Wojciech Szyda Wieże Głupców Jestem strażnikiem i konserwatorem opuszczonego placu, nieregularnej powierzchni otoczonej resztkami czerwonego muru, porośniętego przez mchy i paprocie. Dalej są tylko skały opadające ku morzu. Jest to dziwna wyspa – przypomina sterczący kciuk tonącego boga, wzywającego na pomoc nieżyjących wyznawców. Wszelkie wołanie jest tutaj daremne, nawet krzyk zrodzony z boskich płuc niknie w zawodzeniu wiatru i huku fal. Za dnia po skarpach wspinają się mgły, podpełzając wolno niczym mlecznobiałe węże na sam szczyt, gęste i szare jak dymy funeralnych kadzideł. W nocy gwiazdy zapalają ciemność. A morze jest martwe, gdyż bóg tego podwodnego świata skonał dawno temu. Wieże. Są ich tysiące. Wynurzają się z mgieł, pnąc się ku chmurom, jakby wilgoć budowała z oparów regularne formy. Przypominają las kalekich drzew pozbawionych koron; kikuty bez gałęzi, gołe pnie, których nikt już nie zetnie. Wieże głupców. Podobno w każdej tkwi zamurowany awatar. Szaleńcy zostali przeniesieni na wyspę dawno temu – nie byle jacy szaleńcy. Zamknięto w wieżach najgroźniejszych wariatów, tych co swym obłędem mogą naruszyć podstawy rzeczywistości. Żyją tutaj, każdy w symbiozie z własną wieżą. Dni spędzam na konserwacji murów. Zaklejam szpary i wypełniam pęknięcia, używając mułu ze źródła pośrodku placu. Jest to ciemny, bulgoczący krater, wydzielający lepiszcze pachnące rybimi wnętrznościami. Nie czuję upływu czasu. Wyspa jest poza strumieniem zmian. Forteca wieczności ponad przestrzenią dostępną ludzkiemu poznaniu. Więzienie dla tych, w których wcielił się chaos. Czasem trudno mi Uwierzyć, że tam są. Wieże wydają się puste. Nigdy nie słyszałem ze środka odgłosów życia. Spędziłem dużo czasu z uchem przytkniętym do murów. Nadaremnie. Zasypiam bez trudu, lecz moje sny ściąga co noc morska otchłań, jakby na dnie leżał magnes kradnący marzenia. Za dnia wędruję między wieżami; sprawdzając mury. Zawsze inną trasą, choć mam wrażenie, że przerobiłem wszystkie kombinacje. Mogę się oczywiście mylić – wieże są bardzo podobne. Wczoraj odkryłem dziurę w ścianie jednej z wież. Musiałem przeoczyć pęknięcie. Wyglądało na to, że po raz pierwszy (choć pamięć może mnie zawodzić, gdyż każdy dzień na wyspie wydaje się taki sam i ginie w szarej otchłani wspomnień) awatar mógł wniknąć do jednego ze światów. Skutki mogły być katastrofalne... Berlin Była wczesna jesień. Za plastonowym oknem zachodnioberlińskiego Szpitala Psychiatrycznego im. Ofiar Genocydu Atomowego powoli zapadał zmierzch. Wiatr kołysał fosforyzującą gałęzią drzewa, na której siedziały trzy czarne wróble. Apatyczność ptaków była pozorna, w istocie małe drapieżniki potrafiły zaatakować szybko i znienacka. Zaostrzone dziobki i szpilkowate szpony ułatwiały łowienie karaluchów. Środkowoeuropejskie ptactwo musiało przystosować się do nowego ekosystemu. Gabinet urządzony był skromnie, po japońsku. Bujany fotel z giętego drewna zdawał się powtarzać ruch gałęzi za oknem, jednak siedzący w nim mężczyzna nie miał w sobie nic z wróbla. Przypominał raczej starego gołębia. Doktor Fullhunter, bo tak się nazywał, miał z wróblami jedną wspólną cechę: zajmował się „karaluchami” – tak określał swych pacjentów. Mentalnymi skorupiakami, opancerzonymi przeciwko rzeczywistości. Nie zabijał, lecz żywił się nimi, byli w końcu źródłem jego utrzymania. Badał, opisywał i stawiał diagnozy. Po ostatnim konflikcie atomowym przybyło psychicznie chorych; katastrofa spotęgowała schorzenia, jakby obłęd był ucieczką, sposobem na przetrwanie traumy. Pacjent siedzący naprzeciw Fullhuntera miał nietypowe zaburzenia, choć mieściły się one w szeroko pojętej teorii eskapistycznych zaburzeń ponuklearnych. Wielu chorych uciekło w inne światy; on też uciekł, tyle że w odwrotnym kierunku. – Więc gdzie, zdaniem pana, rozszczepiła się historia? – Całkiem niedawno, dopiero w połowie lat osiemdziesiątych... Pacjent opowiadał lekarzowi, że jest mieszkańcem świata równoległego, a wybuch bomby przeniósł go w inną czasoprzestrzeń. Arabowie mieli zaatakować wcześniej i z większą desperacją – detonując „walizkowe” atomówki jednocześnie w trzech miastach: Londynie, Hamburgu i Paryżu. Czwarty atak, na Nowy Jork, nie powiódł się – sprawców złapano. Należeli do radykalnego frontu islamsko-komunistycznego „Zemsta Proroka”, głoszącego zagładę grzesznej i niewiernej ludzkości. – I ten wybuch przeniósł pana do naszych... czasów? – Nie od razu. Po drodze odwiedziłem świat, w którym terroryści zostali powstrzymani. Po ataku na Nowy Jork udaremniono rozwój terroryzmu, zbombardowano Afganistan... Po raz kolejny wałkowali ten temat. Pacjent wymyślił skomplikowaną grę planszowo-fabularną pod tytułem The Towers of Fools – za jej pomocą próbował opisać lekarzowi koncepcję budowy wszechświata, w którym różne warianty historii sąsiadują ze sobą oddzielone metafizycznymi zasłonami. Bohater porusza się „korytarzami czasoprzestrzennymi”, by zapobiegać powstawaniu najgroźniejszych konfliktów. „Historia jest nauczycielką życia – mawiał wariat. – Zwłaszcza zaś historia alternatywna”. Inne rzeczywistości były poligonami doświadczalnymi dla temponauty, w którego wcielał się gracz – żywa symulacja pozwalała analizować genezę zgubnych dla ludzkości tendencji, co z kolei pozwalało wyciągać wnioski: lekcja udzielona w jednym świecie była przestrogą dla drugiego świata. Idealnym stanem, który kończył grę i prowadził do zwycięstwa, było wyrównanie wariantów – ujednolicenie wydarzeń we wszystkich czasoprzestrzeniach. Wtedy wszechświat miał wrócić na jeden tor, a jego odnogi scalić się w jedność: następowała konwergencja historii. – W którym miejscu na swoim modelu umiejscowiłby pan naszą rzeczywistość? – Na trzeciej ścieżce zasadniczej, jesteście jedną z wersji świata, w której nie skończył się komunizm. Nie upadł Mur... – Więc są jeszcze inne, jak to pan nazywa, ścieżki zasadnicze... Wciąż rozmawiali o tym samym, choć z każdym seansem Pacjent wzbogacał swe konfabulacje o nowe szczegóły. – Tak. Mówiłem już, że dokonałem podstawowego trójpodziału dziejów. Trzy konary, od których odchodzą mniejsze gałęzie, rozwidlając się dalej... Takie założenie, przyznaję upraszczające, było niezbędne, by opisać układ. Pierwszy nadwariant to koniec komunizmu i świata dwubiegunowego. Na korzyść Zachodu. Model demokracji wolnorynkowej przyjmuje większość cywilizowanych państw. Drugi – wojna atomowa pomiędzy USA a ZSRR, i zniszczenie planety – zdziesiątkowana ludzkość żyje w komunitarnych wspólnotach, cierpiąc od popromiennych chorób. No i model trzeci – wciąż trwa wojna mocarstw, raz zimna, raz ciepła, z tym że nie dochodzi do ogólnej zagłady globu. Konflikty nuklearne mają charakter regionalny... Czyli nasz parszywy świat – pomyślał Fullhunter. Wsparł się nogą o kant biurka, zatrzymując bujany fotel. – Pański model jest niepełny– – mruknął, obserwując czubek buta, w którym odbijała się gabinetowa lampa. Pacjent nie zmienił wyrazu twarzy (lekarzowi wydawał się on „bezwyrazem”). Spytał tylko: – Co pana zdaniem pominąłem, doktorze? – Świat, w którym pęka dwubiegunowy podział na Zachód i Wschód, a mimo to dochodzi do konfliktu... Choć nikomu o tym nie mówił, od dwóch tygodni Fullhunter grał w The Towers of Fools, traktując grę jako ćwiczenie wyobraźni. W młodości był miłośnikiem literatury science fiction, miał więc wymówkę. Pytanie o brak czwartego wariantu było podyktowane bardziej ciekawością gracza niż profesjonalizmem psychiatry. – Zdziwi to pana, doktorze, ale takiej wersji historii po prostu nie ma... Zanim po długim milczeniu, wywołanym tak jednoznaczną odpowiedzią, Fullhunter zadał sakramentalne: „dlaczego?”, ciszę przeszył stłumiony huk patrolujących berlińskie niebo odrzutowców. Przestrzeń ponad murem była granicą dwóch światów – powietrzną ścianą, o którą rozbijały się uzbrojone pięści i wyciągnięte dłonie politycznych inicjatyw. Po zdetonowaniu bomb, gdy blok wschodni oskarżono o wspieranie arabskiego terroryzmu, nawiązanie jakichkolwiek kontaktów między stronami wydawało się nierealne. NATO, Układ Powarszawski (zwany tak od czasu zrzuceniu na teren Polskiej Republiki Rad bomby) – wszyscy żyli w obawie wojny. Wróble wzbiły się do lotu, spłoszone pomrukiem swych mechanicznych braci. Echo samolotów powoli zamierało pod warstwą kłębiastych chmur. W ruinach prawej części szpitala budziły się karaluchy. Pacjent miał podzielną uwagę, więc podtrzymując rozmowę z doktorem, przypatrywał się graczom, którymi kierował w innych światach. Najważniejsze przyczółki były opanowane i wszystko szło po jego myśli. Po nocy spędzonej na medytacjach, gdy wiatr chłostał moje umazane błotem ciało, o szarym świcie zbliżyłem się do sadzawki, pochylając głowę przed kloaką, z której czerpałem leczniczy szłam. Czułem, że nadchodzi przełomowa chwila. Po raz pierwszy (tak dyktowała mi pamięć, która może być jednak zawodna) miałem opuścić wyspę, by udać się na poszukiwanie zbiega. W światach, do których zdążałem i przez które będzie wiodła trasa pościgu, echo prawdy o uwięzionych szaleńcach przetrwało w mitach, legendach i starożytnych opowieściach. Najbardziej znane są chyba arabskie dżinny. Uwięzione w cudownych lampach lub butelkach, były niegroźne, dopóki ktoś nieopatrznie ich nie uwolnił. To celna metafora. Ja pilnowałem kosmicznych dżinnów, tytanów – obłędu. Ludzkość mogła funkcjonować we względnej równowadze dzięki temu więzieniu umieszczonemu poza czasem i przestrzenią, z czego nikt nie zdawał sobie sprawy. Harmonia była możliwa, ponieważ psychiczny chaos, jaki uosabiali szaleńcy, został wraz z nimi uwięziony w wieżach. Przed wejściem do źródła odwróciłem się i spojrzałem na las budowli. Sądzę, że zrobiłem to kierowany impulsem, który każe żegnać wzrokiem miejsca, których przez długi czas nie ujrzymy. Robimy to, by zachować je w pamięci i mieć do czego wracać. Wieże przypominały teraz kolumny dźwigające pustkę. Wyobraziłem sobie, że podtrzymują dach świątyni obłędu, a kapłani (wielkie ryby z ludzkimi nogami i w białych szatach) otaczają je nabożną czcią. Po chwili wizja rozpłynęła się w szarym powietrzu. Skierowałem wzrok w dół, ku studni. Upewniwszy się, że pozostałe wieże są zasklepione, zanurzyłem się w bajorze. Muł oblepił mi stopy, kolana, wciągnął po pas, przykrył pierś i szyję. Dławiący rybi zapach uderzył w nozdrza. Zanurzając twarz, poczułem zawrót głowy. Moja świadomość kołysała się na podobieństwo anemonów, traciłem kontakt ze światem. Zyskiwałem jednak konieczną jedność ze źródłem – pępowiną wyspy z innymi rzeczywistościami. Powierzając ciało mulistym wodom uwalniałem duszę ku wędrówce. Roztapiałem się w niebycie, by wniknąć do zamieszkałych przez ludzi krain i rozpocząć pościg... Berlin Istnieje zasada psychicznej kompensacji – zanotował w swym dzienniku doktor Fullhunter. Mieszkał przy szpitalu, w niewielkiej przybudówce będącej kiedyś biurem portiera. Pokój i łazienka: służbowa klitka z trudem wystarczająca do życia. Za tylnym oknem przerzedzone drzewa ciągnęły się aż do płotu oddzielającego park od wysypiska śmieci. Między tymi punktami granicznymi leżały budynki kompleksu szpitalnego. Fullhunter żartował, że słowo „kompleks” ma tutaj dość szczególny wydźwięk. Na biurku, obok szklanek z fusami po kawie i herbacie, leżały kserowane plansze z gry opracowanej przez Pacjenta. Cóż można było robić wieczorami w zdziesiątkowanym mieście? Późne spacery po ulicach Berlina nie należały do bezpiecznych. Zresztą wieczorami nie chciało mu się opuszczać mieszkania. Fullhunter wrócił do dziennika. Analizowany przypadek pozwala stwierdzić, że nie wyartykułowaną regułą rządzącą wszechświatem z opowieści Pacjenta jest rekompensowanie strat w zdrowiu psychicznym chorego (czy ogólniej: strat powodowanych jego nieprzystosowaniem) przez szczególne zdolności i talenty, jakie posiada on w świecie równoległym. Czyżby dlatego psychicznie chorym przypisywano niezwykłe moce? Niepełnowartościowy człowiek jest w innym świecie nadczłowiekiem. Lekarz schował pióro i zamknął zeszyt. Wczoraj, gdy zdrzemnął się w gabinecie, śnił, że wpada do studzienki ściekowej, która nie ma końca. W pewnym momencie (gdy z przerażenia zaczyna już krzyczeć), betonowa sztolnia obraca się jak klepsydra. Zamiast spadać psychiatra unosi się ku szaremu światłu wylotu kanalizacyjnego, pędząc jak pocisk wewnątrz lufy... Tunel wypluwa go niczym pestkę. Powierzchnia przypomina szpitalny park, w którym wycięto wszystkie drzewa. Zamiast pni sterczą ceglane wieże... Odganiając wspomnienie, Fullhunter rozłożył jedną z plansz formatu A3. Następnie wyjął kartkę z grubego pliku, gdzie znajdowały się środkowe warianty rzeczywistości. Zgłębiwszy podstawowe dane świata, do którego kierował gracza – rzucił kostką. Światy Obraz pierwszy Paryskie bulwary rozbrzmiewały zgiełkiem ludzi i maszyn. Chłopiec stał przed wystawą sklepu i wpatrywał się w karton z opakowaniem gry komputerowej Les Tours des Fols. Podzielona na kilkadziesiąt kratek mapa z planimetrycznym rzutem kuli ziemskiej przedstawiała różne wersje globu. Białobłękitna kula różniła się symbolami: swastyki, sierpy i młoty, krzyże, gwiazdy Dawida, półksiężyce, trójpalczaste dłonie, monogramy scjentologów, najeżone kolcami sześciany – wszystko dwoiło się i troiło w oczach. Chłopak chłonął opakowanie łakomym wzrokiem. „Rewolucja w grach strategicznych. Największy rozmach fabuły!” – głosiły reklamy. Gracz stawał się władcą czasoprzestrzeni. Różne warianty historii, wszystko było odwracalne. Grę przeznaczono zarówno dla koneserów, jak i ambitnych młodziaków, którym przestały wystarczać zręcznościowe rąbanki. Cena była dla przylepionego do wystawy chłopca nie do przejścia. Przynajmniej na razie. Nowe zabezpieczenia sprawiały, że o piracką kopię było trudno. W komputerowych magazynach podawano, że nikomu nie udało się dojść do końca. Należało spleść ścieżki historii w jeden warkocz, tak by równoległe światy przestały istnieć. Na razie gracze tylko mnożyli nowe rzeczywistości. Dzieciak rzucił deskorolkę na chodnik i odjechał sprzed wystawy. Chmara gołębi wzbiła się ponad placem. Na szczycie wieży Eiffla, zakończonej żelazną konstrukcją w kształcie minaretu, powiewała ekumeniczna flaga Zjednoczonych Departamentów i Emiratów Republiki... Mężczyzna obserwujący chłopca zza drzwi parkującej taksówki odbijał się niewyraźnie w szybie wystawy. Doskonale wiedział, czego pożąda młody Maghrebczyk – jeden z milionów potencjalnych żywicieli dla pasożyta umysłu, jakim były Les Tours des Fols. Niech wersje tego świata pączkują– myślał taksówkarz, uśmiechając się pod wąsem. – Niech mnożą się jak lustra w lustrach... Obraz drugi Naloty zjednoczonych sił Luftwaffe i Allach im Flug trwały trzecią noc. Na obszar państwa oświęcimskiego zrzucono setki bomb, dokonując „powtórnego chrztu śmierci krematoryjnego Jeruzalem”. Były to słowa zwierzchnika sekty Nowych Chasydów, ruchu religijnego głoszącego „prawdę Holocaustu”. Dziewięćdziesięcioletni cadyk Szymon czekał cierpliwie w komorze gazowej przerobionej na salę pamięci, wyobrażając sobie wszystkich tych ludzi, którym na głowy sypał się cyklon. On czekał, aż zsypią się bomby nazistowsko-islamskiej Ligi Oczyszczenia Świata. Młodzi kpili (wiedział to z donosów, które z urzędowego obowiązku przyjmował), iż cadyk jest już pół-cyborgiem. Lekarze przedłużali mu życie metodą implantacji „części zamiennych”. Krążył nawet dowcip o zawartości cadyka w cadyku... Każdego dnia o wschodzie słońca kazał wywozić się przed bożnicę. Siedząc na wózku, obserwował rodzącą się gwiazdę i doznawał metafizycznego dreszczu. Zamykał oczy, wyobrażając sobie bohaterów Starego Testamentu. Te same promienie, które przed tysiącami lat padały na Mojżesza wiodącego lud przez pustynię, na Abrahama unoszącego rękę przeciw Izaakowi, na proroków... To było to samo słońce – niemy świadek wszystkiego, źrenica Jahwe. Później jechał pchany przez młodych rabbich, mijając baraki i krematoria, narzędzia kaźni narodu, który został własnym Mesjaszem. To nie jednostka, której od dawna daremnie oczekiwali, lecz cały naród był zbawicielem. Jak mogli tego nie rozumieć? W wyniku światowej wojny otrzymali eksterytorialny obszar wokół obozu Auschwitz. Była to swoista rekompensata za Shoah. Miejsce było złowieszcze, lecz czuli, że mają do niego prawo. Anus Mundi zamiast wymarzonej Erec Israel, do której wrócić nie mogli, bo na skalistej ziemi wokół Jerozolimy wyrosły nuklearne grzyby. Pozostał jałowy, skażony obszar napromieniowanych miast i pustyń. W państwie oświęcimskim mozolnie budowali zaplecze nowej wiary, dopóki nie wybuchł nowy konflikt. Koalicja hitlerowców i islamistów, będąca odnowieniem paktu sojuszniczego państw Osi z krajami muzułmańskimi podczas drugiej wojny światowej, przełamała siły alianckie – ponownie uderzyli, naruszając kruchy rozejm traktatu mińskiego. Heretyckie marzenie o światach, gdzie historia potoczyła się inaczej sprawiło, że rabbi o imieniu Lejba podarował cadykowi grę. Gdzieś pośród nieskończonych alternatyw musiał istnieć świat, w którym budują prawdziwe państwo, wrastając w jego ziemię pielęgnowanymi przez tysiąclecia korzeniami tradycji. Gra pozwalała żyć w tej iluzji, dlatego cadyk zdecydował się udostępnić Wieże głupców (czyli według Lejby: nazistów) szerszej społeczności (mawiał: „Nic tak nie leczy ze strachu przed śmiercią, jak marzenia”). Gracz stawał się wojownikiem wędrującym przez czas i przestrzeń, aby triumf Izraela miał blask ziemskiej chwały. Tak rozumiał grę starzec Szymon. Rabbi Lejba, który po krótkiej chorobie pełnej gorączkowych majaczeń obwoził go po terenie obozu, był wyjątkowo małomówny. Nalot był kwestią godzin lub minut. Oczekiwali śmierci: ofiara będzie spełniona, gdy dołączą do zgładzonych braci i sióstr, tworząc mistyczne ciało zbiorowe – ofiarę z Narodu Wybranego. – Nasza wiara jest bardzo pojemna, chłopcze, a przez to prawdziwa. – Starczy głos skaleczył ciszę. Kółko wózka skrzypiało irytująco, gdy cadyk jechał przez wymarły plac. – Teraz wchłoniemy prawdę przeczuwaną przez chrześcijaństwo: wypełnimy proroctwo, którego ciężar próbował wziąć na siebie Chrystus. Judaizm mieści w sobie kreacjonizm Tory i magię Kabały opartej na emanacji, która zaprzecza stworzeniu... Sprzeczność? Pozorna... Judaizm mieści bowiem przede wszystkim nas, Żydów, dzieci Pana... Nasze cierpienia nie są karą, lecz wyniesieniem ponad wszystkie narody... Jahwe czyni to, by wchłonąć nasze dusze i zjednoczyć się ze swoim ludem, zabierając go z tej doliny łez... Mężczyzna pchający wózek miał myśli zajęte czymś innym: splatał wątki historii w światach, w których alianci nie wygrali wojny. Wybór Auschwitz, ostatniego przyczółka europejskich Żydów, był podyktowany ciekawością gracza oraz wyjątkowym stężeniem szaleństwa po stronie ofiar i prześladowców. W takich czasach, zamieszkujący rabbiego Lejbę umysł, czuł się najlepiej. Wkrótce nastąpić miała ostateczna zagłada państwa oświęcimskiego. Szli wśród baraków i pieców w promieniach wschodzącego słońca, a z oddali, budując rozedrgane tło dla skrzypiącego wózka, nadpływał basowy pomruk niemiecko-arabskich samolotów. Obraz trzeci – Wejście! „Live”, „On the air” – lampki zapaliły się w studio, operatorzy dali czołówkę, dźwięk popłynął– milionami głośników na całym świecie. Początek transmisji... Prezenter wynurzył się z kłębów suchego lodu, wypomadowany, w czerwonych soczewkach i żółtym garniturze, przedstawiając teatralnym gestem muzyków. – Dziś gościmy prawdziwych rewolucjonistów rocka. Premiera płyty The Towers of Fools stała się wydarzeniem artystycznym i rynkowym. W ciągu miesiąca jej twórcy zyskali miano zespołu kultowego, a krytycy orzekli, że formuła muzyki została poszerzona przez niespotykany dotąd zabieg: do dwóch płyt z muzyką dołączono grę, której instrukcja zawarta jest – uwaga, uwaga – w tekstach utworów i fantastycznej historii opowiedzianej w specjalnej książeczce. Otrzymaliśmy niezwykły zestaw. Zagłębiamy się w niesamowitej symulacji, odwiedzając różne światy, a towarzyszą nam dźwięki wyczarowane przez obecnych tutaj czarnoksiężników rocka. – Po tej długiej kwestii prezenter omal się nie zasapał. – Oto oni!... Rozległy się brawa. Światła punktowych reflektorów strzeliły w muzyków, eksponując ich sylwetki milionom widzów. Zespół „1979” siedział w pełnym, pięcioosobowym składzie na tle planszy scenograficznej przedstawiającej okładkę płyty: dwa statki z ceglanymi wieżami zamiast masztów, z których wylatywał dym strzępiony przez wiatr... – Pozwólcie, że spytam o wasz pierwszy singiel A lot of possibilities, but only one aim. To najbardziej przebojowy numer na całym albumie... Włochaty Max, autor tekstów i wokalista zespołu, rzucił od niechcenia: – To jak pieprzona melodyjka z gry komputerowej. My ją obrobiliśmy na gitarach, daliśmy orkiestrę i tekst o końcu historii, o tym, że w każdej chwili świat zapierdziela do przodu, eliminując miliony możliwości, które jeszcze przed chwilą wchodziły w rachubę... – Skąd pomysł? – Czytałem parę lat temu opowiadanie w pisemku SF. Świrnięty psychiatra leczy ludzi, konstruując im życie tak, by mogli na komputerowych symulacjach kontynuować te warianty przyszłości, które nie wyszły im po drodze... Na przykład: wyjechałeś, zamiast zostać, związałeś się z innym partnerem i tego typu rzeczy... Pomysł na płytę oparłem na wielości światów... Gitarzysta Albert parsknął śmiechem: – Max zawsze przypisuje sobie zasługi całego zespołu, a prawda jest taka, że rzucił jedynie wstępny projekt. Naopowiadał nam w barze o tym opowiadaniu, i razem stworzyliśmy koncepcję albumu... W odpowiedzi Max dał gitarzyście kuksańca, mrucząc: „Piss off”, więc prezenter musiał zainterweniować: – Co znaczy tytuł płyty? Z końca kanapy poderwał się Tom, zespołowy intelektualista: – Wieżami głupców nazywano w średniowieczu więzienia dla obłąkanych. Zamykano ich w murowanych rotundach, gdzie żyli w strasznych warunkach urągających godności i higienie. Chodziło o odgrodzenie szaleńca, by nie mógł rozprzestrzeniać swej aury. Wieża oznacza izolację, zamknięcie w świecie wewnętrznym... W wypowiedź wdarł się blok reklamowy. Pod koniec programu nadszedł czas na występ. „1979” wyszli na scenę, chwycili za instrumenty... Grający na basie muzyk wprawiał się w trans, prowadząc ostinato niskich tonów. Umysł zamieszkujący basistę wczuwał się w ten puls, choć dużo bardziej wolał chaotyczne improwizacje. Na razie wszystko szło zgodnie z planem. Potęgowali zamęt, by nadeszło to, co Chińczycy zwali „muzyką zagłady”. By przybył Wielki Muzyk. Na początku będzie zamieszanie wywołane grą The Towers of Fools... Unoszę się ponad kłębowiskiem światów: Całe gałęzie, kiście rzeczywistości. Abstrakcja procesów historycznych obrastająca w ciało i krew, konkretyzująca się w milionach postaci i wydarzeń. Kryteriów podziału jest niemal nieskończenie wiele, jednak tylko niektóre mają doniosłą rangę. W skali makro jest kilka takich podstaw – wszystkie związane z wektorami ogólnoświatowych trendów. Później następują niższe piętra: subwersje czasoprzestrzeni. Z abstrakcji tych rozważań wyrywa mnie wspomnienie wyspy. Osamotnione wieże -jak ucięte i wkopane w ziemię palce złoczyńców – czekają mojego powrotu. Jestem świadom, że nie mogę zbyt długo przebywać po tej stronie. W nadwarstwach doczesności, u samego pnia alternatyw, dostrzegam ślad. Zakażone światy. Pojąć system, w jaki się układają. Powoli wiążę ze sobą kilka tysięcy rzeczywistości. Zaraz... Ich liczba odpowiada dokładnie liczbie wież na wyspie. Zdumiewające. Jakby Głupiec droczył się ze mną, zostawiając czytelny trop. Drugie spostrzeżenie: nie są to światy równorzędne, gdyż nie stanowią jednakowych odgałęzień. Są wśród nich ontologie zależne, podczepione pod wyższe rzeczywistości. Najłatwiej zlokalizować pierwszy świat, będący bazą wypadową Głupca. Swoiste centrum dowodzenia, z którego wystrzelił nitki do rzeczywistości podporządkowanych, wiążąc subświaty z nadświatem, w którym zamieszkał najpierw. Kolejna cecha inwazji: Głupca interesują tylko czasy z przełomu XX i XXI wieku. Wiem już dużo, prawie wystarczająco dużo... Pozostaje określić rodzaj łączników... Mam... To jak autograf: mnożenie wariantów, kruszenie jedności. W każdym z oplecionych przez Głupca światów znalazła się wymyślona przez niego gra. Oznaczał podbite Ziemie, rozbijając strukturę rzeczywistości. Będę musiał uciąć pierwszą gałąź. Światy podczepione posypią się siłą bezwładności. Zabijając szaleńca w jego przyczółku, skasuję wpływy i wcielenia w rzeczywistościach zainfekowanych grą. Wnikam w interesujący mnie skrawek czasu. Jesienne drzewa, przerzedzone krzewy, mokre ławki wśród kałuż odbijających chmury. Pośrodku wielki budynek z czerwonej cegły. Tutaj się ukrył. Namierzam obiekt, by przejąć postać, która go zgładzi... Berlin Gołąb machał skrzydłami, raniąc małych drapieżców, lecz wróble nie dawały za wygraną. Zręcznie omijając zaostrzone lotki, szarpiąc szponami i dziobami, zmieniały ptaka w zakrwawioną kulę pierza. Krew ciekła wzdłuż dachu Szpitala im. Ofiar Genocydu Atomowego. W końcu gołąb zsunął się do rynny, brudząc deszczówkę piórami i krwią... Ulewa zabębniła o szybę gabinetu. Doktor Fullhunter zaciągnął zgniłozieloną zasłonę. Dwie czterdziestowatowe żarówki dawały równie słabe światło, co mleczy blask za oknem. Szarość niosąca senność. Szarość, w której roztapia się wszystko... Dzwonek telefonu poderwał go z krzesła. Zdrzemnął się? Dziwne... Sen przyszedł nagle, jakby stracił przytomność... Podniósł ebonitową słuchawkę, mruknął: „Uhm”, i rzucił na widełki. Sanitariusze prowadzili Pacjenta. Przez ścianę z dykty słychać było kroki. Ziewając przeciągle, psychiatra zamknął gruby tom z powieścią, którą czytał od dwóch miesięcy. Mervyn Peake Gormenghast, gotycko-groteskowa saga o ludziach równie szalonych jak ci, wśród których pracował. Założył zakładkę na stronie z cytatem: „Nadeszła taka chwila, gdy nienormalne byłoby, gdyby cokolwiek działo się normalnie”. Pomyślał, że to dobry komentarz do obecnych czasów. Wszedł Pacjent prowadzony przez pielęgniarza. Fullhunter miał ręce zajęte tasowaniem plansz. Powoli, leniwie przekładał kartki z różnymi wariantami historii. – Proszę siadać – padło sucho zza biurka. Pielęgniarz wyszedł a chory usiadł i wpatrzył się w dłonie psychiatry. Gdy Fullhunter uniósł wzrok – coś się nie zgadzało. Pacjent miał maślane oczy które nie zdradzały większej inteligencji. Prawdę mówiąc – wyrażały czysty kretynizm. Pewnie przez tę pogodę – pomyślał. – Każdego pozbawia godności”. W szufladzie biurka leżał służbowy pistolet, który dawał doktorowi, być może złudne, poczucie bezpieczeństwa. Zachowań pacjentów nie można było przewidzieć. Choć do tej pory Fullhunter nie musiał stosować ostatecznego środka, miał prawo użyć go w obronie własnej. Pacjent był speszony, kulił się, spuszczał oczy, zagryzał wargi... Coś nie pasowało. – Każda gra ma to do siebie, że się kończy – zaczął doktor, stukając palcem o stertę plansz. – Trzeba tylko wiedzieć, kiedy przestać. Aby zwyciężyć, należy złamać reguły i wyjść z gry. Przebić ścianę labiryntu, do którego nas wpuszczono... – Tak, tak – bąknął niepewnie chory, bawiąc się mankietem kraciastej piżamy. Kamuflaż – zabrzmiała podpowiedz w głowie Fullhuntera. Psychiatra czuł, że jego umysł gdzieś odpływa, wypierany przez czynnik przejmujący myśli... – Jeżeli ktoś prowadzi przeciwko tobie grę, musisz rozpocząć kontrgrę. Podjęcie wojny na warunkach wroga prowadzi do klęski... Pacjent skinął głową niczym lękliwy uczeń potakujący nauczycielowi. A nauczyciel prawił: – Najprostszy sposób walki z szaleństwem to tradycyjne polowanie. Klarowne reguły: kat i ofiara. Nie dać się zwieść, nie wchodzić w świat obłąkanego, lecz zniszczyć go z zewnątrz... Wiedział, że nastąpiło ostateczne odkrycie kart. Czekał na reakcję Pacjenta. – Tak, ma pan rację doktorze, to bardzo mądre, co pan mówi... – A więc? – Ja bardzo liczę na pana doświadczenie – jąkał się mężczyzna. – Wiem, że mogę wyzdrowieć, i jak pan mówi, wrócić do normalności. Jestem niczym zbłąkana owca... Usta psychiatry wykrzywiły się w wyrazie pogardy: – Nie jestem pasterzem, który szuka zagubionej owcy. Jestem mścicielem ścigającym zbrodniarza, aby chronić świat przed jego czynami. Zapamiętaj to... Pacjent znieruchomiał. Widząc to, psychiatra dodał z kwaśnym uśmiechem, kreśląc coś mazakiem na kartce: – Tak naprawdę, moje nazwisko brzmi inaczej. I uniósł kartkę, na której widniało: „DR FOOLHUNTER”. – Polujący na głupca? – odczytał z głupim wyrazem twarzy Pacjent, który wydawał się dumny z rozwiązania rebusu. – I kończący polowanie sukcesem. Ręka psychiatry sięgnęła po pistolet. Mężczyzna wytrzeszczył oczy i zamarł w przerażeniu. Lufa była wycelowana prosto w jego czoło. – Panie doktorze... – Nie zwiedziesz mnie – wyszeptał łowca Głupców. I strzelił. Gdy przedzieram się przez zasłonę – w uszach huk wystrzału. W pamięci obraz koziołkującego krzesła. Głupiec spada z przestrzeloną głową, stopiony z meblem w martwą jedność... Wróciłem. Leżą na wyspie, a słony deszcz spływa po rotundach, formując kałuże u ich stóp, jakby niebo płakało pod moją nieobecność. Pusta wieża. Przyczyna pościgu za uciekinierem. Teraz – zwykła ceglana konstrukcja. Zwyczaj nakazuje rozebrać ją i wrzucić gruz do morza. Spokojnie, na wszystko przyjdzie czas. Uspokajam się z wolna. Ważne, że jestem z powrotem. Wstaję na nogi, rozglądając się po murowanym lesie. Coś się nie zgadza. Zamieram w pajęczynie zaskoczenia i strachu... Wygląda to tak, jakby feralna wieża rozniosła chorobę na pozostałe. Gdziekolwiek spojrzę – widzę wypatroszoną z Głupca budowlę. Złudzenie? Wzrok nie kłamie: mury są poranione. Ukośny stygmat biegnie skroś każdej ściany. Chodzę po placu, rejestrując katastrofę. Puste, wszystkie puste... Dotykam chropawych murów, by przekonać się, że to nie złudzenie. Głupcy wydostali się pod moją nieobecność i wniknęli do światów... Wiatr zdaje się przechodzić w obłąkańczy chichot, lecz to pewnie obsesyjne złudzenie. Głupiec zadrwił ze mnie bez tego. Zabiłem niewinnego człowieka, a on przybył na wyspę i uwolnił współwięźniów. Teraz każdy otrzyma po jednym z oznaczonych grą światów. To koniec. Biegnę wśród otwartych pułapek, przepaść coraz bliżej. Pęd wiatru smaga mnie za lekkomyślność. Jeżeli to sen, skok będzie jedyną gwarancją przebudzenia. Z tą naiwną wiarą zdążam na spotkanie skał. Berlin – koda – Doktorze Dummjager, doktorze Dummjager!... Młody lekarz odbywający staż w referacie psychiatrycznym zachodnioberlińskiego więzienia Spandau podniósł wzrok znad kartotek. Stała przed nim roztrzęsiona pielęgniarka, wskazując palcem na komputer. – Czy coś się stało, siostro? – Niech pan szybko włączy serwis internetowy albo przyjdzie do dyżurki posłuchać radia!... – Ale... Kobieta wybiegła z gabinetu, zostawiając uchylone drzwi. Dummjager skrzywił się z irytacją, zaraz jednak usprawiedliwił zachowanie personelu. Może faktycznie coś się stało? Siedząc w sennym gabinecie, był odcięty od informacji. Koniec lata, piękne wrześniowe popołudnie... Wszedł do sieci. Wieść była jak cios obuchem. Atak na terytorium Stanów Zjednoczonych. Po raz pierwszy od japońskich nalotów z II wojny światowej. Dwie srebrzyste wieże WTC płonęły, wygięte i poczerniałe jak zapałki... Świat oszalał – przemknęło doktorowi przez myśl. Firmowy kalendarz na biurku wskazywał datę, która wkrótce miała wpisać się w zbiorową pamięć ogniem i krwią: September, 11, 2001. Lekarz patrzył tępo w ekran. Czy to zawsze musi być wrzesień? Wstał, by przejść do dyżurki. Ze zdenerwowania zahaczył o teczki, rozsypując stos kartotek... Na grubym dywanie wylądowała ręcznie zapisana kartka. Stanowiła załącznik do diagnozy nowego pacjenta. Zapis konfabulacji, które więzień przelewał na papier miękkim ołówkiem, wykonanym z tworzywa uniemożliwiającego samookaleczenie. Dummjager wkrótce miał zająć się tym przypadkiem. Schylił się po kartkę i przeczytał początek: Jestem strażnikiem i konserwatorem opuszczonego placu, nieregularnej powierzchni otoczonej resztkami czerwonego muru, porośniętego przez mchy i paprocie. Dalej są tylko skały... Nad całością widniał tytuł: Die Narrentürme. Po chwili wahania psychiatra pozbierał rozsypaną kartotekę. Następnie wyszedł z gabinetu, zostawiając uchylone drzwi.