsach i kolorowych koszulach. Słychać angielskie słowa piosenki. Jerzy przystaje, przyglądając się pracy rybaków. Po chwili idzie dalej, skręca, tak jak mu powiedziano, w pierwszą ulicę na lewo. Tu już nie ma domków. Piętrowe, duże wille w ogrodach. Kolumny, ozdobne balkony i tarasy. "Perła Bałtyku I" - i obok literki FWP. W sąsiednim ogrodzie paropiętrowy dom w nowoczesnym stylu, przeszklone balkoniki, rzędy jednakowych okien. Na dole w wielkiej, oświetlonej sali gęstwa ludzi siedzących przed telewizorem. Napis na tablicy: "Perła Bałtyku II". Idąc dalej mija jeszcze parę kolejnych "Pereł Bałtyku". Nagle kończą się domy w ogrodach i prosto w twarz Jerzego uderza podmuch wiatru. Widać port. Kuliste latarnie pałają fiołkowym światłem, przy nabrzeżu stoi niewielki statek ratowniczy z zielonym krzyżem i literą R na sterówce, nieco dalej jednostka obcej bandery i jakiś szkolny statek otoczony przez tłum ciekawych. Za nim kołysze się na lekkiej fali portowego basenu kilka jachtów. 39 Jerzy zatrzymuje się przy jednym z jachtów. Patrzy na mosiężne uchwyty i okucia, na mahoniową obudowę kabiny. Jakaś kobieta w gumowych butach, w zawiniętych do kolan spodniach i grubym, białym golfie wychodzi na pokład. Zapala papierosa i zaciąga się dymem. Dobrze, że już dobiłem do portu. Czy spotkanie Tomasza wyszło mi na korzyść? Niewykluczone. Po tak długim marszu kto wie, w jakiej byłbym formie, a w ten sposób dotarłem tutaj właściwie świeży. Głupio przeżyć swoje -naście lat i oglądać morze tylko w kinie lub telewizji. Prawie wszyscy moi koledzy byli nad morzem, niektórzy jeżdżą co roku w czasie wakacji, a ja wciąż w góry czy nad jeziora. Czechosłowację zaliczyłem, Drezno, Budapeszt i Balaton. Matka nigdy mi wprost nie powiedziała, że nie chce, bym jeździł nad morze, ale wszystko zawsze tak załatwia, że na wakacje jeździmy tam, gdzie są zamówione wczasy, wynajęte letnie kwatery lub opłacona wycieczka zagraniczna. I nie zdarzyło się dotąd, byśmy trafili nad morze. Jeździłem kiedyś na letnie kolonie i to też było w górach, bo matka twierdzi, że nic tak dobrze nie robi mieszkającym w mieście jak górskie powietrze. A ojciec, czyli niby-ojciec, któremu od lat mówię "Tadeusz", bo tak sobie zażyczył w chwili, kiedy pojawił się w naszym życiu... Więc ten niby-ojciec we wszystkim lub prawie wszystkim podporządkowuje się woli matki. Już nie mówię, że w moich sprawach nie zabiera w ogóle głosu. Tylko za pierwszym razem, kiedy pojawił się w naszym domu, wyciągnął do mnie rękę i powiedział: "Cześć, Jerzy. Chciałbym, żebyśmy zostali dobrymi kumplami. Co o tym myślisz?" Stałem ze zbaraniałą miną i zbaraniałym spojrzeniem. Usta miałem jak zasznurowane. Nie wiedziałem w ogóle, co powiedzieć, no bo co można powiedzieć facetowi, który w pierwszej minucie spotkania proponuje zostanie kumplem? "Mów mi po imieniu, Tadeusz - powiedział - OK?" "Tak jest" - odmruknąłem. Tadeusz prezentował się dodatnio, był dobrze zbudowany, zawsze ubierał się starannie, według przykazań ostatniej mody dla oldboyów. Wytarte dżinsy, kolorowa chustka na szyi, wystrzałowy sweter. Czasem chodził w garniturze, jakiś dobry tweed popielaty lub brąz w odcieniu kawy. Palił fajkę, oczywiście z korzenia wrzosu. Miał całą kolekcję takich fajek, które mu przysyłał kolega mieszkający w Anglii. Pracował w tym samym biurze projektów co moja matka, tylko na wyższym stanowisku. Czy Tadeusz jest moim kumplem? Jasne, że nie, chociaż da się lubić. I jestem pełen podziwu dla niego i dla siebie, ponieważ stosunki między 40 nami układają się bezkonfliktowo. Kiedyś, gdy zostałem sam z matką, zdawało mi się, że matka należy do mnie i tak już będzie na zawsze. Potem matka wyłamała się z tego układu, a ja musiałem się dostoswać. I co? I nic. Dostosowałem się. Matka należy do Tadeusza. Oboje starają być dla mnie bardzo mili, ja dla nich też, choć czasem niełatwo mi to przychodzi! Na szczęście mam pokój dla siebie i kiedy w nim siedzę, ani matka, ani Tadeusz nie wtrącają się do mnie. Jeśli mają sprawę, pukają do drzwi, ja odpowiadam: "proszę" lub czasem: "jestem zajęty" i wtedy dają mi spokój lub mówią przez zamknięte drzwi, o co im chodzi. Szanujemy więc nawzajem swoje prawa i małe wolności. Czy kocham matkę? Chyba tak. Oczywiście tak, choć jest między nami taka przejrzysta szybka z cienkiego szkła. Dobrze, że nie jest to szybka z lodu. Wiem, powinienem być samodzielny i samemu pokierować własnym życiem i tym, co będę robił w przyszłości. Mój tegoroczny rajd jest właśnie takim testem na samodzielność. Matka miała dla mnie zupełnie inne plany wakacyjne, ale kiedy powiedziałem, że chcę odbyć samodzielną podróż i jest mi to potrzebne, zgodziła się. Nawet dawała mi pieniądze, ale podziękowałem twierdząc, że na ten cel zbieram już od szeregu miesięcy i chcę, żeby to była podróż za moje własne oszczędności. Roześmiała się. "Chyba cię rozumiem - powiedziała. - Młody ptak rozprostowuje skrzydła i próbuje samodzielnego lotu." "Coś w tym rodzaju" - odpowiedziałem. "Proszę cię, żebyś bardzo na siebie uważał. W razie czego telefonuj, pieniądze wyślemy ci telegraficznie. Gdyby było trzeba, nawet przyjedziemy." "Dziękuję. Postaram się nie sprawić wam żadnego kłopotu." No i dobrze. Zacząłem swój rajd, rajd-test. Od razu na samym początku przyplątał się Tomasz. Zabawny, niby samodzielny, a w gruncie rzeczy mało obyty z samodzielnością. Czy żeby poczuć się silnym i sprawnym, silniejszym i sprawniejszym niż w rzeczywistości, trzeba mieć koło siebie kogoś słabszego? Czy Tomasz jest moim kumplem? Nie wiem. W każdym razie stał się towarzyszem podróży. W pewnych okolicznościach może to znaczyć więcej niż kumpel. Spojrzał na latarnię morską, która zgrzytliwie, powoli obracała się przesuwając długą smugę światła. Potem wszedł na kamienne molo prowadzące w głąb morza, które miało kolor grafitu. Gdy z góry popatrzył na fale z głuchym westchnieniem rozbijające się o brzeg, wydały mu się gęste i z wierzchu powleczone jakby śliskim, połyskliwym olejem. 41 Grupki ludzi wędrowały tam i z powrotem wzdłuż molo. Przy budce straży granicznej stał kuter rybacki terkocąc nie wyłączonym silnikiem. Podoficer WOP-u zeskoczył z pokładu i dał sygnał. Kuter, migocąc latarnią u masztu, ruszył w głąb portu. Daleko na morzu widać było kołyszące się światełka kutrów, które wraz z nocą ściągały z łowisk. Co pewien czas wiatr przynosił odgłos ich silników. Fala mocniej uderzała o kamienną ścianę molo. Czasem sięgała aż żelaznej barierki ochronnej i wachlarzem białych rozbryzgów zaglądała wprost w twarze spacerujących. Pod stopami co pewien czas coś bełkotało i kłębiło się z łomotem. To w gardzielach łączących portowy basen z otwartym morzem, szalała zdławiona fala. Jerzy doszedł do końca molo. Stała tam grupa ludzi wokół niewielkiej, sygnałowej latarni. Po przeciwnej stronie wejścia do portu na kamiennej ostrodze błyskała druga sygnałowa latarnia. Co robi Tomasz? Czy udało mu się zasnąć? A może postanowił mnie szukać i już gdzieś tu się wałęsa. Trzeba wracać. Ależ nie, wcale nie trzeba. Nie jesteśmy związani z Tomaszem jednym sznurkiem. Ostatecznie jest on takim samym samodzielnym facetem, jak ja. Nie będę jego niańką. Tak, ale głupio by było, gdyby tu gdzieś łaził i niepokoił się. Jeden za drugim podchodziły dwa kutry. Światła na masztach kołysały się coraz szybciej, jak wahadła wprawione w narastający z każdą chwilą ruch. Motory pracowały na pełnych obrotach. U wejścia do portu pierwszy kuter gwałtownie się zakołysał i zjechał niebezpiecznie po grzbiecie wielkiej fali w stronę kamiennej ostrogi z latarnią. Potem silnik zmniejszył obroty i kuter równo, spokojnie, jak po tafli uciszonego jeziora, popłynął w kierunku budki strażniczej. Po chwili tego samego manewru dokonał drugi kuter i przemknął gładko wzdłuż molo. Na kamiennej balustradzie siedziały jakieś dziewczyny. Zagadywali do nich starsi faceci w wiatrówkach. Jerzy zawrócił. Szedł teraz szybciej zbliżając się do budynków portowych. W pewnej chwili przystanął obok grupki ludzi wychylonych w stronę basenu. Na samym dole molo zobaczył niewielki występ, stało tam paru mężczyzn z wędkami. Poszedł dalej. I znów przystanął obok gromadki gapiów. Nad samą wodą na kamiennym występie siedział chłopak z wędką. Mógł mieć nie więcej niż jedenaście, dwanaście lat. - Kolego! - zawołał ktoś z góry. - Długo tak siedzisz? 42 - Całą noc - odpowiedział tamten, nie odrywając wzroku od wędki. - To kiedy śpisz? - W zimie. Ktoś się roześmiał. - Jakie pytanie, taka odpowiedź. - Dobra nam młodzież wyrosła - inny dodał. - Języka nie zapomina w gębie. Jerzy zbiegł z molo i schodami zszedł w stronę plaży. Doszedł do miejsca, gdzie rozbijała się fala i wielkimi jęzorami z sykiem wdzierała się na piasek. Wędrował wzdłuż plaży, zauważył kosze i skręcił w ich stronę. Minął jeden i drugi zajęte przez siedzących w ciemności ludzi. Napotkał na wolny, wysunięty bardziej w stronę morza. Usiadł w nim, wyciągnął przed siebie nogi i rozparł się wygodnie. Fala uderzała miarowo, wzrok stopniowo przyzwyczajał się do ciemności. Daleko nad horyzontem trwała zielonkawa smuga, ostatnie wspomnienie minionego dnia. Tuż nad nią wybijały się zamglone gwiazdy. Ze śmiechem i okrzykami popędziła plażą grupa amatorów nocnej kąpieli. Rozbryzgując wodę wpadli do morza. - Brrr, jaka zimna! - któryś wrzasnął i wyskoczył na piasek. - Ciepła. Nie zimna, tylko ciepła! - odwrzasnął inny i biegł naprzeciw falom, potem rzucił się na nie i popłynął. - Nałóż kostium, będzie ci cieplej - doradzał inny. - Ni ma! W nocy kąpie się bez kostiumu - wahający powoli wszedł do wody, zanurzył się i po chwili płynął już razem z innymi. W pewnej odległości od brzegu wszyscy się zatrzymali, okrzykami witając każde nowe uderzenie fali. - Tonę! Ratunku! - nagle rozdarł się jeden. - Ciszej! - wrzasnął drugi. - Przyjdzie władza i nas zwinie. - Ratunkuuu! - darł się tamten. - Co ci się stało? - głos z ciemności. - Czekam, żeby jaka dziewczyna się ulitowała. One zawsze pierwsze do poratowania. Ratunkuuuu! - Przyjdą, tylko nie dziewczyny, i nas zwiną. Nagle, jak na komendę, wszyscy rzucili się w stronę brzegu, rozchlapując wodę dobiegli do piasku, potem zniknęli między koszami. - Obuzeria - ktoś westchnął z sąsiedniego kosza. 43 Jerzego ogarnęła niezmożona senność, przymknął oczy i za chwilę zapadł w stan błogiego odrętwienia i oderwania od rzeczywistości. - Zbyszek, chcesz miodu? - obudził go bliski, zachrypnięty głos. - Chcem. - To idź do ula. Jerzy otworzył oczy. Być może Tomasz mnie szuka. Wędruje wzdłuż plaży, nie mając pojęcia, że zataiłem się w koszu. Trzeba się ruszyć. Ale postanowienie nie na wiele się zdało, gdyż ogarnął go kolejny przypływ niezmożonej senności. - Rrrazem! Raz, dwa i siuup! - usłyszał zbiorowy okrzyk w pobliżu swego kosza. - Uspokójcie się! W tej chwili się uspokójcie! - głos kobiecy ostry, zdenerwowany. - Chłopaki, wykąpiemy ją w morzu. - Chłopaki, nie chce się z nami bawić, to razem z koszem do morza. Słychać szurgot przesuwanego kosza. - Na pomoc! - krzyk. - Na pomoc! Jerzy podrywa się. Tuż obok w koszu widzi jakąś parę. - Trzeba coś zrobić - rzuca. - Chuligani rozrabiają. Nie chcesz oberwać, nie mieszaj się. I znów ostry, przejmujący krzyk. - Na pomoc! Jakaś szamotanina, szurgot kosza wleczonego po piasku. - Pławiemy Marzannę w koszu! - ktoś woła. - Na pomoc! - Drzyj się, Marzanna. Drzyj zdrowo. Jerzy podbiega do następnego kosza. Znów jakaś para. - Z obuzami nie ma co zaczynać - basowy głos z głębi kosza. Jerzy spostrzega już tamten kosz wleczony po piasku przez jakichś trzech. - Co jest? - podbiega w ich stronę. - Dołączysz? - któryś woła. - Dajcie jej spokój. - Co znaczy: "dajcie spokój"? - wszyscy trzej się zatrzymują. - Coś ci się nie podoba? - chrypliwy głos. - Zostawcie ją. 44 - Co ci, koleś? Chory jesteś? - rzuca któryś przymilnie. - Nie pozwalasz się ludziom zabawić? Z kosza ktoś próbuje się wyrwać, ale już dwóch doskakuje. - Na pomoc! - głos z kosza. - Mówiłem wyraźnie, dajcie jej spokój - Jerzy usiłuje mówić normalnie, ale czuje, że głos drży mu niepokojąco. - To moja dziewczyna. - Jak to twoja? - Moja. Umówiliśmy się i czekała na mnie w koszu. - Nie zostawia się nocą dziewczyny samej w koszu na plaży - któryś mówi. - Wodę lejesz. - To moja dziewczyna. - Jak ją zostawiłeś, to już nie twoja, tylko nasza. - Dajcie jej spokój. - Ty, jak ci urodę żyletą poprawię, to się nie pozbierasz - chrypliwy głos. - Widziałem na plaży patrol wopistów - rzuca Jerzy. - Raz-dwa was stąd zabiorą. - Ale najpierw ty oberwiesz żyletą. - Żyletą?! - woła Jerzy. - Który się zbliży, to się nie pozbiera. - Masz nóż? - cichy szept z boku. I po chwili: - Chłopaki, on ma nóż. - Toś ty lepszy - przymilny głos. - Zostawcie ją, ale już - głos Jerzego wciąż drży. - Cholerny z ciebie kozak. Dla głupiej dziewuchy chciałbyś dźgać porządnych ludzi! Jerzy wsunął rękę za sweter, jakby lada moment miał błysnąć wymyślonym przez tamtych nożem. - Weź sobie tę swoją Marzannę - woła któryś. - Jeszcze ją będziesz przeklinał. W tej chwili na skraju plaży zatrzymuje się duży samochód, błyskają reflektory. - Chłopaki, chodu - krótki gwizd i tamci trzej błyskawicznie znikają. Z kosza wysuwa się jakaś ciemna postać. - Dziękuję - szepcze. - Nie ma za co - Jerzy mówi wciąż nieswoim głosem. - Gdyby nie ty... 45 - No już w porządku - mruczy Jerzy. - Lepiej raz-dwa się stąd zabrać. - Tak, tak. Cała jestem roztrzęsiona. - Chodźmy - mówi Jerzy. - Tamci w każdej chwili mogą wrócić. - Zlękli się twego noża. - Noża? - Jerzy ścisza głos. - Żadnego noża nie miałem. - Więc nie nastraszyłeś ich nożem? - Sami ten nóż wymyślili. Widać uznali, że jeśli w pojedynkę ich się nie boję, to coś się w tym kryje. Najprostsze to nóż. - Nie bałeś się ich? - Słuchaj, chodźmy stąd prędzej. - Cała jestem potargana. Najpierw się ze mną szarpali. - Chodź - Jerzy nagli. - Pójdziemy, gdzie więcej światła i więcej ludzi. - Tutaj też są ludzie. Siedzą przecież wszędzie po koszach. - Na tych możesz nie liczyć. Są, ale ich nie ma. Jeden chłopaczek z żyletką może ich zgnoić i ani pisną. A w ogóle co za sens przychodzić tu po nocy? - A ty nie przyszedłeś? - Ja co innego. - Lubię tu siedzieć w ciemności. Byłam już kilka razy i nic się nie stało. Przychodzę powiedzieć morzu dobranoc. Nie rozumiesz? Samochód, który zatrzymał się na skraju plaży, przygasił światła i wycofał się. - Idziemy - powiedział Jerzy stanowczo. - Tak, tak - szybko potwierdza dziewczyna. Brną przez piasek. W niektórych koszach żarzą się ogieńki papierosów. - Widzisz - szepcze Jerzy. - Ślepi i głusi. Po schodach wydostają się na bulwar nadbrzeżny. Między drzewami świecą latarnie, w ich blasku Jerzy ogląda dziewczynę. Jest nieduża, szczupła, ubrana w dżinsy i bardzo luźny sweter. Ma niebieskie oczy, ciemnokasztanowe włosy potargane przez wiatr. - Gdzie cię odprowadzić? - pyta Jerzy. - Jeśli ci się spieszy, możesz mnie tu zostawić. - Nie spieszy mi się. - Naprawdę możesz mnie zostawić. 46 - Pewno ci przeszkadzam, więc... - Słuchaj, jestem ci naprawdę... no, wiesz... - cicho rzuca dziewczyna i nagle jej usta dotykają policzka Jerzego. - W porządku - mruczy nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. - W porządku. Nic się nie stało. Zatrzymują się obok wolnej ławki. - Chcesz usiąść na chwilę? - pyta dziewczyna. - Muszę się uspokoić. Nerwowo przygładza włosy. - Wyglądam pewno okropnie. - Nie, skąd! - Więc jak wyglądam? - Dobrze. - Co znaczy, dobrze? - No, dobrze. - To znaczy, że jak? - Normalnie. - A normalnie to jak? - Sama wiesz. - Więc mogę się podobać? - Chyba tak. - A tobie? - Co mnie? - Podobam ci się? Taka potargana, roztrzęsiona, nie z tej ziemi? - Podobasz - rzuca Jerzy, nie patrząc na dziewczynę. - Przepraszam za głupie pytania, ale wciąż nie mogę się pozbierać. - Skasuj tę historyjkę. Było, nie ma. - Myślisz, że tak można? - Spróbuj. A teraz chodź. Kiedy człowiek się rusza, to zaraz lepiej się czuje, zaczyna wierzyć we własne siły. Zdaje się, że zasuwam kawałki jak z podręcznika psychoterapii. - Nie, nie. Pewno masz rację, trzeba się ruszyć. - A najważniejsze nie przesiadywać nocą w koszu na plaży. - Dawno tu jesteś? - Dziś wieczór tu zacumowałem. - I od razu na plażę, na plaży do kosza i patrzeć przed siebie? 47 - Byłem senny. Kiedy morze tak cmoka i szumi, dobrze się drzemie. A poza tym już ci mówiłem: dziewczyna co innego, chłopak co innego. - Czy nie jesteś przypadkiem trochę przedwczorajszy? - Może. - Ciebie też mogło dopaść w tym koszu. Mogłeś od nich oberwać, że trudno lepiej. - Nie myślałem o tym. - Więc i ja nie myślałam. Po to się jest nad morzem, żeby się nim cieszyć, kiedy tylko przyjdzie ochota. Z niskiego budynku, który mijali, dobiega łomotanie perkusji i raźne zawodzenie trąbek. Przez wielkie okna widać tłum kłębiący się na parkiecie. Refrenista w srebrzyście mieniącym się smokingu wychodzi przed orkiestrę. "Tańczmy, ach tańczmy dziś do rana" - rozlega się beczący, płaski głosik. - "Bo, proszę pani, proszę pana, życie to - martyrologia stosowana..." Przez chwilę stoją z gromadką gapiów pod oknem knajpy. Nad wejściem wciąż zapalający się i gasnący fioletowy neon: "Night club". - Chciałbyś znaleźć się w środku? - Skąd! - mruczy Jerzy. - Nie znoszę tarmoszenia się w tłoku. Wystarczy rano wsiąść do tramwaju czy autobusu, a ma się to z głowy na długo. - Jesteś z Warszawy? - Yhm - mruczy Jerzy. - Chodźmy dalej. Idą bulwarem, między drzewami tu i ówdzie mży przesiane przez liście światło latarni. - Przyjechałeś z obstawą rodzinną? - Skąd! - Sam? - Prawie. - Tym dziennym pociągiem z przesiadką w Gdyni? - Żadnym pociągiem. - Autostop? - Nie chcę nawet opowiadać, jak przyjechałem. Miałem tu dojść na piechotę, tymczasem wszystko się pokiereszowało i dojechałem w charakterze pospolitego śledzia autostopowego. - Kto dziś chodzi piechotą?! 48 - Ja - mruczy Jerzy. - A nie mówiłam, że jesteś przedwczorajszy? Cześć i chwała chodzącym na piechotę. Przy schodkach wiodących na plażę przystają. Zza chmur ukazuje się księżyc i nagle na morzu - od horyzontu aż po brzeg - pasmo srebrzy-storóżowej, migotliwej poświaty. - Widzisz - szepcze dziewczyna. - Dlatego lubię przychodzić tu wieczorami i nocą. Zawsze dzieje się coś pięknego. Tuż przy schodkach napis: "Sektor dziecięco-młodzieżowy". Na dole widać w świetle księżyca gromadkę oblegającą dziecinną huśtawkę. Jakiś brodacz stojący na dole schodków kłania się Jerzemu i dziewczynie. - Klub Wesołej Huśtawki zaprasza do udziału w zabawie - woła wykrzywiając się błazeńsko. - Co to za zabawa? - pyta Jerzy. - Bujamy się. Bujamy się, kolego, na potęgę. Znakomita zaprawa, kolego. Przyda się w życiu, jak znalazł. Skrzypienie huśtawki łączy się z chóralnym śpiewem, przechodzącym w ryk. "Więc się bujamy, kochani chłopcy, Kto się nie buja, ten dla nas obcy, Kto się nie buja, ten nasz wróg I nieużytek, nudziarz, mruk". Dziewczyna patrzy na Jerzego. - Czy już dojrzałeś, by się bujać? - Jeszcze nie. Chyba nie doszedłem jeszcze do punktu, kiedy... - Chodźmy stąd. Chodźmy dalej. Przechodząc widzą inną grupę, która obsiadła ławkę i murek za nią, dzielący bulwar od wydm. Wysoki mężczyzna w ciemnej koszuli, przypominającej rubaszkę, trzyma w ręku gitarę. Otacza go grupa zapatrzonych w niego dziewcząt, wyglądających na studentki, i młodych chłopaków, z których kilku odznacza się wspaniałymi wąsami i brodami. Słychać niski bas: "Jeśli przyjdziesz do mnie rankiem, Zapach pól, zapach łąk Przyniesiesz mi z mleka dzbankiem 4-Ajeśli powiem nie 49 I twój cichy, lekki krok. Gdy obudzisz moje oczy, Uradujesz wzrok". Brzęk strun gitary. - Ty - ktoś mówi obok Jerzego. - Jak ksiądz może śpiewać o miłości? - To ksiądz? - dziwi się Jerzy. - Podobno wschodniego obrządku. Cała gromada wciąż za nim łazi. - Słyszałaś? - Jerzy do dziewczyny. - Tak. - I co? - Nic. Widać taki ksiądz jest im potrzebny. - Jerzy - zadyszany głos Tomasza. - Od godziny cię szukam, a ty się tu zawieruszyłeś... - Coś się stało? - Nie. Ale mówiłeś, że cię znajdę na plaży. Nie mogłem zasnąć i poszedłem cię szukać. - OK. - Jesteście we dwóch? - pyta dziewczyna. - To kolega - mruczy Jerzy. - Tomasz, poznajcie się. Tomasz ze zdziwieniem patrzy na dziewczynę. - Katarzyna albo Kasia - mówi ona. - Aha - Tomasz bełkotliwie. - Bardzo fajnie. To chyba sobie pójdę. - Czemu? - rzuca Jerzy. - Nie będę wam przeszkadzać. - Jak chcesz. Niedługo wrócę. - To cześć - Tomasz powoli się oddala. Jerzy patrzy przez chwilę za nim. - Odprawiłeś go? - Tak. A chciałaś, żeby został? - Skąd! Przecież go nie znam. - Więc dobrze, że sobie poszedł. Po prostu chciałem jeszcze trochę z tobą pobyć. - We dwoje? - We dwoje. Zgadłaś. 50 - Odpowiada mi. Dopiero co się poznaliśmy, a mnie się wydaje, że znam cię od zawsze. - Śmieszne. I mnie coś takiego przemknęło. - Jak zauważyłeś, ja tak w ogóle nie jestem strachliwa. Ale ta historia z koszem... Głupia sprawa. - Bardzo głupia. - Chciałam powiedzieć, że przy tobie się nie boję. - Uwierzyłaś, że przy mnie nie może spotkać cię nic złego? - Coś w tym rodzaju. - Chyba mnie przeceniasz, Kasiu. - Może nie przeceniam. - Ten śpiewający ksiądz pewno jest trochę poetą, ale tymczasem mam dosyć jego poezji - rzuca Jerzy. - Więc chodźmy dalej. Idą powoli nadmorskim bulwarem. - Dzięki Tomaszowi wiem, jak masz na imię. Kasia. Katarzyna. - A ty Jerzy. - Tak jakby. - To dobrze. Jerzy brzmi poważnie. A więc Jerzy i Katarzyna idą wzdłuż morza. Pora dnia - późny wieczór, a raczej noc. Czy tak można by zacząć film? - Film o nas? - Oczywiście. Ale to początek dopiero. Co będzie dalej? Trzeba by napisać scenariusz. - Kto miałby go pisać? - My dwoje. Jerzy nagle się zatrzymuje. Patrzy w oczy dziewczyny, które w tej chwili wydają się prawie czarne. - Nie znałaś mego imienia, ale zdążyłaś mnie pocałować. - Przecież mnie uratowałeś. - Więc to była zapłata za ratunek? - Nazywaj, jak chcesz. Pocałowałam i koniec. - Kasiu - mówi Jerzy i bierze dziewczynę za rękę - Katarzyno, Kasieńko. Czy nie uważasz, że na tej promenadzie jest trochę za dużo światła? - Czy mamy pogasić latarnie? - Nie, ale odejść na bok. 51 - Pójdę z tobą. - Ufasz mi? - Po co pytasz... Przez przejście w żywopłocie opuszczają plażę. Tu jest zupełnie cicho, nie czuje się powiewu wiatru. Powietrze ciepłe i miękkie. - Teraz cię pocałuję - mówi Jerzy i sam się dziwi, że jego głos brzmi nieswojo. Dziewczyna nic nie mówi. Jerzy ją obejmuje i wydaje mu się, że poprzez sweter czuje lekkie drżenie jej ramion. Przytula ją do siebie, ustami dotyka jej ust. Najpierw delikatnie, potem przywiera do jej ust z całą mocą. Stoją tak obok siebie złączeni, jakby poza biegiem czasu. Czy długo trwa ich pocałunek? Minutę, parę minut, więcej... W pewnej chwili przytomnieją. Ona odsuwa się od Jerzego. - Słuchaj... - on mówi chrypliwym, nieswoim głosem. - Naprawdę... - rzuca po chwili i dotyka jej ramion, które wciąż są przeniknięte drżeniem. - Jerzy, trochę się zgubiłam. - Gdzie się zgubiłaś? - Żęty... Że ja... Muszę wracać. - Do swoich? - Tak. Czy cię jeszcze zobaczę? - Jasne. Tylko czeka mnie jeszcze pewna sprawa. - Więc kiedy? - Kasiu, odnajdę cię. Obiecuję, że odnajdę. Muszę tu załatwić coś bardzo ważnego. - Aż tak ważnego? - Aż tak. Odnajdę cię jutro, może pojutrze. Gdzie cię mam odprowadzić? - Jak chcesz. Mieszkam ze starymi, tu niedaleko. W domu wczasowym. NOC W pokoju panuje ciemność, tylko przez okienną zasłonę sączy się żółty odblask ulicznej latarni. - Śpisz? - cichy głos Tomasza. 52 - Nie możesz zasnąć? - Właśnie zasypiałem, kiedy zagadałeś do mnie. - Przepraszam. Po chwili: - Nie chcę się wtrącać do twoich spraw, ale myślę, że powinienem cię ostrzec. - Chodzi ci o tę dziewczynę? - Ja wiem. Wieczorem na plaży trudno nie poderwać dziewczyny. Morze szumi, nad nim gwiazdy porozwieszane jak na choince. Nastrój do takich rzeczy w sam raz. - Wcale tej dziewczyny nie podrywałem. Ani mi w głowie było. - Więc ona cię poderwała? - Zupełnie inaczej. Dziewczyna siedziała w koszu, przyplątali się jacyś i chcieli ją razem z koszem topić w morzu. - A ty z kolei doplątałeś się do tamtych. - Można to tak nazwać. - I co. - I nic. Powiedziałem, że to moja dziewczyna i żeby jej dali spokój. - A oni potulnie, jak baranki, się wycofali. - Coś w tym rodzaju. - Myślisz, że uwierzę? - Nie chcesz, nie wierz. - Jeśli to była żulia, to oni nie oddają łupu takiemu jak ty. - Widać czasem oddają. - Bajka o rozbójnikach, księżniczce uwięzionej w koszu i szlachetnym rycerzu, który ją wybawrł. A może to był czarodziej, który zamienił napastników w stado prosiąt lub polnych myszy? - Z dwóch możliwości wybieram tę drugą. - Jednak dziewczynę poderwałeś. - W tej materii już ci złożyłem odpowiednie oświadczenie. - Zresztą nieważne, chodzi o coś zupełnie innego. Wyglądasz na faceta, który nie zna dziewczyn, w każdym razie bardzo mało, i ma o nich najzupełniej błędne wyobrażenie. - A kto ma bezbłędne? - Mam spore doświadczenie i to doświadczenie pozwalające na wyciągnięcie wniosków. - Nie myślisz, że warto zakimać? Jutro zapowiada się pogoda i... - Słuchaj, Jerzy, to naprawdę ważne, co chcę ci powiedzieć. Tomasz wstaje z kozetki, zapala światło, potem nakłada swoje grube szkła i wpatruje się w Jerzego. - Z tym światłem miałeś diabelski pomysł. Całkiem się ze snu wybijemy. - Trudno. Żeby mówić z sensem, naprawdę z sensem, i żebyś mnie dobrze zrozumiał, muszę cię widzieć. - Myślałem, że wprost przeciwnie. Najłatwiej się rozmawia o różnych takich nietypowych sprawach w półmroku lub ciemności. Jerzy odwraca się od światła i przysłania oczy ręką. - Ty oczywiście tę Kasię czy Katarzynę, czy jak jej tam, traktujesz z dobrą wiarą? - mówi Tomasz z ironicznym uśmiechem. - Dlaczego mam traktować ze złą wiarą? - Bo tylko zła wiara, czyli nieufność cię uzbraja. Jeśli komuś nie ufasz, to ten ktoś nie może cię znienacka zranić, zrobić w konia czy na szaro. - Czego chcesz od tej dziewczyny? - Od niej niczego. Interesuje mnie tylko o tyle, o ile wchodzi w jakieś układy z tobą. Przyznaję, wygląda zupełnie nienajgorzej, wydaje się miła, niegłupia, ale to tylko punkty na twoją niekorzyść... - Mówisz nieco pokrętnie. - Bo mi niełatwo o tym gadać - Tomasz się wykrzywia, jakby wypił piołunu. - Najłatwiej byłoby zamknąć gębę na kłódkę i zasnąć, ale nie chcę być wobec kumpla draniem, a ciebie traktuję jako kumpla. - Wykrztuś wreszcie, o co chodzi. - Gra dziewuch polega na tym, żeby faceta maksymalnie sobą zainteresować, żeby z sobą związać. Czym fajniejsza dziewczyna, tym lepsze ma warunki do tej gry. Kiedy zaczynasz wodzić za nią oczyma, zaczynasz chodzić jak na sznureczku i tylko kombinujesz, kiedy i jak się z nią zobaczyć - ona z dnia na dzień, nieraz z godziny na godzinę robi cię w konia. - To znaczy? - To znaczy bez słowa wyjaśnienia nie przychodzi na spotkanie albo dowiadujesz się od kogoś trzeciego, że twoja dziewczyna spotyka się z kimś innym, albo wreszcie pewnego dnia zjawia się ze słodkim uśmieszkiem. Ty wywalasz na nią ślepia, jakbyś miód chciał spijać z jej ust, a ona 54 ci mówi, że jesteś frajer dęty, że jej się znudziłeś, że ma cię kompletnie dosyć, do tej pory spotykała się z tobą tylko przez wrodzoną dziewczynom skłonność do poświęceń, ale uznała, że dosyć tej akcji charytatywnej, i życzy ci, abyś żył godziwie, spokojnie i pracowicie, bo taki los pisany frajerom. Potem leci do swoich koleżanek, na lewo i prawo rozpowiada, że zerwała z tobą i zostawiła cię na absolutnym lodzie, a która ma ochotę się zabawić, może się zająć rolą pocieszycielki. - Miałeś takie doświadczenia? - pyta Jerzy. - Takie czy podobne, nieważne. Może kiedyś dziewczyny bywały inne. W książkach pełno różnych łzawych historyjek o wzajemnej miłości, ale rozejrzyj się po życiu. Jedno gnoi drugie, a najczęściej dziewczyny chłopaków. Nie dziw się chłopakom, co chcieli pławić tę twoją Katarzynę w koszu. Oni wiedzą swoje. - Jest tak albo inaczej, ale nie powinieneś mi tego mówić. - Czemu? - Bo nie. Jestem ostatnim, któremu powinieneś mówić takie kawałki. - Nie rozumiem. - Tym lepiej. - Poza tym możesz się z tą twoją dziewczyną spotykać, ile chcesz. Wszystkiego najlepszego. Chodzi mi o jedno, żebyś był ostrzeżony. Jeśli pewnego dnia przyjdzie jej ochota zrobić cię w konia, musisz być na to przygotowany i nie tylko zachować twarz, ale w sobie, w środku być obojętny. Wtedy jej strzał pada poza tarczę, kapujesz? - Uspokój się, Tomasz. - Ja jestem bardzo spokojny. - W tej grze raz mężczyzna gnoi kobietę, innym razem kobieta mężczyznę, ale są chyba i tacy, którzy naprawdę nikogo nie chcą gnoić i nikogo ranić. Muszą być tacy i tylko o nich warto myśleć. - Ostrzeżony uzbrojony - rzuca Tomasz. - A jeśli ostrzeżony rozbrojony... Słuchaj, Tomasz, postaraj się zasnąć i niech ci się nie śnią żadne koszmarne kolekcjonerki połamanych serc. - Tobie wesoło. Poderwałeś i wesoło, ale uważaj. - Więc jeśli chcesz wiedzieć, to niewesoło. Wcale niewesoło. 55 Dzień piąty WCZESNY RANEK Jerzy otwiera oczy, rozgląda się. Jest już jasno. Patrzy na zegarek, za parę minut piąta. Tomasz śpi z lekko otwartymi ustami i miarowo posapuje. Spokojny sen. Wygadał się, zrobił swoje, a teraz śpi jak niewinne dziecko. Swoją drogą, nieźle pokaleczony ten Tomasz. Na jego miejscu chyba nigdy bym nie umiał tak się odsłonić wobec kogoś drugiego. Ktoś kiedyś zabawił się nim i teraz Tomasz nie potrafi sobie poradzić z pewnymi sprawami. Źle trafić każdemu się zdarzy, gorzej, jeśii człowiek nie umie na to popatrzeć z boku, a potem jakoś to w sobie uporządkować. Tomasz dostał się w pułapkę. Swoją porażkę z dziewczyną przenosi na wszystkie inne dziewczyny i inne historie. Nie umie się z tego wyzwolić. Czy jego ostrzeżenia i odsłonięcie się tylko z życzliwości dla mnie, czy jest i głębsza przyczyna? Może Tomasz tak uwikłany we własną klęskę, że musi do niej wciąż wracać i pod byle pretekstem o niej mówić wszystko jedno z kim, z kumplem czy nie? Teraz usiłuję pogrążyć Tomasza. Nie, nie, może to jednak przyjaźń. O takich sprawach na ogół trudno mówić, szczególnie jeśli się samemu dostało w kość. Więc Tomasz się przezwyciężył, ze względu na mnie się przezwyciężył. Nie wiedział tylko jednego, że mnie nie powinien truć podobnymi sprawami. To naprawdę towar nie dla mnie. Ale on oczywiście wiedzieć nie mógł. Nie próbowałem mu się zwierzać i nie czuję żadnej potrzeby opowiadania o sobie komuś drugiemu. Gdzieś na spodzie, w głębokim ukryciu to trwa we mnie i tylko czeka na swoją godzinę, by się wyzwolić. Matka naprawdę jest dla mnie bardzo dobra, a Tadeusz stara się być chyba jeszcze lepszy. Ale co naprawdę było między matką i ojcem? Kto wobec kogo zawinił i czy w ogóle można mówić o czyjejkolwiek winie w tej sprawie? Miałem sześć lat, kiedy straciłem ojca, a raczej nie straciłem, tylko zostałem z nim rozdzielony. Staram się nie rozmawiać o tym z matką. Może po prostu boję się. To było przecież dawno, dawno temu. Ojciec często wyjeżdżał w podróże służbowe, nieraz znikał na parę tygodni czy nawet miesięcy. Były to dalekie podróże, często do egzotycznych krajów. Przywoził mi jakieś 56 zabawki z sandałowego drzewa, słoniki z prawdziwej kości słoniowej, małych bożków o skośnych oczach wyrzeźbionych z drzewa wiśni. Nie były to dziecinne zabawki, ale rzeczy bardzo piękne i wartościowe, czego nie mogłem wtedy docenić. Mam do dziś te zabawki, ale schowałem je na samo dno szuflady i nigdy po nie nie sięgam. Nieprawda, kiedyś je wyjąłem, zupełnie niedawno temu, i oglądałem je wszystkie po kolei. Czasem w Desie na wystawie widać podobne, ale moje są o wiele piękniejsze. Więc kiedy ojciec wyjechał w kolejną podróż i ja, jak zwykle, pytałem się matki, kiedy tata wróci - pewnego dnia odpowiedziała mi: - Wyjechał tak daleko, że nie wróci do nas już nigdy. - Co znaczy: "nigdy"? - zdumiałem się. - To znaczy, że pewno więcej go nie zobaczymy. - Czy można wyjechać aż tak daleko, że stamtąd nie ma powrotu? - Tak się zdarza. - Nie chce do nas wrócić czy nie może? - Nie chce czy nie może to jedno i to samo. Miałem zapewne bardzo głupią minę w czasie tej rozmowy, być może broda zaczęła mi się wykrzywiać i niebezpiecznie drżeć, jakbym miał za chwilę wybuchnąć płaczem. - Kochany mój! - zawołała matka. - Masz mnie i ja nigdy cię nie opuszczę. Zobaczysz, będzie nam we dwoje bardzo dobrze. Pewnego dnia zjawił się Tadeusz, mój "niby-ojciec", i odtąd żyliśmy we troje. Potem się dowiedziałem, że mój prawdziwy ojciec mieszka w innym mieście, daleko od nas i wciąż bardzo często wyjeżdża z kraju. Tylko pieniądze, które przysyła dla mnie, zawsze przychodzą bardzo regularnie. I zawsze przed Bożym Narodzeniem dostaję sumę dodatkową, za którą matka i Tadeusz kupują mi różne rzeczy. Ale o tym dowiedziałem się znacznie później. Po prostu na pewne święta ojciec przysłał mi aparat fotograficzny. Postanowiłem robić nim zdjęcia przede wszystkim zwierzaków w zoo, a także miejsc do których jeździmy na wakacje i ferie zimowe. Ale wtedy matka zrobiła kilka moich zdjęć. Zdziwiłem się, bo uważałem, że jeśli chodzi o własne fotografie, to wystarczą mi w zupełności te, które się robi do szkolnych legitymacji. - Te zdjęcia chcę wysłać twojemu ojcu - powiedziała matka. - Po co mu moje zdjęcia? - zdziwiłem się. - Przysłał ci na święta aparat i prosił o parę twoich zdjęć. 57 - Wcale nie mam ochoty wysyłać mu zdjęć. Odszedł od nas i niewiele go obchodzę. - Przysyła pieniądze na twoje potrzeby, a teraz ten aparat. - Przecież ja go wcale, a wcale nie obchodzę - zawołałem wzburzony. - Inaczej... - Co inaczej? - Inaczej byłby z nami - wybuchnąłem. - Dzieciak z ciebie i wielu rzeczy nie jesteś w stanie zrozumieć. - Rozumiem bardzo wiele. Rozumiem wszystko - zawołałem. - A jednak nie wszystko. Być może kiedyś zrozumiesz, ale chyba nieprędko. Czy teraz rozumiem już wszystko? Oczywiście, że nie. Wiele rzeczy jest ukrytych przed naszym wzrokiem. Jeden mało wie o drugim, a czasem bardzo mało. Co znaczy dorosłość? Czy dorosłość otwiera oczy na sprawy, które przedtem były jakby zatajone? Obawiam się, że nie. Wprost odwrotnie, dorosłość nieraz oślepia, ogranicza widzenie, zawęża. Przed kimś, kto uwierzy we własną dorosłość, świat ścieśnia się i zamyka. Bo dorosłość, ta, o której tak często mówią dorośli, to największe zadufanie tylko i nie-skromność. Czy matka rozumiała ojca, czy ojciec rozumiał matkę? Nic o tym nie wiem. Może po prostu za mało się znali i nigdy nie zdążyli poznać się na tyle, by stać się sobie najbliżsi. Nie wolno mi ich sądzić, za mało dowodów, za mało poszlak. Może byli jak para istot trochę szalonych. A teraz Tomasz mi wyjeżdża z historiami o wzajemnym łamaniu się i niszczeniu dziewczyn i chłopców. Nie wie, nie może wiedzieć, że moja podróż nie jest całkiem bezinteresowna. Wyprawa do źródeł poznania? Brzmi to okropnie uczenie. Kiedyś taki zwrot usłyszałem w radiowej dyskusji. Wyprawa do źródeł poznania. Chcę po prostu coś sobie wyjaśnić, a to jest czasem tak, jakby samemu sobie wyjaśniać siebie. PRZEDPOŁUDNIE - Nie gniewaj się, Tomasz, ale muszę się urwać. - Urwać? - Mam coś tutaj do załatwienia. - Umówiłeś się z tą Katarzyną z plaży? 58 - Nie. - Po co zaprzeczasz? Nie zaczynaj bujać. Dlaczego jeden z nas ma kiwać drugiego? - Powiedziałem prawdę. To nie ma nic wspólnego z tamtą dziewczyną. - A więc z inną? Pewno jakaś znajoma z Warszawy. - Daj spokój, Tomasz. Zapomnij o dziewczynach. Mam pewną sprawę, którą powinienem tu załatwić. - Nie wtrącam się. Kiedy się spotkamy? - Nie chcę cię krępować. Rób to, na co masz ochotę. Jest ładna pogoda, idź na plażę. - Wieje zimny wiatr. - Chyba tylko tu, gdzie mieszkamy. Zajrzyj na plażę, tam może być zupełnie inaczej. - Więc kiedy? - Naprawdę nie wiem. Być może bardzo szybko będę już wolny, a może sprawa przeciągnie się aż do wieczora. Zrozum, że... - Dobra. Mną się nie przejmuj. Jeszcze tego brakuje, żebyś miał się mną przejmować. - Jak stoisz z forsą? - Nieźle. Podejrzewam, że lepiej od ciebie. - W porządku. Śniadanie wiele nas nie kosztowało. - Zjem coś w barze pod chmurką, w którejś smażalni ryb koło plaży. - Rozejrzyj się. Chyba jest tu parę rzeczy do obejrzenia. - Tak, tak. - Wieczorem na pewno się odnajdę. - Ahoj. - Ahoj. Teraz wędrówka uliczkami wśród niskich, rybackich domków. Z kieszeni wyciąga szkolną legitymację, a z niej mały, we czworo złożony papierek. - Ulica Kilińskiego 21 - czyta na głos, jakby chciał się upewnić, choć przecież adres ten zapamiętał od chwili, kiedy spostrzegł nazwisko nadawcy na jednym z przekazów pieniężnych. A było to parę lat temu. Jakiś starzec o powykrzywianych reumatyzmem nogach wlecze się powoli wspierając na lasce. - Przepraszam, gdzie znajduje się ulica Kilińskiego? 59 - Odchodzi od Kościuszki. Pierwsza w lewo. - A gdzie Kościuszki? - Skręcić trzeba w Głowackiego. - A potem w Racławicką? - zgaduje Jerzy. - Racławicką? - dziwi się stary. - Nie ma u nas takiej ulicy. Bartosza Głowackiego tu zaraz będzie, za tym domem. Potem w prawo Kościuszki. To duża ulica, aleja prawie i... - Dziękuję panu. Jerzy idzie szybko, po chwili zwalnia. Czemu się tak spieszę? Przez tyle lat nie było mi spieszno, więc czemu nagle teraz? I on, mój ojciec, też się nie spieszył, by mnie zobaczyć. Prośba o czyjąś fotografię to jeszcze bardzo mało. Na Głowackiego domki jakby trochę większe i zamożniejsze. Przeważnie z czerwonej cegły, z dobudowanymi pięterkami. Jeszcze sto, a może dwieście metrów i Jerzy wchodzi w aleję wysadzaną z obu stron drzewami. W ogrodach spore wille, między nimi paropiętrowe landary, zapewne kiedyś pełniące funkcję pensjonatów w modnej, nadmorskiej miejscowości. Ludzi o tej porze niewiele. Miejscowi pewno w pracy, a letnicy wynajmujący u nich pokoje od wczesnego ranka wylegują się na plaży. Co Tomasz sobie wyobraża? Z pewnością mi nie uwierzył i dalej jest przekonany, że poszedłem na spotkanie z dziewczyną. Nie mogłem mu przecież powiedzieć, co za sprawę mam do załatwienia, to raz, po drugie, sam do końca nie byłem pewien, czy zdecyduję się na te odwiedziny. A może się nie zdecyduję? Jeszcze pora. Przed naciśnięciem dzwonka zawsze można się wycofać. Być może zupełnie niepotrzebnie wymyśliłem sobie całą wyprawę. Nie, nie, jednak... Już ulica Kilińskiego... W ogrodach, a raczej niewielkich, przydomowych ogródkach stoją równe, pudełkowate, jednopiętrowe domki. Kremowe tynki, zielone drewniane okiennice przy oknach parterów. Czasem przy którymś z domków stoi samochód, tu ford, tam polonez. - Kilińskiego dziewięć, jedenaście... - Jerzy liczy głośno mijając kolejne numery. Wreszcie spostrzega poszukiwany obiekt. Przy Kilińskiego 19 zatrzymuje się, patrzy na domek sąsiedni. Parkanik brązowy, na budynku popielaty tynk i pomarańczowe okiennice. Podchodzi z bijącym sercem do furtki. Czemu się tak denerwuję? Jeśli mam się tu zjawić w stanie galaretowa- 60 tym, to lepiej natychmiast zawrócić. W takim stanie nie powinno się nikomu pokazywać na oczy. Parę głębokich oddechów, to podobno uspokaja . Szuka przy furtce dzwonka, ale nie znajduje, więc przyciska klamkę. Furtka otwiera się z lekkim skrzypnięciem. Parę metrów wąskiego chodnika, po obu stronach rabatki z kwitnącą szałwią. Jerzy wchodzi na schodki i staje przed zamkniętymi drzwiami. Na poziomie jego oczu otwór do skrzynki na listy. Więc tutaj mogłyby przychodzić listy, których nie wysyłam, bo i sam żadnych listów od mieszkańca tego domu nie otrzymuję. W futrynie mały, czarny guzik od dzwonka. Jeszcze sekunda wahania. I naciśnięcie. Wewnątrz domu rozlega sie ciche terkotanie, ale nikt do drzwi nie podchodzi. Jerzy raz jeszcze naciska guzik, a potem jeszcze raz. Po dłuższym czasie słychać człapiące kroki i rozlega się skrzekliwe, zadyszane: "Kto tam?" Po chwili Jerzy słyszy swój własny głos, brzmiący jakoś obco, nieprawdziwie. - Nie ma - odpowiedź. - Wyjechał? - A skąd! - Więc kiedy wróci? - Powinien być za godzinę, dwie. O różnych porach wraca, a potem znów wychodzi. - Gdzie można go teraz zastać? - Powinien być w instytucji, ale może jest w jakim urzędzie. Nigdy nie wiadomo, gdzie go szukać. - A jak chcieć znaleźć, to gdzie? - Najpewniej w domu. Kto pyta? - Z Warszawy jestem. Proszę powiedzieć, znajomy z Warszawy. - Dobrze, powtórzę. Kiedy pan przyjdzie? I nagle zgrzyt klucza w zamku, drzwi się uchylają. Naprzeciw Jerzego stoi starszawa jejmość w wypłowiałym, szafirowym szlafroku, wsparta o szczotkę do zamiatania. Patrzy ze zdziwieniem. - Myślałam, że to jakiś kolega pana inżyniera, a to całkiem młodziak. - Jestem synem znajomego pana inżyniera. - Powtórzę. - To kiedy przyjść? 61 - Za godzinkę, za dwie, za trzy. Niech przychodzi i się pyta, to w końcu inżyniera zastanie. Trzask drzwi. Jerzy idzie powoli z powrotem. I znów ulica Kilińskiego, Kościuszki, Głowackiego. W twarz uderza ostry, chłodny wiatr. Słychać szum morza narastający z każdą chwilą. Trzeba iść nad morze. Ale ostrożnie, nie chciałbym się teraz nadziać na Tomasza. Nie chciałbym też spotkać dziewczyny. Muszę mieć luz, całkowitą swobodę manewru. Nikt nie powinien mnie też ustawiać według swojego widzimisię. Kim jest dla mego ojca ta facetka o skrzeczącym głosie? Jego żoną? Nie, nie uwierzę, żeby to mogła być jego żona. Zresztą żona by nie powiedziała: "pan inżynier wróci". Więc gosposia, czy ktoś w tym rodzaju. Chciałbym już mieć za sobą to pierwsze zetknięcie po tylu latach. Naprawdę niepotrzebnie tak się denerwuję. To nie ja powinienem go szukać, ale on mnie. Wiatr jest coraz silniejszy, a huk morza brzmi coraz bardziej groźnie. Na ulicy ludzie poubierani w wiatrówki i ciepłe swetry. Jerzy kurczy się od chłodu w swoim lekkim sweterku. Wychodzi na przybrzeżny bulwar. W miejscach osłoniętych od wiatru i nasłonecznionych siedzą w dziwnych pozach ludzie porozbierani do kostiumów. Dochodzi do barierki dzielącej bulwar od plaży. Morze mocno granatowe, pulsujące, całe w grzywach srebrnej piany. Fala co chwilę wybiega daleko w głąb plaży wielkimi jęzorami. U podnóża wydm zamykających plażę, za płóciennymi parawanami i w koszach obróconych do słońca leżą wielbiciele opalania i morskiego powietrza. Grupka amatorów kąpieli kręci się w morzu, wielkie fale macerują ich nieustannie, niektóre przelatują im nad głowami. Więc czyżby tak wyglądał prawdziwy sztorm? Gdybym potrafił zapomnieć, po co tu przyjechałem, powinienem prędzej odnaleźć dziewczynę, a także Tomasza, i spróbować kąpieli. Podobno morze w czasie sztormu jest zupełnie ciepłe. Idzie powoli w stronę kamiennego molo. Wiatr tu uderza ze zdwojoną gwałtownością. Kutry przycumowane do nabrzeża kołyszą się miękko, na burtach hojnie porozwieszane zużyte samochodowe opony. Paru śmiałków w wiatrówkach zapiętych pod szyję snuje się po molo. Co pewien czas fala z grzmotem przelewa się przez kamienne burty i słonymi bryzgami zalewa spacerujących. 62 Jerzy zawraca, idzie powoli bulwarem, rozgląda się po ławkach, gdzie skryci za ciemnymi okularami porozkładali się wczasowicze. Zdaje się, że szukam dziewczyny, chociaż stanowczo obiecałem sobie, że przed tamtym spotkaniem muszę jej unikać. Mam do rozegrania ważną sprawę i naprawdę nie powinienem się teraz wikłać w żadne... WCZESNE POPOŁUDNIE Kilińskiego 21. Naciśnięcie dzwonka. Te same człapiące kroki co za pierwszym razem. - Czy zastałem... W drzwiach świdrowate spojrzenie jejmości. - Niech wejdzie. Do inżyniera schodami na piętro. Jerzy znajduje siew niewielkim halu, z którego prowadzą na górę żółte, drewniane schody. - Mówiła pani, że byłem? - Pewnie, że mówiłam. Ale inżynier nie wie, kto on taki. Jerzy wolno idzie po schodach, dochodzi do małego korytarza. Od drzwi nieco uchylonych ciągnie zapach fajkowego dymu. Podchodzi do nich i leciutko puka. - Proszę. Drzwi się otwierają. Naprzeciw Jerzego wysoki, siwy mężczyzna o pomarszczonej i zbrązowiałej od opalenizny twarzy, ubrany w kraciastą, flanelową koszulę i dżinsy. - To ty? - wyraz zdumienia na twarzy, a potem uśmiech. - Poznał mnie... - Jerzy ucina. Chce powiedzieć jak kiedyś: tata, ale szybko dodaje: - ojciec. - Oczywiście, twój ojciec cię poznał. - To dlatego, że mama wysłała fotografię. - Bez fotografii także bym cię poznał. Siwy mężczyzna podchodzi do Jerzego i przez moment ogarnia uściskiem. Potem oddala się do stołu, gdzie wsparta o popielniczkę leży fajka. Bierze ją i kilka razy się zaciąga. - Zrobiłeś mi niespodziankę. - Chyba ojcu nie przeszkadzam? - Ależ skąd! Bardzo się cieszę z twoich odwiedzin. Jak tu dotarłeś? - Przywędrowałem. 63 - To znaczy? - Chciałem tu dojść pieszo. Zrobić sobie wycieczkę, ale tak się złożyło, że tylko część drogi odbyłem w marszu, a resztę autostopem. - Więc przyjechałeś tu bez mamy? - coś jakby cień na twarzy ojca. - Oczywiście. - A mama wie, że tu jesteś? - Raczej nie. Mama wie, że wyruszyłem na wakacyjną włóczęgę. Taki mały trening przed większymi wyprawami. - Ach, więc planujesz większe wyprawy? Jerzy przygląda się ojcu. Jest bardzo wychudzony i postarzały. Tamten ojciec sprzed lat nie miał tylu zmarszczek ani siwych włosów, najwyżej pierwsze białe nitki na skroniach. - Jak się tu urządziłeś? - Jestem z kolegą. Wynajęliśmy pokój u rybaka. - Więc nie chciałeś się zatrzymać u mnie? - Nie wiedziałem, czy ojca zastanę. - W porządku. Ojciec kręci się chwilę bezradnie po pokoju, jakby czegoś szukał. W oszklonej szafce Jerzy widzi kilka butelek, niektóre mają etykietki opatrzone gwiazdkami. - Zastanawiam się, czym cię poczęstować. - Śniadanie już jadłem. - Ale herbaty się napijesz? - Dziękuję. Niech ojciec się o mnie nie martwi. - Powinieneś się napić herbaty. Tylko muszę zaparzyć, bo ekspresowa mi się skończyła. A może... - chwila wahania w głosie - kieliszek czegoś mocniejszego? - Dziękuję, nie piję. - To dobrze. Nie powinienem cię namawiać, ale... Jerzy wodzi spojrzeniem po ścianach. Na niedużej akwareli widać płynący żaglowiec. - To "Dar Pomorza"? - pierwsze pytanie, by zabić nagłą ciszę. - Nie, jakiś żaglowiec sprzed wielu, wielu lat. Ktoś go namalował chyba w XIX wieku. Czasy Conrada, rozumiesz? - Tak. - Czytałeś coś Conrada? - "Lorda Jima", "Jądro ciemności". 64 - I co? - Ładne. Choć styl trochę zbyt uroczysty. Zresztą nie wiem. - Masz jeszcze całego Conrada przed sobą. W moim pokoleniu wszyscy zaczytywaliśmy się Conradem. Jerzy zatrzymuje wzrok na drewnianych maskach, których kilka wisi nad niskim tapczanem. - To jawajskie maski taneczne. - Dawno ojciec był na Jawie? - Och, to już dobre kilka lat temu. Musiałem załatwić jakieś sprawy w tamtym zakątku świata. Ojciec zaciąga się fajką i znów zapada cisza. - A teraz gdzie się ojciec wybiera? - W jakim sensie? - Chciałem spytać, w jaką podróż ojciec wyjeżdża? - Podróż... - śmieje się siwy mężczyzna. - Ty nic nie wiesz. No tak. Oczywiście... Otóż od pewnego czasu skończyłem z podróżami. - Coś ze zdrowiem? - zgaduje Jerzy. - Ze zdrowiem? Można to i tak nazwać. Komplikacje ze zdrowiem - znów krótki śmiech i na twarzy ojca pojawia się ironiczny grymas. - Wiesz, jednak zaparzę ci herbaty. - Naprawdę dziękuję. Niech ojciec nie robi sobie kłopotu. - A przede wszystkim siadajmy - ojciec nagle czyni jakiś niezdecydowany ruch ręką wskazując fotel. - I w ogóle czuj się jak u siebie w domu. Sadowią się obaj w fotelach, ojciec wpatruje się w Jerzego. - Słuchaj, teraz co do ciebie... Jak ci idzie z nauką? - Jakoś sobie radzę. - A zdrowie? Zresztą niepotrzebnie pytam. Kto wybiera się na piesze spacerki z Warszawy nad morze, musi się cieszyć nie najgorszą kondycją. - To plan nie zrealizowany - mruczy Jerzy i krzywi się. - Wypadło skorzystać z autostopu. - Kolega cię namówił na autostop? - Nie namawiał, ale... Ojciec nagle rzuca nerwowe spojrzenie na zegarek. - Ojciec się gdzieś spieszy? - Nie... to jest tak. Jestem umówiony. Muszę się z kimś widzieć. 5 - A jeśli powiem nie 65 - To ja już pójdę. - Wrócę, wrócę za parę godzin. Tak - znów krótkie spojrzenie na zegarek. - W każdym razie wieczorem. Jeśli będziesz chciał, wpadnij jeszcze. A właściwie... mółgbyś się tu zatrzymać. - Jestem z kolegą. - Prawda, mówiłeś. Tu nie byłoby wam najwygodniej. Ja wstaję wcześnie. Zresztą nie o to chodzi. Ta kobieta, która ci otwierała drzwi, zrzęda straszna. - Kto to taki? - Właścicielka tego domu. Żona rybaka, który wypływa na dalekomorskie połowy. Odnajmuje mi tu dwa pokoje na pięterku... Ma trudny charakter, ale przyzwyczaiłem się do tego mieszkania. Ojciec kręci się po pokoju, jakby czegoś szukał, i nagle się zatrzymuje. - Słuchaj, Jerzy. U ciebie na pewno się nie przelewa, szczególnie kiedy się wypuściłeś na taką włóczęgę. Wyciąga z małej szafki, stojącej w kącie pokoju, zwitek banknotów, odlicza dwa papierki. - Naprawdę nie trzeba - protestuje Jerzy. - Co tam opowiadasz! Ja w twoim wieku też byłem bez grosza. - Ale ja na te wakacje już dawno sobie forsę uskładałem. - To świetnie. Oszczędnością i pracą ludzie się bogacą. A póki co, weź. Ojciec wciska w dłoń Jerzego dwa banknoty. - Ale ja naprawdę... - wzdraga się Jerzy. - Własnemu ojcu się nie odmawia. Jerzy chowa pieniądze do kieszeni. - Dziękuję, ale... - Daj spokój. Nie ma o czym mówić. Wydaj je na coś, co ci sprawi przyjemność. A jak tylko przyjdzie ci ochota, wpadnij do mnie wieczorem. Wtedy nigdzie nie będę się spieszył i pogadamy. - Przyjdę. - No, to wychodzimy - ojciec bierze z wieszaka białą, płócienną kurtkę. - Czekam na ciebie. POPOŁUDNIE Co teraz robić? Wracać do Tomasza? Nie, nie. Zaraz zacznie podpyty-wać. A co, a jak, a dlaczego? Jeśli nie zechcę odpowiadać, to zaraz uraza. 66 Po co budować między nami barierę? Nie chcę mu opowiadać o matce, o ojcu. Jedni mają nieustanną potrzebę zwierzeń, inni nie. Czy koniecznie trzeba podawać komuś drugiemu własne życie na patelni? Nigdy nie miałem podobnych skłonności. Muszę sobie dawać radę sam ze sobą. Podobno lżej jest gadułom. Wyleją z siebie wszystkie kłopoty, zmartwienia, niepokoje. Ale ja nigdy nie zdobędę się na tego rodzaju zwierzenia, ja to jestem ja, czyli osobna jednostka, chociaż związana z innymi. Być może nawet mocniej, niż mi się to nieraz wydaje. Czemu chciałem dotrzeć do ojca? A matka? Pozornie oddana innemu życiu, i także bliska, chociaż... Więc do Tomasza na razie nie wracam. Obiecałem mu, że się zjawię, ale nie powiedziałem dokładnie kiedy. W porządku, dziś jeszcze raz zobaczę się z ojcem. Nic o nim nie wiem, a raczej wiem bardzo niewiele. Skończyły się jego wspaniałe podróże, nie powiedział dlaczego. Musi mu być chyba niełatwo. Takie podróże, wydaje mi się, mogą wypełnić życie człowieka, a w każdym razie załatwić mnóstwo spraw. Nie ma się czasu na zastanawianie, czy samotność to forma życia dogodna, czy dokuczliwa, choć doskonale niezobowiązująca. Żyć na własny rachunek - czy to zwycięstwo, czy klęska? Zresztą czy w pojedynkę na pewno musi oznaczać, że żyje się na własny rachunek? Można służyć jakiejś sprawie, działać w imieniu jakiejś większej zbiorowości i dla niej podejmować trudne zadania. Naprawdę niewiele wiem o ojcu. Może ma jakąś bliską kobietę, do niej poszedł, i zamierza się właśnie żenić. Ludziom, nawet zupełnie starym, najdziwniejsze rzeczy przychodzą do głowy, a przecież ojcu jeszcze daleko do starości, choć mnie może się wydawać stary. Jest siwy, ma spaloną na brąz twarz i nosi się młodzieżowo. To nic nie znaczy, co drugi siwy facet chodzi teraz w dżinsach. Ten prezent, ładny grosz, ale wyszło jakoś idiotycznie. Muszę zwrócić mu dwa papierki nietknięte. Niech przypadkiem nie myśli, że prułem taki kawał po to, żeby go naciągnąć na forsę. Zaraz wieczorem oddam mu całą sumę. Chociaż z drugiej strony... nic naturalniejszego niż to, gdy ojciec daje synowi jakiś upominek czy trochę pieniędzy, by sobie kupił, na co ma ochotę. Za to, co dał, mógłbym mieć zupełnie przyzwoity rower. Nie, nie, rower już kiedyś zaliczyłem, miałem przecież młodzieżowy rowerek, matka mi kupiła, a może nawet było to z pieniędzy przysyłanych przez ojca. Na motor potrzeba więcej, znacznie więcej. Kiedyś może kupię sobie motor, ale najpierw muszę załatwić prawo jazdy. 67 Mając w kieszeni tę sumkę mógłbym objechać z Tomaszem kawał Polski. Z Tomaszem albo nie z Tomaszem... Chyba on mnie potrzebuje, więc z Tomaszem. Myślę o nim, ale jednocześnie myślę o dziewczynie, z nią też byłoby dobrze gdzieś pojechać. No nie, dla dziewczyny nie zostawię przecież Tomasza na lodzie. Z tymi pieniędzmi w kieszeni można by i tu nad morzem posiedzieć jeszcze kawałek czasu. A teraz spokój! Skreślam te dwa papierki. Dosyć zadumek, co by było, gdyby. Wieczorem oddaję całość ojcu. Powiem, że i tak dosyć na mnie wydaje i muszę sobie życie organizować w ramach obecnych możliwości. Dobrze powiedziane - w ramach obecnych możliwości. Ojciec mógł mi już dawno przesłać tę sumę na wakacje. Jeśli tego nie zrobił, widać nie mógł czy nie przyszło mu do głowy. Sprawa skończona, oddaję. No i oto gdzie zaszedłem. Tylko tak zagadać się samemu z sobą i nogi nieomylnie doprowadzą nad samo morze. Jerzy zatrzymuje się kilkanaście metrów od nadbrzeżnego bulwaru. Wiatr dalej huczy i morze, poznaczone białymi grzywami, szturmuje plażę. Ostatni amatorzy opalania, siedzący dotąd w zacisznych zagłębieniach wydm i plażowych dołkach osłoniętych płóciennymi parawanami, teraz po-owijani w koce i kąpielowe płaszcze zaczynają wędrówkę na spóźnione obiady. Muszę i ja coś zjeść - postanawia Jerzy. - Znaleźć jakąś knajpę czy smażalnię ryb i odfajkować imprezę zwaną posiłkiem. Chyłkiem, rozglądając się na boki, by nie spotkać Tomasza, idzie w stronę miasteczka i jego głównej ulicy, gdzie spodziewa się znaleźć gospodę lub bar. POPOŁUDNIE Za ostatnimi domami miasteczka zaczyna się sosnowy las, ciągnący się wzdłuż morza. W miejscach bardziej odkrytych wiatr buszuje między drzewami, tam gdzie zaczyna się gęstwina, panuje cisza i powietrze zdaje się być od razu cieplejsze. Do takiego zakątka na pokrytym karłowatymi sosnami wzgórzu dotarł Jerzy i wyciągnięty na wygrzanym przez słońce piasku leży w poobiedniej półdrzemce, półrozpamiętywaniu. Właściwie wszystko układa się zupełnie nieźle. Dziś poświęciłem dzień ojcu, jutro od samego rana pójdę się kąpać. Zobaczę, jak wygląda kąpiel 68 przy wysokiej fali, i w ogóle strasznie jestem ciekaw, jaka jest morska woda. Różności o niej opowiadają. Że słona, więc do pływania znakomita, szczególnie gdy uda się leżeć na grzbiecie fali. Wszystko trzeba wypróbować. Jutro postaram się też odnaleźć tę dziewczynę. Jeśli będzie pogoda, na pewno spotkam ją na plaży. Ale to nie znaczy, że zaniedbam Tomasza. Zaraz, jeszcze ojciec... Być może i z nim będzie trzeba... Przymyka oczy i zapada w miły półsen. Gdzieś górą w sosnowych gałęziach słychać cichy poświst wiatru. PÓŹNE POPOŁUDNIE Słońce zbliża się ku zachodowi. Jerzy wędruje powoli skrajem lasu. Wiatr uśmierzył się pod wieczór, tylko morze wciąż uderza z hukiem o brzeg. Na plaży wielkie, różowe od zachodzącego słońca rozlewiska co chwilę zsuwają się do morza i z nawrotem kolejnej fali znów wdzierają się aż po linię wydm, uzbrojonych obwałowaniem z ogromnych betonowych bloków, które mają chronić wybrzeże przed atakami morza. Chciałbym teraz spotkać Katarzynę. Na pewno tu gdzieś musi być. Co prawda obiecałem sobie, że dzisiejszy dzień rezerwuję dla ojca, ale naprawdę dobrze byłoby spotkać Katarzynę. Powiem jej, że mam mało czasu i do załatwienia wieczorem pewną sprawę rodzinną. Jednak pół godziny, a może i godzinkę moglibyśmy pospacerować gdzieś tutaj. Zaprosiłbym ją na lody albo na colę, mam przecież mnóstwo forsy. Co mi przychodzi do głowy! Już postanowione, że dwa papierki definitywnie oddaję ojcu. Ale tak czy owak, chętnie bym zobaczył Katarzynę. Na pewno napatoczyłby się zaraz Tomasz i zacząłby okropnie wywracać oczyma, stroić głupie miny i dawać mi tajemnicze znaki. Tak, u Tomasza na temat dziewczyn istny bzik, najwyższa pora coś z tym zrobić, przemówić mu do rozumu i... W każdym razie byłoby najlepiej, gdybyśmy mogli spacerować we trójkę bez żadnych wydziwiań i kosmicznego cyrku. Ja, Tomasz i ona. Zaraz, zaraz, tylko bez zakłamania. Czy naprawdę najfajniej? Czy przypadkiem Tomasza nie zaprosiłbym na złość samemu sobie? Trzeba się temu dobrze przyjrzeć i bez oszukaństwa. Tomasz to kumpel, a w każdym razie ktoś na etacie kumpla, zaś Katarzyna... nie, nie, trudno o niej powiedzieć, że jest moją dziewczyną. Nawet mi się nie śni nazwać ją swoją dziewczyną. Dopiero ją poznałem, a to, że coś mi się mota na jej temat, coś błądzi po głowie, to 69 nieważne. Człowiek nieraz przymierza do siebie różne sytuacje i różne osoby, które gdzieś kiedyś mignęły przed oczyma. Czasem są to osoby i sytuacje całkowicie zmyślone. Imaginacja pana ponosi, znakomity podróżniku pieszy i autostopowy. Więc teraz oficjalnie sam sobie oświadczam, że nic nie stoi na przeszkodzie, byśmy mogli spotykać się we troje. Ja, Tomasz i dziewczyna. Czysta sprawa, tak? Tak. Jerzy z uczuciem wyraźnej ulgi rozstrzygnął wątpliwości, które zaczęły się budzić nie wiadomo skąd i które należało stanowczo rozproszyć. Zatrzymał się u wejścia na nadbrzeżny bulwar i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w słońce osuwające się z poczerwieniałego nieba w popielatą śreżogę, która zawisła nad dalekim horyzontem. Potem powoli zaczął iść bulwarem i nagle przystanął, a potem cofnął się o parę kroków. Wydało mu się, że... Nie dowierzał sam sobie. Choć odblask zachodzącego słońca bił prosto w oczy, już był pewien, że się nie myli. Na ławce w odległości kilkudziesięciu metrów siedział Tomasz obok jakiejś dziewczyny. Zabawne. Istna heca. Ten surowy Tomasz, który nieustannie próbował unicestwiać dziewczyny w moich oczach, nagle się odmienił. Nachyla się w stronę partnerki, coś mówi zawzięcie gestykulując. Tak, tak, Tomasz niewątpliwie ciągnie arię bohaterską. Nie mogłem się nadziwić tym jego tyradom antyżeńskim i ostrzeżeniom. Czy był szczery? Wyglądało, że tak. Więc co wpłynęło na zmianę kursu? Powinienem podejść, tak jak to zrobił wczoraj Tomasz, gdy byłem z Katarzyną. Nie, nie zrobię tego. Wyszłoby głupio i może zepsułbym mu jakąś historyjkę. Ale przysunę się trochę bliżej i choć odrobinę przyjrzę się dziewczynie, którą z takim nakładem elokwencji próbuje czarować. Jerzy wycofał się i poszedł drogą wiodącą równolegle do bulwaru, ale odgrodzoną od niego niskim żywopłotem z dzikich róż. Kiedy zbliżył się do tamtej ławki od tyłu, po raz wtóry zatrzymał się jak wryty. Dziewczyną siedzącą obok Tomasza była Katarzyna. Ujrzał ją na moment, gdy obróciła się profilem w stronę Tomasza i śmiejąc się coś powiedziała. Nie powinienem się dziwić. Przecież Tomasz poznał wczoraj Katarzynę i choć patrzył na nią spode łba i zachowywał się jak ponury mruk, widać spotkał ją przypadkiem na bulwarze. Być może pierwsza go zagadnęła, co się dzieje ze mną i gdzie się podziewam. Powinienem czym prędzej wyjść z ukrycia i obydwojgu powiedzieć: "Cześć, co za spotkanie!" Nie, nie. Coś 70 mnie jednak trzyma w miejscu. Przecież sprawa całkiem prosta, więc czemu tkwię tu jak tknięty paraliżem. Coś mi się nie zgadza. To niesłychane rozkręcenie Tomasza... Nawet będąc ze mną nie trzaskał dziobem z takim zapałem. Katarzyna niewątpliwie podziałała na niego. Ze swojej ślimaczej skorupki wyskoczył jak na sprężynie i tokuje, tokuje. Zapomniał o urazach, klęskach, przezorności i stanowczych postanowieniach, by unikać dziewczyn niczym złośliwej epidemii. Co to wszystko znaczy? Może powininem się cieszyć, że Tomasz wreszcie wyzbył się swoich dziwactw. Jeśli mam być szczery, to wcale mnie nie uradował widok rozgadanego Tomasza tuż obok Katarzyny. Zaraz, trzeba wszystko jeszcze raz rozważyć zupełnie spokojnie. Przecież nie jestem pawianem, uważałem się dotąd za przynależnego do gatunku homo sapiens. Więc jakże homo sapiens powinien się zachować w takich wypadkach i co winien myśleć. Niestety, tkwi we mnie niezły kawałek pawiana. Jeszcze trochę, a dam się wrobić w najbardziej idiotyczne uczucie, w zazdrość. Wydaje mi się ni stąd, ni zowąd, że, ci dwoje na ławce są przeciwko mnie i robią mi jakieś świństwo. Niemożliwa historia, powinienem wylać sobie wiadro zimnej wody albo wejść, tak jak stoję, do morza i parę razy dać głębokiego nurka. Do licha, czego tu sterczę za ich plecami jak najbardziej idiotyczny bałwan. Sam dyskwalifikuję się we własnych oczach. Liczę do trzech. Raz... dwa... trzy... Odchodzę. I w porządku. Okay. Wszystko jest w najzupełniejszym porządku. Nic szczególnego nie łączy przecież mnie i Katarzyny. Wczorajszy wieczór, spacer wcale nie taki długi, no i tamto, ta scenka na plaży, kiedy zagrałem chłopaka, który się nie obcina i potrafi w pojedynkę rozgonić całą pakę wieczornych kowbojów. Ten pocałunek. Katarzyna podziękowała i już. Cześć, spokój, załatwione. Może robić, co chce, i jest w absolutnym porządku. Tomasz... Tomaszowi nagle odbiła szajba, bardzo dobrze, może mu będzie lżej żyć. A może sobie wymyślić jeszcze inny układ. Ja, on i Katarzyna, we troje. We troje? No i co w tym złego? Przecież tak niedawno sam sobie umyśliłem, że we troje mogłoby nam być zupełnie fajnie. Ale coś się pokręciło. Moje myślenie sprzed iluś tam minut a to, co myślę teraz, to zupełnie dwa różne myślenia. Do tego układu we troje nagle się wplątało coś niedobrego. Cień. Naprawdę muszę w sobie zastopować pawiana. Tylko czy to aby na pewno pawian? Co to znaczy nieufność? Czy wszędzie i we wszystkich okolicznościach mam ufać innym? Z Katarzyną w ogóle się nie umawiałem, powiedziałem tylko, że się odnajdziemy, bez trudu odnajdziemy czy coś podobnego. 71 Dobrze, że mnie nogi tak szybko niosą. Już zostawiłem ich za sobą daleko. Ale to nie znaczy, że załatwiłem sprawę. Więc jak ostatecznie ma to wyglądać? Ocalić Tomasza i podarować mu Katarzynę? Czy też odwrotnie, Katarzynie podarować Tomasza? To przecież facet nadłamany, i to nieźle. Podobnno dziewczyny, pewien gatunek dziewczyn uwielbia funkcje ratow-niczek i pocieszycielek. Tomasz to nieskończona ilość możliwości dla takiej siostry miłosierdzia. Nie, nie, znów poniosła mnie wyobraźnia. Galopuję niebezpiecznie we wszystkich kierunkach. A jeśli Tomasz wcale nie jest takim nieszczęśnikiem, za jakiego w tej chwili go uważam? Co powoduje, że szukam dla siebie roli wielkodusznego księcia z bajki? Może powstać sytuacja, wobec której jestem tylko i po prostu przegrany, ale nie chcę tego dopuścić do świadomości. A więc dobrze, mam przecież prawo do samoobrony. Anuluję Katarzynę i Tomasza. Ojciec na mnie czeka i to jest ważne, to tylko się liczy, po to przyjechałem do tego miasteczka nawiedzanego przez sztorm. - I znów wątpliwości. A jeśli ojciec... jeśli ojciec wcale mnie nie oczekiwał i potrzebował, a stroną potrzebującą jestem tylko ja? WIECZÓR Dzwonek. Człapiące kroki. W drzwiach jejmość patrzy na Jerzego podejrzliwie. - Czy zastałem... - Zastał. Niech wejdzie. Schody skrzypiące, każdy krok po nich zarejstrowany. Ojciec patrzy na Jerzego trochę nieprzytomnie. - To ty? - Ojciec mówił, żeby przyjść wieczorem. - Mówiłem? No tak, oczywiście, mówiłem. Nie gniewaj się, ale jestem trochę, jakby to powiedzieć, nie w formie. Teraz dopiero Jerzy spostrzega, że na małym stoliku w kącie pokoju stoi butelka jakiegoś alkoholu, obok niej mała szklaneczka. - Może lepiej, żebym teraz ojcu nie przeszkadzał. Przyjdę jutro. - Nie, nie. Zostań. Po prostu miałem ciężkie popołudnie. Jakieś tasiemcowe konferencje. - Ojciec pracuje po południu? 72 - To się nazywa nienormowany czas pracy. Bywa, że rankiem odsypiam to, co tracę w nocy. Bo różnie się zdarza. Siadaj. Ojciec wskazuje krzesło przy większym stole. - Nalać ci? - Nie piję - zdziwione spojrzenie Jerzego. - Prawda, mówiłeś. Bardzo dobrze. Alkohol to prawdziwa trucizna, chociaż podobno najskuteczniejsze leki z trucizn powstają. Odpowiednio dawkowanych, rozumiesz? - Tak - Jerzy siada za stołem naprzeciw ojca. - Język mi się trochę plącze. To zmęczenie, plus ta właśnie trucizna - szybki rzut oka w kąt pokoju, gdzie stoi otwarta butelka. Jerzy wyciąga z kieszeni dwa złożone papierki i kładzie na stole przed ojcem. - Co to? - Te pieniądze, które ojciec mi dał rano. Naprawdę nie są mi potrzebne. Doskonale dam sobie radę bez nich. - Co ty opowiadasz... - Proszę, niech ojciec weźmie z powrotem. - Słuchaj, czy przyszedłeś, żeby mi zrobić przykrość, dużą przykrość? - Przecież ojciec wie, że chodzi o co innego. Ojciec i tak od lat przysyła pieniądze na moje potrzeby. - Tamto co innego, to co innego. Jestem zmęczonym, pokiereszowanym przez życie człowiekiem i nie powinno mi się bez istotnych powodów robić na przekór ani na złość. - Przecież ani na przekór, ani na złość, tylko... - Schowaj natychmiast te nędzne dwa papierki i postaraj się coś za nie otrzymać, co byłoby pożytkiem \ przyjemnością, rozumiesz - gwałtownie przesuwa pieniądze w stronę Jerzego. - I nie dyskutujmy o tym więcej, dobrze? Po chwili: - A może uważasz, że to za mało? Że to o wiele za mało, jak na tak długie oddalenie? Może ci się wydaje, że straciłem cię z pamięci przez te lata? - Nic takiego nie powiedziałem. - Jerzy, te pieniądze leżą przed tobą. Jerzy bez słowa kładzie oba papierki do kieszeni. 73 - Pozwolisz, że sobie naleję. Mam dziwne rozchwianie w myślach. Ta trucizna na krótko, ale pomaga. Ojciec podchodzi do małego stolika i nalewa alkohol do szklanki. Pije szybko parę łyków, resztę na dnie szklanki stawia na stole przed sobą. - Więc teraz rośnie młodzież, która nie pije, nie pali i wie, czego chce. Jerzy milczy. - A ty wiesz, czego chcesz? - Staram się dojść do tego powoli. - Być może uda ci się to, co takim jak ja trochę wymknęło się z rąk. - Ojciec uważa, że coś mu się wymknęło z rąk? - Nic nie uważam. Tak mówię, aby mówić. Trucizna powoli zaczyna działać, myśli stopniowo się porządkują. Więc co do młodzieży... Jest różna. I pewno zawsze była różna. Mamy tu pijaczków i łobuzów spod ciemnej gwiazdy, tak jak to się zdarza w portowym mieście, i mamy dobrych, którzy pracują rzetelnie i o życiu myślą poważnie. Był czas, że interesowałem się sprawami młodzieży, ale to było dawno, dawno temu. - Czy ojciec naprawdę już nigdzie stąd nie wyjeżdża? - To znaczy gdzie? - Znaczy w świat, tak jak ojciec dawniej jeździł. - Nie mogę. Teraz znów proponują wyjazdy, namawiają, żądają. Ale ja zrobiłem się nieruchawy, większość spraw staram się załatwiać zza biurka i wysyłam w swoim zastępstwie kogoś z młodszych. - Przecież podróże to wspaniała rzecz. - Oczywiście, ja też uważam, że wspaniała. Czasem jednak przychodzi na człowieka taki parszywy okres, że przestają go pociągać nawet najwspanialsze podróże. Jerzy siedzi wpatrzony w siwego mężczyznę, który znów sięga po szklaneczkę i jednym haustem opróżnia jej zawartość. - Po co tu przyjechałeś? - głos nagle ostry, agresywny. - Poznać ojca. - Uważasz, że wtedy, dawniej, gdy byliśmy razem, nie poznałeś mnie dostatecznie? - Wtedy byłem dzieciakiem i tak rzadko widywałem ojca w domu. - Tak, tak. Raz tu, raz tam. Oczy szeroko otwarte, uczyłem się świata. Myślałem, że poznanie świata to wielka wygrana. W rezultacie przegrałem życie osobiste. 74 - Czy ojciec myśli, że... - Wiesz, nie chcę o tym wiele mówić. Stało się, nic tu do odwołania. Zapewne różne sprawy mogłyby się potoczyć inaczej, gdyby... No, dosyć o tym. Aha, jeszcze jedno. Uwaga na marginesie. Tadeusz, twój nowy ojciec... - Nigdy go tak nie nazywam. - Więc Tadeusz był kiedyś moim bliskim przyjacielem. W dawnych latach mówiło się o takich, że można na nich liczyć jak na Zawiszę. - Co to oznacza? - To takie harcerskie powiedzonko. I nie tylko harcerskie. Znaczy, że można na kogoś liczyć niezawodnie i ten ktoś zawsze będzie wierny w przyjaźni. - Tak, tak - mówi Jerzy i nagle słowa ojca płyną gdzieś obok. Słyszy je i nic z nich nie dociera do jego świadomości. Czy Tomasza mogłem uważać za przyjaciela? Liczyć na niego jak na Zawiszę? Nie, nie, to zupełnie dwie różne sprawy. Tadeusz i Tomasz to dwóch różnych ludzi w różnych całkowicie sytuacjach. - Słuchasz mnie? - Słucham. - Bo miałeś taki zagapiony wzrok. - Zdarza mi się czasem. - A teraz wracając do moich podróży. Kiedy się tu osiedliłem, zabrałem się do roboty z podwójną pasją. Wiesz, są takie stany, kiedy człowiek szuka ratunku w pracy i myśli, że praca, dobra, rzetelna praca, nigdy nie zawiedzie. Tak, nie zawiedzie... Chyba gubię wątek... Trzeba będzie... - wstaje od stołu i kieruje się w stronę małego stolika i otwartej butelki. - Czy ojciec naprawdę musi... - Nic nie muszę. Przeszkadza ci to? Powiedz, przeszkadza ci to, że piję? - Wolałbym, żeby ojciec nie pił. - Armia Zbawienia w postaci własnego syna zapukała do moich drzwi. W takim razie zrobię sobie kawy, czarnej jak smoła. Potem będę trzeźwy jak nowo narodzone dziecko. Znika w sąsiednim pokoju, coś tam przestawia, słychać szczęk naczyń. - Kawy się napijesz? - głos ojca zza drzwi. - Napiję. Po chwili ojciec wraca do pokoju z dwiema filiżankami kawy. 75 - Gorącą wodę zawsze mam w termosie, stary nawyk koczownika. I neska też zawsze w pogotowiu. Pije kawę małymi łykami. - Jedną truciznę zabija się drugą trucizną. Więc chciałeś, chłopcze, poznać swego ojca? - Tak. - Mam nadzieję, że pamiętasz co nieco na mój temat. Na przykład, czym się zajmowałem. - Mniej więcej. - Bardzo zgrabna odpowiedź. Bo zajmowałem się wieloma sprawami, choć zawsze dotyczyły morza i floty. Konkretnie byłem ekspertem od spraw technicznych związanych z eksploatacją statków. Brałem udział w rejsach, decydowałem o terminach remontów. Byłem odpowiedzialny za dość poważne finansowo decyzje. Przewróciłem się, bo tak to można nazwać, na pewnej sprawie związanej z oddaniem naszego statku do stoczni remontowej w jednym z państw zachodnich. Wpłynęło do nas kilka ofert, wybrałem moim zdaniem najkorzystniejszą, to znaczy najtańszą i jednocześnie dającą gwarancję solidności wykonywanej pracy. Moją decyzję anulowano, postanawiając oddać statek do innej stoczni w innym państwie za prawie podwójną cenę. Oczywiście założyłem sprzeciw. Sprawa nabrała rozgłosu, zaczęto ją wałkować na wszelkie możliwe sposoby. Moi przeciwnicy prze-parli swoje stanowisko, choć było nie uzasadnione ekonomicznie. Zarobiłem na tej sprawie tytuł rozrabiacza i notorycznego malkontenta, a ponieważ w dalszym ciągu nie godziłem się z racjami moich antagonistów, zostałem w rezultacie przesunięty do "klasy podwstępnej". Pożegnałem się ze stanowiskiem eksperta, przeznaczono mnie do zupełnie nieważnych robótek na niskim, niesamodzielnym stanowisku. Mogłem oczywiście zrezygnować z pracy, ale jakoś oklapnąłem, straciłem rozpęd i wiarę we własne możliwości. Moje podróże skończyły się, odwalałem teraz biurowe kawałki. A po paru latach nagła odmiana. Ktoś sobie przypomniał, że jest taki a taki, były ekspert, fachowiec i człowiek uparty, a takich akurat potrzeba. Więc cała kołomyjka z odkręcaniem i ja znów na swoje dawne stanowisko w dawnym gabinecie. Ale ja to już nie ja, nie ten sam. Staram się wywiązywać ze swoich obowiązków, lecz moja twardość, mój upór gdzieś wyparowały. Unikam jak ognia samodzielnych decyzji, jestem ostrożny, rozważny. Zastanawiam się nie tylko nad tym, czy dana decyzja będzie słuszna, ale czy i komu mogę się narazić podejmując ją. 76 W rezultacie trzeba się kierować wypadkową różnych tendencji, plotek, sondażowych rozmówek telefonicznych i tępe, i tede. Podróży zacząłem unikać, staram się wykręcać zastępcami i ich opinie dawać jako podkładkę do decyzji. Może to starość, spleśniałość, może co innego. Nie chcę się nad tym zastanawiać. Więc jeżeli przyjechałeś, by poznać własnego ojca, to odmalowałem ci jego syntetyczny portret. Finis, kropka. Siwy mężczyzna patrzy teraz na Jerzego wzrokiem zupełnie trzeźwym. - Podobała ci się moja historyjka? - Ojciec żartuje. - Więc tak, żartuję. Oczywiście z siebie, nigdy z ciebie. A jeżeli chcesz, żebym ci powiedział parę słów zupełnie prywatnie... Nie daj się złamać, chłopie. Nie daj się złamać. Bij się o słuszne racje. Trochę cierpliwości, może dużo cierpliwości, i w końcu twoje będzie na wierzchu. - Na miejscu ojca nigdy bym się nie wyrzekł podróży. - Podróże, obce światy... Piękna rzecz. Ile razy o tym myślałem. Wiesz, swoje losy mogłem rozegrać zupełnie, ale to zupełnie inaczej. Teraz w całym świecie przyszły czasy na ekspertów, a ja chyba byłem niezłym ekspertem. Kiedy jeździłem po różnych stoczniach angielskich, francuskich, szwedzkich, niemieckich czy japońskich, miałem okazję stykać się z innymi ekspertami, bo to taka międzynarodówka. Nie raz i nie dwa miewałem niezwykle korzystne propozycje. Mogłem się urządzić gdzieś w świecie, w łagodnym klimacie, i pędzić życie zamożnego człowieka. Ale... - Ale? - No, właśnie... Jedni może nazwą to poczuciem lojalności, ale myślę, że to nietrafne określenie. Raczej przynależności do pewnej wspólnoty. Kraj. Ojczyzna, język, tradycje. Choć ja nie ten sam co dawniej, nadłamany, zmarniały - wiem jedno, że za wszelką cenę muszę się trzymać czegoś najważniejszego. I że nie ma ceny, za którą bym to sprzedał. Nazwijmy to w skrócie miejsce, moje miejsce na ziemi. Tego miejsca się trzymam. Kiedyś się mówiło, że nasz chłop pazurami trzyma się swojej ziemi. Jeśli chcesz, zastosuj to do mnie. Życie rodzinne pokiereszowałem, już od dawna go nie mam, ale tamten związek najbardziej zasadniczy nie do wymazania. Ja wiem, wielu dziś mówi, że wystarczy opanować dobrze parę języków i cały świat stoi otworem. Można zostać obywatelem świata i w swojej działalności osiągnąć piękne rezultaty. Dla mnie byłoby to chyba niemożliwe, żyłbym z wiecznym 77 poczuciem okaleczenia, zdrady jakichś spraw najistotniejszych. Z latami poczucie więzi z tym, co tutaj, jeszcze narosło we mnie. Więc moja rezygnacja z podróży to nie tylko zapleśniałość i wygodnictwo. Niewykluczone, że kryje się w tym jakiś lęk elementarny. Nie jestem ten co dawniej i siły nie te. Coraz częściej pojawiają się różne paskudne bóle, wieńcówka to się nazywa. Inni mówią - choroba ludzi na stanowisku. Nie chciałbym, rozumiesz, kiedy przyjdzie na człowieka ten moment krytyczny, znaleźć się gdzieś na drugim krańcu świata, między obcymi. Może to małość, nie wiem. Naprawdę nie wiem. Aha, jeszcze jedno, bo czuję, że znów ogarnia mnie jakieś zaćmienie, zbełtanie wątków. Więc jeśli już wędrujesz po kraju, zajrzyj koniecznie do Gdyni. Tam na samym końcu wielkiej alei wychodzącej prosto na morze stoi pomnik Conrada. Statki różnych bander zmierzając do naszego portu widzą go już z daleka. Tarcza kamienna, z której wyłania się postać. Wielki pisarz otwarty na świat. Wierność samemu sobie - to temat jego życia. Musisz koniecznie zobaczyć ten pomnik. Ojciec wstaje i chwiejnym krokiem wędruje do małego stolika. Mruczy coś niewyraźnie. - Czy ojciec naprawdę czuje się chory? - Chory? - mężczyzna nagle podrywa się i prostuje. - Kto ci powiedział, że chory! Jestem najzdrowszym człowiekiem pod słońcem. Jerzy patrzy z niepokojem. - Czy ojciec musi... - Co muszę?! - krzyczy tamten chrypliwie. - No, tamto - Jerzy pokazuje na butelkę. - Nie, nie muszę. Miałem do ciebie mały wykład o tym i o owym, czy nie rozumiesz, że chcę po prostu odświeżyć gardło? - Tak, tak - przytakuje Jerzy. Ojciec chwyta butelkę i napełnia swoją szklankę. - Jestem trochę zmęczony - rzuca, jakby się usprawiedliwiał. - Więc już sobie pójdę. - Gdzie? - Tam, gdzie mam kwaterę razem z kolegą. - Aha, jest jakiś kolega. - Tak. - Więc idź. Kiedy przyjdziesz? - Kiedy ojciec będzie chciał. 78 - Jesteś młody, możesz tu chodzić, biegać, kąpać się w morzu, opalać i korzystać z życia. Kiedy ci się wszystko znudzi czy wypadnie deszczowy dzień, wtedy znajdź wolną chwilę i wpadnij tu do mnie. Najłatwiej mnie zastać wieczorami. I żadnych zobowiązań, nic nie musisz. Ja jestem ten ojciec, o którym można pamiętać, ale można go zgubić po drodze. - Dobranoc, tato. - Cześć. Siwy mężczyzna stoi przy małym stoliku tyłem do Jerzego. Kiedy Jerzy wychodzi z pokoju, ojciec nie odwraca się w jego stronę. PÓŹNY WIECZÓR A więc sprawa wygląda tak właśnie. Mam ojca, wokół którego jest bardzo pusto. Może powinienem w ogóle tu zostać? Zmienić szkołę i mieszkać obok niego? Nie wygląda to dobrze. Byłby to dla matki wielki cios. Tak jak jest teraz, żyjemy jedno obok drugiego, nie za blisko, ale i nie za daleko. Czy gdybym się przeniósł do ojca, tym samym podsumowałbym własną matkę? Moje przenosiny mogłaby uznać za jakiś wyrok na swoją niekorzyść. Czy to w porządku, gdy dzieci próbują podsumowywać własnych rodziców? Bo jeśli chodzi o ojca... co o nim wiem? Tyle, co mi powiedział dzisiejszego wieczora. Czy wszystko, co mówił, jest jednoznaczne? A jeśli zagrał tylko określoną rolę, którą uznał za odpowiednią wobec własnego syna? Jeśli nawet mówił prawdę, to obok tego ojca z syntetycznego portretu może się mieścić jeszcze zupełnie inny, o którym nic nie wiem. A jednak tak go zostawić nie mogę, muszę tu przychodzić i lepiej go poznać. Czy człowiek jest w stanie namalować własny portret, który byłby prawdziwy, nie skłamany, nie upiększony i nie przeczerniony? Ile deformacji mieści się w każdym takim portrecie. Ale jeśli... Muszę być jak najczęściej obok ojca. Nawet jeśli wrócę do matki, nie powinienem nigdy tracić ojca z pola widzenia. Odwiedzać go, być przy nim, pisać listy. Może to, że ja się odnajdę, coś mu ułatwi, coś wyjaśni, w czymś utwierdzi. - Przepraszam, kolego. Spod rozłożystego drzewa wysuwa się nagle dziwna postać. Młodzian w koszulce bez rękawów, na której wymalowano bujną w kształtach nimfę, z ogromną czarną brodą. Młodzian ma na głowie słomkowy kapelusz z wielkim rondem. - Czy mógłbym prosić kolegę o ogień - rzuca sepleniącym głosem. 79 - Nie mam zapałek. Nie palę. - Bardzo przyjemnie. Pozwoli kolega, że się przedstawię - wyciąga do Jerzego rękę. Jerzy podaje mu swoją. - Jestem Śwircyk Peter. Dla kolegów Śwircyk Pipa. - Czego kolega chce? - pyta Jerzy. - Brak mi chwilowo towarzystwa. A poza tym tak jakbym się w tym miłym miasteczku zgubił. - A gdzie kolega chce trafić? - Ba, żebym wiedział dokładnie... - Więc gdzie? - pyta zniecierpliwiony Jerzy. - Jestem z zawodu terrorystą. Nie wiem, czy jest tu dom wypoczynkowy dla terrorystów. Bo jeśli tak, to może kolega wskazałby mi drogę. - Nie jestem tutejszy - rzuca Jerzy. - To nie szkodzi. - Spieszę się, kolego. - Każdy się spieszy - mówi tamten. - Ale jeśli tak, to może kolega udzieli mi moralnego wsparcia. - O co chodzi? - Mała ofiara na dom wypoczynkowy dla terrorystów. Bo jeśli takiego jeszcze nie ma, trzeba go koniecznie zorganizować. - Odczepcie się, kolego - mówi Jerzy i chce wyminąć natręta, ale tamten zastępuje drogę. - Jesteście element nie uspołeczniony. Wobec elementu nie uspołecznionego my, terroryści, musimy być bezwzględni. - Słuchaj, Śwircyk... - mruczy Jerzy. - Śwircyk Pipa. - Słuchaj, kolego, jak ci tam, mówiłem, że się spieszę. Na składki dla bezrobotnych terrorystów nie mam środków. - Kto ci powiedział, że jesteśmy bezrobotni? - Widać masz za dużo czasu, jeśli włóczysz się po nocy. - Moja biedroneczko polna, a słyszałeś co to śpikulec? - I ty, Śwircyk, posłuchaj. Wczoraj trzech takich jak ty, bezrobotnych terrorystów, zwiewało przede mną w podskokach. - Ty może też jesteś terrorystą? - Zgadłeś. - Miałem pecha. 80 - Właśnie. - I nie wspomożesz kolegi terrorysty? - Dobrym słowem. Idź spać i dobranoc. - Gdzie? - Do lasku nad morze. - Twardziel z ciebie, ale... - nagle coś błyska w ręku tamtego. Jerzy ma ochotę'momentalnie odskoczyć, lecz się opanowuje. - Uważaj - rzuca. - Test dla nerwowych - Śwircyk rechocze. - To łyżka do butów. - Po co ci łyżka to butów? - Wziąłem na pamiątkę z salonu obuwniczego. Jako rekwizyt się nadaje. Błysnąć przed oczyma komu trzeba i faceci miękną jak wosk. Jesteś nietypowy. - Jakbym ci błysnął, nie zdążyłbyś nawet odskoczyć. - To dobranoc. Zawiodłem się na tobie. - Dobranoc. Jerzy idzie spokojnie w głąb ulicy. Stara się nie oglądać za siebie. Kiedy ma ochotę przyspieszyć kroku, celowo zwalnia. Dopiero przeszedłszy kilkadziesiąt metrów odwraca głowę, ale nikogo nie widać. Śwircyk dobrze ukryty za drzewem czeka na następną okazję. Czegoś mi głupio. Udało się rozegrać sprawę z tym pajacem, ale wyszedłem mu właściwie w pół drogi. Wziął mnie najwyraźniej za kogoś ze swoich. Czy zawsze trzeba rozgrywać i zagrywać? Hu takich Śwircyków stanie mi na drodze, jutro, pojutrze, za rok... Jeśli się używa zagrania w cudzej sprawie, tak jak wczoraj na plaży, nie dręczą mnie żadne wątpliwości. Udało się i dobrze. A może ja wczoraj i dziś trochę inny... Po wyjściu od ojca miałem zamącone w głowie, gdyby Śwircyk zagrał ostrzej i szybciej, nie dał mi ochłonąć i nie pozwolił wejść w rolę zabijaki, czy jak ją nazwać - być może dałbym mu się obrać z tych dwóch papierków od ojca i całej reszty jak bezbronne cielę. Jerzy idzie przed siebie. Gdzieniegdzie między drzewami migocą latarnie, większość okien w małych domkach i większych domach wczasowych już wygaszona. Wysoko, między z wolna sunącymi obłokami prześwituje zielonkawy księżyc. Spotkanie ze Śwircykiem - jak wiadro zimnej wody na głowę. Na chwilę zapomniałem o moim własnym kołowrocie. Ojciec, Tomasz, Kata- 6 - A jeśli powiem nie 81 rzyna. Dobrze, że Tomaszowi pokażę się już otrzeźwiony. Byłoby fatalnie, gdybym zjawił się u niego z przegraną gębą i oczyma, z których można wszystko wyczytać. Jeśli Tomasz chce się ratować przez Katarzynę, proszę bardzo, nie będę tym, który przeszkadza. Nie będę tym, który komuś coś chce odebrać, kogoś zniszczyć czy elegancko wykołować. Trzeba znaleźć inny sposób na życie. A co do ojca... Zaraz, zdaje się, że zabłądziłem. O jedną ulicę poszedłem za daleko. To nic, dobrze mi zrobi dodatkowe parę minut spaceru. Dziwne, jak pusto o tej porze na ulicach, choć w dzień miasteczko pęka w szwach. Być może Tomasz już śpi snem sprawiedliwego i niepotrzebna będzie żadna gadka, żadne rozpytywanie. Wolałbym, żeby Tomasz spał, a jutro od rana śniadanie, plaża, słońce, kąpiel, żadnych pytań. I tak się wszystko wyjaśni, bardzo prędko się wyjaśni. NOC Zatrzymał się przed swoją kwaterą. Drzwi na dole zastał uchylone, nad schodami paliła się mdłym światłem oszczędnościowa żarówka. Starając się iść jak najciszej, dotarł do swego pokoju. Przez szparę w drzwiach nie było widać światła, odetchnął z ulgą. Nacisnął klamkę, w tej samej chwili głuche westchnienie Tomasza. - Nareszcie. Zanim zdążył za sobą drzwi zamknąć, zabłysło światło małej lampki, stojącej przy kanapie Tomasza, a on sam na pół przytomnym ruchem zaczął szukać okularów. Znalazł je na nocnym stoliku, nałożył i badawczo spojrzał na Jerzego. - Nie chciałem cię budzić - syknął Jerzy. - Wiesz, która godzina? - Uprzedzałem cię, że mogę wrócić późno. A teraz zgaś światło i śpij. Naprawdę nie chciałem cię zbudzić. - Wcale ple spałem. Jestem absolutnie świeży. - Za to ja jestem śpiący. Już się kładę. Tomasz siada na swojej kanapie i dalej nie spuszcza spojrzenia z Jerzego. - Wygląda na to, żeś się dobrze bawił. - Tak myślisz? - Dokładnie tak. - Powiedziałem ci, że mam tu pewne sprawy czysto osobiste. 82 - Dziewczyna. Jerzy nie odpowiada. W milczeniu zdejmuje koszulę i wyciąga spod poduszki piżamę. - Więc ja ci powiem. Jesteś zawodowy podrywacz. Casanovą. - Nieźle. Wcale nieźle. Dobre masz o mnie mniemanie. - Jesteś absolutny babiarz. Kieszonkowy Casanovą. - Czemu kieszonkowy? - Bo jeszcze młody. Z latami nabierzesz większej wprawy, teraz myślisz o jednym, żeby zaliczyć. Idziesz na ilość - głos Tomasza załamuje się. Zabawne - myśli Jerzy. - Tomasz ma nieczyste sumienie. Widać na serio zaczął z Katarzyną. Musi sam oczyścić się we własnych oczach i wrabia mnie na całego. - Przyjemnie posłuchać takiej bajeczki na dobranoc - rzuca. - Czy już możesz zgasić światło? - Nie, jeszcze nie. Muszę się wygadać, inaczej nie zasnę. - Ale ja mam ochotę spać. Już ci mówiłem. - Jeśli do tej pory mogłeś uprawiać swoją działalność rozrywkową, to kilka minut na moje konto nie zrobi różnicy. - Jeśli tylko kilka minut... Więc o co chodzi? - Ja i tak wszystko wiem. - To znaczy co? - Że naprawdę w głowie ci tylko zaliczanie. - Już słyszałem. - Więc się powtarzam, ale to bez znaczenia. Umówiłeś się tu na spotkanie z dziewczyną jeszcze w Warszawie. I dlatego te tajemnicze luki w biografii. "Sprawy osobiste", "nie wiem, kiedy wrócę", i różne takie. - Czy coś jest nie w porządku? - Nie, nie, w zupełnym porządku. Choć przecież tu wczoraj też poderwałeś kogoś. Ale nie chodzi wyłącznie o Katarzynę. - O Katarzynę? - zdumiewa się Jerzy. - Nie bardzo cię rozumiem. Co ma wspólnego Katarzyna z tą moją, jak ty nazywasz, działalnością rozrywkową? - Otóż wiedz, że ma. Katarzyna jest naprawdę... - Jaka? Tomasz zdejmuje okulary, przeciera je starannie rękawem od piżamy. - Całkiem mi zaparowały i zupełnie przestałem widzieć. 83 - Musisz koniecznie wgapiać się we mnie? - Muszę - Tomasz nakłada z powrotem okulary. - Łatwiej mi mówić, kiedy ciebie widzę, a mam parę spraw do wyjaśnienia. - Co tu wyjaśniać? Ja jestem ten stuknięty na temat dziewczyn. Casanovą. A ty odwrotnie, uważasz odmienną płeć za swoje największe zagrożenie. - Rzecz w tym, że nie zawsze tak uważam - z ponurą miną oznajmia Tomasz. - A, jeśli o to chodzi, słucham cię z ciekawością - Jerzy nakłada piżamę i wsuwa się pod kołdrę. - Dziś nie miałem co robić, bo ty się gdzieś zawieruszyłeś, i łaziłem bez sensu tu i tam. Pogoda niezbyt się nadawała na plażowanie, do morza włazić nie chciałem. Zaliczyłem jakąś kiełbaskę z rożna, colę i znów łaziłem. Nagle zobaczyłem tę Katarzynę, z którą spotkałem cię wczoraj. Najpierw udałem, że jej nie widzę, i odszedłem na bok, a potem przyszło mi do głowy, że powinienem pomyśleć o tobie. - Co znaczy: "pomyśleć o mnie"? - Zadziałać na twoją korzyść. - Mów wyraźniej. - Dla twego dobra postanowiłem rozszyfrować Katarzynę. - Rozszyfrować? - Jasne. Sprawdzić, jaka jest, i dowieść ci, że niczym się nie różni od innych dziewczyn i przy pierwszej okazji tak ci da w kość, że się nie pozbierasz. - Więc podjąłeś akcję ratunkową? - W przybliżeniu można to tak nazwać. Chcę, żebyś ani przez chwilę nie myślał, że było inaczej. - Jestem ci ogromnie wdzięczny, ale... - Nie przerywaj. Muszę wszystko opowiedzieć po kolei. Więc kiedy szła aleją wzdłuż morza, podszedłem do niej. Mówię: "cześć" i pytam, czy mnie sobie przypomina. - Tak - odpowiada. - A gdzie Jerzy? - Miał tu jakieś bardzo ważne sprawy i poszedł załatwiać. - Szkoda - ona mówi. - Myślałam, że się dziś spotkamy. - Z nim niełatwo się spotkać. Zawsze ma pełno różnych spraw. - Jakie tu nad morzem można mieć sprawy. Kąpiel, plaża, spacer i jedzenie. 84 - To tak się wydaje - mówię. - Jerzy prowadzi bujne życie towarzyskie. - Powiedziałem tak z rozmysłem, bo postanowiłem ją podprowadzić. - Ma jakieś dziewczyny? - ona pyta. - Przypuszczam, że tak. - Nie wygląda na goniącego za dziewczynami. - Pozory mylą - ja na to. - Musiałeś mnie obsmarować? Czemu? - rzuca Jerzy. - Tylko i wyłącznie dla twego dobra. Chciałem ci dowieść jednego: żadnej dziewczynie nie wolno wierzyć. A co do Katarzyny, to postanowiłem ustawić ją na minus. - Na minus? - Jasne. Podprowadzić ją jakoś i ciebie raz na zawsze wyleczyć ze złudzeń. - Słuchaj, stary, jesteś niebezpieczny facet. - Może tak. Czasem coś się ze mną dzieje, nad czym tracę kontrolę. Ale w tym wypadku myślałem o tobie. Katarzyna jeszcze nie zdążyła dla ciebie stać się kimś ważnym. - Skąd wiesz? - Bo nie. Za krótko ją znałeś. Ale nigdy nie wiadomo, jak sprawy dalej się potoczą, więc postanowiłem działać szybko. Zanim zdąży stać się dla ciebie kimś bliskim. - Oj, Tomasz! - Możesz o mnie sądzić, co ci się podoba. Ja mówię, co było. Nie chcę okłamywać ani ciebie, ani siebie. - I co osiągnąłeś? - Marny ze mnie Casanovą, ale co nieco umiem. Zacząłem jej snuć dziwne gadki. Najpierw o tobie. "Jerzy jest wiatr. Ciągle go gdzieś pędzi. I ciągle zmienia zdanie. Jednego dnia jesteś jego przyjacielem, drugiego dnia już cię unieważnia, gotów nie poznać na ulicy. Tak samo postępuje z dziewczynami." Na to ona: - Dawno go znasz? - Niedawno, ale dostatecznie, żeby wiedzieć, jaki jest. - A konkretnie, ile się znacie? - Nie wiedziałem, co jej mówiłeś na mój temat, więc bałem się łgać. - Konkretnie pięć dni - odpowiadam jak jest. 85 - No, tak - ona mówi. - To rzeczywiście dosyć czasu, żeby kogoś poznać. - Opowiadał mi dużo o sobie. - Czego to się o sobie nie opowiada - ona na to. - Słuchaj, Katarzyno - mówię. - Daję ci dobrą radę, zapomnij o Jerzym. - Czemu mam zapomnieć? - Bo tak. Mówię to z czystej życzliwości. - I co jeszcze proponujesz z czystej życzliwości? - Mogę ci postawić duże lody albo zaprosić na wino. - Jestem ci ogromnie zobowiązana. A co po lodach i winie? - Bardzo mi się podobasz, Katarzyno - mówię - więc może i ja będę dla ciebie dobry. Wydaje mi się ponadto, że mam o wiele lepszy charakter od Jerzego. - Ach tak. Rozmawia się z tobą bardzo miło, ale obawiam się, że u mnie wiele nie zarobisz. - To się jeszcze okaże. - Nic się nie okaże. Nasze spotkanie to rzecz bez dalszego ciągu. Szkoda, że Jerzy ma kumpla, który chce mu podstawić nogę. - Skądże znowu! - wołam. - Działam na własny rachunek, bo naprawdę ogromnie mi się podobasz, Katarzyno. A z Jerzym nic dobrego cię nie spotka. - Czyżby? Wydaje mi się, że Jerzy jest zupełnie inny, niż go przedstawiasz. Możesz go ode mnie pozdrowić, a jeśli nie zechcesz, to trudno. - Zdaje się, Katarzyno, że źle mnie zrozumiałaś. - Zdaje się, że dobrze. Aż za dobrze. A teraz do widzenia, Tomaszu, i życzę ci wiele powodzenia w życiu i nauce. - I co dalej? - pyta Jerzy. - Nic. Wstała z ławki i poszła. - Więc siedzieliście na ławce? - Oczywiście. I wiatr tarmosił nas na wszystkie strony. Chcę ci powiedzieć, że po tym wszystkim żal mi się zrobiło Katarzyny. A szczególnie teraz, wieczorem, kiedy wiem, że nie mogła się ciebie doczekać. To jest zupełnie niezła dziewczyna i absolutnie nieodpowiednia dla takiego faceta jak ty. - Tak uważasz? - Jasne. Przedtem myślałem, że to ona da ci w kość, a teraz myślę 86 odwrotnie. Jedyna nadzieja w tym, że więcej jej nie spotkasz, bo masz tu inne okazje. Aż nadmiar innych okazji. - Myślisz, że nadmiar? - Nie mam złudzeń. Ja, Jerzy, jestem facetem bez złudzeń i chcę żyć bez złudzeń. Tomasz zdejmuje okulary i kładzie je starannie na nocnej szafce. - Powiedziałem ci, co miałem do powiedzenia. Teraz mogę zgasić światło. Dobranoc i cześć. - Dobranoc - rzuca Jerzy. Pokój ogarnia nagła ciemność. Od strony morza krótki sygnał okrętowej syreny. Raz, drugi, trzeci. Przez okno wnika księżycowa poświata, przygasa, gdy księżyc kryje się w chmurach, potem znów się zapala. Czy czeka mnie bezsenna noc? Mówiłem Tomaszowi, że jestem senny. Dwa razy mówiłem i dwa razy była to nieprawda. Nie jestem nic a nic senny. Czy mogę wierzyć Tomaszowi? Nie wiem. Zdawało mi się, że chce być szczery, powiedzieć o swoich dzisiejszych poczynaniach z Katarzyną wszystko do końca. Więc mogło być tak, a mogło być inaczej. Chyba mnie nie zauważyli, ale to bez znaczenia. Czy Tomasz podrywał Katarzynę, by dowieść czegoś mnie, czy też sobie? Może jeszcze raz chciał spróbować gry z dziewczyną czy też wyjaśnić sam sobie, ile jest wart w oczach dziewczyny. Może wcale się nie zastanawiał na temat mój i Katarzyny, tylko gadał, aby gadać, plótł o mnie bzdury, bo chciał sobie oczyścić pole. Sprawdzić siebie w oczach dziewczyny takiej jak Katarzyna, tylko tyle. A ponieważ się nie udało, postanowił wobec mnie zagrać wielką scenę szczerości. Przecież jutro czy pojutrze mogłem spotkać Katarzynę i usłyszeć od niej jej wersję całej historii. Więc tak. To jedna możliwość. Ale przecież jest druga. Tomasz rzeczywiście chciał mi czegoś dowieść, pogrążyć Katarzynę w moich oczach i ocalić mnie... Przed czym? Przed złudzeniami. Przed jakimś krachem, który kiedyś mógł nastąpić... albo nie nastąpić. I jest oczywiście jeszcze trzecia możliwość. On i Katarzyna doskonale się ze sobą porozumieli i wspólnie coś ustalili przeciwko mnie. Ta gadka Tomasza, odegrana według zawczasu ułożonego scenariusza. Scenariusza, którego autorami są on i Katarzyna. A teraz - co do mnie. Co wybieram, którą z trzech możliwości? Mogę się zastanawiać aż do rana i nocy następnej. Tylko ja sam muszę dokonać w sobie wyboru, która z trzech możliwości jest do przyjęcia. fi f 87 Jeśli uwierzę, że druga - kto wie, może uda mi się zasnąć jeszcze tej nocy. Może będzie to tylko próba ocalenia innych ludzi we własnych oczach. Coś w rodzaju tchórzostwa, chowania głowy w piasek, bo z takim czymś będzie mi łatwiej. Może należy żyć bez złudzeń, tępić je w sobie na każdym kroku i to jest właśnie odwaga. Ojciec... Następna sprawa do rozstrzygnięcia. Czy ojciec również odegrał przede mną pewną scenę, której stosunek do rzeczywistości jest zupełnie luźny, ale miała wzruszyć mnie, i niewykluczone, że wzruszyła samego aktora, czyli ojca, który ją dobrze odegrał. Nie wierzyć nigdy i nikomu? Czy to jest wyjście dla odważnych, którzy chcą żyć w zgodzie z sobą? A jeśli ciągła niewiara i nieufność wzbudza także niewiarę i nieufność innych? Może gra Tomasza, zakładając, że była grą, i gra ojca to nie oszukiwanie partnera, tylko próby podania jakiejś ulepszonej wersji własnej osoby i własnych poczynań? Jeden i drugi gorąco pragnęli, by im uwierzyć. Chcieli się jakoś najlepiej pokazać nie tylko w moich oczach, ale i w swoich własnych. Czy wolno im okazać niewiarę i nieufność? A jeśli byłoby to spychaniem ich i odtrącaniem w jakieś piekło ostatecznego zakłamania? Więc nie tylko niewiary i nieufności im nie okazywać, ale i w sobie ją trzebić. Świat bez wiary w innych i bez ufności to katastrofa, ponura noc bez chwili światła. Śmierć frajerom - hasło tych beznadziejnych facetów, którzy myślą tylko o tym, by wszystkich dokoła nabić w butelkę, okpić i zgnoić. Jeśli istnieje możliwość, że Tomasz mówił prawdę, nawet niepełną, ale chciał, by ona była najpełniejsza i najczystsza - trzeba mu wierzyć. Jeśli ojciec odmalował mi swój "syntetyczny portret", być może daleki od fotograficznej dokładności, trzeba to uznać za prawdę i uwierzyć. Zapewne Tomasz mnie potrzebuje, ojciec także. Ufać i wierzyć - wcale nie musi oznaczać naiwności i tchórzostwa. Ufając i wierząc co pewien czas dostaje się potężne baty. Ale nie wolno uciekać nawet przed klęską. Ufać i wierzyć innym, to ufać i wierzyć sobie samemu. Chyba tak. Nie wiem, czy zasnę. Ostatecznie to nie jest takie ważne. Czy jutro spotkam Katarzynę? Postaram sieją odnaleźć. Nad morzem, na plaży czy w lesie postaram się ją odnaleźć. Koniec