Stefan Kisielewski Zanim nadejdzie śmierć PISMA WYBRANE ISKRY Opracowanie graficzne Krystyna Tópfer Wyboru dokonał i wstępem opatrzył Ludwik Bohdan Grzeniewski Zdjęcie na obwolutę wykonał Jacek Sroka Redaktor Małgorzata Pogoda Redaktor techniczny Anna Kwaśniewska Korektor Grażyna Henel ISBN 83-207-1502-4 ©Copyright by Wydawnictwo „Iskry", Warszawa 1995 Wydawnictwo „Iskry", Warszawa 1997 r. Wydanie II. Skład i diapozytywy: Kolonel, Warszawa. Druk i oprawa: Prasowe Zakłady Graficzne, Wrocław. p-BU. bitu opjs Inna twarz Kisiela Czym jest ta książka? Jest — mówiąc najkrócej — literackim testamentem Stefana Kisielewskiego. Choć na pozór w tej książce „dziwne jest materii pomieszanie" — to w istocie wielka konsekwencja. Historyczna i literacka. W ostatnich latach życia lubił mnie widzieć, więc bywałem u Niego. Był już bardzo blady, ale nie miałem złych przeczuć. Był, odkąd zaczęło się moje świadome obcowanie z literaturą, więc jakoś tak myślałem, że skoro był i j e s t, to będzie zawsze. „Póki żyją nasi wychowawcy, mistrzowie, czujemy się bezpieczni, gdyż pomiędzy nami i śmiercią są właśnie oni". Mówiliśmy o Literaturze i o Dwudziestoleciu. Nigdy nie rozmawialiśmy o polityce, zwłaszcza bieżącej. Może potrzebował kogoś takiego jak odtrutki? Niekiedy się zacietrzewiał. „Pan mnie chce obrazić" — cedził z naciskiem, gdy odsuwałem na bok jego powieści polityczne. „Mam prawo wybierać z Pana twórczości to, co uważam za literaturę" — odpowiadałem. Polityka dała mu rozgłos, ale z dwuczłonowego tytułu książki Polityka i sztuka, ta druga z biegiem lat zeszła na plan dalszy. Zjadała go polityka, ten arszenik zatruwający kolejne generacje polskich pisarzy. W początkach roku 1991 postanowiłem ułożyć książkę, której celem miało być przedstawienie Stefana Kisielewskiego 5 przede wszystkim jako pisarza. Spodobał mu się pomysł i zaaprobował go. Śmierć przerwała pisanie powieści zatytułowanej Zanim nadejdzie śmierć, która miała dać obraz Warszawy przedwojennej, wojennej, powojennej i współczesnej. Rozpoczął od Warszawy dzisiejszej — więc teraz tylko dawne teksty mówią, jaką widział Warszawę wcześniejszą: konspiracyjną i powstaniową. Muszę się wytłumaczyć, dlaczego spośród dorobku beletrystycznego Stefana Kisielewskiego wybieram powieść Miałem tylko jedno śycie oraz opowiadania. Otóż uważam te utwory za najbardziej bezinteresowne literacko i najodważniejsze, klerkowską odwagą przeciwstawiania się utartym schematom i stereotypom myślowym. W powieści Miałem tylko jedno życie pytał wprost: chcecie wiedzieć, jak naprawdę wygląda życie alkoholika i to rzucone na tło wojny i okupowanej Warszawy? Czytajcie! Nie ma żałośniejszego skowytu niż skowyt pijacki! Kisiel z kostyczną bezwzględnością zdemistyfikował „problemat wódy" (jak powiedziałby jego mistrz Karol Irzykowski). Chlubił się — i słusznie — swoją znakomitą pamięcią. „Wspomnienia — pisał — to ważna rzecz: uważam je za wielki dorobek ludzkiego życia — człowiek gromadzi je jak kapitał przez długie lata, a gdyby nagle odebrano mu pamięć, zostałby najbardziej zrujnowanym z bankrutów". „Niedawno kontemplowałem trawnik odgradzający Aleję Trzeciego Maja od Smolnej — opowiadał przed laty. — Na pozór nic w nim nadzwyczajnego, a przecież jednak na miejscu owego trawnika stał nie tak dawno jeszcze dom, w którym mieszkałem lat kilkanaście. Mam ten dom w pamięci: gdy zamknę oczy, widzę każde jego okno, każdy załom muru. Gdy natomiast otworzę oczy, widzę tylko trawę. Moje wyobrażenie przeżyło dom; nie odpowiada mu już żadna realność". Została realność liteatury — ona jest najważniejsza! — 6 — II Książkę zamyka ostatnia, nie ukończona powieść Stefana Kisielewskiego zatytułowana Zanim nadejdzie śmierć. Zapisał trzy pełne bruliony — tak jak zwykł był pisać: odręcznie — w czwartym doszedł do połowy, i nagle urwał pisanie na słowie: „Wiedziałem". Dziś wiemy to, czego on nie wiedział. Że w progu stała śmierć. A może wiedział? W szpitalu i jeszcze wcześniej powtarzał, że potrzebny mu jest do życia i pracy jeszcze tylko jeden rok i że doktor Kuratowska mu ten rok obiecała. Tego roku zabrakło! Śmierć przyszła w piątek, 27 września 1991 roku, po południu, o godzinie pół do piątej. W szpitalu na Banacha. Przywiązywał do powieści wagę szczególną: chciał, żeby to było podsumowanie doświadczeń, zarazem wizerunek rodzinnego miasta, a właściwie czterech różnych miast — jak mawiał — Warszawy przedwojennej, wojennej, „mikołajczykowskiej" oraz współczesnej, tej, w której rozpoczynał osiemdziesiąty rok życia. Pisał wyraźnie, zawsze po prawej stronie rozłożonych kart zeszytu, lewą stronę wykorzystując na poprawki i uzupełnienia. Taką miał metodę pracy. Motto do powieści zaczerpnął z wiersza Tuwima Extrablatt! z tomu Czyhanie na Boga. Tuwim pisze słowo „Śmierć" dużą literą. I słusznie: śmierć nie jest rzeczą łatwą ani małą. Nie weryfikowałem faktów, ale co zauważyłem, sygnalizuję. Kolumnę króla Zygmunta Niemcy roztrzaskali, ale posągu na złom nie wywieźli. W 1945 posąg leżał wbity w bruk (są zdjęcia). Potem stał w Muzeum Narodowym, wreszcie w 1949 wrócił na nową kolumnę; resztki roztrzaskanej spoczywają w lapidarium na Mariensztacie. Kino „Roxy" było przy ulicy Wolskiej 14, a nie na ulicy Żelaznej. I jeszcze! „Była kiedyś taka książka Bolesława Gorczyńskiego Dnieje salonu" — informuje Kisiel. W rzeczywistości chodzi o komedię Kazimierza Wroczyń-skiego Dnieje salonu, której premiera odbyła się w 1921 roku w Teatrze Rozmaitości (pisali o niej m.in. Karol Irzykowski i Tadeusz Boy-Żeleński). Wedle Irzykowskiego Dnieje salonu „pozostały dotychczas najlepszą polską komedią społeczną". III Powieść Miałem tylko jedno życie ukazała się tylko raz: jesienią 1958 nakładem krakowskiego Wydawnictwa Literackiego (podpisana pseudonimem Teodor Klon). Stefan Kisielewski wstąpił był akurat w szranki życia politycznego, został posłem na Sejm z ramienia koła poselskiego „Znak". Stąd pseudonim! Powieść rozgłosu nie zdobyła, recenzji także. „Dobra książka nie ma recenzji" — zauważył sentencjonalnie Kisiel w Abecadle. Sądzę, że miał rację. Jak opowiadał mi autor, powieść zaczęła ukazywać się w „Przekroju", ale Artur Starewicz kazał Eilemu przerwać druk czasopiśmienny i zezwolił tylko, by ukazała się w postaci książkowej. Uważnemu czytelnikowi literatury lat powojennych rzuca się w oczy podobieństwo postaci kelnerki Gosi z Miałem tylko jedno życie do kelnerki Gosi, bohaterki powieści Mariana Promińskiego Twarde przed lustrem (1946). Kisiel mówił mi, że zwracano mu na to uwagę, ale nie komentował problemu. Przy okazji polecam lekturę Twardy przed lustrem Jest to powieść równie bezkompromisowa w widzeniu lat okupacji, jak Miałem tylko jedno życie. IV Cztery opowiadania pomieszczone w tej książce drukuję za tomem Opowiadania i podróże (Wydawnictwo „Znak", Kraków 1959). Są to: Mieszkanie, Biblioteka, Chciałem pisać..., W małym miasteczku. Wedle autorskiej relacji opowiadania pisane były w latach 1945—1947. „Trzy z nich były już drukowane w czasopismach („Tygodnik Powszechny", „Przekrój"), jedno natomiast — biblioteka — ukazuje się po raz pierwszy". „Opowiadania te stanowią autentyczny dokument minionych czasów, jako że w przeważającej większości osnute są na wypadkach prawdziwych. Oczywiście autor skorzystał tu z pisarskiego prawa do dowolnego łączenia czy mieszania autentyku z fantazją". Pytałem Kisiela o autentyzm realiów. Mieszkanie opisane w opowiadaniu miało rzeczywisty odpowiednik w mieszkaniu na ulicy Mokotowskiej przy placu Zbawiciela, w domu stojącym naprzeciw kościoła (kamienicę zmiotło Powstanie Warszawskie). Pierwowzorem Jacka był znajomy Kisiela — Marek Cybulski. Biblioteka z Krakowskiego Przedmieścia (gdzie autora zastał wybuch powstania) wzorowana jest na bibliotece eks-premiera i ministra Antoniego Ponikowskiego. A znowuż Józef Klamarz — z noweli W małym miasteczku — ma pierwowzór w osobie młodopolskiego poety Józefa Jedlicza, tłumacza Arystofanesa, a zarazem długoletniego urzędnika Zarządu Miejskiego miasta Lwowa. Najwięcej serca miał Kisiel do Mieszkania — i najwięcej kłopotów z drukiem. Nikt nie chciał drukować; w roku 1952 autor czytał je — z przekory! — na zebraniu sekcji prozy krakowskiego oddziału Związku Literatów Polskich (pisało o tym „Życie Literackie" z 2 marca 1952). Dopiero w 1956 roku pod tytułem Warszawskie mieszkanie ogłosił tygodnik „Przekrój" (nr 599, 600). Opowiadań Kisiel napisał więcej. „Przy okazji notuję jeszcze — stwierdza w przedmowie — że opowiadań takich popełniłem w swoim czasie siedem, trzy z nich jednak zostały z tego zbioru wyeliminowane bądź jako zbyt mało literackie, bądź też jako zbyt chaotyczne (bardzośmy jak widać od czasów okupacji wydelikatnieli)". Jedno z pominiętych, pisane w 1945, ogłosił po latach w paryskiej „Kulturze" (1960, nr 12), kamuflując własne autorstwo. Jest to jeden z najostrzejszych tekstów literackich, jakie dotyczą problemów okupacji, napisany z odwagą Dostojewskiego. Pytałem autora, czy pozwoli przypomnieć Historie żydowskie, ale nie chciał się zgodzić. W ciągu najbliższych stu lat chyba Nikt w Polsce jego dzieł nie wyda, , Aż ta formacja, co go dokonała, Stanie się niezrozumiała I jaka była w nim trucizna, Najlepszy sPec skjut n'e wjzna. (Cz. Miłosz Traktat moralny) Ludwik Bohdan Grzeniewski Mieszkanie JL amiętam to mieszkanie świetnie — choć dziś nie istnieje ono wcale, tak jak i cała ta dzielnica. Zwykłe warszawskie czteropokojowe mieszkanie na pierwszym piętrze — w miarę ciemne, w miarę przestronne. Trzy pokoje w amfiladzie, z nich ostatni stale zamknięty, jeden pokój, mój, z osobnym wejściem z przedpokoju. Przedpokój zaś był długi, ciemny, pachnący stęchlizną. Na jego końcu znajdowały się drzwi do kuchni, do łazienki, wreszcie do jakichś niedocieczonych spiżarni i komórek, których nigdyś-my nie badali, bo było tam ciemno: żarówki się popsuły, a nikt jakoś nie miał czasu ani energii, aby się tą sprawą zająć. Prawdę mówiąc, mieszkanie zarastało po trochu, ale stale, i coraz bardziej brudem — nie mogła nic na to poradzić wielowiekowa, zgrzybiała służąca, na przekór swej długowieczności zdrobniale nazywana Józia. Zabarykadowana w kuchni siedemdziesięcioletnia staruszka wciąż coś tam gotowała na małym piecyku z długą rurą, grzejąc przy skwierczącej patelni sine, zdrewniałe ręce. W pokojach pojawiała się tylko rano, aby napalić w takich samych żelaznych piecykach, włączonych do pieców normalnych — kaflowych. Jeden stał w moim pokoju, drugi w pokoju Doktora — piecyki owe to była pierwsza nasza wojenna inwestycja gospodarcza. Od wielkiego święta paliliśmy zimą również w dużych piecach; paliło się węglem mieszanym z torfem, torfu bowiem mieliśmy nie wiedzieć czemu pełną piwnicę, węgiel natomiast przynosiło się kłopotliwie, bo wiaderkami z dosyć oddalonej węglarni. Miało to zresztą i swoje zalety: w ciemnawej komórce przy węglarni mieścił się niezbyt legalny, dla sąsiadów przeznaczony sklepik spożywczy, w którym można było na kredyt napić się bimbru. Pachniał ów bimber całą gamą woni, od nafty do benzyny włącznie, ale mimo to szedł na zdrowie — przynajmniej psychiczne. Jacek nazywał go „odwagą w płynie". Tak więc wyprawy po węgiel miały swoje złe i dobre strony; z czasem częstość ich zmniejszyła się, w miarę jak w mieszkaniu naszym odbywać się jęły coraz śmielsze „orgie elektryczne". Ale o tym później. Działo się to wszystko oczywiście w okresie okupacji niemieckiej. Jacek odziedziczył mieszkanie po jakiejś swojej ciotce, która w październiku 39 roku, dostatecznie już widać nasycona urokami oblężenia, przeniosła się na wieś do własnego mająteczku, pozostawiając bratankowi mieszkanie wraz z wiekową Józią. Jacek orzekł, że można się tu wcale nieźle urządzić, ale trzeba mieć sublokatorów: w zimie 40 roku, jednej z piekielniejszych zim okupacyjnych (Warszawa to piekło źle ogrzane — mawiał Jacek), miał już ich dwóch — mnie i Doktora. Doktor, barczysty, różowy na gębie, dobroduszny, był eks-studentem medycyny i pracował w szpitalu; ja w zasadzie miałem przed wojną do czynienia z literaturą, lecz z racji okupacyjnego braku pism i książek zatrudniałem się teraz prywatnymi lekcjami, pracowałem trochę w czytelni, próbowałem handlować, słowem — robiłem, co mogłem. Ton naszej komunie nadawał Jacek. Wprawdzie nie skończył on konserwatorium, ale znakomicie grał na fortepianie wyrafinowane jazzowe impresje, poza tym był bardzo przystojny i miał furę eleganckich garniturów. To wystarczało, aby zapewnić mu okupacyjną karierę. Grywał solo w nastrojowej kawiarni o przyćmionych światłach, gdzie piękne warszawianki przyciszonymi głosami rozma- wiały z młodzieńcami o męskich, szlachetnych twarzach, ubranymi w spodnie do konnej jazdy i długie buty. Inteligencką Warszawę bowiem, na przekór wałęsającej się i maszerującej po ulicach śmierci, opanował był wtedy istny szał kawiarniany, rzekłbyś — Polska w kawiarni. Jacek, choć na pozór pięknoduch i dekadent, był w swych upodobaniach i ich realizacji niezwykle stanowczy, a dla opornych zimno przykry. Mieliśmy do dyspozycji trzy pokoje, bo czwarty, „ślepy", został przez wyjeżdżającą gospodynię zamknięty na klucz i na „antabę", z kategorycznym zakazem otwierania — zawarte tam były widocznie jakieś rodzinne skarby. O ile wiem, Jacek nie komunikował się nigdy ze swoją ciotką, ale tę jej wolę uszanował: o zamkniętym pokoju zapomnieliśmy raz na zawsze. Czasem tylko oglądaliśmy z ulicy jego brudne okna, wypatrując, czy nie pojawi się w nich złowieszcza twarz legendarnego człowieka z gliny — Golema, który jak wiadomo lubił pokazywać się w oknach mieszkań nie zamieszkanych albo zgoła zamurowanych. Oprócz tego pokoju terenem zakazanym stała się dla nas kuchnia. Józia coraz bardziej oddalała się od naszego życia. Na przekór swemu przestraszającemu wyglądowi Baby Jagi była pogodna, stanowcza i rzeczowa; Jacka traktowała z szacunkiem, ale zdecydowała najwyraźniej, że reszta mieszkania to nie jej sprawa, a kuchnia to nie nasza sprawa, co nawet wyłożyła raz Jackowi śpiewnym litewskim akcentem. Po niewielkich protestach uznaliśmy ten stan rzeczy, pozostawiając staruszkę jej własnemu życiu. Sprawę upraszczało jeszcze to, że Józia była niemal głucha, nie reagowała na dzwonki i stukania, nie załatwiała żadnych spraw i nie interesowała się niczym poza swoim piecykiem — prowianty przynosiła sobie z naszej węglarni, wspinając się powoli stromymi kuchennymi schodami, na które my nie mieliśmy wstępu. Jacek wypłacał jej miesięczną pensję, poza tym jaskiniowe jej życie przerywało się tylko wówczas, gdy zapraszaliśmy ją do nas na kieliszek wódki. Ta wódka to był właściwie spirytus z sokiem wiśniowym, tak zwana tata z mamą, spirytus zaś miewaliśmy, gdy Doktor przynosił do domu swój miesięczny przydział szpitalny, toteż wizyty „na wódce" odbywały się mniej więcej co miesiąc. Wypiwszy, stawała się rozmowna, a raczej skłonna do monologów: „śpiewała" dźwięcznie swym litewskim akcentem, rozsądnie i rzeczowo, bez śladów przygnębienia, upadku ducha czy choćby zdziwienia osobliwym bądź co bądź czasami czy niezwykłym trybem życia naszego domu. Ten jej sposób bycia podnosił nas na duchu, choć nie mówiliśmy nigdy o tym między sobą. Jacek był energiczny, bardzo inteligentny i zdolny, ale bezgranicznie leniwy i niewiarygodnie nonszalancki. Kiedyś dosłownie zakorkował się w swoim przeraźliwie zimnym pokoju; przywalony kołdrami, kocami i... walizką, czytał przez tydzień Prousta — przy łóżku trzymał odważniki od starej wagi, którą znaleźliśmy w piwnicy, i rzucał nimi bezlitośnie w każdego, kto próbował otworzyć założone kilku marynarkami drzwi. Zresztą przebywanie w łóżku przez parę dni zdarzało się nam wszystkim mniej więcej co kilka tygodni — najgorzej miał się pod tym względem Doktor, który musiał chodzić do szpitala, lecz i on zarządzał sobie tak zwane polskie urlopy. Powstrzymywaliśmy się w takie dni od ciepłego pokarmu, żując skóry od chleba i pijąc wódkę, zagryzaną surową cebulą. Góra cebuli leżała pod fortepianem — Jacek twierdził, że to jest witamina, dzięki której przetrwamy okupację bez szkorbutu. Jedzenie gotowaliśmy sami na owych piecykach: zdarzały się okresy pomyślności i wykwintnych dań, w których przyrządzaniu celował Doktor. Kiedy indziej głodowaliśmy, co najwyżej wypijając na surowo rzadko przydzielane na kartki wapienne jajka — wynikało to z niezłomnego żądania Jacka, aby znajdujące się w domu fundusze wydawane były jak najprędzej. Oprócz naszych indywidualnych „kieszon- — 16 — kowych" pieniędzy istniał kapitał wspólny, składany w wielkim cynowym moździerzu — kiedyś Jacek wziął tłuczek i ubijał w nim spory zasób papierowych banknotów tak długo, aż zamienił je dosłownie w pył, zwany przezeń „pyłem pieniężnym". Pieniędzy nie wolno było szanować: zapalaliśmy nimi papierosy, czasem rozsypywaliśmy je po podłodze, symbolicznie się w nich tarzając. Zdarzały się też całonocne gry w pokera, po których wygrywający zapraszał partnerów do baru, gdzie przepijało się i przejadało wszystko co do złotówki. Była to więc cyganeria zorganizowana, kierowana despotycznie przez nie uznającego sprzeciwów Jacka. Jacek zresztą stał się naszym panem i władcą: mieszkanie zapisane zostało na jego nazwisko i bronił go niezłomnie przed wszelkimi atakami z zewnątrz. Jego nonszalancka, zimna bezczelność czyniła cuda: bez trudu załatwiał sprawy, które nam wydawały się kwadraturą koła. Z powodzeniem starał się o wszelkie dokumenty, karty pracy i przenajrozmaitsze inne „szkopskie" papiery, osiągnął wyłączenie naszego mieszkania spod przepisów kwaterunkowych, potrafił nawet wmówić trzęsącemu się przed Niemcami administratorowi domu, że w mieszkaniu naszym było o jeden pokój mniej, niż naprawdę było — ocalił w ten sposób ową zamkniętą komnatę Golema. Doprawdy — nie wiem, co poczęlibyśmy bez Jacka w groźnym, kamiennym rojowisku okupacyjnej Warszawy. W dodatku zarabiał najlepiej z nas, choć okresami bywał bezrobotny, porzucając na pewien czas pracę w kawiarni, aby jak mówił, pójść w cenę. Ratowała nas wtedy pensja rubasznego, niedźwiadkowatego Doktora, a gdy i jej nie stało, bo Doktor też miał swoje wyskoki — głodowaliśmy długie nieraz tygodnie. Głodowaliśmy eksperymentalnie — Jacek kontrolował nasz stan z Głodem Hamsuna w ręku, badał też, jak po dwóch dniach postu działa kieliszek spirytusu, zagryziony... wodą z kranu. Przedmiotem jego eksperymentów był również sen. UstanarCPIąlisfrły.., rekordy długości snu i ustaliliśmy rozmaite sposoby, mające na celu zwiększenie przyjemności spania. Jacek potrafił w okresie długich, styczniowych nocy, gdy temperatura pokoju nie o wiele przekraczała zero, nastawiać budzik na trzecią rano. Na dźwięk sygnału zrywał się z łóżka, zrzucał koszulę i nago spacerował po pokoju, po czym grzechocząc zębami kładł się do łóżka, zostawiając jednak na pół godziny jeszcze odsłonięte nogi. Po takiej operacji nakrywał się na uszy, spał do południa i budził się według wyrażenia Doktora „wypoczęty jak korniszon". Życie nasze unormowane było szeregiem przepisów. Jeden dzień w tygodniu obowiązywało milczenie, a przerywający je płacił wysoką karę do cynowego moździerza. Jeden dzień w tygodniu mówiło się tylko po francusku, jeden — tylko po angielsku: będąc z tym językiem na bakier, czułem się wtedy bardzo nieszczególnie. Sprowadzanie gości obwarowane zostało różnymi rygorami. Skomplikowana była zwłaszcza sprawa przyjmowania kobiet. Jeśli ktoś z nas miał zamiar zaprosić osobę płci przeciwnej, musiał uprzedzić o tym kolegów co najmniej na dwa dni wcześniej; na pół godziny przed wyznaczonym terminem pozostali dwaj lokatorzy opuszczali mieszkanie, nie wracając doń, zanim wizyta nie została zakończona. Jakiekolwiek wspólne rozmowy i „cercle" (wymawialiśmy to tak, jak się pisze) towarzyskie z jakimikolwiek kobietami poza Józią były przez Jacka kategorycznie zabronione: żyjecie w męskim, zwariowanym klasztorze — mawiał nam. Reguła klasztoru była bardzo surowa i ściśle stosowana. Najważniejsze jej postanowienia dotyczyły jednak naszych wspólnych rozmów. Wykluczone z nich były jakiekolwiek patriotyczne biadania, narzekania, rzewne wspominki i „długie nocne rodaków rozmowy". O wojnie, okupacji, Niemcach, sytuacji światowej mówiło się rzeczowo, analitycznie i spokojnie, jak o sprawach dalekich; na jakikolwiek pojawiający się w rozmowie cień egzaltacji czy patosu, — 18 — choćby to nawet było w dniu upadku Paryża, Jacek czynił ręką szeroki gest od ust do podłogi. Gest ten miał znaczenie potrójne: raz, że słuchaczom niefortunnego płaczka chce się rzygać; dwa, że winowajca ma natychmiast wpełznąć pod łóżko i wyć stamtąd psim głosem przez równe, z zegarkiem w ręku, pięć minut; trzy, że winien wpłacić do moździerza ustawową karę. Z rozmów wykluczona też została wszelka konspiracja, zresztą Jacek oświadczył nam z punktu, że przynależność do jakiejkolwiek „organizacji", to znaczy do ruchu podziemnego, równa się automatycznie — po wydaniu się sprawy — natychmiastowemu wylaniu gościa z mieszkania „na mordę" wraz z rzeczami. Jacek organicznie nie znosił konspiracji, uważając ją za rzecz najgłupszą w świecie, a uczestnikami organizacji konspiracyjnych pogardzał, według własnych słów „niemal jak szkopami". Dla Jacka dwie rzeczy były oczywiste i same przez się zrozumiałe: jedna, że polskość jest najcudowniejszą rzeczą i że tylko w atmosferze polskości żyć można i wypada; druga, że Polacy są niewiarygodnie głupi, a ich poczynania polityczne — dziecinne. W ogóle było dla niego rzeczą pewną, że „Polska źle skończy", a on z nią. Nie podzielał absolutnie żadnych narodowych nadziei, a konspirację określał jako „nadgrobne wygłupianie". Jednocześnie był niezwykle odważny, na widok paradujących po ulicach oficerów z trupimi główkami ostentacyjnie spluwał i przechodził na drugą stronę; rzecz dziwna, że nigdy nic mu się z tego powodu nie stało, choć świadkom tych scen pot ściekał po twarzach, a mrówki latały po plecach. Specjalnością Jacka były również nocne spacery po godzinie policyjnej — niejednokrotnie późnym powrotem napędzał nam potężnego straszka. Tak więc żyliśmy sobie w owym mieszczańskim apartamencie dziwnie, ale pięknie. Przeżyliśmy wiele ciężkich dla Warszawy dni, dni żelaznej dyktatury gestapo, przeżyliśmy egzekucje, aresztowania i łapanki, utworzenie getta i dzielnicy niemieckiej, straszliwe, nieustające polowania na Żydów, toczone w mieszkaniach i na ulicach, przeżyliśmy coraz absurdalniejsze zarządzenia niemieckie, kiedy nieprawdopodobne stawało się codziennym, a obłąkańcze — normalnym. Wojna z roku na rok wciąż szerzej rozlewała się po świecie, lecz w naszym mieszkaniu czas jakby się zatrzymał. Żyliśmy ciekawie i bogato, przeczytana książka stawała się okazją do fascynującej nieraz dyskusji, oczy Jacka zapalały się jak dwie latarnie tkwiące w chudej, pięknej, bladej twarzy, gdy owinięty w starą, wyliniałą skórę lamparcią perorował do nas przy skwierczącej na piecyku słoninie. Ciekawie się z nim żyło, był prawdziwym naszym kapitanem, widział nas obu na wskroś, dostarczał nam nieustannie emocji umysłowych, lecz na widok jakiegoś załamania, przygnębienia czy „okupacyjnego straszka" stawał się bardzo przykry; smagał nas wtedy nielitościwie batem ironii, uderzając celnie w słabe strony, które wynajdywał i odkrywał znakomicie. Baliśmy się go wtedy jak gestapo. Nasza sytuacja materialno-techniczna przerastała nas i nasze możliwości. Kurzu leżało wszędzie na dwa palce, w korytarzu rósł podobno grzyb, tynk odpadał z sufitu, ściany zadymione były od piecyków, podłoga zwęglona i połupana, w łazience „wystąpiła" woda spod posadzki, o innych apartamentach — lepiej nie mówić. Na oknach łuszczyły się podarte, czarne papiery od zaciemnienia, klawisze fortepianu zżółkły jak stare zęby, piece dymiły, „serwis" się skończył, pościel podarła, łóżka pozapadały. Mieszkanie wyglądało jak nora na zamku If z Hrabiego Monte Christo i wiele już fantazji potrzeba było, żeby uwierzyć Jackowi, gdy twierdził, że w piekle okupacyjnej Warszawy my jedni żyjemy jak królowie. W dodatku zbiegło się nagle parę rzeczy: ostre mrozy w zimie 1942, „skończenie się" torfu w piwnicy, brak pieniędzy wywołany długim bezrobociem Jacka i moim, wreszcie — sprawa światła. To ostatnie było najgorsze: Niemcy wprowadzili jakieś idiotyczne oszczędności prądu, 20 robione niemiecką modą, zarazem systematycznie i bałamutnie, logicznie i kretyńsko. Najpierw ogłosili w długim i zawiłym dwujęzycznym obwieszczeniu, że światło będzie wygaszane w pewnych określonych porach, a dozorcy domów, którzy nie zastosują się do terminów i godzin wyłączania prądu, werden mit dem Tode bestraft, potem zaczął w sprawach świetlnych panować kompletny chaos, który zakończył się zamykaniem prądu przez elektrownię na całe tygodnie. Mieszkanie nasze bez światła w długie zimowe wieczory stało się nie do zniesienia. Każdy dygotał w swym łóżku przywalony kocami i, według recepty Jacka, walizkami, a czas dłużył się niewiarygodnie — płynące godziny tego stanu półjawy układały się w beznadziejny absurd „straconego czasu" — rano zaś było tak zimno, że jedynie szklanka spirytusu mogła tu cokolwiek pomóc. Ręce mieliśmy czerwone, poodmrażane i popękane, węgla nie było, pieniędzy też, nie jadaliśmy nic poza chlebem i cebulą, papierosów brakło, ale wszystko to byłaby „mucha", gdyby nie brak światła. Doktor przyniósł ze szpitala dwie lampy karbidowe. Z początku entuzjastycznie powitaliśmy ostry, metaliczny, precyzyjny płomień, lecz radość nasza szybko zamieniła się w irytację. Wszędzie śmierdziało karbidem, rąbanie po ciemku siekierą lub młotkiem szatańsko twardych kawałów tej substancji, odprawiane w łazience, kończyło się z reguły wybiciem dziury w kaflowej posadzce, a karbid dalej skakał sobie pod ciosem siekiery zdrów i cały. Lampy psuły się ciągle: piękny równy płomień rozszczepiał się nagle na dwa żółte, ciemno zaostrzone rogi, z których jeden godził prosto w nos „obrządzającemu" lampę, karbidówka kopciła, dymiła, strzelała, groziła wybuchem. Józia twierdziła pogodnie, że musi się to zakończyć rozsadzeniem żeliwnego zbiornika lampy i kalectwem któregoś z nas. Wreszcie wróciła elektryczność, tym razem na stałe, lecz wyznaczone zostały niezwykle niskie normy zużycia prądu, a przekroczenie tych norm znów, oczywiście, miało być mit dem Tode bestraft. 21 W mieszkaniu panowała zbyt niska temperatura, aby można było rozbierać się na noc; chodziliśmy ubrani dziwnie, w firankach na głowach niczym w turbanach. Jacek trzymał nogi w dwóch koszykach od śmieci, napchanych papierami. Doktor nie chodził już do szpitala, bo stała się tam jakaś, jak twierdził, „draka". Niemcy zamknęli budę, lekarzy rozstrzelali, a chorych powywozili do obozów. Siedzieliśmy całe dni w domu, dygocząc nad piecykiem, gdzie smażyła się cebula na odrobinie margaryny — od czasu do czasu któryś z nas zrywał się jak ukąszony i biegł do węglarni, oczywiście nie po węgiel, lecz po kredytowy bimber — na szczęście węglarz, sam pijaczyna, był człowiekiem i kredytu nie skąpił. Wtedy to, gdy zdawało się, że zagłada naszego mieszkania i naszego związku jest już bliska i absolutnie nieunikniona, pewnego dnia w kapitana naszego wstąpiła twórcza energia i wola czynu. Od dwóch tygodni nie golony, podpalił naraz w piecyku jakąś angielską książką, porąbał i spalił starą szufladę, zagrzał wodę, ogolił się i umył, po czym włożył piękny ciemny garnitur, lakiery i chowaną na kawiarniane występy śnieżnobiałą koszulę. Blady i wychudły, z zapadniętymi skroniami i płonącymi ostro oczyma wyglądał niezwykle interesująco. Przykazawszy nam, abyśmy ufnie czekali jego powrotu „z tarczą albo na tarczy", włożył oczyszczone z kurzu futro i wyszedł. Nie było go dwa dni i — nie da się zaprzeczyć — popadliśmy wtedy z Doktorem w skrajną depresję. Ani na chwilę nie podejrzewaliśmy Jacka o dezercję, lecz po prostu — baliśmy się o niego. Działo się to przecież w okupacyjnej dżungli. ...Ale Jacek wrócił. Wrócił nie sam — wraz z nim wróciły pieniądze. Od drzwi rzucił nam w twarze całą ich garść, po czym wszedł do pokoju i nie zdejmując kapelusza zapalił papierosa pięćsetką; było tego z kilkadziesiąt tysięcy — takiej sumy oczy nasze nie widziały jeszcze w ogóle. 22 Znów targnęło nami zwątpienie: czyżby Jacek puścił się na jakieś ciemne afery? Jakże mógł inaczej zarobić tyle pieniędzy w tak krótkim czasie? Jacek wyczuł nasze obawy i wybuchnął drwiącym śmiechem. Po rytualnym wytarzaniu się w pieniądzach wyjaśnił nam, że wygrał je w pokera w Klubie Gruzińskim, dokąd wprowadziła go jego znajoma, panna z ziemiańskiej rodziny, sprawująca tam funkcję kelnerki. Klub Gruziński była to karciarnia na Smolnej, gdzie zgrywali się rozmaici „biali" Rosjanie i Ukraińcy pokutnani z Niemcami, a także nieco „złotej młodzieży" warszawskiej. — Orżnąłem łajdaków bez litości — oświadczył Jacek. — Jesteśmy uratowani, teraz staje przed nami doniosły problem jak najszybszego wydania tych pieniędzy. Do akcji tej zabrał się metodycznie. Postanowił przede wszystkim rozwiązać kwestię ciepła w mieszkaniu, i to w sposób nieoczekiwany — za pomocą elektryczności, która teraz powróciła już na stałe, lecz której nadużycie wykazywał natychmiast złowrogi przyrząd wiszący w przedpokoju: licznik. Okazało się jednak, że licznik można czasowo unieszkodliwiać — robiono to już podobno w wielu mieszkaniach. Wyłączało się go za pomocą jakiejś bardzo prostej machinacji, w której główną rolę odgrywała szpilka. W razie niespodziewanego dzwonka do drzwi można było momentalnie włączyć licznik z powrotem. Uporawszy się z tym, Jacek zakupił dwa wielkie „słońca" elektryczne oraz elektryczną maszynkę do gotowania — przyrządy te były obecnie, z powodu ograniczeń prądu, niewiarygodnie tanie. Odtąd mieszkanie stało się ciepłe i przytulne: budząc się nocą widzieliśmy promieniującą dobrotliwie, jak życzliwa, czerwona twarz, tarczę „słońca" — było to w dodatku ciepło nie dymiące i nie wymagające parania się węglem — po prostu luksus i szczyt techniki. Znacznie też uprościło się gotowanie. Ale Jacek nie poprzestawał na tym. Dawno już stwierdziliśmy, że w piwnicy poniewierają się dwa stare aparaty telefoniczne. Jacek przyniósł je i jakąś „diabelską sztuką" włączył do przewodu dzwonka — )eg° niespodziewana znajomość spraw związanych z elektrycznością wprawiła nas w zdumienie. Oczywiście, telefon nasz był jednostronny: można zeń było dzwonić na miasto, nie można natomiast było dzwonić z miasta do nas. Nie mieliśmy numeru, pozostawaliśmy anonimowi, posiadaliśmy linię nielegalną, będąc, jak to z dumą twierdził Jacek, jedynymi „korsarzami telefonicznymi" na terenie okupowanej Warszawy. Po prostu telefon widmo. Jeden z dwu aparatów znajdował się w moim pokoju, tak że mogłem nie ruszając się z łóżka rozmawiać z kolegami. Ciepło i dobrobyt zapanowały teraz w naszym mieszkaniu. Wróciły długie wieczory dyskusji, gdy przegrzane „elektryką" powietrze pokoju wibrowało w zasnutych lekką mgiełką alkoholową oczach, gdy mieszkanie nasze wydawało nam się czarodziejską latarnią morską wznoszącą się świetliście nad morzem czarnych domów zdławionej, śpiącej trwożnym i czujnym snem Warszawy. Sjesta nasza ulegała nagłym przerwom w wypadkach, rzadkich zresztą, dzwonków do drzwi. Jacek na palcach pędził wtedy do przedpokoju, aby włączyć licznik, my z Doktorem chowaliśmy szybko „słońca" i kuchenkę, do szafy. Następnie Jacek wracał do pokoju, bystrym spojrzeniem sprawdzał, czy wszystko w porządku, po czym ciężkim, człapiącym krokiem szedł znowu do przedpokoju, pytał: kto tam, długo mocował się z łańcuchem i kluczem, wreszcie przyjmował intruza zimnym jak lód, odpychającym spojrzeniem, które stanowiło jego specjalność. Dozorcy i administratora domu nie wpuszczał w ogóle poza przedpokój, innych gości wprowadzaliśmy do mojego, osobnego pokoju. Odwiedzano nas zresztą rzadko i coraz rzadziej: płyniemy sobie jak samotny okręt — twierdził Jacek. Tak wyglądał szczęśliwy okres naszego mieszkania, który trwałby na pewno dość długo, pieniędzy bowiem wygranych przez Jacka było jeszcze w moździerzu sporo, gdy niespodziewane wydarzenia zniweczyły „ciszę tego domu". Zaczęło się niby niewinnie, lecz katastrofa przyszła szybko. Widocznie musieliśmy zapłacić za naszą przydługą samotność w latarni morskiej. Pewnej nocy zbudził mnie ostry dzwonek do drzwi. Spojrzałem na zegarek: była pierwsza — cztery godziny po „godzinie policyjnej". Wziąłem do ręki słuchawkę, aby zatelefonować do pokoju Jacka, lecz odłożyłem ją w stanie dziwnego paraliżu psychicznego. Dzwonek zadźwięczał znowu, jeszcze ostrzej. Nie mogło być żadnych wątpliwości: to Niemcy. W korytarzu dały się słyszeć człapiące kroki Jacka. Leżałem wciąż na wznak, nie mogąc się zdecydować nawet na zgaszenie i schowanie pod łóżko jarzącego się w ciemności elektrycznego grzejnika. — Kto tam? — spytał chłodno Jacek. — Aufmachen! — odpowiedział zza drzwi dźwięczny i energiczny głos kobiecy. Drzwi się otworzyły, słychać było jakieś szepty, głos męski i kobiecy, tupanie, jakby przenoszono coś ciężkiego, wreszcie drzwi wejściowe zostały zatrzaśnięte i założone łańcuchem, kroki skierowały się w stronę pokojów Jacka i Doktora — i tu również drzwi się zamknęły. Przedpokój był teraz pusty, zapanowała cisza. Nic nie rozumiałem. Po chwili dźwięknął telefon. — Śpisz? — pytał Jacek. — Przyjdź do nas, przyjechała siostra Doktora. Siostra Doktora była przystojną blondynką, takie „dziewczę z polskiego dwora", ale bardzo energiczne. Przyjechała gdzieś z Pomorza, z „Rzeszy", i przyszła z dworca z posiadającym przepustkę tragarzem. Sprawa „aufmachen" wyjaśniła się prosto. Doktor odwiedził kiedyś siostrę na Pomorzu, kiedy to Polacy siedzieli tam na walizkach, oczekując każdej chwili natychmiastowego wysiedlenia. Przyjechał wieczorem i dla żartu krzyknął przez okno „aufmachen", siejąc gwałtowny popłoch wśród domowników. Siostra postanowiła mu się zrewanżować — niechcący tylko trafiła na Jacka, z czego śmiała się teraz serdecznie. Ja też się śmiałem — choć może nie tak szczerze jak ona. Była to ładna i inteligentna dziewczyna, ale niezupełnie mi się podobała. Na pierwszy rzut oka oceniłem ją właściwie: żarliwa, egzaltowana patriotka, taka co to z oburzeniem wyrzuca innym, że nic nie robią dla ojczyzny. Patrzyła na nasze mieszkanie i na nas rozmamłanych z nieukrywaną pogardą, oczy jej mówiły: znamy to, znamy. Jacek był uprzejmy, lecz czujny, wewnętrznie miał się na baczności, Doktorowi zaś było trochę głupio: pierwszy raz kobieta z zewnątrz przyłapała nas wszystkich i była to w dodatku jego siostra. Hanka roztasowała się u nas na parę dni, za zgodą Jacka — zresztą, prawdę mówiąc, o zgodę tę wcale nie pytała, prosił o nią za to, pod nieobecność siostry, zakłopotany Doktor, tłumacząc, że Hanka przyjechała tu załatwić sprawy rodzinne. Mówiąc to Doktor zdecydowanie nie patrzył nam w oczy. Jacek przeważnie zamykał się teraz u siebie w pokoju, ja również przesiadywałem u siebie, po drugiej stronie korytarza. Doktora oddaliśmy na pastwę Hanki, która trzymała go krótko. — Jak ty żyjesz, fuj, nie wstydzisz się, w takich czasach? — mawiała doń, patrząc przy tym na mnie, a wzrok jej mówił, że ja też powinienem się wstydzić. W mieszkaniu zrobiło się nieprzytulnie, skomplikowanie, trudno, w dodatku zaczęła nas teraz bojkotować, oburzona najwidoczniej wtargnięciem intruzki, Józia. Było więc źle, lecz miało być jeszcze gorzej. Sprawy — 26 — rodzinne Hanki nabierały teraz właściwego oblicza — nie ma co mówić, rodzinę miała liczną. Wychodziła na całe dni, a tymczasem co chwilę zgłaszali się do niej goście, nierzadko w długich butach i z wąsikiem. Pytali nie wiedzieć czemu o „Grażynę" (Doktor nie omieszkał wyjaśnić nam, że to jej drugie imię) i zostawiali jakieś świstki z cyframi lub zdaniami bez sensu, w rodzaju: „Zanieś jabłka do ogrodnika" lub „Doktor oczekuje na pięć świnek" czy też „Krawiec przygotował nową dynię". Raz ktoś przyniósł i zostawił dla niej ciężką walizę, która bardzo metalicznie chrzęściła, a ważyła jak wór kamieni. Wszystko to zaczynało stawać się zgoła niedwuznaczne. Jacek posępniał z każdym dniem, nic jednak nie mówił, szanując święte prawo gościnności. Miarka przebrała się jednak, gdy Hanka przyprowadziła na noc jakiegoś młodzieńca, który spał na kocu w przedpokoju: przyprowadziła go przed samą godziną policyjną, nie było więc sposobu go wyprosić. Jacek postanowił wtedy rozmówić się z nią stanowczo. Z napięciem czekaliśmy na tę rozmowę. Miała się odbyć wieczorem następnego dnia, gdyż Hanka wraz z naszym nocnym gościem wyszła z domu bardzo wcześnie. Oczekiwaliśmy jej posępnie, tymczasem wróciła zaraz po obiedzie, w towarzystwie dwóch panów. Jednego przedstawiła nam jako „Sępa", drugi przezwał się „Borzobohatym". Pamiętam wszystko dokładnie: był wczesny zmierzch zimowy, Hanka sama, nie uprzedzona, zaproponowała nam rozmowę. Ważne decyzje wisiały w powietrzu. Pamiętam ich, jakby to się działo wczoraj. Sęp był blady, kościsty, ubrany w granatowy garnitur — wyglądał na zimnego, nieugiętego urzędnika biurokratę. Za to Borzobohaty miał wygląd arcytypowy: twarz szlachetna, dumne czoło, czarny wąsik, długie buty. Szefem był na szczęście Sęp. Zagaiła rozmowę Hanka. Poważnie oświadczyła, że 27 w imieniu organizacji wzywa nas do użyczenia im mieszkania na cele konspiracyjne. Uważa to za nasz obowiązek patriotyczny, zważywszy, że od początku wojny nic nie zrobiliśmy dla Polski. Będziemy zresztą mogli pozostać w mieszkaniu, a nawet będzie nam dana możliwość rehabilitacji i wzięcia udziału w pracy podziemnej. Jacek odpowiedział zwięźle, że jako właściciel mieszkania odrzuca tę propozycję. Borzobohaty zaczerwienił się raptownie i chciał, zdaje się, powiedzieć coś bardzo ostrego, ale Sęp powstrzymał go gestem i sam podjął kierownictwo rozmowy. Wywiązał się krótki dialog, który przytaczam tak, jak zapamiętałem: Sęp: Dlaczego pan odmawia? Jacek: Mógłbym na to nie odpowiadać, ale odpowiem. Odmawiam, bo nie podoba mi się to, co robicie. Sęp: Tego, co robimy, potrzebuje krwawiąca Polska. Jacek: Aby krwawić jeszcze bardziej? Śmiem wątpić. Sęp: Pan jest cyniczny! Jacek: Nie, po prostu mówię prawdę. Sęp: Więc obowiązek Polaka nie każe panu walczyć? Jacek: Nie. Sęp: Więc mamy pogodzić się z Niemcami? Jacek: Niemcy są zwariowane bestie, dlatego zatrzęśli światem. Nikomu innemu by się tego nie chciało robić. Nie widzę powodu, aby Polacy również mieli się zmieniać w zwariowane bestie — to jest poniżej godności. A przy tym ta walka jest śmieszna: my Niemców nie pobijemy. To się skończy źle — jeszcze raz świat się z nas będzie śmiał — i słusznie. Sęp: A więc należy siedzieć z założonymi rękoma i czekać, aż nas wymordują? Jacek: Co pan zrobi, nie wiem. Ja wiem, co ja mam robić, a do tego potrzebne mi jest moje własne mieszkanie. Sęp: To pańskie ostatnie słowo? Jacek: Tak. ; — 28 — Dialog był zimny i pełen napięcia. Hanka i Borzobohaty okazywali oznaki wielkiego wzburzenia, lecz Sęp powstrzymywał ich uspokajającym ruchem ręki. Był to rzeczywiście opanowany facet. Po Jackowym „tak" wstał, twarz miał nieprzeniknioną i jeszcze bardziej surową. Borzobohaty macał się po kieszeniach — zaraz wyjmie rewolwer — pomyślałem. Jackowi oczy płonęły jak węgle. — W imię Polski Podziemnej — zaczął Sęp. Wyrok śmierci, przeleciało mi przez głowę. — W imię Polski Podziemnej stwierdzam, że panowie odmówili spełnienia obowiązku obywatelskiego. Ta rzecz będzie kiedyś miała konsekwencje. Rzeczpospolita potrafi nie tylko nagrodzić swych obrońców, lecz również — ukarać winowajców. Na tym się skończyło, Sęp wyszedł z lekkim ukłonem, Borzobohaty za nim, wpychając coś z powrotem do kieszeni. Na końcu wyszła Hanka, czerwona jak upiór. Po godzinie zresztą wróciła, aby nam zrobić wściekłą scenę, zakończoną płaczem. Chciała nawet spoliczkować Doktora, ale on złapał ją wielkimi łapami jak w kleszcze i unieruchomił. Jacek był blady i oziębły. Następnego dnia rano Hanka zabrała swe rzeczy i wyjechała. Mieszkanie zaczęło odzyskiwać normalny swój styl — jak dobra wróżka powróciła do nas Józia, usiłując okazać nam życzliwość i opiekę, widocznie z radości, że Hanka się wyniosła. Józia udawała nawet, że zamiata podłogę, co ze wzruszeniem pokazał nam Jacek — oczywiście była to tylko manifestacja, bo zamieść tę podłogę mógłby chyba czarodziej lub Herkules oczyszczający Augiaszową stajnię — trzeba by na to co najmniej stalowych pazurów. Doktor był trochę zmieszany wszystkim, co się stało, ale w gruncie rzeczy zadowolony, że nie stało się inaczej. Jacek myślał o czymś głęboko i mało się do nas odzywał, ale również nie był niekontent. Wszystko wróciłoby do normy, gdyby nie częste dzwonki: to młodzi ludzie pytali wciąż o Grażynę lub przynosili listy w rodzaju „Stolarz 29 prosi o dziesięć śliwek". Jeden z nich zrobił nam awanturę, bo nie chcieliśmy przyjąć odeń ciężkiej walizki. Jacek zatrzasnął mu drzwi przed nosem. Trzeciej nocy o dwunastej ktoś ostro zatargał dzwonkiem. Nie spałem jeszcze i wściekły poszedłem otworzyć, nie pytając nawet: kto tam. -Za drzwiami stała grupa mężczyzn, trzymając ręce w kieszeniach; patrzyli na mnie bez słowa. — Czy jest pani Hanka? — zapytał wreszcie jeden z nich, szczupły, chorobliwie blady, z rudawym wąsikiem a la Hitler, w tyrolskim kapelusiku z miotełką. — Nie ma — powiedziałem. — Zaraz zobaczymy — rzekł i weszli, odsuwając mnie na bok. W drzwiach ukazała się twarz Doktora. — Gdzie przebywa pańska siostra? — zapytał grzecznie Tyrolczyk. — Nie wiem — wybełkotał Doktor. Tyrolczyk dał znak jednemu z grubasów, który wymierzył Doktorowi głośny policzek, a następnie kopnął go kolanem w brzuch. Doktor zgiął się i zacharczał. Niemiec wziął go za kołnierz i wciągnął do pokoju, dokąd weszli wszyscy — ja na końcu. Wymokły Tyrolczyk z wąsikiem był jedynym w tym mieszkaniu człowiekiem mówiącym. Milczał Jacek, blady, lecz zawsze ozięble wyniosły, milczał przygarbiony Doktor z czerwonymi plamami na twarzy, rzeczowo milczała Józia w długiej nocnej szacie — czymś pośrednim między szlafrokiem a śmiertelną koszulą, milczałem i ja, bo doprawdy nie było tu co mówić. Milczała grupa grubokościstych Niemców, nie zdejmujących czapek i nie wyjmujących rąk z kieszeni: czynności potrzebne przy rewizji wykonywali na ogół wyłącznie nogami. Mówił tylko blady z wąsikiem, mówił zresztą niewiele i pytań więcej nie zadawał: widocznie wiedzieli dobrze, że Hanki tu nie ma. Bicia więcej też nie było — to pierwsze 30 uderzenie posłużyć miało zdaje się tylko jako bilet wizytowy. Metodycznie za to znęcali się nad naszym biednym mieszkaniem: Tyrolczyk rozpoczynał dzieło rękami, a inni kończyli je nogami. Zrzucono na podłogę, pokopano i podeptano wszystkie książki i nuty, powywalano zawartość szaf i szuflad, rozkopano łóżka. Czasem wymokły schylał się po jakiś papier, chwilę go czytał i rzucał, czasem mówił coś po polsku z uprzejmą ironią. Kuchnię przetasowali jak talię kart, tłukąc przy okazji resztę naszych talerzy, pieniądze z moździerza blady wyrzucił na ziemię i kopnął nogą — ale zostawił. Kopnięciem buciorów przerwali również rurę od piecyka, mocno już zresztą ażurową. Przez chwilę namyślali się nad założonymi sztabą drzwiami pokoju Golema, ale w końcu dali im spokój i wrócili do roboty efektowniejszej. Po dwóch godzinach metodycznej pracy mieszkanie wyglądało, jakby przeleciał przez nie tajfun. — No tak — powiedział wreszcie blady. — Wystarczy. — Wskazał na Doktora i Jacka: wyprowadzono ich tak szybko, że nie zdążyliśmy nawet zamienić spojrzenia. Wszyscy wyszli, ze mną pozostał tylko wymokły Tyrolczyk — przyjrzałem się z bliska jego zielonej, pryszczatej cerze — na pewno nie był zdrowy. Wsadził ręce w kieszenie i przyglądał mi się z uśmiechem. Stałem przed nimi, a w głowie miałem tylko jedną myśl: za chwilę mnie wezmą. — No tak — powiedział znów Niemiec. — Do widzenia. Dotknął dłonią swego tyrolskiego kapelusika i powtórzył jeszcze raz: do widzenia, widersehen. Odwrócił się i odszedł powoli, oglądając się na mnie z filuterną minką. Cicho zamknął za sobą drzwi od przedpokoju, potem huknęły drzwi od schodów. Poszedł. Stałem bez ruchu — minę miałem na pewno niezbyt mądrą. Ocknąłem się dopiero, gdy do pokoju wsunęła się ubrana już Józia. Staliśmy teraz bez ruchu oboje na ruinach naszego mieszkania. ¦ • . ; ; — 31 — Resztę nocy przesiedziałem z Józia w kuchni. Była bardzo pogodna i rzeczowa — Józia, rzecz prosta, nie kuchnia — jakby się tego wszystkiego od dawna spodziewała. Wypiliśmy razem resztę spirytusu, częstując również przerażonego stróża, który zjawił się nad ranem, dowiedzieć się, co właściwie zaszło. Patrzył na mnie z trwogą i szacunkiem, jako na wielkiego konspiratora — takiej opinii nabyliśmy odtąd w całej kamienicy, która w ten sposób rozszyfrowała sobie nareszcie nasze „dziwne mieszkanie". Rano, nie próbując sprzątać i porządkować tego, co dalej nazywać wypadało mieszkaniem, wyszedłem na ulicę. Na rogu stał gruby mężczyzna w cyklistówce, z rękami w kieszeniach; na mój widok odwrócił się i z zainteresowaniem jął oglądać zasłoniętą jeszcze wystawę. Przechodząc spojrzałem nań kątem oka: był to jeden z naszych wczorajszych gości. Poczułem ukłucie w sercu i suchość w gardle, zrozumiałem wszystko: mieszkanie było pod obserwacją, mnie pozostawili ,,na wabia". Na tym można by skończyć właściwą historię naszego mieszkania — nigdy już bowiem do niego nie wróciłem i nigdy go już nie miałem widzieć. Uciekłem przed siebie, oglądając się ukradkiem, czy mnie kto nie goni: nie miałem przecież najmniejszej ochoty podzielić losu Jacka i Doktora. Zdarzyło mi się potem mnóstwo jeszcze przygód i kłopotów, lecz to oczywiście już do niniejszej historii nie należy. W wiele miesięcy po tych wypadkach spotkałem administratora domu; opowiedział mi o dalszych losach naszego mieszkania. Po mojej ucieczce długo stało ono puste, bo nawet Józia przeniosła się do sąsiadów. Nie zgłaszał się już do niego nikt, nie przychodzili też Niemcy. Wreszcie po paru tygodniach administrator zawiadomił ciotkę Jacka. Przyjechała ze wsi energiczna i rozmowna, twierdząc, że już dawno miała zamiar osiąść w Warszawie, lecz nie chciała przeszkadzać „naszym biednym bohaterom". Z początku ciotka załamała ręce na widok stanu, w jakim znajdowało się mieszkanie, szybko jednak zakasała rękawy i zabrała się do pracy. Wynajęła armię murarzy, którzy rozpoczęli dzieło od otwarcia zamkniętego na ,,antabę" pokoju Golema. W pokoju tym przerażonym oczom wszystkich objawiło się wielkie sześciolampowe radio z „magicznym okiem", stojące na środku stołu — aparat pozostawiono tam w 39 roku i zapomniano o nim. Mieszkaliśmy więc cały czas na wulkanie, według okupacyjnego prawodawstwa bowiem posiadanie radioaparatu bywało bezapelacyjnie mit dem Tode bestraft. To właśnie stało się z ciotką Jacka. Ktoś donieść musiał o całej sprawie Niemcom, ci zjawili się, zabrali radio, a babinę wysłali do Oświęcimia, gdzie wkrótce zmarła. W skonfiskowanym mieszkaniu osiedli teraz jacyś volksdeutsche. Jacek i Doktor zostali rozstrzelani na Pawiaku. Sępa i Borzobohatego nie spotkałem już nigdy i nie dowiedziałem się ani kim byli, ani jak się nazywali. Może zginęli w Powstaniu — ja zresztą też brałem udział w Powstaniu, zostałem ranny, potem dostałem się do niewoli. Po powrocie z Niemiec dowiedziałem się, że ktoś widział Hankę. Podobno mieszka na Pomorzu i objawiła chęć zobaczenia mnie. Nie mam na to ochoty: nie zapomnę jej nigdy Jacka i Doktora. Kiedyś poszedłem obejrzeć miejsce, gdzie znajdowało się nasze mieszkanie. Zachodzące słońce czerwono oświecało tę dzielnicę ruin. Z całego domu pozostała tylko brama — brama donikąd. Postałem w niej chwilę, myśląc o mieszkaniu. Często mi się ono śni jako oświetlona latarnia morska, gdzie Jacek i Doktor siedzą przy żarzącym się piecyku, na którym smaży się cebula. Za oknem wicher, plucha, mróz, grad — a tu ciepło, dobrotliwie, książki, nuty. 33 Doprawdy wydaje mi się czasem, że to było najcieplejsze mieszkanie mojego życia. Chciałbym doń kiedyś powrócić i pomieszkać w nim znowu z Jackiem i Doktorem. Jestem zresztą jedynym człowiekiem, który zachował w pamięci nasze mieszkanie, bo Józia umarła ze starości w dwa lata po wojnie. Cóż więc właściwie pozostało z mieszkania? — garstka moich myśli. A przecież czasem wydaje mi się ono tak realne i żywe, że tylko na nowo w nim zamieszkać. Ale gdzie go szukać? Biblioteka Profesor był już bardzo stary, chory na serce i zmęczony — zmęczenie takie to rzecz najprzykrzejsza, zwłaszcza wtedy, gdy świat się wali. Nie mógł odżałować, że to właśnie na ów decydujący okres przypadła jego skrajna depresja, że całymi dniami wsłuchuje się w swoje wnętrze i wiele z tego, co się dzieje naokoło, umyka jego uwadze. Czuł się tak, jakby wewnątrz siebie miał piasek, przesypujący się w nim z niedosłyszalnym dla nikogo chrzęstem. Serca zaś nie miał zupełnie — zamiast niego puste, wydrążone miejsce. Często macał się z lewej strony, próbując wymiarkować, co się tam właściwie dzieje, ale jakoś nic nie czuł — tylko ta dziwaczna, niepokojąca pustka. O skomunikowaniu się z doktorem Kazimierzem nie było co myśleć; poza tym nie miał w ogóle nic do roboty, tylko czekać. Czekać i widzieć, jak siły z niego odpływają, tak że może się stać zupełnie bezwładny wtedy właśnie, gdy najbardziej tych sił będzie potrzebował, gdy trzeba będzie bronić mieszkania i — biblioteki. Całe dni siedział w fotelu przy oknie, choć Emilcia przestrzegała go: strzelali z dachów, do kuchni od strony Królewskiej wpadł pocisk i utkwił w ścianie — szczęście, że akurat nikogo tam nie było. Ale profesor źle się czuł w głębi pokoju, tu było więcej powietrza, widać było trawnik dziedzińca i niebo. Mieszkali w starym, zabytkowym pałacyku na Krakowskim Przedmieściu naprzeciwko uniwersytetu. Profesor bardzo się zawsze cieszył z tego mieszkania przy najpiękniejszej ulicy Warszawy — dzisiaj 37 przeklinał je. Ta dzielnica była najwyraźniej w rękach Niemców — gdzie indziej miasto już pewnie oswobodzone, a tu jeszcze ciągle wisi niebezpieczeństwo. Nie osobiste — o tym nie myślał wcale — niebezpieczeństwo wisiało nad biblioteką. Wczoraj wieczorem łuny bliskich pożarów rozświetliły niebo: tak samo dobrze może się któregoś dnia zapalić pałacyk. I co wtedy? Skąd znaleźć siły do walki i jak w ogóle można by było walczyć? Z ogniem, z Niemcami, z obojętnością starej sługi, z niezrozumieniem Emilci. Wszak w domu nie pozostał nikt z młodych. Profesor pomyślał o córkach; im dobrze, są już pewnie w oswobodzonej części miasta. Okno, przy którym siedział, wychodziło na trawnik dziedzińca oddzielonego od ulicy bramą; drzwi wejściowe z grubego, nieprzezroczystego, rżniętego szkła zasłaniały podwórze od ulicy, od Krakowskiego Przedmieścia, na którym trwała nieustanna kanonada. O wysunięciu nosa na zewnątrz nie ma co nawet marzyć: ulica obłożona była gęstym ogniem zarówno od strony placu Zamkowego, jak i od Nowego Światu. Nie wiadomo w ogóle, do kogo tak nieustannie walono — lokatorzy mieszkań frontowych przysięgali, że na ulicach nie ma żywego ducha. Po wyludnionym Krakowskim dzień i noc trzaskały kule karabinów maszynowych, automatów, licho wie czego jeszcze. Lokatorzy z frontu opuścili w końcu swe mieszkania: szyby w nich były powybijane, kule wlatywały gęsto, kogoś podobno raniono. Ale nie o to chodziło. Chodziło o miasto: miasto niszczało, płonęło, miasto będzie potrzaskane bez litości, zrujnowane, spalone. Prędzej, prędzej, żeby tu przyszli nasi — czymże będzie Warszawa bez Krakowskiego Przedmieścia. A biblioteka — co z biblioteką? Z dziedzińca doleciał zapach trawy i wilgotnej ziemi. Pierwsze trzy dni Powstania padał uporczywie deszcz, dzisiaj nastał wreszcie dzień pogodny. Z okna widać było bladobłękitne przedwieczorne niebo. Powstanie — cóż za nazwa! Słowo to dziedziczyło przecież historyczny spadek: Powstanie Listopadowe, Powstanie Styczniowe... Czy tamte dni chwały i legendy, bohaterstwa i klęski też miały w sobie ów paraliżujący element bezsilności i prze-pajającego wszystko niepokoju? Przecież wtedy nie groziło zniszczenie miasta, zniszczenie tej dzielnicy, która jest dokumentem historii, niezastąpionym dokumentem wielowiekowego trwania narodu. Czy należy ryzykować takie skarby? Czyż trwanie narodu nie jest ważniejsze od wielkiego działania? A zwłaszcza tego działania. Czy to było przemyślane i czy to było potrzebne? Przecież Niemcy tak czy owak będą musieli opuścić miasto — skoro cofali się od Stalingradu, cofać się będą i dalej. We Francji ofensywa posuwa się już teraz niemal błyskawicznie; Niemcy przegrali wojnę i po cóż komu to polskie powstanie? Żeby zniszczyć miasto, które jest sercem narodu, żeby zniszczyć bibliotekę? Ta biblioteka więcej znaczy dla Polski niż całe Powstanie! W monotonne klaskanie kul karabinowych wdarła się nagle potężna seria głuchych detonacji: to z Pragi. Niemcy dalej szaleli po Warszawie, choć przecież parę dni przed Powstaniem wyglądali na zupełnie „wykończonych", stracili głowę. Teraz nagle odzyskali swój styl: podobno walczyły oddziały SS uzbrojone po zęby. Skąd się wzięły? Profesor poczuł, że pustka w sercu pogłębia się, staje się przepaścista i zimna, jakby miał w sobie jakąś lodowatą, rozległą przestrzeń. Może umieram — pomyślał przez chwilę. Parę minut trwało napięcie niepewności i oczekiwania — nie było w tym nawet lęku, lecz ogromne i ogromniejące zmęczenie. Wreszcie poczuł, że wraca do siebie — chwila i ,,to" ustąpiło zupełnie. Przez minutę jeszcze wsłuchiwał się w swoje wnętrze, potem powrócił do przerwanego wątku myśli. Więc chodzi o to, że liczono po prostu na automatyczny niejako postęp sowieckiej ofensywy, 39 który siłą faktu ułatwi zadanie powstańcom. A tu przecież nie ma nic automatycznego: ofensywa to nie lawina, kierują nią ludzie i to ludzie dobrze wiedzący, co robią. Prawda — liczono jeszcze na pomoc z Zachodu — ale w tę profesor, ku oburzeniu swych zapalonych córek, nigdy nie wierzył. Mieli tam teraz pełne ręce roboty we Francji, a zresztą — jak mogliby pomóc? Lotnictwem? Nieprawdopodobne i nieskuteczne — najwyżej i oni pobombardują trochę Warszawę, tego nikt sobie nie odmówi, to dla nich wszystkich rzecz bez znaczenia. Lecz powstańcy, powstańcy mieliby pozostać bez pomocy wojskowej z zewnątrz, mieliby krwawić w nierównej walce? Tak — to było podobne do Polaków i ich losu. Ktoś twierdził, że generał Bór wzywał wczoraj przez angielskie radio pomocy, że skarżył się na brak broni. Brak broni w trzecim dniu Powstania?! Więc to wszystko byłoby absurdalną lekkomyślnością. Wszyscy zapłacą za to, Polska zapłaci Krakowskim Przedmieściem, on zapłaci — biblioteką. On i Polska — biblioteka jego to własność Polski. Zbierał ją i kompletował całe życie, a podczas okupacji poświęcił się temu zupełnie. To najwspanialszy zbiór dokumentów z historii prawa polskiego i obcego — drugiej takiej biblioteki nie ma w kraju: wyłowił „białe kruki", lecz nie to jest ważne; ważne jest, że biblioteka zawiera całokształt różnojęzycznych dzieł z tej dziedziny — w dobór i skompletowanie jej włożył całą swą wiedzę; rezultat wielu podróży i setek przepracowanych nocy tkwił tu, w sąsiednim pokoju. Przymknął na chwilę oczy: Paryż, Berlin, Rzym, Londyn, jego przyjaciele, profesorowie rozmaitych uniwersytetów. Przypomniał sobie Gellerta w Monachium — ten pomógł mu może najwięcej. Żebyż wiedział, co dziś grozi bibliotece. I od kogo. A miał ją po wojnie ofiarować uniwersytetowi; ileż pokoleń by z niej korzystało! Detonacje na ulicy wzmogły się gwałtownie: całe serie ostrych huków niewiadomego pochodzenia. A może jeszcze 40 nie wszystko stracone? Ale coś w środku szeptało mu, że już, już, już. „Wśród serdecznych przyjaciół psy zająca zjadły". Cóż za świetne, tragiczne przysłowie — widocznie tak na świecie bywa, może tak musi być. Cały świat uważa to za naturalne, tylko zając nie chce się z tym pogodzić. Ale któż by go pytał o zdanie. Nagle ocknął się: od dłuższej już chwili ktoś do niego coś mówi. To Emilcia, stara kuzynka. Czego ona chce? Aha, jak zwykle labidzi, żeby nie siedział przy oknie. Gdzieś tam znów wpadła kula. Dokąd? Do biblioteki? Poczuł znowu nagłe zimno w piersi; gwałtownym wysiłkiem dźwignął się z fotela: czuł się, jakby go nie było — nie było serca, płuc, głowy, tylko nogi ciążyły jak kamienie. Podszedł do stołu, oparł się oń i próbował zebrać myśli. Kula w bibliotece? A dlaczegóż by nie? Po prostu już się zaczyna — tak samo dobrze mógłby to być pocisk zapalający. Czemu nie, czemu nie — i tak nikogo to nie obchodzi prócz niego jednego. Wszyscy go przez to uważają za dziwaka, całą okupację rodzina miała do niego pretensję, że myśli tylko o bibliotece. Ale on wiedział swoje: ta biblioteka jest trzy razy ważniejsza od wojny, okupacji, powstania, od wszystkich owych historii razem wziętych. Biblioteka to trwanie narodu, to trwanie kultury, biblioteka już żyje dobre parę wieków, a pożyje jeszcze sporo. Poży-je — jeśli, rzecz prosta, nie spali się dziś albo jutro. Dość długą chwilę stał tak oparty o stół, ku zaniepokojeniu Emilci, która, biedactwo, coś tam wciąż mówiła. Czuł się teraz trochę lepiej, pozycja stojąca niespodziewanie dobrze mu zrobiła. Powolnym krokiem ruszył do biblioteki. Zmierzchało się już z lekka, książki ciemniały poważnie w oszklonych szafach i na biegnących wokół ścian półkach. Kula przebiła szybę w oknie, strąciła drewniany gzyms z jednej z szaf i utkwiła w ścianie obok pieca. Szafa wyglądała jak zraniona: w szarości pokoju bieliła się jej drewniana blizna. Parę drzazg leżało na lśniącej posadzce. Profesor postanowił zostać tutaj chwilę. Z trudem odprawił Emilcię, która dużo mówiła na temat niepotrzebnego narażania się i lekkomyślności. Lekkomyślności? Kto jak kto, ale on na pewno lekkomyślnym nie był. Lekkomyślni byli wszyscy inni — ale nie on. Wszyscy ci, którzy dla niepotrzebnej walki, dla maniakalnej chętki zadokumentowania swego udziału w wydarzeniach narażali istnienie jedynej w tym wszystkim trwałej realności — biblioteki. A on? On był tylko jej sługą; jego nieważne, już gasnące życie miało przedłużyć się życiem biblioteki. Jego dusza była na kartach tych książek, jego ostatnim obowiązkiem jest pozostać z nimi aż do końca — swojego lub ich. Ciężko opuścił się w biblioteczny fotel. — Tu zostanę — powiedział po godzinie do Emil-ci — tu będę spał. W nocy kanonada rozhulała się na dobre — istny huragan strzałów najrozmaitszych odcieni, przetykany gromami artyleryjskimi i jakimiś zupełnie niewiarygodnymi metalowymi rykami, jakby darto i cięto gigantyczną blachę. Rzekłbyś, nieszczęsne miasto wiło się w niezrozumiałej, nieprzytomnej męce. Okna dygotały, rozświetlając się co chwila różnokolorowymi błyskami. Około północy rozpaliły się na niebie ciemnoczerwone łuny, w pokoju zapanował jakiś teatralny, purpurowy zmierzch. Profesor siedział nieruchomo w swoim fotelu, szeroko otwartymi oczami wpatrując się w okna. A więc walczyli — walczyli i, jeśli nie przyjdą zza Wisły Rosjanie, Niemcy spełnią swą obietnicę. Obietnicę tę miał jeszcze profesor w uszach, słyszał ją w pierwszej godzinie Powstania, wracając szybkim krokiem do domu przez wymarłe i zastygłe ulice. Gruby, gigantyczny głos megafonu mówił te słowa powoli poprzez Krakowskie Przedmieście, aż odbrzmiewało echo z milczących kamienic o pozasłanianych oknach: „Domy, z których padną strzały, będą zrównane z ziemią". Tak mówił głośnik; ale nie tylko te domy będą zrównane z zie- mią — myślał profesor. Dlaczegóż by nie zrobić tak jak z gettem, dlaczegóż nie spalić i nie zrównać z ziemią całego miasta? Zniszczyć serce Polski, zmusić je, aby przestało bić. Czy starczy im na to czasu? Był to rzeczywiście śmiertelny wyścig z czasem, ale nie ma się co obawiać: na spełnienie zbrodni czasu jest zawsze dosyć. Niech zginie odważny i wierny lud tego miasta, niech zginą jego kościoły, gdzie tyle wieków żarliwie służono katolickiemu Bogu, niech zginą wszelkie ślady przeszłości burzliwej, tragicznej i heroicznej, a także bogatej i hojnej, dobrodusznej i lekkomyślnej. Miasto zburzyć, grunt zaorać — niech nie odrosną żadne wspomnienia. A jego biblioteka? Popiół na wietrze — śmiechu warte doprawdy. Nad ranem strzelanina jakby trochę ucichła, rozszu-miały się za to dalekie warkoty samolotów. Na bladobłękitnym, chłodnym niebie purpurowiały razem łuny pożarów i łuny wschodzącego słońca — pokój przesiąknięty był dymem. Profesor tkwił w fotelu odrętwiały; nie to, żeby się specjalnie źle czuł — czuł się po prostu jakoś nowy, jakby był już na innym świecie. I wszystko wokoło było upiornie nowe, choć niby to samo; spojrzał na książki: spoczywały ciężkie na półkach, ich kształty były konkretne, znajome, realne, a przecież to już były cienie książek, cienie odbijające się tylko w jego świadomości — nikt więcej ich w tej chwili nie widzi i nikt ich już nie zobaczy — cóż z tego, że stały jeszcze na półce, niby realne, kiedy to były już trupy książek. Czymże jest książka nie przeczytana, której już nigdy nikt nie przeczyta? Jeszcze mniej niż trupem; ta forma śmierci, bezkrwawa, jest najprzeraźliwszym umieraniem, jakie sobie można wyobrazić. Śmierć myśli nie narodzonych, to śmierć podwójna, śmierć w śmierci. Nieważne, że wraz z nimi umrze jego życie, nie bolał nad sobą: bolał nad przeraźliwie milczącą śmiercią książek. Od dłuższej chwili za oknami panowała już niemal cisza. Zaledwie profesor zdał sobie z tego sprawę, zrozumiawszy, że 43 to właśnie owa cisza dzwoni mu świdrująco w uszach, gdy nagle dał się słyszeć dźwięk dziwny i niesłychany, który na pewno silniej poraził wrażliwość mieszkańców domu niż kanonada; do niej się już po trochu przyzwyczaili. Dźwięk był stosunkowo słaby, a przecież podziałał na dom jak alarmowa trąbka: ktoś dobijał się do oszklonej bramy, aż jęczała i zgrzytała. Profesor skupił się, zastygł, cały skoncentrował się w słuchu. Przynajmniej głuchy nie był — tego jednego oszczędziła mu starość. Łomotanie ucichło na chwilę, aby znów powrócić — jeszcze silniejsze. Nagle rozległ się trzask — widocznie brama puściła. Chwila niepewności, jakieś tupoty, stłumiony krzyk kobiecy i wreszcie gardlane obce głosy na podwórzu, na schodach: Niemcy! Profesor poczuł teraz, że wszelkie myśli, przeczucia, przypuszczenia odpadają od niego zbędne i bezsilne. Nadeszła chwila decydująca i wobec jej niepowtarzalnej realności wszystko inne zbladło i zszarzało. Tylko ta chwila była ważna — do niej zdążało przez lata długie jego życie, to był moment, który miał zadecydować. O czym? — przecież nie o losie biblioteki — los ten był przesądzony, nie myślał już o bibliotece, choć miał ją tuż za plecami. Myślał o swoim długim życiu i o tej zbliżającej się chwili, która miała nadać znaczenie minionym latom, która była wierzchołkiem góry; od młodości wspinał się mozolnie po zboczu górskim, a oto teraz, w tym zbliżającym się wraz z tupotem nóg po schodach jedynym momencie, miał osiągnąć wierzchołek, aby zwalić się zeń od razu w przepaść śmierci. Jak to dobrze, że jestem stary — pomyślał — jakaż to wspaniała szansa, gdy wszystkie sprawy życia i śmierci zbiegają się w jednym momencie, w jednym wysiłku. Spróbował posłuchać swojego cielesnego wnętrza: milczało. Czuł się zupełnie dobrze; w głowie jasność, w sercu pewność, ciało nastrojone na jeden ton, zestrojone bez reszty z tą pewnością. Wyprostował się i patrzył na drzwi; niedługo się przecież otworzą. 44 Ale czekać na to musiał jeszcze sporą chwilę. Niemcy rozbiegli się po domu, jednocześnie milczący dotąd dziedziniec zapełnił się ruchem i gwarem. Nad tym hałasem dominowały gardlane głosy Niemców: Heraus! Alle heraus! Wypędzali mieszkańców na ulicę. Już nikt tu nie wróci — pomyślał profesor. Na podwórzu rozległ się strzał; gwar przycichł, aby za chwilę wybuchnąć ze zdwojoną siłą. Jednocześnie, gdzieś z bliska, dał się słyszeć głuchy łomot; to Niemcy dobijali się już do ich mieszkania. Stuk w przedpokoju, jakieś krzyki, zmieszane głosy i oto drzwi otworzyły się nagle. Stała w nich Emilcia, zapłakana, straszna. — Józiu — załkała — musimy wychodzić. Niemcy przyszli. Profesor ani drgnął: nieruchomym wzrokiem wpatrywał się w drzwi. Wydawały mu się one dziwacznym jakimś, żyjącym ekranem. Oto teraz znika z tego ekranu rozpłakana Emilcia, a miejsce jej zajmuje Niemiec w hełmie i z granatem w ręku. — Heraus! — krzyczy wymachując w jego kierunku granatem. Profesor powoli kręci przecząco głową. Niemiec czerwienieje, oczy wyłażą mu z głowy. Krzyczy coś, ale profesor widzi tylko gwałtowne ruchy ust. Za nim w drzwiach staje drugi, trzeci, cała gromada. Patrzą w niego, krzyczą, ale profesor widzi, że gniew ich jest mniejszy niż ich zdumienie. Wstaje powoli z fotela i podnosi ku nim rękę. Niemcy patrzą nań z rozdziawionymi ustami. Profesor mówi. — Ja stąd nie wyjdę — powiada swą idealną niemczyzną. — Tu jest moja biblioteka, tu jest praca mojego życia i tu jest moje miejsce. Ja tu zostanę. Niemcy przez chwilę milczą, potem wybuchają falą krzyków. Profesor stoi nieruchomo. Ciekawe, co teraz zrobią — myśli — bardzom tego ciekaw. Nagle Niemcy 45 rozstępują się: do pokoju wchodzi oficer. Młody chłopak w okularach, wygolony, jasne rzęsy, rumiane policzki, w ręku rewolwer. Zbliża, się do profesora. — Co to znaczy? — pyta wysokim, załamującym się lekko głosem. — Dlaczego pan nie wychodzi? Stąd już wszyscy wyszli. Tu z dachu strzelają polscy bandyci, musimy ich ausrotten. — Tu jest moja biblioteka — odpowiada jak automat profesor — tu jest moje miejsce. Ja stąd się nie ruszę. Niemiec niespodziewanie wybucha śmiechem. — Głupi stary! — woła. — Przecież wy tutaj wrócicie, jak tylko załatwimy się z bandytami — wszyscy tu wrócą, rozumie pan?! — To nieprawda — odpowiada profesor. Oficer wzruszył ramionami, twarz mu zobojętniała. Zrobił jakiś ruch prawą ręką i nagle profesor poczuł potężne pchnięcie w lewe ramię. Nic nie rozumiał, czuł tylko, że nogi gną mu się, jakby były z gumy, i że pada w tył. Leży teraz na wznak, usiłuje coś zobaczyć, ale przeszkadza mu jakiś duży, czarny przedmiot, spoczywający obok na podłodze tuż przy samych oczach. Co to takiego? Nagle orientuje się, że to jego własna ręka, lewa ręka, przy niej czarna kałuża. Strzelił mi w rękę — myśli; chce się nad tą prawą zastanowić, ale dziwnie mu się wszystko w głowie rozprasza, nie sposób uchwycić żadnej wyraźnej nitki i czuje, że przestaje być sobą, że rozpływa się w ciepły, dziwaczny mrok. A jednak gdzieś poza nie myślącą już głową pojawia się w ostatniej chwili wyraźna, jasna, zgoła logiczna myśl: tracę przytomność: Zbudził się nie rozumiejąc, gdzie się znajduje i ile czasu upłynęło. Było mu twardo, w nosie i gardle wiercił zapach dymu. Nad nim klęczała Emilcia — jakże zmieniona. Ale gdzie właściwie byli? Koło głowy profesora wznosiła się ściana kamienna, dziwnie znajoma, choć w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć, gdzie to jest. Spróbował więc głosu, jakoś poszło — widocznie był już całkiem przytomny. — 46 — — Gdzie my jesteśmy? Z daleka jakby doleciała go odpowiedź Emilci: — W bramie. Zanieśli cię do bramy. Musimy stąd wyjść, oni palą dom. Powolutku próbował się podnieść. W lewej ręce zapiekło go ostro, mimo to podniósł się na prawy łokieć; spojrzał na lewą rękę: rękaw był przemoczony krwią. Rozejrzał się wokoło: po dziedzińcu kręciły się wśród dymu sylwetki Niemców w hełmach, płomienie lizały dach lewej oficyny, czarny kłąb dymu leniwie unosił się do pogodnego nieba. Dymiło się też z jednej z klatek schodowych blisko bramy. Profesor spojrzał w okna biblioteki: nie, w ich mieszkaniu jeszcze się nie paliło. W ogóle upłynęło chyba nie więcej niż dwadzieścia minut. Próbował wytłumaczyć Emilci, że powinni wrócić do mieszkania, lecz ona labidziła strasznie, trzęsąc się ze strachu na widok zbliżającego się Niemca. Przez łzy tłumaczyła mu, że muszą wyjść na ulicę, bo inaczej ich zabiją; przysięgała też, że go nigdy nie opuści. Dobra baba — pomyślał profesor. Rzeczywiście, próba powrotu do mieszkania udać się już nie mogła, skończyłoby się to nowymi strzałami. Nie było więc rady — należało wyjść na ulicę, póki jeszcze nie zaczęła się palić brama. Ale dokąd iść? Dokąd poszli inni mieszkańcy domu? Profesor myślał trzeźwo i zdecydowanie, choć czuł się słaby i jakiś szklany. Ale myślał dziwnie: jakby bez komentarza, nie wartościując, tylko o konkretach. Spojrzał znów w okno biblioteki, zasnuwające się dymem. Trzeba jednak stąd iść — zdecydował się w końcu. Wiele trudu kosztowało go wstanie z ziemi — był słaby, jakby ulatywało zeń życie — choć głowa pracowała trzeźwo i sprawnie. Niemcy nie zwracali na nich najmniejszej uwagi. Wreszcie, opierając się na Emilci, drobnymi, ostrożnie powolnymi krokami profesor wyszedł na ulicę. Jakże dawno nie widział już Krakowskiego Przedmieścia! Właściwie nic się tu nie zmieniło, tylko obok „Bristolu" 47 czerniał jakiś półwypalony kikut domu, a z tyłu, od Nowego Światu, płynęły kłęby dymu. Ulica była na pozór pusta, lecz w istocie zaludniona życiem kul. Karabinowe latały zewsząd jak osy, przecinając powietrze ze złośliwym sykiem i przekornym gwizdem. Nie brak też było i innych, poważniejszych, basowych hałasów: ni stąd, ni zowąd wybuchały całe ich serie; coś nieustannie klaskało po bruku — bezludna ulica żyła. Powoli szli pod samym murem w stronę Królewskiej. Profesor był słaby i kruchy jak ze szkła, lecz nie odczuwał strachu. Narastała w nim obojętność — to śmierć narasta — myślał bez żalu. Emilcia płakała cicho, przyciskając się do jego ramienia. Jakoś dotąd żadna kula ich nie trafiła. Gdy powoli i — pomyślał profesor — dostojnie — zbliżali się do Królewskiej, z narożnego domu po drugiej stronie wychyliły się jakieś głowy: to byli Niemcy. Wołali coś do nich usiłując przekrzyczeć huk i pokazywali rękami jedną z bram na Królewskiej, w pobliżu kawiarni „Sim". Profesor z Emilcią wciąż bardzo wolno (co zdawało się specjalnie denerwować Niemców na górze) skręcili w Królewską. Gdy zbliżyli się do owej bramy, zamknięte dotąd wrota uchyliły się. Weszli. Chyba pół Warszawy zebrało się w tym domu. Zbity tłum zalegał podwórze, klatki schodowe, mieszkania. Wszyscy stali bez ruchu, wsłuchując się w strzelaninę; brama, wstrząsana detonacjami, dygotała raz po raz. Profesor położył się na bruku podwórza — był bardzo zmęczony. Ktoś podścielił mu pod głowę trochę słomy, ktoś inny próbował ściągnąć z niego przemoczoną krwią marynarkę. Bolało strasznie, toteż ów ktoś dał po chwili za wygraną i powrócił do ogólnego zajęcia, którym było milczące nasłuchiwanie. Czasem tylko milczenie przerywały poszczególne głosy. Jedne opowiadały, że powstańcy są na placu Teatralnym i zajęli ratusz, inne, że SS-owcy na Trębackiej palili ludzi żywcem, mszcząc się za swych — 48 — rozstrzelanych podobno w ratuszu kolegów. Ktoś zastanawiał się, „czy Ruscy zdążą", na ogół przypuszczano, że lada chwila zjawią się na podwórzu Niemcy, aby popędzić ludzi przed atakującymi powstańcze barykady czołgami — tak zrobiono na Świętokrzyskiej i na placu Żelaznej Bramy. Głosy były rzeczowe, bez trwogi czy rozpaczy, czasem tylko jakieś kobiety wzdychały i płakały. Większą emocję budziła możliwość głodu — w całej kamienicy nie było nic do zjedzenia: tłum biwakował tu przecież już parę dni. Profesor leżał na wznak, obserwując, jak słońce niewidocznie przetacza się po niebie, kładąc coraz to gdzie indziej plamy blasku na bruku podwórza. Słyszał, co mówiono, jak przez mgłę czy z bardzo daleka. Rozumiał wszystko, ale jakoś nie bardzo się tym przejmował. Martyrologia — myślał — ta sama historia co od wieków. Nic się nie zmienia w tym mieście. ,,Z bruku Twego chciałbym mieć kamień, na którym krew i łzy nie świcą". Sprowadzić by tu warto, tu, do tej bramy, ministrów i generałów zebranych z całego obojętnego, nic nie wiedzącego i nic nie rozumiejącego świata, aby zobaczyli, jak ginie miasto — przez ich zbrodnie i błędy. Co prawda ginęło również przez własną pomyłkę, ale któż by się ustrzegł od takiej pomyłki? Zresztą nic by tu nie pomogło, nawet cudowna wizyta generałów i ministrów: biada zwyciężonym, na to nie ma rady, takie jest żelazne prawo życia. A że Warszawa była zwyciężona, już zwyciężona — o tym profesor obecnie nie wątpił. Inaczej być nie mogło; klęska od dawna juz unosiła się w powietrzu tego miasta, przeczuwał ją, wiedział o niej. Ta jego wiedza ogromnie irytowała córki — teraz pewno gdzieś tam walczą i już wiedzą. On wiedział to dawniej. Wszystkie te myśli były mu w gruncie rzeczy dość obojętne, jak stara nie bardzo ciekawa piosenka. Stanowiły margines, ramę obrazu, który się w nim w miarę 49 upływających godzin utrwalał coraz dokładniej, coraz bardziej nieodparcie. Był to obraz biblioteki. Budziły się w pamięci jej zarysy i kształty, jej barwa i nastrój, jak wyraz twarzy osoby zmarłej. Oderwali go od niej, nie pozwolili mu przy niej umrzeć i był teraz sam, przeraźliwie sam. Ta samotność i żałoba po zmarłej bibliotece, to będzie jego los — aż do śmierci, śmierci nominalnej, boć w rzeczywistości umarł już wraz ze swymi książkami. A może one jeszcze żyją, może palą się w tej chwili? Znów ujrzał wyraźnie szereg skórzanych grzbietów, tak dobrze znajomych, ze swymi wytłoczonymi tytułami. Jakież to było straszne. I jak strasznie leżeć w tej chwili wśród tłumu, którego cierpienia znał tak dobrze, że aż zaczynały budzić w nim nienawiść. Drętwiał w suchej rozpaczy i w przenikającym zimnie psychicznym, jakie wiało od świata, który nie rozumiał i nigdy nie zrozumie niepotrzebnej a nieodwracalnej tragedii ginącej biblioteki. Przetrwali tak do wieczora. Cienie zbliżającej się nocy zakradały się już na podwórze, na zewnątrz kanonada chwilami przycichała, gdy oto w bramie pojawiły się jakieś ciemne postacie w welonach. Okazało się, że to zakonnice z niedalekiego kościoła Wizytek przyszły po rannych. Profesorowi było wprawdzie wszystko jedno, ale uległ gorącym prośbom Emilci, dźwignął się z ziemi i dał się wyprowadzić. Stojący w bramie tłum rozstąpił się w milczeniu i wyszli na ulicę, czerwoną teraz jak piekło. Paliło się naokoło, ogniste języki lizały wyniosłe ściany domów na tle ciemnogranatowego nieba. Siostry prowadziły ich ostrożnie, wybierając miejsca jak najbardziej ocienione — czasem pojedynczy strzał targnął powietrzem, budząc stokrotne echa wzdłuż ulicy. Profesor usiłował obejrzeć się na swój dom, choć bardzo go przy tym bolało ramię. Kątem oka dojrzał coś, co go zelektryzowało: dom nie palił się, stał ciemny. Czyżby go Niemcy zaniechali? Chciał się zatrzymać, lecz siostry i Emilcia pociągnęły go naprzód. Z daleka, od placu Zamkowego rozhulała się znowu seria gwałtownych huków, która po chwili zlała się z jakimś niedalekim, uprzykrzonym „blaszanym" hałasem. Coś cięło powietrze tuż koło uszu, musieli, o ile to było możliwe, przyspieszyć kroku. Wreszcie znaleźli się na placyku przed kościołem; jeszcze parę chwil i siostry wprowadziły ich do rozmównicy klasztornej. Była to niska, przylegająca do kościoła oficyna, do której wchodziło się z kościelnej kruchty. W kilku niewielkich kamiennych salkach o okratowanych okienkach zainstalowano coś w rodzaju domu noclegowego dla ubogich. Na ziemi leżały sienniki; znalazło tu schronienie kilkadziesiąt osób, przeważnie starych i chorych; było też paru rannych. Siostry wizytki, gospodynie tego gościnnego miejsca, nie pokazywały się — nie pozwalała im na to surowa reguła. Zakonnice, które opiekowały się „pensjonariuszami", były również gośćmi, przeszły tu bowiem z jakiegoś spalonego klasztoru. Profesorowi zdjęto wreszcie marynarkę i zabandażowano rękę: postrzał był raczej lekki, kula, jak się zdaje, nie naruszyła kości, a tylko poszarpała nieco mięśnie. Mogło wprawdzie wywiązać się zakażenie, środków antyseptycznych brakło, lecz profesora mało to wszystko obeszło. Był teraz podniecony; miał pewno gorączkę, lecz podniecenie pochodziło z czego innego. Nie dawała mu spokoju myśl, że dom ocalał; biblioteka jeszcze żyła, a on, zamiast jej pilnować, siedział tu za kratkami z gromadą przerażonych starców. To przecież bezsens; z roztargnieniem przełknął parę łyżek zupy i położył się na sienniku. W zakratowanych okienkach łyskały odblaski łuny, co chwila klasztor wstrząsał się od coraz bardziej potężniejących wybuchów, naokoło rozbrzmiewały jęki i westchnienia, lecz profesor nic nie widział i nic nie słyszał. Leżał z szeroko otwartymi oczami i wsłuchiwał się w swoje myśli, a raczej w jedną myśl. Minęły tak ze dwie godziny, gdy nagle zadźwięczał dzwonek przy bramie klasztornej, gwałtownie targany jakąś niecierpliwą ręką. Zadźwięczał raz, potem drugi i trzeci, wreszcie zamilkł. Profesor usiadł na sienniku i rozejrzał się. Emilcia spała, obok ciemniały jakieś nieznane, jęczące i chrapiące postacie. Wsparł się rękami o stojący przy sienniku stołek i próbował powstać: udało się. W uszach mu szumiało, w ustach miał niesmak, ale czuł się silniejszy niż przedtem. Chwilę odpoczął, po czym drobnymi, ostrożnymi kroczkami, wymijając leżących pokotem, ruszył w stronę wyjścia. Przechodząc obok drzwi do kościoła, mimochodem rzucił okiem do wnętrza. Przed ołtarzem paliła się świeca, w mrocznej głębi klęczało kilka nieruchomych, rozmodlonych postaci. Trzymając się kamiennej ściany profesor szedł powoli do wyjścia. Przy furcie klasztoru kościelny rozmawiał cicho z żołnierzem niemieckim. Profesor zbliżywszy się poznał typowy akcent wiedeński: Austriak. Z nim będzie się łatwiej dogadać. Przyszedł tu, jak się okazało, z „Bristolu", gdzie mieścił się sztab jednostki wojskowej; wysłano go po ludzi do pracy — chodziło po prostu o obieranie kartofli, gotowanie, sprzątanie. Kościelny był przerażony i niewiele rozumiał po niemiecku, toteż prowadzenie rozmowy przejął profesor. Sprawę ludzi zbył wymijająco, natomiast postawił swoją propozycję: czy tamten nie zechciałby zaprowadzić go do domu naprzeciwko uniwersytetu — jest ranny i sam iść nie może. Niemiec zdumiał się. Zaczął perswadować profesorowi, że w tych domach nikogo nie ma, że są one częściowo spalone, że w gruzach ich ukrywają się „bandyci". Lecz profesor nie ustępował: chodzi mu przecież tylko o przedostanie się do bramy, tam już da sobie radę — musi zabrać coś ze swojego mieszkania. Zdjął z palca obrączkę i w świetle czerwonej łuny podsunął ją pod nos Niemcowi; gdy ten wzbraniał się, wyciągnął jeszcze z kieszeni złoty zegarek. To przeważyło. Niemiec kiwnął głową i po chwili już, ku zdumieniu nic nie rozumiejącego kościelnego, wychodzili obaj na placyk przed kościołem. Profesor pomyślał sobie poniewczasie, że Niemiec mógłby doskonale zabrać zegarek tudzież obrączkę i uciec, zostawiając go własnemu losowi. Na szczęście był to Austriak prostoduszny, uczciwy a solidny, toteż ze zobowiązania swego wywiązał się bez zarzutu. Przejście przez ulicę trwało bardzo długo; w załomie muru oczekiwali cierpliwie na uspokojenie się strzelaniny. Gdy moment nadszedł, Niemiec dosłownie przeciągnął profesora na drugą stronę. Było tu ciemniej, lecz profesor natychmiast poznał swoją bramę: dom stał niemal nie naruszony. Podziękował Niemcowi, któremu spieszyło się do powrotu — obleciały go najwyraźniej jakieś wyrzuty sumienia — i po chwili został przed bramą sam. Wszedł powoli na podwórze, lecz tu zawiodły go wreszcie siły. Ostatnim tchem dowlókł się do ogrodowej ławki i opadł na nią, wodząc okiem po piętrach. Było ciemno, lecz brzask pożarów na niebie oświetlał czasem okna. Jedna z oficyn została spalona, ich mieszkanie i biblioteka, jak się zdaje, pozostały nie naruszone. Westchnął z ulgą, lecz jednocześnie poczuł, że słabnie, jakby miał zemdleć. Czyżby to już koniec? Nie — po chwili uspokoił się nieco — był słaby, ale to jeszcze nie ostatnia godzina. Najważniejsze, że przestało mu dokuczać swoim ostrym bólem serce — jakby o nim od wczoraj zapomniało. Po godzinie dopiero zdecydował się powstać z ławki. Wyprawa na piętro trwała bardzo długo: kroczek za kroczkiem wspinał się po schodach, kurczowo trzymając obu rękami poręcz. Wielokrotnie sądził, że musi zostać na miejscu, że dalej nie ruszy, trwał wtedy w ciemności jak skamieniały, a w uszach szumiało mu coraz głośniej. Po długim, długim czasie osiągnął wreszcie swoje mieszkanie. Nic się tu nie zmieniło. Szedł znajomymi na pamięć pokojami w kierunku biblioteki. Jeszcze trzy kroki, jeszcze 53 — dwa, jeszcze krok — i oto stał już w drzwiach i patrzył. Biblioteka ciemniała nieruchoma, niezmienna i dostojna: żyła nadal i on żył — a więc i tutaj nic się nie zmieniło. Był jej cząstką, żyła w nim, a on żył w niej; oderwano go od niej dziś rano, lecz oto wrócił i już się nigdy nie rozstaną. Opanowało go nieznane od tak dawna uczucie bezpieczeństwa i spokoju. Usiadł w tym samym fotelu, w którym przepędził ubiegłą noc, i prawie natychmiast zasnął. Obudziło go światło dzienne. Otworzył oczy, lecz zamknął je natychmiast z powrotem. Jeszcze raz spróbował otworzyć i tym razem upewnił się: to nie halucynacja. Był w swojej bibliotece, siedział w fotelu, naprzeciwko zaś niego, w drugim fotelu, siedział, patrząc na niego uważnie, oficer niemiecki. Za oknami wibrował warkot samolotów, jak oddalające się i zbliżające mruczenie. Wielka plama słoneczna leżała na podłodze, druga oświetlała książki, penetrując przez biblioteczne szyby. Profesor obiegł wzrokiem to wszystko, wreszcie zatrzymał spojrzenie na Niemcu. Był on wcale sympatyczny: rysy wprawdzie miał dość grube, ale w niebieskich oczach czaiło się coś na kształt miękkości; w tej chwili wyrażały one nawet jakby życzliwość czy zainteresowanie. Wreszcie Niemiec przemówił, głos miał niski i przyjemny. — Czekałem, aż się pan obudzi. Skąd się pan tutaj wziął właściwie? Profesor spróbował najpierw głosu, chrząkając lekko. Poszło dobrze, więc odpowiedział: — Jestem właścicielem tego mieszkania. — Chwilę pomyślał. — To jest moja biblioteka; przyszedłem tutaj pilnować, aby się jej nic nie stało. Niemiec rozpromienił się — może „wzięła" go piękna niemczyzna profesora. — Ależ tak, to wspaniała biblioteka — zaręczył. — Ma 54 pan tu także niezły komplecik niemiecki. Znam się na tym — sam jestem w cywilu prawnikiem. Profesor ożywił się: może to była właśnie deska ratunku? — Słyszał pan pewno o profesorze Gellercie z Monachium? — Czy słyszałem?! Kapitalne! Przecież to mój mistrz. Robiłem u niego doktorat — jestem rodowitym monachijczykiem. Pan go zna?! — To mój przyjaciel — kiedyś. — Profesor połapał się, że to „kiedyś" nie zabrzmiało dobrze. Nie chciał przecież zrażać swego nowego znajomego, który mógł się okazać wybawcą. Ale ucieszony oficer nie zwrócił wcale na owo słówko uwagi. Z serdecznym wylaniem uścisnął rękę profesora, przedstawiając się jako „doktor" jakiś tam, po czym jęli wspominać Gellerta, Monachium, uniwersytet, ani słowem nie potrącając o chwilę obecną. Rozmawiali tak długo: rozmowa była żywa, dynamiczna; pełna wykrzykników. Niemiec zapalał się, entuzjazmował, zdawał się zapominać o wszystkim innym, profesor natomiast pracował podwójnie: z jednej strony energicznie podtrzymywał swą rozmowę, przemyślnie rozszerzał ją i umacniał, podsuwając coraz to nowe, coraz to bardziej dla tamtego pasjonujące tematy, drugą zaś warstwę swych myśli poświęcał bez reszty sprawie najważniejszej: jaki zysk da się wyciągnąć z tej niespodziewanej zażyłości, jak przy pomocy tego dobrodusznego doktora praw uratować bibliotekę. Nieznacznie sondował go wzrokiem: Niemiec był najwidoczniej spragniony tematów cywilnych, znużony wojną, zmęczony obcością — toż to istny luksus i w ogóle prezent losu znaleźć niespodziewanie w obcym, na pół spalonym, zwariowanym mieście człowieka, który zna tak dobrze miejsca naszej młodości. Dogadali się do wielu wspólnych znajomych, wspominali przeróżnych monachijskich profesorów, wykłady, biblioteki, egzaminy. Niemiec był — 55 — w siódmym niebie, tytułował swego rozmówcę Herr Professor, raz po raz wybuchał wesołym śmiechem lub plaskał się ręką po kolanie. Profesorowi zasychało w gardle, był zgorączkowany, podniecony, nerwowo podsycał rozmowę, jednocześnie kurczowo szukając w myśli najodpowiedniejszego sposobu, aby sprowadzić dyskurs na problemy bliższe, na kwestię ocalenia biblioteki. Była to oczywiście sprawa delikatna: Herr Doktor mógł się przecież natychmiast zamienić w Herr Hauptmanna, a wtedy... Obaj panowie tak byli zaabsorbowani rozmową, że dopiero nagły trzask otwierających się drzwi ściągnął ich z powrotem ku rzeczywistości. W drzwiach stało dwóch żołnierzy. Profesor utkwił znieruchomiałe nagle spojrzenie w ich rękach. Ręce te trzymały dziwne przedmioty: blaszaną bańkę z benzyną, wielkie podwójne pudełko zapałek, pakuły, papier. Profesor wpatrywał się w nich bacznie, potem przeniósł wzrok na twarz kapitana. — Herr Hauptmann? — szczeknął pytająco jeden z żołnierzy, strzelając obcasami. Profesor z napięciem wpatrywał się teraz w twarz kapitana. Ten był wyraźnie zmieszany, źle się czuł pod tym wzrokiem. Przynaglony oczekiwaniem żołnierzy przemówił wreszcie. — Poczekajcie chwilę w tamtym pokoju — powiedział. — My tu z panem zaraz skończymy. Żołnierze sprężyli się i wyszli, zabierając ze sobą swe złowrogie przybory. Wzburzony profesor zwrócił się do kapitana. — Czy oni chcą spalić moją bibliotekę?! Zaambarasowanie Niemca było coraz większe. Zanim zaczął mówić, przetarł czoło chustką i odchrząknął parę razy. — Muszę panu powiedzieć prawdę, profesorze. Te domy mają być spalone, aby nie stały się kryjówką powstańców (powiedział „powstańców" nie „bandytów"). Taki jest rozkaz i ani pan, ani ja go nie zmienimy. Ale niech — 56 — mi pan uwierzy, że jest mi ogromnie, po prostu niezwykle przykro... — Ależ panie! Zniszczyć taką bibliotekę! Czy pan rozumie, co tu są za książki? Przecież to skarby, istne skarby! — Proszę mi wierzyć, że oceniam to w pełni. Dlatego właśnie jest mi tak przykro. — Nie — pan tego jeszcze nie docenia. Pan, jako prawnik i uczeń Gellerta, musi to zrozumieć. Niech pan pozwoli! W niespodziewanym przypływie sił porwał tamtego za rękaw i pociągnął go w stronę szaf. Zaczął mówić płynnie, jak na wykładzie, sypał tytułami, datami, stukał palcem w grzbiety książek, głaskał je dłonią. Trwało to z kwadrans. Niemiec słuchał bez słowa, na czole jego perliły się krople potu. Wreszcie profesor zmęczył się. Chwilę jeszcze mówił, lecz już bez owej nagłej wiary w celowość tej sceny. Poczuł się nagle bardzo słaby; pozostawiwszy książki odszedł parę kroków, chwilę stał bez ruchu, wreszcie siadł w fotelu, patrząc spode łba na kapitana. Ten znów zaczął wycierać czoło. Skończywszy tę czynność zabrał głos. Przemówił cicho i miękko, jak do chorego. — Rozumiem pana, panie profesorze, lepiej nawet niż pan sądzi. Ale to jest wojna. My — ja i pan — nie wywołaliśmy tej wojny, my za nią nie odpowiadamy, a jednak — musimy ponosić jej konsekwencje. To jest tragiczne — niech pan mi uwierzy, że przeżywam jedną z najcięższych chwil w moim życiu. Ale rozkaz jest rozkazem — jeśli nie wykonam go ja, wykona go kto inny, tylko o wiele brutalniej. Te domy w żadnym wypadku nie ocaleją. A więc — proszę mnie zrozumieć... Znowu sięgnął po chustkę. Profesor nie spuszczał z niego wzroku. — Czy nie ma żadnej rady? — Absolutnie żadnej. — 57 — !l Profesor ciężko oparł głowę o poręcz fotela. — A więc dobrze. Niech pan robi swoje. Niemiec stał nad nim ogromnie zmieszany. — Panie profesorze — przemówił, jakby coś przełykał. — W tej ciężkiej dla nas obu chwili proszę przyjąć moje słowa współczucia i pełnego zrozumienia. Chciałbym panu dopomóc, jak mogę. Zapewne chce pan ocalić jakąś książkę specjalnie cenną, rzadką, może kilka książek? Bardzo proszę — zgadzam się na to w zupełności — to nasza wspólna sprawa. Proszę bardzo... Profesor machnął przecząco ręką, ale Niemiec złapał się tej myśli jak ratunku i nalegał, popychał go niemal w kierunku szaf. Przynaglony tak profesor chwilę się wzbraniał, wreszcie dla świętego spokoju wyciągnął książkę pierwszą z brzegu. Lecz na tym nie koniec — kapitan miał jeszcze coś do powiedzenia, choć szło mu to nie-sporo: — Widzi pan, ja... Mnie... Krótko mówiąc, tu jest taka książeczka... Gellerta... o kodeksie Napoleona... zauważyłem ją już przedtem. Gdyby pan zechciał ofiarować mi ją — na pamiątkę tej tragicznej chwili... Profesor wyjął bez słowa książeczkę i wręczył ją tamtemu. Lecz i to jeszcze nie było wszystko. — Gdyby pan zechciał... napisać mi dedykację? Na pamiątkę tej tragedii. „Uczniowi Gellerta jego przyjaciel". Na przykład tak... Co, zechciałby pan? Profesor chciał się żachnąć na tak dziwaczną propozycję, lecz kapitan miał już w ręku wieczne pióro. Odkręcił je starannie i podał profesorowi, który bez słowa wpisał podyktowane zdanie. Niemiec poprosił jeszcze o datę, pieczołowicie wysuszył dedykację i schował książeczkę do kieszeni munduru. Silnie uścisnął rękę profesora. — Jestem pańskim dłużnikiem, profesorze. Proszę mi wierzyć... Ale teraz niech pan stąd wyjdzie — wiem, jakie to dla pana smutne, dla mnie również. Proszę zaczekać na mnie na podwórzu — wydam tylko zarządzenie i potem odprowadzę pana w bezpieczne miejsce. Ściskając w rękach książkę profesor jak somnambulik przeszedł po raz ostatni przez swoje mieszkanie. W sąsiednich pokojach siedziało paru Niemców, obok nich stały bańki z benzyną. Profesor szedł po schodach stosunkowo prędko — czuł się, jakby już nie miał ciała. Zeszedłszy skierował się do ogrodowej ławki, usiadł na niej i podniósł głowę do góry, przenikliwie wpatrując się w otwarte okno biblioteki. Czekał długą chwilę. Najpierw słychać było jakieś hałasy, przesuwanie mebli, nawoływania, nagle buchnął jaskrawy, pospieszny płomień, za nim siwy dym. Profesor patrzył jak zaczarowany, a jednocześnie wsłuchiwał się w swoje wnętrze. Niewiele w nim było — chłodna, sztywna pustka, jak po środku znieczulającym. Nic nie czuję — zdziwił się. W tym momencie, nie wiadomo skąd, targnęło nim łkanie: suchy starczy szloch, konwulsje bez jednej łzy i bez głosu. Skąd się to wzięło? — myślał zdziwiony, trzęsąc się na ławce jak w ataku febry. Szloch rozrywał mu piersi, podchodził do gardła, dusił. W tej chwili z klatki schodowej wyszedł kapitan. Poszukał wzrokiem profesora, a widząc jego stan odwrócił się dyskretnie, ocierając pot z czoła. Chciałem pisać... Chciałem pisać... Może dziwna to była chętka wśród tego wszystkiego, co się działo naokoło — dziwna, lecz nieodparta. Musiałem pisać, marzyłem o tym, aby zamknąć się i trawić długie godziny nad papierem, aby stracić rachubę czasu, zapomnieć o wszystkim innym i w czterech ścianach samotnego pokoju zmierzyć wreszcie zakres i intensywność swojego ja. Chciałem po tylu latach zbadać siebie i zdać sobie sprawę, co ze mnie właściwie zostało — bo od września 1939 roku przestałem jakby zamieszkiwać w sobie samym. „Gdy tu mój trup pomiędzy was zasiada...", „...dusza wówczas daleka, ach, daleka". Tak — lecz gdzie jest moja dusza? Co to w ogóle jest dusza — dziwaczne pojęcie — wszak pozostałem człowiekiem normalnym, panuję nad swoimi czynami i myślami, co więcej, kontroluję się, posiadam duże zdolności do introspekcji, w każdej chwili zdaję sobie sprawę z tego, co się we mnie dzieje. A jednak, pomimo tej całej autoświadomości, stało się ze mną coś złego. Nie wiadomo właściwie kiedy — czy nastąpiło to stopniowo, wskutek dziwnych warunków życia w Warszawie, czy też może sprawił to ów wstrząs — wejście Niemców — w każdym razie fakt, że stałem się innym człowiekiem. Zachowałem wszelkie pozory zewnętrzne, po dawnemu jestem energiczny, pogodny, punktualny, wstaję wcześnie, nie używam alkoholu, nie palę. Ale jednak coś się zmieniło i to coś wywołało skutki bardzo konkretne — po prostu — nic — 63 — nie robię. Od czasu okupacji niemieckiej w Warszawie — a to już przecież pięć lat dobiega — nic nie robiłem. Co ciekawe — nie wiem nawet, jak spędziłem ten czas — w każdym razie nie dłużył mi się wcale. Ale teraz nagle opanowało mnie przerażenie: wstąpiłem w lata wojny jako młodzieniec, przed którym otworem leżała daleka, kusząca, piękna droga pracy i twórczości — a dziś jestem trzydzies-toparoletnim, wykolejonym, nikomu niepotrzebnym mężczyzną. Jak dokonała się ta niepojęta przemiana? Przecież na pozór jestem tym samym człowiekiem, czytam te same książki, widuję się z tymi samymi ludźmi, chodzę tymi y samymi ulicami. Chociaż — czy to naprawdę są te same ';;¦/ ulice? Kamienie są wprawdzie te same — ale nie — i ka- mienie się zmieniły. Warszawa się przetworzyła, a przy tym nie ma już przecież tylu, tylu ulic — zginęła kipiąca południowym czy wschodnim gwarem straszliwa i hucząca, egzotyczna, a przecież tak znajoma, dzielnica żydowska; Nalewki, Gęsia, Nowolipie, Dzielna — to już tylko nazwy — dziwne nazwy, z których uleciało życie. I tylko dla niewielu tych, co naprawdę kochali Warszawę, całą Warszawę, dźwięki te przywiązane są do określonych obrazów dawnej Warszawy — prawdziwej. Bo obecna Warszawa to już zupełnie inne miasto — to jakiś sen, koszmar — to kamienny ogród obłąkańców — jak możemy żyć tutaj wraz z widmami przeszłości, patrzeć w potworne perspektywy poburzonych ulic getta, w straszliwy, ciemny plac Muranowski, jak możemy jechać tramwajem wzdłuż Okopowej i wpatrywać się bez krzyku w oślepłe źrenice nieskończonych, pustych, porozbijanych domów, w żałobne otwory okien? A przecież nikt zdaje się tego nie spostrzegać, nikomu nie ciąży to zamarłe getto tak jak mnie. Nie ciąży? Tak mi się tylko wydaje. Wyludnione, lecz czuwające, zawsze obecne mury getta zawisły nad tym — 64 — miastem strasznym kirem, przepoiły wszystko niewidoczną, lecz wszędzie obecną trwogą. Trwoga, strach, konwulsyjny strach czai się w barwnych kawiarniach, w krzykliwych barach, w beztroskich teatrzykach; czasem wyzwala się w martwej pustce godziny policyjnej, w samotnych strzałach, co odbijają się po nocy o trupie mury spalonych domów, w długich listach nazwisk wywieszonych na rogach ulic. Lecz to są tylko chwile — trwoga chowa się znowu i na pozór nie ma jej — ulica znów gra życiem, ruchem, humorem nawet. — Wiech, beztroski Wiech — „syrena w sztywniaku", króluje po dawnemu i wędruje z baru na przystanek tramwajowy. Lecz mnie to nie oszuka, ja wiem: śmierć przyczaiła się tylko, rozdygotany, straszny szkielet z czarnych żydowskich piwnic jest tu z nami — siada przy naszym stoliku, wygrzewa się na plaży, patrzy uważnie ciemnymi oczodołami na nasze interesy, na płynące z rąk do rąk dolary, złoto, zegarki. Ja to wiem — nie zapominam o nim nigdy — mnie on nie oszuka! I dlatego może właśnie przez całą wojnę nic nie robiłem. Dziwna rzecz, że to akurat na mnie przyszło. Zawsze byłem bardzo opanowany, uważano mnie nawet za oschłego — nie reagowałem wcale na żadne, choćby najgorsze wiadomości — nawet śmierć Olka nie zdołała mnie wytrącić z jakiejś szklanej, suchej równowagi — po prostu nie wyobraziłem sobie tego wcale. I właściwie — jak ja spędziłem te pięć lat? Nic sobie konkretnego nie przypominam — tylko nastroje, deszcz, mgła, słońce — i bruki Nowego Światu. „Z bruku twego chciałbym mieć kamień" — „O Ty, młodości mej stolico". I tak upłynęło pięć lat! A dziś nagle okazało się, że muszę pisać. Muszę spróbować teraz, kiedy na szczęście zbudziłem się z tego dziwacznego snu, muszę zbadać, kim jestem, kim teraz jestem. Szkoda, że postanowiłem to zrobić dopiero obecnie, kiedy kończą mi się pieniądze i właściwie nie mam już nic do sprzedania. Ale to nie szkodzi — będę jadł niewiele; zawsze dawniej, jak pisałem, to nie miałem apetytu. Zlikwidowałem wszystkie swoje niby-sprawy, kupiłem dużo papieru, przygotowałem pióra, atrament. Najgorzej ze światłem — wieczorami i po nocach będę pracował przy karbidzie — o zamiarach swoich powiedziałem tylko Henrykowi — niezbyt go lubię, ale to jedyny człowiek, który do mnie czasem zagląda — zresztą w gruncie rzeczy bardzo mi życzliwy. Początek był przygnębiający: dwa dni leżałem na sofie i nie mogłem zebrać myśli. Tylko okruchy, fragmenty, refleksy myśli. I w ogóle nie wiedziałem, o czym będę pisał i jak to wszystko, co ze mną było, umieścić i rozplanować — czy przed wojną, czy w czasie wojny, czy w pierwszej osobie — zupełnie nie mogłem sobie dać z tym rady. Byłem zrozpaczony; drugiego dnia pod wieczór wziąłem na chybił trafił ze stołu pierwszą książkę, jaka mi się trafiła, i wróciłem z nią na sofę. I oto zostałem uratowany: to byli Chłopcy z placu Broni Molnara, ulubiona książka mojego dzieciństwa. Przeczytałem ją jednym tchem, potem rzuciłem się do stołu z papierem i zacząłem pisać jak maszyna. Wszystko stanęło mi w oczach świeże i wyraźne aż do najdrobniejszych szczegółów. Nosiłem to w sobie, choć na pozór miałem w głowie tylko pustkę i czczość. Dzieciństwo i młodość, Olek, Łazienki — Warszawa zalana słońcem, tamta Warszawa. Matura i Wanda i to wszystko, wszystko — młodość — oto jedyne ważne słowo — młodość — bezsenne noce, spędzone na rozmowach z Olkiem — o Wandzie. I znowu nas troje na tle widoków Warszawy — i Gdynia, i Tatry — wszystko zalane blaskiem słońca, słońca naszej młodości, noszone w sobie przez tyle lat — teraz wstawało z zapomnienia, odradzało się, żyło. Pisałem skurczony we dwoje, czasem łkałem z cicha, płakałem nawet i śmiałem się, mówiłem do siebie. Ale nie sądźcie, że pisałem jakieś sentymentalne, pensjonarsko- — 66 — -uczniowskie wspominki. Pisałem powieść, rozplanowałem to sobie i rzeczy prawdziwe roztopiłem w fali imaginacji. Stopniowo, coraz bardziej odchodziłem od rzeczywistości: ja, Wanda i Olek to były postacie wzięte z życia, ale kazałem im wstąpić na scenę zupełnie innego dramatu. Potem wprowadziłem dalsze postacie: ojca, matkę Olka, inżyniera — rozwinęło się tło — Warszawa przedwojenna — całość zarysowała mi się w głowie jak wielka sklepiona kopuła — powieść będzie miała idealną architektonikę — nie wylewam na papier konwencjonalnych tęsknot za minioną młodością — wspomnienia moje to tylko elementy, z których buduję, buduję gmach, tworzę. Pisałem dużo, po piętnaście, szesnaście godzin na dobę. Raz na trzy dni robiłem przerwę i wychodziłem do sklepu; ulica była mi zupełnie obojętna, przebiegałem ją spiesznie, wracając biegłem w górę po trzy schody, aby tylko jak najprędzej znaleźć się u siebie. Z rozkoszą patrzyłem na stos zapisanego papieru na stole: rósł ciągle. Pisałem teraz wolniej, nie potrzebowałem się śpieszyć, panowałem już nad całością, teraz trzeba było starannie odmalować szczegóły, obmyśleć wszystko, szlifować język, obrazy, porównania. Kiedyś w nocy był alarm lotniczy, ale nie przestałem pisać. Henryk wpadał z rzadka, przynosił mi gazety. Front zbliżał się. Ale nie mogłem z nim o tym mówić — mogłem mówić tylko o swojej pracy. Henryk niby uśmiechał się do mnie, lecz czułem jego zazdrość; zazdrościł mi, że sam biega po mieście i czas marnuje, a ja piszę. Wypytywał na pozór o postępy roboty, ale z jakąś krzywą miną, i potem szybko wychodził. Nie zatrzymywałem go, niech sobie idzie — mam więcej czasu dla siebie. Kiedyś poprosił, żebym mu kawałek przeczytał. Przeczytałem jeden z najlepszych rozdziałów — przynajmniej moim zdaniem. Henryk słuchał z początku uważnie, potem zaczął się kręcić, krzywić — to jego nieopanowanie drażniło mnie zawsze. Ledwo skończyłem — wybuchnął. — 67 — Jak możesz pisać takie rzeczy! — krzyczał — takie rzeczy teraz. Czy ty wiesz, co się dzieje w Warszawie? Tu lada chwila wybuchnie powstanie, rozumiesz, wielkie rzeczy się dzieją, a ty tutaj piszesz jakieś bzdury o wiośnie i miłości! Miotał się jak wariat — nic nie zrozumiał z mojego proustowskiego wysiłku, aby dźwignąć przeszłość, aby stworzyć wizję, aby stworzyć na nowo samego siebie. Nie chciałem z nim dyskutować. — Nie rozumiesz — powiedziałem chłodno. — Rozumiem, świetnie rozumiem! — ryczał — zresztą co tu jest do rozumienia. W ogóle to jest słabe, słabe, nic niewarte — marnujesz czas, całą wojnę marnujesz czas! — Idiota jesteś! — krzyknąłem, lecz Henryk był już na schodach, trzasnął drzwiami, aż pokój się zatrząsł. Zdenerwowała mnie ta scena — długo siedziałem bez ruchu na sofie, w ustach miałem niesmak. W końcu usiadłem przy stole i wziąłem się do czytania rękopisu. Może to naprawdę jest słabe? W miarę jak czytałem, wątpliwości moje rosły; widziałem przed oczyma młodość, Wandę, Olka — ale to przecież było ważne tylko dla mnie — dla czytelnika mogło stać się ważne dopiero z chwilą, gdybym osiągnął narzucającą się sugestywność i prawdę mojej wizji. Lecz czy ją osiągnąłem? Czytałem do rana — wydawało mi się coraz słabsze — początek był dobry, potem coraz gorzej. Rano, o świcie, skończyłem — było mi zimno i miałem zawrót głowy. Czułem się okropnie — to skutek przepracowania — w głowie kompletna pustka, a gdzieś na dnie natrętnie świdrująca myśl, że powieść jest słaba. Nie mogłem nic jeść, położyłem się i zasnąłem jak kamień. Zbudził mnie jakiś huk, który wstrząsnął całym pokojem. Usiadłem na sofie. Huk powtórzył się raz, drugi, trzeci — papiery spadły ze stołu. Podbiegłem do okna — po wyludnionej ulicy skradało się pod murem kilku esesmanów z automatami. Zrozumiałem: powstanie, o którym mówił Henryk, zaczęło się. — 68 — Dalej opowiadać nie warto: wszystko odbyło się jak wiecie. W naszej dzielnicy Niemcy rozbili powstańców już w pierwszych dniach. Na trzeci czy czwarty dzień rozjuszeni wpadli do naszego domu i wśród huku wystrzałów i wrzasków wyprowadzili nas. Dom od razu zaczął się palić. Z podniesionymi rękami szliśmy Chłodną i Wolską. Ze zdumieniem patrzyłem naokoło: po obu stronach ulicy stały szeregi domów-szkieletów — puste okna wyszczerzały na nas swe dziury jak tam — na straszliwej Okopowej. Nagle zrozumiałem: Getto przyszło do nas, duch jego owładnął Warszawą. Wielkie miasto nie zrozumiało przestrogi, strasznego memento, które wisiało nad nim jak owo mane-tekel-fares — udawało, że się nie boi, że strach nie istnieje, i oto strach wypełznął z umarłych zakamarków Dzielnej, Smoczej, Nowolipia i owładnął Warszawą. Tak, ja wiedziałem o tym, tylko ja jeden czułem to cały czas i dlatego całą wojnę nic nie mogłem robić. Oni mi nie wierzyli, a teraz — Warszawa umiera — dusi ją strach. Potem działy się ze mną rozmaite rzeczy, lecz pamiętam je jak przez mgłę. Jakiś znajomy lekarz zwolnił mnie z obozu w Pruszkowie, później byłem gdzieś na wsi, wreszcie wyjechałem do Krakowa. Lecz właściwie wszystko jedno, gdzie jestem i co robię, jeśli nie ma Warszawy. Warszawa była moją ojczyzną, gdy nie jestem w niej, czuję się wygnańcem, wszędzie mi obco i źle — ,,źle, źle zawsze i wszędzie, ta nić czarna się przędzie". Powieść została tam, w moim pokoju, i nie wiem właściwie, czy naprawdę była ona taka słaba czy też może zdenerwowanie po rozmowie z Henrykiem i przepracowanie obrzydziły mi ją. Długi czas nie mogłem pisać — teraz dopiero udało mi się usiąść i zapisać wszystko — może to kogoś zainteresuje. Ale wątpię — zresztą więcej pisać nie myślę — niech istnienie moje przeminie bez śladu jak tyle innych. To będzie moja forma protestu przeciw śmierci Warszawy. W małym miasteczku zbliżał się powoli, nieznacznie, ale ciągle, jakby się skradał. Za zmierzchem szedł chłód — powiał po alejach miejskiego parku, przeciągnął po ziemi, wszak to dopiero koniec kwietnia. Stary Klamarz poruszył się na ławce, zmienił pozycję — lecz właściwie po co? Czy to nie wszystko jedno, jak jest — chłodno czy ciepło, wygodnie czy niewygodnie — jeśli w środku jest stale jednakowo: ból, nuda, zgryzota, pustka. Ciało to nędzna skrzynka, w której zawarto wszystkie udręki zmarnowanego życia, dziś, w starczym bezruchu, wciąż na nowo kontemplowane, kontemplowane bez przerwy, bez odpoczynku, bez możności oderwania wewnętrznego wzroku. Kiedyż wreszcie przyjdzie ulga, kiedyż zmurszała skrzynia rozsypie się, a wszystkie obrzydłe, obolałe myśli, wypuszczone nareszcie ze swego więzienia, rozpłyną się w nicości? Bo nicość tylko pozostaje z tylu, tylu lat śmiesznych wysiłków. Nicość pachnąca bezbrzeżną goryczą. Klamarz miał astmę. Z trudem, głośno łapał powietrze, jakby łkał. Pierś pracowała mu ciężko, bez przerwy. Wyblakłe, niebieskie oczy wpatrywały się w gasnące refleksy anemicznego słońca, zachodzącego gdzieś za drzewami parku i za ostatnimi ruderami miasteczka. Klamarz patrzył, ale nie widział nic; jakież zresztą znaczenie miało to wszystko, ten cały straszliwie obojętny świat, w którym nie wiadomo po co tkwił, a od którego nie mógł odejść? Emerytura. Oto jest jego emerytura. Oto jest ów okres, — 73 gdy miał nareszcie dać świadectwo, dać wyraz swemu istnieniu, wyzwolić to, co tkwiło w nim w środku przez dziesiątki długich, choć w gruncie rzeczy szybko przepływających lat, przytłoczone żmudną, codzienną pracą. Nie narzekał przecież nigdy — on, referent prześwietnego magistratu stołecznego miasta Warszawy, głowa licznej rodziny, kochający mąż i ojciec, a do tego — o czym mało kto wiedział — literat, filolog, autor rozpoczętego dzieła o dramacie greckim. Praca jego życia, zaledwie napoczęta, leżała na dnie najniższej szuflady w biurku — kilkadziesiąt stronic rękopisu. Nikt zgoła nie przypuszczał, że tutaj tkwi cel i treść jego życia, że ten ukryty pod stosem papierzysków rękopis wysyła doń stale kuszące, niewidzialne promienie nadziei, że Klamarz wciąż czuje się pisarzem, choć koła literackie zapomniały o nim już dawno, wtedy, gdy swego udanego debiutu nie podtrzymał dalszymi wystąpieniami. Lecz nie rezygnował: był urzędnikiem, utrzymywał rodzinę, kochał żonę i dzieci, a w głębi duszy — czekał. Na co? Na emeryturę. Emerytura musiała po latach nadejść — emerytura w wysokości pensji: czterysta złotych przedwojennych to nie było mało. Wtedy właśnie rękopis studium o greckim dramacie zjawi się na biurku. Klamarz przygotowywał się do tej chwili żarliwie, zbierał materiały, latami kompletował bibliotekę, obmyślał przyszły tryb życia i pracy. Termin przejścia na emeryturę przypadał na rok 1940. Józef Klamarz: Historia dramatu w starożytnej Grecji. Oto w tej jednej książce miał zamiar zawrzeć wszystko, utrwalić na zawsze świetlistą nić, biegnącą przez jego żmudne życie, nić łączącą starość z owym jedynym, niezapomnianym momentem młodości. Tej chwili nie zapomni przecież nigdy: chwili, gdy w umyśle chłopskiego syna, który z trudem dobił się matury, studenta pierwszego roku humanistyki, Klamarza, zapaliła się iskra pojmowania, pierwsza iskra 74 świętego ognia wiedzy natchnionej, tej, co łączy ze sobą stulecia, co płynie poprzez czas, przekazywana z pokolenia w pokolenie, jak oliimpijski płomień podawany z rąk do rąk. Klamarz dobrze pamiętał tę chwilę. Za oknami upał, zieleń, bzy, czeremcha, wiosna bujna, namiętna, zmysłowa — a w posępnej nieco, surowej sali Seminarium Klasycznego uroczysty chłód, chłód starych kamieni i omszałych grobowców. Salę przepływał załamujący się nad głowami skąpego audytorium, niezbyt donośny, ale pełen skupionego napięcia głos profesora. Tak, to był właśnie ów moment, gdy Józef Klamarz zrozumiał cel swego życia, gdy objawiła mu się prawdziwa, wewnętrzna tego życia namiętność. Dnia tego nie zapomni nigdy — dziś jeszcze, po czterdziestu prawie latach, iskra zapalona wtedy migocze z odległych ciemności — lecz jakże bezsilna. Z zawziętym uporem, z namiętnym wysiłkiem ukończył Klamarz filologię klasyczną, na doktorat już mu nie starczyło czasu. Pierwsze jego artykuły o greckim dramacie zwróciły nań uwagę — nie poszłoby mu trudno dostać się w środowisko ludzi myśli i pióra. Lecz wtedy napotkał na swej drodze miłość: przyszedł porywający wszystko, jak gorący halny wicher, romans z Martą. Klamarz wziął posadę w magistracie, ożenił się, potem przyszły dzieci — troje dzieci. I długie, długie lata wytrwałej pracy, bez goryczy, bo prześwietlone — oczekiwaniem. Oczekiwaniem na emeryturę; emerytura miała otworzyć przed nim wytęsknione wrota świata myśli; emerytura — powinien ją przecież otrzymać w roku 1940. We wrześniu 1939 spłonęło, zapalone przez niemiecką bombę, mieszkanie Klamarzów, w nim rękopis pracy o greckim dramacie i latami zbierana biblioteka. Cały przedwojenny świat zawalił się w miesiąc — któż by tam myślał o jednej straconej emeryturze, gdy przepadło całe państwo. Starszy syn zginął na froncie, drugi przedostał się do Francji — słuch o nim zaginął. Córka wraz z rodzicami — 75 tułała się po okupacyjnej Warszawie, aby wreszcie skończyć niedługie swe życie w Oświęcimiu. Starzy pracowali ciężko — imali się wszystkiego, by w tym przeistoczonym nagle, a przecież niby swoim mieście zarobić jakoś na chleb. Powstanie dokonało reszty: wyrzuciło oboje do małego, prowincjonalnego miasteczka, gdzie zastał ich koniec wojny i gdzie nadal wlekli swoje opustoszałe życie. Teraz nie czekało ich już nic — ani Warszawa, ani rodzina, ani praca nad greckim dramatem. Nic — tylko gorzka, spopielała, bezcelowa wegetacja, po brzegi wypełniona rozpamiętywaniem rzeczy najgorszej: zmarnowanego życia. Wszystkie poświęcenia okazały się zbyteczne, wszystkie oczekiwania — daremne, wszystkie walki — beznadziejne, wszystkie namiętności — próżne. Zmarnowane życie — oto jedyna prawda. — Zmarnowane życie? — odezwał się nagle jakiś głos tuż obok. Klamarz drgnął i spojrzał: było już niemal ciemno, ziemny chłód wiał opustoszałymi alejami, w parku nie widać nikogo, lecz obok, na ławce czernił się jakiś kształt ludzki. Czyż to możliwe, żeby głos pochodził od niego? I kiedy tutaj usiadł? — Klamarz nie zauważył tego. A może to nie on mówił? Pewno gadałem sam do siebie — to się zdarza u starców. Klamarz złapał z trudem powietrze, aż mu zagrało w piersiach, i usiłował ciężko podnieść się z ławki, gdy nagle opadł na nią bezwładnie. Nieznajomy przemówił znowu. — Zmarnowane życie? — powtórzył. Głos miał dźwięczny i ciepły, ale lekko szyderczy. I jeszcze trzeci raz. — Zmarnowane życie? A któż panu zmarnował to życie?! Klamarz zadrżał, aż zadzwoniły mu resztki zębów w zwiotczałych całkiem ustach. Zadrżał z wieczornego, kwietniowego chłodu, ale zadrżał i od wewnątrz. — Ja, ja... — zabełkotał. ;¦ — Oczywiście, że pan sam to zrobił. — Nieznajomy — 76 — zwrócił się w jego stronę całym ciałem, ale twarzy w ciemności nie sposób było rozpoznać. — Pan sam zmarnował swoje życie — przez głupotę i tchórzostwo. Bał się pan poświęcić cokolwiek czy kogokolwiek. Chciał pan wszystkim dogodzić: i rodzina, i biuro, i emerytura z pracą literacką. A tak nie można: coś trzeba porzucić; trudno — ktoś zawsze musi ponieść koszty. Pamięta pan te słowa z Hamleta: „Ktoś nie śpi, żeby spać mógł ktoś"? Był pan tchórzem. A teraz widać w dodatku, że pańskie tchórzostwo na nic się nikomu nie przydało. Rodziny nie ma, miłości nie ma — a książki o greckim dramacie też nie ma. Cha, cha, cha! Zaśmiał się jakimś nieprzyjemnym śmiechem. Klamarz poczuł lęk: cóż to za człowiek? Widocznie mówiłem głośno, a on wszystko słyszał. Chciał coś odpowiedzieć, lecz zabrakło mu powietrza. Wciągnął je niemal z łkaniem i nagle zaniósł się okropnym, rozrywającym pierś kaszlem. Gdy uspokoił się jako tako i próbował drżącą dłonią wytrzeć załzawione oczy, usłyszał, że nieznajomy mówi znowu. — Tak, tak. Za głupotę trzeba płacić: ten, kto zmarnował szansę, sam sobie jest winien i słusznie za to cierpi. Szansę macie wszyscy, przynajmniej raz w życiu, lecz kto ją straci przez tchórzostwo, kto przez sentymentalną słabość zmarnuje okazję, ten będzie za to ukarany. Innego prawa nie ma: przegrałeś — musisz płacić. A jak płacić — to pan dzisiaj widzi. Cha, cha, cha, cha! Zmarnowane życie, zmarnowane życie, zmarnowane życie... Mówił te słowa coraz ciszej, chociaż brutalnie, jadowicie, ale przechodząc w skrzekliwy szept. Ostatnie wyrazy rozpłynęły się w powietrzu, jak syk rozpalonego żelaza oblanego wodą. Klamarz czuł strach, bał się na tamtego spojrzeć, siedział jak zmartwiały. Po długiej chwili milczenia podniósł z wysiłkiem oczy: nieznajomego już nie było. Widocznie odszedł szybko i cicho — nawet nie słychać było skrzypienia kroków po ubitej, żwirowanej alei. 77 Cienki, zakrzywiony, blady półksiężyc unosił się nad drzewami parku — zimna, kwietniowa noc wzięła już świat w posiadanie. Zasiedziałem się — pomyślał Klamarz i zadygotał. Było bardzo zimno, park ział ciszą i upiorną obojętnością. Stary, drżąc na całym ciele, z trudem podniósł się z ławki, czując próżnię w piersiach. Znowu będę miał atak — pomyślał z bolesnym znużeniem i powoli, ciężko ruszył w stronę wyjścia. Na schodzącej w dół ulicy, która przylega do parku, było jeszcze trochę ludzi. Klamarz nie widział ich, ale słyszał dookoła szmery, szelesty, stąpania. Szedł powoli brzegiem chodnika, wsłuchując się w swoje wnętrze: czy wielogodzinny niepokój i ostre, bezlitosne kłucie w sercu rozpocznie się za chwilę, czy jeszcze zdąży dojść do domu, gdzie czeka go zobojętniała dlań przez nadmiar cierpień, obca, często płacząca suchym, pozbawionym łez płaczem, Marta? Wtem poczuł, że ktoś go lekko bierze pod rękę. — Dokąd idziesz? — zapytał głos cichy, jakby skądeś znajomy. Klamarz spojrzał: był to niewyraźnie wyłaniający się z ciemności człowiek z siwą brodą, w naciśniętej na oczy zniszczonej czapce. Sylwetkę tę Klamarz skądeś znał, ale nie mógł sobie w tej chwili przypomnieć skąd. Zawsze przed atakiem serca mąciła mu się pamięć. Tamten szedł teraz obok niego, lekko prowadząc go pod rękę. — Idę... do domu — wymamrotał po chwili Klamarz. — Do domu, już? — zdziwił się nieznajomy, choć właściwie zapewne był to raczej ktoś znajomy. — A nie wstąpiłbyś przedtem gdzie indziej? — Na przykład gdzie? — Klamarz nic nie rozumiał. — No, choćby na przykład tu niedaleko, do kościoła Kapucynów... jeszcze otwarte... to ci dobrze zrobi. — Mówił to na pozór lekko, jak do dziecka, które namawia się na lekarstwo. — 78 — Klamarz skrzywił się — czuł, jak fala goryczy napłynęła mu do serca. — Nic tam po mnie — mruknął. — Ja zmarnowałem swoje życie. Na to nikt nic nie poradzi. Nawet Pan Bóg — choćby chciał. Straciłem okazję — taki już mój los. Za późno. — Mówisz śmieszne rzeczy. — Nieznajomy (czy znajomy) mocniej ścisnął ramię Klamarza. — Któż może wiedzieć, czy zmarnował życie czy nie? — Ja wiem na pewno. Dla rodziny zaniedbałem moją pracę, a rodzinę straciłem. Nie mam teraz nic, ani rodziny, ani książki o greckim dramacie. Po cóż żyłem? — Posłuchaj — nieznajomy zbliżył usta do ucha Klamarza. — Nikt nie żyje bez celu: przecież wszyscy żyjemy dla — blasku. — Dla blasku?! — Tak. Widzisz, gdy spotkamy się kiedyś tam... — Tam?! — No tam, na tej dolinie, słyszałeś przecież... Tam wszyscy będą świecić — jedni silniej, drudzy słabiej. I tam przekonamy się, kto świeci najsilniej, to znaczy, kto najwięcej zrobił w życiu. Niekoniecznie musisz napisać twoją książkę — wystarczy, że ona w tobie świeci. — Bzdury! — Nie mów tak. Nic nie możesz wiedzieć — dopiero wtedy wszystko się okaże, gdy porównamy blaski. Ale to się dzisiaj decyduje — dlatego wstąp do kościoła. Wiem, że rozmawiałeś także z nim. — Z kim? — Z tym — w parku. On także wie, że to dzisiaj, i dlatego cię zaczepił. Tym bardziej musisz iść i do kościoła. Patrz — już jesteśmy przed Kapucynami — wstąp tu na chwilę — ale sam. Ja muszę odejść. Nieznajomy (lub znajomy) uścisnął mu ramię i odszedł cicho i szybko w boczną uliczkę. Klamarz rozejrzał się: 79 rzeczywiście stał przed kościołem Kapucynów: od ulicy wąski chodniczek prowadził w dół aż do samych drzwi kruchty. Było już ciemno, ale wysokie okienka kościoła tam w górze przepuszczały przez swe kolorowe szyby czerwone i fioletowe światło, jakby unoszące się nieruchomo w poczerniałym powietrzu. Klamarz powoli zaczął iść w tę stronę. Był bardzo zmęczony, w piersi czuł pustkę — aby tylko wejść do środka i usiąść w kościelnej ławie — odpocznie sobie trochę i pomyśli o słowach nieznajomego. A właściwie — obu nieznajomych. Ale obniżająca się droga do kościoła wydłużała się — ostrokątna plama drzwi coraz dalej i dalej majaczy w ciemności. Klamarz dziwi się — próbuje przyśpieszyć kroku. Przed kościołem zapala się jakieś światło i Klamarz spostrzega nagle, że coś zagradza mu drogę. Duża, kamienna tablica — cóż to takiego? Przecież tego dawniej nie było. Na tablicy wyryty napis, jak tytuł wytłoczony na okładce książki. Klamarz zatrzymuje się i czyta: MGR JÓZEF KLAMARZ HISTORIA DRAMATU W STAROŻYTNEJ GRECJI Klamarz kurczowo wyciąga ręce przed siebie, chce dotknąć tablicy, może usunąć ją z drogi? Lecz tablica sama cofa się przed jego dłońmi, które napotykają próżnię. Klamarz wyciąga palce naprzód, wciąż dalej i dalej, jak ślepy — lecz wciąż chwyta powietrze. Przechyla się coraz bardziej, bardziej, bardziej — i oto nagle pada w przód ze straszliwym, starczym szlochem. Ciężar ciała przygniata go, leży twarzą na zimnych płytach chodnika, dotykając ich ustami — straszny, nie znany mu dotąd rozpaczliwy spazm — 80 — płaczu wstrząsa jego nędznym, zniszczonym ciałem, targa wnętrzności, rwie piersi, rozsadza serce, dusi; słone, gorzkie łzy płyną po płycie chodnika, a obok nich — wąska, czarna smuga krwi. Na ustach zastyga smak zimnego brukowego kamienia i smak goryczy słonej, rozpaczliwej. Grupka przechodniów, zaciekawionych raczej niż zmartwionych, zebrała się nad zwłokami Józefa Klamarza, leżącymi u samych drzwi kościoła. Ktoś poświecił latarką, kto inny poszedł po milicję. Nie było wątpliwości — stary już nie żył, — Obserwowałem go jeszcze w parku — obwieścił pierwszy przechodzień — siedział na ławce i mówił sam do siebie. Potem to samo było na ulicy. Mówił i machał rękami. — To stary Klamarz, emeryt z Warszawy — powiedział drugi przechodzień — mieszkał niedaleko nas, na Mogilnickiej. — Ale przynajmniej śmierć miał prędką — westchnął trzeci. — I to pod samymi drzwiami kościoła, widać nie zdążył wejść — zauważył czwarty. Miałem tylko jedno życie Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy się to zaczęło. Bywają w życiu takie sprawy, które gdy się je wspomina, wydają się nie mieć początku: początek został ukryty, nie wiadomo zresztą, czy jest on w ogóle wymierny, czy był jednym momentem, czy linią, łączącą ze sobą kilka momentów, kilka punktów czasu. To coś, jak z ową starogrecką zagadką na temat łysiny. Brak jednego włosa nie stanowi łysiny, brak dwóch włosów — też nie, brak trzech — też nie, brak piętnastu — też nie. Więc kiedyż właściwie zaczyna się łysina? Może w ogóle nie ma ona początku? A przecież to niemożliwe: nie istnieje na świecie rzecz bez początku, każda rzecz musi mieć swój początek, czy to w przestrzeni czy w czasie. Szkoda tylko, że nie zawsze można go sobie przypomnieć, choćby się miało pamięć jak najlepszą. Ja na przykład świetnie pamiętam dzień i godzinę, kiedy pierwszy raz czytałem ten grecki przykład z łysiną: miałem wtedy piętnaście lat i kartkowałem Historię filozofii Tatarkiewicza. Pamiętam też, jaka tego dnia była pogoda: słońce i wiatr. Ani rusz jednak nie mogę sobie przypomnieć, kiedy i dlaczego wpadłem w nałóg, mimo że zaszło to znacznie później. Pamiętam za to doskonale, jak pierwszy raz piłem wódkę, choć to wcale nie było żadnym początkiem. Czuję nawet jej smak: gorzkawa wiśniówka, a do niej bułki z wędliną i ogórkiem. Pamiętam też mieszkanie, w którym się to odbywało: dwa pokoje z kuchnią na trzecim piętrze, gdzieś koło rogu Pięknej i Poznańskiej. Na schodach bardzo śmierdziało kotami. Byłem wtedy w szóstej klasie gimnazjalnej starego typu. Zaprosili mnie koledzy z klasowej elity, co zdarzyło mi się po raz pierwszy. Bardzo byłem dumny, ale gdy zobaczyłem na stole wódkę, przeląkłem się mocno. Nigdy w życiu nie piłem: czy dam radę, czy się nie zakrztuszę? Jednak obawy okazały się przesadne. Z udaną śmiałością przełknąłem pierwszy kieliszek, następne dwa już bez udawania. Pochłonąłem podane mi zakąski i wpadłem w znakomity humor. Po raz pierwszy przeżyłem wtedy uczucie prawdziwego koleżeństwa: po wypiciu zrozumiałem, że to naprawdę byli moi koledzy. I tak samo jest dzisiaj. Jak się napiję, czuję to, co powinienem czuć bez picia, czuję normalnie. A jak nie piję, czuję tylko straszną nudę, poza tym nic. To znaczy, dopóki czekam, że będę pił, jest jeszcze jako tako i mniej więcej się trzymam. Ale gdy przychodzi moja godzina i nie wypiję, to zaczyna być bardzo źle. Zostaje sama pustka, a na dnie ssie człowieka pragnienie wypicia — trzeba przecież tę pustkę zapełnić, ona jest nienormalna i straszna. Wypijam — i znowu czuję się jak normalny człowiek, w dodatku jest od razu bardzo przyjemnie. Wszyscy mnie ogromnie lubią, kiedy wypiję. Nigdy po pijanemu nie zrobiłem nic złego ani brutalnego — aż do tamtej historii, której zresztą dokładnie nie pamiętam. Dlatego może nie mam wyrzutów sumienia. Ciekawe, że z tego pierwszego picia wódki pamiętam tak dobrze jej smak. Nigdy mi już potem nie smakowała, a teraz mam do niej po prostu fizyczny wstręt. I to jaki! Parę dni temu z trudem przełknąłem setkę w małym barze na Powiślu, a kelner zamarudził z zakąską. Stałem przy bufecie jak skamieniały, bo wszystkie wnętrzności podbiegły mi do gardła i czułem skurcz w całym ciele. Organizm bronił się jak przed gwałtem — przez chwilę zdecydowany byłem rzucić się w pierwsze lepsze drzwi i zwymiotować tę setkę. — 86 — Ale wiedziałem, że to nie ma najmniejszego sensu. Swoje muszę wypić i tak, a skurcz minie, jak tylko cokolwiek pogryzę. Nie chodzi nawet o to, żeby coś zjeść, tylko właśnie, żeby pogryźć, bo wtedy popłynie do środka ślina o innym smaku i wszystko się uspokoi. Stałem więc sztywny i kurczowo przełykałem resztki tej starej, wstrętnej, nasiąkłej wódczanym odorem śliny. Żeby się ratować, chciałem już porwać skórkę od chleba, gdy wreszcie kelner postawił przede mną na talerzyku kawałek czarnego salcesonu, którego zresztą nie znoszę. To było wybawienie: ślina popłynęła od razu jak zwykle, skurcz wnętrzności ustąpił, oddech wrócił do normy, zrobiło mi się ciepło — takie specjalne ciepło, raczej chyba psychiczne. Wypiłem tam jeszcze dwie setki i czułem się bardzo przyjemnie, choć bar był brudny i nieprzytulny. Pijącemu wszędzie jest dobrze, nosi dobre samopoczucie ze sobą. Żeby tylko wódka była lepsza. Ostatnio mam do niej wstręt coraz większy — jak tylko pomyślę, że będę pił, łapią mnie mdłości i skurcz żołądka. Nie znoszę wódki, ale muszę pić — dla samopoczucia. Wódka idzie u mnie wbrew ciału, tylko dla duszy. Zabawnie to zresztą brzmi, taki dualizm: dusza i ciało. Do duszy dociera się w tym wypadku przez gardło. Mógłbym na ten temat wiele powiedzieć i w ogóle rozwinąć całą teorię. Zawsze ogromnie interesowałem się filozofią i chodziłem z półtora roku na uniwersytet — właśnie do Tatarkiewicza. Myślę czasem, że mógłbym napisać naprawdę dobrą rzecz o alkoholu. Nikt dotąd nie potrafił utrwalić na piśmie tego stanu myśli i uczuć. Ja bym to potrafił, ale już chyba tego nie zrobię — trochę za późno. To, co piszę tutaj, to tylko dla siebie, a także dla wyjaśnienia moich spraw. Żeby pisać porządnie i z filozoficznym pogłębieniem, trzeba mieć świeżą energię. Niedawno pokazali mi w knajpie młodego literata Marka Hłaskę, który napisał nowelę o wódce, przerobiono — 87 — to także na film. Taki to może pisać: młody, zdrowy, świeży. Ale o wódce wiele nie wie — a jak będzie wiedział, to już nie napisze. Tego się nie da napisać, bo na trzeźwo się nie pamięta, a po paru setkach pisanie nie wychodzi. Próbowałem nieraz zanotować, co wtedy myślę. Notowałem tylko poszczególne słowa, nazwy, bo na więcej nie miałem siły, a liczyłem, że te słowa przypomną mi jutro wszystko inne. Ale na drugi dzień te słowa wydawały mi się bez znaczenia, a to, co przypominały — nieważne i nieciekawe. Czyżby to było tylko narkotyczne złudzenie? Nie, na pewno nie. Pijany wie dużo, ale musi to zapomnieć, gdy będzie trzeźwy, a chcąc sobie na nowo przypomnieć, musi znów wypić. Piszą o tym tylko ludzie trzeźwi — dlatego ucieka gdzieś rzecz najważniejsza. Myślę czasem o filozofii picia — ale ja jej już nie stworzę. Wracam więc do tego, że nie mogę sobie dokładnie przypomnieć, jak i kiedy zaczął się u mnie alkoholizm. Po tej pierwszej próbie, w szóstej klasie, nie piłem chyba ze trzy albo cztery lata. Może trochę na balach i zabawach — ale raczej bardzo rzadko i bardzo na wesoło: to ważna sprawa, żeby pić na wesoło. Na wesoło też piłem w Paryżu, gdzie byłem przeszło pół roku. Piliśmy tam właściwie od rana — wino i aperitify. Nie miało to charakteru upijania się, tylko ciągłego pobudzania w sobie miłego paryskiego rausza. Lubiłem pić co godzina szklankę białego wina — w hotelu była to po prostu szklanka do mycia zębów. Pod koniec wciągnąłem się trochę w trunki mocniejsze i, zwłaszcza wieczorami, ciągnąłem nieźle kalwados, „armaniak" i zwykły koniak. Pamiętam nawet paryski bal polskich malarzy, kiedy upiłem się porządnie i wpadłem bodaj w jakieś dziwne stany psychiczne. Ale to jeszcze nie był początek. Poza tym zdrowie miałem wówczas doskonałe. Prawie codzienne picie zaczęło się chyba dopiero w Warszawie, po śmierci Ojca, i to nie od razu. Ojciec był wspaniałym człowiekiem. Mówię to z pełną odpowiedzialnością za słowa: wspaniałym. Nigdy nie okazywał złego humoru, choć był ciężko chory na serce. Dla matki i nas dwóch miał stale mnóstwo serdeczności i zainteresowania. Zainteresowanie to ważna rzecz dla młodego człowieka — Ojciec interesował się na przykład mną, jak dorosłym, choć byłem jeszcze w szkole. Później przeniósł to samo na Jurka, młodszego przecież ode mnie o osiem lat. Ojciec był hojny i wspaniałomyślny, pracował na nas ciężko jako inżynier radiotechnik (zresztą bez dyplomu), ale nigdy się nie skarżył i ukrywał przed nami wysiłek, jaki musiał w to wszystko wkładać. Toteż śmierć jego przyszła dla nas zupełnie niespodziewanie. Ojciec zachował się wspaniale, jeśli chodziło o moją filozofię. Nigdy mu tego nie zapomnę, choć w sumie nie przydało się to na nic. Stało się tak z mojej winy, a właściwie z winy nałogu, który mnie zniszczył — trudno przecież winić za to mnie. Ale Ojciec nie mógł wiedzieć, że tak się ze mną stanie, a w sprawie filozofii zachował się, powtarzam, wspaniale. Chodziło o to, że jeszcze w gimnazjum zacząłem się interesować filozofią. Z początku naturalnie to było zainteresowanie czysto zewnętrzne, powierzchowne — zresztą, prawdę mówiąc, nigdy tego nie pogłębiłem tak, jak trzeba. Śmiać mi się dziś chce, że wtedy już szkicowałem sobie zasady nowego systemu filozoficznego, który stworzę. Byłem absolutnie przekonany, że go stworzę — a miałem przecież szesnaście lat. Dziś jeszcze snują mi się po głowie niektóre ujęcia z teorii poznania, które wtedy zapisywałem. Myślę, że na pewno bym coś zrobił, gdyby nie picie. Teraz naturalnie jest już za późno. Wtedy, w gimnazjum, filozofia to było dla mnie coś po prostu niezwykłego. Zachwycało mnie, że to jest jakaś taka nauka o niczym, a jednocześnie o wszystkim — można by określić, że to jest nauka nauk, suma wszystkich spraw i rzeczy. Wyjaśnić świat, sprowadzić go do ostatecznych definicji, to wydawało mi się najszczytniejsze — zresztą i dziś tak myślę. Podobno Hoene-Wroński po wielu latach pracy doszedł do jednego jedynego równania matematycznego, w którym wyjaśniona była zagadka świata. To równanie, zapisane na kartce, zaginęło później w tajemniczych okolicznościach w Konstantynopolu. Właśnie o czymś takim marzyłem ciągle jako sztubak — to przecież jednak nie była w tym wieku zwyczajna rzecz. Ojciec też uważał, że to jest rzecz niezwykła: ogromnie się tym przejął, jak tylko się zorientował, co mnie ciekawi. Naturalnie nic się na tym nie znał, ale okazywał wielkie zainteresowanie i ciągle kazał sobie opowiadać o tych rzeczach. U mnie zaczęło się to od Historii filozofii Tatarkiewicza, którą gdzieś znalazłem i przeczytałem calutką. Nie wszystko, rzecz jasna, zrozumiałem, ale bardzo mi się to spodobało i zacząłem zapisywać sobie skróty poszczególnych systemów, a także własne uwagi. Potem czytałem, co mi wpadło w ręce, ale bez ładu i kierunku. Pamiętam jakieś studium Berkeleya w przekładzie, potem próbowałem ze słownikiem niemieckim Leibnitza, później Rozprawę o metodzie w tłumaczeniu Boya, jakiegoś Hegla i nawet coś z Wienerkreisu. Zacząłem się z tej racji gorzej uczyć w szkole. Bardzo to gniewało matkę. Matka chciała, żebym zaraz po maturze skończył krótkie kursa techniczne i zaczął pracować razem z Ojcem nad wyrobem radioaparatów. Ale Ojciec się na to nie zgodził. Powiedział, że ma dość sił do pracy i że mogę zapisać się na filozofię nie myśląc w ogóle o utrzymaniu. Bardzo wielką wagę przywiązywał do tego, żebym studiował to, czym się interesuję. Uwierzył w moje zdolności; wątpię tylko, czy przekonał matkę. 9° Tak więc się stało, że wstąpiłem na uniwersytet, na historię filozofii do tegoż właśnie Tatarkiewicza. Pamiętam doskonale jego wykłady. Chodziłem też na proseminarium logiki do starszej asystentki Kotarbińskiego, pani Diny Sztejnbarg, ale tam było mi za trudno, bo trzeba było znać dobrze języki. Powiedziałem o tym Ojcu, a on zrobił tajemniczą minę i kazał mi „trochę poczekać". Niedługo miałem się dowiedzieć na co. To był najbardziej wspaniałomyślny z postępków Ojca. Ojciec dostał wtedy po jakiejś zmarłej ciotce mały spadek pieniężny. Nie było to wiele — 1500 złotych, ale jak na przedwojenne stosunki to było coś. Akurat powiedziałem Ojcu o owych językach i wpadł na pomysł, że ja za te pieniądze pojadę do Paryża, dalej studiować filozofię. Zdaje się, że Ojciec ukrył pochodzenie pieniędzy przed matką: powiedział jej, że dostałem jakieś stypendium. Matka nigdy nie miała przekonania do mojej filozofii — okazało się, że był to dobry instynkt. Ale kto mógł wtedy wiedzieć, że wpadnę w alkoholizm? Nie widać było przecież żadnych oznak tego, choć, jak dziś myślę, gdzieś już musiały tkwić. Zawsze uważałem, że coś nie może się wziąć z niczego — zresztą nie ja pierwszy się nad tym zastanawiałem: niejeden filozof połamał sobie na tej sprawie zęby. Tak więc, na początku drugiego mojego roku akademickiego byłem już w Paryżu. Czy dużo tam skorzystałem? Poduczyłem się języka, chodziłem trochę po bibliotekach, trochę na wykłady. Ale chyba nie pogłębiłem się już — nigdy więcej nie miałem pójść dalej w studiach. Trochę piłem, właściwie co dzień wino i — zresztą już o tym pisałem. Byłem w Paryżu z siedem miesięcy, kiedy przyszła wiadomość o nagłej śmierci Ojca. Musiałem prędko wracać i brać się do roboty, żeby utrzymać matkę i Jurka. Posadę, i to dobrą, dostałem wyjątkowo szybko: zostałem urzędnikiem w Radio, gdzie Ojca znali i lubili. 91 Przepracowałem tam do wojny — koło czterech lat. Miałem dwadzieścia pięć, kiedy zaczęła się wojna, a przedtem już chyba, choć nie wiadomo kiedy, ugruntował się we mnie alkoholizm: właściwie raczej baza dla niego. Spróbuję teraz sobie to przypomnieć i opisać, a potem przejdę do mojej sprawy najważniejszej. Nie mogę pisać za dużo, bo chcę opowiedzieć wszystko, a boję się, że nie starczy mi energii. Jestem przecież właściwie całkiem zniszczony. III bardzo dziwna jest sprawa z trunkami i rozmaitym ich oddziaływaniem. A najbardziej dziwnym napojem jest piwo. Można całe życie pić piwo i nie mieć nic wspólnego z alkoholizmem — po prostu pić je dla smaku. A może być przeciwnie, tak jak u mnie. Przez piwo właśnie przyzwyczaiłem się do ciągłego rausza i to od rana. Mam zwyczaj nie jadać śniadań, a piwo na czczo działa wcale .nieźle. Zwłaszcza dobre piwo przedwojenne albo porter. Tak nieznacznie, pijąc co dzień piwo, można się wciągnąć, bo w końcu rausz z piwa nie wystarczy, trzeba by wypić dużo, a to jest kłopotliwe, i w rezultacie przechodzi się na wódkę. Inna historia jest z winem w Paryżu: na winie można się zatrzymać, na piwie nie. Oczywiście wszystko, co mówię, jest tylko hipotezą, bo, powtarzam, właściwie nie pamiętam dokładnie, jak się to zaczęło. A może nie piwo było przyczyną? We wspomnieniach jednak widzę ciągle mały bar narożny, naprzeciwko gmachu Polskiego Radia na Zielnej. Pracowałem w Radio jako sekretarz działu koordynacji programów i szybko awansowałem, choć byłem tam najmłodszy. Stosunki koleżeńskie miałem bardzo dobre i ciągle chodziliśmy na piwo właśnie do tego małego baru. Wyskakiwało się w czasie pracy na jedną bombę z pianą. 92 Jakież to było świetne piwo! Czasem zachodziliśmy tam po parę razy na dzień. Zdarzało się też, bardzo rzadko, że wypijało się małą wódkę. Ale naprawdę zdarzało się to rzadko — może najwyżej raz na dwa tygodnie. Piwo zagryzaliśmy precelkami, a jak już wywiązała się wódka, to czymś konkretniejszym. Ja osobiście nie lubiłem wtedy zagryzać: latem brałem co najwyżej pomidora, zimą ogórka. Zaraz naturalnie wracało się do biura i praca szła jak z płatka. Doskonale się pracuje w takim lekkim podnieceniu. Miałem niezłą pensję i dostawałem podwyżki — przed samą wojną doszedłem już do 5 50 złotych. To było coś — w ogóle zawsze miałem szczęście i żyło mi się raczej łatwo. Dlatego może tak niewidocznie wpadłem w nałóg — zresztą, co tu można wiedzieć. Utrzymywałem matkę i Jurka, który chodził do gimnazjum. Matka była ze mnie w tym okresie bardzo zadowolona. Po trochu dorabiała szyciem, ale ja jej to odradzałem, bo właściwie na wszystko wystarczało. Niewielkie moje picie zupełnie nie odbijało się na budżecie — matka tego w ogóle nie zauważała. Do studiów już nie wróciłem — nie miałem do tego głowy. Czasem przeglądałem swoje notatki z filozofii. Wydawało mi się, że wcale z tych rzeczy nie wyszedłem, że wszystko jest w porządku. To było oczywiście złudzenie: kto nie idzie naprzód, ten się cofa. Co właściwie robiłem przez te lata oprócz pracy w Radio? Bardzo to trudno powiedzieć: czasem wydaje mi się, że po prostu nic. Były to chyba jakieś puste lata, choć przecież tak samo długie jak i inne. Są takie okresy w życiu, gdzie pamięć nie ma się o co zaczepić — przechodzą i giną. Są za to inne, nawet niedługie, które wbijają się w głowę tak, że widzi się po latach wszystkie szczegóły. Dla mnie takim dobrze zapamiętanym okresem były miesiące, poprzedzające wybuch wojny, mniej więcej od wizyty Becka w Londynie. Pamiętam bardzo dokładnie, co — 93 w tym okresie robiłem, jaki był nastrój na mieście, nawet jaka pogoda. Wracałem z biura koło czwartej po południu, zjadałem obiad i na godzinę kładłem się spać. Potem zwykle wychodziłem. Dokąd? Do kina, do kawiarni ze znajomymi, czasem na randkę. Ale w gruncie rzeczy kończyło się zawsze na jakimś piciu, bo kolacje jadałem na mieście. Pół biedy, jeśli byłem w towarzystwie, wtedy picie przechodziło nie zauważone, po prostu jako towarzyska formalność. Gorzej, kiedy znalazłem się sam, bo miałem wtedy zawsze wyrzuty sumienia, że wciąż piję, popadam w nałóg i marnuję pieniądze. Walczyłem ze sobą, ale w końcu, tak czy owak, ulegałem. Wypijałem dwa duże piwa i jedną albo dwie wódki. Robiło mi się wtedy bardzo dobrze i miło, przechadzałem się samotnie po ulicach nieraz aż do północy, potem wracałem do domu i świetnie spałem. Miałem wówczas zdrowie po prostu doskonałe. Tak się w końcu utarło, że co dzień wieczorem w tych czy innych okolicznościach piłem wódkę. Najbardziej lubiłem wieczory samotne, zwłaszcza latem, gdy po kolacji można było przechadzać się swobodnie po mieście. Nie miałem tego lata urlopu, bo przełożyłem go sobie na jesień. Wieczory były duszne, ale pachnące, miasto w jakimś stałym podnieceniu — czuło zbliżającą się wojnę. Najbardziej lubiłem dwa ogródkowe bary w Alejach jerozolimskich: Millera koło rogu Brackiej i Englerta, bliżej Marszałkowskiej. Oba oczywiście dawno już nie istnieją, tak jak i staromiejska restauracja Węglińskiego, gdzie również czasem zachodziłem. Ale specjalnie lubiłem wzmiankowane bary ogródkowe. W obu grywały wieczorem zespoły muzyczne. Siadałem zwykle w ogródku przy przegrodzie z bluszczu i, słuchając muzyki, jadłem kolację i wypijałem swoje. Na ogół nie przekraczałem wtedy normy dwóch większych wódek i dwóch dużych piw. Zaznaczam, że ówczesna wódka zwana większą to nie była dzisiejsza 94 „setka", co najwyżej jej połowa, czyli pięćdziesiątka. Taka porcja wystarczała mi wtedy zupełnie. Miałem rausza dobrego i równego, utrwalonego na cały wieczór. Nie znałem jeszcze w tym czasie panicznego uczucia, że trzeba się „dopić", bo działanie alkoholu minie. To „dopijanie się" gubi niejednego, ponieważ można przekroczyć swoją miarę i zamiast przyjemności jest zwykłe zalanie się. Niestety, z wiekiem te sprawy się komplikują i nie sposób już obliczyć określonej dawki, żeby wywołać stan przyjemny a względnie nieszkodliwy. Te spacery po kolacji to była najprzyjemniejsza część dnia. Myślałem sobie wówczas o wielu rzeczach, przeżywałem stany łagodnego a podniecającego smutku, które profesor Tatarkiewicz uważa za najbardziej zbliżone do szczęścia. Gdy zastanawiam się nad tym dzisiaj, widzę, że wówczas od rana żyłem już nadzieją wieczornego spaceru. A że spacer taki bez alkoholu nie miał sensu, więc, po prostu mówiąc, żyłem cały dzień oczekiwaniem na wieczorne picie. Pracowałem doskonale, zastępowałem kolegów bawiących na urlopie, byłem opanowany, uprzejmy, dokładny — ale wszystko dlatego, że żyłem nadzieją wieczoru. Bez tego wieczoru dzień nie byłby dniem. Coraz też bardziej lubiłem, gdy owe wieczory były samotne. Nieraz zdarzało się, że żegnałem kolegów i koleżanki i biegłem gdzieś, niby bardzo zaaferowany. W rzeczywistości biegłem do swojego ogródka, aby tam w samotności zjeść kolację i oczywiście — wypić. Przy kolacji lubiłem czytać gazetę — gazeta przy rauszu to tak, jakby się było w kinie i oglądało dodatki z aktualnościami. Czasem kupowałem gazetę francuską i wspominałem Paryż. Przez cały czas wówczas zdawałem sobie sprawę, że robię źle i że znajduję się na równi pochyłej, prowadzącej do nałogu. Nawet przesadzałem, bo to przecież jeszcze nic nie było. Liczyłem, że stanie się wreszcie coś niezwykłego, co przerwie ten cykl niepokojących, choć przyjemnych wieczorów. Rzeczywiście przyszła wojna. Nie będę tu opisywał moich wojennych przygód — wszyscy zresztą te rzeczy znają. Ewakuowałem się z Warszawy z Polskim Radiem, potem odłączyłem się od nich koło Lwowa. Nie chciałem jechać do Rumunii — zostawiłem przecież matkę i Jurka. Po wielu historiach wróciłem do Warszawy pieszo w połowie października. I teraz zaczyna się najważniejsza sprawa. Doszło do niej zresztą dopiero po dwóch latach, chyba zresztą niecałych. Przez te lata znów pozornie nic się nie działo, aż przyszło tamto. Ale muszę to opowiedzieć dokładnie, żeby wszystko stało się jasne. Kiedy wróciłem, Warszawa wyglądała na mocno zniszczoną, choć dziś wiadomo, że to jeszcze nic nie było w porównaniu z tym, co miało przyjść. Gruzy i zgliszcza, smród trupi, na ulicach niemieckie patrole, godzina policyjna i brak jedzenia — tak to się w skrócie przedstawiało. Matka, która wraz z Jurkiem spędziła oblężenie w mieście, była w fatalnym stanie nerwów. Ja za to, pomimo wszystko, wróciłem z owej prawie półtoramiesięcznej włóczęgi po kraju w doskonałej „formie". Opaliłem się nawet i utyłem, czego mi było bardzo wstyd. W domu zastałem głód i trzeba było zacząć coś robić. Ale co? Od razu poszedłem na Zielną do Radia. Okazało się, że pięciopiętrowy gmach leży w gruzach, a drugi budynek naprzeciwko zajęty jest przez Niemców. Ale za to zaraz pierwszego dnia spotkałem na owych gruzach dyrektora Edmunda Rudnickiego. Przed wrześniem był on kierownikiem wydziału muzycznego w Radio. Kiedy wojna wybuchła i 6 września całe Radio się ewakuowało, Rudnicki, jako jedyny z dyrektorów, pozostał na miejscu i razem z grupą pracowników prowadził rozgłośnię przez cały czas — 96 — oblężenia. Prezydent Warszawy Starzyński mianował go wtedy dyrektorem naczelnym Polskiego Radia. Naturalnie, jak Niemcy weszli, wszystko się skończyło. Rudnicki przychodził jednak często na Zielną, spacerował po gruzach, rozmawiał z byłymi pracownikami, których też tam ciągnęło. Jak się potem pokazało, rozpoczął od razu działalność konspiracyjną, miał kontakty i pieniądze, angażował ludzi do pracy w organizującym się nielegalnym Radio. Prędko nawiązałem z nim porozumienie. Był to człowiek wspaniały: nie mniej wspaniały niż mój Ojciec, choć w innym rodzaju. Był odważny, wesoły, gaduła i taki, że każdy czuł się z nim dobrze i za pan brat, a jednocześnie nie można było się z nim spoufalić. Miał w sobie coś z urodzonego szefa — brał za wszystko odpowiedzialność i od razu budził zaufanie, że przy nim nic się nikomu nie stanie złego. No i naturalnie bardzo lubił pić, a przy wódce opowiadał masę historii ze swojego niespokojnego życia. W czasie pierwszej wojny światowej i później włóczył się po całym świecie i zaznał rozmaitych przygód. Często wspominał, jak grywał na fortepianie w domu publicznym w Szanghaju. Opowiadał to tak, że za każdym razem zaśmiewaliśmy się jak nieprzytomni. Było to oczywiście po wódce. Przez cały czas mojej wojennej wędrówki nic nie piłem i zdawało mi się, że będę mógł kontynuować ten stan dalej. Ale stosunki z Rudnickim uniemożliwiły to: z nim nie można było nie pić. Wynajdywał jakieś nieprawdopodobne lokaliki — nory zagrzebane w gruzach, podziemne bary, gdzie sprzedawano tylko wódkę i bimber. Bimber to był twór okupacji: wódka pędzona nielegalnie albo z buraków, albo ze zboża. Bardzo lubiłem zwłaszcza bimber zbożowy. Miał on później odegrać dużą rolę w moim życiu. Pijąc z Rudnickim i z kolegami z Radia nie miałem nigdy takich wyrzutów sumienia, jak przy piciu samotnym. Zawsze twierdziłem i twierdzę, że prawdziwy, rasowy 97 alkoholik nie pije dla towarzystwa, nie uznaje po wódce rozmów, dyskusji, awantur. Alkoholik pije dla siebie i chce się na tym skupić. Chce być wtedy sam ze sobą i nie lubi, jeśli mu przeszkadzają. Zawsze uważałem, że picie w towarzystwie to nie jest picie, tylko rozmowa, a właściwie ułatwienie rozmowy. Dlatego też tylko w wypadku, kiedy piłem sam, miałem wyrzuty sumienia, że jestem nałogowcem. Picie w towarzystwie nie liczyło się. Tymczasem dziś myślę, że to właśnie stałe picie z ludźmi wpędziło mnie w dzisiejszy stan. Dla systemu nerwowego i w ogóle dla organizmu jest przecież wszystko jedno, jak się pije. Waży tylko to, że się pije i to ciągle. Chcę te rzeczy przedstawić w skrócie, żeby prędzej dojść do najważniejszego. Rudnicki więc wyrobił mi zaraz posadę w wydziale ewidencji ludności Zarządu Miejskiego. Szło o to, że znajdowały się tam różne papiery, które trzeba było ukryć przed Niemcami. Poza tym dla niektórych ludzi potrzebne były zaświadczenia, dowody zameldowania i inne takie historie. Zarząd Miejski płacił mi pensję, a Rudnicki płacił drugą, właśnie za te dodatkowe rzeczy. Bardzo to było zabawne oszukiwać, fałszować papiery, podrabiać dokumenty, wiedząc, że to wszystko jest moralne i słuszne, bo skierowane przeciw Niemcom. Niemcy zachowywali się wtedy zupełnie jak bandyci. To, co robili z Żydami choćby, wystarczyło całkowicie. Najpierw kazali im nosić opaski z niebieską gwiazdą. Niby nic, a przecież ogromnie ważne, bo w każdej kamienicy ludzie dowiedzieli się na pewno, kto jest, a kto nie jest Żydem i później nie można już było tego ukryć. Następnie kazali Żydom przeprowadzić się do pewnych dzielnic. Potem przy wejściu do tych dzielnic postawili tablice z napisem „niebezpieczeństwo zarazy" (dosłownie — Seuchengefahr). I znowu wydaje się, że to bez sensu, a naprawdę jest to już psychiczne przygotowanie zbliżającej się izolacji. W pewien czas później wybudowali mury, ale wolno było swobodnie chodzić tam i z powrotem. — 98 — . . A potem wszystkie przejścia zostały zamknięte i pułapka gotowa. Co było na końcu — wiadomo. Wtedy na początku nikt w to jeszcze nie wierzył. My w Zarządzie Miejskim wiedzieliśmy z góry o różnych przygotowaniach i nieraz ostrzegaliśmy Żydów. Oni jednak nigdy nas nie słuchali, bo uważali, że muszą wszystko robić legalnie. To ich właśnie zgubiło. W tych czasach działanie legalne było głupstwem albo świństwem, a działanie nielegalne było moralne i słuszne. Tylko że u wielu ludzi zatarła się wtedy granica między uczciwością a nieuczciwością i zostało im to na po wojnie. W Zarządzie Miejskim pracowałem z dziesięć miesięcy i bardzo wielu ludziom pomogłem. Tylko że każdą taką sprawę trzeba było oczywiście opić. Ponieważ nie lubiłem pić z kimś, więc w te dni, kiedy nie pracowałem albo nie miałem żadnych spotkań, piłem już dla siebie w domu, po godzinie policyjnej, właśnie bimber żytniowy. Czytywałem też wtedy rozmaite książki, także trochę filozoficznych, ale nie dla studiów, tylko dla przyjemności. W rezultacie piłem co dzień: jak nie z klientami, to dla siebie wieczorem przy lekturze. Wtedy po raz pierwszy zauważyła to moja matka i nawet parę razy zwróciła mi uwagę. Tymczasem praca w Zarządzie Miejskim musiała się zakończyć, bo Niemcy spostrzegli wreszcie, że coś tam jest nie w porządku. Powiedział mi o tym sam Edmund Rudnicki, który nie lubił narażać swoich ludzi. Zapytał mnie, co chciałbym teraz robić. Wspomniałem mu o moich studiach filozoficznych i że znam trochę francuski i niemiecki. Zupełnie niespodziewanie mi się to teraz przydało. Zacząłem uczyć na potajemnych kursach, jakich było wtedy w Warszawie pełno. Uczyłem propedeutyki filozofii i języków, robiłem także dla tajnego Radia przekłady komunikatów. Zarabiałem bardzo dobrze — zawsze miałem do tych rzeczy szczęście. 99 W tym czasie mój brat Jurek zdał w potajemnym naturalnie gimnazjum maturę. Matka była wtedy bardzo zdenerwowana, trochę moim pijaństwem, trochę całą niebezpieczną atmosferą, jaka panowała w Warszawie. Niemcy ciągle urządzali jakieś historie, egzekucje, łapanki na ulicach, potem sprawy w getcie. Matka nie mogła już tego wytrzymać i postanowiła przenieść się z Jurkiem na prowincję, do swoich znajomych gdzieś pod Łomżę. Jurek miał tam dostać posadę. W ten sposób zostałem sam w mieszkaniu. Zachowałem sobie jeden pokój, a resztę odnająłem lokatorom. Polecił mi ich Rudnicki, a byli, jak wszystko, co od niego pochodziło, nie całkiem legalni. Mieszkało się nam bardzo dobrze, a że nie pili, więc odtąd pijałem sam, co, jak już podkreślałem, bardzo lubię. I teraz właśnie zaczęło się najważniejsze, to co chcę tu opisać bardzo dokładnie. Po co — to się okaże. Może jako dowód przeciwko pewnym ludziom. Dotąd pisałem ogólnie, bo nie o te rzeczy chodziło. Nie mam zamiaru przecież pisać historii okupacji. Tamte, pierwsze powojenne lata były w moim życiu puste, takie same bez treści jak i przedwojenne. Natomiast to, co jest dla mnie ważne, pamiętam bardzo dokładnie. Zaczęło się późną jesienią po wybuchu wojny między Niemcami a Związkiem Radzieckim i doprowadziło do wydarzeń bardzo tragicznych. Jednak niecała wina obciąża mnie — winien jest niewątpliwie zbieg okoliczności, a także pewni ludzie. Była to późna jesień. Żyłem, jak już wspomniałem, po kawalersku, bo reszta mojego mieszkania została odnajęta. Śniadań zwykle nie jadałem, tylko przed wyjściem z domu wypijałem szklankę bimbru. Obiad dostawałem w mieszkaniu, gdzie ulokowały się tajne kursy. Pozostał problem kolacji, której trzeba było szukać gdzieś na mieście. Chodziłem do różnych lokali, aż wreszcie upodobałem sobie jeden, przy którym już pozostałem. Nie podam, gdzie on się znajdował, zwłaszcza że ten dom stoi do dzisiaj. W ogóle nie podaję tu na razie żadnych prawdziwych nazwisk i adresów. Być może, że załączę je na końcu — zresztą będzie to zależało od pewnych okoliczności. Wyjątek zrobiłem dla Edmunda Rudnickiego. Jeśli podałem jego prawdziwe imię i nazwisko to dlatego, że niedawno umarł i nic mu już nie może zaszkodzić ani pomóc. Więc ów lokal, który wybrałem, to nie było nic nadzwyczajnego. Właściwie wyglądał nawet trochę obskurnie, ale ja czułem się tam dobrze. Bardzo zabawne, jak w miarę picia każde, najpospolitsze i najbrzydsze miejsce wydaje się ciekawe i przyjemne. Lokal składał się z dwóch podłużnych sal. W pierwszej był bufet, w drugiej, większej, skąd prowadziło wejście do kuchni, grało od piątej po południu dwóch muzyków: ociemniały skrzypek i harmonista. Środek obu sal pozostawał wolny, a stoliki stały pod ścianami. Były to zresztą bardzo nędzne stoliki, ze zwykłego, nie pomalowanego drewna, kiwające się i przykryte szarym papierem. Krzesła też nie należały do wygodnych. Lokal miał tę zaletę, że zawsze podawano w nim piwo. Z piwem było wtedy bardzo niedobrze, bo rezerwowano je dla oddziałów niemieckich, jadących przez Warszawę na front wschodni. Tymczasem w omawianym lokalu piwo można było dostać bez ograniczeń dlatego, że przychodzili tam stale Niemcy i lokal był erlaubt. Zawsze zajmowali ze dwa lub trzy stoliki. Często zachodził też wypić sznapsa dyżurujący na ulicach patrol z karabinami i automatycznymi pistoletami. Niemcy zachowywali się tam na ogół przyzwoicie, choć dużo pili. Nikogo nie zaczepiali i nikt na nich nie zwracał uwagi, jakby ich nie zauważano. Tylko gospodarz, który stał zawsze za bufetem, kłaniał im się nisko. Miał kaprawe rybie oczy i bardzo krzywe nogi. Żona jego, nieprzyjemna, utleniona blondyna, nalewała stojącym przy bufecie piwo i wódkę. Był tam również pies, wielki dog, z którym bawili się Niemcy. Czasem, jak już się bardzo upili, dawali pieniądze muzykom, żeby im grali niemieckie melodie. Zdarzało się też, że śpiewali chórem, najczęściej bawarskiego walca Eins, %ivei, drei, Zopha! Ale to bywało raczej rzadko. W ogóle nigdy nie widziałem tam awantury, choćby ludzie nie wiem ile wypili. Polacy bali się awanturować przy Niemcach — to zrozumiałe. Ale Niemcy też bardzo się hamowali. Pewnie nie chcieli, żeby lokal został zamknięty albo przekształcony na nur fur Deutsche. To by dla nich nie było zabawne, a tak czuli się jakoś ciekawiej, w polskim egzotycznym mieście. Byli to przeważnie żołnierze frontowi i podoficerowie. Mnie do tego lokalu przyciągnęło przede wszystkim piwo. Stanowiło ono ważny problem, bo nie uznaję picia wódki bez piwa. Piwo należało wtedy w Warszawie, jak już mówiłem, do rzadkości, a tu było go zawsze do woli. I tak się w końcu utarło, że przychodziłem tam codziennie o szóstej po południu i siedziałem aż do końca. Godziną policyjną była wtedy dziewiąta, a o wpół do dziewiątej wypraszali gości. Więc dwie i pół godziny dziennie — to sporo. O tym, że siaduję stale w tym lokalu, powiedziałem Rudnickiemu. Był bądź co bądź moim konspiracyjnym szefem i powinien o tym wiedzieć. Co prawda ja nie bardzo wierzyłem w naszych konspiratorów, właściwie w szefów konspiracji. Uważałem, że się za bardzo przechwalają, a w rzeczywistości nic nie wiedzą. Ale z Edmundem Rudnickim to rzecz inna. Miał dobre informacje o tym, co się działo w Warszawie, miał wiele kontaktów i dysponował ogromnymi pieniędzmi. To ostatnie, prawdę mówiąc, najbardziej mnie przekonywało. Zawsze jak się przyszło do jego bazy, w ukrytym pokoiku za pewnym sklepem na Marszałkowskiej, można było prosić go o jakąś zaliczkę i nigdy nam nie odmawiał. Kiedy powiedziałem mu o tym lokalu, gwizdnął, włożył monokl i przyjrzał mi się bardzo ostro. Zapomniałem napisać, że nosił czasem monokl, a drugie oko miał szklane. O tym zresztą z początku nie wiedziałem. Wytrzymałem długo jego groźny wzrok, a on nagle wybuchnął swoim ogromnie głośnym, zaraźliwym śmiechem. — Aleś sobie wybrał lokal — powiedział. Od pewnego czasu mówił do mnie „ty", a ja do niego „pan". — Przecież to niemiecka spelunka. Ale dobrze, możesz tam bywać. Tylko bardzo uważaj i słuchaj, co Niemcy mówią o froncie wschodnim. To powinno być ciekawe. Nie słyszałem co prawda nigdy, żeby Niemcy mówili tam coś ciekawego, ale do lokalu chodziłem systematycznie. Z początku dla piwa, a potem już z powodu Gosi. O Gosi nic dotąd nie wspominałem, nawet nie wymieniłem jej imienia. A przecież to właśnie chodzi o nią. To imię, a także imię Edmunda, jest prawdziwe. Nie potrafiłbym pisać o nich inaczej niż pod imionami prawdziwymi. Gosia pracowała w tym lokalu jako kelnerka. Kelnerki tam były trzy. Każda podawała jednego dnia w pierwszej sali, drugiego w drugiej, trzeciego miała wolne. Kiedy się w tym zorientowałem, starałem się zawsze usiąść w tej sali, gdzie ona miała akurat dyżur. W wolny, trzeci dzień poświęcałem się wyłącznie piciu. Potem, kiedyśmy się już poznali bliżej, Gosia podawała mi bez względu na to, w której sali siedziałem. Ale muszę przerwać. Postanowiłem sobie, że to, co tu piszę, będę dzielił na rozdziały. Rozdział to jest tyle, ile mogę napisać jednym ciągiem, ale musi mieć jakieś zamknięcie, zaokrąglenie. Bez względu na to, co się pisze, musi to być uporządkowane. Forma istnieje w każdej rzeczy. ¦>- Gosia to najważniejsza osoba w mojej historii, w historii mojego życia, dlatego muszę o niej napisać dokładnie. W tej chwili nie mam już siły, więc odkładam to do dnia, kiedy będę wypoczęty. VI Gosia miała wtedy dwadzieścia dwa lata. Najpierw jednak trzeba powiedzieć, jak nawiązałem z nią kontakt. Z początku ten lokal był dla mnie przyjemny właśnie dlatego, że nikogo tam nie znałem i nikt znajomy tam nie bywał. Siedziałem sam, myślałem, czytałem niemieckie gazety albo różne książki i oczywiście — piłem. Lubiłem też słuchać muzyki; dwaj muzycy grali prymitywnie, ale w knajpie słucha się naturalnie zupełnie inaczej niż na koncercie. Te wieczory to był jakby dalszy ciąg wieczorów, które spędzałem kiedyś przed wybuchem wojny u Englerta i Millera. Działały ogromnie uspokajająco, a przecież podczas okupacji spokój był bardzo potrzebny. W ogóle samotny stolik z trunkami to dobre miejsce obserwacyjne, dobrze się wtedy myśli. Co prawda z myślenia przy alkoholu niewiele zostaje, ale myślenie samo dla siebie też jest coś warte. Przecież Sokrates wcale nie zapisywał swoich myśli i rozmów, a jednak został Sokratesem. Myśl istnieje i działa bez względu na to, czy się ją zapisze czy nie. Czasem wydaje mi się, że alkohol jest właśnie po to, aby myśl funkcjonowała sprawniej, lecz nie utrwalała się. Na tym polegała historyczna rola wina. Pobudzało rozmowy, a także samotne myśli i nastroje — nic poza tym. Więc przez długi czas siedziałem sam i było mi z tym bardzo dobrze. Na kelnerki w ogóle nie zwracałem uwagi, chyba nie odróżniałem jednej od drugiej. I znowu nie pamiętam, kiedy się to zaczęło, że 104 zwróciłem uwagę na Gosię. Prawdopodobnie również nie był to jakiś jeden moment, lecz szereg momentów, może szereg dni. W rezultacie jej sylwetka zjawiła się nagle, bardzo wyraźnie, w mojej świadomości. I potem nie chciała już tej świadomości opuścić — aż do dziś dnia. Gosia była wysoką, szczupłą, ale silną blondynką o bladej, poważnej twarzy i niebieskich oczach. Nigdy się nie uśmiechała i na nikogo nie patrzyła, ale pracowała sprężyście i szybko. W bezapelacyjny sposób umiała likwidować wszelkie zaczepki. Wszyscy mówili do niej „panno Gosiu", ale poza tym żadnych poufałości. Nie widziałem też, aby kiedykolwiek piła wódkę, podczas gdy innym kelnerkom nieraz się zdarzało golnąć sobie jednego czy drugiego przy stoliku z gośćmi albo po prostu samodzielnie przy bufecie. Widziałem, że antypatyczny właściciel wcale im tego nie odmawiał. Zacząłem się Gosi od czasu do czasu przyglądać i coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że jest ona na tym pospolitym i, co tu dużo mówić, chamskim tle zjawiskiem niezwykłym. Była jakoś oderwana od otoczenia, nawet wyniosła, choć pracowała chętnie i szybko. Krzywonogi szef i jego żona nigdy do niej nie mówili i w ogóle poza sprawami „służbowymi" zdawali się jej nie widzieć. Wyglądało na to, że panuje między nimi zdecydowany antagonizm, mimo że Gosia pracowała sprawnie i skwapliwie. Wszystko to zacząłem powoli zauważać, ale na razie nie miałem do tego żadnego stosunku. Powiem nawet, że mi to początkowo trochę przeszkadzało. Stworzyłem sobie wtedy taką filozofię, że trzeba przepłynąć przez życie przy samotnym stoliku w knajpie. Był to rodzaj mojego własnego stoicyzmu, może nienowy, ale za to bardzo świadomy. Tak przynajmniej uważałem wówczas, a to, co się działo naokoło, czyniło moją postawę raczej usprawiedliwioną. Wśród ogólnego obłędu stoicyzm podparty alkoholem to wcale nie jest zła filozofia. — 105 Otóż z początku Gosia i jej sprawy przeszkadzały mi i psuły samotność. Zmuszałem się, żeby o tym nie myśleć, ale wiadomo, że takie zmuszanie wywołuje zwykle rezultat przeciwny. Postanowiłem wtedy zmienić lokal. Tu zaważyła jednak sprawa piwa, którego wtedy nigdzie w Warszawie nie było, najwyżej niektóre knajpy sprzedawały czasem po małym kuflu na głowę. W końcu wytłumaczyłem sobie, że obserwowanie spraw zewnętrznych niekoniecznie musi zepsuć mi moją postawę. Ostatecznie było to niemal to samo, co czytanie. Postanowiłem więc nie uchylać się od obserwowania Gosi. Obserwacja ta pochłaniała mi stopniowo coraz więcej czasu, cennego czasu przy moim stoliku. Z pełnej samotności korzystałem tylko co trzeci dzień, kiedy Gosia miała wolne. Najgorzej było, gdy w sali, gdzie ona podawała, zastawałem zajęte wszystkie miejsca. Wtedy siedząc w sali sąsiedniej, zadowalałem się tylko patrzeniem na Gosię, gdy przechodziła do kuchni lub do bufetu. Nigdy się jednak nie zdarzyło, żeby miejsca nie było wcale. Po pewnym okresie stwierdziłem ze zdumieniem, że przez dwa dni na trzy nie robię w moim lokalu nic innego, tylko obserwuję Gosię. „Nowy Kurier Warszawski" i „Das Reich", które stale przynosiłem, leżały nie przeczytane, książek teraz w ogóle nie zabierałem. Od rana już, nieświadomie, a później świadomie żyłem myślą, że po szóstej wieczorem będę patrzył na Gosię. Nie interesowałem się wówczas niczym innym, choć w Warszawie i na świecie działo się niejedno. Piłem też teraz znacznie więcej. Zupełnie inaczej patrzy się na kobietę, kiedy się dużo wypije. Idealizuje się ją i jakoś upiększa. Jeśli jednak chodzi o Gosię, to później z każdym dniem utwierdzałem się w przekonaniu, że nie odgrywały tu roli żadne alkoholowe złudzenia. Naprawdę była na tym tle czymś niezwykłym. Jej wyniosła, giętka sylwetka, jej smutna twarz z masą puszczonych luźno blond włosów, jej nieprzystępny, rzeczowy sposób bycia — — 106 — to wszystko samo przez się było ogromnie ciekawe, aż wprost zagadkowe. Warto było ją obserwować, wódka dawała tylko potrzebną do tego swobodę. Jeżeli się na kogoś przez dłuższy czas ciągle i uparcie patrzy, to w końcu ten ktoś musi to zauważyć albo odczuć. Gosia bardzo długo w ogóle na mnie nie zwracała uwagi, choć obsługiwała mnie szybko i pamiętała nawet o różnych moich przyzwyczajeniach. Nigdy na przykład nie zapomniała przynieść mi dużego piwa jeszcze przed zamówieniem kolacji, a potem, do wódki, drugiego i trzeciego. Nie zdarzyło się jednak, aby powiedziała choć jedno zbyteczne słowo czy w jakikolwiek sposób okazała, że mnie poznaje i odróżnia od innych gości. Nigdy w ogóle na mnie nie spojrzała. Umiała widzieć nie patrząc. Jednak moje uporczywe wpatrywanie się w nią musiało przynieść rezultat. Pewnego dnia Gosia, idąc z talerzami przez salę, spojrzała nagle w moim kierunku. Spojrzała bystro i przeciągle, a przy tym tak jakoś ostro, że odruchowo odwróciłem oczy. Jednocześnie poczułem, że się czerwienię. Po tym wydarzeniu wpadłem w jeszcze większą niełaskę. Gosia nie dostrzegała mnie teraz w sposób absolutnie precyzyjny. Nie odpowiadała nawet na mój ukłon. Obecnie jednak byłem już pewien, że mnie widzi i pamięta. Ten stan rzeczy trwał bardzo długo. Zdawałem sobie jednak sprawę, że nie może to trwać w nieskończoność, że muszę z nią w końcu nawiązać kontakt. Ostatecznie na kobietę nie wystarczy tylko patrzeć, zwłaszcza jeśli się ma lat dwadzieścia osiem. Mimo to ciągle jeszcze zwlekałem. Podświadomie żal mi może było mojej „wspaniałej samotności" przy stoliku. Miałem na pewno dobry instynkt — trzeba było uciekać. Cóż, zaważyło tutaj w istocie głupie piwo. Poza tym Gosia onieśmielała mnie. Nie chciałem jej urazić jakąś obcesowością. Była na pewno uczciwa i za bardzo odróżniała się od swego otoczenia, abym chciał jej — 107 to zepsuć. Ona miała tutaj swoją wspaniałą samotność, a ja umiem to uszanować. Postanowiłem więc czekać na sprzyjające okoliczności, na okazję. Okazja musi się przecież zdarzyć, jeśli się bardzo chce. Trzeba mieć tylko dużo czasu na czekanie — a ja miałem go mnóstwo. No i w końcu rzecz się zrobiła prawie sama, z niewielką moją pomocą. VII Pewnego wieczoru w pierwszej sali siedziało bardzo mało osób, a tam właśnie podawała Gosia. W końcu zostałem tylko ja sam i sterczący za bufetem właściciel oraz drzemiący pies. Tego dnia miały miejsce na ulicach jakieś strzelaniny i ludzie nie kwapili się specjalnie do knajpy. Byłem bardzo pijany, ale ciągle jeszcze zamawiałem nową wódkę i piwo, po prostu, aby mieć okazję odezwania się do Gosi. Ona oczywiście nie odpowiadała ani słowem i zachowywała się po swojemu, to znaczy jak sprawny, milczący automat. Wydała mi się jednak tego dnia nieco zmieniona. Na bladej zwykle twarzy rozlewały się ciemne rumieńce, od czasu do czasu wachlowała się wziętą z sąsiedniego stolika papierową serwetką. Wreszcie zrobiła rzecz zgoła niezwykłą: z beczki stojącej za bufetem nalała sobie małe piwo i stanęła z nim o parę metrów ode mnie, patrząc ponad moją głową w zasłonięte okno. Przez cały ten wieczór literalnie nie odrywałem od niej wzroku i byłem bardzo podniecony. Czułem, że to już dłużej trwać nie może, że dziś przecież muszę się do niej odezwać. I właśnie teraz, gdy stała z piwem w ręku wpatrując się w okno, jakby na coś czekała, zdecydowałem się. Pomogła mi naturalnie wypita wódka. — Niech pani siądzie i napije się ze mną piwa — powiedziałem nie swoim głosem. — 108 — Gosia drgnęła, jakby zbudzona ze snu, i spojrzała na mnie przelotnie. — Nie mam zwyczaju przysiadać się do gości po-wiedziała swoim matowym, niskim, trochę nosowym głosem i obojętnie wpatrzyła się tym razem w drzwi. Ale nagle zaczerwieniła się bardzo mocno aż po samo czoło. Jej zmieszanie przypisałem wtedy oczywiście sobie. Teraz myślę, że na pewno odegrała tu rolę obecność gospodarza, który zza bufetu słyszał naszą wymianę zdań. Ten rybiooki buldog nie lubił mnie, choć byłem przecież stałym i dobrym gościem. Odwracał się, gdy wchodziłem, i ledwo odpowiadał na przywitanie. Myślałem wtedy, że boczy się, bo nie wie, w jakim charakterze ja tam co dzień przesiaduję. Lokal był odwiedzany przez Niemców, podziemie działało, mógł się obawiać jakichś przykrości i komplikacji. Później dopiero wpadło mi na myśl, że mogło też chodzić o co innego. Rozmowa nie potoczyła się dalej, choć byłem gotów nie dać już Gosi spokoju. Weszli z hałasem jacyś Niemcy i zawracali głowę, potem było już za późno. Ale od tego czasu sytuacja uległa absolutnej zmianie. Gosia zaczęła mi się odkłaniać, często pierwsza mówiła dzień dobry, zaczęła też podawać mi, bez względu na to, w której sali usługiwała. Po dawnemu wprawdzie nic nie mówiła i nie uśmiechała się, ale jasne było, że jesteśmy już znajomymi. Było to ogromnie podniecające: nie rozmawiać, a mimo to mieć ze sobą kontakt, niby nieokreślony, a przecież bardzo realny. Sprawa z Gosią stała się teraz celem mojego życia. Przychodziłem do lokalu jak najwcześniej, żeby zająć wygodne miejsce, bo nie z każdego punktu jednakowo można było Gosię obserwować. Właściciel patrzył na mnie coraz bardziej krzywo, inne kelnerki podśmiewały się niby skrycie, a naprawdę prosto w oczy. Nie zwracałem jednak na to żadnej uwagi. Wszystkie moje prace, zainteresowania i znajomości poszły w kąt, poza oczywiście piciem. Byłem kompletnie opętany Gosią. Przez całe dnie przypominałem 109 sobie i rozważałem każde jej słowo i ruch, a kiedy tuż przed godziną policyjną wracałem mocno wstawiony do domu, czułem, że dzieje się w moim życiu coś ogromnie ważnego. Co trzeci dzień, kiedy Gosi nie było, siedziałem tam również, choć inne kelnerki obsługiwały mnie niezbyt chętnie. Piłem wtedy jeszcze więcej, chcąc pomimo nieobecności Gosi wprowadzić się w tę samą co zawsze atmosferę. Pracowałem w tym okresie kiepsko, potraciłem trochę lekcji i parę razy musiałem chodzić do Rudnickiego po „zaliczkę". Patrzył na mnie niby ostro, ale w istocie żartobliwie i nigdy nie odmówił. Takie codzienne picie to jednak rzecz kosztowna. Wspomniałem, że Gosia dalej nic do mnie nie mówiła. Jednak to już było zupełnie co innego. Wiedziałem, że między nami coś się dzieje, że sprawa idzie naprzód. W tych rzeczach nie wolno za długo nie iść naprzód, ale miałem zupełną pewność, że lada tydzień, może lada dzień, stanie się coś decydującego. Czekałem na to i oczywiście piłem. Alkohol ogromnie upiększa czekanie. Twierdzenie Gosi, że nie przysiada się do gości, okazało się nieprawdziwe, przynajmniej w jednym wypadku. Zaobserwowałem, że rzadko, może raz na tydzień, pojawiali się w lokalu dwaj młodzi ludzie, którzy na pewno byli jej znajomymi. Jeden miał ze dwa metry wzrostu, masywną, ciężką budowę jak jakiś atleta z cyrku i twarz dosyć tępą. Drugi, przeciwnie, wyglądał na spryciarza, był zgrabny, szczupły, z ciemną czupryną — taki przystojny warszawski cwaniak. Nosił skórzaną szoferską kurtkę i miał to, co ja nazywam „niedobre oko". Raz widziałem, że rozmawiał przy drzwiach z jakimś Niemcem. Nie wiem, czy się znali, czy też było to przypadkiem. Gosia nie witała się z nimi, ale od razu poznałem, że coś ich łączy. Nie pytała ich, co zamawiają, lecz sama przynosiła wódkę i piwo, a potem dania mięsne — tak jak mnie. Nigdy nie płacili rachunku, a raz spostrzegłem, że Gosia przysiadła się na chwilę do ich stolika. Poza tym zauważyłem, że w ich obecności zachowywała się wobec mnie jeszcze bardziej powściągliwie, jakby się bała, aby czegoś nie dostrzegli. Mogło to być złudzenie, ale czułem to wyraźnie. Niezbyt mi się to wszystko podobało, bo cóż właściwie mogło łączyć Gosię z takimi prostackimi typami. Na szczęście przychodzili bardzo rzadko — zawsze we dwóch. Nie miałem na razie prawa do jakichś pretensji, w ogóle jeszcześmy przecież z Gosią nie rozmawiali. Czekałem na tę decydującą pierwszą rozmowę. I wreszcie przyszła. Było to tak, że tym razem siedziałem w sali drugiej, też prawie zupełnie pustej. Muzycy zabierali się do wyjścia, bo dochodziła ósma. Nagle z kuchni wyszła Gosia z talerzem w ręku: była to jej kolacja. Spojrzała na mnie i niespodziewanie powiedziała: — No, teraz to rzeczywiście mogę z panem chwilę posiedzieć. I zanim zdążyłem coś pomyśleć, usiadła przy moim stoliku, naprzeciwko mnie. Tę pierwszą rozmowę pamiętam słowo po słowie. Takich rzeczy się nie zapomina. Opiszę ją w następnym rozdziale. Teraz już jestem zmęczony, bo bardzo się rozpisałem, a nic dzisiaj nie piłem. Po wypiciu nie mogę pisać, a znowu bez picia nie mogę wcale spać. Dlatego też tak rzadko piszę — najwyżej raz na dziesięć dni. W dodatku najpierw muszę przeczytać wszystko od początku i za każdym razem schodzi coraz więcej czasu. Chciałbym jednak skończyć tę historię. To się na pewno komuś przyda — choćby dla ukarania pewnych ludzi, którzy mnie w to wszystko wpędzili. VIII Dlaczego pan mi się bez przerwy przygląda, jak jakiś szpieg? — powiedziała wtedy Gosia. To były jej pierwsze słowa w tej rozmowie. Rozmawiając jadła szybko kolację. Miała zwyczaj patrzeć prosto w oczy, ale bez żadnej kokieterii. Oczy miała jasne i jakieś smutne. Zresztą to prawdopodobnie nie same oczy są smutne, lecz rysy twarzy nadają im taki wyraz. Nie bardzo wiedziałem, co jej na to odpowiedzieć. Dlaczego mężczyzna przygląda się kobiecie — to chyba dość proste, a zarazem bardzo nieproste. Zdobyłem się więc na odwagę: wiedziałem, że jest to rozmowa decydująca, a poza tym byłem przecież po paru wódkach i piwach. — Dlatego, że się panią bardzo interesuję — powiedziałem patrząc jej również prosto w oczy. Nie spuściła wzroku, a po jej twarzy przebiegł brzydki, nieprzyjemny grymas. — No i cóż dalej wyjdzie z tego zainteresowania? — spytała. — Dalej? Myślę, że się umówimy, może w jakimś innym lokalu, kiedy będzie pani miała wolny dzień — brnąłem spiesznie, ale całkiem rozsądnie. — I cóż będziemy tam robić w tym lokalu? — Posłuchamy muzyki, porozmawiamy, napijemy się czegoś. — Posłuchamy, porozmawiamy — przedrzeźniała mnie. — A potem zalejemy się w pestkę i pójdziemy do łóżka. Czy tak pan to sobie uplanował? Jej brutalność zupełnie mnie ogłuszyła. Coś podobnego! Przez długą chwilę nie umiałem znaleźć odpowiedzi, a ona spokojnie kończyła kolację. — Ależ, panno Gosiu — powiedziałem wreszcie. Po raz pierwszy odezwałem się do niej po imieniu i poczułem, że robi to na mnie ogromne wrażenie, choć przecież cała knajpa tak do niej mówiła. — Co też pani opowiada, jak można w ten sposób? Czy ja dałem jakiś powód... Roześmiała się nieprzyjemnie. — A o cóż innego panu chodzi? Może będziemy tam rozmawiać o filozofii? 112 Tym mnie kompletnie zastrzeliła. Czyżby wiedziała coś o moim filozofowaniu? Skąd? Zupełnie nie mogłem zebrać myśli. A Gosia zjadła i wyraźnie zbierała się do odejścia. — Panno Gosiu — prosiłem rozpaczliwie — proszę chwilę nie odchodzić. Ja naprawdę nie chciałem pani urazić, ja... — Eh, wszystko jest zawsze tak samo, nic nowego pod słońcem. Znam to na pamięć, za dobrze. Po co mi to, nie chcę, nie chcę! Mówiła to gorzko, ale trochę przesadnie. Pozowała na doświadczoną i rozczarowaną życiem. Teraz ja uzyskałem nad nią przewagę. — To jest niemądre, panno Gosiu, to jest po prostu dziecinada. Ile pani ma lat? — Dwadzieścia dwa — odpowiedziała jakoś bez oporu. — No widzi pani, jestem od pani o sześć lat starszy i znam lepiej życie. Naprawdę nie wszystko jest ordynarne i pospolite. Pani nie ma racji. — Piękne słowa! — i Gosia wstała z miejsca. Znowu przegrywałem. — Ależ naprawdę proszę się ze mną umówić. Zobaczy pani, że będzie dobrze. — Ja nie mam czasu na umawianie się. Sam pan widzi, ile tu pracy. — Ale w wolny dzień... W wolny dzień jadę do domu. Mieszkam bardzo daleko, na... — Tu wymieniła dzielnicę rzeczywiście ogromnie odległą, do której jechało się tramwajem przeszło godzinę. — A gdzie pani mieszka w inne dni? — Prawie zastawiałem jej sobą drogę, bo koniecznie chciała już odejść. — W inne dni nocuję u koleżanki tu niedaleko. — Więc można panią odprowadzić? — Nie można, bo ja wychodzę po godzinie policyjnej. Na to się pan nie odważy. : • , ¦ — 113 — Niech się pani o mnie nie boi, panno Gosiu — powiedziałem. — Dam sobie radę. — A jak Niemcy złapią bohatera? — Powiedziałem, że dam sobie radę. — Byłem już podrażniony. — Na Niemców gwiżdżę. — Aha — Gosia jakby zatriumfowała. — Ma pan pewno nocną przepustkę. Wiedziałam, że z pana jakiś podejrzany ptak. Inaczej by pan tu ciągle nie wysiadywał. Żadnej nocnej przepustki oczywiście nie miałem — przepustki takie wydawali tylko Niemcy. Ale miałem zaświadczenie, że pracuję u Niemców, z urzędową szkopską pieczęcią, tak zwaną wroną, czyli gapą. Zaświadczenia takie preparowaliśmy na spółkę z Rudnickim, kiedy pracowałem jeszcze w magistracie. Były oczywiście całkowicie fałszywe, z wroną włącznie, ale napisane po niemiecku i od biedy można je było pokazać po godzinie policyjnej. Nigdy jednak dotąd tego nie próbowałem. Ale Gosia mnie podrażniła, więc powiedziałem dość głośno: — Nie ja jestem podejrzany, tylko ta buda. W ogóle trzeba zrobić z nią nareszcie porządek. Jeszcze o tym porozmawiamy. Gosia także była teraz bardzo zła. Zaczerwieniła się nawet. — Dobrze, niech pan robi porządek! A ze mną pan o tym nie porozmawia, bo ja w lokalu żadnych znajomości nie zawieram. Chciałem zauważyć, że to ona przecież pierwsza się dziś do mnie odezwała. Ale to byłoby dziecinne. Powiedziałem więc: — Nieprawda! Ma tu pani dwóch znajomych gości. Jeden taki byk, wielki do sufitu, jak z cyrku... — To mój brat. A w ogóle to są moje sprawy i proszę się już do mnie nigdy nie odzywać. Nie życzę sobie! Gosia wyszła do kuchni, trzaskając drzwiami. Z sąsied- — 114 — niej sali zaglądała zaciekawiona kelnerka, a ja siedziałem i zastanawiałem się nad tą rozmową. Nigdy bym się nie domyślił, że to jej brat, choć rzeczywiście wzrostem byli do siebie trochę podobni. Zrobiło się już po wpół do dziewiątej. Dzwonieniem w kieliszek przywołałem Gosię i kazałem dać sobie jeszcze setkę wódki oraz rachunek. Zapomniałem napisać, że właśnie w czasie okupacji nauczyłem się, jak wszyscy zresztą, pić setkami. Gosia miała zacięte zęby i obsługiwała mnie w głuchym milczeniu. Kiedy wychodziłem, nie odpowiedziała mi na do widzenia, a gospodarz i jego żona spojrzeli na mnie wilkiem. Mimo to idąc do domu byłem w dobrym humorze, może dlatego, że się upiłem. Właściwie czułem się prawie szczęśliwy. Rozmowa nie była przecież najgorsza. Coś się już między nami stało i dalej dzieje, jest napięcie, na tym się na pewno nie sko ńczy. Byłem zdecydowany walczyć z Gosią — o nią, o jej zaufanie. Tak mi się to wtedy przedstawiało, jako coś bardzo, ogromnie ważnego. IX Następne dni jednak mogły mnie mocno zniechęcić. Jeśli się tak nie stało, to najlepszy dowód, jak ogromnie zależało mi już na Gosi. Zrobiła się po prostu antypatyczna i nieznośna. Bojkotowała mnie, ale w taki sposób, żeby to wszyscy mogli spostrzec, zwłaszcza personel lokalu i szef. Demonstracyjnie nie podchodziła do mnie, a gdy dzwoniłem w talerzyk, aby ją przywołać, przysyłała mi koleżankę, bez względu na to, w której sali siedziałem. Na mój ukłon odpowiadała wprawdzie niedostrzegalnym skinieniem głowy, ale zaraz potem odwracała się ze złym śmiechem, który natychmiast podejmowały inne kelnerki, a nawet właściciel. Wszyscy bowiem z drwiącą uwagą obserwowali tę całą historię i, jakby się umówili, obrzydzali mi życie. Byłem już po paru takich wieczorach bardzo nieszczęśliwy. W lokalu trzymałem się jeszcze dzięki wódce. Musiałem jednak wypić dużo, żeby nie czuć przykrości i nie zwracać uwagi na drwiące miny i przycinki. Wódki i piwa mi nie żałowali: to było dla nich jeszcze jedną gratką, że niby upijam się z rozpaczy. Siedziałem z palącymi policzkami, słuchałem ordynarnych melodyjek, które przedtem tak lubiłem, i wciąż prosiłem o nową wódkę. Wtedy już poznałem zgubny zwyczaj „dopijania się". Dopijałem się na zapas, aby nie zaczęło mi być przykro. Na razie, póki byłem wstawiony, wszystko to wydawało mi się fascynujące, pełne ciekawego napięcia. Kiedy wychodziłem, robiłem minę bardzo spokojną i obojętną. Starałem się wychodzić wtedy, kiedy Gosia była w pierwszej sali, aby jej się jednak ukłonić. Próbowałem uchwycić jej spojrzenie, ale teraz z reguły mi się to nie udawało. Gosia stale odwrócona była w inną stronę, za to gospodarz patrzył na mnie z otwartą bezczelną kpiną. Wychodziłem i od razu zaczynałem się czuć niedobrze — oczywiście psychicznie. Nie można było do tego dopuścić. Biegłem więc jak najprędzej do domu, gdzie jak pisałem, miałem zawsze żytniowy bimber. Gdy mi zabrakło, to mogłem go kupić nawet po godzinie policyjnej, bo w naszym domu był sklep, który miał drugie wejście od bramy. Służył on właścicielom również za mieszkanie, więc nigdy nie był zamknięty. Wieczorem, dzięki bimbrowi i książkom, udawało mi się zachować jaki taki spokój i poczucie godności. Najgorzej było rano: budziłem się ogromnie nieszczęśliwy. Nie był to wcale tak zwany normalny kac. Wtedy nie doznawałem jeszcze nic podobnego, zdrowie miałem świetne i po przespaniu się odzyskiwałem zupełną świeżość. Prawdziwego kaca poznałem dopiero w parę lat po wojnie. — 116 — Więc budziłem się rano nieszczęśliwy z powodu Gosi. Jeszcze przed obudzeniem czułem już, że jest mi bardzo źle, tak jak przez sen czuje się ból zęba. A po przebudzeniu było po prostu okropnie. Robiłem sobie wyrzuty, że idiotycznym zachowaniem się zraziłem Gosię, że ją dotknąłem, uraziłem niezgrabnie w bolące jakieś miejsce, że raz na zawsze przekreśliłem możliwość jakiegokolwiek porozumienia między nami. Myśl, że już nigdy nie odzyskam bodaj zdawkowej jej życzliwości, była ogromnie bolesna, czasami nie wiedziałem, jak przeżyć dzień. Żadna filozofia nie mogła tu nic pomóc. Po prostu spadło na mnie nieszczęście i to takie, jakiego sobie nigdy nie wyobrażałem. Przewidywałem różne rzeczy: że mnie Niemcy złapią, storturują, wyślą do obozu, rozstrzelają. Ale nie mogłem przewidywać, że spadnie na mnie takie, zupełnie absurdalne, z niczym nie związane cierpienie. Długo leżałem w łóżku i w ogóle nie chciało mi się żyć. Nieraz myślałem, że się rozpłaczę. Zmuszałem się nawet do tego, boby mi to przyniosło ulgę, ale płakać jeszcze nie umiałem. Pierwszy raz rozpłakałem się dopiero wtedy, nad jeziorkiem — zresztą to nie było o wiele później — może wszystkiego parę tygodni potem. Więc leżałem w łóżku tak długo, aż zawsze dochodziłem do tego samego wniosku: że sprawa nie może być jeszcze stracona, że trzeba Gosię przeprosić i nawiązać z nią kontakt na nowo. Trzeba to oczywiście zrobić jak najprędzej. Jeśli był to dzień pracy Gosi, to oczywiście mówiłem sobie, że dziś. Ale jak doczekać do popołudnia. Wspomniałem już, że zwykle na czczo wypijałem szklankę bimbru. Teraz wypijałem dwie i potem piłem co godzina albo co dwie godziny przez cały dzień. W Warszawie nie było wtedy trudności z dostaniem bimbru i w ogóle wszyscy pili. W lekcjach i wykładach wcale mi to zresztą nie przeszkadzało. Przeciwnie — bez tego w ogóle bym nie mógł nic robić. — 117 Picie sprawiało, że kiedy przychodziłem nareszcie do lokalu, byłem zupełnie spokojny i niezależny. Wszystko, co czułem rano, wydawało mi się wtedy nierealne i przesadne. Po prostu jakaś nieuzasadniona histeria — myślałem. Nawet jak spostrzegłem Gosię, uczucie to nie ustępowało, przeciwnie. Wcale mi się przecież nie podoba — mówiłem sobie — jest mi obojętna, nic nie czuję, po cóż było tyle gwałtu. Tak trwało, dopóki mogłem przypuszczać, że Gosia do mnie podejdzie, że nic się nie stało. Gdy tylko jednak odwróciła się ode mnie, przeszła nie widząc lub przysłała inną kelnerkę, aby mnie obsłużyła, cierpienie wracało, jeszcze gorsze niż przedtem. Wtedy znowu musiałem pić, żeby je zneutralizować. Mimo to jednak nie mogłem się nigdy powstrzymać i cały czas wodziłem za Gosią oczami. Wszyscy to widzieli — oprócz niej oczywiście. I tak powtarzało się w kółko. A już najgorzej było w dnie, kiedy Gosia miała wolne. Wtedy tortura odbywała się bez żadnych przerw. W końcu zrozumiałem, że tak dłużej trwać nie może. W tych czasach byłem jeszcze wrażliwy na to, aby nie przeciągać struny z wódką. Lubiłem przecież w zasadzie tylko stany lekkiego rausza, kiedy się dobrze myśli i czyta. Sprawa z Gosią w tej formie, jaką opisałem, wpędzała mnie w alkoholizm naprawdę niebezpieczny. Byłem młody i zdrowy, miałem jeszcze silną wolę i instynkt samozachowawczy. Zacząłem szukać wyjścia. Wystarczyło przecież logicznie pomyśleć. Jeśli nie mogłem porozumieć się z Gosią w lokalu, trzeba to zrobić gdzie indziej. Gdzie? Bardzo proste. Trzeba poczekać na nią po zamknięciu lokalu i jak wyjdzie, odprowadzić do domu pomimo godziny policyjnej. Ona zresztą także nie mogła przecież chodzić zbyt późno, a ja ostatecznie mogłem próbować z tym fałszywym niemieckim zaświadczeniem pracy. Naprzeciwko knajpy wypatrzyłem nawet miejsce, 118 odpowiednie do czekania. Był tam jakby mały ogródek, a w nim publiczny szalet. Bezlistne drzewa nie dawały oczywiście wielkiego cienia. Zima trwała w najlepsze, co właściwie uświadomiłem sobie dopiero przy tej okazji: byłem wtedy w takim stanie, że w ogóle na nic zewnętrznego nie zwracałem uwagi. Brakowało liści, mimo to można było doskonale ukryć się w cieniu tego szaletu. Wypróbowałem to i ustaliłem dzień. Postanowiłem tego dnia, po raz pierwszy od długich miesięcy, nie pójść wcale do lokalu, a tylko czekać wieczorem na Gosię. Mimo wszystko zdziwi się, jak mnie nie będzie. A potem? Zobaczymy. X Pamiętam to czekanie świetnie: mnóstwo rzeczy późniejszych zapomniałem, a to pamiętam. Dzień był w ogóle bardzo nieodpowiedni, bo od rana zaczęła się wielka łapanka na ulicach. Rudnicki zresztą uprzedził mnie o niej, wiedział o tym od jakichś swoich agentów. Ludzi złapanych tego dnia wywieziono, jak dowiedzieliśmy się potem, do obozu w Majdanku. Była to więc łapanka karna, nie na roboty. Wiedziałem o tym, co się przygotowuje, ale nie chciałem zmieniać terminu. Zresztą tego dnia po południu już się na ulicach uspokoiło. Poza tym było mi zupełnie wszystko jedno, nic mnie nie obchodziło, musiałem, po prostu musiałem rozstrzygnąć prędko sprawę z Gosią. Po ósmej stałem już naprzeciwko lokalu. Widziałem, jak wyszli ostatni goście, potem zamknięto na klucz drzwi. Te drzwi i okno oklejone były czarnym papierem; w ogóle w całej Warszawie obowiązywało wtedy zaciemnienie. Miałem również oko na sąsiednią bramę, bo wiedziałem, że na tę bramę wychodzi kuchnia lokalu. Brama też już była zamknięta. W zasadzie jednak spodziewałem się raczej, że Gosia wyjdzie przez główne drzwi. Zamknięto je 119 1 wprawdzie od wewnątrz na klucz, ale nie słyszałem, żeby zakładano jakieś rygle czy zasuwy. To nie było przyjemne czekanie. Przede wszystkim przedłużało się, a zimno dokuczało porządnie. Na ulicach panowała zupełna pustka, za to czasem słychać było skądś poszczególny wystrzał. Echo odbijało się po bruku jakoś klaskające Wiadomo było, że Niemcy mają po nocach wielkiego stracha i strzelają o byle co. Mniej więcej kwadrans przed dziesiątą zaczęły się zbliżać gardłowe głosy — rzecz prosta — Niemcy. Szło ich trzech, gadających głośno, jakby byli sami w mieście. Oczywiście nie mieli pojęcia o mojej obecności, a ja przypłaszczyłem się do drzwi szaletu. Co mnie jednak zdziwiło, że zatrzymali się przed moim lokalem i zaczęli stukać, nawet bez specjalnego hałasu. Ale jeszcze dziwniejsze, że drzwi zaraz się otworzyły. W oświetlonym prostokącie zaczerniała krępa postać gospodarza. Niemcy weszli, drzwi się zatrzasnęły i znów zamknięto je na klucz od środka. Teraz przestałem rozumieć. Dlaczego oni tam weszli, co robią w środku, co się dzieje z Gosią i z drugą kelnerką? Musiały tam jeszcze być, bo przecież którędy by wyszły. Ale co to wszystko znaczy? Nie chciałem się za bardzo domyślać i w ogóle postanowiłem czekać aż do skutku. Do jakiegokolwiek skutku. Wszystko to jednak było dziwne. A raczej nie: przecież w ówczesnej Warszawie nic już właściwie nie mogło człowieka zdziwić. To było nie tyle dziwne, co bardzo ciekawe. I jednak — podejrzane. Śnieg zaczął padać, ale nie zrobiło się cieplej. Miałem przy sobie pół litra monopolowej wódki, tak zwanej z niebieską kartką. Piłem ją z butelki po trochu, ale systematycznie, i czekałem. Doczekałem się jednak dopiero po północy, prawie o wpół do pierwszej. Stałem oparty o drzewo, przemarznięty i pijany, w jakimś stanie półjawy, kiedy drzwi lokalu się otworzyły. 12O Wyszła Gosia w futrze, ale z gołą głową, za nią trzej Niemcy. Chwilę rozmawiali przed drzwiami, chyba po niemiecku, potem podali sobie ręce i rozeszli się. Niemcy poszli w prawo, Gosia w lewo. Odczekałem chwilę i pobiegłem za nią. Miałem buty na gumie, więc zupełnie mnie nie słyszała. Prawie się z nią zrównałem i powiedziałem głośno. — Dobry wieczór, panno Gosiu! Skutek był po prostu piorunujący. Skoczyła w bok jak oszalała. Podniosła na mnie oczy, rozszerzone ze strachu. Przez długą chwilę nie mogła mnie poznać — byłem w kapeluszu. Wreszcie w jej wzroku zamigotało zrozumienie. — Boże, jak pan mnie przestraszył. Co pan tu robi? — Czekam na panią — powiedziałem spokojnie. Byłem bardzo opanowany i pewny siebie, jak zawsze po dużej wódce. — Teraz, o tej porze?! — Przecież mówiłem, że panią odprowadzę. Bardzo się panią interesuję. — Ależ... Skąd pan wiedział, skąd pan się wziął?! — Po prostu czekam tu na panią od czasu zamknięcia lokalu. — Aha — odetchnęła głęboko. — To znaczy, że mnie pan szpiegował? — Po cóż zaraz takie słowa, panno Gosiu — powiedziałem. — Zwyczajnie czekałem na panią. A co przy okazji zobaczyłem, to zobaczyłem. Poszła naprzód szybko, tak że musiałem ją doganiać. W świetle latarni zobaczyłem, że twarz ma zmienioną. Wargi jej drżały, jakby się miała rozpłakać. Nagle zatrzymała się. Była bardzo wysoka, prawie mojego wzrostu, co mnie trochę onieśmielało. Ale w tej rozmowie górowałem ja. — I, i co pan myśli? — spytała prawie szeptem. 121 — O czym? — O tym, co pan widział. — Myślę bardzo niedobrze. Wcale mi się to nie podoba. Teraz Gosia wybuchnęła nagłym gniewem. Oczy jej się zaiskrzyły, głos podniósł niemal do krzyku. — Nie podoba się panu?! A co pan ma tu w ogóle do roboty?! Pan jest z organizacji, przysłali pana tu, żeby mnie szpiegować! Proszę mówić, przysłali pana? Jest pan z organizacji. Tak czy nie?! — Powiedzmy, że tak — spróbowałem na chybił trafił. Ostatecznie byłem przecież u Rudnickiego... — A co, jeżeli ja też jestem?! Po tych słowach Gosia przez chwilę patrzyła mi w oczy, jakby chcąc wybadać wrażenie. Potem ruszyła naprzód, ja za nią. Z dobre parę minut staliśmy bowiem pod tą latarnią. Szedłem z tyłu, nie bardzo przekonany. Wydawało mi się, że mówi nieprawdę, aby mi zaimponować. Nagle zatrzymała się. — No, ja tu już mieszkam — powiedziała zupełnie spokojnie. — Do widzenia. I proszę więcej za mną nie łazić. — Muszę przecież pilnować, żeby się pani coś złego nie stało po nocy — powiedziałem żartobliwie. — Mnie? Coś złego? Młodzieńcze, czy pan sobie nie za dużo pozwala? Muszę już iść, ale przedtem coś panu pokażę, żeby się pan zupełnie uspokoił. Proszę spojrzeć, o, tu. Miała torebkę w rodzaju worka — takie wtedy w Warszawie noszono. Otworzyła ją i podsunęła mi pod nos. Z początku nic nie zobaczyłem, bo było ciemno, dopiero w ostatniej chwili mignęły mi błyszczące lufy dwóch rewolwerów. Zbaraniałem zupełnie. Gosia, korzystając z tego, chciała wyciągnąć rękę do dzwonka od bramy, ale przeszkodziłem jej w ostatniej chwili. — Panno Gosiu, stop — powiedziałem, kładąc rękę do 122 wewnętrznej kieszeni od palta. Nic w tej kieszeni nie miałem, ale z kolei ja chciałem Gosi czymś zaimponować. Udało się, bo zauważyła mój ruch. Oczy jej znów się rozszerzyły. — Zaczyna się — powiedziała pogardliwie. — Więc czego pan właściwie chce. Mówić krótko i won! Znów zabolała mnie jej brutalność — tak jak poprzednim razem. Nagle zrobiło mi się jej żal. Musiała mieć ciężkie życie, stąd to wszystko. — Panno Gosiu — powiedziałem jak najserdeczniej mogłem. — Ja naprawdę nie chcę nic złego. Po prostu bardzo mi zależy, żebyśmy się spotkali i porozmawiali. Niechże pani nie odmawia. Nieufnie sondowała mnie wzrokiem. — O czym mamy rozmawiać? — spytała sucho. — O czym pani zechce, o wszystkim, jest przecież o czym pomówić — prosiłem żarliwie. Nie wiedziała, co o tym myśleć, przy tym mój gest z kieszenią musiał jej się bardzo nie spodobać. Nagle dała za wygraną. — No już dobrze, skoro pan tak strasznie nudzi. Ale tylko jeden raz, więcej nie. Zgoda? — Jak pani sobie życzy. — I bez żadnych strachów czy szantażów, tak? Ja nie z tych. — Oczywiście. Gosia zadzwoniła do bramy i odwróciła się. Oczy miała teraz łagodniejsze. — Pojutrze jest mój wolny dzień, niech stracę. Więc gdzie mam przyjść? — Niech pani przyjdzie, niech pani przyjdzie... — Prędzej, młodzieńcze, bo otwierają bramę. Istotnie w środku słychać było jakieś człapanie. — Niech pani przyjdzie o piątej do „Gongu" na Boduena — powiedziałem szybko. 123 — Dobrze. Ale ostrzegam, że nie piję wódki i nie mam pieniędzy. I że tylko ten jeden raz i koniec. Z tymi słowy zniknęła w bramie, nie podając mi nawet ręki. Wrota się zatrzasnęły. Stałem na mrozie i byłem bardzo szczęśliwy. Przecież pomimo wszystko — udało się! XI Nie bardzo potrafię opisać ten wieczór w „Gongu". Wybrałem ów lokal, bo, prawdę mówiąc, innego nie znałem. W swoim czasie była to świecąca pustką suterena poniżej ulicy, dziura, gdzie po prostu dawano znajomym kawę. Później przekształciła się w lokal bardziej publiczny. Grywali tam wtedy na fortepianie znani warszawscy muzycy, a Edmund Rudnicki odprawiał swoje konspiracyjne interesy. Potem straciłem z lokalem kontakt, wiedziałem tylko, że zmienił właściciela i charakter. Teraz, przyszedłszy wcześniej, grubo przed piątą, otworzyłem oczy ze zdumienia. „Gong" przekształcił się w jakiś nastrojowy Cafe chantant. Salę poszerzono, stoliki stały w niszach, tajemniczo oświetlone różnokolorowymi, ukrytymi lampkami. Na środku królował wielki fortepian, ale nie on stanowił główną atrakcję. „Gong" specjalizował się obecnie w produkcjach cygańsko-rosyjskich. Ponieważ Niemcy szli na Moskwę, więc we wszystkich lokalach, które były erlaubt, na wyścigi śpiewano i grano melodie, jak to się mówi, białogwardyjskie. I tutaj również mały chórek w kozackich strojach z towarzyszeniem dwóch gitar wywodził przeróżne stare rosyjskie romanse, aby od czasu do czasu rzucić się w rozpędzony rytm kamarinskiej czy hopaka. Bardzo to się podobało oficerom niemieckim, których było na sali chyba kilkunastu. Jeden nucił nawet czarne i posyłał śpiewakom całusy. Wszystko to razem dosyć było obrzydliwe. O ileż mimo 124 wszystko sympatyczniejszy wydał mi się prymitywny lokal, gdzie od szeregu miesięcy spędzałem wieczory. Zacząłem nawet żałować, że umówiłem się tu z Gosią, ale było za późno. Zająłem bardzo intymny stolik i od razu zamówiłem sobie setkę koniaku, co mi znacznie poprawiło samopoczucie. Bałem się ogromnie, że rozmowa z Gosią potoczy się w sposób nie taki, jak bym chciał, a wiedziałem dobrze, że alkohol mi pomoże. Wszystkie moje obawy okazały się jednak zupełnie zbyteczne. Z góry powiedzieć muszę, że ten wieczór z Gosią był niezwykle szczęśliwy. Dziś myślę, że to w ogóle najszczęśliwszy moment mojego życia, jaki pamiętam. I w gruncie rzeczy był to jedyny wieczór, który spędziłem z Gosią naprawdę sam na sam. Przecież chyba w niecałe dwa tygodnie później stało się już to, co mam zamiar na tym miejscu wyjaśnić. Wyjaśnienia konieczne są nie tylko dla mnie: myślę, że o ile podam nazwiska zainteresowanych osób, to może ktoś odkryje to jeszcze, czego ja nie wiem. Ewentualnie to, co w tej sprawie dotyczy osób innych, przede wszystkim Edmunda i Romana (od razu zaznaczam, że imię Roman nie jest prawdziwe). No i oczywiście Gosi. Więc wszystko w czasie tego wieczoru przebiegło inaczej i znacznie lepiej, niż mogłem się spodziewać. Niespodzianki zaczęły się od tego, że Gosia przyszła ożywiona i ślicznie ubrana, w czarnej sukni z odsłoniętymi ramionami. „Gong", wbrew mojemu spodziewaniu, bardzo jej się podobał. Rozglądała się z uśmiechem i wszystko ją bawiło. Jakiś oficer ukłonił jej się szarmancko, co mnie zmroziło, ale tylko chwilowo, bo Gosia wytłumaczyła mi, że zna go z naszego lokalu. Ważne było, że pomimo zapowiedzi Gosi sprzed dwóch dni od razu zaczęliśmy pić i to mocno. To był elegancki lokal i nie piło się wódki. Gdy Gosia przyszła, zamówiłem z punktu butelkę koniaku i kawior. Już z góry zaopatrzyłem się w odpowiednie pieniądze. Pomógł oczywiście nie- 125 oceniony Edmund Rudnicki. Gdy mi dawał te parę pięćsetek, patrzył na mnie jakoś porozumiewawczo. W ogóle od pewnego czasu wydawało mi się, że on wie o mnie więcej, niż chce powiedzieć. Ale nie myślałem o tym wtedy — dopiero później. Na początku tego rozdziału powiedziałem, że nie potrafię opisać wieczoru w „Gongu". To znaczy: pamiętam dobrze tło, otoczenie, pamiętam, cośmy pili i jedli, pamiętam nawet dokładnie, co tam grano i śpiewano. Zupełnie natomiast nie mógłbym streścić mojej rozmowy z Gosią. To właściwie nie była rozmowa, nie o to chodziło. Ważne było, że patrzyłem jej w oczy, trzymałem ją za rękę, parę razy nawet dotknąłem twarzą jej włosów. Zachowywała się zupełnie inaczej niż u siebie w lokalu, a wyglądała po prostu przepięknie. Wszystko złe, jakie w ostatnich tygodniach od niej wycierpiałem, zostało od razu zapomniane, jakby przestało istnieć. Cierpienia zmalały i straciły znaczenie: warto przecież było męczyć się dla takiej nagrody. Naturalnie w rozmowie dowiedziałem się o niej paru rzeczy. Skończyła gimnazjum, miała chodzić na politechnikę, ale wojna przeszkodziła. Obecnie mieszka razem z bratem i z kolegą brata Romanem — widziałem ich w lokalu. Pracuje bardzo ciężko, nawet po godzinach „służbowych" Niemcy przychodzą na kolację — sam byłem świadkiem. Właściciela knajpy nienawidzi, ale cóż ma robić — trzeba żyć. Edmund, to znaczy brat, jest bez posady, ona utrzymuje dom. Nie było to powiedziane w formie zwierzeń, właściwie wcale nie pamiętam, jakeśmy do tego doszli — to było rozsiane w rozmowie. A w ogóle głównieśmy pili i śmiali się i patrzyli sobie w oczy. Zespół śpiewał takie piosenki jak C^ubc^yk, Uhar-kupiec, Ej ra%, Jesęcęe ra^J W końcu ulegliśmy temu nastrojowi, bo i koniak zrobił swoje. Cały czas było między nami ustalone bez słów, że oboje jesteśmy w konspiracji. To nadawało wieczorowi specjalny — 126 — smak — jej rewolwery, moje wysiadywanie w lokalu. Jeśli o mnie chodzi, wcale nie było to prawdą, bo w lokalu siadywałem dla Gosi, a konspirowałem tylko trochę w Radio, i to dla zarobku. Ale wtedy, po alkoholu, wszystko mi się wyolbrzymiło. Chcę zaznaczyć, że zrobił to nie tylko koniak. Od rana miałem już solidny podkład z bimbru. Czułem się świetnie i niczemu się nie dziwiłem. Jak przez mgłę pamiętam, że Gosia zapytała mnie, czy mój szef z konspiracji ma takie imię, jak jej brat. Potwierdziłem — cóż dziwnego. Popełniłem oczywiście nieostrożność. Potem się okazało, że w sumie nikomu to nie zaszkodziło, ale wtedy nie mogłem o tym wiedzieć. Dziś myślę, że to był pierwszy sygnał ostrzegawczy co do działania wódki. — Trzeba wrócić do życia — powiedziała w pewnym momencie Gosia. Patrzyła zamyślona w kolorową lampkę, wyglądała teraz ślicznie i smutno. Wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że chcę się z nią ożenić. Wyszliśmy na mróz, Gosia była, jak dwa dni przedtem, w futrze, ale bez kapelusza. Po drugiej stronie ciemnej ulicy ktoś stał — wydało mi się, że to jej brat i Roman. Ale ona, rzuciwszy w tamtą stronę przelotne spojrzenie, odwróciła się i wzięła mnie mocno pod rękę. Doskonale nam się razem szło, choć była prawie mojego wzrostu. — Więc jutro się zobaczymy, Gosiu — powiedziałem przed bramą. Od dwóch godzin byliśmy już po imieniu, choć nie piliśmy żadnego bruderszaftu. Po twarzy Gosi przeleciał znów ten niemiły grymas, jakiego w tym dniu jeszcze u niej nie widziałem. — Czy musisz ciągle przychodzić do naszego lokalu? — spytała niechętnie. — Jak to, Gosiu? A jakżeż mam cię inaczej widywać? — A czy musisz mnie widywać? To powiedzenie wstrząsnęłoby mną, gdybym był trzeźwiejszy. Przecież to była zapowiedź znowu tych samych 127 lokalowych tortur, które dopiero co przeżyłem. Ale tego wieczora byłem w siódmym niebie i ani mi się śniło brać coś na serio. Gorąco zapewniłem Gosię, że muszę ją widywać i to ciągle, codziennie. Nie okazała entuzjazmu, ale nie podjęła dyskusji. — Tylko nie przyglądaj mi się w lokalu tak nachalnie, bo ludzie widzą — powiedziała. Pocałowałem ją w rękę i zniknęła w bramie. Tyle, niewiele więcej było mojego „romansu". Nic już potem nie zdarzyło się między nami dobrego. I teraz właśnie, następnym razem, opisać muszę te najważniejsze wypadki. Staram się trzymać kolejności: wszystko tak, jak pamiętam. Co prawda, według Kanta, następstwo w czasie to właściwość naszego umysłu, nie zaś wydarzeń. To samo tyczy się też związku przyczynowego między wypadkami. Kiedyś chciałem to rozwinąć, oczywiście w jakimś studium. Dziś chcę tylko opisać po kolei to, co mnie spotkało. Jeśli się uda, jeśli zdążę, to, jak na moje życie, zupełnie wystarczy. XII więc chodziłem co dzień do mojego lokalu i znowu oczywiście zaczęły się przykrości. Gosia zachowywała się tak, jakby naszego wieczoru w „Gongu" wcale nie było. Owszem, mówiła mi dzień dobry i obsługiwała mnie, ale ucinała z punktu każdą moją próbę zaczęcia rozmowy a na twarzy jej pojawiał się grymas zniecierpliwienia. Postępowała tak, jakby wtedy w „Gongu" nie zostało zawarte między nami żadne przymierze. Znowu więc zacząłem cierpieć, choć mówiłem sobie na pocieszenie, że jej zachowanie to tylko pozory, przeznaczone dla ludzkich oczu. Gosia miała widocznie swoje powody, aby ukrywać naszą znajomość przed ludźmi w lokalu. Rzeczywiście nikt się chyba nie domyślał, żeśmy — 128 — się gdzieś widzieli i że Gosia była dla mnie dobra. Wciąż spotykały mnie ze strony personelu spojrzenia bardzo ironiczne, jako niefortunnego zalotnika. Najgorzej patrzył na mnie szef, wzrokiem wyraźnie nieżyczliwym, po prostu gniewnym. Minął tak z tydzień i byłem coraz bardziej zdenerwowany. Czasami nienawidziłem Gosi za to, że mi tak na niej zależy. Nasze spotkanie w „Gongu" wydawało mi się teraz niemal złudzeniem, czymś, co wcale nie istniało. W dodatku po tym wszystkim trudniej mi było nawiązać na nowo z Gosią kontakt niż przedtem. Wtedy liczyłem i czekałem właśnie na spotkanie, a na co miałem czekać teraz? Pewnego wieczoru w lokalu zjawili się owi dwaj: brat Gosi Edmund i Roman. Gosia była tego dnia dla mnie zupełnie jak obca. Z nimi za to zaczęła od razu wesoło i serdecznie rozmawiać, nawet specjalnie głośno, jakby chciała, żebym ja słyszał. Przyniosła im wódkę i jedzenie, co chwila też się do nich przysiadała, bo w lokalu było mało gości. Wydawało mi się, że Gosia opowiada swoim towarzyszom o mnie i to coś nieżyczliwego. Ciągle oglądali się w moją stronę z drwiącymi minami. Co do tych drwiących min, to może miałem po prostu jakąś manię. Wciąż mi się wtedy zdawało, że wszyscy się ze mnie śmieją. Tego dnia byłem specjalnie zdenerwowany zachowaniem Gosi i siedziałem jak na szpilkach. W dodatku tłumaczyłem sobie, że to wszystko moja wina, bo jestem zmokła kura i nie potrafię się zdobyć na jakiś stanowczy postępek, a tylko bezsensownie zalewam się wódką. Toteż, kiedy oni tak się na mnie oglądali (chociaż, powtarzam, mogło to być moje złudzenie), wszystko to, co myślałem i czułem od tygodnia, nagle się we mnie skoncentrowało. Zrozumiałem, że trzeba zacząć działać zupełnie inaczej. Decyzja była nagła i bardzo prosta. Wstałem i poszedłem w stronę ich stolika. 129 Kiedy zobaczyłem ich zdziwione oczy, zrozumiałem, że może wcale nie mówili o mnie. Ale było już za późno. — Panno Gosiu, niechże mnie pani zapozna ze swoim towarzystwem — powiedziałem niby swobodnie. Gosia była okropnie zaskoczona i niezadowolona. Zaczerwieniła się bardzo i zagryzła wargę. Nikt w ogóle nie kwapił się ze wstaniem. Nastąpiła długa, bardzo długa chwila milczenia, podczas której czułem, że ja również robię się czerwony. Stałem mimo to nad nimi nie ustępując i wreszcie ustąpiła Gosia. — No dobrze — powiedziała niechętnie — więc proszę. To jest pan — mój znajomy, to mój brat, to kolega. Wystarczy? W dalszym ciągu jednak siedzieli, a ja stałem. Wtedy odezwał się Edmund. Był to słoń brutalny, ciężki, pozbawiony cienia subtelności czy choćby zwykłej ogłady. Zawsze był taki i taki został. Nie mogłem nigdy wyjść z podziwu, że jest bratem Gosi. Nie miał poza tym, jak się okazało, żadnego prawie wykształcenia, tylko jakieś skrócone kursa techniczne. — Pan jaki? — zapytał głosem niespodziewanie na tak potężną postać cienkim. — W dzisiejszych czasach trzeba wiedzieć, z kim okoliczność i z kim się pije. Powtórzyłem wyraźnie moje nazwisko i wtedy zrobili mi miejsce przy stoliku, nie podając zresztą rąk. Czułem się nieświetnie, a na Gosię bałem się w ogóle spojrzeć. Wiedziałem, że jest wściekła. Teraz z kolei zabrał głos Roman. — Aha, to pan jesteś tym facetem, co łazi za Gosią jak po sznurku i nie daje jej chwili spokoju. Musisz pan mieć dużo czasu. Jaki pański fach? — Dużo czasu, dlaczego? — spytałem, aby odwlec odpowiedź. Nie wiedziałem dobrze, jaki jest teraz mój fach, a poza tym byłem sparaliżowany ich bezceremonialnością. — Dlatego, bo trzeba mieć czas, żeby całe dnie wysiadywać stołki w knajpie. A forsę też trzeba mieć. — 130 — Forsę? — No chyba. Nieźleś pan przecież za Gośkę w tym „Gongu" wybulił. A i tutaj wódka kosztuje. Byłem coraz bardziej zdziwiony i zaskoczony. Teraz wtrącił się znów Edmund. — To nie tylko, Roman, o forsę chodzi — powiedział. — W tym lokalu trzeba też mieć krzepę. Znasz pan boks? — Boks? — No boks, boks. Ja w swoim czasie trenowałem boks w klubie. Walczyłem w barwach RKS „Sarmata", waga ciężka. O, patrz pan, widzisz pan to? Jeden podbródkowy i na pana wystarczy. Nokaut pewny. — I taki facet biała rączka, co nie zna boksu, włóczy się za naszą Gośką i co dzień tu przyłazi! — westchnął niby smutno Roman. Potem wybuchnęli obaj głośnym śmiechem, jakby z doskonałego dowcipu. Najgorsze, że śmiała się również Gosia. Śmiała się bardzo nieprzyjemnie, ze złośliwą radością. Byłem zupełnie jak skamieniały. Nie mogłem przewidzieć ani takiego przyjęcia, ani podobnego poziomu rozmowy. Więc to było otoczenie Gosi, tak przecież w gruncie rzeczy subtelnej? Nic nie rozumiałem i nie wiedziałem, co robić. Trzeba było jakoś zareagować, przecież traktowali mnie jak dziecko. Oni czytali jednak w moich myślach. — Nie przejmuj się pan, panie młody — powiedział pojednawczo Edmund. — Różne rzeczy się w lokalu mówi, to jeszcze nie jest zapisane. Dziś nie takie czasy, żeby się obrażać, choćby było o co. Napijmy się lepiej wódki, bo słyszę, żeś pan w tym mocny. Gośka, przynieś no nam litra. I wtedy zaczęło się picie, moje pierwsze picie z Edmundem. Od razu zorientowałem się, że to nie były żarty. Łyknięcie setki nic dla nich nie znaczyło, jak dla dorożkarza na mrozie. W miarę upływu czasu Edmund czerwieniał tylko powoli i powtarzał zdania po dwa razy swoim dziwnie cienkim głosikiem. Za to przystojniak Roman przeciwnie: bladł, oczy mu się paliły, mówił wolno, z naciskiem i zawsze bardzo niegrzecznie. Żałowałem już, że się do nich przysiadłem, bo Gosia od tej chwili zaczęła nas bojkotować. Przypuszczałem, że może wstydzi się proletariackości Edmunda i Romana. Dziś wiem, że kryło się w tym co innego. Tak czy owak, od razu przewidziałem, że po tej historii stosunki nasze mogą popsuć się jeszcze bardziej, że znów czeka mnie cierpienie i samotność. Wobec tego w pewnym momencie odczułem zadowolenie, że mogę pić i o niczym nie myśleć. To był jednak tymczasowy ratunek. Wypiliśmy we trzech dwa litry i niewiele pamiętam, o czym rozmawialiśmy. Roman był jak i przedtem bezczelny, coś znów natrącał o moim trybie życia i o pieniądzach, ale dobrze już nie wiem, jak to sformułował. Wspomniał, zdaje się, że mnie widywał w różnych knajpach, co wcale mi się nie wydawało możliwe. Gosia w ogóle znikła jakoś z horyzontu. Wyszedłem z nimi, bo zrobiło się już późno. Edmund zabronił mi interesować się rachunkiem. — Gośka załatwi — mruknął machając ręką. Czułem się potężnie zamroczony, a także bardzo zmartwiony, że nie pożegnałem Gosi, choć przecież nie sposób jej było znaleźć. Edmund i Roman podali ręce krzywonogiemu gospodarzowi i pobawili się z psem. Kaprawy szef zachowywał się, jakby mnie w ogóle nie zauważał. Była odwilż. Stanęliśmy przed lokalem i nie wiedziałem, jak się pożegnać, gdy nagle Edmund powiedział. — Wiesz pan co, panie ładny, podobasz mi się pan. Przyjedź pan do nas jutro na... Roman splunął przez zęby prosto pod moje nogi. — Zwariowałeś, Edmund, po co nam to?! — warknął. — 132 — — Śpij, Roman, nie znasz się na grzeczności. Facet nam się przyda. Biała rączka, ale swoje chody ma. Więc zamknij gębę. Rozmawiali nie krępując się, jakby mnie nie było. Potem Edmund znów zwrócił się do mnie. — Więc przyjedź pan! Gośka ma jutro wolne, to się napijemy. Przyjedź pan koło piątej, bo to daleko. Adres pan znasz? Obiecałem, że przyjadę — to była przecież nowa i jedyna szansa. Edmund podał mi rękę, Roman kiwnął tylko głową. Takeśmy się rozstali. Na drugi dzień miałem coś w rodzaju kaca. Nie chodziło tylko o wódkę, choć piliśmy przecież porządnie, a ja zrobiłem przedtem swój podkład. Mój kac był jednak tym razem czysto psychiczny. Czułem niesmak, że narzuciłem się tym ludziom, że pozwoliłem, aby tak się zachowywali, że z nimi piłem. Ośmieszyłem się w oczach Gosi i już się to nie odstanie. Teraz stale będą mnie traktować lekceważąco i nic na to nie poradzę. Od pierwszego razu zależy przecież wszystko. Z drugiej strony perswadowałem sobie jednak, że nie mogłem postąpić inaczej. To był bądź co bądź brat Gosi, to było jej otoczenie. Jeśli chciałem ją zdobyć, nie mogłem przeciwstawiać się od razu jej środowisku, choćby mi się nie wiem jak nie podobało. Zacząłem znowu zastanawiać się nad moim stosunkiem do Gosi. Doszedłem do wniosku, że mimo jej niesolidarnego ze mną i złośliwego zachowania wczoraj, jest mi dalej ogromnie bliska, nawet jeszcze bardziej. Wydawało mi się, że ona zachowywała się w ten sposób nie z gruboskórności, ale rozmyślnie, że po prostu musiała. Przecież zupełnie inna była w „Gongu". Ci dwaj mieli widocznie nad nią jakąś — 133 — władzę, kontrast między nimi i nią był zbyt duży. Za tym wszystkim kryła się na pewno jakaś tajemnica — może Gosia była ofiarą szantażu? Trzeba to rozwikłać, trzeba ją od tego uwolnić. W tym zaś celu należy pojechać na... do tych obrzydłych ludzi. A może przesadzam, a może to nie są wcale źli ludzie. Wybrałem się tam wcześnie, bo to rzeczywiście bardzo daleko. Jedzie się jednym tramwajem do końca, potem się czeka na drugi i tym drugim znów do końca. Daleko w polach, za wiaduktem kolejowym, z kilometr od ostatniego przystanku stoi grupa domów, obok nich jakieś wykopy, jary, pagórki i gliniaste jeziorka. To jest właśnie ta dzielnica, przed wojną zaczęta i nie dokończona. Było jeszcze dość jasno, w powietrzu zgniłe, przedwio-senne ciepło. Brnąłem przez błoto pomieszane ze śniegiem, wpatrując się w niedalekie domy. I tak mi został w oczach obraz tej dzielnicy: widzę go zawsze bardzo dokładnie. Stoi tam trochę bloków nowoczesnych i trochę starych ruder. Gosia z bratem mieszkała właśnie w takim starym domu. Znalazłem go bez trudu, a na dole, w spisie lokatorów, ich nazwisko. Niemcy wymagali, aby spisy lokatorów były bardzo dokładne: nic się nie mogło ukryć. Nazwisko Romana podane było również — jako sublokatora. Wszedłem powoli na drugie piętro i zastukałem, bo dzwonka nie było. Serce mocno waliło mi z tremy, czułem się poza tym bardzo osłabiony. W kieszeni miałem zresztą butelkę wódki — na wszelki wypadek. Otworzyła mi Gosia, bardzo blada z podkrążonymi oczyma, ubrana w niedbale włożoną, nie dopiętą i niezbyt czystą sukienkę. Na mój widok zjawiło się w jej oczach zdziwienie, potem zniecierpliwienie i gniew, wreszcie sztuczna obojętność. Zostawiła drzwi otwarte i cofnęła się do mieszkania. Ja, choć niezbyt zachęcany, wszedłem za nią do środka, zamykając za sobą drzwi. Gosia siedziała teraz na małej kanapce pod oknem, wpatrując się w szarzejące już za szybami brudnobiałe pola. Na mnie demonstracyjnie nie zwracała uwagi, choć byliśmy sami. Mieszkanie składało się z jednego, bardzo nieporządnie umeblowanego pokoju. Znajdował się tam jeszcze tapczan i nie posłane żelazne łóżko z brudną pościelą, w rogu umywalnia, pod ścianą jakieś puste butelki i nie pomyte talerze. Niechlujny i niemiły był to pokój, chociaż nawet dosyć spory. Zmrok ogarniał powoli wszystkie kąty. Gosia nie odpowiedziała mi na przywitanie i bez przerwy wpatrywała się w okno, choć mało co już tam było widać. Stałem nad nią zmieszany, nie wiedząc, co robić. Wreszcie odezwała się. Głos jej był dziwnie matowy, jakby dochodzący z daleka. — Po co pan znowu przyszedł? — Ależ, Gosiu — powiedziałem z urazą. — Przyszedłem, bo mnie twój brat zaprosił. Czy nic ci nie mówił? Gosia zaakceptowała poufałą formę „ty". — Zaprosił cię, bo był pijany — powiedziała ze znużeniem. — Teraz już pewnie o tym nie pamięta. Zresztą widzisz, że ich nie ma. A z tego przychodzenia wyniknie tylko coś złego. — Złego? Cóż się może stać złego? — Roman cię bardzo nie lubi, a on nie żartuje. — A cóż mnie obchodzi Roman, przecież mnie prawie nie zna — powiedziałem z gniewem. — On pracuje u Niemców, jest szoferem i handluje. Mają spółkę z Gulińskim, a Guliński też cię nie znosi. — Któż to znów jest Guliński? — To właściciel lokalu. — Ależ, co oni mają przeciw mnie?! — spytałem z rosnącym gniewem i podrażnieniem. — Oni wiedzą, że jesteś z organizacji i przychodzisz ich szpiegować. Twój szef to Edmund, prawda? Mieszka na Rakowcu, może nie? 135 Istotnie Rudnicki mieszkał w okolicach ulicy Rakowieckiej. Ale to wszystko był przecież nonsens. Przez chwilę chciało mi się śmiać. Jak wytłumaczyć Gosi, że mój udział w konspiracji jest znikomy, że do lokalu przychodziłem tylko dla niej, a przedtem dla piwa. I w ogóle co tu ma do rzeczy Rudnicki i skąd oni o tym wiedzą? Zamiast tego wszystkiego powiedziałem: — Przecież ty też jesteś w organizacji. Widziałem u ciebie rewolwery. Teraz Gosia zrobiła się podrażniona. — Te rewolwery są od Niemców na handel — powiedziała sucho. — I nic cię to nie obchodzi. — Ale jesteś w organizacji czy nie jesteś? — Jestem. — No widzisz. Znów zapanowało milczenie, tym razem pełne rozdrażnienia. Zły byłem na siebie: nie tą drogą należało podejść do Gosi. Usiadłem przy niej i wziąłem ją za rękę. Rękę miała ogromnie zimną, oddała mi ją jakoś bezwładnie. — Gosiu — powiedziałem miękko — przecież nie o to wcale idzie. Nie mam nic wspólnego z organizacjami, w każdym razie bardzo niewiele. Do lokalu przychodzę wyłącznie dla ciebie. Zrozum, że tylko na tobie mi w życiu zależy. Przez chwilę zdawała się nic nie rozumieć. — Więc czego chcesz ode mnie w końcu? — powiedziała bardzo zmęczona. — Po prostu chcę się z tobą ożenić! Słowa te zabrzmiały jakoś dziwnie i trochę inaczej, niż chciałem. Gosia drgnęła i po raz pierwszy tego dnia spojrzała na mnie. Po jej twarzy przebiegł osobliwy grymas. — Coś ty? — powiedziała. — Przecież nic nie wiesz o moim życiu, o mojej przeszłości. — Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Wierzę w ciebie, jesteś dla mnie wszystkim. ¦¦¦ ;. . ,, — 136 — Zacząłem mówić szybko: że nic nie mam prócz niej, że dotąd była tylko wódka i samotność, że zaczniemy żyć razem, inaczej, że jej tak bardzo pragnę. Słuchała zostawiając swą rękę w mojej. Gdy jednak spróbowałem objąć ją wpół, wywinęła się zręcznie i zerwała z kanapki. — Jesteś wariat — powiedziała bez gniewu. — A w ogóle zdejm wreszcie palto, zapalimy światło i napijemy się czegoś. Istotnie zapomniałem, że byłem dotąd w palcie. Za chwilę pokój się ożywił. Gosia zapaliła światło, przyniosła wódkę i jakieś rybki. Usiedliśmy przy stole. Uważałem, że należy mi się od Gosi odpowiedź na moje oświadczyny i że to rozumie się samo przez się. Nie nalegałem więc i rozmawialiśmy na razie o rzeczach obojętnych. Rozglądałem się nieco po owym niemiłym pokoju. Gosia uchwyciła moje spojrzenie. — Podoba ci się nasze mieszkanie? — spytała. — Nie bardzo. Mieszkacie tu we troje? — Tak. Edmund śpi na tapczanie, Roman na łóżku. — A ty na tej kanapce? — Ja? No tak. A w ogóle, gdzie się zdarzy. — Jak to?! Gosia nie zdążyła odpowiedzieć, bo w zamku zachro-botał klucz i weszli oni: najpierw Edmund, za nim Roman. Spojrzeli na mnie, jakby mnie pierwszy raz widzieli, przy tym tak nieżyczliwie, jak patrzył w lokalu kaprawy Guliński. — Popatrz się, Edmund — powiedział Roman. — Ten trunkowy biała rączka znowu jest koło Gosi i koło nas. Krew człowieka może zalać. Wiedziałem, że tego już znosić nie powinienem. Wstałem i powiedziałem dobitnie: — Wypraszam sobie takie zachowanie. Panna Gosia i pan Edmund mnie zaprosili, a pan nie ma tu nic do gadania. Nie pańska sprawa. 137 Roman nie objawiał jednak zamiaru wszczynania ze mną konwersacji. Zwracał się w dalszym ciągu wyłącznie do Edmunda. — Popatrz się, słyszysz? Jeszcze się stawia. Edmund, jak pragnę zdrowia, będziemy to znosić?! Ale Edmund nie był w nastroju do rozmów ani, tym mniej, do bronienia mnie. Twarz miał tępą i ponurą jak noc. Gnębił go zapewne kac, bo, jak się okazało, pili jeszcze wczoraj w domu do późna. Rzucił płaszcz na łóżko, nie witając się usiadł przy stole i pomrukując coś niezrozumiale, ale na pewno nieżyczliwie, nalał sobie wódki. Wypiwszy popadł w jakąś posępną kontemplację. Gosia siedziała teraz obojętna z pustymi oczyma. Wszystko to było wręcz niepojęte. Nie miałem wyobrażenia, co teraz będzie i jak się w ogóle zachować. Ale w zupełne już osłupienie wprawiło mnie dalsze postępowanie Romana. Nie odzywał się więcej, lecz rozebrawszy się bez żenady do kalesonów rozpoczął ablucję w umywalni. Za chwilę zdjął i kalesony. Gosia zdawała się nic nie spostrzegać, Edmund pił i mruczał do siebie. Ja czułem, że zapadam w jakiś stan półjawy. Czy to sen? Cały czas przy tym gnębiła mnie myśl, że już to kiedyś, dokładnie tak samo, minuta po minucie, przeżywałem. To na pewno nie było nowe: świetnie to znałem. A skończyło się wszystko, oczywiście, piciem. Roman ubrał się, jak gdyby nigdy nic usiadł przy stole i zaczęliśmy pić. Picie było nawet niemal wesołe, to znaczy, oni się rozkrochmalili. Ja miałem dla siebie pogardę, że z nimi piję, że pozwalam się upokarzać, że nie stawiam sprawy inaczej. Ale właściwie cóż można było innego zrobić? Nie mogłem przecież się z nimi bić, a nie chciałem wyjść i przez to stracić na zawsze Gosię. Niedługo musiałem już wracać, bo odchodził ostatni tramwaj. Edmund i Roman podali mi ręce, Gosia zaledwie kiwnęła głową. Nikt mnie już nie zapraszał. — 138 — Brnąc przez błotniste śnieżne pola czułem straszną rozpacz. Wódka potrafi pocieszyć, czasem jednak ogromnie zwiększa cierpienie. Myślę, że wszystko razem: cierpienie, alkoholizm, upokorzenie, złożyło się na to, co potem zaszło. Opiszę tę rzecz w rozdziale następnym — tak jak pamiętam oczywiście. XIV Nie przypominam sobie, jak spędziłem przedpołudnie następnego dnia. To nie było ważne — dzień zaczynał się przecież od zobaczenia Gosi. Ale czekało mnie tym razem wielkie zaskoczenie: Gosi w lokalu nie było, na jej sali usługiwała inna kelnerka. Przejął mnie ogromny niepokój. Zrozumiałem, że musiało się stać coś złego i to w związku z moją wizytą. Długo w nocy zastanawiałem się, co robić, i z trudem doczekałem do dnia następnego. Lecz i tego dnia Gosi nie było. Siedziałem teraz w pierwszej sali i czułem na sobie złośliwe spojrzenia kelnerek. Szef tkwił za kontuarem i nie patrzył w moją stronę. Wstałem z miejsca i podszedłem do bufetu. W ostatniej chwili Guliński podniósł na mnie wzrok — oczy miał tępe i złe. — Czy nie wie pan, co się dzieje z panną Gosią? — zapytałem swobodnie. Nie odpowiadał mi tak długo, aż ponowiłem pytanie. I tym razem zwlekał przez chwilę. — Nie wiem — zamruczał wreszcie. — Jak to? Nie wie pan, co się dzieje z pańską pracownicą? — spytałem ostro. — Nie wiem — powtórzył z tępym uporem. Wzruszyłem ramionami i wróciłem na miejsce. Ale nie miała to być ostatnia nasza rozmowa tego wieczora. — 139 Z udanym spokojem jadłem kolację, pijąc przy tym zwykłą swoją porcję. Potem zapłaciłem rachunek coraz złośliwiej uśmiechniętej kelnerce. Na sali prócz mnie siedziało tylko dwóch Niemców. Wstałem, powoli włożyłem rękawiczki i ruszyłem w stronę drzwi. Sięgałem już po klamkę, gdy nagle powstrzymał mnie czyjś głos. Gospodarz szedł w moją stronę, za nim pies. Odwróciłem się i patrzyłem nań pytająco. — Już tu więcej nie przyjdziecie — powiedział półgłosem. Nie wierzyłem uszom. — Co takiego? — zapytałem. — Już tu więcej nie przyjdziecie, mówię! — Stał teraz bardzo blisko mnie. — Jak to?! Dlaczego?! — Dlatego, że nie! Mój lokal. — Ależ pan nie ma prawa... — Już tu więcej nie przyjdziecie. A jak się wam nie podoba, to poproszę lejtnanta. — Tu wskazał głową na ciekawie obserwujących scenę Niemców. Byłem tak zaskoczony, że nie wiedziałem, co powiedzieć. Nie miałem zresztą na to czasu, bo nagle stała się rzecz zupełnie nieprawdopodobna. Guliński pchnął mnie mocno w pierś, aż zatoczyłem się na drzwi. Jednocześnie pies warknął głucho. Ledwo odzyskałem równowagę, gdy szef pchnął mnie po raz drugi. Jak przez mgłę zauważyłem, że dwaj Niemcy wstali od stolika z błyskiem zainteresowania w oczach. Stchórzyłem. Chciałem jak najprędzej znaleźć się na ulicy. Gdy otworzyłem drzwi, Guliński popchnął mnie znów jeszcze silniej, tak że wyleciałem na zewnątrz i upadłem boleśnie na kolana. Drzwi zatrzasnęły się za mną — szyby były zasłonięte, więc nie widziałem, co robili Niemcy. Z trudem podniosłem się z bruku na nogi. Parę osób, które przyglądały mi się z daleka, ruszyły szybko przed 140 — siebie. W tych czasach przechodnie nie lubili interesować się za bardzo cudzymi sprawami. Chwilę stałem przed lokalem, potem kulejąc powlokłem się do domu. Byłem po prostu ciężko chory psychicznie. Całą noc nie spałem, rozpamiętując swoje upokorzenie i tchórzostwo. To znowu w jakimś półśnie widziałem bladą twarz Gosi, błagającej mnie o pomoc. Rano powziąłem decyzję. Mogłem zemścić się na Gulińskim, po prostu za pośrednictwem Rudnickiego. Wystarczyło posłać paru ludzi z bronią, aby wybili szyby i zrujnowali lokal. Należało się szefowi, choćby za współpracę z Niemcami. Ale przedtem musiałem się dowiedzieć, co się dzieje z Gosią. Czułem, że te wszystkie sprawy ściśle się ze sobą łączą. Postanowiłem więc pojechać na... Decyzja uspokoiła mnie. Inaczej też zacząłem patrzeć na wczorajszy incydent w knajpie. Nie byłem tchórzem: każdy zachowałby się tak samo. Trudno przecież rzucać się na Niemców, nie mając broni. Wypiłem sporo bimbru, potem zjadłem w barze jakiś bigos i dopiero dobrze po południu wsiadłem do tramwaju. Czułem się odświętnie — jechałem przecież dopomóc Gosi. I znów te same pola, tym razem mniej śnieżne, a bardziej błotniste niż trzy dni temu. Szedłem wpatrzony w grupę domów, czując, że dzieje się coś bardzo ważnego, może najważniejszego w moim życiu. Ale tym razem zupełnie nie miałem tremy. Gosię zastałem samą; była bardzo zmieniona i zdenerwowana. Na stole stała butelka z wódką i szklanka. Gosia od razu zaczęła się na mnie gniewać. — Po coś znowu przyszedł?! — powiedziała nie podając mi ręki. — Przez ciebie to całe nieszczęście! — Jakie nieszczęście? — Takie! .¦....., Była wyraźnie pijana, oczy miała nienormalnie rozszerzone. — Jakie nieszczęście, Gosiu? — spytałem uspokajająco, siadając nie proszony przy stole. — Dlaczego nie przychodzisz do lokalu? — Już tam nigdy nie wrócę — Gosia patrzyła w przestrzeń jak gwiazda filmowa, grająca tragiczną rolę. — Wszystko przez ciebie. — Ale co się właściwie stało?! — Stało się coś strasznego. Wydałam twojego szefa. — Co takiego?! — Wydałam Niemcom twojego szefa Edmunda. Mieszkał na Kieleckiej, no nie? Zakręciło mi się w głowie. Istotnie Rudnicki mieszkał na ulicy Kieleckiej, przecznicy Rakowieckiej. Ale co to wszystko znaczyło? Gosia na widok mojego zdenerwowania uspokoiła się nagle. Nalała mi nawet wódki — sobie również. — Ależ, Gosiu, pomówmy rozsądnie — powiedziałem. — Jak wydałaś mojego szefa i po co? — Powiedziałam Romanowi, gdzie mieszka. A Roman zawiadomi Niemców. Wszystko to wydało mi się mętne i w ogóle zmyślone. Po prostu jakiś nieudolny szantaż. — Po cóż to zrobiłaś?! — Bo Roman cię nienawidzi, a on wiedział, że pracujesz z Edmundem, tym z Rakowca. — Skąd wiedział? — Widywał cię z nim w jakiejś knajpie na Grzybowie. Rzeczywiście. Teraz sobie przypomniałem, że na początku okupacji bywałem z Rudnickim w małej, zakopanej w gruzach knajpce przy ulicy Grzybowskiej. Kręciły się tam różne podejrzane typy, na które zresztą nie zwracałem uwagi. Chwilę siedziałem bez ruchu. Gosia patrzyła teraz na mnie z niepokojem. 142 — A skąd znałaś adres szefa? — Znałam. Mówiłam ci już, że ja też... Napiłem się wódki. Wciąż jeszcze nic nie rozumiałem! — A po cóż podałaś ten adres Romanowi? — On tego żądał. :i — Cóż z tego. Co cię on obchodzi? — Ja z nim żyję. To wyznanie ogłuszyło mnie. Zresztą — można się przecież było tego spodziewać. Całe zachowanie Romana... Nagle Gosia zrobiła się bardzo niespokojna. — Wyjdź stąd — mówiła szybko — oni zaraz przyjdą. Wyjdź stąd, bo znów stanie się nieszczęście. To wszystko przez ciebie. Wyjdź stąd prędko! — Ani myślę — powiedziałem z determinacją. — Muszę porozmawiać z tobą — i z nimi. Tak się sprawa nie skończy. Zdenerwowanie Gosi rosło. — Wyjdź stąd, bo wszystko popsujesz. Może Roman jeszcze nie powiedział... — Mówiłem ci, że muszę z tobą porozmawiać. Trzeba te rzeczy wyjaśnić. Byłem gotów na wszystko. Wyznanie Gosi o Romanie zrobiło ze mnie innego człowieka, jakby cały świat się nagle zawalił. Nie myślałem nawet o sprawie Rudnickiego. Gosia mieniła się przez chwilę na twarzy i zagryzała wargi. Wreszcie powzięła decyzję. — Słuchaj — powiedziała bardzo spokojnie. — Ja też muszę z tobą porozmawiać, ale nie teraz. Za godzinę i nie tutaj. — A gdzie? — Jak wyjdziesz z domu, idź na prawo. Potem skręć w lewo ścieżką między płotami. Dojdziesz do wykopu i stamtąd schodzi się w dół do jeziorka. Poczekasz na mnie nad tym jeziorkiem, tam nigdy nikogo nie ma. A żeby ci się nie nudziło, weź to. I idź już nareszcie! 143 Wsunęła mi do kieszeni od płaszcza butelkę z wódką i prawie wypchnęła mnie za drzwi. Bezwolnie posłuchałem — czułem się jakoś nieludzko, jak automat. Zszedłem po schodach i skierowałem się ulicą w prawo. Szedłem powoli, licząc jednak, że spotkam Edmunda i Romana. Ale nie spotkałem nikogo. XV Było to bardzo dziwne miejsce. Nie spodziewałem się, że tak blisko Warszawy znaleźć można coś podobnego. Wykop stanowił stromą górę, której zboczem schodziło się do podłużnej, owalnej glinianki czy gliniastego jeziorka. Zbocze porośnięte było krzakami, ścieżka wiła się pomiędzy nimi aż na sam dół. Latem mogło tu nawet być ładnie, teraz leżał wszędzie topniejący śnieg i błoto. Woda jeziorka okazała się nie zamarznięta, pływało po niej tylko trochę brudnej kry. Panowała zupełna pustka i cisza. Roztasowałem się mniej więcej na połowie zbocza, pod krzakiem. Wygrzebałem dziurę w śniegu, podesłałem trochę gałęzi i usiadłem na tym. Czekałem pijąc oczywiście po trochu wódkę z butelki. Mimo odwilży można było przecież zmarznąć. Cały czas myślałem o Romanie i Gosi, o ich stosunku. Zupełnie natomiast nie trzymała się mojej wyobraźni sprawa Rudnickiego. Gosia przedstawiła to zbyt naiwnie, po prostu dziecinnie. Uznałem całą rzecz za pogróżki bez znaczenia. Poza tym nie wierzyłem, aby Rudnickiemu mogło się naprawdę coś stać: był na to za mądry i za ostrożny. Czekanie bardzo się przeciągało, znacznie ponad zapowiadaną godzinę. W dodatku straciłem rachubę czasu, bo nie nakręcony zegarek stanął. Zrobiło się już niemal ciemno, godzina chyba po szóstej, kiedy usłyszałem, że ktoś idzie. To szła Gosia. 144 Była w zupełnie innym nastroju, niż się spodziewałem: wesoła, pewna siebie, wyzywająca. — No wreszcie — powiedziała, siadając koło mnie. — Załatwiłam z nimi, jak trzeba. Roman na szczęście nic jeszcze nie powiedział Niemcom. Widzisz — wszystko byś popsuł. Milczałem — myślałem zupełnie o czym innym. Gosia napiła się wódki z mojej butelki. Zresztą i z kieszeni jej płaszcza sterczały jakieś flaszki. Była tego dnia w płaszczu, nie w futrze. — Aleś się tu dobrze urządził — powiedziała znowu. — Istne gniazdko. Więc słyszysz, Roman nic nie powie — w każdym razie nie powinien, choć kto go tam wie. — Czy naprawdę żyjesz z Romanem? — wyjąkałem wreszcie. — Naturalnie, że tak. — Ale po co, jak... dlaczego? — Po co? Nie wiesz, po co się te rzeczy robi? Myślałam, że jesteś dorosły. — Żyjesz z nim? Ale gdzie? — U nas w pokoju, na tapczanie, jeśli chcesz znać szczegóły. Jej wyzywający cynizm był czymś okropnym. Mimo to pytałem dalej. — A, a co na to Edmund? — Edmund też nie jest od tego. — Jak to?! — Zwyczajnie! — Przecież to brat! — No to co z tego? Dzieci na pewno mieć nie będziemy. Tego już nie mogłem znieść. Zerwałem się z miejsca, Gosia podniosła się również. Przez dłuższą chwilę staliśmy w ciemności naprzeciw siebie, po czym nagle zaczęła mówić prędko i gorączkowo. — To nie tylko oni dwaj. Z Gulińskim także żyję. 145 — I z Niemcami w lokalu też — z tymi, co przychodzą po godzinie policyjnej — jak do burdelu. I w ogóle mogę się oddać każdemu, nawet takiemu, co go pierwszy raz spotkam na ulicy — stać mnie na to! Tylko tobie nie oddam się nigdy, nigdy, rozumiesz?! Tylko tobie nie. — Tylko mnie nie — powtórzyłem jak automat. — Ale dlaczego? — Dlatego, że jesteś wstrętny. Masz takie obrzydliwe, szczurze oczy, jak szpieg. I ręce masz takie lepkie. A czuć od ciebie jak, jak... Nie mogłem tego dłużej słuchać i z całej siły uderzyłem Gosię w twarz. Musiała być już bardzo pijana, bo straciła równowagę, poślizgnęła się i upadła. Zsunęła się trochę ze ścieżki, ale zatrzymała się zaraz na śniegu. Wstała obłocona i zaśnieżona i jakby nigdy nic szybko zaczęła mówić dalej: — Ach, jak mnie brzydziłeś w lokalu. Jakbyś mnie ośliniał tymi szczurzymi ślepiami! A jak mi dotknąłeś ręki, to mogłam zwymiotować. Całe wieczory miałam zepsute przez tę twoją nachalność. Żebyś choć przez chwilę przestał na mnie patrzeć. Czegoś ty się do mnie przyczepił? Czego, czego?! Uderzyłem ją znowu, bardzo mocno. I jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze. Zapamiętałem się po prostu. Ale Gosia nie zwracała na to uwagi. Trzymała się krzaka, żeby nie upaść, pozwalała się bić i po każdym uderzeniu mówiła dalej, coraz prędzej i coraz straszniejsze rzeczy. W końcu puściła jej się krew z nosa. Zamilkła i jęła wycierać twarz chustką. Przestałem ją bić, usiadłem w śniegu i rozpłakałem się. Po chwili Gosia usiadła obok i zaczęła mnie pocieszać. Przytuliła się nawet do mnie, choć przecież mówiła, że budzę w niej wstręt. Była okrwawiona i obłocona, mimo to nie miała żadnej pretensji do mnie. Ja długo płakałem i dostałem męczącej czkawki. Było już bardzo ciemno, gdy uspokoiliśmy się cał- 146 kiem. Na pociechę napiliśmy się wódki i nagle Gosia powiedziała: — Masz rację, że mnie tłuczesz. Ale na tym nie koniec. — Co znowu? — chwycił mnie przestrach, że jeszcze mi coś opowie o sobie. — Po prostu musisz mnie dziś zabić. Byłem półprzytomny, ale to mnie jeszcze poruszyło. Próbowałem oponować. — Co ty pleciesz, Gosiu?! — Musisz mnie zabić i powinieneś. Ja jestem dziwka, ale najważniejsze, że wydałam twojego szefa. To nieprawda, że Roman nic nie powie. Powie — ja znam tego gada. A za to wykończy mnie organizacja — i będą mieli rację. Nie chcę ginąć nędznie jak ostatnia zdzira. Mam już tego wszystkiego dosyć, trzeba zrobić porządek, niech się raz skończy. Musisz mnie zabić, to twój obowiązek. Byliśmy oboje całkiem pijani, ja piłem w ogóle od rana. I wtedy stało się to, czego dotąd nigdy nie przewidywałem. Wielkie ilości wódki wywołują stany zupełnie nowe, nieobliczalne. Dialektycy mówią, że ilość przechodzi w jakość. To prawda. Wtedy właśnie znalazłem się, chyba po raz pierwszy, w takim dziwnym stanie, na który nie ma rady. Myślę, że byliśmy w nim oboje. I dlatego zapewne po słowach Gosi zrozumiałem, że muszę i powinienem ją zabić, że to jest logiczne, słuszne, sprawiedliwe, a przede wszystkim konieczne. Inaczej być nie mogło, ona miała zupełną rację. Nie bardzo właściwie pamiętam, co się dalej działo. Zdaje się, że piliśmy jeszcze wódkę, potem chyba całowaliśmy się, pomimo owego wstrętu fizycznego Gosi do mnie. W tym stanie zapewne i wstręt przestaje działać. Pamiętam też, ale bardzo niedokładnie, że szamotaliśmy się, a nawet, nie wiem dlaczego, goniliśmy się po stoku nasypu. Utkwił mi w głowie szczegół, że Gosia pobiegła w stronę rozpadliny znajdującej się z boku wzgórza, a ja szukałem jej w kierunku przeciwnym. Potem nagle, przypadkiem, zderzyliśmy się ze sobą w ciemności. Właściwie nie pamiętam, jak do tego doszło. Topografię miejsca znam tylko z tego jednego razu, nigdy już tam więcej nie byłem. Nasze szamotania i pogonie nie miały w najmniejszym stopniu charakteru erotycznego. W tym stanie pijaństwa nikomu się nie śni o erotyzmie, zresztą pamiętałem dobrze jej słowa na temat wstrętu do mnie. Pocałunki, jeśli w ogóle były, miały charakter przyjacielski. Cały czas, już po moim płaczu, byliśmy w wielkiej, choć burzliwej przyjaźni. I cały czas towarzyszyła nam myśl, że ja Gosię zabiję, że to jest słuszne i konieczne. O którejś godzinie w nocy zrobiło się prawie jasno. To kawałek księżyca wyjrzał zza chmury. Odtąd wszystko znów pamiętam. Staliśmy z Gosią w miejscu dosyć stromym, w dole zabłyszczała woda. Gosia wydobyła z torebki rewolwer i podała mi. — Umiesz się z tym obchodzić? — spytała. — Bo ja nie. Pomyśl sobie: noszę to zawsze przy sobie, a nie umiem strzelać. Niestety — ja umiałem. Nauczyli mnie w konspiracji, na wszelki wypadek. Wtedy zresztą sądziłem, że nie „niestety", lecz właśnie — na szczęście. Miało właściwie nastąpić samobójstwo Gosi, dokonane moimi rękami. Wydawało mi się to rzeczą bardzo piękną, bo wspólną. Decyzja była przecież nasza, powzięta we dwoje i dobrowolna. Gosia stanęła na ścieżce i nastawiła twarz w moim kierunku. Stałem powyżej na stromym zboczu. Przyłożyłem jej lufę do skroni, właśnie gdy księżyc zaczął chować się za chmurę. Byłem tak pijany, że ledwo ledwo usłyszałem huk wystrzału. Dokładnie za to widziałem i potrafię to sobie odtworzyć nawet dziś, jak zmieniła się jej twarz. Oczy się zamknęły i z twarzy wszystko nagle uciekło, jak powietrze — 148 — z przekłutego balonu. Poleciała do tyłu, potem rozległ się bardzo głośny plusk. Ciało Gosi spadło do wody z wysokości paru metrów. XVI Można się długo zastanawiać i dużo filozofować na temat tego, co czuje człowiek po dokonaniu zabójstwa. Osobiście muszę powiedzieć, że chociaż zabiłem człowieka po raz pierwszy i w ogóle jedyny w życiu — nie czułem wtedy nic. To znaczy nic z tak zwanych wyrzutów sumienia. Może zresztą byłem na to zbyt pijany: obliczyłem potem, że sam wypiłem z litr wódki, a rano jeszcze sporo bimbru. Z drugiej strony jednak, od chwili śmierci Gosi zacząłem działać bardzo przytomnie i logicznie. Nie myślałem teraz o niczym, tylko jak postępować, aby uniknąć groźnych następstw tego, co się stało. Było jasne, że nie mogłem tam zostać. Edmund i Roman zaczną może szukać Gosi — wszystko to działo się w gruncie rzeczy blisko ich domu. Poza tym mógł się teraz też nadarzyć jakiś niemiecki patrol. Godzina policyjna minęła przecież już dawno. Najpierw rzuciłem do czerniejącej w dole wody rewolwer, myśląc odruchowo o odciskach palców, które teraz przepadły. Pozostawały jeszcze ślady nóg na śniegu. Sprawdziłem jednak, że śnieg był mokry, twardy, i ślady na nim prawie się nie odcisnęły. Trochę tylko na błonistej ścieżce. Ale nie wierzyłem w jakieś dokładne śledztwo. Zbyt dużo ludzi ginęło wtedy w Warszawie „legalnie", w getcie, na Pawiaku i po prostu na ulicach, aby ktoś chciał dochodzić jednego zabójstwa czy nawet samobójstwa. Groźni byli jedynie Edmund i Roman. Obecnie chodziło tylko o to, jak pomimo nocnej pory dostać się do domu. Szybko ułożyłem sobie plan — jedynie 149 możliwy. Tramwaje w nocy nie chodziły, ale tu gdzieś niedaleko znajdowała się podmiejska stacja kolejowa. O ile bym się do niej dostał, mogłem przyjechać do Warszawy pociągiem, a na dworcu wydawano jednorazowe nocne przepustki. Zresztą miałem przecież owo fałszywe niemieckie zaświadczenie pracy. Mimo mojego stanu realizowałem ten plan dokładnie i ostrożnie. Właśnie znowu zjawił się księżyc i oświetlił wszystko wokół na zielono. Ani razu nie popatrzyłem już na jeziorko, gdzie spoczywała Gosia. Prześliznąłem się ukradkiem na drugą stronę wzgórza i spojrzałem w stronę nasypu oraz torów kolejowych. Na szczęście od toru nie dzieliło mnie pole, lecz spory zagajnik. Powędrowałem nim dość prędko i swobodnie — szosa, po której jeździły niemieckie auta, była stąd daleko. Gdy doszedłem do szyn kolejowych, księżyc znowu ukrył się za chmurami i zrobiło się bardzo ciemno. To okazało się również szczęśliwe. Jedynym niebezpieczeństwem było teraz bowiem spotkanie z patrolującymi wzdłuż torów niemieckimi kolejarzami. Wzięliby mnie na pewno za sabotażystę, rozkręcającego szyny i mogli strzelić z daleka, nie pytając w ogóle kto. Dzięki ciemnościom miałem jednak szansę dostrzeżenia zawczasu ich latarek. Szedłem bardzo ostrożnie ścieżką wzdłuż toru, gotowy każdej chwili skoczyć w krzaki. Wciąż panowała zupełna cisza, tylko druty telegraficzne dzwoniły czasem jęcząco. Byłem tak zaabsorbowany tym, co robię, że w ogóle ani przez chwilę nie pomyślałem o Gosi ani o przyszłości. Wszystkie moje władze psychiczne skupiłem na takim postępowaniu, aby bez żadnych przygód dostać się do domu. Ówczesnego mojego adresu też jeszcze nie podaję: podam go może razem z innymi nazwiskami i adresami, gdy dojdę już do końca mojej historii. Nadspodziewanie wszystko poszło mi wtedy zupełnie gładko. Po parokilometrowym marszu znalazłem się na sta- 150 cji ... gdzie polscy kolejarze sprzedali mi bilet. Niedługo nadszedł pociąg podmiejski. Z dworca do domu przedostałem się bez trudu, nie spotkawszy po drodze ani jednego Niemca. W domu odczułem nagle ogromne zmęczenie, aż mi się mąciło w głowie. Wiedziałem, że stała się rzecz straszna, niespodziewana i bardzo dziwna, rzecz, która zmieni całe moje życie i którą muszę głęboko przemyśleć. Ale tej nocy nie miałem już na to siły. Była godzina druga, a ja znajdowałem się w stanie wytrzeźwienia po dużym pijaństwie, stanie, kiedy człowiek jest ogromnie osłabiony i zupełnie zobojętniały. Odłożyłem myślenie na jutro, nie mogłem zresztą inaczej i — zasnąłem momentalnie. Wtedy nie znałem jeszcze bezsenności. Następnego dnia nie od razu przypomniałem sobie, co się właściwie stało. A gdy sobie przypomniałem, pierwszym moim uczuciem był strach i to strach bardzo świadomy. Od razu wiedziałem dokładnie, czego się mam bać: w grę wchodziło gestapo, granatowa policja, Edmund i Roman, nawet „szef Guliński. A poza tym groziły przecież komplikacje z Rudnickim, nad którym wisiało rzekomo niebezpieczeństwo. W ogóle zaś należało załatwić sprawy z organizacją. Leżałem w łóżku i mierzyłem myślą drogę strachu oraz niepewności, jaką będę teraz musiał przejść. Wpadło mi nawet do głowy, żeby zaraz wyjechać pod Łomżę do matki i Jurka. Czy myślałem już wtedy o Gosi, czy odczuwałem wyrzuty sumienia? Jestem przecież człowiekiem normalnie uczuciowym, a jednak muszę stwierdzić, że dalej niczego takiego nie odczuwałem ani wtedy, ani później. Może dlatego, że dokładnie nie pamiętałem, co właściwie się działo poprzedniego dnia i jak do tego doszło. To znaczy pamiętałem wyraźnie chwilę strzału, a przed tym słowa Gosi i to, że ją biłem. Tego bicia było mi wstyd najbardziej. Natomiast sam fakt śmierci Gosi uważałem w jakiś sposób za usprawiedliwiony, za możliwy niemal do przewidzenia przedtem. Coś jakby mi mówiło, że tak być musiało i że ja po prostu wiedziałem o tym wcześniej, może od początku. Nie mam zresztą pewności, czy wtedy już tak myślałem, czy to mi przyszło potem, bo przecież wszystko ciągle miesza się w głowie i tasuje, a od tych wypadków upłynęło pełne lat czternaście. Miałem więc dosyć czasu na myślenie o Gosi, także i w więzieniu. Mam czas i teraz, zwłaszcza że jestem znów w Warszawie. Choć nie wierzę, żeby mi jeszcze zostało dużo lat: w tym moim obecnym stanie nie żyje się długo. Dlatego zapewne postanowiłem to wszystko spisać. Miałem tylko jedno życie, jak każdy człowiek. W zasadzie zmarnowałem je, choć przecież otrzymałem wszelkie możliwości. Dlaczego je zmarnowałem, kiedy się to stało i od czego zaczęło — są to sprawy jednak nie wyjaśnione. Piszę to wszystko, aby spróbować właśnie rzecz wyjaśnić. Dziwnie jest pomyśleć, że z całego życia zostaną tylko te kartki. No i śmierć Gosi — ale ona jest tylko na tych kartkach. Nikt prócz mnie o tej śmierci w Polsce nie wie. A może i na całym świecie nikt już nie wie, bo trudno powiedzieć, co się dzieje teraz z Edmundem i Romanem. Więc prawda wygląda tak, że ja po śmierci Gosi odczułem ulgę. Zapewne nie od razu, wtedy gryzł mnie strach, ale potem, może po tygodniu. Ulgę przyniosło mi to, że nie muszę i w ogóle nie mogę już Gosi kochać. Nie można kochać umarłego, choćby się nie wiem jak chciało. To znaczy można go wspominać, żałować, cenić, tak jak ja mojego Ojca. Ale nie można kochać konkretnie: od razu wiedziałem, że po śmierci Gosi jestem wolny, wolny od miłości. Ta miłość musiała mi ogromnie ciążyć, choć o tym nie wiedziałem. A po tym wszystkim, co mi Gosia o sobie opowiedziała wtedy nad jeziorkiem, musiałbym się w mojej miłości męczyć jeszcze bardziej. Na pewno Gosia umyślnie dużo przesadziła, ale i tak czułbym się strasznie. Zburzone — 152 marzenia i okropnie zraniona ambicja nie dałyby mi chwili spokoju. Tymczasem — jeden wystrzał rozstrzygnął wszystko. Byłem wtedy pijany, miałem luki w pamięci, ale mimo to ogólny bieg wydarzeń wydał mi się logiczny i jakoś nieunikniony. Powtarzam, że te wszystkie myśli przyszły zapewne po tym, nie od razu. Tego rana byłem półżywy ze strachu. Leżałem w łóżku i pociłem się na myśl, że zaraz zadzwoni dzwonek u drzwi, że po mnie przyjdą. Kto? Tego nie wiedziałem. W zasadzie nikt przecież nie znał mojego adresu, ale dla gestapo znaleźć mnie to była chwila. Wstałem w koszuli i sięgnąłem po stałą pomoc: napiłem się bimbru. Wtedy już nie mogłem nic pić rano, a byłem przecież jeszcze młodym człowiekiem. Po wypiciu uspokoiłem się trochę. Zrozumiałem, że dzwonek nie musi zaraz zadzwonić. I że trzeba szybko działać, przede wszystkim zaś odszukać Rudnickiego. XVII Chciałem chyba wtedy powiedzieć mu wszystko i prosić, żeby mnie ukrył w jakimś konspiracyjnym mieszkaniu. A potem niech zdecyduje, co będzie ze mną dalej. Wierzyłem absolutnie w jego sprawiedliwość. Miał prawo mnie ukarać, ale za nic nie chciałem, aby ukarali mnie oni: Edmund, Roman, Guliński czy jacyś Niemcy. Oni wszyscy byli winni losu Gosi — nie ja. Zamierzałem więc przedstawić sprawę szczerze Rud-nickiemu, lecz stało się inaczej. Dzisiaj, po latach, można sądzić, że wszystko musiało odbyć się tak właśnie, jak się odbyło. Wtedy gryzła mnie jednak straszna niepewność, wiedziałem, że najrozmaitsze rozwiązania są możliwe. Umysł ludzki lubi porządkować wypadki z perspektywy późniejszej. Ale to jest oczywiście sztuczne. ;... < .¦..- ,-,¦. Kiedy się jako tako uspokoiłem, poszedłem zadzwonić do Rudnickiego. Dzwoniłem od sąsiadów, bo w domu telefonu nie miałem. Ale mieszkanie Rudnickiego milczało, nikt nie podnosił słuchawki. Wobec tego wybiegłem na ulicę, aby poszukać Rudnickiego w jego melinie na Marszałkowskiej. Po drodze rozglądałem się, czy mnie ktoś nie śledzi, co zresztą było właściwie mało prawdopodobne. W sklepie na Marszałkowskiej powiedziano mi, że Rudnicki nie pokazał się już od paru dni. Byli z tego powodu bardzo niespokojni, wielokrotnie próbowali do niego dzwonić, ale nikt nie podnosił słuchawki. Zrobiło mi się gorąco. Czyżby więc Gosia mówiła prawdę, czyżby Roman... Miałem jeszcze adres pewnego konspiracyjnego mieszkania, gdzie czasem urzędował Rudnicki, ale tam nie wolno nam było chodzić bez specjalnego, uprzedniego porozumienia. W tej chwili wszystko znajdowało się pod znakiem zapytania i lepiej było działać jak najmniej. Zostawiłem więc w sklepie krótki list, na wypadek, gdyby się Rudnicki pojawił, i ostrzegłem ich, że mam niedobre przeczucia. Potem wyszedłem na ulicę. Wlokłem się noga za nogą, w głowie miałem zamęt. Powoli zaczęła mi się krystalizować pewna myśl. Myśli tej wstydziłem się, bo była egoistyczna i niemoralna, niemniej jednak nie mogłem się jej pozbyć. Myśl ta mówiła mi, że jeśli Roman rzeczywiście wydał Niemcom Rudnickiego, to ja mogę być ocalony. Roman po takim postępku nie zechce narażać się na zemstę organizacji, przy tym śmierć Gosi uzna zapewne za pierwszy akt tej zemsty. Nawet przecież gdyby oskarżył mnie przed Niemcami, mógł być pewien, że znajdą się ludzie, którzy mnie pomszczą, czyli jego wykończą. Na pewno nie miał w tym żadnego interesu. Należało tylko trzymać się jak najdalej od lokalu Gulińskiego. Było to rozumowanie oparte na dość wątłych podstawach, niemniej mogło być słuszne; stanowiło ono 154 oczywiście jedną tylko z szeregu możliwych hipotez, ale człowiek zawsze lubi wybierać sobie hipotezę konstruktywną, to znaczy najbardziej dogodną dla jego spokoju. W tej hipotezie najgorszą rzecz stanowiło założenie, że Rudnicki został aresztowany. Był to wówczas jedyny człowiek, do którego miałem pełne zaufanie. Imponował mi zaletami moralnymi, odwagą, energią i jakąś dobroduszną, szeroką wspaniałomyślnością. Wydawał się zawsze pogodny i chętny do usług — wtedy w Warszawie nie spotykało się tego często. A jednocześnie nie był kolegą czy znajomym: był szefem, zwierzchnikiem. Właściwie całe moje życie moralne i materialne opierało się na nim — zrozumiałem to, gdy stanęło przede mną przypuszczenie, że już go nie zobaczę. Wiedziałem, że jeśli naprawdę został aresztowany, agenci nasi dowiedzą się o tym w ciągu tygodnia. W zasadzie bylibyśmy wtedy wszyscy zagrożeni. Inna rzecz, że nie wierzyłem, aby Rudnicki kogoś wsypał, nawet wzięty na najcięższe tortury. Poza tym istniały sposoby załatwiania pewnych rzeczy z Niemcami. Trafiali się Niemcy przekupni, na Pawiaku, a nawet na Szucha, w gestapo. Znałem historię, że pewnego aresztowanego działacza podziemia wytargowano za milion złotych. To nie znaczy oczywiście, że go zwolniono. Ten milion zapłacony został za niebicie. Bito go tylko na niby, a potem pojechał do obozu, gdzie umarł. Dzięki temu ocalało jednak bardzo wiele osób, które by prawdopodobnie wydał na torturach. Takie to dziwne rzeczy zdarzały się wtedy w Warszawie. Przez pierwsze parę dni nie nocowałem w swoim mieszkaniu i nie chodziłem na kursa. Było to jednak bardzo kłopotliwe, poza tym zaś nic się nie zdarzyło, nikt o mnie nie pytał. W rezultacie po czterech dniach wróciłem do domu. Sprawa Rudnickiego pozostawała nadal nie wyjaśniona. Dopiero u siebie w pokoju mogłem zacząć myśleć — 155 — głębiej o problemie Gosi. Miałem teraz dużo czasu, nie potrzebowałem chodzić do lokalu, poczułem się wolny. Piłem w domu bimber, czytałem książki i byłem zupełnie spokojny. To absurd, ale gdyby nie sprawa Rudnickiego, czułbym się wówczas całkowicie szczęśliwy. O Gosi myślałem ciepło, ale już bez żadnej szarpaniny, po prostu jak o kimś nierealnym. Pożądanie, zazdrość, oburzenie, to są uczucia prawdziwe, ale nie sposób przecież odczuwać ich w stosunku do umarłego. W tej właśnie sytuacji zastał mnie Edmund. Przyszedł akurat, kiedy byłem w domu. Wpuścili go sublokatorzy, trochę zdumieni jego wzrostem. Sam się dziwiłem, że nigdy go nic nie spotkało na ulicy ze strony Niemców. Szkopy nie lubili takich olbrzymów — nie chcieli widać dopuścić, aby ktokolwiek mógł w nich budzić „kompleks niższości". Edmund wlazł nie stukając do mojego pokoju. Podszedł powoli i bez słowa zamierzył się na mnie. Odskoczyłem do tyłu: przy swojej wadze mógł mnie roztłuc na miazgę. Ale nie miał jeszcze zamiaru mnie bić — to był tylko gest symboliczny. — Zamordowałeś ją, kanalio, łajdaku — powiedział swoim cienkim głosem. Milczałem. Edmund patrzył przed siebie jak zwykle ciężkim i tępym wzrokiem. Potem nie proszony opadł na krzesło, aż zatrzeszczało. Dziwna rzecz, ale nie odczuwałem najmniejszego strachu. Od początku wiedziałem, że ta wizyta nie będzie miała złych skutków, w każdym razie bezpośrednio złych. Bo ogólne skutki jej w moim życiu okazały się potem fatalne. — Zamordowałeś ją, taką wspaniałą dziewczynę. Ona była w organizacji, walczyła z Niemcami, a tyś ją zamordował. Odpokutujesz za to, bydlaku! Mówił to wszystko jak wyuczoną lekcję. Wcale się go nie bałem — budził we mnie wstręt. — 156 — — A co z moim szefem? — spytałem twardo. Edmund drgnął. — Nic mu się nie stało — mruknął. — Roman nie powiedział. — Cóż robi Roman? — Pojechał z Niemcami na front wschodni. Jako szofer. Prędko nie wróci. — A, a Gosia? — Już pochowana. Chcieli robić sekcję, ale nie dałem. Powiedziałem, że samobójstwo. Zapanowało ciężkie milczenie. Teraz dopiero zacząłem drżeć wewnętrznie. Edmund wyczuł to, bo nagle histerycznie podniósł głos. — Zmarnowałeś człowieka, ty tchórzu, bydlaku! Ale to tak łatwo nie przeleci. Teraz, zaraz skuję ci mordę, że cię mama nie pozna. A potem pójdziemy gdzie indziej. Skoczył ku mnie niespodziewanie, przewracając i kopiąc po drodze krzesło. Chciałem uciec, ale już trzymał mnie za klapy marynarki, szarpał i dusił. Wyrwałem mu się cudem i stanąłem przy drzwiach. — Chamie głupi — powiedziałem ochryple. — Spróbuj jeszcze raz, a zawołam ludzi i zrobię z tobą koniec. To wyście zmarnowali Gosię, nie ja. Won stąd w tej chwili. Oczywiście byłem bez szans, bo ani lokatorzy nie daliby sobie rady, ani ja nie mogłem dopuścić, żeby się zorientowali, o co chodzi. Broni w domu również nie było. Ale ten głupi bydlak o tym nie wiedział. Moja postawa załamała go. W owych czasach pewność siebie nieraz popłacała. — Kazali ci ją zabić? — mamrotał. — Powiedz, kazali? — To nie twoja sprawa! Mogłem próbować zaprzeczyć, mogłem twierdzić, że to nie ja zabiłem Gosię, lecz nie przyszło mi to na myśl. Zresztą czułem, że lepsza jest gra w otwarte karty. To był zapewne błąd, ale już przepadło. — 157 Olbrzym stał, patrząc tępo w podłogę. Nagle coś mu się poruszyło w oczach: pojawił się w nich pomysł. — Pójdę na gestapo — zamruczał. — Idź — powiedziałem z udaną obojętnością, opierając się o futrynę drzwi. — Ale ciebie też wykończą. Edmund uznał to rozumowanie. Chwilę milczał, nagle zaczął obrzydliwie skomleć. — Taka dziewczyna jak złoto. Silna, pracowita. Z czego teraz będę żył? A koszta pogrzebu? Wybuliłem resztę, nawet na obiad nie mam. Bądźże człowiekiem. Daj wódki, wypijemy sznapsa, pogadamy. To było ohydne, ale nie mogłem przeciągać struny. W tym momencie stchórzył i spokorniał, za chwilę znów mógł się na mnie rzucić. Ostatecznie potrafiłby mnie zabić jak muchę — w roztargnieniu. Choć w istocie, mimo całego swego boksu, był to tchórz. Ale ja bałem się go również. Miał nade mną władzę. Wydobyłem z szafki bimber i piliśmy. A potem dałem mu wszystkie pieniądze, jakie miałem przy sobie. I tak zaczęły się stosunki z Edmundem — przyczyna wszelkich dalszych nieszczęść mojego życia. XVIII parę dni przyniesiono mi kartkę od Rudnickiego, żebym przyszedł do sklepu. Szef był w dobrym humorze, jak gdyby nigdy nic, budził normalne zaufanie spokojem i pewnością siebie. A więc alarm musiał być fałszywy. — Dyrektorze, cóż to się z panem działo? — spytałem niewinnie. — Ano... — Rudnicki przyglądał mi się chwilę przez monokl. — Ano widzisz, dostałem dziwne ostrzeżenie i uważałem, że lepiej będzie na dwa tygodnie zniknąć. — Dziwne ostrzeżenie?! >: . . < .. ... — 158 — — Tak. Nie pytałem jakie. Znając jego obyczaje, wiedziałem, że powie mi później sam. Na razie on zaczął pytać. — A cóż z tobą? Nie pijesz chyba za dużo, co? He, he! Miał śmiech tubalny i zaraźliwy, choć śmiał się często „po amerykańsku" — bez powodu. Teraz ja zacząłem się wykręcać. — Nie, nie za dużo. W miarę, tyle, ile trzeba. — Ale ze mną na wódkę pójdziesz, co? Czy może już całkiem z ciebie abstynent? He, he, he! Oczywiście — poszliśmy. Rudnicki znał i lubił takie spelunki w gruzach czy w półspalonych domach, niby niepozorne, a naprawdę świetnie teraz zaopatrzone. Trafiały się tam francuskie wina i koniaki, homary, ostrygi, nie mówiąc już o sardynkach. Niemcy kradli w całej Europie, a dużo z tych rzeczy lądowało w Warszawie. Pochodziły częściowo z odczepianych na stacjach i rozbijanych wagonów, częściowo z różnych afer handlowych. Wśród szkopów zdarzali się również spekulanci pierwszej klasy. Piliśmy i jedliśmy, Rudnicki zaśmiewał się hałaśliwie, a ja pierwszy raz od dwóch tygodni czułem absolutne, pełne bezpieczeństwo. Postać Gosi cofnęła się teraz w mojej świadomości na jakiś plan bardzo daleki. Była raczej czymś domyślnym niż realnym: to się zdarzyło i zarazem się nie zdarzyło albo zdarzyło się tylko na pół. Nie myślałem też o Edmundzie. Rudnicki powiedział mi o swoim „ostrzeżeniu". Pewnego dnia znalazł w skrzynce od listów konspiracyjną gazetkę, wysłaną pocztą. Było to bardzo niepokojące: gazetek nikt nie wysyłał pocztą, zresztą niemieccy urzędnicy by rzecz przyłapali. A więc albo prowokacja, albo tajemnicze ostrzeżenie. Rudnicki był dotąd szczelnie zakonspirowany, ta przesyłka zaniepokoiła go. Uważał, że przezorniej będzie zniknąć na pewien czas. Teraz jednak sprawy są już w porządku. Oto i wszystko. — 159 Wyglądałem na nieco zawiedzionego, co nie uszło jego uwagi. Z kolei on zadał mi pytanie, od którego zrobiło mi się trochę zimno. — Czy łazisz jeszcze do tego lokalu ze szkopami? — Nie, już przestałem — powiedziałem niby lekko. — Podobno durzysz się tam w jakiejś kelnerce, co? Tu był haczyk. Przez chwilę zastanawiałem się, co powiedzieć i nagle przyszło mi do głowy, aby spróbować wyjaśnić chociaż część sprawy. To było ważne ze względu na Edmunda, ale i ze względu na mnie. — Nie o to chodzi, dyrektorze — powiedziałem, na pewno zresztą mocno zaczerwieniony. — Tam chodziło zupełnie o inne rzeczy. — Ale tkwi w tym jakaś facetka, tak czy nie? — nastawał. — To biedna dziewczyna, chciałem jej pomóc — kłamałem. Byłem teraz jak najdalszy od uprzedniego zamiaru powiedzenia całej prawdy. Nie wiedziałem, skąd Rudnicki ma swoje informacje, pewno od jakiegoś lotnego agenta, który kiedyś zaszedł do lokalu. Tak czy owak, postanowiłem kręcić. Prawda o Gosi nie była w klimacie tej rozmowy. Nie była ona w ogóle w klimacie moich stosunków z Rudnickim. — Więc o cóż ci chodzi? Szef był łaskawy i skłonny do usług — jak zwykle. W jego pytaniach nie kryło się na pewno nic podstępnego, tylko pełne życzliwości zainteresowanie. Wiedział o Gosi, trzeba więc było brnąć dalej. A przy tym miałem swój zamysł. — Chodzi o tę dziewczynę. Dyrektor będzie wiedział, chciałem się zapytać: czy ona pracuje w konspiracji? — Jak się nazywa? — Małgorzata... Chwilę zastanawiał się w milczeniu, zanim powiedział powoli: -— Nie mogę cię poinformować na pamięć, ona — 160 —- pewno miała swój pseudonim. Muszę to sprawdzić, to kwestia paru dni. Teraz przeląkłem się nie na żarty — to sprawdzanie mogło się źle skończyć. Parę dni żyłem w wielkim strachu, ale zupełnie niepotrzebnie. Przy najbliższej okazji Rudnicki powiedział mi, że Małgorzata... była istotnie przez pewien czas łączniczką organizacyjną. Ostatnio jednak prosiła o zwolnienie — zdaje się, że wyjechała z Warszawy. — Jak chcesz, możemy tę rzecz zbadać bliżej — powiedział Rudnicki, jak zwykle przyglądając mi się przez monokl. Oczywiście — nie chciałem. Uznałem informację za wystarczającą i więcej już o tym nie mówiliśmy. Nie brakło tematów ważniejszych: trwała wojna, okupacja, konspiracja i nieustanne masowe mordowanie ludzi, czy to na frontach czy to w obozach. Nie brak tego było i w samej Warszawie: choćby rozpaczliwe, potworne powstanie w getcie. Rudnicki był zajęty, miał wiele rzeczy na głowie, nic więc dziwnego, że moja sprawa utonęła w tym wszystkim, tak jak tonęło wówczas niejedno ludzkie życie. Utonęła — ale przecież ja o niej zapomnieć nie mogłem, ja żyłem nią dalej. Dziś myślę, że problem Gosi to była jedyna istotna rzecz w moim życiu, jedyna rzecz, która się naprawdę liczyła. Są bowiem zewnętrzne pozory życia, jest też jego istota. Ta istota redukuje się często do paru punktów, jakby paru aksjomatów. Zapomniałem napisać, że na zakończenie tej pierwszej rozmowy Rudnicki zaproponował mi pieniądze. Dostałem znów parę pięćsetek, które oczywiście padły również łupem Edmunda. Edmund stał się bowiem teraz po prostu całym moim życiem. Przychodził ciągle, o każdej porze dnia, umiał przy tym odnaleźć mnie, gdziekolwiek bym się znajdował. Przychodził w zasadzie po pieniądze, szantażował mnie bowiem wytrwale i po chamsku prymitywnie. Ale szło mu nie tylko o pieniądze. Przyzwyczaił się pić ze mną, okazał się na swój sposób towarzyski. — 161 — Było to obrzydliwe. Nudził mnie i mierził, a nie mogłem się go pozbyć. Skamlał fałszywie, wspominał Gosię z ohydnym, tandetnym sentymentalizmem, a potem bezpośrednio przechodził do gróźb i obleśnych aluzji. Nie było sposobu odczepienia się od niego: miał nade mną władzę i, mimo swej głupoty, dobrze o tym wiedział. Gdybym próbował pozbyć się go przez organizację, wszystko by się wydało. I tak przecież miałem niebywałe szczęście, cała moja sprawa wisiała w pewnym momencie na cieniutkim włosku. Ale nieraz przekonałem się w życiu, że takie przypadkowe, ledwo ledwo udane wyjścia, prowadzą często do sytuacji nadspodziewanie ustabilizowanych. Edmund lubił ciągle i bez końca wspominać swoje idiotyczne życie. Nie było tam prawie wydarzeń. Skończył podobno, choć na to nie wyglądał, sześć klas gimnazjum, potem jakieś kursa techniczne. Podejrzewałem, że zawsze utrzymywała go Gosia, chociaż niby gdzieś tam pracował. Jedyne, co było w jego życiu trochę ciekawsze, to ów boks, uprawiany, nie wiedzieć dlaczego, w robotniczym klubie sportowym. Przypomniałem sobie rzeczywiście, że w RKS „Sarmata" był przed wojną bokser wagi ciężkiej tego nazwiska. Z owego klubu wywodził się zresztą Janusz Kusociński, ale poza tym klub był biedny i wiele nie zdziałał. Edmund także nie, choć na mnie, jak twierdził, był dobry. O sprawie Gosi i Romana niewiele się od niego mogłem dowiedzieć. Zbywał to półsłówkami nawet po największej wódce, aby za to wciąż na nowo rozwodzić się nad tymi swoimi głupimi wspomnieniami sprzed wojny. O ile jednak mogłem sobie rzecz odtworzyć, wyglądało to tak. Roman i Guliński handlowali z Niemcami, a mnie uważali za agenta podziemia. Gosia broniła mnie, zresztą jako była czy obecna łączniczka organizacyjna (tu właśnie tkwił moment nie wyjaśniony) twierdziła, że panuje nad sytuacją. Ale Roman, który mnie widywał z Rudnickim, bał się i chciał donieść o nas Niemcom. Adres Rudnickiego — 162 — rzeczywiście chyba dostał od Gosi. Gosia się opierała i walczyła, Edmund rzekomo też się sprzeciwiał. Najskuteczniej jednak ochłodziło zapędy Romana to, co się wreszcie stało z Gosią. Zląkł się i skorzystał z pierwszej okazji, aby czmychnąć z niemieckim taborem na front wschodni. Pewno pojechał tam dalej kraść. Może zrobił się przed tym volksdeutschem. To było wszystko, czego się zdołałem dowiedzieć z urywanych półsłówek Edmunda. Bardzo niejasne i nie całkiem logiczne. Można było, jak mówił Rudnicki, „przeprowadzić dochodzenie", skonfrontować zeznania, zemścić się na Gulińskim, nawet może zlikwidować Edmunda. Ale ja tego nie chciałem i nie mogłem — byłem związany tajemnicą, sprawą Gosi. I przez to, powtarzam, moim ówczesnym życiem kierował naprawdę Edmund. XIX Piłem z nim ciągle i było to rozpaczliwe. Nie można było nie pić i nie można było pić mało. Dopiero po ogromnej wódce w nudnych historiach, opowiadanych przez Edmunda, pojawiało się dla mnie coś. Coś wspólnego, coś z przedwojennego warszawskiego życia, coś swojego. A bez tego nie sposób było przecież przesiadywać z tym człowiekiem. Bywaliśmy w najróżniejszych lokalach, z wyjątkiem oczywiście Gulińskiego. Kto nie znał okupacyjnej Warszawy, ten nie wie, jakie dziwne i różne trafiały się tam lokale. W ogóle sytuacja tego miasta w czasie wojny stanowiła chyba coś wyjątkowego na całym świecie. Choćby to, że wszyscy od rana pili bimber. Sprzedawano go po prostu na ulicach, w kioskach z wodą sodową, w stoiskach z tekstyliami w Halach, wszędzie. Patrole niemieckie krążyły po mieście, Niemcy nie tylko wiedzieli o tym powszechnym 163 — piciu, ale sami również brali w nim udział. Zabić człowieka to dla nich była drobnostka, za to pili jak i my. Zostawiali leżącego na ulicy trupa i beztrosko szli na wódkę, a właściwie na nielegalny przecież bimber. Zupełnie dziwne rzeczy! Nie piszę tu jednak historii okupacyjnej Warszawy. Może miałbym na to dane, ale brak mi już sił. Alkohol zrobił swoje, mimo paroletniej przerwy. A naprawdę chyba pogrążyłem się w nałóg właśnie wtedy — przez Edmunda. Edmund mówił czasem, że to, co nas łączy, to jest Gosia. — Dziewczyna jak złoto — powtarzał do znudzenia —• a ty ją zmarnowałeś. Ale to nie była prawda. On w gruncie rzeczy nic o Gosi nie wiedział i nie miał o niej nic do powiedzenia, w ogóle jej nie znał. Ja znałem ją i rozumiałem lepiej — ale ja ją zabiłem. To nieprawda, że łączyła nas jej osoba. Łączył nas tylko i wyłącznie alkohol. Piłem od rana, przed przyjściem Edmunda, aby móc to przyjście wytrzymać. Piłem z nim, bardzo dużo, żeby dojść do tego punktu wspólności, kiedy przestawał mnie nudzić czy drażnić. I piłem po jego odejściu, bo w gruncie rzeczy lubiłem tylko picie samotne. W sumie piłem więc bez przerwy. I nie miałem czasu, żeby naprawdę pomyśleć o Gosi. Edmund kokietował niemal tym tematem — ale bezskutecznie. Bardziej gruboskórnego i wstrętnego człowieka nie spotkałem chyba w życiu. A jednak byłem z nim jakoś związany — w jego pojęciu przynajmniej. Pieniądze wyduszał ze mnie w sposób precyzyjny. Czegośmy nie przepili, to musiałem mu oddać. Myślę, że w ogóle przez cały ten czas nigdzie nie pracował, ale wolałem go o to bliżej nie wypytywać. Po prostu mnie szantażował — uważał, że ma do tego pełne prawo. Szantaż był w czasie okupacji zjawiskiem częstym, zajmował się tym niejeden człowiek. Oczywiście mam na myśli tylko ludzi podłych, którzy trafiają się w każdym społeczeństwie. Chodzi jednak — 164 — o to, że okupacja niemiecka dała właśnie szantażystom specjalną szansę. Wystarczyło przecież byle nie sprawdzone nawet oskarżenie, aby człowiek pojechał do obozu, poszedł do więzienia lub na śmierć. Śmierć była do dyspozycji każdej chwili, szantażyści dobrze o tym wiedzieli. Wiedzieli też naturalnie i szantażowani. Edmund szantażował mnie sprawą Gosi, choć nigdy nie nazywał rzeczy po imieniu. Był pijakiem, ale lubił pić w towarzystwie, uważał więc za rzecz zupełnie naturalną, że pije ze mną, bo innych poza Romanem znajomości zdaje się nie miał. Naturalne też było, że ja płaciłem za ową wódkę i za „zagrychę", a także, że daję mu pieniądze na śniadanie i, oczywiście, na komorne. Widywaliśmy się już prawie codziennie. Jeśli mnie nie zastał, czekał przed domem na ulicy albo szedł do mieszkania, gdzie mieściły się kursa. Wywęszył wszystkie miejsca, w których bywałem: teraz mógł mnie już szantażować nie tylko sprawą Gosi. Oddawałem mu właściwie wszystkie swoje pieniądze, sam chodziłem bez grosza i donaszałem stare ubranie. Wyłudzałem zaliczki do Rudnickiego, zarabiałem trochę na kursach, coraz też więcej miałem do czynienia z konspiracyjnym radiem. Planowano tam programy radiowe na okres powojenny. Uważałem tę pracę za pozbawioną sensu, ale przynosiła dochód. A ja potrzebowałem przecież pieniędzy — dla Edmunda. Najgorsze, że w ogóle przestałem się czymkolwiek interesować. Żyłem po prostu z Edmundem — oto wszystko. A nie wyobrażam sobie na świecie znajomości bardziej jałowej i bardziej ogłupiającej. Pomijam już fakt, że całkiem zapomniałem o filozofii, a nawet w ogóle o książkach. Nie miałem ich zresztą kiedy czytać, bo po godzinie policyjnej byłem tak zmęczony wódką i przebywaniem z Edmundem, że zasypiałem jak kamień. Daleko mi było jeszcze, na szczęście, do strasznej alkoholowej bezsenności. W ogóle stan mój, jeśli chodzi o wódkę, nie 165 — był dotąd patologiczny. Miałem pewne drugorzędne objawy, jak palenie policzków, drżenie rąk czy stałe gorąco w ustach, jednak nie były to rzeczy ważne. No i oczywiście nie mogłem żyć bez wódki, bez samego, powiedzmy, aktu picia. Ale to już, oczywiście, objaw czysto psychiczny i jeszcze, przy odpowiednich warunkach oraz, ewentualnie, leczeniu, możliwy do zwalczenia. Powtarzam jeszcze raz, że sprawa mojego rozstania się z lekturą nie była najważniejsza. Ważniejsze było oderwanie od tego, co się działo na świecie. Działy się rzeczy kolosalne i niebywałe. Bitwa stalingradzka i potem stałe cofanie się frontu wschodniego, to był przecież początek końca. Ale i w samej Warszawie trwały ciągle historie zupełnie nieprawdopodobne — choćby niesamowite powstanie w getcie i najróżniejsze wydarzenia w konspiracji politycznej. Tylko że ja nie miałem na to czasu, po prostu czasu psychicznego (istnieje też i taki). Wszystko docierało do mnie jak dźwięki spoza grubej zasłony: ułamkowo, marginesowo. Patrzyłem na świat zdeformowany, jakbym miał jakieś pomniejszające czy zaciemniające szkiełka zamiast oczu. Wiedziałem, że to, co się dzieje, jest bardzo realne i ważne, ale dla mnie nie było to ani ważne, ani realne. Cóż więc było dla mnie ważne? Przecież nie idiota Edmund, człowiek ciemny, prymitywny i pusty. Przecież nie wódka — stany alkoholowe znałem już na pamięć. Właśnie w tym rzecz, że w moim życiu nie było teraz, po śmierci Gosi, nic ważnego. A jednak żyłem zaabsorbowany czymś wręcz do nieprzytomności. Więc czym? Byłem karykaturą człowieka, byłem zdeformowany tak jak i oglądany przeze mnie świat. Najgorsze, że o tym dobrze wiedziałem. Miałem pełną świadomość marnowanego czasu i upływających ze mnie sił. Niekiedy wpadałem z tego powodu w straszną rozpacz. Ale i na ten stan w mojej sytuacji pomagała tylko — wódka. Uratował mnie wówczas, na pewien czas oczywiście, — 166 — Edmund Rudnicki. I znowu on — niewielu miałem w życiu ludzi tak mi życzliwych. Cały czas mnie widocznie obserwował, choć nie pokazywał tego po sobie. Nagle, pewnego dnia, zaskoczył mnie zupełnie. — Co się z tobą dzieje? — powiedział. — Rozpiłeś się czy co? Chodzisz, jakbyś świata nie widział, zmieniony — nie z tej ziemi. Chłopie, opamiętaj się, co tobie?! Było mi wstyd i nie wiedziałem, jak odpowiedzieć. Ale Rudnicki nie czekał na odpowiedź. Miał już swoją koncepcję. — Może chciałbyś na pewien czas zniknąć i odpocząć? — zapytał. — Zniknąć?! — Tak, zniknąć. Po prostu zmienić mieszkanie. Czy ktoś za tobą łazi? Łazi — prawda? I nie daje żyć. A ja mam dla ciebie spokojne miejsce. Nie bój się — pić będziesz mógł i tam. Byle nie za dużo. Aż mnie dreszcze przeszły, tak o mnie wszystko wiedział. Może widywał mnie z Edmundem? Na pewno. Dużo wiedzieć, to był jego okupacyjny zawód, a Edmund dosyć się rzucał w oczy. Może Rudnicki odgadł jeszcze znacznie więcej, tylko nie przyznawał się? Próbowałem go wybadać, ale chyba wiedział tylko, że właśnie „ktoś za mną łazi". W czasie okupacji takie łażenie wystarczyło najzupełniej jako powód, aby prysnąć i ukryć się. A Rudnicki proponował doskonałą, jedyną w swoim rodzaju kryjówkę: konspiracyjny punkt łącznikowy. Było to specjalne mieszkanie, znajdujące się pod osłoną i obserwacją własną, gdzie odbywały się rozmowy czy spotkania. Jeden warunek, dla niektórych ciężki, dla mnie wręcz zbawienny, nie wychodzić na ulicę! Załoga mieszkania nie może się pokazywać. To był ratunek. Próbowałem się niby wymawiać, ale Rudnicki wiedział, że tego chcę. Bałem się, że Edmund będzie mnie natrętnie szukał w starym mieszkaniu. Przewidujący szef — 167 — uspokoił mnie jednak. Wszystko zostanie załatwione, nowi lokatorzy poinformują go o moim wyjeździe. Będę wymeldowany na prowincję. Gdyby się upierał, poinformują go bardzo wyraźnie. — Bardzo a bardzo wyraźnie — powtórzył Rudnicki z żartobliwym naciskiem. — Na pewno straci ochotę do dalszego pytania. Bałem się, że Edmund jednak mnie oskarży, choć z drugiej strony nic by mu z tego nie przyszło, a mogło być niebezpieczne i dla niego. Bałem się jeszcze mnóstwa rzeczy, ale jednak to był ratunek. I oczywiście — zgodziłem się. Rudnicki wiedział z góry, że się zgodzę. Miał też przygotowany cały misterny plan przeprowadzki. To nie była sprawa prosta, spraw prostych w ogóle wtedy w Warszawie nie znano. XX Muszę teraz napisać trochę o tym mieszkaniu i o osobie Henryka Rozenberga. Spędziłem tam chyba z dziesięć miesięcy i to był najszczęśliwszy mój okres w czasie wojny. To i późniejszy pobyt w Żyrardowie — po Powstaniu. Ciekawe, że szczęśliwe lub nieszczęśliwe okresy mego życia nie miały nic wspólnego z tym, co się działo naokoło. Moje dobre lub złe samopoczucie było zupełnie niezależne od wydarzeń świata zewnętrznego. Myślę, że tę izolację od zewnętrzności wywołuje właśnie alkohol. Izolacja taka postępuje bardzo powoli. Z początku człowiek należy jeszcze do życia, choć ma już na jego marginesie swój własny, stworzony mu przez wódkę światek. Izolacja pogłębia się stopniowo, ale ciągle, aby wreszcie doprowadzić do absurdalnych objawów zarówno fizycznych, jak i psychicznych. Objawy te to na przykład zaburzenia świadomości. Człowiek zapomina, gdzie był i co robił w ciągu — 168 — całych godzin, dopiero nieraz po długim czasie jakiś drobiazg staje się punktem zaczepienia i pozwala mu odtworzyć sobie wszystko, co się zdarzyło. Inny, jeszcze gorszy objaw, to doraźne zapominanie, gdzie się jest i co się tu robi. Albo zapominanie, kto jest naszym rozmówcą i o czym się z nim przed sekundą mówiło. Takich objawów jeszcze oczywiście wtedy nie doznawałem, z wyjątkiem częściowej zatraty pamięci podczas nocy nad jeziorkiem, spędzonej z Gosią. Miałem dopiero przeżywać te wszystkie historie po zwolnieniu z więzienia, kiedy wróciłem do Warszawy i zacząłem na nowo pić. Muszę więc napisać trochę o tym mieszkaniu, ale chciałbym napisać jak najmniej. Nie zamierzam tu opowiadać o wszystkim, chcę tylko ograniczyć się do najważniejszego problemu mojego życia. To znaczy, chcę przedstawić mój upadek, spowodowany w zasadzie przez Edmunda, choć istotne przyczyny tkwiły na pewno we mnie i w moich sprawach. Dlatego o mieszkaniu postanowiłem napisać jak najmniej: to był okres szczęścia i odpoczynku, a więc właściwie nieważny. Napiszę trochę co konieczne, ale tak, żeby się nie rozpraszać. Pisanie o wszystkim mogłoby mnie wciągnąć, a nie mam już na to czasu. Chcę skończyć i zostawić rękopis. Więc duszą tego mieszkania był Henryk Rozenberg, przed wojną profesor konserwatorium, człowiek przemiły i najdowcipniejszy, jakiego w życiu spotkałem. Był typem niezwykle semickim. Wyglądał, według powiedzenia Rudnickiego, jak Czech (to znaczy jak trzech Żydów). Z początku ten dowcip wydał mi się niezbyt taktowny, później jednak przekonałem się, że Rozenberg przepadał za dowcipami na temat swojej osoby i swojego semityzmu i sam je nieustannie uprawiał. Jedna z ulubionych do tego okazji była wspólność nazwiska z twórcą niemieckiej teorii rasowej. Rozenberg przeszedł straszne rzeczy w getcie i po 169 — ucieczce stamtąd, ale opowiadał o tym tak, że nie sposób było powstrzymać się od śmiechu. Przeżycia człowieka, prześladowanego za swój wygląd były przecież bardzo tragiczne, a on przedstawiał je od strony komicznej. To poczucie komizmu, zdolność do oderwania się od siebie i spojrzenia na swoje sprawy jakby z boku, z innej perspektywy, były niezwykłe i wspaniałe. Kpił z Niemców i kpił z siebie, kpił z całej sytuacji. To pozwalało mu zachować pełnię godności własnej: nie dał się złamać, nie dał się zasmucić, pozostał sobą. Był mimo swego obecnego położenia jednym z najweselszych ludzi, jakich spotkałem w ówczesnej Warszawie. Imponował mi bardzo i lubiłem go ogromnie: działał na mnie jakoś wyzwalająco Rozenberg zawdzięczał życie Rudnickiemu. Był to wypadek zupełnie niezwykły. Po ucieczce z getta profesor (takeśmy go nazwali), aresztowany został na ulicy przez policję granatową. Rudnicki dowiedział się o tym i pojechał do komendanta polskiej policji, jakiegoś tam pułkownika. Chodziło o pośpiech, aby zapobiec wydaniu Rozenberga w ręce gestapo, co równało się ciężkiemu pobiciu i następnie rozstrzelaniu w ciągu paru godzin. Rudnicki przedstawił się zaskoczonemu pułkownikowi jako były naczelny dyrektor Polskiego Radia i oświadczył mu, że zatrzymanego Rozenberga lepiej by było natychmiast zwolnić. — Lepiej by było z wielu względów i dla dobra niejednej osoby. Pojmuje pan to chyba, pułkowniku? Doskonale sobie go wyobrażam, jak powtarza to z naciskiem, hipnotyzując tamtego przez monokl. Było to przedsięwzięcie ryzykowne, ale udało się. Pułkownik nie dziwił się zbyt długo i oświadczył „panu dyrektorowi", że postara się załatwić sprawę przychylnie. Istotnie, Rozenberg zwoniony został w ciągu dwóch godzin. Pułkownik był najwidoczniej człowiekiem rozumnym i wiedział, że w ówczesnej Warszawie bardzo łatwo dostać kulę w głowę 170 — od nieznanych sprawców. Niemcy tak samo nie przejęliby się śmiercią jednego polskiego policjanta, jak nie przejmowali się śmiercią jednego polskiego Żyda. Z tym więc Rozenbergiem, mądrym i naprawdę świetnym człowiekiem, przyszło mi mieszkać przez dziesięć miesięcy, nie wychodząc w ogóle na ulicę. Podzieliliśmy się czynnościami. Rozenberg zajmował się sprawami gospodarczymi, gotował, prał i słał łóżka, ja za to przyjmowałem interesantów i telefony. W mieszkaniu był bowiem telefon, nie figurujący oczywiście w żadnym spisie, a znany tylko osobom wtajemniczonym. Było też radio —• słuchawkowe, przy którym mieliśmy bardzo dużo roboty: chodziło o nasłuch zagranicznych komunikatów, ewentualnie tłumaczenie co ważniejszych fragmentów. Wreszcie w mieszkaniu walało się jeszcze mnóstwo konspiracyjnej prasy i często przynoszono lub wynoszono całe jej paki. Słowem był to fragment jakiegoś zupełnie innego świata, świata bardzo dziwnego w porównaniu z zewnętrz-nością. Chociaż w istocie rzeczy właśnie zewnętrzność była dziwna, tylko myśmy się do niej za łatwo przyzwyczaili. Ciągle przychodzili rozmaici ludzie i zawsze ktoś nocował w gościnnym pokoju. Często też pojawiał się Rudnicki. Ja i Henryk, jak mówiłem, w ogóleśmy nie wychodzili, zresztą Henryk ze swoją twarzą nie mógł pokazać się na ulicy. W prowianty zaopatrywała nas specjalna łączniczka, pani Ada. Mieszkanie było rzekomo pod osłoną, podejrzewałem jednak, że to bajki. W gruncie rzeczy, każdej chwili, we dnie czy w nocy, mogli nas zaskoczyć Niemcy. Ale nikt się nie bał, nikt w ogóle o tym nie myślał. Wielka to zresztą zasługa Henryka Rozenberga. Zaraz w pierwszych dniach Rudnicki uspokoił mnie, że sprawa Edmunda rozwiązała się pomyślnie. Podobno, dowiedziawszy się o moim wyjeździe bardzo wyraźnie się speszył i wcale już tam nie wrócił. Pozbyłem się zatem mojej zmory. Czy na zawsze? Wtedy myślałem, że tak. Powtarzam: żyło się tam dobrze i spokojnie. Dziwny to był spokój, po prostu na ostrzu brzytwy. Ale być może, że taki właśnie spokój jest najcenniejszy. Oczywiście piliśmy po trochu, ale stale, właściwie już od rana. Zapasy bimbru i wódek w naszym mieszkaniu okazały się imponujące. Rudnicki już się o to postarał. Piliśmy tak, jak lubiłem, nie tak, jak z Edmundem. Piło się „pod" rozmowę, „pod" pracę, „pod" lekturę. Był stały rausz, ale bez upijania się, a także bez rozpaczy. I cudowne, pełne niespodzianek, filozoficzne niemal, rozmowy czy dyskusje z Henrykiem. To było zupełnie inne życie niż tamten koszmar. I wcale nam nie sprawiało przykrości, że jesteśmy wciąż na granicy śmierci. Wieczorami dużo myślałem o Gosi. Teraz już mogłem, bo nie przeszkadzał mi Edmund. Myślałem o niej systematycznie, analizowałem chwilę po chwili i słowo po słowie. Najbardziej brak mi było szczegółów tej nocy nad jeziorkiem. Ogromnie żałowałem, że miałem wówczas zamroczoną pamięć. Tego, co wtedy zaszło, nie da się odtworzyć już nigdy i w ten sposób śmierć Gosi pozostanie na zawsze tajemnicza. To znaczy tajemniczy zostanie mój udział w tej śmierci. Do wyjaśnienia bowiem miałem jeszcze tylko moje sprawy. Sprawa Gosi była jasna — teraz rozumiałem już wszystko. Chyba musiało się stać to, co się stało. W każdym razie nie odczuwałem wyrzutów sumienia — nie odczuwałem ich właściwie nigdy. Ale wiedziałem też, że w moim życiu nic się już ważnego nie zdarzy. Sprawa z Gosią to była jedyna szansa, jedyny zasadniczy punkt. Sprawa ta była przy tym wciąż aktualna — istniała we mnie. Gosia też istniała we mnie. Myślałem o niej jako o kimś żywym i zawsze obecnym. Pamięć utrwala obraz — wyobrażenie jest przecież również jakimś bytem. O tym wiedział jeszcze stary Platon. 172 — Na przekór wszystkiemu panował więc dziwny spokój. Zagłębiałem się w siebie i w sprawę Gosi. Ale to wszystko było dobre, więc nie mogło trwać za długo. Z owej spokojnej nory wyrzuciło mnie i w ogóle nas wszystkich — Powstanie. Stanowiło już ono szczyt szaleństwa i dziwactwa tego czasu. Ale jako szczyt, łatwe było właściwie do przewidzenia, jeśli ktoś chciał i umiał z góry myśleć. Na szczyt prowadzą zwykle wszystkie drogi, więc ostatecznie można go sobie zawczasu umieścić w wyobraźni. -~ xxi Chcę się streszczać — nie będę pisał o Powstaniu. Można by napisać mnóstwo, a dla mnie to jest zawarte w jednej chwili. Wspomniałem już, że są takie chwile węzłowe, decydujące o całym długim okresie życia. Tylko one zostają w pamięci w postaci bardzo wyraźnych, utrwalonych obrazów. Ten obraz' mam zawsze przed oczami: barykada powstańcza na Świętokrzyskiej i my, wraz z grupą kobiet i dzieci pędzeni przez Niemców na tę barykadę. Barykada z kamieni brukowych, mebli oraz ściętych drzew milczała i wydawała się bezludna. Nie mogłem zrozumieć, po co nas Niemcy na nią pędzą i co im właściwie grozi. Patrzyłem na wydarzenia jakoś bardzo spokojnie, z daleka, jak przez drugą stronę lornetki. To już wszystko kiedyś było i to w ogóle nie jestem ja. Niemcy ryczeli, kwiczeli, szczekali, poganiając nas kolbami i kopiąc. Byliśmy już blisko milczącej barykady, gdy nagle padł z niej strzał. Strzał jeden jedyny, ale w zupełności wystarczający. Któryś z esesmanów, bodaj że dowódca, leżał na ziemi, wijąc się kurczowo. Inni zawrócili i puścili się biegiem z powrotem do Nowego Światu, pozostawiając nas swojemu losowi. Nie byli to bohaterowie w żadnym wypadku. 173 A więc wolność — z powrotem wolność. Wszystko jednak zależy od tego, jak kto z niej skorzysta. My z Rozenbergiem uważaliśmy, że z barykady będą strzelać za uciekającymi Niemcami, więc rzuciliśmy się w prawo, w ulicę Czackiego — za nami grupa kobiet. Ta chwila nieuwagi czy złej rozwagi pokosztowała nas drogo: Rozenberga życie, mnie rozstanie z Rudnickim. Bo Rudnicki, jak się potem okazało, pobiegł prosto na barykadę, przepuszczono go i dostał się do dzielnicy polskiej. A nas na rogu Czackiego i Traugutta z powrotem złapali Niemcy. Rozenberg od razu dostał potężnie po twarzy — oczywiście za swój wygląd. Był to człowiek po prostu bohaterski. Rzucił mi porozumiewająco ironiczne spojrzenie, za co dostał jeszcze parę razy. Niedługo potem odprowadzono go w niedalekie ruiny — na rozstrzelanie. Pożegnał mnie spokojnym, przyjaznym skinieniem ręki — mam ciągle ten gest w oczach. Wspaniały człowiek! Miasto płonęło ze wszystkich stron i wrzało strzelaniną. Od początku, od pierwszego dnia Powstania wiedziałem, że tak będzie, że tak być musi. Te pierwsze długie dni spędziliśmy przy radio. O wyjściu na ulicę nie było mowy, bo nasz lokal znajdował się w pechowym miejscu — w samym centrum dzielnicy opanowanej przez Niemców. Całe dnie i noce naokoło nas huczała orgia wybuchów i najrozmaitszych przedziwnych trzasków. Nocą na niebie rozlewały się jaskrawe łuny pożarów, istne piekło. Warszawa ginęła. Wiedzieliśmy to, choć nikt nie mówił takich rzeczy głośno. Rudnicki i Rozenberg dowcipkowali, piliśmy wódkę i słuchali radia, aż głowa bolała od słuchawek. Raz nadawano z Londynu „Z dymem pożarów", co nas ogromnie ubawiło. Tak zwany wisielczy humor to czasem rzecz niezbędna. A potem przyszli Niemcy i zaprowadzili nas, czy raczej popędzili na ową barykadę. Ci ludzie też mieli swoistego bzika. Więc po rozstrzelaniu Rozenberga pozostałych zaprowadzono na plac Żelaznej Bramy. Tam Niemcy oddali nas własowcom, zdaje się należącym do tak zwanej Brygady Kamieńskiego. Przedziwne to było wojsko, jak z sennego koszmaru po wielkim przepiciu. Umundurowani fantastycznie a nieporządnie, niektórzy w samych koszulach i bez czapek, wszyscy zupełnie pijani. Mówili, raczej ryczeli, albo po rosyjsku, albo jakimiś zupełnie niezrozumiałymi, mongolskimi chyba językami. Tłukli nas i kopali krzycząc nie wiadomo co, zdzierali z rąk zegarki i obrączki, przystawiali do piersi odbezpieczone automaty. Uzbrojeni po zęby, bali się w gruncie rzeczy nas bezbronnych, jakby sami nie wierzyli w swoją przewagę. Pokrywali wszystko brutalnością i sadyzmem. Cóż za wstrętne diabły i skąd właściwie wzięli się w naszym mieście? Niewątpliwy obłęd. Do mnie zabrał się olbrzymi potargany chłop, bez czapki, z dwoma rewolwerami w rękach. Był tak pijany, że chwiał się do przodu i do tyłu, opierał się o mnie, przytykając mi lufę do marynarki. Bełkotał też coś ciągle, chyba po ukraińsku. Wyszarpał mi z kieszeni portfel, w którym nic prawie nie było, zdarł z ręki tandetny, mało warty zegarek. Śmiałem się z niego w duszy, bo miałem w każdym bucie, w skarpetce, po pięćdziesiąt dolarów, które otrzymaliśmy na czarną godzinę. Ta armia z piekła rodem trzymała nas na placu dłuższy czas, grożąc co chwila rozstrzelaniem. W końcu oddali nas znowu Niemcom, a ci poprowadzili ponury, ledwo żywy korowód ulicami Chłodną i Wolską, het, do kościoła Świętego Stanisława, gdzie gromadzono całą ludność tych dzielnic. Po drodze patrzyłem na boki, patrzyłem z niedowierzaniem. Był chyba dziesiąty dzień Powstania, a tu już wszystko wypalone. Ani jednego normalnego domu — same szkielety. W powietrzu dokuczliwy, natrętny zapach spalenizny zmieszanej gdzieniegdzie z trupim zaduchem. — 175 Wszystko w blaskach palącego, sierpniowego słońca, przy towarzyszeniu ciągłego oddalonego lub bliższego huku armat i wszelkich innych ryczących narzędzi. A przecież mimo to prowadzą nas przez ulice zupełnie przeraźliwie puste. Od szeregu miesięcy jestem po raz pierwszy na ulicy, ale na ulicy bezludnej. Gdzie podzieli się ludzie, co w ogóle się tu działo? Przecież w tym mieście naprawdę panuje obłęd. Cała okupacja była obłędem, ale to jest szczyt, ukoronowanie. Po prostu obłęd doskonały, specjalnie chyba przez kogoś wymyślony. Byłem trzeźwy, a wtedy wszystko wydaje mi się nierealne, taki uporczywy sen w kolorach. Na ogół sny mam bezbarwne, jak czarnoszara fotografia, ale wyobrażałem sobie, że sen kolorowy wyglądać musi tak właśnie jak trzeźwość. Tylko że koło mnie szli ludzie okropnie bezbarwni. Jakieś płaczące kobiety, chorzy z wolskiego szpitala, taszczący biedne tobołki. A ja nie miałem nic, nawet płaszcza, nawet krawata. I czułem się absolutnie wolny. Henryk Rozenberg nie żył, Rudnicki przepadł, Edmunda udało mi się zgubić z oczu już dawno, Gosia to wspomnienie i wyobrażenie. Zostałem zupełnie sam. Przez chwilę pomyślałem o matce i Jurku, ale to nie było ważne — już dawno stali się dla mnie obcy. Zostałem sam i mogło mi się z tym wcale nieźle żyć. Trzeba tylko wydostać się z oszalałej Warszawy i w spokoju ducha wypić coś mocnego. Wtedy sprawy wrócą na miejsce, na jakieś miejsce. Istnieje przecież w świecie porządek — na to liczyła wszelka filozofia. Dalej opowiem w skrócie. Swój zamysł wydostania się z Warszawy przeprowadziłem z ryzykiem, ale stosunkowo łatwo. Jakoś mi się udawało — jak w natchnieniu. Ale wódki napiłem się dopiero w cztery dni później. Te cztery dni to była niby-życiowa formalność. Jakby się szło wąską, ale pewną ścieżką. Tylko że po obu stronach ścieżki czekała śmierć. Rozstrzelanie, zmasakrowanie przez — 176 — Niemców czy przez ukraińską policję, przypadkowa, zabłąkana kula, przymusowy powrót do miasta dla noszenia trupów — to groziło nieustannie. Napatrzyłem się wszystkiego w kościele na Woli, potem podczas marszu do stacji Warszawa Zachodnia, skąd nas odwieźli towarowymi wagonami do obozu w Pruszkowie. Ciągle się tam działo coś ohydnego, patrzyłem na to, ale nie widziałem, czy raczej nie reagowałem. Prowadziła mnie jedna myśl: wydostać się stąd jak najszybciej i napić się. Upić się systematycznie i wtedy pomyśleć jak człowiek. Inaczej się nie da. To tak, jak ktoś bardzo brudny nie może pomyśleć, zanim się wykąpie. A myślenie jest przecież koniecznością. W każdym razie dla mnie. W obozie pruszkowskim byłem trzy dni. Przeszła przez niego cała Warszawa, więc nie ma co dużo opowiadać, zwłaszcza że dni te upłynęły na marginesie mojego istotnego życia. Istotą przecież była i jest sprawa Gosi. To dziwne: naokoło zabijano ludzi jak muchy, a ja żyłem i żyję tylko tym jednym, moim własnym zabójstwem. Tylko to jedno zabójstwo jest dla mnie realne. Po obozie pruszkowskim włóczyłem się samotny, nie zważając na tłumy ludzi śmiertelnie zmartwionych, po prostu ciężko chorych ze zmartwienia. Cała ludność miasta wypędzona — takie rzeczy nie zdarzają się chyba na świecie zbyt często. Ale ja nie miałem czasu nawet na zdziwienie. Zaprzątnięty byłem całkowicie jedyną myślą: wydostać się na swobodę i upić się. Pragnienie alkoholu złączyło się w jedną całość z instynktem samozachowawczym. I w końcu wydostałem się stamtąd. Przekupiłem dziesięciu dolarami ukraińskiego żandarma, który mnie w nocy wyprowadził z obozu. A potem już zupełnie łatwo pojechałem do Żyrardowa, gdzie miałem znajomych. Tam jeszcze raz znalazłem niespodziewanie spokój. Ostatnia chwila spokoju w moim nieudanym życiu; to jednak było ważne. XXII Jeszcze w Pruszkowie, jak prowadzili nas do obozu, uderzyła mnie jedna rzecz, bardzo dziwna. Kiedy otworzyła się przed naszym mizernym pochodem szeroka obozowa brama (były tu przedtem po prostu warsztaty kolejowe) — mieliśmy, przy przejściu przez ową bramę, swoją publiczność, tłum widzów. Ci widzowie to zwykli obywatele miasta Pruszkowa, którzy przyszli nas obejrzeć. Pomyśleć sobie: panienki w letnich sukniach, młodzi chłopcy z rowerami, kobiety z koszykami, wracające z targu. My, zwartym, zgnębionym tłumem, konwojowani przez ukraińskich policjantów, i oni, jako zaciekawieni widzowie, obserwujący nasz pochód w wolnej chwili, na marginesie normalnego życia. Po prostu w Warszawie było Powstanie, a w Pruszkowie, o kilkanaście kilometrów, go nie było. Istnieje granica obłędu i musi gdzieś w przestrzeni przebiegać. Rzecz pozornie logiczna, ale na pierwszy rzut oka kontrast wydawał się zdumiewający. Podobna historia była też w Żyrardowie. Dostałem się tam już w połowie sierpnia, Powstanie w Warszawie miało trwać jeszcze półtora miesiąca, a przecież miasto żyło sobie na uboczu, jakby nigdy nic. Oczywiście Niemcy urządzali swoje łapanki, bezcelowe strzelaniny, obławy na warszawiaków i inne szykany, ale do tego był ostatecznie czas się przyzwyczaić. W sumie jednak miasto żyło spokojnie. W ten spokój chciałem się włączyć jak najprędzej. Postanowiłem od początku zrzucić z siebie piętno warszawianina i wmieszać się w łagodne bądź co bądź życie podwarszawskiej prowincji. Nie okazało się to nawet specjalnie trudne. Mieszkał tam mój szkolny kolega Staś Maliniak, do którego od razu poszedłem. Był teraz właścicielem małego tartaku, a głównie zajmował się nielegalnym oczywiście wyrobem żytniego spirytusu — z bimbru. Przyjął mnie serdecznie, wyszukał — 178 — w sąsiedztwie pokój i dopomógł załatwić skomplikowane sprawy meldunkowe. W ogóle potrzebował pomocnika w pracy, a gdy jeszcze okazało się, że mam swoje dziewięćdziesiąt dolarów, wszystko ułożyło się doskonale. W niedługim czasie byłem oto legalnym, zameldowanym i pracującym obywatelem spokojnego w zasadzie miasta Żyrardowa. Nareszcie zostałem znowu wolny, i to, niezwykłym trafem, dzięki szaleństwu Powstania, szaleństwu, któremu byłem przeciwny, dzięki też zniszczeniu Warszawy. W naszym warszawskim konspiracyjnym mieszkaniu czułem się nieźle, ale jednak było to przecież dobrowolne więzienie. A Żyrardów, to była już swoboda. Swoboda od Edmunda i od szantażu, ale także od pracy konspiracyjnej i od skomplikowanych zobowiązań wobec Rudnickiego. Byłem nareszcie sam. Życie wydało mi się naraz białą kartą do zapisania. A może raczej czarną czystą tablicą, z której starto wszystko, co napisane zostało przedtem. Przeszłość znikła, zapadła się, nie ma Edmunda i strachu przed nim. Nie ma nic — jestem tylko ja i dawna, dawna już sprawa Gosi. Teraz stała się ona tym, czym być powinna: nie kwestią życiową, lecz problemem moim wewnętrznym, mojego stosunku do świata, problemem właściwie filozoficznym. Żeby zupełnie załatwić porachunki z przeszłością, napisałem do matki. Listy w tamtą stronę jeszcze chodziły, bo dopiero bardziej na południo-wschód byli już Rosjanie. Niedługo dostałem odpowiedź. Matka jakoś nie oceniła faktu, że wydostałem się cało z Warszawy, rozpaczała natomiast z powodu Jurka, którego Niemcy wywieźli na roboty. Nie zapraszała mnie specjalnie do przyjazdu, z czego byłem rad. Posłałem jej sporą sumę pieniędzy i na tym urwała się również i ta sprawa. Nie było więc już teraz żadnych konkretnych resztek i śladów dawnego życia. Pozostała naprawdę biała karta — można zacząć na nowo. Tak wtedy myślałem, ale było to złudzenie. Nikomu widać nie uda się uniknąć płacenia rachunku, choćby zaciągnął dług nieświadomie. To dowodzi jednak, że w życiu, mimo pozorów, panuje jakiś ład. Oczywiście, ważnym, może decydującym elementem pobytu w Żyrardowie była wódka. Staś Maliniak lubił pić, choć trochę bał się żony. Piliśmy z nim na temat wspomnień szkolnych. Nie było ich wiele i nie przywiązywałem do nich przedtem większej wagi, a nagle okazały się bardzo świeżym i miłym wątkiem wspólnego picia. W ogóle pijaństwa w Żyrardowie były pogodne — ostatnie pogodne zamroczenia w moim życiu. Specjalnie na pozór dobrze działał na mnie żytniowy spirytus własnego wyrobu, który piliśmy z upodobaniem. A tymczasem w Warszawie toczyły się walki, Warszawa płonęła. W ciągu dnia słychać było dalekie echa głuchych detonacji, czasem ziemia drżała z lekka, choć Staś Maliniak twierdził, że to skutek naszego przepicia. W nocy na wschodnim końcu nieba czerwieniały łuny. Pociągi wiozły wciąż ciżbę, bezimienne zastępy ludzi ciężko, śmiertelnie zmartwionych, ludzi wypędzonych ze swojego miasta. W początku października, po kapitulacji Powstania, wszystkie okoliczne miejscowości zaroiły się tłumem warszawiaków. Teraz już całe miasto zostało wypędzone: na miejscu trwały widocznie tylko mury i ogień, który w samotności pożerał resztę tego, co zostało z naszej Warszawy. Ktoś przypadkiem spotkany powiedział mi, że w Milanówku widziano Rudnickiego. Wybrałem się tam i od razu spotkałem go przypadkiem w leśnej knajpce, popijającego koniak. Spojrzał na mnie jak na upiora: myślał, że zginąłem na barykadzie. Ucałowaliśmy się i wyściskali, a potem długośmy razem pili, opowiadając przebyte przygody i wspominając Henryka Rozenberga. Knajpka leśna i koniak, to się może komuś wydać — 180 — dziwne. Rzeczywiście było to dziwne, ale jak najbardziej realne. Na przykład w Milanówku las był istną ulicą warszawską. Po bokach stały zbite naprędce z desek budy, gdzie sprzedawano wykwintne trunki i świetne zakąski, a po cichu handlowano dolarami. Środkiem zaś spacerował tłum pań i panów, podniecony, a nawet wcale wesoły. Ulica Marszałkowska przeniosła się do podwarszawskiego lasu. Obłędu ciąg dalszy. Od czasu do czasu zjawiali się Niemcy i swoim zwyczajem urządzali obławę, tym razem już nie uliczną, lecz leśną. Tłum znikał gdzieś, jakby wsiąkał w ziemię, a za dwie godziny wszystko wracało do normy. To znaczy — do normy obłędnej. Okazało się, że Rudnicki, mimo niefortunnego początku, odnalazł jednak w Powstaniu swój żywioł. Prowadził przez parę tygodni radiostację nadawczą w lokalu dawnej „Adrii", dopóki wszystkiego nie zawaliła bomba lotnicza. Cudem uniknął śmierci, mimo to, a może właśnie dlatego, był dobrej myśli, choć wychudły, jakby zaostrzony. Zaczynał oczywiście wiązać na nowo nici jakiejś konspiracji. Nie chciałem się w to już mieszać, chciałem spokoju, który tak niedawno odzyskałem. Rudnicki rozumiał to dobrze — zawsze w jakiś sposób wiedział, co się ze mną dzieje. Wmusił we mnie jednak trochę dolarów — normalnych i przypalonych. Te przypalone to była specjalna historia. Podczas Powstania żołnierzom wypłacano żołd w dolarach. Część zapasu tych dolarów spaliła się podczas nalotu, część ocalała, ale z przypalonymi brzegami. Przypalone kursowały dalej, miały tylko trochę mniejszą wartość. Potem wynikły z tego różne dziwne rzeczy. Po wojnie, w zmienionej sytuacji politycznej, posiadanie przypalonych dolarów stało się dowodem przeciwko niejednemu, niejednego zgubiło. Ale o tym nie będę tu pisał. To nie tyczy się mojej historii. 181 — Byłem przekonany, że owa dziwna egzystencja w Żyrardowach i Milanówkach skończy się niedługo wkroczeniem Armii Czerwonej i że zacznie się nowe, zupełnie inne życie. Natomiast ludzie zbliżeni do naszej konspiracji twierdzili, że Rosjanie zatrzymają się, jak dotąd, na linii Wisły, a do nas wejdą Anglicy i Amerykanie, którzy byli już w Paryżu. Uważałem to za nonsens, ale nie dyskutowałem. Po co? Wróciłem do Żyrardowa, aby mieć dalej swój spokój. Trzy miesiące później, w trzaskający mróz, spełniły się moje przypuszczenia. Wieczorem na wschodnim horyzoncie, poza zamarłą Warszawą, rozlał się nieustający pomruk, narastający w głuchy, uporczywy grzmot. To artyleria rosyjska za Wisłą rozpoczęła przygotowanie. A na drugi dzień pod wieczór było już po wszystkim. Rano jeszcze widzieliśmy na ulicach Żyrardowa krzątających się gorączkowo Niemców, po południu, po niewielkiej strzelaninie wjeżdżały już do miasta pierwsze radzieckie czołgi. Żołnierze dziwni, niespodziewani: futrzane czapy, watowane „fufajki", długie buty „walonki". Inne twarze, inni ludzie, inny świat. A więc — trzeba zaczynać nowe życie, choć nie miałem na to zbyt wiele sił. Nie było po co zostawać w Żyrardowie. Staś Maliniak zląkł się, przestał robić spirytus, a wszystkie przyrządy zakopał gdzieś za miastem. Należało szukać pracy. Nie chciałem wracać do Warszawy, nie chciałem jej w ogóle widzieć, sprofanowanej, złupionej i spalonej. Brakło mi sił na oglądanie tego widoku. Zresztą dawne miasto Gosi już przecież nie istniało. Ktoś dał mi adres i list polecający do Krakowa, którego dotąd w ogóle nie znałem. To było dobre: jak najdalej od dawnych miejsc. Pożegnałem z żalem Żyrardów i po wielogodzinnym oczekiwaniu na stacji wsiadłem w ciemny, natłoczony pociąg. Wojna przecież jeszcze się toczyła, świat nie powrócił do normy. Podróż trwała trzydzieści sześć — 182 — godzin, ale w końcu jakoś dobiłem do Krakowa. Niedługo znalazł się tam i Rudnicki: Kraków awansował, stał się jedną ze stolic. Warszawa nie żyła, ale z nią nie żyła i przeszłość. Czy naprawdę można zacząć na nowo? Tak na razie sądziłem. XXIII Muszę teraz przerwać moją historię. To znaczy — przerwać chwilowo. Powrócę do niej za parę dni, gdy uspokoję się trochę po tym, co zdarzyło się wczoraj. Zdarzyła się rzecz, która po prostu nie mieści się w głowie, w wyobraźni. Życie stwarza sytuacje, jakich nie wymyśliłby żaden powieściopisarz. W takiej sytuacji znalazłem się ja: ja, chyba jeden na milion ludzi. Musiało to spaść właśnie na mnie. Dlaczego? Jestem teraz w położeniu nieprawdopodobnym, po prostu bez wyjścia. To, co się stało, zmienia zupełnie mój stosunek do spisanych już wspomnień. Teraz dopiero zrozumiałem, jak dużą wagę przywiązywałem do tego pisania. Zacząłem nawet wierzyć w swój talent literacki. A najważniejsze, że opisując moje życie, a właściwie historię mojego nałogu, wprowadzałem w to wszystko jakiś ład, jakiś system. Całe życie świadomie czy podświadomie tęskniłem do ładu, do porządku. Stąd zapewne zmarnowane zresztą zamiłowanie do filozofii. Życie miałem pełne nieładu, a tęskniłem do ładu. Ten pisany życiorys miał być rekompensatą za to: miał być podsumowaniem, dokumentem, miał pokazać, że w moim życiu była jednak jakaś linia, jakiś system. System zapewne negatywny, złowrogi dla mnie, system, którego padłem ofiarą — ale system. Chciałem już po wszystkim uporządkować moje życie, zostawić jego ślad, załatwić porachunki z tym, co mnie niszczyło przez lata i co mnie wreszcie zgubiło. — 183 — Tymczasem wczorajszy wypadek przekreśla dotychczasowy sens mojego pisania i zmienia go. Moje życie nie było takie, jak myślałem; było czymś zupełnie innym. Utraciłem znów prawo do porządkowania, do szukania ładu. Mam w głowie chaos — to, co się stało, jest już zbyt okrutne, nawet jak na mnie. Wszyscy mają prawo mieć w życiu jakiś porządek, choćby negatywny — tylko ja nie. Pisząc te wspomnienia sądziłem, że mam życie poza sobą, że nic mnie już nie czeka, nic ważnego mi się nie może zdarzyć. Przecież od końca wojny upłynęło już prawie dwanaście lat. Był Kraków, było więzienie, był powrót do Warszawy i jakieś, zewnętrzne przynajmniej, uspokojenie. A wczorajszy wypadek przekreśla i zmienia wszystko. Miałem tylko jedno życie, myślałem, że jest ono już skończone. Tymczasem gra zaczyna się na nowo, choć ja nie mam już do niej sił. Oczywiście wrócę do tego pisania. Za parę dni, jak się uspokoję. Wrócę do tego momentu, w którym przerwałem — wszystko musi być opisane po kolei, aby uwypuklić nieprawdopodobny splot okoliczności, jakiego padłem ofiarą. Skrócę naturalnie opowiadanie, szybko przejadę wydarzenia, aby prędko dojść do najważniejszego: do tego, co się stało wczoraj. I do tego oczywiście, co się stanie potem. Bo coś się stanie i muszę powziąć decyzję. Tym razem będzie to prawdziwa walka o życie, o jego sens i porządek. Myślałem, że będę szukał tego porządku tylko w interpretacji wspomnień, tymczasem sprawa nie jest skończona, toczy się dalej. To zdumiewające i nieprawdopodobne. Oczywiście zaopatrzę teraz tę historię w szczegóły rzeczowe, w nazwiska, daty, adresy. To będzie potrzebne — może dla prokuratora i milicji, może jedynie dla psychiatry. Ale nie zrobię tego dzisiaj. Jestem zbyt roztrzęsiony i mogę tylko pić. Wezmę się znów do pisania za dobre parę dni, jak się oswoję z wczorajszym. 184 Najlepsze, że nie wiem, jakie będzie zakończenie mojej historii. I nikt tego jeszcze nie wie. XXIV więc po tygodniowej przerwie wracam do pisania, w tym miejscu, gdzie uprzednio skończyłem. Kraków? Ujął mnie i zachwycił od razu. Miasto starych murów i wiosennej zieleni, nie zniszczone, śliczne. Po prostu miasto z cukru, miasto z bajki. I tak daleko od strasznej Warszawy. Jakżeż się tu doskonale poczułem, jak odetchnąłem na nowo! Niedługo znalazł się i Rudnicki, z pochodzenia rodowity krakowianin. Widywałem go często, ale teraz pojawiła się między nami pewna niezgodność. Niezgodność niespodziewana, bo natury — politycznej. Od dawna przewidywałem, że Polska powojenna będzie Polską komunistyczną i że tak już zostanie. Ja osobiście nie byłem wówczas temu specjalnie przeciwny. Ktoś musiał zrobić jakiś porządek w tym nieszczęśliwym i obłędnym kraju. Porządek taki czy inny, ale oparty na określonej wreszcie i powszechnej zasadzie. A marksiści wydali mi się ludźmi, którzy wiedzą, czego chcą. Byli przy tym filozofami, ich porządek działania miał swe źródło w ustalonej filozofii. Profesor Tatarkiewicz, którego również spotkałem w Krakowie, powiedział gdzieś czy napisał, że rządy marksistów to jedyny w historii przykład rządów, sprawowanych przez filozofów. Byłem tego ciekawy, a poza tym każde wyjście uważałem za lepsze od chaosu. Potem rozczarowałem się nieco do tej sprawy. Nie dlatego, że siedziałem w więzieniu — to było słuszne. Myślę tylko, że marksistom nie udało się dotąd ująć życia w Polsce w swoją formę filozoficzną. Może zabrakło im u nas do — 185 — tego odpowiednich ludzi. Ale to już inne sprawy i nie będę o nich pisał. Nie zgadzałem się więc z Rudnickim, nie podzielałem jego nadziei i złudzeń. Nie chciałem też brać już od niego pieniędzy, zwłaszcza że, jak zwykle, zaczęło mi się od razu nieźle powodzić. Kiedyś przesiedzieliśmy z szefem całą noc na Plantach. Tłumaczyłem mu szeroko, aby zerwał ze złudzeniami, wrócił do życia, ujawnił się i zaczął pracować. Tak też po paru miesiącach zrobił. Miał z początku pewne przykrości, w końcu wylądował jednak na stanowisku wicedyrektora budującej się w Warszawie opery. Nie wrócił już jednak do ukochanego radia. Przed samą śmiercią, po moim wyjściu z więzienia, Rudnicki wyświadczył mi znowu wielką przysługę, po prostu uratował mnie jeszcze raz. Był człowiekiem wspaniałym i, mimo przeciwności losu, pozostał takim do końca. Więc teraz krótko o moim krakowskim życiu. To znaczy — o jego zewnętrznych formach, bo prawdziwy nurt życia, zwłaszcza u alkoholików czy w ogóle u ludzi owładniętych wyłącznie jakąś ideą lub nałogiem, płynie pod spodem, jest czysto psychiczny. Zacząłem pracować w wielkiej fabryce części mechanicznych na przedmieściu Krakowa. Miałem tytuł zastępcy kierownika dostaw: nowy ustrój stworzył nowe stanowiska, nowe rodzaje pracy. Szybko się tego nauczyłem, bawiła mnie nowość, a powojenny chaos sprzyjał rozwinięciu własnej inicjatywy. To mnie zresztą miało zgubić — nie z mojej jednak winy. Dostałem też pokój, za Wisłą, na Dębnikach, czyli jak to nazywałem, na krakowskiej „Pradze". Mieszkałem u ludzi zupełnie nieznajomych, którzy absolutnie niczego o mnie nie wiedzieli. To wielkie szczęście być nieznanym, nie mieć nic, startować na nowo. Zacząłem wierzyć trochę w swoje życie i w jakiś porządek. Sprawa Gosi znowu się wtedy odsunęła: sprawa ta była jakby częścią wojny, a z wojny nic już nie zostało. Warszawa, wojna, Gosia — to przecież rzeczy raz na zawsze minione. Miały oczywiście dalej istnieć we mnie, ale tylko jako wyobrażenie, jako jakiś byt wtórny i zamknięty. Do matki pisywałem rzadko, posyłając jej pieniądze. Jurek nie wrócił z Niemiec i nie wiadomo było w ogóle, co się z nim stało. To jeszcze, oczywiście, nic nie znaczyło: po świecie tułały się setki tysięcy Polaków, wyrzuconych przez wojnę i nie mających łączności z krajem. Jurek mógł być w Niemczech, może gdzieś dalej na Zachodzie. A w ogóle nie widziałem go z pięć lat — był dla mnie właściwie tylko imieniem. Wspomnienia dzieciństwa już się nie liczyły, jakby dotyczyły innego człowieka, a przeze mnie poznane zostały przypadkowo. Listy matki też nie usposabiały do sentymentów. Od dłuższego czasu, ściśle mówiąc od wywiezienia Jurka, wyczuwałem, że matka dla mnie bardzo ochłodła. Jakby miała pretensję, że to Jurka, a nie mnie wywieziono na roboty, albo że nie zginąłem w Powstaniu. Zobojętniała na moje sprawy, a może w istocie zawsze były jej one obojętne? Tak bardzo przecież drażniła ją kiedyś moja filozofia. Ta obcość matki bynajmniej nie budziła we mnie rozgoryczenia, przeciwnie, bardzo mi odpowiadała. Nic już zupełnie nie łączyło mnie z przeszłością, przeszłość nie zostawiła po sobie uczuć, tylko trochę faktów, wspomnień i nastrojów. No i właściwie pozostała jeszcze postać Ojca, bliska, choć zamglona i nierealna. To wszystko, ochłodzenie z matką, brak Jurka, było więc również dobre, bo stanowiło element nowego życia, życia zaczynanego od początku. Porządek można wprowadzić, gdy nie przeszkadza żaden balast z przeszłości. A u mnie przeszłość nie istniała. Wielka szansa, aby odzyskać życie. Zresztą — cały świat po wojnie chciał się pozbyć przeszłości i zacząć na nowo. Tylko Polacy nie mogli tego — 187 — uznać i zrozumieć. Ale ja widziałem to jasno, zarówno w skali osobistej, jak i ogólnej. Miałem pisać w skrócie, a tutaj rozpisałem się niechcący. Wynika to jednak z instynktu, może z nabytego od niedawna instynktu, że tak powiem, pisarskiego. Jeśli te notatki mają mieć wartość obiektywną i wartość dokumentu, muszą zobrazować dokładnie siłę moich ówczesnych złudzeń. Bo były to złudzenia: dwa życia w jednym istnieć nie mogą, życie jest zawsze całością. Miałem się o tym przekonać zaraz w Krakowie. A przecież wtedy nie wiedziałem jeszcze tego, co wiem od dni dziesięciu. Człowiek jest niewolnikiem swojej przeszłości i nie oswobodzi się od niej nigdy. Jeszcze tylko krótko o wódce w Krakowie. Piłem oczywiście, ale starałem się uporządkować to i zorganizować rozsądnie. Wykluczyłem picie w pracy, a także ograniczyłem historie w domu. Zaczynałem pod wieczór, w jednej z knajpek na Rynku Dębnickim. To bardzo śmieszny, bezkształtny placyk, ni to miejski, ni wiejski, nie wybrukowany, z bawiącymi się pośrodku dziećmi. Od czasu do czasu hałasują tam drabiniaste wozy — po prostu wieś w mieście. Nie lubię dialektu krakowskich przedmieść, twardej wymowy i akcentacji, tak bardzo różnej od warszawskiej. Ale mimo to czułem się tam dobrze: egzotycznie i bezpiecznie, jako przybysz nikomu nie znany. Po wypiciu szedłem nad płynącą tuż obok Wisłę i spacerowałem jej brzegiem, obserwując niebieskawy kopiec Kościuszki po drugiej stronie. Wiedziałem, że niedługo pójdę spać, że rano trzeba wstać wcześnie i jechać do pracy, że nic innego się nie zdarzy. To był nareszcie mój porządek. Tam też pewnego wieczoru, idąc z rynku na wał wiślany zobaczyłem na tle nieba zarysy olbrzymiej, zbliżającej się do mnie sylwetki. Od razu wiedziałem, że wszystko mi się z powrotem zawaliło i że nie ma ratunku. — 188 — Edmund wcale się nie zdziwił — ja właściwie też nie. Próbował udawać jakieś serdeczne powitanie, ale nie szło mu i prędko przestał. Wstąpiliśmy jeszcze do baru na wódkę, a potem wróciliśmy na wał i usiedli na trawie. — Słyszałem już, że żyjesz, szukałem cię. — Edmund był rzeczowy, nie próbował teraz swoich prymitywnych, błazeńskich sztuczek. — Po co? — spytałem, choć wiedziałem doskonale. — Nie strugaj głupka. Dobrze pamiętasz, coś mi winien. — Nic ci nie jestem winien, Edmund. Skończyło się i raz na zawsze daj mi święty spokój. Mimo wszystko miałem w głowie rozpacz. Cienki głos Edmunda wibrował za to irytacją i jakąś rzadką u tego durnia skoncentrowaną zajadłością. — Wiesz dobrze, coś mi winien — powtórzył. — A kto zakatrupił Gośkę? — To było dawno i nie masz dowodów. Wojna się skończyła i wszystko jest inaczej. — Spokojna twoja głowa. Dla UB wiele nie potrzeba. Dowody mam i na to, i na inne sprawy. Pójdziesz do mamra, a potem do lali. Będzie z tobą koniec — za moją Gośkę. — To będzie, wielka rzecz. A ciebie też przy okazji wrąbie. Za kolaborację. Tak czy owak mordę ci skują na befsztyk, tobie też się należy, niejednoś przeskrobał. Teraz z kolei ja próbowałem brutalności i szantażu. Edmund ocenił to i uderzył w ton pojednawczy. Obmyślił propozycję, w swoim pojęciu kompromisową. Po to właśnie przyjechał. A przecież to ja w istocie miałem tego łajdaka w ręku. — Dajmy spokój — powiedział niby łagodnie. — Nie ma sensu tak na siebie naskakiwać. Chodzi o to, że musimy wreszcie skończyć ze sobą. Likwidacja interesu, rozliczenie i do widzenia. Kapujesz? -- 189 ---- — Nie bardzo. — Chodzi o to, że ja chcę pryskać z Polski. Nastawiłem uszu: to zaczynało być ciekawe. — Chcę pryskać na Zachód. Tu nie mam co robić, tu w ogóle nic się zrobić nie da. A na Zachodzie jest Roman i dobrze mu się powodzi. Pisał nawet do mnie niedawno. Nie wierzyłem uszom: otwierała się dla mnie droga ratunku. Przez ostatnie pół godziny zdążyłem przyzwyczaić się z powrotem do myśli, że znów będę się mordował we wspólnym życiu z Edmundem. A tutaj zjawiała się możliwość ratunku, wyswobodzenia, i to na zawsze. Nie chciałem jednak okazywać przedwczesnej radości. Z tym bydlęciem trzeba było uważać. — No więc dobrze, jedź. Ale cóż mnie to może obchodzić? — Nie strugaj głupka, mówię ci. — Edmund zaczął się denerwować. — Granica obstawiona, muszę wiać na lewo. Kapujesz? A na to potrzeba forsy. I na początek, tam, też mi potrzeba forsy. Oczywiście — jak zawsze chodziło mu o to samo. — Więc co z tego? — To z tego, że ty mi tę forsę dasz i potem będziesz miał spokój do śmierci. A jak nie dasz, złożę doniesienie i jutro siedzisz w UB. Będzie dosyć, jak napiszę list, mogę nawet sam nie chodzić. Zresztą mam swoje dowody — na inne sprawy też. I twojego szefa już przyuważyłem. Teraz biorą każdego, jedno słowo wystarczy. I koniec z tobą, bracie. A mnie nic nie będzie, nie wiesz nawet, gdzie mieszkam, przecież nie w Warszawie. Milczałem. Edmund wyczuwał, że sie waham. Ten drań umiał korzystać z sytuacji. Był w swoim nędznym rodzaju dobrym psychologiem. — To właśnie będzie to nasze rozliczenie, wiesz? Za siostrę, którą mi zabiłeś, taką fajną dziewczynę. Więcej mnie 190 już nie zobaczysz. Dosyć mam tego kraju. Przeżyło się tu swoje, w Powstaniu. Żebyś ty wiedział... Nie chciałem słuchać jego zwierzeń, to już byłoby zbyt ohydne. Przerwałem mu prędko, choć zarazem w ten sposób kapitulowałem. — Więc ile ci potrzeba? — Ile mi trzeba? Dla faceta, który mnie szwarcuje. Na drogę. I tam, na początek. To nieliche wydatki, zanim człowiek zacznie spokojnie życie. — Więc ile?! — No, to razem będzie — czterysta dolarów. Skoczyłem niemal do góry. Kurs dolara, oczywiście nieoficjalny, był wtedy kilkaset złotych. Skąd miałem wziąć taką sumę? Nie chciałem prosić Rudnickiego, z jakiej racji. Zresztą to i dla niego byłoby za dużo. Przecież to wielkie pieniądze. — Zwariowałeś, Edmund?! Skąd ci wezmę taką górę • forsy? — Nie, to nie. Ale ja swoje zrobię. Zaraz jutro. I koniec z tobą, bracie. Już ty życia nie zaznasz — żebym ja skonał. A tak, jak wyjadę, masz spokój do śmierci. Nikt o Gośce nie wie, tylko ja i Roman. A my już nie wrócimy. Myślałem, myślałem forsownie, aż mi głowa pękała. Nie można było przecież pozwolić temu łobuzowi pójść na milicję czy do UB. Już bym się od tej sprawy nie odczepił. Bez względu na dowody wlokłaby się za mną do śmierci. Gdyby tylko rozeszły się o tym plotki, to już wystarczyło. Życie stałoby się koszmarem. A jeszcze do tego wstyd mi było Rudnickiego i bałem się o niego. — Przypuśćmy, Edmund, że ci wyskrobię skądeś tę forsę — powiedziałem. — Jaką mam gwarancję, że się ode mnie raz na zawsze odczepisz? Edmund, tępo wpatrzony w wodę, ożywił się natychmiast. — Widzisz, zaczynasz mówić jak człowiek. A co do 191 — gwarancji, niech cię głowa nie boli. Podpiszę ci, co zechcesz, będziesz mnie miał w ręku. Zresztą — możesz nas odwieźć do granicy. Ale jakbyś mnie wydał, to ciemna mogiła nad tobą. Potem tonem poufnych zwierzeń dorzucił: — Widzisz, ja już mam dosyć. Muszę zacząć nowe życie. Od początku — żeby się za człowiekiem nic nie wlekło, jak smród. On też chciał zacząć nowe życie! Targowaliśmy się przez pewien czas i wreszcie zawarliśmy z nim tę umowę, a potem ją jeszcze opiliśmy. Miałem mu dostarczyć pieniądze za dwa miesiące. Przez te dwa miesiące ciężko pracowałem. Ciężko, ale nieuczciwie. Po prostu oszukiwałem, fałszowałem kwity i kradłem. Tak jak kiedyś w warszawskim Zarządzie Miejskim — tylko że tamto było z pobudek patriotycznych, a to z zupełnie innych. Nie będę tu opisywał szczegółów. Zresztą, w ówczesnych stosunkach nie było specjalnie trudno zarobić na lewo. Nasza fabryka otrzymywała na przykład wtedy od rozmaitych prywatnych i niedawno upaństwowionych przedsiębiorstw duże dostawy surowca. To była wielka okazja, bo przecież w dziedzinie cen panowała zupełna anarchia. Wystarczyło umówić się na cenę wyższą, a w rachunku wypisać niższą — przy dużej dostawie zysk był ogromny. Naturalnie trzeba to było wszystko umówić z dostawcami, podzielić się pieniędzmi, opić sprawę. Robiłem to wszystko ze wstrętem do siebie, ale robiłem. Nie miałem wyjścia — przeklęty pech mojego życia trwał dalej. Nie udało mi się uciec od przeszłości, tak przynajmniej sądziłem. Żebym był wiedział wówczas to, co wiem teraz! Za zarobione pieniądze kupiłem dolary i wręczyłem je Edmundowi, który przyjechał do Krakowa w umówionym terminie. Dopilnowałem jego wyjazdu, podpisał mi też papier „gwarancyjny". Papier ten na szczęście udało mi się zniszczyć przy aresztowaniu. , - 192 Zostałem bowiem aresztowany: jeden z dostawców wspólników mnie wsypał. Na szczęście nie wykryto mojego związku z ucieczką Edmunda i dostałem tylko cztery lata za nadużycia. Nie będę pisał o pobycie w więzieniu — zresztą niewiele byłoby tu do pisania. Więzienie to taki dziwny czas, który niby się dłuży, a we wspomnieniach wydaje się trwać krótko. Nie ma tam o co zaczepić myśli — zdarzały mi się już w życiu takie okresy, puste i jakieś „białe". Siedziałem w paru więzieniach, potem pracowałem w więziennym warsztacie. Pamiętam wszystko: współtowarzyszy, dozorców, milicję. Ale to nieważne. Przez cztery lata nie piłem wódki, ale to też okazało się nieważne. Zwolnili mnie punktualnie. Był rok 1951. Zupełnie inny świat, zupełnie inna Polska. Nie miałem już co robić w Krakowie. Dowiedziałem się, że w Warszawie jest Rudnicki i pojechałem do niego. Pierwszy raz od Powstania zobaczyłem Warszawę. Cóż za dziwne i obce miasto, a właściwie nie miasto: domy zagubione w polach, ulice przeplecione wypaloną pustką, a w środku nowy drapacz chmur. Czyż to naprawdę była ta sama Warszawa mojej młodości? Okazało się, że nawet miejsca w przestrzeni nie są niezmienne. Tego nie przewidzieli dawni filozofowie. Rudnicki przyjął mnie dobrze. Postarzał się, ale po dawnemu ostro przyglądał mi się przez monokl. — Kradłeś i zamknęli cię? — spytał. — Tak. — A po coś kradł? — Musiałem. Szantażowali mnie. •* — To jeszcze ta sprawa wojenna? ¦ ¦;'. — Tak. — Nie mogłeś przyjść do mnie? •. '• — Nie mogłem, dyrektorze. Zresztą, wstydziłem się... 193 — — Masz siły, chcesz pracować? — Oczywiście. — Dobrze. I znowu, jak za dawnych lat, urządził mi życie. Zacząłem pracować w pewnym państwowym biurze. Dzięki Rudnickiemu nikt jakoś nie pytał o moją przeszłość, o wyrok. Ankieta personalna utonęła w czeluściach biurka dyrekcji, a z nowych kolegów nikt mnie przecież nie znał. Rudnicki wystarał mi się też o pokój sublokatorski. Nie było to w Warszawie łatwe. A więc, dzięki szefowi, zacząłem znów, po raz nie wiem który, nowe życie. Szef umarł przed rokiem, byłem nawet w Krakowie na jego pogrzebie. A ja — jeszcze żyję. Myślałem, że nic się już u mnie ciekawego nie zdarzy — poza wódką. Tymczasem nagle, parę tygodni temu, okazało się, że akt ostatni jeszcze się nie zaczął. Przyniesie on rzeczy zupełnie nowe, przyniesie zmianę sensu i znaczenia tej całej historii. I ktoś jeszcze za to wszystko zapłaci — ale tym razem nie ja. Przedstawię rzeczy tu, na papierze — ta sprawa nie może zginąć. XXVI Na razie jeszcze parę słów o wódce. W więzieniu nie piłem wcale i w ogóle o tym nie myślałem. W tej atmosferze wódka nie ma znaczenia, po prostu nie istnieje. Ale jak wyszedłem, to zrozumiałem, że będę pić. Pić dużo, ciągle i pić źle. Złe picie to straszna rzecz. Złe picie, to znaczy, że szkodzi i fizycznie, i psychicznie, a obyć się bez niego absolutnie nie można. Od razu po zwolnieniu z więzienia, w Krakowie jeszcze, miałem przedsmak tego, co mnie czeka. Upiłem się zupełnie i przespałem całą noc na trawniku w parku Jordana. Parę godzin przed zaśnięciem miałem 194 zupełnie wytarte ze świadomości, tak jak ściera się z tablicy kredowy napis. Potem zdarzało mi się to często. Zapominałem, gdzie jestem i co tu robię, z kim rozmawiam, nawet w ogóle w jakim czasie się to dzieje i kim jestem. Potem nauczyłem się wyczuwać granicę picia, kiedy jeden kieliszek więcej grozi natychmiastowym zapomnieniem wszystkiego. Ale z początku nacierpiałem się bardzo. Wielokrotnie wyrzucano mnie z różnych knajp, raz nawet mnie pobito, choć zupełnie potem nie pamiętałem, kto i z jakiego powodu. Nieraz przesypiałem noc w wypalonych bramach czy w gruzach. Teraz dopiero zrozumiałem, dlaczego często widuje się pijanych śpiących byle gdzie, pod murem czy na środku chodnika. Skończyło się moje alkoholowe panowanie nad sobą, byłem teraz jednym z typowych wykolejeńców. I nawet nie wiem, jak i kiedy do tego doszło. Zdarzały się też historie zupełnie demoniczne: okropne lęki, maniakalne psychozy, złudzenia słuchowe. Gnębiła mnie także przez pewien czas straszna poalkoholowa bezsenność, na którą nie ma żadnej rady. Przy tym wszystkim fatalne było, że zrobiłem się fizycznie ogromnie nieodporny na wódkę. Wódka brzydziła mnie, na samą myśl o niej dostawałem skurczów. Miałem ciągłe torsje, bolesne i gwałtowne, nierzadko wymiotowałem wprost pod nogi przechodniów. Wiele wysiłku i umiejętności trzeba było włożyć, aby zachować w sobie alkohol i uzyskać wreszcie te parę przyjemnych godzin. Po prostu z konieczności drobiazgowo studiowałem wówczas reakcje swojego organizmu, reakcje psychofizyczne. Nieznośnym też zjawiskiem bywał kac — stawał się niemal ciężką chorobą. Czasem znów zdarzało się, że nie było go wcale. Dziwne rzeczy. Miałem z tym wszystkim duże trudności. Musiałem pracować, nie chciałem, aby ktoś wiedział o moim piciu, brakowało mi wciąż pieniędzy. Konieczność ukrywania się — 195 sprawiła, że włóczyłem się zwykle po przedmieściach i dzielnicach zrujnowanych. Najbardziej lubiłem okolice Śliskiej, Twardej, Żelaznej — tam zostało najwięcej z dawnej Warszawy. W miarę upływu lat rzeczy się unormowały — jeśli można tu w ogóle mówić o normie. Nauczyłem się wiele o moim organizmie i jego reakcjach. Wiedziałem, jak pić, ile i kiedy, aby utrzymać się w pewnych granicach, nie wywoływać skandalu, a jednocześnie czuć się przyjemnie. Wstrzymanie się od picia było już teraz, po więzieniu, zupełnie niemożliwe, ale należało pić umiejętnie. Studiowałem tę umiejętność wiele lat i dziś osiągnąłem w tej dziedzinie spore doświadczenie. Mógłbym napisać traktat o alkoholizmie, nie o to już jednak chodzi. Sił mam niewiele, ale umiem nimi administrować. W pracy nie piję zupełnie i myślę, że nikt nie przypuszcza, co się w ogóle ze mną dzieje. Pracuję nieźle, zarabiam teraz już lepiej. Zrzekam się wszystkich urlopów, pracuję często w godzinach pozabiurowych, aby tylko oszczędzić na wódkę. Powtarzam, że nikt chyba nie wie, jakie prowadzę życie — domyślał się tylko Rudnicki, ale już go nie ma. Żyję zupełnie sam, z alkoholem, ze wspomnieniami, z myślami. Nigdy nie piję w pracy ani w ogóle rano — najwyżej w niedzielę. Normalnie zaczynam dopiero gdzieś około piątej po południu. Nie lubię pić w jednym miejscu. Chodzę po różnych knajpkach, wędruję po przedmieściach i ruinach, czasem wyjeżdżam pod Warszawę. Gdy zastosuję odpowiednie dawki i kolejność, czuję, że myśli mi się doskonale, o filozofii, o przeszłości, no i oczywiście o Gosi. Na ogół dobrze już panuję nad sobą i rzadko kiedy zdarza mi się zasnąć gdzieś w gruzach czy w parku. A teraz przechodzę do rzeczy najważniejszej: do tego, co zdarzyło się parę tygodni temu. !!• Jest wiosna. Wspomniałem już, że lubię przedmieścia. — 196 —-f Którejś soboty przyszło mi do głowy pojechać na ..., do dzielnicy, gdzie mieszkała Gosia i gdzie ją zabiłem. Mówi się, że mordercę ciągnie na miejsce zbrodni. Mnie jednak nigdy tam nie ciągnęło, może dlatego, że właściwie nie uważałem się za mordercę. Nie uważałem się nigdy, a transakcja z Edmundem, którą przypłaciłem więzieniem, dokonała reszty. Jakoś utraciłem poczucie winy — to była sprawa nieunikniona, sprawa mojego całego życia. Wina nie należała do mnie — nie ja byłem winien mojemu życiu. Więc nie namyślając się długo pojechałem na ..., zwłaszcza że pogoda była śliczna. Ale na miejscu przeżyłem ogromny zawód: wszystko się tu teraz zmieniło. Tramwaj dojeżdżał dalej, do ogromnych, betonowych bloków, które wyrosły całkiem niedawno. Nie było ani śladu pejzażu, jaki miałem w pamięci: pola i na horyzoncie grupa domów. Powstała po prostu nowa dzielnica, obca, nie mająca nic wspólnego z przeszłością. Jeszcze jeden zawód, jeszcze jedna żyjąca we wspomnieniach fikcja. Jak bardzo pożałowałem swojego tu przyjazdu. Z trudem poznawałem teren. Jeziorka nie było, zasypano je. A zagajnik, którym skradałem się kiedyś do kolejowego toru, był teraz sporym, spacerowym, choć pustym w tej chwili, laskiem. Przechadzałem się po trochu alejami tego lasku, snując myśli filozoficzne o przemijaniu i zmienności. Wiedziałem, że problem Gosi jeszcze bardziej się teraz we mnie przekształci, może oddali. Nie było już przecież nawet miejsc, jedynych świadków. Nic już nie zostało materialnego ze sprawy, która zrujnowała mi życie. Byłem w lasku sam. Dziwny panował tu koloryt, bo słońce zachodziło, rzucając przez pnie drzew czerwone blaski. Naprzeciwko mnie szła aleją wysoka, koścista kobieta w chustce, z torbą wyładowaną prowiantami. Mijając spojrzałem na nią: była w średnim wieku, bardzo blada. Miała w twarzy coś znajomego. Uszedłem parę metrów, zastanawiając się przelotnie, skąd mógłbym ją znać. Zwolniłem kroku i obejrzałem się: ona również patrzyła za mną. Nagle uczułem, że w jednej chwili spociłem się jak w gorączce, a jednocześnie zadygotałem z zimna. Albo mam delirium i zwariowałem, albo — to była Gosia. XXVII Nie wierzę w duchy, nie byłem pijany, miałem na koncie tego dnia tylko jedną setkę i piwo. Po chwili bezsensownego lęku zrozumiałem, że po prostu przechodząca kobieta podobna była do Gosi, a moja podniecona wyobraźnia i zbieżność miejsca uzupełniły wrażenie. Aby się w tym upewnić, zawróciłem i poszedłem w kierunku nieznajomej, która zatrzymała się na skrzyżowaniu alej. Torba jej otworzyła się, na ziemi leżały rozsypane bułki. Nie zwracała na to uwagi, wpatrując się we mnie z natężeniem. Podchodziłem do niej coraz wolniej. Nagle poczułem, że za chwilę upadnę i zatrzymałem się, z trudem łapiąc powietrze. — Czy to... Gosia? — spytałem ochryple. — Niech mi pan nie robi nic złego! — zawołała przenikliwie i cofnęła się o krok. Mam pamięć do głosów, a ten głos nie nasuwał wątpliwości: to była ona! Poczułem, jak gorąco zalewa mi twarz, a mgła zasnuwa oczy. Długą chwilę poświęciłem na opanowywanie się. Kiedy przyszedłem do siebie, ona zrobiła ruch, jakby chciała uciec. Delikatnie zatrzymałem ją za ramię. Była postarzała, zniszczona, brzydka — ale to była Gosia. W oczach jej tkwił lęk — nie spuszczała ich z mojej twarzy. Pomogłem jej podnieść bułki i potem przechadzaliśmy się razem alejami rozmawiając. Kręciło mi się trochę w głowie, ale wiedziałem — 198 — już, że nie mam delirium i że jesteśmy oboje na tym świecie. Podświadomie wiedziałem też i wszystko, co z tego wynika. Wiedziałem, choć nie miałem czasu o tym pomyśleć, bo przecież rozmawialiśmy o przeszłości. Gosia nie zginęła wówczas nad jeziorkiem. Widocznie rewolwer był nie nabity. Przypomniałem sobie, że właściwie nie usłyszałem wystrzału. Kładłem to na karb wódki, a to było to. Gosia po prostu zemdlała i upadła do wody. Było tam jednak bardzo płytko, a głowa nie zanurzyła jej się wcale. Niedługo potem Edmund i Roman znaleźli ją i odstawili do domu. Wtedy, gdy ja jako morderca skradałem się na stację kolejową... — A potem? — Potem — mówiła Gosia (wpadła teraz w jakieś nerwowe gadulstwo) — Edmund i Roman byli strasznie przerażeni. Bał się zwłaszcza Roman — zawsze był tchórzem. Mówił, że tak czy owak zostanę zabita, że organizacja mi nie ufa, bo handluję z Niemcami, że pan został wysłany, aby to zbadać. Wprawił w histerię i Edmunda. Powiedzieli, że muszę wyjechać do ciotki pod Warszawę. Roman tak się bał, że jeszcze przede mną prysnął z Niemcami. Już go nigdy nie widziałam, tego łobuza. — A co robi teraz? — Teraz jest z Edmundem gdzieś w Niemczech. Nie piszą do mnie, jestem sama, zupełnie sama, utrzymuję się sama. Nigdy w życiu nie widziałam od Edmunda ani grosza. Nawet jak był ze mną. — Ładny braciszek — wtrąciłem. Gosia spojrzała na mnie dziwnie. — To nie mój brat — powiedziała. — To był mój mąż. — Mąż?! A Roman? — Z Romanem żyłam — Edmund kazał. Zagłębiać się w fikcję, w przeszłość było czynnością absurdalną. Zrozumiałem to nagle i nie chciałem więcej — 199 pytać. Ale Gosia chciała mówić. Mówiła z upodobaniem, prędko, dużo, jakby postanowiła się wygadać za wszystkie czasy. — Ale z Niemcami nie żyłam — to nieprawda. Tak tylko panu powiedziałam, na złość. Żyłam tylko jeszcze z Gulińskim — musiałam. Ale miałam wstręt do tego wszystkiego, już nie mogłam. Pan mnie uratował — dopiero potem to zrozumiałam. Tylko że nie mogłam się z panem porozumieć. Edmund groził, że zabije mnie i pana. Bałam się już po tym wszystkim. Powiedział mi, że w organizacji też uważają mnie za zabitą. Kazał mi pojechać na wieś. Zobaczyłam go dopiero po wojnie i to na krótko. Uciekł do Niemiec i nie pisze. A o panu już potem nic nie wiedziałam, choć myślałam często... Pan był dobrym człowiekiem. Nie czułem nawet gniewu, słuchając tego dziwacznego gadania. Moje życie, widziane od drugiej strony. Absurd, po prostu kpina. I ta stara kobieta to jest zabita Gosia, Gosia, o której myślałem pół życia. I jeszcze mówi, że byłem dobrym człowiekiem. — Nieźleście mi za tę dobroć wypłacili — mruknąłem. — Szantaż, wyłudzanie forsy, więzienie. Wiedziałaś o tym? — Ja nic nie wiedziałam, to Edmund. On mi zabronił mówić, zabronił zwracać się do pana. Ja byłam chora, byłam na wsi sama, ciotka umarła. Nic nie wiedziałam, naprawdę, niech pan nie myśli o mnie nic złego. Zaczęła płakać, jakoś odrażająco, wycierając głośno nos w brudną chusteczkę. Jej twarz, skrzywiona płaczem, wyglądała okropnie brzydko. Nie było co dalej pytać, wszystko jest jasne. Ten ciemny na pozór i durny Edmund zadrwił sobie ze mnie nielicho. I nic mu za to nie będzie: wiedział, dlaczego wyjeżdża. Za moje pieniądze, ciężko, bardzo ciężko zarobione. Robiłem mu prezenty — całe życie. To naprawdę doskonałe. • . Nie chciało mi się myśleć. Czułem pustkę i ogromne zmęczenie, powinienem się czegoś napić. Trzeba pożegnać się z Gosią i pójść. Ale co by jej tu powiedzieć, co tu jeszcze jest do mówienia? To wszystko stało się zbyt nagle, nie obejmowałem wcale tej sprawy. Udawałem zamyślonego, w istocie miałem w głowie pustkę i obojętność. Zrobiło się zimno, chciałem już iść, potrzebowałem wódki. Siedzieliśmy teraz na ławce, bo lasek miał obecnie charakter parku, więc ustawiono tu parę ławek. Gosia szybko przestała płakać. Patrzyła na mnie ze strachem, policzki miała mokre od łez i trochę brudne. Mówiła do mnie „pan", ja do niej „ty" — tak się to jakoś ustaliło. Spytałem ją, co teraz robi. W odpowiedzi rozgadała się skwapliwie. Pracuje w sklepie spożywczym, tu niedaleko. Zarabia mało, ale jest sama, zupełnie sama — podkreśliła — więc jakoś wiąże koniec z końcem. Mówiła znów szybko i dużo, rada, że zaniechaliśmy rozmowy o przeszłości. To nie była dawna Gosia — to była jakaś obca postarzała i pospolita kobieta. Męczyło mnie jej gadanie. — A gdzie mieszkasz? — spytałem, aby jej przerwać. — Mam teraz pokoik w nowym bloku — podjęła z ożywieniem. — Bardzo ładny, choć nieduży, nie to co dawniej. Niech pan do mnie przyjdzie, zobaczy pan. Spojrzałem na nią przelotnie, podchwyciła to spojrzenie. — Musi mnie pan odwiedzić — plotła. — Jestem zupełnie sama, nie mam nikogo. Będę dla pana dobra, nie tak jak wtedy. Umówimy się. Albo niech pan zadzwoni do sklepu i uprzedzi. Będę czekała. Poczułem się znużony, okropnie znużony. Wstałem z ławki niespodziewanie: — Do widzenia, panno, przepraszam, pani Gosiu. A dlaczego wszyscy mówili do ciebie „panno Gosiu"? — Udawałam pannę, bo Guliński nie przyjmował do pracy mężatek. Edmund udawał mojego brata, a Roman starającego się. I tak już zostało. ¦:•¦ ¦¦¦¦¦ — A co z Gulińskim? — Własowcy go zabili na początku Powstania. Już się mnie nie bała, wiedziała, że przyjdę, przymilała się do mnie swoją pomarszczoną twarzą. Nie miała chyba jeszcze czterdziestki — zresztą potem sobie policzę. Wziąłem telefon jej sklepu, adres. Pocałowałem ją nawet w rękę. Istna komedia. Długo jeszcze nie mogłem się od niej odczepić, chciała mnie odprowadzać na przystanek, była ożywiona i serdeczna. Wreszcie pojechałem do domu. XXVIII od tego wieczoru minęło już parę tygodni. Przez ten czas nie widziałem Gosi, choć byłem jeszcze raz na ... Nie dzwoniłem też do niej. Z początku, po spotkaniu z nią, piłem bardzo dużo, ale tym razem nie przynosiło mi to żadnej ulgi. Wobec tego ograniczyłem się do normalnej dziennej porcji, a za to wziąłem się do pracy. Uzupełniłem ten pamiętnik, opisałem wszystko, co się tyczy mojej sprawy, wreszcie wiele przemyślałem. Myślałem trzeźwo i jasno, doszedłem też do jasnych wniosków. Najwyższy zresztą na to czas. Po raz pierwszy przecież zobaczyłem naprawdę, czym było moje życie. Było czymś znacznie o wiele gorszym, niż myślałem. Uważałem się za wykolejonego nałogowca i za zabójcę, choć w pewnym sensie mimowolnego. Wszystko, co mnie później spotkało złego: szantaż, prześladowanie i więzienie, było jakąś konsekwencją mojego postępku z Gosią tam, nad nie istniejącym dziś jeziorkiem. Zabiłem i ponosiłem karę. To miało pozory sensu. Tymczasem, przed paru tygodniami, straciłem wszystko. Straciłem wszystko wstecz — to się chyba rzadko zdarza. W moim życiu nie zostało nic poza nałogiem i absurdalną 202 pomyłką, a także oszustwem, którego padłem ofiarą. Moja historia była nieprawdziwa, spaczona przez wódkę. Nawet zbrodnia okazała się spaczona: była zbrodnią w intencji, nie była nią w rzeczywistości. W moim całym życiu nie widzę więc obecnie niczego, co miałoby jakiekolwiek realne znaczenie. Służyłem pozorom i fabrykowałem pozory, zresztą wcale o tym nie wiedząc. Przeżywałem tragedię śmieszną, bo nie istniejącą. Trzeba tę rzecz dobrze zrozumieć, powtórzę więc rozumowanie jeszcze raz albo parę razy. Moje życie przed ostatnim spotkaniem z Gosią miało dla mnie mimo wszystko jakiś swój porządek. Porządek negatywny — ale porządek. Było przykładem czegoś, przykładem odstraszającym, lecz realnym. Ośrodkiem tego porządku stała się zbrodnia, która z kolei wywołała cały, w swoim rodzaju logiczny łańcuch przyczyn i skutków. Prawda: najpierwsza przyczyna tego, to znaczy rozpicie się, nie była jasna. Nie potrafiłem dociec, jak, kiedy i dlaczego zaczął się u mnie nałóg. Natomiast cała reszta, wykolejenie, samotność, miłość do Gosi, zbrodnia, także wszystko, co nastąpiło potem, miało swoją logikę i konsekwencję, swoją konstrukcję. Tymczasem przed paru tygodniami okazało się, że to nieprawda. Jedynym faktem, poważnym faktem mojego życia, jest wódka. Poza nią nic nie istniało. Nie było też w tym wszystkim absolutnie żadnego porządku: nie było i nie będzie. Porządek polegał na złudzeniu, rzeczywistością okazał się tylko poalkoholowy chaos. Całe życie, od dzieciństwa, byłem miłośnikiem ładu i systemu. Stąd na pewno pochodził mój pociąg do filozofii. Zawsze, mimo pijaństwa, lgnąłem choćby do okruchów ładu i do ludzi takich jak Rudnicki, którzy wprowadzali ów ład wokół siebie. Zawsze byłem dumny, że mimo wszystko nie zatraciłem w sobie poczucia hierarchii i ważności wydarzeń, poczucia porządku. Z tego zaś wynikała jedyna rzecz, jaką w moim postępowaniu można było uznać za pozytywną: — 203 spokój. Ze spokojem przecież znosiłem szantaż, tułaczkę, niebezpieczeństwa i więzienie. Cierpiałem, gryzłem się, histeryzowałem, ale w końcu zawsze potrafiłem zdobyć się na spokój. Spokój ten płynął z nie całkiem może wówczas uświadomionego poczucia, że w życiu panuje jakiś ład i konsekwencja, że to, co mnie spotyka, jest w pewnym sensie logiczne i sprawiedliwe, bo przeze mnie zawinione. Ten spokój był jedynym moim powodem do dumy, a w każdym razie do minimalnego choćby zadowolenia z siebie. Bez takiego minimum życie przecież nie jest możliwe. To, że miałem jednak dotąd trochę dumy, uświadomiłem sobie dopiero wtedy, gdy ją straciłem. Od spotkania bowiem w lasku z Gosią, parę tygodni temu, zrozumiałem, że dopiero teraz jestem absolutnym bankrutem. Straciłem wszystko, i to po raz drugi: po raz pierwszy z własnej winy, po raz drugi bez żadnego w tym udziału — przypadkiem. Przypadek jest zaprzeczeniem ładu. Miałem tylko jedno życie i zmarnowałem je: było chaosem i przypadkowością. A teraz nie mam nic i brak mi czasu oraz sił, aby cokolwiek jeszcze uzyskać. Moje życie jest skończone. W tej sytuacji absolutnego bankructwa mogę tylko ocalić jedno: ocalić realność minionego czasu. Jeśli w moim życiu zdarzy się jeszcze jakiś wypadek ważki, to może on w części zrehabilitować wszystko, wprowadzając, choćby wstecz, jakiś sens i porządek. Gdy w zlepku złudzeń pojawi się jednak w końcu konkretny postępek, będzie to przecież ułamkowym choćby usprawiedliwieniem całego życia. Bez względu na to, czy to postępek zły czy dobry. Jaki więc okaże się ten postępek? Sprawa jest oczywista, przemyślałem ją przez te parę tygodni bardzo dokładnie. Jeśli niegdyś sądziłem, że zabiłem Gosię, jeśli z tego powodu przecierpiałem wiele rzeczy wewnętrznych i zewnętrznych, jeśli wykoleiłem się całkowicie i zmar- 204 nowałem życie i jeśli obecnie wszystko to, co przeszedłem, okazało się pozbawione istotnej przyczyny, oparte na pomyłce, to... To sprawa jest zupełnie jasna. Należy po prostu dostarczyć tym wszystkim faktom brakującą im przyczynę, z którą się już pogodziłem, za którą odpokutowałem. Trzeba przywrócić j mojemu życiu sens, choćby postfactum, trzeba je na nowo usprawiedliwić. Trzeba więc zabić Gosię, że tak powiem, po raz drugi. Mam prawo to zrobić nie tylko dlatego, że już za to odpokutowałem i że się z tym w swoim czasie pogodziłem. Mogę to zrobić jeszcze dlatego, że ta obecna Gosia, pracująca w sklepie, nie jest absolutnie tamtą Gosią, którą przez tyle lat nosiłem w myślach. Tamta została zabita rzeczywiście, a ta przeszkadza wspomnieniom i trzeba ją usunąć. Jej nędzne puste życie nie jest nikomu potrzebne i nie zasługuje na nic innego. Zabiję Gosię po raz drugi w lasku na ..., niedaleko dawnego jeziorka. Byłem tam już i przygotowałem stertę dużych kamieni, którymi ją zatłukę. Tym razem zrobię to na trzeźwo, świadomie. W lasku tym nikt nie bywa, myślę więc, że uda mi się uciec. Nie chciałbym, by mnie złapano. Ludzie nie zrozumieją, że ja za ten czyn już odpokutowałem. Jeśli postanowiłem uciec, to oczywiście nie dlatego, żebym zamierzał potem żyć. Prędzej czy później by mnie wykryto, a zresztą nie mam już co robić na świecie. Brak mi sił i czasu, nie wierzę teraz w zaczynanie od nowa. Chcę tylko skończyć to pisanie, a potem skończyć ze sobą. W ten sposób powstanie jednak jakaś logiczna całość — negatywna, lecz logiczna. Robię to po głębokim namyśle, spokojnie, bez gniewu. Gdyby kierował mną gniew lub chęć zemsty, to powinienem raczej poszukać Edmunda. Gosia przecież zawiniła tu najmniej. Ale nie chodzi mi o żadną zemstę. Chodzi, powtarzam, — 205 o akt porządkujący życie, nadający mu sens wstecz. Sens ten utraciło ono po moim wielkim bankructwie i musi go odzyskać. Muszą go również odzyskać niniejsze notatki. Wtedy umrę spokojnie. Na razie przerywam pisanie. Wrócę do niego dopiero po prawdziwej śmierci Gosi. Jeśli zabiłem kiedyś Gosię piękną i młodą, którą tak bardzo kochałem, mogę chyba bez trudu zabić Gosię niemal starą, nudną i nikomu niepotrzebną. ¦•¦ XXIX Gosię przedwczoraj, w lasku na ..., tak jak postanowiłem. Dziś już cała prasa o tym pisze, dziennikarze nazywają to „bestialskim morderstwem". Oczywiście nie mają racji: to był na trzeźwo i spokojnie dokonany akt porządkowania życia. Życia mojego i życia Gosi. Mój zasadniczy punkt widzenia na tę sprawę wyłożyłem już w rozdziale poprzednim. Nie będę tego powtarzał, zresztą nie mam na to czasu. Mogę się zgodzić, że forma (nie treść) mojego czynu była tym razem „bestialska". Co innego przyłożyć komuś rewolwer do czoła, co innego zaś zabić kobietę kamieniami. Przy pierwszych uderzeniach krzyczała strasznie i próbowała uciekać. Ale ja wybrałem dobre miejsce — nie było tam żywej duszy o kilometr. Ten lasek w dzień powszedni mało jest uczęszczany, bo właściwie prowadzi on donikąd. Jest to miejsce czysto spacerowe. Gosia zdziwiła się trochę, gdy telefonicznie zaproponowałem jej spotkanie właśnie tam. Chciała, żebym od razu przyszedł do niej do domu. Wytłumaczyłem jej jednak, że najpierw powinniśmy pospacerować. Uznała nawet w końcu, że to jest w dobrym tonie. Kiedy upadła, miażdżyłem jej głowę i twarz kamieniami dość długo. Stertę kamieni w najbardziej bezludnej części — 206 — lasku przygotowałem sobie przecież już dwa tygodnie temu. Nie brakowało ich na terenie dawnego kamieniołomu, tam gdzie zasypano jeziorko. Były to ciężkie kamienie, chyba od dwóch do pięciu kilo. Ktoś może to sobie nazywać bestialskim, a przecież uznałem to za konieczne. Mówię o zmiażdżeniu głowy i twarzy. Nie mogłem pozostawić Gosi półżywej po raz drugi. To już byłaby po prostu operetka. Starałem się nie patrzeć na to, co robię. Okazało się to ciężkie, ale nie najcięższe z całego dnia. Najcięższe chwile przeżywałem wcześniej, zanim Gosia przyszła. Byłem tam już na dwie godziny przed terminem i ogromnie się denerwowałem. Zawsze na trzeźwo jestem taki nerwowy. Bałem się, że ona nie przyjdzie, że ktoś nam przeszkodzi, że zabraknie mi siły. Ale kiedy zadałem jej z tyłu pierwsze uderzenie, zupełnie się uspokoiłem. Wiedziałem już, że starczy mi sił i opanowania, aby spełnić mój czyn. Gdy ją masakrowałem, nie czułem nic, poza wstrętem, wstrętem czysto fizycznym. To było ohydne, ale innego wyjścia już nie miałem. Zresztą nie chciałem się cofać i w tej chwili, obecnie, wcale tego nie żałuję. Stało się to, co się stać musiało, co się w tej sytuacji stać powinno. Ciekawe, czy jestem winien morderstwa dwukrotnego, czy też liczy się, że zabiłem tylko raz. Przeżywałem przecież tę rzecz dwukrotnie. Ale wtedy, przed laty, bardziej byłem wstrząśnięty niż teraz, choć teraz było to, fizycznie rzecz biorąc, o wiele okropniejsze. Teraz jestem zupełnie spokojny i wcale się nie boję. Bo w rzeczywistości, w rzeczywistości mojej wewnętrznej, zabiłem wtedy. Przedwczoraj dopełniłem tylko formalności. Gazety piszą, że „wszczęto energiczne śledztwo". Nie bardzo wierzę, aby mogło ono dać szybkie rezultaty. Nikt mnie nie widział, gdy szedłem do lasku ani gdy stamtąd wracałem. Nigdy nie bywam w tej dzielnicy. Oczywiście, Gosia mogła powiedzieć komuś, że idzie 207 — się ze mną spotkać. Ale wątpię, by powiedziała moje nazwisko. To nie leżało wcale w jej interesie. Poza tym nie znała przecież mojego adresu. Uważam, że w tych warunkach mogliby mnie wykryć dopiero po paru tygodniach. A może i wcale? Możliwe jednak, że nie doceniam naszej milicji i że moje pozostawanie w domu więcej niż dwadzieścia cztery godziny po zabójstwie jest nieostrożnością. Nie potrwa ona już jednak długo. Kończę to pisanie i wychodzę z domu. Dołączam listę nazwisk osób, zamieszanych w tę historię, adresów i dat. Listę tę przygotowałem już wczoraj. Może ktoś kiedyś odnajdzie i ukarze tego łajdaka Edmunda. Poza tym nie wiem zupełnie, co się dzieje z moją matką. Pewno już nie żyje. Za pół godziny najwyżej wyjdę stąd i rozpocznę moją tradycyjną wędrówkę po knajpach. Wiem, jak i ile pić. Zacznę od małych wódek i mocnego piwa „dubeltowego". Chodzi o to, żeby się zmęczyć, ale nie zamroczyć całkiem. Bo muszę mieć siły na mój ostatni spacer. Jak skończę pić, pójdę Wisłostradą daleko za most kolejowy. Tam, gdy już będę bardzo zmęczony, wejdę powoli do wody. Coraz dalej i dalej, aż robi się już za późno. Kiedyś tego próbowałem. To bardzo łatwa forma samobójstwa, zwłaszcza jak się jest po wódce. Ciekawym, kiedy mnie znajdą i co o tym napiszą w gazetach. Jestem absolutnie spokojny. Nigdy w życiu nie byłem tak pewny, że działam z sensem, logicznie i celowo. Pozostaje jeszcze sprawa, co będzie ze mną po śmierci. Nigdy nie byłem zupełnym materialistą. Myślę, że jeśli materia i energia są niezniszczalne, to niezniszczalny może być również ten zespół energii psychicznej, który ludzie nazywają duszą. A jeśli tak, mógłby istnieć również problem odpowiedzialności za popełnione tu na ziemi czyny. Według pojęć chrześcijańskich musiałbym zostać potępiony, bo umieram w grzechu. Ale jeśli sądzi się tam — 208 — inaczej, biorąc pod uwagę wszystko, to sprawa jest otwarta. Przecież w gruncie rzeczy nie ja byłem winien, nie ja spowodowałem ten cały splot wypadków. Kto przeanalizuje dokładnie to, co tu napisałem, niewiele znajdzie mojej winy. Jedyną winą była słabość, która sprawiła, że uległem nałogowi. Ale przecież to nie ja wymyśliłem wódkę. A poza tym trudno wyśledzić, kiedy, w jakim momencie zaczął się mój nałóg. Jest w tym wyraźny determinizm, nie byłem winowajcą, ale ofiarą. Mógłbym się dobrze bronić. Dosyć już tego pisania. Niedługo dowiem się wszystkiego — albo się już niczego nie dowiem. To jest jednak bardzo ciekawe. Na tym więc kończę i wychodzę. Jestem już dziś bardzo zmęczony, a muszę wykonać mój zamiar. Nie chcę, aby mnie tu przyłapali i zmusili do życia jeszcze. Byłby to powrót do chaosu, z którego wyswobodziłem się przedwczoraj. Chcę teraz sam zamknąć swoje życie, jakiekolwiek ono było. To przecież moje prawo, a także obowiązek. Obowiązek, aby zrobić coś wreszcie całkowicie i porządnie. koniec Zanim nadejdzie śmierć W tekście skorygowano tylko najbardziej oczywiste pomyłki i przejęzyczenia autora „A przez miasto, kipiące narodem, Który buchnął, jak czarna krew z płuca, Pędzi Śmierć, pędzi Śmierć samochodem, Chmary kartek czerwonych rozrzuca!" (Tuwim) I marzec ipSp "Daję panu słowo honoru, że Pana Boga nie ma". Tak podobno powiedział kiedyś Franc Fiszer, postać z pewną warszawską legendą: ziemianin, ale niezbyt bogaty, sokratyczny filozof, który nigdy niczego nie napisał, smakosz, obżartuch, gaduła. Uwieczniono go tylko w karykaturach, na których widać człeka brodatego, w binoklach, z wielkim brzuchem i sporą łysiną. Przyjeżdżał do Warszawy z jakiegoś swojego mająteczku i odbywał towarzyski rajd po najlepszych warszawskich restauracjach, a kiedyś, między dwoma wojnami było tu w czym wybierać — to dzisiaj komunizm zniszczył nam smak, choć jeszcze po wojnie, po Hitlerze, gastronomia w zburzonej Warszawie próbowała zakwitać. Nawet wcale nieźle zakwitała, i to w ruinach, piwnicach czy skleconych barakach. Było wtedy, o dziwo, coś niecoś do zjedzenia, myślę, że i wybredny Fiszer nieraz by się pożywił. Ale on umarł jeszcze przed wojną, poumierali też stopniowo ludzie, co go znali i uwiecznili: literaci, dziennikarze, malarze, karykaturzyści, cienka niby warszawska śmietanka, ale mająca kiedyś swój własny odcień. Fiszer brylował wśród nich, a jadał na ich koszt, bo choć ziemianin, to forsą najwidoczniej nie śmierdział. Rewanżował się powiedzonkami, które go przetrwały, ale czy naprawdę był filozoficznym erudytą — to niepewne. — 213 — Miał tylko szybki refleks: kiedy raz na cmentarzu chwalący nieboszczyka mówca pomylił jego imię, Fiszer zareagował natychmiast: „No i macie, cały pogrzeb na nic!" To powiedzenie z Panem Bogiem i to z pogrzebem przypomniało mi się na ulicy Powązkowskiej, dokąd szedłem od tramwaju przy rogu Marchlewskiego ulicą Okopową. Wszystko tu inaczej niż było przed wojną i w okresie okupacji. Jeszcze za czasów Hitlera rozciągał się tu przecież słynny Kercelak, czyli plac Kercelego, gdzie łobuzeria, a także stateczni ludzie handlowali wszystkim, co się da i nie da, sam, pamiętam, że za grosze sprzedałem tam teatralną lornetkę Ojca. Teraz Okopowa w niczym nie przypomina tamtych czasów: bardzo szeroka dwukondygnacyjna magistrala, środkiem udają pośpiech brudnoczerwone tramwaje, po obu stronach pędzą z hukiem i zgrzytem jakieś okropne ciężarówy, nieraz z przyczepami, niezgrabne, wyładowane, ale czym, diabli wiedzą. Ulica niby ogromna, ale budynków na niej mało, tylko po drugiej, wschodniej stronie — bo idę właśnie zachodnią — zasłaniają tu i ówdzie niebo ogromne plastry mrowiskowców, ludzkich klatek wielopiętrowych, wielookiennych. A czasem znów wzdłuż chodnika wysmuklają się szeregami topole, szare jeszcze i bezlistne, bo to dopiero marzec, połowa marca 1989, kiedy zaczyna się ta historia. Zaczyna się od Cmentarza Powązkowskiego, ku któremu właśnie idę ulicą Okopową. Tam, niedaleko kościoła cmentarnego, czyli imienia Świętego Karola Boromeusza, przyszły mi do głowy owe legendarne historyjki o Francu Fiszerze, za którymi zresztą nie przepadam, bo nie są głębokie, a jednocześnie tam właśnie spotkałem Bohatera niniejszej sprawy, żywą legendę warszawskiego Dworu. Znałem tego człowieka od lat, raczej zresztą z widzenia, nazywał się Morlej. Dziwne nazwisko, może angielskie, a może wręcz żydowskie, ale rozwiewał wszelkie podejrzenia 214 słowiańskimi imionami: Jan Kazimierz Morlej. Cudzoziemcem nie był, był wędrowcem i bywalcem Warszawy, nigdy go nie brakło na „dworskich" przyjęciach, czy to za Bieruta i Gomułki, czy za Gierka i Generała. Dużo już lat zbiegło w komunistycznej Warszawie, a ja przecież znam aż Cztery Warszawy: przedwojenną, czyli prawdziwą, potem okupacyjną, bardzo dziwaczną i etapami burzenia niknącą, dalej bezpośrednio powojenną, „mikołaj-czykowską", kiedy jeszcze w ruinach i gruzowiskach niczego pewnego nie było wiadomo, i wreszcie rozsiadła się Warszawa obecna, odbudowana niby, choć to niemożliwe: któż by na przykład odbudował przedwojenną dzielnicę żydowską, fantastyczne rojowisko stłoczonego wśród kamienic i ciemnych zaułków życia, handlu, pracy, hałasu, jakby wiecznego targowiska, egzotyki, a przecież to był także trzon czy ważny element duszy miasta. Jeśli w ogóle miasto ma duszę, bo dzisiejsza Warszawa chyba jej nie ma. Wszystko dawne znikło w sposób niebywały, a powstało mieścisko inne, rozległe, rozrzucone po przestrzeniach i kierunkach, polne i fabryczne zarazem, luźne, choć środek mu odbudowano niby na wzór z przeszłości. Ludzi tyle samo co kiedyś, co w Warszawie Pierwszej, ale inni to ludzie, a przestrzeń rozmieściła ich szeroko, daleko i dziwacznie. Ta sama niby, choć rozszerzona kubatura nadwiślańskiego powietrza trwa, a miasto inne, choć udaje identyczność. O tych przemiennych Czterech Warszawach wie dużo właśnie, jak się okazuje, Morlej, którego wtedy spotkałem na dziwnej ulicy Powązkowskiej. Ale opiszmy to po kolei. Więc ulica Okopowa w końcu się zwęża, z lewej strony ciągnie się tu złożony z czerwonożółtych cegiełek, jakby pokratkowany mur starego cmentarza żydowskiego, z prawej jakiś bardzo długi, niski, ciemnoczerwony budynek niewiadomego przeznaczenia. A na północo-wschodzie w tle nieba wyniosły, smukły drapacz międzynarodowego handlowego biurowca, zwanego „Intraco". Pogoda lekko — 215 słoneczna, idę powoli ku Powązkom, nie wiedząc jeszcze, że spotkawszy tam Morleja zetknę się z bardzo niezwykłą, warszawską, a raczej nie tylko warszawską historią. Wszystko będzie tu opowiedziane, jeśli zdążę, a w każdym razie załączę adresy i szczegółowe dane: może ktoś kiedyś wyjaśni tę sprawę do samego końca. Wychodził właśnie z głównej bramy cmentarza, niedaleko kościoła Świętego Karola Boromeusza, przez który to kościół cała lewobrzeżna Warszawa przechodzi na Cmentarz Powązkowski, w trumnach oczywiście, bo to Nekropolis, replika miasta, i to miasta historycznego, które nie istnieje już gdzie indziej. Niemcy po Powstaniu gruntownie wszystko inne spalili — działali w ten sposób dla historii, bolszewickiej zresztą, nawet Rosjanie nie zdecydowaliby się chyba rozwalić w pył największego gniazda polskości. Hitler powiedział kiedyś, że jego upadek to będzie upadek Europy. Tymczasem Europa prosperuje dziś jak nigdy, oczywiście Europa Zachodnia — we Wschodniej Stalin zasiał swoje ziarno rozkładu i dziwactwa, choć dziś się tam wszystkiego zapierają. Może to zresztą i ciekawe, zamienić miliony ludzi w dziwaków, co to służą doktrynie i zręcznemu marksistowskiemu neofreudyzmowi, wcale o tym nie wiedząc. Wydaje mi się, że tylko ja to wiem i rozumiem w pełni. Wiedział o wszystkim zresztą i Morlej, pierwszy raz wówczas, pod marcowym słoneczkiem, zrobił mi wykład o tym, że prawdziwa, zapisana w dziejach Warszawa istnieje tylko na cmentarzu. Choć zaczęliśmy rozmowę od Pana Boga, którego istnienie tak honorowo zakwestionował Franc Fiszer. Główna brama jest właśnie obok kościoła, w gruncie rzeczy niepozornego, szaroczarnego, z kopułą i dwiema wieżyczkami. Zamordowano tu niedawno proboszcza, księdza Stefana Niedzielaka, z którym w swoim czasie niejedną wódkę wypiłem. Śmierć nie pasowała do niego, — 216 — choć w Królestwie Śmierci panował — a może i to miało związek z historią Morleja? Bo co właściwie robił na Nekropolis ów bywalec przyjęć, zarówno u komunistów, jak i w zagranicznych ambasadach, odwiedzający też bez pudła zawsze pilnie strzeżone dyplomatyczne międzynarodowe lotnisko, gdy nad mało zrozumiałą Wisłę przybywał na trzy dni ten czy ów światowy dostojnik, poczytujący sobie taki przyjazd za jakiś tam obowiązek, mimo iż pojęcia nie miał ów Europejczyk, „co tu jest grane". Wszyscy więc znali Morleja, choć nikt go nie znał naprawdę — taki był jego „specyfik", coraz w Warszawie rzadszy: owszem, bandziorów czy oszustów w mieście nie brakło, ale raczej ludowych, za to Morlej to był, jak mawiano przed wojną, „blady Niko", może Cagliostro czy Casanova, takie sobie snułem kiedyś egzotyczne marzenia o nim w nudnym naszym mieście. Zobaczyłem go z daleka, już minąwszy ulicę Spokojną, gdzie Cmentarz Powązkowski ukazuje swą wielokątność — najdłuższy bok tego nieregularnego wielokąta ciągnie się właśnie wzdłuż Powązkowskiej: czerwony mur obramowany pionowo i od dołu białymi wąskimi inkrustacjami to lewa strona ulicy, gdy idzie się od miasta. Po prawej pełzają jakieś po warszawsku niechlujne baraki, warsztaty kamieniarskie, no i niski domek administracji kościelno--urzędowej, gdzie z boku, w parterowym mieszkanku, z wejściem też od dziedzińca rezydował właśnie mój nieobecny już na tym świecie ksiądz Niedzielak. Zarządzał śmiercią, a dla żywych miał zawsze w szafeczce przygotowaną butelkę whisky. Jaki to anonimowy gość czy też dwaj goście zakończyli gwałtownie jego spokojny byt przy Nekropolis? Tajemnice komunistycznej Warszawy, może niewyjaśnialne, jak i sprawa Morleja? Tyle że tajemniczość tej pierwszej wynikała po prostu z naszej niewiedzy. A ta druga? Jeszcze trwa. Poszliśmy więc z Morlejem ulicą Powązkowską wzdłuż 217 czerwonawego cmentarnego muru ku Czwartej Bramie. Ulica to i nie ulica, ruch na niej samochodów diabelski, a prowadzi ona donikąd, w przestrzeń, „w siną dal", i budynków na niej, poza parszywymi nieco bunkrami po drugiej stronie cmentarza, wcale nie widać. Uliczysko szerokie, hałaśliwe, przejść na drugą stronę nie sposób, bo samochody ani myślą zwalniać. Hałas, zgrzyt, metaliczny jazgot tuż obok trwającej w Wiecznej Ciszy Warszawy umarłych. Cóż za dziwactwo — ale nikt się nie dziwi. Idziemy zatem, jak mówiłem, z Morlejem, do Czwartej Bramy. Tu już ulica Powązkowska robi łuk, podnosząc się z lekka ku niebu. Mur cmentarza teraz szarzeje, traci swą niby paradną czerwień, a za ulicą Tatarską przechodzącą w Ostroroga ogromnieje z kolei Cmentarz Komunalny, zwany też komunistycznym, dawny wojskowy. Tu leżą dostojnicy Partii, co to nie mogli przejść w niebyt przez kościół — choć i trochę sławnych postaci z przedwojennej Polski tam się przyczaiło: w skromności trwa mogiłka trzykrotnego premiera, samobójcy Walerego Sławka, paradnym za to miejscem, niedaleko sowieckiego „namiestnika" Bieruta, uczczono zdobywcę Wilna, generała Lucjana Żeligowskiego. Przybył on po wojnie w trumnie z emigracyjnego Londynu, w tejże trumnie przyjechało podobno złoto polskiego londyńskiego banku. Przysłużył się stary Żeligowski po śmierci komuchom, a co się z tym złotem stało — różnie mówią, a nawet i piszą, bo teraz już owe stalinowskie czasy obsmarowywać można do woli: najwyraźniej, aby się ludzie wyładowali, znowu ten polityczny freudyzm. Ale my z Morlejem nie dochodzimy wcale do ulicy Tatarskiej, lecz opuszczamy miejski hałas przez Czwartą Bramę, zagłębiając się w labirynt zabłoconych dzisiaj cmentarnych alejek. Nawet nie wiem, po co to Morlejowi, bo przecież wychodził już z cmentarza tam, koło kościoła. Ja mam swój cel, on nie ma w tej chwili żadnego, poza — 218 — gadaniem do mnie. A przecież znaliśmy się mało i pierwszy raz w życiu rozmawiamy tak długo. I to o istocie Bytu... Gdy bowiem Fiszer dawał słowo honoru, że Pana Boga nie ma, to Morlej, wcale nie pytany, dawał mi słowo przeciwne: że jest. — Ja to wiem na pewno — mówi — zatem dowodów mi nie potrzeba: szukanie dowodów to już jest znamię niewiary. Święty Tomasz był człowiekiem mniejszej wiary niż Augustyn, ten drugi właśnie WIEDZIAŁ, po prostu przejrzał, zobaczył, i to mu wystarczyło. Jak można nie wierzyć komuś, kto zobaczył?! — Więc pan zobaczył Boga, panie Morlej — mówię zaskoczony własnymi słowami, choć przecież nigdy o niczym takim z nikim nie rozmawiam, tego Morleja zaś właściwie prawie nie znam. — A co mają robić ludzie, którzy Boga nie widzieli? — Uwierzyć tym, co dają świadectwo, zresztą całe chrześcijaństwo polega na wierze w takie świadczące Słowo. A przecież, jeśli pan nie wierzy, to po co pan przyszedł na ten cmentarz? Toć dla pana wszystko jest tutaj bzdurą, to co oni pobudowali. Proszę tylko spojrzeć! Przed nami grób, cudowny grób z alabastrowym pomnikiem płaczącej muzy — cała rodzina, parę pokoleń tu leży — wśród nich także pięcioletnia dziewczynka. Muza płacze, bo to także grób wielkiej aktorki. I dużo tu nagrobków rozmaitych, religijnych i antycznie posągowych, kaplic, gdzie w niszach kryją się całe rodziny, od pradziadka do wnuka, dużo dziwnych kutych krat, ozdobnie chroniących czyjeś pośmiertne mieszkanie, krzyży Chrystusowych, obok przeosobliwych, zamaskowanych, świeckich, może masońskich symboli, a nie brakuje także mogiłek prostych, zgrzebnych, patriotycznych, choć i sąsiaduje wykwint mieszczański, marmur, alabaster, brąz, rzeźby. — Panie, to przecież dwieście lat Warszawy tutaj trwa, tego nawet Niemcy nie zniszczyli! I co — ludzie dla fikcji, 219 dla urojeń, ze strachu przed nicością zbudowali taką nekropolię, takie dziwactwo kosztowne, które w konkrecie nic nie znaczy? Nie, panie, absurd to byłby, a przecież nie jest, inaczej i pan by tu nie przychodził z poważną miną! To jest druga Warszawa, ta prawdziwsza, bo nie ma przedziału między życiem a śmiercią — tak Bóg chciał i w Warszawie to rozumieją, dlatego tu się nie pali zwłok, dlatego są tu cmentarze, miasta paralelne! Zaskoczony tą perorą pytam, czy Bóg też chciał, żeby dzieci żydowskie z getta ginęły zduszone gazem, zanim jeszcze poznały życie. — O, ho, ho, gdzie pan sięga — mówi Morlej. — Tego może chciał diabeł, jego zamiarów nie przewidujemy, jest mało znany, ma swoje formy działania, on się z nami wprost nie kontaktuje, nie możemy go poznawać, jak poznajemy zamiary i intencje Boże. Ale tu, na cmentarzu, diabła nie ma, bo tutaj króluje życie, życie, rozumie pan?! Nie ma śmierci, tu właśnie dowód. A po co pan tu przyszedł — żeby się przekonać, utwierdzić właśnie. Inaczej bałby się pan tu przyjść! Mówi i mówi, nie mogę mu przerwać, tymczasem wodzi mnie po niezliczonych, w skomplikowaną kratę rozplanowanych, wydłużających się ku niewidomym punktom zbornym alejach cmentarza. Czasem z dala prześwituje mur, to czerwonawy, to szary, za nim niewiadome ulice, bo w tej żałobnej karuzeli całkiem się traci poczucie kierunku. Tyle że bardziej panuje się nad przestrzenią teraz niż latem, gdy króluje tu zieleń — a dziś tylko czarne, suche gałązki drzew prześwitują na tle nieba jak precyzyjne japońskie rysuneczki. Lecz nie bardzo mogę się skupić na nastroju, zapominam, po co tu przyszedłem, Morlej mnie opanował, to zresztą okazuje się wielki znawca cmentarza, nigdy bym nie przypuszczał, znając go niemal tylko z widzenia przy rzadkich okazjach dyplomatycznych — kto by takie rzeczy pamiętał? Kątem myśli usiłuję przypomnieć sobie wszystko, co o nim 220 wiem, ale trudno zebrać owe szczegóły, bo półuchem staram się również uchwycić, co teraz mówi. A on tymczasem przeszedł na historię i... — A oto generałowie, z epoki Królestwa, ci, co cesarzowi służyli, co ich nosiło po świecie, po Egipcie, po Hiszpanii, po wyspiarskich krajach, a tu się w końcu zebrali i tu żyją, nie symbolicznie tylko, lecz realnie, bo historia też jest realnością, jak życie, wieczne życie. A czy pan sobie wyobraża, jaki to był wspaniały czas, kiedy cesarz drugi raz, marszowym przejazdem, zimą przybył do Warszawy? Inna Warszawa, Warszawa pałaców, przestronnych koszar, prawdziwych zaułków, hrabiowskich karet i koni, nie to co... I mieszczaństwo prawdziwe tu wtedy żyło. Bo dziś... Ale te groby, patrz pan na te groby... Drażni mnie już ten Morlej swoją niby-erudycją, w dodatku chłód ziemny wieje po ciemniejących alejach. — Jakiemu cesarzowi służyli, tego sami nie wiedzieli — mówię — cesarzy zmieniali jak gruszki w koszyku, królów i książąt też, doliczyć się już nie można. Napoleon dobry, póki wygrywał, choć i świństwa robił, jak pokój w Tylży! A potem car od razu też dobry i „marsz, marsz Dąbrowski", czyli ten hymnem uwieczniony napoleoński generał też od razu do cara poszedł. Zresztą nie ma tu tych głównych baranów, Zajączków nie-Zajączków, pomniejsze sługusy leżą, które... — Panie, co pan wygaduje! Cesarz był jeden, Napoleon, geniusz, który rzadkim trafem i nad Wisłę przywędrował! Tylko nie zrozumieli go, nie poparli, Kościuszko choćby, małoduszny człowiek! Raz jeden zepsuł wszystko swoim Powstaniem, starł Polskę z karty Europy, a potem już nic robić nie chciał. On właśnie się przysłużył carom, a potem za to na Wawel trafił! A i Sowieci go czcili! Za niego inni wóz ciągnęli, te Zajączki właśnie, wcale niezgorsze jak na naszą głupią szlachtę. Zajączka tu nie ma, 221 w katakumbach tylko zostało wmurowane jego serce. Są inni generałowie... — Ale tych, co ich powiesili w czasie Powstania, tu nie ma — mówię przekornie, na co Morlej tak się rozgniewał, że aż kaszlał i prychał jak dawny koń dorożkarski — warszawskie dorożki to ja dobrze jeszcze sprzed wojny pamiętam. — Najgłupsze Powstanie, najgłupsze Powstanie! — rzęzi prawie. — Ten pożar na Powiślu, co wszystkich zmylił — i to głupie błądzenie po Łazienkach, bez sensu. Zamiast Konstantego polskim królem zrobić, to zniszczyli Królestwo. Zniszczyli Królestwo, rozumiesz pan?! Daję panu na to słowo honoru, jak ten pański głupi Fiszer. Tylko że ja wiem, co mówię! Ja dobrze wiem, co mówię! Uniósł się, pokrzyczał, ale nagle szybko zamilkł. Ja bym się jeszcze z nim kłócił o owych polskich — francuskich generałów, co wypisani, wyryci figurują na paryskim Łuku Triumfalnym, a przed służbą Petersburgowi nie zawahali się zgoła. Zresztą to były inne czasy, któż pamięta o pruskiej Warszawie po trzecim rozbiorze i o saskim czy pruskim książątku, które nam Napoleon zaofiarował na księcia warszawskiego. „Inne czasy, inne czasy", powtarzam sobie w myśli, a raczej w kompletnej bezmyśli, bo Morlej swoją gwałtownością wybił mi wszystko z głowy, przepadł też zamiar, z którym przyszedłem. Mało mam czasu, a ten tutaj... Milczymy już teraz, noc powoli zapada, przed nami wydłużają się ciemne katakumby, nareszcie łapię znów orientację. Z drugiej strony katakumb znajoma aleja do głównego wyjścia, obok kościoła. Za chwilę już jesteśmy na chodniku, poza murem, na Powązkowskiej jak zwykle wrze samochodowy sabat, tyle że teraz migają w rozpędzie sygnały aut, niby świetlista defilada. Stoimy bez słowa: jak by się tu pożegnać po tej niespodziewanej i niepotrzebnej rozmowie? Niewyraźnie widzę twarz Morleja, właściwie nie pamiętam dobrze, jak on wygląda. 222 — Może pan kiedy do mnie zadzwoni — mówi wreszcie. — Dokończymy rozmowy. Wciska mi coś do ręki, aha, bilet wizytowy. I już go nie ma, czyżby się schował za stoiskiem pełnym sztucznych kwiatów? Sztucznych i nie tylko sztucznych, zresztą wszystko się już zamyka, szukać go nie będę. Trudno stąd dostać się do domu, do Śródmieścia. Dreszcz mnie przejmuje, czy to dreszcz śmierci? Lecz nie, cmentarz nigdy nie zaraża mnie śmiercią, wyobraźnia nigdy nie podsuwa myśli o tych tysiącach czy setkach tysięcy, co leżą tam pod ziemią. Morlej miał rację — to drugie miasto. Śmierć nawiedza mnie inaczej: że odsłonięto nam tutaj ziemską kurtynę na pewien czas, rozpatrzyliśmy się w scenerii, spróbowaliśmy jakiegoś ustawienia, gdy oto kurtyna się zasunie, zapadnie, i to w momencie sobie z góry znanym, a nam niewiadomym. Więc po cóż było to całe widowisko, które ma zniknąć raz na zawsze — bo jak nie będzie naszych oczu, to nie będzie i naszej wizji. Czy raz dojrzana może istnieć dalej, choć nie stanie już naszego spojrzenia? A co istnieje dla owych dzieci z getta, które tak niewiele zdążyły zobaczyć? Czy to przypadek zrządził czy jakiś zamysł? I czyj zamysł, tego, o którym padło kiedyś owo efekciarskie słowo honoru? A Einstein podobno twierdził, że przypadku nie ma, że Pan Bóg nie gra o świat w kości... Co dzień, gdy się budzę, niepokoję się i przestraszam: czy świat będzie taki jak co dzień, jak wczoraj czy przedwczoraj? Ale jest jeszcze ciągle zwyczajny — czy długo jeszcze? Ilość podobno przechodzi w jakość, ale kiedy wreszcie przejdzie tak zdecydowanie, że różnica rzuci się w oczy, uderzy?! Bardzo zwielokrotniają tę sprawę podróże zagraniczne: uprawiam je właściwie dla swojego eksperymentu wewnętrznego. Tam, w jakimś nieznanym mieście czy krajobrazie można badać sprawę, jak to właściwie jest z istnieniem świata zewnętrznego i z przetwarzaniem się w nas tego świata. I z naszą reakcją po powrocie z nieznanej krainy snu. Bo w Warszawie eksperyment nie wychodzi, gdyż po prostu nie widzimy już tego, co nas otacza, co na zewnątrz, jestem tylko ja wciąż sam ze sobą istniejący, tylko że nie wiadomo jak długo jeszcze. Co rano więc się dziwię, że to jeszcze ciągle ja, że to ciągle ta sama sytuacja — niezmienne otoczenie sprzyja w swej bezbronności złudzie, udającej stałość. A tu? Dzień całkiem odmienny: na Powązki chodzę może parę razy w roku, a z Morlejem to chyba nie rozmawiałem nigdy w życiu. Nigdy też z nikim nie rozmawiałem o „istnieniu Pana Boga", o tym się w ogóle nie rozmawia, można się tylko modlić, co zresztą robię — ale dla siebie. A tu dziwaczne starcie z nieznajomym, w dodatku jeszcze ci napoleońscy generałowie, o których, prawdę mówiąc, nie mam najzieleńszego pojęcia — troszkę uczyłem się w szkole, nieco czytałem, ale w gruncie rzeczy historia dawnej Polski dla naszego pokolenia czy naszej „sfery" nie ma żadnego znaczenia. Po prostu niepodobna jest do życia tej epoki, którego prąd aniśmy się obejrzeli, zniósł nas na czterdziestoletnią już przeszło polską czy raczej sowiecką mieliznę. A ten mi o cesarzu... O którym i po co w ogóle wdałem się w rozmowę? Niesmak, niesmak mnie ogarnął, niesmak dziwności: dziwny dzień, dziwny powrót, dziwne spotkanie i rozmowa. Zapomnieć o Morleju, nie mam na niego czasu, raz mi dzisiaj przeszkodził, ale to jest bez znaczenia, bo nie będzie miało dalszego ciągu. Dni szybko popłyną, a ta sprawa odpłynie w niepamięć: „to są zwyczajne dzieje", jak mówi Hamlet na temat rannego i zdrowego łosia. W starym przekładzie Paszkowskiego zostało mi to wręcz z dzieciństwa: „Niech ryczy z bólu ranny łoś, zwierz zdrów przebiega knieje. Ktoś nie śpi, żeby spać mógł ktoś, to są zwyczajne dzieje". To ja miałem niby być ów „zwierz zdrów"? Nie 224 myślałem o tym nigdy, ale to określenie wcielało w sobie widocznie jakiś bliski wrodzonym pojęciom wzorzec, opierało się na moim poczuciu normalności. Chcę być normalny, skoro i tak muszę umrzeć, skoro dziwaczna nienormalność śmierci dopadnie mnie prędzej czy później. Bronić się przed dziwacznością i trzymać wobec niej fason, jak najdłużej się da. Taki miałem — i mam — „roboczy" projekt na życie, praktyczny system nanizywania na sznurek niewiadomej liczby paciorków — dni. A tu Morlej mi przeszkodził, choć myślałem, że straciłem na niego tylko jeden dzień. II Dobre parę miesięcy upłynęło do niedawnej chwili, gdy znalazłem w kieszeni zapomniany bilet wizytowy Morleja. Przez ten czas Warszawa przeskoczyła od bezlistnej, przedwiosennej do Warszawy zalanej falą zieleni. Zieleń gęsta, szumiąca, przestrzenna pokrywa teraz, w czerwcu, wszelkie niedobory, z kamienno-betonowo-asfaltowej jałowizny robi się wielki park, potęga zieleni wynagradza wszelkie braki, że nie bardzo jest tego roku co jeść, że w ogóle nie ma sklepów, szyldów, reklam, stłoczonych, ozdobnych wystaw. Nie ma w stolicy miejskości, choć się ją niby imituje w bezprzedmiotowo a tłumnie zaludnionym, hałaśliwym warszawskim centrum. Czuwają też zresztą i oddalone dzielnice ogromnych, pokratkowanych ścian owych bloków, zwanych mrowis-kowcami, trwają całe jakby pozaludzkie „kwartały" niesymetrycznie stłoczonych sześcianów i prostopadłościanów z betonu, ludzi w nich nie widać, tylko owa wielokątna geometria, a wraz z nią monumentalizm bezludnego smutku, tworzą nastrój. Ale o tym wszystkim się zapomina, topiąc dziś oczy w oceanie zieleni, która wlewa się do miasta różnymi drogami i dróżkami. 225 Zieleń, osadzona na mazowieckim nadwiślańskim jałowym piachu, a tymczasem jakże bujna! Kombinacja zieleni i przestrzeni, dziś mnie to uderzyło na placu Zamkowym, owej pięknie, bo niby nonszalancko nierównej platformie, koronującej swą smukłą kolumną promenadę trochę sztucznych pałaców, zwaną Krakowskim Przedmieściem. Obok wyniosłego kościoła Świętej Anny widokowy taras z balustradą, na nim równie święty, a i patriotyczny monument wciąż na nowo ukwiecony, różne tu bywały narodowe demonstracje, a i patriotę pobito niejednego. Tyle że teraz, w epoce powyborczego zmierzchu komunizmu, to najwyżej Polacy biją Polaków — historycznego kozactwa ani śladu. Plac specjalnie nierówny, elegancko archaizowany, żółtawo-zielono-czerwoniasty, zamknięty ceglasto krwistym zamkiem, obramowanym dziś zielenią. Historyczna, choć sztuczna wizytówka nowego życia starej Warszawy: przypomnienie tego, czego nie tylko już nie ma, ale przez pewien czas w ogóle nigdzie nie było: na przykład kolumny Zygmunta z krzyżem, którą Niemcy roztrzaskali i na złom wywieźli. Idąc od pomnika Kilińskiego wzdłuż sztucznych czerwonych murów i sztucznej fosy widzimy tę samotną kolumnę na tle szafirowego dziś nieba — cóż za widokówka, pocztówka z historii! I dlaczego właśnie króluje tu ów Szwed, wszak zrobił niewiele, tyle że przeniósł stolicę z podgórskiego Krakowa na mazowieckie wiślane piaski, ukoronowane staromiejską, zamkową skarpą. Bo widok stąd rozległy, w dole z tunelu wypełza kręta autostrada Nowego Zjazdu, wije się ona aż po niedaleką Wisłę, a nad perspektywą tło bezwymiarowej dzisiaj zieleni, co przypełza na górę do stóp kamiennej balustrady wokół Świętej Anny. I jeszcze efekt lśniących refleksów czerwcowego słońca na dachach, na Pałacu pod Blachą, pałacyku, który jakimś cudem ocalał z wojennego i powstańczego pogromu — pewno tam Niemcy mieszkali. — 226 — , , Warszawa, a raczej pocztówkowy zakątek prawdziwej niegdyś Warszawy! Ale prawda jest w powietrzu, nie w kamieniu chyba, bo nawet bruki tu nowe — choć w ziemi koło kolumny coś starego przed laty wykopano. Dlaczego ludzie cenią to, co stare, nawet komuniści to cenili, choć Stalin, filozof zajadły, poburzył w Matuszce sporo cerkwi. Ale tu chciano się przypodobać narodowi. Stare Miasto zatem zupełnie jak stare, choć nowe: zaplanowana prędkość budowy pomogła niezadługo w przyspieszonym starzeniu, nowe mury sypią się naprawdę, brawo! A na podniebnym horyzoncie mazowiecki las za Pragą: jest tu osobliwość, genius loci, choć tak u nas wszystko źle idzie, ale tutaj, w załamku przestrzeni, to przecież czysta prawda! Więc właśnie w taki słoneczny dzień na placu Zamkowym od razu dwie rzeczy skojarzyły mi się z Mor-lejem. Jedna to był król Zygmunt na kolumnie, że właściwie po co nam była ta szwedzka dynastia, którą on zapoczątkował, a po drugie, że ze starego płaszcza, który zdjąłem z powodu czerwcowego upału (a może to był początek lipca, ale jeszcze przed wyborem Generała) wyleciał mi z kieszeni bilet wizytowy, gdzie było napisane: Jan Kazimierz Morlej. Przewodniczący zespołu rzeczoznawców. I adres na Starym Rynku, ale bez telefonu. Przypomniałem sobie, że przecież po tych marcowych Powązkach jeszcze raz Morleja widziałem: u Niemców w ambasadzie na Saskiej Kępie, on tam zawsze bywał, zresztą nie tylko tam. I właśnie podszedł do mnie, by nawiązać do rozmowy o... Napoleonie. — Pamięta pan — powiedział — miał pan pretensję do cesarza, że księciem warszawskim mianował saskiego królika Fryderyka Augusta, aby się nie narazić carowi powołaniem Polaka? Więc ja panu coś przeczytam. I sięgnął do kieszeni po notes, zresztą pięknie oprawny. Nie mogłem wyjść z podziwu, że pamiętał powązkowską rozmowę, a on już czytał z notesu coś takiego: 227 — „Stanowimy iż elektor dzisiejszy saski w Polszcze królować będzie... którego sukcesorom z płci męskiej tron polski przeznaczamy". — I niech pan się domyśli, co to jest! — triumfował Morlej. — To artykuł VII Konstytucji 3 maja. I co pan na to? Cha, cha, cha! Byłem trochę zawiany. Szkopy dają whisky, więc rzeczy dziwne wydają mi się wtedy normalne, ale to jednak było już trochę widmowe: nie znam prawie faceta, zapomniałem o nim całkiem, a on pamięta szczegół przypadkowej rozmowy i nawet notatkę z tego zrobił. A to ci dopiero! Zbaraniałem po trochu, choć wypita whisky stuszowała osobliwość sytuacji, po wódce rzeczy dziwne stają się normalne. A on jeszcze coś mówił, czego wcale nie słuchałem, tymczasem teraz, na placu Zamkowym, trzymany w ręku zmiętoszony bilet wizytowy nagle odtworzył mi w pamięci parę następnych zdań Morleja, o których od tamtego czasu nigdy nie myślałem, a przecież musiały być przechowane w jakimś tajnym magazynie pamięci. (I powiedzcie mi teraz, że na świecie panują racjonalne prawa fizyki czy biologii!). — Dlaczego pan do mnie nie wpadł, czekałem na kontynuację naszej rozmowy — tej z cmentarza. Chciałem nawet do pana dzwonić, ale telefon pana zastrzeżony — czyż nie zbytek ostrożności? Niechże pan jednak przyjdzie, ma pan przecież mój bilet. Można o każdej porze, nawet w południe, ja pracuję w domu — chyba widziałem pana kiedyś na rynku, bywa pan tam — proszę zajrzeć przy okazji! To było ze trzy miesiące temu, zresztą daty mi się pomyliły, polityka wszystko zjadła, Okrągłe Stoły, Wałęsa, wybory, sejmy, nowe rządy. Wszyscy żyli polityką, ja także: że podobno będzie Wolna Polska, bo nawet Generał w czarnych okularach sobie jej życzy, zawsze sobie życzył, tylko nie mógł tego powiedzieć, a teraz może. I jej prezydentem będzie! >¦:• .i-1 — 228 — Wolna Polska, i to w tak krótkim czasie, niemal z dnia na dzień! „Nie ma wolności bez »Solidarności«"! Wołały wyborcze afisze, a ja chodziłem wśród nich jak we śnie. Wolna Polska, a przecież ludzie ci sami co w Niewolnej, i tacy sami. I asfalty uliczne poszczerbione, kamienie, kwadraty domów, kratownice ścian, błotniste szczeliny w bruku — wszystko od razu wolne?! Jak to właściwie jest? Chodziłem więc oczadziały, nie rozumiejący, podczas gdy wiosna malowała te same szare ulice na złoto-zielone. Ale prawda, lord Byron napisał (a może to Valery?), że wszystko, co prawdziwe, jest tym samym dziwne. Niedawno przeczytałem biograficzną książkę Mariana Brandysa o generale Zajączku: starzec bez nogi umierał w Warszawie jako książę, cesarski ulubiony namiestnik Królestwa Polskiego, a nogę stracił w zadymce śnieżnej pod Moskwą, bijąc się na śmierć z tymże carem. Umierał podobno w niesławie, tuż niedaleko miejsca, gdzie teraz stoję, w Pałacu Namiestnikowskim na Krakowskim. Ale nie taka to widać straszna niesława, skoro o nim książkę piszą. I z Morlejem wtedy na Powązkach o tym generale rozmawialiśmy. Non omnis moriar, nie cały umarł, nie ze wszystkim umarł. Granica między realnym a nierealnym przesuwa się w przestrzeni, w tej chwili wyznacza ją pognieciony bilet wizytowy, który niespodzianie wyleciał mi z kieszeni, urealniając coś, co było nieważne i niepewne w swym niby--istnieniu. „Przewodniczący zespołu rzeczoznawców". Jakich rzeczoznawców, jakiej rzeczy znawców? I można przyjść nawet w południe... Nagle poczułem nieprzepartą chętkę: właśnie pójść, odwiedzić mało znanego Morleja, teraz, zaraz, ,,w samo południe", jak to nazywał się sławny film z Garym Cooperem — widziałem ten film wiele lat temu, ale okazuje się, że czas nie ma wymiarów ani znaczenia. Dopóki się żyje oczywiście, bo potem... Na razie wszystkie wypadki doczesne, tak wewnętrzne, jak i zewnętrzne, są równorzędne — jeżeli się je pamięta 229 oczywiście. Bo stracić pamięć to tak, jakby zgubić pośmiertnie Pismo Święte. Gdzież się je odnajdzie, choć istnieje w Kosmosie? Kwadrat Rynku Starego Miasta, ładne, wąskie trójokienne, czasem poczwórne, trzypiętrowe domy z nadbudówkami, pozłacane, niebieskie, różowe, żółtawe, brązowe, świeżo na nowo pokolorowane. Po Powstaniu to była góra gruzu, ale paru nie dobitych entuzjastów starej Warszawy przekonało sowieckiego agenta a polskiego prezydenta, że trzeba się czymś uwierzytelnić — i oto z dawnej plebejskiej, ale prawdziwej starzyzny wyrodziła się, wyrosła kolorowa niby-pocztówka historycznej Warszawy. Sztuczny to model, ale cudzoziemcy weń wierzą, sztuczna starość, ale już prawdziwa, bo ugarnirowana zaplanowaną katarynką, dorożkami, plenerową kawiarnią, muzyką, a malarze rozstawili po bokach efektowne półkicze, wzorem paryskiego placyku Tertre. Tłumek się tu kłębi, młodzieńczy i zagraniczny, barwy płowieją, bo sztuczna starość zobowiązuje, w końcu to już prawda, organiczna, rzeczywistość jak szafirowe niebo rozpięte nad wszystkim, ujęte w zębaty deseń spadzistych dachów, nad nimi spiczasta, smukła wieża kościoła Jezuitów. Chodzę tu „za sprawami", do związku, do księgarni, więc to już jest prawdziwe, użytkowe, a opisuję tak dokładnie, gdyż tu się rozegra pewien akt — sprawy mojej i Morleja. Parę takich miejsc: Powązki, Starówka, dolny Mokotów, Groty — no i jeszcze ta sztuczna, rozległa przestrzenność tam, na terenie dawnego getta — któż pamięta, co to w ogóle było? I przepraszam za opisy: Irzykowski, wielki krytyk, mój autorytet, wyklinał opowiadane powieściowe pejzaże, twierdził, że w słowach zawrzeć można i należy tylko „garderobę duszy", a nie przypadkowe, dekoracyjne tło. Ale cząstka duszy tkwi i w owym dookolnym, wrażeniowym wszakże, nieobiektywnym tle: „bom wszędzie cząstkę mej duszy zostawił". A nie każdy czytelnik zna moją 230 Warszawę — coś z jej klimatu trzeba mu zaszczepić. Morlej jest na scenie, ale krzesła, kotary, kandelabry, rzeźby, stropy i zasłony także się liczą — nie tylko duchowe garderoby. Po poszczerbionych, może sztucznie, kamiennych schodach wspinam się kreto na trzecie piętro. Ulica Piwna, Kapitulna, Rycerska, Freta, Wąski Dunaj, Mostowa, mniejsza z tym, takimi szczegółami już was nie będę męczył, zresztą nawet niebezpiecznie by było, bo to przecież wszystko prawda. Była taka anegdotka w drukowanym śląskim kalendarzu: „Dlaczego na Śląsku nie ma politycznych dowcipów? Bo to je prawda!" W obecnym moim pisaniu też ,,je prawda". Ciemno tu, czuć starym murem, choć na platformach pięter kamień zastępuje wystylizowana „nowocześnie" podłoga z artystycznie politurowanych desek. Znajduję wreszcie drzwi: nazwiska żadnego nie ma, ale numer się zgadza. Dzwonię długo archaizowanym kręconym dzwonkiem, w środku ktoś się mocuje ze skomplikowanymi widać zamkami i wreszcie w otwartych drzwiach staje — Ona. Coś absolutnie nieoczekiwanego: stara babcia, a raczej Baba Jaga z obrazków dla dzieci. Nos wielki, krogulczy, oczy zza okularów patrzą przenikliwie, postać zgarbiona, ręce lekko drżące. Trwa ta figura w prostokącie otwartych drzwi. — O co chodzi, do kogo pan?! — pyta głosem niemiłym, skrzypiącym jak stare deski. — Czy tu mieszka pan Morlej? — pytam, licząc w cichości, że się pomyliłem. A tymczasem przeciwnie, prostokątna szpara w drzwiach rozszerza się. — Czy tu mieszka? To dobre pytanie — skrzypi staruszka. — Czy on w ogóle gdzieś mieszka? — skrzypi dalej. — Ale proszę, niech pan wejdzie! Robi mi miejsce, wchodzę ostrożnie, aby jej nie przewrócić, taka wydaje się krucha. Zastanawiam się, kto to może być: matka Morleja, to chyba niemożliwe, musiałaby 231 mieć z dziewięćdziesiątkę. Ale przecież żona też nie — takie straszydło... Z przedsionka wchodzę do niespodziewanie ogromnego salonu. Istne muzeum, stare meble, na nich i na wielkim, prostokątnym, dębowym chyba stole przeróżne naczynia, porcelanowe wazy, kryształy. Ściany zawieszone niby-starymi obrazami, to pejzaże dawnej Warszawy, imitacje Canaletta, a może i mistrz we własnej osobie. Sufit z rozmyślnie nierównych, poprzecznych belek, zwisających nad głową jak w starej gospodzie. Zaiste naprawdę stylowe wnętrze, choć może zbyt starannie podrobione. Ale nie mam czasu oglądać wszystkiego, bo Baba Jaga, wpuściwszy wprawdzie, sonduje mnie wzrokiem niezbyt przyjaznym, choć z pewnym zainteresowaniem. — Więc pan szuka niby pana Morleja. A kto pan właściwie jest? Mówię nazwisko, w oczach staruchy pojawia się wyraz nieco inny, wyraz, rzekłbyś, ludzki, bo dotąd przypominała raczej niemiecką litografię z bajek Grimma, zwłaszcza że narzuconą ma na ramiona bardzo czerwoną chustę. Okrutne to były te niemieckie baśnie, niigdy ich nie lubiłem. — Aha, tak, słyszałam o panu, to pan niby pisarz. No to proszę, niech pan usiądzie. Wskazuje mi jakiś fotel, przykryty wytartą, przez mole chyba wyjedzoną tkaniną. Sama przysiada na krześle wąskim, rzeźbionym, z wysoką poręczą. Oprócz czerwonej chusty na ramionach wszystko na niej czarne, jakieś koronki, żaboty, zakładki. Niby to stylowe, ale na pewno trąci jakimś udawaniem czy zgoła fałszerstwem. Po co tu przyszedłem? — myślę sobie — czasu mam mało, Morleja ani śladu, a ta dziwna osoba... — Więc czego pan właściwie sobie życzy od pana Morleja? — pyta wreszcie. Pytanie mnie zaskakuje, bo naprawdę czegóż ja właściwie sobie życzę? Ale czy w ogóle Morlej tu mieszka, — 232 czy jest? Usiłuję dowiedzieć się tego od starowiny, ale ona unika tematu z niezwykłą zręcznością. I co tu robić, przecież nie mogę zerwać się i uciec. „Bez dania racji", jak mówią w Warszawie. — Ciekawam dowiedzieć się od pana czegoś o polityce — mówi nagle Baba Jaga. — Pan się na tym zna, pan mi powie, czy ten rząd Mazowieckiego to prawdziwy czy tylko taka pokrywka? Bo przecież Rosjanie też tam mają swoich ministrów. Czy to naprawdę wolność, czy nowe Królestwo Kongresowe? Janek dużo mi opowiadał o Królestwie Kongresowym. On... Ale może pan się czegoś napije? Gorąco dziś podobno! Czuję się jak we śnie, nie wiem, co powiedzieć, w snach też chyba nie zabieramy głosu, tylko do nas mówią. A staruszka, zdjąwszy okulary, zaczyna się uwijać z nieprzeczuwalną skutecznością. Już za chwilę na stole króluje pękata karafa z jakimś zagranicznym trunkiem: nalepka kolorowa, to chyba brandy czy, jak się za chwilę okazuje, prawdziwy koniak, napoleon. Są i dwa kielichy z grubego, rżniętego szkła, ale pojemność mają wcale, wcale. Chcę, zrezygnowany i nie dopuszczony go głosu, pomóc jej w nalewaniu, ale ona odpycha mnie z nie przeczuwaną siłą i nalewa sama, przy czym, o dziwo, ręce wcale jej się nie trzęsą. A to dopiero! Zachęcany usilnie próbuję umoczyć usta w brązowym płynie. Nagle przypomina mi się stare, przedwojenne tango z refrenem: „Umaczaj usta i zamiast płakać, to się śmiej!" Umiem na pamięć wiele przedwojennych tanecznych melodii Petersburskiego, Golda, Karasińskiego, słowa Własta, Hemara, Ref-Rena, Nela, Boczkowskiego, Starskiego, wielu innych. Umiem też na pamięć nazwiska przedwojennych polskich futbolistów, mógłbym śmiało wyliczyć składy drużyn „Polonii", „Cracovii", „Wisły", „Pogoni", „Ruchu" z lat trzydziestych. Pamiętam też przedwojenne warszawskie kina, robiliśmy sobie na ten temat pamięciowe konkursy 233 z Leopoldem Tyrmandem. Ale właściwie cóż za pożytek z takiej pamięci: kolekcjonowanie fikcji, wcielonych jedynie w zapomniane nazwy czy nazwiska, zbieranie ulotnych cieni rzeczy minionych. Pamiętam kiedyś wstrząs, konfrontację. Był w „Craco-vii" Munio Sperling, mistrz i czarodziej piłki, wspaniały technik, dribler olśniewający widownię wraz ze swym partnerem, słynnym Kałużą — kochano go, żaden antysemityzm nie tyczył się sławnych piłkarzy, pianistów, dyrygentów. I oto gdzieś w jakiejś sportowej encyklopedii czytam suchą notatkę: „Sperling Edmund Adam, piłkarz, zginął (data nieokreślona) w getcie lwowskim..." Nie pozostał nawet cień, w Hiroszimie mieli lepiej! — „Umaczaj usta i zamiast płakać, to się śmiej"! — mówi nagle Pani Domu i ku mojemu przerażeniu wychyla duszkiem cały wielki kielich napoleona. Przerażenie moje jest podwójne, bo skąd ona wie, że ja akurat o tej melodii myślałem? — Czy pan nie rozumie, że ja jestem czarownicą i znam pańskie myśli? — mówi nagle ona. Patrzy teraz na mnie błyszczącymi oczami, wcale nie wydaje mi się już ani taka stara, ani taka brzydka. Może dlatego, że sam też wypiłem?! — Wiem wszystko, co myślisz! Możesz mi mówić „ty", mam na imię Alexandrina, tak jak żona generała Zajączka, ta Francuzica. Janek bardzo lubił Zajączka, cenił tę postać. Wiem, co myślisz, ale nie wiem, co właściwie chcesz od Janka, czyli od „pana Morleja"?! Tylko przedtem napij się jeszcze, ale porządnie. Umaczaj usta. Cha, cha, cha! Speszyła mnie zupełnie, zaczynam coś bąkać, że Morleja spotkałem wczesną wiosną na Powązkach i ... — Na Powązkach?! — przerywa mi ona. — A cóż on tam robił, czego szukał?! Przecież cała jego rodzina zginęła w getcie! 234 — W getcie?! — A coś ty myślał! Że tylko twój Munio Sperling tak zginął? Teraz oszołomiła mnie zupełnie, naprawdę wie, co ja myślę, w dodatku nalewa znowu dwa pełne kielichy i jest obecnie coraz ładniejsza, jakby nie ona. — Widzisz, mój drogi — opowiada tonem gawędziarskim — ja ocaliłam Janka, kiedy wyszedł z getta. I jak ocaliłam! Dałam mu „aryjskie" papiery. Nie wyrobiłam, tylko dałam, rozumiesz mnie?! Nie żadne fałszywe, prawdziwe dokumenty dostał, z prawdziwą przeszłością! Nie, absolutnie nic mu nie groziło, no najwyżej to, co wszystkim Polakom. Chodził po mieście, jak chciał, nikt go nie znał, był innym człowiekiem. Mieszkaliśmy razem — tyle lat. A po Powstaniu też mu byłam jeszcze potrzebna, dopiero potem mnie porzucił. Taka wdzięczność! Ale w jego sytuacji... Tyle że mogli się ukryć, choćby dla przyzwoitości... Oni, jacy oni? Szumi mi w głowie, a gościnna gospodyni wciąż nalewa tego napoleona — i jest coraz ładniejsza! Trzeba z tym skończyć, na Boga, bo zwariuję. — Więc pan Morlej już tu nie mieszka? — pytam. — A przecież dał mi ten adres. I prosił... — On ma różne adresy — mówi Alexandrina. — I różne pomysły. Ale jeśli chcesz z nim porozmawiać o tych Powązkach, gdzie nikt z jego rodziny nie leży... Zresztą nikt z jego rodziny nigdzie nie leży... Nie wierz mu w ogóle. Adres tutaj ci dał może w pewnym celu. O, on ma swoje cele, wierz mi. Ale ja ci dam inny adres, prawdziwy adres. Tam go na pewno znajdziesz... Jeśli ci na tym zależy, oczywiście. Znowu przygasła, zgarbiła się, przestała być ładna — jeśli w ogóle przez chwilę była. Z powrotem jest Babą Jagą i czuje to. Ledwośmy się nagle pożegnali, jakoś zanikała już w przedsionku, potem całkiem rozpłynęła się za drzwiami, słychać było tylko długie, mozolne zamykanie zasuwy. A na 235 schodach już ciemno, trzeba schodzić uważnie, macając na oślep skręty poręczy. Niedawno pewien Poeta złamał na Starówce nogę. Nagłe śmierci, zabójstwa też się tu zdarzały i zdarzają: może to kara za sztuczność? Wychodzę na rynek, jest już ciemnawo, ale tutaj jeszcze panuje niby-ruch, gra jakaś mechaniczna katarynka, malarze zasuwają swoje stragany. Anim nie przypuszczał, że byłem u ,,Alexandriny" tak długo. I właściwie po co, jakiż ja w istocie miałem interes do Morleja? W ustach niesmak „ponapoleoński", w kieszeni szeleści jakaś kartka. Aha, to ten nowy adres „Janka". Czy z niego skorzystam? III I o i właśnie tam idę. Jest koniec sierpnia, nie, już początek września. Czas stracił swą ciężkość, swój „ciężar właściwy", jak mówią fizycy. Ale to musiał być już wrzesień. Obliczam to osobliwie: Alexandrina, czyli Baba Jaga, mówiła o „rządzie Mazowieckiego", czyli to był co najmniej koniec sierpnia, bo Tadeusza powołano dokładnie 24 sierpnia. A zanim wybrałem się pod ów zalecany przez Alexandrinę adres na Sadybie, minęło już dobre parę tygodni. Nie spieszyłem się do tej czynności mało celowej, jak wszystko, co wtedy wiązało się dla mnie z Morlejem. Więc obecnie to już na pewno druga połowa września, doroczna śmierć zieleni rozpoczęta. Ileż to tych śmierci przeżyłem, wierzyć się nie chce! Ale tu jeszcze jest zielono. Tu, to znaczy na dolnym Czerniakowie. Bo ten adres nie jest na Sadybie, przejęzyczyłem się. Sadyba, którą przed wojną projektowano jako „miasto-ogród Czerniaków", leży na wschód od przedłużenia „automobilowej" teraz, bo na zapas (i z głupoty planistów) pozbawionej linii tramwajowej ulicy Czerniakowskiej. Na wschód, ukośnie w kierunku Wisły. Natomiast adres, — 236 — podany mi przez Babę Jagę, to zupełnie co innego. To jedna z sielskich uliczek, kratkujących przestrzeń pomiędzy szeroką, też pozbawioną tramwajów, ulicą sowieckiego Astronauty a ulicą Chełmską, gdzie się mieści warszawska kinematografia, zwana za Stalina „kinofikacją" — fabryka snów, czyli wytwórnia filmów. Całkiem tu inna Warszawa niż tam, na odrodzonym i usztucznionym Trakcie Królewskim. Tu sielsko, smutno, dużo zieleni, przykurzonej jakby czy zamglonej, stare fabryczki drzemią w niej, a obok poszczerbione przybudówki, jest i szpital, są prywatne rezydencje, czyje? — nie wiadomo, nikt nie dojdzie. Pustka i cisza dnia powszedniego w mgliste popołudnie, płaczące wierzby, nadwiślańskie topole, kasztany rzucające czasem z trzaskiem o bruk brunatnym owocem, rozpryskującym swą kolczastą, zieloną łupinę, gdzieniegdzie czerwone, krwiste liście jarzębiny. Niesymetria dziwnych ogrodów, poszczerbione, jakby nie używane jezdnie, na nich walają się zeszłoroczne chyba, zbutwiałe liście. Spod asfaltowych alejek wyglądają czasem grudki Matki Ziemi. Daleki szum aut podkreśla tutejszą ciszę i bezludność, brak zupełny sklepów, reklam, napisów: tutaj trwa jedynie gama szarawej zieleni, bujnej a smutnej, to warszawska specjalność. Ta zieleń jeszcze nie umiera, przeczucie śmierci czai się tylko w niesymetrycznych gąszczach nadwiślańskiej olszyny — cóż by bez tego smutnego krzewu robiła piaszczysta, mazowiecka równina, nasza ojczyzna? Smutek ogrodów szpitalnych w niedzielne popołudnie opisywał Tuwim, piewca nastrojów bezużytecznych, „burmistrz marzeń niezamieszkałych", jak napisał Irzykow-ski o Peiperze. Po cóż ja to wszystko pamiętam i po co zapuszczam się w kratownicę bezludnych alejek, zapomnianych ogrodów, opuszczonych warsztatów, zwalonych parkanów czy nieczynnych fabryczek, zamykających 237 nagle przestrzeń szarą, niespodzianie geometryczną ścianą bez okien. Co ja tu właściwie robię? Co robię, to inna sprawa, ale dlaczego przypomniałem sobie o tym adresie dopiero parę tygodni po upalnej wizycie na Starym Mieście? Ano właśnie — oto jest problem, a raczej brak problemu. Bo przecież absorbuje mnie czy absorbowała — polityka. Polska odzyskuje wolność, tak wszyscy mówią, od końca sierpnia wszakże premierem rządu osobliwego, bo złożonego częściowo z buntowników, a częściowo z ich nadzorców (i katów chyba, choć umiarkowanych) jest mój kiedyś niby--przyjaciel M. Ale ja, który przecież takimi rzeczami jak polityka zajmowałem się 45 lat, nagle na to wszystko zobojętniałem. Przedziwne sprawy uskuteczniają się wokół, a mnie to jakoś mało bierze, wciąż myślę, że zmarnowałem życie, bo, chociaż żyjąc w „ciekawych czasach", przechodziłem jakby obok wydarzeń — nic mi się w istocie nie stało, choć mogłem (i powinienem) zginąć sto razy. Hodowałem swoją osobowość obok owych wydarzeń, przechowywałem ją, ale cóż z tego właściwie, gdy ona się już kończy, musi się skończyć, choć zbliżania się śmierci wcale nie czuję. Nie boję się jej fizycznie, ale wciąż niepojęta jest dla mnie nicość, która ukoronuje całą tyloletnią wędrówkę. Za parę miesięcy rok 1990 — bardzo nie lubię okrągłych dat. Dlaczego Pan Bóg skazał nas na życie, aby je bezcelowo, a czasem przypadkowo odebrać? Po cóż to całe zmęczenie? Niezbadane podobno są Jego wyroki, ale są przecież konkretne, tyle że nie zbadane przez nas. I po cóż właściwie te tajemnice, czy się kiedyś dowiemy? A co, jeśli się w ogóle nie dowiemy, jeśli Drzwi Zamknięte nigdy się nie otworzą, przeciwnie, zatrzaśnie się piwnica bytu, czyli piwnica świadomości — bez świadomości nie ma wszakże bytu. Jeśli zaś nie ma bytu, to co będzie, co nas czeka? I w jaki sposób tę rzecz odczujemy? Przestać istnieć — nigdy nie dowiemy się, co to znaczy. — 238 — Tak sobie filozofuję w mgliste wrześniowe południe, plącząc się po tej mało popularnej, jakby zapomnianej dzielnicy, zwanej kiedyś Sielce. Ulica Łużycka, Kaszubska, Czerska, Łubkowska, Krasnołęcka — to marginesy Warszawy, marginesy ocalone. W tym mieście bowiem ocalało to, co najważniejsze, marginesy właśnie, ognisty potop Powstania je oszczędził, czy to coś znaczy? Nagle uświadamiam sobie, że włóczę się po tych marginesach z pewnym celem. Szukam wszakże Morleja, adres tutejszy dała mi Baba Jaga, czyli czarownica Alexandrina. I stąd moje niby-metafizyczne myślenie, wszakże to Morlej właśnie twierdził, że wie na pewno dużo o Bogu i jego intencjach, wspomniał nawet, że Boga widział bezpośrednio, bo tylko diabeł się osłania i jest niepoznawalny. Więc fluid myślowy, Morlejowski, skojarzył mi się najwidoczniej z tymi sennymi ulicami, z tą dzielnicą mało atrakcyjną. I wreszcie jest już owa uliczka, której szukałem z planem w ręku, myśląc niby o niebieskich migdałach i o końcu życia — myśląc zresztą całkiem bezinteresownie, bo powtarzam, wcale tego końca nie odczuwam. Tyle że polski świat przestał mnie interesować i to w tak doniosłym momencie. Wybieram się nawet do Paryża, co wszystkich dziwi, bo tu przecież jest ciekawiej. „Nikt już nie jest ciekaw rzeczy ciekawych". A właściwie, dlaczego zafrapował mnie akurat Morlej, postać przypadkowa, oderwana? Uliczka jest bezludna, jezdnia po trochu porośnięta pożółkłą mizerną trawą. W poprzek zastawia tę jezdnię jakaś opuszczona brudnawa ciężarówka. Przeciskam się koło niej, z boku niechlujne parkany, nie wiadomo co ogradzające, przywiędłe mizerne kwiatki, drzewa akacjowe i nagle niespodzianka: okratowany ogród, a w nim pałacyk. Trochę poszczerbiony, ale ze śladami piękności: taras ze schodkami, od kraty prowadzi doń aleja, obramowana krzewami dość paradnie. Szeregami stoją trójkątne tuje, krzaki jałowca, 239 — jeszcze jakieś — przyjrzeć się nie ma czasu. Zanim bowiem jeszcze zdołałem nacisnąć dzwonek u kratownicy, na tarasie pojawia się postać kobieca, brama się otwiera. Idę więc ową paradną aleją wpatrzony w taras, skąd patrzą na mnie jakieś uważnie wyczekujące oczy. Śliczna dziewczyna, a raczej kobieta nie najmłodsza może, ale pociągająca, blondyna z migdałowymi oczami. Od razu mam wrażenie, które Francuzi określają jako deja vu, że już ją gdzieś widziałem. Męczę się przez chwilę, ale jej pierwsze słowa od razu wyjaśniają sytuację: — Wiem, mama pana przysyła! Mama?! A więc to córka Alexandriny! Ale cóż to znaczy, czyżby Morlej... Ona bierze mnie za rękę i wprowadza do pokoju. Tak jakbyśmy się dawno znali. — Mam na imię Alicja — mówi. Pokój bardzo jasny, parterowy, pięciokątny, cały na brązowo, meble nowoczesne z „Ładu", nic z ostentacyjnej antyczności, co królowała tam, na Starym Mieście. Tylko nieco archaiczny fortepian zajmuje jeden kąt przy bocznym oknie, ale to też okaz brązowy, stary niemiecki „Hamburger". — Pani jest... — zaczynam, ale ona nie daje mi skończyć. — Tak, jestem córką Alexandriny, na pewno od razu pan poznał. Ale nie mogłabym do niej wrócić — ten utrapiony alkoholizm, zauważył pan na pewno. Janek też tego nie znosił... — Janek?! — Jan Kazimierz Morlej, którego pan podobno szuka. Ale on tu już nie mieszka, mama tak tylko panu powiedziała, ze złośliwości. Już dawno tu nie mieszka, to przecież sporo lat, jak rozeszliśmy się. Ale mama do dziś nie może znieść tego, że byliśmy razem. Naturalnie, w domu to było kłopotliwe. A ten pałacyk? Janek go odwojował, jako 240 własność rodzinną. Wieloletni więzień Oświęcimia. Zresztą, miał prawo... Nie było to łatwe, jednak w końcu się udało! Ależ „miała gadane", jak mówiono w Warszawie. I dziwne rzeczy gada. W Oświęcimiu? A przecież Morlej... Czyżby żył z matką i córką po kolei? Lub może razem?! Owszem, zdarza się, ale... Alicja czyta w moich myślach i od razu dopowiada: — Janek zbiegł z Oświęcimia razem z panem W.P., słyszał pan może — to był bohater. I wtedy mama dała Jankowi papiery po ojcu, tylko ze zmienioną fotografią. I w ten sposób Janek był człowiekiem z prawdziwymi papierami, choć to nie były jego. A ja długo uchodziłam za jego córkę, jeszcze po wojnie, zanim wrócił do rodowego nazwiska. Ja też długo myślałam, że to mój ojciec, mama ukrywała wszystko przede mną. Ale kiedy się dowiedziałam prawdy, to już nie miałam skrupułów. A mama nie może mi darować, że ... Nie rozumie, wiek ma swoje prawa! — Jak to, więc ojciec pani... — Ojciec zginął na wojnie w trzydziestym dziewiątym. A mama miała jego papiery. Jak Janek uciekł w czterdziestym trzecim z Oświęcimia, dostał od mamy te papiery, stał się kimś innym, nawet kenkartę sobie wyrobił na nasze nazwisko: Komornicki. Tylko rodziny musiał unikać, żeby go nie wsypali, nie wydali. — Rodziny?! — Tak, to taka arystokratyczna baronowska rodzina — mieli w dodatku niemiecką linię, spokrewnieni z Machlejdami, którzy przyjęli volkslistę. To było niebezpieczne, jednak się udało. — Ale przecież... W głowie mam istny chaos: tyle rewelacji naraz... Próbuję to jakoś uporządkować w myśli: daty, lata, wiek tych osób. Oświęcim czy getto, jak mówiła Alexandrina? I... Alicja patrzy na mnie swymi migdałowymi, bardzo pięknymi oczami. Obok piękności jest w nich jednak spokojny rozsądek, rzeczowa spostrzegawczość ostrożnej myszy, zwierzęca mądrość po prostu. I nagle mówi znowu, jakby czytała w moich myślach. — Wiem, mama powiedziała panu, że Janek jest Żydem i był w getcie. Ale to nieprawda. Mama rozpuszczała taką plotkę po wojnie, żeby zatrzymać Janka przy sobie. W końcu sama w to uwierzyła i wierzy do dzisiaj. Wie pan, starym ludziom zaciera się granica między tym, co przeżyli, a tym, co sobie wymyślili i wszędzie opowiadali. Mama umie rozszyfrować, zdemaskować innych, a nie umie siebie... To ciekawe, co? Ciekawe jak ciekawe, ale na pewno prawdziwe: sam tego doświadczam, opowiadając ludziom historie, które rzekomo przeżyłem, a w istocie usłyszałem je od innych. Mam dobrą pamięć, co raz usłyszę, mogę nieraz powtórzyć. To się bardzo przydaje w pisaniu. Gościnna gospodyni częstuje mnie teraz czarną kawą, bardzo mocną. To jakiś symbol: tam, na sypiącym się Starym Mieście alkoholowe delirium, tutaj, na smętnym, lecz rzeźwym Powiślu jasność umysłu, kofeinowa precyzja sformułowań, aż przesadna. Przesadna, zważywszy, że nie bardzo wiem, po co tu jestem, a rzeczowe informacje Alicji są też arcydziwne, gdyż nie pojmuję zgoła, czemu one służą. Zapisuje mi bowiem jeszcze inny adres Morleja, dodając przy tym ze znaczącą miną, że „Janek" oczekuje tam na mnie, o czym doskonale wie również Anna. Jest to wprawdzie daleko i bez telefonu, ale „oni" są teraz przeważnie w domu, Anna zaś wie prawie zawsze, gdzie szukać Janka. Wystarczy więc... Któż u Boga Ojca jest owa Anna?! Nie pytam o to z grzeczności, ale w migdałowych oczach Rozsądnej Myszy odbija się pełne zrozumienie moich problemów. Wyjaśnia jednak rzecz w sposób nader specyficzny. — Widzi pan, wszystkie kobiety Janka mają imię na literę „A". Te przedwojenne również — sprzed wszystkich wojen, wie pan? I teraz właśnie jest Anna, rozumie pan? — 242 — Rozumiem tylko jedno: że one są wariatki, matka i córka, a owa Anna pewno także. Ale nikt nigdy nie odzyskał czasu, poświęconego tłumaczeniu wariatowi, iż jest wariatem: tego jednego on nie pojmie. Nie próbuję więc, zwłaszcza że Alicja nie daje mi dojść do słowa, wyjaśniając drobiazgowo, gdzie zamieszkuje „Janek" z Anną. Padają nazwy zgoła mi nie znane albo takie, które jakbym słyszał we śnie. — Najlepiej pójdzie pan ulicą Kocjana, to znaczy pojedzie pan tam, aha, autem lub taksówką... Wie pan, gdzie to jest? Pojęcia zielonego nie mam, nie wiem też, kto to był Kocjan, sądząc z nazwiska jakiś mitologiczny rzymski bohater (okazało się potem, że zgoła oficer polski i powstańczy). Ale ta ulica Kocjana to, jak się dowiaduję, dopiero początek sprawy (jakiej sprawy?! — tego jeszcze nie wiem). Bo potem trzeba minąć dzielnicę Groty — o tej coś słyszałem — i udać się polnoleśną aleją w stronę Ożarowa, gdzie właśnie, na ulicy dotąd nie nazwanej, znajduje się „pałacyk" Janka i Anny. — Mieszkają po prostu na przecięciu, między Bemowem, Babicami a Ożarowem, trzeba tylko przejechać Groty. Proste i jasne, nieprawdaż? — każdy taksówkarz to wie! Odbieram z jej rąk dosyć przejrzyście narysowany plan nie znanych mi ulic, przysięgając sobie w duszy, że ani mi się śni tam chodzić czy jechać, zważywszy że: a) „Janka" prawie nie znam; b) znać go absolutnie nie chcę i nie muszę, zwłaszcza nie mając doń żadnego interesu; c) dosyć już straciłem czasu na bezcelowe rozmówki z mitomanami różnej płci; d) byłbym również kompletnym wariatem, zapuszczając się w wędrówkę po błotnistych teraz bezdrożach dalekiego przedmieścia w poszukiwaniu nie znanego mi domu nieznanych, a niewątpliwie pomylonych ludzi. Z takim więc skrytym „w sercu" postanowieniem 243 ---- opuszczam piękną Alicję, nie mogąc zresztą wyczytać z jej migdałowych oczu, czy domyśla się moich niecnych zamysłów. Żegna mnie na szczycie poszczerbionego zresztą, ale eleganckiego tarasu, zakratowana furta otwiera się automatycznie. Przeciskam się skrótem przez jakieś olszynowe zagęszczenia, aby za chwilę znaleźć się na tutejszej „magistrali", na ulicy imienia sowieckiego Astronauty (zginął on zresztą, jak mówią, wcale nie w żadnym bohaterskim lotniczym rajdzie, lecz wyleciawszy bez sygnałów po wódkę, której zabrakło nocą w garnizonie, ale może to tylko polskie oszczerstwo!) Szeroka tu ulica, pośrodku pas trawy, obrastającej opuszczone tramwajowe szyny, po bokach magistrala obramowana jest ciemną zielenią. Boczne ściany tej na pozór niezbyt zaludnionej ulicy to szereg białych, niebrzydkich bloków z długimi, podłużnymi balkonami. Właściwie elegancko to z daleka wygląda, gdzieniegdzie tylko jak ciemny liszaj wyskoczy resztka przedwojennej zabudowy — wszak była to przed potopem peryferyjna „proletariacka" dzielnica. Teraz za to mamy tu specyficzny smutek socjalizmu. Wprawdzie polsko-sowiecki, 45-letni socjalizm diabli wzięli niedawno, ale smutek pozostał. Na jak długo? Przydałby się tutaj polski Utrillo, aby rzecz uwiecznić! Skręcam w senną uliczkę, gdzie na skwerkach biwakują stadkami szare warszawskie gołębie. Uliczka wiedzie ku północy, do mało kiedyś znanej bramy Łazienek. I już za chwilę wędruję centralną aleją, przecinającą słynny park w poprzek. O czym myślę? Nie dacie wiary: o bzdurach! O bzdurach w dodatku z bardzo dawnej przeszłości, zawartych z niesamowitą trwałością w jakichś nie-docieczonych zakamarkach mózgowych zwojów. Chodzi mianowicie o bieg długodystansowy, który prowadził z Powiśla, tu, przez Łazienki ku mecie w Agry-koli. Pamiętam nazwiska faworytów: Łukaszewicz, Ziffer, Szelestowski, Sawaryn. Nie żył już rekordzista wszech- 244 dystansów Alfred Freyer, syn angielskiego masztalerza, wielki sportowiec, który zginął w czasie pożaru pałacu Tarnowskich w Dzikowie. Stojąc z boku, na linii Białego Domku obserwowałem wtedy, czyli niegdyś, z nabożeństwem (kochałem biegi długie!) ostatnie kilometry pojedynku mistrzów, gdy oto ze stłoczonej masy pozostających w tyle maruderów wyrwał się do przodu jakiś nieznany osobnik. Dosyć był dziwaczny, nietypowy, tucze] niski, krępy brunet z dużą głową wtłoczoną między ramiona i wielkim, jakby przełamanym nosem. Biegł ciężko, „bez stylu", głośno sapiąc, mimo to wysforował się przed sławną, prowadzącą czwórkę, za chwilę miał już z 50 metrów przewagi. Towarzyszący czołowej grupie motocyklista nie zwrócił na niego uwagi: wiadomo — wariat, za chwilę „spuchnie" i zejdzie z trasy, to są znane wypadki. Krępy facet tymczasem miał już ze 100 metrów przewagi, za chwilę zniknął w otwartej bramie Łazienek na ulicy Agrykola. Czwórka mistrzów również nie zwróciła nań uwagi, tasując się między sobą, rozważnie odmierzając siły... I oni zbliżali się już do bramy, gdy z oddalonego o kilometr chyba (ostatni kilometr!) stadionu Agrykola odezwał się przygłuszony dystansem ryk, ryk tysięcy gardeł. Oto nieznany dziwaczny ryzykant wpadł na stadion, okrążył go samotnie i... wygrał bieg o kilkaset metrów przed prowadzącą tłum zawodników sławną czołówką. Był to bowiem... Janusz Kusociński, przyszły rekordzista świata, mistrz olimpijski na 10 kilometrów w 1932 w Los Angeles, pogromca wielkich Finów: Lehtinena, Virtanena, Iso Hollo, rywal słynnego Nurmiego, rozstrzelany przez Niemców w 1940 na Palmirach, z drugiej strony Warszawy... Idę teraz tą samą łazienkowską aleją (Łazienki ocalały, parku zburzyć nie można) i widzę tę scenę, widzę dokładnie miejsce, gdzie wówczas stałem. A było to, poczekajcie: rok chyba 1928. Teraz mamy 1989. A więc... Dlaczego żyje pamięć rzeczy nieważnych? I jak ona zginie, gdy ja zginę, co przecież jest absolutnie pewne, jedyny pewnik, który mogę dziś uznać. A czy TAM będzie również istniał poza wszelkim czasem bieg Kusocińskiego? I dlaczego myślę o starociach, gdy tyle ważnych i strasznych rzeczy stało się później w naszym świecie? I staje się dalej?! Ale wciąż idę tą samą aleją w stronę tej samej północnej bramy Łazienek i wbrew sensowi postanawiam nadal zabawiać się... bezużytecznością dobrej pamięci. Na przykład wspomniana już gra w przedwojenne kina, w której rywalizowaliśmy kiedyś z Tyrmandem. Posłuchajcie! Czy ktoś wie, gdzie było kino „Pan", „Majestic", „Casino", „Colosseum", „Italia", „Stylowy", „Apollo", „Światowid", „Komedia", „Luna", „Imperiał", „Znicz", „Mewa", (przedtem „Dowborczyk" — na Hożej), „Tombola", „Corso", „Splendid", „Pałace", „Alhambra", „Petit Trianon"? A „Kometa" na Chłodnej? A „Roxy" i „Bajka" na Żelaznej? A szkolna „Urania" na Krakowskim? A najmłodsze przedwojenne kino Warszawy — „Napoleon"? A najstarsze, którego nikt nie pamięta: nieme (z orkiestrą) kino „Nirwana"? Ułatwię wam zadanie: przy Mokotowskiej 73, dom istnieje, tam był potem kinoteatr „Wanda", a z czasem teatrzyk „Banda". Do „Nirwany" wśliznąłem się jako 13-letni chłopiec na niedozwolony dla młodzieży film, chyba Indyjski grobowiec albo Doktor Mabuse. Rok niezwykły: 1924. Idąc teraz Łazienkami z wizyty u „pięknej Alicji" oddaję się takim bezużytecznym zabawom we wspomnienia. Zabawom coraz bardziej samotnym, bo któż to wszystko pamięta i co komukolwiek dziś z tego przyjdzie? Wchodząc na łazienkowską górę, obok pomnika Chopina, łaję sam siebie w myśli za zmarnowany dzień. Zmarnowane, bezcelowe dni łączą mi się jakoś ciągle z osobą owego mało uchwytnego Morleja. Uroczyście postanawiam nie zajmować się więcej tą osobą i jego dziwnymi kobietami na literę „A". Jednakże miało stać się inaczej. — 246 — IV Dlaczego? Bo nastąpiła niespodzianka. Właściwie to złe słowo „nastąpiła": niespodzianka nie może ani nastąpić, ani nadejść, ona po prostu JEST, a czy była gdzieś przedtem, czy się przygotowywała zawczasu, czy została postanowiona, a jeśli tak, to PRZEZ KOGO? Takie to niby filozoficzne pytania mi się nasuwają, zwłaszcza po wszystkim, co się zdarzyło później. Ale powtarzam: później czy wcześniej to w tej historii nie miało wielkiego znaczenia — ma znaczenie tylko dla mnie w tej chwili, dla człowieka piszącego, który chce na piśmie właśnie dać świadectwo pewnym wypadkom — ale czy pismo się utrwali, czy te wypadki rzeczywiście przeminą, czy też pozostaną realniejsze niż niniejsze sprawozdanie na nietrwałym papierze? Jestem chyba pod wrażeniem widzianego niedawno w telewizji mętniackiego nieco, ale sugestywnego filmu Amerykanina Kubricka Odysseja 2000*, w którym załoga statku kosmicznego znajduje się poza granicą czasu i nieskończoności. To chyba Einstein zakaził naszą wyobraźnię wiedzą o tym, że nie ma jakościowej różnicy między czasem i przestrzenią, a także między „dziś" lub „wczoraj". Mówię „zakaził", bo stworzył całą wielką szkołę fizyków, którzy stopniowo obnażają prawdę o wszechświecie, ale prawdę dostępną tylko dla siebie, dla fachowców — my tej prawdy nie pojmujemy, my, tak zwana szara masa. Fizykę Newtona rozumiemy wszyscy, nawet w szkole średniej jej uczą, natomiast to, z czym obcowali na co dzień panowie Einstein, Heisenberg czy Fermi i Bohr, a nawet nasza pani Skłodowska, jest dla nas całkiem niedostępne, choć oni czasem się krygują, próbując popularyzacji. „Rok świetlny" to dla tych ludzi pestka czy normalka, jak się mówi w Warszawie, oni sobie na przykład przez Właściwy tytuł 2001: Odyseja kosmiczna. — 247 jakieś superteleskopy obserwują to, co się zdarzyło przed milionami lat ziemskich czy też przed tysiącami lat świetlnych właśnie, bo tyle czasu potrzeba, aby odbicie tamtych zdarzeń dotarło po fakcie do naszego ziemskiego oka. Może więc wszystko, co się tu z nami dzieje, zdarzyło się w istocie bardzo dawno, a teraz mamy tylko jego kosmiczne echo? Z tego punktu widzenia „niespodzianka", która mnie w końcu października 1989 spotkała „u Austriaków", nie była żadną niespodzianką, lecz istniała już dawno i po prostu MUSIAŁA w tym właśnie terminie dojść do mojej świadomości, musiałem na austriackim przyjęciu spotkać Władka B., który mnie zachęcił, a raczej właściwie zmusił do dalszego poszukiwania Jana Kazimierza Morleja. Osiem miesięcy minęło od czasu tamtego spotkania na Powązkach, sprawa się ślimaczy (jeśli w ogóle była jakaś sprawa, bo późnowiosenne i wczesnojesienne spotkania z dwoma paniami „A" niczego konkretnego nie dały). Konkretu dostarczył dopiero Władek B. — i zmusił mnie do działania i do uczestniczenia. W czym?! Tego jeszcze sam nie wiem, a właściwie nie wiedziałem. Władek B. to osoba niebanalna: historyk, powstaniec, działacz, tropiciel. Tropiciel — to najważniejsze. Jako bardzo młody człowiek brał udział w okupacyjnej konspiracji, pomagał Żydom, prześladował i rejestrował kolaborantów — cała epopeja, dziś zapomniana, bo potem był stalinizm, czyli komunizm, czyli Polska Ludowa, i o szczegółach krajowej, podziemnej walki z Hitlerem nie uczono i zapomniano, a Władka B. w nagrodę za wszystko zamknięto do ciupy — z siedem lat sobie przesiedział, potem jeszcze z roczek w „internie" 1981 za Jaruzelskiego. A w czasie wojny był krótko, z pół roku, w samymże Oświęcimiu. Być krótko w Oświęcimiu, to brzmi paradoksalnie, tam się raczej trafiało na wieczność. (Był taki żydowski dowcip: rabin uczył adeptów chederu, że wieczność to jedna chwilka, wobec czego jeden z uczniów — 248 — prosi go o pożyczenie tysiąca dolarów na chwilkę. Na co rabin: — Dobrze. Za chwilkę!) Ale Władek B. był naprawdę w Oświęcimiu krótką, sześciomiesięczną chwilkę. Był zawsze chory na jakąś tam gruźlicę, pośród morza śmierci poszedł do obozowego szpitala, Niemcy, lubownicy zdrowego życia, śmiertelnie bali się zakaźnych chorób, można gościa nawet zagazować, ale zarazki w powietrzu zostaną, lepiej się go pozbyć. Tylko podpisze przysięgę, że niczego w obozie nie widział ani nie słyszał i won z nim do Warszawy — niech tam zaraża swoich. I w ten sposób zdarzył się jeden wypadek na milion. Udało się Władkowi, oto paradoks, taki jak z Leopol-dem Tyrmandem, który dobrowolnie pojechawszy ,,na roboty" do Niemiec uniknął getta i jego skutków. Któż by podejrzewał dobrowolnego gastarbeitera?! To rzadki wypadek, podobny opisał reporter Janta-Połczyński w książce Kłamałem, aby żyć (motto wielu Polaków), gdzie z kolei Słowianin udaje w Niemczech Francuza. Ale wróćmy do Władka B. Mądrzy Niemcy zyskali w nim dozgonnego świadka swych zbrodni: wszystko wiedział, wszystko zapamiętał, wszystko spisał o gettach, gestapo, hitlerowcach i kolaboracji, o komunie i wszelakich jej świństwach oczywiście też. Istna encyklopedia łotrostwa. I oto teraz paradoks potrójny: siedzi w Niemczech i wykłada tamtejszej zasłuchanej młodzieży, jakie to łajdactwa wyczyniali ich ojcowie i dziadkowie. Więzień Hitlera, więzień Stalina, w dodatku po niemiecku mówi wspaniale, szybko i płynnie, swym wysokim, przenikliwym głosem sypiąc datami, faktami, nazwiskami, pseudonimami niczym karabin maszynowy kulkami. Zbiera za to od tychże Niemców nagrody i odznaczenia, boć to przecież sam cymes, gdzie znaleźć takiego drugiego? A Niemcy cenią dobrą robotę — zresztą w każdym pokoleniu inną... Tenże Władek pojawił się w Warszawie na jakimś rocznicowym przyjęciu w austriackiej ambasadzie w hotelu 249 „Forum". Polska się odradza, komunizm upada, Gorbaczow dał hasło, Rosja kapituluje, wolność, wolność, hosanna! Na razie co prawda plajta finansowa, twarda reforma wokół, jak by tu przerobić komunizm w kapitalizm z tymi samymi ludźmi (w „wolny rynek" mówią rządzący moi przyjaciele, wstydząc się po staremu słowa „kapitalizm" — zresztą, co tu mówić o kapitalizmie, gdy kapitału brak). I właśnie Władek B. pełen chwały, radości, ale i dezorientacji pojawia się po trochu w Warszawie, aby zakosztować wolności, na Zachodzie trochę nudnej, bo cudzej i spokojnej, tutaj rewelacyjnej. I akurat ja się z nim spotykam i rozpoczynamy gadkę o Morleju, którego jakoś tym razem nigdzie na przepełnionej sali wypatrzyć nie mogę, a którego odwiedzać więcej już nie zamierzam. Czy to przypadek czy przeznaczenie, zapytuję sam siebie, że akurat Władek B. mi się napatoczył, encyklopedia wszystkiego, co podejrzane, niejasne, dziwaczne, a związane z historią okupacji, getta, powstania, komuny, więzienia, przede wszystkim zaś wszelkich nazwisk, prawdziwych i nieprawdziwych, pseudonimów wymyślonych, wypożyczanych, wyimaginowanych, mistyfikacji chwalebnych i przeciwnie. Któż by się lepiej nadawał do wyjaśnienia sprawy niż „niemiecki" dziś profesor B.?! Toć sam Einstein by niczego lepszego nie wymyślił (ani nawet Zweistein czy Dreistein, jak mówią dowcipnisie w Warszawie). — Morlej Kazimierz vel Komornicki Zdzisław, vel Machlejd Anton Wolfgan, vel... — woła na zawołanie Władek B., jakby ktoś otworzył i wysypał puszkę z pamięcią błyskotliwie niezawodną. — Oczywiście, znam, wiem! Teraz się nie wymknie, czy już jest aresztowany?! — Aresztowany, a za co? — Dziwię się, widocznie głupio, bo Władek patrzy na mnie z politowaniem. — Nie wiesz za co? Przecież to on wydał Witolda P.! Wydał Witolda P.! To jest sprawa w nowej Warszawie mało dzisiaj znana, ale ja akurat ją znam — ma się te swoje 250 lata i przeżyło się nie tylko Hitlera ze Stalinem, ale także Breżniewa z Andropowem tudzież wielu warszawian (nie „warszawiaków", to termin niepoważny). O sprawie Witolda P. najpierw głucho słyszałem, po czym czytałem w podziemnej gazetce. Dziś pojawiła się już, choć niejasno, w prasie oficjalnej. Niejasno, bo wiadomość, że miasto Warszawa stoi na trupach nie tylko swoich Żydów z Nalewek, Gęsiej, Smoczej (tych zresztą wywieziono), nie tylko powstańczej młodzieży z Woli, Starówki czy Powiśla, lecz także na trupach powojennych, Bierutowych, Bermanowych, Radkiewiczowych, wiadomość owa krąży po ludziach i gazetach oczywista przecież, a wciąż tajemnicza. Odkrywa się po trochu te trupy tu i ówdzie, no i właśnie Witold P., rozstrzelany (raczej zastrzelony) w maju 1948, leży zapewne pod blokami Służewa nad Dolinką. Akurat o takich rzeczach przypomniała prasa, nie pytając, jak z tym będziemy żyli? My jak my, my przedwojenni jesteśmy przyzwyczajeni, ale co będzie z młodzieżą dziwnego miasta?! W.P. to był prawdziwy bohater i — co więcej —¦ bohater arcypomysłowy. (Będę go nazywał W.P., bo nie chcę urazić nikogo z żywych, bliskich — w końcu piszemy tu na poły powieść, nie wszyscy lubią mieszać prawdę z fantazją). Pomysłowość W.P. graniczyła z cudotwórstwem, z czarnoksięstwem. Zawodowy oficer, przedwojenny rotmistrz kawalerii, raczej zakonspirowany w okupacyjnej Warszawie, gdy „stworzony" został przez Niemców obóz w Oświęcimiu, udał się doń dobrowolnie. „Udał się" to oczywiście zwrot zastępczo elegancki, po prostu w porozumieniu ze swoją tajną władzą pozwolił się Niemcom schwytać w łapance na Żoliborzu 19 września 1940 roku — sprawdziłem to, zachęcony przez arcyskrupulanta Władka B. (Nawiasem dodam, że dziś, gdy piszę te słowa, Wła-dek B. mianowany został naszym ambasadorem w jednym z państw niemieckojęzycznych — habent sua fata...). 251 W Oświęcimiu W.P. założył organizację wojskową, miał nawet radiostację, nadającą raporty do polskiego Londynu, i wreszcie w kwietniu 1943 „opuścił" obóz jak gdyby nigdy nic i zbiegł do Warszawy (według dziwnej Alicji wraz z J. K. Morlejem). Brał udział w Powstaniu (batalion „Chrobry" II — Polacy wielbią historię, tylko teraźniejszość im nie wychodzi...), potem był w niemieckim obozie jeńców Lamsdorf (Łambinowice), potem w Murnau (pod fałszywym nazwiskiem oczywiście), potem znalazł się we Włoszech u generała Andersa, a jeszcze później, w końcu 1945, z jakąś tajną misją oczywiście... wrócił do Warszawy. I tu wreszcie skończyły się czary... Aresztowany w Warszawie 5 maja 1947, proces zakończony wyrokiem śmierci odbył się w marcu 1948, w maju tego roku wyrok wykonano. Niezwykły rotmistrz spoczywa pewno tutaj gdzieś pod jezdniami czy ogrodami Ursynowa. Próbowano z okazji wolności wszcząć na nowo jego sprawę, ale dotąd nie udało się: jedyny żyjący świadek procesu, sądzony z nim razem, przepadł podobno bez śladu i bez adresu, chociaż nazwisko jest znane. I tak zawisła w powietrzu sprawa W.P., wielkiego czarodzieja i bohatera. Ale może nie zawisła, skoro Władek B., ambasador, mówi, że... Wahałem się, nie wiedząc, co robić dalej. Iść pod wskazany adres, tam gdzieś pod Ożarowem, aby indagować Morleja? Ale przecież, skoro tyle lat żył i działał w Warszawie, pewny siebie i zawsze obecny na wszelkich przyjęciach i uroczystościach dyplomatycznych, to chyba sprawę jakoś wyjaśnił. Strachu nie okazywał, wszyscy go znali. A może to była właśnie forma ukrycia się, jak Tyrmanda „na robotach" w Niemczech: przed deszczem chrońmy się do wody? Co prawda tej jesieni, akurat po austriackim święcie, Morlej wyraźnie zniknął: dawniej nie przepuszczał żadnej międzynarodowej okazji, teraz nigdzie go nie było, a pytani bywalcy owych przyjęć wzruszali ramionami, bo niczego 252 — nie wiedzieli, zresztą w ogóle coraz mniej się na tych przyjęciach spotykało dawnych ludzi: ustrój bądź co bądź się zmienił, powstają nowe elity i nowe, jak się mówi w Warszawie, „układy". Aż przy tym dziw, jak szybko malejąca zresztą grupka starych bywalców przyzwyczaiła się do nowej sytuacji, wchłaniając bezboleśnie świeżych przybyszów (pytanie: kto tu kogo wchłonął?). Chociaż właściwie w tak zwanej Warszawce wszyscy się po trochu znali: warszawski „salon" zmieniał miejsca i kolory, ale uporczywie trwał — przez dziesięciolecia czy dłużej? Była kiedyś taka książka Bolesława Gorczyńskiego Dnieje salonu — nie mieszać z Dzieckiem salonu Janusza Korczaka. Może by przeciągnąć dalej te „dzieje" — im bardziej się to zmienia, tym bardziej jest tym samym. Co?! Jakiś zewnętrzny, nieustający, nie do zatarcia obraz warszawski. Tylko Hitler przerwał sprawę na parę lat, ale już po wojnie arlekin Gombrowicz z dalekiej Argentyny wyśmiewał się, że Bierut i Rokossowski przyjmują gości anonsowaną w prasie „tradycyjną lampką wina". Ludzie całkiem inni, a snobistyczny koloryt trwa... Co ważniejsze? Ale wróćmy do sprawy. Po namyśle zdecydowałem, że skoro Morleja nigdzie nie ma, trzeba pojechać do owego tajemniczego pałacyku między Grotami a Ożarowem i wybadać „delikwenta" — co by on na przykład miał do powiedzenia w sprawie niejakiego W.P. Informacje Ambasadora są na ogół pewne, choć czasem nazbyt szybkie: może Morlej już rzecz załatwił, może ma amnestię, przedawnienie czy też anulowanie sprawy z braku dowodów? A więc jedźmy, grudzień ciepły, mglisty, bezśnieżny. Dziewięć przeszło miesięcy od owego spotkania z Morlejem na Powązkach. Czas odegra w tej historii dużą rolę, dlatego staram się pilnie odnotowywać daty. Co prawda nie mogę sobie przypomnieć paru szczegółów. Rzecz w tym, iż jeszcze przed 253 wizytą na ożarowskim pustkowiu spotkałem znów innego znawcę okupacyjnej konspiracji, istnego dociekliwego mola książkowego, ryjącego w archiwach dawnego (choć chronologicznie niedawnego) Urzędu Bezpieczeństwa. Teraz rzecz była ułatwiona, gdy ministrem spraw wewnętrznych został niespodziewanie mój dawny krakowski znajomy K. Otóż spotkany „mól", pogrobowiec pomordowanych oficerów londyńskich, podziemnych, powstańczych, spadochronowych, cichociemnych i innych, opowiedział mi szczegóły aresztowania W.P. Mianowicie ów niesamowity zazwyczaj szczęściarz przyszedł był dnia 4 maja 1947 do mieszkania przy ulicy Pańskiej 85, gdzie akurat był tak zwany popularnie kocioł. Jednakże o dziwo nasz szczęściarz posiedział w owym kotle tylko parę godzin, wieczorem go wypuszczono, co też graniczyło z cudem. Ale ten cud okazał się nie tylko dziwny, lecz i nieskuteczny: na drugi dzień, czyli 5 maja, W.P. wraz z grupą innych osób został aresztowany. Dalej wiadomo: prokurator Czesław Łapiński (nazwisko w aktach, człowiek żyje w Warszawie, na emeryturze) domagał się w marcu 1948 wyroków śmierci, 15 marca wydano trzy, wykonano jeden — właśnie ten dnia 26 maja 1948. Sprawa „rehabilitacyjna" podobno, powtórzył, w przygotowaniu czy też w toku („A jeśli zajdzie jakaś zmiana, pośmiertnie zrehabilituję Pana" — śpiewa w komedii muzycznej Madame Sans-Gene Napoleon do skazywanego na śmierć ambasadora Austrii, hrabiego Neipperga, o którego cesarz jest... zazdrosny). Owego „mola" od oficerskich egzekucji, o których Warszawa dowiadywała się szczegółowo dopiero teraz, bo niegdyś rodziny milczały jak grób, nie dowierzając nawet łagodzącej „odwilży" z roku 1956 — otóż „mola" owego spotkałem PRZYPADKIEM, w kawiarni czy na ulicy, niedługo po owej rozmowie z Władkiem B. odbytej u Austriaków, gdy wahałem się jeszcze, czy mieszać się 254 w sprawę Jana Kazimierza Morleja. Przypadek zadecydował, wierzę w przypadki — a już konsekwentny ciąg przypadków wydaje mi się wyraźną wskazówką z Góry, choć nie wiem, gdzie się mieści owa Góra, przecież nie w niebie gwiezdnym, spenetrowanym już doszczętnie przez przenajrozmaitszych astronautów. Będąc więc pod wrażeniem mojego przypadkowego spotkania w krótkim odstępie czasu dwóch bardzo wybitnych znawców wszelkiego rodzaju wojennych zbrodni, bezeceństw i zdrad, zagadnąłem „mola" również o niejakiego Kazimierza Jana Morleja. Oczywiście nie łączyłem tego w rozmowie ze sprawą Witolda P., przeciwnie, starałem się temu drugiemu pytaniu nadać charakter przypadkowy, jak najdalszy od tamtej kwestii — połączenie obu osób winno ewentualnie wyjść właśnie od samego „mola", to dopiero byłby dowód. „Mól", doktor habilitowany, podobny był do zamyślonej sowy: mówił powoli, akcentując poszczególne słowa, a także zaznaczając pełne namaszczenia pauzy między tymi słowami. Absolutne przeciwieństwo szybkiego jak błyskawica Władka B., przyszłego ambasadora. — Morlej? Hm, hm. Pseudonim „Niesiołowski", tak? O tym pseudonimie nic nie słyszałem — za to „mól" najwyraźniej nie znał nazwiska Komornicki. A więc kryptonimy czy przezwiska mnożą się ciągle, cóż to za osobliwy mechanizm niespodzianek ujawnia się, gdy podniesiemy pokrywkę z napisem „Morlej". — Pod pseudonimem „Niesiołowski" — mówił „mól" — figurował w ZWZ, potem w AK. Zgłosił się bardzo wcześnie do konspiracji, powoływał się na stopień rezerwisty, miał nawet jakąś broń, której nie zdał Niemcom... Ale później, czekaj pan, czekaj, później była z nim jakaś ciemna sprawa. Zgłoszono, że podpisał listę volksdeutschowską, ktoś go nawet widział w niemieckim mundurze. Wszczęto śledztwo, on się dziwnie tłumaczył, że 255 — niby spełniał wtedy jakąś tajną misję. To wczesny okres okupacji, sprawy jeszcze nie były jasne. No a potem rzecz sama sobie łeb ucięła. Wpadł w jednej z wczesnych łapanek do Oświęcimia, więcej już o nim nie słyszano, pewno zginął, więc niewinny. Rodziny nie miał, zresztą tylko pseudonim... Bo Morlej to on się też wcale nie nazywał. Dochodzenie zamknięto, potem nikt nigdy nie nalegał, nie zgłaszał się. A pan go znał? Przed wojną może... Wykręciłem się od odpowiedzi — najwyraźniej „mól" niewiele wiedział — Oświęcim i tyle. Ale ciekawe, że przecież Witold P. oddał się w ręce niemieckie też bardzo wcześnie, może w tej samej trzeciej łapance? Dokładnie mówiąc owego wspomnianego już 19 września 1940, kiedy w Warszawie nie wiedziano jeszcze, co to takiego Oświęcim. A potem, gdy wrócił? I czy rzeczywiście Morlej zbiegł razem z W.P.?! Grzebię w pamięci, ukrywając zresztą przed „molem" moje dalsze zainteresowanie sprawą. Alicja mówiła, że „Janek" uciekł z 43 roku z Oświęcimia i że potem używał dokumentów jej zabitego ojca. Zbiegł w 43, wtedy, kiedy W.P.? A znowu Alexandrina nic o Oświęcimiu nie mówiła, tylko o getcie... Z kolei wszechwiedzący „mól" nic zdaje się nie słyszał, nie miał pojęcia, że Morlej jako „przewodniczący zespołu rzeczoznawców", od lat „udziela się" po wszelkich ambasadach i oficjalnych imprezach. Spotykam go przecież „od zawsze", wszędzie jest, ma na pewno jakieś oficjalne zaproszenia, nie widać za to, aby go ktokolwiek bliżej znał, choć kłania się z lekka ambasadorom czy ministrom. Zespół rzeczoznawców?! Jacyż to byli rzeczoznawcy za komunizmu, za Gierka czy Gomułki?! Ależ tak, on już wtedy wszędzie bywał! A „mól" nic o tym nie wie, co dziwniejsze nie wie chyba Władek B., też stołeczny bywalec, choć opozycjonista „od zawsze". U Austriaków pieklił się, ale o szczegóły nie pytał — jakby sprawa ewentualnego — 256 — ukarania Morleja była poza jego „ewidencją". Możliwe, że o różnych karach, wyrokach, demaskacjach, rehabilitacjach nie wszyscy w rozpolitykowanej Warszawie wiedzieli. Wszakże zmieniał się ustrój, przyszła nowa elita („nowa sitwa", mówili złośliwi), do Warszawy zjeżdżali premierzy, prezydenci, ba!, królowie z całego świata, któż by miał głowę myśleć o Morleju?! Nie czas żałować róż... Ja pożałuję tej róży — pomyślałem. Rzecz jest dziwna, ocieram się o sprawę dziwną: cmentarz, oskarżenia, różne wersje i nazwiska, do tego trzy kobiety z imionami na „A". Szukam tematów, chcę pisać powieść o czymś całkiem nowym, innym. Komunizm się skończył, na nim przez lata jechałem, polityka nie dla mnie, za bardzo dziś na wierzchu jej kulisy, wszystkich znam, wiem, pamiętam, cóż komu z tego! A tu? Los czy przypadek nastręcza osobistość osobliwą, przy tym osadzoną w dawności, która to dawność już jest posągiem. Twierdził, że rozmawia z Bogiem... Posąg, żywy posąg — ileż lat może mieć ten Morlej, tyle czasu go widujemy, a o niczym minionym się nie pomyślało. W dodatku chce mnie widzieć, od wizyty u pięknej Alicji minęły już ze dwa miesiące. Połowa grudnia, ciepłego, bezśnieżnego. Czemuż by nie pojechać w stronę owego Ożarowa? iw r. D-z-z-at e-> :h u-ół )a ik Jedziemy więc niby w mieście, niby poza miasto. Warszawa, ta nowa, powojenna, obecna, rozsiadła się szeroko w przestrzeni, nowe dzielnice wyniosłych kratownic, czyli bloków, poprzegradzane są obszarami pustki, latem zdobi je zieleń, teraz trwają tu jakieś szare „abstrakcje" — horyzont, niebo, oto cala dekoracja dziwnej wystawy. Dla mnie jednak Warszawa rozsiadła się nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie — rozległym już czasie. Przeżyłem wszakże Cztery różne ll — Zanim nadejtteie śmierć Warszawy: przedwojenną, okupacyjną, powojenną parterową (zrujnowaną po Powstaniu, „mikołajczykowską") i wreszcie „na patataję" odbudowaną, komunistyczną. Te Cztery Warszawy kształtują się w moim odczuciu jako całość, jednolity żywioł panujący w przestrzeni i w czasie — jestem -warszawianinem absolutnym, choć piętnaście lat siedziałem w Krakowie, aby nie czuć smrodu ruin — wróciłem do miasta, tyle że do miasta sztucznego, pospiesznie ekshumowanego. Ale i tak mam przywilej i szczęście: mieszkam w domu przedwojennym, o kilkaset metrów od kamienicy, w której się urodziłem i która w zasadzie też stoi i trwa. Zachowałem jednolitą ciągłość życia, mimo milionowych kataklizmów, jakie szalały na tej ziemi. Polska zmieniała ludność, granice, obszary, kształty, to taki kameleon narodów — ale Warszawa przetrwała, choć kiedyś przymusowo opuszczona przez mieszkańców, wyburzona, wypalona doszczętnie. I oto nadal istnieje, a ja wraz z nią, mimo że, co nieprawdopodobne, dochodzę do osiemdziesiątki (dotknąłem w tej chwili klucza tej opowieści, ale o tym po tym). „Hitler — connais pas" mógłbym sobie powiedzieć za jakimś ankietowanym przez historyków głupkowatym francuskim młodzieńcem. Bo zaiste, cóż mnie mogą obchodzić Hitlery i Staliny: przeżyłem ich i ich obłędy, Warszawa jest i nawet powstaje, oto kolejna nowa Polska, a z nią Piąta Warszawa. Drażni mnie ona trochę, jak drażnić mogła niegdyś owa sztuczna stolica, ale to normalne: zwycięstwo drażni; bo przychodzi inaczej, niż się przypuszczało, w niespodzianie nowej formie. Jednakże tak czy owak ja tu tkwię, w samym środku w ekshumowanym brzuchu kameleona, czyli w Warszawie. To przecież na pewno jakieś zwycięstwo! Podczas wariackiej okupacji Hitlera myślałem sobie, że cokolwiek obłędnego się stanie, to mury i ulice Warszawy — 25! ocaleją, na nich się oprę, cokolwiek właśnie i kiedykolwiek się stanie. Myliłem się: Warszawa nie przetrwała, a mnie wyrzuciło ,,w Polskę" i do Krakowa. Ale potem przyszedł cud i premia losu: Warszawa zmartwychwstała, taka czy inna, powołana do życia kaprysem komunistycznych namiestników (obcych namiestników nie brakło tu od stuleci). Więc narysowano częściowo z pamięci usztucznione, ale pokrewne dawności centrum („historyczne"), a potem „stolica" jęła odrastać wokół nowymi mrowiskami nowych ludzi. Ale ja, powtarzam, zrządzeniem losu żyję dziś w prawdziwym domu, nie w imitacji mieszkania, żyję obok parków oraz alei mojego dzieciństwa i młodości, których nic nie zniszczyło, bo przestrzeni zniszczyć się nie da, a drzew największy nawet obłąkaniec dla celów politycznych wykorzeniać nie będzie. I tak mi się udało trafić w irracjonalny zakątek przeszłości, a bezkształtną, przedziwnie czasem uporczywą nieudaczność zmartwychwstałej stolicy uzupełniam sobie nakładającym się wspomnieniem Trzech poprzednich Warszaw. Dlatego oburzyłem się, gdy ktoś niedawno powiedział, że Warszawa to mieścisko bez charakteru, stylu, wyrazu, kłębowisko przypadków tak architektonicznych, jak i ludzkich, nic nie mówiące obecnemu przybyszowi. Nieprawda! Trzeba tylko znać ją w czasie, wyczuć w przestrzeni, doznać jej smaku nawet w pustkowiu, które ją otacza lub miejscami przenika. Jeśli ja to czuję, to rzecz istnieje, nie mógłbym przecież tego wymyślić, a gdyby nawet, to myśli takich nie dałoby się ująć w słowa. Może jednak rzeczywiście przestrzeń tu decyduje, zakole horyzontu stanowi najważniejszą, niepowtarzalną, zarysowującą całość sceny dekorację? Gdy mijamy w pędzie historyczną wolską magistralę, cmentarz powstańczy i stary prawosławny, cerkiew i sławny kościółek w miejscu, gdzie bronił niegdyś Woli jednonogi generał Sowiński, wjeżdżamy :a m r. l-It l-ź>ł e-i- 259 w świat inny: przestrzenny, horyzontem wsparty o niebo, złożony z dziwnie zestawionych płaszczyzn, z pustynnych niemal perspektyw, otwierających się nagle na wyniosłe a dziwaczne ludzkie osiedla, twory bez przeszłości i przyszłości. Mijamy w pędzie, kto? Ja i mój szofer, bo oto w grudniowe południe pędzę taksówką przez Groty pod Ożarów, tam gdzie ma swój „pałac" pan Kazimierz Morlej z nieznaną panią Anną. Pędzę, choć dobrze nie wiem po co — na miejscu się okaże. Skręcamy więc w prawo, osobliwą drogą wśród pól, choć po miejskiej stronie organizuje przestrzeń fioletowa geometria — filoletowa, bo taką mają barwę ogromne, kratkowane bloki osiedla „Lazurowa" — dlaczego ono tutaj: aby nadgryźć dalekość, pokazać, jak Warszawa rozwija się w przestrzeni? Całkiem inaczej to robią w Paryżu, gdzie wieś od miasta oddzielona jest jak nożem: tablica z napisem Paris, a z drugiej strony już inna, prowincjonalna nazwa. Paryż jest zwarty, Warszawa rozwarta, rozsypana w przestrzeni. Coś to chyba znaczy, ale co? Nie mam czasu się zastanawiać, samochód skacze po błotnistych wybojach, szofer (teraz się mówi kierowca) milczy niezadowolony. O, gdybym wiedział! Po prawej stronie lazurowe bloki, po lewej w polach rzadko rozsiane domy, niektóre płaskodache, inne dworkowate, polskie, nowe z paradnymi kolumienkami, werandami, schodkami. I wreszcie w lewo owa sławna ulica Kocjana — to był, okazuje się, powstańczy oficer, który dzielnie przyczynił się do burzenia stolicy. Po prawej stronie ciągnie się tutaj las iglasty, ciemnozielony, po prawej zostawiamy olbrzymią, szarą i wielokształtną wojskową budowlę. Jest to w ogóle teren zmilitaryzowany, za nami została Wojskowa Akademia Techniczna, lasek podobno nadziano radarem, gdzieś niedaleko było też małe zamaskowane wojskowe lotnisko. Oczywiście to wszystko za rządów sowieckich, teraz ich już — 260 — nie ma, wojsko zostało polskie (polskie, czyli niczyje, w Polsce, czyli nigdzie — jak to pisał pewien bezczelny Francuz — bezczelność i nonszalancka niewiedza o innych to kwaskowy urok Francuzów). Więc to lasek nieco zatruty, choć pięknie dekoracyjny. Do osiedla Groty wiedzie nas widoczny z daleka, kiwający się czerwony autobus. Skręcamy za nim znów w lewo i wjeżdżamy między sześcienne domki osobliwie dziś bez zieleni, jałowego osiedla, zwanego nie wiedzieć czemu „Groty". Zagnieździła się tutaj „inteligencja twórcza" i trochę dawnej elity wojskowej. Byłem tu latem, osiedle tonie wówczas w różnobarwnym kwieciu — dziś jałowo, parodia uliczek wiejsko-miejskich, sklepów w ogóle nie ma, niczego nie ma, istna „spalnia", gdzie przyjeżdża się tylko na noc. Ale z jakim trudem się przyjeżdża — po prostu pomysł nie z tej ziemi! I teraz zaczynają się problemy. Szybko osiągamy kres dziwnego osiedla, stąd trzeba by skręcić w stronę Gołąbek i Ożarowa, na południowy zachód, jak sobie wydedukowałem ze wskazań Alicji. Owszem, idzie tu jakaś droga w pola, majaczą z daleka niezbyt kształtne budowle. Ale... Auto utknęło w nieprzewidzianej błotnistej dziurze, przechyliło się i stanęło. Taksówkarz odwraca się do mnie, starawy, o niechętnej twarzy. — Dalej nie pojedziem, mowy nie ma! Proponuje, że zaczeka na mnie, ale właściwie ile czasu?! Szybko kalkuluję w myśli, że czekanie tutaj nie ma wielkiego sensu. Ruszę pieszo szukać „pałacyku" Morleja, jeśli taki w ogóle istnieje — znowu bowiem zaczynam wątpić. Wrócę z Grot autobusem z przesiadką, znam już trasę. Rezygnuję więc z kierowcy, opryskliwego raczej, płacę podwójny kurs, bo on — szczęśliwy — musi wrócić. Zawraca z trudem, kolebiąc się niezgrabnie na wybojach, a ja zostaję w pustkowiu wraz ze swoją niewiedzą. O, gdybym przeczuwał, co z tego wyniknie, z tego momentu ta m r. > z-z-at e-> D- :h li-5ł 'e- d- )a e-ik 261 żegnania się z szoferem właśnie! Ale nie uprzedzajmy wypadków — relacjonujemy je wszakże po kolei. Idę więc drogą czy aleją niby po trochu brukowaną, ale podszewkę jej stanowi błoto, piasek, ziemia wiejska w gruncie rzeczy. „Polskie drogi" — cała Warszawa stoi na takim wiejskim błotku, choć wcale o tym nie wie. Z boku znów wyrasta długi ceglany mur, za nim jakieś nieregularne sześcianiki — fabryczki, domki, bunkry? A z drugiej strony szereg białawych willi, tworów architektonicznych bez wdzięku, ale w środku na pewno bardzo wygodnych — wygoda i dostatek raczej się w takich dzielnicach ukrywają. Ludzie też, bo ani śladu człowieka, jakby wszystko, co widać wokoło, było celem samo dla siebie, niczym dekoracje. Prawda, to przecież niedziela, jasne, precyzyjne, choć bezsłoneczne grudniowe południe. I ja, samotny, uwięziony błotem, wśród tych istniejących tylko dla siebie bezludnych tworów budowlanych. I znowu z boku lasek, iglasty, ciemnawy, chudy, kształt ma dziwny, pięciokątny. A za laskiem wraca cisza polna, melancholijne pustkowie, dalekie naszczekiwanie psów, jedyny tutaj znak życia. Stylowy, podwarszawski Utrillo, wiocha pod samym miastem, z lekka tylko pokratkowana słupami, drutami, metalem. Mazowiecka równina, polny horyzont, chociaż imitacja bruków pod nogami. Ani śladu życia, kto i gdzie tu może mieszkać w tym polu? Zaczynam się niepokoić: Alicja mówiła, że zaraz za Grotami zobaczę „pałac" Morlejów, że nie sposób się pomylić, choć nawet ulic tu nie ma. A tymczasem?! Bezludność kompletna, bezludność wszechprzejmująca, aż ją czuć w kościach. I właściwie jak oni tu docierają, jeśli nawet taksówka odmówiła jazdy?! Zakładając, że są tu w ogóle jacyś „oni", nie tylko zaś sklepione niebo, błotnista ziemia i gdzieniegdzie metalowe słupy, nie wiedzieć czemu służące. Ale oto cud: jest pałac! Wychynął z nicości, tkwi w polu, do niego wiedzie asfaltowa alejka. Tylko że nie ma — 262 — tu ogrodu, jak tam, na dolnym Czerniakowie — pałac z kolumnami, wielką werandą, bocznymi schodkami, wznosi się bezpośrednio w szczerym polu, tylko wąską linijką asfaltowej ścieżki połączony z błotnistą drogą. Samochodu żadnego nie widać, zresztą jak by tu dojechał. Wielkie weneckie okna zasłonięte, ale balkon na piętrze wydaje się otwarty do wewnątrz. Dziwne uczucie pustki i czyjejś obecności zarazem... Wchodzę po schodkach, rozglądam się za dzwonkiem, jest jakaś staroświecka, obrotowa mosiężna rączka. Zakręcam w prawo, idzie niespodziewanie łatwo i nagle rozbrzmiewa zaskakująco melodyjny, głęboki ton, rzewny akord, niczym kościelna sygnaturka. Chwilkę zanika wibrującym echem i oto z góry odzywa się głos ludzki, głos kobiecy. Podnoszę głowę: to tam na balkoniku miga niewyraźna postać. — Pan w jakiej sprawie? — pyta głos równie dźwięczny, lecz niezbyt miły. — Ja do pana Morleja! — Tutaj taki nie mieszka. '• — Jak to, przecież... Zostałem zaproszony. — Przez kogo? — Przez pana Morleja. A właściwie... t — Niech pan zaczeka. Postać na balkoniku jakoś zanika, następuje cisza. Trwa długo, już myślę, że nic z tego wszystkiego nie będzie, znowu jakieś dziwne mistyfikacje. Ale po przeciągającej się chwili coś w drzwiach zaczyna dźwięczeć, zgrzytać, w dodatku nadal melodyjnie. Osobliwy zamek zwalnia najwidoczniej swój uścisk, za chwilę drzwi się uchylają, potem całkiem rozwierają. Postać kobieca w nich staje, jeszcze jedna... Do środka nie zaprasza, zasłania sobą wnętrze. — Więc kogo pan tu szuka? — pyta. Niezapomniana, jak się okaże, postać: blondynka — 263 — w niewiadomym wieku, włosy zaczesane bardzo gładko do tyłu, a oczy? Oczy całkiem niezwykłe, metalicznie jasne, zimne, przenikliwe. Patrzy z wyraźną niechęcią, jak na intruza absolutnie podejrzanego. — Więc kogo pan właściwie szuka? — Pana Morleja, Kazimierza Morleja. — To jakaś pomyłka — nikogo tu takiego nie ma. Głos przenikliwy, oczy wpatrzone we mnie z zimną uwagą. Zbyt ostro patrzy, ona coś wie, zbyt ostentacyjnie podkreśla, że nikogo w domu nie ma. — Ależ pan Morlej życzył sobie... I pani Alicja, pani Komornicka — przypominam nazwisko, które gdzieś tam w myśli miałem zmagazynowane. — Nie znam ani takiego pana, ani takiej pani — mówi ona nieco łagodniej. — Tutaj mieszka zupełnie kto inny, o, proszę. Otwiera szerzej drzwi, ja stoję przecież ciągle jeszcze na zewnątrz, na górze schodków. — O, proszę, niech pan popatrzy! — mówi Niemiła Osoba. Patrzę i dziwię się. Oto na WEWNĘTRZNEJ stronie drzwi umieszczone są dwie mosiężne, eleganckie tabliczki. Jedna większa, z wygrawerowanym napisem Anna Niesiołowska, a pod nią mniejsza: Jerzy Niesiołowski. Niesiołowski — przypominam sobie. Wszakże ów mól książkowy, specjalista od okupacji wymieniał owo nazwisko, jako przyjęte przez Morleja w konspiracji. A więc coś się tu zgadza, jest jakiś trop. — No właśnie — bełkoczę szybko, aby nie dać jej zatrzasnąć drzwi. — Właśnie, pan Morlej i pan Niesiołowski... Przecież nazwisko, znam, to się zgadza. Ja... Ale nieżyczliwa pani Anna (oczywiście wiem, że to ona, na literę „A") nie daje mi dojść do głosu. — Proszę pana — mówi teraz znów ostro — panu coś się pomyliło! Ja tu mieszkam z mężem, w tej chwili — 264 — nieobecnym. O żadnym Morleju (tak pan go nazwał?) nigdy nie słyszałam, to jakaś pomyłka. I proszę, niech pan już nie nalega! Są biura adresowe, tam pan może się dowiedzieć tego, o co panu chodzi. Bardzo przepraszam, ale zamykam drzwi i jeszcze raz proszę się nie upierać: to na pewno nie tutaj. Źle pan trafił. Zatrzasnęła mi drzwi przed nosem, stoję chwilę spokojnie na schodkach, czuję się arcygłupio. Więc znowu to samo, Morlej mi się wymyka. Ale przecież Niesiołowski... Chcę jeszcze raz pokręcić dzwonkiem, lecz daję za wygraną. Znów zobaczę zimne, przenikliwe, jasne oczy i znów usłyszę kategoryczną odmowę. Jednakże ona mówi nieprawdę, coś wie i chce się mnie pozbyć. Zresztą nazwisko Niesiołowski... Złażę po schodkach i błotnistą alejką idę do drogi. Nagle zrobiło się już szaro, wczesna grudniowa przedwieczorna szarość. Z daleka majaczą jakieś domki, mało atrakcyjne, bezludne, jakby niechętne wszelkim przybyszom. Można by tam pójść, popytać się, ale właściwie o co? Przecież to jest jedyny tutaj pałacyk, „pałacyk Morlejów", jak mi go dokładnie opisała, szkicując przy tym trasę, sympatyczna Alicja, tam na Czerniakowie. Bardzo była właśnie sympatyczna, podczas gdy ta tutaj... Ale to na pewno umyślnie, to jakaś gra. Tylko co ja mam z tym wszystkim wspólnego? — oto pytanie, jakie pada wielokrotnie (pada, ale wewnętrznie — bo sam je sobie stawiam). Dobrnąłem z powrotem do Grot, z boku idzie tam autobus „45", dowozi mnie on obok ponurych gmachów Wojskowej Akademii Technicznej na okrągły, obramowany lasem placyk, skąd mam z kolei pospieszny autobus ,,K" już prosto do domu. Jest prawie wieczór, gdy po długiej podróży wśród zamglonych ulicznych świateł ląduję wreszcie koło placu Na Rozdrożu na Trasie Łazienkowskiej u stóp poszczerbionych schodów, prowadzących mnie w Aleje, skąd już krok do domu. 265 — Przeszukałem nazajutrz książkę telefoniczną, ale oczywiście żadnych Niesiołowskich pod tym adresem nie ma, podobnie jak i żadnej Alicji Komornickiej, nie mówiąc już o jakiejkolwiek Alexandrinie. Wszystko istna utopia, którą właśnie trzeba UTOPIĆ — w niepamięci. I mógłbym to zrobić, gdyby nie notatka w „Życiu Warszawy", jaką znalazłem dwa dni później przy śniadaniu. Oto ona: TAJEMNICZE MORDERSTWO Tajemniczą zbrodnie wykryto wczoraj na podwarszawskim osiedlu Groty. Mieszkańcy ulicy Projektowanej dostrzegli, że w willi stojącej na poboczu drogi otwarte są na oścież drzwi mieszkalne, do których prowadzą kamienne schodki. Jeden z sąsiadów postanowił Zbadać tę sprawę. Po wejściu do willi oczom jego przedstawił się straszny widok. W hallu leżały zwłoki kobiety — naokoło panował Zamęt, przewrócony stolik i potłuczone wazony świadczyły o stoczonej tu walce. Zaalarmowany patrol sąsiedniego WSW przybywszy na miejsce stwierdził, Że kobieta po niewątpliwej szamotaninie i walce została uduszona. Narzędzie zbrodni rzemienny pas ze srebrnymi klamrami, znaleziono obok. Denatką okazała się mieszkanka willi, 42-letnia Anna Niesiołowska. Mąż jej, Jerzy, przebywa za granicą, obecny adres jego nie jest znany. Według opinii przybyłego lekarza pogotowia, Zgon Anny Niesiołowskiejprzez uduszenie nastąpił w niedzielę około godziny 13. Mieszkańcy okolicznych domów przypominają sobie, że około tej godziny widzieli na drodze, w odległości półtora kilometra od willi Niesiołowskich, samochód, prawdopodobnie taksówkę, który przez dłuższą chwilę stał na szosie, po czym zawrócił w kierunku Grot. Drobiazgowe przeszukanie willi nie wykazało żadnych śladów rabunku, co czyni sprawęjeszcze bardziej tajemniczą. Ewentualnych świadków, którzy widzieli zatrzymującą się na szosie taksówkę, prosimy o informację kierowaną do Posterunku Policji Warszawa--Babice, telefony nr... nr... albo też pod ogólnym telefonem 997. — 266 — A za dwa dni, tuż przed Bożym Narodzeniem w tymże „Życiu Warszawy" przeczytałem: DALSZE SZCZEGÓŁY TAJEMNICZEJ ZBRODNI Jak się dowiadujemy, do Głównej Komendy Policji zgłosił się kierowca taksówki, który w niedzielę ... grudnia wiózł pasażera Z przystanku przy ulicy Litewskiej na ulicę w okolicach dzielnicy Groty. Pasażer ów, w starszym wieku, nie potrafił określić nazwy ulicy, na którą się udaje, chociaż posługiwał się planem, narysowanym na kartce wyrwanej z notesu. Po przybyciu na ulicę Projektowaną kierowca, wobec %łego stanu jezdni, odmówił dalszej jazdy, proponując pasażerowi, iż poczeka na jego ewentualny powrót. Pasażer jednak zrezygnował z tej propozycji i, uiściwszy rachunek, udał się w dalszą drogę pieszo. Było to około godziny 13, o której to godzinie uduszona została Anna Niesiołowska. Główna Komenda Policji oraz Komenda Rejonowa w Ożarowie-Babicach prosi osoby, które widziały tajemniczego pasażera taksówki na szosie w przedłużeniu ulicy Projektowanej, o złożenie odpowiednich zeZnań. kontakt telefoniczny nr... nr... Poszukiwany jest również adres zagraniczny męża denatki, przebywającego poza krajem Jerzego Niesiołowskiego, który przekroczył granicę polsko-niemiecką w Słubicach dania $ grudnia bieżącego roku. Śledztwo w sprawie prowadzi Komenda Główna Policji Stołecznej przy ulicy Puławskiej w Warszawie. Zaczęło się dla mnie straszne życie — nieustająca mordęga, trwająca nawet w nocy: sen był ciężarem, a przebudzenie powrotem do całodziennego udręczenia. Przedtem też nie czułem się za dobrze, bo wciąż wisiała nade mną — 267 — myśl o śmierci, która może nadejść każdej chwili. Nie był to właściwie lęk przed nieistnieniem — nieistnienia trudno się bać, bo go nie znamy, nie wiemy, na czym polega. Bałem się czego innego: złego i długiego umierania. Każdej przecież chwili może się przydarzyć coś okropnego: uszkodzenie kręgosłupa, wylew krwi do mózgu, zatrata świadomego myślenia, a na pewno mówienia — nie wiemy przecież, co czuje ludzki zewłok, przechowywany latami bez kontaktu z otoczeniem. Każdemu może się coś takiego zdarzyć, więc dlaczego nie mnie — to straszna loteria, na której gramy wszyscy. W dodatku gramy bez możliwości uchylenia się od gry — jaki sędzia wydał na nas zaocznie ten wyrok? — pytał Franz Kafka, pytają i inni. Tylko młodzi nie pytają, bo czują się na świecie umocnieni w swym „jestestwie" i do głowy im nie przychodzi, że może być inaczej, że są tylko na urlopie, na czasowym ziemskim pobycie. Zresztą i wczesne uświadomienie tego wiele by nie pomogło. Istnieje bowiem świadomość czegoś znacznie gorszego: że NIKT nie wydał żadnego wyroku, lecz rządzi tylko wszechwładny PRZYPADEK. On to, władca nieubłagany ukształtował przez miliony lat ludzki organizm, dodając mu jako szczytowe osiągnięcie aparat świadomości, umiejscowionej w mózgu. Mózg zaś ów, odrobina materioenergii, może w każdej chwili ulec uszkodzeniu, zniszczeniu, dewiacji i wtedy unicestwia się wszystko, co kiedykolwiek było jakimś przeżyciem. Człowiek bez przeżyć, utrata pamięci, słowem utrata minionego istnienia, jedynego dorobku życia — oto groźba najstraszniejsza. Ale co ja mówię, to nie żadna groźba, to pewnik. Jeśli nawet jednostce uda się przetrwać, zachowując pełnię pamięci i świadomości do jako tako przyzwoitej, nie przedłużonej w czasie śmierci, to przecież ona sama, nieunikniona, z każdą minutą coraz bliższa, jest na pewno — 268 — rozbiciem, unicestwieniem wszystkiego, co się tak w namiętny nieraz sposób budowało przez całe życie. Unicestwienie, brutalne rozbicie wszystkiego, co było, jest pewne, nawet gdy się wierzy w nieśmiertelność. Ale przecież zniszczenie ciała (niszczenie stopniowe, które obserwujemy na sobie przez długie lata) jest czymś nieodwołalnie burzycielskim: nawet jeśli inny byt nas czeka, przejście do nowego istnienia to zaprzeczenie, negacja poprzedniego. „Ciała zmartwychwstanie", pociecha chrześcijan, ale ciała z jakiego czasu, z jakiego stadium cielesnej wędrówki? Wszakże nad wędrówką tą czuwa Czas, niestrudzony, nigdy nie ustający w pracy pomnik śmierci, mistrz zmienności i rozkładu wszystkiego co ziemskie. Takimi więc myślami podtruwałem się „normalnie", przed zamordowaniem Anny Niesiołowskiej i sądziłem wówczas, że czuję się na świecie dosyć źle, w dodatku, że lepiej mi już nie będzie, zważywszy codzienne i conocne zbliżanie się do osiemdziesiątki, połączone z nieustającą, czujną a trwożną obserwacją swojego organizmu, tego przeklęcie skomplikowanego i wrażliwego aparatu, w który wyposażono nas bez naszej wiedzy i woli, chyba aby nieodwołalnie odebrać człowiekowi spokój, pewność siebie, poczucie godności bytu. Tak się czułem przed morderstwem na Grotach (w Babicach, w Ożarowie?) i bardzo sobie krzywdowałem, teraz zaś widzę, że była to kaszka na mleku, łagodne filozofowanie na temat przykrości kończącego się bytu, bez rzeczywiście dotkliwego tych przykrości kosztowania, boć czułem się dobrze, a gatunek przyjemności miałem dość szlachetny, perwersyjny, polegający na nieszkodliwym kosztowaniu urody przemijającego smutku, urody codziennej gry powtarzających się z miłą regularnością drobnych niedopełnień i oczekiwanych nastrojów zawodu. To był okres przejściowy, czas darowany, bez zakreślenia przyszłej, niejasnej granicy owego daru. 269 — A teraz granica się nagle objawiła, z niszczącą brutalnością przyszła zimna realność i prostacka groźba, dotycząca konkretnego losu, wcielona w upokarzającą postać męki drugorzędnej, ale spełniającej sobą wszystko. Męki tak dotykalnej jak ból zęba, jak nieprzezwyciężalny świąd czy uporczywe nie opuszczające nas ani na chwilę mdłości. Męka drugorzędna, lecz nieodparta, o której wiadomo, że już nas nie opuści, bo spowoduje zmiany organiczne, które sprawią, iż nigdy z powrotem nie będziemy sobą. Co przepadło, to przepadło — na zawsze. Na czym polegała rosnąca wciąż męka? To pytanie sam sobie zadawałem i zadaję. Strach, wyrzuty sumienia, różne fatalne domniemania, a przede wszystkim dziwność, niezrozumiałość, niepewność. Niepewność, co właściwie mnie spotka jako świadka czy uczestnika zbrodni, a w związku z tym, co należy robić. Może nic nie robić, tylko czekać — ale czekanie było właśnie torturą najdotkliwszą, bo groziło stałym pogarszaniem sytuacji: sytuacji tak duchowej, jak i zewnętrznej. Zewnętrznie rzecz biorąc niczemu przecież nie byłem winien i absolutnie nic nie powinno mi grozić. Nie powinno i w ogóle nie było w stanie. Owszem, kierowca może mnie poznać, widział mnie na przykład w telewizji, jestem ostatnio postacią dość znaną. Może mnie też jeszcze zobaczyć na ulicy, zwłaszcza jeśli zatrzymuje się na przystanku przy Litewskiej, gdzie często bywam. Ale cóż z tego — nie ma przecież żadnego dowodu, jakoby istniał związek między moją jazdą do Babie a zabójstwem Anny Niesiołowskiej. Nie ma dowodu, to prawda, ale istnieją poszlaki i brak dowodu przeciwnego, iż te poszlaki są bezzasadne. Mógłbym jednak każdej chwili zgłosić się na policję i rzecz wytłumaczyć, wszakże ważny wiceminister (teraz już nawet minister) spraw wewnętrznych jest moim starym znajomym i kolegą z Krakowa. Oczywiście nie zgłaszałbym się do niego, wystarczą niżsi funkcjonariusze, którzy dostatecznie — 270 — wiele o mnie słyszeli, aby wszelkie wobec mnie podejrzenia uznać za absurdalne. Jednakże wyjaśnienia okażą się konieczne, a tu właśnie nasunęłyby się komplikacje. Bo jak tłumaczyć, że jechałem do osoby, której wcale nie znałem, w dodatku nie wiedząc dokładnie, gdzie ona mieszka? I po cóż jechałem, kto i w jakim celu dał mi adres, narysowany na kartce? Dlaczego zwolniłem kierowcę taksówki, nie życząc sobie nawet, aby na mnie poczekał? Czy odnalazłem w końcu dom państwa Niesiołowskich, czy i o czym rozmawiałem z panią Anną i to akurat blisko czasu, kiedy ona została zamordowana? Czy opuszczając dom Niesiołowskich widziałem w pobliżu kogoś podejrzanego, czy coś specjalnego w zachowaniu Anny Niesiołowskiej nie zwróciło przypadkiem mojej uwagi? I wreszcie sprawa najważniejsza: dlaczego przeczytawszy w gazecie o zeznaniu kierowcy taksówki i poszukiwaniu „tajemniczego" pasażera nie zgłosiłem się natychmiast na policję, aby wyjaśnić sprawę i rozwiać bezpodstawne podejrzenia w moim kierunku? Można by sądzić, że nie chcę się przyznać do niedzielnej obecności na Grotach, gdyż wiem coś, o czym nie chcę mówić. Jeśli więc na pewno (tak również można by sądzić) nie jestem winny morderstwa, to przez wstrzymanie się od złożenia świadectwa staję się współwinny, co najmniej jako rozmyślnie utrudniający śledztwo. Bo przecież nieświadomość całej sprawy nie mogła tu wchodzić w rachubę, zważywszy, że po kilku dniach prasa, radio i telewizja ogłosiły z naciskiem, iż wzywa się pasażera taksówki nr XXX, który w niedzielę ... grudnia odbył kurs z ulicy Litewskiej do miejsca leżącego w odległości mniej więcej kilometra od osiedla Groty w kierunku Ożarowa, aby jak najprędzej zgłosił się w Komendzie Głównej Policji Państwowej (ulica Puławska) w charakterze świadka. Niewiele brakuje, aby za ujawnienie mojej osoby wyznaczono nagrodę: kto nie chce zgłosić swojej obecności i niewinności, ten najwyraźniej uznaje się winnym. Tak 271 mówi nieubłagana logika faktów i poszlak, a któż przytomny powie, że logika może być w życiu nieprzydatnym nonsensem? Udowodnij, żeś nie wielbłąd! — wzywa ironicznie znane warszawskie powiedzonko. Zaiste, udowodnienie takie jest nie tyle trudne, co w ogóle niepotrzebne. Można jednakże uznać je za potrzebne, skoro ktoś tak uporczywie a potajemnie odeń się uchyla... Dlaczego właściwie nie poszedłem na policję? Sam stawiałem sobie i nadal stawiam to pytanie, świadomy przy tym, że każdy mijający dzień pogarsza moją sytuację, zamieniając absurdalny przypadek w realne podejrzenie czy nawet oskarżenie. Dlaczego nie poszedłem? Może wstyd mi było rodziny, która przecież o niczym nie wiedziała, może bałem się ośmieszenia, że jechałem w ową przedświąteczną grudniową niedzielę nie wiedzieć do kogo, nie wiedzieć dokąd i nie wiadomo po co? Trudno zaiste byłoby wytłumaczyć komukolwiek, dlaczego wkładałem tyle wysiłku i zdecydowania w historię zgoła niewiadomą i mnie zupełnie nie dotyczącą. Trzeba by sięgnąć do źródeł, czyli do mojego od niemal roku trwającego zainteresowania sprawą Morleja. Ale właściwie JAKĄ sprawą Morleja? Toż gdybym zaczął „nawijać" wszystkie półpodejrżenia i półdomniemania na temat obojętnego mi w gruncie rzeczy i nie znanego Morleja, to niechybnie albo bym się ośmieszył, albo rzucił na siebie niewątpliwie dwuznaczne światło. Bo jeśli rzeczywiście podejrzewam Morleja o jakieś okupacyjne czy stalinowskie przestępstwa, to dlaczego nie nadam sprawie biegu normalnego? Jeśli zaś chcę milczeć czy zachować obojętną neutralność, to po co jadę do nie znanej mi osoby w niewiadomym celu? I kto mnie do tego namówił, kto dał mi adres? Czy mam coś powiedzieć o wizytach u Alexandriny i Alicji oraz o trzech kobietach na literę ,,A"? Toć wzięliby mnie niechybnie za wariata, a co najmniej uznaliby, że zachowuję się dziwnie. 272 — Otóż to — dziwność — to jest to, czego się bałem. Wdałem się, bez własnej chęci czy woli, w jakąś aferę bardzo dziwną i przez to sam stawałem się dziwny. Byłoby to zresztą dotąd nic takiego, ot jakaś towarzysko-psychologiczna zabawa, gdy nagle realny, niewątpliwy fakt morderstwa postawił sprawę Morleja na zupełnie innej, groźnej płaszczyźnie. Zostałem uczestnikiem, współwinowajcą, a każdy dzień mijający pogrążał mnie jeszcze głębiej. Pogrążał już nie tylko w dziwności, lecz czynił mnie jedną z postaci zbrodniczej a tajemniczej afery. Nabieram więc wstrętu do samego siebie, do własnego tchórzostwa, małoduszności, a jednocześnie boję się coraz bardziej. Z duszącym, upokarzającym strachem wychodzę na ulicę, śledząc z uściskiem serca każdą przejeżdżającą taksówkę, czy przypadkiem nie zatrzyma się koło mnie, czy nie wyskoczy z niej stary szofer o nieżyczliwej twarzy i nie zakrzyknie: — O, to ten, tego właśnie wiozłem na Groty! Rozumiecie teraz, na czym polegała moja męka: że nie mogłem myśleć o niczym innym, tylko o tej sprawie i mojej w tym sytuacji. Po prostu ból zęba — duchowy ból zęba. Zepsuł mi on całe domowe święta Bożego Narodzenia, które normalnie tak lubię. Nawet, jak wspomniałem, noc nie przynosiła ulgi, choć zażywałem mocne środki usypiające. Sen, normalnie kołyszący uspokojeniem, teraz leżał na piersi gęstym, czarnym ciężarem. Budząc się rano, zanim jeszcze przypomniałem sobie, o co chodzi, już wiedziałem, że o coś bardzo złego, na co nie ma żadnej rady. A nieustającą świadomość sytuacji powiększała jeszcze konieczność „trzymania fasonu", ukrywania mojego stanu przed domownikami. Oczywiście było to nieskuteczne: wszyscy dokładnie wiedzieli, w jakim jestem stanie, tylko przyczyny tego upatrywali dowolnie i, byłem pewien, w sposób dla mnie upokarzający, że to może starość, nerwica, strach przed śmiercią. 273 Strach przed śmiercią! Udręczenie napotykającym mnie nagle nieznośnym stanem ducha doprowadziło już do tego, że z utęsknieniem myśleć zacząłem o etapie poprzednim, etapie łagodnego filozofowania na temat śmierci, bez rzeczywistego fizycznego strachu, bo czułem się wówczas całkiem dobrze. O śmierci, jedynym absolutnym pewniku w naszym życiu myślałem sobie wtedy dość beznamiętnie, bo w gruncie rzeczy wcale w jej realne nadejście nie wierzyłem: ciągle jeszcze była daleko, była mitem, a aktualną rzeczywistość stanowił BYT. Tymczasem teraz właśnie sprawa Anny Niesiołowskiej zakwestionowała mój byt. Dlaczego? Nieraz dawniej rozważając problem śmierci, myślałem sobie, że najgorsza w „stanie umarłości" może być dziwna sprawa: po skonaniu znajdziemy się przytomni, lecz całkiem bezwolni i bezradni, nie mogąc istnieć, czyli nie mogąc się stworzyć. Nie będziemy panować nad swoją osobą, hodując jednocześnie w sobie rozpaczliwą świadomość tej niemożności. Okaże się, że tylko to nasze tutejsze życie jest realnością, a jako takie może być na ziemi całością, przez długie lata, jeśli fizyczny przypadek pozwoli na przeżycie, jedyną możliwą, uświadamianą całością. Innej realnej całości na świecie nie ma, to jest owa jedyna rzecz, z której zbudowania (przy pomocy pamięci) możemy być dumni. To wyjątkowy na świecie dorobek — innego ludzkiego bogactwa nie ma. I rzecz właśnie w tym, że sprawa zamordowania Anny Niesiołowskiej oraz możliwości przypisania mi w tym udziału zagroziła wszelkiej satysfakcji z udanej całości mojego życia. Byłem, przed tym, dosyć dumny, że udało mi się przeżyć wiele, zachować równowagę i jakiś własny styl — przynajmniej w oczach ludzkich. Lecz oto nagła inwazja DZIWNOŚCI w moim życiu zagroziła zniszczeniem wszystkiego. Przyszła rzecz, której nie rozumiem, jeśli zaś jej nie zrozumiem, to będzie koniec najważniejszego: koniec wszelkiego psychicznego porządku i wszelkiej duchowej całości. 274 Bez względu na to, co się konkretnie ze mną stanie, utracę zdolność kierowania wypadkami i przewidywania czegokolwiek w miarę logicznie. Będzie to śmierć za życia, niszcząca wstecz cały wewnętrzny ład, który budowało się przez lata. Śmierć za życia, śmierć bez zgonu, śmierć idąca ze mną pod rękę bez żadnej apelacji — tam gdzie ja, tam i ona. Czy komuś kiedykolwiek zdarzała się podobna sytuacja, podobna klęska? Dlaczego ja, dlaczego właśnie ja?! Tak pyta człowiek garbaty lub trędowaty, lub którego spotkało przypadkowe kalectwo. Dlaczego właśnie ja?! Ale na to pytanie nie ma odpowiedzi. Nie myślcie, iż nie szukałem wyjścia. Przeciwnie: mój mózg pracował nad tym nieustannie, to było również jednym z elementów udręki. Bo myśl ześlizgiwała się niby po gładkiej więziennej ścianie po niewielu enigmatycznych elementach, jakie zostały mi dane. I po znikomych możliwościach działania — istne równanie z wielu niewiadomymi. Ponumerowałem sobie nawet te możliwości działań, przed każdą z nich wzdragał się jednak jakiś mój przemożny instynkt, przez co jeszcze większą miałem dla siebie pogardę. Nie było zresztą, powtarzam, tych możliwości zbyt dużo: pójść na policję, pójść do ministra K., pójść do biura adresowego szukać Morleja, próbować spotkań z Alexandriną czy Alicją, zbadać, jak posuwa się śledztwo i co już wiedzą, może znaleźli zabójcę i cała moja huśtawka psychiczna jest zbędna? I wreszcie żądać wyjaśnienia. Ale od kogo, na Boga, od kogo?! Ból zęba wiecznie trwać nie może, nie było jeszcze takiego wypadku. Musi przekształcić się w coś innego, w zapalenie, w zgorzel, w degenerację szczęki. Sprawa musi ruszyć z miejsca, każda sprawa — o wieczny ruch dba niestrudzony w pomysłach pomocnik i asystent śmierci — Czas. I także moja maniakalnie cierpiętnicza sytuacja ruszyła z miejsca, gdy oto pewnego wieczora zadzwonił telefon. Sposób to banalny, ale w swoim gatunku okrutny 275 i demoniczny: bo któż i kiedyż może przewidzieć, kiedy zadzwoni telefon? — Dzień dobry panu — mówi głos kobiecy, niski. — Dzień dobry. Ale kto mówi? — Mówi Amelia. — Przepraszam bardzo, ale czy my się znamy? — Ja pana znam, a pan mnie niedługo pozna. Zresztą poniekąd pan mnie zna. — Jak to? — Po prostu. Jakiż pan niedomyślny! Ja jestem jeszcze jedną kobietą na literę „A". Pamięta pan Alexandrinę? Robi mi się zimno, ściany pokoju zatoczyły krąg, ręka trzymająca telefon spotniała nagle. Więc... — Jak to, to pani?! Ja... — Nie, ja nie jestem Alexandrina. Powiedziałam już: jeszcze jedna kobieta na literę ,,A". I konkretna sprawa do pana. Pan Morlej... Robi mi się jeszcze zimniej, zimny pot, oddechu brak. Więc SPRAWA się odzywa! I Morlej! Przez telefon... Mam jeszcze nałogowy, z „poprzedniego okresu" strach przed podsłuchem telefonicznym. A tu Morlej, a tu litera ,,A", a tu zbrodnia... I... — Pan Morlej koniecznie prosi pana do siebie. I to jutro, cały dzień będzie w domu, będzie czekał. Adres jest... Mój stan zapaści zmienia się nagle we wściekłość. To już przecież szczyt bezczelności — i jeszcze czegoś znacznie gorszego. Po tamtej zbrodni zapraszać mnie znów... Zaczynam wręcz jazgotać, głos mam zachrypły. — Czy pani oszalała, co to w ogóle ma znaczyć?! Byłem przecież... — Wiem, gdzie byłeś i co myślisz — nieznajoma Amelia przechodzi teraz z nagła na ,,ty". Coraz większa bezczelność, milknę ze wzburzenia (tak czasem wściekłość przemienia się w paraliż), a ona mówi. — 276 — Z konieczności słucham, dusząc wewnętrzny bunt. Czy dobrze słyszę i rozumiem?! — Wiem wszystko, pomyliłeś się, nie twoja wina, zresztą nic ważnego się nie stało. Chyba nie będziemy o tym teraz mówić, prawda? Ważne jest co innego. Pan Morlej, pan Jan Kazimierz Morlej czeka na ciebie jutro cały dzień. Wszystko będzie wyjaśnione. Tylko zapamiętaj adres albo zapisz. Nowy Świat, numer... — Ależ ja nie mam zamiaru... Ja nie chcę... Ja... — Nie masz zamiaru?! A więc chcesz trwać w tym stanie, w jakim jesteś?! Nie chcesz wyjaśnienia sprawy? Tego stanu dłużej nie wytrzymasz. To się może źle skończyć — dla wszystkich. Więc nie zachowuj się jak nerwowe dziecko. Bo tchórzem przecież nie jesteś, w każdym razie dotąd nie byłeś. Powtarzam: jutro się wszystko wyjaśni. Więc zapamiętaj adres: Nowy Świat, numer... Idzie się tam... Ogłuszyła mnie całkiem, bo skąd ona wie, w jakim jestem stanie nie do wytrzymania?! I dlaczego oni ośmielają się znowu... Milczę, a ona mówi. Że brama, że podwórze, pierwsze drzwi na prawo, kręcone strome schody, trzecie piętro, nie ma tabliczki, dzwonek, kręcony dzwonek... Znowu kręcony dzwonek! I oto słuchawka odłożona, grająca głucha cisza. „Amelia" jest pewna, że zapamiętałem adres, co więcej, jest pewna, że przyjdę. A ja?! Siadam przy stole, opieram głowę na rękach i tak trwam bardzo długą chwilę. Czy myślę? Chyba nie. Ja po prostu WIEM poza myślami. Wiem, że SPRAWA znów się do mnie odezwała, że to już nie żadne złudzenie, lecz rzecz najbardziej konkretna i niebezpieczna, że mój los nie należy już do mnie, lecz toczy się obok, poza, w oderwaniu od mojego prawdziwego, normalnego życia — toczy się tak, jak ktoś chce. Kto? — Morlej, kobiety na literę „A"?! Przecież to absurd, ale absurd realny i rozwijający się po swojemu, swoją nie znaną mi logiką. <' — 277 — I wiem jeszcze jedno: że pójdę jutro do Morleja na ów Nowy Świat. Pójdę wyjaśnić „sprawę", bez tego bym nie wytrzymał, nie wiem w ogóle, jak wytrzymam do jutra — cały jestem gorączkową niecierpliwością. Amelia miała rację, że dłużej nie zniósłbym niepewności. Ale skąd wiedziała — przecież mnie nie zna? Tylko głos... VII Łuk Nowego Światu, ulicy stylowej o niewysokich, bo dwupiętrowych staromieszczańskich domach odtworzono po wojnie dzięki uporczywej nostalgii paru ludzi, architektów, co przetrwali wojnę wraz ze swoją wizją. Wizją ulicy rzuconej lekkim łukiem od placu Trzech Krzyży do kościoła Świętego Krzyża. Były tam same zgliszcza, ale oni, fachowcy od zapełniania przestrzeni, nie wyobrażali sobie, aby ten akurat wycinek nicości dało się zapełnić inaczej. Powstała makieta, symbol marzeń, ale w końcu, w świadomości nowych mieszkańców miasta utraciła ona swą sztuczność, stała się normalna. W dodatku teraz, w okresie hucznie głoszonej prywatyzacji i powrotu do „gospodarki rynkowej", ulica jęła obrastać sklepikami i straganami, co na swój sposób zatarło jej sztuczność. To tylko maniakalny wspominacz dawnej normalności, czyli ja, doznał wstrząsu zagłębiając się w bramę domu wskazanego przez Amelię. Brama z zewnątrz nawet owszem, dekoracyjna, z gablotami i jakimiś fotosami, mogła ostatecznie ujść za przedwojenną bramę mieszczańską. Ale gdy zagłębiło się w środek... Właściwie okazało się, że żadnego środka nie ma, tylko jakiś asfaltowo-betonowy wygwizdów, podłużny niczym druga ulica, niesymetrycznie otwarty na dziwne prowizoryczne podmurówki, przejścia donikąd i bezludne ciemne nisze. Tyle że betonowa „ściana płaczu" po prawej ręce stała, jak obiecano, a w niej tkwiły, — 278 — oparte na dwóch brudnych schodkach, równie obiecane drzwi. Okropnie tu jałowo, betonowy, cementowy, zardzewiały świat, z niczym, co ludzkie, się nie kojarzący — nie to co ów ziemiański pałacyk na Grotach. Czy rzeczywiście tutaj tkwi gdzieś nieuchwytny Morlej czy też znowu... Schody, kamienne i wąskie, biją wszelkie rekordy niewygody, są wręcz karkołomne, strome i kręte, w dodatku całkiem ciemne. Któż to i kiedy budował, kto wymyślił taki „tor przeszkód"? Czy to stare czy nowe — trudno zgadnąć, bez wieku. Wspinam się na oślep, trzymając kurczowo poręcz, niepewny, czy znów nie wyczyniam czegoś absurdalnego, jak parokrotnie już w „sprawie Morleja". Ale wreszcie jest owe trzecie piętro, mała platforma z okienkiem rzucającym nieco światła. Drzwi naturalnie bez żadnej tabliczki czy wizytówki, za to oczywiście z kręconym dzwonkiem. Czy za tymi drzwiami tkwi następna kobieta na literę „A", tym razem z kolei Amelia?! Postanawiam nie namyślać się i od razu energicznie zakręcam rączką dzwonka. Znowu dźwięk jak kościelna sygnaturka i drzwi otwierają się niemal natychmiast. Stoi w nich... Morlej. Od razu uświadamiam sobie, że choć tyle o nim myślałem, właściwie nie pamiętam, jak wygląda. Nieokreślony, tylko oczy znajome, przypominają się. Prawda, w ostatnim roku, „roku wolności" widywało się go coraz mniej. Kiedyś, jak mówiłem, pełno go było na wszelkich przyjęciach, wizytach dyplomatycznych, na koktajlach czy międzynarodowym lotnisku — stanowił wręcz podporę warszawskiego komunistycznego Dworu. A teraz?! — Teraz jest już rok 1990 — mówi, jakby zgadując moje myśli. — To będzie ważny rok. Dużo o panu myślałem, bo... Ale proszę do środka! Prowadzi mnie długim, ciemnawym korytarzem, którego lewą stronę stanowi nieskończenie długa piętrowa półka na książki. Na razie nie widzę tytułów, ale po 279 następnych odwiedzinach w tym mieszkaniu (miałem tam jeszcze bywać niejednokrotnie — kto by się spodziewał?!) dowiedziałem się, że to same książki historyczne, o historii Polski naturalnie. W pięknych, skórzanych oprawach z wytłoczonymi złotymi tytułami stoją tu Kalinka, Szujski, Bobrzyński, Koźmian, Aszkenazy, Kolankowski, Konop-czyński, Kukieł, Handelsmann, Halecki, Kieniewicz, Wereszycki, Jasienica, są też politycy jak Lednicki, Studnicki, Dmowski, Piłsudski, Witos — słowem cała Polska — naszej minionej epoki. Na końcu korytarza otwiera się salon, przepastny, głęboki, z fotelami, sofą, ale także z wielkim biurkiem i dziwacznie staroświeckim aparatem telefonicznym. Półotwarte są tu drzwi do sypialni z bardzo szerokim tapczanem, później poznam jeszcze przylegającą do początku korytarza kuchenkę i łazienkę. Dwupokojowe, lecz spore i bardzo dziwne mieszkanie, rozkład osobliwy, jednak w zasadzie wszystko tu jest — co do życia potrzebne. Znam nieźle Warszawę, ale takiego paradoksalnego, ukrytego mieszkania jeszcze nie widziałem — ani przed, ani po wojnie. Morlej wskazuje mi fotel przy stoliku pod wielkim telewizorem, sam siada naprzeciwko. Nie jest tu zbyt jasno, palą się, mimo dziennej pory, małe lampki, rozmieszczone tu i ówdzie, w miejscach raczej nieoczekiwanych. Chwila ciszy, aż w uszach dzwoni. — Dawno już pana poszukuję — mówi wreszcie. — Mieliśmy przecież ciekawe rozmowy. Historyczne na przykład, pamięta pan? Kiwam głową bez przekonania, a on snuje swoje, melodyjnym, choć niemłodym głosem. — Mamy przecież wspólne zainteresowania: pan myśli o Czterech Warszawach, które pan znał (skąd wie?!). A ja próbuję odtworzyć sobie inne Warszawy — sporo ich przecież było: niech pan pomyśli o pruskiej Warszawie z E. T. A. Hoffmannem jako urzędnikiem miejskiego — 280 — namiestnictwa. Albo o Księstwie Warszawskim z napoleońskimi oficerami, z „ułanami księcia Józefa". O epoce generała Zajączka już mówiliśmy, a niech pan pomyśli o Warszawie powstańczej, Warszawie Czartoryskiego, Wysockiego, Skrzyneckiego, Lelewela, Mochnackiego! i niech pan sobie przypomni, że młodziutki Chopin wybył stąd, czyli drapnął tuż przed samym Powstaniem. Co by z nim było, gdyby został? Jak by się tu obracał w muzycznej Warszawie Kurpińskiego? A młody Głowacki też tu niewiele bywał — pracował w Izbie Skarbowej, dzisiejszym ratuszu. Plac Bankowy, znów Bankowy, nie Dzierżyńskiego, historyczna budowla Merliniego. A Mickiewicz?! Czy pan wie, że on nie był nigdy ani w Warszawie, ani w Krakowie?! Z Polski znał tylko Wileńszczyznę i trochę Poznańskiego, gdzie romansował z jakąś dziedziczką podczas Powstania. Rosję znał lepiej niż Polskę, a pomnik ma na Krakowskim i grób na Wawelu. Dobre, co? Ja o tym wszystkim wciąż myślę, tak jak i pan. Ale ja więcej... Czuję się też obywatelem Księstwa Warszawskiego i Warszawy Wielopolskiego. Chociaż w Rzeczypospolitej Krakowskiej również mógłbym żyć. Ostatni skrawek wolnej Polski z epoki porozbiorowej. Niech pan pomyśli! Z tą wolnością zresztą to przesada: wolny jest ten, kto ma pieniądze, nikt inny. A co do Polski... Krzyczą dziś różni młodzi demagodzy o naszym „powrocie do Europy". Pojęcia nie mają o historii! Kiedy Polska była w Europie?! W czasie rozbiorów! Niech pan pomyśli, jaką wtedy miała rozmaitość, jakie możliwości: tam monarchia Habsburgów, tu rosnące mocarstwo Fryderyków i Bismarcka; a na Wschodzie niezmierzona potęga carów, od Chin do Łodzi, od Turcji do Kalisza. I w tym wszystkim rozsypana, rozproszona polska elita, wciąż pozostająca sobą. Ostatni przebłysk to warszawski Sejm Ustawodawczy po pierwszej wojnie światowej. Niech pan pomyśli: posłowie z trzech parlamentów Europy, z wiedeńskiego, pruskiego — 281 — i carskiej Dumy. Witos, Daszyński, Diamand, Żuławski! A tu Korfanty, Radziwiłł, Sejda, Trąmpczyński! A ze Wschodu jacyż Polacy zachodni: Dmowski, Grabski, Wierzbicki, no i Studnicki: syberyjski zesłaniec z Wilna, potem krakowski konserwatysta, wreszcie dostojnik jeszcze samych Hohenzollernów w Warszawie! Azjatą za to był Piłsudski, a ratował Polskę od bolszewików, od swojego ziemiańskiego, litewskiego sąsiada, Dzierżyńskiego. Tamten też był ciekawy człowiek. Cała epopeja! Ja panu powiem: Polska była wszędzie, żaden „powrót do Europy" jej niepotrzebny. Była wszędzie, oby tylko nie znalazła się nigdzie. „W Polsce, czyli nigdzie", cha cha! Mnie ani Wschód, ani Zachód nie interesują, tylko Polska. Ale za granicę jeździłem, nawet sporo. Za jaką granicę?! Granice się przesuwają, a Polska trwa! Teraz też muszę wyjechać. Jest rok 1990, to ważna data. I dlatego chciałem z panem... Trzeba mu przerwać, mam już dosyć tego gadania, powierzchownego, pseudoerudycyjnego. W dodatku dawna Izba Skarbowa na placu Bankowym, czyli dzisiejszy Ratusz wcale nie jest żadnego Merliniego, lecz Corazziego. Ale w ogóle całkiem nie o to chodzi, czegóż ja tu wysłuchuję, przecież... — Proszę pana — wpadam w słowo — ja tu przyszedłem po wyjaśnienie. Po wyjaśnienia sprawy bardzo dziwnej! — Cóż to za dziwna sprawa? — pyta on. Aż mnie zatknęło z tej bezczelności. Nie wiem, od czego zacząć. — Podał mi pan pierwszy adres na Starym Mieście. I okazało się... Okazało się, że pan tam wcale nie mieszka! — To nie całkiem tak! Pan bardzo długo nie przychodził, a ja się wyprowadziłem, mam chyba prawo. Zresztą w ogóle nie skorzystał pan z telefonu. A przy tym widzieliśmy się przedtem w ambasadzie niemieckiej. Nawet — 282 — pamiętam, że rozmawialiśmy o saskim elektorze Fryderyku Auguście, który figuruje przecież w Konstytucji 3 maja. Bo wie pan, Prusacy wtedy... W ogóle pogląd Polaków na Prusy jest nieobiektywny, anachroniczny. Zwłaszcza że wówczas... Wściekłość zasłania mi oczy: aby tylko nie dać mu dalej bredzić o rzekomej historii. On to robi umyślnie, najwyraźniej, aby nie dopuścić do... — Ależ dostałem tam inny pański adres. Pani Alexandrina... — A cóż ta biedna staruszka może mieć do powiedzenia? Że też pan, człowiek inteligentny, bierze na serio jakieś majaczenia... W dodatku ona lubi popić, nieraz od rana. Zresztą ja nie mam w zasadzie nic przeciwko temu... Czy pan wie, że Jan Henryk Dąbrowski, generał, bohater naszego hymnu też niejednokrotnie... — Przepraszam, panie Morlej, dosyć już tej ciuciubabki. Pani Alexandrina dała mi przecież aktualny rzekomo pana adres na Czerniakowie. A tam... — A tam biedna Alicja naopowiadała panu też głupstw o mnie. Te kobiety się mszczą, mszczą się na oślep, chodzi im o naprawdę nieistotne sprawy. Nieistotne dla mnie i dla pana, my mamy inne ważniejsze problemy. Proszę mi wierzyć, to po prostu śmieszne! Niechżeż pan... Nie mogę już dłużej kontynuować tej iście kafko-wskiej beztematycznej rozmowy. Odsuwam z hukiem stolik, „geridon", jaki Morlej przystawił mi do fotela. Podnoszę głos. — Dosyć tych kpin! Pan bardzo dobrze wie, o co chodzi, panie Morlej. Nasyła pan na mnie jakieś kobiety, nienormalne, zgadzam się, chwalące się imionami na literę „A". Z pańskiej łaski, o którą nie prosiłem, obijam się od mieszkania do mieszkania, w końcu dowiaduję się, że popełniono morderstwo. W dodatku ja... W dodatku prasa... i teraz znów otrzymuję telefon, że pan mnie wzywa. I znowu kobieta, i znowu imię na „A". Insynuuje mi, że... — 283 — — Że co? Nic nie rozumiem, co pan mówi! Jakie morderstwo, czy zechce pan sprecyzować? I jakie insynu- acje?! — Morderstwo, uduszenie pani Anny Niesiołowskiej na Grotach, na ulicy Projektowanej. Tam właśnie, gdzie skierowała mnie pani Alicja z ulicy... Zresztą pan doskonale wie, o kogo chodzi! — Ależ! Co to za dziwy, te kobiety na „A"? Morderstwo?! Nie bardzo rozumiem, co pan ma z tym wspólnego. I co ja tu mam panu wyjaśniać?! Ja mam do pana bardzo ważny interes, sprawę związaną z naszą dziwną wszakże znajomością. A sprawy kobiet zostawmy na marginesie, to nieważne i nieaktualne, zwłaszcza te bajki, co panu naopowiadały. Każda rzecz ma swoją epokę, swój moment, kobiety też. Teraz nie przywiązywałbym do tego wagi: jest czas na miłość i czas na śmierć. Zna pan taki wierszyk Lechonia ze zbioru Srebrne i czarne} Zadeklamuję panu, tylko niech pan nie wszystko bierze na serio: Lechoń był homoseksualistą, to wiele tłumaczy. Proszę posłuchać. Tu Morlej wstaje z fotela i nie zwracając uwagi na moje wściekłe zapewne spojrzenia przyjmuje pozę tenora operowego na proscenium. I oto wierszyk, dosyć zresztą znany: co w moim życiu z wszystkich rzeczą główną, Powiem ci: śmierć i miłość — obydwie zarówno Jednej oczu są czarnych, drugiej modrych boji. Te dwie są me miłości i dwie śmierci moje. — Piękny wiersz, ale tylko przez swoją muzyczność — bo treść całkiem bez sensu. Z tą miłością to mało warta złuda, to przemijające oszustwo natury, ekstaza pozorna, szybko zanikająca. Lechoń był pedałem, a oni z tym — 284 — przesadzają — nienormalność wydaje im się ważnością. U nich to trwa całe życie, bez względu na wiek: stary już nawet Lechoń przez chłopca wyskoczył oknem w Nowym Jorku. Ale powtarzam panu: tylko śmierć jest ważna — jej przeczucie, oczekiwanie na nią nadaje sens życiu. Pan jest w błędzie, bojąc się, że ona panu zniszczy cały dorobek, że będzie pan bezradny wobec nicości. Albo że pan zachowa świadomość, ale nie zachowa osobowości. Znam te obawy, są niepotrzebne, nieuzasadnione. Śmierć to sprawa najważniejsza, to ukoronowanie trudu i wyzwolenie. Śmierć jest sprawiedliwa, to jedyne na świecie osiągnięcie sprawiedliwe, nie do zakwestionowania. Śmierć... Jestem ogłuszony, skąd on zna moje myśli i lęki? Z zaskoczenia daję się wciągnąć w osobliwą, narzuconą rozmowę i odruchowo sięgam po argument, użyty wtedy na Powązkach. — A śmierć małych dzieci, niemowląt żydowskich, co nie zaznały jeszcze życia, to też spełnienie, ukoronowanie, wymierzenie sprawiedliwości?! — pytam w gniewie. A Morlej nie zwleka z odpowiedzią, nawet agresywną. — Hop, panie Stefanie (też mi poufałość), niechże się pan tak nie rozpędza! Ilość cierpienia na świecie się równoważy — nie trzeba spieszyć z obliczaniem i rozliczaniem Pana Boga — on ma swoje rachunki. Ja to wiem, wiem wszystko. Byłem w getcie, choć nie jestem Żydem, byłem i wyszedłem, kiedy chciałem. Byłem też w Oświęcimiu, to pan już słyszał. Stamtąd też wyszedłem, kiedy chciałem. Czy pan wie, że Niemcy mnie wieszali, ale nie udała im się egzekucja, odłożyli ją, a ja sobie poszedłem — właśnie, kiedy chciałem. Byłem wszędzie, taka jest moja rola, wiem wszystko. I oświadczam panu, że nie musi pan bluźnić, że Bóg... A więc znowu: adwokat Pana Boga, nieproszony adwokat. I ten Oświęcim, otóż to właśnie, oto jest punkt zaczepienia — aby tylko nie dać sobie przerwać... >.,.:¦ 285 — — Otóż to, panie Morlej, o to właśnie MNIE chodzi. Pan był w Oświęcimiu, był tam również niejaki Witold P., który w kwietniu 1945 z Oświęcimia zbiegł. Czy pan... i — Oczywiście, wszystko prawda — przerywa mi. — Więcej nawet niż prawda: Witek, mój przyjaciel, bohater fantasta, jak to Polacy. Chciał zniszczyć Oświęcim, wysadzić coś tam w powietrze, telegrafował nawet radiem do tego głupiego Londynu. Ledwo go odwiodłem od takich majaczeń, ledwo namówiłem na ucieczkę. Ja mu ją zorganizowałem, to była ucieczka wspólna, beze mnie nie dałby rady. A potem... — A potem, czwartego maja 1947 przyszedł na ulicę Pańską 85 i wpadł do tak zwanego kotła. Wieczorem wprawdzie go wypuszczono, lecz następnego dnia został aresztowany, aby wyjść tylko już do grobu w roku 1948. I są pogłoski, że to pan go wydał ubekom... — Ja?! Ubekom?! Przecież... — Tak, pan, panie Morlej, panie Machlejd, panie Komornicki czy Niesiołowski! Mówię to z maksymalnym wysiłkiem, ale mówię — niech mnie nawet zabije, po to może przyszedłem. Ale tu niespodzianka, jeszcze jedna: Morlej zaczyna się śmiać. Rozsiada się głębiej w swoim fotelu i śmieje się całkiem życzliwie. Wcale nie zdetonowany, wręcz przeciwnie. — Brawo, panie Stefanie, widzę, że pan zebrał sporo informacji. To dobrze, to bardzo dobrze, to uprości sprawę. A co do biednego Witka P., mojego przyjaciela, to nie tylko, że go, jak pan mówi, nie „wydałem", ale przeciwnie: ostrzegłem go, że będzie aresztowany. Całą noc rozmawialiśmy, namawiałem, żeby zrezygnował, ale nie chciał mnie słuchać. No i oczywiście... — Pan go namawiał, pan wiedział?! — Oczywiście, że wiedziałem. Ja byłem wtedy na służbie i wszystko wiedziałem. Dzięki mnie przecież wyszedł z kotła! — 286 — — Na służbie?! — Na służbie, w bezpieczeństwie. W czwartym wydziale Ministerstwa Bezpieki, to był wydział polityczny, sprawa Witka P. do mnie należała. Wiedziałem, co robię, wiedziałem, co mówię, ale skoro mnie nie słuchał, to już nie miałem rady! I skutek wiadomy: ja żyję, on nie żyje. On był w wywiadzie tego głupiego Andersa, a ja w całkiem innym. To jest właśnie Polska. W pokoju zapada cisza, kamienna cisza, jakby powiedział poeta. Nagła szczerość i bezczelność tego człowieka przytłacza mnie. Usiłuję zareagować. — Jak to, więc pan był... — Tak, byłem, służyłem. Mówiłem przecież panu, że byłem wszędzie. To jest moja rola, której pan nie chce zrozumieć. Ale w końcu pan pojmie... Znów zapada cisza. Jest już teraz ciemnawo, wyrazu twarzy Morleja nie widzę. Ale nagle coś drgnęło, jakby powietrze się poruszyło. To ktoś wchodzi, cicho, niby dyskretnie, ale ostentacyjnie. Dama w czarnej sukni wnosi tacę z filiżankami. Morlej szarmancko podrywa się z fotela, zapala duże światło, które zresztą za chwilę zgasi. — Amelio, proszę cię, to jest pan S., o którym ci tyle opowiadałem, zresztą postać głośna w Warszawie, ba, w ogóle w Polsce. On zna naszą sprawę, wie wszystko, na pewno nam pomoże. Pozwól... Patrzę, oczy wypatruję, „pani z telefonu", toć istna piękność, choć może nie najmłodsza. Pełna „bruneta", jak mówi Wiech, ciemne, gęste włosy przemyślnie upięte w jakąś piętrową koafiurę, cera blada, „alabastrowa", wielkie czarne, jakby nieco egzotyczne oczy, wpatrzone we mnie z uporczywą nieruchomością. „Jednej oczu się czarnych, drugiej modrych boję". Tamta, Anna na Grotach, miała właśnie oczy modre, zimno opalizujące. Ale przecież ona nie żyje... — My się już znamy, i to nie tylko z telefonu — mówi Amelia. Głos ma głęboki, właśnie ten ze słuchawki. 287 — — Myśmy poznali się już dawniej, zresztą któż by pana nie znał. — My się wszyscy dawno znamy — wtrąca Morlej. Amelia stawia na stoliku tacę z herbatą i ciasteczkami. Są trzy filiżanki, a więc dla nas trojga. Czyli że... — Napijemy się herbaty i wyjaśnimy sobie wszystko — mówi teraz koncyliacyjnie gospodarz (choć czy to jest nasz gospodarz, czy też chwilowy rezydent — nie wiadomo). — Nasz gość trochę mnie atakuje, ale to jego zwyczaj — postaramy się wyprowadzić sprawę na spokojne wody. Ty nam w tym pomożesz, prawda, Amelio? I tak, chcąc nie chcąc zasiadam z nimi do herbaty. Czuję się nieświetnie w tej nagłej komitywie, gdy już wystrzeliłem mój najcięższy, tak sądziłem, nabój. Wystrzeliłem w próżnię, ale jak to wyjaśnić? Przy herbacie z czwartą panią na „A"? VIII Widzi pan — zagaja Morlej — a raczej może widzisz. Bo przecież moglibyśmy przejść na „ty", tyle nas łączy... Zgrzytam wewnętrznie zębami. — Nic nas nie łączy. Skoro, jak sam się pan przyznaje, był pan w UB, czyli w jakimś tam Czwartym Departamencie. I tak się dziwię, że pan chodzi na wolności. To pewnie dlatego, że premier kazał odgrodzić przeszłość „grubą kreską". Ale jeśli pan z góry wiedział o aresztowaniu Witolda P., to... — Ależ uspokój się, daj dojść do głosu. Widzisz, Amelio, mówiłem ci, że ten Stefan popędliwy, za szybko myśli. Witka P. poznałem w Oświęcimiu i... — A cóż pan robił w Oświęcimiu? I jak pan przeżył?! — Dobre pytanie, mógłbym cię zawstydzić. Co się robi w Oświęcimiu, jak ci się zdaje? Owszem, nawet mnie wieszali pod ścianą, ale urwałem im się. Śledztwo w bunkrze — 288 — też przetrzymałem, ja wszystko przetrzymam. Ale rzeczywiście coś trzeba było robić. „Kampfgruppe Auschwitz", mówi ci to coś? Znasz przecież niemiecki... — No tak, ale... — A o Tomaszu Serafińskim słyszałeś? Zaskakuje mnie pytaniami, istne śledztwo. To naprawdę bezczelność, w dodatku ciągle mówi mi „ty". Amelia zaś — Amelia nieruchoma, wpatruje się we mnie z tajemniczym półuśmiechem, jak madonna z Luwru. Cóż za zjawisko... — Nie znam żadnego Serafińskiego, ale naprawdę... — Nic nie ma naprawdę, bo w ogóle niczego nie wiesz, połapałeś tylko trochę od dyletantów, którzy udają, że wszystko wiedzą. Tomasz Serafiński, więzień Oświęcimia numer 4859, przybył do obozu dwudziestego drugiego września 1940, dobrowolnie oddał się w „łapance" dziewiętnastego września w południe. To była trzecia warszawska łapanka do Oświęcimia, miała miejsce na Żoliborzu, na skrzyżowaniu alei Wojska Polskiego i ulicy Felińskiego. Tomasz Serafiński przebywał w Oświęcimiu do dwudziestego szóstego kwietnia 1943, kiedy to wraz z dwoma innymi więźniami zbiegł z obozu. Był to poniedziałek wielkanocny, zbiegowie posłużyli się piekarnią położoną na zewnątrz obozu, gdzie ukrywali się przez trzy dni. Dwóch z nich udało się przez Kraków do Warszawy, trzeci, niejaki Edward Ciesielski, zastrzelony został przez niemiecką policję na terenie powiatu... Chociaż mówiono też, że przeżył gdzieś w Gdańsku... A teraz twoje pytanie, co robiliśmy w Oświęcimiu. Serafiński, czyli Witold P., który umyślnie dał się złapać bez papierów, żeby nie znano jego prawdziwego nazwiska, był zawodowym oficerem, rotmistrzem kawalerii. Od razu przy pomocy obozowego konowała doktora Deringa (tego, co go kiedyś potem w Londynie niesprawiedliwie ---- 289 ---- oskarżono) założył polską grupę Związek Organizacji Wojskowej. Mieli nawet podobno jakąś broń i kablowali krótkofalówką do Londynu. A ja do nich nie należałem, ja wstąpiłem właśnie do „Kampfgruppe Auschwitz", później do nas należał Cyrankiewicz. To była grupa międzynarodowa, założona przez austriackich komunistów, którzy mieli krewnych wśród załogi obozu. Oni właśnie... — Więc już wtedy byłeś komunistą, już w Oświęcimiu?! — przerywam mu, aby nie pogrążać się w biernym słuchaniu, jednocześnie ze zdumieniem stwierdzam, że także mówię do niego „ty". Sugestia jakaś, to pokątny hipnotyzer. Jednocześnie Amelia nie spuszcza ze mnie wzroku, jakby mnie chciała trzymać na uwięzi. — Frajer jesteś, dzielisz ludzi według schematów, które już nie grają, a w ogóle zawsze były bez sensu — bez głębszego sensu. „Kampfgruppe Auschwitz" nie chciała beznadziejnie ginąć, liczyła na rzecz najsensowniejszą: na wyzwolenie przez Rosjan. Natomiast niepoprawny W.P. liczył wciąż na Londyn, nie tylko na nasz emigracyjny rząd, ale na Anglików. On myślał, że brytyjskie lotnictwo zbombarduje Oświęcim, przede wszystkim Brzezinkę z komorami gazowymi. W tym duchu ciągle alarmował Londyn, nadawał wiadomości, kablował. Wielki wysiłek organizacyjny, ale całkiem bezcelowy. A wiesz, dlaczego Anglicy nie chcieli zbombardować Oświęcimia? — Dlaczego? — Dlatego, bo wiedzieli, że tam giną polscy Żydzi: tam, w Treblince, w Bełżcu, ginęły miliony polskich Żydów. Jakby nie zginęli, toby po wojnie emigrowali do Palestyny. A w Palestynie Anglicy mieli swój mandat, kombinowali z Arabami i wcale nie chcieli, żeby im jeszcze siedział na karku Naród Wybrany, do tego biedny, bo przecież Niemcy zrabowali wszystko. Cóż więc prostszego, jak pozbyć się milionów wschodnich Żydów rękami Hitlera? Nadprogramowa korzyść z wojny... ; ¦.,> « -, ¦ 290 — Ależ to niemożliwe, to zbyt ohydne, przecież... — Wiem, wiem. Na pewno nie każdy Anglik tak myślał, mało kto wiedział, co się tu u nas dzieje. Ale kierujący mózg (paruosobowy, nie jeden człowiek przecież) rozumował w skali światowej, ponadczasowej: im jeszcze szło o Morze Czerwone, o Kanał Sueski, o Bagdad, Liban, Damaszek — to ciągle były interesy imperium. A pamiętasz, jak po wojnie Anglicy zatrzymali gdzieś na Cyprze statek pełen wymęczonych Żydów z obozów? Nie chcieli ich puścić do Palestyny, tam przecież trwała wojna, wojna z Żydami. A po drugiej stronie frontu panowie Anglicy też mieli sojusznika, i to w samym Berlinie. Wiesz kogo? — Nie. — Ano właśnie, najważniejszego nikt u nas nie wie. El Husseini, Wielki Mufti Jerozolimy, duchowy przywódca Islamu zbiegł do Hitlera i całą wojnę tam siedział. On też miał wizję milionów polskich Żydów, emigrujących do Palestyny. Co z nimi zrobić? No i podpowiedział Himmlerowi tak zwany Holocaust. Tamten na to jak na lato! A dalej już wiesz... Nastała chwila ciszy. Morlej zamilkł jakby zmęczony erupcją wymowy, na Amelię nie patrzyłem. Rozmowa w ogóle ciągle była nie na temat. — Więc co to wszystko ma do rzeczy?! — spytałem w końcu. To, że biedny Witold wciąż się łudził, pieścił marzenia o tych swoich Anglikach, że zbombardują Oświęcim i nas uwolnią. Nie tylko nas zresztą: Brzezinkę, gdzie były komory i krematoria, można było zburzyć w jeden dzień, esesmanów wykosić i przestraszyć raz na zawsze. Ale panowie Brytyjczycy wcale tego nie chcieli, mieli co innego w głowie, myśleli, że jeszcze będą rządzić światem. Tylko że biedny Witold nie mógł tego zrozumieć, kablował do Londynu, wysyłał ludzi... — Jak to wysyłał?! • 291 — Zwyczajnie. O tym się nie mówi, ale z Oświęcimia w ciągu istnienia obozu uciekło z dobre kilkaset osób, niejeden był ze Związku Organizacji Wojskowej, niejeden przedostał się na Zachód. I wszyscy jak kamień w wodę... Witold się dziwił, ja nie. Moich perswazji nie słuchał, nawet jak w końcu uciekliśmy. — Uciekliście?! — Tak, w poniedziałek wielkanocny dwudziestego szóstego kwietnia 1943 uciekło z Oświęcimia trzech więźniów: Tomasz Serafiński, Edmund Ciesielski i trzeci: ten trzeci siedzi właśnie w tym pokoju, jedyny, który przeżył. — A nazwisko jego?! — Do usług. Jan Redzej, czyli Jan Retko, więzień numer 543°- Możesz sprawdzić w rejestrach, zachowały się. Nawet w Londynie... — Więc to już piąte twoje nazwisko — mówię niezbyt sensownie, w dodatku dałem się wrobić w „tykanie", skądże właściwie ta poufałość?! — Jeżeli sobie życzysz, może być piąte — było ich zresztą więcej. Ale na chrzcie mam jedno: Jan Kazimierz Morlej. Będziesz mógł sprawdzić w metryce, to zresztą sprawy nieważne. Chodzi o co innego: ja muszę niedługo wyjechać za granicę, mówiłem ci już. I właśnie ty... Chcę powiedzieć coś gwałtownego, lecz nagle rozbrzmiewa piękny altowy głos. To Amelia się odzywa, zapomniałem o niej. Trwa nieruchomo jak posąg, z rękami na kolanach, teraz dopiero przypominam sobie, że siedzimy wokół rzeźbionego stolika, przy zapalonych wkoło świecach. Zupełnie o tym zapomniałem, przecież paliły się jakieś małe lampki, a teraz w zawieszonych lichtarzach jarzą się wysmukłe świece. Na stoliku zaś, czyli „geridonie", zamiast kawy i ciastek stoją duże kielichy, w nich przebłyskuje i perli się ciemnoczerwony płyn — najwyraźniej wino. Kiedy nastąpiła ta zmiana?! Chyba zaabsorbowany dziwną rozmową nie zauważyłem, że Amelia... 292 — Tak, Janek musi wyjechać, i to szybko, w pilnej sprawie. I ty właśnie musisz mu to załatwić... To wszystko mówi Amelia, swoim pięknym głosem, znanym mi z telefonu. Co ona właściwie wygaduje, wszak to nie bardzo ma sens. Przecież nie istnieją już teraz problemy paszportowe, premier Tadeusz wprowadził wolność. Chyba że... Ale nagle Amelia znów mówi, najwyraźniej czyta w moich myślach: — Paszporty dziś dostają handlarze, azylanci, pocho-dzeniowcy, czasowi, nielegalni, przypadkowi, etnicy terytorialni, ludzie z interny, autochtoni. Janek to co innego, Janek to... Speszony jestem tą gwarową nieco mową, z kim właściwie rozmawiam? Zwracam się więc do Morleja, tym razem oficjalnie, usiłując zagłuszyć podskórną a przemożną myśl, że wciąż gadamy nie na temat, pomijając rzecz najważniejszą. — Pan przecież jest na pewno emerytem — mówię. — Wszyscy emeryci dostają dziś paszporty, i to bardzo szybko. Aby tylko mieć wizy, to przecież nie ma wyjątków. Wystarczy być w porządku, jeśli chodzi o... Nie bardzo wiem o co, lecz Morlej nie speszony patrzy na mnie dziwnym okiem. — Mylisz się, młody człowieku — ironizuje, jednak bez żółci. — Mylisz się albo żartujesz. Rzecz w tym, że ja tu jestem wyjątkiem. Ja zawsze jestem wyjątkiem. Zawsze i wszędzie. I dlatego mój paszport zagraniczny to nieprosta sprawa. Może go załatwić tylko ten nowy minister, niedawny wiceminister spraw wewnętrznych, bo to jest sprawa dyskrecjonalna i w jego resorcie. Tylko pan Krzysztof K. A ty jesteś jego przyjacielem. Świat wraca na swoje miejsce: więc o to chodzi? Idzie o zabójstwo Anny Niesiołowskiej czy też o dawne ubowskie sprawki? A zatem o zamordowanie kobiety czy też o wydanie na śmierć Witolda P.?! Nie od parady był przecież 293 Morlej w Służbie Bezpieczeństwa, w tym jakimś Czwartym Departamencie. Mówię to twardo, pewny już siebie, starając się nie patrzeć na Amelię. Lecz Morlej jest nie speszony. Popija lekko z kielicha, rozsiada się wygodnie i rozpoczyna mowę. Nie wiem, czy dokładnie ją streszczę, minęły już wszakże miesiące, ale sens pozostanie, tego się nie zmieni. — Widzisz, mój drogi (znowu ta poufałość!), o zabójstwach mówić nie będziemy, mnie się to nie tyczy, co niezadługo zrozumiesz. A biednego Witolda chciałem ocalić — ja jeden tego chciałem. Wtedy na Pańskiej, kiedy wpadł do kotła, wypuszczono go po paru godzinach — na mój rozkaz. Potem przegadaliśmy całą noc, zaklinałem go, żeby dał sobie spokój z tym swoim wywiadem od Andersa czy WIN-u, czy jak się to tam nazywało, do czego, wariat kompletny, przyjechał z Włoch zimą 1945. Po Powstaniu, po obozie w Łambinowicach, po Jałcie, po Bierucie, po wszystkim myślałem, że coś zrozumiał, ale nic z tego: on chciał walczyć i ginąć, to niektórzy Polacy ogromnie lubią. Błagałem go, zaręczałem, że nie będzie musiał niczego zeznawać, nikogo wkopywać. Wystarczyła ustna (rozumiesz: ustna) rezygnacja z działania, złożona TYLKO na moje ręce: mnie by uwierzyli, nie byłoby konsekwencji, kamień w wodę. Ale on nie chciał, nad ranem wrócił do domu, no i oczywiście zamknęli go. Dalej wiesz. Podobno teraz ma się odbyć proces „rehabilitacyjny" jego grupy. Człowiek po śmierci też sobie ceni prawdę, a może i moja rola wyjdzie na jaw... — Dwuznaczna, bądź co bądź, rola — wtrącam, bo aż się o to prosi. — Ale podobno ostatni żyjący świadek gdzieś zaginął, czytałem o tym w gazecie. — To już nieaktualne: profesor Pł. już się odnalazł, jest przecież także rodzina. Powiem ci z pamięci całą listę oskarżonych. Maria Szelągowska (ta, której podyktował we Włoszech historię Oświęcimia), Makary Sieradzki, Tadeusz Płużański, Witold Różycki, Maksymilian Kaucki, Ryszard 294 Jamontt-Krzywiecki. Piętnastego marca 1948 zapadł wyrok: Pilecki, Szelągowska, Płużański — kara śmierci. Pani Marii (zmarła niedawno) i Tadeuszowi zmieniono karę na dożywocie, wyszli w 1956. Witolda rozstrzelano dwudziestego piątego maja 1948 ma starym Ursynowie. Znam sprawę na pamięć, widzisz, że mówię prawdę. A teraz... — A teraz musisz wyjaśnić mi rzeczy najważniejsze. Jak doszedłeś do stanowiska w tej służbie, jak przetrzymałeś bez oskarżeń przez te wszystkie lata i dlaczego chcesz teraz uciekać za granicę. — Uciekać nie potrzebuję, muszę w pewnej ważnej sprawie wyjechać, a tu bezmyślni biurokraci dali mi odmowę paszportu. Minister rzecz załatwi, on musi znać moją historię, istnieją akta, protokoły, już dawno jestem w porządku. A co do służby... Mówiłem ci, że w Oświęcimiu wstąpiłem do „Kampf-gruppe Auschwitz", komunistycznej organizacji międzynarodowej, która stawiała na Ruskich (tak zresztą jak i wówczas Anglosasi — pamiętasz chyba). No i oni, ci z organizacji, dali mi kontakt do konspiracji komunistycznej w Warszawie. Witold kręcił ze swoimi i zmajstrowali antysowieckie w gruncie rzeczy Powstanie, a ja byłem w komunistycznym oddziale późniejszego generała R. Tego, co go z czasem komuniści wylali, bo miał matkę Żydówkę — pamiętasz czasy, kiedy Czerwoni się sfaszyzowali. Walczyłem nawet trochę z Niemcami, a Witold też, tylko z drugiej strony — dowodził kompanią w batalionie „Chrobry", któremu zresztą nazwa wcale nie pomogła. Rozbili go, Witold poszedł do Lamsdorf i do Murnau. A ja z Żoliborza przepłynąłem Wisłę i przyłączyłem się do Czerwonych. Z przekonania, z pełnego przekonania — szło mi o Polskę, nie o żaden komunizm. — Z przekonania?! O Polskę? O jaką Polskę?! — O jakąkolwiek, aby tylko istniała. Widzisz, ja 295 dobrze znam historię mojego dziwnego kraju: zmiany terytorialne, ludnościowe, narodowe, przemarsze różnych wojsk, pożary, ruiny, władcy z obcego nadania, rozbiory. Polska z 1944 roku wisiała na włosku, na sowieckim kosmatym włosku. Wiedziałem, że muszę wybrać. I wybrałem dobrze. — Wybrałeś sowiecką niewolę?! — Nie, wybrałem życie państwa. Polskę zagryzali sąsiedzi ze wschodu i z zachodu, a tu Czerwoni zrobili porządek, po swojemu oczywiście. Przesiedlić miliony ludzi, wypędzić Niemców, ustalić granicę niemal pod samym Berlinem — tego by nie dokonała żadna „demokracja". Komuniści ocalili wtedy polską państwowość. Ja to przewidziałem, a biedny Witold niczego nie rozumiał. Historia to sroga pani i bardzo trudno zajrzeć jej w karty. Ja mam swoje doświadczenia... — I dlatego poszedł pan do Bezpieki mordować dawnych kolegów. — Milcz, Stefanie! Ja nikogo nie mordowałem, ja służyłem. A ludziom próbowałem pomagać — to moja rola, jestem oficjalnie zweryfikowany, jestem, powtarzam, w porządku od bardzo wielu lat. Powie ci o tym ten twój minister K. Tylko musisz go o to zapytać, nikt inny, tylko właśnie ty. I załatwisz mi szybko sprawę paszportu — z czasem zrozumiesz sens i cel mojego wyjazdu, zaręczam ci. Ja nigdy nie mówię na próżno, na wiatr. Hm! Cisza w pokoju po tym jego bluźnierczym wykładzie historiofizycznym. Rozglądam się: Amelii nie ma, pokój zmienił oblicze, kształt, kolor. W kieliszkach brakuje już wina, w moim też pusto, chociaż nie piłem. Czary, cuda, mistyfikacje, a w istocie sprawa prosta. On coś zmalował, coś strasznego zmalował, chyba zabił Annę na Grotach i teraz chce uciekać. Nie dają mu paszportu, oczywiście wiedzą, co to za ptaszek, dzisiaj przecież dają paszporty wszystkim. I ja mam mu wystawić świadectwo moralności, tylko dlatego, że znam Krzysztofa K.?! Czyż w tym nie za — 296 — grube widnieją nici? A co ze śmiercią Anny Niesiołowskiej? Toć ani słowem nie próbował tej sprawy wyjaśnić. Ma parę kobiet naraz — historia poplątana, lecz oczywista: „Zbrodnia w afekcie". — Nie pójdę z interwencją do ministra — aż się sam dziwię, że mi się to łatwo powiedziało. — Pójdziesz! — riposta pojawia się natychmiast. — Nie pójdę, bo to nie moja sprawa! — Ale to może stać się twoją sprawą. Bardzo łatwo może. — W jaki sposób?! Chwila ciszy, chwila niezrozumiała, bezwymiarowa, na swój sposób nabrzmiewająca. I oto padają słowa — precyzyjne jak cięcia żyletki. — Widzisz, Stefanie, byłeś w pewną niedzielę na Grotach, w pewnym pałacyku. Widziano cię tam, a coś ty widział, tego nikomu nie powiedziałeś. Uciekłeś szybko i dyskretnie, rzecz bardzo naganna. Pisała o tym nawet prasa, sprawa, jak wiesz, nie wyjaśniona — lecz można by zacząć ją wyjaśniać. Można by na przykład posłać twoje fotografie na policję. Ten szofer cię pamięta i nie zapomina — widział cię chyba w telewizji, coś zacznie sobie kojarzyć. Wybronisz się, oczywiście, ale nie całkiem. Bo dlaczego uciekłeś i, co gorsza, dlaczego mimo wezwań nie zgłosiłeś się do panów policjantów: przecież już minął miesiąc?! Prasa się zaciekawi, można jej w tym dopomóc: to już wolna prasa i chciwa sensacji, nie na usługach Czwartego Departamentu, nie to co kiedyś, za moich, jak powiadasz, czasów. Wybronisz się, to pewne, nie jesteś przecież winien. Ale rozgłosu to nabierze, reklamę ci zrobią, nie będziesz już tym człowiekiem co przedtem, człowiekiem nieskazitelnym, cha, cha! Znasz to powiedzenie: „On ukradł, czy jemu ukradli, ale coś tam śmierdzi". Nie zaznasz spokoju, nie dadzą ci, tymczasem spokój to cenna rzecz dla człowieka publicznego, dla człowieka chcącego być publicznym, a ty chcesz. — 297 Jeśli natomiast pójdziesz do twojego przyjaciela, ministra Krzysztofa K., to nie tylko mnie wyświadczysz przysługę, ale i sobie. Pomyśl: może on coś wie o tobie, może się domyśla, że byłeś wtedy na Grotach, może szofer coś zwęszył i doniósł? Wybadasz sprawę, a jednocześnie zyskasz bezcenne alibi: przychodzisz sam, niczego się nie boisz, masz czyściutkie sumienie. To luksus duchowy, jakiego dawno nie zaznałeś! A teraz pomyśl, co cię czeka, jeśli mojej propozycji nie uwzględnisz, jeśli do ministra nie pójdziesz. Ja wiem, co cię czeka: nie wiadomo jak długi okres męczącej niepewności, a także lęku przed prasą, policją, szantażem, drżenia przy każdym telefonie, dzwonku, stuknięciu. A rodzina, a znajomi, a przechodnie na ulicy? Nie, to by było straszne, nie do wyobrażenia po prostu. Tymczasem, jeśli pójdziesz do ministra, to bez względu na rezultat wizyty nie poniesiesz ŻADNEGO ryzyka, żadnej szkody, to ci ręczę, znam ich sposoby i braki. Więc wybieraj! Pokój rozjaśnia się blaskiem jak od błyskawicy, do tego chwieje się, kolebie w różne strony jak okręt na burzliwym morzu. Łapię mocno oburącz poręcz krzesła, żeby nie wypaść za burtę. Trwa długą chwilę, nim wszystko wróci do normy. Norma to zresztą pojęcie względne: czyż nie mieści się w nim wzrok Morleja, ostro wpatrzony we mnie w blasku upiornych lampek i świec? — A więc to szantaż, zwykły przestępczy szantaż?! — chrypię wreszcie. — Jak pan sobie życzy, przy nazwie się nie upieram. Choć opowiadałbym się za określeniem dosadnym, nie tak, w swej brutalności drastycznym. Dla każdej sprawy mamy do wyboru różne określenia, różne słowa — od terminologicznego wyboru dużo zależy. Zwłaszcza w tej historii byłoby to ważne — dla pana, który jest tu na razie tylko pośrednikiem, wyświadczającym drugorzędną, lecz istotną PRZYSŁUGĘ. Jej istotną wartość i znaczenie — 298 — zrozumie pan, obiecuję. Pan także należy tu do wybranych. A na razie przepraszam, że nie mogłem panu zostawić wyboru. IX Więc idę, idę tam, gdzie wcale iść nie chcę, i w dodatku robię to nie pierwszy raz — wtedy na Groty też nie chciałem, a w końcu pojechałem tą nieszczęsną taksówką. Teraz łażę drogą okólną przez zimowe ulice, bo wyszedłem z domu za wcześnie, nie mogąc się doczekać. Kolegę wiceministra i ministra K. uprzedziłem telefonicznie — numer „noclegowy" ma bardzo prosty, trzy razy te same dwie cyfry. Obiecał zbadać sprawę i zaprosił mnie właśnie na dzisiaj. Więc idę... I znowu ta Warszawa, koniec stycznia, zimne przedwiośnie, miasto szaropasiaste, ogromne tablice domów z bezkresem okien, za to bez balkonów, chyba że gdzieniegdzie tkwi wmontowany stary, niby-secesyjny ocalony dom. Marszałkowska wzdłuż magazynów „Centrum" natłoczona szeregiem handlowych szaletów, symbolizujących triumfalną Epokę Wolnego Rynku, ja za to wybieram dalekie perspektywy ulic bocznych, bez reklam i sklepów, rzadkie lokale poukrywane tutaj, jakby nie chcące zakłócić bezbarwnej szarości. Przedwieczorna pustka, ludzie poznikali, może już siedzą przy telewizorach. A więc miasto gdzieś ukryte, niby przytulnie, lecz bez ciepła przyczajone, obojętne, nie zwracające na ciebie uwagi, samotny Przechodniu. Niedaleko już pasiasty dom-garaż za rudawym, smukłe niebotycznym hotelem „Forum", wzniesionym kiedyś pospiesznie przez Szwedów. Za to natłoczone jest jeszcze ludzkim rojowiskiem podziemne przejście na skrzyżowaniu dwóch warszawskich, obstawionych dziś bazarami magistrali: ciemne, ciasne, nis- 299 kie — jak dla szczurów czy kretów. Wychodzimy z niego na uliczny wicher — szkło, beton, asfalt. Marszałkowska przed hotelem „Metropol" — czy to parodia wielkiego miasta? Schodki wyszczerbione, płyty, bruki, śmietniki, daszki i znów okienne szeregi, podłużne, pokratkowane pasy. Nad podziemnym korytarzem żelazne sztaby, ramy zawieszone w poprzek, ale bez spójnego szkła — dla dekoracji?! Kuśtykam niezdarnie u stóp trzydziestopiętrowych hotelowych „drapaczy" — okna, okna, tablice okien. Warszawa zimowa o zmierzchu, nie ustrojona zielenią — tylko tu i ówdzie na tle szarego nieba rozwidlony rysuneczek suchych cienkich konarów, gdzieniegdzie zaś po drodze jawi się szczupła topola jak duch innego sezonu. Kierujmy się jednak z powrotem boczną ulicą w stronę Mokotowa, gdzie za nieregularnie owalnym placem mieści się wiadome Ministerium. Po drodze dziwactwo starych form ulicznych w nowych betonach i asfaltach. Zakręt, cofnięcie odwróconych jakby domów na zachodnio--południowym rogu Mokotowskiej i Koszykowej. Dlaczego? Bo tak tu niegdyś zbombardowano, a potem urywkowo wypełniono opustoszałą przestrzeń. Kwadrat: Aleje, Piękna, Mokotowska, Nowowiejska (Wyzwolenia?) — granica moich wspomnień, życiowych ruchów, spacerów, snów. Ale skupmy się wreszcie na dzisiejszej sprawie, już niedaleko widoczny, rozpełzły jak kleszcze kraba, ukosem rozsiadły wobec ulicy Puławskiej, Rakowieckiej i innej gmach Ministerium. Idę wprawdzie z ociąganiem, ale w konkretnym celu: załatw sprawę i żegnaj! Mój stary znajomy z Krakowa, Krzysztof K., został wiceministrem groźnego (niegdyś) resortu dosyć niespodziewanie, w lipcu, chyba pół roku temu: premier Tadeusz obsadzał na stanowiska swoich znajomych, nikt się nie dziwił, co premier miał robić w nowo zainstalowanej wolności? Wybór niezły: K. to człowiek honorowy, — 300 — popędliwy, przystojny szlachcic, czasem w reakcjach niezrozumiały, przyczajony nerwus, ale przez to mogący budzić przestrach, co dla skonwencjonalizowanych ubeków ministra Kiszczaka, remanentu niedawnej dawności, mogło być wcale pedagogiczne. Z K., dzisiaj już ministrem, wysiedziałem się latami w krakowskiej redakcji, wiem dużo o jego życiu, ale nic tu do powtarzania: zaczyna wszystko na nowo. Zyskać nową osobowość i egzystencję w innym całkiem mieście — to wszakże szansa. Jest jeszcze względnie młody, niegdyś, a i dziś sportowiec, po krakowsku dobrze sytuowany, alpinista, narciarz, swoje niewyżyte, hardawe reakcje, gwałtowne odkuwanie się na głupich, prowincjonalnych cenzorach może teraz umieścić całkiem gdzie indziej, w bardziej odpowiednim miejscu. Szczęściarz po prostu: dostać w prezencie drugie życie, odrzucając pierwsze, niezbyt udane. Cóż za szansa: napoleońskie czasy zaiste! Gmach i dziedziniec ponure jak dawniej, mundurowy uprzejmy człowiek czeka mnie z samochodem, wiezie dziedzińcem przez jakieś zakręty do wysokich, lecz ciężko niewygodnych drzwi. Winda, ciemny korytarz i wreszcie długi pustawy hall, a za nim mało przytulny gabinet. Sekretarka, zawczasu uprzedzona, wprowadza mnie, a tam siedzą przy stoliku dwaj ludzie: minister K., jak zwykle elegancki, sportowo wytworny, z bladym uśmiechem (tylko na mój użytek) oraz jakiś długi, tyczkowato szczupły osobnik, brunet bez twarzy. Podają herbatę. — Poprosiłem pułkownika — mówi kolega Minister — bo to jego dział. Wręczają mi kartę wizytową Pułkownika. Nazwisko nijakie, ale pod nim nie byle jaki tytuł: Dyrektor Zarządu Wywiadu Urzędu Ochrony Państwa. Bagatela! — Ja przychodzę w sprawie niejakiego Morleja — zagajam. 301 — A właśnie, ciekawe, co cię z nim łączy — mówi Minister. Pytanie nie jest podstępne, raczej życzliwie żartobliwe. Zaczynam więc opowiadać, jak to widywałem Morleja w ambasadach i na różnych przyjęciach, że mnie zaciekawił, że mamy wspólne zainteresowania historyczne. Wiem coś niecoś o jego przeszłości, chyba niezbyt chlubnej, ale ostatnio prosił mnie... Waham się (oczywiście!), czy można mu zaufać, chyba kiedyś był w UB. Ale prośba, ale paszport, ale właśnie... Tyczkowaty Pułkownik milczy, za to kolega Minister podejmuje rzecz z pewnym ożywieniem. — Tak, tak, znamy sprawę. On jest już zweryfikowany, ale pracować u nas nie będzie — i wiek, i przeszłość nie po temu. Jednakże oddał nam usługi i dlatego... — Usługi? Zdążył wam oddać?! — dziwię się trochę głupio. — Tak. Widzisz, on tkwił w Jedynce. W Pierwszym Departamencie dawnego MSW. To był wywiad, wywiad międzynarodowy, także gospodarczy, rynkowy. Jak przez mgłę sobie przypominam, że według słów Morleja miała to być raczej Czwórka, wydział polityczny czy kościelny. No, ale to strasznie dawno, epoka procesów, przedpaździernikowa, czterdzieści lat temu. A teraz... — Widzisz — mówi K. — wywiad był rozmaity. Sowiecki albo powiązany z Moskwą, ale był i obiektywny: sprawy międzynarodowe, zwłaszcza gospodarcze, wynalazki, polityka i taktyka różnych rynków. Tych facetów czysto moskiewskich w latach sześćdziesiątych w zasadzie wyeliminowano, ale niektórych pożytecznych zatrzymano: nawet dziś, po upadku komuny mamy takich. Służą Polsce tak czy owak, a to wymaga kwalifikacji, długich studiów, doświadczenia: języki, wiedza, stosunki, brak nam tego i musimy wykorzystać niektórych dawnych. Nie zweryfikowanych mamy oczywiście większość, jakieś 302 siedemdziesiąt procent. Są też zweryfikowani, ale już nie zatrudnieni, tacy właśnie jak Morlej. Jednakże on „na odchodnym" przekazał nam dużo cennych materiałów. Personalnych i gospodarczych, krajowych i zagranicznych, a także rozmaicie powiązanych, bo w tej dziedzinie wszystko się łączy, czasem trudno rozpoznać, kto i w czym jest zainteresowany. To stara służba, a my jesteśmy nowi, my się uczymy. I dlatego... Dostrzegam nagle, że to Minister tłumaczy się przede mną, nie ja przed nim. Drżączka, lęk przed echem sprawy Anny Niesiołowskiej usuwa się gdzieś w głąb, do tyłu... Słucham zapominając o tamtym, nabieram pewności siebie. Głos zabiera teraz milczący dotąd Pułkownik. Mówi cicho, lecz dobitnie, bardzo wyraźnie, jak do wsłuchujących się uczniów. — Widzi pan, Morlej to był specjalista od spraw w dzisiejszej Polsce dopiero początkujących, nieznanych, niepopularnych. Od spraw PESELU krótko mówiąc. Wie pan, co to takiego? Oczywiście nie wiedziałem. — Polski Elektroniczny System Ewidencji Ludności — objaśnia Pułkownik. — Proszę sprawdzić, czy ma pan przy sobie ważny dowód. Tam musi być nowy numer ewidencyjny. Wyjmuję z kieszeni dowód, patrzę, rzeczywiście figuruje tam wybita niedawno w Urzędzie Miejskim na Nowogrodzkiej liczba 11030700916. Pułkownik przygląda się jej uważnie. — No tak — mruczy — szósta pozycja. Widzi pan, to jest informacja komputerowa. Trzeba ją naturalnie odpowiednio przetworzyć, mnoży się — PESELU mamy ciąg 1—3—7—9—1—3—2—9—1—3, po pomnożeniu sumuje się iloczyny, następnie dzieli przez 10, potem odejmuje się... Ale co ja będę panu zawracał głowę szczegółami. Grunt, że po dokonaniu tych działań (komputer 303 — robi to błyskawicznie) otrzymuje się liczbę kontrolną, czyli czysty numer ewidencyjny pańskiej osoby. Z tej liczby można już odczytać sporo danych o panu. — Na przykład jakich? — Na przykład płeć, wiek, gdzie mieszka, czy pracuje, stosunek do służby wojskowej, rodzina, stan cywilny. Ale to jest jeszcze mało. — Mało?! — Tak, mało w sensie skuteczności, bo dane do komputera powinny być natychmiast dostępne w punktach, gdzie się je kontroluje w związku z określoną sytuacją: na dworcach, portach lotniczych, posterunkach policyjnych na granicy, a nawet w razie wypadku czy zbrodni. Widzi pan, na Zachodzie mają już specjalne „elektroniczne paszporty", plastykowe książeczki, nasycone chemicznie, bardzo trudne do podrobienia, które natychmiast włącza się do przenośnych nawet aparatów odczytujących, automatycznie połączonych z centralnym komputerem i spisami ewidencyjnymi. U nas ta sprawa jest dopiero „w powijakach", kontrola jest prymitywna, mozolna, jedno jedyne międzynarodowe Okęcie ma zespół stanowisk kontrolnych powiązanych przez telewizyjne łącza. Żeby to zmienić, musimy przygotować nowe, powleczone specjalną emulsją paszporty, zgodnie z zachodnimi normami, i umożliwiające automatyczny odczyt. Kto ma to zrobić, kto potrafi? I tu właśnie zespół i wiadomości oraz stosunki pana Morleja odegrały dużą rolę. On nam przedstawił dotychczasowe osiągnięcia, wskazał miejsca i-ludzi. Sowiecki wywiad się likwidował, zabierał przy okazji swoje tajemnice, także gospodarcze, oraz doświadczonych pracowników. I właśnie Morlej... On przeszedł na naszą stronę, tak by to można określić. I bez niego... Słucham tych słów, niby dziwacznych majaczeń sennych. Jak to, tyle się przecież gada o demokracji, o nowym życiu... 304 — Jak to, więc wy chcecie kontrolować ludzi, rejestrować wszystkich? A przecież dzisiaj... Lecz Pułkownik nie daje mi dokończyć. — Oczywiście — mówi już głośniej — chcemy przecież wrócić do Europy. A Europa dzisiejsza, zachodnia Europa, stanowi teraz komputerową jedność — bez tego nie dałoby się przekraczać żadnych granic ani zapobiec kolosalnym przemytom i kradzieżom. Czy pan wie, ile kradzionych zagranicznych aut krąży po Polsce, często z fałszywymi, na miejscu fabrykowanymi plakietkami?! Przystępujemy do Interpolu, ale bez komputerowej kontroli nie mielibyśmy tam co robić. Ruscy wiedzieli o tym, byli doskonale zorientowani, uczyli ich polscy szpiedzy osadzeni na Zachodzie. Pan Morlej wskazał nam ludzi, źródła, powiązania — on dużo wiedział, był kiedyś w Pierwszym Departamencie, potem też w Trójce, znał szefów, miał stosunki. Nie każdy chce zabrać swoje tajemnice do grobu... Wykrywać sekrety, przejmować pomysły, wynalazki, korzystać z gotowych wzorów i schematów organizacyjnych to przecież jest nasza praca, ona się toczy w każdym ustroju. I przez to pan Morlej był dla nas, czy raczej stał się dla nas, tak cenny. Dlatego też warto mu było wybaczyć dawne polityczne grzechy — jeśli je miał... Kapituluję. Oni mnie przekonują do Morleja, widać boją się, że wyskoczę z zarzutami, takimi jak Władek B. A tymczasem ja, moja rola, moja sytuacja... I ten Morlej odwrócił mi uwagę ciągłym gadaniem o historii, brałem go za „humanistę", a tymczasem on... Przypominam sobie napis na wizytowym bilecie: Przewodniczący zespołu rzeczoznawców. Teraz już wiem, jacy to byli rzeczoznawcy i dlaczego ów człowiek mógł krążyć po ambasadach i bankietach na każdym etapie, w każdym politycznym okresie, „bez względu na ustrój", jak mówi Pułkownik. Ale przecież... Teraz znów klaruje rzecz Krzysztof, on zna mój tryb 3°5 myślenia. Przypomina mi, co sam pisałem kiedyś w reportażach z Danii. Nie ma tam dowodów osobistych, ale są... numery. Każdy obywatel ma swój numer, czyli numer w komputerowej kartotece, gdzie są utrwalone jego „dane". Jakie?! On nawet tego nie musi wiedzieć, zresztą te dane są wciąż uzupełniane, wzbogacane. To stanowi tajemnicę, tylko państwo może mieć dostęp do tych danych, i to jedynie w specjalnych, niebezpiecznych wypadkach. Państwo potrzebuje tej wiedzy, także o przewijających się przez kraj cudzoziemcach. No i jest jeszcze terroryzm, choroba społeczeństw, rak społeczeństw. U nas dotąd prawie nieznany, choć mamy tu swoich Arabów, a eksport broni dla krajów islamu stanowił niezły dochód. Na tym tle był kiedyś zamach w hotelu ,,Victoria", postrzelili Abu Nidala, przyjaciela Arafata. Wywiad i kontrwywiad Izraela też tu działa, choć się teraz przyjaźnimy; nie wyobrażaj sobie, że Warszawa to taka polityczna pustynia... — My się dziś obracamy w ciemności: nasza ewidencja komputerowa zawiera ledwo sześć milionów nazwisk — to jest nic. A nie wszyscy pracownicy wywiadu okazali się lojalni — zwłaszcza ci nie zweryfikowani, a dobrze w głąb wprowadzeni. Oni szkodzili, musieli szkodzić, społeczeństwo tych szkód nie rozumie. Prasa rozpisywała się o niszczeniu archiwów. A przecież to głupstwo w porównaniu ze szkodami elektronicznymi. Przeciągniesz naelektryzowaną pałeczką metalową po ścianie magazynu z taśmami i cześć — nic nie zostaje, pustka. I jeszcze jedno. Te umowy z Arabami o dostawę broni zawierało państwo polskie. Ono dalej istnieje, choć już jest inne, niekomunistyczne. Ale umowy trzeba respektować, są przecież gospodarcze, niepolityczne. Broń Arabom sprzedają i Francuzi, i Niemcy, i Ruscy, umowy są umowami, partnerzy mają gwarancje, są warunki, koszta. Nasze ministerstwo chce być apolityczne, ale wiedzieć musi, a tu... — 306 — Teraz wtrąca się znowu chudy Pułkownik, ów bez twarzy, ale o tyczkowatym wzroście. — Widzi pan — sepleni trochę — wywiad to jest trudna służba, to jest kosztowna służba. Wykształcić oficera wywiadu i jego grupę, ba, to są długie lata, to majątek! A tu musieliśmy większość wyrzucić ze względów politycznych, inni się zamaskowali, ukryli, wiedzą dużo, ale nam nie powiedzą, boją się. No i ci z placówek zagranicznych często pouciekali, nie wrócili do kraju, zwłaszcza gdy mieli zagraniczne żony, to było przecież polecane. Co oni wiedzą i komu to powiedzą, w dodatku często nie wiadomo, którzy to są. W tej sytuacji pan Morlej oddał nam ogromne usługi: powiedział dużo o ludziach, o miejscach, o archiwach, tajnych magazynach i mechanizmach. — A czy zawsze prawdę powiedział? — pytam, czując, że stąpam po kruchym lodzie: nie chodź po słońcu, jak masz masło na głowie! — Sprawdziliśmy go: tkwił w wywiadzie, ale sowie-ciarzem nie był. Wywiad gospodarczy, wojskowy, obiektywny niejako. Przeszłość wojenna, Oświęcim, ucieczka... Komunizował potem, prawda, ale przecież miliony ludzi... Ileż mamy takich materiałów! Wina i kara — to dzisiaj względne, nieprzydatne. Budujemy nową Polskę, a tu konieczna jest SZTUKA ZAPOMINANIA. — Żeby zapomnieć, trzeba przed tym pamiętać — wysilam się na aforyzm, ale nikt go nie podchwytuje: wpadł jak do studni. Studzienna cisza, luka w rozmowie trwa, przerywa ją Minister Krzysztof pytaniem zgoła dla mnie niewygodnym. — A gdzie on chce wyjechać? I dlaczego?! I co ty właściwie w tym masz, dlaczego ci zależy? Czy znasz go dobrze? O Jezu! Rozproszone złe myśli znów się jednoczą, raczej nie są to myśli, tylko wiedza bez słów. W sekundzie wszystko do mnie powraca: Morlej, człek wielu nazwisk, 307 zabił Annę Niesiołowską (i sam się tak nazywa), chce drapnąć za granicę, ja mu rzecz ułatwiam... nie bezinteresownie, jak można by podejrzewać, jeśli... (co oni wiedzą?). Nagle uświadamiam sobie, że pojęcia nie mam, dokąd Morlej chce jechać. A co inni wiedzą na przykład o jego licznych nazwiskach, przecież go „sprawdzali". Więc... Ale nie sposób dłużej milczeć. — Wszakże wszyscy dostają dziś paszporty — mówię — i to na wiele krajów. Dlaczego więc Morlej dostał odmowę? Kto o tym zdecydował? Tu moi rozmówcy wymieniają znaczący uśmieszek. — Drogi Stefanie — mówi Minister — czy wiesz, skąd dowiedzieliśmy się, że Morlej dostał odmowę? — Skąd? — Od ciebie! Parę dni temu, gdy do mnie dzwoniłeś. Czuję się arcygłupio. — Więc kto odmówił Morlejowi paszportu?! — Jego stary przyjaciel: komputer. Własna broń zwróciła się przeciw niemu. Po prostu on był zarejestrowany w komputerze jako człowiek, o którego wyjazdach musi decydować nasze ministerstwo. Nasze jak nasze, bo to stary zapis. Ale urzędnik policyjny od paszportów rzecz odczytał i zastosował się... Mechaniczna sprawa, Morlej mógł się przecież odwołać, a on od razu po protekcję do ciebie. „Na złodzieju czapka gore". No cóż, jeśli masz takie znajomości... — To przypadek — bronię się nieszczerze, czując jednak zbliżające się wyjście. — Więc dacie mu ten paszport?! Dwaj panowie patrzą na siebie przez chwilę. Głos zabierze Pułkownik. — Wie pan, to sprawa trudna, nieprosta, sam pan widzi. To mimo wszystko człowiek uwikłany... Wie dużo, może za dużo... Trzeba by się namyślić, zbadać sprawę. Z drugiej strony odmówić też niewygodnie, był przecież — 308 — lojalny. No i zwłaszcza jeśli panu zależy... Pan w jakiś sposób za niego ręczy... — Tak, Stefanie — wtrąca Minister. — Ty za niego ręczysz, więc mu ufasz — a my ufamy tobie. Niech złoży odwołanie, to trochę potrwa, przez ten czas zbierzemy nieco informacji, poobserwujemy go. Ale w zasadzie załatwiłeś sprawę — a nie każdemu to się tutaj udaje. Winszuję ci, trzymaj się! Wychodzę z chaosem w głowie. Więc ja gwarantuję, ja ręczę za Morleja?! X Czas mijał bezsensownie, w tej historii właściwie odgrywa on tylko rolę dekoracyjną. Poszczególne jego fazy, pory roku, zmiany pogody to tło dla wypadków, które tak mnie absorbowały w latach 1989—1990. Tu dzieje się Bóg wie co, komunizm upada, Polska odzyskuje wolność, a ja, maniak, uwikłany, tańczę wciąż bezsensownie z Morlejem, człowiekiem o wielu nazwiskach i wielu żonach, który mnie nie wiedzieć dlaczego szantażuje. Tyle było lat komunistycznej nudy, a teraz, gdy historia ruszyła z miejsca, ja nie mam czasu tego obserwować. A raczej nie tyle czasu, co, jak mówią w Warszawie, nie mam do tego głowy. Wtedy, gdy odwiedziłem wiadome ministerstwo, był koniec ciepławego, ale kąśliwego stycznia, teraz jest połowa marca, bardzo warszawskiego, rozchlapanego, wietrznego. I oto wreszcie sygnał: telefon od Morleja. Proponuje spotkanie w „Nowym Świecie". Właśnie nie na Nowym Świecie, lecz tym razem w kawiarni „Nowy Świat". Ta kawiarnia to jeden z dziwów komunistycznego budownictwa. Ogromna, wysoka landara z estradą, zarazem jednak tak nieustawna, że trudno przecisnąć się między stolikami. Nadmiar przestrzeni połączonej z ciasnotą — oto 309 duża sztuka. Zawsze tak wychodziło marksistom, którzy „chcieli lepiej". Lepsze jest wrogiem dobrego. Morlej już tu siedzi, z daleka macha do mnie ręką, uśmiechnięty od ucha do ucha. Odmładza go ten uśmiech, teraz widzę, że on właściwie nie ma wieku. Jeszcze jeden sekret, tajemnica, pułapka! — Dostałem paszport, dzięki tobie dostałem! — woła prawie. Mówi mi już stale „ty", ja odwdzięczam się tym samym, co mam robić! — Złożyłem odwołanie, paszport dostałem, brawo twój przyjaciel K.! — Morlej jest wyraźnie zachwycony, ja znacznie mniej. Pomogłem uciec człowiekowi podejrzanemu, dalszy ciąg zgryzoty zapewniony. A jemu dobrze! Pijemy kawę. — Nie martw się — mówi Morlej — jesteś w porządku, nikt ci niczego nie zarzuci. Wszystko się wyjaśni. — Wyjaśni się?! A śmierć Anny Niesiołowskiej też się wyjaśni?! Morlej jest wcale nie zmieszany. — Oczywiście, to już się wyjaśnia — mówi. — Ty jesteś w zupełnym porządku. Od początku zresztą byłeś, ja cię tylko trochę postraszyłem — żebyś mi dopomógł. Ale to już nie ma najmniejszego znaczenia: śledztwo jest na dobrej drodze. — Śledztwo?! — Śledztwo w sprawie zabójstwa oczywiście — taka sprawa nie może ujść na sucho. W normalnych czasach naturalnie! — A kto zabił? — Ja to wiem, a ty dowiesz się w najbliższym czasie. Zresztą to już niczego nie zmieni... Poza tym nie wiadomo, co w ogóle tam było. I czy naprawdę było... — Przecież ty jesteś Jerzy Niesiołowski! : 310 — Skąd, co za bzdura! Ja, owszem, używałem tego nazwiska, ale biedna Anna miała męża — tyle że nawiał gdzieś za granicę, ona żyła sama... — Ale przecież... — Ja wiem, ta biedna Alicja naopowiadała ci jakichś bzdur. To wszystko z zazdrości: kobiety opętane rywalizacją o mężczyznę (co one w nas takiego widzą, nie wiem) zdolne są do ekscesów, fantazji, jakich normalnie nikt by nie wymyślił. Przecież w sumie to, co ci naopowiadano, nie trzyma się kupy. Parę nazwisk z różnych okresów, parę kobiet o dziwnych imionach. W tej sprawie jest tylko jedna rzecz do omówienia: moja przeszłość polityczna. I banalne zarzuty tego głupiego Władysława B., w które uwierzyłeś! — Banalne zarzuty?! — Banalne i świńskie! Że to ja wydałem Witolda. Kochałem go jak brata, choć był taki dziecinny. A może właśnie dlatego. Dałem mu okazję, linkę ratunkową, odrzucił ją. Całą noc z nim przegadałem, jak go, zresztą na moją interwencję, puścili z tego kotła Wiedziałem SPIS TREŚCI Inna twars^ Kisiela............. 5. Mieszkanie................ 11 Biblioteka ................ 35 Chciałem pisać................ 61 W małym miasteczku.......... 71 Miałem tylko jedno życie........ 83 Zanim nadejdzie śmierć......... 211 sra km r. łO- cz-cz- lat te-żo-;o-'ch •h" 5Ół de-pi-cja Miejska Biblioteka Publiczna w Kędzierzynie-Koźlu 10014310 Kolejny tom Pism wybranych iwiera p tylko jedno życie, wydaną <• u; 5 8 r. lH*'ory te poxl>aw!óiK >.| u'k typowych dla autora dygresji politycznych i komentarzy publicystycznych. Łączy je specyficzny obraz lat okupacji widzianej oczami bohaterów nieheroicznych i niezaangażo-wanych w konspirację, walkę i ideologie, żyjących w kręgu własnych spraw, „małych" i „zwyczajnych" problemów. Wybór tekstów kończy nie publikowana wcześniej, urwana w pół zdania ostatnia powieść Zanim nadejdzie śmierć. Autor miał zamiar napisać powieść sensacyjną, której akcja rozgrywa się w Warszawie lat dziewięćdziesiątych. Nie zdążył jednak dokończyć dzieła.