CICHE WODY. Powieść współczesna przez J. I. Kraszewskiego Tom III. Wilno. Nakładem i drukiem Józefa Zawadzkiego. 1881. ????????? ????????. -10 ????? 1881 ?. ??????. ??????.. ?? ????????i? ?. ?. ????? ??????????. (???????? ?????????, ? 149). CICHE WODY. Nie było nieszczęśliwszego człowieka wówczas na warszawskim bruku, nad pułkownika Leliwę. Wszystkie domy i rodziny, których był najlepszym i najwierniejszym przyjacielem, nagle z horyzontu zniknęły, wszystkie nici intryg rozlicznych, które on tak lubił ścigać ciekawemi oczyma, zasunęły mu się ciemnościami; miasto opustoszało; z dniem nie wiedzieć było co robić, wieczór musiał w resursie przepędzać; życie stawało się ciężarem; starość, której tak umiał się bronić, nagle czuć się dawała ze wszystkiemi dolęgliwościami, zwykle czynnem życiem przezwyciężanemi. Stary sługa wzdychał widząc go zmienionym, i co się tylko trafiało w chwilach ostatecznego zwątpienia, biorącym się do – książki. Był to symptom zawsze fatalny. Pułkownik naziewawszy się długo, napatrzywszy się przez okno na pustą ulicę, siadał zwrócony tyłem do okna i próbował czytać. Natychmiast prawie oczy mu się kleić zaczynały, a że snu we dnie nie znosił, bo mu nocny odbierał, rzucał więc książkę i chodził po pokojach, wzdychając nad dolą, która jego szczęście od drugich zawisłem czyniła. Niegdyś myśliwy, Leliwa się czasem brał do swych przyborów strzeleckich i ruszał na polowanie, ale – cóż? Myśliwstwo, które dawniej szło tak dobrze, że się niem mógł pochwalić, które go niezmiernie bawiło i dawało zdrowie, teraz (wina złych czasów)! nie wiodło się prawie zawsze, nudziło, niecierpliwiło i z niego przynosił Leliwa łamanie w kościach nieznośne. Wyjazd księztwa Adamowstwa już mu był przykry; po nim zaraz dowiedział się o wyborze w drogę hr. Laury z synem, w towarzystwie hr. Zdzisławowej, i jej męża. Wkrótce za nimi znikła hr. Julia, co było przewidzianem. Z hr. Ludwikiem choć się spotykali, nie sympatyzowali nigdy, i ten, choć w mieście pozostał czas jakiś, pułkownik z niego żadnej nie miał pociechy. Oba na siebie wymyślali. – Parazyta! mówił z lekceważeniem hrabia Ludwik. – Stary bałamut! szemrał Leliwa – egoista! śmieszny galant stary!... Jednego z tych dni niezajętych niczem, pułkownik idąc ulicą, wolnym krokiem, bez celu, zapomnianego i dawno niewidzianego spotkał p. Adolfa, który mu się z dala ukłonił. Stanął, chwila rozmowy, choćby już z tak podrzędnym człeczkiem, była nie do odrzucenia. Uderzyła go wielka zmiana w dawniej elegancko i paniczykowato wyglądającym młodzieńcu. Wiedział, że się ożenił; przypomniał sobie, iż go niegdyś do hr. Julii wprowadzał, gdzie go miano użyć do jakiejś sprawy, spróbowano i jako narzędzia niedogodnego pozbyto się grzecznie. Od czasu jak p. Adolfa siostra i dom hr. Laury odepchnął, znikł był prawie z oczu pułkownika; zasłyszał coś o nim – wiedział mało. Z pozoru widać było zaraz, że mu się nieosobliwie dziać musiało. Ubranie miał zaniedbane, a twarz zdawała się częstszego użycia pocieszających spirytuozów dowodzić. Właśnie był pod wpływem, takiego sztucznego rozbudzenia, gdy pułkownik go spotkał w ulicy. – Cóż to się z waćpanem dzieje? odezwał się – ani widać go było, ani słychać! Z pozoru sądząc, wyszedłeś na jakiegoś desperata? Adolf się skłonił od niechcenia, i minę zrobił lekceważącą, jakby świat cały wyzywał. – Jakże inaczej miało być! – odparł. Z łaski niewdzięcznej familijki. musiał człek stać się ot – jak pan widzi... desperatem!... Uczciwym ludziom, idącym prostą drogą, nigdy się nie dzieje inaczej! Póki jesteś potrzebny, to cię wyzyskują; potem kolanem – i – bywaj zdrów... Kuzynka hrabina Laura, jej godny synek, wreszcie i kochana siostrzyczka – ot jak mnie wykierowali. Ani znać, ani wiedzieć o mnie nie chcą!... Ale ja im – da Pan Bóg doczekać, przypomnę się! przypomnę! Rozśmiał się dziko p. Adolf, wkładając ręce w kieszenie. – Wszakżeś się waćpan ożenił? zapytał Leliwa, dla którego ten zwrot rozmowy był dosyć nieprzyjemny. Znosił przekąsy, alluzye, ale otwartego napastowania na ludzi, których szanował – nie cierpiał; bo ani się oburzać przeciw nim nie było mu miło, ani potakiwać przyzwoita. Na zapytanie o ożenienie, Adolf usta wykrzywił. – Już komu się szczęści, proszę pułkownika, jak mnie, to we wszystkiem... rzekł szydersko. Tę babę kochałem gdy była panną, była nadzwyczaj pociągająca – licho wie czem, bo nie bardzo ładna! Poszła była za mąż, chciałem przystać za przyjaciela domu – nie dała mi przystępu. Owdowiała, nie było sposobu... no, i na złość familii ożeniłem się z nią Teraz mi życie tak zatruła... Splunął pan Adolf, ale, jak się zdawało, nie po tej truciznie, tylko po wódce, którą mocno od niego czuć było. Leliwa stał i patrzał niemal z politowaniem. – Jużem się kochanej familijce, dodał wpół sam do siebie pan Adolf – dobrze raz przysłużył; a poczekawszy – nieskończone to jeszcze – potrafię lepiej!! Pan pułkownik wie, że tę sławną ucieczkę księżniczki Marty, to ja arranżowałem. Słowo daję! bezemnieby nic nie było... Rozśmiał się mściwie. – Wątpię, żeby to pan pułkownik wiedział, że ja miałem z nimi także od żony dać drapaka... Wszystko się o to rozbiło, że zazdrośnica wyszpiegowała mnie na schadzkach z ładną dziewczynką, której chciałem towarzyszyć... Zdrajczyni zamknęła mnie na klucz i chciała zaraz dać znać do pałacu o ucieczce projektowanej, tymczasem nie wpuścili jej – księżniczka dmuchnęła z moją Józia, a ja na lodzie osiadłem... Pułkownik krzywił się. – Od tej pory mogę powiedzieć, że tak jak nie bywam w domu u żony. Wybieram godziny gdy jej nie ma, aby się przebrać, a nocuję u przyjaciół. Byłem znalazł jakie stałe zajęcie, rzucę babę ze wszystkiem. Niech ją kaci! – Nie godzi się, rzekł surowo pułkownik. – Wiedziała co brała, panie pułkowniku – rzekł z wielkim zapałem p. Adolf, poprawiając kapelusza – Nie taiłem przed nią, że lubię źyć. Kawaler, skolligowany pięknie, chłopak młody i przystojny, żeniłem się z wdową; samo przez. się rozumiały się kompensaty... A ta mnie chce w łyka wziąć, i barszczykiem postnym w piątek zbywa, z dodatkiem śledzia... i chce, żebym dla niej się zrzekł całego rodzaju niewieściego! Nie! co za nadto, to za nadto!! Mówił to z takiem przekonaniem o swem dobrem prawie, iż Leliwa uśmiechnąć się musiał. Pan Adolf był w sztosie gawędzenia, bo, niedoczekawszy się rychło odpowiedzi, ciągnął dalej. – Koniu nie idzie to nie idzie. Siostra i ja, rodzeni, dalipan ona nie więcej nademnie warta... tyle tylko, że umiała się ułożyć, zaczaić, minkę stroić, starej się przylizać – ona teraz pani hrabina, a ja bruki zbijam, i wszyscy się mnie wyparli! Tu dodał znowu z najmocniejszym przekonaniem: – Tak to się dzieje tym, co chcą, iść prostą, drogą, i kłamstwem się brzydzą,!... Cierpliwości! dodał spluwając powtóre – ja jeszcze mojej roli nie dokończyłem, a ta siostrunia hrabina – ho! ho! da się im ona we znaki!! Leliwa, którego ta niedyskrecya po likierze żywo zajęła, zbliżył się do niego. – W jaki sposób? co? jak myślisz? zapytał. – Familijne tajemnice zachowywało się, dopóki do familii należałem; teraz... hen! co mi tam! Ja pułkownikowi wszystko wyśpiewam... co mam taić?... Leliwa, ponieważ długo stali w ulicy, szepnął mu: – Chodź na śniadanie. – Dalipan, zda się, bo jestem prawie na czczo – rozśmiał się p. Adolf - Weszli do najpierwszej średniej garkuchni na drodze i zajęli pokoik osobny. Pan Adolf objawił życzenie rozpoczęcia od kieliszka wódki. – Anielka moja – odezwał się siadłszy na kanapie – to jest mało powiedzieć Machiawel w spódnicy; to – choć rodzona siostra, ale drugi dyabeł... Jeszcze to było w pałkach, a już Lamberta, niewinnego chłopca, tak zbałamuciła, że gdyby nie jakiś przypadek – byłby się musiał z nią ożenić... – Co pleciesz! Hrabia Lambert na nią nigdy ani spojrzał! wtrącił Leliwa. – Później, ale co wprzódy było, to ja wiem! rozśmiał się Adolf. Stara hrabina tak jej wierzyła, tak ją kochała, że nawet najmniejszego nie miała podejrzenia, i nie ma go do dziś dnia. Umiała się przed nią tak układać... A toż nie sztuka, że hrabiego Zdzisława, który sobie żarty z nią chciał stroić, doprowadziła do tego, iż się żenić musiał. Ale tu ja dodać mogę, żem się też do tego przyczynił, choć tego nie przyznaje i najczarniejszą mi się niewdzięcznością wypłacjła... Coby było, gdyby księżniczka nie uciekła – nie wiem. Byłaby pewnie tak kierowała siostrunia, aby ich pożycie struć; ale tu jej dyabeł pomógł... i ja!! niechcący! dodał Adolf... Jestem pewien tego co mówię, bo to wiem od domowników, mając tam przyjaciół dosyć. Jak tylko księżniczka uciekła, Anielka wnet zmiarkowała co jej wypada czynić. Więc, w skok do nóg hr. Laury, z obowiązku wdzięczności, z czułości niezmiernej, natychmiast pochwyciła w swoje ręce wszystko, chorą staruszkę, dom, gospodarstwo, a co najlepiej – hr. Lamberta, do którego słodkie oczka po staremu zaczęła robić, wkręciła się do podróży razem... hrabia Zdzisław na wszystko się zgodził, – ale – niechajże się trzyma – bo, że ona Lamberta opanuje i rozmiłuje – gardło daję!! Pułkownikowi wypadało się oburzyć, zawołał więc: – Ale co bo pleciesz! co to za gadaniel I jeszcze na rodzoną siostrę! Zlituj się! – Właśnie panie pułkowniku, że na rodzoną siostrę to mówię, którą znam lepiej niż siebie, możesz mi uwierzyć, że nie bałamucę. Cicha woda! pułkowniku! cicha woda! – Jesteś zły na nią, a to są potwarze! dodał Leliwa. – Zły jestem, ani słowa – rzekł Adolf, biorąc się do przyniesionego bifsztyku, – zły jestem, ale ze mnie złość dobywa prawdę tylko. Przed panem mówię jak przed ojcem, bo pan pierwszy, coś mnie nie odepchnął i jeszcze ot – nakarmił... Niech mi pan wierzy, że tam Anielka nawarzy im piwa... Lamberta ja znam, stateczny bardzo, ale krew w nim gra, nie woda; młoda mężatka, gdy się do niego przysiadzie dobrze ze starej miłości wspomnieniami! ha! ha! W skórze hrabiego Zdzisława nie chciałbym być... Cynizm ten zmieszał nawet starego pułkownika, który tolerował wiele na świecie, ale zawsze wymagając, aby brudne sprawy czysto się przynajmniej ubierały... Kręcił głową,. – Ja panu więcej powiem, dodał Adolf, który raz rozpocząwszy, miary w zwierzeniach się nie miał – pojechała do Włoch hrabianka Eliza, dzisiejsza księżna Adamowa, w której się hr. Lambert kochał szalenie, pojechała może nie bez kozery... Aniela jej nie dopuści!! o! nie! Daremna rzecz: hr. Laurę trzyma teraz w garści, przez nią syna, oprócz tego sama przyhołubi go sobie... Groszabym nie dał, że Zdzisław się rozwiedzie, a Lambert z nią ożeni. – To nigdy w świecie być nie może – przerwał oburzony pułkownik wstając. Choć należysz do familii, nie znasz zasad, którym ona była i jest wierna. Skandalu takiego rozwodu i ożenienia nie dopuszczą! – Więc lepiej,. aby bez rozwodu hrabinę Zdzisławową bałamucił hr. Lambert? odezwał się Adolf. Bo, że ona go do tego doprowadzi – no! gardło daję! powtórzył – gardło daję! Pochmurniawszy, zamilkł Leliwa. Rewelacya ta braterska mocno go obeszła, nierad był jej wierzyć, choć – niestety! dosyć prawdopodobieństwa miała za sobą. Zwrócić chciał rozmowę na inny przedmiot, lecz niełatwo do tego przyszło. Adolf na siostrę wygadywał rzeczy straszliwe, dobył ze swych wspomnień rozmaite jeszcze inne jej sprawy porozpoczynane a niedokonane, które o charakterze jej świadczyły. – A no, dosyć już tego; przerwał mu Leliwa; widzę, żeś bardzo rozżalony na cały świat. Z tego rozpaczliwego usposobienia nic dobrego nie wyrośnie. Słuchaj umie, panie Adolfie: takie życie, jakie teraz prowadzisz, nie zdało się na nic. Trzeba z żoną obmyślić jakiś modus vivendi, do domu powrócić i uregulować się. – Ja już dwa razy próbowałem! odparł Adolf – jak zacznie mi ta jędza do oczu skakać, nie ma sposobu. A ja jej też tego zamknięcia w izbie, na które ludzie patrzali i śmieli się ze mnie, darować nie mogę. – Aleś na nie zasłużył, chcąc od niej uciekać – odparł Leliwa. – To co? wtrącił Adolf – to co? Byłbym wrócił! Dziewczyna ładna, ale płocha, a żonaty drugi raz się żenić przecie nie mogłem. Cóż to było tak strasznego! Rozśmiał się na tę logikę pułkownik. – Kończ śniadanie – rzekł, – ja idę z tobą. Pójdziemy do twojej żony, wyrobię ci amnetyę.. Adolfowi włóczęga się już była sprzykrzyła. Potarł czuprynę. – Chyba przyrzecze, że o tem, co było a nie jest, ani piśnie – zawołał. W takim razie, niech ją, licho! pogodzę się... – Chodźmy – zakończył pułkownik. Rad, że coś mieć będzie do czynienia, Leliwa aż do uliczki, na której stała kamienica pani Adolfowej szybko szedł prowadząc z sobą winowajcę. Tu na rogu, przykazawszy mu czekać, sarn wdrapał się na pierwsze piętro. Na odgłos dzwonka ukazała się sama pani z Basia,. Znała ona trochę pułkownika, a wiele o nim słyszała; zdziwiło ją. przybycie jego. – Poznałaś mnie pani? zapytał. – A tożby też! zaśmiała się Adolfowa. – Zgadujesz pani z czem do niej przychodzę? – Co to, to nie! Wprowadziła go do saloniku, w którym na ziemi zabawki Basi porozstawiane, pokazywały, że obcy go nie nawiedzali. Leliwa siadł na krześle, a jejmość z białemi ząbkami obok niego. – Czy to pani nie smutno żyć tak samej jednej? począł pułkownik. Słyszę, żeś pani męża przepędziła! – Urwis! odparła krótko zarumieniwszy się jejmość. – Myślę, żeś go pani z tej strony znała przed ślubem___ – Pewnie – ze łzami na oczach poczęła Siennicka – alem miała słabość do tego łotra, i myślałam, że się poprawi... – Do poprawy trzeba czasu i cierpliwości – rzekł poważnie pośrednik. – Jużem zwątpiła – dodała Siennicka. Dawno to się ożeniło? Nie powiem, żebym, była tak piękna jak tam inne; aleć niczego jestem, wszyscy to mówią. – O! przerwał pułkownik z galanteryą, buziaczek śliczny... – A ten – nicpoń, już sobie młodszą upatrzywszy, chciał z nią uciekać... – Słabość ludzka – rzekł Leliwa. Jestem pewien, że mniej on winien, niż ta bałamutka, co go potrzebowała i dla tego mu się zalecała. Kto się może oprzeć kobiecie? Zamilkła trochę Siennicka. – Trzeba to puścić w niepamięć, dołożył pułkownik: mężowi przebaczyć – no – i próbować żyć jak należy. Spojrzała na niego bacznie jejmość. – Czy to pan z siebie mówi? czy z niego? czy z kogo? – Od niego przychodzę – zawołał Leliwa: biedaczysko zatęsknił, sumienie go ruszyło. Ofiarowałem mu się za pośrednika; prosi tyl – ko, abyś mu pani oczu nie wypiekała ciągle jego winą.... Łzy się kręciły pod powiekami biednej kobiecie, która gniewała się i już była poruszona. – Co robić, pułkowniku! szepnęła po cichu – jakem sobie posłała, tak spać muszę; niech już będzie co... każecie. Niechaj wraca!! Pułkownik chciał wstać, aby pójść zwiastować zgodę Adolfowi, gdy Siennicka się nagle porwała z kanapki. – No, tak! dodała – niech już będzie co chce – ten raz daruję, nie powiem słowa! Ale jak mi jeszcze coś podobnego spłata, panie pułkowniku, to, jak mnie żywa widzisz, miotła, go za drzwi wygnani, i żeby zdychał u progu, nie puszczę!! Tak energicznie się wyraziwszy, pani Siennicka rozpłakała się na nowo, uściskała Basie, którą łzy matki także do płaczu pobudziły, i czekała na pana Adolfa. Jaką mu naukę moralną, dał Leliwa, nie umiemy powiedzieć; dosyć, że przyszedł nieco pokorny, coś zamruczał witając żonę, ta zmieszawszy się nic mu nie wymawiała, i Leliwa wymknął się, zostawiając ich samych, z pociechą w sercu, iż rodzaj dobrego uczynku spełnił, choć – niewielką miał wiarę w trwanie połatanej zgody. Do pustego wracając domu pułkownik rozmyślał nad tem co słyszał od p. Adolfa. Przepowiednia o hrabinie Zdzisławowej była dla niego rzeczą, nową, prawie nie do wiary... Tam więc nad Arnem, miał się rozwijać dalej dramat rozpoczęty nad brzegami Wisły, splątany z tylu aktorów, prawie niedostrzeżony dla obcy cli oczu, a tak zajmujący rozwiązaniem, którego Leliwa domyślać się nie mógł i nie umiał. Kto tu miał zwyciężyć? czyją ofiarą paść miał zacny lir. Lambert, którego otaczały sieci dokoła, zastawione na jego serce, na jego szczęście? – Gdybym był cokolwiek młodszy, pomyślał pułkownik – dalipan, pojechałbym tam za nimi, aby się z dala przypatrywać ciekawej grze namiętności, obowiązków, zasad i temperamentów! Zbyt jednak łamało go w kościach, a nadto się jakoś przyzwyczaił do regularnego życia, aby dla miłości dramata odbyć tak utrudzającą podróż. Ciekawość nie dawała mu odpoczynku. Kilka dni przetrwawszy tak, przypomniał sobie, że hrabina Julia, która z mężom będąc pod jednym dachem, rzadko kilka słów zamieniła, z podróży pisywała, do niego i długie i czułe listy.... Był to fenomen niewytłómaczony dla pułkownika, – lecz niezaprzeczony. Hrabia Ludwik najmocniej kochał żonę gdy jej nie było, a ona najwięcej się o niego troszczyła; gdy ich seciny mil rozdzielały. Złośliwy dowcipniś jakiś powiadał z tego powodu, że najmniej sobie naówczas zawdzięczając, przez samą, wdzięczność czułość dla siebie okazywali. Hr. Ludwika zastać w domu było rzeczą nie łatwą, Leliwa rzadko bardzo go odwiedzał, poszedł jednak znając godziny, i pochwycił go jeszcze w szlafroku... Dosyć chłodno przywitał go hrabia Ludwik, przy progu już zapowiadając mu, że się zaraz musi ubierać i wychodzić. – Ja hrabiego nie wstrzymani, odparł śmiejąc się Leliwa; przychodzę tylko, jako przyjaciel stary ich domu, dowiedzieć się, czy nie miałeś listów od hrabiny i księżny?... – Jakże nie!! zawołał hrabia – Julia pisała już pięć razy, ostatni list na biurku leży, nie ma w nim sekretów, możesz go sobie przeczytać; od Elizy jest jeden tylko... i ten ci mogę pokazać... Siadaj, weź cygaro, czytaj a ja pójdę się ubierać, bo mi okrutnie pilno... Pierwszy list hrabiny Julii, datowany był z Florencyi, z jakiegoś Palazzo na jakiejś Via... której nazwiska nie mógł wydecyfrować pułkownik. Donosiła swojemu. „cher Louis” że gorąco okropne w mieście, pustki straszne, nudy zabijające..... Opisawszy swe mieszkanie, dodawała, że cała kolonia polska, zaledwie tu przybywszy, już cienia i chłodu gdzieindziej szuka i ma się do jesieni rozpierzchnąć na różne Włoch strony. „Hr. Laura z całym swym dworem – pisała Julia – zajęła dom najęty pod Cascinami. Siedzą zamknięci i tak odcięci od świata całego, że ani ich kto, ani oni kogo widują. Nawet przechadzki swe w cieniach ogrodu tak jakoś urządzać umieją, że się ich nie spotyka. Nieodstępną, przy hrabinie Laurze i jej synu jest pani Aniela, która tam, jak widać, fait la pluie et le beau temps. Hrabia Zdzisław jest tem do najwyższego stopnia rozdrażniony, zmęczony, mogę powiedzieć egzasperowany... Wielka jego miłość dla żony, która nigdy niczem innem nie była tylko kaprysem pieszczonego dziecka, które chce ugryźć kwaśne jabłko (pułkownik uśmiechnął się czytając te słowa) – zaczyna, jak mi się zdaje, ostygać. Mówił mi niedawno, że mając, wszystkie niedogodności małżeństwa, a nie znając przyjemności jego, sam nie wie już jak ma radzić sobie. Lękam się, aby nie postawił ultimatum á la Menschikoff (sic), i nie ściągnął na siebie jakiej nieprzyjemnej katastrofy. My, ciągnęła dalej pisząca, my, cośmy znali tę cichą, przesuwającą się niepostrzeżenie po salonie hr. Laury, bladą ze spuszczonemi oczkami panienkę, na którą mało kto spojrzał, nie możemy dziś się wydziwić metamorfozie. To stworzenie tak nic nieznaczące, panuje dziś nad energiczną niegdyś, a teraz nieszczęściem złamaną Laurą, nad poważnym i surowym Lambertem. „ W dalszym ciągu listu unosiła się hrabina Julia nad pożyciem swej córki z księciem Adamem, i pisała: „Zawsze miałam Elizę za jedną z tych istot wybranych, które z każdego położenia potrafią, wyjść zwycięzko; dziś nie mani słów na jej uwielbienie. Nie mogę zaprzeczyć, że książę Adam jest „dobrocią samą, „że mąż z niego idealny (wyjmując ciebie cher Louis, bo drogiego takiego nie ma na świecie) – lecz Eliza! Eliza, która wyszła za niego nie kochając go, bo z tego nie robiła sekretu, jak umie go uczynić szczęśliwym, jak go prowadzi, co za takt, co za jednostajność humoru, jak ona rośnie w oczach wszystkich! co to za kobieta! „Dom ich najprzyjemniejszy, w świecie, bez pedanteryi, bez śmiesznego purytanizmu, a tak dystyngowany! Jak ona robi honory!! Była piękną, teraz, powiadam ci, wypiękniała jeszcze; do jej wesołości i dowcipu przyłączył się cień melancholii, który ją czyni tak interesującą.! każdy odgaduje, że szczęśliwą, nie jest – budzi to niezmierną sympatyę, wszyscy ją wielbią, a ona – grzeczna dla wszystkich, ale nawet najmniejszej fantazyjki, zalotności... Mąż nie potrzebuje być zazdrosnym, ale też i nie jest. Wiedząc co się w jej sercu dzieje, napomknęłam, żeby się pozbyła tej pruderyi przesadzonej, niepotrzebnej, która ją pozbawia najniewinniejszych życia przyjemności. Chciałam sama skłonić ją, aby się zbliżyła do tego kogoś... rozumiesz mnie. Potrzęsła główką. Z daleka zaledwie go widuje. Jeśli się nie mylę, raz czy dwa spotkali się na przechadzce w Cascine – bardzo mogła się tak urządzić, aby się widywali częściej – ale widzę, że i tego zaniedbała. Z drugiej strony musi być też śmieszna obawa, aby zbytnia się namiętność nie rozwinęła... Domyślam się, że Zdzisławowa wpływa na to, aby stosunków nie dać zawiązać. Dla czego? dotąd zrozumieć nie mogę, bo nie supponuję, ażeby.... sama rachowała na niego... Dowiaduję się w tej chwili, że hr. Laurze nie służy tu powietrze, i że zapewne do jesieni pojadą się schronić do Castellamare. Ja nie wiem co zrobię z sobą; ale w istocie powietrze nieznośne... Eliza mi powiada, zechce pojechać do Rzymu. „List księżny do ojca był zupełnie w innym rodzaju. Nie uwierzysz, pisała, jak mnie ta podróż ze wszech miar szczęśliwą, czyni. Najprzód ten urok nowego kraju, który porywa i odrywa od ciążących często nawet w miodowych miesiącach myśli, działa dobroczynnie, przynosi zapomnienie jednych rzeczy, nudnych, a niby przypomina coś, co cię chyba na innym świecie widziało. Mnie się ciągle zdaje, żem ja gdzieś przed kolebką znała ten kraj gór różowych i liliowych, to morze szafirowe, i te lasy kasztanów i dębów zielonych wiecznie. Na takiem tle prześlicznem chciałoby się figurować jako sztafaż – szczęśliwy!! Wszystko mi się podobało po drodze i tutaj. Gorąco znoszę, choć mnie ciągle straszą przepaleniem głowy. Odpowiadam, że już była przepalona dawno! Prawda? Mówiliście zawsze, że mi się w niej pali! Florencya śliczna, ale to jest wielka stolica, która się stała małem miasteczkiem. Życie nowe mieści się w niej jak może w starych pałacach, do innego stworzonych. Ludzie się wydają w nich tacy maleńcy! Ja, chodzę po tych salonach upokorzona, chciałabym mieć choć łokieć więcej wzrostu... Mój mąż, który ma talent zachwycać się tem co mnie bawi, choć oblewa się potem i wypija wiadra limonady – jest zupełnie szczęśliwy. Towarzystwo nasze... z Warszawy, które nas tu napędziło, dla nas i w ogóle dla ludzi mało dostępne. Pojmuję to, że pewna duma, ran i blizn odsłaniać nie dozwala... Zal mi ich serdecznie, lecz z pociechą” nawet z roztargnieniem, jak z jałmużną, zbliżyć się do nich nie można – boby ich nie przyjęli. Hr. Laury nie widziałam; mówią” że osłabiona jest jeszcze i wielce złamana... Przejeżdżając przez Wenecyę, mieliśmy niespodziankę. Na placu Ś-go Marka spotkałam księżniczkę Martę uwieszoną na ręku pięknego bruneta, który wesoło bardzo zabawiał ją. Na niej też wcale nie było znać, że tak straszne salto mortale przebyła. Byłabym jej nie poznała, tak wyglądała trzpiotowato, tak dziwacznie była strojna; ale ona zobaczywszy mnie, cofnęła się z krzykiem. Cavaliere spojrzał na nas groźno, i ruszyli co żywiej do gondoli około hotelu Luna, aby się już z nami nie spotkać... Słyszałam przypadkiem, że stary książę miał przybyć nazajutrz z papierami, i że ta miłość romansowa miała się uwieńczyć ślubem. Panu młodemu pierwszego spotkania się z księciem Ignacym nie zazdroszczę. Z mężem moim zapewne pojedziemy przed jesienią trochę Włochy zobaczyć ku południowi. Nie wiem jeszcze jak, gdzie, dokąd? On mi nie narzuca swoich myśli, a ja mam to złe nawyknienie, że czekam na jakiś instykt, który mi powie: – Jedź tam! Dobrze to mieć takiego posłusznego męża.” Pułkownik tak się wczytał w te listy, że nie postrzegł, jak hrabia Ludwik ubrany, z kapeluszem w ręku, stanął za nim naciągając rękawiczki. Dopiero silny zapach perfum, których stary elegant obficie używał, rozbudził Leli we. – Prawda? jak są listy zajmujące! odezwał się hr. Ludwik – a powiem ci rzecz. szczególną. Julia narzeka i kwasi się, Eliza chwali się szczęściem; na mnie zaś z dwóch pism, list córki daleko smutniejsze zrobił wrażenie. Ten poczciwy książę Adam!! Hrabia Ludwik nie dokończył, Leliwa wstał z krzesła. Wyszli razem. Jak potem pułkownik przeżyć potrafił lato i znaczną część jesieni, aż do pory, w której miasto się cokolwiek znowu zaludniać zaczęło, i zaczynał kaszleć, to widzieli wszyscy. Narzekał bardzo, że mu brakło tych domów, które on nazywał oazami na pustyni... Jednego ranku pięknego i dosyć ciepłego jeszcze, z szyją, obwiązaną szaleni, wyszedł na przechadzkę, bo wierzył w moc świeżego powietrza; szedł zadumany, oczyma rzucając na wszystkie strony, a nie widząc nic, gdy nagle stanął jakby go coś nadzwyczajnego do ziemi przykuło. Rękę przyłożył do czoła, i przypatrywał się, oczom nie wierząc. – Co to jest? hrabia Zdzisław? To być nie może! mówił sam do siebie... W tej samej chwili usłyszał głośne pozdrowienie. – Pułkowniku! servitore! – Na Boga! Cóż tu hrabia robisz? Niedawno miałem przyjemność spotkać się z hr. Stanisławem, nic mi nie mówił o powrocie. – Stało się to niespodzianie, odparł trochę zakłopotany Zdziś. Pułkownik przypatrywał mu się. Miał minę znudzoną, był opalony mocno, czoło mu się fałdowało, trudno w nim się było domyślić młodego szczęśliwego małżonka. – Ja cię, kochany hrabio nie puszczę – odezwał się spragniony wiadomości Leliwa, chwytając go pod rękę. Mam to szczęście być starym przyjacielem waszego domu; spodziewam się, że mi wytłómaczysz. – Ale ja z niczego w świecie nigdy żadnych sekretów nie robię, odparł Zdzisław. Najprzód to się na nic nie zdało, ludzie się zawsze dowiedzą wszystkiego; powtóre cela m’emb?te. – Wróciliście państwo oboje? spytał pułkownik. Zdziś się rozśmiał i popatrzał mu w oczy. – Ależ to się nie mówi! zawołał z miną dziwną,. – Jak to? z żoną? Zdzisław ruszył ramionami. – A z żoną! rzekł – nie – żona, czy też... nie wiem jak ją nazywać mam, jedzie – przyjedzie zapewne... Pułkownik się dopiero domyślił. – Czy hrabina Julia wróciła także? Zdzisław spojrzał w drugą stronę. – Nie wiem, odparł z przyciskiem. Szli dalej. – A pani Zdzisławowa? począł pytać ciekawy. – Jest to historya, której opowiadanie mnie nudzi, ale rad nie rad, rzekł Zdziś, muszę ją dla pułkownika przedsięwziąć, abyś wiedział co mówić drugim. Zrobiłem głupstwo żeniąc się. Tak jest – mówił młodzieniec – fantazya była ryzykowna... Nie znałem tej kobiety, wydała mi się taką czułą dla mnie, a to jest najzimniejsza istota w świecie. Bardzo mnie to cie – szy, że jest tak najdzwyczajnie cnotliwa, wdzięczna, przywiązana do swej przybranej matki, ale mnie wykwitowała zupełnie... musiałem głód zaspakajać okruszynami... Więc, jak się wyraża hrabina Julia, une personne de beaucoup d’esprit, byłem zmuszony postawić ultimatum. Kto nie jest ze mną, ten przeciw mnie – albo jechać z mężem, albo – que diantre! dać mu za wygraną.... – No, i cóż? zapytał pułkownik; cóż się stało? – Stało się, że mi moja pani oświadczyła, iż absolutnie hr. Laury porzucić nie może. Na to ja odrzekłem: – Zatem? A ona mi: – Uczynisz hrabia co uznasz za właściwe. – I wyszła. Ja zaś za właściwe uznałem zapakować się i powrócić do Warszawy... Voil?! Hrabina Julia – proszę cię nie rób z tego plotek – jechała także; więc się złożyło tak, żeśmy tu prawie razem przybyli. – Ą! odparł Leliwa – a księztwo Adamówstwo? Zdziś popatrzał na pułkownika. – Błądzą, po Włoszech – nie wiem... Domyślam się, że i oni, zostawszy tam sami, szczególniej ona, tak przywiązana do matki... No, nie wiem, powiadam, pewnie wrócą,. Małżeństwo najprzykładniejsze w świecie. Książę Adam, taki, przepraszam, ciamajda, który nie był jej wart... najszczęśliwszy z mężów. Myśleliśmy wszyscy, że ten trzpiot będzie najswawolniejszą kokietką! Gdzie tam poważna pani z niej, i na młodych tak patrzy, jakby dla niej byli wszyscy plewą. Prawda, że choć dobra dla rnęża, ale go traktuje także bardzo z góry, i – czułości żadnej. Biedna hrabina Julia domyśla się, że jest nieszczęśliwą i rozpacza nad tem, – lecz.. niepodobna poradzić nic! – Gdy hrabina Laura powróci, wtrącił pułkownik, spodziewam się, że z nią zgoda też przyjedzie, że państwo się pojednacie... i wszystko będzie skończona. – A! ja nie wiem, odparł Zdziś zimno: zraziła mnie ta kobieta; zdaje mi się, że się rozstaniemy. – Rozwód byłby trudny – dorzucił Leliwa. – Myślisz? odezwał się Zdziś – toby mnie nudziło wielce... – Dostaniecie może państwo seperacyę – rzekł pułkownik. – Ale, tej ja nie potrzebuję dostawać, bo w kilka dni po ślubie już ją miałem – rzekł Zdzisław. Powiem ci, pułkowniku, że ja jej – nie pojmuję! Chodziła ze mną wykradając się przed ślubem potajemnie, okazując mi wielkie przywiązanie; zapaliłem się, myślałem, że miłość znajdę w niej – tę o jakiej marzyłem – a znalazłem mróz, lód, chłód, obojętność – bez litości. Cała jej czułość dla tych hrabiów, nad którymi ja się wielce lituję, ubolewam, ale nie widzę racyi, ażebym im moje szczęście poświęcał. Tymczasem hrabina Laura potrzebuje ciągłej opieki, ani przewidzieć kiedy będzie zdrowa, a hrabia Lambert, chevalier de la triste figure, podobno też popadł w melancholię i żenić się nie myśli. Nad obojgiem potrzeba opieki, a opiekunką moja żona. Niechże sobie im służy – ja kwituję. – Mój hrabio, rzekł cicho Leliwa, zatrzymując się nieco – a cóż powie świat? co powie świat, gdy porzucisz żonę tak godną szacunku za swe poświęcenie? – Świat odparł Zdziś – ale ja mu pozwolę mówić co zechce, byłem był wolny! Mieli się żegnać już, gdy Zdzisław zapytał: – Dokąd idziesz? – Jak naturalnie powitać hrabinę Julię. Zdziś się namyślał trochę. – No – to i ja z tobą!Żywszym krokiem ruszył się Leliwa – i zajaśniała mu stara twarz, gdy się znowu znalazł w tym saloniku, w którym mu było tak swobodnie zawsze i tak domowo. Królowała w nim już odmłodzona, ożywiona, wesoła gospodyni, której na ten raz hrabia Ludwik dotrzymywał placu... Dwóch młodych panów także już pośpieszyło przybyłą, powitać. Gdy zobaczyła wchodzącego Zdzisława, trochę odwróciła twarz, udając, że go nie postrzegła od razu. Hrabia za to witał go z czułością, niezmierną i ściskał serdecznie. – A! ślicznieś zrobił wyprzedzając żonę i przybywając do nas, bo nam tu ciebie niezmiernie brakło. Pokażę ci mojego araba! Nazywa się Emir; takiego konia jeszcze nie widziano w Warszawie. Hrabina Julia przywitała pułkownika z tak szczerą, radością, iż Leliwa się roztkliwił, całując jej rączki. – Prawda, żeście się mnie tak prędko nie spodziewali z powrotem? odezwała się – alem ja się zatęskniła po Warszawie. Włochy są. dobre na przekąskę; na długo nie mogłabym tam wytrzymać. Wszyscy pytali o księżnę, matka poruszała ramionami, twarz jej stawała się smutną, w słowach była oszczędną mówiąc o niej. – Nie wiem prawdziwie co z sobą zrobi... rzekła – nie była jeszcze pewna. W ogóle ona nie lubi najprzód rozporządzać sobą i być niewolnicą, nawet własnego postanowienia... Poczciwy książę Adam w niczem się jej nie sprzeciwia... Pułkownika zatrzymała hrabina na obiad, en petit comité, potrzebowała się z nim sam na sam rozmówić, a Leliwa miał nie mniejsze pragnienie posłyszeć od niej czego dotąd domyślał się tylko. Hrabia Ludwik poszedł do swego emira, Zdzisław do rodziców. Zostali tedy sami, a hrabina Julia przed tym przyjacielem domu mogła się ze wszystkich swych myśli wyspowiadać, czego od dawna łaknęła. Pod promykiem jakiegoś przemijającego szczęścia, hrabina odzyskała swą dawną żywość, niemal dziecięcą, śmiała się, mówiła grzeczności pułkownikowi, pieściła go niemal. – No, cóż ty mówisz na te wszystkie historye? odezwała się zbliżając do niego przy kawie. Proszę cię, ktoby się tego spodziewał po owej Anieli? tym kopciuszku!... a ktoby był przepowiedział, że Elizą wyjdzie na taką sensantkę? – I że hrabia Zdzisław zrobiwszy jedną niedorzeczność żeniąc się, popełni teraz drugą, chcąc się zaraz rozwodzić, dodał nieostróżnie Leliwa. Oczka hrabiny zajaśniały. – Ale proszęż cię! cóż to bo za życie? dla czego ma się’ męczyć w tych okowach? Pułkownik nie sprzeciwiał się. – Zdaje mi się, że gdy powrócą, dodał, Zdzisław jak był i jest bałamutem, gotów jeszcze swe postanowienie zmienić. Hrabina Julia ruszyła ramionami i pochyliła się ku niemu. – Gdy powrócą! powtórzyła z uśmieszkiem chytrym – i ty w to wierzysz, że oni powracają? Oni będą z pewnością zimowali gdzieś we Włoszech, we Florencyi lub gdzieindziej. Zręczna pani Aniela chciała się pozbyć rnęża, który ją, nudził, może i kogoś więcej, aby w jej karty nie patrzał, i puściła wieść, że powracają,! Elizą dobrze to zrozumiała, i dla tego nie ruszyła się jeszcze z mężem... Leliwa bardzo po cichu szepnął: – Czyż księżna zawsze jeszcze... (tu się namyślił nad wyrażeniem, jakiego miał użyć, mówiąc do matki) – zawsze jeszcze tak się interesuje hr. Lambertem? Julia parsknęła szydersko. – Interesuje! podchwyciła: doskonały jesteś! ale ona się w nim szalenie kocha, ta biedna kobieta; a że i on jest mocno nią zajęty (mam na to dowody), że matka teraz zupełnie obezwładniona, mogłoby to się bardzo seryo skończyć... gdyby nie ta Aniela przeklęta. – Jakim sposobom? rozwodem? zapytał pułkownik. – Ale państwo zapominacie, że czasy, w których rozwody u nas tak bardzo były łatwe, minęły. Gospodyni nie odpowiadała zapatrzona w frenzlę swojej narzutki, którą, w paluszach targała... – Dla znaczniejszych rodzin, i duchowieństwo i Rzym. ma pewne względy, pułkowniku – odezwała się. Rozwód z tym poczciwym księciem dałby się wyjednać. On jest taki dobry, doprawdy, że swoje szczęście dla tej Elizyby poświęcił... ale. daleko do tego... Mam poszlaki, mam pewność, że ta Aniela, sama rachuje na hr. Lamberta. Wszystkich chce od niego oddalić, aby z nudów i z biedy był zmuszony do niej powrócić... bo – o tem i ja wiem, mieli z sobą, jakąś amuretkę, gdy byli jeszcze bardzo młodzi. – Nic seryo być nie mogło! wtrącił pułkownik. Hrabina zakaszlała znacząco. – Mówią, że było bardzo seryo... tylko, szczęściem, nigdy na wierzch nie wyszło – szepnęła. – Jakżeby hrabina Laura nie domyślała się nawet tego? dodał Leliwa. – Zupełnie tak samo jak Martę miała za niewinnego aniołka, a dziś jeszcze panią Zdzisławową ma za ofiarę. Sama jest przezacna, i ślepa, bo nikogo o złe nie posądza. – Więc pani hrabina powiada, że oni nie wracają, do kraju? przerwał Leliwa. – Ale proszę, cię o tem nikomu! nie wydaj mnie z sekretu. Zdzisław porzucił ich w tej nadziei, że jadą... – Udaż się tej pani Anieli śmiały jej plan? zapytał pułkownik. – Nie potrafię być prorokiem – rozśmiała się z przymusem hrabina. Hrabinę Laurę potrafiła sobie nietylko pozyskać, ale nią, owładnęła. Co się tycze Lamberta... w jego charakterze jest jakaś appatya teraz, dozwala z sobą, robić co chcą, żeby się zaś miał zapomnieć tak dalece, by i nad nim zapanowała ta intrygantka – o tem wątpię... Choć wszelkiemi sposobami stara się ona zapobiedz zbliżeniu się jego do Elizy, dosyć, by ją, z daleka zobaczył, przemówił do niej dwa słowa, a dawna miłość dla niej powraca... A! mój pułkowniku – dodała z naiwnością płochej kobiety, nawykłej do ulegania kaprysom nie serca, ale fantazyi zmysłów – mój pułkowniku! co to za szkoda, że Eliza jest tak spartańsko cnotliwa!! Ręką zamknęła sobie usta i poprawiła się. – Co też ja plotę! Długo jeszcze trwała rozmowa z przyjacielem domu, który to z niej wyniósł najbardziej dla siebie zajmującego, że hr. Laura pozosta – nie we Włoszech, a prawdopodobnie i księztwo Adamowstwo, których dom na zimę był mu bardzo potrzebny. W mieście tymczasem wierzono w powrót hrabiny Laury z synem, i panie starsze już zawczasu dziedzica wielkich dóbr i imienia swatały, bo nie mogły przypuścić, aby miał bezżenność ślubować dla tego, iż raz został w najniegodniejszy sposób oszukany. Hrabina Julia pytającym odpowiadała ogólnikami, dając także do zrozumienia, iż się powrotu spodziewa. Zdzisław czekał żony codzień prawie, z coraz mocniejszem postanowieniem powtórzenia jej ultimatum. Tymczasem wrócił do kawalerskich swych obyczajów, i używał swobody po dawnemu, to jest nudząc się nią i napróżno wymyślając sobie rozrywki. Hrabina Julia także napróżno go bawić usiłowała, przychodził posłuszny codzień, siadywał godzinami, lecz i to go męczyło. Nikt bardziej oburzonym nie był na panią Anielę nad starą hrabinę Stanisławową. Ta przebaczyć jej nie mogła, że sie na jej synu nie poznała, i tak mało ceniła wielkie szczęście, które ją spotkało. Bardzo religijna pani, nie była za rozwodem, lecz niemal przypuszczała już jego konieczność. Zdzisław mówił o nim otwarcie i z cynizmem naiwnym. – Prędzej, później zawsze się na tem skonczyćby musiało, bo to, jak się coraz bardziej przekonywam, nie była miłość żadna, ale fantazya i zniecierpliwienie. Więc niech tylko wrócą” a natychmiast rozpocznę kroki stanowcze... Tymczasem zima się zbliżała, a obiecanych z powrotem nie było. Hrabina Julia odebrała list od córki, który pułkownikowi dała do czytania wzywając w pomoc jego przenikliwość, bo sama się z niego nic domyślić nie umiała. Księżna pisała do niej: „Nic jeszcze mamie powiedzieć nie umiem, czy powracamy, czy tu zimujemy. Książę (tak zwała męża dotąd) jest zawsze najlepszym z mężów, tak, że mnie tą dobrocią czasem niecierpliwi, bo się nadto mnie poddaje, a ja często chciałabym mieć cudzą wolę nad sobą, nie wiedząc co robić z własną. Przychodzą mi fantazye siedzenia, to znowu wyjazdu, ucieczki... Czasem gdy przez dwa dni deszcz pada, a ja z okna patrzę na żółte i mętne Arno, na Włochów pootulanych w wytarte płaszczyki, na wozy o dwóch kołach, smutne jakieś resztki życia wlokących po marmurowych płytach pustych ulic, – ogarnia mnie tęsknota, chciałabym jechać ztąd, tam, do was, gdzie choć śmiać się miałabym z kogo i z czego, a tu, tu mi się tylko chce płakać, nie wiedzieć za co?... Potem słońce błyśnie, oschną ścieżki, wyjdę na Cascine, w duszy mi się rozjaśni, i siedziałabym tu wieki. Lubię patrzeć na te wielkie dęby i te jakieś ogromne, silne drzewa, które włoski bluszcz oplata. To obraz życia wielu, losów wielu. Widziała mama, jak to te pnie ogromne obwija słaby na pozór bluszcz żelaznemi swemi sznurami. Wcisnął się pod opiekuńcze konary, słabą gałązką wspiął się na olbrzyma, i rośnie po cichu, i opasuje go, ciśnie, wysysa, dręczy; zdaje się być najczulszym z przyjaciół, żyćby bez tego drzewa nie mógł, które pod pozorem miłości wycieńcza, nęka, zabija. Schną gałęzie, pień się zielonością okrywa, ale śmierć jest pod nią; ta zieloność wyssana jest z olbrzyma i olbrzym trupem upadnie – a – jak powiedział Fredro gdzieś... bluszcz się będzie zielenił!! Czyż nie ma takich bluszczów żywych na świecie, co po to się wciskają pod dęby, aby im śmierć przyniosły z sobą?? Niech mama nie czeka na mnie – nic nie wiem, nie obiecuję nic. Przylecę może niespodziewana ze łzą na oku, albo ze śmiechem na ustach; może długo na mnie czekać będziecie. Włosi zawsze odpowiadają na trudne pytania: Chi lo sa? Ja sie od Włochów nauczy – łam tej strasznej swym fatalizmem odpowiedzi – powtarzam: Chi lo sa? – Co na to mówisz pułkowniku? pytała hr. Julia. – Bluszcz mi dał do myślenia, rzekł pułkownik. Ślicznie to napisano, ale możnaby posądzić, że gdzieś się nie z zielonym, lecz z blado różowym spotkała... Julia potwierdzająco głową ruszyła – i szybko list schowała do kieszeni. Zima nadeszła, a hr. Laury nie było. Hrabia Zdzisław, jak mówił, odbierał zimne listy od żony, w których o niczem innem nie pisała, oprócz o zdrowiu hr. Laury, zawsze jeszcze lepszego klimatu wymagającem. W jednym z nich mowa była o zamianie Florencyi na Pizę... Gdy się to działo, w Warszawie ukazał się najmniej spodziewany książę Ignacy. Pułkownik, jak wiadomo, przyjaciel domu, pośpieszył do niego. Od owego smutnego wypadku, nie widział biednego ojca, znalazł go zmienionym, zawsze zajętym mnóztwem naukowych marzeń i studyów, ale razem zadumanym boleśnie, pogrążonym w sobie, niespokojnym. Korzystając ze swobody, jaką sobie sam nadawał Leliwa, mieszania się do najtajemniejszych spraw rodzin, pozwolił sobie, za drugiem spotkaniem się z księ – ciem, dotknąć delikatnego bardzo i drażliwego przedmiotu. Wspomniał o pannie Marcie. – Dzięki Bogu, mości książę, że się to jakoś ułożyło dla waszego spokoju i przyszłości tak szczęśliwie. Wypadek był – niestety! – jaki i domy królewskie spotyka. Świadkiem jedna z córek królowej Krystyny. Wyszliście z niego obronną ręką, mogę powiedzieć, zwycięzko. Książę Ignacy mocno zdumiony dotknięciem tej materyi, stał przez moment milczący, szybko otarł łzę z powieki, i idąc za potrzebą serca, począł cicho: – Mój pułkowniku, dziękuję ci za konsolacyę – ale nie wiesz pono... a! mam z tem dużo, dużo zmartwienia... – Mnie się zdawało, że wszystko skończone? dodał Leliwa. – Tak! mój drogi! Marta za niego wyszła, musiała! mówił książe. Pokazuje się jednak, że znajomość z markizem, o której nikt w domu u nas nie wiedział, nikt się jej nie domyślał, oprócz jednej tej Józi, co była przy mojej córce... znajomość tak była pobieżna, tak niedostateczna, że gdy żyć im z sobą przyszło – znieść się nie mogą. Marta jest najnieszczęśliwsza, familia markiza ma być dla niej nieżyczliwą, ona w domu niewolnicą. Wymagania finansowe są nadzwyczajne. Mają pała – ce, ale chleba brak; mają ekwipaż, a na stole pomidory i makaron za całe danie... Leliwa ręce załamał. – Z listów Marty wnoszę, dodał książę, iż będzie zmuszona go porzucić!! – Jak to? po kilku zaledwie miesiącach po-’ życia? Książę głowę na piersi spuścił. – Okupimy się, rzekł – da się to ułożyć bez skandalu. Marta przyjedzie do mnie i zostanie, markizowi pensyę damy. Stary otarł powieki i zakończył zniżonym głosem: – Proszę cię, pułkowniku, nie mów o tem nikomu. Wyspowiadałem ci się mimowolnie. Jestem nieszczęśliwy, kochałem to dziecię, tak pragnąłem jego szczęścia... I znowu głowa opadła mu na piersi. – Nie mówmy już o tem! A! ta poczciwa a niedołężna.. Szordyńska! Znasz ja,? Któż mógł się spodziewać, aby była tak ślepą? Leliwa, choć wiekiem i wypadkami ostygły, nieszczęściem księcia był przygnębiony – zrozumiał ten ból ojcowskiego serca, rozdartego i zakrwawionego... Ścisnęli się za ręce w milczeniu. – Jeżeli markizowa przyjedzie – odezwał się Leliwa – to zapewne na wsi książę z nią zamieszkasz... – Na wsi? to było i mojem życzeniem – rzekł książę z pewnem zakłopotaniem – ale ona nie potrafi wytrwać na wsi, jej potrzeba miasta. Nieszczęśliwa, biedna istota, tak okrutnego doznawszy losu, niechaj ma choć trochę roztargnienia, jakąś rozrywkę... Sądzę, że zamieszkamy w Warszawie. Pułkownik zaprotestował. – Jeżeli ona sama się na to decyduje – odparł książę – jakże ja jej mogę odmówić? Zapewne, pierwsze chwile, będą. trochę ambarasujące i przykre – lecz – świat nasz wyrozumiałym jest, bo sam wyrozumiałości potrzebuje... Rozmowa się na tem skończyła, a Leliwa może pierwszy raz w życiu, nikomu się z niej nie zwierzył i zachował ją przy sobie. Do koła Florencyi góry były śniegiem okryte, niebo powleczone szarą oponą; na krótko czasem wiatr zdzierając ją odsłaniał, słońce błyskało i złociło szereg pałaców stojących wzdłuż Arno, to znów pędziły obłoki, chłodny deszcz smagał przechodniów, a rzeka wzbierająca nagle szumiała groźno, bijąc o tamy i wybrzeża... Ulice były puste. Na północy zima, mroźna, pogodna, choć ostra bywa niemal wesołą; nie ma smutniejszej pory nad zimę w krajach w których jej tyć nie powinno, gdzie ona gościem, najeźdźcą, krótko trwającym, ale dokuczliwym. Nikt nie jest do niej przygotowany, ani mieszkania, ani ludzie... W murach przejmujący chłód wilgotny, w lasach pół zielono, w ogrodach płowo, w duszach senno i drzemiąco... Nie jest to ani zima, ani jesień, ani lato, ani wiosna, ale coś, co ma wszystkich tych pór nieprzyjemności, a żadnej z nich wdzięku. Co chwila wszyscy wyglądają zmiany, dopóki nie wystąpi nagle słońce i nie przyjdzie spieka po zimnie... I miasta włoskie stworzone dla dni słonecznych brzydko się wydają w szarych mgłach i deszczu zimnym; ginie cały ich urok, gdy światło zagaśnie. W takie dni rozpaczliwe pali się ogień na kominie,. i wędrownik otulony dobrze piecze się z jednej strony, marznąc z drugiej. W pałacu pod Cascinami, który zajmowała hrabina Laura, jednego z takich dni zimowych, zasłoniona parawanikiem od ognia, siedziała w szerokiem krześle ta sama staruszka, którąśmy jeszcze silną i wesoło niemal na świat spoglądającą widzieli w początku tej powieści. Lecz jakże była zmieniona! Rok przeżyty uczynił ją, zgrzybiałą, odjął jej siły, zgasił blask oczu, twarz oblókł żółtością chorobliwą, zmarszczkami ją poorał, siwe włosy przerzedził na skroni, ugiął barki... Ręce, które spoczywały z różańcem na kolanach, wychudłe były i drżące. Najmniejszy szelest ją przerażał, silniejsze zadęcie wiatru napełniało trwogą, oglądała się aby nie zostać samą. Rzadko też trafiało się, by ją odstąpiła dawna wychowanka, nieodchodząca prawie od krzesła. Ta także nie do poznania prawie odmieniła się, i jakby siła, która opuściła hrabinę Laurę, wstąpiła w nią, odznaczała sie niebywałą energią i pewnością, siebie. Inna to była kobieta, patrzała śmiało, dumnie, chodziła z pańskim majestatem jakimś i niemal pogardą tego co ją otaczało. Nie widać jednak było, aby z tego stanu swej duszy była szczęśliwszą. W oczach jej coś migało strasznego jak groźba, ruchy były niecierpliwe, gorączkowe, znudzone. Zacięte usta tłumiony gniew zdawały się trzymać w sobie... Niedaleko od staruszki siedząc robiła jakąś siatkę, którą plątała myśląc o czem innem, Wzrok jej zwracał się na staruszkę czasem, to błądził bezmyślnie po wielkiej przyciemnio – nej sali, której gzemsy gdzie niegdzie starą pozłotą, połyskiwały. Za każdym szmerem patrzała na drzwi wchodowe, zdając się im czynić wymówki, że się nie otwierały, że oko w nich nie spotykało czego chciało... Obie kobiety milczały długo... Słychać było szum Arno daleki, bicie deszczu nudnego o szyby i burzliwy wicher trzęsący żaluzyami. W przestankach zegar na kominie stojący żółwiowo wlokące się wyszeptywał sekundy... Westchnienie wyrwało się z piersi staruszki, obróciła głowę ku towarzyszce swej, i zapytała głosem cichym: – Nie wiesz co się z Lambertem dzieje? – Nie wiem. Każe się pani zapytać? – A nie, nie – daj pokój, szepnęła matka; musi być u siebie i czytać; wątpię, ażeby mógł na taką porę wyjść z domu. – Czasem hrabia i w taką nawet porę wychodzi! dodała Aniela. – Do Viesseux, na dzienniki – wytłómaczyła hrabina. Towarzyszka sama do siebie złośliwie się uśmiechnęła. – Niechby zresztą chodził gdzie chce, byle się rozerwał, mówiła dalej matka. Serce mi się kraje widząc go tak smutnym zawsze, zgnębionym, nieinteresującym się niczem, ni – kim... Wytłómaczone to u mnie, bom i stara, i czuję winę moją, ale on – ta ofiara! – Pani się potępia bez litości i niesprawiedliwie – poczęła zimno Aniela. Ja nie wiem kto tu winien więcej. Nie chciałabym poruszać tej smutnej sprawy i przykrych wspomnień, ale ja na to patrzałam. Gdyby nie zajęcie się hrabiego panną Eliza, nie trwoga o to, aby się nie wplątał, a bardziej oplatany nie był – czyżby pani moja szukała z takim pośpiechem, z taką niecierpliwością żony dla syna? Pani była zmuszona chwytać co się nadarzyło... – O! że Eliza przyczyniła się do tego mojego nierozważnego pośpiechu, mówiła hrabina, to pewna – alem ja zawsze winna. Lambert nigdyby się przeciw woli mej nie ożenił, nadto dobrem zawsze był dzieckiem. – Jednak obawa pani aż nadto była usprawiedliwiona, dodała Aniela – i... muszę powiedzieć, usprawiedliwia się do dziś dnia. Staruszka ciekawie spojrzała. Aniela mówiła ciszej: – Nie chciałabym pani trwożyć i niepokoić nadaremnie – ale, do dziś dnia to rzecz nie jest skończona. O! nie! że on ją w sercu nosi – to pewna. – Myślisz? spytała drżącym głosem matka. – Myślę – i może mam na to dowody – ciągnęła Aniela. Jestem pewna, że ona się nie wyrzekła nadziei, że poszła nawet za mąż dla tego tylko, aby być swobodną i natrętną, swą miłością prześladować hrabiego!... O! te kobiety, takie jak ona! Nagle urwała Aniela i chwyciła robotę wpatrując się w nią, pilnie. Hrabina ciągle w nią miała wlepione oczy. – Sama przecie – odezwała się po chwili oczekiwania – mówiłaś mi, że ta miłość już osłabła, że się nie było obawiać o co. – Tak mi się zdawało – z westchnieniem odparła hrabina Zdzisławowa – myliłam się... myliłam! – Maszże dowody, że – że jest inaczej? spytała bojaźliwie hrabina, jakby się odpowiedzi lękała, którą pytaniem wywoływała. Aniela milczała długo rwąc swą robotkę, namyślała się – chwila była stanowcza, słowo należało wyważyć. – Pani wie, poczęła, jak ja do niej i do całej rodziny jestem przywiązana. To mi daje, moge się pochwalić i użalić, smutny dar jasnowidzenia. Czytani w twarzy, przeczuwam myśli. Gdyby nawet faktów nie było... Urwała nagle. – Anielko kochana, dziecię moje – czule odezwała się staruszka, – nie męcz mnie pół – słowami... Mów jasno, mów wszystko... Złe utajone gorsze jest niż to, które się zna. Będę się może więcej obawiała niż jest. Zwlekała znowu pani Zdzisławowa, wreszcie podniosła głowę nagle, spojrzała oczyma gorącemi na staruszkę i rzekła: – Pani wie, że ta zwodnica włóczy się po Włoszech za nami. Znika i wraca, mamy ją ciągle jak groźbę przy sobie. W chwili gdy się jej najmniej spodziewamy, zjawia się jakby urągając naszemu nieszczęściu... jakby wyzywając i kusząc... Hrabina pobladła. – Przecież Lambert się z nią nie widuje – odezwała się; – ile razy spotkał ją, nie taił tego przedemną. Szyderski uśmiech był odpowiedzią milczącą. – Ty coś wiesz? zapytała hrabina. – Nie wiem nic, a zresztą na coby się przydało oskarżenie! przydała Aniela – pani nie może hrabiemu nic powiedzieć, ani go przestrzedz nawet. Staruszka zacięła usta i zamyśliła się. Aniela mówiła coraz żywiej: – Nic nie wiem, ale kiedy widzę, że ona tu jest, siedzi, czyha, kiedy patrzę na twarz hrabiego, na której malują się wrażenia, niepodobna, bym nie przypuszczała, że się widują. – To nie może być! a! nie! zawołała hrabina. Spuściła głowę znowu na robotę pani Zdzisławowa i poszła poprawić na kominku. – Lambertowi mówić, przestrzegać go nie wypada mi – rzekła matka; – lecz gotowabym znowu pojechać do Pizy, do Neapolu, gdziekolwiekbądź. – A któż jej zabroni jechać za nami? odparła Aniela. Me mąż, z którym ona robi co chce, który na wszystko najśmieszniej pozwala, który... Przerwała. – Gdyby w istocie tak było jak mówisz, jaka na to rada? zapytała głosem wylękłym hrabina. Ty wiesz, jaką, ja ufność mam w tobie; jak wierzę w rozum twój i złote serce. – A! pani droga – zawołała Aniela – ja prawdziwie rady nie widzę. Z taką, kobietą, położenie rozpaczliwe... Nie wiem... Powrócić do Warszawy, i tam nas ona znajdzie – choć może nie tak łatwo. Zadumała się matka i wpatrzyła w ogień. – Nie, nie spodziewam się, ażeby Lambert potajemnie się z nią, widywał i żeby stosunek ten był groźny, poczęła. Lamberta znam, nigdy te zasady, w których był wychowany, nie dozwolą mu korzystać ze słabości kobiety zamężnej, wplątać się w bezecną intrygę. Uśmiechnęła się szydersko pani Zdzisiawowa.. – Nie wątpię, że hrabia Lambert nie poróżni małżeństwa; ale ona rachuje na to, że miłość rozżarzy i więzy swe potarga dla niego. – Nie ożeniłby się z rozwódką! przerwała matka. Nigdy! – A jednak sam był zmuszony się rozwieść, wtrąciła Aniela. Nadchodzący hrabia Lambert zmusił do przerwania rozmowy. Matka z daleka zmierzyła go oczyma niespokojnemi, jakby w głąb duszy jego zajrzeć chciała. Aniela nie podniosła nawet oczu. Z jej postawy widać było, że się chciała okazać obojętną lub zagniewaną. Lambert wchodził krokiem powolnym, z twarzą smutną, ale uspokojoną. Wyczytać w niej jakąś skrytą burzę namiętną duszy było niepodobna. Było to oblicze człowieka pogodzonego z życiem nudnem, i dźwigającego swój ciężar cierpliwie. Zbliżył się do matki, pocałował ją w rękę, i rzekł obojętnie: – A! co za dzień szkaradny! nigdy mi zima u nas tak się nie wydawała przykrą jak tutaj. – To prawda, przerwała półgłosem Aniela, kucając wejrzenie przelotne na mówiącego. Są dni okropne, ale byleby słońce zaświeciło troche – można się przechadzać po Cascinach. W słówku tem musiało być ukrytego coś złośliwego: hrabia Lambert zamyślił się nad niem, popatrzał na mówiącą” drgnęły mu ramiona. - – W istocie, potwierdził, uliczki są nawet po deszczu suche, a miło jest, spotkać się tam z tą, wiekuistą zielonością, włoską,. – Z zielonością!! powtórzyła po cichuteńku Aniela, tak jednak, że hrabia Lambert mógł szyderski akcent tych wyrazów pochwycić. Rozmowa na chwilę została znowu przerwana. – Tybyś – zaczęła po namyśle hrabina patrząc na syna, – tybyś nie wiążąc się mojem przymusowem siedzeniem we Florencyi, mógł się trochę rozerwać, robiąc jakie wycieczki. – Mnie to nie nęci! rzekł hrabia Lambert. Aniela choć miała oczy spuszczone na robotę, uśmiechnęła się tak, iż Lambert mógł ruch w jej twarzy pochwycić. Zarumienił się nieco i począł przechadzać po salonie. Po obiedzie hrabina zdrzemnęła się w fotelu, co się jej teraz czasem trafiało; Lambert postrzegłszy to, na palcach się począł wysuwać z salonu, ale w chwili gdy już do pierwszego pokoju zdążał, Aniela jakby z przypadku napędziła go tutaj, i choć powoli zabierała się pominąć. – Co pani dziś ma do mnie? zapytał Lambert, zbliżając się z łagodnym wyrazem twarzy. – Ja? do pana? niby zdumiona, oczy podnosząc i ramiona, przemówiła Aniela. – Ja? Nierozumiem wymówki tej. – Ale ja zrozumiałem złośliwe jakieś ku mnie wymierzone wyrazy. Pani Zdzisławowa ze zdumienia odegranego przeszła powoli w wyraz politowania. – Złośliwe wyrazy z moich ust! czyż to podobna? przebąknęła. – Może z najlepszą intencyą, ale trochę złośliwe, uśmiechnięty smutnie powtórzył Lambert. Niech mi to pani wytłómaczy. Chwila milczenia upłynęła; pani Zdzisławowa oczy czarne podniosła, popatrzała długo, i zamknęła westchnieniem. – Są rzeczy, których jeśli kto sobie sam wytłómaczyć nie umie, nikt mu nie potrafi ich wyłożyć. Gdybyś hrabia mnie lepiej rozumiał, wszystko byłoby dla niego jasnem. Chciała odchodzić, gdy Lambert z lekka pochwycił ją za rękę, której mu nie odbierała. – Pani wiesz, rzekł, jaki mam dla niej szacunek, jaką, wdzięczność za jej poświęcenie dla nas... Wierzę też, iż każde słowo tchnie życzliwością. – Za. którą, hrabia płacisz... największym chłodem.... – Bo jestem zdrętwiały, zamarzły, zlodowaciały, rzekł Lambert: takim robi nieszczęście. – Nie dla wszystkich – odparła z wymówką Aniela. Lambert, jakby wyczerpał to co mógł i powinien był już powiedzieć, a nie chciał dłużej prowadzić rozmowy, rękę, którą trzymał, pocałowawszy z uszanowaniem, pożegnał. Aniela stała jeszcze zarumieniona moment, i wyszła z wielkim pośpiechem. Hrabia pozostał w pokoju, patrząc za nią mglistemi jakiemiś oczyma; spuścił głowę i zwrócił się do swojego pokoju. Po kilku dniach słoty zaświeciło słońce włoskie, powietrze się ociepliło, zaludniły ulice... Hrabina Laura jednak dnia tego nie chciała wyjechać na spacer, i nagliła tylko, a nawet zmusić; chciała Anielę, ażeby ona wyjechała lub wyszła, korzystając z piękney pory... Długo dosyć opierała się temu wierna towarzyszka, naostatek nagle, jakby zmieniwszy zdanie, zgodziła się iść na Cascine, narzuciła szal i wybiegła. Była to godzina, w której zwykle ulubiony ogród florencki jest pusty; po południu dopiero zaczynają napływać ekwipaże, którym chodzi o to, aby się wykwintnością swą mogły pochwalić. Kilka osób pieszych, błądzących pomiędzy drzewami, ledwie się gdzie niegdzie przesuwało. Panią Zdzisławową idącą bardzo szybko można było posądzić, że nie na przechadzkę wyszła, ale za kimś goniła. Rzucała oczyma pokrzyżujących się ścieżkach, szukając kogoś; przyśpieszała kroku, mijała się nawet ze słońcem, którego inni potrzebowali, bo w cieniu chłód był jeszcze zimowy, – gdy z dala spostrzegła wolnym krokiem przechadzającego się mężczyznę. Przyśpieszyła jeszcze kroku. Był to książę Adam, sam jeden, jakby na straży pilnujący uliczki, w której połowie zawrócił się, i ujrzawszy Anielę, z grzecznością wielką, ją pozdrowił. Przybrała twarz wesołą i prawie figlarną, co jej było niezwyczajnem. – Cóż to książę sam? a pani? – Moja żona jest ztąd – niedaleko... odezwał się książę – lubi zwykle chodzić sama, a ja nie chcę jej zawadzać. – A! książę jesteś tak... nie umiem znaleźć wyrazu na oznaczenie jego – dobroci... – Pani dobrodziejko! zamruczał książe. – Nie masz książę nawet tego przymiotu czy wady co wszyscy inni mężczyźni, nic jesteś zazdrosny. – W istocie, bo się to na nic nie zdało – odparł z uśmiechem książę Adam. Aniela założywszy ręce na piersiach, stała przed nim długo, jakby chciała zbadać ten fenomen, tę zagadkę, którą dla niej był książe. – Chyba książe żony nie kochasz, odezwała się, – bo miłość bez zazdrości, rzecz niepojęta. Gdy książę Adam nie odpowiadał, poczęła innym głosem: – Ja dla księcia miałam zawsze żywą, sympatyę. A! było to jeszcze w tych czasach, pamiętasz książę? gdym milcząca podawała panom herbatę, nie śmiejąc podnieść oczu. Książe jeden zmuszałeś mnie czasem do wejrzenia na siebie. – Pani! przerwał kłaniając się i rumieniąc wyzwany’ komplementem. – Tę sympatyę zachowałam do dziś dnia, dodała żywo pani Zdzisławowa. Ona mi podyktuje trochę niedyskretne pytania i rady... Chwila milczenia i namysłu. – Mój książe, – mówiła głosem pieszczonym – czy wiesz o tem, kto się śmiertelnie kochał w jego żonie?... – Wszyscy! rzekł książę Adam spokojnie. – Ale szczególnie? – Nie wiem, chybaby hr. Lambert, dla którego ona ma też sympatyę wielką. – Książę to sympatyą nazywasz? spytała szydersko. – Mogłoby to się może nazwać inaczej, dorzucił książę Adam. Eliza mi z tego nie robiła tajemnicy. – I książę dozwalasz temu uczuciu pod swojem okiem się rozwijać, pobłażliwie, powiedziałabym... no – nie powiem. – Niech pani mówi, ja się nie obrażę, rzekł książę spokojnie. – Niedołężnie! wykrzyknęła Aniela. Zarumienił się książę Adam, i wnet uśmiechnął. – Jestem tak żony mojej pewien, tak o nią, spokojny, odezwał się, iż w niczem swobody jej ukrócać nie widzę potrzeby. – Ale te sympatye rosną, ale one mogą przybrać charakter groźny, ale ludzie patrzą, sądzą i posądzają... – Wie pani, że o ludzi skłonnych do posądzeń, ja się nic a nic nie troszczę – przerwał książę. To dla mnie obojętna! Żony mojej jestem pewien... Słysząc to, uśmiechnęła się i głową dziwnie poruszyła Aniela. – Przeznaczenie! szepnęła z wyrazem miłosierdzia. Stali tak naprzeciwko siebie. – To niepojęte! dodała po chwili. – Mogłoby się to wydawać niepojętem, śmiesznem w każdym innym razie – odezwał się książę, – z każdą inna osobą. Ośmielam się powiedzieć pani w obronie mojej i żony, że pani jej nie znasz. Pospolita kobieta mogłaby być narażona na niebezpieczeństwo; ona – nie. Ona jest istotą wyjątkową – jest... pani, na to nie ma wyrazu... Zbladła pani Zdzisławowa słuchając, i nie mogła już powiedzieć słowa. Niezmiernie zawsze grzeczny książę, widząc ją pomieszaną, wziął ją za rękę i pocałował, jakby chciał przeprosić, iż musiał się jej sprzeciwić. – A! pani! pani nie znasz tej kobiety, która jest samą prawdą, żywą cnotą, aniołem... Z każdego poruszenia serca gotowa się spowiadać, nie ma tajemnic, obwinia siebie, otwiera swą duszę, – jestem w nieprzerwanej ekstazie, napawając się wonią tego rajskiego kwiatu! Aniela chciała parsknąć śmiechem; wstrzymała się. Książę swym zapałem nakazywał szacunek. – A zatem, mości książę, dodała zmuszając się do wesołości – wszystko jest jak najlepiej na tym najlepszym świecie!... Jest to kwiat rajski! Książę się jego wonią napawasz, bo masz do tego prawo, i księciu się już nawet trochę nawykłemu do tej woni głowa zawraca, cóż dopiero innym?... Co za następstwa dla nich? – To już do mnie nie należy! rzekł poważnie książę. Każdy powinien sam czuwać nad bezpieczeństwem własnem... Pani Zdzisławowa otrzymała odpowiedź ostatnią właśnie gdy w rogu uliczki spotkała ubogą dziewczynę sprzedającą, biedne kwiatki zimowe; schyliła się ku niej, pochwyciła bukiecik, zaczęła go wąchać, uśmiechnęła dziwnie, i skinąwszy głową księciu, pożegnała go, nazad śpiesząc do domu. Po odejściu jej, książę dobył cygaro, i obejrzawszy je, zapaliwszy starannie, mierzonym krokiem przechadzał się znowu po tej samej uliczce. Trwało to dobry kwadrans, gdy szybki chód dał się słyszeć za nim: obejrzał się, i uradowany zobaczył Elizę, która z dużym bukietem w ręku śpieszyła za nim. - – Widziałam cię żywo rozmawiającego z tą.... Zdzisławową; nie chciałam przerywać słodkiego t?te ? t?te. Z daleka wyglądało to jakbyście się kłócili. Co to było? – Wiesz, rzekł książę – ona ma taki zwyczaj, lubi się spierać... – O cóż? – A! a! począł książę nie chcąc się wyspowiadać z całej prawdy: żartowała ze mnie” że nie jestem zazdrosny! – Rozumiem! mruknęła Eliza. Wszystko to o tego nieszczęśliwego Lamberta. W istocie, nie ma człowieka, któryby smutniejsze miał przeznaczenie: żona mu uciekła, dawna kochanka go ściga, i ma jeszcze tak natrętną a kompromitującą przyjaciołkę jak ja! – No, tego nieszczęściem nazwać nie może! – Mylisz się: pewna jestem, że go mną w oczach matki prześladują, i choć mi bardzo miło go widzieć, mam ochotę się zebrać na ofiarę wielką, – powrócić do Warszawy... zostawując go ze Zdzisławową, która niebezpieczną nie jest. – Rób jak chcesz! rzekł mąż, całując ją w rękę. – Zobaczymy! dodała zamyślona Eliza – a teraz, daj mi rękę – i do domu!! Wieczorem dnia tego nie było Lamberta; hrabina Laura się tem cieszyła, domyślając się, iż gdzieś znaleźć musiał rozrywkę, zatrzymał się przy jakim ludowym teatrzyku lub zabawił u znajomych. – Ile razy się tu wieczorami z nami i dla nas nudzi, wyrzuca mi to sumienie, mówiła po cichu. Aniela podniosła oczy z roboty i cicho szepnęła: – Byle nie tam był, gdzie... go podobno bardzo ciągną. – Ty bo masz imaginacyę! dodała hrabina; kto inny nie ja jużby cię o zazdrość mógł posądzić. – I nie omyliłby się – żywo wtrąciła rumieniąc się pani Zdzisławowa, – jestem zazdrosna za panią moją, która cierpiąc dla syna,. może wymagać trochę poświęcenia. – Alboż mi nie daje dowodów jego! odparła hrabina – nie bądź dla niego za surową. Całe moje szczęście w tem, abym jego widziała szczęśliwym. Więcej nie pragnę! Przeczucie nie omyliło Pani Anieli. W istocie hr. Lambert zaproszony był do księztwa na herbatę, lecz nie sam, było oprócz tego kilku znajomych miejscowych artystów, kilku cudzoziemców i pań kilka. Mogło się to prawie nazwać wieczorem artystycznym, bo jedna z pań śpiewała, grał jeden z panów, a rozmowa przeważnie się toczyła o sztuce. Hrabia Lambert zdobył się tego dnia na pogodniejszą, twarz, na weselsze usposobienie, ożywił nieco i zapomniał o wszystkiem co mu ciężyło, co go uciskało. Znalazła się chwila, w której umiejąca manewrować zręcznie Eliza, w czasie żywej rozmowy zbliżyła się do hrabiego i uło – żyła sobie z nim t?te ? t?te wśród tego zajętego sobą towarzystwa. Mogli o kilka kroków od gości być sami. – Bardzo mi smutno – odezwała się gospodyni, – że ja hrabiego będę musiała pożegnać. – Jak to? dla czego? zdziwiony przerwał Lambert, – pożegnać? – Zdaje mi się, że potrzeba nam powrócić do Warszawy – mówiła spokojnie. Płakać mi się chce myśląc o tem, bo mi tu dobrze było choć czasem się spotkać z wami, choć czuć, że jesteśmy blizko, choć przelotnie zobaczyć się z daleka... – Cóż jabym powinien powiedzieć o sobie! smutnie rzekł Lambert. Pani masz w młodej sile ducha swego obronę przeciw znużeniu życiem i ludźmi – ja... gdy mi zabraknie sympatycznego jej wzroku, głosu, myśli, zamrę powoli jak ci, co w mróz usypiają chłodem ogarnięci – na wieki. – Ty hrabio! zawołała Eliza – ty! a! nie! Spodziewam się, że masz w sobie tyle ciepła – by te lody otaczające roztopić. Znajdziesz cel dla życia, myśl i natchnienie, które ci nie da odrętwieć? Zresztą możesz na to rachować, że jak z blizka tak z daleka, niewiadoma dusza krewna ulatywać będzie około ciebie... Dusza krewna! powtórzyła śmiejąc się sama ze swego wyrażenia... Nie śmiałam powiedzieć inaczej, nie umiałam wstydliwie się wyrazić, nie mogłam przyznać się do kochającego serca – a – tak jest w istocie! Lambert ujął jej rękę, i puścił ją prędko, spojrzawszy na ciekawe oczy gości, ścigające ich z daleka... – Trzeba mi jechać – dodała Eliza prędko – ta nieszczęśliwa Aniela umrze z zazdrości, a i matce waszej troski przymnażam... Mówią, że gonię, że ścigam, że prześladuję was... I tak jest w istocie – hrabia mi jesteś potrzebny do życia jak powietrze; a w czystą, poczciwą, poetyczną miłość, jaką jest nasza, nikt nie wierzy – Prawda, że ona się w życiu trafia rzadko, i nie pilnowana może zmienić naturę. Dla tego ja jej strzegę, ja ją w powietrzu unoszę... anielską chcę uczynić – i gdy się zbyt staje gorącą a ziemską – uciekam. Zarumieniła się mocno. – A! zostań! zostań! cichym głosem odezwał się Lambert: ja przysięgam na to, że z granic nie wyjdziemy, że poszanuję to uczucie, jakie w sercu noszę; ale – oddalenie właśnie mogłoby je strasznem uczynić... Z blizka my się też dobrze rozumiemy... tak jesteśmy spokojni – tak nam dobrze... z daleka.... Zachmurzył się hrabia. – Powinnabyś mieć litość nademną, kończył. Jestem wydany na łup nieznośnemu prześladowaniu. Ta Aniela, o której mówiłaś – podżega matkę moją, spokoju mi nie daje, nie rozumiem jej, a męczy mnie. – Ja ją rozumiem – uśmiechnęła się Aniela, – jakżeby nie zapragnęła odzyskać skarbu straconego... – Nie miała nigdy tego, co pani tak nazywasz wykwintnie – rzekł hrabia. Wchodzi może w jej rachuby opanowanie człowieka, gdy będzie znękany, gdy zrozpaczony zwątpi o życiu i sobie. W tem się myli, dopóki mam... nie nadzieję, bo tej musiałem się wyrzec, ale choć sen i cień szczęścia... nie zrozpaczę o nich. Męczę się tylko... – Więc – jechać? nie jechać? zapytała księżna – mówmy, roztrząsajmy. W istocie ludzie nie mogli widzieć nas i nie odgadnąć, a odgadłszy serca będą się domyślały tego do czego samiby byli zdolni. Ja niewiele stoję o to, co o mnie powiedzą. Książę się śmieje. Ale dla was, hrabio – to nie może być obojętnem. Jesteście w wyjątkowem położeniu, przedstawiacie swem imieniem i osobą, jedną z najpiękniejszych rodzin naszych, która – czystą i jasną stać powinna... Niczem jest słabostka dla kobiety – ale wy słabości mieć nie powinniście; jesteście potom – kiem tych hetmanów, co krew swą i miłość na ofiarę składać umieli – dając się zabijać na pustynnych polach... – Inne to były czasy – odparł Lambert, – inne znaczenie rodzin i waga ofiary; dziś... – Cieniom przeszłości trzeba się umieć poświęcić – dodała Eliza. Mówię pięknie choć przeciwko sobie; mówię, bo muszę a żółć mi zalewa serce... Prawię wam kazanie ofiarne, a – nie chciałabym może, abyście mnie wzięli za słowo. Musicie mnie kochać po cichu! – Miłość to – rzekł smutnie Lambert – której nic z serca nie wygna – bądźcie pewni – i dla której wyrzekłbym się praw pierworodztwa chętnie, aby módz ją, nosić jawną... – Jechać! potrzeba jechać! po namyśle powtórzyła Eliza – tak, mój hrabio, ja sama trochę się od was potrzebuję oderwać. Te przechadzki w Cascinach nadto mnie rozmarzają, czasem dziki szał porywa, i myślę, we dwoje, zapomniawszy co zostawujemy za nami – uciec gdzie w świat! – Ileż razy jam to powiedział sobie... i zawstydził się – szepnął Lambert., – Nie! nie! toby był egoizm, toby była zdrada przeciw uczuciu samemu. Pokażmyż tym... bydlętom, że można się kochać anielsko!! Kończąc te słowa, z twarzą zarumienioną, dodała. – Jadę! Nie będziemy się żegnali, bo widzieć się musimy, bo spotkać się musimy, bo – inaczej jabym tak was porzucić nie mogła. – Sądzę, dodał Lambert, że po was i my z matką wrócimy też zapewne. Macie słuszność, są obowiązki, są życia cele, trzeba mężnie stawić czoło, powrócić na stanowisko i otrząsnąć się z egoizmu... – Zachowując całą uczucia gorącość – dodała Eliza – o! bo wystygać ja nie pozwalam! – Ani to możliwa – odparł Lambert, – stygnie tylko to co się z czystego płomienia zmienia w węgiel, sadze i popioły!! – Tak potwierdziła gorąco Eliza. Spojrzała po salonie, i widząc, że musi powracać do swych gości, dołożyła szybko: – Ja listy moje adresować będę? – Panu Izydorowi... poste restante... szepnął hrabia. A pisać mogę?? Eliza się zarumieniła. – Wiesz hrabio – najlepiej pod kopertą mojego męża! Nie tknie on listu, o którym mu powiem, że go niepowinien czytać. Lambert się zawahał – Jest to tak uczciwy człowiek, dodała prędko księżna, iż wierzy nawet – w poczciwość zakochanej kobiety! Podała rękę i zakończyła jeszcze raz powtarzając: – Jadę! Hrabia od okna powrócił do towarzystwa, a księżna, której rozmowa nie przeszkadzała słuchać muzyki, poszła winszować artyście i spowiadać mu się ze swych wrażeń. Wracając do pałacu swego, Lambert dowiedział się od służby, że hrabina jest jeszcze w salonie zaszedł więc do niego. Aniela czytała głosem cichym i jednostajnym podróż jakąś, której hrabina słuchała na pół, na pół innemi myślami zajęta. Gdy w progu syn się ukazał, staruszka poruszyła się czytająca zamknęła książkę, obie zmierzyły go oczami ciekawemi. Wzrok Anieli był prawie gniewny. – Bawiłeś się dobrze? zapytała hrabina. – Byłem zmuszony przez samą, grzeczność pójść pożegnać księztwo Adamowstwo – rzekł chłodno Lambert, całując rękę matki. – Jak to pożegnać? wtrąciła hrabina. – Wyjeżdżają do kraju – odparł syn. Książe mi o tem rano wspomniał, a że są dosyć fantastyczni oboje i mogą uciec niespodzianie, byli zaś dla mnie wielce uprzejmi – sądziłem... Aniela rumieniła się i bladła; staruszka ani się chcąc sprzeciwiać, ani potwierdzić, zamilkła, – Projekt jakiś dziwnie improwizowany – wtrąciła Aniela szydersko – nikt dotąd o nim nie słyszał. Nic można ręczyć, że księżna która tam wszystko, co chce, projektuje i odprojektowywa, jutro go jeszcze zmieni. – Wątpię – szepnął siadając Lambert. Pani Zdzisławowa była w usposobieniu nielitościwie złośliwem i spytała: – Był kto u księztwa? pewnie nikogo? – Owszem, kilkanaście osób, śpiew i muzyka. – Pożegnanie poetyczne pięknej Florencyi? szepnęła młoda pani, kręcąc ustami... Musiało coś zajść nadzwyczajnego... dodała. Lambert chciał milczeniem umorzyć rozmowę niemiłą. Pani Aniela przeciwnie zdawała się chcieć ją koniecznie przeciągnąć. – O tej porze opuszczać Florencyę, gdy wiosna nadchodzi... odezwała się. – Słyszałem, że ona nie zawsze tu bywa piękną – rzekł hrabia. – Do Warszawy trafią na zimę – uśmiechając się kończyła Aniela.... to bardzo przyjemnie! – Wątpię, byś hrabina chciała ich tu zatrzymać? przebąknął Lambert. – Dla czego? i owszem! Zupełnie mi są obojętni! Niech siedzą lub jadą – nie uczuje na tem wcale. Hrabina Laura z przymuszonym uśmiechem dodała tłómacząc swą, faworytę, że szczególniej apatyczny książę łaski u niej nie ma... – Oboje! zakończyła zwijając robotę Aniela. Lambert dał – „Dobranoc. „Wiosna już była w całym, blasku, a słońce nie gorzało, ale piekło; na ławach kamiennych pałacu Strozzich, na Starym Rynku, po placykach leżały kwiaty stosami; Florencja usprawiedliwiała swe nazwisko miasta kwiatów, pełna była woni i zieleni. Na Lung’-Arno od dziesiątej już żaluzye i okiennice pozamykane, zabarykadowywały mieszkania od skwaru; Anglicy po wdziewali białe woale i chodzili pod nankinowemi parasolkami; na małych uliczkach życie w cieniu rozwijało się ogromne, wrzawa o niem świadczyła. W pałacu pod Cascinami cisza panowała i smutek, ulica pod oknami narzucona była słoma, – ludzie chodzili po cichu z twarzami chmurnemi. Hrabina Laura leżała chora od kilku tygodni. Walczyła ona długo przeciwko słabości, która od dnia pamiętnego siły jej odebrała, chciała żyć jeszcze, dzwigała się nadzieją, i po każdym wysiłku opadała coraz widoczniej wyczerpana. Nareszcie musiała ledz znowu do łóżka; powołano lekarzy i – rozpoczęło się leczenie bez nadziei, przeciągające życie, którego nic ocalić nie mogło. Na pytania Lamberta odpowiadano temi dwuznacznikami, które nie mówiąc nic, najgorszych następstw obawiać się każą. Syn chodził zrozpaczony, w matce tej tracił przewodnika, stró- ża i opiekuna, skarb z którego nawykł był czerpać. Nawet w chwilach zupełnego opadnięcia z sił, hrabina dla dziecka znajdowała w sobie życie, myśl, dawną, energię i rozum ten jasny, który dawniej dawał jej w świecie taka powagę i znaczenie. Boleść Lamberta była głęboka, wielka, cicha, nieumiejąca płakać ani się poskarżyć, lecz niczem ona była obok przerażenia i rozpaczy Anieli. Przywiązana była do tej, która dla niej matkę zastępowała, przy której wychowała się, – lecz miłość dla niej nie równała się w sercu trwodze przyszłości, w której nie widziała dla siebie żadnej podpory, żadnego brzegu spokojnego. Nigdy nie przypuszczała, ażeby hrabiny Laury mogło jej zabraknąć wprzódy niżby uwikłała syna i zyskała w nim posłuszne narzędzie. Wszystkie starania rozbiły się o chłodne, pełne poszanowania, ale niedopuszczające zbliżenia się obchodzenie z nią, hr. Lamberta. Po wyjeździe Elizy, zostawszy panią na placu boju, podwoiła zabiegów pani Zdzisławowa, wysilała się na dowcip, na czułość, na zalotność niemal rażącą, tak, że nawet staruszka, po kilkakroć zdumiona patrzała na nią oczom nie wierząc. Postępowanie Lamberta było zręczne, a raczej otwarcie i jawnie, choć grzecznie, odpycha – jące. Nie chciał nigdy zrozumieć tego, co mu niekiedy mówiono dobitnie, zapewniając, że żadnego serca w świecie nie znajdzie bardziej nad. to oddanego sobie, żadnej istoty coby umiała tak los jego podzielać i poślubić idee... Aniela uważała się za spadkobierczynię staruszki, za dziedziczkę jedyna jej myśli i zasad. Ośmieliła się nawet w ostatnich czasach hr. Laurze napomykać o tem, że ona najlepiej ją rozumie i przejęła się jej duchem. Mieszkając w jednym domu, miała pani Zdzisławowa codzień tysiąc zręczności zbliżenia się do hrabiego, narzucała musie z posługami, wchodziła do niego często w tak różnych godzinach, iż go wprawiała, w kłopot. Umiał jednak zawsze z największą, uprzejmością, słodyczą i niezmienieni uszanowaniem, odbierać znaczenie tym pokuszeniom zuchwałym i sprowadzać je do bardzo małych rozmiarów. Ta zimna grzeczność doprowadzała Anielę do największej niekiedy niecierpliwości, do wybuchów, w których dawne wspomnienia powracały. Lambert bywał niemal czuły – dla przeszłości; ale teraźniejszość układał wedle planu niezmiennego, którego żadna siła i żaden podstęp nie mógł wyszczerbić. Hrabina Laura, przed którą oskarżała się czasem i wzdychała wychowani ca na to, że łaski i zaufania, u syna jej nie ma, wymawiała mu łagodnie ten chłód dla kobiety tak dla ich domu wylanej, tak poświęcającej się. Lambert odpowiadał zaręczeniami najuroczystszemi, iż umie cenić wielkie przymioty jej i najżywszą czuje wdzięczność. Gdy choroba hrabiny już wątpliwości nie pozostawiała, że musi zakończyć się katastrofą – rozpacz ogarnęła panią Zdzisławową. Widziała się nagle pozbawioną wszystkiego, osamotnioną – opuszczoną. Z rzadkich listów rnęża przekonywała się, że i na niego rachować nie może. Zdzisław otwarcie mówił o rozwodzie. Aniela w tych dniach, w których największej łagodności było potrzeba dla chorej wpadła w rodzaj szału rozpaczliwego. Siedziała u jej łóżka z rękami załamanemi, bezprzytomna, nie słysząc gdy staruszka się do niej osłabłym odzywała głosem. Myślała o sobie, a gdy nadchodził Lambert, mierzyła go wzrokiem pełnym nienawiści. Łzy gniewu kręciły się jej w oczach... Nie wiedziała co począć. Choroba się przeciągała, – musiała więc rzucić się ku jedynemu możliwemu ratunkowi. Częstsze coraz stawały się listy do męża, i niebywała nigdy odzywała się w nich czułość. Zapowiadała mu, że powraca natychmiast, i że potrzebuje po męczarniach doznanych spocząć pod jego skrzydłami. Zdzisław śmiał się ze swych skrzydeł i namyślał. Wznowiona jego miłość dla hr. Julii już była znacznie ostygła; szczęściem dla niego złożyło się, iż jakiś młodzieniec świeżo wypuszczony w świat, ukazał się w salonie. Zwykła doza zalotności powszedniej, która nikogo już nie przynęcała, jego omamiła tak, iż począł wzdychać do hrabiny. Zdzisław natychmiast się wysunął pod pozorem, że jest zazdrosny. Był więc wolny, bo więzy różne dodniowe nie krępowały go wcale, żony tak prawie jak nie znał. Pomyślał wiec sobie, że nim przystąpi do rozwodu, może odnowić znajomość. Odpowiedzi na listy pani Anieli były bardzo jednak oględne, i zawsze w nich odzywał się żal za tak nielitościwe opuszczenie. Pani Zdzisławowa znała swojego rnęża zapewne lepiej niż on ją: nigdy wiele nie rachowała na niego; serca nie potrzebowała, pozycyi tylko i stanowiska w świecie, w którym miała wiele do pomszczenia i do zdobycia. Gdy po długich męczarniach, a dniach kilku powolnego i bezprzytomnego konania na wieki usnęła staruszka, a Lambert padł u łoża jej zimne ręce oblewając łzami; Aniela zemdla – ła... Zdało jej się, że czarna przepaść otwiera się pod nogami. Otrzeźwiona po spoczynku... siedziała jak posąg długo nie mogąc zebrać myśli; nakoniec zwyciężyła ból straszny, i zmogła się na tyle siły, że pojechała na cmentarz ostatnią posługę oddać tej, którą zwała matką. Z Lambertem spotkała się teraz u grobu, spojrzała na niego: nie patrzał na nią, pogrążony był w sobie. Nazajutrz zaczęła się gorączkowo w podróż wybierać... Musieli się widzieć raz jeszcze, chciała go pożegnać. – Jak? nie wiedziała sama. Hrabia wybierał się także z powrotem do kraju; lecz nie było postanowiono, kiedy mógł wyjechać. Aniela dłużej pozostać nie chciała. Wezwany przez nią Lambert zjawił się w salonie, blady w grubej żałobie, ostyglejszy jeszcze i bardziej milczący niż dawniej. Zobaczywszy go, pani Zdzisławowa rozpłakała się konwulsyjnie, padła na pół omdlała na krzesło. Ocuciła ją służąca: hrabia czekał. – Ponieśliśmy oboje stratę tak wielką, że się ocenić nie daje – odezwał się z powagą. Ja mam obowiązek podziękowania pani za jej poświęcenie dla nas, za jej starania około zmarłej świętej naszej! Dziś jeszcze boleść mi nie daje wypowiedzieć co czuję; rozmowa ta i dla pani byłaby nadto bolesna. Chciałem tylko, będąc tłómaczem woli mej matki... Tu hrabia z wolna dobył papier, na którego widok nowe mdłości ogarnęły Anielę... Domyślała się tej – nagrody, która ją upokarzała. W tej chwili, tak nagle rzucona w oczy, zdawała się dla niej odprawą, obelgą. Chciała mówić i łkanie nie dopuściło. Dobre pół godziny potrzeba było na to, aby chłodniejsza rozmowa się poczęła. Hrabia spytał, jakie ma zamiary, kiedy i jak powracać sobie życzy? – Jak najprędzej! ja tu pozostać niemogę, wspomnienia mnie zabijają. Lambert ofiarował część dworu swojego jako posługę do podróży; na to nic mu nie odpowiedziano. Kilka razy zrozpaczony wzrok zwróciwszy ku niemu Aniela, chciała jeszcze rozbudzić jakieś uczucie; lecz Lambert pozostał ze swą, powagą grzeczną a chłodną, niewzruszony. Gniew osuszył wreszcie łzy i otworzył jej usta; poczęła żegnając czynić nieznaczne, a raczej dwuznaczne wymówki, których hrabia, zdawał się nie rozumieć. I tak się rozstali. Na odjezdnem prawnik przyniósł pani Zdzisławowej ten papier opieczętowany, którego hrabia oddać się jej nie ośmielił. Zawierał on wierzytelny odpis z rozporządzenia testamentowego hrabiny, która swej wychowanicy dwakroć sto tysięcy złotych przekazywała. Było to więcej niż się spodziewać mogła, zapewnienie przyszłości i niezależności, – a jednak z gniewem rzuciła papier na stół... Tego człowieka, który był jej dobroczyńcą, chciała być panią,. Pragnienie zemsty obudziło się na nowo... Lambert dopełnił jeszcze tę ostatnią grzeczność, że się znalazł przy wsiadaniu do wagonu na stacyi i kilku słowy ją, pożegnał. Przez całą podróż pani Zdzisławowa myślała tylko, jaky się na nim mogła pomście dotkliwie. Na to potrzeba było stanąć z nim na jednym stopniu, w jednem kole, a to się tylko stać mogło z pomocą męża. Trzeba go było zdobyć na nowo i utrzymać. Porażka, jakiej doznała w walce z hrabią Lambertem, nie odbierała nadziei owładnięcia nierównie słabszym Zdzisiem... Nie rachowała się z tem może, iż kamień skruszyć łatwiej bywa, niż miękką istotę do pewnego stałego urobić kształtu. Taką, bawełną uginającą, się a bezforemną był człowiek, z którym teraz walczyć miała... Niepospolite wrażenie wywarła w Warszawie wiadomość o śmierci hrabiny Laury. Na – wet nieprzyjaciele jej godzili się teraz na przyznawanie tych przymiotów, któremi im w życiu się naraziła. Sławiono charakter, energie i godność matrony, a nieszczęśliwą omyłkę, którą przypłaciła życiem, tłómaczono i uniewinniano. Wprędce po nadejściu listów żałobnych, pułkownik spotkał się w resursie ze Zdzisiem. On, co dawniej nigdy do niej chodzić nie raczył, z nudów grywał tu teraz w wista. Starzał się, sam to powiadał. – Wiesz, kochany Leliwo! zawołał, zobaczywszy go zdaleka. Vous ?tes un homme de bon conseil. Żona moja w tych dniach powraca. Co robić? – Proszęż cię – odparł pułkownik – rzecz najnaturaluiejsza; powinieneś wyjechać na jej spotkanie! – Za to, że mnie le bec dans l’eau przez rok słomianym wdowcem zrobiła – rzekł Zdziś – i rozwodem nawet się nie dała ustraszyć. – Kobieta z charakterem, to coś znaczy! odezwał się Leliwa. – Ja postawiłem ultimatum, dodał Zdziś – ona przyjęła go... zapowiedziany rozwód – stoję przy tem... – Myślisz, że jej tem zrobisz krzywdę? rozśmiał się Leliwa. Najprzód oblicz co cię sprawa rozwodowa będzie kosztowała, potem – alimenta, które jej stosownie do fortuny swej dać musisz... naostatek, ona teraz sobie znajdzie rnęża łatwiuteńko. – Myślisz? zapytał Zdziś. Pewnie zbrzydła! Siedzieć w zamknięciu przy chorej, wąchać lekarstwa, stękania słuchać... to nie wypięknia... – Dajże mi pokój! dokończył pułkownik, odchodząc. Zdziś tegoż wieczoru odebrał list od żony, zapowiadający powrót jej. Nie było w nim czułości, lecz wyrażała się z taką pewnością o spoczynku jakiego w domu swym używać miała, jakby nigdy w życiu o rozwodzie mowy nie było... Zdziś ustami wykręcał. Z listem tym poszedł do matki, która była zawsze za zgodą małżeńską i za pożyciem przykładnem. – To kobieta z głową, mawiała synowi: ona cię w świecie potrafi postawić – zobaczysz. Hrabia Stanisław godził się, zupełnie na zdanie jejmości. Zdziś nie objawiał teraz żadnej myśli stanowczej. Wiele zależało od tego, jaką się pani Aniela zjawić miała; wrażenie czysto zmysłowe było dla Zdzisia rozstrzygającem. Z Florencji wyjechała spłakana, gniewna, zżółkła, okryta żałobą pani Zdzisławowa, by nie spocząć aż w Wenecyi. Tu potrzebowała parę dni się zatrzymać. Przeraziła się. przejrzawszy w zwierciadle... Zatrzymała się nieco dłużej, śledząc pilnie, jakie uspokojenie zmiany zrobi na twarzy. Zwolna przy chodziła do siebie, bladość bezkrwista panieńska wprawdzie wróciła znowu, lecz oczy nabierały blasku... Gdy się sama dumnie przechadzała pod Prokuracyami, mężczyźni oglądali się i szli za nią. Było coś nęcącego w tej smutnej postaci, której rysy opuszczoną jakąś Medeę przypominały... W Wiedniu hrabina wypoczywała znowu; rysy jej, które konwulsyjny płacz i gniew zmienił był i postarzył, wracały do dawnego zimnego wypogodzenia... Była oryginalnie, tajemniczo piękną, bo jej wdzięku ani opisać, ani ująć nie mógłby był artysta: – drgało w nim życie silne. Nadzieja w nią wstąpiła. Gdy przybyła wprost do rodziców rnęża, Zdzisława nie było w domu. Umyślnie może dla okazania obojętności poszedł na cały wieczór do hrabiny Julii, gdzie miał przyjemność swojego następcę w łaskach prześmiewać i do niezgrabność! zabawnych pobudzać. Spotkanie było niezmiernie chłodne. Hrabina wstała z powagą, podeszła kroków kilka, podała rękę; Zdziś spojrzał na nią. Była szalenie, nęcąco piękna, a piękność jej wydała mu się tego rodzaju, jaki się rzadko spotykał. Nie powiedział nic, ale się zajął mocno. Od pierwszych słów rozmowy Aniela umiała taki ton przybrać, że była jej panią. I ona okazywała chłód jakby obrażonej obojętnością kobiety, ale nie czyniła wymówek. Rodzice usunęli się, zostawując ich samych. Swobodniejszy Zdziś począł czynić wyrzuty, chcąc zmusić do tłómaczenia, do ulegnięcia, do proszenia o przebaczenie. Aniela odparła zwycięzko ze stanowiska swojego poświęcenia wszystkie obwinienia, nie przyznawała się do żadnej winy, przypisywała ją mężowi, który ją pierwszy opuścił. Nazajutrz państwo Zdzisławowstwo razem oddawali wizyty. Gdy u hrabiny Julii, u której też być musieli, spotkali się z Leliwą, ten wziął hr. Zdzisia na stronę. – A cóż ten rozwód? zapytał szydersko. – Odłożony – rzekł Zdziś. Wiesz, słowo ci daję w moich oczach wypiękniała. Może to urok nowości, może wrażenie nietrwałe, ale bądź co bądź, ożeniłem się, niechże raz przekonam się co to jest małżeńskie pożycie! Potem – zobaczymy! Leliwa go uderzył po ramieniu. – Nigdym nie wątpił, że masz rozum, kochany hrabio. – Ani ja, że jesteś stary impertynent! odstrzelił Zdziś bez gniewu... W salonach ten gość nowy wszędzie jednozgodnie uznany został bardzo interesującym. Panie znajdowały, że wychowana w takim domu, miała dystyngowane jego maniery, mężczyźni przyznawali jej un je ne sais quoi. Pani Aniela nie była w pospolitem tego słowa znaczeniu zalotną, przeciwnie zdawała się surową jakąś, odstręczającą, lecz umiała w potrzebie pewne czynić wyjątki dla niewielu, które tak im pochlebiały, że tracili głowy. Lada uśmiech i grzeczne słówko od niej, miały wartość wysoką, niepospolitą. Dla tłumu przybierała postawę, która mówić miała: Jestem kuzynką hrabiny Laury, jej ulubioną wychowanką, należę do tej rodziny – którą znacie. Skłońcie głowy! Mówiła niewiele zwykle, namyślała się nad każdem słowem i nadawała mu znaczenie wielkie. Z takim temperamentem i charakterem, jaki miała wpływ wywierać na lekkiego, niestałego i płytkiego małżonka, który właśnie się znajdował w tej życia epoce, gdy zbyt ruchawą młodość przykrzyć się zaczyna, – odgadnąć łatwo. Tak się zdawała pewną tego wpływu, iż jak widzieliśmy, nie spieszyła z powrotem, nie zlękła się groźby, a nazajutrz no przybyciu prowadziła go posłusznego gdzie chciała. Hrabia Zdzisław miał w domu ojcowskim appartament osobny, obszerny i tak urządzony, że dla niego z żoną aż nadto był wystarczający; tylko wielkie owe salony, w których przyjmowano, należały do starych państwa i pani hrabina Stanisławowa matka, uważała się za gospodynię domu. Aniela więc, przy całej niezależności swej, podrzędne musiała tu zając stanowisko. To jej się nie podobało, nie była całkowicie panią domu. W kilka dni po powrocie, dała to uczuć mężowi. – Proszę cię, odezwała się do niego raz. w chwili poobiedniej, gdy Zdziś przy kawie czarnej, wróciwszy ze wspólnego pokoju jadalnego, palił cygaro – jakże to ma być z nami? Czy my zawsze tak na komornem u rodziców mieszkać mamy, a ja – niby gościem, niby sługą? Zdziś spojrzał na nią. – Albo to nam tak źle? spytał. – Źle, nie, ale ani rodzice swobodni nie są całkiem, ani my – mówiła Aniela. Jest to jakiś stan – nienormalny! Dopóki byłeś kawalerem, potem gdy mnie tu nie było – mogło to uchodzić – ale teraz? – Znajdujesz? przerwał od niechcenia Zdziś.. – Zdaje mi się, że dla wspólnej naszej dogodności, powinnibyśmy się urządzić inaczej – ciągnęła dalej Aniela. Jest to rzecz dowiedziona, że prędzej później mieszkając tali razem, przychodzi się z drobnych niesmaków do sporów i nieporozumień, ludzie sieją plotki... między rodzicami a dziećmi rodzą się niesnaski. – Ale nie mamy dotąd najmniejszego powodu wyrywania się od rodziców? odezwał się Zdziś. Pani Zdzisławowa ruszyła ramionami. – Bardzo jesteś szczęśliwy, że nie widzisz nic i nie czujesz, odrzekła. Są to rzeczy drobne, ale – w życiu powszedniem znaczące. Ojciec twój i matka wolą naprzykład jeść obiad po staroświecku o drugiej, mybyśmy może z całym światem woleli mieć go o piątej lub szóstej... Są osoby, które żenować się mogą do nieznajomych państwa Stanisławowstwa przychodzić, szukając mnie lub ciebie. Ty lub ja możebyśmy wieczorami urządzili sobie, kółka własne, które... Ruszył ramionami Zdzisław. – Możesz mieć słuszność, rzekł, ale ojcu i matce nie chciałbym robić przykrości, zatem, jeżeli sobie tęgo życzysz, próbuj do skutku doprowadzić sama... – Powiedzą, że ja – obca – chcę się zbytnio rządzić, – odezwała się Aniela, ty przecie jesteś głową domu... Rozmowa tą była tylko zagajeniem, Aniela nie nalegała od razu, rzuciła myśl i nie podnosiła jej już. Zdzisław tymczasem z nią chodził i po kilku dniach był tego przekonania, że ona w jego własnej głowie powstała. Anieli szło o to, aby nie kontrollowana, zupełnie j już nie zależąc od nikogo, nie śledzona na każdym kroku, mogła sobie stworzyć dwór, zawiązać stosunki i przygotować do tego co jej leżało na sercu – do zemsty. Niełatwo było szkodzić i przeszkadzać rodzinie tak możnej i takiego znaczenia jak hr. Lamberta; jednak znając jej wszystkie słabe strony, będąc wtajemniczoną w całe jej życie, myśli i plany, pani Zdzisławowa spodziewała się, jeżeli nie zwyciężyć przeciwnika, to przynajmniej znużyć go nieustanną walką partyzancką. Hrabiego Lamberta z powrotem jeszcze nie było, lecz już przygotowywała troskliwa antagonistka przyjęcie, jakiego miał doznać. W kółkach, w których się obracała, wzięła na siebie rolę wielbicielki nieboszczki hrabiny i jej obrońcy. Unosząc się nad przymiotami staruszki, chwaląc bardzo jej syna – pani Aniela kazała się domyślać, że wszystkie doznane niepowodzenia, omyłki pochodziły z winy dumy, nieudolności, dziwactw... hr. Lamberta. Występowało to nawet z pochwał mu oddawanych. Któż mógł go lepiej znać nad nią? Ubolewała z półuśmiechem ironicznym nad zbytnią, jego słabością dla kobiet, którą matka znając, pragnęła go tak bardzo ożenić. Malowała go jako najniestalszego z ludzi, – zresztą, obwiniając tylko temperament, z jakim on się urodził... O innych sprawach domu rozpowiadając, napomykając epizody czuie, zawsze sławiła starą hrabinę, wzdychała, że jej nie ma, a nikt jej nie potrafi zastąpić – i zarazem dopinała dwojakiego celu, bo okazywała się wierną pamięci swej dobrodziejki i przy niej syna karłowatą robiła istotą. Nie mógł hr. Zdzisław dozwolić, aby dom księztwa Adamowstwa, zamieszkujących teraz w Warszawie, jeden z najprzyjemniejszych w stolicy, – stał dla nich zamknięty, choć pani Aniela, krzywiła się i zżymała na zapowiedzianą, w nim wizytę. Potrzeba było koniecznie zbliżyć się do Elizy, spotykać z nią, a hr. Zdzisławowa czuła w niej nieprzyjaciółkę i nienawidziała tę kobietę, której przypisywała odebranie serca Lamberta, wszystkie swe klęski i niepowodzenia, Godziła się na hr. Julię, wzdragała od jej córki. – Ależ to będzie śmieszne i nie wiedzieć do czego podobne – odezwał się Zdziś, – gdy my u nich nie będziemy? Jak to wytłómaczyć? – O! z mojej strony będzie to bardzo łatwo wytłómaczone – przerwała Aniela, przybierając powagę i dumę wielką. Wszystkim wiadoma cześć moja dla nieboszczki hrabiny, ja poślubiłam jej myśli i uczucia, a ona tej intrygantki znosić nie mogła. Księżna to odebrała Lamberta matce, zawróciła mu głowę. – Mówiłaś zdaje mi się – rzekł Zdziś, – że Lambert zawsze był płochym i bałamutem. – Tak, ale się z tem krył i wstydzi!; dla niej pierwszej się wyemancypował i wszedł na tę drogę!! – Ja – odezwał się Zdziś chłodno – nie czuję się w obowiązku wcale pokutować za to i być pozbawionym dobrego towarzystwa, że Lambert się kochał w hrabiance. To mi wszystko jedno i ja się w niej kochałem troche. Anielą spojrzała pogardliwie. – Sądzę, że więcej w matce, szepnęła z uśmiechem. – T’un n’empechait pas l’autre! śmiejąc się cynicznie zawołał mąż. Odwróciła się od niego żona. – Jak ty tam sobie chcesz – zakonkludował mąż, – musimy być u księztwa, byłaby to buderya (bouderie) śmieszna... Po namyśle pewnym Aniela widać sama się przekonała, że pewny stosunek z tym domem zawiązać było koniecznością. Pojechali tak, aby księztwa w domu nie zastać, wyrzucono bilety, a nazajutrz zaraz Księztwo przybyli oboje. Eliza miała te wyższość nad swą nieprzyjaciólką, że wcale nie mniej do niej czując wstrętu, z wielką swobodą potrafiła. go wesołem, poufalem obejściem się, nawet, pewnego rodzaju serdecznością, niełudzącą nikogo pokrywać. Aniela spotykając się z nią marszczyła się, bladła, była widocznie niespokojna, tamta się uśmiechała, narzucała, szydziła delikatnie, lekceważyła nieprzyjaciólkę, co jej gniew zwiększało jeszcze. Odwiedziny księżny wzmogły go do najwyższej potęgi. Eliza wbiegła wesoło, obie ręce wyciągając ku pani Zdzisławowej, jakby do niej była stęskniona, i jak gdyby żyły z sobą w. największej przyjaźni. – A! jakże mi było pilno – zawołała – widzieć panią i mówić z nią o wspólnych przyjaciołach i znajomych... Nic śmiałam się. jej pierwsza narzucać... Aniela odpowiedziała zmieszana czemś niewyraźnem; a księżna natychmiast wtrąciła umyślnie: – Cóż się dzieje z hr. Lambertem? Kiedy powraca? Pani wie, jaką, ja mam... cześć dla niego, dla tego całego domu! Rumieniła się zagadnięta. – Przecież tam we – Florencji pozostać nie może? dodała Eliza. – Nie wiem, prawdziwie nie wiem co zamierza. Byłam tak zgnębiona śmiercią, mojej przybranej matki, mojej nieodżałowanej opiekunki, że mnie nic więcej w świecie nie obchodziło! – A! pojmuję to! odezwała się Eliza – ale pani także masz od dziecięctwa przyjaźń gorącą dla hrabiego... nie może nie interesować cię jego... przyszłość. Każde ukłócie czuła Aniela, a śmiałość, z jaką księżna rzucała jej te pociski, w początku ją uczyniła prawie nieprzytomną. Księżna zaczęła się zaraz dopytywać o szczegóły zgonu hrabiny – a pani Zdzisławowa wymówkę miała w swej czułości, dla której na odpowiedź się jej zebrać było trudno. Sama prawie ciągle mówić musiała księżna, sama odpowiadać, zawsze z żywością swą i otwartością zwykłą. – A! spodziewam się, dorzuciła w końcu, że kochana hrabina zechce mnie i nasz dom uważać za najbliższy i najprzyjaźniej zawsze dla niej otwarty. Hrabia Lambert z pewnością powróciwszy nie zapomni o nas... będzie go pani, u nas spotykała... Niech przynajmniej to będzie dla niej przynętą, jeśli moja dla państwa przyjaźń nie jest dostateczna. Gdy po półgodzinneni szczebiotaniu, wyszła nareszcie księżna, pani Zdzisławowa zostawszy sama, bo mąż odprowadzał Elizę, padła na kanapę i rozpłakała się. Każde słówko księżny ją raniło, w każdem była złośliwa intencya ukryta, którą ona czuła dobrze. Trzeba było za to wszystko jej i jemu zapłacić. Inaczej nie mogła dojść do tego celu hrabina, jak tworząc obóz własny, skupiając armię pod swe rozkazy, wypowiadając cichą wojnę księżnie i Lambertowi. Gdy Zdziś przeprowadziwszy piękną Elizę powrócił uśmiechnięty i zastał żonę chmurna. – po chwilce namysłu wskazując na drzwi, rzekła do niego: ‘ – Księztwo myślą tu widzę stać na czele i dawać ton towarzystwu; zapraszają pod swąchorągiew__ Piękna pani chce hetmanić. Cóż my? mamy być ich wassalami? Nie mogliżbyśmy tak dobrze jak oni sięgnąć po buławę? Czy hrabia nie czujesz szlachetnej ambicyi w sobie? – Hę? zaśmiał się Zdziś – nie wiem, możeby to było zabawnem. – Ale na to trzeba mieć dom osobny... i coś dla tego celu pięknego poświecić. – Cośby się tez może poświęciło – szepnął Zdziś – ale trzeba się zastanowić – a nuż, fiasco? – To nie może być? krzyknęła Aniela podnosząc się – przecież ja – nie pochlebiając sobie – jeśli księżnie drastycznym wdziękiem nie dorównam, może z innych względów jej nie ustąpię, a pan, choć nie masz książęcego tytułu, co do majątku równasz się może z Jego Książęcą Mością. – Nie pomieniałbym się na jego mienie z mojem – dodał Zdziś – proszę mi wierzyć. Nie liczę nawet ojca... – Na cóż więc ten majątek, jeśli hrabiemu nie ma dać znaczenia i pozycyi socyalnej? spytała Aniela. Zdzisław zapatrzył się w okno. – Gdybym nie był trochę leniwy! odezwał się cicho. – Ale ja mam ochotę i wytrwałość za nas oboje – odezwała się Aniela uśmiechając do niego – ja z chęcią pracować będę. Mam obowiązek – rodzinę, do której weszłam, podnieść do stopnia jaki jej należy... Zdzisław się skłonił. – Mama pomoże chętnie, rozśmiał się. – Ja sądzę – przerwała Eliza – że my posiłków nie będziemy potrzebowali żadnych, bo teby nas poniekąd wiązały. Księztwo Adamowstwo i dom hrabiego Lamberta będą niezawodnie chcieli tu być wszystkiem. Dla czegóż nie mamy choć próbować, jeśli nie wydrzeć berła, to je z nimi dzielić! Słuchaj hrabio mnie tylko – zobaczysz... wyjdziesz z tego stanowiska podrzędnego, które ani wam, ani mnie nie przystoi... Zdziś tchnął szeroko jakoś, rozśmiał się sani do siebie i zakończył. – Toby było zabawne! Dla czegóż nie? dla czego nie? Rok ubiegły dla wielu był nieszczęśliwy, ale nikomu się tak nie dał srodze we znaki jak tym biednym państwu Adolfowstwu... Za pośrednictwem pułkownika przyjęty znowu i przygarnięty pod domową strzechę, pan Adolf w początkach zdawał się na drodze do poprawy. Wychodził regularnie do biura swojego, i wracał mniej więcej w tych godzinach, w jakich z niego powinien był wychodzić. Dla żony stał się nader powolnym barankiem, całował ją w rękę i mówił: – Moja duszko! – a choć czasem wódkę od niego czuć było, tłómaczył się zawsze tem, że go jeden ze zwierzchników częstował, i byłby go obraził wymawiając się; tak, że choć miał wstręt do spirytualiów, cnotliwszym i wstrzemięźliwszym względem starszych okazywać się nie mógł. Tak był przytem układny i powolny, iż żona tolerowała małe od regulaminu zboczenia. Parę razy wypadły mu z kieszeni karty – ale te, zaklinał się, służyły tylko do kładzenia kabały w chwilach nudy biurowej, gdy nic do roboty nie było. Nie mogła, go na czemś zbrodniczem pochwycić żona, nie buntował się wcale, pokornego udawał, i życie było znośne. Pensyi swej wprawdzie nigdy ani grosza nie przynosił do domu, powiadając, że stare spłaca długi; niekiedy z kassy domowej pani Siennickiej szarpnął coś na nieprzewidziane, gwałtowne wydatki; ale potem w ręce całował. Basie bardzo kochał, i żonie mawiał, że lepszej nad nią kobiety w świecie nie ma. Trwał ten stan błogi przez kilka miesięcy, gdy w czasie niebytności w domu pana Adolfa zjawił się raz starozakonny poważny mąż, grzeczny, układny, niechcący pani przeszkadzać, dowiadujący się o jej rnęża tylko. Pani Siennicka nalegać na niego zaczęła, aby się jej zwierzył z interesem, jaki miał do rnęża, a poważny starzec zeznał w końcu, iż mały pieniężny rachunek był do uregulowania. Coraz niespokojniejsza zażądała wiedzieć co to było, i wyszedł na jaw weksel, wcale poważny, na którym ze zdziwieniem niemałem ujrzała podpisaną, i siebie – chociaż wcale o nim nie wiedziała. Na jej wykrzyknik nieostrożny, poważny mąż. odparł z uśmiechem, że gdyby na wekslu podpis okazał się wątpliwym, natenczas sprawa pana Adolfa mogłaby go zaprowadzić przed kratki sądu kryminalnego i t. d. Po bliższem rozpatrzeniu się i rozmówieniu okazało się, że nie jeden ten weksel istniał, ale było ich kilka – niestety! – a wartość prawie przechodziła szacunek kamieniczki... Nie zapłacić ich, ratować mienia odrobinę dla Basieczki, nie można było inaczej, tylko oddając na łup sprawiedliwości winowajcę... Siennicka wpadła w rozpacz, w gniew, zaczęła płakać, a gdy pan Adolf się zjawił i miał się rzucić jej do nóg, najprzód mu wymierzyła policzek taki, że twarz od niego stanęła w płomieniach. Jak się potem ta nieszczęśliwa sprawa załatwiła, Bogu jednemu i pani Adolfowej, oraz poważnemu mężowi starozakonnemu wiadomo było; ubita jednak została, nowym jakimś układem zamknięta, a pan Adolf częściej teraz jeszcze wódką trącił, ale był żony sługą, jak najpokorniejszym... W domu zaszły zmiany radykalne, ogromne: z dwóch potraw obiad zszedł na jedną. – polewkę i mięso z przystawką małą czasami. Połowa mieszkania została odnajęta, Adolf musiał dla siebie zadowalać się małą, niewygodną, izdebką, sama pani chodziła w starych sukniach, w trzewikach nienowych, w chustce często zamiast czepeczka. Ow dawny, mający do elegancyi, do dobrego tonu pretensye kawaler, co jadał w pierwszych restauracyach, dbał o krój tużurka i robił ofiary dla rękawiczek – wedle wyrażenia pospolitego – skapcaniał nagle; umysłowo ociążał, podupadł na duchu, stał się milczącym, a że w tym stanie upadku wszyscy od niego stronili, rad nierad wlókł się do domu i tu drzemał, stękał, a niekiedy (były wypadki, gdy kucharkę wysłano na miasto) musiał małe w kuchni pełnić posługi. Gdy się wzdragał, jejmość na niego wpadała z gniewem. – Patrzaj go! gagatek! A coś to lepszego odemnie? Mogę ja w kuchni robić, a ty nie? Ty! cobyś kajdanki już nosił, żeby nie miłosierdzie moje? Familiant! patrzaj-no go? twoja familia w turmie! Wnet pan Adolf pokorniał i wołał już tylko: – No, cicho, cicho! będziesz krzyczała aż kto posłyszy! W domu pomimo tych oszczędności było coraz a coraz ciężej, a niekiedy chleb i mięso na borg brano. Siennicka gdy była sama, oczy wypłakiwała. Adolf ze stoicyzmem znosił skutki swojej lekkomyślności, zawsze tylko znajdując, że temu wszystkiemu niegodziwa familia była winna. On sam czuł się czystym jak nowonarodzone dzieciątko... Na dobitkę w tem nieszczęściu wszyscy się z miasta byli porozjeżdżali. Siennicka nie miała nikogo oprócz panny Gertrudy, która użalić się tylko nad nią mogła, pomódz jej nie była w stanie. Księżny Adamowej, hr. Laury, Lamberta, naostatek siostry rodzonej i jej męża nie było w Warszawie. Nierychło się. tu nawet dowiedziano o śmierci staruszki. Adolf który zawsze do biura chodził, gdzie go dla kalligrafii tylko cierpiano, przyniósł raz wieść od pułkownika na ulicy schwyconą o zgonie hrabiny Laury. Do Zdzisława, który powrócił, Adolf nie chciał, żona jego udać się nie mogła; dopiero gdy Aniela się ukazała w Warszawie i brat ją zobaczył paradująca, świetnym ekwipażem, Przyszedł przed żoną narzekać na familię znowu. – Pani hrabina, gdzie-to! żebyś widziała jaki ekwipaż, jakie rumaki! Służba paradniejsza niż my... a ja w dziurawych botach, piechotą. Otoż to sprawiedliwość! – Milczałbyś! zahałasowała pani Sieinnicka: gdybyś był statkował, pewnieby ci się też nie tak źle działo___ Adolf ręką, rzucił i plunął. Żeby się choć poskarżyć i wypłakać, choć spróbować czy się co nie da wyzyskać, poszła raz sama jejmość do hrabiny Zdzisławo wej. Ale tu przystęp był trudny. Służący go najprzód odmówił zupełnie, gdyż jak powiadał, osób tego – stanu nie przyjmowano. Zmiękczony poszedł z nazwiskiem, a hrabina Aniela naznaczyła termin przyjęcia nazajutrz o takiej godzinie gdy – męża nie było. Wyczekawszy się tego dnia w przedpokoju, z oczyma łzawemi weszła pani Adolfowa, i zimno bardzo przyjęta, opowiedziała smutne swe dzieje. – Pani jesteś sama winna losowi swemu, odezwała się zimno Aniela: jak można było wychodzić za człowieka, którego własna rodzina wyrzec się była zmuszona? Ja jestem jego siostrą, znam go najlepiej, a nie mogłam z nim zachować stosunków... – Wszystko to prawda – odparła Siennicka – pani moja, trzeba mieć litość i nad win – nymi. Adolf, pewnie nie anioł, ani ja go bronię, ale w teraźniejszej biedzie... o! dużo mu się rogów przytarło. I on już nie ten co był. Aniela wiedziała dobrze o stosunkach dawnych Siennickiej, nie cierpiały się od lat wielu, lecz mimo to umiała, ją, cenić hrabina, i myślała teraz, że z biednej tej kobiety mieć szpiega w obozie przeciwnym możeby nie szkodziło. Przez pannę Gertrudę mogła ona wiedzieć coś o księżnie, zanieść tam co było potrzeba i przynieść. Bała się tylko nieprzyjaznego usposobienia pani bratowej. Chcąc ją sobie pozyskać, po admonicyi wstępnej, zaczęła się litować, przygarniać ją, i w końca dała jej do zrozumienia, że mogłaby jej być pomocą, gdyby na jej życzliwość rachować było można. Siennicką położenie czyniło pokorną, powolniejszą niż kiedykolwiek była... I tak z wolna, małym w początku datkiem zawiązany pewny przyjazny stosunek zbliżył dwie dawne nieprzyjaciółki. Wymagała tylko Aniela, aby brat o tem wcale nie wiedział. Uradowana Siennicka tą zmianą w usposobieniach Anieli, odgadła wprędce co ją spowodowało. – Jużbym i dyabłu (panie Boże odpuść) służyła, aby się zbyć biedy, – czemuż nie jej? Z kobiecą ciekawością zaczęła się domyślać pani Adolfowa co to na dnie tego wszystkiego leżeć mogło – ale nie dobadała od razu. Adolfowi musiała powiedzieć, że jej wcale nie przyjęto, co dało mu powód wykrzyknąć pięść podnosząc ku górze: – O! ta familijka kochana!! Nie był takim niewolnikiem, żony i domu nieszczęśliwy Siennicki, ażeby mu czasem się niewolno było przechadzać po większych miasta ulicach. Jakież było jego zdumienie, gdy raz idąc bokiem i pod domami, aby dawni znajomi nie widzieli jego podartych botów i zszarzanych łokci, postrzegł jadącą powozem odkrytym księżniczkę Martę, inaczej mówiąc markizową C... etti. Widok jej zdumiał go nadzwyczajnie, poruszył, nie mógł zrozumieć; co ona tu robi i jak się przybyć ośmieliła. Zarazem żywo mu się przypomniała owa miluchna, trzpiot Józia, do której miał jeszcze resztkę słabości. – Jeżeli ta tu jest, to i tamta być musi, bo żeby bez Józi się obejść mogła – to chyba nie może być. Mocno zapragnął choć z daleka zobaczyć tego śmiejącego się buziaka, tak różnego od twarzy zasępionej żony, na którą codzień patrzeć musiał. Ale jakże się było pokazać te – raz przed tą, śliczną w stanie takim, do jakiego był nieborak przywiedziony!... Westchnął i powlókł się do domu na skromny obiad, którego nie było czem zastąpić, bo ostatnie wypadki pozbawiły go zupełnie kredytu. Korciała go jednak Józia. Wróciwszy do swej izdebki, poddał analizie surowej swą garderobę i obówie, na wszelki wypadek – i znalazł w głębinach komody niespodziane skarby, łatwo się dające odświeżyć i mogące nabyć pewnej fizyognomii. Żony oka nie uszło, że dni następnych przyodział się staranniej. Zawołała na niego: – Cóż to? jegomość na jakie serduszko myśli polować? – A daj ty mi pokój! już mi one bokiem wylazły – niegrzecznie odpowiedział Adolf, i. wyszedł. Rachuba jego nie była mylna: w istocie markizowa potrafiła Józię uniewinnić, i tak jak co chciała wmawiała ojcu, i ją mu narzuciła. Józia była w Warszawie, w tej chwili już mocno zajęta pewnym artystą, który jej portret malował. Dowiedzieć się o mieszkaniu księcia Ignacego łatwo było. Adolf począł krążyć w pewnem oddaleniu, pewien, że żywego temperamentu Józia ukazać się musi w ulicy. Gdy się spotkali, panna poznawszy go, zarumieniła się i lekko krzyknęła, nie okazując wcale sentymentu; obejrzała go od stop do głowy. Wiedziała już o nim co tylko można było się dowiedzieć; wydawał się jej śmiesznym, jak każdy człowiek, któremu się – nie udało. – Uwolniła pana jejmość z niewoli? poczęła parskając. – W której ja dla miłości panny Józefy siedziałem! – A śliczna była miłość, kiedyś waćpan był żonaty? – Cóż to przeszkadza jedno drugiemu! – A mnie o tem pan nie powiedziałeś nic! pogroziła mu. – Bo panna się nie pytała! Tak wszczęła się walka na słowa, ale bez żółci. Józia była nadto dobra, aby się gniewać mogła; ale dawnego wielbiciela napowrót do łask przypuścić nie myślała. Zajmował ją zbytnio artysta, u którego pozowała do portretu do gorsu... Adolf nie domagał się też zawiązania dawnych stosunków, tylko tak – dobrej przyjaźni, i gdyby się co trafiło przepisywać dla księcia. Z tego rozśmiała się panna Józefa i poszła. Baczna na wszystkie ruchy męża, Adolfowa, która nie wiedziała o powrocie markizowej, śledząc podejrzanego, trafiła na tropy. – Słuchaj-no ty – powiedziała mu wieczorem – jeżeli myślisz znowu się zwąchać z tą paskudną twoją Jóźką” o której wiem, że tu jest... pamiętaj, że z domu precz pójdziesz, separacya i na bruk... mrzej sobie z głodu. – Dajże mnie. pokój z Józią – rzekł zmieszany Adolf – ja teraz nie do umizgów, a ona tam już ma jeśli nie dwóch to jednego. – Ej! pilnuj się! dodała żona. – Dosyć, że ona wszystko musi wyszpiegować! mruknął do siebie pan Adolf. Mimowolnie wpadłszy na trop markizowej, Siennicka, która teraz była w dobrych już stosunkach z hrabiną, Anielą, przy pierwszej bytności napomknęła o Marcie... – Wiem, że tu jest z ojcem – odparła pani Zdzisławowa, – ale nikt u niej i ona u nikogo nie bywa... Skończyło się na tem; lecz Aniela poczęła myśleć zaraz, czyby z tego jakiej dla siebie korzyści wysnuć nie mogła? Całe towarzystwo usuwało się od markizowej z powodu jej pierwszej ucieczki i późniejszego tak bardzo rychłego z mężem rozstania. Księżna Adamowa nie lubiła jej dawniej. Lambert nie mógł się z nią spotykać – nie byłożby to, myślała, arcydziełem, gdybym ja ją potrafiła zrehabilitować, wprowadzić w świat, i – tym sposobem przykrość wyrządzić Lambertowi, przekorę Elizie? Wielkiej ważności nie mogło to mieć, ani znaczenia; lecz zdało się hr. Zdzisławowej, że dowiodłoby jej siły i zręczności! Na przeszkodzie stało to jedno, że markizowa takiej boleści była przyczyną, dla nieboszczki hr. Laury – lecz z drugiej strony, wszak ona ją niegdyś aniołem zwała? Uniewinnić oskarżonego anioła – wrócić mu dawną aureolę... mogło do pewnego stopnia pamięci nieboszczki być miłem... W istocie szło o to, aby zrobić coś na przekorę wszystkim...Życie księcia Ignacego było smutne, on sam obracał się w tych kołach co dawniej, obcował z uczonymi, pisał memoryały – poważni ludzie bywali u niego, wieczorami ukazywała się markizowa, kobiety nigdy tu widać nie było. We drzwiach kościoła spotkała się hrabina Zdzisławowa, zawsze pobożna bardzo, z księciem Ignacym, który tak był roztargniony, że jej albo nie postrzegł, albo nie poznał, a może nie śmiał zaczepić. – Jak się książę ma? szepnęła mijając go Aniela. Stanął stary i bardzo żywo pochwycił ją, za rękę, którą, całować zaczął; łzy mu się w oczach zakręciły. – O jakże dawno, dawno! nie widzieliśmy się z sobą! głosem smutnym mówiła hrabina – a od tych czasów cośmy przeżyli! co. przecierpieli! Książę ręką się w piersi uderzył... – A! mości książę! co ja przecierpiałam!. – Co ja! westchnął stary – a nie weźmiesz mi pani za złe, gdy powiem o niej, o. mojej, biednej męczennicy – co ona!! – Słyszałam! szepnęła Aniela – i niech mi książę wierzy, mam najżywszą dla niej sympatyę. Księciu oczy poweselały, drgnął i powrócił do całowania jej rąk. – Dobra pani Anielo! zawołał – za to słowo jak ja ci jestem wdzięczny! To biedne dziecko, zwiedzione, zawiedzione – uciekło tu, właśnie tu, gdzie tyle wspomnień przykrych, a świat tak uprzedzony, gdzie ją nowe męczeństwo osamotnienia czeka... Poruszył ramionami, wzniósł oczy ku niebu. Ktoś nadchodzący przerwał tę rozmowę, lecz nazajutrz książę Ignacy był u drzwi hrabiny młodej. Zrobiło to wrażenie w domu, bo i Zdziś, i jego matka” nawet, pan Stanisław cieszyli się zawsze, gdy stare jakie imię znane wyczytali na wizytowej karcie. Aniela podrosła w ich oczach. Stary książę bawił krótko. Zdzisław natychmiast urn oddał wizytę, i – obyczajem dorobkowiczów – zaprosił na obiad... Mieszkali jeszcze państwo Zdzisławowstwo razem ze starymi, chociaż już się dla nich osobny dom urządzał; obiad był wystawny, wyborny, a książę hrabiemu Stanisławowi opowiadał o analizie spektralnej, co pomiernie bawiło go, uśmiechał się jednak i potrząsał głową na linie Frauenhofferowskie, i tak dopłynęło do końca obiadu. Po obiedzie hrabina Aniela zabrała starego księcia na kanapkę. – Ale to nie może być – odezwała się do niego, – aby się ta biedna Marta nudziła pozbawiona towarzystwa... Na to coś trzeba radzić – i doprawdy, ja sądzę, że poradzimy. – Radź pani, z duszy jej będę wdzięczen, rzekł książę ściskając jej rękę. Nawet ze strony pani ten krok będzie miał wielkie znaczenie, znaczenie przebaczenia umarłej, której byłaś dziecięciem. – Hrabina Laura zawsze ją uniewinniała – dodała Aniela mijając się z prawdą, bo chyba milczenie jej mogła wziąć za rozgrzeszenie. – Temu biednemu dziecka tak potrzeba opieki, rady, przyjaciółki, dodał książę; a w czyjeż ręcebym ją, rad powierzyć, jeżeli nie w jej...? Po cichu naradzała się długo Aniela z księciem, który wyszedł z tej rozmowy uradowany, szczęśliwy....... Spotkanie się, z markizową, następnego dnia było dosyć oryginalne. Książę czekał na Anielę, zabawił chwilę, gdy córka wyszła, i wymknął się zostawiając je same.,: Mała pani, zawsze z tą samą twarzyczką, dziecięcą, wcale nie skłopotana, owszem śmiało i wesoło wyszła na powitanie hrabiny. Ojciec ją uprzedził, że z nią otwarcie być może i powinna. Markizowa też nie taiła się z niczem. – Ja prawdziwie nie wiem – mówiła, jakby się chwaląc, do hrabiny – czy kto tyle przebył awantur co ja w tak krótkim czasie. Najprzód się ten Włoch we mnie zakochał, a był wcale ładny, małom go widywała, wydał mi się zupełnie inaczej niż potem się okazało. Ta ucieczka! o której mówić nie chcę... i straszno było, i czasem śmiesznie. Ciągła obawa pogoni, szpiegów. Dopiero odetchnęliśmy w Wenecyi. Tu było kilka dni szczęśliwych, żem się doskonale trzpiotała i bawiła... Potem zaraz jakeśmy po ślubie pojechali do niego... Proszę hrabiny, nie mogłam nic wziąć w usta, takiemi mnie obrzydliwościami karmili, a on się jeszcze gniewał... Nie było sposobu wytrzymać, bo jeszcze i cygara takie palił, że gdy mnie całował po nich, mdło mi się robiło... Więc – za nic w świecie z nim żyć w tych lochach, na oliwie, niepodobna było... I teraz ja – nie wiedzieć co, ani wdowa, ani mężatka... a tak mi nudno, że gdyby nie ta poczciwa Józia moja... Hrabina zaczęła pocieszać to dziecię, które paplało, wzdychało, i przyznawało się teraz, że dalekoby wolało hrabiego Lamberta, niż Włocha. Aniela zacięła usta. Rozmowy na seryo poprowadzić z nią nie było podobna. Od tych użaleń nad swym losem przeszła do pokazywania swoich bardzo pięknych koralów, do sukienek; przyznała się, że radaby mieć towarzystwo, ale nie nadto poważne. Aniela dla niej musiała na chwilę stać się dziecinną jak ona. Z godzinę zabawiały się tak, i w końcu dowiedziała się hrabina, że książę starać się ma o rozwód, a ona gotowa jest wyjść za mąż. – Tylko żeby już raz tak wyjść, dodała, aby żyć można i żebyśmy się kochali. Musi być piękny mężczyzna, młody i wesołego temperamentu... Więcej się od niej nic nie dowiedziawszy, Aniela pożegnała ją, przyrzekła bywać, i wyjechawszy od niej, zadumała się nad tem, czy taka istota z pustą główką była winna choć błądziła? a potem czy możliwem było wprowadzić ją w świat nie odkrywając jej nicości? Aniołek ten był podobniejszy do ptaszka, niż do zstępującego z niebios cherubina... Nie wiedziała jeszcze hrabina, że w rozmowie poufałej z Józia, ptaszyna ta szczebiotała daleko wyraziściej się wygadując o życiu, o sobie i świecie. W salonie tylko milczenie ją zbawić mogło. Przy pierwszej też bytności nie było mowy o tem, że z nudów markizowa prosiła o lekcye muzyki, którą lubiła bardzo, i że metr fortepianu przychodzący od trzech miesięcy, już był z nią w stałej korrespondencyj, a Józia mu rozmaite schodki i drzwiczki pokazywała, któremi niekiedy przybywał i wysuwał się niepostrzeżony... Markizowa uważała to intermezzo za rzecz małej wagi, ale dosyć zabawną. Odwiedziny księcia natychmiast były wiadome wszystkim, hrabia Zdzisław rozpowiadał o nich szeroko; a że w mieście wie się o każdym kroku osób należących do tak zwanego towarzystwa – bytność hrabiny u markizowej, nie pozostała długo tajemnicą. Uderzyło to, że pani Zdzisławowa pierwsza czyniła krok.. do rehabilitowania tej, która tak boleśnie postępowaniem swem dała się czuć rodzinie hr. Laury. Tłómaczyć to mógł każdy jak się komu podobało, na złą i na dobrą, stronę; sądzono jak kto był usposobiony dla obu pań, dziwili się bez wyjątku wszyscy. Księżna Adamowa śmiejąc się mówiła z ironią swą zwykłą: – Ale to bardzo piękny przykład przebaczenia, wyrozumiałości... dowód dobroci serca... bo wychowanka hr. Laury ucierpiała wiele z powodu markizowej, a potrafiła darować winy i zatrzeć wspomnienie przeszłości. To bardzo wspaniale!! I uśmiechała się dwuznacznie. Matka księżny mówiła otwarciej: – Ma w tem jakąś rachubę, nie zrobiła tego bez celu!! Słowem różnie, ale wiele mówiono o tem. Domy ściślejszej obserwancyi oburzały się przeciwko temu, ażeby dwa razy rozwiedzioną, w tak prędkim i czasie chcieć oczyszczać i w świat wprowadzać. Niejedna z tych pań, która ani razu się nie rozwodząc wprawdzie, w rozmaitych bywała kompromitujących jawnie stosunkach, najgłośniej przeciw skandalowi protestowała. Krok śmiały pani Zdzisławowej sprawił to, że jej jednozgodnie przyznano energię wielką, i prorokować zaczęto wielkie w świecie znaczenie i wpływy; ciekawi. zaczęli się skupiać około Zdzisia, który też zyskał na powadze, jakiej nie miał dotąd i wcale się o nią nie starał. Ponieważ pani Aniela słyszeć się z tem dała, że córka księcia, nieszczęśliwie uwiedziona przez niegodnego jej człowieka, wkrótce z więzów małżeńskich zupełnie wolną się być spodziewa, młodzież i młodością jej, i majątkiem, i imieniem przynęcona, ruszyła się szukając sposobów zbliżenia do księcia Ignacego, wyprzedzając się kto pierwszy tam dobieży i zajmie stanowisko pretendenta. Pani Zdzisławowa nastręczała się mimo swej woli jako pośredniczka, otoczono więc ją kołem, a że dom obiecywał się być przyjemnym, gdy hr. Zdzisław własne otworzył salony, gdy ogłoszono, że będą przyjmowali w soboty, cisnął się kto żył, aby mieć prawo wnijścia. Zdziś dobroduszny i obojętny byłby szeroko zaraz rozwarł podwoje dla wszystkich bez wyjątku łudzi dobrej woli; – pani wcale inaczej mieć chciała zagospodarowany salon swój i pierwsze – go dnia zapowiedziała mężowi, iż lista osób, które przyjmować będą, pod jej pójdzie kontrollę. – Ty u siebie możesz bawić się, przyjmować, bratać z kim chcesz, odezwała się do męża; co do mojego salonu, proszę bardzo, abyś mi nie narzucał nikogo nie spytawszy, bo – przyjmę go tak, że drugi raz odpadnie mu ochota wciskania się do nas... Jeżeli dom nasz ma mieć znaczenie, a mnie idzie o to, aby je pozyskał, przystęp do niego musi być trudny, obostrzony, i żadne żywioły dwuznaczne wstępu do mnie mieć nie będą. – Bardzo ładnie – rzekł Zdziś, – ale proszę cię, między nami mówiąc, jeżeli już księżniczkę będziesz przyjmowała, po tym skandalu jaki ona zrobiła, nie powinnaś być trudną dla innych. – Sąd twój, mój hrabio – odezwała się Aniela – nadzwyczaj jest powierzchowny i płytki. Księżniczka była ofiarą, była uwiedzioną, jest nieszczęśliwą, nie można dozwolić jej upaść zupełnie, ratować ją, imię, nawet majątek, który reprezentuje, jest obowiązkiem... Inaczej się sądzi o jakiejś tam szlachcianeczce, która sobie pozwoli coś podobnego; inaczej o dziedziczce wielkiego domu... Zdziś się zadumał trochę, a że miał różne stosunki, chodził po różnych kątach i słuchał plotek, dodał po cichu, zbliżając się do żony: – Powinienem cię przestrzedz, że Marta, którą ty rehabilitujesz, już od czasu jak jest tu, zawiązała romansik z metrem muzyki... i to – bardzo intime. Aniela się zarumieniła.. mocno. – To plotka! zawołała – a gdyby i tak było, tem większym obowiązkiem jest ją ocalić póki czas. – Jeżeli cię to bawi – mruknął Zdziś – ocalaj! ja nic przeciwko temu niemam. Zdaje mi się jednak, że ta cicha woda należy do kategoryi tych, które zawsze brzegi będą wyrywały!! Pani Zdzisławowa nie chciała nawet odpowiedzieć na to... i już wychodząc z pokoju odezwała się tylko do męża: – Proszę wierzyć, że ja wiem co, jak i dla czego robię! i być o to spokojnym! Upłynął rok cały, nie przynosząc z sobą żadnej widocznej, nagłej zmiany i przewrotu, chociaż wpatrzywszy się baczniej w stosunki ludzi i rodzin, zaszły w nich przez ten krótki przeciąg czasu wielkie przekształcenia. Z dosyć dotąd spójnej całości towarzystwa jednolitego, które choć wzajemnie sobie przypinało łatki, żyło w pozornej harmonii i zgodzie, coraz wyraźniej zarysowywać się zaczęły dwa obozy przeciwne. Spotykały się one z sobą nie wypowiadając wojny, lecz w głębi rosła wzajemna nienawiść, nieufność i wstręty.. Na czele jednego stronnictwa umiała stanąć pani Zdzisławowa, która dom postawiła na stopie tak pańskiej, iż trudno z nią innym walczyć było. Chybiła może nadając mu tę cehę, która przy wielkiem imieniu dodaje blasku, przy świeżem pachnie dorobkiem i próżnością. Drugiej partyi głową była piękna, dowcipna, śmiała księżna Eliza, która jakby naumyślnie dom męża otoczyła powagą wielką, ale razem nadała mu powierzchowność prostoty pełną, i i niewytworną. Mówiła o tem głośno, że się na zbytki ważyć i rujnować ani mogą, ani życzą. Pomimo starań pani Anieli o wybór towarzystwa mającego salony jej zdobić, wciskały się tu figury bardzo dwuznaczne i nienajlepszego tonu; księżna zwała po cichu dom swej nieprzyjaciołki – „Kafarnaum” – ale bywała w nim, i z licem pogodnem, z uśmieszkiem grzecznym i trochę sobie podrwiwała z niego. U księżny bywała arystokracya rodowa przeważnie, stara szlachta, wreszcie artyści i ludzie, których wykształcenie, nauka, znaczenie do pierwszego rzędu klassyfikowały... Gdy u państwa Zdzisławowstwa do świecideł, do form wyszukanych, do blasku zbytnią przywiązywano wagę, pani Eliza umyślnie się w tem zaniedbywała. Liberye, meble, ludzie, stół wyglądały staroświecko, ale tem dostojniej. W salonie Anieli panowała przesadzona pruderya powierzchowna, choć po cichu wiele rzeczy i osób tolerowano; księżna mówiła otwarcie o sprawach drażliwych, nie potępiała nikogo, zostawiała ludziom swobodę sądów, i nie skandalizując się lada słowem lub postępkiem, sama nie dawała powodu do najmniejszego zarzutu przeciw sobie. Jedno tylko po cichu jej, ale z oburzeniem ogromnem wymawiała Aniela, to jawną jej przyjaźń dla hrabiego Lamberta, który tu w istocie bywał nadto często w czasie bytności i niebytności księcia, i zajmował stanowisko przyjaciela domu, bo go tak nawet Eliza głośno nazywała, dodając z uśmiechem: – Honni soit qui mal y pense! Zaraz po przyjeździe swoim z Florencyi, hrabia pojechał do księżny, od tego czasu nie by – ło tygodnia, ażeby. u niej raz przynajmniej nie obiadował, a nie odwiedził jej kilka razy. Z księciem Adamem braterski prawie węzeł go połączył; był u niego jak w domu, a oni oboje odwiedzali go też często. Nie czyniono z tego najmniejszej tajemnicy, mówiono głośno, a że się znalazło jakieś dalekie pokrewieństwo, zwano się nawzajem. kuzynem i kuzynką. Wszyscy wiedzieli o tem, że hr. Lambert kochał się w Elizie; ruszano więc ramionami i tę jawność przy wiązania uważano za straszny skandal. W podbudzaniu przeciw księżnie i hr. Lambertowi, naturalnie największą, najczynniejszą rolę grała pani Zdzisławowa. Lambert obraził ją i tem, że nierychło poszedł odwiedzić, i raz czy dwa Zdzisławowi zapraszającemu go usilnie odmówił. Nie uchybił zresztą w niczem, w towarzystwie był bardzo uprzejmym i dla tej „kuzynki” Zdzisława znosił, ale obojga unikał. Z wielką ostrożnością, pół słowami, uśmiechami, milczeniem, minami znaczącemi walkę przeciw kuzynowi prowadziła Aniela. Kiedy nie kiedy tylko na uboczu, z miłymi sobie, pojedyńczo każdemu z powierników wynurzała swój ból, oburzenie, żal, że tak zacny, tak wielkiego imienia i znaczenia człowiek, daje się tak płochej kobiecie uplatać w sidła. – Jest, to rodzaj lekceważania opinii – szeptała pani Zdzisławowa; – nikomu nietajna ta miłość ich wzajemna, która, gdyby nie nieboszczka, byłaby się skończyła małżeństwem... Tak zapomnieć świętą, wolę matki, jej przestrogi, tak się poddać tej kobiecie złośliwej, despotycznej – niepojęta słabość... Dzień i noc tam przesiaduje! Wszyscy na. to patrzą., mąż obojętny, ślepy – to oburzające!!... Gdy w salonie Anieli znalazła się młodziuchną rozwódka, bo markiz zgodził się na rozłączenie z żoną zupełne – hrabia Lambert przestał w nim bywać. Nie mógł się z nią chcieć spotykać, choć przez dziwną fantazyę pani Marta, która uciekła od niego, teraz pragnęła koniecznie się zbliżyć. Ona i Józia znajdowały go niezmiernie interesującym i dystyngowanym. Takich różnych dziwnych zachcianek księżniczka miała wiele, i w salonie trzeba było nieustanną zwracać na nią uwagę, aby ją od popełnienia płochości osobliwych ochronić. Czuwała nad tem Aniela; ale miała niezmiernie wiele trudności. Rozwódka zajmowała się łatwo młodymi mężczyznami, dopuszczała ich do zbytniej poufałości i zrażała potem kaprysami nagiemi. Zdawało się jej, że prawie wszystko w jej poło – żeniu było dozwolone. Dosyć ładna, teraz minio skromnej minki, zalotna bardzo, czasem aż nadto dumna, to znów poufała i gadatliwa, wybrykami swemi do rozpaczy przywodziła Anielę. Ojciec śmiał się z nich, niewinnemi je znajdował, i jedno miał na wszystko oznaczenie: – Adorable! Cokolwiek jedynaczka zrobiła, było – adorable! a broiła dużo, i pani Zdzisławowa musiała udawać ślepą i niewierzącą – aby jej nie potępiać. Gdy Lambert przestał bywać u Zdzisławowstwa, kazała go oto interpellować mężowi pani Aniela. Wyprawiony z tem poselstwem Zdziś, który nie lubił hrabiego, znajdując go imponującym, posłuszny musiał wolę żony spełnić. – Co to tak hrabia o nas zapomniałeś, że go już nigdy nie widujemy? rzekł rozpierając się we wskazanem krześle... Lambert popatrzał na niego długo. – Potrzebujesz mnie o to pytać? rzekł, nie domyślasz się? – Jak to? więc może z obawy spotkania się z tą, biedną, Martą, hrabia nas pozbawiasz...? spytał Zdziś. – Nie znajdujeszże tego bardzo naturalnem, że właśnie tej kobiecie i sobie nie chcę czynić przykrości? – A ja za Martę ręczę, że jejbyś zrobił przyjemność, dodał Zdziś. Najprzód to dzieciak jest jeszcze taki, że – doprawdy nie na seryo nie bierze. Sama powiada, że radaby, abyś jej hrabia okazał, że się nie gniewasz... – Wcale się nie gniewam – rzekł Lambert – możesz ją, upewnić o tem; ale że spotykać się z nią nie chcę, to pewna. Nie mogę pozbyć się myśli, że była przyczyną, śmierci matki mojej. Zdziś puścił dym z cygara. – Mojej żonie, dodał, która z dobrego serca zaopiekowała się nią, przykro niezmiernie, iż za ten dobry uczynek tak drogo płacić musi – osieroceniem domu naszego... – Vous ?tes bien bon! szepnął hrabia zimno zamilkł. – Już choćby uprzedzając nas, kiedy będziesz, abyśmy nie przyjmowali pani Marty, odwiedź nas proszę – naglił Zdziś. Hrabia grzecznie przyrzekł, i w kilka dni stawił się o godzinie rannej, gdy (wiedział o tem) młodzieży i gości bywało najwięcej. Obciął pokazać się tylko. Zdziś mający instrukcye manewrował tak, że go zatrzymał. I stało się, że gdy w drugim pokoju oni z sobą rozmawiali, pani domu odprawiła swych gości, zakazała przyjmować, a sama przyszła do hr. Lamberta. Mąż – zapewne uprzedzony co miał czynić – wysunął się pod jakimś pozorem. Pani Zdzisławowa zdawała się zapominać o przeszłości zupełnie, nie mieć żalu ani gniewu, grzeczną, była i czułą,. – Nie uwierzysz hrabio – odezwała się – jak mnie boli to, że coraz, coraz większą i jawniejszą, nam okazujesz obojętność. Wiem czemu to przypisać, mam jawną, nieprzyjaciółkę w tej, która jest jego – przyjaciółką najlepszą. Proszę mi nie przerywać – dodała widząc poruszenie Lamberta, chcącego zaprotestować – musze raz się wyspowiadać... Mam tyle obowiązków dla ich domu, tyle wdzięczności, tyle przywiązania, a ludzie gotowi sądzić, że mnie hrabia liczysz do swych nieprzyjaciół. Mąż mi powiadał, mówiła żywo dalej, że przyczyną, dla której nie mamy nigdy szczęścia widywać go u nas – jest ta biedna Marta. Ale ja przez cześć dla pamięci hrabiny Laury nią, się zaopiekowałam: to biedna, bardzo biedna; dziecinna, rozpieszczona, ale dobra istota.... Dotąd mówił przezemnie egoizm panie hrabio – dodała – teraz odezwie się cześć dla, domu waszego. Wiem, że się pogniewasz na mnie ale, na Boga – ta niezmierna przyjaźń dla, księżny Elizy... czyż hrabia nic widzisz, że ona wszystkich razi, i daje powody do posądzeń, do plotek? Lambert słuchał dotąd obojętnie, teraz zarumienił się, poruszył, – zżymnął i. nim Aniela zaczęła mówić dalej, przerwał jej. – Niewymownie wdzięczen wam jestem za ten nowy dowód życzliwości; ale, kochana hrabino, dla; uczciwych ludzi uczciwa moja przyjaźń dla tego domu nic rażącego nie ma, a dla innych choćby dawała powody do posądzeń – nie dbam o to. Aniela umilkła, rzuciła na niego wejrzenie smutne niby, złośliwe w istocie... – Proszę więc o przebaczenie – odezwała się zimno. Z dobrego serca pochodziło to... wystąpienie niezgrabne. Lambert wstał, dając uczuć, że dłużejby nie rad przeciągać rozmowy. Po odjeździe jego Zdziś znalazł żonę oburzoną i gniewną. – To się skończy skandalem, zawołała – ale jednym mniej lub więcej – cóż nam tam! Nie poprzestając na tym kroku, pani Zdzisławowa nikomu, nawet mężowi o tem nie mówiąc, napisała dwuarkuszowy list do – kasztelanicowej. Nie miała ona tego zachowania i laski u niej, jakiemi ją nieboszczka darzyła, ale staruszka szanowała jej – rozsądek, wierzyła w przywiązanie do domu. List był tak uiniejętnie zredagowany, tyle w sobie mieścił faktów, iż musiał uczynić wrażenie. Kasztelanicowa odebrawszy go, namyślała się parę dni i wybrała do Warszawy, oznajmując Lambertowi, że przybywa. Zarazem odpisując Anieli oznajmiła jej kasztelanicowa, którego dnia przyjedzie. Szło bardzo o to pani Zdzisławowej, aby w niej sobie sprzymierzeńca zyskać mogła; czatowała więc na przybycie, i w godzinę po tem już była w tym pałacu, który dla niej miał w sobie tyle przeszłości pamiątek... Hrabia Lambert nie zdziwił się widząc ją, tutaj: wytłómaczyła mu wizytę przypadkiem, który jej o przyjeździe pani z Zagórzan dał wiadomość; zasiedziała się potem do wieczoru, próbowała zaprosić nazajutrz do siebie; hrabia zmienił nieco ten projekt, ale oprzeć się całkowicie naleganiu nie było podobna. Gdy się sam na sam z Lambertem znalazła ciotka, powoli zagaiła rozmowę z daleka. – Kochany mój, rzekła – ja się uważam za spadkobierczynię myśli i uczuć twej matki. Ona cię chciała ożenić, ja przybywam nalegać, abyś wybór zrobił i życie seryo rozpoczął. – Bardzo chętnie, kochana ciociu – uśmiechając się zawołał Lambert, – trudność jest tylko kogo wybrać! Me widzę dla siebie partyi stosownej. – No, przyznaj się szczerze, przerwała stara, postukując swym kijkiem: w sercu masz jeszcze tę nieszczęsną Elizę, do której i ja miałam słabość! Powiadają, żeś ty tam codziennym gościem, że nie tylkoś z nią, nie zerwał... – Dla czegóż miałem zrywać? żywo i gorąco począł hrabia. Kochałem ją, kocham, ale en tout bien tout honneur, na to daję cioci słowo. Żadnych innych nie mam stosunków nad te, których świadkiem może być świat cały. – Wierzę ci, ale świat jest paskudny – mówiła stara, – świat jest posądzający, i gdy mu się kto przyznaje do przyjaźni, on się domyśla więcej daleko. Jeżeli ty ją, rzeczywiście kochasz i szanujesz, dla niej samej powinieneś... – Niech mi ciotka wierzy, że tę ofiarę bym uczynił, gdyby nie ona... rzekł Lambert. Jąby więcej kosztowało opuszczenie, niż dziś obchodzi potwarz... Westchnęła stara. – Więc dobrze, rzekła: żeńże się, żeń, to ludziom zamknie usta! to im odejmie pozór. Uwierzą może w przyjaźń. – Niechże mi ciocia da żonę! – A! zapewne! ofuknęła stara: nikomu w świecie jej nie stręczyłam nigdy, a tobie! – tobiebym nie radziła, chyba taką, którąbym sama wyhodowała. A, i tak! i tak! Rękami myśl samą pośredniczenia odpychać zaczęła. – Kochany mój, dodała – myśl o tem, że jesteś głową, domu, że twoim obowiązkiem nie napawać się słodyczami przyjaźni pięknej pani, ale słać gniazdo rodzinie przeszłości godnej. – Ciociu! powtarzani – odparł Lambert z pewną, niecierpliwością – z twej ręki wezmę kogo chcesz. Daj! każ! żenię się. Naturalnie miłości odemnie żona niech nie wymaga – poszanowania, wierności, przyjaźni, ale nie serca... – Co tam prawisz o sercu! zawołała stara – nie o serce idzie, ale o namiętność, tę masz dla innej, a dla żony – ona. niepotrzebna... Powtarzani ci: żenić się – koniecznie. Zimnym, bolesnym śmiechem począł Lambert śmiać się – i oboje umilkli. – Aniela, odezwał się po chwili – gotowaby mnie z rozwiedzioną, księżniczką na nowo zbliżyć, bo ją, w szczególną wzięła opiekę... – A! a! z oburzeniem krzyknęła, kasztelanicowa – znasz łacińskie przysłowie! Co za myśl! Ale – pfe! Zatrzepotała się stara i zaśmiała razem z przypuszczenia, które jej wydało się wprost niedorzecznem. – Żadnej, ani wdowy, ani rozwódki, ani żadnych resztek po nikim brać ci się nie go – cizi – odezwała się poważnie. Żona twoja urodzić się była powinna dla ciebie jednego, na matkę rodzinie. To powiedziawszy, poczęła stara przechodzić z kolei wszystkie panny na wydaniu znaczniejszych domów, przeciw każdej mając zarzut jakiś. Lambert milczał. Z wolna rozmowa potoczyła się na miejscowe towarzyskie zgody i niezgody, wstręty i sympatye. Lambert zaczął mówić o księżnie, o jej mężu, o domu, i zakończył tem, iż błaga ciotki, aby u nich była. Stara o kiju z krzesła skoczyła. – A, to już, mój Lambercie, jest rachuba na moją starość, niedołężność i miłość dla ciebie. Nigdy w świecie! Chcesz, ażebym ja niejako sankcyonowała twój grzech – przestępstwo, bo takiem ono jest w oczach moich. Nigdy a nigdy! – Daruje mi ciocia – rzekł całując ją po rękach Lambert, – byłoby to wcale co innego: nie sankcyonowanie grzechu, bo go nie ma, ale uznanie jawne mojej niewinności. – Sofizmat! daj mi pokój! Jesteś do tego stopnia zaślepiony, ujęty, że gotoweś mnie starą poświęcić dla niej, uczynić mnie w oczach świata słabą i niedołężną. To się nie godzi. -. Ciociu – byłaś dla mnie okrutną! – Jestem sprawiedliwą, – odparła energicznie. Tak – tyś zaślepiony, nie chcesz widzieć, że nawet to, co nazywasz niewinna, przyjaźnią” naigrawa się z moralności, wypowiada wojnę prawom społecznym. Człowiekowi jak ty płochym być nie wolno, to go poniża... – Ciotko kochana litości! zawołał Lambert. – Nie mogę jej mieć dla ciebie – odparła kasztelanicowa, – bo ty jej nie masz dla poczciwego imienia swojego... Posłuchaj mnie, jedź, oddal się – niech się zerwą, te stosunki, ja się ich lękam. Nie godzi się narażać na takie niebezpieczeństwo. Miłość najpoczciwsza jest zawsze namiętnością, a tej drogi i koniec obrachować się nie dają. Mów co chcesz, prawym nie jesteś – nikt za siebie i za kobietę kochającą ręczyć nie może... Tak, Lambercie, dokończyła. Ja sama uległam urokowi tej nieszczęśliwej Elizy; kto wie, możebym, narażając się na niego znowu oślepła i stała pobłażającą. Mniejsza o mnie – tu idzie o ciebie... o ciebie... Potarł czoło hrabia i stanął milczący... – Powinieneś wyjechać! dodała. – Nie – kochana ciotko, rzekł cicho i powoli hrabia – nie czuję się na siłach potargania tego węzła. Kosztowałoby to mnie życie. Tak jest. Inny środek widzę jedynym; zrzec mi się należy mojego stanowiska w rodzinie, przelać dóbr część znaczna, na brata stryjecznego, na Jerzego, na Krzysztofa, na jednego z nich, a samemu odzyskać swobodę. – Swobodę czego? odparła ciotka – swobodę znikczemnienia? Lambercie! to szał! – Tak – to szał – potwierdził zimno hrabia. – To szał, który minie, ale wtenczas gdy niepowetowane szkody wyrządzi. Wierz mi, ta gorąca miłość wasza ostygnie. – Nie, dla tego właśnie, iż jest czystą i poczciwą – przemówił Lambert. Gdyby była zmysłowym szałem tylko, mogącym się zużyć i przesycić – ostygłaby rychło... My ją żywimy jak westalki ogień... który nie wygasa, nigdy. Ruszyła ramionami staruszka. – Mówić jeszcze dziś z tobą trudno – rzekła, – ale właśnie to twoje zaślepienie dowodzi największego niebezpieczeństwa... Na Boga cię zaklinam, słuchaj mnie, jedź, uciekaj... Lambert nie dał żadnej odpowiedzi, nie chciał już rozprawiać o tem. Napróżno kasztelanicowa po kilkakroć jeszcze rozpoczynała na nowo rady, prośby, – siostrzan ją całował po rękach, wzdychał, przyjmował co mówiła w milczeniu, z rezygnacyą, i zabawiwszy do późna, wyszedł przygniębiony, ale – nie. przyrzekając nic. Stara spędziła noc na wzdychaniu bezsennem i namysłach. Nie pozostawało jej nic nad ożenienie Lamberta – z kim?? nie wiedziała sama. Swatanie zresztą, było dla niej tak wstrętliwem, że nawet wybawienie rodziny nie mogło jej do niego nakłonić. Chorą wstała nazajutrz stara, a tak smutna, że Aniela, która przybiegła z rana, poznała z twarzy jej, z mowy, iż to, na co liczyła tak, wiele, zawiodło. Kasztelanicowa jednak ani się zwierzać, ani żalić nie chciała; na kilka pytań rzuconych zręcznie, odpowiedziała ogólnikami. Milczenie było znaczącem; domyśliła się pani Zdzisławowa, co się w niem kryło. – Pani tu u nas dłuższy czas zabawie powinna, rzekła. W Zagórzanach niekoniecznie jej bytność potrzebna, a tu – bardzo, bardzo będzie pożyteczną... Od razu się twierdzy nie zdobywa, wyłomu jednym zamachem zrobić nie można... Pani u nas mieszkając, możesz samą przytomnością swą zaradzić wiele złemu. Rada była w istocie tak przekonywająca, że kasztelanicowa westchnieniem tylko na nią odpowiedziała. Lecz, pomimo bytności ciotki, Lambert znalazł chwilę, aby pokryjomu wybiedz do księztwa, i zabawić tam jak mógł najdłużej. Ostatni oręż, na którym polegała najwięcej Aniela, kruszył się w jej rękach; wpływ starej ciotki, w pierwszej chwili silny, z dniem każdym słabnął. Lambert nie przyjmował z nią, dyskussyi, słuchał, milczał, przyznawał się do błędu, lecz nie obiecywał poprawy. Z całą energią swoją staruszka już płakać prawie chciała, czując niemoc swoją; a choć ta, która ją. tu ściągnęła, nie nalegała więcej, kasztelanicowa postanowiła pozostać w mieście, aby siostrzeńca z oka nie spuszczać. Teraz już może to nie było tak bardzo na rękę Anieli, która przekonawszy się, że stara pustelnica z Zagórzan nie mogła odnieść zwycięztwa, innych dróg szukać postanowiła. Rzadziej pokazując się u staruszki, pani Zdzisławowa zajęła się więcej własnym domem i otoczeniem. Mówiliśmy już, że księżniczka Marta ukazywała się tu często, a za nią goniła młodzież, której trzpiotowate usposobienie markizowej wielce się pododało. W liczbie pretendentów stał dowcipny Jeremi. Temu nie tyle szło o żonę i jej przymioty, co o znaczny majątek, który z sobą przynieść miała. Z rodziny niegdyś majętnej pochodzący, Jeremi miał niewiele a pragnął dużo i gusta miał arystokratyczne. Rozpocząwszy staranie o pozyskanie sobie serca młodej rozwódki, postrzegł rychło, że zająć ją było łatwo, ale na stałe przywiązanie rachować niebezpiecznie. Markizowa była kapryśna i samowolna, lubiła coraz nowych ludzi i wrażenia. Nie przestraszało to Jeremiego, który gotów był przypadłości stanu małżeńskiego brać filozoficznie; szło o to tylko, aby poszła za niego. Pomódz skutecznie mogła tylko Aniela. Do niej zwrócił się dowcipny młodzieniec, karmiąc ją poehlebstwy, grzecznościami i oddając się w jej opiekę. Został przyjęty dosyć dobrze, ale dano mu do zrozumienia, że powinien się był czuć do wdzięczności pewnej i do posług. Jeremi ofiarował się i na to, biorąc na siebie liberyę najwierniejszego sługi pani hrabiny. Bywał codzień, słuchał instrukcyi jej i wskazówek, dowiadywał się o to co wiedzieć kazano, mówił tak jak mu polecono mówić. Troszeczkę też grał role pełnego poszanowania wielbiciela hrabiny, co wcale przykrem jej nie było. Pół żartem prawił jej komplementa, głosił się zakochanym, stał prawie domownikiem Zdzisława. Ten nietylko, zazdrosnym nie był, ale bardzo się do niego przywiązał, i znaj – dował wygodnem mieć takiego usłużnego przyjaciela. Codzień prawie Jeremi przychodził tu na obiad, zasiadał godzinami u pani i pana, towarzyszył im, wysługiwał się, a za to silnie być zaczął protegowanym u pani Marty, której Aniela wyłożyła pierwsza tę teoryę zasadniczą, że na męża potrzeba wybierać człowieka szczególnych przymiotów, które właśnie posiadał Jeremi. Skutkiem wpływu pani Anieli, Jeremi też wyprzedzał w jej łaskach innych. Nie przeszkadzało to młodej pani bałamucić innych, zabawiać się w śmieszki i spojrzenia z coraz kim nowym, – Jeremi był za to powiernikiem jej poufałym i w nim pokładała więcej zaufania, na” wiarę swej przyjaciołki go przyjąwszy jako – pretendenta na seryo. – Nie bardzo mi się on podoba, mówiła cicho do Józi, – są daleko przystojniejsi; ale Aniela mówi, że ma być na męża doskonały. No – to, zobaczymy; ja się śpieszyć nie mam czego. Spiesznie było jednak Jeremiemu, który się lękał, aby go kto śmielszy po za plecami protektorki nie ubiegł. W salonie bardzo często, niemal codziennie mowa była o księżnie Adamowej i o jej przyjacielu hr. Lambercie, o powolności, i ślepocie męża, o osobliwym stosunku dwojga niegdyś kochanków, którzy nie dbając o nic i o nikogo, jawnie miłość swą całemu światu dawali na widowisko. Ile razy to przychodziło na stół, hrabina wydziwić się nie mogła obojętności powszechnej, z jaka wszyscy patrzali na to. – Gdzieindziej, mawiała, znalezionoby sposób jakiś okazania im, że taki skandal publiczny oburza i nie – uchodzi. Jeremi widział dobrze, iż hrabinie potrzeba było czegoś, o czem wyraźnie mówić nie chciała. Pragnąc się zasłużyć, począł wypytywać. Wieczorem raz, pozostawszy dłużej z kapeluszem już w ręku, gdy wszyscy się rozeszli, mówiąc znowu o tem, zapytał wręcz swej protektorki: -. Przecież coby można było zrobić? jakiego użyć środka, aby księciu i hrabiemu oczy otworzyć, dając czuć, że ludzie widzą, i sądzą? – Mój Boże! czy ja tam wiem? odparła Aniela niby obojętnie, we Francyi skomponowanoby piosenkę, we Włoszech wydrukowanoby powiastkę w gazetach. W Niemczech zrobionoby z tego pamflet. Pisemkoby biegało po, rękach, doszło do winowajców i poskutkowało. Jeremi uśmiechnął się: piosenki nie chciał i nie potrafiłby był napisać, ale dowcipny świstek, malujący przyjaciela domowego dosadne – mi rysy, w którychby wszyscy poznać mogli prototyp, mógł bardzo zręcznie ułożyć. Nie odpowiedział nic, zagryzł usta tylko, a pani Zdzisławowa żegnając się z nim tego dnia bardzo czule, wiedziała, że pomysł jej nieochybnie się urzeczywistni. W kilka dni potem zaczęło po rękach chodzić pisemko niezmiernie złośliwe, malujące i dom hr. Julii, i młodość Elizy, i pokornego księcia Adama szukającego żony, i małżeństwo zawarte z wniesieniem do kontraktu przyjaciela domu... Choć paszkwil nie wymieniał na- zwisk, był tak przezroczysty, że nikt na chwilę się zawahać nie mógł z zastosowaniem. Dowcipny Jeremi wysadził się na szyderstwo, na złośliwość, na dwuznaczniki krwawe, na chłostę niemiłosierną przybraną w szato, zabawnego obrazka... Autorstwo było jawne, nikt ani mógł wątpić, że tak ostrą, złą i zjadłą rzecz musiał pisać Jeremi pod natchnieniem swej przyjaciołki. Aniela dostawszy kopię, zaniosła ją kasztelanicowej, która rozchorowała się przeczytawszy. Usłużny jakiś przyjaciel podsunął pisemko księżnie, która przeczytała płonąc gniewem, rzuciła w komin i rozśmiała się z nikczemnej napaści. Lambert uczuł mocno ten cios, i namyślając się co ma począć, zamknął się w domu. Paszkwil wyrywano sobie z rąk do rąk, kom – mentowano, robił wrażenie ogromne; sama pani Aniela kilkadziesiąt egzemplarzy rozesłała tajemnie po świecie. Jeremiemu tak uzyskana tanio popularność pochlebiała, że się niemal chwalił swem wystąpieniem i odgrażał, że po pierwszej próbie mogą nastąpić dalsze... Mówiono o tem wiele, a więcej jeszcze o cynizmie, z jakim księżna umyślnie w tych dniach jeździła z mężem do Lamberta i więcej niż zwykle pokazywała się w teatrze i na ulicach. Wszyscy pytali: – cóż książę? co książę? W istocie książę Adam wcale o pamflecie nie wiedział, żona mu o tem zamilczała – nikt inny nie śmiał wspomnieć, i – hr. Zdzisławowa domyślając się zapewne tej niewiadomości, postarała się, aby kopia doszła do niego przez pocztę. Pomiędzy innymi czytelnikami arcydzieła p. Jeremiego była i pani Marta. Dała to pisemko jej Aniela, szepcząc, że autorem był dowcipny pretendent do jej ręki. Skutek jest niespodziewany. Pani Marta przestraszyła się tego zuchwalstwa i cynizmu, i wieczorem powiedziała Anieli: – O! za takiego człowieka, co kobiety tak szkaluje, ja nigdy w świecie nie pójdę. A! za nic! za nic! Co to do niego należało? Ot to pięknie!! Pułkownik Leliwa szedł spokojnie ulicą, wpatrując się w ołówkiem pisaną notatkę przypadających na dzień ten interesów i wizyt, gdy spotkał się z jadącym amerykanką Zdzisławem. Syczenie i wołanie kazało mu się zatrzymać. Podszedł do powozu z wolna, chociaż z tym panem teraz dosyć był zimno, więcej się przechylając na stronę hr. Julii i jej córki. Zdzisław przeciwko zwyczajowi swojemu miał twarz seryo i nachmurzoną, pochylił się do Leliwy i zapytał: – No, cóż wy na to? – Hę? na co? odparł Leliwa, chowając swą do kieszeni notatkę, na której stał razem ser szwajcarski, krawiec i książę Ignacy... – Cóż? nie wiesz nic? – Ba?? Wiem wszystko – odezwał się obojętnie stary, – ale nie mogę odgadnąć o co idzie? – Ale o historyę tego księcia Adama, który nagle – zmartwychwstał. – Hę! zmartwychwstał?? co to jest? odparł Leliwa. Pozawczoraj byłem u księztwa, wiecie jak jestem u nich... ale ani o śmierci, ani o zmartwychwstaniu nie wiem wcale. Cóż to za zagadka? Zdziś oddał groomowi cugle i wysiadł z amerykanki. – Więc nic nie wiesz! Historya fatalna, odezwał się odprowadzając na bok Leliwę. Ten dowcipniś Jeremi napisał jakiś paszkwil na Adamowstwo i Lamberta... Książę Adam, który chodził dotąd istnym barankiem po świecie – z pamfletem tym w publicznem miejscu wczoraj przystąpił do Jeremiego i zapytał go: – „Pan to pisałeś? Nie zapieraj się, bo mam świadków, przed którymiś to uznawał.” Jeremi odparł zuchwale: – „Ja – – pisałem. „ Książę Adam dał mu papierem tym w twarz. Wyzwali się i pojedynkują. Słuchając Leliwa gębę otworzył, zapomniał się i nie mógł słowa odpowiedzieć, Zdziś ciągnął dalej: – Jeremi strzela doskonale, ale i Adam, myśliwy sławny, zna się z bronią. – Pojedynkowi trzeba zapobiedz – podchwycił Leliwa niespokojnie. Któż sekundantem? kiedy spotkanie? jakim sposobem ja nie wiem o tem? ‘ – Nikt nic nie wie, oprócz tych, co układają warunki. Jeremi był u mnie z pożegnaniem; z policzkiem na twarzy nie chce czekać długo, dziś się strzelają, tyle mi tylko powiedział. Pułkownik się pochwycił za głowę, ścisnął w milczeniu za rękę Zdzisława, który powracał zmieszany do amerykanki, i zawołał dorożki, każąc się wieźć do księztwa Adamowstwa. Wpadł do salonu i zastał w nim Elizę spokojną zupełnie, tak, że domyślił się, iż ona o niczem nie wie; nie chciał jej o tem oznajmować, zapytał o księcia – powiedziała, że wyjechał na wieś... Niedługo zabawiwszy tu Leliwa pędził do hr. Julii. Tu też wiadomość jeszcze nie była doszła. Pułkownik spytał o hrabiego Ludwika i poszedł do niego. Ubierał się właśnie, mając wychodzić na miasto. – Wiesz już? zawołał od progu. – A! wiem, rzekł Ludwik wzdychając: babom o tem mówić nie trzeba. Książe opoliczkował tego błazna i strzelają się, nie można było skończyć inaczej. – Jeremi strzela sławnie! – Ale Pan Bóg kule nosi – dodał Ludwik obojętnie. Apr?s tout, książę zrobił testament. Kocham go bardzo, lecz... Tu westchnął. – O moją drogą Lizkę nie bardzo się kłopoczę! gdyby nawet stało się coś!! Hrabia naciągać zaczął rękawiczki, starannie chuchając w nie. Leliwa stał na pół nieprzytomny, smutny i zlękniony. – Kiedyż? gdzie? zamruczał. – Wiem tylko, że dziś, i że błazen Jeremi żądał, aby się strzelali na bardzo blizką metę. Znowu poruszył ramionami. – Gdzie ty dziś jesteś na obiedzie? dodał. – Jeszcze nie wiem – rzekł Leliwa... Lecz gdzieby się można dowiedzieć? – Rzecz będzie głośna – nie da się to zataić, bo bez krwi się nie obejdzie – mówił hr. Ludwik. Dobrzeby było, aby ktoś przy Elizie się znalazł w tej chwili. krytycznej. Nie kochała ona go, ale żyli z sobą bardzo dobrze... Adam doskonały człowiek... Hrabiemu już było pilno, wychodził, wyniósł się, i pułkownik postanawiając być albo w resursie, albo w innem jakiem miejscu, gdzieby go pierwsza wiadomość nie minęła. Dzień mu się wlókł nieznośnie długo; lecz równie ciężki był on do przebycia hrabinie Anieli, która chodziła u siebie po pokojach niespokojna, wzburzona, nie wiedząc jak się sprawa skończy, za ktorą w sumieniu odpowiadać miała. Sekret pojedynku był tak zachowany, że wszyscy wiedzieli o nim zaraz, choć nikt godziny ani miejsca nie był świadom. Rozpra – wiano o tem, a pani Zdzisławowej przykro było, że wszyscy jednym głosem potępiali jej protegowanego, a wystąpienie księcia znajdowali usprawiedliwionem. Do pałacu hr. Lamberta nie doszła wiadomość jeszcze, a pani Zdzisławowa jej tam zanosić nie mogła i dnia tego wstrzymała się od odwiedzin. Leliwa po obiedzie, który zjadł na prędce w restauracyi, poszedł do resursy i tam zasiadł na czatach. Przychodzili i inni członkowie i goście, lecz wiadomości o pojedynku nie przynosił nikt. Powątpiewano nawet, czy ona tego dnia dojść może, domyślając się, że spotkanie gdzieś na wsi musiało nastąpić. Dosyć późno pułkownik skończywszy wista swego, zwrócił się jeszcze do mieszkania księztwa. Słudzy powiedzieli mu, że księżna jest sama i niebardzo zdrowa. Miał już zawracać, gdy powoli noga za nogą, idący powóz zamknięty zatrzymał się u bramy. Wysiadł z niego znajomy doktor; Leliwa przyskoczył do drzwiczek i ujrzał na wysłaniu na prędce zrobionem leżącego księcia, z twarzą bladą, otoczonego chustami krwawemi. – Gudzie ranny? zapytał doktora. – Kula przeszła przez płuca – odparł doktor... – Cóż ty mówisz? co myślisz? dodał pułkownik. Doktor wymówiłem milczeniem i ruchem dał znać, że nie ma nadziei. Wynoszono księcia Adama z powozu, gdy wybiegła Eliza z rękami załamanemi i krzykiem... Nie mogł posłyszeć pułkownik co do nachylonej nad nim powiedział ranny, drzwi się zaraz zamknęły, doktor prosił, aby ich zostawiono w spokoju. W resursie, do której powrócił Leliwa, już wiedziano szczegóły. Jeremi był ranny i miał kulą rozszarpane ucho... – Oszelmował go! śmiano się. Książe Adam, któremu kula na wylot przebiła piersi, zdaniem wszystkich żyć nie mógł. Tragiczny wypadek sądzono surowo i nie na korzyść. Jeremiego, który z uchem swem zamknąć się musiał w najściślejszej klauzurze, tak mu tej rany wstyd było... Tegoż wieczoru pani Marta, bardzo ciekawa wypadku, pierwsza dowiedziawszy się szczegółów, zawiozła je do państwa Zdzisławowstwa. Hrabina Aniela, z twarzą, marmurowo-bladą, słuchała opowiadania, udając obojętność. Zdzisław był posępny. Markizowa śmiała się i bawiła jak dziecko. – Jeremi będzie musiał zapuścić włosy długie, aby nie widać było, że nie ma ucha, bo mu, słyszę, jak nożem uciął książe!! Następnego dopiero dnia hr. Lambertowi powiedziano o pojedynku. Pobiegł zaraz do księcia, namyślając się, czynie wypadaniu, mszcząc go, wyzwać powtórnie oszczercę. Wpuszczono go natychmiast. Obraz straszny miał przed oczyma... Książę Adam żył jeszcze i był przytomny, u łoża jego siedziała skamieniała, z suchemi oczyma żona. Gdy Lambert wszedł, spojrzała na niego, na męża i załamała ręce, a po chwili pochyliła się składając łzawy pocałunek na czole biednej ofiary. Rysy umierającego, gdyż wątpliwości nie było, że godziny jego są policzone, dziwnie się wydawały spokojne, wypogodzone, usta niemal uśmiechnięte. Gdy powoli hrabia się zbliżył ku niemu, chory osłabłe począł wyciągać ręce, i schwyciwszy dłoń Lamberta, zbliżył ją do rąk żony. Mówić nie mógł prawie. Milczenie śmierci panowało w pokoju, bo nikt nie umiał znaleźć słowa tej godziny strasznej. Eliza z dumą i rezygnacyą siedziała schylona nad mężem, jakby mu ostatnie chwile chciała osłodzić – nie spuszczała z niego oka, – czuwała jak nad dziecięciem... Doktor po krótkiem zatrzymaniu się hrabiego przy chorym, znajdował, że lepiej by było, gdyby odszedł. Wrócił więc Lambert do ciotki, którą, wiadomość ta znowu o chorobę przyprawiła... Co chwila hrabia kazał sobie dawać znać jak się miał chory... Sądy o pojedynku tak różne były jak ludzie, co je wydawali. Wszyscy prawie byli tego zdania, że jeśli książę umrze, Lambert się z wdową ożeni. Hrabia Ludwik i hrabina Julia byli pewni tego, i pierwszy też nie czuł wielkiego żalu ze straty zięcia... Matka umieściła się przy Elizie, nie chcąc jej już odstąpić. Powtarzające się zewsząd głosy, z taką stanowczością utrzymujące, że śmierć księcia nieochybnie połączy tę parę, panią Zdzisławową w rozpacz niemal wprawiały... Z jej więc rąk prawie miał nieprzyjaciel otrzymać to, czego pragnął. – A! nigdy” nigdy w świecie! zawołała w duszy: gdyby niebo i ziemię poruszyć przyszło, nie pozwolimy na to!Łzy się jej krwawe w oczach kręciły. Rozgorączkowana pojechała do kasztelanicowej, a że ją znalazła chorą, miała powód do pozostania przy niej. Wieczorem zaraz odważyła się jej powiedzieć: – Pani wie co po mieście głoszą, a pewno nie bez pewnej słuszności, że teraz gdy księżna wdową zostanie, hr. Lambert nie zważając na słowa matki, na jej wolę, niezawodnie się z nią ożeni Do pani należy zapobiedz temu; jeśli pani tego nie potrafi, to nikt... Jest to obowiązek. Sama na uszy moje słyszałam, na co poprzysiądz mogę, że nieboszczka mówiła: „Ani za życia, ani po mej śmierci nie dozwolę mu się z nią żenić. Pod klątwą zakażę w testamencie. „ – Nie słyszałam, aby to się w nim znajdowało – odparła kasztelanicowa, ale tego możesz być pewna, że ja całego mojego wpływu użyję, aby nie dopuścić tego związku... Nigdy!... – Zmiłujże się pani, wytrwaj w tem postanowieniu – dodała Aniela. Byłby to upadek rodziny, sponiewieranie się jej. Popioły nieboszczki w grobieby zadrżały... I przypadłszy zaczęła po rękach całować staruszkę, wołając: – Pani zna moję przywiązanie do ich domu!! A! jabym tej sromoty nie przeżyła. – Lambert nawet o tem pomyśleć nie może – odezwała się chora; – jeżeli mnie będzie mało, zwołam rodzinę, uklękniemy wszyscy, prosić go będziemy, aby nam tego wstydu nie czynił. Nie ustąpiła Aniela, aż dopóki nie usposobiła kasztelanicowej, już zresztą przygotowanej z siebie do tego kroku – by za wczasu dała uczuć hrabiemu niemożność podobnego związku. Książę żył jeszcze, i choć zgon jego mógł nastąpić co chwila, przeciągnęło się to spokojne konanie. Wieczorem po odejściu Lamberta, zapytał o niego, zażądał go koniecznie, i Eliza posłała prosić, by przybył. – Niech się im nie zdaje, rzekł cicho do zbliżającego się: że my ich potwarzom ustępujemy. Bądź przy mnie... Kasztelanicowa dowiedziawszy się o poselstwie i wycieczce siostrzeńca, zasmuciła się bardzo, zaniepokoiła. Posyłała potem co moment dowiadywać się, czy nie powrócił? ale Lambert już od łoża chorego nie mógł się oddalić – został przy nim, siedział całą noc i cały dzień następny. Ku wieczorowi tego dnia siły szybko uchodzić zaczęły. Raz jeszcze książę ujął rękę przyjaciela i włożył ją w dłonie żony, czyniąc go jej opiekunem... Zamknął potem oczy spokojnie, i jakby usypiał – skonał... Eliza uklękła przy łóż – ku jego płacząc, i ledwie matka, potrafiła ją, zbolałą odciągnąć od niego, trwożąc do siebie. Przez cały dzień ten pani Zdzisławowa siedziała w salonie swym na kanapie, blada i wyczekująca. Byłaby dała wiele, ażeby książę mogł być ocalony. Wieczorem z wolna otwarły się drzwi i wszedł Zdzisław nachmurzony. Stanął przed żoną. – Umarł, rzekł krótko – umarł... a Jeremiemu resztę ucha musiał doktor obciąć – i tak się wszystko skończyło... Aniela nic nie odpowiedziała. Ściskało się jej serce od gniewu i niepokoju. Chociaż pewna była energii kasztelanicowej, trwoga ją jednak ogarniała... Kilkanaście dni upłynęło po pogrzebie; staruszka nie śmiała jeszcze w rozmowie z Lambertem dotknąć przedmiotu drażliwego, patrzała mu w oczy, usiłowała myśli odgadnąć, widziała go pogrążonym i smutnym a milczącym. Był jednak spokojny, i nie postrzegła na nim śladów tej walki wewnętrznej, którą się niepokoiła. Codzień prawie przyjeżdżała Aniela z zapytaniem: – A cóż? mówiła pani z nim? – Nic jeszcze – nie mam odwagi... – Przecież raz trzeba wiedzieć co myśli, aby wiedzieć co czynić. – Nie mam powodu go posądzać. Pani Zdzisławowa nagliła tak, że w końcu kasztelanicowa przyrzekła jej zagaić sprawę przy pierwszej zręczności. Zręczność się nie nastręczała. Po pogrzebie księcia, który odznaczył się niezmienieni zbiegowiskiem tłumu i współudziałem znakomitości, żony zmarłego nikt nie widział. Nie pokazywała się wcale, mieszkała u matki, a hr. Ludwik, którego wiele osób pytało o nią, odpowiadał, że nic nie wie, że prawdopodobnie wyjedzie z matką za granice. Aniela szpiegowała niezmiernie troskliwie Lamberta, czy nie odwiedza wdowy, czy do siebie nie pisują, lecz na ślad bliższych stosunków trafić nie mogła. To ją tem więcej niecierpliwiło, że zdawało się niepodobieństwem aby one nie istniały. Jednego dnia wreszcie starą kasztelanicowa, naglona ciągle – poczęła zagadywać siostrzeńca, dla czego tak smutny i mało się czem zajmuje? – To nad wszystko gorsze, rzekła, że ty do niczego nie masz smaku, ani do gospodarstwa, ani do polowania, ani się bardzo zajmujesz interesami... Próżnowanie czyni człowieka nieszczęśliwym. – Przyznaję to – i widzę... żem do niczego, rzekł Lambert; ale niech mi ciocia da zwalczyć najprzód smutek i ból, potem wszystko się odmieni. – Lękam się, żebyś na pociechę w smutku tym nie zaczął marzyć – mówiła stara – i nie snuł niemożliwych planów przyszłości. Wiesz, kochany Lambercie, jak twoja matka była przeciwna pewnym twoim... marzeniom, jak ja też jestem im nieprzyjazną... Teraz właśnie, gdy pozornie one się łatwiej dałyby przyprowadzić do skutku – drżę, abyś nie zapomniał obowiązku poszanowania ostatniej woli matki. Gdy to mówiła, hrabia stanął i słuchał z uwagą, zasępiony, skłonił głowę, przeszedł się po pokoju i rzekł: – Nie tykajmy tych drażliwych rzeczy, ciociu – nie ma żadnego dotąd niebezpieczeństwa. Kasztelanicowa poszanowała boleść i zamilkła zaraz... Lambert długo się namyślał, potem wyszedł dać jakiś rozkaz służącemu – powrócił i siadł przy staruszce. – Muszę cioci brzydką historyę opowiedzieć, rzekł z rezygnacyą – naostatek trzeba, abyś ją, wiedziała. Zaczęło się to bardzo, bardzo dawno, kiedym ja chodził jeszcze w spencerku. Aniela była naówczas bardzo ładną dzieweczką, a ja bardzo głupim chłopakiem, ona skry – cie zalotna., a ja gorącej krwi, bo co do serca, to żadnego nie miało udziału w tej sprawie. Kasztelanicowa chciała mu przerwać. – Niech-no ciocia słucha, dodał: daje, słowo honoru, że mówie świętą, prawdę. Otoż kochaliśmy się niby i byliśmy z sobą już tak blizko, że mogło się to dla niej skończyć bardzo smutnie, dla mnie upokarzająco. Nie winię jej, chociaż ja nie byłem zuchwalszym. Przypadek, a potem rozwaga, wyjazd z kraju, sam wiek zerwał tę dziecinną swawolę. Aniela mi tego darować nigdy nie mogła; niedawno jeszcze powiadała mi, że zemstę, którą poprzysięgła, do śmierci w sercu zachowa. Doświadczyłem jej za życia mamy, czuję ją nad sobą do dziś dnia. Byłem zmuszony powiedzieć o tem cioci, bo to jej wytłómaczy wiele rzeczy zbyt widzianych jasno i malowanych fałszywie. Cierpiałem i cierpię prześladowanie, nie dając poznać, że je czuję. We Floreucyi, gdyśmy byli z mamą, Aniela jeszcze próbowała zmusić mnie do powrotu ku sobie... Wszystko to niech zostanie między nami. Lituję się nad nią, nie mogąc nawet się gniewać, choć wiele, wiele zrobiła mi złego... Teraz co do jej charakteru – jest w nim wiele siły i energii, źle często użytej, jest upór niesłychany, jest kunszt wielki pięknego udrapowania się zawsze... Oto wszystko, com cioci chciał powiedzieć, dołożył Lambert i wstał z krzesła. Kasztelanicowa słuchała jeszcze przerażona” ręce zaciskając. – Lambercie – czyż to być może? – Ciotka mnie zna, fałszem się brzydzę, a dodam to tylko, że niezmienne łagodzę całą, tę sprawę... która, w innych ustach wydałaby się wcale odmiennie i daleko czarniej. Ręką, powiodła staruszka po czole. – Możeż to być? powtarzała – ona! dla której Laura była matką” żeby takim podstępem, taką zdradą się jej chciała wywdzięczyć? Zmilczał hrabia. – Niewiele miałam dla niej sympatyi – dodała staruszka – ale nie posądzałam nigdy o taką, nikczemność. – Nie jest winna, że nie ma serca! szepnął Lambert. Żal mi jej – bo iść tak całe życie, nie kochając nikogo, to okropne. Ksiądz jeden, choć nie bardzo ortbodoxus, powiedział, że lepsza jest najgorsza religia, niż żadna; ja powiem, com może gdzieś przeczytał, że lepsza, miłość najgorsza, niż żadna. Unikając zwrotu do drażliwego przedmiotu, Lambert wtrącił żywo. – Teraz gdy byłem zmuszony zdradzić przed ciocią tajemnicę, której zachowania przez nią jestem pewien – proszę niech ciotka przypatrzy się i przysłucha Anieli, a poczuje to tętno, którego bicia wprzódy nie rozpoznawała. Pocałował w rękę staruszkę i wyszedł śpiesznie. W kilka godzin potem nadjechała pani Zdzisławowa, i pierwszem pytaniem jej było, ‘ jak zwykle: – Mówiła z nim pani? Kasztelanicowa spokojniej i chłodniej daleko niż wprzódy, odparła: – Mówiłam, możemy być spokojne, nie ma niebezpieczeństwa. Błysk oczu Anieli i wyraz jej twarzy mówił, że się zadawała zapewnieniu temu nie wierzyć. – A! czy się tylko pani nie łudzi, czy on słówkami dwuznacznemi nie uwodzi? O ile szanuję i mam największą cześć dla charakteru hrabiego we wszystkiem, o tyle w tej sprawie mu nie wierzę. Gotów jest nawet... nie powiedzieć prawdy. – O! odparła z dumą chłodną kasztelanicowa: można mu zarzucić wiele, ale fałszu – nigdy... To za nadto! Ton, z jakim mówiła, strwożył panią Zdzisławową, która pieszczotliwie przyklękła przed staruszką, jak to zwykła była czynić z hrabiną Laurą, i usiłowała ją rozdobruchać. – Pani mnie chyba nie zrozumiała, zawołała – czyż jabym go posądzała o zatajenie prawdy? Ale namiętność ma sofistyczne wybiegi, a że on ją kocha namiętnie, i że ta tragedya nawet nie odstręczyła go, nie opamiętała – mam na to dowody... – Dowody! proszęż cię! jakie? – Pisują do siebie ciągle – mówiła żywo Aniela. Mało kto też wie. o czem ja przez sługi mam pewną wiadomość, że umierający książę kilka razy ich ręce łączył z sobą. Kasztelanicowa poruszyła się. – Plotki ci noszą, rzekła głosem nieco osłabłym, – i ty, wierz mi, do zbytku już zajmujesz się tem. – Do zbytku! wykrzyknęła dramatycznie pani Zdzisławowa – niestety! choć prawa może nie mam do tego, ale ja się uważam za należącą do familii, czuję się do obowiązków.... Pamięć świętej pani mojej nie daje mi spoczynku. Tu chustkę przyłożyła do oczu. Staruszka, na której to roztkliwienie byłoby wielkie uczyniło wrażenie przed chwilą, teraz po zwierzeniu się Lamberta, pozostała zimną; z pewnym nawet niedającym się ukryć wstrętem patrzała na odgrywanie tej komedyi łez i miłości... – Moja kochana hrabino – odezwała się popatrzawszy na nią, – uspokój się... rodzina nie dopuści Lambertowi mezaliansu moralnego, a on sam, zdaje mi się – nie myśli o nim. Trochę młodzieńczej gorączki przypłacił drogo, – dojrzewa, myśli, i jest człowiekiem, na którym dziś polegać można. Zbytnio się nim opiekować nie potrzeba. Dobitnie udzielona przestroga ta uderzyła Anielę.. Nigdy jeszcze kasztelanicowa tak nie mówiła do niej. Zmiana była widoczna – jakiś wpływ nowy czuć się dawał. Czyj on mogł być, łatwo się domyśliła pani Zdzisławowa, udała uspokojoną, i siadła przy staruszce... – Dałby Bóg, aby wszystko to raz się skończyło ___ I usiłując odwrócić rozmowę, rzekła weselej: – Radabym też, aby i moja biedna markizowa raczyła skończyć z jednym ze swych pretendentów i uwolniła mnie od opieki nad sobą, bo trudno mi z nią, dać rady. – Dziecinna jest! podchwyciła staruszka. – Trochę już więcej niż to, bo prawdę rzekłszy – płocha; lekko wszystko bierze. – Mój ty Boże! trochę się zapominając odezwała się stara pani: okazuje się, że nie ma charakterów, na którychby mniej polegać mo – zna nad te pozornie łagodne, bojaźliwe, zbyt skromne i posłuszne... Starzy mawiali: „Cicha woda brzegi rwie” – i mieli słuszność – mieli słuszność! Uwaga kasztelanicowej zamknęła usta Anieli; leciuchny rumieniec okrył twarz jej bladą, bo mimowolnie zastosowała ją do siebie. Stara pani z Zagórzan postrzegła się dopiero z niepotrzebnem tem wymówieniem, gdy już było za późno. Zabawiwszy troche jeszcze, gdy już odjeżdżać miała, nie mogła wytrzymać, aby przy pożegnaniu nie szepnąć: – Niech-no pani się spyta go o korrespondencye, bo mam pewne poszlaki, że ją prowadzi... niech pani zakaże... – Nie szpiegujże go tak, proszę! wyrwało się starej – ja też na wiele rzeczy muszę oczy zamykać, bo koniec końców, gdy się od niego zbyt wymagać będzie, gotów się mi zbuntować. Po drugi raz napomniana tak ostro Aniela, stanęła w płomieniach, pożegnała się prędko i wyszła. W progu powiedziała sobie: – Musiał jej na mnie nagadać – i przyznać się do wszystkiego! O! tego mu nie daruję! Domysł ten potwierdził się wkrótce później, gdy niecierpliwiąca się kasztelanicowa odezwała się w parę dni potem: – Ty bo tak się nim zajmujesz, jakbyś się w nim kochała! W żart – to obróciła pani Zdzisławowa, ale wyszła wpół zabita, ze łzami w oczach... Z całą. swą ruchliwością, zabiegami, umiejętnością intrygowania, czuła swą bezsilność, nie mogła nic – niepodobna jej było zapobiedz, ani się pomścić... Sama z sobą płakała z gniewu, lecz w towarzystwie ukazywała się z twarzą pogodną i ciągnęła dalej swe dzieło, niezrażona niepowodzeniem. Potrzebowała zachwiać znaczeniem domu, którego przedstawicielem był hrabia Lambert, i wzięła się do tego zręcznie. Sama ona miała z nim jakiś daleki związek; w jej więc ustach wyraz ubolewania nad widocznym jego upadkiem, miał pewną wagę. Wiedziano, jak dobrze znała stosunki, położenie, środki... – O! nie to już jest dziś co niegdyś było w tej rodzinie, mówiła z boleścią i przyjęciem. Jakiś fatalizm ciąży nad tym domem; ponosi ciągłe straty, popełnia nieustanne omyłki. To było właściwie powodem zgonu tej świętej, a wielkiego rozumu niewiasty, która widziała nadchodzącą ruinę, a zapobiedz już jej nie mogła... Ludzie słuchający podobnych, niby przypadkowo i poufnie wyrywających się wyznań powtarzali potem wychodząc przed drugimi: – Toż to przecie ich krewna, wychowana u nich, znająca ich wszystkie tajemnice – kiedy ona już to mówi, źle koło nich być musi!! Rozchodziła się wieść, że – coraz gorzej z tą familią. Hrabia Zdzisław, mający kapitały, gdy w tych czasach jednym z nich chciał rozporządzić, Aniela namówiła go, aby prosił o przyjęcie Lamberta. Stało się, że jego rządca wziął, a w kilka dni potem zręczna kobieta szeptała na ucho przyiaciołkom, że mąż jej ratował hrabiego, który już zupełnie kredyt utracił. – Zobaczycie państwo, mówiła z wyrazem boleści, – że jeśli się uchowaj Boże ożeni z tą piękną księżną, jej familia goniąca ostatkami do reszty go wyssie. Hrabia Ludwik potrzebuje wiela, pani Julia niczego sobie nie żałuje, a księżna także nawykła do zbytków i po mężu nic jej nie dadzą. W istocie wdowa nie wzięła nic po nim, gdyż wspaniałomyślnie odmówiła tego co się jej z prawa należało, stoczywszy o to walkę z ojcem i matką, którzy byli przeciwni tej bezinteresowności, nazywając ją śmieszną. Tak stały rzeczy, gdy Siennicka, która przynosiła swej’ opiekunce rozmaite wieści z miasta, i od niej inne w obieg puszczała, a przez pannę Gertrudę miewała posłuchy o Elizie, przyszła jednego dnia z dobrą nowiną. – Księżna z matką, wybierają się gdzieś na długi czas za granicę, ale to wielki sekret! – Sekret! krzyknęła hrabina – o! to już pewnie rzeczy ułożone z Lambertem, i gdzieś sobie dadzą, rendez-vous! – ale zobaczymy! – Kiedyż i dokąd wyjeżdżają? Pani Adolfowa nie umiała tego powiedzieć; upewniała tylko, ze mieszkania oba hr. Julii i księżny miały być wypuszczone, i że panie, te z wielkiemi pakunkami miały ruszyć. Hrabia Ludwik zostawał w miejscu, kawalerskie sobie urządzając mieszkanie i życie, nad czem nie bardzo ubolewać się zdawał. Pod wielkim sekretem natychmiast poszła to zwiastować Aniela kasztelanicowej. – Ale zkądże ty o wszystkiem wiesz? pytała staruszka.... – Przypadkiem się dowiedziałam... – I ja mam o tem mówić Lambertowi? odparła kasztelanicowa. A jeśli ona lepszą jest niż się tobie zdaje, i chce uciec, aby mu pokusą nie być? dobrzeż to będzie uwiadomić go o tem? – Pani bo o niej ma zbyt dobre wyobrażenie – odezwała się Aniela – a bodajby się później i za późno nie przekonała, że ona tylko zdradą i chytrością żyje.... Ja nie namawiam pani, aby o tem zawiadomić hr. Lamberta (choć przekonana jestem, że nic się bez jego wiadomości nie dzieje) – ale – pani o tem donieść musiałam. Gdyby nawet ta księżna lepszą, była niż się zdaje, matka ja. popsuje – pani wie jaka ona jest. Z takiej szkoły nic dobrego nie wychodzi... Kasztelanicowa potrząsła głową – ale pomyślała w duszy, że i szkoła nie pomoże, gdy się co złem urodzi... Nie przywiązując wielkiej wagi do tego oznajmienia, stara pani jednak postanowiła spróbować Lamberta – i nazajutrz, od niechcenia, mówiąc o powrocie swym do Zagórzan, wtrąciła życzenie, czyby jej niechciał odprowadzić i czas jakiś u niej zabawić? – Bardzo chętnie, odparł siostrzan: życie w mieście dosyć mi się naprzykrzyło, z przyjemnością, odetchnę wiejskiem powietrzem. Jedźmy. Natychmiast zaczęto się w podróż wybierać, a pułkownik przybywszy z wizytą, dowiedział się trochę zdziwiony, że nazajutrz kasztelanicowa „wyjeżdża z Lambertem razem. – Bardzo nas państwo osierocicie, rzekł, – i wkrótce miasto nasze pustką się stanie, bo i inne osoby podobno myślą go opuścić. Cóż my tu sami poczniemy? – Pułkownik znajdziesz zawsze gdzie wieczór spędzić, rozśmiała się stara – a gdy: ci tu się znudzi, przybywaj do Zagórzan, będę bardzo rada... Przez Leliwę dowiedziało się miasto o tej podróży, a Anielę mocno to dotknęło, że ona prawie ostatnia o tem posłyszała. Pośpieszyła na pożegnanie do pałacu, i gniewna wróciła, nie zastawszy już nikogo. Nie szczęściło się we wszystkich względach pani Zdzisławowej; pomimo zręczności i zabiegliwości, ofiary wymykały się z rąk, widziała się coraz bardziej osamotnioną i skazaną na – bezczynność. Hrabina Julia i księżna wprawdzie nie opuściły były jeszcze Warszawy, ale kółko ich znajomych coraz się ścieśniało i dom. stawał niedostępny. Nawet się dowiedzieć coś o nim z pomocą, panny Gertrudy i pani Adolfowej było trudno. Księżna Adamowa od śmierci męża stała się prawie całkiem niewidzialną; Gertruda mówiła wzdychając, że się zmieniła bardzo, posmutniała i towarzystwa znosić nie może. Po całych dniach siedziała zamknięta, z książkami, sama z sobą... albo z matką. Milcząca była i na twarzy wymizerowana. Im bardziej ubywało domów, w którychby się weselej można zabawić i swobodniej obracać, tem salon pani Zdzisławowej stawał się pełniejszy. Przyciągała do niego i ta piękna rozwódka młoda, która każdemu prawie z początku ro – biła pewną nadzieję, a wprędce potem zwracała się do nowego przybysza. Pani Zdzisławowa zakłopotana nią była i ciągłem naprawianiem omyłek rażących, które popełniała. Radaby ją już wydała za mąż, ale pani Marta wolała się tak trzpiotać swobodnie. Ze wszystkich mężczyzn, jacy ją tam otaczali i cisnęli się do niej, jeden, na którego Aniela najmniej uważała, miał u markizowej największą łaskę – choć niezbyt jawnie okazywaną. Tym był – rzecz nie do uwierzenia – piękny Zdziś. Dwie bardzo płoche głowy, a żywe temperamenta zupełnie z sobą godziły się i sympatyzowały. Zdziś bałamut, zaraz w pierwszych dniach ostrożnie się zbliżać zaczął do protegowanej swojej żony, której to niezmiernie się wydało zabawnem, żeby go kokietować i głowę mu zawracać. Józia się także tym figlem nacieszyć nie mogła. Zdziś w początkach wagi do tego nie przywiązywał żadnej, trzpiotał się i na tem mu było dosyć; dopiero postrzegłszy, że ładna i młodziuchną blondyneczka w salonie skromniuchna, po gabinetach i po kątkach stawała się swawolną i zuchwałą, a często przy żonie z za jej ramion posyłała mu całusy i okazywała wiele słabości dla niego – ze swej strony zaczął się nią coraz mocniej zajmować. I jego to bawiło także, iż żona czem innem gorąco zajęta, tego, co się pod jej bokiem działo, nie widziała. Stopniami więc figlarne zaloty dla przepędzenia czasu. zaczęły przybierać coraz groźniejsza fizyognomię. W salonie byli sobie tylko dobrymi przyjaciółmi, lecz Zdziś chodził już rankami i odprowadzał panią Martę wieczorami do domu, a pełna śmiechu i dwuznaczników rozmowa między nimi dwojgiem, gdy raz się poczęła, nie było jej końca. Zdziś, nie wiedzieć jak, poczuł jednego dnia. rozmyślając, że był w Marcie – co się zowie zakochany. Ona się z tem nie taiła, że ze wszystkich mężczyzn, jakich znała, Zdziś się jej podobał najlepiej. Chociaż nieco się był opuścił po ożenieniu, zawsze jednak był to piękny Zdziś – twarzyczka śliczna bez wielkiego wyrazu, którego pani Marcie nie było potrzeba. Liczono mu i to, że jako żonaty nie kompromitował, a jako mąż przyjaciółki był ciągle pod ręką. Aniela tak sobie lekceważyła tego Zdzisia, który dla spokojności domowej był jej posłuszny, że nie mogła przypuścić nawet podobnej intrygi pod swoim bokiem, w swoim domu. Wiedziała o innych dorywczych płochostkach mężowskich bez konsekwencyi, za które go łajała, ale dumnie gardziła niemi. Oszukiwano ją w sposób tak prosty, tak jawny i zuchwały, że patrząc na to, nie wiedziała nic. Umawiano się przy niej o schadzki, wywoływano się na ciche szepty do drugiego pokoju, pani Marta zamiast jednego ze swych pretendentów, zawsze wybierała Zdzisława do wszystkich małych posług i poleceń. W rozmowach z żoną prawie codziennych o rozwódce, która bywała i siadywała tu niezmiennie, Zdzisław albo milczał, gdy na nią, narzekał, lub bronił jej tak obojętnie, jakby do jej czynności żadnej nie przywiązywał wagi. – To dziecko! mówił zawsze. – Nie dziecko już, ale nie wiem czem tak roztrzpiotana biedaczka – że się o nią lękam. – Nie każdy ma taki takt i temperament szczęśliwy jak pani dobrodziejka – szydersko odpowiadał hrabia. Miłość dla żony, jeśli ją kiedy miał pan Zdzisław, a raczej kaprys, jak on nazywał – dawno już była przeszła; nie był nawet o nią zazdrośny. Trzymał się jej, bo mu z tem było wygodnie, bo był trochę leniwy, a wreszcie że powodu nie znajdował zrywania z nią. Czułości jednak z obu stron dawno się wyrzeczono... Zbliżywszy się do Marty i znajdując ją tak dla siebie sympatyczną, tak jednych upodobań fantazyi, a przytem młodą, wesołą, figlarną, krwistą, dziecinną, Zdzisław począł żałować, że się związał z tą kobietą, która czasami wydawała mu się straszną, a co gorsza, owładnęła rodzicami i swobodę jego coraz bardziej ograniczała. Zmęczony domem, rad uciekał do markizowej i tam we dwoje, lub w towarzystwie niebardzo wykwintnem, bo pani Marta takie tylko lubiła, spędzał godziny wesołe, wrzawliwe, przerywane muzyką ladajaką, śpiewem; uprzyjemniane cygaretkami, które gospodyni lubiła, czasem nawet ożywiane szampańskiem. winem. Piękna Marta zaklinała tylko przyjaciela na wszystko najświętsze, aby się to – nie wydało. Józia przekupiona podarkami pańskiemi Zdzisława, z największą gorącością popierała jego sprawę u swej pani, sama bardzo znajdując miłym i pięknym hrabiego, który w niebytności pani był i dla niej z czułością wielką. To nie wchodziło w rachunek, tak jak pani Maiły metr muzyki i inne epizody romantyczne nie przeszkadzały jej kochać się w mężu swej przyjaciołki. Trwało to już dosyć długo, i tak się składało wyśmienicie, że oboje państwo zupełnie się czuli bezpieczni. Nie wiedzieć ile razy Aniela prawie ich chwytała na schadzkach pokątnych, a zawsze się umieli z nich wytłóma – czyć tak, iż żadnego nie powzięła podejrzenia. Zdawało się, że to może trwać wieki. Pani Marcie tak z tem dobrze było, iż gdy Aniela napędzała ją do uczynienia wyboru, ani sobie o nim mówić dawała. Tymczasem przygotowywała się burza niedostrzeżenie. Pan Adolf raz czy dwa spotkawszy się z Józią, choć nie odmawiała rozmowy z nim i wygadywała się otwarcie o sobie i o swej pani – tak został w końcu odparty od bliższych przyjacielskich stosunków, z taką pogardą odepchnięty, iż powziął żal okrutny. Nic mógł się wstrzymać potem, żeby się nie wygadać przed żoną i z tem, że Józie widział i co od niej słyszał, a co potem sam wyszpiegował, czatując na niewierną. Pani Adolfowa najprzód go wyłajała co się zowie za samą myśl zawiązania nanowo intrygi z niepoczciwą dziewczyną, potem wszystko z niego wyciągnęła co tylko wiedział i czego się domyślał. – Te żółtobrzuchy, arystokraty, mówił Adolf zagniewany – mają już jakieś osobliwe szczęście, że ich bieda nad głową, wisząca ominie. Oto Lambert! już się był – ożenił z księżniczką, któraby mu do domu wniosła czego on jeszcze nigdy nie widział – przypadek go oca – lił. Fraszka Józia przy tej księżniczce! oto dopiero kokietka i bałamutka! to dopiero!! Opowiadając różne od Józi słyszane rzeczy,. najszczęśliwszy był z tego Adolf, że męża siostry jego zbałamuciła. Ody o tem mówić zaczął, zakrzyczała go i zburczała żona, wołając, że kłamie. Wtedy Adolf począł przytaczać różne drobne fakta, dowody, i to, co od chychoczącej Józi słyszał o tem. Siennicką mocno to poruszyło. Dopytywała i badała, a przekonawszy się, że w istocie pan Zdzisław był w bardzo blizkich stosunkach z rozwódką, postanowiła o tem donieść Anieli. Była pewna, że ją sobie tak ważną wiadomością pozyszcze i mocniej jeszcze przywiąże do siebie. Rzecz była drażliwa, niebezpieczna, lecz wielkiej wagi. Zwykle Zdzisławowa tę swą powiernice przyjmowała potajemnie, bardzo rano w gabinecie swoim. Służba znała Siennicką i wpuszczała ją o każdej godzinie. Główną funkcyą jej było od Gertrudy przynosić wiadomości o księżnie Adamowej i nawzajem tam nosić takie wieści, jakie Aniela chciałaby do nich doszły.... Jednego ranka wsunęła się Siennicką bardziej niż zwykle zasępiona, a że na jej twarzy malowały się głównie troski własne, gdy pomocy potrzebowała, Aniela spojrzawszy na nią, posądziła, że z jakąś prośbą przychodzi. – Pewnie Adolf znowu coś splatał, rzekła – i jakiś kłopot mieć musisz... widzę to z twarzy. – Na tem mi nigdy nie zbywa, odparła witając się bratowa – ale dziś mnie co innego tak zasmuciło... Siadła postękując. – Cóż, może ci Basia chora? – A! nie! zdrowa, dzięki Bogu! co innego na sercu mam. – Mówże, – lżej ci będzie... Siennicka zdobyć się nie mogła na słowo. – Może ja plotkę ci tylko przynoszę, może to bajka – odezwała się – ale przestrzedz trzeba... – Cóż to takiego? o kogo idzie? – O hrabiego Zdzisława! – O mojego męża! Aniela się śmiać zaczęła. – O niego! A! bądźże spokojna! Cóż on tam zbroił? Pewnie jaka wieczerza z panienkami! Ruszyła ramionami wzgardliwie. – Ja tam o takie głupstwa nie dbam, tak znowu zazdrosną nie jestem. – Ale tu nie o takie bałamuctwo chodzi – przerwała bratowa – o coś ważniejszego. – Cóż? zgrał się może? – I to nie. – Mówże raz przecię... – Me przerywajcież mi – odezwała się Siennicka. – Krótko a węzłowato, hrabia twój ma formalny romans z tą. Martą, którą wzięłaś w opiekę! Rzuciła się Aniela z oburzeniem – ściągnęła brwi. – To nie ma sensu! rzekła. – To tak prawda, jak że mnie widzisz żywą – dodała Siennicka. Tak samo ja temu nie wierzyłam, póki nie przemówiły takie dobitne okoliczności, że wątpić nie można. I zaczęła długo, prędko, poruszając się żywo, szeptać coś na ucho bratowej, która słuchała z uwagą, i zbladłszy w końcu, zamilkła ścinając usta. Oczy jej dzikiem uczuciem jakiemś zamigotały, jakby się na pastwę rzucić chciała. Widać było, że argumenta bratowej wszelką usunęły wątpliwość, nie przeczyła bowiem więcej. Siadła w krześle i starała się uspokoić. – Kochana Adolfowa, rzekła głosem zmienionym, zwracając się po chwili ku niej – proszę cię i nakazuję, milcz o tem, ani słowa! – A komuż jabym mówić mogła! rozśmiała się smutnie Siennicka – nigdzie nie bywam. – Jest to dzieciństwo, nic więcej, dodała – ale z tego plotki być mogą, niepotrzebne. – Zawsze wdzięczna ci jestem za ten dowód przyjaźni dla mnie... Pożegnały się wkrótce, bo pomimo zapewnienia, że to było dzieciństwo, Aniela i nastraszyła się, i wzięła mocno do serca płochość męża. Dotąd była pewna władania nim; mógł się jej wyemancypować, na to pozwolić nie było można. Potrzebowała się namyślać długo nim uszykowała plan przyszłego postępowania. Postanowiła nie dać nic poznać po sobie, nie zmienić w niczem obyczaju, ale każdy krok obojga śledzić bacznie. Na obiedzie tego dnia być miała właśnie pani Marta; Zdzisław wyszedł z rana i nie powrócił do domu, aż z nią, razem w godzinie obiadowej. – Gdzieżeście się państwo spotkali? zapytała Aniela obojętnie. – Hrabia – rzekła śmiejąc się i wykręcając usteczka piękna mała blondynka, – hrabia był tak łaskaw, że zaszedł po mnie. – Nie bez przyczyny – dodał Zdzisław śmiało spoglądając na nią, – bo pani często o godzinach zapomina, a ja i gospodyni nasza lubimy bardzo, aby wszystko było o swoim czasie. Przy obiedzie spojrzenia, chichotania, pewne dawane znaki i słówka dwuznaczne nie uszły baczności Anieli. Musiała udawać obojętną i ślepą,. Odeszła na chwilę w czasie czarnej kawy, zostawiając ich sam na sam, i wróciła nagle tak, że zastała ich w oknie pochylonych ku sobie... zbytecznie, – a gdy ją zobaczyli Zdzisław się szybko w tył cofnął. Poszlaki się zwiększały coraz. Wieczorem przybyło dosyć gości; Aniela zajęta nimi, śledziła ciągle ruchy rnęża, widziała jak najprzód Marta, potem on weszli do gabinetu... i tam przez większą część wieczoru pozostali sami. Wszystko to jeszcze niczem było. Za wczasu markizowa poskarżyła się na ból głowy, pożegnała i wyszła, a jakoś wprędce potem znikł Zdzisław. Od służącego dowiedziała się, że. wyszedł, co mu się nieraz trafiało. Po rozejściu się swych gości, których zręcznie pozbyć się potrafiła, pod pozorem niepokoju o ból głowy pani Marty, ubrała się prędko Aniela i poszła ją odwiedzić. Gdy się ukazała w przedpokoju, Józia, która tam się znalazła przypadkiem, przestraszona bardzo i blada przybiegła do niej, gwałtownie ją prowadząc do gabinetu, nie do salonu, bełkocząc coś, podnosząc głos tak, aby ją słyszano, słowem znajdując się najdziwaczniej. Udało się jej wstrzymać trochę panią Zdzisławową, która nie dała się wziąć do gabinetu, i gwałtem prawie weszła do salonu. Tu nie było nikogo, ale lampa się paliła na stole, parę filiżanek z herbatą stało porzuconych, i – bystro oko przybyłej dostrzegło kapelusz męzki na krześle, który formą przypominał mężowski. Wiedząc, że paryzki ów cylinder miał cyfrę zdradliwą we środku, rzuciła w niego okiem, i przekonała się, że się nie myliła. Józia chodziła za nią na pół nieprzytomna, gadatliwa, plącząc się, nie wiedząc sama co mówi. Martę znalazła ubraną jeszcze, leżącą na łóżku, na które widocznie dopiero co się położyła, i skarżącą się na okropną, migrenę. Pomimo całej mocy, jaką nad sobą miała Aniela, nie wytrwała tu długo; zmieniony ton jej mowy. zmarszczone brwi, obejście się nadzwyczaj chłodne, musiały uderzyć Martę, która z obawą na nią patrzała. Gdy pożegnawszy się z nią, powracała nazad przez salon pani Zdzisławowa, kapelusza już tu nic było... Doniesienie Adolfowej miało wiec pewną, podstawę: Zdzisław lekkomyślny, jeśli jej nie zdradzał, był przynajmniej na drodze prowadzącej do skandalu... Nim doszła do domu, Aniela wiedziała już co ma począć, zebrała się na odwagę. W progu zapytawszy o męża, dowiedziała się, że powrócił i jest w swoim pokoju. Zna – lazła go w fotelu, w szlafroku, z cygarem w ustach i złym bardzo humorem wydatnym na czole. Spojrzał na nią bystro gdy wchodziła. – Gdzieżeś była? zapytał. – U Marty! odpowiedziała zimno, siadając naprzeciw niego na kanapce, – tam, zkąd właśnie powracasz. Zdaje mi się, żeśmy się gdzieś w przedpokoju rozminąć musieli. Zdzisław ruszył się. – Ja? gdzie? jak? co to jest? krzyknął gniewnie. – Nie kłam – poczęła Aniela – to się na nic nie przyda. Gdy się idzie na takie schadzki, na których żona może pochwycić, trzeba kapelusza pilnować... Zdzisław zagryzł usta. – A gdybym tam był, no, to co? zawołał. – Nic – odezwała się poskramiając gniew Aniela i usiłując być obojętną – nic, nie trzeba było tylko uciekać i nie dawać żonie do myślenia, że się znajdowało tam na – criminelle conversation. Uśmiechnęła się ironicznie. Zdzisław był tak jeszcze napaścią tą lodowatą, przygnębiony, że ust nie mógł otworzyć. Aniela mówiła dalej: – Nie możesz mi hrabia zadawać bym była zbytecznie zazdrosną i śmiesznie śledzącą je – go kroki. Nie idzie mi wcale o fantazje jego i wybryki, ale o dom, który kompromitujesz. Marta jest dzieckiem płochem, a hrabia nie wahałeś się korzystać z tego w sposób niegodziwy... W ciągu tej perory Zdzisław, któremu cygaro tylko zgasło, miał czas przyjść do siebie i namyślić się. Zwykła obojętność i wesołość wzgardliwa opuściły go; żona po raz pierwszy zobaczyła go poważnym i gniewnym. – Więc – cóż tedy z tego wszystkiego? przebąknął – co? – Ja będę wiedziała co począć, rzekła żona – radabym się dowiedzieć co hrabia myśli? – Myślę, że jestem panem w moim domu – bąknął Zdziś. – W naszym domu ja też jestem panią – przerwała Aniela. „ Spojrzeli sobie w oczy, a Zdziś, którego łagodna twarzyczka stała się prawie brzydką, krzyknął: – Proszę mnie nie przyprowadzać do ostatniej niecierpliwości! Z pogardą spojrzała na niego. – Znosić dłużej pod bokiem moim takiego skandalu nie moge. Masz hrabia do wyboru: albo zerwać natychmiast tę niepoczciwa intrygę, w sposób taki, aby rozgłosu nie miała, lub ia ten dom opuszczę... Hrabia się rozśmiał. – Niech pani dom opuści – rzekł zimno. Aniela wstała. – Znasz mnie hrabio, że ja, gdy co raz postanowię, zwykłam wykonywać – należałoby się namyślić. – Pani mnie znasz, że ja namysłów żadnych nie lubię. – Prawda, i dla tego nierozmyślne płochości popełniasz... – Robię, co mi się podoba: – A winy połowa spada na żonę – przerwała Aniela... Zdzisław rzuciwszy niedopalone cygaro, włosy rękami rozgarniać począł, chodząc po pokoju; mruczał coś sam do siebie i oglądał się na żonę. która zdawała się chcieć wyjść, czekając tylko ostatniego słowa. Przekonawszy się, że nie odchodzi, hrabia zwrócił się ku niej, po dwa razy coraz głośniej wołając: – Dobranoc! dobranoc! Było to pożegnanie stanowcze. Aniela postawszy moment jeszcze, wolnym krokiem skierowała się do drzwi i wyszła. Ledwie się one za nią zamknęły, gdy Zdzisław zadzwonił na służącego, kazał sobie podawać ubranie, i. posławszy po dorożkę – tak mu pilno było, że na własne konie czekać nie chciał – wyjechał z domu. Aniela spędziła noc w krześle. Służąca doniosła jej zaraz, że pan czegoś bardzo pośpiesznie ruszył na miasto; służba, która kłótnię małżeńską podsłuchała, przewidywała katastrofę... Czekano na hrabiego do rana, – nie powrócił. O godzinie ósmej do rządcy domu przyszła karteczka od hrabiego, że za pilnemi interesami wyjechał i zabawi pewnie kilka miesięcy. Przyniesiono ją Anieli, która rzuciwszy okiem na ten świstek, nie powiedziała nic, i pozostała w domu, zakazując tylko przyjmować gości, bo była chora. Bądź co bądź postanowiła nie opuszczać stanowiska, tembardziej, że Zdzisław uszedł z niego. Około dziesiątej posłała po Adolfową, a w godzinę później dowiedziała się od niej, że pani markizowa nagle w nocy wyjechała, nie wiadomo dokąd. Stary książę Ignacy dobijał się do drzwi, ale na próżno; tłómaczono się, iż pani w łóżku leży, a pana niema od wczoraj. Stary ojciec z rana od córki odebrał karteczkę niezrozumiałą, dziwaczną, w której mu obiecywała później wytłómaczyć swój wyjazd, prosząc bardzo, aby się nie gniewał... Nie wiedział co się stało, płakał i ręce łamał, nie umiejąc nawet utaić swego niepokoju i trwogi. Zniknięcie współczesne hrabiego Zdzisława i pani Marty – łatwo się domyślać dawało, że mogli ujść razem. Skandal był niesłychany, oburzający. Gdy matka Zdzisława przybyła z trwoga i łzami do Anieli, znalazła ją, już przygotowaną na to spotkanie. – Niech się mama uspokoi, rzekła chłodno: Zdzisław miewa różne fantazye; nie pierwszy to raz mu się trafia nagie gdzieś polecieć i zostawić nas w trwodze o siebie. Jestem pewna, że mu się nic nie stanie; odezwie się i powróci! Hrabina już coś zasłyszawszy, płakała i ściskała synowę, do której się była przywiązała. – Ale możeż to być! Boże mój! – Co? moja mamo! co? zawołała Aniela. Pewnie już ludzie plotą jakąś niedorzeczność na rachunek jego! Pani Marta od dawna się wybierała, pojechała w inną stronę, do krewnych swoich; pomiędzy temi dwiema podróżami nie ma najmniejszego związku! Złość tylko coś podobnego wymyślić może. To do niczego nie podobne, to nie ma sensu! Niedowierzającej hrabinie starej dodała jeszcze w końcu; – Kochana mamo, tak jest – i tak mówić koniecznie potrzeba!... Niech się mama uspokoi, – ja dla tego jedynie, aby zadać kłam plotkom, pokażę się dziś w teatrze!! Toż samo, jeszcze dobitniej powiedziawszy ojcu panu Stanisławowi, przemogła się Aniela do tego stopnia, że wieczorem w toalecie bardzo świetnej, pojechała do teatru. Widok jej ściągnął do loży mnóztwo ciekawych. Siedziała wypogodzona, uśmiechająca się, a przybyłych witała nąjzuchwalszem w świecie kłamstwem o podróży rnęża, w którą sama go miała wyprawić, szydząc z tych, co się domyślali rzeczy nieprawdopodobnej, śmiesznej! Chociaż najmocniejsze mieli przekonanie wszyscy, iż Zdzisław istotnie z rozwódką pojechał, bo dobre ich stosunki wielu już były znane i hrabia niebardzo się z niemi taił w męzkiem towarzystwie – zuchwalstwo, z jakiem stawała pani Zdzisławowa, zadawało kłam, niektórych zbijało zupełnie. Parę osób zaprosiło się na herbatę po teatrze; pani Zdzisławowa mężnie i tej poddała się torturze... Pozwoliła mówie im co chcieli o znikłej pani; lecz broniła męża i śmiała się z domysłów o jego przeniewierstwie. W wypadkach tego rodzaju, kto stawi czoło śmiało, wygrywa zawsze; energia Anieli zyskała jej przyjaciół i obrońców. Szeptano jeszcze nazajutrz o podejrzanej „eskapadzie, „ale już do niej wielkiej nie przywiązywano wagi. Zręcznie wymyślona bajka, zapewne przez hrabinę samą, przyjęła się jako wersya najprawdopodobniejsza. Według niej pani Marta miała wyjechać z metrem muzyki, a uproszony przez księcia i przez Anielę Zdzisław pogonił za nimi, aby nieszczęśliwą, starać się ocalić... Rola ta obrońcy, choć Zdzisławowi nie bardzo była do twarzy, miała choć cień jakiś prawdopodobieństwa. Tegoż dnia dom i służbę, która się. zaczynała rozprzęgać trochę, pani Zdzisławowa chwyciła w silną dłoń, i natychmiast wszystko weszło w karby. Z wypogodzonej wprędce twarzy w parę dni nic już wyczytać się nie dawało oprócz pewności zupełnej siebie i wiary w swą siłę. Stara hrabina, pan Stanisław ojciec, albo siedzieli u niej, lub ona ich się trzymała. Listu od Zdzisława nie było żadnego, wiadomości najmniejszej, z poszlak i posłuchów można było wnosić, że oboje udali się do tego Paryża, w którym, jak w morzu, najłatwiej jest utonąć niepostrzeżonym. Znając interesa mężowskie, Aniela wnosiła, że wielkiego zapasu pieniędzy nie mógł mieć przy sobie, ani w nocy do bankiera się udać, musiał więc wkrótce pisać o nie. Z biura Rosenów odebrała też wiadomość wkrótce, że hr. Zdzisławowi żądaną summę do Paryża wysłano. Ostrożny zbieg nie dał swojego adresu, wskazując dom Rotszyldów, od którego miał odebrać przekazany summę. Pani Marta lubiąca się stroić, kazała też sobie przesłać kufry do Paryża pod adresem jakiejś modniarki. Książe Ignacy odebrał list od niej, który go uspokoił chwilowo. Był on tak napisany, iż nic się z niego nie dowiedział, prócz, że córka znudzona była, zmęczona, potrzebowała odetchnąć... że jest zdrowa i prosi ojca, aby zupełnie, zupełnie był o nią, spokojny. Staremu wystarczało to w istocie; tłómaczył tę swą biedną męczennicę, która wycierpiała tyle, że jej przecie trochę się rozerwać potrzeba było dozwolić... Dawała mu nadzieję prędkiego zobaczenia się, i książę czekał hasła – spokojny. Rok minął znowu. Pani Siennicka siedziała u kolebki nowonarodzonego potomka rodziny, którego Basieczka już podrosła upierała się pomagać kołysać. Imię mu było na chrzcie Franciszek Ksawery, cieszyła się nim matka, bawiła Basia, ale co najdziwniejsza, ten niepoczciwy Adolf, ojcem zostawszy zdawał się do opamiętania przychodzić. Jakaś komórka w sercu jego, dotąd zaparta, otworzyła się na widok małego Frania, i przez nią, do zaschłego dotąd wcisnęło się uczucie jakieś poczciwsze. Przywiązał się, do żony więcej, do domu; a choć kieliszek dobrej mocnej kontuszówki nie przestał mu być obojętnym, pił już teraz (z porady doktora) tylko przed obiadem i wieczerzą. Nawrócenie grzesznika wywiera wpływ zawsze nawet na jego powierzchowność. Pan Adolf najprzód elegant wielki, potem desperat często zaniedbujący się do zbytku, teraz zaczynał nabierać i tuszy i miny wcale porządnego człowieka, pamiętającego na to, że – jak cię widzą tak cię piszą. Prześladowano go trochę, że się stał safandułą, ale do serca tego nie brał. Franciszek Ksawery był już z wody ochrzczony, matka jednak z ceremonią się wstrzymywała, chcąc koniecznie, aby ktoś z dostojniejszych familiantów trzymał do chrztu jej syna, a tu jak na złość nikogo nie było – i tak się wszyscy rozbiegli po świecie, że się nawet trudno było dowiedzieć gdzie kogo szukać. W braku wiadomości pewniejszych, aby dziecko dłużej tak nie trzymać nie chrzczonem fundamentalnie, jejmość kierująca tu wszystkiem wyprawiła rnęża do pułkownika. – Idź bo ty, idź do tego starego, mówiła, bo jeśli kto wie gdzie się oni obracają, to chyba on. Toć to przyjaciel wszystkich... Zresztą choćby już jego prosić w kumy – tylko kogo z nim postawić? bo lada z kim nie zechce trzymać! Chybaby z panną Gertrudą? A i tej gdzie teraz szukać, kiedy matka umarła! Pan Adolf, który dawniej nigdy parasola nie nosił, a teraz wyszedłszy na porządniejszego człowieka, w najpiękniejszą pogodę bez niego sie nie ruszył, (ma to swe znaczenie), ująwszy parasol poszedł do pułkownika. Zastał go chorym na podagrę, otulonym kołdrą i przykutym do krzesła. Postarzał był znacznie, a że prosto do góry stojących siwych włosów teraz dawno trochę nie przystrzygał, sterczały mu wysoko bardzo i robiły go straszniejszym niż kiedy, bo i twarz miał bladą, jakby nabrzękłą, a pod oczyma sine poduszki. – A! pan Adolf! jak się masz? odchrząkując zawołał pułkownik. Siadajże z lewej strony, bo mi od kilku miesięcy ucho prawe założyło i nic na nie nie słyszę... Patrzajże, i nogi! nogi! Nigdy w życiu wina węgierskiego wiele nie piłem, a zrobiły się jak kłody i doktor gada, że podagra. Otoż to sprawiedliwość! Pochylił się do p. Adolfa. – Ja tu przybyłem do pana pułkownika po radę łaskawą, rzekł przybyły. Pan Bóg mi dał syna... – A widzisz! odparł stary, – widzisz jak to. dobrze, że ja cię pogodziłem z żoną, – wyszedłeś na słusznego obywatela i masz syna. – Panu pułkownikowi wiadomo, ciągnął dalej Adolf, – że się sroce z pod ogona nie wypadło, ma się to familię, choć ona nie bardzo o nas pamięta. Żonaby chciała, aby kto z naszych krewnych trzymał do chrztu dziecko, a tu – pustki, nie wiadomo gdzie ich szukać... – A kogoż szukacie? spytał Leliwa... Hm! wszyscy się na cztery wiatry porozsypywali,. łapajże ich po świecie! Hm! kogożbyście chcieli? – Jak ono jest to jest, choć ona mnie nie bardzo chce znać, ale żonę moją lubi, więcby najprzód siostrę wypadało zaprosić! rzekł Adolf... – Kogo? hrabinę Zdzisławową? rozśmiał się pułkownik – dalipan, że nie wiem co się z nią dzieje! Tyle mi tylko wiadomo, że z matką mężowską i z mężem pojechała do wód jakichś. Ona, tam żadnych nie potrzebowała, wygląda jak róża. Co dawniej bywała blada, marmurowa, teraz świeża, pulchna, śliczna, odmłodzona. Mąż za to zupełnie skąpca – niał, rozlał się, ociężał... Ale też żył bo powaryacku.... – O! co żył to żył – odparł Adolf śmiejąc się, – choć niedługo.... Ostatni raz, jak z księżniczką tą drapnął... – Co bo gadasz! ofuknął Leliwa – co pleciesz! Źli ludzie skomponowali na niego. Jako żywo! Pani Marta wyszła za mąż za Francuza, człeka bardzo dystyngowanego, barona... On był podówczas gdzieindziej, ona gdzieindziej. Gadanina niepoczciwa tylko... Przecież w kilka miesięcy, jak wiesz, żona z matką pojechały do niego, bo był chory – i przywiozły go... – Gdzie!! – jaka imaginacya!... Adolf się uśmiechał. Wszyscy mówili o tem, dodał. – Ludzkie języki! Fałsz był, jako żywo, począł pułkownik. Lubił żyć, to prawda; ale mężem dla tego jak był tak jest bardzo dobrym. Już to siostra się na swój los poskarżyć nie może. Wyszła za mąż świetnie, fortuna ogromna, i choć dużo wydawali, stary Stanisław jeszcze dorabiał jej ciągle. – Otoż to – wtrącił Adolf – mogłaby przecie bratu dopomódz; bo u nas, panie pułkowniku, chuda fara! – Przyjdzie i do tego, że coś dla was zrobi – rzekł Leliwa. Rozumna kobieta! O! głowa nie dla proporcyi! – A co nam z tego? stęknął brat. – Ba! gdyby nie ta głowa, nie miałaby tej pozycyi w świecie, mówił stękając i biorąc się za nogi gospodarz. Zawsze to piękna rzecz mieć rodzoną siostrę na takiej wysokości! Westchnął Adolf. – Możeby i hr. Lambert, który dawniej dosyć nam był przychylny, coś dla synka naszego zrobił, do chrztu go trzymając. Pułkownikowi wiadomo, że po śmierci hr. Lecz moja siostra dostała dwakroć – a ja fig – Widać, że takie twoje przeznaczenie mój panie Adolfie, grzecznie wyraził się pułkownik. To darmo! z losem swym nikt wal czyć nie może, bo mu rady nie da. Trzeba tylko statkować, to i on się namyśli poprawić. – Hrabia Lambert? podchwycił Adolf. Leliwie oblicze spoważniało. – O hrabi Lambercie nic nie wiem – rzekł stękając. Wyjechał był najprzód przeprowadzając ciotkę do Zagórzan, no i tam kilka miesięcy polował, czytał, odpoczywał. Potem podobno majątki objeżdżał i rozpatrywał się w nich. Do miasta już nie zajrzał, i tu o nim głucho. – Moja żona słyszała, odezwał się Adolf – jakoby tam kasztelanicowa jakieś małżeństwo dla niego miała przygotowane... – Wątpię, aby co z tego było – dodał Leliwa. Ja słyszałem także, że mu swatali kuzynkę, piękną, pannę i bogatą, dobrze wychowaną, ale mu się nie podobała, czy on jej, i miało to spełznąć podobno. – A czasby mu było się ożenić – dodał Adolf. – I bardzo – począł pułkownik, który mówić lubił, – lat ma dobrych trzydzieści i kilka, choć ich na nim nie znać. Nudzi się, nie wie co robić, a ożenić się raz przecie musi, więc lepiej za wczasu, póki jeszcze nie skwaśnieje. – E! dawnoby pewnie sobie znalazł kogoś, Śmiejąc się rzekł Adolf, – gdyby się nie zakochał, jak pułkownikowi wiadomo, w tej hrabiance, co za księciem była i owdowiała. A!! śliczności kobieta! Spojrzał Leliwa na mówiącego, posłyszawszy pochwałę, oczyma melancholicznemi. – Ona, matka, babka – rzekł – wszystkie takie piękne, żywe, dowcipne były! Rodem kurki czubate. A ta ostatnia bodaj wszystkie przeszła urodą i rozumem! I nie ma się co Lambertowi dziwować, że się w niej kochał, bo ktoby dla niej nie oszalał! Nieszczęśliwa kobieta – – A z nią, co się też stało? – spytał Adolf – jej także nie ma podobno. – Od dawna, potwierdził Leliwa, – i nie wiem nawet czy powrócą, kiedy. Z matką wyjechała razem na Południe, i myślą, podobno zamieszkać w okolicach Genui – czy nie wiem już gdzie. – Ależ hrabia Ludwik, ojciec, przecie w Warszawie mieszka; widać, że się ich z powrotem spodziewa. Uśmiechnął sie z politowaniem pułkownik i spojrzał na naiwnego gościa, swego. – Hrabia Ludwik osobnym dworem żyje od dawna – rzekł poważnie. Rozmowa coraz szła wolniej, brakło jej materyału. – Więc jak mi pan pułkownik radzi? odezwał sie Adolf, – czy na siostro czekać, czy do hrabiego Lamberta pisać, czy...? – Siostra u wód, ale zapewne ku końcowi jesieni wróci, rzekł Leliwa. – Co się tyczę Lamberta, chybabyś list, oddał do pałacu, bo adresu jego nikt, nie wie. Zdaje mi się też, że wiele po nim spodziewać się nie możesz... – Żonaby rada chrzciny przyśpieszyć – wtrącił przybyły – ja także... – Piszcie do siostry – wybąknął obojętnie pułkownik: – to najwłaściwsze ze wszystkiego... ona wam nie odmówi... – Nie śmiem prosić w kumy pana pułkownika – rzekł Adolf kręcąc kapelusz w ręku – ale żonie mojej byłoby bardzo przyjemnie... Leliwa parsknął i pokazał na nogi obrzękłe, a potem się uderzył po kieszeniach, dając poznać, że z nich niewieleby się wydobyć dało. – Co wam po mnie! zawołał.. Ja, z głodu nie mrę, chwała Bogu, ale pachoł, choćbym chrzestniakowi dał prezencik i matce, niewielebyście skorzystali. – Nam już o to nie chodzi, zawsze honorby to był dla nas, dodał kłaniając sie gość. – Proścież Pana Boga, aby nogi mi służyły. Nie odrzekam się stanąć w kumy, ale to naówczas tylko, gdy wszelką stracicie nadzieję znalezienia sobie czegoś pokaźniejszego... – Na wszelki wypadek, pan pułkownik nie wzdragałby sie z panną Gertrudą? spytał Adolf. – A! nie! wcale nie! osoba przyzwoita i przyjaciółka księżny Adamowej, co wiele za nią, przemawia – tylko gdzie ty jej będziesz szukał? Ja nie wiem gdzie się po śmierci matki podziała – dokończył Leliwa. – Żona moja z nią dobrze, wyszuka gdy będzie potrzeba. Chciał już odchodzić, gdy Leliwa dołożył: – Może panna Gertruda ma jaką wiadomość od księżny, niepodobna żeby do siebie nie pisywały; jak się żona od niej dowie co o niej, dajże mi znać, bom ciekaw, co się z tą, biedną, dzieje... Nie wypuścił pułkownik na sucho pana Adolfa, i choć sam był na dyecie, kazał mu podać wódkę i przekąskę – czem go sobie więcej jeszcze zobowiązał. Od czasu jak się stał porządnym człowiekiem, biedny biuralista wstrzymywał się od zachodzenia do lokalów, które grosz z kieszeni wyciągają, a gust do przekąsek pozostał mu dawny, błogosławił więc tych, co wchodzili w słabości ludzkie. Z dobrym humorem wrócił do żony, a w progu już Basieczka go przestrzegła, aby się cicho sprawował, bo braciszek właśnie wykrzyczawszy się usnął. Wszedł p. Adolf na palcach jak na dobrego ojca przystało - – A cóż? a co? spytała jejmość. Zdał sprawę wiernie małżonek ze swego poselstwa, a że opowiadał cicho i z tego powodu do żony się przychylał, poczuła zaraz kminkówkę pułkownika i krzyknęła: – Ehe! jużeś wódkę pił! patrzaj-no go! Byle na miasto, już! – A no, piłem, nie zapieram się, ale u tego poczciwego Leliwy, Bóg mu zapłać, i ka – wiorem zakąsiłem – rzekł śmiejąc sie Adolf – mogę ci przysiądz. Ruszyła ramionami. – Już wierzę! szepnęła smutnie. – Anieli z tych wód, dodała, nie wiem czy my się doczekamy, bo Zdzisławowi i kuracyą i po-kuracya potrzebna. W Karlsbadzie tym go osłabią” to go w Francesbadzic będą wzmacniali, a potem mu się zachce do Wiednia, i Aniela go samego nie puści. Daj Boże na zimę się ich ledwie spodziewać. Na bezrybiu i rak ryba, mówią; trzeba Leliwę wziąć, a muszę mu Gertrudę wyszukać i uprosić. Posiedźże ty z Basieczką przy małym, z domu nie odchodź, a ja, że dziś pogoda, do Gertrudy muszę... Jak kazała tak się stało. Adolf poszedł drzemać przy kołysce. Dotychczas z daleka tylko widzieliśmy pannę Gertrudę, wierną przyjaciółkę Elizy. Była ona jej godną i wiele wpłynęła na tworzący się w czasach, gdy ich przyjaźń się zawiązywała, charakter hrabianki. Stworzona ona była do ciężkiej walki z losem, której podołać umiała. Niegdyś majętna, matka jej z niewielką resztą funduszu przyjechała z nieuleczoną chorobą do Warszawy. Cała się jej musiała poświęcić córka, i dopóki żyła matka, o sobie czasu myśleć nie miała. Zostawszy sama, zebrała resztki resztek, których długa słabość nie pożarła, i nie mając po co ani do kogo wracać na wieś, została w Warszawie. Miała z procentu od kapitaliku tyle, by z głodu nie mrzeć i utrzymać się ubogo; postanowiła powiększyć sobie pracą szczupłe mienie, a że umiała dużo. znalazła lekcye po pensjach, i niemi całe dni była zajęta. Nie przynosiły one wiele, ale dawały jakiś cel życiu i zdrowe zajęcie, którego osierocona panna potrzebowała. Choć jeszcze nie stara i przystojna, wyrzekłszy się już wszelkich pretensyj do młodości i nadziei innego losu, od rana wychodziła panna Gertruda z książkami pod pachą, z parasolem, ubrana ciemno i niepokaźnie, a rzadko wracała przed wieczorem. Zajmowała przy Bielańskiej ulicy pokoików parę na drugiem piętrze, i tam z jedną służącą niemłodą bardzo skromne prowadziła gospodarstwo. Troche kwiatków, dwie półki z książkami, stary fortepianik, dawne sprzęty jeszcze domowe ubierały izdebki schludne i miłe. Było już nad wieczór, gdy tu weszła pani Siennicka; otworzyła jej stara Klara... – Nie ma pani? – Jeszcze nie ma, ale za kwadrans będzie, odezwała się Klara; bo ona jak zegarek punktualna, rzadko żeby się o pięć minut spóźni – ła, a oto już i kawa dla niej się gotuje. Niech pani przysiadzie i spocznie. Zaledwie krzesło zajęła przybyła, gdy drzwi się otworzyły, i gospodyni weszła z wesołą twarzą. – A co! nie mówiłam? spytała Klara, idąc do komina w drugim pokoju. Zaczęła się rozmowa poufała od tego co matki zawsze mają najpierwej na ustach, od opowiadań o Franusiu i nadzwyczajnych jego przymiotach, jakich nigdy żadne w jego wieku dziecko nie miało. Od Frania do chrztu przejście było łatwe. – Dobrodziejko moja, uczyńże mi tę łaskę, załamując ręce, zawołała Siennicka – poświęć się dla mnie, bądź mu kumą! – A! zmiłuj się! ja! mnie się dzieci nie hodują! strzepując rękami odezwała się panna Gertruda. Ile ich trzymałam do chrztu, nie poszczęściło mi się z żadnem. – Ja. w te przesądy nie wierzę – przerwała pani Adolfowa, – które się ma hodować, będzie żyło... Tymczasem z pułkownikiem do pary nie mam kogo postawie, a na was się zgadza. – Więc pułkownik ma być ojcem chrzestnym? zagadnęła Gertruda. Pułkownik? Myślałam, że poprosicie kogo, z rodziny twojego męża. – Ale ba! gdzież ich szukać? mówiła Siennicka., Zdzisławowa męża niańczy i pilnuje, aby się jej nie wyrwał – a hr. Lambert, Bóg święty raczy wiedzieć, wędruje gdzieś – ani słychu. Gertruda się uśmiechnęła z lekka. – A ja myślę – rzekła, – że on się tu powinien zjawić w Warszawie, i to nie zadługo. – Zkądże ty o tem wiesz? z czego wnosisz? pytała Siennicka. Na zapytanie to wahała się trochę z odpowiedzią, i namyślała panna, a gdy Klara już wnosiła kawę, ustawiając ją, rzekła od niechcenia: – Przechodząc około pałacu, uważałam tam ruch jakiś. Skorciało mnie zapytać, czy się kogo spodziewają? i szwajcar mi powiedział: – „A państwa!” – Jak to? państwa? podchwyciła Siennicka. Dziwnie się ciągle uśmiechała Gertruda. – Albo ja wiem co to miało znaczyć? Może znowu ma przybyć z kasztelanicową? – Gdzie zaś! ta chora! o tem wiem, wtrąciła Adolfowa. – No – rzekła figlarnie Gertruda – to chyba się nareszcie Lambert ożenił... Tak jakoś to mówiła tajemniczo, zagadkowo, iż można ją było posądzić, że wiedziała o czemś, czego zdradzać nie chciała. – Żeby się znowu hrabia tak nagle, miał ożenić? z kim? gdzie? podchwyciła Siennicka... Widząc śmiejąca się Gertrudę, nagle upuściła łyżeczkę, którą w ręku trzymała. – Ty bo chyba coś wiesz! krzyknęła. Gertruda ramionami ruszyła, nie odpowiadając. – Słowo daję, ty coś wiesz, a taisz, przed kim? przedemną! której mąż jest przecie w kuzynowstwie z nimi, wołała Siennicka – na miłego Boga! mówże! – Nie wiem nic, domyślam się! szepnęła usta ciągle ściągając, jakby się jej śmiać chciało, panna Gertruda – a gdybym wiedziała nawet, nie mogę powiedzieć, bo przed czasem rozpaplacie. – A! jak Boga kocham! wykrzyknęła zapalczywie Adolfowa – klnę ci się na wszystko najmilsze mi, na dzieci moje – gęby nie otworzę, pary nie puszcze. – Słowo? spytała panna wstając z krzesła. – Słowo najświętsze, najuroczystsze. – Klaro, podaj świecę! odezwała się Gertruda, i poszła do małego biurka, z którego dobyła list gruby, wyjęła z koperty, i położyła przed Adolfowa. – Czytaj, – będziesz wiedziała wszystko, a potem, milcz, aż przyjdzie pora... Z niezmierną, ciekawością, rękami drżącemi chwyciła Siennicka podane jej karty, i zbliżywszy się do świecy, czytała co następuje: „Kochana Gerto moja! Prawda, żem nie pisała długo, od dawna, żem milczała jak kamień, ale oto list, który za oczekiwanie zapłaci. Czytaj go, dziwuj się, ciesz, błogosław... Pisałam ci dawniej, że mi w tej okolicy Genui nudno było dosyć i pusto. Kraj nie jest wcale brzydki, miasto nie bez pewnego charakteru, lecz do nowego życia jeszcze nie przyszło; a ruiny dawnego, olbrzymie, cmentarne, mchem i pleśnią, porosłe, tęskne myśli budzą, jak wszelka przeszłość umarła i skończona. Cały wdzięk dawnej stolicy możnej Rzeczypospolitej stanowią, contorni, okolice, Sestoi i Narni.... Ale potrzeba przedrzeć się przez przedmieścia brudne, fabryczne, bez poezyi i bez fizyognomii, nim się dostanie na cichsze a więcej malownicze miasteczka otaczające. W Sestoi nadto budują statków, zbyt wiele pracuje toporów – popsuli ładne wybrzeże. W Narni, gdzie na zimę przybywają Anglicy, i na drodze do tej mieściny przechodzącej po nad morzem, więcej starego życia włoskiego. Tu się spotykają objuczone osiełki, małe wózki contradinów, czasem kwestarz bosy z sakwami na plecach, niekiedy rybak w czapce czer – wonej jak worek zwieszonej i charakterystycznym spencerku oliwkowym aksamitnym, niedbale narzuconym na ramieniu. Otoż tą drogą do Narni ją chodzić lubię, a że tam jest hotel wielki dla Anglików postawiony, który ma bardzo ładny ogród nad samym morza brzegiem, czasem nawet przenoszę się do niego, dla ogrodu, dla morza i dla ciszy. Port genueński z secinami osłów jęczących, ze swą wrzawą, i restauracyami w starych murazzach dla majtków, może jest malowniczy, ale mnie się nie podoba. „Nadto tu brudno i krzykliwie. Wystaw więc sobie twoją Elizę odpoczywającą w pięknym, bardzo pięknym ogrodzie nad samym morza brzegiem, i „pamiętaj, że ogród tutaj nie zarasta brzeziną, sosnami, leszczyną, ale pomarańczami, oliwkami, piniami, dębami co liści zimą nie tracą, i tysiącem roślin tak wspaniałych jakby malarzowi do pierwszego planu krajobrazu się nastręczały.... Wśród tych drzew szemrze fontanna; z dala słychać szum morza, które o kamyki nad brzegami się rozbija i wydaje głos sobie tylko właściwy: coś jak pacierz mnichów w chórze... W dali z pomiędzy gałęzi drzew, których pnie bluszcz obwija i ubiera, widać morze, a za morzem sine. szare, liliowe góry, na tle ślicznego morza. Na morze to patrzeć można wieki i nie nasycić się. Morze to w dali jest jakby ogromną szybą opalu, w którym słońce mieni się coraz nowemi barwami... Bywa zielone jak łąka w maju, sine aż do czarności. lazurowe jak niebiosa, różowe, lilia, złote, – obszyte pianą jak koronką białą. Z po za drzew mignie ci raz niby skrzydło gołębie, to jak smaragdowa płaszczyzna, a na niem biały lub żółty żagiel łódki, której, nie widać z dala. Zdaje się jakby to była jakaś żywa istota, bo się skłania, chyli, rozszerza, ucieka. Nad falami białe rybitwy unoszą się, ślicznie rysując się to na ciemnem niebie, to na mrocznej fali... Wśród takiego krajobrazu wystaw sobie Elizę, chodzącą z książką w ręku, a niemogącą czytać. Co spojrzy na kartę zamazaną farbą czarną; to jej żal jaskrawego, pstrego obrazu życia. Było to w sobotę nad wieczorem. Miałam na niedzielę wracać do Genui, i wlokłam się tak ścieżynką między tujami i piniami, zadumana, smutna.. Coś zaszeleściało, mignęło, naprzeciw mnie z bocznej uliczki wychodzi mężczyzna, stanął jak wryty. Podnoszę, oczy... krzyknęłam – o moja Gerto! – jak szalona rzuciłam mu się na szyję. Mamże ci powiedzieć kto to był? Sadze, że nie potrzebujesz tego. Tak, on to był co mnie szukał, co gonił za mną, bo tak jak ja bez niego, żyć bezemnie nie mógł. Nie mówiliśmy prawie do siebie po tym uścisku pierwszym w życiu, a tak strasznie” wyczerpującym, żem na jego ręku omdlała; nie spytałam go o nic-nie chciałam wiedzieć dla czego przybył i co niósł z sobą: miłość mi przynosił – tego było dla mnie dosyć Potrzebowałam go kochać – a potem – choć umrzeć Nie wróciłam tego wieczoru do Geunni, zostaliśmy razem. Nie gorsz się moja Gerto: ten, o którym piszę, jest od tygodnia niczem moim. Co powie na to jego rodzina, on nie chce wiedzieć. Wzbraniałam się go związać sobą, byłabym kochała bez niczyjego błogosławieństwa, pod przeklęctwami i piorunami-ale on chciał, on kazał... W kościele Ś-go Wawrzyńca, w tym starym kościele biało-czarnym, wyglądającym żałobnie-wzięliśmy ślub... Nasze złote, miodowe miesiące spędziliśmy tu, gdzieśmy się spotkali znowu: matka moja jedzie do kraju, my zostaniemy: Małżeństwo ma pozostać tajemnicą dla wszystkich, aż do chwili gdy jednego pięknego wieczoru zajedziemy do tego starego pałacu który tam na nas czeka, i – powiemy rodzinie, przyjaciołom i nieprzyjaciołom: – Stało się! pocieszcie się państwo! Trzpiot Eliza będzie się starała nosić piękne imię niepokalane, tak, jak gdyby była najpoważniejszą, w kadzidłach klasztornych uwędzoną (dla niezepsucia się) pensyonarka, du Sacré Cocur. Lambert przygotowany jest na powyciągane nosy i twarze swej rodziny, na larum jaki ona podniesie... – Stało się!! Moja Gerto, proszę bardzo zachować mi tajemnicę. Kiedy przyjedziemy, nie wiem. W Narni nam tak dobrze... Trzeba żebyś wiedziała, że tu są całe gaje pomarańcz, z których kwiatu pędzą ową sławną, wodę... W tej atmosferze dziewiczych wianków my, napawając się nią, pędzimy pierwsze szczęścia godziny... Są chwile, gdy wiatr powionie od morza i przyniesie realistyczną woń słonej fali i ryby – owo memento pudvis es, ale wnet zioną pomarańcze zapachami ideału... i człowiek o tamtej zgniliźnie zapomniał... Całuję cię serdecznie. – Błogosław!” Pani Siennickiej twarz się paliła czytając, rzuciła list na stół. – A! droga moja! droga moja! Patrzże – szczęśliwi – pobrali się! Lambert – no proszę! – Cicho! przerwała Gertruda, a nadewszystko ochłoń z wrażenia i nie wygadaj mi się przed mężem. Nikt tu jeszcze nie wie o tem, nie domyśla się nawet; wszyscy sądzą., że Lambert objeżdża swe majątki... Nie wypaplaj się! – Jużci, że się nie wygadam, szepnęła Adolfowa – ale, że język będzie świerzbiał okrutnie – to pewna. Toż to będzie historya” gdy oni powrócą!! – Zdziwienie być może wielkie, ale ci powiem, kochana moja, nic więcej. W tych. rodzinach, jak hrabiów, wszystko, by najstraszniejsze, przyjmuje się z powagą i godnością, w ‘milczeniu. Fakt spełniony – usta zamknięte. Amen. Ci co najbardziej krzyczeli na Elizę, przyjdą pokłon jej oddać, i uszanować w niej żonę hrabiego... Siennicka do szyi skoczyła Gertrudzie. – Dobrodziejko moja! niech sobie żyją, szczęśliwie – ale ty mi to zrób, żeby Lambert, kiedy mu tak na świecie dobrze, Frania mego do chrztu trzymał. Pułkownika z tobą postawię w drugiej parze... Wybiegła nagadawszy się pani Adolfowa, z twarzą zaognioną, i musiała odbyć małą przechadzkę, nim się w niej wzburzone myśli ukołysały, nim się uspokoiła i mogła stanąć przed obliczem męża, nie zdradzając tajemnicy. Co to ją biedną kosztowało! Mieć taki klejnot drogocenny i nie módz się nim pochwalić, wiedzieć coś tak ciekawego i milczeć! Panu Adolfowi powiedziała tylko, że rozmyśliwszy się, pokalkulowawszy, woli ze chrztem się wstrzymać do powrotu kogoś z familii. Tymczasem ciągnęło się to długo, a pani Siennicka milczała, i choć się czasem przed mężem trochę wygadywała, szło to na karb przypuszczeń... Pierwsza powróciła pani Zdzisławowi, i dała znać Siennickiej, aby do niej przyszła. Znalazła ją, w istocie, jak mówił pułkownik, jaśniejącą, tą drugą młodością przedwczesną trochę, która czasem, dla niektórych kobiet, bywa wdzięczniejsza niż pierwsza. Rumiana, świeża, trochę okrąglejsza niż była, z oczyma swemi ciemnemi ciskającemi strzały ogniste, mogła się nazwać pięknością. Nabyła też maniery świata, w którym żyła, śmiałości, taktu i powagi – i wszyscy jednozgodnie przyznawali jej, że, teraz dopiero rozwinęła się w całym blasku. Zdziś przez lenistwo znowu się w niej kochał, aby już innych nie szukać i nie narażać się na ciężkie przejścia, jakiem było zwłaszcza ostatnie. Podróż ta do Paryża z Martą, nie poszczęściła mu się wcale. Prawie natychmiast znalazł rywalów, dla których go poświę – cono, nastąpiły spory, kłótnie, potem choroba niebezpieczna, w czasie której, obawiając się zaraźliwości tyfoidalnej gorączki, Marta z nim zerwała zupełnie i udała się pod opiekę zrujnowanego barona, ex-dyplomaty, który się z nią ożenił. Po Zdzisława do Paryża przybyła matka z Anielą, pielęgnowały go w chorobie, i małżeństwo na nowo sklejone, już się zdawało tak mocnem teraz, że go nic rozerwać, nie mogło. Po pierwszych przywitaniach i obszernem sprawozdaniu z żywota i czynów pana Franciszka Ksawerego, Siennicka ciekawa była bardzo dowiedzieć się, czy też Aniela wie, już o ożenieniu swojego wroga... Lecz nim zaczęła badać, pani Zdzisławowa zagadnęła ją sama, co się z hr. Lambertem dzieje, i czy zawsze jest w Zagórzanach?, Adolfowa ukąsiwszy się za język, szepnęła, iż mówiono, że dobra swe objeżdżał. – A o ożenieniu żadnem me słychać? spytała Aniela. – Mówiono o projekcie jakimś z kuzynką, ale się sobie pono nie podobali. Aniela nie odpowiedziała na to. Do chrzcin obiecywała stanąć, lecz dodała zaraz: „Jeżeli Zdziś zdrów będzie, bo czasem ja od niego i na godzinę odejść nie mogę. „ – Tak go pilnujesz? wtrąciła Adolfowa. – Gdzie tam! odparła Aniela – nie potrzebuje teraz dozoru, bo mu z głowy trzpiotowstwo wyszło; ale bezemnie się obejść nie może, szczególniej gdy chory... Pułkownik, który odwiedził panią Adolfowa i miał przyjemność oglądać w powijakach, na poduszce czerwoną twarzyczkę tłustą pana Franciszka, zagadnięty o hr. Lamberta, ruszył ramionami. I on nie wiedział nic... W kilka tygodni po powrocie Anieli, był u niej wieczór świetny, na którym osób mnóztwo się znajdowało. Od przyjazdu tych państwa pierwszy tak wystawny, tak liczny, inaugurował zimowe przyjęcia pani hrabiny, która pochlebiała sobie, że salon jej, wśród pustego miasta, będzie prawie jedynym. Nie mogło na nim braknąć pułkownika, bo choć niegdyś należał do przeciwnego obozu, nigdy nie zrywał z żadnym, a towarzystwo było dla niego taką potrzebą, że dla niego coś z przekonań gotów był poświęcić. Dosyć już późno wszedł Leliwa, a ci, co go znali, z twarzy jego poznali zaraz, że coś niósł, z czem mu iść było ciężko. Zbliżył się do pięknej gospodyni, która grzeczną powitała go wymówką: – Cóż to pułkownik tak dziś późno? – Późno! a tak! prawda – odparł stary; – ale hrabina mi daruje, bo nie mogłem na sobie przenieść, aby dziś jeszcze młodego małżeństwa nie powitać. – Jakiego młodego małżeństwa?, my o żadnem nie wiemy! odparła Aniela. Leliwa zmieszał się nieco. – Jak to? państwo nie wiecie? Na ustach, zamarło mu słowo. Wtem od drzwi śpiesznym krokiem podchodzący pan Czemera, zawołał: – Hrabiowstwo Lambertowstwo tylko co przyjechali! Aniela zerwała się blada i jakby przelękła z kanapy. – Hrabiowstwo? – A tak! odezwał się pułkownik – hr. Lambert ożenił się we Włoszech z księżna, Elizą. Pani Zdzisławowa krzyknęła, i bijąc w ręce,. padła na kanapę. Stało się milczenie wielkie. W ciągu krótkiego tego momentu rumieniec wrócił na twarz gospodyni, a Zdzisław, który się zbliżył do rozmawiających, zawołał głośno: – Sacré matin! ta miała szalone szczęście! – A on? przerwała żona z pogardliwym śmieszkiem – a on? Nie dokończyła... Cicha rozmowa rozdzieliła, towarzystwo na kupki... – Kasztelanicowa umrze z rozpaczy, dodała Aniela... KONIEC