Emil Zola ZDOBYCZ I W drodze powrotnej, wtłoczona między inne pojazdy sunące brzegiem jeziora, kolaska musiała zwolnić, a w pewnej chwili nawet przystanąć, taki utworzył się zator. Na październikowym niebie, jasnoszarym, pociętym nad horyzontem wąskimi pasmami chmur, zachodziło słońce. Ostatni jego promień, ześlizgując się z odległego gąszczu drzew koło kaskady, oblewał przyblakłą czerwienią długi rząd znieruchomiałych pojazdów. Błyski złota, rozsiewane migotliwie przez koła, zdawały się zastygać wyżej w postaci jasnożółtych linii obrzeżających ściany kolaski, w której błękitnym pudle odbijały się fragmenty krajobrazu. Wyżej, w pełni rudawego blasku oświetlającego ich od tyłu i zapalającego ognie w mosiężnych guzikach płaszczy z pelerynkami, zwieszających się z kozła, stangret i lokaj – w szafirowej liberii, piaskowych spodniach i kamizelkach w żółte i czarne prążki – tkwili sztywno, poważni i cierpliwi, jak przystało służbie z dobrego domu, której byle zator na drodze nie zdoła wyprowadzić z równowagi. Ich kapelusze, ozdobione czarnymi kokardami, miały w sobie wielką godność. I tylko konie, para wspaniałych gniadoszów, parskały z niecierpliwości. – Popatrz – odezwał się Maksym – Laura d’Aurigny, tam, w tamtym powozie... No spójrz, Renato. Renata uniosła się lekko i przymrużyła oczy z tą czarującą minką, której przyczyną był słaby wzrok. – Myślałam, że czmychnęła – odparła. – Zmieniła kolor włosów, nieprawdaż? – Tak – podjął Maksym ze śmiechem – jej nowy kochanek nie znosi rudych. Renata, pochylona do przodu, z dłonią wspartą o niskie drzwiczki kolaski, patrzyła, otrząsnąwszy się ze smutnego zamyślenia, w jakim trwała od godziny, milcząca, wyciągnięta w głębi pojazdu Biby rekonwalescentka na szezlągu. Ubrana była w bladolila jedwabną suknię z fartuszkiem i tuniką przybraną szerokimi plisowanymi wolantami i biały sukienny płaszczyk z wyłogami z biadolila aksamitu; wyglądała w tym niemal wyzywająco. Jej dziwne, jasnopłowe włosy, przypominające kolorem śmietankowe masło, wymykały się swobodnie spod małego kapelusika ozdobionego pękiem bengalskich róż. Nie przestawała mrużyć oczu z miną impertynenckiego chłopaka: czyste czoło przecinała głęboka zmarszczka, górna warga wysunęła się do przodu jak u nadąsanego dziecka. Potem, ponieważ źle widziała, wzięła binokle, męskie binokle w szylkretowej oprawie, i nie nakładając ich, tylko trzymając je w dłoni, przyglądała się grubej Laurze d’Aurigny bez skrępowania, z doskonałym spokojem. Pojazdy nie ruszyły jeszcze. Pośród jednolitych ciemnych plam powozów, których bardzo dużo znalazło się w Lasku tego jesiennego popołudnia, tu i ówdzie połyskiwał zrąb szyby, wędzidło, srebrny uchwyt latarni, galony lokaja na koźle. Gdzieniegdzie, w jakimś odkrytym landzie zamigotała barwna smuga materiału, skrawek sukni kobiecej, z jedwabiu lub aksamitu. Powoli nad całym tym wygasłym, zastygłym rozgwarem zapanowała wielka cisza. Siedzący w głębi pojazdów słyszeli rozmowy przechodniów. Wymieniano milczące spojrzenia, nikt się już nie odzywał, oczekiwanie przerywał tylko chrzęst uprzęży i postukiwanie niecierpliwych kopyt końskich. W dali zamierały niewyraźne odgłosy Lasku. Mimo późnej pory roku zjawił się tu cały Paryż: księżna de Sternich w huit- ressorts; pani de Lauwerens w wiktorii o nieskazitelnym zaprzęgu; baronowa de Meinhold w zachwycającym jasnobrązowym kabriolecie; hrabina Wańska i jej srokate kuce; pani Daste ze swymi słynnymi karymi; pani de Guende i pani Teissi?re w koczu; mała Sylwia w ciemnoniebieskim landzie. I jeszcze don Carlos, w żałobie, ubrany jak zawsze na modłę antyczną i uro- czystą; Selim pasza, w fezie, ale bez guwernera; diuszesa de Rozan, w coup?-?goiste, hrabia de Chibray w dogkarcie; pan Simpson w nieskazitelnym mail-koczu; cała kolonia amerykańska. Wreszcie dwóch akademików we fiakrach. Pierwsze pojazdy wyplątały się z zatoru i wkrótce cały korowód począł toczyć się łagodnie. Było to jakby przebudzenie. Zapaliło się tysiące ruchomych blasków, bryzgi światła skrzyżowały się na kołach, z uprzęży wstrząsanej przez konie trysnęły iskry. Na ziemi, na drzewach kładły się szerokie refleksy szyb. Ten migot uprzęży i kół, lśnienie lakierowanych drzwiczek rozjarzonych czerwienią zachodu, żywe nuty różnobarwnych liberii odcinających się wysoko na tle nieba i bogatych toalet wyłaniających się z wnętrza pojazdów, wszystko to uniesione zostało w jednostajnym, głuchym szumie, któremu rytm nadawały kopyta końskie. I sznur zaprzęgów ruszył w tym samym co przedtem rozgwarze i lśnieniu, nieprzerwany i wartki, jak gdyby pierwsze powozy pociągnęły za sobą wszystkie inne. Renata poddała się lekkiemu szarpnięciu kolaski i opuszczając binokle, z powrotem wyciągnęła się na poduszkach. Gestem osoby zziębniętej podciągnęła skórę niedźwiedzią wypełniającą wnętrze pojazdu jedwabistym, śnieżnym kobiercem. Jej dłonie w rękawiczkach zanurzyły się w przytulnym futrze o długiej, kręconej sierści. Zrywał się wiatr. Łagodne październikowe popołudnie, które przydając Laskowi wiosennego wyglądu ściągnęło tutaj wielkie damy w odkrytych powozach, kończyło się groźbą przejmującego chłodem wieczoru. Młoda kobieta trwała przez chwilę skulona w cieple swego kącika, poddając się rozkosznemu kołysaniu wszystkich tych kół, co toczyły się przed nią. Później, unosząc głowę w stronę Maksyma, który spokojnie rozbierał wzrokiem kobiety rozparte w sąsiednich powozach i landach, spytała: – Więc naprawdę ona ci się podoba, ta Laura d’Aurigny? Zachwycaliście się nią wtedy, jak ogłoszono sprzedaż jej brylantów!... A propos, widziałeś naszyjnik i egretę, które twój ojciec kupił mi na tej licytacji? Młoda kobieta wzruszyła lekko ramionami. – Trzeba przyznać, że ojciec zgrabnie bierze się do rzeczy – nie odpowiadając na pytanie rzekł Maksym z niedobrym śmiechem. – Potrafi jednocześnie spłacić długi Laury i ofiarować brylanty żonie. – Ty urwisie! – szepnęła z uśmiechem. Lecz młody człowiek wychylił się odprowadzając wzrokiem jakąś damę, której zielona suknia zainteresowała go. Renata opuściła głowę i przymknąwszy powieki spoglądała leniwie to na jedną, to na drugą stronę alei, nic nie widząc. Na prawo przesuwały się łagodnie zarośla, niskie drzewa o porudziałych liściach i wątłych gałązkach; drogą przeznaczoną dla jeźdźców coraz to przemknęła jakaś męska sylwetka wcięta w pasie, a spod kopyt galopujących wierzchowców wzbijały się obłoczki sypkiego piasku. Na lewo, u stóp chylących się ku niemu trawników, przeciętych tu i ówdzie kwietnikami lub gęstwą krzewów, spało jezioro, czyste jak kryształ, nie skażone śladem piany, odcięte wyraźnie po brzegach rydlem ogrodnika. Z przeciwległej strony tego jasnego zwierciadła dwie wyspy złączone, niby szarą kresą, mostem, wznosiły swe wdzięczne, skaliste pobrzeża, kreśliły na pobladłym niebie teatralne linie świerków i innych drzew o upartym listowiu, którego czarna zieleń odbijała się w wodzie podobna do frędzli u zasłon kunsztownie udrapowanych po brzegach horyzontu. Zakątek ten, tę dekorację jak gdyby świeżo wymalowaną, spowijał lekki cień, niebieskawy opar, do reszty przydając jej subtelnego czaru, pozorów rozkosznej ułudy. Na drugim brzegu, Chalet des Iles, jakby świeżo polakierowany, lśnił jak nowa zabawka; wstęgi żółtego piasku, wąskie alejki, które wiły się dokoła jeziora między żelaznymi prętami w kształcie gałęzi, naśladującymi wiejskie szpalery, odcinały się jeszcze dziwaczniej o tej godzinie zmroku od złagodniałej zieleni wody i traw. Przyzwyczajona do kunsztownego wdzięku tych miejsc, Renata, na nowo poddając się znużeniu, całkowicie opuściła powieki, spoglądała już tylko na swe wąskie palce, wokół których niby na wrzeciona nawijały się długie pasma niedźwiedziej sierści. Lecz nagły wstrząs zmącił regularny trucht ciągnących rzędem pojazdów. Podniósłszy głowę Renata pozdrowiła dwie młode kobiety wyciągnięte jedna obok drugiej w miłosnym rozmarzeniu; ich huit-ressorts opuszczał właśnie z wielkim hałasem aleję nad brzegiem jeziora, aby oddalić się jedną z bocznych alei. Markiza d’Espanet, której mąż, podówczas adiutant cesarza, przyłączył się niedawno z hałaśliwą ostentacją do grona zadąsanej starej szlachty i razem z nią skompromitował, była jedną z najświetniejszych dam Drugiego Cesarstwa; towarzyszka jej, pani Haffner, poślubiła słynnego przemysłowca z Kolmaru, po wielekroć milionera, z którego Cesarstwo zrobiło polityka. Renata znała jeszcze z pensji obie te nierozłączki, jak o nich dowcipnie mówiono, i nazywała je po imieniu: Adelina i Zuzanna. Uśmiechnęła się do nich i miała już wtulić się z powrotem w swój kącik, gdy śmiech Maksyma zmusił ją, aby odwróciła głowę. – Nie, doprawdy, wcale mi nie jest wesoło, nie śmiej się, to nie są żarty – odezwała się, widząc, że młody człowiek z drwiną obserwuje jej przygnębienie. – Ktoś ma wielkie zmartwienie, ktoś jest zazdrosny – odparł Maksym komicznym tonem. Wydała się zaskoczona: – Ja, zazdrosna! – rzekła; – A to z jakiego powodu? A później przypominając sobie jakby, dorzuciła z pogardliwą miną: – Ach, tak, gruba Laura! Daj spokój, ani mi to w głowie. Jeżeli Arystydes – tak jak to wszyscy dajecie mi do zrozumienia – spłacił długi tej dziewczyny i oszczędził jej przez to wyjazdu za granicę, to znaczy, że mniej jest przywiązany do pieniędzy, niż przypuszczałam. Odzyska dzięki temu względy u dam... Poczciwiec, zostawiam mu całkowitą swobodę. Uśmiechała się, wymówiła „poczciwiec” tonem pełnym przyjaznej obojętności. I nagle na nowo Sposępniała, wodząc dokoła beznadziejnym wzrokiem kobiety, która nie wie, czym by się rozerwać, szepnęła: – Och, bardzo bym chciała... Ale nie, nie jestem zazdrosna, nie jestem ani trochę zazdrosna. Urwała, wahając się. – Widzisz, ja się nudzę – powiedziała nagle, szorstko. Umilkła, zacisnąwszy wargi. Rząd pojazdów sunął wciąż wzdłuż jeziora równym truchtem: przypominało to łoskot odległego wodospadu. Na lewo, między wodą i szosą, wznosiły się nieduże skupienia zielonych drzew o pniach wąskich i prostych, tworząc niezwykłe pęki kolumienek. Na prawo zarośla i krzewy znikły. Lasek rozprzestrzenił się szeroką murawą, niezmierzonym kobiercem traw, spośród których tryskały tu i ówdzie kępy wysokich drzew. Pasma zieleni ciągnęły się jedne za drugimi, lekko pofalowane aż do bramy de la Muette. Bardzo daleko widać było jej niską kratę, podobną do strzępka czarnej koronki, rozpostartego tuż nad ziemią. Na zboczach, we wgłębieniach terenu, trawa była zupełnie niebieska. Renata spoglądała nieruchomym wzrokiem, jak gdyby to rozszerzenie się widnokręgu, te miękkie łęgi nasiąkłe wieczornym powietrzem dały jej odczuć w sposób bardziej dojmujący pustkę własnej istoty. Po chwili milczenia powtórzyła z akcentem głuchego gniewu: – Och, nudzę się, śmiertelnie się nudzę! – Wiesz co, wcale nie jesteś zabawna – powiedział spokojnie Maksym. – To wszystko nerwy, zaręczam ci. Młoda kobieta cofnęła się gwałtownie w głąb pojazdu. – Tak, to nerwy – odparła sucho. A później przybrała ton macierzyński: – Starzeję się, drogie dziecko; niedługo skończę trzydziestkę. To straszne. Nic mi nie sprawia przyjemności... Jak miałam lat dwadzieścia, żebyś ty wiedział... – Czy po to zabrałaś mnie ze sobą, żeby mi się wyspowiadać? – przerwał młody człowiek. – To by okropnie długo trwało. Przyjęła tę impertynencję z nikłym uśmiechem, jak dąsy rozpieszczonego dziecka, któremu wszystko wolno. – I ty się jeszcze skarżysz! – ciągnął Maksym. – Wydajesz przeszło sto tysięcy franków rocznie na toalety, mieszkasz w olśniewającym pałacu, masz wspaniałe konie, wszystkim dyktujesz swoje kaprysy, gazety piszą o każdej twojej nowej sukni jak o wydarzeniu pierwszej wagi. Kobiety ci zazdroszczą, mężczyźni oddaliby dziesięć lat życia, byle tylko móc ucałować czubki twoich palców... Prawda? Przytaknęła ruchem głowy zamiast odpowiedzi. Ze spuszczonymi oczyma znów zaczęła nawijać na palce pasma niedźwiedziej sierści. – Nie bądź za skromna – podjął Maksym. – Przyznaj otwarcie, że jesteś jednym z filarów Drugiego Cesarstwa. Między sobą możemy mówić takie rzeczy. Wszędzie, w Tuileriach, u ministrów, u zwykłych milionerów, wszędzie – od góry do dołu – panujesz niepodzielnie. Nie ma takiej rozrywki, której byś nie zaznała, i gdybym śmiał, gdyby nie powstrzymywał mnie szacunek, jaki ci jestem winien, powiedziałbym... Przerwał na chwilę ze śmiechem, a później dokończył zawadiacko: – Powiedziałbym, że nie ma takiego zakazanego owocu, którego nie zakosztowałaś. Nie zmarszczyła brwi. – I ty się nudzisz! – podjął miody człowiek z komicznym ferworem. – Ależ to zbrodnia!... Czego chcesz jeszcze? O czym marzysz? Wzruszyła ramionami na znak, że nie wie. Chociaż pochyliła głowę, Maksym dojrzał, że jest tak poważna, tak zasępiona, iż zamilkł. Objął wzrokiem rząd pojazdów, który przy końcu jeziora rozprzestrzeniał się, wypełniał szerokie rozdroże. Powozy, nie tak ścieśnione, toczyły się z przepysznym wdziękiem; żywszy kłus koni dźwięczał głośno na twardej ziemi. Kolaska, opisując szeroki łuk, aby podążyć za innymi, zachybotała się, co przejęło Maksyma uczuciem niejasnej rozkoszy. Ulegając chętce dokuczenia Renacie rzekł wówczas: – Wiesz co? zasługujesz, żeby jeździć fiakrem! Dobrze by ci to zrobiło!... Spójrz no na całe to towarzystwo wracające do Paryża, na całe to towarzystwo, które masz u stóp. Pozdrawiają cię jak królową i niewiele brakuje, aby twój serdeczny przyjaciel, pan de Mussy, przesłał ci pocałunek. Rzeczywiście, jakiś jeździec kłaniał się Renacie. Maksym przybrał ton pozornie drwiący. Ale Renata ledwo się odwróciła, wzruszyła ramionami. Tym razem młody człowiek zrobił gest całkowitej bezradności. – Więc naprawdę aż do tego już doszliśmy? – powiedział. – Ależ, mój Boże, masz przecież wszystko, czegóż chcesz jeszcze? Renata podniosła głowę. W oczach miała ciepłą jasność, żar nienasyconej ciekawości. – Chcę czegoś innego – odparła półgłosem. – Ależ skoro masz wszystko – podjął Maksym ze śmiechem – „coś innego” nic nie oznacza... Czego innego chciałabyś? – Czego?... – powtórzyła. I urwała. Odwrócona, wpatrywała się w dziwaczny obraz zacierający się poza nią. Była już prawie noc; powolny zmierzch opadał jak miałki popiół. Jezioro, widziane od przodu, w bladym świetle, ścielącym się jeszcze na wodzie, okrąglało, podobne do olbrzymiej płyty cynowej. Po dwóch stronach zielone drzewa, których pnie wąskie i proste zdawały się wynurzać z uśpionej tafli, przypominały o tej godzinie liliowawą kolumnadę. Jej regularna architektura obrysowywała wystudiowane załomy brzegów. Dalej, w głębi wznosił się zbity gąszcz listowia, rozległe plamy czerni zamykały horyzont. Za nimi widniał poblask ognia, na pół przygasły zachód rozpłomieniał już tylko strzęp zszarzałego przestworu. Ponad nieruchomym jeziorem, niskopiennym lasem, całym tym widokiem tak szczególnie płaskim, wklęsłość nieba otwierała się nieskończona, głębsza i bardziej rozległa. Ten wielki płat nieba ponad skrawkiem zaledwie krajobrazu przejmował jakimś dreszczem, jakimś nieokreślonym smutkiem; z bledniejącej wyniosłości spływała na ziemię taka melancholia jesieni, noc tak łagodna i zbolała, że Lasek spowijany zwolna całunem mroku tracił swój światowy wdzięk, olbrzymiał, pełen potężnego uroku puszczy. Turkot pojazdów, których żywe kolory gasły pośród ciemności, przypominał odległy szmer liści i potoków. Wszystko zamierało. I tylko – w tym ogólnym zaniku – żagiel łodzi spacerowej pośrodku jeziora odcinał się wyraźnie i mocno od łuny zachodu. On jeden był jeszcze widoczny – trójkąt żółtego płótna, nadnaturalnych rozmiarów. Gdy tak patrzyła na krajobraz, którego nie poznawała, na ową naturę artystycznie światową, przemienioną wśród dreszczu nocy w święty las, jedną z bajecznych polan, gdzie dawni bogowie kryli swe gigantyczne miłości, zdrady i boskie wszeteczeństwa, pogrążona w przesycie Renata doznała dziwnego uczucia, odezwały się w niej niemożliwe do wyjawienia żądze. W miarę jak kolaska oddalała się od Lasku, młodej kobiecie wydawało się, że mrok za nią zamyka w swych drżących zasłonach ziemię z marzenia, alkowę pełną sromu, nadludzką, gdzie zaspokoiłaby wreszcie łaknienie swego chorego serca i znużonego ciała. Kiedy jezioro i zarośla, zatarte w mroku, tworzyły już tylko czarną kresę na skraju nieba, odwróciła się gwałtownie i głosem, w którym były łzy gniewu, podjęła przerwane zdanie: – Czego?... ależ czegoś innego, mówię! Chcę czegoś innego. Beja wiem czego! Gdybym wiedziała... Ale, widzisz, dosyć mam już balów, przyjęć, wszystkich tych fet. Wiecznie jedno i to samo. Co za męka!... Mężczyźni są śmiertelnie nudni, och, tak, śmiertelnie nudni... Maksym zaczął się śmiać. Spod arystokratycznych manier wielkiej damy przebijał żar. Nie mrużyła już oczu; zmarszczka na czole żłobiła się twardo, wargi zadąsanego dziecka wysuwały się do przodu w poszukiwaniu rozkoszy, których łaknęła, nie umiejąc ich nazwać. Zobaczyła, że jej towarzysz się śmieje, lecz zbyt była rozedrgana, aby przerwać; na wpół leżąc, poddana łagodnemu kołysaniu pojazdu, ciągnęła krótkimi, suchymi zdaniami: – Tak, jesteście śmiertelnie nudni... Nie mówię tego o tobie, Maksymie, ty jesteś za młody... Ale gdybym ci opowiedziała, ile utrapienia miałam z początku z Arystydesem! A z innymi, tymi, co mnie kochali... Jesteśmy parą przyjaciół i wobec ciebie nie muszę się krępować; otóż wiesz, naprawdę, są dni, kiedy tak mam już dość mego życia kobiety bogatej, uwielbianej, szanowanej, że chciałabym być Laurą d’Aurigny, jedną z tych dam żyjących, jak im się podoba. A ponieważ Maksym śmiał się coraz głośniej, powtórzyła z naciskiem: – Tak, Laurą d’Aurigny. To przynajmniej nie jest takie mdłe, wciąż jednakowe. Zamilkła na chwilę, jakby zastanawiała się, jakie życie prowadziłaby będąc Laurą d’Aurigny, a później podjęła z przygnębieniem: – Cóż, kiedy te damy też na pewno mają swoją nudę. Nic nie jest zabawne na tym świecie. Żyć się wprost odechciewa... Powiedziałam ci już, że chciałabym czegoś innego, rozumiesz, ja sama nie domyślam się czego, ale czegoś innego, co nie zdarza się nikomu, czego nie spotyka się co dzień, jakiejś uciechy rzadkiej, nieznanej... Ostatnie słowa wypowiedziała wolniej i jakby po omacku, popadając w głębokie zamyślenie. Kolaska jechała pod górę aleją prowadzącą na skraj Lasku. Mrok wzrastał; zarośla pomykały po dwóch stronach niby szarawe mury; żelazne krzesła, pomalowane na żółto, gdzie w pogodne wieczory zasiadają wystrojone odświętnie, mieszczuchy, sunęły wzdłuż chodników, puściutkie, przejmujące czarną melancholią ogrodowych sprzętów, które zaskoczyła zima. Turkot powozów opuszczających Lasek, głuchy i rytmiczny, przeciągał opustoszałą aleją jak smutna skarga. Maksym zda! sobie niewątpliwie sprawę, że stwierdzić, iż życie jest zabawne, byłoby w złym tonie. Jeżeli był jeszcze dość młody, aby ulegać porywom radosnego zachwytu, to miał w sobie aż nadto egoizmu i szyderczej obojętności, zbyt silnie odczuwał już rzeczywiste znużenie, by nie głosić, że jest zdegustowany, zobojętniały na wszystko, skończony. Zazwyczaj czynił to wyznanie dość chełpliwie. Wyciągnął się jak Renata i przybrał ton boleściwy. – Daję słowo, masz rację – powiedział – to już jest nie do wytrzymania. Sądzisz może, że mnie jest weselej niż tobie? Daj spokój! I ja też nieraz już marzyłem o czymś innym... Nic równie głupiego jak podróże. Jeżeli miałbym zdobywać pieniądze, to wolę już je puszczać, chociaż i to nie zawsze jest takie przyjemne, jak sobie człowiek z początku wyobraża. Kochać, być kochanym – raz dwa ma się tego po uszy, prawda?... Och, tak, ma się tego po uszy! Ponieważ młoda kobieta nie odpowiadała, ciągnął dalej chcąc ją zaskoczyć czymś niebywale bezbożnym: – Chciałbym, wiesz, żeby pokochała mnie zakonnica. To by dopiero było zabawne, co?... Czy nie pragnęłaś nigdy pokochać człowieka, o którym sama myśl byłaby występkiem? Renata nie rozchmurzyła się jednak i Maksym widząc, że milczy nadal, sądził, że nie słuchała go widać. Wsparta o miękkie obicie kolaski zdawała się spać z otwartymi oczami. Zadumana, bezwładna, wydana była na łup myślom, które podsycały jej przygnębienie; od czasu do czasu wargi drgały jej nerwowo. Zmrok zagarniał ją zwolna i cały jego smutek, dyskretna rozkosz i utajona nadzieja przenikały ją, spowijały jakby obłokiem niezdrowej tęsknoty. Wpatrując się uparcie w okrągłe plecy lokaja na koźle, rozmyślała zapewne o radościach dnia wczorajszego, o tych zabawach i rozrywkach, które dziś wydawały jej się tak mdłe i których miała już dosyć; widziała swą przeszłość, natychmiastowe zaspokojenie pragnień, przesyt, przytłaczającą monotonię tych samych czułości i tych samych zdrad. Później, niby nadzieja, podnosiła się w niej – budząc dreszcze pożądania – myśl o tym „czymś innym”, czego jej napięty umysł nie mógł znaleźć. I tutaj marzenia jej gubiły się. Czyniła wysiłki, lecz słowo, którego szukała, kryło się pośród ciemności nocy, zatracało w nieprzerwanym turkocie pojazdów. Chybot kolaski był jeszcze jednym wahaniem, które nie pozwalało jej sformułować swego pragnienia. Cały bezmiar pokusy wyłaniał się z tej nieokreślonej przestrzeni naokół, z zarośli usypiających w mroku po dwóch stronach alei, ze stukotu kół i miękkiego kołysania powozu, które wprawiało ją w rozkoszne odrętwienie. Tysiące lekkich tchnień muskały jej ciało: niedokończone marzenia, doznania bez nazwy, niejasne życzenia, wszystko – urocze i potworne zarazem – czym powrót z Lasku w godzinie, kiedy niebo blednie, może napełnić znużone serce kobiety. Obie dłonie miała zanurzone w sierści niedźwiedzia, było jej bardzo ciepło w białym sukiennym płaszczyku z wyłogami z biadoliła aksamitu. Aby otrząsnąć się z tego błogostanu, wyciągnęła stopę i musnęła kostką ciepłą nogę Maksyma, który nie zwrócił nawet uwagi na to dotknięcie. Nagły wstrząs wyrwał ją z półuśpienia. Podniosła głowę i objęła dziwnym spojrzeniem swych szarych oczu młodego człowieka rozpartego w całej krasie. W tej chwili kolasa wyjechała z Lasku. Aleja Cesarzowej ciągnęła się prostą linią wśród zmierzchu, ujęta po obu stronach w dwie zielone klamry poręczy z malowanego drzewa, stykających się na widnokręgu. W przyległej alei, przeznaczonej dla jeźdźców, jakiś biały koń, w oddali, jasną plamą rozdzierał szary mrok. Z drugiej strony, zapóźnieni spacerowicze – grupki czarnych punktów – szli powoli w stronę Paryża. W górze, przy końcu ruchomej i niewyraźnej smugi pojazdów, Łuk Triumfalny, ustawiony ukosem, bielał na rozległym płacie nieba koloru sadzy. Kolaska jechała teraz pod górę nieco szybciej i Maksym, oczarowany angielskim charakterem pejzażu, przyglądał się pałacom o kapryśnej architekturze. Gazony przed nimi zstępowały po obu stronach alei aż do jej krańców. Renata, zadumana, dostrzegła z przyjemnością, jak na horyzoncie zapalały się jedna za drugą lampy gazowe na placu Etoile. W miarę jak te żywe błyski tryskały żółtymi płomykami w zapadającym zmierzchu, zdawało jej się, że słyszy jakieś tajemne wezwania, że rozjarzony Paryż zimowych nocy dla niej okrywa się jasnością, gotuje jej nieznaną rozkosz, o której marzyła w swym przesycie. Kolaska wjechała w aleję Królowej Hortensji i zatrzymała się u wylotu ulicy Monceau, o parę kroków od bulwaru Malesherbes, przed dużym pałacem wychodzącym z jednej strony na dziedziniec, a z drugiej na ogród. Dwie bramy o złoconych ornamentach, prowadzące na dziedziniec, miały po obu stronach latarnie w kształcie urn jednakowo ozdobionych złoceniami. Płonęły w nich szerokie płomienie gazu. Pomiędzy bramami, w eleganckim budynku przypominającym mgliście świątyńkę grecką, mieszkał dozorca. W chwili kiedy kolaska miała wjechać na dziedziniec, Maksym wyskoczył z niej zręcznie. – Słuchaj no – powiedziała Renata przytrzymując go za rękę – siadamy do stołu o wpół do ósmej. Masz przeszło godzinę, żeby się przebrać. Nie każ na siebie czekać. – A później dorzuciła z uśmiechem: – Będą Mareuilowie... Ojciec życzy sobie, żebyś był bardzo szarmancki dla Ludwiki. Maksym wzruszył ramionami: – Co za jarzmo! – mruknął nadąsany. – Mogę się z nią ożenić, ale nadskakiwać jej to już nazbyt głupie... Byłabyś bardzo miła, Renato, gdybyś mnie uwolniła od Ludwiki dzisiejszego wieczora. Przybrał zabawną minę i akcent, jakie zapożyczał od Lassouche’a za każdym razem, kiedy miał powiedzieć jeden ze swych stałych żarcików: – Dobrze, mamusiu kochana? Renata uścisnęła mu dłoń jak koledze i powiedziała szybko, z nerwową zuchwałością i szyderstwem: – Coś mi się wydaje, że gdyby nie to, że jestem żoną twego ojca, ubiegałbyś się o moje względy. Młody człowiek musiał uznać ten pomysł za bardzo komiczny, gdyż skręcił już w bulwar Malesherbes, a wciąż jeszcze nie przestawał się śmiać. Kolaska minęła bramę i zatrzymała się przed wejściem do pałacu. Wejście to, o stopniach szerokich i niskich, osłaniał ozdobny złoceniami szklany daszek. Dwa piętra pałacu wznosiły się nad pomieszczeniami kuchennymi, których kwadratowe okienka o matowych szybach widniały tuż nad ziemią. Portal pałacu, wysunięty do przodu, ujęty był między chude kolumny wbudowane w ścianę, tak iż na każdym piętrze tworzył występ o półkolistych wnękach, sięgający dachu i zakończony tympanem. Po obu jego stronach na każdym piętrze ciągnęło się regularną linią po pięć okien o zwykłych kamiennych obramowaniach. Dach mansardowy miał duże prostokątne połacie ustawione do siebie niemal pionowo. Od strony ogrodu fasada pałacu była nieporównanie bardziej okazała. Królewskie wejście prowadziło na wąski taras, biegnący wzdłuż całego parteru; balustrada tego tarasu utrzymana w stylu ozdobnych bram parku Monceau miała jeszcze więcej złoceń niż daszek i latarnie od strony dziedzińca. Dwa skrzydła pałacu tworzyły niby dwie wieże, wtopione częściowo w trzon budowli; wewnątrz pokoje były tam okrągłe. Inna wieżyczka, pośrodku bardziej wsunięta w całość gmachu, stanowiła lekką wypukłość. Okna, wysokie i wąskie w obu skrzydłach, bardziej od siebie oddalone i prawie kwadratowe w płaskich częściach fasady, miały na parterze balustrady z kamienia, a na wyższych (piętrach z kutego i złoconego żelaza. Była to jakaś wystawa, nagromadzenie, przytłaczająca obfitość bogactw. Pałac niknął pod zeźbami. Wokół okien, wzdłuż gzymsów biegły zwoje gałęzi i kwiatów; niektóre balkony podobne były do koszów zieleni. Podtrzymywały je nagie kobiety, przegięte w biodrach, z piersiami podanymi do przodu. Tu i tam przylepione były jakieś nie istniejące tarcze herbowe, grona owoców, róże, wszystko, czym tylko zakwitnąć może kamień i marmur. W miarę jak wzrok podnosił się ku górze, pałac rozkwitał coraz bujniej. Wokół dachu ciągnęła się balustrada, na której w pewnych odstępach stały urny; tryskały z nich kamienne płomienie. I tam, między owalnymi okienkami wtłoczonymi w nieprawdopodobną gmatwaninę owoców i listowia, pyszniła się główna ozdoba tej zadziwiającej dekoracji: frontony mansardowych wykuszowi Pośrodku nich widniały znów duże postaci nagich kobiet bawiących się jabłkami, upozowanych pośród kęp trzciny. Dach, obciążony tymi ornamentami – na samym szczycie miał jeszcze ażurową ołowianą galeryjkę, dwa piorunochrony i cztery olbrzymie, symetrycznie ustawione kominy, również rzeźbione – przypominał jakiś fajerwerk architektoniczny. Na prawo znajdowała się obszerna oranżeria, przylegająca do pałacu; prowadziły do niej oszklone drzwi jednego z salonów na parterze. Ogród, który dzieliły od parku Monceau niskie żelazne sztachety ukryte za żywopłotem, położony był na dość spadzistym zboczu. Zbyt mały w stosunku do budowli, tak wąski, iż płat murawy i parę kęp zielonych drzew zajmowało całą jego powierzchnię, stanowił jedynie wzniesienie, jakby postument zieloności, na którym usadowił się dumnie pałac w swym galowym stroju. Oglądany z parku, wielki ten budynek, nowy jeszcze, a zupełnie bezbarwny, ukazywał ponad ‘starannie utrzymanym trawnikiem i krzewami o połyskujących liściach blade oblicze, nadętą głupotę parweniusza, świadomego swej fortuny – ciężki kapelusz z łupku, złocone balustrady, zalew rzeźb. Był to nowy Luwr w pomniejszeniu, jedna z najbardziej charakterystycznych próbek stylu Napoleona III, tego bogatego bastarda wszystkich stylów. W letnie wieczory, kiedy ukośne promienie słońca rozbłyskiwały złotem w balustradach na białej fasadzie, ludzie spacerujący po parku zatrzymywali się i spoglądali na czerwone jedwabne zasłony udrapowane w oknach parteru. Poprzez szyby – tak duże i jasne, iż wydawały się jak szyby wielkich nowoczesnych magazynów, wstawione po to, by ukazywać przepych wnętrza – ci drobnomieszczanie dostrzegali części mebli, skrawki tkanin, wycinki plafonów, olśniewających bogactwem. Na ten widok nieruchomieli z podziwu i zazdrości na środku alei. Lecz o tej godzinie zmrok spływał z drzew, fasada spała. Z drugiej strony, na dziedzińcu, lokaj z szacunkiem pomógł Renacie wysiąść. Stajnie o ścianach w pasy z czerwonej cegły otwierały aa prawo, w głębi oszklonego budynku, swe szerokie wrota z pociemniałego dębu. Na lewo, jakby dla stworzenia harmonijnej całości, znajdował się przylegający do ściany sąsiedniego domu bardzo ozdobny wykusz, gdzie z muszli trzymanej w wyciągniętych rękach przez dwa amorki spływała bezustannie struga wody. Młoda kobieta zatrzymała się chwilę u stóp schodów strzepując ręką spódnicę, która nie chciała się ułożyć. Dziedziniec, gdzie rozlegał się niedawno turkot pojazdu, powrócił do swej samotności i arystokratycznego milczenia, przerywanego tylko odwieczną śpiewką Opływającej wody. W czarnym masywie pałacu, gdzie pierwsze z jesiennych przyjęć miało rozjarzyć niedługo świeczniki, płonęły teraz jedynie niskie okienka, rzucając na bruk dziedzińca – regularny i wyraźny jak warcabnica – żywe błyski pożaru. Pchnąwszy drzwi do przedsionka, Renata znalazła się naprzeciw lokaja swego męża. Ze srebrnym imbrykiem w ręce schodził do kuchni. Był to mężczyzna wspaniałej postaci, wysoki, krzepki; miał białą twarz, nieskazitelne faworyty angielskiego dyplomaty, powagę i godność sędziego. – Czy pan wrócił, Baptysto? – zapytała młoda kobieta. – Tak jest, proszę jaśnie pani, przebiera się – odparł lokaj skłaniając przy tym głowę gestem, którego mógłby mu pozazdrościć książę, pozdrawiający tłumy. Renata ruszyła wolno po schodach, zdejmując rękawiczki. Przedsionek urządzony był z wielkim przepychem. W pierwszej chwili przytłaczał trochę. Puszysty kobierzec przykrywający podłogę i stopnie schodów, obfite aksamitne draperie maskujące ściany i drzwi napełniały to wnętrze jakimś ociężałym milczeniem, mdłą wonią kaplicy. Bardzo wysoki sufit zdobiła złota siatka, a na niej odstające rozety. Schody o balustradach z białego marmuru i czerwonych aksamitnych poręczach rozgałęziały się lekkim półkolem. Pośrodku tych dwóch rozgałęzień, w głębi, znajdowały się drzwi do głównego salonu. Na pierwszym podeście olbrzymie lustro zajmowało całą ścianę. U stóp rozwidlonych schodów, na marmurowych postumentach dwie postacie kobiece ze złoconego brązu, nagie do (pasa, podtrzymywały duże, pięcioramienne świeczniki.. Ich żywe światło tonowały klosze z matowego szkła. Po obu stronach ciągnęły się rzędem prześliczne Wazy z majoliki, w których kwitły rzadko spotykane kwiaty. Renata szła po schodach, z każdym stopniem wzrastając w lustrze; i tak jak najpopularniejsze artystki w chwili zwątpienia. zadawała sobie pytanie, czy rzeczywiście jest tak urocza, jak jej to wszyscy mówili. Później, kiedy znalazła się w swojej sypialni na pierwszym piętrze – okna jej wychodziły na park Monceau – zadzwoniła na Celestynę, pokojówkę, żeby przebrała ją do obiadu. Trwało to dobrych pięć kwadransów. Kiedy ostatnia szpilka została już wpięta, ponieważ w pokoju było bardzo gorąco, Renata otworzyła okno, wsparła się o parapet i zadumała. Za nią Celestyna krążyła dyskretnie, porządkując przybory toaletowe. Dołem, w parku, kłębiło się morze cienia. Atramentowe korony wysokich drzew kołysały się w nagłych podmuchach wiatru jak nadpływające i odpływające fale, z szelestem zeschłych liści, który przypomina szmer kropel wody na kamienistym brzegu. I tylko żółte ślepia pojazdów ukazując się i znikając pośród drzew, wzdłuż głównej alei wiodącej od ulicy Królowej Hortensji do bulwaru Malesherbes, pruły chwilami ten wir ciemności. W obliczu melancholii jesieni Renata poczuła, jak własne smutki podchodzą jej do serca. Ujrzała znów siebie jako dziecko w domu ojca, w milczącym pałacyku na Wyspie Świętego Ludwika, od dwóch wieków przesycanym mroczną powagą swych właścicieli Beraud Du Chatel, wyższych urzędników w sądownictwie. Później pomyślała o swoim fantastycznym małżeństwie, o tym wdowcu, który sprzedał się, by ją poślubić, i zmienił nazwisko Rougon na Saccard – te dwie suche zgłoski dźwięczały początkowo w jej uszach brutalnie jak grabki krupiera zagarniające złoto. Ten człowiek wziął ją i cisnął w to życie bez żadnych hamulców, pogrążając jej biedną głowę w coraz większym zamęcie. Z dziecinną radością zaczęła marzyć o tym, jak to niegdyś grywała ze swą młodszą siostrą, Krystyną, w tenisa. Pewnego dnia ocknie się z rozpustnego snu, w jakim trwa od dziesięciu łat, zbrukana jakąś spekulacją męża, w której wreszcie i jemu noga się powinie. Było to niby nagłe przeczucie. Drzewa zawodziły coraz głośniej. Spłoszona myślami o wstydzie i karze, Renata uległa drzemiącym w niej instynktom starej i uczciwej rodziny mieszczańskiej: przyrzekła czarnej nocy, że się poprawi, że nie będzie już tyle wydawać na stroje, że poszuka jakiejś niewinnej rozrywki, która mogłaby ją zabawić, tak jak w owych szczęśliwych dniach, kiedy była na pensji i uczennice śpiewały: Nie pójdziemy już do lasu, krążąc wolniutko pod platanami. W tej chwili wróciła do pokoju Celestyna, która zeszła była na dół, i szepnęła do ucha swej pani: – Pan prosi, żeby jaśnie pani zeszła. W ‘salonie są już goście. Renata wzdrygnęła się. Nie czuła dotąd, że zimny powiew przejmuje chłodem jej ramiona. Przechodząc przed lustrem zatrzymała się i przyjrzała sobie machinalnie. Uśmiechnęła się mimo woli i wyszła. Rzeczywiście, zebrali się już prawie wszyscy zaproszeni. Była jej siostra, Krystyna, lat dwudziestu, ubrana z wielką prostotą w białą muślinową suknię; jej ciotka, Elżbieta, wdowa po notariuszu Aubertot, sześćdziesięcioletnia staruszka w czarnym atłasowym stroju, niezmiernie ujmująca; siostra jej męża, Sydonia Rougon, kobieta chuda, mizdrząca się, w nieokreślonym wieku, o twarzy jakby z miękkiego wosku – wyblakła suknia ‘podkreślała jeszcze jej bezbarwność. Poza ‘tym państwo de Mareuil, ojciec i córka – ojciec, pan de Mareuil, zdjął właśnie żałobę po żonie; był to wysoki, piękny mężczyzna, pełen bezmyślnej powagi, uderzająco podobny do lokaja Baptysty. Córka, ta biedna Ludwika, jak o niej mówiono, siedemnastoletnia, wątła panienka, lekko garbata, prezentowała z chorobliwym wdziękiem suknię z białego fularu w czerwone grochy. Znajdowała się też w salonie grupka poważnych panów, z których każdy miał mnóstwo odznaczeń, ‘postaci oficjalnych, bladych i milczących, a za nimi inna znów grupka, młodych ludzi, w głęboko wyciętych kamizelkach; wiało od nich zepsuciem. Otaczali oni pięć czy sześć dam niezmiernie wytwornych, pomiędzy którymi królowały nierozłączki, mała markiza d’Espanet, ubrana na żółto, i jasnowłosa pani Haffner – na fioletowo. Pan de Mussy, jeździec, któremu Renata nie odpowiedziała na ukłon, był tam również, z zaniepokojoną miną kochanka, co czuje, że niedługo zostanie odprawiony. A pośród długich trenów rozścielających się na dywanie, dwaj przedsiębiorcy budowlani, dwaj wzbogaceni murarze, Mignon i Charrier, z którymi Saccard miał dobić następnego dnia targu, przechadzali się ciężko w swych grubych butach, z rękami założonymi do tyłu, ledwo mieszcząc się we frakach. Arystydes Saccard stojąc koło drzwi, przed grupką poważnych panów, rozprawiał o czymś z werwą i nosowym akcentem południowca, a jednocześnie pozdrawiał nadchodzących gości. Ściskał im ręce, znajdował jakieś miłe słówka. Mały, o wyglądzie niepozornym, a szczwanym, zginał się jak marionetka; tym, co najbardziej rzucało się w oczy z całej jego postaci wątłej, przebiegłej, czarniawej, była czerwona wstążeczka legii honorowej, bardzo szeroka. Kiedy weszła Renata, rozległ się szmer podziwu. Była doprawdy boska. Na tiulowej spódnicy, przybranej z tyłu pękiem wolantów, miała atłasową, bladozieloną tunikę, obrzeżoną szerokim haftem szwajcarskim, zmarszczoną i podpiętą dużymi pękami fiołków. Jeden jedyny wolant zdobił przód. Bukieciki fiołków połączone girlandami bluszczu przytrzymywały lekką, muślinową draperię. Fryzura i suknia, te spódnice po królewsku obfite i nieco zbyt strojne, miały w sobie wdzięk nieporównany. Wydekoltowana, z pęczkami fiołków na obnażonych ramionach i piersią niemal zupełnie odkrytą, młoda kobieta zdawała się wynurzać, naga, ze spowijających ją tiulów i atłasów, podobna do owych nimf wychylających się spośród świętych dębów, a jej ciało białe i smukłe tak było uszczęśliwione swą połowiczną wolnością, iż patrzący na nią mogli się spodziewać, że suknia osunie się lada chwila jak kostium kobiety kąpiącej się, zdjętej zachwytem dla własnej postaci. Upięte wysoko, na kształt kasku, miękkie, jasne włosy, przeplecione gałązką bluszczu utwierdzoną splotem fiołków, wzmagały jeszcze jej nagość, odsłaniając kark ocieniony wijącym się puszkiem, podobnym do złotych nitek. Na szyi miała kolię z wisiorkami, wspaniałej wody, a na czole egretę ze źdźbeł srebra usianych brylantami. Zatrzymała się chwilę na progu w swej wspaniałej toalecie; ciepłe pobłyski grą światła obejmowały jej ramiona. Ponieważ zeszła ze schodów szybko, dyszała lekko. Oczy, które ciemność parku Monceau napełniła mrokiem, mrużyły się przed nagłą falą blasku, co nadawało jej ów wyraz wahania, właściwy krótkowidzom, a u niej tak wdzięczny. Na jej widok malutka markiza podniosła się żywo, podbiegła, ujęła obie jej dłonie i przyglądając się jej od stóp do głów szeptała przymilnym głosikiem: – Ach! jakaż piękna, jakaż piękna... Tymczasem w salonie zrobił się ruch, wszyscy goście podchodzili, by przywitać się z piękną panią Saccard, jak nazywano Renatę w towarzystwie. Podała rękę wszystkim prawie mężczyznom. Później uściskała Krystynę pytając, co słychać u ojca, który nigdy nie zjawiał się w pałacu przylegającym do. parku Monceau, i stała nadal uśmiechnięta, odwzajemniając jeszcze ukłony ruchem głowy, ręce opuściwszy miękko. Otoczyły ją panie przypatrując się ciekawie naszyjnikowi i egrecie. Jasnowłosa pani Haffner nie potrafiła oprzeć się pokusie: zbliżyła się, przyjrzała uważnie klejnotom i odezwała z zazdrością w głosie: – To ten naszyjnik i egreta, prawda? Renata przytaknęła ruchem głowy. Wówczas panie rozpłynęły się w pochwałach; klejnoty były zachwycające, boskie. Potem z podziwem pełnym zazdrości zaczęły mówić o licytacji rzeczy Laury d’Aurigny, gdzie Saccard kupił biżuterię żonie. Skarżyły się, że ladacznice zagarniają wszystko, co najpiękniejsze, niedługo zabraknie już brylantów dla kobiet uczciwych. Z ich skarg przebijało pragnienie, by jeden z tych klejnotów, które cały Paryż widywał na szyi słynnej rozpustnicy, dotknął na chwilę ich nagiej skóry; może zwierzyłby im na ucho owe skandale alkowy, koło których z takim upodobaniem krążyły ich myśli wielkich dam. Wiedziały, co było na licytacji najcenniejsze, wspominały o jakimś wspaniałym kaszmirze, olśniewających koronkach. Egreta kosztowała piętnaście tysięcy franków, kolia pięćdziesiąt tysięcy. Cyfry te wzbudziły entuzjazm w pani d’Espanet. Zwróciła się do Saccarda, zawołała doń:, – Niechże pan tu przyjdzie, abyśmy mogły panu pogratulować! Oto dobry mąż! Arystydes Saccard zbliżył się, skłonił z udaną skromnością, lecz jego twarz skrzywiona w uśmiechu zdradzała żywe zadowolenie. Kątem oka spoglądał na obu przedsiębiorców, zbogaconych murarzy, którzy stali o parę kroków dalej, z widocznym szacunkiem przysłuchując się wymienianym cyfrom: piętnaście i pięćdziesiąt tysięcy. W tej chwili Maksym, który dopiero co się zjawił, uroczo obciśnięty w swym fraku, oparł się poufale na ramieniu ojca i szepnął mu coś, jak koledze, wzrokiem wskazując murarzy. Saccard uśmiechnął się dyskretnie, niby oklaskiwany aktor. Nadeszło jeszcze paru gości. W salonie było przynajmniej ze trzydzieści osób. Podjęto przerwane rozmowy. W chwilach ciszy zza ściany dobiegało delikatne pobrzękiwanie porcelany i sreber. Wreszcie Baptysta otworzył na całą szerokość jedne z drzwi i majestatycznie wypowiedział sakramentalne słowa: – Podano do stołu. Wówczas uformował się zwolna cały orszak. Saccard podał ramię malutkiej markizie; Renata przyjęła ramię pewnego starszego pana, senatora, barona Gouraud, przed którym wszyscy płaszczyli się nader pokornie. Maksym zmuszony był zaofiarować swe usługi Ludwice de Mareuil. Za nimi ruszyła reszta zaproszonych gości. Dwaj przedsiębiorcy szli na samym końcu, kołysząc rękami. Sala jadalna był to obszerny kwadratowy pokój, na wysokość człowieka wyłożony boazerią z poczerniałego gruszkowego drzewa ozdobionego wąskimi żyłkami złota. Cztery duże panneaux miały najwidoczniej zawierać martwe natury; lecz były puste – właściciel pałacu nie potrafił się zapewne zdobyć na wydatek natury czysto artystycznej. Zaciągnięto je tylko ciemnozielonym aksamitem. Meble, firanki i portiery z tego samego materiału nadawały pokojowi charakter surowej powagi, obliczony na to, by cały przepych światła skoncentrować na stole. I w tej chwili istotnie, na środku dużego dywanu perskiego o ciemnych tonach, tłumiącego odgłos kroków, w ostrym blasku żyrandola, stół, otoczony krzesłami, których czarne oparcia pożyłkowane złotem obejmowały go ciemną linią, był jak ołtarz, jak okrąg jasności wokół katafalku; na olśniewającej bieli obrusa iskrzyły się płomienie kryształów i sreber. W rozedrganym mroku, za rzeźbionymi oparciami krzeseł boazerie, duży, niski kredens,. rozpostarte tu i tam płaty aksamitu majaczyły zaledwie. Mimo woli wzrok powracał ku stołowi, nasycał się jego przepychem. Środek zajmowało piękne surtout z matowego srebra o połyskującej cyzelurze; przedstawiało ono grupę faunów porywających nimfy; ponad nią, z szerokiego rogu opadały kiście naturalnych kwiatów olbrzymiego bukietu. Ustawione po dwóch krańcach wazy również pełne były kwiatów. Dwa kandelabry, związane z grupą środkową – dwóch satyrów w biegu, unoszących na jednej ręce zemdloną kobietę, a drugą podtrzymujących dziesięcioramienny świecznik – migotem swych świec pomnażały jeszcze blask żyrandola. Pomiędzy tymi ozdobami stały symetrycznie mniejsze i większe grzejniki z pierwszym daniem, a obok nich muszle z przystawkami, porcelanowe kosze, kryształowe czary, płaskie talerze, kompotiery na podstawkach, zawierające część deseru podaną już na stół. Wzdłuż kordonu talerzy armia kieliszków, karafek z wodą i z winem, małych solniczek – cała ta kryształowa zastawa była delikatna i lekka jak muślin, bez jednego rżnięcia, i tak przejrzysta, że nie rzucała ani odrobiny cienia. Surtout i większe nakrycia przypominały fontanny ognia; połyskliwymi ściankami grzejników przebiegały błyski; widelce, łyżki, noże o rękojeściach z perłowej masy tworzyły płomieniste smugi; kieliszki rozpinały tęczowe łuki, a pośród tej ulewy iskier, tej masy rozpalonej do białości, karafki z winem znaczyły obrus plamami czerwieni. Gdy wchodzili do jadalni, na twarzach gości uśmiechających się do dam, które prowadzili, jawił się wyraz dyskretnej błogości. Kwiaty orzeźwiały nagrzane powietrze. Snuły się w nim lekkie dymki razem z wonią róż. Nad wszystkim górowała jednak ostra woń raków i kwaskowaty zapach cytryn. Później, kiedy każdy odnalazł już swe nazwisko wypisane na odwrocie karty potraw, rozległ się hałas odstawianych krzeseł, głośny szelest jedwabnych Spódnic. Nagie ramiona usiane diamentami, jeszcze bledsze przez to, że tuż obok czerniły się fraki, łączyły swą mleczną biel z rozblaskiem stołu. Obiad rozpoczął się pośród wzajemnych uśmiechów współbiesiadników i przytłumionego pobrzękiwania łyżek. Baptysta pełnił funkcję maitre’a d’hotel z właściwą mu powagą dyplomaty; oprócz dwóch lokajów miał jeszcze pod swymi rozkazami czterech pomocników, którymi posługiwał się tylko podczas wielkich przyjęć. On odbierał dania i rozdzielał je na osobnym stoliku w głębi pokoju, a trzej służący obnosili je powoli i półgłosem wymieniali nazwę potrawy. Inni nalewali wina, mieli pieczę nad chlebem i karafkami. Przystawki i pierwsze dania zdążyły zejść ze stołu, a perlisty śmiech dam nie nabrał jeszcze ostrzejszych akcentów. Gości było zbyt wielu, aby rozmowa mogła bez trudności stać się ogólna. Lecz gdy przyszła kolej na pieczyste i wety, a najlepsze wina burgundzkie, pommard i chambertin napełniły kieliszki po leoville i chateau-lafite, rozgwar wzmógł się, a leciutkie kryształy zabrzęczały od wybuchów śmiechu. Renata, pośrodku stołu, miała po prawej stronie barona Gouraud, a po lewej pana ToutinLaroche, ongiś fabrykanta świec, obecnie radnego miejskiego, dyrektora Kredytowego Banku Winniczego, członka rady nadzorczej: Towarzystwa Portów Marokańskich, osobistość chudą i ważką, którą siedzący naprzeciw Saccard nazywał przypochlebnie bądź to „drogim kolegą”, bądź też „naszym wielkim zarządcą”. Dalej siedzieli panowie zajmujący się polityką: pan Hupel de la Noue prefekt, osiem miesięcy w roku spędzający w Paryżu; trzej, deputowani, pośród których widniała w całej okazałości szeroka, alzacka twarz pana Haffnera; pan de Saffre; czarujący młodzieniec, sekretarz pewnego ministra; pan Michelin, szef wydziału administracji dróg i inni wyżsi urzędnicy. Pan de Mareuil, wiekuisty kandydat na deputowanego, usiadł naprzeciw prefekta i robił do niego słodkie oczy. Co do pana d’Espanet, to nigdy nie towarzyszył on żonie na wizyty. Panie należące do rodziny siedziały między najznamienitszymi z przybyłych gości. Saccard zarezerwował jednak na własny użytek swoją siostrę Sydonię i umieścił ją nieco dalej, między dwoma przedsiębiorcami; mając imć Charrier po prawej, a imć Mignon po lewej strome, trwała tam jak na specjalnie zaufanym posterunku, gdzie należało stoczyć zwycięską bitwę. Pani Michelin, żona szefa wydziału administracji dróg, przystojna, pulchniutka brunetka, siedziała obok pana de Saffre i przyciszonym głosem prowadziła z nim ożywioną rozmowę. Krańce stołu zajmowała młodzież, audytorzy Rady Stanu, synowie wszechpotężnych ojców, przyszli milionerzy. Pan de Mussy rzucał Renacie spojrzenia pełne rozpaczy, a Maksym, obok Ludwiki de Mareuil, zdawał się ulegać jej urokowi. Po pewnym czasie zaczęli się śmiać bardzo głośno. To od nich właśnie wyszły pierwsze wybuchy wesołości. Tymczasem pan Hupel de la Noue zapytał wytwornie: – Czy będziemy mieli przyjemność zobaczyć dziś wieczór jego ekscelencję? – Nie przypuszczam – odparł Saccard z godnością, pod którą kryła się tajona przykrość. – Brat jest tak zajęty... Przysłał swego sekretarza, pana de Saffre, aby przeprosił nas w jego imieniu. Młody sekretarz, wydany na łup pani Michelin, słysząc swoje nazwisko podniósł głowę i w przekonaniu, że zwrócono się do niego, wykrzyknął na chybił trafił: – Tak, tak, dziś wieczorem o dziewiątej mają się zebrać ministrowie u ministra sprawiedliwości. Pan Toutin-Laroche, któremu przerwano, ciągnął z powagą, jak gdyby wygłaszał mowę pośród skupionej ciszy rady miejskiej: – Wyniki są wspaniałe. Ta pożyczka miejska pozostanie jednym z najpiękniejszych przedsięwzięć finansowych epoki. Ach! panowie... Lecz w tym miejscu głos jego znów zagłuszyły śmiechy, które wybuchły nagle przy jednym z krańców stołu. Ten powiew wesołości przyniosły ze sobą słowa Maksyma opowiadającego jakąś anegdotkę: „Poczekajcież, jeszcze nie skończyłem. Biedną amazonką zaopiekował się dróżnik. Powiadają, że zajęła się tym, by otrzymał wspaniałą edukację, gdyż zamierza go poślubić. Nie chce, aby jakikolwiek inny mężczyzna prócz jej męża mógł się poszczycić, iż. widział czarne znamię nad jej kolanem,” Śmiechy buchnęły ze zdwojoną siłą. Ludwika śmiała się bez najmniejszego skrępowania, głośniej od panów. A pośród tych śmiechów bezszelestnie, jak człowiek głuchy, krążył lokaj wsuwając między biesiadników swą twarz poważną i bladą i ściszonym głosem proponował płaty dzikiej kaczki. Arystydes Saccard, rozdrażniony, iż nie przyjęto z należytą uwagą tego, co mówił pan Toutin-Laroche, podjął, aby mu pokazać, że przysłuchiwał się jego słowom: – Pożyczka miejska... Ale pan Toutin-Laroche nie był człowiekiem, który pozwoliłby przerwać sobie wątek rozpoczętej myśli: – Ach! panowie – ciągnął, gdy śmiechy umilkły – dzień wczorajszy stał się dniem wielkiego pocieszenia dla nas, których rządy są przedmiotem tylu niecnych ataków. Oskarża się radę miejską, że prowadzi miasto do ruiny, a tymczasem proszę: skoro tylko miasto rozpisuje pożyczkę, wszyscy spieszą do nas z pieniędzmi, nawet ci, co stale wyrzekają. – Dokonaliście cudów – rzekł Saccard. – Paryż stał się stolicą świata. – Tak, to doprawdy rzecz wręcz niebywała – przerwał pan Hupel de la Noue. – Proszę sobie wyobrazić, że ja, stary paryżanin, nie poznaję dziś mego Paryża. Wczoraj, idąc z ratusza do Pałacu Luksemburskiego, zabłądziłem. To niebywałe, niebywałe! Zapadło milczenie. Wszyscy poważni panowie przysłuchiwali się teraz. – Całkowita przemiana Paryża – ciągnął pan Toutin-Laroche – będzie chwałą Cesarstwa. Lud jest niewdzięcznikiem: powinien całować nogi cesarza. Powiedziałem tego ranka na posiedzeniu rady, kiedy była mowa o wielkim powodzeniu pożyczki: „Panowie, pozwólmy się wygadać tym krzykaczom z opozycji: zbulwersować Paryż – to znaczy użyźnić jego grunt.” Saccard uśmiechnął się przymykając oczy, jakby chciał lepiej rozsmakować się w finezji tego powiedzenia. Przechylił się za plecami pani d’Espanet i odezwał do pana Hupel de la Noue dość głośno, by go usłyszano: – Co za błyskotliwość umysłu! Od chwili gdy zaczęto mówić o przebudowie Paryża, imć Charrier wyciągał szyję, jakby chciał wziąć udział w rozmowie. Jego wspólnik Mignon zajęty był wyłącznie panią Sydonią, która starała się już o to, by nie próżnował. Saccard od początku obiadu obserwował obu przedsiębiorców kątem oka. – Rada miejska – powiedział teraz – spotkała się ze strony tylu mieszkańców z dowodami prawdziwego poświęcenia! Każdy chciał przyłożyć rękę do wielkiego dzieła. Gdyby nie bogate przedsiębiorstwa budowlane, które przyszły mu z pomocą, miasto nigdy nie mogło by sobie pozwolić na tak szybką i owocną przebudowę. Odwrócił się, rzucając niby brutalne pochlebstwo: – Panowie Mignon i Charrier wiedzą coś o tym, cni, którzy ponieśli już swoją część trudów i których nie minie należna im część chwały. Wzbogaceni murarze poddali się błogo tym niespodziewanie wymierzonym w nich słowom. Mignon, do którego pani Sydonia wdzięczyła się właśnie, mówiąc: „Ach, nie, doprawdy, pan mi pochlebia; różowy byłby kolorem zbyt młodym dla mnie...”, nie dosłuchał zdania do końca i odpowiedział Saccardowi: – Pan jest zbyt łaskaw; robiliśmy, co do nas należało. Charrier okazał się bardziej wyrobiony. Dokończył kieliszek pom- marda i zdobył się na frazes: – Przebudowa Paryża – rzekł – zapewnia byt robotnikom. – Niech pan doda jeszcze – podjął pan Toutin-Laroche – że umożliwiła wspaniały rozkwit życia finansowego i przemysłowego. – Proszę też nie zapominać o stronie artystycznej; nowe arterie pełne są majestatu – dorzucił pan Hupel de la Noue, który uważał się za człowieka o wyrobionym smaku. – Tak, tak, to piękne dzieło – szepnął pan de Mareuil, aby coś powiedzieć. – Co do kosztów – oświadczył poważnie deputowany Haffner, który nie zwykł był zabierać głosu w sprawach byle jakich – to pokryją je nasze dzieci, i nic bardziej słusznego! A ponieważ mówiąc to spoglądał na pana de Saffre, na którego ładniutka pani Michelin zdawała dąsać się od paru chwil, ten, aby dowieść, że przysłuchuje się ogólnej rozmowie, powtórzył: – W istocie, nic bardziej słusznego! Każdy z grupki, jaką w środkowej części stołu tworzyli poważni panowie, dorzucił swoje. Pan Michelin, szef wydziału, uśmiechał się kiwając głową; był to jego zwykły sposób uczestniczenia w rozmowie. Miał on specjalne uśmiechy, które służyły mu jako powitanie, odpowiedź, przytaknięcie, podziękowanie, pożegnanie – całą kolekcję uśmiechów, zwalniających go niemal całkowicie z konieczności posługiwania się słowem, co uważał zapewne za bardziej uprzejme i bardziej przy tym korzystne dla swej kariery. Jedna jeszcze osoba pozostała również milcząca – baron Gouraud, przeżuwający powoli, jak wół o ciężkich powiekach. Aż do tej pory wydawał się pochłonięty widokiem własnego talerza. Renacie, której pieczy został powierzony, nie udawało się wydobyć zeń nic prócz lekkich pomruków zadowolenia. Toteż wszyscy zdziwili się widząc, że podnosi głowę, i słysząc, jak – otarłszy tłuste wargi – mówi: – Ja, jako właściciel domu, kiedy remontuję i przyozdabiam któreś z mieszkań, podnoszę czynsz lokatorowi. Zdanie pana Haffnera: „Nasze dzieci pokryją koszty”, obudziło również i senatora. Wszyscy przyklasnęli dyskretnie, a pan de Saffre wykrzyknął: – Ach, cudownie, zamieszczę to jutro w gazetach! – Macie, panowie, zupełną rację, żyjemy w dobrych czasach – odezwał się pośród uśmiechów i zachwytów, jakie wywołało powiedzonko barona, imć Mignon, jak gdyby wyciągając ogólny wniosek. – Znam niejednego, co nieźle zaokrąglił fortunkę. A byle tylko człowiek robił pieniążki, wszystko jest w porządku. Te ostatnie słowa zmroziły poważne towarzystwo. Rozmowa przerwała się raptownie i każdy usiłował nie patrzeć na sąsiada. Odezwanie się murarza dosięgło tych panów z całym impetem swej prostodusznej niezręczności. Michelin, który dotąd spoglądał miło na Saccarda, przestał się uśmiechać, przerażony, iż mogło się przez chwilę wydawać, że odnosi słowa przedsiębiorcy do osoby pana domu. Ten ostatni rzucił porozumiewawcze spojrzenie pani Sydonii, która na nowo zagarnęła w swe władze Mignona, mówiąc: „Więc pan lubi różowy kolor?...” Saccard wypowiedział dłuższy komplement pod adresem pani d’Espanet; jego czarniawa, przebiegła twarz dotykała prawie śnieżnych ramion młodej kobiety, która odchylała się do tyłu, śmiejąc się urywanie. Nadeszła pora deseru. Lokaje żywiej krążyli wokół stołu. Była chwila przerwy, służba kończyła podawać owoce i słodycze. W tej stronie, gdzie siedział Maksym, śmiechy stawały się coraz przejrzystsze; słychać było ostry głosik Ludwiki: „Zapewniam was, że Sylwia w roli Dindonetki miała suknię z niebieskiego atłasu”, a jakiś inny dziecinny głos dorzucił: „Tak, ale przybraną białą koronką.” Powietrze nagrzewało się. Twarze, zaróżowione, topniały jakby od wewnętrznej błogości. Dwóch lokai obeszło stół nalewając alikant i tokaj. Od chwili gdy rozpoczął się obiad, Renata wydawała się zaprzątnięta jakąś myślą. Obowiązki pani domu wypełniała z machinalnym uśmiechem. Przy każdym wybuchu wesołości dobiegającym z tego końca stołu, gdzie Maksym i Ludwika żartowali jak para kolegów, rzucała w tamtą stronę rozbłysłe spojrzenie. Nudziła się. Towarzystwo poważnych panów nużyło ją śmiertelnie. Pani d’Espanet i pani Haffner posyłały jej rozpaczliwe spojrzenia. – A następne wybory jakże się zapowiadają? – spytał nagle Saccard pana Hupel de la Noue. – Ależ doskonale – odparł ten z uśmiechem – nie mam jednak jeszcze kandydatów przeznaczonych do mego departamentu. Ministerium waha się jak gdyby. Pan de Mareuil podziękował wzrokiem Saccardowi, iż poruszył ten temat: wyglądał teraz jakby był na rozżarzonych węglach. Zaczerwienił się lekko i skłonił parokrotnie z zażenowaniem, kiedy prefekt, zwracając się do niego, ciągnął: – Wiele słyszałem o panu w naszych stronach. Pańskie znaczne posiadłości jednają panu licznych przyjaciół, a pana oddanie cesarzowi jest ogólnie znane. Ma pan wszelkie szanse. – Papo, prawda, że ta mała Sylwia w 1849 sprzedawała papierosy w Marsylii? – zawołał w tym momencie Maksym z końca stołu. A ponieważ Arystydes Saccard udał, że nie dosłyszał, młody człowiek dodał ciszej: – Ojciec znał ją dobrze. Rozległy się przytłumione śmiechy. Tymczasem podczas gdy pan de Mareuil kłaniał się nadal, pan Haffner podjął sentencjonalnie: – Oddanie cesarzowi jest jedyną prawdziwą cnotą, jedynym patriotyzmem w tych czasach demokracji, która kieruje się tylko własnym interesem. Każdy, kto kocha cesarza, kocha Francję. Toteż ze szczerą radością powitalibyśmy pana jako naszego kolegę. – I tak się też stanie – odezwał się z kolei pan Toutin-Laroche. – Wielkie fortuny powinny skupiać się wokół tronu. Renata była już u kresu wytrzymałości. Naprzeciwko niej markiza tłumiła ziewanie. Widząc, że Saccard ma zamiar podtrzymywać rozmowę, żona zwróciła się doń z miłym uśmiechem: – Przez litość, drogi przyjacielu, dajmy już spokój tej wstrętnej polityce. Wówczas pan Hupel de la Noue, szarmancki jak przystało na prefekta, poparł ją gorąco, mówiąc, że panie mają rację. I zaczął opowiadać pewną śliską historyjkę, jaka wydarzyła się w głównym mieście jego departamentu. Markiza, pani Haffner i pozostałe panie uśmiały się serdecznie z pewnych szczegółów. Opowiadał w sposób niezmiernie pikantny, półsłówkami, niedomówieniami i zabarwieniem głosu nadając sens jak najbardziej nieprzyzwoity zwrotom jak najbardziej niewinnym. Później gawędzono o pierwszym proszonym wtorku u diuszesy, o granej poprzedniego dnia grotesce, o śmierci pewnego poety i o ostatnich biegach jesiennych. Pan Toutin-Laroche, który potrafił być miły, porównał kobiety do róż, a pan de Mareuil, poruszony widokami, jakie się przed nim otworzyły jako przed kandydatem na deputowanego, zdobył się na parę głębokich uwag tyczących nowego fasonu kapeluszy. Renata w dalszym ciągu zaprzątnięta była własnymi myślami. Biesiadnicy przestali już jeść. Zdawało się, iż jakiś ciepły wiatr powiał nad stołem, pogasił błyski kieliszków, rozsiał okruchy chleba, przyczernił skórki od owoców na talerzykach, zakłócił piękną symetrię nakryć. Więdły kwiaty w rogach z cyzelowanego srebra. I w obliczu tych szczątków deseru goście, nie mając siły wstać, pozwolili sobie na chwilę błogiego zapomnienia. Z jedną ręką na stole, z pustym spojrzeniem, pochyleni ku przodowi, trwali w nieokreślonym bezwładzie, w jaki odmierzone i przyzwoite użycie trunków wprawia ludzi z towarzystwa, którzy upijają się po troszeczku. Ucichły śmiechy, słowa padały coraz rzadziej. Wypito i zjedzono wiele, co przydało jeszcze godności bandzie jegomościów z odznaczeniami. Panie czuły, jak w ociężałym powietrzu jadalni wilgotnieje im czoło i kark. Poważne, nieco przybladłe, jakby zakręciło im się lekko w głowie, czekały na przejście do salonu. Pani d’Espanet była różowiutka, gdy tymczasem ramiona pani Haffner nabrały woskowej bladości. Pan Hupel de la Noue przypatrywał się oprawie noża; pan Toutin-Laroche rzucał jeszcze od czasu do czasu panu Haffnerowi strzępy zdań, które ten przyjmował kiwaniem głową; pan de Mareuil marzył spoglądając na pana Michelin, a ten uśmiechał się doń subtelnie. Co do ślicznej pani Michelin, to od dawna już nie odzywała się ani słowem; bardzo czerwona, jedną rękę miała opuszczoną. Pan de Saffre trzymał ją zapewne w swojej, gdyż opierał się niezręcznie na krawędzi stołu, ze ściągniętymi brwiami i miną kogoś, kto rozwiązuje zadanie algebraiczne. Pani Sydonia również odniosła zwycięstwo: imć panowie Mignon i Charrier, obaj podparci na łokciach i zwróceni w jej stronę, zdawali się zachwyceni, iż darzy ich zaufaniem. Zwierzała im się, że najbardziej lubi nabiał i że boi się duchów. I sam nawet Arystydes Saccard – z przymkniętymi oczyma, przejęty błogą świadomością, iż godnie spoił swych gości – nie myślał o tym, by wstać od stołu. Z pełnym szacunku rozczuleniem wpatrywał się w barona Gouraud – ociężały, pochłonięty trawieniem, rozpostarł on na bieli obrusa prawą dłoń, dłoń zmysłowego starucha, krótką, tłustą, pokrytą fioletowymi plamami i rudo owłosioną. Renata dopiła machinalnie parę kropli tokaju, jakie pozostały na dnie kieliszka. Na twarz biły jej ognie; jasny puch nad czołem i na karku wymykał się w niesfornych kosmykach, jakby przesycony jakimś wilgotnym powiewem. Wargi i nos zaostrzyły się nerwowo, miała milczącą twarz dziecka, które napiło się czystego wina. Jeżeli mrok parku Monceau tchnął w nią zacne mieszczańskie myśli, to zatracały się one teraz w podnieceniu wywołanym jedzeniem, napojami, blaskiem świateł, niepokojącą atmosferą, którą przesycało gorąco oddechów i nagłych wybuchów wesołości. Nie wymieniała już spokojnych uśmiechów ze swą siostrą Krystyną i ciotką Elżbietą, dwiema skromnymi osobami, które starały usunąć się w cień i nie odzywały prawie wcale. Jej twarde spojrzenie sprawiło, że biedny pan de Mussy spuścił oczy. Oparta o (poręcz krzesła (trąc o nią, atłas jej sukni wydawał łagodny szelest), choć starała się teraz nie odwracać i pozornie wydawała się zaprzątnięta własnymi myślami, wzdrygała się jednak ledwo dostrzegalnie za każdym wybuchem śmiechu, dobiegającym od tej strony, gdzie pośród zamierającego gwaru rozmów Maksym i Ludwika dowcipkowali wciąż jednakowo głośno. Za nią, na granicy cienia, dominując wzrostem ponad stołem w nieładzie i zdjętymi niemocą biesiadnikami, stał Baptysta, blady, poważny, z pogardliwym wyrazem lokaja, który aż do obżarstwa nasycił swych panów. On jeden tylko, w powietrzu ciężkim od oparu trunków, w ostrym, coraz bardziej żółtym blasku świecznika, nie stracił nic ze swej poprawności. W srebrnym łańcuchu na szyi, z chłodnymi oczyma, w których widok ramion kobiecych nie zapalał ani jednego płomyka, miał wygląd eunucha służącego paryskim schyłkowcom i zachowującego przy tym swą godność. Wreszcie Renata podniosła się nerwowym ruchem. Wszyscy zrobili to samo. owarzystwo przeszło do salonu, gdzie podano kawę. Główny salon pałacu była to obszerna, długa komnata, rodzaj galerii łączącej jeden pawilon z drugim i zajmującej całą fasadę od strony ogrodu. Szerokie oszklone drzwi wychodziły na taras. Sala ta jaśniała od złota. Sufit, sklepiony lekkim łukiem, zdobiły kapryśne sztukaterie okalające wielkie złocone medaliony lśniące jak tarcze. Rozety, połyskliwe girlandy obrzeżały sklepienie; złote żyłki, podobne do strużek roztopionego metalu, spływały po ścianach stanowiąc obramowanie panneaux, wybitych czerwonym jedwabiem; zwoje róż, górą tryskających w rozkwitłe pęki, oplatały zwierciadła. Na parkiecie dywan z Aubusson rozpościerał swe purpurowe kwiaty. Meble obite czerwonym adamaszkiem, portiery i firanki z tej samej tkaniny, olbrzymi staroświecki zegar na kominku, chińskie wazy ustawione na konsolach, nogi dwóch długich stołów zdobnych w mozaiki florenckie, nawet żardiniery we wnękach okien, wszystko kapało od złota, ociekało złotem. W czterech rogach wznosiły się cztery duże lampy na postumentach z czerwonego marmuru przymocowane do nich łańcuchami z pozłacanego brązu, opadającymi z wdzięczną symetrią. Z sufitu zwisały trzy świeczniki o kryształowych wisiorkach opływających kroplami różowej i niebieskiej światłości; ich ogniste błyski rozpalały wszystko złoto salonu. Panowie wycofali się wkrótce do palarni. Pan de Mussy ujął poufale pod ramię Maksyma, którego znał ze szkoły, choć był od niego o sześć lat starszy. Pociągnął go na taras. Zapalili cygara, a później pan de Mussy począł się gorzko skarżyć na Renatę. – Ależ co jej się stało, niech pan powie? Widziałem ją wczoraj, była czarująca. A tu dzisiaj traktuje mnie tak, jakby wszystko między nami było skończone. Jakiejż zbrodni mogłem się dopuścić? Byłoby to bardzo ładnie z pana strony, drogi Maksymie, gdyby zechciał ją pan wybadać i powiedzieć jej, jak przez nią cierpię. – Ach, co to, to nie! – odparł śmiejąc się Maksym. – Renata miewa swoje humory, nie pragnę bynajmniej ściągnąć na siebie gromów. Musi pan jakoś z tego wybrnąć, sam dać sobie radę. I wypuściwszy wolno kłąb dymu z hawańskiego cygara dorzucił: – Ładną mi pan rolę przeznacza! Lecz pan de Mussy zaczął go wówczas zapewniać o swej gorącej przyjaźni i oświadczył młodemu człowiekowi, że czeka tylko na sposobność, by dowieść, jak mu jest oddany. Taki jest nieszczęśliwy, tak kocha Renatę! – No dobrze, zgoda! – rzekł wreszcie Maksym. – Szepnę jej słówko; ale niech pan pamięta, że niczego nie obiecuję; odprawi mnie z kwitkiem, to pewne! Wrócili do palarni i wyciągnęli się na szerokich, wygodnych fotelach. Tam przez pół godziny pan de Mussy zwierzał się Maksymowi ze swych utrapień; po raz dziesiąty opowiedział mu, jak zakochał się w jego macosze i jak to ona zechciała go wyróżnić. Maksym, dopalając cygara, dawał mu rady, tłumaczył naturę Renaty, wskazywał, w jaki sposób powinien postępować, by ją ujarzmić. Ponieważ w pewnej chwili Saccard usiadł o parę kroków od nich, pan de Mussy zamilkł, a Maksym taką wyciągnął konkluzję: – Ja, na pana miejscu, poczynałbym sobie bardzo śmiało. Ona to lubi. Palarnia sąsiadująca z głównym salonem mieściła się już w jednej z wieżyczek i stąd jej okrągły kształt. Urządzona była bardzo bogato a jednocześnie z wielkim umiarem. Obita imitacją skóry kordobańskiej, firanki i portiery miała w różnokolorowe pasy, a dywan z mokietu w perski deseń. Umeblowanie kryte szagrynem składało się z pufów, foteli i półokrągłej kanapy wypełniającej częściowo wklęsłość pokoju. Niewielki świecznik, ozdoby gerydonu i (kominka były z florenckiego, bladozielonego brązu. Z damami pozostało zaledwie kilku młodych ludzi i kilku starców o twarzach bladych i zwiotczałych, którzy nie cierpieli ‘tytoniu. W palarni śmiech towarzyszył bardzo swobodnym żartom. Pan Hupel de la Noue ubawił tych panów opowiadając im po raz drugi historyjkę, którą opowiedział już w czasie obiadu, ale uzupełnioną teraz jak najdrastyczniejszymi szczegółami. Była to jego specjalność: miał zawsze dwie wersje tej samej anegdoty, jedną dla pań, a drugą dla panów. Później, kiedy zjawił się Arystydes Saccard, otoczono go składając mu gratulacje, a ponieważ udawał, że nie rozumie dlaczego, pan de Saffre powiedział – a wszyscy gorąco przyklasnęli – iż prawdziwie zasłużył się ojczyźnie nie dopuszczając, by piękna Laura d’Aurigny przeszła w ręce Anglików. – Ależ nie, doprawdy, panowie, mylicie się – bąkał Saccard z udaną skromnością. – Nie brońże się tak – zawołał doń żartobliwie Maksym. – W twoim wieku to bardzo ładnie! Młody człowiek odrzucił cygaro i przeszedł z powrotem do salonu, który znów się zaludnił. Pełno w nim było panów we frakach, którzy rozmawiali półgłosem, stojąc, a spódnice dam rozpościerały się szeroko na kozetkach. Lokaje zaczynali obnosić srebrne tace z lodami i ponczem. Maksym chciał porozmawiać z Renatą, przeszedł więc przez całą długość salonu, wiedział bowiem, gdzie ma szukać tych pań. Na drugim końcu galerii, tworząc pendant do palarni, znajdował się okrągły pokój; urządzono tam rozkoszny mały salonik. Jego obicia, firanki i portiery z żółtego atłasu miały jakiś zmysłowy urok, posmak czegoś oryginalnego i wyszukanego. Blask świecznika o niezmiernie delikatnej cyzelurze zestrajał wszystkie te tkaniny koloru słońca w ściszoną żółtą symfonię. Był to jakby potok łagodnych promieni, senny zachód nad łanem dojrzałych zbóż. Dołem światło przygasało wsiąkając w dywan z Aubusson usiany zeschłymi liśćmi. Hebanowe pianino inkrustowane kością słoniową, dwie niewielkie serwantki pełne widocznych przez szybki bibelotów, stół w stylu Ludwika XVI i żardiniera z olbrzymią kępą kwiatów stanowiły umeblowanie. Kozetki, fotele, pufy obite były żółtym pikowanym atłasem i ozdobione szerokimi pasmami czarnego atłasu haftowanego w jaskrawe tulipany. Znajdowały się tam także krzesełka niskie, składane, wszelkie eleganckie i dziwaczne odmiany taburetu. Drewniane części tych mebli nie były widoczne; atłas pokrywał wszystko. Oparcia odchylały się do tyłu nęcąc swą miękką krągłością jak poduszki. Były to jakby dyskretne łóżka, gdzie można było spać i kochać w puchach, pośród zmysłowej symfonii ściszonych żółtych tonów. Renata lubiła ten salonik. Jedne z jego oszklonych drzwi prowadziły do wspaniałej cieplarni przylegającej do pałacu. W ciągu dnia spędzała tam godziny bezczynności. Złoto obić zamiast gasić płową barwę jej włosów zapalało w nich dziwne błyski; jej głowa odcinała się pośród tej poświaty jutrzenki, różowa i biała jak głowa Diany jasnowłosej, budzącej się w świetle poranka; i dlatego zapewne lubiła ten pokoik, gdzie jej uroda uwypuklała się jeszcze. W tej chwili była tam w gronie najbliższych. Siostra i ciotka pożegnały się niedawno. Teraz znajdowały się tu same tylko szalone głowy. Wpół leżąc na kozetce Renata słuchała zwierzeń swej przyjaciółki Adeli, która szeptała jej coś do ucha z miną kotki, od czasu do czasu wybuchając śmiechem. Zuzanna Haffner otoczona była młodymi ludźmi, którzy skupili się wokół niej bardzo ciasnym kręgiem. Ona jednak nie traciła nic ze swego leniwego wdzięku Niemki, ze swej bezczelności prowokującej, nagiej i chłodnej jak jej ramiona. W jednym z kącików pani Sydonia pouczała ściszonym głosem młodą kobietę o dziewiczych rzęsach. Nieco dalej Ludwika rozmawiała, stojąc, z jakimś wysokim, nieśmiałym młodzieńcem, który czerwienił się co chwila. Baron Gouraud, w pełnym świetle, drzemał w fotelu, rozpościerając swe zwiotczałe ciało, swą postać wyblakłego słonia, pośród kruchego wdzięku i jedwabistej delikatności sylwetek kobiecych. Na atłasowe suknie o fałdach sztywnych i lśniących jak porcelana, na ramiona, których mleczna biel iskrzyła się brylantami, osypywał się złoty blask jak w bajce. Czyjś nikły głosik, czyjś śmiech podobny do gruchania rozlegał się czasem z przejrzystością kryształu. Było bardzo gorąco. Wachlarze poruszały się wolno jak skrzydła, nasycając ociężałe powietrze wonią piżma, jaką tchnęły suknie. Kiedy Maksym ukazał się w drzwiach, Renata, która słuchała markizy z roztargnieniem, podniosła się żywo i udała, że musi wypełnić obowiązki pani domu. Przeszła do dużego salonu, a młody człowiek poszedł za nią. Uśmiechnięta zrobiła parę kroków, zamieniając uściski dłoni. Później odciągnęła Maksyma na bok. – Widzę – rzekła półgłosem, ironicznie – że jarzmo nie jest znowu tak ciężkie, a nadskakiwanie komuś takie głupie. – Nie rozumiem – odparł młody człowiek, który zamierzał ująć się za panem de Mussy. – Wydaje mi się, że dobrze zrobiłam nie uwalniając cię od Ludwiki. Nie tracicie czasu oboje! I dorzuciła jakby gniewnie: – To było wręcz nieprzyzwoite, przy stole! Maksym zaczął się śmiać. – Ach, tak, opowiadaliśmy sobie różne historyjki. Nie znałem dotąd tej małej. Zabawna jest. Istny chłopak. A ponieważ Renata nadal miała poirytowaną minę kobiety cnotliwej, młody człowiek, który pierwszy raz widział u niej podobne oburzenie, podjął ze zwykłą mu uśmiechniętą poufałością: – Czy myślisz może, mamusiu, że szczypałem ją pod stołem? Przecież, u licha, wiem chyba, jak przystoi zachowywać się wobec narzeczonej!... Mam ci coś ważniejszego do powiedzenia. Posłuchaj... Słuchasz mnie?... Jeszcze bardziej zniżył głos. – Otóż... Pan de Mussy jest bardzo nieszczęśliwy, powiedział mi to przed chwilą. Sama rozumiesz, że to nie należy do mnie: godzić was, jeżeliście się posprzeczali. Ale, widzisz, znam go jeszcze ze szkoły, a że wydał mi się naprawdę zrozpaczony, obiecałem mu, że porozmawiam z tobą... Urwał. Renata spoglądała nań w sposób nie dający się określić. – Nic nie odpowiadasz?... – ciągnął. – Trudno, ja wywiązałem się ze swego zadania. Teraz już wy róbcie sobie, co chcecie... Ale, doprawdy, uważam, że jesteś okrutna. Żal mi było tego biednego chłopca. Na twoim miejscu przesłałbym mu chociaż jakieś cieplejsze słówko. Renata, która nie przestała wpatrywać się w Maksyma gorejącym wzrokiem, odparła wówczas: – Powiedz panu de Mussy, że mam go dosyć. I ruszyła spokojnie dalej między grupkami gości, rozdzielając uśmiechy, ukłony, uściski dłoni. Maksym stał przez chwilę jak wryty, a potem roześmiał się bezgłośnie. Nie spieszyło mu się bynajmniej, aby wykonać zlecenie, jakie otrzymał, okrążył więc cały salon. Przyjęcie dobiegało końca, pyszne i banalne, jak wszystkie przyjęcia. Była prawie północ, goście rozchodzili się po trochu. Nie chcąc wracać do domu pod wrażeniem nudy, Maksym postanowił poszukać Ludwiki. Mijał właśnie drzwi wejściowe, gdy dostrzegł w westybulu śliczną panią Michelin, którą mąż spowijał delikatnie w niebiesko-różową narzutkę. – Był czarujący, czarujący – mówiła młoda kobieta. – Przy obiedzie cały czas rozmawialiśmy o tobie. Pomówi z ministrem; tylko że te sprawy nie należą do niego... A że obok nich lokaj otulał pelisą barona Gouraud, dorzuciła szeptem do ucha męża, który wiązał jej pod brodą troczki kapturka: – To ten grubas mógłby wszystko załatwić. Rządzi się w mini – sterstwie jak u siebie w domu. Trzeba się będzie jutro u Mareuilów postarać... Pan Michelin uśmiechał się. Poprowadził żonę ostrożnie, jakby trzymał w ręku jakiś przedmiot kruchy a cenny. Maksym, stwierdziwszy, że Ludwiki nie ma w westybulu, poszedł prosto do małego saloniku. I rzeczywiście, była tam jeszcze, niemal sama. Czekała na ojca, który spędzał widocznie wieczór w palarni, z politykami. Markiza i pani Haffner pożegnały się już. Została tylko pani Sydonia – opowiadała kilku żonom urzędników, jak to ona ‘kocha zwieirzęta. – Ach, oto mój mężuś! – zawołała Ludwika. – Niech pan siada i niech mi pan powie, gdzie, w jakim fotelu mógł zasnąć mój ojciec. Widocznie wydało mu się, że jest w Izbie. Maksym odpowiedział jej w ‘tym samym tonie i oboje młodzi znów zaczęli się głośno śmiać jak przy obiedzie. Maksym siedział u stóp Ludwiki, na niziutkim krzesełku. Ujął jej dłonie, zabawiając się jak z kolegą. Bo i rzeczywiście, w swej sukni z białego fularu w czerwone grochy, zapiętej pod szyję, płaska, o brzydkiej i przebiegłej buzi wyrostka podobna była do chłopca przebranego za dziewczynę. Lecz chwilami jej wątłe ramiona, jej nieforemna postać nabierała bezwładnej miękkości, a na dnie dziecinnych jeszcze oczu pojawiał się płomień, chociaż igraszki Maksyma nie wywoływały na jej twarz ani cienia rumieńca. I oboje zaśmiewali się w najlepsze, przekonani, że są sami, nie dostrzegając Renaty, która stała pośrodku cieplarni, na pół ukryta, i przyglądała się im z daleka. Szła aleją, gdy nagle widok Maksyma i Ludwiki kazał jej przystanąć za krzewem. Stała tam już chwilę. Wokół niej cieplarnia, podobna do nawy kościelnej (wąskie żelazne kolumienki wspierały sklepione łukiem wielkie okno), rozpościerała swą bujną roślinność, powierzchnie olbrzymich liści, wezbrane strumienie zieloności. Pośrodku, w owalnym basenie, nie wystającym ponad ziemię, żyła tajemniczym i modrozielonym życiem roślin wodnych cała flora słonecznych wód południa. Cyklantery, dźwigając swe zielone pióropusze, monumentalnym otokiem obejmowały fontannę podobną do utrąconego kapitolu jakiejś gigantycznej kolumny. Dalej, po dwóch krańcach, wielkie tornelie wznosiły swe dziwaczne chaszcze, swe pnie suche, nagie, skręcone jak chore węże, i opuszczały ku ziemi napowietrzne korzenie niby rozwieszone sieci rybackie. Przy brzegu pandan jawajski tryskał ku górze snopem zielonkawych, biało prążkowanych liści, wąskich jak ostrze szpady, kolczastych i ząbkowanych jak malajskie sztylety. Na powierzchni wody, lekko ogrzewanej od spodu, w sennym jej cieple lilie wodne rozwierały gwiaździste różowe kielichy, a rozłożnie rozpościerały okrągłe liście, okryte trądem, przywodzące na myśl owrzodziałe grzbiety jakichś monstrualnych ropuch. Jako trawnik, szeroki pas widliczki otaczał basen. Ta karłowata paproć tworzyła gęsty kobierzec jasnozielonego mchu. Po drugiej stronie szerokiej, biegnącej kołem alei cztery olbrzymie grupy drzew prężyły się aż ku sklepieniu: palmy wdzięcznie pochylone rozpościerały swe wachlarze, pyszniły się krągłością wierzchołków, zwieszały ku ziemi liście niby wiosła znużone nie kończącym się wędrowaniem wśród błękitu powietrza. Wielkie bambusy indyjskie stały proste, wiotkie, a twarde, rozpryskując z wysokości drobny deszcz liści. Pielgrzan, drzewo podróżnych, tworzyło jakby bukiet niezmiernej wielkości wachlarzy chińskich; nieco w głębi drzewo bananowe, obciążone owocami, wyciągało na wszystkie strony długie poziome liście, na których mogłoby się ułożyć dwoje kochanków przytulonych do siebie. Po rogach rosły wilczomlecze, te najeżone kolcami świece, pokraczne, pełne wstydliwych gruzłów, ociekające trucizną. Pod drzewami, by zakryć nagość ziemi, niskie paprocie, złotowłosy, orlice rozpościerały delikatne koronki, finezyjne ażury. Gatunek wysokich lasówek piętrzył jedne ponad drugimi warstwy symetrycznych sześciokątnych gałęzi tak regularnie, iż rzekłbyś, że to wielkie fajansowe naczynia przeznaczone na owoce jakiegoś gigantycznego deseru. Pas begonii i popłanów otaczał grupy palm; begonie o krętych liściach spryskanych pysznie purpurą i zielenią, popłany, których liście jak ostrza lanc, białe o zielonych żyłkach, przypominały szerokie skrzydła motyle – dziwaczne listowie o mrocznym lub bladawym pobłysku jakichś niezdrowych kwiatów. Za grupami palm biegła wokół cieplarni druga, węższa aleja. Tam, na stopniach zakrywających częściowo rury grzejne, kwitły aksamitowce, łagodne w dotyku, gloksynie o fioletowych dzwonkach, draceny podobne do płytek lśniącej laki. Lecz jednym ze szczególnych uroków tego zimowego ogrodu były – po czterech krańcach – głębokie nisze zieloności, altany zasłonięte gęstymi firankami lian. Skrawki dziewiczego lasu wznosiły w tych miejscach ściany swych liści, nieprzebyty gąszcz łodyg – zwinne pędy czepiały się gałęzi, jednym śmiałym rzutem przesadzały pustą przestrzeń, opadały spod sklepienia, niby chwasty bogatej draperii. Waniliowiec, którego dojrzałe strąki pachniały przejmująco, spowijał portyk porośnięty mchem; okrągłe liście jadowicy obrastały kolumienki; nadwoje o czerwonych gronach, kwiskwalisy, których kwiaty zwieszały się niby naszyjniki ze szkła, snuły się, przewijały, splatały ze sobą jak cienkie żmije prężące się w igraszkach aż w nieskończoną czerń wszystkiej tej zieloności. Pod bramkami, pośród grup drzew, wisiały na łańcuszkach koszyki, a w nich orchidee, dziwaczne rośliny puszczające na wszystkie strony pędy mięsiste, gruzłowate i pokrzywione jakby kalekie członki. Były. tam pantofelki Matki Boskiej o kwiatach podobnych do cudownego pantofelka, którego obcasik zdobią skrzydła ważek; powietrzniki o tak delikatnym zapachu; storczyki o kwiatach bladych, cętkowanych, których oddech cierpki i silny, niby z gorzkiej gardzieli ozdrowieńca, z daleka już jest wyczuwalny. Lecz tym, co na każdym zakręcie alei uderzało wzrok, był wielki ślazowiec chiński, olbrzymią taflą zieleni i kwiatów okrywający całą ścianę pałacu, do której przylegała cieplarnia. Szerokie purpurowe kwiaty tej gigantycznej malwy, co chwila rozkwitające, żyją zaledwie parę godzin. Rzekłbyś – rozchylone, zmysłowe usta kobiece, czerwone, miękkie i wilgotne wargi jakiejś olbrzymiej Mesaliny, zgniecione pocałunkami i bez przerwy się odradzające ze swym uśmiechem nienasyconym i ‘krwawiącym. Stojąc obok basenu, Renata drżała pośród tej wspaniałej roślinności. Za nią wielki sfinks z czarnego marmuru przysiadłszy na granitowym bloku, z głową zwróconą w stronę akwarium, uśmiechał się jak kot przyczajony i okrutny; był niby mroczne bóstwo tej ziemi ognistej, bóstwo o lśniących udach. O tej porze matowe szklane kule rzucały na listowie mleczne kręgi światła. Posągi, głowy kobiet odrzucone do tyłu, o szyjach nabrzmiałych śmiechem, bielały pośród drzew, a plamy cienia wykrzywiały ich twarze w szaleńczej wesołości. W gęstej i sennej wodzie basenu igrały dziwaczne błyski oświetlając jakieś nieokreślone kształty, skupiska modrej zieloności niby zarysy potworów. Na śliskie liście pielgrzanu, na połyskliwe wachlarze latanii spływała fala białego blasku, a krople jasności spryskiwały koronkę paproci. W górze między mrocznymi wierzchołkami wysokich palm iskrzyły się refleksy światła na szybach. A naokoło piętrzyła się ciemność. Altany zasłonięte draperiami lian tonęły w pomroce, jak legowiska uśpionych gadów. Objęta ostrym blaskiem, Renata dumała spoglądając z daleka na Ludwikę i Maksyma. Nie było to już płochliwe rozmarzenie, szara pokusa zmierzchu w chłodnych alejach Lasku. Jej myśli nie kołysał już i nie usypiał kłus koni jadących wzdłuż światowych gazonów i zarośli, gdzie mieszczanie spożywają familijne obiady w niedzielę. Teraz ogarniało ją pragnienie dojmujące i jasne. Ogrom miłości, potrzeba rozkoszy unosiła się w tej zamkniętej nawie, gdzie wrzały gorące soki tropikalnych roślin. Potężna noc miłosna ziemi, noc, której owocem była ta głęboka zieleń, te olbrzymie łodygi naokół, zagarnęła młodą kobietę. Cierpkie warstwy tego ognistego zalewu, bujny rozkwit lasu, nawał roślin rozpalonych żarem trzewi, co je żywiły, słały ku niej wyziewy niepokojące, które odbierały przytomność. Basen u jej stóp, woda ciepła, zgęstniała od soku pływających w niej pędów, spowijała jej ramiona płaszczem ciężkiego oddechu, mgłą, co rozgrzewała skórę niby dotyk dłoni zwilgotniałej od rozkoszy. Nad głową wyczuwała strzelistość palm i ich aromat. Bardziej niż duszne wyziewy, niż ostre światła i kwiaty ogromne, jaskrawe, podobne do twarzy roześmianych lub skrzywionych grymasem wśród liści, od wszystkiego bardziej wprawiały ją w zamęt zapachy. Woń nie dająca się określić, silna, podniecająca, unosiła się tu, złożona z tysiąca woni: potu ludzkiego, oddechu kobiet, zapachu włosów. Tchnienia łagodne i mdłe, tak że robiło się słabo, mąciły nagle tchnienia zatrute, ostre, jadowite. Lecz w tej dziwacznej muzyce zapachów, melodyjną frazą, która powracała stale, tłumiąc, zagłuszając słodycz drzewa waniliowego i cierpkość orchidei, była owa woń ciała ludzkiego, przejmująca, zmysłowa, woń miłości, jaka dobywa się rankiem z zamkniętej sypialni dwojga młodych małżonków. Renata oparła się wolno o granitowy cokół. W swej sukni z zielonego atłasu, o twarzy i ramionach różowiejących, spryskanych przejrzystymi kroplami brylantów, podobna była do dużego kwiatu, różowego i zielonego, do jednej z lilii wodnych, omdlałej z gorąca. O tej godzinie jednoznacznych wizji wszystkie jej dobre postanowienia rozwiewały się na zawsze, zamroczenie ucztą na nowo ogarniało głowę, wszechwładne, zwycięskie, zdwojone jeszcze żarem cieplarni. Nie myślała już teraz o świeżości nocy, co przyniosła jej ukojenie, o rozszeptanych mrokach parku, którego głosy doradzały jej pogodny spokój. Jej zmysły kobiety namiętnej, kaprysy kobiety zblazowanej budziły się. Ponad nią wielki sfinks z czarnego marmuru śmiał się tajemniczym śmiechem, jak gdyby odczytał pragnienie – wreszcie sformułowane – które poruszyło to martwe serce, pragnienie przez długi czas nieuchwytne, owo „coś innego” na próżno poszukiwane przez Renatę w chybocie kolaski, w prószącym popiołem wieczorze, a które teraz w ostrym blasku lamp, pośród tego ognistego ogrodu objawił jej widok Ludwiki i Maksyma, roześmianych i zabawiających się z sobą, z dłońmi w dłoniach. W tej chwili jakieś głosy rozległy się w jednej z sąsiednich altan, dokąd Arystydes Saccard zaprowadził imć panów Mignon i Charrier. – Nie, doprawdy, panie Saccard – mówił gruby głos tego ostatniego – nie możemy odkupić tego od pana po więcej niż dwieście franków za metr. A kwaśny głos Saccarda zaprotestował z oburzeniem: – Ależ ja swoją część płaciłem po dwieście pięćdziesiąt za metr gruntu! Tak mi policzyliście! – No to niech będzie po dwieście dwadzieścia pięć. I głosy ciągnęły swoje dalej, brutalnie, dziwacznie brzmiące pod liśćmi palm. Lecz dla pogrążonej w marzeniu Renaty były one tylko pustym dźwiękiem. Przed nią – zawrotnie kuszący – jawił się obraz rozkoszy nieznanej, pulsującej występkiem, bardziej drapieżnej niż te, jakich zaznała kiedykolwiek, ostatniej, jaka pozostała jej jeszcze do wypicia. Nie czuła się już znużona. Krzew, co zakrywał ją częściowo, była to roślina przeklęta, tanginia z Madagaskaru, o szerokich liściach bukszpanu, o białawych łodygach; każde najdrobniejsze ich naczyńko sączy zatrute mleko. W chwili gdy pośród żółtych błysków, w świetle zachodu wypełniającym mały salonik, Ludwika i Maksym zaśmiali się głośniej, Renata, wpółprzytomna, uchwyciła wyschłymi, niespokojnymi wargami gałązkę tanginii, znajdującą się na wysokości jej ust, i wgryzła się w jeden z gorzkich liści. II Arystydes Rougon spadł na Paryż nazajutrz po 2 Grudnia, kierowany owym węchem drapieżnych ptaków, który pozwala im z daleka wyczuć pobojowisko. Przyjechał z Plassans – podprefektury na Południu – gdzie jego ojcu udało się wreszcie złowić w mętnej wodzie ostatnich wydarzeń od dawna upragnione stanowisko poborcy podatkowego. Sam Arystydes, młody jeszcze, skompromitował się jak głupiec, bez żadnego pożytku ani chwały, i musiał zadowolić się tym, że wdało mu się wyjść cało z zamętu. Zjawiał się w stolicy wściekły, że pobłądził, przeklinając prowincję, ostrząc sobie zęby na Paryż, przysięgając, że „nie będzie już takim durniem”; przenikliwy uśmiech, jaki towarzyszył tym słowom, nabierał straszliwej wymowy” na jego wąskich wargach. Przybył w pierwszych dniach 1852 roku. Towarzyszyła mu żona, Aniela, osoba jasnowłosa i bez wyrazu; ulokował ją w mieszkanku przy ulicy Saint-Jacques, jak zawadzający mebel, którego spieszno mu było się pozbyć. Młoda kobieta nie chciała rozstać się z córeczką, małą Klotyldą, dzieckiem czteroletnim, którym ojciec chętnie byłby obarczył rodzinę. Ustąpił życzeniu Anieli jedynie pod warunkiem, że zostawią w szkole w Plassans syna Maksyma, chłopca jedenastoletniego; babka obiecała, że się nim zaopiekuje. Arystydes chciał mieć swobodę ruchów. Żona i dziecko wydawały mu się ciężarem dostatecznie przytłaczającym dla człowieka zdecydowanego przezwyciężyć wszelkie przeszkody, choćby miał przy tym skręcić kark czy unurzać się w błocie. W dniu przyjazdu, wieczorem, kiedy Aniela rozpakowywała walizki, ogarnęło go dojmujące pragnienie, aby wyjść do miasta, posłyszeć, jak jego grube buciory prowincjusza stukają o bruk paryski, który – liczył na to – miał trysnąć dlań milionami. Brał miasto w posiadanie: szedł ulicami, byle iść, jak w podbitym kraju. Jasno uzmysławiał sobie walkę, jaką rozpoczął, i nie wzdrygał się bynajmniej przed porównywaniem samego siebie do zręcznego włamywacza, który – podstępem czy też siłą – wydrze złośliwie mu dotąd odmawianą część ogólnego bogactwa. Gdyby odczuł potrzebę jakiegoś usprawiedliwienia, natychmiast zagłuszyłby ją, przywołując na pamięć swe pragnienia tłumione przez lat dziesięć” nędzne życie na prowincji, a przede Wszystkim swe błędy, za które, jego zdaniem, ponosiło odpowiedzialność całe społeczeństwo. Lecz w tym momencie, ogarnięty podnieceniem gracza wreszcie kładącego rozpalone dłonie na zielonym stoliku, doznawał jedynie radości, radości jemu właściwej – była w niej i satysfakcja człowieka zazdrosnego, i nadzieje bezkarnego dotąd łotrzyka. Powietrze Paryża upajało go, miał wrażenie, iż w turkocie pojazdów słyszy makbetowe głosy wołające doń: „Będziesz bogaty!” Przez blisko dwie godziny przemierzał tak jedne ulice za drugimi, z lubością rozsmakowując się we własnym występku. Paryża nie widział od owego szczęśliwego roku, jaki spędził tu na studiach. Zapadała noc: marzenia jego coraz to olbrzymiały w ostrym świetle kawiarni i sklepów; zabłądził. Kiedy podniósł oczy, znajdował się mniej więcej w połowie Faubourg Saint-Honore. Jeden z jego braci, Eugeniusz Rougon, mieszkał na sąsiedniej ulicy, ulicy de Penthievre. Arystydes, decydując się na przyjazd do Paryża, liczył przede wszystkim na Eugeniusza, jednego z najczynniejszych współorganizatorów zamachu stanu”a obecnie szarą eminencję, skromnego adwokata, w którym wykluwał się wielki polityk. Przesądny jednak jak gracz, Arystydes nie chciał zapukać tego wieczora do drzwi brata. Zawrócił wolno na ulicę Saint-Jacques, rozmyślając o Eugeniuszu z głuchą zazdrością, przyglądając się swemu ubogiemu odzieniu, pokrytemu jeszcze podróżnym pyłem, i usiłując znaleźć pociechę w marzeniach o bogactwie. Lecz i te marzenia zabarwiły się goryczą. Gorączkowa potrzeba działania wypchnęła go do miasta, handlowe ożywienie Paryża wprawiło w radość, a teraz wracał rozdrażniony szczęściem, które zdawało się przemykać ulicami, jeszcze bardziej okrutny, wyobrażając sobie zacięte walki, co dadzą mu rozkoszną sposobność pobicia i oszukania tego tłumu, potrącającego go na chodnikach. Nigdy jeszcze nie odczuwał pragnień tak rozległych, żądzy użycia równie niecierpliwej. Następnego dnia wczesnym rankiem zjawił się u brata. Eugeniusz zajmował dwa duże, zimne pokoje, prawie puste. Zmroziło to Arystydesa. Spodziewał się, iż zastanie brata tarzającego się w niesłychanym przepychu. Tymczasem ten pracował przy małym czarnym stoliku. – Ach, to ty, spodziewałem się ciebie – powiedział tylko swym powolnym głosem, uśmiechając się przy tym. Arystydes był bardzo cierpki. Oskarżał Eugeniusza, że pozwolił mu wegetować, że nie zdobył się nawet na rzucenie mu jałmużny w postaci dobrej rady, widząc, jak grzęźnie w prowincjonalnym błotku. Nie mógł sobie darować, że aż do 2 Grudnia pozostał republikaninem, była to rana wciąż otwarta, wieczne udręczenie. Eugeniusz spokojnie podjął pióro. – Cóż, każdy błąd można naprawić – rzekł, kiedy tamten skończył. – Przyszłość jest przed tobą. Wypowiedział te słowa głosem tak dobitnym, towarzyszyło im spojrzenie tak przenikliwe, iż Arystydes opuścił głowę czując, że brat dosięga najskrytszej głębi jego istoty. – Przyszedłeś, abym wystarał ci się o jakieś stanowisko, tak? – ciągnął ten z przyjacielską brutalnością. – Myślałem już o tobie, ale nic jeszcze nie znalazłem. Sam rozumiesz, że nie mogę cię umieścić byle gdzie. Muszę ci znaleźć posadę, która służyłaby twoim interesom, nie narażając przy tym na niebezpieczeństwo ani mnie, ani ciebie... Nie oburzaj się, jesteśmy sami i możemy sobie powiedzieć pewne rzeczy... Arystydes uznał, że najlepiej będzie się roześmiać. – Och, ja wiem, że jesteś inteligentny – ciągnął Eugeniusz – i że nie popełniłbyś już więcej żadnego bezcelowego głupstwa... Jak tylko trafi się jakaś dobra okazja, ulokuję cię. A gdybyś do tego czasu potrzebował kiedy dwudziestofrankówki, przyjdź do mnie. Rozmawiali jeszcze chwilę o powstaniu na Południu, dzięki któremu ich ojciec uzyskał stanowisko poborcy. Gawędząc Eugeniusz ubierał się. Na ulicy, gdy mieli się rozstać, zatrzymał brata jeszcze na chwilę i powiedział ściszonym głosem: – Prosiłbym cię bardzo, żebyś nie kręcił się po Paryżu, tylko czekał spokojnie w domu, aż znajdę ci obiecane zajęcie... Byłoby mi bardzo niemiło, gdybym się dowiedział, że mój brat antyszambruje... Arystydes miał szacunek dla Eugeniusza, uważał go za nie byle jakiego chwata. Nie darował mu jego nieufności ani szorstkich nieco słów prawdy, ale posłusznie zamknął się na ulicy Saint-Jacques. Przyjechał z pięciuset frankami pożyczonymi od ojca żony. Pozostałe po zapłaceniu kosztów podróży trzysta franków starczyło mu na miesiąc. Aniela była bardzo łakoma; uznała poza tym, że musi odświeżyć swą odświętną suknię przybraniem z lilaróżowych wstążek. Ten miesiąc wyczekiwania dłużył się Arystydesowi w nieskończoność. Spalał się z niecierpliwości. Kiedy siadał przy oknie i kier dy czuł, jak tam w dole krząta się Paryż, gigantyczny w swym trudzie, ogarniała go nieprzytomna chęć, by jednym susem rzucić się w to rozgorzałe palenisko i miesić tam złoto swymi rozgorączkowanymi dłońmi, niby miękki wosk. Wdychał podmuchy, mgliste jeszcze, jakie napływały ku niemu z wielkiego miasta, podmuchy rodzącego się Cesarstwa, zaprawione już wonią alków i oszustw finansowych, żarem rozpusty. Te lekkie powiewy mówiły mu, że jest na° tropie, że zwierzyna pomyka jego drogą, że wielkie łowy cesarskie – polowanie na przygo«dy, kobiety i miliony – rozpoczynają się wreszcie. Nozdrza mu drgały, instynktem wygłodniałego zwierzęcia chwytał w locie każdą zapowiedź gorącej jeszcze zdobyczy; Paryż miał stać się widownią jej podziału. Dwa razy zachodził do brata, aby przyśpieszyć jego starania. Eugeniusz przyjął go szorstko, powtarzając, że pamięta o nim, ale że trzeba jeszcze poczekać. Wreszcie dostał list wzywający go na ulicę de Penthievre. Udał się tam z sercem bijącym mocno, jak na schadzkę. Eugeniusza zastał przy nieśmiertelnym czarnym stoliku, w wielkim lodowatym pokoju, który służył mu jako gabinet. Widząc brata adwokat podał mu jakiś papier i rzekł: – Masz, dostałem to dla ciebie wczoraj. Zostałeś mianowany pomocnikiem urzędnika drogowego w magistracie. Będziesz miał dwa tysiące czterysta franków pensji rocznej. Arystydes stał bez ruchu. Zbladł i nie wziął podawanego mu papieru, przekonany, że brat drwi sobie z niego. Spodziewał się posady z pensją co najmniej sześciu tysięcy franków rocznie. Eugeniusz odgadł, co się z nim dzieje, odwrócił krzesło i założył ręce: – Czyżbyś był głupcem? – zapytał ze złością w głosie. – Chodzą ci po głowie jakieś panieńskie mrzonki, co? Chciałbyś mieć piękne mieszkanie, służbę, dobrze jeść, sypiać w jedwabiach i zaspokoić natychmiast swe żądze w ramionach pierwszej napotkanej kobiety, w buduarze urządzonym w dwie godziny... Ty i tobie podobni, gdybyśmy zostawili wam swobodę działania, opróżnilibyście skrzynie, zanim zdążyłyby się napełnić. Miejże trochę cierpliwości, na Boga! Spójrz, jak ja żyję, i zadaj sobie przynajmniej ten trud, by się schylić, jeżeli chcesz zagarnąć fortunę. Mówił to z głęboką pogardą dla szkolarskiej niecierpliwości brata. W jego twardych słowach wyczuwało się ambicje wyższego rzędu, czystą żądzę władzy. Naiwna chciwość Arystydesa musiała mu się wydawać niesmaczna i dziecinna. – Zapewne – ciągnął nieco łagodniej, uśmiechając się przebiegle – posiadasz doskonałe cechy i skłonności i nie zamierzam bynajmniej ich krępować. Ludzie tacy jak ty są cenni. Przyjaciół dobierzemy sobie właśnie spośród najbardziej wygłodzonych. Możesz być spokojny, będziemy prowadzić dom otwarty i nawet największy głód da się nasycić przy naszym stole. To jeszcze najdogodniejszy sposób rządzenia... Ale zlitujże się, poczekaj, aż nakryją, i uwierz mi, że warto, byś sam pofatygował się do kuchni po talerze. Arystydes nadal był ponury. Łagodzące porównania brata nie potrafiły go rozchmurzyć. Wówczas Eugeniusza znów ogarnął gniew: – Słowo daję! – wykrzyknął – że miałem rację mówiąc, że jesteś głupi! Więc czegóżeś się spodziewał? co, według ciebie, miałem zrobić z tak wybitną osobistością jak ty? Nie miałeś nawet dość wytrwałości, by skończyć prawo; zagrzebałeś się na dziesięć lat jako urzędniczyna w podprefekturze; zjawiasz mi się tu z fatalną opinią republikanina, którego nawrócił dopiero zamach stanu. I wyobrażasz sobie może, że przy wszystkich tych danych stanowisz; materiał na ministra?... Och, wiem, co za tobą przemawia: nieposkromiona chęć zrobienia kariery za wszelką cenę. To wielki walor, przyznaję, i to właśnie miałem na względzie wprowadzając cię do magistratu. Podniósł się i wręczając nominację Arystydesowi ciągnął: – Weź to, podziękujesz mi kiedyś. Ja sam wybrałem ci to stanowisko i wiem, co możesz z niego wydobyć... Wystarczy, żebyś patrzył i słuchał. Jeżeli jesteś inteligentny, zrozumiesz i weźmiesz się do dzieła... A teraz zapamiętaj sobie, co ci jeszcze powiem. Wkraczamy w okres, kiedy da się zrobić każdą fortunę. Zbijaj majątek, to ci pozwalam; ale żadnych głupstw, żadnego zbyt głośnego skandalu, bo cię utrącę. Ta groźba odniosła skutek, jakiego nie potrafiły odnieść obietnice. Cała gorączka Arystydesa rozpłomieniła się od nowa na myśl o fortunie, o której mówił brat. Miał uczucie, że wreszcie pozwalają mu dorwać się do bójki i mordować ludzi, ale zgodnie z literą prawa, bez nadmiernego hałasu. Eugeniusz dał mu dwieście franków, żeby dociągnął do końca miesiąca. Później zamyślił się. – Zamierzam zmienić nazwisko – powiedział wreszcie. – Ty też powinieneś zrobić to samo... Mniej krępowalibyśmy się wzajemnie. – Jak chcesz – odparł spokojnie Arystydes. – Nie będziesz się musiał o nic starać, wszystkie formalności biorę na siebie... Czy chcesz przyjąć panieńskie nazwisko żony, Sicardot? Arystydes podniósł oczy do sufitu i powtórzył wsłuchując się w muzykę sylab: – Sicardot... Arystydes Sicardot... Nie; to brzmi rozlaźle i zalatuje bankructwem. – To poszukaj czegoś innego – rzekł Eugeniusz. – Wolałbym już po prostu Sicard – podjął tamten po chwili milczenia. – Arystydes Sicard... nie najgorzej, co? Może trochę za wesoło... Podumał przez chwilę i nagle wykrzyknął triumfująco: – Mam, znalazłem!... Saccard, Arystydes Saccard... przez dwa c... Hę, słyszy się pieniążki w tym nazwisku, co? Jakby kto liczył pięciofrankówki! Żarty Eugeniusza bywały niekiedy okrutne. Pożegnał brata mówiąc z uśmiechem: – I owszem, nazwisko, z którym można dorobić się milionów albo ciężkiego więzienia. W kilka dni później Arystydes był już w magistracie. Dowiedział się, że tylko dzięki wielkim wpływom Eugeniusza przyjęto go tam, poniechawszy zwykłych dociekań. Rozpoczęło się teraz dla Saccardów monotonne życie rodziny urzędniczej. Wrócili do swych obyczajów z Plassans. Lecz że zawiodły ich marzenia o natychmiastowej fortunie, własna wegetacja ciężyła im jeszcze bardziej, odkąd traktowali ją jako okres próby, którego czasu trwania nie potrafili przewidzieć. Być biednym w Paryżu, to znaczy być podwójnie biednym. Aniela przyjmowała ubóstwo z uległością kobiety anemicznej: spędzała dnie w kuchni lub bawiła się na podłodze z córeczką, i dopiero przy ostatnim franku podnosiła lament. Ale Arystydes dygotał z wściekłości, uwięziony w tej biedzie, w tej czarnej egzystencji, niby zwierzę w klatce. Był to dla niego okres niewypowiedzianych cierpień: jego duma krwawiła, niezaspokojone żądze smagały go jak biczem. Brat jego dostał się do Zgromadzenia Ustawodawczego, jako deputowany okręgu Plassans, i Arystydes cierpiał z tego powodu jeszcze bardziej. Zbyt jasno uświadamiał sobie wyższość Eugeniusza, żeby odczuwać niemądrą zazdrość, lecz zarzucał mu, iż nie robi dlań tego, co by mógł zrobić. Parokrotnie zmuszony był zapukać do jego drzwi i prosić o pożyczkę. Eugeniusz dawał pieniądze, ale wyrzucał mu twardo, że nie dość ma wytrwałości i woli. Od tej pory Arystydes jeszcze bardziej stężał wewnętrznie. Przysiągł sobie, że nie pożyczy już od nikogo ani grosza, i dotrzymał słowa. Przez ostatni tydzień każdego miesiąca Aniela jadła suchy chleb, wzdychając. Ta szkoła dokończyła straszliwej edukacji Saccarda. Wargi zwęziły mu się jeszcze bardziej; nie był już tak niemądry, żeby głośno marzyć o milionach; jego chuda osóbka zamilkła, wyrażała jedną tylko wolę, jedną upartą myśl hołubioną każdej godziny. Przemykał z ulicy Saint-Jacques do ratusza, twardo postukując wykrzywionymi obcasami, obciskał na sobie wytarty surdut niby schronienie swej nienawiści, a jego lisi pyszczek węszył naokół. Kanciasta postać zawistnej nędzy myszkującej po bruku Paryża, obnoszącej tam swe plany fortuny i marzenie o ich urzeczywistnieniu. Z początkiem roku 1853 Arystydes został mianowany urzędnikiem drogowym. Zarabiał teraz cztery tysiące pięćset franków. Podwyżka przyszła w samą porę: Aniela nikła w oczach, mała Klotylda była bledziusieńka. Arystydes pozostał w swym ciasnym mieszkaniu złożonym z dwóch pokoi – w jadalni meble były orzechowe, a w sypialni mahoniowe – i nadal prowadził ten sam surowy tryb życia, unikając długów; nie chciał korzystać z cudzych pieniędzy dopóty, dopóki nie będzie mógł zanurzyć w nich rąk aż po łokcie. Sprzeniewierzał się własnym instynktom, pogardzając tymi paroma groszami więcej, jakie dostał, i – czatował. Aniela była teraz idealnie szczęśliwa. Kupiła sobie parę łaszków i co dzień przypinała broszkę. Nie pojmowała ani trochę milczącej wściekłości męża, jego posępnej miny człowieka, który rozwiązuje jakiś groźny problem. Arystydes stosował się do rad Eugeniusza: patrzył i słuchał. Kiedy poszedł podziękować bratu za awans, ten zrozumiał, jaka się w nim dokonała gwałtowna przemiana, i pogratulował mu „dobrej postawy”. Urzędnik, wewnętrznie stężały z zawiści, na zewnątrz stał się giętki i ujmujący w obejściu. W ciągu kilku miesięcy wyrósł zeń wspaniały komediant. Ocknęła się w nim cała jego południowa werwa i posunął swą sztukę tak daleko, że koledzy z ratusza uważali go za poczciwca, którego bliskie pokrewieństwo z deputowanym predestynowało do wysokiego ‘stanowiska. To pokrewieństwo jednało mu również przychylność szefów. Tak więc cieszył się poważaniem większym, niżby to wynikało z jego pozycji, dzięki czemu mógł otwierać niektóre drzwi i zaglądać do niektórych teczek, a jego niedyskrecja nie wydawała się nikomu wykroczeniem. Przez dwa lata widywano go stale, jak krążył po korytarzach, przesiadywał w rozmaitych pokojach, podrywał się dwadzieścia razy na dzień, aby porozmawiać z jakimś kolegą, przekazać czyjeś polecenie, przejść się po wszystkich biurach. Te nie kończące się spacery sprawiły, że koledzy mówili o nim: „Ten diabelski Prowansalczyk ani chwili nie usiedzi na miejscu, ciągle go gdzieś nosi.” Najbliżsi współpracownicy uważali,go za lenia, a ten zacny człowiek śmiał się, gdy mu zarzucali, że czyha tylko, by urwać parę minut urzędowania. Nigdy nie popełnił tego błędu, by podsłuchiwać pod drzwiami, ale miał zwyczaj otwierać je śmiało, przechodzić przez pokój z jakimś papierem w ręku, z miną zaabsorbowaną, krokiem tak wolnym i równym, że nie tracił ani słowa z toczących się rozmów. Była to genialna taktyka; po pewnym czasie przestano je przerywać na widok tego urzędnika tak czynnego, co prześlizgiwał się w półmroku biur i zdawał być całkowicie pochłonięty swym zajęciem. Miał jeszcze inną metodę: był niesłychanie uczynny, ofiarowywał swą pomoc każdemu z kolegów, który miał zaległą pracę, i ze skupioną czułością studiował wówczas rejestry i dokumenty, jakie tylko wpadły mu pod rękę. Jednym z jego niewinnych grzeszków było przyjaźnienie się z gońcami. Posuwał się aż do tego, że podawał im rękę. Wyciągał ich na godzinne rozmowy po kątach, od czasu do czasu parskał stłumionym śmiechem, opowiadał im różne historyjki, prowokował. zwierzenia. Uwielbiali go, mówili o nim: „No, chociaż jeden, co nie zadziera nosa!” Gdy tylko zdarzył się jakiś skandal, on pierwszy był o nim poinformowany. I tak oto po upływie dwóch lat ratusz nie miał dlań już żadnych tajemnic. Personel znał aż do ostatniego lampiarza, a papiery aż do rachunków za pranie włącznie. Dla człowieka tego pokroju co Arystydes Saccard Paryż stanowił w owej epoce widowisko niezmiernie interesujące. Dopiero co proklamowane zostało Cesarstwo, po słynnej podróży, w czasie której księciu prezydentowi udało się rozniecić entuzjazm paru bonapartystowskich departamentów. Na trybunie parlamentarnej i w gazetach zapanowała cisza. Społeczeństwo, raz jeszcze uratowane od zguby, cieszyło się tym, odpoczywało, pławiło się w lenistwie, teraz kiedy silny rząd wziął je w swoją opiekę, odejmując mu nawet trud myślenia i kłopotania się o swe sprawy. Najpoważniejszym zajęciem było wynaleźć jak najprzyjemniejszy sposób spędzania czasu. Jak to trafnie określił Eugeniusz Rougon, Paryż siadał do stołu, a przy deserze marzyły mu się sprośności. Polityka budziła przerażenie, niby jakiś niebezpieczny lek. Znużone umysły zwracały się ku interesom i rozrywkom. Ci, którzy coś posiadali, odgrzebywali swe pieniądze, ci, co nie posiadali nic, szukali zapomnianych skarbów po kątach. Z dna zamętu, pośród głuchego dygotu, dobywał się już brzęk pięciofrankówek, jasne śmiechy kobiet, nikły jeszcze hałas naczyń, dźwięki pocałunków. W wielkiej ciszy zaprowadzonego ładu, w płaskim spokoju nowego panowania rozlegały się rozmaite miłe odgłosy, obietnice ociekające złotem i rozkoszą. Wrażenie było podobne do tego, jakie odnosimy mijając jeden z owych ustronnych domków, gdzie za starannie zasuniętymi firankami majaczą cienie kobiet i słychać, jak dzwoni złoto rzucane na marmur kominka. Cesarstwo miało przemienić Paryż w lupanar Europy. Garstce awanturników, co ukradli tron, potrzebne było takie panowanie:skandale, sprzedane sumienia, kupione kobiety, pijaństwo zajadłe i powszechne. W mieście, gdzie dopiero co usunięto plamy krwi, jaka pociekła w grudniu, wzrastała już – nieśmiała jeszcze wprawdzie – owa żądza użycia, która miała wtrącić kraj w obłęd zgnilizny i hańby. Od pierwszych dni pobytu w Paryżu Arystydes Saccard wyczuł, jak wzbiera fala spekulacji mająca zalać wkrótce całe miasto. Śledził jej przybór z głęboką uwagą. Znajdował się w samym środku owego deszczu złota, jaki bębnił o dachy cite. Krążąc bezustannie po Ratuszu wywąchał rozległy plan przebudowy Paryża, plan burzenia pewnych jego partii, wytyczania nowych arterii i wznoszenia nowych dzielnic – zalążek fantastycznego aziotażu na sprzedaży terenów i nieruchomości, obejmującego wszystkie cztery krańce miasta płomieniem walk finansowych i rozwydrzeniem zbytku. W tej chwili jego krzątanina miała już cel. W tym okresie przemienił się w poczciwca. Przytył nawet nieco i przestał uganiać się po ulicach jak kocur czyhający na zdobycz. W biurze stał się bardziej rozmowny, bardziej uczynny niż kiedykolwiek. Brat, któremu składał czasem na półoficjalne wizyty, gratulował mu, że tak szczęśliwie wprowadza jego rady w czyn. Z początkiem 1854 roku Saccard zwierzył mu się, że ma na widoku rozmaite interesy, ale że konieczne są do tego dość znaczne sumy. – Trzeba poszukać – rzekł Eugeniusz. – Masz rację, poszukam – odparł bez najmniejszego niezadowolenia; zdawał się nawet nie dostrzegać, że brat odmawia mu kapitału zakładowego. Od tej pory paliła go myśl o tym kapitale. Plan miał już gotowy, z dniem każdym bardziej dojrzały. Ale gdzie znaleźć pierwsze parę tysięcy franków? Jego wola napięła się jeszcze bardziej; łudzi mierzył teraz spojrzeniem nerwowym i głębokim, jakby w każdym szukał wierzyciela. W domu Aniela żyła nadał swym życiem nikłym i szczęśliwym. On wypatrywał tymczasem okazji, a jego poczciwe śmieszki brzmiały coraz ostrzej, w miarę jak ta okazja zwlekała z nadejściem. Arystydes miał w Paryżu siostrę. Sydonia Rougon wyszła za mąż za kancelistę z Plassans, który razem z nią przybył do stolicy. Osiedliwszy się na ulicy Saint-Honore próbowali szczęścia w handlu południowymi owocami. Kiedy brat ją odnalazł, ani po mężu, ani po sklepie od dawna nie było już śladu. Sydonia zajmowała na ulicy Faubourg-Poissonniere trzypokojowe mieszkanie w antresoli. Wynajmowała również na parterze, pod swoim mieszkaniem, ciasny i tajemniczy sklepik, gdzie, jak twierdziła, sprzedawała koronki. I rzeczywiście w oknie wystawowym były tam skrawki gipiury i walansjenki rozwieszone na pozłacanych prętach. Ale wnętrze, wykładane połyskliwą boazerią, bez najmniejszego śladu towarów, przypominało raczej przedpokój. Drzwi i witryna zasłonięte lekkimi firaneczkami izolowały sklep od spojrzeń z ulicy i ostatecznie już nadawały mu charakter przedsionka prowadzącego do nieznanej świątyni. Rzadko widywano jakąś klientką wchodzącą do pani Sydonii; najczęściej nawet klamka u drzwi była wyjęta. Sydonia opowiadała w całej dzielnicy, że sama zanosi koronki bogatym damom. Sklepik wynajęła tylko dlatego, że wewnętrznymi schodami łączył się z antresolą. W istocie, sprzedawczyni koronek stale była w mieście; dziesięć razy w ciągu jednego dnia widywano ją, jak wychodziła i wracała z miną osoby, która się spieszy. Nie ograniczała się zresztą do handlu koronkami; wykorzystywała również i mieszkanie, gromadziła tam rozmaite towary kupione na wyprzedaży, pościągane nie wiadomo skąd. Sprzedawała przedmioty gumowe, płaszcze, obuwie, szelki; później zjawiały się tam kolejno: nowy rodzaj oliwy na porost włosów, aparaty ortopedyczne, automat do parzenia kawy, wynalazek opatentowany, którego wykorzystanie przysporzyło jej wiele trudu. Kiedy brat ją odwiedził, kolej była na pianina, całe mieszkanie pełne było tych instrumentów, stały nawet w sypialni, której kokieteryjne urządzenie kontrastowało z rozgardiaszem pozostałych dwóch pokoi. W prowadzeniu obu swych przedsiębiorstw obrała doskonałą metodę: klienci zjawiający się po towary w antresoli wchodzili i wychodzili bramą od ulicy Papillon. Trzeba było być wtajemniczonym w istnienie wewnętrznych schodów, aby zorientować się, że sprzedawczyni koronek prowadzi podwójny interes. W antresoli nazywała się Touche, po mężu, nad drzwiami sklepu natomiast umieściła tylko swe imię i dlatego też nazywano ją powszechnie panią Sydonią. Pani Sydonia miała trzydzieści pięć lat, ale tak nie przykładała wagi do ubrania, tak mało miała w sobie kobiecości, że wyglądała na znacznie starszą. W rzeczywistości pozbawiona była wieku. Chodziła w nieśmiertelnej czarnej sukni, wyświeconej w załamaniach fałd, zmiętej i wyblakłej od ciągłego noszenia, przywodzącej na myśl togi adwokackie wytarte o kratki sądowe. W czarnym kapeluszu nasuniętym na czoło, tak że zasłaniał włosy, w grubych butach, dreptała ulicami, z koszyczkiem, ‘którego rączka wielokrotnie naprawiana była sznurkiem. Koszyk ten – a nie rozstawała się z nim nigdy – stanowił świat sam w sobie. Kiedy uchylała wieczko, wyglądały stamtąd wszelkiego rodzaju próbki, notesiki, portfele, a przede wszystkim pliki papierów urzędowych; odczytywała te gryzmoły z niesłychaną wprawą. Było w niej coś z maklera i coś z komornika. Weksle oddane do protestu, pozwy, nakazy płatnicze – to był jej żywioł. Wystarczyło, by sprzedała za pół franka pomady czy koronek, a już potrafiła wkraść się w łaski swej klientki, stawała się jej pełnomocnikiem, biegała dla niej po kancelariach adwokackich i sądach. Całymi tygodniami nosiła na dnie swego koszyka akta spraw, zadawała sobie mnóstwo trudu, równym truchcikiem przemierzała Paryż z jednego krańca w drugi, nigdy nie korzystając z pojazdów. Trudno byłoby powiedzieć, jaki zysk przynosiło jej podobne zajęcie; oddawała mu się przede wszystkim przez wrodzone zamiłowanie do spraw podejrzanych i wybiegów prawnych, a poza tym łowiła przy okazji całą masę drobnych korzyści: jakieś obiadki’ na prawo i lewo, to znów franka tu albo tam. Ale najbardziej bezspornym zyskiem były zwierzenia, jakie zbierała po drodze; dzięki nim to trafiała na trop dobrych interesów i niespodziewanych gratek. Tkwiąc w życiu i sprawach innych osób, była prawdziwą księgą ofert i zapotrzebowań, wiedziała, gdzie jest jakaś panna, którą należy natychmiast wydać za mąż, rodzina zmuszona pożyczyć trzy tysiące franków, starszy pan, gotów pożyczyć trzy tysiące franków, ale z solidną gwarancją i na wysoki procent. Znane jej były i rzeczy delikatniejszej natury; smutki pewnej jasnowłosej damy, której mąż nie rozumiał i która wzdychała do tego, by być zrozumianą; sekretne pragnienia poczciwej mamusi, by dobrze umieścić swe dziewczątko; upodobania pewnego barona lubiącego kolacyjki i młodziutkie panienki. I ze swym bladym uśmiechem kolportowała te oferty i zapotrzebowania; robiła po parę kilometrów, by zetknąć ze sobą różnych ludzi. Barona posyłała do poczciwej mamusi, starszego pana skłaniała do pożyczenia trzech tysięcy franków rodzinie w potrzebie, znajdowała pociechę dla jasnowłosej damy i nie odznaczającego się nadmiarem skrupułów małżonka dla panny, którą należało wydać za mąż. Miała również i sprawy większej wagi, do których mogła się przyznać na głos i które kładła w uszy każdemu, z kim się stykała: pewien zadawniony proces, nad którym pieczę powierzyła w jej ręce zrujnowana rodzina szlachecka, i dług zaciągnięty przez Anglię wobec Francji, jeszcze za czasów Stuartów; jego wysokość, wliczając procenty, sięgała blisko trzech miliardów. Ten trzymiliardowy dług to był jej konik; udzielała na ten temat jak najszczegółowszych objaśnień, urządzając przy kolacji wykłady historii, a jej policzki, zazwyczaj wiotkie i żółte jak wosk, różowiały z entuzjazmu. Czasem, między pójściem do komornika a wizytą u przyjaciółki, sprzedała jakąś maszynkę do kawy, gumowy płaszcz, kupon koronki lub wynajęła komuś pianino. O te rzeczy kłopotała się najmniej. Później pomykała szybko z powrotem, bo umówiła się z klientką, która chciała obejrzeć sztukę chantilly. Nadchodziła klientka i wślizgiwała się jak cień do dyskretnego, zasłoniętego sklepiku. Zdarzało się nieraz, że jakiś pan wchodził w tej samej chwili bramą od ulicy Papillon i udawał się obejrzeć pianino u pani Touche, w antresoli. Jeżeli pani Sydonia nie dorabiała się fortuny, to dlatego, iż często działała przez samą miłość dla sztuki. Wielbicielka chodzenia po trybunałach zaniedbywała własne sprawy dla cudzych i pozwalała pożerać się komornikom, czerpiąc z tego zresztą rozkosze znane jedynie pieniaczom. Kobieta w niej obumierała; była tylko człowiekiem interesów, agentem handlowym przemierzającym bezustannie ulice Paryża; w swym legendarnym koszyku miewała towary jak najbardziej podejrzane, sprzedawała wszystko, marzyła o miliardach i wnosiła skargi w sądzie pokoju w imieniu ulubionej klientki o dziesięć spornych franków. Mała, chuda, wyblakła, w swej żałosnej sukni, jakby wykrajanej z adwokackiej togi, skurczyła się, i kiedy tak przemykała wzdłuż domów, wziąłbyś ją raczej za gońca w przebraniu kobiety. Cera jej miała cierpiętniczą bladość urzędowych papierów. Wargi uśmiechały się bezbarwnym uśmiechem, a oczy zdawały się tonąć w zamęcie zajęć i spraw, którymi miała nabitą głowę. Dyskretna i cicha w obejściu, zalatująca nieokreślonym zapaszkiem konfesjonału i pokoju akuszerki, przybierała łagodne i macierzyńskie tony zakonnicy, co wyrzekłszy się doznań tego świata lituje się nad niedolą serc ludzkich. Nie mówiła nigdy o swoim mężu, tak jak nie mówiła o swym dzieciństwie, rodzinie i interesach. Jedyną rzeczą, której nie sprzedawała, była ona sama, nie dlatego, by powstrzymywały ją skrupuły, lecz że tego rodzaju transakcja nie mogła przyjść jej do głowy. Była sucha jak rachunek, zimna jak protest, obojętna i brutalna w głębi duszy jak egzekutor podatkowy. Saccard, świeżo przybyły z prowincji, nie potrafił zrazu zgłębić delikatnych tajni rozlicznych zawodów pani Sydonii. Ponieważ miał ukończony rok prawa, z poważną miną wszczęła z nim kiedyś rozmowę na temat trzech miliardów, z czego wywnioskował, że nie grzeszy nadmiarem inteligencji. Któregoś dnia wpadła na ulicę Saint-Jacques, pomyszkowała po kątach, jednym spojrzeniem otaksowała Anielę – i od tej pory powracała tam tylko wtedy, gdy wypadała jej tamtędy droga lub odczuwała potrzebę pogadania o trzech miliardach. Aniela połknęła haczyk i pośredniczka dosiadała ulubionego konika; przez godzinę pławiła się w złocie. Była to skaza tego bystrego umysłu, łagodne szaleństwo, którym kołysała nędzę swego życia trawionego na pokątnych usługach, przynęta, którą upajała wraz z sobą co łatwowierniejsze ze swych klientek. Przekonana zresztą do głębi o powadze sprawy, zaczęła w końcu mówić o tych milionach jak o własnej fortunie, którą sądy zwrócą jej wcześniej czy później, co roztaczało cudowną aureolę wokół jej żałosnego czarnego kapelusza, gdzie chwiało się parę wyblakłych fiołków, o łodyżkach przeświecających metalem. Aniela szeroko otwierała oczy. Parokrotnie wspominała mężowi z szacunkiem o swej szwagierce, mówiąc, że pani Sydonia wzbogaci ich kiedyś jeszcze. Saccard wzruszał ramionami; obejrzał sklepik i mieszkanie przy ulicy Faubourg- Poissonniere i wywęszył tam jedynie rychłe bankructwo. Chciał poznać zdanie Eugeniusza o siostrze, lecz ten spoważniał i odparł tylko, że nie widuje jej nigdy, wie, że jest bardzo inteligentna, ale trochę może kompromitująca. Jednakże gdy Arystydes zjawił się następnym razem na ulicy de Penthievre, wydało mu się, iż dostrzega czarną suknię pani Sydonii wychodzącej z mieszkania brata i przemykającej szybko wzdłuż domów. Pobiegł w tę stronę, ale nie odnalazł czarnej sukni. Pozbawiona wyrazu sylwetka pośredniczki łatwo gubiła się w tłumie. Arystydes zamyślił się i od tej pory poświęcał siostrze więcej uwagi. Wkrótce przejrzał niezmierną zapobiegliwość tego bladego, nikłego stworzenia, którego cała twarz zdawała się zezować i roztapiać. Nabrał dla niej szacunku. Poznał w niej krew Rougonów, tę samą żądzę pieniędzy, potrzebę intryg, charakteryzujące całą rodzinę. Tyle tylko, że w niej, aa skutek wpływu środowiska, w jakim się zestarzała, wpływu Paryża, gdzie musiała dobrze nabiegać się rano, by mieć co zjeść wieczorem, ogólne właściwości rodu wypaczyły się nieco, wytwarzając ów dziwaczny hermafrodytyzm, kobietę, co stała się istotą bezpłciową, człowiekiem interesu i rajfurką jednocześnie. Kiedy powziąwszy swój plan Saccard zaczął szukać koniecznych funduszów, pomyślał od razu o siostrze. Potrząsnęła głową i westchnęła coś na temat trzech miliardów. Lecz urzędnik nie miał żadnej wyrozumiałości dla jej szaleństwa, beształ ją ostro za każdym razem, gdy powracała do sprawy długu Stuartów; uważał, że ta mrzonka przynosi dyshonor jej tak praktycznej inteligencji. Pani Sydonia, która z całkowitym spokojem i bynajmniej nie słabnąc w swej wierze znosiła najbrutalniejszą nawet ironię brata, wyjaśniła mu z wielką przenikliwością, że nie znajdzie nigdzie ani grosza, bo nie może dać żadnych gwarancji. Rozmowa odbywała się przed Giełdą, gdzie pani Sydonia umieszczała swe oszczędności. Co dzień koło trzeciej można ją było tam zastać opartą o balustradę, na lewo, od strony urzędu pocztowego; tam to udzielała audiencji rozmaitym indywiduom podejrzanym i nieokreślonym jak ona sama. W chwili gdy brat miał już odejść, szepnęła z żalem: „Ach, gdybyś tak nie był żonaty!...” To niedomówienie, o którego całkowity i dokładny sens nie chciał pytać, wprawiło Saccarda w szczególną zadumę. Upłynęły miesiące, wybuchła wojna krymska. Paryż, obojętny dla tej odległej wojny, z. jeszcze większą zajadłością rzucił się w wir spekulacji i rozpusty. Saccard, dławiąc się z wściekłości, był świadkiem, jak wzrastało opętanie, które dawno już przewidział. Uderzenia młotów wykuwających złoto w tej gigantycznej kuźni wstrząsały nim, budząc gniew i niecierpliwość. Jego inteligencja i wola tak były napięte, że żył jak we śnie, niby lunatyk spacerujący skrajem dachu, smagany biczem swej idee fixe. Toteż gdy pewnego wieczora zastał Anielę w łóżku chorą, zdziwił się i zirytował. Życie domowe, uregulowane jak w zegarku, doznało zakłócenia; wyprowadziło go to z równowagi, jak wyrachowana złośliwość losu. Biedna Aniela skarżyła się cichutko – zaziębiła się. Wezwany lekarz zaniepokoił się bardzo; powiedział Saccardowi na schodach, że żona ma zapalenie płuc i że nie odpowiada za jej życie. Od tej chwili urzędnik opiekował się chorą bez złości. Nie poszedł do biura, został przy niej, a kiedy spała, rozpalona od gorączki, dysząc, spoglądał na nią z nie dającym się określić wyrazem. Pani Sydonia mimo nawału zajęć znajdowała czas co wieczór, by przyjść naparzyć ziółek, których głosiła nieporównaną skuteczność. Do wszystkich swych zawodów dołączyła jeszcze zawód pielęgniarki z powołania – lubowała się w cierpieniu, w lekarstwach, w bolesnych rozmowach przy łożu umierających. Poza tym wydawało się, iż powzięła czułą sympatię dla Anieli – kochała kobiety z przymilnością kotki, zapewne dla rozkoszy, jaką dają mężczyznom, odnosiła się do nich z delikatną troskliwością, jaką sprzedawczynie otaczają najcenniejsze sztuki towaru, mówiła do nich: „moja śliczna, moja milutka”, gruchała, popadała w ekstazę, jak mężczyzna wobec kochanki. Chociaż Aniela należała do gatunku kobiet, po których nie mogła się spodziewać żadnego pożytku, traktowała ją tak samo pieszczotliwie jak inne, bo taki już miała zwyczaj. Kiedy młoda kobieta zachorowała, wylewność pani Sydonii nabrała charakteru płaczliwego; wypełniła milczący pokój swym poświęceniem. Z zaciśniętymi ustami, jakby pogrążony w niemej boleści, spoglądał Arystydes na jej krzątaninę. Nastąpiło pogorszenie. Pewnego wieczora lekarz wyznał, że chora nie przetrzyma nocy. Pani Sydonia zjawiła się wcześnie, zatroskana, i spoglądała na brata i Anielę swymi załzawionymi oczkami, w których zapalały się krótkie błyski. Kiedy lekarz wyszedł, przykręciła lampę; zapanowało głębokie milczenie. Śmierć wkraczała wolno do tej sypialni nagrzanej i wilgotnej, gdzie nieregularny oddech umierającej rozlegał się jak urywane tykanie psującego się zegara. Pani Sydonia dała spokój wywarom, pozwalając chorobie dokonać swego dzieła. Usiadła przed kominkiem, obok brata, który nerwowo poprawiał głownie, od czasu do czasu mimo woli spoglądając na łóżko. Wreszcie, jakby rozdrażniony dusznym powietrzem i żałosnym widokiem, wycofał się do sąsiedniego pokoju. Zamknięto tam małą Klotyldę, która grzeczniutko bawiła się lalką na. skraju dywanu. Górka uśmiechała się do niego, kiedy wśliznęła, się pani Sydonia, odciągnęła go w kąt i zaczęła szeptać. Drzwi zostały otwarte. Słychać było lekkie rzężenie Anieli. – Twoja biedna żona... – łkała pośredniczka. – Wydaje mi się, że to już koniec. Słyszałeś, co mówił lekarz? Saccard ograniczył się do ponurego skinienia głową. – Dobra z niej była osoba – ciągnęła tamta, jakby Aniela już nie żyła. – Znajdziesz może kobiety bogatsze, bardziej światowe, ale takiego serca nigdy już nie znajdziesz. A ponieważ przerwała ocierając oczy i zdawała się szukać jakiegoś przejścia: – Czy masz mi coś do powiedzenia? – zapytał Saccard bez ogródek. – Tak, zajęłam się twoją sprawą, wiesz jaką, i mam wrażenie, że znalazłam coś odpowiedniego... Ale w takiej chwili... Serce mi się kraje... Znów otarła oczy. Saccard nie zareagował na to, milczał. Wówczas zdecydowała się: – Jest pewna młoda panienka, którą chciano by natychmiast wydać za mąż – rzekła. – Biedną dziecinę spotkało nieszczęście. Jej ciotka gotowa byłaby poświęcić... Przerywała, coraz to pojękując i wypowiadała każde zdanie tak płaczliwie, jakby wciąż jeszcze użalała się nad biedną Anielą. Chciała zniecierpliwić w ten sposób brata i sprowokować go do pytań, tak aby nie musiała sama ponosić całej odpowiedzialności za ofertę, jaką mu robiła. I rzeczywiście urzędnika ogarnęło głuche rozdrażnienie. – Skończże wreszcie! – powiedział. – Dlaczego chcą wydać za mąż tę pannę? – Ukończyła właśnie pensję – podjęła pośredniczka cierpiącym tonem – i pewien mężczyzna zgubił ją, na wsi, u krewnych jej przyjaciółki. Ojciec zorientował się, co się stało. Chciał ją zabić. Aby uratować biedną dziecinę, ciotka ułożyła razem z nią historyjkę, którą opowiedziały ojcu: że winowajca jest uczciwym człowiekiem i pragnie naprawić chwilę, w której pobłądził. – Więc ten jegomość ze wsi – odezwał się Saccard tonem zdziwionym i jakby gniewnym – ożeni się z panną? – Nie, nie może, jest żonaty. Zapadło milczenie. Rzężenie Anieli rozlegało się teraz boleśniej w rozedrganym powietrzu. Mała Klotylda przestała się bawić; spoglądała na panią Sydonię i na ojca wielkimi oczami dziecka skłonnego do zadumy, jakby pojęła ich słowa. Saccard zaczął zadawać krótkie pytania: – Ile lat ma panna? – Dziewiętnaście. – W ciąży od kiedy? – Od trzech miesięcy. Na pewno poroni. – Rodzina jest bogata i uczciwa? – Mieszczanie z dziada pradziada. Ojciec był wyższym urzędnikiem sądowym. Piękna fortunka. – Ile poświęciłaby ciotka? – Sto tysięcy franków. I znów zapanowało milczenie. Pani Sydonia przestała pochlipywać: załatwiała teraz sprawy handlowe, jej głos brzmiał metalicznie jak głos przekupki dobijającej targu. Brat, spoglądając na nią spod oka, dorzucił z pewnym wahaniem: – A ty, co byś za to chciała? – Zobaczymy później – odparła. – Kiedyś ty mi oddasz jakąś przysługę. Odczekała kilka sekund, a ponieważ milczał, zapytała wręcz: – No więc, co postanawiasz? Te biedne kobiety są w rozpaczy. Nie chcą dopuścić do skandalu. Obiecały jutro powiedzieć ojcu nazwisko winowajcy... Jeżeli się zgadzasz, poślę im twój bilet wizytowy przez posłańca. Saccard jakby ocknął się ze snu, zadrżał i odwrócił się lękliwie w stronę sąsiedniego pokoju; wydało mu się, że dobiegł go stamtąd lekki szelest. – Ależ ja nie mogę – rzekł z trwogą – sama wiesz, że nie mogę... Pani Sydonia spoglądała na niego uparcie, wzrokiem zimnym i pogardliwym. Wszystka krew Rougonów, wszystkie piekące żądze podpłynęły mu do gardła. Wyjął z portfelu bilet wizytowy i podał siostrze. Ta włożyła go do koperty, starannie wytarłszy przedtem adres. Później wyszła. Nie było jeszcze dziewiątej. Zostawszy sam, Saccard podszedł do okna i oparł czoło o lodowate szyby. Zapomniał nawet o zwykłym wystukiwaniu palcami po szkle. Lecz noc była tak mroczna, ciemności na dworze kłębiły się tak dziwacznie, iż poczuł się nieswojo i machinalnie wrócił do pokoju, gdzie umierała Aniela. Zapomniał o niej i doznał straszliwego wstrząsu widząc ją wpółleżącą, opartą o poduszki: oczy miała szeroko otwarte, fala życia zdawała się napływać z powrotem do jej ust i policzków. Mała Klotylda, z lalką na ręku, siedziała na brzegu łóżka; ledwo ojciec był się odwrócił, wśliznęła się do sypialni, skąd ją przedtem wyprawiono, a gdzie ciągnęła ją ciekawość rozbawionego dziecka. Saccard, z głową nabitą tym, co opowiedziała mu siostra, ujrzał teraz swe marzenia obrócone wniwecz. Jakaś straszliwa myśl musiała zabłysnąć w jego oczach. Aniela, przerażona, chciała rzucić się w głąb łóżka, do ściany. Ale śmierć nadchodziła, to ocknięcie się w agonii było ostatnim błyskiem gasnącej lampy. Umierająca nie miała siły się ruszyć, osunęła się bezwładnie i nadal wpatrywała się szeroko otwartymi oczami w męża, jakby śledząc każdy jego ruch. Saccard, któremu wydało się w pierwszej chwili, że nastąpiło jakieś diaboliczne zmartwychwstanie, wymyślone przez los po to, by na zawsze przykuć go do nędzy, odzyskał pewność siebie widząc, że nieszczęśliwa kobieta nie przeżyje nawet godziny. Pozostało mu jedynie uczucie nieznośnego skrępowania. Oczy Anieli mówiły, że słyszała rozmowę męża z panią Sydonią i że lęka się, by jej nie zadusił, gdyby nie umarła dość prędko. I było jeszcze w jej oczach straszliwe zdziwienie istoty łagodnej i nieszkodliwej, która w ostatniej chwili życia spostrzega podłość tego świata i drży na myśl o długich latach spędzonych u boku bandyty. Powoli jednak spojrzenie jej łagodniało; nie bała się już i widać wybaczyła temu nędznikowi uświadamiając sobie, jak zawziętą walkę prowadził od dawna z losem. Saccard odprowadzany nieustępliwym spojrzeniem umierającej, w którym czytał tak daleko wstecz sięgający wyrzut, opierał się o meble, szukał ciemnych kątów. Później, tracąc już siły, chciał odegnać koszmar, co przyprawiał go o szaleństwo, i wszedł w krąg światła. Lecz Aniela dała mu znak, by nic nie mówił. I spoglądała na niego wciąż z tym wyrazem zgrozy i zalęknienia, w którym przebłyskiwała już obietnica wybaczenia. Pochylił się, aby wziąć Klotyldę. na ręce i przenieść ją do drugiego pokoju. Ruchem warg zabroniła mu i tego także. Żądała, by został. Zagasła cichutko, nie spuszczając zeń wzroku, a czym stawał się bledszy, tym bardziej łagodniał. Wydając ostatnie tchnienie – darowała. Zmarła, tak jak żyła, ustępliwie, zatarła się w śmierci, jak zacierała się w życiu. Saccard stał, przejęty dreszczem wobec tych oczu zmarłej, które pozostały otwarte i nadał towarzyszyły mu w swym znieruchomieniu. Mała Klotylda kołysała lalkę przysiadłszy na skraju łóżka, cichutko, by nie obudzić matki. Kiedy wróciła pani Sydonia, było po wszystkim. Wprawnie, jak kobieta przywykła do tej czynności, zamknęła oczy Anieli, co przyniosło Saccardowi dziwną ulgę. Później, ułożywszy spać małą, w okamgnieniu nadała właściwy wygląd pokojowi. Kiedy zapaliła dwie świece na komodzie i podciągnęła starannie kołdrę aż pod brodę zmarłej, rozejrzała się dookoła z satysfakcją i wyciągnęła w fotelu, gdzie drzemała aż do świtu. Saccard spędził noc w sąsiednim pokoju pisząc zawiadomienia o śmierci żony. Chwilami przerywał, zapominał się, dodawał kolumny cyfr na skrawkach papieru. Wieczorem w dniu pogrzebu pani Sydonia zabrała Saccarda do swej antresoli. Tam zostały powzięte ważne decyzje. Urzędnik postanowił odesłać małą Klotyldę do brata, Pascala Rougon, lekarza w Plassans. Nie ożenił się on, pochłonięty miłością do nauki, i kilkakrotnie już zaofiarowywał się wziąć do siebie bratanicę, by rozweseliła jego milczący dom uczonego. Pani Sydonia dała następnie Saccardowi do zrozumienia, że nie może już dłużej zostać na ulicy Saint-Jacques. Wynajmie mu na miesiąc elegancko umeblowany apartament w pobliżu ratusza; postara się, aby to mieszkanie było w jakimś mieszczańskim domu, tak by meble wyglądały na jego własne. Co do urządzenia z ulicy Saint-Jacques, sprzeda je, by zatrzeć nawet najlżejszą woń przeszłości. Pieniądze zużyje na kupno przyzwoitej bielizny i ubrań. W trzy dni później Klotyldę powierzono pewnej starszej pani udającej się akurat na Południe. Ary-stydes Saccard, triumfujący, zaróżowiony i jakby obrośnięty już warstwą tłuszczu po tych trzech dniach, kiedy fortuna zaczęła się do niego uśmiechać, zajmował w dzielnicy Marais, na ulicy Payenne, w kamienicy surowej i wzbudzającej szacunek, wykwintne pięciopokojowe mieszkanie i przechadzał się po nim w haftowanych pantoflach. Było to mieszkanie pewnego młodego księdza, który wyjechał niespodziewanie do Włoch, zostawiając służącej polecenie znalezienia lokatora. Służąca ta była przyjaciółką pani Sydonii, która miała słabość do księży; żywiła dla nich instynktownie tę samą tkliwą sympatię co dla kobiet, wyczuwając może pewne pokrewieństwa systemu nerwowego między sutanną a jedwabną spódnicą. Od tej chwili Saccard był gotów do odegrania roli, którą ułożył po mistrzowsku; czekał teraz bez drgnienia na trudności wynikające z delikatnej sytuacji, w jakiej znalazł się ze swej woli. Owej straszliwej nocy, kiedy konała Aniela, pani Sydonia wiernie streściła w paru słowach sytuację rodziny Beraud. Głowa rodu, pan Beraud Du Chatel, rosły starzec lat sześćdziesięciu, był ostatnim przedstawicielem starej rodziny mieszczańskiej, której tytuły sięgały czasów dawniejszych niż tytuły niejednej rodziny szlacheckiej. Jeden z jego przodków był towarzyszem Stefana Marcel. Ojciec zginął w 93 na szafocie, powitawszy wprzódy Republikę z całym entuzjazmem paryskiego mieszczanina, w którego żyłach płynęła rewolucyjna krew cit?. On sam był jednym z tych republikanów na modłę spartańską, marzących o rządzie, który gwarantowałby całkowitą sprawiedliwość i mądrą swobodę. Zestarzawszy się w sądownictwie, gdzie nabrał właściwej swemu zawodowi surowej sztywności, złożył w 1851, po zamachu stanu, rezygnację, ze stanowiska przewodniczącego Izby, odmówiwszy wzięcia udziału w jednej z komisji mieszanych, które przynosiły hańbę sądownictwu francuskiemu. Od tego czasu żył odludnie w samotności swego pałacyku położonego na samym krańcu Wyspy Świętego Ludwika, niemal naprzeciwko pałacu Lambert. Żona jego umarła młodo., Jakiś tajemny dramat, który pozostawił po sobie ranę nieustannie krwawiącą, bardziej jeszcze zasępił twarz pana Beraud. Miał już. ośmioletnią córeczkę, Renatę, kiedy żona jego zgasła dając życie drugiej córce. Tę ostatnią, imieniem Krystyna, zabrała do siebie siostra pana Beraud Du Chatel, zamężna za notariuszem Aubertot. Renatę odesłano do klasztoru. Pani Aubertot, która nie miała dzieci, pokochała jak matka wychowywaną przez siebie Krystynę. Po śmierci męża przywiozła małą z powrotem do ojca i pozostała już między tym milczącym starcem i tą uśmiechniętą blondyneczką. O Renacie zapomniano; nadal przebywała w klasztorze. W czasie wakacji napełniała pałacyk takim hałasem, że ciotka oddychała z ulgą, odwożąc ją wreszcie z powrotem do panien wizytek, u których chowała się od chwili, gdy skończyła osiem lat. Internat opuściła dopiero mając lat dziewiętnaście. Pojechała wtedy na wakacje do rodziców swej przyjaciółki Adeliny; mieli oni piękną posiadłość ziemską w Niwerneńskiem. Kiedy wróciła stamtąd w październiku, ciotka Elżbieta zdziwiła się widząc jej powagę i głęboki smutek. Pewnego wieczora zobaczyła niespodziewanie, jak skulona na łóżku w spazmie straszliwej boleści Renata tłumiła łkanie, wcisnąwszy głowę w poduszkę. Obezwładniona rozpaczą dziewczynka opowiedziała jej rozdzierającą historię: kiedy była na wsi, zgwałcił ją – a ona nie umiała ani nie śmiała się bronić – pewien czterdziestoletni mężczyzna; bogaty, ożeniony z młodą i uroczą panią, która też tam spędzała lato. To wyznanie przejęło zgrozą ciotkę Elżbietę; obwiniała sama siebie, jakby ponosiła współodpowiedzialność za to, co się stało, i wyrzucała sobie, że zawsze wolała Krystynę, przeświadczona teraz, że gdyby była zabrała do siebie także i Renatę, nie spotkałoby jej nieszczęście. Od tej chwili, by zagłuszyć ten piekący wyrzut, szczególnie bolesny dla natury tak wrażliwej, wzięła winną w obronę. Przyjęła na siebie pierwszą falę gniewu ojca, któremu przez sam nadmiar ostrożności zdradziły straszliwą prawdę. W zamęcie swej troski wymyśliła ów dziwaczny projekt małżeństwa, gdyż wydało jej się, że rozwiąże ono wszystko – ułagodzi ojca, a Renacie przywróci imię kobiety uczciwej; na haniebną stronę i fatalne skutki tego kroku zamykała oczy. Nigdy nie wyszło na jaw, w jaki sposób pani Sydonia zwietrzyła tę zdobycz. Honor rodziny B?raud poniewierał się w jej koszyku razem z zaprotestowanymi wekslami paryskich ladacznic. Kiedy zapoznała się z całą sprawą, niemal że narzuciła osobę swego brata, którego żona była konająca. Ciotka Elżbieta doszła ostatecznie do przekonania, że winna jest wdzięczność tej kobiecie tak cichej, tak pokornej, której oddanie dla nieszczęsnej Renaty sięgało tak daleko, iż wybrała jej na męża kogoś ze swej rodziny. Pierwsze spotkanie ciotki z Saccardem odbyło się w antresoli przy ulicy Faubourg-Poissonniere. Urzędnik, który wszedł bramą od ulicy Papillon, przeniknął – widząc, iż pani Aubertot nadeszła po schodkach prowadzących do sklepu – dowcipny mechanizm dwóch wejść. Okazał wiele taktu i wyrobienia. Małżeństwo to potraktował jak interes, ale z godnością światowca, który pamięta o obowiązku regulowania długów honorowych. Ciotka Elżbieta była o wiele bardziej przejęta niż on, jąkała się i nie śmiała wspomnieć o obiecanych stu tysiącach franków. On sam pierwszy poruszył tę kwestię pieniężną, z miną adwokata omawiającego sprawę klienta. Jego zdaniem sto tysięcy franków to suma śmiesznie mała jak na męża panny Renaty. Słowo „panna” wymawiał z pewnym naciskiem. Pan B?raud Du Chatel jeszcze bardziej pogardzałby swym zięciem, gdyby ten był biedny; oskarżałby go, iż ten uwiódł jego córkę dla majątku, może zechciałby nawet dowiadywać się czegoś bliższego na własną rękę. Pani Aubertot, przerażona, zmieszana spokojem i uprzejmością Saccarda, straciła głowę i zgodziła się podwoić sumę, kiedy ten oświadczył, że niżej dwustu tysięcy franków nigdy nie ośmieliłby się prosić o rękę Renaty, gdyż nie chce uchodzić za niecnego łowcę posagów. Poczciwa dama wyszła poruszona do głębi nie wiedząc, co myśleć o jegomościu, który miał takie skrupuły, a jednocześnie godził się na podobną transakcję. Po tym pierwszym spotkaniu nastąpiła oficjalna wizyta, jaką ciotka Elżbieta złożyła Arystydesowi Saccard w jego mieszkaniu na ulicy Payenne. Tym razem przybywała w imieniu – pana Beraud. Nie chciał on widzieć „tego człowieka”, jak nazywał uwodziciela córki, dopóki nie ożeni się z Renatą; jej zresztą również zabronił pokazywać się w swym domu. Pani Aubertot miała pełne upoważnienie, by omówić całą sprawę. Wydała się niezmiernie rada, że Saccard zajmuje tak luksusowo urządzone mieszkanie; bała się, żeby brat owej pani Sydonii w pomiętych spódnicach nie okazał się jakimś prostakiem. Przyjął ją udrapowany w rozkoszny robdeszan. Był to moment, kiedy awanturnicy z 2 Grudnia, spłaciwszy długi, odrzucali precz swe powykrzywiane buciory, wytarte na szwach surduty, golili zarośnięte brody i stawali się ludźmi comme il faut. Saccard znalazł się wreszcie w ich gronie, czyścił sobie teraz paznokcie i używał samych tylko najlepszych pudrów i pachnideł. Tym razem zabawił się w wytworność; zmienił taktykę, okazał niesłychaną bezinteresowność. Kiedy starsza pani wspomniała o umowie, machnął ręką, jakby dając do zrozumienia, że mu na tym nie zależy. Od tygodnia przeglądał kodeks i rozmyślał nad tą ważną kwestią, od której miała zależeć w przyszłości jego swoboda aferzysty. – Błagam – powiedział – skończmy już tę niemiłą kwestię finansową. Moim zdaniem panna Renata powinna pozostać panią swego majątku, a ja panem mego, formalności załatwi notariusz. Ciotka Elżbieta całkowicie się z nim zgodziła; drżała, by ten jegomość o żelaznej ręce (wyczuwała to niejasno), nie zechciał wyciągnąć jej również i po posag Renaty. Zaczęła następnie mówić o tym posagu. – Majątek mego brata – rzekła – stanowią głównie posiadłości ziemskie i nieruchomości. Nie jest to człowiek, który miałby karać córkę ujmując coś z części, jaką jej przeznaczył. Daje jej posiadłość w Sologne, szacowaną na trzysta tysięcy franków, i dom w Paryżu, wartości około dwustu tysięcy franków. Saccard był olśniony; nie spodziewał się takiej sumy. Odwrócił się nieco, by ukryć falę krwi, jaka napłynęła mu do twarzy. – Razem stanowi to pięćset tysięcy franków – ciągnęła ciotka – ale nie chcę przed panem taić, że posiadłość w Sologne przynosi tylko dwa procent rocznego zysku. Uśmiechnął się i powtórzył swój gest całkowitej bezinteresowności, mający wyrażać, że to go przecież nie dotyczy, skoro postanowił nie mieszać się do spraw majątkowych żony. Siedział w fotelu i z doskonale udaną obojętnością i nieuwagą, czubkiem stopy zabawiając się pantoflem, przysłuchiwał się temu, co mówiła pani Aubertot, jakby z czystej tylko uprzejmości. Pani Aubertot zacinała się, z trudem dobierała słów, gdyż przez wrodzoną dobroć bała się, by go nie zranić. – Wreszcie – podjęła – i ja też chcę obdarować Renatę. Nie mam dzieci, cały mój majątek przypadnie kiedyś w udziale siostrzenicom, a to, że jedna z nich jest dzisiaj we łzach, nie może stać się przyczyną, bym miała pozbawiać ją czegokolwiek. Ich podarki ślubne od dawna już są przygotowane. Renata dostanie rozległe tereny od strony Charonne, wartości, sądzę, dwustu tysięcy franków. Tylko że... Usłyszawszy słowo „tereny” Saccard zadrżał lekko. Pozornie obojętny słuchał wszystkiego z głęboką uwagą. Ciotka Elżbieta zmieszała się nie znajdując widocznie właściwych słów. – Tylko że – ciągnęła czerwieniejąc – życzeniem moim jest, aby tereny te zostały zapisane na pierwsze dziecko Renaty. Pojmuje pan, dlaczego mi na tym zalety. Nie chcę, by to dziecko miało być dla pana kiedyś ciężarem. W razie gdyby umarło, Renata zostanie jedyną właścicielką tych terenów. Saccard nie drgnął nawet, ale jego ściągnięte brwi świadczyły o wysiłku myśli. Tereny w Charonne nasunęły mu niezliczone koncepcje. Pani Aubertot, (przekonana, że uraziła go wspominając o dziecku Renaty, zamilkła i nie wiedziała, jak podjąć rozmowę. – Nie powiedziała mi pani, na jakiej ulicy znajduje się nieruchomość szacowana na dwieście tysięcy franków – zapytał, z powrotem przybierając ton pogodnej dobroduszności. – Na ulicy Pepini?re – odparła – prawie że na rogu ulicy Astorg. To proste zdanie wywarło wrażenie decydujące. Saccard nie potrafił już zapanować nad swym zachwytem; przysunął fotel i zaczął mówić prędko, jak prawdziwy Prowansalczyk, pieszczotliwie: – Droga pani, skończmy już raz wreszcie z tymi przeklętymi pieniędzmi... Proszę mnie tylko posłuchać, chcę wyspowiadać się pani z bezwzględną szczerością, gdyż byłbym niepocieszony, gdybym nie zasłużył sobie na szacunek z pani strony. Niedawno straciłem żonę, jestem obarczony dwojgiem dzieci, ale praktyczny przy tym i rozsądny. Mój ożenek z pani siostrzenicą to interes jednakowo korzystny dla obu stron. Jeżeli ma pani jeszcze jakieś zastrzeżenia w stosunku do mnie, to znikną one później, gdy już osuszę wszystkie łzy i wzbogacę nawet moich prawnuków. Powodzenie to złoty płomień, co oczyszcza wszystko. Pragnę, aby sam pan Beraud wyciągnął do mnie rękę i podziękował mi... Rozpędził się. Mówił długo z szyderczym cynizmem wyzierającym niekiedy spod jego udanej dobroduszności. Nie omieszkał pochwalić się swym bratem – deputowanym, i ojcem – poborcą podatkowym w Plassans. W końcu podbił całkowicie ciotkę Elżbietę, która z mimowolną radością postrzegała, jak pod dotknięciem tego zręcznego człowieka gnębiący ją od miesiąca dramat przemienia się niemal że w wesołą komedię. Wizytę u notariusza ustalono na dzień następny. Ledwo pani Aubertot wyszła, Saccard udał się do ratusza i cały dzień spędził tam szperając w rozmaitych, jemu wiadomych dokumentach. U notariusza wysunął pewną trudność, stwierdził, że posag Renaty stanowią wyłącznie grunta i nieruchomości i że lęka się dla niej w związku z tym wiele kłopotów; jego zdaniem przezorniej było sprzedać przynajmniej nieruchomość przy ulicy Pepini?re i nabyć za to akcje państwowe. Pani Aubertot chciała porozumieć się co do tego z panem Beraud Du Chatel, który w dalszym ciągu nie opuszczał swego mieszkania. Saccard aż do wieczora krążył po mieście. Poszedł na ulicę P?pini?re, przemierzał Paryż wzdłuż i wszerz z zamyślonym wyrazem twarzy generała w przeddzień decydującej bitwy. Następnego dnia pani Aubertot oznajmiła, że pan Beraud Du Chatel zdaje się całkowicie na nią. Kontrakt spisano według umówionych już poprzednio danych: Saccard wnosił dwieście tysięcy franków, Renata otrzymywała w posagu posiadłość. w Sologne i nieruchomość przy ulicy P?piniere, którą zobowiązała się sprzedać; poza tym, w razie śmierci pierwszego dziecka, pozostawała jedyną właścicielką terenów w Charonne, jakie dostawała od ciotki. Umowę zawarto na zasadzie rozdzielności majątkowej, gwarantującej małżonkom dysponowanie własnym majątkiem. Ciotka Elżbieta, uważnie przysłuchująca się słowom notariusza, wydawała się całkowicie zadowolona, w przekonaniu, że ta zasada zapewni niezależność siostrzenicy i zabezpieczy jej fortunę przed jakimikolwiek zakusami. Saccard, widząc, jak poczciwa dama przytakuje ruchem głowy każdej klauzuli ‘kontraktu, uśmiechał się w nieokreślony sposób. Ślub miał odbyć się w jak najkrótszym terminie. Po dokonaniu wszelkich formalności, Saccard udał się do Eugeniusza i uroczyście obwieścił mu swe małżeństwo z panną Renatą Beraud Du Chatel. To mistrzowskie posunięcie zaskoczyło deputowanego. Widząc jego zdziwienie urzędnik rzekł: – Powiedziałeś mi, żeby szukać, więc szukałem i znalazłem. Eugeniusz, początkowo zbity z tropu, domyślił się wówczas prawdy i jedwabistym głosem rzekł: – Zręczny z ciebie człowiek, daję słowo... Przyszedłeś poprosić mnie na świadka, prawda? Możesz na mnie liczyć... Jeżeli trzeba, przyprowadzę na twoje wesele całe prawe skrzydło Zgromadzenia Ustawodawczego; zrobiłoby to niezłe wrażenie... A później, kiedy otwierał już drzwi, dodał ciszej: – Słuchaj no... wolałbym nie kompromitować się zbytnio w tej chwili, mamy przedstawić Zgromadzeniu projekt ustawy, która nie przejdzie lekko... Powiedz mi chociaż, czy ciąża nie jest zbyt widoczna? Saccard rzucił mu spojrzenie tak przejmujące, że Eugeniusz powiedział do siebie, zamykając drzwi: „No, gdybym nie był Rougonem, ten żarcik sporo by mnie kosztował.” Ślub odbył się w kościele Świętego Ludwika na Wyspie. Saccard i Renata zobaczyli się dopiero po raz pierwszy w wilię tego wielkiego dnia. Spotkanie odbyło się wieczorem, o zmroku, w niskiej sali pałacyku B?raudów. Narzeczeni przyjrzeli się sobie ciekawie. Renata, od kiedy sprawa jej małżeństwa była w toku, odzyskała swą pustotę wartogłowa. Była to wysoka dziewczyna o urodzie niepospolitej i bujnej, wyrosła w całkowitej swobodzie swych pensjonarskich pomysłów. Saccard wydał jej się mały i brzydki, ale brzydotą niespokojną i inteligentną, która nie była odrażająca; jego ton i maniery ‘były zresztą nieskazitelne. On skrzywił się lekko,na jej widok; wydała mu się niewątpliwie za wysoka, wyższa od niego. Zamienili parę słów bez skrępowania. Gdyby ojciec Renaty znajdował się tam, mógłby rzeczywiście przypuścić, że znają się od dawna i że wiąże ich jakaś wspólna wina. Ciotka Elżbieta, obecna przy spotkaniu, czerwieniła się za nich. Nazajutrz po ślubie, który stał się wydarzeniem na Wyspie Świętego Ludwika dzięki obecności Eugeniusza Rougon, wsławionego niedawnym przemówieniem, nowożeńcy zostali wreszcie dopuszczeni przed oblicze pana Beraud Du Chatel. Renata rozpłakała się widząc, że ojciec postarzał się, spoważniał jeszcze i sposępniał. Saccard, który jak dotąd ani na chwilę nie stracił pewności siebie, teraz poczuł, jak chłód i półmrok pokoju i surowy smutek tego wysokiego starca, świdrującego go wzrokiem aż do dna sumienia, przejmuje go lodowatym zimnem. Pan Beraud złożył powolny pocałunek na czole córki, jakby na znak, że jej przebacza, a zwracając się w stronę zięcia rzekł tylko: – Wycierpieliśmy wiele. Mam nadzieję, że postara się pan, byśmy zapomnieli jego przewiny. I wyciągnął do niego rękę. Lecz Saccard nadal pozostał drżący. Myślał o tym, że gdyby pan Beraud Du Chatel nie ugiął się pod tragicznym ciężarem hańby Renaty, jednym swym spojrzeniem, jednym posunięciem byłby unicestwił zabiegi pani Sydonii. Ta, poznajomiwszy ciotkę Elżbietę ze swym bratem, wycofała się przezornie. Nie przyszła nawet na ślub. Saccard był bardzo gładki wobec starca, wyczytawszy w jego wzroku zdziwienie, że uwodziciel córki jest mały, brzydki i ma czterdzieści lat. Nowożeńcy spędzili pierwsze noce w pałacyku B?raudów. Przed dwoma miesiącami wysłano stamtąd Krystynę, by ta czternastoletnia dziewuszka nie domyśliła się dramatu rozgrywającego się w tym domu spokojnym i cichym jak klasztor. Po powrocie i ona zdumiała się na widok męża siostry, który jej także wydał się stary i brzydki. Tylko Renata zdawała się prawie nie dostrzegać wieku ani lisiej miny męża. Traktowała go bez pogardy i bez czułości, z całkowitym spokojem zabarwionym niekiedy wyniosłą ironią. Saccard rozgościł się tymczasem, zadomowił, a przez swą werwę i łatwość obejścia zyskiwał sobie powoli sympatię wszystkich. Kiedy nadeszła chwila przeprowadzki do wspaniałych apartamentów w nowym domu na ulicy Rivoli, spojrzenie pana Beraud Du Chatel nie wyrażało już zdziwienia, a mała Krystynka bawiła się ze szwagrem jak z kolegą. Renata była wówczas w czwartym miesiącu ciąży. Mąż zamierzał wysłać ją na wieś, licząc, że uda mu się później zataić datę urodzenia dziecka, gdy tymczasem, zgodnie z przewidywaniami pani Sydonii, Renata poroniła. Tak ściskała się gorsetem, by nikt nie zauważył zmian w jej figurze, niewidocznych zresztą pod obfitymi spódnicami, że’ musiała następnie przez parę tygodni leżeć w łóżku. Saccard był zachwycony tym obrotem rzeczy, nareszcie szczęście zaczynało mu sprzyjać: zrobił złoty interes, złowił olbrzymi posag, żonę tak piękną, iż za pół roku mógł się spodziewać orderu, i nie ponosił żadnych ciężarów. Za to, że dał nazwisko poronionemu płodowi, na który matka nie chciała nawet spojrzeć, zapisano na jego imię dwieście tysięcy franków. Od tej chwili oddawał się z lubością rozmyślaniom o terenach w Charonne. Na razie jednak pochłaniała go przede wszystkim pewna spekulacja, która miała stać się podwaliną jego fortuny. Mimo wysokiej pozycji zajmowanej przez rodzinę żony, nie zrzekł się tak od razu stanowiska urzędnika drogowego. Wspominał o pracach, jakie zostały mu jeszcze do wykończenia, o konieczności poszukania nowego zajęcia. W rzeczywistości chciał aż do końca pozostać na polu bitwy, gdzie rozgrywał swe pierwsze posunięcia. Czuł się tam jak u siebie w domu, łatwiej mu było oszukiwać. Ułożony przez niego plan zdobycia fortuny był prosty i praktyczny. Teraz, kiedy miał do swej dyspozycji więcej pieniędzy, niż kiedykolwiek marzył, zamierzał urzeczywistnić swe projekty na wielką skalę. Znał Paryż jak własną kieszeń; wiedział, że deszcz złota siekący jego mury padać będzie coraz rzęsiściej. Człowiekowi zręcznemu wystarczyło teraz otworzyć sakiewkę, by napełniła się natychmiast. I on też – odczytując przyszłość w biurach ratusza – dostał się pomiędzy tych zręcznych. Jego funkcje otworzyły mu oczy na to, ile można ukraść przy kupnie i sprzedaży nieruchomości i terenów. Przejrzał na wylot mechanizm wszelakich klasycznych oszustw: wiedział, jak sprzedać za milion to, co kosztowało pięćset tysięcy; jak nabywa się prawo skrytego podbierania kas państwa, które uśmiecha się tylko i przymyka oczy; jak wytyczając bulwar poprzez żywe ciało jakiejś starej dzielnicy, żongluje się, przy poklasku wszystkich oszukanych, sześciopiętrowymi kamienicami. Tym, co w owej godzinie jeszcze nie skrystalizowanej, kiedy wrzód spekulacji zbierał dopiero, czyniło zeń gracza straszliwie niebezpiecznego, był fakt, iż lepiej od własnych szefów orientował się w przyszłości tynków i kamieni Paryża. Tyle się był naszperał, zebrał tyle danych, iż mógł przepowiedzieć wygląd nowych dzielnic w roku 1870. Idąc ulicą spoglądał czasem na niektóre domy. szczególnym wzrokiem, jak na znajomych, których los, jemu tylko wiadomy, wzruszał go głęboko. Na dwa miesiące przed śmiercią pierwszej żony zaprowadził ją którejś niedzieli na wzgórza Montmartre. Biedna Aniela uwielbiała chodzić do restauracji, była szczęśliwa, gdy po dłuższym spacerze siadali przy stoliku w jakimś przedmiejskim szynku. Tego dnia znaleźli się na szczycie wzgórz, w restauracji, której okna wychodziły na Paryż, na ten ocean domów o niebieskawych dachach, szczelnie wypełniający niezmierzony horyzont zalewem swych fal. Stolik mieli koło okna. Widok dachów wprawił Saccarda w dobry humor. Przy deserze kazał podać butelkę burgunda. Uśmiechał się w przestrzeń, dla żony był miły jak nigdy. Jego spojrzenia kierowały się miłośnie ku żywemu, wciąż przybierającemu morzu, skąd dobywał się głęboki głos ciżby ludzkiej. Było to jesienią; pod rozległym, przybladłym niebem Paryż przygasał w łagodnej szarości, zmąconej tu i ówdzie plamami ciemnej zieleni, przywodzącymi na myśl szerokie liście nenufarów, pływające po jeziorze. Słońce zachodziło w czerwonej chmurze, głąb widnokręgu napełniała się leciutką mgłą, a złocisty pył, złocista rosa skrapiała prawy brzeg, od strony kościoła Św. Magdaleny i Tuilerii. Był to niby zaczarowany zakątek jakiegoś miasta Z tysiąca i jednej nocy, o drzewach ze szmaragdów, dachach z szafirów i rubinowych chorągiewkach na dachach. W pewnej chwili promień prześliznąwszy się między dwiema chmurami rozbłysł tak wspaniale, iż objęte płomieniem domy zdawały się topić jak sztabka złota w tyglu. – Och, popatrz – rzekł Saccard śmiejąc się jak dziecko – deszcz dwudziestofrankówek spadł na Paryż! Aniela roześmiała się także, zarzucając im, że nie tak łatwo je pozbierać. Jej mąż wstał i opierając się o parapet okna powiedział: – To kolumna Vendôme, prawda, tak tam błyszczy?... A tutaj, na prawo, jest kościół Św. Magdaleny... Piękna dzielnica, wiele tam jest do zrobienia... Ach, tym razem wszystko się spali! Widzisz?... Można by pomyśleć, że cała dzielnica przetapia się w alembiku jakiegoś chemika. Głos mu spoważniał i nabrał akcentów wzruszenia. Sam był uderzony porównaniem, jakie mu się nasunęło. Wypił przedtem burgunda i teraz stracił kontrolę nad sobą, mówił dalej, wyciągając rękę, by pokazać Paryż Anieli, która oparła się obok niego na oknie: – Tak, tak, dobrze powiedziałem, niejedna dzielnica stopi się, a na palcach tych, co będą podgrzewali kadź i mieszali w niej, zostanie złoto. Ach, to naiwniątko, Paryż! Spójrz, jaki jest wielki i jak zasypia słodko! Głupie one są, te duże miasta. Nie przypuszcza wcale, że pewnego pięknego ranka weźmie się do niego cała armia kilofów. Niejeden z tych pałaców na ulicy d’Anjou nie błyszczałby tak wspaniale w zachodzącym słońcu, gdyby wiedział, że zostało mu już tylko trzy czy” cztery lata życia. Aniela myślała, że mąż żartuje. Lubił czasem żarty monstrualne i niepokojące. Śmiała się, lecz z nieokreślonym lękiem, kiedy tak patrzyła na tego małego człowieczka górującego nad olbrzymem rozpostartym u jego stóp i wygrażającego mu pięścią, z ironicznym grymasem ust. – Już się do tego zabrano – ciągnął. – Ale to dopiero nieśmiały początek. O, popatrz, tam gdzie są Hale, podzielono Paryż na cztery... I wyciągniętą dłonią jak nożem rozkroił miasto w powietrzu na czworo. – Mówisz o ulicy Rivoli i o tym nowym bulwarze, który przebijają? – zapytała żona. – Tak, o wielkiej krzyżownicy, jak to oni nazywają. Odsłaniają Luwr i ratusz. Dziecinna igraszka, dobra w sam raz, żeby rozochocić publiczność... Dopiero kiedy te pierwsze arterie zostaną ukończone, rozpocznie się prawdziwy taniec. Sieć następnych ulic podziurawi miasto we wszystkich kierunkach, żeby połączyć przedmieścia z głównymi arteriami. Posypie się tynk... Spójrz tylko, to ci pokażę. Od bulwaru du Temple do rogatki du Trône jedno cięcie; później, z tej strony, drugie cięcie, od kościoła Św. Magdaleny do płaszczyzny Monceau. Trzecie cięcie w tym kierunku, potem w tamtym, jeszcze jedno tu i tam dalej, cały Paryż pocięty jak szablą, z pootwieranymi żyłami, żywiący setki tysięcy robotników ziemnych i murarzy, udostępniony wspaniałym drogom strategicznym, które w samym sercu starych dzielnic umieszczą forty. Zapadała noc. Jego dłoń suchą i nerwowa rozcinała wciąż powietrze. Aniela drżała lekko, spoglądając na ten żywy nóż, na te palce z żelaza, siekące bez litości nieogarnione skupisko mrocznych dachów. Od pewnej chwili mgły nagromadzone na horyzoncie zaczęły osuwać się łagodnie i wydawało jej się, że z ciemności gromadzących się dołem dobiegają jakieś odległe trzaski, jak gdyby dłoń jej męża naprawdę porobiła cięcia, o których mówił, rozłupując Paryż od jednego krańca aż po drugi, łamiąc belki, miażdżąc kamienie, pozostawiając za sobą długie i straszliwe rany rozpadających się murów. Ta drobniutka dłoń, pastwiąca się bez litości nad gigantyczną zdobyczą, przejmowała ją niepokojem; kiedy tak rozszarpywała bez wysiłku wnętrzności potężnego miasta, rzekłbyś, iż w niebieskawym mroku nabiera dziwacznych pobłysków stali. – Będzie jeszcze trzecia sieć – podjął Saccard po chwili milczenia, jakby mówiąc do samego siebie. – Ta jest zbyt odległa w czasie, nie widzę jej tak dokładnie. Znalazłem tylko nieliczne wskazówki... Ale to będzie już czyste szaleństwo, piekielny wyścig milionów, Paryż rzężący i pijany! Zamilkł znów, ze wzrokiem utkwionym żarliwie w miasto, coraz to gęstszym napełniające się mrokiem. Zapewne chciał wybadać przyszłość zbyt odległą, która mu się wymykała. Potem zapadła noc, zarysy miasta majaczyły już tylko niewyraźnie. Słychać było, jak oddycha głęboko, niby morze ukazujące jedynie blade grzbiety fal. Tu i tam bielały jeszcze jakieś mury; jeden za drugim żółte płomyki lamp gazowych jęły przekłuwać ciemności, podobne do gwiazd rozpalających czerń burzliwego nieba. Aniela otrząsnęła się z niepokoju i podjęła żart, jaki mąż rzucił przy deserze. – Napadało ich dosyć, tych dwudziestofrankówek! Paryżanie liczą je teraz. Spójrz na te równiutkie rulony poukładane tam w dole. Pokazywała ulice zstępujące w dół naprzeciw wzgórz Montmartre. Lampy gazowe ciągnęły się dwoma rzędami złotych krążków. – A tam – zawołała wskazując palcem rojowisko gwiazd – jest na pewno Kasa Generalna! Saccard roześmiał się. Stali jeszcze parę chwil przy oknie, zachwyceni tym potokiem „dwudziestofrankówek”, który rozpłomienił w końcu cały Paryż. Schodząc z Montmartre urzędnik drogowy pożałował zapewne swej gadatliwości. Wyrzekał na burgunda i poprosił żonę, żeby nie powtarzała nikomu tych „głupstw”; chciał, jak twierdził, być człowiekiem poważnym. Saccard dawno już przestudiował te trzy sieci ulic i bulwarów, których plan w chwili zapomnienia dość dokładnie nakreślił Anieli. Kiedy umarła, nie zmartwił się bynajmniej, że zabrała ze sobą do ziemi jego gadaninę na wzgórzach Montmartre. W owych cięciach, jakimi rozpłatał serce Paryża, krył się jego majątek i Saccard nie zamierzał dzielić się z nikim swą koncepcją wiedząc, że w dniu podziału łupów dość będzie kruków ‘kołujących nad rozprutymi wnętrznościami miasta. Jego pierwotnym zamiarem było nabyć po niskiej cenie jakąś nieruchomość, o której wiedziałby z góry, że w niedługim czasie ma być rozebrana, i zagarnąć potem do kieszeni zysk, jaki przyniosłoby mu wysokie odszkodowanie. Byłby się może zdecydował zaryzykować przedsięwzięcie nie mając ani grosza i kupił dom na kredyt po to, żeby zainkasować później jedynie różnicę między ceną kupna i sprzedaży, jak na giełdzie – kiedy tymczasem ożenił się po raz drugi i otrzymał ową dwustutysięczną premię, która ostatecznie utwierdziła i rozszerzyła jego plan. Teraz był on całkowicie gotów: na nazwisko jakiegoś pośrednika, tak że, on sam w ogóle nie będzie występował, kupi od żony dom przy ulicy P?pini?re i dzięki umiejętnościom nabytym w kuluarach ratusza i dobrym stosunkom z pewnymi wpływowymi osobami potroi wysokość swych wkładów. Jeżeli zadrżał wówczas, gdy ciotka Elżbieta wskazała mu położenie nieruchomości, to dlatego, iż znajdowała się ona w samym środku trasy, o której na razie mówiono jedynie w gabinecie prefekta departamentu Sekwany. W przyszłości całą ją miał połknąć bulwar Malesherbes. Był to dawny projekt Napoleona I, który zamierzano zrealizować, „aby – jak mówili ludzie poważni – stworzyć normalny wylot dla dzielnic zagubionych za labiryntem ciasnych ulic, na stokach wzgórz zamykających Paryż”. Ta oficjalna formułka nie wyjawiała oczywiście faktu, że Cesarstwu zależało na tańcu złota, na tych coraz to nowych wykopach i nasypach na wielką skalę, utrzymujących robotników w nieustannej zadyszce. Saccard pozwolił sobie pewnego dnia obejrzeć u prefekta ów słynny plan Paryża, na którym „dostojna ręka” nakreśliła czerwonym atramentem główne linie drugiej sieci ulic. Te krwawe . pociągnięcia krajały Paryż głębiej niż dłoń urzędnika drogowego. Bulwar Malesherbes, który obalał wspaniałe pałace na ulicy d’Anjou i de la Ville-l’Ev?que i wymagał znacznych robót ziemnych, miał być przebijany jeden z pierwszych. Oglądając nieruchomość przy ulicy P?pini?re Saccard przypomniał sobie ów jesienny wieczór i obiad z Anielą na Montmartre, kiedy to w zachodzącym słońcu spadł na dzielnicę Św. Magdaleny tak rzęsisty deszcz luidorów. Uśmiechnął się; pomyślał, że ta promienista chmura rozwarła się u niego, nad jego podwórzem, i że będzie zbierał teraz dwudziestofrankówki. Pośród przepychu apartamentów na ulicy Rivoli, w samym sercu nowego Paryża, którego miała zostać królową, Renata rozmyślała nad przyszłymi toaletami i próbowała sił w roli wielkiej damy, gdy tymczasem jej mąż hołubił swe pierwsze wielkie przedsięwzięcie. Odkupił najpierw od żony dom przy ulicy P?pini?re, dzięki pośrednictwu niejakiego Larsonneau, którego spotykał myszkującego jak on sam po biurach ratusza; tamten był jednak na tyle nieostrożny, iż pozwolił zaskoczyć się pewnego dnia, gdy szperał w szufladach prefekta. Larsonneau założył sobie kantorek pośrednictwa handlowego w głębi mrocznego i wilgotnego podwórza w dolnej części ulicy Saint- Jacques. Jego duma i pożądliwość cierpiały tam okrutne męki. Znajdował się w tym samym punkcie kariery co Saccard, zanim się ożenił po raz drugi; i on również, jak mówił, wynalazł „maszynkę do robienia pieniędzy”, lecz brakowało mu pierwszych funduszów, by wykorzystać swój wynalazek. Wystarczyło parę półsłówek, a już porozumiał się z dawnym kolegą i spisał się tak dzielnie, że kupił dom za sto pięćdziesiąt tysięcy. Renata po upływie paru miesięcy potrzebowała już pieniędzy. Mąż skwapliwie upoważnił ją do sprzedaży. Kiedy transakcja została przeprowadzona, poprosiła męża, by ulokował gdzieś w jej imieniu sto tysięcy franków, które powierzyła mu z całą ufnością, chcąc go wzruszyć zapewne i sprawić, by przymknął oczy na to, iż pozostałe pięćdziesiąt tysięcy zatrzymała w kieszeni. Saccard uśmiechnął się chytrze; rozrzutność żony leżała w jego interesie. Pięćdziesiąt tysięcy franków, roztrwonione na koronki i biżuterię, jemu miały przynieść sto tysięcy czystego zysku. Tak był zadowolony z tej pierwszej transakcji, że posunął swą uczciwość aż do tego, iż rzeczywiście ulokował sto tysięcy Renaty i wręczył jej akcje. Żona nie mogła ich odstąpić, był pewien, że znajdzie je w gniazdku, gdyby ich kiedyś potrzebował. – To na twoje gałganki, moja droga – rzekł z frywolną uprzejmością. Kiedy wszedł już w posiadanie domu, w przeciągu miesiąca potrafił dwukrotnie odprzedać go podstawionym ludziom, za każdym razem podnosząc cenę kupna. Ostatni nabywca zapłacił ni mniej ni więcej tylko trzysta tysięcy franków. Przez ten czas Larsonneau, który występował jako pełnomocnik kolejnych właścicieli, obrabiał lokatorów. Bezlitośnie odmawiał przedłużenia umowy najmu, o ile lokator nie godził się na potężną podwyżkę komornego. Lokatorzy, którzy zwietrzyli już, że niedługo będą musieli się wyprowadzać, byli w rozpaczy; w końcu jednak przyjmowali podwyżkę, zwłaszcza gdy Larsonneau dorzucał pojednawczo, że przez pierwszych pięć lat będzie ona fikcyjna. Tych zaś, co okazali się oporni, zastąpiono kreaturami, którym wynajęto mieszkania za darmo, uzyskując od nich podpis, na czymkolwiek tylko zażądano. Była to podwójna korzyść: komorne zostało podwyższone, a odszkodowanie należne lokatorowi z racji umowy najmu miało przypaść Saccardowi. Pani Sydonia chciała pomóc bratu i w jednym ze sklepów na parterze umieściła skład fortepianów. Saccard i Larsonneau, ogarnięci gorączką, posunęli się przy tej okazji trochę za daleko: sporządzili fikcyjne księgi handlowe, sfałszowali podpisy po to, by ustalić niezmiernie wysoką cyfrę przychodu ze sprzedaży pianin. Przez kilka nocy gryzmolili coś razem. Po tych zabiegach dom potroił swą wartość. Dzięki ostatniemu aktowi sprzedaży, podwyżce komornego, fałszywym lokatorom i przedsiębiorstwu pani Sydonii, można było przed komisją odszkodowań ocenić go na pięćset tysięcy franków. Mechanizm wyceniania domów przeznaczonych na rozebranie, mechanizm tej wszechmocnej machiny, która w ciągu piętnastu lat wywracała na nice Paryż, rujnując i pozwalając dorobić się fortuny, jest niezmiernie prosty! Z chwilą kiedy postanowiona została budowa nowej ulicy, urzędnicy drogowi sporządzają plan parceli i szacują posiadłości. Zazwyczaj, jeśli chodzi o nieruchomości, po przeprowadzeniu wywiadu obliczają ogólną sumę dochodów z czynszu i na tej podstawie określają w przybliżeniu wartość domu. Komisja odszkodowań, złożona z członków rady miejskiej, oferuje zawsze kwotę nieco niższą, gdyż wiadomo jest, że interesanci domagać się będą więcej i że przyjdzie do wzajemnych ustępstw. Jeżeli nie dochodzi do porozumienia, sprawa zostaje przedstawiona specjalnemu jury, które rozstrzyga ją ostatecznie, bądź to na korzyść miasta, bądź też usuwanego właściciela czy lokatora. Saccard, który pozostał w magistracie aż do decydującej dla niego chwili, miał w momencie, kiedy rozpoczęły się prace przy wytyczaniu bulwaru Malesherbes, bezczelny zamiar wejścia w skład takiej komisji odszkodowań, by samemu ocenić wartość swego domu. Zląkł się jednak, iż sparaliżowałoby to jego wpływ na pozostałych członków komisji. Postarał się więc, by wybrano jednego z kolegów, młodzieńca cichego i uśmiechniętego, nazwiskiem Michelin; jego żona, niebywałej urody, usprawiedliwiała go czasem wobec szefów, gdy nie mógł przyjść do biura z powodu chwilowej niedyspozycji. Niedyspozycje te zdarzały się bardzo często. Saccard spostrzegł, że śliczna pani Michelin, wślizgująca się tak skromnie przez uchylone drzwi, była wszechpotężna; Michelin awansował po każdej chorobie, robił karierę kładąc się do łóżka. W czasie jednej z jego nieobecności – pani Michelin zjawiała się wtedy niemal każdego ranka w biurze, żeby donieść, jak mąż się czuje – Saccard spotkał go dwukrotnie na bulwarach zewnętrznych, palącego cygaro z właściwym mu wyrazem tkliwego zachwytu na twarzy. Wzbudziło to sympatię Arystydesa dla tego miłego młodzieńca, dla tęgo szczęśliwego stadła, tak roztropnego i praktycznego. Żywił on podziw dla wszystkich „maszynek do robienia pieniędzy”, umiejętnie wykorzystywanych. Kiedy za jego sprawą wybrano Michelina do komisji odszkodowań, Saccard udał się z wizytą do jego uroczej żony, chciał przedstawić ją Renacie, mówił o swym bracie, deputowanym, słynnym mówcy. Pani Michelin zrozumiała. Od tego dnia mąż jej miał dla kolegi uśmiechy jak najbardziej przymilne. Saccard, który nie chciał wtajemniczać poczciwego chłopca w swe sprawy, ograniczył się do tego, iż w dniu, kiedy tamten miał przystąpić do szacowania nieruchomości przy ulicy P?pini?re, znalazł się przypadkiem w tym samym pokoju i pomógł mu. Michelin – całkowite zero i głupiec, jakiego tylko można sobie wyobrazić – podporządkował się wskazaniom żony, która przykazała mu, by starał się we wszystkim zadowolić pana Saccard. Nie domyślał się zresztą niczego; sądził, że tamten chce po prostu jak najprędzej skończyć robotę, aby pójść z nimi do kawiarni. Umowy najmu, kwity za komorne, słynne księgi pani Sydonii, wszystko to przesuwało się przed jego oczami, a on nie miał nawet czasu sprawdzić cyfr, odczytywanych na głos przez kolegę. Larsonneau, obecny przy tym, traktował wspólnika jak nieznajomego. – Niech pan pisze pięćset tysięcy franków – rzekł wreszcie Saccard. – Dom wart jest więcej... Pośpieszmy się, zdaje mi się, że w magistracie zapowiadają się jakieś zmiany personalne; chciałbym pogadać o tym z panem, żeby uprzedził pan żonę. I w ten sposób sprawa została załatwiona. Ale Saccard miał jeszcze pewne obawy. Lękał się, by suma pięciuset tysięcy franków nie wydała się nieco wygórowana komisji odszkodowań; było rzeczą oczywistą, że dom niewart jest więcej niż dwieście tysięcy. Potężna zwyżka cen nieruchomości jeszcze wówczas nie nastąpiła. Gdyby przeprowadzono wywiad, mogłoby go to narazić na poważne nieprzyjemności. Miał w pamięci słowa brata: „Żadnego zbyt głośnego skandalu, bo cię utrącę”, i wiedział, że jest to człowiek, który wykonałby swą groźbę. Chodziło o to, by panowie z komisji zechcieli łaskawie zamknąć oczy. Wzrok Saccarda skierował się na dwóch wpływowych ludzi, których życzliwość pozyskał sobie ukłonami, jakimi witał ich spotykając na korytarzu. Trzydziestu sześciu członków rady miejskiej wybieranych było starannie przez samego cesarza spośród kandydatów przedstawionych przez prefekta; byli to senatorowie, deputowani, adwokaci, lekarze, wielcy przemysłowcy – nabożnie zgięci przed władzą; lecz spomiędzy nich wszystkich baron Gouraud i pan Toutin-Laroche zasługiwali swą gorliwością na szczególne względy Tuilerii. Cały baron Gouraud zawierał się w krótkiej ‘biografii: mianowany baronem przez Napoleona I w nagrodę za spleśniałe suchary, jakie dostarczał Wielkiej Armii, był parem kolejno za panowania Ludwika XVIII, Karola X, Ludwika Filipa i senatorem za Napoleona III. Był to wielbiciel tronu, czterech pozłacanych desek obitych atłasem; ten, kto na nim zasiadał, niewiele go obchodził. Brzuchaty, o twarzy wołu i postawie słonia, popełniał swe łotrostwa z wdziękiem; sprzedawał się z godnością, a najgrubszych podłości dopuszczał się w imię obowiązku i nakazów sumienia. Lecz człowiek ten bardziej przecie zadziwiał swym zepsuciem. Krążyły nim historyjki nie nadające się do powtórzenia na głos. Jego siedemdziesiąt osiem lat nurzało się w jak najohydniejszej rozpuście. Dwukrotnie trzeba było tuszować jakieś brudne sprawy, by jego haftowany strój senatora nie znalazł się na ławie oskarżonych. Pan Toutin-Laroche, wysoki i chudy, dawny wynalazca mieszaniny łoju ze stearyną do wyrobu świec, marzył o senacie. Stał się nieodłącznym towarzyszem barona Gouraud; ocierał się o niego w niejasnym przeświadczeniu, iż przyniesie mu to szczęście. W rzeczywistości był to człowiek bardzo praktyczny i gdyby nadarzyła się sposobność kupienia senatorskiego fotela, zajadle targowałby się o cenę. Cesarstwo miało wydobyć na widownię tę złaknioną nicość, ten ciasny mózg genialnie uzdolniony do matactw. On pierwszy sprzedał swe nazwisko jakiejś podejrzanej spółce, jednemu z tych towarzystw, co wyrosły jak trujące grzyby na gnojowisku spekulacji Cesarstwa. W owym czasie można było zobaczyć na murach afisz, który wielkimi czarnymi literami obwieszczał: Towarzystwo Portów Marokańskich; nazwisko pana Toutin-Laroche i jego tytuł radnego miejskiego roztaczały tam swój splendor na czele listy członków rady nadzorczej, jednych bardziej nie znanych od drugich. Sposób ten, którego następnie nadużywano, okazał się cudowny w skutkach: akcjonariusze napływali tłumnie, chociaż sprawa portów marokańskich nie była bardzo jasna, i poczciwcy, co przynosili pieniądze, sami nie potrafiliby wyjaśnić, do jakich celów zostaną zużyte. Afisz głosił wspaniałą myśl zakładania punktów handlowych wzdłuż wybrzeży Morza Śródziemnego. Od dwóch lat pewne dzienniki wynosiły pod niebiosa te epokowe przedsięwzięcia, co trzy miesiące o ton głośniej mówiąc o jego coraz to pomyślniejszym rozwoju. W radzie miejskiej pan Toutin-Laroche uchodził za osobistość niezastąpioną w administracji publicznej; był on jednym z miejscowych mędrców i jego cierpka tyrania wobec kolegów nie miała sobie nic równego – chyba tylko jego własne nabożne płaszczenie się przed prefektem. Pracował już wówczas nad założeniem wielkiej spółki finansowej, Kredytowego Banku Winniczego, kasy pożyczkowej dla właścicieli winnic. Jego niedomówienia na ten temat i towarzysząca im powaga obejścia rozpalały pożądliwość głupców. Saccard zyskał sobie przychylność tych dwóch osobistości oddając im usługi, których wagi z właściwą mu zręcznością zdawał się nie dostrzegać. Zaznajomił barona, uwikłanego wówczas w jedną z brudniej szych historyjek, ze swą siostrą. Zaprowadził ją do niego pod pozorem, iż szuka dla niej poparcia: biedna kobieta już od dawna stara się o zezwolenie na dostawę firanek dla Tuilerii. Lecz kiedy zostawił ich samych, tak się jakoś złożyło, że to pani Sydonia obiecała baronowi porozmawiać z pewnymi ludźmi, tak dalece nieobytymi, iż nie czuli się zaszczyceni sympatią, jaką pan senator raczył okazać ich dziecku, dziewuszce dziesięcioletniej. Do pana Toutin-Laroche zabrał się Saccard sam; niby to przypadkiem spotkał go na korytarzu i wszczął z nim rozmowę na temat słynnego Kredytowego Banku Winniczego. Po pięciu minutach tuz administracji, oszołomiony, zaskoczony zdumiewającymi rzeczami, jakich się dowiadywał, ujął bezceremonialnie urzędnika pod ramię i jeszcze przez godzinę trzymał go w korytarzu. Saccard podszepnął mu sztuczki z dziedziny finansów, genialne w swej prostocie. Rozstając się z nim pan Toutin-Laroche wymownie uścisnął mu rękę, mrużąc przy tym oko na sposób wolnomularski. – Będzie pan do niej należał – szepnął – musi pan do niej należeć! W sprawie oszacowania domu Saccard okazał się niezrównany. Ostrożność swą posunął tak daleko, iż między baronem Gouraud a panem Toutin-Laroche nie doszło do żadnego sekretnego porozumienia. Każdego z nich odwiedził z osobna i każdemu z osobna wsączył do ucha słówko na rzecz przyjaciela, który miał być usunięty ze swego domu przy ulicy P?pini?re. Nie zapomniał tu dodać, że żadnemu z pozostałych członków komisji nic na ten temat nie będzie wspominał, że jest to rzecz bez wielkiego znaczenia, ale że liczy jednak na przychylność swego rozmówcy. Nie na próżno urzędnik drogowy powziął pewne obawy i poczynił odpowiednie kroki. Tak się akurat złożyło, że kiedy teczka z papierami tyczącymi jego nieruchomości znalazła się przed komisją odszkodowań, jeden z jej członków mieszkał na ulicy d’Astorg i znał ten dom. Zaprotestował gwałtownie przeciwko sumie pięciuset tysięcy franków, którą, jego zdaniem, należało zmniejszyć więcej niż o połowę. Arystydes zażądał był bezczelnie siedmiuset tysięcy. Tego dnia pan Toutin-Laroche, zazwyczaj i tak bardzo niemiły dla kolegów, był w jeszcze fatalniejszym humorze. Rozgniewał się, wziął w obronę właścicieli. – My wszyscy jesteśmy właścicielami, panowie! – krzyczał. – Cesarz chce dokonać wielkich rzeczy, nie bądźmy skąpi, kiedy idzie o drobiazgi... Dom wart jest pięćset tysięcy franków; sumę tę ustalił jeden z naszych urzędników... Doprawdy, można by powiedzieć, że żyjemy w lesie Bondy; niedługo zaczniemy podejrzewać się nawzajem. Baron Gouraud, rozparty ociężale w swym fotelu, spoglądał spod oka, z wyrazem zdziwienia na pana Toutin-Laroche, tak żarliwie ujmującego się za właścicielem z ulicy P?pini?re. Nasunęło mu się pewne podejrzenie. Ale ponieważ, ostatecznie, to gwałtowne wystąpienie zwalniało go od konieczności zabrania głosu, począł kiwać łagodnie głową na znak całkowitej aprobaty. Członek komisji zamieszkały na ulicy d’Astorg obstawał przy swoim, zbuntowany, nie chcąc ugiąć się przed tymi dwoma tyranami, którzy w danym wypadku mniej byli kompetentni od niego. Wówczas pan Toutin-Laroche, zauważywszy potakiwania barona, szybko zagarnął teczkę i rzekł sucho: – Dobrze. W takim razie rozproszymy pana wątpliwości... Pozwólcie, panowie, że ja sam zajmę się tą sprawą, a baron Gouraud przeprowadzi wywiad razem ze mną. – Tak, tak – odezwał się z powagą baron – naszych decyzji nie powinien plamić nawet cień jakiegoś podejrzenia. Teczka zniknęła już w obszernych kieszeniach pana Toutin-Laroche. Komisji nie pozostało nic innego, jak wyrazić swą zgodę. Znalazłszy się na bulwarze nadbrzeżnym obaj jegomoście popatrzyli na siebie bez śmiechu. Czuli, że wspólnie maczają palce w tej sprawie, co dodawało im pewności siebie. Między ludźmi niższego pokroju doszłoby do jakichś wyjaśnień. Oni dalej ujmowali się za właścicielami nieruchomości, jakby ktoś mógł ich jeszcze słyszeć, i wyrażali ubolewania z powodu ducha nieufności, jaki wkradał się wszędzie. W chwili gdy mieli się rozstać, baron powiedział z uśmiechem: – Ach, zapomniałem, drogi kolego, że czeka mnie jeszcze dzisiaj wyjazd na wieś. Byłbym panu bardzo wdzięczny, gdyby zechciał pan przeprowadzić ten wywiadzik beze mnie... I niech mnie pan, broń Boże, nie zdradzi, ci panowie i tak się skarżą, że za często biorę sobie urlopy. – Może pan być spokojny – odparł pan Toutin-Laroche – prosto stąd idę na ulicę P?pini?re. I w pogodzie ducha zawrócił do domu, podziwiając barona, że potrafi tak zręcznie rozwiązywać delikatne sytuacje. Teczki nie wyjmował z kieszeni, a na następnym posiedzeniu komisji tonem nie uznającym sprzeciwu oświadczył w imieniu barona i swoim, że między ofertą miasta na sumę pięciuset tysięcy franków i żądaniem siedmiuset tysięcy franków ze strony właściciela, należy wybrać złoty środek, przyznając sześćset tysięcy. Nikt nie zgłosił najmniejszego sprzeciwu. Członek komisji zamieszkały na ulicy d’Astorg, który niewątpliwie zdążył się był zastanowić, oznajmił dobrodusznie, że się omylił: myślał, że to chodzi o sąsiednią kamienicę. W ten to sposób Arystydes Saccard odniósł pierwsze zwycięstwo. Kapitał włożony przez niego wzrósł w czwórnasób, a on sam zyskał sobie dwóch wspólników. Jedno go tylko zaniepokoiło: kiedy chciał zniszczyć słynne księgi handlowe pani Sydonii, nie znalazł ich. Pobiegł do Larsonneau, który bez mrugnięcia okiem przyznał, że – w istocie – ma je i że je zatrzyma. Arystydes nie rozgniewał się bynajmniej; powiedział tylko, że jeżeli poczuł się zaniepokojony, to jedynie ze względu na drogiego przyjaciela, o wiele bardziej niż on narażonego na kompromitację przez te rachunki prawie bez wyjątku pisane jego ręką; skoro jednak znajdują się one w jego posiadaniu, to jest już zupełnie spokojny. W rzeczywistości byłby chętnie zadusił „drogiego przyjaciela”; pamiętał o pewnym kompromitującym dokumencie, fałszywym inwentarzu, który miał nieostrożność sporządzić i zostawił w jednym z rejestrów. Larsonneau, sowicie opłacony, założył biuro pośrednictwa handlowego na ulicy Rivoli i urządził je z takim przepychem, jakby to były apartamenty ladacznicy. Saccard wycofał się z magistratu i dysponując znacznym kapitałem obrotowym zaczął spekulować bez opamiętania, Renata zaś, upojona, nieprzytomna, napełniała Paryż turkotem swych ekwipaży, błyskiem brylantów i zawrotną wibracją swego życia, rozkosznego i hałaśliwego. Czasami mąż i żona, te dwa rozpalone pożądania pieniędzy i uciech, wybierali się razem w lodowate mgły Wyspy Świętego Ludwika. Mieli wrażenie, że wkraczają do jakiegoś wymarłego miasta. Pałacyk Béraudów, wybudowany z początkiem siedemnastego wieku, była to jedna z tych kwadratowych budowli, czarnych i dostojnych, o oknach wysokich i wąskich. Domy takie często widuje się w dzielnicy Marais, wynajęte zarządcom pensjonatów, fabrykantom wody selcerskiej, właścicielom komisów win i alkoholi. Tyle tylko, że posiadłość Béraudów doskonale się zachowała. Na ulicę Świętego Ludwika na Wyspie wychodziły trzy kondygnacje. Dwa piętra, wysokości od. piętnastu do dwudziestu stóp, i parter, bardziej przysadkowaty, poznaczony otworami okien, w których widniały olbrzymie sztaby żelazne, złowieszczo zatopione w mrocznej głębi murów. Półokrągła brama, prawie tej samej wysokości co szerokości, z młoteczkiem z lanego żelaza, pomalowana była na kolor ciemnozielony i zdobna w olbrzymie ćwieki, układające się na obu skrzydłach w gwiazdy i romby. Brama i dwa odboje, ukosem wbite w ziemię i ujęte w szerokie żelazne obręcze, charakterystyczne były dla owych budowli. Widać było, iż środkiem sieni, w lekkim wgłębieniu bruku, ciągnął się niegdyś ściek; pan Beraud zdecydował się jednak zamknąć jego łożysko pokrywając sień asfaltową nawierzchnią. Było to zresztą jedyne ustępstwo wobec współczesnych budowniczych, na jakie przystał kiedykolwiek. Okna dwóch wyższych kondygnacji, zdobne w wąskie barierki z kutego żelaza, ukazywały potężne brunatne ramy i małe zielonkawe szybki. Górą, w przerwach dachu między mansardami biegła w powietrzu rynna odprowadzająca wodę deszczową do rur odpływowych. W żadnej porze roku na te kamienne ściany, blade i melancholijne, nie padało słońce i całkowity brak okiennic i żaluzji podkreślał jeszcze ascetyczną nagość fasady. Dostojna i po mieszczańsku surowa, drzemała czcigodnie w skupionej ciszy tej dzielnicy, niezmąconej hałasem pojazdów. Wewnątrz pałacyku znajdował się kwadratowy dziedziniec otoczony arkadami – jakby Place Royale w pomniejszeniu – wyłożony olbrzymimi płytami z kamienia, co ostatecznie już nadawało temu martwemu domowi wygląd klasztoru. Naprzeciw bramy, z fontanny – była to zatarta głowa lwa, o widocznej już tylko paszczy na wpół rozwartej, z żelazną rurą w środku – ociężale i monotonnie ściekała woda do zbiornika pozieleniałego od mchu i wygładzonego po brzegach od dotykania. Woda była lodowata. Spomiędzy płyt wyrastały trawy. Latem wąski promień słońca przedostawał się na dziedziniec. Ten rzadki gość wybielił jeden z załomów muru, południowy, gdy tymczasem trzy pozostałe ściany, posępne i czarniawe, poznaczone były smugami pleśni. Tam, w głębi tego dziedzińca, chłodnego i milczącego jak studnia, rozjaśnionego bladym światłem zimowym, człowiek czuł się odległy o sta mil od nowego Paryża, gdzie pośród zgiełku milionów jarzyły się płomienie wszelakich rozkoszy. Wnętrze pałacyku miało w sobie smutny spokój i zimne dostojeństwo dziedzińca. Schody o żelaznej poręczy, na których kroki gości rozlegały się głośno jak pod sklepieniem kościoła, prowadziły aa poszczególne piętra. Pokoje, obszerne i wysokie, ciągnęły się w długich amfiladach, a stare meble z ciemnego, karłowatego drzewa zdawały się w nich gubić. Panujący tam półmrok zaludniały jedynie blade i niewyraźne postaci z gobelinów. Cały zbytek dawnego mieszczaństwa paryskiego znajdował tu swój wyraz, zbytek nieprzydatny w życiu codziennym i pozbawiony miękkości; dębowe fotele, ledwo że wyściełane, łóżka o sztywnych przykryciach, skrzynie na bieliznę, których szorstkość dziwnie kłóciłaby się z wiotką naturą modnych ubiorów. Pan Beraud Du Chatel urządził swoje apartamenty w najbardziej mrocznej części pałacyku, między ulicą a dziedzińcem, na pierwszym piętrze. Znajdował tam ciszę, mrok i skupienie. Kiedy otwierał jedne za drugimi drzwi, przemierzając dostojne pomieszczenia krokiem powolnym i pełnym powagi, rzekłbyś, iż to jeden z członków dawnych parlamentów (portrety ich wisiały na ścianach) wraca do siebie pogrążony w myślach po debacie, w czasie której wypowiedział się przeciwko udzieleniu pożyczki królowi. Lecz w tym martwym domu, w tym klasztorze, znajdowało się gniazdko ciepłe i wibrujące życiem, kącik słoneczny i wesoły, przystań rozkosznego dzieciństwa, przewiewna i jasna. Trzeba było przejść cały szereg wąziutkich schodów, minąć dziesięć czy dwanaście korytarzy, znów zejść i znów piąć się pod górą, odbyć istną podróż, by dotrzeć wreszcie do obszernego pokoju, rodzaju belwederu zbudowanego na dachu, od tyłu pałacyku, ponad wybrzeżem de Béthune. Pokój ten wychodził wprost na południe. Okno otwierało się tak szeroko, iż cały błękit nieba i wszystkie jego promienie zdawały się tam przenikać. Przycupnięty wysoko jak gołębnik, miał długie skrzynki z kwiatami, olbrzymią ptaszarnię i ani jednego mebla. Rozpostarto jedynie matę na podłodze. Był to „pokój dziewczynek”. Znano go w całym pałacyku i nazywano w ten sposób. Dom był tak zimny, dziedziniec tak wilgotny, że ciotka Elżbieta bała się dla Krystyny i Renaty chłodnego powiewu idącego od murów; nieraz gniewała się na nie, że biegają pod arkadami i zanurzają rączki w lodowatej wodzie zbiornika. I otóż kiedyś wpadła na pomysł, żeby urządzić dla nich ten zapomniany strych, jedyne miejsce, gdzie docierało słońce igrając – osamotnione od blisko dwóch wieków – pośród pajęczyn. Dała dziewczynkom matę, ptaki, kwiaty. Były zachwycone. Podczas wakacji Renata spędzała tam całe dnie kąpiąc się w złocie słońca, które zdawało się uszczęśliwione, że tak pięknie urządzono jego schronienie i że przysłano tutaj te dwie jasne główki. Pokój przemienił się w raj i cały rozbrzmiewał śpiewem ptaków i świegotem dziewuszek. Odstąpiono go im na całkowitą własność. Mówiły o nim „nasz pokój” i były tam u siebie; czasem zamykały się. nawet na klucz, żeby sobie dowieść, że są jedynymi tutaj paniami. Co to za kącik szczęścia! Lawina zabawek zaścielała matę w jasności słońca. Największą uciechą tego dziecinnego pokoju był rozległy widok, jaki się stamtąd rozpościerał. Pozostałe okna pałacyku wychodziły na czarne mury innych domów tuż naprzeciw. Z tego widać było cały szmat Sekwany, cały szmat Paryża między cité a mostem de Bercy, płaski i ogromny, przywodzący na myśl jakieś stare holenderskie miasto. W dole, na wybrzeżu de Béthune widniały na pół zawalone drewniane budy, piętrzyły się stosy belek i połamane dachy. Biegały tam szczury; dziewczynki przyglądały im się często z niejasnym lękiem, iż mogłyby wdrapać się na ściany domu. Lecz dalej rozpoczynała się już zaczarowana kraina. Tama, wznosząca rzędy swych pali, swe przypory gotyckiej’ katedry i most Konstantyna, powiewny, kołyszący się jak koronka pod stopami przechodniów, odcinały się pod kątem prostym, zdawały się przegradzać i zatrzymywać potężną masę rzeki. Naprzeciwko drzewa otaczające Halę win i – dalej – wielkie kępy zieleni w Ogrodzie Botanicznym ciągnęły się aż po horyzont. Z drugiej strony wody wybrzeże Henryka IV i wybrzeże de la Rapée ukazywały zabudowania niskie i nierówne, szereg domów przypominających z wysoka małe domki z drzewa i z tektury, jakie – dziewczynki miały w pudełkach z zabawkami. W głębi, na prawo, niebieścił się ponad drzewami łupkowy dach Salp?triére. Środkiem zstępowały aż ku Sekwanie szerokie, wykładane kamieniami brzegi, tworząc dwie długie, szare drogi; rząd beczek, zaprzęgnięty wózek, statek z drzewem lub węglem znaczyły się tu i ówdzie na ich tle ciemniejszymi plamami. Lecz duszą tego wszystkiego, duszą wypełniającą krajobraz, była Sekwana, rzeka żyjąca; zjawiała się z daleka, z zatartego i drżącego krańca horyzontu, wyłaniała się stamtąd, z marzenia, i nadpływała prosto ku dziewczynkom w swym spokojnym majestacie, wezbrana potężnie, i rozpościerała się w całej okazałości u ich stóp, przy cyplu wyspy. Dwa przecinające ją mosty, most de Bercy i most d’Austerlitz, zdawały się stworzone po to, by zatrzymać jej bieg7 nie dopuścić, by wtargnęła do pokoju małych. Lubiły tę olbrzymkę, napełniały oczy jej płynnym ogromem, nieustającym przypływem szumiącej fali, co toczyła się ku nim, jakby chciała ich dosięgnąć, a rozdzierała się na dwoje i znikała z prawej i lewej strony w nieznanym, z uległością ujarzmionego tytana. W pogodne dni, w błękitne poranki zachwycały się pięknymi strojami Sekwany; mieniły się one poprzez tysiące odcieni nieskończenie delikatnych, przechodziły z niebieskiego w zielony – rzekłbyś, jedwab, na którym pełgają białe płomyki, przybrany riuszkami z atłasu. Statki, co schroniły się przy brzegu, wykańczały całość czarną aksamitną wstęgą. Zwłaszcza w oddali materiał, z którego była owa szata, stawał się szczególnie piękny, niby zaczarowana gaza tuniki jakiejś boginki. Cień mostów opasywał Sekwanę obcisłą szarfą ciemnozielonego atłasu, dalej pławiły się złote plastrony i zwoje plisowanej spódnicy o kolorze słońca. Nad tą wodą, nad rzędami niskich domów i zielenią obu parków drążyła się niezmierzona głąb nieba. Znużona tym nieobjętym horyzontem Renata, spora już i z rozbudzoną w internacie ciekawością spraw ciała, zerkała niekiedy na pływalnię Petita, którego statek przycumowany był u cypla wyspy. Poprzez rozwieszone na sznurkach płócienne zasłony, które tworzyć miały sufit, usiłowała dojrzeć mężczyzn w spodenkach kąpielowych; ich nagie brzuchy majaczyły tam niewyraźnie. III Maksym pozostał w gimnazjum w Plassans aż do wakacji 1854 roku. Miał wtedy trzynaście lat i parę miesięcy i skończył piątą klasę. Ojciec zdecydował się wówczas sprowadzić go do Paryża. Był zdania, że syn w tym wieku przyda mu nieco powagi, do reszty utwierdzi go w przyjętej roli statecznego, bogatego wdowca, który ożenił się po raz drugi. Kiedy powiadomił o swym zamiarze Renatę – miał sobie bowiem za punkt honoru okazywać w stosunku do niej jak najdalej posuniętą galanterię – ta odpowiedziała mu niedbale: – Ależ oczywiście, sprowadź chłopca... Rozerwie nas trochę. Przed południem można się tutaj na śmierć zanudzić. Chłopak przyjechał w tydzień później. Był to spory już wyrostek, szczupły, o twarzy dziewczynki i bardzo jasnych włosach; wygląd miał jednocześnie delikatny i bezczelny. Lecz, miły Boże, jakże był ubrany! Ostrzyżony niemal do gołej skóry, tak iż biel jej ledwo była osłonięta, miał przykrótkie spodnie, grube buciory, bluzę straszliwie wyświecaną i za szeroką, w której wyglądał jak garbaty. W tym to dziwacznym stroju, zaskoczony nowością otaczających go rzeczy, rozglądał się wokół, bez onieśmielenia zresztą, z nastroszoną i przebiegłą miną dziecka ponad wiek rozwiniętego i nieufnego. Służący przywiózł go ze stacji i chłopiec znajdował się właśnie w salonie, olśniony złoceniami mebli i sufitu, do głębi szczęśliwy, że będzie żył pośród tego przepychu, kiedy wpadła Renata; wracała od krawca. Odrzuciła kapelusz i białą pelerynę z kapturem, którą miała na ramionach, gdyż dni były już zupełnie chłodne. Ukazała się Maksymowi, oniemiałemu z podziwu, w całym blasku swego wspaniałego stroju. Chłopiec myślał, że jest przebrana. Miała prześliczną spódnicę z niebieskiej tafty, z szerokimi wolantami, a na to rodzaj kurty, jaką nosili żołnierze gwardii francuskiej, z jasnopopielatego jedwabiu. Poły tej kurtki, podbite niebieskim atłasem, ciemniejszym niż spódnica, były kokieteryjnie zebrane ku górze i przytrzymane kokardkami; wyłogi i mankiety przybrane były tym samym atłasem. Najbardziej wyszukaną, a jednocześnie najryzykowniejszą w swej oryginalności ozdobę stroju stanowiły dwa rzędy wielkich guzów z kamieni imitujących szafiry, obrzeżone lazurową wypustką. Było to brzydkie i zachwycające. – To ten mały, nieprawdaż? – zapytała Renata służącego, dostrzegłszy Maksyma, zdziwiona, że jest tego samego wzrostu co ona. Chłopiec pożerał ją wzrokiem. Ta dama o karnacji tak białej (wycięcie plisowanej szmizetki pozwalało dojrzeć rąbek jej piersi), to zjawisko niespodziewane i urocze, z wysoką fryzurą, o delikatnych dłoniach w rękawiczkach, w malutkich butkach, których spiczaste obcasy grzęzły w dywanie, wprawiło go w zachwyt; miał wrażenie, że to boginka tego ciepłego i pozłocistego salonu. Zaczął się uśmiechać, a jego młodzieńcze zakłopotanie dodawało mu jeszcze wdzięku. – Co za zabawny malec! – wykrzyknęła Renata. – Ale jak go ostrzygli! Zgroza! Słuchaj, malutki, twój tatuś wróci pewno dopiero na obiad, tak że teraz ja zajmę się tobą... Jestem twoją macochą, mój kawalerze. Pocałujesz mnie na powitanie? – Bardzo chętnie – odparł Maksym śmiało. I ująwszy młodą kobietę za ramiona ucałował ją w oba policzki, mnąc przy tym trochę kurtkę francuskiego gwardzisty.’ Renata oswobodziła się ze śmiechem i rzekła: – Mój Boże, jakiż on jest zabawny, ten mały łysek! A później znów zwróciła się ku niemu, spoważniawszy. – Zostaniemy przyjaciółmi, prawda?... Chcę być dla ciebie jak matka. Rozmyślałam nad tym czekając na krawca, bo akurat miał konferencję, i powiedziałam sobie, że muszę być dla ciebie bardzo dobra i wychowywać cię bez zarzutu... To będzie przyjemne zajęcie! Maksym patrzył na nią wciąż swym błękitnym spojrzeniem zuchwałej dziewczyny i nagle zapytał: – Ile pani ma lat? – Ależ nie zadaje się nigdy takich pytań! – wykrzyknęła załamując ręce. – Ten biedny malec nie wie o tym! Trzeba go będzie uczyć wszystkiego od początku... Całe szczęście, że mogę jeszcze zdradzić mój wiek. Mam dwadzieścia jeden lat. – A ja skończę niedługo czternaście... Mogłaby pani być moją siostrą. Nie dokończył, ale wzrok jego mówił, że spodziewał się, iż druga żona ojca jest osobą o wiele starszą. Stał tuż obok niej i przyglądał się jej szyi z taką uwagą, że o mało się nie zaczerwieniła. Niezdolna jednak skupić się na czymkolwiek dłużej” roztrzepana, zaczęła chodzić tam i na powrót i mówić o swym krawcu, zapominając, że zwraca się do dziecka. – Chciałam być w domu, żeby cię przywitać. Ale wyobraź sobie, że Worms przysłał mi rano ten kostium... Przymierzyłam go i uważam, że jest zupełnie udany i szykowny, prawda? Przystanęła przed lustrem. Maksym spacerował cały czas za nią, żeby ją obejrzeć ze wszystkich stron. – Ale kiedy go włożyłam – ciągnęła – zauważyłam, że na lewym ramieniu, o, tu, widzisz, robi się wyraźna fałda... To bardzo brzydko wygląda, jakbym miała jedno ramię wyższe, a drugie niższe. Podszedł bliżej, przesunął palcem po fałdzie, jakby chciał ją wygładzić; wydawało się, że dłoń zepsutego uczniaka upodobała sobie to miejsce i nie chce go opuścić. – Nie mogłam wytrzymać – mówiła dalej Renata – kazałam zaprząc i pojechałam do Wormsa, żeby mu powiedzieć, co myślę o tym jego niepojętym wprost niedopatrzeniu... Obiecał mi, że to naprawi. Nie ruszała się sprzed lustra, przypatrując się sobie w nagłej zadumie. Wreszcie położyła palec na ustach gestem zniecierpliwienia i rozterki. – Czegoś tu brakuje – szepnęła jakby do siebie samej – tak, czegoś tu brakuje. Odwróciła się nagle, stanęła wprost przed Maksymem i zapytała: – Czy ten kostium naprawdę dobrze wygląda?... Czy nie uważasz, że czegoś tu brak, jakiegoś drobiazgu, jakiejś kokardy, bo ja wiem? Chłopiec, ośmielony tym, że Renata traktuje go jak kolegę, odzyskał pewność siebie wrodzoną jego bezczelnej naturze. Odsunął się, potem znów się przybliżył, przymrużył oczy i szepnął: – Nie, nic, nic nie brak, bardzo to jest ładne, bardzo... Wydaje się raczej, że czegoś tu jest za dużo., Zarumienił się lekko mimo swej zuchwałości, podszedł jeszcze bliżej i czubkiem palca zarysował na piersi Renaty kąt ostry. – Ja, proszę pani – ciągnął – wyciąłbym tak tę koronkę i włożyłbym naszyjnik z dużym krzyżem. Renata klasnęła w ręce, rozpromieniona. – Racja, racja! Z dużym krzyżem – wykrzyknęła. – Miałam to na końcu języka. Rozchyliła szmizetkę, zniknęła na parę minut, a potem wróciła z naszyjnikiem. Znów stanęła przed lustrem i szepnęła triumfująco: – Tak, teraz jest idealnie. Okazuje się, że mały łysek wcale nie jest taki głupi! Widać zajmowałeś się strojeniem kobiet tam na prowincji, co? Stanowczo będzie z nas para przyjaciół. Ale musisz mnie słuchać. Przede wszystkim trzeba, żeby ci odrosły włosy, a poza tym zrzucisz z siebie tę okropną bluzę. No i będziesz wiernie przestrzegał moich lekcji dobrego tonu. Chcę, żeby wyrósł z ciebie przystojny młody człowiek. – Ależ oczywiście – odparł naiwnie chłopiec – skoro tatuś jest teraz bogaty, a pani jest jego żoną. Uśmiechnęła się i odparła z właściwą jej żywością: – W takim razie zacznijmy od tego, że będziemy sobie mówić po imieniu. Bo mnie samej już się myli i nie wiem, jak mówię. To nie ma sensu... Będziesz mnie lubił? – Będę cię lubił z całego serca – odparł z Wylaniem niedorostka, który czuje, że się podoba. Takie było pierwsze spotkanie Maksyma i Renaty. Chłopiec poszedł do szkoły dopiero w miesiąc później. Przez pierwsze dni macocha zabawiała się nim jak lalką; zeskrobała zeń nalot prowincji, a trzeba powiedzieć, że Maksym wykazywał przy tym prawdziwie dobrą wolę. Kiedy zjawił się ubrany od stóp do głów przez krawca swego ojca, wydała okrzyk zdumienia i radości: ślicny był jak malowanie, orzekła. Tylko włosy odrastały mu rozpaczliwie wolno. Młoda kobieta mawiała zazwyczaj, że o twarzy decyduje fryzura. Własną otaczała nabożnym staraniem. Przez długi czas rozpaczała nad kolorem swych włosów, tą specyficzną płową barwą, co przywodziła na myśl śmietankowe masło. Ale kiedy przyszła moda blond włosów, była uszczęśliwiona i aby nie posądzono jej, że ślepo stosuje się do mody, przysięgała, że zawsze farbowała je co miesiąc. Trzynaście lat Maksyma było już straszliwie świadome spraw tego świata. Była to jedna z tych natur wątłych, przedwcześnie wybujałych i rozbudzonych zmysłowo. Zepsucie wyprzedza w nich żądzę. Dwukrotnie o mało nie wypędzono go ze szkoły. Gdyby umiała ocenić prowincjonalny szyk, Renata byłaby dostrzegła, że – niezależnie od swego dziwacznego stroju – mały łysek, jak go nazywała, uśmiecha się, porusza głową, wyciąga rękę z pewnym wdziękiem, z kobiecą gracją pensjonarki. Dłonie miał długie, wąskie i bardzo dbał o nie; włosy strzygł wprawdzie krótko, posłuszny woli prowizora, byłego pułkownika saperów, ale miał za to małe lusterko, które wyciągał z kieszeni podczas lekcji, kładł między stronicami książki i przeglądał się w nim całymi godzinami, przypatrując się uważnie swym oczom, dziąsłom, robiąc do siebie miny, ćwicząc się w kokieterii. Koledzy uwieszali się u jego bluzy jak u spódniczki, a on tak ściskał się w pasie, że figurę i chód miał zupełnie kobiecy. W równej mierze co pieszczoty, zbierał jednak i kuksańce. Gimnazjum w Plassans, jaskinia małych rozbójników, jak większość prowincjonalnych gimnazjów, było owym skażonym środowiskiem, gdzie kształtowała się dziwacznie ta bezpłciowa osobowość, to dziecięctwo naznaczone chorobliwym piętnem odziedziczonym nie wiedzieć po kim. Wiek miał je na szczęście złagodzić. Lecz ślady rozprzężenia z lat dziecinnych, ta zniewieściałość całej istoty, echo godzin, kiedy uważał się za dziewczynkę, miały w nim pozostać, na zawsze nadwerężając jego męskość. Renata nazywała go „panienką”, nie wiedząc, że przed pół rokiem nazwa ta byłaby słuszna. Wydawał jej się bardzo posłuszny, bardzo uczuciowy, jego pieszczoty żenowały ją nawet nieraz, a pocałunki oblewały warem. Zachwycona była jego szelmowską naturą; był w najwyższym stopniu zabawny, śmiały, o kobietach mówił już z uśmieszkiem, dotrzymywał placu jej przyjaciółkom, drogiej Adelinie, która niedawno wyszła za mąż za pana d’Espanet, i grubiutkiej Zuzannie, świeżo upieczonej żonie wielkiego przemysłowca Haffnera. Kiedy miał lat czternaście, zakochał się w tej ostatniej. Macocha była jego powiernicą i bawiła się tym świetnie. – Ja tam wolałabym Adelinę – mówiła – jest ładniejsza. – Może – odpowiadał chłopak – ale Zuzanna jest o wiele pulchniejsza... Lubię ładne kobiety... Mogłabyś wstawić się do niej za mną, wiesz, to byłoby bardzo ładnie z twojej strony. Renata śmiała się. Jej lalka, ten rosły chłopak o minkach dziewczynki, wydawał się jej wręcz nieoceniony od czasu, gdy była zakochana. Nadeszła chwila, kiedy pani Haffner serio musiała się bronić. Zresztą te panie same ośmielały Maksyma swymi tłumionymi śmiechami, rzuconym niekiedy półsłówkiem, kokieterią wobec tego przedwcześnie rozbudzonego dzieciaka. Kryła się w tym szczypta rozpusty niezmiernie arystokratycznej. Pośród niepokojów własnego życia, targane namiętnościami, wszystkie trzy smakowały urocze zepsucie malca jak coś oryginalnego, a nie nastręczającego obaw, pikanterię pobudzającą ich apetyt. Kiedy szedł za nimi do przedpokoju, by narzucić na nie balowe pelerynki, pozwalały mu dotknąć swych sukien, musnąć palcami ramiona. Podawały go sobie z ręki do ręki, śmiejąc się jak szalone, kiedy całował je w nadgarstki, od wewnętrznej strony, tam gdzie skóra jest tak jedwabista; a później przybierały ton macierzyński i kształciły go uczenie w sztuce podobania się damom. Była to ich zabawka, człowieczek przemyślnie skonstruowany, co całował, zalecał się, miał najrozkoszniejsze wady, ale pozostawał zabawką, tekturowym człowieczkiem, wzbudzającym tyle tylko obaw, ile trzeba było, by jego dziecięca dłoń mogła wywoływać leciutki dreszczyk. Od nowego roku szkolnego Maksym poszedł do liceum Bonapartego. Saccard nie mógł wybrać dla swego syna innego jak to liceum dla elity. Chłopiec, mimo iż bez kośćca i płochy, okazywał inteligencję bardzo żywą, lecz zajmowało go wszystko – tylko nie studia klasyczne. A jednak był uczniem nienagannym, nie zniżającym się nigdy do trzpiotowatego grona leniuchów – jednym z tych poprawnych i dbałych o swój wygląd dorosłych w miniaturze, o których nic nie da się powiedzieć. Z czasów młodości pozostał mu później jedynie prawdziwy kult dla strojów. Paryż otworzył mu oczy, uczynił zeń pięknisia, opiętego w najmodniejszy zawsze ubiór. Był Brummelem swojej klasy. Przychodził tam jak do salonu – w delikatnym obuwiu, dobranych rękawiczkach, niezwykłych krawatach i oszałamiających kapeluszach. Zresztą było ich takich ze dwudziestu: tworzyli klasową arystokrację, częstowali się przy wyjściu hawańskimi cygarami w cygarnicach o złotych zamkach, a książki nosili za nimi służący w liberiach. Maksym nakłonił ojca, aby kupił mu tilbury i czarnego konika – przedmiot podziwu kolegów. Powoził sam, a z tyłu siedział lokaj, skrzyżowawszy ręce, i trzymał na kolanach jego teczkę, prawdziwie ministerialną tekę z brązowego szagrynu. A trzeba było widzieć, jak lekko, umiejętnie i z jakim fasonem przebywał w dziesięć minut drogę z ulicy Rivoli na ulicę du Havre, osadzał konia przed bramą liceum, rzucał lejce lokajowi i mówił: „O wpół do piątej, Jakubie, proszę pamiętać.” Właściciele okolicznych sklepików zachwycali się ujmującym wdziękiem tego blondynka, którego widywali regularnie dwa razy dziennie, jak przyjeżdżał i jak odjeżdżał swym powozikiem. W drodze powrotnej zabierał czasem jakiegoś z przyjaciół i odstawiał go do domu. Palili cygara, przyglądali się kobietom, opryskiwali błotem przechodniów, jakby wracali z wyścigów. Zadziwiający światek, gromada pyszałków i głupców, których spotkać można co dzień na ulicy du Havre, (nieskazitelnie ubranych, jak. przystało na fircyków; udają zblazowanych bogaczy, gdy tymczasem szkolna cyganeria, prawdziwi uczniowie, wysypują się pokrzykując i szturchając nawzajem, z głośnym tupotem grubych buciorów, a książki zwisają im z tyłu, ściągnięte rzemykiem. Renata, która chciała brać poważnie swą rolę matki i nauczycielki, zachwycona była wychowankiem. Nie zaniedbywała niczego, to prawda, by dopełnić jego edukacji. Przeżywała wówczas ciężkie dla siebie i pełne łez godziny – kochanek porzucił ją dla księżnej de Sternich, co wywołało skandal głośny na cały Paryż. Renata wyobraziła sobie, że Maksym będzie jej pocieszycielem, udawała starszą niż była, dokładała starań, żeby być jak najbardziej macierzyńska, i stała się mentorem najoryginalniejszym w świecie. Tilbury Maksyma często zostawało w domu – Renata sama jechała po licealistę swą kolaską. Brązowa teczka znikała pod ławką, a oni jechali do Lasku, wówczas w całej krasie swej nowości. I tam odbywały się lekcje najwyższej elegancji. Renata pokazywała chłopcu Paryż Cesarstwa, tłusty, szczęśliwy, wciąż jeszcze w ekstazie, w jakiej pogrążyło go to skinienie czarodziejskiej różdżki, co wczorajszych prostaków i głodomorów przemieniło w wielkich panów, w milionerów zasapanych, omdlewających pod ciężarem kas pancernych. Ale chłopiec wypytywał ją przede wszystkim o kobiety,. a ponieważ była z nim bardzo swobodna, udzielała mu szczegółowych informacji: pani de Guende jest głupia, ale prześlicznie zbudowana; hrabina Wańska, bardzo bogata; zanim wyszła za mąż za Polaka, który ją podobno bije, śpiewała po podwórkach; co do markizy d’Espanet i Zuzanny Haffner to są one nierozłączne – i chociaż były to jej najbliższe przyjaciółki, Renata dorzucała zaciskając wargi, jakby powstrzymywała się, by nie powiedzieć więcej, że krążą o nich różne brzydkie słuchy; piękna pani de Lauwerens jest również straszliwie kompromitująca, ale ma takie ładne oczy i ostatecznie wszyscy wiedzą, że ona sama jest nieskazitelna – trochę tylko za bardzo wmieszana w intrygi tych biednych odwiedzających ją damulek, pani Daste, pani Teissiere i baronowej Meinhold. Maksym poprosił o podobizny tych pań i umieścił je w albumie, który został na stole w salonie. Żeby wprawić macochę w zakłopotanie, wypytywał ją – z tą pełną zepsucia przebiegłością” stanowiącą naczelną cechę jego charakteru – o ladacznice, udając, że bierze je za damy z towarzystwa. Renata, moralna i poważna, odpowiadała, że są to ohydne kreatury i że powinien ich starannie unikać; później zapominała się i mówiła o nich jak o osobach dobrze sobie znanych. Jedną z wielkich uciech chłopca było wyciągać Renatę na rozmówki o księżnej de Sternich. Ilekroć pojazdy ich mijały się w Lasku, nie omieszkał wymienić jej nazwiska, złośliwie i ścichapęk, spoglądając przy tym spod oka wzrokiem, który dowodził, że malec zna ostatnią przygodę Renaty. A ona suchym: głosem zaczynała wówczas pastwić się nad rywalką: jakże się postarzała, biedaczka! Maluje się, jak tylko może, w każdej szafie siedzi u niej kochanek, oddała się pewnemu szambelanowi, byle tylko wśliznąć się do łóżka cesarza. Obmowom nie było końca, a tymczasem Maksym, by doprowadzić ją do ostateczności, twierdził, że pani Sternich jest urocza. Podobne lekcje w szczególny sposób rozwijały inteligencję licealisty, tym bardziej że Renata, powtarzała je wszędzie: w Lasku, w teatrze, w salonach. Uczeń wykształcił się wkrótce nie byle jak. Największą, przyjemnością Maksyma było przebywać pośród spódnic, fatałaszków i woni pudrów. Pozostało w nim coś z dziewczynki, wrażenie to wzmagały jeszcze wąskie dłonie, twarz bez zarostu, szyja biała i pulchna. Renata z powagą zasięgała jego rady w sprawie toalet. Znał wszystkich dobrych kapeluszników i krawców w Paryżu, każdego z nich potrafił ocenić jednym słowem, rozprawiał o swoistym smaczku kapeluszy tego a tego, o logice sukien tamtego. Kiedy miał lat siedemnaście, nie było takiej modystki, której sztuki nie byłby zgłębił, ani takiego szewca, którego nie przejrzałby do dna. Ten śmieszny niedorostek, co na lekcjach angielskiego odczytywał prospekty przysyłane mu co piątek przez jego perfumiarza, mógłby był – w wieku, kiedy jego rówieśnicy z prowincji nie śmieli jeszcze podnieść oczu na służącą – napisać wybitną pracę o wielkim Paryżu, jego klientach i dostawcach. Często, wracając ze szkoły, zabierał w swym tilbury kapelusz, pudło mydeł czy klejnocik, zamówiony poprzedniego dnia przez macochę. W jego kieszeniach zawsze znalazł się jakiś strzępek pachnącej piżmem koronki. Tym, co upodobał sobie szczególnie, było towarzyszyć Renacie do słynnego Wormsa, genialnego krawca, przed którym królowe Drugiego Cesarstwa padały na kolana. Salon tego wielkiego człowieka był obszerny, kwadratowy, pod ścianami stały szerokie kanapy. Maksym wchodził tam z nabożnym wzruszeniem. Niewątpliwie stroje kobiece mają swój własny zapach; jedwab, aksamit, atłas, koronki łączyły swe delikatne wonie z wonią koafiur i tchnących ambrą ramion. Powietrze salonu, przesycone tym pachnącym ciepłem, tym kadzidłem ciała i zbytku, upodabniało to miejsce do kaplicy poświęconej jakiemuś tajemniczemu bóstwu. Często zdarzało się, że Renata i Maksym musieli czekać całymi godzinami; petentek było więcej – pożywiały się przy okrągłym stole, pośrodku, gdzie stały butelki i talerzyki z ptifurkami, zanurzały biszkopciki w kieliszkach z maderą. Czuły się tu jak u siebie, rozmawiały swobodnie, a kiedy tak gawędziły skupione gromadkami ‘ wokół pokoju, rzekłbyś – białe stadko lesbijek, co sfrunęło na kanapki paryskiego salonu. Maksym, którego lubiły dla jego wyglądu dziewczynki, był jedynym mężczyzną dopuszczanym do tych posiedzeń. Kosztował tam boskich rozkoszy: prześlizgiwał się wzdłuż kanap jak giętka żmija, a później odnajdywano go to w fałdach jakiejś spódnicy, to za czyimiś plecami, to znów między dwiema sukniami, przyczajonego, cichutkiego; z miną ministranta przystępującego do komunii wdychał wonne ciepło swych sąsiadek. – Ten mały wszędzie się wkręci – mówiła baronowa Meinhold klepiąc go po policzku. Był tak drobny, że te panie dawały mu najwyżej czternaście lat. Zabawiały się częstując go maderą prześwietnego Wormsa, by się wstawił. Mówił im rzeczy zdumiewające, zaśmiewały się do łez. Najtrafniej określiła go markiza d’Espanet któregoś dnia, gdy znaleziono go w rogu między kanapkami, ukrytego za nią: – Oto chłopiec, który powinien był urodzić się dziewczynką – szepnęła widząc go zaróżowionego, w pąsach, przenikniętego błogościa, jakiej doznawał w jej pobliżu. Później, kiedy wreszcie Worms przyjmował Renatę, Maksym wchodził razem z nią do gabinetu. Dwa czy trzy razy pozwolił sobie odezwać się, podczas gdy mistrz zatopiony był w kontemplacji swej klientki, tak jak to – zdaniem kapłanów sztuki – czynił Leonardo da Vinci przed Giocondą. Mistrz raczył skwitować uśmiechem słuszność uwag chłopca. Ustawiał Renatę przed lustrem sięgającym od podłogi do sufitu i pogrążał się w skupieniu, marszcząc brwi, a młoda kobieta, wzruszona, wstrzymywała oddech, żeby nie drgnąć. Po upływie kilku minut, jakby w nagłym dreszczu natchnienia, mistrz kreślił urywanymi pociągnięciami arcydzieło; co zrodziło się w jego głowie, rzucał suche strzępy zdań: – Suknia a la Montespan, z siwej tafty... tren przechodzący z przodu w półokrągłą falbanę... na biodrach, aby ją podtrzymać, wielkie kokardy z szarego atłasu... wreszcie fartuszek z perłowego tiulu, suto marszczony, a między marszczeniami podłużne smugi szarego atłasu. I znów zatapiał się w sobie, zdawał się sondować najgłębsze tajnie swego geniuszu i wreszcie, z grymasem Pytii na trójnogu, kończył: – A we włosach, na tej roześmianej głowie, posadzimy zadumanego motyla Psyche, o skrzydłach mieniących się wszystkimi odcieniami lazuru. Lecz kiedy indziej natchnienie było oporne. Słynny Worms przyzywał je na próżno, na próżno skupiał wszystkie władze umysłu i ducha. Znęcał się nad własnymi brwiami, bladł, ujmował w dłonie swą biedną głowę, potrząsał nią z rozpaczą i w końcu, zwyciężony, opadał na fotel. – Nie – szeptał boleściwie – nie dziś... to niemożliwe... Panie żądają za wiele. Źródło wyschło. I wypychał Renatę za drzwi powtarzając: – To niemożliwe, niemożliwe, droga pani, wstąpi pani innego dnia. Dziś pani nie wyczuwam. Rezultat pięknej edukacji Maksyma nie kazał na siebie długo czekać. Mając lat siedemnaście chłopak uwiódł pokojówkę macochy. Najgorsze w całej sprawie było to, że dziewczyna zaszła w ciążę. Trzeba było wysłać ją na wieś razem z dzieciakiem i wyznaczyć jej stałą pensyjkę. Renata wzięła sobie okropnie do serca tę historię. Saccard zainteresował się wyłącznie jej stroną finansową; lecz młoda kobieta skarciła ostro swego ucznia. Żeby on, którego wychowywała na młodzieńca dystyngowanego, kompromitował się z jakąś prostaczką! Cóż za wstyd i śmieszność, cóż za karygodny wybryk! Gdyby chociaż wybrał sobie kogoś z towarzystwa! – Możesz być pewna – odpowiadał spokojnie – że gdyby twoja przyjaciółka Zuza była się tylko zgodziła, to ona wyjechałaby teraz na wieś. – Och, co za urwis! – szeptała rozbrojona i ubawiona myślą, że Zuzanna miałaby zakopać się gdzieś na wsi z pensją tysiąca dwustu franków rocznie. Potem inna, jeszcze bardziej zabawna myśl przyszła jej do głowy – i zapominając o roli rozgniewanej mamy wyjąkała, zasłaniając przy tym usta dłonią, by powstrzymać perliste śmieszki, i zerkając na chłopca z ukosa: – Ale słuchaj, Adelina nie darowałaby ci tego, robiłaby jej sceny... Urwała. Maksym śmiał się z nią razem. Tak oto nauki moralne Renaty zakończyły się fiaskiem. Arystydes Saccard nie troszczył się bynajmniej o swoich dwoje dzieci, jak nazywał syna i drugą żonę. Zostawiał im całkowitą swobodę, rad, że żyją w zgodzie, dzięki czemu dom pełen był hałaśliwego wesela. Dziwny to był dom, te apartamenty na pierwszym piętrze przy ulicy Rivoli. Drzwi nie zamykały się przez calutki dzień, służba mówiła głośno, a pośród panującego tam jaskrawego przepychu, co pachniał bardzo świeżo, przeciągały nieustające pielgrzymki jakichś olbrzymich fruwających spódnic, procesje dostawców, przyjaciółek Renaty, kolegów Maksyma, interesantów Saccarda. Ten” ostatni przyjmował między dziewiątą a jedenastą najdziwniejszych w świecie ludzi: senatorów i pomocników komornika, księżne i handlarki ubrań, całą tę mętną pianę, jaką burze Paryża osadzały rankiem na jego progu: jedwabne suknie, brudne spódnice, robocze bluzy, fraki. Dla wszystkich miał ten sam ton, który mówił, że mu się spieszy, te same gesty niecierpliwe i nerwowe; załatwiał sprawy w dwóch słowach, rozstrzygał dziesięć wątpliwości na raz, a decyzje komunikował w przelocie. Rzekłbyś, iż ten mały, ruchliwy człowieczek o bardzo donośnym głosie zmaga się w swym gabinecie z ludźmi, z meblami, staje dęba, tłucze głową o sufit, by wytrysnęły z niej pomysły, i znów opada na ziemię, zwycięski, bez szwanku. O godzinie jedenastej wychodził i przez resztę dnia nie widywano go w domu; śniadanie, a często i obiad jadał w mieście. Mieszkanie dostawało się wówczas we władzę Renaty i Maksyma. Brali w posiadanie gabinet ojca, rozkładali tam pudła od dostawców, szmatki zaścielały oparcia foteli. Niejednokrotnie ludzie poważni czekali i godzinę pod drzwiami gabinetu, a tymczasem uczniak i młoda kobieta, siedząc po dwóch stronach biurka Saccarda, debatowali nad jakąś kokardą. Renata kazała zaprzęgać dziesięć razy dziennie. Rzadko kiedy jadano razem: na ich troje dwoje przynajmniej było gdzieś poza domem i pochłonięte własnymi sprawami nie wracało wcześniej jak o północy. To życie tętniące gwarem, oddane interesom i rozrywkom, przewiewały na wskroś podmuchy współczesności brzęczącej złotem i szeleszczącej jedwabiem toalet. Arystydes Saccard znalazł wreszcie odpowiednie dla siebie środowisko. Okazał się spekulantem na wielką skalę, stworzonym, by obracać milionami. Po mistrzowskim posunięciu z nieruchomością na ulicy P?pini?re śmiało rzucił się w walkę, która poczynała zaściełać Paryż wstydliwymi szczątkami i wznosić piorunujące fortuny. Zrazu grał tylko wtedy, gdy pewny był wygranej: powtarzał swój pierwszy sukces, kupował domy, o których wiedział, że grozi im rozbiórka, i wykorzystywał znajomości, żeby uzyskać olbrzymie odszkodowania. Nadszedł wreszcie moment, że miał w swym ręku pięć czy sześć domów, tych domów, na które niegdyś, kiedy był jeszcze tylko skromnym urzędnikiem drogowym, spoglądał tak dziwnie, jak na swych dobrych znajomych. Lecz był to jedynie nieśmiały zalążek wielkiej sztuki. Kiedy wygasły terminy najmu, a on wszedł w konszachty z lokatorami, okradł państwo i poszczególnych ludzi, przestał mieć wielkie pole do popisu i uznał, że gra niewarta jest już świeczki. Wkrótce też oddał swój geniusz w służbę bardziej skomplikowanym machinacjom. Najpierw wynalazł nowy proceder: potajemne skupowanie nieruchomości na rachunek miasta. Decyzja Rady Stanu postawiła bowiem miasto w trudnej sytuacji. Nabyło ono w drodze polubownej znaczną liczbę domów zamierzając – po wygaśnięciu terminów najmu – usunąć lokatorów bez odszkodowania. Tymczasem jednak uznane to zostało za ekspropriację, i miasto musiało płacić. I wtedy to Saccard zaofiarował swe nazwisko jako rzekomy nabywca: kupował, odczekiwał, aż wygasną terminy najmu i – zagarnąwszy łapówkę – oddawał nieruchomość miastu we właściwym terminie. Później uprawiał już nawet podwójną grę: skupował dla miasta i dla prefekta. Kiedy transakcja wydawała mu się szczególnie nęcąca, zagarniał cichcem dom dla siebie. Państwo płaciło. Saccarda za jego usługi wynagradzano odstępując mu skrawki ulic przeznaczone na zburzenie, a on odprzedawał je z powrotem, zanim jeszcze nawet rozpoczęto’ przebijać zaprojektowaną arterię. Była to gra drapieżna; na mających powstać dzielnicach spekulowano jak na papierach wartościowych. Pewna kategoria pań, ładne dziewuszki, przyjaciółki wysokich urzędników, też były w tym zainteresowane; jedna z nich, słynna ze swych białych ząbków, schrupała nimi całe ulice. Saccard czuł się coraz bardziej wygłodniały, widok potoków złota przepływających mu przez palce wzmagał jego żądze. Miał wrażenie, iż wokół niego coraz to szerzej rozlewa się morze dwudziestofrankówek, z jeziora przemienia się w ocean, wypełnia niezmierzony horyzont łoskotem niezwykłych fal, metaliczną muzyką, co kąsała mu serce. I – pływak z dniem każdym coraz to śmielszy – wypuszczał się odważnie, nurkował i znów wypływał, to na plecach, to na brzuchu, przemierzał ten nieobjęty przestwór w dni pogodne i burzliwe, ufny, iż dzięki swej sile i zręczności nigdy nie pójdzie na dno. Paryż tonął wówczas w chmurze pyłu z rozbijanych murów. Czasy, przepowiedziane przez Saccarda na wzgórzach Montmartre, nadeszły. Rąbano miasto w kawałki, a on maczał palce w każdym nacięciu, w każdej ranie, piętrząc po czterech jego krańcach własne zwaliska. Był wmieszany w tę zadziwiającą historię z ulicy Rzymskiej, gdzie pewne towarzystwo rozpoczęło wykopy: wywieziono pięć czy sześć tysięcy metrów sześciennych ziemi, żeby upozorować jakieś gigantyczne-roboty, a potem, kiedy towarzystwo zbankrutowało, trzeba było wykop z powrotem zasypać, zwożąc ziemię z Saint-Ouen. Saccard wyplątał się z tego – z sumieniem zupełnie czystym i pełnymi kieszeniami – dzięki Eugeniuszowi, który zgodził się. za nim wstawić. W Chaillot współdziałał przy niwelowaniu wzgórza, które ustąpiło miejsca bulwarowi ciągnącemu się od Łuku Triumfalnego do mostu Alma. To on wpadł na pomysł, żeby rozsiać gruzy Trocadero na płaskowzgórzu od strony Passy tak, że dobra ziemia skryła się na głębokość dwóch metrów, i nawet trawa nie chce tam dziś rosnąć. Można było natrafić na jego trop w dwudziestu miejscach jednocześnie – wszędzie, gdzie wyrastała jakaś przeszkoda nie. do przezwyciężenia, znalazły się rumowiska, z którymi nie wiadomo było, co zrobić, nadarzała się sposobność przeprowadzenia robót ziemnych napotykająca jednak na trudności, pojawiał się obiecujący stos gruzów i ziemi, do którego wyciągały się w gorączkowym pośpiechu ręce inżynierów i gdzie on zanurzał chciwe palce, pewny, że wyłowi stamtąd w końcu jakąś łapówkę czy jemu właściwe posunięcie. W tym samym dniu był przy robotach koło Łuku Triumfalnego i przy robotach na bulwarze Saint-Michel, od wykopów na bulwarze Malesherbes pomykał ku nasypom Chaillot, ciągnąc za sobą całą armię robotników, gryzipiórków, akcjonariuszy, naiwnych głupców i łajdaków. Lecz najpiękniejszym brylantem w jego koronie był Kredytowy Bank Winniczy, założony przezeń razem z Toutin-Laroche’em, który oficjalnie piastował tam stanowisko dyrektora; Saccard figurował jedynie jako członek rady nadzorczej. I przy tej sposobności również Eugeniusz przyszedł bratu z pomocą. Dzięki niemu to rząd zgodził się na utworzenie towarzystwa i patronował mu z wielką wyrozumiałością. W pewnej sprawie – dość delikatnej natury – kiedy to jakiś wrogo nastawiony dziennik pozwolił sobie na krytykę jednej z operacji towarzystwa, „Monitor” posunął się do opublikowania notatki zabraniającej wszelakich debat na temat przedsiębiorstwa tak szacownego, otoczonego łaskawą pieczą państwa. Kredytowy Bank Winniczy opierał się na wyśmienitym systemie finansowym: udzielał winogradnikom pożyczek do wysokości połowy sumy, na jaką oszacowano ich mienie, zabezpieczał pożyczkę na hipotece i pobierał od dłużników procenty oraz zaliczkę amortyzacyjną. Trudno było zaiste o mechanizm bardziej godny i roztropny. Eugeniusz oświadczył był z subtelnym uśmieszkiem bratu”, iż Tuilerie życzą sobie, aby nie uchybiano uczciwości. Pan Toutin-Laroche zinterpretował owo życzenie w ten sposób, iż w spokoju ducha puścił w ruch machinę pożyczkową, a oprócz tego założył bank, który wchłaniał uzyskane ‘kapitały i rzucał je gorączkowo we wszelkiego rodzaju spekulacje. Dzięki niezwykłemu rozmachowi, jaki nadał mu dyrektor, Kredytowy Bank Winniczy zyskał niebawem opinię instytucji solidnej i wyśmienicie prosperującej. Na początku, gdy chodziło o to, by wyrobić markę na giełdzie jego świeżo wypuszczonym akcjom i nadać im wygląd papierów od dawna już będących w obiegu, Saccard wpadł na doskonały pomysł: kazał woźnym deptać po nich całą noc i siec je brzozowymi miotłami. Rzekłbyś – filia Banku. Pałacyk, zajmowany przez biura Banku, ze swym dziedzińcem pełnym pojazdów, surowymi bramami z kutego żelaza, szerokim tarasem i monumentalnymi schodami, z amfiladą luksusowo urządzonych pokoi, mnóstwem urzędników i służby w liberii, zdawał się być poważnym i godnym przybytkiem pieniądza; i nic nie przejmowało klientów wzruszeniem bardziej nabożnym, jak sanktuarium – kasa – do której prowadził korytarz nagością ścian przywodzący na myśl świątynię, i gdzie widniała kasa ogniotrwała, przykucnięte, wtulone w mur bóstwo o trzech zamkach, krępe, zaspane, brzuchate – majestatyczna bestia. Saccard wdał się w szacherki z miastem, ukartował interes na wielką skalę. Miasto bowiem, zadłużone, uginające się pod ciężarem swych długów, wciągnięte w, wir tego tańca milionów, jaki samo rozpętało, by przypodobać się cesarzowi i ‘napełnić niektóre kieszenie, zmuszone było uciekać się do utopijnych pożyczek, gdyż nie chciało i przyznać się do swych szaleństw, gorączki kilofa i tynku. Wypuściło wówczas tak zwane obligacje, prawdziwe weksle długoterminowe, którymi płaciło przedsiębiorcom w dniu zawierania umowy; przez puszczanie ich w obieg zdobywali oni konieczne fundusze. Kredytowy Bank Winniczy zgodził się łaskawie przyjmować obligacje od przedsiębiorców. W dniu, kiedy miasto znalazło się bez pieniędzy, Saccard podjął próbę. Przedstawił pewną ilość obligacji, których miasto nie mogło w tej chwili wykupić, i wrócił ze sporą sumką w kieszeni; pan Toutin-Laroche zaklinał się, iż obligacje te ma od koncesjonowanych przedsiębiorstw budowlanych, i nurzał je w błocie spekulacji. Od tej pory Kredytowy Bank Winniczy stał się nietykalny; trzymał Paryż za gardło. Dyrektor z uśmiechem już tylko wspominał o słynnym Towarzystwie Portów Marokańskich. Żyło ono jednak nadal i gazety w dalszym ciągu głosiły chwałę wielkich punktów handlowych. Pewnego dnia, gdy pan Toutin-Laroche namawiał Saccarda, by nabył akcje towarzystwa, Saccard roześmiał mu się w nos i zapytał, czy sądzi, że jest na tyle głupi, by umieszczać pieniądze w akcjach „Towarzystwa Z tysiąca i jednej nocy”. Jak dotąd. Saccardowi zawsze dopisywało szczęście: oszukiwał, sprzedawał się, ciągnął zyski z wszelakich transakcji i posunięć. Wkrótce ten ażiotaż przestał mu wystarczać, nie raczył już zbierać złotych kłosków pozostawionych na polu takich panów, jak Toutin-Laroche i baron Gouraud. Zanurzył rękę w worku aż po ramię. Przyłączył się do Mignona, Charriera i Ski, owych słynnych przedsiębiorców, którzy mieli zdobyć kiedyś kolosalne fortuny, a wówczas rozpoczynali dopiero karierę. Miasto postanowiło nie wykonywać już samo robót, lecz zawierać umowy ryczałtowe z koncesjonowanymi przedsiębiorstwami budowlanymi. Zobowiązywały się one, za umówionym wynagrodzeniem, wykańczać powierzone sobie odcinki bulwarów całkowicie, z posadzeniem drzew, ustawieniem ławek i zainstalowaniem lamp gazowych włącznie; czasem podejmowały się tego nawet za darmo, gdyż znajdowały sowitą zapłatę w przylegających do bulwarów terenach, które zatrzymywały podbijając znacznie ich cenę. Z tych to czasów datuje się gorączka spekulacji terenami, nieprzytomna hossa na nieruchomości. Saccard dzięki swym stosunkom uzyskał koncesję na trzy odcinki bulwaru. Stał się duszą spółki, nieco zbyt niespokojną w swej żarliwości. Imć panowie Mignon i Charrier, z początku posłuszne mu pionki, byli to wspólnicy szczwani i nie w ciemię bici, mistrzowie murarscy dobrze znający wartość pieniądza. Ekwipaże Saccarda wzbudzały w nich tajony śmiech; sami chodzili najczęściej w roboczych bluzach, nie poczytywali sobie za ujmę podać rękę któremuś z robotników i wracali do domu ubieleni tynkiem. Obaj pochodzili z Langres. W rozgorzałą atmosferę Paryża i jego nienasycenie wnosili swą przezorność synów Szampanii, równowagę umysłu nie grzeszącego ani lotnością, ani inteligencją, ale doskonale pozwalającego im wykorzystać każdą okazję, by się wzbogacić i używać później. Jeżeli Saccard puścił w ruch całe przedsięwzięcie, ożywił je swym ogniem, zaciekłością pożądań, to imć panowie Mignon i Charrier swą przyziemnością, ciasnym i skostniałym sposobem prowadzenia interesów tysiąc razy uchronili je od karkołomnych i zaskakujących pomysłów wspólnika. Nigdy nie przystali na wybudowanie pałacyku, gdzie miały się mieścić wspaniałe biura – Saccard chciał zadziwić nim Paryż. Nie godzili się również na uboczne spekulacje, bez ustanku kiełkujące w głowie wspólnika: wystawienie sal koncertowych, obszernych kąpielisk na terenach przylegających do bulwarów, założenie linii kolejowej równoległej do nowych bulwarów; oszklonych galerii, które dziesięciokrotnie podniosłyby czynsze sklepowe i pozwoliły krążyć po Paryżu bez zmoknięcia. Przedsiębiorcy, aby położyć kres tym przerażającym dla nich projektom, postanowili, że znajdujące się w posiadaniu spółki tereny zostaną podzielone między nich trzech i każdy dysponować będzie swoimi na własną rękę. Oni dwaj dalej sprzedawali rozsądnie swoje działy. On budował. W głowie miał war. Najzupełniej poważnie gotów był zaproponować, by przykryć Paryż olbrzymim kloszem, zamienić go w cieplarnię i hodować tam ananasy i trzcinę cukrową. Wkrótce, że pieniądze zagarniał łopatą, miał już osiem domów na nowych bulwarach. Cztery ukończone całkowicie, dwa na ulicy de Marignan i dwa na bulwarze Haussmanna; cztery pozostałe na bulwarze Malesherbes były jeszcze w trakcie budowy, a jeden z nich nawet – obszerny plac ogrodzony parkanem, gdzie miał wznieść się wspaniały pałacyk – dociągnął dopiero do podłóg pierwszego piętra. W owym czasie interesy Saccarda tak były skomplikowane, do każdego z palców miał przywiązanych tyle sznureczków, tyle spraw na oku, tyle marionetek pod komendą, że sypiał zaledwie po trzy godziny na dobę, a korespondencję odczytywał w powozie. Zadziwiający był fakt, iż jego kasa wydawała się bez dna. Miał udziały we wszystkich spółkach, budował z jakąś szczególną zajadłością, maczał palce we wszystkich przedsięwzięciach, zagrażał Paryżowi zalewem, jak przybierające morze – a nikt przy tym nie widział, by zagarniał kiedyś jakieś jasno określone zyski, chował do kieszeni okrągłą, połyskującą w słońcu sumkę. Ta rzeka złota, o nieznanych źródłach, wezbranym nurtem wypływająca z jego gabinetu, zadziwiała postronnych gapiów i uczyniła zeń w pewnej chwili popularną osobistość, której dzienniki przypisywały wszystkie dowcipne powiedzonka obiegające giełdę. _ Mając takiego męża Renata w tak nikłym stopniu była mężatką, jak to jest tylko możliwe. Nie widywała go czasem całymi tygodniami. Zachowywał się zresztą bez zarzutu: mogła czerpać z jego kasy, ile chciała. W gruncie rzeczy lubiła go jak usłużnego bankiera. Przy każdej bytności w pałacyku Béraudów wychwalała go przed ojcem, który wieści o bogactwie zięcia przyjmował z surowym chłodem. Pogarda Renaty dla Saccarda stopniała; ten człowiek wydawał się tak głęboko przekonany, iż życie to tylko jedna ze spraw do załatwienia, było rzeczą tak oczywistą, iż stworzony został, by dorabiać się na wszystkim, co wpadnie mu w ręce: na kobietach, dzieciach, płytach brukowych, workach z cementem, ludzkich sumieniach – że nie mogła mieć do niego pretensji o transakcję, jaką było ich małżeństwo. Od czasu tej transakcji Renata upodobniła się nieco w jego oczach do jednego z pięknych domów, które przynosiły mu zaszczyt, a miały – jak się spodziewał – przynieść mu także wielkie zyski. Chciał, żeby była ładnie ubrana,. głośna, żeby cały Paryż tracił dla niej głowę. To wzmacniało jego, Saccarda, pozycję, podwajało przypuszczalną cyfrę jego majątku. Dzięki żonie stawał się w oczach innych piękny, młody, zakochany, lekkomyślny. Sama o tym nie wiedząc stała się jego sprzymierzeńcem, wspólnikiem. Jakiś nowy pojazd, toaleta za dwa tysiące talarów, łaskawość dla któregoś z kochanków ułatwiały niejednokrotnie najszczęśliwsze z jego posunięć, rozstrzygały o nich. Często również, pozorując to zmęczeniem, wysyłał ją do ministrów lub innych wyższych urzędników, by uzyskała dlań jakieś pozwolenie czy odpowiedź. Mówił do niej wtedy: „A bądź grzeczna!”, tonem jemu tylko właściwym, jednocześnie szyderczym i przymilnym. Kiedy zaś wracała, kiedy udało jej się przeprowadzić to, na czym mu zależało, zacierał ręce i powtarzał swoje: „A byłaś grzeczna?!” Renata śmiała się. Saccard był naturą zbyt czynną, aby pragnąć żony takiej jak pani Michelin. Po prostu lubił słone żarty i śliskie hipotezy. Gdyby zresztą Renata „nie była grzeczna”, odczułby żal jedynie z tego powodu, iż rzeczywiście zapłaciłby wtedy za uprzejmość danego ministra czy urzędnika. Oszukiwać łudzi, dawać im mniej, niż im się należało, to był dopiero dla niego smakowity kąsek. „Gdybym był kobietą – mówił sobie często – sprzedawałbym się może, ale nigdy nie dostarczałbym obiecanego towaru, to zbyt głupie!” Ta niepoczytalna Renata, co pojawiła się pewnej nocy na paryskim firmamencie niby ekscentryczna boginka światowych ‘rozkoszy, była jak najbardziej niezrozumiałą z kobiet. Wychowanie domowe, czy to poprzez religię, czy też w inny jakiś sposób zaspokajając wymogi systemu nerwowego, na pewno potrafiłoby było stępić w niej ostrza żądz, doprowadzających ją nieraz do szaleństwa. Głową była to mieszczka: bezwzględnie uczciwa, zamiłowana w tym, co logiczne, żyjąca w trwodze przed niebem i piekłem, nasycona potężną dozą przesądów. Wrodziła się w ojca, przynależała do tej rasy spokojnej i roztropnej, rozkwitającej cnotami rodzinnymi. I w tej to właśnie naturze kiełkowały, wzrastały nieoczekiwane fantazje, ciekawość spraw cielesnych wciąż,się odradzająca, występne pragnienia. U panien wizytek, pozostawiona sama sobie, z głową zaprzątniętą mistycznymi rozkoszami kaplicy i cielesnym powabem przyjaciółek, otrzymała wychowanie dziwaczne, nasiąknęła zepsuciem, do którego wniosła szczerość swej natury, zdeprawowała młody umysł; pewnego dnia wprawiła w szczególne zakłopotanie spowiednika wyznając mu, iż kiedyś podczas niszy ogarnęła ją niewytłumaczona chęć, by wstać i pocałować go. Potem biła się w piersi, bladła na myśl o diable i wrzącej smole. Upadek, który spowodował jej małżeństwo z Saccardem, ten brutalny gwałt, któremu poddała się z pewnego rodzaju przerażonym oczekiwaniem, sprawił, że nabrała do siebie pogardy, i w dużej mierze przyczynił się do późniejszego bezładu jej życia. Doszła do przekonania, iż nie ma już co walczyć ze złem, które tkwi w niej samej, a logika upoważniała ją, by iść aż do końca tą drogą wiadomości złego. Ciekawość przeważała w niej nad apetytem. Rzucona w świat Drugiego Cesarstwa, pozostawiona własnej wyobraźni, utrzymywana za cudze pieniądze, zachęcana do wybryków jak najbardziej ekscentrycznych – uległa, później żałowała tego, wreszcie zagłuszyła w sobie resztki uczciwości, wciąż popychana naprzód, smagana nienasyconą potrzebą, by wiedzieć i czuć. Nie posunęła się w tym jeszcze zresztą poza rozdziały ogólnie znane. Coraz to parskając śmiechem chętnie gawędziła (półgłosem o tak szczególnych wypadkach jak czuła przyjaźń Zuzanny Haffner i Adeliny d’Espanet, delikatne funkcje pani de Lauwerens czy płatne pocałunki hrabiny Wańskiej; lecz przyglądała się tym rzeczom jeszcze z daleka, z niejasną myślą, by zakosztować ich może kiedyś, z nieokreślonym pragnieniem dochodzącym w niej do głosu w niedobrych godzinach i wzmagającym jeszcze owo trwożne podniecenie, ową płochliwą gonitwę w poszukiwaniu rozkoszy jedynej i niezwykłej, jej tylko dostępnej. Trzej pierwsi kochankowie nie dali poznać Renacie prawdziwego zepsucia; trzy razy zdawało jej się, że przeżywa wielką namiętność; miłość wybuchała w jej głowie, jak petarda, której iskry nie docierały do serca. Szalała z miłości przez miesiąc, afiszowała się ze swym wybrankiem po całym Paryżu, aż wreszcie pewnego ranka pośród tej hałaśliwej czułości zalegała nagła cisza, niezmierzona pustka. Pierwszy z kochanków, młody diuk de Rozan, był dla niej jedynie słonecznym spotkaniem przy śniadaniu; zwrócił jej uwagę swą łagodnością i wytwornymi manierami, gdy jednak znaleźli się sam na sam, okazał się najzupełniej nijaki, bezbarwny, śmiertelnie nudny. Pan Simpson, attache ambasady amerykańskiej, który zajął jego miejsce, o mało jej kiedyś nie pobił i temu właśnie zawdzięczał, że wytrwała z nim przeszło rok. Potem przyszła kolej na hrabiego de Chibray, adiutanta cesarza; ten próżny piękniś zaczynał jej już niepokojąco ciążyć, kiedy księżnej de Sternich przyszło do głowy, by się w nim zakochać i zabrać go Renacie; wówczas to zaczęła go opłakiwać i oznajmiła przyjaciółkom, że ma serce złamane, że nigdy już nie pokocha. Następny był pan de Mussy, istota jak najzupełniej pozbawiona własnego oblicza, młodzieniec awansujący w dyplomacji dzięki temu, iż ze szczególnym wdziękiem prowadził kotyliona. Sama nie pojęła nigdy dobrze, jak to się stało, iż mu się oddała, zachowała go jednak długo, ogarnięta rozleniwieniem, zniechęcona do nieznanego, co objawia się w ciągu godziny, odżegnując się od kłopotów nowej zmiany aż do chwili, kiedy spotka na swej drodze jakąś przygodę niezwykłą. Mając lat dwadzieścia osiem była już straszliwie znużona. Nuda wydawała jej się tym bardziej nie do zniesienia, że w chwilach kiedy się nudziła, jej mieszczańskie cnoty dochodziły do głosu i nie dawały jej spokoju. Zamykała się w swoim pokoju, miewała okropne migreny. Później, kiedy drzwi otwierały się z powrotem, wymykała się z nich hałaśliwa struga jedwabiu i koronek, istota duszą i ciałem pogrążona w przepychu i radości, bez cienia troski i bez rumieńca wstydu. W jej życiu banalnym i światowym był jednak prawdziwy romans. Pewnego dnia, o zmierzchu, kiedy wybrała się pieszo w odwiedziny do ojca (nie lubił on hałasu pojazdów pod swą bramą), spostrzegła w drodze powrotnej, na wybrzeżu Świętego Pawła, że towarzyszy jej z dala jakiś młody człowiek. Było gorąco; dzień dogasał w miłosnym rozmarzeniu. Ona, której towarzyszono jedynie konno, podczas przejażdżek po Lasku, uznała tę przygodę za pikantną, przyjęła ją jako nowy hołd, brutalny nieco, lecz ta brutalność stanowiła jego smaczek. Zamiast wrócić do domu, poszła ulicą du Tempie i wiodła za sobą swego wielbiciela wzdłuż bulwarów. On jednak nabrał tymczasem odwagi, stał się tak natarczywy, iż Renata, zaskoczona nieco, tracąc głowę, skręciła w ulicę Faubourg-Poissonniere. Schroniła się do sklepu pani Sydonii. Mężczyzna wszedł tam za nią. Pani Sydonia uśmiechnęła się i – na znak, że rozumie – zostawiła ich samych. Kiedy Renata chciała iść za nią, nieznajomy zatrzymał ją, przemówił ze wzruszeniem i szacunkiem, uzyskał przebaczenie. Był to urzędnik, na imię miał Jerzy; nigdy nie zapytała go o nazwisko. Spotkała się z nim jeszcze dwa razy. Ona wchodziła przez sklep, on zjawiał się od ulicy Papillon. Ta przygodna miłość, znaleziona na ulicy, stała się dla niej jedną z najżywszych przyjemności. Wspominała ją zawsze z pewnym wstydem, lecz i ze szczególnym uśmiechem żalu. Pani Sydonia zyskała na tym wydarzeniu tyle, iż wreszcie została wspólniczką w złem drugiej żony swego brata – rola, do której miała pretensję od dnia ich ślubu. Biedna pani Sydonia doznała była zawodu. Zabiegając koło małżeństwa brata miała nadzieję, że i ona również wejdzie po trosze do tego stadła, uczyni z Renaty jedną ze swoich klientek, stworzy sobie obfite źródło zysków. By wydać sąd o jakiejś kobiecie, wystarczyło jej rzucić na nią okiem, tak jak znawcy wystarczy rzucić okiem na konia. Toteż mocno była skonsternowana, gdy po miesiącu – zostawiła go małżonkom, by mogli się urządzić – zrozumiała, że przybywa za późno: w salonie tronowała już pani de Lauwerens. Ta ostatnia, piękna dwudziestosześcioletnia kobieta, zajmowała się lansowaniem nowych gwiazd. Pochodziła z bardzo starej rodziny; mąż jej, należący do wielkiej finansjery, miał ten niemiły zwyczaj, że nie chciał płacić rachunków od modystek i krawców. Dama więc – osoba bardzo inteligentna – sama starała się o pieniądze i sama się utrzymywała. Twierdziła, że nie cierpi mężczyzn; dostarczała ich jednak wszystkim swym przyjaciółkom. W apartamentach zajmowanych przez nią na ulicy de Provence, nad biurem męża, był ich zawsze pełny wybór. Urządzała tam podwieczorki w ścisłym gronie. Jakaż okazja do niespodziewanych a czarujących spotkań! Nie było w tym nic złego, jeśli jakaś młoda panna udawała się z wizytą do drogiej pani de Lauwerens, i czyjaż w tym wina, że przypadek sprowadził tam kilku panów, pełnych zresztą szacunku i z najlepszego towarzystwa. Pani domu rozkoszna była w swych koronkowych peniuarach. Niejeden z gości, nie bacząc na podsuwaną mu kolekcję blondynek i brunetek, wybrałby najchętniej ją samą. Lecz kroniki głosiły niczym niezachwianą cnotliwość pani de Lauwerens. Tu kryła się tajemnica jej procederu. Dzięki temu mogła zachować swą wysoką pozycję w świecie, wszyscy mężczyźni darzyli ją przyjaźnią, a ona – z całą dumą kobiety uczciwej – syciła się po cichutku radością z upadku przyjaciółek, który przynosił jej zyski. Kiedy pani Sydonia przejrzała, w jaki sposób funkcjonuje ten nowy mechanizm, odczuła głęboki ból. Tak oto szkoła klasyczna: jejmość w zniszczonej czarnej sukni, roznosząca liściki miłosne ukryte na dnie koszyczka, znalazła się twarzą w twarz wobec szkoły współczesnej: wielkiej damy sprzedającej swe przyjaciółki w buduarze, przy filiżance herbaty. Szkoła współczesna zwyciężyła. Pani de Lauwerens objęła chłodnym spojrzeniem zmięty strój pani Sydonii, w której ‘zwęszyła rywalkę. I właśnie z ręki pani de Lauwerens przyszła Renacie pierwsza jej udręka, młody diuk de Rozan. Piękna żona finansisty miała zawsze wiele kłopotu, by go gdzieś umieścić. Szkoła klasyczna zatriumfowała dopiero później, kiedy to pani Sydonia użyczyła swej antresoli kaprysowi szwagierki, jej słabości dla nieznajomego z wybrzeża Świętego Pawia. Została później jej powiernicą. Jednym z wiernych wyznawców pani Sydonii był Maksym. Nie miał więcej niż piętnaście lat, kiedy zaczął ją odwiedzać. Myszkował po jej mieszkaniu i obwąchiwał znalezione tam rękawiczki. Pani Sydonia, która nie znosiła jasnych sytuacji i nigdy nie przyznawała się do usług, jakie świadczyła, zaczęła mu wreszcie w pewne dni zostawiać klucze dodając, że wyjeżdża na wieś i wróci nazajutrz. Maksym wspomniał jej o jakichś przyjaciołach, których nie śmiał zapraszać do domu ojca. Nie gdzie indziej, lecz w antresoli przy ulicy Faubourg-Poissonniere spędził parę nocy z ową biedną pokojówką, wysłaną później na wieś. Pani Sydonia pożyczała od bratanka pieniędzy i omdlewała przed nim z zachwytu, szepcząc swym przymilnym głosikiem, że jest „różowy jak amorek, bez jednego włoska”. Tymczasem jednak Maksym wyrósł. Był to teraz młodzieniec szczupły i ładny, o różowych policzkach i niebieskich oczach dziecka. Wijące się włosy potęgowały jego „dziewczęcość”, która budziła zachwyt w damach. Podobny był do biednej Anieli, miał jej łagodne spojrzenie, jej płową bladość. Lecz niewart był nawet tyle, co ta kobieta uległa i żadna. Rasa Rougonów utraciła w nim swą gruboskórność, nabrała delikatności i przesiąkła zepsuciem. Urodzony z matki zbyt młodej stanowił szczególną mieszaninę, pełną sprzeczności i bezładu, mieszaninę wściekłych pożądań ojca i miękkiej ustępliwości matczynej, był owocem skażonym, wady rodziców uzupełniały się w nim i pogłębiały nawzajem. Ta rodzina żyła zbyt szybko: obumierała ona już w owym kruchym stworzeniu, którego płeć w łonie matki musiała się wahać i które nie było już drapieżną wolą zysku i rozkoszy, jak Saccard, lecz tchórzostwem pożerającym gotowe fortuny: dziwaczny hermafrodyta, co zjawił się we właściwej porze w gnijącym społeczeństwie. Kiedy Maksym udawał się do Lasku, wcięty w pasie jak kobieta, kołysząc się lekko na siodle w takt truchtu konia – wszystkim: krzepkością bioder, długimi, wąskimi dłońmi, chorobliwością i cynizmem swej postaci, nienaganną elegancją i żargonem małych teatrzyków uosabiał bożyszcze tej epoki. Miał lat dwadzieścia, a nie istniało nic, co mogłoby wywołać w nim niesmak czy zdziwienie. Przez jego myśl przewinęły się już na pewno brudy jak najbardziej wyszukane. Jego zepsucie to nie była otchłań, jak to bywa u niektórych starców, lecz naturalny rozkwit, znajdujący swój wyraz w wyglądzie zewnętrznym, w falowaniu jasnych włosów, uśmiechu, stroju. Lecz najcharakterystyczniejsze miał oczy: dwa niebieskie wgłębienia, jasne i uśmiechnięte zwierciadła kokietki, za którymi jawiła się cała pustka jego mózgu. Te oczy sprzedajnej dziewczyny nie przymykały się nigdy; wypatrywały przyjemności, przyjemności niemęczącej, która przychodzi na wezwanie. Wieczny przeciąg, od którego trzaskały drzwi w apartamentach przy ulicy Rivoli, wzmagał się jeszcze, w miarę jak Maksym dorastał, Saccard rozszerzał krąg swych interesów, a Renata coraz to bardziej gorączkowo szukała nieznanej rozkoszy. Te trzy istoty prowadziły życie zadziwiająco szalone i niczym nie skrępowane. Był to dojrzały i niezwykły owoc tej epoki. Ulica, wraz ze swym turkotem pojazdów, natłokiem obcych ludzi i swobodą słowa, wtargnęła do domu. Ojciec, macocha i syn postępowali, mówili, folgowali sobie tak, jakby każde z nich znajdowało się samo, z nikim nie związane. Trzej koledzy, trzej studenci zajmujący wspólny pokój nie wprowadziliby tam z większą bezceremonialnością swego zepsucia, swych miłostek, swych hałaśliwych, wisusowskich uciech. Ci troje godzili,się na siebie, ściskali sobie dłonie, zdawali się nie znać przyczyn, jakie skupiły ich,pod jednym dachem, okazywali we wzajemnych stosunkach wesołą beztroskę, co dawało każdemu z nich całkowitą swobodę. Ideę rodziny zastąpił rodzaj spółki komandytowej o równym podziale zysków; każde wyciągało rękę po swoją część przyjemności, a cicha umowa pozwalała wykorzystać ją tak, jak miało ochotę. Doszło wreszcie do tego, iż raczyli się swymi uciechami jedni wobec drugich, pysznili się nimi, opowiadali o nich, nie wzbudzając nic prócz odrobiny zazdrości i zaciekawienia. Teraz Maksym kształcił Renatę. Kiedy jechał z nią do Lasku, opowiadał jej o ladacznicach historyjki, które wprawiały ją w doskonały humor. Ledwo ujrzał jakąś nową postać, natychmiast poruszał niebo i ziemię, by dowiedzieć się nazwiska jej kochanka, wysokości renty, jaką tamten jej wypłacał, trybu jej życia. Znał apartamenty tych pań, różne szczegóły intymne, stanowił istny żywy katalog, gdzie każda paryska ladacznica miała swój numer i bardzo dokładną adnotację. Ta skandaliczna gazetka bawiła Renatę. W Longchamps, w dni wyścigów, przysłuchiwała się chciwie – zachowując przy tym wyniosłość prawdziwej damy – jak to Blanka Mueller zdradza swego attache ambasady z fryzjerem, albo jak baron zastał hrabiego w kalesonach w alkowie pewnej chudej piękności o rudych włosach, zwanej „Raczkiem”. Każdy dzień przynosił nową plotkę. Kiedy historyjka była już zbyt słona, Maksym zniżał głos, ale nie przerywał. Renata szeroko otwierała oczy, jak dziecko, któremu opowiadają jakiś niezwykły figiel, powstrzymywała śmiech, a potem tłumiła go przyciskając lekko do ust haftowaną chusteczkę. Maksym przynosił również fotografie tych pań. W każdej ‘kieszeni, a nawet i w cygarnicy miał podobizny aktorek. Czasem zabierał się do robienia porządków i przekładał je do albumu poniewierającego się w salonie; w albumie tym były fotografie przyjaciółek Renaty. Były też i podobizny mężczyzn, panów de Rozan, Simpson, de Chibray, de Mussy, a także i aktorów, pisarzy, deputowanych, którzy nie wiedzieć jakim sposobem dostali się do tej kolekcji. Dziwaczna mieszanina, obraz zamętu pojęć i ludzi goszczących przelotnie w życiu Renaty i Maksyma, Kiedy padał deszcz albo przychodziła nuda, album stawał się niewyczerpanym tematem rozmów. Zawsze jakoś nawinął się pod rękę. Młoda kobieta ziewając otwierała go po raz już pewnie setny. Później budziła się jednak ciekawość, przyłączał się Maksym i opierał na stole za Renatą. Zaczynały się wtedy długie dyskusje na temat włosów Raczka, podwójnego podbródka pani de Meinhold, oczu pani Lauwerens, dekoltu Blanki Mueller, nieco skrzywionego nosa markizy, ust małej Sylwii, słynnej ze swych nadmiernie pełnych warg. Porównywali te kobiety. – Ja, gdybym była mężczyzną – mówiła Renata – wybrałabym Adelinę. – Bo nie znasz Sylwii – odpowiadał Maksym. – Ta dopiero jest zabawna!... Ja wolę Sylwię. Stronice obracały się jedne za drugimi; czasem ukazywał się de Rozan, pan Simpson albo hrabina de Chibray i wtedy młodzieniec dorzucał szyderczo: – Wiadomo zresztą, że ty masz dziwaczne upodobania. Czyż można wyobrazić sobie coś głupszego niż twarze tych panów? Rozan i Chibray podobni są do Gustawa, mojego perukarza. Renata wzruszała ramionami, jakby na znak, że ironia jej nie dosięga, i dalej zapamiętywała się w oglądaniu tych twarzy bladych, uśmiechniętych lub cierpkich, jakie wyzierały ku niej z albumu; przy fotografiach ladacznic zatrzymywała się dłużej, z ciekawością studiując jak najdrobniejsze szczegóły, zmarszczki, włoski. Któregoś dnia kazała nawet sobie przynieść silnie powiększającą lupę, gdyż wydało jej się, że dostrzegła włosek na nosie Raczka. I rzeczywiście przez lupę dojrzała cieniuteńką nitkę zabłąkaną gdzieś pośrodku nosa. Ten włosek bawił ją długi czas. Przez tydzień każda z odwiedzających ją dam musiała sama przekonywać się o jego istnieniu. Od tej pory lupa służyła do wyłapywania defektów urody figurujących w albumie kobiet. Renata dokonała zadziwiających odkryć; dopatrzyła się nie znanych dotąd zmarszczek, szorstkości skóry, wgłębień niedostatecznie zatuszowanych pudrem. Wreszcie Maksym schował lupę oświadczywszy, iż nie trzeba tak sobie obrzydzać twarzy ludzkiej. Istotna przyczyna tkwiła w tym, że Renata poddawała zbyt dociekliwemu badaniu grube usta Sylwii, dla której miał szczególną słabość. Wynaleźli nową zabawę. Stawiali pytanie: „Z kim miałbym ochotę spędzić noc?”, i otwierali album, aby im na to odpowiedział. Wynikały stąd zestawienia bardzo komiczne. Bawili się tak przez wiele wieczorów. Renacie przypadł kolejno w udziale arcybiskup Paryża, baron Gouraud, pan de Chibray, co wywołało głośny śmiech, i jej własny mąż, co ją niezmiernie zmartwiło. Co do Maksyma, to czy przez przypadek, czy też przez złośliwość Renaty, która otwierała album, dość, że trafiał zawsze na markizę. Ale nic nie wzbudzało takiej wesołości, jak gdy los łączył dwóch mężczyzn albo dwie kobiety. Koleżeńska zażyłość Renaty i Maksyma posunęła się tak daleko, że młoda kobieta zaczęła mu się zwierzać ze swych utrapień sercowych. On pocieszał ją, dawał jej rady – ojciec jak gdyby nie istniał. Później przyszła kolej na zwierzenia z lat młodzieńczych. Zwłaszcza gdy jechali razem do Lasku, ogarniało ich nieokreślone rozmarzenie, potrzeba mówienia rzeczy trudnych do powiedzenia, takich, o których się nie mówi. Owa przyjemność, jaką odczuwają dzieci szepcząc o tym, co zakazane, ów urok, jaki stanowi dla mężczyzny i kobiety sondowanie po społu – w słowach tylko – grzechu, kazały im bez przerwy powracać do drażliwych tematów. Dawało im to głęboką rozkosz; nie wyrzucali jej sobie, sycili się nią wyciągnięci miękko w dwóch rogach pojazdu, jak koledzy wspominający swe pierwsze eskapady. W końcu doszli już do przechwałek w złem. Renata oświadczyła, że dziewuszkom w internacie bardzo daleko było do świątobliwości. Maksym poszedł jeszcze dalej i opowiedział kilka skandali ze szkoły w Plassans. – Ach, ja nie mogę powiedzieć... – szeptała Renata, a później, pochylając się do jego ucha, jakby sam dźwięk własnego głosu przyprawiał ją o rumieniec, zwierzała mu szeptem jedną z tych klasztornych historyjek, o jakich mówią sprośne piosenki. On posiadał zbyt bogatą kolekcję anegdotek tego rodzaju, by pozostać w tyle. Śpiewał jej do ucha słone kuplety. I zwolna pogrążali się w jakimś szczególnym błogostanie, kołysani tymi zmysłowymi myślami, co ich przepełniały, lekko podnieceni przypływem nieokreślonych pożądań. Kolaska toczyła się łagodnie, wracali rozkosznie zmęczeni znużeniem głębszym niż po nocy miłosnej. Dopuścili się grzechu, tak jak dwóch chłopaków, co uganiają się sami, bez kochanek, i zadowalają się opowiadaniem sobie nawzajem swych wspomnień. Jeszcze większa poufałość i bezceremonialność panowały między ojcem a synem. Saccard pojął od razu, że wielki finansista nie powinien unikać kobiet, a od czasu do czasu musi pozwolić sobie dla nich na jakieś szaleństwo. Brutalny w miłości, przekładał nad nią pieniądze, jednakże wędrówki po alkowach stały się jednym z punktów jego programu: rzucał garściami banknoty na ten i ów kominek, a ta czy inna głośna ladacznica stawała się co pewien czas niby złotym szyldem jego spekulacji. Kiedy Maksym skończył szkołę, zaczęli się spotykać u tych samych pań i śmiali się z tego. Bywali nawet niekiedy rywalami. Nieraz, gdy w towarzystwie jakiejś hałaśliwej bandy jadł kolację w „Maison-d’Or”, Maksyma dobiegał z sąsiedniego gabinetu głos Saccarda. – Proszę, papcio jest obok! – wykrzykiwał z miną zapożyczoną od popularnych aktorów. Stukał do drzwi gabinetu ciekawy, jakiego to podboju dokonał ojciec. – A, to ty – mówił Saccard wesoło. – Wejdźże. Tak tam hałasujecie, że człowiek nie słyszy nawet, jak je. Któż tam jest z wami? – Laura d’Aurigny, Sylwia, Raczek i jeszcze parę innych, zdaje się. Co też one wyprawiają: kładą palce do potraw i rzucają w nas garściami sałaty. Cały frak pobrudzony mam oliwą. Ojciec śmiał się, uważał to za bardzo zabawne. – Ach, młodzi, młodzi! – mruczał. – To nie to, co my, prawda, kotku? Zjedliśmy grzecznie kolacyjkę i pójdziemy spatki, co? Ujmował pod brodę siedzącą obok niego kobietę, gruchał coś nosowo, jak prawdziwy Prowansalczyk, co tworzyło dziwaczną muzykę miłosną. – Och! stary głuptas – wykrzykiwała kobieta. – Dobry wieczór, Maksym! Widzisz, jak cię kocham: z miłości dla ciebie zgodziłam się zjeść kolację z tym szelmą twoim ojcem... Nie widziałam cię już od niepamiętnych czasów. Wpadnij no jutro do mnie wczesnym popołudniem... Serio, mam ci coś do powiedzenia. Saccard, pogrążony w błogostanie, kończył powoli lody czy jakiś owoc. Całował w ramię kobietę i mówił żartobliwie: – Jeżeli wam przeszkadzam, moi mili, to sobie pójdę... Zadzwońcie, jak już będzie można wrócić. Później zabierał ze sobą damę lub też razem nią przyłączał się do hałaśliwego towarzystwa w sąsiedztwie. Maksym i on dzielili między siebie te same ramiona, ich dłonie spotykały się wokół tych samych kibici. Przywoływali się nawzajem na kanapach, opowiadali sobie głośno zwierzenia, jakie kobiety czyniły im na ucho. Zażyłość ich sięgała tak daleko, że pomagali sobie w uprowadzeniu blondynki czy brunetki, którą jeden z nich wybrał tego wieczoru. Znano ich dobrze u Mabille’a. Zjawiali się tam pod rękę po jakiejś kolacyjce i spacerowali po parku kłaniając się kobietom, rzucając im słówko w przelocie. Śmiali się głośno, ciągle nierozłączni, wspierali się nawzajem, jeżeli zaszła tego potrzeba, w trakcie jakiejś zbyt żywej rozmowy. Ojciec, bardzo w tym biegły, załatwiał korzystnie miłostki syna. Czasem przysiadali się do jakiejś grupki dziewczyn i pili z nimi. Potem zmieniali stolik i znów zaczynali spacerować. I tak aż do północy widziano ich, jak zespoleni w swym koleżeństwie przemierzali w pogoni za spódniczkami żółte aleje w ostrym blasku lamp gazowych. Kiedy wracali do domu, przynosili ze sobą, w swych ubiorach, jakąś cząstkę ladacznic, z którymi się niedawno rozstali. Ich rozhuśtany krok, strzępki dosadnych słówek i wyuzdanych gestów napełniały mieszkanie przy ulicy Rivoli zapachem podejrzanej alkowy. Miękkość, bezwład, z jakim ojciec podawał rękę synowi, mówiły najlepiej, skąd przychodzą. Z tej to atmosfery czerpała Renata swe kaprysy, swe zmysłowe lęki. Szydziła nerwowo z obu mężczyzn: – Skąd wy wracacie? – mówiła do nich. – Czuć was fajką i piżmem... Jestem pewna, że dostanę migreny. Ten dziwaczny zapach niepokoił ją istotnie do głębi. Była to woń stale przesycająca to szczególne ognisko domowe. Tymczasem Maksym naprawdę zawrócił sobie głowę małą Sylwią. Przez parę miesięcy zanudzał nią macochę. Renata poznała ją wkrótce caluteńką, od stóp do głów. Na biodrze miała niebieskawe znamię; nie było nic piękniejszego nad jej kolana; ramiona tym się odznaczały, iż tylko na lewym widniał dołeczek. W upodobaniu, z jakim roztaczał przed Renatą w czasie wspólnych przejażdżek wdzięki kochanki, była pewna złośliwość. Któregoś wieczora, w drodze powrotnej z Lasku, na Polach Elizejskich utworzył się zator: pojazdy Renaty i Sylwii, unieruchomione, znalazły się obok siebie. Obie kobiety przyjrzały się sobie z palącą ciekawością, a Maksym, zachwycony tą krytyczną sytuacją, śmiał się bezgłośnie. Kiedy kolaska ruszyła, ponieważ macocha zachowała chmurne milczenie, sądził, że się dąsa, i oczekiwał jednej z tych macierzyńskich scen, jednej z owych dziwacznych nauk moralnych, jakich udzielała mu jeszcze nieraz, by się czymś zająć, otrząsnąć ze znużenia. – Czy znasz jubilera tej pani? – zapytała go niespodziewanie, gdy wjeżdżali na plac Zgody. – Niestety, tak! – odparł z uśmiechem. – Winien mu jestem dziesięć tysięcy franków. A dlaczego pytasz mnie o to? – Tak sobie, dla niczego. A później, po chwili milczenia: – Miała na lewej ręce bardzo ładną bransoletkę... Chciałabym obejrzeć ją z bliska. Byli w domu. Nie dodała nic więcej, lecz następnego dnia, kiedy Maksym i jego ojciec mieli wyjść gdzieś razem, odciągnęła młodego człowieka na bok i szeptem, zmieszana, powiedziała parę słów ze ślicznym uśmiechem, który prosił o wybaczenie. Maksym wydał się zaskoczony, a odchodząc śmiał się swoim złym śmieszkiem. Wieczorem przyniósł bransoletę Sylwii – macocha błagała go, że chce ją obejrzeć. – Oto ona – powiedział. – Dla ciebie, mamusiu, człowiek gotów by zostać złodziejem. – Nie widziała, jak ją brałeś?.– spytała Renata, chciwie przypatrując się bransolecie. – Chyba nie... Miała ją wczoraj, więc na pewno nie zechce kłaść jej dzisiaj. Młoda kobieta podeszła do okna. „Włożyła bransoletę. Uniosła nieco rękę, obracała ją powoli, zachwycona, i powtarzała: – Och, bardzo ładna, bardzo ładna... Tylko te szmaragdy mi się nie podobają. I stała wciąż z podniesioną dłonią, w bladym świetle padającym z okna; w tym momencie nadszedł Saccard. – Proszę! – wykrzyknął ze zdziwieniem – bransoletka Sylwii! – Znasz tę bransoletkę? – zapytała, bardziej jeszcze zmieszana od niego, nie wiedząc, co zrobić z ręką. Ale Saccard już się opanował. Pogroził palcem synowi, mrucząc: – Ten urwis ma zawsze jakiś owoc zakazany w kieszeni... Któregoś dnia przyniesie nam rękę damulki razem z bransoletą. – Och, to nie ja – odparł Maksym zdradliwie i ścichapęk – to Renata chciała ją obejrzeć. – Ach, tak! – rzucił mąż. I to było wszystko. Spojrzał na bransoletę i powtórzył tak jak żona: – Bardzo jest ładna, bardzo ładna. Potem wyszedł spokojnie, Renata zaś zbeształa Maksyma, że ją wydał. On jednak twierdził, że ojciec kpi sobie z takich rzeczy. Oddała mu bransoletkę mówiąc:. – Wstąpisz do tego jubilera i zamówisz mi taką samą, tyle tylko, że zamiast szmaragdów mają być szafiry. Saccard nie mógł mieć długo koło siebie jakiejś rzeczy czy osoby, żeby nie przyszła mu chęć jej sprzedać, wyciągnąć z niej jakiegoś zysku. Jego syn nie skończył jeszcze lat dwudziestu, gdy on pomyślał już o tym, by się nim posłużyć. Ładny chłopiec, bratanek ministra, syn wielkiego finansisty, powinien był być dobrą lokatą. Chłopak był jeszcze wprawdzie trochę za młody, ale cóż szkodziło poszukać mu żony z posagiem – małżeństwo można potem odwlekać lub przyśpieszyć, zależnie od potrzeb pieniężnych domu. Miał szczęśliwą rękę. W pewnej radzie nadzorczej, do której należał, wynalazł pięknego, wysokiego mężczyznę, pana de Mareuil, i w dwa dni nim zawładnął. Pan de Mareuil był to dawny właściciel rafinerii z Hawru, nazwiskiem Bonnet. Dorobiwszy się majątku poślubił pannę ze szlacheckiej rodziny, również bardzo bogatą, która szukała głupca o okazałym wyglądzie. Bonnet uzyskał zgodę na przybranie nazwiska żony – było to pierwsze zaspokojenie jego pychy; lecz małżeństwo obudziło w nim szalone ambicje, marzył o tym, by zapłacić Helenie za jej szlachectwo zdobywając wysokie stanowisko w polityce. Od tej chwili lokował pieniądze w nowozalożonych pismach, zakupił wielkie dobra w departamencie Niévre, wszystkimi znanymi sposobami przygotowywał swą kandydaturę do Zgromadzenia Ustawodawczego. I chociaż – jak dotąd – czynił to bezskutecznie, nie tracił nic ze swej uroczystej powagi. Był to umysł nieprawdopodobnie wręcz wyzuty z jakiejkolwiek treści. Za to wygląd zewnętrzny miał wspaniały, jego blada, zadumana twarz była twarzą wielkiego męża stanu, a ponieważ umiał doskonałe słuchać, rzucając od czasu do czasu głębokie spojrzenia i zachowując majestatyczny spokój, można było przypuścić, iż myśl jego pracuje intensywnie. Z pewnością nie myślał o niczym, lecz udawało mu się niepokoić ludzi, gdyż nikt nie wiedział w końcu, czy ma do czynienia z człowiekiem wybitnym, czy też z głupcem. Pan de Mareuil uchwycił się kurczowo Saccarda, jak deski ratunku. Wiedział, że ma być wolna oficjalna kandydatura z departamentu Niévre, i marzył, by minister ‘jego wyznaczył; było to ostatnie posunięcie, jakie mu pozostawało! Toteż ciałem i duszą zaprzedał się bratu ministra. Saccard, który zwęszył tu dobry interes, podsunął mu myśl o małżeństwie między jego córką Ludwiką i Maksymem. Tamten rozpłynął się z zachwytu, sądząc zresztą, iż to on pierwszy wpadł na ten pomysł, i poczytywał sobie za wielkie szczęście, że wejdzie do rodziny ministra i wyda Ludwikę za ‘młodzieńca, który zdawał się mieć jak najpiękniejsze widoki. Ludwika miała, wedle słów ojca, dostać milion franków posagu, Ułomna, brzydka i pełna uroku, skazana była na przedwczesną śmierć; choroba płuc drążyła ją skrycie, darząc ją nerwową wesołością i pieszczotliwym wdziękiem. Chore dziewczątka prędko się starzeją, dojrzewają, zanim przyjdzie tego pora. Ludwika miała w sobie jakąś zmysłową naiwność, rzekłbyś, iż urodziła się mając lat piętnaście, w pełni rozwoju płciowego. Kiedy ojciec, ten kolos zdrowy i tępy, spoglądał na nią, nie mógł uwierzyć, że to jego córka. Matka jej również była wysoka i silna; krążyły jednak na jej temat opowieści tłumaczące ułomności córki, jej sposób bycia posażnej cyganki, brzydotę pełną zepsucia i wdzięku. Mówiono, ii Helena de Mareuil umarła pogrążona w jak najohydniejszej rozpuście. Rozkosze zżarły ją jak wrzody, mąż jednak do końca nie zdawał sobie sprawy z szaleństwa tej kobiety, którą powinien był zamknąć w jakiejś lecznicy. Wynoszona w tym chorym łonie, Ludwika przyszła na świat anemiczna, niekształtna, z osłabionym systemem nerwowym i pamięcią obciążoną już wszelakimi brudami. Czasem zdawało jej się, że przypomina sobie niejasno jakieś inne życie; przed oczyma, w nieokreślonym półmroku przesuwały jej się dziwaczne sceny, postaci mężczyzn i kobiet złączonych w uścisku, dramat zmysłów, mile podniecający jej dziecięcą ciekawość. To matka odzywała się w niej. Niedojrzałość dziewczynki stanowiła podatny grunt dla zepsucia. W miarę jak dorastała, nic jej nie dziwiło, przypominała sobie, a raczej wiedziała wszystko, zmierzała ku rzeczom zakazanym z nieomylną pewnością osoby powracającej do siebie po długiej nieobecności – wystarczy wyciągnąć rękę, by znów się zadomowić i nacieszyć swym mieszkaniem. Ta dziwna dziewuszka, której złe instynkty odpowiadały jego własnym, pikantna mieszanina niewinności i bezwstydu, jednocześnie dziecinna i zuchwała w owym powtórnym życiu, które przeżywała od nowa jako dziewica obciążona świadomością i sromem kobiety dojrzałej, nie mogła nie spodobać się Maksymowi. Wydała mu się znacznie zabawniejsza od Sylwii, córki uczciwego sprzedawcy papieru, dziewczyny o sercu lichwiarza, w gruncie rzeczy straszliwie mieszczańskiej. Małżeństwo postanowione zostało wśród śmiechu; zadecydowano, że „dzieci” muszą najpierw podrosnąć. Obie rodziny połączyła przyjacielska zażyłość. Pan de Mareuil popychał sprawę swej kandydatury. Saccard czyhał na zdobycz. Było rzeczą z góry ułożoną, iż Maksym w podarku ślubnym ofiaruje żonie swą nominację na audytora Rady Stanu. Fortuna Saccarda zdawała się być wówczas u szczytu. Wytryskiwała z samego serca Paryża niby potężny fajerwerk. Był to moment, kiedy podział gorącej jeszcze zdobyczy napełnia zakątek lasu ujadaniem psów, klaśnięciami bicza i blaskiem pochodni. W bezwstydzie triumfu, przy łoskocie walących się dzielnic i wznoszonych w parę miesięcy fortun rozpętane apetyty znajdowały sobie wreszcie żer. Miasto we władzy milionów i kobiet stało się jednym wielkim kłębowiskiem rozpusty. Zepsucie płynące z góry nasyciło ścieki i zbiorniki, tryskało w fontannach i opadało na dachy przenikliwym deszczykiem. Nocą, przechodząc przez mosty, miało się wrażenie, iż pośród uśpionego miasta wody Sekwany niosą ze sobą nieczystości cité, okruchy spadłe ze stołu, koronkowe kokardy zostawione na kanapach, sztuczne włosy zapomniane we fiakrach, banknoty, co wymknęły się spod stanika, wszystko, co brutalność żądzy i natychmiastowe zaspokojenie instynktu ciska na ulicę, zmięte i zbrukane. Wówczas to, w gorączkowym śnie Paryża, wyraźniej jeszcze niż pośród zadyszanych łowów dziennych, wyczuwało się rozprężenie mentalne, zmysłowy, pozłacany koszmar miasta zamroczonego złotem i orgią ciał. Aż do północy śpiewały skrzypce; później okna gasły i cienie zstępowały na miasto. Była to niby olbrzymia alkowa, gdzie zdmuchnięto ostatnią świecę, stłumiono ostatni odruch wstydu. Z głębi ciemności dobywało się już tylko donośne rzężenie miłości zajadłej i utrudzonej; nad brzegiem wody Tuilerie wyciągały w czerń nocy swe ramiona jakby do gigantycznego uścisku. Saccard zbudował swój pałac przylegający do parku Monceau na placu ukradzionym miastu. Na pierwszym piętrze urządził wspaniały gabinet – palisandry i złocenia – gdzie w wysokich, oszklonych szafach bibliotecznych pełno było teczek z aktami spraw i ani jednej książki. Kasa pancerna, wmurowana w ścianę, tworzyła tam wgłębienie, jak żelazna alkowa dostatecznie wielka, by pomieścić – w sobie miliardowe romanse. Fortuna Saccarda rozpościerała się tu w całym rozkwicie, bezwstydnie wystawiała się na pokaz. Rzekłbyś, że człowiekowi temu we wszystkim dopisywało szczęście. Kiedy opuścił mieszkanie przy ulicy Rivoli po to, by prowadzić dom jeszcze wystawniej i podwoić wydatki, opowiadał najbliższym o jakichś znacznych dochodach. Jego zdaniem spółka z imć panami Mignon i Charrier przynosiła mu olbrzymie zyski – spekulacje nieruchomościami przynosiły jeszcze większe; co do Kredytowego Banku Winniczego, było to źródło nigdy nie wysychające. Umiał w taki sposób wyliczać swe bogactwa, iż oszołamiał słuchaczy i pozbawiał, trzeźwego osądu. Zalewał ich potokiem swej nosowej, prowansalskiej wymowy: z jego urywanych zdań, nerwowych gestów wystrzelały połyskliwe pióropusze milionów, tak że nawet najbardziej niedowierzający dawali się w końcu olśnić. Ta jego iskrząca się mimika bogacza przyczyniła się w znacznej mierze,. iż zyskał sobie opinię człowieka mającego szczęśliwą rękę do interesów. W rzeczywistości nie było nikogo, kto by wiedział, że posiada on jakiś określony i solidny kapitał. Jego różni wspólnicy znali tę tylko stroną jego spraw majątkowych, która dotyczyła ich samych, i tłumaczyli sobie jego olbrzymią fortunę niezawodnym powodzeniem w innych spekulacjach, im już nie znanych. Wydawał pieniądze jak szaleniec; z jego kasy płynęła nieprzerwana rzeka złota, choć źródła jej pozostawały utajone. Był to czysty obłęd, szał pieniądza, ludwiki garściami wyrzucane przez okno, kasa opróżniająca się co wieczór aż do ostatniego su i napełniająca się znów nocą nie wiadomo w jaki sposób, a najbardziej złotodajna wówczas, gdy Saccard twierdził, iż zginęły mu od niej klucze. Ta fortuna, tocząca się z łoskotem potoku i jak on występująca z brzegów, porwała, uniosła i pochłonęła wiano Renaty. Młoda kobieta, zrazu nieufna, chciała sama zarządzać swym dobrem, wkrótce jednak znużyły ją. interesy; w porównaniu z mężem czuła się biedna, a że przytłaczały ją długi, musiała zwracać się do niego o pomoc; pożyczała od niego pieniędzy i wydała się w ten sposób na jego łaskę i niełaskę. Każdy rachunek – Saccard płacił je z uśmiechem człowieka czułego na słabostki ludzkie – pogłębiał tę zależność; Renata powierzała mężowi akcje, upoważniała go do sprzedaży to tego, to tamtego. Kiedy wprowadzili się do pałacu obok parku Monceau, nie posiadała już prawie nic. Saccard przejął rolę państwa i wypłacał jej sto tysięcy franków renty z tytułu nieruchomości przy ulicy P?pini?re; z drugiej strony namówił ją, by sprzedała posiadłość w Sologne i umieściła pieniądze w pewnym wielkim przedsięwzięciu; była to doskonała lokata, jak twierdził. Pozostały jej więc w ręku jedynie tereny w Charonne, których sprzedaży odmawiała uparcie, by nie martwić nieocenionej ciotki Elżbiety. Ale i tu – przy pomocy swego dawnego wspólnika, Larsonneau – przygotowywał Saccard mistrzowskie posunięcie. Zresztą i tak był dobroczyńcą żony, bo jeżeli nawet zagarnął jej majątek, to wypłacał jej pięcio – czy sześciokrotnie więcej, niżby przyniósł on jej dochodu. Stutysięczna renta łącznie z tym, co dawał kapitał uzyskany za posiadłość w Sologne, przynosiły miesięcznie zaledwie dziewięć czy dziesięć tysięcy franków – tyle akurat, ile trzeba było, by opłacić bieliźniarkę i szewca. Saccard dawał żonie lub też płacił za nią piętnaście i dwadzieścia razy więcej. Gotów był pracować cały tydzień, żeby ukraść jej sto franków, lecz utrzymywał ją po królewsku. Toteż, jak wszyscy, nabrała szacunku dla monumentalnej kasy męża i nie starała się zgłębić nicości tej rzeki złota płynącej przed jej oczami, czeki, w której zanurzała się co dnia. Przeprowadzka do parku Monceau to był przypływ szaleństwa, piorunujący triumf. Saccardowie podwoili ilość pojazdów i zaprzęgów; najęli armię służących, których ubrali w czarno-niebieską liberię, płowe spodnie, kamizelki pasiaste czarno-żółte – kolory nieco surowe, wybrane przez finansistę, by nadać sobie jak najwięcej powagi, co było najdroższym jego marzeniem. Powlekli swym bogactwem fasadę domu, w dni wielkich przyjęć rozsuwali zasłony w oknach. Gwałtowny powiew współczesności, co sprawiał, iż trzaskały drzwi na pierwszym piętrze przy ulicy Rivoli, tu, w pałacu, przemienił się w istny huragan zagrażający ścianom. W tych książęcych apartamentach, wzdłuż złoconych poręczy, nad puszystymi dywanami, w tym parweniuszowskim zamku z bajki unosił się zapach sali zabaw Mabille’a, kołysały się wyuzdanie modne kadryle, cała ówczesna epoka przeciągała tamtędy ze swym śmiechem szalonym i głupim, ze swym wiekuistym głodem i wiekuistym pragnieniem. Było to podejrzane gniazdo światowych rozkoszy, bezwstydnych rozkoszy, co powiększają otwory okien, by zdradzić przechodniom sekrety alkowy. Mąż i żona żyli tam swobodnie na oczach służby. Podzielili dom między siebie, biwakowali w nim, jakby to nie było ich mieszkanie, lecz z królewskim przepychem urządzony hotel, gdzie rzucił ich kres zgiełkliwej i oszołamiającej podróży i gdzie ledwo zdążyli rozpakować kufry, spiesząc ku uciechom innego jakiegoś miasta. Pochłonięci przez Paryż, w nieustającej gonitwie, jak do oberży wpadali do domu na godzinę nieraz tylko lub na nocleg; dłużej zatrzymywały ich w pałacu jedynie przyjęcia. Renata była tu bardziej niespokojna, bardziej zadumana; jej jedwabne spódnice z sykiem żmii ślizgały się po gęstych dywanach, wzdłuż krytych atłasem kozetek. Drażniły ją te idiotyczne złocenia wokół, te wysokie, puste sklepienia, pod którymi po nocnych hulankach zostawał tylko śmiech, młodych głupców i sentencje starych łajdaków. Aby zapełnić czymś ten przepych, zadomowić się wśród tego blasku, potrzebna jej była jakaś uciecha prześcigająca wszystkie inne – pełna ciekawości na próżno szukała jej po zakamarkach pałacu, w saloniku koloru słońca, między bujną (roślinnością cieplarni. Co do Saccarda, to spełniały się jego marzenia: przyjmował przedstawicieli wielkiej finansjery, pana Toutin-Laroche, pana de Lauwerens; przyjmował również wielkich polityków, barona Gouraud, deputowanego Haffnera; nawet jego brat, minister, zechciał zjawić się dwa czy trzy razy, by,swą obecnością ugruntować jego pozycję. A jednak i on również, jak żona, miewał chwile nerwowego lęku, odczuwał niepokój, który rozbrzmiewał w jego śmiechu dziwacznym brzękiem tłuczonych szyb. Stawał się tak rozrzucony i płochliwy jednocześnie, iż znajomi mówili o nim: „Ten diabeł Saccard za dużo zarabia, jeszcze od tego zwariuje!” W 1860, dzięki tajemniczej przysłudze, jaką oddał prefektowi użyczając przy nabywaniu placów swego nazwiska pewnej damie, otrzymał order. Mniej więcej w okresie, kiedy przeprowadzili się do parku Monceau, Renata przeżyła coś, co pozostawiło jej niezatarte wrażenie. Aż do tej pory minister opierał się błaganiom szwagierki, która umierała z chęci, by otrzymywać zaproszenia na bale dworskie Wreszcie jednak ustąpił, przekonany, iż fortuna jego brata zastała ostatecznie ustalona. Przez miesiąc Renata nie mogła sypiać. Kiedy nadszedł ów wielki wieczór, drżała jadąc do Tuilerii. Jej toaleta była cudem wdzięku i oryginalności, przedziwnym olśnieniem, jakie spłynęło na nią pewnej bezsennej nocy. Trzy pracownice od Wormsa szyły ją u niej w domu, pod jej okiem. Była to zwykła suknia z białego muślinu, przybrana mnóstwem ząbkowanych wolantów obrzeżonych rąbkiem z czarnego aksamitu. Góra sukni z czarnego aksamitu, miała wycięcie w karo, bardzo głębokie, przybrane koronką szeroką zaledwie na palec. Ani jednego kwiatu, ani skrawka wstążki; tylko bransolety gładkie, nie tknięte rylcem, a na głowie wąski złoty diadem, jednolita obręcz, niby aureola. Kiedy znalazła się w salonach pałacu, a mąż zostawił – ją, by zająć się baronem Gouraud, przez chwilę czuła się zakłopotana. Lecz własne czarujące odbicie w lustrach szybko przywróciło jej pewność siebie. Poczęła oswajać się z nagrzanym powietrzem, szmerem głosów, tłumem fraków i białych ramion, gdy ukazał się cesarz. Przemierzał salon pomału, pod łamię z grubym i krótkim generałem, sapiącym, jakby trawienie przychodziło mu z trudem. Nagie ramiona utworzyły szpaler, fraki zaś z instynktowną dyskrecją cofnęły się o krok. Renata znalazła się przy końcu szpaleru, koło drugich drzwi, tych, ku którym cesarz kierował się krokiem ociężałym i chwiejnym. Ujrzała go tak idącego ku miej od jednych drzwi do drugich. Był we fraku, przepasany czerwoną wstęgą orderu legii honorowej. Renata, ponownie ogarnięta wzruszeniem, widziała wszystko jak przez mgłę, miała wrażenie, że ta krwawa plama opryskała całą pierś księcia. Wydał jej się mały, krótkonogi, niezdarny; lecz mimo to była oczarowana, znajdowała, iż jego blade oblicze, o ciężkich ołowianych powiekach opadających na zgasłe oczy, jest piękne. Usta rozchylały się bezsilnie pod wąsem i tylko kościsty mas rysował się twardo w tej rozlanej twarzy. Cesarz i stary generał posuwali się drobnym kroczkiem, jakby podtrzymując się nawzajem, na wpół bezwładni, z zarysem uśmiechu na wargach. Spoglądali na damy pochylone w ukłonie, ale ich spojrzenia rzucane na prawo i lewo ześlizgiwały się w głąb dekoltów. Generał pochylał się, szeptał coś do władcy, ściskał mu ramię z miną wesołego kompana. Postać cesarza, płynna, o zatartych konturach, jeszcze bardziej bezbarwna niż zazwyczaj, przybliżała się mozolnie. Znajdowali się pośrodku salonu, gdy Renata poczuła, iż patrzą na nią. Generał spoglądał okrągłym oczkiem, gdy tymczasem zmącona, niepewna szarość oczu cesarza rozpalała się płowym błyskiem. Renata, zbita z tropu, opuściła głowę, skłoniła się, widziała już tylko gwiaździsty deseń dywanu. Śledziła jednak ich cień i uświadomiła sobie, iż zatrzymali się na kilka sekund koło niej. Wydało jej się, że słyszy, jak cesarz, pogrążony w swej wieloznacznej zadumie, szepcze spoglądając na nią, wyłaniającą się z muślinów spryskanych aksamitem: – Spójrz no, generale, oto kwiat wart zerwania, tajemniczy, biało-czarny goździk. A generał odparł bardziej brutalnie: – Sire, ten goździk diabelnie by pasował do naszych butonierek. Renata podniosła głowę. Zjawisko znikło, fala ludzi zalewała drzwi. Począwszy od tego wieczoru Renata nieraz jeszcze powracała do Tuilerii, miała nawet zaszczyt usłyszeć głośne komplementy jego cesarskiej mości i zyskać pewne jego względy. Lecz nigdy nie zapomniała powolnych i ociężałych kroków księcia idącego środkiem salonu, między dwoma rzędami nagich ramion, i gdy coraz to wzrastająca fortuna męża obdarzała ją jakąś nową uciechą, przed oczami Renaty pojawiał się cesarz górujący nad zgiętymi w ukłonie kibiciami, zbliżający się ku miej, porównujący ją do goździka, który stary generał radził mu włożyć do butonierki. Była to najbardziej dojmująca nuta jej życia. IV Pożądanie piekące i bez osłonek, jakie napłynęło do serca Renaty pośród niepokojących zapachów cieplarni, kiedy to Maksym i Ludwika zaśmiewali się na kozetce w saloniku barwy kaczeńców, pozornie rozpłynęło się jak koszmar, zostawiający po sobie tylko nieokreślony dreszcz. Przez całą noc młoda kobieta czuła na wargach gorycz tanginii, i ten ognisty ślad rośliny przeklętej był jak dotyk rozpalonych ust; tchnął miłość, która pożera. Później te usta gdzieś znikały, a bezładne myśli Renaty utonęły w kłębiących się nad nią falach mroku. Nad ranem usnęła na chwilę. Kiedy się obudziła, wydało jej się, że jest chora. Kazała zaciągnąć firanki, lekarzowi skarżyła się na nudności i ból głowy i przez dwa dni nie opuszczała sypialni, a ponieważ, jak twierdziła, była stale oblegana, zabroniła wpuszczać do siebie kogokolwiek. Maksym na próżno pukał do jej drzwi. Nie sypiał w pałacu, gdyż chciał swobodnie dysponować swym apartamentem, prowadził zresztą życie jak najbardziej koczownicze, zajmował mieszkanie w jakimś nowym domu ojca, wybierał piętro, które mu najbardziej odpowiadało, po miesiącu się wyprowadzał, często dla kaprysu, a czasem, by ustąpić miejsca lokatorom z prawdziwego zdarzenia. Ot, osuszał z kochankami mokre jeszcze tynki. Kaprysy macochy nie były dla niego nowością; udając wielkie współczucie zachodzi! do niej parę razy dziennie i z zatroskaną, miną wypytywał o jej zdrowie jedynie po to, by się z nią przekomarzać. Trzeciego dnia zastał ją w saloniku uśmiechniętą i zaróżowioną. Była spokojna i wypoczęta. – No i jak tam, dobrze się bawiłaś z Celestyną? – zapytał, robiąc aluzję do długiego sam na sam Renaty z jej pokojówką. – A jakże – odparła – to nieoceniona dziewczyna. Ma zawsze lodowate ręce. Kładła mi je na czole i to przynosiło trochę ulgi mojej biednej głowie. – Ależ to prawdziwe lekarstwo, ta mała! – wykrzyknął. – Gdybym się, co nie daj Boże, zakochał, wypożyczyłabyś mi ją, co? Żeby mi kładła ręce na sercu. Zaczęli żartować, wybrali się. na zwykłą przejażdżkę do Lasku. Upłynęły dwa tygodnie. Renata rzuciła się w jeszcze zawrotniejszy niż zazwyczaj wir balów i wizyt, stanowiących jej życie; wydawało się, że i tym razem znów pozwoliła się oszołomić – nie uskarżała się już na zmęczenie ani niesmak. Można by rzec jednak, iż przeżyła jakiś tajemny upadek, o którym nie mówiła, lecz któremu dawała świadectwo jeszcze wyraźniejszą pogardą dla samej siebie i jeszcze bardziej bezceremonialnym zepsuciem w swych kaprysach wielkiej damy. Pewnego wieczoru wyznała Maksymowi, że ma nieprzepartą chęć pójść na bal, jaki Blanka Mueller, jedna z modnych wówczas aktorek, wydawała dla księżniczek rampy i królowych półświatka. Wyznanie to zaskoczyło i wprawiło w zakłopotanie młodego człowieka, mimo że nie grzeszył przecież nadmiarem skrupułów. Usiłował prawić macosze morały: doprawdy, to nie jest właściwe dla niej miejsce; nie zobaczy tam zresztą nic takiego znów zabawnego, a gdyby ktoś ją poznał, byłby skandal. Na wszystkie te racje odpowiadała, złożywszy ręce, błagalnie i z uśmiechem: – No proszę cię, Maksymku, bądź dla mnie miły. Ja chcę tam pójść... Włożę ciemne domino i tylko przejdziemy prędziutko przez wszystkie salony. Kiedy Maksym, który zawsze w końcu ustępował i który na jej prośbę byłby’ zaprowadził macochę w każdy cieszący się złą sławą zakątek Paryża, zgodził się zaprowadzić ją na bal do Blanki Mueller, Renata zaczęła klaskać w ręce, jak dziecko uradowane niespodziewaną rozrywką. – Och, jaki ty jesteś miły – powiedziała. – To jutro, prawda? Przyjdź po mnie bardzo wcześnie. Chcę tam już być, jak będą przychodziły te panie. Będziesz mi mówił, jak się nazywają, i ubawimy się doskonale... Zastanowiła się chwilę, a potem dorzuciła: – Nie, nie przychodź po mnie. Czekaj we fiakrze na bulwarze Malesherbes. Wyjdę przez ogród. Owe pozory tajemnicy był to dodatkowy smaczek, jakiego przydawała swej eskapadzie; po prostu chciała, by przyjemność była bardziej wyrafinowana, bo mogła przecież i o północy wyjść głównymi drzwiami, a mąż nie wyjrzałby nawet przez okno. Następnego dnia, poleciwszy wprzód Celestynie, aby na nią czekała, zagłębiła się z dreszczykiem rozkosznego lęku w mroki parku Monceau. Saccard wykorzystując swą zażyłość z Ratuszem zdobył dla siebie klucz od furtki do parku, a i Renata także zażądała od niej klucza. O mało nie zabłądziła, fiakra znalazła jedynie dzięki żółtym oczom dwóch latarń. W owej epoce bulwar Malesherbes, dopiero co ukończony, był jeszcze wieczorem prawdziwym pustkowiem. Młoda kobieta wśliznęła się do pojazdu, bardzo przejęta, z sercem bijącym rozkosznie, jakby przyszła na schadzkę. Maksym z filozoficznym spokojem palił cygaro, na pół drzemiąc w kącie. Chciał je wyrzucić, ale mu nie pozwoliła, i gdy tak szukała w ciemności jego ręki, by ją powstrzymać, położyła mu dłoń wprost na twarzy, co ich oboje bardzo ubawiło. – Mówię ci, że lubię zapach tytoniu – zawołała. – Zostaw cygaro... Zresztą dzisiejszy wieczór poświęcamy rozpuście... Jestem mężczyzną. Bulwar nie był jeszcze oświetlony. Jechali w stronę kościoła Św. Magdaleny, a we fiakrze było tak czarno” że nie widzieli się nawzajem. Chwilami, gdy młody człowiek podnosił cygaro do ust, czerwony punkcik dziurawił gęstwę ciemności. Ten czerwony punkcik wzbudzał zainteresowanie Renaty. Maksym palił, na pół zalany falą czarnego atłasowego domina, wypełniającego wnętrze fiakra, zły i znudzony. Kaprys macochy wszedł mu w paradę: miał chętkę towarzyszyć do „Cafe Anglais” grupce damulek, pragnących tam właśnie rozpocząć i zakończyć bal u Blanki Mueller. Był naburmuszony; wyczuła ten jego zły humor w mroku. – Czy coś ci dolega? – zapytała. – Nie, zimno mi – odparł. – Co ty powiesz, a ja cała płonę. Duszno mi... Okryj sobie kolana moją spódnicą. – Och, mam już po uszy tych twoich spódnic – mruknął cierpko. Rozśmieszony własnym powiedzonkiem ożywił się jednak zwolna. Renata opowiedziała mu, jak bała się w parku Monceau. Zwierzyła mu także swą zachciankę, by nocą przejechać się po parkowym jeziorku łódką, którą widywała ze swego okna, jak na mieliźnie osiadłą na jednej z alei. Orzekł, iż wpada w ton sielankowy. Fiakier toczył się bez przerwy, ciemności nie ustępowały, Renata i Maksym pochylali się ku sobie, by usłyszeć swe głosy w turkocie kół, muskali się przelotnym gestem, czuli ciepło oddechu, gdy przysunęli się zbyt blisko. W równych odstępach czasu cygaro Maksyma rozżarzało się mocniej, plamiło mrok czerwienią i – rzucało nikły, różowy blask na twarz Renaty. W tych przelotnych błyskach była tak śliczna, że uderzyło to Maksyma. – Ho, ho – powiedział – bardzo dziś ładnie wyglądamy, mamusiu... Niech no się lepiej przyjrzę. Przybliżył cygaro, zaciągnął się parę razy. Ciepłe, niby zdyszane światło objęło Renatę. Kapturek miała nieco zsunięty. Jej głowa, cała w drobnych loczkach, przystrojona zwykłą niebieską wstążką, ponad czarną, zapiętą pod samą szyję bluzą, przypominała głowę prawdziwego chłopaka. Wydało jej się to bardzo zabawne, że tak jest oglądana i podziwiana w blasku cygara. Przechylała się ku tyłowi z urywanym śmiechem, Maksym zaś dorzucił z komiczną powagą: – Do licha! będę musiał na ciebie dobrze uważać, jeżeli mam cię całą i zdrową odwieźć z powrotem mojemu ojcu. Tymczasem fiakier okrążył kościół Św. Magdaleny i wjechał na bulwary. Tam napełnił się tańczącymi światełkami, odblaskiem rozjarzonych witryn magazynów. Blanka Mueller mieszkała o dwa kroki dalej, w jednym z nowych domów zbudowanych na sztucznie podniesionym terenie ulicy Basse-du-Rempart. Przed bramą stało zaledwie kilka pojazdów. Była dopiero dziesiąta. Maksym chciał poczekać jeszcze z godzinkę, przejechać się po bulwarach, lecz Renata, której rozbudzona ciekawość zaostrzyła się, oświadczyła mu bez ogródek, że jeżeli nie będzie jej towarzyszył, pójdzie sama. Poszedł więc za nią i rad był zastając na górze więcej gości, niż przypuszczał. Młoda kobieta włożyła maseczkę. Wsparta na ramieniu Maksyma, któremu szeptem wydawała rozkazy, wykonywane posłusznie, myszkowała po wszystkich pokojach, unosiła rąbki portier, uważnie oglądała meble, gotowa była szperać w szufladach, gdyby nie lęk, iż ją ktoś zobaczy. Niektóre zakamarki tego mieszkania, urządzonego bardzo bogato, pachniały cyganerią, nosiły piętno kabotyństwa. Tam to przede wszystkim różowe chrapki Renaty drżały i tam właśnie zmuszała swego towarzysza, by szedł wolno, gdyż nie chciała nic uronić z mijanych rzeczy i ich zapachu. Szczególnie długo zatrzymała się w toalecie Blanki Mueller; ta zostawiła ją szeroko otwartą, miała bowiem zwyczaj oddawać gościom do dyspozycji nawet własną alkowę, gdzie odsuwano łóżko, by poustawiać stoliki do kart. Jednak toaleta nie zadowoliła Renaty, wydała jej się pospolita, a nawet trochę brudna, na dywanie widać było wypalone ślady papierosów, a na obiciach z niebieskiego jedwabiu plamy po kremie i bryzgi mydła. Kiedy już dobrze obejrzała cały apartament, utrwaliła w pamięci najdrobniejsze szczegóły, by opisać je później w swoim kółku, zabrała się do ludzi. Mężczyzn znała; byli to w przeważającej części ci sami finansiści, ci sami politycy, ci sami młodzi viveurs, co zjawiali się u niej w każdy czwartek. Chwilami miała wrażenie, że jest we własnym salonie, gdy znalazła, się naprzeciw jakiejś grupki uśmiechniętych fraków, które poprzedniego dnia u niej z zupełnie tym samym uśmiechem zwracały się do markizy d’Espanet czy jasnowłosej pani Haffner. Kiedy spoglądała na kobiety, złudzenie nie ustępowało całkowicie. Laura d’Aurigny ubrana była na żółto jak Zuza Haffner, a Blanka Mueller miała, jak Adelina d’Espanet, białą suknię z dekoltem aż do połowy pleców. Wreszcie Maksym poprosił o zmiłowanie i Renata zgodziła się usiąść z mim na kozetce. Siedzieli przez chwilę, młody człowiek ziewał, a Renata wypytywała go o nazwiska pań, rozbierała je wzrokiem, obliczała, ile metrów koronki miały wokół spódnic. Widząc, że zatopiła się w tym poważnym studium, wymknął się wreszcie na znak dany mu ręką przez Laurę d’Aurigny. Ta rzuciła najpierw żartobliwą uwagę na temat towarzyszącej mu damy, a później kazała mu przysiąc, że koło pierwszej przyjdzie do „Cafe Anglais”. – Twój ojciec też będzie z nami – wykrzyknęła w chwili, gdy wracał do Renaty. Znalazła się ona wśród grupki kobiet śmiejących się bardzo głośno. Pan de Saffre korzystając z miejsca opróżnionego przez Maksyma przysunął się do niej i prawił jej komplementy godne dorożkarza. Później pan de Saffre i kobiety, całe to towarzystwo zaczęło krzyczeć, klepać się po udach, aż Renata ogłuszona, znudzona (teraz ona nie mogła powstrzymać ziewania), podniosła się mówiąc do swego towarzysza: – Chodźmy, to zbyt głupie! Gdy wychodzili, zjawił się pan de Mussy. Wydał się uszczęśliwiony, iż spotyka Maksyma, i, nie zwracając uwagi na kobietę w maseczce, szepnął z tęskną miną: – Ach, drogi przyjacielu, ja zginę przez nią! Wiem, że czuje się już lepiej, a mimo to nadal nie chce mnie przyjąć. Proszę, niech pan jej powie, że widział, jak miałem łzy w oczach. – Może pan być spokojny, polecenie zostanie wykonane – odparł młody człowiek ze szczególnym uśmiechem. A na schodach:. – No i jakże, mamusiu, nie rozczulił cię ten biedny chłopiec? Wzruszyła ramionami bez słowa. Na ulicy, zanim wsiedli do czekającego na nich fiakra, zatrzymała się chwilę na chodniku i popatrzyła z wahaniem w stronę kościoła Św. Magdaleny i w stronę bulwaru des Italiens. Było dopiero wpół do dwunastej i na bulwarze panowało jeszcze wielkie ożywienie. – No cóż, wracamy – szepnęła z żalem. – Chyba że chcesz przejechać się trochę po bulwarach – odparł Maksym. Zgodziła się. Uczta, jaką obiecywała sobie jej ciekawość, przybierała smętny obrót i Renata z ciężkim sercem myślała o powrocie – o jedno złudzenie uboższa, a za to z początkiem migreny. Przez długi czas wyobrażała sobie, że bal aktorek to musi być coś bardzo ciekawego. Jak to bywa nieraz w ostatnich dniach października, wydawało się, że znów jest wiosna, noc miała jakąś majową łagodność, a chłodne dreszczyki wzmagały jeszcze unoszącą się w powietrzu wesołość. Renata wyglądała przez okienko i w milczeniu przypatrywała się ciżbie ludzkiej i nie kończącemu się szeregowi umykających kawiarń i restauracji. Zagubiona pośród nieuchwytnych pragnień, jakimi pulsują zadumy kobiece, spoważniała. Szeroki chodnik, zamiatany spódnicami ladacznic, ze szczególną poufałością dźwięczący pod butami mężczyzn, szary asfalt, po którym – wydawało jej się – mknęły galopem miłostki i uciechy, budził jej przycichłe żądze, sprawiał, iż zapomniała o idiotycznym balu aktorek, nęcona wizją przyjemności bardziej wyszukanych. W oknach gabinetu Brébanta na bieli firanek dostrzegała cienie kobiet. Maksym opowiedział jej bardzo ryzykowną historyjkę o pewnym zdradzonym mężu, który w ten właśnie sposób przyłapał na gorącym uczynku. cień żony z cieniem kochanka. Renata ledwo go słuchała. A on, rozbawiony, ujął jej ręce i przekomarzał się z nią przypominając jej tego biednego pana de Mussy. Kiedy, wracając, znów przejeżdżali koło Brébanta, odezwała się nagle: – Czy wiesz, że pan de Saffre zaprosił mnie dziś wieczór na kolację? – Och, kiepsko byś się pożywiła!– – odparł ze śmiechem. – Saffre nie ma najmniejszej wyobraźni kulinarnej. Nie wyszedł jeszcze poza sałatkę z homarów. – Wcale nie, mówił o ostrygach i kuropatwach na zimno... Ale zwracał się do mnie per ty i to mnie krępowało... Zamilkła, raz jeszcze spojrzała na bulwar, a po chwili dorzuciła żałośnie: – Najgorsze, że mnie się okropnie chce jeść. – Co, chce ci się jeść? – wykrzyknął młody człowiek. – Ależ to bardzo proste, zjemy razem kolację, dobrze? Powiedział to najspokojniej, ale ona odmówiła z początku, zapewniając, że Celestyna przygotowała jej coś do przegryzienia w domu. Ponieważ Maksym nie chciał jechać do „Cafe Anglais”, kazał zatrzymać na rogu ulicy Le Peletier, przed „Cafe Riche”; wysiadł nawet, ale że macocha wahała się jeszcze, rzekł: – Jeżeli się boisz, że cię skompromituję, to powiedz... Siądę obok woźnicy i odstawię cię do małżonka. Uśmiechnęła się i’ wysiadła z fiakra jak ptaszek, co boi się zamoczyć sobie łapki. Promieniała. Płyty chodnika parzyły jej stopy, budziły rozkoszny dreszcz lęku i uczucie, iż zaspokaja swój kaprys. Przez cały czas jazdy miała szaloną ochotę wyskoczyć na ulicę. Teraz przemierzała ją drobnym kroczkiem, cichaczem, jak gdyby obawa, iż ją ktoś zobaczy, zaostrzała przyjemność, jakiej doznawała. Jej eskapada przemieniała się w prawdziwą przygodę! Nie żałowała oczywiście, że odrzuciła brutalne zaproszenie pana de Saffre, ale byłaby wróciła do domu w fatalnym humorze, gdyby Maksymowi nie przyszło do głowy dać jej pokosztować owocu zakazanego. Młody człowiek szedł po schodach szybko, jak u siebie w domu. Stąpała za nim nieco zadyszana. W powietrzu unosił się lekki zapach ryb i dziczyzny, a chodnik, przymocowany do stopni mosiężnymi prętami, pachniał kurzem, co podwajało jeszcze jej emocję. Kiedy dochodzili do antresoli, spotkali kelnera o wyglądzie pełnym godności. Przysunął się do ściany, by ich przepuścić. – Karol nas obsłuży, prawda? – zwrócił się do niego Maksym. – Proszę o biały salonik. Karol skłonił się, przeszedł parę stopni ku górze, otworzył drzwi jakiegoś gabinetu. Światło było przyćmione i Renata miała wrażenie, iż pogrąża się w półmrok zakątka podejrzanego, a czarującego. Przez szeroko otwarte okno dobiegał nieustanny łoskot pojazdów, po suficie, w odblaskach padających z kawiarni na dole, przesuwały się spieszne cienie przechodniów. Ale kelner jednym ruchem palca podkręcił gaz. Cienie na suficie znikły, gabinet napełnił się ostrym światłem, które objęło też głowę Renaty. Kapturek miała odrzucony, loczki trochę w nieładzie, choć ujęte niebieską wstążką. Krępowały ją spojrzenia Karola; mrużył oczy, jakby chciał lepiej się jej przyjrzeć, przymykał powieki w sposób, który mówił wyraźnie: „Proszę, tej jeszcze nie znałem!” – Go mam podać? – zapytał głośno. Maksym zwrócił się w stronę Renaty. – Kolację pana de Saffré, co? – rzekł. – Ostrygi, kuropatwę... Widząc, że młody człowiek się uśmiecha, Karol uśmiechnął się również, dyskretnie, i szepnął: – Może to, co we środę, jeżeli pan sobie życzy? – To, co we środę... – powtórzył Maksym. A później, jakby sobie przypomniał, dorzucił: – Dobrze, to obojętne, może być to, co we środę. Kiedy kelner wyszedł, Renata włożyła binokle i z ciekawością zaczęła obchodzić salonik. Był on kwadratowy, biało-złoty, kokieteryjny jak buduar. Oprócz stołu i krzeseł był tam jeszcze rodzaj niskiej konsoli, gdzie stawiano naczynia sprzątnięte ze stołu, i szeroka kanapa, prawdziwe łoże, umieszczone między kominkiem a oknem. Zegar i dwa świeczniki w stylu Ludwika XVI zdobiły kominek z białego marmuru. Ale osobliwością gabinetu było lustro, piękne lustro, na którym diamenty tych pań pozostawiły nieprzeliczone ślady: nazwiska, daty, urywki wierszy, niezwykłe maksymy i zaskakujące wyznania. Renata rzutem oka wyłowiła stamtąd jakąś nieprzyzwoitość, tak się jej przynajmniej wydawało, nie miała jednak odwagi zaspokoić swej ciekawości. Spojrzała na kanapę, doznała nowego zakłopotania, i wreszcie, by dodać sobie kontenansu, zaczęła spoglądać na sufit i pięcioramienny świecznik z pozłacanego mosiądzu. Lecz zażenowanie, jakie odczuwała, było czymś rozkosznym. Niby to zapatrzona na gzyms, ze wzniesioną głową i binoklami w ręce, syciła się dwuznacznością wszystkiego, co ją otaczało: lustrem, jasnym i cynicznym, przed którego nieskazitelną taflą (sprośna bazgranina musnęła ją zaledwie) tylekroć poprawiano fałszywe loki; wyzywającej szerokości kanapą; stołem, dywanem nawet, pachnącym tak samo jak schody, wydzielającym nieokreśloną woń kurzu, przenikliwą i jakby rytualną. Kiedy wreszcie musiała już spuścić oczy, zapytała Maksyma: – Cóż to znaczy, kolacja jak we środę? – Nic – odparł. – Jeden z moich przyjaciół założył się o kolację i przegrał zakład. W każdym innym miejscu byłby jej powiedział bez wahania, że był we środę na kolacji z damulką spotkaną na bulwarze. Od drwili jednak gdy znaleźli się w gabinecie, instynktownie traktował Renatę jak kobietę, której należy się podobać, nie chciał więc dostarczać jej powodu do zazdrości. Nie nalegała zresztą; oparła się o parapet okna, a on stanął obok niej. Za nimi Karol wchodził i wychodził, słychać było brzęk naczyń stołowych i sreber. Nie minęła jeszcze północ. W dole, na bulwarze, pomrukiwał Paryż – nie mógł jakoś rozstać się z upalnym dniem i zdecydować na spanie. Rzędy drzew niewyraźną linią wytyczały biel trotuarów i ruchomą czerń jezdni rozbrzmiewającą turkotem kół i przetykaną szybkim przelotem świateł. Po dwóch stronach tej smugi ciemności migotały tu i tam kioski z gazetami podobne do wielkich latarń weneckich, wysokich i dziwacznie pstrokatych, poustawianych w regularnych odstępach na jakąś kolosalną iluminację. Lecz o tej porze blask ich przyćmiewały rozjarzone wystawy. Ani jednej nie zasłoniły jeszcze okiennice, chodniki ciągnęły się bez jednej kreski cienia w ulewie promieni sypiących złocistym pyłem, w cieplej i pulsującej jasności dnia. Maksym pokazał Renacie błyszczące naprzeciw okna „Cafe Anglais”. Wysokie gałęzie drzew zasłaniały im nieco widok przeciwległych domów i chodnika.’ Wychylili się i spojrzeli na dół. Ruch tam panował nieustanny, mężczyźni spacerowali grupkami, ladacznice omdlałym gestem unosiły czasem wlokących. się za nimi spódnic i rzucały wokół spojrzenia znużone i uśmiechnięte. Pod oknem Renaty i Maksyma wysunięte na chodnik stoliki „Cafe Riche” obejmował słoneczny blask świeczników sięgający jezdni; w środku tego gorejącego paleniska najlepiej widzieli woskowe twarze i blade uśmiechy przechodniów. Przy okrągłych stolikach popijały kobiety w towarzystwie mężczyzn. Miały jaskrawe suknie i nisko upięte włosy; kołysały się na krzesłach i mówiły coś głośno, ale hałas nie pozwalał dosłyszeć ich słów. Renata zwróciła szczególną uwagę na jedną z nich, siedzącą samotnie, w jaskrawoniebieskiej toalecie przybranej białą gipiurą: przechylona do tyłu, z rękami na brzuchu, małymi łykami pociągała piwo, z wyrazem ociężałego, zrezygnowanego wyczekiwania. Inne przechodziły wolno i niknęły w tłumie, a Renata, w której wzbudzały one zainteresowanie, odprowadzała je wzrokiem z jednego krańca bulwaru na drugi, w zgiełkliwą i zagmatwaną głąb ulicy, czarne mrowisko, gdzie światła lamp iskrzyły się już tylko jak gwiazdy. I wciąż mijał ten sam korowód, nieustannie, z męczącą regularnością, mieszanina dziwaczna i wciąż ta sama pośród krzykliwych kolorów, wyrw ciemności, w nierealnym zamęcie tysiąca roztańczonych blasków, potokiem tryskających ze sklepów, barwiących szyby wystaw i kiosków płomienną arabeską kresek, liter, rysunków pełgających po ścianach, przetykających mrok gwiazdami, mknących jezdnią bez chwili przerwy. Ogłuszający hałas, jaki stamtąd dochodził, miał jakiś podźwięk przeciągły, monotonny, jak melodia katarynki towa rzysząca odwiecznej procesji mechanicznych laleczek. W pewnej chwili Renacie wydało się, iż zdarzył się jakiś wypadek. Na lewo, nieco powyżej pasażu Opery, kłębił się tłum łudzi. Kiedy jednak włożyła binokle, poznała, że jest to stacja omnibusów; ludzie stojący na chodniku, a było ich wielu, czekali, tłoczyli się, gdy tylko jakiś nadjeżdżał. Słyszała donośny głos kontrolera wywołującego numery miejsc, a później krystaliczne pobrzękiwanie maszynki do stemplowania biletów. Zatrzymała wzrok na ogłoszeniach pokrywających jakiś kiosk, jaskrawych jak obrazki z „Epinal”; w zielonym i żółtym obramowaniu wykrzywiała się chichotem morda diabelska o nastroszonych włosach. Była to reklama kapelusznika. Renata nie zrozumiała jej. Co pięć minut przejeżdżał omnibus z Batignolles. Jego żółte pudło z czerwonymi latarniami skręcało w ulicę Le Peletier, a dom trząsł się od łoskotu. Dostrzegała ludzi siedzących na imperialu, zmęczone twarze, które podnosiły się i spoglądały na nich, na nią i na Maksyma, łapczywym wzrokiem głodomorów podglądających przez dziurkę od klucza. – Ach! – powiedziała – park Monceau śpi spokojnie o tej porze. Były to jedyne, słowa, jakie wyrzekła. Stali przy oknie blisko dwadzieścia minut w milczeniu, sącząc trunek dźwięków i świateł. Kiedy stół był już nakryty, usiedli, a ponieważ obecność kelnera zdawała się krępować Renatę, Maksym odprawił go. – Proszę nas zostawić... Po deser zadzwonię. Renata miała błyszczące oczy i wypieki, wyglądała jak zdyszana od biegu. Rzekłbyś, iż nasiąkła gwarem i ożywieniem ulicy. Nie zgodziła się, by jej towarzysz zamknął okno. – To przecież orkiestra – powiedziała, gdy skarżył się na hałas. – Zabawna muzyka, nie uważasz? Doskonały akompaniament do naszych ostryg i kuropatwy. Jej trzydzieści lat młodniało od tej eskapady. Miała leciutką gorączkę, ruchy ożywione – ten gabinet, to sam na sam z młodym człowiekiem pośród hałaśliwych odgłosów ulicy podniecały ją, sprawiały, iż upodabniała się do ladacznicy. Energicznie zabrała się do ostryg. Maksym nie był głodny i z uśmiechem przypatrywał się, jak zajada. – Do licha! – mruknął – niezły byłby z ciebie kompan do bibki. Przerwała, zła, że je tak szybko. – Myślisz, że jestem zgłodniała, co? Cóż chcesz, godzina spędzona na tym idiotycznym balu zaostrzyła mi apetyt... Ach, mój drogi, jakże ci współczuję, że obracasz się w tym świecie! – Wiesz dobrze – odparł – że obiecałem ci rzucić Sylwię i Laurę d’Aurigny tego samego dnia, kiedy twoje przyjaciółki zgodzą się pójść ze mną na kolację. – Przypuszczam! – rzekła z gestem dumy. – Sam chyba przyznasz, że daleko tym paniom do nas... Gdyby któraś z nas zanudzała kochanka, tak jak ta twoja Sylwia i Laura d’Aurigny muszą was zanudzać, biedaczka nie utrzymałaby go nawet i przez tydzień... Ale ty nigdy nie chcesz mnie słuchać. Spróbuj któregoś dnia. Żeby nie wołać kelnera, Maksym wstał, zebrał skorupki ostryg i podał kuropatwę postawioną na konsoli. Stół nakryty był wytwórnie, jak przystało na wielką restaurację. Nad adamaszkowym obrusem unosiło się rozkoszne tchnienie rozpusty i delikatne dłonie Renaty drżały z ukontentowania dotykając widelca, noża, talerza i kieliszka. Ona, która zazwyczaj pijała wodę ledwo zabarwioną winem, piła teraz białe wino bez odrobiny wody. Maksym, z serwetką pod pachą, usługiwał jej z komiczną gorliwością. – Co też ten pan de Saffre mógł ci takiego powiedzieć – podjął – że tak cię rozzłościł? Czy stwierdził, że brzydko wyglądasz? – Och, to wstrętny człowiek – odrzekła. – Nigdy nie przypuszczałam, by mężczyzna tak dystyngowany, tak uprzejmy u mnie, mógł używać podobnych wyrażeń. Ale mu wybaczam. To te panie tak mnie rozdrażniły. Istne przekupki. Jedna z nich skarżyła się, że ma wrzodziankę na biodrze, i niewiele brakowało, żeby podniosła spódnicę i pokazała wszystkim tę swoją dolegliwość. Maksym zaśmiewał się w głos. – Nie, doprawdy – ciągnęła Renata coraz bardziej się ożywiając – nie rozumiem was, one są niechlujne i głupie... I pomyśleć, że ilekroć szedłeś do Sylwii, wyobrażałam sobie Bóg wie jakie cuda, antyczne uczty, takie, jak to się widuje na obrazach: głowy uwieńczone różami, złote wazy, wymyślne rozkosze... Ach, tak, rzeczywiście! Pokazałeś mi brudną toaletę i kobiety klnące jak woźnice. Stanowczo nie opłaca się grzeszyć. Chciał zaprotestować, ale nakazała mu milczenie i końcem palców trzymając kostkę kuropatwy dorzuciła ciszej: – Grzech, mój drogi, to powinno być coś niezwykłego... Zapewniam cię, że ja, uczciwa kobieta, kiedy się nudzę i pozwalam sobie na ten występek, jakim są marzenia o tym, co niemożliwe, wynajduję rzeczy o wiele ładniejsze niż te Blanki Mueller. I zakonkludowała z powagą tym oto zdaniem głębokim przez swój naiwny cynizm: – To kwestia wychowania, rozumiesz? Delikatnie odłożyła ogryzioną kostkę na talerz. Żadna żywsza nuta nie wybijała się ponad nieustający łoskot pojazdów. Renata musiała podnieść głos, żeby Maksym ją usłyszał. Wypieki miała coraz silniejsze. Na konsoli stały jeszcze trufle, jakieś słodkie danie i szparagi, rarytas w tej porze roku. Podał wszystko, żeby już nie wstawać, a ponieważ stół był nieco za ciasny, srebrne wiaderko z lodem i butelką szampana postawił na podłodze między sobą a Renatą. Jej apetyt i jemu zaczął się udzielać. Skosztowali każdego dania, opróżnili butelkę szampana i jak dwaj przyjaciele folgujący sobie po wypitce, oparci łokciami o stół, wdali się w śliskie rozważania, z nagła wybuchając przy tym śmiechem. Hałas na bulwarze przycichał, lecz Renacie wydawało się, iż – przeciwnie – – wzmaga się jeszcze, i. wszystkie te koła toczyły się chwilami w jej własnej głowie. Kiedy Maksym powiedział, że zadzwoni po deser, Renata wstała, strząsnęła okruchy ze swej długiej, atłasowej bluzy i rzekła: – I owszem... A wiesz, możesz zapalić cygara. Była trochę zamroczona. Podeszła do okna, zwabiona jakimś szczególnym odgłosem, którego nie potrafiła sobie wytłumaczyć. Zamykano sklepy. – Ot i rozchodzi się orkiestra – rzekła zwracając się do Maksyma. I znów się wychyliła. Pośrodku, na jezdni, fiakry i omnibusy nadal krzyżowały kolorowe spojrzenia, rzadsze teraz i szybsze. Lecz po bokach, wzdłuż chodników potworzyły się przed zamkniętymi sklepami wyrwy ciemności. Tylko od rozjarzonych kawiarń padały jeszcze na asfalt płaty światła. Od ulicy Drouot do ulicy Heldera ciągnął się przed jej oczyma długi rząd prostokątów białych i czarnych, nieliczni już przechodnie to ukazywali się, to niknęli nagle, co sprawiało wrażenie dziwaczne. Szczególnie ladacznice, w swych długich sukniach, na przemian objęte jaskrawym blaskiem lub zatopione w mroku, nabierały wyglądu zjaw, bezkrwistych marionetek poruszających się na scenie. Renata zabawiała się chwilę tym spektaklem. Światła lamp gazowych gasły; pstrokate kioski coraz ostrzejszymi plamami odbijały od ciemności. Niekiedy przepłynął jeszcze żywszy strumień ludzki, widzowie z jakiegoś teatru. Lecz zaraz za nimi otwierała,się pustka i pod oknem przesuwały się tylko grupki dwóch, trzech mężczyzn. Podchodziły do nich kobiety, zatrzymywano się, rozpoczynały się targi. W przycichłej ulicy niektóre słowa dochodziły aż do Renaty. Wreszcie, najczęściej, kobieta odchodziła pod rękę z którymś z mężczyzn. Inne ladacznice wędrowały od kawiarni do kawiarni, krążyły między stolikami, zbierały zostawiony cukier, żartowały z kelnerami i spoglądały uparcie, wzrokiem, który zapraszał i pytał, na ostatnich zapóźnionych gości. Renata odprowadziła oczami pusty niemal imperial omnibusu z Batignolles i nagle dostrzegła na chodniku kobietę w niebieskiej sukni z białą gipiurą: stała wyprostowana i rozglądała się na wszystkie strony, wyczekując. Kiedy Maksym podszedł do Renaty pochłoniętej widokiem ulicy, uśmiechnął się na widok jednego z uchylonych okien „Cafe Anglais”; myśl, że je tam kolację jego ojciec, wydawała mu się komiczna. Lecz tego wieczoru jakaś szczególna wstydliwość coraz to powściągała właściwe mu swobodne żarty. Renata z żalem oderwała się od parapetu. Jakieś oszołomienie, coś rozmarzającego płynęło z niewyraźnej głębi bulwaru. Milknący turkot pojazdów, przygasające blaski wzywały pieszczotliwie do snu i do rozkoszy. Grupki ludzi w mroku, ich szepty upodabniały ulicę do korytarza jakiejś wielkiej oberży, w godzinie kiedy podróżni udają się do swych przygodnych łóżek. Światła i odgłosy zamierały, miasto usypiało, jego dachy muskał podmuch czułości. Gdy Renata się odwróciła, musiała zmrużyć oczy w blasku świecznika. Była teraz trochę blada i kąciki jej ust drgały. Karol podawał deser, wchodził i wychodził, otwierał i zamykał drzwi, powoli, z flegmą człowieka comme il faut. – Ależ ja nie jestem już głodna! – wykrzyknęła. – Proszę zabrać wszystkie te talerze i podać nam kawę. Kelner, przyzwyczajony do kaprysów klientek, sprzątnął deser i nalał kawę. Wypełniał gabinet ważnością swej osoby. – Wyrzuć go, proszę cię – powiedziała do Maksyma młoda kobieta, której mdło się robiło na ten widok. Maksym odprawił kelnera, ten jednak powrócił za chwilę raz jeszcze, by z dyskretną miną zasunąć story w oknie. Kiedy się wreszcie wyniósł, młody człowiek, także już zniecierpliwiony, podniósł się i rzekł kierując się ku drzwiom: – Poczekaj, mam sposób, żeby nas zostawił w spokoju. I zasunął zasuwkę. – Świetnie – odparła Renata. – Teraz przynajmniej naprawdę jesteśmy u siebie. I znów potoczyły się zwierzenia, pogawędka dwojga przyjaciół. Maksym zapalił cygaro. Renata drobnymi łyczkami popijała kawę, pozwoliła sobie nawet na kieliszek chartreuse. Pokój wypełniał się niebieskawym dymem, robiło się w nim coraz cieplej. Renata oparła łokcie na stole, brodę ujęła w dłonie. Ten lekki ucisk zmienił rysy jej twarzy: usta się zmniejszyły, policzki uniosły nieco ku górze, oczy wydłużyły i błyszczały jeszcze silniej. Była urocza pod grzywą złotych loczków opadających aż ku brwiom. Maksym spoglądał na nią poprzez dym cygara. Wydawała mu się oryginalna. Chwilami nie był już pewien jej płci: zmarszczki na czole, wysunięte ku przodowi zadąsane wargi, niepewny wyraz krótkowidza, wszystko to upodabniało ją do mężczyzny, tym bardziej iż długa bluza z czarnego atłasu zapięta była tak wysoko, że ledwo dozwalała dojrzeć pod brodą skrawek szyi białej i pulchnej. Renata uśmiechem przyzwalała na te oględziny, znieruchomiała, gdzieś zapatrzona, przymilkła. Lecz nagle ocknęła się i podeszła do lustra, ku któremu od pewnej chwili wędrowały jej błędne spojrzenia. Wspięła się na palce, oparła ręce na kominku, by móc odczytać te podpisy i swawolne słówka, co tak gorszyły ją przed kolacją. Sylabizowała z pewnym trudem, śmiała się i nie ustawała w czytaniu, jak uczniak, obracający pod ławką stronice Pirona. – „Ernest i Klara” – powiedziała – a pod spodem serce podobne do lejka... O, tutaj jest coś lepszego: „Lubię mężczyzn, bo lubię głuptasów.” Podpisane: „Laura”. Słuchaj no, Maksym, czy to ta d’Aurigny to napisała?... A tu znów herb jednej z tych. pań chyba: kura z wielką fajką w dziobie... I pełno imion, cały kalendarz: Wiktor, Amelia, Aleksander, Edward, Małgorzata, Paquita, Ludwika, Renata... Proszę, którejś było na imię tak jak mnie... Maksym widział w lustrze jej twarz rozpłomienioną. Coraz bardziej wspinała się na palce i jej domino coraz wyraźniej obrysowywało linię talii i bioder. Młody człowiek spoglądał na atłas opinający się jak koszula. Wstał i odrzucił cygaro. Czuł się nieswój, niespokojny. Brakowało mu czegoś, do czego przywykł. – O, proszę, twoje imię, Maksym – wykrzyknęła Renata. – Posłuchaj. Kocham... Lecz on usiadł w rogu kanapy, niemal u stóp Renaty. Szybkim ruchem udało mu się ująć jej dłonie; odwrócił ją od lustra i powiedział dziwnym tonem: – Proszę cię, nie czytaj tego. Szarpnęła się z nerwowym śmiechem. – Ale dlaczego? Czyż nie jestem twoją powiernicą? Lecz on nalegał zduszonym głosem: – Nie, nie, nie dzisiaj. Trzymał jej dłonie, choć usiłowała je oswobodzić. Spoglądali na, siebie oczami, jakich nie znali dotąd, uśmiechali się z przymusem i odrobiną wstydu. Renata osunęła się na kolana przy końcu kanapy. Mocowali się nadal, choć młoda kobieta nie wyrywała się już do lustra, choć widać było, że ulega. Kiedy Maksym objął ją wpół, rzekła śmiejąc się z zakłopotaniem, coraz ciszej: – Zostaw... To boli. Był to jedyny szept jej warg. W wielkiej ciszy gabinetu, gdzie gaz zdawał się płonąć żywszym płomieniem, poczuła, jak podłoga drży, i usłyszała turkot omnibusu z Batignolles skręcającego pewno na bulwar. I wszystko zostało powiedziane. Gdy znów siedzieli obok siebie na kanapie, oboje zmieszani i nieswoi, Maksym wyjąkał: – Cóż, to musiało stać się prędzej czy później. Milczała. Wpatrywała się, zmiażdżona, w deseń dywanu. – Czy myślałaś o tym? – ciągnął Maksym jąkając się coraz bardziej. – Bo ja wcale... Powinienem był mieć się na baczności i nie prowadzić cię do gabinetu... Lecz ona odrzekła głębokim głosem, jak gdyby ten ostateczny upadek obudził w niej całą mieszczańską uczciwość rodziny Beraud Du Châtel: – To, co zrobiliśmy, jest haniebne. Twarz miała zestarzałą i poważną. Otrzeźwiała. Było jej duszno. Podeszła do okna, rozsunęła firanki, oparła się o parapet. Orkiestra milczała; grzech dokonał się przy ostatnim już bzykaniu basów i odległym śpiewie skrzypiec, stłumionej muzyce bulwaru pogrążonego we śnie o miłości. Jezdnia, trotuary biegły dokądś, ciągnęły się pośród szarej samotności. Wydawało się, iż wszystkie te hałaśliwe koła fiakrów odjechały, unosząc ze sobą światła i ludzi. „Cafe Riche” była zamknięta, ani jedna smuga światła nie przedostawała się spoza okiennic. Po drugiej stronie ulicy tylko migotanie lamp, zwłaszcza w jednym, uchylonym oknie, skąd dochodziły nikłe śmiechy, rozjaśniało fasadę „Cafe Anglais”. Wzdłuż całej tej wstęgi ciemności, od załomu ulicy Drouot aż po przeciwległy kraniec, tak daleko, jak tylko sięgała spojrzeniem, widziała jedynie symetryczne plamy kiosków, co zabarwiały noc czerwienią i zielenią, lecz jej nie rozświetlały, podobne do umieszczonych z dala od siebie nocnych lampek w jakimś olbrzymim dormitorium. Podniosła głowę. Wysokie gałęzie drzew odcinały się na jasnym niebie, a nieregularna linia dachów, spiętrzonych miejscami niby skaliste wybrzeże, gubiła się gdzieś w błękitnawym morzu. Lecz to pasmo nieba zasmucało Renatę jeszcze bardziej i tylko mroki bulwaru przynosiły jej pocieszenie. Gwar i zepsucie, jakimi uchodzący wieczór powlekł opustoszałą ulicę, były usprawiedliwieniem. Miała uczucie, iż od stygnącego chodnika bije ku niej żar wszystkich tych kroków mężczyzn i kobiet, którzy tędy przeszli. Bezwstyd, jaki się tu panoszył, pożądania jednej chwili, propozycje czynione szeptem, uciechy jednej nocy płatne z góry zawisły teraz ciężkim oparem w rannym powietrzu. Pochylona nad ciemnością Renata wdychała to rozedrgane milczenie, tę woń alkowy, niby zachętę i upewnienie, że miasto łączy się z nią w sromocie, że na nią pozwala. Kiedy jej oczy przywykły do mroku, dostrzegła kobietę w niebieskiej sukni przybranej gipiurą – stała na tym samym miejscu, samotna w poszarzałej pustce, wyczekująca. Odwróciwszy się od okna młoda kobieta dostrzegła Karola, jak rozglądał się naokoło, węszył. Wreszcie wytropił niebieską wstążkę, pogniecioną, rzuconą w rogu kanapy. Podał ją skwapliwie, uprzejmy jak zawsze. Wówczas Renata odczuła całą swą hańbę. Niewprawnymi rękami usiłowała zawiązać wstążkę przed lustrem, lecz węzeł się rozplótł, a loczki na skroniach przypłaszczyły. Nie mogła zawiązać kokardy. Karol przyszedł jej z pomocą i zapytał, jak gdyby chodziło o rzecz najzupełniej zwykłą, wodę do płukania ust lub wykałaczkę: – Czy mam podać grzebień?... – Nie, nie, nie trzeba – przerwał Maksym rzucając kelnerowi zniecierpliwione spojrzenie. – Proszę sprowadzić nam jakiś pojazd. Renata nasunęła po prostu kapturek. Kiedy odchodziła od lustra, wspięła się jeszcze leciutko na palce, by odnaleźć słowa, których uścisk Maksyma nie pozwolił jej przeczytać. Wypisane wielkimi, wstrętnymi literami biegnącymi ku górze, widniało tam wyznanie Sylwii: „Kocham Maksyma.” Renata zacięła wargi i głębiej nasunęła kapturek. We fiakrze poczuli nieznośne skrępowanie. Siedzieli jak w drodze z parku Monceau, jedno naprzeciw drugiego. Nie znajdowali żadnych słów. Fiakier pełen był gęstego mroku i cygaro Maksyma nie potrafiło przebić go czerwonym punktem, odbłyskiem żaru. Młody człowiek, znów zatopiony w spódnicach, „których miał powyżej uszu”, męczył się w tych ciemnościach, w tej ciszy, w obecności tej milczącej kobiety. Wyobrażał sobie jej oczy szeroka otwarte pośród nocy. Żeby nie wydać się zbyt niemądrym, poszukał dłoni Renaty i gdy trzymał ją już w swojej, doznał ulgi, sytuacja wydała mu się do zniesienia. Ta dłoń poddawała się miękko i w zadumie. Fiakier przejeżdżał przez plac Św. Magdaleny. Renata rozmyślała o tym, że nie jest winna. Nie chciała dopuścić się kazirodztwa. Im głębiej wstępowała w siebie, tym wyraźniej czuła, iż była bez winy – w pierwszych godzinach swej eskapady, wychodząc potajemnie z parku Monceau, u Blanki Mueller, na bulwarze, w gabinecie nawet. Dlaczegóż więc osunęła się na kolana przy brzegu kanapy? Sama już nie wiedziała. Z wszelką pewnością ani przez sekundę nie pomyślała o tym, co się miało stać. Byłaby oparła się z gniewem. Ale to były żarty, bawiła się, nic więcej. W turkocie fiakra odnajdowała teraz na nowo ogłuszającą muzykę bulwaru, nie kończącą się wędrówkę kobiet i mężczyzn, a przed jej zmęczonymi oczyma płonęły ogniste smugi. Maksym w swoim kąciku również popadł w niemiłe rozważania. Był zły na to, co się stało. Miał pretensję do atłasowego domina. Widział to kto, żeby jakaś kobieta tak się ubierała? Zasłoniła nawet szyję! Wziął ją za chłopca, zabawiał się z nią i to nie jego wina, jeśli zabawa przestała być zabawą. Na pewno nie byłby jej dotknął nawet końcem palca, gdyby odkryła choć skrawek ramienia. Przypomniałby sobie, że jest żoną ojca. Wreszcie, ponieważ nie lubił niemiłych refleksji, rozgrzeszył się. Ostatecznie – trudno! Postara się, by się to już nie powtórzyło. Cóż za głupota! Fiakier zatrzymał się i Maksym wysiadł pierwszy, żeby pomóc Renacie. Lecz przy furtce wiodącej do parku nie ośmielił się jej pocałować. Podali sobie ręce jak zazwyczaj. Renata była już po drugiej stronie ogrodzenia, kiedy, żeby coś powiedzieć, zapytała, zdradzając mimo woli uporczywą, choć niejasną myśl, jaka tłukła się jej po głowie od chwili wyjścia z restauracji: – A co to było ten grzebień, o którym mówił kelner? – Ten grzebień? – powtórzył Maksym zakłopotany. – Nie wiem... Renata nagle zrozumiała. Grzebień należał zapewne do kompletnego wyposażenia gabinetu, tak samo jak firanki, zasuwka i kanapa. Nie czekając na wyjaśnienie, którego wciąż nie było, zanurzyła się w ciemności parku Monceau. Przyśpieszała kroku, wydawało jej się, że widzi za sobą szylkretowe zęby oplątane włosami blond i ciemnymi, włosami Laury d’Aurigny i Sylwii. Miała wysoką gorączkę. Celestyna musiała położyć ją do łóżka i czuwać przy niej aż do rana. Tymczasem na bulwarze Malesherbes Maksym zastanawiał się przez chwilę, czy ma przyłączyć się do wesołej paczki w „Cafe Anglais”; wreszcie, przeświadczony, iż wymierza sobie karę, postanowił, że pójdzie spać. Następnego dnia Renata obudziła się późno, po śnie ciężkim i bez marzeń. Kazała rozpalić suty ogień i oznajmiła, że spędzi cały dzień u siebie. Było to jej schronienie w złych godzinach. Koło południa, widząc, że nie schodzi na śniadanie, mąż polecił zapytać, czy mógłby porozmawiać z nią chwilę. Zaniepokojona troszkę, dała już odpowiedź odmowną, gdy wtem zmieniła zdanie. Poprzedniego dnia przekazała Saccardowi rachunek od Wormsa na sto trzydzieści sześć tysięcy franków. Suma nie była niska i Saccard przez galanterię chciał zapewne osobiście wręczyć jej pokwitowanie. Przypomniała sobie swoje wczorajsze loczki. Machinalnie spojrzała do lusterka; Celestyna zaplotła jej włosy w grube warkocze. Renata zwinęła się w kłębuszek przy ogniu, wtuliła w koronki peniuaru. Saccard, którego sypialnia znajdowała się również na pierwszym piętrze, tworząc pendant do pokoju żony, przyszedł w samym pantoflach – na prawach męża. Zjawiał się w apartamentach Renaty nie częściej niż raz na miesiąc i to zawsze w jakichś sprawach finansowej, delikatnej natury. Tego przedpołudnia oczy miał zaczerwienione, a twarz bladą, jak człowiek, który nie spał w nocy. Z wyszukaną uprzejmością ucałował dłoń żony. – Jakaś niedyspozycja, droga przyjaciółko? – zapytał siadając z drugiej strony kominka. – Pewnie trochę migreny, co?... Wybacz mi, proszę, że przyszedłem zawracać ci głowę interesami, ale rzecz przedstawia się dosyć poważnie... I z kieszeni szlafroka wyciągnął rachunek Wormsa; Renata poznała połyskliwy papier. – Znalazłem wczoraj ten rachunek na moim biurku – ciągnął Saccard. – Jest mi niewymownie przykro, ale absolutnie nie mogę uregulować go w tej chwili. Kątem oka śledził, jakie wrażenie wywrą jego słowa. Renata wydała się głęboko zdumiona. – Wiesz dobrze – podjął z uśmiechem – że nie mam zwyczaju rozpatrywać zbyt skrupulatnie twoich wydatków, co nie przeszkadza, że niektóre pozycje tego rachunku nieco mnie zaskoczyły. I tak na przykład widzę tu na drugiej stronie: „Suknia balowa: materiał 70 franków, fason 600 franków, pożyczka 5000 franków, woda toaletowa doktora Pierre 6 franków.” No, jak na materiał za siedemdziesiąt franków, to sumka zaokrągliła się nieźle... Ale ty wiesz, że pełen jestem zrozumienia dla wszelkich słabostek. Rachunek wynosi sto trzydzieści sześć tysięcy franków. Twoje postępowanie było niemal że rozsądne, to znaczy, powiedzmy, względnie rozsądne... Ale, niestety, powtarzam: w tej chwili nie mogę zapłacić. Mam pewne trudności. Wyciągnęła rękę gestem powstrzymywanej złości: – Dobrze – odparła sucho – oddaj mi rachunek. Pomyślę, jak mam to załatwić. – Widzę, że mi nie wierzysz – szepnął Saccard, jak triumfem delektując się powątpiewaniem żony o jego kłopotach pieniężnych. – Nie twierdzę, żeby pozycja moja była zagrożona, ale interesy układają się w tej chwili dosyć niespokojnie... Chociaż zabieram ci w ten sposób czas, pozwól jednak, że wyjaśnię ci naszą sytuację. Powierzyłaś mi swój posag i masz prawo do całkowitej szczerości z mojej strony. Położył rachunek na kominku, ujął szczypce i zaczął poruszać głownie w palenisku. Ta mania grzebania w popiele było to u niego wyrachowanie, które z czasem przeszło w nawyk. Kiedy przychodziło mu powiedzieć jakąś cyfrę, jakieś niewygodne zdanie, burzył płonący stos, a później naprawiał to pracowicie, przysuwał do siebie polana, gromadził jedne na drugich drobniejsze szczapki. Kiedy indziej znów znikał niemal w głębi kominka w poszukiwaniu jakiegoś płonącego drewka. Jego głos nabierał tonów głuchych, rozmówca niecierpliwił się, a w końcu sam zaczynał się interesować tymi uczonymi konstrukcjami ze zwęglonego drzewa, przestawał słuchać i na ogół wychodził pokonany i kontent. Nawet będąc w cudzym mieszkaniu Saccard despotycznie brał w posiadanie szczypce. Latem bawił się jakimś piórem, nożem do papieru, scyzorykiem. – Raz jeszcze, moja droga – rzekł, silnym ruchem roztrącając głownie – przepraszam cię, że zagłębiam się w te szczegóły... Zawsze skrupulatnie wypłacałem ci rentę z funduszów, jakie złożyłaś w moje ręce. Mogę nawet powiedzieć – niech cię to nie zaboli – iż traktowałem ją jedynie jako twoje kieszonkowe, płaciłem rachunki i nigdy nie upominałem się o równy udział w pokrywaniu kosztów prowadzenia domu. Zamilkł. Renata cierpiała, patrzyła, jak wygrzebuje głęboką jamę w popiele, by zanurzyć tam koniec polana. A on musiał teraz uczynić delikatne wyznanie. – Trzeba było, rozumiesz to sama, aby twoje kapitały przynosiły znaczny procent. Znajdują się w dobrych rękach, możesz być spokojna... Co do sumy, jaką dały twoje dobra w Sologne, to częściowo poszła ona na kupno tego pałacyku, resztę zaś umieściłem w doskonałym przedsięwzięciu: Towarzystwie Portów Marokańskich... Nie będziemy się razem męczyć nad rachunkami, prawda? Chciałem ci jednak dowieść, że biedni mężowie bywają czasem mocno niedoceniani. Jakaś ważna przyczyna skłaniała go widać, by kłamał mniej niż zazwyczaj. W rzeczywistości posag Renaty nie istniał już od dawna. W kasie Saccarda zamienił się w wartości fikcyjne. I chociaż Saccard wypłacał odeń żonie po dwieście i trzysta procent, to jednak nie mógłby był przedstawić ani strzępka jakichś papierów wartościowych, żadnego namacalnego dowodu istnienia pierwotnego kapitału. Jak się do tego zresztą częściowo przyznawał, pięćset tysięcy franków, uzyskane za dobra w Sologne, poszło jako zadatek przy kupnie i urządzaniu pałacyku, co w sumie kosztowało blisko dwa miliony. Firmie tapicerskiej i przedsiębiorcy winien był jeszcze milion. – Nie żądam od ciebie niczego – powiedziała wreszcie Renata – wiem, że jestem u ciebie bardzo zadłużona. – Och, droga moja! – wykrzyknął i ujął dłoń żony nie wypuszczając szczypiec – co za brzydkie myśli!... W dwóch słowach sprawy przedstawiają się tak: nie powiodło mi się na giełdzie, Toutin-Laroche narobił głupstw, Mignon i Charrier to bałwany, i ja muszę pić piwo, którego nawarzą. I dlatego nie mogę zapłacić twojego rachunku. Wybaczysz mi, prawda? Wydawało się rzeczywiście poruszony. Wsunął szczypce między głownie, trysnęły snopy iskier. Renata przypomniała sobie, iż od jakiegoś czasu wyglądał na zaniepokojonego. Ale zadziwiająca prawda nie była dla niej dostępna. Każdy dzień był teraz dla Saccarda karkołomną sztuczką. Mieszkał w pałacu, który (kosztował dwa miliony, żył na stopie książęcej, a niejednokrotnie nie miał rano w kasie tysiąca franków. Nie ograniczał jednak swych wydatków. Żył długami, pośród tłumu wierzycieli, z dnia na dzień połykających skandaliczne zyski, jakie ciągnął z pewnych swych przedsięwzięć. W tym samym czasie towarzystwa i spółki, których był członkiem, rozpadały się – pod nogami Saccarda otwierały się wyrwy coraz głębsze. Przeskakiwał te dziury, gdyż nie mógł ich zapełnić. Stąpał po ziemi podminowanej, nieustannie bliski zguby, płacił rachunki po pięćdziesiąt tysięcy, ale nie płacił pensji swemu stangretowi, postawę przyjmował coraz bardziej królewską i z rosnącą pasją wylewał na Paryż ze swej pustej kasy potoki złota, których źródło było legendą. Nadeszły ciężkie godziny dla wszelkich spekulacji. Saccard okazał się godnym dziecięciem Ratusza. Miał tę samą co Paryż umiejętność szybkiego przekształcania się, niecierpliwą żądzę użycia. zaślepioną rozrzutność. W tej chwili, tak samo jak miasto, znalazł się w obliczu olbrzymiego deficytu, który należało pokryć sekretnie, gdyż nie chciał słyszeć o rozsądku, oszczędności, egzystencji spokojnej i mieszczańskiej. Wolał zachować bezużyteczny przepych i rzeczywistą nędzę tych nowych arterii, którym zawdzięczał swą kolosalną fortunę, przejadaną co wieczór i odradzającą się co rano. Od jednego awanturniczego przedsięwzięcia rzucał się do drugiego i wreszcie została mu już tylko złocona fasada nie istniejącego kapitału. W tej godzinie żarliwego szaleństwa sam Paryż nie angażował z większym uniesieniem swej przyszłości i nie dążył krótszą drogą ku wszelakim wybrykom i oszukaństwom finansowym. Likwidacja ich zapowiadała się straszliwie. Najpiękniejsze spekulacje zawodziły teraz Saccarda. Poniósł, jak o tym wspomniał, znaczne straty na giełdzie. Pan Toutin-Laroche o mało nie pogrzebał Kredytowego Banku Winniczego grając na zwyżkę, co niespodziewanie obróciło się przeciw niemu; szczęściem rząd, występując pod płaszczykiem, przyszedł mu z pomocą i znów postawił na nogi sławetną machinę pożyczki hipotecznej. Saccard, zachwiany tym podwójnym wstrząsem, narażony na gniew brata-ministra, gdyż niepowodzenia Kredytowego Banku Winniczego mogły poderwać zaufanie do wartości obligacji wypuszczonych przez miasto, jeszcze mniej szczęścia miał w spekulacjach nieruchomościami. Mignon i Charrier zerwali z nim całkowicie. Jego oskarżenia pod ich adresem płynęły z głuchej pasji, że popełnił omyłkę zabudowując swoją część terenów, gdy ‘tymczasem oni przezornie sprzedawali swoją. I oni robili fortunę, a on nie wiedział, jak pozbyć się swoich domów, i często odstępował je ze stratą. Między innymi sprzedał za trzysta tysięcy franków pałacyk na ulicy Marignan za który był jeszcze winien trzysta osiemdziesiąt tysięcy. Wymyślił wprawdzie, swoim zwyczajem, sztuczkę: polegała na tym, iż zażądał dziesięciu tysięcy komornego za mieszkanie warte co najwyżej osiem. Przerażony lokator podpisywał umowę najmu dopiero wówczas, gdy właściciel godził się, by pierwsze dwa lata mieszkał za darmo. W ten sposób Saccard uzyskiwał za mieszkanie. tyle, ile było rzeczywiście warte, ale umowa najmu opiewała na dziesięć tysięcy franków rocznie; gdy więc znajdował amatora na tę nieruchomość i przedstawiał mu ogólną sumę dochodów, jakie przynosiła, wkraczał w dziedzinę matematycznej fantasmagorii. Nie mógł jednak stosować tego oszustwa na większą skalę; jego domy nie miały lokatorów; wybudował je za wcześnie; zagubione pośród gruzów i błota zimą, odosobnione, poważnie traciły przez to na wartości. Ze wszystkich niepowodzeń najdotkliwiej ugodził go gruby podstęp ichmościów Mignon i Charrier: odkupili od niego pałacyk przy bulwarze Malesherbes; budowa była rozpoczęta, lecz musiał ją przerwać. Tymczasem obaj przedsiębiorcy ulegli wreszcie chętce zamieszkania na „swoim bulwarze”.. Przypadłą na nich część terenów sprzedali z nadwyżką, a ponieważ wywęszyli, że ich dawny wspólnik jest w trudnej sytuacji, zaproponowali, iż wybawią go z kłopotu i odkupią plac; pałacyk, pośrodku, wznosił się do wysokości pierwszego piętra. Żelazna część konstrukcji była już częściowo założona. Oni jednak orzekli, że te solidne fundamenty z kamienia to bezużyteczne rumowisko i że woleliby teren zupełnie pusty, by postawić budowlę według własnych zamysłów. Saccard, zmuszony przystać na sprzedaż ze stratą przeszło stu tysięcy franków, już włożonych w pałacyk, do reszty rozjątrzony był faktem, iż przedsiębiorcy absolutnie nie chcieli zapłacić mu po dwieście pięćdziesiąt franków za metr kwadratowy ziemi, tak jak to zostało ustalone przy’ podziale terenów. Na każdym metrze obcięli po dwadzieścia pięć franków, jak w sklepach z konfekcją damską, gdzie przyjmując z powrotem towar, sprzedany poprzedniego dnia za pięć franków, płaci się już tylko cztery. W dwa dni później Saccard z bólem zobaczył, jak armia murarzy opanowała plac ogrodzony drewnianym płotem i ciągnie w górę „bezużyteczne rumowisko”. Ponieważ jego sprawy rzeczywiście były powikłane, tym łatwiej mu było udawać skłopotanego wobec żony. Nie należał do ludzi zwierzających się przez miłość do prawdy. – Ależ jeżeli masz trudności – rzekła Renata tonem powątpiewania – to po co w takim razie kupowałeś mi tę egretę i kolię? Kosztowały cię, wydaje mi się, sześćdziesiąt pięć tysięcy?... Są mi zupełnie niepotrzebne i będę musiała prosić cię, byś mi pozwolił się ich pozbyć. Zdobędę w ten sposób zaliczkę dla Wormsa. – A to by dopiero było! – wykrzyknął z niepokojem. – Gdybyś nie miała tych klejnotów jutro na balu w ministerstwie, zaraz zaczęłyby się plotki na temat mojej sytuacji... Był tego ranka nastrojony dobrotliwie. Uśmiechnął się i szepnął mrużąc oko: – Widzisz, moja droga, my, ludzie spekulacji, jesteśmy jak piękne kobiety, mamy nasze forteliki... Zachowaj, proszę, egretę i kolię przez miłość dla mnie. Nie mógł opowiedzieć jej tej historii, bardzo wprawdzie uroczej, ale trochę ryzykownej. Pod koniec pewnej kolacji Saccard i Laura d’Aurigny zawarli byli przymierze. Laura, po uszy tkwiąca w długach, marzyła tylko o tym, by znaleźć jakiegoś poczciwego młodzieńca, który zechciałby ją porwać i wywieźć do Londynu. Saccard ze swej strony czuł, iż ziemia usuwa mu się spod nóg, i resztką wyobraźni szukał jakiegoś sposobu, by udowodnić ludziom, że tarza się w złocie i banknotach. Przy deserze, na pół zamroczeni alkoholem, ladacznica i spekulant doszli do porozumienia. To on na myśl urządzenia wyprzedaży brylantów: przyciągnęła cały Paryż, a Saccard – z wielkim hałasem – zakupił na niej klejnoty dla żony. Później, tym, co uzyskano z wyprzedaży – około czterystu tysięcy franków – udało mu się zaspokoić wierzycieli Laury, którym winna była mniej więcej dwa razy tyle. Przypuszczać należy, iż przy okazji uszczknął też i dla siebie coś na pokrycie łych sześćdziesięciu pięciu tysięcy. Fakt, że zajął się likwidacją spraw Laury d’Aurigny, wzbudził przekonanie, iż jest jej kochankiem. Rozeszła się wieść, że spłacił wszystkie jej długi, że popełnia dla niej szaleństwa. Wszystkie dłonie wyciągnęły się ku niemu i znów miał otwarty nieograniczony niemal kredyt. Na giełdzie zaczepiano go, by pożartować na temat jego namiętnej miłości; te uśmieszki i aluzje uszczęśliwiały go. Tymczasem Laura d’Aurigny, na którą dzięki tej głośnej historii zwróciły się oczy, udawała, że zdradza Saccarda z ośmioma czy dziesięcioma głupcami, znęconymi myślą, iż kradną ją człowiekowi tak kolosalnie bogatemu (w rzeczywistości nie spędził u niej ani jednej nocy). W przeciągu miesiąca miała dwa wspaniale urządzone apartamenty i więcej brylantów, niż była sprzedała. Saccard nabrał zwyczaju wstępowania do niej na cygaro po południu, jak wychodził z giełdy; nieraz dostrzegał poły męskiego płaszcza w popłochu znikające we drzwiach. Kiedy byli sami, nie mogli spojrzeć na siebie, by się nie śmiać. Saccard całował ją w czoło jak zepsutą dziewuszkę, zachwycającą w swym szelmostwie. Nie dawał jej ani grosza, a nawet kiedyś ona pożyczyła mu pieniędzy na pokrycie jakiegoś długu karcianego. Renata usiłowała nalegać, chciała, jeżeli już nie sprzedać, to przynajmniej zastawić klejnoty, ale mąż dał jej do zrozumienia, że to niemożliwe: cały Paryż spodziewał się zobaczyć ją w nich nazajutrz na balu. Wówczas młodej kobiecie, bardzo zaniepokojonej rachunkiem od Wormsa, przyszedł do głowy inny jeszcze sposób: – Ale moje sprawy w Charonne przedstawiają się pomyślnie, prawda? – wykrzyknęła nagle. – Mówiłeś mi kiedyś, że dochody są olbrzymie... Może Larsonneau mógłby wypłacić mi awansem te sto trzydzieści sześć tysięcy franków? Saccard od chwili już nie bawił się szczypcami. Teraz ujął je żywo, pochylił się, zniknął prawie w kominku i Renata usłyszała tylko jego głuchy szept: – Tak, tak, może Larsonneau mógłby... Sama doszła wreszcie do punktu, ku któremu prowadził ją nieznacznie od początku rozmowy. Już od dwóch lat przygotowywał swoje mistrzowskie posunięcie w sprawie Charonne. Jego żona nie chciała się zgodzić na sprzedaż dóbr ciotki Elżbiety; przysięgła jej, że zachowa je nietknięte i przekaże swemu dziecku, gdyby została matką. By zwyciężyć ten upór, wyobraźnia spekulanta stworzyła cały poemat. Było to dzieło zbrodnicze i subtelne, olbrzymie oszukaństwo, którego ofiarami paść miało miasto, państwo, Renata i sam Larsonneau. Saccard nie namawiał już żony na sprzedaż posiadłości, lecz nie było dnia, by nie ubolewał nad bezsensem pozostawiania jej odłogiem i zadowalania się dochodem dwóch od sta. Renata, wiecznie złakniona pieniędzy, zgodziła się w końcu na pierwszą z brzegu spekulację. Saccard, który wiedział o projekcie przebicia bulwaru Księcia Eugeniusza (trasa jego nie była jeszcze dokładnie wytyczona), oparł swój plan na pewności rychłej ekspropriacji właścicieli nieruchomości. I wówczas to przyprowadził swego dawnego kompana Larsonneau jako wspólnika, który zawarł z jego żoną umowę na następujących warunkach: ona wnosiła tereny wartości pięciuset tysięcy franków, a on ze swej strony zobowiązywał się wybudować na tych terenach, za sumę tej samej wysokości, salę café-concert. W otaczającym ją dużym ogrodzie miały się znajdować gry różnego rodzaju, huśtawki, kręgle, kule itd. Dochody, tak samo jak i straty, miały być oczywiście dzielone po połowie. Gdyby któreś ze wspólników chciało się wycofać, mogło to zrobić za zwrotem swojej części, po jej oszacowaniu. Renata wydała się zdziwiona olbrzymią sumą pięciuset tysięcy franków – tereny były warte najwyżej trzysta tysięcy, Saccard dał jej jednak do zrozumienia, że w ten sposób uda im się zręcznie związać ręce Larsonneau, którego urządzenia nigdy nie sięgną tej sumy. Larsonneau był to teraz elegancki viveur, nosił olśniewające koszule, zadziwiające krawaty i odpowiednio dobrane rękawiczki. Rozjeżdżał po mieście własnym tilbury, wymuskanym jak jubilerskie cacko, o bardzo wysokim siedzeniu. Powoził sam. Jego biuro przy ulicy Rivoli – szereg z przepychem urządzonych pokoi w amfiladzie – nieskalane było ani jedną kartonową teczką, ani jednym papierkiem. Jego urzędnicy pracowali przy stołach z przyciemnionej gruszy, inkrustowanych, z ozdobami z cyzelowanego mosiądzu. On sam przyjął tytuł pośrednika w sprawach ekspropriacji – nowy zawód, stworzony przez przebudowę Paryża. Dzięki kontaktom z Ratuszem wiedział naprzód o planach przebijania nowych ulic. Kiedy dzięki ‘któremuś z urzędników znał już trasę przyszłego bulwaru, ofiarowywał usługi zagrożonym właścicielom i wykorzystywał swe skromne możliwości, by podwyższyć odszkodowanie, uprzedzając dekret o użyteczności publicznej. Z chwilą gdy któryś z właścicieli przyjmował jego ofertę, Larsonneau brał wszystkie koszty na siebie, sporządzał plan posiadłości, kosztorys, śledził bieg sprawy, płacił adwokata, któremu dawał pewien procent od różnicy między wysokością sumy ustalonej przez miasto a odszkodowaniem przyznanym przez kolegium orzekające. Lecz prócz tego zajęcia mniej lub więcej dającego się wyjawić Larsonneau uprawiał jeszcze parę innych. Głównym z nich była lichwa. Nie był to już lichwiarz ze starej szkoły, obdarty, brudny, o oczach bezbarwnych i niemych jak monety pięciofrankowe, o wargach bladych i zaciśniętych jak troczki u sakiewki. On, uśmiechnięty, kokieteryjny, ubierał się u Dusautoy, zapraszał swą ofiarę na śniadanie do Brébanta, zwracał się do niej: „mój drogi”, i częstował hawańskimi cygarami przy deserze. W gruncie rzeczy, w swych opiętych kamizelkach, Larsonneau był straszliwym jegomościem, zdolnym – nic przy tym nie tracąc ze swej ujmującej życzliwości – doprowadzić dłużnika aż do samobójstwa, byle tylko zapłacił weksel. Saccard byłby chętnie wybrał innego wspólnika, lecz nie mógł wyzbyć się niepokoju z powodu sfałszowanego inwentarza, skrzętnie przechowywanego przez Larsonneau jako rzecz niezwykle cenna. Wolał więc wciągnąć go do swego przedsięwzięcia licząc, iż przy okazji wydobędzie kompromitujący dokument. Larsonneau wybudował café-concert, pawilon z desek i gipsu, z pomalowanymi na żółto i czerwono blaszanymi wieżyczkami. Ogród i zabawy cieszyły się powodzeniem w ludnym Charonne. Po dwóch latach interes wydawał się prosperować, choć w rzeczywistości dochody były bardzo słabe. Aż do owego dnia Saccard nigdy inaczej jak z entuzjazmem nie mówił do żony o przyszłości tego pięknego pomysłu. Widząc, że mąż nie może się zdecydować na wyjście z kominka, gdzie jego głos brzmiał coraz bardziej głucho, Renata powiedziała: – Pójdę dziś do Larsonneau. To dla mnie ostatnia deska ratunku. Wówczas Saccard dał pokój głowni, z którą się mocował. – Rzecz jest już załatwiona – odparł z uśmiechem. – Czy nie uprzedzam wszystkich twoich pragnień? Widziałem się z Larsonneau wczoraj wieczorem. – I obiecał ci te sto trzydzieści sześć tysięcy franków? – zapytała trwożliwie. Między dwiema płonącymi szczapami wznosił stożek z rozżarzonych węgielków, delikatnie, końcem szczypiec gromadząc najdrobniejsze kawałki i spoglądając z zadowoleniem, jak rośnie to wzgórze, piętrzone przezeń z tak niedościgłym kunsztem. – Och, jakżeś ty prędka!... – szepnął. – Sto trzydzieści sześć tysięcy franków to wielka suma... Larsonneau jest poczciwy chłopiec, ale jego kasa przedstawia się skromnie. Gotów jest pójść ci na rękę... Ociągał się, mrugał oczami, poprawiał część swego wzgórka, która się obsunęła. Ta zabawa poczęła mącić myśli Renaty. Mimo woli śledziła wysiłki męża, który stawał się coraz bardziej niezręczny. Miała chęć dawać mu rady. Zapominając o Wormsie, rachunku, braku pieniędzy, powiedziała wreszcie: – Podłóżże ten duży kawałek pod spód; tamte się utrzymają. Mąż zrobił posłusznie, co kazała, i dorzucił: – Zdobył dla ciebie tylko pięćdziesiąt tysięcy. Zaliczka wcale niezła... Ale nie chce mieszać tego z interesem w Charonne. Występuje tylko jako pośrednik, rozumiesz, moja droga? Osoba pożyczająca domaga się olbrzymiego procentu. Żąda weksla na osiemdziesiąt tysięcy franków z płatnością za pół roku. Uwieńczywszy wzgórze spiczastym, czerwonym węgielkiem, Saccard skrzyżował ręce na szczypcach i utkwił wzrok w żonie. – Osiemdziesiąt tysięcy?! – wykrzyknęła. – Ależ to kradzież!... Radzisz mi, żebym popełniła podobne szaleństwo? – Nie – odparł wyraźnie. – Ale jeżeli bezwzględnie (potrzebujesz pieniędzy, nie zabraniam ci tego. Podniósł się, jakby miał zamiar wyjść. Renata, w okrutnej rozterce, spoglądała na męża i na pozostawiony przez niego na kominku rachunek. W końcu ujęła swą biedną głowę w obie dłonie i szepnęła: – Och, te interesy!... Głowa mi dzisiaj pęka... Dobrze, podpiszę ten weksel na osiemdziesiąt tysięcy. Gdybym tego nie zrobiła, rozchorowałabym się na dobre. Już ja znam siebie, miałabym cały dzień okropnej szarpaniny... Jak mam zrobić głupstwo, wolę zrobić je zaraz. To mi przynosi ulgę. Chciała posłać kogoś po blankiet, ale Saccard zaofiarował jej swoje usługi. Musiał mieć widać blankiet w kieszeni, gdyż jego nieobecność nie trwała dłużej niż dwie minuty. Podczas gdy Renata wypełniała blankiet przy stoliczku, który przysunął jej do kominka, Saccard przyglądał jej się, a w jego oczach zapalało się zdziwione pożądanie. W pokoju, pełnym jeszcze zapachów porannej toalety Renaty, było bardzo gorąco. Zajęta pisaniem młoda kobieta pozwoliła rozchylić się połom peniuaru, w który była otulona, i spoj rzenie stojącego przed nią męża ześlizgiwało się po złocie jej pochylonej głowy, głęboko, aż po biel szyi i piersi. Uśmiechał się dziwnie; te żarliwe płomienie, co przed chwilą parzyły mu twarz, ta sypialnia zamknięta, o powietrzu ociężałym, zaprawionym wonią miłości, te płowe włosy, biała karnacja, budzące w nim pożądanie, nie wolne od swego rodzaju małżeńskiej pogardy, wprawiały go w zadumę, rozszerzały dramat, którego jedną ze scen właśnie odegrał, sprawiły, iż w jego brutalnym ciele aferzysty poczynało kiełkować pragnienie sekretne, rozpustne i wyrachowane. Kiedy żona podała mu weksel prosząc, by jak najprędzej załatwił tę sprawę, wziął go nie spuszczając z niej oczu. – Jesteś zachwycająca – szepnął. I gdy pochyliła się, by odsunąć stolik, pocałował ją w. szyję łapczywie. Krzyknęła. Później wyprostowała się i usiłowała roześmiać, lecz drżała, gdyż nieodparcie nasuwały jej się na myśl pocałunki tamtego. Saccard pożałował jednak swego dorożkarskiego wybryku. Opuścił żonę, uścisnąwszy jej po przyjacielsku rękę, i obiecał, że jeszcze tego samego wieczora będzie miała swoje pięćdziesiąt tysięcy. Renata przez cały dzień drzemała przy kominku. W chwilach załamania popadała w zadumany bezruch Kreolki. Tak żywa zazwyczaj stawała się rozleniwiona, zziębnięta, senna. Dygotała z zimna i dopiero rozżarzone głownie i zapierający oddech upał, od którego czoło jej pokrywały kropelki potu, przynosiły jej drzemkę. W tym rozpalonym powietrzu, w tej kąpieli ognistej, prawie przestawała cierpieć. Ból przemieniał się w ulotne rozmarzenie, nieokreślony ucisk, niemal zmysłowy w swej niejasności. I tak – w czerwonym blasku kominka, w niemiłosiernym żarze, od którego trzeszczały meble stojące w pobliżu, a ona sama traciła chwilami poczucie własnej osobowości – aż do wieczora kołysała swe wyrzuty sumienia z powodu dnia wczorajszego. W półprzytomnych myślach Maksym był dla niej płomienną rozkoszą, której promienie ją spalały; majaczyła jej się jakaś dziwaczna rozpusta pośród płonących stosów, na łożach rozpalonych do białości. Celestyna kręciła się ‘tam i na powrót po pokoju, spokojna jak przystało na pokojówkę o krwi lodowatej. Otrzymała polecenie, by nikogo nie wpuszczać. Odprawiła nawet nierozłączki, Adelinę d’Espanet i Zuzannę Haffner, wracające ze wspólnego śniadania w wynajętym przez nie pawiloniku w Saint-Germain. Kiedy jednak nad wieczorem przyszła oznajmić, że pani Sydonia, siostra pana, chce się z nią zobaczyć, usłyszała, iż ma ją wprowadzić. Pani Sydonia nie zjawiała się zazwyczaj wcześniej niż z zapadnięciem zmroku. Bratu udało się wymóc na niej, by nosiła jedwabne suknie, lecz – nie wiadomo dlaczego – jedwab, choćby prosto ze sklepu, nigdy nie wyglądał na niej świeżo. Był wymięty, bez połysku, podobny do łachmana. Pani Sydonia zgodziła się również, że nie będzie przychodzić do Saccardów ze swym koszyczkiem, za to jednak kieszenie wypchane miała mnóstwem rozmaitych papierzysk. Renata, z której nie potrafiła uczynić swej klientki, rozsądnej, pogodzonej z tym, co jest w życiu nieuniknione, interesowała ją. Składała jej regularne wizyty i uśmiechała się dyskretnie jak lekarz, który nie chce przerazić chorego wyjawiając mu nazwę jego choroby. Roztkliwiała się nad jej drobnymi kłopotami, jakby to były brzydkie „kuku” – gotowa uleczyć je natychmiast, gdyby tylko młoda kobieta tego zechciała. Renata, spragniona w tej chwili czyjegoś współczucia, kazała poprosić ją po to jedynie, by jej powiedzieć, że ma nieznośne bóle głowy. – Ależ tu się można udusić, moja miła! – szepnęła pani Sydonia wśliznąwszy się w mroki pokoju. – I ciągle te bóle newralgiczne, co? To ze zmartwień. Bierze pani życie za bardzo do serca. – Tak, mam wiele trosk – odparła Renata w zadumie. Zapadała noc. Renata nie pozwoliła, by Celestyna zapaliła lampę, i tylko ogień z kominka czerwoną plamą obejmował jej wyciągniętą postać w białym peniuarze, którego koronki barwiły się różowo. Na skraju cienia widoczny był jedynie rąbek czarnej sukni pani Sydonii i jej skrzyżowane dłonie w szarych bawełnianych rękawiczkach. Jej czuły głos dolatywał z ciemności. – Znów kłopoty pieniężne! – rzekła, jak gdyby mówiła: „kłopoty sercowe”, tonem pełnym słodyczy i współczucia. Renata opuściła powieki, gestem wyznała, że tak. – Ach, gdyby moi bracia zechcieli mnie posłuchać, wszyscy tylibyśmy bogaci. Ale oni wzruszają ramionami, kiedy im mówię o tym trzymiliardowym długu, wie pani... Jestem jednak dobrej myśli. Już od dziesięciu lat wybieram się w podróż do Anglii. Ale czy to ja mam czas dla siebie?... Tak że ostatecznie napisałam do Londynu i teraz czekam odpowiedzi. A widząc, że młoda kobieta się uśmiecha, dorzuciła: – Ja wiem, pani nie bierze tego poważnie. Ale nie miałaby pani na pewno nic przeciwko temu, gdybym któregoś dnia zjawiła się z milionikiem w kieszeni i ofiarowała go pani... A sprawa jest przecież zupełnie prosta: pewien paryski bankier pożyczył te pieniądze synowi króla angielskiego. Ponieważ bankier umarł nie pozostawiając spadkobiercy, państwo może się domagać zwrotu długu wraz z procentami. Zrobiłam obliczenie – suma wynosi dwa miliardy dziewięćset czterdzieści trzy miliony dwieście dziesięć tysięcy franków... Niech pani będzie spokojna, zwrócą to, zwrócą. – Zanim jednak zwrócą – odparła Renata z odrobiną ironii – przydałoby się, żeby mi ktoś pożyczył sto tysięcy franków. Mogłabym wtedy zapłacić mego krawca, z którym mam wiele kłopotu. – Sto tysięcy franków można znaleźć – odparła spokojnie pani Sydonia. – To zależy tylko, za jaką cenę. Ogień w kominku migotał; Renata, coraz bardziej odurzona, wyciągnęła nogi. Spod peniuaru ukazały się czubki jej pantofelków. Pośredniczka znów przybrała swój współczujący tonik. – Moje biedactwo, doprawdy nie jest pani rozsądna... Znam wiele kobiet, ale nigdy nie widziałam, żeby któraś do tego stopnia nie dbała o swoje zdrowie. O, weźmy choćby małą Michelin, ta umie się urządzić! Mimo woli myślę o pani, kiedy widzę, jaka tamta jest szczęśliwa i zdrowa... Czy wie pani, że pan de Saffre jest w niej szalenie zakochany i dał jej już prezentów wartości blisko dziesięciu tysięcy franków? Mam wrażenie, że ona marzy o tym, by mieć domek na wsi. Ożywiła się, zaczęła szukać czegoś po kieszeniach. – Mam tu jeszcze przy sobie list od pewnej biedaczki... Gdyby było światło, dałabym go pani do przeczytania... Niech sobie pani wyobrazi, że mąż ją, zaniedbuje. Musiała pożyczyć pieniędzy od pewnego pana, którego znam. Podpisała weksle. Nie bez trudu wydobyłam je potem ze szponów komornika... Te biedne dzieci, czy sądzi pani, że postępują źle? Przyjmuję ich u siebie, jakby byli moim synem i córką. – Zna pani kogoś, kto mógłby pożyczyć pieniędzy? – spytała Renata niedbale. – Znam takich dziesięciu... Pani jest zbyt dobra. My, kobiety, możemy sobie powiedzieć wiele rzeczy, prawda? To, że pani mąż jest moim bratem, to jeszcze nie powód, żebym miała go usprawiedliwiać! Ugania się za ladacznicami, a jego śliczna żonka zamartwia się przy kominku... Co on za sumy wydaje na tę Laurę d’Aurigny! Wcale bym się nie dziwiła, gdyby pani odmówił pieniędzy. Odmówił, prawda?... Ach, nędznik! Renata poddawała się temu miękkiemu głosowi dobywającemu się z mroku, niby niejasne jeszcze echo jej własnej zadumy. Z wpółprzymkniętymi powiekami, wyciągnięta w fotelu, zapominała o obecności pani Sydonii, wydawało jej się, że śni, że jakieś złe myśli nawiedzają jej głowę i kuszą łagodnie. Pośredniczka mówiła długo. Było to niby monotonne ciurkanie letniej wody. – To przez panią de Lauwerens popsuła sobie pani życie. Nigdy nie chciała mi pani wierzyć. Ach, nie płakałaby pani teraz przy kominku, gdyby nie ‘ta nieufność do mnie... A ja panią kocham jak własne oczy, moja najśliczniejsza. Co za czarująca stopka! Będzie się pani ze mnie śmiała, ale przyznam się do moich szaleństw: jeżeli zdarzy się, że nie widziałam pani od trzech dni, absolutnie muszę przyjść, żeby się pani napatrzyć. Tak, czegoś mi brakuje. Odczuwam potrzebę nasycenia się widokiem pani pięknych włosów, pani twarzy, tak białej i delikatnej, pani szczupłej figurki... Naprawdę, nie widziałam nigdy takiej figurki. Renata uśmiechnęła się wreszcie. Nawet jej kochankowie nie wychwalali jej urody z równym ogniem, w tak skupionej ekstazie. Pani Sydonia dojrzała ten uśmiech. – Więc umowa stoi – powiedziała podnosząc się żywo. – Ja tu gadam i gadam, a panią przecież boli głowa... Wpadnie pani jutro, prawda? Porozmawiamy o interesach, poszukamy kogoś, kto mógłby pożyczyć pieniędzy... Chcę, żeby była pani szczęśliwa, słyszy pani? Młoda kobieta, obezwładniona gorącem, odparła nie poruszając się, po chwili milczenia, jakby potrzeba jej było pracowitego namysłu, by zrozumieć, co wokół niej mówią: – Tak, przyjdę, dobrze, i porozmawiamy. Ale nie jutro... Worms zadowoli się zadatkiem. Gdyby znów zawracał mi głowę, zobaczymy... Niech mi już pani o tym nie mówi. Nie mam sił do interesów. Te słowa wydały się być bardzo nie w smak pani Sydonii. Już miała usiąść z powrotem i podjąć swój pieszczotliwy monolog, lecz znużona poza Renaty kazała jej odłożyć ten atak na później. Wyciągnęła z kieszeni garść papierów, zaczęła czegoś wśród nich szukać i wreszcie znalazła jakiś przedmiot, zamknięty w różowym pudełeczku. – Przyszłam dziś specjalnie, żeby polecić pani nowy rodzaj mydła – powiedziała znów swym tonem pośredniczki. – Interesuję się bardzo jego wynalazcą. To czarujący młody człowiek. Mydło jest bardzo łagodne, doskonale działa na skórę. Spróbuje go pani, prawda? I poleci swym przyjaciółkom... Zostawiam je tutaj, na kominku. Była już przy drzwiach, lecz zawróciła raz jeszcze i, wyprostowana, w różowym blasku ognia, ze swą woskową twarzą, poczęła zachwalać pasy elastyczne, wynalazek mający zastąpić gorsety. – Ma się w tym figurę idealnie okrągłą, w talii naprawdę jak osa – mówiła. – Firmie groziło bankructwo i ja rzecz uratowałam. Jak pani przyjdzie do mnie, będzie pani mogła to przymierzyć, jeżeli pani zechce... Przez tydzień biegałam po adwokatach. Akta są teraz w mojej kieszeni i idę zaraz do komornika, żeby uchylić ostatni areszt... Do zobaczenia, moja mila. Pani wie, że czekam na nią i że chcę osuszyć łzy w jej pięknych oczach. Wyśliznęła się, znikła. Renata nie usłyszała nawet, jak zamykała drzwi. Dalej snuła swe myśli przy gasnącym już ogniu; w głowie tańczyły jej cyfry, z oddali dobiegały głosy Saccarda i pani Sydonii – tonem taksatora na licytacji proponowali jej znaczne sumy. Czuła jeszcze na szyi brutalny pocałunek męża, a gdy się odwróciła, u swych stóp widziała pośredniczkę. W czarnej sukni, o twarzy bez wyrazu, płomiennym tonem wychwalała jej wdzięki i błagała o spotkanie niby kochanek, którego uległa cierpliwość bliska jest wyczerpania. Renata uśmiechała się. W pokoju było coraz bardziej duszno. Bezwład młodej kobiety, jej dziwaczne zwidy, był to tylko sztuczny, powierzchowny sen, na dnie którego trwał nieustępliwy obraz małego gabinetu, szerokiej kanapy, obok której osunęła się była na kolana. Nie cierpiała już. Gdy otwierała powieki, w różowej łunie ognia przesuwała się postać Maksyma. Następnego dnia, na balu w ministerstwie, piękna pani Saccard przeszła w urodzie samą siebie. Worms zgodził się przyjąć pięćdziesiąt tysięcy zadatku; Renata otrząsnęła się ze swych kłopotów pieniężnych ze śmiechem osoby, co wyszła z ciężkiej choroby. Kiedy ukazała się w salonach ministerstwa w toalecie z połyskliwego różowego jedwabiu, z długim trenem w stylu Ludwika XIV, przybranej białymi koronkami, rozległy się szepty, mężczyźni tłoczyli się, by ją zobaczyć. Bliscy znajomi skłaniali się z uśmiechem dyskretnym a porozumiewawczym, składając hołd tym pięknym ramionom, prężnym kolumnom Cesarstwa, tak dobrze znanym całemu oficjalnemu Paryżowi. Renata wydekoltowała się z taką pogardą dla spojrzeń, stąpała tak spokojna i dziewczęca w swej nagości, iż niemal że przestawało to już być nieprzyzwoite. Eugeniusz Rougon, wielki polityk, który pojął, iż te obnażone piersi bardziej są jeszcze wymowne niż jego własne słowa w parlamencie, z łagodniejszym i bardziej przekonywającym wdziękiem pozwalają smakować rozkosze Cesarstwa nawet sceptykom, pogratulował szwagierce szczęśliwego w swej zuchwałości pomysłu, jakim było wydekoltowanie sukni o dwa palce głębiej, niż to było przyjęte. Niemal całe ciało ustawodawcze obecne było na balu, i po sposobie, w jaki deputowani spoglądali na młodą kobietę, minister obiecywał sobie piękny sukces nazajutrz w Izbie, gdy przyjdzie mu poruszyć delikatną sprawę pożyczek miasta Paryża. Niesposób głosować przeciwko władzy, dzięki której na podglebiu milionów wyrastają takie kwiaty jak owa Renata, dziwaczny kwiat zmysłów, o skórze jedwabistej, o nagości posągu, uosobienie rozkoszy roztaczającej wokół ciepłe tchnienie miłości. Lecz najwięcej szeptów wywoływały wśród gości naszyjnik z. brylantów i egreta. Mężczyźni poznawali te klejnoty. Kobiety wskazywały je sobie spojrzeniami, ukradkiem. Przez cały wieczór o tym tylko była mowa. A w białym blasku świeczników salony wydłużały swą amfiladę, pełne olśniewających tłumów, niby rojowisko spadłych gwiazd, stłoczonych na zbyt ciasnej przestrzeni. Koło pierwszej w nocy Saccard zniknął. Sukcesem żony cieszył się jak człowiek, któremu powiódł się przygotowany chwyt. Udało mu się wzmocnić zaufanie do swojej osoby. Teraz spieszył się w pewnej sprawie do Laury d’Aurigny, poprosił więc Maksyma, by odwiózł Renatę do domu po balu. Maksym cały czas spędził rozsądnie u boku Ludwiki de Mareuil. Oboje bardzo zajęci byli bezlitosnym obgadywaniem krążących wokół kobiet. Kiedy wymyślili coś szalonego, zanosili się śmiechem, aż usta zasłaniali chusteczką. Renata musiała sama przyjść po młodego człowieka, by służył jej ramieniem przy wyjściu. W powozie zachowywała się z nerwową wesołością, cała rozedrgana jeszcze upojeniem świateł, zapachów i dźwięków, jakie ją niedawno otaczały. Wydawała się zresztą nie pamiętać o ich „wybryku”, jak to nazywał Maksym. Zapytała go tylko szczególnym tonem: – Więc ten mały garbusek, Ludwika, jest taka zabawna? – Och, bardzo zabawna – odparł młody człowiek, na samo wspomnienie śmiejąc się jeszcze. – Widziałaś, prawda, księżnę de Sternich z żółtym ptakiem we włosach?... Otóż Ludwika twierdzi, że jest. to ptak z mechanizmem w środku: co godzina macha skrzydłami i krzyczy „kuku, kuku” do biednego księcia. Ten żarcik wyemancypowanej pensjonarki bardzo się spodobał Renacie. Kiedy zajechali na miejsce i Maksym miał zamiar się z nią pożegnać, odezwała się: – Nie wejdziesz na górę? Celestyna na pewno przygotowała mi kolację. Wszedł, uległy jak zawsze. Kolacji nie było, a Celestyna spała. Renata zapaliła świece w małym, trójramiennym kandelabrze. Dłoń drżała jej nieco. – Ta niemądra dziewczyna – powiedziała mając na myśli pokojówkę – źle zrozumiała moje polecenia... I jakże ja się teraz sama rozbiorę? Przeszła do pokoju kąpielowego. Maksym poszedł za nią, by opowiedzieć jeszcze jeden żarcik Ludwiki, który mu się przypomniał. Był spokojny, jakby to u przyjaciela tak się zasiedział, szukał już nawet cygarnicy, by zapalić hawańskie cygaro. Lecz gdy znaleźli się w pokoju kąpielowym i Renata postawiła kandelabr, odwróciła się i padła w ramiona młodego człowieka, niepokojąca i umilkła, przywierając ustami do jego ust. Apartamenty Renaty było to gniazdko wysłane jedwabiem i koronkami, kokieteryjne, luksusowe cacko. Sypialnię poprzedzał maleńki buduarek. Tworzyły one właściwie jedno czy też raczej buduar był tylko progiem do sypialni – wielkiej alkowy, bez drzwi, odgrodzonej jedynie podwójną kotarą. Ściany w jednym i drugim pokoju obite były takim samym matowym jedwabiem, szaroniebieskim w olbrzymie bukiety róż, białych lilii i kaczeńców. Firanki i portiery były z weneckiej gipiury podbitej jedwabiem w szare i różowe pasy. W sypialni kominek z białego marmuru, prawdziwy klejnocik, rozpościerał przed oczyma niby kosz kwiatów swe inkrustacje z lazulitu i misterne mozaiki, odtwarzające róże, białe lilie i kaczeńce, jakie były na ścianach. Wielkie różowoszare łoże, całe obite materią, tak że części drewniane nie były widoczne, przytykało wezgłowiem do ściany i wypełniało pół’ pokoju falą draperii, gipiury i jedwabną zasłoną w bukiety, spływającą od sufitu aż po dywan. Rzekłbyś, iż to jakaś wspaniała suknia, upięta, zdobna w pufy, kokardy, wolanty. Ta szeroka zasłona, wydymająca się krągło jak spódnica, wywoływała wizję jakiejś wielkiej miłośnicy, przegiętej, bliskiej omdlenia, opadającej na poduszki. Pod zasłoną kryło się sanktuarium: batysty drobniutko plisowane, śnieżne koronki, wszelkie rzeczy delikatne i przejrzyste, spowite nabożnym półmrokiem. To łoże, podobne do kaplicy przystrojonej na jakąś uroczystość, przesłaniało swymi rozmiarami inne meble: niskie fotele, tremo dwumetrowej wysokości, komódki z mnóstwem szuflad. Szaroniebieski dywan usiany był płatkami bladych róż. Po dwóch stronach łóżka leżały dwie wielkie skóry niedźwiedzie, czarne, wykończone różowym aksamitem, o srebrnych pazurach. Dwa łby, zwrócone ku oknu, uparcie spoglądały w puste niebo szklanymi oczyma, W tej sypialni panowała łagodna harmonia, przytłumione milczenie. Ani jedna nuta zbyt ostra, ani jeden metaliczny refleks, złocenie zbyt jaskrawe nie płoszyły zadumanej frazy tonów różowych i szarych. Nawet garnitur kominkowy – rama lustra, zegar, kandelabry, wszystko to było ze starej sewrskiej porcelany, a pozłacana oprawa łedwo była widoczna. Istny klejnocik ten garnitur, zwłaszcza zegar, okolony wianuszkiem pyzatych amorków, nachylających się nad jego tarczą, niby banda nagich łobuziaków kpiących sobie z ucieczki godzin. Ten zbytek przyciszony, te kolory i przedmioty uśmiechnięte i delikatne, gdyż takie podobały się Renacie, napełniały pokój półcieniem, zmierzchem alkowy o zaciągniętych firankach. Wydawało się, iż łoże nie ma końca, że cały pokój jest jednym wielkim łożem, razem ze swymi dywanami, skórami niedźwiedzia, wyściełanymi fotelami i miękkim obiciem ścian, przedłużającym puszystość podłogi aż po sufit. I – tak jak na łożu – młoda kobieta pozostawiała na wszystkich tych rzeczach ślad, woń swego ciała. Uchylając podwójnej kotary od buduaru, miało się wrażenie, iż unosi się jedwabnej kołdry i odkrywa posłanie ciepłe jeszcze i wilgotne, gdzie na cieniutkiej pościeli pozostał uroczy kształt, sen i senne marzenia trzydziestoletniej paryżanki. Sąsiedni pokój była to garderoba. Ściany obite były płótnem, a naokoło stały szafy z różanego drzewa. Wisiała w nich armia sukien. Celestyna, bardzo metodyczna, wieszała suknie według ich wieku, przyczepiała im numerki, wyprowadzała arytmetykę w żółte lub niebieskie kaprysy swej pani, utrzymywała w garderobie skupioną atmosferę zakrystii i czystość pałacowej stajni. Choć nie było szuflad, nie poniewierała się ani jedna szmatka. Drzwi szaf błyszczały, chłodne i wyraźne w rysunku jak lakierowane drzwiczki powoziku. Ale największym dziwem apartamentów Renaty, miejscem, o którym mówił cały Paryż, był pokój kąpielowy. Mówiono: „Pokój kąpielowy pięknej pani Saccard”, tak jak się mówi „galeria lustrzana w Wersalu”. Pokój ten znajdował się w jednej z wieżyczek pałacu, akurat nad żółtym salonikiem. Kiedy się tam wchodziło, nasuwało się porównanie z obszernym okrągłym namiotem, namiotem z bajki, wzniesionym przez jakąś wojowniczą miłośnicę. Pośrodku sufitu pierścień z cyzelowanego srebra utrzymywał poły namiotu półokrągło opadające ku ścianom, a stamtąd prosto do podłogi. Te poły, ten bogaty namiot był z jaśniutkiego muślinu na różowym jedwabnym spodzie. Muślin, układany w szerokie plisy, przedzielały w pewnych odstępach wstawki z gipiury, ujęte po obu stronach pasemkami giloszowanego srebra, spływającymi od pierścienia wzdłuż całego namiotu. Szara różowość sypialni rozjaśniała się tutaj, zabarwiała bielą nagiego ciała. Pod tym baldachimem z koronek, pozwalającym dojrzeć w górze przez niewielki krąg pierścienia jedynie niebieskawe dno sufitu, gdzie Chaplin wymalował roześmianego amora gotującego się do strzału, człowiek czuł się jak w bombonierce, jak w misternej roboty puzderku na klejnoty, powiększonym, stworzonym nie dla blasku diamentów, lecz dla nagości kobiety. Dywan rozpościerał swą śnieżną biel bez jednego kwiatka. Szafa z lustrem, o drzwiach inkrustowanych srebrem, szezlong, dwa pufy, taborety obite białym atłasem, duża umywalnia o blacie z różowego marmuru, osłonięta dołem falbanami z muślinu i gipiury, stanowiły umeblowanie pokoju. Słoiki, miseczki, miednica na umywalni były z czeskiego kryształu w różowe i białe żyłki. Na innym stoliczku, inkrustowanym srebrem tak jak szafa, leżały przybory toaletowe, pęk dziwacznych narzędzi o nie zawsze wiadomym przeznaczeniu: kościane grabki do drapania pleców, polisuary do paznokci, pilniki wszelkich rozmiarów i kształtów, nożyczki proste i zakrzywione, wszystkie odmiany szczypczyków i agrafek. Każdy z tych przedmiotów, ze srebra lub kości słoniowej, miał monogram Renaty. Lecz jeden zakątek pokoju był szczególnie rozkoszny i jemu to przede wszystkim pokój zawdzięczał swą sławę. Naprzeciw okna ściany namiotu były rozsunięte i pozwalały dojrzeć, w głębi niby to alkowy, długiej i niezbyt głębokiej, wannę, basen z różowego marmuru, wpuszczony w podłogę. Jego brzegi żłobkowane jak brzegi wielkiej muszli, stykały się z dywanem. Schodziło się do basenu,po stopniach z marmuru. Ponad srebrnymi kurkami w kształcie szyi łabędzich, lustro weneckie, rżnięte, bez ram, z matowymi rysunkami na swej tafli, zajmowało głąb alkowy. Każdego ranka Renata brała parominutową kąpiel. Ta kąpiel na cały dzień napełniała pokój lekkim oparem, wonią młodego wilgotnego ciała. Czasem jakiś odkorkowany flakon lub zostawione na wierzchu mydło ostrzejszą nutą włączało się w tę mdłą nieco aurę. Młoda kobieta lubiła zostawać tu aż do południa, prawie naga. Okrągły namiot wokół niej też był nagi. Ten różowy basen, różowe stoliki i miednice, pokrywający sufit i ściany muślin, pod którym zdawało się krąży różowa krew, nabierały krągłości ciała, krągłości ramion i piersi. I zależnie od pory dnia, raz rzekłbyś, iż to śnieżna skóra dziecka, a raz, że ciepła skóra kobiety. Była to wielka nagość. Kiedy Renata wychodziła z kąpieli, jej płowe ciało wzbogacało różowość ciała pokoju. To Maksym rozebrał Renatę. Znał się na tych rzeczach i jego zręczne dłonie domyślały się, gdzie są agrafki, krążyły wokół talii Renaty z wrodzoną umiejętnością. Wyjął jej brylanty z włosów, rozczesał je, zaplótł na noc. Do swych czynności pokojówki mieszał żarciki i pieszczoty. Renata śmiała się śmiechem niskim i przytłumionym, jedwab jej stanika trzeszczał, a spódnice opadały jedna po drugiej. Kiedy ujrzała, że jest naga, zdmuchnęła świece w kandelabrze, ujęła Maksyma wpół i zaniosła niemal do sypialni. Ten bal oszołomił ją do reszty. W swym podnieceniu zachowała świadomość dnia wczorajszego, spędzonego przy kominku, dnia bezwładu przesyconego żarem, marzeń niejasnych i uśmiechniętych. Wciąż jeszcze brzmiał w jej uszach dialog Saccarda i pani Sydonii, ich suche głosy z nosowym akcentem komornika wykrzykujące jakieś cyfry. Ci ludzie doprowadzali ją do rozpaczy, popychali do zbrodni. I nawet w tej chwili, kiedy na wielkim, ciemnym łożu szukała jego warg, przed oczami miała Maksyma z dnia wczorajszego, spoglądającego na nią spośród płomieni wzrokiem, który ją spalał. Młody człowiek odszedł dopiero o szóstej rano. Dała mu klucz od furtki od strony parku Monceau i kazała przysiąc, że będzie przychodził co wieczór. Pokój kąpielowy łączyły z żółtym salonikiem ukryte w murze schody służbowe biegnące wzdłuż całej wieżyczki. Z salonu łatwo było przejść do cieplarni, a stamtąd do parku. Wychodząc o świcie, w gęstą mgłę, Maksym był nieco oszołomiony swą przygodą. Pogodził się z nią zresztą z właściwą mu uległością istoty nijakiej. – No cóż – myślał – ostatecznie to ona tego chce... Ależ ona jest zbudowana! Miała rację, w łóżku jest sto razy zabawniejsza od Sylwii. Na pochyłości kazirodztwa znaleźli się już w dniu, kiedy Maksym w swej wytartej uczniowskiej bluzie uwiesił się na szyi Renaty mnąc jej strój francuskiego gwardzisty. Odtąd każda chwila, jaką spędzali razem, była perwersją. Dziwaczna edukacja, jaką młoda kobieta dawała chłopcu; ich koleżeńska zażyłość, a później roześmiana zuchwałość ich zwierzeń, cała ta niebezpieczna mieszanina utworzyła między nimi dziwaczną więź – uroki przyjaźni przekształcały się niemal że w doznania zmysłów. Oddawali się jedno drugiemu już od lat, sam brutalny akt był jedynie stadium szczytowym tej nieświadomej choroby miłosnej. W szaleńczym świecie, w jakim żyli, ich występek kiełkował niby na gnojowisku tłustym od podejrzanych soków, rozwijał się ze szczególnym wyrafinowaniem w specjalnych warunkach rozpusty. Kiedy kolasa unosiła ich do Lasku, tocząc się miękko wzdłuż alei, a oni opowiadali sobie na ucho nieprzyzwoite żarty i wyszukiwali we wspomnieniach z dzieciństwa nieprzystojne wybryki, było to jedynie przeniesione na inną płaszczyznę utajone zaspokajanie pożądań. Mieli niejasne poczucie winy, jak gdyby oddawali się’ sobie przez samo dotknięcie. I ten grzech pierworodny, to rozkoszne znużenie, w jakie wprawiały ich wyuzdane rozmowy, były dla nich pieszczotą milszą, niż mogłyby być same pocałunki. Ich koleżeństwo było powolną drogą dwojga zakochanych, drogą, która nieuchronnie musiała zawieść ich pewnego dnia do gabinetu w „Cafe Riche” i do różowoszarego łoża Renaty. Kiedy objęli się uściskiem, nie było to dla nich wstrząsem. Rzekłbyś, para dawnych kochanków, których każdy pocałunek jest przypomnieniem poprzednich. Tyle już godzin spędzili współobcując ze sobą całym swym jestestwem, iż mimo woli powracali stale do tej przeszłości pełnej nieświadomych pieszczot. – Pamiętasz – mówił Maksym – w dniu, kiedy przyjechałem do Paryża, miałaś taki śmieszny strój. Palcem nakreśliłem kąt na twojej piersi i poradziłem ci, żebyś zrobiła dekolt w szpic... Poprzez szmizetkę czułem twoje ciało, ustępowało lekko pod moim palcem... Bardzo to było przyjemne... Renata śmiała się i szeptała całując go: – Już wtedy był z ciebie urwis... Ależ miałyśmy z tobą zabawę u Wormsa, przypominasz sobie? Nazywałyśmy cię „naszym malutkim mężczyzną”. Zawsze miałam to przeświadczenie, że pulchna Zuzanna zrobiłaby wszystko, co byś zechciał, gdyby nie pilnowały jej wściekłe oczy markizy. – Och tak, uśmialiśmy się nieraz – szeptał młody człowiek. – Album z fotografiami, prawda? I wszystko inne, nasze paryskie wyprawy, podwieczorki w cukierniach na bulwarze... Pamiętasz te ciastka z poziomkami, które tak lubiłaś?... Nigdy nie zapomnę tego popołudnia, kiedy opowiedziałaś mi przygody Adeliny w klasztorze, jak pod imieniem Artura d’Espanet pisywała listy do Zuzy i proponowała jej, że ją porwie... Kochankowie na nowo ubawili się tą historią. A potem Maksym ciągnął dalej swym przymilnym głosem: – Musieliśmy bardzo zabawnie wyglądać oboje, jak przyjeżdżałaś po mnie do szkoły... Byłem taki mały, że znikałem pod twymi spódnicami... – Tak, tak – jąkała przejęta dreszczem, przyciągając Maksyma do siebie. – Bardzo to było przyjemne, jak powiedziałeś... Kochaliśmy się nie wiedząc o tym, prawda? Ja uświadomiłam to sobie pierwsza. Któregoś dnia, jak wracaliśmy z Lasku, dotknęłam twojej nogi i zadrżałam... Ale ty tok nie zauważyłeś. Me myślałeś o mnie, co? – Och, myślałem – odparł trochę zakłopotany. – Ale nie wiedziałem, rozumiesz... Nie śmiałem. Kłamał. Myśl, by posiąść Renatę, nigdy nie przyszła mu jasno do głowy. Zepsuty z natury, krążył wokół niej, lecz w rzeczywistości jej nie pożądał. Był zbyt bezwolny, aby zdobyć się na ten wysiłek. Przyjął Renatę, ponieważ narzuciła mu siebie, a on ześliznął się aż do jej łoża, bez udziału swej woli ani inicjatywy. Kiedy się tam już znalazł, pozostał, gdyż było mu ciepło, i dlatego też, że nie umiał wydostać się od razu z dołów, w jakie wpadał. Z początku doznawał nawet zadowolenia miłości własnej. Była to pierwsza mężatka, jaką posiadał. Nie myślał o tym, że mężem był jego ojciec. Renata, odmiennie niż Maksym, grzeszyła z całą. żarliwością swego zdeprawowanego serca. I ona również osunęła się po zboczu, lecz tylko do pierwszego momentu zachowywała się bezwładnie. Pożądanie obudziło się w niej zbyt późno, by mogła je zwalczyć wtedy, kiedy upadek był już nieunikniony. Przyjęła go jak konieczność wypływającą z nudy, jak rozkosz niezwykłą i ostateczną, jedyną, jaka zdolna była obudzić jej znużone zmysły i zwiędnięte serce. To podczas owej jesiennej przejażdżki o zmierzchu, kiedy Lasek zasypiał, przyszła jej pierwsza, niejasna jeszcze myśl o kazirodztwie, budząc nieznany dreszczyk; wieczorem, pod biczem zazdrości, myśl ta skrystalizowała się, rozjarzyła się przed nią wśród płomieni cieplarni, gdy ujrzała Maksyma i Ludwikę. Wtedy zapragnęła grzechu, grzechu, jakiego nikt się nie dopuszcza, grzechu, który miał wypełnić pustkę jej życia i skazać ją wreszcie na owo piekło, wciąż groźne tak samo, jak w dniach dzieciństwa. Dziwaczne uczucie wyrzutów sumienia i zmęczenie zatarły w niej nazajutrz tę myśl. Miała wrażenie, że już zgrzeszyła, że to nic takiego przyjemnego i że doprawdy byłoby zbyt obrzydliwe. Nieunikniony kryzys miał przyjść sam, niezależnie od woli tych dwóch istot, tych dwojga kolegów skazanych na to, iż omylą się pewnego wieczora i – myśląc, iż podają sobie dłonie – zewrą się w uścisku. Lecz po tym niemądrym upadku Renata znów powróciła do swego marzenia o rozkoszy nie nazwanej jeszcze i znów przyjęła Maksyma w ramiona, ciekawa okrutnych uciech miłości, którą uważała za zbrodniczą. Jej wola przystała ha kazirodztwo, domagała się go, pragnęła zasycić się nim aż do końca, aż do wyrzutów sumienia, gdyby kiedyś przyszły. Stała się aktywna, świadoma tego, co robi. Kochała z uniesieniem wielkiej damy, z przesądnym niepokojem mieszczki, pośród walk, radości i chwil niesmaku kobiety, która tonie we własnej pogardzie. Maksym przychodził każdej nocy koło godziny pierwszej przez ogród. Najczęściej Renata oczekiwała go w cieplarni, przez którą musiał przejść, by dostać się do saloniku. Zachowywali się zresztą z prowokacyjną swobodą, nie kryli się prawie wcale, lekceważyli (najbardziej klasyczne ostrożności cudzołóstwa. To prawda, że ten zakątek pałacu należał do nich. Jedynie Baptysta, lokaj Saccarda, miał tu prawo wejść, ale Baptysta, jako człowiek poważny, znikał natychmiast, gdy ukończył swe zajęcia. Maksym twierdził nawet ze śmiechem, że odosabnia się, by pisać pamiętniki. Pewnej nocy jednak, niedługo po przybyciu Maksyma, Renata pokazała mu służącego, jak uroczystym krokiem przemierzał salon, z lichtarzem w ręku. Ten wysoki lokaj o postawie ministra, oświetlony żółtym płomieniem woskowej świecy, miał tej nocy wyraz twarzy jeszcze bardziej poprawny i jeszcze surowszy niż zazwyczaj. Wychyliwszy się kochankowie zobaczyli, jak zgasił świecę i skierował się do stajni, gdzie spały konie i stajenni. – Odbywa swój obchód – rzekł Maksym. Renata drżała. Baptysta zawsze ją niepokoił. Mawiała czasem, iż ten człowiek tak zimny, o spojrzeniu przejrzystym, nigdy nie zatrzymującym się na ramionach kobiet, to jedyny uczciwy mężczyzna w pałacu. Od tej pory stali się nieco ostrożniejsi. Zamykali drzwi od salonu i wtedy z całym spokojem mogli korzystać z niego, z cieplarni i z apartamentów Renaty. Był to cały świat. Przez pierwsze miesiące kosztowali tam uciech jak najbardziej wyrafinowanych, dobieranych w sposób jak najbardziej wyszukany. Przenosili swe pieszczoty z wielkiego różowoszarego łoża w sypialni w białoróżową nagość pokoju kąpielowego i ściszoną żółtą symfonię saloniku. Każdy z tych pokoi, mający swój własny zapach, swe obicie, swoje własne życie, inaczej zabarwiał ich miłość, czynił z Renaty inną miłośnicę: na miękkim posianiu wielkiej damy, pośród sypialni arystokratycznej i ciepłej, gdzie dobry smak tłumił uczucia zbyt gwałtowne, była delikatna i śliczna; w namiocie o kolorze ciała, przesyconym woniami i wilgotnym tchnieniem basenu, była jak ladacznica kapryśna i zmysłowa, oddawała się po wyjściu z kąpieli i tam właśnie Maksym lubił ją najbardziej; wreszcie na dole, w saloniku jasnym jak wschód słońca, pośród barw jutrzenki złocących jej włosy, stawała się podobna bogini. Jej głowa płowowłosej Diany, jej nagie ręce ułożone skromnie, jej ciało o liniach czystych i szlachetnych miały jakiś antyczny czar. Lecz było w pałacu miejsce, którego Maksym bał się niemal. Renata zaciągała go tam tylko w złe dni, dni, kiedy potrzeba jej było doznań bardziej drapieżnych. Wtedy kochali się w cieplarni. Tam to czuli smak kazirodztwa. Pewnej nocy, w godzinie niepokoju, Renata poprosiła kochanka, by przyniósł jedną z czarnych skór niedźwiedzich. Ułożyli się na tym futrze barwy atramentu, nad brzegiem basenu, na szerokiej biegnącej kołem alei. Na dworze był straszliwy mróz i przejrzysta pełnia. Maksym przyszedł zziębnięty, uszy i palce miał zlodowaciałe. W cieplarni był taki upał, iż omal nie zemdlał. Prosto ze szczypiącego mrozu dostał się w atmosferę tak rozżarzoną i duszną, iż skóra poczęła go piec, jakby go ktoś wychłostał. Gdy wrócił do siebie, ujrzał Renatę na ‘klęczkach, podaną do przodu, ze wzrokiem nieruchomym; ta brutalna poza przestraszyła go. Renata włosy miała rozpuszczone, ramiona nagie, tułów wyciągnięty poziomo – wsparta na łokciach i dłoniach podobna była do kocicy o oczach fosforyzujących. Leżąc na plecach młody człowiek dostrzegał ponad tą zachwycającą rozkochaną samicą, wpatrzoną w niego uparcie, marmurowego sfinksa. Księżyc oświetlał jego połyskliwe uda. W pozie i uśmiechu Renaty było coś z tego potwora o głowie kobiety, i w swych opadających spódnicach wydawała się białą siostrą owego czarnego boga. Maksym pozostawał bezwładny. Upał był dławiący, mroczny upał, nie ten, co to spada z nieba ognistym deszczem, lecz pełzający przy ziemi niby niezdrowe wyziewy i unoszący się w górę oparem podobnym chmurze zwiastującej burzę. Kropelki nagrzanej wilgoci pokrywały ciała kochanków płomienistym potem. Długi czas trwali bez ruchu i bez słowa w tej ognistej kąpieli. Maksym przytłoczony i bezwolny, Renata rozedrgana. Przez szybki cieplarni widać było wycinki parku Monceau, skupiska drzew o delikatnych czarnych sylwetkach, trawniki białe jak ścięte lodem jeziora, cały martwy pejzaż, finezją swą, tonacją jednolitą i jasną przypominający drzeworyty japońskie. I ten strzępek rozprażonej ziemi, to gorejące posłanie, na którym leżeli kochankowie, wrzały nienaturalnie, otoczone zewsząd milczącym zamrozem. Renata i Maksym przeżyli noc miłości szalonej. Renata była mężczyzną, wolą pełną pasji, działającą, której Maksym się poddawał. Ta istota nijaka, ładna i białoróżowa, już od dzieciństwa skażona w swej męskości, stawała się w rozciekawionych ramionach młodej kobiety dziewczęciem o gładkiej skórze, szczupłości i wdzięku rzymskiego efeba. Zdawał się stworzony do perwersji. Renata rozkoszowała się swym władaniem, jej namiętność rządziła tym stworzeniem o płci nieokreślonej. Było to dla niej nieustanne zdziwienie, zaskoczenie zmysłów, dziwaczne uczucie niepokoju i dojmującej przyjemności. Sama już niczego nie była pewna, jego delikatna skóra, pulchna szyja, jego bezwład i omdlenia budziły w niej powątpiewanie. Przeżywała godziny pełni. Maksym, odkrywając przed nią nowe doznania, uzupełnił tym jej szalone toalety, niebywały przepych, życie bez hamulców. Dał poznać jej ciału ową nutę ekscesu, która rozbrzmiewała już wokół niej. Był kochankiem dopasowanym do mody i szaleństw epoki. Ten ładny młodzieniec, opiętym żakietem podkreślający swą smukłość, ten zalążek kobiety, przechadzający się po bulwarach ze znudzonym uśmiechem i z przedziałkiem pośrodku głowy, stał się w rękach Renaty narzędziem rozpusty, jaka w okresach dekadencji w społeczeństwach przegniłych wyczerpuje ciało i niszczy umysły. Bardziej niż gdziekolwiek indziej właśnie w cieplarni Renata była mężczyzną. Płomienna noc, jaką tam spędzili, pociągnęła za sobą inne. Cieplarnia kochała, płonęła razem z nimi. W ociężałym powietrzu, w białawym świetle księżyca widzieli wokół siebie dziwaczne rośliny, poruszające się niewyraźnie, zamieniające uściski. Czarna skóra niedźwiedzia zajmowała całą szerokość alei. U ich stóp dymił (basen, niespokojne kłębowisko splątanych korzeni. Na jego powierzchni otwierała się różowa gwiazda lilii wodnej, podobna do dziewiczego staniczka, a tornelie zwieszały swe zgmatwane korzenie napowietrzne niby włosy omdlałych nereid. Dalej nieco palmy i wielkie bambusy indyjskie pięły się ku sklepieniu, a stamtąd, łącząc swe liście, pochylały się bezsilnie ku idolowi, jak znużeni kochankowie. Niżej, paprocie, orlice, lasówki – zielone damy w szerokich spódnicach przybranych wolantami, milczące i nieruchome na brzegu alei, czekały na miłość. Obok, spryskane czerwienią kręte liście begonii i przypominające ostrza lanc białe liście popłanów były dalszym ciągiem okaleczeń i bladości niezrozumiałych dla Renaty i Maksyma – tu i tam dostrzegali jakby krągłość biodra lub kolana, tarzających się po ziemi w brutalnej pieszczocie. Drzewa bananowe uginające się pod kiściami owoców mówiły im o hojnej płodności ziemi, a wilczomlecze, których pokraczne, kolczaste świece, pełne wstydliwych gruzłów, majaczyły im w mroku, zdawały się ociekać sokiem, występującym z brzegów ognistym strumieniem życia. W miarę jednak jak spojrzenia ich zagłębiały się w zakamarki cieplarni, ciemność wypełniała się coraz zajadlejszą rozpustą liści i łodyg: nie rozróżniali już, na stopniach, aksamitowców łagodnych w dotyku, gloksynii o fioletowych dzwonkach, dracen podobnych do płytek lśniącej laki – był to jeden krąg żywych roślin łaknących siebie i nienasyconych. Zasłonięte firankami lian altany rozpłomieniały zmysłowe marzenia Renaty i Maksyma aż do szaleństwa, zwinne pędy waniliowców, jadowic, kwiskwalisów, nadwoi były to nie kończące się ramiona ukrytych kochanków, w łapczywym uścisku zagarniających ku sobie wszelaką rozkosz. Te ramiona zwisały ze znużenia, sczepiały się w miłosnym spazmie, szukały się, wiły. Była to potężna ruja cieplarni, tego zakątka dziewiczego lasu, gdzie płonęły rośliny krajów tropikalnych. Maksym i Renata w zamęcie zmysłów czuli, jak wchłania ich ta noc miłosna ziemi. Poprzez skórę niedźwiedzią dosięgał ich żar ziemi, a z wysokich palm spadały na nich krople waru. Soki, rozpierające łona drzew, i w nich samych krążyły także, budząc szalone żądze gwałtownego rozrostu, gigantycznej płodności. Ruja cieplarni ogarniała ich. I wówczas to, w nikłym świetle, nawiedzały ich obłędne wizje, koszmary, w których byli świadkami pieszczot palm i paproci. Liście wokół przyoblekały kształty niewyraźne i dwuznaczne, a ich żądza tworzyła z tego obrazy wyuzdania. Z gęstwy drzew dochodziły szmery i szepty, omdlałe głosy, ekstatyczne westchnienia, zduszone krzyki boleści, odległe śmiechy – ich własne pocałunki, które echo odsyłało im z powrotem. Czasem wydawało im się, że targa nimi gwałtowny wstrząs, jak gdyby ziemia, w spazmie zasycenia, rozpękła się ze zmysłowym łkaniem. Gdyby zamknęli oczy, a dławiący upał i bladawe światło nie dokonały w nich jeszcze dzieła deprawacji, to same zapachy byłyby wystarczyły, aby wprawić ich w stan niebywałego napięcia nerwów. Opary znad basenu skrapiały ich wonią ostrą, głęboką, zmieszaną wonią tysiąca kwiatów i roślin. Drzewa waniliowe „zanosiło się chwilami gardłowym gruchaniem gołębia; później nadpływały cierpkie nuty storczyków, których nakrapiane usta zionęły gorzkim oddechem ozdrowieńca. Wiszące w koszyczkach orchidee były niby żywe kadzielnice. Lecz wonią, która górowała nad wszystkimi innymi, skupiała w sobie wszystkie te niejasne tchnienia, była woń człowiecza, woń miłości. Maksym odnajdywał ją całując kark Renaty, zanurzając twarz w jej rozpuszczone włosy. I ta woń kobiety, snująca się w cieplarni jak w alkowie, gdzie rodziła ziemia, oszołamiała ich. Zazwyczaj kładli się pod tanginią z Madagaskaru, pod tym krzewem zatrutym, którego liść młoda kobieta nadgryzła kiedyś. Wokół nich biel posągów śmiała się spoglądając na potężne uściski roślin. Toczący się po niebie księżyc przemieszczał grupy, swym zmiennym światłem przydawał życia dramatowi. A oni oboje byli o sto mil od Paryża, poza obrębem łatwego życia Lasku i oficjalnych salonów, w zakątku lasu indyjskiego, w jakiejś potwornej świątyni, której marmurowy sfinks stawał się bogiem. Czuli, jak staczają się w zbrodnię, w miłość przeklętą, w pieszczoty dzikich zwierząt. Cały ten otaczający ich rozród, głuche mrowienie się basenu, nagi bezwstyd liści rzucały ich wprost w dantejskie piekło namiętności. I wówczas to, w głębi tej szklanej klatki kipiącej płomieniami lata, objętej przejrzystością grudniowego mrozu, sycili się kazirodztwem jak zbrodniczym owocem zbyt nagrzanej ziemi, zdjęci jednocześnie trwogą przed tym przerażającym posłaniem. Pośrodku czarnej skóry niedźwiedziej bielała postać Renaty, (przyczajonej kotki. Cała była nabrzmiała rozpustą, a jasne kontury jej ramion i bioder odcinały się sucho od atramentowej plamy futra na żółtym piasku alei. Czyhała na Maksyma, na zdobycz powaloną i bezwolną, będącą całkowicie w jej władaniu. Od czasu do czasu pochylała się raptownie i całowała go rozjątrzonymi wargami. Jej usta otwierały się wówczas z łakomym i krwawym błyskiem kwiatów chińskiego ślazowca, porastającego ścianę pałacu. Była już tylko płomienną córką cieplarni. Jej pocałunki rozkwitały i więdły jak czerwone kwiaty wielkiej malwy, żyjące zaledwie parę godzin i odradzające się bez ustanku, podobne do okaleczałych i nienasyconych warg jakiejś gigantycznej Mesaliny. Pocałunek, jaki złożył na szyi żony, zajmował myśl Saccarda. Od dawna już nie korzystał ze swych praw mężowskich; zerwanie przyszło naturalnym biegiem rzeczy, żadnemu z nich dwojga nie zależało na podtrzymywaniu uciążliwych stosunków. Jeżeli Saccard zjawiał się w sypialni Renaty, to celem jego małżeńskich czułości była zawsze jakaś korzystna dlań sprawa finansowa. Mimo że ryzykowne przedsięwzięcie w Charonne układało się pomyślnie, niepokoił się jednak, jaki ostatecznie przybierze obrót; uśmiechy wyelegantowanego Larsonneau nie podobały mu się. Larsonneau był tylko zwykłym pośrednikiem, człowiekiem podstawionym, który za swe usługi miał otrzymać dziesięć procent od przyszłych dochodów. Chociaż jednak agent od spraw ekspropriacji nie włożył w tę imprezę ani grosza, a Saccard, dostarczywszy funduszów na założenie café-concert, zabezpieczył się na wszystkie możliwe sposoby przez zastrzeżenie prawa odkupu, listy z datami in blanco, antydatowane kwity, to jednak odczuwał głuchy lęk w przeczuciu jakiegoś zdradzieckiego ciosu. Węszył u swego wspólnika chęć szantażowania go fałszywym inwentarzem. Larsonneau przechowywał go pieczołowicie i jemu jedynie zawdzięczał współudział w przedsięwzięciu. Oczywiście przy takim układzie spraw obaj wspólnicy ściskali sobie mocno ręce. Larsonneau nazywał Saccarda „drogim mistrzem”. W głębi duszy żywił prawdziwy podziw dla tego ekwilibrysty, którego wyczyny na wyprężonej linie spekulacji śledził z zainteresowaniem amatora. Myśl, by wywieść go w pole, łaskotała go mile, niby perspektywa uciechy rzadkiej i pikantnej. Pieścił pewien plan, mglisty jeszcze, gdyż nie wiedział dobrze, jak posłużyć się posiadaną bronią, żeby samemu się przy tym nie pokiereszować.Czuł się zresztą zdany na łaskę swego byłego kolegi. Terenom i budowlom, oszacowanym według przemyślnie sporządzonych inwentarzy na blisko dwa miliony franków, a wartym zaledwie jedną czwartą tego, groził kolosalny krach, w razie gdyby bogini ekspropriacji nie dotknęła ich swą złotą różdżką. Wedle pierwotnych planów, które oglądał, nowy bulwar, wytyczony, by połączył park artylerii w Vin-cennes i koszary księcia Eugeniusza i omijając Faubourg Saint-Antoine przeniósł ten park do serca Paryża, miał objąć część terenów w Charonne; zachodziła jednak obawa, iż może musnąć je ledwie, i wtedy pomysłowa spekulacja z urządzeniem café-con-cert poniosłaby klęskę przez swą lekkomyślność. W takim wypadku Larsonneau spadłaby na kark sprawa natury dość delikatnej. Niebezpieczeństwo to jednak, mimo drugorzędnej roli, jaką odgrywał, nie przeszkadzało mu doznawać uczucia głębokiej przykrości, gdy rozmyślał o mizernych dziesięciu procentach mających być jego udziałem w tak kolosalnej kradzieży milionów. Wtedy to właśnie nie potrafił oprzeć się zajadłej chętce, by wyciągnąć rękę i odkroić sobie swoją porcję. Saccard nie chciał nawet, by pożyczył pieniędzy jego żonie, gdyż sam bawił się tą wulgarną sztuczką z melodramatu dającą upust jego zamiłowaniu do skomplikowanych transakcji. – Nie, nie, mój drogi – mówił ze swym prowansalskim akcentem, przesadnie go jeszcze podkreślając, jak zawsze gdy chciał dodać pikanterii jakiemuś żarcikowi – nie gmatwajmy naszych rozrachunków. Jest pan jedynym człowiekiem w Paryżu, co do którego przysiągłem sobie, że nie będę mu nic winien. Larsonneau poprzestawał na stwierdzeniu, że Renata to otchłań. Radził Saccardowi, aby nie dawał jej już ani grosza, a natychmiast odstąpi im swą część posiadłości. Wolał mieć do czynienia z nim tylko samym. Wypróbowywał go czasem, posuwał się aż do tego, iż mówił swym znużonym i obojętnym tonem viveura: – Muszę wreszcie uporządkować trochę moje papiery... Pańska żona przeraża mnie, mój drogi. Nie mam ochoty, żeby opieczętowano u mnie pewne dokumenty. Saccard nie był człowiekiem, który znosiłby cierpliwie podobne aluzje, zwłaszcza iż wiedział, co sądzić o drobiazgowym i chłodnym porządku, jaki panował w biurze Larsonneau. Cała jego przebiegła i czynna natura buntowała się przeciwko obawom, jakie usiłował w nim wzbudzić ten zajmujący się lichwą piękniś w żółtych rękawiczkach. Najgorsze było, iż czuł, jak przejmuje go dreszcz na myśl o możliwym skandalu; widział się brutalnie wygnanym przez brata, trudniącym się jakimiś pokątnymi zajęciami w Belgii. Pewnego dnia rozgniewał się, zaczął nawet mówić do Larsonneau po imieniu. – Słuchaj no, mój mały – powiedział do niego – jesteś bardzo miłym chłopcem, ale oddaj mi tamten papierek, wiesz który. Zobaczysz, że jeszcze się kiedyś o niego pokłócimy. Larsonneau udał zdziwienie, uścisnął rękę „drogiego mistrza” zapewniając go o swym oddaniu. Saccard pożałował, że przez chwilę okazał zniecierpliwienie. W tym właśnie okresie zaczął poważnie myśleć o zbliżeniu z żoną; mogła mu się przydać w rozgrywce przeciwko wspólnikowi, a uważał, iż łóżko jest idealnym miejscem dobijania targów. Pocałunek, jaki złożył na szyi żony, stał się dla niego objawieniem całkowicie nowej taktyki. Nie spieszył się zresztą, powolutku torował sobie drogę. Całą zimę czekał, aż jego plany dojrzeją, szamocząc się jednocześnie z mnóstwem spraw finansowych, bardziej zawikłanych jedne od drugich. Była to dla niego zima straszliwa, pełna wstrząsów i niewiarogodnych walk; każdy dzień przynosił możliwość bankructwa i każdego dnia trzeba ją było przezwyciężać. Saccard nie tylko nie ograniczył wydatków na dom, ale jedne za drugimi wydawał bale i przyjęcia. Udało mu się sprostać wszystkiemu, musiał jednak zaniedbać Renatę – ją zachowywał na koniec, gdy przedsięwzięcie w Charonne dojrzeje, by wówczas wykonać swe triumfalne pociągnięcie. Na razie przygotowywał je w ten sposób, iż nie dawał żonie pieniędzy inaczej niż za pośrednictwem Larsonneau. Kiedy miał do dyspozycji kilkanaście tysięcy franków, a ona się ich gwałtownie domagała, przynosił je, lecz mówił, że ludzie Larsonneau domagają się weksla na sumę podwójnej wysokości. Bawił się tą komedią wyśmienicie, zachwycony historyjką z wekslami, gdyż nadawała całej sprawie smaczek powieściowy. Nawet w okresie największej przejrzystości swych dochodów wypłacał żonie pensję bardzo nieregularnie, robił jej książęce podarunki, sypał banknoty garściami, a potem na długie tygodnie zostawiał ją bez grosza. Teraz, kiedy znalazł się w poważnych tarapatach, użalał się przed nią na koszty prowadzenia domu, traktował ją jak wierzyciela, któremu nie chce się przyznać do ruiny i opowiada historyjki, byle tylko uzyskać zwłokę. Renata ledwo że go słuchała; podpisywała wszystko, co chciał, i żałowała tylko, że nie może podpisywać więcej. Uzbierał sobie podpisanych przez nią weksli na blisko dwieście tysięcy franków, a kosztowały go zaledwie sto dziesięć tysięcy. Uzyskawszy żyro od Larsonneau, jako ich prawnego posiadacza, puszczał je ostrożnie w obieg, licząc, iż posłuży się nimi później jako rozstrzygającym orężem. Nigdy nie byłoby mu się udało przebrnąć tej strasznej zimy, pożyczać żonie na lichwiarski procent ani utrzymywać domu na tak wysokiej stopie, gdyby nie sprzedaż placu na bulwarze Malesherbes. Imć panowie Mignon i Charrier zapłacili mu zań gotówką, potrącając jednak olbrzymie dyskonto. Ta zima była dla Renaty jedną długą uciechą. Doskwierał jej jedynie brak pieniędzy. Maksym kosztował ją bardzo dużo; jako „mamusia” – Maksym traktował ją w ten sposób – to ona płaciła wszędzie. Lecz ten ukrywany niedostatek był dla niej jednym urokiem więcej. Łamała sobie głowę, wymyślała, co tylko mogła, byle jej „malutkiemu” nic nie brakowało. A kiedy zdołała nakłonić męża, by zdobył gdzieś dla niej parę tysięcy, przepuszczała je z kochankiem w szalonych eskapadach, niby dwoje uczniaków, którzy po raz pierwszy wyrwali się ma wolność. Kiedy byli bez grosza, zostawali w pałacu. Mieli do swej dyspozycji ten wielki budynek urządzony z przepychem tak nowym i tak prowokująco głupim. Pan domu nie przeszkadzał im nigdy swą obecnością. Kochankowie coraz częściej zostawali w domu, Renacie udało się bowiem wreszcie napełnić ciepłem rozkoszy lodowatą pustkę tych sal o pozłacanych sufitach. Podejrzane miejsce światowych rozrywek przemieniło się w kaplicę, gdzie oddawała się w odosobnieniu nowemu kultowi. Maksym nie tylko w niej obudził tę przejmującą nutę tak dobrze współbrzmiącą z szalonymi toaletami; był kochankiem stworzonym dla tego pałacu o szybach wielkich jak witryny sklepowe, ociekającego rzeźbami od strychów po piwnice. Ożywiał wszystkie te figury poczynając od pyzatych amorków na dziedzińcu, trzymających muszlę, z której spływała strużka wody, a kończąc na nagich kariatydach podpierających balkony i trzymających dla zabawy kłosy i jabłka. Stanowił wytłumaczenie dla nadmiernego bogactwa westybulu, dla szczupłości ogrodu, dla olśniewających sal, gdzie za duże było foteli, a za to żadnego dzieła sztuki. Młoda kobieta, która nudziła się tu kiedyś śmiertelnie, nagle poczuła się w tym otoczeniu doskonale, wzięła je w posiadanie, jakby dopiero teraz zrozumiała, jak należy się nim posługiwać. Nie tylko jej własny apartament, żółty salonik i cieplarnia stały się tłem dla jej miłości, lecz cały pałac. W końcu polubiła nawet kanapę w palarni; przesiadywała tam i mówiła, że zapach tego pokoju – nikła woń tytoniu – bardzo jest przyjemny. Renata przyjmowała teraz dwa razy w tygodniu, a nie raz, jak dotąd. Czwartek był dla intruzów, a poniedziałek dla najbliższych przyjaciół. Mężczyzn nie wpuszczano i tylko Maksym uczestniczył w tych finezyjnych zebrankach odbywających się w saloniku. Któregoś wieczoru Renata wpadła na zaskakujący pomysł: przebrała go za kobietę i przedstawiła jako swoją kuzynkę. Adelina, Zuzanna, baronowa Meinhold podniosły się, przywitały, zdziwione, że znają skądś tę twarz. Później, kiedy już się dowiedziały prawdy, rozśmieszyło je to bardzo i absolutnie nie chciały się zgodzić, żeby Maksym zmienił strój. Został w spódnicach, a panie przekomarzały się z nim, robiły dwuznaczne żarciki. Odprowadzał panie do głównego wyjścia, a sam okrążał ogród i wracał przez cieplarnię. Przyjaciółkom Renaty nigdy nie nasunęło się najlżejsze nawet podejrzenie; kochankowie zawsze przecież odnosili się do siebie z koleżeńską poufałością. A jeśli komuś ze służby zdarzyło się przyłapać ich na gorętszym nieco uścisku, to nie dziwił się temu wcale, gdyż wszyscy przyzwyczajeni byli do żartów pani i panicza. Ta całkowita swoboda, ta bezkarność rozzuchwalała ich. Nocą zasuwali wprawdzie zasuwki, lecz za to w dnie całowali się we wszystkich pokojach pałacu. Kiedy padał deszcz, wynajdywali tysiące rozmaitych gier. Lecz największym przysmakiem dla Renaty pozostały senne zadumy przed rozżarzonym kominkiem. Tej zimy nosiła bieliznę oszołamiającą przepychem. Jej koszule i peniuary kosztowały krocie, a biały obłok wstawek i batystów przesłaniał ją ledwo. W czerwonym blasku paleniska, obejmującym jej ciało poprzez cienką tkaninę i tą samą różowością powlekającym koronki i jej skórę, wydawała się naga. Maksym przysiadał u jej stóp i całował kolana nie czując nawet, że są zakryte: bielizna Renaty przesiąknięta była ciepłem i zapachem jej ślicznego ciała. Dzień miał się ku schyłkowi, zmierzchem obejmował pokój obity szarym jedwabiem. Za ich plecami krążyła spokojnie Celestyna. Naturalnym biegiem rzeczy stała się ich wspólniczką w zdradzie. Pewnego ranka zastała ich razem w łóżku i zachowała całkowity spokój pokojówki o lodowatej krwi. Od tego czasu przestali się wobec niej krępować, wchodziła co chwila i nie odwracała nawet głowy na odgłos ich pocałunków. Liczyli na to, że w razie alarmu dałaby im znać. Nie płacili jej za milczenie. Była to dziewczyna bardzo oszczędna, bardzo uczciwa i nikt nie słyszał, aby miała kochanków. Renata nie przestała bynajmniej bywać w świecie. Maksym towarzyszył jej wszędzie, jasnowłosy paź we fraku, a ona, w jego towarzystwie, jeszcze żywiej cieszyła się wszystkim. Ten sezon balów był dla niej jednym długim triumfem. Nigdy jeszcze nie obmyślała sobie toalet, uczesań równie śmiałych. Wówczas to właśnie odważyła się włożyć słynną atłasową suknię koloru buisson, na której wyhaftowane było całe polowanie na jelenia, wszystkie potrzebne doń akcesoria: mieszki na proch, rogi myśliwskie, szerokie noże. Wówczas też zapoczątkowała modę antycznych fryzur, które Maksym musiał jej przerysować w niedawno otwartym muzeum Campany. Młodniała, była w pełni swej zadzierzystej urody. Kazirodztwo roznieciło w niej płomień, migoczący na dnie oczu i rozgrzewający śmiech. Jej binokle nabrały nieporównanej bezczelności; spoglądała na inne kobiety, na swe przyjaciółki, panoszące się pośród występku, z miną chełpliwego młodzieniaszka, z nieruchomym uśmieszkiem, który oznaczał: „Już ja mam swoją zbrodnię.” Maksym uważał życie towarzyskie za rzecz nie do zniesienia. Dla szyku twierdził, że się na balach nudzi, w rzeczywistości bowiem nudził się wszędzie. W Tuileriach u ministrów znikał w spódnicach Renaty. Z chwilą jednak gdy chodziło o jakąś eskapadę, on stawał się panem. Renacie zachciało się po raz drugi odwiedzić ową restaurację na bulwarze; szerokość kanapy w gabinecie wywołała jej uśmiech. Później prowadzał ją wszędzie: do ladacznic, na bal w Operze, do małych teatrzyków, we wszystkie te dwuznaczne miejsca, gdzie osłonięci swym incognito mogli bratać się z występkiem w całej jego brutalności. Wracali potem ukradkiem do pałacu, zmęczeni, i spleceni w uścisku odsypiali zamroczenie plugastwem Paryża, a w uszach brzmiały im jeszcze sprośne kuplety. Następnego dnia Maksym naśladował aktorów, a Renata, akompaniując sobie na pianinie w saloniku, starała się kołysać w biodrach i śpiewać równie ochryple jak Blanka Mueller w roli Pięknej Heleny, Lekcje muzyki pobierane w klasztorze przydały się Renacie po to tylko;, by teraz brzdąkać najnowsze błazeńskie kuplety. Przed wszelką muzyką poważną żywiła nabożny lęk. Maksym pokpiwał razem z nią z muzyki niemieckiej i uważał sobie za obowiązek wygwizdać Tannhausera, tyleż z przekonania, co w obronie swawolnych piosenek swojej „mamusi”. Jedną z ich najmilszych rozrywek była ślizgawka; tej zimy była ona w modzie, sam cesarz jeden z pierwszych wypróbował lód na jeziorze w Lasku Bulońskim. Renata zamówiła u Wormsa kompletny strój Polki, z aksamitu przybranego futrem. Maksyma ubrała w wysokie buty i lisi kołpak. Jechali do Lasku w mróz, który szczypał im nosy i wargi, jakby wiatr sypał w twarz drobnym piaskiem. Bawiło ich to, że jest tak zimno. Lasek był szary, a śnieg na gałęziach wyglądał jak wąskie wstawki z gipiury. Pod bladym niebem, nad jeziorem skrzepłym i zmatowiałym, tylko świerki rozpościerały w głębi horyzontu swe teatralne draperie obszyte przez śnieg szeroką koronką. Mknęli oboje w lodowatym powietrzu, jak jaskółki szybujące tuż nad ziemią. Jedną rękę trzymali z tyłu, drugą kładli sobie nawzajem na ramionach i sunęli przed siebie, wirowali, uśmiechnięci, po rozległym lodowisku zamkniętym grubymi sznura – mi. Ze wzniesienia głównej alei przyglądali im się gapie. Czasem Renata i Maksym podjeżdżali, by ogrzać się przy szczapach palących się na brzegu. I znów odjeżdżali. Zataczali koła coraz to szersze, a po twarzy płynęły im łzy z radości i z zimna. Później, kiedy nadeszła wiosna, Renata przypomniała sobie swoją dawną elegię. Chciała, żeby Maksym przechadzał się z nią po parku Monceau nocą, przy świetle księżyca. Poszli do groty, usiedli na trawie, przed kolumnadą. Kiedy jednak objawiła życzenie przejażdżki po jeziorku, spostrzegli, iż przywiązana na brzegu, widoczna z pałacu łódka nie ma wioseł. Musiano zabierać je wieczorem. Byli zawiedzeni. Zresztą wielkie cienie parku niepokoiły kochanków. Woleliby widzieć tu zabawę wenecką, czerwone balony i orkiestrę. Milszy im był park we dnie, po południu; często siadali przy którymś z okien pałacu i przyglądali się ekwipażom jadącym po wymyślnej pochyłości głównej alei. Lubili ten czarujący zakątek nowego Paryża, tę przyrodę ugłaskaną i czyściutką, trawniki podobne do błamów atłasu, poznaczone rzędami kwietników i specjalnie dobranych krzewów, ujęte otokiem zachwycających białych róż. Pojazdy wymijały się równie liczne jak na bulwarze; spacerujące pieszo damy ciągnęły za sobą miękko treny spódnic, jakby stąpały po dywanach w salonie. Poprzez listowie Renata i Maksym krytykowali toalety, pokazywali sobie zaprzęgi, delektowali się łagodnymi barwami parku. Między dwoma drzewami połyskiwały złocone pręty jakiejś bramy, po jeziorze płynęły rzędem kaczki, renesansowy mostek bielał, nowiutki, pośród zieleni, a po dwóch stronach alei siedzące na żółtych krzesełkach mamy zapominały w rozmowie o swych synkach i córeczkach – malcy przyglądali się sobie grzeczniutko, z minkami dzieci (przedwcześnie dojrzałych. Renata i Maksym kochali nowy Paryż. Nieraz przemierzali miasto w powozie, nakładali drogi, by przejechać jakimś bulwarem szczególnie im bliskim. Domy, wysokie, o rzeźbionych bramach i balkonach, gdzie wielkimi złoconymi literami połyskiwały nazwiska, szyldy, nazwy firm i spółek, wprawiały ich w zachwyt. Powozik mknął ulicami, a oni przyjaznym wzrokiem odprowadzali szare pasma chodników, szerokie,.niekończące się, a na nich ławki, pstrokate słupy z ogłoszeniami, wątłe drzewka. Ten jasny przesmyk ciągnący się aż do horyzontu, coraz to węższy i zagrodzony wreszcie niebieskawym prostokątem pustki, ten podwójny, nieprzerwany szereg wielkich magazynów, gdzie ekspedienci uśmiechali się do klientek, ten bulgoczący strumień przechodniów, wszystko to napełniało ich zwolna ukontentowaniem całkowitym i bez zastrzeżeń, poczuciem doskonałości życia ulicy. Lubili nawet bryzgi wody z polewaczki rezerwuaru, białym oparem rozpościerające się przed ich końmi, a później opadające drobniutkim deszczem pod koła, brązowiące jezdnię i wzbijające lekką falę kurzu. Wydawało im się, że jadą po dywanie, tą szeroką ulicą, prostą i bez końca, wytyczoną po to, by nie musieli jeździć ciemnymi uliczkami. Każdy bulwar stawał się jednym z korytarzy ich pałacu. Uśmiechy słońca igrały na fasadach nowych domów, zapalały błyski w szybach, obsypywały płócienne markizy sklepów i kawiarń, rozgrzewały asfalt pod stopami zaaferowanych przechodniów. A kiedy wracali, z lekka ogłuszeni hałaśliwym zamętem tego długiego bazaru, z przyjemnością witali park Monceau, klomb, nieodzowny dla nowego Paryża, przepychem swym pozdrawiający pierwsze ciepłe podmuchy wiosny. Kiedy moda wyjazdów nad morze zmusiła ich do opuszczenia Paryża, uczynili to z żalem i nad brzegiem oceanu myśleli o bulwarach. Nawet ich miłość, z dala od Paryża, czuła się nieswojo. Był to kwiat cieplarniany, przywykły do wielkiego łoża różowoszarego, do nagości pokoju kąpielowego, do złotej jutrzenki saloniku. Sami tylko we dwoje w obliczu ‘morza nie mieli sobie nic do powiedzenia. Renata usiłowała śpiewać piosenki z „Varietes”, akompaniując sobie na starym pianinie wyczekującym śmierci w kącie jej pokoju hotelowego; ale instrument, nawilgły od morskich wiatrów, odzywał się melancholijnym głosem wodnych przestworów. Piękna Helena dźwięczała tu ponuro i fantastycznie. Dla pociechy młoda kobieta zadziwiała plażę niezwykłymi kostiumami. Była tu spora grupka dam, takich jak ona: ziewały, czekały na zimę i głowiły się, jaki by tu kostium kąpielowy włożyć, żeby nie wyglądać w nim zbyt brzydko. Renacie nigdy nie udało się nakłonić Maksyma do kąpieli. Bał się panicznie nvody, bladł, gdy fala podpływała aż do jego kamaszków, i za nic na świecie nie byłby się zbliżył do opadającej ku morzu skalistej krawędzi; z dala omijał wszelkie wyrwy i nakładał drogi, byle tylko nie iść brzegiem nieco stromym Saccard dwa czy trzy razy odwiedził „kochane dzieci”. Twierdził, że jest przytłoczony kłopotami. Dopiero w październiku, gdy znaleźli się wszyscy troje w Paryżu, pomyślał poważnie o tym, by zbliżyć się do żony. Sprawa Charonne dojrzewała. Plan Saccarda był prosty i brutalny. Postanowił użyć w stosunku do Renaty sposobu, jakim posłużyłby się względem ladacznicy. Renata potrzebowała coraz więcej pieniędzy, jednakże duma pozwalała jej zwracać się e prośbą do męża tylko w ostatecznej potrzebie. Saccard obiecywał sobie, że skorzysta z pierwszej takiej prośby, by – pośród radości ze spłacenia grubszego jakiegoś długu – odnowić dawno już zerwane stosunki. W Paryżu czekały na Renatę i Maksyma wielkie tarapaty. Nadszedł termin płatności paru weksli wystawionych na nazwisko Larsonneau, ponieważ jednak Saccard nie dawał ich do protestu, młoda kobieta zbytnio się nimi nie trapiła. O wiele bardziej przerażał ją dług u Wormsa, sięgający już obecnie blisko dwustu tysięcy franków. Krawiec domagał się zaliczki i groził, że cofnie wszelki kredyt. Na myśl o procesie, który byłby skandalem, a przede wszystkim na myśl, że słynny krawiec mógłby się z nią pogniewać, Renatę przechodził dreszcz. Prócz tego potrzebowała pieniędzy na drobne wydatki. Nudziliby się śmiertelnie, ona i Maksym, gdyby nie mogli wydać paru ludwików dziennie. Od czasu gdy nadaremnie przetrząsał szuflady ojca, kochany synalek był bez grosza. Jego wierność, jego przykładne zachowanie przez siedem czy osiem miesięcy były w znacznej mierze wynikiem kompletnej pustki w sakiewce. Brakowało dwudziestofrankówek, by zapraszać damulki na kolacje. Tak więc chcąc nie chcąc wracał filozoficznie do pałacu. Podczas każdej z ich eskapad Renata dawała mu swoją portmonetkę, żeby płacił w restauracjach, lokalach balowych, teatrzykach. W dalszym ciągu traktowała go po macierzyńsku, i nawet sama, czubkami swych paluszków w rękawiczkach, płaciła u pasztetnika, do którego wstępowali niemal co dzień po południu na paszteciki z ostrygami. Często rankiem Maksym znajdował w kamizelce ludwiki, których tam przedtem nie było, a które Renata wkładała mu do kieszeni jak matka, zaopatrująca swego syna, uczniaka. I ta piękna egzystencja, złożona z wesołych podwieczorków, kaprysów zawsze zaspokajanych i łatwych przyjemności, miałaby się skończyć? Lecz poważniejsze jeszcze obawy zamąciły ich spokój. Jubiler Sylwii, któremu Maksym winien był dziesięć tysięcy franków, stracił cierpliwość, groził Clichy. Weksle, które miał w ręku, od dawna już zaprotestowane, obrosły takimi kosztami, że dług zwiększył się o trzy czy cztery tysiące franków. Saccard oświadczył wyraźnie, że nic nie może poradzić. Wiadomość, że jego syn jest w Clichy, zwróciłaby na niego oczy wszystkich, a wyciągając go stamtąd, rozgłosiłby wszędzie swoją ojcowską hojność. Renata była w rozpaczy; widziała już swego synka w więzieniu, w prawdziwej ciemnicy, na wilgotnej słomie. Pewnego wieczora zaproponowała mu poważnie, by nie wychodził od niej i pozostał w tym bezpiecznym ukryciu, pewien, że nie znajdzie go komornik. A później przysięgła, że zdobędzie pieniądze. Nigdy nie wspominała o pochodzeniu jego długu, o owej Sylwii, która zawierzała swe miłostki lustrom w gabinetach restauracyjnych. Potrzebowała pięćdziesięciu tysięcy franków: piętnastu dla Maksyma, trzydziestu dla Wormsa i pięciu na drobne wydatki. Mieliby wtedy przed sobą dwa długie tygodnie szczęścia. Rozpoczęła kampanię. Pierwszą jej myślą było poprosić o te pięćdziesiąt tysięcy męża. Zdecydowała się na to nie bez wewnętrznego oporu. Ostatnimi razy przynosząc jej pieniądze znów całował ją w szyję, brał za ręce i mówił o swym uczuciu. Kobiety potrafią ze szczególną przenikliwością odgadnąć mężczyzn, toteż Renata spodziewała się jakichś targów milczących i uśmiechniętych. Rzeczywiście, gdy poprosiła go o pięćdziesiąt tysięcy, wykrzyknął, że to niemożliwe, że Larsonneau nigdy nie pożyczy takiej sumy, a on sam ma jeszcze kłopoty. Później jednak, zmieniając ton, jakby zwyciężony i ogarnięty nagłym wzruszeniem, szepnął: – Tobie nie można niczego odmówić. Objadę cały Paryż, zrobię więcej, niż to jest możliwe... Chcę, moja droga, żebyś była zadowolona. – I przykładając wargi do jej ucha, całując ją we włosy, głosem drżącym nieco: – Przyniosę ci je jutro wieczorem do sypialni... bez weksla... Lecz ona odparła żywo, że to nie takie pilne, że nie chce sprawiać mu aż tyle kłopotu. A on, który całe serce włożył w to niebezpieczne „bez weksla” i już nawet żałował, że się z nim wyrwał, nie dał po sobie poznać, iż usłyszał niemiłą odmowę. Podniósł się i rzekł: – A więc, jak chcesz... Jestem do twoich usług i znajdę ci tę sumę, jak jej będziesz potrzebować. Larsonneau nie będzie miał z, tym nic wspólnego. To mój prezent dla ciebie. Uśmiechał się dobrodusznie. Zostawił Renatę w okrutnej obawie. Czuła, że jeśli odda się mężowi, utraci resztę równowagi. Jej ostatnią już dumą było, iż – choć poślubiona ojcu – jest żoną tylko syna.. Często, gdy Maksym wydawał jej się chłodny, bardzo przejrzystymi aluzjami próbowała dać mu to do zrozumienia. Lecz młody człowiek, zamiast paść po tym wyznaniu do jej stóp, jak się tego spodziewała, okazywał najzupełniejszą obojętność, przekonany zapewne, że Renata chce go uspokoić co do możliwości ewentualnego spotkania z ojcem w różowoszarej sypialni. Kiedy Saccard wyszedł, Renata ubrała się pośpiesznie i kazała zaprząc. W powoziku unoszącym ją ku Wyspie Świętego Ludwika układała sobie, w jaki sposób poprosi o te pięćdziesiąt tysięcy ojca. Chwyciła się tej nagłej myśli i nie chciała się nad nią zastanawiać, gdyż czuła, że jest – wielkim tchórzem i że ten krok budzi w niej nieprzezwyciężony lęk. Gdy przyjechała na miejsce, podwórze pałacu Beraudów zmroziło ją swą ponurą, klasztorną wilgocią. Wchodząc na szerokie kamienne schody, na których wysokie obcasy jej pantofelków stukały przeraźliwie, miała ochotę uciec. Na domiar złego zrobiła jeszcze to głupstwo, iż w pośpiechu włożyła jedwabną suknię koloru zwiędłych liści, z długimi wolantami z białej koronki i atłasowymi kokardami, ujętą w talii paskiem plisowanym jak szarfa. Ta toaleta i uzupełniający ją malutki toczek z dużą białą woalką tak szczególną nutą odbijały od posępnej zadumy schodów, że sama Renata uświadomiła sobie, jak dziwnie musi tu wyglądać. Drżała przemierzając amfiladę. surowych komnat, gdzie niewyraźne postacie na gobelinach wydawały się zdziwione tą kaskadą spódnic, płynącą wśród półmroku ich samotności. Ojca zastała w wychodzącym na dziedziniec salonie, gdzie zazwyczaj przebywał. Czytał wielką księgę leżącą na pulpicie przymocowanym do ramion fotela. Koło jednego z okien ciotka Elżbieta robiła na drutach; w ciszy pokoju słychać było jedynie tik-tak jej długich drewnianych drutów. Renata usiadła zmieszana, gdyż każdy jej ruch mącił skupienie wysokiego plafonu szmerem jedwabiu. Na czarnym tle obić i starych mebli biel jej koronek wydawała się jaskrawa. Pan Beraud Du Chatel, oparłszy dłonie po dwóch stronach pulpitu, spoglądał na nią. Ciotka Elżbieta zaczęła mówić o bliskim ślubie Krystyny, która miała wyjść za mąż za syna pewnego bardzo bogatego adwokata; poszła teraz ze starą służącą do miasta w sprawie jakiegoś obstalunku. Poczciwa ciotka mówiła zupełnie sama, łagodnie, nie przerywając przy tym roboty. Gawędziła o drobiazgach gospodarskich, a sponad okularów rzucała Renacie uśmiechnięte spojrzenia. Lecz młoda kobieta czuła się coraz bardziej nieswojo. Cisza pałacu przytłaczała ją i wiele też byłaby dała, żeby koronki zdobiące jej suknię były czarne. Wzrok ojca wprawiał ją w takie zakłopotanie, iż w końcu doszła do wniosku, że Worms był doprawdy śmieszny wymyślając tak duże wolanty. – Jakże ty ślicznie wyglądasz, moje dziecko! – rzekła nagle ciotka Elżbieta, która nie dojrzała jeszcze nawet koronek siostrzenicy. Przerwała na chwilę robotę i poprawiła okulary, żeby się lepiej przyjrzeć. Pan Beraud Du Chatel uśmiechnął się blado. – Troszkę to wszystko za białe – powiedział. – Bardzo musi być kłopotliwe na ulicy. – Ależ, ojcze, któż by chodził pieszo! – wykrzyknęła Renata i natychmiast pożałowała tego szczerego okrzyku. Starzec zamierzał coś odpowiedzieć, później jednak wstał, wyprostował swą wysoką postać i zaczął przechadzać się wolno, nie patrząc już na córkę. Ta była blada z emocji. Za każdym razem, gdy przykazywała sobie wewnętrznie odwagę i szukała jakiegoś stosownego przejścia w rozmowie, by poprosić o pieniądze, czuła ostry ból w sercu. – Od jakiegoś czasu przestał nas tatuś odwiedzać – szepnęła. – Och – odparła ciotka nie dopuszczając brata do słowa – twój ojciec ledwo że czasem wyjdzie do Ogrodu Botanicznego, a i to muszę się najpierw nagderać! Twierdzi, że gubi się w Paryżu, że miasto nie jest już dla niego... Powiedz mu coś, moja droga, gniewaj się! – Mój mąż byłby ogromnie rad, gdyby odwiedził nas tatuś czasem w nasze czwartki – powiedziała Renata. Pan Beraud Du Chatel przeszedł parę ‘kroków w milczeniu, a później rzekł spokojnie: – Podziękuj swemu mężowi. To człowiek, zdaje się, bardzo czynny. Pragnę dla ciebie, aby uczciwie prowadził swe przedsięwzięcia. Różnimy się jednak w poglądach i ja źle się czuję w waszym pięknym domu w parku Monceau. Ciotka Elżbieta wydała się zmartwiona tą odpowiedzią. – Ach, ci mężczyźni ze swoją polityką! – odezwała się wesoło. – Chcesz wiedzieć prawdę? Ojciec nie może wam darować, że bywacie w Tuileriach. Lecz starzec wzruszył na to ramionami, jakby chciał powiedzieć, że jego niezadowolenie ma źródło znacznie głębsze. Znów począł przechadzać się powoli, zadumany. Renata siedziała przez chwilę w milczeniu, mając na końcu języka prośbę o pięćdziesiąt tysięcy franków. Później jednak ogarnął ją lęk większy jeszcze niż dotąd, uściskała ojca i wyszła. Ciotka Elżbieta towarzyszyła jej aż do schodów. Po drodze ga wędziła dalej swym starczym głosikiem: – Jesteś szczęśliwa, drogie dziecko. Cieszę się bardzo, że cię widzę w dobrym zdrowiu i taką śliczną. Bo gdyby twoje małżeństwo nie ułożyło się pomyślnie, to, wiesz, czułabym się winna... Mąż cię kocha, masz wszystko, czego ci trzeba, prawda? – Ależ tak, ciociu – odparła Renata usiłując się uśmiechnąć, ze śmiercią w duszy. Z dłonią na poręczy schodów ciotka zatrzymała ją jeszcze. – Widzisz, jednego tylko się boję: żebyś nie upoiła się własnym szczęściem. Bądź rozsądna, a przede wszystkim nic nie sprzedawaj... Gdybyś kiedyś miała dziecko, znajdziesz wtedy dla niego fortunkę gotową. Gdy była już w powoziku, Renata odetchnęła z ulgą. Na skroniach miała krople zimnego potu; otarła je i pomyślała o lodowatej wilgoci pałacyku Beraudów. Później, gdy powóz toczył się w jasnym słońcu po nadbrzeżnym bulwarze Świętego Pawła, przypomniała sobie o pięćdziesięciu tysiącach franków i ból jej ocknął się, żywszy jeszcze. Ona, która uchodziła za tak śmiałą, jakże okazała się tchórzliwa! A przecież to szło o Maksyma, o jego wolność, o ich wspólne uciechy! Pośród gorzkich wyrzutów, jakie sobie czyniła, nagła myśl zgnębiła ją do reszty: dlaczego nie wspomniała o tych pięćdziesięciu tysiącach ciotce Elżbiecie na schodach? Jak mogła tak stracić głowę? Poczciwa kobiecina pożyczyłaby jej może tę sumę, a jak nie, to byłaby jej chociaż pomogła. Wychylała się już, by powiedzieć stangretowi, że ma zawrócić na Wyspę Świętego Ludwika, gdy wtem wydało jej się, że widzi sylwetkę ojca, jak Wolnym krokiem przemierza uroczysty mrok salonu. W żadnym razie nie starczy jej odwagi, by wrócić tam teraz. Czym wytłumaczyłaby ponowną wizytę? W głębi duszy nie miała już nawet dość odwagi, by pomówić z ciotką Elżbietą. Kazała stangretowi zawieźć się na Faubourg-Poissonniere. Widząc, jak uchyla przysłonięte dyskretnie drzwi sklepiku, pani Sydonia wydała okrzyk zachwytu. To czysty przypadek, że Renata ją zastaje, miała właśnie wyjść do sędziego pokoju, bo pozwała jedną z klientek. Ale to nic, pójdzie kiedy indziej. Cóż to dla niej za radość, że bratowa wreszcie wybrała się do niej z wizytą. Renata uśmiechała się, zakłopotana. Pani Sydonia absolutnie nie chciała się zgodzić, aby zostały na dole; zaprowadziła ją wewnętrznymi schodkami do swej sypialni, wyjąwszy mosiężną zatyczkę z zamku w drzwiach wyjściowych. Wyjmowała ją tak i wkładała po dwadzieścia razy dziennie, a cały zamek trzymał się na jednym gwoździu. – Tutaj, moja miła – rzekła sadzając Renatę na szezlongu – będziemy mogły sobie wygodnie pogawędzić... Nie mogła pani. przyjść bardziej w porę. Właśnie dziś wieczorem wybierałam się do pani. Renata znała sypialnię pani Sydonii i doświadczyła teraz nie określonego a niemiłego uczucia, podobnie jak wędrowiec, który widzi, że w ulubionym przez niego pejzażu coś się zmieniło, wycięto połać lasu. – Ach – powiedziała wreszcie – przesunęła pani łóżko na inne miejsce, tak? – Tak – odparła spokojnie sprzedawczyni koronek – jedna z moich klientek uważa, że jak stoi naprzeciw kominka, jest o wiele ‘lepiej. Poradziła mi też, żebym zrobiła czerwone zasłony. – Tak mi się właśnie zdawało, że zasłony były przedtem innego koloru... Czerwony to bardzo pospolity kolor. Założyła binokle i przyjrzała się pokojowi urządzonemu z hotelową wystawnością. Na kominku dostrzegła długie szpilki do włosów, z pewnością nie pochodzące z chudego koczka pani Sydonii. W miejscu, gdzie przedtem stało łóżko, tapeta była pozadzierana, wytarta i zbrudzona przez materace. Pośredniczka usiłowała wprawdzie zasłonić to okaleczenie oparciami dwóch foteli, lecz były one trochę za niskie, i Renata zatrzymała wzrok na tej smudze zniszczonego papieru. – Miała mi pani coś do powiedzenia? – spytała wreszcie. – Tak, to cała historia – odparła pani Sydonia składając ręce z miną łakomczucha, który zamierza opowiadać o tym, co jadł na obiad. – Proszę sobie wyobrazić, że pan de Saffre jest zakochany w pięknej pani Saccard... Tak, właśnie w pani, moja najśliczniejsza. Renata nie zdobyła się nawet na jakiś odruch kokieterii. – Proszę! – rzekła – a mówiła pani przecież, że jest taki zakochany w pani Michelin. – Och, to już skończone, najzupełniej skończone... Mogę pani tego dowieść, jeżeli pani chce... Więc pani nie wie, że mała Michelin spodobała się baronowi Gouraud? Zupełnie nie do wiary! Wszyscy, co znają barona, nie mogą się nadziwić... I wie pani, że ta mała uzyska pewnie czerwoną wstążeczkę dla męża? To jest zuch kobietka! Już jej tam nikt nie potrzebuje drogi pokazywać, sama najlepiej wie, jak ma sterować. Powiedziała to z mieszaniną żalu i podziwu. – Ale wróćmy do pana de Saffre... Podobno spotkał panią na ‘balu aktorek, w przebraniu, i nawet ma do siebie pretensję, że trochę zbyt bezceremonialnie zapraszał panią na kolację... Czy to prawda? Renata była zdumiona. – Prawda – szepnęła – ale kto mógł mu o tym powiedzieć?... – Twierdzi, że poznał panią później. Jak już nie było pani w salonie, i przypomina sobie, że wychodziła pani pod rękę z Maksymem... Od tej pory zakochany jest w pani do szaleństwa. Rozumie pani, taki nagły kaprys... Był tu u mnie i błagał, żebym przeprosiła panią w jego imieniu... – Niech mu pani powie, że mu wybaczam – przerwała Renata niedbale. A potem dodała, zagłębiając się na nowo w swoje obawy: – Ach, moja droga Sydonio, mam straszne zmartwienie. Muszę mieć koniecznie pięćdziesiąt tysięcy franków do jutra rana. Przyszłam specjalnie, żeby z panią o tym pomówić. Wspominała pani, że zna takich, co mogliby pożyczyć? Pośredniczka, urażona sposobem, w jaki Renata przerwała jej opowiadanie, zwlekała jakiś czas z odpowiedzią. – Tak, naturalnie. Tylko ja osobiście radziłabym pani zwrócić się przede wszystkim do kogoś ze znajomych... Na pani miejscu wiem, co bym zrobiła... Zwróciłabym się po prostu do pana de Saffre. Renata uśmiechnęła się z, przymusem. – Ależ to byłoby niestosowne – odparła – skoro jest taki zakochany, jak pani mówi. Starucha spoglądała na nią chwilę uparcie, a później jej zwiotczała twarz rozpłynęła się w uśmiechu współczującego rozczulenia. – Biedactwo – szepnęła – płakała pani, po co przeczyć, widzę to po pani oczach. Odwagi! Trzeba przyjąć życie takim, jakie jest... Już ja wezmę na siebie pani kłopocik, dobrze? Renata wstała, torturowana okrutną walką wewnętrzną. Znęcała się nad swymi palcami, aż trzaskały szwy’ w rękawiczkach. Otwierała już usta, może, by wyrazić zgodę, gdy w sąsiednim pokoju cichutko zadźwięczał dzwonek. Pani Sydonia wyszła żywo, zostawiając uchylone drzwi, przez które widać było (podwójny rząd fortepianów. Młoda (kobieta usłyszała następnie męskie kroki, a potem szmer przytłumionej rozmowy. Machinalnie podeszła do ściany i zaczęła się przyglądać z bliska żółtawej plamie zostawionej przez materace na tapecie. Ta plama niepokoiła ją, krępowała. Zapominając o wszystkim, o Maksymie, pięćdziesięciu tysiącach franków, o panu de Saffre, zbliżyła się zadumana do łóżka: poprzednie miejsce było dla niego o wiele lepsze; doprawdy, jak też niektóre kobiety za grosz nie mają smaku; przecież teraz, jak się położyć, światło na pewno pada prosto w oczy. I nagle, z dna pamięci wyłoniła się przed nią niewyraźna postać nieznajomego z bulwaru Świętego Pawła, ożyło wspomnienie tego romansu w dwóch spotkaniach, przypadkowej miłości, jaką przeżyła tu, na tym poprzednim ‘miejscu. Wszystko, co z niej pozostało, to ta wytarta smuga na tapecie. Napełniło ją uczucie niesmaku, a nieustający szmer głosów w przyległym pokoju zaczął ją niecierpliwić. Kiedy pani Sydonia wróciła, ostrożnie otwierając i zamykając drzwi, parokrotnie dała Renacie znak palcem, by mówiła cicho. A później szepnęła jej do ucha: – Nie uwierzy pani, kto to przyszedł: pan de Saffre! – Chyba nie powiedziała mu pani, że tutaj jestem? – zapytała Renata z niepokojem. Pośredniczka wydała się zaskoczona i odparła naiwnie: – Ależ tak... Czeka, kiedy pozwolę mu wejść. Oczywiście nie mówiłam mu nic o tych pięćdziesięciu tysiącach. Renata pobladła, wyprostowała się jak pod ciosem bicza. Wielka duma napłynęła jej do serca. Dobiegający z sąsiedniego pokoju odgłos kroków, bardziej teraz brutalny, doprowadzał ją do rozpaczy. – Wychodzę – powiedziała krótko. – Proszę otworzyć mi drzwi. Pani Sydonia usiłowała się uśmiechnąć. – Niechże pani nie będzie dzieckiem... Cóż ja zrobię teraz z tym gościem, skoro mu już powiedziałam, że pani tu jest... Doprawdy kompromituje mnie pani... Ale Renata zeszła już po schodach do sklepu i stojąc przed zamkniętymi drzwiami powtarzała: – Proszę mi otworzyć, proszę mi otworzyć. Sprzedawczyni koronek wyciągnąwszy mosiężną zatyczkę miała zwyczaj chować ją do kieszeni. Chciała jeszcze pertraktować. Wreszcie, sama już rozgniewana, z cierpkim błyskiem w swych szarych oczach, wykrzyknęła: – Więc cóż mam mu ostatecznie powiedzieć, temu człowiekowi? – Że nie jestem na sprzedaż – odparła Renata, jedną nogą stojąc już na chodniku. Wydało jej się, iż słyszy, jak pani Sydonia mruknęła zamykając gwałtownie drzwi: „Poczekaj, kwiatku, już ty mi za to zapłacisz!” – Daję słowo – powiedziała Renata wsiadając do powozu – z dwojga złego wolę już mego męża. Wróciła prosto do pałacu. Wieczorem powiedziała Maksymowi, żeby nie przychodził; jest cierpiąca, musi odpocząć. Kiedy następnego dnia wręczyła mu piętnaście tysięcy franków dla jubilera Sylwii, była zakłopotana jego zdziwieniem i pytaniami. Powiedziała, że Saccard zrobił jakiś korzystny interes. Lecz od tej pory stała się bardziej kapryśna, zmieniała godziny wyznaczonych spotkań, a często nawet czyhała na Maksyma w cieplarni, by odesłać go z powrotem. Nie przejmował się zbytnio tymi humorami; świadomość, że jest posłusznym narzędziem w rękach kobiet, sprawiała mu przyjemność. Co mu jednak było nie w smak, to charakter, jaki przybierały nieraz ich schadzki. Renata bywała smutna, czasem nawet. miewała łzy w oczach. Urywała w połowie refren o „pięknym młodzieńcu” z Pięknej Heleny, grywała pobożne pieśni, jakich nauczyła się w klasztorze, i pytała kochanka, czy nie sądzi, że zło zawsze prędzej Czy później zostanie ukarane. „Nic innego, tylko się starzeje – myślał. – Dobrze, jeżeli będzie jeszcze zabawna jakiś rok, dwa.” A ona tymczasem cierpiała okrutnie. Teraz wydawało jej się, że wolałaby była zdradzić Maksyma z panem de Saffre. U pani Sydonii zbuntowała się, uległa odruchowi instynktownej dumy, niesmakowi, jaki budził w niej ten grubiański handel. Lecz następnych dni, gdy przyszło jej znosić trwogi cudzołóstwa, wszystko się w niej załamało, poczuła się tak godna pogardy, iż byłaby się oddała pierwszemu mężczyźnie, jaki ukazałby się w drzwiach pokoju z pianinami. Jeżeli do tej pory myśl o mężu przenikała czasem do jej kazirodczych uciech, wzmagając je jeszcze swą okropnością, to teraz on sam, mąż, mężczyzna, wdarł się do nich z brutalnością, która jej doznania najbardziej delikatne przemieniała, w nieznośną udrękę. Ona, która delektowała się wyrafinowaniem swego występku, lubiła marzyć o jakimś zakątku nadludzkiego raju, gdzie kochają się po społu bogowie, teraz staczała się w zwykłą rozpustę, dzieliła między dwóch mężczyzn. Na próżno usiłowała zasmakować w tej ohydzie. Wargi, gorące jeszcze od pocałunków Saccarda, dawała pocałunkom Maksyma. W swej ciekawości zgłębiła do dna te przeklęte uciechy, mieszała ze sobą obie miłości, w uściskach ojca doszukiwała się syna. I powracała coraz bardziej spłoszona, coraz bardziej okaleczała z tych wypraw w nieznane dziedziny zła, w gorejące ciemności, w których nie rozróżniała już swego podwójnego kochanka, takim zdjęta przerażeniem, iż jęk rozkoszy przemieniał się w charkot. Nie podzieliła tego dramatu z nikim, zachowała go dla siebie, zdwajała gorączką wyobraźni. Wolałaby była umrzeć niż wyznać prawdę Maksymowi. Drążył ją głuchy lęk, by ten się nie zbuntował, by jej nie rzucił. Tak mocno wierzyła, iż grzech, jaki popełnia, jest czymś potwornym i czeka ją za to potępienie wieczne, że prędzej byłaby przeszła nago przez park Monceau, niż wyznała, szeptem choćby, swą hańbę. Pozostała zresztą nadal tym samym nierozważnym stworzeniem, jakim była, i zadziwiała Paryż swymi ekstrawagancjami. Ogarniała ją czasem nerwowa wesołość, nawiedzały niezwykłe kaprysy, o których pisały dzienniki, podając pierwsze litery jej imienia i nazwiska. W tej to epoce chciała (zupełnie serio) pojedynkować się na pistolety z księżną de Sternich, gdyż – twierdziła – ta naumyślnie wylała szklankę ponczu na jej suknię; dopiero gniew szwagra-ministra odwiódł ją od tego zamiaru. Innym znów razem założyła się z panią de Lauwerens, iż objedzie bieżnię w Longchamp w przeciągu mniej niż dziesięciu minut; powstrzymywała ją tylko kwestia ubioru. Nawet w samym Maksymie poczynała już budzić lęk ta główka, którą ogarniało szaleństwo; nocą, gdy spoczywała obok niego na poduszce, miał wrażenie, iż słyszy, jak dźwięczy w niej cały rozgwar miasta, łowcy uciech. Pewnego wieczoru wybrali się do Theatre-Italien. Nie spojrzeli nawet na afisz. Chcieli zobaczyć wielką tragiczkę włoską, Ristori; szalał za nią cały Paryż i moda kazała im zainteresować się jej osobą. Dawano Fedrę. Maksym dostatecznie jeszcze pamiętał klasyków ze szkoły, Renata dostatecznie znała włoski, by mogli śledzić wątek sztuki. Grana w obcym języku, który wydawał im się chwilami jedynie dźwięcznym akompaniamentem do mimiki aktorów, robiła na mieli szczególne wrażenie. Hipolita odtwarzał wysoki, blady młodzieniec, bardzo przeciętny i łzawy. – Cóż za płaczek! – pomrukiwał Maksym. Lecz Ristori, tragiczna, wstrząsana łkaniem, głęboko poruszyła Renatę. W Fedrze płynęła krew Pazifae. „A w niej – zapytywała sama siebie – jaka krew płynęła w niej, kazirodczym współczesnej?” W całej sztuce widziała tylko tę rosłą kobietę o pełnych ramionach, jak wlokła za sobą po scenie występek czasów starożytnych. W pierwszym akcie, kiedy Fedra zwierza się Enonie ze swej występnej miłości; w drugim, kiedy płonąca namiętnością wyznaje ją Hipolitowi; w czwartym wreszcie, gdy zgnębiona powrotem Tezeusza, w przystępie ponurej rozpaczy, przeklina samą siebie – artystka napełniła salę tak przenikliwym krzykiem miłosnej pasji, takim pożądaniem rozkoszy nadludzkich, iż Renata we własnym ciele odczuwała każdy dreszcz jej pragnienia i jej wyrzutów. – Poczekaj – szepnął Maksym – teraz będzie opowieść Teramenesa. Pocieszną ma minę ten staruch. I dodał bezdźwięcznie: Po społu-śmy Trezeny opuścili wrota; On na swym wozie... Lecz, gdy starzec zaczął mówić, Renata nie patrzyła już na scenę, nie słuchała. Blask świecznika oślepiał ją, wszystkie te blade twarze zwrócone w stronę sceny tchnęły ku niej dławiącym gorącem. Monolog ciągnął się bez końca. Była w cieplarni, pod liśćmi płomiennymi, i śniło jej się, że mąż wchodzi i zastaje ją w ramionach syna. Cierpiała straszliwie, bliska utraty przytomności, i dopiero ostatnie rzężenia Fedry, skruszonej i umierającej w konwulsjach po zażyciu trucizny, sprawiły, że otworzyła oczy. Kurtyna opadała. Czy będzie miała dość siły, by otruć się kiedyś? Jakże malutki i żałosny był jej własny dramat w porównaniu z epopeją antyczną! Maksym zawiązywał jej pod brodą narzutkę, a ona tymczasem miała jeszcze w ustach twardy głos Ristori i usłużny szept replikującej Enony. W powozie młody człowiek mówił sam. Tragedię uznał za „nudziarstwo”, wolał sztuki weselsze. Nie można jednak powiedzieć, żeby Fedra nie miała pieprzyka. Zainteresował się nią, bo... I uścisnął dłoń Renaty, by uzupełnić swą myśl. A później przyszło mu do głowy coś zabawnego i nie mógł się oprzeć chęci zażartowania: – Miałem jednak rację – szepnął – że nie chciałem zbliżać się do morza, w Trouville. Renata, zatopiona w bolesnych rozmyślaniach, milczała. Musiał powtórzyć zdanie. – Dlaczego? – zapytała zdziwiona, nie rozumiejąc. – No bo potwór... I zachichotał. Ten żarcik zmroził Renatę. Wszystko mąciło jej się w głowie. Ristori była już tylko wielką marionetką podkasującą swe peplum i wyciągającą język do publiczności, jak Blanka Mueller w trzecim akcie Pięknej Heleny, Teramenes tańczył kankana, a Hipolit jadł bułkę z konfiturą i palcował sobie palce do nosa. Czasem, gdy jakiś wyrzut zbyt piekący przejmował ją dreszczem, Renata buntowała się dumnie. Cóż to za zbrodnię popełniła i dlaczego miałaby się czerwienić? Czyż nie stąpała każdego dnia po bezeceństwach jeszcze większych? Czyż nie stykała się u ministrów, w Tuileriach, wszędzie z takimi samymi nędznicami jak ona? Miały na sobie miliony i ubóstwiano je na klęczkach. Przychodziła jej na myśl kompromitująca przyjaźń Adeliny d’Espanet i Zuzanny Haffner – przedmiot żarcików na poniedziałkowych przyjęciach u cesarzowej. Przypomniała sobie proceder pani de Lauwerens, sławionej przez wszystkich mężów z racji wzorowej konduity, porządku i terminowego regulowania rachunków. Wymieniała w myśli panią Daste, panią Teisseire, baronową Meinhold, kreatury utrzymywane przez kochanków i notowane wśród pięknej młodzieży po takim lub innym kursie, jak papiery na giełdzie. Pani de Guende była tak głupia i tak zgrabna, że miała aż trzech kochanków na raz, trzech wyższych oficerów. Nie potrafiła ich rozróżnić z powodu mundurów. Ten demon, Ludwika, twierdziła, że każe im się najpierw rozebrać do koszuli, by się przekonać, z którym mówi. Hrabina Wańska nie zapomniała jeszcze podwórek, na których śpiewała niegdyś, ani ulic, gdzie podobno spotykano ją czasem i teraz, w płóciennej sukni, włóczącą się jak ulicznica. Każda z tych kobiet miała swą hańbę, trąd jawny dla wszystkich, zwycięski. Panowała nad nimi księżna de Sternich, brzydka, stara, zużyta, ciesząca się chwilą nocy spędzonej w łożu cesarskim; była to rozpusta oficjalna, która okryła ją jakby majestatem występku i dała jej władzę nad całą tą bandą głośnych ladacznic. I tak kazirodczym przywykała do swego grzechu jak do galowej sukni, krępującej z początku sztywnością. Stosowała się do mody, ubierała i rozbierała za przykładem innych. Uwierzyła w końcu, iż żyje w świecie wyższym ponad pospolitą moralność, w świecie, gdzie zmysły wyczulają się i rozwijają, i gdzie wolno obnażać się ku uciesze całego Olimpu. Zło było tu zbytkiem, kwiatem wpiętym we włosy, diamentem nad czołem. Niby wytłumaczenie i odkupienie jawiła się przed nią postać cesarza idącego pod rękę z generałem między dwoma rzędami nagich ramion pochylonych w ukłonie. Jeden jedyny mężczyzna, Baptysta, lokaj męża, niepokoił ją nadal. Od kiedy Saccard znów starał się o jej względy, ten wysoki lokaj, blady i godny, zdawał się krążyć wokół niej uroczyście i z milczącą dezaprobatą. Nie patrzył na nią, jego chłodne spojrzenia przepływały wyżej, ponad jej głową, wstydliwie jak spojrzenia kościelnego, który lęka. się zbrukać swe oczy widokiem grzesznicy. Wyobrażała sobie, iż wie o wszystkim, byłaby zapłaciła mu za milczenie, gdyby była śmiała. Potem znów ogarniało ją skrępowanie, spotykając Baptystę odczuwała rodzaj nieokreślonego szacunku, mówiła sobie, że całą uczciwość jej otoczenia schroniła się pod frakiem tego lokaja. Pewnego dnia zapytała Celestyny: – Czy Baptysta żartuje kiedy w pokoju służbowym? Czy miewa jakieś przygody, kochanki? – Och! – rzuciła tylko pokojówka. – Jak to, na pewno zalecał się do ciebie, co? :– On nigdy nie patrzy na kobiety. Rzadko kiedy, żebyśmy go zobaczyły... Zawsze jest u parna albo w stajni... Mówi, że bardzo lubi konie. Renata, zirytowana tą uczciwością, wypytywała dalej, chciała zdobyć prawo do pogardzania swą służbą. Chociaż lubiła Celestynę, byłaby się ucieszyła wiadomością, że ta ma kochanków. – No a ty, Celesłyno, nie uważasz, że Baptysta to ładny chłopiec? – Ja, proszę pani! – wykrzyknęła pokojowa ze zdumieniem osoby, która usłyszała coś niesłychanego – och! mnie to nie w głowie. Na mężczyzn nawet i nie spojrzę. Ja mam swoje plany, zobaczy pani potem. Nie jestem taka głupia, proszę pani. Renacie nie udało się wyciągnąć, z niej nic jaśniejszego. Miała zresztą coraz, większe zmartwienia. Jej wybryki i ekstrawagancje napotykały liczne przeszkody, które trzeba było przezwyciężać, nieraz boleśnie się przy tym raniąc. I tak na przykład pewnego dnia stanęła między nią a Maksymem Ludwika de Mareuil. Renata nie była zazdrosna o „garbuskę”, jak ją pogardliwie nazywała; wiedziała, że lekarze przesądzili już sprawę jej życia, a poza tym nie mogła uwierzyć, by Maksym ożenił się kiedyś z taką brzydulą, nawet za cenę miliona, jaki dałaby mu w posagu. Mimo własnego upadku, w stosunku do ludzi, których kochała, zachowała Renata mieszczańską naiwność. Sobą pogardzała, ale ich uważała za istoty wyższe i jak najbardziej godne szacunku. Chociaż jednak odrzucała możliwość małżeństwa (uważałaby je za ponurą rozpustę i kradzież), koleżeńska zażyłość dwojga młodych sprawiała jej ból. Kiedy rozmawiała z Maksymem o Ludwice, ten śmiał się z uciechy, powtarzał powiedzonka małej. – Wiesz – mówił – nazywa mnie swoim mężusiem, smarkula. I taki był przy tym swobodny i beztroski, iż nie śmiała dać mu do zrozumienia, że ta smarkula ma lat siedemnaście, a ich igraszki dłońmi, gorliwość, z jaką wyszukiwali ciemne kąty w salonach, by wyśmiewać się ze wszystkich, sprawiają jej przykrość, psują najbardziej udane przyjęcia. Pewne wydarzenie nadało całej sytuacji szczególny charakter. Renata odczuwała często potrzebę fanfaronady, brutalnego zaspokajania swych kaprysów. Zaciągała Maksyma za jakąś portierę, za drzwi, i całowała gonarażając się na to, że ktoś zobaczy. Pewnego czwartku, ponieważ kaczeńcowy salonik pełen był gości, wpadła na pomysł, by zawołać Maksyma, który rozmawiał akurat z Ludwiką; ona sama była w cieplarni. Wyszła mu parę kroków naprzeciw, a,gdy znaleźli się między dwiema grupami drzew, przekonana, że są dostatecznie zasłonięci, pocałowała go raptownie w usta. Lecz Ludwika poszła była za Maksymem. Gdy kochankowie podnieśli głowy, zobaczyli ją o parę kroków; patrzyła na nich z dziwnym uśmiechem, bez śladu rumieńca czy zdziwienia, z przyjaznym spokojem wspólnika w złem, dość biegłego, by pojąć sens i odczuć smak takiego pocałunku. Tego wieczoru Maksym przeląkł się nie na żarty, Renata zaś okazała obojętność, a nawet zadowolenie. A więc skończyło się. Garbuska nie zabierze jej już kochanka. „Powinnam była zrobić to specjalnie – myślała. – Teraz wie już, że jej «mężuś» należy do mnie.” Maksym uspokoił się, widząc że Ludwika jest tak samo roześmiana i skora do żartów, jak poprzednio. Uznał, że to „nadzwyczajna dziewczyna”. I to było wszystko. Obawy Renaty nie były bez podstaw. Od pewnego czasu Saccard myślał o małżeństwie syna z panną de Mareuil. Nie chciał, by wymknął mu się milionowy posag, liczył bowiem, że później położy rękę na tych pieniądzach. Z początkiem zimy Ludwika przeleżała blisko trzy tygodnie i Saccard tak się przeraził, iż umrze, zanim projektowany związek dojdzie do skutku, że postanowił pożenić dzieci natychmiast. Uważał wprawdzie, iż są trochę młodzi, ale lekarze bali się marca dla suchotnicy. Ze swej zaś strony pan de Mareuil znalazł się w delikatnej sytuacji. Przy ostatnich wyborach udało mu się wreszcie uzyskać deputację. Ciało ustawodawcze unieważniło ją jednak, gdyż przy zatwierdzeniu mandatów okazała się jawnym skandalem. Był to cały poemat heroikomiczny, o którym dzienniki rozpisywały się przez miesiąc. Pan Hupel de la Noue, prefekt departamentu, z którego kandydował pan de Mareuil, okazał tyle rozmachu, że inni kandydaci nie mogli nawet ogłosić swych programów wyborczych ani rozdać biuletynów. Idąc za jego radą pan de Mareuil zastawił swój okręg wyborczy stołami, przy których chłopi jedli i pili przez tydzień. Oprócz tego obiecał założyć linię kolejową, wybudować most i trzy kościoły, a w przeddzień wyborów rozesłał do wpływowych wyborców portrety cesarza i cesarzowej, dwie duże grawiury, oszklone i oprawione w ramkę ze złotej listewki. Ten podarunek przyniósł mu szalony sukces, większość była przytłaczająca. Kiedy jednak Izba, wobec śmiechu całej Francji, zmuszona była odesłać pana de.Mareuil z powrotem do jego wyborców, minister rozgniewał się okrutnie na prefekta i na niefortunnego kandydata, którzy doprawdy przebrali już miarkę. Wspomniał coś nawet o wystawieniu innej kandydatury oficjalnej. Pan de Mareuil przeraził się. Wydał w tym departamencie trzysta tysięcy franków, miał tam wielkie posiadłości, w których się nudził i które musiałby odprzedać ze stratą. Przyszedł więc błagać swego drogiego kolegę, by ułagodził brata i obiecał mu w jego imieniu, że tym razem wybory odbędą się jak najbardziej przyzwoicie. Przy tej okazji Saccard powrócił do sprawy małżeństwa dzieci i obaj ojcowie załatwili ją już definitywnie. Maksym, indagowany delikatnie na ten temat, poczuł się zakłopotany. Ludwika go bawiła, a bardziej jeszcze nęcił go posag. Odpowiedział „tak”, zgodził się na wszystkie daty wysuwane przez Saccarda, byle tylko zaoszczędzić sobie niemiłej dyskusji. W głębi duszy jednak wiedział, iż, niestety, rzeczy nie ułożą się tak gładko. Renata nigdy się nie zgodzi; będzie płakać, robić mu sceny. Była zdolna wywołać wielki skandal, żeby zadziwić Paryż. Bardzo to było niemiłe. Bał się jej teraz. Wbijała w niego niepokojące spojrzenia, posiadała go tak despotycznie, iż – gdy kładła mu na ramieniu swą białą dłoń – miał uczucie, że to szpony zanurzają mu się w ciało. Z niesfornej i hałaśliwej stawała się porywcza i szorstka, a gdy się śmiała, coś załamywało się w jej głosie. Obawiał się poważnie, by którejś nocy nie oszalała w jego ramionach. Wyrzuty sumienia, lęk, że zostanie przychwycona na gorącym uczynku, okrutna radość cudzołóstwa nie objawiały się u niej – jak u innych kobiet – łzami i przygnębieniem, lecz zwiększoną jeszcze ekstrawagancją i potrzebą wybryków. Pośród tego chaosu, coraz to wzrastającego, dawał się słyszeć zgrzyt, który zwiastował, iż ten uroczy i zadziwiający mechanizm zaczyna się psuć. Maksym czekał biernie, aż nadarzy się sposobność, by pozbyć się tej kłopotliwej kochanki. Znów twierdził, że zrobili głupstwo. Koleżeńska zażyłość przydawała z początku ich miłosnemu stosunkowi jeszcze większego powabu, lecz teraz przeszkadzała mu zerwać z Renatą, tak jak byłby niechybnie uczynił to z inną. Po prostu nie pokazałby się więcej; w ten sposób zwykł był kończyć swe miłostki, by oszczędzić sobie wszelkiego wysiłku i kłótni. Czuł się jednak niezdolny do wybuchów, a poza tym pieszczoty Renaty nie były mu niemiłe; odnosiła się do niego po macierzyńsku, płaciła za niego, wyciągała go z opresji, gdy zjawiał się jakiś zagniewany wierzyciel. Lecz potem znów przypominał sobie Ludwikę, milionowy posag, i wtedy dochodził do wniosku – nawet w chwilach gdy Renata go całowała – „że wszystko to bardzo pięknie, ale trzeba skończyć tę zabawę i pomyśleć o czymś poważnym”. Pewnej nocy, u jednej z damulek, u których nieraz aż do rana grywano w karty, Maksym spłukał się tak prędko, iż później pozostała mu już tylko milcząca wściekłość gracza o pustych kieszeniach. Byłby oddał nie wiem co, byle tylko móc rzucić na stół jeszcze parę ludwików. Wziął kapelusz i machinalnym krokiem człowieka opanowanego idee fixe skierował się do parku Monceau. Otworzył furtkę i znalazł się w cieplarni. Było już po północy. Renata zabroniła mu przychodzić tego wieczora. Teraz, gdy zamykała przed nim drzwi, nie usiłowała nawet szukać jakichś wytłumaczeń, a on skwapliwie korzystał z tych urlopów. O zakazie kochanki przypomniał sobie dopiero przed oszklonymi drzwiami saloniku. Były zamknięte. Zazwyczaj, gdy miał przyjść, Renata naprzód już odsuwała zasuwkę. Widząc, że okno w pokoju kąpielowym jest oświetlone, pomyślał: „Zagwiżdżę, to zejdzie. Nie będę jej przeszkadzał, jak ma parę ludwików, to zaraz sobie pójdę.” Zagwizdał cicho. Często zresztą posługiwał się tym sygnałem, by powiadomić ją o swym przyjściu. Lecz tego wieczora na próżno gwizdał parę razy. Opętany myślą o natychmiastowej pożyczce zawziął się, zaczął gwizdać głośniej. Wreszcie zobaczył, że drzwi od saloniku otwierają się z niesłychaną ostrożnością, chociaż nie słyszał najlżejszego nawet odgłosu kroków. W półmroku cieplarni ujrzał Renatę z rozpuszczonymi włosami, ledwo przyodzianą, jakby miała kłaść się do łóżka. Była boso. Popchnęła go w stronę jednej z altan. Zeszła ze stopni, szła po piachu alei, zdając się nie czuć jego szorstkości ani chłodu. – Co za niemądry pomysł, żeby gwizdać talk głośno – szepnęła z powstrzymywanym gniewem. – Powiedziałam ci, żebyś nie przychodził. Czego chcesz? – Chodźmy na górę, tam ci opowiem – odparł Maksym zaskoczony tym przyjęciem. – Przeziębisz się tutaj. Lecz gdy zrobił krok w stronę drzwi, zatrzymała go, i wówczas dostrzegł, iż jest strasznie blada. Uginała się pod ciężarem niemej trwogi, po skórze przechodziły jej dreszcze. Bielizna przybrana koronkami zwisała na niej niby tragiczne strzępy. Maksym przyglądał się jej z coraz wzrastającym zdziwieniem. – Co ci się stało? Chora jesteś? Instynktownie podniósł oczy i poprzez szklaną ścianę cieplarni spojrzał w okno pokoju kąpielowego, gdzie widział był światło. – Ależ u ciebie jest jakiś mężczyzna – powiedział nagle. – Nie, nie, to nieprawda – jąkała błagalnie, wpółprzytomna. – No, moja droga, widzę przecież cień! Stali chwilę twarzą w twarz, nie wiedząc, co mają mówić. Renata szczękała zębami z przerażenia i miała uczucie, że ‘ktoś oblewa jej nagie stopy kubłami zimnej wody. Maksym zirytował się bardziej, niż byłby przypuszczał; pozostało mu jednak dosyć obojętności, by rozważyć w myśli, że nadarza się dobra okazja do zerwania. – Nie chcesz mnie chyba przekonywać, że to Celestyna ubrała się w surdut – ciągnął. – Gdyby szyby w cieplarni nie były takie grube, może poznałbym nawet jegomościa. Wepchnęła go głębiej w czerń liści i mówiła ze złożonymi rękami, coraz bardziej przerażona: – Proszę cię, Maksymku... Lecz w młodym człowieku obudziła się cała jego przekora, okrutna i żądna zemsty. Był zbyt kruchy, by ulżyć sobie wybuchem gniewu. Zaciął tylko wargi w tłumionej pasji i zamiast ją zbić, tak jak miał na to z początku ochotę, podjął zjadliwie: – Powinnaś mnie była uprzedzić, nie byłbym wam przeszkodził... Przecież i tak każdy dzień pokazuje, że między nami koniec. Ja sam zaczynałem mieć już tego dosyć... Nie niecierpliw się. Zaraz cię puszczę na górę, tylko najpierw musisz mi powiedzieć nazwisko tego pana... – Nigdy, nigdy – szepnęła powstrzymując łzy. – Nie mam. zamiaru wyzwać go na pojedynek, chcę po prostu wiedzieć... Nazwisko, prędziutko nazwisko, i już mnie nie ma... Ujął ją za przeguby i spoglądał ze swoim złym śmiechem. Wyrywala się zrozpaczona, zaciskając wargi, by nie wymknęło się z nich przypadkiem nazwisko, które chciał poznać. – Narobimy hałasu i dopiero będziesz miała! Czego się boisz? Czyż nie jesteśmy przyjaciółmi? Mam chyba prawo wiedzieć, feto jest moim następcą... Czekaj, pomogę ci. Pan de Mussy, którego cierpienia cię wzruszyły? Nie odpowiedziała. Na podobne pytania spuściła głowę. – Nie pan de Mussy? No to diuk de Rozan? Też nie? To może hrabia de Chibray? Także nie? Umilkł na chwilę, zastanowił się. – No to już wiem kto... Bo przecież nie mój ojciec, sądząc po tym, co mi kiedyś ‘mówiłaś. Renata wzdrygnęła się jak pod dotknięciem ognia i powiedziała głucho: – Nie, wiesz dobrze, że on nie przychodzi. Nie zgodziłabym się, to byłoby ohydne. – Więc kto? I coraz mocniej ściskał jej ręce. Biedaczka walczyła jeszcze parę chwil. – Och, Maksym, gdybyś wiedział... Ale przecież nie mogę ci tego powiedzieć... A później, zwyciężona, unicestwiona, spoglądając w oświetlone okno wyjąkała ledwo dosłyszalnie: – To pan de Saffre. Maksym, rozbawiony własnym okrucieństwem, zbladł teraz straszliwie wobec tego wyznania, którego tak uporczywie się domagał. Rozgniewał go ten niespodziewany ból, jaki odczuł słysząc to nazwisko. Odepchnął gwałtownie dłonie Renaty, przysunął się do niej i powiedział przez zaciśnięte zęby, prosto w twarz: – Och, ty!... Rzucił to słowo. I odchodził już, gdy pobiegła za nim ze łkaniem. Obejmowała go, szeptała czułe słowa, prosiła o wybaczenie, przysięgała, że go kocha, i obiecywała, że następnego dnia wszystko mu wytłumaczy. Lecz on wyszarpnął się i odparł zamykając gwałtownie drzwi od cieplarni: – Nie! Mam już tego powyżej uszu! Koniec! Zmiażdżona patrzyła, jak szedł przez ogród. Miała wrażenie, że drzewa w cieplarni wirują wokół niej. Później powlokła się aleją, weszła zwolna po stopniach, tragiczna w nieładzie swych koronek. Skórę miała posiniałą od zimna. Na pytania męża, który na nią czekał, odpowiedziała, iż przypomniało jej się miejsce, w którym mógł był upaść zgubiony rano notesik. Gdy leżała już w łóżku, doznała nagle straszliwej rozpaczy na myśl, iż powinna była powiedzieć przecież Maksymowi, że to jego ojciec wróciwszy razem z nią z miasta zaszedł do jej sypialni, by porozmawiać o interesach. Następnego dnia Saccard postanowił przyśpieszyć rozwiązanie sprawy Charonne. Żonę miał w swojej mocy; czuł, iż jest w jego rękach uległa i bezwładna jak rzecz.. Tymczasem zaś trasa bulwaru Księcia Eugeniusza miała być niedługo wytyczona, trzeba więc było ograbić Renatę z jej terenów, zanim rozejdzie się wieść o ekspropriacji. Całą tę sprawę hołubił Saccard z miłością artysty; śledził nabożnie, jak dojrzewa jego plan; sieci zakładał z wyrafinowaniem łowcy, co przez kokieterię chce schwytać zwierzynę w sposób wytworny. Była to u niego po prostu kwestia satysfakcji zręcznego gracza, człowieka szczególnie rozkoszującego się sprzątnięciem komuś przynależnych mu zysków. Chciał mieć te tereny za darmo, choć potem, upojony triumfem, gotów był dać żonie sto tysięcy franków na biżuterię. Najprostsze nawet operacje finansowe w jego rękach komplikowały się, przemieniały w ponure dramaty; popadał w pasję, byłby bił własnego ojca dla pięciu franków. A później sypał zlotom po królewsku. Zanim jednak zaczął się starać o uzyskanie od Renaty zrzeczenia się jej części, był na tyle ostrożny, by udać się do Larsonneau i wybadać go najpierw co do zamiarów szantażu, jaki w nim wywęszył. Instynkt uratował go tym razem, bowiem pośrednik w sprawach ekspropriacji uznał, że owoc dojrzał i można go zerwać. Gdy Saccard wszedł do biura przy ulicy Rivoli, zastał swego kompana wielce wzburzonego i objawiającego gwałtowną rozpacz. – Ach, przyjacielu – szepnął tenże, ujmując jego dłonie – jesteśmy zgubieni... Miałem właśnie biec do pana, by wspólnie ułożyć plan, jak wybrnąć z tej strasznej sytuacji... Wyłamywał ręce i usiłował szlochać. Wchodząc Saccard zauważył, iż tamten podpisywał jakieś listy i że podpis był idealnie równy. Spojrzał na niego spokojnie i zapytał: – No, cóż to takiego nam się przytrafiło? Ale Larsonneau nie odpowiedział od razu; rzucił się na fotel przy biurku, oparł na nim łokcie, głowę ujął w dłonie i potrząsał nią gwałtownie, wreszcie rzekł zduszonym głosem: – Ukradziono mi ten inwentarz, wie pan... I opowiedział, jak to jeden z urzędników, nędznik wart galer, zabrał mu większą ilość rozmaitych akt, a między nimi właśnie i ów słynny inwentarz. Co najgorsza, złodziej zdał sobie sprawę, jaki użytek mógłby z niego zrobić, i żądał stu tysięcy franków. Saccard namyślał się. Bajeczka wydała mu się zbyt naciągnięta. Jasne było, że Larsonneau niewiele w gruncie rzeczy troszczy się o prawdopodobieństwo, skorzystał z pierwszego lepszego pretekstu, by dać mu do zrozumienia, iż w sprawie Charonne żąda dla siebie stu tysięcy franków i że na tych warunkach odda nawet kompromitujące papiery, jakie ma w rękach. Saccard uznał cenę za zbyt wygórowaną. Chętnie byłby uwzględnił pretensje swego byłego kolegi, lecz ta zasadzka, chełpliwe przeświadczenie tamtego, iż uda mu się wystrychnąć Saccarda na dudka, zirytowały go. Trochę się też niepokoił; znał jegomościa dostatecznie, by przypuścić, iż gotów zanieść inwentarz do brata-ministra, który zapłaciłby na pewno – dla uniknięcia skandalu. – Do licha – mruknął, sam siadając także – a to dopiero paskudna historia... A może dałoby się sprowadzić tego łajdaka? – Poślę po niego – odparł Lansonneau. – Mieszka tu obok, na ulicy Jean Lantier. Nie minęło dziesięć minut, gdy do pokoju wsunął się po cichutku niski młodzieniec, jasnowłosy, zezowaty i w piegach. Ubrany był w czarną surducinę zbyt na niego obszerną i okrutnie powycieraną. Zatrzymał się z. szacunkiem z daleka i kątem oka zerkał spokojnie na Saccarda. Larsonneau nazywał go Baptystynem i poddał badaniu, w czasie którego tamten odpowiadał monosylabami i z niezmąconą równowagą ducha. Z całkowitą obojętnością przyjmował wyzwiska, jakie jego szef czuł się w obowiązku dodawać do każdego pytania: „złodziej, oszust, zbrodniarz”. Saccard podziwiał zimną krew delikwenta. W pewnej chwili pośrednik zerwał się z fotela, jakby chciał go zbić; tamten cofnął się tylko o krok, zezując jeszcze pokorniej. – Dobrze już, dobrze, niech go pan zostawi – powiedział finansista. – A więc, proszę pana, żąda pan za te papiery stu tysięcy franków. – Tak, stu tysięcy franków – odparł młody człowiek. I wyszedł. Larsonneau niby to nie mógł się uspokoić. – Co za łajdak, hę? – wyjąkał. – Widział pan te jego fałszywe oczka?... Taki to zawsze wygląda, jakby do trzech nie umiał zliczyć, a zamordowałby człowieka dla dwudziestofrankówki. Lecz Saccard przerwał mu mówiąc: – Nie jest taki straszny. Mam wrażenie, że będzie się z nim można ułożyć... Przyszedłem do pana w sprawie o wiele poważniejszej. Miał pan rację, mój drogi, nie ufając mojej żonie. Niech pan sobie wyobrazi, że odstępuje swój udział panu Haffnerowi. Twierdzi, że potrzebuje pieniędzy. Widocznie jej przyjaciółka Zuzanna namówiła ją do tego. Tamten przestał nagle lamentować; słuchał, pobladły nieco, poprawiając kołnierzyk, który mu się przekręcił. – Ta cesja – ciągnął Saccard – to ruina naszych nadziei. Jeżeli pan Haffner zostanie pańskim wspólnikiem, to nie tylko zachwieje naszymi zyskami, lecz boję się ogromnie, że znajdziemy się w bardzo niemiłej sytuacji wobec tego skrupulata, który na pewno zechce dokładnie zbadać rachunki. Pośrednik w sprawach ekspropriacji zaczął chodzić tam i na powrót, w podnieceniu; Jego lakierki skrzypiały na dywanie. – No, proszę – mruczał – w jaką się człowiek pakuje kabałę przez własną uczynność!... Ależ, drogi panie, ja, na pana miejscu, nie dopuściłbym nigdy do tego, żeby moja żona zrobiła podobne głupstwo. Pobiłbym ją raczej. – Ach, przyjacielu! – rzekł Saccard z przebiegłym uśmiechem. – Tak samo, jak pan nie ma, zdaje się, żadnego wpływu na tę kanalię Baptystyna, tak samo i ja nie mam żadnego wpływu na moją żonę. Larsonneau zatrzymał się raptem przed uśmiechniętym Saccardem i zmierzył go głębokim spojrzeniem. Później znów zaczął chodzić po pokoju, lecz. teraz krokiem powolnym i odmierzonym. Podszedł do lustra, poprawił krawat, przeszedł jeszcze parę kroków, elegancki już jak zawsze. I nagle zawołał: – Baptystyn! Niski, zezowaty młodzieniec wszedł, ale innymi drzwiami. Był bez kapelusza, w ręku miał pióro. – Poszukaj inwentarza – powiedział mu Larsonneau. A gdy tamten wyszedł, zaczął układać się z Saccardem, jaką sumę należy mu dać. – Niech pan to zrobi dla mnie – rzekł wreszcie bez ogródek. Wówczas Saccard zgodził się dać trzydzieści tysięcy franków na konto zysków, jakie przyniesie interes w Charonne. Uważał, że i tak udaje mu się tanim kosztem wydostać z urękawicznionych dłoni lichwiarza. Ten ostatni odegrał komedię do końca, poprosił o ‘wystawienie obligu na jego nazwisko, obiecując, iż wyliczy się z tych trzydziestu tysięcy przed młodzieńcem. Ze śmiechem ulgi spalił Saccard inwentarz w kominku, kartkę po kartce. Ukończywszy tę operację, zamienił mocny uścisk dłoni z Larsonneau i opuścił go mówiąc: – Będzie pan dziś wieczorem u Laury, prawda?... Niech pan na mnie poczeka. Załatwię wszystko z żoną i ustalimy razem ostatnie pociągnięcia. Laura d’Aurigny często zmieniała mieszkania. W owym czasie zajmowała obszerny apartament przy bulwarze Haussmanna, naprzeciw kaplicy Pokutnej. Miała teraz, ustalony dzień przyjęć, jak prawdziwe damy. Tym sposobem mogła zgromadzić jednocześnie wszystkich mężczyzn, którzy widywali ją kolejno w ciągu tygodnia. Arystydes Saccard królował w te wtorkowe wieczory jako oficjalny kochanek i z nieokreślonym śmieszkiem odwracał głowę, gdy pani domu zdradzała go w przelocie, na ten sam wieczór naznaczając schadzkę któremuś ze swych gości. Kiedy zostawał sam już z, całej paczki, zapalał jeszcze cygaro, rozmawiał o interesach, żartował chwilę z jegomościa wyczekującego żałośnie na ulicy jego wyjścia, wreszcie, poklepawszy Laurę przyjacielsko po policzku i nazwawszy „kochaną dziewuszką”, wychodził spokojnie jednymi drzwiami, podczas gdy tamten wchodził drugimi. Sekretne przymierze, któremu Saccard zawdzięczał ugruntowanie swych kredytów, a Laura dwa urządzone mieszkania w ciągu miesiąca, bawiło ich nadal. Lecz Laura chciała dać jakieś rozwiązanie tej komedii. Ułożono je z góry: miało polegać na publicznym zerwaniu na korzyść jakiegoś głupca, który zapłaciliby wysoką cenę za prawo afiszowania przed całym Paryżem, że to on zajmuje teraz naczelne miejsce i łoży pieniądze. Głupca już znaleziono. Diuk de Rozan, znużony bezskutecznym zanudzaniem kobiet ze swojej sfery, marzył o reputacji rozpustnika, by nadać swej mdłej fizjonomii jakiś bardziej zdecydowany charakter. Diuk uczęszczał wytrwale na wtorkowe przyjęcia u Laury, którą podbił swą absolutną naiwnością. Na nieszczęście, mimo że trzydziestopięcioletni, uzależniony był jeszcze od matki do tego stopnia, że nie miał nigdy więcej niż dziesięć ludwików na raz do dyspozycji. W te wieczory, kiedy Laura raczyła wziąć mu te dziesięć ludwików utyskując i mówiąc o stu tysiącach, jakie jej były potrzebne, diuk wzdychał i obiecywał jej tę sumę w dniu, gdy zostanie panem swej fortuny. Wówczas to przyszło jej do głowy, by zetknąć go bliżej z Larsonneau, jednym z zaufanych przyjaciół domu. Obaj mężczyźni wybrali się razem na śniadanie do Tortoniego. Przy deserze, opowiadając o swych miłosnych przygodach z rozkoszną Hiszpanką, Larsonneau wspomniał, że zna takich, co pożyczają pieniądze, ale żywo odradzał Rozanowi jakichkolwiek z nimi kontaktów. To zwierzenie rozzuchwaliło diuka i wreszcie wymógł na swym miłym rozmówcy obietnicę, że zajmie się tą „bagatelką”. Zajął się nią tak gorliwie, że miał przynieść pieniądze tego samego wieczora, kiedy Saccard umówił się z nim u Laury. Gdy Larsonneau zjawił się u d’Aurigny, w jej dużym biało-złotym salonie było zaledwie pięć czy sześć kobiet. Ujęły go za ręce, rzuciły mu się na szyję z szaleńczą czułością. Nazywały go „Lar” – pieszczotliwym zdrobnieniem wymyślonym przez Laurę. – No, no, koteczki – powiedział falsetem – bo mi pognieciecie kapelusz. Uspokoiły się i otoczyły go ciasnym wianuszkiem na kozetce, a on opowiadał im o niestrawności Sylwii, z którą jadł poprzedniego dnia kolację. Później wyciągnął z. kieszeni fraka pudełeczko i poczęstował je drażetkami. Lecz z sypialni wyszła Laura, a ponieważ zjawiło się akurat kilku panów, zaciągnęła Larsonneau do buduaru, oddzielonego od salonu podwójnymi portierami. – Masz pieniądze? – zapytała, gdy zostali sami. W chwilach szczególnie uroczystych mówiła do niego po imieniu. Larsonneau nie odpowiedział, tylko skłonił się żartobliwie i poklepał po wewnętrznej kieszeni fraka. – Och, ten Lar! – szepnęła zachwycona. Objęła go i pocałowała. – Poczekaj – powiedziała – chcę mieć od razu te świstki... Rozan jest w sypialni; przyprowadzę go. Lecz on zatrzymał ją i całując w ramię powiedział: – Pamiętasz, o co cię prosiłem? -. Ależ tak, głuptasie, umowa stoi. Wyszła i wróciła z Rozanem. Larsonneau ubrany był staranniej od diuka, rękawiczki miał lepiej dobrane, krawat kunsztowniej zawiązany. Podali sobie niedbale dłonie i zaczęli mówić o wyścigach sprzed dwóch dni; jeden z ich wspólnych znajomych postawił wtedy na konia, który przegrał. Laura dreptała z niecierpliwości. – Kochanie, dajcie już temu spokój – powiedziała do Rozana. – Lar ma pieniądze. Kończmy. – Ach, tak, prawda – powiedział Larsonneau, jakby dopiero teraz sobie przypomniał – przyniosłem tę sumę... Ale czemuż minie pan jednak nie posłuchał! Ci łajdacy zażądali pięćdziesięciu od sta!... Ale cóż, zgodziłem się, bo mówił pan, że to obojętne... Laura d’Aurigny zawczasu postarała się o blankiety. Kiedy jednak trzeba było dać pióro i kałamarz, spojrzała na obu mężczyzn skonsternowana; nie miała pewności, czy znajdą się u niej te przedmioty. Chciała pójść poszukać do kuchni, gdy Larsonneau wyciągnął z kieszeni – z tej kieszeni, gdzie miał pudełko z drażetkami – dwa cuda: srebrne pióro, dające się przedłużać dzięki sprężynce, i kałamarz ze stali i hebanu, delikatny i wypracowany jak klejnot. – Niech pan wystawi weksle na moje nazwisko – powiedział do Rozana, który właśnie siadał. – Pan rozumie, nie chciałem pana kompromitować... Już my załatwimy to między sobą. Sześć weksli po dwadzieścia pięć tysięcy franków każdy, nieprawdaż? W rogu stołu Laura liczyła „świstki”. Rozan nawet ich nie zobaczył. Zanim podpisał weksle i podniósł głowę, zniknęły już w kieszeni młodej kobiety. Lecz ta podeszła do niego i ucałowała go w oba policzki, czym był najwyraźniej uradowany. Larsonneau spoglądał na nich filozoficznie, składając weksle i chowając pióro i kałamarz do kieszeni. Młoda kobieta obejmowała jeszcze za szyję Rozana, gdy Arystydes Saccard uchylił portiery. – Nie krępujcie się – powiedział ze śmiechem. Diuk zaczerwienił się. Laura podeszła do finansisty i uścisnęła mu rękę, zamieniając z nim porozumiewawcze spojrzenie. Promieniała. – Stało się, mój drogi – powiedziała. – Uprzedzałam pana. Nie ma pan. do mnie zbyt wielkiego żalu? Saccard wzruszył ramionami, z dobroduszną miną. Odsunął portierę i robiąc przejście Laurze i diukowi obwieścił piskliwym głosem odźwiernego: – Ich wysokości diuk i diuszesa de Rozan. Żarcik odniósł szalony sukces. Następnego dnia przyniosły go dzienniki, podając bez ogródek nazwisko Laury, a obu mężczyzn oznaczając bardzo przejrzystymi inicjałami. Zerwanie Arystydesa Saccard z grubą Laurą stało się jeszcze głośniejsze niż ich rzekome stosunki. Tymczasem zaś Saccard, rozśmieszywszy swym żarcikiem cały salon, z powrotem opuścił portierę. – Poczciwa dziewuszka, co? – zwrócił się do Larsonneau. – A zepsuta!... Jestem pewien, że w całej tej historii zyski przypadły panu, gałganie jeden! Go też pan dostał, hę? Tamten jednak wypierał się z uśmiechem i obciągał chowające się mankiety od koszuli. Wreszcie usiadł na kozetce koło drzwi, gdzie Saccard zapraszał go gestem. – Niech pan siada, nie mam najmniejszego zamiaru pana spowiadać!... Pogadajmy o sprawach poważniejszych, mój drogi. Miałem tego wieczora długą rozmowę z żoną. Rzecz jest załatwiona. – Godzi się odstąpić swój udział? – zapytał Larsonneau. – Tak, ale ile mnie to kosztowało trudu!... Kobiety są uparte!... Moja żona, widzi pan, obiecała starej ciotce, że nie sprzeda tych terenów. Skrupułów było bez końca... Na szczęście przygotowałem historyjkę, która wszystko rozstrzygnęła. Podniósł się, żeby zapalić cygaro od świecy w pozostawionym przez Laurę kandelabrze, a później wyciągnął się miękko na kozetce. – Powiedziałem żonie – ciągnął – że jest pan całkowicie zrujnowany... Grał pan na giełdzie, przejadł majątek z ladacznicami, uprawiał podejrzane spekulacje; jednym słowem grozi panu horrendalne bankructwo... Dałem jej nawet do zrozumienia,. że powątpiewam o pańskiej nieskazitelnej uczciwości... Wytłumaczyłem jej, że krach, jaki pana czeka, pogrzebie sprawę Charonne i że najlepszym wyjściem z sytuacji jest to, jakie pan proponuje: żeby wycofała się, z interesu, odstępując panu swoją część, za grosze, to prawda. – Nie widzi mi się ta bajeczka – mruknął pośrednik. – I myśli pan, że pańska żona wierzy w podobne bzdury? Saccard ‘uśmiechnął się. Przeżywał chwilę wylewności. – Naiwny pan jest, mój drogi – odparł. – Nie to jest ważne, co się mówi, ale jak; decydują szczegóły, gesty, akcent. Niech pan zawoła Rozana, a przekonam go, że jest biały dzień, idę o zakład. A moja żona nie jest bardziej rozgarnięta niż Rozan... Otworzyłem przed nią perspektywy przepaści. Nie wie nic, że niedługo ma nastąpić ekspropriacja. Ponieważ dziwiła się, że mimo katastrofy, chce pan brać na siebie jeszcze większy ciężar, powiedziałem jej, iż widocznie krępuje pana w jakichś machinacjach wymierzonych przeciw wierzycielom. Słowem, przekonałem ją, że cesja jest jedynym sposobem uniknięcia nie kończących się procesów i uzyskania panu franków za tereny. Larsonneau historia ta nadal wydawała się zbyt brutalna. On stosował metody nie tak dramatyczne; każda z jego operacji rozwijała się i kończyła z elegancją salonowej komedii. – Ja byłbym wymyślił coś innego – powiedział. – No, ale ostatecznie każdy ma swój system... Pozostaje nam więc tylko uregulować rachunki. – Właśnie na ten temat chciałem się z. panem porozumieć – odparł Saccard. – Jutro zaniosę akt cesji żonie, a gdy oddam go panu z powrotem, wypłacimy jej umówioną sumę. Wolę, żebyście nie załatwiali tego osobiście. Nigdy w istocie nie chciał, żeby Larsonneau bywał w ich domu. Nie zapraszał go, a gdy oboje wspólnicy koniecznie już musieli się spotkać, był przy tym obecny; zdarzyło się to trzy razy. Prawie zawsze występował w imieniu żony, mając od niej upoważnienie; uważał, iż lepiej będzie, by nie wglądała ze zbyt bliska w swe interesy. Otworzył portfel i dorzucił: – Oto weksle na dwieście tysięcy podpisane przez moją żonę; zwróci je pan jej jako zapłatę i doda jeszcze sto tysięcy franków, które przyniosę panu jutro rano... Zarzynam się, mój drogi. Ta historia kosztuje mnie krocie. – Dobrze – zauważył pośrednik – ale to razem tylko trzysta tysięcy. Czy pokwitowanie będzie na tę sumę? – Pokwitowanie na trzysta tysięcy franków! – podjął Saccard ze śmiechem. – Ładnie byśmy potem wyglądali! Według naszych inwentarzy posiadłość powinna być w tej chwili warta dwa miliony pięćset tysięcy franków. Pokwitowanie będzie opiewać na połowę sumy, oczywiście. – Pańska żona nigdy tego nie podpisze. – Ależ podpisze! Mówię panu, że wszystko już załatwione... Powiedziałem jej, że to pierwszy pana warunek. Przykłada nam pan pistolet do skroni tym swoim bankructwem, rozumie pan? I tu właśnie dałem jej do zrozumienia, że powątpiewam o pańskiej uczciwości, i oskarżyłem pana, że chce pan wywieść w pole swych wierzycieli... Ale czyż moja żona zna się cokolwiek na tych rzeczach? Larsonneau potrząsnął głową i mruczał: – Wszystko jedno, mógł był pan wymyślić coś prostszego. – Ależ moja historyjka to wcielenie prostoty! – odparł Saccard bardzo zdziwiony. – Gdzie, do licha, widzi pan w niej coś skomplikowanego? Nie uświadamiał sobie nieprawdopodobnej ilości sprężynek, jakie dodawał każdej najzwyklejszej nawet sprawie. Delektował się tą bajeczką wymyśloną dla Renaty, zachwycało go panoszące się w niej bezkarnie kłamstwo, nagromadzenie niemożliwości, zadziwiające komplikacje intrygi. Od dawna już mógł był mieć te tereny, gdyby nie układał wokół nich całego dramatu; lecz odczułby mniejszą przyjemność, gdyby dostał je łatwo. Zresztą, w tym dążeniu, by ze spekulacji w Charonne uczynić cały melodramat finansowy, było też bardzo wiele naiwności. Saccard podniósł się i ujmując Larsonneau pod ramię skierował się w stronę salonu. – Zrozumiał mnie pan dobrze, prawda? Niech się pan stosuje do moich wskazówek, a sam mi pan potem przyklaśnie... Widzi pan, drogi przyjacielu, niepotrzebnie nosi pan żółte rękawiczki, to panu psuje rękę. Pośrednik uśmiechnął się tylko i szepnął: – Och, rękawiczki mają swoje dobre strony, drogi mistrzu: wszystkiego można dotknąć, a ręce zostają czyste. Kiedy przechodzili do salonu, Saccard ze zdumieniem i pewnym niepokojem zobaczył Maksyma z drugiej strony portiery. Młody człowiek siedział na kozetce obok blond damy, która monotonnym głosem opowiadała mu jakąś długą historię, prawdopodobnie własną. Rzeczywiście słyszał był rozmowę ojca z Larsonneau. Uznał, że ci dwaj wspólnicy to tęgie zuchy. Wciąż jeszcze dotknięty zdradą Renaty, odczuł wstrętną radość dowiedziawszy się, że padnie ona ofiarą kradzieży. Będzie trochę pomszczony. Ojciec podszedł do niego i uścisnął mu dłoń z podejrzliwą miną; lecz Maksym szepnął mu do ucha wskazując na blondynkę: – Niebrzydka, co? Chcę się do niej zabrać dzisiejszego wieczoru. Saccard zakołysał się w biodrach, stał się uwodzicielski. Przyłączyła się do nich na chwilę Laura d’Aurigny. Skarżyła się, że Maksym odwiedza ją ledwo raz na miesiąc. Ten twierdził, że był bardzo zajęty, z, czego wszyscy się uśmiali. Dorzucił zresztą, że od tej pory wszędzie go będzie pełno. – Pisałem tragedię – powiedział – i wczoraj dopiero przyszedł mi piąty akt... Mam zamiar odpoczywać teraz u wszystkich piękności paryskich. Śmiał się, bawił aluzjami, których sens jemu jedynie był wiadomy. Tymczasem w salonie pozostali już tylko Rozan i Larsonneau, po dwóch stronach kominka. Obaj Saccardowie i blond dama, mieszkająca w tym samym domu, podnieśli się. Wówczas d’Aurigny zbliżyła się do diuka i powiedziała mu coś szeptem. Wydał się zaskoczony i urażony. Widząc, że nie ma zamiaru podnieść się z fotela, dodała półgłosem: – Dziś wieczór nie, naprawdę. Mam straszną migrenę!... Jutro, obiecuję panu. Rozan musiał usłuchać. Poczekała, aż znalazł się na klatce schodowej i powiedziała żywo do ucha Larsonneau: – No co, Lar, dotrzymuję słowa?... Wsadź go do powozu. Kiedy blond dama pożegnała się z panami i udała do swego mieszkania, o piętro wyżej, Saccard zauważył ze zdziwieniem, że Maksym nie poszedł za nią. – Jak to? – zapytał. – Nie – odparł młody człowiek. – Rozmyśliłem się. A później przyszło mu do głowy coś bardzo zabawnego: – Ustąpię ci miejsca, jeśli chcesz. Pośpiesz się, jeszcze nie zamknęła drzwi. Ale ojciec wzruszył lekko ramionami i powiedział: – Dziękuję, mam w tej chwili coś lepszego, mój mały. Czterej mężczyźni zeszli na dół. Diuk chciał koniecznie zabrać Larsonneau do swego powozu; jego matka mieszkała w dzielnicy Marais, mógł więc odwieźć pośrednika do samego domu, na ulicę Rivoli. Ten jednak podziękował, własnoręcznie zaniknął drzwiczki i kazał stangretowi ruszać. Został z oboma Saccardami, wdał się w pogawędkę i nie odchodził. – Ach, ten biedny Rozan! – powiedział Saccard, który nagle zrozumiał. Larsonneau przysięgał, że nie, że nie bawi się w takie rzeczy, że jest człowiekiem praktycznym. Wreszcie jednak, ponieważ tamci żartowali dalej, a zimno było bardzo dotkliwe, zawołał: – Trudno, niech będzie i tak, dzwonię!... Jesteście niedyskretni, panowie. – Dobrej nocy! – wykrzyknął Maksym, gdy drzwi się już zamykały. Ująwszy ojca pod rękę skierował się w górę bulwaru. Była jedna z tych jasnych, mroźnych nocy, kiedy tak dobrze jest stąpać po stwardniałej ziemi, w lodowatym powietrzu. Saccard oświadczył, że Larsonneau źle robi, że powinien był poprzestać na koleżeńskich stosunkach z d’Aurigny. Przy tej okazji stwierdził jeszcze że miłość ladacznic nic nie jest warta. Okazywał żywy zmysł moralny, wygłosił parę sentencji, parę rad zadziwiających swą rozwagą. – Widzisz, – powiedział do syna – to jest dobre na jakiś czas, mój mały... Ale rujnuje człowiekowi zdrowie, a prawdziwego szczęścia nie daje. Wiesz, że nie jestem mieszczuchem. A jednak dosyć mam już tego, ustatkowałem się. Maksym śmiał się drwiąco; zatrzymał ojca, przyjrzał mu się uważnie w świetle księżyca i oznajmił, że „pociesznie wygląda”. Lecz Saccard spoważniał jeszcze bardziej. – Żartuj sobie, ile chcesz. Powtarzam ci, że tylko małżeństwo chroni zdrowie i daje szczęście. I zaczął mówić o Ludwice. Zwolnił kroku, aby, jak powiedział, zakończyć tę sprawę, skoro ją już poruszyli. Rzecz była całkowicie ułożona. Maksym dowiedział się nawet, że data podpisania kontraktu ustalona została z panem de Mareuil na pierwszą niedzielę po czwartku śródpostnym. W ten czwartek miał się odbyć w pałacu Saccardów wielki bal i finansista zamierzał obwieścić wtedy publicznie przyszłe małżeństwo syna. Maksym pochwalił ten projekt. Uwolniony od Renaty, nie widział żadnych przeszkód i oddawał się bezwolnie w ręce ojca, tak jak przedtem oddawał się w ręce macochy. – Więc sprawa jest załatwiona – powiedział. – Tylko nie omów o tym Renacie. Jej przyjaciółki żartowałyby ze mnie, dokuczałyby mi, wolę, żeby dowiedziały się o wszystkim razem z; innymi. Saccard przyrzekł mu, że zachowa milczenie. I znów zasypał go wyśmienitymi radami. Pouczał go, jak ma postępować, by z pożycia domowego uczynić raj. – Przede wszystkim nie zrywaj nigdy z żoną. To bezsens. Żona, z którą się nie żyje, jest diabelnie kosztowna... No, bo po pierwsze, wydaje się na ladacznice. A i w domu wydatki też są znacznie większe: toalety, osobne rozrywki żony, wizyty przyjaciółek i cały ten kram. Miał chwilę niezwykłej cnotliwości. Sukces sprawy Charonne napełniał mu serce idylliczną czułością. – Ja – ciągnął – zostałem stworzony, żeby żyć gdzieś w małym miasteczku, nieznany i (szczęśliwy, otoczony rodziną... Nikt nie wie, jaki naprawdę jestem. Wyglądam na światowca, na takiego, co to lubi z kwiatka na kwiatek... Otóż nic podobnego, najchętniej siedziałbym z żoną, rzuciłbym interesy i ze skromną rentą przeniósł się do Plassans... Będziesz bogaty, urządź sobie dom tak, żebyście żyli w nim z Ludwiką jak dwa gołąbki. To talk przyjemnie! Będę was odwiedzał. Odetchnę u was. Tak się rozczulił, że aż łzy miał w głosie. Doszli już do bramy pałacu i rozmawiali ma chodniku. Tu, na wzniesieniu, dął wiatr. Ani jeden dźwięk nie wznosił się w nocy pobladłej od mrozu. Maksym, zaskoczony tym roztkliwieniem ojca, od paru chwil miał na ustach pewne pytanie. – No dobrze – powiedział – ale wydaje mi się, że ty... – Co? – Z żoną... Saccard wzruszył ramionami. – Ech, oczywiście. Byłem głupcem. Dlatego właśnie mówię ci z własnego doświadczenia... Ale teraz znów się porozumieliśmy, całkowicie porozumieliśmy. Niedługo minie sześć tygodni. Odwiedzam ją zawsze wieczorem, jeżeli nie wracam zbyt późno. Dziś biedulka będzie się musiała obejść beze mnie, bo muszę pracować aż do rana. Ależ ona jest zgrabna!... Zatrzymał wyciągniętą dłoń Maksyma i dorzucił ciszej, tonem zwierzenia: – Talia jak u Blanki Mueller, wiesz, ale jeszcze dziesięć razy smuklejsza. A biodra! Co za linia, jaka jedwabistość skóry... I zakonkludował, mówiąc do oddalającego się już Maksyma; – Ty jesteś podobny do mnie, tak samo uczuciowy, żona będzie z tobą szczęśliwa... Do widzenia, mój mały! Uwolniwszy się od ojca Maksym okrążył szybko park. To, co usłyszał, tak go zaskoczyło, iż odczuwał niezwyciężoną potrzebę zobaczenia Renaty. Obciął ją przeprosić za swą brutalność, dowiedzieć się, dlaczego skłamała i wymieniła nazwisko pana de Saffré, poznać historię ojcowskich czułości. Wszystko to jednak odczuwał tylko niejasno, a jedynym wyraźnym pragnieniem było wypalić u niej cygaro i ponownie nawiązać ich koleżeńską zażyłość. Gdyby Renata była w odpowiednim nastroju, miał nawet.zamiar powiadomić ją o swym małżeństwie, by dać jej do zrozumienia, że ich miłość jest już umarła i pogrzebana i tak musi zostać. Kiedy otworzył furtkę, od której na szczęście zostawił sobie klucz, był już całkowicie przekonany, że – po zwierzeniach ojca – jego wizyta u Renaty jest konieczna i najzupełniej stosowna. W cieplarni zagwizdał tak jak dnia poprzedniego; ale tym razem nie czekał. Renata otworzyła oszklone drzwi od saloniku i stanęła przed nim na podeście schodów, bez słowa. Przed chwilą dopiero wróciła z balu w ratuszu. Miała jeszcze na sobie suto marszczoną toaletę z białego tiulu przybraną atłasowymi kokardami. Atłasowa baskinka obszyta była białymi dżetami; światło kandelabrów mieniło się w nich niebiesko i różowo. Kiedy Maksym ją ujrzał, jej bladość, głębokie wzruszenie dławiące jej głos zrobiły na nim silne wrażenie. Najwyraźniej nie spodziewała się go i drżała teraz, gdy przyszedł jak zwykle, spokojny, ze swą przymilną miną. Celestyna wróciła z garderoby, skąd przyniosła nocną koszulę, i kochankowie milczeli czekając, aż wyjdzie. Zazwyczaj nie krępowali się jej obecnością, lecz słowa, jakie teraz cisnęły im się na usta, budziły w nich szczególną wstydliwość. Renata poleciła, żeby Celestyna rozebrała ją w sypialni, gdzie palił się suty ogień. Pokojówka, nie spiesząc się, wyjmowała szpilki, jedną po drugiej zsuwała części garderoby. Maksym, zniecierpliwiony, wziął machinalnie leżącą obok niego na krześle koszulę nocną i rozpostarłszy ją na całą szerokość, pochylony, grzał ją przy kominku. On to właśnie w dniach szczęścia oddawał tę drobną przysługę Renacie. Rozczuliła się widząc, jak delikatnie trzyma koszulę przed ogniem. Ponieważ Celestyna guzdrała się nadal, spytał wreszcie: – Dobrze się bawiłaś na balu? – Och, nie, wiesz, zawsze to samo – odparła. – O wiele za dużo gości, istny tłum. Odwrócił w drugą stronę koszulę, z jednej strony już ogrzaną. – A jaką suknię miała Adelina? – Rózowolila i dość niefortunną... Ona jest mała, a przepada za falbanami. Mówili jeszcze o innych kobietach. Koszula parzyła teraz Maksymowi palce. – Jeszcze mi ją przyżółcisz – rzekła Renata z macierzyńską tkliwością w głosie. Celestyna wzięła koszulę z rąk Maksyma. Ten wstał, podszedł do różowoszarego łoża, zatrzymał się przy jednym z bukietów tkanych na obiciu, byle tylko odwrócić głowę r nie zobaczyć nagich piersi Renaty. Było to instynktowne. Uważał, że nie jest już jej kochankiem, nie ma więc prawa nic widzieć. Wyjął z kieszeni cygaro i zapalił. Renata pozwoliła mu palić u siebie. Wreszcie Celestyna wycofała się, pozostawiając młodą kobietę przy kominku, białą w swym nocnym stroju. Maksym chodził jeszcze przez chwilę w milczeniu, kątem oka spoglądając na Renatę, którą znów ogarniało drżenie. Później stanął przed kominkiem, z cygarem w zębach, i zapytał raptownie: – Dlaczego nie powiedziałaś mi, że to mój ojciec był wczoraj u ciebie? Podniosła głowę i spojrzała na niego wielkimi oczyma, z wyrazem najwyższej trwogi; potem fala krwi oblała jej twarz, unicestwiona wstydem ukryła ją w dłoniach i wyjąkała: – Więc wiesz? Więc wiesz? A po chwili cofnęła się, usiłowała kłamać: – To nieprawda... Kto ci tak powiedział? Maksym wzruszył ramionami. – Ojciec we własnej osobie. Uważa, że jesteś doskonale zbudowana i opowiadał mi o twoich biodrach. W głosie jego zabrzmiał lekki gniew. Podjął swoją wędrówkę i ciągnął głosem gderliwym i przyjacielskim, zaciągając się cygarem między jednym słowem a drugim: – Nie rozumiem cię, doprawdy. Dziwne z ciebie stworzenie. To twoja wina, że byłem wczoraj brutalny. Gdybyś mi była powiedziała, że to ojciec, poszedłbym sobie bez gadania. Nie mam prawa... Ale ty mi tu wyjeżdżasz z panem de Saffré. Łkała z twarzą ukrytą w dłoniach. Zbliżył się, uklęknął przed nią, siłą rozsunął jej ręce. – Powiedz, dlaczego mówiłaś, że to de Saffré? Odwróciła głowę i odparła szeptem, we łzach: – Bo myślałam, że mnie rzucisz, jak się dowiesz, że twój ojciec... Wstał, wziął z powrotem cygaro odłożone na kominek, i mruknął tylko: – Zabawna jesteś, daję słowo!... Nie płakała już. Żar kominka i rozpalone policzki osuszyły łzy. Zdumienie, iż Maksym tak spokojnie przyjął tę druzgocącą – według niej – rewelację, kazało jej zapomnieć o wstydzie. Patrzyła na niego, jak chodził tam i z powrotem, słuchała go niby we śnie. Nie rozstając się z cygarem powtarzał jej, że jest nierozsądna, że to zupełnie naturalne, iż żyje z mężem, i że on doprawdy nie mógłby mieć o to pretensji. Ale mówić, że się ma kochanka, kiedy tak nie jest! Wciąż powracał do tego samego, do tej rzeczy, której nie mógł pojąć i która wydawała mu się wręcz monstrualna, napomknął nawet coś o „szaleńczych pomysłach”, jakie miewają kobiety. – Ty też nie jesteś zupełnie normalna, moja droga, uważaj na siebie. A w Gońcu zapytał ciekawie: – Ale dlaczego akurat pan de Saffré? – On się do mnie zaleca – odparła Renata. Maksym powstrzymał się od impertynencji; miał już powiedzieć, że uważała się pewnie za starszą o jeden miesiąc, wyznając, iż pan de Saffré jest jej kochankiem. Zamiast tej złośliwości uśmiechnął się tylko niedobrym uśmiechem i rzuciwszy cygaro w płomienie usiadł po drugiej stronie kominka. Tam rozpoczął pochwałę rozwagi, dał Renacie do zrozumienia, iż odtąd powinni już zostać tylko parą przyjaciół. Uporczywe spojrzenia młodej kobiety wprawiały go jednak w zakłopotanie; nie śmiał powiedzieć jej o swoim małżeństwie. Wpatrywała się w niego długo, oczami nabrzmiałymi jeszcze od łez. Stwierdzała, że jest żałosny, ciasny, godny pogardy, lecz kochała go mimo to tak jak swoje koronki. Ładny był w świetle kandelabra stojącego obok na kominku. Kiedy odchylał głowę, blask świec złocił mu włosy, ześlizgiwał się po twarzy i uroczo prześwietlał meszek na policzkach. – Muszę już iść – powtarzał Maksym parokrotnie. Był zdecydowany, że nie zostanie. Renata nie chciałaby tego zresztą. Oboje tak myśleli, tak mówili; byli już tylko dwojgiem przyjaciół. Kiedy Maksym uścisnął dłoń Renaty i miał wyjść z sypialni, zatrzymała go jeszcze na chwilę, wychwalając jego ojca. – Widzisz, miałam okropne wyrzuty sumienia. Wolę, że się stało tak, jak się stało... Nie znasz swego ojca. Ja sama byłam zdziwiona, gdy się przekonałam, jaki jest dobry i bezinteresowny. Biedak ma w tej chwili takie kłopoty! Maksym spoglądał na czubki butów, skrępowany, i milczał. A ona chwaliła Saccarda jeszcze gorliwiej: – Dopóki nie przychodził tutaj, było mi to obojętne. Ale później... Kiedy widziałam, jaki jest serdeczny, jak stara się dla mnie o pieniądze po całym Paryżu, rujnuje się dla mnie bez słowa skargi, byłam po prostu chora... Gdybyś wiedział, jak on dba o moje interesy! Młody człowiek zawrócił powoli w stronę kominka i oparł się oń. Głowę nadal miał spuszczoną, a na wargach coraz wyraźniejszy uśmiech. – Tak – szepnął – czuwanie nad cudzymi interesami to ojca specjalność. Ton jego głosu zdziwił ją. Spojrzała na niego, a on wtedy, jakby się broniąc: – Nie, ja nic nie wiem... Mówię tylko, że mój ojciec umie chodzić koło interesów. – Nie powinieneś źle o nim mówić – podjęła. – Twoje sądy są na pewno powierzchowne. Gdybyś znał wszystkie jego kłopoty, gdybym ci powtórzyła to, co powiedział mi jeszcze dziś wieczór, to przekonałbyś się, jak się mylą ci, co twierdzą, że zależy mu na pieniądzach. Maksym nie mógł się powstrzymać, by nie wzruszyć ramionami. Przerwał macosze ironicznym śmiechem. – Daj spokój, już ja go znam, już ja go dobrze znam... Musiał ci naopowiadać ładnych historyjek. Powiedz no, po ci mówił. Ten szyderczy ton ranił ją. Jeszcze zajadlej poczęła wychwalać męża, twierdziła, że jest wzniosły, a o przedsięwzięciu w Charonne, o tych ciemnych machinacjach, zupełnie dla niej niezrozumiałych, mówiła jak o katastrofie, w której ujawniła się dla niej cała inteligencja i dobroć Saccarda. Dodała jeszcze, że akt zrzeczenia się podpisze nazajutrz i że jeżeli to jest rzeczywiście klęska, przyjmuje ją jako karę za grzechy. Maksym nie przerywał, uśmiechał się tylko zjadliwie i spoglądał na nią spod oka, a później odezwał się półgłosem: – Tak, tak, wszystko się zgadza... – I dorzucił głośniej, kładąc rękę na ramieniu Renaty: – Dziękuję ci, moja droga, za tę opowieść, ale znałem ją już wcześniej. Poczciwe z ciebie stworzenie. I znów zabierał się do odejścia. Czuł nieprzepartą chęć, żeby powiedzieć wszystko. Ta pochwała małżonka doprowadzała go do pasji i zapomniał, że obiecywał sobie milczeć, by uniknąć jakichkolwiek nieprzyjemności. – Jak to? Co chcesz przez to powiedzieć? – Tyle tylko, że ojciec ma zamiar wystrychnąć cię na dudka najklasyczniej na świecie... Doprawdy, żal mi ciebie, jesteś zbyt naiwna! I powtórzył jej to, co usłyszał u Laury, niecnie, ścichapęk, z sekretnym upodobaniem zagłębiając się w tę ohydę. Miał wrażenie, iż mści się w ten sposób za jakąś mglistą zniewagę, jaką mu wyrządzono. To, co w nim było z ladacznicy, lubowało się tą denuncjacją, tą okrutną rozmówką podsłuchaną przez drzwi. Nie oszczędził Renacie niczego, ani wiadomości o pieniądzach pożyczanych jej przez męża na lichwiarski procent, ani o tych, które ów zamierzał jej ukraść, wymyśliwszy bajeczkę w sam raz. dobrą do usypiania dzieci. Młoda kobieta słuchała go bardzo blada, z zaciśniętymi wargami. Stała przy kominku, z głową lekko pochyloną, i patrzyła w ogień. Jej nocny strój, koszula ogrzana przedtem przez Maksyma, rozchylił się, ukazując nieruchomą biel posągu. – Mówię ci to wszystko – zakonkludował młody człowiek – żebyś nie wyglądała jak głuptas... Ale nie powinnaś mieć żalu do ojca. On nie jest zły. Ma swoje wady jak każdy człowiek... No, do jutra, prawda? Kierował się w stronę drzwi. Renata zatrzymała go raptownym gestem. – Zostań! – krzyknęła rozkazująco. Ujęła go za rękę, przyciągnęła, posadziła sobie niemal na kolanach, przy kominku, i pocałowała w usta. – Bylibyśmy (głupi – powiedziała – gdybyśmy się mieli jeszcze teraz krępować... Ty nic nie wiesz, ale od wczoraj, od chwili,gdy chciałeś zerwać ze mną, nie wiem, co się ze mną dzieje. Jestem jak obłąkana. Dzisiaj, na balu, miałam mgłę przed oczami. Potrzebuję ciebie, aby żyć. Gdybyś odszedł, odeszłoby i życie. Nie śmiej się, mówię to, co czuję. Patrzyła na niego z bezmierną miłością, jakby nie widziała go od dawna. – Znalazłeś właściwe słowo, byłam naiwna, gdyby mi twój ojciec powiedział, że w południe świecą gwiazdy, też bym mu uwierzyła. Czyż ja miałam jakiekolwiek pojęcie o tym wszystkim? On mi opowiadał tę swoją historyjkę, a mnie tylko szumiało w uszach, byłam tak zmiażdżona, że nawet na klęczkach podpisałabym mu te papierzyska. I jeszcze sobie wyobrażałam, że mam wyrzuty sumienia!... Taka byłam głupia!... Wybuchnęła śmiechem, w oczach błyskało jej szaleństwo. Silniej tuląc do siebie kochanka ciągnęła: – Czy my. robimy coś złego? Kochamy się, bawimy, tak jak nam się podoba. Wszyscy tak robią, prawda?... Weź choćby ojca, nie krępuje się wcale. Kocha pieniądze i zgarnia je, skąd się da. Ma rację, daje mi w ten sposób wolną rękę... Po pierwsze, nic mu nie podpiszę, a po drugie, będziesz znów przychodził co wieczór. Bałam się, że nie zechcesz po tym, co ci powiedziałam. Ale skoro to ci jest obojętne... Zresztą teraz nie wpuszczę go tu więcej. Wstała, zapaliła nocną lampkę. Maksym wahał się, zrozpaczony. Pojmował, że zrobił głupstwo, i gorzko wyrzucał sobie własną gadatliwość. Jakże tu teraz oznajmić o swoim małżeństwie! Sam był sobie winien, po co wracał do tej sypialni, skoro już zerwał, a przede wszystkim po co udowadniał Renacie, że mąż ją oszukuje? Nie zdawał sobie sprawy, jakie uczucie popchnęło go do tych czynów, co zdwajało jeszcze jego złość na samego siebie. Jeśli jednak przez chwilę miał zamiar po raz drugi okazać się brutalem i odejść, to widok Renaty zdejmującej pantofelki odebrał mu wszelką odwagę. Stchórzył. Został. Następnego dnia, gdy Saccard zjawił się u żony, by uzyskać od niej podpisanie aktu zrzeczenia, powiedziała mu spokojnie, że się rozmyśliła i że nie podpisze. Nie pozwoliła sobie zresztą na żadną aluzję, gdyż postanowiła zachować dyskrecję, nie chcąc przysparzać sobie kłopotów i pragnąc w spokoju rozkoszować się powrotem miłości. Sprawa Charonne ułoży się jak zechce; jej odmowa podpisania była tylko zemstą, reszta nie obchodziła jej wcale. Saccard o mało nie wybuchnął. Wszystkie jego zamysły obracały się wniwecz. Pozostałe interesy kulały coraz bardziej. Gonił już resztkami, utrzymywał się na powierzchni tylko dzięki cudom ekwilibrystyki; tego ranka nie miał czym zapłacić rachunku piekarzowi. Nie przeszkadzało mu to w przygotowywaniu wspaniałego przyjęcia w półpoście. Odmowa Renaty wzbudziła w nim kipiący gniew człowieka energicznego, któremu w zrealizowaniu jego dzieła przeszkadza kaprys dziecka. Liczył, iż mając akt zrzeczenia w kieszeni zdobędzie skądś pieniądze, zanim jeszcze otrzyma odszkodowanie. Później, gdy uspokoił się trochę i mógł rozumować na trzeźwo, zdziwił go ten nagły odwrót żony; z wszelką pewnością ktoś jej tak doradził. Począł węszyć kochanka. Było to przeczucie tak wyraźne, że pobiegł do siostry, by ją wybadać; zapytał, czy nie wie czegoś o sekretnym życiu Renaty. Sydonia przyjęła go bardzo cierpko. Nie mogła darować bratowej afrontu, jaki ta jej wyrządziła, odmawiając spotkania z panem de Saffré. Toteż gdy po pytaniach brata zorientowała się, że oskarża żonę, iż ma kochanka, wykrzyknęła, że jest tego pewna. Sama ofiarowała się wyśledzić „turkaweczki”. Pokaże tej nadętej lali, z kim zadarła! Saccard nie doszukiwał się zazwyczaj prawd mu niemiłych; tylko własny interes zmuszał go do otworzenia oczu, dotąd roztropnie zamkniętych. Przyjął usłużną propozycję siostry. – Bądź spokojny, dowiem się wszystkiego – powiedziała do niego głosem pełnym współczucia. – Ach, mój ty biedaku, Aniela nigdy by cię nie zdradziła! Takiego dobrego męża, takiego hojnego! Te paryskie lalki są bez serca... I pomyśleć, że zawsze dawałam jej dobre rady! V W czwartek półpośtny odbył się u Saccardów bal kostiumowy. Największą jego atrakcję stanowił poemat o Miłości pięknego Narcyza i nimfy Echo, w trzech odsłonach, z udziałem najbliższych przyjaciółek pani domu. Autor poematu, pan Hupel de la Noue, od miesiąca krążył bezustannie między prefekturą a parkiem Monceau, by pilnować repetycji i uczestniczyć w naradach nad strojami. Z początku zamierzał napisać swe dzieło wierszem, później jednak zdecydował się na żywe obrazy; to szlachetniejsze, twierdził, bliższe antycznemu pięknu. Panie nie mogły sypiać z wrażenia. Niektóre po trzy razy zmieniały projekt kostiumu. Konferencjom na ten temat nie było końca. Prefekt im przewodniczył. Najpierw dyskutowano długo nad postacią Narcyza. Kto nim będzie, kobieta czy mężczyzna? Wreszcie, wobec nalegań Renaty, powierzono tę rolę Maksymowi; miał być jednak jedynym mężczyzną, a i to jeszcze pani de Lauwerens mówiła, że nigdy by na to nie przystała, „gdyby Maksymek nie był taki podobny do dziewczynki”. Nimfą Echo miała być Renata. Kwestia kostiumów wymagała o wiele więcej namysłu. Maksym wspierał dzielnie prefekta, który ledwo już zipał pośród dziewięciu pań; ich szalone pomysły groziły poważnym zamąceniem nieskazitelnych linii jego dzieła. Gdyby dał posłuch radom, jego Olimp włożyłby perukę. Pani d’Espanet koniecznie chciała mieć suknię z trenem, by zasłonić swe przyduże stopy, zaś pani Haffner marzyła, iż okryje się skórą zwierzęcą. Pan Hupel de la Noue wykazał wiele energii, raz nawet wpadł w gniew. Nie odstępował od swej koncepcji; powiadał, że jeśli zrezygnował z formy wierszowanej, to dlatego, by stworzyć poemat „z materii uczenie zestawionych i póz wybranych spośród najpiękniejszych”. – Proszę pamiętać o całości, o całości... – powtarzał przy każdym nowym żądaniu odtwórczyń. – Nie mogę przecież rozbijać jedności dzieła dlatego, że panie chcecie mieć falbany. Narady odbywały się w kaczeńcowym saloniku. Debaty nad linią jednej spódnicy trwały całe popołudnia. Kilkakrotnie wzywano Wormsa. Wreszcie wszystko zostało ustalone, kostiumy i pozy, i pan Hupel de la Nowe oświadczył, że jest zadowolony. Nawet wybory, w których kandydował pan de Mareuil, nie sprawiły mu tyle kłopotu. Miłość pięknego Narcyza i nimfy Echo miała rozpocząć się o godzinie jedenastej, a że po przedstawieniu miał odbyć się bal, koło wpół do jedenastej salon zapełnił się damami w kostiumach. Siedziały w fotelach ustawionych półkolem przed zaimprowizowaną estradą. Zasłaniały ją dwie szerokie kotary z czerwonego aksamitu, obszyte złotą frędzlą i umocowane na pręcie tak, by mogły się rozsuwać. Z tyłu, za paniami, przechadzali się lub też stali panowie. O dziesiątej tapicerzy wykończyli ostatnie prace. Estrada wznosiła się w głębi salonu, zajmując całą jedną ścianę tej długiej galerii. Wejście na scenę było przez palarnię zamienioną na foyer dla artystów. Oprócz tego panie biorące udział w przedstawieniu miały do swej dyspozycji liczne pokoje na pierwszym piętrze. Armia pokojówek szykowała tam stroje do poszczególnych odsłon. Było wpół do dwunastej, a kurtyna nie rozsuwała się jeszcze. W salonie panował gwar. Rzędy foteli wypełniało zadziwiające zbiorowisko markiz, kasztelanek, mleczarek, Hiszpanek, pastuszek,’ sułtanek; obok połyskliwej mory jasnych materiałów i obnażonych ramion rozjarzonych żywymi błyskami drogich kamieni, zbita masa fraków tworzyła rozległą plamę czerni. Tylko panie były w przebraniu. Było już gorąco. Trzy świeczniki zapalały złoto salonu. Wreszcie w otworze na lewo od sceny ukazał się pan Hupel de la Noue. Od godziny ósmej pomagał paniom szykować się do występu. Na lewym rękawie fraka miał ślad trzech białych palców – jakaś rączka kobieca spoczęła tam, zanurzywszy się najpierw w pudrze ryżowym. Ale prefektowi nie w głowie były teraz usterki jego stroju! Oczy miał rozszerzone, twarz obrzmiałą i przybladłą. Zdawał się nie dostrzegać nikogo. Skierował się w stronę Saccarda, którego rozpoznał w grupce panów, i rzekł doń półgłosem: – Pańska żona zgubiła przepaskę z liści... Ładnie będziemy teraz wyglądać! Klął, gotów był do bicia. Później, nie czekając na odpowiedź, nie patrząc na nic, odwrócił się, dał nurka między kotary, zniknął. Niecodzienny wygląd tego pana wywołał uśmiechy dam. Grupka, pośrodku której znalazł się Saccard, utworzyła się za ostatnim rzędem foteli. Jeden z nich wyciągnięto nawet dla barona Gouraud, gdyż od jakiegoś czasu puchły mu nogi. Był tam jeszcze pan Toutin-Laroche, świeżo mianowany przez cesarza senatorem; pan de Mareuil, zatwierdzony przez Izbę jako deputowany; pań Michelin, który dnia poprzedniego otrzymał odznaczenie. Nieco za nimi stali panowie Mignon i Charrier, jeden z olbrzymim brylantem w krawacie, a drugi z jeszcze większym na palcu. Rozmawiano. Saccard oddalił się na chwilę, by ściszonym głosem zamienić parę słów z siostrą, która zjawiła się niedawno i siedziała między Ludwiką de Mareuil i panią Michelin. Pani Sydonia wystąpiła jako czarodziejka; Ludwika zaprezentowała śmiało strój pazia – wyglądała w nim zupełnie jak chłopiec. Malutka Michelin, jako almeja, uśmiechała się miłośnie w swych przejrzystych zasłonach haftowanych złotem. – Dowiedziałaś się czegoś? – spytał cicho Saccard siostry. – Nie, jeszcze niczego – odparła. – Ale wybranek na pewno jest tutaj. Już ja ich upoluję, bądź spokojny. – Daj mi zaraz znać, dobrze? I Saccard zwrócił się najpierw w lewo, potem w prawo z komplementami dla Ludwiki i pani Michelin. Jedną porównał do hurysy Mahometa, drugą do pięknisiów Henryka III. Drobny i zgrzytliwy, zdawał się śpiewać z zachwytu swym prowansalskim akcentem. Gdy powrócił do grupki poważnych panów, pan de Mareuil wziął go na stronę i poruszył sprawę małżeństwa dzieci. – Nie zaszły żadne zmiany, prawda? Kontrakt podpisują w przyszłą niedzielę? – Oczywiście – odparł Saccard. – Chcę nawet, jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu, powiadomić dziś naszych przyjaciół o tym małżeństwie... Czekam tylko na przybycie mego brata, ministra. Obiecał mi, że przyjdzie. Świeżo upieczony deputowany był uszczęśliwiony. Tymczasem pan Toutin-Laroche podniesionym głosem, jakby w wielkim oburzeniu, opowiadał coś panu Michelin i obu przedsiębiorcom, którzy do niego podeszli: – Tak, moi panowie – mówił – byłem na tyle łatwowierny, że pozwoliłem, aby moje nazwisko zostało zamieszane w podobną aferę! A gdy Saccard i Mareuil przyłączyli się do nich, objaśnił: – Opowiadałem właśnie tym panom o pożałowania godnym końcu Towarzystwa Portów Marokańskich, wie pan, panie Saccard? Ten ani nie drgnął. Krach wymienionego towarzystwa stał się straszliwym skandalem. Zbyt ciekawi akcjonariusze zechcieli zasięgnąć informacji, jak przedstawia się sprawa zakładania owych słynnych stacji handlowych nad brzegami Morza Śródziemnego; dochodzenie wykazało, iż porty marokańskie istniały wyłącznie na planach, pięknych, wykonanych przez inżynierów, planach zdobiących ściany lokalu towarzystwa. Od tej chwili pan Toutin-Laroche wykrzykiwał jeszcze głośniej niż akcjonariusze, oburzał się, żądał, by nawet najlżejsza plamka nie pozostała na jego nazwisku. Tyle narobił hałasu, iż rząd, chcąc uspokoić i zrehabilitować wobec opinii tego użytecznego człowieka, zdecydował się dopuścić go do senatu. I tak to w okolicznościach, które mogły go były zaprowadzić przed sąd, udało się panu Toutin-Laroche złowić upragnione stanowisko. – Że też pan sobie zaprząta tym głowę! – odezwał się Saccard. – Może pan przecież w każdej chwili wskazać na swe wielkie dzieło, Kredytowy Bank Winniczy, instytucję wychodzącą zwycięska z wszelkich prób. – Tak – szepnął Mareuil – to najlepsza odpowiedź na wszystko Kredytowy Bank Winniczy miał za sobą rzeczywiście poważne, choć starannie ukrywane tarapaty. Pewien minister, bardzo czule usposobiony dla tej trzymającej Paryż za gardło instytucji, poratował ją zręczną hossą, a pan Toutin-Laroche wykorzystał to znakomicie. Nic nie łaskotało go milej niż pochwały dla Kredytowego Banku Winniczego i jego pomyślnego rozwoju. Miał zwyczaj prowokować do nich swych rozmówców. Teraz spojrzeniem podziękował panu de Mareuil i pochylając się nad baronem Gouraud, o którego fotel opierał się poufale, zapytał: – Wygodnie panu? Nie za gorąco? Baron wydał ze siebie lekki pomruk. – Kiepsko z nim, kiepsko, z każdym dniem gorzej – rzucił pan Toutin-Laroche półgłosem, zwracając się w stronę stojących obok panów. Pan Michelin uśmiechał się i od czasu do czasu przymykał łagodnie powieki, by spojrzeć na czerwoną wstążeczkę w klapie. Mignon i Charrier, którym ich wielkie nogi dawały poczucie niezachwianej równowagi; zdecydowanie swobodniej czuli się we frakach, od kiedy nosili brylanty. Dochodziła północ, zebrani niecierpliwili się; nikt nie pozwalał sobie na szemranie, lecz wachlarze trzepotały bardziej nerwowo, a hałas rozmów wzmagał się, Wreszcie pan Hupel de la Noue ukazał się znowu. Wyciągnął rękę przez wąski otwór, gdy wtem dostrzegł panią d’Espanet, jak wchodziła wreszcie na estradę; pozostałe panie, upozowane już do pierwszego obrazu, na nią jeszcze tylko czekały. Prefekt odwrócił się i pokazał plecy widowni, która mogła obserwować jego rozmowę z ukrytą za kotarą markizą. Przytłumił głos i końcem palców przesyłając jej pozdrowienia mówił: – Powinszować, pani markizo. Co za rozkoszny kostium! – Pod spodem mam o wiele ładniejszy! – odparła zuchwale młoda kobieta i wybuchnęła mu śmiechem prosto w nos, taki się jej wydał komiczny w tych draperiach kurtyny. Śmiałość tego żarciku zaskoczyła na chwilę wytwornego parna Hupel de la Noue; zaraz jednak otrząsnął się z. wrażenia, a im bardziej zgłębiał owo powiedzonko, tym bardziej się nim delektował. – Ach! urocze! urocze! – szepnął z zachwytem. Opuścił zasłonę i przyłączył się do grupki poważnych panów, by sycić się swym dziełem. Nie był to już strwożony poszukiwacz zagubionej przepaski nimfy Echo. Promieniał, sapał, ocierał czoło. Na rękawie jego fraka wciąż jeszcze widniał biały ślad drobnej dłoni, a oprócz tego duży palec u prawej rękawiczki pobrudzony miał różem, zapewne wsadził go do słoika ze szminką którejś z pań. Uśmiechał się, wachlował, bąkał: – Czarująca, zachwycająca, niezwykła! – Kto taki? – zapytał Saccard. – Markiza. Niech pan sobie wyobrazi, co mi powiedziała... I powtórzył dowcip. Uznano, że jest doskonały. Panowie zaczęli powtarzać go jedni drugim. Przyklasnął mu nawet sam godny pan Haffner, gdy się zbliżył. Tymczasem rozległ się walc grany na pianinie, które dotąd spostrzegło zaledwie parę osób. Wśród gości zapanowała cisza. Melodia wiła się kapryśnie, bez końca; wciąż powracająca, bardzo łagodna fraza gubiła się w słowiczym trelu, a po nim wracały znów dźwięki stłumione, powolniejsze. Było to bardzo zmysłowe. Panie, skłoniwszy z łebka głowy, uśmiechały się. Lecz panu Hupel de la Noue muzyka ta, przeciwnie, odebrała nagle humor. Z trwogą spoglądał na zasłonę z czerwonego aksamitu i mówił sobie, że powinien był sam ustawić panią d’Espanet, tak jak ustawił inne panie. Kurtyna rozsunęła się powoli, zmysłowy walc znów zabrzmiał, ściszony. Przez salon przebiegł szmer. Panie pochyliły się do przodu, panowie wyciągnęli szyje, a tu i ówdzie zachwyt wyrażał się jakimś głośniejszym słowem, mimowolnym westchnieniem, stłumionym śmiechem. Trwało to przez pięć długich minut, w jarzącym blasku trzech świeczników. Pan Hupel de la Noue odzyskał spokój i uśmiechał się błogo do swego poematu. Nie mógł oprzeć się pokusie powtarzania otaczającym go osobom tego, co mówił już od miesiąca: – Miałem najpierw zamiar napisać to wierszem... Ale tak zachowałem większą szlachetność linii, nieprawdaż?... I w takt kołyszącej melodii walca udzielał wyjaśnień. Mignon i Charrier przybliżyli się i słuchali uważnie. – Państwo znają treść, prawda? Piękny Narcyz, syn bożka rzecznego Kefizosa i nimfy Lejriope, wzgardza miłością nimfy Echo... Echo, jedna z nimf towarzyszących Junonie, zabawiała ją, gdy Jupiter uganiał się po świecie... Echo, córka, jak państwu wiadomo, Powietrza i Ziemi... Rozpływał się w zachwytach nad poetycznością tego mitu. A później dodał tonem bardziej poufnym: – Uważałem, że wolno mi dać upust wyobraźni... Nimfa Echo prowadzi pięknego Narcyza do nadmorskiej groty Wenus, aby bogini rozpaliła w nim miłosne ognie. Lecz bogini jest bezsilna. Młody człowiek zachowaniem swym daje dowód, iż pozostał niewzruszony. Objaśnienia przydały się, gdyż niewielu spośród widzów w salonie pojmowało dokładnie, co przedstawiają grupy na scenie. Gdy prefekt wymienił półgłosem osoby poematu, zachwyt wzrósł jeszcze. Mignon i Charrier wytrzeszczali oczy jak przedtem. Nie rozumieli. Na estradzie, między zasłonami z czerwonego aksamitu, otwierała się grota. Głębokie fałdy dekoracji z jedwabiu miały naśladować załomy skalne; na jedwabiu tym wymalowane były muszle, ryby i wodorosty. Podłoga, nierówna, wznosząca się pagórkowato, pokryta była tym samym jedwabiem. Dekorator wyobraził na nim drobny piasek usiany perłami i pajetkami ze srebra. Było to schronienie bogini. Na szczycie wzgórka stała pani de Lauwerens, jako Wenus; tęgawa, ubrana w różowy trykot, miała godność księżnej Olimpu, a wczuwając się w rolę władczyni miłości spoglądała’ wzrokiem surowym i zachłannym. Spoza niej wychylała się jedynie złośliwa twarzyczka, skrzydła i kołczan pani Daste, użyczającej swego uśmiechu miłej postaci Kupidyna. Z jednej strony wzgórka trzy Gracje, panie de Guende, Teisseire, de Meinhold, całe w muślinach, uśmiechały się do siebie, obejmowały się tak, jak to przedstawia rzeźba Pradiera, z drugiej zaś strony markiza d’Espanet i pani Haffner, spowite tą samą falą koronek, złączone uściskiem, tak że ich włosy mieszały się ze sobą, tworzyły część obrazu nieco ryzykowną – przypomnienie wyspy Lesbos. Pan Hupel de la Noue objaśniał to ściszonym głosem panom tylko, mówiąc, że chciał pokazać w ten sposób potęgę Wenus. U stóp wzgórka hrabina Wańska wyobrażała Rozkosz; wygięta w ostatnim spazmie, leżała z oczyma wpółprzymkniętymi i zamierającym spojrzeniem, jakby znużona; włosy miała rozpuszczone, bardzo czarne, a spod tuniki w płowe ognie przezierało rozpłomienione ciało. Gama kolorów, od śnieżnej bieli szaty Wenus po ciemną czerwień tuniki Rozkoszy, była łagodna, miała ogólną tonację różową, barwę ciała. W świetle elektrycznym, pomysłowo skierowanym na scenę przez jedno z okien wychodzących na ogród, gaza, koronki, wszystkie te tkaniny lekkie i przezroczyste stapiały się z różowawą bielą ramion i trykotów, nabierały życia, tak iż w końcu nie wiadomo było, czy panie nie posunęły wierności plastycznej tak daleko, by się całkowicie obnażyć. Była to apoteoza; dramat rozgrywał się na planie pierwszym. Na lewo Renata, nimfa Echo, wyciągała ręce ku wielkiej bogini, głowę półobróciwszy ku Narcyzowi, błagalnie, jakby prosząc go, by spojrzał na Wenus, której sam widok rozpala straszliwe ognie. Lecz Narcyz, z. prawa, czynił gest odmowny, zasłaniał oczy dłonią, zimny jak lód. Kostiumy tych dwóch postaci wymagały od wyobraźni pana Hupel de la Noue szczególnego wysiłku. Narcyz, jako półbóg i leśny włóczęga zarazem, miał strój bajecznego myśliwca: zielonkawy trykot, krótką, obcisłą kurtkę i gałązkę dębu we włosach. Suknia nimfy Echo stanowiła sama w sobie alegorię. Było w niej coś z wielkich drzew i wielkich gór, miejsc rozbrzmiewających głosami Ziemi i Powietrza: biały atłas spódnicy – to była skała, przepaska z liści – krzaki, obłok błękitnej gazy przy staniczku – czyste niebo. Wszystkie grupy zachowywały bezruch rzeźb, zmysłowa nuta Olimpu dźwięczała w oślepiającym blasku światła, a pianino słało swą przejmującą skargę miłosną przerywaną głębokimi westchnieniami. Wszyscy stwierdzili, że Maksym jest doskonale zbudowany. W geście odmowy uwypuklał bardzo korzystnie lewe biodro, na co zwrócono uwagę. Lecz większe jeszcze uznanie wzbudził wyraz twarzy Renaty. Pan Hupel de la Noue nazywał ją „boleścią nie zaspokojonego pożądania”. Jej przejmujący uśmiech starał się być pokorny, czyhała na swą zdobycz Jak zgłodniała lwica, ledwo przysłaniająca zęby. Pierwszy obraz udał się, i tylko ta szalona Adelina ruszała się i z trudem powściągała nieprzepartą chęć śmiechu. Wreszcie kurtyna zasunęła się, pianino umilkło. Rozległy się dyskretne oklaski, rozmowy. Nagość ze sceny posłała widowni tchnienie miłości i powstrzymywanej żądzy, kobiety przybierały pozy coraz bardziej rozmarzone, a mężczyźni szeptali sobie coś do ucha i uśmiechali się. Były to szepty alkowy, sztuka przyciszeń, jaką posiadają ludzie z towarzystwa, pragnienie rozkoszy ledwo sformułowane drżeniem warg; w milczących spojrzeniach, jakie spotykały się ze sobą pośród tego układnego zachwytu, była brutalna zuchwałość propozycji miłosnych stawianych i przyjmowanych jednym ruchem powiek. Rozważaniom nad doskonałością pań występujących w przedstawieniu nie było końca. Ich kostiumy nabierały tej samej niemal doniosłości co ich ramiona. Kiedy Mignon i Charrier chcieli znów o coś zapytać pana Hupel de la Noue, spostrzegli ze zdziwieniem, że go nie ma; zdążył już zniknąć za sceną. – No więc mówiłam pani, moja ślicznotko – podjęła pani Sydonia rozmowę, którą przerwała pierwsza odsłona – że dostałam list z Londynu, wie pani, w sprawie tych trzech miliardów... Osoba, której poleciłam zająć się poszukiwaniami, pisze mi, że znalazła, zdaje się, pokwitowanie odbioru tej sumy przez bankiera. Anglia jakoby spłaciła dług... Dostałam tę wiadomość dziś rano i aż chora jestem od tego. Rzeczywiście, była jeszcze bardziej żółta niż zwykle, w swej sukni czarodziejki, usianej gwiazdami. Ponieważ pani Michelin nie słuchała jej, zniżyła głos, szeptała, że to niemożliwe, aby Anglia zapłaciła, i że chyba sama będzie musiała pojechać do Londynu. – Kostium Narcyza był bardzo ładny, prawda? – spytała Ludwika pani Michelin. Ta uśmiechnęła się. Spoglądała na barona Gouraud, nagle rozczmuchanego i pełnego werwy w swym fotelu. Pani Sydonia widząc, dokąd kieruje spojrzenie, pochyliła się i szepnęła jej do ucha, tak by dziewuszka nie słyszała: – Czy dokonał już zapisu? – Tak – odparła młoda kobieta w zmysłowym rozmarzeniu, wspaniale odgrywając swą rolę almei. – Wybrałam dom w Louveciennes. Pełnomocnik barona wręczył mi już akt własności... Ale z baronem zerwałam, nie widujemy się więcej. Ludwika miała ucho przedziwnie wyczulone na to, co chciano przed nią zataić. Spojrzała na barona zuchwałym wzrokiem pazia i powiedziała spokojnie do pani Michelin: – Czy nie uważa pani, że baron jest okropny? – A potem dorzuciła wybuchając śmiechem: – Powinni mu byli powierzyć rolę Narcyza, co? Uroczy byłby w zielonym trykocie. Widok Wenus i pełnego rozkoszy zakątka Olimpu w istocie ożywił starego senatora. Toczył wokoło zachwyconym wzrokiem i zwrócił się w stronę Saccarda, by mu pogratulować. Pośród gwaru panującego w salonie grupka poważnych panów nadal rozmawiała o interesach i polityce. Pan Haffner oznajmił, że został mianowany przewodniczącym komisji mającej ustalać odszkodowania dla właścicieli usuwanych ze swych posesji. Wówczas rozmowa zeszła na przebudowę Paryża i bulwar Księcia Eugeniusza; zaczynało już być o tym coraz głośniej pośród ludzi. Saccaard pochwycił okazję i wspomniał, że zna pewną osobę, pewnego właściciela, który z pewnością zostanie usunięty. Spoglądał przy tym prosto w twarz tym panom. Baron poruszył nieznacznie głową; pan Toutin-Laroche posunął się dalej: oświadczył, iż nic ma nic przykrzejszego od wywłaszczenia; pan Michelin przytakiwał i zezował jeszcze bardziej, spoglądając na swe odznaczenie. – Odszkodowania nigdy nie mogą być za wysokie – zakonkludował łagodnie pan de Mareuil, który – pragnął przypodobać się Saccardowi. Zrozumieli się. Ale Mignon i Charrier wysunęli teraz własne sprawy. Mieli zamiar wycofać się niedługo z interesów i przenieść prawdopodobnie do Langres, zatrzymując jakieś pied-?-terre w Paryżu. Panowie uśmiechnęli się słysząc, iż wybudowawszy sobie wspaniały pałac na bulwarze Malesherbes uznali go za tak piękny, że nie mogli oprzeć się chęci sprzedania go. Brylanty, jakie mieli, były zapewne pociechą po tym fakcie. Saccard śmiał się z przymusem; jego dawni wspólnicy zagarnęli olbrzymie zyski z przedsięwzięcia, w którym on sam wystrychnięty został na dudka. Antrakt przedłużał się i pochwały piersi Wenus i stroju nimfy Echo przerywały rozmowę poważnych panów. Po upływie dobrej pół godziny pojawił się znów pan Hupel de la Noue. Kroczył drogą pełnego triumfu i nieład jego garderoby coraz to wzrastał. Wracając na swoje miejsce spotkał pana de Mussy. Uścisnął mu dłoń w przelocie, później jednak zawrócił i spytał: – Słyszał pan żarcik markizy? I powtórzył go, nie czekając na odpowiedź. Coraz bardziej się weń zagłębiał, komentował go, dochodził do wniosku, że jest nieporównany w swej naiwności. „Mam o wiele ładniejszy pod spodem!” Był to krzyk serca. Lecz pan de Mussy nie podzielał jego zdania. Orzekł, że dowcip jest nieprzyzwoity. Pan de Mussy został niedawno attaché w ambasadzie angielskiej i minister uprzedził go o obowiązującej tam surowości obyczajów. Odmawiał więc prowadzenia kotylionów, postarzał się, nie mówił już o swej miłości do Renaty, a gdy ją spotykał, kłaniał się z powagą. Pan Hupel de la Noue podszedł do grupki, jaka utworzyła się koło fotela barona, gdy zabrzmiał marsz triumfalny. Gromkie akordy otwierały szeroki śpiew rozbłyskujący chwilami nutą metaliczną. Po każdej frazie rozlegał się ton wyższy, akcentujący rytm. Było to brutalne i pełne radości. – Zobaczą państwo, co teraz nastąpi – szepnął pan Hupel de la Noue – może trochę za daleko posunąłem licencję poetycką. Ale wydaje mi się, że ta zuchwałość dała dobry wynik... Widząc, iż Wenus jest bezradna wobec pięknego Narcyza, nimfa Echo prowadzi go do Plutona, rozdawcy bogactw i pana szlachetnych kruszców... Za pokusami ciała, pokusy złota. – Klasyczne – odparł suchy pan Toutin-Laroche z miłym uśmiechem. – Zna pan swoją epokę, panie prefekcie. Kurtyna rozsunęła się, dźwięki pianina przybrały na sile. Było to jedno olśnienie, rozjarzony przepych objęty światłem elektrycznym. Widzom wydało się w pierwszej chwili, iż mają przed sobą jakieś palenisko, gdzie roztapiają się sztabki złota i drogie kamienie. Była to grota, lecz inna, nie to, co w poprzedniej odsłonie schronienie Wenus, pełne świeżości, skąpane przez fale zamierające na drobnym piasku usianym perłami. Ta grota musiała znajdować się w środku ziemi, w jej pokładach rozpalonych i głębokich – szczelina antycznego piekła, otwór w kopalni wszelakich kruszców, zamieszkiwanej przez Plutona. Jedwab imitujący skałę znaczyły szerokie pręgi niby żyły roztopionego metalu, arterie dawnego świata niosące nieobliczalne bogactwa i wieczyste życie ziemi. Pan Hupel de la Norie poważył się tu na śmiały anachronizm: na podłodze piętrzyły się dwudziestofrankówki, stosy ludwików, zalew ludwików, siew wschodzących ludwików. Na szczycie tego kopca złota siedziała pani de Guende jako Pluton, Pluton- kobieta, Pluton ukazujący swą pierś, w sukni w wielkie płaty z różnorodnych metali. Wokół bóstwa, bądź stojąc, bądź półleżąc, w kiściach lub kwitnąc pojedynczo, zgrupowały się feeryczne kwiaty tej groty, gdzie kalifowie Z tysiąca i jednej nocy wysypali swe skarby: pani Haffner, jako Złoto, w spódnicy sztywnej i jak szata biskupia olśniewającej, pani d’Espanet, jako Srebro, połyskliwa jak księżyc w pełni, pani Lauwerens, płomiennie niebieska, jako Szafir, miała obok siebie malutką panią Daste, uśmiechnięty Turkusik modrzejący łagodnie. Dalej rozsypały się: Szmaragd – pani de Meinhold, i Topaz – pani Teissiére. Jeszcze niżej hrabina Wańska w pozie leżącej rozpalała swym mrocznym ciepłem gałązkę Koralu: ręce miała wzniesione i obwieszone czerwonymi wisiorkami, podobna do jakiegoś potwornego i uroczego polipa w różowym wnętrzu rozchylonej muszli, ukazującego ciało kobiece. Wszystkie panie miały naszyjniki, bransolety, komplety biżuterii z drogich kamieni, jakie uosabiały. Uwagę zwróciła oryginalna biżuteria pani d’Espanet i pani Haffner; u jednej były to same złote, u drugiej same srebrne nowe monety. Dramat na pierwszym planie pozostał ten sam: nimfa Echo kusiła pięknego Narcyza, a ten odmawiał gestem. Zachwycone oczy patrzących oswajały się z widokiem tych otwartych; rozpłomienionych wnętrzności kuli ziemskiej, tego stosu złota, po którym tarzało się bogactwo świata. Drugi obraz odniósł jeszcze większy sukces niż pierwszy. Sam jego pomysł wydał się szczególnie udany w swej zuchwałości. Ta powódź dwudziestofrankówek dobytych ze współczesnej kasy pancernej i sypniętych w zakątek mitologii greckiej oczarowała wyobraźnię obecnych w salonie pań i finansistów. „Ile pieniędzy, ile pieniędzy!” – te słowa krążyły wywołując uśmiech i przeciągły dreszcz lubości; niewątpliwie każda z pań i każdy z panów marzył, by mieć to wszystko dla siebie i zamknąć w piwnicy. – Anglia zapłaciła, oto pani miliardy – szepnęła złośliwie Ludwika do ucha pani Sydonii. Pani Michelin z ustami rozchylonymi pożądaniem pełnym zachwytu odsunęła swój woal almei i pieściła złoto błyszczącym spojrzeniem; grupka poważnych panów rozpływała się w pochwałach. Pan Toutin-Laroche, rozpromieniony, szepnął parę słów do ucha baronowi, którego twarz pokrywały żółte plamy. Lecz Mignon i Charrier, mniej dyskretni, odezwali się głośno z brutalną naiwnością: – Dalibóg! Starczyłoby tego, żeby zburzyć Paryż i zbudować go na nowo! Powiedzonko to wydało się nie pozbawione głębi Saccardowi, który zaczął już przypuszczać, iż Mignon i Charrier kpią sobie z gości, udając głupców. Kiedy zasunęła się kurtyna, a pianino hałaśliwym snopem nut, niby ostatnią garścią ciśniętych monet, zakończyło marsza triumfalnego, wybuchnęły oklaski jeszcze żywsze, jeszcze dłuższe. Tymczasem w trakcie odsłony w drzwiach ukazał się minister w towarzystwie sekretarza, pana de Saffré. Saccard, który wypatrywał brata niecierpliwie, chciał pospieszyć mu naprzeciw, lecz ten gestem poprosił go, by się nie ruszał. Podszedł cicho do grupy starszych panów; kiedy kotara się zasunęła i dostrzeżono go, szmer przebiegł przez salon, głowy zwróciły się w jego stronę: przybycie ministra dorównało sukcesem Miłości pięknego Narcyza i nimfy Echo. – Pan jest poetą, panie prefekcie – powiedział minister uśmiechając się do pana Hupel de la Noue. – Opublikował pan kiedyś tom wierszy, Powój, o ile się nie mylę?... Widzę, że troski administracyjne nie wyjałowiły pana wyobraźni. Prefekt wyczuł w tym komplemencie ostrze epigramu. Nagłe pojawienie się zwierzchnika stropiło go tym bardziej, że obrzuciwszy się szybkim, lustrującym spojrzeniem dostrzegł na rękawie fraka biały ślad drobnej dłoni; nie śmiał go zetrzeć. Skłonił się, coś wybąkał. – Doprawdy – ciągnął minister zwracając się do pana ToutinLairoche, do barona Gouraud i osób stojących w pobliżu – widowisko było wspaniałe, tyle złota!... dokonalibyśmy wielkich rzeczy, gdyby pan Hupel de la Noue zechciał bić monetę dla nas. W języku ministerialnym znaczyło to akurat to samo, co powiedzieli Mignon i Charrier. Wówczas pan Toutin-Laroche i pozostali panowie zaczęli się wdzięczyć robiąc aluzje do ostatniego zdania ministra: Cesarstwo dokonało już niejednej nadzwyczajnej rzeczy i na brak pieniędzy skarżyć się nie może, dzięki wielkiemu doświadczeniu tych, co sprawują władzę; nigdy sytuacja Francji w Europie nie była równie świetna. Ci panowie stali się wreszcie tak płascy, że sam minister zmienił temat. Słuchał ich z głową podniesioną, kącikami warg lekko podciągniętymi ku górze, co nadawało jego dużej, bladej twarzy starannie wygolonej wyraz powątpiewania i uśmiechniętej wzgardy. Saccard, który chciał tak pokierować rozmową, by obwieścić małżeństwo Maksyma i Ludwiki, szukał zręcznego przejścia. Afiszował wielką zażyłość z bratem, a ten dobrodusznie zgadzał się oddać mu tę przysługę i udawał, że ma dla niego wiele sympatii. Ze swym jasnym spojrzeniem, widoczną pogardą dla pełzającego łajdactwa, ze swymi szerokimi barami, których jedno wstrząśnięcie zmiotłoby cały ten światek, rzeczywiście górował nad wszystkimi. Gdy rozmowa zeszła na temat projektowanego małżeństwa, zachował się czarująco, dał do zrozumienia, że ma już przygotowany prezent ślubny – nominację Maksyma na audytora Rady Stanu. Powtórzył nawet dwa razy, zwracając się do brata przyjaźnie: – Powiedz twemu synowi, że będę jego świadkiem. Pan de Mareuil kraśniał z uciechy. Saccardowi gratulowano. Pan Toutin-Laroche zaofiarował się jako drugi świadek. Później, nagle, zaczęto mówić o rozwodach. Jeden z członków opozycji, oświadczy! pan Haffner, zdobył się na „pożałowania godną odwagę” bronienia tej hańby społecznej. Panowie jednogłośnie wyrażali swe oburzenie. Poczucie wstydu nasuwało im słowa pełne głębi. Pan Michelin uśmiechał się delikatnie do ministra, a Mignon i Charrier zauważyli ze zdziwieniem, że kołnierz jego fraka jest zniszczony. Tymczasem pan Hupel de la Noue w zakłopotaniu opierał się o fotel barona Gouraud, który zamienił z ministrem jedynie milczący uścisk dłoni. Poeta nie śmiał ruszyć się z miejsca. Jakieś nieokreślone uczucie, lęk, iż okryje się śmiesznością i utraci przychylność szefa, zatrzymywał go mimo wściekłej chęci, by ustawić panie do ostatniej odsłony. Wciąż czekał, że przyjdzie mu do głowy jakieś szczęśliwe słówko, dzięki któremu odzyska względy. Lecz nic nie przychodziło. Czuł się coraz bardziej skrępowany, gdy wtem dostrzegł pana de Saffré; pochwycił jego ramię, uczepił się go jak deski ratunku. Młody człowiek dopiero co przyszedł, była to figura nie tknięta jeszcze. – Zna pan żarcik markizy? – zapytał go prefekt. Lecz był tak zmieszany, że nie potrafił zdobyć się na pikanterię. Nie wiedział, jak wybrnąć. – Powiedziałem do niej... „Ma pani śliczny kostium”, a ona mi odpowiedziała: – „Mam o wiele ładniejszy pod spodem” – dorzucił spokojnie pan de Saffré. – To stary dowcip, drogi panie, bardzo stary. Pan Hupel de la Noue spojrzał na niego skonsternowany. Dowcip był stary, a on zamierzał pogłębić jeszcze swój komentarz nad naiwnością tego krzyku serca! – Stary, stary jak świat – powtarzał sekretarz. – Pani d’Espanet mówiła go już dwa razy w Tuileriach. To był cios ostateczny. Prefekt przestał nagle przejmować się ministrem, gośćmi. Szedł w stronę estrady, gdy rozległy się pierwsze drżące i płaczliwe nuty; później skarga przybrała na sile, przeciągła i żałosna; kurtyna rozsunęła się. Pan Hupel de la Noue, który już zniknął był częściowo za sceną, cofnął się słysząc chrzęst przesuwających się kółek. Był blady, zrozpaczony; gwałtownym wysiłkiem powstrzymywał się, by nie palnąć tym paniom ostrej reprymendy. Ustawiły się same! To na pewno ta mała d’Espanet uknuła spisek – zmieniły szybko kostiumy i obeszły się bez niego. I teraz wszystko jest do niczego, wszystko nie tak! Zawrócił na swoje miejsce żując jakieś zdławione słowa. Spoglądał na scenę, wzruszał ramionami, mamrotał: – Nimfa Echo jest za bardzo z boku... A ta noga pięknego Narcyza! Żadnej szlachetności, nic, żadnej szlachetności... Mignon i Charrier przysunęli się, by otrzymać „wyjaśnienie”, i odważyli się zapytać, „dlaczego ten młodzieniec i ta panna leżą na ziemi?” Lecz on nie odpowiedział, odmawiał dalszego objaśniania swego poematu. A gdy dwaj przedsiębiorcy nalegali, rzucił: – Nic mnie to już nie obchodzi, skoro te panie ustawiają się same! Fortepian łkał miękko. Na scenie leśną polankę skąpaną w słońcu elektrycznego światła zamykał horyzont z liści. Była to polanka z baśni – niebieskie drzewa, kwiaty żółte i czerwone wielkością dorównujące dębom. Tam to, na wzgórku porosłym trawą, stała Wenus i Pluton otoczeni nimfami, które nadbiegły z pobliskich zagajników i utworzyły świtę. Były wśród nich boginki drzew, gór i źródeł, wszystkie roześmiane i nagie bóstwa leśne. Bóg i bogini triumfowali karząc oziębłość pyszałka, co nimi wzgardził, a nimfy przypatrywały się ciekawie, z nabożną trwogą, zemście Olimpu, rozgrywającej się na pierwszym planie. Dramat miał się ku końcowi. Piękny Narcyz leżał nad strumieniem wypływającym z głębi sceny i przyglądał się sobie w jasnym zwierciadle; wierność prawdzie posunięto tak daleko, iż na dnie strumyka leżała rzeczywiście płyta lustrzana. Lecz Narcyz nie był to już ten sam wolny młodzieniec, włóczęga leśny; śmierć zagarniała go wpośród zachwytu nad własnym odbiciem, śmierć odbierała mu siły, a Wenus, bogini w swej chwale, wyciągniętym palcem rzucała nań fatalny czar. Przemieniał się w kwiat. W pięknym kostiumie z zielonego atłasu wydłużał się cały i nasycał zielenią; nogi, lekko podgięte, miały wrosnąć w. ziemię, przeobrazić się w korzenie, gdy tymczasem górna część tułowia, przyozdobiona szerokimi płatami białego atłasu, rozkwitała na giętkiej łodydze wspaniałą kwietną koroną. Jasne, wijące się włosy Maksyma dopełniały złudzenia tworząc złote pręciki wśród bieli płatków. Ten na pół już kwiat, a na pół jeszcze człowiek pochylał głowę ku źródłu; oczy zasnute miał mgłą, na twarzy uśmiech zmysłowej ekstazy, jak gdyby piękny Narcyz w śmierci zasycił wreszcie żądze, jakie obudził sam w sobie. O kilka kroków od niego nimfa Echo umierała również, umierała od żądz nie zaspokojonych; zakrzepła nieruchomość ziemi ogarniała ją zwolna, czuła, jak jej rozpalone ciało ścina się lodem i kamienieje. Lecz nie w zwykłą przemieniała się skałę, zbrukaną mchami, a w marmur biały bielą jej ramion i śnieżystej sukni, z której osunęła się przepaska z liści i niebieska szarfa. Podobna do bryły marmuru z wyspy Paros opadła bezwładnie między szerokie fałdy swej atłasowej spódnicy i chyliła się ku ziemi, a w jej znieruchomiałym ciele posągu tylko oczy żyły jeszcze, oczy kobiety, błyszczące i wpatrzone w kwiat wodny kłoniący się w rozmarzeniu nad zwierciadłem źródła. I wydawało się, że wszystkie głosy miłosne lasu, przeciągłe wołania zagajników, tajemnicze dreszcze liści, głębokie westchnienia wielkich dębów odbijają się od kamiennego ciała nimfy Echo, której serce krwawiło bez ustanku w marmurze, odpowiadało echem, powtarzało w oddali najlżejsze skargi Ziemi i Powietrza. – Ale go też ustroili, tego biednego Maksyma! – mruknęła Ludwika. – A pani Saccard wygląda jak nieżywa. – Jest obsypana pudrem ryżowym – powiedziała pani Michelin. Rozległy się i inne jeszcze, niezbyt uprzejme uwagi. Trzecia od-’ słona nie odniosła tego sukcesu co dwie pierwsze. A przecież było to owo tragiczne rozwiązanie, które wzbudzało w panu Hupel de la Noue taki entuzjazm dla własnego talentu. Przeglądał się w nim z tym samym zachwytem co Narcyz w tafli lustrzanej, zawarł mnóstwo zamierzeń poetyckich i filozoficznych. Kiedy kurtyna zasunęła się po raz ostatni, a widzowie, jako ludzie dobrze wychowani, nagrodzili przedstawienie oklaskami, poczuł śmiertelny żal, że uniesiony gniewem nie objaśnił ostatniej strofy swego poematu Chciał dać teraz osobom, które go otaczały, klucz do wszystkich tych rzeczy uroczych, wzniosłych czy też po prostu sprośnych, jakie uosabiali piękny Narcyz i nimfa Echo, usiłował nawet powiedzieć, co Wenus i Pluton robili w głębi polanki. Lecz panowie i panie, których umysły konkretne i praktyczne pojęły sens groty poświęconej ciału i groty poświęconej złoto, nie mieli zamiaru wgłębiać się w mitologiczne zawikłania prefekta. Tylko Mignon i Charrier, którzy koniecznie chcieli wiedzieć wszystko, w prostocie ducha zwrócili się do niego z pytaniami. Pochwycił ich i blisko dwie godziny trzymał na stojąco we wgłębieniu okna, opowiadając im Metamorfozy Owidiusza. Tymczasem minister zbierał się do odejścia. Przeprosił, że nie może zaczekać na piękną panią Saccard, by pogratulować jej doskonałego wdzięku nimfy Echo. Trzy czy cztery razy obszedł wokoło salon pod rękę z bratem, tu i ówdzie rozdając uściski dłoni, kłaniając się damom. Nigdy nie narażał tak dalece swej reputacji dla Saccarda. Pozostawił go w zachwyceniu, gdy we drzwiach już rzekł doń głośno: – Czekam cię jutro rano. Wpadnij do mnie na śniadanie. Bal miał się niedługo zacząć. Służba ustawiła wzdłuż ścian fotele dla pań. Od żółtego saloniku aż po estradę rozpościerał się teraz nagi dywan; jego purpurowe kwiaty otwierały się pod kroplami światła, padającymi z kryształowych świeczników. Było coraz goręcej, czerwień obić rzucała ciemne refleksy na złocenia mebli i sufitu. Czekano jeszcze tylko na to, by panie Echo, Wenus, Pluton i inne zmieniły kostiumy. Pani d’Espanet i pani Haffner ukazały się pierwsze. Miały stroje z drugiej odsłony, jedna była Złotem, druga Srebrem. Otoczono je, gratulowano, a one opowiadały swe przeżycia. – Myślałam, że pęknę – mówiła markiza – jak zobaczyłam z daleka nochal pana Toutin-Laroche, wpatrzonego we mnie. – Mam wrażenie, że dostałam skurczu szyi – podjęła smętnie jasnowłosa Zuzanna. – Naprawdę, gdyby to trwało minutę dłużej, wróciłabym do normalnej pozycji, tak mnie bolało. Z wnęki okiennej, gdzie wepchnął był Mignona i Charriera, pan Hupel de la Noue rzucał niespokojne spojrzenia na grupkę, jaka utworzyła się wokół obu pań: bał się, że wyśmiewają się tam z niego. Pozostałe nimfy nadchodziły jedna po drugiej – wszystkie jako drogie kamienie. Hrabina Wańska jako gałązka Koralu odniosła szalony sukces, gdy z bliska przyjrzano się wymyślnym szczegółom jej sukni. Potem zjawił się Maksym, nieskazitelny w swym fraku, uśmiechnięty; otoczyła go fala kobiet, zagarnęła do środka. Zaczęły się żarciki na temat jego roli kwiatu, jego namiętności do przeglądania się w lustrze, a on, bez zakłopotania, jakby oczarowany własną osobą, uśmiechał się wciąż, odpowiadał na żarciki, przyznawał, że zachwyca się sobą i jest dostatecznie wyleczony z sympatii dla kobiet, aby woleć siebie od nich. Śmiechy były coraz głośniejsze, skupisko wokół niego rosło, zajmowało cały środek salonu, a młody człowiek, zatopiony w tym tłumie ramion, w gęstwie jaskrawych kostiumów, zachowywał swą skażoną słodycz płowego kwiatu, woń miłości wynaturzonej. Lecz gdy nareszcie weszła Renata, zapanowała niemal zupełna cisza. Miała na sobie strój tak oryginalny w swym wdzięku i tak zuchwały, iż goście, choć przyzwyczajeni do ekscentrycznych wybryków młodej kobiety, poczuli się w pierwszej chwili zaskoczeni. Renata wystąpiła jako dziewczyna z wyspy Tahiti. Strój jej był jak najbardziej prymitywny: cielisty trykot od stóp aż po piersi, ramiona i ręce nagie; na to po prostu krótka muślinowa bluza przybrana dwiema falbanami, by zakryć nieco biodra. We włosach wianek z polnych kwiatów; na nogach i rękach złote kółka. I nic więcej. Była naga. Pod bladą przesłoną bluzy trykot miał miękkość i czystość linii ciała, zatartą nieco falbanami, lecz ujawniającą się przy każdym ruchu wyraziście poprzez ażury koronek. Była to cudna dzikuska, dziewczyna pierwotna i zmysłowa, ledwo zasnuta białym obłoczkiem, strzępem mgły nadmorskiej, pozwalającej domyślać się wszystkich jej wdzięków. Renata, zaróżowiona, szła szybko. Pierwszy trykot, jaki włożyła, pęknął pod ręką Celestyny. Szczęściem młoda kobieta przewidziała tę możliwość i miała przyszykowany inny. Ten rozdarty trykot sprawił, że się spóźniła. Odniesiony triumf najwyraźniej nie robił na niej wrażenia. Dłonie miała rozpalone, oczy błyszczące gorączką. Uśmiechała się jednak i krótkimi zdaniami odpowiadała mężczyznom zatrzymującym ją, by pogratulować szlachetnej czystości póz w żywych obrazach. Pozostawiała za sobą smugę fraków zadziwionych i oczarowanych przejrzystością jej muślinowej bluzy. Kiedy podeszła do grupy kobiet otaczających Maksyma, rozległy się urywane okrzyki, a markiza zaczęła przyglądać się jej od stóp do głów z czułością i szeptać: – Jak ona jest zbudowana! Pani Michelin, której strój almei stawał się, w porównaniu z tym zwiewnym woalem, straszliwie ciężki, zacisnęła wargi, zaś pani Sydonia, pomarszczona w swej ciemnej szacie czarodziejki, szeptała jej do ucha: – Ależ to szczyt nieprzyzwoitości, nieprawdaż, moja ślicznotko? – No – odpowiedziała wreszcie urodziwa brunetka – wyobrażam sobie gniew mojego męża, gdybym ja się tak rozebrała! – I miałby się o co gniewać! – zakonkludowała stręczycielka. Grono poważnych panów było innego zdania. Rozpływali się w zachwytach. Pan Michelin, na którego tak niefortunnie powoływała się żona, wręcz nie znajdował słów, by wyrazić swój podziw, chciał się bowiem przypodobać panu Toutin-Laroche i baronowi Gouraud, oczarowanym widokiem Renaty. Saccardowi gratulowano perfekcji kształtów żony. Dziękował ukłonem, robił wrażenie bardzo tymi pochwałami poruszonego. Wieczór układał się dla niego pomyślnie i gdyby nie troska pojawiająca się w jego oczach, gdy rzucał krótkie spojrzenia na siostrę, wyglądałby na człowieka całkowicie szczęśliwego. – Nigdy jeszcze nie pokazała nam tyle, co? – powiedziała żartobliwie Ludwika do ucha Maksyma, kątem oka wskazując Renatę. – Mnie przynajmniej – dorzuciła z nieokreślonym uśmiechem. Młody człowiek spojrzał na nią zaniepokojony, lecz ona nie przestawała się uśmiechać dziwacznie, jak uczniak zachwycony dowcipem nieco ryzykownym. Rozpoczął się bal. Estrada posłużyła jako podium dla niewielkiej orkiestry, w której przeważały instrumenty dęte, i pośród bajkowego lasu o niebieskich drzewach rozlegały się teraz jasne głosy trąbek i kornetów. Zaczęto kadrylem, robiącym podówczas furorę w podrzędnych knajpach. Panie puściły się w tany. Na przemian z kadrylami tańczono polki, walce, mazurki. Rozkołysane pary wypełniały długą galerię, podskakiwały smagane dźwiękami trąbek, chwiały się miękko w takt skrzypiec. Kostiumy, ta fala kobiet ze wszystkich krajów i ze wszystkich epok toczyła się, ruchliwa i pstrokata pstrokacizną żywej materii. Rytm muzyki to unosił i mieszał kolory, to znów, za jednym pociągnięciem smyczka, tę samą tunikę z różowego atłasu, ten sam aksamitny niebieski staniczek zwracał temu samemu frakowi. Później, inne pociągnięcie smyczka, wołanie kornetu popychało pary, kazało im sunąć rzędem wokół salonu, chy~ botliwie jak łódkom płynącym bezradnie pod wiewem wiatru, który zerwał cumę. I tak godzinami, bez przerwy, wciąż. Czasem, między dwoma tańcami, jakaś dama podchodziła do okna, zdyszana, i wdychała lodowate powietrze; jakaś para odpoczywała na kozetce w kaczeńcowym saloniku lub przechadzała się wolno po alejach cieplarni. W altanach z lian, w głębokim ciepłym mroku, gdzie docierało forte kornetów wygrywających kadryle, widać było jedynie brzegi spódnic i rozbrzmiewały półsenne śmiechy. Kiedy otwarto drzwi do jadalni przekształconej na bufet z dresuarami wzdłuż ścian i długim stołem pośrodku, zastawionym zimnym mięsiwem, zrobił się potworny ścisk. Jakiś rosły, przystojny mężczyzna, który przez nieśmiałość nie oddał kapelusza i trzymał go w ręce, został tak gwałtownie przyciśnięty do ściany, że nieszczęśliwy kapelusz pękł z głuchą skargą. Rozległy się śmiechy. Goście rzucali się na pasztety, na drób nadziewany truflami, pakując sobie nawzajem łokcie pod żebra, brutalnie. Był to istny napad rabunkowy, dłonie natrafiały na siebie pośród mięs, a lokaje nie wiedzieli, komu odpowiadać najpierw w tej bandzie panów comme il faut, których wyciągnięte ręce wyrażały tylko jedno: lęk, by się nie spóźnić i nie zastać półmisków pustych. Jakiś starszy pan rozgniewał się, że nie ma bordeaux, bo, jak twierdził, po szampanie nie może spać. – Powoli, panowie, powoli – mówił Baptysta swym poważnym głosem. – Starczy dla wszystkich. Ale nikt go nie słuchał. Jadalnia była pełna i zaniepokojone fraki wspinały się na palce przy drzwiach. Przed dresuarami potworzyły się ścisłe grupki, jedzono szybko. Wielu nie udało się zdobyć kieliszków, jedli więc łapczywie, lecz nie pili. Inni, przeciwnie, pili, lecz na próżno usiłowali zdobyć kawałek chleba. – Słuchajcie, panowie – rzekł pan Hupel de la Noue którego Mignon i Charrier, znużeni mitologią, zaciągnęli do bufetu – nie dostaniemy nic, jeżeli nie będziemy współdziałać... W Tuileriach jest jeszcze gorzej, a ja nabrałem tam już pewnej wprawy... Postarajcie się o wino, a ja postaram się o mięso. Prefekt czyhał na udo baranie. W odpowiedniej chwili, gdy wyciągnięte ręce przerzedziły się nieco, chwycił je i zabrał spokojnie, a kieszenie wypchał bułkami. Przedsiębiorcy wracali także, Mignon z jedną butelką, Charrier z dwiema butelkami szampana. Zdobyli jednak tylko dwa kieliszki, lecz oświadczyli, że to nic nie szkodzi – będą pić z jednego. I trzej panowie zabrali się do kolacji ustawionej na żardynierce, w głębi pokoju. Nie zdjęli nawet rękawiczek, płaty mięsa kładli na chleb, a butelki trzymali pod pachą. I rozmawiali stojąc, z pełnymi ustami, brody wysuwając do przodu, by tłuszcz kapał na dywan, a nie na ubranie, Charrier, który wypił już wino i zjadł bułkę, zapytał służącego, czy nie mógłby dostać jeszcze jednego kieliszka szampana. – Trzeba poczekać, proszę pana! – odparł z gniewem wytrącony z równowagi lokaj, tracąc głowę, zapominając, że nie jest w pokoju dla służby. – Poszło już trzysta butelek! Tymczasem orkiestra grała, dźwięki jej przybierały chwilami gwałtownie na sile. Tańczono polkę Z całusem, słynną na balach publicznych – każdy z tancerzy zaznaczał jej rytm całując partnerkę. W drzwiach jadalni ukazała się pani d’Espanet, zaczerwieniona, z fryzurą w nieładzie. Z uroczym znużeniem ciągnęła za sobą swą srebrną toaletę. Prawie nikt nie usuwał się jej z drogi i musiała łokciem torować sobie przejście. Obeszła dookoła stół, niezdecydowana, z nadąsaną minką, a potem skierowała się prosto w stronę pana Hupel de la Noue, który skończył już jeść i ocierał usta chusteczką – Byłabym panu niezmiernie wdzięczna – zwróciła się doń z czarującym uśmiechem – gdyby zechciał pan znaleźć mi jakieś krzesło... Na próżno obeszłam cały stół dookoła... Prefekt żywił urazę do markizy, lecz wrodzona galanteria nie pozwoliła mu się wahać; natychmiast poszukał krzesła, usadowił w nim panią d’Espanet i stanął za nią, by jej usługiwać. Markiza poprosiła jedynie o parę krewetek z odrobiną masła i szampana na dno kieliszka. Pośród ogólnej żarłoczności mężczyzn jadła powoli, delikatnie. Stół i krzesła zarezerwowane były wyłącznie dla pań, lecz baron Gouraud stanowił zawsze wyjątek. Bezceremonialnie rozparty, żuł powoli kawałek pasztetu, który stał przed nim. Markiza odzyskala względy prefekta opowiadając mu, iż nie zapomni nigdy przeżyć, jakich dostarczyła jej, jako jednej z artystek, Miłość pięknego Narcyza i nimfy Echo. Zdołała mu nawet wytłumaczyć, dlaczego nie czekano na niego z, ostatnią odsłoną, w sposób, który pocieszył go całkowicie: panie, dowiedziawszy się o przybyciu ministra, uznały, że nie wypada przedłużać antraktu. Wreszcie poprosiła, by poszukał pani Haffner tańczącej z panem Simpson, mężczyzną, jak mówiła, brutalnym, którego nie lubi. Gdy Zuzanna nadeszła, markiza nie spojrzała więcej na pana Hupel de la Noue. Saccard w towarzystwie panów Toutin-Laroche, de Mareuil i Haffnera zawładnął jednym z dresuarów. Ponieważ przy stole nie było już miejsc, a przechodził właśnie pan de Saffré pod rękę z panią Michelin, zatrzymał ich i zaproponował, by piękna brunetka podzieliła z nimi zdobycz. Uśmiechnięta, chrupała teraz słodycze i podnosiła jasne oczy na pięciu otaczających ją mężczyzn. Pochylali się nad nią, dotykali jej zasłon almei, haftowanych złotymi nićmi, i popychali ją delikatnie w stronę dresuaru. Usiadła przy nim wreszcie i brała ptifurki z każdej dłoni, bardzo łagodna i bardzo pieszczotliwa, z miłosną uległością niewolnicy pośród swych panów. W przeciwległym krańcu pokoju pan Michelin wykańczał w samotności pasztet z wątróbek, który udało mu się zdobyć. Tymczasem pani Sydonia, która od pierwszych pociągnięć smyczka snuła się, węsząc, między tańczącymi, zjawiła się w jadalni i wzrokiem przywołała Saccarda. – Nie tańczy – powiedziała szeptem. – Wydaje się niespokojna. Mam wrażenie, że strzelił jej do głowy jakiś szalony pomysł. Ale nie udało mi się jeszcze wpaść na trop kawalera... Przegryzę cos i znów idę na czaty. Zjadła na stojący, jak mężczyzna, skrzydełko kurczęcia. Poprosiła o nie pana Michelin, który skończył już swój pasztet. Nalała sobie malagi do dużego kieliszka od szampana, a później końcem palców otarła wargi i wróciła do salonu. Wydawało się, iż na tren swej sukni zebrała już wszystek kurz z dywanów. Bal robił się ospały, orkiestra dostawała zadyszki, gdy wtem przebiegł szmer: „kotylion, kotylion”, i ożywił tancerzy i orkiestrę. Spoza wszystkich kęp drzew w. cieplarni zaczęły wyłaniać się pary. Wielki salon napełnił się jak przy pierwszym kadrylu; wśród rozbudzonej ciżby zawiązywały się dysputy. Miał to być ostatni fajerwerk balu. Mężczyźni, którzy nie tańczyli, spoglądali z głębi wnęk okiennych z bezwładną życzliwością na coraz to wzrastającą, rozgadaną grupę na środku salonu; ci, co posilali się w bufecie, nie wypuszczając chleba z ręki, wyciągali głowy, by coś zobaczyć. – Pan de Mussy nie chce – mówiła jakaś pani. – Przysięga, że już nie prowadzi... No, jeszcze raz, tylko ten jeden razik, niech pan to zrobi dla nas. Lecz młody attache ambasady nie rozkrochmalał się, w swym sztywnym kołnierzyku. To doprawdy niemożliwe, poprzysiągł sobie. Jego odmowa wywołała rozczarowanie. Maksym odmówił również, twierdząc, że jest zbyt zmęczony. Pan Hupel de la Noue nie śmiał zaproponować własnej osoby; on mógł zniżyć się co najwyżej do poezji. Gdy któraś z pań wspomniała o panu Simpson, uciszono ją natychmiast. Pan Simpson był najdziwaczniejszym wodzirejem, jakiego tylko można sobie wyobrazić. Przychodziły mu do głowy pomysły fantastyczne i złośliwe. Opowiadano, iż w pewnym salonie, gdzie popełniono nieostrożność, by go wybrać, zmusił panie do skakania przez krzesła, a jedną z jego ulubionych figur było pędzenie tancerzy i tancerek na czworakach dookoła pokoju. – A czy pan de Saffré już wyszedł? – zapytał jakiś dziecinny głosik. Wychodził właśnie, żegnał się z piękną panią Saccard, z którą był w jak najlepszych stosunkach, od kiedy go nie zechciała. Ten miły sceptyk miał podziw dla kaprysów innych ludzi. Przyprowadzono go triumfalnie z przedsionka. Bronił się, mówił z uśmiechem, że to dla niego kompromitacja, że jest człowiekiem poważnym. A później, widząc te wszystkie białe dłonie wyciągnięte ku niemu, rzekł: – Proszę, zajmujcie państwo miejsca... Ale uprzedzam, że jestem klasykiem. Nie mam za grosz wyobraźni.- Pary zasiadły wokół salonu, na wszelkich możliwych krzesłach, jakie udało się zgromadzić; panowie poszli nawet po żelazne krzesełka do cieplarni. Był to kotylion – monstre. Pan de Saffré, skupiony jak ksiądz przy ołtarzu, wybrał jako partnerkę hrabinę Wańską, urzeczony jej koralowym strojem. Kiedy wszyscy zajęli miejsca, obrzucił długim spojrzeniem krąg spódnic i towarzyszących im fraków. Dał znak orkiestrze i zagrzmiały trąbki. Ponad kordonem uśmiechniętych twarzy pochylały się głowy stojących. Renata odmówiła brania udziału w kotylionie. Od chwili rozpoczęcia balu przejawiała nerwową wesołość, tańczyła niewiele, przyłączała się do poszczególnych grupek, nie mogła wytrzymać na jednym miejscu. Przyjaciółki uważały, że zachowuje się dziwnie. Wspomniała, że zamierza udać się w podróż balonem ze słynnym aeronautą, o którym mówił cały Paryż. Rozpoczęty kotylion uniemożliwił jej swobodne poruszanie się, przystanęła więc przy drzwiach do przedsionka, żegnała się z odchodzącymi panami, rozmawiała z przyjaciółmi męża. Baron Gouraud, otulony w swą pelisę i odprowadzany przez lokaja, dorzucił jeszcze jedną pochwałę dla jej stroju. Tymczasem pan Toutin-Laroche ściskał dłoń Saccarda. – Maksym liczy na pana – rzekł ten ostatni. – Oczywiście – odparł nowowybrany senator, a zwracając się w stronę Renaty dodał: – Nie złożyłem jeszcze gratulacji szanownej pani... Więc to kochane dziecko dopłynęło już do portu! Spoglądała na niego ze zdziwionym uśmiechem. – Moja żona nie wie jeszcze – podjął Saccard. – Postanowiliśmy dzisiejszego wieczoru, że panna de Mareuil i Maksym pobiorą się. Renata nie przestała się uśmiechać. Skinęła głową panu Toutin-Laroche, który odchodził ze, słowami: – Kontrakt podpisujecie panowie w niedzielę, prawda? Jadę do Nevers w sprawach kopalni, ale do tej pory będę już z powrotem. Znalazła się przez chwilę sama w przedsionku. Nie uśmiechała się już, a w miarę jak zgłębiała to, co usłyszała, przejmował ją głęboki dreszcz. Nieruchomym spojrzeniem objęła czerwone aksamitne obicia, rzadko spotykane rośliny, wazony z majoliki. A później powiedziała głośno: – Muszę z nim pomówić. Zawróciła w stronę salonu. Ale musiała zatrzymać się w drzwiach. Jedna z figur kotyliona tarasowała przejście. Orkiestra grała cicho walca. Panie, trzymając się za ręce, tworzyły koło, jak rozbawione małe dziewczynki, i wirowały jak się dało najszybciej, ciągnęły jedna drugą, śmiały się, ślizgały. Pośrodku jeden z tancerzy – był nim złośliwy pan Simpson – miał w ręce długą różową szarfę; trzymał ją w górze gestem rybaka zarzucającego sieć, ale nie spieszył się, widocznie chciał zmęczyć panie. Zadyszane, błagały go o litość. Wreszcie rzucił szarfę, rzucił ją tak zręcznie, że owinęła się wokół ramion pani d’Espanet i pani Haffner jednocześnie. Amerykanin zażartował sobie w ten sposób. Zamierzał tańczyć z obiema paniami na raz, objął je już nawet, jedną lewą ręką, a drugą prawą, lecz pan de Saffré oświadczył surowym głosem króla kotyliona: – Nie można, tańczyć z dwiema paniami. . Ale pan Simpson nie ustępował. Adelina i Zuzanna przechyliły się do tyłu. w jego ramionach, ze śmiechem. Panie zaczynały się gniewać, roztrząsano wydarzenie, fraki we wnękach okiennych zadawały sobie pytanie, jak pan de Saffré wybrnie z tej drażliwej sytuacji. Przez chwilę wahał się rzeczywiście i zastanawiał, w jaki sposób, wdzięczny i subtelny, pozyskać sobie tych, co się śmiali. Później uśmiechnął się, jedną ręką ujął panią d’Espanet, drugą panią Haffner; zadał im jakieś pytanie na ucho, a otrzymawszy odpowiedź zwrócił się do pana Simpsona: – Co pan wybiera: barwinek czy werbenę? Pan Simpson, niezbyt rozgarnięty, odparł, że wybiera werbenę. Wówczas pan de Saffré zostawił mu markizę mówiąc: – Oto werbena. Rozległy się dyskretne oklaski. Dowcip się spodobał. Pan de Saffré był wodzirejem, „któremu nigdy nie brakowało pomysłów”, tak twierdziły panie. Orkiestra pełnym już głosem podjęła walca, pan Simpson przetańczył dookoła salonu z panią d’Espanet i odprowadził ją na miejsce. Renata mogła przejść. Aż do krwi pogryzła sobie wargi patrząc na te wszystkie „bzdury”. To rzucanie szarf, przyjmowanie nazw kwiatów wydało jej się idiotyczne. W uszach miała szum, furia niecierpliwości podsuwała myśl, by runąć głową naprzód i utorować sobie drogę. Szybko przeszła przez salon potrącając zapóźnione pary wracające na miejsce. Skierowała się wprost do cieplarni. Nie dostrzegła Ludwiki i Maksyma między tańczącymi i mówiła sobie, że na pewno znajdzie ich tam, w jakimś zakątku pośród drzew; lubujący się w tym, co dwuznaczne i zakazane, zawsze szukali kryjówek, gdy znaleźli się gdzieś razem. Na darmo jednak przetrząsnęła półmrok cieplarni. W jednej z altan zobaczyła tylko jakiegoś wysokiego młodzieńca całującego nabożnie ręce malutkiej pani Daste i szepczącego: – Pani de Lauwerens miała rację: jest pani aniołem! Te oświadczyny u niej w domu, w cieplarni, zgorszyły Renatę. Doprawdy, pani Lauwerens mogła była gdzie indziej uprawiać swoje praktyki! Młoda kobieta czuła, że doznałaby ulgi, gdyby przepędziła ze swych pokojów wszystkich tych rozkrzyczanych gości. Stała nad basenem, patrzyła w wodę i zadawała sobie pytanie, gdzie Ludwika i Maksym mogli się byli ukryć. Orkiestra grała wciąż tego walca, którego zwolniony, kołyszący rytm ściskał jej serce. To nie do zniesienia, we własnym domu nie można było spokojnie zebrać myśli! W głowie jej się mąciło. Zapominając, że młodzi ludzie nie są jeszcze po ślubie, mówiła sobie, że pewno poszli się położyć. Potem przypomniała sobie o jadalni i szybko weszła po schodach na górę. Ale w drzwiach salonu po raz drugi zatrzymał ją kotylion. – To są „Czarne punkty” – mówił wesoło pan de Saffré. – To ja wymyśliłem tę figurę i paniom pierwszym daję jej pokosztować. Rozległy się śmiechy. Mężczyźni wyjaśniali paniom aluzję. W jednym ze swych niedawnych przemówień cesarz stwierdził, iż na horyzoncie politycznym istnieją „pewne czarne punkty”. Te czarne punkty nie wiadomo dlaczego zrobiły furorę. Paryż upodobał sobie to wyrażenie do tego stopnia, że od tygodnia wszystko przyprawiano dowcipnie „czarnymi punktami”. Pan de Saffré ustawił tancerzy po jednej stronie salonu i kazał im odwrócić się tyłem do pań, które zostały po przeciwległej stronie. Później polecił, aby fraki nasunęli na głowy. Ta operacja odbyła się pośród szalonej wesołości. Zgarbieni, skuleni w ramionach, z połami fraków, sięgającymi im zaledwie do pasa, panowie wyglądali doprawdy okropnie. – Proszę się nie śmiać, moje panie – wołał pan de Saffré z wielce komiczną powagą – bo będziecie musiały także zarzucić wasze koronki na głowę. Wesołość wzmogła się. Pan de Saffré skorzystał energicznie ze swej władzy w stosunku do kilku panów, którzy nie chcieli zakryć karku. – Panowie, jesteście „czarnymi punktami” – mówił – zasłońcie głowy, wolno wam pokazywać tylko plecy, tak by panie nie widziały nic prócz czerni... A teraz pozamieniajcie miejsca, żeby nie można was było poznać. Rozbawienie sięgało szczytu. „Czarne punkty” kręciły się na swych wątłych nóżkach, kołysząc się jak bezgłowe kruki. Jakiś pan ukazywał skrawek koszuli i kawałek szelek. Panie dławiły się ze śmiechu, błagały o litość i pan de Saffré pozwolił im wreszcie poszukać „czarnych punktów”. Poderwały się z głośnym szumem spódnic, jak stadko kuropatw. Pobiegłszy na miejsce każda z nich chwytała tancerza, jaki jej wpadł pod rękę. Powstało niesamowite zamieszanie. Przypadkowo dobrane pary odrywały się jedna po, drugiej i okrążały salon tańcząc przy głośniejszym teraz wtórze, orkiestry. Renata oparła się o ścianę. Patrzyła, blada, z zaciśniętymi wargami. Jakiś starszy pan podszedł do niej i zapytał z galanterią, dlaczego nie tańczy. Musiała się uśmiechnąć, coś mu odpowiedzieć. Umknęła, weszła do jadalni. Pokój był pusty. Pośród ograbionych dresuarów, walających się w nieładzie butelek i talerzy, Maksym i Ludwika siedząc obok siebie przy końcu stołu zajadali spokojnie kolację na serwetce, którą sami rozpostarli. Śmiali się, najwyraźniej dobrze się czując w tym bałaganie, wśród brudnych kieliszków, zatłuszczonych talerzy, ciepłych jeszcze szczątków obżarstwa wytwornych gości w białych rękawiczkach. Tyle, że otrząsnęli okruchy wokół swego miejsca. Baptysta przechadzał ‘się z powagą wzdłuż stołu, nie spoglądając nawet na ten pokój, przez który przeciągnęło stado wilków; czekał, by służba przyszła zrobić trochę porządku na dresuarach. Maksymowi udało się zdobyć jeszcze bardzo wytworną kolację. Ludwika uwielbiała nugat pistacjowy; pełen jego talerz został na górnej części jednego z kredensów. Mieli przed sobą trzy rozpoczęte butelki szampana. – Tatuś może już odjechał – powiedziała młoda dziewczyna. – Tym lepiej! – odparł Maksym – odwiozę panią. A ponieważ się śmiała, dodał: – Wie pani, że stanowczo chcą jednak, żebym się z panią ożenił. To już nie są żarty, zupełnie poważnie... I cóż my zrobimy, jak będziemy po ślubie? – To samo co inni! Ten słony żarcik wyrwał jej się trochę za prędko; jakby chcąc go cofnąć, podjęła żywo: – Pojedziemy do Włoch. To mi dobrze zrobi na piersi. Ja jestem bardzo chora... Ach, mój biedny Maksymku, zabawną pan będzie miał żonę! Chuda jestem jak patyk. Uśmiechnęła się z odrobiną smutku, w swym kostiumie pazia. Zakaszlała sucho, na policzki wystąpiły jej czerwone plamy. – To nugat – powiedziała. – W domu nie pozwalają mi jeść nugatu... Niech mi pan poda talerz, wsadzę resztę do kieszeni. Opróżniała talerz, gdy weszła Renata. Podeszła prosto do Maksyma, czyniąc niesłychany wysiłek, by nie przeklinać, nie pobić tej garbuski, którą zastawała przy stole ze swym kochankiem. – Chcę z tobą pomówić – wyjąkała głucho. Nie wiedział, co robić, ogarnięty lękiem, strwożony perspektywą sam na sam. – Z tobą samym, natychmiast – powtórzyła Renata. – Niechże pan idzie, panie Maksymie – powiedziała Ludwika spoglądając swym niedocieczonym wzrokiem.– I niech się pan postara znaleźć przy okazji mego ojca. Gubię go na każdym przyjęciu. Wstał, usiłował jeszcze zatrzymać młodą kobietę w połowie jadalni, pytając, co ma mu tak pilnego do powiedzenia. Lecz ona rzuciła przez zęby: – Chodź za mną albo powiem wszystko publicznie! Zbladł bardzo i ruszył za nią z uległością bitego zwierzęcia. Wydało jej się, że Baptysta na nią patrzy; ale co ją w tej chwili obchodziły jasne spojrzenia lokaja! W drzwiach kotylion zatrzymał ją po raz trzeci. – Poczekaj – szepnęła. – Ci głupcy nigdy chyba nie skończą! I wzięła go za rękę, żeby nie próbował się wymknąć. W rogu salonu, obok drzwi do jadalni, pan de Saffré ustawiał diuka de Rozan plecami do ściany. Przed nim ustawił jedną z pań, potem znów jakiegoś pana, plecami do pani, później jeszcze jedną panią i tak w rządku, parami, utworzył długiego węża, a że panie rozmawiały i nie śpieszyły się z podchodzeniem, zawołał: – Moje panie, proszę zajmować miejsca, ustawiamy „kolumny”. Podeszły więc i „kolumny” ustawiono. Figura ta rozśmieszała bardzo panie swą nieprzyzwoitością: stały wciśnięte między dwóch mężczyzn, o jednego oparte plecami, drugiego mając przed sobą. Czubkami piersi dotykały wyłogów fraka, nogi tancerzy znikały w spódnicach tancerek, a gdy któraś w nagłym rozbawieniu pochylała głowę, stojący przed nią pan musiał usuwać twarz, by nie doszło do pocałunku. W pewnej chwili jakiś żartowniś pchnął lekko szereg; ten skurczył się, fraki bardziej jeszcze zagłębiły się w spódnice, rozległy się leciutkie okrzyki i śmiechy, śmiechy bez końca. Usłyszano, jak baronowa de Meinhold mówiła: „Alei, proszę pana, niech mnie pan tak nie ściska, bo się uduszę.” Wydało się to tak komiczne, wzbudziło taką szaloną wesołość, że „kolumny”, wytrącone z. równowagi, zachwiały się, popychały nawzajem i opierały o siebie, by nie upaść. Pan de Saffré, z dłońmi wzniesionymi do klaśnięcia, czekał. Później zaklaskał. Na ten znak każdy odwrócił się raptownie. Pary, które znalazły się twarzą w twarz., ujęły się wpół i niczym paciorki różańca rozsypały się, tańcząc, po salonie. Tylko biedny diuk de Rozan, zrobiwszy odwrót, znalazł się twarzą do ściany. Pokpiwano sobie z niego. – Chodź – powiedziała Renata do Maksyma. Orkiestra ciągle igrała walca. Ta łagodna muzyka, której monotonny rytm, w miarę jak trwała, nabierał jakiejś ckliwości, zdwajała jeszcze rozpaczliwe podniecenie młodej kobiety. Weszła do małego saloniku trzymając Maksyma za rękę i popchnęła go na schody prowadzące do pokoju kąpielowego. – Idź na górę – rozkazała. Ruszyła za nim. W tej chwili pani Sydonia, która snuła się przez cały wieczór w pobliżu szwagierki, zdziwiona jej nieustającą wędrówką po pokojach, zjawiła się akurat na ganku od strony cieplarni. Dojrzała nogi młodego człowieka znikające w ciemnościach schodów. Blady uśmiech rozjaśnił jej woskową twarz, podkasała spódnicę, by nie krępowała jej ruchów, i udała się na poszukiwania brata, psując szyk kotyliona i rozpytując napotkanych służących. Saccarda znalazła wreszcie w pokoju przylegającym do jadalni i przekształconym prowizorycznie na palarnię: rozmawiał z panem de Mareuil. Dwaj ojcowie omawiali sprawę posagu, kontraktu. Kiedy jednak siostra szepnęła mu słówko na ucho, Saccard wstał, przeprosił, zniknął. Na górze, w pokoju kąpielowym, panował nieład. Na krzesłach poniewierał się kostium nimfy Echo, rozdarty trykot, strzępy zmiętych koronek, jakaś bielizna ciśnięta niedbale, wszystko to, co kobieta, która wie, że na nią czekają, zostawia w pośpiechu za sobą. Przybory toaletowe z kości słoniowej, srebra porozrzucane były gdzie bądź; niektóre szczotki i pilniki upadły na dywan. Ręczniki, jeszcze wilgotne, mydła, zostawione na marmurowych blatach, odkorkowane flakony nasycały obicia koloru ciała wonią mocną, przejmującą. Młoda kobieta, by zmyć puder ryżowy, zanurzyła się po przedstawieniu w wannie z różowego marmuru. Na powierzchni wystygłej wody widać było opalizujące kręgi. Maksym nastąpił na jakiś gorset, o mało nie upadł, usiłował się roześmiać. Lecz dygotał widząc twardą twarz Renaty. Zbliżyła się do niego, pchnęła go lekko, odezwała się ściszonym głosem: – Więc żenisz się z garbuską? – Ależ nic podobnego! – szepnął. – Kto ci to powiedział? – Och, nie kłam, to bezcelowe... Zbuntował się. Niepokoiła go, chciał raz już z nią skończyć. – No więc, i owszem, żenię się z nią. I co z, tego?... Czyż nie ja jestem panem? Przysunęła się do niego z głową nieco opuszczoną, ze złym śmiechem, i ujmując go za przeguby rzekła: – Panem, ty, panem!... Wiesz dobrze, że nie. To ja jestem panem. Gdybym się rozgniewała, połamałabym ci ręce: tyle masz siły co dziewczyna. A ponieważ się wyrywał, wykręciła mu ręce z całą nerwową mocą, jaką dawał jej gniew. Maksym wydał słaby okrzyk. Wówczas puściła go i podjęła: – Widzisz, nie bijmy się lepiej; byłabym górą. Blady, wstydził się bólu, jaki czuł w nadgarstkach. Patrzył, jak chodziła tam i z powrotem po pokoju. Odtrącała gwałtownie meble, namyślała się, układała plan, jaki majaczył jej w głowie od chwili, gdy mąż powiadomił ją o tym małżeństwie. – Zamknę cię tutaj – powiedziała wreszcie – a jak się zrobi dzień, pojedziemy do Hawru. Pobladł jeszcze bardziej z niepokoju i osłupienia. – Ależ to szaleństwo! – wykrzyknął. – Nie możemy wyjechać razem. Tracisz głowę... – Możliwe, w każdym razie to zasługa twoja i twojego ojca, je żeli ją straciłam... Potrzebuję ciebie, więc cię biorę. A głupcy niech sobie myślą, co zechcą! W oczach miała czerwone błyski. Znów przybliżyła się do Maksyma i ciągnęła, paląc mu twarz swym oddechem: – Cóż by się ze mną stało, gdybyś ożenił się z garbuską? Wyśmiewalibyście się ze mnie, a ja musiałabym może wziąć znów tego głupca de Mussy, który nawet stóp nie potrafiłby mi rozgrzać... Jak się zrobiło to, co my zrobiliśmy, trzeba zostać razem. Zresztą to bardzo proste, kiedy ciebie nie ma, nudzę się, a ponieważ wyjeżdżam, zabieram cię ze sobą... Możesz powiedzieć Celestynie, żeby ci przyniosła z domu to, co chcesz zabrać ze sobą. Nieszczęśnik wyciągnął ręce, błagał: – Renato, moje maleństwo, nie rób głupstw. Opamiętaj się... Pomyśl, co to byłby za skandal. – Kpię sobie ze skandalu! Jeżeli mi odmówisz, zejdę do salonu i rozkrzyczę, że spalam z tobą, a ty jesteś taki nędznik, że chcesz żenić się teraz z garbuską. Pochylił głowę, słuchał, już ustępując, poddając się tej woli, co narzucała mu się tak twardo. – Pojedziemy do Hawru – podjęła ciszej, pieszcząc swe marzenia – a stamtąd do Anglii. Nikt nam już nie będzie przeszkadzał. A gdyby i to jeszcze było za blisko, pojedziemy do Ameryki. Ja zawsze marznę, więc tam byłoby mi dobrze. Nieraz zazdrościłam Kreolkom... W miarę jednak jak rozszerzała swe plany, Maksyma znów ogarniało przerażenie. Opuścić Paryż, wyjechać tak daleko z kobietą, która z wszelką pewnością jest szalona, na zawsze zamknąć „sobie powrót wyjawieniem tej haniebnej historii to był okrutny, dławiący koszmar. Z rozpaczą szukał jakiegoś sposobu, by wydostać się z. tego pokoju, z tego różowego gniazdka, w którym rozlegał się dźwięk żałobnych dzwonów z. Charenton. Wydało mu się, że znalazł. – Tak, ale widzisz, ja nie mam pieniędzy – powiedział łagodnie, by jej nie rozdrażnić. – Jeżeli mnie tu zamkniesz, to nie będę mógł ich zdobyć. – Ale ja mam pieniądze – odparła triumfalnie. – Mam sto tysięcy franków. Wszystko doskonale się składa... Wyjęła z szafy z lustrem akt cesji, zostawiony tam przez jej męża w cichej nadziei, że może zmieni jeszcze postanowienie. Położyła go na umywalni, zmusiła Maksyma, żeby przyniósł jej z sypialni pióro i atrament, i odsunąwszy mydła, podpisała. – No – powiedziała – głupstwo już zrobione. Jeżeli dałam się okraść, to z własnej woli... Zanim pojedziemy na stację, wstąpimy do Larsonneau... Teraz, mój mały Maksymku, zamknę cię tu, a jak wyprawię już tych wszystkich gości, wymkniemy się przez ogród. Nie musimy nawet brać waliz! Poweselała. Ten szalony pomysł zachwycał ją. Było to rozwiązanie najbardziej ekscentryczne, jakie dało się pomyśleć – ogarnięta gorączką uznała je za bardzo oryginalne. Nawet pragnienie podróży balonem bladło przy nim. Objęła Maksyma szepcząc: – Moje kochanie, sprawiłam ci ból... I dlatego z początku nie chciałeś się zgodzić... Ale zobaczysz, jak nam będzie dobrze. Czy twoja garbuska umiałaby cię kochać tak jak ja? Przecież to nie jest kobieta, te trzy ćwierci do śmierci... Śmiała się, przyciągała go do siebie, całowała w usta, gdy wtem rozległ się jakiś szmer; odwrócili głowy. Na progu stał Saccard. Zapanowało straszliwe milczenie. Renata rozplotła wolno ręce obejmujące szyję Maksyma; nie spuściła powiek, patrzyła na męża swymi nieruchomymi oczami nieżywej. Tymczasem młody człowiek, złamany, przerażony, głowę miał pochyloną i chwiał się teraz, gdy nie podtrzymywały go już ramiona macochy. Saccard, jak piorunem rażony tym ostatecznym ciosem, co wreszcie ugodził w nim małżonka i ojca, nie ruszał się, posiniały, i tylko spalał ich z daleka ogniem swego wzroku. W wilgotnym i pachnącym powietrzu trzy świece paliły się płomieniem bardzo wysokim, prostym, zakrzepłym jak piekąca łza. I tylko dobiegająca ze schodów muzyka przerywała to milczenie, to straszliwe milczenie; walc jak żmija ślizgał się, wił i zasypiał na śnieżnym dywanie, pośród rzuconych na podłogę spódnic i rozdartego trykotu. Wreszcie Saccard zrobił parę kroków. Potrzeba jakiegoś brutalnego czynu poznaczyła mu twarz sinymi plamami, zaciskał pięści, by zatłuc winowajców. W tym małym ruchliwym człowieczku gniew wybuchał z hukiem wystrzału. Roześmiał się zduszonym, szyderczym śmiechem i przybliżając się wciąż, rzucił: – Powiadamiałeś ją o swoim małżeństwie, co? – Maksym cofnął się, oparł o ścianę. – Słuchaj – wyjąkał – to ona... Miał zamiar oskarżyć ją podle, na nią zrzucić zbrodnię; powiedzieć, że chciała go porwać; miał zamiar bronić się z pokorą i drżeniem dziecka przyłapanego na tym, co zakazane. Ale zabrakło mu siły, słowa wysychały mu w gardle. Renata, zastygła jak posąg, rzucała mężowi milczące wyzwanie. Wówczas Saccard, zapewne szukając jakiejś broni, rozejrzał się szybko po pokoju. I na rogu umywalni, między grzebieniami i szczoteczkami do paznokci dostrzegł akt cesji – żółtą plamę urzędowego papieru na marmurze. Spojrzał na akt, spojrzał na winowajców. Później pochylił się i zobaczył, że akt jest podpisany. Wzrok jego przeniósł się na otwarty kałamarz, a potem na pióro, wilgotne jeszcze, zastawione pod (kandelabrem. Wyprostowany patrzył na podpis i namyślał się. Milczenie zdawało się rosnąć, płomienie świec wydłużały się, walc jeszcze miękcej kołysał się w krąg ścian. Saccard ledwo dostrzegalnie wzruszył ramionami. Raz jeszcze głębokim spojrzeniem objął żonę i syna, jakby chcąc wydrzeć z ich twarzy jakieś wyjaśnienie” którego nie znajdował. A potem złożył powoli akt i schował go do kieszeni fraka. Policzki miał blade. – Dobrze zrobiłaś, moja droga, podpisując cesję – odezwał się łagodnie do żony. – Zyskujesz w ten sposób sto tysięcy franków. Jeszcze dziś wieczór dostarczę ci tych pieniędzy. Uśmiechał się niemal i tylko ręce mu drżały. Zrobił parę kroków i dorzucił: – Ależ tu się można udusić! Co za pomysł, żeby przychodzić do tej łaźni i tu, właśnie szykować jakąś z waszych sztuczek!... A zwracając się do Maksyma, który podniósł głowę, zaskoczony nagłym spokojem w głosie ojca, dodał: – No, chodźmy. Widziałem, jak szedłeś na górę, i przyszedłem po ciebie, żebyś się pożegnał z. panem de Mareuil i jego córką. Obaj mężczyźni wyszli, rozmawiając. Renata została sama i patrzyła na zionący otwór schodów, w którym zniknęły ramiona ojca i syna. Nie mogła oderwać oczu od tego otworu. Jak to! Wyszli sobie spokojnie, po przyjacielsku. Ci dwaj mężczyźni nie rzucili się na siebie, nie zmiażdżyli się razami. Nasłuchiwała, czy ciała ich nie toczą się po schodach w straszliwej walce. Nic. W ciepłym mroku nic, tylko muzyka, łagodne kołysanie; w pewnej chwili wydało jej się, że słyszy daleki śmiech markizy i jasny głos pana de Saffré. A więc dramat był skończony? Jej występek, pocałunki w ró żowo szarym łożu, dzikie noce w cieplarni, cała ta miłość przeklęta, która spalała ją od miesięcy, taki oto miała mieć koniec, płaski i nędzny. Mąż wiedział o wszystkim i nawet jej nie zbił. I ta cisza wokół niej, ta cisza, w której walc snuł się leniwie, przerażała ją bardziej, niż byłby to uczynił łoskot morderstwa. Bała się tego spokoju, bała się tego ustronnego i czułego zakątka, przesyconego wonią małości. W lustrze szafy dostrzegła swą postać. Zbliżyła się, zaskoczona tym widokiem, zapominając o mężu, zapominając o Maksymie, cała pochłonięta wizerunkiem tej dziwnej kobiety, jaką miała przed sobą. Szaleństwo wzbierało. Płowe włosy, podczesane na skroniach i karku ku górze, wydały jej. się czymś nagim i sprośnym. Zmarszczka na czole żłobiła się tak głęboko, iż tworzyła ciemną kresę nad oczami, wąską, sinawą bliznę po razie bicza. Któż to ją tak napiętnował? Mąż nie podniósł był przecież ręki. Dziwiła ją bladość własnych warg, jej oczy krótkowidza wydawały się martwe. Jakże była stara! Skłoniła głowę i gdy ujrzała się w trykocie i muślinowej bluzie, zaczęła wpatrywać się w swą postać spod opuszczonych rzęs, w nagłych wypiekach. Któż to ją tak obnażył? Co robiła, rozchełstana jak ladacznica? Nie wiedziała. Patrzyła na swe uda, jeszcze krągejsze w opinającym ją trykocie, na biodra, których prężną linię śledzić mogła poprzez muślin, na piersi odkryte głęboko; wstydziła się i pogarda dla własnego ciała napełniała ją głuchym gniewem przeciwko tym, co ją tak zostawili ze złotymi bransoletami na rękach i nogach za całą osłonę. I wówczas to, z maniakalnym uporem umysłu pogrążającego się w ciemność, starając się dociec, co ona robi tu, naga, przed tym lustrem, nagłym skokiem cofnęła się w swe dzieciństwo, ujrzała siebie dziewczynką siedmioletnią w solennym półmroku pałacyku Béraudów. Przypomniała sobie dzień, kiedy ciotka Elżbieta ubrała je obydwie, ją i Krystynę, w wełniane sukienki popielate w drobną czerwoną kratkę. Były to święta Bożego Narodzenia. Jakże się cieszyły z tych bliźniaczych sukienek! Ciotka rozpieszczała je i każdej z nich dała jeszcze naszyjnik i bransoletkę z korali. Sukienki zapinały się pod samą szyję i miały długie rękawy tak, że korale układały się na materiale; dziewczynkom bardzo się to podobało. Renata przypomniała sobie jeszcze, że ojciec też był wtedy i uśmiechał się swym smutnym uśmiechem. Tego dnia obie z siostrą przechadzały się po pokoju dziecinnym jak dorosłe osoby i nie bawiły się, żeby się nie pobrudzić. Później, u panien wizytek, koleżanki zażartowały sobie z jej „stroju pierrota”, który okrywał ją od czubków rąk aż po same uszy. Zaczęła płakać w czasie lekcji. A na pauzie, aby się z niej już nie wyśmiewano, podwinęła rękawy i wsunęła do środka obrąbek przy szyi. Korale i bransoletka wydały jej się ładniejsze na gołej skórze. Czy to tego dnia obnażyła się po raz pierwszy? Jej życie przetaczało się przed nią teraz. Śledziła ten powolny zamęt, w jakim się pogrążała; ten zgiełk złota i uciech, jaki w niej wzbierał, sięgał najpierw kolan, potem brzucha, potem ust, a teraz przelewał się ponad głowę, łomocząc w czaszce. Był to niby zatruty posiew: dała mu wzejść w swych członkach, pozwoliła wzróść w sercu haniebnym afektem, a w mózgu kaprysom istoty chorej i bestii. Ten posiew – zebrała go na czubki swych stóp z dywanu wyściełającego kolaskę, z innych jeszcze dywanów, jedwabi i aksamitów, po. których stąpała od chwili zamążpójścia. Ślady innych stóp musiały pozostawić tam zarodki trucizny płynącej teraz w jej żyłach. Pamiętała dobrze swe dzieciństwo. Kiedy była mała, była w niej tylko ciekawość. Nawet później, po tym gwałcie, który cisnął ją w zło, nie chciała tyle hańby. Na pewno byłaby lepsza, gdyby była została przy ciotce. Słyszała regularne tik – tak jej drutów, gdy tak wpatrywała się w lustro, by odczytać ową spokojną przyszłość, jaka jej się wymknęła. Lecz widziała tylko swe różowe uda, różowe biodra, tę dziwaczną kobietę z różowego jedwabiu, której skóra z delikatnej tkaniny o ścisłych oczkach zdawała się stworzona do miłości’ pajaców i lalek. Do tego właśnie doszła, stała się lalką, co – gdy rozedrzeć jej pierś – wysypuje ze swego wnętrza jedynie kłęby trocin. I wówczas, wobec potworności własnego życia, krew ojca, ta krew mieszczańska, która dręczyła ją w chwilach załamań, odezwała się w niej, podniosła bunt. Ona, która drżała zawsze na myśl o piekle, powinna była spędzić życie w surowym mroku pałacyku Béraudów. Któż to więc ją obnażył? Wydało jej się, iż w niebieskawym cieniu lustra jawią się przed nią twarze Saccarda i Maksyma. Saccard, czarniawy, drwiący, na wątłych nogach, był barwy żelaza, a jego twarz, kiedy się śmiał, przypominała rozwarte kleszcze. Ten człowiek był wolą. Od dziesięciu lat widziała go w kuźni, wśród odprysków rozżarzonego metalu, zdyszanego, oblanego warem, wznoszącego młoty po stokroć za ciężkie dla jego ramienia, nie bacząc, że może runąć pod ich ciężarem. Rozumiała go teraz, urastał w jej oczach przez ten swój nadludzki wysiłek, przez to potężne łajdactwo, tę idee fixe zrobienia natychmiast ogromnej fortuny. Przypominała sobie, jak zdobywał przeszkody nurzając się przy tym w błocie, i nie ocierał go nawet, by się nie spóźnić, nie zatrzymywał się dla żadnej uciechy, gryzł swe złoto w biegu. Później, spoza twardych barków ojca wyjrzała jasnowłosa, ładna głowa Maksyma: miał ten swój przejrzysty uśmiech dziewczątka, próżne wyrazu, nie opuszczające się nigdy oczy ladacznicy i przedziałek pośrodku, ukazujący biel skóry. Kpił z Saccarda, uważał, iż to rzecz mieszczańska zadawać sobie tyle trudu, by zdobyć pieniądze, które on potrafił przejadać w tak rozkosznym lenistwie. Był utrzymankiem. Jego dłonie, wydłużone i miękkie, zdradzały swą skazę. Bezwłose ciało miało znużoną pozę kobiety, która zaspokoiła swe żądze. W całej tej istocie, tchórzliwej i bezwolnej, w której żyłach zepsucie płynęło łagodnie jak letnia woda, nie jarzyła się choćby tylko ciekawość. Nie było nic prócz uległości. I Renata, patrząc na te dwie zjawy wynurzające się z lekkiej mgiełki lustra, cofnęła się o krok; ujrzała, iż Saccard cisnął ją jak stawkę, jak lokatę kapitału, a Maksym podniósł owego ludwika, co wypadł z kieszeni spekulanta. Była walorem w portfelu męża; to on popychał ją do tego, by sprawiała sobie toalety na jedną noc i kochanków na jeden sezon: giął ją w płomieniach swej kuźni posługiwał się nią jak drogocennym kruszcem, by pozłocić żelazo swych rąk. To ojciec doprowadził ją zwolna do tego stopnia obłędu i upodlenia, że zapragnęła pocałunków syna. Jeżeli Maksym był zubożałą krwią Saccarda, to ona, Renata, była wytworem, skażonym owocem tych dwóch mężczyzn, nikczemnością, w którą staczali się obaj. Teraz już wiedziała. To ci ludzie ją obnażyli. Saccard rozpiął stanik, a Maksym zsunął spódnicę. Później obaj razem zdarli koszulę. I teraz nie okrywał jej nawet strzępek, miała tylko złote ‘bransolety, jak niewolnica. Patrzyli na nią przed chwilą i żaden nie powiedział: „Jesteś naga.” Syn dygotał jak tchórz, drżał na myśl, iż miałby dopełnić miary swej zbrodni, pójść za macochą w jej namiętności. Ojciec, zamiast ją zabić, okradł; ten człowiek wymierzał innym karę opróżniając ich kieszenie; podpis na akcie cesji padł jak promień słońca na jego brutalny gniew. Zabrał ten podpis i to była jego zemsta. Potem ujrzała, jak ramiona ich znikają w ciemnościach. Ani kropli krwi na dywanie, żadnego krzyku, żadnej skargi. Byli nędznikami. Obnażyli ją. I powiedziała sobie wówczas, iż raz tylko – odczytała swą przyszłość: w dniu, kiedy jej coraz to wzrastające pragnienia ścięła przerażeniem myśl, że mąż wciągnie ją kiedyś w błoto i popchnie ku szaleństwu. Ach, jakże jej biedna głowa cierpiała; czuła teraz fałsz dawnych swych wyobrażeń, iż żyje w szczęśliwej sferze boskich rozkoszy i bezkarności. Żyła w krainie hańby i zapłaciła za to swym ciałem i śmiercią całej swej istoty. Płakała, że nie posłuchała wówczas wołania drzew. Własna nagość drażniła ją. Odwróciła głowę, rozejrzała się wokoło. W pokoju wisiała ciężka woń piżma, nagrzane milczenie, na którego powierzchni frazy walca zamierały jak ostatnie kręgi na powierzchni wody. Ten przyciszony śmiech odległej rozkoszy spływał po niej nieznośnym szyderstwem. Zatkała uszy, żeby nie słyszeć. I wówczas dojrzała przepych pokoju. Podniosła oczy na różowe ściany namiotu aż po srebrny pierścień, przez który można było dostrzec pyzatego amora gotującego się do strzału. Zatrzymała wzrok na meblach, na marmurowym blacie umywalni (zastawionym słoikami i przyborami, których nie poznawała. Podeszła do wanny wypełnionej senną wodą; nogą odepchnęła materie rzucone na biały atłas taboretów, kostium nimfy Echo, spódnice, ręczniki. Wszystko to odzywało się głosem hańby: suknia nimfy Echo mówiła o przedstawieniu, na jakie się zgodziła, gdyż wydało jej się oryginalne móc ofiarowywać się Maksymowi publicznie; wanna tchnęła zapachem jej ciała, woda, w której się była zamarzyła, zionęła na cały pokój gorączką istoty chorej; umywalnia pełna mydeł i olejków, meble o krągłościach łoża mówiły jej brutalnie o własnym ciele, o wielu miłościach, o wszystkich tych brudach, o których chciała zapomnieć. Wróciła na środek pokoju, z wypiekami na twarzy, sama nie wiedząc, dokąd uciec przed tą wonią alkowy, przed tym zbytkiem odsłaniającym się z bezwstydem ladacznicy, rozpościerającym swą różowość. Pokój był nagi jak i ona; różowa wanna, różowy naskórek ścian, różowe marmury umywalni i stolika ożywały, przeciągały się i zwijały w kłębek, otaczały ją tak żywymi obrazami rozpusty, iż zamknęła oczy, spuściła głowę, zmiażdżona przez koronki zdobiące sufit i ściany. Lecz w ciemności pojawiło się przed nią znów ciało pokoju kąpielowego, a oprócz niego łagodna szarość sypialni, jasne złoto saloniku, ostra zieleń cieplarni, wszystkie te bogactwa-wspólnicy w złem. To tam zebrała na swe stopy zatruty posiew. Nie byłaby spała z Maksymem na nędznym łóżku, w jakiejś mansardzie. Byłoby to zbyt ohydne. Jedwabie przydały występkowi kokieterii. Zapragnęła zerwać te koronki, napluć na jedwab, skopać łóżko, by się rozleciało, zawlec cały ten przepych do jakiegoś rynsztoka, z którego wyszedłby równie zużyty i zbratany jak ona. Otworzyła oczy, podeszła do lustra, znów spojrzała na siebie, przyjrzała się sobie z bliska. Była skończona. Zobaczyła swą śmierć. Cała twarz mówiła jej, że dzieło rozkładu ma się ku końcowi, umysł się rozprzęga. Maksym, ta ostatnia perwersja jej zmysłów, wyczerpał jej ciało, zniszczył żywotność mózgu. Nie czekała już na nią żadna radość, żadna nadzieja przebudzenia. I na tę myśl zapłonął w niej ponownie dziki gniew. W ostatnim zrywie pożądania zapragnęła odzyskać swą zdobycz, skonać w ramionach Maksyma i zabrać go ze sobą. Ludwika nie mogła go poślubić; Ludwika wiedziała dobrze, iż nie należy do niej, bo przecież widziała ich, jak całowali się w usta. Narzuciła na ramiona futro, by nie przechodzić przez salon naga. Zeszła. W saloniku spotkała się twarzą w twarz z panią Sydonią. Ta, by nacieszyć się dramatem, objęła była z powrotem posterunek ba ganku wiodącym do cieplarni. Nie wiedziała jednak, co ma myśleć, gdy Saccard zjawił się z Maksymem, a na jej przyciszone pytania odparł brutalnie, że widać jej się śniło i że „nic podobnego”. Ale później zwietrzyła prawdę. Jej żółta twarz pobladła, to już przechodziło nawet jej wyobrażenia. I cichutko podeszła do drzwi, przytknęła do nich ucho w nadziei, że usłyszy może płacz Renaty.Kiedy młoda kobieta otworzyła drzwi, o mało nie uderzyła nimi szwagierki. – Szpieguje mnie pani!.– powiedziała do niej z gniewem. Lecz pani Sydonia odparła z niezmąconą pogardą: – Co mnie mogą obchodzić pani brudne sprawki! Podkasała swą suknię czarodziejki, spojrzała majestatycznie i wycofując się dodała: – To nie moja wina, jeżeli zdarzają się pani nieszczęśliwe wypadki. Ale ja nie żywię urazy. Niech pani pamięta, że byłaby parni znalazła we mnie, i znajdzie jeszcze, drugą matkę. Czekam na panią zawsze, kiedy tylko zechce pani przyjść. Renata nie słuchała. Weszła do dużego salonu, zagłębiła się w bardzo skomplikowaną figurę kotyliona nie dostrzegając nawet zdziwienia, jakie wywołało jej futro. Pośrodku pokoju stały grupki pań i panów powiewających chorągiewkami, a cienki głosik pana de Saffré obwieszczał: – „Wojna w Meksyku”, szanowne panie, proszę, proszę... Te z pań, które są krzakami, siadają na podłodze i rozpościerają suknie... Teraz panowie krążą wokół krzaków... Jak klasnę w ręce, każdy z panów przetańczy walca ze swoim krzakiem... Zaklaskał. Zagrzmiały trąbki, walc raz jeszcze puścił pary w wir wokół salonu. Figura ta nie spodobała się. Dwie panie, zaplątane we własne spódnice, zostały na podłodze. Pani Daste oświadczyła, że „Wojna w Meksyku” podoba jej się tylko dlatego, że rozpościeraniem sukien przypomina zabawy na pensji. Ludwikę z ojcem i towarzyszących im Saccarda i Maksyma znalazła Renata w przedsionku. Baron Gouraud odjechał już. Pani Sydonia wychodziła razem z Mignonem i Charrierem, a pan Hupel de la Noue odprowadzał panią Michelin (małżonek szedł dyskretnie w pewnej odległości za nią). Przez całą resztę wieczoru prefekt zalecał się do urodziwej brunetki. Udało mu się ją nakłonić, by spędziła lato w głównym mieście jego departamentu, gdzie „było doprawdy wiele ciekawych zabytków”. Ludwika, która pojadała skrycie nugat, schowany do kieszeni, zaczęła kaszleć w chwili, gdy miała już wyjść. – Okryj się dobrze – powiedział jej ojciec. Maksym pośpieszył, by mocniej ściągnąć tasiemki kapturka u balowej narzutki. Ludwika podniosła głowę, pozwoliła się otulać. Kiedy jednak w przedsionku zjawiła się pani Saccard, pan de Mareuil zawrócił, żeby się z nią pożegnać. Przez chwilę rozmawiali jeszcze wszyscy razem. Chcąc wytłumaczyć swą bladość i drżenie, Renata powiedziała, że zmarzła i wstąpiła na górę, chcąc narzucić coś na ramiona. Czyhała na moment, kiedy będzie mogła szepnąć coś Ludwice, która spoglądała na nią ze swym spokojnym zaciekawieniem. Mężczyźni ściskali jeszcze sobie dłonie i wtedy Renata pochyliła się i rzekła cicho: – Pani nie wyjdzie za niego za mąż, prawda? To niemożliwe. Pani wie, że... Lecz dziewczynka przerwała jej, wspięła się na palce i powiedziała na ucho: – Och, niech pani będzie spokojna, zabiorę go stąd... To nic nie szkodzi, bo wyjedziemy do Włoch. I uśmiechała się swym niewyraźnym uśmiechem sfinksa skażonego zepsuciem. Renacie zabrakło słów. Nie rozumiała, wyobraziła sobie, że garbuska kpi z niej. Później, kiedy ojciec z córką wyszli, powtarzając kilkakrotnie „do niedzieli”, spojrzała swymi przerażonymi oczami na męża, na Maksyma, a widząc ich spokój i ukontentowanie, zakryła twarz dłońmi, uciekła, schroniła się w głębi cieplarni. Aleje były puste. Liście spały, a na ciężkiej tafli basenu rozwierały się zwolna dwa pęki lilii wodnej. Renata pragnęła zapłakać, ale to wilgotne ciepło, ten mocny zapach, dobrze znany, podchodził jej do gardła, dławił rozpacz. Spojrzała na brzeg basenu, na żółty piasek, gdzie ubiegłej zimy rozkładała skórę niedźwiedzią. A gdy podniosła oczy, przez dwie pary rozwartych drzwi zobaczyła jeszcze jedną figurę kotyliona. Dobiegał stamtąd ogłuszający hałas, a w plątaninie drepczących i wirujących czarnych nóg i powiewających spódnic Renata nie mogła w pierwszej chwili nic rozróżnić. Głos pana de Saffré zakomenderował: „Zmiana dam! Zmiana dam!” Pary przesuwały się w obłoku żółtawego kurzu; każdy tancerz po trzech czy czterech obrotach rzucał tancerkę w ramiona sąsiada, a ten rzucał mu swoją. Baronowa Meinhold, jako Szmaragd, z rąk (księcia de Chibray padła w ręce pana Simpson; ten pochwycił ją byle jak, za jedno „ramię, a czubki jego urękawicznionych palców zsunęły się po jej staniku. Hrabina Wańska, czerwona, podzwaniająca swymi koralowymi wisiorkami, jednym skokiem przeniosła się z piersi pana de Saffré na pierś diuka de Rozan, którego objęła i zmusiła, aby pląsał z nią przez pięć taktów, a następnie uwiesiła się u boku pana Simpson, który rzucił Szmaragd wodzirejowi. Pani Teissiére, pani Daste, pani de Lauwerens lśniły jak wielkie żywe klejnoty – płowy Topaz, jasnoniebieski Turkus, gorejący Szafir – i to opadały na chwilę bezwolne, to prężyły się pod wyciągniętą dłonią tancerza i znów się odrywały, od tyłu lub od przodu trafiały w nowe objęcia, zbierały po kolei uściski wszystkich mężczyzn w salonie. Tymczasem, koło orkiestry, pani d’Espanet udało się pochwycić w przelocie panią Haffner i nie chciała już jej wypuścić. Złoto i Srebro tańczyły razem, przytulone miłośnie. Renata pojęła teraz ten wir spódnic i tupot nóg. Patrzyła z dołu, widziała rozszalałe stopy, przeplatające się ze sobą lakierki i białe kostki. Chwilami miała wrażenie, że podmuch wiatru zerwie nagle suknie. Te nagie ramiona, nagie ręce, nagie włosy zataczające kręgi, chwytane w locie, odrzucane i chwytane znowu w głębi tej galerii, gdzie orkiestra odchodziła od zmysłów, a czerwień obić chłonęła ostatnie, gorączkowe tchnienia balu, wydały jej się jakby zgiełkliwym obrazem własnego życia, własnej nagości i bezwolnego oddawania się w cudze ręce. I doznała takiej boleści na myśl, że Maksym, żeby wziąć w ramiona garbuskę, ją rzucił tutaj, na to miejsce, gdzie się niegdyś kochali, iż zapragnęła zerwać gałązkę tanginii muskającej jej policzek i rozgryźć ją. Lecz brakło jej odwagi, stała więc tylko koło krzewu dygocząc i naciągała na ramiona futro, otulała się nim gestem przerażenia i wstydu. VII Trzy miesiące później, w jeden z tych smutnych poranków wiosennych, co przynoszą Paryżowi przyćmione światło i brudną wilgoć zimy, Arystydes Saccard wysiadł z powozu na placu Chateau-d’Eau i razem z czterema innymi panami skierował się w stronę rumowisk tworzących jakby lej – przyszły bulwar Księcia Eugeniusza. Była to komisja rozpoznawcza, jaką kolegium rozstrzygające wysyłało dla oszacowania tych nieruchomości, których właściciele nie doszli do porozumienia z zarządem miejskim. Saccard powtarzał po raz drugi swoje szczęśliwe posunięcie z ulicy P?pini?re. Aby nazwisko żony wymazać całkowicie, zainscenizował najpierw sprzedaż placu i café-concert. Larsonneau ustąpił całość podstawionemu wierzycielowi. Akt sprzedaży opiewał na kolosalną sumę trzech milionów franków. Była to suma tak wygórowana, że gdy w imieniu fikcyjnego właściciela pośrednik w sprawach ekspropriacji zażądał odszkodowania w wysokości ceny sprzedaży, komisja miejska, mimo kreciej roboty pana Michelin i przemówień pana Toutin- Laroche i barona Gouraud, zgodziła się przyznać tylko dwa miliomy pięćset. Saccard spodziewał się tej porażki; odrzucił ofertę i pozwolił, by akta zawędrowały do kolegium. Przypadek – któremu przyszedł zapewne z pomocą – chciał, że on sam i pan de Mareuil byli członkami kolegium. I w ten sposób na nim, wraz z czterema kolegami, spoczął obowiązek oszacowania własnej nieruchomości. Pan de Mareuil towarzyszył mu. Co do trzech pozostałych członków jury jeden był lekarzem – palił cygaro i absolutnie nie interesował się zwaliskami, po których stąpał – a jeszcze dwaj byli przemysłowcami. Jeden z nich, fabrykant instrumentów chirurgicznych, był niegdyś ulicznym szlifierzem. Droga, jaką ruszyli panowie, była okropna. Przez całą noc padał deszcz. Rozmokła ziemia między burzonymi domami zmieniła się w rzekę błota. Po obu stronach trasy wytyczanej w tym rozoranym gruncie, gdzie wózki-wywrotki grzęzły aż po osie, stały jeszcze połacie murów porozdzieranych oskardem. Wysokie budowle o rozprutych brzuchach ukazywały zsiniałe wnętrzności, puste klatki schodowe, pokoje zawisłe w powietrzu, podobne do wyłamanych szuflad jakiejś wielkiej, brzydkiej szafy. Trudno było o coś bardziej żałosnego od tapet, kwadratów żółtych lub niebieskich, zwisających w strzępach, ukazujących, na wysokości piątego czy szóstego piętra, aż po sam dach, te biedne pokoje, wąskie klitki, w których zawierało się niegdyś, być może, czyjeś całe życie. Po obnażonych murach pięły się ponure w swej czerni, załamujące się raptownie wstęgi kominów. Na jakimś dachu skrzypiała zapomniana blaszana chorągiewka, a na pół poodrywane rynny zwisały, podobne do łachmanów. Ten lej, wydrążony wśród ruin, był niby wyrwa uczyniona strzałem armatnim; jezdnia, ledwo zaznaczona. dopiero, pełna gruzu, wyboista, z głębokimi kałużami, ciągnęła się pod szarym niebem, w ponurej bladości wapiennego pyłu, jak żałobną opaską ujęta po obu stronach w czarne wstęgi kominów. Lśniące kamaszki, żakiety i cylindry tych panów stanowiły dziwaczny akcent w tym pejzażu błotnistym, brudnożółtym, zaludnionym jedynie przez robotników o twarzach bezbarwnych, konie zachlapane aż po grzbiet i wózki pokryte grubą skorupą błota. Członkowie kolegium szli jeden za drugim, przeskakiwali z. kamienia na kamień, wymijali kałuże, a gdy czasem zanurzyli się w jakiejś aż po kostki, przeklinali i otrząsali błoto z kamaszków. Saccard proponował, by poszli ulicą Charonne, oszczędzając sobie w ten sposób przechadzki po wybojach. Niestety jednak mieli do zlustrowania parę nieruchomości położonych wzdłuż linii bulwaru, dlatego też, a trochę i przez ciekawość, postanowili brnąć samym środkiem robót. Interesowało ich to bardzo. Czasem zatrzymywali się na jakimś spadłym w głąb koleiny odłamie muru, podnosili nos do góry i przyzywali się nawzajem, by pokazać sobie jakiś strzęp podłogi, rurę komina sterczącą w powietrzu, belkę, co spadła na dach sąsiedniego domu. Ten wycinek zburzonego miasta, u wylotu ulicy du Temple, wydawał im się czymś bardzo zabawnym. – To bardzo ciekawe, doprawdy – mówił pan de Mareuil. – O, proszę, niech pan spojrzy, panie Saccard, na tę kuchnię, tam w górze. Nad kuchnią wisi stara patelnia, widzę zupełnie wyraźnie. Lekarz, z cygarem w zębach, zatrzymał się przed jakimś rozwalonym domem, z którego pozostał tylko parter, pełen gruzu z innych pięter. Jedna tylko połać muru wysterczała z rumowiska. Aby zburzyć ją od jednego razu, opasano ją liną, za którą ciągnęło jakichś trzydziestu robotników. – Nic z tego nie będzie – mruknął lekarz. – Ciągną za bardzo na lewo. Czterej pozostali panowie – zawrócili, by zobaczyć, jak ściana runie. I wszyscy pięciu, z wytężonym wzrokiem, z zapartym tchem czekali, drżąc rozkosznie. Robotnicy zwalniali linę, a później naprężali ją gwałtownie, wołając: „Cio-ą-gnij!” – Nic z tego nic będzie – powtarzał lekarz. – Chwieje się, chwieje się – rzekł radośnie jeden z przemysłowców po paru sekundach trwogi. Gdy ściana ustąpiła wreszcie i runęła ze strasznym łoskotem wzbijając tumany wapiennego kurzu, panowie spojrzeli na siebie z uśmiechem. Byli zachwyceni. Ich żakiety pokrył drobny pył, który ubielił im ramiona i rękawy. Podjęli swój ostrożny marsz pośród kałuż i rozmawiali teraz o robotnikach. Niewielu jest między nimi porządnych ludzi. Wszystko to leniuchy i marnotrawcy, a uparci przy tym i o jednym tylko marzą: żeby zrujnować pracodawców. Pan de Mareuil, który od paru chwil obserwował z drżeniem dwóch biedaków, uczepionych na skraju dachu i oskardem rozbijających mur, wyraził pogląd, że ludziom tym nie można odmówić prawdziwej odwagi. Panowie zatrzymali się zn,ów i podnieśli wzrok na robotników utrzymujących równowagę, zgarbionych, kujących z całej mocy; spychali kamienie nogą i patrzyli ze spokojem, jak rozpryskiwały się na dole; jeden niecelny cios oskarda i sam tylko rozmach, z jakim uderzali, strąciłby ich w przepaść. – To kwestia przyzwyczajenia – rzekł lekarz, podnosząc z powrotem do ust cygaro. – To prostacy. Tymczasem doszli do jednej z nieruchomości, jakie mieli obejrzeć. Po kwadransie byli już gotowi i ruszyli dalej. Błoto nie budziło w nich już takiej zgrozy; szli między kałużami tracąc powoli nadzieję, że uda im się uchronić kamaszki. Kiedy minęli ulicę Ménilmontant, jeden z przemysłowców, były szlifierz, stał się niespokojny. Przyglądał się uważnie ruinom wokoło, nie poznawał już tej dzielnicy. Powiedział, że przed trzydziestu laty, po przyjeździe do Paryża, mieszkał tutaj i chętnie odszukałby to miejsce. Nie przestawał myszkować wzrokiem, gdy wtem widok jednego z domów, rozłupanego już na pół ciosami łomu, zatrzymał go pośrodku drogi. Wpatrywał się w bramę, w okna, a później wskazał palcem jakiś zakamarek rozwalistka i wykrzyknął: – To ten, poznaję! – Co takiego? – zapytał lekarz. – Mój pokój! To ten! Był to na piątym piętrze mały pokoik, który niegdyś wychodzić musiał na podwórze. Wybita ściana ukazywała go w całej nagości, napoczęty już z jednej strony. Tapeta w wielkie żółte liście, rozerwana, drżała na wietrze. Z lewej strony wnętrze szafy ściennej wysłane było niebieskim papierem. Obok widniał otwór, z którego wystawał kawałek,rury od pieca. Dawnego robotnika ogarniało wzruszenie. – Przeżyłem tu pięć lat – szepnął. – Za dobrze mi się wtedy nie powodziło, ale co z tego, byłem młody... Widzicie, panowie, tę szafę: w niej uskładałem trzysta franków, grosz do grosza. A tę dziurę koło pieca – przypominam sobie jeszcze dzień, kiedy ją wybiłem. W pokoju nie było kominka i ziąb trzymał straszny, zwłaszcza że nieczęsto zdarzało się człowiekowi być we dwoje. – No – przerwał żartobliwie lekarz – nikt od pana nie wymaga poufnych zwierzeń. Ma pan swoje grzeszki na sumieniu jak każdy. – To prawda – ciągnął naiwnie szacowny jegomość. – Pamiętam jeszcze taką jedną praczuszkę z domu naprzeciwko... O, widzicie, panowie, łóżko stało tu, na prawo, koło okna... Ach, mój biedny pokoik, co też z nim zrobili! Był naprawdę zasmucony. – Niechże pan da spokój – odezwał się Saccard – czyż to źle, że rozwalają takie stare budy? Postawią na ich miejsce piękne domy z kamienia... Gzy mieszkałby pan jeszcze w takiej ruderze? A na nowym bulwarze doskonale może pan zamieszkać. – To prawda – odparł fabrykant i wydał się całkowicie pocieszony. Komisja rozpoznawcza zatrzymywała się jeszcze przed dwiema nieruchomościami. Lekarz zostawał przed bramą, palił cygara, spoglądał w niebo. Kiedy doszli na ulicę des Amandiers, domy przerzedziły się, mijali już tylko wielkie, puste parcele, jakieś lepianki na pół ugrzęzłe w ziemi. Ta przechadzka wśród ruin rozweseliła Saccarda. Przypomniał sobie wieczór spędzony niegdyś z pierwszą żoną na wzgórzach Montmartre; pamiętał doskonale, jak ostrzem dłoni wskazał kierunek cięcia, jakie miało rozpłatać Paryż od placu Chateau-d’Eau aż po rogatkę du Tróne. Urzeczywistnienie się tej odległej przepowiedni zachwycało go. Zagłębiał się w to cięcie z sekretną radością twórcy, jak gdyby to on swą żelazną dłonią zadał pierwsze ciosy oskardem. Przeskakiwał kałuże myśląc o tym, iż pod gruzami zwalonych domów, u kresu tej gęstej rzeki błota czekają na niego trzy miliony. Panowie mieli teraz wrażenie, iż znaleźli się na wsi. Droga ciągnęła się między ogrodami; otaczające je murki były zburzone. Tu i tam widniały wielkie kępy irysów w pąkach. Zieleń była jasna, bardzo delikatna. Każdy z tych ogródków stanowił osobny zakątek zamknięty opończą liści, z niedużym basenem, miniaturową kaskadą, fragmentem muru, na którym wymalowane były trompel’oeil: altanka, widziana w skrócie, niebieskawe tło krajobrazu. Domki, położone dość daleko od siebie i dyskretnie ukryte, podobne były do budowli włoskich czy świątyń greckich; podstawy gipsowych kolumn zżerał mech, a w szparach frontonów pienił się chwast. – To są „małe domki” – rzekł lekarz mrużąc oko. Widząc jednak, iż panowie go nie rozumieją, wyjaśnił, że markizowie za Ludwika XV mieli’ takie ustronne posiadłości, gdzie kryli swe uciechy. Taka była moda. I podjął: – Nazwano to „małe domki”. W tej dzielnicy jest ich pełno... Dużo można by mówić, co się tutaj działo... Członkowie komisji rozpoznawczej słuchali teraz z wielką uwagą. Dwaj przemysłowcy mieli oczy błyszczące, uśmiechali się i z żywym zainteresowaniem przypatrywali się tym ogródkom, tym domkom, na które przed objaśnieniami kolegi nawet nie spojrzeli. Teraz długo stali przed jakąś grotą. Gdy jednak lekarz, na widok pewnego budyneczku, ruszonego już oskardem, powiedział, iż poznaje domek hrabiego de Savigny, słynny z orgii urządzanych przez tego szlachcica, cała komisja opuściła bulwar, by obejrzeć ruiny. Weszli na rumowisko, a potem przez okno do pokojów na parterze. Ponieważ robotnicy jedli akurat śniadanie, panowie mogli rozgościć się tu swobodnie. Zostali na dobre pół godziny, przyglądając się rozetom na sufitach, malowidłom nad drzwiami, wszystkim tym gipsowym rzeźbom i ozdobom, pokaleczonym i pożółkłym ze starości.” Lekarz odtwarzał dawne wnętrze. – Tu w tej sali odbywały się na pewno uczty – mówił. – Tam w tym wgłębieniu musiała stać wielka sofa. I wiecie co, panowie, jestem nawet pewien, że nad sofą wisiało lustro, o proszę, tu są miejsca, gdzie było zaczepione... Och, już tamte szelmy potrafiły korzystać z życia! Nie byliby oderwali się od tych starych kamieni, mile łechcących ich ciekawość, gdyby Arystydes Saccard, któremu pilno było w drogę, nie Dowiedział do nich ze śmiechem: – Na darmo szukacie, panowie, tych pań już tu nie ma... Wracajmy do naszych spraw. Zanim jednak wyszli, lekarz wszedł na kominek i delikatnie odłupał od ściany malowaną główkę amorka, a następnie schował ją do kieszeni żakietu. Wreszcie dotarli do kresu wyprawy. Dawne tereny pani Aubertot były bardzo rozległe; café-concert i park stanowiły zaledwie połowę, na pozostałej części wybudowanych było parę domów bez znaczenia. Nowy bulwar przecinał ten wielki równoległobok na ukos, co uspokoiło jedną z obaw Saccarda; przez długi czas wyobrażał sobie, że zawadzi on tylko o café-concert. Dlatego też Larsonneau otrzymał polecenie, by stawiać się bardzo głośno, tereny przylegające miały zwiększyć swą wartość co najmniej pięciokrotnie. Groził nawet zarządowi miejskiemu, iż skorzysta z wydanego niedawno dekretu, który upoważniał właściciela do oddawania miastu jedynie gruntów niezbędnych do przeprowadzenia prac użyteczności publicznej. Na miejscu przyjął panów pośrednik od spraw ekspropriacji. Oprowadził ich po parku i café-concert, pokazał grubą teczkę akt. Lecz dwaj przemysłowcy wycofali się zaraz w towarzystwie lekarza, wypytując go nadal o domek hrabiego dc Savigny, który nie dawał spokoju ich wyobraźni. Stanęli wszyscy trzej koło beczki śmiechu i tam, z otwartymi ustami, słuchali lekarza, a on opowiadał im o pani Pompadour i o miłostkach Ludwika XV, gdy tymczasem pan de Mareuil i Saccard sami przeprowadzali wywiad. – No, to robota skończona – rzekł Saccard wróciwszy do parku. – Jeżeli panowie pozwolą, zajmę się sporządzaniem raportu. Fabrykant instrumentów chirurgicznych nie usłyszał nawet jego słów. Myślą przeniósł się w czasy regencji. – Swoją drogą co za śmieszna epoka! – szeptał. Na ulicy Charonne znaleźli fiakra i odjechali, ubłoceni po kolana, zadowoleni z odbytej przechadzki, jak z wycieczki za miasto. We fiakrze rozmowa zeszła na inny temat, mówili o polityce, stwierdzili, że cesarz dokonuje wielkich rzeczy. Nigdy nie widziano nic podobnego jak to, co oni teraz widzieli. Ta wielka, prosta arteria będzie wspaniała, gdy staną wzdłuż niej domy. Raport zredagował Saccard i kolegium przyznało trzy miliony. Spekulant gonił resztkami, nie mógł już czekać ani miesiąca dłużej. Te pieniądze ratowały go od ruiny, a może nawet i od kratek. Pięćset tysięcy franków na konto miliona, jaki był winien, dał tapicerowi i przedsiębiorcy, którzy urządzali pałac w parku Monceau. Zapchał inne jeszcze dziury, pozawierał nowe spółki, ogłuszył Paryż brzękiem prawdziwych tym razem monet rzucanych garściami na półki żelaznej szafy. Rzeka złota miała wreszcie swe źródło. Lecz nie była to jeszcze fortuna solidna, płynąca uregulowanym korytem, równo i bez przerw. Saccard, uratowany od klęski, uważał, że te resztki trzech milionów, jakie mu zostały, to nędza, i mówił w prostocie ducha, że jest jeszcze zbyt biedny, by zaprzestać robienia interesów. I po krótkim czasie ziemia znów zaczęła usuwać mu się spod nóg. Larsonneau tak pięknie znalazł się w sprawie Charonne, że Saccard, po krótkim wahaniu, posunął swą uczciwość aż do wypłacenia mu obiecanych dziesięciu procent i trzydziestu tysięcy łapówki. Pośrednik w sprawach ekspropriacji założył wówczas bank. Kiedy jego były wspólnik wytykał mu zrzędliwie, że jest bogatszy od niego, piękniś w żółtych rękawiczkach odpowiadał ze śmiechem: – Widzi pan, drogi mistrzu, pan doskonale umie sypać pięciofrankówkami, ale nie potrafi ich pan zbierać. Pani Sydonia, korzystając ze szczęścia, jakie dopisało bratu, pożyczyła od niego dziesięć tysięcy franków i pojechała na dwa miesiące do Londynu. Wróciła bez grosza. Nie dowiedziano się nigdy, na co poszło te dziesięć tysięcy. – Cóż, to kosztuje – odpowiadała tym, co ją wypytywali. – Szperałam po wszystkich bibliotekach. Miałam trzech sekretarzy do pomocy. A kiedy ją pytano, czy zdobyła wreszcie jakieś pewne dane co do trzech miliardów, uśmiechała się najpierw tajemniczo, a później szeptała: – Jesteście wszyscy niedowiarki... Nie zdobyłam nic, ale to nie ma znaczenia. Zobaczycie, zobaczycie jeszcze kiedyś... Nie całkiem jednak zmarnowała czas, jaki spędziła w Anglii. Brat minister skorzystał z jej podróży i obarczył ją pewną delikatną misją. Po powrocie otrzymała wielkie zamówienia z ministerstwa. Wcieliła się teraz w nową rolę. Zawierała umowy z rządem, podejmowała się wszelkich możliwych dostaw. Sprzedawała żywność i broń dla wojska, meble dla prefektur i urzędów, opał dla biur i muzeów. Pieniądze, jakie zarabiała, nie potrafiły jej nakłonić do zmiany odwiecznych czarnych sukien; również i twarz miała nadal tak samo żółtą i boleściwą. Saccard utwierdził się wówczas w przekonaniu, że to ją widział niegdyś, jak opuszczała ukradkiem mieszkanie Eugeniusza. Musiała zawsze utrzymywać z nim sekretne kontakty w sprawach nikomu poza tym nie znanych. Pośród tych transakcji, chciwości piekącej i nigdy nie zaspokojonej, Renata konała. Ciotka Elżbieta nie żyła; siostra po zamążpójściu opuściła pałacyk Béraudów, gdzie w surowym mroku wielkich pokojów pozostał sam tylko jej ojciec. Renata w ciągu jednego sezonu przejadła spadek po ciotce. Grała teraz w karty. Natrafiła na salon, w którym panie siadywały przy zielonym stoliku aż do trzeciej nad ranem, i przegrywały setki tysięcy franków jednej nocy. Usiłowała pić, ale nie mogła, ogarniał ją nieprzezwyciężony wstręt. Od kiedy została sama na unoszącej ją fali życia światowego, poddawała jej się coraz bezwładniej, nie wiedząc, czym zabić czas. Próbowała wszystkiego. Nic jednak w bezmiernej, przytłaczającej nudzie nie potrafiło jej poruszyć. Starzała się, oczy miała podbite, nos jej się zaostrzył, bywało, że wybuchała nagle śmiechem bez przyczyny. Był to koniec. Gdy Maksym poślubił Ludwikę i wyjechał z nią do Włoch, Renata przestała interesować się kochankiem, wydawało się nawet, iż zapomniała o nim całkowicie. A kiedy po pół roku Maksym wrócił sam, pogrzebawszy „garbuskę” w jakimś lombardzkim miasteczku, Renata przyjęła go z nienawiścią. Odżyło w niej wspomnienie Fedry i tej zatrutej miłości, której Ristori użyczała swych łkań. Aby więc nie spotykać więcej młodego człowieka w swym domu, by otworzyć przepaść hańby między ojcem a synem, zmusiła męża, by dowiedział się o kazirodczej miłości; opowiedziała mu, iż w dniu kiedy zastał ją z Maksymem, ten – od dłuższego już czasu nastający na jej cześć – usiłował ją zgwałcić. Saccardowi okrutnie nie na rękę była nieustępliwość, z jaką żona starała się otworzyć mu oczy. Musiał pogniewać się z synem, przestać go widywać. Młody wdowiec, wzbogacony posagiem żony, prowadził teraz żywot kawalerski w małym pałacyku przy Alei Cesarzowej. Zrezygnował ze stanowiska audytora w Radzie Stanu, hulał. Była to jedna z ostatnich satysfakcji, jakich zaznała Renata. Mściła się, ciskała w twarz obu mężczyznom upodlenie, w jakie oni ją zepchnęli; mówiła sobie, że teraz nie zobaczy już więcej, jak trzymając się pod rękę niczym dwaj kompani wyśmiewają się z niej po społu. Wszystkie jej uczucia runęły w gruzy i nadeszła taka chwila, że jedyną osobą, jaką obdarzała jeszcze sympatią, była pokojówka. Z biegiem czasu przywiązała się do Celestyny jak matka. Być może, iż ta dziewczyna – ostatni ślad miłości. Maksyma, jaki odnajdywała wokół siebie – przypominała jej godziny rozkoszy, umarłe na zawsze. A może wzruszała ją po prostu wierność służącej, poczciwego stworzenia, którego spokojnej troskliwości o nią nic, rzekłbyś, nie potrafiło zamącić. Pełna w głębi duszy poczucia winy, Renata wdzięczna była Celestynie, iż – mimo że patrzyła na jej hańbę – nie odeszła od niej z obrzydzenia. By zrozumieć spokój służącej w obliczu kazirodztwa, jej lodowate dłonie i posługi oddawane z szacunkiem i bez najmniejszego podniecenia, Renata wyobrażała sobie życie Celestyny jako pełne ascetycznych wyrzeczeń i samozaparcia. Przywiązanie dziewczyny cieszyło ją tym bardziej, iż wiedziała, że jest uczciwa i oszczędna, nie ma kochanka ani złych nałogów. Czasem, w chwilach smutku, mówiła do niej: – To ty, moje dziecko, zamkniesz mi oczy. Celestyna nie odpowiadała i uśmiechała się dziwnie. Pewnego ranka oświadczyła spokojnie, że wyjeżdża, wraca w rodzinne strony. Renata zadrżała, jakby spotykało ją wielkie nieszczęście. Protestowała, zasypywała pokojówkę pytaniami. Dlaczego chce ją opuścić, skoro żyły w takiej zgodzie? Zaproponowała, iż podwoi jej pensję. Lecz na wszystkie te dobre słowa służąca z, niewzruszonym uporem mówiła „nie” ruchem głowy. – Żeby mi pani nawet obiecywała i złote góry – odparła wreszcie – i tak nie zostałabym ani tygodnia dłużej. Pani mnie nie zna, proszę pani!... To już osiem lat, jak to u pani jestem, prawda? No więc zaraz pierwszego dnia powiedziałam sobie: „Jak tylko uzbieram pięć tysięcy franków, wrócę, kupię dom w Lagache i będę sobie żyła szczęśliwie...” Takem sobie obiecała, widzi pani. I od wczoraj, jak mi pani wypłaciła pensję, mam już te pięć tysięcy. Renata poczuła chłód w sercu. Zobaczyła Celestynę snującą się tam i na powrót za nią i Maksymem złączonymi uściskiem, niewzruszoną, doskonale obojętną, zaprzątniętą myślą o pięciu tysiącach. Lecz mimo to usiłowała ją jeszcze zatrzymywać, przerażona pustką, w jakiej miała żyć, pragnąc1 wbrew wszystkiemu zachować przy sobie to uparte zwierzątko, w którym nie przywiązanie było, lecz egoizm. Tamta uśmiechała się i nadal kręciła głową szepcząc: – Nie, nie, to niemożliwe. Własnej matce, a i to bym odmówiła... Kupię dwie krowy, a może i sklepik jaki założę... U nas tam jak w raju. Jakby mnie też tak pani kiedy odwiedziła, co?. To niedaleko Caen. Zostawię pani adres. Renata przestała nalegać. Kiedy została sama, spłakała się rzewnymi łzami. Następnego dnia w jej chorej głowie powstała kapryśna myśl, by odwieźć Celestynę na Dworzec Zachodni własnym powozem. Obdarowała ją jednym ze swych koców, dała coś ze srebra, troszczyła się o nią jak matka o córkę udającą się w uciążliwą i długą podróż. W powozie spoglądała na nią wilgotnymi oczami. Celestyna była rozmowna, opowiadała, jak się cieszy, że wyjeżdża. Później, ośmielona, przeszła do zwierzeń i rad dla swej pani. – Ja, proszę pani, to bym tam nie mogła żyć tak jak pani. Nieraz, jakem widziała panią i pana Maksyma, tom sobie mówiła: „Że też można tak od rozumu odchodzić dla mężczyzn!” To się zawsze źle kończy... Już tara ja to się zawsze miałam na ostrożności! Przechylała się do tyłu ze śmiechem. – Ładnie by wyglądały moje pieniążki – ciągnęła – a ja sama też bym dziś tylko oczy wypłakiwała, nic więcej. Ale też ledwom jakiego mężczyznę zobaczyła, zaraz łapałam za miotłę... Nie miałam nigdy śmiałości powiedzieć pani tego wszystkiego. Zresztą każdy patrzy swego, pani robiła, co chciała, a moja rzecz. była uczciwie zapracować na pensję. Na dworcu Renata kupiła jej na własny koszt bilet pierwszej klasy. Ponieważ do odjazdu było jeszcze troszkę czasu, zatrzymywała ją, ściskała jej ręce, powtarzała: – A uważaj na siebie, dbaj o siebie, moja poczciwa Celestyno! Dziewczyna biernie przyjmowała te czułości, szczęśliwa, hoża i uśmiechnięta; oczy jej pani zasnute były łzami. W pewnej chwili wspomniała coś o przeszłości. I wówczas tamta wykrzyknęła nagle: – Byłabym zapomniała: nie opowiedziałam pani o Baptyście, pana pokojowcu... Nie chcieli pani tego mówić... Młoda kobieta przyznała, że rzeczywiście nie wie o niczym. – Pamięta pani, jakie to on stroił godne miny, jak pogardliwie spoglądał, sama mi pani kiedyś mówiła... Wszystko to czysta komedia... Nie lubił kobiet, nie schodził nigdy do służbowego, jak my tam byłyśmy, i nawet – teraz to już mogę powtórzyć – mówił, że w salonie na obrzydzenie mu się zbiera przez te dekoltowane suknie. Pewno, że nie lubił kobiet! Pochyliła się do ucha Renaty; wywołała na jej twarz rumieniec, sama nie tracąc nic ze swego niewzruszonego spokoju dziewczyny uczciwej. – Kiedy nowy chłopiec stajenny – ciągnęła – powiedział o tym panu, pan wolał wypędzić Baptystę niż oddać go policja. Podobno, że te obrzydlistwa już od lat działy się w stajniach... i pomyśleć, że ten drab niby tak lubił konie! A to on stajennych lubił, a nie konie! Dzwonek przerwał jej słowa. W pośpiechu zabrała te osiem czy dziesięć pakunków, z którymi nie chciała się była rozstać. Pozwoliła ucałować się Renacie i odeszła nie obejrzawszy się. Renata została na dworcu aż do gwizdka lokomotywy. Kiedy pociąg odjechał, zrozpaczona nie wiedziała, co ma robić; czekające ją dni rozpostarły się przed nią puste jak ta wielka sala, gdzie została sama. Wsiadła do powozu i powiedziała stangretowi, żeby wracał do pałacu. Jednak w drodze zmieniła decyzję; przeraziła ją myśl o własnym pokoju, o nudzie, jaka ją tam czekała; nie miała nawet odwagi przebrać się na swą codzienną przejażdżkę dokoła jeziora. Potrzebowała słońca, tłumu. Kazała stangretowi jechać do Lasku. Była czwarta. Lasek otrząsał się z ociężałości ciepłego popołudnia. Wzdłuż Alei Cesarzowej wznosiły się obłoki kurzu, a w dali widać było rozesłane kobierce zieloności, zamknięte wzgórzami Saint-Cloud i Suresnes, uwieńczone szarawą sylwetką Mont-Valérien. Słońce przetaczało się wysoko po horyzoncie, prószyło złotym pyłem między gałęzie, zapalało te, co były najwyżej, przemieniało ten ocean liści w ocean światła. Za fortyfikacjami aleję Lasku prowadzącą do jeziora skropiono właśnie wodą; powozy sunęły po ziemi brunatnej jak po gęstym pluszu wpośród świeżości i unoszącego się zapachu wilgoci. Po obu stronach drzewka zagajników przebijały swymi młodymi pniami niskie krzaki i gubiły się gdzieś daleko w zielonkawym półcieniu rozjaśnionym tu i ówdzie żółtymi przesiekami światła. Im bliżej jeziora, tym więcej było krzeseł na chodnikach, a rozsiadłe tam rodziny przyglądały się spokojnie i w milczeniu nie kończącemu się szeregowi kół. Na rozstaju, koło jeziora, olśnienie: słońce świecące z ukosa przemieniało krąg wody w wielkie lustro z polerowanego srebra, w którym odbijało się jaśniejące oblicze gwiazdy. Przymrużone oczy nie mogły rozróżnić nic prócz ciemnej plamy łodzi spacerowej, tuż przy brzegu, na lewo. Parasolki w powozach skłaniały się w stronę tej wspaniałości ruchem łagodnym i jednakowym, a podniosły się dopiero w alei, nad wodą, która – widziana z góry – nabierała metalicznej czerni pręgowanej złotem. Na prawo lekki fiolet drzew iglastych, ciągnących się kolumnadą pni delikatnych i prostych, barwił się czerwienią w płomieniach nieba; na lewo, trawniki skąpane w świetle, podobne do pól szmaragdowych, rozpościerały się aż po odległą koronkę bramy de la Muette. Koło kaskady znów otwierał się półmrok zagajników, a wyspy z drugiej strony jeziora ukazywały w błękicie powietrza swe złocone brzegi i mocne cienie świerków, u stóp których Chalet wydawał się zagubioną w wielkiej puszczy dziecinną zabawką. Cały las drżał rozkosznie i uśmiechał się w słońcu. Renata zawstydziła się swego powozu, swego ciemnobrązowego jedwabnego kostiumu w ten prześliczny dzień. Wsunęła się nieco głębiej, lecz przez opuszczone szyby patrzyła na potoki światła spływające na wodę i zieleń. Na zakrętach alei dostrzegła rząd kół obracających się jak złote gwiazdy w długiej smudze oślepiających blasków. Lakierowane pudła karet, błyski mosiądzu i stali, żywe barwy toalet sunęły w takt miarowego kłusa koni, tworzyły na tle Lasku szeroką, żywą kresę, spadły z nieba promień, wydłużający się i posłuszny załomom drogi. Przymrużając oczy młoda kobieta wyławiała chwilami z tego promienia to jakiś jasny kok, to czarne plecy lokaja, to białą grzywę konia. Połyskliwe kopuły parasolek mieniły się jak metalowe księżyce. W obliczu tej światłości, tych połaci słonecznych, przypomniała sobie miałki popiół zmroku, jaki opadał pewnego wieczora na pożółkłe liście. Maksym towarzyszył jej wtedy. Było to w okresie, kiedy zaczynała pożądać tego chłopca. Pojawiły się znów przed nią trawniki zroszone wieczornym powietrzem, zagajniki nasiąkłe mrokiem, opustoszałe aleje. Powozy sunęły wtedy turkocząc smętnie wzdłuż wyludnionych krzeseł, gdy tymczasem dziś stukot kół, tętent kopyt rozbrzmiewał jak radosna fanfara. Później przypomniały jej się wszystkie przejażdżki po Lasku. Było to jej. życie, Maksym dorastał obok niej, na poduszkach kolaski. Był to ich park. Deszcz ich tam zastawał, słońce przywodziło znowu, a noc nie zawsze potrafiła ich stamtąd wypłoszyć. Byli tam przy pochmurnym i przy pogodnym niebie, przeżywali troski i radości. Spustoszonej wewnętrznie, zesmutniałej po wyjeździe Celestyny, wspomnienia te sprawiały gorzką radość. Jej serce mówiło: „Już nigdy więcej! nigdy więcej!” Przejął ją lodowaty chłód, gdy wywołała z pamięci pejzaż zimowy, jezioro skrzepłe i zmatowiałe, po którym jeździli na łyżwach; niebo było koloru sadzy, śnieg obrębiał drzewa białą gipiurą, ostry wiatr sypał im w. oczy i usta drobnym piaskiem. Tymczasem na lewo, na drodze przeznaczonej dla jeźdźców, dojrzała diuka de Rozan, pana de Mussy i pana de Saffré Larsonneau. zabił matkę diuka przedstawiając jej, w terminie płatności, weksle na sto pięćdziesiąt tysięcy franków, wystawione przez syna, a diuk, zostawiwszy pierwsze pięćset tysięcy w rękach Laury, d’Aurigny, drugą połowę miliona przejadał teraz z Blanką Mueller, Pan de Mussy opuścił ambasadę angielską dla włoskiej, wrócił do swych dawnych manier i prowadził kotyliona z nowym wdziękiem. Co do pana de Saffré to pozostał tym samym sceptykiem i viveurem najmilszym w świecie. Renata zobaczyła go, jak kierował konia w stronę powozu hrabiny Wańskiej, w której, jak mówiono, był do szaleństwa zakochany, od dnia gdy zobaczył ją u Saccardów jako gałązkę koralu. Wszystkie te panie były tu zresztą: księżna de Sternich w swym nieśmiertelnym huit-ressorts; pani de Lauwerens, a przed nią baronowa de Meinhold i malutka pani Daste, w landzie; pani Teissiére i pani de Guende w wiktorii. Pośród nich rozpierały się na poduszkach wspaniałej karety Sylwia i Laura d’Aurigny. Mignęła także i pani Michelin w powozie; urodziwa brunetka odwiedziła główne miasto departamentu pana Hupel de la Noue i po powrocie stamtąd zjawiła się w Lasku w powozie, a miała nadzieję, iż niedługo będzie się mogła pokazać w jakimś pojeździe odkrytym. Renata dostrzegła również markizę d’Espanet i panią Haffner, nierozłączki, ukryte pod parasolkami, wyciągnięte jedna obok drugiej i wpatrzone w siebie z czułym uśmiechem. Za nimi jechali panowie: pan de Chibray w mail-koczu; pan Simpson w dogkarcie; ichmoście Mignon i Charrier – którzy mimo swych marzeń o rychłym wycofaniu się z interesów trzymali się ich coraz zajadlej – jechali w powozie, lecz, od czasu do czasu wysiadali zeń, by przejść się kawałek pieszo; pan de Mareuil, jeszcze w żałobie po córce, wypatrywał, czy ktoś mu się nie kłania po jego pierwszym gwałtownym wystąpieniu dnia poprzedniego w Izbie, i obwoził swą ważność polityczną w powozie pana T,outin-La-roche, któremu raz jeszcze udało się uratować Kredytowy Bank Winniczy znad przepaści, gdzie sam go popchnął. Jako senator jeszcze był chudszy i jeszcze bardziej godny. Wreszcie na końcu, zamykając ten pochód, rozpościerał się ciężko na podwójnych poduszkach majestat barona Gouraud. Ze zdziwieniem i niesmakiem dostrzegła Renata obok stangreta bladą twarz i uroczystą postać Baptysty. Był on teraz w służbie u barona. Tymczasem zarośla uciekały wciąż, woda jeziora mieniła się w promieniach słońca coraz to bardziej ukośnych, od jadących powozów padały ruchliwe blaski. Młoda kobieta, sama unoszona tym prądem uciech, zdawała sobie niejasno sprawę, ile w słońcu wokół niej skłębiło się łakomych chęci. Nie oburzała się na tych zjadaczy ochłapów, jakie po polowaniu ciska się psom. Nienawidziła ich. jednak za ich radość, za ten ich triumf rozpanoszony w złocistości prószącej z. nieba. Byli pyszni i uśmiechnięci; kobiety wystawiały się na pokaz, białe i tłuste; mężczyźni mieli żywość spojrzenia, promienny sposób bycia kochanków szczęśliwych w miłości. A ona, w głębi swego opustoszałego serca, czuła tylko znużenie i głuchą zazdrość. Czy była lepsza od innych, że tak się ugięła pod ciężarem światowych rozkoszy? czy też to tamtych należało właśnie pochwalić, że mocniejsi byli od niej? Nie wiedziała, tęskniła do nowych pragnień, by rozpocząć życie od nowa, gdy wtem odwróciwszy głowę, na chodniku biegnącym wzdłuż zagajnika, ujrzała widok, który zadał jej cios ostateczny. Saccard i Maksym szli drobnym kroczkiem, trzymając się pod rękę. Ojciec musiał zapewne złożyć wizytę synowi i teraz obaj przyszli Aleją Cesarzowej aż do jeziora, gawędząc. – ‘Głuptas z ciebie, słyszysz – powtarzał Saccard. – Jak się ma tyle pieniędzy co ty, to się ich nie tłamsi po szufladach. Interes, o którym ci mówię, gwarantuje sto procent czystego zysku. Lokata zupełnie pewna. Wiesz dobrze, że nie chciałbym cię nabierać. Lecz młody człowiek wydawał się znudzony tym naleganiem. Uśmiechał się, ładny jak zawsze, przyglądał się pojazdom. – O, spójrz na tę malutką, tę w liliowej sukni. – odezwał się nagie. – To praczka, którą puścił w kurs ten drab de Mussy. Przyjrzeli się kobiecie w liliowej sukni. Później Saccard wyjął z kieszeni cygaro i zwrócił się do. Maksyma, który palił: – Daj mi ognia. Zatrzymali się na chwilę i przybliżyli twarze. – Byłbyś skończonym głupcem – ciągnął ojciec zapaliwszy cygaro i spoglądając na ramię syna, ściskając je mocno – gdybyś mnie nie posłuchał. No co, przyniesiesz mi jutro te sto tysięcy? Zgoda? – Wiesz dobrze, że nie bywam w twoim domu – odparł Maksym zaciskając wargi. – Bzdury! To się musi wreszcie skończyć. Parę kroków [przeszli w milczeniu, a Renata, czując, iż robi się jej słabo, wtuliła głowę w miękkie oparcie powozu, by jej nie dostrzeżono, i w tej właśnie chwili wzdłuż linii pojazdów przebiegł szum. Na chodnikach ludzie zatrzymywali się, odwracali i z otwartymi ustami wpatrywali się w coś, co się przybliżało. Koła zaterkotały żywiej, ekwipaże usunęły się z szacunkiem i pojawiło się dwóch jezdnych w zielonej liberii i okrągłych czapeczkach ze złotymi chwastami. Pędzili, nieco pochyleni, na rosłych gniadoszach. Za nimi była przestrzeń pusta. I w tej pustej przestrzeni ukazał się cesarz. Jechał landem, sam na tylnym siedzeniu. Ubrany był czarno, w surducie zapiętym pod samą szyję, w bardzo wysokim cylindrze zsuniętym leciutko na bok i połyskującym. Naprzeciw niego siedziało dwóch panów ubranych z poprawną elegancją, tak mile widzianą w Tuileriach; pełni powagi, z dłońmi złożonymi na kolanach, milczący, byli ‘jak dwaj goście weselni obwożeni pośród ciekawości gapiów. Renata stwierdziła, że cesarz się postarzał. Pod wypomadowanym, bujnym wąsem usta rozchylały się nieco bezwładnie. Powieki opadały tak ciężko, iż do połowy przysłaniały zagasłe oczy, których żółtawa szarość wydawała się jeszcze bardziej mętna. I tylko nos rysował się linią suchą i wyraźną w tej twarzy o konturach zatartych. Damy w powozach uśmiechały się dyskretnie, a tymczasem ci, co szli pieszo, pokazywali sobie księcia. Jakiś grubas upierał się, że cesarz to ten pan, co siedzi tyłem do stangreta, po lewej stronie. Kilka dłoni wzniosło się do oklasków.. Lecz Saccard, który zdjął kapelusz, jeszcze zanim przejechali dwaj słudzy na koniach, odczekał, aż pojazd cesarski znalazł się na wprost niego, i wtedy krzyknął głośno ze swym prowansalskim akcentem: – Niech żyje cesarz! Cesarz, zdziwiony, odwrócił się, prawdopodobnie poznał entuzjastę i oddał mu ukłon z uśmiechem. I wszystko znikło w słońcu, pojazdy zsunęły się z powrotem, a ponad grzywami koni, między plecami tokajów, Renata widziała już tylko zielone czapeczki dwóch jezdnych, ze złotymi chwastami. Przez chwilę jej oczy szeroko otwarte pełne były tej wizji, co Była przypomnieniem innej godziny jej życia. Wydało jej się, że cesarz, włączywszy się w sznur pojazdów, przydał mu tego ostatniego, brakującego jeszcze blasku, nadał sens tej triumfalnej defiladzie. Teraz była to już pełnia chwały. Wszystkie te koła, wszyscy ci mężczyźni z odznaczeniami w klapach, wszystkie te kobiety w rozmarzonych pozach, wszystko to sunęło w rozbłysku i turkocie cesarskiego landa. Uczucie to było tak dojmujące i tak bolesne, że młoda kobieta doznała nieprzepartej potrzeby ucieczki od tego triumfu, od tego okrzyku Saccarda, brzmiącego jej jeszcze w uszach, od tego widoku ojca i syna wędrujących drobnym kroczkiem, pod rękę, gawędząc. Zastanawiała się chwilę, z rękami na piersi, jakby palił ją jakiś ogień wewnętrzny; i z nagłą nadzieją znalezienia ulgi i zbawiennej ochłody wychyliła się i rzekła do stangreta: – Do pałacu Béraudów! Podwórzec zachował swój chłód klasztorny. Renata przeszła pod arkadami uszczęśliwiona wilgocią opadającą jej na ramiona. Podeszła do fontanny, której basen pozieleniały był od mchu i wygładzony po brzegach od dotykania; spojrzała na zatartą głowę lwa o paszczy na wpół otwartej, skąd przez zieloną rurę ściekała’ strużka wody. Ileż to razy ona i Krystyna brały tę głowę w dłonie i pochylały się, by sięgnąć wody i poczuć na swych małych rączkach jej lodowate tryskanie. Potem weszła na szerokie milczące schody i dostrzegła ojca w głębi amfilady przestronnych sal, jak – wyprostowany w całej swej wysokości – zagłębiał się wolno w mrok starego domostwa, w mrok tej wymarłej samotności, w jakiej zamknął się, jak w klasztorze, od chwili śmierci siostry. I pomyślała wówczas o ludziach z Lasku, o innym starcu, o baronie Gouraud, obwożącym swe cielsko w słońcu, rozparte na poduszkach. Poszła jeszcze wyżej, korytarzami, schodami służbowymi wybrała się w podróż do pokoju dziecinnego. Kiedy już była na samej górze, na gwoździu, tym samym co niegdyś, znalazła klucz, wielki zardzewiały klucz, osnuty pajęczyną. Zamek od drzwi zaskowyczał żałośnie. Jakże smutny był pokój dziecinny! Ze ściśniętym sercem ujrzała, jaki jest pusty, szary, milczący. Zamknęła drzwi do ptaszarni, które ktoś zostawił otwarte, i przez głowę przebiegła jej niejasna myśl, iż to tędy zapewne uleciała radość jej dzieciństwa. Zatrzymała się koło żardynierek pełnych jeszcze ziemi, stwardniałej i popękanej jak zeschłe błoto, i ułamała gałązkę rododendronu. Ten szkielet rośliny, chudy i biały od kurzu, oto było wszystko, co pozostało z ich grządek żywej zieloności. Nawet mata, wypłowiała, pogryziona przez szczury, rozpościerała się melancholijnie, jak całun od lat wyczekujący na obiecaną mu zmarłą. W jakimś kącie, pośród tej milczącej rozpaczy, tego opuszczenia płaczącego ciszą, znalazła jedną ze swych dawnych lalek. Trociny wysypały się przez dziurę, porcelanowa buzia uśmiechała się malowanymi ustami ponad sflaczałym ciałkiem, jakby wyniszczonym jakąś lalczyną rozpustą. Renata dusiła się w tym skażonym powietrzu swego dzieciństwa. Otworzyła okno, spojrzała na pejzaż nieobjęty w swej rozległości. Nic tu nie było zbrukane. Odnajdywała nieśmiertelną radość, nieśmiertelną młodość przestworza. Słońce, poza nią, zniżyło się i z nieskończoną słodyczą złociło ten skrawek miasta znany jej tak dobrze. Była to niby ostatnia pieśń dnia, refren wesela usypiający zwolna na wszystkiej rzeczy. Na dole tama połyskiwała płowo, a most Konstantyna obrysowywał czarną koronką żelaznych wiązań biel. filarów. Na prawo cienie Hali win i Ogrodu Botanicznego tworzyły rozlewisko o wodach nieruchomych i omszałych, których zielonkawa powierzchnia grabiła się gdzieś w mgłach nieba. Na lewo wybrzeże Henryka IV i wybrzeże de la Râpée ukazywały rząd domów, tych domów, które dziewuszki oglądały przed laty dwudziestu, z tymi samymi brunatnymi plamami składów i różowawymi kominami fabryk. Ponad drzewami, łupkowy dach Salp?tri?re, rozniebieszczony słonecznym pożegnaniem, pojawił się jej naglę jak stary przyjaciel. Lecz największy spokój, najbardziej rzeźwiące tchnienia słały ku niej szare brzegi rzeki – Sekwana, olbrzymia zdążająca z końca horyzontu wprost ku niej, jak w tych szczęśliwych czasach, kiedy Renata lękała się, by nie wezbrała i nie wdarła się przez okno. Przypomniała sobie ich czułość dla rzeki, miłość dla jej płynnego ogromu, dla tej wody szumiącej i rozedrganej, rozpościerającej się u ich stóp, rozwierającej wokół nich, za nimi, w dwoje ramion, niewidocznych już, a obejmujących mocną i czystą pieszczotą. W dni pogodne małe kokietki mawiały, iż Sekwana włożyła swą piękną suknię z zielonego jedwabiu, spryskaną białymi płomykami; tam, gdzie prąd wody marszczył jej powierzchnię, jawiły się riuszki z atłasu, a w,dali, za przepaską mostów, rozpościerała się w blaskach materia koloru słońca. Renata podniosła oczy i spojrzała w jasnobłękitną otchłań nieba, powoli zasnuwającą się mrokiem. Pomyślała o mieście – współuczestniku w złem, o rozgorzałych nocach na bulwarze, o piekących popołudniach w Lasku, o bezbarwnych i cierpkich dniach w wielkich nowych pałacach. Później, gdy spuściła głowę i raz jeszcze objęła wzrokiem spokojny horyzont swego dzieciństwa, ten zakątek mieszczański i robotniczy, gdzie marzyła o życiu wolnym od burz, poczuła na wargach gorycz ostatnią. Splótłszy dłonie łkała w zapadającej nocy. Następnej zimy, gdy Renata zmarła na ostre zapalenie opon mózgowych, jej długi pospłacał ojciec. Rachunek u Wormsa wyniosił dwieście pięćdziesiąt siedem tysięcy franków.